Marian Orłoń
Jan Tyszkiewicz
Legendy i podania polskie
SPIS TREŚCI
Od autora......................................... 5
I. TROCHĘ HISTORII, TROCHĘ LEGENDY
O Lechu i białym orle................................ 8
Książę Popiel i myszy................................ 10
O Piaście Kołodzieju i tajemniczych wędrowcach................. 14
O wawelskim smoku, królu Kraku i szewcu Skubie ............... 17
O Wandzie, co nie chciała Niemca......................... 20
Honorowy gest Jana Skarbimira z Góry - jak powstał herb Abdank ...... 24
Wiano świętej Kingi................................. 27
Jak dzielna wójtówna Halina ocaliła Sandomierz ................. 30
Ucieczka świętej Kingi przed Tatarami ...................... 34
Przerwany hejnał................................... 38
Opowieść o Tałckim Bagnie, czyli o tym jak Jagienka młodego rybaka przed 41
Krzyżakami uratowała................................
Historia herbu Jelita................................. 45
Diabeł Wenecki ................................... 48
Stopka królowej Jadwigi............................... 51
Czarna księżniczka z Szamotuł........................... 54
Desperacki czyn Kacpra Karlińskiego....................... 58
Zakład Stańczyka................................... 61
O Sędziwoju - nowosądeckim alchemiku...................... 64
Dzielna starościanka z Gołariczy .......................... 67
"Słowo się rzekło, kobyłka u płotu"........................ 71
Lwy z gdańskiego ratusza.....................Ś......... 74
II. OD MORZA DO GÓR
Jurata - królowa Bałtyku .............................. 78
Zatopione miasto Wineta .............................. 81
O pięknej Egle i królu jezior - Żaltisie....................... 84
Król Ryb....................................... 87
Przeklęte jezioro................................... 90
Sromotna porażka diabła Boruty.......................... 93
Złota kaczka ..................................... 96
Bazyliszek....................................... 99
O okrutnym zbóju Madeju i jego łożu....................... 103
Ukarana chciwość i Jezioro Święte......................... 107
O królewnie w białą kaczkę zaklętej, czyli jak powstała rzeka Iłżanka ..... 111
Sabat czarownic ................................... 114
Diabeł w trybunale ................................. 117
Diabeł z workiem piasku - jak doszło do powstania Pustyni Błędowskiej . . . 120
Maczuga Herkulesa ................................. 123
Skarbnik - duch śląskich kopalń .......................... 126
Jak utopiec Opole uratował............................. 129
O góralskim grajku i Królu Wężów ........................ 132
Żywa woda...................................... 135
Ś
ZŁa Kunegunda.................................... 138
Liczyrzepa ...................................... 142
Rycerz Mściwój i tajemnicza księżniczka Dobrochna............... 145
Smutna historia Mnicha i Morskiego Oka..................... 148
Janosik ........................................ 151
Śpiący rycerze ................................. 155
Kiedy zwierzęta mówią ludzkim głosem...................... 158
Kwiat paproci .................................... 161
POSŁOWIE........................................ 165
PRAWDA HISTORYCZNA A LEGENDA ..................... 167
BIBLIOGRAFIA.................................... 191
OD AUTORA
SĄ W tej książce legendy i podania bardzo znane, mniej znane i mało znane. Wytypowało je WyDAWNICtwo, mając głównie na uwadze turystyczne szlaki, które mogą zaprowadzić CzyTELnika do miejscowości związanej z zapisanĄ tu opoWIeścią.
Nikjqc zawartym w książce legendom i podaniom wtamy kształt językowy oraz przetwarzają niektóre ich wątki, korzystałem z prac: Kornelii Dobkiewiczowej, Franciszka Feniko-wskąi, A ndrzeja Jazowskiego, Jana Kasprowicza, Czesława Kędzierskiego, Józefa Ignacego Kraawskiego, Artura Oppmana (Or-Ota), Lucjana Siemieńskiego, Stanisława Świrki, Stanńnwa Wasylewskiego, Bogny Wernichowskiej i Macieja Kozłowskiego, Kazimierza Wlokjiawa Wójcickiego, Romana Zmorskiego i innych.
Oapiscie zdaję sobie sprawę z pominięcia wielu legendipodań bliskich sercom mieszkańców tych rąionów kraju, z którymi są związani, i obiecuję, przy ewentualnym wznowieniu książki, więhą w tym względzie sprawiedliwość.
Marian Orloń
' V
TROCHĘ HISTORII, TROCHĘ LEGENDY
*&w^jwb&&
O LECHU I BIAŁYM ORLE
trudzona była drużyna Lecha. Ile to już dni wędrówki mieli poza sobą? Ile wykarczowanych drzew? Ile przebytych brodów rzecznych? Ile zwierzyny padło pod strzałami z łuków i ostrzami oszczepów? Ile ognisk rozpalono po drodze? Któż to zliczy? Szli tak, by znaleźć miejsce na założenie grodu, by znaleźć ziemię, na którą sprowadzą żony i dzieci, aby osiąść tu na zawsze.
Odpoczywali właśnie po kolejnym męczącym dniu wędrówki. Część wojów legła w cieniu rozłożystych dębów, część poiła strudzone konie, część przygotowywała jadło na wieczerzę. Od rozpalonych ognisk szedł zapach dymu i pieczonego mięsiwa. Lech stał na skraju puszczy, wodził wzrokiem po rozciągającej się przed nim równinie i zamyślił się głęboko. Może wspominał braci: Czecha i Rusa, z którymi rozstał się niedawno? Oni również poszli szukać sposobnego miejsca na osiedlenie. A może wracał myślami do ziemi, z której wyszli, w której pozostawili swoich współplemieŃców? A może rozważał, czy by nie osiąść właśnie tu, na tej równinie, na skraju puszczy? Przecież puszcza w zwierzynę bogata, ziemia zda się urodzaj zapowiadać, a jeziora rybę wszelaką obiecują. Ale ziemi, na której mają się rodzić ich dzieci i wnuki, nie wybiera się pochopnie. To jest ziemia na zawsze. Może więc są ziemie piękniejsze, bogatsze, bezpieczniejsze?
Myślał, być może, nad tym Lech wodząc wzrokiem po równinie i bezchmurnym niebie. Nagle ptak nieznany pojawił się nad jego głową. Połyskiwał bielą szeroko rozpostartych skrzydeł. Potem zatoczył łuk nad wiekowym dębem, rosnącym na skraju puszczy, na niewielkim wzgórzu. Lech, zaciekawiony ptakiem i jego dziwnym lotem, zbliżył się do drzewa i ujrzał na nim gniazdo wielkie i wychylające się z niego główki białych piskląt. Otwarte dziobki prosiły o pokarm. Białopióry ptak przysiadł na skraju gniazda i troskliwie je karmił.
Ożywił się nagle Lech, rozchmurzyło się jego czoło i gromkim głosem wojów do siebie przywołał. A gdy przy nim stanęli, powiedział:
- Tu zostaniemy. Tu będzie nasze gniazdo. A ten biały ptak, karmiący pisklęta - naszym znakiem. A gród, który tu zbudujemy, Gniezdnem nazwiemy.
Ucieszyli się wojowie, że zakończyła się ich uciążliwa wędrówka, że miejsca swego doszli i głośnym "hura!" postanowienie Lecha poparli.
I w ten sposób biały orzeł stał się ptakiem królewskim na ziemi Lecha i tak doszło do powstania pierwszego grodu, później Gnieznem zwanego.
Vv
M*m
KRÓL POPIEL I MYSZY
11
ozrastał się gród Gniezno, założony przez Lecha, zmieniali się jego władcy, aż na tron wstąpił książę Popiel. Zły to był władca. Do rządzenia rękę miał twardą, a do rozrzutności nader lekką. Drżał, by władzy nie stracić i z nikim jej nie dzielić, choć sam mądrze zarządzać nie potrafił. Gnębił poddanych, bezlitośnie ściągał daniny, by je wnet przepuścić na uczty i zabawy. Gardził radami stryjów, którzy go na tron powołali i w rządach pomagać mieli, chełpliwie głosząc, że sam sobie poradzi. Z wielkim niepokojem patrzano na poczynania młodego władcy. Wróżono najgorsze.
Aż tu naraz rozeszła się wieść, że książę żenić się zamierza. Nadzieja wstąpiła w serca stryjów i poddanych.
- Mądra żona niejednego ze złej drogi sprowadziła - mówiono. - Może i ta go odmieni? Może hulanki mu z głowy wybije i oczy na sprawy kraju otworzy? Może mu serce zmiękczy i doli poddanych ulży?
A żoną PopielA zostać miała księżniczka niemiecka, z którą go od pewnego czasu swatano.
I wkrótce też nią została. Wyprawiono wesele wystawne i huczne, jak na zwyczaje PopielA przystało. Przez kilka dni gnieźnieński gród rozbrzmiewał muzyką i śpiewem, przez kilka dni opróżniano beczki z winem i miodem oraz jedzono mięsa najrozmaitsze.
Jednakże wnet się okazało, że przedwczesna była nadzieja stryjów i poddanych. Nowa księżniczka okazała się dla męża nie dobrym, ale złym duchem. Za jej to przyczyną na dworze książęcym bawiono się jeszcze huczniej, zaś niedola poddanych wzrosła. Bowiem chciwość księżnej nie miała granic. Oszczędzała ona na wszystkim z wyjątkiem przepychu i zabaw.
Boleli nad tym stryjowie, upominali księcia, wreszcie zagrozili mu pozbawieniem władzy, jeśli swego postępowania nie zmieni. Przestraszył się Popiel tej groźby, wiedział, że spełnić się ona może. Od dawna już zresztą stryjów o knowania podejrzewał, poszedł więc radzić się żony, co ma czynić. A miała księżna serce nie tylko chciwe, ale również podstępne i okrutne. W tym to podstępnym sercu zrodził się plan, który Popielowi rychło podsunęła.
W kilka dni później do każdego z Popielowych stryjów przycwałował wysłaniec z posłaniem, że książę zaprasza krewniaków na ucztę pojednawczą, jaką w grodzie zwanym Kruszwicą, leżącym nad jeziorem Gopłem, zamierza wyprawić. Ucieszyła stryjów ta nagła przemiana księcia i choć na
12
dnie ich serc czaiła się jeszcze nieufność, to jak jeden mąż do Kruszwicy zjechali.
Wprowadzono ich do okazałej komnaty, gdzie Popiel wraz z księżną czekali, zapraszając do stołów obficie jadłem zastawionych. Zaskoczeni przyjęciem goście, nie zwrócili uwagi na fałszywą uprzejmość księcia i złe błyski w oczach jego żony. Zajmowali miejsca według starszeństwa, a gdy to uczynili, Popiel przemówił w te słowa:
- Raduję się, że przybyliście i jesteście gotowi na wyciągniętą rękę wyciągniętą ręką odpowiedzieć. Każdy człowiek błądzi, ale przychodzi taki czas, kiedy z błędów wyrasta. I na mnie taki czas przyszedł. Pomogły mi w tym wasze rady i napomnienia. Żeby już więcej swarów między nami nie było, podnieśmy puchary i wypijmy za zgodę!
Powstali wszyscy z miejsc i ujmując w dłonie puchary gromko odkrzyknęli:
- Za zgodę!
Trącono się cynowymi naczyniami i toast został spełniony. I w tym momencie jakby czymś złowieszczym powiało po komnacie. Bolesny skurcz przebiegł po twarzach gości. Niewidzialne ręce ścisnęły im gardła. Czarna zasłona opadła na oczy. Z bezsilnych rąk wypadły puchary. Nogi ugięły się pod biesiadnikami i stryjowie, jeden po drugim, zwalili się na podłogę. Sztywniejące języki mogły jedynie wyszeptać:
- Zdrada! Otruto nas! Zdrada! Triumfalny śmiech PopielA wypełnił komnatę.
- Tak, truciznę piliście, a nie wino! - wołał. - To była zapłata za wasze knowania. Za to, że czyhaliście na mój tron, jak dziki zwierz na łatwą zdobycz. Przejrzałem was, ale wyście mnie nie przejrzeli i dlatego konacie teraz w mękach. A gdy ostatni z was sczeźnie, każę wasze ciała do Gopła wrzucić, bo nie zasłużyliście na inny pogrzeb!
Tak się też stało. Gdy ostatni ze stryjów ducha wyzionął, służba wywlokła ich ciała z komnaty i w wodach Gopła zatopiła.
W grodzie zaś ucztowano. Wszak stoły były już zastawione, a uczta w pełni zasłużona. Książę radował się, że osiadł wreszcie mocno na tronie, a. księżna była dumna, że stało się to dzięki jej pomysłowi.
Ucztując, nie zwrócili uwagi na czarne chmury, które skłębiły się nagle nad Kruszwicą. I nie przeczuwali, że nadciągają chmury stokroć groźniejsze od nich. Mieli się o tym niebawem przekonać.
Popiel i jego małżonka spożywali właśnie wieczerzę i rozmawiali o rychłym powrocie do Gniezna, kiedy do komnaty wpadł pobladły giermek
13
krzycząc od progu:
- Myszy, panie!
- Jakie myszy? - zdumiał się Popiel.
- Nadciągają ze wszystkich stron - wyrzucał z siebie giermek. - Pełno ich w grodzie. Są wszędzie. Rzucają się na ludzi. Gryzą.
Popiel przyjrzał mu się uważnie i spytał:
- Nie chórzyście aby?
- Nie, panie. One naprawdę...
I nie dokończył, bo nagle przez uchylone drzwi wdarła się do komnaty szara, popiskująca masa małych zwierzątek, wypełniła komnatę, otoczyła książęcą parę i rzuciła się na nią. Zerwał się przestraszony książę, wrzasnęła przerażona księżna i oboje poczęli odpędzać natarczywe stworzenia, ale te - nie zrażone - zaczęły wspinać się na stoły, wdzierać na książęce szaty, wbijać ostre zęby w odsłoniętą skórę.
-Służba! Straże!-krzyknął Popiel. - Usunąć to szkaradzieństwo! Wybić do nogi!
Rzucili się słudzy na szarą, ruchliwą masę, ale im więcej myszy ginęło pod ich uderzeniami, tym więcej ich przybywało. Rosła ta mysia fala, kłębiła się, nie było przed nią ucieczki. Daremnie Popiel i księżna chronili się do kolejnych komnat, daremnie szczelnie zamykali za sobą drzwi. Zdawało się, że mysia chmara przenika ściany, korzysta z tajemnych przejść i s'ciga uciekających.
- Na wyspę! Na jezioro!-zadecydował w końcu Popiel, upatrując w tym ostatecznego ratunku.
Ale i to nie pomogło. Mysia nawałnica dopadła ich również na wyspie. I wtedy Popiel zrozumiał, że nie ma już ratunku. To nie zwyczajne myszy go ścigają, ale pomsta i kara za otrutych podstępnie stryjów. A była to kara równie okrutna, jak okrutna była zbrodnia dokonana przez księcia i jego małżonkę. Zginęli oboje, zagryzieni przez setki, tysiące małych, szarych stworzonek.
15
~l
O PIAŚCIE KOŁODZIEJU v I TAJEMNICZYCH WĘDROWCACH
gwarno było tego dnia w chacie oracza i kołodzieja Piasta. Sproszono sąsiadów i krewnych, nie żałowano pieczywa i mięsa, piwa i miodu, choć bieda była w tym domu częstszym gościem niż dostatek. Ale dzień
był uroczysty i wymagał wystawności. Oto najstarszy syn Piasta i jego żony
Rzepichy siedem lat ukończył, a starym obyczajem należało postrzyżyn
dokonać i imię młodzikowi nadać.
Właśnie sposobiono się do tego obrzędu, gdy Rzepicha, wyjrzawszy na
dwór, zawołała:
- Jeszcze jacyś nieoczekiwani goście ku nam zdążają. Rzeczywiście, od strony Gniezna zbliżało się dwóch nieznanych
wędrowców. Odziani w luźne, płócienne szaty, wsparci na długich laskach, okryci kurzem, wyglądali na wielce utrudzonych. Stanęli w progu Piastowej chaty, życzyli pokoju domownikom, a potem jeden z nich tak przemówił:
- Daleką mamy za sobą drogę i jeszcze dalszą przed sobą. Pozwólcie tedy nam trochę odpocząć i kubkiem zimnej wody pragnienie ugasić. Byliśmy u bram książęcego dworu w Gnieźnie o gościnę prosić, ale książę Popiel kazał nas służbie z grodu wypędzić.
Pokłonił się Piast przybyszom i gestem do środka zaprosił.
- Moja chata przed wami otwarta - rzekł. -A i dzień dziś niezwyczajny. Nasz pierworodny syn siedem lat kończy, spod opieki matki pod ojcowską przechodzi i jego postrzyżyny wnet się odbędą. Radzi będziemy, jeśli razem z nami przy stole zasiądziecie i udział w uroczystości weźmiecie.
- Dziękujemy za gościnność - odpowiedzieli - i chętnie razem z wami będziemy się radować.
