Norton Andre Solar Queen 04 Ostemplowane Gwiazdy

background image

A

NDRE

N

ORTON

O

STEMPLOWANE

GWIAZDY

P

RZEŁOŻYLI

D

ANUTA

I

P

IOTR

T

ĘCZYŃSCY

T

YTUŁ

ORYGINAŁU

:

POSTMARKED

THE

S

TARS

SCAN-

DAL

background image

R

OZDZIAŁ

1

Nagle przebudzenie

Czołgał się na czworakach poprzez gęstą mgłę i lepkie błoto, w którym prawie tonął.

Nie mógł oddychać… a jednak musiał iść… wydostać się stąd…

Bardzo wychudzony człowiek leżał bezwładnie na łóżku. Ramiona miał szeroko

rozpostarte. Rękoma bezsilnie szarpał skłębione przykrycie, a jego głowa, nieznacznie

podwyższona, obracała się wolno to w jedną, to w drugą stronę w bezustannej, śmiertelnej

udręce.

Wilgotny dotyk zatrzymującego go, lepkiego błota… ale musi iść dalej! To jest

konieczne… musi!

Łapał powietrze z takim trudem, że każdy oddech przyprawiał go o dreszcz,

wstrząsający całym wychudłym ciałem. Z wysiłkiem spróbował się podnieść, choć oczy miał

nadal zamknięte.

W pewnym momencie zrozumiał, że już nie czołga się przez żadne moczary wśród

mgły. Kiedy podniósł wyżej głowę, zobaczył zamiast nich ściany pomieszczenia, które

zdawały się wznosić i opadać w rytm jego ciężkiego oddechu.

Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowa Słońca,

rejestr Ziemi numer 565—724910—JK — przeczytał te słowa, jakby stanowiły one część

ognistoszkarłatnego znaku wydrukowanego na ciężkiej zasłonie, którą miał przed oczami.

Coś mu to przypominało, chociaż… ale czy rzeczywiście rozumiał te słowa? On… tak, to on

był Danem Thorsonem. A Królowa Słońca

Oddychając z trudem, na wpół krzycząc poderwał swoje ciało, tak że teraz już

siedział, a nie leżał na łóżku. Jednak wciąż musiał trzymać się mocno, gdyż powierzchnia pod

nim, która powinna zapewnić bezpieczeństwo i stabilność, koziołkowała i pływała.

Mimo to przypomnienie, kim jest, przełamało jakąś barierę, mógł teraz normalnie

myśleć. Nadal był śmiertelnie chory i miał zawroty głowy, ale potrafił zmusić się do

uporządkowania zdarzeń z najbliższej przeszłości. A przynajmniej części z nich. Jest Danem

Thorsonem, obecnie szefem transportu na Królowej, ponieważ jego przełożony Van Ryck

przebywa teraz w odległych światach i przyłączy się do nich najwcześniej pod koniec tej

podróży. I oto znajduje się na wolnym frachtowcu Królowa Słońca

Ale gdy Dan ostrożnie odwrócił głowę, zrozumiał, że nie było to prawdą. Nie

znajdował się w znajomej kabinie na pokładzie statku… był w jakimś nie znanym mu pokoju.

background image

Oglądał dokładnie otoczenie w poszukiwaniu jakichś wskazówek, które pomogłyby kulejącej

pamięci. Było tu łóżko, na którym właśnie leżał, i dwa składane krzesła przy ścianie. Nie było

żadnego okna, ale pod sufitem znajdował się otwór wentylacyjny. Było też dwoje

zamkniętych drzwi. Umieszczony na suficie szklany pręt dawał blade światło. Był to surowy

pokój, całkiem podobny do celi. Cela… zaczął sobie coś przypominać. Pochwycił ich patrol

pocztowy. To jest cela… Nie! To wszystko zostało wyjaśnione — wysunęli skrzydła na

Xecho, gotowi do wyruszenia w swoją pierwszą podróż z pocztą na Trewsworld…

Gotowi do drogi! Dan spróbował stanąć na nogi, jak gdyby te słowa były zaklęciem. O

mało się nie przewrócił, ale posuwając się wzdłuż ściany zdołał jakoś zachować równowagę,

narażając tylko swój żołądek na ciężką próbę. Złapał się najbliższych drzwi, które ustąpiły

pod ciężarem jego ciała i zobaczył, że cudem trafił do łazienki. Ogarnęły go gwałtowne

mdłości.

Ciągle drżąc z osłabienia, ochłodził się wodą. Zauważył, że gdzieś podziała się bluza

od munduru, chociaż nadal miał na sobie spodnie i buty astronauty.

Woda i co dziwniejsze także nudności przywracały mu przytomność. Powlókł się z

powrotem do pokoju wypełniającego się gwiazdami, gdy tylko próbował myśleć. Ostatnim

jego wspomnieniem było… Co?

Wiadomość… jaka wiadomość? Że zarejestrowano przesyłkę do zabrania na

standardowych warunkach pierwszeństwa. Przez kilka sekund wydawało mu się, że widzi

wyraźnie pokój służbowy szefa transportu na Królowej i stojącego w drzwiach technika

łączności Tanga Ya.

Ostania minuta przed odlotem… ostatnia minuta! Królowa odprawiona do odlotu!

Ogarnęła go panika. Nie pamiętał, co się wówczas zdarzyło. Wiadomość… z

pewnością opuścił statek… ale, gdzie jest? I — co ważniejsze jaka jest data? Królowa kursuje

według rozkładu lotu, jest bowiem statkiem pocztowym. Od jak dawna znajduje się tutaj? Z

pewnością nie polecieli bez niego! A swoją drogą, tak samo interesujące jak pytanie „gdzie”,

jest pytanie „dlaczego”…

Przetarł ręką mokre czoło. Dziwne. Ociekał potem, a jednak wewnętrznie trząsł się z

zimna. Zobaczył mundur… Zatoczył się w kierunku łóżka i zaczął oglądać ciśnięte na nie

ubranie.

Nie należało do niego. Nie było w kolorze ciepłego brązu, jaki nosili astronauci. Miało

barwę krzykliwego, choć wyblakłego, szkarłatu i było przyozdobione skomplikowanym

haftem. Ponieważ jednak marzł, naciągnął je na siebie. Zwrócił się w stronę drzwi, które, jak

sądził, muszą wyprowadzić go stąd na zewnątrz… gdziekolwiek się znajduje! Królowa jest

background image

gotowa do odlotu, a jego nie ma na pokładzie…

Nogi nadal uginały się pod nim, lecz był w stanie utrzymać się na nich i przejść kilka

kroków. Drzwi ustąpiły pod lekkim naciskiem i znalazł się na korytarzu, wzdłuż którego

ciągnął się długi szereg kolejnych drzwi. Wszystkie były zamknięte. Ale w odległym końcu

pomieszczenia dostrzegł łuk, zza którego dochodziły dźwięki i widać było jakiś ruch. Dan,

wciąż próbując przypomnieć sobie więcej faktów, skierował się w tę stronę. Wiadomość, aby

odebrać… z pewnością natychmiast opuścił Królową. Nagle przystanął, aby spojrzeć na

swoje ciało pod zgniecionym, nie dopiętym mundurem, nazbyt ciasnym i za krótkim na niego.

Jego pas bezpieczeństwa… tak, ciągle miał go na sobie. Ale…

Poszukał prawą ręką. Wszystkie kieszenie były puste, z wyjątkiem tej jednej, która

zawierała jego znaczek identyfikacyjny, lecz była to rzecz bezużyteczna dla złodzieja.

Reagował on na przemiany chemiczne zachodzące w jego ciele. Gdyby tylko wziął go ktoś

inny, po kilku minutach zawarte w nim informacje zostałyby wymazane. A więc został

obrabowany.

Ale dlaczego znalazł się w tym pokoju? Gdyby został napadnięty, porzucono by go w

miejscu rabunku! W głowie czuł ogień… to nie było bolesne potłuczenie czy guzy.

Oczywiście istnieją środki działające na układ nerwowy, za pomocą których można

obezwładnić człowieka. A jeśli dmuchnięto mu w twarz gazem usypiającym… Ale dlaczego

znalazł się w tym pokoju?

Później będzie miał czas na rozwiązywanie zagadek. Królowa gotowa do odlotu…

musi dostać się na Królową! Gdzież się jednak znajduje? Ile ma czasu? No tak, z pewnością

nie odlecieli bez niego. W lej sytuacji na pewno przybędą go szukać. Załoga Królowej Słońca

stanowiła zbyt zgraną grupę przyjaciół, żeby zostawić jednego ze swych członków na odległej

planecie, nie podejmując akcji ratunkowej.

Teraz mógł się przynajmniej sprawniej poruszać i miał jasny umysł. Obciągnąwszy

mundur, którego nie był wstanie jednak zapiąć, zbliżył się do zakończonego łukiem wyjścia z

korytarza i rozejrzał się. Duży pokój wydał mu się znajomy. Do połowy był zastawiony

ciągnącymi się wzdłuż ściany kabinami, wewnątrz których stały na stołach tace do podawania

posiłków. Resztę powierzchni zajmował automat rejestrujący, bank danych i ekran do

wyświetlania serwisów informacyjnych. To był… była…

Nie mógł przypomnieć sobie nazwy, ale rozglądał się w jednym z tych małych, tanich

barów znajdujących się na lotnisku i zaopatrujących w żywność głównie członków załóg

oczekujących na odprawę. Wczoraj jadł przy tym stoliku z Ripem Shannonem i Alim

Kamilem… ale czy to było rzeczywiście wczoraj?

background image

Królowa i czas odlotu… niepokój znów ścisnął mu serce. Ale przynajmniej nie oddalił

się zbytnio od lotniska. Chociaż w tym świecie, gdzie suchy ląd stanowiły zaledwie

archipelagi wysp na płytkich, parujących morzach, nawet nie można było oddalić się wiele

kilometrów od lotniska, by wciąż pozostawać na tym samym skrawku lądu.

To wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Musi dostać się z powrotem na

Królową, Postanowił skupić całe swoje siły, aby osiągnąć ten cel. Stawiał ostrożne kroki,

jeden za drugim, kierując się ku najbliższym drzwiom.

Widział, albo tylko mu się zdawało, że jeden z ludzi siedzących w najbliższej kabinie

poderwał się, tak jakby chciał go zatrzymać. Być może wyglądał na kogoś potrzebującego

pomocy. Ale niech tylko dostanie się na Królową

Dan ani nie wiedział, ani nie troszczył się o to, czy zwraca na siebie uwagę. Ważny

był w tej chwili fakt, że na zewnątrz znajdował się wolny ślizgacz. Wyjął swój znaczek

identyfikacyjny i w chwili gdy usiadł, a raczej runął na siedzenie, odpowiednio go podłączył i

wcisnął przycisk „start”.

Uporczywie wpatrywał się w pas startowy. Jeden…, dwa… trzy statki! A jako ostatnia

w szeregu stała Królowa! Dokona tego! Dygotał wraz z silnikiem ślizgacza. Osiągnął

maksymalną prędkość, choć nie pamiętał, jak uruchomił silnik. Wyglądało to prawie tak,

jakby maszyna wyczuła jego strach i zniecierpliwienie i sama go prowadziła.

Właz towarowy Królowej był zamknięty, ale oczywiście tego sam dopilnował. Rampa

wystawała jeszcze na zewnątrz. Ślizgacz gwałtownie zahamował i Dan zszedł z niego na

rampę. Zaczął posuwać się, ręka za ręką, wzdłuż poręczy. Postępował naprzód wyłącznie

dzięki ogromnej sile woli, gdyż powróciło osłabienie i zawroty głowy. Nagle rampa zaczęła

drżeć! Przygotowywali się do odlotu!

Dan zdobył się na ostateczny wysiłek, by dotrzeć do końca rampy, a potem przeszedł

przez właz. Nie był w stanie dostać się do własnej kabiny tak szybko, aby zdążyć zapiąć pasy.

Dokąd iść? Najbliższa była kabina Vana Rycka… w górę, po drabince.

Musiał pokonać własne ciało. Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, że szarpie się z

linką, uderza w drzwi kabiny, dociera do koi i pada na posłanie. Ogarnęła go ciemność.

Tym razem nie śnił, że przedziera się przez gęste bagno i zasłonę z pary. Czuł silny

ucisk gniotący mu klatkę piersiową i ostre pazurki na brodzie. Dan otworzył oczy i napotkał

zaciekawiony wzrok kota. Sindbad, ulubieniec załogi, ponownie dotknął go nosem i wbił

swoje pazury w obolałe ciało Dana z taką siłą, że ten zaprotestował.

Choć, z drugiej strony, otoczenie, w którym się teraz znajdował, było mu dobrze

znane. To był Sindbad. To znaczy, że dotarł na Królową, która właśnie znalazła się w

background image

przestrzeni poza planetą. Poczuł niezmierną ulgę.

Po chwili dopiero zaczął myśleć o czymś innym. Próbował przypomnieć sobie, co się

z nim działo… Wyszedł, aby odebrać zarejestrowaną przesyłkę i został gdzieś napadnięty

oraz obrabowany. Tylko kiedy: przed czy po odebraniu pakunku? Pojawiło się nowe

zmartwienie. Jeśli podpisał odbiór, wówczas on, a właściwie cała załoga Królowej byłaby

odpowiedzialna za poniesioną stratę. Im prędzej złoży raport kapitanowi Jellico, tym lepiej.

— Tak — powiedział głośno i odepchnął Sindbada, żeby usiąść. — Dostać się do

starego.

Jego samopoczucie w barze było straszne. Teraz nie było lepiej. Musiał się trzymać

koi i zamykać oczy, by nie upaść. Nie miał pewności, czy w ogóle potrafi się poruszać o

własnych siłach. W ścianę wmontowany był mikrofon. Dostać się do niego i poprosić o

pomoc… Może został otruty? Czy to możliwe, żeby oni… tajemniczy oni… czy on… czy to

coś… co go zaatakowało, użyło trucizny? Kiedyś, dawno temu, znajdował się już w tak

beznadziejnym stanie. To było na Sargol, gdy po sukcesie w polowaniu na gorpa, zgodnie z

tamtejszym zwyczajem, wziął udział w ceremonialnym piciu… i przypłacił to chorobą. Tau…

lekarz Tau…

Dan otworzył usta, złapał zębami zwisający ze ściany plik mikrofilmów i podciągnął

się do góry. Zdołał wyszarpnąć jeden mikrofon, ale gdy chciał nacisnąć klawisz

umożliwiający połączenie z izolatką chorych, osłabł tak bardzo, że klawisze rozmazywały mu

się przed oczami. Musiał zaryzykować.

Gdy się podniósł, poczuł, że nie powinien wracać na koję. Kiedy stał, resztki siły

zdawały się tlić w nim jeszcze. Być może, gdyby teraz spróbował się wydostać… Musi

przecież złożyć raport Jellico. Musi…

Dotknął stopą czegoś miękkiego i usłyszał ostrzegawczy pomruk Sindbada. Wielki

kot, urażony w swej godności przez nadepnięcie na ogon, pacnął łapą w but Dana.

Przepraszam. — Dan, próbując uniknąć zderzenia z resztą cielska Sindbada, zatoczył

się w przód i wypadł za drzwi, w ciemność korytarza. Wyciągnął ręce przed siebie, aby

chwycić się czegoś, co pozwoliłoby zachować mu równowagę. Kapitan… musi złożyć

raport…

Co…?

Dan wprawdzie nie stanął na głowie wspinającego się po drabince człowieka, ale był

tego bliski. Tak, jak w starciu z Sindbadem, próbował uniknąć zderzenia i odskoczył upadając

na ziemię. Nadchodzący człowiek nie mógł go nawet podtrzymać. Przed oczami Dana

zamajaczyły rysy twarzy Alego Kamila. Obraz zniknął, gdy Dan poczuł czyjś uścisk.

background image

— Pójść… złożyć… raport — powiedział Dan. — Zobaczyć… kapitana…

— Na Pięć Nazw Stayfola, co się dzieje! — Kamil oparł go o ścianę. Twarz Kamila

była przez chwilę wyraźna, po czym znów zasnuła ją mgła.

Zobaczyć Jellico — powtórzył Dan. Wiedział, że to mówi, ale nie słyszał własnego

głosu. Nie mógł też wyzwolić się z uścisku Kamila.

Na dół… chodź… — usłyszał.

Nie na dół… do góry! Musi iść zobaczyć się z Jellico…

Znaleźli się na drabince. Widocznie Ali zrozumiał. Tyle tylko, że szli w dół… w dół…

Chcąc odzyskać zdolność jasnego myślenia, Dan potrząsnął głową, co tylko wzmogło

mdłości. I to w takim stopniu, że nic miał odwagi w ogóle się poruszać. Zawisł na drabince,

jedynej stałej rzeczy w krążącej wokół niego przestrzeni.

Jakieś ręce wyciągnęły się do niego. Mówił coś z wysiłkiem, ale jego słowa nie miały

żadnego sensu.

— Złożyć raport… — Mimo kolosalnego wysiłku, by mówić wyraźnie, z jego gardła

wydobywał się jedynie charczący szept.

Dwoje ludzi znajdowało się przy nim. Ali i ktoś jeszcze. Dan nie był w stanie

odwrócić głowy, żeby zobaczyć kto. A oni prowadzili go w stronę drzwi kabiny. Ali pchnął je

plecami i przeszli przez nie, ciągnąc Dana między sobą.

Nagle mgła rozciągająca się przed oczami Dana zniknęła na dłuższą chwilę. Nadal

bezwładnie zwisał pomiędzy dwojgiem podtrzymujących go ludzi, ale widział wyraźnie. Tak

jakby doznał szoku na widok człowieka, leżącego na koi.

Mężczyzna spał spokojnie, wciąż zapięty w pasy startowe, jak gdyby nie ocknął się po

starcie. Jego mundur… głowa… twarz…

Dan szarpnął się, tak że zdołał rozluźnić uścisk trzymających go ludzi. Ich

zaskoczenie musiało być takie samo, jak jego własne. Potykając się, zrobił jeden lub dwa

kroki w kierunku koi i zaczął intensywnie wpatrywać się w leżącego człowieka. Ten miał

zamknięte oczy, był najwyraźniej uśpiony lub nieprzytomny. Podtrzymując się jedną ręką w

celu zachowania równowagi, Dan wyciągnął drugą, chcąc dotykiem upewnić się, czy ktoś

rzeczywiście tam leży, czy przypadkiem jego oczy nie kłamią. Ponieważ twarz leżąca po

przeciwnej, lekko uniesionej stronie koi była jego własną, którą widywał w lustrach, patrzył

w dół na… siebie!

Pod palcami wyczuwał twarde mięśnie i kości. Jakieś ciało rzeczywiście lam leżało,

ale twarz… czy była to wizja biorąca się z jego choroby? Dan odwrócił głowę. Stał za nim

Kamil, a wraz z nim Frank Mura, steward kuchenny. Obaj gapili się na faceta leżącego na koi.

background image

— Nie! — Dan z łkaniem zaprzeczył temu, co widział. Ja… ja jestem… to ja! Ja

jestem Danem Thorsonem! I wyrecytował tę samą formułę, która przyszła mu do głowy w

barze, zaraz po przebudzeniu:

— Dan Thorson, asystent szefa transportu, wolny frachtowiec Królowej Słońca, rejestr

Ziemi numer 565—724910—JK.

Znaczek identyfikacyjny! Ma dowód! Teraz wydobył go ze swojej kieszeni w pasie i

trzymał tak, by i oni mogli go widzieć i dowiedzieć się, że naprawdę jest Danem Thorsonem.

Ale jeśli on był Danem Thorsonem, to kim był…

— Co się dzieje?

Tau! Lekarz Tau! Dan z ulgą odetchnął i pomimo że nadal trzymał się koi, zwalił się

na podłogę. Ten będzie wiedział, kim on jest. Dlatego, że on i Craig Tau przeszli razem

bardzo wiele na Khatcie.

Ja jestem Dan — powiedział. — Mogę to udowodnić. Ty jesteś Craig Tau i obaj

byliśmy na Khatcie, gdzie użyłeś magii, żeby zmusić Limbuloo do polowania na samego

siebie. A… a… — drżącą ręką wskazał na Alego — ty jesteś Ali Kamil, którego znaleźliśmy

uwięzionego w labiryncie na Limbo. A ty … ty jesteś Frank Mura. Grając na fujarce

wprowadziłeś nas do tego labiryntu. Tak więc udowodnił im, kim jest. Nikt oprócz Dana

Thorsona nie wiedziałby tego wszystkiego. Muszą mu teraz uwierzyć.

Ale zatem kto — a właściwie co leży na jego koi, ubrane w jego mundur? Poznawał

go dzięki łacie, którą przyszył trzy dni temu. On jest Danem Thorsonem….

Ja jestem Danem Thorsonem… — Teraz już nie tylko trzęsły mu się ręce, lecz drżał

na całym ciele. Wyglądało na to, że choroba znów go atakuje. Nic nie mógł na to poradzić.

Być może… być może to wszystko było czymś w rodzaju szaleństwa!

— Ostrożnie! Chwyć go, Kamil! — Tau był już przy nim. Dan znów znalazł się w

łazience i wymiotował.

— Czy możesz go trzymać? — usłyszał głos Taua tak niewyraźny, jakby dochodził z

dużej odległości. — Będę musiał dać mu zastrzyk. Został…

— Otruty, jak sądzę. — Dan wiedział, że sam to mówi. Nie potrafiłby jednak

powiedzieć, czy mówi na głos. W tej samej chwili znów ogarnęła go ciemność.

Ocknął się po raz trzeci; tym razem jednak budził się powoli. Tym, co przywróciło mu

świadomość, nie był ucisk na klatkę piersiową ani drapanie kocich pazurków. Było to raczej

poczucie spokoju, tak jakby zrzucił z siebie jakiś ciężar. Przez dłuższą chwilę czuł się nawet

dobrze, aż do momentu, w którym zaczął sobie przypominać pewne fakty.

Pamiętał coś… coś dotyczącego raportu dla kapitana. Dan myślał bardzo wolno.

background image

Otworzył oczy, odwrócił lekko głowę i obraz zdarzeń wyostrzył się. Znajduje się w izolatce

dla chorych. Choć nigdy przedtem tu nie leżał, kabina wydawała mu się znajoma. Poruszył się

nieco i w tym momencie w drzwiach pojawił się lekarz.

— Znów razem z nami, co? Zobaczymy… — Sprawnie zabrał się do pracy, tzn.

zbadał Dana. Całkiem nieźle, choć w zasadzie powinieneś być już martwy.

Martwy? Był martwy. Dan zmarszczył brwi. W jego koi spoczywało jakieś ciało.

— Ten człowiek w mojej koi? zadał pytanie.

— Nie żyje. A ty, jak sądzę, jesteś teraz wystarczająco gotów… — Tau podszedł do

mikrofonu. Izolatka chorych wzywa kapitana.

Kapitan… raport dla kapitana! Dan spróbował wstać, lecz Tau już nacisnął guzik,

zapewniając mu oparcie powstałe przez podniesienie części łóżka. Powróciło lekkie drżenie,

które po chwili ustąpiło.

— Ten człowiek… jak…

Z powodu złego stanu serca zabiło go przyspieszenie. Nie był to dobry pomysł, próba

wydostania się z planety powiedział Tau.

— Jego… jego twarz…

Tau wziął z pobliskiej półki plastikową maskę i zbliżył ją do twarzy Dana. Całe

szczęście, że zamiast oczu miała dziury. Dan bowiem odniósł wrażenie, jakby spojrzał w

lustro. Po rozciągnięciu od tyłu, maska pokryta blond włosami, takimi, jak jego własne,

uzyskała formę całej głowy.

— Kim on był? — W masce było coś okrutnego. Dan szybko odwrócił od niej wzrok.

Czuł się tak, jakby patrzył na samego siebie, osłabionego i cierpiącego na stole operacyjnym.

— Mieliśmy nadzieję… mamy nadzieję… że ty wiesz odparł Tau. Teraz kapitan chce

z tobą rozmawiać.

Tak jakby była to oficjalna wizyta, wszedł kapitan Jellico. Na jego śniadej twarzy, z

blizną po ranie od kuli, ciągnącą się wzdłuż jednego policzka, jak zwykle nie można było

dostrzec żadnych uczuć. Popatrzył na trzymaną przez Taua maskę, a następnie na Dana.

— Dobra robota — skomentował. — Nie wykonano jej w pośpiechu.

— Powiedziałbym także, że nie zrobiono jej na naszej planecie, Xecho. — Ku

zadowoleniu Dana Tau odłożył maskę na bok. To jest robota fachowca.

Kapitan podszedł do Dana i wyciągnął rękę z fotografią jakiegoś mężczyzny . Na jego

dłoni widniały trzy kolorowe litery „d”. Oznaczały człowieka. Jego skóra nie przypominała

brązowej opalenizny pozostałych członków załogi, lecz była lekko zbielała, chociaż musiał

być Ziemianinem lub w każdym razie przybyszem z ziemskiej kolonii. W niewzruszonym

background image

spojrzeniu jego oczu i spokojnych rysach twarzy kryło się coś niepokojącego. Włosy miał

rzadkie, piaszczystobrązowe, brwi wąskie i poskubane, a na skórze policzków ciemne plamy.

Dan zupełnie go nie znał.

— Kto…? — rozpoczął Dan.

— Facet ukryty pod tym. Jellico wskazał na maskę. Nie znasz go?

— Nigdy go nie widziałem… o ile sobie przypominam. W swoim bagażu miał twoje

rzeczy, podrobiony znaczek identyfikacyjny i tę maskę. Został wysłany na pokład, aby

udawać ciebie. A gdzie byłeś ty?

Dan streścił swoje przygody od chwili obudzenia się w barze, dodając to, co pamiętał

na temat zagubionej przesyłki… jeśli została zagubiona.

— Może poinformować policję portową? — zasugerował nieśmiało.

— Ale nie o fakcie grabieży, jak sądzę. Jellico patrzył na trzymaną w dłoniach

fotografię, tak jakby mocą swojego spojrzenia mógł z niej wydobyć jakieś rozwiązanie

zagadki. — To przedsięwzięcie wymagało wielu przygotowań. Twierdzę, że jego celem było

umieszczenie człowieka na pokładzie.

— Zaokrętowanie szefa transportu, panie kapitanie — gwałtownie poprawił Dan —

który miałby dostęp do…

— To teza możliwa do przyjęcia. — Jellico zdecydowanie skinął głową. — Miałby

dostęp do raportów o załadunku… Co takiego przewozimy, co byłoby warte tak

niebezpiecznego działania?

Dan, któremu po raz pierwszy powierzono pełnij odpowiedzialność za towar, był w

stanie wyrecytować całą jego listę. Pospiesznie odtworzył ją w pamięci. Ale nie było na niej

niczego… niczego tak ważnego. Maski nie wykonywano by z błahego powodu. Zwrócił się

do lekarza:

— Zostałem otruty?

— Tak. Gdyby nie odporność organizmu, którą osiągnąłeś podczas ceremonialnego

picia na Sargol… — Tau potrząsnął głową. — Cokolwiek było ich zamiarem: zabicie cię czy

jedynie wyłączenie z gry na dłuższy czas, w normalnych warunkach powinno cię to

wykończyć.

— Zatem on miał być mną… jak długo? zapytał Dan właściwie samego siebie, ale

kapitan udzielił odpowiedzi:

Sądzę, że nie dłużej niż na czas podróży na Trewsworld. Po pierwsze, pomimo

dobrego ekwipunku, nie byłby w stanie grać swojej roli przed towarzyszami z załogi, którzy

naprawdę cię znają. Dokonanie tego wymagałoby wymiany całej pamięci, a na to nie mieli

background image

ani czasu, ani możliwości. Opuściłeś statek i —jak widać — powróciłeś nań w przeciągu

jednego xechojańskiego dnia. Wymiana pamięci zabiera przynajmniej jeden dzień planetarny.

Nie mógł w tym czasie udawać chorego, gdyż wówczas zajmowałby się nim Tau.

Pozostawało mu udawać, że pochłania go praca, gdyż jest to pierwsza jego podróż, podczas

której zarządza towarem. No i miałby możliwość sprawdzania taśm i tym podobnych

materiałów. Podróż na Trewsworld nie należy do długich. Mógłby przy odrobinie szczęścia

przebyć ją całą, i zapewne zamierzał tego dokonać pod takim pretekstem.

Po drugie, są tylko dwie przyczyny, które mogły sprowadzić go na pokład… Albo

zabierał coś, co musiał przetransportować osobiście, albo miał inny bardzo ważny powód, aby

w takim przebraniu dostać się na Trewsworld. Został zdemaskowany głównie przez

przypadek: dzięki temu, że ty przeżyłeś już taki wewnętrzny wstrząs na Sargol i ich trucizna

nie zadziałała, a poza tym on sam okazał się nie przygotowany do podróży kosmicznej.

— Czy przyniósł coś ze sobą? — zapytał Dan. — Zarejestrowaną przesyłkę… sądzę,

że poszukiwali jej od samego początku, jednak zaplanowali, iż zgarną ją w Trewsworld,

zamiast napadać na mnie na Xecho.

— W tym tkwi problem! — odparł Jellico. Przy tym ten człowiek został sprawdzony

przez komórkę na rampie, a nikogo z nas przy tym nie było. Nie wiemy wobec tego czy coś

ze sobą przyniósł czy nie. W kabinie niczego nie było, a do ładowni nie miał dostępu.

— Ale do skarbca mógł mieć — odparł Dan. — Zostawiłem go na wpół

zapieczętowany, gdyż nie mogłem go zamknąć, zanim nie nadejdzie przesyłka. Jellico

podszedł do mikrofonu. — Shannon! — zawołał, żeby przywołać asystenta astronawigatora.

— Zejdź do skarbca na drugim pokładzie. Zobacz czy jest w pełni zapieczętowany, czy nie!

Dan spróbował odgadnąć, gdzie jeszcze, skoro ładownie były w pełni zaplombowane, można

by ukryć coś na Królowej?

background image

R

OZDZIAŁ

2

Zagubione i odnalezione wspomnienie

— Dwie ładownie całkowicie zaplombowane, skarbiec opieczętowany w połowie —

głos Ripa rozległ się z łączącego kabiny głośnika dostatecznie głośno, aby i Dan go usłyszał.

Kapitan Jellico spojrzał w jego stronę, a ten skinął głową.

— Tak jak je zostawiłem. Muszę sprawdzić skarbiec…

Intruz nie był w stanie otworzyć w pełni zaplombowanych komór, w których

spoczywała większa część ładunku, ale nie ta najcenniejsza. To skarbiec był przeznaczony do

przechowywania towarów rejestrowanych i wymagających specjalnej ochrony. Jednak w

kabinie Dana oprócz martwego ciała nie znaleziono niczego. Z faktu, iż człowiek zapiął pasy,

wynika w oczywisty sposób, że zamierzał odbyć podróż, a nie wykorzystać przebranie do

jednorazowego napadu na Królową. Zatem, jeśli rzeczywiście wniósł coś na pokład, to będzie

lepiej, jeżeli jak najszybciej dowiedzą się co.

Kiepsko wyglądasz… zaczął Tau, ale Dan już siedział.

— Później wszyscy możemy kiepsko wyglądać, jeśli ja się teraz nie pozbieram! —

odparł zawzięcie. Królowa przewoziła już kiedyś bez wiedzy załogi zabójczy towar i

wspomnienie tamtego zdarzenia jeszcze długo towarzyszyć będzie całej ekipie wyprawy.

Drewno zabrane na statek na Sargol było zakażone stworzeniami zdolnymi zmieniać swe

zabarwienie, w zależności od tego, czego dotknęły. Zwierzątka te przenosiły środek nasenny,

który gnębił załogę jak plaga.

Dan był pewien, że dzięki inspekcji w skarbcu przekona się, czy na pokładzie jest czy

też nie ma jakiegoś nie zarejestrowanego towaru. Albowiem szef ładowni, dzięki długiej

praktyce w swym zawodzie, pamiętał o każdym ładunku.

Pozwolili mu wszystko sprawdzić. Bezpieczeństwo Królowej było sprawą

najważniejszą. Tau więc podał ramię Danowi, aby ten mógł się na nim oprzeć, a kapitan

osobiście szedł po drabince, wyciągając ramiona tuż przed nim, by wesprzeć osłabionego

kolegę.

Dan potrzebował pomocy przez cały czas. gdy szli do skarbca. Przez długą chwilę

trzymał się kurczowo Tau, serce mu waliło i z trudem łapał oddech. Słowa lekarza, że był

bliski śmierci, zdawały się znajdować potwierdzenie. Dan potknął się i przystanął, by

odpocząć.

Trewsworld była graniczącą z Xecho, słabo skolonizowaną planetą. Poczta, którą

background image

przewozili do jej jedynego portowego miasta, nie ważyła wiele: mikrofilmy z informacjami z

zakresu rolnictwa i komunikacji, prywatna korespondencja pomiędzy osadnikami z odległych

światów oraz pakiet oficjalnych taśm dla patrolu pocztowego. Było bardzo mało materiałów

wymagających specjalnej ochrony, a ich zasadniczą część stanowiły skrzynie z embrionami,

tj. zarodkami żywych organizmów.

Ponieważ import zwierząt domowych odbywał się na większości światów bardzo

rzadko, każdy taki ładunek wymagał zachowania najwyższej ostrożności. A działacze

zajmujący się ochroną przyrody, określili zasady, co wolno, a czego nie wolno przewozić.

Zbyt wiele razy w przeszłości bezmyślnie naruszano naturalne środowisko niektórych planet

poprzez sprowadzanie takich form życia, którym nie zapewniano odpowiednich warunków

rozwoju. Mogło to prowadzić do powstania łańcucha niekontrolowanych produktów, które

stawały się raczej zagrożeniem życia, a nie źródłem zysku, jakiego spodziewali się

importerzy.

Po przeprowadzeniu dokładnych badań pozwalano sprowadzać embriony wyłącznie w

celu wzbogacenia życia na niektórych planetach. Królowa przewoziła właśnie w

zapieczętowanych kontenerach pięćdziesiąt takich embrionów. Były to pisklęta lafsmerów.

Zostały wyhodowane laboratoryjnie i były bardzo drogocenne. Na Trewsworld rozwinął się

odpowiedni dla nich klimat, a ptactwo to stanowiło poszukiwany towar na dużym obszarze

przestrzeni kosmicznej. Dorosłe okazy oskubywano raz do roku z ich wspaniałego puchu, a

mięso piskląt było niezmiernie delikatne. Gdyby lafsmery się rozmnożyły, pierwsi osadnicy

na planecie mieliby towar eksportowy, który znacznie umocniłby ich pozycję w handlu

między galaktykami.

Zdaniem Dana, właśnie te ptaki były „skarbami” przewożonymi przez Królową.

Skrzynie zostały zabezpieczone podwójnymi zasuwami i zapakowane w sposób chroniący je

przed wstrząsami. Sam tego dopilnował. Pakunki były nietknięte i zabezpieczone. Kilka

innych toreb i skrzyń było również nie uszkodzonych. W końcu Dan stwierdził, że o tyle, o ile

on sobie przypomina, nic nie było tu ruszane. Ale mimo tego, gdy Tau pomógł mu wyjść,

założył u wyjścia podwójną pieczęć, tak jak powinien był to zrobić przed startem Królowej.

Zanim ciało nieznajomego zostało zapieczętowane w worku i zamrożone, Tau poddał

je szczegółowym badaniom, które potwierdziły fakt, że obcy umarł z powodu złego stanu

serca, zbyt przeciążonego przy starcie. Człowiek ten prawdopodobnie pochodził z Ziemi.

Trudno było określić jego wiek, a poza tym równie dobrze mógł pochodzić z innych światów,

których mieszkańcy są tak blisko spokrewnieni z Ziemianami, że nie można ich rozróżnić.

Nikt z załogi Królowej nie widział wcześniej tego mężczyzny. Pomimo badań lekarzowi nie

background image

udało się także otrzymać i określić nazwy trucizny, użytej wobec Dana.

Znaczek identyfikacyjny został sfałszowany w doskonały sposób. Jellico stał właśnie

oglądając go ze wszystkich stron, tak jakby sam ten przedmiot mógł dostarczyć jakiegoś

klucza do rozwiązania zagadki.

— Taki staranny plan świadczy o tym, że to musiała być bardzo ważna akcja. Mówisz,

że wezwanie do odbioru przesyłki poleconej przeszło przez wieżę kontrolną lotniska? —

zapytał Dana.

— Zgodnie z przepisami. Nie ma żadnego powodu, aby podejrzewać podstęp.

— Prawdopodobnie wiadomość była rzetelna. Każdy mógł im ją przekazać

skomentował Steen Wilcox, astronawigator. — Nic niezwykłego w tym nie dostrzegasz?

— Nic — westchnął ciężko Dan. Był tylko pełniącym obowiązki w zastępstwie Vana

Rycka. (Och, jakże chciałby teraz, żeby zazwyczaj wszechwiedzący szef transportu był tutaj,

a on sam mógł wrócić do mniej odpowiedzialnej roli asystenta.) Ale wiedział przynajmniej,

co przewożą. Osobiście układał większość towarów w specjalnych pojemnikach. Tym, co

złożono oddzielnie, były skrzynie z zarodkami i klatka z brachami. Klatka z brachami! To

była jedyna rzecz, o której zapomniał. Głównie dlatego, że jej zwierzęta, jako żywe i

wymagające opieki istoty, zostały umieszczone w strefie Mury, nie opodal pomieszczenia

gromadzącego plony z roślin hodowanych w sztucznych warunkach, na pokładzie statku.

— Co z brachami? — zapytał Dan.

— Nic. Natychmiast odpowiedział Tau. — Zaglądam do nich codziennie. Samica

spodziewa się właśnie młodych, co prawda nie wcześniej, niż wylądujemy, ale trzeba jej

doglądać.

Dan rozmyślał o brachach. Były pospolitymi stworzeniami na Xecho, największymi

zwierzętami rodzimymi, to znaczy lądowymi.

Ale w porównaniu z innymi nie były tak bardzo duże. Dorosły samiec sięgał Danowi

mniej więcej do kolan; samica była nieco większa. Zabawne, sympatyczne stworzenia,

pokryte miękkim włosiem, które nie było ani futrem, ani puchowymi piórami, ale

przypominało trochę i jedno, i drugie. Miały kremowy kolor, ciemniejszy u samców, z lekkim

odcieniem różu u samic. Samce posiadały dodatkowe fałdy skóry pod gardłem i kiedy je

nadymały, robiły się one szkarłatne. Na czubku wydłużonej głowy znajdował się ostry róg,

który sterczał nad spiczastą, wąską mordką. Róg służył do rozprawiania się z ulubionym

pokarmem skorupiakami, które trzeba przed zjedzeniem otworzyć. Na uszach brachy miały

pierzaste frędzelki. Zwierzęta te można było łatwo oswoić, ale obecnie, od czasu gdy pierwsi

osadnicy na planecie prowadzili nielegalny handel ich skórami, znajdowały się na Xecho pod

background image

ścisłą ochroną prawną. Czasem, wyłącznie w ramach umów naukowych, eksportowano

wybrane pary dla specjalistów — biologów. W tym też celu wieziono brachy do laboratorium

na Trewsworld. Stworzenia te z jakichś powodów zdawały się stanowić zagadkę dla

większości zoologów i na wielu różnych planetach naukowcy poświęcali czas na szczegółowe

badania nad nimi.

— No tak — powiedział Dan po krótkiej chwili. Przeglądał właśnie taśmę, na której

utrwalano wszystkie towary… nigdzie niczego nie dostrzegł. Wciąż był jedynie martwy

człowiek, który najwyraźniej stanowił zaledwie część bardzo dokładnie przygotowanego

planu.

— Więc… — Wilcox wyglądał tak, jakby miał przystąpić do rozwiązywania jednego

ze swoich ukochanych zadań matematycznych. I to takiego, które po raz pierwszy spotkał i

właśnie podziwiał jego zawiłość. —Jeśli nie zrobiono tego dla przechwycenia ładunku, to

musi chodzić o człowieka. Przebranie przygotowano albo po to, żeby przeprowadzić go przez

oba porty, albo tylko przez jeden. Ryzykował, że go odkryjemy i aresztujemy. No i

morderstwo, ponieważ z pewnością zamierzali cię sprzątnąć. — Skinął na Dana. — A to jest

bardzo wysoka cena. Jakie są wiadomości na temat tego, co się dzieje na Trewsworld?

Wszyscy wiedzieli, że polityka planetarna bywa niebezpiecznym zajęciem. Wolni

kupcy z ostrożności nie opowiadali się po żadnej ze stron. Astronautom wbijano do głowy

twierdzenie, że sam statek jest ich planetą i jemu winni są wierność przede wszystkim.

Zabroniono uczestnictwa w lokalnym życiu rodzinnych galaktyk. Trudno było się tej regule

poddać, kiedy wszyscy wokół dyskutowali o pewnych zdarzeniach. Wiedzieli jednak, że nie

wolno im łamać tej zasady. Dan, jak dotąd, nie musiał jeszcze nigdy wybierać pomiędzy

bezpieczeństwem statku a chęcią poparcia czyjegoś stanowiska lub przeciwstawienia się mu.

Zawsze towarzyszyło mu szczęście i pozostawało mieć nadzieję, że i tym razem go nie

opuści. Nie rozumiał, dlaczego niektórzy mieli takie problemy.

— Z tego, co wiem, nic niezwykłego. — Jellico nadal uderzał znaczkiem

identyfikacyjnym o swoją dłoń. — Gdyby coś się działo, zostalibyśmy ostrzeżeni głównym

rozkazem. Tę trasę wyznaczono w wyniku porozumienia obu stron. Wraz z umową

otrzymaliśmy wszystkie pozostałe dokumenty i materiały.

— Zawsze pozostaje powiedział Ali — groźba Inter—Solaru.

Inter—Solar… Dwa razy w przeszłości Królowa Słońca miała kłopoty z tą spółką. I

oba razy wygrała starcie. Spółki, ze swymi rozległymi szlakami handlowymi, setkami

statków, tysiącami, a nawet milionami pracowników zatrudnionych wzdłuż galaktycznych

dróg komunikacyjnych, rywalizowały ze sobą o kontrolę nad handlem z każdą nową planetą.

background image

Wolne frachtowce takie jak Królowa Slońca, niczym żebracy na uczcie, zbierały okruszki

zysku, które zostały wzgardzone przez bogaczy.

Królowa Słońca miała umowę na zabranie z Sargol kamieni Koros… Dążąc do jej

dotrzymania kapitan stoczył nawet pojedynek z człowiekiem Inter—Solaru. To właśnie Inter

—Solar przyczynił się do ogłoszenia Królowej zarażonym statkiem, gdy tajemnicza plaga,

którą nieświadomie wraz z ładunkiem zabrali na pokład, powaliła większość załogi. Statek i

życie ludzi uratowały tylko wytrwałość i determinacja młodszych członków załogi, których

ominęła choroba. Nadali oni z portu apel, odwołujący się, w istocie wbrew prawu, ale za to

skutecznie, do ogółu Ziemian.

Za drugim razem kapitan Jellico, lekarz Tau i Dan zniszczyli reprezentantom Inter—

Solaru ich nielegalny handel na Khatcie, gdzie zostali na prośbę Głównego Strażnika.

Tak więc ludzie Inter—Solaru nie darzyli Królowej sympatią, a jej załoga —

znalazłszy się w jakichkolwiek tarapatach — zawsze skłonna była w pierwszym rzędzie

właśnie ich podejrzewać o spowodowanie kłopotów. Dan wziął głęboki oddech. To mógł być

Inter—Solar! Oni mieli odpowiednie środki i warunki do przeprowadzenia takiego planu.

Podczas pobytu Królowej na Xecho nie było na planecie żadnego statku Inter—Solaru —

było to terytorium Porozumienia Międzyplanetarnego, ale to nie miało znaczenia. Mogli

przysłać tam swojego człowieka z innego systemu, np. na neutralnym wahadłowcu. Ale jeśli

była to zaplanowana akcja Inter—Solaru…

To mogliby być oni — rzekł Jellico. — Jednak wątpię w to. Faktem jest, że

rzeczywiście nie darzą nas ciepłymi uczuciami, ale jesteśmy dla nich bardzo mało znaczącym

problemem. Gdyby dostrzegli szansę zaspawania nam rur bez kłopotów, prawdopodobnie by

to zrobili. Ale żeby przeprowadzić jakiś dokładnie opracowany plan… co to, to nie.

Przewozimy pocztę i jakiekolwiek kłopoty doprowadziłyby do śledztwa ze strony Patrolu, a

to mogłoby źle się dla nich skończyć. Nie wykluczam Inter—Solaru, ale nie uważam ich za

głównego podejrzanego. Porozumienie nic donosi nic na temat kłopotów politycznych na

Trewsworld, a zatem…

— Jest sposób, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. — Tau końcem palca bębnił

bezmyślnie o krawędź wiszącej półki, a Dan obserwował tę czynność. Craig Tau interesował

się magią czy raczej tymi nie wyjaśnionymi mocami i talentami, których prymitywni ludzie

na pół tysiącu światów używali, by osiągnąć swoje cele. Wiedzę o tych sprawach wykorzystał

na Khatcie do tego, żeby wydostać ich z pułapki. Podczas tamtej akcji to właśnie bęben w

dużym stopniu posłużył do przywołania siły,

której użył do złamania woli strasznego, odprawiającego czary mędrca. Wówczas

background image

tylko Dan, zgodnie z rozkazami Tau, uderzył w bęben.

Teraz Danowi się wydawało, jakby jakaś myśl przepłynęła z umysłu lekarza do jego

własnego. Choć nie przypisywał sobie nadzwyczajnych zdolności, Tau dopuszczał

możliwość, że to właśnie dzięki nim tak dobrze pokonał wroga na Khatcie.

— Nie możesz przypomnieć sobie, co wydarzyło się pomiędzy twoim opuszczeniem

statku a przebudzeniem w barze? — zapytał lekarz. Dan przestał się interesować bębniącym

palcem i odparł:

— Chcesz dokonać badania poza pamięcią? Czy to się uda? — dopytywał się Jellico.

— Nie można powiedzieć, zanim się nie spróbuje. Dan jest odporny na pewne

zaklęcia. Chociaż nie możemy powiedzieć, jak bardzo. Jednak martwy człowiek nosił jego

mundur, co oznacza, że prawdopodobnie się spotkali. Jeśli Dan chciałby spróbować, zbadanie

jego umysłu może dostarczyć nam jakichś wyjaśnień.

Dan miał ochotę krzyknąć „nie”. Tego typu badania stosowano na polecenie sądu

wobec kryminalistów. Dzięki nim — jeśli pacjent był dość uległy — można było wydobyć z

niego informację na temat każdego wydarzenia z jego życia, łącznie z najwcześniejszymi

wspomnieniami z dzieciństwa. Ale ich nie interesowała tak odległa przeszłość a jedynie

ostatnie wypadki. Dan widział pewien sens w propozycji Tau.

— Przeprowadzimy badania dotyczące jedynie tego okresu, kiedy nie było cię na

statku. — Tau chyba rozumiał przyczynę jego zastrzeżeń. Ale i to może się nie udać, nie

jesteś dobrym obiektem. Ponadto nie wiemy, jakie zmiany w procesach chemicznych

zachodzących w twoim ciele mogła wywołać trucizna. W pewnym sensie takie badanie może

ci pomóc, ponieważ będziemy mogli określić zmiany, jakie mogła spowodować w twoim

organizmie podana ci dawka.

Dan poczuł znów ten sam chłód, który poraził go, gdy walczył o odzyskanie siły w

barze. Czy Tau sądzi, że doznał on urazu psychicznego? Ale przecież pamiętał wszystkie

załadowane na pokład towary, a taśmy potwierdziły sprawność jego pamięci. Był tylko

pewien krótki okres, który wymknął się z pamięci Dana i który Tau chciał zbadać. Nie mógł

się zdecydować… niechęć do wyników, jakie może przynieść eksperyment lekarza oraz

przekonanie, że nie chce wiedzieć, czy narkotyk spowodował w jego organizmie jakieś

uszkodzenia, sprawiły, iż nie mógł podjąć decyzji. Wiedział jednak, że jeśli się nie zgodzi,

niewiedza może okazać się w najbliższej przyszłości znaczenie gorsza niż dzisiejsze wahanie.

— Dobrze — powiedział, chociaż następnie przez sekundę lub dwie żałował, że nie

odmówił.

Ponieważ statek pozostawał w nadprzestrzeni, wystarczył tylko jeden strażnik

background image

dyżurujący na mostku. Obowiązek ten powierzono Ripowi. Stąd też zarówno kapitan, jak i

Wilcox towarzyszyli Tau w przygotowaniach do przeprowadzenia badań.

Jellico przyniósł magnetofon i taśmy, by nagrać opowieści Dana. Tau zrobił

pacjentowi zastrzyk, aby wprawić go w stan uśpienia. Dan usłyszał cichy szmer, a potem…

Szedł w dół rampy trochę zaniepokojony i jednocześnie oburzony tym, że w ostatniej

chwili wzywano go do odebrania poleconej przesyłki. Na szczęście ślizgacz lotniskowy stał

zaparkowany w pobliżu. Wgramolił się do niego, podłączył swój znaczek identyfikacyjny i

skierował pojazd ku bramie.

— Deneb — powtórzył głośno nazwę miejsca, do którego miał się udać. Przypominał

sobie niejasno, że jest to stołówka niezbyt odległa od lotniska. Dobrze chociaż, że nie musi

lecieć daleko. Taśmę pocztową miał przy sobie i by otrzymać przesyłkę, potrzebował tylko

nagrania głosu i odcisku kciuka jej nadawcy.

Ślizgacz dotarł do bramy i Dan w poszukiwaniu restauracji rozejrzał się po biegnącej

w dół od lotniska drodze. Xecho, leżąca na skrzyżowaniu szlaków, była portem zleceń dla

statków przenoszących się z jednego sektora do drugiego. Dlatego miała wprawdzie

otaczającą lotnisko dzielnicę kawiarń, stołówek i hotelików dla załóg kosmicznych, ale była

ona ciasna i ponura w porównaniu z podobnymi dzielnicami, otaczającymi porty na innych

światach. Tutaj była to po prostu jedna ulica, zapchana parterowymi budynkami — i to

wszystko.

Upał panujący późnym popołudniem był jak zwykle intensywny. Danowi było

szczególnie gorąco, ponieważ miał na sobie kompletny mundur. Musi załatwić tę sprawę jak

najszybciej. Wypatrywał budynku, w którym miał się zgłosić. Te same jasne światła, które

ułatwiały poruszanie się nocą, teraz myliły drogę. Stracił więc trochę czasu, zanim dotarł na

miejsce znajdujące się między sklepem ze starymi przedmiotami a barem, który pamiętał,

gdyż jadł w nim poprzedniego dnia.

Na ulicy nie było wielu ludzi — upał zatrzymał większość mieszkańców planety w

domach. Dan szedł tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to lejący się z nieba żar.W pewnej

chwili minął dwóch astronautów. Lecz nie przyjrzał się bliżej żadnemu z nich.

Wejście do wnętrza Deneb było niemal dosłownie przejściem z gorącego pieca w

chłodny półmrok. Uwolnił się od koszmarnego xechojańskiego dnia. Nie była to restauracja, a

raczej nocny bar. Dan poczuł niepokój, nie było w zwyczaju, aby ktoś z przesyłką

wymagającą specjalnej ochrony oczekiwał w takim miejscu. Ale w końcu była to jego

pierwsza podróż pocztowa i Dan nie miał podstaw, by oceniać, co jest normalne, a co nie.

jeśli otrzyma nagranie głosu i odcisk kciuka, wówczas Królowa będzie odpowiedzialna tylko i

background image

wyłącznie za bezpieczne przetransportowanie przesyłki, nie zaś za jej zawartość. Gdyby miał

jakieś szczególne wątpliwości, wystarczy, że wstąpi w drodze powrotnej do biura

bezpieczeństwa na lotnisku i złoży dodatkowe nagranie, chroniące Królową przed

podejrzeniami o udział w jakiejś ciemnej aferze.

Wzdłuż przeciwległej ściany stał szereg kabin wyposażonych w tace do podawania

napojów oraz posiadających miejsce dla palaczy. Znając dzielnice otaczające porty, Dan

domyślał się, że można tu zamówić także narkotyki, jeśli zna się właściwe hasło. Było tu

bardzo spokojnie. W najdalszej kabinie siedział jakiś pijany astronauta. Stała przed nim pusta

szklanka, a jego palce wciąż zaciskały się na niej kurczowo.

Nie dostrzegł nikogo więcej, a mała kabina obok drzwi była pusta. Przez chwilę lub

dwie Dan oczekiwał niecierpliwie. Z pewnością to nie ten pijany z rogu posłał po niego. W

końcu zastukał w kratkę przesłaniającą otwór w kabinie — kasie. Wewnątrz rozległ się hałas

głośniejszy, niż się tego spodziewał.

— Ciszej, ciszej…

Słowa zostały wypowiedziane w międzyplanetarnym języku, ale w taki „syczący”

sposób, że zlewały się w coś, co było po prostu serią dźwięków „s”. Zasłona w tyle kabiny

odsunęła się na bok i weszła kobieta — to znaczy osoba płci żeńskiej na tyle człekokształtna,

aby można ją zaliczyć do ludzkiego gatunku, pomimo bladej, pokrytej drobnymi łuskami

skóry i włosia zwieszającego się wokół ramion. Ale rysy twarzy miała dość zbliżone do jego

własnych, całkiem ludzkie. Nosiła wąskie spodnie z metalicznej tkaniny i kurtkę bez

rękawów z puszystego futra. Srebrno—miedziana maska, ze zwieszającymi się częściowo na

nos zwojami metalu, zakrywała jej oczy i czoło. Zachowywała pozę ziemskiej pewności

siebie, którą Dan widywał ostatnio na tej planecie.

Sukienka w wytwornym, ziemskim stylu, choć służyła za przebranie, tak nie pasowała

do tej obskurnej dziury, jak nie na miejscu byłoby picie tu szampana.

— Pan sobie życzy…? — znów ta sycząca wymowa.

— Szanowna Damo, ktoś zwrócił się do statku pocztowego Królowa Słońca z prośbą

o zabranie przesyłki poleconej.

Wasz znaczek identyfikacyjny, Szanowny Człowieku?

Dan wyjął go, a ona pochyliła lekko głowę, tak jakby maska przesłaniała jej wzrok (a

jej rozmówcom wyraz jej twarzy).

Ach! Tak, jest taka paczka. — Kto jest nadawcą?

Tedy proszę. Nie odpowiedziała na jego pytanie i otwierając wejście do kabiny,

gestem zaprosiła Dana do środka. Aby mógł przejść, odsunęła zasłonę.

background image

Korytarz był właściwie wąskim tunelem, tak wąskim, że Dan ramionami ocierał o

ściany. Automatycznie zwolniła się belka wejściowa, i drugie drzwi, wbudowane w ścianę,

rozsunęły się, kiedy do nich podszedł.

Pokój, w którym się znalazł, kontrastował z obskurną, ogólnie dostępną, częścią

Deneb. Ozdobiony był tapetą przedstawiającą egzotyczne krajobrazy. A jednak, pomimo

piękna ścian, Dan poczuł nagle taki smród, że niemal go zatkało. Nie mógł jednak dostrzec

źródła tego okropnego zapachu. Zobaczył natomiast mężczyznę, rozwalonego w wielkim

łożu. Gdy wszedł Dan, tamten nie podniósł się, i nie powitał go, jedynie uważnie mu się

przyjrzał. Kobieta szybko przeszła obok Dana w drugi koniec pokoju i podniosła metalową

skrzynkę w kształcie zbliżonym do sześcianu, którego każdy bok miał dwie dłonie długości.

— To zabieracie — powiedziała.

Kto podpisuje? — Dan przeniósł wzrok z kobiety na mężczyznę, który nadal

wpatrywał się w niego z takim uporem, że obserwowany poczuł się nieswojo.

Jeśli to potrzebne, ja to zrobię — rzekł mężczyzna.

— To konieczne. — Dan wydobył przyrząd nagrywający i skierował obiektyw na

skrzynkę.

— Co robisz?! — Kobieta krzyknęła tak gwałtownie, jakby zamierzał wytrącić jej

paczkę z rąk.

— Pobieram oficjalne nagranie — powiedział.

Przyciskała do siebie przesyłkę tak mocno, że wyglądało to na próbę zakrycia

własnym ciałem jak największej powierzchni skrzynki.

— Wysyłacie to statkiem — wyjaśnił Dan — więc musicie postępować zgodnie z

przepisami.

Znów wyglądało na to, jakby oczekiwała na jakiś znak ze strony mężczyzny, lecz on

ani się nie poruszył, ani też nie przestał wpatrywać się w Dana. Ostatecznie, z widoczną

niechęcią, kobieta postawiła skrzynkę na krawędzi małego stołu i cofnęła się o krok.

Pozostała jednak w pobliżu, z rozpostartymi rękoma, gotowa porwać przesyłkę w bezpieczne

miejsce w przypadku jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.

Dan nacisnął klawisz, zrobił zdjęcie ładunku, a potem wyciągnął mikrofon, by

zarejestrować głos na taśmie dźwiękowej.

Szanowna Damo, proszę potwierdzić, że wysyłacie pakunek statkiem jako przesyłkę

poleconą. Podajcie swoje nazwisko, dzisiejszą datę, a potem przyłóżcie kciuk do rolki

taśmy… dokładnie tutaj.

Dobrze. Jeśli takie są przepisy, zatem muszę to zrobić. — Ale podniosła skrzynkę i

background image

pochylając się w przód, żeby wziąć mikrofon, trzymała ją przed sobą.

Tyle tylko, że nie dokończyła tego gestu. Zamiast tego ręką wyciągniętą po mikrofon

walnęła Dana w brzuch, a paznokciem niezwykłej długości skaleczyła jego ciało. Przez

moment był zbyt oszołomiony, aby wykonać jakikolwiek ruch. Nagle zdrętwiała mu ręka i

bezwładnie opadła, a taśma spadła na podłogę. Miał jedynie tyle siły, żeby odwrócić się do

drzwi, ale nie zdołał zrobić choćby jednego kroku w ich kierunku. Jego ostatnim wyraźnym

wspomnieniem był fakt, że upadł na kolana. Równocześnie odwrócił nieco głowę, tak że

napotkał świdrujące spojrzenie faceta leżącego na łożu. Tamten ani drgnął.

Nie zdarzyło się nic więcej aż do chwili, gdy przedzierał się przez okolicę pełną mgły,

unoszącej się nad błotami. I po raz drugi przebudził się w pokoju sąsiadującym z barem, aby

odbyć powrotną drogę na Królową.

Ocknął się wśród towarzyszy stłoczonych w izolatce chorych. Pochylał się nad nim

Tau, który orzeźwiającym zastrzykiem przywrócił mu pełną świadomość tego, gdzie się

znajduje. Tym razem jednak, dzięki eksperymentowi lekarza, przypomniał sobie wszystko, co

się z nim działo od chwili opuszczenia Królowej.

background image

R

OZDZIAŁ

3

Kłopoty z ładunkiem

— Urządzenie nagrywające. — Dan wypowiedział swoją pierwszą myśl.

— Jedyna z rzeczy należących do ciebie, której nieznajomy nie przyniósł ze sobą —

odpowiedział Jellico.

— A skrzynka?

— Tu jej nie ma. Mogła być tylko przynętą.

Dan jakoś w to nie wierzył. Zachowanie kobiety, na tyle, na ile je pamiętał,

świadczyło o czymś wręcz przeciwnym. A może zamierzali całkowicie skupić jego uwagę na

ładunku, po to, żeby nie był przygotowany na jej atak?

Wiedział, że zgromadzeni w małej izbie chorych słyszeli każdy szczegół opowieści o

jego przeżyciach. Podczas badania, kiedy odzyskiwał pamięć, ujawnił zdarzenia z niedalekiej

przeszłości, a jego relację nagrano na taśmie. Tak więc pewne fakty, choć było ich niewiele,

stały się jasne.

— W jaki sposób dostałem się z Deneb do baru? — zastanawiał się. Było jeszcze coś,

co z trudem sobie przypominał. Niejasne, dokuczliwe wspomnienie twarzy, którą zobaczył

przelotnie i nie zdołał jej dokładnie zapamiętać. Czy, kiedy po przebudzeniu wychodził z

baru, widział w zewnętrznym pokoju tego mężczyznę, który siedział tak milcząco, podczas

gdy zaatakowała go kobieta? Nie był tego pewien.

— Mogli zanieść cię tam jako pijanego zauważył Ali. — W dzielnicy otaczającej port

jest to całkiem normalna sprawa. Zresztą o ile dobrze zrozumiałem, kiedy wychodziłeś, też

mogłeś sprawiać takie wrażenie.

— Musiałem dostać się z powrotem na statek odparował Dan. Myślał o skrzynce,

której tak pilnowała tamta kobieta. Nie była duża, akurat taka, żeby bez trudu znaleźć dla niej

kryjówkę. Lecz przeszukali przecież skarbiec, jego kabinę…

— Skrzynka…

Mniej więcej taka duża, nieprawdaż? — Kapitan Jellico wstał i rękoma nakreślił

wymiary w powietrzu. Dan potwierdził.

— W porządku. Wytropimy ją.

Choć Dan bardzo pragnął przyłączyć się do poszukiwań, był tak bardzo osłabiony, że

musiał pozostać w łóżku. Drugi zastrzyk,’ który zrobił mu Tau, przestał działać. Poczuł się

nagle tak senny, że nie potrafił dłużej walczyć z własnym organizmem. Wierzył jednak, że

background image

poszukiwania, które zorganizuje kapitan, sięgną do najbardziej tajnych zakamarków

Królowej.

Kiedy jednak Dan obudził się, dużo silniejszy niż przed zaśnięciem, dowiedział się, iż

nie znaleziono niczego. Wciąż mieli ciało zamrożonego martwego człowieka i nagranie z

przebiegu eksperymentu Tau. Nic więcej. Kapitan Jellico bez przerwy przesłuchiwał taśmę z

relacją Dana, żywiąc nadzieję, iż znajdzie jakiś drobny, nowy szczegół, którego nie dostrzegł

poprzednio. Danowi w końcu obrzydło słuchanie własnego głosu. Mógł dodać jedno jeszcze

przypuszczenie: że mężczyzna obserwujący jego wyjście z baru to ten sam, który był w

Deneb.

Jeśli to prawda, musiał być zaszokowany — zadumał się kapitan. Ale już było zbyt

późno na zmianę ich planów. No cóż, nie możemy nic więcej zrobić, zanim nie połączymy się

z miejscowym Patrolem pocztowym na Trewsworld. Przysiągłbym, że u nas nie ukryto żadnej

skrzynki.

— Mówisz, że nie znasz tamtej kobiety. Wciąż zastanawiam się… zaczął technik

łączności, Tang Ya, popijając kawę. Siedzieli w stołówce, do której Dan wybrał się na swoją

pierwszą wycieczkę z izolatki chorych. Z wewnętrznej kieszeni munduru Ya wyjął

szkicownik. Obrazek widniejący na jednej z kartek przedstawiał postać, narysowaną krótkimi,

zdecydowanymi liniami. Położył rysunek przed Danem:

Czy wyglądała podobnie?

