A
NDRE
N
ORTON
O
STEMPLOWANE
GWIAZDY
P
RZEŁOŻYLI
D
ANUTA
I
P
IOTR
T
ĘCZYŃSCY
T
YTUŁ
ORYGINAŁU
:
POSTMARKED
THE
S
TARS
SCAN-
DAL
R
OZDZIAŁ
1
Nagle przebudzenie
Czołgał się na czworakach poprzez gęstą mgłę i lepkie błoto, w którym prawie tonął.
Nie mógł oddychać… a jednak musiał iść… wydostać się stąd…
Bardzo wychudzony człowiek leżał bezwładnie na łóżku. Ramiona miał szeroko
rozpostarte. Rękoma bezsilnie szarpał skłębione przykrycie, a jego głowa, nieznacznie
podwyższona, obracała się wolno to w jedną, to w drugą stronę w bezustannej, śmiertelnej
udręce.
Wilgotny dotyk zatrzymującego go, lepkiego błota… ale musi iść dalej! To jest
konieczne… musi!
Łapał powietrze z takim trudem, że każdy oddech przyprawiał go o dreszcz,
wstrząsający całym wychudłym ciałem. Z wysiłkiem spróbował się podnieść, choć oczy miał
nadal zamknięte.
W pewnym momencie zrozumiał, że już nie czołga się przez żadne moczary wśród
mgły. Kiedy podniósł wyżej głowę, zobaczył zamiast nich ściany pomieszczenia, które
zdawały się wznosić i opadać w rytm jego ciężkiego oddechu.
Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowa Słońca,
rejestr Ziemi numer 565—724910—JK — przeczytał te słowa, jakby stanowiły one część
ognistoszkarłatnego znaku wydrukowanego na ciężkiej zasłonie, którą miał przed oczami.
Coś mu to przypominało, chociaż… ale czy rzeczywiście rozumiał te słowa? On… tak, to on
był Danem Thorsonem. A Królowa Słońca…
Oddychając z trudem, na wpół krzycząc poderwał swoje ciało, tak że teraz już
siedział, a nie leżał na łóżku. Jednak wciąż musiał trzymać się mocno, gdyż powierzchnia pod
nim, która powinna zapewnić bezpieczeństwo i stabilność, koziołkowała i pływała.
Mimo to przypomnienie, kim jest, przełamało jakąś barierę, mógł teraz normalnie
myśleć. Nadal był śmiertelnie chory i miał zawroty głowy, ale potrafił zmusić się do
uporządkowania zdarzeń z najbliższej przeszłości. A przynajmniej części z nich. Jest Danem
Thorsonem, obecnie szefem transportu na Królowej, ponieważ jego przełożony Van Ryck
przebywa teraz w odległych światach i przyłączy się do nich najwcześniej pod koniec tej
podróży. I oto znajduje się na wolnym frachtowcu Królowa Słońca…
Ale gdy Dan ostrożnie odwrócił głowę, zrozumiał, że nie było to prawdą. Nie
znajdował się w znajomej kabinie na pokładzie statku… był w jakimś nie znanym mu pokoju.
Oglądał dokładnie otoczenie w poszukiwaniu jakichś wskazówek, które pomogłyby kulejącej
pamięci. Było tu łóżko, na którym właśnie leżał, i dwa składane krzesła przy ścianie. Nie było
żadnego okna, ale pod sufitem znajdował się otwór wentylacyjny. Było też dwoje
zamkniętych drzwi. Umieszczony na suficie szklany pręt dawał blade światło. Był to surowy
pokój, całkiem podobny do celi. Cela… zaczął sobie coś przypominać. Pochwycił ich patrol
pocztowy. To jest cela… Nie! To wszystko zostało wyjaśnione — wysunęli skrzydła na
Xecho, gotowi do wyruszenia w swoją pierwszą podróż z pocztą na Trewsworld…
Gotowi do drogi! Dan spróbował stanąć na nogi, jak gdyby te słowa były zaklęciem. O
mało się nie przewrócił, ale posuwając się wzdłuż ściany zdołał jakoś zachować równowagę,
narażając tylko swój żołądek na ciężką próbę. Złapał się najbliższych drzwi, które ustąpiły
pod ciężarem jego ciała i zobaczył, że cudem trafił do łazienki. Ogarnęły go gwałtowne
mdłości.
Ciągle drżąc z osłabienia, ochłodził się wodą. Zauważył, że gdzieś podziała się bluza
od munduru, chociaż nadal miał na sobie spodnie i buty astronauty.
Woda i co dziwniejsze także nudności przywracały mu przytomność. Powlókł się z
powrotem do pokoju wypełniającego się gwiazdami, gdy tylko próbował myśleć. Ostatnim
jego wspomnieniem było… Co?
Wiadomość… jaka wiadomość? Że zarejestrowano przesyłkę do zabrania na
standardowych warunkach pierwszeństwa. Przez kilka sekund wydawało mu się, że widzi
wyraźnie pokój służbowy szefa transportu na Królowej i stojącego w drzwiach technika
łączności Tanga Ya.
Ostania minuta przed odlotem… ostatnia minuta! Królowa odprawiona do odlotu!
Ogarnęła go panika. Nie pamiętał, co się wówczas zdarzyło. Wiadomość… z
pewnością opuścił statek… ale, gdzie jest? I — co ważniejsze jaka jest data? Królowa kursuje
według rozkładu lotu, jest bowiem statkiem pocztowym. Od jak dawna znajduje się tutaj? Z
pewnością nie polecieli bez niego! A swoją drogą, tak samo interesujące jak pytanie „gdzie”,
jest pytanie „dlaczego”…
Przetarł ręką mokre czoło. Dziwne. Ociekał potem, a jednak wewnętrznie trząsł się z
zimna. Zobaczył mundur… Zatoczył się w kierunku łóżka i zaczął oglądać ciśnięte na nie
ubranie.
Nie należało do niego. Nie było w kolorze ciepłego brązu, jaki nosili astronauci. Miało
barwę krzykliwego, choć wyblakłego, szkarłatu i było przyozdobione skomplikowanym
haftem. Ponieważ jednak marzł, naciągnął je na siebie. Zwrócił się w stronę drzwi, które, jak
sądził, muszą wyprowadzić go stąd na zewnątrz… gdziekolwiek się znajduje! Królowa jest
gotowa do odlotu, a jego nie ma na pokładzie…
Nogi nadal uginały się pod nim, lecz był w stanie utrzymać się na nich i przejść kilka
kroków. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem i znalazł się na korytarzu, wzdłuż którego
ciągnął się długi szereg kolejnych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Ale w odległym końcu
pomieszczenia dostrzegł łuk, zza którego dochodziły dźwięki i widać było jakiś ruch. Dan,
wciąż próbując przypomnieć sobie więcej faktów, skierował się w tę stronę. Wiadomość, aby
odebrać… z pewnością natychmiast opuścił Królową. Nagle przystanął, aby spojrzeć na
swoje ciało pod zgniecionym, nie dopiętym mundurem, nazbyt ciasnym i za krótkim na niego.
Jego pas bezpieczeństwa… tak, ciągle miał go na sobie. Ale…
Poszukał prawą ręką. Wszystkie kieszenie były puste, z wyjątkiem tej jednej, która
zawierała jego znaczek identyfikacyjny, lecz była to rzecz bezużyteczna dla złodzieja.
Reagował on na przemiany chemiczne zachodzące w jego ciele. Gdyby tylko wziął go ktoś
inny, po kilku minutach zawarte w nim informacje zostałyby wymazane. A więc został
obrabowany.
Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju? Gdyby został napadnięty, porzucono by go w
miejscu rabunku! W głowie czuł ogień… to nie było bolesne potłuczenie czy guzy.
Oczywiście istnieją środki działające na układ nerwowy, za pomocą których można
obezwładnić człowieka. A jeśli dmuchnięto mu w twarz gazem usypiającym… Ale dlaczego
znalazł się w tym pokoju?
Później będzie miał czas na rozwiązywanie zagadek. Królowa gotowa do odlotu…
musi dostać się na Królową! Gdzież się jednak znajduje? Ile ma czasu? No tak, z pewnością
nie odlecieli bez niego. W lej sytuacji na pewno przybędą go szukać. Załoga Królowej Słońca
stanowiła zbyt zgraną grupę przyjaciół, żeby zostawić jednego ze swych członków na odległej
planecie, nie podejmując akcji ratunkowej.
Teraz mógł się przynajmniej sprawniej poruszać i miał jasny umysł. Obciągnąwszy
mundur, którego nie był wstanie jednak zapiąć, zbliżył się do zakończonego łukiem wyjścia z
korytarza i rozejrzał się. Duży pokój wydał mu się znajomy. Do połowy był zastawiony
ciągnącymi się wzdłuż ściany kabinami, wewnątrz których stały na stołach tace do podawania
posiłków. Resztę powierzchni zajmował automat rejestrujący, bank danych i ekran do
wyświetlania serwisów informacyjnych. To był… była…
Nie mógł przypomnieć sobie nazwy, ale rozglądał się w jednym z tych małych, tanich
barów znajdujących się na lotnisku i zaopatrujących w żywność głównie członków załóg
oczekujących na odprawę. Wczoraj jadł przy tym stoliku z Ripem Shannonem i Alim
Kamilem… ale czy to było rzeczywiście wczoraj?
Królowa i czas odlotu… niepokój znów ścisnął mu serce. Ale przynajmniej nie oddalił
się zbytnio od lotniska. Chociaż w tym świecie, gdzie suchy ląd stanowiły zaledwie
archipelagi wysp na płytkich, parujących morzach, nawet nie można było oddalić się wiele
kilometrów od lotniska, by wciąż pozostawać na tym samym skrawku lądu.
To wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Musi dostać się z powrotem na
Królową, Postanowił skupić całe swoje siły, aby osiągnąć ten cel. Stawiał ostrożne kroki,
jeden za drugim, kierując się ku najbliższym drzwiom.
Widział, albo tylko mu się zdawało, że jeden z ludzi siedzących w najbliższej kabinie
poderwał się, tak jakby chciał go zatrzymać. Być może wyglądał na kogoś potrzebującego
pomocy. Ale niech tylko dostanie się na Królową…
Dan ani nie wiedział, ani nie troszczył się o to, czy zwraca na siebie uwagę. Ważny
był w tej chwili fakt, że na zewnątrz znajdował się wolny ślizgacz. Wyjął swój znaczek
identyfikacyjny i w chwili gdy usiadł, a raczej runął na siedzenie, odpowiednio go podłączył i
wcisnął przycisk „start”.
Uporczywie wpatrywał się w pas startowy. Jeden…, dwa… trzy statki! A jako ostatnia
w szeregu stała Królowa! Dokona tego! Dygotał wraz z silnikiem ślizgacza. Osiągnął
maksymalną prędkość, choć nie pamiętał, jak uruchomił silnik. Wyglądało to prawie tak,
jakby maszyna wyczuła jego strach i zniecierpliwienie i sama go prowadziła.
Właz towarowy Królowej był zamknięty, ale oczywiście tego sam dopilnował. Rampa
wystawała jeszcze na zewnątrz. Ślizgacz gwałtownie zahamował i Dan zszedł z niego na
rampę. Zaczął posuwać się, ręka za ręką, wzdłuż poręczy. Postępował naprzód wyłącznie
dzięki ogromnej sile woli, gdyż powróciło osłabienie i zawroty głowy. Nagle rampa zaczęła
drżeć! Przygotowywali się do odlotu!
Dan zdobył się na ostateczny wysiłek, by dotrzeć do końca rampy, a potem przeszedł
przez właz. Nie był w stanie dostać się do własnej kabiny tak szybko, aby zdążyć zapiąć pasy.
Dokąd iść? Najbliższa była kabina Vana Rycka… w górę, po drabince.
Musiał pokonać własne ciało. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, że szarpie się z
linką, uderza w drzwi kabiny, dociera do koi i pada na posłanie. Ogarnęła go ciemność.
Tym razem nie śnił, że przedziera się przez gęste bagno i zasłonę z pary. Czuł silny
ucisk gniotący mu klatkę piersiową i ostre pazurki na brodzie. Dan otworzył oczy i napotkał
zaciekawiony wzrok kota. Sindbad, ulubieniec załogi, ponownie dotknął go nosem i wbił
swoje pazury w obolałe ciało Dana z taką siłą, że ten zaprotestował.
Choć, z drugiej strony, otoczenie, w którym się teraz znajdował, było mu dobrze
znane. To był Sindbad. To znaczy, że dotarł na Królową, która właśnie znalazła się w
przestrzeni poza planetą. Poczuł niezmierną ulgę.
Po chwili dopiero zaczął myśleć o czymś innym. Próbował przypomnieć sobie, co się
z nim działo… Wyszedł, aby odebrać zarejestrowaną przesyłkę i został gdzieś napadnięty
oraz obrabowany. Tylko kiedy: przed czy po odebraniu pakunku? Pojawiło się nowe
zmartwienie. Jeśli podpisał odbiór, wówczas on, a właściwie cała załoga Królowej byłaby
odpowiedzialna za poniesioną stratę. Im prędzej złoży raport kapitanowi Jellico, tym lepiej.
— Tak — powiedział głośno i odepchnął Sindbada, żeby usiąść. — Dostać się do
starego.
Jego samopoczucie w barze było straszne. Teraz nie było lepiej. Musiał się trzymać
koi i zamykać oczy, by nie upaść. Nie miał pewności, czy w ogóle potrafi się poruszać o
własnych siłach. W ścianę wmontowany był mikrofon. Dostać się do niego i poprosić o
pomoc… Może został otruty? Czy to możliwe, żeby oni… tajemniczy oni… czy on… czy to
coś… co go zaatakowało, użyło trucizny? Kiedyś, dawno temu, znajdował się już w tak
beznadziejnym stanie. To było na Sargol, gdy po sukcesie w polowaniu na gorpa, zgodnie z
tamtejszym zwyczajem, wziął udział w ceremonialnym piciu… i przypłacił to chorobą. Tau…
lekarz Tau…
Dan otworzył usta, złapał zębami zwisający ze ściany plik mikrofilmów i podciągnął
się do góry. Zdołał wyszarpnąć jeden mikrofon, ale gdy chciał nacisnąć klawisz
umożliwiający połączenie z izolatką chorych, osłabł tak bardzo, że klawisze rozmazywały mu
się przed oczami. Musiał zaryzykować.
Gdy się podniósł, poczuł, że nie powinien wracać na koję. Kiedy stał, resztki siły
zdawały się tlić w nim jeszcze. Być może, gdyby teraz spróbował się wydostać… Musi
przecież złożyć raport Jellico. Musi…
Dotknął stopą czegoś miękkiego i usłyszał ostrzegawczy pomruk Sindbada. Wielki
kot, urażony w swej godności przez nadepnięcie na ogon, pacnął łapą w but Dana.
Przepraszam. — Dan, próbując uniknąć zderzenia z resztą cielska Sindbada, zatoczył
się w przód i wypadł za drzwi, w ciemność korytarza. Wyciągnął ręce przed siebie, aby
chwycić się czegoś, co pozwoliłoby zachować mu równowagę. Kapitan… musi złożyć
raport…
Co…?
Dan wprawdzie nie stanął na głowie wspinającego się po drabince człowieka, ale był
tego bliski. Tak, jak w starciu z Sindbadem, próbował uniknąć zderzenia i odskoczył upadając
na ziemię. Nadchodzący człowiek nie mógł go nawet podtrzymać. Przed oczami Dana
zamajaczyły rysy twarzy Alego Kamila. Obraz zniknął, gdy Dan poczuł czyjś uścisk.
— Pójść… złożyć… raport — powiedział Dan. — Zobaczyć… kapitana…
— Na Pięć Nazw Stayfola, co się dzieje! — Kamil oparł go o ścianę. Twarz Kamila
była przez chwilę wyraźna, po czym znów zasnuła ją mgła.
Zobaczyć Jellico — powtórzył Dan. Wiedział, że to mówi, ale nie słyszał własnego
głosu. Nie mógł też wyzwolić się z uścisku Kamila.
Na dół… chodź… — usłyszał.
Nie na dół… do góry! Musi iść zobaczyć się z Jellico…
Znaleźli się na drabince. Widocznie Ali zrozumiał. Tyle tylko, że szli w dół… w dół…
Chcąc odzyskać zdolność jasnego myślenia, Dan potrząsnął głową, co tylko wzmogło
mdłości. I to w takim stopniu, że nic miał odwagi w ogóle się poruszać. Zawisł na drabince,
jedynej stałej rzeczy w krążącej wokół niego przestrzeni.
Jakieś ręce wyciągnęły się do niego. Mówił coś z wysiłkiem, ale jego słowa nie miały
żadnego sensu.
— Złożyć raport… — Mimo kolosalnego wysiłku, by mówić wyraźnie, z jego gardła
wydobywał się jedynie charczący szept.
Dwoje ludzi znajdowało się przy nim. Ali i ktoś jeszcze. Dan nie był w stanie
odwrócić głowy, żeby zobaczyć kto. A oni prowadzili go w stronę drzwi kabiny. Ali pchnął je
plecami i przeszli przez nie, ciągnąc Dana między sobą.
Nagle mgła rozciągająca się przed oczami Dana zniknęła na dłuższą chwilę. Nadal
bezwładnie zwisał pomiędzy dwojgiem podtrzymujących go ludzi, ale widział wyraźnie. Tak
jakby doznał szoku na widok człowieka, leżącego na koi.
Mężczyzna spał spokojnie, wciąż zapięty w pasy startowe, jak gdyby nie ocknął się po
starcie. Jego mundur… głowa… twarz…
Dan szarpnął się, tak że zdołał rozluźnić uścisk trzymających go ludzi. Ich
zaskoczenie musiało być takie samo, jak jego własne. Potykając się, zrobił jeden lub dwa
kroki w kierunku koi i zaczął intensywnie wpatrywać się w leżącego człowieka. Ten miał
zamknięte oczy, był najwyraźniej uśpiony lub nieprzytomny. Podtrzymując się jedną ręką w
celu zachowania równowagi, Dan wyciągnął drugą, chcąc dotykiem upewnić się, czy ktoś
rzeczywiście tam leży, czy przypadkiem jego oczy nie kłamią. Ponieważ twarz leżąca po
przeciwnej, lekko uniesionej stronie koi była jego własną, którą widywał w lustrach, patrzył
w dół na… siebie!
Pod palcami wyczuwał twarde mięśnie i kości. Jakieś ciało rzeczywiście lam leżało,
ale twarz… czy była to wizja biorąca się z jego choroby? Dan odwrócił głowę. Stał za nim
Kamil, a wraz z nim Frank Mura, steward kuchenny. Obaj gapili się na faceta leżącego na koi.
— Nie! — Dan z łkaniem zaprzeczył temu, co widział. Ja… ja jestem… to ja! Ja
jestem Danem Thorsonem! I wyrecytował tę samą formułę, która przyszła mu do głowy w
barze, zaraz po przebudzeniu:
— Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowej Słońca, rejestr
Ziemi numer 565—724910—JK.
Znaczek identyfikacyjny! Ma dowód! Teraz wydobył go ze swojej kieszeni w pasie i
trzymał tak, by i oni mogli go widzieć i dowiedzieć się, że naprawdę jest Danem Thorsonem.
Ale jeśli on był Danem Thorsonem, to kim był…
— Co się dzieje?
Tau! Lekarz Tau! Dan z ulgą odetchnął i pomimo że nadal trzymał się koi, zwalił się
na podłogę. Ten będzie wiedział, kim on jest. Dlatego, że on i Craig Tau przeszli razem
bardzo wiele na Khatcie.
Ja jestem Dan — powiedział. — Mogę to udowodnić. Ty jesteś Craig Tau i obaj
byliśmy na Khatcie, gdzie użyłeś magii, żeby zmusić Limbuloo do polowania na samego
siebie. A… a… — drżącą ręką wskazał na Alego — ty jesteś Ali Kamil, którego znaleźliśmy
uwięzionego w labiryncie na Limbo. A ty … ty jesteś Frank Mura. Grając na fujarce
wprowadziłeś nas do tego labiryntu. Tak więc udowodnił im, kim jest. Nikt oprócz Dana
Thorsona nie wiedziałby tego wszystkiego. Muszą mu teraz uwierzyć.
Ale zatem kto — a właściwie co leży na jego koi, ubrane w jego mundur? Poznawał
go dzięki łacie, którą przyszył trzy dni temu. On jest Danem Thorsonem….
Ja jestem Danem Thorsonem… — Teraz już nie tylko trzęsły mu się ręce, lecz drżał
na całym ciele. Wyglądało na to, że choroba znów go atakuje. Nic nie mógł na to poradzić.
Być może… być może to wszystko było czymś w rodzaju szaleństwa!
— Ostrożnie! Chwyć go, Kamil! — Tau był już przy nim. Dan znów znalazł się w
łazience i wymiotował.
— Czy możesz go trzymać? — usłyszał głos Taua tak niewyraźny, jakby dochodził z
dużej odległości. — Będę musiał dać mu zastrzyk. Został…
— Otruty, jak sądzę. — Dan wiedział, że sam to mówi. Nie potrafiłby jednak
powiedzieć, czy mówi na głos. W tej samej chwili znów ogarnęła go ciemność.
Ocknął się po raz trzeci; tym razem jednak budził się powoli. Tym, co przywróciło mu
świadomość, nie był ucisk na klatkę piersiową ani drapanie kocich pazurków. Było to raczej
poczucie spokoju, tak jakby zrzucił z siebie jakiś ciężar. Przez dłuższą chwilę czuł się nawet
dobrze, aż do momentu, w którym zaczął sobie przypominać pewne fakty.
Pamiętał coś… coś dotyczącego raportu dla kapitana. Dan myślał bardzo wolno.
Otworzył oczy, odwrócił lekko głowę i obraz zdarzeń wyostrzył się. Znajduje się w izolatce
dla chorych. Choć nigdy przedtem tu nie leżał, kabina wydawała mu się znajoma. Poruszył się
nieco i w tym momencie w drzwiach pojawił się lekarz.
— Znów razem z nami, co? Zobaczymy… — Sprawnie zabrał się do pracy, tzn.
zbadał Dana. Całkiem nieźle, choć w zasadzie powinieneś być już martwy.
Martwy? Był martwy. Dan zmarszczył brwi. W jego koi spoczywało jakieś ciało.
— Ten człowiek w mojej koi? zadał pytanie.
— Nie żyje. A ty, jak sądzę, jesteś teraz wystarczająco gotów… — Tau podszedł do
mikrofonu. Izolatka chorych wzywa kapitana.
Kapitan… raport dla kapitana! Dan spróbował wstać, lecz Tau już nacisnął guzik,
zapewniając mu oparcie powstałe przez podniesienie części łóżka. Powróciło lekkie drżenie,
które po chwili ustąpiło.
— Ten człowiek… jak…
Z powodu złego stanu serca zabiło go przyspieszenie. Nie był to dobry pomysł, próba
wydostania się z planety powiedział Tau.
— Jego… jego twarz…
Tau wziął z pobliskiej półki plastikową maskę i zbliżył ją do twarzy Dana. Całe
szczęście, że zamiast oczu miała dziury. Dan bowiem odniósł wrażenie, jakby spojrzał w
lustro. Po rozciągnięciu od tyłu, maska pokryta blond włosami, takimi, jak jego własne,
uzyskała formę całej głowy.
— Kim on był? — W masce było coś okrutnego. Dan szybko odwrócił od niej wzrok.
Czuł się tak, jakby patrzył na samego siebie, osłabionego i cierpiącego na stole operacyjnym.
— Mieliśmy nadzieję… mamy nadzieję… że ty wiesz odparł Tau. Teraz kapitan chce
z tobą rozmawiać.
Tak jakby była to oficjalna wizyta, wszedł kapitan Jellico. Na jego śniadej twarzy, z
blizną po ranie od kuli, ciągnącą się wzdłuż jednego policzka, jak zwykle nie można było
dostrzec żadnych uczuć. Popatrzył na trzymaną przez Taua maskę, a następnie na Dana.
— Dobra robota — skomentował. — Nie wykonano jej w pośpiechu.
— Powiedziałbym także, że nie zrobiono jej na naszej planecie, Xecho. — Ku
zadowoleniu Dana Tau odłożył maskę na bok. To jest robota fachowca.
Kapitan podszedł do Dana i wyciągnął rękę z fotografią jakiegoś mężczyzny . Na jego
dłoni widniały trzy kolorowe litery „d”. Oznaczały człowieka. Jego skóra nie przypominała
brązowej opalenizny pozostałych członków załogi, lecz była lekko zbielała, chociaż musiał
być Ziemianinem lub w każdym razie przybyszem z ziemskiej kolonii. W niewzruszonym
spojrzeniu jego oczu i spokojnych rysach twarzy kryło się coś niepokojącego. Włosy miał
rzadkie, piaszczystobrązowe, brwi wąskie i poskubane, a na skórze policzków ciemne plamy.
Dan zupełnie go nie znał.
— Kto…? — rozpoczął Dan.
— Facet ukryty pod tym. Jellico wskazał na maskę. Nie znasz go?
— Nigdy go nie widziałem… o ile sobie przypominam. W swoim bagażu miał twoje
rzeczy, podrobiony znaczek identyfikacyjny i tę maskę. Został wysłany na pokład, aby
udawać ciebie. A gdzie byłeś ty?
Dan streścił swoje przygody od chwili obudzenia się w barze, dodając to, co pamiętał
na temat zagubionej przesyłki… jeśli została zagubiona.
— Może poinformować policję portową? — zasugerował nieśmiało.
— Ale nie o fakcie grabieży, jak sądzę. Jellico patrzył na trzymaną w dłoniach
fotografię, tak jakby mocą swojego spojrzenia mógł z niej wydobyć jakieś rozwiązanie
zagadki. — To przedsięwzięcie wymagało wielu przygotowań. Twierdzę, że jego celem było
umieszczenie człowieka na pokładzie.
— Zaokrętowanie szefa transportu, panie kapitanie — gwałtownie poprawił Dan —
który miałby dostęp do…
— To teza możliwa do przyjęcia. — Jellico zdecydowanie skinął głową. — Miałby
dostęp do raportów o załadunku… Co takiego przewozimy, co byłoby warte tak
niebezpiecznego działania?
Dan, któremu po raz pierwszy powierzono pełnij odpowiedzialność za towar, był w
stanie wyrecytować całą jego listę. Pospiesznie odtworzył ją w pamięci. Ale nie było na niej
niczego… niczego tak ważnego. Maski nie wykonywano by z błahego powodu. Zwrócił się
do lekarza:
— Zostałem otruty?
— Tak. Gdyby nie odporność organizmu, którą osiągnąłeś podczas ceremonialnego
picia na Sargol… — Tau potrząsnął głową. — Cokolwiek było ich zamiarem: zabicie cię czy
jedynie wyłączenie z gry na dłuższy czas, w normalnych warunkach powinno cię to
wykończyć.
— Zatem on miał być mną… jak długo? zapytał Dan właściwie samego siebie, ale
kapitan udzielił odpowiedzi:
Sądzę, że nie dłużej niż na czas podróży na Trewsworld. Po pierwsze, pomimo
dobrego ekwipunku, nie byłby w stanie grać swojej roli przed towarzyszami z załogi, którzy
naprawdę cię znają. Dokonanie tego wymagałoby wymiany całej pamięci, a na to nie mieli
ani czasu, ani możliwości. Opuściłeś statek i —jak widać — powróciłeś nań w przeciągu
jednego xechojańskiego dnia. Wymiana pamięci zabiera przynajmniej jeden dzień planetarny.
Nie mógł w tym czasie udawać chorego, gdyż wówczas zajmowałby się nim Tau.
Pozostawało mu udawać, że pochłania go praca, gdyż jest to pierwsza jego podróż, podczas
której zarządza towarem. No i miałby możliwość sprawdzania taśm i tym podobnych
materiałów. Podróż na Trewsworld nie należy do długich. Mógłby przy odrobinie szczęścia
przebyć ją całą, i zapewne zamierzał tego dokonać pod takim pretekstem.
Po drugie, są tylko dwie przyczyny, które mogły sprowadzić go na pokład… Albo
zabierał coś, co musiał przetransportować osobiście, albo miał inny bardzo ważny powód, aby
w takim przebraniu dostać się na Trewsworld. Został zdemaskowany głównie przez
przypadek: dzięki temu, że ty przeżyłeś już taki wewnętrzny wstrząs na Sargol i ich trucizna
nie zadziałała, a poza tym on sam okazał się nie przygotowany do podróży kosmicznej.
— Czy przyniósł coś ze sobą? — zapytał Dan. — Zarejestrowaną przesyłkę… sądzę,
że poszukiwali jej od samego początku, jednak zaplanowali, iż zgarną ją w Trewsworld,
zamiast napadać na mnie na Xecho.
— W tym tkwi problem! — odparł Jellico. Przy tym ten człowiek został sprawdzony
przez komórkę na rampie, a nikogo z nas przy tym nie było. Nie wiemy wobec tego czy coś
ze sobą przyniósł czy nie. W kabinie niczego nie było, a do ładowni nie miał dostępu.
— Ale do skarbca mógł mieć — odparł Dan. — Zostawiłem go na wpół
zapieczętowany, gdyż nie mogłem go zamknąć, zanim nie nadejdzie przesyłka. Jellico
podszedł do mikrofonu. — Shannon! — zawołał, żeby przywołać asystenta astronawigatora.
— Zejdź do skarbca na drugim pokładzie. Zobacz czy jest w pełni zapieczętowany, czy nie!
Dan spróbował odgadnąć, gdzie jeszcze, skoro ładownie były w pełni zaplombowane, można
by ukryć coś na Królowej?
R
OZDZIAŁ
2
Zagubione i odnalezione wspomnienie
— Dwie ładownie całkowicie zaplombowane, skarbiec opieczętowany w połowie —
głos Ripa rozległ się z łączącego kabiny głośnika dostatecznie głośno, aby i Dan go usłyszał.
Kapitan Jellico spojrzał w jego stronę, a ten skinął głową.
— Tak jak je zostawiłem. Muszę sprawdzić skarbiec…
Intruz nie był w stanie otworzyć w pełni zaplombowanych komór, w których
spoczywała większa część ładunku, ale nie ta najcenniejsza. To skarbiec był przeznaczony do
przechowywania towarów rejestrowanych i wymagających specjalnej ochrony. Jednak w
kabinie Dana oprócz martwego ciała nie znaleziono niczego. Z faktu, iż człowiek zapiął pasy,
wynika w oczywisty sposób, że zamierzał odbyć podróż, a nie wykorzystać przebranie do
jednorazowego napadu na Królową. Zatem, jeśli rzeczywiście wniósł coś na pokład, to będzie
lepiej, jeżeli jak najszybciej dowiedzą się co.
Kiepsko wyglądasz… zaczął Tau, ale Dan już siedział.
— Później wszyscy możemy kiepsko wyglądać, jeśli ja się teraz nie pozbieram! —
odparł zawzięcie. Królowa przewoziła już kiedyś bez wiedzy załogi zabójczy towar i
wspomnienie tamtego zdarzenia jeszcze długo towarzyszyć będzie całej ekipie wyprawy.
Drewno zabrane na statek na Sargol było zakażone stworzeniami zdolnymi zmieniać swe
zabarwienie, w zależności od tego, czego dotknęły. Zwierzątka te przenosiły środek nasenny,
który gnębił załogę jak plaga.
Dan był pewien, że dzięki inspekcji w skarbcu przekona się, czy na pokładzie jest czy
też nie ma jakiegoś nie zarejestrowanego towaru. Albowiem szef ładowni, dzięki długiej
praktyce w swym zawodzie, pamiętał o każdym ładunku.
Pozwolili mu wszystko sprawdzić. Bezpieczeństwo Królowej było sprawą
najważniejszą. Tau więc podał ramię Danowi, aby ten mógł się na nim oprzeć, a kapitan
osobiście szedł po drabince, wyciągając ramiona tuż przed nim, by wesprzeć osłabionego
kolegę.
Dan potrzebował pomocy przez cały czas. gdy szli do skarbca. Przez długą chwilę
trzymał się kurczowo Tau, serce mu waliło i z trudem łapał oddech. Słowa lekarza, że był
bliski śmierci, zdawały się znajdować potwierdzenie. Dan potknął się i przystanął, by
odpocząć.
Trewsworld była graniczącą z Xecho, słabo skolonizowaną planetą. Poczta, którą
przewozili do jej jedynego portowego miasta, nie ważyła wiele: mikrofilmy z informacjami z
zakresu rolnictwa i komunikacji, prywatna korespondencja pomiędzy osadnikami z odległych
światów oraz pakiet oficjalnych taśm dla patrolu pocztowego. Było bardzo mało materiałów
wymagających specjalnej ochrony, a ich zasadniczą część stanowiły skrzynie z embrionami,
tj. zarodkami żywych organizmów.
Ponieważ import zwierząt domowych odbywał się na większości światów bardzo
rzadko, każdy taki ładunek wymagał zachowania najwyższej ostrożności. A działacze
zajmujący się ochroną przyrody, określili zasady, co wolno, a czego nie wolno przewozić.
Zbyt wiele razy w przeszłości bezmyślnie naruszano naturalne środowisko niektórych planet
poprzez sprowadzanie takich form życia, którym nie zapewniano odpowiednich warunków
rozwoju. Mogło to prowadzić do powstania łańcucha niekontrolowanych produktów, które
stawały się raczej zagrożeniem życia, a nie źródłem zysku, jakiego spodziewali się
importerzy.
Po przeprowadzeniu dokładnych badań pozwalano sprowadzać embriony wyłącznie w
celu wzbogacenia życia na niektórych planetach. Królowa przewoziła właśnie w
zapieczętowanych kontenerach pięćdziesiąt takich embrionów. Były to pisklęta lafsmerów.
Zostały wyhodowane laboratoryjnie i były bardzo drogocenne. Na Trewsworld rozwinął się
odpowiedni dla nich klimat, a ptactwo to stanowiło poszukiwany towar na dużym obszarze
przestrzeni kosmicznej. Dorosłe okazy oskubywano raz do roku z ich wspaniałego puchu, a
mięso piskląt było niezmiernie delikatne. Gdyby lafsmery się rozmnożyły, pierwsi osadnicy
na planecie mieliby towar eksportowy, który znacznie umocniłby ich pozycję w handlu
między galaktykami.
Zdaniem Dana, właśnie te ptaki były „skarbami” przewożonymi przez Królową.
Skrzynie zostały zabezpieczone podwójnymi zasuwami i zapakowane w sposób chroniący je
przed wstrząsami. Sam tego dopilnował. Pakunki były nietknięte i zabezpieczone. Kilka
innych toreb i skrzyń było również nie uszkodzonych. W końcu Dan stwierdził, że o tyle, o ile
on sobie przypomina, nic nie było tu ruszane. Ale mimo tego, gdy Tau pomógł mu wyjść,
założył u wyjścia podwójną pieczęć, tak jak powinien był to zrobić przed startem Królowej.
Zanim ciało nieznajomego zostało zapieczętowane w worku i zamrożone, Tau poddał
je szczegółowym badaniom, które potwierdziły fakt, że obcy umarł z powodu złego stanu
serca, zbyt przeciążonego przy starcie. Człowiek ten prawdopodobnie pochodził z Ziemi.
Trudno było określić jego wiek, a poza tym równie dobrze mógł pochodzić z innych światów,
których mieszkańcy są tak blisko spokrewnieni z Ziemianami, że nie można ich rozróżnić.
Nikt z załogi Królowej nie widział wcześniej tego mężczyzny. Pomimo badań lekarzowi nie
udało się także otrzymać i określić nazwy trucizny, użytej wobec Dana.
Znaczek identyfikacyjny został sfałszowany w doskonały sposób. Jellico stał właśnie
oglądając go ze wszystkich stron, tak jakby sam ten przedmiot mógł dostarczyć jakiegoś
klucza do rozwiązania zagadki.
— Taki staranny plan świadczy o tym, że to musiała być bardzo ważna akcja. Mówisz,
że wezwanie do odbioru przesyłki poleconej przeszło przez wieżę kontrolną lotniska? —
zapytał Dana.
— Zgodnie z przepisami. Nie ma żadnego powodu, aby podejrzewać podstęp.
— Prawdopodobnie wiadomość była rzetelna. Każdy mógł im ją przekazać
skomentował Steen Wilcox, astronawigator. — Nic niezwykłego w tym nie dostrzegasz?
— Nic — westchnął ciężko Dan. Był tylko pełniącym obowiązki w zastępstwie Vana
Rycka. (Och, jakże chciałby teraz, żeby zazwyczaj wszechwiedzący szef transportu był tutaj,
a on sam mógł wrócić do mniej odpowiedzialnej roli asystenta.) Ale wiedział przynajmniej,
co przewożą. Osobiście układał większość towarów w specjalnych pojemnikach. Tym, co
złożono oddzielnie, były skrzynie z zarodkami i klatka z brachami. Klatka z brachami! To
była jedyna rzecz, o której zapomniał. Głównie dlatego, że jej zwierzęta, jako żywe i
wymagające opieki istoty, zostały umieszczone w strefie Mury, nie opodal pomieszczenia
gromadzącego plony z roślin hodowanych w sztucznych warunkach, na pokładzie statku.
— Co z brachami? — zapytał Dan.
— Nic. Natychmiast odpowiedział Tau. — Zaglądam do nich codziennie. Samica
spodziewa się właśnie młodych, co prawda nie wcześniej, niż wylądujemy, ale trzeba jej
doglądać.
Dan rozmyślał o brachach. Były pospolitymi stworzeniami na Xecho, największymi
zwierzętami rodzimymi, to znaczy lądowymi.
Ale w porównaniu z innymi nie były tak bardzo duże. Dorosły samiec sięgał Danowi
mniej więcej do kolan; samica była nieco większa. Zabawne, sympatyczne stworzenia,
pokryte miękkim włosiem, które nie było ani futrem, ani puchowymi piórami, ale
przypominało trochę i jedno, i drugie. Miały kremowy kolor, ciemniejszy u samców, z lekkim
odcieniem różu u samic. Samce posiadały dodatkowe fałdy skóry pod gardłem i kiedy je
nadymały, robiły się one szkarłatne. Na czubku wydłużonej głowy znajdował się ostry róg,
który sterczał nad spiczastą, wąską mordką. Róg służył do rozprawiania się z ulubionym
pokarmem skorupiakami, które trzeba przed zjedzeniem otworzyć. Na uszach brachy miały
pierzaste frędzelki. Zwierzęta te można było łatwo oswoić, ale obecnie, od czasu gdy pierwsi
osadnicy na planecie prowadzili nielegalny handel ich skórami, znajdowały się na Xecho pod
ścisłą ochroną prawną. Czasem, wyłącznie w ramach umów naukowych, eksportowano
wybrane pary dla specjalistów — biologów. W tym też celu wieziono brachy do laboratorium
na Trewsworld. Stworzenia te z jakichś powodów zdawały się stanowić zagadkę dla
większości zoologów i na wielu różnych planetach naukowcy poświęcali czas na szczegółowe
badania nad nimi.
— No tak — powiedział Dan po krótkiej chwili. Przeglądał właśnie taśmę, na której
utrwalano wszystkie towary… nigdzie niczego nie dostrzegł. Wciąż był jedynie martwy
człowiek, który najwyraźniej stanowił zaledwie część bardzo dokładnie przygotowanego
planu.
— Więc… — Wilcox wyglądał tak, jakby miał przystąpić do rozwiązywania jednego
ze swoich ukochanych zadań matematycznych. I to takiego, które po raz pierwszy spotkał i
właśnie podziwiał jego zawiłość. —Jeśli nie zrobiono tego dla przechwycenia ładunku, to
musi chodzić o człowieka. Przebranie przygotowano albo po to, żeby przeprowadzić go przez
oba porty, albo tylko przez jeden. Ryzykował, że go odkryjemy i aresztujemy. No i
morderstwo, ponieważ z pewnością zamierzali cię sprzątnąć. — Skinął na Dana. — A to jest
bardzo wysoka cena. Jakie są wiadomości na temat tego, co się dzieje na Trewsworld?
Wszyscy wiedzieli, że polityka planetarna bywa niebezpiecznym zajęciem. Wolni
kupcy z ostrożności nie opowiadali się po żadnej ze stron. Astronautom wbijano do głowy
twierdzenie, że sam statek jest ich planetą i jemu winni są wierność przede wszystkim.
Zabroniono uczestnictwa w lokalnym życiu rodzinnych galaktyk. Trudno było się tej regule
poddać, kiedy wszyscy wokół dyskutowali o pewnych zdarzeniach. Wiedzieli jednak, że nie
wolno im łamać tej zasady. Dan, jak dotąd, nie musiał jeszcze nigdy wybierać pomiędzy
bezpieczeństwem statku a chęcią poparcia czyjegoś stanowiska lub przeciwstawienia się mu.
Zawsze towarzyszyło mu szczęście i pozostawało mieć nadzieję, że i tym razem go nie
opuści. Nie rozumiał, dlaczego niektórzy mieli takie problemy.
— Z tego, co wiem, nic niezwykłego. — Jellico nadal uderzał znaczkiem
identyfikacyjnym o swoją dłoń. — Gdyby coś się działo, zostalibyśmy ostrzeżeni głównym
rozkazem. Tę trasę wyznaczono w wyniku porozumienia obu stron. Wraz z umową
otrzymaliśmy wszystkie pozostałe dokumenty i materiały.
— Zawsze pozostaje powiedział Ali — groźba Inter—Solaru.
Inter—Solar… Dwa razy w przeszłości Królowa Słońca miała kłopoty z tą spółką. I
oba razy wygrała starcie. Spółki, ze swymi rozległymi szlakami handlowymi, setkami
statków, tysiącami, a nawet milionami pracowników zatrudnionych wzdłuż galaktycznych
dróg komunikacyjnych, rywalizowały ze sobą o kontrolę nad handlem z każdą nową planetą.
Wolne frachtowce takie jak Królowa Slońca, niczym żebracy na uczcie, zbierały okruszki
zysku, które zostały wzgardzone przez bogaczy.
Królowa Słońca miała umowę na zabranie z Sargol kamieni Koros… Dążąc do jej
dotrzymania kapitan stoczył nawet pojedynek z człowiekiem Inter—Solaru. To właśnie Inter
—Solar przyczynił się do ogłoszenia Królowej zarażonym statkiem, gdy tajemnicza plaga,
którą nieświadomie wraz z ładunkiem zabrali na pokład, powaliła większość załogi. Statek i
życie ludzi uratowały tylko wytrwałość i determinacja młodszych członków załogi, których
ominęła choroba. Nadali oni z portu apel, odwołujący się, w istocie wbrew prawu, ale za to
skutecznie, do ogółu Ziemian.
Za drugim razem kapitan Jellico, lekarz Tau i Dan zniszczyli reprezentantom Inter—
Solaru ich nielegalny handel na Khatcie, gdzie zostali na prośbę Głównego Strażnika.
Tak więc ludzie Inter—Solaru nie darzyli Królowej sympatią, a jej załoga —
znalazłszy się w jakichkolwiek tarapatach — zawsze skłonna była w pierwszym rzędzie
właśnie ich podejrzewać o spowodowanie kłopotów. Dan wziął głęboki oddech. To mógł być
Inter—Solar! Oni mieli odpowiednie środki i warunki do przeprowadzenia takiego planu.
Podczas pobytu Królowej na Xecho nie było na planecie żadnego statku Inter—Solaru —
było to terytorium Porozumienia Międzyplanetarnego, ale to nie miało znaczenia. Mogli
przysłać tam swojego człowieka z innego systemu, np. na neutralnym wahadłowcu. Ale jeśli
była to zaplanowana akcja Inter—Solaru…
To mogliby być oni — rzekł Jellico. — Jednak wątpię w to. Faktem jest, że
rzeczywiście nie darzą nas ciepłymi uczuciami, ale jesteśmy dla nich bardzo mało znaczącym
problemem. Gdyby dostrzegli szansę zaspawania nam rur bez kłopotów, prawdopodobnie by
to zrobili. Ale żeby przeprowadzić jakiś dokładnie opracowany plan… co to, to nie.
Przewozimy pocztę i jakiekolwiek kłopoty doprowadziłyby do śledztwa ze strony Patrolu, a
to mogłoby źle się dla nich skończyć. Nie wykluczam Inter—Solaru, ale nie uważam ich za
głównego podejrzanego. Porozumienie nic donosi nic na temat kłopotów politycznych na
Trewsworld, a zatem…
— Jest sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. — Tau końcem palca bębnił
bezmyślnie o krawędź wiszącej półki, a Dan obserwował tę czynność. Craig Tau interesował
się magią czy raczej tymi nie wyjaśnionymi mocami i talentami, których prymitywni ludzie
na pół tysiącu światów używali, by osiągnąć swoje cele. Wiedzę o tych sprawach wykorzystał
na Khatcie do tego, żeby wydostać ich z pułapki. Podczas tamtej akcji to właśnie bęben w
dużym stopniu posłużył do przywołania siły,
której użył do złamania woli strasznego, odprawiającego czary mędrca. Wówczas
tylko Dan, zgodnie z rozkazami Tau, uderzył w bęben.
Teraz Danowi się wydawało, jakby jakaś myśl przepłynęła z umysłu lekarza do jego
własnego. Choć nie przypisywał sobie nadzwyczajnych zdolności, Tau dopuszczał
możliwość, że to właśnie dzięki nim tak dobrze pokonał wroga na Khatcie.
— Nie możesz przypomnieć sobie, co wydarzyło się pomiędzy twoim opuszczeniem
statku a przebudzeniem w barze? — zapytał lekarz. Dan przestał się interesować bębniącym
palcem i odparł:
— Chcesz dokonać badania poza pamięcią? Czy to się uda? — dopytywał się Jellico.
— Nie można powiedzieć, zanim się nie spróbuje. Dan jest odporny na pewne
zaklęcia. Chociaż nie możemy powiedzieć, jak bardzo. Jednak martwy człowiek nosił jego
mundur, co oznacza, że prawdopodobnie się spotkali. Jeśli Dan chciałby spróbować, zbadanie
jego umysłu może dostarczyć nam jakichś wyjaśnień.
Dan miał ochotę krzyknąć „nie”. Tego typu badania stosowano na polecenie sądu
wobec kryminalistów. Dzięki nim — jeśli pacjent był dość uległy — można było wydobyć z
niego informację na temat każdego wydarzenia z jego życia, łącznie z najwcześniejszymi
wspomnieniami z dzieciństwa. Ale ich nie interesowała tak odległa przeszłość a jedynie
ostatnie wypadki. Dan widział pewien sens w propozycji Tau.
— Przeprowadzimy badania dotyczące jedynie tego okresu, kiedy nie było cię na
statku. — Tau chyba rozumiał przyczynę jego zastrzeżeń. Ale i to może się nie udać, nie
jesteś dobrym obiektem. Ponadto nie wiemy, jakie zmiany w procesach chemicznych
zachodzących w twoim ciele mogła wywołać trucizna. W pewnym sensie takie badanie może
ci pomóc, ponieważ będziemy mogli określić zmiany, jakie mogła spowodować w twoim
organizmie podana ci dawka.
Dan poczuł znów ten sam chłód, który poraził go, gdy walczył o odzyskanie siły w
barze. Czy Tau sądzi, że doznał on urazu psychicznego? Ale przecież pamiętał wszystkie
załadowane na pokład towary, a taśmy potwierdziły sprawność jego pamięci. Był tylko
pewien krótki okres, który wymknął się z pamięci Dana i który Tau chciał zbadać. Nie mógł
się zdecydować… niechęć do wyników, jakie może przynieść eksperyment lekarza oraz
przekonanie, że nie chce wiedzieć, czy narkotyk spowodował w jego organizmie jakieś
uszkodzenia, sprawiły, iż nie mógł podjąć decyzji. Wiedział jednak, że jeśli się nie zgodzi,
niewiedza może okazać się w najbliższej przyszłości znaczenie gorsza niż dzisiejsze wahanie.
— Dobrze — powiedział, chociaż następnie przez sekundę lub dwie żałował, że nie
odmówił.
Ponieważ statek pozostawał w nadprzestrzeni, wystarczył tylko jeden strażnik
dyżurujący na mostku. Obowiązek ten powierzono Ripowi. Stąd też zarówno kapitan, jak i
Wilcox towarzyszyli Tau w przygotowaniach do przeprowadzenia badań.
Jellico przyniósł magnetofon i taśmy, by nagrać opowieści Dana. Tau zrobił
pacjentowi zastrzyk, aby wprawić go w stan uśpienia. Dan usłyszał cichy szmer, a potem…
Szedł w dół rampy trochę zaniepokojony i jednocześnie oburzony tym, że w ostatniej
chwili wzywano go do odebrania poleconej przesyłki. Na szczęście ślizgacz lotniskowy stał
zaparkowany w pobliżu. Wgramolił się do niego, podłączył swój znaczek identyfikacyjny i
skierował pojazd ku bramie.
— Deneb — powtórzył głośno nazwę miejsca, do którego miał się udać. Przypominał
sobie niejasno, że jest to stołówka niezbyt odległa od lotniska. Dobrze chociaż, że nie musi
lecieć daleko. Taśmę pocztową miał przy sobie i by otrzymać przesyłkę, potrzebował tylko
nagrania głosu i odcisku kciuka jej nadawcy.
Ślizgacz dotarł do bramy i Dan w poszukiwaniu restauracji rozejrzał się po biegnącej
w dół od lotniska drodze. Xecho, leżąca na skrzyżowaniu szlaków, była portem zleceń dla
statków przenoszących się z jednego sektora do drugiego. Dlatego miała wprawdzie
otaczającą lotnisko dzielnicę kawiarń, stołówek i hotelików dla załóg kosmicznych, ale była
ona ciasna i ponura w porównaniu z podobnymi dzielnicami, otaczającymi porty na innych
światach. Tutaj była to po prostu jedna ulica, zapchana parterowymi budynkami — i to
wszystko.
Upał panujący późnym popołudniem był jak zwykle intensywny. Danowi było
szczególnie gorąco, ponieważ miał na sobie kompletny mundur. Musi załatwić tę sprawę jak
najszybciej. Wypatrywał budynku, w którym miał się zgłosić. Te same jasne światła, które
ułatwiały poruszanie się nocą, teraz myliły drogę. Stracił więc trochę czasu, zanim dotarł na
miejsce znajdujące się między sklepem ze starymi przedmiotami a barem, który pamiętał,
gdyż jadł w nim poprzedniego dnia.
Na ulicy nie było wielu ludzi — upał zatrzymał większość mieszkańców planety w
domach. Dan szedł tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to lejący się z nieba żar.W pewnej
chwili minął dwóch astronautów. Lecz nie przyjrzał się bliżej żadnemu z nich.
Wejście do wnętrza Deneb było niemal dosłownie przejściem z gorącego pieca w
chłodny półmrok. Uwolnił się od koszmarnego xechojańskiego dnia. Nie była to restauracja, a
raczej nocny bar. Dan poczuł niepokój, nie było w zwyczaju, aby ktoś z przesyłką
wymagającą specjalnej ochrony oczekiwał w takim miejscu. Ale w końcu była to jego
pierwsza podróż pocztowa i Dan nie miał podstaw, by oceniać, co jest normalne, a co nie.
jeśli otrzyma nagranie głosu i odcisk kciuka, wówczas Królowa będzie odpowiedzialna tylko i
wyłącznie za bezpieczne przetransportowanie przesyłki, nie zaś za jej zawartość. Gdyby miał
jakieś szczególne wątpliwości, wystarczy, że wstąpi w drodze powrotnej do biura
bezpieczeństwa na lotnisku i złoży dodatkowe nagranie, chroniące Królową przed
podejrzeniami o udział w jakiejś ciemnej aferze.
Wzdłuż przeciwległej ściany stał szereg kabin wyposażonych w tace do podawania
napojów oraz posiadających miejsce dla palaczy. Znając dzielnice otaczające porty, Dan
domyślał się, że można tu zamówić także narkotyki, jeśli zna się właściwe hasło. Było tu
bardzo spokojnie. W najdalszej kabinie siedział jakiś pijany astronauta. Stała przed nim pusta
szklanka, a jego palce wciąż zaciskały się na niej kurczowo.
Nie dostrzegł nikogo więcej, a mała kabina obok drzwi była pusta. Przez chwilę lub
dwie Dan oczekiwał niecierpliwie. Z pewnością to nie ten pijany z rogu posłał po niego. W
końcu zastukał w kratkę przesłaniającą otwór w kabinie — kasie. Wewnątrz rozległ się hałas
głośniejszy, niż się tego spodziewał.
— Ciszej, ciszej…
Słowa zostały wypowiedziane w międzyplanetarnym języku, ale w taki „syczący”
sposób, że zlewały się w coś, co było po prostu serią dźwięków „s”. Zasłona w tyle kabiny
odsunęła się na bok i weszła kobieta — to znaczy osoba płci żeńskiej na tyle człekokształtna,
aby można ją zaliczyć do ludzkiego gatunku, pomimo bladej, pokrytej drobnymi łuskami
skóry i włosia zwieszającego się wokół ramion. Ale rysy twarzy miała dość zbliżone do jego
własnych, całkiem ludzkie. Nosiła wąskie spodnie z metalicznej tkaniny i kurtkę bez
rękawów z puszystego futra. Srebrno—miedziana maska, ze zwieszającymi się częściowo na
nos zwojami metalu, zakrywała jej oczy i czoło. Zachowywała pozę ziemskiej pewności
siebie, którą Dan widywał ostatnio na tej planecie.
Sukienka w wytwornym, ziemskim stylu, choć służyła za przebranie, tak nie pasowała
do tej obskurnej dziury, jak nie na miejscu byłoby picie tu szampana.
— Pan sobie życzy…? — znów ta sycząca wymowa.
— Szanowna Damo, ktoś zwrócił się do statku pocztowego Królowa Słońca z prośbą
o zabranie przesyłki poleconej.
Wasz znaczek identyfikacyjny, Szanowny Człowieku?
Dan wyjął go, a ona pochyliła lekko głowę, tak jakby maska przesłaniała jej wzrok (a
jej rozmówcom wyraz jej twarzy).
Ach! Tak, jest taka paczka. — Kto jest nadawcą?
Tedy proszę. Nie odpowiedziała na jego pytanie i otwierając wejście do kabiny,
gestem zaprosiła Dana do środka. Aby mógł przejść, odsunęła zasłonę.
Korytarz był właściwie wąskim tunelem, tak wąskim, że Dan ramionami ocierał o
ściany. Automatycznie zwolniła się belka wejściowa, i drugie drzwi, wbudowane w ścianę,
rozsunęły się, kiedy do nich podszedł.
Pokój, w którym się znalazł, kontrastował z obskurną, ogólnie dostępną, częścią
Deneb. Ozdobiony był tapetą przedstawiającą egzotyczne krajobrazy. A jednak, pomimo
piękna ścian, Dan poczuł nagle taki smród, że niemal go zatkało. Nie mógł jednak dostrzec
źródła tego okropnego zapachu. Zobaczył natomiast mężczyznę, rozwalonego w wielkim
łożu. Gdy wszedł Dan, tamten nie podniósł się, i nie powitał go, jedynie uważnie mu się
przyjrzał. Kobieta szybko przeszła obok Dana w drugi koniec pokoju i podniosła metalową
skrzynkę w kształcie zbliżonym do sześcianu, którego każdy bok miał dwie dłonie długości.
— To zabieracie — powiedziała.
Kto podpisuje? — Dan przeniósł wzrok z kobiety na mężczyznę, który nadal
wpatrywał się w niego z takim uporem, że obserwowany poczuł się nieswojo.
Jeśli to potrzebne, ja to zrobię — rzekł mężczyzna.
— To konieczne. — Dan wydobył przyrząd nagrywający i skierował obiektyw na
skrzynkę.
— Co robisz?! — Kobieta krzyknęła tak gwałtownie, jakby zamierzał wytrącić jej
paczkę z rąk.
— Pobieram oficjalne nagranie — powiedział.
Przyciskała do siebie przesyłkę tak mocno, że wyglądało to na próbę zakrycia
własnym ciałem jak największej powierzchni skrzynki.
— Wysyłacie to statkiem — wyjaśnił Dan — więc musicie postępować zgodnie z
przepisami.
Znów wyglądało na to, jakby oczekiwała na jakiś znak ze strony mężczyzny, lecz on
ani się nie poruszył, ani też nie przestał wpatrywać się w Dana. Ostatecznie, z widoczną
niechęcią, kobieta postawiła skrzynkę na krawędzi małego stołu i cofnęła się o krok.
Pozostała jednak w pobliżu, z rozpostartymi rękoma, gotowa porwać przesyłkę w bezpieczne
miejsce w przypadku jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.
Dan nacisnął klawisz, zrobił zdjęcie ładunku, a potem wyciągnął mikrofon, by
zarejestrować głos na taśmie dźwiękowej.
Szanowna Damo, proszę potwierdzić, że wysyłacie pakunek statkiem jako przesyłkę
poleconą. Podajcie swoje nazwisko, dzisiejszą datę, a potem przyłóżcie kciuk do rolki
taśmy… dokładnie tutaj.
Dobrze. Jeśli takie są przepisy, zatem muszę to zrobić. — Ale podniosła skrzynkę i
pochylając się w przód, żeby wziąć mikrofon, trzymała ją przed sobą.
Tyle tylko, że nie dokończyła tego gestu. Zamiast tego ręką wyciągniętą po mikrofon
walnęła Dana w brzuch, a paznokciem niezwykłej długości skaleczyła jego ciało. Przez
moment był zbyt oszołomiony, aby wykonać jakikolwiek ruch. Nagle zdrętwiała mu ręka i
bezwładnie opadła, a taśma spadła na podłogę. Miał jedynie tyle siły, żeby odwrócić się do
drzwi, ale nie zdołał zrobić choćby jednego kroku w ich kierunku. Jego ostatnim wyraźnym
wspomnieniem był fakt, że upadł na kolana. Równocześnie odwrócił nieco głowę, tak że
napotkał świdrujące spojrzenie faceta leżącego na łożu. Tamten ani drgnął.
Nie zdarzyło się nic więcej aż do chwili, gdy przedzierał się przez okolicę pełną mgły,
unoszącej się nad błotami. I po raz drugi przebudził się w pokoju sąsiadującym z barem, aby
odbyć powrotną drogę na Królową.
Ocknął się wśród towarzyszy stłoczonych w izolatce chorych. Pochylał się nad nim
Tau, który orzeźwiającym zastrzykiem przywrócił mu pełną świadomość tego, gdzie się
znajduje. Tym razem jednak, dzięki eksperymentowi lekarza, przypomniał sobie wszystko, co
się z nim działo od chwili opuszczenia Królowej.
R
OZDZIAŁ
3
Kłopoty z ładunkiem
— Urządzenie nagrywające. — Dan wypowiedział swoją pierwszą myśl.
— Jedyna z rzeczy należących do ciebie, której nieznajomy nie przyniósł ze sobą —
odpowiedział Jellico.
— A skrzynka?
— Tu jej nie ma. Mogła być tylko przynętą.
Dan jakoś w to nie wierzył. Zachowanie kobiety, na tyle, na ile je pamiętał,
świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. A może zamierzali całkowicie skupić jego uwagę na
ładunku, po to, żeby nie był przygotowany na jej atak?
Wiedział, że zgromadzeni w małej izbie chorych słyszeli każdy szczegół opowieści o
jego przeżyciach. Podczas badania, kiedy odzyskiwał pamięć, ujawnił zdarzenia z niedalekiej
przeszłości, a jego relację nagrano na taśmie. Tak więc pewne fakty, choć było ich niewiele,
stały się jasne.
— W jaki sposób dostałem się z Deneb do baru? — zastanawiał się. Było jeszcze coś,
co z trudem sobie przypominał. Niejasne, dokuczliwe wspomnienie twarzy, którą zobaczył
przelotnie i nie zdołał jej dokładnie zapamiętać. Czy, kiedy po przebudzeniu wychodził z
baru, widział w zewnętrznym pokoju tego mężczyznę, który siedział tak milcząco, podczas
gdy zaatakowała go kobieta? Nie był tego pewien.
— Mogli zanieść cię tam jako pijanego zauważył Ali. — W dzielnicy otaczającej port
jest to całkiem normalna sprawa. Zresztą o ile dobrze zrozumiałem, kiedy wychodziłeś, też
mogłeś sprawiać takie wrażenie.
— Musiałem dostać się z powrotem na statek odparował Dan. Myślał o skrzynce,
której tak pilnowała tamta kobieta. Nie była duża, akurat taka, żeby bez trudu znaleźć dla niej
kryjówkę. Lecz przeszukali przecież skarbiec, jego kabinę…
— Skrzynka…
Mniej więcej taka duża, nieprawdaż? — Kapitan Jellico wstał i rękoma nakreślił
wymiary w powietrzu. Dan potwierdził.
— W porządku. Wytropimy ją.
Choć Dan bardzo pragnął przyłączyć się do poszukiwań, był tak bardzo osłabiony, że
musiał pozostać w łóżku. Drugi zastrzyk,’ który zrobił mu Tau, przestał działać. Poczuł się
nagle tak senny, że nie potrafił dłużej walczyć z własnym organizmem. Wierzył jednak, że
poszukiwania, które zorganizuje kapitan, sięgną do najbardziej tajnych zakamarków
Królowej.
Kiedy jednak Dan obudził się, dużo silniejszy niż przed zaśnięciem, dowiedział się, iż
nie znaleziono niczego. Wciąż mieli ciało zamrożonego martwego człowieka i nagranie z
przebiegu eksperymentu Tau. Nic więcej. Kapitan Jellico bez przerwy przesłuchiwał taśmę z
relacją Dana, żywiąc nadzieję, iż znajdzie jakiś drobny, nowy szczegół, którego nie dostrzegł
poprzednio. Danowi w końcu obrzydło słuchanie własnego głosu. Mógł dodać jedno jeszcze
przypuszczenie: że mężczyzna obserwujący jego wyjście z baru to ten sam, który był w
Deneb.
Jeśli to prawda, musiał być zaszokowany — zadumał się kapitan. Ale już było zbyt
późno na zmianę ich planów. No cóż, nie możemy nic więcej zrobić, zanim nie połączymy się
z miejscowym Patrolem pocztowym na Trewsworld. Przysiągłbym, że u nas nie ukryto żadnej
skrzynki.
— Mówisz, że nie znasz tamtej kobiety. Wciąż zastanawiam się… zaczął technik
łączności, Tang Ya, popijając kawę. Siedzieli w stołówce, do której Dan wybrał się na swoją
pierwszą wycieczkę z izolatki chorych. Z wewnętrznej kieszeni munduru Ya wyjął
szkicownik. Obrazek widniejący na jednej z kartek przedstawiał postać, narysowaną krótkimi,
zdecydowanymi liniami. Położył rysunek przed Danem:
Czy wyglądała podobnie?