Zmywszy z siebie podróżny kurz, wnet miejsce przy stole zajęli. Gdy zaspokoili pierwszy głód i pragnienie ugasili, nastąpił obrządek postrzyżyn. Rzepicha wprowadziła do izby ubranego w lnianą koszulę syna i przed Piastem z nim stanęła. Jasne włosy opadały chłopcu na ramiona i czoło, na twarzy malowało się wzruszenie. Chłopiec upadł ojcu do stóp, oddając się w ten sposób pod jego pieczę. Piast podniósł go, wodą źródlaną skropił i po nożyce sięgnął. Potem ujął w palce pukiel włosów nad czołem i z powagą wielką go odciął. Dokonawszy tego, zwrócił się do przybyszy:
- Niech i wasze ręce uczynią to samo, a usta wypowiedzą imię, jakie odtąd syn mój nosić będzie.
Z powagą, równą ojcowskiej, obaj przybysze dokonali ceremonii
A
16
postrzyżyn, a starszy z nich rzekł przy tym:
_ Niech imię jego będzie Siemowit i niech mu ono sławy przysporzy.
Następnie wykonał nad głową chłopca znak jakiś nieznany, jakby chcąc nim słowa swoje potwierdzić.
Kolejno podchodzili teraz do Siemowita pozostali goście i każdy pasemko włosów odcinał. Po dokonaniu postrzyżyn zaczęły się pieśni obrzędowe, a potem wszyscy udali się na cmentarz leżący nie opodal, by duchy przodków uczcić.
Gdy powrócili znowu do Piastowej izby, tajemniczy przybysze zaczęli się żegnać. Podziękowali za gościnę, uczynili nad chatą Piasta i Rzepichy ten sam znak, jaki nad głową chłopca nakreślili, i podążyli w dalszą
drogę.
Kim byli, skąd przyszli i dokąd prowadziła ich dalsza droga-nie wiadomo. Na pewno jednak nie byli zwykłymi wędrowcami, skoro po ich odejściu okazało się, że jadła nic nie ubyło, choć przecie przez długi czas ucztowano.
A tymczasem Siemowit rósł w zdrowiu i poważaniu u ludu, który po śmierci PopielA na tron go powołał.
O WAWELSKIM SMOKU, KRÓLU KRAKU I SZEWCU SKUBIE
18
strach padł na Kraków i okolice. Nieszczęście zakoła-tało do niejednych drzwi, smutek zagoŚcił w wielu domostwach. Oto w pieczarze pod Wawelskim Wzgórzem zamieszkał potwór straszny, ogniem i dymem ziejący, do ogromnego jaszczura podobny, smokiem zwany. Nigdy nienasycony, rykiem potężnym, od którego wawelska skała drżała i ludzkie serca truchlały, pokarmu się domagał. Ludzie, chcąc własne życie ratować, swój dobytek pod smoczą jamę podrzucali. Smok pożerał krowy i woły, owce i barany i jeszcze potężniejszym głosem o jedzenie wołał. Wkrótce mało mu było krów i wołów, owiec i baranów i ofiar z ludzi żądać zaczął.
Dlatego strach padł wielkim cieniem na Kraków i jego mieszkańcy coraz częściej prośby do króla Kraka zanosili, by gród od potwora uwolnił. Przemyśliwał nad tym od dawna król Krak, radził się kapłanów i wróżbitów, nagrodę sowitą za zgładzenie smoka obiecywał, ale wszystko nadaremnie. Smok dalej siał trwogę i zbierał krwawe żniwo. Owszem, zjawiali się śmiałkowie, nagrodą skuszeni i sławy żądni, ale ich wyprawy pod smoczą jamę kończyły się ucieczką, a niekiedy też Śmierć tam spotykali. Nawet sam Krak zmierzył się trzykrotnie ze smokiem, ale i on musiał potworowi pola ustąpić. Zdawało się, że żadna ludzka siła bestii nie zmoże i gród wieczny haracz składać jej będzie. Jednakże pewnego dnia stanął przed obliczem króla Skuba, krakowski szewc. Pokłonił się kornie i powiedział:
- Wybacz królu, mą zuchwałość, ale chciałbym i ja walki ze smokiem spróbować. Nie mieczem, a podstępem.
Poruszył się Krak na tronie, uważnie się Skubie przyjrzał - choć go znał bo szewc na dworze bywał - i spytał, cóż to za podstęp wymyślił.
- Smok to bestia wielce żarłoczna - wyjaśnił Skuba-i tylko własna żarłoczność może go zgubić. Umyśliłem więc sobie, że skórę barana albo wołu trzeba zdobyć, siarką i smołą ją napełnić, na powrót zaszyć, tak by żywe zwierzę przypominała, i pod smoczą jamę podrzucić. Smok się złakomi, barana albo wołu połknie, a wtedy żywy ogień zacznie mu trzewia palić.
Zdumiała Kraka mądrość i przebiegłość szewca, pochwalił pomysł i polecił wnet do dzieła przystąpić.
Zabrał się przeto Skuba do pracy. Postarał się o baranią skórę, siarką i smołą ją wypełnił i pod smoczą jamę zaniósł. Rankiem wygłodniały smok z jamy wypełzł, smakowitego barana ujrzał i rzuciwszy się na niego
19
żarłocznie połknął.
Niedługo jednak cieszył się sytością, bo oto ogień straszny począł mu wnętrzności trawić. Aby ten żar wewnętrzny ugasić, podczołgał się smok na brzeg Wisły i zachłannie zaczął pić wiślaną wodę. Pił i pęczniał coraz bardziej, ogromniał, aż wreszcie pękł z wielkim hukiem, uwalniając Kraków od strachu.
Radość wielka zapanowała na wieść o tym zdarzeniu. Krak zaś ucztę wystawną z tej okazji wydał, mięsa i miodu nikomu nie żałował, a Skubę szewcem osobistym mianował.
Do dziś po smoku pozostała tylko ta opowieść i Smocza Jama na Wawelskim Wzgórzu.
I
O WANDZIE, CO NIE CHCIAŁA NIEMCA
21
smutek, jak czarna chmura, zawisł nad Krakowem. Zdawało się, że nawet Wawelskie Wzgórze ugięło się pod jego brzemieniem. Bo oto okrutna śmierć zabrała Kraka-władcę dzielnego i mądrego, sprawiedliwego i powszechnie szanowanego. Nie obeschły jeszcze łzy poddanych, gdy zgromadziła się starszyzna, by radzić nad przyszłością grodu. Król męskiego potomka nie zostawił, osierocił jedynie księżniczkę Wandę i ona to-zgodnie ze zwyczajem - winna przejąć władzę po ojcu. Wanda, choć młoda, już zasłynęła roztropnością i urodą. Ale czy to kilkunastoletnie dziewczę podoła tak poważnym obowiązkom? Z troską myślała o tym starszyzna, przekazując w jej ręce rządy. Wnet się jednak okazało, że obawy te były przedwczesne. Wanda była godną następczynią Kraka, zdobyła sobie serca poddanych, a wieść o jej urodzie i mądrości niosła się na południe i północ, na wschód i zachód. Doszła wreszcie do dalekiej rzeki Łaby, do Niemiec, gdzie rządził młody książę Rytgier.
Szukał on właśnie dla siebie żony i pilnie nasłuchiwał wiadomOści, jakie nadchodziły z podwawelskiego grodu o pięknej i mądrej córce Kraka. W końcu zapałał do Wandy tak wielką miłością, iż postanowił pojąć ją za żonę. Posłał więc do odległego Krakowa posłów, zbrojnych w miecze i bogatych w dary, by w jego imieniu o rękę pięknej księżniczki prosili. A gdyby zaś z dobrej woli dać jej nie chciała, groźbą mieli zgodę na córce Kraka wymusić.
Wyruszyli tedy niemieccy posłowie w daleką drogę, przedzierali się przez nieprzebyte puszcze, mijali jeziora i pokonywali rzeki, aż wreszcie stanęli u stóp wawelskiego grodu. Zdumieli się jego okazałością. Nie spodziewali się, że za tymi lasami, przez które się przedzierali, i za tymi rzekami, które pokonywali, zastaną tak potężną warownię.
Zdumienie ich wzrosło jeszcze bardziej, kiedy do biesiadnej izby na wieczerzę zostali zaproszeni. Wodzili wzrokiem po ścianach z cisowego drewna, na których ozdobna broń wisiała, podziwiali myśliwskie trofea: rogi żubrów i turów, łosi i jeleni, dziwili się bogatym kobiercom i skórom, którymi ławy były nakryte, nie spodziewali się też tak suto zastawionych stołów...
Ale najbardziej zdumiała ich uroda księżniczki, kiedy nazajutrz rano przed nią stanęli. Otoczona dworkami i starszyzną, z wiankiem na głowie, sama do kwiatu była podobna. Gdy nieco ochłonęli, wystąpił najstarszy z nich i w te słowa przemówił:
- Pani, przysyła nas pan dalekiej krainy, dzielny książę Rytgier,
22
którego serce poruszyło się na wieść o twej mądrości i twojej urodzie. Przysyła nas, by złożyć ci pokłon, przekazać te oto dary i prosić, byŚ została jego żoną.
Powiedziawszy to, postąpił krok naprzód, pokłonił się nisko i złożył u stóp księżniczki szkatułę pełną kosztowności.
Zarumieniła się najpierw księżniczka Wanda, a potem gwałtownie pobladła. Długo ważyła słowa, zanim odrzekła:
- Powiedzcie swemu panu, że wysoko cenię sobie jego uczucia i jego hojność, ale ręki swej oddać mu nie mogę. Nie sposób bowiem opuścić ziemi, na której się urodziłam, i ludu, który tak kocham.
Nie takiej odpowiedzi spodziewali się posłowie Rytgiera. Stwardziały im twarze. Krótką naradę w obcej mowie między sobą odbyli, a potem znowu głos zabrał najstarszy pośród nich.
- Gdy nasz pan czegoś prośbą nie zyska, siłą zdobędzie - rzekł. - Biada twej ziemi i twemu ludowi, jeśli księciu ręki odmówisz. Pani, jeżeli kochasz ten lud, pomyśl o krwi, którą zapłaci za twój upór.
Grozą powiało od tych słów. Zaniepokojona starszyzna wymieniła między sobą jakieś uwagi. Wanda jednak odpowiedziała dumnie:
- Są większe moce niż siła miecza.
I opuściła komnatę, a za nią podążyły dworki, a także starszyzna.
Inaczej wyglądała tego dnia wieczerza na wawelskim grodzie. Coś niepokojącego wyczuwało się w kątach oświetlonej łuczywami komnaty. Smutek osiadł na twarzach biesiadników. Tylko Wanda zdawała się być beztroska jak zawsze, choć i jej oczy bywały chwilami nieobecne przy biesiadnym stole. Widać było, że dojrzewa w niej jakiś zamysł wielki i bolesny zarazem. Na nieśmiałe rady, by ratując kraj przed wojną, rękę Rytgierowi oddała, miała jedną tylko odpowiedź:
- Żoną Rytgiera nie zostanę, ale gród przed najazdem wroga uchronię.
Dziwiła się starszyzna, dziwili się wojowie, skąd w tej młódce tyle pewności siebie, ale pytać o to nie śmieli.
Wreszcie nad Wawelem zapadła noc niespokojna, wstrząsana dalekimi pomrukami burzy. Pogasły łuczywa w izbach i komnatach, posnęli mieszkańcy grodu, zdrzemnęły się straże. Nikt nie zauważył, jak Wanda opuszcza zamek i kieruje się w stronę Wisły. Nikt też nie widział, jak stoi na stromym brzegu, ogarnia ostatnim spojrzeniem ziemię, którą ukochała nade wszystko, jak wznosi ręce ku górze i jak rzuca się w spienione wody rzeki.
23
- Lepiej umrzeć niż narazić swój lud na cierpienie. Rytgier nie zdobędzie mnie siłą!-to były jej ostatnie myśli.
Nazajutrz Wisła oddała jej ciało. Głęboki żal wstrząsnął Krakowem. Zapłakał wierny lud. Przejęci byli nawet Rytgierowi posłowie, którzy jeszcze w Krakowie przebywali, a on sam, dowiedziawszy się o czynie Wandy, szczerze żałował swych twardych słów.
Lud zaś usypał na cześć swej pani wysoki kopiec, który do dziś sławi bohaterstwo dzielnej córki Kraka.
HONOROWY GEST
JANA SKARBIMIRA Z GÓRY-
JAK POWSTAŁ HERB ABDANK
L^^
25
działo się to za panowania Bolesława Krzywoustego. Były to lata bardzo niespokojne-czasy wojen pol-sko-niemieckich oraz wewnętrznych walk i sporów o władzę. Z tych sporów skorzystał cesarz niemiecki Henryk V próbując sobie Polskę podporządkować. Zażądał dla siebie nie tylko rokrocznie płaconej daniny, ale też podziału Polski między Bolesława i będącego z nim w niezgodzie brata Zbigniewa. Nie mógł się na to zgodzić dumny i porywczy książę Bolesław.
- Bacz, komu grozisz - wyrzekł pod adresem cesarza-bo jeśli chcesz wojować, będziesz miał wojnę.
Sam jednak wojny nie pragnął i wysłał nawet do cesarza swoich posłów, aby znaleźć pokojowe rozwiązanie sporu. Na ich czele stanął rycerz Jan Skarbimir z Góry.
Cesarz posłów przyjął, mowy Skarbimira wysłuchał, na cesarskim dworze ugoŚcił, ale odstąpić od swych żądań nie zamierzał ani na krok. I żeby wysłanników polskiego władcy o swojej potędze ostatecznie przekonać, otworzył przed nimi skarbiec cesarski, gdzie bogactwa nieprzebrane się znajdowały.
- Oprócz walecznych rycerzy mam i tę broń, która nieraz jest skuteczniejsza od miecza - rzekł, wskazując na zgromadzone w skarbcu złoto.
Jan Skarbimir z trudem opanował miotające nim uczucie gniewu. Cesarska buta dotknęła go do żywego. Poczucie narodowej i rycerskiej dumy podsunęło mu myśl, jak ma postąpić. Spokojnie zdjął z palca złoty pierścień, ważył go przez chwilę w ręce, jakby się żegnał z kimś bliskim, a potem cisnął go między cesarskie kosztowności.
- Idź złoto do złota-powiedział.-My Polacy wolimy żelazo. Zdumieli się świadkowie tego pełnego godności gestu. Zmieszał się
również pewny siebie cesarz i zdołał wypowiedzieć tylko jedno słowo:
- Habdank!
Oznaczało to podziękowanie. Za cóż to dziękował niemiecki cesarz polskiemu posłowi? Czy za złoty pierścień, który wzbogacił jego skarbiec? Czy za godną postawę Jana Skarbimira z Góry, który swoim gestem pokazał, że złotem nie każdego można olŚnić, kupić lub zastraszyć? Nie wiadomo. W każdym razie padły wówczas z ust jednego z cesarskich urzędników znamienne słowa:
- Próżno tych mężów złotem straszyć, których ręka szablą, a serce męstwem uzbrojone.
26
Od słowa "Habdank" zaś pochodzi herb wielkopolskiego rodu rycerskiego Awdańców, potomków Skarbimira, nazywany również Abdank, Abdaniec, Awdaniec.
A cesarz niemiecki, ponieważ chciał wojować, to "znalazł wojnę", która skończyła się sromotną klęską jego wojsk na Psim Polu pod Wrocławiem. Żelazo okazało się skuteczniejsze od złota. A może to nie żelazo przyczyniło się do chwały polskiego oręża?
WIANO ŚWIĘTEJ KINGI
28
Zaledwie trzynaście lat miał książę Bolesław, zwany później Wstydliwym, gdy panowie w jego imieniu rządy sprawujący, postanowili mu żonę znaleźć. Rozejrzeli się po sąsiednich dworach i ich wybór padł na Kingę, córkę króla węgierskiego. Posłali przeto posłów na Węgry, do Siedmiogrodu, by ojca o rękę córki dla polskiego księcia prosić.
Król węgierski Polaków za ich dzielność szanował, wiedział, że niewiasty cieszą się u nich wielkim poważaniem i chętnie na ożenek się zgodził. A chcąc swoją dobrą wolę hojnością poprzeć, bogate wiano córce przygotował. Nie chciała ona jednak ani srebra, ani złota.
- Ojcze!-powiedziała.-Srebra i złota w Polsce nie brakuje. Kraj to przecież niebiedny. Oni potrzebują innego skarbu - soli. Wszak od nas ją kupują. Daj im tyle soli, żeby na długie lata jej starczyło.
Rozbawiła ta prośba węgierskiego króla.
- Jakże to? - spytał zdziwiony. - Tysiąc tysięcy beczek musiałbym im posłać, żeby na wiele lat wystarczyło. Jak to uczynić?
- Wiem, co mówię - odrzekła Kinga.-Wskaż mi miejsce, gdzie sól pod ziemią zalega, a ja ją przeniosę do swej nowej ojczyzny.
Jeszcze większa wesołość ogarnęła króla. Dzieci mają prawo do marzeń - pomyślał. Głośno zaś dodał:
- Wszystko, co moje, jest twoim. Bierz to, czego pragniesz! Wówczas Kinga kazała się prowadzić tam, gdzie sól wydobywano,
stanęła nad ciemnym szybem i pierścień zaręczynowy do niego wrzuciła.
Niebawem oblubienica polskiego księcia znalazła się w Krakowie, gdzie - po poślubieniu Bolesława - wyznała mu, iż pierścień zaręczynowy zagubiła, ale wie, gdzie go odnaleźć.