Dan był zaskoczony. Tang Ya, tak jak każdy członek załogi, miał swoje hobby,

któremu poświęcał czas podczas wolnych godzin w trakcie wypraw. Ale, o ile Dan się

orientował, łącznościowiec konstruował miniaturowe elektroniczne mechanizmy i zabawki.

Nie wiedział jednak, że był on także artystą, wykonującym tego typu obrazki, jak ten, który

Dan właśnie oglądał.

Analizował wizerunek dokładnie, krytycznie, nie z punktu widzenia artyzmu dzieła,

ale pod kątem podobieństwa do postaci z jego wspomnień.

— Twarz… była węższa w okolicach podbródka. Oczy… wydawały się bardziej

skośne, o ile to maska nie sprawiła takiego efektu.

Ya wziął szkicownik, chwilę poprawiał rysunek i linie, o których wspomniał Dan,

zmieniły się, przybierając taki kształt, jak zasugerował.

Tak! zawołał zdumiony przemianą.

Technik łączności ponownie położył szkicownik na stole i przesunął go w kierunku

kapitana Jellico. Ten studiował obrazek przez dłuższą chwilę, po czym przekazał go Tau. Od

lekarza obrazek powędrował do Steena Wilcóxa. Astronawigator podniósł go i przysunął

background image

bliżej światła.

— Sitllith…

Słowo to nie miało dla Dana żadnego znaczenia, ale i najwyraźniej oznaczało coś dla

kapitana, ponieważ wyszarpnął kartkę swojemu zastępcy i zaczął się w nią ponownie

intensywnie wpatrywać.

— Jesteś pewien?

— Sitllith! — Wilcox był pewien. — Ale to nie może być!

— Nie — zgodził się gniewnie Jellico.

— Tylko co to jest Sitllith… lub kto? — zapytał Tau.

— Co i kto zarazem — odparł Wilcox. — Człekokształtny obcy, ale w istocie, w

dziewięćdziesięciu procentach obcy…

Dan poderwał się i pochylił w przód, aby przyjrzeć się obrazkowi leżącemu przed

kapitanem. W dziewięćdziesięciu procentach obcy! Od szefów transportu wymagano

znajomości środowiska innych światów, ponieważ często z przyczyn handlowych to na nich

spoczywało zadanie nawiązania pierwszego kontaktu z obcymi rasami. Bezustannie zgłębiali

zwyczaje, potrzeby i cechy osobowości obcych ludów. Dan jednak nigdy nie spotkał się z

przypadkiem, by tak człekokształtna forma mieściła tak obcą osobowość, jak to utrzymywał

Wilcox. Było to podobne do twierdzenia, że psychika węża żyjącego na Ziemi jest podobna

do jego własnej.

Ale ona… mówiła normalnie. Była… była bardzo ludzka — zaprotestował.

— Ona cię otruła odparł oschle astronawigator.

I to nie jakąś substancją, w której zanurzyła paznokieć. Ta trucizna pochodziła z

gruczołu w jej palcu! W jaki sposób jej wygląd tak zbliżył się do ludzkiego, tego nie wiem.

Pewną rolę mógł tu odegrać przymus. Sitllith na Xecho! Zazwyczaj uważa się, że są one

przywiązane do swojej planety. Tak bardzo obawiają się otwartej przestrzeni, że jakakolwiek

nawet przypadkowa — próba rozłączenia z ich światem, doprowadza je do samouśmiercenia,

gdyż tak bardzo boją się znaleźć gdzieś indziej. Ich świat leży w podczerwieni i dlatego

dotarło tam niewiele wypraw. Widziałem tylko jednego Sitllitha, zamrożonego na

Barbarossie. I nie był to dorosły osobnik. Miał pusty worek na truciznę. Śledził Zwiad

Badawczy i schował się w jego statku, a ten wystartował. Kiedy się zorientował, był już w

przestrzeni — Wilcox wzruszył ramionami — i tak to się skończyło. Zabrali go zamrożonego

ze sobą. Ale ty spotkałeś osobę dorosłą, działającą poza jej światem. A przysiągłbym, że to

niemożliwe.

— Nic nie jest niemożliwe — powiedział Tau. Miał rację, wiedział o tym każdy

background image

astronauta. To, co byłoby wysoce niemożliwe, nieprawdopodobne, nie do uwierzenia na

jednym świecie, mogło okazać się powszechne na innej planecie. Coś, co na Ziemi odbierano

jako dziką zmorę, było gdzie indziej uczciwym i wartościowym mieszkańcem. Zwyczaje tak

dziwaczne, że aż nie do uwierzenia, stawały się w odległych galaktykach zgodnymi z prawem

obrzędami. Tak więc, dawno temu, astronauci, a zwłaszcza wolni kupcy, którzy przeszukiwali

mniej znane oraz nowo odkryte planety, zaczęli wierzyć, że wszystko jest możliwe. I to

niezależnie od tego, jak bardzo nieprawdopodobne zdawałoby się ludziom, którzy całe życie

spędzili w jednym miejscu.

— Można utrwalić ten rysunek? — zapytał Jellico astronawigatora, ponownie

podniósłszy szkic.

— Naciśnij w środku, a wówczas obraz zostanie utrwalony na tak długo, aż zechcesz

go wymazać.

— Mamy więc martwego człowieka, maskę — Wilcox odstawił pusty kubek — i

obcego, żyjącego na planecie w ogromnej odległości od jego czy też jej rodzimego świata.

Mamy poza tym skrzynkę i powracającego szefa transportu… i, jak dotąd, żadnego

rozwiązania. Jeśli nie natrafimy na jakiś trop przed wylądowaniem na planecie…

Mamy coś jeszcze… — W drzwiach stal Frank Mura. Choć mówił swoim zwykłym,

spokojnym tonem, było w jego głosie coś, co zwróciło ich uwagę. — Mamy dwa zaginione

brachy.

Co do…! — Jellico poderwał się na nogi. Ponieważ interesował się biologią, spędził

sporo czasu na obserwacjach zwierząt z Xecho. Niekiedy, aby na jakiś czas uwolnić te

stworzenia z klatki, zabierał je do swojej kabiny. Wtedy jednak Queex, obrzydliwy hoobat,

posiadający swą siedzibę w ich sąsiedztwie, gwałtownie protestował. Zwykle kapitan uciszał

papugo—krabo—ropuchę, gwałtownie rzucając jego klatką o podłogę. Jednak podczas wizyt

brachów Queex buntował się tak zawzięcie, że ta metoda nie skutkowała i Jellico musiał

przenosić go w inne miejsce.

Ale zamek klatki — próbował nadal protestować.

Mura wyciągnął rękę. W palcach trzymał cienki drut skręcony na jednym końcu.

— Tym się posłużono stwierdził.

Na Siedem Nazw Trutex! — Ali wziął drut i obracał nim pomiędzy kciukiem a palcem

wskazującym. — Wytrych!

— Wyciągnąłem go kontynuował Mura — z wewnętrznej siatki w klatce.

Oczywiście zwrócił uwagę wszystkich. Skręcony wewnątrz klatki? Ale to musiałoby

oznaczać… Wcześniejsza gotowość Dana do spokojnej akceptacji zjawiska wręcz

background image

nieprawdopodobnego, gdy chodziło o Sitllithy, załamała się w zetknięciu z tą niesamowitą

informacją. Jeśli wewnątrz klatki, to oznacza, że brachy same wykonały wytrych. Lecz są to

zwierzęta niezbyt bystre. O ile dobrze pamiętał, były mniej inteligentne niż Sindbad, siedzący

właśnie w odległym kącie stołówki i pracowicie czyszczący sobie pyszczek.

— Muszę to zobaczyć! — Jellico wziął drut i przyglądał mu się z taką samą uwagą,

jaką wcześniej poświęcił obrazkowi. — Odłamany… i… tak, to jest wytrych.

— Brachów — powtórzył Mura — nie ma.

Nie mogą być w ładowniach, pomyślał Dan, gdyż te są zaplombowane. Pozostaje

zatem pokój techniczny, izolatka chorych, ich osobiste kabiny, sektor kontrolny i kilka

pozostałych, mniej istotnych pomieszczeń. Żadne z nich nie zapewni dostatecznego

schronienia tym zwierzętom. Tym bardziej, że załoga poznała wszystkie możliwe kryjówki

podczas wcześniejszych, intensywnych poszukiwań skrzynki.

Teraz musieli jeszcze coś wytropić. Dwa, na pewno przerażone, zwierzęta. A do tego

samica spodziewała się potomstwa i nie powinno się jej spłoszyć. Będą musieli zabrać się do

poszukiwań ostrożnie. Jellico wybrał do pomocy wyłącznie tych, którzy mieli już kontakt z

brachami, ponieważ widok nieznajomego mógłby spowodować ich ucieczkę. W pokoju

technicznym wydał instrukcje inżynierowi Stotzowi, dwom laborantom — Kostii i

Weekesowi — oraz Alemu, który miał bezzwłocznie powrócić do pozostałych członków

załogi. Polecił, aby pozostali na miejscu dopóty, dopóki nie zostanie ogłoszone, że w ich

pobliżu nie ma brachów.

Wielcox i Ya mieli dołączyć do Shannona dyżurującego przy sterach, sprawdzić

wyłącznie ten rejon i zamknąć się w swoich pokojach. Właściwe poszukiwania pozostawiono

Danowi, Tau, Murze i kapitanowi, którzy byli odpowiedzialni za żywy transport.

Dodatkowym środkiem ostrożności było zamknięcie Sindbada w kuchni.

Kiedy zarówno z pokoju technicznego, jak i od strony sterów zameldowano o

zakończeniu poszukiwań bez skutku, pozostała czwórka przystąpiła do dzieła. Dan zszedł

wyznaczoną trasą w dół, na poziom towarowy, ale pieczęcie na ładowniach były nie

naruszone. Nie było możliwości, by brachy tam się dostały. Nadal dręczyła go myśl o

wytrychu. Jak brachy to zrobiły? Lecz czy to one? A może ktoś uczynił to specjalnie, tak aby

wyglądało, że same się uwolniły? Wiedział jednak, że żaden z członków załogi nie bawiłby

się w tak bezsensowne kawały. A nieznajomy wciąż leżał martwy w zamrażarce. Wyobraźnia

Dana podsunęła makabryczne wyjaśnienie… Przyłapał się na tym, że zmusza się do przejścia

w boczny korytarz, wiodący ku drzwiom następnego pomieszczenia. Te także były

zapieczętowane. Stwierdził z ulgą, że ta straszna wizja była rzeczywiście niemożliwa. Zmarli

background image

nie powracają do życia.

Teraz pozostały do sprawdzenia ich osobiste kabiny. Na początek te, które należały do

personelu technicznego. Żadna z nich nie była umeblowana luksusowo. Ciasnota i ilość

sprzętów świadczyły o tym, że ich mieszkańcy, jeśli wcześniej nie przywykli do porządku,

tutaj musieli się go nauczyć. Dan nie natknął się na żadną otwartą szafkę czy pozostawione na

łasce losu pomieszczenie magazynowe. Wszedł do każdego kąta, skontrolował wszystkie

miejsca, w których można by się ukryć. Kryjówek o odpowiednich rozmiarach było bardzo

niewiele. Nie znalazł niczego.

Następny, wyższy poziom stanowiła kwatera mieszkalna i biuro Vana Rycka. Tutaj też

nic nie zwróciło jego uwagi. Pragnął, nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, żeby stary

szef transportu był teraz na pokładzie. Potrzebowali Vana Rycka. W odczuciu Dana był on,

po latach doświadczeń w handlu i kontaktach z obcymi, najlepiej przygotowany do

wyjaśnienia tego, co się przydarzyło.

Dotarł do skarbca naprzeciwko kwatery szefa transportu — pieczęć była nie

uszkodzona, dokładnie taka, jaką zostawił. Następny poziom stanowiły kwatery młodszych

oficerów — Ripa i naprzeciwko jego własna. Dalej rozciągał się sztuczny ogród, następnie

galeria i rejon Mury. To był koniec jego poszukiwań, a nawet nie wszystko należało do niego,

gdyż Mura sam przeszuka swoją kwaterę i rejon wodny. Danowi została tylko kabina własna i

Ripa.

Najpierw zajął się kabiną kolegi. Wszystko w porządku. Teraz kolej na jego siedzibę.

Gdy otworzył drzwi, cudem ocalał, tylko dzięki czyjejś niecelności; ogłuszający snop światła

przeleciał z trzaskiem ponad jego uchem.

Zachwiał się i wypadł z powrotem na korytarz. Zdołał zatrzasnąć drzwi i ciężko oparł

się o nie. Trzymając się za głowę, próbował powstrzymać wirowanie myśli i rozumować

logicznie. Ktoś… coś… wewnątrz było uzbrojone w ogłuszacz i próbowało powalić go, gdy

wchodził. Czy ukrył się tam jeszcze jeden intruz? Było to jedyne prawdopodobne

wyjaśnienie. Słaniając się na nogach doszedł do najbliższego mikrofonu i włączył czerwony

przycisk alarmowy.

— Co…? — zabrzmiał zdenerwowany głos Wilcoxa. Dan słyszał go jednak bardzo

słabo, jakby wstrząs, który wymiótł go z kabiny, częściowo go ogłuszył.

— Ktoś… w mojej kabinie… ogłuszaczem… — wydobył z siebie pojedyncze słowa.

Patrzył na drzwi, chociaż nie wiedział, w jaki sposób, będąc bez broni, mógłby przeszkodzić

wrogowi w opuszczeniu pomieszczenia, gdyby tylko tamten zechciał to zrobić.

Ale jeśli intruz w kabinie zdawał sobie sprawę ze swojej przewagi, dlaczego nie starał

background image

się jej wykorzystać do utorowania sobie drogi na zewnątrz? Dan próbował domyślić się, gdzie

mógł do tej pory ukrywać się nieznany osobnik. Być może we wnętrzu planetolotu? Choć

jeśli wziąć pod uwagę przeciążenie przy starcie oraz szarpnięcie przy przechodzeniu w

nadprzestrzeń, przy braku zabezpieczenia wykończyłoby to większość ludzi. Ale, oczywiście,

to wcale nie musiał być człowiek.

Rozległ się stukot na drabince i pojawił się Jellico. W tej samej chwili nadszedł z

obszaru wodnego Mura. Tau wyłonił się zza pleców kapitana i natychmiast podszedł do

przyjaciela.

— Trzepnął mnie ogłuszaczem — wyjaśnił Dan. Nadal jest wewnątrz? — Jellico

spojrzał w kierunku kabiny.

Tak.

— W porządku. Tau, co sądzisz o wpuszczeniu gazu usypiającego przez przewód

wentylacyjny?

— Nie ruszaj się stąd! polecił lekarz popychając Dana w stronę ściany. Potem pobiegł

z powrotem do swojego laboratorium. Powrócił z małym pojemnikiem oraz długą rurą.

— Wszystko gotowe. Podał przyrządy kapitanowi.

— Czy widziałeś, kto to jest? — zapytał Tau Dana, kiedy szef wkroczył do kwatery

Ripa i zaczął odkręcać siatkę ochraniającą przewód wentylacyjny.

— Nie. To nastąpiło zbyt szybko. Zresztą, po tym, jak mnie trzasnął, nie widziałem

zbyt wyraźnie. Ale gdzie mógł się ukrywać do tej pory… w planelolocie?

Podczas startu? No cóż, może… przyznał Tau — jeśli jest wystarczająco wytrzymały.

Ale przy przejściu w nadprzestrzeń… w to wątpię. Chyba, że wskoczył na koję Shannona,

który w tym czasie pełnił służbę, a martwy człowiek leżał na twojej…

Przez otwarte drzwi widzieli, jak Jellico, stojąc na koi Ripa, przepycha ostrożnie rurę

w głąb przewodu dochodzącego do sąsiedniej kabiny. Przygarbiwszy ramiona, skupił się na

tym, aby zobaczyć jak najwięcej przez wężowy kanał rury, zanim dosięgnie ona kratki

wentylacyjnej od strony kwatery Dana. Potem wykonał ostrożny ruch i Dan domyślił się, że

manewruje końcem rury, chcąc uderzyć nim o kratkę po to, żeby uwolniony gaz wleciał

dokładnie do wnętrza zamkniętego pomieszczenia.

— Teraz! — Jedną ręką uchwycił mały zbiornik, i drugą przytrzymał maskę, którą

Tau owinął mu wokół nosa i ust, żeby ochronić go przed ewentualnym wstecznym

podmuchem z rury. Danowi wydawało się, że oczekiwanie, aż zbiornik się opróżni, ciągnie

się w nieskończoność. Z wolna dochodził do siebie po strzale z ogłuszacza. W końcu Jellico

wyciągnął rurę z powrotem i opuścił ją na pokład.

background image

— Jeśli ten, kto tam jest, jeszcze żyje — powiedział i okrutną satysfakcją — i tak jest

już załatwiony.

Zdanie to zabrzmiało dla Dana tak, jakby kapitan podzielał jego potworne podejrzenie,

że zmarli mogą powracać do życia.

Dan pierwszy dotarł do drzwi. Nie były zamknięte od wewnątrz i łatwo ustąpiły, mogli

więc zajrzeć do środka. Teraz wszyscy używali masek dostarczonych przez Tau, a lekarz przy

pomocy ssawki wyciągał opary gazu z kabiny.

Dan tak bardzo spodziewał się zobaczyć człowieka, że przez dłuższą chwilę był

zmieszany faktem, iż nikogo nie ujrzał. Na podłodze kabiny, z jedną przednią łapą nadal

spoczywającą na ogłuszaczu, leżał samiec bracha. Na koi znajdowała się samica. Oboje byli

nieprzytomni.

— Brachy! — Dań przyklęknął na jedno kolano i nie mogąc uwierzyć, że to prawda,

dotknął sierści samca. To rzeczywiście był brach. Nie było w pomieszczeniu nikogo więcej.

Zwierzę użyło ogłuszacza tak, jak uczyniłby to człowiek, który musi się bronić. Dan zerknął

na kapitana i po raz pierwszy w czasie swej służby na Królowej zobaczył, że Jellico stracił

swój zwykły, kamienny spokój.

Tau przecisnął się obok Dana i pochylił nad samicą bracha, by ją zbadać.

— Ona rodzi. Przepuśćcie mnie! — Podniósł osłabione zwierzę i przeszedł obok

ogłuszonego samca.

— Co wy na to? — Dań przeniósł wzrok z kapitana na Murę i z powrotem na samca

bracha. — To… to… ponad wszelką wątpliwość użyło ogłuszacza. Ale…

— Tresowany brach? — zasugerował steward. — Nauczony używania broni w

określonych okolicznościach?

— Być może — zgodził się Jellico. — Ale nie jestem pewien. Frank, czy możesz

zabezpieczyć klatkę przed ponownym otwarciem?

— Mogę założyć łańcuch, zamontować też alarm… — Mura wyliczał możliwości.

Podszedł do przodu, pochylił się nad uśpionym zwierzęciem i przyjrzał mu się. Dan podniósł

ogłuszacz, wepchnął go do najbliższej szafy i zatrzasnął ją z hukiem.

— Zwierzę — powiedział Mura. — Przysiągłbym, że to jest… było… zwierzę.

Widywałem już brachy. A te tutaj nie zachowywały się jakoś wyjątkowo. Dlaczego, gdy

napełniałem ich skrzynkę na pokarm… — przerwał i zmarszczył lekko ciemne brwi.

— Napełniałeś ich skrzynkę na pokarm i… co się stało? — Chciał wiedzieć kapitan.

— Ten tutaj, samiec, przyglądał mi się, kiedy zatrzaskiwałem zamek. Potem sięgnął

łapą przez pręty i potrząsnął zamknięciem. Myślałem, że chciał tylko więcej pożywienia i

background image

dałem mu jeszcze trochę. Teraz jednak sądzę, że on sprawdzał zamek w drzwiach.

— Dobra, weźmy go z powrotem do klatki, zanim się obudzi — powiedział Jellico. —

A ty zamontuj i łańcuch, i alarm. Jako dodatkowy środek ostrożności możemy ustawić video i

podłączyć je tak, żeby obraz pojawiał się na głównym ekranie. Chcę mieć nagrany moment

jego przebudzenia.

Mura podniósł bracha i zaniósł do klatki. Jellico i Dan obserwowali go, kiedy

montował zabezpieczenia. Potem przywołano Ya. Miał przygotować video, które umożliwi

ciągłą obserwację zwierzęcia tak, jakby było ono podejrzanym w celi.

— Kto jest nadawcą tego ładunku? — Jellico zwrócił się do Dana.

— Laboratorium Norax. Wszystkie papiery są w porządku. Brachy mają być

dostarczone naukowcom z Simplexu na Trewsworld w ramach projektu autoryzowanego

przez Radę.

— Nie ma nic na temat mutantów?

— Nie, szefie. Zwyczajny wykaz. Są tam wszystkie typowe informacje i uwagi, a

ludzie z Noraxu sami przysłali technika z klatką, by ją odpowiednio ustawił. Dostarczył on

też Murze żywność i opis diety dla nich.

— Ustawił klatkę powtórzył kapitan z namysłem. Podniósł rękę i oparł ją o ściankę

ponad klatką. Czy sam wybrał właśnie to miejsce?

Dan próbował sobie przypomnieć. Technik wszedł na pokład z dwoma ludźmi

niosącymi klatkę. Czy on sam wybrał miejsce? Nie, niezupełnie.

— — Nie, szefie. — Mura miał gotową odpowiedź. — To ja powiedziałem „tutaj”, bo

stąd łatwiej można obserwować zwierzęta. Ale jednego nie rozumiem. Samica miała przed

sobą jeszcze około miesiąca, małe miały urodzić się na Trewsworld.

Kapitan Jellico postukał palcami w przegrodę za klatką, tak jakby sprawdzał, czy jest

solidnie zbudowana.

— Skarbiec leży dokładnie pod tym miejscem — powiedział. Lecz Dan nie potrafił

dostrzec związku pomiędzy tym faktem a tajemniczym zachowaniem się pary brachów. Miał

jednak świadomość, że podczas tej podróży jedna tajemnica goni drugą.

Jellico nie wyjaśnił, co ma na myśli. Zamiast tego przykucnął i poprosił Murę o

wytłumaczenie, w jaki sposób działa zamknięcie. Potem przyszedł Ya, aby umocować video.

Kapitan upierał się przy zamaskowaniu go przed mieszkańcem klatki, by brach, kiedy się

obudzi, nie spostrzegł, że jest pod obserwacją. Zupełnie tak, jakby zwierzę było groźnym

przestępcą. Dan nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić.

Kiedy wszystko zostało przygotowane, Jellico wydał ostatnie zarządzenie. Miano

background image

zostawić zwierzę samo i trzymać się, w miarę możliwości, z daleka od klatki. Dan po raz

ostatni rzucił okiem na spokojnie śpiące stworzenie. Nawet teraz nie mógł uwierzyć, że

próbowało go zabić jego własną bronią. Potem wrócił do swojej kabiny i wyciągnął się na

koi. Na próżno usiłował nadać sens temu, co się wydarzyło. Już wcześniej uczestniczył na

Królowej w różnych perypetiach, ale nigdy nie było takiej serii nie wyjaśnionych zdarzeń.

Inteligentnie zachowujące się zwierzęta, martwy człowiek noszący jego twarz, obca

kobieta… wszystko to było równie fantastyczne, jak trójwymiarowy film video.

Video… co kapitan spodziewał się uzyskać, zakładając podgląd? Co z sugestią Mury,

że brach został tak przystosowany, aby atakować człowieka? Coś takiego mieści się w

granicach prawdopodobieństwa.

Dan zszedł z koi i poszedł posłuchać nagrań dotyczących brachów. Wszystko było

dokładnie tak, jak pamiętał: dwa brachy — samiec i samica — wysłane z laboratorium Norax

na Xecho do stacji Ro Simplex na Trewsworld. Otrzymali wszystkie potrzebne zezwolenia.

Dokumenty zdawały się być autentyczne.

Tym niemniej skopiował wszystkie nagrania. Właśnie skończył, gdy z głośnika

dobiegł go alarmujący gwizd.

— Ekran — rozległ się głos Jellico. Danwyciągnął rękę i włączył video.

background image

R

OZDZIAŁ

4

Lot pełen kłopotów

Na ekranie pojawił się obraz krótkiego korytarza i klatki bracha. Brach już stał i kręcił

głową tak, jakby czegoś szukał. Potem, okazując dużo bardziej gwałtowne emocje, niż Dan

uznałby za możliwe u tak sympatycznego stworzenia, rzucił się na drzwi klatki. Złapał sztabę

zamykającą wejście, oplótł ją łapami i potrząsnął energicznie, jakby chciał utorować sobie

drogę na wolność.

Jednakże jego szał nie trwał długo. Po kilku chwilach przysiadł i utkwił wzrok w

nieruchomej przeszkodzie. Wyglądało to tak, jakby zwierzę próbowało inteligentnie rozważyć

sytuację.

Brach ponownie podszedł do bariery. Wyciągnął jedną łapę tak daleko, jak na to

pozwalały odstępy między prętami i badał dotykiem nowe zamknięcie. Obserwując to, Dan

znowu zaczął rozważać możliwość, którą odrzucił tak pospiesznie po przejrzeniu nagrań.

Brach opanował już swój strach czy gniew. Pragnął powtórnie rozprawić się z zamkami, które

stały na straży jego więzienia.

Czy był to mutant? Jeśli tak, to naukowcy z Noraxu wykroczyli poza posiadane

zezwolenia. Lecz byli zbyt poważni, jak sądził Dan, żeby pozwolić sobie na coś takiego.

Ponadto, jeżeli brachy rzeczywiście pochodziły z laboratorium Norax, ich opiekunowie

powinni wiedzieć, że są wyjątkowymi okazami swojej rasy. Pozostawało zatem tylko jedno

możliwe wyjaśnienie: wbrew dokumentom, nie były to zwierzęta z Noraxu. Stanowiły raczej

element precyzyjnie zaplanowanego oszustwa, przygotowanego tak starannie, jak wtargniecie

na pokład nieznajomego, który zmarł przypadkowo. Brach i ów intruz — czy to było

połączenie, które powinni rozważyć?

Brach, zawiedziony nieudaną próbą rozbicia nowego zamka, przycupnął spokojnie i

gapił się wprost na drzwi oddzielające go od wolnej przestrzeni. Potem, jakby coś postanowił,

zwrócił się śmiało ku tylnej ścianie klatki. Rogiem podważył kawałek grubego przykrycia

wyściełającego podłogę, służącego ochronie zwierząt w chwili przyspieszenia statku i skoku

w nadprzestrzeń. Odsłonił miejsce, w którym jeden z drutów był wyrwany i odłamany.

Wytrych… to stąd miał wytrych!

Dan patrzył zafascynowany. Czy zamierzał jeszcze raz spróbować tej samej sztuczki?

Najwyraźniej tak, ponieważ naprężył się i wepchnął róg w dziurę. Szarpnął głową, aby

wydostać drut. Pracował zawzięcie, ze skupieniem, które Dan widział dotychczas wyłącznie

background image

wśród ludzi.

W końcu odłamał dłuższy kawałek drutu. Czy stało się to przypadkiem, czy też

rzeczywiście zrozumiał, że nowy zamek jest umieszczony dalej od poprzedniego, z którym

dał sobie radę, więc potrzebuje teraz więcej drutu, aby go dosięgnąć?

Podszedł znów do drzwi. Przepchnął drut, usiłując manipulować w nowej sztabie

zamka, lecz natychmiast go puścił. Odskoczył, podrzucając głowę do góry, tak jakby został

ostrzeżony i zraniony zarazem. Dan wiedział, że bracha lekko poraził prąd, podłączony po to,

żeby zapobiec właśnie takiemu działaniu.

Zwierzak ponownie przycupnął, skulił się i potrząsnął łapą. Potem przycisnął ją

mocno do klatki piersiowej, wyciągnął blady język i polizał zakończone pazurami palce. Dan

wiedział jednak, że wstrząs był lekki, wyłącznie w celach ostrzegawczych i nie mógł go

zranić. To, co zobaczyli, wystarczyło, żeby zrozumieć, iż nie mają do czynienia ze zwykłym

brachem.

— Kapitanie! — Z głośnika rozległo się wołanie Tau. — Proszę przyjść do izby

chorych!

Cóż znowu? Dan wstał. Tau wzywał kapitana, ale jeśli pojawiły się jakieś kłopoty z

samicą bracha, to jako asystent szefa transportu ponosił za nią odpowiedzialność. Stanowiła

część towaru podlegającego nominalnie jego kontroli. Poszedł więc także.

Gdy dotarł do drzwi izolatki, Jellico już tam był. Ale ani on, ani lekarz nie zwrócili na

niego uwagi. Wpatrywali się w zaimprowizowane gniazdo, w którym spoczywała samica.

Leżała tak bezwładnie, że przez dłuższą chwilę Dan myślał, iż nie żyje. Dwie małe, futrzaste

kuleczki podnosiły wysoko główki. Choć oczy miały zamknięte, węszyły, jakby próbowały

wyłowić jakiś szczególny zapach.

Dan widział wprawdzie, w laboratorium na Xecho, dwa bardzo młode brachy, ale nie

były one aż tak małe. Tak czy inaczej, w porównaniu z dorosłą braszycą, którą właśnie

obwąchiwały, te stworzenia były jakieś dziwne.

— Mutanty? zapytał Jellico, nie wiadomo, czy samego siebie czy Tau. — One… no

cóż, może zaraz po urodzeniu one…

— Spójrzcie tu! — Tau odwrócił się, nie w kierunku skulonych, nowo narodzonych

zwierzątek, ale skrzynki ustawionej w jednym końcu gniazda. Na jej powierzchni znajdowała

się tarcza, a wskazówka wychylała się w tę i z powrotem.

— Promieniowanie — rzekł. — Nie mogę przysiąc, że są mutantami, ale jest

oczywiste, iż różnią się od swojej matki. Mają na pewno większy mózg. Ponadto, jak na

noworodki, są bardzo pobudzone i aktywne. Nie jestem chirurgiem weterynaryjnym i moja

background image

wiedza ogranicza się do podstawowych informacji, ale powiedziałbym, że są wyjątkowo

dobrze rozwinięte, jak na przedwczesny poród i wykraczają poza zasadniczy wzorzec

swojego gatunku.

— Promieniowanie! — Dan podchwycił to słowo, które miało dla niego największe

znaczenie. Nie posiadał .wprawdzie umiejętności przeczuwania i nie potrafił też nazwać

uczuć, które go właśnie ogarnęły. Pomimo to był pewien, że czeka ich jakieś nieszczęście.

Nie patrząc więcej na brachy, zwrócił się do Tau:

— Czy to jest przenośne? — Wskazał na skrzynkę w gnieździe.

Dlaczego? Ale kapitan najwyraźniej zrozumiał, o co mu chodzi.

— Jeżeli to nie jest ta i tak musimy się nią zająć!— Położył rękę na skrzynce, podczas

gdy lekarz wpatrywał się w nich nic nie rozumiejąc.

Ya, przynieś na dół urządzenia wykrywające promieniowanie! — krzyknął Jellico do

mikrofonu.

— Promieniowanie… na statku! Ale… teraz i Tau zrozumiał.

Zdaniem Dana nie było co do tego żadnych wątpliwości. Jeśli to, co podejrzewał,

okaże się prawdą, to wszystkie domysły zaczynały tworzyć logiczną całość. Obcy człowiek

przyniósł skrzynkę na pokład i schował tak dobrze, że nie mogli znaleźć jej przy pierwszym

przeszukaniu skarbca. A przecież Jellico zwrócił uwagę na to, że klatka brachów znajdowała

się ponad nim.

— Czy jest szkodliwe dla załogi? — zwrócił się teraz z pytaniem do Tau.

— Nie. Zbadałem je pod tym kątem. Choć być może należy odizolować brachy. To

promieniowanie wykracza poza skalę…

— Ale co z zarodkami lafsmerów? — Dan myślał dalej. I nie czekając na odpowiedź

Tau, ruszył do skarbca.

Zerwał pieczęć, która, jak sądził, miała doskonale chronić ich towar. W tej samej

chwili nadszedł kapitan, a za nim Tau, Shannon i Ya. Ten ostatni trzymał skrzynkę,

przystosowaną do noszenia na pasku, by ułatwić poruszanie się badacza na planecie. Tau

wziął ją od niego i włączył. Momentalnie igła wskaźnikowa zaczęła drgać, tak samo jak

tamta, w izbie chorych.

Weszli do ładowni. Już po kilku sekundach urządzenia pokazały, że to, co tropią,

rzeczywiście znajduje się na linii skrzynek z embrionami. Jednakże nie pomiędzy ani też za

nimi, gdzie szukali wcześniej, lecz tuż ponad. Dan wyszarpnął kilka bocznych ścianek

pustych półek i używając ich jako drabiny, wspiął się ponad pojemniki. Jellico podał mu

wykrywacz promieniowania.

background image

Wycelował nim w sufit. Urządzenie zareagowało momentalnie, odkrywając przed

Danem widok rys na suficie.

— Za tym… — Podał na dół niewygodny przyrząd i wyciągnął z pochewki u pasa

mały nóż. Zabrał się do pracy, nie obchodząc się z blachą zbyt delikatnie. Rozszarpywał

powierzchnię, która wcześniej została rozcięta i oczyszczona. Była tam kieszeń dokładnie

takiej wielkości, aby utrzymać skrzynkę. Tę samą, której tak strzegła kobieta!

— Nie dotykaj jej gołymi rękoma! — ostrzegł Tau. — Poczekaj na rękawice.

Rip pobiegł, by je przynieść, a Dan w tym czasie starannie zbadał zakamarek.

Skrzynka nie spoczywała na żadnej półce lub wieszaku. Była najwyraźniej przyczepiona czy

przywiązana do blachy statku. Bez urządzeń wykrywających nie znaleźliby jej. Biorąc pod

uwagę konieczność pośpiechu przy rozcinaniu i ponownym maskowaniu otworu, był on

zrobiony przemyślnie.

Wrócił Rip, niosąc parę dobrze izolowanych rękawic, którą odkręcił od kombinezonu

kosmicznego. Dan wsunął je na ręce i sięgnął po skrzynkę. Przylegała do metalu tak dobrze,

jakby była przyspawana. Przez chwilę, gdy szarpał ją i ciągnął, próbował uderzać to z jednej,

to z drugiej strony, myślał, że będą musieli posłużyć się palnikiem, aby ją wydobyć, być może

nieodwracalnie niszcząc jej zawartość.

W końcu, gdy po raz ostatni przekręcił ją jak korkociąg, obluzowała się. Dan wyjął ją

z otworu i trzymając w dużej odległości od siebie, zeskoczył na pokład.

— Weźcie się do tego ze Stotzem — powiedział Jellico do Ya. — Nie wiemy, co to

jest, więc nie ryzykujcie za bardzo!

Dan położył skrzynkę na pokładzie w znacznej odległości od innych towarów. Zdjął

rękawice, aby mógł je z kolei założyć Ya i przyglądał się technikowi łączności, niosącemu

znalezisko do pracowni Stotza.

Dłużej nie kłopotał się skrzynką. Myślał o tym, w jakim stanie są zarodki. Jeśli

promieniowanie, poprzez warstwę pokładu, wywarło taki wpływ na brachy, to co z ich

najcenniejszym towarem? Jellico zastanawiał się nad tym samym problemem.

— Naświetlanie czy badanie czujnikiem? Kapitan, zadumany, chodził wokół

zapieczętowanych kontenerów.

— I jedno, i drugie — odpowiedział Tau z naciskiem. — Mam w archiwach wyniki

poprzednich ich badań. Łatwo będzie porównać.

— Czy przygotowano ten schowek ze względu na brachy, lafsmery, czy też był to

tylko przypadek? — zapytał Dan, choć wiedział, że nikt nie zna odpowiedzi.

— To nie był przypadek! Kapitan wydawał się być tego pewny. — Gdyby chodziło

background image

tylko o przewiezienie skrzynki, nieznajomy mógł ją ukryć w twojej kabinie. Nie, ładunek

umieszczono tutaj celowo. I jestem skłonny przypuszczać, że zostało to przygotowane ze

względu na lafsmery.

Było to przypuszczenie najgorsze z możliwych. Byli statkiem pocztowym, a takie

zniszczenie towaru w trakcie pierwszej podróży mogło oznaczać wpisanie Królowej na czarną

listę. Gdyby nie odkryli skrzynki dostatecznie szybko, gdyby poddane promieniowaniu

lafsmery zostały dostarczone osadnikom, którzy zapłacili za nie ogromne sumy…? Dan

siedział ponownie nad dokumentami i rozważał niewesołą przyszłość. Może okazać się, że są

odpowiedzialni za uszkodzenie ładunku wartego więcej niż ich roczny zysk. A Królowa nie

jest przygotowana na poniesienie takiej straty. Gdyby nawet udzielono im pożyczki, to fakt

posiadania długów doprowadziłby do automatycznego zerwania umowy pocztowej. Skutkiem

tego, przez cały czas spłacania zaciągniętej pożyczki, musieliby podejmować się

ryzykownych i słabo opłacanych prac przewozowych.

Inter—Solar? To była pierwsza odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy. Ale

Królowa tak niewiele przecież znaczyła dla Inter—Solaru. Oczywiście, zniszczyli tej spółce

dwa przedsięwzięcia. Lecz poważna instytucja nie narażałaby się na tak wielkie kłopoty,

tylko po to, by w ten sposób odegrać się na małej załodze wolnego frachtowca… nie, to nie

było proste wyjaśnienie.

Dan był przekonany, iż odpowiedź znajduje się na Trewsworld. Człowiek noszący

maskę jego twarzy najwyraźniej zamierzał tam wylądować. A skrzynka… być może kapitan

mylił się, twierdząc, że skrzynkę umieszczono w skarbcu celowo. Aby poznać rozmiary

zniszczenia, potrzebują tylko raportu Tau na temat stanu zarodków.

Ale lekarz nie spieszył się z jego przygotowaniem. Zamknął się w swoim

laboratorium, więc pozostawiono go samego. Załoga oczekiwała niespokojnie na jego

werdykt.

Stotz, zwykle powolny i nieporządny, pierwszy przygotował swój raport. Skrzynka

stanowiła źródło stałego promieniowania i nie można jej było otworzyć, nie ryzykując jej

całkowitego rozpadnięcia się. Kiedy poprosił o zgodę na rozbicie jej, Jellico odmówił. Ali,

ubrany w chroniący przed promieniowaniem kombinezon, poszedł na koniec kadłuba

Królowej i umieścił skrzynkę w zewnętrznej części statku, gdzie jak zadecydowali

inżynierowie — wyrządzała najmniej szkód.

Gdy w końcu Tau podszedł do mikrofonu, wciąż nie miał gotowej odpowiedzi.

Poprosił jedynie o pewne fachowe nagrania i odczyty ze zbiorów kapitana. Dostarczył mu je

Dan, ale lekarza zobaczył tylko przelotnie. Tamten ledwo wychylił głowę, złapał materiały i

background image

natychmiast silnie trzasnął drzwiami tuż przed nosem szefa ładowni.

Zbliżała się chwila, kiedy powinni wyjść z nadprzestrzeni. Właśnie wtedy Mura

zawołał Jellico, żeby ten spojrzał na samca bracha. Dan poszedł za nim i zobaczył, że steward

i kapitan klęczą w korytarzu, wpatrując się z uwagą w klatkę.

Zwierzę, które wcześniej tak gwałtownie próbowało wydostać się na wolność, leżało

teraz skulone w odległym rogu klatki. Jedzenie i woda, w pojemniku na karmę, były nie

tknięte. Sierść straciła połysk, a włosie otaczające nos było splątane. Brach nie podniósł się

nawet wtedy, gdy Mura zagadał do niego i pokazał mu przez pręty soczyste liście.

Dobrze by było, gdyby Tau go zbadał — powiedział Jellico, podczas gdy Mura

rozluźniał specjalne zabezpieczenia na drzwiach klatki. Na wpół uchylił drzwi i sięgnął ręką

w głąb, aby delikatnie złapać chore zwierzę. Wtedy brach nagle zerwał się. Mignął róg i Mura

z krzykiem wyszarpnął okrwawioną rękę z klatki. Brach tymczasem był już na zewnątrz.

Omijając przeszkody, popędził z taką prędkością, jakiej Dan nigdy wcześniej u niego nie

widział.

Szef ładowni pobiegł za nim i dopadł go przygotowującego się właśnie do skoku na

drzwi izby chorych, uderzając w nie rogiem i łapami.

To działanie tak pochłonęło jego uwagę, że nie zauważył przybycia Dana, zanim ten

nie spróbował go chwycić. Wtedy obrócił się i uderzył rogiem w rękę napastnika z dużo

większą siłą niż podczas ataku na Murę. Stał na tylnych łapach, oparty o drzwi, które

próbował otworzyć. Miał dzikie i zaczerwienione oczy. Nagle zaczął wydawać niskie, drżące

odgłosy. Dźwięki brzmiały tak, jakby wymawiał słowa w jakimś nieznanym języku.

— Samica… — Nadszedł Mura, opatrując rozerwaną rękę. Chce dostać się do samicy.

W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich Tau. Brach tylko na to czekał.

Błyskawicznie minął lekarza, zanim ten zorientował się, co się dzieje. Dan i Jellico rzucili się

za zwierzęciem i zobaczyli, że pochyla się nad skrzynką z gniazdem. Drżący głos stał się

teraz bardziej miękki. Brach, jedną trzecią ciała przechylony ponad krawędzią, kiwał się

zaniepokojony. Wyciągnął przednie łapy w dół, jakby chciał objąć swoją partnerkę.

— Lepiej go zabierzmy… zaczął kapitan, ale Tau potrząsnął głową.

— Pozwólmy im na razie zostać razem. Była bardzo niespokojna, a teraz się

uspokoiła. Nie chcemy przecież także i jej stracić…

— Także? — zapytał Jellico. Zatem małe?

— Nie. Chodzi o lafsmery. Spójrzcie tutaj. Pociągnął ich na lewo od skrzynki, dość

daleko od zajętych sobą i brachów. Na stole stał monitor i kiedy lekarz go uruchomił, na

małym ekranie pojawił się wyrazisty obraz. — Zdołałem ustalić, że tak właśnie obecnie

background image

wyglądają i zarodki. Rozumiecie?

Kapitan położył ręce na stole i pochylił się w kierunku ekranu, tak, jakby obraz

zawierał informację o decydującym znaczeniu. W rzeczywistości widać było na nim podobne

do gadów stwory, zwinięte spiralnie w ciasnej paczce. Trudno było rozróżnić w tym

kłębowisku nogi, długą szyję, małą głowę i inne części ciała. To nie jest lafsmer!

— Nie, a przynajmniej nie współczesny. Ale patrzcie tu… — Teraz Tau włączył

czytnik taśmy. Pojawił się bardzo dokładny obrazek o miedzianym odcieniu, przedstawiający

jakiegoś gada. Miał on długą szyję, małą głowę, podobne do nietoperza skrzydła i długi ogon.

Wyglądało na to, że do poruszania się używał raczej skrzydeł, gdyż jego nogi sprawiały

wrażenie bardzo wątłych.

— Tak wyglądał przodek lafsmera powiedział lekarz. Nikt nie wie, ile tysięcy lat

planetarnych temu. Z informacji, które zawierają nagrania, wynika, że istoty te wymarły

mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nasi przodkowie uzyskali postawę wyprostowaną i

zaczęli używać kamienia łupanego jako broni. Nie mamy zarodków lafsmerów; uzyskaliśmy

stwora z tak odległej przeszłości, której nasi specjaliści nic potrafią już datować.

Ale w jaki sposób do tego doszło? — Dan był oszołomiony. Z jego dokumentacji

wynikało, że zarodki pochodziły z typowej, współczesnej rasy hodowlanej, wywodzącej się z

uznanej krzyżówki, która gwarantowała rozwój potomstwa o nie zmienionych cechach

gatunkowych. W jaki sposób nagle stały się tymi… tymi bestiami?

Zwrot ku przeszłości! Jellico przyglądał się z uwagą to jednemu, to drugiemu

obrazkowi.

— Tak odpowiedział Tau. Ale jak się to stało? Czy wszystkie zarodki tak się

rozwinęły? — Dan przeszedł do najistotniejszego dla nich pytania o obecny stan ładunku.

Będziemy musieli sprawdzić. — W tonie Tau nie było jednak nadziei.

— Nic rozumiem. — Dan zerknął na brachy. — Mówisz, że zarodki uległy

uwstecznieniu. Ale jeśli inteligencja brachów wzrosła…

No właśnie.. Jellico wyprostował się. Jeżeli promieniowanie podziałało na lafsmery w

taki sposób, to dlaczego u brachów wystąpiła inna reakcja?

— Powodów mogło być wiele. Zarodki nie są w pełni ukształtowanymi osobnikami. A

brachy zostały wystawione na działanie promieniowania już jako stworzenia dorosłe.

Dan wpadł na inny pomysł:

— Czy to możliwe, żeby brachy były już w przeszłości wyższą formą życia? I już

kiedyś uległy uwstecznieniu? Może właśnie teraz powracają do grona inteligentnych

gatunków?

background image

— Moglibyśmy podać wiele takich odpowiedzi. Tau przegarnął rękoma swoje krótkie

włosy. Bez odpowiedniego sprzętu jednak nie jesteśmy w stanie potwierdzić żadnej z nich.

Będziemy musieli poczekać do czasu, aż wylądujemy na planecie, gdzie zajmą się tym

technicy z laboratorium.

— Ale czy zdołamy je dowieźć? — Jellico nieznacznym ruchem potarł bliznę na

policzku. — Sądzę, że możemy nic doczekać się opinii ekspertów. Wyobrażacie sobie, co

może się dziać, kiedy będziemy mieli na głowie osadników, którzy zainwestowali w zarodki

lafsmerów oszczędności całego swojego życia? Thorson, jaką datę dostawy przewidują ich

listy przewozowe?

Gdy tylko transport będzie możliwy odparł z naciskiem Dan.

Możliwy, bez gwarantowanej daty dostawy. Mogli więc zakładać, że embriony

przybędą następnym rejsem.

— Nie jesteśmy w stanie ukryć tych skrzynek — stwierdził Tau.

— Chyba nie. A już z pewnością nie, gdy w trakcie odprawy wpuści się klientów na

pokład. Równocześnie chce, zanim złoże jakiekolwiek oświadczenie, odwołać się do Rady

Kupieckiej.

Sądzi pan, szefie, że to jakieś specjalne działanie, na przykład Inter—Solaru? zapytał

Dan.

Nie podejrzewam. Gdyby Inter—Solar dostrzegł szansę zniszczenia nas w krytycznej

sytuacji, zrobiłby to. Ale wypadki, z którymi mamy do czynienia, zostały zbyt dokładnie

zaplanowane. Sądzę, że centrum zdarzeń znajduje się na Trewsworld i chcę wiedzieć więcej,

zanim pogrążymy się w to dużo głębiej niż do tej pory. Jeżeli pokażemy się bez skrzynek z

zarodkami lafsmerów i bez brachów, ktoś może szczególnie zainteresować się tym faktem.

Może zacząć zbyt głośno protestować, kiedy wylądujemy bez spodziewanego ładunku

zwierząt oraz lego, co przemycono na pokład. To będzie dla nas wskazówka odnośnie do

osób, które przygotowały ten plan.

Chyba nie wyrzucimy skrzyń ze statku! zaprotestował Dan.

O nic, w każdym razie nie w przestrzeń. Ale Trewsworld nie jest gęsto zaludnionym

światem. Posiada tylko jeden główny port kosmiczny, do którego zawozimy nasz ładunek.

Nikt nie będzie przeszukiwał całego obszaru, jeżeli zejdziemy po przepisowym lorze. Tak

więc załadujemy zarodki i brachy na łódź ratunkową, którą osadzimy w nie zamieszkanym

rejonie. Van Ryck ma przyjaciół w Radzie. Spróbuję się z nim skontaktować i wypytać

dyskretnie o sytuację panującą na planecie.

Dan zauważył, że kapitan nie wspominał nic o zwróceniu się do Patrolu. Powiedział

background image

tylko o jednej instytucji do której mogą odwoływać się wolni kupcy. Musi to oznaczać, że

Jellico nie chce mieszać do swych decyzji żadnych władz, nim nic będzie zupełnie pewny, iż

potrafią się obronić. Ale przed czym obronić? Sytuacja jest czysta, wszyscy mogą poddać się

przesłuchaniu i udowodnić swoją niewinność. Chyba że Jellico uważa, iż są tak beznadziejnie

uwikłani w tę sprawę, że nawet sąd ich nie uniewinni.

— Kto sprowadzi łódź ratunkową? zapytał Tau. Jellico momentalnie spojrzał na Dana.

— Jeśli ktoś oczekuje twojego sobowtóra, nie jest w stanie śledzić wszystkich orbit,

by sprawdzić, czy nie opuściłeś Królowej podczas lądowania. Mamy martwego człowieka na

pokładzie. Przez jakiś czas właśnie on może uchodzić za Dana Thorsona. I możemy

poświęcić dwóch młodszych oficerów. Shannon będzie pilotem, choć łódź ratunkowa

znajdzie drogę automatycznie i nie będziecie musieli ustalać kursu. A Kamil zaopiekuje się tą

piekielną skrzynką. Chcę, żeby i ona znalazła się poza statkiem, zanim dotrzemy do portu.

Wilcox wykreśli kurs, który zaprowadzi was daleko od jakichkolwiek osad. Zabierzecie ze

sobą radiolatarnię, za pomocą której będziemy się kontaktować. Odczekajcie kilka dni… a

potem włączcie ją. Odezwiemy się do was, kiedy tylko będziemy mogli.

— Co z tymi zarodkami? — Odwrócił się ponownie do Taua. — Czy któregoś nie

trzeba już wyjąć?

— Trudno podjąć jakąkolwiek decyzję.

— Zatem im wcześniej się ich pozbędziemy, tym lepiej. Mura, przygotuj pożywienie

dla załogi i zwierząt.

Łódź ratunkowa będzie zatłoczona. — Jellico znów mówił do Dana. Ale wasza podróż

nie potrwa długo.

Dan przygotował własne rzeczy, mając nadzieje, że zabiera to, co może mu się okazać

potrzebne. Trewsworld miała ziemski klimat, ale nie była cywilizowanym światem.

Bezpiecznie było tylko w rejonie zamieszkałym przez osadników, budujących domy od

strony portu. Schował do torby dodatkową zmianę odzieży, przywiązał pas zwiadowczy z

podręcznymi narzędziami i sprawdził, czy ma dodatkowe ładunki do ogłuszacza.

Kiedy sprawdzał jego działanie, pomyślał o brachu. Inteligentny… wrócił do wyższej

formy inteligencji? Ależ to oznaczałoby, że brachy w rzeczywistości wcale nie są

zwierzętami! Załoga Królowej miała już jedno bliskie spotkanie z pozostałościami

starożytnych Przodków, kiedy podbiła cenę na aukcji i kupiła prawa do handlu z Otchłanią.

A Otchłań, chociaż częściowo wypalona w trakcie jakiejś galaktycznej wojny (na

której ślady ziemscy badacze nieustannie natrafiali w swoich podróżach), kryła w sobie

niezniszczalną tajemnicę. Sekret ten był równie potężny w dzisiejszych czasach, jak w dniu,

background image

kiedy po raz pierwszy zastosowali go jego dawno zmarli twórcy. Z centrum, ukrytego

głęboko pod powierzchnią planety, wysyłano siłę sięgającą daleko w przestrzeń i

przyciągającą każdy statek, który znalazł się w jej zasięgu. W efekcie, na wpół zniszczone

wnętrze planety przez wieki zostało wypełnione wrakami statków.

Choć współcześni piraci odkryli tę siłę i nauczyli się wykorzystywać ją w pewnym

stopniu do własnych celów, działała samodzielnie na długo przed ich przybyciem. Jej twórcy,

którzy skonstruowali ją jako narzędzie walki, nie pozostawili po sobie żadnego namacalnego

śladu. Nigdy nie odnaleziono ich grobowca, zamrożonego w przestrzeni wraku z ciałami na

pokładzie, ani żadnych szczątków, dzięki którym dowiedziano by się, jak wyglądali. Byli

człekokształtni czy też całkowicie obcy… pozostawały jedynie domysły. Lecz jeżeli brachy,

które znali jako zwierzęta, kiedyś były inteligentną formą życia, to być może mieli teraz na

pokładzie jakieś rozwiązanie zagadki Przodków?

Jeśli to prawda — Dan podchwycił inną myśl — wówczas wszystkie szkody

wyrządzone zarodkom są nieważne. Brachy stały się bezcennymi skarbami, takimi, za które

naukowcy wiele zapłacą. Ale jakoś nie mógł uwierzyć, iż celem mężczyzny, który ukrył

skrzynkę na Królowej, były brachy. Być może zamierzał zniszczyć lafsmery, ale nie

przewidział, że przypadkowe ustawienie klatki brachów w takim, a nie innym miejscu,

wywoła niespodziewany skutek.

background image

R

OZDZIAŁ

5

Czasowe zawieszenie broni

Zanim ukończono ostatnie przygotowania do wysłania łodzi ratunkowej, wyszli z

nadprzestrzeni i znaleźli się na orbicie otaczającej Trewsworld. Dan został przeszkolony i

poinstruowany w zakresie opieki nad brachami. Pojemniki z zarodkami załadowano do łodzi.

Tau sprawdził niektóre, lecz wszystkie, które zbadał, były uszkodzone przez promieniowanie.

Skrzynkę, która spowodowała te kłopoty, dokładnie opakowano. Stotz zapewniał, że la osłona

zabezpiecza przed możliwością wycieku promieniotwórczego. Umieszczono przesyłkę w

łodzi ratunkowej, najdalej, jak to było możliwe, od załogi i reszty ładunku. Ali otrzymał

rozkaz, żeby natychmiast po wylądowaniu ukrył ja bezpiecznie i oznakował schowek.

Los im sprzyjał, ponieważ łódź ratunkowa była znakomicie wyposażona. Mogła

służyć nawet do ochrony rannych, byle tylko zdołali w niej dotrzeć na miejsce. Miała wiec

również urządzenia wykrywające promieniowanie, automatycznego pilota, który wybiera do

lądowania najlepsze miejsce, jakie tylko zdołają ustalić czujniki. Gotowi do startu, leżeli teraz

w hamakach, czekając na wylot z Królowej. W wąskim przejściu stała klatka z brachami.

Samych zwierząt nie było widać, gdyż Tan wypełnił pomieszczenie, aż po samą górę,

wszelkimi dostępnymi materiałami chroniącymi przed obiciem bądź zranieniem. Pozostawił

tylko otwory przepuszczające powietrze. Gdy urządził już stworzeniom wygodną siedzibę,

przyznał ze zdziwieniem, że małe rozwijają się dużo szybciej niż zazwyczaj kilkudniowi

młodzi przedstawiciele tego gatunku.

Rodzice maleństw skulili się obok siebie. Samiec przednimi łapami otaczał swoją

partnerkę, tak jakby chciał osłonić ją przed każdą krzywdą. Małe zwinęły się w drugim końcu

skrzynki.

Aż do chwili startu Dan był tak pochłonięty przygotowaniami, że nie miał czasu na

rozmyślanie o czymkolwiek innym poza czekającym go zadaniem. Teraz, gdy znalazł się już

w łodzi ratunkowej, zaczął ponownie rozważać decyzję Jellico, który postanowił usunąć

„niewygodny” ładunek z Królowej. Dlaczego kapitan tak bardzo nie chciał, żeby wylądowali i

złożyli raport z wydarzeń, pozostawiając rozwiązanie tego problemu władzom? Wyglądało

nieomal tak, jakby on jeden przewidywał i wyczuwał niebezpieczeństwa lego posunięcia,

których nie dostrzegała reszta załogi. Ale wiara w Jellico była częścią tradycji Królowej.

Gdyby był tu Van Ryck! Dan wiele dałby za możliwość poznania opinii swojego szefa.

Trewsworld była zasadniczo przeciwieństwem Xecho. Podczas gdy na wodnej

background image

planecie, zalanej rozległymi morzami, ląd miał wyłącznie charakter wysp, tutejszą

powierzchnię wypełniały stłoczone masy lądu, oddzielone od siebie wąskimi wstęgami wód,

niewiele szerszymi od rzek. Planety różniły się także klimatem. Na Xecho panowały wilgotne

upały, podczas gdy tutaj było znacznie chłodniej. Lata były krótsze, a w trakcie długich zim

lód i śnieg spływał z biegunów, niszcząc ludzkie osiedla.

Kiedy łódź ratunkowa wylądowała, członkowie jej niewielkiej załogi byli pewni, że

kurs wykreślony pospiesznie przez Wilcoxa i wprowadzony do pamięci automatycznego

pilota zaprowadził ich na len sam kontynent, na którym miała wylądować Królowa. Nie mieli

jednak pojęcia, jaka odległość dzieli ich od portu.

Zeszli z hamaków i założyli ocieplane kurtki, gdyż temperatura, pomimo że na

zewnątrz było południe, nadal była dużo niższa od tej, do której byli przyzwyczajeni.

Shannon otworzył właz i przez niewielki otwór wydostali się na powierzchnię, gdzie zalał ich

snop światła.

Na Xecho dominowały jaskrawe barwy, głównie żółć, czerwień. Tutaj także było

kolorowo, ale w zupełnie innych odcieniach.

Pogrążyli się w ziemi na równinie porośniętej trawą, obecnie szarą i zwiędłą. Cała jej

sterta, wraz z wierzchnimi warstwami gleby, którą statek zagarnął podczas lądowania,

znalazła się tuż przed dziobem łodzi ratunkowej. W dole rozciągało się jezioro o wodzie tak

zielonej, że wyglądała jak szmaragd w najpiękniejszym odcieniu, oprawiony w srebro. Na

wprost od miejsca, w którym właśnie stali, wznosiła się wysoka ściana lodowca, odbijająca

się w wodzie. Na ich oczach wielki kloc lodu odłamał się od powierzchni i wpadł do jeziora.

Tak jak woda jeziora była zielona, lak lodowa ściana niebieska. Jednak na jej

chropowatej powierzchni wyrastały gdzieniegdzie zastygłe, białe wierzchołki, niczym

zamarznięte morskie fale.

Najpierw zwrócili uwagę na kolory, a potem na ciszę. Byli przyzwyczajeni do

nieustannego pomruku silnika statku. Na astronautów działał ten głos w pewnym sensie

uspokajająco. Tutaj, pominąwszy hałas pękającego lodu, nie rozlegał się żaden dźwięk. Nie

wiał też wiatr i Dan, spoglądając poprzez wodę w kierunku lodu, cieszył się, że nie musieli

stanąć oko w oko z podmuchem niesionym od jego mroźnej powierzchni.

Teren, na którym wylądowali, był całkiem płaski. Gdyby zerwał się wiatr, to nawet

chroniąc się w łodzi ratunkowej mogliby zmarznąć. Ponadto sam statek był łatwo

dostrzegalny. Wprawdzie Jellico nie wydał im rozkazu ukrywania się, lecz już sam sposób, w

jaki kazał im lądować, sugerował ostrożność i nieściąganie na siebie uwagi.

Wrócili znad brzegu jeziora i poszli na południe, żeby zobaczyć, co się tam znajduje.

background image

Natknęli się na gwałtowny spadek terenu, który stopniowo przechodził w łagodniejsze

zbocze, pokryte plątaniną suchej trawy. Dalej wznosiły się ciemne zarośla, ustępujące w

końcu miejsca drzewom. W odróżnieniu od trawy, która zwiędła od chłodu, krzaki i drzewa

były gęsto pokryte liśćmi. Roślinność ta była jednak bardzo ponura. Z tej odległości Dan nie

potrafił określić, czy jest niebieska, zielona, szara, czy też jej kolor jest mieszaniną

wszystkich tych trzech barw.

— Czy da się sprowadzić statek na dół? zapytał.

Rip spojrzał do tyłu na łódź ratunkową, a potem na urwistą krawędź.

— Nie jest planetolotem. Ale ma silnik przystosowany do tego, by w razie

niebezpieczeństwa zmienić miejsce lądowania. Myślę, że możemy spróbować. Ali, co o tym

sądzisz?

Kamil wzruszył ramionami.

— Raz można spróbować wszystkiego… zabrzmiała jego niezbyt zachęcająca

odpowiedź. — Ale im będzie lżejsza, tym lepiej. Ty się wzniesiesz, a my rozejrzymy się w

dole za miejscem do lądowania.

Ściana urwiska była tak poszarpana, że mieli o co zaczepić ręce i nogi. Kiedy tylko

Dan przerzucił swoje ciało ponad krawędzią, dołączając do idącego przodem Alego. odkrył,

że jest tu dużo cieplej. Być może płaskowyż zatrzymywał część zimna promieniującego od

lodowca? Oznaczałoby to dodatkowy punkt na ich korzyść. Dan bowiem martwił się już

faktem, że brachy, pochodzące z dużo gorętszej Xecho, nic przeżyją długo w tym chłodzie.

Znaleźli się u podnóża urwiska i skierowali się w stronę zarośli, rozglądając się za

jakimś wolnym miejscem, w którym Rip przy swoich umiejętnościach i z odrobiną szczęścia

— mógłby wylądować. Dan ocenił, że gąszcz znajdujący się na wprost jest nie do przebycia.

Znalazł się teraz wystarczająco blisko, żeby zobaczyć, iż liście są koloru ciemnoniebieskiego

oraz zielone. Barwy mieszały się i raz przeważała jedna, a raz druga. Liście były grube i

mięsiste, poznaczone łatkami szarego włosia, które pokrywało jak frędzelki także ich

krawędzie.

Nie próbowali zagłębiać się w ten gąszcz. Ali skręcił w lewo, Dan w prawo. Ponieważ

łódź ratunkowa nie była poduszkowcem i nie mogła unosić się ponad gruntem, Rip oczekiwał

na wierzchołku urwiska na sygnał.

Dan czuł, że panująca wokół cisza staje się coraz groźniejsza. Na Królowej mieli

niewiele czasu, żeby przejrzeć posiadane taśmy z informacjami na temat Trewsworld. Zresztą

ich materiały dotyczyły tylko portu i osad. Było to zrozumiałe z punktu widzenia

zasadniczego celu ich wyprawy. Mogło się bowiem zdarzyć, że rozwożąc towary, które

background image

zobowiązali się dostarczyć, będą musieli udać się do którejś z posiadłości. Znalazł niewiele na

temat tego terenu, w którym przebywali obecnie.

Życic na planecie nie ogranicza się tylko do roślinności. A jednak Dan nie widział

żadnych ptaków, owadów, czy innych zwierząt. Być może lądowanie łodzi ratunkowej

wystraszyło je i sprawiło, że wiele z nich się ukryto. Wciąż jednak miał nadzieję, iż zauważy

jakiś choćby pojedynczy trop, jakikolwiek dowód, że nie znaleźli się w opuszczonym świecie.