Dan był zaskoczony. Tang Ya, tak jak każdy członek załogi, miał swoje hobby,
któremu poświęcał czas podczas wolnych godzin w trakcie wypraw. Ale, o ile Dan się
orientował, łącznościowiec konstruował miniaturowe elektroniczne mechanizmy i zabawki.
Nie wiedział jednak, że był on także artystą, wykonującym tego typu obrazki, jak ten, który
Dan właśnie oglądał.
Analizował wizerunek dokładnie, krytycznie, nie z punktu widzenia artyzmu dzieła,
ale pod kątem podobieństwa do postaci z jego wspomnień.
— Twarz… była węższa w okolicach podbródka. Oczy… wydawały się bardziej
skośne, o ile to maska nie sprawiła takiego efektu.
Ya wziął szkicownik, chwilę poprawiał rysunek i linie, o których wspomniał Dan,
zmieniły się, przybierając taki kształt, jak zasugerował.
Tak! zawołał zdumiony przemianą.
Technik łączności ponownie położył szkicownik na stole i przesunął go w kierunku
kapitana Jellico. Ten studiował obrazek przez dłuższą chwilę, po czym przekazał go Tau. Od
lekarza obrazek powędrował do Steena Wilcóxa. Astronawigator podniósł go i przysunął
bliżej światła.
— Sitllith…
Słowo to nie miało dla Dana żadnego znaczenia, ale i najwyraźniej oznaczało coś dla
kapitana, ponieważ wyszarpnął kartkę swojemu zastępcy i zaczął się w nią ponownie
intensywnie wpatrywać.
— Jesteś pewien?
— Sitllith! — Wilcox był pewien. — Ale to nie może być!
— Nie — zgodził się gniewnie Jellico.
— Tylko co to jest Sitllith… lub kto? — zapytał Tau.
— Co i kto zarazem — odparł Wilcox. — Człekokształtny obcy, ale w istocie, w
dziewięćdziesięciu procentach obcy…
Dan poderwał się i pochylił w przód, aby przyjrzeć się obrazkowi leżącemu przed
kapitanem. W dziewięćdziesięciu procentach obcy! Od szefów transportu wymagano
znajomości środowiska innych światów, ponieważ często z przyczyn handlowych to na nich
spoczywało zadanie nawiązania pierwszego kontaktu z obcymi rasami. Bezustannie zgłębiali
zwyczaje, potrzeby i cechy osobowości obcych ludów. Dan jednak nigdy nie spotkał się z
przypadkiem, by tak człekokształtna forma mieściła tak obcą osobowość, jak to utrzymywał
Wilcox. Było to podobne do twierdzenia, że psychika węża żyjącego na Ziemi jest podobna
do jego własnej.
Ale ona… mówiła normalnie. Była… była bardzo ludzka — zaprotestował.
— Ona cię otruła odparł oschle astronawigator.
I to nie jakąś substancją, w której zanurzyła paznokieć. Ta trucizna pochodziła z
gruczołu w jej palcu! W jaki sposób jej wygląd tak zbliżył się do ludzkiego, tego nie wiem.
Pewną rolę mógł tu odegrać przymus. Sitllith na Xecho! Zazwyczaj uważa się, że są one
przywiązane do swojej planety. Tak bardzo obawiają się otwartej przestrzeni, że jakakolwiek
nawet przypadkowa — próba rozłączenia z ich światem, doprowadza je do samouśmiercenia,
gdyż tak bardzo boją się znaleźć gdzieś indziej. Ich świat leży w podczerwieni i dlatego
dotarło tam niewiele wypraw. Widziałem tylko jednego Sitllitha, zamrożonego na
Barbarossie. I nie był to dorosły osobnik. Miał pusty worek na truciznę. Śledził Zwiad
Badawczy i schował się w jego statku, a ten wystartował. Kiedy się zorientował, był już w
przestrzeni — Wilcox wzruszył ramionami — i tak to się skończyło. Zabrali go zamrożonego
ze sobą. Ale ty spotkałeś osobę dorosłą, działającą poza jej światem. A przysiągłbym, że to
niemożliwe.
— Nic nie jest niemożliwe — powiedział Tau. Miał rację, wiedział o tym każdy
astronauta. To, co byłoby wysoce niemożliwe, nieprawdopodobne, nie do uwierzenia na
jednym świecie, mogło okazać się powszechne na innej planecie. Coś, co na Ziemi odbierano
jako dziką zmorę, było gdzie indziej uczciwym i wartościowym mieszkańcem. Zwyczaje tak
dziwaczne, że aż nie do uwierzenia, stawały się w odległych galaktykach zgodnymi z prawem
obrzędami. Tak więc, dawno temu, astronauci, a zwłaszcza wolni kupcy, którzy przeszukiwali
mniej znane oraz nowo odkryte planety, zaczęli wierzyć, że wszystko jest możliwe. I to
niezależnie od tego, jak bardzo nieprawdopodobne zdawałoby się ludziom, którzy całe życie
spędzili w jednym miejscu.
— Można utrwalić ten rysunek? — zapytał Jellico astronawigatora, ponownie
podniósłszy szkic.
— Naciśnij w środku, a wówczas obraz zostanie utrwalony na tak długo, aż zechcesz
go wymazać.
— Mamy więc martwego człowieka, maskę — Wilcox odstawił pusty kubek — i
obcego, żyjącego na planecie w ogromnej odległości od jego czy też jej rodzimego świata.
Mamy poza tym skrzynkę i powracającego szefa transportu… i, jak dotąd, żadnego
rozwiązania. Jeśli nie natrafimy na jakiś trop przed wylądowaniem na planecie…
Mamy coś jeszcze… — W drzwiach stal Frank Mura. Choć mówił swoim zwykłym,
spokojnym tonem, było w jego głosie coś, co zwróciło ich uwagę. — Mamy dwa zaginione
brachy.
Co do…! — Jellico poderwał się na nogi. Ponieważ interesował się biologią, spędził
sporo czasu na obserwacjach zwierząt z Xecho. Niekiedy, aby na jakiś czas uwolnić te
stworzenia z klatki, zabierał je do swojej kabiny. Wtedy jednak Queex, obrzydliwy hoobat,
posiadający swą siedzibę w ich sąsiedztwie, gwałtownie protestował. Zwykle kapitan uciszał
papugo—krabo—ropuchę, gwałtownie rzucając jego klatką o podłogę. Jednak podczas wizyt
brachów Queex buntował się tak zawzięcie, że ta metoda nie skutkowała i Jellico musiał
przenosić go w inne miejsce.
Ale zamek klatki — próbował nadal protestować.
Mura wyciągnął rękę. W palcach trzymał cienki drut skręcony na jednym końcu.
— Tym się posłużono stwierdził.
Na Siedem Nazw Trutex! — Ali wziął drut i obracał nim pomiędzy kciukiem a palcem
wskazującym. — Wytrych!
— Wyciągnąłem go kontynuował Mura — z wewnętrznej siatki w klatce.
Oczywiście zwrócił uwagę wszystkich. Skręcony wewnątrz klatki? Ale to musiałoby
oznaczać… Wcześniejsza gotowość Dana do spokojnej akceptacji zjawiska wręcz
nieprawdopodobnego, gdy chodziło o Sitllithy, załamała się w zetknięciu z tą niesamowitą
informacją. Jeśli wewnątrz klatki, to oznacza, że brachy same wykonały wytrych. Lecz są to
zwierzęta niezbyt bystre. O ile dobrze pamiętał, były mniej inteligentne niż Sindbad, siedzący
właśnie w odległym kącie stołówki i pracowicie czyszczący sobie pyszczek.
— Muszę to zobaczyć! — Jellico wziął drut i przyglądał mu się z taką samą uwagą,
jaką wcześniej poświęcił obrazkowi. — Odłamany… i… tak, to jest wytrych.
— Brachów — powtórzył Mura — nie ma.
Nie mogą być w ładowniach, pomyślał Dan, gdyż te są zaplombowane. Pozostaje
zatem pokój techniczny, izolatka chorych, ich osobiste kabiny, sektor kontrolny i kilka
pozostałych, mniej istotnych pomieszczeń. Żadne z nich nie zapewni dostatecznego
schronienia tym zwierzętom. Tym bardziej, że załoga poznała wszystkie możliwe kryjówki
podczas wcześniejszych, intensywnych poszukiwań skrzynki.
Teraz musieli jeszcze coś wytropić. Dwa, na pewno przerażone, zwierzęta. A do tego
samica spodziewała się potomstwa i nie powinno się jej spłoszyć. Będą musieli zabrać się do
poszukiwań ostrożnie. Jellico wybrał do pomocy wyłącznie tych, którzy mieli już kontakt z
brachami, ponieważ widok nieznajomego mógłby spowodować ich ucieczkę. W pokoju
technicznym wydał instrukcje inżynierowi Stotzowi, dwom laborantom — Kostii i
Weekesowi — oraz Alemu, który miał bezzwłocznie powrócić do pozostałych członków
załogi. Polecił, aby pozostali na miejscu dopóty, dopóki nie zostanie ogłoszone, że w ich
pobliżu nie ma brachów.
Wielcox i Ya mieli dołączyć do Shannona dyżurującego przy sterach, sprawdzić
wyłącznie ten rejon i zamknąć się w swoich pokojach. Właściwe poszukiwania pozostawiono
Danowi, Tau, Murze i kapitanowi, którzy byli odpowiedzialni za żywy transport.
Dodatkowym środkiem ostrożności było zamknięcie Sindbada w kuchni.
Kiedy zarówno z pokoju technicznego, jak i od strony sterów zameldowano o
zakończeniu poszukiwań bez skutku, pozostała czwórka przystąpiła do dzieła. Dan zszedł
wyznaczoną trasą w dół, na poziom towarowy, ale pieczęcie na ładowniach były nie
naruszone. Nie było możliwości, by brachy tam się dostały. Nadal dręczyła go myśl o
wytrychu. Jak brachy to zrobiły? Lecz czy to one? A może ktoś uczynił to specjalnie, tak aby
wyglądało, że same się uwolniły? Wiedział jednak, że żaden z członków załogi nie bawiłby
się w tak bezsensowne kawały. A nieznajomy wciąż leżał martwy w zamrażarce. Wyobraźnia
Dana podsunęła makabryczne wyjaśnienie… Przyłapał się na tym, że zmusza się do przejścia
w boczny korytarz, wiodący ku drzwiom następnego pomieszczenia. Te także były
zapieczętowane. Stwierdził z ulgą, że ta straszna wizja była rzeczywiście niemożliwa. Zmarli
nie powracają do życia.
Teraz pozostały do sprawdzenia ich osobiste kabiny. Na początek te, które należały do
personelu technicznego. Żadna z nich nie była umeblowana luksusowo. Ciasnota i ilość
sprzętów świadczyły o tym, że ich mieszkańcy, jeśli wcześniej nie przywykli do porządku,
tutaj musieli się go nauczyć. Dan nie natknął się na żadną otwartą szafkę czy pozostawione na
łasce losu pomieszczenie magazynowe. Wszedł do każdego kąta, skontrolował wszystkie
miejsca, w których można by się ukryć. Kryjówek o odpowiednich rozmiarach było bardzo
niewiele. Nie znalazł niczego.
Następny, wyższy poziom stanowiła kwatera mieszkalna i biuro Vana Rycka. Tutaj też
nic nie zwróciło jego uwagi. Pragnął, nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, żeby stary
szef transportu był teraz na pokładzie. Potrzebowali Vana Rycka. W odczuciu Dana był on,
po latach doświadczeń w handlu i kontaktach z obcymi, najlepiej przygotowany do
wyjaśnienia tego, co się przydarzyło.
Dotarł do skarbca naprzeciwko kwatery szefa transportu — pieczęć była nie
uszkodzona, dokładnie taka, jaką zostawił. Następny poziom stanowiły kwatery młodszych
oficerów — Ripa i naprzeciwko jego własna. Dalej rozciągał się sztuczny ogród, następnie
galeria i rejon Mury. To był koniec jego poszukiwań, a nawet nie wszystko należało do niego,
gdyż Mura sam przeszuka swoją kwaterę i rejon wodny. Danowi została tylko kabina własna i
Ripa.
Najpierw zajął się kabiną kolegi. Wszystko w porządku. Teraz kolej na jego siedzibę.
Gdy otworzył drzwi, cudem ocalał, tylko dzięki czyjejś niecelności; ogłuszający snop światła
przeleciał z trzaskiem ponad jego uchem.
Zachwiał się i wypadł z powrotem na korytarz. Zdołał zatrzasnąć drzwi i ciężko oparł
się o nie. Trzymając się za głowę, próbował powstrzymać wirowanie myśli i rozumować
logicznie. Ktoś… coś… wewnątrz było uzbrojone w ogłuszacz i próbowało powalić go, gdy
wchodził. Czy ukrył się tam jeszcze jeden intruz? Było to jedyne prawdopodobne
wyjaśnienie. Słaniając się na nogach doszedł do najbliższego mikrofonu i włączył czerwony
przycisk alarmowy.
— Co…? — zabrzmiał zdenerwowany głos Wilcoxa. Dan słyszał go jednak bardzo
słabo, jakby wstrząs, który wymiótł go z kabiny, częściowo go ogłuszył.
— Ktoś… w mojej kabinie… ogłuszaczem… — wydobył z siebie pojedyncze słowa.
Patrzył na drzwi, chociaż nie wiedział, w jaki sposób, będąc bez broni, mógłby przeszkodzić
wrogowi w opuszczeniu pomieszczenia, gdyby tylko tamten zechciał to zrobić.
Ale jeśli intruz w kabinie zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi, dlaczego nie starał
się jej wykorzystać do utorowania sobie drogi na zewnątrz? Dan próbował domyślić się, gdzie
mógł do tej pory ukrywać się nieznany osobnik. Być może we wnętrzu planetolotu? Choć
jeśli wziąć pod uwagę przeciążenie przy starcie oraz szarpnięcie przy przechodzeniu w
nadprzestrzeń, przy braku zabezpieczenia wykończyłoby to większość ludzi. Ale, oczywiście,
to wcale nie musiał być człowiek.
Rozległ się stukot na drabince i pojawił się Jellico. W tej samej chwili nadszedł z
obszaru wodnego Mura. Tau wyłonił się zza pleców kapitana i natychmiast podszedł do
przyjaciela.
— Trzepnął mnie ogłuszaczem — wyjaśnił Dan. Nadal jest wewnątrz? — Jellico
spojrzał w kierunku kabiny.
Tak.
— W porządku. Tau, co sądzisz o wpuszczeniu gazu usypiającego przez przewód
wentylacyjny?
— Nie ruszaj się stąd! polecił lekarz popychając Dana w stronę ściany. Potem pobiegł
z powrotem do swojego laboratorium. Powrócił z małym pojemnikiem oraz długą rurą.
— Wszystko gotowe. Podał przyrządy kapitanowi.
— Czy widziałeś, kto to jest? — zapytał Tau Dana, kiedy szef wkroczył do kwatery
Ripa i zaczął odkręcać siatkę ochraniającą przewód wentylacyjny.
— Nie. To nastąpiło zbyt szybko. Zresztą, po tym, jak mnie trzasnął, nie widziałem
zbyt wyraźnie. Ale gdzie mógł się ukrywać do tej pory… w planelolocie?
Podczas startu? No cóż, może… przyznał Tau — jeśli jest wystarczająco wytrzymały.
Ale przy przejściu w nadprzestrzeń… w to wątpię. Chyba, że wskoczył na koję Shannona,
który w tym czasie pełnił służbę, a martwy człowiek leżał na twojej…
Przez otwarte drzwi widzieli, jak Jellico, stojąc na koi Ripa, przepycha ostrożnie rurę
w głąb przewodu dochodzącego do sąsiedniej kabiny. Przygarbiwszy ramiona, skupił się na
tym, aby zobaczyć jak najwięcej przez wężowy kanał rury, zanim dosięgnie ona kratki
wentylacyjnej od strony kwatery Dana. Potem wykonał ostrożny ruch i Dan domyślił się, że
manewruje końcem rury, chcąc uderzyć nim o kratkę po to, żeby uwolniony gaz wleciał
dokładnie do wnętrza zamkniętego pomieszczenia.
— Teraz! — Jedną ręką uchwycił mały zbiornik, i drugą przytrzymał maskę, którą
Tau owinął mu wokół nosa i ust, żeby ochronić go przed ewentualnym wstecznym
podmuchem z rury. Danowi wydawało się, że oczekiwanie, aż zbiornik się opróżni, ciągnie
się w nieskończoność. Z wolna dochodził do siebie po strzale z ogłuszacza. W końcu Jellico
wyciągnął rurę z powrotem i opuścił ją na pokład.
— Jeśli ten, kto tam jest, jeszcze żyje — powiedział i okrutną satysfakcją — i tak jest
już załatwiony.
Zdanie to zabrzmiało dla Dana tak, jakby kapitan podzielał jego potworne podejrzenie,
że zmarli mogą powracać do życia.
Dan pierwszy dotarł do drzwi. Nie były zamknięte od wewnątrz i łatwo ustąpiły, mogli
więc zajrzeć do środka. Teraz wszyscy używali masek dostarczonych przez Tau, a lekarz przy
pomocy ssawki wyciągał opary gazu z kabiny.
Dan tak bardzo spodziewał się zobaczyć człowieka, że przez dłuższą chwilę był
zmieszany faktem, iż nikogo nie ujrzał. Na podłodze kabiny, z jedną przednią łapą nadal
spoczywającą na ogłuszaczu, leżał samiec bracha. Na koi znajdowała się samica. Oboje byli
nieprzytomni.
— Brachy! — Dań przyklęknął na jedno kolano i nie mogąc uwierzyć, że to prawda,
dotknął sierści samca. To rzeczywiście był brach. Nie było w pomieszczeniu nikogo więcej.
Zwierzę użyło ogłuszacza tak, jak uczyniłby to człowiek, który musi się bronić. Dan zerknął
na kapitana i po raz pierwszy w czasie swej służby na Królowej zobaczył, że Jellico stracił
swój zwykły, kamienny spokój.
Tau przecisnął się obok Dana i pochylił nad samicą bracha, by ją zbadać.
— Ona rodzi. Przepuśćcie mnie! — Podniósł osłabione zwierzę i przeszedł obok
ogłuszonego samca.
— Co wy na to? — Dań przeniósł wzrok z kapitana na Murę i z powrotem na samca
bracha. — To… to… ponad wszelką wątpliwość użyło ogłuszacza. Ale…
— Tresowany brach? — zasugerował steward. — Nauczony używania broni w
określonych okolicznościach?
— Być może — zgodził się Jellico. — Ale nie jestem pewien. Frank, czy możesz
zabezpieczyć klatkę przed ponownym otwarciem?
— Mogę założyć łańcuch, zamontować też alarm… — Mura wyliczał możliwości.
Podszedł do przodu, pochylił się nad uśpionym zwierzęciem i przyjrzał mu się. Dan podniósł
ogłuszacz, wepchnął go do najbliższej szafy i zatrzasnął ją z hukiem.
— Zwierzę — powiedział Mura. — Przysiągłbym, że to jest… było… zwierzę.
Widywałem już brachy. A te tutaj nie zachowywały się jakoś wyjątkowo. Dlaczego, gdy
napełniałem ich skrzynkę na pokarm… — przerwał i zmarszczył lekko ciemne brwi.
— Napełniałeś ich skrzynkę na pokarm i… co się stało? — Chciał wiedzieć kapitan.
— Ten tutaj, samiec, przyglądał mi się, kiedy zatrzaskiwałem zamek. Potem sięgnął
łapą przez pręty i potrząsnął zamknięciem. Myślałem, że chciał tylko więcej pożywienia i
dałem mu jeszcze trochę. Teraz jednak sądzę, że on sprawdzał zamek w drzwiach.
— Dobra, weźmy go z powrotem do klatki, zanim się obudzi — powiedział Jellico. —
A ty zamontuj i łańcuch, i alarm. Jako dodatkowy środek ostrożności możemy ustawić video i
podłączyć je tak, żeby obraz pojawiał się na głównym ekranie. Chcę mieć nagrany moment
jego przebudzenia.
Mura podniósł bracha i zaniósł do klatki. Jellico i Dan obserwowali go, kiedy
montował zabezpieczenia. Potem przywołano Ya. Miał przygotować video, które umożliwi
ciągłą obserwację zwierzęcia tak, jakby było ono podejrzanym w celi.
— Kto jest nadawcą tego ładunku? — Jellico zwrócił się do Dana.
— Laboratorium Norax. Wszystkie papiery są w porządku. Brachy mają być
dostarczone naukowcom z Simplexu na Trewsworld w ramach projektu autoryzowanego
przez Radę.
— Nie ma nic na temat mutantów?
— Nie, szefie. Zwyczajny wykaz. Są tam wszystkie typowe informacje i uwagi, a
ludzie z Noraxu sami przysłali technika z klatką, by ją odpowiednio ustawił. Dostarczył on
też Murze żywność i opis diety dla nich.
— Ustawił klatkę powtórzył kapitan z namysłem. Podniósł rękę i oparł ją o ściankę
ponad klatką. Czy sam wybrał właśnie to miejsce?
Dan próbował sobie przypomnieć. Technik wszedł na pokład z dwoma ludźmi
niosącymi klatkę. Czy on sam wybrał miejsce? Nie, niezupełnie.
— — Nie, szefie. — Mura miał gotową odpowiedź. — To ja powiedziałem „tutaj”, bo
stąd łatwiej można obserwować zwierzęta. Ale jednego nie rozumiem. Samica miała przed
sobą jeszcze około miesiąca, małe miały urodzić się na Trewsworld.
Kapitan Jellico postukał palcami w przegrodę za klatką, tak jakby sprawdzał, czy jest
solidnie zbudowana.
— Skarbiec leży dokładnie pod tym miejscem — powiedział. Lecz Dan nie potrafił
dostrzec związku pomiędzy tym faktem a tajemniczym zachowaniem się pary brachów. Miał
jednak świadomość, że podczas tej podróży jedna tajemnica goni drugą.
Jellico nie wyjaśnił, co ma na myśli. Zamiast tego przykucnął i poprosił Murę o
wytłumaczenie, w jaki sposób działa zamknięcie. Potem przyszedł Ya, aby umocować video.
Kapitan upierał się przy zamaskowaniu go przed mieszkańcem klatki, by brach, kiedy się
obudzi, nie spostrzegł, że jest pod obserwacją. Zupełnie tak, jakby zwierzę było groźnym
przestępcą. Dan nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić.
Kiedy wszystko zostało przygotowane, Jellico wydał ostatnie zarządzenie. Miano
zostawić zwierzę samo i trzymać się, w miarę możliwości, z daleka od klatki. Dan po raz
ostatni rzucił okiem na spokojnie śpiące stworzenie. Nawet teraz nie mógł uwierzyć, że
próbowało go zabić jego własną bronią. Potem wrócił do swojej kabiny i wyciągnął się na
koi. Na próżno usiłował nadać sens temu, co się wydarzyło. Już wcześniej uczestniczył na
Królowej w różnych perypetiach, ale nigdy nie było takiej serii nie wyjaśnionych zdarzeń.
Inteligentnie zachowujące się zwierzęta, martwy człowiek noszący jego twarz, obca
kobieta… wszystko to było równie fantastyczne, jak trójwymiarowy film video.
Video… co kapitan spodziewał się uzyskać, zakładając podgląd? Co z sugestią Mury,
że brach został tak przystosowany, aby atakować człowieka? Coś takiego mieści się w
granicach prawdopodobieństwa.
Dan zszedł z koi i poszedł posłuchać nagrań dotyczących brachów. Wszystko było
dokładnie tak, jak pamiętał: dwa brachy — samiec i samica — wysłane z laboratorium Norax
na Xecho do stacji Ro Simplex na Trewsworld. Otrzymali wszystkie potrzebne zezwolenia.
Dokumenty zdawały się być autentyczne.
Tym niemniej skopiował wszystkie nagrania. Właśnie skończył, gdy z głośnika
dobiegł go alarmujący gwizd.
— Ekran — rozległ się głos Jellico. Danwyciągnął rękę i włączył video.
R
OZDZIAŁ
4
Lot pełen kłopotów
Na ekranie pojawił się obraz krótkiego korytarza i klatki bracha. Brach już stał i kręcił
głową tak, jakby czegoś szukał. Potem, okazując dużo bardziej gwałtowne emocje, niż Dan
uznałby za możliwe u tak sympatycznego stworzenia, rzucił się na drzwi klatki. Złapał sztabę
zamykającą wejście, oplótł ją łapami i potrząsnął energicznie, jakby chciał utorować sobie
drogę na wolność.
Jednakże jego szał nie trwał długo. Po kilku chwilach przysiadł i utkwił wzrok w
nieruchomej przeszkodzie. Wyglądało to tak, jakby zwierzę próbowało inteligentnie rozważyć
sytuację.
Brach ponownie podszedł do bariery. Wyciągnął jedną łapę tak daleko, jak na to
pozwalały odstępy między prętami i badał dotykiem nowe zamknięcie. Obserwując to, Dan
znowu zaczął rozważać możliwość, którą odrzucił tak pospiesznie po przejrzeniu nagrań.
Brach opanował już swój strach czy gniew. Pragnął powtórnie rozprawić się z zamkami, które
stały na straży jego więzienia.
Czy był to mutant? Jeśli tak, to naukowcy z Noraxu wykroczyli poza posiadane
zezwolenia. Lecz byli zbyt poważni, jak sądził Dan, żeby pozwolić sobie na coś takiego.
Ponadto, jeżeli brachy rzeczywiście pochodziły z laboratorium Norax, ich opiekunowie
powinni wiedzieć, że są wyjątkowymi okazami swojej rasy. Pozostawało zatem tylko jedno
możliwe wyjaśnienie: wbrew dokumentom, nie były to zwierzęta z Noraxu. Stanowiły raczej
element precyzyjnie zaplanowanego oszustwa, przygotowanego tak starannie, jak wtargniecie
na pokład nieznajomego, który zmarł przypadkowo. Brach i ów intruz — czy to było
połączenie, które powinni rozważyć?
Brach, zawiedziony nieudaną próbą rozbicia nowego zamka, przycupnął spokojnie i
gapił się wprost na drzwi oddzielające go od wolnej przestrzeni. Potem, jakby coś postanowił,
zwrócił się śmiało ku tylnej ścianie klatki. Rogiem podważył kawałek grubego przykrycia
wyściełającego podłogę, służącego ochronie zwierząt w chwili przyspieszenia statku i skoku
w nadprzestrzeń. Odsłonił miejsce, w którym jeden z drutów był wyrwany i odłamany.
Wytrych… to stąd miał wytrych!
Dan patrzył zafascynowany. Czy zamierzał jeszcze raz spróbować tej samej sztuczki?
Najwyraźniej tak, ponieważ naprężył się i wepchnął róg w dziurę. Szarpnął głową, aby
wydostać drut. Pracował zawzięcie, ze skupieniem, które Dan widział dotychczas wyłącznie
wśród ludzi.
W końcu odłamał dłuższy kawałek drutu. Czy stało się to przypadkiem, czy też
rzeczywiście zrozumiał, że nowy zamek jest umieszczony dalej od poprzedniego, z którym
dał sobie radę, więc potrzebuje teraz więcej drutu, aby go dosięgnąć?
Podszedł znów do drzwi. Przepchnął drut, usiłując manipulować w nowej sztabie
zamka, lecz natychmiast go puścił. Odskoczył, podrzucając głowę do góry, tak jakby został
ostrzeżony i zraniony zarazem. Dan wiedział, że bracha lekko poraził prąd, podłączony po to,
żeby zapobiec właśnie takiemu działaniu.
Zwierzak ponownie przycupnął, skulił się i potrząsnął łapą. Potem przycisnął ją
mocno do klatki piersiowej, wyciągnął blady język i polizał zakończone pazurami palce. Dan
wiedział jednak, że wstrząs był lekki, wyłącznie w celach ostrzegawczych i nie mógł go
zranić. To, co zobaczyli, wystarczyło, żeby zrozumieć, iż nie mają do czynienia ze zwykłym
brachem.
— Kapitanie! — Z głośnika rozległo się wołanie Tau. — Proszę przyjść do izby
chorych!
Cóż znowu? Dan wstał. Tau wzywał kapitana, ale jeśli pojawiły się jakieś kłopoty z
samicą bracha, to jako asystent szefa transportu ponosił za nią odpowiedzialność. Stanowiła
część towaru podlegającego nominalnie jego kontroli. Poszedł więc także.
Gdy dotarł do drzwi izolatki, Jellico już tam był. Ale ani on, ani lekarz nie zwrócili na
niego uwagi. Wpatrywali się w zaimprowizowane gniazdo, w którym spoczywała samica.
Leżała tak bezwładnie, że przez dłuższą chwilę Dan myślał, iż nie żyje. Dwie małe, futrzaste
kuleczki podnosiły wysoko główki. Choć oczy miały zamknięte, węszyły, jakby próbowały
wyłowić jakiś szczególny zapach.
Dan widział wprawdzie, w laboratorium na Xecho, dwa bardzo młode brachy, ale nie
były one aż tak małe. Tak czy inaczej, w porównaniu z dorosłą braszycą, którą właśnie
obwąchiwały, te stworzenia były jakieś dziwne.
— Mutanty? zapytał Jellico, nie wiadomo, czy samego siebie czy Tau. — One… no
cóż, może zaraz po urodzeniu one…
— Spójrzcie tu! — Tau odwrócił się, nie w kierunku skulonych, nowo narodzonych
zwierzątek, ale skrzynki ustawionej w jednym końcu gniazda. Na jej powierzchni znajdowała
się tarcza, a wskazówka wychylała się w tę i z powrotem.
— Promieniowanie — rzekł. — Nie mogę przysiąc, że są mutantami, ale jest
oczywiste, iż różnią się od swojej matki. Mają na pewno większy mózg. Ponadto, jak na
noworodki, są bardzo pobudzone i aktywne. Nie jestem chirurgiem weterynaryjnym i moja
wiedza ogranicza się do podstawowych informacji, ale powiedziałbym, że są wyjątkowo
dobrze rozwinięte, jak na przedwczesny poród i wykraczają poza zasadniczy wzorzec
swojego gatunku.
— Promieniowanie! — Dan podchwycił to słowo, które miało dla niego największe
znaczenie. Nie posiadał .wprawdzie umiejętności przeczuwania i nie potrafił też nazwać
uczuć, które go właśnie ogarnęły. Pomimo to był pewien, że czeka ich jakieś nieszczęście.
Nie patrząc więcej na brachy, zwrócił się do Tau:
— Czy to jest przenośne? — Wskazał na skrzynkę w gnieździe.
Dlaczego? Ale kapitan najwyraźniej zrozumiał, o co mu chodzi.
— Jeżeli to nie jest ta i tak musimy się nią zająć!— Położył rękę na skrzynce, podczas
gdy lekarz wpatrywał się w nich nic nie rozumiejąc.
Ya, przynieś na dół urządzenia wykrywające promieniowanie! — krzyknął Jellico do
mikrofonu.
— Promieniowanie… na statku! Ale… teraz i Tau zrozumiał.
Zdaniem Dana nie było co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli to, co podejrzewał,
okaże się prawdą, to wszystkie domysły zaczynały tworzyć logiczną całość. Obcy człowiek
przyniósł skrzynkę na pokład i schował tak dobrze, że nie mogli znaleźć jej przy pierwszym
przeszukaniu skarbca. A przecież Jellico zwrócił uwagę na to, że klatka brachów znajdowała
się ponad nim.
— Czy jest szkodliwe dla załogi? — zwrócił się teraz z pytaniem do Tau.
— Nie. Zbadałem je pod tym kątem. Choć być może należy odizolować brachy. To
promieniowanie wykracza poza skalę…
— Ale co z zarodkami lafsmerów? — Dan myślał dalej. I nie czekając na odpowiedź
Tau, ruszył do skarbca.
Zerwał pieczęć, która, jak sądził, miała doskonale chronić ich towar. W tej samej
chwili nadszedł kapitan, a za nim Tau, Shannon i Ya. Ten ostatni trzymał skrzynkę,
przystosowaną do noszenia na pasku, by ułatwić poruszanie się badacza na planecie. Tau
wziął ją od niego i włączył. Momentalnie igła wskaźnikowa zaczęła drgać, tak samo jak
tamta, w izbie chorych.
Weszli do ładowni. Już po kilku sekundach urządzenia pokazały, że to, co tropią,
rzeczywiście znajduje się na linii skrzynek z embrionami. Jednakże nie pomiędzy ani też za
nimi, gdzie szukali wcześniej, lecz tuż ponad. Dan wyszarpnął kilka bocznych ścianek
pustych półek i używając ich jako drabiny, wspiął się ponad pojemniki. Jellico podał mu
wykrywacz promieniowania.
Wycelował nim w sufit. Urządzenie zareagowało momentalnie, odkrywając przed
Danem widok rys na suficie.
— Za tym… — Podał na dół niewygodny przyrząd i wyciągnął z pochewki u pasa
mały nóż. Zabrał się do pracy, nie obchodząc się z blachą zbyt delikatnie. Rozszarpywał
powierzchnię, która wcześniej została rozcięta i oczyszczona. Była tam kieszeń dokładnie
takiej wielkości, aby utrzymać skrzynkę. Tę samą, której tak strzegła kobieta!
— Nie dotykaj jej gołymi rękoma! — ostrzegł Tau. — Poczekaj na rękawice.
Rip pobiegł, by je przynieść, a Dan w tym czasie starannie zbadał zakamarek.
Skrzynka nie spoczywała na żadnej półce lub wieszaku. Była najwyraźniej przyczepiona czy
przywiązana do blachy statku. Bez urządzeń wykrywających nie znaleźliby jej. Biorąc pod
uwagę konieczność pośpiechu przy rozcinaniu i ponownym maskowaniu otworu, był on
zrobiony przemyślnie.
Wrócił Rip, niosąc parę dobrze izolowanych rękawic, którą odkręcił od kombinezonu
kosmicznego. Dan wsunął je na ręce i sięgnął po skrzynkę. Przylegała do metalu tak dobrze,
jakby była przyspawana. Przez chwilę, gdy szarpał ją i ciągnął, próbował uderzać to z jednej,
to z drugiej strony, myślał, że będą musieli posłużyć się palnikiem, aby ją wydobyć, być może
nieodwracalnie niszcząc jej zawartość.
W końcu, gdy po raz ostatni przekręcił ją jak korkociąg, obluzowała się. Dan wyjął ją
z otworu i trzymając w dużej odległości od siebie, zeskoczył na pokład.
— Weźcie się do tego ze Stotzem — powiedział Jellico do Ya. — Nie wiemy, co to
jest, więc nie ryzykujcie za bardzo!
Dan położył skrzynkę na pokładzie w znacznej odległości od innych towarów. Zdjął
rękawice, aby mógł je z kolei założyć Ya i przyglądał się technikowi łączności, niosącemu
znalezisko do pracowni Stotza.
Dłużej nie kłopotał się skrzynką. Myślał o tym, w jakim stanie są zarodki. Jeśli
promieniowanie, poprzez warstwę pokładu, wywarło taki wpływ na brachy, to co z ich
najcenniejszym towarem? Jellico zastanawiał się nad tym samym problemem.
— Naświetlanie czy badanie czujnikiem? Kapitan, zadumany, chodził wokół
zapieczętowanych kontenerów.
— I jedno, i drugie — odpowiedział Tau z naciskiem. — Mam w archiwach wyniki
poprzednich ich badań. Łatwo będzie porównać.
— Czy przygotowano ten schowek ze względu na brachy, lafsmery, czy też był to
tylko przypadek? — zapytał Dan, choć wiedział, że nikt nie zna odpowiedzi.
— To nie był przypadek! Kapitan wydawał się być tego pewny. — Gdyby chodziło
tylko o przewiezienie skrzynki, nieznajomy mógł ją ukryć w twojej kabinie. Nie, ładunek
umieszczono tutaj celowo. I jestem skłonny przypuszczać, że zostało to przygotowane ze
względu na lafsmery.
Było to przypuszczenie najgorsze z możliwych. Byli statkiem pocztowym, a takie
zniszczenie towaru w trakcie pierwszej podróży mogło oznaczać wpisanie Królowej na czarną
listę. Gdyby nie odkryli skrzynki dostatecznie szybko, gdyby poddane promieniowaniu
lafsmery zostały dostarczone osadnikom, którzy zapłacili za nie ogromne sumy…? Dan
siedział ponownie nad dokumentami i rozważał niewesołą przyszłość. Może okazać się, że są
odpowiedzialni za uszkodzenie ładunku wartego więcej niż ich roczny zysk. A Królowa nie
jest przygotowana na poniesienie takiej straty. Gdyby nawet udzielono im pożyczki, to fakt
posiadania długów doprowadziłby do automatycznego zerwania umowy pocztowej. Skutkiem
tego, przez cały czas spłacania zaciągniętej pożyczki, musieliby podejmować się
ryzykownych i słabo opłacanych prac przewozowych.
Inter—Solar? To była pierwsza odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy. Ale
Królowa tak niewiele przecież znaczyła dla Inter—Solaru. Oczywiście, zniszczyli tej spółce
dwa przedsięwzięcia. Lecz poważna instytucja nie narażałaby się na tak wielkie kłopoty,
tylko po to, by w ten sposób odegrać się na małej załodze wolnego frachtowca… nie, to nie
było proste wyjaśnienie.
Dan był przekonany, iż odpowiedź znajduje się na Trewsworld. Człowiek noszący
maskę jego twarzy najwyraźniej zamierzał tam wylądować. A skrzynka… być może kapitan
mylił się, twierdząc, że skrzynkę umieszczono w skarbcu celowo. Aby poznać rozmiary
zniszczenia, potrzebują tylko raportu Tau na temat stanu zarodków.
Ale lekarz nie spieszył się z jego przygotowaniem. Zamknął się w swoim
laboratorium, więc pozostawiono go samego. Załoga oczekiwała niespokojnie na jego
werdykt.
Stotz, zwykle powolny i nieporządny, pierwszy przygotował swój raport. Skrzynka
stanowiła źródło stałego promieniowania i nie można jej było otworzyć, nie ryzykując jej
całkowitego rozpadnięcia się. Kiedy poprosił o zgodę na rozbicie jej, Jellico odmówił. Ali,
ubrany w chroniący przed promieniowaniem kombinezon, poszedł na koniec kadłuba
Królowej i umieścił skrzynkę w zewnętrznej części statku, gdzie jak zadecydowali
inżynierowie — wyrządzała najmniej szkód.
Gdy w końcu Tau podszedł do mikrofonu, wciąż nie miał gotowej odpowiedzi.
Poprosił jedynie o pewne fachowe nagrania i odczyty ze zbiorów kapitana. Dostarczył mu je
Dan, ale lekarza zobaczył tylko przelotnie. Tamten ledwo wychylił głowę, złapał materiały i
natychmiast silnie trzasnął drzwiami tuż przed nosem szefa ładowni.
Zbliżała się chwila, kiedy powinni wyjść z nadprzestrzeni. Właśnie wtedy Mura
zawołał Jellico, żeby ten spojrzał na samca bracha. Dan poszedł za nim i zobaczył, że steward
i kapitan klęczą w korytarzu, wpatrując się z uwagą w klatkę.
Zwierzę, które wcześniej tak gwałtownie próbowało wydostać się na wolność, leżało
teraz skulone w odległym rogu klatki. Jedzenie i woda, w pojemniku na karmę, były nie
tknięte. Sierść straciła połysk, a włosie otaczające nos było splątane. Brach nie podniósł się
nawet wtedy, gdy Mura zagadał do niego i pokazał mu przez pręty soczyste liście.
Dobrze by było, gdyby Tau go zbadał — powiedział Jellico, podczas gdy Mura
rozluźniał specjalne zabezpieczenia na drzwiach klatki. Na wpół uchylił drzwi i sięgnął ręką
w głąb, aby delikatnie złapać chore zwierzę. Wtedy brach nagle zerwał się. Mignął róg i Mura
z krzykiem wyszarpnął okrwawioną rękę z klatki. Brach tymczasem był już na zewnątrz.
Omijając przeszkody, popędził z taką prędkością, jakiej Dan nigdy wcześniej u niego nie
widział.
Szef ładowni pobiegł za nim i dopadł go przygotowującego się właśnie do skoku na
drzwi izby chorych, uderzając w nie rogiem i łapami.
To działanie tak pochłonęło jego uwagę, że nie zauważył przybycia Dana, zanim ten
nie spróbował go chwycić. Wtedy obrócił się i uderzył rogiem w rękę napastnika z dużo
większą siłą niż podczas ataku na Murę. Stał na tylnych łapach, oparty o drzwi, które
próbował otworzyć. Miał dzikie i zaczerwienione oczy. Nagle zaczął wydawać niskie, drżące
odgłosy. Dźwięki brzmiały tak, jakby wymawiał słowa w jakimś nieznanym języku.
— Samica… — Nadszedł Mura, opatrując rozerwaną rękę. Chce dostać się do samicy.
W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich Tau. Brach tylko na to czekał.
Błyskawicznie minął lekarza, zanim ten zorientował się, co się dzieje. Dan i Jellico rzucili się
za zwierzęciem i zobaczyli, że pochyla się nad skrzynką z gniazdem. Drżący głos stał się
teraz bardziej miękki. Brach, jedną trzecią ciała przechylony ponad krawędzią, kiwał się
zaniepokojony. Wyciągnął przednie łapy w dół, jakby chciał objąć swoją partnerkę.
— Lepiej go zabierzmy… zaczął kapitan, ale Tau potrząsnął głową.
— Pozwólmy im na razie zostać razem. Była bardzo niespokojna, a teraz się
uspokoiła. Nie chcemy przecież także i jej stracić…
— Także? — zapytał Jellico. Zatem małe?
— Nie. Chodzi o lafsmery. Spójrzcie tutaj. Pociągnął ich na lewo od skrzynki, dość
daleko od zajętych sobą i brachów. Na stole stał monitor i kiedy lekarz go uruchomił, na
małym ekranie pojawił się wyrazisty obraz. — Zdołałem ustalić, że tak właśnie obecnie
wyglądają i zarodki. Rozumiecie?
Kapitan położył ręce na stole i pochylił się w kierunku ekranu, tak, jakby obraz
zawierał informację o decydującym znaczeniu. W rzeczywistości widać było na nim podobne
do gadów stwory, zwinięte spiralnie w ciasnej paczce. Trudno było rozróżnić w tym
kłębowisku nogi, długą szyję, małą głowę i inne części ciała. To nie jest lafsmer!
— Nie, a przynajmniej nie współczesny. Ale patrzcie tu… — Teraz Tau włączył
czytnik taśmy. Pojawił się bardzo dokładny obrazek o miedzianym odcieniu, przedstawiający
jakiegoś gada. Miał on długą szyję, małą głowę, podobne do nietoperza skrzydła i długi ogon.
Wyglądało na to, że do poruszania się używał raczej skrzydeł, gdyż jego nogi sprawiały
wrażenie bardzo wątłych.
— Tak wyglądał przodek lafsmera powiedział lekarz. Nikt nie wie, ile tysięcy lat
planetarnych temu. Z informacji, które zawierają nagrania, wynika, że istoty te wymarły
mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nasi przodkowie uzyskali postawę wyprostowaną i
zaczęli używać kamienia łupanego jako broni. Nie mamy zarodków lafsmerów; uzyskaliśmy
stwora z tak odległej przeszłości, której nasi specjaliści nic potrafią już datować.
Ale w jaki sposób do tego doszło? — Dan był oszołomiony. Z jego dokumentacji
wynikało, że zarodki pochodziły z typowej, współczesnej rasy hodowlanej, wywodzącej się z
uznanej krzyżówki, która gwarantowała rozwój potomstwa o nie zmienionych cechach
gatunkowych. W jaki sposób nagle stały się tymi… tymi bestiami?
Zwrot ku przeszłości! Jellico przyglądał się z uwagą to jednemu, to drugiemu
obrazkowi.
— Tak odpowiedział Tau. Ale jak się to stało? Czy wszystkie zarodki tak się
rozwinęły? — Dan przeszedł do najistotniejszego dla nich pytania o obecny stan ładunku.
Będziemy musieli sprawdzić. — W tonie Tau nie było jednak nadziei.
— Nic rozumiem. — Dan zerknął na brachy. — Mówisz, że zarodki uległy
uwstecznieniu. Ale jeśli inteligencja brachów wzrosła…
No właśnie.. Jellico wyprostował się. Jeżeli promieniowanie podziałało na lafsmery w
taki sposób, to dlaczego u brachów wystąpiła inna reakcja?
— Powodów mogło być wiele. Zarodki nie są w pełni ukształtowanymi osobnikami. A
brachy zostały wystawione na działanie promieniowania już jako stworzenia dorosłe.
Dan wpadł na inny pomysł:
— Czy to możliwe, żeby brachy były już w przeszłości wyższą formą życia? I już
kiedyś uległy uwstecznieniu? Może właśnie teraz powracają do grona inteligentnych
gatunków?
— Moglibyśmy podać wiele takich odpowiedzi. Tau przegarnął rękoma swoje krótkie
włosy. Bez odpowiedniego sprzętu jednak nie jesteśmy w stanie potwierdzić żadnej z nich.
Będziemy musieli poczekać do czasu, aż wylądujemy na planecie, gdzie zajmą się tym
technicy z laboratorium.
— Ale czy zdołamy je dowieźć? — Jellico nieznacznym ruchem potarł bliznę na
policzku. — Sądzę, że możemy nic doczekać się opinii ekspertów. Wyobrażacie sobie, co
może się dziać, kiedy będziemy mieli na głowie osadników, którzy zainwestowali w zarodki
lafsmerów oszczędności całego swojego życia? Thorson, jaką datę dostawy przewidują ich
listy przewozowe?
Gdy tylko transport będzie możliwy odparł z naciskiem Dan.
Możliwy, bez gwarantowanej daty dostawy. Mogli więc zakładać, że embriony
przybędą następnym rejsem.
— Nie jesteśmy w stanie ukryć tych skrzynek — stwierdził Tau.
— Chyba nie. A już z pewnością nie, gdy w trakcie odprawy wpuści się klientów na
pokład. Równocześnie chce, zanim złoże jakiekolwiek oświadczenie, odwołać się do Rady
Kupieckiej.
Sądzi pan, szefie, że to jakieś specjalne działanie, na przykład Inter—Solaru? zapytał
Dan.
Nie podejrzewam. Gdyby Inter—Solar dostrzegł szansę zniszczenia nas w krytycznej
sytuacji, zrobiłby to. Ale wypadki, z którymi mamy do czynienia, zostały zbyt dokładnie
zaplanowane. Sądzę, że centrum zdarzeń znajduje się na Trewsworld i chcę wiedzieć więcej,
zanim pogrążymy się w to dużo głębiej niż do tej pory. Jeżeli pokażemy się bez skrzynek z
zarodkami lafsmerów i bez brachów, ktoś może szczególnie zainteresować się tym faktem.
Może zacząć zbyt głośno protestować, kiedy wylądujemy bez spodziewanego ładunku
zwierząt oraz lego, co przemycono na pokład. To będzie dla nas wskazówka odnośnie do
osób, które przygotowały ten plan.
Chyba nie wyrzucimy skrzyń ze statku! zaprotestował Dan.
O nic, w każdym razie nie w przestrzeń. Ale Trewsworld nie jest gęsto zaludnionym
światem. Posiada tylko jeden główny port kosmiczny, do którego zawozimy nasz ładunek.
Nikt nie będzie przeszukiwał całego obszaru, jeżeli zejdziemy po przepisowym lorze. Tak
więc załadujemy zarodki i brachy na łódź ratunkową, którą osadzimy w nie zamieszkanym
rejonie. Van Ryck ma przyjaciół w Radzie. Spróbuję się z nim skontaktować i wypytać
dyskretnie o sytuację panującą na planecie.
Dan zauważył, że kapitan nie wspominał nic o zwróceniu się do Patrolu. Powiedział
tylko o jednej instytucji do której mogą odwoływać się wolni kupcy. Musi to oznaczać, że
Jellico nie chce mieszać do swych decyzji żadnych władz, nim nic będzie zupełnie pewny, iż
potrafią się obronić. Ale przed czym obronić? Sytuacja jest czysta, wszyscy mogą poddać się
przesłuchaniu i udowodnić swoją niewinność. Chyba że Jellico uważa, iż są tak beznadziejnie
uwikłani w tę sprawę, że nawet sąd ich nie uniewinni.
— Kto sprowadzi łódź ratunkową? zapytał Tau. Jellico momentalnie spojrzał na Dana.
— Jeśli ktoś oczekuje twojego sobowtóra, nie jest w stanie śledzić wszystkich orbit,
by sprawdzić, czy nie opuściłeś Królowej podczas lądowania. Mamy martwego człowieka na
pokładzie. Przez jakiś czas właśnie on może uchodzić za Dana Thorsona. I możemy
poświęcić dwóch młodszych oficerów. Shannon będzie pilotem, choć łódź ratunkowa
znajdzie drogę automatycznie i nie będziecie musieli ustalać kursu. A Kamil zaopiekuje się tą
piekielną skrzynką. Chcę, żeby i ona znalazła się poza statkiem, zanim dotrzemy do portu.
Wilcox wykreśli kurs, który zaprowadzi was daleko od jakichkolwiek osad. Zabierzecie ze
sobą radiolatarnię, za pomocą której będziemy się kontaktować. Odczekajcie kilka dni… a
potem włączcie ją. Odezwiemy się do was, kiedy tylko będziemy mogli.
— Co z tymi zarodkami? — Odwrócił się ponownie do Taua. — Czy któregoś nie
trzeba już wyjąć?
— Trudno podjąć jakąkolwiek decyzję.
— Zatem im wcześniej się ich pozbędziemy, tym lepiej. Mura, przygotuj pożywienie
dla załogi i zwierząt.
Łódź ratunkowa będzie zatłoczona. — Jellico znów mówił do Dana. Ale wasza podróż
nie potrwa długo.
Dan przygotował własne rzeczy, mając nadzieje, że zabiera to, co może mu się okazać
potrzebne. Trewsworld miała ziemski klimat, ale nie była cywilizowanym światem.
Bezpiecznie było tylko w rejonie zamieszkałym przez osadników, budujących domy od
strony portu. Schował do torby dodatkową zmianę odzieży, przywiązał pas zwiadowczy z
podręcznymi narzędziami i sprawdził, czy ma dodatkowe ładunki do ogłuszacza.
Kiedy sprawdzał jego działanie, pomyślał o brachu. Inteligentny… wrócił do wyższej
formy inteligencji? Ależ to oznaczałoby, że brachy w rzeczywistości wcale nie są
zwierzętami! Załoga Królowej miała już jedno bliskie spotkanie z pozostałościami
starożytnych Przodków, kiedy podbiła cenę na aukcji i kupiła prawa do handlu z Otchłanią.
A Otchłań, chociaż częściowo wypalona w trakcie jakiejś galaktycznej wojny (na
której ślady ziemscy badacze nieustannie natrafiali w swoich podróżach), kryła w sobie
niezniszczalną tajemnicę. Sekret ten był równie potężny w dzisiejszych czasach, jak w dniu,
kiedy po raz pierwszy zastosowali go jego dawno zmarli twórcy. Z centrum, ukrytego
głęboko pod powierzchnią planety, wysyłano siłę sięgającą daleko w przestrzeń i
przyciągającą każdy statek, który znalazł się w jej zasięgu. W efekcie, na wpół zniszczone
wnętrze planety przez wieki zostało wypełnione wrakami statków.
Choć współcześni piraci odkryli tę siłę i nauczyli się wykorzystywać ją w pewnym
stopniu do własnych celów, działała samodzielnie na długo przed ich przybyciem. Jej twórcy,
którzy skonstruowali ją jako narzędzie walki, nie pozostawili po sobie żadnego namacalnego
śladu. Nigdy nie odnaleziono ich grobowca, zamrożonego w przestrzeni wraku z ciałami na
pokładzie, ani żadnych szczątków, dzięki którym dowiedziano by się, jak wyglądali. Byli
człekokształtni czy też całkowicie obcy… pozostawały jedynie domysły. Lecz jeżeli brachy,
które znali jako zwierzęta, kiedyś były inteligentną formą życia, to być może mieli teraz na
pokładzie jakieś rozwiązanie zagadki Przodków?
Jeśli to prawda — Dan podchwycił inną myśl — wówczas wszystkie szkody
wyrządzone zarodkom są nieważne. Brachy stały się bezcennymi skarbami, takimi, za które
naukowcy wiele zapłacą. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, iż celem mężczyzny, który ukrył
skrzynkę na Królowej, były brachy. Być może zamierzał zniszczyć lafsmery, ale nie
przewidział, że przypadkowe ustawienie klatki brachów w takim, a nie innym miejscu,
wywoła niespodziewany skutek.
R
OZDZIAŁ
5
Czasowe zawieszenie broni
Zanim ukończono ostatnie przygotowania do wysłania łodzi ratunkowej, wyszli z
nadprzestrzeni i znaleźli się na orbicie otaczającej Trewsworld. Dan został przeszkolony i
poinstruowany w zakresie opieki nad brachami. Pojemniki z zarodkami załadowano do łodzi.
Tau sprawdził niektóre, lecz wszystkie, które zbadał, były uszkodzone przez promieniowanie.
Skrzynkę, która spowodowała te kłopoty, dokładnie opakowano. Stotz zapewniał, że la osłona
zabezpiecza przed możliwością wycieku promieniotwórczego. Umieszczono przesyłkę w
łodzi ratunkowej, najdalej, jak to było możliwe, od załogi i reszty ładunku. Ali otrzymał
rozkaz, żeby natychmiast po wylądowaniu ukrył ja bezpiecznie i oznakował schowek.
Los im sprzyjał, ponieważ łódź ratunkowa była znakomicie wyposażona. Mogła
służyć nawet do ochrony rannych, byle tylko zdołali w niej dotrzeć na miejsce. Miała wiec
również urządzenia wykrywające promieniowanie, automatycznego pilota, który wybiera do
lądowania najlepsze miejsce, jakie tylko zdołają ustalić czujniki. Gotowi do startu, leżeli teraz
w hamakach, czekając na wylot z Królowej. W wąskim przejściu stała klatka z brachami.
Samych zwierząt nie było widać, gdyż Tan wypełnił pomieszczenie, aż po samą górę,
wszelkimi dostępnymi materiałami chroniącymi przed obiciem bądź zranieniem. Pozostawił
tylko otwory przepuszczające powietrze. Gdy urządził już stworzeniom wygodną siedzibę,
przyznał ze zdziwieniem, że małe rozwijają się dużo szybciej niż zazwyczaj kilkudniowi
młodzi przedstawiciele tego gatunku.
Rodzice maleństw skulili się obok siebie. Samiec przednimi łapami otaczał swoją
partnerkę, tak jakby chciał osłonić ją przed każdą krzywdą. Małe zwinęły się w drugim końcu
skrzynki.
Aż do chwili startu Dan był tak pochłonięty przygotowaniami, że nie miał czasu na
rozmyślanie o czymkolwiek innym poza czekającym go zadaniem. Teraz, gdy znalazł się już
w łodzi ratunkowej, zaczął ponownie rozważać decyzję Jellico, który postanowił usunąć
„niewygodny” ładunek z Królowej. Dlaczego kapitan tak bardzo nie chciał, żeby wylądowali i
złożyli raport z wydarzeń, pozostawiając rozwiązanie tego problemu władzom? Wyglądało
nieomal tak, jakby on jeden przewidywał i wyczuwał niebezpieczeństwa lego posunięcia,
których nie dostrzegała reszta załogi. Ale wiara w Jellico była częścią tradycji Królowej.
Gdyby był tu Van Ryck! Dan wiele dałby za możliwość poznania opinii swojego szefa.
Trewsworld była zasadniczo przeciwieństwem Xecho. Podczas gdy na wodnej
planecie, zalanej rozległymi morzami, ląd miał wyłącznie charakter wysp, tutejszą
powierzchnię wypełniały stłoczone masy lądu, oddzielone od siebie wąskimi wstęgami wód,
niewiele szerszymi od rzek. Planety różniły się także klimatem. Na Xecho panowały wilgotne
upały, podczas gdy tutaj było znacznie chłodniej. Lata były krótsze, a w trakcie długich zim
lód i śnieg spływał z biegunów, niszcząc ludzkie osiedla.
Kiedy łódź ratunkowa wylądowała, członkowie jej niewielkiej załogi byli pewni, że
kurs wykreślony pospiesznie przez Wilcoxa i wprowadzony do pamięci automatycznego
pilota zaprowadził ich na len sam kontynent, na którym miała wylądować Królowa. Nie mieli
jednak pojęcia, jaka odległość dzieli ich od portu.
Zeszli z hamaków i założyli ocieplane kurtki, gdyż temperatura, pomimo że na
zewnątrz było południe, nadal była dużo niższa od tej, do której byli przyzwyczajeni.
Shannon otworzył właz i przez niewielki otwór wydostali się na powierzchnię, gdzie zalał ich
snop światła.
Na Xecho dominowały jaskrawe barwy, głównie żółć, czerwień. Tutaj także było
kolorowo, ale w zupełnie innych odcieniach.
Pogrążyli się w ziemi na równinie porośniętej trawą, obecnie szarą i zwiędłą. Cała jej
sterta, wraz z wierzchnimi warstwami gleby, którą statek zagarnął podczas lądowania,
znalazła się tuż przed dziobem łodzi ratunkowej. W dole rozciągało się jezioro o wodzie tak
zielonej, że wyglądała jak szmaragd w najpiękniejszym odcieniu, oprawiony w srebro. Na
wprost od miejsca, w którym właśnie stali, wznosiła się wysoka ściana lodowca, odbijająca
się w wodzie. Na ich oczach wielki kloc lodu odłamał się od powierzchni i wpadł do jeziora.
Tak jak woda jeziora była zielona, lak lodowa ściana niebieska. Jednak na jej
chropowatej powierzchni wyrastały gdzieniegdzie zastygłe, białe wierzchołki, niczym
zamarznięte morskie fale.
Najpierw zwrócili uwagę na kolory, a potem na ciszę. Byli przyzwyczajeni do
nieustannego pomruku silnika statku. Na astronautów działał ten głos w pewnym sensie
uspokajająco. Tutaj, pominąwszy hałas pękającego lodu, nie rozlegał się żaden dźwięk. Nie
wiał też wiatr i Dan, spoglądając poprzez wodę w kierunku lodu, cieszył się, że nie musieli
stanąć oko w oko z podmuchem niesionym od jego mroźnej powierzchni.
Teren, na którym wylądowali, był całkiem płaski. Gdyby zerwał się wiatr, to nawet
chroniąc się w łodzi ratunkowej mogliby zmarznąć. Ponadto sam statek był łatwo
dostrzegalny. Wprawdzie Jellico nie wydał im rozkazu ukrywania się, lecz już sam sposób, w
jaki kazał im lądować, sugerował ostrożność i nieściąganie na siebie uwagi.
Wrócili znad brzegu jeziora i poszli na południe, żeby zobaczyć, co się tam znajduje.
Natknęli się na gwałtowny spadek terenu, który stopniowo przechodził w łagodniejsze
zbocze, pokryte plątaniną suchej trawy. Dalej wznosiły się ciemne zarośla, ustępujące w
końcu miejsca drzewom. W odróżnieniu od trawy, która zwiędła od chłodu, krzaki i drzewa
były gęsto pokryte liśćmi. Roślinność ta była jednak bardzo ponura. Z tej odległości Dan nie
potrafił określić, czy jest niebieska, zielona, szara, czy też jej kolor jest mieszaniną
wszystkich tych trzech barw.
— Czy da się sprowadzić statek na dół? zapytał.
Rip spojrzał do tyłu na łódź ratunkową, a potem na urwistą krawędź.
— Nie jest planetolotem. Ale ma silnik przystosowany do tego, by w razie
niebezpieczeństwa zmienić miejsce lądowania. Myślę, że możemy spróbować. Ali, co o tym
sądzisz?
Kamil wzruszył ramionami.
— Raz można spróbować wszystkiego… zabrzmiała jego niezbyt zachęcająca
odpowiedź. — Ale im będzie lżejsza, tym lepiej. Ty się wzniesiesz, a my rozejrzymy się w
dole za miejscem do lądowania.
Ściana urwiska była tak poszarpana, że mieli o co zaczepić ręce i nogi. Kiedy tylko
Dan przerzucił swoje ciało ponad krawędzią, dołączając do idącego przodem Alego. odkrył,
że jest tu dużo cieplej. Być może płaskowyż zatrzymywał część zimna promieniującego od
lodowca? Oznaczałoby to dodatkowy punkt na ich korzyść. Dan bowiem martwił się już
faktem, że brachy, pochodzące z dużo gorętszej Xecho, nic przeżyją długo w tym chłodzie.
Znaleźli się u podnóża urwiska i skierowali się w stronę zarośli, rozglądając się za
jakimś wolnym miejscem, w którym Rip przy swoich umiejętnościach i z odrobiną szczęścia
— mógłby wylądować. Dan ocenił, że gąszcz znajdujący się na wprost jest nie do przebycia.
Znalazł się teraz wystarczająco blisko, żeby zobaczyć, iż liście są koloru ciemnoniebieskiego
oraz zielone. Barwy mieszały się i raz przeważała jedna, a raz druga. Liście były grube i
mięsiste, poznaczone łatkami szarego włosia, które pokrywało jak frędzelki także ich
krawędzie.
Nie próbowali zagłębiać się w ten gąszcz. Ali skręcił w lewo, Dan w prawo. Ponieważ
łódź ratunkowa nie była poduszkowcem i nie mogła unosić się ponad gruntem, Rip oczekiwał
na wierzchołku urwiska na sygnał.
Dan czuł, że panująca wokół cisza staje się coraz groźniejsza. Na Królowej mieli
niewiele czasu, żeby przejrzeć posiadane taśmy z informacjami na temat Trewsworld. Zresztą
ich materiały dotyczyły tylko portu i osad. Było to zrozumiałe z punktu widzenia
zasadniczego celu ich wyprawy. Mogło się bowiem zdarzyć, że rozwożąc towary, które
zobowiązali się dostarczyć, będą musieli udać się do którejś z posiadłości. Znalazł niewiele na
temat tego terenu, w którym przebywali obecnie.
Życic na planecie nie ogranicza się tylko do roślinności. A jednak Dan nie widział
żadnych ptaków, owadów, czy innych zwierząt. Być może lądowanie łodzi ratunkowej
wystraszyło je i sprawiło, że wiele z nich się ukryto. Wciąż jednak miał nadzieję, iż zauważy
jakiś choćby pojedynczy trop, jakikolwiek dowód, że nie znaleźli się w opuszczonym świecie.