Potem udała się z młodym małżonkiem do Wieliczki i tam poprosiła górników, żeby głęboką studnię we wskazanym miejscu wykopali. Zabrali się górnicy do pracy, zagłębiali się coraz bardziej w ziemię, aż na twardą
skałę natrafili.
- Dalej nie można, miłościwa pani - rozkładali bezradnie ręce. - Kamień dostępu broni.
- Odłupcie kawał tego kamienia i przynieście go tu!-poleciła Kinga.
A kiedy górnicy wydobyli na zewnątrz odłupaną bryłę, wykrzyknęli
zdumieni:
- Toż to nie kamień! To sól! Prawdziwa sól!
29
Poczęli oglądać szarą bryłę, wodzić palcami po jej chropawej powierzchni i nie przestawali się dziwić nieoczekiwanemu odkryciu.
- Rozkruszcie ją!-rzekła Kinga.
Gdy to uczyniono, z solnej bryły wypadł błyszczący pierścień zaręczynowy, który w swej dawnej ojczyźnie do szybu wrzuciła.
- Mnie przyniósł on szczęście - powiedziała do męża. - A tej ziemi sól, której starczy na wieki całe.
JAK DZIELNA WÓJTÓWNA HALINA OCALIŁA SANDOMIERZ
31
Sandomierz znowu strwożony. Tatarska orda otoczyła miasto. Jego mieszkańcy znają bezwzględność i okrucieństwo wroga, bo to przecie nie pierwszy najazd skośnookich wojowników. Sandomierzanie są gotowi do walki, ale czy wytrzymają oblężenie? W mieście znalazła schronienie okoliczna ludność, lecz nie było czasu na zgromadzenie dodatkowych ilości pożywienia i wody. A głód równie groźnym jest jak tatarska strzała. Zasępiła się starszyzna miejska, marsem pokryło się oblicze wójta Krem-pa.
- Trzeba Tatara zaskoczyć, to nasza jedyna szansa - oświadczył na którymś z posiedzeń rady sandomierski wójt.
- Zaskoczyć Tatara, to trudniejsze niż przechytrzyć lisa - odezwały się liczne głosy.
- A zostać w miejskich murach, to czekać na śmierć - odparował wójt.
Stanęło tedy na tym, że wójt na czele zbrojnych mieszczan dokona wypadu na wroga, uderzy nań znienacka, stoczy potyczkę i wycofa się poza mury. Takimi wypadami można wroga nękać wielekroć.
I jak zamierzał, tak też wójt Krempa uczynił. O zmroku, na czele oddziału ochotników, podszedł pod najmniejsze tatarskie zgrupowanie i zaatakował je. Wywiązała się walka. Przeliczyli jednak swoje siły sandomierscy obrońcy. Wkrótce ich szeregi przerzedziły tatarskie strzały, pocięły zakrzywione szable. W rozsypce wracali do miasta, choć nikt nie mógł odmówić im waleczności. Wielu nie wróciło, pozostając na placu boju. Pośród tych znalazł się wójt Krempa, trafiony kilkoma strzałami i posieczony szablami.
Załamali się mieszkańcy Sandomierza. Zabrakło najlepszych obrońców, nie stało dzielnego dowódcy. Pozostało tylko jedno, jedyne wyjście -poddać się na najdogodniejszych warunkach. Do takiego wniosku doszła miejska starszyzna.
Sprzeciwiła się temu jednakże córka poległego wójta - Halina.
- Tatarzy żadnych warunków nie dotrzymają - powiedziała. - Są podstępni i mściwi. Walczmy więc ich własną bronią!
- My do tej broni nie przywykli - odparli radni miejscy.
- Ja się nią posłużę - oświadczyła Halina, w której śmierć ojca obudziła chęć odwetu.
- Jakże to uczynisz?-pytali.
- Wnet się dowiecie - odrzekła. - Zawierzcie mi!
32
Powątpiewali radni w jej słowa, ale żeby do żałoby przykrości nie dodawać, działać jej pozwolili.
Halina zaś, po naradzie z nowym dowódcą obrony, odczekała wieczoru i gdy mrok spowił miasto, ukradkiem, nie zatrzymywana przez uprzedzone straże, opuściła miasto i skierowała się w stronę tatarskiego obozu. Raz tylko obejrzała się poza siebie i chociaż wówczas głęboki smutek pojawił się w jej oczach, szybko jednak ruszyła dalej.
Ledwie postąpiła kilka kroków, gdy z zarośli wyskoczyło kilku skośnookich wojowników z napiętymi łukami, osaczając ją ze wszystkich stron. Struchlała ze strachu, dawała im znaki, aby zaprowadzili ją do swego wodza. Naradzali się przez chwilę, a następnie powiedli ją w stronę błyskających w oddali ognisk.
Niebawem stanęła przed wodzem Tatarów. Siedział on w ozdobnym namiocie, popijając coś z małej czarki. Niezwłocznie też przywołano człowieka, przekupionego zdrajcę, który rolę tłumacza miał pełnić.
- Czego tu szukasz, o nieroztropna? - spytał wódz tatarski. - Czy nie wiesz, że takie jak ty w jasyr bierzemy?
- Wiem, panie-odpowiedziała Halina.-Ale przywiodła mnie tu chęć zemsty, a ona silniejsza niż strach przed niewolą. Panowie polscy cześć moją obrazili i chcę im się za to odpłacić.
- A jakąż to zapłatę im gotujesz?-dociekał Tatar.
- Godną ich postępku - odparła Halina.-Znam podziemne przejście prowadzące do miasta. Wejście znajduje się niedaleko stąd, wyjście zaś w środku twierdzy. Poprowadzę was tą drogą i po waszym zwycięstwie wskażę tych, na których chciałam się pomścić. Żywych lub martwych. Jeśli będą żywi, powinni stać się martwi!
Podobały się te mocne słowa tatarskiemu wodzowi. Nie wyczuł w nich fałszu, nie wyczytał go również w twarzy dziewczyny, choć jego chytre, zmrużone oczy długo jej się przyglądały. Wstał i kazał wojownikom do wyprawy się gotować.
Skuszeni szybkim i podstępnym zdobyciem miasta Tatarzy ochoczo dosiadali swoich koni i wkrótce oddział, zachowując ostrożność, wyruszył za Haliną ku ukrytemu wejściu, prowadzącemu do podziemnych korytarzy.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza, co utwierdzało Tatarów w przekonaniu, że żaden podstęp im nie grozi. Zatrzymawszy się przed ciemnym włazem, nasłuchiwali jeszcze czas jakiś, penetrowali wzrokiem okolicę, a gdy dalej nic podejrzanego się nie działo, ruszyli za Haliną w głąb
33
podziemi. Tu zapalili pochodnie i coraz bardziej oddalali się od wejścia.
Gdy już byli gdzieś w połowie drogi do miasta, ukryci wcześniej w pobliżu wejścia do lochów sandomierzanie zatarasowali głazami wejście, zamykając Tatarom drogę odwrotu. Ci zaś szli dalej, wyobrażając sobie łupy, z jakimi wkrótce, zniszczywszy miasto, wracać będą.
Jakaż więc była ich wściekłość, gdy zamiast znaleźć wyjście w środku miasta natrafili na mur nieprzebyty.
- Zdrada! - wrzasnęli i ich krzywe szable zawisły nad głową Haliny. - Tak, zdrada! - krzyknęła. - Zginiecie tu jak szczury, bo drugie wyjście też zamknięte. Tak płaci córka za śmierć swego ojca. Ojca już nie wskrzeszę, ale ocalę miasto. A teraz możecie mnie zabić.
I tak zginęła dzielna wójtówna Halina, ale wraz z nią Tatarzy, których podstępem do podziemi zawiodła.
35
UCIECZKA ŚWIĘTEJ KINGI PRZED TATARAMI
Tłumnie, gwarno i niespokojnie było na dziedzińcu starosądeckiego klasztoru sióstr klarysek. Lamentowały niewiasty, płakały dzieci, żalili się ludzie starsi chorzy. Przygnał ich tu z okolicznych wsi strach przed tatarską nawałą, która szła w kierunku Sącza. Kto miał siły do dźwigania oręża, poszedł na mury, słabsi budoWali mocne wały, gromadzili kamienie i warzyli smołę. Kobiety, dzieci i starsi był zaś schronienia u ksieni klasztoru, księżnej Kingi, która klasztor założyła i sama do niego po śmierci męża wstąpiwszy, stała się jego przełożoną. Księżna pochylała się nad chorymi, karmiła głodnych i pocieszała strapionych.
Ale budynki klasztorne nie były bezpiecznym miejscem. Wiedziano, że
wpadnie miasto, w ręce Tatarów dostanie się również i klasztor. Dlatego
Mi /niejsi rycerze i mieszczanie, radzący nad obroną miasta, namawiali
Kingę, by zabrawszy ze sobą zakonne siostry, kobiety i dzieci opuściła
klasztor i szukała schronienia w pienińskim zamku, dla tatarskiej ordy
trudno dostępnym.
- Nie opuścimy klasztoru - odpowiadała stanowczo księżna. -Nie Idziemy szukać ocalenia w ucieczce. Tu jest nasze miejsce.
- To nie będzie ucieczka - odpowiadano jej.-To będzie ratowanie mki. Twego pani, twoich sióstr, licznej rzeszy niewiast i dzieci. Jeśli
I 11 arzyn zdobędzie miasto, czeka was pohańbienie, s'mierć albo jasyr. Czyż Ilie lepiej zatem szukać ratunku poza klasztorem?
Dała się w końcu Kinga przekonać i zabrawszy ze sobą cały skarbiec Iasztorny, w otoczeniu sióstr, kobiet i dzieci opus'ciła klasztor. W mies'cie lali tylko zdolni do walki oraz ukryci w klasztorze chorzy i starcy. Droga na pienińskie szczyty była niezmiernie uciążliwa. Kamienie raniły stopy, niesione na plecach toboły przygniatały do ziemi, z każdy!*1 l nikiem topniały siły...
A tymczasem Tatarzy zwiedziawszy się, że najcenniejsze łupy mknęły im się z rąk, ruszyli jak najrychlej w pos'cig. Nierówny to był pojedynek. Z jednej strony wycieńczone kobiety, ledwie nogami powłó" I zace dzieci, z drugiej Tatarzy na rączych koniach, doskonale znający dróg1 i Ścieżki, Toteż nie minęło wiele czasu, jak pełen trwogi okrzyk uniósł siC nad uciekającymi:
- Tatarzy! Tatarzy nas ścigają! Nie ujdziemy im! Pani, ratuj!-dzie" Mijtki rąk wyciągnęły się w kierunki Kingi.
Obejrzała się księżna poza siebie. Rzeczywiście, niewielka odległość
36
dzieliła rozpędzoną watahę od znieruchomiałych kobiet. Strach przykuł je do ziemi. Dzieci podniosły głośny płacz.
- Uciekajcie!-nakazała Kinga. - Zbierzcie w sobie wszystkie siły i uciekajcie!
Poderwały się kobiety, wykrzesały resztki sil i rzuciły się przed siebie. Kinga zaś wniosła oczy ku niebu i trwała tak przez chwilę, a następnie wzięła do ręki grzebień i cisnęła go w kierunku skąd zbliżali się Tatarzy. I oto stała się rzecz niesłychana - z grzebienia wyrósł gęsty las, pełen gadów i dzikich zwierząt, nieprzebytą ścianą oddzielający ścigających od ściganych.
Straszna wściekłość ogarnęła Tatarów. Łupy, które były już tak blisko, naraz wymknęły im się z rąk. Wiele czasu minęło i wićlu tatarskich wojowników zginęło, zanim wykarczowano przejścia i poradzono sobie z dzikim zwierzem.
Daleko uszły w tym czasie sądeckie kobiety. Ale cel ucieczki - pieniński zamek-wciąż był jeszcze niewidoczny. Tatarzy zaś, uporawszy się z przeszkodą, przyspieszyli pogoń. Na nic zdało się mylenie przeciwnika, krycie po lasach, ucieczka trudno dostępnymi dróżkami. Tatarska horda była znowu coraz bliżej.
I ponownie jęk przerażonych i zrozpaczonych kobiet uderzył w niebo:
- Tatarzy! Pani, w tobie nasze ocalenie!
- Nie lękajcie się! - uspokoiła je Kinga. - Podążajcie naprzód, a ja ich zatrzymam.
Powiedziawszy to, odpięła różaniec i rzuciła go naprzeciw tatarskiej ordy. I oto stał się dziw drugi: paciorki różańca przemieniły się nagle w pasmo górskie, które zagrodziło drogę pościgowi. I zanim Tatarzy pokonali nową przeszkodę, przedarli się przez trudno dostępne skały i szczyty, odległość między nimi a uciekającymi ponownie stała się bezpieczna.
Ale zagrożenie nie minęło. Tatarski upór rósł w miarę mnożenia się przeszkód. Zaciekłość podwajała ich siły. I po raz trzeci niebezpieczeństwo zawisło nad uciekającymi. I po raz trzeci Kinga je oddaliła. Tym razem rozbiła przed nadciągającą pogonią zwierciadło, które rozprysło się na sto kawałków, a z każdego kawałka trysnął strumień wody i strumienie te połączyły się w jeden wartki nurt i uderzyły w tatarską jazdę. A siła uderzenia była tak wielka, że zrzuciła jeźdźców z koni i miotała nimi o wystające z wody głazy i pnie. Ratował się kto mógł, ale wielu porwały wezbrane wody, które potem Dunajcem nazwano.
37
Nie zrezygnowali jednakże Tatarzy z dalszego pościgu mimo nowej przeszkody. Teraz już nie tysiące, a jedynie setki wojowników ruszyły za /biegami. Nie doszli jednak uciekających. Pieniński zamek udzielił im bezpiecznego schronienia. Na nic zdały się przypuszczane nań szturmy. Za .prawą Kingi bowiem, czarna chmura spowiła zamek, sprawiając, że tatarskie strzały miast razić obrońców, trafiały w nich samych. Tak to zdziesiątkowani, bez łupów, wracali Tatarzy do swych stepowych siedzib.
39
PRZERWANY HEJNAŁ
eszcze świt nie zaróżowił nieba i gwiazdy migotały nad Krakowem, gdy stary trębacz z Mariackiej wieży byl już na krakowskim Rynku. Zwykle o tej porze spał sobie w najlepsze, ale tej nocy dręczyły go sny l.ikieś niespokojne i złe przeczucia kazały mu tak wcześnie opuścić iłom.
Bo też niepokój panował w mieście. Ludzie z trwogą mówili o Tatarach, którzy splądrowali Sandomierz i podobno w stronę Krakowa podążają. A groźny to byl wróg i bezlitosny! Siał śmierć i rabował. Zostawiał za sobą spalone wsie i miasta, niszczył dobytek. Nic więc dziwnego, że niespokojne sny i złe przeczucia dręczyły trębacza z Mariackiej wieży.
- Z wieży łatwiej wroga dostrzec, wzrok dalej sięga niż z miejskich murów -myślał wspinając się po skrzypiących schodach. Musiał odpoczywać co kilka chwil, bo serce uderzało mu coraz szybciej i ze zmęczenia, i z niepokoju.
Stanął wreszcie na szczycie, odsapnął i rozejrzał się uważnie wokół. Miasto spało jeszcze, a i poza jego murami panował spokój. Stary trębacz odetchnął z ulgą.
- Sen mara, Bóg wiara!-mruknął i przysiadł na swej ławeczce. Wkrótce sen go zmorzył i przespał może kilkadziesiąt minut. Nagle
zerwał się z przeczuciem, że nieszczęście stanęło u bram miasta. Dopadł do okienka i zdrętwiał. Do miejskich murów zbliżała się tatarska nawała. Zaczynało świtać, noc ustępowała i w bladym brzasku widać było wyraźnie niezliczoną liczbę niewielkich koników, jak gdyby z przyrośniętymi do nich jeźdźcami. Wnet dopadną miejskich murów, nie powstrzymają ich nieliczne straże i niechybnie jak lawina spadną na miasto. Trzeba obudzić mieszkańców, niech chwycą za broń, obsadzą mury...
Stary trębacz ujął drżącą ręką trąbkę, do ust ją przycisnął i zagrał pełną piersią Mariacki hejnał. Podniósł się jego głos nad dachami domów, nad wieżami kościołów, dotarł do mieszkań, krakowian ze snu powyrywał.-Cóż to?-dziwili się, przecierając oczy. - Przecież to noc jeszcze. Czyżby się trębaczowi na starość dzień z nocą pomylił?
A tymczasem hejnał brzmiał dalej, ale jakoś inaczej niż zwykle -głośniej, natarczywiej, alarmująco... I ludzie zrozumieli: on zwiastuje nieszczęście! A nieszczęście mogło być tylko jedno-pod bramy miasta podeszli Tatarzy!
Obudziło się miasto. Trzaskały okiennice i bramy. Przerażone głosy wykrzykiwały:
40
- Tatarzy pod murami! Ratujmy się! Kto może, niech chwyta za broń!
Zatupotały setki nóg. Mężczyźni biegli w kierunku murów, do których dobijali się już Tatarzy. Kobiety z dziećmi schroniły się do kościołów.
Rozpętała się walka. Śmigały tatarskie strzały, na głowy napastników sypały się kamienie i lała wrząca woda. Kwik koni mieszał się z okrzykami ludzi.