Dźwiękiem, który przerwał tę narastającą, złowieszczą ciszę, był gwizd Alego. Dan

obrócił się szybko i zobaczył Kamila machającego do Ripa, który natychmiast zniknął z pola

widzenia. Jednak Dan nie od razu zawrócił. Powodowany potrzebą upewnienia się czy

rozwija się tu jakieś życie, poszedł kawałek dalej.

Znalazł wysuszony, czarny kawałek ziemi. Niewątpliwie palono tu swego czasu

ognisko. Otoczone nierównym kręgiem kamieni leżały zwęglone kłody drewna. Na

kamieniach zgromadził się piasek przywiany podmuchami wiatru. A więc od chwili, gdy

zorganizowano to obozowisko, upłynęło sporo czasu. Kto mógł tu przebywać? Mierniczy z

jakiejś posiadłości? Grupa badawcza? A może schronił się w tym pustkowiu osobnik wyjęty

spod prawa? Chociaż posiadane przez nich dokumenty nazywały Trewsworld spokojną,

pracowitą i praworządną planetą.

Dan zszedł trochę poniżej ogniska i natknął się na miejsca, w których wycięto

roślinność, zapewne po to, aby utorować drogę czemuś przerastającemu rozmiary człowieka.

Po chwili znalazł jeszcze jedno pozbawione roślinności miejsce. Z pewnością kiedyś była tu

miękka glina. Teraz jednak ziemia zamarzła w nierówne, ostre grudy, miedzy którymi

rozpoznał ślad jakiegoś pojazdu, prawdopodobnie pełzacza. Pas stratowanej roślinności i

niewyraźne ślady wiodły dalej, znikając w cieniu drzew.

Gdyby kiedyś szukali przejścia, mogą skorzystać z tego tropu. Ale na razie…

Usłyszał świst powietrza i odwrócił się akurat w samą porę, żeby zobaczyć łódź

ratunkową ześlizgującą się ze szczytu urwiska. Kierowała się w stronę Alego. Nie po raz

pierwszy podziwiał Ripa w roli pilota.

Nie byli w stanie zatrzeć śladów lądowania, ponieważ łódź ratunkowa wyrąbała

korytarz w zaroślach i zatrzymała się dopiero wtedy, gdy dziobem natrafiła na brzeg lasu.

Rośliny jednak okazały się bardzo giętkie. W miejscach gdzie nie zostały połamane, zaczęły z

wolna podnosić się i skrywać ślady zostawione przez łódź ratunkową.

Dan nie potrafił wyjaśnić, dlaczego nieustannie boi się, że mogą zostać dostrzeżeni.

Był zdania, że całe to przedsięwzięcie jest bardzo dziwaczne i na pewno niebezpieczne.

Wiedział też, że kapitan przeznaczył na wykonanie tego zadania dość czasu.

background image

Nie niepokoili brachów w ich gniazdo—klatce. Ali natomiast ubrał się w kombinezon,

wziął skrzynkę i poruszając się niezgrabnie w swym ochronnym ubraniu, pomaszerował

ociężale pomiędzy drzewa. Kiedy wrócił, utrwalił na taśmie dane dotyczące miejsca, w

którym zakopał skrzynkę. Nawet teraz nie mieli pewności, że nie ma jakiegoś wycieku

promieniotwórczego poprzez opakowanie, tak pospiesznie wykonane w technicznej kabinie

naprawczej na Królowej.

— Prawdę mówiąc, powinniśmy wyrzucić ją w przestrzeń! — wyraził swój pogląd

Rip, wyjmując paczki zjedzeniem. Usiedli, opierając się plecami o łódź ratunkową i zaczęli

się posilać.

— Gdybyśmy wyrzucili ją w przestrzeń, nie mielibyśmy żadnej szansy, by ją

odzyskać odparł Ali. Po tym, jak kapitan złoży raport, może znaleźć się wiele tęgich mózgów,

które będą chciały się nią zająć.

Są jeszcze brachy. Dan, którego myśli biegły zupełnie innym torem, tylko jednym

uchem słuchał ich rozmowy. — No dobrze, jeśli uległy kiedyś uwstecznieniu, to co należy

zrobić? Czy jesteśmy zobowiązani do użycia skrzynki lub czegoś podobnego, aby przywrócić

ich gatunkowi inteligencję? Istnieje przepis zabraniający takich poczynań… jak działałby w

takim przypadku?

— To musiałby rozstrzygnąć prawnik. — Ali kończył swój posiłek. Jeśli masz stację

na planecie oznaczonej jako pozbawiona życia typu I, a polem odkrywasz, że możesz

stworzyć takie życie, to czy można od ciebie żądać, abyś, stosując się do przepisów prawa,

tak właśnie postąpił?

— Masz na myśli to, że Porozumienie Międzyplanetarne może występować przeciwko

podwyższaniu inteligencji gatunku? — zapytał Dan. Czy Xecho jest tak ważną planetą, by dla

wzbogacenia życia na niej ryzykować konflikt z Radą?

— Xecho odpowiedział Rip — jest skrzyżowaniem dróg, stacją przelotową. Sama w

sobie nie jest istotna, liczy się tylko ze względu na port. Tak więc, gdyby Porozumienie było

przekonane, że brachy są w stanie go utrzymać, mogłoby nie występować przeciwko

podwyższaniu inteligencji tego gatunku. Istnieje jednak ryzyko. Uważa się, że brachy są

niegroźne, a te zachowywały się wrogo…

Wyobraź sobie, że nagle budzisz się ze snu i dostrzegasz, iż jesteś więźniem obcej

rasy, a musisz obronić żonę oraz dzieci… Co byś zrobił? — zapytał Ali.

— Dokładnie to samo, co zrobił brach zgodził się Dan. — Tak więc teraz od nas

zależy, wyłącznie od nas trzech, czy nawiążemy kontakt z brachami i przekonamy je do tego,

by widziały w nas przyjaciół.

background image

— To jest do zrobienia. Nie podoba mi się natomiast ten ładunek zarodków —

zauważył Ali. — Myślę, że lepiej będzie, jeśli wyniesiemy je ze statku. Są teraz tak

uszkodzone, że nie nadają się do niczego. No i jeszcze jedno… braszyca powiła młode przed

czasem. Przypuśćmy, że promieniowanie podziałało tak samo na zarodki, skracając okres

inkubacji. Stotz nie mógł zmontować żadnego aparatu zamrażającego, który powstrzymałby

ten proces.

— Nie wyjmiemy ich odparł Dan. — Gdybyś to zrobił w tym chłodzie, byłyby

załatwione. Teraz przepadło. — Ale były to z jego strony wyłącznie słowa. Tak jak pomocnik

inżyniera, odczuwał chęć zabrania z łodzi ratunkowej tych skrzynek wraz z ich przerażającą

zawartością. Im prędzej będą mieli pewność, że to, co leży wewnątrz, nigdy nie rozwinie się

dalej, tym lepiej. Przystąpili do pracy.

Wyciąganie skrzynek przez właz, przedzieranie się z nimi wśród drzew i układanie w

stertę pomiędzy dwoma stosami kamieni, było męczącym zajęciem. Po kostki zapadali się w

ziemię, pokrytą grubą warstwą suchych liści. Zakopali skrzynki w ziemi i pyle, a następnie

przykryli je kamieniami, aby nie dostała się do nich jakaś miejscowa żywa istota. Chociaż

Dan nie potrafił wyobrazić sobie żadnego stworzenia, które byłoby zdolne je rozbić i

otworzyć.

Nim skończyli, zapadł zmrok. Zmęczeni, skierowali się znużonym krokiem z

powrotem do łodzi ratunkowej, marząc jedynie o odpoczynku w hamakach. Dan jednak

najpierw podszedł do klatki brachów, podniósł wieko i odgarnął na bok nieco warstwy

ochronnej. Materiał poruszył się i coś podniosło się tuż pod jego ręką.

Wychyliła się głowa, sądząc z wielkości, należąca do jednego z małych. Stworzenie

wlepiło oczy w Dana. Nie był to jednak bezradny szczeniak. Dan na pewno nie mylił się,

dostrzegając inteligencję w tym upartym spojrzeniu. Zdumiał się też niesamowitym tempem

rozwoju braszątka. Osiągnęło już połowę, a może nawet dwie trzecie wielkości rodziców.

Oceniając na podstawie skali rozwoju brachów, można je było uznać za co najmniej o rok

starsze, niż były w rzeczywistości. Pomimo że czas w nadprzestrzeni płynął inaczej niż czas

planetarny, nic oprócz efektów promieniowania nie wyjaśniało tego zjawiska.

Dan był tak wstrząśnięty, że następny ruch młodego bracha całkowicie go zaskoczył.

Mała istota rzuciła się na klatkę. Zahaczyła obiema przednimi łapami o jej krawędź i uniosła

się z taką prędkością, jakiej Dan nigdy przedtem nie widział może z wyjątkiem drugiej

ucieczki dorosłego bracha z klatki na statku. Rip… właz!

Shannon szarpnął klapę, zatrzaskując ją w ostatniej chwili i nieomal przytrzaskując

długi nos stworzonka. Zanim zdołał nachylić się i złapać uciekiniera, zwierzę odwróciło się i

background image

umknęło. Wskoczyło na najbliższy hamak i usadowiwszy się tam, zaczęło im się przyglądać.

Ściągnęło pyszczek, odsłaniając dobrze już rozwinięte zęby.

Dan w samą porę zatrzasnął drzwi klatki, ponieważ trzy następne głowy podniosły się

z posłania i kolejne łapy zaczęły dosięgać krawędzi. Zbliżył się do braszątka na hamaku.

Chodź… Nie chcę cię zranić. Chodź… Z całych sił starał się, aby jego głos brzmiał

miękko, przymilnie i uspokajająco.

Mały wydał drżący, wysoki dźwięk i spróbował uderzyć rogiem jego rękę. Ale Ali

zakradł się od tyłu i złapał go w hamak, jak w sieć. W rękach trzymał teraz szamoczący się

kłąb. Zwierz kopał rozpaczliwie we wszystkie strony, a jego piskliwy głos, wyrażający

jednocześnie strach i wściekłość, odbijał się głośnym echem od klatki. W końcu wszyscy trzej

mężczyźni musieli zabrać się do wpychania małego z powrotem do jego klatki. Dan nie

uniknął przy tym ugryzienia w rękę.

Trzeba je nakarmić — powiedział, opatrując ranę. A nie możemy włożyć im tam

jedzenia, zanim nie usuniemy nieco tego uszczelnienia…

— Zatem wyjaśnij im to, uprzejmie i powoli — rzeki Ali. — Ale nie sądzę…

— W porządku, zrobię to przerwał mu Dan. Nikt nie potrafił dokładnie określić, co

rozumieją, a czego nie rozumieją brachy. Dan nie znał się na oswajaniu dzikich istot, ale nie

mógł pozwolić, aby brachy pozostawały dłużej bez jedzenia i picia. A było oczywiste, że jeśli

ponownie otworzy klatkę, zostanie zaatakowany.

Zabandażował rękę, żeby nie zabrudzić rany i wydobył pojemnik z wodą oraz torbę,

do której Mura zapakował zapas żywności dla brachów. Napełnił wodą płytką miskę i

postawił ją na pokładzie łodzi ratunkowej. Potem otworzył torbę, wysypał z niej do innego

naczynia trochę znajdującej się wewnątrz mieszaniny, składającej się z suszonych owadów,

skorupiaków i odrobiny przywiędłych liści. Oba naczynia ustawił tak, aby brachy widziały

jedzenie i poczuły jego zapach.

Wszystkie cztery głowy odwróciły się w jego kierunku i stworzenia zaczęły

przyglądać mu się uważnie. Spróbował porozumieć się z nimi na migi. Dotknął rękoma obu

misek, a potem popchnął naczynia nieco w kierunku klatki.

— Czy właz jest zamknięty? zapytał, nie odrywając oczu od brachów, które również

odpowiadały mu spojrzeniem.

— Na mur beton — zapewnił go Rip.

W porządku. Jeśli możecie, zejdźcie im z linii wzroku.

Jak? Przenikając przez ściany? —chciał wiedzieć Ali. Ale Dan usłyszał stukot butów o

pokład i wiedział, że odsunęli się tak daleko, na ile pozwalała ograniczona przestrzeń.

background image

Chyba nic zamierzasz pozwolić im wyjść? zaczął dopytywać się Ali w chwilę później.

Jeżeli mają zamiar jeść, to muszę im to umożliwić. Powinny już zgłodnieć na tyle, by

zależało im przecie wszystkim na pożywieniu.

Podniósł się wolno z kucek i przyklęknął. Namacał klamkę przykrywy, którą dopiero

co zatrzasnął i spróbował ją otworzyć. Poruszał się wolno i najciszej jak potrafił.

Dan był przekonany, że kiedy tylko uchyli wejście, wszystkie cztery pomkną na

zewnątrz tak szybko, jak wcześniej zrobił to mały. Ale nie uczyniły tego. Nadal poruszając się

ostrożnie, całkiem otworzył wieko, a następnie pomału się wycofał.

Przez dłuższą chwilę brachy przyglądały mu się uważnie. Najpierw poruszył się mały,

którego z takim trudem zmuszono do powrotu do klatki. Ale któreś z rodziców machnęło

łapą, która wylądowała na młodym nosie nieco powyżej czubka rogu. Wywołało to pełen

oburzenia pisk. Samiec osobiście podciągnął się w górę i wygramolił z grubej wyściółki na

zewnątrz. Zeskoczył i dotknął nosem jedzenia oraz miski z wodą. Następnie, zerkając na

swoją rodzinę, wydał krótki, mrukliwy dźwięk.

Dwa małe wyskoczyły natychmiast, ale samica poruszała się wolniej. Samiec wrócił

więc i kiwając się na krawędzi klatki, zachęcał ją drżącym głosem do opuszczenia legowiska.

Raz po raz odwracał długą głowę, żeby popatrzeć na Dana i jego towarzyszy, którzy wycofali

się możliwie jak najdalej.

Małe nie czekały na swoich rodziców. Oba jadły łapczywie. Przerywały posiłek tylko

od czasu do czasu, żeby napić się wody. Jeden miał najwyraźniej ochotę włożyć do miski

przednią łapę i zlizywać płyn z jej poduszek.

Poduszek? Dan nie ośmielił się podejść bliżej, ale był przekonany, że przednie łapki

małych są innego kształtu niż łapy dorosłych… jakby bardziej podobne do ręki. Kiedy samiec

zdołał pieszczotami nakłonić samicę do przejścia ponad krawędzią i podejścia do naczyń,

wydał kilka niskich warknięć. Jeden z małych zapiszczał z oburzenia, lecz oba, wciąż

przeżuwając, wycofały się. Samiec popchnął swoją partnerkę naprzód i stał na straży, podczas

gdy ona — początkowo ociężale, a potem okazując większe zainteresowanie — posilała się.

Dopiero gdy odwróciła się z własnej woli, sam zjadł to, co pozostało. I co dalej? —

zastanawiał się Dan. Będą musieli umieścić je z powrotem w klatce, chociaż nie obejdzie się

prawdopodobnie bez szamotaniny. Jaki dokładnie jest poziom inteligencji brachów? A jeśli są

zdolne do logicznego myślenia, to jak bardzo różnią się procesy zachodzące w ich mózgach

od tych, które mają miejsce w umysłach przedstawicieli jego własnej rasy? Dwie inteligentne

istoty nie zawsze umieją się porozumieć.

Gdyby to tylko było możliwe, chciałby nawiązać z nimi kontakt. Traktowanie ich jak

background image

zwierzęta może doprowadzić je do stałej wrogości i gotowości do ucieczki, a ludzi zmusić do

nieustannego pilnowania ich.

Dan spróbował powtórzyć ten krótki, przypominający cmokanie dźwięk, który wydał

samiec, nakłaniając swoją partnerkę do wyjścia z klatki. Odniósł sukces o tyle, że głowy

wszystkich czterech brachów zwróciły się w jego kierunku. Najwyraźniej wzbudził ich

zainteresowanie. Jednak wyczuwał w nich pewną wrogość oraz gotowość do gwałtownego

oporu w razie ataku. Nadal cmokając, Dan poruszył się. Starając się nie zbliżać do

zwierzaków, lecz zwrócony twarzą w ich kierunku, przesuwał się pomaleńku wzdłuż brzegu

łodzi ratunkowej, odpychając na bok hamaki, aż znalazł się po przeciwnej stronie klatki.

Podniósł wieko. Natychmiast wszystkie przywarły mocniej do podłogi. Samiec wydał

z głębi gardła ostrzegawczy dźwięk, a samica zasłoniła dwa maleństwa, które piszczały

drżącymi głosami.

Dan nachylił się i przesunął rękę wzdłuż krawędzi pokrywy. Miał nadzieję, że klatka

jest dość mocna. Pracując nad zwolnieniem zamknięcia, trzymał wieko w górze jak przed

napaścią brachów.

Jeszcze przez jakiś czas samiec warczał groźnie. Potem, widząc, że Dan zajmuje się

wyłącznie pokrywą, podniósł się nieco, najwyraźniej chcąc zobaczyć, co zamierza uczynić ten

człowiek. Po chwili brach wskoczył na skrzynkę. Posuwał się wolno wzdłuż jej krawędzi, aż

w końcu trącił rogiem palce Dana. Ten, zaskoczony, odskoczył do tyłu, i róg natychmiast

dostał się pod zamknięcie. Brach zaczął uderzać w zawias, aż w końcu rozluźnił go i

otworzył. Następnie kołyszącym krokiem przeszedł wzdłuż krawędzi i uporał się z kolejnym

zamkiem. Dan podniósł i odrzucił pokrywę. Stanął z tyłu, niepewny, czy jego gest zostanie

właściwie zrozumiany, chociaż postępowanie bracha przy usuwaniu zamknięcia dawało taką

nadzieję.

Samiec nadal kołysał się na krawędzi klatki i popatrywał to na Dana, to na wieko,

oparte teraz o ścianę kabiny. Dan się poruszył. Zaczął przesuwać się bokiem wokół kabiny,

zachowując jednak pomiędzy sobą a brachami odległość, o której sądził, że jest bezpieczna.

Potem nachylił się i po kawałku zaczął usuwać wyściółkę klatki. Pozostawił jej tylko tyle,

żeby można było uformować z. tego wygodne legowisko. Brach wciąż znajdował się na

krawędzi klatki i przyglądał się.

Wtedy poderwała się samica. Usiadła obok partnera, a po chwili skoczyła na dno.

Złapała ostatni zwój wyściółki, wyrywając go z rąk Dana i wymościła nim klatkę. Zawołała

swoje małe, które, ku radości Dana, przybiegły do niej. W końcu i samiec skoczył w dół,

pragnąc przebywać wraz ze swoją rodziną. Dan odszedł kilka kroków.

background image

— Czy to oznacza, że są skłonne tam przebywać, mimo iż nie będą zamknięte?

zastanawiał się Rip.

— Możemy mieć taką nadzieję. Ale będziemy musieli trzymać zamknięty właz. Na

zewnątrz jest zbyt zimno. — Dan dodatkowo rozesłał na podłodze trochę wyściółki. Nagle

poczuł się bardzo zmęczony, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Tak jakby „rozmowa” z

brachami była równie dużym przeżyciem, jak to na Xecho. Pragnął spokoju, ciszy i snu. I

miał nadzieję, że może na to liczyć, bez żadnych dodatkowych komplikacji — przynajmniej

na razie.

background image

R

OZDZIAŁ

6

Potwór z przeszłości

Ocknij się i wstawaj!

Dan został wyrwany ze snu. Jego hamak kiwał się pod wpływem solidnego pchnięcia,

które zafundował mu Rip, trzymający nadal uniesioną rękę, gotów powtórzyć akcję, gdyby

jego pierwszy atak okazał się nieskuteczny. Dan, roztrzęsiony, usiadł. Przez chwilę nie

wiedział, gdzie się znajduje. To nie była jego kabina na Królowej

Kiedy wreszcie Dan zebrał myśli, oprócz Ripa zobaczył również Alego, który ubrany

w ocieplaną kurtkę stal już u włazu, tak jakby niecierpliwie czekał na niego. Co do…?

— Możemy mieć kłopoty odpowiedział Ali. Patrz. Wskazał ręką.

Kiedy sporządzili dwie kryjówki — ze skrzynką i z zarodkami — Ali zamontował w

nich urządzenia zabezpieczające. Na każdej umocował mały sygnalizator talowy. W łodzi

ustawił zmontowane naprędce odbiorniki, które miały ostrzegać ich, gdyby zdarzyło się coś

nieoczekiwanego. A teraz jeden z nich mrugał alarmująco czerwonym światłem. Dan

całkowicie otrząsnął się ze snu.

— Która z nich? Przy ich obecnym szczęściu będzie to oczywiście skrzynka. Wstał i

zaczął się ubierać.

Ale Ali zaskoczył go:

— Ta z zarodkami. Mógłbyś ruszać się szybciej… to jest pilna robota!

Wyszli na zewnątrz, gdzie ogarnął ich poranny chłód, pod wpływem którego Dan

przykrył się kapturem osłaniającym twarz i wsunął dłonie w rękawice. Pamiętał jednak o

zamknięciu włazu, a przedtem zdążył upewnić się, że brachy są bezpieczne w ciepłej kabinie.

Gałęzie i liście pokrywał mroźny szron, otulając roślinność srebrnym płaszczem.

Oddechy maszerujących ludzi tworzyły małe, białe obłoczki.

— Posłuchajcie! Rip podniósł rękę, jakby chciał zagrodzić wejście na ścieżkę, która

wydeptali wczoraj, przenosząc pakunki cło kryjówki.

Do ich uszu dochodziły trzaski, tak jakby coś dużego przedzierało się przez zarośla. z,

kilku miejsc dotarł także inny hałas coś w rodzaju parskania pozwalający się domyślać, że

mają do czynienia z dużym stworzeniem.

Dan wyciągnął ogłuszacz, kciukiem nastawił regulator na pełna moc i dostrzegł, że

jego towarzysze robią to samo. Rośliny przysłaniały widoczność, więc kierowali się

wyłącznie słuchem. Lecz wnioskując po odgłosach, „coś” oddalało się, a nie zbliżało do nich.

background image

Przez kilka minut nasłuchiwali, dopóki nie upewnili się, że stworzenie wycofało się głębiej w

las.

Dan był pewien, że to „coś” węszyło wokół kryjówki z zarodkami. Być może

przyciągnął je lam jakiś zapach. Zdecydował, że muszą pójść i zobaczyć wyrządzone szkody.

Było całkowicie pewne, że te lafsmery są w obecnym stanie bezużyteczne dla osadników, ale

żaden ładunek nie może zostać zniszczony przed wydaniem rozkazu, a Dan takiego polecenia

nie otrzymał. Dlatego musi ochraniać skrzynki tak długo, aż nie zapadną decyzje. Nic uszli

zbyt daleko ścieżką wydeptaną przez nich samych poprzedniego dnia, kiedy natknęli się na

ślady pozostawione przez tajemniczą istotę, która musiała tupać czy raczej stąpać ciężko.

Znaki odciśnięte w zamarzniętej glinie były na tyle duże, że kiedy Dan przyklęknął i zmierzył

je ręką, wystawały poza jego rozcapierzone palce. Ślady nie były zbyt wyraźne, ponieważ

gleba skuta mrozem opierała się nawet tak znacznemu ciężarowi, ale na pewno przypominały

bardziej okrągłe dziury niż cokolwiek innego.

Ogłuszacz, ustawiony na maksymalną moc, teoretycznie powinien pokonać większość

stworów. Ale na niektórych światach istniały zmory, na które takie promieniowanie

wywierało wrażenie nie większe od plaśnięcia gałązką. Wówczas jedynym rozwiązaniem był

miotacz, lecz tej broni akurat nie mieli.

Posuwali się teraz wolno, nasłuchując i licząc na to, że obce zwierzę wciąż oddala się

od nich, gdyż odgłos jego kroków stawał się słabszy. Kiedy doszli do miejsca, w którym

ukryli skrzynki, znaleźli kolejne dowody siły tej istoty, której jeszcze nie widzieli. Kamienie i

ziemia, które usypali w jednym miejscu z tak wielkim wysiłkiem, żeby ukryć kryjówkę,

zostały rozsypane. Same pojemniki były porozbijane, chociaż wykonano je tak, aby mogły

oprzeć się wszelkim wstrząsom i naciskom, jakie występują podczas lotu w przestrzeni. Były

poskręcane i połamane, a dwa z nich otwarte, co było widać bez jakiegokolwiek wysiłku.

I były całkiem puste. Dan kopnął jedną skrzynkę leżącą na uboczu i jego wzrok skupił

się na następnej, która została pogięta i porzucona. Nie mylił się. To, co spoczywało w jej

wyściełanym wnętrzu, poruszało się. Ale nie nadszedł jeszcze czas, kiedy powinno wyjść na

zewnątrz. Tak jak w przypadku brachów, „narodziny” tego stwora nastąpiły przed terminem.

Widział, jak potworne ciało wewnątrz skrzynki się wije. Jeszcze kilka minut i z

pewnością zwierzę umrze. Ponieważ to potwór, niech tak się stanie. Poczucie obowiązku

mówiło jednak Danowi, że ładunek musi pozostać nienaruszony. A być może zachowanie

tych zarodków takimi, jakie są, aż do chwili, gdy specjaliści stwierdzą, co się z nimi stało,

będzie dowodem niewinności załogi.

Ale to pokryte łuską, na wpół wężowate coś… nie mogą się tym opiekować w łodzi

background image

ratunkowej. I jak długo potrwa, zanim Jellico przyśle im polecenia, co mają robić dalej.

Dan ukląkł obok rozbitego pojemnika. Z pewnością to „coś” wkrótce zamarznie i

zesztywnieje. Gady są szczególnie wrażliwe na temperatury, zarówno niskie, jak i wysokie.

Hyc może mogliby to „coś” zamrozić i przechować tak, jak przechowywali ciało zmarłego

nieznajomego na Królowej.

Stworzenie, które z początku zdawało się ledwo ruszać, zamiast słabnąć, wiło się

coraz żwawiej. Jeśli to „coś” czuło zimno, to chłód, zamiast wpędzać je w odrętwienie,

pobudzał do zwiększonego wysiłku. Skrzynka chwiała się tam i z powrotem, aż w końcu

przewróciła się na bok. Poprzez pęknięcie w pokrywie, zbyt małe, aby stworzenie wypełzło

przez nie na zewnątrz, wypchnęła pokrytą łuskami stopę. Drapiąc dużymi pazurami skutą

mrozem ziemię, próbowało się wydostać.

Dan ustawił regulator ogłuszacza na pół mocy i napromieniował pojemnik. Pazurzasta

stopa znieruchomiała, a pojemnik przestał się trząść.

— Jeszcze dwa inne chcą się wydostać na zewnątrz. Ali zdążył już poukładać skrzynki

w stertę. Teraz wskazywał na dwie, odstawione na bok.

Grasujący osobnik nie obszedł się z nimi aż tak źle. Zanim jednak ludzie zdołali się

poruszyć, pokrywy nagle rozwarły się na oścież, jakby zostały włączone na „rodzenie”, a

stwory ze środka zaczęły wypełzać na zewnątrz. Rip momentalnie napromieniował je tak, że

straciły przytomność.

Smocze głowy na długich szyjach zwisały teraz bezwładnie przewieszone przez

krawędzie skrzyń.

Co z innymi? — Dan poszedł sprawdzić, lecz w pozostałych pojemnikach nie znalazł

żadnych oznak życia. Etykiety ostrzegawcze na przykryciach były nienaruszone.

— Co robimy? Czy zastosować im maksymalne promieniowanie i wykończyć je? —

zapytał Ali.

Prawdopodobnie byłoby to najbardziej sensowne posunięcie. A jednak są towarem i

mogą okazać się potrzebne. Dan akurat tyle zdążył powiedzieć, kiedy zobaczył, że Rip wolno

kiwa głową, tak jakby się zgadzał.

— Laboratoriom może na nich zależeć. Prawdopodobnie po zbadaniu ich będą mogli

powiedzieć coś więcej na temat promieniowania. Ale gdzie je umieścimy?

— No właśnie, gdzie? — dopytywał się Ali. — W łodzi ratunkowej? Jeśli tak, to

musielibyśmy sami wynieść się stamtąd. Już i tak mamy tam zoo. A te stwory — zmarszczył

nos nie są najlepszym towarzystwem na statku. Ich zapach jest łagodnie mówiąc,

nieprzyjemny…

background image

Smród wydzielany przez bezwładne gady rzeczywiście sprawiał, że były one ostatnią

rzeczą, którą chciałoby się trzymać pod łóżkiem czy w jego okolicy. Ale pozostając na

zewnątrz nie mają żadnej szansy przeżycia, o ile nie znajdą się w jakiejś ogrzewanej

zagrodzie. Dan głośno zastanawiał się nad tym.

Mamy klatkę brachów. Jeśli będą współpracowały z nami, tak jak ostatniej nocy

zaproponował Rip — to możemy umieścić je na dodatkowym hamaku. A te pojemniki… czyż

nie moglibyśmy ich naprawić, zamontować wokół klatki i podłączyć urządzenie ogrzewcze?

Nie można przewidzieć, czy to się uda Ali podniósł jeden z pogruchotanych

pojemników ale warto spróbować. W każdym razie nie możemy ich wpuścić na łódź

ratunkową, ani swobodnie, ani w skrzynkach. To cuchnie tak, że momentalnie przyprawia o

wymioty. Jak długo pozostaną one nieprzytomne?

Dan nie chciał dotykać bezwładnych gadów, a nic dysponował żadnym innym

sposobem, żeby je zbadać. Jedynym rozwiązaniem było pozostawienie przy nich jednego

strażnika, podczas gdy pozostali członkowie załogi będą pracować.

— Jest jeszcze jeden problem — powiedział Rip. — To „coś”, co narobiło tu tego

bałaganu, mogło upodobać sobie pseudolafsmery. Jeśli tropi lub poluje za pomocą węchu,

może dotrzeć do łodzi ratunkowej. Czy zależy nam na tym?

Nie przyszło mi to do głowy, pomyślał Dan. Pierwszym rozwiązaniem, jakie mu się

nasunęło, to zabrać stwory na statek i wybudować ogrzewaną zagrodę w pobliżu. Ale czy był

to dobry pomysł?

— Możemy zamontować urządzenie — odpowiedział Ripowi Ali które porazi prądem

każdą istotę, która przyjdzie tu polować. Kiedy wyruszaliśmy, Stotz dał mi zestaw narzędzi

potrzebnych do skonstruowania takiego zabezpieczenia. Możemy leż doprowadzić do klatki

kabel ze statku i ustawić pole siłowe…

Dan miał zaufanie do Alcgo. Każdy, kto był uczniem Johana Stotza, znał swój zawód,

a załoga wolnego frachtowca nie po raz pierwszy musi polegać na własnych pomysłach. Ich

życie w nadprzestrzeni w dużej mierze zależało od umiejętności radzenia sobie w trudnych

sytuacjach.

Tak więc spędzili ten długi dzień na ciężkiej pracy — Ali dostarczał informacji i

wiedzy technicznej, która była im potrzebna, a Rip i Dan wykonywali jego polecenia.

Naprawili trzy pojemniki, zniszczone przez nieznajomego stwora, oraz dwa inne, których

etykiety wskazywały, że zarodki w nich obumarły. Resztki źle ukształtowanych płodów

wyrzucili do dołu w znacznej odległości od miejsca, w którym planowali ustawić zagrodę i

przysypali je kamieniami.

background image

W końcu wybudowali coś w rodzaju pomieszczenia, przypominającego klatkę

brachów, którą ogołocili z całej wyściółki. Była wystarczająco duża, żeby pomieścić trzy

nadal uśpione stwory. Ali zamontował pole siłowe, ostrzegając jednocześnie swych

towarzyszy, że w ten sposób wyczerpują moc łodzi ratunkowej.

Brachy wydawały się być zadowolone z przeniesienia do czwartego hamaka w

kabinie. Większość dnia przespały i Dan zastanawiał się, czy w stanie naturalnym nie

prowadza nocnego trybu życia. Równocześnie upomniał sam siebie, że nie wolno mu

zapomnieć o solidnym zatrzaśnięciu włazu na noc, na wypadek, gdyby zwierzęta nabrały

ochoty na spacer.

Nie zostawili reszty skrzynek w pobliżu smoczej zagrody. Ponownie ustawili je w stos

i przykryli, tym razem dużo większą stertą kamieni. Dodatkowo Ali ściął trzy duże drzewa i

ułożył je tak, że ich grube, górne gałęzie stykały się i splatały ponad kryjówką.

Zagrodę ustawili bliżej lodzi ratunkowej i za pomocą piły oczyścili teren wokół

wybranego miejsca. Ponadto utorowali drogę do swej siedziby. Dzięki temu uzyskali

wygodną ścieżkę wiodącą do zagrody, na wypadek gdyby musieli szybko się tam dostać.

Dan nie miał pojęcia, czym będą się żywić uwięzione stwory. Sądząc po zębach,

mogły być mięsożerne. Przygotował im więc pełną miskę jedzenia z zapasów

przygotowanych dla załogi, ustawił ją przy wejściu do klatki, do czasu, kiedy przebudzą się z

wywołanego ogłuszaczem snu. Jeśli kiedykolwiek w ogóle to nastąpi — wydawało mu się

bowiem, że ich trwający cały dzień sen jest nienaturalny, choć bardzo ułatwił im wykonanie

ich własnego zadania.

Ali zamontował alarm, który miał ich zbudzić w przypadku, gdyby coś zbliżyło się do

zagrody. Kiedy ułożyli się na noc w hamakach, wszyscy byli tak zmęczeni, że nawet nie

chciało im się przygotować kolacji. Dan, zanim zasnął, sprawdził drzwi. Brachy były

ożywione. Zostawił im wiec żywność i wodę. Miał tylko nadzieję, że jeśli rzeczywiście wyjdą

się powłóczyć, nie obudzą członków załogi. W jego głowie powstała jednak pewna obawa.

Przez cały dzień brachy były bardzo spokojne i chętnie współpracowały z nimi. Zastanawiał

się, czy przypadkiem nie oznacza to, że knują jakiś wrogi plan.

Fakt, że na zewnątrz panowało przejmujące zimno, mógł powstrzymać je przed

ucieczką, nawet jeśli potrafiłyby poradzić sobie z systemem zamków, zamocowanych na

klapie włazu. Był jednak tak zmęczony, że nawet ten niepokój nie zdołał wybić go ze snu.

Czuł przejmujący chłód, przenikający do szpiku kości. Zakopano go w lodowcu

wznoszącym się ponad szmaragdowym jeziorem. Musi się poruszyć, by przełamać powłokę

background image

lodu… jeśli tego nie zrobi, to potoczy się w dół wraz z lawiną i utonie w zielonych głębiach

jeziora. Musi wyrwać się i uwolnić. Zdobył się na potężny wysiłek.

Bryła lodowa zakołysała się i zatrzęsła. Osuwał się… wpadł do jeziora! Musi się

uwolnić…

Hamak zakołysał się i nagły upadek obudził Dana. Wciąż dygotał z zimna, chłód nie

był jedynie snem! Mroźne powietrze otaczało go rzeczywiście. Wstał i w przytłumionym

świetle lampki zawieszonej nad sterami zobaczył uchyloną klapę włazu i usłyszał wycie

wiatru na zewnątrz.

Brachy! Zatrzasnął właz i podszedł do hamaka lafsmerów. Tak jak oczekiwał, był

pusty. Leżała tam tylko sterta posłania wyniesiona z ich klatki. Dan odciągnął hamak na bok,

mając nadzieję, że znajdzie stwory schowane pod nim.

Wciąż trzymał linkę hamaka w swojej ręce, kiedy w łodzi ratunkowej rozległ się glos

brzęczyka ostrzegawczego, zamontowanego przez Alego. Jeśli nieznany stwór zwietrzył

brachy na zewnątrz, to mogą być narażone nie tylko na zmarznięcie, ale są także bezradne

wobec zagrożenia.

Dan złapał swoją ocieplaną kurtkę dokładnie w tym momencie, gdy Rip i Ali

wyskoczyli ze swoich hamaków.

— Brachy uciekły — powiedział Dan krótko — i włączył się alarm przy klatce. —

Nie potrzebował tego dodawać, gdyż brzęczenie dzwonka było aż nazbyt dobrze słyszalne w

tej ograniczonej przestrzeni.

Podniósł ręczną latarkę i przyczepił ją do pasa, by pozostawić sobie wolne ręce. W

pierwszym rzędzie muszą zająć się raczej brachami, a nie smokami. Na zewnątrz łodzi

ratunkowej było bardzo zimno. Zegarek wskazywał, że jest już dawno po północy — zbliżał

się świt. Słaby promień światła jego latarki padał na ślady odciśnięte w zamarzniętej ziemi.

Nie były zbyt wyraźne, ale sądził, że są to tropy pozostawione przez brachy. Miał nadzieję, że

zbita ściana zarośli zmusi je do trzymania się ścieżki.

Dan usłyszał dźwięk zatrzaskiwanego włazu i domyślił się, że towarzysze podążają za

nim. Posuwali się naprzód starając się wyrządzać jak najmniej hałasu i z taką prędkością, na

jaką pozwalały noc, słabe światło i nierówny grunt. Na szczęście, nie mieli zbyt długiej drogi

do przebycia. Dan był przekonany, że brachy weszły w obszar pola siłowego, które Ali

umieścił wokół klatki ze smokami.

Dan spostrzegł, że przed nim idzie coś, co wcale nie usiłuje zachowywać ostrożności.

Dochodził go głośny, głuchy odgłos tego samego ociężałego stąpania, które słyszał już

wcześniej.

background image

A więc obca istota powróciła w poszukiwaniu zarodków. Nagle, kiedy Dan przystanął,

trzymając ogłuszacz nastawiony na pełną moc, chociaż nie wiedział, jaka odległość dzieli go

od stwora, usłyszał przeraźliwy krzyk, wyrażający strach. I choć nigdy wcześniej Dan nie

słyszał wycia bracha, był pewien, że to właśnie któryś z uciekinierów tak nawołuje.

Nagłym ruchem przestawił latarkę na maksimum i pobiegł; magnetyczne płytki na

podeszwach jego butów uderzały głośno o zamarznięty grunt. Już po kilku sekundach wpadł

na wolny teren, który przygotowali wokół klatki. Unosiła się tu mgiełka pola siłowego. W tej

mglistej osłonie skuliły się brachy. Jeden z małych leżał na ziemi. Jego brat lub siostra —

opierał się o niego bezwładnie. A dwa dorosłe, ze spuszczonymi głowami, grożąc swojemu

przeciwnikowi rogami na nosach, stały na straży.

Żałosny to był widok, ponieważ stwór, który zaatakował brachy, był w stanie jednym

ciosem którejkolwiek ze swoich sześciu kończyn roztrzaskać oba zwierzęta na krwawą

miazgę. Potwór uniósł się wysoko i wycofał. Dotykał ziemi okrągłym brzuchem i czterema

kończynami, które przywierały do niej jak kotwica statku do morskiego dna. Równocześnie

mniejszy tułów i długie przednie ramiona kołysały się tam i z powrotem tuż przed ekranem

siłowym.

Najwyraźniej obawiał się go, ponieważ nie próbował przedrzeć się przez mgiełkę.

Widok atakującego oszołomił Dana do tego stopnia, że przez chwilę nie był w stanie wykonać

żadnego ruchu. Mrówko—chrząszcz? Nie, nie miał twardej, zewnętrznej powłoki, jaką

posiadają te owady. Zamiast niej, wokół zaokrąglonego, dużego brzucha, pleców i klatki

piersiowej miał długie futro splątanych siwoczarnych włosów, między którymi tkwiły gałązki

oraz liście. Wyglądał prawie tak, jak poruszający się krzak, gdyby pominąć głowę i łapy w

nieustannym ruchu.

Górne kończyny miał zakończone długimi, wąskimi, zachodzącymi na siebie

pazurami, które cały czas rozwierał i zaciskał, uderzając o pole siłowe. Najwidoczniej jednak

wciąż nie mógł się zdecydować, by sięgnąć do środka. Dan wziął na cel okrągłą głowę z

wielkimi, przypominającymi owady, oczyma.

Stwór wstrząsnął się, a więc ogłuszająca wiązka wystrzelona przez Dana musiała

dosięgnąć ośrodka nerwowego. Potem to „coś” zgięło się tak, jakby w ogóle nie posiadało

szkieletu czy kręgosłupa. Zamachało jedną z pazurzastych przednich kończyn, ale Dan

nieugięcie trwał na swojej pozycji, nadal celując w jego głowę wiązką z ogłuszacza

ustawionego na pełną moc. Mimo to skuteczność promieniowania była niewielka, aż zaczął

się obawiać, czy nie wybrał złego sposobu ataku. Czy mózg tego stworzenia nie mieścił się w

głowie, a w innym miejscu ogromnego ciała?

background image

Ali i Rip widząc, że strzały oddane przez Dana nic powaliły go, celowali niżej —

pierwszy w klatkę piersiową, a drugi w beczułkowaty brzuch. Któryś z ich trójki musiał trafić

w centralny układ nerwowy, ponieważ kończyny opadły i uderzyły kilka razy o ciało. Stwór

zatoczył się, jakby próbował uciekać, a potem runął tuż obok klatki oraz obleganych brachów.

Ali gwałtownie wyłączył pole siłowe i pospieszyli do uciekinierów. Troje z nich nie

było rannych. Lecz mały, leżący na ziemi, otrzymał ranę, biegnącą wzdłuż ramienia aż do

żebra. Zaskomlał żałośnie, kiedy Dan pochylił się nad nim. Reszta rodziny cofnęła się, lak

jakby wiedziała, że chodzi o udzielenie pomocy.

Smoki… — Ali zdążył już podejść do klatki i zajrzeć do środka …uciekły. Patrzcie

tutaj! — Ledwo dotknął drzwi, a te otworzyły się na oścież, jakby nie zamknęli ich na

zatrzask. Ale Dan przysiągłby, że to zrobili.

Delikatnie podniósł małego bracha i ruszył z powrotem do łodzi ratunkowej. Pozostałe

trzy zwierzaki podążyły tuż za nim, wydając drżące dźwięki, które coraz bardziej

przypominały ludzkie głosy.

Pójdziemy poszukać smoków — powiedział Rip jeśli poradzisz sobie z brachami sam.

Poradzę sobie. — Dan chciał je zabrać do ciepłej i bezpiecznej lodzi ratunkowej.

Wiedział o tym, że Ali i Rip będą postępować ostrożnie z. tym ogłuszonym potworem. Teraz

trzeba przede wszystkim zająć się rannym brachem.

Nie miał możliwości przekonać się, czy leki przeznaczone dla ludzi uzdrowią ranne

zwierzątko. Lecz nie znał innego sposobu ratunku. Spryskał więc ranę antybiotykiem, pokrył

ją cienką warstwą maści gojącej i usadowił malca w hamaku. Matka szybko dołączyła się do

niego, przytuliła go delikatnie do siebie i lizała mu głowę, dopóki nie zasnął.

Samiec wraz z drugim potomkiem nadal siedzieli na półce, na którą wszystkie brachy

wspięły się, żeby obserwować, jak Dan opatruje ranę. Teraz, odłożywszy na bok lekarstwa i

opatrunki, szef ładowni spojrzał na nie. To, że rozmawiały ze sobą, było oczywiste. Czy

potrafią jednak z nimi się porozumieć? W wyposażeniu łodzi ratunkowej był sprzęt, który

mógł posłużyć temu celowi. Podszedł do schowka z paczkami, wyjął jedną ze skrzynek i

wypakował ostrożnie jej zawartość. Znajdował się lam mały mikrofon, sztuczna krtań, którą

można przyczepić do własnego gardła oraz płaska metalowa tarcza. Drugi, podobny zestaw

odłożył na bok. Potem umieścił tarczę przed samcem.

— Ja, Dan… —wypróbował najstarszego ze wszystkich sposobów nawiązywania

znajomości, podając swoje imię. — Ja, wasz przyjaciel…

Z metalowego krążka wydobyła się seria pisków. Ale Dan nie potrafił określić, czy ten

automatyczny tłumacz wiernie przekazał jego słowa.

background image

Samiec rzucił się w bok, tak wstrząśnięty, że nieomal spadł z półki, a mały zapiszczał i

skoczył na hamak, padając bezwładnie obok samicy. Ta podniosła nos i zaprezentowała swój

róg. Cofnęła pyszczek z ostrzegawczym warknięciem.

Ale samiec nie uciekł. Przykucnął natomiast i popatrywał to na Dana, to na tarcze, tak

jakby rozważał problem. Nadal nie spuszczając wzroku z Dana, przysunął się bliżej.

Człowiek spróbował ponownie:

— Ja, przyjaciel…

Tym razem odgłosy wydobywające się z krążka nie przestraszyły bracha. Wysunął

przednią łapę i położył ją na urządzeniu, a potem dotknął krótkiej antenki, popatrując

jednocześnie na mikrofon w gardle Dana.

— Moja ręka, ona jest pusta. Ja, przyjaciel… Dan, poruszając się ostrożnie, wyciągnął

dłoń skierowaną do góry. I tak, jak powiedział, nic w niej nie trzymał. Brach pochylił się w

przód, wysunął swój długi nos i węszył.

Dan cofnął rękę, wstał wolno, wyjął torbę z pokarmem i napełnił nim miskę.

Jedzenie — powiedział dobitnie.

Nalał wody do pojemnika. — Woda, do picia… — Ustawił oba pojemniki tak, aby

brach mógł je widzieć.

Samica zawołała, ą jej partner podniósł naczynie i zaniósł do hamaka. Braszyca

usiadła, sięgnęła po jedzenie i zlizała je z łapy. Większą porcję wepchnęła w usta rannego

małego, który od razu się ożywił. Samiec pociągnął długi łyk wody, zanim zaniósł ją rodzinie

usadowionej w hamaku. Ale nie pozostał wraz z nimi, lecz wskoczył ponownie na półkę.

Teraz przycupnął tuż obok urządzenia przetwarzającego dźwięki, wydając co pewien czas

drżące odgłosy. Zrozumiał przynajmniej trochę z wypowiedzi Dana, który niezmiernie się

ucieszył. Czy zdoła teraz nakłonić zwierzę do założenia drugiego mikrofonu gardłowego, tak

żeby tłumacz pracował w obie strony? Zanim zdążył to uczynić, otworzył się właz. Samiec

uciekł na hamak, a Dan odwrócił się zdenerwowany i stanął oko w oko z Ripem oraz Alim.

Na widok ich twarzy niemal zapomniał o swej „rozmowie” z brachami.

background image

R

OZDZIAŁ

7

Zwłoki w okowach lodu

— Jak duże było stworzenie, które ogłuszyliśmy? — zapytał Ali. Nie odpiął nawet

munduru i nadal trzymał ogłuszacz w pogotowiu, tak jakby spodziewał się ataku.

— — Wyższe od nas wszystkich. — Dan nie umiał podać konkretnych rozmiarów.

Zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie?

To „coś” wyglądało na potwora, ale udowodnili, że ogłuszacze mogą poradzić sobie

ze wszystkim.

— W rzeczywistości — Rip schował broń i teraz odmierzał rękoma w powietrzu

odcinek długości około trzydziestu centymetrów — nie powinno być większe niż takie, no i

oczywiście są także inne różnice.

— Może powiecie łaskawie, o co wam chodzi. Głośno i wyraźnie. — Dan nie miał

ochoty na rozwiązywanie następnej zagadki.

— — Na Asgard — Ali przystąpił do wyjaśnień — żyje pewien ryjący stwór, niezbyt

różniący się od ziemskiej mrówki, z wyjątkiem wielkości i tego, że nie żyje w stadach, lecz

jest samotnikiem. Nie jest co prawda porośnięty włosami ani futrem. I nie jest w stanie odciąć

człowiekowi głowy pazurami, ani też zadeptać go. Osadnicy… nazywają go…

mrówkorodem. To, z czyni walczyliśmy na zewnątrz, jest rodzajem mrówkoroda.

Ale… — Dan zaczął protestować, lecz Rip wszedł mu w słowo:

Tak, ale i ale, i ale. Obaj jesteśmy pewni, że to był… jest… mrówkoród z pewnymi

zmianami. Nastąpił proces dokładnie taki sam, jak w przypadku zarodków lafsmerów i

brachów.

— Zatem skrzynka… Myśli Dana znalazły się przy niebezpiecznym ładunku, który

niedawno zakopali. A wiec zabezpieczenia Stolza zawiodły. Promieniowanie znów

podziałało. Tym razem na jakieś stworzenie, które ryło blisko miejsca ukrycia skrzynki.

Wyglądało na to, że Rip czyta w jego myślach:

— To nie skrzynka powiedział zdecydowanie. Poszliśmy sprawdzić. Jest

nienaruszona. Ponadto, stworzenie to nie mogłoby z dnia na dzień przeobrazić się w swoją

obecną postać. Poszliśmy trochę dalej po śladach. To zwierzę było tulaj już przed naszym

lądowaniem.

Jakie macie na to dowody?

— Wyrytą norę — twarz Alego wyrażała odrazę zapełnioną odpadkami. To jest z całą

background image

pewnością mrówkoród.

Skąd masz tę pewność? Powiedziałeś, że można dostrzec powierzchowne

podobieństwo pomiędzy ziemską mrówką a mrówkorodem. Równie dobrze tutaj może

występować zwierzę czy owad, wywodzące się z lego samego pragatunku, nieprawdaż? A

sam powiedziałeś, że są między nimi inne różnice.

— Rozsądnie mówisz — odparł Ali. — I my nie mielibyśmy pewności, gdyby na

Asgard nie było muzeum przyrodniczego. Kilka podróży temu wieźliśmy do niego ładunek —

pewne wykopaliska, którymi Van Ryck kazał nam się szczególnie opiekować. Podczas gdy

kustosz muzeum wychwalał naszą odpowiedzialność, rozejrzeliśmy się trochę wokół. Był lam

model wcześniejszej odmiany mrówkoroda, która wymarła na długo przed przybyciem

pierwszych osadników na tlę planetę: zostały zalane podczas powodzi, zakopane głęboko w

glebie i w len sposób zakonserwowane. Dlatego wiemy, że były duże, owłosione i bardzo

podobne do tego potwora na zewnątrz. Na pewno mogą uchodzić za jego ukochane

rodzeństwo! Jako że Asgard leży daleko stad, jak wyjaśnisz odnalezienie lulaj żyjącego

stworzenia, które na innym świecie wymarło około pięćdziesięciu tysięcy lat planetarnych

temu?

Skrzynka… Dan wciąż powracał do tego źródła. A siad zrodziła się następna myśl. —

Inna skrzynka?

— Nie tylko inna skrzynka Rip skinął głową ale z całą pewnością przekazywanie

różnych form życia. Nie ma drugiego takiego zwierzęcia na żadnym ze światów. Tak wiec

ktoś musiał sprowadzić współczesnego mrówkoroda, poddać go procesowi uwstecznienia i

stworzył to „coś”. Dokładnie, w taki sam sposób, w jaki narodziły się nasze smoki.

— Smoki! Dan przypomniał sobie zaginiony towar. — Czy ten potwor je zjadł?

— Nie… mały… uwolnił je… — padły słowa wypowiedziane wysokim głosem z

delikatną, metaliczną nutą. Dan przyjrzał się uważnie swoim dwóm towarzyszom. Żaden z

nich tego nie mówił. Obaj natomiast wpatrywali się w punkt za nimi, tak jakby nie mogli

uwierzyć w to, co widzą. Odwrócił głowę.

Brach ponownie przycupnął na półce, skąd przysłuchiwał się drżącym tonom

wypowiedzi Dana, wydobywającym się z metalowej płytki urządzenia tłumaczącego.

Dodatkowo zwierzę trzymało coś w przednich łapach, przyciskając to sobie do gardła. Dan

rozpoznał przetwarzacz dźwięków.

— Mały je uwolnił. Samiec z całą pewnością przemawiał do nich, a jego słowa miały

sens. — Jest ciekawski, a pomyślał, że to nie jest w porządku… tamte stwory w naszym

domu. Kiedy otworzył klatkę, został zraniony. Zawołał… podbiegliśmy po niego. Wtedy

background image

przybyło to wielkie „coś”, ale smoki już uciekły w las. Tak to było.

Do licha. — Wykrzyknął Ali. On mówi!

— Przy pomocy tłumacza! — Dan był tak samo wstrząśnięty. Pamiętał, że zostawił

drugi mikrofon gardłowy na boku. Widocznie brach poszedł po niego, gdy odkrył, że to

właśnie mikrofon przyłożony do gardła Dana sprawia, iż dźwięki wydawane przez człowieka

stają się zrozumiałe. I też postanowił go użyć. Ale jak musiał być inteligentny, żeby to

wykonać! Być może tak naprawdę brachy nigdy nie były bezmyślnymi zwierzętami, na jakie

wyglądały i skrzynka promieniotwórcza nie musiała aż tak bardzo oddziaływać, jak zdawało

się Ziemianom?

— Ty mówiłeś. Brach wskazał na mikrofon, który trzymał przyciśnięty do swojego

gardła i na tarczę. — Ja słyszałem. Ja mówię, ty słyszysz. To jest prawda. Ale te smoki w

klatce nie zostały zjedzone przez to duże. One także nie były małe… nie mieściły się w

swoim mieszkaniu. Pchały się na ściany, drapały drzwi pazurami… Mały pomyślał, że jest im

ciasno, otworzył klatkę, aby im pomóc. One lecą…

— Lecą? — powtórzył Dan. To prawda, że stworzenia miały trzepoczące fałdy skórne,

które w odległej przyszłości mogły stać się skrzydłami lafsmerów. Ale żeby potrafiły latać…!

— Musimy je złapać, bo jeśli latają po lasach… — zaczął w chwili, gdy brach dodał:

— One nie latają dobrze, wiele razy spadają na ziemię… hop… hop… — Wolną łapą

wykonał gest, przedstawiający wznoszenie się i opadanie.

— Mogą zatem być wszędzie — powiedział Rip. Brach popatrzył na niego pytająco i

Dan zdał sobie sprawę, że rozumie on tylko wówczas, kiedy się do niego mówi poprzez

tłumacza.

— Mogły udać się w dowolnym kierunku — powtórzył słowa Ripa.

— Szukają wody… potrzebują wody… — odparł brach. — Woda tam… — Wskazał

teraz na południe, tak jakby widział staw, jezioro, czy strumień poprzez solidne ściany łodzi

ratunkowej.

— Ale jezioro leży w tamtym kierunku. — Rip skinął głową na północny zachód.

— W tamtym kierunku… jezioro — przetłumaczył Dan.

— Nie, nie udają się tu… ale tam! — I brach ponownie wyciągnął łapę ku południowi.

— Widzisz je? zapytał Ali. A potem uświadomił sobie, że tylko Dan może przekazać

pytanie i dodał:

Zapytaj go, skąd jest tego taki pewien. Ale Dan już zaczął. Zauważył na długopyskiej

twarzy tej obcej istoty wyraz zdziwienia. Potem brach dotknął łapą tej części swojej głowy,

która u człowieka byłaby czołem i odpowiedział:

background image

— Smoki ogromnie pragną wody, więc my mamy… mamy pragnienie…

— Telepatia! — Rip prawie krzyknął. Ale Dan nie był tego pewien:

— Czujesz, co myśli inne stworzenie? — — Miał nadzieję, że wyraził się jasno.

Nie, co myśli. Najwyżej co myśli inny brach… i to tylko niekiedy. My zaledwie

czujemy to samo, co inne stworzenia. Ono czuje mocno, wiemy o tym.

— Swego rodzaju przekaz uczuć — podsumował Ali.

— Mały czuł, że smoki chcą wyjść, więc pozwolił im na to mówił dalej brach. —

Potem smok zranił małego. To źle…

— Jest zimno — powiedział Rip. — Jeśli wędrują w poszukiwaniu wody na południe,

chłód je wykończy.

Zatem musimy je znaleźć — odpowiedział Dan.

— Ktoś powinien pozostać, by czekać na wiadomości z Królowej — zauważył Ali.

— Pilot — powiedział szybko Dan, zanim Rip zdążył zaprotestować. — Weźmiemy

ze sobą mikrofony.

Gdyby zaszła potrzeba, będziesz mógł wezwać nas z powrotem.

Spodziewał się protestu ze strony Shannona, ale tamten już otwierał szafki

magazynowe z zapasami i wyciągał paczki. Tym, który przemówił, był brach:

— Pójdę z wami. Mogę czuć smoki… powiem gdzie…

— Jest zbyt zimno — odpowiedział szybko Dan. Być może, że stracili już część

towaru, ale brachy są dużo ważniejsze od rozwijających się zarodków i nie zamierza

ryzykować ich straty.

— Może… — Rip trzymał jedną z zapasowych toreb. —Włóżcie tu małe urządzenie

ogrzewcze, nastawcie na minimalną moc i zapakujcie naszego przyjaciela razem z tym. —

Skinął głową w kierunku wyściółki, którą usunęli z klatki. — Powinno mu być ciepło. To, co

mówi brach, ma sens. Jeśli potrafi być waszym przewodnikiem w poszukiwaniu smoków,

oszczędzicie wiele czasu i energii.

Dan wziął torbę od Ripa. Przeznaczona do przenoszenia zaopatrzenia na planetach

posiadających szkodliwy klimat, była wodoszczelna i częściowo przystosowana do

utrzymywania ciśnienia powietrza zbliżonego do ziemskiego. Jeszcze jedno doskonałe

urządzenie ratownicze z wyposażenia łodzi ratunkowej, wystarczająco przestronne, żeby

pomieścić bracha, nawet z tymi ocieplającymi dodatkami, które wymienił Rip. Jeśli prawdą

jest to, o czym mówi brach: że poprzez odczuwanie potrafi pozostawać w kontakcie z

odmieńcami lafsmerów, wówczas jego towarzystwo uchroni ich przed stratą czasu. A Dan

coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że im szybciej opuszczą ten teren, tym lepiej.

background image

Wyćwiczone ręce Alego przygotowały posłanie dla niezwykłego pomocnika. Małe

urządzenie ogrzewcze powędrowało na spód torby. Wokół niego oraz wzdłuż boków torby

Ali owinął wyściółkę, pozostawiając w środku miejsce dla bracha. Pasy po bokach torby,

służące do wkładania na ramiona, wydłużył tak, żeby pasowały na Dana. Sam Ali niósł

pojemnik z zaopatrzeniem. Każdy z nich zabrał osobisty mikrofon, który przypiął do kaptura

kurtki. Dan dodatkowo przymocował sobie blisko policzka automatycznego tłumacza.

Brach udał się do swojej rodziny w hamaku i ze stłumionego mruczenia, jakie stamtąd

dochodziło, Dan domyślił się, że wyjaśnia swoją zbliżającą się nieobecność. Dan nie znał

treści rozmowy, ponieważ samiec zostawił tłumacza, aby mogli przywiązać go do torby.

Wyruszyli o poranku. Drzwi klatki zastali otwarte na oścież, a mrówkoród, jeśli to

„coś” rzeczywiście było jego odmianą, uciekł. Głęboko wyżłobione w gruncie ślady wiodły

na wschód i świadczyły o tym, że potwór raczej czołgał się, aniżeli szedł.

— Udał się w kierunku nory — zauważył Ali. Sądzę, że spędzenie nocy na zewnątrz

w tym zimnie nie wyszło mu na zdrowie. Dobre chociaż to, że słychać, gdy nadchodzi.

— Jeżeli to jest mrówkoród przywrócony do swojej wcześniejszej formy… — Dan

nadal miał trudności z zaakceptowaniem tej myśli.

— Zatem kto go tutaj sprowadził i dlaczego? — Ali dokończył pytanie za niego. —

Jest się nad czym zastanawiać. Możemy, jak sądzę, założyć, iż nasza skrzynka nie była

pierwszą tego typu. A także, że jej konstruktorzy bardzo spieszyli się przy załadunku.

Wygląda na to, że zmuszeni są do szybkiego działania. Porozumienie Międzyplanetarne nie

miało nigdy żadnych kłopotów na tej trasie pocztowej. Oznacza to, że jeśli tą drogą

przywędrowała kiedyś inna skrzynka, to albo lepiej ją ukryto, albo nie było na pokładzie

żywego towaru, który uległby zniszczeniu. Lecz w to nie chce mi się wierzyć. Osadnicy

regularnie sprowadzają ładunki zarodków, nie tylko lafsmerów, ale i innych zwierząt.

— — Mogą się nie posługiwać oficjalnymi środkami transportu… kimkolwiek są —

zwrócił uwagę Dan.

— To prawda. Na Trewsworld jest tylko jeden główny port i nie posiada systemu

radarowego obejmującego całą planetę. Nie ma takiej potrzeby. Nie istnieje tu nic, co

przyciągnęłoby kłusowników, bandytów czy przemytników… a może jednak coś jest?

— Narkotyki — strzelił Dan, podając pierwszą i najprostszą odpowiedź. Niektóre

rośliny służące do produkcji środków odurzających można było uprawiać na suchym gruncie,

a mały, lekki ładunek był wart bardzo wiele i przynosił zysk hodowcom i dostawcom.

— Ale po co skrzynka? Chyba, że w jakiś sposób używa się jej do wymuszania

wzrostu roślin. Narkotyki, to może być prawdopodobna odpowiedź. Jeśli lak, to możemy

background image

stanąć oko w oko z bandytami lubiącymi posługiwać się miotaczami. Ale po co sprowadzać

mrówkoroda i przekształcać go w potwora? I dlaczego jakiś facet przyszedł na pokład w

masce twojej twarzy? Wygląda to bardziej na plan przygotowany specjalnie w związku z

Królową. Mógłbym leż przedstawić całą masę innych dowodów…

— Woda przed nami… wysoki pisk bracha zadźwięczał w uchu Dana.

— Czy wyczuwasz obecność smoków? — Dan zajął się najpilniejszą w tej chwili

sprawą.

— Woda… teraz żadnego smoka. Ale smok potrzebował wody.

— Jeżeli on ich nie czuje skomentował Ali, gdy Dan przekazał mu tę informację — to

znaczy, że mogą już nie żyć.

Dan zgodził się z tą opinią. Przepychali się właśnie między drzewami, a ich stopy

tonęły w gnijącej masie opadłych liści. Zarośla, zbite dotąd ciasno, zniknęły i droga zaczęła

opadać.

Odwróciwszy się. Dan widział wyraźne ślady ich dotychczasowego marszu. Aby

wrócić do łodzi ratunkowej, nie będą musieli korzystać z radarów, ale po prostu pójdą po

własnych śladach.

Wodę, o której mówił brach, zobaczyli tak nagle, że omal nie popadli w tarapaty.

Grunt kończył się niespodziewanie. Stali na skraju przepaści o stromych ścianach. W dole wił

się potok.

— Odpływ z jeziora — powiedział Ali patrząc z ukosa w kierunku, z którego brał

początek.

Potok był skuty lodem, ale w samym środku powstał i wąski kanał, którym przepływał

bystry nurt z północnego wschodu na południowy zachód. Nie było widać żadnego smoka.

— Czy teraz je czujesz? — zapytał Dan bracha.