Dźwiękiem, który przerwał tę narastającą, złowieszczą ciszę, był gwizd Alego. Dan
obrócił się szybko i zobaczył Kamila machającego do Ripa, który natychmiast zniknął z pola
widzenia. Jednak Dan nie od razu zawrócił. Powodowany potrzebą upewnienia się czy
rozwija się tu jakieś życie, poszedł kawałek dalej.
Znalazł wysuszony, czarny kawałek ziemi. Niewątpliwie palono tu swego czasu
ognisko. Otoczone nierównym kręgiem kamieni leżały zwęglone kłody drewna. Na
kamieniach zgromadził się piasek przywiany podmuchami wiatru. A więc od chwili, gdy
zorganizowano to obozowisko, upłynęło sporo czasu. Kto mógł tu przebywać? Mierniczy z
jakiejś posiadłości? Grupa badawcza? A może schronił się w tym pustkowiu osobnik wyjęty
spod prawa? Chociaż posiadane przez nich dokumenty nazywały Trewsworld spokojną,
pracowitą i praworządną planetą.
Dan zszedł trochę poniżej ogniska i natknął się na miejsca, w których wycięto
roślinność, zapewne po to, aby utorować drogę czemuś przerastającemu rozmiary człowieka.
Po chwili znalazł jeszcze jedno pozbawione roślinności miejsce. Z pewnością kiedyś była tu
miękka glina. Teraz jednak ziemia zamarzła w nierówne, ostre grudy, miedzy którymi
rozpoznał ślad jakiegoś pojazdu, prawdopodobnie pełzacza. Pas stratowanej roślinności i
niewyraźne ślady wiodły dalej, znikając w cieniu drzew.
Gdyby kiedyś szukali przejścia, mogą skorzystać z tego tropu. Ale na razie…
Usłyszał świst powietrza i odwrócił się akurat w samą porę, żeby zobaczyć łódź
ratunkową ześlizgującą się ze szczytu urwiska. Kierowała się w stronę Alego. Nie po raz
pierwszy podziwiał Ripa w roli pilota.
Nie byli w stanie zatrzeć śladów lądowania, ponieważ łódź ratunkowa wyrąbała
korytarz w zaroślach i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy dziobem natrafiła na brzeg lasu.
Rośliny jednak okazały się bardzo giętkie. W miejscach gdzie nie zostały połamane, zaczęły z
wolna podnosić się i skrywać ślady zostawione przez łódź ratunkową.
Dan nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nieustannie boi się, że mogą zostać dostrzeżeni.
Był zdania, że całe to przedsięwzięcie jest bardzo dziwaczne i na pewno niebezpieczne.
Wiedział też, że kapitan przeznaczył na wykonanie tego zadania dość czasu.
Nie niepokoili brachów w ich gniazdo—klatce. Ali natomiast ubrał się w kombinezon,
wziął skrzynkę i poruszając się niezgrabnie w swym ochronnym ubraniu, pomaszerował
ociężale pomiędzy drzewa. Kiedy wrócił, utrwalił na taśmie dane dotyczące miejsca, w
którym zakopał skrzynkę. Nawet teraz nie mieli pewności, że nie ma jakiegoś wycieku
promieniotwórczego poprzez opakowanie, tak pospiesznie wykonane w technicznej kabinie
naprawczej na Królowej.
— Prawdę mówiąc, powinniśmy wyrzucić ją w przestrzeń! — wyraził swój pogląd
Rip, wyjmując paczki zjedzeniem. Usiedli, opierając się plecami o łódź ratunkową i zaczęli
się posilać.
— Gdybyśmy wyrzucili ją w przestrzeń, nie mielibyśmy żadnej szansy, by ją
odzyskać odparł Ali. Po tym, jak kapitan złoży raport, może znaleźć się wiele tęgich mózgów,
które będą chciały się nią zająć.
Są jeszcze brachy. Dan, którego myśli biegły zupełnie innym torem, tylko jednym
uchem słuchał ich rozmowy. — No dobrze, jeśli uległy kiedyś uwstecznieniu, to co należy
zrobić? Czy jesteśmy zobowiązani do użycia skrzynki lub czegoś podobnego, aby przywrócić
ich gatunkowi inteligencję? Istnieje przepis zabraniający takich poczynań… jak działałby w
takim przypadku?
— To musiałby rozstrzygnąć prawnik. — Ali kończył swój posiłek. Jeśli masz stację
na planecie oznaczonej jako pozbawiona życia typu I, a polem odkrywasz, że możesz
stworzyć takie życie, to czy można od ciebie żądać, abyś, stosując się do przepisów prawa,
tak właśnie postąpił?
— Masz na myśli to, że Porozumienie Międzyplanetarne może występować przeciwko
podwyższaniu inteligencji gatunku? — zapytał Dan. Czy Xecho jest tak ważną planetą, by dla
wzbogacenia życia na niej ryzykować konflikt z Radą?
— Xecho odpowiedział Rip — jest skrzyżowaniem dróg, stacją przelotową. Sama w
sobie nie jest istotna, liczy się tylko ze względu na port. Tak więc, gdyby Porozumienie było
przekonane, że brachy są w stanie go utrzymać, mogłoby nie występować przeciwko
podwyższaniu inteligencji tego gatunku. Istnieje jednak ryzyko. Uważa się, że brachy są
niegroźne, a te zachowywały się wrogo…
Wyobraź sobie, że nagle budzisz się ze snu i dostrzegasz, iż jesteś więźniem obcej
rasy, a musisz obronić żonę oraz dzieci… Co byś zrobił? — zapytał Ali.
— Dokładnie to samo, co zrobił brach zgodził się Dan. — Tak więc teraz od nas
zależy, wyłącznie od nas trzech, czy nawiążemy kontakt z brachami i przekonamy je do tego,
by widziały w nas przyjaciół.
— To jest do zrobienia. Nie podoba mi się natomiast ten ładunek zarodków —
zauważył Ali. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli wyniesiemy je ze statku. Są teraz tak
uszkodzone, że nie nadają się do niczego. No i jeszcze jedno… braszyca powiła młode przed
czasem. Przypuśćmy, że promieniowanie podziałało tak samo na zarodki, skracając okres
inkubacji. Stotz nie mógł zmontować żadnego aparatu zamrażającego, który powstrzymałby
ten proces.
— Nie wyjmiemy ich odparł Dan. — Gdybyś to zrobił w tym chłodzie, byłyby
załatwione. Teraz przepadło. — Ale były to z jego strony wyłącznie słowa. Tak jak pomocnik
inżyniera, odczuwał chęć zabrania z łodzi ratunkowej tych skrzynek wraz z ich przerażającą
zawartością. Im prędzej będą mieli pewność, że to, co leży wewnątrz, nigdy nie rozwinie się
dalej, tym lepiej. Przystąpili do pracy.
Wyciąganie skrzynek przez właz, przedzieranie się z nimi wśród drzew i układanie w
stertę pomiędzy dwoma stosami kamieni, było męczącym zajęciem. Po kostki zapadali się w
ziemię, pokrytą grubą warstwą suchych liści. Zakopali skrzynki w ziemi i pyle, a następnie
przykryli je kamieniami, aby nie dostała się do nich jakaś miejscowa żywa istota. Chociaż
Dan nie potrafił wyobrazić sobie żadnego stworzenia, które byłoby zdolne je rozbić i
otworzyć.
Nim skończyli, zapadł zmrok. Zmęczeni, skierowali się znużonym krokiem z
powrotem do łodzi ratunkowej, marząc jedynie o odpoczynku w hamakach. Dan jednak
najpierw podszedł do klatki brachów, podniósł wieko i odgarnął na bok nieco warstwy
ochronnej. Materiał poruszył się i coś podniosło się tuż pod jego ręką.
Wychyliła się głowa, sądząc z wielkości, należąca do jednego z małych. Stworzenie
wlepiło oczy w Dana. Nie był to jednak bezradny szczeniak. Dan na pewno nie mylił się,
dostrzegając inteligencję w tym upartym spojrzeniu. Zdumiał się też niesamowitym tempem
rozwoju braszątka. Osiągnęło już połowę, a może nawet dwie trzecie wielkości rodziców.
Oceniając na podstawie skali rozwoju brachów, można je było uznać za co najmniej o rok
starsze, niż były w rzeczywistości. Pomimo że czas w nadprzestrzeni płynął inaczej niż czas
planetarny, nic oprócz efektów promieniowania nie wyjaśniało tego zjawiska.
Dan był tak wstrząśnięty, że następny ruch młodego bracha całkowicie go zaskoczył.
Mała istota rzuciła się na klatkę. Zahaczyła obiema przednimi łapami o jej krawędź i uniosła
się z taką prędkością, jakiej Dan nigdy przedtem nie widział może z wyjątkiem drugiej
ucieczki dorosłego bracha z klatki na statku. Rip… właz!
Shannon szarpnął klapę, zatrzaskując ją w ostatniej chwili i nieomal przytrzaskując
długi nos stworzonka. Zanim zdołał nachylić się i złapać uciekiniera, zwierzę odwróciło się i
umknęło. Wskoczyło na najbliższy hamak i usadowiwszy się tam, zaczęło im się przyglądać.
Ściągnęło pyszczek, odsłaniając dobrze już rozwinięte zęby.
Dan w samą porę zatrzasnął drzwi klatki, ponieważ trzy następne głowy podniosły się
z posłania i kolejne łapy zaczęły dosięgać krawędzi. Zbliżył się do braszątka na hamaku.
Chodź… Nie chcę cię zranić. Chodź… Z całych sił starał się, aby jego głos brzmiał
miękko, przymilnie i uspokajająco.
Mały wydał drżący, wysoki dźwięk i spróbował uderzyć rogiem jego rękę. Ale Ali
zakradł się od tyłu i złapał go w hamak, jak w sieć. W rękach trzymał teraz szamoczący się
kłąb. Zwierz kopał rozpaczliwie we wszystkie strony, a jego piskliwy głos, wyrażający
jednocześnie strach i wściekłość, odbijał się głośnym echem od klatki. W końcu wszyscy trzej
mężczyźni musieli zabrać się do wpychania małego z powrotem do jego klatki. Dan nie
uniknął przy tym ugryzienia w rękę.
Trzeba je nakarmić — powiedział, opatrując ranę. A nie możemy włożyć im tam
jedzenia, zanim nie usuniemy nieco tego uszczelnienia…
— Zatem wyjaśnij im to, uprzejmie i powoli — rzeki Ali. — Ale nie sądzę…
— W porządku, zrobię to przerwał mu Dan. Nikt nie potrafił dokładnie określić, co
rozumieją, a czego nie rozumieją brachy. Dan nie znał się na oswajaniu dzikich istot, ale nie
mógł pozwolić, aby brachy pozostawały dłużej bez jedzenia i picia. A było oczywiste, że jeśli
ponownie otworzy klatkę, zostanie zaatakowany.
Zabandażował rękę, żeby nie zabrudzić rany i wydobył pojemnik z wodą oraz torbę,
do której Mura zapakował zapas żywności dla brachów. Napełnił wodą płytką miskę i
postawił ją na pokładzie łodzi ratunkowej. Potem otworzył torbę, wysypał z niej do innego
naczynia trochę znajdującej się wewnątrz mieszaniny, składającej się z suszonych owadów,
skorupiaków i odrobiny przywiędłych liści. Oba naczynia ustawił tak, aby brachy widziały
jedzenie i poczuły jego zapach.
Wszystkie cztery głowy odwróciły się w jego kierunku i stworzenia zaczęły
przyglądać mu się uważnie. Spróbował porozumieć się z nimi na migi. Dotknął rękoma obu
misek, a potem popchnął naczynia nieco w kierunku klatki.
— Czy właz jest zamknięty? zapytał, nie odrywając oczu od brachów, które również
odpowiadały mu spojrzeniem.
— Na mur beton — zapewnił go Rip.
W porządku. Jeśli możecie, zejdźcie im z linii wzroku.
Jak? Przenikając przez ściany? —chciał wiedzieć Ali. Ale Dan usłyszał stukot butów o
pokład i wiedział, że odsunęli się tak daleko, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń.
Chyba nic zamierzasz pozwolić im wyjść? zaczął dopytywać się Ali w chwilę później.
Jeżeli mają zamiar jeść, to muszę im to umożliwić. Powinny już zgłodnieć na tyle, by
zależało im przecie wszystkim na pożywieniu.
Podniósł się wolno z kucek i przyklęknął. Namacał klamkę przykrywy, którą dopiero
co zatrzasnął i spróbował ją otworzyć. Poruszał się wolno i najciszej jak potrafił.
Dan był przekonany, że kiedy tylko uchyli wejście, wszystkie cztery pomkną na
zewnątrz tak szybko, jak wcześniej zrobił to mały. Ale nie uczyniły tego. Nadal poruszając się
ostrożnie, całkiem otworzył wieko, a następnie pomału się wycofał.
Przez dłuższą chwilę brachy przyglądały mu się uważnie. Najpierw poruszył się mały,
którego z takim trudem zmuszono do powrotu do klatki. Ale któreś z rodziców machnęło
łapą, która wylądowała na młodym nosie nieco powyżej czubka rogu. Wywołało to pełen
oburzenia pisk. Samiec osobiście podciągnął się w górę i wygramolił z grubej wyściółki na
zewnątrz. Zeskoczył i dotknął nosem jedzenia oraz miski z wodą. Następnie, zerkając na
swoją rodzinę, wydał krótki, mrukliwy dźwięk.
Dwa małe wyskoczyły natychmiast, ale samica poruszała się wolniej. Samiec wrócił
więc i kiwając się na krawędzi klatki, zachęcał ją drżącym głosem do opuszczenia legowiska.
Raz po raz odwracał długą głowę, żeby popatrzeć na Dana i jego towarzyszy, którzy wycofali
się możliwie jak najdalej.
Małe nie czekały na swoich rodziców. Oba jadły łapczywie. Przerywały posiłek tylko
od czasu do czasu, żeby napić się wody. Jeden miał najwyraźniej ochotę włożyć do miski
przednią łapę i zlizywać płyn z jej poduszek.
Poduszek? Dan nie ośmielił się podejść bliżej, ale był przekonany, że przednie łapki
małych są innego kształtu niż łapy dorosłych… jakby bardziej podobne do ręki. Kiedy samiec
zdołał pieszczotami nakłonić samicę do przejścia ponad krawędzią i podejścia do naczyń,
wydał kilka niskich warknięć. Jeden z małych zapiszczał z oburzenia, lecz oba, wciąż
przeżuwając, wycofały się. Samiec popchnął swoją partnerkę naprzód i stał na straży, podczas
gdy ona — początkowo ociężale, a potem okazując większe zainteresowanie — posilała się.
Dopiero gdy odwróciła się z własnej woli, sam zjadł to, co pozostało. I co dalej? —
zastanawiał się Dan. Będą musieli umieścić je z powrotem w klatce, chociaż nie obejdzie się
prawdopodobnie bez szamotaniny. Jaki dokładnie jest poziom inteligencji brachów? A jeśli są
zdolne do logicznego myślenia, to jak bardzo różnią się procesy zachodzące w ich mózgach
od tych, które mają miejsce w umysłach przedstawicieli jego własnej rasy? Dwie inteligentne
istoty nie zawsze umieją się porozumieć.
Gdyby to tylko było możliwe, chciałby nawiązać z nimi kontakt. Traktowanie ich jak
zwierzęta może doprowadzić je do stałej wrogości i gotowości do ucieczki, a ludzi zmusić do
nieustannego pilnowania ich.
Dan spróbował powtórzyć ten krótki, przypominający cmokanie dźwięk, który wydał
samiec, nakłaniając swoją partnerkę do wyjścia z klatki. Odniósł sukces o tyle, że głowy
wszystkich czterech brachów zwróciły się w jego kierunku. Najwyraźniej wzbudził ich
zainteresowanie. Jednak wyczuwał w nich pewną wrogość oraz gotowość do gwałtownego
oporu w razie ataku. Nadal cmokając, Dan poruszył się. Starając się nie zbliżać do
zwierzaków, lecz zwrócony twarzą w ich kierunku, przesuwał się pomaleńku wzdłuż brzegu
łodzi ratunkowej, odpychając na bok hamaki, aż znalazł się po przeciwnej stronie klatki.
Podniósł wieko. Natychmiast wszystkie przywarły mocniej do podłogi. Samiec wydał
z głębi gardła ostrzegawczy dźwięk, a samica zasłoniła dwa maleństwa, które piszczały
drżącymi głosami.
Dan nachylił się i przesunął rękę wzdłuż krawędzi pokrywy. Miał nadzieję, że klatka
jest dość mocna. Pracując nad zwolnieniem zamknięcia, trzymał wieko w górze jak przed
napaścią brachów.
Jeszcze przez jakiś czas samiec warczał groźnie. Potem, widząc, że Dan zajmuje się
wyłącznie pokrywą, podniósł się nieco, najwyraźniej chcąc zobaczyć, co zamierza uczynić ten
człowiek. Po chwili brach wskoczył na skrzynkę. Posuwał się wolno wzdłuż jej krawędzi, aż
w końcu trącił rogiem palce Dana. Ten, zaskoczony, odskoczył do tyłu, i róg natychmiast
dostał się pod zamknięcie. Brach zaczął uderzać w zawias, aż w końcu rozluźnił go i
otworzył. Następnie kołyszącym krokiem przeszedł wzdłuż krawędzi i uporał się z kolejnym
zamkiem. Dan podniósł i odrzucił pokrywę. Stanął z tyłu, niepewny, czy jego gest zostanie
właściwie zrozumiany, chociaż postępowanie bracha przy usuwaniu zamknięcia dawało taką
nadzieję.
Samiec nadal kołysał się na krawędzi klatki i popatrywał to na Dana, to na wieko,
oparte teraz o ścianę kabiny. Dan się poruszył. Zaczął przesuwać się bokiem wokół kabiny,
zachowując jednak pomiędzy sobą a brachami odległość, o której sądził, że jest bezpieczna.
Potem nachylił się i po kawałku zaczął usuwać wyściółkę klatki. Pozostawił jej tylko tyle,
żeby można było uformować z. tego wygodne legowisko. Brach wciąż znajdował się na
krawędzi klatki i przyglądał się.
Wtedy poderwała się samica. Usiadła obok partnera, a po chwili skoczyła na dno.
Złapała ostatni zwój wyściółki, wyrywając go z rąk Dana i wymościła nim klatkę. Zawołała
swoje małe, które, ku radości Dana, przybiegły do niej. W końcu i samiec skoczył w dół,
pragnąc przebywać wraz ze swoją rodziną. Dan odszedł kilka kroków.
— Czy to oznacza, że są skłonne tam przebywać, mimo iż nie będą zamknięte?
zastanawiał się Rip.
— Możemy mieć taką nadzieję. Ale będziemy musieli trzymać zamknięty właz. Na
zewnątrz jest zbyt zimno. — Dan dodatkowo rozesłał na podłodze trochę wyściółki. Nagle
poczuł się bardzo zmęczony, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Tak jakby „rozmowa” z
brachami była równie dużym przeżyciem, jak to na Xecho. Pragnął spokoju, ciszy i snu. I
miał nadzieję, że może na to liczyć, bez żadnych dodatkowych komplikacji — przynajmniej
na razie.
R
OZDZIAŁ
6
Potwór z przeszłości
Ocknij się i wstawaj!
Dan został wyrwany ze snu. Jego hamak kiwał się pod wpływem solidnego pchnięcia,
które zafundował mu Rip, trzymający nadal uniesioną rękę, gotów powtórzyć akcję, gdyby
jego pierwszy atak okazał się nieskuteczny. Dan, roztrzęsiony, usiadł. Przez chwilę nie
wiedział, gdzie się znajduje. To nie była jego kabina na Królowej…
Kiedy wreszcie Dan zebrał myśli, oprócz Ripa zobaczył również Alego, który ubrany
w ocieplaną kurtkę stal już u włazu, tak jakby niecierpliwie czekał na niego. Co do…?
— Możemy mieć kłopoty odpowiedział Ali. Patrz. Wskazał ręką.
Kiedy sporządzili dwie kryjówki — ze skrzynką i z zarodkami — Ali zamontował w
nich urządzenia zabezpieczające. Na każdej umocował mały sygnalizator talowy. W łodzi
ustawił zmontowane naprędce odbiorniki, które miały ostrzegać ich, gdyby zdarzyło się coś
nieoczekiwanego. A teraz jeden z nich mrugał alarmująco czerwonym światłem. Dan
całkowicie otrząsnął się ze snu.
— Która z nich? Przy ich obecnym szczęściu będzie to oczywiście skrzynka. Wstał i
zaczął się ubierać.
Ale Ali zaskoczył go:
— Ta z zarodkami. Mógłbyś ruszać się szybciej… to jest pilna robota!
Wyszli na zewnątrz, gdzie ogarnął ich poranny chłód, pod wpływem którego Dan
przykrył się kapturem osłaniającym twarz i wsunął dłonie w rękawice. Pamiętał jednak o
zamknięciu włazu, a przedtem zdążył upewnić się, że brachy są bezpieczne w ciepłej kabinie.
Gałęzie i liście pokrywał mroźny szron, otulając roślinność srebrnym płaszczem.
Oddechy maszerujących ludzi tworzyły małe, białe obłoczki.
— Posłuchajcie! Rip podniósł rękę, jakby chciał zagrodzić wejście na ścieżkę, która
wydeptali wczoraj, przenosząc pakunki cło kryjówki.
Do ich uszu dochodziły trzaski, tak jakby coś dużego przedzierało się przez zarośla. z,
kilku miejsc dotarł także inny hałas coś w rodzaju parskania pozwalający się domyślać, że
mają do czynienia z dużym stworzeniem.
Dan wyciągnął ogłuszacz, kciukiem nastawił regulator na pełna moc i dostrzegł, że
jego towarzysze robią to samo. Rośliny przysłaniały widoczność, więc kierowali się
wyłącznie słuchem. Lecz wnioskując po odgłosach, „coś” oddalało się, a nie zbliżało do nich.
Przez kilka minut nasłuchiwali, dopóki nie upewnili się, że stworzenie wycofało się głębiej w
las.
Dan był pewien, że to „coś” węszyło wokół kryjówki z zarodkami. Być może
przyciągnął je lam jakiś zapach. Zdecydował, że muszą pójść i zobaczyć wyrządzone szkody.
Było całkowicie pewne, że te lafsmery są w obecnym stanie bezużyteczne dla osadników, ale
żaden ładunek nie może zostać zniszczony przed wydaniem rozkazu, a Dan takiego polecenia
nie otrzymał. Dlatego musi ochraniać skrzynki tak długo, aż nie zapadną decyzje. Nic uszli
zbyt daleko ścieżką wydeptaną przez nich samych poprzedniego dnia, kiedy natknęli się na
ślady pozostawione przez tajemniczą istotę, która musiała tupać czy raczej stąpać ciężko.
Znaki odciśnięte w zamarzniętej glinie były na tyle duże, że kiedy Dan przyklęknął i zmierzył
je ręką, wystawały poza jego rozcapierzone palce. Ślady nie były zbyt wyraźne, ponieważ
gleba skuta mrozem opierała się nawet tak znacznemu ciężarowi, ale na pewno przypominały
bardziej okrągłe dziury niż cokolwiek innego.
Ogłuszacz, ustawiony na maksymalną moc, teoretycznie powinien pokonać większość
stworów. Ale na niektórych światach istniały zmory, na które takie promieniowanie
wywierało wrażenie nie większe od plaśnięcia gałązką. Wówczas jedynym rozwiązaniem był
miotacz, lecz tej broni akurat nie mieli.
Posuwali się teraz wolno, nasłuchując i licząc na to, że obce zwierzę wciąż oddala się
od nich, gdyż odgłos jego kroków stawał się słabszy. Kiedy doszli do miejsca, w którym
ukryli skrzynki, znaleźli kolejne dowody siły tej istoty, której jeszcze nie widzieli. Kamienie i
ziemia, które usypali w jednym miejscu z tak wielkim wysiłkiem, żeby ukryć kryjówkę,
zostały rozsypane. Same pojemniki były porozbijane, chociaż wykonano je tak, aby mogły
oprzeć się wszelkim wstrząsom i naciskom, jakie występują podczas lotu w przestrzeni. Były
poskręcane i połamane, a dwa z nich otwarte, co było widać bez jakiegokolwiek wysiłku.
I były całkiem puste. Dan kopnął jedną skrzynkę leżącą na uboczu i jego wzrok skupił
się na następnej, która została pogięta i porzucona. Nie mylił się. To, co spoczywało w jej
wyściełanym wnętrzu, poruszało się. Ale nie nadszedł jeszcze czas, kiedy powinno wyjść na
zewnątrz. Tak jak w przypadku brachów, „narodziny” tego stwora nastąpiły przed terminem.
Widział, jak potworne ciało wewnątrz skrzynki się wije. Jeszcze kilka minut i z
pewnością zwierzę umrze. Ponieważ to potwór, niech tak się stanie. Poczucie obowiązku
mówiło jednak Danowi, że ładunek musi pozostać nienaruszony. A być może zachowanie
tych zarodków takimi, jakie są, aż do chwili, gdy specjaliści stwierdzą, co się z nimi stało,
będzie dowodem niewinności załogi.
Ale to pokryte łuską, na wpół wężowate coś… nie mogą się tym opiekować w łodzi
ratunkowej. I jak długo potrwa, zanim Jellico przyśle im polecenia, co mają robić dalej.
Dan ukląkł obok rozbitego pojemnika. Z pewnością to „coś” wkrótce zamarznie i
zesztywnieje. Gady są szczególnie wrażliwe na temperatury, zarówno niskie, jak i wysokie.
Hyc może mogliby to „coś” zamrozić i przechować tak, jak przechowywali ciało zmarłego
nieznajomego na Królowej.
Stworzenie, które z początku zdawało się ledwo ruszać, zamiast słabnąć, wiło się
coraz żwawiej. Jeśli to „coś” czuło zimno, to chłód, zamiast wpędzać je w odrętwienie,
pobudzał do zwiększonego wysiłku. Skrzynka chwiała się tam i z powrotem, aż w końcu
przewróciła się na bok. Poprzez pęknięcie w pokrywie, zbyt małe, aby stworzenie wypełzło
przez nie na zewnątrz, wypchnęła pokrytą łuskami stopę. Drapiąc dużymi pazurami skutą
mrozem ziemię, próbowało się wydostać.
Dan ustawił regulator ogłuszacza na pół mocy i napromieniował pojemnik. Pazurzasta
stopa znieruchomiała, a pojemnik przestał się trząść.
— Jeszcze dwa inne chcą się wydostać na zewnątrz. Ali zdążył już poukładać skrzynki
w stertę. Teraz wskazywał na dwie, odstawione na bok.
Grasujący osobnik nie obszedł się z nimi aż tak źle. Zanim jednak ludzie zdołali się
poruszyć, pokrywy nagle rozwarły się na oścież, jakby zostały włączone na „rodzenie”, a
stwory ze środka zaczęły wypełzać na zewnątrz. Rip momentalnie napromieniował je tak, że
straciły przytomność.
Smocze głowy na długich szyjach zwisały teraz bezwładnie przewieszone przez
krawędzie skrzyń.
Co z innymi? — Dan poszedł sprawdzić, lecz w pozostałych pojemnikach nie znalazł
żadnych oznak życia. Etykiety ostrzegawcze na przykryciach były nienaruszone.
— Co robimy? Czy zastosować im maksymalne promieniowanie i wykończyć je? —
zapytał Ali.
Prawdopodobnie byłoby to najbardziej sensowne posunięcie. A jednak są towarem i
mogą okazać się potrzebne. Dan akurat tyle zdążył powiedzieć, kiedy zobaczył, że Rip wolno
kiwa głową, tak jakby się zgadzał.
— Laboratoriom może na nich zależeć. Prawdopodobnie po zbadaniu ich będą mogli
powiedzieć coś więcej na temat promieniowania. Ale gdzie je umieścimy?
— No właśnie, gdzie? — dopytywał się Ali. — W łodzi ratunkowej? Jeśli tak, to
musielibyśmy sami wynieść się stamtąd. Już i tak mamy tam zoo. A te stwory — zmarszczył
nos nie są najlepszym towarzystwem na statku. Ich zapach jest łagodnie mówiąc,
nieprzyjemny…
Smród wydzielany przez bezwładne gady rzeczywiście sprawiał, że były one ostatnią
rzeczą, którą chciałoby się trzymać pod łóżkiem czy w jego okolicy. Ale pozostając na
zewnątrz nie mają żadnej szansy przeżycia, o ile nie znajdą się w jakiejś ogrzewanej
zagrodzie. Dan głośno zastanawiał się nad tym.
Mamy klatkę brachów. Jeśli będą współpracowały z nami, tak jak ostatniej nocy
zaproponował Rip — to możemy umieścić je na dodatkowym hamaku. A te pojemniki… czyż
nie moglibyśmy ich naprawić, zamontować wokół klatki i podłączyć urządzenie ogrzewcze?
Nie można przewidzieć, czy to się uda Ali podniósł jeden z pogruchotanych
pojemników ale warto spróbować. W każdym razie nie możemy ich wpuścić na łódź
ratunkową, ani swobodnie, ani w skrzynkach. To cuchnie tak, że momentalnie przyprawia o
wymioty. Jak długo pozostaną one nieprzytomne?
Dan nie chciał dotykać bezwładnych gadów, a nic dysponował żadnym innym
sposobem, żeby je zbadać. Jedynym rozwiązaniem było pozostawienie przy nich jednego
strażnika, podczas gdy pozostali członkowie załogi będą pracować.
— Jest jeszcze jeden problem — powiedział Rip. — To „coś”, co narobiło tu tego
bałaganu, mogło upodobać sobie pseudolafsmery. Jeśli tropi lub poluje za pomocą węchu,
może dotrzeć do łodzi ratunkowej. Czy zależy nam na tym?
Nie przyszło mi to do głowy, pomyślał Dan. Pierwszym rozwiązaniem, jakie mu się
nasunęło, to zabrać stwory na statek i wybudować ogrzewaną zagrodę w pobliżu. Ale czy był
to dobry pomysł?
— Możemy zamontować urządzenie — odpowiedział Ripowi Ali które porazi prądem
każdą istotę, która przyjdzie tu polować. Kiedy wyruszaliśmy, Stotz dał mi zestaw narzędzi
potrzebnych do skonstruowania takiego zabezpieczenia. Możemy leż doprowadzić do klatki
kabel ze statku i ustawić pole siłowe…
Dan miał zaufanie do Alcgo. Każdy, kto był uczniem Johana Stotza, znał swój zawód,
a załoga wolnego frachtowca nie po raz pierwszy musi polegać na własnych pomysłach. Ich
życie w nadprzestrzeni w dużej mierze zależało od umiejętności radzenia sobie w trudnych
sytuacjach.
Tak więc spędzili ten długi dzień na ciężkiej pracy — Ali dostarczał informacji i
wiedzy technicznej, która była im potrzebna, a Rip i Dan wykonywali jego polecenia.
Naprawili trzy pojemniki, zniszczone przez nieznajomego stwora, oraz dwa inne, których
etykiety wskazywały, że zarodki w nich obumarły. Resztki źle ukształtowanych płodów
wyrzucili do dołu w znacznej odległości od miejsca, w którym planowali ustawić zagrodę i
przysypali je kamieniami.
W końcu wybudowali coś w rodzaju pomieszczenia, przypominającego klatkę
brachów, którą ogołocili z całej wyściółki. Była wystarczająco duża, żeby pomieścić trzy
nadal uśpione stwory. Ali zamontował pole siłowe, ostrzegając jednocześnie swych
towarzyszy, że w ten sposób wyczerpują moc łodzi ratunkowej.
Brachy wydawały się być zadowolone z przeniesienia do czwartego hamaka w
kabinie. Większość dnia przespały i Dan zastanawiał się, czy w stanie naturalnym nie
prowadza nocnego trybu życia. Równocześnie upomniał sam siebie, że nie wolno mu
zapomnieć o solidnym zatrzaśnięciu włazu na noc, na wypadek, gdyby zwierzęta nabrały
ochoty na spacer.
Nie zostawili reszty skrzynek w pobliżu smoczej zagrody. Ponownie ustawili je w stos
i przykryli, tym razem dużo większą stertą kamieni. Dodatkowo Ali ściął trzy duże drzewa i
ułożył je tak, że ich grube, górne gałęzie stykały się i splatały ponad kryjówką.
Zagrodę ustawili bliżej lodzi ratunkowej i za pomocą piły oczyścili teren wokół
wybranego miejsca. Ponadto utorowali drogę do swej siedziby. Dzięki temu uzyskali
wygodną ścieżkę wiodącą do zagrody, na wypadek gdyby musieli szybko się tam dostać.
Dan nie miał pojęcia, czym będą się żywić uwięzione stwory. Sądząc po zębach,
mogły być mięsożerne. Przygotował im więc pełną miskę jedzenia z zapasów
przygotowanych dla załogi, ustawił ją przy wejściu do klatki, do czasu, kiedy przebudzą się z
wywołanego ogłuszaczem snu. Jeśli kiedykolwiek w ogóle to nastąpi — wydawało mu się
bowiem, że ich trwający cały dzień sen jest nienaturalny, choć bardzo ułatwił im wykonanie
ich własnego zadania.
Ali zamontował alarm, który miał ich zbudzić w przypadku, gdyby coś zbliżyło się do
zagrody. Kiedy ułożyli się na noc w hamakach, wszyscy byli tak zmęczeni, że nawet nie
chciało im się przygotować kolacji. Dan, zanim zasnął, sprawdził drzwi. Brachy były
ożywione. Zostawił im wiec żywność i wodę. Miał tylko nadzieję, że jeśli rzeczywiście wyjdą
się powłóczyć, nie obudzą członków załogi. W jego głowie powstała jednak pewna obawa.
Przez cały dzień brachy były bardzo spokojne i chętnie współpracowały z nimi. Zastanawiał
się, czy przypadkiem nie oznacza to, że knują jakiś wrogi plan.
Fakt, że na zewnątrz panowało przejmujące zimno, mógł powstrzymać je przed
ucieczką, nawet jeśli potrafiłyby poradzić sobie z systemem zamków, zamocowanych na
klapie włazu. Był jednak tak zmęczony, że nawet ten niepokój nie zdołał wybić go ze snu.
Czuł przejmujący chłód, przenikający do szpiku kości. Zakopano go w lodowcu
wznoszącym się ponad szmaragdowym jeziorem. Musi się poruszyć, by przełamać powłokę
lodu… jeśli tego nie zrobi, to potoczy się w dół wraz z lawiną i utonie w zielonych głębiach
jeziora. Musi wyrwać się i uwolnić. Zdobył się na potężny wysiłek.
Bryła lodowa zakołysała się i zatrzęsła. Osuwał się… wpadł do jeziora! Musi się
uwolnić…
Hamak zakołysał się i nagły upadek obudził Dana. Wciąż dygotał z zimna, chłód nie
był jedynie snem! Mroźne powietrze otaczało go rzeczywiście. Wstał i w przytłumionym
świetle lampki zawieszonej nad sterami zobaczył uchyloną klapę włazu i usłyszał wycie
wiatru na zewnątrz.
Brachy! Zatrzasnął właz i podszedł do hamaka lafsmerów. Tak jak oczekiwał, był
pusty. Leżała tam tylko sterta posłania wyniesiona z ich klatki. Dan odciągnął hamak na bok,
mając nadzieję, że znajdzie stwory schowane pod nim.
Wciąż trzymał linkę hamaka w swojej ręce, kiedy w łodzi ratunkowej rozległ się glos
brzęczyka ostrzegawczego, zamontowanego przez Alego. Jeśli nieznany stwór zwietrzył
brachy na zewnątrz, to mogą być narażone nie tylko na zmarznięcie, ale są także bezradne
wobec zagrożenia.
Dan złapał swoją ocieplaną kurtkę dokładnie w tym momencie, gdy Rip i Ali
wyskoczyli ze swoich hamaków.
— Brachy uciekły — powiedział Dan krótko — i włączył się alarm przy klatce. —
Nie potrzebował tego dodawać, gdyż brzęczenie dzwonka było aż nazbyt dobrze słyszalne w
tej ograniczonej przestrzeni.
Podniósł ręczną latarkę i przyczepił ją do pasa, by pozostawić sobie wolne ręce. W
pierwszym rzędzie muszą zająć się raczej brachami, a nie smokami. Na zewnątrz łodzi
ratunkowej było bardzo zimno. Zegarek wskazywał, że jest już dawno po północy — zbliżał
się świt. Słaby promień światła jego latarki padał na ślady odciśnięte w zamarzniętej ziemi.
Nie były zbyt wyraźne, ale sądził, że są to tropy pozostawione przez brachy. Miał nadzieję, że
zbita ściana zarośli zmusi je do trzymania się ścieżki.
Dan usłyszał dźwięk zatrzaskiwanego włazu i domyślił się, że towarzysze podążają za
nim. Posuwali się naprzód starając się wyrządzać jak najmniej hałasu i z taką prędkością, na
jaką pozwalały noc, słabe światło i nierówny grunt. Na szczęście, nie mieli zbyt długiej drogi
do przebycia. Dan był przekonany, że brachy weszły w obszar pola siłowego, które Ali
umieścił wokół klatki ze smokami.
Dan spostrzegł, że przed nim idzie coś, co wcale nie usiłuje zachowywać ostrożności.
Dochodził go głośny, głuchy odgłos tego samego ociężałego stąpania, które słyszał już
wcześniej.
A więc obca istota powróciła w poszukiwaniu zarodków. Nagle, kiedy Dan przystanął,
trzymając ogłuszacz nastawiony na pełną moc, chociaż nie wiedział, jaka odległość dzieli go
od stwora, usłyszał przeraźliwy krzyk, wyrażający strach. I choć nigdy wcześniej Dan nie
słyszał wycia bracha, był pewien, że to właśnie któryś z uciekinierów tak nawołuje.
Nagłym ruchem przestawił latarkę na maksimum i pobiegł; magnetyczne płytki na
podeszwach jego butów uderzały głośno o zamarznięty grunt. Już po kilku sekundach wpadł
na wolny teren, który przygotowali wokół klatki. Unosiła się tu mgiełka pola siłowego. W tej
mglistej osłonie skuliły się brachy. Jeden z małych leżał na ziemi. Jego brat lub siostra —
opierał się o niego bezwładnie. A dwa dorosłe, ze spuszczonymi głowami, grożąc swojemu
przeciwnikowi rogami na nosach, stały na straży.
Żałosny to był widok, ponieważ stwór, który zaatakował brachy, był w stanie jednym
ciosem którejkolwiek ze swoich sześciu kończyn roztrzaskać oba zwierzęta na krwawą
miazgę. Potwór uniósł się wysoko i wycofał. Dotykał ziemi okrągłym brzuchem i czterema
kończynami, które przywierały do niej jak kotwica statku do morskiego dna. Równocześnie
mniejszy tułów i długie przednie ramiona kołysały się tam i z powrotem tuż przed ekranem
siłowym.
Najwyraźniej obawiał się go, ponieważ nie próbował przedrzeć się przez mgiełkę.
Widok atakującego oszołomił Dana do tego stopnia, że przez chwilę nie był w stanie wykonać
żadnego ruchu. Mrówko—chrząszcz? Nie, nie miał twardej, zewnętrznej powłoki, jaką
posiadają te owady. Zamiast niej, wokół zaokrąglonego, dużego brzucha, pleców i klatki
piersiowej miał długie futro splątanych siwoczarnych włosów, między którymi tkwiły gałązki
oraz liście. Wyglądał prawie tak, jak poruszający się krzak, gdyby pominąć głowę i łapy w
nieustannym ruchu.
Górne kończyny miał zakończone długimi, wąskimi, zachodzącymi na siebie
pazurami, które cały czas rozwierał i zaciskał, uderzając o pole siłowe. Najwidoczniej jednak
wciąż nie mógł się zdecydować, by sięgnąć do środka. Dan wziął na cel okrągłą głowę z
wielkimi, przypominającymi owady, oczyma.
Stwór wstrząsnął się, a więc ogłuszająca wiązka wystrzelona przez Dana musiała
dosięgnąć ośrodka nerwowego. Potem to „coś” zgięło się tak, jakby w ogóle nie posiadało
szkieletu czy kręgosłupa. Zamachało jedną z pazurzastych przednich kończyn, ale Dan
nieugięcie trwał na swojej pozycji, nadal celując w jego głowę wiązką z ogłuszacza
ustawionego na pełną moc. Mimo to skuteczność promieniowania była niewielka, aż zaczął
się obawiać, czy nie wybrał złego sposobu ataku. Czy mózg tego stworzenia nie mieścił się w
głowie, a w innym miejscu ogromnego ciała?
Ali i Rip widząc, że strzały oddane przez Dana nic powaliły go, celowali niżej —
pierwszy w klatkę piersiową, a drugi w beczułkowaty brzuch. Któryś z ich trójki musiał trafić
w centralny układ nerwowy, ponieważ kończyny opadły i uderzyły kilka razy o ciało. Stwór
zatoczył się, jakby próbował uciekać, a potem runął tuż obok klatki oraz obleganych brachów.
Ali gwałtownie wyłączył pole siłowe i pospieszyli do uciekinierów. Troje z nich nie
było rannych. Lecz mały, leżący na ziemi, otrzymał ranę, biegnącą wzdłuż ramienia aż do
żebra. Zaskomlał żałośnie, kiedy Dan pochylił się nad nim. Reszta rodziny cofnęła się, lak
jakby wiedziała, że chodzi o udzielenie pomocy.
Smoki… — Ali zdążył już podejść do klatki i zajrzeć do środka …uciekły. Patrzcie
tutaj! — Ledwo dotknął drzwi, a te otworzyły się na oścież, jakby nie zamknęli ich na
zatrzask. Ale Dan przysiągłby, że to zrobili.
Delikatnie podniósł małego bracha i ruszył z powrotem do łodzi ratunkowej. Pozostałe
trzy zwierzaki podążyły tuż za nim, wydając drżące dźwięki, które coraz bardziej
przypominały ludzkie głosy.
Pójdziemy poszukać smoków — powiedział Rip jeśli poradzisz sobie z brachami sam.
Poradzę sobie. — Dan chciał je zabrać do ciepłej i bezpiecznej lodzi ratunkowej.
Wiedział o tym, że Ali i Rip będą postępować ostrożnie z. tym ogłuszonym potworem. Teraz
trzeba przede wszystkim zająć się rannym brachem.
Nie miał możliwości przekonać się, czy leki przeznaczone dla ludzi uzdrowią ranne
zwierzątko. Lecz nie znał innego sposobu ratunku. Spryskał więc ranę antybiotykiem, pokrył
ją cienką warstwą maści gojącej i usadowił malca w hamaku. Matka szybko dołączyła się do
niego, przytuliła go delikatnie do siebie i lizała mu głowę, dopóki nie zasnął.
Samiec wraz z drugim potomkiem nadal siedzieli na półce, na którą wszystkie brachy
wspięły się, żeby obserwować, jak Dan opatruje ranę. Teraz, odłożywszy na bok lekarstwa i
opatrunki, szef ładowni spojrzał na nie. To, że rozmawiały ze sobą, było oczywiste. Czy
potrafią jednak z nimi się porozumieć? W wyposażeniu łodzi ratunkowej był sprzęt, który
mógł posłużyć temu celowi. Podszedł do schowka z paczkami, wyjął jedną ze skrzynek i
wypakował ostrożnie jej zawartość. Znajdował się lam mały mikrofon, sztuczna krtań, którą
można przyczepić do własnego gardła oraz płaska metalowa tarcza. Drugi, podobny zestaw
odłożył na bok. Potem umieścił tarczę przed samcem.
— Ja, Dan… —wypróbował najstarszego ze wszystkich sposobów nawiązywania
znajomości, podając swoje imię. — Ja, wasz przyjaciel…
Z metalowego krążka wydobyła się seria pisków. Ale Dan nie potrafił określić, czy ten
automatyczny tłumacz wiernie przekazał jego słowa.
Samiec rzucił się w bok, tak wstrząśnięty, że nieomal spadł z półki, a mały zapiszczał i
skoczył na hamak, padając bezwładnie obok samicy. Ta podniosła nos i zaprezentowała swój
róg. Cofnęła pyszczek z ostrzegawczym warknięciem.
Ale samiec nie uciekł. Przykucnął natomiast i popatrywał to na Dana, to na tarcze, tak
jakby rozważał problem. Nadal nie spuszczając wzroku z Dana, przysunął się bliżej.
Człowiek spróbował ponownie:
— Ja, przyjaciel…
Tym razem odgłosy wydobywające się z krążka nie przestraszyły bracha. Wysunął
przednią łapę i położył ją na urządzeniu, a potem dotknął krótkiej antenki, popatrując
jednocześnie na mikrofon w gardle Dana.
— Moja ręka, ona jest pusta. Ja, przyjaciel… Dan, poruszając się ostrożnie, wyciągnął
dłoń skierowaną do góry. I tak, jak powiedział, nic w niej nie trzymał. Brach pochylił się w
przód, wysunął swój długi nos i węszył.
Dan cofnął rękę, wstał wolno, wyjął torbę z pokarmem i napełnił nim miskę.
Jedzenie — powiedział dobitnie.
Nalał wody do pojemnika. — Woda, do picia… — Ustawił oba pojemniki tak, aby
brach mógł je widzieć.
Samica zawołała, ą jej partner podniósł naczynie i zaniósł do hamaka. Braszyca
usiadła, sięgnęła po jedzenie i zlizała je z łapy. Większą porcję wepchnęła w usta rannego
małego, który od razu się ożywił. Samiec pociągnął długi łyk wody, zanim zaniósł ją rodzinie
usadowionej w hamaku. Ale nie pozostał wraz z nimi, lecz wskoczył ponownie na półkę.
Teraz przycupnął tuż obok urządzenia przetwarzającego dźwięki, wydając co pewien czas
drżące odgłosy. Zrozumiał przynajmniej trochę z wypowiedzi Dana, który niezmiernie się
ucieszył. Czy zdoła teraz nakłonić zwierzę do założenia drugiego mikrofonu gardłowego, tak
żeby tłumacz pracował w obie strony? Zanim zdążył to uczynić, otworzył się właz. Samiec
uciekł na hamak, a Dan odwrócił się zdenerwowany i stanął oko w oko z Ripem oraz Alim.
Na widok ich twarzy niemal zapomniał o swej „rozmowie” z brachami.
R
OZDZIAŁ
7
Zwłoki w okowach lodu
— Jak duże było stworzenie, które ogłuszyliśmy? — zapytał Ali. Nie odpiął nawet
munduru i nadal trzymał ogłuszacz w pogotowiu, tak jakby spodziewał się ataku.
— — Wyższe od nas wszystkich. — Dan nie umiał podać konkretnych rozmiarów.
Zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie?
To „coś” wyglądało na potwora, ale udowodnili, że ogłuszacze mogą poradzić sobie
ze wszystkim.
— W rzeczywistości — Rip schował broń i teraz odmierzał rękoma w powietrzu
odcinek długości około trzydziestu centymetrów — nie powinno być większe niż takie, no i
oczywiście są także inne różnice.
— Może powiecie łaskawie, o co wam chodzi. Głośno i wyraźnie. — Dan nie miał
ochoty na rozwiązywanie następnej zagadki.
— — Na Asgard — Ali przystąpił do wyjaśnień — żyje pewien ryjący stwór, niezbyt
różniący się od ziemskiej mrówki, z wyjątkiem wielkości i tego, że nie żyje w stadach, lecz
jest samotnikiem. Nie jest co prawda porośnięty włosami ani futrem. I nie jest w stanie odciąć
człowiekowi głowy pazurami, ani też zadeptać go. Osadnicy… nazywają go…
mrówkorodem. To, z czyni walczyliśmy na zewnątrz, jest rodzajem mrówkoroda.
Ale… — Dan zaczął protestować, lecz Rip wszedł mu w słowo:
Tak, ale i ale, i ale. Obaj jesteśmy pewni, że to był… jest… mrówkoród z pewnymi
zmianami. Nastąpił proces dokładnie taki sam, jak w przypadku zarodków lafsmerów i
brachów.
— Zatem skrzynka… Myśli Dana znalazły się przy niebezpiecznym ładunku, który
niedawno zakopali. A wiec zabezpieczenia Stolza zawiodły. Promieniowanie znów
podziałało. Tym razem na jakieś stworzenie, które ryło blisko miejsca ukrycia skrzynki.
Wyglądało na to, że Rip czyta w jego myślach:
— To nie skrzynka powiedział zdecydowanie. Poszliśmy sprawdzić. Jest
nienaruszona. Ponadto, stworzenie to nie mogłoby z dnia na dzień przeobrazić się w swoją
obecną postać. Poszliśmy trochę dalej po śladach. To zwierzę było tulaj już przed naszym
lądowaniem.
Jakie macie na to dowody?
— Wyrytą norę — twarz Alego wyrażała odrazę zapełnioną odpadkami. To jest z całą
pewnością mrówkoród.
Skąd masz tę pewność? Powiedziałeś, że można dostrzec powierzchowne
podobieństwo pomiędzy ziemską mrówką a mrówkorodem. Równie dobrze tutaj może
występować zwierzę czy owad, wywodzące się z lego samego pragatunku, nieprawdaż? A
sam powiedziałeś, że są między nimi inne różnice.
— Rozsądnie mówisz — odparł Ali. — I my nie mielibyśmy pewności, gdyby na
Asgard nie było muzeum przyrodniczego. Kilka podróży temu wieźliśmy do niego ładunek —
pewne wykopaliska, którymi Van Ryck kazał nam się szczególnie opiekować. Podczas gdy
kustosz muzeum wychwalał naszą odpowiedzialność, rozejrzeliśmy się trochę wokół. Był lam
model wcześniejszej odmiany mrówkoroda, która wymarła na długo przed przybyciem
pierwszych osadników na tlę planetę: zostały zalane podczas powodzi, zakopane głęboko w
glebie i w len sposób zakonserwowane. Dlatego wiemy, że były duże, owłosione i bardzo
podobne do tego potwora na zewnątrz. Na pewno mogą uchodzić za jego ukochane
rodzeństwo! Jako że Asgard leży daleko stad, jak wyjaśnisz odnalezienie lulaj żyjącego
stworzenia, które na innym świecie wymarło około pięćdziesięciu tysięcy lat planetarnych
temu?
Skrzynka… Dan wciąż powracał do tego źródła. A siad zrodziła się następna myśl. —
Inna skrzynka?
— Nie tylko inna skrzynka Rip skinął głową ale z całą pewnością przekazywanie
różnych form życia. Nie ma drugiego takiego zwierzęcia na żadnym ze światów. Tak wiec
ktoś musiał sprowadzić współczesnego mrówkoroda, poddać go procesowi uwstecznienia i
stworzył to „coś”. Dokładnie, w taki sam sposób, w jaki narodziły się nasze smoki.
— Smoki! Dan przypomniał sobie zaginiony towar. — Czy ten potwor je zjadł?
— Nie… mały… uwolnił je… — padły słowa wypowiedziane wysokim głosem z
delikatną, metaliczną nutą. Dan przyjrzał się uważnie swoim dwóm towarzyszom. Żaden z
nich tego nie mówił. Obaj natomiast wpatrywali się w punkt za nimi, tak jakby nie mogli
uwierzyć w to, co widzą. Odwrócił głowę.
Brach ponownie przycupnął na półce, skąd przysłuchiwał się drżącym tonom
wypowiedzi Dana, wydobywającym się z metalowej płytki urządzenia tłumaczącego.
Dodatkowo zwierzę trzymało coś w przednich łapach, przyciskając to sobie do gardła. Dan
rozpoznał przetwarzacz dźwięków.
— Mały je uwolnił. Samiec z całą pewnością przemawiał do nich, a jego słowa miały
sens. — Jest ciekawski, a pomyślał, że to nie jest w porządku… tamte stwory w naszym
domu. Kiedy otworzył klatkę, został zraniony. Zawołał… podbiegliśmy po niego. Wtedy
przybyło to wielkie „coś”, ale smoki już uciekły w las. Tak to było.
Do licha. — Wykrzyknął Ali. On mówi!
— Przy pomocy tłumacza! — Dan był tak samo wstrząśnięty. Pamiętał, że zostawił
drugi mikrofon gardłowy na boku. Widocznie brach poszedł po niego, gdy odkrył, że to
właśnie mikrofon przyłożony do gardła Dana sprawia, iż dźwięki wydawane przez człowieka
stają się zrozumiałe. I też postanowił go użyć. Ale jak musiał być inteligentny, żeby to
wykonać! Być może tak naprawdę brachy nigdy nie były bezmyślnymi zwierzętami, na jakie
wyglądały i skrzynka promieniotwórcza nie musiała aż tak bardzo oddziaływać, jak zdawało
się Ziemianom?
— Ty mówiłeś. Brach wskazał na mikrofon, który trzymał przyciśnięty do swojego
gardła i na tarczę. — Ja słyszałem. Ja mówię, ty słyszysz. To jest prawda. Ale te smoki w
klatce nie zostały zjedzone przez to duże. One także nie były małe… nie mieściły się w
swoim mieszkaniu. Pchały się na ściany, drapały drzwi pazurami… Mały pomyślał, że jest im
ciasno, otworzył klatkę, aby im pomóc. One lecą…
— Lecą? — powtórzył Dan. To prawda, że stworzenia miały trzepoczące fałdy skórne,
które w odległej przyszłości mogły stać się skrzydłami lafsmerów. Ale żeby potrafiły latać…!
— Musimy je złapać, bo jeśli latają po lasach… — zaczął w chwili, gdy brach dodał:
— One nie latają dobrze, wiele razy spadają na ziemię… hop… hop… — Wolną łapą
wykonał gest, przedstawiający wznoszenie się i opadanie.
— Mogą zatem być wszędzie — powiedział Rip. Brach popatrzył na niego pytająco i
Dan zdał sobie sprawę, że rozumie on tylko wówczas, kiedy się do niego mówi poprzez
tłumacza.
— Mogły udać się w dowolnym kierunku — powtórzył słowa Ripa.
— Szukają wody… potrzebują wody… — odparł brach. — Woda tam… — Wskazał
teraz na południe, tak jakby widział staw, jezioro, czy strumień poprzez solidne ściany łodzi
ratunkowej.
— Ale jezioro leży w tamtym kierunku. — Rip skinął głową na północny zachód.
— W tamtym kierunku… jezioro — przetłumaczył Dan.
— Nie, nie udają się tu… ale tam! — I brach ponownie wyciągnął łapę ku południowi.
— Widzisz je? zapytał Ali. A potem uświadomił sobie, że tylko Dan może przekazać
pytanie i dodał:
Zapytaj go, skąd jest tego taki pewien. Ale Dan już zaczął. Zauważył na długopyskiej
twarzy tej obcej istoty wyraz zdziwienia. Potem brach dotknął łapą tej części swojej głowy,
która u człowieka byłaby czołem i odpowiedział:
— Smoki ogromnie pragną wody, więc my mamy… mamy pragnienie…
— Telepatia! — Rip prawie krzyknął. Ale Dan nie był tego pewien:
— Czujesz, co myśli inne stworzenie? — — Miał nadzieję, że wyraził się jasno.
Nie, co myśli. Najwyżej co myśli inny brach… i to tylko niekiedy. My zaledwie
czujemy to samo, co inne stworzenia. Ono czuje mocno, wiemy o tym.
— Swego rodzaju przekaz uczuć — podsumował Ali.
— Mały czuł, że smoki chcą wyjść, więc pozwolił im na to mówił dalej brach. —
Potem smok zranił małego. To źle…
— Jest zimno — powiedział Rip. — Jeśli wędrują w poszukiwaniu wody na południe,
chłód je wykończy.
Zatem musimy je znaleźć — odpowiedział Dan.
— Ktoś powinien pozostać, by czekać na wiadomości z Królowej — zauważył Ali.
— Pilot — powiedział szybko Dan, zanim Rip zdążył zaprotestować. — Weźmiemy
ze sobą mikrofony.
Gdyby zaszła potrzeba, będziesz mógł wezwać nas z powrotem.
Spodziewał się protestu ze strony Shannona, ale tamten już otwierał szafki
magazynowe z zapasami i wyciągał paczki. Tym, który przemówił, był brach:
— Pójdę z wami. Mogę czuć smoki… powiem gdzie…
— Jest zbyt zimno — odpowiedział szybko Dan. Być może, że stracili już część
towaru, ale brachy są dużo ważniejsze od rozwijających się zarodków i nie zamierza
ryzykować ich straty.
— Może… — Rip trzymał jedną z zapasowych toreb. —Włóżcie tu małe urządzenie
ogrzewcze, nastawcie na minimalną moc i zapakujcie naszego przyjaciela razem z tym. —
Skinął głową w kierunku wyściółki, którą usunęli z klatki. — Powinno mu być ciepło. To, co
mówi brach, ma sens. Jeśli potrafi być waszym przewodnikiem w poszukiwaniu smoków,
oszczędzicie wiele czasu i energii.
Dan wziął torbę od Ripa. Przeznaczona do przenoszenia zaopatrzenia na planetach
posiadających szkodliwy klimat, była wodoszczelna i częściowo przystosowana do
utrzymywania ciśnienia powietrza zbliżonego do ziemskiego. Jeszcze jedno doskonałe
urządzenie ratownicze z wyposażenia łodzi ratunkowej, wystarczająco przestronne, żeby
pomieścić bracha, nawet z tymi ocieplającymi dodatkami, które wymienił Rip. Jeśli prawdą
jest to, o czym mówi brach: że poprzez odczuwanie potrafi pozostawać w kontakcie z
odmieńcami lafsmerów, wówczas jego towarzystwo uchroni ich przed stratą czasu. A Dan
coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że im szybciej opuszczą ten teren, tym lepiej.
Wyćwiczone ręce Alego przygotowały posłanie dla niezwykłego pomocnika. Małe
urządzenie ogrzewcze powędrowało na spód torby. Wokół niego oraz wzdłuż boków torby
Ali owinął wyściółkę, pozostawiając w środku miejsce dla bracha. Pasy po bokach torby,
służące do wkładania na ramiona, wydłużył tak, żeby pasowały na Dana. Sam Ali niósł
pojemnik z zaopatrzeniem. Każdy z nich zabrał osobisty mikrofon, który przypiął do kaptura
kurtki. Dan dodatkowo przymocował sobie blisko policzka automatycznego tłumacza.
Brach udał się do swojej rodziny w hamaku i ze stłumionego mruczenia, jakie stamtąd
dochodziło, Dan domyślił się, że wyjaśnia swoją zbliżającą się nieobecność. Dan nie znał
treści rozmowy, ponieważ samiec zostawił tłumacza, aby mogli przywiązać go do torby.
Wyruszyli o poranku. Drzwi klatki zastali otwarte na oścież, a mrówkoród, jeśli to
„coś” rzeczywiście było jego odmianą, uciekł. Głęboko wyżłobione w gruncie ślady wiodły
na wschód i świadczyły o tym, że potwór raczej czołgał się, aniżeli szedł.
— Udał się w kierunku nory — zauważył Ali. Sądzę, że spędzenie nocy na zewnątrz
w tym zimnie nie wyszło mu na zdrowie. Dobre chociaż to, że słychać, gdy nadchodzi.
— Jeżeli to jest mrówkoród przywrócony do swojej wcześniejszej formy… — Dan
nadal miał trudności z zaakceptowaniem tej myśli.
— Zatem kto go tutaj sprowadził i dlaczego? — Ali dokończył pytanie za niego. —
Jest się nad czym zastanawiać. Możemy, jak sądzę, założyć, iż nasza skrzynka nie była
pierwszą tego typu. A także, że jej konstruktorzy bardzo spieszyli się przy załadunku.
Wygląda na to, że zmuszeni są do szybkiego działania. Porozumienie Międzyplanetarne nie
miało nigdy żadnych kłopotów na tej trasie pocztowej. Oznacza to, że jeśli tą drogą
przywędrowała kiedyś inna skrzynka, to albo lepiej ją ukryto, albo nie było na pokładzie
żywego towaru, który uległby zniszczeniu. Lecz w to nie chce mi się wierzyć. Osadnicy
regularnie sprowadzają ładunki zarodków, nie tylko lafsmerów, ale i innych zwierząt.
— — Mogą się nie posługiwać oficjalnymi środkami transportu… kimkolwiek są —
zwrócił uwagę Dan.
— To prawda. Na Trewsworld jest tylko jeden główny port i nie posiada systemu
radarowego obejmującego całą planetę. Nie ma takiej potrzeby. Nie istnieje tu nic, co
przyciągnęłoby kłusowników, bandytów czy przemytników… a może jednak coś jest?
— Narkotyki — strzelił Dan, podając pierwszą i najprostszą odpowiedź. Niektóre
rośliny służące do produkcji środków odurzających można było uprawiać na suchym gruncie,
a mały, lekki ładunek był wart bardzo wiele i przynosił zysk hodowcom i dostawcom.
— Ale po co skrzynka? Chyba, że w jakiś sposób używa się jej do wymuszania
wzrostu roślin. Narkotyki, to może być prawdopodobna odpowiedź. Jeśli lak, to możemy
stanąć oko w oko z bandytami lubiącymi posługiwać się miotaczami. Ale po co sprowadzać
mrówkoroda i przekształcać go w potwora? I dlaczego jakiś facet przyszedł na pokład w
masce twojej twarzy? Wygląda to bardziej na plan przygotowany specjalnie w związku z
Królową. Mógłbym leż przedstawić całą masę innych dowodów…
— Woda przed nami… wysoki pisk bracha zadźwięczał w uchu Dana.
— Czy wyczuwasz obecność smoków? — Dan zajął się najpilniejszą w tej chwili
sprawą.
— Woda… teraz żadnego smoka. Ale smok potrzebował wody.
— Jeżeli on ich nie czuje skomentował Ali, gdy Dan przekazał mu tę informację — to
znaczy, że mogą już nie żyć.
Dan zgodził się z tą opinią. Przepychali się właśnie między drzewami, a ich stopy
tonęły w gnijącej masie opadłych liści. Zarośla, zbite dotąd ciasno, zniknęły i droga zaczęła
opadać.
Odwróciwszy się. Dan widział wyraźne ślady ich dotychczasowego marszu. Aby
wrócić do łodzi ratunkowej, nie będą musieli korzystać z radarów, ale po prostu pójdą po
własnych śladach.
Wodę, o której mówił brach, zobaczyli tak nagle, że omal nie popadli w tarapaty.
Grunt kończył się niespodziewanie. Stali na skraju przepaści o stromych ścianach. W dole wił
się potok.