A hejnał dalej wzywał, dalej zagrzewał do boju. Tatarzy wiedzieli, że to on zerwał obrońców na nogi. Toteż kierowali w stronę Mariackiej wieży nienawistne spojrzenia. W końcu wroga ręka naciągnęła cięciwę łuku. Długo mierzył Tatarzyn do majaczącej na wieży postaci. Wreszcie wypuścił strzałę. Była celna. Urwał się nagle hejnał, jakby zdumiony tym, co się stało. Wypadła trąbka z ręki trębacza, a on sam osunął się na twarde deski i dziwna cisza zaległa nad Krakowem. Ktoś pobiegł na Mariacką wieżę. Ale na pomoc było już za późno. Stary trębacz nie żył.
Do dziś żyje jednak w urwanym hejnale, który codziennie rozbrzmiewa z Mariackiej wieży.
OPOWIEŚĆ O TAŁCKIM BAGNIE, CZYLI
O TYM, JAK JAGIENKA MŁODEGO RYBAKA
PRZED KRZYŻAKAMI URATOWAŁA
42
głębi Puszczy Piskiej stała sobie uboga chata. Mieszkał w niej stary węglarz z córką, której na chrzcie dano imię Jagienka. Kiedyś ludniej w chacie było, ale żonie węglarza zmarło się nagle, a syna Krzyżacy zasiekli mieczami. I tak zostali więc we dwoje. Węglarz, jak dawniej, wypalał węgiel drzewny z omszałych pni, zaś Jagienka doglądała gospodarstwa. Żyli spokojnie, z dala od ludzi, żywiąc się tym, co las im dawał.
Któregoś' wieczoru, kiedy przy wieczerzy siedzieli, ktoś nieśmiało zapukał w okiennice. Rzadko zjawiał się gość u węglarza, więc ta wieczorna wizyta niepokój w nich obudziła. Swój czy wróg? - zdawały się pytać ich oczy. Pukanie powtórzyło się. Tym razem było głośniejsze i jakby bardziej niecierpliwe.
- Zobaczę, kto to - powiedział węglarz i podszedł do okna. Uchyliwszy okiennicy rzucił w mrok pytanie-A kogóż tam po nocy nosi?
Odpowiedział mu młody, zadyszany głos:
- Na imię mi Jaśko. Przed Krzyżakami uciekam. O nocleg i schronienie proszę.
Słowa brzmiały tak szczerze, że trudno by w nich szukać podstępu.
- Podejdź do drzwi, zaraz otworzę - rzekł stary węglarz, kierując się ku wejściu do chaty.
Po chwili do izby wkroczył chłopak wysoki, o twarzy wiatrami wysmaganej, włosach rozjaśnionych przez słońce i pokłonił się gospodarzowi.
- Pewnieś głodny, siadaj z nami - powiedział stary węglarz. - Najpierw się posil, odpocznij, a potem opowiesz, jak tu trafiłeś. Jaguś! - zwrócił się do córki.-Podaj gościowi miskę!
Jagienka zakręciła się na pięcie, hyżo miskę przed gościem postawiła i wcale nie skrywała, że jest wielce tym niespodziewanym odwiedzinom rada. Jaśko też nie taił, że mu się gospodyni podoba.
Szybko miskę opróżnił, usta wierzchem dłoni wytarł i swoją opowieść zaczął.
- Łowiłem w tałeckim jeziorze ryby - powiada. - Miałem dobry dzień, same się do mnie garnęły. Zapomniałem o Bożym świecie. A najgorzej, że zapomniałem o ludziach komtura, którzy przyjeżdżali tu często łapać nie ryby, a rybaków. Dojrzałem ich w ostatniej chwili. Było ich chyba z dziesięciu. Białe płaszcze, nadęte gęby, uzbrojeni jak na wojenną wyprawę. O ucieczce nie było nawet co myśleć. Do najbliższych drzew daleko, a tylko
43
w leśnym gąszczu mogłem szukać ocalenia. Podjechali, otoczyli mnie i przez chwilę oglądali, jakbym to był jakimś straszydłem wylazłym z wody, a nie rybakiem. Potem najstarszy z nich zapytał, co tu robię. Powiedziałem, że łowię ryby. Chciał wiedzieć, czyje to ryby. Powiedziałem: nie wiem, ja je biorę z jeziora. A czyje jezioro? Chyba Pana Boga - mówię - bo je stworzył. Krzyżak poruszył gębą jak ryba wyrzucona na brzeg i jak nie wrzaśnie! "To jezioro należy do komtura, te ryby należą do komtura, cała ta ziemia wokoło należy do komtura! I ty, zuchwalcze, wkrótce przed nim staniesz, boś jego prawo złamał! Po jego własność sięgnąłeś! Do lochu za to pójdziesz!"
- No i wzięli mnie między siebie-mówił dalej Jaśko-i pognali w stronę zamku. Przez cały czas przemyśliwałem, jakby się z ich rąk uwolnić i ratunek przyszedł całkiem nieoczekiwanie. Jechaliśmy drogą wąską, z obu stron gęstwiną zamkniętą. I naraz jakiś zwierz z tej gęstwiny wyskoczył i przed końskimi pyskami przemknął. Spłoszyły się konie, dęba stanęły. Krzyżacy stracili na chwilę głowy i to mi wystarczyło. Zanim się spostrzegli, już byłem w leśnej gęstwie.
- I tak tu trafiłem - kończył swoją opowieść Jaśko. - Ale oni mi nie darują. Będą tak długo szukać, dopóki mnie nie znajdą.
- Dzielnyś! - pochwalił go krótko stary węglarz. -1 miałeś szczęście, którego zabrakło memu synowi. -Zamyślił się i dokończył swobodniej: - A Krzyżaków się nie lękaj! Znajdziemy ci taką kryjówkę, której żadne oko nie wypatrzy.
Jagienka się przez ten czas nie odezwała ani razu, ale jej oczy mówiły wszystko. Coraz bardziej podobał się jej niespodziewany gość.
I tak młody rybak został w chacie węglarza i Jagienki. W ciągu dnia pomagał przy wypalaniu drzewa, a wieczorami siadywał obok Jagienki przed chatą i słuchał z nią głosów puszczy, szukał gwiazd zaplątanych w koronach drzew lub opowiadał o swoim życiu nad Tałtami. A stary węglarz, patrząc na nich, uśmiechał się dobrotliwie...
Minęło kilka dni. Któregoś ranka Jagienka wyszła do puszczy, by na obiad trochę grzybów zebrać. Niedługo tam jednak zabawiła. Przybiegła wkrótce, zdyszana, z przerażeniem w oczach.
- Krzyżacy!-wyrzuciła z siebie. -Jadą ku nam. Jaśko, chowaj się! Chłopak nie namyślał się ani chwili. Kryjówka - niewielka ziemianka,
starannie mchem i gałęziami zakryta - była przecież przygotowana. Znalazł się w niej niebawem, a węglarz schował tam również narzędzia, którymi się Jaśko posługiwał.
Wkrótce też u wylotu ścieżki, prowadzącej do chatki, pokazały się białe
44
płaszcze z czarnymi krzyżami. Truchtem zbliżały się krzyżackie konie do stojącej przed chatą Jagienki. Wszelkimi siłami starała się zachować spokój.
- Mieszkasz tu? - spytał najstarszy z Krzyżaków, gdy stanęli przed
nią.
- Tak, panie-odpowiedziała pokornie.
- Sama?
- Z ojcem, panie.
- Obcych tu nie ma?
Nagle w głowie Jagienki zrodziła się myśl, która przeraziła ją, a jednocześnie nie mogła się już od niej uwolnić. Wiedziała, że musi tak postąpić, jak pomyślała. Uratuje Jaśka, a i brata pomści!
- Był tu jeden wczoraj - odrzekła. - Gościny szukał, ale my obcych nie przyjmujemy, więc poszedł dalej.
Krzyżackie głowy pochyliły się nad nią.
- Jak wyglądał? - spytał znowu najstarszy. Jagienka udawała, że się zastanawia.
- Młody-mówiła powoli - wysoki, miał jasne włosy...
- Dokąd poszedł? - niecierpliwił się Krzyżak.
- Nie mówił, dokąd idzie, ale poszedł tą ścieżką - wskazała na trawą zarosła dróżkę, biegnącą w bok od tej, którą przybyli.
- Za nim! - rozkazał najstarszy z rycerzy i ruszyli kłusem. Jagienka zaś podbiegła do ziemianki, gałęzie odgarnęła i zawołała:
- Jaśku, możesz już wyjść! Odjechali!
- Ale mogą tędy wracać - odrzekł chłopak.
Nagle stwardniały rysy Jagienki, znikła radość z jej oczu.
- Oni już nigdy nie wrócą - powiedziała. - Droga, którą pojechali, prowadzi do bagien. Kto jej nie zna, nie wraca. To za śmierć brata i za to, że ciebie chcieli skrzywdzić.
I nie wrócili rycerze w białych płaszczach z czarnymi krzyżami. Pochłonęła ich na zawsze błotnista otchłań.
A Jagienka i Jaśko wkrótce się pobrali, obdarzając starego węglarza gromadką udanych wnucząt.
HISTORIA HERBU JELITA
46
rwawa bitwa pod Plowcami miała się ku końcowi. Jeszcze szczękały miecze, kruszyły się kopie, rżały konie i spadali z nich ranni i zabici rycerze, ale wiadomo już było, że krzyżacka siła została złamana i polskie zwycięstwo pewne.
Do najdzielniejszych polskich rycerzy należał Florian Szary. Zapamiętale szczerbił swój miecz na krzyżackich zbrojach, niejeden zakonny rycerz legł pod jego ciosem. I włas'nie wtedy, gdy bitwa dogasała, a Krzyżacy w popłochu opuszczali pole, cios dosięgnął Floriana. Krzyżacka kopia trafiła go w brzuch i zwaliła z konia. Już na leżącego spadły dwa następne ciosy. Florian Szary zacisnął na rozprutym brzuchu dłonie, by podtrzymać wnętrzności, i zagryzł wargi, by nie krzyczeć z bólu.
Tymczasem pole bitwy opustoszało. Resztki wojsk krzyżackich ratowały się ucieczką, polskie rycerstwo ruszyło w pościg. Na pobojowisku zostali jedynie ranni i zabici. Jęki ludzi mieszały się z kwikiem poranionych koni. Obok polskich pancerzy bieliły się płaszcze wroga z czarnym krzyżem.
Po niedługim czasie powrócili polscy wojownicy z królem Władysławem Łokietkiem na czele. Zabrano się do opatrywania rannych i grzebania poległych. Król w otoczeniu najprzedniejszych rycerzy, objeżdżał pole bitwy. Triumf zwycięstwa przyćmiła cena, jaką trzeba było za nie zapłacić.
- Ile wdów opłakiwać będzie swoich mężów, ile sierot swoich ojców!-rzekł król, patrząc na poległych.
Jeżdżąc między rannymi, natrafił Łokietek również na Floriana Szarego. Wstrząsnął nim widok rany, jaką leżący rycerz otrzymał w boju. Wstrzymał konia, zsiadł i pochylił się ku rannemu.
- Widzę, że srodze cierpisz, rycerzu - powiedział. - Widziałem cię w boju. Drogo zapłaciłeś za swoją dzielność!
- Nie to cierpienie najsroższe - odpowiedział Florian Szary. - Stokroć bardziej boli to, że zły sąsiad spokoju nie daje, po ziemie nasze sięga, domy nasze pali...
- Najgorszego sąsiada przepędzimy, jeśli będziemy mieć rycerzy tak dzielnych jak ty - rzekł król i spytał Floriana o imię.
- Zowią mnie Florian Szary, herbu Koźlerogi, miłościwy panie. Krół spojrzał na ręce przytrzymujące wnętrzności, na widoczne w
rozpłatanym brzuchu jelita i rzekł:
- Odtąd, dla upamiętnienia męstwa, z jakim znosisz swoje cierpienia,
47
/etował się będziesz herbem Jelita.
- Dziękuję ci, panie - odrzekł rycerz i mocniej zacisnął dłonie. I tak doszło do powstania herbu Jelita, którym pieczętowało się wiele n.imienitych rodów szlacheckich.
49
DIABEŁ WENECKI
iabeł Wenecki mieszkał nie w dalekich Włoszech, a w Polsce. Wenecja zaś nigdy nie była - i nie jest - "miastem na wodzie", a jedynie niewielką wsią, leżącą między jeziorami Weneckim i Biskupińskim. Skąd więc wzięła się nazwa Wenecja? Dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że względu na bliskość obu jezior, inni zaś tłumaczą to bardziej romantycznie. Otóż jeden z tutejszych właścicieli pojął za żonę pannę, której zamarzyło się zamieszkać właśnie w Wenecji. Właściciel ów, który ani myślał opuszczać rodzinnych stron i włości, przywiózł nowo poślubioną małżonkę do swego zamku i pokazawszy jej dobra, powiedział: "Oto twoja Wenecja!" I w ten sposób skromna polska wieś przyjęła nazwę sławnego włoskiego miasta. Kilkaset lat temu panem Wenecji został Mikołaj Chwałowic, herbu Nałęcz, i jego to właśnie nazwano Diabłem Weneckim. A zasłużył sobie na to miano w pełni. Dla poddanych był okrutny i prócz daniny zapewne zdzierałby z nich skórę, gdyby to tylko było możliwe. Wobec opornych nie znał litości. Dla nich przeznaczone były zamkowe lochy i stojące na podwórzu szubienice. Mówiono w okolicy, że duszę diabłu zapisał, żeby w ten sposób sobie czartowską pomoc zapewnić. Opowiadano również, że na nocnych ucztach, często na zamku urządzanych, nie tylko ludzie, ale i wysłannicy piekieł bywali. Gdy pianie kogutów obwieszczało zbliżanie się świtu, diabły jako czarne kruki zamczysko opuszczały.
Pysznił się więc wenecki pan, a zarazem sędzia poznański i kaliski, rosły skarby w podziemiach. Równoczaśnie rósł strach wśród poddanych.
Aż nadszedł dzień, w którym hardy właściciel zamku musiał podzielić los tych, których dotąd bez umiaru prześladował. Oto do Wenecji zjechał król Władysław Jagiełło, by roki królewskie, czyli coroczne sądy odbyć. Przed obliczem królewskim ludzie nabrali odwagi i posypały się skargi na okrutnego pana.
- Miłościwy Panie!-mówili pokrzywdzeni, którzy przeszli przez weneckie lochy. - To diabeł nie człowiek. Dajemy wszystko, co należy, a on chce coraz więcej. Oszukuje. Grabi. Choć sam sędzią, prawa nie szanuje. Lochy ciągle pełne, a i szubienice często używane. Ratuj nas, Najjaśniejszy Panie!
Słuchał król tych skarg, oblicze mu coraz bardziej posępniało, a gdy wreszcie lament i skargi ustały, w te słowa zwrócił się do właściciela Wenecji:
- I cóż, mości grabio, kłamią twoi ludzie czy prawdę mówią?
50
Nadął się grabią i odparł butnie:
- Czy to nie wszystko jedno? Ja tu rządy sprawuję i prawdą jest to, co ja za prawdę uważam.
Głęboka zmarszczka przecięła królewskie czoło, rozważał coś przez chwilę, a potem rzekł dobitnym, choć spokojnym głosem:
- Prawda jest zawsze jedna, a kłamstw może być nawet i sto. Ale masz rację. Ja też w tym kraju rządzę i prawdą będzie to, co za prawdę uznam. A uznaję za nią to, co twoi poddani mówili. Tym, którzy byli trzymani w , lochach, zwracam wolność. Wszystkie krzywdy naprawić każę. A ciebie, grabio, rozkazuję zakuć w łańcuchy i do lochu wtrącić. Nie może sprawiedliwie rządzić ten, kto bezprawie stawia ponad prawem.
I poszedł Diabeł Wenecki do lochu pokutować za swoje okrucieństwo.
W jakiś czas po wizycie króla straszna burza rozpętała się nad zamkiem. Pioruny biły weń jeden po drugim. Wybuchł gwałtowny pożar. Zamczysko spłonęło, grzebiąc w swych ruinach nieprzebrane skarby i właściciela. Jednak nadal o północy pojawiały się w zamkowych ruinach stada czarnych kruków, a rumowisko rozbrzmiewało gwarem czarciej zabawy.
Złe duchy pilnują też w lochach weneckich skarbów, toteż niewielu było śmiałków, którzy odważyli się zejść do podziemi. Wracali stamtąd zawsze z pustymi rękami i niesłychanym przerażeniem w oczach.
A że skarby się tam znajdują, przekonał się o tym pewien chłopiec pasący kozy w pobliżu ruin. W pewnej chwili wiatr zerwał mu z głowy czapkę i wrzucił przez otwór do lochu. Nie zdążył jeszcze pastuszek pożałować straty, gdy czapka wyfrunęła z powrotem pełna złotych dukatów. Niestety, inne wrzucane do podziemi czapki nie wracały do swoich właścicieli...
STOPKA KRÓLOWEJ JADWIGI
52
53
osły mury krakowskiego kościoła za Szewską Bramą. Dzwoniły kielnie, stukały młotki, wędrowały ku górze kamienie i cegły. Spieszyli się murarze, by budowę jak najszybciej skończyć, boć przecie sama miłościwa pani, królowa Jadwiga, kościół fundowała. A poddani kochali swoją panią. Choć przybyła do Polski z dalekich Węgier, od razu stała się bliska sercom Polaków. Ujęła ich dobrocią i sprawiedliwością, zdobyła hojnością. Nie żałowała grosza dla biednych i królewskich skarbów na rzeczy wielkie.