— Nie tutaj. Dalej… poza…

— Którędy? Dan próbował uzyskać jakieś dokładniejsze wskazówki.

— Ponad wodą…

Jeśli przekroczyły tę rzekę, to rzeczywiście musiały wznieść się na skrzydłach. Nie

było innego sposobu przedostania się na drugą stronę. Dan nie potrafił zrozumieć, jakim

cudem udało im się przeżyć w tym zimnie. Chyba, że są dużo mniej wrażliwe na lodowaty

klimat, aniżeli przypuszczał. On i Ali musieli teraz poszukać jakiegoś miejsca, w którym

można by zejść w dół przepaści i przerzucić mostek przez strumień. W zasięgu wzroku nie

było jednak żadnego takiego miejsca.

Rozdzielili się więc w celu sprawniejszego przeprowadzenia poszukiwań. Ali poszedł

background image

na północny wschód, w kierunku jeziora, a Dan na południowy zachód. Ale rzeka była wciąż

szeroka. W końcu jednak Dan doszedł do miejsca, w którym dojrzał wyrwę w ścianie.

Urządzenie, które ją wyryło, znajdowało się na powierzchni rzeki, obrócone dookoła własnej

osi i złapane w potrzask grubego lodu. Woda uderzała w jego ściany, pokrywając kolejnymi

warstwami lodu.

Pełzacz — pojazd przystosowany do poruszania się po nierównym terenie! W kabinie

nie było widać nikogo. Dan nie spodziewał się znaleźć kierowcy, ponieważ wszystko

wskazywało, że maszyna tkwi tu od dłuższego czasu. A jednak ześliznął się w dół po

rozkruszonej ścianie skalnej, żeby przeszukać maszynę.

Był przekonany, że przy braku specjalnych urządzeń, jakich używa się w porcie, nie

ma szansy uwolnienia pojazdu z potrzasku. Gdyby poziom rzeki podniósł się nieco, być może

woda poniosłaby go dalej. Wątpił, że pełzacz może im się do czegoś przydać.

Nie była to maszyna rolnicza, do której przymocowuje się różne przyrządy,

ułatwiające pracę w polu. Pojazd był za to wyposażony w mały świder — obecnie odłamany i

skrzywiony oraz czerpak, z którego pozostały tylko powyginane szczątki. Mógł spełniać rolę

maszyny górniczej, i prowadzić poszukiwania na niewielką skalę. Z nadzieją, że znajdzie

jakieś ślady najbliższego obozu czy osady, Dan ostrożnie przemierzał drogę po nierównym

lodzie.

Kiedy dotarł do pełzacza, otworzył drzwi kabiny i, pożałował, że to zrobił. Wewnątrz

znajdowały się dwa martwe ciała, oba spalone miotaczem. Pasek blaszki identyfikacyjnej

zwisał z przodu sterów i Dan energicznie go oderwał. Kiedy… jeśli… powrócą do portu,

może jakoś przydać się do wyjaśnienia tej śmierci… tego morderstwa.

Zamknął drzwi, zabezpieczając je kawałkiem lodu. Ale zanim odszedł, otworzył

komorę towarową. Racje żywnościowe mogą im się przydać, choć Dan nie był teraz w stanie

zabrać ich ze sobą. Najbardziej jednak zależało mu na tym, żeby zobaczyć, co leży w skrzyni

transportowej. Ludzi zabito. A czy ograbiono także?

Jego podejrzenia okazały się słuszne. Pieczęć na komorze transportowej została

nadpalona, a drzwi na wpół stopione. Skrzynia była pusta, z wyjątkiem małego kawałka

skały, leżącego na krawędzi rozbitych drzwi.

Był on wystarczająco mały, żeby zabrać go wraz z identyfikatorem. A jeżeli miał taką

wartość, że trzymano go w zamkniętym pojemniku, należy sprawdzić, jakie jest jego

znaczenie.

Dan nie potrafił określić, od jak dawna pełzacz tkwi w tym miejscu. Ale wnioskując z

ilości otaczającego go wokół lodu, upłynęło już trochę czasu. Kiedy wspiął się na szczyt

background image

przepaści, szedł kawałek po śladach zostawionych przez maszynę, biegnących równolegle do

brzegu urwiska. Mogło to oznaczać, że zejście w dół nie było próbą ucieczki, ale że maszyna

była prowadzona automatycznie i już tutaj wiozła martwą załogę. Czy to jest ta sama

maszyna, która pozostawiła ślady na równinie? Było to prawdopodobne, tyle tylko, że Dan

musiał teraz przerwać swą wędrówkę.

— Wzywam Thorsona! Wzywam Kamila! — Sygnał z nadajnika zabrzmiał tak ostro,

że Dan aż drgnął. Wracajcie do łodzi ratunkowej, wracajcie do łodzi ratunkowej…

natychmiast!

Taki alarm — to niepodobne do Ripa. Chyba, że stało się coś naprawdę bardzo

groźnego! Mrówkoród? A może — myślał Dan zawracając z drogi i patrząc w dół na pełzacz,

kiedy mijał go, biegnąc w kierunku łodzi — mają także dwunogich wrogów? Czy ci, którzy

zamordowali załogę pojazdu, zainteresowali się teraz statkiem kosmicznym? Czy Rip znalazł

się w takim położeniu, że nie mógł łagodniej przekazać im ostrzeżenia?

Brach nie wydał żadnego dźwięku. Jeżeli wyczuwał czekające ich kłopoty — tak, jak

potrafił wyczuwać działania smoków nie mówił tego. Nagle przez głowę Dana przebiegła

inna myśl, niemal tak samo wstrząsająca, jak nagłe wezwanie ze statku. Wydawała się

nieprawdopodobna. Kiedy odnaleźli brachy osaczone przez, rnrówkoroda, znajdowały się one

wewnątrz pola siłowego, które utrudniło potworowi atak. Ale i smoki wydostały się przez nie.

Pole było słabe, to prawda, lecz Ali wypróbował je i działało. Zatem, w jaki sposób

stworzenia obu gatunków zdołały się przez nie przebić? Kiedy mały Dan mówił do tłumacza

odnalazł klatkę, wokół niej była ochrona. A jednak pokonał ją i otworzył smokom drzwi… —

Czy wyrażał się na tyle jasno, że brach zrozumiał? I co rzeczywiście wydarzyło się z polem.

Czy stworzenia wyłączyły je, a potem włączyły ponownie? Gdyby zrozumiały zasadę jego

działania, mogłyby je wyłączyć. Ale przecież nie mogły go ponownie włączyć od wewnątrz.

Brach odpowiadał niepewnie, tak jakby sam miał trudności z wyjaśnieniem procesu,

który wydawał mu się zjawiskiem naturalnym. Albo leż nie dysponował odpowiednim

słownictwem, aby wyrażać się zrozumiale:

— My myślimy… jeśli rzecz nie jest żywa, możemy myśleć, co chcemy i ona to

robi…

Dan potrząsnął głową. Jeśli jego towarzysz dobrze przekazał umiejętności brachów, to

znaczy, że posiadają one pewną kontrolę nad światem nieożywionym. Niesamowite! Był

jednak na to dowód. Brachy przeszły przez pole obronne.

Ale smoki też. A przecież jest niemożliwe, żeby i smoki posiadały te zdolność.

— A smoki… w jaki sposób one przedostały się przez osłonę?

background image

— Mały… kiedy one go zraniły… otworzył im. Pragnęły wyjść, więc skorzystały z

tego — padła natychmiast logiczna odpowiedź bracha.

No dobrze, to wszystko pasuje. Pod jednym warunkiem: że uwierzy się w

umiejętności brachów, polegające na otwieraniu drzwi siłą woli poprzez pole energetyczne.

Pojawiało się coraz więcej niezrozumiałych kwestii związanych z tymi niesamowitymi

zwierzętami — nie, one nie były zwierzętami tylko ludźmi, gdyż należało przyznać im to

określenie, niezależnie od tego, jak traktowano je na Xecho.

Dan zobaczył biegnącego z tyłu Alego. Zwolnił i zatrzymał się, czekając, aż tamten

dołączy do niego.

— Posłuchaj — Dan odłożył na później pytania dotyczące brachów i pospiesznie

przedstawił Kamilowi historie porzuconego pełzacza, jego załogi oraz ładunku.

— Sądzisz więc, że Rip może mieć gości? — Ali natychmiast zrozumiał. W porządku,

wejdziemy tam wolno i ostrożnie.

Podczas rozmowy zasłaniali kciukami w rękawicach mikrofony, lak że nic z tego, co

mówili, nie było słyszalne dla przypadkowego odbiorcy. Dan zasłonił się kapturem,

chroniącym przed mroźnym powietrzem. Chociaż świeciło słońce, dawało niewiele ciepła tu,

na otwartej przestrzeni. A gdy ponownie weszli w cień lasu, nawet to wrażenie jasności i

ciepła przepadło.

Ostrożnie podeszli do łodzi ratunkowej. Odetchnęli nieco, gdy spostrzegli, że trochę

poniżej, na otwartej przestrzeni, stoi planetolot zwiadowczy z Królowej. Dan poczuł ulgę. A

więc Jellico przysłał po nich… być może zakończą się ich tarapaty. Uspokojeni, podbiegli do

włazu.

Wewnątrz czekał na nich Rip oraz Craig Tau, ale trzecim facetem nie był — jak

spodziewał się Dan kapitan. Nie był to także nikt inny z załogi Królowej. A pozbawiona

wyrazu twarz Ripa i chłodna postawa Tau ostrzegały, że kłopoty się jeszcze nie skończyły.

Nieznajomy był niewątpliwie Ziemianinem, jednak nieco niższym od członków

załogi, szerokim w ramionach, długorękim. Cechy te podkreślało futro, stanowiące

wierzchnią część jego ubrania. Pod spodem miał zielony mundur, który na wysokości piersi

miał naszytą rozetkę, składającą się z dwóch srebrnych liści, wychodzących z pojedynczej

łodyżki.

Strażnik Meshler, Dan Thorson, obecny szef ładowni, Ali Kamil, asystent inżyniera —

lekarz Tau dokonał prezentacji i dodał wyjaśnienie dla towarzyszy z załogi — strażnik

Meshler jest teraz odpowiedzialny za ten okręg.

Dan drgnął. Być może mylił się w ocenie ich obecnej sytuacji. Ale jedna z zasad

background image

postępowania w przypadku bezpośredniego spotkania z wrogiem, znana większości wolnych

kupców, głosiła, że należy wytrącić przeciwnika z równowagi, by ten się ujawnił. I należy

zrobić to w jak najbardziej nieoczekiwany sposób.

Jeśli pan reprezentuje prawo, mam do zgłoszenia morderstwo, a raczej dwu

morderstwa.

Wyjął pasek identyfikacyjny, pochodzący z pełzacza oraz okruch kamienia, który

znalazł zaczepiony na brzegu opróżnionej skrzyni.

— Nad rzeką znajduje się uwięziony przez lód pełzacz. Sądzę, że tkwi tam od

dłuższego czasu, ale wiem tak mało na temat warunków klimatycznych panujących na waszej

planecie, że trudno odgadnąć, od jak dawna. W kabinie znajduje się dwóch ludzi… spalonych

miotaczem. Aby otworzyć zamykaną skrzynię przewożoną przez nich, ktoś ją nadpalił. To

znalazłem zahaczone o drzwi. — Położył kamień na półce. — A tu jest karta identyfikacyjna,

wyjęta z końcówki w sterach. — Położył pasek metalu obok kawałka skały.

Jeśli miała nastąpić wojna na terytorium wroga, to Dan właśnie ją rozpoczął. Meshler

gapił się na przemian to na niego, to na dwa znaleziska.

— Musimy także złożyć raport — Ali przerwał ciszę — jeśli Shannon nie zrobił tego

jeszcze, o obecności wyjątkowego mrówkoroda.

Meshler w końcu przyszedł do siebie. Teraz jego twarz, początkowo bez wyrazu,

nabrała surowości i zniknęło z niej zaskoczenie.

— Wyglądałoby na to — mówił głosem tak lodowatym, jak powietrze na zewnątrz —

że dokonaliście bardzo wielu dziwnych odkryć… niezmiernie dziwnych odkryć.

Dan pomyślał, że strażnik mówi w taki sposób, jakby uważał większość z tego nie

tylko za nieprawdopodobne, ale wręcz zmyślone. Ale oni posiadali na wszystko

potwierdzenie, dobre, solidne dowody.

background image

R

OZDZIAŁ

8

Lot wbrew woli

— Jak przedstawia się sytuacja, szefie? — Dan zignorował ostatnią uwagę strażnika i

zwrócił się do Tau, zrobiwszy wszystko, co leżało w jego mocy, żeby wytrącić przeciwnika z

równowagi. Chciał po prostu wiedzieć, co ich czeka.

Odpowiedzi udzielił mu sam Meshler:

Jesteście aresztowani! — powiedział wyniośle, lak jakby tymi słowami mógł ich

pokonać, a przynajmniej uzyskać przewagę nad nimi czterema. Mam dostarczyć was do portu

Trewsworld, gdzie zostaniecie oddani w ręce Patrolu…

O co jesteśmy oskarżeni?— Kamil nie ruszył się od włazu. Jedną rękę założył za plecy

i Dan przypuszczał, że nadal trzyma dłoń na klamce. Było jasne, że Ali nie uznaje przewagi

Meshlera.

— Zniszczenie ładunku, wtrącanie się do poczty, morderstwo… Strażnik wyliczał

kolejne punkty oskarżenia, tak jakby był sędzią ogłaszającym wyrok.

Morderstwo? — Ali wyglądał na zaskoczonego. — Kogo zamordowaliśmy?

Nieznaną osobę, która pojawiła się na statku rzekł Tau. Jego wcześniejsza pewność

siebie osłabła. Oparł się o ścianę i położył rękę na krawędzi hamaka, w którym siedziały

brachy. — Widziałeś go martwego skinął głową w kierunku Dana — swego czasu nosił twoją

twarz…

W tym momencie Meshler zmierzył przenikliwym spojrzeniem Dana, który zrzucił

kaptur, żeby ułatwić rozpoznanie. I po raz drugi szef ładowni zobaczył zaskoczenie malujące

się na twarzy strażnika. Tau wydał z siebie dźwięk, przypominający śmiech.

— Jak widzisz, strażniku Meshler, nasza opowieść była prawdziwa. I tak samo, jak

pokazujemy ci człowieka z tymi samymi rysami twarzy co maska, możemy udowodnić

pozostałe zdarzenia. Dysponujemy skrzynką, która spowodowała wszystkie kłopoty,

rozwijającymi się zarodkami lafsmerów, brachami… Pozwólcie, żeby wasi technicy i

naukowcy przebadali te dowody, a przekonacie się, że mówiliśmy prawdę.

Coś zatrzęsło się na ramionach Dana. Dopiero teraz przypomniał sobie o brachu w

torbie. Rozluźnił paski i wypuścił na wolność towarzysza swej wędrówki, który zaraz

dołączył do swojej rodziny na hamaku. Strażnik Meshler obserwował to bez słowa.

Po chwili wydobył z wewnętrznej kieszeni munduru trójwymiarowe zdjęcie.

Trzymając je w ręce, podszedł do hamaka, w którym znajdowali się „ludzie” z Xecho i

background image

spoglądał to na obrazek, to na brachy. — Są pewne różnice rzeki w końcu. — Tak jak

powiedzieliśmy. Słyszałeś je, a raczej ją, jak mówiła odparł Rip. W jego glosie wyczuwało się

zdenerwowanie, pozwalające wnioskować, że czas przed przybyciem Alego i Dana nie

upłynął na przyjemnej rozmowie.

— A gdzie znajduje się la tajemnicza skrzynka? — Strażnik nie patrzył w ich

kierunku, ale nadal przyglądał się brachom. Wyraz jego twarzy wskazywał, że w dalszym

ciągu jest pełen wątpliwości.

— Zakopaliśmy ją opakowaną bardzo dokładnie odpowiedział Dan. — Tyle tylko, że

ona z pewnością nie jest pierwszym tego rodzaju ładunkiem, który tu przysłano.

Teraz całkowicie skupił na sobie uwagę Meshlera. Strażnik utkwił w nim oczy,

przypominające dwa okruchy lodu.

— Macie podstawy, żeby tak uważać? — zapytał. Dan opowiedział mu o

mrówkorodzie. Nie potrafił stwierdzić, czy wywarł jakieś wrażenie na strażniku, ale

przynajmniej nareszcie mężczyzna słuchał go bez żadnych zewnętrznych objawów

niedowierzania.

— Mówisz, że znaleźliście jego norę? I że pozostawał pod wpływem promieniowania

z ogłuszacza, kiedy widzieliście go po raz ostatni?

— Już wcześniej poszliśmy po jego śladach do nory — wtrącił Ali. — Tym razem

wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że po oddaleniu się od klatki poszedł w kierunku swej

nory. Nie tropiliśmy go ponownie.

— Oczywiście, że nie, ponieważ byliście zajęci szukaniem innych potworów, aby

ukryć to, co tu przywieźliście. Meshler nie ustępował. A te potwory… gdzie są teraz?

— Szliśmy za nimi aż do rzeki —kontynuował Ali.— Brach powiedział, iż przeleciały

nad nią, więc szukaliśmy drogi, żeby się przeprawić. A wtedy zostaliśmy przywołani z

powrotem do łodzi.

— Brach mówił? odezwał się Tau. — A skąd to wiedział?

— Twierdzi on, że odbiera uczucia innych istot. Dzięki temu możliwa była ucieczka

smoków. Jedno z dzieci — Dan świadomie położył nacisk na tym słowie — wyczuło ich

gniew spowodowany zamknięciem w klatce i poszło je uwolnić. Smoki zaatakowały

maleństwo, a potem uciekły…

Spodziewał się, że strażnik mu nie uwierzy i zlekceważy jego wypowiedź. Lecz

tamten nie zrobił tego. Słuchał uważnie, raz po raz spozierając na brachy.

— Zatem, oprócz tego mrówkoroda, mamy na wolności kilka innych potworów…

— Mamy też dwóch zamordowanych ludzi wtrącił Dan — którzy byli martwi na

background image

długo przed naszym wylądowaniem na planecie.

— Jeśli są martwi od dawna, jak powiedziałeś —odrzekł strażnik — nie zaszkodzi,

jeśli jeszcze trochę poczekają, aż ktoś się nimi zajmie. To, czym my musimy się najpierw

zająć, są te wasze „smoki”.

Odłożył na bok trójwymiarowe zdjęcie i wydobył mapę. Choć miniaturowa, była tak

wyraźnie oznaczona, że nie było żadnego problemu z jej odczytaniem.

— Jezioro — wskazał Meshler. — Skąd wypływa rzeka?

— Stąd, jak sądzę — pokazał Dan.

— I wasze smoki przekroczyły ją? — Troszeczkę za linią rzeki widniały narysowane

bladozielone znaki. Strażnik postukał w nie końcem palca. — Posiadłość Cartla. Jeżeli wasze

smoki zmierzają w jej kierunku… —Zwinął mapę w rulon. — Będzie lepiej, jeśli

odnajdziemy je, zanim tam dotrą. To… to stworzenie potrafi je tropić? Jesteście tego pewni?

— Mówi, że potrafi. Zaprowadził nas do rzeki — Dan drgnął; nie pozwoli, aby

strażnik zabrał bracha.

Pomimo wszystko, nieważne jak zmieniony, stwór stanowił nadal część ładunku, za

który Dan był odpowiedzialny. Ale Meshlerowi zależało na brachu.

— Jesteście aresztowani!

Rozejrzał się wokół, patrząc kolejno na każdego z nich swym uważnym spojrzeniem,

jak gdyby oczekiwał sprzeciwu.

— Jeżeli będziemy czekać na grupę poszukiwawczą z portu Trewsworld, może być za

późno. Znam swoje obowiązki. Jeśli posiadłość Cartla znalazła się w niebezpieczeństwie,

muszę udzielić pomocy. Ale to wy wypuściliście na wolność te niebezpieczne zwierzęta.

Dlatego także wy macie obowiązek…

— Nie zaprzeczamy temu — odparł Tau. — Zrobiliśmy wszystko, co leżało w naszej

mocy, żeby zabezpieczyć port przed skażeniem.

— Wszystko, co leżało w waszej mocy? Pozwalając, żeby te smoki zaatakowały

posiadłość?

— Nie mogę jednak zrozumieć — powiedział wolno Dan, a jego słowa były

skierowane do Tau jak one wytrzymują tę niską temperaturę. Zostały wypuszczone o świcie.

Spodziewałem się, że znajdziemy je zamarznięte. Gady nie znoszą zimna…

— Lafsmery — poprawił go Meshler — nie są gadami i są dobrze przystosowane do

chłodu. Są przyzwyczajone do trewsworldzkich zim, zanim zostają wyjęte przy wylęgu.

— Ależ mówię ci — powiedział gniewnie Dan — że to nie są wcale lafsmery, ale

najprawdopodobniej ich przodkowie sprzęci miliona lat. Z całą pewnością są gadami.

background image

Wystarczy na nie spojrzeć!

— Nie mamy podstaw twierdzić, czym są, a czym nie są łagodził Tau. — Dopóki nie

będziemy mieli możliwości przeprowadzenia na nich laboratoryjnych badań

specjalistycznych. Odporność na zimno może równie dobrze stanowić tę ich cechę, na którą

promieniowanie nie miało wpływu.

— Nie mamy czasu na tego typu spory! — oświadczył stanowczo Meshler. —

Odnajdziemy smoki, zanim spowodują dalsze kłopoty. Najpierw nadam raport. Wy

pozostańcie tutaj!

Przepchnął się za Alim i wyszedł przez właz, zamykając go z trzaskiem za sobą.

Kamil przemówił do Tau:

— Co naprawdę się dzieje?

— Wszyscy chcielibyśmy poznać trochę więcej faktów — odpowiedział z rezygnacją

Tau. Kiedy wylądowaliśmy, wiedzieli już o naszych kłopotach… od samego początku

byliśmy podejrzani. Potem byliśmy przesłuchiwani w sprawie zgonu na pokładzie… — Ale

jak? zaczął Shannon.

— Co jak? — odparł Tau. — Nic mieliśmy czasu na złożenie raportu.

Odpowiadaliśmy zgodnie z prawdą i pokazaliśmy im ciało. Przekazałem lekarzowi

portowemu wyniki moich badań. Zażądali dokumentów tego nieboszczyka. Kiedy im

powiedzieliśmy, że posługiwał się twoimi papierami i pokazaliśmy im tę maskę, nie

dowierzali nam, albo udawali, że nic wierzą. Powiedzieli, że nie sądzą, aby taka zamiana była

możliwa bez naszej wiedzy. Uznali też, że oszustwo musiałoby wyjść na jaw w trakcie

podróży. Tu prawdopodobnie mieli rację. Wychodząc od tych założeń logicznie przeszli do

kolejnego pytania. Co mianowicie skłoniło tego człowieka do przedarcia się na statek.

— Więc opowiedzieliście im o skrzynce — uzupełnił Ali.

— Musieliśmy, ponieważ ludzie z laboratorium dopytywali się o swoje brachy, a

osadnicy o embriony. Mogliśmy powiedzieć, że jeden towar nie nadszedł, ale w tej sytuacji

nie było sensu twierdzić, że oba. Jellico domagał się skontaktowania z Radą Kupiecką.

Królową skonfiskowano, a załogę aresztowano. Wysłali tego Meshlera, żeby was zabrał, a ja

mam się zająć brachami. Zgodnie z prawem handlowym, przy transporcie żywego ładunku

konieczna jest obecność oficera medycznego.

— Sądzisz, że stoi za tym Inter—Solar? — dopytywał się Rip.

— Nie wierzę w to. Duża spółka nie zrealizowałaby tak skomplikowanego planu, żeby

ściągnąć kłopoty na jakiś wolny frachtowiec. I w dodatku wcale nie konkurowaliśmy z nimi

w sprawie podpisania tego kontraktu pocztowego. Przez lata stanowił on własność

background image

Porozumienia Międzyplanetarnego. Nie. Sądzę, że byliśmy po prostu pod ręką i ktoś nas

wykorzystał. Być może to samo przytrafiłoby się statkowi Porozumienia, gdyby nadal

kursował na tej trasie pocztowej.

— Craig — Dan nie słuchał uważnie, jego myśli zwróciły się w innym kierunku —

ten martwy człowiek… czy to możliwe, że jego śmierć była zaplanowana? Może był

przeznaczony na straty i dlatego nie troszczyli się, czy przeżyje tę podróż?

— Może być. Tylko dlaczego…?

— Dlaczego, dlaczego i dlaczego? Rip potrząsnął rękami, zdenerwowany ilością

pytań, na które nie było odpowiedzi.

Ali podniósł kamień, przyniesiony przez Dana z rozbitego pełzacza. Obracał go w

palcach, przyglądając mu się uważnie.

— Trewsworld jest całkowicie planetą rolniczą, prawda?

— Tak się ją określa.

— Co z tymi poszukiwaczami z pojazdu, których zamknięty ładunek skradziono?

Gdzie dokładnie znalazłeś ten kamień? Ali nagle rzucił pytanie pod adresem Dana.

— Był zahaczony pod stopionymi drzwiami. Sądzę, że ktoś wymiótł zawartość

skrzyni w wielkim pośpiechu i przeoczył ten kawałek skały.

— Według mnie — Rip ponad ramieniem Alego spojrzał na kamień — wygląda na

zwykły kamień.

— Och, ale ty się na tym nie znasz. Tak jak nikt z nas. — Ali ważył skałę w ręku. —

Mam wrażenie, że to jest klucz do wyjaśnienia tego wszystkiego, ale za mało wiemy, żeby

ocenić jego znaczenie.

Nadal trzymał skałę, gdy zgrzytnął otwierany właz i Meshler znów znalazł się w

środku.

— Ty — wskazał na Shannona zostajesz tutaj. Przyślą z portu statek straży, który cię

zabierze. I ciebie także. — Tym razem wycelował palcem w Alego. Ale ty i ty, i to… to

stworzenie, o którym mówicie, że może wytropić wasze smoki… pójdziecie ze mną. Bierzcie

planetolot i łapiemy te stwory. Tylko szybko!

Przez moment wydawało się, że Shannon i Kamil będą protestować. Spojrzeli jednak

na Tau. Chociaż w wyrazie twarzy lekarza nie zaszła żadna zmiana, Dan był przekonany, iż

otrzymali rozkaz, aby nie sprzeciwiać się zarządzeniom Meshlera.

Po raz drugi Dan umieścił bracha w torbie. Ten nie sprzeciwiał się, tak jakby podążał

za tokiem ich rozmowy i znał cel tej drugiej wyprawy. Strażnik nie domagał się, żeby Dan

oddał swój ogłuszacz.

background image

— Najpierw wyruszymy do posiadłości Cartla — oznajmił Meshler swoim nie

znoszącym sprzeciwu tonem. Zasiadł za sterami i wskazał Danowi miejsce obok siebie.

Podczas gdy szef ładowni układał torbę z brachem na kolanach, Tau zajął jedno z tylnych

siedzeń.

Trzeba było przyznać, że strażnik okazał się doskonałym pilotem. Sprawiał wrażenie,

jakby co dzień podróżował planetolotem. Bez wysiłku uniósł statek w powietrze, obrócił go

dziobem na południowy wschód i przestawił dźwignię prędkości na maksimum.

Już po kilku sekundach przelecieli nad rzeką. Potem znów pojawiły się gęsto

ulistnione drzewa, przypominające swoją zielenią jakąś wodę. Brach siedział cicho na

kolanach Dana z głową wysuniętą z torby. W kabinie było ciepło, więc nikt z nich nie

naciągnął kaptura. Ponieważ nos bracha wraz z rogiem obracał się nieznacznie tam i z

powrotem, Dan odniósł wrażenie, że stworzenie węszy w poszukiwaniu jakiegoś określonego

zapachu.

Nagle brach wycelował nosem w prawo, bardziej na zachód od ich obecnej linii lotu.

Zapiszczał cienkim głosem i z nadajnika przyczepionego do kaptura Dana rozległy się słowa:

— Smoki, tam…

Meshler, zaszokowany, odwrócił się od sterów. Nos bracha nadal wskazywał

kierunek, jak gdyby stworzenie odbierało jakiś sygnał.

— Skąd wiesz? — dopytywał się strażnik.

Dan powtórzył jego pytanie.

— Smoki głodne, poszukują mięsa…

Polowanie! No tak, głód odruchem, a u dzikiego stworzenia może być bardzo

gwałtowny. Ale lotem kieruje Meshler. Czy zdecyduje się skorzystać z informacji bracha czy

też będzie upierał się przy utrzymaniu ustalonego kursu? Zanim Dan zaczął namawiać go na

polowanie, strażnik zmienił kierunek lotu. Nos bracha, tak jakby rzeczywiście był

wskaźnikiem połączonym ze sterami, celował teraz dokładnie na wprost.

— Posiadłość — poinformował ich Meshler. Pomiędzy wystającymi z ziemi pniami

rozstawiono słupki tworzące dziwne ogrodzenie. Nie było zestawione w parkan, ale słupki

rozmieszczono w równomiernych odstępach. Najwyraźniej stanowiły one podpory szczebli

czy poręczy. W świetle popołudnia zobaczyli, że na większości z nich siedzą jakieś

stworzenia, które wściekle miotają długimi szyjami, walcząc jednocześnie między sobą.

Lafsmery! — Pozwalacie im biegać swobodnie bez żadnego nadzoru? zdziwił się Dan,

przypominając sobie o mrówkorodzie. A być może na Trewsworld żyją także inne

drapieżniki.

background image

Meshler wydał z siebie głos, który można było uznać za śmiech.

Mają swoje własne środki obronne. Obecnie ludzie nie wchodzą na ich teren nawet z

ogłuszaczem. Chociaż, jeśli wjechać pełzaczem i prowadzić go wolno, lafsmery zachowują

się obojętnie. Ale nie ma zbyt wielu stworzeń, które byłyby dostatecznie duże czy

wytrzymałe, żeby zwyciężyć w walce z grupą lafsmerów.

Kiedy przelatywali wysoko ponad polem bitwy, na którym kłębiły się okrutne stwory,

siedzący na kolanach Dana brach zaskrzeczał, choć nie było to żadne konkretne słowo.

Dalej liczba lafsmerów zmniejszyła się. Na ziemi leżały sponiewierane i martwe ciała.

Ale dwóch mieszkańców grzędy nadal jeszcze dzielnie walczyło. Miotali pozbawionymi piór

głowami, celując dziobami w swoich wrogów.

Były to… W pierwszej chwili Dan nie chciał uwierzyć w to, co widzi. Zarodki w

momencie wylęgu miały wielkość mniej więcej samicy bracha. A te stwory były nieco

większe od pozostałych lafsmerów. Ich szybkie ataki, ciosy, sposób użycia szponów,

uderzenia ogonem, łopoczące skrzydła, na których mogłyby wznieść się tak wysoko, by

nacierać na przeciwników z góry, były typowe dla dojrzałych i zaprawionych w wielu

bitwach dorosłych.

— One… one urosły! — zawołał zdumiony Dan. Wciąż nie mógł uwierzyć, że przez

jeden czy dwa dni mogły ulec takiemu przekształceniu.

— Czy te stworzenia to wasze smoki? I wy oczekujecie, żebym uwierzył, że one są

nowo narodzone? — Meshler nie dowierzał. Podobnie jak Dan. Ale to były te same stwory,

które umieścili w klatce wówczas o wiele mniejsze.

— To są one.

Meshler zawrócił planetolot, ponieważ oddalili się już spory kawałek od pola bitwy.

Maszyna stanęła i Dan pomyślał, że strażnik próbuje odstraszyć smoki od pozostałych

lafsmerów. Trzymał ogłuszacz w pogotowiu. Nie mógł go jednak użyć, zanim się nie

przybliżą. Meshler poszperał ręką w kieszeni swojego munduru i podał Danowi jajokształtny

przedmiot.

— Wepchnij zawleczkę u góry — polecił. Kiedy ponownie przelecimy ponad nimi,

zrzuć to najbliżej, jak tylko zdołasz.

Jeszcze raz oddalili się od walczących stworów. Dan otworzył okno po swojej prawej

stronic, opuścił bracha pomiędzy kolana, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo i wychylił się,

przygotowany do zrzucenia jajokształtnego przedmiotu.

Przy trzecim przelocie Meshler poprowadził planetolot bliżej ziemi. Dan liczył na to,

że potrafi właściwie ocenić odległość. Kciukiem wcisnął guzik znajdujący się na szczycie

background image

pocisku i opuścił go w dół. Strażnik zwiększył prędkość pojazdu. Planetolot wystrzelił łukiem

do przodu z taką szybkością, że Dana wcisnęło w fotel. Po chwili Meshler zaczai zwalniać, a

kiedy statek jeszcze raz zawrócił, osiągnęli prędkość, przy której może nastąpić lądowanie.

Wyglądało na to, że opuszczenie się na ziemię w tym miejscu, pomiędzy palikami, na

nierównym terenie, będzie trudnym manewrem. Ponownie skierowali się ku zniszczonej

grzędzie. Teraz jednak wokół roztrzaskanych słupów unosiła się zielonkawa mgła.

Rozwiewała się cienkimi, wznoszącymi się ku górze wstęgami, by zniknąć znacznie powyżej

wysokości ich lotu.

Stworzenia, które kilka chwil wcześniej prowadziły bezlitosną wojnę, teraz zgodnie i

spokojnie leżały na ziemi. Meshler wylądował na jedynej wolnej przestrzeni, w pewnej

odległości od grzędy.

Dan pozostawił bracha w planetolocie i pobiegł wraz z Meshlerem oraz Tau w

kierunku pola bitwy. Jeżeli smoki przybyły tu z zamiarem upolowania czegoś do jedzenia, to

pewnie lafsmery swoim oporem przyczyniły się do własnej zagłady. Lub też. nie było to ze

strony smoków zwykłe, bezsensowne zabijanie, ale obrona przed atakiem stworzeń, które ich

nie doceniły.

Smoki i ostatnie dwa lafsmery leżały tak, jak upadły, lecz nie były martwe. Opary

wywoływały mniej więcej taki sam skutek, jak napromieniowanie ogłuszaczem. Meshler

pochylił się nad nie znanymi mu stworami i przyglądał im się uważnie.

— Mówicie, że to są przodkowie lafsmerów? — w jego głosie pobrzmiewało wahanie.

Samego Dana również trudno byłoby przekonać, gdyby nie widział ich dwa dni temu

wypełzających z pojemników.

— Chyba że nastąpiła pomyłka podczas załadunku — stwierdził Tau. Ale sądzę, że to

możemy wykluczyć. Zostały prześwietlone w porcie na Xecho… co prawda bez jakichś

szczególnych badań… ale eksperci na lotnisku nie pomijają niczego istotnego.

Meshler schylił się i uniósł skrzydło stwora, odsłaniając szkielet, pokryty

pofałdowaną, przypominającą gumę skórą. Gdy je puścił, opadło z powrotem na łuskowate

ciało. Odrażająca skóra rozciągała się i kurczyła z każdym parskającym oddechem gada.

— Jeśli wasza magiczna skrzynka jest w stanie zdziałać coś takiego…

— Nie nasza skrzynka poprawił go Dan. — I nie zapominaj o mrówkorodzie. Nasz

ładunek prawdopodobnie nie jest pierwszym tego rodzaju.

— Raport! — Meshler mówił jak gdyby do siebie. —Teraz… — wyjął zza pasa linę,

zdolną całkowicie unieruchomić każdego więźnia.

Użył jej doskonale. Solidnie spętał kończyny, ogony, skrzydła i okrutnie uzębione

background image

szczęki smoków.

Zawlekli więźniów do planetolotu i załadowali do pomieszczenia towarowego.

Meshler obejrzał dwa z pozostałych przy życiu lafsmerów. Sądził, że te, które walczyły do

końca, ocaleją. Ale pozostałe były martwe. Muszą zawiadomić o tym nieszczęściu właściciela

hodowli.

— Będzie domagał się odszkodowania — skomentował Meshler złośliwie. A jeśli

zechce poprzysiąc wam wszystkim szkodę rolną…

Dan nie miał pojęcia, co to jest szkoda rolna, ale wnosząc z tonu strażnika, oznaczała

ona kolejne kłopoty.

— My tego nie zrobiliśmy — odpowiedział Tau.

— Nie? Nie wyładowaliście przecież waszego towaru w porcie… przynajmniej tej

jego części… tak więc jesteście nadal za niego odpowiedzialni. A ładunek dokonał

zniszczeń…

Czy wystąpiliśmy przeciwko prawu, zastanowił się Dan. Odpowiedzialność za

uszkodzenie towaru to jedno, a odpowiedzialność za szkody wyrządzone przez towar jest

zupełnie czymś innym? Gorączkowo przypominał sobie wszystkie taśmy z przepisami i

regulaminami, które przestudiował podczas lat nauki i służby na Królowej. Czy jakiś

przypadek tego rodzaju trafił kiedyś do sądu? Nie mógł sobie przypomnieć. Być może Van

Ryck wiedziałby coś o tym. Ale on jest daleko stąd, w innym rejonie galaktyki i nie wiadomo,

kiedy powróci.

— Wybrać najkrótszą drogę. Meshler znów zdawał się mówić do samego siebie. Ale

kilka minut później, zamiast skręcić na wschód, gdyż taki był jego początkowy zamiar, dziób

małego statku sam obrócił się na zachód.

Meshler krzyknął i grzmotnął pięścią w jeden ze wskaźników na stole sterowniczym.

Wskazówka na tarczy poruszyła się nieznacznie, ale nie odwróciła się. Meshler zaczął szarpać

drążki sterów i przyciskać kolejne guziki. Pomimo to ich kurs nie uległ zmianie.

O co chodzi? — Dan znał się na sterowaniu planelolotem na tyle, żeby zrozumieć, iż

statek zachowuje się w taki sposób, jakby jego automatyczny pilot został zablokowany na

ustalonym kursie, a strażnik nie był w stanie złamać blokady i sterować ręcznie.

Tau pochylił się do przodu i jego głowa znalazła się tuż obok głowy Dana.

— Patrzcie na ten wskaźnik! Znaleźliśmy się w obszarze przyciągania!

Na jednej z tarcz rzeczywiście można było odczytać, ze lecą bezwładnie w kierunku

silnego promieniowania.

— Nie mogę się z tego wydostać! — Ręce Meshlera osunęły się ze sterów. — Nie da

background image

się ręcznie prowadzić.

— Ale jeśli nikt nie określił tego kursu… i nie… Dan gapił się na tarczę. Ustawienie,

a nawet trwałe zablokowanie automatycznego pilota jest możliwe. Ale żaden z nich tego nie

zrobił, i chociaż byli zajęci przenoszeniem smoków na pokład, nikt obcy nie mógł podejść nie

zauważony do planetolotu.

— Wiązka przyciągająca — powiedział z namysłem Meshler ale to jest niemożliwe!

W tym kierunku nic ma nic takiego. Spotkać tam można najwyżej kilku wędrujących

myśliwych. Dopiero znacznie dalej na północ znajduje się stacja doświadczalna Trosli. I

nawet jej pracownicy nie dysponują sprzętem, potrzebnym do…

— Za to ktoś inny nim dysponuje powiedział Tau. — I wygląda na to, że wasza dzika

planeta kryje więcej, niż przypuszczacie, strażniku Meshler. Tak czy inaczej, jak dokładnie ją

patrolujecie?

Meshler podniósł głowę. Zaczerwienił się, rozgniewany.

— Dzika jest obecnie połowa obszaru. Opracowano mapy lotnicze naszej planety,

ułatwiające orientację. Ale jeśli chodzi o kontrole, to mamy mało ludzi i pieniędzy na

rozbudowę bazy. Nasza praca polega przede wszystkim na patrolowaniu i ochronie

posiadłości. Nigdy nie było na Trewsworld żadnych kłopotów, zanim…

Jeżeli zamierzacie powiedzieć, że zanim my przybyliśmy — przerwał Dan — to

nieprawda. Nie my stworzyliśmy potwornego mrówkoroda, ani nie zamordowaliśmy tych

dwóch w pełzaczu. I to oczywiście nie my wciągamy w pułapkę nasz własny statek. Jeśli

złapano nas w obszar promieniowania, jakieś urządzenie musi je wysyłać. Tak więc w tej

dziczy kryje się więcej, niż wam wiadomo.

Ale Meshler zdawał się nie słuchać. Włączył mikrofon i trzymając go w ręku, podawał

serie liter, które musiały stanowić jakiś szyfr. Powtórzył je trzykrotnie, za każdym razem

czekając na odpowiedź. Potem, ponieważ żadna nie nadeszła, wzruszył lekko ramionami i

odwiesił mikrofon na haczyk.

Nie działa? — zapytał Tau.

— Na to wygląda — odpowiedział Meshler. A planetolot nadal leciał na zachód, w

nieznane, w zapadającą ciemność.

background image

R

OZDZIAŁ

9

Łowcy ludzi

Mrok gęstniał. Dan się poderwał, żeby włączyć światła planetolotu, ponieważ Meshler

nie kwapił się, by to zrobić. Ale strażnik złapał go za rękę.

— Nie ma potrzeby. Nie chcę, żeby nas zauważyli — wyjaśnił. Dan poczuł się

zakłopotany tym mogącym sprowadzić na nich niebezpieczeństwo odruchem.

— Gdzie jesteśmy? Widzisz jakieś znane ci miejsca? —zapytał Tau.

— Na południowym zachodzie! Zgodnie z naszymi informacjami nie ma tu nic,

oprócz dziczy — odparł Meshler. — Czyż nie powiedziałem tego?

A ta stacja Trosti? — upierał się lekarz. — Czego dotyczą ich badania?

— Przede wszystkim zajmują się przekazywaniem okazów życia naszej planety na

inne światy. I określają zasady przystosowania ich do zmienionych warunków. Ale oni nie są

warci zainteresowania. Odwiedzałem ich w trakcie moich objazdów. Już dawno minęliśmy

ich siedzibę, a poza tym nie mają tam urządzenia zdolnego do emisji takiego promieniowania

jak to, pod którego wpływem się znaleźliśmy.

— Trosti — powtórzył Tau z namysłem. — Trosti…

— Vegan Trosti to nazwisko fundatora. Opłacił budowę i wyposażenie tej stacji

doświadczalnej — uzupełnił Meshler.

Vegan Trosti! Dan przypomniał sobie setki plotek i setki być może prawdziwych

opowieści, które słyszał na jego temat. Był jednym z tych ludzi, których Ziemianie nazywają

„urodzonymi w czepku”. Każdy wynalazek, który poparł, badanie, które sfinansował, stawały

się sukcesem, pomnażając jego skarby. Nikt nigdy nic dowiedział się, jak wielki majątek

zgromadził Trosti. Co pewien czas przeznaczał ogromne sumy na projekty badawcze. Jeśli

któryś z nich okazywał się opłacalny — a zwykle tak się właśnie działo — zysk wędrował na

szczęśliwą planetę, na której go realizowano.

Oczywiście pojawiały się na jego temat i inne opowieści że jego „powodzenie” nie

zawsze wynika z przeprowadzania uczciwych badań, że prowadzone są one na dwóch

poziomach: jednym, który można poddać oficjalnej kontroli, i drugim, ukrytym,

wymierzonym przeciwko społecznościom poszczególnych planet.

Nigdy nie znaleziono najmniejszego dowodu, potwierdzającego prawdziwość tych

pogłosek. A bogactwo Trostiego wywierało duże wrażenie. Jeżeli więc popełnił jakieś błędy

lub podejmował nielegalne działania, władze zdawały się tego nie dostrzegać.

background image

Ale czy Vegan Trosti żył rzeczywiście? Powiadano, że wystrzega się rozgłosu.

Krążyły opowieści, że często brał udział, nie ujawniając się, w przygotowywanych przez

własnych pracowników, wyprawach badawczych. Zanim zniknął, przygotował tak dokładną

kontrolę prawną nad swoim majątkiem, gwarantując w ten sposób wykorzystanie go dla

wiedzy i dobra powszechnego, że na wielu światach traktowano go jak bohatera, prawie

półboga.

Pomimo śledztwa Patrolu nie było wiadomo, w jaki sposób zniknął. Ponoć kilka lat

planetarnych temu wystąpili po prostu jego zastępcy i ogłosili, że prywatny siatek Trostiego

nie wrócił w wyznaczonym czasie, a oni mają wyraźne polecenie, aby w takim przypadku

dokonać podziału majątku. I zrealizowali to, nie ukrywając niczego.

Nikt nigdy nie dowiedział się niczego o młodości Trostiego, równie tajemniczej, jak

jego śmierć. Był jak kometa, która przemknęła przez zamieszkaną część galaktyki, zmieniając

wszystkie światy, do których się zbliżyła.

— Tracimy wysokość — wykrzyknął nagle Meshler.

— Coś jeszcze… — Tau znów pochylił się do przodu, tak że jego głowa i ramiona

znalazły się tuż obok siedzącej przed nim dwójki.

— Czy widzicie to? — Cień jego ręki widoczny w mrocznej kabinie wyciągał się ku

tarczy rozjaśnionej wokół własnym światłem. Wskazówka na tarczy zadrżała i odchyliła się w

prawo. Słychać było brzęczenie, które w odczuciu Dana zdawało się narastać.

— Co…? zaczął Meshler.

— Przed nami jest źródło promieniowania tego samego typu, jak to wysyłane przez

skrzynkę z Królowej. Tyle tylko, że silniejsze. Być może wkrótce uzyskamy odpowiedzi na

pewne pytania.

— Słuchajcie… — Dan nie widział twarzy strażnika. Była tylko plamą odznaczającą

się na tle ciemności, ale w głosie tamtego brzmiał ton, którego nie znali. Mówicie, że pod

wpływem tego promieniowania różne stworzenia cofają się w czasie, przybierając postać

swych form wcześniejszych…

— Wszystko, czym dysponujemy, to dowód w postaci rozwijających się zarodków i

bracha powiedział Tau.

— Ale załóżmy, że wpłynie szkodliwie na nas. Czy to możliwe?

— Nie wiem. Skrzynka została przyniesiona na pokład przez człowieka. Thorson

widział, jak dotykała jej obca kobieta. Oczywiście, mogli posłać swojego wysłannika na

pokład, wiedząc, że umrze. Ale nie sądzę, aby tak było. Potrzebowali Królowej, by przewieźć

tutaj swój towar. A przecież załoga, która uległaby uwstecznieniu tak szybko, jak tamte

background image

zwierzęta, nie mogłaby sterować statkiem. Nie bylibyśmy w stanie wyjść z nadprzestrzeni.

Jeśli jednak tutaj promieniowanie jest silniejsze, nie jestem pewien…

— I mówisz, że to promieniowanie jest tego samego rodzaju?

— Zgodnie z tym, co wskazują przyrządy, tak.

Ale jeśli Tau miał ochotę coś dodać, nigdy nie dowiedzieli się tego, ponieważ

planetolot runął nagle w dół. Meshler krzyknął i zaczął szarpać stery — bez rezultatu. Nie

potrafił wydostać statku spod wpływu siły ciągnącej go w kierunku ziemi.

— Zabezpieczenie przedwypadkowe! Dan raczej wyczuł, aniżeli zobaczył, jak pilot

usiłuje trafić w przycisk alarmowy. Nacisnął taki sani po swojej stronie kabiny. Ile mieli

czasu? Czy wystarczająco dużo? Ziemia stanowiła tylko ciemną masę w oddali i Dan nie miał

pojęcia, jak szybko pędzą na spotkanie z nią.

Na ciele poczuł pianę ochronną, która sięgała mu już do podbródka. Postępując

zgodnie z instrukcją, usadowił się głęboko w fotelu i zamknął oczy, a przykrycie ochronne

szczelnie wypełniało przestrzeń wokół trzech członków załogi i bracha. Dan powinien

wcześniej ostrzec tego ostatniego, ale całkiem zapomniał o stworzeniu, które siedziało tak

cicho. A teraz było już za późno.

Rozluźnij się! Umysł Dana starał się zapanować nad nerwami. Rozluźnij się, pozostaw

wszystko urządzeniom ochronnym! Jeśli będziesz spięty, osłabisz ich działanie

zabezpieczające. Rozluźnij się! W tym momencie skupił na tym całą swoją wolę.

Uderzyli o ziemię. Pomimo piany ochronnej, Dan doznał wstrząsu, od którego stracił

przytomność. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, zanim przyszedł do siebie na tyle, żeby

poszukać po omacku uchwytu na drzwiach kabiny po swej prawej stronie. Musiał pokonać

opór otaczającej go galarety, ale w końcu dosięgną! palcami zasuwy. Ktoś jednak otworzył

drzwi od zewnątrz tak gwałtownym szarpnięciem, że wyrwał mu zasuwę z ręki. Piana

popłynęła w kierunku otworu, unosząc Dana ze sobą. Ten próbował się uwolnić, lecz był

bardzo osłabiony.

Ktoś usuwał tę warstwę ochronną. Duży jej pas opadł z głowy i ramion Dana, który

otworzył oczy prosto w oślepiający blask latarki. Zamrugał nic nie widząc, ani też nie

rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło. Ulegli katastrofie, a potem…

Czyjeś ręce, dość gwałtownie, uwalniały go z ucisku piany. Wydawało się, że komuś

bardzo się spieszy. Kiedy Dan poczuł swobodę ruchów, zdecydowanym szarpnięciem został

postawiony na nogi. Latarka nadal świeciła tak, że nie widział, kto go trzyma, ale z pewnością

było dwoje ludzi. Kiedy już uporali się z galaretą, obrócili go i związali mu ręce za plecami.

Był unieszkodliwiony.

background image

Mężczyźni popchnęli Dana do przodu, a ten uderzył boleśnie o jakąś powierzchnię.

Dzięki temu odzyskał równowagę i rozejrzał się ostrożnie dookoła. Zaczął odzyskiwać wzrok.

Widział niewyraźne cienie dwóch ludzi zajmujących się w tej chwili Tau.

Dan przypuszczał, że napastników było więcej, lecz część z nich przebywała poza

polem światła. Mężczyźni pracowali tak sprawnie, że wydawało się, iż przeprowadzają

wielokrotnie przećwiczoną akcję.

Uwięzili już załogę planetolotu. Ale nie odkryli torby z brachem! Czy nie wiedzieli

nic o obecności zwierzęcia czy też nie zależało im na nim?

Galareta wystawiona na działanie powietrza zaczęła znikać. A więc wkrótce brach

będzie wolny. Może być jednak tak przerażony katastrofą, że… Dan nie wiedział, czego

spodziewać się po brachu… ani co się z nim stanie… Wtem usłyszał łoskot czegoś, co mogło

być tylko zbliżającym się pełzaczem. Miał nadzieję, że jego towarzysz pozostanie nie

zauważony.

Z ciemności, w krąg światła latarki wpłynęła wijąca się lina. Zahaczono ją pośpiesznie

o dziób planetolotu i ten, ciągnięty przez pełzacz, ruszył z jękiem. Danowi nie było dane

zobaczyć, co się dalej działo z ich wrakiem. Czyjaś ręka złapała go za ramię, odciągnęła od

ściany, o którą się opierał i zaczęła popychać wzdłuż niej. Droga była bardzo nierówna. Dan

potykał się i gdyby jego niewidoczny strażnik, a zarazem przewodnik, nie trzymał go w

uścisku, kilka razy upadłby.

W końcu wkroczyli na polanę, na której rozbito obozowisko. W górze, niby dach,

sterczał występ skalny. Na trawie stała przenośna kuchenka i leżało mnóstwo różnych

narzędzi. Z ilości zgromadzonego sprzętu można było się domyślać, że mężczyźni

przebywają tu od dłuższego czasu i są dobrze wyposażeni.

Znajdująca się tam lampa oświetlała obozowisko. Ustawiono ją na najniższej mocy,

jak gdyby jej właściciele oszczędzali paliwo.

W tym słabym świetle Dan zobaczył trzech ludzi, którzy ich tutaj przyprowadzili.

Nosili zwyczajne, jednoczęściowe kombinezony myśliwskie oraz pasy służące do

zawieszania przyrządów i narzędzi — typowe wyposażenie podróżujących, zapuszczających

się w dzikie obszary obcej planety. Wszyscy trzej napastnicy byli Ziemianami. Ale ten, który

wyszedł im na spotkanie, nim nie był.

Należał do rasy nie znanej Danowi. Był tak wysoki, że musiał garbić się i pochylać

głowę pod występem skalnym, stanowiącym dach. W świetle lampy jego skóra wydawała się

żółta (nie brązowożółta, jaką mógłby mieć przedstawiciel jednej ze starożytnych ziemskich

ras orientalnych). Jego oczy i zęby świeciły jasnym blaskiem. Ponadto oczy miał okolone

background image

jakąś błyszczącą substancją.

Jego czaszkę pokrywały rzadkie włosy, pomiędzy którymi przeświecała skóra. Ale

jego sylwetka, pomimo że ręce i nogi wydawały się nazbyt długie, była podobna do

ziemskiej, okryta kombinezonem myśliwskim.

Dan zastanawiał się, czy Tau, ze swoją większą wiedzą z zakresu rozpoznawania

obcych istot, potrafiłby nazwać tę rasę. Z jakiegokolwiek świata pochodził obcy, było

oczywiste, że to właśnie on dowodzi obozem. Nic nie powiedział, ale dał znak ręką i całą

trójkę z planetolotu ustawiono plecami do ściany skalnej, a potem posadzono tak, by nie

widzieli oświetlonego obszaru obozowiska. W tym czasie dowódca przykucnął przy lampie.

W rękach, przypominających pozbawione kości macki, trzymał mikrofon. Ale zamiast

mówić, uderzał w niego czubkami giętkich palców.

Żaden z tych ludzi nie przemówił do więźniów, Meshier także o nic nie pytał. Dan

zerknął na strażnika i zauważył, że mężczyzna przygląda się scenie tak uważnie, jakby chciał

utrwalić w pamięci każdy szczegół.

Nieznajomi nosili ubrania myśliwych. Używali też sprzętu, jaki Dan widywał już na

innych światach u ludzi polujących dla rozrywki. Ale gdyby wykorzystali łowiectwo jako

pretekst i wkroczyli do dziczy na Trewsworld, posiadając odpowiednie zezwolenie,

towarzyszyłby im przewodnik. Nie było go jednak widać. Nie słyszeli również pełzacza,

który ciągnął planetolot. Dan przypuszczał, że ludzi jest więcej i być może mają jakieś

powody ku temu, aby pozostawać poza zasięgiem ich wzroku.

Po nadaniu wiadomości wysoki obcy wyjął długi płaszcz z kapturem. Owinął się nim

dokładnie i ułożył się w drugim końcu obozu, pod występem skalnym. Po , chwili dwóch z

trójki Ziemian podążyło w jego ślady | zapadając w drzemkę. Od chwili, gdy przyprowadzili ‘

swoich więźniów, żaden z nich nawet nie rzucił na nich okiem. Trzeci człowiek pozostał przy

lampie. Na kolanach trzymał linę.

Dan znał się trochę na elektronice, ale w tym obozie nie zobaczył nic, co

przypominałoby skrzynkę Królowej. Ani też nic, co wskazywałoby na to, że silne

promieniowanie, które ściągnęło planetolot w dół, było wysyłane właśnie stąd.

Dan był zmęczony, ale nie na tyle, żeby zasnąć w tak niewygodnej pozycji. Gdy

spojrzał na Tau i Meshlera, stwierdził, że i oni nie śpią. Wartownik przy lampie raz po raz

podnosił się i przechadzał lam i z powrotem. Przy każdym takim obchodzie zerkał na jeńców.

Lecz znacznie więcej czasu poświęcał na wpatrywanie się w mrok.

Przechodził właśnie, kiedy Dan zauważył ruch na drugim końcu obozowiska. Coś

poruszało się tam z wielką ostrożnością. Było to zbyt małe jak na człowieka — nawet gdyby

background image

pełzał. Brach! Dan nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego wierzył, że obcy dotrze za nimi aż tutaj.

Dużo bardziej prawdopodobne było to, że stworzenie ucieknie przed zagrożeniem ze strony

istot, które z taką łatwością pokonały załogę planetolotu.

Wartownik odwrócił się i zasłonił Danowi pole widzenia. Kiedy mężczyzna powrócił

w krąg światła, Dan nie dostrzegł już niczego.

Jednak nadal ukradkiem spozierał w tamtym kierunku, starając się nie odwracać

głowy, aby nie zwrócić uwagi wartownika. Kilka sekund później zobaczył, że coś znów

przemknęło między roślinami. Tym razem wybiegło zza zarośli i skryło się za drugą zasłoną

— kilkoma skrzynkami z zaopatrzeniem. Nie mylił się, ten długi, zakończony rogiem pysk,

bez wątpienia należał do bracha.

Dan nie potrafił odgadnąć, co stworzenie zamierza zrobić (chyba że zwyczajnie

podążał tu za trójką ludzi z planetolotu, gdyż bliskość znanych osób dawała mu poczucie

bezpieczeństwa). Był już świadkiem, jak brach użył ogłuszacza. Ale oni zostali rozbrojeni. I

nawet jeśli została w planetolocie jakaś broń, a brach znalazł ją, nie miałby najmniejszych

szans, gdyby został odkryty. Nie było żadnego sposobu skontaktowania się z tym dziwnym

przyjacielem. A jednak Dan zastanawiał się, jak można go ostrzec…

Wartownik wstał i wyruszył na kolejny obchód. Kiedy odwrócił się plecami, brach

wybiegł na otwartą przestrzeń. Poruszał się tak cicho, jak gdyby był cieniem. Przykucnął tuż

za plecami Tau. Wyciągnął głowę i rogiem spróbował rozciąć krępującą ich linę!

Nie było to łatwe. Była mocna i ustępowała pod naciskiem ostrza noża, ale nie dawała

się rozciąć rogiem.

A jednak Dan widział, jak brach nieznacznie porusza głową — najwyraźniej

rozszarpywał więzy. Tau krzywił się, tak jakby te wysiłki sprawiały mu ból, ale nie poruszył

się.

Potem ramiona Tau rozluźniły się odrobinę i Dan. poczuł zdenerwowanie. W jaki

sposób brach rozerwał sploty liny? Tau był wolny. Na razie nie zrobił jednak nic, aby

skorzystać z tej wolności.

Pochylił się wolno do przodu, odsuwając jak najdalej od ściany. Dan był przekonany,

że brach prześlizguje się za plecami Tau, aby z kolei jemu udzielić pomocy. I miał rację,

ponieważ w chwilę później poczuł ciepło puszystego ciała przylegającego ciasno do niego,

oraz szarpanie i pociąganie za pęta, które brach zaczął przecinać rogiem. Wkrótce również i

on był wolny. Teraz Dan odsunął się nieznacznie, żeby umożliwić stworzeniu dotarcie do

Meshlera.

Wartownik skończył swój obchód i usadowił się z powrotem przy lampie. Nadal

background image

obserwował więźniów, lecz przede wszystkim wpatrywał się w ciemności.

W końcu wstał, podszedł do jednego ze śpiących towarzyszy i obudził go. Co dziwne,

brutalnie potrząśnięty mężczyzna nic nie powiedział, tylko przejął linę i rozpoczął wartę przy

lampie. Kończący służbę owinął się tym samym przykryciem, spod którego nowy wartownik

właśnie się wyłonił. Ich milczenie było bardzo dziwne… być może nie potrafili mówić?

Brach wysunął się zza pleców Meshlera i Dan był pewien, że len również jest wolny.

Ich wybawiciel przemykał się, używając ludzi i cieni jako zasłony. Wreszcie ponownie

przykucnął za stertą skrzynek. Wartownik był akurat w trakcie obchodu. Nagle brach

poruszył się. Dan nie widział dokładnie, co się stało, ale coś potoczyło się z łoskotem w

kierunku lampy, przewróciło ją i światło zgasło.

Dan i jego towarzysze rzucili się naprzód, niewidoczni dla wrogów. Przynajmniej taką

mieli nadzieję. Dan nie próbował wstać, ale czołgał się w stronę otwartej przestrzeni.

Dobiegające go głosy przekonywały, że dwaj pozostali uciekinierzy zastosowali tę samą

technikę.

Oczekiwał, że usłyszy krzyk wartownika, jakiś głos mający na celu przebudzenie

śpiących. Zamiast tego usłyszał tylko szuranie nogami i gwizd wystrzału z pętacza. Ale strzał

go nie dosięgnął.

Gdy znalazł się poza obozowiskiem, wstał. Przypadkiem dotknął jakiegoś innego

wymachującego ramienia i poczuł pod palcami gładką powierzchnię kurtki termicznej. Złapał

tamtego za rękę i razem, najszybciej jak tylko potrafili, pognali w gęste zarośla. Ta roślinność

chroniła ich przed wystrzałami z pętacza. Ale obozowicze z pewnością dysponowali bardziej

niebezpiecznymi rodzajami broni… — Tau?

— Tak doszedł do niego głos z boku.

— Gdzie jest Meshler?

— Nie wiem — wyszeptał lekarz.

Bezszelestne przedzieranie się przez te zarośla było niemożliwe. Trzaski towarzyszące

ich przejściu stanowiły z pewnością wyraźną wskazówkę dla podążającej za nimi pogoni.

Nagle czyjeś ręce chwyciły Dana i zatrzymały w miejscu. Zakołysał się, wymierzając

napastnikowi cios na oślep.

— Cicho! — Bez wątpienia był to głos Meshlera. — Róbcie to cicho… spokojnie!

Szarpnął Dana, a ten pociągnął za sobą lekarza, którego nadal trzymał za rękę. Dan

doszedł do wniosku, że Meshler musi posiadać niezwykłą zdolność poruszania się w

ciemności, ponieważ przestali błądzić wśród zarośli. Nadal jednak wpadali na siebie, gdyż

bez przerwy zmieniali kierunek wędrówki.

background image

Szli dosyć wolno. Dan stale zastanawiał się, dlaczego nie słychać żadnych odgłosów

alarmu w obozie. Wtem ujrzeli światło. Najwyraźniej nie tylko ponownie włączono lampę,

ale ustawiono ją na większą moc. Lecz rośliny zasłaniały już zbiegów.

Podeszwy ich butów zastukały o twardszą powierzeń nie, a zarośla zniknęły. Po obu

stronach pojawiły się jakieś ciemne, jednolite ściany. Dan spojrzał w górę. Zobaczył wąski

pas nieba z kilkoma gwiazdami.

Coś otarło się o jego kolana. Wyrwał ręce z uścisku swoich towarzyszy, schylił się i

dotknął drżącego bracha. Dan odpiął kurtkę i otulił nią zmarzniętą istotę.

— Co to jest? — wyszeptał Meshler.

— Brach… zimno mu. Dan zastanawiał się, jak długo stworzenie znosiło okrutne,

nocne powietrze.

— Czy to… on… wie, gdzie jest planetolot?— szept Meshlera był natarczywy.

Dan zauważył, że brach nadal ma przy sobie tłumacza. Pociągnął za kaptur i zaszeptał

do mikrofonu:

— Ta latająca rzecz… gdzie ona jest?