— Odpływ z jeziora — powiedział Ali patrząc z ukosa w kierunku, z którego brał
początek.
Potok był skuty lodem, ale w samym środku powstał i wąski kanał, którym przepływał
bystry nurt z północnego wschodu na południowy zachód. Nie było widać żadnego smoka.
— Czy teraz je czujesz? — zapytał Dan bracha.
— Nie tutaj. Dalej… poza…
— Którędy? Dan próbował uzyskać jakieś dokładniejsze wskazówki.
— Ponad wodą…
Jeśli przekroczyły tę rzekę, to rzeczywiście musiały wznieść się na skrzydłach. Nie
było innego sposobu przedostania się na drugą stronę. Dan nie potrafił zrozumieć, jakim
cudem udało im się przeżyć w tym zimnie. Chyba, że są dużo mniej wrażliwe na lodowaty
klimat, aniżeli przypuszczał. On i Ali musieli teraz poszukać jakiegoś miejsca, w którym
można by zejść w dół przepaści i przerzucić mostek przez strumień. W zasięgu wzroku nie
było jednak żadnego takiego miejsca.
Rozdzielili się więc w celu sprawniejszego przeprowadzenia poszukiwań. Ali poszedł
na północny wschód, w kierunku jeziora, a Dan na południowy zachód. Ale rzeka była wciąż
szeroka. W końcu jednak Dan doszedł do miejsca, w którym dojrzał wyrwę w ścianie.
Urządzenie, które ją wyryło, znajdowało się na powierzchni rzeki, obrócone dookoła własnej
osi i złapane w potrzask grubego lodu. Woda uderzała w jego ściany, pokrywając kolejnymi
warstwami lodu.
Pełzacz — pojazd przystosowany do poruszania się po nierównym terenie! W kabinie
nie było widać nikogo. Dan nie spodziewał się znaleźć kierowcy, ponieważ wszystko
wskazywało, że maszyna tkwi tu od dłuższego czasu. A jednak ześliznął się w dół po
rozkruszonej ścianie skalnej, żeby przeszukać maszynę.
Był przekonany, że przy braku specjalnych urządzeń, jakich używa się w porcie, nie
ma szansy uwolnienia pojazdu z potrzasku. Gdyby poziom rzeki podniósł się nieco, być może
woda poniosłaby go dalej. Wątpił, że pełzacz może im się do czegoś przydać.
Nie była to maszyna rolnicza, do której przymocowuje się różne przyrządy,
ułatwiające pracę w polu. Pojazd był za to wyposażony w mały świder — obecnie odłamany i
skrzywiony oraz czerpak, z którego pozostały tylko powyginane szczątki. Mógł spełniać rolę
maszyny górniczej, i prowadzić poszukiwania na niewielką skalę. Z nadzieją, że znajdzie
jakieś ślady najbliższego obozu czy osady, Dan ostrożnie przemierzał drogę po nierównym
lodzie.
Kiedy dotarł do pełzacza, otworzył drzwi kabiny i, pożałował, że to zrobił. Wewnątrz
znajdowały się dwa martwe ciała, oba spalone miotaczem. Pasek blaszki identyfikacyjnej
zwisał z przodu sterów i Dan energicznie go oderwał. Kiedy… jeśli… powrócą do portu,
może jakoś przydać się do wyjaśnienia tej śmierci… tego morderstwa.
Zamknął drzwi, zabezpieczając je kawałkiem lodu. Ale zanim odszedł, otworzył
komorę towarową. Racje żywnościowe mogą im się przydać, choć Dan nie był teraz w stanie
zabrać ich ze sobą. Najbardziej jednak zależało mu na tym, żeby zobaczyć, co leży w skrzyni
transportowej. Ludzi zabito. A czy ograbiono także?
Jego podejrzenia okazały się słuszne. Pieczęć na komorze transportowej została
nadpalona, a drzwi na wpół stopione. Skrzynia była pusta, z wyjątkiem małego kawałka
skały, leżącego na krawędzi rozbitych drzwi.
Był on wystarczająco mały, żeby zabrać go wraz z identyfikatorem. A jeżeli miał taką
wartość, że trzymano go w zamkniętym pojemniku, należy sprawdzić, jakie jest jego
znaczenie.
Dan nie potrafił określić, od jak dawna pełzacz tkwi w tym miejscu. Ale wnioskując z
ilości otaczającego go wokół lodu, upłynęło już trochę czasu. Kiedy wspiął się na szczyt
przepaści, szedł kawałek po śladach zostawionych przez maszynę, biegnących równolegle do
brzegu urwiska. Mogło to oznaczać, że zejście w dół nie było próbą ucieczki, ale że maszyna
była prowadzona automatycznie i już tutaj wiozła martwą załogę. Czy to jest ta sama
maszyna, która pozostawiła ślady na równinie? Było to prawdopodobne, tyle tylko, że Dan
musiał teraz przerwać swą wędrówkę.
— Wzywam Thorsona! Wzywam Kamila! — Sygnał z nadajnika zabrzmiał tak ostro,
że Dan aż drgnął. Wracajcie do łodzi ratunkowej, wracajcie do łodzi ratunkowej…
natychmiast!
Taki alarm — to niepodobne do Ripa. Chyba, że stało się coś naprawdę bardzo
groźnego! Mrówkoród? A może — myślał Dan zawracając z drogi i patrząc w dół na pełzacz,
kiedy mijał go, biegnąc w kierunku łodzi — mają także dwunogich wrogów? Czy ci, którzy
zamordowali załogę pojazdu, zainteresowali się teraz statkiem kosmicznym? Czy Rip znalazł
się w takim położeniu, że nie mógł łagodniej przekazać im ostrzeżenia?
Brach nie wydał żadnego dźwięku. Jeżeli wyczuwał czekające ich kłopoty — tak, jak
potrafił wyczuwać działania smoków nie mówił tego. Nagle przez głowę Dana przebiegła
inna myśl, niemal tak samo wstrząsająca, jak nagłe wezwanie ze statku. Wydawała się
nieprawdopodobna. Kiedy odnaleźli brachy osaczone przez, rnrówkoroda, znajdowały się one
wewnątrz pola siłowego, które utrudniło potworowi atak. Ale i smoki wydostały się przez nie.
Pole było słabe, to prawda, lecz Ali wypróbował je i działało. Zatem, w jaki sposób
stworzenia obu gatunków zdołały się przez nie przebić? Kiedy mały Dan mówił do tłumacza
odnalazł klatkę, wokół niej była ochrona. A jednak pokonał ją i otworzył smokom drzwi… —
Czy wyrażał się na tyle jasno, że brach zrozumiał? I co rzeczywiście wydarzyło się z polem.
Czy stworzenia wyłączyły je, a potem włączyły ponownie? Gdyby zrozumiały zasadę jego
działania, mogłyby je wyłączyć. Ale przecież nie mogły go ponownie włączyć od wewnątrz.
Brach odpowiadał niepewnie, tak jakby sam miał trudności z wyjaśnieniem procesu,
który wydawał mu się zjawiskiem naturalnym. Albo leż nie dysponował odpowiednim
słownictwem, aby wyrażać się zrozumiale:
— My myślimy… jeśli rzecz nie jest żywa, możemy myśleć, co chcemy i ona to
robi…
Dan potrząsnął głową. Jeśli jego towarzysz dobrze przekazał umiejętności brachów, to
znaczy, że posiadają one pewną kontrolę nad światem nieożywionym. Niesamowite! Był
jednak na to dowód. Brachy przeszły przez pole obronne.
Ale smoki też. A przecież jest niemożliwe, żeby i smoki posiadały te zdolność.
— A smoki… w jaki sposób one przedostały się przez osłonę?
— Mały… kiedy one go zraniły… otworzył im. Pragnęły wyjść, więc skorzystały z
tego — padła natychmiast logiczna odpowiedź bracha.
No dobrze, to wszystko pasuje. Pod jednym warunkiem: że uwierzy się w
umiejętności brachów, polegające na otwieraniu drzwi siłą woli poprzez pole energetyczne.
Pojawiało się coraz więcej niezrozumiałych kwestii związanych z tymi niesamowitymi
zwierzętami — nie, one nie były zwierzętami tylko ludźmi, gdyż należało przyznać im to
określenie, niezależnie od tego, jak traktowano je na Xecho.
Dan zobaczył biegnącego z tyłu Alego. Zwolnił i zatrzymał się, czekając, aż tamten
dołączy do niego.
— Posłuchaj — Dan odłożył na później pytania dotyczące brachów i pospiesznie
przedstawił Kamilowi historie porzuconego pełzacza, jego załogi oraz ładunku.
— Sądzisz więc, że Rip może mieć gości? — Ali natychmiast zrozumiał. W porządku,
wejdziemy tam wolno i ostrożnie.
Podczas rozmowy zasłaniali kciukami w rękawicach mikrofony, lak że nic z tego, co
mówili, nie było słyszalne dla przypadkowego odbiorcy. Dan zasłonił się kapturem,
chroniącym przed mroźnym powietrzem. Chociaż świeciło słońce, dawało niewiele ciepła tu,
na otwartej przestrzeni. A gdy ponownie weszli w cień lasu, nawet to wrażenie jasności i
ciepła przepadło.
Ostrożnie podeszli do łodzi ratunkowej. Odetchnęli nieco, gdy spostrzegli, że trochę
poniżej, na otwartej przestrzeni, stoi planetolot zwiadowczy z Królowej. Dan poczuł ulgę. A
więc Jellico przysłał po nich… być może zakończą się ich tarapaty. Uspokojeni, podbiegli do
włazu.
Wewnątrz czekał na nich Rip oraz Craig Tau, ale trzecim facetem nie był — jak
spodziewał się Dan kapitan. Nie był to także nikt inny z załogi Królowej. A pozbawiona
wyrazu twarz Ripa i chłodna postawa Tau ostrzegały, że kłopoty się jeszcze nie skończyły.
Nieznajomy był niewątpliwie Ziemianinem, jednak nieco niższym od członków
załogi, szerokim w ramionach, długorękim. Cechy te podkreślało futro, stanowiące
wierzchnią część jego ubrania. Pod spodem miał zielony mundur, który na wysokości piersi
miał naszytą rozetkę, składającą się z dwóch srebrnych liści, wychodzących z pojedynczej
łodyżki.
Strażnik Meshler, Dan Thorson, obecny szef ładowni, Ali Kamil, asystent inżyniera —
lekarz Tau dokonał prezentacji i dodał wyjaśnienie dla towarzyszy z załogi — strażnik
Meshler jest teraz odpowiedzialny za ten okręg.
Dan drgnął. Być może mylił się w ocenie ich obecnej sytuacji. Ale jedna z zasad
postępowania w przypadku bezpośredniego spotkania z wrogiem, znana większości wolnych
kupców, głosiła, że należy wytrącić przeciwnika z równowagi, by ten się ujawnił. I należy
zrobić to w jak najbardziej nieoczekiwany sposób.
Jeśli pan reprezentuje prawo, mam do zgłoszenia morderstwo, a raczej dwu
morderstwa.
Wyjął pasek identyfikacyjny, pochodzący z pełzacza oraz okruch kamienia, który
znalazł zaczepiony na brzegu opróżnionej skrzyni.
— Nad rzeką znajduje się uwięziony przez lód pełzacz. Sądzę, że tkwi tam od
dłuższego czasu, ale wiem tak mało na temat warunków klimatycznych panujących na waszej
planecie, że trudno odgadnąć, od jak dawna. W kabinie znajduje się dwóch ludzi… spalonych
miotaczem. Aby otworzyć zamykaną skrzynię przewożoną przez nich, ktoś ją nadpalił. To
znalazłem zahaczone o drzwi. — Położył kamień na półce. — A tu jest karta identyfikacyjna,
wyjęta z końcówki w sterach. — Położył pasek metalu obok kawałka skały.
Jeśli miała nastąpić wojna na terytorium wroga, to Dan właśnie ją rozpoczął. Meshler
gapił się na przemian to na niego, to na dwa znaleziska.
— Musimy także złożyć raport — Ali przerwał ciszę — jeśli Shannon nie zrobił tego
jeszcze, o obecności wyjątkowego mrówkoroda.
Meshler w końcu przyszedł do siebie. Teraz jego twarz, początkowo bez wyrazu,
nabrała surowości i zniknęło z niej zaskoczenie.
— Wyglądałoby na to — mówił głosem tak lodowatym, jak powietrze na zewnątrz —
że dokonaliście bardzo wielu dziwnych odkryć… niezmiernie dziwnych odkryć.
Dan pomyślał, że strażnik mówi w taki sposób, jakby uważał większość z tego nie
tylko za nieprawdopodobne, ale wręcz zmyślone. Ale oni posiadali na wszystko
potwierdzenie, dobre, solidne dowody.
R
OZDZIAŁ
8
Lot wbrew woli
— Jak przedstawia się sytuacja, szefie? — Dan zignorował ostatnią uwagę strażnika i
zwrócił się do Tau, zrobiwszy wszystko, co leżało w jego mocy, żeby wytrącić przeciwnika z
równowagi. Chciał po prostu wiedzieć, co ich czeka.
Odpowiedzi udzielił mu sam Meshler:
Jesteście aresztowani! — powiedział wyniośle, lak jakby tymi słowami mógł ich
pokonać, a przynajmniej uzyskać przewagę nad nimi czterema. Mam dostarczyć was do portu
Trewsworld, gdzie zostaniecie oddani w ręce Patrolu…
O co jesteśmy oskarżeni?— Kamil nie ruszył się od włazu. Jedną rękę założył za plecy
i Dan przypuszczał, że nadal trzyma dłoń na klamce. Było jasne, że Ali nie uznaje przewagi
Meshlera.
— Zniszczenie ładunku, wtrącanie się do poczty, morderstwo… Strażnik wyliczał
kolejne punkty oskarżenia, tak jakby był sędzią ogłaszającym wyrok.
Morderstwo? — Ali wyglądał na zaskoczonego. — Kogo zamordowaliśmy?
Nieznaną osobę, która pojawiła się na statku rzekł Tau. Jego wcześniejsza pewność
siebie osłabła. Oparł się o ścianę i położył rękę na krawędzi hamaka, w którym siedziały
brachy. — Widziałeś go martwego skinął głową w kierunku Dana — swego czasu nosił twoją
twarz…
W tym momencie Meshler zmierzył przenikliwym spojrzeniem Dana, który zrzucił
kaptur, żeby ułatwić rozpoznanie. I po raz drugi szef ładowni zobaczył zaskoczenie malujące
się na twarzy strażnika. Tau wydał z siebie dźwięk, przypominający śmiech.
— Jak widzisz, strażniku Meshler, nasza opowieść była prawdziwa. I tak samo, jak
pokazujemy ci człowieka z tymi samymi rysami twarzy co maska, możemy udowodnić
pozostałe zdarzenia. Dysponujemy skrzynką, która spowodowała wszystkie kłopoty,
rozwijającymi się zarodkami lafsmerów, brachami… Pozwólcie, żeby wasi technicy i
naukowcy przebadali te dowody, a przekonacie się, że mówiliśmy prawdę.
Coś zatrzęsło się na ramionach Dana. Dopiero teraz przypomniał sobie o brachu w
torbie. Rozluźnił paski i wypuścił na wolność towarzysza swej wędrówki, który zaraz
dołączył do swojej rodziny na hamaku. Strażnik Meshler obserwował to bez słowa.
Po chwili wydobył z wewnętrznej kieszeni munduru trójwymiarowe zdjęcie.
Trzymając je w ręce, podszedł do hamaka, w którym znajdowali się „ludzie” z Xecho i
spoglądał to na obrazek, to na brachy. — Są pewne różnice rzeki w końcu. — Tak jak
powiedzieliśmy. Słyszałeś je, a raczej ją, jak mówiła odparł Rip. W jego glosie wyczuwało się
zdenerwowanie, pozwalające wnioskować, że czas przed przybyciem Alego i Dana nie
upłynął na przyjemnej rozmowie.
— A gdzie znajduje się la tajemnicza skrzynka? — Strażnik nie patrzył w ich
kierunku, ale nadal przyglądał się brachom. Wyraz jego twarzy wskazywał, że w dalszym
ciągu jest pełen wątpliwości.
— Zakopaliśmy ją opakowaną bardzo dokładnie odpowiedział Dan. — Tyle tylko, że
ona z pewnością nie jest pierwszym tego rodzaju ładunkiem, który tu przysłano.
Teraz całkowicie skupił na sobie uwagę Meshlera. Strażnik utkwił w nim oczy,
przypominające dwa okruchy lodu.
— Macie podstawy, żeby tak uważać? — zapytał. Dan opowiedział mu o
mrówkorodzie. Nie potrafił stwierdzić, czy wywarł jakieś wrażenie na strażniku, ale
przynajmniej nareszcie mężczyzna słuchał go bez żadnych zewnętrznych objawów
niedowierzania.
— Mówisz, że znaleźliście jego norę? I że pozostawał pod wpływem promieniowania
z ogłuszacza, kiedy widzieliście go po raz ostatni?
— Już wcześniej poszliśmy po jego śladach do nory — wtrącił Ali. — Tym razem
wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że po oddaleniu się od klatki poszedł w kierunku swej
nory. Nie tropiliśmy go ponownie.
— Oczywiście, że nie, ponieważ byliście zajęci szukaniem innych potworów, aby
ukryć to, co tu przywieźliście. Meshler nie ustępował. A te potwory… gdzie są teraz?
— Szliśmy za nimi aż do rzeki —kontynuował Ali.— Brach powiedział, iż przeleciały
nad nią, więc szukaliśmy drogi, żeby się przeprawić. A wtedy zostaliśmy przywołani z
powrotem do łodzi.
— Brach mówił? odezwał się Tau. — A skąd to wiedział?
— Twierdzi on, że odbiera uczucia innych istot. Dzięki temu możliwa była ucieczka
smoków. Jedno z dzieci — Dan świadomie położył nacisk na tym słowie — wyczuło ich
gniew spowodowany zamknięciem w klatce i poszło je uwolnić. Smoki zaatakowały
maleństwo, a potem uciekły…
Spodziewał się, że strażnik mu nie uwierzy i zlekceważy jego wypowiedź. Lecz
tamten nie zrobił tego. Słuchał uważnie, raz po raz spozierając na brachy.
— Zatem, oprócz tego mrówkoroda, mamy na wolności kilka innych potworów…
— Mamy też dwóch zamordowanych ludzi wtrącił Dan — którzy byli martwi na
długo przed naszym wylądowaniem na planecie.
— Jeśli są martwi od dawna, jak powiedziałeś —odrzekł strażnik — nie zaszkodzi,
jeśli jeszcze trochę poczekają, aż ktoś się nimi zajmie. To, czym my musimy się najpierw
zająć, są te wasze „smoki”.
Odłożył na bok trójwymiarowe zdjęcie i wydobył mapę. Choć miniaturowa, była tak
wyraźnie oznaczona, że nie było żadnego problemu z jej odczytaniem.
— Jezioro — wskazał Meshler. — Skąd wypływa rzeka?
— Stąd, jak sądzę — pokazał Dan.
— I wasze smoki przekroczyły ją? — Troszeczkę za linią rzeki widniały narysowane
bladozielone znaki. Strażnik postukał w nie końcem palca. — Posiadłość Cartla. Jeżeli wasze
smoki zmierzają w jej kierunku… —Zwinął mapę w rulon. — Będzie lepiej, jeśli
odnajdziemy je, zanim tam dotrą. To… to stworzenie potrafi je tropić? Jesteście tego pewni?
— Mówi, że potrafi. Zaprowadził nas do rzeki — Dan drgnął; nie pozwoli, aby
strażnik zabrał bracha.
Pomimo wszystko, nieważne jak zmieniony, stwór stanowił nadal część ładunku, za
który Dan był odpowiedzialny. Ale Meshlerowi zależało na brachu.
— Jesteście aresztowani!
Rozejrzał się wokół, patrząc kolejno na każdego z nich swym uważnym spojrzeniem,
jak gdyby oczekiwał sprzeciwu.
— Jeżeli będziemy czekać na grupę poszukiwawczą z portu Trewsworld, może być za
późno. Znam swoje obowiązki. Jeśli posiadłość Cartla znalazła się w niebezpieczeństwie,
muszę udzielić pomocy. Ale to wy wypuściliście na wolność te niebezpieczne zwierzęta.
Dlatego także wy macie obowiązek…
— Nie zaprzeczamy temu — odparł Tau. — Zrobiliśmy wszystko, co leżało w naszej
mocy, żeby zabezpieczyć port przed skażeniem.
— Wszystko, co leżało w waszej mocy? Pozwalając, żeby te smoki zaatakowały
posiadłość?
— Nie mogę jednak zrozumieć — powiedział wolno Dan, a jego słowa były
skierowane do Tau jak one wytrzymują tę niską temperaturę. Zostały wypuszczone o świcie.
Spodziewałem się, że znajdziemy je zamarznięte. Gady nie znoszą zimna…
— Lafsmery — poprawił go Meshler — nie są gadami i są dobrze przystosowane do
chłodu. Są przyzwyczajone do trewsworldzkich zim, zanim zostają wyjęte przy wylęgu.
— Ależ mówię ci — powiedział gniewnie Dan — że to nie są wcale lafsmery, ale
najprawdopodobniej ich przodkowie sprzęci miliona lat. Z całą pewnością są gadami.
Wystarczy na nie spojrzeć!
— Nie mamy podstaw twierdzić, czym są, a czym nie są łagodził Tau. — Dopóki nie
będziemy mieli możliwości przeprowadzenia na nich laboratoryjnych badań
specjalistycznych. Odporność na zimno może równie dobrze stanowić tę ich cechę, na którą
promieniowanie nie miało wpływu.
— Nie mamy czasu na tego typu spory! — oświadczył stanowczo Meshler. —
Odnajdziemy smoki, zanim spowodują dalsze kłopoty. Najpierw nadam raport. Wy
pozostańcie tutaj!
Przepchnął się za Alim i wyszedł przez właz, zamykając go z trzaskiem za sobą.
Kamil przemówił do Tau:
— Co naprawdę się dzieje?
— Wszyscy chcielibyśmy poznać trochę więcej faktów — odpowiedział z rezygnacją
Tau. Kiedy wylądowaliśmy, wiedzieli już o naszych kłopotach… od samego początku
byliśmy podejrzani. Potem byliśmy przesłuchiwani w sprawie zgonu na pokładzie… — Ale
jak? zaczął Shannon.
— Co jak? — odparł Tau. — Nic mieliśmy czasu na złożenie raportu.
Odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą i pokazaliśmy im ciało. Przekazałem lekarzowi
portowemu wyniki moich badań. Zażądali dokumentów tego nieboszczyka. Kiedy im
powiedzieliśmy, że posługiwał się twoimi papierami i pokazaliśmy im tę maskę, nie
dowierzali nam, albo udawali, że nic wierzą. Powiedzieli, że nie sądzą, aby taka zamiana była
możliwa bez naszej wiedzy. Uznali też, że oszustwo musiałoby wyjść na jaw w trakcie
podróży. Tu prawdopodobnie mieli rację. Wychodząc od tych założeń logicznie przeszli do
kolejnego pytania. Co mianowicie skłoniło tego człowieka do przedarcia się na statek.
— Więc opowiedzieliście im o skrzynce — uzupełnił Ali.
— Musieliśmy, ponieważ ludzie z laboratorium dopytywali się o swoje brachy, a
osadnicy o embriony. Mogliśmy powiedzieć, że jeden towar nie nadszedł, ale w tej sytuacji
nie było sensu twierdzić, że oba. Jellico domagał się skontaktowania z Radą Kupiecką.
Królową skonfiskowano, a załogę aresztowano. Wysłali tego Meshlera, żeby was zabrał, a ja
mam się zająć brachami. Zgodnie z prawem handlowym, przy transporcie żywego ładunku
konieczna jest obecność oficera medycznego.
— Sądzisz, że stoi za tym Inter—Solar? — dopytywał się Rip.
— Nie wierzę w to. Duża spółka nie zrealizowałaby tak skomplikowanego planu, żeby
ściągnąć kłopoty na jakiś wolny frachtowiec. I w dodatku wcale nie konkurowaliśmy z nimi
w sprawie podpisania tego kontraktu pocztowego. Przez lata stanowił on własność
Porozumienia Międzyplanetarnego. Nie. Sądzę, że byliśmy po prostu pod ręką i ktoś nas
wykorzystał. Być może to samo przytrafiłoby się statkowi Porozumienia, gdyby nadal
kursował na tej trasie pocztowej.
— Craig — Dan nie słuchał uważnie, jego myśli zwróciły się w innym kierunku —
ten martwy człowiek… czy to możliwe, że jego śmierć była zaplanowana? Może był
przeznaczony na straty i dlatego nie troszczyli się, czy przeżyje tę podróż?
— Może być. Tylko dlaczego…?
— Dlaczego, dlaczego i dlaczego? Rip potrząsnął rękami, zdenerwowany ilością
pytań, na które nie było odpowiedzi.
Ali podniósł kamień, przyniesiony przez Dana z rozbitego pełzacza. Obracał go w
palcach, przyglądając mu się uważnie.
— Trewsworld jest całkowicie planetą rolniczą, prawda?
— Tak się ją określa.
— Co z tymi poszukiwaczami z pojazdu, których zamknięty ładunek skradziono?
Gdzie dokładnie znalazłeś ten kamień? Ali nagle rzucił pytanie pod adresem Dana.
— Był zahaczony pod stopionymi drzwiami. Sądzę, że ktoś wymiótł zawartość
skrzyni w wielkim pośpiechu i przeoczył ten kawałek skały.
— Według mnie — Rip ponad ramieniem Alego spojrzał na kamień — wygląda na
zwykły kamień.
— Och, ale ty się na tym nie znasz. Tak jak nikt z nas. — Ali ważył skałę w ręku. —
Mam wrażenie, że to jest klucz do wyjaśnienia tego wszystkiego, ale za mało wiemy, żeby
ocenić jego znaczenie.
Nadal trzymał skałę, gdy zgrzytnął otwierany właz i Meshler znów znalazł się w
środku.
— Ty — wskazał na Shannona zostajesz tutaj. Przyślą z portu statek straży, który cię
zabierze. I ciebie także. — Tym razem wycelował palcem w Alego. Ale ty i ty, i to… to
stworzenie, o którym mówicie, że może wytropić wasze smoki… pójdziecie ze mną. Bierzcie
planetolot i łapiemy te stwory. Tylko szybko!
Przez moment wydawało się, że Shannon i Kamil będą protestować. Spojrzeli jednak
na Tau. Chociaż w wyrazie twarzy lekarza nie zaszła żadna zmiana, Dan był przekonany, iż
otrzymali rozkaz, aby nie sprzeciwiać się zarządzeniom Meshlera.
Po raz drugi Dan umieścił bracha w torbie. Ten nie sprzeciwiał się, tak jakby podążał
za tokiem ich rozmowy i znał cel tej drugiej wyprawy. Strażnik nie domagał się, żeby Dan
oddał swój ogłuszacz.
— Najpierw wyruszymy do posiadłości Cartla — oznajmił Meshler swoim nie
znoszącym sprzeciwu tonem. Zasiadł za sterami i wskazał Danowi miejsce obok siebie.
Podczas gdy szef ładowni układał torbę z brachem na kolanach, Tau zajął jedno z tylnych
siedzeń.
Trzeba było przyznać, że strażnik okazał się doskonałym pilotem. Sprawiał wrażenie,
jakby co dzień podróżował planetolotem. Bez wysiłku uniósł statek w powietrze, obrócił go
dziobem na południowy wschód i przestawił dźwignię prędkości na maksimum.
Już po kilku sekundach przelecieli nad rzeką. Potem znów pojawiły się gęsto
ulistnione drzewa, przypominające swoją zielenią jakąś wodę. Brach siedział cicho na
kolanach Dana z głową wysuniętą z torby. W kabinie było ciepło, więc nikt z nich nie
naciągnął kaptura. Ponieważ nos bracha wraz z rogiem obracał się nieznacznie tam i z
powrotem, Dan odniósł wrażenie, że stworzenie węszy w poszukiwaniu jakiegoś określonego
zapachu.
Nagle brach wycelował nosem w prawo, bardziej na zachód od ich obecnej linii lotu.
Zapiszczał cienkim głosem i z nadajnika przyczepionego do kaptura Dana rozległy się słowa:
— Smoki, tam…
Meshler, zaszokowany, odwrócił się od sterów. Nos bracha nadal wskazywał
kierunek, jak gdyby stworzenie odbierało jakiś sygnał.
— Skąd wiesz? — dopytywał się strażnik.
Dan powtórzył jego pytanie.
— Smoki głodne, poszukują mięsa…
Polowanie! No tak, głód odruchem, a u dzikiego stworzenia może być bardzo
gwałtowny. Ale lotem kieruje Meshler. Czy zdecyduje się skorzystać z informacji bracha czy
też będzie upierał się przy utrzymaniu ustalonego kursu? Zanim Dan zaczął namawiać go na
polowanie, strażnik zmienił kierunek lotu. Nos bracha, tak jakby rzeczywiście był
wskaźnikiem połączonym ze sterami, celował teraz dokładnie na wprost.
— Posiadłość — poinformował ich Meshler. Pomiędzy wystającymi z ziemi pniami
rozstawiono słupki tworzące dziwne ogrodzenie. Nie było zestawione w parkan, ale słupki
rozmieszczono w równomiernych odstępach. Najwyraźniej stanowiły one podpory szczebli
czy poręczy. W świetle popołudnia zobaczyli, że na większości z nich siedzą jakieś
stworzenia, które wściekle miotają długimi szyjami, walcząc jednocześnie między sobą.
Lafsmery! — Pozwalacie im biegać swobodnie bez żadnego nadzoru? zdziwił się Dan,
przypominając sobie o mrówkorodzie. A być może na Trewsworld żyją także inne
drapieżniki.
Meshler wydał z siebie głos, który można było uznać za śmiech.
Mają swoje własne środki obronne. Obecnie ludzie nie wchodzą na ich teren nawet z
ogłuszaczem. Chociaż, jeśli wjechać pełzaczem i prowadzić go wolno, lafsmery zachowują
się obojętnie. Ale nie ma zbyt wielu stworzeń, które byłyby dostatecznie duże czy
wytrzymałe, żeby zwyciężyć w walce z grupą lafsmerów.
Kiedy przelatywali wysoko ponad polem bitwy, na którym kłębiły się okrutne stwory,
siedzący na kolanach Dana brach zaskrzeczał, choć nie było to żadne konkretne słowo.
Dalej liczba lafsmerów zmniejszyła się. Na ziemi leżały sponiewierane i martwe ciała.
Ale dwóch mieszkańców grzędy nadal jeszcze dzielnie walczyło. Miotali pozbawionymi piór
głowami, celując dziobami w swoich wrogów.
Były to… W pierwszej chwili Dan nie chciał uwierzyć w to, co widzi. Zarodki w
momencie wylęgu miały wielkość mniej więcej samicy bracha. A te stwory były nieco
większe od pozostałych lafsmerów. Ich szybkie ataki, ciosy, sposób użycia szponów,
uderzenia ogonem, łopoczące skrzydła, na których mogłyby wznieść się tak wysoko, by
nacierać na przeciwników z góry, były typowe dla dojrzałych i zaprawionych w wielu
bitwach dorosłych.
— One… one urosły! — zawołał zdumiony Dan. Wciąż nie mógł uwierzyć, że przez
jeden czy dwa dni mogły ulec takiemu przekształceniu.
— Czy te stworzenia to wasze smoki? I wy oczekujecie, żebym uwierzył, że one są
nowo narodzone? — Meshler nie dowierzał. Podobnie jak Dan. Ale to były te same stwory,
które umieścili w klatce wówczas o wiele mniejsze.
— To są one.
Meshler zawrócił planetolot, ponieważ oddalili się już spory kawałek od pola bitwy.
Maszyna stanęła i Dan pomyślał, że strażnik próbuje odstraszyć smoki od pozostałych
lafsmerów. Trzymał ogłuszacz w pogotowiu. Nie mógł go jednak użyć, zanim się nie
przybliżą. Meshler poszperał ręką w kieszeni swojego munduru i podał Danowi jajokształtny
przedmiot.
— Wepchnij zawleczkę u góry — polecił. Kiedy ponownie przelecimy ponad nimi,
zrzuć to najbliżej, jak tylko zdołasz.
Jeszcze raz oddalili się od walczących stworów. Dan otworzył okno po swojej prawej
stronic, opuścił bracha pomiędzy kolana, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo i wychylił się,
przygotowany do zrzucenia jajokształtnego przedmiotu.
Przy trzecim przelocie Meshler poprowadził planetolot bliżej ziemi. Dan liczył na to,
że potrafi właściwie ocenić odległość. Kciukiem wcisnął guzik znajdujący się na szczycie
pocisku i opuścił go w dół. Strażnik zwiększył prędkość pojazdu. Planetolot wystrzelił łukiem
do przodu z taką szybkością, że Dana wcisnęło w fotel. Po chwili Meshler zaczai zwalniać, a
kiedy statek jeszcze raz zawrócił, osiągnęli prędkość, przy której może nastąpić lądowanie.
Wyglądało na to, że opuszczenie się na ziemię w tym miejscu, pomiędzy palikami, na
nierównym terenie, będzie trudnym manewrem. Ponownie skierowali się ku zniszczonej
grzędzie. Teraz jednak wokół roztrzaskanych słupów unosiła się zielonkawa mgła.
Rozwiewała się cienkimi, wznoszącymi się ku górze wstęgami, by zniknąć znacznie powyżej
wysokości ich lotu.
Stworzenia, które kilka chwil wcześniej prowadziły bezlitosną wojnę, teraz zgodnie i
spokojnie leżały na ziemi. Meshler wylądował na jedynej wolnej przestrzeni, w pewnej
odległości od grzędy.
Dan pozostawił bracha w planetolocie i pobiegł wraz z Meshlerem oraz Tau w
kierunku pola bitwy. Jeżeli smoki przybyły tu z zamiarem upolowania czegoś do jedzenia, to
pewnie lafsmery swoim oporem przyczyniły się do własnej zagłady. Lub też. nie było to ze
strony smoków zwykłe, bezsensowne zabijanie, ale obrona przed atakiem stworzeń, które ich
nie doceniły.
Smoki i ostatnie dwa lafsmery leżały tak, jak upadły, lecz nie były martwe. Opary
wywoływały mniej więcej taki sam skutek, jak napromieniowanie ogłuszaczem. Meshler
pochylił się nad nie znanymi mu stworami i przyglądał im się uważnie.
— Mówicie, że to są przodkowie lafsmerów? — w jego głosie pobrzmiewało wahanie.
Samego Dana również trudno byłoby przekonać, gdyby nie widział ich dwa dni temu
wypełzających z pojemników.
— Chyba że nastąpiła pomyłka podczas załadunku — stwierdził Tau. Ale sądzę, że to
możemy wykluczyć. Zostały prześwietlone w porcie na Xecho… co prawda bez jakichś
szczególnych badań… ale eksperci na lotnisku nie pomijają niczego istotnego.
Meshler schylił się i uniósł skrzydło stwora, odsłaniając szkielet, pokryty
pofałdowaną, przypominającą gumę skórą. Gdy je puścił, opadło z powrotem na łuskowate
ciało. Odrażająca skóra rozciągała się i kurczyła z każdym parskającym oddechem gada.
— Jeśli wasza magiczna skrzynka jest w stanie zdziałać coś takiego…
— Nie nasza skrzynka poprawił go Dan. — I nie zapominaj o mrówkorodzie. Nasz
ładunek prawdopodobnie nie jest pierwszym tego rodzaju.
— Raport! — Meshler mówił jak gdyby do siebie. —Teraz… — wyjął zza pasa linę,
zdolną całkowicie unieruchomić każdego więźnia.
Użył jej doskonale. Solidnie spętał kończyny, ogony, skrzydła i okrutnie uzębione
szczęki smoków.
Zawlekli więźniów do planetolotu i załadowali do pomieszczenia towarowego.
Meshler obejrzał dwa z pozostałych przy życiu lafsmerów. Sądził, że te, które walczyły do
końca, ocaleją. Ale pozostałe były martwe. Muszą zawiadomić o tym nieszczęściu właściciela
hodowli.
— Będzie domagał się odszkodowania — skomentował Meshler złośliwie. A jeśli
zechce poprzysiąc wam wszystkim szkodę rolną…
Dan nie miał pojęcia, co to jest szkoda rolna, ale wnosząc z tonu strażnika, oznaczała
ona kolejne kłopoty.
— My tego nie zrobiliśmy — odpowiedział Tau.
— Nie? Nie wyładowaliście przecież waszego towaru w porcie… przynajmniej tej
jego części… tak więc jesteście nadal za niego odpowiedzialni. A ładunek dokonał
zniszczeń…
Czy wystąpiliśmy przeciwko prawu, zastanowił się Dan. Odpowiedzialność za
uszkodzenie towaru to jedno, a odpowiedzialność za szkody wyrządzone przez towar jest
zupełnie czymś innym? Gorączkowo przypominał sobie wszystkie taśmy z przepisami i
regulaminami, które przestudiował podczas lat nauki i służby na Królowej. Czy jakiś
przypadek tego rodzaju trafił kiedyś do sądu? Nie mógł sobie przypomnieć. Być może Van
Ryck wiedziałby coś o tym. Ale on jest daleko stąd, w innym rejonie galaktyki i nie wiadomo,
kiedy powróci.
— Wybrać najkrótszą drogę. Meshler znów zdawał się mówić do samego siebie. Ale
kilka minut później, zamiast skręcić na wschód, gdyż taki był jego początkowy zamiar, dziób
małego statku sam obrócił się na zachód.
Meshler krzyknął i grzmotnął pięścią w jeden ze wskaźników na stole sterowniczym.
Wskazówka na tarczy poruszyła się nieznacznie, ale nie odwróciła się. Meshler zaczął szarpać
drążki sterów i przyciskać kolejne guziki. Pomimo to ich kurs nie uległ zmianie.
O co chodzi? — Dan znał się na sterowaniu planelolotem na tyle, żeby zrozumieć, iż
statek zachowuje się w taki sposób, jakby jego automatyczny pilot został zablokowany na
ustalonym kursie, a strażnik nie był w stanie złamać blokady i sterować ręcznie.
Tau pochylił się do przodu i jego głowa znalazła się tuż obok głowy Dana.
— Patrzcie na ten wskaźnik! Znaleźliśmy się w obszarze przyciągania!
Na jednej z tarcz rzeczywiście można było odczytać, ze lecą bezwładnie w kierunku
silnego promieniowania.
— Nie mogę się z tego wydostać! — Ręce Meshlera osunęły się ze sterów. — Nie da
się ręcznie prowadzić.
— Ale jeśli nikt nie określił tego kursu… i nie… Dan gapił się na tarczę. Ustawienie,
a nawet trwałe zablokowanie automatycznego pilota jest możliwe. Ale żaden z nich tego nie
zrobił, i chociaż byli zajęci przenoszeniem smoków na pokład, nikt obcy nie mógł podejść nie
zauważony do planetolotu.
— Wiązka przyciągająca — powiedział z namysłem Meshler ale to jest niemożliwe!
W tym kierunku nic ma nic takiego. Spotkać tam można najwyżej kilku wędrujących
myśliwych. Dopiero znacznie dalej na północ znajduje się stacja doświadczalna Trosli. I
nawet jej pracownicy nie dysponują sprzętem, potrzebnym do…
— Za to ktoś inny nim dysponuje powiedział Tau. — I wygląda na to, że wasza dzika
planeta kryje więcej, niż przypuszczacie, strażniku Meshler. Tak czy inaczej, jak dokładnie ją
patrolujecie?
Meshler podniósł głowę. Zaczerwienił się, rozgniewany.
— Dzika jest obecnie połowa obszaru. Opracowano mapy lotnicze naszej planety,
ułatwiające orientację. Ale jeśli chodzi o kontrole, to mamy mało ludzi i pieniędzy na
rozbudowę bazy. Nasza praca polega przede wszystkim na patrolowaniu i ochronie
posiadłości. Nigdy nie było na Trewsworld żadnych kłopotów, zanim…
Jeżeli zamierzacie powiedzieć, że zanim my przybyliśmy — przerwał Dan — to
nieprawda. Nie my stworzyliśmy potwornego mrówkoroda, ani nie zamordowaliśmy tych
dwóch w pełzaczu. I to oczywiście nie my wciągamy w pułapkę nasz własny statek. Jeśli
złapano nas w obszar promieniowania, jakieś urządzenie musi je wysyłać. Tak więc w tej
dziczy kryje się więcej, niż wam wiadomo.
Ale Meshler zdawał się nie słuchać. Włączył mikrofon i trzymając go w ręku, podawał
serie liter, które musiały stanowić jakiś szyfr. Powtórzył je trzykrotnie, za każdym razem
czekając na odpowiedź. Potem, ponieważ żadna nie nadeszła, wzruszył lekko ramionami i
odwiesił mikrofon na haczyk.
Nie działa? — zapytał Tau.
— Na to wygląda — odpowiedział Meshler. A planetolot nadal leciał na zachód, w
nieznane, w zapadającą ciemność.
R
OZDZIAŁ
9
Łowcy ludzi
Mrok gęstniał. Dan się poderwał, żeby włączyć światła planetolotu, ponieważ Meshler
nie kwapił się, by to zrobić. Ale strażnik złapał go za rękę.
— Nie ma potrzeby. Nie chcę, żeby nas zauważyli — wyjaśnił. Dan poczuł się
zakłopotany tym mogącym sprowadzić na nich niebezpieczeństwo odruchem.
— Gdzie jesteśmy? Widzisz jakieś znane ci miejsca? —zapytał Tau.
— Na południowym zachodzie! Zgodnie z naszymi informacjami nie ma tu nic,
oprócz dziczy — odparł Meshler. — Czyż nie powiedziałem tego?
A ta stacja Trosti? — upierał się lekarz. — Czego dotyczą ich badania?
— Przede wszystkim zajmują się przekazywaniem okazów życia naszej planety na
inne światy. I określają zasady przystosowania ich do zmienionych warunków. Ale oni nie są
warci zainteresowania. Odwiedzałem ich w trakcie moich objazdów. Już dawno minęliśmy
ich siedzibę, a poza tym nie mają tam urządzenia zdolnego do emisji takiego promieniowania
jak to, pod którego wpływem się znaleźliśmy.
— Trosti — powtórzył Tau z namysłem. — Trosti…
— Vegan Trosti to nazwisko fundatora. Opłacił budowę i wyposażenie tej stacji
doświadczalnej — uzupełnił Meshler.
Vegan Trosti! Dan przypomniał sobie setki plotek i setki być może prawdziwych
opowieści, które słyszał na jego temat. Był jednym z tych ludzi, których Ziemianie nazywają
„urodzonymi w czepku”. Każdy wynalazek, który poparł, badanie, które sfinansował, stawały
się sukcesem, pomnażając jego skarby. Nikt nigdy nic dowiedział się, jak wielki majątek
zgromadził Trosti. Co pewien czas przeznaczał ogromne sumy na projekty badawcze. Jeśli
któryś z nich okazywał się opłacalny — a zwykle tak się właśnie działo — zysk wędrował na
szczęśliwą planetę, na której go realizowano.
Oczywiście pojawiały się na jego temat i inne opowieści że jego „powodzenie” nie
zawsze wynika z przeprowadzania uczciwych badań, że prowadzone są one na dwóch
poziomach: jednym, który można poddać oficjalnej kontroli, i drugim, ukrytym,
wymierzonym przeciwko społecznościom poszczególnych planet.
Nigdy nie znaleziono najmniejszego dowodu, potwierdzającego prawdziwość tych
pogłosek. A bogactwo Trostiego wywierało duże wrażenie. Jeżeli więc popełnił jakieś błędy
lub podejmował nielegalne działania, władze zdawały się tego nie dostrzegać.
Ale czy Vegan Trosti żył rzeczywiście? Powiadano, że wystrzega się rozgłosu.
Krążyły opowieści, że często brał udział, nie ujawniając się, w przygotowywanych przez
własnych pracowników, wyprawach badawczych. Zanim zniknął, przygotował tak dokładną
kontrolę prawną nad swoim majątkiem, gwarantując w ten sposób wykorzystanie go dla
wiedzy i dobra powszechnego, że na wielu światach traktowano go jak bohatera, prawie
półboga.
Pomimo śledztwa Patrolu nie było wiadomo, w jaki sposób zniknął. Ponoć kilka lat
planetarnych temu wystąpili po prostu jego zastępcy i ogłosili, że prywatny siatek Trostiego
nie wrócił w wyznaczonym czasie, a oni mają wyraźne polecenie, aby w takim przypadku
dokonać podziału majątku. I zrealizowali to, nie ukrywając niczego.
Nikt nigdy nie dowiedział się niczego o młodości Trostiego, równie tajemniczej, jak
jego śmierć. Był jak kometa, która przemknęła przez zamieszkaną część galaktyki, zmieniając
wszystkie światy, do których się zbliżyła.
— Tracimy wysokość — wykrzyknął nagle Meshler.
— Coś jeszcze… — Tau znów pochylił się do przodu, tak że jego głowa i ramiona
znalazły się tuż obok siedzącej przed nim dwójki.
— Czy widzicie to? — Cień jego ręki widoczny w mrocznej kabinie wyciągał się ku
tarczy rozjaśnionej wokół własnym światłem. Wskazówka na tarczy zadrżała i odchyliła się w
prawo. Słychać było brzęczenie, które w odczuciu Dana zdawało się narastać.
— Co…? zaczął Meshler.
— Przed nami jest źródło promieniowania tego samego typu, jak to wysyłane przez
skrzynkę z Królowej. Tyle tylko, że silniejsze. Być może wkrótce uzyskamy odpowiedzi na
pewne pytania.
— Słuchajcie… — Dan nie widział twarzy strażnika. Była tylko plamą odznaczającą
się na tle ciemności, ale w głosie tamtego brzmiał ton, którego nie znali. Mówicie, że pod
wpływem tego promieniowania różne stworzenia cofają się w czasie, przybierając postać
swych form wcześniejszych…
— Wszystko, czym dysponujemy, to dowód w postaci rozwijających się zarodków i
bracha powiedział Tau.
— Ale załóżmy, że wpłynie szkodliwie na nas. Czy to możliwe?
— Nie wiem. Skrzynka została przyniesiona na pokład przez człowieka. Thorson
widział, jak dotykała jej obca kobieta. Oczywiście, mogli posłać swojego wysłannika na
pokład, wiedząc, że umrze. Ale nie sądzę, aby tak było. Potrzebowali Królowej, by przewieźć
tutaj swój towar. A przecież załoga, która uległaby uwstecznieniu tak szybko, jak tamte
zwierzęta, nie mogłaby sterować statkiem. Nie bylibyśmy w stanie wyjść z nadprzestrzeni.
Jeśli jednak tutaj promieniowanie jest silniejsze, nie jestem pewien…
— I mówisz, że to promieniowanie jest tego samego rodzaju?
— Zgodnie z tym, co wskazują przyrządy, tak.
Ale jeśli Tau miał ochotę coś dodać, nigdy nie dowiedzieli się tego, ponieważ
planetolot runął nagle w dół. Meshler krzyknął i zaczął szarpać stery — bez rezultatu. Nie
potrafił wydostać statku spod wpływu siły ciągnącej go w kierunku ziemi.
— Zabezpieczenie przedwypadkowe! Dan raczej wyczuł, aniżeli zobaczył, jak pilot
usiłuje trafić w przycisk alarmowy. Nacisnął taki sani po swojej stronie kabiny. Ile mieli
czasu? Czy wystarczająco dużo? Ziemia stanowiła tylko ciemną masę w oddali i Dan nie miał
pojęcia, jak szybko pędzą na spotkanie z nią.
Na ciele poczuł pianę ochronną, która sięgała mu już do podbródka. Postępując
zgodnie z instrukcją, usadowił się głęboko w fotelu i zamknął oczy, a przykrycie ochronne
szczelnie wypełniało przestrzeń wokół trzech członków załogi i bracha. Dan powinien
wcześniej ostrzec tego ostatniego, ale całkiem zapomniał o stworzeniu, które siedziało tak
cicho. A teraz było już za późno.
Rozluźnij się! Umysł Dana starał się zapanować nad nerwami. Rozluźnij się, pozostaw
wszystko urządzeniom ochronnym! Jeśli będziesz spięty, osłabisz ich działanie
zabezpieczające. Rozluźnij się! W tym momencie skupił na tym całą swoją wolę.
Uderzyli o ziemię. Pomimo piany ochronnej, Dan doznał wstrząsu, od którego stracił
przytomność. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim przyszedł do siebie na tyle, żeby
poszukać po omacku uchwytu na drzwiach kabiny po swej prawej stronie. Musiał pokonać
opór otaczającej go galarety, ale w końcu dosięgną! palcami zasuwy. Ktoś jednak otworzył
drzwi od zewnątrz tak gwałtownym szarpnięciem, że wyrwał mu zasuwę z ręki. Piana
popłynęła w kierunku otworu, unosząc Dana ze sobą. Ten próbował się uwolnić, lecz był
bardzo osłabiony.
Ktoś usuwał tę warstwę ochronną. Duży jej pas opadł z głowy i ramion Dana, który
otworzył oczy prosto w oślepiający blask latarki. Zamrugał nic nie widząc, ani też nie
rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło. Ulegli katastrofie, a potem…
Czyjeś ręce, dość gwałtownie, uwalniały go z ucisku piany. Wydawało się, że komuś
bardzo się spieszy. Kiedy Dan poczuł swobodę ruchów, zdecydowanym szarpnięciem został
postawiony na nogi. Latarka nadal świeciła tak, że nie widział, kto go trzyma, ale z pewnością
było dwoje ludzi. Kiedy już uporali się z galaretą, obrócili go i związali mu ręce za plecami.
Był unieszkodliwiony.
Mężczyźni popchnęli Dana do przodu, a ten uderzył boleśnie o jakąś powierzchnię.
Dzięki temu odzyskał równowagę i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Zaczął odzyskiwać wzrok.
Widział niewyraźne cienie dwóch ludzi zajmujących się w tej chwili Tau.
Dan przypuszczał, że napastników było więcej, lecz część z nich przebywała poza
polem światła. Mężczyźni pracowali tak sprawnie, że wydawało się, iż przeprowadzają
wielokrotnie przećwiczoną akcję.
Uwięzili już załogę planetolotu. Ale nie odkryli torby z brachem! Czy nie wiedzieli
nic o obecności zwierzęcia czy też nie zależało im na nim?
Galareta wystawiona na działanie powietrza zaczęła znikać. A więc wkrótce brach
będzie wolny. Może być jednak tak przerażony katastrofą, że… Dan nie wiedział, czego
spodziewać się po brachu… ani co się z nim stanie… Wtem usłyszał łoskot czegoś, co mogło
być tylko zbliżającym się pełzaczem. Miał nadzieję, że jego towarzysz pozostanie nie
zauważony.
Z ciemności, w krąg światła latarki wpłynęła wijąca się lina. Zahaczono ją pośpiesznie
o dziób planetolotu i ten, ciągnięty przez pełzacz, ruszył z jękiem. Danowi nie było dane
zobaczyć, co się dalej działo z ich wrakiem. Czyjaś ręka złapała go za ramię, odciągnęła od
ściany, o którą się opierał i zaczęła popychać wzdłuż niej. Droga była bardzo nierówna. Dan
potykał się i gdyby jego niewidoczny strażnik, a zarazem przewodnik, nie trzymał go w
uścisku, kilka razy upadłby.
W końcu wkroczyli na polanę, na której rozbito obozowisko. W górze, niby dach,
sterczał występ skalny. Na trawie stała przenośna kuchenka i leżało mnóstwo różnych
narzędzi. Z ilości zgromadzonego sprzętu można było się domyślać, że mężczyźni
przebywają tu od dłuższego czasu i są dobrze wyposażeni.
Znajdująca się tam lampa oświetlała obozowisko. Ustawiono ją na najniższej mocy,
jak gdyby jej właściciele oszczędzali paliwo.
W tym słabym świetle Dan zobaczył trzech ludzi, którzy ich tutaj przyprowadzili.
Nosili zwyczajne, jednoczęściowe kombinezony myśliwskie oraz pasy służące do
zawieszania przyrządów i narzędzi — typowe wyposażenie podróżujących, zapuszczających
się w dzikie obszary obcej planety. Wszyscy trzej napastnicy byli Ziemianami. Ale ten, który
wyszedł im na spotkanie, nim nie był.
Należał do rasy nie znanej Danowi. Był tak wysoki, że musiał garbić się i pochylać
głowę pod występem skalnym, stanowiącym dach. W świetle lampy jego skóra wydawała się
żółta (nie brązowożółta, jaką mógłby mieć przedstawiciel jednej ze starożytnych ziemskich
ras orientalnych). Jego oczy i zęby świeciły jasnym blaskiem. Ponadto oczy miał okolone
jakąś błyszczącą substancją.
Jego czaszkę pokrywały rzadkie włosy, pomiędzy którymi przeświecała skóra. Ale
jego sylwetka, pomimo że ręce i nogi wydawały się nazbyt długie, była podobna do
ziemskiej, okryta kombinezonem myśliwskim.
Dan zastanawiał się, czy Tau, ze swoją większą wiedzą z zakresu rozpoznawania
obcych istot, potrafiłby nazwać tę rasę. Z jakiegokolwiek świata pochodził obcy, było
oczywiste, że to właśnie on dowodzi obozem. Nic nie powiedział, ale dał znak ręką i całą
trójkę z planetolotu ustawiono plecami do ściany skalnej, a potem posadzono tak, by nie
widzieli oświetlonego obszaru obozowiska. W tym czasie dowódca przykucnął przy lampie.
W rękach, przypominających pozbawione kości macki, trzymał mikrofon. Ale zamiast
mówić, uderzał w niego czubkami giętkich palców.
Żaden z tych ludzi nie przemówił do więźniów, Meshier także o nic nie pytał. Dan
zerknął na strażnika i zauważył, że mężczyzna przygląda się scenie tak uważnie, jakby chciał
utrwalić w pamięci każdy szczegół.
Nieznajomi nosili ubrania myśliwych. Używali też sprzętu, jaki Dan widywał już na
innych światach u ludzi polujących dla rozrywki. Ale gdyby wykorzystali łowiectwo jako
pretekst i wkroczyli do dziczy na Trewsworld, posiadając odpowiednie zezwolenie,
towarzyszyłby im przewodnik. Nie było go jednak widać. Nie słyszeli również pełzacza,
który ciągnął planetolot. Dan przypuszczał, że ludzi jest więcej i być może mają jakieś
powody ku temu, aby pozostawać poza zasięgiem ich wzroku.
Po nadaniu wiadomości wysoki obcy wyjął długi płaszcz z kapturem. Owinął się nim
dokładnie i ułożył się w drugim końcu obozu, pod występem skalnym. Po , chwili dwóch z
trójki Ziemian podążyło w jego ślady | zapadając w drzemkę. Od chwili, gdy przyprowadzili ‘
swoich więźniów, żaden z nich nawet nie rzucił na nich okiem. Trzeci człowiek pozostał przy
lampie. Na kolanach trzymał linę.
Dan znał się trochę na elektronice, ale w tym obozie nie zobaczył nic, co
przypominałoby skrzynkę Królowej. Ani też nic, co wskazywałoby na to, że silne
promieniowanie, które ściągnęło planetolot w dół, było wysyłane właśnie stąd.
Dan był zmęczony, ale nie na tyle, żeby zasnąć w tak niewygodnej pozycji. Gdy
spojrzał na Tau i Meshlera, stwierdził, że i oni nie śpią. Wartownik przy lampie raz po raz
podnosił się i przechadzał lam i z powrotem. Przy każdym takim obchodzie zerkał na jeńców.
Lecz znacznie więcej czasu poświęcał na wpatrywanie się w mrok.
Przechodził właśnie, kiedy Dan zauważył ruch na drugim końcu obozowiska. Coś
poruszało się tam z wielką ostrożnością. Było to zbyt małe jak na człowieka — nawet gdyby
pełzał. Brach! Dan nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wierzył, że obcy dotrze za nimi aż tutaj.
Dużo bardziej prawdopodobne było to, że stworzenie ucieknie przed zagrożeniem ze strony
istot, które z taką łatwością pokonały załogę planetolotu.
Wartownik odwrócił się i zasłonił Danowi pole widzenia. Kiedy mężczyzna powrócił
w krąg światła, Dan nie dostrzegł już niczego.
Jednak nadal ukradkiem spozierał w tamtym kierunku, starając się nie odwracać
głowy, aby nie zwrócić uwagi wartownika. Kilka sekund później zobaczył, że coś znów
przemknęło między roślinami. Tym razem wybiegło zza zarośli i skryło się za drugą zasłoną
— kilkoma skrzynkami z zaopatrzeniem. Nie mylił się, ten długi, zakończony rogiem pysk,
bez wątpienia należał do bracha.
Dan nie potrafił odgadnąć, co stworzenie zamierza zrobić (chyba że zwyczajnie
podążał tu za trójką ludzi z planetolotu, gdyż bliskość znanych osób dawała mu poczucie
bezpieczeństwa). Był już świadkiem, jak brach użył ogłuszacza. Ale oni zostali rozbrojeni. I
nawet jeśli została w planetolocie jakaś broń, a brach znalazł ją, nie miałby najmniejszych
szans, gdyby został odkryty. Nie było żadnego sposobu skontaktowania się z tym dziwnym
przyjacielem. A jednak Dan zastanawiał się, jak można go ostrzec…
Wartownik wstał i wyruszył na kolejny obchód. Kiedy odwrócił się plecami, brach
wybiegł na otwartą przestrzeń. Poruszał się tak cicho, jak gdyby był cieniem. Przykucnął tuż
za plecami Tau. Wyciągnął głowę i rogiem spróbował rozciąć krępującą ich linę!
Nie było to łatwe. Była mocna i ustępowała pod naciskiem ostrza noża, ale nie dawała
się rozciąć rogiem.
A jednak Dan widział, jak brach nieznacznie porusza głową — najwyraźniej
rozszarpywał więzy. Tau krzywił się, tak jakby te wysiłki sprawiały mu ból, ale nie poruszył
się.
Potem ramiona Tau rozluźniły się odrobinę i Dan. poczuł zdenerwowanie. W jaki
sposób brach rozerwał sploty liny? Tau był wolny. Na razie nie zrobił jednak nic, aby
skorzystać z tej wolności.
Pochylił się wolno do przodu, odsuwając jak najdalej od ściany. Dan był przekonany,
że brach prześlizguje się za plecami Tau, aby z kolei jemu udzielić pomocy. I miał rację,
ponieważ w chwilę później poczuł ciepło puszystego ciała przylegającego ciasno do niego,
oraz szarpanie i pociąganie za pęta, które brach zaczął przecinać rogiem. Wkrótce również i
on był wolny. Teraz Dan odsunął się nieznacznie, żeby umożliwić stworzeniu dotarcie do
Meshlera.
Wartownik skończył swój obchód i usadowił się z powrotem przy lampie. Nadal
obserwował więźniów, lecz przede wszystkim wpatrywał się w ciemności.
W końcu wstał, podszedł do jednego ze śpiących towarzyszy i obudził go. Co dziwne,
brutalnie potrząśnięty mężczyzna nic nie powiedział, tylko przejął linę i rozpoczął wartę przy
lampie. Kończący służbę owinął się tym samym przykryciem, spod którego nowy wartownik
właśnie się wyłonił. Ich milczenie było bardzo dziwne… być może nie potrafili mówić?
Brach wysunął się zza pleców Meshlera i Dan był pewien, że len również jest wolny.
Ich wybawiciel przemykał się, używając ludzi i cieni jako zasłony. Wreszcie ponownie
przykucnął za stertą skrzynek. Wartownik był akurat w trakcie obchodu. Nagle brach
poruszył się. Dan nie widział dokładnie, co się stało, ale coś potoczyło się z łoskotem w
kierunku lampy, przewróciło ją i światło zgasło.
Dan i jego towarzysze rzucili się naprzód, niewidoczni dla wrogów. Przynajmniej taką
mieli nadzieję. Dan nie próbował wstać, ale czołgał się w stronę otwartej przestrzeni.
Dobiegające go głosy przekonywały, że dwaj pozostali uciekinierzy zastosowali tę samą
technikę.
Oczekiwał, że usłyszy krzyk wartownika, jakiś głos mający na celu przebudzenie
śpiących. Zamiast tego usłyszał tylko szuranie nogami i gwizd wystrzału z pętacza. Ale strzał
go nie dosięgnął.
Gdy znalazł się poza obozowiskiem, wstał. Przypadkiem dotknął jakiegoś innego
wymachującego ramienia i poczuł pod palcami gładką powierzchnię kurtki termicznej. Złapał
tamtego za rękę i razem, najszybciej jak tylko potrafili, pognali w gęste zarośla. Ta roślinność
chroniła ich przed wystrzałami z pętacza. Ale obozowicze z pewnością dysponowali bardziej
niebezpiecznymi rodzajami broni… — Tau?
— Tak doszedł do niego głos z boku.
— Gdzie jest Meshler?
— Nie wiem — wyszeptał lekarz.
Bezszelestne przedzieranie się przez te zarośla było niemożliwe. Trzaski towarzyszące
ich przejściu stanowiły z pewnością wyraźną wskazówkę dla podążającej za nimi pogoni.
Nagle czyjeś ręce chwyciły Dana i zatrzymały w miejscu. Zakołysał się, wymierzając
napastnikowi cios na oślep.
— Cicho! — Bez wątpienia był to głos Meshlera. — Róbcie to cicho… spokojnie!
Szarpnął Dana, a ten pociągnął za sobą lekarza, którego nadal trzymał za rękę. Dan
doszedł do wniosku, że Meshler musi posiadać niezwykłą zdolność poruszania się w
ciemności, ponieważ przestali błądzić wśród zarośli. Nadal jednak wpadali na siebie, gdyż
bez przerwy zmieniali kierunek wędrówki.
Szli dosyć wolno. Dan stale zastanawiał się, dlaczego nie słychać żadnych odgłosów
alarmu w obozie. Wtem ujrzeli światło. Najwyraźniej nie tylko ponownie włączono lampę,
ale ustawiono ją na większą moc. Lecz rośliny zasłaniały już zbiegów.
Podeszwy ich butów zastukały o twardszą powierzeń nie, a zarośla zniknęły. Po obu
stronach pojawiły się jakieś ciemne, jednolite ściany. Dan spojrzał w górę. Zobaczył wąski
pas nieba z kilkoma gwiazdami.
Coś otarło się o jego kolana. Wyrwał ręce z uścisku swoich towarzyszy, schylił się i
dotknął drżącego bracha. Dan odpiął kurtkę i otulił nią zmarzniętą istotę.