Nic przeto dziwnego, że budowniczowie kościoła za Szewską Bramą dokładali starań, by królowa była z ich pracy jak najbardziej rada. Zresztą ona sama zjawiała się często przy wznoszonych murach, by swoją obecnością zachęty do pracy dodawać.
Któregoś dnia, gdy z dworkami mury obchodziła, pokrzykiwań murarzy słuchała, oczy rosnącymi murami cieszyła zatrzymała się nagle przy kamieniarzu, którego twarz wyraźnie różniła się od innych - dziarskich i roześmianych. Smutek położył się na niej głębokim cieniem, a przygasłe oczy zdawały się nie dostrzegać niczego poza młotkiem i kamiennym blokiem, który obrabiał. Pochyliła się nad nim królowa i o przyczynę zmartwienia spytała. Zawstydził się kamieniarz swego smutku, pot z czoła otarł i westchnąwszy ciężko, odpowiedział:
- Krzyż Pański mnie dotknął, miłościwa pani. Żonę choroba zmogła, dzieci bez opieki, głód do domu zagląda. Niełatwo biednemu chorować...
Zasmuciła się królowa niepomiernie. Zapomniała o kościelnych murach, które jeszcze przed chwilą tak ją cieszyły, nogę na kamieniu postawiła, złotą klamrę od trzewika odpięła i wręczyła ją zdumionemu kamieniarzowi.
- Będę o was i o waszym nieszczęściu pamiętać - powiedziała. - A teraz weźcie tę spinkę i kupcie za nią to, czego wam w tej chwili najbardziej potrzeba.
I odeszła, zostawiając przejętego do głębi kamieniarza. Królowa Jadwiga wróciła na zamek, a on pobiegł do domu, by podzielić się z domownikami radosną nowiną.
W innym nastroju wracał do pracy. Zelżał smutek, w sercu obudziła się nadzieja. Ochoczo chwycił za młotek. Podniósł go w górę i nagle zastygł w bezruchu. Na kamieniu, który od kilku dni wygładzał, widniał zarys ludzkiej stopy! Drobnej, kształtnej ludzkiej stopy! Zaskoczony, zawołał
murarzy, zawołał kamieniarzy, pokazał ów dziw i zapytał, skąd on mógł się (u wziąć. Oglądali go murarze i kamieniarze, dziwowali się głośno, a potem-jakby oświeceni tajemniczym światłem - zaczęli mówić jed'en przez drugiego:
- Przecież to jej stopa - Miłościwej Pani! To ona tu nogę postawiła, gdy klamrę od trzewika odpinała! Cud, cud! Trzeba kamień jak najszybciej w murze umieścić, niech sławi naszą panią!
I tak w murze kościoła, który po dziś dzień stoi na przedmieściu Krakowa-na Piasku-tkwi kamień z odciśniętą drobną stopą. Często widać pod nim świeże kwiaty. Tak świeże i tak żywe jak pamięć o dobrej królowej Jadwidze, którą ludzie od dawna nazywają świętą.
55
CZARNA KSIĘŻNICZKA Z SZAMOTUŁ
krutny los spotkał Halszkę, córkę wojewody Górki, pana na szamotulskim zamku. Choć piękna była nad podziw, a złociste włosy, zdobiące głowę niby korona, miano księżniczki jej nadały, urodę swoją musiała pod żelazną maską ukrywać, zamknięta w zamkowej baszcie. A wszystko llitcgo, że zwykłego dworzanina ośmieliła się pokochać. Nie o takim przecież zięciu marzył dumny ojciec. Śnił mu się prawdziwy książę, a nie skromny dworski pisarz, bo taką pracę wykonywał wybrany Halszki. A zasłużył sobie na jej względy nie urodą, choć i tej mu nie brakowało, a I /ynem, który mógł życiem przepłacić.
Otóż pewnego dnia wojewoda szamotulski urządził wielkie polowanie, /.jechała na nie okoliczna szlachta, wzięła w nim również udział Halszka. Otoczona licznym gronem młodzieży z uwagą obserwowała łowy. Lasy i ozbrzmiewały hukiem wystrzałów, dźwiękami myśliwskich rogów, pokrzykiwaniami naganiaczy. Gęsto padały zające, dziki i niedźwiedzie. I oto jeden z nich, raniony niegroźnie, ale rozjuszony bólem rzucił się na najbliżej stojących, ws'ród których była i Halszka. Śmiertelne niebezpieczeństwo zawisło nad jej głową. I wtedy ów dworzanin, będący pisarzem na dworze, nie bacząc na niebezpieczeństwo, drogę niedźwiedziowi zagrodził. W starciu ze zwierzęciem sam odniósł ciężkie rany, ale /ycie księżniczki Halszki ocalił. Obudził tym czynem w jej sercu uczucie wielkie, które również odwzajemniał.
Nie godził się jednak na tę miłość dumny magnat. I choć zadbał o cyrulika, który opiekę nad rannym sprawował, i gotów był sowicie dworzanina wynagrodzić, o trwałym związku między młodymi słyszeć nawet nie chciał. Pisarz dworski szybko wracał do zdrowia, ale bardziej cieszyłaby go ustępliwość wojewody niż gojące się rany.
Choć młodzi spotykali się rzadko i przypadkowo, ich przywiązanie rosło i wkrótce wojewoda uznał, że należy nawet te rzadkie i przypadkowe spotkania ukrócić. Wezwał więc do siebie córkę i w stanowczych słowach zakazał jej widywania się z ukochanym. Ciężko przeżyła Halszka ojcowski zakaz. Posmutniała wielce i zamyślona snuła się po zamkowych komnatach, unikając uczt i hucznych zabaw. A smutek ten tym bardziej się potęgował, gdy jej oczy napotykały na oczy ukochanego, przemierzającego zamkowe podwórze czy mijającego ją na zamkowym korytarzu. Dostrzegał to surowy ojciec i przemyśliwał nad tym, jakby tych dwoje na zawsze rozdzielić. W końcu uznał, że jedynym wyjściem jest wydalić z dworu niepoprawnego pisarczyka, choć on przecież w niczym nie zawinił. I jak postanowił, tak też
56
uczynił. Odważny dworzanin musiał odejść.
Daremnie wypatrywała jego powrotu piękna Halszka, daremnie nuciła tęskne piosenki, jakby chciała nimi ukochanego przywołać.
Mijały miesiące i nastał czas karnawału. Wojewoda Górka wydał wielki bal maskowy na zamku, by choć w ten sosób nastrój córki poprawić i od smutnych myśli ją oderwać. Rozdzwonił się zamkowy podjazd, bo goście saniami przyjeżdżali, zaroiło się w zamku od magnackiej i szlacheckiej młodzieży, w przemyślne stroje poprzebieranej, zachęcała do tańca dworska kapela. Na balowej sali znajdowała się również wojewodzianka Halszka, choć niewielu mogło ją rozpoznać, bo czarna maseczka zakrywała część jej twarzy. Nie chęć zabawy jednak ją tu przywiodła, a obowiązek gospodyni i dziwne przeczucie, że ten wieczór przyniesie spełnienie jej marzeń. Więcej też czasu spędzała przy oknie wpatrując się w wysrebrzoną księżycem drogę prowadzącą do zamku, niż w tanecznych korowodach.
W pewnej chwili serce jej zadrżało. W oddali zamajaczyły sanie z zadziwiającą szybkością zbliżające się do zamku. Nie dopuszczała myśli najradośniejszej, by się potem nie rozczarować.
A tymczasem sanie zatrzymały się przed zamkową bramą. Wyskoczył z nich smukły młodzieniec i jakby obawiając się, że nie zostanie wpuszczony, szybko wszedł do zamku. W kilka chwil później był już na balowej sali. W korsarskim stroju, z maską na twarzy, niecierpliwie rozglądał się wokół. Wreszcie dostrzegł samotnie stojącą Halszkę i podszedł ku niej. Nie powiedział co prawda ani słowa, ale od tego momentu zaczął jej szczególne względy okazywać. Jednak pierwsza odezwała się Halszka.
- Tyżeś to? - spytała.
- Jam - usłyszała znajomy głos, na dźwięk którego serce zabiło jej żywiej.
Odtąd starali się być jak najbliżej siebie, aż w środku nocy, nie zauważeni opuścili salę.
Dopiero nad ranem zauważono brak pięknej wojewodzianki. Przeszukano komnaty, ale nie było jej w zamku. Straszna złość ogarnęła wojewodę Górkę, domyślił się bowiem prawdy. Zwołał służbę, nakazał jej zbiegów odnaleźć i siłą do zamku sprowadzić.
Szukano ich długo, zarówno po okolicznych dworach, jak też w chłopskich chatach. Daremnie. Dopiero po wielu dniach odnaleziono Halszkę w małym domku myśliwskim, ukrytym wśród lasów, i przywieziono do zamku przed oblicze wojewody. Jej ukochany polował akurat, stąd uniknął kary. Dowiedziawszy się, co stało się podczas jego nieobecności,
57
już do domku nie wrócił i wszelki ślad po nim zaginął.
Halszkę spotkała zaś straszliwa kara. Bezlitosny i dotknięty w swej dumie ojciec kazał wojewodziankę zamknąć w zamkowej baszcie i na twarz, którą w chwili ucieczki balowa maseczka zakrywała, żelazną maskę nałożyć. Tak przeżyła lat kilkanaście. Dopiero kiedy dotknęła ją ciężka choroba, zmiękło ojcowskie serce. Kazał córkę uwolnić, zdjąć żelazną maskę, pokajał się przed nią, ale niestety jej życie gasło. Niewiele już dni cieszyła się Halszka wolnością, powietrzem i słońcem. Może dlatego teraz, w niektóre noce, krąży wokół szamotulskiej baszty, nazwanej jej imieniem, by cieszyć się utraconą wówczas wolnością.
DESPERACKI CZYN KACPRA KARLIŃSKIEGO
59
łącz wypełnił dwór Karliriskich w Karlinie. Załamywała ręce nieszczęsna matka, rozpaczała służba porażona nagłym nieszczęściem. Oto syn Kacpra Karlińskiego, kilkunastomiesięczny zaledwie dziedzic kar-lińskich posiadłos'ci, uprowadzony został przez austriacki podjazd. Zjawili się austriaccy żołnierze niespodziewanie i gardząc bogactwem, którego we dworze nie brakowało, jedynie po niewinne dziecko wyciągnęli ręce. Daremnie szukać było chętnych do pościgu. Kto młody i do noszenia broni zdolny, potykał się z wojskami arcyksięcia austriackiego Maksymiliana. Wielu z nich pod dowództwem Kacpra Karlińskiego olsztyńskiej twierdzy pod Częstochową broniło, skutecznie opór Austriakom stawiając.
Właśnie nadszedł kolejny dzień oblężenia. Dopiero świt niebo różowił, gdy pod murami olsztyńskiego zamku rozwinął się barwny szereg austriackich żołnierzy uzbrojonych w muszkiety. Ale na razie nie strzelano. Milczały muszkiety i armaty. Zdawało się, że jeszcze na coś czekano, gotowano obrońcom jakąś niespodziankę.
- Coś knują - szeptano z niepokojem na murach.-Złowróżbna to cisza.
I nie pomylono się w przewidywaniach. Nie minęło wiele czasu, kiedy przed front Austriaków wystąpiło dwóch nieprzyjacielskich żołnierzy, prowadząc między sobą dziecko, ledwo od ziemi odrośle. Stanęli w środku i jak wodzowie powiedli za sobą resztę ku zamkowym murom. Obrońcy Olsztyna nic z tego nie rozumieli, tylko ich dowódca jęknął nieprzytomnie:
- Moje dziecko! Mój syn! To jest mój syn!...
Na te słowa opadły gotowe do strzału muszkiety. Pobladły twarze zahartowanych w bojach żołnierzy. Wszystkie oczy spoczęły na bladej twarzy Kacpra Karlińskiego. Stał bez ruchu, jak porażony gromem. Widział tylko jedno: swego syna, prowadzonego przed frontem Austriaków. Mały chłopiec tymczasem nieświadom był tego co się dzieje. Szereg miarowym krokiem zbliżał się do murów. Plączące się nogi dziecka wyznaczały tempo. Oczy Kacpra nie odrywały się od tej nieporadnie kroczącej postaci. Nie wypowiedział ani jednego słowa. O wszystkim mówiły dwie łzy, które wolno potoczyły się po policzku.
Nagle ocknął się. Minęła chwila słabości. Energicznym ruchem wyrwa! muszkiet z rąk najbliżej stojącego żołnierza. Oparł go na podpórce, zapalił lont i oddał pierwszy strzał. Potem opuścił głowę, nie chcąc patrzeć na to, co się będzie działo.
60
Głośna palba uniosła się nad zamkiem i atakującymi. Rozgorzała bitwa. Walczono bez pardonu i do zatracenia. Walka trwała długo, kruszyły się mury olsztyńskiego zamku, ale nieprzyjaciel musiał ustąpić.
Mały chłopczyk miał przynies'ć wrogowi zwycięstwo, przyniósł mu klęskę, płacąc za to jednak własnym życiem.
ZAKŁAD STANCZYKA
62
63
ieli królowie, książęta i inni wielcy panowie swoich błaznów. Przebywali oni na ich dworach, zabawiali uczestników biesiad i rozchmurzali czoła rządzących. Pozwalano im na wiele, bo przecież byli tylko błaznami. Oni zaś korzystali z tego przywileju i często pod pozorem facecji i dowcipów objawiali gorzką prawdę, zwracali rządzącym uwagę na ich wady, niesprawiedliwość, niewłaściwe postępowanie, ostrzegali...
Takim właśnie był nadworny błazen króla Zygmunta Starego, Stari-czyk. Potrafił bawić biesiadników, rozjaśniać dowcipem królewskie oblicze, ale nierzadko bywało, że zamyślone oczy patrzące gdzieś przed siebie, jakby widziały to, czego inni nie dostrzegają, a uwagi, padające z jego ust, były cierpkie i wiele do myślenia dające. Niejeden dworski urzędnik chętnie by go z zamku jak najrychlej przepędził, aby tylko jego zamiarów nie odkrył, a tym bardziej myśli nie odczytał.
Ale w tym przypadku o mniej poważnych sprawach będzie tutaj mowa. Kiedyś pomiędzy Stańczykiem a pewnym szlachcicem stanął zakład o to, jaki zawód można zaliczyć do najliczniejszych w Polsce. Szlachcic wymieniał różne profesje: szewców i kowali, urzędników i kupców, ale Stańczyk przecząco kręcił głową.
~ Najwięcej w Polsce jest lekarzy - powiedział wreszcie Stańczyk, by zbytnio nie nadwerężać umysłu szlachcica.
- Lekarzy?!-wykrzyknął szlachcic. - Żartować sobie waść pozwala. Gdy niedawno temu zachorowałem, to kilkanaście wiorst do lekarza jechać musiałem. A waść mówisz, że ich najwięcej. O zakład idę, że nie masz racji.
- Kto ma rację, przekonamy się niebawem - rzekł Stańczyk, robiąc błazeriską minę.-A zakład przyjmuję.
Następnie przewiązawszy sobie twarz chustką i skrzywiwszy boleśnie usta, wyruszył z nie przekonanym szlachcicem na ulice Krakowa.
I okazało się, że rzeczywiście co drugi przechodzień to lekarz. Podchodzili do nieszczęśliwie wyglądającego Stańczyka i ze współczuciem pytali, co też mu dolega.
Zęby! - jęczał Stariczyk. - Ból świdruje, że wytrzymać trudno, głowa pęka... Lekarza szukam.
Dam waszmości dobrą radę - powiedział pierwszy przechodzień. - Trzeba zimne okłady stosować. Kilka zimnych okładów i zapomnisz waść, że masz w ogóle zęby.
- Najlepszy jest rumianek - doradzał inny. - Płukać sześć razy dzien-
nie o nieparzystej godzinie. Już po trzecim płukaniu odczujesz ulgę.
- Znam taki sposób, że lepszego nie znajdziesz: zajęcze sadło-przekonywał kolejny "lekarz". - Przyłożyć na noc plaster zajęczego sadła do obolałego policzka i rano będziesz waść zdrów jak rydz.
- Z zębami to trzeba tak - szeptał zażywny jegomość o czerwonej twarzy.-Zrobić mocną nalewkę, wziąć tęgi łyczek, w ustach go chwilę potrzymać, przełknąć i powtórzyć to kilka razy. Ból przejdzie, a przyjemność zostanie.
- Nie wiesz, waszmość, co dobre na ból zębów? - dziwił się następny znawca medycyny. - Kości z żabich udek! Należy je w moździerzu utrzeć, potem odwarem z pokrzywy zalać i o północy wypić. Ból mija, jak ręką odjął.
I tak padały kolejne rady, wszystkie ponoć nad wyraz skuteczne. Siańczyk obiecywał, że z nich skorzysta, a szlachcic, z którym zakład stanął, wybałuszał coraz bardziej oczy, bo nie przypuszczał, że w Krakowie tylu lekarzy. No i oczywiście zakład przegrał!