— W dziurze… w ziemi. — Ku jego zadowoleniu stworzenie odpowiedziało

natychmiast. Dan obawiał się, że brach może być wykończony chłodem.

— Gdzie?

Brach wykręcił się w jego uścisku i Dan poczuł uderzenie w brodę, to znaczy, że

przewodnik wskazuje na lewo.

— Mówi, że na lewo… w dziurze — zrelacjonował strażnikowi Dan. Meshler ruszył

w tym kierunku tak pewnie, jak gdyby widział wyraźnie. Ale kiedy Ziemianie potykali się,

spóźniali, zawrócił.

— Pośpieszcie się!

— Pośpiech nic nam nie da, jeśli połamiemy sobie przy tym kości — odparł rozsądnie

Tau.

— Ale — zaczął Meshler — to jest otwarty teren.

— W ciemnościach — skontrował Tau — to może być cokolwiek.

— Ciemność? Chcesz przez to powiedzieć, że nie widzicie? — w głosie Meshlera

odbijało się szczere zaskoczenie, prawie szok.

— Nie w nocy, nie na tyle dobrze, żeby puścić się szarżą przez coś takiego

odpowiedział Tau.

— Nie wiedziałem. Poczekajcie zatem! — Niewyraźna postać Meshlera obróciła się.

Potem tuż obok Dana pacnął koniec pasa. — Połączcie się razem… ja poprowadzę.

background image

Kiedy tylko Dan złapał pas, a Tau położył rękę na jego ramieniu, strażnik zaczął

stąpać tak pewnie, jakby oświetlał ścieżkę przed sobą latarką.

— Nadal tędy? — zapytał w chwilę później.

— Tędy? — Dan posługując się tłumaczem, powtórzył pytanie brachowi.

— Tak. Wkrótce duża dziura…

Dan przekazał tę informację. I wkrótce rzeczywiście doszli do dużej dziury. Z

poziomu, na którym stali, wyrwa wydawała się ciemnym zagłębieniem wiodącym w

nieznane.

— Widzisz coś? — zapytał.

— Zniszczyli planetolot odparł ponuro Meshler. —Ale będziemy potrzebowali

zapasów… o ile jakieś zostawili.

Nagle pas zwisł miękko i luźno w uścisku Dana i Dan usłyszał odgłosy, które z

pewnością oznaczały, że Meshler opuszcza się do planetolotu.

background image

R

OZDZIAL

10

Pułapka

Nie ma w ogóle czasu, aby dokończyć przeszukiwania wraku, Dan zaprotestowal

cicho. Z pewnością tamci z tyłu wkrótce rozpoczną polowanie, używając lej błyszczącej

lampy. A kto kierował pełzaczem, który przywlókł tutaj planetolot? Ci nieznani członkowie

grupy wroga mogą właśnie brać ich w okrążenie!

Przypomniał sobie, że brach potrafi wytropić kogoś wyczuwając jego uczucia. Z

pewnością emocje, towarzyszące zamykaniu okrążenia przez grupę prowadzącą polowanie,

będą wystarczająco silne, żeby obcy mógł je wyczuć.

— Czy nadchodzą jacyś inni? — zamruczał do mikrofonu tłumacza. Poczuł, że brach

poruszył się w jego uścisku i domyślił się, iż obcy kręci głową, jak gdyby jego długi nos był

odbiornikiem jakiegoś superradaru.

— Z tyłu, nigdzie indziej nie…

Rakieta wybuchnie i płomień spali Meshlera! Muszą się stąd wydostać, a strażnik

zostawił ich w potrzasku i sam poszedł węszyć wokół bezużytecznego wraka. Jest oczywiste

— musi być — że ci, którzy wzięli ich do niewoli, nie pozostawili tam w dole żadnej broni. A

może zostawili? Załóżmy, że próbowali tak zorganizować cały ten bałagan, żeby wyglądało,

jakby statek uległ wypadkowi. Wówczas z pewnością nie splądrowaliby go. Ale we wraku

potrzebne są ciała…

Chłód przebiegł wzdłuż kręgosłupa Dana. Ciała były pod ręką, gotowe do

wykorzystania w chwili, kiedy będą potrzebne do uzupełnienia tego kamuflażu. Być może

przed zamianą żywych jeńców w martwe ciała chcieli zdobyć jakieś informacje. A im dłużej

ich trójka marudzi tutaj czwórka, upomniał sam siebie Dan (ponieważ jak dotąd brach

udowodnił, że jest naprawdę użytecznym, członkiem ich grupy) — tym bardziej staje się

prawdopodobne, że plany wroga zakończą się sukcesem.

— Musimy się stąd wydostać! Dan oznajmił Tau coś, co było oczywiste. Co nam

może dać to grasowanie Meshlera tam w dole? Wkrótce nas dogonią.

Chcesz spróbować tego na własną rękę? — zapytał: lekarz. — Jest oczywiste, że

Meshler dysponuje niezwykłą zdolnością widzenia w nocy. O ile ci bandyci nie podzielają tej

umiejętności, dzięki niemu możemy przebyć szybciej!, trasę, po której oni będą mogli nas

ścigać tylko bardzo powoli.

— Bandyci? — Dan podchwycił to słowo, które za skoczyło go dużo bardziej, niż

background image

powinno w tych okolicznościach. Było przecież jasne, że zetknęli się z nielegalni grupą

działającą w ukryciu. Chociaż bandyci zazwyczaj nie zadają sobie trudu układania

drobiazgowych piano Uderzyć i uciec to zasadniczy wzorzec ich postępowania.

— Czego by tutaj szukali?

— Kto wie? Być może Meshler wie, albo przynajmniej powinien. Posłuchaj!

Zamarli. Dan wyczuwał napięcie lekarza, kiedy stali tak ramię w ramię obok siebie.

Ten dźwięk nie dobiegał z tyłu. Dochodził z dołu. Wspinający się do góry Meshler? Dan miał

gorącą nadzieję, że taka jest prawda.

— Chodźmy — głos Meshlera zabrzmiał tuż pod nogami Dana. Ziemianin ruszył do

tyłu i poczuł, że pas w jego ręku został szarpnięty i naprężył się. A potem, holowany tak jak

uprzednio, z ręką Tau na swoim ramieniu, szedł za strażnikiem. Raz po raz Meshler wydawał

szeptem zwięzłe polecenia, ale nie powiedział, co znalazł we wraku. A jednak na ramieniu

miał przewieszone zawiniątko, co jakiś czas uderzające Dana w rękę, którą trzymał pas.

Posuwali się szybciej, niż Dan oczekiwał, chociaż był tak otumaniony ciemnością, że

nie potrafił powiedzieć, w jakim kierunku obecnie wędrują. Jeśli wyruszyli z powrotem do

łodzi ratunkowej, z pewnością mają przed sobą wiele dni wędrówki. Być może więc to, że

Meshler przeszukał wrak, aby znaleźć jakieś zaopatrzenie, było konieczne.

Stracił poczucie czasu. Raz po raz Meshler przystawał, żeby dać im okazję do złapania

oddechu. Dan i Tau, na zmianę, nieśli bracha wewnątrz swoich kurtek. Kiedy na Dana

przyszła kolej ponownego wzięcia na siebie jego ciężaru, mały obcy nie drżał już, ale

wydawał się ciepły i rozluźniony.

Ziemianin miał więc nadzieję, że nie rozchorował się on wskutek pobytu w nocnym

chłodzie.

Świt zastał ich w miejscu, gdzie wiatr rzeźbił skały nadając im niesamowite kształty.

Masywne, ciężkie bryły kamienia zawierały otwory i szczeliny, niektóre wielkości małych

jaskiń. Miejsce to doskonale nadawało się do tego, żeby się tu ukryć, a nie tylko zatrzymać na

krótki odpoczynek. Najwyraźniej Meshler wybrał je właśnie z tą myślą.

Dan nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, dopóki nie przykucnął

w wybranym przez strażnika miejscu wgłębieniu pomiędzy kilkoma skalami. Wędrowanie w

butach kosmicznych było bardzo meczące. Na żadnym ze światów nie można było znaleźć

bardziej wytrzymałego i mocniejszego obuwia. A jednak ciężar blach magnetycznych

przymocowanych do podeszew wywoływał uczucie, jak gdyby wokół kostek zostały

przylutowane masywne bransoletki z żelaza. ;

— Poluźnij zapięcia. — Mówiąc to, Tau pochylił się do przodu, żeby odpiąć swoje

background image

buty. — Ale nie zdejmuj; ich… nie rób tego, jeśli chcesz szybko włożyć je z powrotem.

Już samo rozluźnienie ciasnych zapięć przynosiło tak wielką ulgę, że Dan westchnął

uszczęśliwiony. Meshler otworzył torbę, którą zabrał z planetolotu. Wyjął jedzenie i podzielił

na cztery części, tak by również brach otrzymał swoją porcję.

Jedzenie było bardzo pożywne. Człowiekowi wystarczała niewielka jego ilość, by

mógł przetrwać. Ale oczywiście nie zaspokajała apetytu i Dan nadal czuł się głodny. —

Idziemy na północ. Jak daleko jest stąd do łodzi ratunkowej albo do tej posiadłości, o której

mówiłeś? — chciał wiedzieć Dan, gdy upewnił się, że nic ma już nic do jedzenia.

— Zbyt daleko… do obu miejsc… żeby dostać się tam pieszo — zabrzmiała

zniechęcająca odpowiedź Meshlera. — Nie zdołamy tam dotrzeć bez odpowiedniego środka

transportu, jedząc tak niewiele i nie posiadając broni…

— Wydawało mi się, że mówiłeś, iż nie ma tu żadnych naprawdę niebezpiecznych

zwierząt — nie ustępował Dan. Nie mógł uwierzyć, że znaleźli się w tak trudnym położeniu.

— Jesteśmy ścigani — przypomniał Tau. — No dobrze, ale skoro nie możemy

skierować się na północ, to co robimy?

— Pełzacz… — Meshler zamknął torbę. — A także to… — Wyciągnął rękę do Tau i

Dan rozpoznał przyrząd, który umożliwił lekarzowi wykrycie promieniowania, kiedy

znajdowali się w planetolocie.

— Czy nadal działa? — zapytał strażnik.

Tau obejrzał go dokładnie, a potem nacisnął wyłącznik. Wskazówka natychmiast

obróciła się, wycelowując dokładnie w kierunku trzymającego urządzenie człowieka.

— Działa. A teraz powiedz, gdzie był ten obóz? Mnie tak się pokręciły kierunki, że

nie odróżniam północy od południa.

— Tam… — Meshler wskazał palcem na lewo z taką pewnością siebie, że musieli mu

uwierzyć.

— Zatem źródło promieniowania nie znajduje się w obozie.

— W zasięgu wzroku nie było żadnego sprzętu, który służyłby temu celowi zauważył

Dan.

— Skrzynka zajmuje mało miejsca. Mogli gdzieś zakopać coś podobnego do niej. Ale

wskazówka pokazuje, że źródło znajduje się w tym kierunku… — Lekarz wykonał gest

ponad swoim ramieniem.

— Nie ma żadnego sposobu, żeby stwierdzić, jak daleko stąd? — zapytał Meshler.

— Nie. Można tylko powiedzieć, że promieniowanie jest tu silniejsze.

— Nie jesteśmy w stanie przebyć tej drogi pieszo, nawet do posiadłości Cartla. —

background image

Strażnik odchylił głowę do tyłu i oparł ją o skałę. A jest to najbardziej wysunięta na południe

osada. — Być może Meshler, ujawniając te informacje, po prostu myślał głośno. — Pełzacz

jest powolną i ciężką maszyną. Normalnie używa się go w pobliżu obozu—bazy, gdzie można

go co rusz kontrolować.

— Tamci poszukiwacze mieli pełzacz — wtrącił Dan.

— Musieli więc także mieć obóz — odparł ciężko Meshler. — A ten pod występem

skalnym — dodał jest tylko tymczasowy. Dlatego…

— Mamy wpaść z powrotem w ich ręce? wybuchnął Dan. Człowieku, czy ty jesteś

kosmicznie pokręcony?

— Jestem wyszkolonym strażnikiem. — Meshler nie okazał zdenerwowania z powodu

wybuchu Dana. — Tamci ludzie, w ubraniach myśliwskich… nie sądzę, że są myśliwymi.

— Nie mamy żadnej broni — przypomniał mu Tau. — A może znalazłeś jakąś w

planetolocie?

— Nie. Jestem przekonany, że uwięziliby nas ponownie, gdybyśmy powrócili w tamto

miejsce. Ci ludzie będą nas szukać, to prawda, ale spodziewają się, że kierujemy się na

północ. Jeżeli pójdziemy na południe i zdobędziemy ten pełzacz — lub inny środek transportu

mamy szansę. Inaczej… — nie dokończył lego zdania.

Zamknął oczy i Dan nagle uświadomił sobie, że ta nocna wyprawa wymagała

podwójnego wysiłku od strażnika, który im przewodził.

— Czy mam objąć pierwszą wartę? — Tau spojrzał w kierunku Dana.

Dan chciał powiedzieć, że nie, ale ogrom zmęczenia, które odczuwał, nie pozwolił mu

zaprzeczyć.

— Dobrze zgodził się Dan i usadowił się wygodniej na kamieniu, mniej więcej w tej

samej pozycji co Meshler, który na wpół już spał.

Kiedy Tau go zbudził, by przejął wartę, blade, zimowe słońce stało już wysoko na

niebie i przygrzewało lekko. Przypadkiem czy celowo, Meshler dobrze wybrał to zagłębienie

na miejsce postoju. Było skierowane na północny zachód — w stronę, z której mogli

nadciągnąć prześladowcy. A jedyna droga, którą można było się do nich dostać, wiodła przez

wąski pas otwartej przestrzeni i wymagała wspinaczki. Ścieżka była wystarczająco stroma,

żeby można zepchnąć po niej w dół kilka dużych głazów. Tyle tylko, że w pobliżu nie było

takich kamieni — Dan przekonał się o tym, kiedy zdrętwiały wyczołgał się z jaskini i

przeciągał się ukryty w jej cieniu. — W powietrzu latały jakieś stworzonka. Wznosiły się i

opadały na rozpostartych skrzydłach, którymi trzepotały raz po raz. Najwyraźniej były

stałymi mieszkańcami tej krainy. Wśród zarośli nic się nie poruszało. Dan żałował, że nie ma

background image

lornetki, która zapewne została w planetolocie.

Meshler był najwyraźniej zdecydowany wykonać swój plan wyruszenia wprost na

terytorium wroga. Dan jednak wahał się. W chwili, gdy pochylił się ku wejściu do ich

schronienia, brach wyczołgał się spomiędzy Meshlera i Tau. Podszedł do Dana i usiadł obok

niego.

— Czy jest ktoś w dole? — powiedział Dan do mikrofonu przyczepionego cło

kaptura.

Brach obracał długą głową, kołysząc nią wolno w prawo i w lewo.

— Nikt nie nadchodzi. Myśliwy tam… — Wskazał na jedną z kręcących się,

uskrzydlonych istot. — Jest głodny, czeka… ale nic na nas.

Dan ufał wyczuciu bracha, ale nic na tyle, żeby porzucić swoje wygodne miejsce i

zrezygnować z obserwowania terenu w dole.

— Niedawno… — kontynuował brach.

— Co niedawno? — ponaglił go Dan.

— Niedawno byli tutaj ludzie.

— Tutaj! — Dan był wstrząśnięty.

— Nie w tym miejscu, niżej… tam… Brach wskazał ponownie, tym razem w dół

zbocza, na lewo.

— Skąd wiesz?

— Smród maszyny. Danowi zdawało się, że brach zmarszczył długi nos z wyrazem

niesmaku. — Nie teraz… ale kiedyś.

— Zostań tu… popilnuj powiedział Dan do bracha. Nie widział śladów żadnej

maszyny. A jeśli przechodził tą drogą pełzacz, zostawiłby jakieś tropy, po których mogliby

podążyć. Lepsze to od podejmowania podróży w nieznane z urządzeniem Tau jako jedynym

przewodnikiem.

Przedzierając się w dół wzniesienia przedsięwziął wszelkie środki ostrożności.

Chociaż Meshler wytknąłby mu z pewnością wszelkie możliwe błędy. Kiedy dotarł do

miejsca, o którym mówił brach, stwierdził, że stwór miał racje. W ziemi były głębokie ślady

pozostawione przez pełzacz. A na skale widniała plama smaru, która z pewnością podrażniła

wrażliwy nos bracha.

Ktoś prowadził maszynę w tym bardzo nierównym terenie. Trop rzeczywiście biegł na

południe. Nie prowadził dokładnie w tym samym kierunku, jaki wskazywał przyrząd Tau,

lecz był z nim na tyle zbieżny, żeby przypuszczać, iż ślad kończy się w tym samym miejscu,

w którym leży źródło promieniowania. Nie chcąc być zauważony przez kogokolwiek, Dan

background image

przeszedł tylko kawałek wzdłuż śladu.

Krótko po jego powrocie na stanowisko u wejścia do ich schronienia przebudził się

Meshler. Wyszedł na zewnątrz i przyłączył się do Dana. Ten opowiedział mu o swoim

odkryciu i strażnik od razu zaczął ostrożnie skradać się w dół. Powrócił bardzo szybko.

— To nic jest stały szlak powiedział sięgając po torbę, żeby wyjąć następną porcję

żywnościową. —Pełzacz przejechał tam tylko raz i miał jakieś kłopoty.

— Sądzisz tak na podstawie rozlanej plamy smaru? — zapytał Dan.

— To też… a poza tym jedno z wgłębień ma postrzępioną krawędź. Bardzo możliwe,

że prowadzono maszynę do naprawy i dlatego wybrano drogę na skróty. — Meshler

sprawiedliwie odmierzył cztery porcje jedzenia.

Zjadł swój przydział i zanim podał tubkę z żywnością Danowi, wycisnął jedną porcję

dla bracha. Szef ładowni zjadł swoją część i zostawił resztę dla Tau, do czasu, gdy ten się

przebudzi.

— Nic więcej nie odkryłeś? — zapytał strażnik.

— Nie. On się z tym zgadza. Dan wskazał na bracha, który długim językiem oblizywał

swój pysk.

— Wyruszymy, kiedy się ściemni. Meshler podniósł głowę, mniej więcej tak, jak robił

to brach, kiedy węszył. — Dzisiejszej nocy będzie jaśniej… spodziewani się pełni księżyca…

To nie ma większego znaczenia, pomyślał Dan. Meshler może sobie twierdzić, że noc

będzie jaśniejsza, lecz nawet jeśli jemu w czymś to pomoże, dla reszty towarzyszy pozostanie

zbyt mroczna, by poruszać się swobodnie.

Dan zasnął ponownie i Tau zbudził go dopiero późnym popołudniem. Jeszcze raz

podzielili się racją żywnościową, a potem Meshler dał sygnał, żeby ruszać, Słońce częściowo

skryło się za góry, a cienie zlewały siei z nadchodzącym zmierzchem.

Czekając na ostrzeżenie ze strony bracha. Dan nie zapinał kurtki, w której niósł

przyjazną istotę. Jednak tracił przez to pewną ilość ciepła. Ruszyli wzdłuż ślad

pozostawionego przez pełzacz. Zanim ściemniło się całkowicie, minęli miejsce, w którym

przeryta ziemia świadczyła o tym, że maszyna ugrzęzła i aby ją uwolnić, trzeba było

odkopywać zbity piach. Ślady stóp były zatarte i nie można było się domyślić, ilu pasażerów

przewoził pojazd.

Urządzenie trzymane przez Tau nadal wskazywało mniej więcej ten sam kierunek.

Jednakże lekarz utrzymywał, że moc promieniowania nie zwiększa się. Około północy

ostrzegł ich głos bracha.

— Stworzenia… — rozległ się jego pisk w mikrofonie umocowanym przy kapturze

background image

Dana. — Niebezpieczeństwo…

— Ludzie? — zapytał szybko Dan.

— Nie. Podobne do smoków…

Dan powtórzył to swoim towarzyszom. W słabym świetle księżyca zobaczył, że

Meshler, który kroczył na czele, uniósł głowę; znów zdawał się węszyć.

— Cholerny smród! — wyrwało się strażnikowi. Dan odwrócił głowę, kaszląc i

zatykając nos. To był naprawdę obrzydliwy zapach! Dużo gorszy od tego, który wydzielały

stworzenia, wylęgające się w pojemnikach na zarodki, a nawet od smrodu mrówkoroda. I był

tak wyraźny, jakby stali tuż przy śmietniku.

— Jest tam pole siłowe. — Tau wyjął przyrząd i zobaczyli, że wskazówka drga.

Wówczas Dan dostrzegł delikatną, błękitną mgiełkę, która rozciągała się dokładnie na wprost

nich. Stanęli przed mroczną, splątaną masą roślinności, ale wcześniej rozciągało się jeszcze

pole siłowe. W skrytości ducha Dan był z tego nawet zadowolony. Gdyby zanurzyli się po

ciemku w tę mgłę… I to niezależnie od tego, czy Meshler potrafi ich prowadzić, czy też nie.

A smród najwyraźniej dochodził właśnie stamtąd.

— Ślady pełzacza skręcają w lewo. — Meshler ruszył wzdłuż nich. Dan z wahaniem

zrobił to samo, a kiedy Tan ruszył na końcu, szef ładowni wyczuł, że lekarz wcale nie jest z

tego bardziej zadowolony niż on sam.

Jak dotąd szli po swego rodzaju szosie, a przynajmniej ubitej drodze utworzonej przez

pełzacze. Albo jedna maszyna przejechała tę trasę wiele razy, albo też jeździło tędy więcej

pojazdów. Poruszali się równolegle do mgiełki, która nikłym i dość niesamowitym blaskiem

oświetlała ich drogę. Blaskiem wystarczającym do…

To nie Dan sapnął. To właśnie Meshler, pomimo całego swojego obycia z dziczą,

jęknął i zatrzymał się tak gwałtownie, jak gdyby pole siłowe wystrzeliło nagle ramię, które go

zatrzymało. A Dan stanął jak wryty.

Mgiełka się poruszyła. Spojrzeli teraz w górę i zobaczyli coś, co nawet w tym bardzo

ograniczonym świetle byłoby w stanie doprowadzić do szaleństwa każdego zdrowego na

umyśle człowieka. Widzieli to coś tylko przez moment. Po chwili obraz zniknął i Dan nie był

w ogóle pewien, czy rzeczywiście cokolwiek widział, Teraz nie dochodził do nich żaden

dźwięk ani ruch. Co z tego, kiedy to coś było tak straszne, że nawet gwiezdny podróżnik

wzdrygał się na myśl o ponownym spotkaniu z tym oko w oko.

— Czy to…? Czy to było tam rzeczywiście, chciał spytać Dan.

Ale Meshler ruszył tak długimi susami, że pozostali towarzysze, ślizgając się i

potykając na porytej kamieniami drodze, musieli biec, aby go dogonić. Wyglądało tak, jakby

background image

tą zawziętą ucieczką strażnik próbował zaprzeczyć temu, co zobaczył. Żaden z nich nic nie

mówił. Także brach siedział cicho.

Mgiełka ściany siłowej skręciła w prawo, ale kamienista droga biegła dalej prosto. Po

jakimś czasie Meshler przystanął, a Dan uderzył w jego wysuniętą na kształt bariery rękę.

Stali na szczycie małego wzniesienia. U ich stóp znajdowała się przepaść, a z jej głębi

dochodził dźwięk płynącej wody. Ale nad potokiem był przerzucony most. Oba jego końce

oznaczono światłami lamp, ustawionymi na najniższej mocy. O ile mogli zobaczyć z tej

wysokości, nie było tam żadnego wartownika. Mógł być jednak ukryty w jakimś

niewidocznym miejscu.

— Są tam ludzie? Dan przemówił do bracha.

— Żadnych ludzi odpowiedział natychmiast brach.

— Musimy zaryzykować postanowił Meshler, kiedy Dan przekazał tę wiadomość. —

Bardzo prawdopodobne, że nie ma innej drogi umożliwiającej przejście na drugą stronę

potoku. Gdyby była, nie zadawano by sobie trudu budowania mostu. Pełzacz zazwyczaj

potrafi przeprawić się przez płytką wodę.

Przez cały czas, gdy pędzili w dół zbocza, przekraczali most i biegli pośpiesznie ku

upragnionej ciemności, Dan czuł się całkowicie bezbronny i wystawiony na ciosy.

— Jesteśmy bardzo blisko źródła promieniowania — powiedział Tau, kiedy gnali po

śladach pełzacza. Ale ono jest bardziej na lewo.

Jak gdyby jego słowa były zaklęciem, ścieżka także skręciła w tym kierunku. Nadal

widzieli mgiełkę, chociaż, ku radości Dana, już nie tak blisko. Droga była teraz wąska ścieżką

pomiędzy mrocznymi ścianami zarośli. Oczyszczono ją niestarannie. Wędrówkę utrudniały

pozostałości korzeni i pomiażdżone oraz połamane pnie młodych drzew. Musieli poruszać się

tu bardzo wolno i ponownie zaufać umiejętnościom Meshlera, widzącego w nocy i

omijającego wszelkie pułapki.

Nie widzieli stąd mgiełki, a Dan wciąż przypominał sobie ten potworny widok sprzed

kilku chwil. Pomyślał, że być może to krótkie spotkanie było w gruncie rzeczy czymś

gorszym nawet od walki.

Ślad ponownie skręcił i zobaczyli przed sobą lampy, jak gdyby były drogowskazami.

Kiedy zwrócili się do bracha, ponownie oświadczył, że nie ma tu żadnych ludzi. Ale Dan

wahał się. Wydawało mu się, że i Tau podziela jego uczucia. Dla nich ta wyprawa w mrok,

bez żadnego wyobrażenia na temat tego, co może ich spotkać, była kompletnym szaleństwem.

Dan powiedział to tak stanowczo, jak tylko potrafił.

— Maszyny — zapiszczał brach — maszyny tak… ludzie nie.

background image

— A widzicie odparł Meshler, kiedy Dan przekazał uwagę swego towarzysza.

Wejdziemy, weźmiemy pełzacz i wyjdziemy… jeżeli ten stworek nadal będzie nas ostrzegał.

— Jeśli mają podgląd na terenie zarośli — powiedział Tau, poruszając urządzeniem

pomiarowym z boku na bok — ukrywa go tamto promieniowanie.

— Jesteśmy zagrożeni upierał się Dan. Uczucie, iż znaleźli się na skraju groźnej

pułapki, nic opuszczało go i nie chciał ustąpić Meshlcrowi.

— Pójdę na zwiady rzekł w końcu strażnik. — Zostańcie tutaj!

Cień Meshlera opadł na kolana i badał rękoma nierówny grunt. Tak sprawdzając drogę

przed sobą, poczołgał się przez otwartą przestrzeń aż do lamp. Nie podniósł się na nogi, ale

wrócił w ten sam sposób i tą samą drogą.

— Żadnego promienia alarmowego. — Skąd możesz mieć pewność?

— Są świeże ślady damara. Przeszedł przez bramę. Jeżeli byłby tam jakiś alarm,

przygotowano by go dla istot chodzących na dwóch nogach. A przynajmniej większych od

damara.

Dan nie wiedział, co to jest damar prawdopodobnie zwierzę. Ale Meshler był pewien

swego. A skoro także brach relacjonował, że nie ma przed nimi nic, czego należałoby się

obawiać, Dan nie mógł się dłużej wahać, opierając się wyłącznie na przeczuciach.

I oto czołgał się pomiędzy lampami, choć w każdej chwili spodziewał się usłyszeć

jakiś głos, znów poczuć zaciskającą się na jego ciele linę. Był tak pewien, że to się stanie, iż

nie mógł uwierzyć, gdy bezpiecznie dotarł do celu drogi.

— Nic ci się nie stało? —Czy w głosie strażnika brzmiał cień wzgardy? Jeśli nawet

tak było, nie uraziło to dumy Dana. Na nieznanych światach obowiązywała przede wszystkim

zasada bezpieczeństwa. Została ona tak silnie wpojona wszystkim wolnym kupcom, że nawet

podejrzenie o tchórzostwo nie skłoniłoby Dana do wyciągnięcia broni w celu udowodnienia,

że tak nie jest.

Nadal trzymając bracha w uścisku stwierdził, że pomimo wysiłków trudno mu się

podnieść. Był jeszcze na kolanach, kiedy wydarzyło się właśnie to, czego tak się obawiał.

Chociaż żaden dźwięk nie rozdarł nocnej ciszy, ani też nikt nie napadł na nich z ukrycia.

Nagle coś błysnęło po lewej stronie. Gdy Dan odwrócił się gotów do ucieczki,

zobaczył, że z dwóch stron otacza ich mgiełka.

Stali w wąskim, ślepym korytarzu, którego ściany stanowiło pole siłowe. Jego koniec

zaczął się przysuwać, spychając ich w jedną wolną drogę w dół, na prawo. Ściany zbliżyły się

i zatrzasnęły. Teraz nie był to już korytarz, ale jednolita ściana, która nadal pchała ich przed

sobą, tak jakby znaleźli się w sieci, a ten, który ją zarzucił, teraz wyciągał zdobycz.

background image

R

OZDZIAŁ

11

Bezpieczeństwo — czy…?

Spychano ich na wschód, z powrotem w kierunku miejsca, w którym widzieli to

potworne stworzenie. Właśnie tam…! Nie było jednak żadnego sposobu, by pokonać pole

siłowe.

Jak tego dokonać? Brachy przedostały się przez pole, ustawione w celu ograniczenia

smokom swobody ruchów. Ale tamto było bardzo słabe w porównaniu z tym, które ich teraz

otacza. To, oceniając na podstawie mgiełki, jest dużo silniejsze. Jedynym sposobem byłoby

wyłączenie jego źródła. A ponieważ musi się ono znajdować po drugiej stronie ściany, nie są

w stanie tego dokonać. Jednak Dan ciągle myślał o tym, że brachy przełamały jedno pole. I,

jak się wydaje, zrobiły to wyłącznie wysiłkiem woli.

Cała trójka towarzyszy bardzo niechętnie cofała się pod powolnym, choć

zdecydowanym, naciskiem mgiełki. Na moment zatrzymali się pod jednym z. drzew.

— Żadnych alarmów, co? — Dan nie mógł powstrzymać się od wypowiedzenia tej

uwagi. — Nie potrzebują żadnego alarmu. Sami uruchomiliśmy pułapkę. Może włączać się

automatycznie, tak więc nie muszą się martwić o nieoczekiwanych i nieproszonych gości.

Wystarczy pozwolić im wejść i już są uwięzieni.

— Jeśli w ogóle zależy im na nich dodał Tau. A ukryta za tymi słowami groźba

mroziła krew w żyłach, zwłaszcza że podejrzewali, iż znajdują się obecnie na terenie, po

którym włóczy się tamto okropne stworzenie.

Brach zaczął się wiercić w uścisku Dana, jak gdyby chciał się uwolnić. Wysunął

głowę i zwrócił ją w kierunku mgiełki. Nie zaszkodzi sprawdzić, zdecydował Dan, czy brach

potrafi przedostać się przez nią. Podzielił się tą myślą z pozostałymi.

— Pole wokół smoków było słabe odpowiedział Tau. — A to ma pełną moc.

Brachy dostały się do środka obszaru i wypuściły smoki na zewnątrz… — Meshler

podchwycił myśl Dana. Sądzisz, że ten potrafiłby zrobić to dla nas? Zatem chodź…!

Złapał Dana za ramię i popchnął w kierunku pola siłowego.

Ta rzecz — Dan powiedział do mikrofonu tłumacza — jest silna, ale podobna do tej,

która była wokół klatki. Czy potrafisz zrobić w niej dziurę, byśmy mogli wydostać się na

zewnątrz?

Brach wyrwał się z rąk Dana i niepewnym krokiem podążył w kierunku mgiełki. Szedł

z podniesionym nosem, jak gdyby zamierzał przedrzeć się przez pole torując sobie drogę

background image

rogiem. Ale zatrzymał się, zachowując bezpieczną odległość. Potem zaczął wolno kiwać

głową. Być może odmierzał obszar, w którym chciał przebić otwór. Kiedy jednak przycupnął

na zadzie, z mikrofonu Dana dobiegł piskliwy głos:

— To jest silne, bardzo silne. Być może potrafię zrobić małe przejście dla siebie…

będzie to wymagało wiele wysiłku. Ale wy jesteście za wielcy, a ja nie potrafię utrzymać tak

dużego otworu przez dłuższy czas.

Dan powtórzył to pozostałym.

— A zatem — powiedział Meshler — to… on… może się wydostać, ale nie my.

— Jest inny sposób — zasugerował Dan. — Jeśli potrafi wydostać się i wyłączyć

nadajnik pola…

— Bardzo nikła szansa. Meshler nie wierzył w sukces takiego przedsięwzięcia.

— Nie aż tak bardzo… — Tau opadł na jedno kolano. — To jest pole produkowane

przez typowy nadajnik. Można zmieniać ilość wysyłanej energii i to nie jest trudne. Jeśli

brach potrafi się przedostać przez… Dan… — zwrócił się do młodszego kolegi — czy można

w jakiś sposób wytłumaczyć mu, czego ma szukać i co musi zrobić, jeżeli to znajdzie?

— Gdybym mógł mu to narysować…

— Masz kartkę i ołówek? — Tau spojrzał na Meshlera — i jakieś światło?

— Jest latarka na pasku. Co do reszty… — Strażnik potrząsnął głową.

Dan przyklęknął obok Tau i zaczął przeszukiwać teren, aż w końcu znalazł mały

patyk. Podniósł go z na wpół zamarzniętej ziemi.

— Jest coś — Dan zwrócił się teraz do bracha co można zrobić dla nas wszystkich.

Stworek obrócił się i przycupnął pomiędzy Danem a Tau. Dan wygładził rękawicą

kawałek powierzchni. Meshler wyjął małą latarkę na pasku. Zawiesiwszy ją na ręku Dana,

rozpiął i zdjął wierzchni mundur. Zrobił z niego osłonę, pod którą mogli używać światła. Dan

przykucnął, próbując przypomnieć sobie wygląd nadajników pola siłowego. Jak zauważył

Tau, wszystkie były podobne do siebie i proste w obsłudze.

— Gdzieś… niezbyt daleko… —zaczął Dan, mówiąc wolno i najbardziej zrozumiale,

jak tylko potrafił — jest skrzynka. Będzie wyglądała w ten sposób. — Starannie nakreślił

patykiem na ziemi nadajnik pola siłowego. — Na górze są trzy klawisze, takie. — Umieścił je

na rysunku. — Jeden będzie obrócony do góry… w ten sposób… — Narysował krótką linie.

Pozostałe dwa w dół… w takim położeniu. Ten, który jest do góry — przerwał, żeby

wymazać pierwszą linie i narysować ją od nowa — trzeba przestawić w dół, a pozostałe dwa

podnieść do góry. Ten otworzy nam ścianę. Nie wiem, gdzie znajduje się ta skrzynka. Być

może zdołasz ją odnaleźć, a ona będzie strzeżona przez ludzi. Ale to jest nasza jedyna

background image

nadzieja na odzyskanie wolności. Czy rozumiesz?

— Rozumiem. Ale czy ty rozumiesz? Nie było jasne, o co chodzi brachowi.

Stworzenie mówiło dalej, starając się wyrażać tak samo dokładnie, jak wcześniej wypowiadał

się Dan:

— Ja robię to… wy jesteście wolni. A co wy potem robicie dla mnie… dla moich?

Układ! Dan był oszołomiony. Zapomniał, że brachy są towarem i nie mają żadnego

powodu, żeby przyłączyć się do załogi na prawach uczestnika wyprawy. Jeśli się nad tym

zastanowić, to nawet nie zapytali bracha, czy zechce im pomóc. Korzystali z jego

szczególnych umiejętności tak, jakby wykorzystywali zwierzę, za które swego czasu

uchodził.

Dan wyjaśnił to Tau i Meshlerowi.

— Ależ oczywiście odezwał się lekarz. — Dlaczego mielibyśmy sądzić, że dla nas

będzie się narażał na niebezpieczeństwo?

— Uwolnił nas w tamtym obozie — wtrącił Meshler. — Jeśli nie chciał nam pomóc,

dlaczego zatem tak zrobił?

— Byliśmy mu potrzebni. — Danowi zdawało się, że | zna odpowiedź. — Chciał,

żebyśmy zaopiekowali się nim w nieznanym, dzikim terenie.

— Zatem i teraz będzie potrzebował tej opieki. — Meshler się ucieszył. — Jesteśmy

skazani na siebie.

— Sytuacja — zauważył Tau — nie jest dokładnie taka sama. Tam była dzicz, a tutaj

gdzieś niedaleko musi być jakiś obóz lub osada. W tej chwili on nie potrzebuje nas tak

bardzo, jak my jego.

— Czego chcesz? — Nie zwracając najmniejszej uwagi na swoich towarzyszy, Dan

podjął targ z brachem.

— Żadnej klatki… być wolnym wraz ze swoimi… —Ten odpowiedział natychmiast.

Brachy nadal były towarem. Danowi nie było wolno podejmować takiej decyzji. Ale z

drugiej strony — istot inteligentnych nie przewożono jako towaru były pasażerami,

niezależnie od tego, czy władze wyrażały na to zgodę, czy nie. A pasażerowie pod

warunkiem, że nie popełnili żadnego przestępstwa na pokładzie Królowej — są wolni i mogą

pójść, dokąd chcą. Tyle tylko, że Dan nie był żadną władzą i nie mógł podejmować decyzji.

Nie mógł też składać obietnic bez pokrycia. Ryzykuje całą swoją przyszłą karierę bez

względu na to, co teraz postanowi. Być może Meshler nie zdawał sobie z tego sprawy. Lecz

przekazując życzenie bracha. Dan był przekonany, że przynajmniej Tau go zrozumie.

— Jeżeli jest inteligentny — mruknął Meshler — nie ma nic do roboty w klatce.

background image

Powiedz „tak” i niech on nas stąd uwolni!

Czy to jest takie proste? Co się stanie, gdy Dan powie tak, a, prawnicy handlowi

powiedzą później nie? Brachy są towarem, i to towarem, który nie dotarł na miejsce

przeznaczenia. Jest nadawca na Xecho i odbiorca, oczekujący w porcie. A czy oni bez

protestu zaakceptują ten układ z brachem?

— Na co czekasz? Meshler nalegał coraz bardziej zniecierpliwiony. — Jeżeli ten

brach potrafi znaleźć nadajnik i wyłączyć pole, wyjdzie na tym lepiej. Czy zdajesz sobie

sprawę z tego, że wraz z nami może być tutaj ten potwór?

Ale Dan nie zamierzał podejmować pochopnej decyzji.

— Ja powiedziałbym „idź wolno” — próbował starannie dobierać swoje słowa, aby

mieć pewność, że brach rozumie — ale są tacy, ważniejsi ode mnie, którzy mogą powiedzieć,

że nie mam racji. Nie mogę obiecać, że oni tego nie powiedzą.

Wcześniej, kiedy tylko Dan skończył rysować, Tau wyłączył latarkę, a Meshler

naciągnął kurtkę. Dan nie widział wiec teraz bracha zbyt dobrze. Dostrzegał tylko tyle, że

stworzenie trzyma nos wycelowany wprost w niego. Potem nadeszła odpowiedź obcego:

— Ty nam współczujesz. Czy wstawisz się za nami?

— Zrobię to. Tak samo postąpią wszyscy ze statku.

— Potrzeba czegoś więcej.

— Nie mogę dawać wam obietnicy wolności, której inni mogą nie spełnić. To by była

zła rzecz. Ale wstawię się za wami.

Zatem zrobię to, co się da zrobić. Jeżeli odnajdę tę skrzynkę…

Brach podszedł do mgiełki i potarł ją nosem kilka razy, tak jakby szukał jakiegoś

słabszego miejsca. Potem zamarł w bezruchu ze zwieszoną głową. Tau krzyknął cicho i złapał

Dana za ramię, żeby przyciągnąć jego uwagę. Wskazówka na blado oświetlonej tarczy

urządzenia pomiarowego poruszyła się, nabierając coraz większej prędkości, aż zatarł się jej

kształt. Pod wpływem na wpół zdławionego okrzyku Meshlera podnieśli wzrok z powrotem

na barierę.

Dan nie widział, żeby mgiełka rozstąpiła się, a jednak brach już przez nią przechodził.

Chwilę później był po drugiej stronie. Obrócił się i spojrzał do tyłu, jak gdyby uspokajając

ich. Potem pobiegł w kierunku, w którym zmierzali, zanim pole złapało ich w potrzask.

— Zostańmy w pobliżu poradził Meshler i wykorzystajmy to jako osłonę skinął głową

w kierunku zarośli.

Nie powiedział nic więcej, ponieważ nagle rozległ się przenikliwy, rozdzierający ciszę

nocy, dźwięk. Takiego wrzasku Dan nie słyszał nigdy w życiu. Zakrył rękoma uszy i skulił

background image

ramiona, jak gdyby dźwięk ten boleśnie go uderzył.

Po chwili usłyszeli drugi wrzask i w blasku słabego światła mgiełki Dan zobaczył, że

nie jest jedynym, który skulił się pod wpływem tego ataku na ich uszy.

— Co… co to było? Z pewnością Meshler jako strażnik tych terenów musiał znać

źródło tego dźwięku.

— Nic, co znam. Także Meshler był głęboko wstrząśnięty.

— Pole siłowe jest nie tylko pułapką — Tau podsunął im groźbę tego, co może ich

teraz spotkać — ale prawdopodobnie także klatką. I nie sądzę, żebym miał ochotę spotkać się

z naszym współlokatorem.

Byłoby dużo lepiej, uznał Dan, gdyby właściciele tej klatki przyszli i zabrali ich jako

swoich więźniów. Bali się odsunąć zbyt daleko od bariery, gdyby brachowi się powiodło,

muszą być gotowi, żeby szybko czmychnąć na wolność. Ale z tym potworem, z którym

zostali złapani w ten sarn potrzask… muszą także się zmierzyć. A nie mają żadnej broni.

— Ogień… pochodnia… To był głos Tau. Dan usłyszał trzask i zobaczył, że lekarz

odłamuje kawałek gęsto pokrytej liśćmi gałęzi.

— Czy masz coś, czym możemy podtrzymać ogień? Tau zapytał Meshlera.

— Zielony materiał… może się nie palić — odpowiedział strażnik. Ale jeszcze raz

sięgnął w głąb torby. — Trzymaj to z daleka od siebie… w dużej odległości…

Dan nie widział, co wyjął Meshler, ale strażnik wydawał się zadowolony.

— To jest nasączone paliwem. Wystarczy jedna iskra i zapłonie solidnym ogniem.

Masz rację, sądząc, że ogień może powstrzymać bestię przed zbliżeniem się. Tyle tylko, że

nie mamy pewności, co się tutaj włóczy. Światło… latarki… też jest do pewnego stopnia

skuteczne.

— Brach poszedł w tę stronę — powiedział Dan. Jeżeli podążymy za nim, na granicy

mgiełki…

— Taka sama dobra droga, jak każda inna — zgodził się Meshler.

Jednakże nadal ukrywali się za zaroślami idąc wolno i ostrożnie. Okropny wrzask nie

rozległ się powtórnie. Mimo to Dan ciągle spodziewał się, że jakiś potwór wyskoczy na nich z

mroku.

Po chwili droga utorowana przez pełzacz skręciła, ponownie oddalając się od mgiełki.

Zatrzymali się na jakiś czas w tym miejscu, nic chcąc oddalać się od jedynego miejsca, z

którego mogła dla nich nadejść wolność. Pierwszy przerwał ciszę Tau:

— Obóz musi znajdować się gdzieś lam… Dan zobaczył cień ręki Tau na tle mgiełki.

Lekarz wskazywał wzdłuż skrętu drogi.

background image

— Źródło promieniowania leży w tym kierunku. — Nie rozumiem jednak —

powiedział wolno Dan —jak może istnieć tego rodzaju urządzenie, a władze nic o nim nie

wiedzą.

Oczekiwał jakiegoś, raczej nieprzyjemnego komentarza ze strony Meshlera. Ponieważ

strażnik nic nie powiedział, zrodziło się w nim podejrzenie.

— Ty coś wiesz! — Tau wyraził słowami myśl Dana. — Czy jest to projekt rządowy?

A jeśli tak…

— Właśnie. Jeśli tak, powinieneś wydostać nas stąd! Meshler przenosił ciężar ciała z

jednej nogi na drugą. Nie widzieli wyrazu jego twarzy, ale w jego milczeniu kryło się coś, co

wzmogło niepokój Dana. — Czekamy — powiedział Tau. Tau… Tau powinien wiedzieć, jak

dotrzeć do prawdy. Lekarz interesował się magicznymi sztuczkami, które często kontrolowały

myśli. Na wielu światach spotykał się z istotami obdarzonymi niezwykłymi zdolnościami, a

także z oszustami, którzy potrafili nabrać nawet bystrego obserwatora. Na Khatcie, żeby

pokonać człowieka, który uważał się za czarodzieja, ukazał mu jego własne złudzenia. Dan,

choć był świadkiem tego zdarzenia, nie potrafił w żaden sposób wyjaśnić, co zrobił Ta u dla

uratowania jego i kapitana Jellico… a być może i całego tamtego świata, ponieważ Limbuloo

próbował objąć nad nim rządy.

Obecnie lekarz nie miał żadnego pomysłu, aby wydobyć z Meshlera prawdę. Musi coś

wymyślić. On jeden z całej załogi Królowej może sprawić, żeby Meshler zdradził, co wie.

— Obowiązuje zakaz wstępu na to terytorium. — Meshler wyznał otwarcie

— Ale zaciągnąłeś nas tutaj — zauważył Tau. — Czy zgodnie z rozkazami?

— Nie! Strażnik zaprzeczył szybko i zdecydowanie. — To, co wam powiedziałem,

jest prawdą. Nie wydostaniemy się bez pojazdu. Jedyną szansę przeżycia daje odnalezienie

stacji badawczej.

— Stacji Trosti?

Ale zgodnie z wcześniejszą informacją samego Meshlera, leżała ona na północny

zachód stąd. Dan pozostawił Tau zadawanie pytań.

— Ich dodatkowej siedziby, a nie głównej. Jej istnienie jest objęte ścisłą tajemnicą.

Wiemy tylko, że działa, nie wiemy jednak, gdzie się znajduje…

— Nie wiecie też, co oni tam robią — dodał Tau. Czy przypadkiem nie wykorzystałeś

naszego polowania na smoki, żeby troszeczkę rozejrzeć się w tym terenie? Jeśli tak, z, czyich

rozkazów?

— Przypuszcza się, że Rada wie, ale nasz miejscowy zarząd… wydaje nam się…

— Że wy także powinniście być dopuszczeni do wszelkich tajemnic? Zastanawiam się

background image

— głośno myślał Tau — czy nie kryje się za tym coś więcej aniżeli zwyczajna wojna

pomiędzy władzami. Nic dziwnego, że mieliśmy kłopoty po wylądowaniu. Ktoś… ktoś

ważny… spodziewał się, że przywieziemy to, co zrzuciliśmy do łodzi ratunkowej. Czy tak

było?

— Nie wiem — głos Meshlera stał się szorstki. Albo ogarniała go wściekłość i nie

chciał dzielić się swoimi myślami, albo też rzeczywiście był zbity z tropu.

— A co to była za grupa myśliwska? No i nasz planetolot został uwięziony w obszarze

promieniowania… ale czy rzeczywiście tak było?

— Tak! A na temat tamtych myśliwych nie wiem nic więcej od was. — Jego wybuch

był bardzo gwałtowny. — Wiem tylko, że to jest teren objęty ścisłą tajemnicą.

— A jednak pozwoliłeś nam wysłać bracha, żeby wyłączył nadajnik pola — nie

ustępował Tau. — A to oznacza jedno z dwojga: albo wiedziałeś, że mu się nie powiedzie,

albo podejrzewałeś, że…

Ale lekarz nie dokończył zdania. W gąszczu za nimi rozległ się trzask. Jednocześnie

poczuli ten sam smród, który wcześniej doprowadził ich niemal do wymiotów. Było

oczywiste, że to stworzenie, które widzieli przelotnie, właśnie poluje i zmierza w ich stronę.

Ale czy zdoła ich pokonać…

— Zawracamy! — Meshler złapał Dana za ramię i pociągnął za sobą. — Pośpieszcie

się!

I znów musieli zaufać zdolności strażnika do sprawnego poruszania się w ciemności,

gdyż mgiełka po lewej stronie świeciła bardzo blado. Szli tak szybko, jak tylko mogli, ale cóż

z lego, kiedy pozostawali daleko od celu.

Dan trzymał rękę w górze, żeby ochronić twarz i oczy przed uderzeniami twardych

gałęzi. Podarły już jego kurtkę, a z policzka, w który wbił mu się kolec, ciekła krew. Potem

wyszli spomiędzy gęstych zarośli na otwartą przestrzeń, którą oświetlał księżyc, a grunt był

tutaj wystarczająco równy, żeby po nim biec.

— Na prawo! polecił Meshler. Dan posłuchał, ale głównie dlatego, że sam także

zobaczył coś czarnego i wysokiego wznoszącego się nad powierzchnią. Nie była to roślina,

ale jakaś budowla. Tuż za nimi rozlegał się ten potworny ogłuszający głos.

Meshler dopadł najbliższego słupa podpierającego budowlę, podskoczył do góry i

złapał się mocno jakiegoś wybrzuszenia, którego Dan nie widział. Wspiął się szybko, a wtem

coś poleciało w dół z. taką siłą, że przycisnęłoby Dana do ziemi, gdyby upadło kilkanaście

centymetrów bliżej. Tau złapał ten przedmiot.

— Drabina! — wysapał i od razu zrobił z niej użytek. Dan deptał mu dosłownie po

background image

piętach. Lekarz znalazł się u góry i przeskoczył ponad murem otaczającym wierzchołek

budowli. Po chwili Dan wśliznął się za nim. Skulił się przy ścianie, podczas gdy strażnik

złapał drabinę i gwałtownie wciągnął ją do góry.

Dan ostrożnie przekradł się ku krawędzi i wypatrywał w wątłym świetle księżyca, co

nadejdzie w ślad za nimi. Pojawiło się zgarbiony kształt, wyglądający jak ciemna plama. Z

podwyższenia trudno było ocenić jego rozmiary, ale Dan przysiągłby, że stwór jest

kilkakrotnie wyższy od niego. Chociaż wyszedł z ukrycia na czterech nogach, stanął teraz na

dwóch i powlókł się ku nim ze swobodnie zwisającymi przednimi łapami.

Stworzenie nie podniosło głowy na tyle wysoko, żeby Dan mógł zauważyć coś więcej,

oprócz ciemnej, poruszającej się plamy. Właściwie Dan był nawet z tego zadowolony, gdyż

sama sylwetka stworzenia świadczyła o tym, że mają do czynienia z potworem z nocnego

koszmaru, a jego smród przyprawiał o mdłości.

Od czasu do czasu to „coś” opadało na cztery łapy i Dan pomyślał, że

prawdopodobnie nie poluje przy pomocy wzroku, ale posługuje się węchem. Najwyraźniej ich

szukało. W końcu doszło do podstawy budowli. Jeżeli dostanie się na jej szczyt, jak zdołają je

pokonać? Choć nie potrafił ocenić, jaką siłę posiada ten stwór, było w nim coś, co mówiło

mu, iż jest groźnym przeciwnikiem nawet dla uzbrojonego człowieka. Meshler wspiął się bez

drabiny. Czy „coś” też potrafi to uczynić?

Nagle pod nimi rozległ się przeraźliwy wrzask, a budowla zadrżała nie od hałasu, ale

dlatego, że potwór z ogromną siłą walnął w jedną z podpór. Dan nie ośmielił się wychylić na

tyle, żeby zobaczyć, co się dzieje na dole. Czuł jednak, że stworzenie próbuje przewrócić

najbliższy z czterech filarów podpierających ich kryjówkę. Ciosy i szarpnięcia były tak silne,

że konstrukcja bez przerwy drżała i kiwała się.

Głuchy odgłos… szarpnięcie… głuchy odgłos! Stworzenie nie ustawało. Jak długo

potrwa, zanim budowla upadnie wraz z nimi? Tutaj, u góry, zrozumieli, że przegrali.

Jednakże wspinaczka na szczyt tej konstrukcji wydawała się być jedynym możliwym

schronieniem.

— Popatrz! — Tau położył Danowi rękę na ramieniu i obrócił go nieznacznie. Lekarz

także leżał, jak gdyby sądził, iż mają w ten sposób większą szansę na przeżycie.

Patrz? Gdzie? Na co? Na ludzi z Patrolu zdążających im na ratunek? Takie akcje

widział jedynie na filmach.

Ale w rzeczywistości w miejscu, lub blisko miejsca, z którego wcześniej wynurzył się

potwór, zobaczył zielonobiałą, świecącą się plamę.

background image

R

OZDZIAŁ

12

Ukryta baza

Budowla drżała. Dan zastanawiał się, jak długo jeszcze potrwa, zanim konstrukcja

rozpadnie się w gruzy. Tymczasem tamta błyszcząca, zielonkawa plama przybliżała się.

Płynięcie było najlepszym określeniem sposobu, w jaki się posuwała. Nie miała

stałego kształtu, jak gdyby była zbudowana z jakiejś półpłynnej substancji. Im była bliżej,

tym mniej przypominała jakąkolwiek znaną Danowi żywą istotę.

Inny, równie obrzydliwy zapach zaczął się teraz mieszać ze smrodem wydzielanym

przez pierwszego przybysza. Ten nagle przestał walić w podporę i wrzasnął ponownie. Ze

swojego podwyższenia uciekinierzy nie widzieli znajdującego się w dole potwora. Dan

domyślił się jednak, że ten nie wita z radością zbliżającego się stwora.

Ogromna płynąca masa świeciła, co sprawiało, że była widoczna w ciemności. Jest —

ocenił Dan — mniej więcej wielkości rozbitego planetolotu. Drgająca plama, zbliżając się do

budowli, wysuwała od czasu do czasu białe, jaśniejsze od podstawowej barwy jej ciała,

wypustki. Wszystkie one kierowały się w jedną stronę i celowały w ryczącego potwora.

Pojawiały się jednak tylko na krótką chwilę, a potem na powrót ginęły w głównej masie.

Wyglądało na to, że ich wystawianie wymaga od nowo przybyłego ogromnego wysiłku, na

który potrafi się zdobyć tylko przez krótki czas.

Pierwszy potwór wrzasnął raz jeszcze, ale ani nie rzucił się do ataku, ani nie uciekł.

Wyglądało to tak, jakby wahał się, nie będąc całkowicie pewnym, który sposób postępowania

okaże się bezpieczniejszy.

Plama w mgnieniu oka pokonała otwartą przestrzeń. Pojawiało się na niej coraz więcej

wypustek, które wydłużały się, stawały coraz cieńsze i przekształcały w wyraziste, ostre

zakończenia, coraz bardziej przypominające macki. Nadal jednak utrzymywały się tylko

przez krótką chwilę.

Potwór znów ryknął i jak się zdawało — podjął decyzję. Ruszył naprzód, na prawo, z

błyskawiczną prędkością. Uderzył ciemną łapą w poprzek plamy i odciął przynajmniej ze trzy

macki. Te, upadłszy na ziemię, zaczęły się poruszać i połączyły się w małą, samodzielną

bryłę. Ale potwór nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Obrócił się i uniósł przednie łapy,

wymachując nimi zawzięcie. W tym czasie plama zmieniła kurs i skierowała się wprost na

niego. Wprawdzie poruszała się teraz wolniej, ale z widoczną zaciętością.

Jeszcze raz pierwszy przybysz błyskawicznie zaatakował. Odcinał łapami białe

background image

wypustki i odrzucał je na bok. Fragmenty te znów połączyły się i utworzyły mniejsze ciało,

które — jak poprzednia nowo powstała istota —ruszyło w kierunku potwora.

Ten stał obecnie twarzą w twarz nie z jednym przeciwnikiem, lecz z trzema, choć

dwaj przybyli teraz wydawali się dużo mniej niebezpieczni niż główne ciało. Stworzenie

znów zaatakowało dwukrotnie, raniąc swojego przeciwnika i za każdym razem powstawał

nowy, chociaż dużo mniejszy, wróg.

— Biorą go w okrążenie! —wykrzyknął Meshler. — Sądzi, że zabija przeciwnika, ale

w rzeczywistości zamyka samego siebie w pułapce.

Strażnik miał rację. Było już osiemnaście plam. Potwór nie atakował z taką samą

prędkością jak na początku. Widocznie był zmęczony, bo jego siły zostały już wcześniej

nadszarpnięte przy zmaganiu się z podporą budowli. Albo też stał się ostrożny, gdyż zaczynał

rozumieć, o ile posiadał umysł zdolny do myślenia, że jego wysiłki wpędzają go tylko w

coraz większe niebezpieczeństwo.

Obecnie główna plama była co najmniej o połowę mniejsza niż w chwili, kiedy

wpłynęła na otwartą przestrzeń. Ale podczas gdy ona kurczyła się, przybywało jej potomstwa.

Teraz największy z nowych kleksów zaczynał sam wytwarzać krótkie, machające macki, a

wszystkie wyciągały się w kierunku stworzenia, wokół którego plamy zbudowały ciasny

pierścień.

Nastąpiła przerwa w tej niesamowitej walce. Potwór przycupnął w bezruchu, ciągle

skierowany przodem do pierwszego Kleksa. Pozostałe nie poruszyły się. Zamiast tego zaczęły

teraz machać na wszystkie strony mackami, które wysunęły, celując w swojego wroga. Macki

stawały się coraz cieńsze. Wiły się w powietrzu na wszystkie strony. Lecz wkrótce okazało

się, jaki jest w tym cel. Dwie macki, należące do osobnych, mniejszych plam, zetknęły się.

Kleksy natychmiast zlały się i z dwóch stały się jednym — cienkim i bardziej trzymającym

się ziemi. W ich ślady poszła reszta mniejszych plam. W ten sposób pierścień wokół ich

wroga prawie zamknął się, z wyjątkiem miejsca bezpośrednio przed potworem, gdzie

spoczywała rodzicielska plama. Być może bezruch głównego kleksa miał na celu uśpienie

czujności ofiary. Tak się przynajmniej wydawało, ponieważ pierwszy świecący przybysz

najwyraźniej nie zauważał lub nie troszczył się o swe potomstwo leżące teraz nieruchomo na

ziemi.

Dan nie wiedział, co stanowiło sygnał do podjęcia dalszej walki, ale dwa wolne końce

pierścienia poderwały się, aby połączyć się z rodzicem. Pierścień przewrócił potwora,

wrzeszczącego i machającego łapami, na plecy. A główna istota uniosła połowę swego

cielska, a potem opadła miażdżąc jeńca. Ten próbował dźwignąć się, lecz zakołysał się

background image

jedynie otoczony, teraz całkowicie połączonym, pierścieniem.

Chociaż pokonany, potwór nie poddał się. Plama wirowała wokół niego zmieniając

bezustannie kształt, gdy zmagający się w jej wnętrzu potwór szarpał się i walił na oślep. Ale

szamotanina stopniowo ustawała. Kleks zaciskał się, kurczył, malał, aż w końcu stał się

nieruchomą kulą.

— Trawi — powiedział Tau. — No dobra, to zobaczyliśmy, jak wygląda walka

potworów.

— Co to jest? Dan, szukając wyjaśnienia, zwrócił się do Meshlera, który powinien coś

wiedzieć na lemat miejscowych, dzikich istot.

— Nie wiem. — Strażnik, osłupiały, nadal gapił się na kulę. — To nie jest zwierzę

stąd. Nie pierwszy tego typu przypadek… To są dwa… trzy, jeśli liczyć to, co ono zjada —

powiedział Dan. Tamten mrówkoród i te dwa. Mrówkoród z pewnością pochodził z odległego

świata. A te być może też.

— Ale — Meshler z wyraźnym wysiłkiem odwrócił głowę — sprowadzanie obcych

istot bez zgody władz jest sprzeczne z prawem. Ludzie z Trosti nie…

— Kto powiedział, że zostały sprowadzone? A jeżeli tak, to czy w takiej formie? —

zapytał Tau. Jeśli oni mają skrzynkę, te potwory mogą być wynikiem procesu uwstecznienia

zupełnie innych stworzeń. Oczywiście, ludzie z Trosti cieszą się dobrą opinią, ale czy jesteś

całkowicie pewien, Meshler, że to jest część ich badań?

— To jest obszar pod zarządem Trosti, objęty ścisłą tajemnicą — powiedział wolno

strażnik.

— Rozkazy można niekiedy wydawać w celu ukrycia czegoś rzekł lekarz, wyrażając

coś, czego wolni kupcy nauczyli się już dawno.

— Po co komuś potwory? — Dan spojrzał na świecące plamy, a potem w ciemność.

Pragnął zapomnieć o przebiegu obserwowanej walki, chociaż nie darzył sympatią bestii, która

przegrała.

— Być może nie potwory dla nich samych przyznał Tau. Te prawdopodobnie

powstały w wyniku przeprowadzenia jakichś badań naukowych przy użyciu promieniowania.

Ale takie promieniowanie można zastosować także w inny sposób. Załóżmy, że ktoś ukrył

taką skrzynkę w jakiejś posiadłości. Jak długo osadnik potrafiłby wytrzymać z nią, gdyby

jego zwierzęta zaczęły zmieniać się w takim stopniu i tak szybko? To doskonały sposób, aby

wykończyć osadników. Albo też, gdyby potrafili za pomocą tego promieniowania wpływać

na istoty ludzkie…

Dan usiadł prosto. Tau dał wyraz obawom, które on sam podzielał. Ale Meshlera

background image

bardziej zainteresowała pierwsza część rozważań lekarza.

— Dlaczego chcieliby pozbywać się osadników?

— Wiesz więcej ode mnie na temat swojej własnej planety. Zapytaj więc o to samego

siebie. Zastanawiam się, czy to stworzenie potrafiłoby się wspiąć tutaj. — Tau obserwował

plamę. — A także, jak długo trwa, zanim on po takiej porcji pożywienia…

Dan podniósł się. Na jego rodzinnej planecie żyły wielkie gady, które zjadłszy duży

posiłek były potem ospałe przez wiele następnych dni. Nie można wprawdzie oceniać

nieznanych stworów na podstawie tego, co wiadomo o innych gatunkach, ale mogli

oczekiwać, że mają tu do czynienia właśnie z takim przypadkiem. Odwrócił się, żeby

poszukać mgiełki pola siłowego. Powinni widzieć ją stąd i ustalić drogę, na wypadek, gdyby

brachowi udało się zlikwidować pole promieniowania.

— Nie ma żadnego powodu… — Meshler nadal rozmyślał o problemie osadników. —

Nie ma żadnego powodu do wypędzania ich. A Rada z pewnością nic nie wie na temat

takiego… tego działania.

W porządku. Wydostańmy się stąd, to będziesz mógł im wszystko o nim opowiedzieć

— odparł Tau. — Czy pole nadal jest włączone? — zapytał Dana.