— Co to jest? — wyszeptał Meshler.
— Brach… zimno mu. Dan zastanawiał się, jak długo stworzenie znosiło okrutne,
nocne powietrze.
— Czy to… on… wie, gdzie jest planetolot?— szept Meshlera był natarczywy.
Dan zauważył, że brach nadal ma przy sobie tłumacza. Pociągnął za kaptur i zaszeptał
do mikrofonu:
— Ta latająca rzecz… gdzie ona jest?
— W dziurze… w ziemi. — Ku jego zadowoleniu stworzenie odpowiedziało
natychmiast. Dan obawiał się, że brach może być wykończony chłodem.
— Gdzie?
Brach wykręcił się w jego uścisku i Dan poczuł uderzenie w brodę, to znaczy, że
przewodnik wskazuje na lewo.
— Mówi, że na lewo… w dziurze — zrelacjonował strażnikowi Dan. Meshler ruszył
w tym kierunku tak pewnie, jak gdyby widział wyraźnie. Ale kiedy Ziemianie potykali się,
spóźniali, zawrócił.
— Pośpieszcie się!
— Pośpiech nic nam nie da, jeśli połamiemy sobie przy tym kości — odparł rozsądnie
Tau.
— Ale — zaczął Meshler — to jest otwarty teren.
— W ciemnościach — skontrował Tau — to może być cokolwiek.
— Ciemność? Chcesz przez to powiedzieć, że nie widzicie? — w głosie Meshlera
odbijało się szczere zaskoczenie, prawie szok.
— Nie w nocy, nie na tyle dobrze, żeby puścić się szarżą przez coś takiego
odpowiedział Tau.
— Nie wiedziałem. Poczekajcie zatem! — Niewyraźna postać Meshlera obróciła się.
Potem tuż obok Dana pacnął koniec pasa. — Połączcie się razem… ja poprowadzę.
Kiedy tylko Dan złapał pas, a Tau położył rękę na jego ramieniu, strażnik zaczął
stąpać tak pewnie, jakby oświetlał ścieżkę przed sobą latarką.
— Nadal tędy? — zapytał w chwilę później.
— Tędy? — Dan posługując się tłumaczem, powtórzył pytanie brachowi.
— Tak. Wkrótce duża dziura…
Dan przekazał tę informację. I wkrótce rzeczywiście doszli do dużej dziury. Z
poziomu, na którym stali, wyrwa wydawała się ciemnym zagłębieniem wiodącym w
nieznane.
— Widzisz coś? — zapytał.
— Zniszczyli planetolot odparł ponuro Meshler. —Ale będziemy potrzebowali
zapasów… o ile jakieś zostawili.
Nagle pas zwisł miękko i luźno w uścisku Dana i Dan usłyszał odgłosy, które z
pewnością oznaczały, że Meshler opuszcza się do planetolotu.
R
OZDZIAL
10
Pułapka
Nie ma w ogóle czasu, aby dokończyć przeszukiwania wraku, Dan zaprotestowal
cicho. Z pewnością tamci z tyłu wkrótce rozpoczną polowanie, używając lej błyszczącej
lampy. A kto kierował pełzaczem, który przywlókł tutaj planetolot? Ci nieznani członkowie
grupy wroga mogą właśnie brać ich w okrążenie!
Przypomniał sobie, że brach potrafi wytropić kogoś wyczuwając jego uczucia. Z
pewnością emocje, towarzyszące zamykaniu okrążenia przez grupę prowadzącą polowanie,
będą wystarczająco silne, żeby obcy mógł je wyczuć.
— Czy nadchodzą jacyś inni? — zamruczał do mikrofonu tłumacza. Poczuł, że brach
poruszył się w jego uścisku i domyślił się, iż obcy kręci głową, jak gdyby jego długi nos był
odbiornikiem jakiegoś superradaru.
— Z tyłu, nigdzie indziej nie…
Rakieta wybuchnie i płomień spali Meshlera! Muszą się stąd wydostać, a strażnik
zostawił ich w potrzasku i sam poszedł węszyć wokół bezużytecznego wraka. Jest oczywiste
— musi być — że ci, którzy wzięli ich do niewoli, nie pozostawili tam w dole żadnej broni. A
może zostawili? Załóżmy, że próbowali tak zorganizować cały ten bałagan, żeby wyglądało,
jakby statek uległ wypadkowi. Wówczas z pewnością nie splądrowaliby go. Ale we wraku
potrzebne są ciała…
Chłód przebiegł wzdłuż kręgosłupa Dana. Ciała były pod ręką, gotowe do
wykorzystania w chwili, kiedy będą potrzebne do uzupełnienia tego kamuflażu. Być może
przed zamianą żywych jeńców w martwe ciała chcieli zdobyć jakieś informacje. A im dłużej
ich trójka marudzi tutaj czwórka, upomniał sam siebie Dan (ponieważ jak dotąd brach
udowodnił, że jest naprawdę użytecznym, członkiem ich grupy) — tym bardziej staje się
prawdopodobne, że plany wroga zakończą się sukcesem.
— Musimy się stąd wydostać! Dan oznajmił Tau coś, co było oczywiste. Co nam
może dać to grasowanie Meshlera tam w dole? Wkrótce nas dogonią.
Chcesz spróbować tego na własną rękę? — zapytał: lekarz. — Jest oczywiste, że
Meshler dysponuje niezwykłą zdolnością widzenia w nocy. O ile ci bandyci nie podzielają tej
umiejętności, dzięki niemu możemy przebyć szybciej!, trasę, po której oni będą mogli nas
ścigać tylko bardzo powoli.
— Bandyci? — Dan podchwycił to słowo, które za skoczyło go dużo bardziej, niż
powinno w tych okolicznościach. Było przecież jasne, że zetknęli się z nielegalni grupą
działającą w ukryciu. Chociaż bandyci zazwyczaj nie zadają sobie trudu układania
drobiazgowych piano Uderzyć i uciec to zasadniczy wzorzec ich postępowania.
— Czego by tutaj szukali?
— Kto wie? Być może Meshler wie, albo przynajmniej powinien. Posłuchaj!
Zamarli. Dan wyczuwał napięcie lekarza, kiedy stali tak ramię w ramię obok siebie.
Ten dźwięk nie dobiegał z tyłu. Dochodził z dołu. Wspinający się do góry Meshler? Dan miał
gorącą nadzieję, że taka jest prawda.
— Chodźmy — głos Meshlera zabrzmiał tuż pod nogami Dana. Ziemianin ruszył do
tyłu i poczuł, że pas w jego ręku został szarpnięty i naprężył się. A potem, holowany tak jak
uprzednio, z ręką Tau na swoim ramieniu, szedł za strażnikiem. Raz po raz Meshler wydawał
szeptem zwięzłe polecenia, ale nie powiedział, co znalazł we wraku. A jednak na ramieniu
miał przewieszone zawiniątko, co jakiś czas uderzające Dana w rękę, którą trzymał pas.
Posuwali się szybciej, niż Dan oczekiwał, chociaż był tak otumaniony ciemnością, że
nie potrafił powiedzieć, w jakim kierunku obecnie wędrują. Jeśli wyruszyli z powrotem do
łodzi ratunkowej, z pewnością mają przed sobą wiele dni wędrówki. Być może więc to, że
Meshler przeszukał wrak, aby znaleźć jakieś zaopatrzenie, było konieczne.
Stracił poczucie czasu. Raz po raz Meshler przystawał, żeby dać im okazję do złapania
oddechu. Dan i Tau, na zmianę, nieśli bracha wewnątrz swoich kurtek. Kiedy na Dana
przyszła kolej ponownego wzięcia na siebie jego ciężaru, mały obcy nie drżał już, ale
wydawał się ciepły i rozluźniony.
Ziemianin miał więc nadzieję, że nie rozchorował się on wskutek pobytu w nocnym
chłodzie.
Świt zastał ich w miejscu, gdzie wiatr rzeźbił skały nadając im niesamowite kształty.
Masywne, ciężkie bryły kamienia zawierały otwory i szczeliny, niektóre wielkości małych
jaskiń. Miejsce to doskonale nadawało się do tego, żeby się tu ukryć, a nie tylko zatrzymać na
krótki odpoczynek. Najwyraźniej Meshler wybrał je właśnie z tą myślą.
Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, dopóki nie przykucnął
w wybranym przez strażnika miejscu wgłębieniu pomiędzy kilkoma skalami. Wędrowanie w
butach kosmicznych było bardzo meczące. Na żadnym ze światów nie można było znaleźć
bardziej wytrzymałego i mocniejszego obuwia. A jednak ciężar blach magnetycznych
przymocowanych do podeszew wywoływał uczucie, jak gdyby wokół kostek zostały
przylutowane masywne bransoletki z żelaza. ;
— Poluźnij zapięcia. — Mówiąc to, Tau pochylił się do przodu, żeby odpiąć swoje
buty. — Ale nie zdejmuj; ich… nie rób tego, jeśli chcesz szybko włożyć je z powrotem.
Już samo rozluźnienie ciasnych zapięć przynosiło tak wielką ulgę, że Dan westchnął
uszczęśliwiony. Meshler otworzył torbę, którą zabrał z planetolotu. Wyjął jedzenie i podzielił
na cztery części, tak by również brach otrzymał swoją porcję.
Jedzenie było bardzo pożywne. Człowiekowi wystarczała niewielka jego ilość, by
mógł przetrwać. Ale oczywiście nie zaspokajała apetytu i Dan nadal czuł się głodny. —
Idziemy na północ. Jak daleko jest stąd do łodzi ratunkowej albo do tej posiadłości, o której
mówiłeś? — chciał wiedzieć Dan, gdy upewnił się, że nic ma już nic do jedzenia.
— Zbyt daleko… do obu miejsc… żeby dostać się tam pieszo — zabrzmiała
zniechęcająca odpowiedź Meshlera. — Nie zdołamy tam dotrzeć bez odpowiedniego środka
transportu, jedząc tak niewiele i nie posiadając broni…
— Wydawało mi się, że mówiłeś, iż nie ma tu żadnych naprawdę niebezpiecznych
zwierząt — nie ustępował Dan. Nie mógł uwierzyć, że znaleźli się w tak trudnym położeniu.
— Jesteśmy ścigani — przypomniał Tau. — No dobrze, ale skoro nie możemy
skierować się na północ, to co robimy?
— Pełzacz… — Meshler zamknął torbę. — A także to… — Wyciągnął rękę do Tau i
Dan rozpoznał przyrząd, który umożliwił lekarzowi wykrycie promieniowania, kiedy
znajdowali się w planetolocie.
— Czy nadal działa? — zapytał strażnik.
Tau obejrzał go dokładnie, a potem nacisnął wyłącznik. Wskazówka natychmiast
obróciła się, wycelowując dokładnie w kierunku trzymającego urządzenie człowieka.
— Działa. A teraz powiedz, gdzie był ten obóz? Mnie tak się pokręciły kierunki, że
nie odróżniam północy od południa.
— Tam… — Meshler wskazał palcem na lewo z taką pewnością siebie, że musieli mu
uwierzyć.
— Zatem źródło promieniowania nie znajduje się w obozie.
— W zasięgu wzroku nie było żadnego sprzętu, który służyłby temu celowi zauważył
Dan.
— Skrzynka zajmuje mało miejsca. Mogli gdzieś zakopać coś podobnego do niej. Ale
wskazówka pokazuje, że źródło znajduje się w tym kierunku… — Lekarz wykonał gest
ponad swoim ramieniem.
— Nie ma żadnego sposobu, żeby stwierdzić, jak daleko stąd? — zapytał Meshler.
— Nie. Można tylko powiedzieć, że promieniowanie jest tu silniejsze.
— Nie jesteśmy w stanie przebyć tej drogi pieszo, nawet do posiadłości Cartla. —
Strażnik odchylił głowę do tyłu i oparł ją o skałę. A jest to najbardziej wysunięta na południe
osada. — Być może Meshler, ujawniając te informacje, po prostu myślał głośno. — Pełzacz
jest powolną i ciężką maszyną. Normalnie używa się go w pobliżu obozu—bazy, gdzie można
go co rusz kontrolować.
— Tamci poszukiwacze mieli pełzacz — wtrącił Dan.
— Musieli więc także mieć obóz — odparł ciężko Meshler. — A ten pod występem
skalnym — dodał jest tylko tymczasowy. Dlatego…
— Mamy wpaść z powrotem w ich ręce? wybuchnął Dan. Człowieku, czy ty jesteś
kosmicznie pokręcony?
— Jestem wyszkolonym strażnikiem. — Meshler nie okazał zdenerwowania z powodu
wybuchu Dana. — Tamci ludzie, w ubraniach myśliwskich… nie sądzę, że są myśliwymi.
— Nie mamy żadnej broni — przypomniał mu Tau. — A może znalazłeś jakąś w
planetolocie?
— Nie. Jestem przekonany, że uwięziliby nas ponownie, gdybyśmy powrócili w tamto
miejsce. Ci ludzie będą nas szukać, to prawda, ale spodziewają się, że kierujemy się na
północ. Jeżeli pójdziemy na południe i zdobędziemy ten pełzacz — lub inny środek transportu
mamy szansę. Inaczej… — nie dokończył lego zdania.
Zamknął oczy i Dan nagle uświadomił sobie, że ta nocna wyprawa wymagała
podwójnego wysiłku od strażnika, który im przewodził.
— Czy mam objąć pierwszą wartę? — Tau spojrzał w kierunku Dana.
Dan chciał powiedzieć, że nie, ale ogrom zmęczenia, które odczuwał, nie pozwolił mu
zaprzeczyć.
— Dobrze zgodził się Dan i usadowił się wygodniej na kamieniu, mniej więcej w tej
samej pozycji co Meshler, który na wpół już spał.
Kiedy Tau go zbudził, by przejął wartę, blade, zimowe słońce stało już wysoko na
niebie i przygrzewało lekko. Przypadkiem czy celowo, Meshler dobrze wybrał to zagłębienie
na miejsce postoju. Było skierowane na północny zachód — w stronę, z której mogli
nadciągnąć prześladowcy. A jedyna droga, którą można było się do nich dostać, wiodła przez
wąski pas otwartej przestrzeni i wymagała wspinaczki. Ścieżka była wystarczająco stroma,
żeby można zepchnąć po niej w dół kilka dużych głazów. Tyle tylko, że w pobliżu nie było
takich kamieni — Dan przekonał się o tym, kiedy zdrętwiały wyczołgał się z jaskini i
przeciągał się ukryty w jej cieniu. — W powietrzu latały jakieś stworzonka. Wznosiły się i
opadały na rozpostartych skrzydłach, którymi trzepotały raz po raz. Najwyraźniej były
stałymi mieszkańcami tej krainy. Wśród zarośli nic się nie poruszało. Dan żałował, że nie ma
lornetki, która zapewne została w planetolocie.
Meshler był najwyraźniej zdecydowany wykonać swój plan wyruszenia wprost na
terytorium wroga. Dan jednak wahał się. W chwili, gdy pochylił się ku wejściu do ich
schronienia, brach wyczołgał się spomiędzy Meshlera i Tau. Podszedł do Dana i usiadł obok
niego.
— Czy jest ktoś w dole? — powiedział Dan do mikrofonu przyczepionego cło
kaptura.
Brach obracał długą głową, kołysząc nią wolno w prawo i w lewo.
— Nikt nie nadchodzi. Myśliwy tam… — Wskazał na jedną z kręcących się,
uskrzydlonych istot. — Jest głodny, czeka… ale nic na nas.
Dan ufał wyczuciu bracha, ale nic na tyle, żeby porzucić swoje wygodne miejsce i
zrezygnować z obserwowania terenu w dole.
— Niedawno… — kontynuował brach.
— Co niedawno? — ponaglił go Dan.
— Niedawno byli tutaj ludzie.
— Tutaj! — Dan był wstrząśnięty.
— Nie w tym miejscu, niżej… tam… Brach wskazał ponownie, tym razem w dół
zbocza, na lewo.
— Skąd wiesz?
— Smród maszyny. Danowi zdawało się, że brach zmarszczył długi nos z wyrazem
niesmaku. — Nie teraz… ale kiedyś.
— Zostań tu… popilnuj powiedział Dan do bracha. Nie widział śladów żadnej
maszyny. A jeśli przechodził tą drogą pełzacz, zostawiłby jakieś tropy, po których mogliby
podążyć. Lepsze to od podejmowania podróży w nieznane z urządzeniem Tau jako jedynym
przewodnikiem.
Przedzierając się w dół wzniesienia przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.
Chociaż Meshler wytknąłby mu z pewnością wszelkie możliwe błędy. Kiedy dotarł do
miejsca, o którym mówił brach, stwierdził, że stwór miał racje. W ziemi były głębokie ślady
pozostawione przez pełzacz. A na skale widniała plama smaru, która z pewnością podrażniła
wrażliwy nos bracha.
Ktoś prowadził maszynę w tym bardzo nierównym terenie. Trop rzeczywiście biegł na
południe. Nie prowadził dokładnie w tym samym kierunku, jaki wskazywał przyrząd Tau,
lecz był z nim na tyle zbieżny, żeby przypuszczać, iż ślad kończy się w tym samym miejscu,
w którym leży źródło promieniowania. Nie chcąc być zauważony przez kogokolwiek, Dan
przeszedł tylko kawałek wzdłuż śladu.
Krótko po jego powrocie na stanowisko u wejścia do ich schronienia przebudził się
Meshler. Wyszedł na zewnątrz i przyłączył się do Dana. Ten opowiedział mu o swoim
odkryciu i strażnik od razu zaczął ostrożnie skradać się w dół. Powrócił bardzo szybko.
— To nic jest stały szlak powiedział sięgając po torbę, żeby wyjąć następną porcję
żywnościową. —Pełzacz przejechał tam tylko raz i miał jakieś kłopoty.
— Sądzisz tak na podstawie rozlanej plamy smaru? — zapytał Dan.
— To też… a poza tym jedno z wgłębień ma postrzępioną krawędź. Bardzo możliwe,
że prowadzono maszynę do naprawy i dlatego wybrano drogę na skróty. — Meshler
sprawiedliwie odmierzył cztery porcje jedzenia.
Zjadł swój przydział i zanim podał tubkę z żywnością Danowi, wycisnął jedną porcję
dla bracha. Szef ładowni zjadł swoją część i zostawił resztę dla Tau, do czasu, gdy ten się
przebudzi.
— Nic więcej nie odkryłeś? — zapytał strażnik.
— Nie. On się z tym zgadza. Dan wskazał na bracha, który długim językiem oblizywał
swój pysk.
— Wyruszymy, kiedy się ściemni. Meshler podniósł głowę, mniej więcej tak, jak robił
to brach, kiedy węszył. — Dzisiejszej nocy będzie jaśniej… spodziewani się pełni księżyca…
To nie ma większego znaczenia, pomyślał Dan. Meshler może sobie twierdzić, że noc
będzie jaśniejsza, lecz nawet jeśli jemu w czymś to pomoże, dla reszty towarzyszy pozostanie
zbyt mroczna, by poruszać się swobodnie.
Dan zasnął ponownie i Tau zbudził go dopiero późnym popołudniem. Jeszcze raz
podzielili się racją żywnościową, a potem Meshler dał sygnał, żeby ruszać, Słońce częściowo
skryło się za góry, a cienie zlewały siei z nadchodzącym zmierzchem.
Czekając na ostrzeżenie ze strony bracha. Dan nie zapinał kurtki, w której niósł
przyjazną istotę. Jednak tracił przez to pewną ilość ciepła. Ruszyli wzdłuż ślad
pozostawionego przez pełzacz. Zanim ściemniło się całkowicie, minęli miejsce, w którym
przeryta ziemia świadczyła o tym, że maszyna ugrzęzła i aby ją uwolnić, trzeba było
odkopywać zbity piach. Ślady stóp były zatarte i nie można było się domyślić, ilu pasażerów
przewoził pojazd.
Urządzenie trzymane przez Tau nadal wskazywało mniej więcej ten sam kierunek.
Jednakże lekarz utrzymywał, że moc promieniowania nie zwiększa się. Około północy
ostrzegł ich głos bracha.
— Stworzenia… — rozległ się jego pisk w mikrofonie umocowanym przy kapturze
Dana. — Niebezpieczeństwo…
— Ludzie? — zapytał szybko Dan.
— Nie. Podobne do smoków…
Dan powtórzył to swoim towarzyszom. W słabym świetle księżyca zobaczył, że
Meshler, który kroczył na czele, uniósł głowę; znów zdawał się węszyć.
— Cholerny smród! — wyrwało się strażnikowi. Dan odwrócił głowę, kaszląc i
zatykając nos. To był naprawdę obrzydliwy zapach! Dużo gorszy od tego, który wydzielały
stworzenia, wylęgające się w pojemnikach na zarodki, a nawet od smrodu mrówkoroda. I był
tak wyraźny, jakby stali tuż przy śmietniku.
— Jest tam pole siłowe. — Tau wyjął przyrząd i zobaczyli, że wskazówka drga.
Wówczas Dan dostrzegł delikatną, błękitną mgiełkę, która rozciągała się dokładnie na wprost
nich. Stanęli przed mroczną, splątaną masą roślinności, ale wcześniej rozciągało się jeszcze
pole siłowe. W skrytości ducha Dan był z tego nawet zadowolony. Gdyby zanurzyli się po
ciemku w tę mgłę… I to niezależnie od tego, czy Meshler potrafi ich prowadzić, czy też nie.
A smród najwyraźniej dochodził właśnie stamtąd.
— Ślady pełzacza skręcają w lewo. — Meshler ruszył wzdłuż nich. Dan z wahaniem
zrobił to samo, a kiedy Tan ruszył na końcu, szef ładowni wyczuł, że lekarz wcale nie jest z
tego bardziej zadowolony niż on sam.
Jak dotąd szli po swego rodzaju szosie, a przynajmniej ubitej drodze utworzonej przez
pełzacze. Albo jedna maszyna przejechała tę trasę wiele razy, albo też jeździło tędy więcej
pojazdów. Poruszali się równolegle do mgiełki, która nikłym i dość niesamowitym blaskiem
oświetlała ich drogę. Blaskiem wystarczającym do…
To nie Dan sapnął. To właśnie Meshler, pomimo całego swojego obycia z dziczą,
jęknął i zatrzymał się tak gwałtownie, jak gdyby pole siłowe wystrzeliło nagle ramię, które go
zatrzymało. A Dan stanął jak wryty.
Mgiełka się poruszyła. Spojrzeli teraz w górę i zobaczyli coś, co nawet w tym bardzo
ograniczonym świetle byłoby w stanie doprowadzić do szaleństwa każdego zdrowego na
umyśle człowieka. Widzieli to coś tylko przez moment. Po chwili obraz zniknął i Dan nie był
w ogóle pewien, czy rzeczywiście cokolwiek widział, Teraz nie dochodził do nich żaden
dźwięk ani ruch. Co z tego, kiedy to coś było tak straszne, że nawet gwiezdny podróżnik
wzdrygał się na myśl o ponownym spotkaniu z tym oko w oko.
— Czy to…? Czy to było tam rzeczywiście, chciał spytać Dan.
Ale Meshler ruszył tak długimi susami, że pozostali towarzysze, ślizgając się i
potykając na porytej kamieniami drodze, musieli biec, aby go dogonić. Wyglądało tak, jakby
tą zawziętą ucieczką strażnik próbował zaprzeczyć temu, co zobaczył. Żaden z nich nic nie
mówił. Także brach siedział cicho.
Mgiełka ściany siłowej skręciła w prawo, ale kamienista droga biegła dalej prosto. Po
jakimś czasie Meshler przystanął, a Dan uderzył w jego wysuniętą na kształt bariery rękę.
Stali na szczycie małego wzniesienia. U ich stóp znajdowała się przepaść, a z jej głębi
dochodził dźwięk płynącej wody. Ale nad potokiem był przerzucony most. Oba jego końce
oznaczono światłami lamp, ustawionymi na najniższej mocy. O ile mogli zobaczyć z tej
wysokości, nie było tam żadnego wartownika. Mógł być jednak ukryty w jakimś
niewidocznym miejscu.
— Są tam ludzie? Dan przemówił do bracha.
— Żadnych ludzi odpowiedział natychmiast brach.
— Musimy zaryzykować postanowił Meshler, kiedy Dan przekazał tę wiadomość. —
Bardzo prawdopodobne, że nie ma innej drogi umożliwiającej przejście na drugą stronę
potoku. Gdyby była, nie zadawano by sobie trudu budowania mostu. Pełzacz zazwyczaj
potrafi przeprawić się przez płytką wodę.
Przez cały czas, gdy pędzili w dół zbocza, przekraczali most i biegli pośpiesznie ku
upragnionej ciemności, Dan czuł się całkowicie bezbronny i wystawiony na ciosy.
— Jesteśmy bardzo blisko źródła promieniowania — powiedział Tau, kiedy gnali po
śladach pełzacza. Ale ono jest bardziej na lewo.
Jak gdyby jego słowa były zaklęciem, ścieżka także skręciła w tym kierunku. Nadal
widzieli mgiełkę, chociaż, ku radości Dana, już nie tak blisko. Droga była teraz wąska ścieżką
pomiędzy mrocznymi ścianami zarośli. Oczyszczono ją niestarannie. Wędrówkę utrudniały
pozostałości korzeni i pomiażdżone oraz połamane pnie młodych drzew. Musieli poruszać się
tu bardzo wolno i ponownie zaufać umiejętnościom Meshlera, widzącego w nocy i
omijającego wszelkie pułapki.
Nie widzieli stąd mgiełki, a Dan wciąż przypominał sobie ten potworny widok sprzed
kilku chwil. Pomyślał, że być może to krótkie spotkanie było w gruncie rzeczy czymś
gorszym nawet od walki.
Ślad ponownie skręcił i zobaczyli przed sobą lampy, jak gdyby były drogowskazami.
Kiedy zwrócili się do bracha, ponownie oświadczył, że nie ma tu żadnych ludzi. Ale Dan
wahał się. Wydawało mu się, że i Tau podziela jego uczucia. Dla nich ta wyprawa w mrok,
bez żadnego wyobrażenia na temat tego, co może ich spotkać, była kompletnym szaleństwem.
Dan powiedział to tak stanowczo, jak tylko potrafił.
— Maszyny — zapiszczał brach — maszyny tak… ludzie nie.
— A widzicie odparł Meshler, kiedy Dan przekazał uwagę swego towarzysza.
Wejdziemy, weźmiemy pełzacz i wyjdziemy… jeżeli ten stworek nadal będzie nas ostrzegał.
— Jeśli mają podgląd na terenie zarośli — powiedział Tau, poruszając urządzeniem
pomiarowym z boku na bok — ukrywa go tamto promieniowanie.
— Jesteśmy zagrożeni upierał się Dan. Uczucie, iż znaleźli się na skraju groźnej
pułapki, nic opuszczało go i nie chciał ustąpić Meshlcrowi.
— Pójdę na zwiady rzekł w końcu strażnik. — Zostańcie tutaj!
Cień Meshlera opadł na kolana i badał rękoma nierówny grunt. Tak sprawdzając drogę
przed sobą, poczołgał się przez otwartą przestrzeń aż do lamp. Nie podniósł się na nogi, ale
wrócił w ten sam sposób i tą samą drogą.
— Żadnego promienia alarmowego. — Skąd możesz mieć pewność?
— Są świeże ślady damara. Przeszedł przez bramę. Jeżeli byłby tam jakiś alarm,
przygotowano by go dla istot chodzących na dwóch nogach. A przynajmniej większych od
damara.
Dan nie wiedział, co to jest damar prawdopodobnie zwierzę. Ale Meshler był pewien
swego. A skoro także brach relacjonował, że nie ma przed nimi nic, czego należałoby się
obawiać, Dan nie mógł się dłużej wahać, opierając się wyłącznie na przeczuciach.
I oto czołgał się pomiędzy lampami, choć w każdej chwili spodziewał się usłyszeć
jakiś głos, znów poczuć zaciskającą się na jego ciele linę. Był tak pewien, że to się stanie, iż
nie mógł uwierzyć, gdy bezpiecznie dotarł do celu drogi.
— Nic ci się nie stało? —Czy w głosie strażnika brzmiał cień wzgardy? Jeśli nawet
tak było, nie uraziło to dumy Dana. Na nieznanych światach obowiązywała przede wszystkim
zasada bezpieczeństwa. Została ona tak silnie wpojona wszystkim wolnym kupcom, że nawet
podejrzenie o tchórzostwo nie skłoniłoby Dana do wyciągnięcia broni w celu udowodnienia,
że tak nie jest.
Nadal trzymając bracha w uścisku stwierdził, że pomimo wysiłków trudno mu się
podnieść. Był jeszcze na kolanach, kiedy wydarzyło się właśnie to, czego tak się obawiał.
Chociaż żaden dźwięk nie rozdarł nocnej ciszy, ani też nikt nie napadł na nich z ukrycia.
Nagle coś błysnęło po lewej stronie. Gdy Dan odwrócił się gotów do ucieczki,
zobaczył, że z dwóch stron otacza ich mgiełka.
Stali w wąskim, ślepym korytarzu, którego ściany stanowiło pole siłowe. Jego koniec
zaczął się przysuwać, spychając ich w jedną wolną drogę w dół, na prawo. Ściany zbliżyły się
i zatrzasnęły. Teraz nie był to już korytarz, ale jednolita ściana, która nadal pchała ich przed
sobą, tak jakby znaleźli się w sieci, a ten, który ją zarzucił, teraz wyciągał zdobycz.
R
OZDZIAŁ
11
Bezpieczeństwo — czy…?
Spychano ich na wschód, z powrotem w kierunku miejsca, w którym widzieli to
potworne stworzenie. Właśnie tam…! Nie było jednak żadnego sposobu, by pokonać pole
siłowe.
Jak tego dokonać? Brachy przedostały się przez pole, ustawione w celu ograniczenia
smokom swobody ruchów. Ale tamto było bardzo słabe w porównaniu z tym, które ich teraz
otacza. To, oceniając na podstawie mgiełki, jest dużo silniejsze. Jedynym sposobem byłoby
wyłączenie jego źródła. A ponieważ musi się ono znajdować po drugiej stronie ściany, nie są
w stanie tego dokonać. Jednak Dan ciągle myślał o tym, że brachy przełamały jedno pole. I,
jak się wydaje, zrobiły to wyłącznie wysiłkiem woli.
Cała trójka towarzyszy bardzo niechętnie cofała się pod powolnym, choć
zdecydowanym, naciskiem mgiełki. Na moment zatrzymali się pod jednym z. drzew.
— Żadnych alarmów, co? — Dan nie mógł powstrzymać się od wypowiedzenia tej
uwagi. — Nie potrzebują żadnego alarmu. Sami uruchomiliśmy pułapkę. Może włączać się
automatycznie, tak więc nie muszą się martwić o nieoczekiwanych i nieproszonych gości.
Wystarczy pozwolić im wejść i już są uwięzieni.
— Jeśli w ogóle zależy im na nich dodał Tau. A ukryta za tymi słowami groźba
mroziła krew w żyłach, zwłaszcza że podejrzewali, iż znajdują się obecnie na terenie, po
którym włóczy się tamto okropne stworzenie.
Brach zaczął się wiercić w uścisku Dana, jak gdyby chciał się uwolnić. Wysunął
głowę i zwrócił ją w kierunku mgiełki. Nie zaszkodzi sprawdzić, zdecydował Dan, czy brach
potrafi przedostać się przez nią. Podzielił się tą myślą z pozostałymi.
— Pole wokół smoków było słabe odpowiedział Tau. — A to ma pełną moc.
Brachy dostały się do środka obszaru i wypuściły smoki na zewnątrz… — Meshler
podchwycił myśl Dana. Sądzisz, że ten potrafiłby zrobić to dla nas? Zatem chodź…!
Złapał Dana za ramię i popchnął w kierunku pola siłowego.
Ta rzecz — Dan powiedział do mikrofonu tłumacza — jest silna, ale podobna do tej,
która była wokół klatki. Czy potrafisz zrobić w niej dziurę, byśmy mogli wydostać się na
zewnątrz?
Brach wyrwał się z rąk Dana i niepewnym krokiem podążył w kierunku mgiełki. Szedł
z podniesionym nosem, jak gdyby zamierzał przedrzeć się przez pole torując sobie drogę
rogiem. Ale zatrzymał się, zachowując bezpieczną odległość. Potem zaczął wolno kiwać
głową. Być może odmierzał obszar, w którym chciał przebić otwór. Kiedy jednak przycupnął
na zadzie, z mikrofonu Dana dobiegł piskliwy głos:
— To jest silne, bardzo silne. Być może potrafię zrobić małe przejście dla siebie…
będzie to wymagało wiele wysiłku. Ale wy jesteście za wielcy, a ja nie potrafię utrzymać tak
dużego otworu przez dłuższy czas.
Dan powtórzył to pozostałym.
— A zatem — powiedział Meshler — to… on… może się wydostać, ale nie my.
— Jest inny sposób — zasugerował Dan. — Jeśli potrafi wydostać się i wyłączyć
nadajnik pola…
— Bardzo nikła szansa. Meshler nie wierzył w sukces takiego przedsięwzięcia.
— Nie aż tak bardzo… — Tau opadł na jedno kolano. — To jest pole produkowane
przez typowy nadajnik. Można zmieniać ilość wysyłanej energii i to nie jest trudne. Jeśli
brach potrafi się przedostać przez… Dan… — zwrócił się do młodszego kolegi — czy można
w jakiś sposób wytłumaczyć mu, czego ma szukać i co musi zrobić, jeżeli to znajdzie?
— Gdybym mógł mu to narysować…
— Masz kartkę i ołówek? — Tau spojrzał na Meshlera — i jakieś światło?
— Jest latarka na pasku. Co do reszty… — Strażnik potrząsnął głową.
Dan przyklęknął obok Tau i zaczął przeszukiwać teren, aż w końcu znalazł mały
patyk. Podniósł go z na wpół zamarzniętej ziemi.
— Jest coś — Dan zwrócił się teraz do bracha co można zrobić dla nas wszystkich.
Stworek obrócił się i przycupnął pomiędzy Danem a Tau. Dan wygładził rękawicą
kawałek powierzchni. Meshler wyjął małą latarkę na pasku. Zawiesiwszy ją na ręku Dana,
rozpiął i zdjął wierzchni mundur. Zrobił z niego osłonę, pod którą mogli używać światła. Dan
przykucnął, próbując przypomnieć sobie wygląd nadajników pola siłowego. Jak zauważył
Tau, wszystkie były podobne do siebie i proste w obsłudze.
— Gdzieś… niezbyt daleko… —zaczął Dan, mówiąc wolno i najbardziej zrozumiale,
jak tylko potrafił — jest skrzynka. Będzie wyglądała w ten sposób. — Starannie nakreślił
patykiem na ziemi nadajnik pola siłowego. — Na górze są trzy klawisze, takie. — Umieścił je
na rysunku. — Jeden będzie obrócony do góry… w ten sposób… — Narysował krótką linie.
Pozostałe dwa w dół… w takim położeniu. Ten, który jest do góry — przerwał, żeby
wymazać pierwszą linie i narysować ją od nowa — trzeba przestawić w dół, a pozostałe dwa
podnieść do góry. Ten otworzy nam ścianę. Nie wiem, gdzie znajduje się ta skrzynka. Być
może zdołasz ją odnaleźć, a ona będzie strzeżona przez ludzi. Ale to jest nasza jedyna
nadzieja na odzyskanie wolności. Czy rozumiesz?
— Rozumiem. Ale czy ty rozumiesz? Nie było jasne, o co chodzi brachowi.
Stworzenie mówiło dalej, starając się wyrażać tak samo dokładnie, jak wcześniej wypowiadał
się Dan:
— Ja robię to… wy jesteście wolni. A co wy potem robicie dla mnie… dla moich?
Układ! Dan był oszołomiony. Zapomniał, że brachy są towarem i nie mają żadnego
powodu, żeby przyłączyć się do załogi na prawach uczestnika wyprawy. Jeśli się nad tym
zastanowić, to nawet nie zapytali bracha, czy zechce im pomóc. Korzystali z jego
szczególnych umiejętności tak, jakby wykorzystywali zwierzę, za które swego czasu
uchodził.
Dan wyjaśnił to Tau i Meshlerowi.
— Ależ oczywiście odezwał się lekarz. — Dlaczego mielibyśmy sądzić, że dla nas
będzie się narażał na niebezpieczeństwo?
— Uwolnił nas w tamtym obozie — wtrącił Meshler. — Jeśli nie chciał nam pomóc,
dlaczego zatem tak zrobił?
— Byliśmy mu potrzebni. — Danowi zdawało się, że | zna odpowiedź. — Chciał,
żebyśmy zaopiekowali się nim w nieznanym, dzikim terenie.
— Zatem i teraz będzie potrzebował tej opieki. — Meshler się ucieszył. — Jesteśmy
skazani na siebie.
— Sytuacja — zauważył Tau — nie jest dokładnie taka sama. Tam była dzicz, a tutaj
gdzieś niedaleko musi być jakiś obóz lub osada. W tej chwili on nie potrzebuje nas tak
bardzo, jak my jego.
— Czego chcesz? — Nie zwracając najmniejszej uwagi na swoich towarzyszy, Dan
podjął targ z brachem.
— Żadnej klatki… być wolnym wraz ze swoimi… —Ten odpowiedział natychmiast.
Brachy nadal były towarem. Danowi nie było wolno podejmować takiej decyzji. Ale z
drugiej strony — istot inteligentnych nie przewożono jako towaru były pasażerami,
niezależnie od tego, czy władze wyrażały na to zgodę, czy nie. A pasażerowie pod
warunkiem, że nie popełnili żadnego przestępstwa na pokładzie Królowej — są wolni i mogą
pójść, dokąd chcą. Tyle tylko, że Dan nie był żadną władzą i nie mógł podejmować decyzji.
Nie mógł też składać obietnic bez pokrycia. Ryzykuje całą swoją przyszłą karierę bez
względu na to, co teraz postanowi. Być może Meshler nie zdawał sobie z tego sprawy. Lecz
przekazując życzenie bracha. Dan był przekonany, że przynajmniej Tau go zrozumie.
— Jeżeli jest inteligentny — mruknął Meshler — nie ma nic do roboty w klatce.
Powiedz „tak” i niech on nas stąd uwolni!
Czy to jest takie proste? Co się stanie, gdy Dan powie tak, a, prawnicy handlowi
powiedzą później nie? Brachy są towarem, i to towarem, który nie dotarł na miejsce
przeznaczenia. Jest nadawca na Xecho i odbiorca, oczekujący w porcie. A czy oni bez
protestu zaakceptują ten układ z brachem?
— Na co czekasz? Meshler nalegał coraz bardziej zniecierpliwiony. — Jeżeli ten
brach potrafi znaleźć nadajnik i wyłączyć pole, wyjdzie na tym lepiej. Czy zdajesz sobie
sprawę z tego, że wraz z nami może być tutaj ten potwór?
Ale Dan nie zamierzał podejmować pochopnej decyzji.
— Ja powiedziałbym „idź wolno” — próbował starannie dobierać swoje słowa, aby
mieć pewność, że brach rozumie — ale są tacy, ważniejsi ode mnie, którzy mogą powiedzieć,
że nie mam racji. Nie mogę obiecać, że oni tego nie powiedzą.
Wcześniej, kiedy tylko Dan skończył rysować, Tau wyłączył latarkę, a Meshler
naciągnął kurtkę. Dan nie widział wiec teraz bracha zbyt dobrze. Dostrzegał tylko tyle, że
stworzenie trzyma nos wycelowany wprost w niego. Potem nadeszła odpowiedź obcego:
— Ty nam współczujesz. Czy wstawisz się za nami?
— Zrobię to. Tak samo postąpią wszyscy ze statku.
— Potrzeba czegoś więcej.
— Nie mogę dawać wam obietnicy wolności, której inni mogą nie spełnić. To by była
zła rzecz. Ale wstawię się za wami.
Zatem zrobię to, co się da zrobić. Jeżeli odnajdę tę skrzynkę…
Brach podszedł do mgiełki i potarł ją nosem kilka razy, tak jakby szukał jakiegoś
słabszego miejsca. Potem zamarł w bezruchu ze zwieszoną głową. Tau krzyknął cicho i złapał
Dana za ramię, żeby przyciągnąć jego uwagę. Wskazówka na blado oświetlonej tarczy
urządzenia pomiarowego poruszyła się, nabierając coraz większej prędkości, aż zatarł się jej
kształt. Pod wpływem na wpół zdławionego okrzyku Meshlera podnieśli wzrok z powrotem
na barierę.
Dan nie widział, żeby mgiełka rozstąpiła się, a jednak brach już przez nią przechodził.
Chwilę później był po drugiej stronie. Obrócił się i spojrzał do tyłu, jak gdyby uspokajając
ich. Potem pobiegł w kierunku, w którym zmierzali, zanim pole złapało ich w potrzask.
— Zostańmy w pobliżu poradził Meshler i wykorzystajmy to jako osłonę skinął głową
w kierunku zarośli.
Nie powiedział nic więcej, ponieważ nagle rozległ się przenikliwy, rozdzierający ciszę
nocy, dźwięk. Takiego wrzasku Dan nie słyszał nigdy w życiu. Zakrył rękoma uszy i skulił
ramiona, jak gdyby dźwięk ten boleśnie go uderzył.
Po chwili usłyszeli drugi wrzask i w blasku słabego światła mgiełki Dan zobaczył, że
nie jest jedynym, który skulił się pod wpływem tego ataku na ich uszy.
— Co… co to było? Z pewnością Meshler jako strażnik tych terenów musiał znać
źródło tego dźwięku.
— Nic, co znam. Także Meshler był głęboko wstrząśnięty.
— Pole siłowe jest nie tylko pułapką — Tau podsunął im groźbę tego, co może ich
teraz spotkać — ale prawdopodobnie także klatką. I nie sądzę, żebym miał ochotę spotkać się
z naszym współlokatorem.
Byłoby dużo lepiej, uznał Dan, gdyby właściciele tej klatki przyszli i zabrali ich jako
swoich więźniów. Bali się odsunąć zbyt daleko od bariery, gdyby brachowi się powiodło,
muszą być gotowi, żeby szybko czmychnąć na wolność. Ale z tym potworem, z którym
zostali złapani w ten sarn potrzask… muszą także się zmierzyć. A nie mają żadnej broni.
— Ogień… pochodnia… To był głos Tau. Dan usłyszał trzask i zobaczył, że lekarz
odłamuje kawałek gęsto pokrytej liśćmi gałęzi.
— Czy masz coś, czym możemy podtrzymać ogień? Tau zapytał Meshlera.
— Zielony materiał… może się nie palić — odpowiedział strażnik. Ale jeszcze raz
sięgnął w głąb torby. — Trzymaj to z daleka od siebie… w dużej odległości…
Dan nie widział, co wyjął Meshler, ale strażnik wydawał się zadowolony.
— To jest nasączone paliwem. Wystarczy jedna iskra i zapłonie solidnym ogniem.
Masz rację, sądząc, że ogień może powstrzymać bestię przed zbliżeniem się. Tyle tylko, że
nie mamy pewności, co się tutaj włóczy. Światło… latarki… też jest do pewnego stopnia
skuteczne.
— Brach poszedł w tę stronę — powiedział Dan. Jeżeli podążymy za nim, na granicy
mgiełki…
— Taka sama dobra droga, jak każda inna — zgodził się Meshler.
Jednakże nadal ukrywali się za zaroślami idąc wolno i ostrożnie. Okropny wrzask nie
rozległ się powtórnie. Mimo to Dan ciągle spodziewał się, że jakiś potwór wyskoczy na nich z
mroku.
Po chwili droga utorowana przez pełzacz skręciła, ponownie oddalając się od mgiełki.
Zatrzymali się na jakiś czas w tym miejscu, nic chcąc oddalać się od jedynego miejsca, z
którego mogła dla nich nadejść wolność. Pierwszy przerwał ciszę Tau:
— Obóz musi znajdować się gdzieś lam… Dan zobaczył cień ręki Tau na tle mgiełki.
Lekarz wskazywał wzdłuż skrętu drogi.
— Źródło promieniowania leży w tym kierunku. — Nie rozumiem jednak —
powiedział wolno Dan —jak może istnieć tego rodzaju urządzenie, a władze nic o nim nie
wiedzą.
Oczekiwał jakiegoś, raczej nieprzyjemnego komentarza ze strony Meshlera. Ponieważ
strażnik nic nie powiedział, zrodziło się w nim podejrzenie.
— Ty coś wiesz! — Tau wyraził słowami myśl Dana. — Czy jest to projekt rządowy?
A jeśli tak…
— Właśnie. Jeśli tak, powinieneś wydostać nas stąd! Meshler przenosił ciężar ciała z
jednej nogi na drugą. Nie widzieli wyrazu jego twarzy, ale w jego milczeniu kryło się coś, co
wzmogło niepokój Dana. — Czekamy — powiedział Tau. Tau… Tau powinien wiedzieć, jak
dotrzeć do prawdy. Lekarz interesował się magicznymi sztuczkami, które często kontrolowały
myśli. Na wielu światach spotykał się z istotami obdarzonymi niezwykłymi zdolnościami, a
także z oszustami, którzy potrafili nabrać nawet bystrego obserwatora. Na Khatcie, żeby
pokonać człowieka, który uważał się za czarodzieja, ukazał mu jego własne złudzenia. Dan,
choć był świadkiem tego zdarzenia, nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić, co zrobił Ta u dla
uratowania jego i kapitana Jellico… a być może i całego tamtego świata, ponieważ Limbuloo
próbował objąć nad nim rządy.
Obecnie lekarz nie miał żadnego pomysłu, aby wydobyć z Meshlera prawdę. Musi coś
wymyślić. On jeden z całej załogi Królowej może sprawić, żeby Meshler zdradził, co wie.
— Obowiązuje zakaz wstępu na to terytorium. — Meshler wyznał otwarcie
— Ale zaciągnąłeś nas tutaj — zauważył Tau. — Czy zgodnie z rozkazami?
— Nie! Strażnik zaprzeczył szybko i zdecydowanie. — To, co wam powiedziałem,
jest prawdą. Nie wydostaniemy się bez pojazdu. Jedyną szansę przeżycia daje odnalezienie
stacji badawczej.
— Stacji Trosti?
Ale zgodnie z wcześniejszą informacją samego Meshlera, leżała ona na północny
zachód stąd. Dan pozostawił Tau zadawanie pytań.
— Ich dodatkowej siedziby, a nie głównej. Jej istnienie jest objęte ścisłą tajemnicą.
Wiemy tylko, że działa, nie wiemy jednak, gdzie się znajduje…
— Nie wiecie też, co oni tam robią — dodał Tau. Czy przypadkiem nie wykorzystałeś
naszego polowania na smoki, żeby troszeczkę rozejrzeć się w tym terenie? Jeśli tak, z, czyich
rozkazów?
— Przypuszcza się, że Rada wie, ale nasz miejscowy zarząd… wydaje nam się…
— Że wy także powinniście być dopuszczeni do wszelkich tajemnic? Zastanawiam się
— głośno myślał Tau — czy nie kryje się za tym coś więcej aniżeli zwyczajna wojna
pomiędzy władzami. Nic dziwnego, że mieliśmy kłopoty po wylądowaniu. Ktoś… ktoś
ważny… spodziewał się, że przywieziemy to, co zrzuciliśmy do łodzi ratunkowej. Czy tak
było?
— Nie wiem — głos Meshlera stał się szorstki. Albo ogarniała go wściekłość i nie
chciał dzielić się swoimi myślami, albo też rzeczywiście był zbity z tropu.
— A co to była za grupa myśliwska? No i nasz planetolot został uwięziony w obszarze
promieniowania… ale czy rzeczywiście tak było?
— Tak! A na temat tamtych myśliwych nie wiem nic więcej od was. — Jego wybuch
był bardzo gwałtowny. — Wiem tylko, że to jest teren objęty ścisłą tajemnicą.
— A jednak pozwoliłeś nam wysłać bracha, żeby wyłączył nadajnik pola — nie
ustępował Tau. — A to oznacza jedno z dwojga: albo wiedziałeś, że mu się nie powiedzie,
albo podejrzewałeś, że…
Ale lekarz nie dokończył zdania. W gąszczu za nimi rozległ się trzask. Jednocześnie
poczuli ten sam smród, który wcześniej doprowadził ich niemal do wymiotów. Było
oczywiste, że to stworzenie, które widzieli przelotnie, właśnie poluje i zmierza w ich stronę.
Ale czy zdoła ich pokonać…
— Zawracamy! — Meshler złapał Dana za ramię i pociągnął za sobą. — Pośpieszcie
się!
I znów musieli zaufać zdolności strażnika do sprawnego poruszania się w ciemności,
gdyż mgiełka po lewej stronie świeciła bardzo blado. Szli tak szybko, jak tylko mogli, ale cóż
z lego, kiedy pozostawali daleko od celu.
Dan trzymał rękę w górze, żeby ochronić twarz i oczy przed uderzeniami twardych
gałęzi. Podarły już jego kurtkę, a z policzka, w który wbił mu się kolec, ciekła krew. Potem
wyszli spomiędzy gęstych zarośli na otwartą przestrzeń, którą oświetlał księżyc, a grunt był
tutaj wystarczająco równy, żeby po nim biec.
— Na prawo! polecił Meshler. Dan posłuchał, ale głównie dlatego, że sam także
zobaczył coś czarnego i wysokiego wznoszącego się nad powierzchnią. Nie była to roślina,
ale jakaś budowla. Tuż za nimi rozlegał się ten potworny ogłuszający głos.
Meshler dopadł najbliższego słupa podpierającego budowlę, podskoczył do góry i
złapał się mocno jakiegoś wybrzuszenia, którego Dan nie widział. Wspiął się szybko, a wtem
coś poleciało w dół z. taką siłą, że przycisnęłoby Dana do ziemi, gdyby upadło kilkanaście
centymetrów bliżej. Tau złapał ten przedmiot.
— Drabina! — wysapał i od razu zrobił z niej użytek. Dan deptał mu dosłownie po
piętach. Lekarz znalazł się u góry i przeskoczył ponad murem otaczającym wierzchołek
budowli. Po chwili Dan wśliznął się za nim. Skulił się przy ścianie, podczas gdy strażnik
złapał drabinę i gwałtownie wciągnął ją do góry.
Dan ostrożnie przekradł się ku krawędzi i wypatrywał w wątłym świetle księżyca, co
nadejdzie w ślad za nimi. Pojawiło się zgarbiony kształt, wyglądający jak ciemna plama. Z
podwyższenia trudno było ocenić jego rozmiary, ale Dan przysiągłby, że stwór jest
kilkakrotnie wyższy od niego. Chociaż wyszedł z ukrycia na czterech nogach, stanął teraz na
dwóch i powlókł się ku nim ze swobodnie zwisającymi przednimi łapami.
Stworzenie nie podniosło głowy na tyle wysoko, żeby Dan mógł zauważyć coś więcej,
oprócz ciemnej, poruszającej się plamy. Właściwie Dan był nawet z tego zadowolony, gdyż
sama sylwetka stworzenia świadczyła o tym, że mają do czynienia z potworem z nocnego
koszmaru, a jego smród przyprawiał o mdłości.
Od czasu do czasu to „coś” opadało na cztery łapy i Dan pomyślał, że
prawdopodobnie nie poluje przy pomocy wzroku, ale posługuje się węchem. Najwyraźniej ich
szukało. W końcu doszło do podstawy budowli. Jeżeli dostanie się na jej szczyt, jak zdołają je
pokonać? Choć nie potrafił ocenić, jaką siłę posiada ten stwór, było w nim coś, co mówiło
mu, iż jest groźnym przeciwnikiem nawet dla uzbrojonego człowieka. Meshler wspiął się bez
drabiny. Czy „coś” też potrafi to uczynić?
Nagle pod nimi rozległ się przeraźliwy wrzask, a budowla zadrżała nie od hałasu, ale
dlatego, że potwór z ogromną siłą walnął w jedną z podpór. Dan nie ośmielił się wychylić na
tyle, żeby zobaczyć, co się dzieje na dole. Czuł jednak, że stworzenie próbuje przewrócić
najbliższy z czterech filarów podpierających ich kryjówkę. Ciosy i szarpnięcia były tak silne,
że konstrukcja bez przerwy drżała i kiwała się.
Głuchy odgłos… szarpnięcie… głuchy odgłos! Stworzenie nie ustawało. Jak długo
potrwa, zanim budowla upadnie wraz z nimi? Tutaj, u góry, zrozumieli, że przegrali.
Jednakże wspinaczka na szczyt tej konstrukcji wydawała się być jedynym możliwym
schronieniem.
— Popatrz! — Tau położył Danowi rękę na ramieniu i obrócił go nieznacznie. Lekarz
także leżał, jak gdyby sądził, iż mają w ten sposób większą szansę na przeżycie.
Patrz? Gdzie? Na co? Na ludzi z Patrolu zdążających im na ratunek? Takie akcje
widział jedynie na filmach.
Ale w rzeczywistości w miejscu, lub blisko miejsca, z którego wcześniej wynurzył się
potwór, zobaczył zielonobiałą, świecącą się plamę.
R
OZDZIAŁ
12
Ukryta baza
Budowla drżała. Dan zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa, zanim konstrukcja
rozpadnie się w gruzy. Tymczasem tamta błyszcząca, zielonkawa plama przybliżała się.
Płynięcie było najlepszym określeniem sposobu, w jaki się posuwała. Nie miała
stałego kształtu, jak gdyby była zbudowana z jakiejś półpłynnej substancji. Im była bliżej,
tym mniej przypominała jakąkolwiek znaną Danowi żywą istotę.
Inny, równie obrzydliwy zapach zaczął się teraz mieszać ze smrodem wydzielanym
przez pierwszego przybysza. Ten nagle przestał walić w podporę i wrzasnął ponownie. Ze
swojego podwyższenia uciekinierzy nie widzieli znajdującego się w dole potwora. Dan
domyślił się jednak, że ten nie wita z radością zbliżającego się stwora.
Ogromna płynąca masa świeciła, co sprawiało, że była widoczna w ciemności. Jest —
ocenił Dan — mniej więcej wielkości rozbitego planetolotu. Drgająca plama, zbliżając się do
budowli, wysuwała od czasu do czasu białe, jaśniejsze od podstawowej barwy jej ciała,
wypustki. Wszystkie one kierowały się w jedną stronę i celowały w ryczącego potwora.
Pojawiały się jednak tylko na krótką chwilę, a potem na powrót ginęły w głównej masie.
Wyglądało na to, że ich wystawianie wymaga od nowo przybyłego ogromnego wysiłku, na
który potrafi się zdobyć tylko przez krótki czas.
Pierwszy potwór wrzasnął raz jeszcze, ale ani nie rzucił się do ataku, ani nie uciekł.
Wyglądało to tak, jakby wahał się, nie będąc całkowicie pewnym, który sposób postępowania
okaże się bezpieczniejszy.
Plama w mgnieniu oka pokonała otwartą przestrzeń. Pojawiało się na niej coraz więcej
wypustek, które wydłużały się, stawały coraz cieńsze i przekształcały w wyraziste, ostre
zakończenia, coraz bardziej przypominające macki. Nadal jednak utrzymywały się tylko
przez krótką chwilę.
Potwór znów ryknął i jak się zdawało — podjął decyzję. Ruszył naprzód, na prawo, z
błyskawiczną prędkością. Uderzył ciemną łapą w poprzek plamy i odciął przynajmniej ze trzy
macki. Te, upadłszy na ziemię, zaczęły się poruszać i połączyły się w małą, samodzielną
bryłę. Ale potwór nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Obrócił się i uniósł przednie łapy,
wymachując nimi zawzięcie. W tym czasie plama zmieniła kurs i skierowała się wprost na
niego. Wprawdzie poruszała się teraz wolniej, ale z widoczną zaciętością.
Jeszcze raz pierwszy przybysz błyskawicznie zaatakował. Odcinał łapami białe
wypustki i odrzucał je na bok. Fragmenty te znów połączyły się i utworzyły mniejsze ciało,
które — jak poprzednia nowo powstała istota —ruszyło w kierunku potwora.
Ten stał obecnie twarzą w twarz nie z jednym przeciwnikiem, lecz z trzema, choć
dwaj przybyli teraz wydawali się dużo mniej niebezpieczni niż główne ciało. Stworzenie
znów zaatakowało dwukrotnie, raniąc swojego przeciwnika i za każdym razem powstawał
nowy, chociaż dużo mniejszy, wróg.
— Biorą go w okrążenie! —wykrzyknął Meshler. — Sądzi, że zabija przeciwnika, ale
w rzeczywistości zamyka samego siebie w pułapce.
Strażnik miał rację. Było już osiemnaście plam. Potwór nie atakował z taką samą
prędkością jak na początku. Widocznie był zmęczony, bo jego siły zostały już wcześniej
nadszarpnięte przy zmaganiu się z podporą budowli. Albo też stał się ostrożny, gdyż zaczynał
rozumieć, o ile posiadał umysł zdolny do myślenia, że jego wysiłki wpędzają go tylko w
coraz większe niebezpieczeństwo.
Obecnie główna plama była co najmniej o połowę mniejsza niż w chwili, kiedy
wpłynęła na otwartą przestrzeń. Ale podczas gdy ona kurczyła się, przybywało jej potomstwa.
Teraz największy z nowych kleksów zaczynał sam wytwarzać krótkie, machające macki, a
wszystkie wyciągały się w kierunku stworzenia, wokół którego plamy zbudowały ciasny
pierścień.
Nastąpiła przerwa w tej niesamowitej walce. Potwór przycupnął w bezruchu, ciągle
skierowany przodem do pierwszego Kleksa. Pozostałe nie poruszyły się. Zamiast tego zaczęły
teraz machać na wszystkie strony mackami, które wysunęły, celując w swojego wroga. Macki
stawały się coraz cieńsze. Wiły się w powietrzu na wszystkie strony. Lecz wkrótce okazało
się, jaki jest w tym cel. Dwie macki, należące do osobnych, mniejszych plam, zetknęły się.
Kleksy natychmiast zlały się i z dwóch stały się jednym — cienkim i bardziej trzymającym
się ziemi. W ich ślady poszła reszta mniejszych plam. W ten sposób pierścień wokół ich
wroga prawie zamknął się, z wyjątkiem miejsca bezpośrednio przed potworem, gdzie
spoczywała rodzicielska plama. Być może bezruch głównego kleksa miał na celu uśpienie
czujności ofiary. Tak się przynajmniej wydawało, ponieważ pierwszy świecący przybysz
najwyraźniej nie zauważał lub nie troszczył się o swe potomstwo leżące teraz nieruchomo na
ziemi.
Dan nie wiedział, co stanowiło sygnał do podjęcia dalszej walki, ale dwa wolne końce
pierścienia poderwały się, aby połączyć się z rodzicem. Pierścień przewrócił potwora,
wrzeszczącego i machającego łapami, na plecy. A główna istota uniosła połowę swego
cielska, a potem opadła miażdżąc jeńca. Ten próbował dźwignąć się, lecz zakołysał się
jedynie otoczony, teraz całkowicie połączonym, pierścieniem.
Chociaż pokonany, potwór nie poddał się. Plama wirowała wokół niego zmieniając
bezustannie kształt, gdy zmagający się w jej wnętrzu potwór szarpał się i walił na oślep. Ale
szamotanina stopniowo ustawała. Kleks zaciskał się, kurczył, malał, aż w końcu stał się
nieruchomą kulą.
— Trawi — powiedział Tau. — No dobra, to zobaczyliśmy, jak wygląda walka
potworów.
— Co to jest? Dan, szukając wyjaśnienia, zwrócił się do Meshlera, który powinien coś
wiedzieć na lemat miejscowych, dzikich istot.
— Nie wiem. — Strażnik, osłupiały, nadal gapił się na kulę. — To nie jest zwierzę
stąd. Nie pierwszy tego typu przypadek… To są dwa… trzy, jeśli liczyć to, co ono zjada —
powiedział Dan. Tamten mrówkoród i te dwa. Mrówkoród z pewnością pochodził z odległego
świata. A te być może też.
— Ale — Meshler z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę — sprowadzanie obcych
istot bez zgody władz jest sprzeczne z prawem. Ludzie z Trosti nie…
— Kto powiedział, że zostały sprowadzone? A jeżeli tak, to czy w takiej formie? —
zapytał Tau. Jeśli oni mają skrzynkę, te potwory mogą być wynikiem procesu uwstecznienia
zupełnie innych stworzeń. Oczywiście, ludzie z Trosti cieszą się dobrą opinią, ale czy jesteś
całkowicie pewien, Meshler, że to jest część ich badań?
— To jest obszar pod zarządem Trosti, objęty ścisłą tajemnicą — powiedział wolno
strażnik.
— Rozkazy można niekiedy wydawać w celu ukrycia czegoś rzekł lekarz, wyrażając
coś, czego wolni kupcy nauczyli się już dawno.
— Po co komuś potwory? — Dan spojrzał na świecące plamy, a potem w ciemność.
Pragnął zapomnieć o przebiegu obserwowanej walki, chociaż nie darzył sympatią bestii, która
przegrała.
— Być może nie potwory dla nich samych przyznał Tau. Te prawdopodobnie
powstały w wyniku przeprowadzenia jakichś badań naukowych przy użyciu promieniowania.
Ale takie promieniowanie można zastosować także w inny sposób. Załóżmy, że ktoś ukrył
taką skrzynkę w jakiejś posiadłości. Jak długo osadnik potrafiłby wytrzymać z nią, gdyby
jego zwierzęta zaczęły zmieniać się w takim stopniu i tak szybko? To doskonały sposób, aby
wykończyć osadników. Albo też, gdyby potrafili za pomocą tego promieniowania wpływać
na istoty ludzkie…
Dan usiadł prosto. Tau dał wyraz obawom, które on sam podzielał. Ale Meshlera
bardziej zainteresowała pierwsza część rozważań lekarza.
— Dlaczego chcieliby pozbywać się osadników?
— Wiesz więcej ode mnie na temat swojej własnej planety. Zapytaj więc o to samego
siebie. Zastanawiam się, czy to stworzenie potrafiłoby się wspiąć tutaj. — Tau obserwował
plamę. — A także, jak długo trwa, zanim on po takiej porcji pożywienia…
Dan podniósł się. Na jego rodzinnej planecie żyły wielkie gady, które zjadłszy duży
posiłek były potem ospałe przez wiele następnych dni. Nie można wprawdzie oceniać
nieznanych stworów na podstawie tego, co wiadomo o innych gatunkach, ale mogli
oczekiwać, że mają tu do czynienia właśnie z takim przypadkiem. Odwrócił się, żeby
poszukać mgiełki pola siłowego. Powinni widzieć ją stąd i ustalić drogę, na wypadek, gdyby
brachowi udało się zlikwidować pole promieniowania.