1
O SĘDZIWOJU-NOWOSĄDECKIM ALCHEMIKU
65
hociaż to wszystko działo się bardzo dawno temu, bo przecież ponad trzysta lat minęło od s'mierci Michała Sędziwoja, to podobno nie zapomina on o swoich rodzinnych stronach i nieraz ciemną nocą na ulicach Nowego Sącza się pojawia. Szczególnie zas' upodobał sobie noce sylwestrowe, stary rok kończące i nowy rozpoczynające. Wlas'nie wówczas najłatwiej można spotkać go na nowosądeckim rynku.
A rozpoznać Michała nie jest trudno. Chadza bowiem po mieście nie w zwyczajnym stroju, a w todze obszernej, jaką kiedyś uczeni nosili. Idzie zadumany, spoziera na wieże kościołów, które jak ongiś nad miastem górują, szuka odległych wspomnień, które go z tym miastem związały. I może z wdzięczności za lata spędzone w Nowym Sączu rozrzuca wokół siebie złote monety. Padają one bezdźwięcznie na miejski bruk i przynoszą szczęście tym, którzy Sędziwoja na swojej drodze spotkają.
Zaczęło się zaś wszystko dokładnie w Roku Pańskim 1566, gdy Sędziwój w okolicach Nowego Sącza na świat przyszedł. Od najmłodszych już lat zdradzał niebywałe zdolności, toteż-po krótkim okresie nauki w nowosądeckej szkole - na uniwersytet krakowski wstąpił. Tu ustępował co prawda innym studentom wzrostem, ale dorównywał im za to wiedzą. Już wtedy jedna myśl zaprzątała mu bez reszty głowę: jak zwykły metal w czyste złoto zamienić? Nie on jeden zresztą tego dociekał, ale niewielu mogło mu uporem dorównać.
Po ukończeniu uniwersytetu, przez ojca w mieszek pieniądze zaopatrzony, wyruszył Michał Sędziwój w świat. Odwiedzał sławne uniwersytety, przesiadywał w bibliotekach, bywał w pracowniach słynnych alchemików, a wszystko po to, by zgłębić tajemnicę przemiany metali nieszlachetnych w dukatowe złoto.
W końcu natrafił na to, czego poszukiwał. Podczas pobytu w Saksonii dowiedział się, że w więzieniu przebywa znany alchemik włoski, Sethon, którego książę saksoński ukarał lochem za to tylko, że poznawszy tajemnice przemiany ołowiu w złoto, nie chciał jej księciu zdradzić. Dzięki zabiegom Sędziwoja Sethon został uwolniony i, chcąc okazać wdzięczność swemu wybawcy, wręczył mu szczyptę cudownego proszku, mającego moc przemieniania ołowiu w złoto. A kiedy zmarł, zostawił mu wszystkie uczone księgi i całą pracownię wraz z resztą swego wynalazku.
Wędrował potem Sędziwój, z łacińska Sendwogiusem zwany, po różnych krajach i dworach, przyjmowany wszędzie z honorami, bo każdy władca chciał swój skarbiec złotem, z ołowiu wytopionym, podreperować.
66
Ale nie tylko zaszczyty towarzyszyły mu w tych wędrówkach. Spotykał się też wielokroć z zazdrością tych, którym nie udało się dokonać tego, czego on dokonał, zdobyć takiego uznania, jakie on właśnie zdobył.
Najbardziej pognębił go jednakże zazdrosny rywal, alchemik Miihlen-fels, który podczas pobytu Sędziwoja na dworze w Wirtembergii zniszczył mu nie tylko wszystkie urządzenia, ale na dodatek przywłaszczył sobie cudowny proszek przez Sethona darowany. I chociaż wynagrodzono mu tę krzywdę i sprawcę ukazano, załamany Sędziwój nie chciał tam dłużej pozostać i powrócił do kraju. Jakiś czas przebywał w Nowym Sączu, skąd przed laty w świat wyruszył, potem gościł na dworze Zygmunta III Wazy w Warszawie, by w końcu osiąść w niewielkim majątku na Śląsku i tu żywota dokonać.
Została po nim sława księcia alchemików i złote krążki, rozrzucane w noc sylwestrową na nowosądeckim rynku...
DZIELNA STAROŚCIANKA Z GOŁAŃCZY
68
69
rwożne wieści od wielu już dni dochodziły do zamku w Golańczy. Szwedzki potop coraz szerzej rozlewał się po polskiej ziemi i zagrażał zamkowi. Wprawdzie pewną osłonę przed wrogiem dawało jezioro Smola-ry, ale cóż ono mogło znaczyć, kiedy brakowało obrońców? Tych zaś zaledwie kilkudziesięciu w zamku było, reszta to kobiety, dzieci i starcy. Na pomoc z zewnątrz nie można było liczyć, skoro wojewodowie poznański i kaliski przed Szwedem skapitulowali. Frasował się więc starosta gołanie-cki i z troską myślał o przyszłości zamku, jego mieszkańców i swej córki Anny, słynącej z wielkiej urody. Mimo wszystko gotowano się do obrony. Umacniano mury, naprawiano most zwodzony, gromadzono żywność... Tliła się jeszcze nadzieja, że może Szwedzi Gołańcz ominą, ale w głębi serca nikt w to nie wierzył.
I stało się to, co przewidywano. Któregoś czerwcowego dnia 1656 roku z wysuszonego słońcem gościńca wzbiły się tumany kurzu, a z obronnych baszt padły okrzyki:
- Szwedzi pod zamkiem! Na mury i do moździerzy! Pokażemy psubratom, żeśmy nie tchórze!
Powstrzymywać musiał starosta co bardziej krewkich obrońców, którym się zdawało, że rozgrzani bojowym duchem i osłonięci murem stawią czoło kilkakroć liczniejszemu wrogowi. A byli to głównie ludzie młodzi i w walce niedoświadczeni.
- Oprócz odwagi trzeba mieć również rozwagę - hamował ich starosta. - Nie zaczniemy pierwsi. Może paktować będzie można.
- Paktują nasi wodzowie i ustępują pola, a my chcemy się bić! - odpowiadali najbardziej zapalczywi. - Mamy parę moździerzy, a oni są bez armat. Końskimi łbami murów nie rozbiją!
- Ale armaty mogą sprowadzić - nie ustępował starosta. - A my możemy liczyć jedynie na pomoc Boską. Jak zaczną, odpowiemy godnie.
Ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, a rozległ się głos trąbki i od szwedzkich oddziałów ruszył w stronę zamkowych murów posłaniec dowódcy. "Może będzie zwiastunem pokoju?"-przemknęło przez myśl staroście.
Jednak nie z pokojem przybywał szwedzki poseł, a z żądaniem poddania
zamku.
- Nie w swoim imieniu tego żądam, ale w imieniu mego dowódcy i
naszego króla-dodał butnie.
Gniew targnął obrońcami Gołańczy. Nawet starosta poczerwieniał z
oburzenia.
- Przekaż swemu dowódcy - odpowiedział dumnie-że ani on, ani wasz król nie będzie mi na tej ziemi rozkazów wydawał. Jam tu dowódcą, a naszym królem Jan Kazimierz. Zamku bez walki nie oddam.
- Król, nawet z koroną na głowie, ale bez władzy nie jest królem - odparł pogardliwie Szwed i zawróciwszy konia pocwałował do swoich.
Teraz stało się jasne, że o żadnej ugodzie mowy być nie może. Zaczęły się ostatnie przygotowania do walki. Wynoszono z podziemi kule i proch, nastawiano na cel moździerze, sposobiono do strzału garłacze...
I wkrótce też rozpętała się bitwa. Szwedzi przypuścili atak, ale szybko musieli odstąpić od murów, bo grad kul pomieszał ich szyki i znacznie przerzedził szeregi. Radość zapanowała w zamku, ale na krótko. Gorzka i krwawa lekcja, dana Szwedom przy pierwszym szturmie, nie poszła na marne. Zrozumieli, że nie brawurowym atakiem zdobędą twierdzę. Ostrożniej planowali teraz swoje posunięcia, pojawiły się niebawem działa, których słusznie obawiał się starosta, a wówczas coraz więcej ofiar było pośród obrońców. Wśród nich znalazł się jeden z najwaleczniejszych i najbliższych sercu starościanki. Wiele godzin opłakiwała jego śmierć. To nie tylko zginął jeden z obrońców Gołańczy - dla niej zgasło słońce. Nie szukała pomsty, ale oczekiwała większego męstwa pozostałych przy życiu.
Położenie zamku z każdym dniem pogarszało się coraz bardziej. Malał zapas kul i prochu, topniała żywnos'ć, rosła zaś zawziętość wroga. A tymczasem wieści dochodzące z kraju też nie podnosiły obrońców na duchu. Wielcy panowie szli na ugodę z najeźdźcą. W tej sytuacji było tylko jedno wyjście: poddać się za cenę ratowania żyjących. I taką też decyzję podjął gołaniecki starosta, choć niełatwo mu to przyszło. W milczeniu godziła się z nią większość obrońców.
Tylko starościanka Anna nie mogła zrozumieć decyzji ojca.
- Ojcze, czy śmierć twoich najdzielniejszych wojowników ma iść na marne?-pytała, mając zapewne przed oczyma śmierć tego, który był jej najbliższy. - Czy ich krew polała się po to, by teraz haniebnie oddać zamek?.
Milczał starosta gołaniecki, bo przecież myślał tak samo jak córka. Jednakże staros'cianka myślała o poległych, on zaś przede wszystkim o żyjących, których mógł jeszcze ocalić.
- Musisz wiedzieć, że niejednokrotnie więcej odwagi wymaga od dowódcy poddanie się niż walka-rzekł po chwili zadumy.
70
- Ja znarminny wybór - odparła Anna. - Życie w hańbie, upokorzeniu, niewoli lub śmierć. I wybieram to drugie.
Spojrzała z rozpaczą w ojcowskie oczy i odwróciła się gwałtownie. Zanim zdołano ją powstrzymać, wspięła się na zamjsową basztę i rzuciła stamtąd w głębokie wody smolarskiego jeziora.
Tylko przez chwilę starosta i obrońcy trwali w odrętwieniu i podziwie dla dzielnej starościanki. A potem z niebywałą zapalczywością rzucili się do walki.
Jednakże nawet największym zapałem nie pokona się armat i muszkietów. Zamek wkrótce padł. Szwedzi zapłacili wysoką cenę za jego zdobycie, ale ich zemsta była okrutna. Nikt w zamku nie ocalał.
Po dziś dzień zostały po nim tylko ruiny. Ale nie opuszcza ich starościanka Anna. Każdego roku, 23 czerwca- w rocznicę sWojej śmierci - wylania się z jeziora, chodzi po starych murach przypominając o tamtych, odległych zdarzeniach.
w#m$&&&&tw?
"SŁOWO SIĘ RZEKŁO, KOBYŁKA U PŁOTU"
72
73
mbicja rozpierała imć pana Jakuba Zaleskiego, szlachcica spod Łukowa. Marzyły mu się urzędy i honory. Umyślił sobie, między innymi, iż u samego króla Jana III Sobieskiego, o wójtowski urząd będzie zabiegać. W tym też celu wybrał się w podróż do Warszawy, by swą prośbę osobiście królowi przedstawić.
W drodze do stolicy zatrzymał się w przydrożnym zajeździe, aby się posilić i przed dalszą podróżą- wypocząć. Gwarno było w marymonckiej karczmie, bo jakiś znaczniejszy pan z licznym dworem również w owym zajeździe stanął. Imć pan Jakub Zaleski ze swoją skromną świtą zajął miejsce obok i na początek garniec syconego miodu dla siebie zamówił. Kiedy zmęczenie przeszło i humor się poprawił, począł się chełpić, iż do samego króla jegomości jedzie, by urząd wójta dla siebie wyprosić.
- Nie opuszczę królewskich progów, nim godności jakiejś znaczniejszej dla siebie nie zyskam - zapalał się w miarę, jak miód i piwo coraz bardziej szumiały mu w głowie. - Nie po to tyle wiorst przemierzam, by z pustymi rękami do Łukowa wracać. Po to przecież ma król jegomość uszy, by poddanego wysłuchać, a i łaskawe serce, aby jego prośbę spełnić.
Pan, świtą liczną otoczony, wysłuchał tych słów, wąsa sumiastego podkręcając, a potem rzekł:
- Co innego prośbę wysłuchać, a co innego ją spełnić. Nawet król wszystkich próśb spełnić nie może. Co ma na przykład uczynić, jeśli dwóch o ten sam urząd zabiega? Jednemu musi odmówić. Co zatem, waszmość, uczynisz, jeśli król ci urzędu nie da?
- Co? - zerwał się znad garnca z miodem imć pan Jakub Zaleski. - Niech wówczas moją kobyłkę w ogon pocałuje! Niechaj choć ona zaszczytu dostąpi, jeśli jam urzędu niegodny.
Gromki śmiech wypełnił wnętrze zajazdu, a najgłośniej śmiał się wielmoża z sumiastym wąsem.
- Bacz tedy-zanosił się śmiechem-byś kobyłki zbyt daleko od królewskiego pałacu nie zostawił. Król nie młodzik i do biegania nieskory.
- Jeśli król jegomość pozwoli, to ją przed sam tron przyprowadzę - o-świadczył chełpliwy szlachcic, budząc nowy wybuch wesołości.
Nazajutrz zbudził się szlachcic późno, co zawdzięczał przede wszystkim opróżnionym garncom miodu i piwa. Niebawem też wyruszył w dalszą podróż. Po drodze zatrzymał się jeszcze w kilku zajazdach, by animuszu nie stracić i zmęczone ciało pokrzepić, aż w końcu dotarł do Warszawy.
Przed królewskim obliczem miał stanąć dnia następnego między śniadaniem a obiadem. Od wczesnego ranka sposobił się na to spotkanie. Służbie kazał buty wypucować, strój najlepszy przysposobić, a sam mowę, jaką przed królewskim majestatem miał wygłosić, wielokrotnie powtarzał.
Wreszcie chwila najważniejsza: stanął przed drzwiami prowadzącymi do sali, gdzie król przyjmował i czekał, aż zostanie wywołany. Trwało to dość długo, bo i oczekujących było niemało, a każdego król musiał wysłuchać i jego sprawę sprawiedliwie rozsądzić.
W końcu usłyszał:
- Imć Jakub Zaleski, Najjaśniejszy Pan prosi waszmościa.
Zerwał się z ozdobnej ławy, z głowy uleciała mu mowa tak starannie przygotowana i zdjęty lękiem przekroczył próg.
I nagle oczy rozszerzyły mu się niepomiernie, a na obliczu pojawiło ogromne zdumienie.
- Ja... ja do króla jegomości...-wyjąkał, nie rozpoznając własnego głosu.
Miał bowiem oto przed sobą owego wielmoże z zajazdu, przed którym chełpił się, że wójtostwo otrzymać musi, a jeśli król mu laski odmówi, niech jego kobyłkę w podogonie pocałuje.
Pan na bogato zdobionym, do tronu podobnym fotelu siedzący, spoglądał na niego z udawaną surowością.
- Jeden jest król w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej-rzekł.-I ja nim jestem. A pros'by swojej nie musisz mi, waszmość, przedstawiać, boć już o niej w zajeździe mówiłeś. Tylko co to będzie, jeśli jej nie spełnię?
"Raz kozie śmierć!" - pomyślał imć pan Jakub Zaleski, otrząsnął się z lęku, a dojrzawszy w królewskich oczach wesołe ogniki - wypalił:
- Słowo się rzekło, Wasza Królewska Mość. Kobyłka u płotu. Trudno było jego królewskiej mości utrzymać powagę. Roześmiał się
gromko, jak wówczas w zajeździe, ale słowa, które wypowiedział, zabrzmiały poważnie.
- Jeśli ktoś nie zapiera się swoich słów, choć mogłoby go nawet na królewski gniew narazić - mówił - nie sprzeniewierzy się też słowu, że swoje obowiązki godnie pełnić będzie. Zostaniesz wójtem.
W taki oto sposób imć pan Jakub Zaleski urząd wójtowski otrzymał, a nasz rodzinny język wzbogacił się o jeszcze jedno porzekadło, które od trzech stuleci powtarzane jest przy najrozmaitszych okazjach.
^^
LWY Z GDAŃSKIEGO RATUSZA
75
nany był talent gdańskiego kamieniarza Daniela Eggerta. Jego dłuto i młotek wykuwały w kamieniu kwiaty, które zdawały się pachnieć, zwierzęta, które zdawały się oddychać, a także ludzi którzy zdawali się cieszyć i cierpieć.
Najchętniej jednak Daniel rzeźbił lwy. Może wzięło się to stąd, że jego biblijny imiennik, wtrącony do lwiej jamy, zamiast być rozszarpanym przez głodne drapieżniki, zdobył sobie ich przyjaźń i ocalił życie.
Nic przeto dziwnego, że kiedy rada miejska postanowiła gdański ratusz nowym portalem przyozdobić i na nim herb miasta wykuć, wykonanie tej pracy zlecono włas'nie Danielowi. Widnieją bowiem w herbie - oprócz dwóch krzyży i korony - dwa lwy, które korony i krzyży strzegą.
Zabrał się kamieniarz do pracy, choć czasy były niespokojne i twórczemu skupieniu niezbyt sprzyjające. Miastu zagrażał król pruski, Fryderyk, którego od dawna nęcił bogaty Gdańsk i planował jego przyłączenie do Prus.