Tak — rzadka mgiełka pozostawała nie naruszona. Ile czasu upłynie, zanim będą

musieli uznać, że brachowi się nie powiodło? A ile, zanim kleks podniesie się, szukając

pożywienia? Czy potrafi się wspinać? Dan wolał nie domyślać się tego. Pomimo to jego

umysł nie przestawał mu podpowiadać, że nie ma żadnego powodu, żeby podejrzewać, iż nie

potrafi.

Spróbował skupić się na najważniejszej w tej chwili sprawie — określeniu

najbliższego punktu mgiełki. Uznał, że leży on w kierunku północnym i przekazał tę

informację towarzyszom.

— Pozostaje pytanie, czy zostajemy tutaj, czy próbujemy dotrzeć do pola, zanim nasz

gość zbudzi się ze swego poobiedniego snu — powiedział Tau. Zastanawiam się, ile

kolejnych niespodzianek czeka nas jeszcze.

Dan nie słuchał dalej, gdyż zobaczył, że mgiełka drgnęła. Czy brachowi udało się? Ale

bariera nie zniknęła. Jednakże po chwili nastąpiło drugie drgnięcie, a potem pole siłowe

zniknęło.

— Wyłączone!

Ruszajmy się! — Tau schylił się i podniósł coś, co Meshler położył obok swojej torby.

Była to pochodnia zrobiona z gałęzi. Lekarz zważył ją w jednej ręce, jak gdyby oceniał jej

przydatność jako broni, a następnie wepchnął pniak za pas.

background image

Dan prawidłowo określił położenie najbliższego punktu leżącego poza

oddziaływaniem pola. Ziemia była tam wyrównana i umożliwiała szybsze poruszanie się.

Rzucił ostatnie spojrzenie na świecącą plamę, ale ta pozostawała tak spokojna, że można by ją

uznać za skałę.

Zrzucił drabinę na zewnątrz, usłyszał, jak jej ciężki koniec uderzył o ziemię i przeniósł

ciężar ciała na drugą stronę. Ale opuszczając się w dół, nadal spoglądał pomiędzy podpory,

obserwując potwora. Wolał, żeby nie musieli uciekać przed jego atakiem.

Od otwartej przestrzeni oddzielały ich gęste i splątane zarośla, przez które wcześniej

przeprowadził ich Meshler. Gdy biegli w ich kierunku, Tau wyciągnął pochodnię zza pasa.

— Czy te zarośla trudno się palą? — Zrównał się ze strażnikiem, żeby zapytać.

— Jest zima i liście są wysuszone. Opadną na wiosnę, zastąpione przez świeże. Co

chciałbyś zrobić?

— Ustawić za nami ścianę ognia… dla pewności, że nie czekają nas inne paskudne

niespodzianki.

Znów chwycili się za ręce i Meshler powiódł ich przez krzaki. Kiedy znaleźli się na

otwartym terenie, Tau podpalił pochodnię. Buchnęła gwałtownym płomieniem, a lekarz

odwrócił się, okręcił ją ponad głową i cisnął w gąszcz.

— To jest doskonała latarnia — zaprotestował Dan.

— Być może. Ale skoro nie można ponownie ustawić pola, jest to najlepszy sposób na

powstrzymanie pościgu. Nie mam ochoty, aby cokolwiek z tego potwornego terenu szło po

moich śladach!

Pędzili co tchu przez otwartą przestrzeń. Kiedy, potykając się, wpadli na drogę

pozostawioną przez pełzacz, za nimi rosła ściana ognia.

— Dokąd teraz? Dan był pewien, że Meshler zrezygnuje z wyprawy drogą oświetloną

przez lampy. Ale strażnik zwrócił się właśnie w jej kierunku.

Nadal potrzebujemy środka transportu… i to bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza że

oni będą chcieli pojmać nas po tym… — Wykonał gest w kierunku ognia, który w tej chwili

nie tylko rozprzestrzeniał się na ziemi czerwono—żółtym pierścieniem, ale także wystrzelał

w górę obejmując drzewa.

— Po prostu wejdziemy i weźmiemy… — Dan nie ruszał się. To jest mniej więcej

takie głupie, jak podejmowanie walki z potworami…

— Nie. Meshler zachował przynajmniej trochę rozsądku. Poczekamy. — Rozejrzał się

dookoła, zdejmując torbę z ramienia. Możemy spróbować przedostać się w innym miejscu,

nieco wyżej.

background image

Chodziło mu o wyrwę pozostawioną przez pełzacz, biegnącą pomiędzy nieco

wyższymi skałami. Była trochę osłonięta rozkruszonymi kawałkami ziemi. Gdyby mieli

miotacze, byłoby to doskonałe miejsce na przygotowanie zasadzki. Czy Meshler sądzi, że

ogień zwróci czyjąś uwagę i sprowadzi tutaj pojazd, który uda im się zdobyć? Ale bez

broni…?

— Co zrobisz? — dopytywał się. Zatrzymasz ich machaniem ręki?

Po raz pierwszy usłyszał głos przypominający zardzewiały, hałaśliwy zgrzyt. Czy to

możliwe, że Meshler się śmiał?

— Coś w tym rodzaju. O ile będziemy mieli tyle szczęścia, że ktoś przybędzie

zobaczyć, co się dzieje.

Wyjął coś z torby, ale Dan nie widział, co. Wyglądało na to, że strażnik nie zamierza

zdradzić swojego planu. Najrozsądniejsza rzecz, którą mogli on i Tau — zrobić, to uciec i

pozostawić Meshlera jego głupocie. Ale nie mieli czasu na podjęcie decyzji. Do ich uszu

doszedł dźwięk zbliżającego się pełzacza.

Dan i Tau pospiesznie ukryli się za niskim wzniesieniem. Strażnik stał po przeciwnej

stronie drogi i tak dobrze się schował, że Dan nie wiedział, gdzie on leży.

Pełzacz posuwał się z maksymalną prędkością. Silnik i rama trzęsły się, wydając przy

tym rozmaite piskliwe odgłosy. Zobaczyli, jak pełzacz zagłębia się dziobem w wąwóz i mija

ich klekocząc. Przez cały czas Dan z napięciem oczekiwał na atak Meshlera. Kiedy jednak nic

nie nastąpiło, odetchnął z ulgą. Najwidoczniej strażnik zrezygnował ze swojego szalonego

pomysłu.

Gdy pełzacz posuwał się dalej, ciemny kształt oderwał się od przeciwnej ściany i spadł

na drogę. Dan nie widział wyraźnie tego, co się dalej działo, ale wydawało mu się, że Meshler

rzucił coś na tył maszyny. Pełzacz potoczył się jeszcze kawałek, a potem zaczęła się w nim

kłębić para.

Z kabiny dobiegał kaszel i niezrozumiałe dla Ziemian okrzyki. Drzwi z jednej strony

otworzyły się i na zewnątrz wyskoczył człowiek. Ogień z miotacza wymierzonego w górę

rozświetlił ciemności. Dzięki temu Dan zobaczył, jak dwóch kolejnych mężczyzn wypada z

krzykiem z kabiny, zasłaniając twarze. Miotacz wypadł z ręki swego właściciela i leżał teraz

na zboczu drogi, wysyłając wzdłuż niej swój śmiercionośny promień, który odbijał się od

wąskich ścian przepaści.

Światło miotacza nadal zapewniało im możliwość obserwacji tego, co się dzieje.

Pełzacz, z rozwartymi na oścież drzwiami kabiny, toczył się dalej, ale ludzie, którzy wypadli

z niego, leżeli nieruchomo. Jeszcze dwóch podjęło wysiłek wydobycia ręcznej broni. Jeden z

background image

nich, zanim padł bez sił, zdołał wydostać swoją z torby.

Nagle pojawił się Meshler. Ruszył szybko równolegle do drogi. Wskoczył na pełzacz i

zawisł na otwartych drzwiach. Przez jakiś czas pełzacz wlókł go za sobą, aż w końcu strażnik

zdołał podciągnąć się i wśliznąć do środka. Ciężka maszyna poruszała się przez chwilę

zgrzytając, po czym stanęła.

Miotacz ciągle wysyłał ogień wzdłuż drogi. Dan i Tau, biegnąc, żeby przyłączyć się

do strażnika, ostrożnie ominęli tę wiązkę promieniowania. Tau przystanął przy pierwszej

leżącej postaci. Nie dotknął mężczyzny, lecz tylko wciągnął powietrze, a potem pospiesznie

wykonał serię szybkich oddechów dla oczyszczenia płuc.

— Gaz usypiający — powiedział do Dana. — A więc w rzeczywistości miał broń.

— I użył jej znakomicie! — Dan docenił umiejętności i zasługi strażnika. Ale co by

było, gdyby choć jeden z tamtych w pełzaczu miał dosyć czasu, żeby się właściwie

przygotować do strzału? Meshler mógł łatwo stracić życie. Dan przyklęknął na jedno kolano,

złapał rozładowujący się miotacz i wyłączył go kciukiem. Zabrakło teraz światła, uprzednio

pochodzącego od miotacza, zmuszony więc był poruszać się po omacku, od jednego ciała do

drugiego, zbierając resztę broni należącej do pokonanych.

Meshler, pomimo nadmiernej pewności siebie, zrealizował swój ryzykowny plan i

opłacił się on bardzo dobrze. Mieli pełzacz i cztery miotacze, choć jeden z nich był niemal

rozładowany, czyli środek transportu oraz broń.

Kiedy jednak Dan i Tau dołączyli do Meshlera, ten nie wyglądał na w pełni

zadowolonego. Pełzacz wolno, płynnie ruszył. Gdy przyjaciele gratulowali strażnikowi

sukcesu, ten odburknął tylko, jak gdyby myślał o czymś innym.

— Usuńcie ich z drogi, dobrze? — powiedział, gdy maszyna obróciła się przodem do

miejsca, z którego przybyła. — Ułóżcie ich porządnie za wzniesieniem. Prześpią to.

— Ale dokąd zamierzasz pojechać? — dopytywał się Dan.

— Wiesz, jak szybko porusza się taka maszyna? W tym pytaniu była pogarda. —

Oczywiście, możemy ją wziąć. A potem oni nas napadną, i to dużo wcześniej, nim dotrzemy

do posiadłości Cartla. Potrzebny nam jest planetolot lub wahadłowiec.

— Myślisz, że możemy po prostu wjechać do ich obozu i wybrać sobie taki rodzaj

środka transportu, jaki chcemy? zdumiał się Dan.

— Nie dowiemy się, dopóki nic sprawdzimy, czy to jest w ogóle możliwe,

nieprawdaż? — Stwierdzenie Meshlera brzmiało rozsądnie, ale rozsądek i jego propozycja

zupełnie się ze sobą nie zgadzały. — Pełzacz wyruszył z ich ludźmi w środku… teraz wraca.

Jak mieliby poznać, że to nie są ich ludzie? I macie miotacze…

background image

Och! Wszystko to było w pewien chorobliwy sposób logiczne. Mogli skierować

miotacze na Meshlera, ale strażnik wiedział, że tego nie zrobią. A pełzacz porusza się bardzo

wolno.

Zapal dwie laseczki modlitewne Xampbremie tajemniczo powiedział Tau. — Uderz w

bęben, przywołaj siedem duchów Alba Nuca… Możliwe, że cytował jedno ze znanych sobie

zaklęć. — On jest wystarczająco szalony, żeby to zrobić. Po wszystkim, co już przeszliśmy,

równie dobrze możemy wziąć i w tym udział.

Dan i Tau przenieśli śpiących za jedno ze wzniesień i ułożyli ich, żeby oczekiwali

przebudzenia. W tym czasie pełzacz kierowany przez Meshlera, kołysząc się, mijał miejsce

zasadzki.

Dan był zadowolony — wchodząc do kabiny — że rzeczywiście, jak zauważył

Meshler, ma teraz miotacz. Ale… ale brach! Pod naporem ostatnich zdarzeń zapomniał o

swoim przyjacielu. On musi gdzieś być… nie mogą oddalić się i zostawić go.

Pełzacz, posuwając się swoim własnym śladem, dowiózł ich do dolinki o owalnym

kształcie. Kiedy spojrzeli w dół, Dan zaczął potrząsać głową i przecierać oczy. Było tam

coś…

— Wjedź szybko do środka! Tau wydał ten rozkaz gwałtownie, jak gdyby uciekali

przed niebezpieczeństwem.

Dziób pełzacza zagłębił się w ziemi. Poczuli się tak, jakby tracili orientację, podobnie,

jak to się dzieje w momencie wchodzenia w nadprzestrzeń. Ale przecież nie znajdowali się w

tej chwili na pokładzie statku.

Dan zamknął oczy, żeby odpędzić to dziwaczne uczucie. Po chwili otworzył je i

zobaczył, że pełzacz zjeżdża po stromym zboczu.

To przyprawiające o zawrót głowy rozmazanie obrazu, które poraziło ich chwilę

wcześniej, zniknęło. Na zboczu doliny widoczne były lampy. Chociaż żadnej z nich nie

ustawiono na maksymalną moc, świeciły wystarczająco silnie, żeby służyć za latarnie

naprowadzające. Tyle tylko, że wcześniej ich nie widzieli. Pozostawali w ciemności, dopóki

nie prześliznęli się przez coś, co przypominało dach, a stanowiło coś w rodzaju wieczka

zasłaniającego dolinę od góry.

— Zmiana pola widzenia — zamruczał Tau. z żadnej latającej maszyny nie można by

zauważyć tego miejsca.

Ale Dana bardziej w tym momencie zainteresował widok rozciągający się przed nimi.

Lampy oświetlały cztery beczułkowate budowle — zwyczajne budki, jakie znajdowały się w

każdym obozie zwiadowczym. Poniżej stały dwa budynki. Wyposażone w niskie ściany i

background image

okryte gliną, wyglądały bardziej na wydrążone w ziemi aniżeli na wybudowane ponad jej

powierzchnią.

W tej chwili jednak najważniejszy był parking, znajdujący się po przeciwnej stronie

obozu. Stał tam następny pełzacz, poniżej planetolot, a dalej nieruchomy… Dan wydał

stłumiony okrzyk, ponieważ w wielkim dole dojrzał, balansujący na ogonie, statek

kosmiczny. W świetle stojących blisko lamp dyfuzyjnych widać było zrytą ziemię. A więc

statek lądował tu więcej niż jeden raz. Wiele razy statek musiał wznosić się i opadać, a ze

śladów na powierzchni wynikało, że pilot prowadził rakietę na ograniczonej mocy.

Planetolot… — Meshler skinął głową, jak gdyby przez cały czas domyślał się, że tak

będzie.

Obóz bynajmniej nie był wyludniony. Jacyś ludzie pędzili w stronę tego drugiego

pełzacza. W świetle lamp Dan zobaczył wyraźnie długą lufę rozrywacza. Co robiła tutaj ta

zakazana w cywilizowanym świecie broń, było oczywiście kolejną zagadką. Ponadto z

jednego z pokrytych ziemią budynków wznosił się metalowy drążek wielkie urządzenie

nadawczo—odbiorcze, za pomocą którego można było nie tylko skontaktować się z portem

na północy, ale być może także nadawać wiadomości w przestrzeń.

Meshler prowadził pełzacz ze stałą prędkością. Aby dotrzeć do planetolotu, będą

musieli przejechać obok tamtego drugiego pojazdu. Strażnik wcale nie miał zamiaru go

omijać. Być może sądził, że w ten sposób uda się ich sztuczka.

Kiedy zbliżyli się do podobnego, ruszającego już pełzacza, ten potoczył się kawałek

ze zgrzytem i zatrzymał się. Z jego kabiny wychylili się ludzie i zaczęli na nich krzyczeć.

Meshler pomachał im ręką przez okno. Być może miał nadzieje, że tym gestem zyska trochę

na czasie. Ściany pełzacza ochronią ich przez jakiś czas. Ale kiedy już wyjdą z niego, żeby

pobiec do planetolotu…

Dan trzymał miotacz w pogotowiu, oceniając pozostającą jeszcze odległość. Meshler

obrócił dziób pełzacza i ustawił go lak, aby ściany pojazdu posłużyły im jako osłona. Krzyki z

sąsiedniej maszyny stały się głośniejsze i bardziej natarczywe. Następnie dano im sygnał do

zatrzymania się strzelając z miotacza, którego ogień przeciął ziemię przed nimi.

Tau z trzaskiem otworzył drzwi. — Teraz! — Był już na zewnątrz i biegł w kierunku

planetolotu.

background image

R

OZDZIAŁ

13

Schronienie w dziczy

Dan naciągnął kaptur w taki sposób, że jego wargi dotknęły mikrofonu tłumacza.

— Brach… do planetolotu! Nie wiedział, gdzie znajduje się stworzenie. Być może

uciekło już z obozu. Ale jeżeli nie. Dan musi je odnaleźć.

Do planetolotu, brach!

— Ruszaj się! — Meshler próbował wypchnąć Dana z kabiny pełzacza. Ale ten z

uporem trwał w fotelu i ręką wskazał strażnikowi, żeby sam wychodził.

— Brach… przyjdź do planetolotu! — zawołał raz jeszcze, opędzając się

równocześnie przed ciągnącym go Meshlerem.

Z gniewnym okrzykiem strażnik przecisnął się obok Dana i pobiegł za Tau. Jednak w

połowie drogi do planetolotu odwrócił się. Wycelował miotacz w ziemię przed sobą i

wystrzelił, żeby zatrzymać tych, którzy nadbiegali ich uwięzić.

Brach! Dan nie mógł czekać ani chwili dłużej. Opuścił kabinę i pobiegł zygzakiem w

kierunku planetolotu. Wokół niego, z prawa i z lewa, błyskały ognie z miotaczy. Strzały nie

miały na celu uzyskania więźniów — oddawano je, by zabić.

Zanim Dan dotarł do otwartych drzwi kabiny planetolotu, coś śmignęło w kierunku

statku. Rozpoznał bracha.

Równocześnie wpadli do środka. Tym razem jednak za sterami usiadł Tau, który

pierwszy znalazł się w planetolocie. Najwidoczniej z całych sił przycisnął klawisz

wznoszenia się, ponieważ maszyna wystrzeliła w górę pionowo z prędkością zbliżoną do

szybkości wznoszenia się statku kosmicznego. Dana i bracha na moment wcisnęło w fotele.

Zanim zdołali się pozbierać, planctolot, oddalając się ciągle od obozu z najwyższą

prędkością, jaką był w stanie rozwinąć, wdzierał się z wyciem w poranne niebo.

— Sądzę, że uciekliśmy! zawołał Tau. Nie zauważyłem innego planetolotu. Chyba, że

ponownie będą nas ściągać wiązką przyciągającą…

Na pewno mają takie możliwości. Przypomnijcie sobie, jak złapali nas poprzednio

stwierdził Dan. Przez cały czas oczekiwał powtórnego pojawienia się tej siły, która ściągnie

ich ku ziemi. Dlaczego Meshler jest przekonany, że zdołają uciec, skoro wcześniej im się to

nie udało? Obecnie, kiedy Dan miał czas na zastanowienie się nad tym, bardzo go to

zaciekawiło. Z pewnością strażnik nie zapomniał…

— Na północ i na wschód… — Meshler, jak gdyby był pewien, że nie mają się teraz

background image

czego obawiać, pochylił się, aby sprawdzić wskaźnik kierunku. Tau posłusznie ustawiał stery,

aż wskazówka osiągnęła właściwy punkt na tarczy,

Brach przytulił się do Dana. Ten poczuł, że stworzenie dyszy z wysiłku, jaki włożyło

w ten pośpieszny bieg. Naciągnął kurtkę na leżącego na jego kolanach obcego.

— Żadnego przyciągania z ziemi… — Dan nie potrafił zrozumieć, w jaki sposób tak

łatwo udało im się uciec.

— Przynajmniej jak dotąd skomentował Tau. Wyraz twarzy lekarza, widocznej w

przyćmionym świetle, mówił, że on także spodziewa się w każdej chwili pojawienia się tej

siły. Upływały kolejne minuty, a oni wciąż nie zostali złapani w obszar promieniowania. Lecz

nadal nie uspokoili się.

— Dostać się do posiadłości Cartla — powiedział Meshler, bardziej do siebie aniżeli

do nich. — Nadać przez ich mikrofon wiadomość do portu…

— I co chcesz im powiedzieć? — dopytywał się Dan. — Z pewnością twoje władze

wiedzą o tym wszystkim …

— Ale czy na pewno wiedzą? — przerwał Tau z namysłem. To nie byłby pierwszy

wypadek, że badacze wykroczyli poza posiadane zezwolenia i nie pierwszy, gdy wyniki ich

prac przerosły oczekiwania samych wykonawców.

— Lub pracują dla kogoś innego…

— Dla kogo? chciał wiedzieć Dan. — I dlaczego? Strażnik jednak zaledwie potrząsnął

głową. Było oczywiste, że jest wstrząśnięty wydarzeniami ostatniej nocy. Dawno już stracił

swoje służbowe podejście, które miał w łodzi ratunkowej. To, co tutaj zobaczył, z pewnością

przekonało go, że historia opowiedziana przez załogę Królowej jest prawdziwa, a na jego

własnej planecie dzieje się dużo więcej, niż wiedzą jego szefowie, zobowiązani do ochrony i

utrzymywania porządku w tym kraju.

— To pole siłowe… — powiedział. — Czy za pomocą swego przyrządu potrafisz

określić, czy ustawiono je ponownie?

— Nie. On odbiera promieniowanie, lecz nie określa jego rodzaju. Bez przerobienia

go nie mogę mieć pewności, czy docierające do niego sygnały pochodzą właśnie od pola

siłowego.

— Być może jest pewien sposób. — Dan odwrócił głowę, żeby mówić do mikrofonu

tłumacza. Brach nadal nosił na gardle bliźniacze urządzenie.

— Skrzynka… zostawiłeś dźwignie tak… Nie, nie mogłem tego zrobić…

— Jak to?

— Ludzie przychodzili i odchodzili. Mogli łatwo znaleźć. Przekręcić z powrotem…

background image

wiec brach przechylił głowę i wykonał ruch rogiem teraz skrzynka nie działa.

Kiedy Dan przekazał tę informacjęi, usłyszał chrapliwy i świszczący oddech

Meshlera.

— Posiadłość Cartla. — Strażnik pochylił się do przodu, jak gdyby siła woli potrafił

sprawić, że dotrą szybciej do celu. — Musimy ostrzec posiadłość Cartla!

Dopiero wtedy jego towarzysze zrozumieli przyczynę jego niepokoju.

— Te potwory! wykrzyknął Dan.

— Ile… — dodał Tau.

Czy po tym zniszczeniu ściany siłowej ludzie, którzy są odpowiedzialni za ten obszar,

potrafią zagnać je z powrotem? Czy można uporać się z czymś takim jak świecąca plama…

oprócz, oczywiście, spalenia miotaczem? I, jak zapytał Tau, ile było tam potworów lub raczej

jakie? A len mrówkoród… czy nie uciekł już wcześniej i nie powędrował na północ?

— Ile ich jest i jakie, to słuszne pytania — powiedział ponuro Meshler. Będziemy

musieli ostrzec wszystkie najbardziej wysunięte na południe posiadłości. A nie mamy

żadnego wyobrażenia, z czym być może przyjdzie zmierzyć się osadnikom.

— Chyba że potrafisz ustalić, kto jest za to odpowiedzialny i wycisnąć z niego jakieś

informacje — odparł Tau. — Czy ta posiadłość rzeczywiście ma bezpośrednią łączność z

portem?

— Wszystkie mają odpowiedział Meshler.

Świtało, ale dzień nie zapowiadał się pogodny. Pomiędzy planetolot a odległe, zimowe

słońce wcisnęły się chmury. Potem zostali nagle zaskoczeni burzą deszczu ze śniegiem,

zamarzającego szybko na zewnętrznej powłoce pojazdu. Widoczność była bardzo zła. Tau

wskazał na wysokościomierz.

— Jakaś siła ściąga nas w dół.

— Ale nadal pozostajemy na kursie — odpowiedział Meshler. — Leć dalej!

Deszcz ze śniegiem tłukł o statek, a porywy wiatru spychały go z kursu. Tau więc, aby

utrzymać ich na właściwym szlaku, musiał bezustannie walczyć ze sterami. Wyglądało to tak,

jakby ktoś użył pogody jako broni, chcąc w ten sposób opóźnić ich dotarcie do celu podróży.

Z drugiej strony, taka pogoda mogła powstrzymać potwory przed zbytnim oddalaniem

się od lasów, znajdujących się za — teraz wyłączonym — polem siłowym.

Tau, który obserwował radar i wysokościomierz, odwrócił szybko głowę.

— Powinniśmy lądować — ostrzegł. — Mamy do wyboru: lądowanie lub ryzyko

katastrofy.

Dan nigdy nie leciał podczas takiej burzy. A ponieważ jej siła wciąż rosła, skłonny był

background image

uwierzyć, że jeden z gwałtownych porywów wiatru może roztrzaskać ich o ziemię.

Zastanawiał się, czy w ogóle możliwe jest w takich warunkach bezpieczne lądowanie. Nie

można było w żaden sposób ocenić, czy znajdują się ponad zalesionym, czy otwartym

terenem.

— Uwaga! Tau nie czekał na zgodę towarzyszy.

Walczył z burzą, wiatrem i deszczem ze śniegiem. Przez cały czas obserwował radar,

który informował o tym, co znajduje się pod nimi. Dan zauważył, że znacznie zboczyli z

kursu wyznaczonego przez Meshlera, ale przynajmniej nie znaleźli się nad terenem

górzystym. Zamiast lecieć na północny zachód, byli spychani na południe.

Planetolot posuwał się z maksymalną prędkością i na możliwie największej

wysokości. Pędzili jedyną trasą, po której pozwalała im poruszać się burza na południe. I

żaden z nich nie wiedział, jak długo potrwają te zmagania z nią.

Ale w końcu deszcz ze śniegiem ustal. Pozostawił jednak ślady w postaci lodowego

pancerza na oknach kabiny. Lecieli zatem nic nie widząc, prowadzeni wyłącznie przez

przyrządy.

— Wylądujmy dopóki jesteśmy w stanie — przekonywał Tau. — Jeśli burza zaatakuje

ponownie, możemy tego nie przetrzymać. Jesteśmy zbyt oblodzeni, żeby utrzymać właściwą

wysokość.

— W porządku. Jeżeli potrafisz tego dokonać, ląduj — zgodził się niechętnie Meshler.

Dan okropnie się denerwował. Żałował, że nie trzyma sterów we własnych rękach.

Tau, jak każdy członek załogi Królowej, potrafił pilotować. Ale siedzenie tutaj w takiej

chwili, bez wykonania jakiegokolwiek gestu i czekanie na koniec… Musiał skupić się, żeby

zachować spokój.

Lekarz będzie musiał zniżyć lot i obserwować radar w poszukiwaniu odpowiedniego

miejsca do lądowania. Opuszczenie planetolotu przy tak silnym wietrze jest jednak prawie

niemożliwe. Skrzywione usta Tau dowodziły, iż zdaje sobie sprawę z tego, że może zdarzyć

się najgorsze.

Statek zawisł i natychmiast prawic przekoziołkował pod wpływem potężnego

podmuchu. Ale na szczęście nie zdarzyło się to po raz drugi. Meshler pochylił się w przód i

nosem nieomal dotknął tarczy radaru, jak gdyby w ten sposób mógł wymusić potrzebny im

odczyt.

— Teraz! rozkazał gniewnie.

Lądowali. Dan domyślił się tego. Dzięki wielkiemu wysiłkowi woli nie patrzył na

tarczę, ani nie obserwował walczącego ze sterami Tau. Zapiął pas bezpieczeństwa wokół

background image

siebie i bracha. Meshler nacisnął przycisk uruchamiający pianę ochronną. Czekał, podczas

gdy galareta unosiła się coraz wyżej.

Ale tworzywo nie zdążyło podnieść się do poziomu ich ramion, gdy uderzyli o ziemię

z szarpnięciem, które wbiło ich głęboko w fotele. Z głuchym odgłosem rozłupał się i odpadł

duży kawał lodu przykrywającego okna kabiny.

Natknęli się na grubą ścianę roślinności. Jak się okazało, była tak blisko nich, że

czubki gałęzi dotykały kabiny. Gdy Dan otworzył drzwi, aby piana ochronna mogła

wypłynąć, do środka wdarł się lodowaty deszcz. Dan uwolnił bracha i usadowił go na drugim

siedzeniu planetolotu. Polem naciągnął kaptur i wyszedł zobaczyć, jak wygląda miejsce, w

którym wylądowali.

W chwilę później stał zmrożony czymś więcej niż tylko wiatrem i deszczem.

Zrozumiał, jak wielkie mieli szczęście. Albowiem kiedy spojrzał na ogon planetolotu,

zobaczył krawędź skały, na której osiedli. Ta wysepka bezpieczeństwa była tak niewielka, że

Dan prawie nie był w stanie uwierzyć, iż w ogóle tego dokonali. Wokół rozciągał się

olbrzymi obszar splątanej roślinności.

Skała pod stopami była niebezpiecznie śliska od zamarzającego deszczu. W butach

kosmicznych potrafił jednak utrzymać równowagę, kiedy, wspierając ręce w rękawicach o

planetolot, przedzierał się do tyłu, by dokładnie obejrzeć uskok skalny. Nie ośmielał się

podchodzić bliżej do krawędzi, niż było to konieczne, żeby prześliznąć się wokół planetolotu

na drugą stronę. W trakcie poszukiwań nie dostrzegł jednak nic więcej ponad to, co odkrył od

razu. Dokonali ryzykownego lądowania na wąskiej, sterczącej w przestrzeń skale, mając tuż

przed sobą gęstą roślinność. Ale podwozie zaczęło przymarzać do skały.

Meshler i Tau również czołgali się wokół statku. Najpierw przebrnęli przez gęstą

pianę, która zgromadziła się pod drzwiami. Deszcz rozrzedzał ją, a jednak nie zniknęła

całkowicie — raczej zamarzła. Kiedy tamci dotarli do Dana, ukryta pod osłoną twarz Tau

była lekko zielona z przerażenia, a Meshler wolno potrząsał głową.

— Do licha! — wykrzyknął strażnik. Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem! Co

za szczęście! Długość ręki… stopy… czy to w tę stronę, czy w tamtą… — Znów potrząsnął

głową, gapiąc się na planetolot.

— Powiadają — głos Tau brzmiał obco — że jeżeli człowiek urodził się, aby utonąć,

to nie umrze od miotacza. Wydaje się, iż mamy podstawy wierzyć, że nie jest nam jeszcze

pisane umrzeć. A teraz — zwrócił się bardziej energicznie do Meshlera czy wiesz, gdzie

jesteśmy?

— W znacznej odległości od naszego kursu… wysunięci na południowy zachód. To

background image

właściwie wszystko, co potrafię powiedzieć. Ale nie możemy wystartować, dopóki nie

poprawi się pogoda. Lecz kiedy to nastąpi… — Wzruszył ramionami.

— Jeśli w ogóle wystartujemy — poprawił Dan. Bardzo ostrożnie przykucnął, żeby

spojrzeć na podwozie. Było oczywiście oblodzone. Ponadto przesączyło się tam trochę gęstej

piany, mieszając się z na wpół stajałym i zamarzającym deszczem ze śniegiem. Najwidoczniej

skała obniżała się ku środkowi, gdzie spoczął planetolot. Zanim wystartują, będą musieli

starannie rozmrozić podwozie. Zwrócił na to uwagę, podczas gdy pozostali dwaj przykucnęli,

żeby zobaczyć.

Przynajmniej pełni teraz rolę kotwicy. Im silniej przymarza, tym mniejsza jest szansa,

że zostaniemy stąd zrzuceni tam. — Ta u wskazał w kierunku przepaści. — Przeczekajmy

burzę, a potem uwolnimy planetolot i wystartujemy. Ale lepiej zrobimy, jeśli teraz wrócimy

do środka.

Miał rację. Zimno przenikało nawet przez ocieplane ubranie. Strząsnęli z siebie lód i

śnieg i wspięli się z powrotem do planetolotu, który raz po raz kołysał się niebezpiecznie pod

pchnięciami wiatru. Czy któryś z porywów okaże się aż tak silny, że zerwie ich „kotwicę”?

Meshler podzielił kolejną porcję jedzenia. A Dan przeszukał pomieszczenie

magazynowe i stwierdził, że nie jest jeszcze najgorzej z zapasami; nawet jeżeli mała torba,

którą Meshler niósł na ramieniu, była pusta. W magazynie znajdowały się dwie skrzynki

jedna z żywnością, a druga z lekami i przyborami medycznymi oraz lornetka i nieco

ładunków do miotacza.

— Dobrze się o nas zatroszczyli — skomentował Dan, kiedy z powrotem schował do

pomieszczenia większość tego, co znalazł.

— A co z połączeniem? Czy nie możesz wywołać tej posiadłości, przekazać im

informacji i poprosić, żeby ją podali innym osadnikom?

Po powrocie do planetolotu Meshler zajął fotel pilota. Teraz odrzucił do tyłu kaptur i

rozpiął kurtkę.

— Ta burza przerwała wszelką łączność. Ale skoro tylko się skończy… Tymczasem

chodźmy spać.

To była jedyna rozsądna rzecz, którą mogli zrobić. A na samą wzmiankę o śnie Dan

poczuł nagle, jak bardzo jest zmęczony. Od chwili, gdy schowali się w jamie pomiędzy

skałami i odpoczywali na zmianę, upłynęły więcej niż dwadzieścia cztery godziny. Ale, jako

że planetolot od czasu do czasu trząsł się pod naciskiem podmuchów wiatru. Dan zastanawiał

się, czy potrafią zasnąć, wiedząc, że mogą być zrzuceni w przepaść.

W rzeczywistości jednak usnął, tak jak i jego towarzysze. Kiedy przebudził się,

background image

upłynęło kilka sekund, zanim w pełni odzyskał przytomność i świadomość tego, gdzie się

znajduje. Planetolot przestał się trząść pod naporem wiatru i nie było słychać bębnienia

deszczu o blachę. Czuł na sobie gorący ciężar leżącego na nim w poprzek bracha. Wygramolił

się spod zwierzęcia, a ono sapnęło i wydało cichy pisk skargi. Dan spojrzał przez okno lub

raczej spojrzałby, gdyby nic gruba powierzchnia pokrywającego je, iskrzącego się lodu.

Docierał jednak stamtąd taki blask, że szef transportu pomyślał, iż może to być jedynie

światło słoneczne. A jeśli burza minęła, to najwyższy czas, aby ruszali w drogę. Poruszając

się, potracił fotel przed sobą i Tau, kaszląc i rozglądając się wokół, podniósł głowę z oparcia.

— Co… — zaczął i dopiero wówczas uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje.

— Tam, na zewnątrz świeci słońce… być może… — Dan wskazał na okno.

Tau obrócił się i spróbował otworzyć drzwi. Stawiały opór, tak jakby mróz założył

dodatkowy zamek, lecz po chwili ustąpiły. Tau popchnął je i otworzył. Poczuli przenikliwy

chłód, który zaparł im dech w piersiach, a słońce zaświeciło im prosto w oczy.

Lekarz spuścił nogi na zewnątrz kabiny, lecz pośliznął się i złapał za krawędź drzwi.

Czyniąc wiele hałasu opadł na kolana. Jednak nadal trzymał się, wisząc w otwartych

drzwiach.

Z trudem odwrócił się, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Kiedy Dan ujrzał twarz Tau, miała

ona taki wyraz, jakby dostał on strzał z miotacza z odległości wystarczającej do osmalenia.

Ostrożnie wciągnął się z powrotem do kabiny. Najwidoczniej nie mógł poruszać nogami,

gdyż podciągał się na rękach, dopóki ponownie nie znalazł się w fotelu. Potem gwałtownie

zatrzasnął drzwi.

— Gładki lód powiedział. — Nic sądzę, żeby ktokolwiek potrafił na tym ustać, nie

mówiąc już o chodzeniu.

Meshler otworzył drzwi po swojej stronie i gapił się na powierzchnię ziemi.

— Z tej strony to samo — dodał.

— Zanim wystartujemy, musimy uwolnić podwozie — powiedział Dan. — Ogień z

miotacza ustawionego na minimum? — sformułował to jako pytanie.

— Potrzebujemy czegoś w rodzaju liny ratunkowej dla tego, kto podejmie się to

zrobić — skomentował Tau. Czy mamy wśród zapasów coś takiego?

Dan odepchnął bracha i otworzył szafkę, którą przeszukał poprzedniej nocy. Nie

pamiętał, by widział jakąś linę, ale może coś takiego tam było. Niestety, nic nie znalazł.

— Co to jest? — Meshler obrócił się na fotelu i wskazywał ponad głową Dana jakiś

ciasno zwinięty przedmiot. Szef ładowni sięgnął ręką. Okazało się, że nieprzemakalny brezent

z tworzywa sztucznego. Być może służył do ochrony planetolotu przed burzą. Planetolot z

background image

Królowej nie miał w wyposażeniu czegoś takiego.

— Potniemy to na pasy, powiążemy i będziemy mieli naszą linę. — Meshler

przygotował się do pracy, wyjmując zza pasa ostry nóż o długim ostrzu.

Było to jednak trudne zajęcie, ponieważ tworzywo sztuczne, wystarczająco

wytrzymałe, żeby chronić od burzy, nie poddawało się łatwo ostrzu noża. Strażnik ciął

cierpliwie, dopóki nie uzyskał trzech pasów. Pomimo oporu materiału związał je w długą linę.

Nie pytając, czy ktoś z pozostałych chce wyjść, by roztopić lód wokół podwozia, przywiązał

swe dzieło do własnego pasa. Gwałtownym ruchem opuścił osłonę kaptura, zapiął ciasno

wierzchnią kurtkę oraz spojrzał, czy Tau i Dan złapali mocno drugi koniec liny.

To nie powinno potrwać długo… przy użyciu tego. — W dłoni osłoniętej rękawicą

trzymał przygotowany miotacz. Ponownie otworzył drzwi i wyśliznął się na zewnątrz.

Pomimo że trzymał rękę na ramie pojazdu, najwyraźniej nie mógł utrzymać równowagi.

Dan i Tau skupili uwagę. Trzymali linę okręconą wokół nadgarstków i zaciskali palce

na jej postrzępionych krawędziach. Meshler spróbował postawić krok. Stracił oparcie i

zniknął z pola widzenia. Obciążona lina ciągnęła ich do przodu, lecz oni ze wszystkich sił

starali się utrzymać w jednym miejscu.

Lina drżała i okręcała się, jak gdyby Meshler ślizgał się na wszystkie strony. Ile czasu

zabierze mu stopienie lodu? Dan czuł ból w ramionach. Jego nadgarstki zbielały i zaczęły

drętwieć w miejscach, gdzie wrzynało się tworzywo sztuczne.

Nagle, kiedy myśleli, że wyczerpali wszystkie siły, w drzwiach pokazało się ramię.

Meshler wciągnął się do środka. Opadł na siedzenie, a Dan przechylił się ponad nim i z

trzaskiem zamknął drzwi. Strażnik otrząsnął się, zrzucił rękawice i usiadł. Kciukiem wcisnął

klawisz startowy i Dana odrzuciło do tyłu. Przycisnął bracha, który krzyknął i spróbował się

wydostać.

Znaleźli się w powietrzu i szybko wznosili się, chociaż mogli się tego tylko domyślać.

Zamarznięte okna nadal zasłaniały widok.

— Zniosło nas na południe powiedział Meshler— — Dlatego polecimy na północ,

choć nie jestem pewien co do drugiego kierunku, to znaczy, jak daleko zepchnęło nas na

zachód.

Co z mikrofonem? — zapylał Tau. Meshler odczepił mikrofon pokładowy i zapiął na

szyi zatrzask, przeznaczony na gardło pilota.

— Wzywam Cartla… Cartla… Cartla wypowiadał kilkakrotnie nazwisko.

Wszyscy oczekiwali na jakąś odpowiedź. Ale rozległ się tylko charczący, hałaśliwy

chrzęst, prawie tak samo nieprzyjemny jak wrzaski potwora.

background image

— Zakłócenia. — Meshler odłożył mikrofon. — Nic się przez nie nie przebije.

— Czy to normalne? chciał wiedzieć Tau.

— Skąd mogę wiedzieć? — Strażnik jak zwykle wybuchnął. Oczy odrobinę zapadły

mu się, a na twarzy pojawiły się zmarszczki, jak gdyby od chwili ich pierwszego spotkania

postarzał się o całe miesiące. — To jest dla mnie, jak się okazuje, nie znany kraj. Ale te

dźwięki są tak głośne i uporczywe, że powiedziałbym, iż muszą być nadawane celowo.

— Mogą spodziewać się, że nadamy ostrzeżenie — rzeki lekarz. — No dobra, od nas

zależy, czy polecimy osobiście, skoro nie możemy wysłać wiadomości.

Lecieli na północ, ponieważ zniosło ich na południe i na wschód, a Meshler był

przekonany, że zboczyli także na zachód. Ale skąd strażnik miał pewność? Nie było żadnego

punktu, na który mogliby się nakierować. Gdyby Meshler zdołał nawiązać łączność z

posiadłością, mogliby wykorzystać jej nadajnik jako radiolalarnię. Teraz nic dysponowali

niczym, oprócz domysłów strażnika. A kraj pod nimi był niezbadaną dziczą — i być może

krył w sobie jeszcze dodatkowe niespodzianki, takie jak np. obóz w dolinie.

Burza już nie szalała, a podczas lotu z okien kabiny z wolna znikały lodowe zasłony.

Widzieli więc, że dzień jest wyjątkowo pogodny. Meshler znalazł mały monitor, który ustawił

w taki sposób, że mogli oglądać krainę w dole.

Sądząc po pozycji słońca na niebie, był wczesny poranek. Oznaczało to, że przespali

część poprzedniego dnia oraz całą ostatnią noc — była to strata czasu, która martwiła

Meshlera. Chociaż, uwzględniając odległość pomiędzy doliną a posiadłością Cartla, nie

powinien się niepokoić, że którykolwiek z uwolnionych stworów już tam dotarł.

Nie było w dole żadnej kolejnej dolinki ukrytej pod nietypowym ukształtowaniem

terenu, żadnej innej maszyny w powietrzu, żadnych pełzaczy, ani też śladów pojazdów na

ziemi. Pod nimi rozciągał się jednostajny krajobraz rzadkich lasów, przeciętych dwiema

dużymi rzekami. Tu i ówdzie pojawiały się obszary nagich skał. I nigdzie żadnego znaku, że

jest tu coś więcej, poza dziczą — jak wcześniej twierdził Meshler.

background image

R

OZDZIAŁ

14

Posiadłość Cartla

Od czasu do czasu strażnik próbował uruchomić mikrofon, ale wciąż słyszeli

wyłącznie trzaski zakłóceń. Nagle Meshler wskazał na rzekę o oblodzonych brzegach.

— Veecorox!

— Widziałeś ją już kiedyś? zapytał Tau. Dan pomyślał, że lekarz jest być może

zaniepokojony ich niezbyt dokładnie ustalona trasa.

W ubiegłym roku wyprawa dotarła aż do tego miejsca. Meshler usadowił się głębiej w

fotelu pilota i rozluźnił się, tak jakby poczuł ulgę. Najwidoczniej strażnik, podobnie jak oni,

denerwował się z powodu nieznanego kursu planetolotu.

— Wystarczy, że będziemy się posuwać wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie zasila ją

dopływ Corox, a potem skręcimy na wschód. Tam zaczyna się posiadłość Cartla.

Przechylił maszynę i skręcił, aby prowadzić ją wyznaczoną trasą. Na ziemi pod nimi

nie było widać żadnych śladów, wskazujących na to, że ludzie byli tutaj kiedykolwiek.

— A zatem wasze południowe ziemie są w większości dziczą — stwierdził lekarz.

— Oczyszczanie terenu jest trudne. Sprawdzanie i utrzymanie urządzeń

mechanicznych jest zbyt kosztowne i nie możemy pozwolić sobie na stały dopływ paliw oraz

zatrudnienie techników, którzy obsługiwaliby i naprawiali maszyny. A koni, dwurożców z

Astry czy jakichkolwiek innych zwierząt pociągowych z odległych światów osadnicy nie

sprowadzają tutaj… a przynajmniej nie w pierwszym pokoleniu. W stacji badawczej próbują

wyhodować jakąś rasę, która potrafiłaby żyć tutaj bez stałej kontroli człowieka. Występuje tu

pewien miejscowy owad — much tork który atakuje oczy zwierząt. Jak dotąd nie zdołaliśmy

temu zaradzić. A tutejsze zwierzęta wcale się nie nadają do ciężkiej pracy. Mamy więc

urządzenia mechaniczne, które są wspólną własnością wszystkich posiadłości. Przenosi się je

z miejsca na miejsce. Poza tym w razie suszy osadnicy próbują stosować wypalanie. Pożary

wymagają jednak kontroli, a to oznacza, że potrzebni są ludzie do pracy.

— A więc osadnictwo nie rozwinęło się zbytnio od chwili przybycia tutaj pierwszych

osadników? — zapytał Tau.

Dan zobaczył, że strażnik zaciska usta, tak jakby poczuł się obrażony tą uwagą.

— Trewsworld — odpowiedział Meshler — zrobił wystarczająco wiele, aby się

usamodzielnić. Nie zostaniemy poddani kolejnej fali osadnictwa… jeśli o to ci chodziło. —

Przerwał i spojrzał na Tau, a Dan zobaczył cień niepokoju na jego twarzy. Sądzisz… że o to

background image

może chodzić?

— Istnieje taka możliwość, czyż nic? — odparł Tau. Przypuśćmy, że stracilibyście to,

co zdobyliście z takim trudem. Albo choćby część z tego. To już jest powód, żeby uznać was

za niesamodzielnych.

Dan zrozumiał. Każda planeta, na której osiedlają się ludzie, musi rozwijać się i co

roku wykazywać znaczącymi przyrostami ludności oraz wysyłanych towarów. W

przeciwnym wypadku Wielkie Biuro do Spraw Osadnictwa zgodnie z prawem może podjąć

decyzję o wymianie władz i ludzkości. Wówczas dotychczasowi osadnicy, o ile nie są w

stanie wykupić swych ziem, tracą wszystko, co zdobyli tak ciężką pracą.

— Ale dlaczego? — zapytał Meshler. Jesteśmy planetą, na której osadnictwo dopiero

się zaczyna. Każdy napotka tutaj dokładnie te same trudności, z którymi my walczyliśmy od

początku. Nie ma tu niczego, co zainteresowałoby ludzi z zewnątrz… żadnych bogactw na

tyle wartościowych, żeby opłacało się je wydobywać…

— A co z tą skałą z rozbitej skrzynki z pełzacza poszukiwaczy? — zapytał Dan.

Znaleźli coś, co uznali za tak wartościowe, aby to dokładnie zabezpieczyć. Zabito ich, a towar

zabrano. Być może tutaj, na Trewsworld, znajduje się więcej, niż ci wiadomo, Meshler.

— W trakcie jednej z wypraw — strażnik potrząsnął głową — przeprowadzono

badania skał i ziemi za pomocą specjalnych przyrządów. Występują tu normalne ilości żelaza,

miedzi i innych składników, ale nic na tyle wartościowego, żeby to wysyłać do odległych

światów. Sami wykorzystujemy to, co potrafimy. Poza tym być może tamtych ludzi nie

spalono miotaczem ze względu na to, co przewozili, ale z powodu tego, co zobaczyli. A skałę

zabrano, żeby nas zmylić. Mówiliście, że tam w pobliżu włóczył się mrówkoród. Być może

wyruszyli grupą, żeby go złapać.

— Całkiem możliwe — zgodził się Tau. — Proponowałbym jednak, żebyście jeszcze

raz przeprowadzili badania skał… o ile zostało wam na to dosyć czasu.

— Obóz w dolinie — powiedział Dan znajduje się tam już od jakiegoś czasu. Od jak

dawna działa tutaj stacją Trosti?

— Osiem lat… czasu planetarnego.

— A czy w tym czasie jakieś nowe posiadłości zostały wybudowane wokół niej? —

Teraz Tau podrzucił Danowi myśl, której ten szukał już od pewnej chwili.

— Cartl… zastanówmy się. Cartl zwołał ludzi do oczyszczania terenu wiosną

dwudziestego czwartego, zanim wzrosły trawy. Teraz mamy dwudziesty dziewiąty. Jego

posiadłość jest najbardziej wysunięta na południe.

A zatem upłynęło już pięć lat. Co z innymi osadami… od wschodu, zachodu, północy?

background image

Na północy jest za zimno dla lafsmerów. Na północ od portu znajduje się tylko kilka

stacji badawczych. — Meshler odpowiedział natychmiast. — Na wschodzie mieszka

Hancorn, który osiedlił się w dwudziestym piątym. A na zachodzie… Lansfeld. Od

dwudziestego szóstego.

— Zatem upłynęły trzy lata od czasu, gdy przeprowadzono ostatnie oczyszczanie

terenu — zauważył Tau. A w poprzednich latach, ilu było nowych osadników?

Popędzany pytaniami Meshler, sądząc z wyrazu jego twarzy, już liczył.

— Aż do dwudziestego czwartego mieliśmy rocznie jedno lub dwa, a czasami trzy

nowe osiedla. W dwudziestym trzecim przybyły cztery statki pełne ludzi. Od tamtej pory

tylko jeden, a jego pasażerami byli głównie technicy i ich rodziny, którzy osiedlili się w

porcie. Rozwój osadnictwa uległ zahamowaniu.

— I nikt nie zwrócił na to uwagi? zapytał Dan. Jeżeli ktoś zauważył, nic na ten temat

nie mówił. Ludzie z posiadłości są w zasadzie samowystarczalni. Przybywają do portu

najwyżej raz lub dwa razy do roku… po prostu wtedy, kiedy mają towar do przekazania na

statek. W posiadłości mieszka jakieś pięć, sześć rodzin, które podpisują umowy. Do lżejszych

prac w polu używają samonaprawiających się robotów, które nie nadają się jednak do

oczyszczania terenu. Od czasu, kiedy zaczął się handel lafsmerami, żyje się łatwiej. Nie

trzeba uprawiać ziemi specjalnie dla ptaków. Wystarczy tylko udostępnić im przestrzeń

życiową i zasiać ze dwa pola smesu, którego ziarno jest dodatkowym pokarmem w zimie.

Lafsmery lubią miejscowe owady, a także kilka tutejszych roślin jagodowych i dobrze się

nimi odżywiają. Kupujący sądzą, że to właśnie nadaje wyjątkowy smak potrawom

przyrządzanym z ich mięsa i podnosi ich wartość. Lafsmery można wpuścić na częściowo

tylko oczyszczoną ziemię. Aby je dokarmiać, wystarczy posłużyć się robotem. Ale do

oskubywania ich z puchu, który wysyła się do innych światów, potrzeba ludzi… Te prace

wykonuje się późną wiosną. Puch zbiera się do puszek, przekazuje do portu, gdzie formuje się

go w bele.

— A więc doprowadzacie do tego, żeby stać się producentem jednego towaru?

Meshler ponownie okazał zaniepokojenie pytaniem Tau, jak gdyby do tej pory nigdy

nie zastanawiał się nad tym.

— Nie… no cóż… być może… tak. Hoduje się coraz więcej lafsmerów, ponieważ

tylko je opłaca się wysyłać. Tak, jesteśmy światem jednego produktu i w dodatku nie

powstają tu nowe posiadłości… — Meshler skrzywił usta. Jestem strażnikiem. Do moich

obowiązków należy tylko patrolowanie. Czasem rysuję mapy i uczestniczę w badaniach oraz

odwiedzam posiadłości leżące na pograniczu. Ale Rada… ktoś z pewnością wie, co się dzieje!

background image

— Na pewno — zgodził się Tan. Pozostaje tylko sprawdzić, czy komuś nic zależało

na tym, aby tak właśnie się stało. Widziałeś, jak te smoki wykończyły lafsmery… a one

powstały, pod wpływem promieniowania, z zarodków współczesnych lafsmerów. Wyobraź

sobie, że jedna z tych okropności z obszaru pola siłowego, czy choćby ten mrówkoród,

wkracza na teren upraw? Albo też jedna z tych skrzynek zostaje ukryta w jakimś oddalonym

rejonie i poraża wszystkie ptaki przechodzące w jej pobliżu…

Im prędzej dotrzemy do Cartla i uzyskamy łączność ze światem, tym lepiej! —

powiedział zaniepokojony Meshler.

Wkrótce dolecieli do miejsca, gdzie rzeka wraz ze swoim dopływem łączyły się w

kształcie litery V. Meshler skręcił i ruszył wzdłuż mniejszego, miejscami przykrytego lodem,

strumienia. Troszeczkę później lecieli już nad pierwszymi częściowo oczyszczonymi polami.

Dostrzegli grzędy, ale nie było widać lafsmerów. Na białej warstewce leżącego na ziemi

śniegu nie zostawiono żadnych śladów. Pierwsze pole przeszło w następne, także pozbawione

oznak życia. Meshler skręcił planetolotem i przeleciał nisko ponad zagospodarowaną ziemią.

Nic rozumiem. Te tereny to pola hodowlane… są to centralne miejsca, w których

znajdują się grzędy.

Raz jeszcze uruchomił kciukiem mikrofon i próbował wezwać właściciela posiadłości.

Lecz nadal słychać było zakłócenia, choć już nie tak głośne i męczące dla uszu.

Meshler zwiększył wysokość lotu i z maksymalną prędkością popędził naprzód.

Dwa następne pola… i na ostatnim zobaczyli wreszcie ptaki biegające na wszystkie

strony. Kiedy przesuwał się nad nimi cień planetolotu, zdawały się szaleć ze strachu. Próbując

wzlecieć, rzucały się na boki, nieudolnie rozpościerały i wykręcały skrzydła. Tratowały przy

tym niektóre mniejsze okazy. Ptaki tworzyły ciemną, kłębiącą się chmurę. Wreszcie

planetolot minął je.

— Przypuszczam — powiedział Tau — że takie ich zachowanie nie jest naturalne.

— Nie — odpowiedział Meshler krótko.

Za ustawionym w polu ogrodzeniem rozciągały się kolejne pola, które oczyszczono

staranniej niż te przeznaczone dla lafsmerów. Poprzez śnieg widać było jakieś uprawy. Rzeka

skręcała, a wzdłuż jej brzegu wznosiły się zabudowania mieszkalne i gospodarcze.

Nie był to dom, lecz szereg domów ustawionych w kwadrat. W środku zauważyli

wieżę nadawczą, wystającą znacznie ponad dachy budynków. W połowie jej wysokości

umieszczono znak firmowy Cartla; symbol, który jest na wszystkich towarach sprzedawanych

przez niego.

Domy zbudowane były z kamiennych bloków, ale pokryto je dachami z gliny. Pod

background image

spodem ułożono jednak dachówki Dan wiedział o tym z taśm informacyjnych, które

przesłuchiwał przed wyprawą. Na wierzchniej warstwie ziemi gęsto posadzono cebulki roślin.

Wiosną zakwitną one barwnymi szeregami. A jesienią osadnicy zbiorą starannie ziarna i

zmielą na proszek, stanowiący na tej planecie coś w rodzaju kawy, uprawianej w odległych

światach.

Dan pomyślał, ze jak na świat, na którym nie ma żadnych miejscowych

niebezpieczeństw — a tak przynajmniej określano Trewsworld zabudowania przypominają

twierdze. Domy, których wszystkie drzwi otwierały się na wewnętrzne podwórze, były

połączone ścianami z gliny, również ozdobionymi roślinami.

Tuż przed brama, na wygładzonej ziemi, wybudowano parking. Po jednej stronie stał

pełzacz i mniejszy ślizgacz, według Dana nazbyt lekki, aby podróżować po tym dzikim i

pozbawionym dróg kraju. Meshler wylądował i wyskoczył na zewnątrz, zanim jeszcze ucichł

głos silnika. Zwinął ręce i zawołał głośno:

— Hej tam, w domu!

Posiadłość Cartla wydawała się opuszczona tak jak dwa pierwsze pola lafsmerów.

— Podaj swoje nazwisko! — Nagle ktoś zawołał cienkim głosem zza ściany tuż przed

nimi.

Meshler odrzucił do tyłu kaptur, odsłaniając twarz.

— Wim Meshler, strażnik. Znasz mnie?

Nie nadeszła żadna odpowiedź. Czekali, stojąc w chłodzie. Dan trzymał bracha. Po

chwili ciężkie drzwi uchyliły się ze zgrzytem.

— Wchodźcie, szybko!

Był to tak zdecydowany rozkaz, że Dan zerknął ponad ramieniem. To miejsce

przypominało oblężona twierdzę. Ale kto… lub co… doprowadziło mieszkańców do ukrycia

się w niej? Nie widzieli żadnego żywego stworzenia. Jedynie lafsmery, których przerażenie

było ostrzeżeniem, że nie wszystko jest w porządku.

Przecisnęli się przez wąskie przejście. Oczekujący tam człowiek natychmiast

zatrzasnął drzwi, jak gdyby spodziewał się, że sarna śmierć depcze im po piętach. Zaryglował

bramę, opuszczając sztabę.

Właściciel domu był wysokim mężczyzną, ubranym w futro, zarzucone luźno wokół

ramion jak peleryna. Puste rękawy łopotały, kiedy się poruszał. Należał do innej rasy niż

Meshler. Skórę miał ciemną, tak jak Rip, a włosy sztywne, niczym druciana szczotka.

Nosił koszulę ze skóry lafsmera, na której pozostawiono puszek, tu i ówdzie już

wytarty. Miał szeroki pas, za którym, zgodnie ze zwyczajem osadników, nosił dwa noże.

background image

Jeden, zatknięty z przodu, służył do przygotowywania jedzenia i do wykonywania prac w

gospodarstwie. Drugi, umieszczony z tyłu w zdobionej pochwie, był oznaką dojrzałości i

używano go w rzadkich obecnie wypadkach zemsty honorowej.

Jego spodnie oraz buty uszyte były z włochatej skóry. Wszystko to sprawiało

wrażenie, iż jest nie mniej „opierzony” niż jego lafsmery. Była jednak pewna różnica. W ręku

trzymał pistolet na kule, pochodzący z dawnych czasów. Taki rodzaj broni Dan widywał tylko

w muzeach na Ziemi. Używano jej obecnie jedynie na niewielu prymitywnych światach,

gdzie ładunki do miotaczy są zbyt kosztowne i osadnicy sami organizują sobie broń.

— Meshler! Mężczyzna wyciągnął rękę, a strażnik uczynił to samo i obaj przycisnęli

łokcie w tradycyjnym powitaniu.

— Co się dzieje? — dopytywał się strażnik, nie przedstawiwszy nawet swych

towarzyszy.

Być może ty potrafisz nam powiedzieć — odparł tamten ostro. — Lub raczej powiesz

to wdowie po Jaycorze. Ledwo wrócił tu ostatniej nocy… Zdążył opowiedzieć nam jedynie

niesamowitą historie o potworach i ludziach. Przeprowadzał kontrolę odległych pól, kiedy

napadnięto na niego.

— Napadnięto na niego? powtórzył Meshler. Właśnie tak. Nigdy nie widziałem takich

ran!

Skryliśmy się, kiedy zauważyliśmy, że coś nie jest w porządku z nadajnikiem…

zakłócenia! Kaysee zabrał planetolot i poleciał do portu. Zrobił to, zanim zorientowaliśmy się,

że Angria i dzieci nie powróciły! Próbowałem zatrzymać ich przez mikrofon w posiadłości

Vanatara… bez rezultatu. Inditra i Forman wyruszyli dużym transporterem, żeby tam dotrzeć

pospiesznie wyrzucał z siebie słowa, jak gdyby koniecznie musiał opowiedzieć to komuś.

Meshler, nadal trzymający jego ramię w uścisku, przerwał ten potok wymowy:

— Nie wszystko naraz. Yanalar… zatem on w końcu zakłada swoją posiadłość?

— Tak, prosili nas przez nadajnik, żebyśmy zabrali się do oczyszczania terenu. Ja

znów miałem drgawki, ale Angria, Mabla, Carie i dzieci oraz Singi, Refal, Dronir, Lanlgar…

wszyscy wyruszyli planetolotem towarowym. Kaysee miał przeprowadzić kontrolę na

zachodzie, Jaycor na wschodzie, a Inditra i Forman stawiali nową szopę na narzędzia. I co ja

powiem Carie… Jaycor nie żyje! Przedwczoraj słuchaliśmy południowych wiadomości z

portu. Mówili tylko o jakichś kryminalistach z wolnego frachtowca, którzy sprawiają kłopoty.

A potem… trzaski… zakłócenia. Od tamtej pory nie możemy uzyskać połączenia. Kaysee

powrócił cały i zdrowy. Ale Jaycor się spóźniał. Potem zobaczyliśmy zbliżający się pełzacz.

Poruszał się tak, jakby nikt nim nic kierował. W zasadzie tak było. Jaycor był prawie martwy.

background image

Powiedział coś o ludziach i potworach, którzy wyszli z lasu… po chwili zmarł! Nie mogliśmy

nawiązać z nikim łączności, więc Kaysee powiedział, że poleci planetolotem do portu. Inditra

i Forman uruchomili transporter i wyruszyli do posiadłości Vanatara, żeby zaopiekować się

kobietami. Z powodu tych przeklętych drgawek nie nadawałem się do niczego. Brr, znów się

zaczyna!

Wysoki mężczyzna zaczął gwałtownie drżeć i Tau natychmiast ruszył do przodu, aby

go podtrzymać.

— Gorączka przestrzenna!

— Niezupełnie — odrzekł Meshler. Ma taki sam przebieg, ale leki nie skutkują. Jak

dotąd w żaden sposób nie zdołano go wyleczyć. Być może ty potrafisz coś dla niego zrobić!

Drgawki wstrząsały wychudzonym ciałem osadnika i sprawiały, że kiwał się na

wszystkie strony. Głowa opadła mu bezsilnie do tyłu. Gdyby strażnik i lekarz nie

podtrzymywali go w pozycji stojącej, upadłby na ziemię.

— Zabierzmy go do łóżka powiedział Tau. Leki mogą nie skutkować, ale ciepło mu

pomoże.

Powlekli go do środkowego budynku, który stał na wprost bramy. Dan szedł przodem,

żeby otworzyć drzwi.

Było oczywiste, że osadnicy leczą się w cieple, ponieważ w szerokim i głębokim

kominku płonął silny ogień. Przed kominkiem stało łóżko polowe przykryte kilkoma grubymi

kocami. Położyli tam mężczyznę, a Tau okrył go dokładnie. W tym czasie Meshler podszedł

do garnuszka wiszącego nad ogniem. Powąchał parująca zawartość. Podniósł ze stojącego nie

opodal stołu kubek oraz łyżkę i nalał do kubka odrobinę płynu z garnuszka.

— Napar Esama — wyjaśnił. — Jest dość ciepły, żeby go rozgrzać. Ale i tak Cartl jest

skazany na atak odrętwienia.

Tau uniósł dobrze okrytego mężczyznę i przy pomocy Meshlera wlał mu do gardła

pełen kubek płynu. Kiedy jednak położyli go z powrotem, wydawało się, że stracił

przytomność.