— Nie ma żadnego powodu… — Meshler nadal rozmyślał o problemie osadników. —
Nie ma żadnego powodu do wypędzania ich. A Rada z pewnością nic nie wie na temat
takiego… tego działania.
W porządku. Wydostańmy się stąd, to będziesz mógł im wszystko o nim opowiedzieć
— odparł Tau. — Czy pole nadal jest włączone? — zapytał Dana.
Tak — rzadka mgiełka pozostawała nie naruszona. Ile czasu upłynie, zanim będą
musieli uznać, że brachowi się nie powiodło? A ile, zanim kleks podniesie się, szukając
pożywienia? Czy potrafi się wspinać? Dan wolał nie domyślać się tego. Pomimo to jego
umysł nie przestawał mu podpowiadać, że nie ma żadnego powodu, żeby podejrzewać, iż nie
potrafi.
Spróbował skupić się na najważniejszej w tej chwili sprawie — określeniu
najbliższego punktu mgiełki. Uznał, że leży on w kierunku północnym i przekazał tę
informację towarzyszom.
— Pozostaje pytanie, czy zostajemy tutaj, czy próbujemy dotrzeć do pola, zanim nasz
gość zbudzi się ze swego poobiedniego snu — powiedział Tau. Zastanawiam się, ile
kolejnych niespodzianek czeka nas jeszcze.
Dan nie słuchał dalej, gdyż zobaczył, że mgiełka drgnęła. Czy brachowi udało się? Ale
bariera nie zniknęła. Jednakże po chwili nastąpiło drugie drgnięcie, a potem pole siłowe
zniknęło.
— Wyłączone!
Ruszajmy się! — Tau schylił się i podniósł coś, co Meshler położył obok swojej torby.
Była to pochodnia zrobiona z gałęzi. Lekarz zważył ją w jednej ręce, jak gdyby oceniał jej
przydatność jako broni, a następnie wepchnął pniak za pas.
Dan prawidłowo określił położenie najbliższego punktu leżącego poza
oddziaływaniem pola. Ziemia była tam wyrównana i umożliwiała szybsze poruszanie się.
Rzucił ostatnie spojrzenie na świecącą plamę, ale ta pozostawała tak spokojna, że można by ją
uznać za skałę.
Zrzucił drabinę na zewnątrz, usłyszał, jak jej ciężki koniec uderzył o ziemię i przeniósł
ciężar ciała na drugą stronę. Ale opuszczając się w dół, nadal spoglądał pomiędzy podpory,
obserwując potwora. Wolał, żeby nie musieli uciekać przed jego atakiem.
Od otwartej przestrzeni oddzielały ich gęste i splątane zarośla, przez które wcześniej
przeprowadził ich Meshler. Gdy biegli w ich kierunku, Tau wyciągnął pochodnię zza pasa.
— Czy te zarośla trudno się palą? — Zrównał się ze strażnikiem, żeby zapytać.
— Jest zima i liście są wysuszone. Opadną na wiosnę, zastąpione przez świeże. Co
chciałbyś zrobić?
— Ustawić za nami ścianę ognia… dla pewności, że nie czekają nas inne paskudne
niespodzianki.
Znów chwycili się za ręce i Meshler powiódł ich przez krzaki. Kiedy znaleźli się na
otwartym terenie, Tau podpalił pochodnię. Buchnęła gwałtownym płomieniem, a lekarz
odwrócił się, okręcił ją ponad głową i cisnął w gąszcz.
— To jest doskonała latarnia — zaprotestował Dan.
— Być może. Ale skoro nie można ponownie ustawić pola, jest to najlepszy sposób na
powstrzymanie pościgu. Nie mam ochoty, aby cokolwiek z tego potwornego terenu szło po
moich śladach!
Pędzili co tchu przez otwartą przestrzeń. Kiedy, potykając się, wpadli na drogę
pozostawioną przez pełzacz, za nimi rosła ściana ognia.
— Dokąd teraz? Dan był pewien, że Meshler zrezygnuje z wyprawy drogą oświetloną
przez lampy. Ale strażnik zwrócił się właśnie w jej kierunku.
Nadal potrzebujemy środka transportu… i to bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza że
oni będą chcieli pojmać nas po tym… — Wykonał gest w kierunku ognia, który w tej chwili
nie tylko rozprzestrzeniał się na ziemi czerwono—żółtym pierścieniem, ale także wystrzelał
w górę obejmując drzewa.
— Po prostu wejdziemy i weźmiemy… — Dan nie ruszał się. To jest mniej więcej
takie głupie, jak podejmowanie walki z potworami…
— Nie. Meshler zachował przynajmniej trochę rozsądku. Poczekamy. — Rozejrzał się
dookoła, zdejmując torbę z ramienia. Możemy spróbować przedostać się w innym miejscu,
nieco wyżej.
Chodziło mu o wyrwę pozostawioną przez pełzacz, biegnącą pomiędzy nieco
wyższymi skałami. Była trochę osłonięta rozkruszonymi kawałkami ziemi. Gdyby mieli
miotacze, byłoby to doskonałe miejsce na przygotowanie zasadzki. Czy Meshler sądzi, że
ogień zwróci czyjąś uwagę i sprowadzi tutaj pojazd, który uda im się zdobyć? Ale bez
broni…?
— Co zrobisz? — dopytywał się. Zatrzymasz ich machaniem ręki?
Po raz pierwszy usłyszał głos przypominający zardzewiały, hałaśliwy zgrzyt. Czy to
możliwe, że Meshler się śmiał?
— Coś w tym rodzaju. O ile będziemy mieli tyle szczęścia, że ktoś przybędzie
zobaczyć, co się dzieje.
Wyjął coś z torby, ale Dan nie widział, co. Wyglądało na to, że strażnik nie zamierza
zdradzić swojego planu. Najrozsądniejsza rzecz, którą mogli on i Tau — zrobić, to uciec i
pozostawić Meshlera jego głupocie. Ale nie mieli czasu na podjęcie decyzji. Do ich uszu
doszedł dźwięk zbliżającego się pełzacza.
Dan i Tau pospiesznie ukryli się za niskim wzniesieniem. Strażnik stał po przeciwnej
stronie drogi i tak dobrze się schował, że Dan nie wiedział, gdzie on leży.
Pełzacz posuwał się z maksymalną prędkością. Silnik i rama trzęsły się, wydając przy
tym rozmaite piskliwe odgłosy. Zobaczyli, jak pełzacz zagłębia się dziobem w wąwóz i mija
ich klekocząc. Przez cały czas Dan z napięciem oczekiwał na atak Meshlera. Kiedy jednak nic
nie nastąpiło, odetchnął z ulgą. Najwidoczniej strażnik zrezygnował ze swojego szalonego
pomysłu.
Gdy pełzacz posuwał się dalej, ciemny kształt oderwał się od przeciwnej ściany i spadł
na drogę. Dan nie widział wyraźnie tego, co się dalej działo, ale wydawało mu się, że Meshler
rzucił coś na tył maszyny. Pełzacz potoczył się jeszcze kawałek, a potem zaczęła się w nim
kłębić para.
Z kabiny dobiegał kaszel i niezrozumiałe dla Ziemian okrzyki. Drzwi z jednej strony
otworzyły się i na zewnątrz wyskoczył człowiek. Ogień z miotacza wymierzonego w górę
rozświetlił ciemności. Dzięki temu Dan zobaczył, jak dwóch kolejnych mężczyzn wypada z
krzykiem z kabiny, zasłaniając twarze. Miotacz wypadł z ręki swego właściciela i leżał teraz
na zboczu drogi, wysyłając wzdłuż niej swój śmiercionośny promień, który odbijał się od
wąskich ścian przepaści.
Światło miotacza nadal zapewniało im możliwość obserwacji tego, co się dzieje.
Pełzacz, z rozwartymi na oścież drzwiami kabiny, toczył się dalej, ale ludzie, którzy wypadli
z niego, leżeli nieruchomo. Jeszcze dwóch podjęło wysiłek wydobycia ręcznej broni. Jeden z
nich, zanim padł bez sił, zdołał wydostać swoją z torby.
Nagle pojawił się Meshler. Ruszył szybko równolegle do drogi. Wskoczył na pełzacz i
zawisł na otwartych drzwiach. Przez jakiś czas pełzacz wlókł go za sobą, aż w końcu strażnik
zdołał podciągnąć się i wśliznąć do środka. Ciężka maszyna poruszała się przez chwilę
zgrzytając, po czym stanęła.
Miotacz ciągle wysyłał ogień wzdłuż drogi. Dan i Tau, biegnąc, żeby przyłączyć się
do strażnika, ostrożnie ominęli tę wiązkę promieniowania. Tau przystanął przy pierwszej
leżącej postaci. Nie dotknął mężczyzny, lecz tylko wciągnął powietrze, a potem pospiesznie
wykonał serię szybkich oddechów dla oczyszczenia płuc.
— Gaz usypiający — powiedział do Dana. — A więc w rzeczywistości miał broń.
— I użył jej znakomicie! — Dan docenił umiejętności i zasługi strażnika. Ale co by
było, gdyby choć jeden z tamtych w pełzaczu miał dosyć czasu, żeby się właściwie
przygotować do strzału? Meshler mógł łatwo stracić życie. Dan przyklęknął na jedno kolano,
złapał rozładowujący się miotacz i wyłączył go kciukiem. Zabrakło teraz światła, uprzednio
pochodzącego od miotacza, zmuszony więc był poruszać się po omacku, od jednego ciała do
drugiego, zbierając resztę broni należącej do pokonanych.
Meshler, pomimo nadmiernej pewności siebie, zrealizował swój ryzykowny plan i
opłacił się on bardzo dobrze. Mieli pełzacz i cztery miotacze, choć jeden z nich był niemal
rozładowany, czyli środek transportu oraz broń.
Kiedy jednak Dan i Tau dołączyli do Meshlera, ten nie wyglądał na w pełni
zadowolonego. Pełzacz wolno, płynnie ruszył. Gdy przyjaciele gratulowali strażnikowi
sukcesu, ten odburknął tylko, jak gdyby myślał o czymś innym.
— Usuńcie ich z drogi, dobrze? — powiedział, gdy maszyna obróciła się przodem do
miejsca, z którego przybyła. — Ułóżcie ich porządnie za wzniesieniem. Prześpią to.
— Ale dokąd zamierzasz pojechać? — dopytywał się Dan.
— Wiesz, jak szybko porusza się taka maszyna? W tym pytaniu była pogarda. —
Oczywiście, możemy ją wziąć. A potem oni nas napadną, i to dużo wcześniej, nim dotrzemy
do posiadłości Cartla. Potrzebny nam jest planetolot lub wahadłowiec.
— Myślisz, że możemy po prostu wjechać do ich obozu i wybrać sobie taki rodzaj
środka transportu, jaki chcemy? zdumiał się Dan.
— Nie dowiemy się, dopóki nic sprawdzimy, czy to jest w ogóle możliwe,
nieprawdaż? — Stwierdzenie Meshlera brzmiało rozsądnie, ale rozsądek i jego propozycja
zupełnie się ze sobą nie zgadzały. — Pełzacz wyruszył z ich ludźmi w środku… teraz wraca.
Jak mieliby poznać, że to nie są ich ludzie? I macie miotacze…
Och! Wszystko to było w pewien chorobliwy sposób logiczne. Mogli skierować
miotacze na Meshlera, ale strażnik wiedział, że tego nie zrobią. A pełzacz porusza się bardzo
wolno.
Zapal dwie laseczki modlitewne Xampbremie tajemniczo powiedział Tau. — Uderz w
bęben, przywołaj siedem duchów Alba Nuca… Możliwe, że cytował jedno ze znanych sobie
zaklęć. — On jest wystarczająco szalony, żeby to zrobić. Po wszystkim, co już przeszliśmy,
równie dobrze możemy wziąć i w tym udział.
Dan i Tau przenieśli śpiących za jedno ze wzniesień i ułożyli ich, żeby oczekiwali
przebudzenia. W tym czasie pełzacz kierowany przez Meshlera, kołysząc się, mijał miejsce
zasadzki.
Dan był zadowolony — wchodząc do kabiny — że rzeczywiście, jak zauważył
Meshler, ma teraz miotacz. Ale… ale brach! Pod naporem ostatnich zdarzeń zapomniał o
swoim przyjacielu. On musi gdzieś być… nie mogą oddalić się i zostawić go.
Pełzacz, posuwając się swoim własnym śladem, dowiózł ich do dolinki o owalnym
kształcie. Kiedy spojrzeli w dół, Dan zaczął potrząsać głową i przecierać oczy. Było tam
coś…
— Wjedź szybko do środka! Tau wydał ten rozkaz gwałtownie, jak gdyby uciekali
przed niebezpieczeństwem.
Dziób pełzacza zagłębił się w ziemi. Poczuli się tak, jakby tracili orientację, podobnie,
jak to się dzieje w momencie wchodzenia w nadprzestrzeń. Ale przecież nie znajdowali się w
tej chwili na pokładzie statku.
Dan zamknął oczy, żeby odpędzić to dziwaczne uczucie. Po chwili otworzył je i
zobaczył, że pełzacz zjeżdża po stromym zboczu.
To przyprawiające o zawrót głowy rozmazanie obrazu, które poraziło ich chwilę
wcześniej, zniknęło. Na zboczu doliny widoczne były lampy. Chociaż żadnej z nich nie
ustawiono na maksymalną moc, świeciły wystarczająco silnie, żeby służyć za latarnie
naprowadzające. Tyle tylko, że wcześniej ich nie widzieli. Pozostawali w ciemności, dopóki
nie prześliznęli się przez coś, co przypominało dach, a stanowiło coś w rodzaju wieczka
zasłaniającego dolinę od góry.
— Zmiana pola widzenia — zamruczał Tau. z żadnej latającej maszyny nie można by
zauważyć tego miejsca.
Ale Dana bardziej w tym momencie zainteresował widok rozciągający się przed nimi.
Lampy oświetlały cztery beczułkowate budowle — zwyczajne budki, jakie znajdowały się w
każdym obozie zwiadowczym. Poniżej stały dwa budynki. Wyposażone w niskie ściany i
okryte gliną, wyglądały bardziej na wydrążone w ziemi aniżeli na wybudowane ponad jej
powierzchnią.
W tej chwili jednak najważniejszy był parking, znajdujący się po przeciwnej stronie
obozu. Stał tam następny pełzacz, poniżej planetolot, a dalej nieruchomy… Dan wydał
stłumiony okrzyk, ponieważ w wielkim dole dojrzał, balansujący na ogonie, statek
kosmiczny. W świetle stojących blisko lamp dyfuzyjnych widać było zrytą ziemię. A więc
statek lądował tu więcej niż jeden raz. Wiele razy statek musiał wznosić się i opadać, a ze
śladów na powierzchni wynikało, że pilot prowadził rakietę na ograniczonej mocy.
Planetolot… — Meshler skinął głową, jak gdyby przez cały czas domyślał się, że tak
będzie.
Obóz bynajmniej nie był wyludniony. Jacyś ludzie pędzili w stronę tego drugiego
pełzacza. W świetle lamp Dan zobaczył wyraźnie długą lufę rozrywacza. Co robiła tutaj ta
zakazana w cywilizowanym świecie broń, było oczywiście kolejną zagadką. Ponadto z
jednego z pokrytych ziemią budynków wznosił się metalowy drążek wielkie urządzenie
nadawczo—odbiorcze, za pomocą którego można było nie tylko skontaktować się z portem
na północy, ale być może także nadawać wiadomości w przestrzeń.
Meshler prowadził pełzacz ze stałą prędkością. Aby dotrzeć do planetolotu, będą
musieli przejechać obok tamtego drugiego pojazdu. Strażnik wcale nie miał zamiaru go
omijać. Być może sądził, że w ten sposób uda się ich sztuczka.
Kiedy zbliżyli się do podobnego, ruszającego już pełzacza, ten potoczył się kawałek
ze zgrzytem i zatrzymał się. Z jego kabiny wychylili się ludzie i zaczęli na nich krzyczeć.
Meshler pomachał im ręką przez okno. Być może miał nadzieje, że tym gestem zyska trochę
na czasie. Ściany pełzacza ochronią ich przez jakiś czas. Ale kiedy już wyjdą z niego, żeby
pobiec do planetolotu…
Dan trzymał miotacz w pogotowiu, oceniając pozostającą jeszcze odległość. Meshler
obrócił dziób pełzacza i ustawił go lak, aby ściany pojazdu posłużyły im jako osłona. Krzyki z
sąsiedniej maszyny stały się głośniejsze i bardziej natarczywe. Następnie dano im sygnał do
zatrzymania się strzelając z miotacza, którego ogień przeciął ziemię przed nimi.
Tau z trzaskiem otworzył drzwi. — Teraz! — Był już na zewnątrz i biegł w kierunku
planetolotu.
R
OZDZIAŁ
13
Schronienie w dziczy
Dan naciągnął kaptur w taki sposób, że jego wargi dotknęły mikrofonu tłumacza.
— Brach… do planetolotu! Nie wiedział, gdzie znajduje się stworzenie. Być może
uciekło już z obozu. Ale jeżeli nie. Dan musi je odnaleźć.
Do planetolotu, brach!
— Ruszaj się! — Meshler próbował wypchnąć Dana z kabiny pełzacza. Ale ten z
uporem trwał w fotelu i ręką wskazał strażnikowi, żeby sam wychodził.
— Brach… przyjdź do planetolotu! — zawołał raz jeszcze, opędzając się
równocześnie przed ciągnącym go Meshlerem.
Z gniewnym okrzykiem strażnik przecisnął się obok Dana i pobiegł za Tau. Jednak w
połowie drogi do planetolotu odwrócił się. Wycelował miotacz w ziemię przed sobą i
wystrzelił, żeby zatrzymać tych, którzy nadbiegali ich uwięzić.
Brach! Dan nie mógł czekać ani chwili dłużej. Opuścił kabinę i pobiegł zygzakiem w
kierunku planetolotu. Wokół niego, z prawa i z lewa, błyskały ognie z miotaczy. Strzały nie
miały na celu uzyskania więźniów — oddawano je, by zabić.
Zanim Dan dotarł do otwartych drzwi kabiny planetolotu, coś śmignęło w kierunku
statku. Rozpoznał bracha.
Równocześnie wpadli do środka. Tym razem jednak za sterami usiadł Tau, który
pierwszy znalazł się w planetolocie. Najwidoczniej z całych sił przycisnął klawisz
wznoszenia się, ponieważ maszyna wystrzeliła w górę pionowo z prędkością zbliżoną do
szybkości wznoszenia się statku kosmicznego. Dana i bracha na moment wcisnęło w fotele.
Zanim zdołali się pozbierać, planctolot, oddalając się ciągle od obozu z najwyższą
prędkością, jaką był w stanie rozwinąć, wdzierał się z wyciem w poranne niebo.
— Sądzę, że uciekliśmy! zawołał Tau. Nie zauważyłem innego planetolotu. Chyba, że
ponownie będą nas ściągać wiązką przyciągającą…
Na pewno mają takie możliwości. Przypomnijcie sobie, jak złapali nas poprzednio
stwierdził Dan. Przez cały czas oczekiwał powtórnego pojawienia się tej siły, która ściągnie
ich ku ziemi. Dlaczego Meshler jest przekonany, że zdołają uciec, skoro wcześniej im się to
nie udało? Obecnie, kiedy Dan miał czas na zastanowienie się nad tym, bardzo go to
zaciekawiło. Z pewnością strażnik nie zapomniał…
— Na północ i na wschód… — Meshler, jak gdyby był pewien, że nie mają się teraz
czego obawiać, pochylił się, aby sprawdzić wskaźnik kierunku. Tau posłusznie ustawiał stery,
aż wskazówka osiągnęła właściwy punkt na tarczy,
Brach przytulił się do Dana. Ten poczuł, że stworzenie dyszy z wysiłku, jaki włożyło
w ten pośpieszny bieg. Naciągnął kurtkę na leżącego na jego kolanach obcego.
— Żadnego przyciągania z ziemi… — Dan nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób tak
łatwo udało im się uciec.
— Przynajmniej jak dotąd skomentował Tau. Wyraz twarzy lekarza, widocznej w
przyćmionym świetle, mówił, że on także spodziewa się w każdej chwili pojawienia się tej
siły. Upływały kolejne minuty, a oni wciąż nie zostali złapani w obszar promieniowania. Lecz
nadal nie uspokoili się.
— Dostać się do posiadłości Cartla — powiedział Meshler, bardziej do siebie aniżeli
do nich. — Nadać przez ich mikrofon wiadomość do portu…
— I co chcesz im powiedzieć? — dopytywał się Dan. — Z pewnością twoje władze
wiedzą o tym wszystkim …
— Ale czy na pewno wiedzą? — przerwał Tau z namysłem. To nie byłby pierwszy
wypadek, że badacze wykroczyli poza posiadane zezwolenia i nie pierwszy, gdy wyniki ich
prac przerosły oczekiwania samych wykonawców.
— Lub pracują dla kogoś innego…
— Dla kogo? chciał wiedzieć Dan. — I dlaczego? Strażnik jednak zaledwie potrząsnął
głową. Było oczywiste, że jest wstrząśnięty wydarzeniami ostatniej nocy. Dawno już stracił
swoje służbowe podejście, które miał w łodzi ratunkowej. To, co tutaj zobaczył, z pewnością
przekonało go, że historia opowiedziana przez załogę Królowej jest prawdziwa, a na jego
własnej planecie dzieje się dużo więcej, niż wiedzą jego szefowie, zobowiązani do ochrony i
utrzymywania porządku w tym kraju.
— To pole siłowe… — powiedział. — Czy za pomocą swego przyrządu potrafisz
określić, czy ustawiono je ponownie?
— Nie. On odbiera promieniowanie, lecz nie określa jego rodzaju. Bez przerobienia
go nie mogę mieć pewności, czy docierające do niego sygnały pochodzą właśnie od pola
siłowego.
— Być może jest pewien sposób. — Dan odwrócił głowę, żeby mówić do mikrofonu
tłumacza. Brach nadal nosił na gardle bliźniacze urządzenie.
— Skrzynka… zostawiłeś dźwignie tak… Nie, nie mogłem tego zrobić…
— Jak to?
— Ludzie przychodzili i odchodzili. Mogli łatwo znaleźć. Przekręcić z powrotem…
wiec brach przechylił głowę i wykonał ruch rogiem teraz skrzynka nie działa.
Kiedy Dan przekazał tę informacjęi, usłyszał chrapliwy i świszczący oddech
Meshlera.
— Posiadłość Cartla. — Strażnik pochylił się do przodu, jak gdyby siła woli potrafił
sprawić, że dotrą szybciej do celu. — Musimy ostrzec posiadłość Cartla!
Dopiero wtedy jego towarzysze zrozumieli przyczynę jego niepokoju.
— Te potwory! wykrzyknął Dan.
— Ile… — dodał Tau.
Czy po tym zniszczeniu ściany siłowej ludzie, którzy są odpowiedzialni za ten obszar,
potrafią zagnać je z powrotem? Czy można uporać się z czymś takim jak świecąca plama…
oprócz, oczywiście, spalenia miotaczem? I, jak zapytał Tau, ile było tam potworów lub raczej
jakie? A len mrówkoród… czy nie uciekł już wcześniej i nie powędrował na północ?
— Ile ich jest i jakie, to słuszne pytania — powiedział ponuro Meshler. Będziemy
musieli ostrzec wszystkie najbardziej wysunięte na południe posiadłości. A nie mamy
żadnego wyobrażenia, z czym być może przyjdzie zmierzyć się osadnikom.
— Chyba że potrafisz ustalić, kto jest za to odpowiedzialny i wycisnąć z niego jakieś
informacje — odparł Tau. — Czy ta posiadłość rzeczywiście ma bezpośrednią łączność z
portem?
— Wszystkie mają odpowiedział Meshler.
Świtało, ale dzień nie zapowiadał się pogodny. Pomiędzy planetolot a odległe, zimowe
słońce wcisnęły się chmury. Potem zostali nagle zaskoczeni burzą deszczu ze śniegiem,
zamarzającego szybko na zewnętrznej powłoce pojazdu. Widoczność była bardzo zła. Tau
wskazał na wysokościomierz.
— Jakaś siła ściąga nas w dół.
— Ale nadal pozostajemy na kursie — odpowiedział Meshler. — Leć dalej!
Deszcz ze śniegiem tłukł o statek, a porywy wiatru spychały go z kursu. Tau więc, aby
utrzymać ich na właściwym szlaku, musiał bezustannie walczyć ze sterami. Wyglądało to tak,
jakby ktoś użył pogody jako broni, chcąc w ten sposób opóźnić ich dotarcie do celu podróży.
Z drugiej strony, taka pogoda mogła powstrzymać potwory przed zbytnim oddalaniem
się od lasów, znajdujących się za — teraz wyłączonym — polem siłowym.
Tau, który obserwował radar i wysokościomierz, odwrócił szybko głowę.
— Powinniśmy lądować — ostrzegł. — Mamy do wyboru: lądowanie lub ryzyko
katastrofy.
Dan nigdy nie leciał podczas takiej burzy. A ponieważ jej siła wciąż rosła, skłonny był
uwierzyć, że jeden z gwałtownych porywów wiatru może roztrzaskać ich o ziemię.
Zastanawiał się, czy w ogóle możliwe jest w takich warunkach bezpieczne lądowanie. Nie
można było w żaden sposób ocenić, czy znajdują się ponad zalesionym, czy otwartym
terenem.
— Uwaga! Tau nie czekał na zgodę towarzyszy.
Walczył z burzą, wiatrem i deszczem ze śniegiem. Przez cały czas obserwował radar,
który informował o tym, co znajduje się pod nimi. Dan zauważył, że znacznie zboczyli z
kursu wyznaczonego przez Meshlera, ale przynajmniej nie znaleźli się nad terenem
górzystym. Zamiast lecieć na północny zachód, byli spychani na południe.
Planetolot posuwał się z maksymalną prędkością i na możliwie największej
wysokości. Pędzili jedyną trasą, po której pozwalała im poruszać się burza na południe. I
żaden z nich nie wiedział, jak długo potrwają te zmagania z nią.
Ale w końcu deszcz ze śniegiem ustal. Pozostawił jednak ślady w postaci lodowego
pancerza na oknach kabiny. Lecieli zatem nic nie widząc, prowadzeni wyłącznie przez
przyrządy.
— Wylądujmy dopóki jesteśmy w stanie — przekonywał Tau. — Jeśli burza zaatakuje
ponownie, możemy tego nie przetrzymać. Jesteśmy zbyt oblodzeni, żeby utrzymać właściwą
wysokość.
— W porządku. Jeżeli potrafisz tego dokonać, ląduj — zgodził się niechętnie Meshler.
Dan okropnie się denerwował. Żałował, że nie trzyma sterów we własnych rękach.
Tau, jak każdy członek załogi Królowej, potrafił pilotować. Ale siedzenie tutaj w takiej
chwili, bez wykonania jakiegokolwiek gestu i czekanie na koniec… Musiał skupić się, żeby
zachować spokój.
Lekarz będzie musiał zniżyć lot i obserwować radar w poszukiwaniu odpowiedniego
miejsca do lądowania. Opuszczenie planetolotu przy tak silnym wietrze jest jednak prawie
niemożliwe. Skrzywione usta Tau dowodziły, iż zdaje sobie sprawę z tego, że może zdarzyć
się najgorsze.
Statek zawisł i natychmiast prawic przekoziołkował pod wpływem potężnego
podmuchu. Ale na szczęście nie zdarzyło się to po raz drugi. Meshler pochylił się w przód i
nosem nieomal dotknął tarczy radaru, jak gdyby w ten sposób mógł wymusić potrzebny im
odczyt.
— Teraz! rozkazał gniewnie.
Lądowali. Dan domyślił się tego. Dzięki wielkiemu wysiłkowi woli nie patrzył na
tarczę, ani nie obserwował walczącego ze sterami Tau. Zapiął pas bezpieczeństwa wokół
siebie i bracha. Meshler nacisnął przycisk uruchamiający pianę ochronną. Czekał, podczas
gdy galareta unosiła się coraz wyżej.
Ale tworzywo nie zdążyło podnieść się do poziomu ich ramion, gdy uderzyli o ziemię
z szarpnięciem, które wbiło ich głęboko w fotele. Z głuchym odgłosem rozłupał się i odpadł
duży kawał lodu przykrywającego okna kabiny.
Natknęli się na grubą ścianę roślinności. Jak się okazało, była tak blisko nich, że
czubki gałęzi dotykały kabiny. Gdy Dan otworzył drzwi, aby piana ochronna mogła
wypłynąć, do środka wdarł się lodowaty deszcz. Dan uwolnił bracha i usadowił go na drugim
siedzeniu planetolotu. Polem naciągnął kaptur i wyszedł zobaczyć, jak wygląda miejsce, w
którym wylądowali.
W chwilę później stał zmrożony czymś więcej niż tylko wiatrem i deszczem.
Zrozumiał, jak wielkie mieli szczęście. Albowiem kiedy spojrzał na ogon planetolotu,
zobaczył krawędź skały, na której osiedli. Ta wysepka bezpieczeństwa była tak niewielka, że
Dan prawie nie był w stanie uwierzyć, iż w ogóle tego dokonali. Wokół rozciągał się
olbrzymi obszar splątanej roślinności.
Skała pod stopami była niebezpiecznie śliska od zamarzającego deszczu. W butach
kosmicznych potrafił jednak utrzymać równowagę, kiedy, wspierając ręce w rękawicach o
planetolot, przedzierał się do tyłu, by dokładnie obejrzeć uskok skalny. Nie ośmielał się
podchodzić bliżej do krawędzi, niż było to konieczne, żeby prześliznąć się wokół planetolotu
na drugą stronę. W trakcie poszukiwań nie dostrzegł jednak nic więcej ponad to, co odkrył od
razu. Dokonali ryzykownego lądowania na wąskiej, sterczącej w przestrzeń skale, mając tuż
przed sobą gęstą roślinność. Ale podwozie zaczęło przymarzać do skały.
Meshler i Tau również czołgali się wokół statku. Najpierw przebrnęli przez gęstą
pianę, która zgromadziła się pod drzwiami. Deszcz rozrzedzał ją, a jednak nie zniknęła
całkowicie — raczej zamarzła. Kiedy tamci dotarli do Dana, ukryta pod osłoną twarz Tau
była lekko zielona z przerażenia, a Meshler wolno potrząsał głową.
— Do licha! — wykrzyknął strażnik. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem! Co
za szczęście! Długość ręki… stopy… czy to w tę stronę, czy w tamtą… — Znów potrząsnął
głową, gapiąc się na planetolot.
— Powiadają — głos Tau brzmiał obco — że jeżeli człowiek urodził się, aby utonąć,
to nie umrze od miotacza. Wydaje się, iż mamy podstawy wierzyć, że nie jest nam jeszcze
pisane umrzeć. A teraz — zwrócił się bardziej energicznie do Meshlera czy wiesz, gdzie
jesteśmy?
— W znacznej odległości od naszego kursu… wysunięci na południowy zachód. To
właściwie wszystko, co potrafię powiedzieć. Ale nie możemy wystartować, dopóki nie
poprawi się pogoda. Lecz kiedy to nastąpi… — Wzruszył ramionami.
— Jeśli w ogóle wystartujemy — poprawił Dan. Bardzo ostrożnie przykucnął, żeby
spojrzeć na podwozie. Było oczywiście oblodzone. Ponadto przesączyło się tam trochę gęstej
piany, mieszając się z na wpół stajałym i zamarzającym deszczem ze śniegiem. Najwidoczniej
skała obniżała się ku środkowi, gdzie spoczął planetolot. Zanim wystartują, będą musieli
starannie rozmrozić podwozie. Zwrócił na to uwagę, podczas gdy pozostali dwaj przykucnęli,
żeby zobaczyć.
Przynajmniej pełni teraz rolę kotwicy. Im silniej przymarza, tym mniejsza jest szansa,
że zostaniemy stąd zrzuceni tam. — Ta u wskazał w kierunku przepaści. — Przeczekajmy
burzę, a potem uwolnimy planetolot i wystartujemy. Ale lepiej zrobimy, jeśli teraz wrócimy
do środka.
Miał rację. Zimno przenikało nawet przez ocieplane ubranie. Strząsnęli z siebie lód i
śnieg i wspięli się z powrotem do planetolotu, który raz po raz kołysał się niebezpiecznie pod
pchnięciami wiatru. Czy któryś z porywów okaże się aż tak silny, że zerwie ich „kotwicę”?
Meshler podzielił kolejną porcję jedzenia. A Dan przeszukał pomieszczenie
magazynowe i stwierdził, że nie jest jeszcze najgorzej z zapasami; nawet jeżeli mała torba,
którą Meshler niósł na ramieniu, była pusta. W magazynie znajdowały się dwie skrzynki
jedna z żywnością, a druga z lekami i przyborami medycznymi oraz lornetka i nieco
ładunków do miotacza.
— Dobrze się o nas zatroszczyli — skomentował Dan, kiedy z powrotem schował do
pomieszczenia większość tego, co znalazł.
— A co z połączeniem? Czy nie możesz wywołać tej posiadłości, przekazać im
informacji i poprosić, żeby ją podali innym osadnikom?
Po powrocie do planetolotu Meshler zajął fotel pilota. Teraz odrzucił do tyłu kaptur i
rozpiął kurtkę.
— Ta burza przerwała wszelką łączność. Ale skoro tylko się skończy… Tymczasem
chodźmy spać.
To była jedyna rozsądna rzecz, którą mogli zrobić. A na samą wzmiankę o śnie Dan
poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony. Od chwili, gdy schowali się w jamie pomiędzy
skałami i odpoczywali na zmianę, upłynęły więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale, jako
że planetolot od czasu do czasu trząsł się pod naciskiem podmuchów wiatru. Dan zastanawiał
się, czy potrafią zasnąć, wiedząc, że mogą być zrzuceni w przepaść.
W rzeczywistości jednak usnął, tak jak i jego towarzysze. Kiedy przebudził się,
upłynęło kilka sekund, zanim w pełni odzyskał przytomność i świadomość tego, gdzie się
znajduje. Planetolot przestał się trząść pod naporem wiatru i nie było słychać bębnienia
deszczu o blachę. Czuł na sobie gorący ciężar leżącego na nim w poprzek bracha. Wygramolił
się spod zwierzęcia, a ono sapnęło i wydało cichy pisk skargi. Dan spojrzał przez okno lub
raczej spojrzałby, gdyby nic gruba powierzchnia pokrywającego je, iskrzącego się lodu.
Docierał jednak stamtąd taki blask, że szef transportu pomyślał, iż może to być jedynie
światło słoneczne. A jeśli burza minęła, to najwyższy czas, aby ruszali w drogę. Poruszając
się, potracił fotel przed sobą i Tau, kaszląc i rozglądając się wokół, podniósł głowę z oparcia.
— Co… — zaczął i dopiero wówczas uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje.
— Tam, na zewnątrz świeci słońce… być może… — Dan wskazał na okno.
Tau obrócił się i spróbował otworzyć drzwi. Stawiały opór, tak jakby mróz założył
dodatkowy zamek, lecz po chwili ustąpiły. Tau popchnął je i otworzył. Poczuli przenikliwy
chłód, który zaparł im dech w piersiach, a słońce zaświeciło im prosto w oczy.
Lekarz spuścił nogi na zewnątrz kabiny, lecz pośliznął się i złapał za krawędź drzwi.
Czyniąc wiele hałasu opadł na kolana. Jednak nadal trzymał się, wisząc w otwartych
drzwiach.
Z trudem odwrócił się, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Kiedy Dan ujrzał twarz Tau, miała
ona taki wyraz, jakby dostał on strzał z miotacza z odległości wystarczającej do osmalenia.
Ostrożnie wciągnął się z powrotem do kabiny. Najwidoczniej nie mógł poruszać nogami,
gdyż podciągał się na rękach, dopóki ponownie nie znalazł się w fotelu. Potem gwałtownie
zatrzasnął drzwi.
— Gładki lód powiedział. — Nic sądzę, żeby ktokolwiek potrafił na tym ustać, nie
mówiąc już o chodzeniu.
Meshler otworzył drzwi po swojej stronie i gapił się na powierzchnię ziemi.
— Z tej strony to samo — dodał.
— Zanim wystartujemy, musimy uwolnić podwozie — powiedział Dan. — Ogień z
miotacza ustawionego na minimum? — sformułował to jako pytanie.
— Potrzebujemy czegoś w rodzaju liny ratunkowej dla tego, kto podejmie się to
zrobić — skomentował Tau. Czy mamy wśród zapasów coś takiego?
Dan odepchnął bracha i otworzył szafkę, którą przeszukał poprzedniej nocy. Nie
pamiętał, by widział jakąś linę, ale może coś takiego tam było. Niestety, nic nie znalazł.
— Co to jest? — Meshler obrócił się na fotelu i wskazywał ponad głową Dana jakiś
ciasno zwinięty przedmiot. Szef ładowni sięgnął ręką. Okazało się, że nieprzemakalny brezent
z tworzywa sztucznego. Być może służył do ochrony planetolotu przed burzą. Planetolot z
Królowej nie miał w wyposażeniu czegoś takiego.
— Potniemy to na pasy, powiążemy i będziemy mieli naszą linę. — Meshler
przygotował się do pracy, wyjmując zza pasa ostry nóż o długim ostrzu.
Było to jednak trudne zajęcie, ponieważ tworzywo sztuczne, wystarczająco
wytrzymałe, żeby chronić od burzy, nie poddawało się łatwo ostrzu noża. Strażnik ciął
cierpliwie, dopóki nie uzyskał trzech pasów. Pomimo oporu materiału związał je w długą linę.
Nie pytając, czy ktoś z pozostałych chce wyjść, by roztopić lód wokół podwozia, przywiązał
swe dzieło do własnego pasa. Gwałtownym ruchem opuścił osłonę kaptura, zapiął ciasno
wierzchnią kurtkę oraz spojrzał, czy Tau i Dan złapali mocno drugi koniec liny.
To nie powinno potrwać długo… przy użyciu tego. — W dłoni osłoniętej rękawicą
trzymał przygotowany miotacz. Ponownie otworzył drzwi i wyśliznął się na zewnątrz.
Pomimo że trzymał rękę na ramie pojazdu, najwyraźniej nie mógł utrzymać równowagi.
Dan i Tau skupili uwagę. Trzymali linę okręconą wokół nadgarstków i zaciskali palce
na jej postrzępionych krawędziach. Meshler spróbował postawić krok. Stracił oparcie i
zniknął z pola widzenia. Obciążona lina ciągnęła ich do przodu, lecz oni ze wszystkich sił
starali się utrzymać w jednym miejscu.
Lina drżała i okręcała się, jak gdyby Meshler ślizgał się na wszystkie strony. Ile czasu
zabierze mu stopienie lodu? Dan czuł ból w ramionach. Jego nadgarstki zbielały i zaczęły
drętwieć w miejscach, gdzie wrzynało się tworzywo sztuczne.
Nagle, kiedy myśleli, że wyczerpali wszystkie siły, w drzwiach pokazało się ramię.
Meshler wciągnął się do środka. Opadł na siedzenie, a Dan przechylił się ponad nim i z
trzaskiem zamknął drzwi. Strażnik otrząsnął się, zrzucił rękawice i usiadł. Kciukiem wcisnął
klawisz startowy i Dana odrzuciło do tyłu. Przycisnął bracha, który krzyknął i spróbował się
wydostać.
Znaleźli się w powietrzu i szybko wznosili się, chociaż mogli się tego tylko domyślać.
Zamarznięte okna nadal zasłaniały widok.
— Zniosło nas na południe powiedział Meshler— — Dlatego polecimy na północ,
choć nie jestem pewien co do drugiego kierunku, to znaczy, jak daleko zepchnęło nas na
zachód.
Co z mikrofonem? — zapylał Tau. Meshler odczepił mikrofon pokładowy i zapiął na
szyi zatrzask, przeznaczony na gardło pilota.
— Wzywam Cartla… Cartla… Cartla wypowiadał kilkakrotnie nazwisko.
Wszyscy oczekiwali na jakąś odpowiedź. Ale rozległ się tylko charczący, hałaśliwy
chrzęst, prawie tak samo nieprzyjemny jak wrzaski potwora.
— Zakłócenia. — Meshler odłożył mikrofon. — Nic się przez nie nie przebije.
— Czy to normalne? chciał wiedzieć Tau.
— Skąd mogę wiedzieć? — Strażnik jak zwykle wybuchnął. Oczy odrobinę zapadły
mu się, a na twarzy pojawiły się zmarszczki, jak gdyby od chwili ich pierwszego spotkania
postarzał się o całe miesiące. — To jest dla mnie, jak się okazuje, nie znany kraj. Ale te
dźwięki są tak głośne i uporczywe, że powiedziałbym, iż muszą być nadawane celowo.
— Mogą spodziewać się, że nadamy ostrzeżenie — rzeki lekarz. — No dobra, od nas
zależy, czy polecimy osobiście, skoro nie możemy wysłać wiadomości.
Lecieli na północ, ponieważ zniosło ich na południe i na wschód, a Meshler był
przekonany, że zboczyli także na zachód. Ale skąd strażnik miał pewność? Nie było żadnego
punktu, na który mogliby się nakierować. Gdyby Meshler zdołał nawiązać łączność z
posiadłością, mogliby wykorzystać jej nadajnik jako radiolalarnię. Teraz nic dysponowali
niczym, oprócz domysłów strażnika. A kraj pod nimi był niezbadaną dziczą — i być może
krył w sobie jeszcze dodatkowe niespodzianki, takie jak np. obóz w dolinie.
Burza już nie szalała, a podczas lotu z okien kabiny z wolna znikały lodowe zasłony.
Widzieli więc, że dzień jest wyjątkowo pogodny. Meshler znalazł mały monitor, który ustawił
w taki sposób, że mogli oglądać krainę w dole.
Sądząc po pozycji słońca na niebie, był wczesny poranek. Oznaczało to, że przespali
część poprzedniego dnia oraz całą ostatnią noc — była to strata czasu, która martwiła
Meshlera. Chociaż, uwzględniając odległość pomiędzy doliną a posiadłością Cartla, nie
powinien się niepokoić, że którykolwiek z uwolnionych stworów już tam dotarł.
Nie było w dole żadnej kolejnej dolinki ukrytej pod nietypowym ukształtowaniem
terenu, żadnej innej maszyny w powietrzu, żadnych pełzaczy, ani też śladów pojazdów na
ziemi. Pod nimi rozciągał się jednostajny krajobraz rzadkich lasów, przeciętych dwiema
dużymi rzekami. Tu i ówdzie pojawiały się obszary nagich skał. I nigdzie żadnego znaku, że
jest tu coś więcej, poza dziczą — jak wcześniej twierdził Meshler.
R
OZDZIAŁ
14
Posiadłość Cartla
Od czasu do czasu strażnik próbował uruchomić mikrofon, ale wciąż słyszeli
wyłącznie trzaski zakłóceń. Nagle Meshler wskazał na rzekę o oblodzonych brzegach.
— Veecorox!
— Widziałeś ją już kiedyś? zapytał Tau. Dan pomyślał, że lekarz jest być może
zaniepokojony ich niezbyt dokładnie ustalona trasa.
W ubiegłym roku wyprawa dotarła aż do tego miejsca. Meshler usadowił się głębiej w
fotelu pilota i rozluźnił się, tak jakby poczuł ulgę. Najwidoczniej strażnik, podobnie jak oni,
denerwował się z powodu nieznanego kursu planetolotu.
— Wystarczy, że będziemy się posuwać wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie zasila ją
dopływ Corox, a potem skręcimy na wschód. Tam zaczyna się posiadłość Cartla.
Przechylił maszynę i skręcił, aby prowadzić ją wyznaczoną trasą. Na ziemi pod nimi
nie było widać żadnych śladów, wskazujących na to, że ludzie byli tutaj kiedykolwiek.
— A zatem wasze południowe ziemie są w większości dziczą — stwierdził lekarz.
— Oczyszczanie terenu jest trudne. Sprawdzanie i utrzymanie urządzeń
mechanicznych jest zbyt kosztowne i nie możemy pozwolić sobie na stały dopływ paliw oraz
zatrudnienie techników, którzy obsługiwaliby i naprawiali maszyny. A koni, dwurożców z
Astry czy jakichkolwiek innych zwierząt pociągowych z odległych światów osadnicy nie
sprowadzają tutaj… a przynajmniej nie w pierwszym pokoleniu. W stacji badawczej próbują
wyhodować jakąś rasę, która potrafiłaby żyć tutaj bez stałej kontroli człowieka. Występuje tu
pewien miejscowy owad — much tork który atakuje oczy zwierząt. Jak dotąd nie zdołaliśmy
temu zaradzić. A tutejsze zwierzęta wcale się nie nadają do ciężkiej pracy. Mamy więc
urządzenia mechaniczne, które są wspólną własnością wszystkich posiadłości. Przenosi się je
z miejsca na miejsce. Poza tym w razie suszy osadnicy próbują stosować wypalanie. Pożary
wymagają jednak kontroli, a to oznacza, że potrzebni są ludzie do pracy.
— A więc osadnictwo nie rozwinęło się zbytnio od chwili przybycia tutaj pierwszych
osadników? — zapytał Tau.
Dan zobaczył, że strażnik zaciska usta, tak jakby poczuł się obrażony tą uwagą.
— Trewsworld — odpowiedział Meshler — zrobił wystarczająco wiele, aby się
usamodzielnić. Nie zostaniemy poddani kolejnej fali osadnictwa… jeśli o to ci chodziło. —
Przerwał i spojrzał na Tau, a Dan zobaczył cień niepokoju na jego twarzy. Sądzisz… że o to
może chodzić?
— Istnieje taka możliwość, czyż nic? — odparł Tau. Przypuśćmy, że stracilibyście to,
co zdobyliście z takim trudem. Albo choćby część z tego. To już jest powód, żeby uznać was
za niesamodzielnych.
Dan zrozumiał. Każda planeta, na której osiedlają się ludzie, musi rozwijać się i co
roku wykazywać znaczącymi przyrostami ludności oraz wysyłanych towarów. W
przeciwnym wypadku Wielkie Biuro do Spraw Osadnictwa zgodnie z prawem może podjąć
decyzję o wymianie władz i ludzkości. Wówczas dotychczasowi osadnicy, o ile nie są w
stanie wykupić swych ziem, tracą wszystko, co zdobyli tak ciężką pracą.
— Ale dlaczego? — zapytał Meshler. Jesteśmy planetą, na której osadnictwo dopiero
się zaczyna. Każdy napotka tutaj dokładnie te same trudności, z którymi my walczyliśmy od
początku. Nie ma tu niczego, co zainteresowałoby ludzi z zewnątrz… żadnych bogactw na
tyle wartościowych, żeby opłacało się je wydobywać…
— A co z tą skałą z rozbitej skrzynki z pełzacza poszukiwaczy? — zapytał Dan.
Znaleźli coś, co uznali za tak wartościowe, aby to dokładnie zabezpieczyć. Zabito ich, a towar
zabrano. Być może tutaj, na Trewsworld, znajduje się więcej, niż ci wiadomo, Meshler.
— W trakcie jednej z wypraw — strażnik potrząsnął głową — przeprowadzono
badania skał i ziemi za pomocą specjalnych przyrządów. Występują tu normalne ilości żelaza,
miedzi i innych składników, ale nic na tyle wartościowego, żeby to wysyłać do odległych
światów. Sami wykorzystujemy to, co potrafimy. Poza tym być może tamtych ludzi nie
spalono miotaczem ze względu na to, co przewozili, ale z powodu tego, co zobaczyli. A skałę
zabrano, żeby nas zmylić. Mówiliście, że tam w pobliżu włóczył się mrówkoród. Być może
wyruszyli grupą, żeby go złapać.
— Całkiem możliwe — zgodził się Tau. — Proponowałbym jednak, żebyście jeszcze
raz przeprowadzili badania skał… o ile zostało wam na to dosyć czasu.
— Obóz w dolinie — powiedział Dan znajduje się tam już od jakiegoś czasu. Od jak
dawna działa tutaj stacją Trosti?
— Osiem lat… czasu planetarnego.
— A czy w tym czasie jakieś nowe posiadłości zostały wybudowane wokół niej? —
Teraz Tau podrzucił Danowi myśl, której ten szukał już od pewnej chwili.
— Cartl… zastanówmy się. Cartl zwołał ludzi do oczyszczania terenu wiosną
dwudziestego czwartego, zanim wzrosły trawy. Teraz mamy dwudziesty dziewiąty. Jego
posiadłość jest najbardziej wysunięta na południe.
A zatem upłynęło już pięć lat. Co z innymi osadami… od wschodu, zachodu, północy?
Na północy jest za zimno dla lafsmerów. Na północ od portu znajduje się tylko kilka
stacji badawczych. — Meshler odpowiedział natychmiast. — Na wschodzie mieszka
Hancorn, który osiedlił się w dwudziestym piątym. A na zachodzie… Lansfeld. Od
dwudziestego szóstego.
— Zatem upłynęły trzy lata od czasu, gdy przeprowadzono ostatnie oczyszczanie
terenu — zauważył Tau. A w poprzednich latach, ilu było nowych osadników?
Popędzany pytaniami Meshler, sądząc z wyrazu jego twarzy, już liczył.
— Aż do dwudziestego czwartego mieliśmy rocznie jedno lub dwa, a czasami trzy
nowe osiedla. W dwudziestym trzecim przybyły cztery statki pełne ludzi. Od tamtej pory
tylko jeden, a jego pasażerami byli głównie technicy i ich rodziny, którzy osiedlili się w
porcie. Rozwój osadnictwa uległ zahamowaniu.
— I nikt nie zwrócił na to uwagi? zapytał Dan. Jeżeli ktoś zauważył, nic na ten temat
nie mówił. Ludzie z posiadłości są w zasadzie samowystarczalni. Przybywają do portu
najwyżej raz lub dwa razy do roku… po prostu wtedy, kiedy mają towar do przekazania na
statek. W posiadłości mieszka jakieś pięć, sześć rodzin, które podpisują umowy. Do lżejszych
prac w polu używają samonaprawiających się robotów, które nie nadają się jednak do
oczyszczania terenu. Od czasu, kiedy zaczął się handel lafsmerami, żyje się łatwiej. Nie
trzeba uprawiać ziemi specjalnie dla ptaków. Wystarczy tylko udostępnić im przestrzeń
życiową i zasiać ze dwa pola smesu, którego ziarno jest dodatkowym pokarmem w zimie.
Lafsmery lubią miejscowe owady, a także kilka tutejszych roślin jagodowych i dobrze się
nimi odżywiają. Kupujący sądzą, że to właśnie nadaje wyjątkowy smak potrawom
przyrządzanym z ich mięsa i podnosi ich wartość. Lafsmery można wpuścić na częściowo
tylko oczyszczoną ziemię. Aby je dokarmiać, wystarczy posłużyć się robotem. Ale do
oskubywania ich z puchu, który wysyła się do innych światów, potrzeba ludzi… Te prace
wykonuje się późną wiosną. Puch zbiera się do puszek, przekazuje do portu, gdzie formuje się
go w bele.
— A więc doprowadzacie do tego, żeby stać się producentem jednego towaru?
Meshler ponownie okazał zaniepokojenie pytaniem Tau, jak gdyby do tej pory nigdy
nie zastanawiał się nad tym.
— Nie… no cóż… być może… tak. Hoduje się coraz więcej lafsmerów, ponieważ
tylko je opłaca się wysyłać. Tak, jesteśmy światem jednego produktu i w dodatku nie
powstają tu nowe posiadłości… — Meshler skrzywił usta. Jestem strażnikiem. Do moich
obowiązków należy tylko patrolowanie. Czasem rysuję mapy i uczestniczę w badaniach oraz
odwiedzam posiadłości leżące na pograniczu. Ale Rada… ktoś z pewnością wie, co się dzieje!
— Na pewno — zgodził się Tan. Pozostaje tylko sprawdzić, czy komuś nic zależało
na tym, aby tak właśnie się stało. Widziałeś, jak te smoki wykończyły lafsmery… a one
powstały, pod wpływem promieniowania, z zarodków współczesnych lafsmerów. Wyobraź
sobie, że jedna z tych okropności z obszaru pola siłowego, czy choćby ten mrówkoród,
wkracza na teren upraw? Albo też jedna z tych skrzynek zostaje ukryta w jakimś oddalonym
rejonie i poraża wszystkie ptaki przechodzące w jej pobliżu…
Im prędzej dotrzemy do Cartla i uzyskamy łączność ze światem, tym lepiej! —
powiedział zaniepokojony Meshler.
Wkrótce dolecieli do miejsca, gdzie rzeka wraz ze swoim dopływem łączyły się w
kształcie litery V. Meshler skręcił i ruszył wzdłuż mniejszego, miejscami przykrytego lodem,
strumienia. Troszeczkę później lecieli już nad pierwszymi częściowo oczyszczonymi polami.
Dostrzegli grzędy, ale nie było widać lafsmerów. Na białej warstewce leżącego na ziemi
śniegu nie zostawiono żadnych śladów. Pierwsze pole przeszło w następne, także pozbawione
oznak życia. Meshler skręcił planetolotem i przeleciał nisko ponad zagospodarowaną ziemią.
Nic rozumiem. Te tereny to pola hodowlane… są to centralne miejsca, w których
znajdują się grzędy.
Raz jeszcze uruchomił kciukiem mikrofon i próbował wezwać właściciela posiadłości.
Lecz nadal słychać było zakłócenia, choć już nie tak głośne i męczące dla uszu.
Meshler zwiększył wysokość lotu i z maksymalną prędkością popędził naprzód.
Dwa następne pola… i na ostatnim zobaczyli wreszcie ptaki biegające na wszystkie
strony. Kiedy przesuwał się nad nimi cień planetolotu, zdawały się szaleć ze strachu. Próbując
wzlecieć, rzucały się na boki, nieudolnie rozpościerały i wykręcały skrzydła. Tratowały przy
tym niektóre mniejsze okazy. Ptaki tworzyły ciemną, kłębiącą się chmurę. Wreszcie
planetolot minął je.
— Przypuszczam — powiedział Tau — że takie ich zachowanie nie jest naturalne.
— Nie — odpowiedział Meshler krótko.
Za ustawionym w polu ogrodzeniem rozciągały się kolejne pola, które oczyszczono
staranniej niż te przeznaczone dla lafsmerów. Poprzez śnieg widać było jakieś uprawy. Rzeka
skręcała, a wzdłuż jej brzegu wznosiły się zabudowania mieszkalne i gospodarcze.
Nie był to dom, lecz szereg domów ustawionych w kwadrat. W środku zauważyli
wieżę nadawczą, wystającą znacznie ponad dachy budynków. W połowie jej wysokości
umieszczono znak firmowy Cartla; symbol, który jest na wszystkich towarach sprzedawanych
przez niego.
Domy zbudowane były z kamiennych bloków, ale pokryto je dachami z gliny. Pod
spodem ułożono jednak dachówki Dan wiedział o tym z taśm informacyjnych, które
przesłuchiwał przed wyprawą. Na wierzchniej warstwie ziemi gęsto posadzono cebulki roślin.
Wiosną zakwitną one barwnymi szeregami. A jesienią osadnicy zbiorą starannie ziarna i
zmielą na proszek, stanowiący na tej planecie coś w rodzaju kawy, uprawianej w odległych
światach.
Dan pomyślał, ze jak na świat, na którym nie ma żadnych miejscowych
niebezpieczeństw — a tak przynajmniej określano Trewsworld zabudowania przypominają
twierdze. Domy, których wszystkie drzwi otwierały się na wewnętrzne podwórze, były
połączone ścianami z gliny, również ozdobionymi roślinami.
Tuż przed brama, na wygładzonej ziemi, wybudowano parking. Po jednej stronie stał
pełzacz i mniejszy ślizgacz, według Dana nazbyt lekki, aby podróżować po tym dzikim i
pozbawionym dróg kraju. Meshler wylądował i wyskoczył na zewnątrz, zanim jeszcze ucichł
głos silnika. Zwinął ręce i zawołał głośno:
— Hej tam, w domu!
Posiadłość Cartla wydawała się opuszczona tak jak dwa pierwsze pola lafsmerów.
— Podaj swoje nazwisko! — Nagle ktoś zawołał cienkim głosem zza ściany tuż przed
nimi.
Meshler odrzucił do tyłu kaptur, odsłaniając twarz.
— Wim Meshler, strażnik. Znasz mnie?
Nie nadeszła żadna odpowiedź. Czekali, stojąc w chłodzie. Dan trzymał bracha. Po
chwili ciężkie drzwi uchyliły się ze zgrzytem.
— Wchodźcie, szybko!
Był to tak zdecydowany rozkaz, że Dan zerknął ponad ramieniem. To miejsce
przypominało oblężona twierdzę. Ale kto… lub co… doprowadziło mieszkańców do ukrycia
się w niej? Nie widzieli żadnego żywego stworzenia. Jedynie lafsmery, których przerażenie
było ostrzeżeniem, że nie wszystko jest w porządku.
Przecisnęli się przez wąskie przejście. Oczekujący tam człowiek natychmiast
zatrzasnął drzwi, jak gdyby spodziewał się, że sarna śmierć depcze im po piętach. Zaryglował
bramę, opuszczając sztabę.
Właściciel domu był wysokim mężczyzną, ubranym w futro, zarzucone luźno wokół
ramion jak peleryna. Puste rękawy łopotały, kiedy się poruszał. Należał do innej rasy niż
Meshler. Skórę miał ciemną, tak jak Rip, a włosy sztywne, niczym druciana szczotka.
Nosił koszulę ze skóry lafsmera, na której pozostawiono puszek, tu i ówdzie już
wytarty. Miał szeroki pas, za którym, zgodnie ze zwyczajem osadników, nosił dwa noże.
Jeden, zatknięty z przodu, służył do przygotowywania jedzenia i do wykonywania prac w
gospodarstwie. Drugi, umieszczony z tyłu w zdobionej pochwie, był oznaką dojrzałości i
używano go w rzadkich obecnie wypadkach zemsty honorowej.
Jego spodnie oraz buty uszyte były z włochatej skóry. Wszystko to sprawiało
wrażenie, iż jest nie mniej „opierzony” niż jego lafsmery. Była jednak pewna różnica. W ręku
trzymał pistolet na kule, pochodzący z dawnych czasów. Taki rodzaj broni Dan widywał tylko
w muzeach na Ziemi. Używano jej obecnie jedynie na niewielu prymitywnych światach,
gdzie ładunki do miotaczy są zbyt kosztowne i osadnicy sami organizują sobie broń.
— Meshler! Mężczyzna wyciągnął rękę, a strażnik uczynił to samo i obaj przycisnęli
łokcie w tradycyjnym powitaniu.
— Co się dzieje? — dopytywał się strażnik, nie przedstawiwszy nawet swych
towarzyszy.
Być może ty potrafisz nam powiedzieć — odparł tamten ostro. — Lub raczej powiesz
to wdowie po Jaycorze. Ledwo wrócił tu ostatniej nocy… Zdążył opowiedzieć nam jedynie
niesamowitą historie o potworach i ludziach. Przeprowadzał kontrolę odległych pól, kiedy
napadnięto na niego.
— Napadnięto na niego? powtórzył Meshler. Właśnie tak. Nigdy nie widziałem takich
ran!
Skryliśmy się, kiedy zauważyliśmy, że coś nie jest w porządku z nadajnikiem…
zakłócenia! Kaysee zabrał planetolot i poleciał do portu. Zrobił to, zanim zorientowaliśmy się,
że Angria i dzieci nie powróciły! Próbowałem zatrzymać ich przez mikrofon w posiadłości
Vanatara… bez rezultatu. Inditra i Forman wyruszyli dużym transporterem, żeby tam dotrzeć
pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, jak gdyby koniecznie musiał opowiedzieć to komuś.
Meshler, nadal trzymający jego ramię w uścisku, przerwał ten potok wymowy:
— Nie wszystko naraz. Yanalar… zatem on w końcu zakłada swoją posiadłość?
— Tak, prosili nas przez nadajnik, żebyśmy zabrali się do oczyszczania terenu. Ja
znów miałem drgawki, ale Angria, Mabla, Carie i dzieci oraz Singi, Refal, Dronir, Lanlgar…
wszyscy wyruszyli planetolotem towarowym. Kaysee miał przeprowadzić kontrolę na
zachodzie, Jaycor na wschodzie, a Inditra i Forman stawiali nową szopę na narzędzia. I co ja
powiem Carie… Jaycor nie żyje! Przedwczoraj słuchaliśmy południowych wiadomości z
portu. Mówili tylko o jakichś kryminalistach z wolnego frachtowca, którzy sprawiają kłopoty.
A potem… trzaski… zakłócenia. Od tamtej pory nie możemy uzyskać połączenia. Kaysee
powrócił cały i zdrowy. Ale Jaycor się spóźniał. Potem zobaczyliśmy zbliżający się pełzacz.
Poruszał się tak, jakby nikt nim nic kierował. W zasadzie tak było. Jaycor był prawie martwy.
Powiedział coś o ludziach i potworach, którzy wyszli z lasu… po chwili zmarł! Nie mogliśmy
nawiązać z nikim łączności, więc Kaysee powiedział, że poleci planetolotem do portu. Inditra
i Forman uruchomili transporter i wyruszyli do posiadłości Vanatara, żeby zaopiekować się
kobietami. Z powodu tych przeklętych drgawek nie nadawałem się do niczego. Brr, znów się
zaczyna!
Wysoki mężczyzna zaczął gwałtownie drżeć i Tau natychmiast ruszył do przodu, aby
go podtrzymać.
— Gorączka przestrzenna!
— Niezupełnie — odrzekł Meshler. Ma taki sam przebieg, ale leki nie skutkują. Jak
dotąd w żaden sposób nie zdołano go wyleczyć. Być może ty potrafisz coś dla niego zrobić!
Drgawki wstrząsały wychudzonym ciałem osadnika i sprawiały, że kiwał się na
wszystkie strony. Głowa opadła mu bezsilnie do tyłu. Gdyby strażnik i lekarz nie
podtrzymywali go w pozycji stojącej, upadłby na ziemię.
— Zabierzmy go do łóżka powiedział Tau. Leki mogą nie skutkować, ale ciepło mu
pomoże.
Powlekli go do środkowego budynku, który stał na wprost bramy. Dan szedł przodem,
żeby otworzyć drzwi.