Wiedział o tym Daniel i nieraz o tym rozmyślał, wykuwając w kamieniu miejski herb. Przecież lwy, które rodziły się pod jego dłutem, broniły polskiej, królewskiej korony.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy praca została zakończona i nowy portal miał być w ratuszowym murze umieszczony. Tłumnie przybyli na tę uroczystość gdanszczanie, w uroczystych strojach stawili się rajcy miejscy z burmistrzem na czele, zaś straże miejskie pilnowały porządku. Duma rozpierała wszystkich. Miasto przecież wzbogaciło się o nowe dzieło, świadczące o zamożności i hojności jego mieszkańców. A dzieło rzeczywiście było kunsztowne i radowało oko. W tym podniosłym nastroju zapomniano nawet o pruskim zagrożeniu, jakie skradało się ku bramom Gdańska.
Nagle wśród zebranych powstało jakieś niebywale zamieszanie. Najpierw rozległy się szepty, które wnet przerodziły się w głośne uwagi. Ludzie wskazywali na portal z herbem, czemuś się ogromnie dziwili, na coś oburzali...
- Popatrzcie na lwy! - mówili. - Jak można popełnić taką pomyłkę? Czyżby Daniel nie znał herbu swego miasta? A może zakpił sobie z nas? Co na to rajcy?
Rzeczywiście. Herb, wykuty przez Daniela Eggerta, różnił się znacEnie od tego, do jakiego przywykli, jaki widniał na miejskiej pieczęci i na cechowych chorągwiach. Tam lwy patrzą na siebie, ich wzrok spotyka się
76
nad koroną, a tu zwróciły głowę w jedną stronę i spoglądają ku Złotej Bramie, ku Królewskiej Drodze. Jakby na cos' czekały, kogoś' wypatrywa-ły...
- Nie pomylił się mistrz Daniel - odezwał się w tłumie jakiś starczy glos. - Wiedział, co robi. Te lwy patrzą w stronę Polski. Patrzą na drogę, którą polscy królowie do miasta wjeżdżali. Czekają na pomoc, mogącą miasto przed pruskim zaborcą uchronić, która tylko tą drogą nadejść powinna.
Zamilkły zdziwione i oburzone głosy. Setki oczu skierowały się ku Złotej Bramie i wpatrywały w ulicę Długą, która do niej wiodła, z takim samym oczekiwaniem, jak lwy z gdańskiego ratusza.
Ale pomoc nie nadeszła. Wkrótce natomiast pojawiły się wojska pruskiego króla i zawładnęły Gdańskiem. Półtora wieku czekały ratuszowe lwy na polski mundur w Złotej Bramie. I doczekały się.
OD MOR Z A DO G Ó R
JURATA-KRÓLOWA BAŁTYKU
79
głębinach Bałtyku znajdował się kiedyś wspaniały pałac, zbudowany z bursztynu, w którym zamieszkiwała królowa morza-piękna Jurata. Otoczona boginkami, panowała nad wszystkimi morskimi stworzeniami. A ponieważ serce miała dobre, krzywdy najmniejszej zrobić im nie pozwoliła. Toteż służyły jej wiernie nie tylko dworki-boginki, ale łososie i węgorze, szproty i śledzie, dorsze i makrele -jednym słowem cały podwodny świat.
Nic też dziwnego, że wzburzyła i poruszyła nią do głębi wiadomos'ć o jakimś młodym rybaku, co to sieci zarzuca i jej rybom zagraża.
- Ta zuchwałość musi być ukarana - powiedziała do swoich boginek. - Nawet ja, królowa podmorskiego państwa, na życie najmniejszego szprota bym się nie targnęła, przeto nie pozwolę, aby uczynił to człowiek. Zwabimy zuchwalca w morskie odmęty i tu go srodze ukarzemy. Płyńmy więc na spotkanie z tym, który moje prawa naruszył!
Wsiadła piękna Jurata do bursztynowej łodzi, boginki zaś do łodzi z wielkich muszli zrobionych, i skierowały się ku brzegowi.
Jakże zdziwił się młody rybak, gdy najpierw usłyszał s'piew tkliwy dochodzący z oddali, a potem dojrzał wynurzające się z morza łodzie. Siedziały w nich dziewczęta tak urodziwe, że o sieciach zapomniał i oczu od nich oderwać nie mógł. A szczególnie od tej, która w bursztynowej siedziała łodzi i słała mu obiecujące uśmiechy.
Młody rybak nie pozostał na nie obojętny i również szczerym uśmiechem odpowiedział. Uroda młodzieńca zrobiła tak wielkie wrażenie na Juracie, że chęć zemsty zgasła momentalnie w jej sercu i zakochała się w rybaku.
- Jestem Jurata, królowa Bałtyku - rzekła doń. - Przybywam tu, żeby cię ukarać za to, że spokój mego królestwa naruszyłeś i po moją własność sięgnąłeś. Ale podbiłeś moje serce i zamiast kary ofiaruję ci swoją miłość. Musisz ją jednakże odwzajemnić. Jeśli stałoby się inaczej, to nie unikniesz kary.
Rybak olśniony urodą władczyni morza i ujęty wspaniałomyślnością, bez chwili wahania odrzekł:
- Twój jestem i wierny ci będę do końca moich dni. Spodobała się ta odpowiedź Juracie i odpowiedziała:
- Odtąd każdego wieczoru przypłynę tu na spotkanie z tobą, a w ciągu dnia tęsknie będę o tobie rozmyślać. A teraz żegnaj! Muszę już wracać do swego podmorskiego pałacu.
80
I zanurzyły się w Bałtyku łodzie Juraty i jej boginek, zamknęła nad nimi gładka toń wody, a młody rybak długo stał nieporuszony i wpatrywał się w spokojne morze, myśląc o przygodzie, jaka go spotkała.
Jurata zaś dotrzymała słowa i odtąd co wieczór młodzi spotykali się nad morskim brzegiem i spędzali razem długie, szczęśliwe godziny.
Ale ich miłość nie podobała się władcy burz i piorunów, Perunowi. Nie mógł wybaczyć pięknej Juracie, że pokochała zwykłego śmiertelnika i postanowił ją srodze za to ukarać. Którejś nocy, gdy wróciła ze spotkania ze swym ukochanym, rozgniewany bóg cisnął piorunem w bursztynowy pałac, który rozsypał się na tysiące kawałków, grzebiąc pod swoimi szczątkami porażoną gromem Juratę.
Również młodego rybaka spotkała okrutna kara. Za sprawą Peruna fale roztrzaskały jego łódź, gdy na połów wyruszył, a on sam na dno morskie poszedł. Tam mściwy bóg kazał go przykuć do skały, gdzie - byc może - do
tej pory cierpi.
Do dziś też morze wyrzuca kawałki bursztynu, jakie pozostały po
wspaniałym pałacu Juraty, królowej Bałtyku.
Ś* ŚŚ Ś
ZATOPIONE MIASTO WINETA
82
ogate, piękne i potężne było to miasto. Położone na wyspie Wolin, nad wodami Bałtyku, przyciągało statki z odległych portów i własne na dalekie wody wysyłało. Port w zatoce nad rzeką Dziwną ciągle bielił się od żagli. Ciągnęli do miasta kupcy z różnych stron świata, kwitł handel, bogacili się jego mieszkańcy i w coraz większą popadali pychę. Sądzili, że za pieniądze można kupić wszystko - nawet własne bezpieczeństwo. Toteż w razie potrzeby miasta bronić mieli najemnicy: sowicie opłacani wikingowie, morscy rozbójnicy.
A niebezpieczeństwo zagrażało miastu nieustannie. Wojowniczy Nor-manowie od dawna ostrzyli sobie apetyty na bogactwa Winety. Aż w końcu postanowili je zdobyć.
Pewnego razu od wysp duńskich oderwało się kilkaset statków i skierowało w stronę Wolina. Daremnie starały się zatrzymać tę nawałę statki wineckie. W nierównej walce wiele z nich poszło na dno, tylko zaledwie kilka powróciło do portu. W morskiej bitwie zginął wódz Winety i jego syn. Zadrżeli o swoje skarby bogaci kupcy. Teraz cała nadzieja w wikingach. Być może walczą jeszcze z najeźdźcą, bo ich okręty nie zawinęły dotąd do portu. Przysięgali przecież wierność Winecie, po to byli utrzymywani przez miasto i wynagradzani, by je bronić.
Ale okazało się, że wierność jest równie łatwo złamać jak spróchniałą włócznię. Wikingowie zdradzili. Teraz zbliżali się do portu wspólnie z Normanami, jako ich sojusznicy, a ich zdradziecki wódz, podpłynąwszy bliżej, w bezczelnych słowach zażądał poddania miasta.
- Jeśli tego nie uczynicie - groził - weźmiemy miasto siłą, a wtedy nikt żywy z niego nie wyjdzie.
- Lepsza śmierć w walce niż poddanie się zdrajcy - odpowiedziano
mu.
Śmierć wodza Winety i jego syna, zdrada wikingów i butne zachowanie się tego co im przewodził rozpaliło zapał bojowy obrońców Winety. Setki płonących strzał przeszywało ze świstem powietrze. Paliły się nieprzyjacielskie okręty na Dziwnie. Zwycięstwo zdawało się być już bardzo
bliskie.
Ale zadufani i nieskorzy do walki bogaci mieszkańcy Winety jeszcze raz uwierzyli w siłę pieniądza. Po co przelewać własną krew - myśleli - skoro można wroga przekupić? Weszli więc w porozumienie ze zdradzieckimi wikingami, nocą do miasta wpuścili, by za ich pośrednictwem okup Normanom przekazać. I jeszcze raz doświadczyli wiarołomstwa niedaw-
83
nych sprzymierzeńców. Wikingowie nie chcieli darowanych pieniędzy, sami zapragnęli je wziąć. Spełniły się groźby ich butnego przywódcy. Rozpoczęła się grabież miasta. Łuna pożarów rozjaśniła noc, wszędzie słychać było okrzyki trwogi i przerażenia mordowanych mieszkańców. Tak to srodze ukarani zostali pewni siebie bogaci Wineci.
Nieliczni, co pozostali przy życiu, również nie uniknęli kary, podobnie zresztą jak upojeni zwycięstwem wikingowie i Normanowie. Bo oto żywioł straszny rozszalał się nad Winetą. Błyskawice rozdzierały niebo, grzmoty przetaczały się nad miastem, potężny huragan uderzył w stojące w porcie i w zatoce nieprzyjacielskie statki, miotając nimi jak skorupkami orzecha, łamiąc maszty jak suche badyle. Wydawało się, że Bałtyk wystąpił z brzegów, ciskając rozgniewane fale na miasto i jego wrogów. Całą noc trwało to piekło. Góry wody spadały na miasto, aż pochłonęły je całkowicie.
Kiedy nadszedł ranek następnego dnia, po Winecie i jej wrogach nie pozostał nawet s'lad. Tam, gdzie jeszcze wczoraj widniało wspaniałe, bogate miasto, teraz srebrzyły się w słońcu spokojne wody zatoki.
O zatopionej Winecie przypomina czasami jedynie głuche bicie dzwonów, dochodzące z głębi wód. Niekiedy zdaje się, że można dojrzeć w głębinach rozjaśnione światłem okna bogatych domów. Innym razem zwabi Wineta w swoje podwodne mury nieostrożnego żeglarza, który już stamtąd nie powraca.
85
O PIĘKNEJ EGLE I KRÓLU JEZIOR - ŻALTISIE
stotnie, piękna była Egle i niejeden młodzieniec okiem za nią wodził. Ona jednakże oddała swoje serce królowi jezior, Żaltisowi, który się przed nią z surpilskiego jeziora wynurzył. A było to tak.
Pewnego dnia Egle, choć pochodząca z domu zamożnego władcy, udała się nad jezioro, by swe barwne chusty uprać. Zajęta pracą i nuceniem rzewnych piosenek, nie zwróciła uwagi na głośny plusk wody, który towarzyszył pojawieniu się Żaltisa. Spostrzegła go dopiero wówczas, gdy stanął przed nią i tak przemówił:
- Witaj, piękna Egle! Jestem Żaltis, król jezior. Już nieraz cieszyłaś moje oczy swoją urodą, choć ty mnie nie widziałaś', gdyż dzieliła nas ściana wody. Dziś przychodzę do ciebie, by prosić o twą rękę. Tam, na dnie jeziora, czeka na twoje przybycie mój pałac. Zamieszkaj w nim razem ze mną, bo samotność cięższa jest od tych wód, które nad nim stoją.
Żywiej drgnęło serce Egle, bo miała przed sobą młodzieńca, o jakim nieraz śniła, ale nie od razu uległa jego prośbom. Wszak miała rodziców, siostry, braci i żal było ich opuszczać. Jednakże prośby Żaltisa były tak żarliwe, słowa tak czułe, zaś obietnice tak nęcące, że w końcu zgodziła się zostać jego żoną.
I otwarły się przed nimi wody jeziora, a potem bramy bogatego pałacu. I zamieszkali w nim.
I żyliby tam zapewne długo i szczęśliwie, gdyby Żaltis któregoś razu nie wyjawił Egle swej tajemnicy.
- Tu jesteśmy szczęśliwi i bezpieczni - powiedział pewnego dnia. - Ale istnieje pewne zaklęcie, które znają jedynie bogowie i ja. Gdyby wypowiedział je zły człowiek, wtedy musiałbym opuścić podwodny pałac, wyjść z jeziora na ziemię, a tam stałbym się bezbronnym i każdy mógłby mnie zabić.
Zatrwożyła się Egle i ręce z przerażenia na piersiach splotła.
- A jakież to zaklęcie? - wyszeptała.
I Żaltis niebacznie wypowiedział słowa zaklęcia, których dotychczas żadne ludzkie ucho nie słyszało. I okazało się, iż za wielki ciężar włożył na barki umiłowanej żony. Tajemnica, którą jej powierzył, nie dawała Egle spokoju. Myślała o niej dniami i nocami. Chciała się nią koniecznie z kimś podzielić. I wówczas zrodziła się w niej myśl, aby odwiedzić rodziców, braci i siostry.
- Kochany! - rzekła pewnego dnia do Żaltisa. - Ogarnia mnie tęsknota
86
za najbliższymi. Pozwól mi się do nich udać. Wrócę do ciebie, bo tu jest moje szczęs'cie. Ale niech o nim wiedzą również ci, których opuściłam, a przecież nie przestałam ich kochać.
Posmutniał Żaltis, przygasł blask w jego oczach, ale się zgodził. Od dawna zauważył, że coś trapi piękną Egle, jednakże nie miał odwagi spytać jej co się stało i teraz odpowiedź przyszła sama.
- Idź! - powiedział. - Spotkaj się z najbliższymi, ukój swoją tęsknotę, ale powracaj do mnie jak najszybciej.
I opuściła Egle podwodny pałac, udając się do rodzicielskiego domu.
W domu zapanowała wielka radość, ale szybko przygasła, gdy Egle oznajmiła, że zamierza wrócić do swego ukochanego. Rozpłakała się matka, rozpłakały siostry, zamilkł zgnębiony ojciec. Jedynie bracia nie kryli nienawiści do tego, który siostrę im zabrał. Egle pocieszała ich, opowiadała o dobroci Żaltisa, o jego czułości, miłości... I tak długo rozprawiała o ukochanym, aż w końcu zdradziła jego tajemnicę. Bracia wysłuchali słów zaklęcia w napięciu, wymienili spojrzenia, z których można się było domyślić, że wydali wyrok na króla jezior.
Wieczorem, kiedy gwiazdy przeglądały się w jeziorze, bracia pięknej Egle przyszli na brzeg i wypowiedzieli złowieszcze zaklęcie. Żaltis, przekonany, że to Egle go przyzywa, ponaglany tęsknotą, stanął niebawem na ziemi. Ujrzawszy przed sobą braci ukochanej z obnażonymi mieczami, zrozumiał, że nadszedł jego koniec. Wkrótce też legł pod ich ciosami, kierując gasnące oczy tam, skąd miała nadejść piękna Egle. Ale tym razem nie nadeszła.
Przyszła znacznie później, kiedy oczy króla jezior zgasły już na zawsze. Straszna rozpacz wdarła się do jej serca. Szlochając przylgnęła do ciała ukochanego, a krzyk bólu, jaki wydarł się z jej piersi, poleciał z wiatrem na drugi brzeg jeziora.
Ulitowali się nad jej rozpaczą bogowie i w świerk przemienili. Żaltisa zaś zamienili w węża, by pełzając wokół drzewa, przypominał wraz z nim, że tajemnicy nawet najbliższym bezkarnie zdradzać nie wolno. A czasami lepiej jej po prostu nie znać, bo może się zdarzyć, że ciężar ten przekracza nasze siły.
88
a dnie jeziora Śniardwy żył sobie Król Ryb i nad całym podwodnym światem panował. Słuchały go szczupaki i sumy, leszcze i sandacze, karasie i liny. A on dbał o nie i często przed rybackimi sieciami chronił. Bywało, że łódź wywrócił, innym razem sieć podziurawił, albo też ryby od miejsc zagrożonych połowem odwodził. Pomstowali na niego rybacy i karą grozili. Wreszcie postanowili sieć żelazną zarzucić i w nią rybiego króla złowić.