Dan postawił bracha, który podszedł ostrożnie do kominka i przycupnął w cieple

bijącym od ognia. Stworek zachowywał się tak, jakby był w pełni zadowolony i szczęśliwy.

Dan zastanawiał się, w jaki sposób brach potrafił wytrzymać zimno, które towarzyszyło im

przez większa część wędrówki.

— Jest tutaj sam? — Tau skinął głową w kierunku swojego pacjenta.

— Z tego, co powiedział, tak. To jest Cartl. Musiał mieć ciężki atak drgawek, skoro

nie wziął udziału w akcji.

background image

— A ten Vanatar… czy istnieje jakaś inna południowa posiadłość? — zapytał Dan.

— Vanatar od dłuższego czasu mówił coś o osiedleniu się tutaj. Nic wiedziałem

jednak, że akurat teraz się na to zdecydował. Z pewnością podjął decyzję w pośpiechu.

Miałem akurat inne obowiązki i nic zajmowałem się patrolowaniem pól. Zobaczmy…

Podszedł do ściany po lewej stronie. Dan podążył za nim i dostrzegł wymalowaną tam

mapę. Przydziały gruntu z mniej lub bardziej wyraźnymi granicami pól, takich jak te, ponad

którymi przelatywali, były pokolorowane na żółto. Nie oczyszczone zaś ziemie na szaro. Na

wschodzie wyrysowano zakropkowane obszary, które oznaczały tereny jeszcze nie

przydzielone.

— Vanatar zmierzył te ziemie jakieś pięć lat temu. Meshler wskazał na zakropkowane

pola. Potem wahał się i nie był pewien, czy kiedykolwiek je weźmie. Te tereny leżą na

wschodzie, lecz są bardziej wysunięte w kierunku południowym.

Dan wpatrywał się w szarą plamę oznaczającą dzikie obszary. W którym miejscu

znajdował się las z polem siłowym i obóz w dolinie? A może ten teren w ogóle nie był

zaznaczony na mapie?

— Vanatar nie ma broni… A prace w polu… są rozproszeni… poszerzali teren upraw

we wszystkich kierunkach… kobiety i dzieci zajęte były pilnowaniem. Jeśli tamte potwory

dotarły do nich… — Urywane zdania Meshlera nie wymagały dodatkowych wyjaśnień, aby

Dan je zrozumiał.

— Może weźmiemy nasz planetolot i spróbujemy ich odszukać? — zaproponował

Tau, kiedy dołączył się do nich.

— Nie da rady zabrać ich wszystkich na raz. — Meshler już o tym myślał.

— Te zakłócenia w nadajniku… —zaczął Tau—jak sądzisz, jak daleko sięgają?

— Kto wie? — Meshler wzruszył ramionami. — Może przynajmniej Kaysee

sprowadzi pomoc, kiedy dotrze do portu.

— Jest też łódź ratunkowa — powiedział Dan. — Łódź ratunkowa z Ripem i Alim na

pokładzie… i ukryta niedaleko skrzynka. Co się stanie, jeżeli ci, dla których była wieziona,

wiedzą już, gdzie jej szukać?

— Nie dałoby się polecieć łodzią. — Meshler źle go zrozumiał. A poza tym, nie

możemy skontaktować się z ludźmi na jej pokładzie. Myślę, że do tej pory zabrano ich już z

powrotem do portu.

Jest coś jeszcze. — Tau uważnie obserwował strażnika. — Co ten Cartl powiedział o

kryminalistach zabranych ze statku kosmicznego? Wynika z tego, że być może nasi ludzie

znaleźli się w gorszych niż nasze kłopotach… A to całe zamieszanie, to twoja robota, a nie

background image

nasza. Im wcześniej władze będą o tym wiedziały, tym lepiej.

O tym, co stało się w porcie, wiem tyle samo, co i wy. — Meshler wyglądał na

wyprowadzonego z równowagi. — Najważniejsze jest to, co dzieje się właśnie tu i teraz.

Musimy zająć się ludźmi w posiadłości Vanatara. Czy próbowałeś ostatnio użyć swego

miernika promieniowania?

Dan nie wiedział, po co strażnikowi to urządzenie, ale Tau odpiął je od pasa i nacisnął

przycisk. Wskazówka obróciła się szybko. Nie poruszała się w wąskim obszarze pomiędzy

dwoma najbliższymi punktami, ale drgała pomiędzy symbolami oznaczającymi północ i

południe, zakreślając na tarczy półokrąg, jak gdyby była przyciągana jednocześnie przez dwie

równe siły.

— Co to oznacza? — dopytywał się Meshler.

Tau wyłączył urządzenie, dokładnie obejrzał pojemnik, a potem ustawił przyrząd pod

innym kątem i włączył ponownie. Wskazówka drgała tak samo, jak poprzednio. Wyglądało to

tak, jakby urządzenie rejestrowało dwa odmienne źródła promieniowania, znajdujące się

naprzeciw siebie.

— To może oznaczać istnienie dwóch różnych pól promieniowania odpowiedział Tau.

— Ich skrzynkę i być może tę z łodzi ratunkowej! domyślił się Dan. Czy to możliwe,

że promieniowanie wysyłane z południa zwiększyło siłę oddziaływania zakopanej przez nich

skrzynki? Jeżeli tak, jak wpłynie to na łódź ratunkową? Ali i Rip mieli rozkazy, aby zabrać ją

do portu, przewożąc w tyle statku. Czyżby oznaczało to więc, że nadal tkwią tam, gdzie ich

zostawili i są narażeni na dalsze kłopoty?

— Czy siła promieniowania skrzynki — Meshler ciągle stał i trzymał rękę na mapie

ściennej w miejscu, gdzie zaznaczono obszar należący do Vanatara — może przyciągnąć te

stworzenia do siebie?

— Kto wie? Oba źródła są silne — brzmiała odpowiedź lekarza.

— Mam coś. Dan przypomniał sobie rozmowę, którą słyszał kiedyś na Królowej.

Obsługa systemu nadawczo—odbiorczego należała do obowiązków Ya. Dan orientował się

wyłącznie w ogólnych podstawach nawiązywania łączności; wiedział tylko tyle, ile jest

konieczne, aby — gdyby zaszła taka potrzeba uzyskać kontakt ze światem zewnętrznym. Ale

pewnego razu Ya rozmawiał z Yanem Ryckiem. I wspomniał coś o tym, jak bandyci

zagłuszali wiadomości przekazywane przez załogę statku. Powiedział też, co zrobili, aby

pomimo to nadać sygnał wezwania o pomoc. Nadali przeciwzagłuszenie, w którym ukryli

prostą wiadomość, wyrażoną pojawianiem się i zanikaniem dźwięków. Technicznie było to

zbyt skomplikowane, aby sam mógł tego spróbować. W tej posiadłości znajdował się jednak

background image

nadajnik. Ktoś z pewnością nie tylko potrafił go obsługiwać, ale orientował się w jego

konstrukcji na tyle, żeby przeprowadzić naprawę. Co? Meshler niecierpliwił się.

— Coś, co usłyszałem pewnego razu. Kto zajmuje się tutaj nadajnikiem?

— Głównie Cartl. Zanim się tu osiedlił, był technikiem w porcie. Ale ten sprzęt nie

działa… lub… możemy zobaczyć… Przeszedł pośpiesznie przez pokój do miejsca, w którym

stała tablica sterownicza nadajnika, prawie tak skomplikowana jak na Królowej. Kiedy

uruchomił mikrofon, usłyszeli trzaski. Nie były już tak nieznośne dla uszu, ale nadal silne.

— Nadal zagłuszany.

Czy Cartl jest bardzo chory? — Teraz Dan spojrzał na lekarza. Może byłby w stanie

zrobić coś z interkomcm?

— Jeżeli ta choroba przebiega tak samo jak gorączka przestrzenna, atak minie za

jakieś cztery lub pięć godzin, Będzie wówczas osłabiony i roztrzęsiony, ale umysł będzie miał

jasny. Problem tkwi w tym, że nie wiem, ile miał już tego typu ataków, a to jest bardzo

ważne.

— Tak czy owak nie może w tej chwili niczego zrobić z nadajnikiem wtrącił Meshler.

Czy nic sądzisz, że już wcześniej próbował coś poradzić?

— Próbował tylko zwyczajnie nadawać — odpowiedział Dan. — A istnieje

możliwość bardziej skomplikowanego przekazania wiadomości. I jeżeli przy odbiorniku w

porcie siedzi ktoś z wrażliwym uchem…

— Opowieść Ya o Erguard! Tau zrozumiał, o co chodzi Danowi. To nam może

pomóc. Ale musimy poczekać, aż Cartl dojdzie do siebie.

Być może wy wiecie, o czym mówicie. Meshler przenosił wzrok z jednego na

drugiego. — Ja jednak nic nie rozumiem. Ale nie sądzę, żebyśmy mieli inne możliwości

działania. Nie jestem nawet pewien, czy potrafię ustalić miejsce, gdzie leży posiadłość

Vanatara.

background image

R

OZDZIAŁ

15

Akcja ratunkowa

Nareszcie znów mieli prawdziwe jedzenie. Dan siedział przy stole, na którym stała

potrawa z, mięsa lafsmera. doprawiona miejscowymi ziarnami i jagodami. I smakowało to

naprawdę wspaniale po tylu dniach, podczas których żywili się niewielkimi porcjami

sztucznego jedzenia zabranego z Królowej. Nadchodziła noc. Tau pielęgnował na wpół

świadomego, od czasu do czasu niezrozumiale mamroczącego Cartla. Nie powrócili jeszcze

ludzie, którzy pracowali wraz z Vanatarem, ani też ci, którzy wystartowali po nich. Ponadto z

nadajnika, który zostawili włączony, nie dochodził żaden dźwięk oprócz brzęczenia

odcinającego ich łączność ze światem.

— Jak daleko jesteśmy od łodzi ratunkowej? Dan skończył pić gorący napar i postawił

kubek przed Meshlerem.

Strażnik dwukrotnie podchodził do mapy ściennej. Studiował jej linie, za każdym

razem wodząc po nich palcem, tak jakby chciał upewnić samego siebie, że rzeczywiście się

tam znajdują. Polem usiadł przy stole.

— Jakieś dwie godziny lotu przy normalnej prędkości odpowiedział. Ale dlaczego?

Nie ma tam waszych ludzi. Miano ich zabrać zaraz po naszym odlocie. I zabrali na pewno

skrzynkę.

— Zabrali? spytał Tan. — A co z odczytem miernika? Nie sądzę, że wskazywałby

obecność pola, gdyby skrzynka dotarła do portu. Co o tym myślisz? — spytał Dana.

— Zastanawiam się, czy jeśli mielibyśmy skrzynkę przy sobie… czy ona mogłaby

odciągnąć potwory? —odparł.

— Nic i tego, tym bardziej, że właściwie nic wiemy, jak ona działa. Tau potrząsnął

głową. — Dan, daj mi jeszcze trochę tego napoju!

Cartl poruszył się pod grubym okryciem nałożonym na niego przez lekarza. Starał się

zrzucić z siebie ten ciężar. Dan podszedł do parującego naczynia, nalał pól kubka

aromatycznego płynu i zaniósł lekarzowi.

— Teraz spokojnie — powiedział Tau i podparł ręką ramiona osadnika. Podsunął

kubek do ust Cartla, a ten, spragniony, wypił do dna. Następnie, przy pomocy Tau, podniósł

się, odrzucając na bok okrycia. Nie drżał już, a na jego ciemną twarz powrócił wyraz

opanowania.

— Jak długo byłem nieprzytomny? — zapytał.

background image

— Około trzech godzin odpowiedział Tau.

— Angria… dzieci… reszta?

Wyczytał odpowiedź ze spojrzenia Tau. Jego ręka powędrowała do zatkniętego z tyłu

za pasem noża.

— A zatem… — Lecz nie dokończył tej groźby.

— Posłuchaj! — Dan obrócił się do niego. Nie wiedział, co może zrobić

zaniepokojony o los swojej rodziny Cartl. Chciał jednak od razu sprawdzić, czy osadnik ma

doświadczenie potrzebne do rozwiązania problemu nadajnika. Mikrofon jest nadal

zagłuszony. Ale istnieje sposób, za pomocą którego moglibyśmy przesłać prostą wiadomość i

poprosić o pomoc.

Cartl zmarszczył brwi. W ogóle nie spojrzał na Dana. Zamiast tego wyciągnął nóż i

lekko pocierał ostrzeni wewnętrzną stronę kciuka, jak gdyby sprawdzał ostrość, swej broni.

— Mikrofon jest zagłuszony — powtórzył osadnik bezbarwnym głosem. Potem

obrócił się do Meshlera. Przybyłeś planetolotem. Pozwól mi go wziąć… teraz nie mam

dreszczy.

— Na jak długo? — spytał Tau z takim naciskiem, że przyciągnął uwagę Cartla, który

teraz spojrzał na lekarza. — To prawda, ten atak minął. Ale chłód wywoła następny. A jeśli

wystartujesz, a potem stracisz przytomność, to jaką to przyniesie korzyść tobie lub

komukolwiek innemu? Proszę, posłuchaj Thorsona. Możliwe, że nie słyszałeś o tym sposobie,

który on chce ci przekazać. Ta metoda już kiedyś, w podobnej sytuacji, zdała egzamin. Jesteś

wyszkolonym technikiem łączności, więc powinieneś z tego skorzystać, aby pomóc swoim

ludziom.

— Zatem w czym rzecz? — Teraz Cartl rzeczywiście zwrócił się do Dana. Był jednak

zniecierpliwiony, tak jakby nie spodziewał się usłyszeć czegoś ważnego i z góry złościł się

koniecznością skupienia na tym myśli.

— Nie jestem technikiem łączności i nie znam waszych specjalistycznych terminów…

zaczął Dan ale ten sposób zastosował pewien wolny kupiec, gdy jego statek zagłuszał

bandyta, chcący uzyskać jego ładunek — i przekazał bogatą w szczegóły opowieść.

Gdy Dan zaczął mówić, Cartl obracał w palcach nóż tam i z powrotem. Teraz jednak

przestał.

— Informacja nadana przeciwzagłuszaczem — powiedział osadnik. — A jaki rodzaj

wiadomości?

— Nic wyszukanego. Tylko podanie naszych nazwisk i wołanie o pomoc.

— No tak. Cartl schował nóż do pochwy. — A jeśli Kaysee nie dotarł… Podniósł się i

background image

zachwiał na moment, ale nie była mu potrzebna pomoc Tau, który chciał go podtrzymać.

Potem podszedł do nadajnika.

Wciśnięcie przełącznika spowodowało, że trzaski stały się głośniejsze. Cartl słuchał

uważnie. Jego wargi poruszały się. Możliwe, że liczył.

Usiadł, nadal słuchając z tym samym skupieniem. Sięgnął pod stół, na którym stalą

część wyposażenia i wyjął skrzynkę z narzędziami. Wyłączył odbiornik, odkręcając jakąś

część. Następnie zabrał się do pracy. Z początku działał wolno, prawie niezdarnie, potem

szybciej i z większa pewnością siebie. W końcu przechylił się do tylu, oparł dłonie o krawędź

stołu i opuścił lekko ramiona, lak jakby praca bardzo go wyczerpała.

— Gotowe. Ale czy się uda? — zdawało się, że pyta samego siebie, a nie trzech

mężczyzn stojących za nim.

Brach leżał wyciągnięty przed kominkiem, wylegując się w cieple. Lecz nagle usiadł

na zadzie i złożył na brzuchu przednie łapy. Nie odwrócił głowy w kierunku ludzi w rogu,

lecz zdawał się nasłuchiwać. Przyciągnęło to uwagę Dana, który obecnie obserwował raczej

bracha, a nie Cartla. Osadnik delikatnie połączył dwa kable i teraz wystukiwał przerywany

rytm.

Dan przeszedł w poprzek pomieszczenia i usiadł na łóżku polowym, które dopiero co

opuścił Cartl.

— Co się dzieje? — Wziął swoją kurtkę i powiedział do mikrofonu w kapturze.

— Zbliża się — odpowiedział brach.

— — Coś, czego musimy się lękać? — spytał szybko Dan.

— Jest lam strach… ale on tkwi w tych, którzy nadchodzą. I są tam także rany…

— Jak daleko?

Brach wolno kołysał głową tam i z powrotem, jak gdyby jego długi nos był

wskazówką miernika.

— Idą szybko, ale jeszcze nie tutaj — padła niejasna odpowiedź. — Jest tam lęk,

dużo, dużo lęku. I boją się wszyscy.

— — Brach mówi — Dan wstał i rzekł do pozostałych — że zbliżają się jacyś ludzie.

Twierdzi, że są ranni i przestraszeni.

Pomimo głośnej mieszaniny dźwięków, która dochodziła z głośnika, Cartl musiał

usłyszeć. Odwrócił się do Dana.

— Kiedy tu będą?

— Brach mówi, że zbliżają się szybko.

Cartl stał już na nogach. Nie sięgnął nawet po futro, lecz błyskawicznie złapał broń.

background image

Ale Meshler, z miotaczem w ręku, pierwszy znalazł się przy drzwiach.

Wszyscy biegli do bramy; Cartl na czele. Reszta dogoniła go dopiero wtedy, gdy już

wskoczył na wzniesienie biegnące wzdłuż jednego z budynków po stronie bramy, skąd dobrze

widać było okolicę. Świecił jasny księżyc, a śnieg skrzył się odbitym blaskiem. ;

Wreszcie usłyszeli dźwięk dudnienia silnika planetolotu. Cartl wydał okrzyk radości i

pochylił się, szukając jakiegoś przycisku. Rozbłysły światła lądowiska. Meshler podniósł

rękę, by je wyłączyć, ale w końcu nie zrobił tego,

Planetolot nie miał żadnych świateł pozycyjnych, Zbliżał się ciemny i w jakiś sposób

groźny, oświetlany jedynie blaskiem księżyca. Kiedy wylądował, zobaczyli, że pojazd jest

nieco większy od tego, który ukradli z obozu w dolinie i prawie dwa razy większy od

planetolotu wożonego przez Królową. Jego kulisty kształt wskazywał, że jest przeznaczony

do transportu towarów. Nagle otworzyły się włazy kabiny oraz ładowni i grupa ludzi

wybiegła na lądowisko z takim pośpiechem, iż kilkoro potknęło się i upadło. Pozostali

schylali się, podnosząc swych towarzyszy. Zachowywali się tak, jakby byli więźniami

uciekającymi na wolność. Zostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi, rzucili się do bramy.

Być może gonił ich któryś z potworów.

Kobiety… trzy, cztery, pięć, sześć… dzieci… tak wiele, że musiały być stłoczone

wewnątrz ramię przy ramieniu. A za nimi dwóch zabandażowanych mężczyzn,

podtrzymujących trzeciego, który potykał się, daremnie próbując stawiać kroki.

Cartl otworzył na oścież bramę i rzucił się, aby chwycić jedną z kobiet — tę, która

kurczowo trzymała za ręce dwoje dzieci. Kiedy przytulił ją do siebie, pozostali zgromadzili

się wokół nich. Krzyczeli jakimś planetarnym, niezrozumiałym dla Ziemian, językiem.

Tau jednak, z Meshlerem i Danem tuż za plecami, przecisnął się pomiędzy kobietami i

dotarł do rannych. Wspólnie przenieśli ich do pokoju, który przed chwilą opuścili.

Trochę później usłyszeli całą historię. Przybyszami były kobiety z posiadłości Cartla,

a wraz z nimi trzy z grupy Vanatara oraz dzieci z obu osad. Dwóch rannych mężczyzn

pochodziło z terenów Cartla, a ten, który był w najgorszym stanie, z posiadłości Vanatara.

Katastrofa nastąpiła bez żadnego ostrzeżenia. Tak, jak wcześniej przypuszczał Cartl,

rozeszli się po polach, nadzorując pracę. Kobiety rozpaliły ogniska, aby zaparzyć napoje oraz

przygotować jedzenie. Nagle zaczął się ten koszmar. Ich relacje dotyczące tego, co widzieli i

przed czym uciekali, całkowicie się od siebie różniły. Dan domyślił się, iż w skład atakującej

grupy wchodziły różne potwory. Żaden z nich nie przypominał stworzeń znanych osadnikom,

co zwiększyło ich przerażenie.

background image

Część pracujących wpadła na pomysł, żeby skierować na pola roboty, które miały

osłaniać ich ucieczkę. Ci, którzy dotarli do Cartla, mieli szczęście, że znajdowali się blisko

parkingu planetolotów i zdołali się tam przedrzeć. Ale nawet wtedy ratunek nie był

oczywisty, ponieważ za potworami nadciągali ludzie, którzy strzelali z miotaczy. Jednak z

kilku opowieści, zwłaszcza jednego z mężczyzn, wynikało, że nieznajomi jednocześnie

popędzali potwory i bronili się przed nimi.

Pojawił się jakiś planetolot i zawisł nad parkingiem pojazdów, a bestie zaczęły

przesuwać się za nim, prawie tak, jak gdyby prowadził je na smyczy. Dwa potwory stoczyły

bitwę. Natomiast oba zaparkowane planetoloty zostały rozbite zaraz po próbie wzniesienia się

w powietrze. Tak więc zawiódł pierwszy plan osadników: ucieczki do posiadłości Cartla, a

następnie ratowania pozostałych grup,

— Potem im przyładowaliśmy… — powiedział mężczyzna noszący bandaż na lewej

ręce poniżej ramienia. — Vanatar miał na pełzaczu zamontowany palnik, którym zamierzał

zniszczyć gęste zarośla. Yashty i ja dopadliśmy do niego. Trafiliśmy w sam środek

kłębowiska potworów. Potem przybył statek Cartla, więc mogliśmy uciec nim wraz z

kobietami. Nie miałem wielkiego pożytku z mojej ręki, a Yashty oberwał w głowę, ale razem

stanowiliśmy sprawnego pilota. Asmual otrzymał silny cios i leżał nieprzytomny. Tak więc

Thanmore kazał się nam wynosić, póki niebo jest jeszcze czyste. Powiedział, że z ludźmi

Cartla utrzymają parking, a może wezmą ten pełzacz z włączonym palnikiem i zdołają

dotrzeć na wzniesienie. Słyszeliśmy jeszcze, jak wyruszali, wiemy więc, że kilku naszych

ludzi dotarło tam. Ale nawet jeśli utrzymają się przez jakiś czas, nie są w stanie bronić się w

nieskończoność. Ich głównym narzędziem walki są roboty i mały palnik. Nie dysponują

niczym więcej.

— Ilu was tam dotarło? chciał wiedzieć strażnik.

— Trudno powiedzieć. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Byliśmy największą

grupą, złożoną w większości z kobiet i dzieci. Widziałem troje… przynajmniej troje ludzi

uciekających przed tymi cholernymi stworzeniami. A dwa ciała potworów leżały spalone na

dziedzińcu, zanim do nich wystrzeliliśmy.

— Gdzie znajduje się to wzniesienie? — przerwał Meshler.

Na moment mężczyzna przymknął oczy, tak jakby próbował przywołać w pamięci

obraz miejsca schronienia. Potem odpowiedział:

— Na południowy wschód od lądowiska. To jest duży obszar nagich skał. Vanatar

sądził, że można tam zorganizować jakąś superbezpieczną grzędę i rozkazał nam go nie

wypalać. Stanowi dobre miejsce do obrony.

background image

— Czy planetolot mógłby wylądować w pobliżu?

— Tylko na otwartym terenie — mężczyzna potrząsnął głową — a tam musiałbyś

walczyć z tymi stworzeniami. Gdyby nie udało im się wedrzeć na skały…

— Czy twoi ludzie wiedzieliby, jak się zachować, gdyby planetolot zawisł nad nimi, a

my użylibyśmy pasów ratunkowych? — upierał się strażnik.

— Nie wiem.

Propozycja Meshlera była niebezpieczna. Dan wiedział, że stosuje się ją na stacjach

treningowych, ale ludzie z Królowej nigdy nie zostali zmuszeni do jej zastosowania. A czy

osadnicy mają odpowiedni sprzęt?

Zapytał o to drugi ranny mężczyzna:

— Czy macie tutaj planetolot ratunkowy? Potrzebne byłyby pasy i liny ratunkowe. I

trzeba opuścić nisko maszynę. Oni używają miotaczy. A więc jeśli siatek się obniży,

wystarczy jeden strzał, aby przeciąć linę pasa.

— Potrafimy zawisnąć nisko. Meshler był pewny siebie. Dan jednak pomyślał, że jest

to szalony pomysł. Rozejrzał się po pokoju. Tau zajmował się ciężko rannym mężczyzną. Z

pewnością zostanie tutaj. Ci trzej, którzy przybyli planetolotem uciekinierów, nie zdołają

podjąć takiego wysiłku. A Cartl, jeśli nawet się zdecyduje, może mieć kolejny atak. Wszystko

wskazywało na to, że misja ratunkowa spadnie na nich dwóch — Mashlera i jego samego.

Strażnik nie spytał, czy są jacyś ochotnicy. Wszystkich, z wyjątkiem Tau, zapędził do

pracy przy pospiesznym przygotowaniu potrzebnego wyposażenia. Ostatecznie mieli gruby

pas, podwójnie splecioną stalową linkę i niewielką dźwignię. Wszystko to zajmowało tak

wiele miejsca we wnętrzu planetolotu. że Dan nie pojmował, jak zmieści się tu więcej niż

dwóch — co najwyżej trzech uciekinierów na raz. Ponadto, aby w ogóle móc wykorzystać tę

konstrukcję, musieli skorzystać z wolniejszego planetolotu transportowego. I nawet Cartl

ostrzegł ich, że w chwili, gdy zawisną, najmniejsze przeciążenie może spowodować runięcie

planetolotu na ziemię.

Ale o świcie wystartowali. Meshler znów usiadł za sterami. Dan i brach, który

dołączył do ich kompanii w ostatniej chwili, usadowili się za dźwignią, w ogonie pojazdu.

— To jest złe. — Dan próbował nakłonić bracha do pozostania. — Pakujemy się w

olbrzymie niebezpieczeństwo.

— Iść z tobą, dotrzeć z tobą, zawsze, z tobą znaleźć nasze własne miejsce —

stanowczo oświadczył brach, jak gdyby w Danie pokładał całą nadzieję powrotu do swej

rodziny. A Dan, pamiętając, jak często w przeszłości stworzenie było im pomocne, nie

potrafił go po prostu wyrzucić.

background image

Meshler obrał kurs zgodnie ze wskazówkami uciekinierów i rozwinął największą

prędkość, jaką mógł utrzymać ciężki statek. Ludzie z posiadłości Cartla przygotowywali się w

tym czasie do oblężenia, a sam Cartl powrócił do nadajnika, choć zdawało się, że nie wierzy

w powodzenie próby, którą zdecydował się podjąć.

Nie padało, ale dzień był pochmurny, a słońce stanowiło tylko bardzo bladą plamkę

światła, przesłoniętą chmurami. Poza dwoma miotaczami nie mieli innej broni. Dan nie

próbował sobie nawet wyobrażać, co się stanie, jeśli wróg zdobędzie jeden z palników i

skieruje go w górę, aby spalić siatek przybywający na pomoc.

Kiedy pojawili się nad polami, gdzie pracował Vanatar ze swoimi ludźmi, poszarpana

ziemia, świadcząca o nagłym przerwaniu pracy, stanowiła wystarczający drogowskaz. Z

planetolotu zestrzelonego przez uciekinierów pozostały spalone szczątki, częściowo

zasłaniające dwa pełzacze, na które runęła maszyna.

Z wraka wystrzelił w kierunku ich statku snop promienia z miotacza. Czy to przyjaciel

sądzi, że są wrogami, czy też napastnicy próbują uniemożliwić odsiecz? W każdym razie

strzał ich nie dosięgnął. Chociaż, gdyby się zniżyli, mogli zostać trafieni…

Meshler zawrócił planetolot daleko od parkingu. Sterowanie tą maszyną, nie

przeznaczoną w ogóle do szybkiego manewrowania, a tym bardziej w ograniczonej

przestrzeni, wymagało od pilota skupienia całej uwagi na sterach. Ale był jeszcze brach, który

dał im wskazówkę.

— Dużo lęku… bólu… tam… — Wskazał nosem. Dan przetłumaczył, a Meshler obrał

nowy kurs.

Ujrzeli skały. Widziane góry przypominały bardziej jakąś sztuczną budowlę niż

naturalnie ukształtowany teren, chociaż nie układały się w żaden wzór, a tylko wznosiły się

ku niebu masą podziurawionego przez wiatr kamienia.

Meshler podprowadził planetolot bliżej. W połowie z grubsza oczyszczonego pola

leżał przewrócony pełzacz. Sterczał z niego uchwyt palnika, a wzdłuż pojazdu ciągnął się

długi pas czarnej i osmalonej gleby. Widocznie maszyna została przewrócona, gdy palnik był

maksymalnie rozgrzany i dlatego tak długo spalał ziemię, dopóki nie wyczerpało się

urządzenie ogrzewcze.

Ale zanim maszyna uległa zniszczeniu, odbyła walkę z wrogiem. Leżały za nią trzy na

pół spalone ciała potworów. Jednakże większość koszmarnych stworów wciąż żyła i polowała

wokół skał. Nie mogły atakować, powstrzymywane przez trzy roboty trzymające straż wokół

skalnego obszaru. Przygotowane do obrony, wymachiwały swymi długimi, połączonymi

ramionami, zakończonymi narzędziami do skrobania i przecinania.

background image

Dwa roboty były uszkodzone. Jeden kręcił się w kółko, ciągnąc za sobą dwa

pogruchotane ramiona, które uderzały o ziemię. Połowa skrzynki kontrolnej, która służyła mu

za głowę, była stopiona. Drugi stał w miejscu. Najwidoczniej nastąpiło uszkodzenie

mechanizmu wspomagającego ruchy nóg. Wściekle jednak tłukł ziemię ramionami.

Sądząc z czterech pociętych i pomiażdżonych ciał, te także stoczyły ciężką walkę. Ale

roboty były przydatne tylko dopóty, dopóki starczało im energii. Właśnie gdy planetolot

zawisł nad kamieniami, dwa z trzymających straż robotów zaczęły poruszać się wolniej, a

jeden zatrzymał się całkowicie. Uniósł wysoko swe uzbrojone ramiona i znieruchomiał.

Meshler mocował się ze sterami planetolotu. Tak, jak ostrzegał Cartl, ciężki

transportowiec nie był lak zwrotny jak statki, do których przywykł strażnik. Dlatego trudno

mu było dokładnie ocenić, czy znaleźli się na właściwej wysokości. Ukrywający się ludzie

musieli rozpoznać statek, ponieważ rozpaczliwie wymachiwali rękoma zza osłony kamieni.

Dan kopnięciem otworzył właz i przygotował się do opuszczenia pasa ratunkowego.

Jednak przekorny planetolot podskakiwał, nie chcąc się zatrzymać. Sprzęt kołysał się tam i z

powrotem. Dan nie zastanawiał się nawet, czy dźwignia będzie działać. Pozostawało im tylko

spróbować.

Chroniąc linę przed splątaniem, obserwował, jak pas powoli opada. Kiedy poczuł

szarpnięcie, zrozumiał, że ludzie trzymają pas. Teraz…

— Obserwuj i uważaj, czy wszystko przebiega prawidłowo— powiedział do bracha.

Muszę się teraz zająć…

Stwór podbiegł do włazu i wysunął głowę. Zaparł się nogami o krawędź otworu, aby

nie wypaść z kołyszącego się statku.

— Przywiązują jakiegoś mężczyznę… jest ranny…

Wysyłają na początek rannego. Dan żałował, że ci na dole nie byli na tyle domyślni,

aby jako pierwszego przysłać zdrowego pomocnika. Jeśli pas nie wytrzyma…

Uruchomił dźwignię połączoną z silnikiem. Lina zaczęła się naprężać, a kiedy

naciągnęła się zupełnie, silnik stęknął. Dźwignia działała bardzo wolno, zbyt wolno…

pomimo to Dan nie mógł zrobić nic innego, jak tylko czekać i pilnować, czy silnik nadal

pracuje, a lina zwija się równomiernie.

Oczekiwanie zdawało się nie mieć końca, a wtem odezwał się brach:

— Jeden jest tu… nie potrafi pomóc sam sobie.

— Chodź tutaj. — Dan podjął szybką decyzję. — Obserwuj… jeśli ta lina poluźni się,

krzycz!

Przecisnął się obok bracha, który posłusznie podszedł do dźwigni. Pas znajdował się

background image

dokładnie pod włazem. Nieruchomego i bezwładnego mężczyznę przymocowano do niego

poskręcanymi łachmanami. Dan, bardzo ostrożnie, wciągał go do środka. Kiedy położył go na

pokładzie, poczuł, że jest cały zlany potem. Rozwiązując linę krępującą ciało rannego,

próbował robić to delikatnie. Potem raz jeszcze rzucił pas przez otwór włazu.

Nie było czasu na zbadanie pierwszego przybysza. Meshler nawet nie obejrzał się za

siebie. Tak był zajęty sterami, że wydawał się teraz częścią statku, który próbował zmusić do

posłuszeństwa.

Jeszcze jedno szarpnięcie liny, a potem pojawił się kolejny ranny mężczyzna. Tym

razem jednak przytomny i zdolny sam wciągnąć się na pokład.

— Ilu was tam jeszcze zostało? — spytał Dan, szarpiąc zapięcie trzymające osadnika

w pasie.

— Dziesięciu — odpowiedział osadnik.

Dziesięciu! Nie są w stanie zmieścić tutaj tak wielu ludzi. I na pewno nie za pomocą

tej dźwigni, która zajmuje tak wiele miejsca. To oznacza jeszcze dwa kursy… ale czy mają

tyle czasu? Znów zrzucił pas, poprosił osadnika, aby pilnował dźwigni, a sam przysunął się

do Meshlera.

— Jest ich dwunastu. Nie jesteśmy w stanie zabrać wszystkich.

— Nie mamy zbyt wiele czasu. Możemy nie zdążyć zrobić drugiego kursu

odpowiedział Meshler, nie odwracając się od sterów.

To było oczywiste. Ale było także jasne, że nie mogą liczyć na to, iż zdołają uciec

przeciążonym planetolotem. Jak dotąd, widzieli tylko potwory wokół robotów i domyślali się

obecności kogoś, kto strzelał do nich z miotacza. Ale to nie oznaczało, że nieprzyjaciel się

wycofał.

Nagle planetolot przechylił się, zupełnie jakby szarpnęła go jakaś niewidzialna lina.

Przestali unosić się ponad skałami — zaczęli się od nich oddalać.

— Wiązka promieniotwórcza! — krzyknął strażnik. Jest słaba, ale tym statkiem nie

potrafię się z niej wyrwać.

Promieniowanie! Znów ściągali ich, dokładnie tak jak wtedy, gdy siedzieli w tamtym

planetolocie. Następna katastrofa?

— Co do… — usłyszeli dobiegający z tyłu krzyk drugiego rannego mężczyzny. —

Mijamy skały!

Dan powrócił do włazu. Pod nimi zwisał pas. Minęli już skały i na całe szczęście

nikogo w nim nie było. Uwaga!

Kiedy wiązka sprowadziła ich niżej, Dan zobaczył, jak pas osiada i nagle zaczepia o

background image

wysunięte w górę ramię rozładowanego robota. Trzeba mieć wielkiego pecha, aby być tak

złapanym. Pomimo zręczności Meshlera planetolot ostro zadarł dziób do góry, a oni runęli

ogonem ku ziemi.

background image

R

OZDZIAŁ

16

Pułapka z przynętą

Nagły przechył statku cisnął Dana do tyłu. Szef ładowni trzasnął w dźwignię i

boleśnie uderzył głową w jej ramię. Być może podszycie ocieplanego kaptura uratowało mu

życie, ale momentalnie stracił przytomność.

Ocknął się z okropnym bólem głowy. Wyciągnął obolałą rękę, aby zbadać kark i

ramiona. Wtem usłyszał głośny, przerywany dźwięk, który docierał do niego spoza czerwonej

mgiełki przesłaniającej mu wzrok.

Ktoś usiłował go podnieść. Przeszył go tak gwałtowny ból, że aż krzyknął, aby

zostawić go w spokoju. Gwałtowne traktowanie ponieważ brutalnie ciągnięto go dalej —

nasiliło ból, choć nie stracił ponownie przytomności.

Niosący rzucili go raczej, niż położyli. Nieznacznie unieśli mu głowę, a następnie

zostawili samego. Powoli, mrużąc oczy, zdołał rozejrzeć się trochę wokół siebie. Ponieważ

nie mógł podnieść wyżej głowy, nie widział szczątków rozbitego statku. Po kilku minutach

powolnego odzyskiwania pamięci, domyślił się, że planetolot musiał wbić się ogonem w

ziemię. W jego polu widzenia pojawił się i zaraz zniknął machający wielkimi ramionami

robot.

— Meshler? — szorstkim i charczącym głosem wymówił nazwisko strażnika, ale

twarz mężczyzny, który pochylił się nad nim, była mu całkowicie obca. Nieznajomy spojrzał

obojętnie na Dana i nie próbował nawet zbadać jego ran.

— Ten jeszcze żyje — zameldował komuś.

— Tym lepiej. Jeśli będzie się trochę szamotać, będzie to wyglądało bardziej

przekonywająco. Co z pozostałymi?

— Jeden nie żyje, jeden nadal oddycha. A pilot?

— Unieszkodliwiliśmy go. Z tymi spętanymi nogami może także wywrzeć wrażenie.

Wepchnij go częściowo pod wrak i to będzie cała dekoracja. Teraz krzyknij do tych

parszywych osadników… głośno i wyraźnie…

Słowa zdawały się rozpływać w uszach Dana. Niektóre były ostre, wyraźne i miały

sens. Inne docierały tak słabo, że mógł się ich tylko domyślać.

— Wy… tam na górze, wśród skał!

Wrzasnął tak głośno, że głos odbił się echem w czaszce Dana jak przeraźliwy zgiełk.

— Posłuchajcie — krzyknął słabiej…

background image

— Słuchamy —jeszcze słabiej…

— Mamy dla was propozycję.

— Przyślijcie kilku swoich ludzi na rozmowę…

— Przyślijcie swoich tutaj… nieuzbrojonych — padła odpowiedź zza skał.

— Dostaną to, czego chcą wtrącił się następny, zniecierpliwiony głos. — Nie mamy

teraz dużo czasu. Musimy wykonać plan.

— Podejdziemy bez miotaczy, do tamtej skały…

— Zgoda.

Mężczyzna stojący obok Dana oddalił się. Kiedy mijał robota, maszyna odsunęła się

od niego, ponieważ zamontowane w jej wnętrzu urządzenie do rozpoznawania istot ludzkich

nie pozwalało jej na zaatakowanie człowieka. Drugi mężczyzna poszedł za nim. Stali plecami

do Dana, ale w zasięgu jego wzroku. Mgiełka, przesłaniająca jego oczy, stopniowo

ustępowała. Obserwował teraz sytuację obojętnie, jak gdyby nie miało to żadnego znaczenia,

ponieważ zajmował go przede wszystkim własny ból.

Z ukrycia wyszło dwóch mężczyzn ubranych we włochate wyjściowe stroje

osadników. Poruszali się ostrożnie. Nie odchodząc zbytnio od skał, stanęli dość daleko od

wroga.

— Czego chcecie? spytał jeden z nich.

— Jedynie wydostać się… z waszego świata. Mamy statek kosmiczny, którym

możemy polecieć, ale potrzebujemy czasu, aby do niego dotrzeć… i potrzebujemy środka

transportu… jakiegoś planetolotu.

— A zatem? No cóż, nie mamy planetolotu odpowiedział osadnik. — I nie potrafimy

zbudować go z kamieni…

— Zawrzyjmy układ — odrzekł ten drugi. Zabierzemy stąd te bestie. Skierujemy je w

inną stronę. Na północy jest nadajnik, do którego podążą, jeśli tylko wyłączymy nasz.

Nadamy przez mikrofon prośbę o pomoc. Ktokolwiek przybędzie, zobaczy ten wrak i

wyląduje obok niego. Przejmiemy jego pojazd. Och, nie przy pomocy miotaczy… ogłuszymy

tylko załogę. Potem, kiedy .wyniesiemy się stąd, będziecie wolni. Wszystko, czego

potrzebujemy, to planetolot. Wzięlibyśmy ten, gdyby nie zderzył się z tym spalonym

robotem. Siedźcie cicho i spokojnie tam, gdzie jesteście. Nie próbujcie żadnych sztuczek,

zanim nie zdobędziemy planetolotu. Potem odlecimy.

Osadnik odwrócił się do swojego towarzysza. Dan zobaczył, że rozmawiają, ale z

miejsca, w którym leżał, nie słyszał słów.

— Co z nimi? — Osadnik wskazał na wrak i Dana.

background image

— Zostaną tutaj aż do czasu przybycia planetolotu. Potem możecie ich zabrać. I aby

was przekonać, że mówimy poważnie, zabierzemy stąd bestie. To znaczy, jeśli się zgodzicie.

— Przemyślimy to… Przedstawiciele osadników zaczęli się wycofywać. Nie obrócili

się plecami do wroga, ale powoli szli tyłem, dopóki nie zniknęli za dostatecznie dużymi, aby

ich zasłonić, skałami.

Dwóch nieznajomych powlokło się z powrotem, nie podejmując żadnych środków

ostrożności przed możliwością strzałów zza kamieni. Dan mimo bólu właściwie pojął sens

zasłyszanej rozmowy. Zrozumiał warunki urnowy, ale dla niego osobiście nie miała ona

wielkiego znaczenia. Wzbudziła w nim tylko niepokój. Było oczywiste, że osadnicy nie ufają

tym obcym ludziom. Ale czy się zgodzą? A jeśli się zgodzą…

Przynęta! Wyjaśnienie pojawiło się w umyśle Dana niczym sygnał alarmowy

wskazujący mu, co to może oznaczać z punktu widzenia szansy jego przeżycia. Fragmenty

rozmowy, które usłyszał, gdy po raz pierwszy odzyskał przytomność, nabrały sensu. On…

pozostali, którzy przeżyli katastrofę… mieli zostać tutaj jako przynęta!

Jeszcze jeden planetolot może wylądować, aby udzielić im pomocy. Jeżeli wróg

zabierze stąd bestie i nie będzie widać innych oznak jego działalności, to zasadzka może się

udać. A przypuśćmy, że ludzie ukryci wśród skał nie zrobią nic, aby ostrzec nowo

przybyłych… wtedy pułapka natychmiast się zatrzaśnie.

Ale czy nieznajomi, gdy zdobędą już środek transportu, rzeczywiście wycofają się?

Dan, próbując pokonać ból głowy, spróbował rozważyć sytuację. Jeśli osadnicy zgodzą się na

ten układ, okażą się głupcami.

Ale z drugiej strony oni nie są dobrze uzbrojeni, a robotom wyczerpuje się energia. Na

przykład ten, który krążył tam i z powrotem za szczątkami planetolotu, właśnie

znieruchomiał. Zamachał jeszcze kilka razy ramionami, a potem zastygł, celując nimi prosto

przed siebie, jak gdyby chciał powstrzymać dalsze ataki wroga.

Tak więc bez miotaczy i z bezwładnymi robotami mogliby łatwo stać się łupem

potworów. Uchodźcy mogą więc być tak zrozpaczeni, że zaryzykują zawarcie układu,

wierząc, że dzięki temu mogą ocaleć. Pragnąc ostrzec osadników, Dan poczuł przypływ siły.

Spróbował poruszyć się, a przynajmniej unieść jedną dłoń. Podnosił ją wolno, aż zwisła

bezwładnie na nadgarstku, jak gdyby nie należała do niego, lecz do kogoś innego. Zwrócił

uwagę na swe palce. Były zdrętwiałe i bez czucia, ale poruszały się zgodnie z jego wolą.

Teraz potrzebował jednak dużo więcej sił. Spróbował usiąść. Lecz kiedy uniósł głowę,

świat zawirował obłędnie wokół niego, a on znów o mało co nie stracił przytomności.

Tak więc leżał spokojnie, wykorzystując tylko tyle sił, ile konieczne, by sprawdzić,

background image

czy druga dłoń i nogi nic zostały uszkodzone. Nie poczuł, by jakąś kość miał złamaną. A

zdrętwienie dłoni ustępowało. Być może skończyło się na uderzeniu w głowę i ogólnym

potłuczeniu.

— Czy sądzisz, że się zgodzą…

Dan zamarł na dźwięk tego głosu, który rozległ się tuż za nim.

— Jaki mają wybór? Kiedy tylko roboty wyczerpią swą energię, bestie natychmiast

ich zaatakują. Wiedzą o tym. Pozwólmy im jeszcze troszeczkę zwlekać z odpowiedzią, a

potem postawmy im warunek… teraz albo nigdy.

— Jak sądzisz, długo będziemy musieli czekać na planetolot?

— No cóż, tamta grupa uciekła, a ci przybyli przygotowani do zabrania pozostałych.

Tak więc, gdzieś już wszczęto alarm. A Dextis otrzymał wiadomość z portu. Zdaje się, że

wolni kupcy nagadali już dosyć, aby wywarło to wrażenie na Largos i komendancie Patrolu.

— Myślałem, że Spuman dał sobie z tym radę…

— Miał wszystko dokładnie opracowane, aż do czasu tej ostatniej przesyłki. Ona

wszystko zniszczyła. Grotler nie popełniłby większego błędu, gdyby rozmyślnie spróbował

zatkać komory odrzutowe. Dobrze, że nie przeżył tego rejsu. Dextis rozszarpałby go na

kawałki i nakarmił nimi jednego ze swoich ulubieńców. To wszystko mogło zepsuć całe

przedsięwzięcie. I tak się stanie, o ile Spuman nie zdoła wykorzystać możliwości Trosti.

Jeden człowiek… tylko jeden człowiek… działający tak głupio i tracimy trzy lata pracy! A

być może na dodatek wyjdą na jaw wszystkie nasze działania.

— Grotler z pewnością był już chory. Czy nie umarł podczas startu?

— Miejmy nadzieję, że przynajmniej ta część historii jest prawdziwa. Bo jeśli ktoś

pomógł mu się wynieść z tego świata, to sprawy stoją gorzej, niż się wydaje. Nie, w tym

punkcie Dextis ma rację… należy zapobiec naszym dalszym stratom tutaj, wydostać się stąd i

pozwolić tym osadnikom wyczerpać siły w starciu z potworami. Dextis włączy urządzenia

pobudzające, aby doprowadzić potwory do szału i rozesłać je na wszystkie strony. Osadnicy

będą tak zajęci ucieczką i wyciąganiem swoich przyjaciół ze szczęk ulubieńców Dextisa, iż

będziemy mieli dość czasu, żeby zatrzeć za sobą ślady. Wiedz, że czasem się zdarza, iż trzeba

opracować jakiś plan na gorąco.

— Myślisz, że to może zniszczyć cały interes Trosti?

— Kto wie, co może znaleźć Patrol, kiedy zacznie węszyć wokół? Być może

moglibyśmy zatuszować sprawę Grotlera i wolnego frachtowca, gdyby ten strażnik i ci kupcy

nie przylecieli tutaj wtrącać się w nie swoje sprawy, nie wyłączyli pola siłowego i nie

wypuścili olbrzymów. Po tym nie pozostawało nam nic innego, tylko pokierować nimi. A

background image

tego nie mogliśmy zrobić z powodu jakiegoś innego źródła promieniowania znajdującego się

na północy.

— Skrzynka Grotlera?

— Cóż by innego? Wolny frachtowiec nie przywiózł jej do portu. Słyszeliśmy ostatnio

od Spumana, że kupcy sami przyznali się, iż sprowadzili ją do dziczy w jakiejś łodzi

ratunkowej. Umieścili ją tam sądząc, że będzie nieszkodliwa, dopóki nie zbada jej jakiś

technik. Do licha, zrzucić to właśnie tam i wtedy! Próbowaliśmy im przeszkodzić i co?

Wpadliśmy w…

— Dextis powiedział, żeby ich zabić. Niech strażnicy myślą, iż zrobiły to bestie.

— Wiem, wiem. I co? Niektórzy z nich i tak uciekają! Tak więc musimy czekać w

pobliżu, aby upewnić się, że ci nie będą mówić, kiedy nadejdzie pomoc… Możemy wtedy

stracić planetolot. Nie wrócisz tu pełzaczem, skoro wiesz, że bestie potrafią otworzyć go jak

tubkę z żywnością i wyssać cię, jakbyś był porcją jedzenia…

— Więc czekajmy na następny planetolot.

— Potrafisz wymyślić lepsze rozwiązanie? Eilik zaprzestał zagłuszania. Wysyła,

celowo słaby, sygnał SOS. Pomiędzy naszym statkiem a portem leżą cztery lub nawet pięć

dużych posiadłości. Każda z nich może zareagować na wezwanie pomocy… taki jest zwyczaj

osadników. Tak więc zdobędziemy planetolot, a potem włączymy na pełną moc urządzenie

pobudzające potwory. Zważywszy, że ich roboty nie działają, pragnienia Dextisa zostaną

spełnione… nie pozostanie żywy nikt, kto mógłby mówić.

Choć w tym planie nadal brakowało pewnych fragmentów, dla Dana wydarzenia

ostatnich dni nabierały większego sensu niż kiedykolwiek, od momentu, gdy zobaczył w

swojej koi martwego mężczyznę. Tak jak się obawiał, ci nieznajomi nie mieli najmniejszego

zamiaru dotrzymać swej części umowy. W jaki sposób mógłby ostrzec ludzi ukrytych wśród

skał?

— Wy… tam na zewnątrz! — Tym razem pierwsi zawołali osadnicy.

Dan spróbował zapanować nad swoim ciałem. Gdyby tylko mógł krzyknąć! Lecz

kiedy spróbował to zrobić, wydał z siebie jedynie niezrozumiały charkot. Jeden z

przechodzących nieznajomych spojrzał na niego, a potem kopnął wyciągnięte nogi Dana.

Zanim ten zdążył pomyśleć, że traci przytomność, ból tego uderzenia przeszył jego ciało.

Kiedy trochę oprzytomniał, zobaczył, że nieznajomi i osadnicy stoją naprzeciwko siebie.

Zgadzamy się. Weźmiecie stąd te stworzenia, a my pozwolimy wam wziąć

planetolot… jeżeli przyleci.

— Przyleci — odparł nieznajomy. — Nadajemy na północ wezwanie o pomoc. Jeśli

background image

nie poślecie żadnego sygnału ostrzegawczego, żeby trzymali się z daleka, wycofamy stąd

bestie. Dacie sygnał ostrzegawczy, a my wypuścimy je. One najpierw zajmą się tamtymi…

Wskazał ręką na wrak, a być może także na innych pozostałych przy życiu, których Dan nie

widział. Czy brach jest pomiędzy nimi?

Znów prawie o nim zapomniał. Ponieważ nieznajomi nie wspominali o stworzeniu z

Xecho, całkiem możliwe, że brach został zgnieciony gdzieś w planetolocie. Byłby to smutny

koniec niezwykłego towarzysza tej niebezpiecznej przygody. Kaptur Dana leżał zmięty pod

jego głową. A kiedy spróbował się poruszyć, żeby zorientować się, czy jest w stanie

dosięgnąć mikrofonu tłumacza, przeszył go ostry ból, więc zrezygnował z dalszych prób.

Odniósł wrażenie, że mikrofon został zmiażdżony. To już koniec. Nie może przywołać

bracha, nawet jeśli ten żyje i uniknął groźniejszych ran.

Ale kiedy mężczyźni wrócili ze skał i przystanęli obok niego, Dan myślał o czymś

innym. Na tyle, na ile potrafił ocenić, obaj pochodzili z Ziemi, a w każdym razie należeli do

ziemskiej rasy osadników. Nosili ocieplane kurtki przypominające jego własną, na głowach

mieli kaptury, chociaż odchylili osłony. Potem jeden z nich kucnął, ale nie wyciągnął ręki,

żeby dotknąć Dana.

— Słyszałeś wszystko. — Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. W porządku, teraz

nie dasz żadnego sygnału ostrzegawczego i nie pomieszasz nam szyków. Jeśli zrobisz

cokolwiek, znów wypuścimy tutaj naszych ulubieńców. Jak sądzisz, kogo pierwszego zjedzą

ze smakiem?

Dan nie odpowiedział, a mężczyzna wydawał się zadowolony; wzbudził strach w

zrozpaczonym i bezbronnym jeńcu.

— Musimy mieć cię na oku — dodał. — To wy, przeklęci kupcy, wpędziliście nas w

te kłopoty. Gdyby nie wy…

— Daj spokój. — Jego towarzysz położył mu rękę na ramieniu. Nie ma sensu

obarczać go tym wszystkim. To wina Grotlera, a nie ich. Grotlera i czegoś, czego nie

mogliśmy nawet przewidzieć. A ten i tak jest skończony.

Obaj zniknęli. Dan leżał samotny, gapił się na wrak, nieruchomego robota i kamienie,

a w jego umyśle błąkały się słowa: i tak skończony. Ale to stwierdzenie podziałało jak nagłe

uderzenie biczem w plecy.

A więc sądzą, że jest skończony, że wszystko, co mu pozostaje, to leżeć tutaj w roli

przynęty w ich pułapce, a potem zginąć od ciosu jednego z ich potworów! Gdyby tylko mógł

zobaczyć, co znajduje się za nim… Co powiedzieli wcześniej… że Meshler jest cały i zdrów,

a oni tylko związali mu nogi i wepchnęli go pod wrak, aby wyglądał na jeszcze jedną ofiarę…

background image

Tym razem nie było w pobliżu bracha, który by ich uwolnił. A zatem, jeżeli cokolwiek

można zrobić, Dan skazany jest na samotne działanie. Raz jeszcze, powoli i ostrożnie,

spróbował poruszyć rękoma i nogami. Tym razem poszło mu lepiej. Wyglądało na to, że

pomogło j kopnięcie nieznajomego. Również ból głowy stał się j łagodniejszy. Wprawdzie

nie zniknął, ale nie powodował już uczucia, że świat wirował wokół niego.

Spróbował ocenić czas na podstawie wyglądu nieba. Wciąż było zachmurzone. Nie

potrafił stwierdzić, ile czasu zostało do zapadnięcia zmierzchu. Ale z pewnością bandyci

mogą ustawić jakieś światła, aby przyciągnąć pomoc, której nadejścia się spodziewają. Nie

zmarnują przecież swojej przynęty z powodu ciemności. Jak silne będą te światła?

Dan nasłuchiwał najuważniej, jak tylko potrafił. Doszło do jego uszu szczękanie

dwóch ostatnich robotów broniących skał i… bardzo słabo… szmer odległej rozmowy… nie

rozróżniał jednak jej słów.

Woda… Duch Przestrzeni… jakże był spragniony! Dan zawsze myślał, że jest

wytrzymały… wolni kupcy słyną ze swoich zdolności radzenia sobie w najgorszych

warunkach, jakie tylko mogą napotkać na obcej planecie. Zawsze potrafią walczyć do końca o

przetrwanie, nawet gdy znajdują się w sytuacji bez wyjścia. Na Ziemi nauczano pewnych

sposobów… metod przetrwania, opierających się nie na posiadanym sprzęcie, ale na siłach

tkwiących w samym człowieku. Dan nigdy nie potrafił zbyt dobrze ich stosować. Wątpił, czy

teraz jest w stanie zrobić to lepiej. Lecz kiedy człowiekowi pozostaje tylko jedna droga, chcąc

nie chcąc, musi nią podążyć.

Zabrał się do dzieła, stosując metody, które ćwiczył podczas kursów. Wtedy jednak

jego zachowania przyprawiały instruktorów o rozpacz. Umysł panujący nad ciałem… tyle

tylko, że Dan nie miał żadnych zdolności pozaumysłowych…

Pragnienie… był spragniony. Czuł, że mógłby leżeć w basenie pełnym wody i

wchłaniać ją w siebie jak gąbka. Woda! Przez chwilę pozwolił sobie myśleć o wodzie,

wysuszonych ustach i gardle. Potem jednak zastosował właściwą technikę… lub to, co jego

instruktorzy, siedzący wygodnie w odległości połowy galaktyki stąd przed klasą

początkujących astronautów, uważali za właściwą technikę.

Woda… pragnął jej, więc postanowił ją zdobyć. Aby to zrobić, musi się ruszyć. W

tym celu jednak, musi panować nad swoim ciałem. Lecz teraz był ograniczony obawą, że jeśli

okaże zbyt wiele życia, napastnicy mogą zadbać o to, by znów siedział nieruchomo.

Dan rozłożył ręce, ale dłonie trzymał na ziemi. Uniósł się nieco i odkrył, że nie jest już

tak bardzo osłabiony i zdoła podnieść się o własnych siłach.

Czy potrafi udawać obłęd? A czy wrogowie ośmielą się potraktować go brutalnie na

background image

oczach ludzi skrytych pomiędzy skałami? Zawarli przecież umowę, nawet jeśli nie zamierzają

jej dotrzymać. Przypuśćmy, że spróbuje się poruszyć, a oni go zaatakują. Obserwujący mogą

wtedy dojść do wniosku, że i oni zostaną nie lepiej potraktowani. Poprzednio kopnięty został

bez powodu, a dla osadników wyglądał z pewnością na nieprzytomnego. A więc…

Dan przechylił się na jeden bok. Istotne było, w którą stronę się przesunie. Jeśli

spróbuje potoczyć się w kierunku kamieni, zatrzymają go. Lecz jeśli potoczy się w stronę

wraka? Pozostało spróbować.

Zebrał wszystkie siły i obrócił się na jeden bok. Leżał nieruchomo, znów czując ból i

zawroty głowy. Teraz jednak widział cały wrak. Niedaleko od niego leżał, twarzą do ziemi,

jakiś człowiek. Był to ów ciężko ranny mężczyzna, którego wzięli na pokład, a który teraz

najwyraźniej nie żył. Trochę dalej zauważył Meshlera.

Strażnik utkwił wzrok w towarzyszu niedoli i zaczął się daremnie szamotać. Dan nie

widział jego związanych rąk i nóg, gdyż ciało Meshlera, od klatki piersiowej w dół,

przyciskała wyrwana z zawiasów klapa włazu. Nad nim zwieszało się niebezpiecznie jedno z

ramion dźwigni.

— Ten się rusza! Dan nie widział mówiącego, ale ten człowiek musiał stać tuż za nim.

— Wody… Dan uznał, że czas już przystąpić do odegrania swojej roli. Wody…

Mówił głosem chrapliwym i niewiele głośniejszym od szeptu, lecz tym razem zdołał

wypowiedzieć słowa wyraźniej.

— Wygląda na to, że chce mu się pić.

— Dobra, daj mu trochę. Nie możemy teraz dopuścić, aby zobaczyli, że zachowujemy

się nieodpowiednio. Mogliby wpaść na pomysł…

Dan był zadowolony: właściwie ocenił sytuację. Nagle gwałtownie złapano go za

ramię i przewrócono na plecy. Zdążył tylko zobaczyć zarys kubka kosmicznego i poczuł, że

upragniony płyn zalewa mu usta i wypełnia gardło. Oblano go wodą tak, że zadławił się i

kilka kropli spłynęło po jego brodzie w fałdy kaptura. Potem brzeg kubka znalazł się

pomiędzy jego zębami, a on zaczął chciwie wysączać resztki płynu.

— Przeciągnij go gdzieś tutaj — padł rozkaz, kiedy wyrwano mu kubek spomiędzy

zębów, tak samo brutalnie lekceważąc jego ból jak w chwili, gdy mu go podawano. — Leży

zbyt blisko skał. Ktoś mógłby wpaść na pomysł, aby podjąć próbę dotarcia do niego, kiedy się

ściemni.

Czyjeś ręce chwyciły go pod pachy, podniosły trochę, a potem powlokły po ziemi do

tyłu. Tylko dzięki tej drobnej cząstce energii, jaką sobie pozostawił, zdołał znieść to

ciągnięcie. Starał się nie tracić przytomności, jak gdyby świadomość była bronią, którą ktoś

background image

próbował mu wydrzeć.

Kiedy go puszczono, uderzył ciężko o ziemię. Głowę i ramiona miał ułożone znacznie

wyżej niż poprzednio. A Meshler leżał prawie w zasięgu ręki.

— Doskonale… — usłyszał Dan i otworzył oczy. Teraz nie odgrywał swej roli — on

nią żył. Jak przez mgłę zobaczył jakiegoś człowieka stojącego przed nim.

Człowieka? Nie, to był obcy przybysz przypominający tamtego z obozu pod

występem skalnym. O ile nie ten sam. Mówił międzyplanetarnym językiem. Przynajmniej to

jedno słowo w nim wypowiedział, choć z dziwnym akcentem.

— Tak, dobra robota, Yuljo. Teraz przedstawia sobą widok, który wzruszy członków

każdej wyprawy ratunkowej. Niewątpliwie przywlókł się o własnych siłach do tego miejsca,

aby spróbować uwolnić swego schwytanego towarzysza, a potem osłabł. Bardzo dobrze

zainscenizowane… ponieważ istoty żyjące na tych pogranicznych światach są bardzo przejęte

obowiązkiem pomagania sobie nawzajem, kiedy zdarzy się jakieś nieszczęście. Gdyby nie

była znana ta ich słabość, nie mielibyśmy co liczyć na powodzenie naszego planu.

Uniósł głowę okrytą ciasno przylegającym hełmem, z tyłu którego sterczała antena…

nie był to hełm kosmiczny, ale być może urządzenie łączności pochodzące z dalekich

światów. Patrzył teraz na północ. Dan zastanawiał się, czy spodziewają się nadejścia pomocy

tak szybko? O ile się orientował, znajdowali się w dużej odległości od jakiejkolwiek

północnej posiadłości. A z posiadłości Cartla nie przybędzie żadna następna wyprawa.

— Byłoby dobrze ustawić lampy. Nie ma burzy, ale zapowiada się ciemna noc.

Rzeczywiście, ciemności pogłębiły się. Ale z miejsca, gdzie leżał, Dan mógł oglądać

większy obszar terenu. O drugim mężczyźnie, którego wciągnęli do statku przed katastrofą,

nic nie wiedział. Meshler leżał nieruchomo, chociaż twarz miał zwróconą w stronę Dana i od

czasu do czasu zerkał na niego.

Nieznani napastnicy montowali dwie polowe lampy. Ustawiali ich klosze tak, aby

rzucały jak najwięcej światła… jedno światło skierowali na wrak i leżących tam dwóch

mężczyzn, drugim oznaczyli miejsce lądowania dla statku, którego przybycia oczekiwali. Dan

zastanawiał się, dlaczego ponownie nie użyją wiązki sterującej. A potem sam udzielił sobie

odpowiedzi. Spróbowali tego i skończyło się rozbiciem statku. Nie chcą, żeby to się

powtórzyło.

Starannie przygotowawszy teren, przeprowadzili końcową kontrolę. Dwoje ludzi

ukryło się w cieniu wraka. Od góry osłaniały ich szczątki planetolotu. Obaj byli uzbrojeni w

liny.