Było oczywiste, że osadnicy leczą się w cieple, ponieważ w szerokim i głębokim
kominku płonął silny ogień. Przed kominkiem stało łóżko polowe przykryte kilkoma grubymi
kocami. Położyli tam mężczyznę, a Tau okrył go dokładnie. W tym czasie Meshler podszedł
do garnuszka wiszącego nad ogniem. Powąchał parująca zawartość. Podniósł ze stojącego nie
opodal stołu kubek oraz łyżkę i nalał do kubka odrobinę płynu z garnuszka.
— Napar Esama — wyjaśnił. — Jest dość ciepły, żeby go rozgrzać. Ale i tak Cartl jest
skazany na atak odrętwienia.
Tau uniósł dobrze okrytego mężczyznę i przy pomocy Meshlera wlał mu do gardła
pełen kubek płynu. Kiedy jednak położyli go z powrotem, wydawało się, że stracił
przytomność.
Dan postawił bracha, który podszedł ostrożnie do kominka i przycupnął w cieple
bijącym od ognia. Stworek zachowywał się tak, jakby był w pełni zadowolony i szczęśliwy.
Dan zastanawiał się, w jaki sposób brach potrafił wytrzymać zimno, które towarzyszyło im
przez większa część wędrówki.
— Jest tutaj sam? — Tau skinął głową w kierunku swojego pacjenta.
— Z tego, co powiedział, tak. To jest Cartl. Musiał mieć ciężki atak drgawek, skoro
nie wziął udziału w akcji.
— A ten Vanatar… czy istnieje jakaś inna południowa posiadłość? — zapytał Dan.
— Vanatar od dłuższego czasu mówił coś o osiedleniu się tutaj. Nic wiedziałem
jednak, że akurat teraz się na to zdecydował. Z pewnością podjął decyzję w pośpiechu.
Miałem akurat inne obowiązki i nic zajmowałem się patrolowaniem pól. Zobaczmy…
Podszedł do ściany po lewej stronie. Dan podążył za nim i dostrzegł wymalowaną tam
mapę. Przydziały gruntu z mniej lub bardziej wyraźnymi granicami pól, takich jak te, ponad
którymi przelatywali, były pokolorowane na żółto. Nie oczyszczone zaś ziemie na szaro. Na
wschodzie wyrysowano zakropkowane obszary, które oznaczały tereny jeszcze nie
przydzielone.
— Vanatar zmierzył te ziemie jakieś pięć lat temu. Meshler wskazał na zakropkowane
pola. Potem wahał się i nie był pewien, czy kiedykolwiek je weźmie. Te tereny leżą na
wschodzie, lecz są bardziej wysunięte w kierunku południowym.
Dan wpatrywał się w szarą plamę oznaczającą dzikie obszary. W którym miejscu
znajdował się las z polem siłowym i obóz w dolinie? A może ten teren w ogóle nie był
zaznaczony na mapie?
— Vanatar nie ma broni… A prace w polu… są rozproszeni… poszerzali teren upraw
we wszystkich kierunkach… kobiety i dzieci zajęte były pilnowaniem. Jeśli tamte potwory
dotarły do nich… — Urywane zdania Meshlera nie wymagały dodatkowych wyjaśnień, aby
Dan je zrozumiał.
— Może weźmiemy nasz planetolot i spróbujemy ich odszukać? — zaproponował
Tau, kiedy dołączył się do nich.
— Nie da rady zabrać ich wszystkich na raz. — Meshler już o tym myślał.
— Te zakłócenia w nadajniku… —zaczął Tau—jak sądzisz, jak daleko sięgają?
— Kto wie? — Meshler wzruszył ramionami. — Może przynajmniej Kaysee
sprowadzi pomoc, kiedy dotrze do portu.
— Jest też łódź ratunkowa — powiedział Dan. — Łódź ratunkowa z Ripem i Alim na
pokładzie… i ukryta niedaleko skrzynka. Co się stanie, jeżeli ci, dla których była wieziona,
wiedzą już, gdzie jej szukać?
— Nie dałoby się polecieć łodzią. — Meshler źle go zrozumiał. A poza tym, nie
możemy skontaktować się z ludźmi na jej pokładzie. Myślę, że do tej pory zabrano ich już z
powrotem do portu.
Jest coś jeszcze. — Tau uważnie obserwował strażnika. — Co ten Cartl powiedział o
kryminalistach zabranych ze statku kosmicznego? Wynika z tego, że być może nasi ludzie
znaleźli się w gorszych niż nasze kłopotach… A to całe zamieszanie, to twoja robota, a nie
nasza. Im wcześniej władze będą o tym wiedziały, tym lepiej.
O tym, co stało się w porcie, wiem tyle samo, co i wy. — Meshler wyglądał na
wyprowadzonego z równowagi. — Najważniejsze jest to, co dzieje się właśnie tu i teraz.
Musimy zająć się ludźmi w posiadłości Vanatara. Czy próbowałeś ostatnio użyć swego
miernika promieniowania?
Dan nie wiedział, po co strażnikowi to urządzenie, ale Tau odpiął je od pasa i nacisnął
przycisk. Wskazówka obróciła się szybko. Nie poruszała się w wąskim obszarze pomiędzy
dwoma najbliższymi punktami, ale drgała pomiędzy symbolami oznaczającymi północ i
południe, zakreślając na tarczy półokrąg, jak gdyby była przyciągana jednocześnie przez dwie
równe siły.
— Co to oznacza? — dopytywał się Meshler.
Tau wyłączył urządzenie, dokładnie obejrzał pojemnik, a potem ustawił przyrząd pod
innym kątem i włączył ponownie. Wskazówka drgała tak samo, jak poprzednio. Wyglądało to
tak, jakby urządzenie rejestrowało dwa odmienne źródła promieniowania, znajdujące się
naprzeciw siebie.
— To może oznaczać istnienie dwóch różnych pól promieniowania odpowiedział Tau.
— Ich skrzynkę i być może tę z łodzi ratunkowej! domyślił się Dan. Czy to możliwe,
że promieniowanie wysyłane z południa zwiększyło siłę oddziaływania zakopanej przez nich
skrzynki? Jeżeli tak, jak wpłynie to na łódź ratunkową? Ali i Rip mieli rozkazy, aby zabrać ją
do portu, przewożąc w tyle statku. Czyżby oznaczało to więc, że nadal tkwią tam, gdzie ich
zostawili i są narażeni na dalsze kłopoty?
— Czy siła promieniowania skrzynki — Meshler ciągle stał i trzymał rękę na mapie
ściennej w miejscu, gdzie zaznaczono obszar należący do Vanatara — może przyciągnąć te
stworzenia do siebie?
— Kto wie? Oba źródła są silne — brzmiała odpowiedź lekarza.
— Mam coś. Dan przypomniał sobie rozmowę, którą słyszał kiedyś na Królowej.
Obsługa systemu nadawczo—odbiorczego należała do obowiązków Ya. Dan orientował się
wyłącznie w ogólnych podstawach nawiązywania łączności; wiedział tylko tyle, ile jest
konieczne, aby — gdyby zaszła taka potrzeba uzyskać kontakt ze światem zewnętrznym. Ale
pewnego razu Ya rozmawiał z Yanem Ryckiem. I wspomniał coś o tym, jak bandyci
zagłuszali wiadomości przekazywane przez załogę statku. Powiedział też, co zrobili, aby
pomimo to nadać sygnał wezwania o pomoc. Nadali przeciwzagłuszenie, w którym ukryli
prostą wiadomość, wyrażoną pojawianiem się i zanikaniem dźwięków. Technicznie było to
zbyt skomplikowane, aby sam mógł tego spróbować. W tej posiadłości znajdował się jednak
nadajnik. Ktoś z pewnością nie tylko potrafił go obsługiwać, ale orientował się w jego
konstrukcji na tyle, żeby przeprowadzić naprawę. Co? Meshler niecierpliwił się.
— Coś, co usłyszałem pewnego razu. Kto zajmuje się tutaj nadajnikiem?
— Głównie Cartl. Zanim się tu osiedlił, był technikiem w porcie. Ale ten sprzęt nie
działa… lub… możemy zobaczyć… Przeszedł pośpiesznie przez pokój do miejsca, w którym
stała tablica sterownicza nadajnika, prawie tak skomplikowana jak na Królowej. Kiedy
uruchomił mikrofon, usłyszeli trzaski. Nie były już tak nieznośne dla uszu, ale nadal silne.
— Nadal zagłuszany.
Czy Cartl jest bardzo chory? — Teraz Dan spojrzał na lekarza. Może byłby w stanie
zrobić coś z interkomcm?
— Jeżeli ta choroba przebiega tak samo jak gorączka przestrzenna, atak minie za
jakieś cztery lub pięć godzin, Będzie wówczas osłabiony i roztrzęsiony, ale umysł będzie miał
jasny. Problem tkwi w tym, że nie wiem, ile miał już tego typu ataków, a to jest bardzo
ważne.
— Tak czy owak nie może w tej chwili niczego zrobić z nadajnikiem wtrącił Meshler.
Czy nic sądzisz, że już wcześniej próbował coś poradzić?
— Próbował tylko zwyczajnie nadawać — odpowiedział Dan. — A istnieje
możliwość bardziej skomplikowanego przekazania wiadomości. I jeżeli przy odbiorniku w
porcie siedzi ktoś z wrażliwym uchem…
— Opowieść Ya o Erguard! Tau zrozumiał, o co chodzi Danowi. To nam może
pomóc. Ale musimy poczekać, aż Cartl dojdzie do siebie.
Być może wy wiecie, o czym mówicie. Meshler przenosił wzrok z jednego na
drugiego. — Ja jednak nic nie rozumiem. Ale nie sądzę, żebyśmy mieli inne możliwości
działania. Nie jestem nawet pewien, czy potrafię ustalić miejsce, gdzie leży posiadłość
Vanatara.
R
OZDZIAŁ
15
Akcja ratunkowa
Nareszcie znów mieli prawdziwe jedzenie. Dan siedział przy stole, na którym stała
potrawa z, mięsa lafsmera. doprawiona miejscowymi ziarnami i jagodami. I smakowało to
naprawdę wspaniale po tylu dniach, podczas których żywili się niewielkimi porcjami
sztucznego jedzenia zabranego z Królowej. Nadchodziła noc. Tau pielęgnował na wpół
świadomego, od czasu do czasu niezrozumiale mamroczącego Cartla. Nie powrócili jeszcze
ludzie, którzy pracowali wraz z Vanatarem, ani też ci, którzy wystartowali po nich. Ponadto z
nadajnika, który zostawili włączony, nie dochodził żaden dźwięk oprócz brzęczenia
odcinającego ich łączność ze światem.
— Jak daleko jesteśmy od łodzi ratunkowej? Dan skończył pić gorący napar i postawił
kubek przed Meshlerem.
Strażnik dwukrotnie podchodził do mapy ściennej. Studiował jej linie, za każdym
razem wodząc po nich palcem, tak jakby chciał upewnić samego siebie, że rzeczywiście się
tam znajdują. Polem usiadł przy stole.
— Jakieś dwie godziny lotu przy normalnej prędkości odpowiedział. Ale dlaczego?
Nie ma tam waszych ludzi. Miano ich zabrać zaraz po naszym odlocie. I zabrali na pewno
skrzynkę.
— Zabrali? spytał Tan. — A co z odczytem miernika? Nie sądzę, że wskazywałby
obecność pola, gdyby skrzynka dotarła do portu. Co o tym myślisz? — spytał Dana.
— Zastanawiam się, czy jeśli mielibyśmy skrzynkę przy sobie… czy ona mogłaby
odciągnąć potwory? —odparł.
— Nic i tego, tym bardziej, że właściwie nic wiemy, jak ona działa. Tau potrząsnął
głową. — Dan, daj mi jeszcze trochę tego napoju!
Cartl poruszył się pod grubym okryciem nałożonym na niego przez lekarza. Starał się
zrzucić z siebie ten ciężar. Dan podszedł do parującego naczynia, nalał pól kubka
aromatycznego płynu i zaniósł lekarzowi.
— Teraz spokojnie — powiedział Tau i podparł ręką ramiona osadnika. Podsunął
kubek do ust Cartla, a ten, spragniony, wypił do dna. Następnie, przy pomocy Tau, podniósł
się, odrzucając na bok okrycia. Nie drżał już, a na jego ciemną twarz powrócił wyraz
opanowania.
— Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał.
— Około trzech godzin odpowiedział Tau.
— Angria… dzieci… reszta?
Wyczytał odpowiedź ze spojrzenia Tau. Jego ręka powędrowała do zatkniętego z tyłu
za pasem noża.
— A zatem… — Lecz nie dokończył tej groźby.
— Posłuchaj! — Dan obrócił się do niego. Nie wiedział, co może zrobić
zaniepokojony o los swojej rodziny Cartl. Chciał jednak od razu sprawdzić, czy osadnik ma
doświadczenie potrzebne do rozwiązania problemu nadajnika. Mikrofon jest nadal
zagłuszony. Ale istnieje sposób, za pomocą którego moglibyśmy przesłać prostą wiadomość i
poprosić o pomoc.
Cartl zmarszczył brwi. W ogóle nie spojrzał na Dana. Zamiast tego wyciągnął nóż i
lekko pocierał ostrzeni wewnętrzną stronę kciuka, jak gdyby sprawdzał ostrość, swej broni.
— Mikrofon jest zagłuszony — powtórzył osadnik bezbarwnym głosem. Potem
obrócił się do Meshlera. Przybyłeś planetolotem. Pozwól mi go wziąć… teraz nie mam
dreszczy.
— Na jak długo? — spytał Tau z takim naciskiem, że przyciągnął uwagę Cartla, który
teraz spojrzał na lekarza. — To prawda, ten atak minął. Ale chłód wywoła następny. A jeśli
wystartujesz, a potem stracisz przytomność, to jaką to przyniesie korzyść tobie lub
komukolwiek innemu? Proszę, posłuchaj Thorsona. Możliwe, że nie słyszałeś o tym sposobie,
który on chce ci przekazać. Ta metoda już kiedyś, w podobnej sytuacji, zdała egzamin. Jesteś
wyszkolonym technikiem łączności, więc powinieneś z tego skorzystać, aby pomóc swoim
ludziom.
— Zatem w czym rzecz? — Teraz Cartl rzeczywiście zwrócił się do Dana. Był jednak
zniecierpliwiony, tak jakby nie spodziewał się usłyszeć czegoś ważnego i z góry złościł się
koniecznością skupienia na tym myśli.
— Nie jestem technikiem łączności i nie znam waszych specjalistycznych terminów…
zaczął Dan ale ten sposób zastosował pewien wolny kupiec, gdy jego statek zagłuszał
bandyta, chcący uzyskać jego ładunek — i przekazał bogatą w szczegóły opowieść.
Gdy Dan zaczął mówić, Cartl obracał w palcach nóż tam i z powrotem. Teraz jednak
przestał.
— Informacja nadana przeciwzagłuszaczem — powiedział osadnik. — A jaki rodzaj
wiadomości?
— Nic wyszukanego. Tylko podanie naszych nazwisk i wołanie o pomoc.
— No tak. Cartl schował nóż do pochwy. — A jeśli Kaysee nie dotarł… Podniósł się i
zachwiał na moment, ale nie była mu potrzebna pomoc Tau, który chciał go podtrzymać.
Potem podszedł do nadajnika.
Wciśnięcie przełącznika spowodowało, że trzaski stały się głośniejsze. Cartl słuchał
uważnie. Jego wargi poruszały się. Możliwe, że liczył.
Usiadł, nadal słuchając z tym samym skupieniem. Sięgnął pod stół, na którym stalą
część wyposażenia i wyjął skrzynkę z narzędziami. Wyłączył odbiornik, odkręcając jakąś
część. Następnie zabrał się do pracy. Z początku działał wolno, prawie niezdarnie, potem
szybciej i z większa pewnością siebie. W końcu przechylił się do tylu, oparł dłonie o krawędź
stołu i opuścił lekko ramiona, lak jakby praca bardzo go wyczerpała.
— Gotowe. Ale czy się uda? — zdawało się, że pyta samego siebie, a nie trzech
mężczyzn stojących za nim.
Brach leżał wyciągnięty przed kominkiem, wylegując się w cieple. Lecz nagle usiadł
na zadzie i złożył na brzuchu przednie łapy. Nie odwrócił głowy w kierunku ludzi w rogu,
lecz zdawał się nasłuchiwać. Przyciągnęło to uwagę Dana, który obecnie obserwował raczej
bracha, a nie Cartla. Osadnik delikatnie połączył dwa kable i teraz wystukiwał przerywany
rytm.
Dan przeszedł w poprzek pomieszczenia i usiadł na łóżku polowym, które dopiero co
opuścił Cartl.
— Co się dzieje? — Wziął swoją kurtkę i powiedział do mikrofonu w kapturze.
— Zbliża się — odpowiedział brach.
— — Coś, czego musimy się lękać? — spytał szybko Dan.
— Jest lam strach… ale on tkwi w tych, którzy nadchodzą. I są tam także rany…
— Jak daleko?
Brach wolno kołysał głową tam i z powrotem, jak gdyby jego długi nos był
wskazówką miernika.
— Idą szybko, ale jeszcze nie tutaj — padła niejasna odpowiedź. — Jest tam lęk,
dużo, dużo lęku. I boją się wszyscy.
— — Brach mówi — Dan wstał i rzekł do pozostałych — że zbliżają się jacyś ludzie.
Twierdzi, że są ranni i przestraszeni.
Pomimo głośnej mieszaniny dźwięków, która dochodziła z głośnika, Cartl musiał
usłyszeć. Odwrócił się do Dana.
— Kiedy tu będą?
— Brach mówi, że zbliżają się szybko.
Cartl stał już na nogach. Nie sięgnął nawet po futro, lecz błyskawicznie złapał broń.
Ale Meshler, z miotaczem w ręku, pierwszy znalazł się przy drzwiach.
Wszyscy biegli do bramy; Cartl na czele. Reszta dogoniła go dopiero wtedy, gdy już
wskoczył na wzniesienie biegnące wzdłuż jednego z budynków po stronie bramy, skąd dobrze
widać było okolicę. Świecił jasny księżyc, a śnieg skrzył się odbitym blaskiem. ;
Wreszcie usłyszeli dźwięk dudnienia silnika planetolotu. Cartl wydał okrzyk radości i
pochylił się, szukając jakiegoś przycisku. Rozbłysły światła lądowiska. Meshler podniósł
rękę, by je wyłączyć, ale w końcu nie zrobił tego,
Planetolot nie miał żadnych świateł pozycyjnych, Zbliżał się ciemny i w jakiś sposób
groźny, oświetlany jedynie blaskiem księżyca. Kiedy wylądował, zobaczyli, że pojazd jest
nieco większy od tego, który ukradli z obozu w dolinie i prawie dwa razy większy od
planetolotu wożonego przez Królową. Jego kulisty kształt wskazywał, że jest przeznaczony
do transportu towarów. Nagle otworzyły się włazy kabiny oraz ładowni i grupa ludzi
wybiegła na lądowisko z takim pośpiechem, iż kilkoro potknęło się i upadło. Pozostali
schylali się, podnosząc swych towarzyszy. Zachowywali się tak, jakby byli więźniami
uciekającymi na wolność. Zostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi, rzucili się do bramy.
Być może gonił ich któryś z potworów.
Kobiety… trzy, cztery, pięć, sześć… dzieci… tak wiele, że musiały być stłoczone
wewnątrz ramię przy ramieniu. A za nimi dwóch zabandażowanych mężczyzn,
podtrzymujących trzeciego, który potykał się, daremnie próbując stawiać kroki.
Cartl otworzył na oścież bramę i rzucił się, aby chwycić jedną z kobiet — tę, która
kurczowo trzymała za ręce dwoje dzieci. Kiedy przytulił ją do siebie, pozostali zgromadzili
się wokół nich. Krzyczeli jakimś planetarnym, niezrozumiałym dla Ziemian, językiem.
Tau jednak, z Meshlerem i Danem tuż za plecami, przecisnął się pomiędzy kobietami i
dotarł do rannych. Wspólnie przenieśli ich do pokoju, który przed chwilą opuścili.
Trochę później usłyszeli całą historię. Przybyszami były kobiety z posiadłości Cartla,
a wraz z nimi trzy z grupy Vanatara oraz dzieci z obu osad. Dwóch rannych mężczyzn
pochodziło z terenów Cartla, a ten, który był w najgorszym stanie, z posiadłości Vanatara.
Katastrofa nastąpiła bez żadnego ostrzeżenia. Tak, jak wcześniej przypuszczał Cartl,
rozeszli się po polach, nadzorując pracę. Kobiety rozpaliły ogniska, aby zaparzyć napoje oraz
przygotować jedzenie. Nagle zaczął się ten koszmar. Ich relacje dotyczące tego, co widzieli i
przed czym uciekali, całkowicie się od siebie różniły. Dan domyślił się, iż w skład atakującej
grupy wchodziły różne potwory. Żaden z nich nie przypominał stworzeń znanych osadnikom,
co zwiększyło ich przerażenie.
Część pracujących wpadła na pomysł, żeby skierować na pola roboty, które miały
osłaniać ich ucieczkę. Ci, którzy dotarli do Cartla, mieli szczęście, że znajdowali się blisko
parkingu planetolotów i zdołali się tam przedrzeć. Ale nawet wtedy ratunek nie był
oczywisty, ponieważ za potworami nadciągali ludzie, którzy strzelali z miotaczy. Jednak z
kilku opowieści, zwłaszcza jednego z mężczyzn, wynikało, że nieznajomi jednocześnie
popędzali potwory i bronili się przed nimi.
Pojawił się jakiś planetolot i zawisł nad parkingiem pojazdów, a bestie zaczęły
przesuwać się za nim, prawie tak, jak gdyby prowadził je na smyczy. Dwa potwory stoczyły
bitwę. Natomiast oba zaparkowane planetoloty zostały rozbite zaraz po próbie wzniesienia się
w powietrze. Tak więc zawiódł pierwszy plan osadników: ucieczki do posiadłości Cartla, a
następnie ratowania pozostałych grup,
— Potem im przyładowaliśmy… — powiedział mężczyzna noszący bandaż na lewej
ręce poniżej ramienia. — Vanatar miał na pełzaczu zamontowany palnik, którym zamierzał
zniszczyć gęste zarośla. Yashty i ja dopadliśmy do niego. Trafiliśmy w sam środek
kłębowiska potworów. Potem przybył statek Cartla, więc mogliśmy uciec nim wraz z
kobietami. Nie miałem wielkiego pożytku z mojej ręki, a Yashty oberwał w głowę, ale razem
stanowiliśmy sprawnego pilota. Asmual otrzymał silny cios i leżał nieprzytomny. Tak więc
Thanmore kazał się nam wynosić, póki niebo jest jeszcze czyste. Powiedział, że z ludźmi
Cartla utrzymają parking, a może wezmą ten pełzacz z włączonym palnikiem i zdołają
dotrzeć na wzniesienie. Słyszeliśmy jeszcze, jak wyruszali, wiemy więc, że kilku naszych
ludzi dotarło tam. Ale nawet jeśli utrzymają się przez jakiś czas, nie są w stanie bronić się w
nieskończoność. Ich głównym narzędziem walki są roboty i mały palnik. Nie dysponują
niczym więcej.
— Ilu was tam dotarło? chciał wiedzieć strażnik.
— Trudno powiedzieć. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Byliśmy największą
grupą, złożoną w większości z kobiet i dzieci. Widziałem troje… przynajmniej troje ludzi
uciekających przed tymi cholernymi stworzeniami. A dwa ciała potworów leżały spalone na
dziedzińcu, zanim do nich wystrzeliliśmy.
— Gdzie znajduje się to wzniesienie? — przerwał Meshler.
Na moment mężczyzna przymknął oczy, tak jakby próbował przywołać w pamięci
obraz miejsca schronienia. Potem odpowiedział:
— Na południowy wschód od lądowiska. To jest duży obszar nagich skał. Vanatar
sądził, że można tam zorganizować jakąś superbezpieczną grzędę i rozkazał nam go nie
wypalać. Stanowi dobre miejsce do obrony.
— Czy planetolot mógłby wylądować w pobliżu?
— Tylko na otwartym terenie — mężczyzna potrząsnął głową — a tam musiałbyś
walczyć z tymi stworzeniami. Gdyby nie udało im się wedrzeć na skały…
— Czy twoi ludzie wiedzieliby, jak się zachować, gdyby planetolot zawisł nad nimi, a
my użylibyśmy pasów ratunkowych? — upierał się strażnik.
— Nie wiem.
Propozycja Meshlera była niebezpieczna. Dan wiedział, że stosuje się ją na stacjach
treningowych, ale ludzie z Królowej nigdy nie zostali zmuszeni do jej zastosowania. A czy
osadnicy mają odpowiedni sprzęt?
Zapytał o to drugi ranny mężczyzna:
— Czy macie tutaj planetolot ratunkowy? Potrzebne byłyby pasy i liny ratunkowe. I
trzeba opuścić nisko maszynę. Oni używają miotaczy. A więc jeśli siatek się obniży,
wystarczy jeden strzał, aby przeciąć linę pasa.
— Potrafimy zawisnąć nisko. Meshler był pewny siebie. Dan jednak pomyślał, że jest
to szalony pomysł. Rozejrzał się po pokoju. Tau zajmował się ciężko rannym mężczyzną. Z
pewnością zostanie tutaj. Ci trzej, którzy przybyli planetolotem uciekinierów, nie zdołają
podjąć takiego wysiłku. A Cartl, jeśli nawet się zdecyduje, może mieć kolejny atak. Wszystko
wskazywało na to, że misja ratunkowa spadnie na nich dwóch — Mashlera i jego samego.
Strażnik nie spytał, czy są jacyś ochotnicy. Wszystkich, z wyjątkiem Tau, zapędził do
pracy przy pospiesznym przygotowaniu potrzebnego wyposażenia. Ostatecznie mieli gruby
pas, podwójnie splecioną stalową linkę i niewielką dźwignię. Wszystko to zajmowało tak
wiele miejsca we wnętrzu planetolotu. że Dan nie pojmował, jak zmieści się tu więcej niż
dwóch — co najwyżej trzech uciekinierów na raz. Ponadto, aby w ogóle móc wykorzystać tę
konstrukcję, musieli skorzystać z wolniejszego planetolotu transportowego. I nawet Cartl
ostrzegł ich, że w chwili, gdy zawisną, najmniejsze przeciążenie może spowodować runięcie
planetolotu na ziemię.
Ale o świcie wystartowali. Meshler znów usiadł za sterami. Dan i brach, który
dołączył do ich kompanii w ostatniej chwili, usadowili się za dźwignią, w ogonie pojazdu.
— To jest złe. — Dan próbował nakłonić bracha do pozostania. — Pakujemy się w
olbrzymie niebezpieczeństwo.
— Iść z tobą, dotrzeć z tobą, zawsze, z tobą znaleźć nasze własne miejsce —
stanowczo oświadczył brach, jak gdyby w Danie pokładał całą nadzieję powrotu do swej
rodziny. A Dan, pamiętając, jak często w przeszłości stworzenie było im pomocne, nie
potrafił go po prostu wyrzucić.
Meshler obrał kurs zgodnie ze wskazówkami uciekinierów i rozwinął największą
prędkość, jaką mógł utrzymać ciężki statek. Ludzie z posiadłości Cartla przygotowywali się w
tym czasie do oblężenia, a sam Cartl powrócił do nadajnika, choć zdawało się, że nie wierzy
w powodzenie próby, którą zdecydował się podjąć.
Nie padało, ale dzień był pochmurny, a słońce stanowiło tylko bardzo bladą plamkę
światła, przesłoniętą chmurami. Poza dwoma miotaczami nie mieli innej broni. Dan nie
próbował sobie nawet wyobrażać, co się stanie, jeśli wróg zdobędzie jeden z palników i
skieruje go w górę, aby spalić siatek przybywający na pomoc.
Kiedy pojawili się nad polami, gdzie pracował Vanatar ze swoimi ludźmi, poszarpana
ziemia, świadcząca o nagłym przerwaniu pracy, stanowiła wystarczający drogowskaz. Z
planetolotu zestrzelonego przez uciekinierów pozostały spalone szczątki, częściowo
zasłaniające dwa pełzacze, na które runęła maszyna.
Z wraka wystrzelił w kierunku ich statku snop promienia z miotacza. Czy to przyjaciel
sądzi, że są wrogami, czy też napastnicy próbują uniemożliwić odsiecz? W każdym razie
strzał ich nie dosięgnął. Chociaż, gdyby się zniżyli, mogli zostać trafieni…
Meshler zawrócił planetolot daleko od parkingu. Sterowanie tą maszyną, nie
przeznaczoną w ogóle do szybkiego manewrowania, a tym bardziej w ograniczonej
przestrzeni, wymagało od pilota skupienia całej uwagi na sterach. Ale był jeszcze brach, który
dał im wskazówkę.
— Dużo lęku… bólu… tam… — Wskazał nosem. Dan przetłumaczył, a Meshler obrał
nowy kurs.
Ujrzeli skały. Widziane góry przypominały bardziej jakąś sztuczną budowlę niż
naturalnie ukształtowany teren, chociaż nie układały się w żaden wzór, a tylko wznosiły się
ku niebu masą podziurawionego przez wiatr kamienia.
Meshler podprowadził planetolot bliżej. W połowie z grubsza oczyszczonego pola
leżał przewrócony pełzacz. Sterczał z niego uchwyt palnika, a wzdłuż pojazdu ciągnął się
długi pas czarnej i osmalonej gleby. Widocznie maszyna została przewrócona, gdy palnik był
maksymalnie rozgrzany i dlatego tak długo spalał ziemię, dopóki nie wyczerpało się
urządzenie ogrzewcze.
Ale zanim maszyna uległa zniszczeniu, odbyła walkę z wrogiem. Leżały za nią trzy na
pół spalone ciała potworów. Jednakże większość koszmarnych stworów wciąż żyła i polowała
wokół skał. Nie mogły atakować, powstrzymywane przez trzy roboty trzymające straż wokół
skalnego obszaru. Przygotowane do obrony, wymachiwały swymi długimi, połączonymi
ramionami, zakończonymi narzędziami do skrobania i przecinania.
Dwa roboty były uszkodzone. Jeden kręcił się w kółko, ciągnąc za sobą dwa
pogruchotane ramiona, które uderzały o ziemię. Połowa skrzynki kontrolnej, która służyła mu
za głowę, była stopiona. Drugi stał w miejscu. Najwidoczniej nastąpiło uszkodzenie
mechanizmu wspomagającego ruchy nóg. Wściekle jednak tłukł ziemię ramionami.
Sądząc z czterech pociętych i pomiażdżonych ciał, te także stoczyły ciężką walkę. Ale
roboty były przydatne tylko dopóty, dopóki starczało im energii. Właśnie gdy planetolot
zawisł nad kamieniami, dwa z trzymających straż robotów zaczęły poruszać się wolniej, a
jeden zatrzymał się całkowicie. Uniósł wysoko swe uzbrojone ramiona i znieruchomiał.
Meshler mocował się ze sterami planetolotu. Tak, jak ostrzegał Cartl, ciężki
transportowiec nie był lak zwrotny jak statki, do których przywykł strażnik. Dlatego trudno
mu było dokładnie ocenić, czy znaleźli się na właściwej wysokości. Ukrywający się ludzie
musieli rozpoznać statek, ponieważ rozpaczliwie wymachiwali rękoma zza osłony kamieni.
Dan kopnięciem otworzył właz i przygotował się do opuszczenia pasa ratunkowego.
Jednak przekorny planetolot podskakiwał, nie chcąc się zatrzymać. Sprzęt kołysał się tam i z
powrotem. Dan nie zastanawiał się nawet, czy dźwignia będzie działać. Pozostawało im tylko
spróbować.
Chroniąc linę przed splątaniem, obserwował, jak pas powoli opada. Kiedy poczuł
szarpnięcie, zrozumiał, że ludzie trzymają pas. Teraz…
— Obserwuj i uważaj, czy wszystko przebiega prawidłowo— powiedział do bracha.
Muszę się teraz zająć…
Stwór podbiegł do włazu i wysunął głowę. Zaparł się nogami o krawędź otworu, aby
nie wypaść z kołyszącego się statku.
— Przywiązują jakiegoś mężczyznę… jest ranny…
Wysyłają na początek rannego. Dan żałował, że ci na dole nie byli na tyle domyślni,
aby jako pierwszego przysłać zdrowego pomocnika. Jeśli pas nie wytrzyma…
Uruchomił dźwignię połączoną z silnikiem. Lina zaczęła się naprężać, a kiedy
naciągnęła się zupełnie, silnik stęknął. Dźwignia działała bardzo wolno, zbyt wolno…
pomimo to Dan nie mógł zrobić nic innego, jak tylko czekać i pilnować, czy silnik nadal
pracuje, a lina zwija się równomiernie.
Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, a wtem odezwał się brach:
— Jeden jest tu… nie potrafi pomóc sam sobie.
— Chodź tutaj. — Dan podjął szybką decyzję. — Obserwuj… jeśli ta lina poluźni się,
krzycz!
Przecisnął się obok bracha, który posłusznie podszedł do dźwigni. Pas znajdował się
dokładnie pod włazem. Nieruchomego i bezwładnego mężczyznę przymocowano do niego
poskręcanymi łachmanami. Dan, bardzo ostrożnie, wciągał go do środka. Kiedy położył go na
pokładzie, poczuł, że jest cały zlany potem. Rozwiązując linę krępującą ciało rannego,
próbował robić to delikatnie. Potem raz jeszcze rzucił pas przez otwór włazu.
Nie było czasu na zbadanie pierwszego przybysza. Meshler nawet nie obejrzał się za
siebie. Tak był zajęty sterami, że wydawał się teraz częścią statku, który próbował zmusić do
posłuszeństwa.
Jeszcze jedno szarpnięcie liny, a potem pojawił się kolejny ranny mężczyzna. Tym
razem jednak przytomny i zdolny sam wciągnąć się na pokład.
— Ilu was tam jeszcze zostało? — spytał Dan, szarpiąc zapięcie trzymające osadnika
w pasie.
— Dziesięciu — odpowiedział osadnik.
Dziesięciu! Nie są w stanie zmieścić tutaj tak wielu ludzi. I na pewno nie za pomocą
tej dźwigni, która zajmuje tak wiele miejsca. To oznacza jeszcze dwa kursy… ale czy mają
tyle czasu? Znów zrzucił pas, poprosił osadnika, aby pilnował dźwigni, a sam przysunął się
do Meshlera.
— Jest ich dwunastu. Nie jesteśmy w stanie zabrać wszystkich.
— Nie mamy zbyt wiele czasu. Możemy nie zdążyć zrobić drugiego kursu
odpowiedział Meshler, nie odwracając się od sterów.
To było oczywiste. Ale było także jasne, że nie mogą liczyć na to, iż zdołają uciec
przeciążonym planetolotem. Jak dotąd, widzieli tylko potwory wokół robotów i domyślali się
obecności kogoś, kto strzelał do nich z miotacza. Ale to nie oznaczało, że nieprzyjaciel się
wycofał.
Nagle planetolot przechylił się, zupełnie jakby szarpnęła go jakaś niewidzialna lina.
Przestali unosić się ponad skałami — zaczęli się od nich oddalać.
— Wiązka promieniotwórcza! — krzyknął strażnik. Jest słaba, ale tym statkiem nie
potrafię się z niej wyrwać.
Promieniowanie! Znów ściągali ich, dokładnie tak jak wtedy, gdy siedzieli w tamtym
planetolocie. Następna katastrofa?
— Co do… — usłyszeli dobiegający z tyłu krzyk drugiego rannego mężczyzny. —
Mijamy skały!
Dan powrócił do włazu. Pod nimi zwisał pas. Minęli już skały i na całe szczęście
nikogo w nim nie było. Uwaga!
Kiedy wiązka sprowadziła ich niżej, Dan zobaczył, jak pas osiada i nagle zaczepia o
wysunięte w górę ramię rozładowanego robota. Trzeba mieć wielkiego pecha, aby być tak
złapanym. Pomimo zręczności Meshlera planetolot ostro zadarł dziób do góry, a oni runęli
ogonem ku ziemi.
R
OZDZIAŁ
16
Pułapka z przynętą
Nagły przechył statku cisnął Dana do tyłu. Szef ładowni trzasnął w dźwignię i
boleśnie uderzył głową w jej ramię. Być może podszycie ocieplanego kaptura uratowało mu
życie, ale momentalnie stracił przytomność.
Ocknął się z okropnym bólem głowy. Wyciągnął obolałą rękę, aby zbadać kark i
ramiona. Wtem usłyszał głośny, przerywany dźwięk, który docierał do niego spoza czerwonej
mgiełki przesłaniającej mu wzrok.
Ktoś usiłował go podnieść. Przeszył go tak gwałtowny ból, że aż krzyknął, aby
zostawić go w spokoju. Gwałtowne traktowanie ponieważ brutalnie ciągnięto go dalej —
nasiliło ból, choć nie stracił ponownie przytomności.
Niosący rzucili go raczej, niż położyli. Nieznacznie unieśli mu głowę, a następnie
zostawili samego. Powoli, mrużąc oczy, zdołał rozejrzeć się trochę wokół siebie. Ponieważ
nie mógł podnieść wyżej głowy, nie widział szczątków rozbitego statku. Po kilku minutach
powolnego odzyskiwania pamięci, domyślił się, że planetolot musiał wbić się ogonem w
ziemię. W jego polu widzenia pojawił się i zaraz zniknął machający wielkimi ramionami
robot.
— Meshler? — szorstkim i charczącym głosem wymówił nazwisko strażnika, ale
twarz mężczyzny, który pochylił się nad nim, była mu całkowicie obca. Nieznajomy spojrzał
obojętnie na Dana i nie próbował nawet zbadać jego ran.
— Ten jeszcze żyje — zameldował komuś.
— Tym lepiej. Jeśli będzie się trochę szamotać, będzie to wyglądało bardziej
przekonywająco. Co z pozostałymi?
— Jeden nie żyje, jeden nadal oddycha. A pilot?
— Unieszkodliwiliśmy go. Z tymi spętanymi nogami może także wywrzeć wrażenie.
Wepchnij go częściowo pod wrak i to będzie cała dekoracja. Teraz krzyknij do tych
parszywych osadników… głośno i wyraźnie…
Słowa zdawały się rozpływać w uszach Dana. Niektóre były ostre, wyraźne i miały
sens. Inne docierały tak słabo, że mógł się ich tylko domyślać.
— Wy… tam na górze, wśród skał!
Wrzasnął tak głośno, że głos odbił się echem w czaszce Dana jak przeraźliwy zgiełk.
— Posłuchajcie — krzyknął słabiej…
— Słuchamy —jeszcze słabiej…
— Mamy dla was propozycję.
— Przyślijcie kilku swoich ludzi na rozmowę…
— Przyślijcie swoich tutaj… nieuzbrojonych — padła odpowiedź zza skał.
— Dostaną to, czego chcą wtrącił się następny, zniecierpliwiony głos. — Nie mamy
teraz dużo czasu. Musimy wykonać plan.
— Podejdziemy bez miotaczy, do tamtej skały…
— Zgoda.
Mężczyzna stojący obok Dana oddalił się. Kiedy mijał robota, maszyna odsunęła się
od niego, ponieważ zamontowane w jej wnętrzu urządzenie do rozpoznawania istot ludzkich
nie pozwalało jej na zaatakowanie człowieka. Drugi mężczyzna poszedł za nim. Stali plecami
do Dana, ale w zasięgu jego wzroku. Mgiełka, przesłaniająca jego oczy, stopniowo
ustępowała. Obserwował teraz sytuację obojętnie, jak gdyby nie miało to żadnego znaczenia,
ponieważ zajmował go przede wszystkim własny ból.
Z ukrycia wyszło dwóch mężczyzn ubranych we włochate wyjściowe stroje
osadników. Poruszali się ostrożnie. Nie odchodząc zbytnio od skał, stanęli dość daleko od
wroga.
— Czego chcecie? spytał jeden z nich.
— Jedynie wydostać się… z waszego świata. Mamy statek kosmiczny, którym
możemy polecieć, ale potrzebujemy czasu, aby do niego dotrzeć… i potrzebujemy środka
transportu… jakiegoś planetolotu.
— A zatem? No cóż, nie mamy planetolotu odpowiedział osadnik. — I nie potrafimy
zbudować go z kamieni…
— Zawrzyjmy układ — odrzekł ten drugi. Zabierzemy stąd te bestie. Skierujemy je w
inną stronę. Na północy jest nadajnik, do którego podążą, jeśli tylko wyłączymy nasz.
Nadamy przez mikrofon prośbę o pomoc. Ktokolwiek przybędzie, zobaczy ten wrak i
wyląduje obok niego. Przejmiemy jego pojazd. Och, nie przy pomocy miotaczy… ogłuszymy
tylko załogę. Potem, kiedy .wyniesiemy się stąd, będziecie wolni. Wszystko, czego
potrzebujemy, to planetolot. Wzięlibyśmy ten, gdyby nie zderzył się z tym spalonym
robotem. Siedźcie cicho i spokojnie tam, gdzie jesteście. Nie próbujcie żadnych sztuczek,
zanim nie zdobędziemy planetolotu. Potem odlecimy.
Osadnik odwrócił się do swojego towarzysza. Dan zobaczył, że rozmawiają, ale z
miejsca, w którym leżał, nie słyszał słów.
— Co z nimi? — Osadnik wskazał na wrak i Dana.
— Zostaną tutaj aż do czasu przybycia planetolotu. Potem możecie ich zabrać. I aby
was przekonać, że mówimy poważnie, zabierzemy stąd bestie. To znaczy, jeśli się zgodzicie.
— Przemyślimy to… Przedstawiciele osadników zaczęli się wycofywać. Nie obrócili
się plecami do wroga, ale powoli szli tyłem, dopóki nie zniknęli za dostatecznie dużymi, aby
ich zasłonić, skałami.
Dwóch nieznajomych powlokło się z powrotem, nie podejmując żadnych środków
ostrożności przed możliwością strzałów zza kamieni. Dan mimo bólu właściwie pojął sens
zasłyszanej rozmowy. Zrozumiał warunki urnowy, ale dla niego osobiście nie miała ona
wielkiego znaczenia. Wzbudziła w nim tylko niepokój. Było oczywiste, że osadnicy nie ufają
tym obcym ludziom. Ale czy się zgodzą? A jeśli się zgodzą…
Przynęta! Wyjaśnienie pojawiło się w umyśle Dana niczym sygnał alarmowy
wskazujący mu, co to może oznaczać z punktu widzenia szansy jego przeżycia. Fragmenty
rozmowy, które usłyszał, gdy po raz pierwszy odzyskał przytomność, nabrały sensu. On…
pozostali, którzy przeżyli katastrofę… mieli zostać tutaj jako przynęta!
Jeszcze jeden planetolot może wylądować, aby udzielić im pomocy. Jeżeli wróg
zabierze stąd bestie i nie będzie widać innych oznak jego działalności, to zasadzka może się
udać. A przypuśćmy, że ludzie ukryci wśród skał nie zrobią nic, aby ostrzec nowo
przybyłych… wtedy pułapka natychmiast się zatrzaśnie.
Ale czy nieznajomi, gdy zdobędą już środek transportu, rzeczywiście wycofają się?
Dan, próbując pokonać ból głowy, spróbował rozważyć sytuację. Jeśli osadnicy zgodzą się na
ten układ, okażą się głupcami.
Ale z drugiej strony oni nie są dobrze uzbrojeni, a robotom wyczerpuje się energia. Na
przykład ten, który krążył tam i z powrotem za szczątkami planetolotu, właśnie
znieruchomiał. Zamachał jeszcze kilka razy ramionami, a potem zastygł, celując nimi prosto
przed siebie, jak gdyby chciał powstrzymać dalsze ataki wroga.
Tak więc bez miotaczy i z bezwładnymi robotami mogliby łatwo stać się łupem
potworów. Uchodźcy mogą więc być tak zrozpaczeni, że zaryzykują zawarcie układu,
wierząc, że dzięki temu mogą ocaleć. Pragnąc ostrzec osadników, Dan poczuł przypływ siły.
Spróbował poruszyć się, a przynajmniej unieść jedną dłoń. Podnosił ją wolno, aż zwisła
bezwładnie na nadgarstku, jak gdyby nie należała do niego, lecz do kogoś innego. Zwrócił
uwagę na swe palce. Były zdrętwiałe i bez czucia, ale poruszały się zgodnie z jego wolą.
Teraz potrzebował jednak dużo więcej sił. Spróbował usiąść. Lecz kiedy uniósł głowę,
świat zawirował obłędnie wokół niego, a on znów o mało co nie stracił przytomności.
Tak więc leżał spokojnie, wykorzystując tylko tyle sił, ile konieczne, by sprawdzić,
czy druga dłoń i nogi nic zostały uszkodzone. Nie poczuł, by jakąś kość miał złamaną. A
zdrętwienie dłoni ustępowało. Być może skończyło się na uderzeniu w głowę i ogólnym
potłuczeniu.
— Czy sądzisz, że się zgodzą…
Dan zamarł na dźwięk tego głosu, który rozległ się tuż za nim.
— Jaki mają wybór? Kiedy tylko roboty wyczerpią swą energię, bestie natychmiast
ich zaatakują. Wiedzą o tym. Pozwólmy im jeszcze troszeczkę zwlekać z odpowiedzią, a
potem postawmy im warunek… teraz albo nigdy.
— Jak sądzisz, długo będziemy musieli czekać na planetolot?
— No cóż, tamta grupa uciekła, a ci przybyli przygotowani do zabrania pozostałych.
Tak więc, gdzieś już wszczęto alarm. A Dextis otrzymał wiadomość z portu. Zdaje się, że
wolni kupcy nagadali już dosyć, aby wywarło to wrażenie na Largos i komendancie Patrolu.
— Myślałem, że Spuman dał sobie z tym radę…
— Miał wszystko dokładnie opracowane, aż do czasu tej ostatniej przesyłki. Ona
wszystko zniszczyła. Grotler nie popełniłby większego błędu, gdyby rozmyślnie spróbował
zatkać komory odrzutowe. Dobrze, że nie przeżył tego rejsu. Dextis rozszarpałby go na
kawałki i nakarmił nimi jednego ze swoich ulubieńców. To wszystko mogło zepsuć całe
przedsięwzięcie. I tak się stanie, o ile Spuman nie zdoła wykorzystać możliwości Trosti.
Jeden człowiek… tylko jeden człowiek… działający tak głupio i tracimy trzy lata pracy! A
być może na dodatek wyjdą na jaw wszystkie nasze działania.
— Grotler z pewnością był już chory. Czy nie umarł podczas startu?
— Miejmy nadzieję, że przynajmniej ta część historii jest prawdziwa. Bo jeśli ktoś
pomógł mu się wynieść z tego świata, to sprawy stoją gorzej, niż się wydaje. Nie, w tym
punkcie Dextis ma rację… należy zapobiec naszym dalszym stratom tutaj, wydostać się stąd i
pozwolić tym osadnikom wyczerpać siły w starciu z potworami. Dextis włączy urządzenia
pobudzające, aby doprowadzić potwory do szału i rozesłać je na wszystkie strony. Osadnicy
będą tak zajęci ucieczką i wyciąganiem swoich przyjaciół ze szczęk ulubieńców Dextisa, iż
będziemy mieli dość czasu, żeby zatrzeć za sobą ślady. Wiedz, że czasem się zdarza, iż trzeba
opracować jakiś plan na gorąco.
— Myślisz, że to może zniszczyć cały interes Trosti?
— Kto wie, co może znaleźć Patrol, kiedy zacznie węszyć wokół? Być może
moglibyśmy zatuszować sprawę Grotlera i wolnego frachtowca, gdyby ten strażnik i ci kupcy
nie przylecieli tutaj wtrącać się w nie swoje sprawy, nie wyłączyli pola siłowego i nie
wypuścili olbrzymów. Po tym nie pozostawało nam nic innego, tylko pokierować nimi. A
tego nie mogliśmy zrobić z powodu jakiegoś innego źródła promieniowania znajdującego się
na północy.
— Skrzynka Grotlera?
— Cóż by innego? Wolny frachtowiec nie przywiózł jej do portu. Słyszeliśmy ostatnio
od Spumana, że kupcy sami przyznali się, iż sprowadzili ją do dziczy w jakiejś łodzi
ratunkowej. Umieścili ją tam sądząc, że będzie nieszkodliwa, dopóki nie zbada jej jakiś
technik. Do licha, zrzucić to właśnie tam i wtedy! Próbowaliśmy im przeszkodzić i co?
Wpadliśmy w…
— Dextis powiedział, żeby ich zabić. Niech strażnicy myślą, iż zrobiły to bestie.
— Wiem, wiem. I co? Niektórzy z nich i tak uciekają! Tak więc musimy czekać w
pobliżu, aby upewnić się, że ci nie będą mówić, kiedy nadejdzie pomoc… Możemy wtedy
stracić planetolot. Nie wrócisz tu pełzaczem, skoro wiesz, że bestie potrafią otworzyć go jak
tubkę z żywnością i wyssać cię, jakbyś był porcją jedzenia…
— Więc czekajmy na następny planetolot.
— Potrafisz wymyślić lepsze rozwiązanie? Eilik zaprzestał zagłuszania. Wysyła,
celowo słaby, sygnał SOS. Pomiędzy naszym statkiem a portem leżą cztery lub nawet pięć
dużych posiadłości. Każda z nich może zareagować na wezwanie pomocy… taki jest zwyczaj
osadników. Tak więc zdobędziemy planetolot, a potem włączymy na pełną moc urządzenie
pobudzające potwory. Zważywszy, że ich roboty nie działają, pragnienia Dextisa zostaną
spełnione… nie pozostanie żywy nikt, kto mógłby mówić.
Choć w tym planie nadal brakowało pewnych fragmentów, dla Dana wydarzenia
ostatnich dni nabierały większego sensu niż kiedykolwiek, od momentu, gdy zobaczył w
swojej koi martwego mężczyznę. Tak jak się obawiał, ci nieznajomi nie mieli najmniejszego
zamiaru dotrzymać swej części umowy. W jaki sposób mógłby ostrzec ludzi ukrytych wśród
skał?
— Wy… tam na zewnątrz! — Tym razem pierwsi zawołali osadnicy.
Dan spróbował zapanować nad swoim ciałem. Gdyby tylko mógł krzyknąć! Lecz
kiedy spróbował to zrobić, wydał z siebie jedynie niezrozumiały charkot. Jeden z
przechodzących nieznajomych spojrzał na niego, a potem kopnął wyciągnięte nogi Dana.
Zanim ten zdążył pomyśleć, że traci przytomność, ból tego uderzenia przeszył jego ciało.
Kiedy trochę oprzytomniał, zobaczył, że nieznajomi i osadnicy stoją naprzeciwko siebie.
Zgadzamy się. Weźmiecie stąd te stworzenia, a my pozwolimy wam wziąć
planetolot… jeżeli przyleci.
— Przyleci — odparł nieznajomy. — Nadajemy na północ wezwanie o pomoc. Jeśli
nie poślecie żadnego sygnału ostrzegawczego, żeby trzymali się z daleka, wycofamy stąd
bestie. Dacie sygnał ostrzegawczy, a my wypuścimy je. One najpierw zajmą się tamtymi…
Wskazał ręką na wrak, a być może także na innych pozostałych przy życiu, których Dan nie
widział. Czy brach jest pomiędzy nimi?
Znów prawie o nim zapomniał. Ponieważ nieznajomi nie wspominali o stworzeniu z
Xecho, całkiem możliwe, że brach został zgnieciony gdzieś w planetolocie. Byłby to smutny
koniec niezwykłego towarzysza tej niebezpiecznej przygody. Kaptur Dana leżał zmięty pod
jego głową. A kiedy spróbował się poruszyć, żeby zorientować się, czy jest w stanie
dosięgnąć mikrofonu tłumacza, przeszył go ostry ból, więc zrezygnował z dalszych prób.
Odniósł wrażenie, że mikrofon został zmiażdżony. To już koniec. Nie może przywołać
bracha, nawet jeśli ten żyje i uniknął groźniejszych ran.
Ale kiedy mężczyźni wrócili ze skał i przystanęli obok niego, Dan myślał o czymś
innym. Na tyle, na ile potrafił ocenić, obaj pochodzili z Ziemi, a w każdym razie należeli do
ziemskiej rasy osadników. Nosili ocieplane kurtki przypominające jego własną, na głowach
mieli kaptury, chociaż odchylili osłony. Potem jeden z nich kucnął, ale nie wyciągnął ręki,
żeby dotknąć Dana.
— Słyszałeś wszystko. — Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. W porządku, teraz
nie dasz żadnego sygnału ostrzegawczego i nie pomieszasz nam szyków. Jeśli zrobisz
cokolwiek, znów wypuścimy tutaj naszych ulubieńców. Jak sądzisz, kogo pierwszego zjedzą
ze smakiem?
Dan nie odpowiedział, a mężczyzna wydawał się zadowolony; wzbudził strach w
zrozpaczonym i bezbronnym jeńcu.
— Musimy mieć cię na oku — dodał. — To wy, przeklęci kupcy, wpędziliście nas w
te kłopoty. Gdyby nie wy…
— Daj spokój. — Jego towarzysz położył mu rękę na ramieniu. Nie ma sensu
obarczać go tym wszystkim. To wina Grotlera, a nie ich. Grotlera i czegoś, czego nie
mogliśmy nawet przewidzieć. A ten i tak jest skończony.
Obaj zniknęli. Dan leżał samotny, gapił się na wrak, nieruchomego robota i kamienie,
a w jego umyśle błąkały się słowa: i tak skończony. Ale to stwierdzenie podziałało jak nagłe
uderzenie biczem w plecy.
A więc sądzą, że jest skończony, że wszystko, co mu pozostaje, to leżeć tutaj w roli
przynęty w ich pułapce, a potem zginąć od ciosu jednego z ich potworów! Gdyby tylko mógł
zobaczyć, co znajduje się za nim… Co powiedzieli wcześniej… że Meshler jest cały i zdrów,
a oni tylko związali mu nogi i wepchnęli go pod wrak, aby wyglądał na jeszcze jedną ofiarę…
Tym razem nie było w pobliżu bracha, który by ich uwolnił. A zatem, jeżeli cokolwiek
można zrobić, Dan skazany jest na samotne działanie. Raz jeszcze, powoli i ostrożnie,
spróbował poruszyć rękoma i nogami. Tym razem poszło mu lepiej. Wyglądało na to, że
pomogło j kopnięcie nieznajomego. Również ból głowy stał się j łagodniejszy. Wprawdzie
nie zniknął, ale nie powodował już uczucia, że świat wirował wokół niego.
Spróbował ocenić czas na podstawie wyglądu nieba. Wciąż było zachmurzone. Nie
potrafił stwierdzić, ile czasu zostało do zapadnięcia zmierzchu. Ale z pewnością bandyci
mogą ustawić jakieś światła, aby przyciągnąć pomoc, której nadejścia się spodziewają. Nie
zmarnują przecież swojej przynęty z powodu ciemności. Jak silne będą te światła?
Dan nasłuchiwał najuważniej, jak tylko potrafił. Doszło do jego uszu szczękanie
dwóch ostatnich robotów broniących skał i… bardzo słabo… szmer odległej rozmowy… nie
rozróżniał jednak jej słów.
Woda… Duch Przestrzeni… jakże był spragniony! Dan zawsze myślał, że jest
wytrzymały… wolni kupcy słyną ze swoich zdolności radzenia sobie w najgorszych
warunkach, jakie tylko mogą napotkać na obcej planecie. Zawsze potrafią walczyć do końca o
przetrwanie, nawet gdy znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Na Ziemi nauczano pewnych
sposobów… metod przetrwania, opierających się nie na posiadanym sprzęcie, ale na siłach
tkwiących w samym człowieku. Dan nigdy nie potrafił zbyt dobrze ich stosować. Wątpił, czy
teraz jest w stanie zrobić to lepiej. Lecz kiedy człowiekowi pozostaje tylko jedna droga, chcąc
nie chcąc, musi nią podążyć.
Zabrał się do dzieła, stosując metody, które ćwiczył podczas kursów. Wtedy jednak
jego zachowania przyprawiały instruktorów o rozpacz. Umysł panujący nad ciałem… tyle
tylko, że Dan nie miał żadnych zdolności pozaumysłowych…
Pragnienie… był spragniony. Czuł, że mógłby leżeć w basenie pełnym wody i
wchłaniać ją w siebie jak gąbka. Woda! Przez chwilę pozwolił sobie myśleć o wodzie,
wysuszonych ustach i gardle. Potem jednak zastosował właściwą technikę… lub to, co jego
instruktorzy, siedzący wygodnie w odległości połowy galaktyki stąd przed klasą
początkujących astronautów, uważali za właściwą technikę.
Woda… pragnął jej, więc postanowił ją zdobyć. Aby to zrobić, musi się ruszyć. W
tym celu jednak, musi panować nad swoim ciałem. Lecz teraz był ograniczony obawą, że jeśli
okaże zbyt wiele życia, napastnicy mogą zadbać o to, by znów siedział nieruchomo.
Dan rozłożył ręce, ale dłonie trzymał na ziemi. Uniósł się nieco i odkrył, że nie jest już
tak bardzo osłabiony i zdoła podnieść się o własnych siłach.
Czy potrafi udawać obłęd? A czy wrogowie ośmielą się potraktować go brutalnie na
oczach ludzi skrytych pomiędzy skałami? Zawarli przecież umowę, nawet jeśli nie zamierzają
jej dotrzymać. Przypuśćmy, że spróbuje się poruszyć, a oni go zaatakują. Obserwujący mogą
wtedy dojść do wniosku, że i oni zostaną nie lepiej potraktowani. Poprzednio kopnięty został
bez powodu, a dla osadników wyglądał z pewnością na nieprzytomnego. A więc…
Dan przechylił się na jeden bok. Istotne było, w którą stronę się przesunie. Jeśli
spróbuje potoczyć się w kierunku kamieni, zatrzymają go. Lecz jeśli potoczy się w stronę
wraka? Pozostało spróbować.
Zebrał wszystkie siły i obrócił się na jeden bok. Leżał nieruchomo, znów czując ból i
zawroty głowy. Teraz jednak widział cały wrak. Niedaleko od niego leżał, twarzą do ziemi,
jakiś człowiek. Był to ów ciężko ranny mężczyzna, którego wzięli na pokład, a który teraz
najwyraźniej nie żył. Trochę dalej zauważył Meshlera.
Strażnik utkwił wzrok w towarzyszu niedoli i zaczął się daremnie szamotać. Dan nie
widział jego związanych rąk i nóg, gdyż ciało Meshlera, od klatki piersiowej w dół,
przyciskała wyrwana z zawiasów klapa włazu. Nad nim zwieszało się niebezpiecznie jedno z
ramion dźwigni.
— Ten się rusza! Dan nie widział mówiącego, ale ten człowiek musiał stać tuż za nim.
— Wody… Dan uznał, że czas już przystąpić do odegrania swojej roli. Wody…
Mówił głosem chrapliwym i niewiele głośniejszym od szeptu, lecz tym razem zdołał
wypowiedzieć słowa wyraźniej.
— Wygląda na to, że chce mu się pić.
— Dobra, daj mu trochę. Nie możemy teraz dopuścić, aby zobaczyli, że zachowujemy
się nieodpowiednio. Mogliby wpaść na pomysł…
Dan był zadowolony: właściwie ocenił sytuację. Nagle gwałtownie złapano go za
ramię i przewrócono na plecy. Zdążył tylko zobaczyć zarys kubka kosmicznego i poczuł, że
upragniony płyn zalewa mu usta i wypełnia gardło. Oblano go wodą tak, że zadławił się i
kilka kropli spłynęło po jego brodzie w fałdy kaptura. Potem brzeg kubka znalazł się
pomiędzy jego zębami, a on zaczął chciwie wysączać resztki płynu.
— Przeciągnij go gdzieś tutaj — padł rozkaz, kiedy wyrwano mu kubek spomiędzy
zębów, tak samo brutalnie lekceważąc jego ból jak w chwili, gdy mu go podawano. — Leży
zbyt blisko skał. Ktoś mógłby wpaść na pomysł, aby podjąć próbę dotarcia do niego, kiedy się
ściemni.
Czyjeś ręce chwyciły go pod pachy, podniosły trochę, a potem powlokły po ziemi do
tyłu. Tylko dzięki tej drobnej cząstce energii, jaką sobie pozostawił, zdołał znieść to
ciągnięcie. Starał się nie tracić przytomności, jak gdyby świadomość była bronią, którą ktoś
próbował mu wydrzeć.
Kiedy go puszczono, uderzył ciężko o ziemię. Głowę i ramiona miał ułożone znacznie
wyżej niż poprzednio. A Meshler leżał prawie w zasięgu ręki.
— Doskonale… — usłyszał Dan i otworzył oczy. Teraz nie odgrywał swej roli — on
nią żył. Jak przez mgłę zobaczył jakiegoś człowieka stojącego przed nim.
Człowieka? Nie, to był obcy przybysz przypominający tamtego z obozu pod
występem skalnym. O ile nie ten sam. Mówił międzyplanetarnym językiem. Przynajmniej to
jedno słowo w nim wypowiedział, choć z dziwnym akcentem.
— Tak, dobra robota, Yuljo. Teraz przedstawia sobą widok, który wzruszy członków
każdej wyprawy ratunkowej. Niewątpliwie przywlókł się o własnych siłach do tego miejsca,
aby spróbować uwolnić swego schwytanego towarzysza, a potem osłabł. Bardzo dobrze
zainscenizowane… ponieważ istoty żyjące na tych pogranicznych światach są bardzo przejęte
obowiązkiem pomagania sobie nawzajem, kiedy zdarzy się jakieś nieszczęście. Gdyby nie
była znana ta ich słabość, nie mielibyśmy co liczyć na powodzenie naszego planu.
Uniósł głowę okrytą ciasno przylegającym hełmem, z tyłu którego sterczała antena…
nie był to hełm kosmiczny, ale być może urządzenie łączności pochodzące z dalekich
światów. Patrzył teraz na północ. Dan zastanawiał się, czy spodziewają się nadejścia pomocy
tak szybko? O ile się orientował, znajdowali się w dużej odległości od jakiejkolwiek
północnej posiadłości. A z posiadłości Cartla nie przybędzie żadna następna wyprawa.
— Byłoby dobrze ustawić lampy. Nie ma burzy, ale zapowiada się ciemna noc.
Rzeczywiście, ciemności pogłębiły się. Ale z miejsca, gdzie leżał, Dan mógł oglądać
większy obszar terenu. O drugim mężczyźnie, którego wciągnęli do statku przed katastrofą,
nic nie wiedział. Meshler leżał nieruchomo, chociaż twarz miał zwróconą w stronę Dana i od
czasu do czasu zerkał na niego.