Nieznajomy raz jeszcze podszedł i stanął przed Danem oraz strażnikiem.

background image

— Jakichkolwiek macie bogów, módlcie się i pokładajcie w nich nadzieję —

powiedział abyście nie musieli czekać długo. Powstrzymujemy te bestie z daleka, ale nie

mamy tutaj sprzętu o dużej mocy. A jak długo potrafimy je zatrzymać… kto wie? To jest gra,

w której najwięcej do stracenia macie wy i tamci głupcy ukryci za skałami. Działa ich ostatni

robot… a jak długo dwa miotacze i para ogłuszaczy zdoła obronić ich przed grasującymi tam

stworzeniami… skoro tylko będą wolne?

Wskazał w kierunku na pół oczyszczonej ziemi i Dan zobaczył, że te groźne,

obrzydliwe stworzenia rzeczywiście czekają. Większości z nich nie potrafiłby nawet opisać.

Były jednak wystarczająco podobne do potworów, z którymi już się zetknął, aby zdał sobie

sprawę, jak czarno rysuje się przyszłość… czarniej niż bezksiężycowa noc, której nie

rozjaśniały żadne gwiazdy.

background image

R

OZDZIAŁ

17

Wyprawa do gniazda żmij

— Musimy się opierać — kontynuował obcy przybysz — na tej zasadzie, którą

wpajają wam w trakcie wychowania. Gdy zagrożone jest życie kogoś z waszego gatunku,

każdy z was musi natychmiast popędzić mu na pomoc, pozwalając uczuciom wziąć górę nad

ostrożnością. Przygotowaliśmy dla tych wrażliwych smutny widok.

Dan uznał tę wypowiedź za przykład czarnego humoru, jak gdyby obcy okrutnie kpił

ze sposobu wychowania. Ale czy brał pod uwagę, że ta scena jest zbyt starannie

przygotowana… że każdy, nieco podejrzliwy osobnik, odpowiadając na wezwanie pomocy,

będzie wystrzegał się tak dobrze oświetlonej i opracowanej sceny katastrofy? Przyjąwszy, że

sygnały przeciwzakłóceniowe Cartla przedarły się przez trzaski i… Ale Danowi nie wolno

było rozmyślać o tej złudnej nadziei. Powinien zastanowić się wyłącznie nad tym, co czekało

go w najbliższej przyszłości. Jeżeli ci, którzy przybędą z pomocą — o ile w ogóle to zrobią —

nie okażą się podejrzliwi…

Obcy poszedł sobie.

— Może im się udać — wycharczał Meshler, jak gdyby zupełnie zaschło mu w gardle

i z wielkim trudem wydobywał słowa. — Z pewnością z góry nie widać nic podejrzanego. A

jeśli spróbujemy ich ostrzec…

— Tak czy owak, dla nas nie ma żadnej nadziei — odpowiedział Dan. Słyszałem ich

rozmowę. — Dan nie mógł uwierzyć, że Meshler choćby przez chwilę sądził, iż bandyci

dotrzymają danego słowa. ,

Świecące lampy ustawiono w taki sposób, aby wydawało się, że przynajmniej jeden

człowiek wyszedł cało z katastrofy planetolotu i za pomocą światła usiłował dostarczyć

wskazówek statkowi przybywającemu na ratunek. Przyćmione oświetlenie ustawiono tak

zręcznie, że Dan i Meshler byli widoczni jak na dłoni. Najmniejszy wykonany przez nich ruch

zostanie natychmiast zauważony przez tamtych w zasadzce.

Ale oczekujący tam mężczyźni nie mieli przy sobie miotaczy. Czy oznacza to, że

wrogom kończą się ładunki do tej śmiercionośnej broni i oszczędzają te, które im jeszcze

zostały? A ile jest potworów?

Znieruchomiałe roboty i polujące tu bestie… Dan spróbował odpędzić od siebie ten

obraz i myśleć tylko o najbliższej przyszłości oraz o tym, co można zrobić dla nich obu tu i

teraz. Tyle tylko, że nie miał żadnego pomysłu!

background image

Wciąż odczuwał pragnienie. Woda… nie, nie myśleć o wodzie, tak samo w tym

momencie niedostępnej dla niego jak Królowa. Królowa, łódź ratunkowa… co stało się z jego

własnym, wędrującym wśród gwiazd światem? Najwyraźniej skrzynka nadal znajduje się w

miejscu, w którym ją zakopali. W przeciwnym razie nie przyciągałaby potworów. A więc

wysyłane przez nią promieniowanie potrafiło pokonać zabezpieczenia zamontowane przez

Stotza i oddziaływać jak wiązka przyciągająca.

Dan był tak pochłonięty tymi myślami prowadzącymi donikąd, że zrazu nie zauważył,

iż jakiś zimny metal wśliznął się pod jego leżącą na ziemi rękę. Jednakże uporczywe trącanie

w końcu zwróciło jego uwagę.

Nie ośmielił się spojrzeć w dół. Obawiał się nie tylko, że może to wywołać zawroty

głowy, ale także wzbudzić podejrzenia tamtych w zasadzce. A jeżeli dzięki jakiemuś

nieprawdopodobnemu uśmiechowi szczęścia następowało właśnie to, czego się domyślał, nie

wolno mu było niczego okazać. Ukradkiem poruszył ręką i trochę ją podniósł. Trącający go

przedmiot został natychmiast wciśnięty pomiędzy dłoń a ziemię. Najpierw poczuł lufę, a

potem kolbę, którą obracano ostrożnie dookoła, tak, żeby mógł zacisnąć na niej palce.

Ogłuszacz! Brach! Widocznie obcy z Xecho ukrywał się za wrakiem, a teraz przyniósł

mu broń. Nie była wprawdzie tak dobra jak miotacz, ale lepsza od lin, które mieli tamci w

zasadzce. Dan niestety nie wiedział, ile pozostało w niej ładunku.

Znów trącono go w rękę i wyczuł drugą lufę. Tę jednak brach trzymał mocno i dotknął

nią dłoni Dana tylko na chwilę, a potem cofnął. Widocznie stworek chciał tylko

poinformować Dana, iż ma jeszcze swoją broń. Ten pamiętał, jak stworzenie zmierzyło się z

nim na Królowej… wiedziało, jak posłużyć się ogłuszaczem. Gdyby tylko Dan mógł się z nim

porozumieć… powiedzieć, żeby działał w pobliżu planetolotu i wykorzystał ogłuszacz

przeciwko tym dwóm w zasadzce. Ale to było niemożliwe.

Spróbował pomacać w poszukiwaniu łap, które musiały trzymać drugi ogłuszacz, ale

nie natknął się na nic. Gdyby nie to, że nadal trzymał pierwszy ogłuszacz, mógłby pomyśleć,

iż wszystko to przyśniło mu się w gorączce.

Szybko zapadały ciemności, a lampy dyfuzyjne jaśniały w półmroku. Najbardziej

denerwujące były tamte stwory, grasujące poza zasięgiem świateł. Ogłuszacz… jak będzie

można wykorzystać tę broń, kiedy nadejdzie decydująca chwila? Nie myśleć o tym teraz! Czy

zdoła dosięgnąć obu mężczyzn w zasadzce? Dan powoli obrócił głowę. Powieki trzymał na

wpół przymknięte, a jednak nieco widział. Przypuśćmy, że przybywa statek z pomocą… czy

potrafi załatwić przynajmniej jednego z bandytów, zanim zdążą użyć swoich lin? I czy Dan

się ośmieli… lub też, czy nie odpowie mu ogień z miotacza wystrzelony z cienia, w którym

background image

ukryła się reszta wrogów?

Ilu było bandytów? Obcy, który jak się zdawało był dowódcą, przynajmniej sześciu

innych… bardzo prawdopodobne. Ten plan był szaleńczy i nierealny, ale to było jedyne, co

Dan mógł uczynić.

Człowiek nie może żyć tylko nadzieją. Niepokój, towarzyszący długiemu

oczekiwaniu, potrafi znacznie ją osłabić. Dan znal z doświadczenia taki stan oczekiwania

przed działaniem, lecz nigdy przedtem nie był tak bezradny.

Ta noc nie była spokojna. Wokół rozbrzmiewały złowieszcze dźwięki wydawane

przez bestie powstrzymywane na razie przez swoich panów. Te dźwięki były gorsze od

wyglądu samych potworów.

Ale w końcu poprzez dobiegające z ich strony ryki, warczenia i syczenia przedostał się

inny dźwięk — równomierne łomotanie silnika planetolotu. Dan odchylił głowę do tyłu,

próbując wypatrzyć światła na dziobie, ale widocznie statek nadlatywał z północy i był

skierowany przodem ku południowi.

— Nadlatują… — powiedział chrapliwym głosem Meshler. Strażnik próbował

wyszarpnąć się spod klapy włazu. — Czy nie możesz czegoś zrobić… ostrzec ich?

— Nie wydaje ci się, że zrobiłbym to, gdybym mógł? — odciął się Dan. Nie było

jednak najmniejszego sensu poruszać bronią i ujawniać, że ją w ogóle ma, dopóki nie mógł

zrobić z niej użytku.

Ku zaskoczeniu Dana dźwięk nie nasilał się. I ten doszedł do wniosku, że pilot musi

być przezorny i zamierza przed wylądowaniem przyjrzeć się dokładnie terenowi. Czy domyśli

się czegoś i nie wyląduje? Stłumiony warkot silnika osłabł i zanikł. Dan był zrozpaczony i

pomyślał, że jego domysły okazały się słuszne. Teraz, kiedy przynęta nie chwyciła, wrogowie

uwolnią potwory.

Ale najwyraźniej przywódca bandytów miał dużo cierpliwości i bardzo ufał w swój

plan oraz wiedzę o ludzkiej naturze, ponieważ tamci w zasadzce nie poruszyli się. Okazało

się, że miał rację, gdyż raz jeszcze w mroku nocy rozległ się warkot. Teraz dobiegał z

południa, gdzie przedtem zniknął planetolot.

Tym razem Dan widział światła na dziobie — zielone jak błyszczące w nocy oczy

myśliwego. Maszyna zanurkowała bardzo cicho prawie wprost na nich. Potem statek zaczął

się opuszczać, a warkot motoru stał się głośniejszy. Dan spojrzał na jedynego z bandytów,

którego widział ze swojego miejsca. Mężczyzna był spięty. Trzymał broń tak wycelowaną, że

bez problemu mógł dosięgnąć Dana i Meshlera.

Dan nie widział niczego, co znajdowało się poza obrębem świateł. Był jednak pewien,

background image

że reszta wrogiej grupy nie czeka bezczynnie. Z pewnością przygotowywali się do ataku w

chwili, gdy tylko planetolot dotknie ziemi. Przypuszczał jednak, że nie zrobią tego, zanim nie

upewnią się, iż wszyscy pasażerowie opuścili statek. W przeciwnym razie pilot mógłby

wystartować, pozostawiając ich nadal bez środka transportu.

Potem akcja potoczyła się zgodnie z przewidywaniami Dana. Zanim podwozie

dotknęło gruntu, przedni właz otworzył się i ktoś wyskoczył z planetolotu i zaczął biec. Lecz

nie skierował się najkrótszą drogą ku rannym leżącym przy wraku, ale pobiegł zakosami, jak

gdyby wiedział o zasadzce. Wtedy Dan się poruszył. Przewrócił się na jeden bok, nie

zauważony przez bandytę, który — być może — był oszołomiony faktem, że z planetolotu

wyskoczył tylko jeden pasażer, a planetolot poderwał się ku górze i zawisł ponad wrakiem.

Dan wystrzelił. I choć zupełnie nie miał czasu, żeby dobrze wycelować, ręka

mężczyzny opadła. Upuścił broń, a próbując ją odzyskać, pośliznął się i runął do przodu. Dan

nie unieszkodliwił całkiem wroga, ale uczynił go — przynajmniej na kilka godzin —

jednorękim. Biegnący, potykając się na ostatnim odcinku drogi, zanim dopadł Meshlera,

zdołał odwrócić się i wypalić z ogłuszacza. Jego strzał okazał się celniejszy. Wiązka

promieniowania uderzyła mężczyznę, nadal szukającego utraconej broni. Dostał w głowę i

natychmiast padł.

Drugi mężczyzna czatujący w zasadzce wystrzelił z broni nastawionej na zarzucanie

sieci. A więc nici będą teraz automatycznie szukały najbliższego ludzkiego ciała. Na swoje

nieszczęście, strzelający, aby trafić w nowo przybyłego, który przykucnął obok Meshlera,

musiał wysunąć się nieznacznie na otwartą przestrzeń. A Dan i człowiek z planetolotu

wystrzelili jednocześnie w jego rękę.

Broń wypadła mu z ręki. Nadal jednak produkowała nici, które obecnie wystrzelały w

górę. Chwilę później sieć znalazła swój cel — stał się nim sam atakujący. Nici zaczęły szybko

omotywać jego głowę i ramiona.

— Czy sytuacja jest bardzo zła? — Głos Ripa wyrwał Dana z rozmyślań nad

przebiegiem tej akcji, która wydawała się być zesłaniem losu.

— Pokrzyżowaliśmy im plany, ale gotowi są wysłać przeciwko nam swoje potwory. A

pomiędzy kamieniami są osadnicy…

— Sądzę, że będą mieli dosyć innych spraw na głowie odpowiedział Shannon. — A

jeśli chodzi o ich potwory… Jedną ręką, trzymając w drugiej przygotowany do strzału

ogłuszacz, wyciągnął spod swojej kurtki skrzynkę. — Gdzie są te potwory? — spytał,

wciskając klawisz na jej wieczku.

Po raz ostatni widziałem je gdzieś tam… — Dan odchylił się od wraka. Nadal miał

background image

zawroty głowy, ale próbował wziąć się w garść.

— W porządku. Rip wstał, zanim Dan zdążył zaprotestować przeciwko takiemu

ujawnianiu się wrogom. Zamachnął się tak, jakby przymierzał się do wysłania granatu z

gazem usypiającym i rzucił skrzynkę w ciemności. Dan poczuł dziwne mrowienie skóry i ból

oczu — znów poczuł się śmiertelnie chory.

— Granat ogłuszający wyjaśnił zwięźle Rip. — Jest nastawiony na unieszkodliwienie

mrówkoroda. Miejmy nadzieję, że podziała na całą resztę tych bestii.

Chwilę później Rip runął pomiędzy Dana i strażnika, a ognisty promień wystrzelony z

miotacza przeleciał wzdłuż wraka w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jego

głowa i ramiona. Palący podmuch płomienia przemknął ponad całą trójką. Dan próbował nie

myśleć o tym, że w następnej wiązce z pewnością się usmażą. Nie nastąpił jednak drugi

wystrzał. Zamiast tego słychać było zamieszanie gdzieś w mrokach nocy… krzyki, strzały.

Jednakże żaden z nich nie był wycelowany w ich kierunku.

— Zaczyna się. — Rip powiedział Danowi wprost do ucha, kiedy ramię w ramię

przywarli do ziemi. — Oprócz nas będą mieli wiele innych spraw na głowie…

— Co…? — zaczął Dan, ale Rip nie dał mu dokończyć pytania. Odpowiedział szybko,

jak gdyby był przekonany, że uspokajające wieści podziałają jak dobry lek wzmacniający:

Widzisz, nie przybyliśmy tutaj bezpośrednio. Spuściliśmy w pobliżu kilku ludzi z

Patrolu, dwóch strażników i kilku z ochrony portu. Potem ściągnęliśmy na siebie uwagę

waszych napastników, podczas gdy nasi ludzie zajmowali pozycje na tyłach. To właśnie oni

ruszają teraz do akcji. Granat ogłuszający zmusi potwory do ucieczki daleko stąd…

— A tamta skrzynka z Królowej… oni powiedzieli, że to właśnie ona przyciągała

potwory na północ… wtrącił Dan.

— Też dobrze. Jeśli tam powędrują, będzie je można wyłapać. Ale najpierw, co z

wami? Rip dźwignął i odsunął na bok szczątki wraka, którymi przyciśnięto Meshlera.

Uwolnił z więzów jego spętane kończyny. Strażnik z jękiem wypełzł na zewnątrz, machając

zdrętwiałymi i zesztywniałymi rękoma i nogami.

W pobliżu lądował planetolot, który do tej pory unosił się nad nimi. Tym razem

jednak nie wzbił się z powrotem w górę tuż po dotknięciu ziemi. Otworzył się właz i z

pojazdu wypadło kilku ludzi.

Kapitan Jellico! — Dan rozpoznał pierwszego z nich. Drugi nosił mundur Patrolu ze

skrzydlatym, usianym gwiazdami znaczkiem służb medycznych. Nieznajomy niósł w jednej

ręce zestaw pierwszej pomocy lekarskiej.

— Co się z tobą działo, Thorson? — Kapitan przyklęknął na jedno kolano i

background image

nieznacznie uniósł Dana.

— Ostrożnie, szefie! — Dan złapał Jellico za rękaw i spróbował przyciągnąć go bliżej

ziemi. — Mają miotacze.

— Ale są im bardziej potrzebne gdzie indziej — odparł kapitan. — Zajmiemy się

tobą…

Pomimo protestów Dan znalazł się w rękach lekarza. Ten dał mu zastrzyk

wzmacniający, a w chwilę później wydał orzeczenie:

— Otrzymałeś potężny cios w głowę, ale czaszkę masz całą. A to wyrzucił pełną garść

metalowych skrawków — poharatało ci trochę skórę. Teraz, powąchaj!

Rozłamał ampułkę tuż pod nosem Dana. Ostry zapach dotarł do jego nozdrzy i uwolnił

go od bólu głowy. Lekarz odszedł pomiędzy skały do tych, którzy mogli potrzebować jego

pomocy, a Dan leżał i odpoczywał. Kiedy go badano, kapitan zniknął, ale Rip nadal

pozostawał w pobliżu.

— Skąd wziął się tutaj kapitan?

— To długa historia odpowiedział Shannon. Zbyt długa, żeby ją teraz opowiedzieć.

Ale Cartl zdołał przesłać wiadomość. A my już byliśmy w drodze na południe. Z drugiego

nadanego stąd wezwania zrozumieliśmy tyle, iż jest to prawdopodobnie pułapka. Tak więc

stary osadnik spodziewał się tego.

— Cartl powiedział, że nadeszły wiadomości o uwięzieniu i oskarżeniu naszej załogi.

— Tak to się zaczęło, ale w końcu uzbierało się tyle faktów, że nawet ta tępa policja

portowa musiała przyznać, iż coś nie jest w porządku. Wtedy zaczęli nas słuchać. Zadali nam

mnóstwo pytań, a na każde z nich można było udzielić wyczerpujących odpowiedzi. Patrol

zaaresztował kilka osób z miejscowych władz i poddał ich badaniom psychologicznym. To

było bardzo ważne… gdyby ich podejrzenia nie potwierdziły się, dowodzący oficerowie

mogliby stracić swoje stopnie i stanowiska kosmiczne. — Ta afera obejmuje nie tylko ten

rejon… ma większy zasięg i wykracza poza Trewsworld. A gdyby nie to, że Patrol już coś

podejrzewał, być może nie wysłuchaliby nas tak szybko. Wszystkie nici prowadzą do stacji

Trostiego…

— Thorson… — przerwał Shannonowi kapitan Jcllico, który wszedł w obręb świateł

— ilu ludzi tutaj widziałeś?

— Sześciu czy siedmiu. Większość była Ziemianami lub pochodziła z rasy osadników.

Ale przewodził im obcy. Był im bardzo potrzebny planetolot… musieli dostać się z powrotem

do swojego obozu. Planowali wycofać się stąd…

Ale wydawało się, że kapitan przestał go słuchać. Jellico pociągnął trochę swój kaptur

background image

i Dan zobaczył, że z boku ma przymocowany mikrofon. Urządzenie bardzo przypominało to,

którego on sam używał w rozmowach z brachem.

Brach! Dlaczego ciągle zapominał o tym, który dwukrotnie uratował mu życie…

trzykrotnie, jeśli wliczyć pokonanie pola siłowego? Wyglądało to prawie tak, jakby coś

ustawicznie zmuszało go do spychania obrazu tej istoty w niepamięć.

W tym momencie zza wraka wybiegło stworzenie z Xecho. Poruszało się na trzech

łapach, a czwartą podwinęło pod siebie, ściskając w niej ogłuszacz. Z planetolotu wypadł

inny brach i ruszył pędem na spotkanie swego partnera. Dotknęły się nosami, a potem

odwróciły się ku Ziemianom.

Kapitan Jellico podniósł dłoń, odsunął rękawicę i wskazał jeszcze jedno urządzenie

przypominające mikrofony osobiste używane przez badaczy.

— Finnerstan, właśnie wystartował jakiś mały statek powietrzny… wziął kurs na

południe. Brachy utrzymują, że na pokładzie znajduje się jeden z bandytów. Na podstawie

tego, co one wyczuwają, przypuszczam, że jest to ich przywódca. Z pewnością leci do ich

punktu dowodzenia. Zatrzymajcie…

Nie nadeszła żadna odpowiedź oprócz potwierdzającego pstryknięcia, które rozległo

się w mikrofonie przymocowanym na nadgarstku kapitana. Dan usiadł i zauważył, że ból

głowy całkowicie go opuścił. Dzięki lekarzowi, pomimo osłabienia, mógł się poruszać. Rip

wstał i wyciągnął do niego rękę. Dan oparł się na niej i również wstał.

— Bierze kurs na dolinę…

— Dolinę? Jaką dolinę? dopytywał się Jellico.

Dan, plącząc się, opowiedział o uwięzieniu w polu siłowym i położonej za nim

głównej siedzibie bandytów. Jellico zsunął kaptur do tyłu i skubał dolną wargę. Wyraz jego

twarzy, która zazwyczaj przypominała kamienną maskę, zapowiadał działanie.

— Mieli planetolot — powiedział Dan ale zestrzelili go osadnicy. Tę pułapkę zastawili

właśnie po to, żeby zdobyć inny pojazd. Musieli dostać się z powrotem… mają tam statek

kosmiczny, którym chcą odlecieć.

— Finnerstan — kapitan Jellico nagle ożywił się — oni posiadają statek kosmiczny,

który jest gotowy do odlotu z planety… w bazie na południu. Czy masz jakiś pojazd, którym

można wysłać ludzi w tamtym kierunku?

Odpowiedź zagłuszyły trzaski. Jellico zmarszczył brwi i przyłożył głośnik do ucha.

— Ten granat ogłuszający — Rip zaszeptał do Dana — wywołuje zakłócenia. I nie

sądzę, żeby udało im się skontaktować z portem, dopóki on działa. A jeśli go wyłączą…

— Właśnie! — Dan nie był pewien, czy Jellico odpowiada Shannonowi, czy też temu,

background image

kogo usłyszał poprzez trzaski.

— Meshler powinien znać położenie doliny — podsunął Dan. Ale rozejrzawszy się

wokół, nie dostrzegł strażnika.

— Mamy urządzenia wykrywające sygnały. Tyle tylko, że one nie będą działały w

pobliżu granatu ogłuszającego. Chodźcie!

Jellico ruszył ku planetolotowi. Dan, Rip i dwa brachy biegnące na czele, jak gdyby

niosły jakieś ostrzeżenie, podążyli za nim. Ale trzymając już rękę na włazie, kapitan odwrócił

się i spojrzał na Dana. Jesteś chory, Thorson.

Dan zaprzeczył potrząśnięciem głowy. Zaraz jednak pożałował tego, gdyż gwałtowny

ból głowy przypomniał mu, że nie powinien pozwalać sobie na takie gesty.

— Byłem tam… Stanowiło to wątłe uzasadnienie, gdyż Meshler z pewnością okazałby

się lepszym przewodnikiem. Dan pragnął jednak zobaczyć, jak to wszystko się skończy.

Kiedy zaś nadbiegło trzech ludzi w mundurach Patrolu i jeden policjant z portu kosmicznego,

znalazło się uzasadnienie włączenia go do lej wyprawy. Albowiem gdy zaczęto szukać

strażnika, okazało się, że ten poszedł na parking, by zobaczyć, czy nie dałoby się zdobyć

jakiegoś pojazdu do przewiezienia rannych.

W końcu zebrano członków wyprawy. Dwa brachy wcisnęły się w głąb planetolotu i

przykucnęły obok siebie. Wydawały się całkowicie zdecydowane na pozostanie w tym

miejscu i zaatakowałyby każdego, kto chciałby je wyciągnąć. Pozostałą część załogi stanowili

trzej ludzie z Patrolu wraz z, dowódcą, Finnerstanem — który wskoczył do planetolotu w

chwili, gdy zatrzaskiwali właz — — policjant z portu kosmicznego, dwóch strażników oraz

Jellico, Rip i Dan.

W kabinie było dosyć ciasno. Fotel pilota zajął sam kapitan, obok niego usiadł

Finnerstan, a reszta wepchnęła się do tyłu. Ponieważ nie był to planetolot towarowy, lecz

transportowiec osobowy z portu, mieli przynajmniej miejsca do siedzenia i nie musieli cisnąć

się na podłodze.

Dan siedział tuż za Jellico. Kapitan wzniósł maszynę w powietrze i zapytał, nie

odwracając głowy:

— W którą stronę?

— Na południowy zachód… to wszystko, co potrafię powiedzieć, szefie.

— Tam nic nie ma. Finnerstan odwrócił się nieznacznie i zmierzył Dana wzrokiem. —

Kontrolujemy ten rejon od miesięcy…

— Znajdują się w dolinie — odpowiedział Dan — przykrytej skalnym dachem. Z góry

niczego nie widać…

background image

— Zniekształcenie pola widzenia! — W głosie Finnerstana brzmiało niedowierzanie.

W tak dużym stopniu… niemożliwe!

— Z tego, co słyszałem i widziałem — kapitan Jellico mówił chłodnym tonem — ci

ludzie z Trosti udowodnili, że wiele pozornie niemożliwych rzeczy jest jednak możliwe. Już

teraz wyobrażam sobie, ile uznanych teorii naukowych upadnie z chwilą, gdy wyjdzie na jaw

wszystko, czego dokonali. Zniekształcenie pola widzenia, co? Zatem w jaki sposób wy ją

odnaleźliście?

— Podążaliśmy po śladach pełzacza.

To nam coś daje… pod warunkiem, że dotrzemy wystarczająco blisko przy świetle

dziennym. Ale musimy się pospieszyć. Nie podoba mi się fakt, że tamta maszyna poleciała na

południe. Pilot przybędzie z ostrzeżeniem i wyniosą się stamtąd. A wtedy… — mówił do

Finnerstana. — Możliwe, że pokrzyżowałeś im plany, ale wszystko, co ci zostawią, to ślady

po swojej ucieczce. A przypuszczam, że będzie ich niewiele. Zniszczą wszystko, czego nie

będą mogli wziąć ze sobą. A na to nie możemy im pozwolić. Najlepiej nadaj zaszyfrowaną

wiadomość, natychmiast, kiedy znajdziemy się poza zasięgiem działania granatu

ogłuszającego. Sprawdź, czy możesz uzyskać pomoc z portu. Królowa nie jest dostatecznie

dobrze uzbrojona, aby zatrzymać jakikolwiek statek w przestrzeni kosmicznej. A wasze

pojazdy?

— Można spróbować. — W głosie Finnerstana wyczuwało się jednak niepewność.

Dan doskonale rozumiał jego obawy, ponieważ bandyci najwyraźniej mieli w swoim

wyposażeniu niespotykane, skutecznie działające urządzenia.

Jeżeli Finnerstan snuł jakieś własne rozważania, nie przeszkadzało mu to w

uruchamianiu mikrofonu planetolotu, aż w końcu nawiązał łączność z portem. Nadał

zaszyfrowaną w postaci szeregu liczb wiadomość. Powtórzył ją kilkakrotnie, aż w końcu

nadszedł sygnał potwierdzenia przyjęcia informacji. Odwiesił mikrofon na uchwyt i

powiedział:

Nasz kuter wyruszy w przestrzeń kosmiczną i będzie ją patrolował. Być może zdąży

na czas… Poszerzają zasięg swojego radaru, tak więc zarejestrują wszystko, co wystartuje z

tej planety.

— Czas… powtórzył Jellico. — No dobra, nie mamy żadnego sposobu, żeby zyskać

na czasie. Chyba, że potrafimy ich jakoś zatrzymać. Ale nie ma sensu robić planów, dopóki

nie mamy pewności, że dysponujemy czymś konkretnym, na czym moglibyśmy je oprzeć.

background image

R

OZDZIAŁ

18

Łupy zwycięzców

— Co tu się naprawdę dzieje! zapytał Dan i wcisnął się obok Ripa.

— A co się nie dzieje? odparł Rip żartobliwie, ale potem zaczął wyjaśniać: — Nie

wiemy jeszcze wszystkiego, ale badacze w stacjach Trostiego, tutaj i prawdopodobnie

również w innych światach, prowadzą podwójną grę. Oficjalnie robią to, o czym wiemy i za

co ich cenimy. Ale poza tym, no cóż… Patrol posiada obecnie dowody, że opanowali

przynajmniej cztery rządy planetarne w znacznie od siebie oddalonych obszarach galaktyki i

stworzyli głęboko ukrytą siatkę władzy…

— Kim są oni? — przerwał Dan. Trosti umarł… czy rzeczywiście?

— To jest właśnie jedna z tajemnic, choć istnieją dwa podejrzenia. Jedno głosi, że on

ciągle żyje sobie w najlepsze i kieruje tym wszystkim przy pomocy przedstawicieli nie tylko

jednego gatunku. Inna wersja głosi, że Trosti stanowił zawsze tylko zasłonę innej, tajnej

organizacji, która oddziaływała na społeczeństwa planetarne w ten sposób, że skupiała ich

uwagę na postaci Trostiego, podczas gdy jej członkowie działali w celu opanowania wielu

światów.

— Tak czy inaczej, badacze stacji Trostiego są dziś swego rodzaju tajnym rządem.

Lecz Patrol już od jakiegoś czasu coś podejrzewał. Ale dopiero w chwili, gdy zdarzył się len

wypadek na Królowej, wiele z ich planów wyszło na jaw i prawo mogło wkroczyć

swobodnie.

— Wiem, że mają tutaj nielegalną stację badawczą, w której trzymają uzyskane w

wyniku uwstecznienia rozwoju potwory powiedział Dan. — Ale czy to jest wszystko?

— Nie, to dopiero początek. Potem odkryli coś jeszcze.

— Skałę!

Minerał poprawił go Rip — i to bardzo szczególnego rodzaju. Działa na zachowania

pozarozumowe… służy między innymi do przekazywania myśli poza świadomością.

Występuje na kilku planetach. Prawdopodobnie jest to jedno z tych przypadkowych odkryć,

które często towarzyszą zasadniczym badaniom. Istnieją powody do przypuszczeń, że

większość tych przedsięwzięć została przeprowadzona właśnie na tych terenach. Jednak teraz

potrzebowali Trewsworld. Tutejsze posiadłości stanowiły zagrożenie dla wszelkiej oficjalnej

działalności. Dlatego kierowano rozwojem potworów i stopniowo je uwalniano, żeby

doprowadzić do wycofania się osadników.

background image

— Patrol wiedział o tym i nic nie robił?

— To były tylko podejrzenia. Potem zjawiliśmy się my. Wysłannik Trosti w porcie

chciał, żebyśmy siedzieli cicho. Ale by to osiągnąć, musiałby nas zabić. Kapitan złożył

odwołanie na ręce przedstawiciela Rady Kupieckiej. W odpowiedzi przybył Patrol i mógł

rozpocząć oficjalne śledztwo. Wprawdzie tutejsza Rada była opanowana przez ludzi z Trosti,

ale nie miała żadnej władzy naci Patrolem. Usiłowano wywierać na nas naciski, aż w końcu

kapitan przedstawił raport, a bomba wybuchła na ich oczach. I zniszczyło ich to jak

prawdziwa bomba. Prawdopodobnie zrozumieli to. Pomyśleli, że uwalniając potwory zyskają

trochę czasu potrzebnego do zatarcia śladów swojej działalności tutaj…

— To my zrobiliśmy… a raczej zrobił to brach — wtrącił Dan.

Opowiedział o barierze z pola siłowego i podsłuchanej rozmowie bandytów, z której

wynikało, że potwory były przyciągane na północ przez drugą skrzynkę. — Ale ci

poszukiwacze — przypomniał sobie nagle — jeżeli nie byli ludźmi z Trosti, to skąd oni…

Lub raczej, czy oni wiedzieli, jaką skałę znaleźli?

Przypuszczamy, że mieli jakiś nowy rodzaj wykrywacza, który zarejestrował

niezwykły rodzaj promieniowania wysyłanego przez minerał, co doprowadziło ich do

przekonania, że znaleźli coś wartościowego. Pobrali próbki, ale być może pochodziły one z

tego samego miejsca, które wcześniej odkryli ludzie z Trosti. Zabito poszukiwaczy, a skałę

zabrano. Zrobiono to w pośpiechu i niedbale. Powiedziałbym, że ostatnio działacze Trosti nie

pracowali zbyt solidnie. Ta skomplikowana operacja związana z załadowaniem skrzynki na

Królową

— No tak, ale skoro mieli już tutaj minerał i inne takie skrzynki, po co podejmowali

ryzyko sprowadzenia jeszcze jednej?

To jest jedna z mniej istotnych tajemnic. Może ta… nasza skrzynka… pochodziła z

jakiegoś innego ich laboratorium i wysłano ją do sprawdzenia, a z pewnością pochodziła z

bardziej ukrytego miejsca. Dlatego wysłali ją w taki sposób. Mieli pecha, że wśród naszego

towaru znajdowały się brachy i zarodki lafsmerów, a ich człowiek umarł. Gdyby nie został

wykryty i przedostał się ze skrzynką do portu, wystarczyłoby, że ściągnąłby maskę i zniknął.

Ten plan był ryzykowny, ale z pewnością mieli jakiś ważny powód do przewiezienia tej

skrzynki. Kiedy Patrol zbada całą sprawę, być może dowiemy się, dlaczego… o ile wszystko

to nie będzie tajemnicą wagi państwowej.

— Trosti… trudno uwierzyć, że Trosti…

— To zdanie będzie powtarzane na wielu różnych planetach. Jeden z ludzi z Patrolu

wtrącił się do ich ; rozmowy. Cały kłopot w tym, że oni rzeczywiście dokonali wielu

background image

wspaniałych odkryć dla dobra światów, na których działali. Dlatego musimy uzyskać

niepodważalne dowody, że oficjalne badania stanowiły tylko zasłonę. W przeciwnym razie

będziemy zmuszeni działać, mając przeciwko sobie opinię publiczną… A na dodatek oni

zatrudnią najbardziej utalentowanych prawników i będą w sianie wpływać na decyzje

każdego sądu, w którym wytoczymy im sprawę. Mamy nadzieję, że ta akcja, która jak dotąd

ujawniła najwięcej ich tajemnic, dostarczy nam dowodów… nagrań, taśm. I że tego

wystarczy, żeby rozbić tę szajkę, a także znaleźć ślady jej powiązań z innymi.

— Jeżeli dotrzemy tam na czas zauważył Dan. — Mogą odesłać stąd najważniejsze

materiały i zniszczyć resztę.

Znów zaczynała go boleć głowa. Miał nadzieję, że lekarstwo będzie działało dłużej.

Podobnie jak kapitan oraz wszyscy pozostali znajdujący się na pokładzie, rozumiał, iż muszą

się śpieszyć. A na dodatek nie mieli pojęcia, jaką broń posiadają ci w dolinie. Wróg

posługiwał się wiązką sterującą, za pomocą której potrafił przejąć kontrolę nad innymi

planetolotami i ściągnąć je na Ziemię. Mógł także wykorzystać takie przyciąganie do rozbicia

statku. Wystarczy, że bandyci użyją promieniowania, a ich prześladowcy zostaną pokonani,

zanim rozpocznie się jakakolwiek walka.

Istniało też wiele innych rodzajów broni, za pomocą których mogli ich zgładzić

jednym naciśnięciem guzika. Na nieszczęście wyobraźnia podsuwała Danowi całą masę

straszliwych obrazów, wraz z różnymi okrutnymi szczegółami. Wyglądało na to, że jego

myśli były tak zrozumiałe dla towarzyszy, jak gdyby miał je wypisane na czole.

— Nie mogą użyć wiązki sterującej, jeżeli przygotowują się do startu — zauważył

Rip. — Im samym uniemożliwiłaby lot…

— Nawet jeśli nie użyją wiązki sterującej, mogą posłużyć się pięcioma innymi

rodzajami broni — odrzekł Dan ponuro. Odchylił do tyłu obolałą głowę, oparł się o ścianę i

zamknął oczy.

Masz! — Ktoś wcisnął mu do ręki jakiś przedmiot. Zerknął w dół i zobaczył, że

trzyma tubkę z jedzeniem. Pokrywka termiczna była odkręcona i z pojemnika unosiła się

wąska smużka pary. Dan poczuł, że jest bardzo głodny. Drżącą ręką podniósł tubkę do ust i

wycisnął pastę. Była na tyle podgrzana, że kiedy spłynęła : mu w usta, poczuł błogie ciepło.

Pomyślał, że upłynęło już bardzo wiele czasu od tamtego posiłku w posiadłości i Cartla.

Jeszcze więcej od czasu, kiedy jadał regularnie o stałych porach. f

Ale chociaż ta porcja żywności nie zawierała niczego, co człowiek mógłby gryźć i

była pozbawiona smaku, rzeczywiście odpędzała głód. A tym razem nie musiał ograniczać się

co do ilości jedzenia. Miał całą tubkę dla siebie, a reszta załogi także się posilała.

background image

— A brachy? przypomniał sobie o nich od razu, gdy tylko zaczął jeść.

— Dostały swoje. — Rip wskazał głową do tyłu. Pomimo słabego oświetlenia Dan

zobaczył, że z obu zakończonych rogami pysków sterczą tubki z pożywieniem.

— Co z nimi będzie? zapytał chwilę później, gdy wycisnął już ostatnią kroplę z tubki i

zwinął ją w rulonik.

Małe są w laboratorium, poddawane badaniom rządowym odpowiedział Rip. — Ale

braszyca uparła się, że poleci razem z nami. Jeżeli brachy są inteligentną formą życia, zanosi

się na to, że Xecho będzie mieć kłopot. I wszystko wskazuje na to, iż tak właśnie jest.

Prawdopodobnie będą zobowiązani do przywrócenia im odpowiednich warunków życia…

zmieni to wiele spraw i będzie niemałym problemem dla wszystkich zainteresowanych.

— Czy one mają w ogóle jakieś zdolności pozarozumowe? — zastanawiał się Dan.

— Nie wiemy właściwie, do czego te stworzenia są zdolne… przynajmniej na razie.

Laboratorium przerwało wszystkie inne badania i zajęło się nimi. Urządzenie wywołujące

uwstecznienie rozwoju zbudowano wykorzystując minerał, który wzbudza zdolności

pozaumysłowe. Jest więc możliwe, że w zetknięciu z nim każde stworzenie, które posiada

takie zdolności choćby w niewielkim stopniu, bardziej je rozwinie. To jest kolejny problem…

— Ha… — odezwał się oficer z Patrolu. Wyciągnął rękę, a na jej nadgarstku był

przymocowany wykrywacz promieniowania podobny do tego, który nosił Tau. Tyle, że ten

był znacznie mniejszy. — Promieniowanie właściwego typu, dwa stopnie na zachód…

— W porządku! — Jellico lekko zmienił kurs. — Jak daleko?

— Mniej niż dwie jednostki. Przenika przez powierzchnię.

Dan zobaczył, że kapitan nieznacznie potrząsnął głową. Chwilę później Jellico

oznajmił:

— Brachy mówią, że pod nami poruszają się jakieś dwa naziemne środki transportu.

— Czy to możliwe, że nadal ściągają ludzi? — zapytał Finnerstan.

Ściągają ludzi, w myślach powtórzył Dan. A jednak załoga stłoczona w tym

planetolocie wyrusza właśnie przeciwko czemuś, co może okazać się wyposażoną w

znakomity system ostrzegawczy i dobrze bronioną bazą. Jednakże przyjrzawszy się twarzom

ludzi zgromadzonych wokół niego, nie zauważył cienia niepokoju. Wszyscy wyglądali jak

podczas normalnego lotu. Choć nie był już głodny, nadal czuł pulsujący ból głowy i ogromne

zmęczenie. Kiedy spał spokojnie po raz ostatni? Próbował przypomnieć sobie minione

wydarzenia. Ostatnie kilka dni wydawały się teraz długie niczym miesiące. Jellico znany był z

tego, że jeśli tylko istniało inne wyjście, nie decydował się na niepotrzebne ryzyko. Gdyby

jakikolwiek wolny kupiec postępował odmiennie, nic utrzymałby długo statku. A kapitan

background image

najwyraźniej był zdecydowany na ten atak.

— Obecnie mamy tylko jedną jednostkę przed nami powiedział Finnerstan, nie

podnosząc wzroku znad urządzenia wykrywającego.

Radar pokazuje, że niczego nie ma w powietrzu — odpowiedział Jellico. — Odczyty z

powierzchni ziemi są niewyraźne i mamy mnóstwo zakłóceń.

Dan odwrócił głowę i próbował wyciągnąć się, żeby wyjrzeć przez okno kabiny. Ale

nawet gdyby otaczała ich jasność, a nie ciemności wczesnego poranka, fizyczną

niemożliwością było dostrzeżenie powierzchni Ziemi z miejsca, na którym siedział.

— Nie ma żadnej wiązki sterującej. — Nie wiadomo, czy Jellico powiedział to do

nich, czy też głośno myślał.

Zaczynam wychwytywać coś nowego… być może to zniekształcenie pola widzenia.

Finnerstan zerknął do tyłu, na Dana.

— Dobra, Thorson, co jest tam na dole? — zapytał Jellico, a Dan podjął decyzję.

Nadszedł czas, kiedy musiał udowodnić, że nie przypadkiem znajduje się na pokładzie.

— Na południu musi być lądowisko statku kosmicznego. — Zamknął oczy, szkicując

w pamięci obraz tego, co widział podczas ich krótkiego pobytu w dolinie. — Około siedmiu

długości polowych na północ grupa trzech baraków w kształcie beczułek… za nimi dwie

długie budowle, na wpół wkopane w grunt, ze ścianami z ziemi i dachami pokrytymi gliną…

obok tamtych baraków jest parking dla pojazdów. To wszystko.

— Być może, będą oczekiwali na powrót swoich ludzi w zdobytym planetolocie

powiedział Jellico. A oni wylądowaliby bez wahania. Tak więc spróbujemy zrobić to właśnie

w ten sposób.

I być może, jeżeli się nie uda i rozpoznają w nas wrogów, ogień z miotacza trafi nas w

sam środek, uznał Dan. Marzył, by mieć jakiś pancerz ochronny, w którym mógłby skryć się

na przeciąg kilku następnych minut. Ale oficer z Patrolu nie wyraził żadnych sprzeciwów

wobec szalonego planu Jellico.

— Spójrzcie tam! Finnerstan przylgnął do okna kabiny po swojej stronie i gapił się w

dół. Ale zgromadzeni z tyłu nie mieli żadnej szansy zobaczenia, co przyciągnęło jego uwagę.

— W dół. Jellico pilnował sterów. — To musi być to zniekształcenie pola widzenia.

Obniżam lot…

Dan dostrzegł ruch wokół siebie. Człowiek z Patrolu, znajdujący się obok włazu

wyjściowego, trzymał w pogotowiu ręce na zamku. A planetolot powoli zaczął opadać.

Zza okien dochodziło dziwne światło. Nagle zrobiło się tak jasno, jak gdyby ktoś

włączył jego źródło na maksymalną moc. Być może przeszli właśnie przez zniekształcenie

background image

pola widzenia, które do tego momentu tłumiło światło lamp. Teraz opadali wprost na obóz,

który oświetlono jasno, aby ułatwić pracę.

— Teraz! — To Finnerstan, a nie kapitan, wydał ten rozkaz, tuż przed wstrząsem,

który oznajmił im, że dotknęli ziemi.

Mężczyzna z Patrolu szarpnięciem otworzył właz i błyskawicznie wyskoczył. Jego

sąsiad ruszył w ślad za nim. Policjant z portu kosmicznego i strażnicy podążyli z nieco

mniejszą zwinnością.

Sam Finnerstan zniknął już w przednim włazie. I nagle, zanim Rip i Dan ruszyli na

zewnątrz, brachy czmychnęły z zaskakującą prędkością, zważywszy ich krępą budowę ciała.

Rip skoczył. Dan wyczołgał się jako ostatni. Ruszał się powoli, ale w ręku trzymał

ogłuszacz. Jellico zniknął i prawdopodobnie znajdował się po drugiej stronie planetolotu.

Dan uderzył o ziemię i poczuł ciśnienie w obolałej głowie. Rozejrzał się dookoła. Było

jasno, ale dzięki jakiemuś szczęśliwemu przypadkowi wylądowali w pewnej odległości od

źródła światła. Statek kosmiczny stał nadal, z dziobem wycelowanym wprost w niebo. Oba

jego włazy ładunkowe były szeroko otwarte, a dźwigi pracowały przy załadunku. Wiele

robotów—tragarzy pędziło od strony dwóch budynków o dachach pokrytych ziemią. Wszyscy

dźwigali skrzynki i pojemniki, ale były one małe. Zabierają tylko lżejsze, łatwiejsze do

zapakowania rzeczy — osądził Dan wprawnym okiem kogoś, kto przywykł do radzenia sobie

z załadunkiem. Resztę prawdopodobnie zniszczą.

Nie opodal stał pełzacz z dwiema przykrytymi klatkami na platformie. Nie było jednak

przy nim nikogo. Pomost statku kosmicznego wiodący do pomieszczeń dla załogi i pasażerów

nie był jeszcze umocowany i…

Dana zatkało. Pomost znajdował się pod strażą. Dwóch ludzi w mundurach stało na

jego szczycie, w otwartym włazie. Obaj byli uzbrojeni w miotacze i pilnie wpatrywali się w

dół. Kiedy Dan dokładniej przyjrzał się scenie, zauważył także, że podobna straż pilnuje

dwóch włazów ładowni. Obaj wartownicy przyglądali się ładunkom, które roboty układały w

stos, przygotowując do zabrania na pokład.

Jak się wydawało, nikt dotychczas nie zauważył lądowania planetolotu i jego

pasażerów. Bliżej statku stała grupka ludzi. Ich ręce bezwładnie zwisały wzdłuż boków ciała,

a oni gapili się na strzeżony pomost oraz ładownie.

— Nie mają miejsca. — Dan usłyszał cichą uwagę Finnerstana. — Dowództwo

zamierza zostawić swoich podwładnych. Zastanawiam się, czy zgodzą się…

— Są nie uzbrojeni, szefie — stwierdził jeden z jego ludzi.

Przez szczęk robotów—tragarzy i ogólny szum towarzyszący załadunkowi przebił się

background image

jakiś dźwięk. Nie dochodził od strony grupki ludzi z goryczą obserwujących przygotowania

do ucieczki, ale skądś dalej. Wkrótce dwa kolejne pełzacze wjechały na jasno oświetlony

teren wokół statku.

W pierwszym znajdowało się tylko trzech ludzi. Każdy z nich przyciskał do siebie

paczkę czy skrzynkę, jak gdyby osłaniając ją przed wstrząsami i szarpnięciami,

towarzyszącymi jeździe po bardzo nierównym terenie. Na drugim stała wielka, osłonięta

skrzynia.

Kiedy pełzacze mijały oczekujących ludzi, rozległy się okrzyki i grupa nieznacznie

przesunęła się w przód, jak gdyby zamierzała rzucić się na pojazdy. Wtedy ogień z miotacza

rozciął ziemię w poprzek, przypominając im, że mają pozostać tam, gdzie są. Ludzie,

potykając się, uskoczyli, odsuwając się od tej bariery ognia.

Pełzacze nie zatrzymały się, a ich pasażerowie nie rzucili nawet okiem na tych,

których zaatakowano. Pojazdy jechały dalej i zatrzymały się dopiero przy pomoście i włazie

towarowym. Chodzące przedtem w szeregu roboty już się nie poruszały. Większość z nich

została wyłączona i stała teraz w ciasnej grupie, która przypominała gromadę bezradnych

ludzi. Tylko dwa roboty nadal pozostawały włączone i przystąpiły do przenoszenia skrzyni z

drugiego transportowca. Pracowały bardzo ostrożnie, co świadczyło o tym, że ten bagaż ma

wielką wartość. W momencie, kiedy zaczęły przymocowywać do skrzynki liny, potrzebne do

wciągnięcia jej do ładowni, ludzie z drugiego transportowca ruszyli w górę pomostu. Nieśli

swoje bagaże z taką samą ogromną ostrożnością.

— Są już prawie golowi cło startu powiedział Jellico. Najwyższy czas się ruszyć.

Ale jeszcze ktoś inny wpadł na ten sam pomysł. Podczas gdy oni pozostawali w cieniu

planetolotu i obserwowali scenę, próbując wybrać najlepszy sposób działania, zaatakowały

brachy. Zobaczyli, że samiec, trzymając ogłuszacz w przednich łapach, przysiadł na zadzie.

Znajdował się u stóp pomostu. Wiązką promieni z ogłuszacza omiótł szerokim łukiem tam i z

powrotem, próbując trafić obu strażników.

Byli tak całkowicie pochłonięci przygotowaniami do startu, że kiedy zauważyli obcą

istotę, było już za późno. Ostatni z mężczyzn wnoszących paczki zachwiał się, upadł do tyłu i

ześliznął się bezwładnie w dół pomostu, tak, że brach musiał usunąć się z drogi. Nie była to

jedyna ofiara wystrzału. Jeden ze strażników na górze wypuścił z nagle zmartwiałych rąk

miotacz. Drugi, przestraszony, natychmiast wycelował. Nie mierzył jednak w bracha, ale w

tamtych, którzy mieli zostać, a o których wiedział, że są wrogami. Strzelał prosto w nich i ci,

którzy nie zostali zabici, rozbiegli się z wrzaskiem.

W tym momencie zaczęli strzelać pozostali dwaj strażnicy, stojący w ciągle otwartym

background image

włazie towarowym. Wkrótce jednak upadli, trafieni promieniowaniem z ogłuszacza bracha.

Równocześnie drugi strażnik — nadal strzelając — upadł i potoczył się w dół pomostu.

Wypuścił z rąk miotacz, który — wciąż wysyłając na prawo i lewo śmiercionośną wiązkę

promieniowania — upadł obok niego, a następnie potoczył się na ziemię.

— Teraz!

Ludzie z Patrolu ruszyli do akcji. Popędzili w kierunku statku, a za nimi podążyli

tamci z portu. Żeby odlecieć, muszą wciągnąć pomost do środka i zamknąć właz. Nagle

wybiegł z ukrycia któryś z brachów. Zmierzał w kierunku miotacza, nadal zionącego ogniem.

Ale nie zdążył go dopaść. Z włazu wystrzelił snop ognia. Brach nie został trafiony, gdyż

ponownie przypadł do ziemi.

Jednakże ludzie z Patrolu już otoczyli statek kosmiczny. Mierzyli w otwarte włazy i

strzelali do każdego, kto próbował je zamknąć.

Dan, potykając się, ruszył za kapitanem i Shannonem. Miał trudności z chodzeniem i

tamci zostawili go z tyłu. Ale żaden z wolnych kupców nie skierował się w stronę bitwy przy

włazach. Pobiegli do trzeciego transportowca tego, na którym stały dwie skrzynie. Rip dopadł

do niego pierwszy, wgramolił się na siedzenie kierowcy i włączył silnik. W tym czasie

kapitan wskoczył z drugiej strony i na wpół stojąc, na wpół kucając, przygotował się do

obrony ich zdobyczy. I rzeczywiście musiał jej bronić, ponieważ kilku ludzi z tych, których

nie zabrano na siatek, a którzy przeżyli strzał z miotacza, próbowało przepędzić Ziemian.

Jellico uporał się z dwoma. Dan strzelił do ostatniego, raniąc ogłuszaczem. Rip ruszył

z maksymalną prędkością i spróbował zawrócić pojazd. W tym momencie Dan zrozumiał, co

tamten zamierza zrobić. Ciężar transportowca, gdyby udało się wepchnąć go na koniec

pomostu, przytrzymałby statek na ziemi, uniemożliwiając start.

Przy pomoście nadal trwała strzelanina. Jellico czujnie obserwował właz, by w razie

ataku ochronić kierującego transportowcem Ripa. Asystent astronawigatora zdążył już

ustawić dziób pojazdu dokładnie wymierzony na cel.

Dan zobaczył, że ramię Ripa unosi się i opada. Trzymał ogłuszacz za lufę i uderzał

kolbą jak młotkiem. Rozbijał stery, bez których nie będzie można zmienić kursu tej ciężkiej

maszyny.

Rip wyskoczył na jedną stronę, Jellico na drugą i pełzacz sam potoczył się dalej ze

szczękiem. Krzykom ludzi towarzyszył głośny zgrzyt i odgłosy miażdżenia. Równocześnie

rozległ się strzał z miotacza. Dziób transportowca uniósł się ponad skrajem pomostu i

maszyna zawisła. Nic mogąc jechać dalej, zakopywała się coraz głębiej w ziemię. Ale i tak

zatrzymała statek, nawet jeśli aresztowanie jego pasażerów nastąpi trochę później. Jeżeli

background image

nadejdzie pomoc z portu, być może zdołają użyć bomb gazowych.

Uporawszy się ze statkiem, spędzono razem pozostałych przy życiu ludzi, którzy

rozbiegli się w trakcie strzelaniny z miotaczy. Dan powlókł się za Jellico i Finnerstanem,

którzy ruszyli przyjrzeć się bazie. Większość z tego, co się tam znajdowało, została już

zniszczona. Jedną z wmurowanych w ziemię budowli zburzono za pomocą bomby. Wszystkie

pozostałe budynki wyglądały, jakby opuszczano je w pośpiechu. Dobrze wyposażona stacja

nadawcza pozostała nie uszkodzona. Jeden z policjantów portowych wyszukał właściwy

kanał i nadał wezwanie o pomoc.

— Kłopot w tym — skomentował Finnerstan — że jeżeli oni rzeczywiście będą

chcieli zachować tajemnice za wszelką cenę, wówczas zniszczą to, co mają na statku.

Spojrzał na statek kosmiczny takim wzrokiem, jak gdyby miał ochotę rozbić go, tak

jak roztrzaskuje się skorupę jajka, żeby dostać się do żółtka.

— Do czasu, zanim uzyskamy pomoc, usuną wszystko, na czym nam zależy.

— Spróbujemy się z nimi dogadać? — zapytał Jellico. — To da im tylko więcej czasu

na pozbycie się wszystkich podejrzanych materiałów. Gdyby to była drobna operacja, zwykły

napad bandytów, moglibyśmy dobić targu. Ale ta sprawa jest zbyt poważna. Na pokładzie z

pewnością mają informacje, które zaprowadzą nas do innych świadków. Możliwe, że

niektórych z nich w ogóle jeszcze nie podejrzewamy. Zdobycie tego, co przewożą, jest dla

nas ważniejsze od aresztowania ich.

— A co — zapytał Dan — z tamtymi?

Poprzez drzwi pokoju z nadajnikiem wskazał na zgromadzonych ludzi. — Nie mają

żadnego interesu, aby stać po stronie tych ze statku. Może potrafią udzielić ci jakichś

wskazówek na temat tego, co znajduje się na pokładzie i czy tamci mogą łatwo to zniszczyć.

Widocznie Finnerstan już wcześniej pomyślał o tym, ponieważ ruszył się, żeby

przystąpić do przesłuchania. Większość ludzi była niechętna do współpracy, ale któryś z kolei

zapytany udzielił im wskazówek, jakich potrzebowali. Wzięci do niewoli byli głównie

strażnikami i pracownikami stanowisk niższych od technika trzeciego stopnia. Dowództwo

spisało ich na straty. Piąty mężczyzna, którego przyprowadzono, różnił się od pozostałych.

Zataczający się i prawie nieprzytomny jeniec o mało nie zginął na pomoście, zmiażdżony

przez pełzacz. Był to ten, który wsiadał na statek ostatni i ześliznął się z pomostu po strzale

bracha.

Był jednym z dowodzących. Kiedy strażnicy prowadzili go obok reszty więźniów,

dwóch z nich, przeklinając, rzuciło się ku niemu. Gdy stanął przed Finnerstanem, drżał ze

strachu i był w głębokim szoku.

background image

Atak ogłuszaczem, otarcie się o śmierć pod pełzaczem i nienawiść podwładnych —

wszystko to załamało go. Oficer z Patrolu dowiedział się wszystkiego, czego chciał. Pod

przewodnictwem Finnerstana wyciągnęli z wraka znajdującego się w bazie rurę, przez którą

wrzucili w otwarte włazy bomby gazowe. Gdy te wybuchły, wypełniły pomieszczenia statku

gazem usypiającym. Ubrana w maski straż z planetolotu wkroczyła na pokład, związała

więźniów, a następnie przystąpiła do zabezpieczenia wszystkich materiałów, które o mało co

nie zostały stąd wywiezione.

Trzy dni później, w porcie Trewsworld, po raz pierwszy od chwili odlotu łodzi

ratunkowej, załoga Królowej zebrała się w komplecie. Rząd osadników upadł. Władzę

sprawowało Tymczasowe Dowództwo Patrolu, a do zbadania laboratoriów Trosti i

materiałów zabranych ze statku sprowadzono specjalistów z odległych światów.

Dan siedział, ściskając kubek z kawą. Długo utrzymujący się ból głowy wreszcie

minął i szef ładowni czuł się dziwnie lekko. Przespał około dwudziestu godzin planetarnych i

w tej chwili mógł skupić uwagę na tym, co mówił kapitan Jellico:

— …tak więc, gdy tylko skończą przeszukiwać, ma być sprzedany jako przedmiot

odebrany działającej niezgodnie z prawem szajce. Na tej planecie nie ma jednak nikogo, kto

chciałby mieć statek kosmiczny lub wiedział, co z nim zrobić, gdyby mu go podarowano.

Prawdopodobnie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi jego kupnem, ponieważ Patrol nie

zamierza zadawać sobie trudu przewożenia go na inny świat tylko po to, żeby go tam

sprzedać. Mam słowo Finnerstana, że jeśli na czas złożymy ofertę, jest nasz!

— Mamy statek… dobry statek! — stanowczo zaprotestował Stotz. Widać było, że nie

da się łatwo przekonać.

— Mamy dobry statek, ale nie jesteśmy w stanie go utrzymać — odrzekł Jellico. —

Opłaty pocztowe są niewielkie. A jeżeli mamy okazję zebrać trochę pieniędzy na czas, kiedy

umowa się skończy…

Nabycie kolejnego, drugiego po Królowej Slońca, statku było poważnym

posunięciem. Bardzo niewielu wolnych kupców zdobyłoby się na taki krok.

— Nie musimy długo go trzymać kontynuował kapitan. — Nie mówię nawet o

wyruszaniu na nim w odległe rejony przestrzeni kosmicznej, a tylko o lataniu w tym systemie.

Trewsworld jest planetą rolniczą. Ale gdyby potrafili wyprodukować więcej roślin… szybko

rosnących roślin… a także wyhodować dużą liczbę lafsmerów, byliby wkrótce gotowi do

podjęcia regularnego handlu międzygwiezdnego. Teraz popatrzcie tutaj. Wyświetlił na ścianie

obraz z aparatu projekcyjnego. — To jest układ Trewsworld. Mapy pokazują, że podczas gdy

tutaj jest troszeczkę tego minerału… nazywają go pozarozumowcem… dużo więcej znajduje

background image

się go na Riginni, następnej planecie układu. Można na niej wybudować kopalnie, ale nie da

się stworzyć ziemskich warunków życia. A górnicy muszą jeść. Muszą też przesyłać minerał

lulaj celem przeładunku galaktycznego. Macie tu wspaniałe warunki handlu… pewne i ciągle

rozwijające się, kiedy zacznie przybywać kopalń. A biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy swój

udział w uporządkowaniu tego bałaganu, którego narobiło Trosti, mamy sporą szansę na

uzyskanie pierwszeństwa w organizacji. Same zyski.

— A załoga? — zapytał Steen Wilcox.

Jellico przesunął czubkiem palca wzdłuż blizny na twarzy.

— Podróż pocztowa jest łatwa…

Łatwa? — pomyślał Dan, ale nie powiedział tego głośno.

— Na jakiś czas rozdzielimy nasze siły. Pierwszy raz weźmiesz go ty, Sleen. Kamil

będzie twoim inżynierem, a Weeks zajmie się napędem. Jako kucharza zatrudnimy kogoś

spośród miejscowych. A ty, Thorson, dopóki Van Ryck nie wróci na Królową, zostaniesz

szefem transportu. Następnym razem na odwrót, Shannon może objąć stanowisko

astronawigatora… będziemy się zmieniać. Będzie trochę brakowało rąk do pracy, ale podróż

wewnątrz układu nie jest trudna, a używając robotów, nawet bardzo nieliczna załoga powinna

sobie poradzić. Zgoda?

Dan przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. Dostrzegał korzyści, o których

wspominał Jellico. Domyślił się też, że kapitan nie wspomniał o trudnościach. Ale kiedy

nadeszła jego kolej, tak jak pozostali, wyraził, zgodę.

Kupią statek kosmiczny, wyruszą w podróż z Trewsworld na sąsiednią planetę,

podzielą swoje siły na dwa., statki i będzie liczyć na sukces. Wciąż jednak gotowi będą

zmierzyć się z najgorszymi trudnościami, tak jak niejednokrotnie robili to już wolni kupcy. I

jakie to nieszczęście przytrafi im się następnym razem? Dan doszedł do, wniosku, że nie ma

żadnego pożytku z fantazjowania i malowania ponurych obrazów. Załoga Królowej wiele już

przeżyła. Jej nowy, bliźniaczy statek też będzie uczestniczył w jej przygodach.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Norton Andre Solar Queen 4 Ostemplowane gwiazdy
Norton Andre Solar Queen 4 Ostemplowane gwiazdy
Norton Andre Solar Queen 01 Sargassowa Planeta
Norton Andre Solar Queen 03 Planeta Voodoo
Norton Andre Solar Quen 4 Ostemplowane gwiazdy
Norton Andre Solar Quen 1 Sargassowa planeta
Norton Andre Sargassowa Planeta 04 Planeta Voodoo
Norton Andre Free Traders 04 Na Low Nie Pojdziemy
Norton Andre Ross Murdock 04 Klucz Spoza Czasu
Norton Andre Nie ma nocy bez gwiazd
Norton Andre Solar Quen 2 Statek Plag
Norton Andre Solar Quen 3 Planeta Voodoo
Norton Andre Ostemplowane gwiazdy
Andre Norton Cykl Sargassowa Planeta (4) Ostemplowane gwiazdy
Norton Andre Gwiazdzista Odyseja (Scan Dal 783)
Norton Andre Gwiaździsta odyseja
Norton Andre ŚC 3 04 Wielkie Poruszenie Pakt Sokolników
Norton, Andre Free Trader Moon Singer 04 Dare to Go A Hunting
Norton, Andre Free Trader Moon Singer 04 Dare to Go A Hunting

więcej podobnych podstron