Nieznani napastnicy montowali dwie polowe lampy. Ustawiali ich klosze tak, aby
rzucały jak najwięcej światła… jedno światło skierowali na wrak i leżących tam dwóch
mężczyzn, drugim oznaczyli miejsce lądowania dla statku, którego przybycia oczekiwali. Dan
zastanawiał się, dlaczego ponownie nie użyją wiązki sterującej. A potem sam udzielił sobie
odpowiedzi. Spróbowali tego i skończyło się rozbiciem statku. Nie chcą, żeby to się
powtórzyło.
Starannie przygotowawszy teren, przeprowadzili końcową kontrolę. Dwoje ludzi
ukryło się w cieniu wraka. Od góry osłaniały ich szczątki planetolotu. Obaj byli uzbrojeni w
liny.
Nieznajomy raz jeszcze podszedł i stanął przed Danem oraz strażnikiem.
— Jakichkolwiek macie bogów, módlcie się i pokładajcie w nich nadzieję —
powiedział abyście nie musieli czekać długo. Powstrzymujemy te bestie z daleka, ale nie
mamy tutaj sprzętu o dużej mocy. A jak długo potrafimy je zatrzymać… kto wie? To jest gra,
w której najwięcej do stracenia macie wy i tamci głupcy ukryci za skałami. Działa ich ostatni
robot… a jak długo dwa miotacze i para ogłuszaczy zdoła obronić ich przed grasującymi tam
stworzeniami… skoro tylko będą wolne?
Wskazał w kierunku na pół oczyszczonej ziemi i Dan zobaczył, że te groźne,
obrzydliwe stworzenia rzeczywiście czekają. Większości z nich nie potrafiłby nawet opisać.
Były jednak wystarczająco podobne do potworów, z którymi już się zetknął, aby zdał sobie
sprawę, jak czarno rysuje się przyszłość… czarniej niż bezksiężycowa noc, której nie
rozjaśniały żadne gwiazdy.
R
OZDZIAŁ
17
Wyprawa do gniazda żmij
— Musimy się opierać — kontynuował obcy przybysz — na tej zasadzie, którą
wpajają wam w trakcie wychowania. Gdy zagrożone jest życie kogoś z waszego gatunku,
każdy z was musi natychmiast popędzić mu na pomoc, pozwalając uczuciom wziąć górę nad
ostrożnością. Przygotowaliśmy dla tych wrażliwych smutny widok.
Dan uznał tę wypowiedź za przykład czarnego humoru, jak gdyby obcy okrutnie kpił
ze sposobu wychowania. Ale czy brał pod uwagę, że ta scena jest zbyt starannie
przygotowana… że każdy, nieco podejrzliwy osobnik, odpowiadając na wezwanie pomocy,
będzie wystrzegał się tak dobrze oświetlonej i opracowanej sceny katastrofy? Przyjąwszy, że
sygnały przeciwzakłóceniowe Cartla przedarły się przez trzaski i… Ale Danowi nie wolno
było rozmyślać o tej złudnej nadziei. Powinien zastanowić się wyłącznie nad tym, co czekało
go w najbliższej przyszłości. Jeżeli ci, którzy przybędą z pomocą — o ile w ogóle to zrobią —
nie okażą się podejrzliwi…
Obcy poszedł sobie.
— Może im się udać — wycharczał Meshler, jak gdyby zupełnie zaschło mu w gardle
i z wielkim trudem wydobywał słowa. — Z pewnością z góry nie widać nic podejrzanego. A
jeśli spróbujemy ich ostrzec…
— Tak czy owak, dla nas nie ma żadnej nadziei — odpowiedział Dan. Słyszałem ich
rozmowę. — Dan nie mógł uwierzyć, że Meshler choćby przez chwilę sądził, iż bandyci
dotrzymają danego słowa. ,
Świecące lampy ustawiono w taki sposób, aby wydawało się, że przynajmniej jeden
człowiek wyszedł cało z katastrofy planetolotu i za pomocą światła usiłował dostarczyć
wskazówek statkowi przybywającemu na ratunek. Przyćmione oświetlenie ustawiono tak
zręcznie, że Dan i Meshler byli widoczni jak na dłoni. Najmniejszy wykonany przez nich ruch
zostanie natychmiast zauważony przez tamtych w zasadzce.
Ale oczekujący tam mężczyźni nie mieli przy sobie miotaczy. Czy oznacza to, że
wrogom kończą się ładunki do tej śmiercionośnej broni i oszczędzają te, które im jeszcze
zostały? A ile jest potworów?
Znieruchomiałe roboty i polujące tu bestie… Dan spróbował odpędzić od siebie ten
obraz i myśleć tylko o najbliższej przyszłości oraz o tym, co można zrobić dla nich obu tu i
teraz. Tyle tylko, że nie miał żadnego pomysłu!
Wciąż odczuwał pragnienie. Woda… nie, nie myśleć o wodzie, tak samo w tym
momencie niedostępnej dla niego jak Królowa. Królowa, łódź ratunkowa… co stało się z jego
własnym, wędrującym wśród gwiazd światem? Najwyraźniej skrzynka nadal znajduje się w
miejscu, w którym ją zakopali. W przeciwnym razie nie przyciągałaby potworów. A więc
wysyłane przez nią promieniowanie potrafiło pokonać zabezpieczenia zamontowane przez
Stotza i oddziaływać jak wiązka przyciągająca.
Dan był tak pochłonięty tymi myślami prowadzącymi donikąd, że zrazu nie zauważył,
iż jakiś zimny metal wśliznął się pod jego leżącą na ziemi rękę. Jednakże uporczywe trącanie
w końcu zwróciło jego uwagę.
Nie ośmielił się spojrzeć w dół. Obawiał się nie tylko, że może to wywołać zawroty
głowy, ale także wzbudzić podejrzenia tamtych w zasadzce. A jeżeli dzięki jakiemuś
nieprawdopodobnemu uśmiechowi szczęścia następowało właśnie to, czego się domyślał, nie
wolno mu było niczego okazać. Ukradkiem poruszył ręką i trochę ją podniósł. Trącający go
przedmiot został natychmiast wciśnięty pomiędzy dłoń a ziemię. Najpierw poczuł lufę, a
potem kolbę, którą obracano ostrożnie dookoła, tak, żeby mógł zacisnąć na niej palce.
Ogłuszacz! Brach! Widocznie obcy z Xecho ukrywał się za wrakiem, a teraz przyniósł
mu broń. Nie była wprawdzie tak dobra jak miotacz, ale lepsza od lin, które mieli tamci w
zasadzce. Dan niestety nie wiedział, ile pozostało w niej ładunku.
Znów trącono go w rękę i wyczuł drugą lufę. Tę jednak brach trzymał mocno i dotknął
nią dłoni Dana tylko na chwilę, a potem cofnął. Widocznie stworek chciał tylko
poinformować Dana, iż ma jeszcze swoją broń. Ten pamiętał, jak stworzenie zmierzyło się z
nim na Królowej… wiedziało, jak posłużyć się ogłuszaczem. Gdyby tylko Dan mógł się z nim
porozumieć… powiedzieć, żeby działał w pobliżu planetolotu i wykorzystał ogłuszacz
przeciwko tym dwóm w zasadzce. Ale to było niemożliwe.
Spróbował pomacać w poszukiwaniu łap, które musiały trzymać drugi ogłuszacz, ale
nie natknął się na nic. Gdyby nie to, że nadal trzymał pierwszy ogłuszacz, mógłby pomyśleć,
iż wszystko to przyśniło mu się w gorączce.
Szybko zapadały ciemności, a lampy dyfuzyjne jaśniały w półmroku. Najbardziej
denerwujące były tamte stwory, grasujące poza zasięgiem świateł. Ogłuszacz… jak będzie
można wykorzystać tę broń, kiedy nadejdzie decydująca chwila? Nie myśleć o tym teraz! Czy
zdoła dosięgnąć obu mężczyzn w zasadzce? Dan powoli obrócił głowę. Powieki trzymał na
wpół przymknięte, a jednak nieco widział. Przypuśćmy, że przybywa statek z pomocą… czy
potrafi załatwić przynajmniej jednego z bandytów, zanim zdążą użyć swoich lin? I czy Dan
się ośmieli… lub też, czy nie odpowie mu ogień z miotacza wystrzelony z cienia, w którym
ukryła się reszta wrogów?
Ilu było bandytów? Obcy, który jak się zdawało był dowódcą, przynajmniej sześciu
innych… bardzo prawdopodobne. Ten plan był szaleńczy i nierealny, ale to było jedyne, co
Dan mógł uczynić.
Człowiek nie może żyć tylko nadzieją. Niepokój, towarzyszący długiemu
oczekiwaniu, potrafi znacznie ją osłabić. Dan znal z doświadczenia taki stan oczekiwania
przed działaniem, lecz nigdy przedtem nie był tak bezradny.
Ta noc nie była spokojna. Wokół rozbrzmiewały złowieszcze dźwięki wydawane
przez bestie powstrzymywane na razie przez swoich panów. Te dźwięki były gorsze od
wyglądu samych potworów.
Ale w końcu poprzez dobiegające z ich strony ryki, warczenia i syczenia przedostał się
inny dźwięk — równomierne łomotanie silnika planetolotu. Dan odchylił głowę do tyłu,
próbując wypatrzyć światła na dziobie, ale widocznie statek nadlatywał z północy i był
skierowany przodem ku południowi.
— Nadlatują… — powiedział chrapliwym głosem Meshler. Strażnik próbował
wyszarpnąć się spod klapy włazu. — Czy nie możesz czegoś zrobić… ostrzec ich?
— Nie wydaje ci się, że zrobiłbym to, gdybym mógł? — odciął się Dan. Nie było
jednak najmniejszego sensu poruszać bronią i ujawniać, że ją w ogóle ma, dopóki nie mógł
zrobić z niej użytku.
Ku zaskoczeniu Dana dźwięk nie nasilał się. I ten doszedł do wniosku, że pilot musi
być przezorny i zamierza przed wylądowaniem przyjrzeć się dokładnie terenowi. Czy domyśli
się czegoś i nie wyląduje? Stłumiony warkot silnika osłabł i zanikł. Dan był zrozpaczony i
pomyślał, że jego domysły okazały się słuszne. Teraz, kiedy przynęta nie chwyciła, wrogowie
uwolnią potwory.
Ale najwyraźniej przywódca bandytów miał dużo cierpliwości i bardzo ufał w swój
plan oraz wiedzę o ludzkiej naturze, ponieważ tamci w zasadzce nie poruszyli się. Okazało
się, że miał rację, gdyż raz jeszcze w mroku nocy rozległ się warkot. Teraz dobiegał z
południa, gdzie przedtem zniknął planetolot.
Tym razem Dan widział światła na dziobie — zielone jak błyszczące w nocy oczy
myśliwego. Maszyna zanurkowała bardzo cicho prawie wprost na nich. Potem statek zaczął
się opuszczać, a warkot motoru stał się głośniejszy. Dan spojrzał na jedynego z bandytów,
którego widział ze swojego miejsca. Mężczyzna był spięty. Trzymał broń tak wycelowaną, że
bez problemu mógł dosięgnąć Dana i Meshlera.
Dan nie widział niczego, co znajdowało się poza obrębem świateł. Był jednak pewien,
że reszta wrogiej grupy nie czeka bezczynnie. Z pewnością przygotowywali się do ataku w
chwili, gdy tylko planetolot dotknie ziemi. Przypuszczał jednak, że nie zrobią tego, zanim nie
upewnią się, iż wszyscy pasażerowie opuścili statek. W przeciwnym razie pilot mógłby
wystartować, pozostawiając ich nadal bez środka transportu.
Potem akcja potoczyła się zgodnie z przewidywaniami Dana. Zanim podwozie
dotknęło gruntu, przedni właz otworzył się i ktoś wyskoczył z planetolotu i zaczął biec. Lecz
nie skierował się najkrótszą drogą ku rannym leżącym przy wraku, ale pobiegł zakosami, jak
gdyby wiedział o zasadzce. Wtedy Dan się poruszył. Przewrócił się na jeden bok, nie
zauważony przez bandytę, który — być może — był oszołomiony faktem, że z planetolotu
wyskoczył tylko jeden pasażer, a planetolot poderwał się ku górze i zawisł ponad wrakiem.
Dan wystrzelił. I choć zupełnie nie miał czasu, żeby dobrze wycelować, ręka
mężczyzny opadła. Upuścił broń, a próbując ją odzyskać, pośliznął się i runął do przodu. Dan
nie unieszkodliwił całkiem wroga, ale uczynił go — przynajmniej na kilka godzin —
jednorękim. Biegnący, potykając się na ostatnim odcinku drogi, zanim dopadł Meshlera,
zdołał odwrócić się i wypalić z ogłuszacza. Jego strzał okazał się celniejszy. Wiązka
promieniowania uderzyła mężczyznę, nadal szukającego utraconej broni. Dostał w głowę i
natychmiast padł.
Drugi mężczyzna czatujący w zasadzce wystrzelił z broni nastawionej na zarzucanie
sieci. A więc nici będą teraz automatycznie szukały najbliższego ludzkiego ciała. Na swoje
nieszczęście, strzelający, aby trafić w nowo przybyłego, który przykucnął obok Meshlera,
musiał wysunąć się nieznacznie na otwartą przestrzeń. A Dan i człowiek z planetolotu
wystrzelili jednocześnie w jego rękę.
Broń wypadła mu z ręki. Nadal jednak produkowała nici, które obecnie wystrzelały w
górę. Chwilę później sieć znalazła swój cel — stał się nim sam atakujący. Nici zaczęły szybko
omotywać jego głowę i ramiona.
— Czy sytuacja jest bardzo zła? — Głos Ripa wyrwał Dana z rozmyślań nad
przebiegiem tej akcji, która wydawała się być zesłaniem losu.
— Pokrzyżowaliśmy im plany, ale gotowi są wysłać przeciwko nam swoje potwory. A
pomiędzy kamieniami są osadnicy…
— Sądzę, że będą mieli dosyć innych spraw na głowie odpowiedział Shannon. — A
jeśli chodzi o ich potwory… Jedną ręką, trzymając w drugiej przygotowany do strzału
ogłuszacz, wyciągnął spod swojej kurtki skrzynkę. — Gdzie są te potwory? — spytał,
wciskając klawisz na jej wieczku.
Po raz ostatni widziałem je gdzieś tam… — Dan odchylił się od wraka. Nadal miał
zawroty głowy, ale próbował wziąć się w garść.
— W porządku. Rip wstał, zanim Dan zdążył zaprotestować przeciwko takiemu
ujawnianiu się wrogom. Zamachnął się tak, jakby przymierzał się do wysłania granatu z
gazem usypiającym i rzucił skrzynkę w ciemności. Dan poczuł dziwne mrowienie skóry i ból
oczu — znów poczuł się śmiertelnie chory.
— Granat ogłuszający wyjaśnił zwięźle Rip. — Jest nastawiony na unieszkodliwienie
mrówkoroda. Miejmy nadzieję, że podziała na całą resztę tych bestii.
Chwilę później Rip runął pomiędzy Dana i strażnika, a ognisty promień wystrzelony z
miotacza przeleciał wzdłuż wraka w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego
głowa i ramiona. Palący podmuch płomienia przemknął ponad całą trójką. Dan próbował nie
myśleć o tym, że w następnej wiązce z pewnością się usmażą. Nie nastąpił jednak drugi
wystrzał. Zamiast tego słychać było zamieszanie gdzieś w mrokach nocy… krzyki, strzały.
Jednakże żaden z nich nie był wycelowany w ich kierunku.
— Zaczyna się. — Rip powiedział Danowi wprost do ucha, kiedy ramię w ramię
przywarli do ziemi. — Oprócz nas będą mieli wiele innych spraw na głowie…
— Co…? — zaczął Dan, ale Rip nie dał mu dokończyć pytania. Odpowiedział szybko,
jak gdyby był przekonany, że uspokajające wieści podziałają jak dobry lek wzmacniający:
Widzisz, nie przybyliśmy tutaj bezpośrednio. Spuściliśmy w pobliżu kilku ludzi z
Patrolu, dwóch strażników i kilku z ochrony portu. Potem ściągnęliśmy na siebie uwagę
waszych napastników, podczas gdy nasi ludzie zajmowali pozycje na tyłach. To właśnie oni
ruszają teraz do akcji. Granat ogłuszający zmusi potwory do ucieczki daleko stąd…
— A tamta skrzynka z Królowej… oni powiedzieli, że to właśnie ona przyciągała
potwory na północ… wtrącił Dan.
— Też dobrze. Jeśli tam powędrują, będzie je można wyłapać. Ale najpierw, co z
wami? Rip dźwignął i odsunął na bok szczątki wraka, którymi przyciśnięto Meshlera.
Uwolnił z więzów jego spętane kończyny. Strażnik z jękiem wypełzł na zewnątrz, machając
zdrętwiałymi i zesztywniałymi rękoma i nogami.
W pobliżu lądował planetolot, który do tej pory unosił się nad nimi. Tym razem
jednak nie wzbił się z powrotem w górę tuż po dotknięciu ziemi. Otworzył się właz i z
pojazdu wypadło kilku ludzi.
Kapitan Jellico! — Dan rozpoznał pierwszego z nich. Drugi nosił mundur Patrolu ze
skrzydlatym, usianym gwiazdami znaczkiem służb medycznych. Nieznajomy niósł w jednej
ręce zestaw pierwszej pomocy lekarskiej.
— Co się z tobą działo, Thorson? — Kapitan przyklęknął na jedno kolano i
nieznacznie uniósł Dana.
— Ostrożnie, szefie! — Dan złapał Jellico za rękaw i spróbował przyciągnąć go bliżej
ziemi. — Mają miotacze.
— Ale są im bardziej potrzebne gdzie indziej — odparł kapitan. — Zajmiemy się
tobą…
Pomimo protestów Dan znalazł się w rękach lekarza. Ten dał mu zastrzyk
wzmacniający, a w chwilę później wydał orzeczenie:
— Otrzymałeś potężny cios w głowę, ale czaszkę masz całą. A to wyrzucił pełną garść
metalowych skrawków — poharatało ci trochę skórę. Teraz, powąchaj!
Rozłamał ampułkę tuż pod nosem Dana. Ostry zapach dotarł do jego nozdrzy i uwolnił
go od bólu głowy. Lekarz odszedł pomiędzy skały do tych, którzy mogli potrzebować jego
pomocy, a Dan leżał i odpoczywał. Kiedy go badano, kapitan zniknął, ale Rip nadal
pozostawał w pobliżu.
— Skąd wziął się tutaj kapitan?
— To długa historia odpowiedział Shannon. Zbyt długa, żeby ją teraz opowiedzieć.
Ale Cartl zdołał przesłać wiadomość. A my już byliśmy w drodze na południe. Z drugiego
nadanego stąd wezwania zrozumieliśmy tyle, iż jest to prawdopodobnie pułapka. Tak więc
stary osadnik spodziewał się tego.
— Cartl powiedział, że nadeszły wiadomości o uwięzieniu i oskarżeniu naszej załogi.
— Tak to się zaczęło, ale w końcu uzbierało się tyle faktów, że nawet ta tępa policja
portowa musiała przyznać, iż coś nie jest w porządku. Wtedy zaczęli nas słuchać. Zadali nam
mnóstwo pytań, a na każde z nich można było udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Patrol
zaaresztował kilka osób z miejscowych władz i poddał ich badaniom psychologicznym. To
było bardzo ważne… gdyby ich podejrzenia nie potwierdziły się, dowodzący oficerowie
mogliby stracić swoje stopnie i stanowiska kosmiczne. — Ta afera obejmuje nie tylko ten
rejon… ma większy zasięg i wykracza poza Trewsworld. A gdyby nie to, że Patrol już coś
podejrzewał, być może nie wysłuchaliby nas tak szybko. Wszystkie nici prowadzą do stacji
Trostiego…
— Thorson… — przerwał Shannonowi kapitan Jcllico, który wszedł w obręb świateł
— ilu ludzi tutaj widziałeś?
— Sześciu czy siedmiu. Większość była Ziemianami lub pochodziła z rasy osadników.
Ale przewodził im obcy. Był im bardzo potrzebny planetolot… musieli dostać się z powrotem
do swojego obozu. Planowali wycofać się stąd…
Ale wydawało się, że kapitan przestał go słuchać. Jellico pociągnął trochę swój kaptur
i Dan zobaczył, że z boku ma przymocowany mikrofon. Urządzenie bardzo przypominało to,
którego on sam używał w rozmowach z brachem.
Brach! Dlaczego ciągle zapominał o tym, który dwukrotnie uratował mu życie…
trzykrotnie, jeśli wliczyć pokonanie pola siłowego? Wyglądało to prawie tak, jakby coś
ustawicznie zmuszało go do spychania obrazu tej istoty w niepamięć.
W tym momencie zza wraka wybiegło stworzenie z Xecho. Poruszało się na trzech
łapach, a czwartą podwinęło pod siebie, ściskając w niej ogłuszacz. Z planetolotu wypadł
inny brach i ruszył pędem na spotkanie swego partnera. Dotknęły się nosami, a potem
odwróciły się ku Ziemianom.
Kapitan Jellico podniósł dłoń, odsunął rękawicę i wskazał jeszcze jedno urządzenie
przypominające mikrofony osobiste używane przez badaczy.
— Finnerstan, właśnie wystartował jakiś mały statek powietrzny… wziął kurs na
południe. Brachy utrzymują, że na pokładzie znajduje się jeden z bandytów. Na podstawie
tego, co one wyczuwają, przypuszczam, że jest to ich przywódca. Z pewnością leci do ich
punktu dowodzenia. Zatrzymajcie…
Nie nadeszła żadna odpowiedź oprócz potwierdzającego pstryknięcia, które rozległo
się w mikrofonie przymocowanym na nadgarstku kapitana. Dan usiadł i zauważył, że ból
głowy całkowicie go opuścił. Dzięki lekarzowi, pomimo osłabienia, mógł się poruszać. Rip
wstał i wyciągnął do niego rękę. Dan oparł się na niej i również wstał.
— Bierze kurs na dolinę…
— Dolinę? Jaką dolinę? dopytywał się Jellico.
Dan, plącząc się, opowiedział o uwięzieniu w polu siłowym i położonej za nim
głównej siedzibie bandytów. Jellico zsunął kaptur do tyłu i skubał dolną wargę. Wyraz jego
twarzy, która zazwyczaj przypominała kamienną maskę, zapowiadał działanie.
— Mieli planetolot — powiedział Dan ale zestrzelili go osadnicy. Tę pułapkę zastawili
właśnie po to, żeby zdobyć inny pojazd. Musieli dostać się z powrotem… mają tam statek
kosmiczny, którym chcą odlecieć.
— Finnerstan — kapitan Jellico nagle ożywił się — oni posiadają statek kosmiczny,
który jest gotowy do odlotu z planety… w bazie na południu. Czy masz jakiś pojazd, którym
można wysłać ludzi w tamtym kierunku?
Odpowiedź zagłuszyły trzaski. Jellico zmarszczył brwi i przyłożył głośnik do ucha.
— Ten granat ogłuszający — Rip zaszeptał do Dana — wywołuje zakłócenia. I nie
sądzę, żeby udało im się skontaktować z portem, dopóki on działa. A jeśli go wyłączą…
— Właśnie! — Dan nie był pewien, czy Jellico odpowiada Shannonowi, czy też temu,
kogo usłyszał poprzez trzaski.
— Meshler powinien znać położenie doliny — podsunął Dan. Ale rozejrzawszy się
wokół, nie dostrzegł strażnika.
— Mamy urządzenia wykrywające sygnały. Tyle tylko, że one nie będą działały w
pobliżu granatu ogłuszającego. Chodźcie!
Jellico ruszył ku planetolotowi. Dan, Rip i dwa brachy biegnące na czele, jak gdyby
niosły jakieś ostrzeżenie, podążyli za nim. Ale trzymając już rękę na włazie, kapitan odwrócił
się i spojrzał na Dana. Jesteś chory, Thorson.
Dan zaprzeczył potrząśnięciem głowy. Zaraz jednak pożałował tego, gdyż gwałtowny
ból głowy przypomniał mu, że nie powinien pozwalać sobie na takie gesty.
— Byłem tam… Stanowiło to wątłe uzasadnienie, gdyż Meshler z pewnością okazałby
się lepszym przewodnikiem. Dan pragnął jednak zobaczyć, jak to wszystko się skończy.
Kiedy zaś nadbiegło trzech ludzi w mundurach Patrolu i jeden policjant z portu kosmicznego,
znalazło się uzasadnienie włączenia go do lej wyprawy. Albowiem gdy zaczęto szukać
strażnika, okazało się, że ten poszedł na parking, by zobaczyć, czy nie dałoby się zdobyć
jakiegoś pojazdu do przewiezienia rannych.
W końcu zebrano członków wyprawy. Dwa brachy wcisnęły się w głąb planetolotu i
przykucnęły obok siebie. Wydawały się całkowicie zdecydowane na pozostanie w tym
miejscu i zaatakowałyby każdego, kto chciałby je wyciągnąć. Pozostałą część załogi stanowili
trzej ludzie z Patrolu wraz z, dowódcą, Finnerstanem — który wskoczył do planetolotu w
chwili, gdy zatrzaskiwali właz — — policjant z portu kosmicznego, dwóch strażników oraz
Jellico, Rip i Dan.
W kabinie było dosyć ciasno. Fotel pilota zajął sam kapitan, obok niego usiadł
Finnerstan, a reszta wepchnęła się do tyłu. Ponieważ nie był to planetolot towarowy, lecz
transportowiec osobowy z portu, mieli przynajmniej miejsca do siedzenia i nie musieli cisnąć
się na podłodze.
Dan siedział tuż za Jellico. Kapitan wzniósł maszynę w powietrze i zapytał, nie
odwracając głowy:
— W którą stronę?
— Na południowy zachód… to wszystko, co potrafię powiedzieć, szefie.
— Tam nic nie ma. Finnerstan odwrócił się nieznacznie i zmierzył Dana wzrokiem. —
Kontrolujemy ten rejon od miesięcy…
— Znajdują się w dolinie — odpowiedział Dan — przykrytej skalnym dachem. Z góry
niczego nie widać…
— Zniekształcenie pola widzenia! — W głosie Finnerstana brzmiało niedowierzanie.
W tak dużym stopniu… niemożliwe!
— Z tego, co słyszałem i widziałem — kapitan Jellico mówił chłodnym tonem — ci
ludzie z Trosti udowodnili, że wiele pozornie niemożliwych rzeczy jest jednak możliwe. Już
teraz wyobrażam sobie, ile uznanych teorii naukowych upadnie z chwilą, gdy wyjdzie na jaw
wszystko, czego dokonali. Zniekształcenie pola widzenia, co? Zatem w jaki sposób wy ją
odnaleźliście?
— Podążaliśmy po śladach pełzacza.
To nam coś daje… pod warunkiem, że dotrzemy wystarczająco blisko przy świetle
dziennym. Ale musimy się pospieszyć. Nie podoba mi się fakt, że tamta maszyna poleciała na
południe. Pilot przybędzie z ostrzeżeniem i wyniosą się stamtąd. A wtedy… — mówił do
Finnerstana. — Możliwe, że pokrzyżowałeś im plany, ale wszystko, co ci zostawią, to ślady
po swojej ucieczce. A przypuszczam, że będzie ich niewiele. Zniszczą wszystko, czego nie
będą mogli wziąć ze sobą. A na to nie możemy im pozwolić. Najlepiej nadaj zaszyfrowaną
wiadomość, natychmiast, kiedy znajdziemy się poza zasięgiem działania granatu
ogłuszającego. Sprawdź, czy możesz uzyskać pomoc z portu. Królowa nie jest dostatecznie
dobrze uzbrojona, aby zatrzymać jakikolwiek statek w przestrzeni kosmicznej. A wasze
pojazdy?
— Można spróbować. — W głosie Finnerstana wyczuwało się jednak niepewność.
Dan doskonale rozumiał jego obawy, ponieważ bandyci najwyraźniej mieli w swoim
wyposażeniu niespotykane, skutecznie działające urządzenia.
Jeżeli Finnerstan snuł jakieś własne rozważania, nie przeszkadzało mu to w
uruchamianiu mikrofonu planetolotu, aż w końcu nawiązał łączność z portem. Nadał
zaszyfrowaną w postaci szeregu liczb wiadomość. Powtórzył ją kilkakrotnie, aż w końcu
nadszedł sygnał potwierdzenia przyjęcia informacji. Odwiesił mikrofon na uchwyt i
powiedział:
Nasz kuter wyruszy w przestrzeń kosmiczną i będzie ją patrolował. Być może zdąży
na czas… Poszerzają zasięg swojego radaru, tak więc zarejestrują wszystko, co wystartuje z
tej planety.
— Czas… powtórzył Jellico. — No dobra, nie mamy żadnego sposobu, żeby zyskać
na czasie. Chyba, że potrafimy ich jakoś zatrzymać. Ale nie ma sensu robić planów, dopóki
nie mamy pewności, że dysponujemy czymś konkretnym, na czym moglibyśmy je oprzeć.
R
OZDZIAŁ
18
Łupy zwycięzców
— Co tu się naprawdę dzieje! zapytał Dan i wcisnął się obok Ripa.
— A co się nie dzieje? odparł Rip żartobliwie, ale potem zaczął wyjaśniać: — Nie
wiemy jeszcze wszystkiego, ale badacze w stacjach Trostiego, tutaj i prawdopodobnie
również w innych światach, prowadzą podwójną grę. Oficjalnie robią to, o czym wiemy i za
co ich cenimy. Ale poza tym, no cóż… Patrol posiada obecnie dowody, że opanowali
przynajmniej cztery rządy planetarne w znacznie od siebie oddalonych obszarach galaktyki i
stworzyli głęboko ukrytą siatkę władzy…
— Kim są oni? — przerwał Dan. Trosti umarł… czy rzeczywiście?
— To jest właśnie jedna z tajemnic, choć istnieją dwa podejrzenia. Jedno głosi, że on
ciągle żyje sobie w najlepsze i kieruje tym wszystkim przy pomocy przedstawicieli nie tylko
jednego gatunku. Inna wersja głosi, że Trosti stanowił zawsze tylko zasłonę innej, tajnej
organizacji, która oddziaływała na społeczeństwa planetarne w ten sposób, że skupiała ich
uwagę na postaci Trostiego, podczas gdy jej członkowie działali w celu opanowania wielu
światów.
— Tak czy inaczej, badacze stacji Trostiego są dziś swego rodzaju tajnym rządem.
Lecz Patrol już od jakiegoś czasu coś podejrzewał. Ale dopiero w chwili, gdy zdarzył się len
wypadek na Królowej, wiele z ich planów wyszło na jaw i prawo mogło wkroczyć
swobodnie.
— Wiem, że mają tutaj nielegalną stację badawczą, w której trzymają uzyskane w
wyniku uwstecznienia rozwoju potwory powiedział Dan. — Ale czy to jest wszystko?
— Nie, to dopiero początek. Potem odkryli coś jeszcze.
— Skałę!
Minerał poprawił go Rip — i to bardzo szczególnego rodzaju. Działa na zachowania
pozarozumowe… służy między innymi do przekazywania myśli poza świadomością.
Występuje na kilku planetach. Prawdopodobnie jest to jedno z tych przypadkowych odkryć,
które często towarzyszą zasadniczym badaniom. Istnieją powody do przypuszczeń, że
większość tych przedsięwzięć została przeprowadzona właśnie na tych terenach. Jednak teraz
potrzebowali Trewsworld. Tutejsze posiadłości stanowiły zagrożenie dla wszelkiej oficjalnej
działalności. Dlatego kierowano rozwojem potworów i stopniowo je uwalniano, żeby
doprowadzić do wycofania się osadników.
— Patrol wiedział o tym i nic nie robił?
— To były tylko podejrzenia. Potem zjawiliśmy się my. Wysłannik Trosti w porcie
chciał, żebyśmy siedzieli cicho. Ale by to osiągnąć, musiałby nas zabić. Kapitan złożył
odwołanie na ręce przedstawiciela Rady Kupieckiej. W odpowiedzi przybył Patrol i mógł
rozpocząć oficjalne śledztwo. Wprawdzie tutejsza Rada była opanowana przez ludzi z Trosti,
ale nie miała żadnej władzy naci Patrolem. Usiłowano wywierać na nas naciski, aż w końcu
kapitan przedstawił raport, a bomba wybuchła na ich oczach. I zniszczyło ich to jak
prawdziwa bomba. Prawdopodobnie zrozumieli to. Pomyśleli, że uwalniając potwory zyskają
trochę czasu potrzebnego do zatarcia śladów swojej działalności tutaj…
— To my zrobiliśmy… a raczej zrobił to brach — wtrącił Dan.
Opowiedział o barierze z pola siłowego i podsłuchanej rozmowie bandytów, z której
wynikało, że potwory były przyciągane na północ przez drugą skrzynkę. — Ale ci
poszukiwacze — przypomniał sobie nagle — jeżeli nie byli ludźmi z Trosti, to skąd oni…
Lub raczej, czy oni wiedzieli, jaką skałę znaleźli?
Przypuszczamy, że mieli jakiś nowy rodzaj wykrywacza, który zarejestrował
niezwykły rodzaj promieniowania wysyłanego przez minerał, co doprowadziło ich do
przekonania, że znaleźli coś wartościowego. Pobrali próbki, ale być może pochodziły one z
tego samego miejsca, które wcześniej odkryli ludzie z Trosti. Zabito poszukiwaczy, a skałę
zabrano. Zrobiono to w pośpiechu i niedbale. Powiedziałbym, że ostatnio działacze Trosti nie
pracowali zbyt solidnie. Ta skomplikowana operacja związana z załadowaniem skrzynki na
Królową…
— No tak, ale skoro mieli już tutaj minerał i inne takie skrzynki, po co podejmowali
ryzyko sprowadzenia jeszcze jednej?
To jest jedna z mniej istotnych tajemnic. Może ta… nasza skrzynka… pochodziła z
jakiegoś innego ich laboratorium i wysłano ją do sprawdzenia, a z pewnością pochodziła z
bardziej ukrytego miejsca. Dlatego wysłali ją w taki sposób. Mieli pecha, że wśród naszego
towaru znajdowały się brachy i zarodki lafsmerów, a ich człowiek umarł. Gdyby nie został
wykryty i przedostał się ze skrzynką do portu, wystarczyłoby, że ściągnąłby maskę i zniknął.
Ten plan był ryzykowny, ale z pewnością mieli jakiś ważny powód do przewiezienia tej
skrzynki. Kiedy Patrol zbada całą sprawę, być może dowiemy się, dlaczego… o ile wszystko
to nie będzie tajemnicą wagi państwowej.
— Trosti… trudno uwierzyć, że Trosti…
— To zdanie będzie powtarzane na wielu różnych planetach. Jeden z ludzi z Patrolu
wtrącił się do ich ; rozmowy. Cały kłopot w tym, że oni rzeczywiście dokonali wielu
wspaniałych odkryć dla dobra światów, na których działali. Dlatego musimy uzyskać
niepodważalne dowody, że oficjalne badania stanowiły tylko zasłonę. W przeciwnym razie
będziemy zmuszeni działać, mając przeciwko sobie opinię publiczną… A na dodatek oni
zatrudnią najbardziej utalentowanych prawników i będą w sianie wpływać na decyzje
każdego sądu, w którym wytoczymy im sprawę. Mamy nadzieję, że ta akcja, która jak dotąd
ujawniła najwięcej ich tajemnic, dostarczy nam dowodów… nagrań, taśm. I że tego
wystarczy, żeby rozbić tę szajkę, a także znaleźć ślady jej powiązań z innymi.
— Jeżeli dotrzemy tam na czas zauważył Dan. — Mogą odesłać stąd najważniejsze
materiały i zniszczyć resztę.
Znów zaczynała go boleć głowa. Miał nadzieję, że lekarstwo będzie działało dłużej.
Podobnie jak kapitan oraz wszyscy pozostali znajdujący się na pokładzie, rozumiał, iż muszą
się śpieszyć. A na dodatek nie mieli pojęcia, jaką broń posiadają ci w dolinie. Wróg
posługiwał się wiązką sterującą, za pomocą której potrafił przejąć kontrolę nad innymi
planetolotami i ściągnąć je na Ziemię. Mógł także wykorzystać takie przyciąganie do rozbicia
statku. Wystarczy, że bandyci użyją promieniowania, a ich prześladowcy zostaną pokonani,
zanim rozpocznie się jakakolwiek walka.
Istniało też wiele innych rodzajów broni, za pomocą których mogli ich zgładzić
jednym naciśnięciem guzika. Na nieszczęście wyobraźnia podsuwała Danowi całą masę
straszliwych obrazów, wraz z różnymi okrutnymi szczegółami. Wyglądało na to, że jego
myśli były tak zrozumiałe dla towarzyszy, jak gdyby miał je wypisane na czole.
— Nie mogą użyć wiązki sterującej, jeżeli przygotowują się do startu — zauważył
Rip. — Im samym uniemożliwiłaby lot…
— Nawet jeśli nie użyją wiązki sterującej, mogą posłużyć się pięcioma innymi
rodzajami broni — odrzekł Dan ponuro. Odchylił do tyłu obolałą głowę, oparł się o ścianę i
zamknął oczy.
Masz! — Ktoś wcisnął mu do ręki jakiś przedmiot. Zerknął w dół i zobaczył, że
trzyma tubkę z jedzeniem. Pokrywka termiczna była odkręcona i z pojemnika unosiła się
wąska smużka pary. Dan poczuł, że jest bardzo głodny. Drżącą ręką podniósł tubkę do ust i
wycisnął pastę. Była na tyle podgrzana, że kiedy spłynęła : mu w usta, poczuł błogie ciepło.
Pomyślał, że upłynęło już bardzo wiele czasu od tamtego posiłku w posiadłości i Cartla.
Jeszcze więcej od czasu, kiedy jadał regularnie o stałych porach. f
Ale chociaż ta porcja żywności nie zawierała niczego, co człowiek mógłby gryźć i
była pozbawiona smaku, rzeczywiście odpędzała głód. A tym razem nie musiał ograniczać się
co do ilości jedzenia. Miał całą tubkę dla siebie, a reszta załogi także się posilała.
— A brachy? przypomniał sobie o nich od razu, gdy tylko zaczął jeść.
— Dostały swoje. — Rip wskazał głową do tyłu. Pomimo słabego oświetlenia Dan
zobaczył, że z obu zakończonych rogami pysków sterczą tubki z pożywieniem.
— Co z nimi będzie? zapytał chwilę później, gdy wycisnął już ostatnią kroplę z tubki i
zwinął ją w rulonik.
Małe są w laboratorium, poddawane badaniom rządowym odpowiedział Rip. — Ale
braszyca uparła się, że poleci razem z nami. Jeżeli brachy są inteligentną formą życia, zanosi
się na to, że Xecho będzie mieć kłopot. I wszystko wskazuje na to, iż tak właśnie jest.
Prawdopodobnie będą zobowiązani do przywrócenia im odpowiednich warunków życia…
zmieni to wiele spraw i będzie niemałym problemem dla wszystkich zainteresowanych.
— Czy one mają w ogóle jakieś zdolności pozarozumowe? — zastanawiał się Dan.
— Nie wiemy właściwie, do czego te stworzenia są zdolne… przynajmniej na razie.
Laboratorium przerwało wszystkie inne badania i zajęło się nimi. Urządzenie wywołujące
uwstecznienie rozwoju zbudowano wykorzystując minerał, który wzbudza zdolności
pozaumysłowe. Jest więc możliwe, że w zetknięciu z nim każde stworzenie, które posiada
takie zdolności choćby w niewielkim stopniu, bardziej je rozwinie. To jest kolejny problem…
— Ha… — odezwał się oficer z Patrolu. Wyciągnął rękę, a na jej nadgarstku był
przymocowany wykrywacz promieniowania podobny do tego, który nosił Tau. Tyle, że ten
był znacznie mniejszy. — Promieniowanie właściwego typu, dwa stopnie na zachód…
— W porządku! — Jellico lekko zmienił kurs. — Jak daleko?
— Mniej niż dwie jednostki. Przenika przez powierzchnię.
Dan zobaczył, że kapitan nieznacznie potrząsnął głową. Chwilę później Jellico
oznajmił:
— Brachy mówią, że pod nami poruszają się jakieś dwa naziemne środki transportu.
— Czy to możliwe, że nadal ściągają ludzi? — zapytał Finnerstan.
Ściągają ludzi, w myślach powtórzył Dan. A jednak załoga stłoczona w tym
planetolocie wyrusza właśnie przeciwko czemuś, co może okazać się wyposażoną w
znakomity system ostrzegawczy i dobrze bronioną bazą. Jednakże przyjrzawszy się twarzom
ludzi zgromadzonych wokół niego, nie zauważył cienia niepokoju. Wszyscy wyglądali jak
podczas normalnego lotu. Choć nie był już głodny, nadal czuł pulsujący ból głowy i ogromne
zmęczenie. Kiedy spał spokojnie po raz ostatni? Próbował przypomnieć sobie minione
wydarzenia. Ostatnie kilka dni wydawały się teraz długie niczym miesiące. Jellico znany był z
tego, że jeśli tylko istniało inne wyjście, nie decydował się na niepotrzebne ryzyko. Gdyby
jakikolwiek wolny kupiec postępował odmiennie, nic utrzymałby długo statku. A kapitan
najwyraźniej był zdecydowany na ten atak.
— Obecnie mamy tylko jedną jednostkę przed nami powiedział Finnerstan, nie
podnosząc wzroku znad urządzenia wykrywającego.
Radar pokazuje, że niczego nie ma w powietrzu — odpowiedział Jellico. — Odczyty z
powierzchni ziemi są niewyraźne i mamy mnóstwo zakłóceń.
Dan odwrócił głowę i próbował wyciągnąć się, żeby wyjrzeć przez okno kabiny. Ale
nawet gdyby otaczała ich jasność, a nie ciemności wczesnego poranka, fizyczną
niemożliwością było dostrzeżenie powierzchni Ziemi z miejsca, na którym siedział.
— Nie ma żadnej wiązki sterującej. — Nie wiadomo, czy Jellico powiedział to do
nich, czy też głośno myślał.
Zaczynam wychwytywać coś nowego… być może to zniekształcenie pola widzenia.
Finnerstan zerknął do tyłu, na Dana.
— Dobra, Thorson, co jest tam na dole? — zapytał Jellico, a Dan podjął decyzję.
Nadszedł czas, kiedy musiał udowodnić, że nie przypadkiem znajduje się na pokładzie.
— Na południu musi być lądowisko statku kosmicznego. — Zamknął oczy, szkicując
w pamięci obraz tego, co widział podczas ich krótkiego pobytu w dolinie. — Około siedmiu
długości polowych na północ grupa trzech baraków w kształcie beczułek… za nimi dwie
długie budowle, na wpół wkopane w grunt, ze ścianami z ziemi i dachami pokrytymi gliną…
obok tamtych baraków jest parking dla pojazdów. To wszystko.
— Być może, będą oczekiwali na powrót swoich ludzi w zdobytym planetolocie
powiedział Jellico. A oni wylądowaliby bez wahania. Tak więc spróbujemy zrobić to właśnie
w ten sposób.
I być może, jeżeli się nie uda i rozpoznają w nas wrogów, ogień z miotacza trafi nas w
sam środek, uznał Dan. Marzył, by mieć jakiś pancerz ochronny, w którym mógłby skryć się
na przeciąg kilku następnych minut. Ale oficer z Patrolu nie wyraził żadnych sprzeciwów
wobec szalonego planu Jellico.
— Spójrzcie tam! Finnerstan przylgnął do okna kabiny po swojej stronie i gapił się w
dół. Ale zgromadzeni z tyłu nie mieli żadnej szansy zobaczenia, co przyciągnęło jego uwagę.
— W dół. Jellico pilnował sterów. — To musi być to zniekształcenie pola widzenia.
Obniżam lot…
Dan dostrzegł ruch wokół siebie. Człowiek z Patrolu, znajdujący się obok włazu
wyjściowego, trzymał w pogotowiu ręce na zamku. A planetolot powoli zaczął opadać.
Zza okien dochodziło dziwne światło. Nagle zrobiło się tak jasno, jak gdyby ktoś
włączył jego źródło na maksymalną moc. Być może przeszli właśnie przez zniekształcenie
pola widzenia, które do tego momentu tłumiło światło lamp. Teraz opadali wprost na obóz,
który oświetlono jasno, aby ułatwić pracę.
— Teraz! — To Finnerstan, a nie kapitan, wydał ten rozkaz, tuż przed wstrząsem,
który oznajmił im, że dotknęli ziemi.
Mężczyzna z Patrolu szarpnięciem otworzył właz i błyskawicznie wyskoczył. Jego
sąsiad ruszył w ślad za nim. Policjant z portu kosmicznego i strażnicy podążyli z nieco
mniejszą zwinnością.
Sam Finnerstan zniknął już w przednim włazie. I nagle, zanim Rip i Dan ruszyli na
zewnątrz, brachy czmychnęły z zaskakującą prędkością, zważywszy ich krępą budowę ciała.
Rip skoczył. Dan wyczołgał się jako ostatni. Ruszał się powoli, ale w ręku trzymał
ogłuszacz. Jellico zniknął i prawdopodobnie znajdował się po drugiej stronie planetolotu.
Dan uderzył o ziemię i poczuł ciśnienie w obolałej głowie. Rozejrzał się dookoła. Było
jasno, ale dzięki jakiemuś szczęśliwemu przypadkowi wylądowali w pewnej odległości od
źródła światła. Statek kosmiczny stał nadal, z dziobem wycelowanym wprost w niebo. Oba
jego włazy ładunkowe były szeroko otwarte, a dźwigi pracowały przy załadunku. Wiele
robotów—tragarzy pędziło od strony dwóch budynków o dachach pokrytych ziemią. Wszyscy
dźwigali skrzynki i pojemniki, ale były one małe. Zabierają tylko lżejsze, łatwiejsze do
zapakowania rzeczy — osądził Dan wprawnym okiem kogoś, kto przywykł do radzenia sobie
z załadunkiem. Resztę prawdopodobnie zniszczą.
Nie opodal stał pełzacz z dwiema przykrytymi klatkami na platformie. Nie było jednak
przy nim nikogo. Pomost statku kosmicznego wiodący do pomieszczeń dla załogi i pasażerów
nie był jeszcze umocowany i…
Dana zatkało. Pomost znajdował się pod strażą. Dwóch ludzi w mundurach stało na
jego szczycie, w otwartym włazie. Obaj byli uzbrojeni w miotacze i pilnie wpatrywali się w
dół. Kiedy Dan dokładniej przyjrzał się scenie, zauważył także, że podobna straż pilnuje
dwóch włazów ładowni. Obaj wartownicy przyglądali się ładunkom, które roboty układały w
stos, przygotowując do zabrania na pokład.
Jak się wydawało, nikt dotychczas nie zauważył lądowania planetolotu i jego
pasażerów. Bliżej statku stała grupka ludzi. Ich ręce bezwładnie zwisały wzdłuż boków ciała,
a oni gapili się na strzeżony pomost oraz ładownie.
— Nie mają miejsca. — Dan usłyszał cichą uwagę Finnerstana. — Dowództwo
zamierza zostawić swoich podwładnych. Zastanawiam się, czy zgodzą się…
— Są nie uzbrojeni, szefie — stwierdził jeden z jego ludzi.
Przez szczęk robotów—tragarzy i ogólny szum towarzyszący załadunkowi przebił się
jakiś dźwięk. Nie dochodził od strony grupki ludzi z goryczą obserwujących przygotowania
do ucieczki, ale skądś dalej. Wkrótce dwa kolejne pełzacze wjechały na jasno oświetlony
teren wokół statku.
W pierwszym znajdowało się tylko trzech ludzi. Każdy z nich przyciskał do siebie
paczkę czy skrzynkę, jak gdyby osłaniając ją przed wstrząsami i szarpnięciami,
towarzyszącymi jeździe po bardzo nierównym terenie. Na drugim stała wielka, osłonięta
skrzynia.
Kiedy pełzacze mijały oczekujących ludzi, rozległy się okrzyki i grupa nieznacznie
przesunęła się w przód, jak gdyby zamierzała rzucić się na pojazdy. Wtedy ogień z miotacza
rozciął ziemię w poprzek, przypominając im, że mają pozostać tam, gdzie są. Ludzie,
potykając się, uskoczyli, odsuwając się od tej bariery ognia.
Pełzacze nie zatrzymały się, a ich pasażerowie nie rzucili nawet okiem na tych,
których zaatakowano. Pojazdy jechały dalej i zatrzymały się dopiero przy pomoście i włazie
towarowym. Chodzące przedtem w szeregu roboty już się nie poruszały. Większość z nich
została wyłączona i stała teraz w ciasnej grupie, która przypominała gromadę bezradnych
ludzi. Tylko dwa roboty nadal pozostawały włączone i przystąpiły do przenoszenia skrzyni z
drugiego transportowca. Pracowały bardzo ostrożnie, co świadczyło o tym, że ten bagaż ma
wielką wartość. W momencie, kiedy zaczęły przymocowywać do skrzynki liny, potrzebne do
wciągnięcia jej do ładowni, ludzie z drugiego transportowca ruszyli w górę pomostu. Nieśli
swoje bagaże z taką samą ogromną ostrożnością.
— Są już prawie golowi cło startu powiedział Jellico. Najwyższy czas się ruszyć.
Ale jeszcze ktoś inny wpadł na ten sam pomysł. Podczas gdy oni pozostawali w cieniu
planetolotu i obserwowali scenę, próbując wybrać najlepszy sposób działania, zaatakowały
brachy. Zobaczyli, że samiec, trzymając ogłuszacz w przednich łapach, przysiadł na zadzie.
Znajdował się u stóp pomostu. Wiązką promieni z ogłuszacza omiótł szerokim łukiem tam i z
powrotem, próbując trafić obu strażników.
Byli tak całkowicie pochłonięci przygotowaniami do startu, że kiedy zauważyli obcą
istotę, było już za późno. Ostatni z mężczyzn wnoszących paczki zachwiał się, upadł do tyłu i
ześliznął się bezwładnie w dół pomostu, tak, że brach musiał usunąć się z drogi. Nie była to
jedyna ofiara wystrzału. Jeden ze strażników na górze wypuścił z nagle zmartwiałych rąk
miotacz. Drugi, przestraszony, natychmiast wycelował. Nie mierzył jednak w bracha, ale w
tamtych, którzy mieli zostać, a o których wiedział, że są wrogami. Strzelał prosto w nich i ci,
którzy nie zostali zabici, rozbiegli się z wrzaskiem.
W tym momencie zaczęli strzelać pozostali dwaj strażnicy, stojący w ciągle otwartym
włazie towarowym. Wkrótce jednak upadli, trafieni promieniowaniem z ogłuszacza bracha.
Równocześnie drugi strażnik — nadal strzelając — upadł i potoczył się w dół pomostu.
Wypuścił z rąk miotacz, który — wciąż wysyłając na prawo i lewo śmiercionośną wiązkę
promieniowania — upadł obok niego, a następnie potoczył się na ziemię.
— Teraz!
Ludzie z Patrolu ruszyli do akcji. Popędzili w kierunku statku, a za nimi podążyli
tamci z portu. Żeby odlecieć, muszą wciągnąć pomost do środka i zamknąć właz. Nagle
wybiegł z ukrycia któryś z brachów. Zmierzał w kierunku miotacza, nadal zionącego ogniem.
Ale nie zdążył go dopaść. Z włazu wystrzelił snop ognia. Brach nie został trafiony, gdyż
ponownie przypadł do ziemi.
Jednakże ludzie z Patrolu już otoczyli statek kosmiczny. Mierzyli w otwarte włazy i
strzelali do każdego, kto próbował je zamknąć.
Dan, potykając się, ruszył za kapitanem i Shannonem. Miał trudności z chodzeniem i
tamci zostawili go z tyłu. Ale żaden z wolnych kupców nie skierował się w stronę bitwy przy
włazach. Pobiegli do trzeciego transportowca tego, na którym stały dwie skrzynie. Rip dopadł
do niego pierwszy, wgramolił się na siedzenie kierowcy i włączył silnik. W tym czasie
kapitan wskoczył z drugiej strony i na wpół stojąc, na wpół kucając, przygotował się do
obrony ich zdobyczy. I rzeczywiście musiał jej bronić, ponieważ kilku ludzi z tych, których
nie zabrano na siatek, a którzy przeżyli strzał z miotacza, próbowało przepędzić Ziemian.
Jellico uporał się z dwoma. Dan strzelił do ostatniego, raniąc ogłuszaczem. Rip ruszył
z maksymalną prędkością i spróbował zawrócić pojazd. W tym momencie Dan zrozumiał, co
tamten zamierza zrobić. Ciężar transportowca, gdyby udało się wepchnąć go na koniec
pomostu, przytrzymałby statek na ziemi, uniemożliwiając start.
Przy pomoście nadal trwała strzelanina. Jellico czujnie obserwował właz, by w razie
ataku ochronić kierującego transportowcem Ripa. Asystent astronawigatora zdążył już
ustawić dziób pojazdu dokładnie wymierzony na cel.
Dan zobaczył, że ramię Ripa unosi się i opada. Trzymał ogłuszacz za lufę i uderzał
kolbą jak młotkiem. Rozbijał stery, bez których nie będzie można zmienić kursu tej ciężkiej
maszyny.
Rip wyskoczył na jedną stronę, Jellico na drugą i pełzacz sam potoczył się dalej ze
szczękiem. Krzykom ludzi towarzyszył głośny zgrzyt i odgłosy miażdżenia. Równocześnie
rozległ się strzał z miotacza. Dziób transportowca uniósł się ponad skrajem pomostu i
maszyna zawisła. Nic mogąc jechać dalej, zakopywała się coraz głębiej w ziemię. Ale i tak
zatrzymała statek, nawet jeśli aresztowanie jego pasażerów nastąpi trochę później. Jeżeli
nadejdzie pomoc z portu, być może zdołają użyć bomb gazowych.
Uporawszy się ze statkiem, spędzono razem pozostałych przy życiu ludzi, którzy
rozbiegli się w trakcie strzelaniny z miotaczy. Dan powlókł się za Jellico i Finnerstanem,
którzy ruszyli przyjrzeć się bazie. Większość z tego, co się tam znajdowało, została już
zniszczona. Jedną z wmurowanych w ziemię budowli zburzono za pomocą bomby. Wszystkie
pozostałe budynki wyglądały, jakby opuszczano je w pośpiechu. Dobrze wyposażona stacja
nadawcza pozostała nie uszkodzona. Jeden z policjantów portowych wyszukał właściwy
kanał i nadał wezwanie o pomoc.
— Kłopot w tym — skomentował Finnerstan — że jeżeli oni rzeczywiście będą
chcieli zachować tajemnice za wszelką cenę, wówczas zniszczą to, co mają na statku.
Spojrzał na statek kosmiczny takim wzrokiem, jak gdyby miał ochotę rozbić go, tak
jak roztrzaskuje się skorupę jajka, żeby dostać się do żółtka.
— Do czasu, zanim uzyskamy pomoc, usuną wszystko, na czym nam zależy.
— Spróbujemy się z nimi dogadać? — zapytał Jellico. — To da im tylko więcej czasu
na pozbycie się wszystkich podejrzanych materiałów. Gdyby to była drobna operacja, zwykły
napad bandytów, moglibyśmy dobić targu. Ale ta sprawa jest zbyt poważna. Na pokładzie z
pewnością mają informacje, które zaprowadzą nas do innych świadków. Możliwe, że
niektórych z nich w ogóle jeszcze nie podejrzewamy. Zdobycie tego, co przewożą, jest dla
nas ważniejsze od aresztowania ich.
— A co — zapytał Dan — z tamtymi?
Poprzez drzwi pokoju z nadajnikiem wskazał na zgromadzonych ludzi. — Nie mają
żadnego interesu, aby stać po stronie tych ze statku. Może potrafią udzielić ci jakichś
wskazówek na temat tego, co znajduje się na pokładzie i czy tamci mogą łatwo to zniszczyć.
Widocznie Finnerstan już wcześniej pomyślał o tym, ponieważ ruszył się, żeby
przystąpić do przesłuchania. Większość ludzi była niechętna do współpracy, ale któryś z kolei
zapytany udzielił im wskazówek, jakich potrzebowali. Wzięci do niewoli byli głównie
strażnikami i pracownikami stanowisk niższych od technika trzeciego stopnia. Dowództwo
spisało ich na straty. Piąty mężczyzna, którego przyprowadzono, różnił się od pozostałych.
Zataczający się i prawie nieprzytomny jeniec o mało nie zginął na pomoście, zmiażdżony
przez pełzacz. Był to ten, który wsiadał na statek ostatni i ześliznął się z pomostu po strzale
bracha.
Był jednym z dowodzących. Kiedy strażnicy prowadzili go obok reszty więźniów,
dwóch z nich, przeklinając, rzuciło się ku niemu. Gdy stanął przed Finnerstanem, drżał ze
strachu i był w głębokim szoku.
Atak ogłuszaczem, otarcie się o śmierć pod pełzaczem i nienawiść podwładnych —
wszystko to załamało go. Oficer z Patrolu dowiedział się wszystkiego, czego chciał. Pod
przewodnictwem Finnerstana wyciągnęli z wraka znajdującego się w bazie rurę, przez którą
wrzucili w otwarte włazy bomby gazowe. Gdy te wybuchły, wypełniły pomieszczenia statku
gazem usypiającym. Ubrana w maski straż z planetolotu wkroczyła na pokład, związała
więźniów, a następnie przystąpiła do zabezpieczenia wszystkich materiałów, które o mało co
nie zostały stąd wywiezione.
Trzy dni później, w porcie Trewsworld, po raz pierwszy od chwili odlotu łodzi
ratunkowej, załoga Królowej zebrała się w komplecie. Rząd osadników upadł. Władzę
sprawowało Tymczasowe Dowództwo Patrolu, a do zbadania laboratoriów Trosti i
materiałów zabranych ze statku sprowadzono specjalistów z odległych światów.
Dan siedział, ściskając kubek z kawą. Długo utrzymujący się ból głowy wreszcie
minął i szef ładowni czuł się dziwnie lekko. Przespał około dwudziestu godzin planetarnych i
w tej chwili mógł skupić uwagę na tym, co mówił kapitan Jellico:
— …tak więc, gdy tylko skończą przeszukiwać, ma być sprzedany jako przedmiot
odebrany działającej niezgodnie z prawem szajce. Na tej planecie nie ma jednak nikogo, kto
chciałby mieć statek kosmiczny lub wiedział, co z nim zrobić, gdyby mu go podarowano.
Prawdopodobnie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi jego kupnem, ponieważ Patrol nie
zamierza zadawać sobie trudu przewożenia go na inny świat tylko po to, żeby go tam
sprzedać. Mam słowo Finnerstana, że jeśli na czas złożymy ofertę, jest nasz!
— Mamy statek… dobry statek! — stanowczo zaprotestował Stotz. Widać było, że nie
da się łatwo przekonać.
— Mamy dobry statek, ale nie jesteśmy w stanie go utrzymać — odrzekł Jellico. —
Opłaty pocztowe są niewielkie. A jeżeli mamy okazję zebrać trochę pieniędzy na czas, kiedy
umowa się skończy…
Nabycie kolejnego, drugiego po Królowej Slońca, statku było poważnym
posunięciem. Bardzo niewielu wolnych kupców zdobyłoby się na taki krok.
— Nie musimy długo go trzymać kontynuował kapitan. — Nie mówię nawet o
wyruszaniu na nim w odległe rejony przestrzeni kosmicznej, a tylko o lataniu w tym systemie.
Trewsworld jest planetą rolniczą. Ale gdyby potrafili wyprodukować więcej roślin… szybko
rosnących roślin… a także wyhodować dużą liczbę lafsmerów, byliby wkrótce gotowi do
podjęcia regularnego handlu międzygwiezdnego. Teraz popatrzcie tutaj. Wyświetlił na ścianie
obraz z aparatu projekcyjnego. — To jest układ Trewsworld. Mapy pokazują, że podczas gdy
tutaj jest troszeczkę tego minerału… nazywają go pozarozumowcem… dużo więcej znajduje
się go na Riginni, następnej planecie układu. Można na niej wybudować kopalnie, ale nie da
się stworzyć ziemskich warunków życia. A górnicy muszą jeść. Muszą też przesyłać minerał
lulaj celem przeładunku galaktycznego. Macie tu wspaniałe warunki handlu… pewne i ciągle
rozwijające się, kiedy zacznie przybywać kopalń. A biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy swój
udział w uporządkowaniu tego bałaganu, którego narobiło Trosti, mamy sporą szansę na
uzyskanie pierwszeństwa w organizacji. Same zyski.
— A załoga? — zapytał Steen Wilcox.
Jellico przesunął czubkiem palca wzdłuż blizny na twarzy.
— Podróż pocztowa jest łatwa…
Łatwa? — pomyślał Dan, ale nie powiedział tego głośno.
— Na jakiś czas rozdzielimy nasze siły. Pierwszy raz weźmiesz go ty, Sleen. Kamil
będzie twoim inżynierem, a Weeks zajmie się napędem. Jako kucharza zatrudnimy kogoś
spośród miejscowych. A ty, Thorson, dopóki Van Ryck nie wróci na Królową, zostaniesz
szefem transportu. Następnym razem na odwrót, Shannon może objąć stanowisko
astronawigatora… będziemy się zmieniać. Będzie trochę brakowało rąk do pracy, ale podróż
wewnątrz układu nie jest trudna, a używając robotów, nawet bardzo nieliczna załoga powinna
sobie poradzić. Zgoda?
Dan przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Dostrzegał korzyści, o których
wspominał Jellico. Domyślił się też, że kapitan nie wspomniał o trudnościach. Ale kiedy
nadeszła jego kolej, tak jak pozostali, wyraził, zgodę.
Kupią statek kosmiczny, wyruszą w podróż z Trewsworld na sąsiednią planetę,
podzielą swoje siły na dwa., statki i będzie liczyć na sukces. Wciąż jednak gotowi będą
zmierzyć się z najgorszymi trudnościami, tak jak niejednokrotnie robili to już wolni kupcy. I
jakie to nieszczęście przytrafi im się następnym razem? Dan doszedł do, wniosku, że nie ma
żadnego pożytku z fantazjowania i malowania ponurych obrazów. Załoga Królowej wiele już
przeżyła. Jej nowy, bliźniaczy statek też będzie uczestniczył w jej przygodach.