I tak też uczynili. Któregoś dnia sieć z mocnych, żelaznych prętów sporządzoną na dno prawie opuścili i władcę ryb, podstępu nie przeczuwającego, zagarnęli. Daremnie się w niej miotał, na próżno próbował uwolnić. Pręty nie ustąpiły, Króla Ryb wyciągnięto na brzeg i wkrótce postawiono przed sądem.
- Oskarżamy cię o to - powiedział pierwszy sędzia - że nam połowy utrudniasz i na głód skazujesz, bo ryba to nasz chleb powszedni.
- Oskarżamy cię o to - powiedział drugi - że niszczysz nasze łodzie i
nasze sieci.
- I o to jeszcze - dodał trzeci z sędziów - że za swoje uważasz to, co do
wszystkich należy.
Król Ryb, do olbrzymiego suma podobny, z długimi, posiwiałymi
wąsami, nie okazywał skruchy.
- Ani ja, ani moi poddani waszej ziemi nie depczą - odrzekł. - Nie wkraczajcie i wy na nasze wody.
Nawet wyrok, jaki zapadł, nie zdołał go załamać. A był to wyrok nader
surowy.
- Za zło, jakie naszej rybackiej braci na swoim jeziorze wyrządziłeś - o-
głosili sędziowie-skazujemy cię na śmierć.
Podniósł Król Ryb hardo głowę, wąsami poruszył i tak odpowiedział:
- Wasz wyrok odczuję tylko raz, ale wy przez długie lata odczuwać go będziecie. Mam wiernych poddanych. Ani jedna ryba do waszych sieci nie trafi. Ja zginę od miecza, wy przymierać będziecie głodem.
Ulękli się tej groźby sędziowie i powtórnie na naradę udali. Tym razem dłużej niż nad pierwszym wyrokiem radzili i karę śmierci na inną, wcale nie łagodną, zamienili.
- Darujemy ci życie - oznajmił najstarszy z sędziów - ale żebyś rybiego świata przeciw nam nie buntował, a za popełnione winy mógł odpokutować, żelaznym łańcuchem do podpory mostu przykuty zostaniesz i tak do
89
końca dni swoich żyć będziesz.
Uczyniono tak, jak wyrok nakazywał. I być może, do dziś' pod mostem, przerzuconym nad przesmykiem łączącym jeziora Tałty i Mikołajskie, potrząsa łańcuchami władca ryb, którego taka surowa kara spotkała.
Chociaż mówią też inaczej. Króla Ryb puszczono wolno, a pod mostem umieszczono z drewna wyciosanego ku przestrodze prawdziwemu. Dziś nikt już nie dojdzie prawdy, jak rzeczywiście było.
91
PRZEKLĘTE JEZIORO
iedyś tego jeziora nie było na kaszubskiej ziemi. Stał tu natomiast dwór okazały, obok niego znajdowała się skromna kapliczka, a wokół rozciągały się pola urodzajne. W kapliczce tej mieściła się studzienka z cudowną wodą, leczącą różne choroby. Przychodzili tu ludzie różnymi dolegliwościami trapieni i ulgi w cierpieniach doznawali... Właściciel posiadłości nie bronił dostępu do cudownej studzienki, nie biorąc w zamian żadnej zapłaty i zaskarbiając sobie tym wdzięczność ludu.
Było tak przez wiele, wiele lat, ale kiedyś ziemie wraz z kapliczką przeszły w inne ręce i nowy właściciel, dowiedziawszy się o cudownej wodzie, drogo kazał sobie za nią płacić. Nawet największy biedak, chcąc swoje zdrowie ratować, musiał ostatni grosz zostawić, by ze studzienki skorzystać. Rosła fortuna nowego właściciela, ale zarazem rosła też nienawiść do tego, którego dobra wbrew swojej woli pomnażali.
Rosła również córka dziedzica, aż nadszedł dzień, kiedy miano ją za mąż wydać i huczne wesele wyprawić. Biedacy, którzy z braku pieniędzy nie mieli dostępu do uzdrawiającej wody, mieli nadzieję, że w tak uroczystym dniu zmięknie serce dziedzica i pozwoli im bez zapłaty z wody skorzystać.
Dziedzic był jednakże nieustępliwy.
- Nic za darmo-powiedział.-Wesele to uroczystość mila, ale kosztowna. Właśnie opłata za wodę zwróci mi część wydatków.
Nawet prośby kierowane do panny młodej nie odniosły żadnego skutku. Była równie stanowcza jak ojciec. Wówczas z tłumu biedaków wystąpił dostojny starzec i rzekł:
- Ja tych biedaków tu sprowadziłem i ja im nadziei nie odbiorę. Zapłacę za twoją wodę, panie, każdą cenę, ale pod jednym wszakże warunkiem: przez całą noc studzienka będzie w moim posiadaniu i będę mógł z wodą robić to, co zechcę. Ile za to żądasz?
Dziedzic roześmiał się i przypuszczając, że ma przed sobą człowieka niespełna rozumu odpowiedział:
- Wystarczy mi pięćdziesiąt talarów.
Cena była wysoka, nawet bardzo wysoka, ale nie zraziła starca. Rozerwał swoją ubogą kapotę, wydobył spod podszewki wyznaczoną kwotę i rzucił ją dziedzicowi. Ten, zaskoczony nieoczekiwanym obrotem sprawy, wręczył mu klucz od kapliczki.
I powiódł starzec gromadę biedaków do studzienki, napić cudownej wody im się kazał, naczynia, które mieli, nią napełnić, a potem - odpra-
92
wiwszy ich - sam w kapliczce został.
Tymczasem nocne ciemności otoczyły dwór, gdzie w najlepsze trwały weselne tańce i nikt nie zauważył, że woda płynie wartką strugą od kapliczki ku dworowi, zalewając wszystko, co po drodze napotyka. Wdarła się wreszcie do pałacu chciwego dziedzica, który wraz ze służbą i weselnymi gośćmi próbował się ratować ucieczką, ale na ratunek było już za późno. Wielkie rozlewisko zamknęło się nad dworem, tworząc jezioro, zwane przez okoliczną ludność Przeklętym. I choć woda w nim czysta, stronią od niego ludzie i zwierzęta. Ptak w nim skrzydła nie zamoczy i ryba nie zapluska.
y^^^y^i^^^
SROMOTNA PORAŻKA DIABŁA BORUTY
94
óżne opowieści o diable Borucie krążyły po łęczyckiej ziemi. Najczęściej przedstawiony był w tych opowieściach jako wąsaty szlachcic, w bogatym żupanie lub kontuszu, z szablą przypasaną do boku i rogatywce na głowie. Niełatwo było w nim rozpoznać diabła, bo czapka ukrywała rogi, a czarne rękawiczki diabelskie pazury.
Całe dnie, miesiące i lata spędzał Boruta na pilnowaniu skarbów łęczyckiego zamku. Siedział na jednej beczce, popijał z drugiej i spoglądał na skrzynie pełne złotych dukatów, sztab srebra i złota. Przyznać trzeba, że nudne to było zajęcie, nic przeto dziwnego, że co jakiś czas opuszczał Boruta zamkowe podziemia i pojawiał się wśród ludzi. Najczęściej po to, by im jakiegoś prawdziwie diabelskiego figla spłatać. Chichotał, kiedy udało mu się most zarwać, koła połamać, powóz w bagna wciągnąć czy chociażby na bezdroża wywieść.
Niejednej nocy widywano go też na budowie łęczyckiej kolegiaty. Diabeł robił wszystko, co w jego mocy, by ludzi od budowy odstraszyć i do jej zakończenia nie dopuścić. Jego wysiłki okazały się jednak daremne i świątynia stanęła. Wówczas postanowił pomścić swoje niepowodzenie i zburzyć jedną z dwu granitowych wież kościoła. Zjawił się nocą pod jego murami, wyciągnął ramiona i z granitową wieżą mocować się począł. Ale i tu czartowska moc okazała się za mała. Jedynie pięć diabelskich palców odcisnęło się w granicie, jako znak tego mocowania.
Nie wiadomo, ile to jeszcze razy opuszczałby Boruta zamkowe lochy, gdyby nie sromotny koniec jednej z wypraw.
A było to tak. Pewien łęczycki szlachcic, mieszkający w pobliżu zamku, córkę za mąż wydawał. Wesele było huczne, kapelę słychać było w całej okolicy, a śpiewy rozbawionej szlachty docierały do uszu Boruty, któremu właśnie doskwierała samotność i nuda. W pewnej chwili zdenerwował się, uderzył pięścią w beczkę i krzyknął pełnym głosem:
- Do diabla z takim życiem! Mam ochotę się zabawić! I, nie namyślając się, żupan karmazynowy włożył, rogatywkę zawadiacko na głowę wcisnął, buty z ostrogami przywdział, szablę do pasa przytroczył, wąsa podkręcił i tak wystrojony próg weselnej izby przekroczył.
Dom był gościnny, więc gościa - choć nieznanego, ale przecież szlachcica - do stołu poproszono i miodem poczęstowano. A Boruta chciał się tego dnia zabawić za wszystkie czasy. Opróżnił więc w okamgnieniu pokaźny gąsior, a potem beczkę w obie ręce ujął i na oczach zdumionych weselników
95
całą jej zawartość do gardła przelał. Ale beczka miodu nawet na diabelską głowę trochę była za duża. Zaszumiało więc Borucie w czerepie i coraz swobodniej zachowywać się zaczął. W pewnej chwili upodobał sobie pannę młodą i począł ją do tańca zmuszać. W obronie świeżo poślubionej żony stanął pan młody, a że krewki był, nieokrzesanego gościa na pojedynek wyzwał. Boruta nie palił się do bitki, bo to i szablą dawno nie machał, i po wypitym miodzie niepewnie na nogach się trzymał. Honor jednak nakazywał wyzwanie przyjąć i z młodym człowiekiem się zmierzyć.
Wyszli tedy na podwórze, goście weselni wylegli za nimi, łuczywami mrok rozjaśniono i zaczęła się potyczka. Poszły w ruch szable, zadźwięczały klingi, umilkli weselnicy. Boruta rzadko przegrywał, stały przecież za nim diabelskie moce, ale tym razem musiał uznać przewagę młodszego przeciwnika. Przy którymś starciu pan młody dosięgną! szablą diabelskiej ręki. Zawył Boruta, szabla z brzękiem spadła na kamienne podwórze, a wraz z nią trzy odcięte palce. W tym momencie rozległo się pianie koguta. Boruta skulił się, jakby oczekując nowego ciosu, skurczył się i choć był słusznego wzrostu pomknął przed siebie zostawiając szablę i odcięte palce. Dopiero teraz dostrzeżono leżące obok niej diabelskie pazury, ukryte przedtem w rękawiczkach.
- To był Boruta! - wyszeptali strwożeni weselnicy. A tymczasem Boruta gnał, pojękując z bólu, do swych łęczyckich lochów, by zdążyć przed świtem. Klął się po drodze na diabelskie rogi, że już więcej swojej kryjówki nie opuści. I pewnie dotrzymał słowa, bo od tamtej pory wśród ludzi go nie widziano.
ZŁOTA KACZKA
97
yć może ów chłopiec miał na imię Kuba, może Szymek, a może jeszcze inaczej. To nieważne Nie wiemy tez w jakim zawodzie terminował, ale to też był biedny, a takim być nie
gllllżP
marzył, a potem postanowił je zdobyć. I po to tez zszedł do podziemi zamczyska. Długo błądził krętymi korytarzami w który h jedyne nietoperze straszyły, odpalał świeczkę od świeczki, ale-po a wilgotnymi murami - niczego ciekawego dostrzec nie zdołał
- Złota kaczka!-omal nie wykrzyknął. - A więc to prawda! Podszed do brzegu i zdumionymi oczami wpatrywał się w złocistego
- Czego tu szukasz, piękny młodzieńcze?
cb a namyslu
C;P,r
- Tylko tyle?-zdziwiła się złota kaczka
-Och, miałbym wiele życzeń -odrzekł chłopiec. -Biedny jestem ale ujrzawszy ciebie zapomniałem o biedzie. '
s,lJh^eWTŻne'CZy 'eSteS' biCdny' CZy b^aty- Najważniejsze, że jesteś 1 chętny I twoja szlachetność przywraca mi moją dawną post ć-rzeM tota kaczka i w jednej chwili przemieniła się w piękną k^ężlTczke A teraz wypowiedz jakieś życzeme, a spełnię je natych ?'
warunkiem. Musisz je wydać jutro i tylko na własne po' 2e Z możesz się nimi z nikim dzielić. Jeżeli mój warunek spełnisz, staniesz s Panem bogactw nieprzebranych. Stracisz tę szansę, jeśli komukolwiek
98
grosza użyczysz.
Wziął chłopiec worek z dukatami, przyrzekł umowy dotrzymać i szczę*śliwy do domu powrócił.
Nazajutrz od wczesnego ranka do miasta wyruszył, by warunek umowy zawartej z księżniczką wypełnić. Ale to nie było wcale takie łatwe. Okazało się, że nieraz łatwiej pieniądze zdobyć niż je wydać. Chłonjec najadł się do syta, ubrał niebywale elegancko, nawet piers'cień złoty kupił, miasto powozem objechał, a z woreczka niewiele ubyło. "Jak wydać resztę?" - przemys'liwał, syty i pełen wrażeń.
A tymczasem wieczór nadciągnął nad Warszawę i czasu zostało mało. I wtedy spotkał chłopiec staruszka biednie odzianego i wyglądającego mizernie. Widać, że bieda była jego towarzyszką, a głód nieodłącznym towarzyszem.
- Panie!-przemówił widząc bogato ubranego młodzieńca. - Głodny jestem, sił mi brak, grosika przy duszy nie mam, poratuj biedaka! Bóg ci za to sowicie odpłaci.
Drgnęło serce chłopca. W uszach dźwięczały mu słowa księżniczki: Me możesz się z nikim dzielić. Jeśli mój warunek spełnisz, staniesz się panem bogactw nieprzebranych. Stracisz tę szansę, jeśli komukolwiek grosza użyczysz. Dźwięczały mu te słowa w uszach, ale przed sobą miał wyciągniętą, wychudzoną rękę starca, która dawno nie trzymała kromki chleba. Nie namyślał się długo. Wyciągnął worek z resztą dukatów i na tę wyciągniętą rękę go położył.
I stało się. Jakiś wicher przeleciał nad jego głową i przyniósł mu słowa księżniczki:
- Nie dotrzymałeś słowa. Tracisz wszystko. Wracasz do wczorajszej biedy.
Musiał usłyszeć te słowa również starzec, bo powiedział:
- Nie martw się, chłopcze. Biedny jest nie ten, kto nic nie posiada, ale ten, kto ma dużo i z drugim się nie dzieli. Podzieliłeś się z ubogim starcem i będzie ci to zwrócone.
I spełniły się słowa staruszka. Niebawem odmienił się los chłopca. Wnet czeladnikiem, a potem majstrem został. Chwalono jego pracę, chleba odtąd w jego domu nie brakowało, żonę miał gospodarną, a dzieci nadzwyczaj udane.
A złota kaczka? Znikła. Może pochłonęły ją wody podziemnego jeziora, a może zgubiły nieludzkie żądania, jakie stawiała tym, którzy do podziemi zamczyska dotarli?
100
101
otwór był to niebywale szkaradny. Do krokodyla lub węża podobny, ale z kogucią głową. Nie pełzał, tylko na dwóch nogach, zakończonych sępimi szponami, chodził. Ślepia miał żabie, wyłupiaste i tymi ślepiami ludzi śmiertelnie porażał. Zamieszkiwał ruiny spalonej kamieniczki przy Starym Rynku w Warszawie i biada temu, kto się w jej podziemiach znalazł. Nikt nigdy żywy stamtąd nie wychodził. Wystarczyło jedno spojrzenie bazyliszkowych ślepi, by człowiek życie postradał. Omijano więc spaloną kamieniczkę i jedynie dzieci, nieświadome niebezpieczeństwa i żądne przygód, do podziemnych czeluści zaglądały. One też najczęściej padały ofiarą potwora. Nie pomagały przestrogi rodziców-ciekawość okazywała się silniejsza od strachu.
Przemyśliwano wielokrotnie, jak potwora zgładzić, jak uwolnić od niego Stare Miasto, ale nikt nie potrafił znaleźć odpowiedniego sposobu. Można się zmierzyć z niedźwiedziem, choćby najsilniejszym, można nawet tura pokonać, ale jak walczyć z bestią, która na odległość wzrokiem poraża, do której podejść nie można?
Kiedy jednak ofiarą stwora padła dwójka dzieci szanowanego w mieście rajcy, zebrała się rada miejska i postanowiła tak długo radzić, dopóki sposobu na zniszczenie bazyliszka nie znajdzie. Radzono długo, wytężali swoje umysły warszawscy rajcy, podawano najróżniejsze pomysły, ale żaden nie zyskał uznania większości.
Wreszcie postanowiono prosić o pomoc człowieka wielkiej mądrości. Nie należał on wprawdzie do rady, ale nieraz ją swoimi pomysłami wspierał. Był to mąż wielce uczony, w różnych naukach biegły, w świecie bywały, nazywany przez niektórych Fabułą, który na najtrudniejsze nawet pytania znajdował zawsze odpowiedź. Do niego to udali się przedstawiciele rady po pomoc. Z uwagą wysłuchał ich uczony mąż, przewertował kilka ksiąg, skubiąc siwą brodę, wreszcie rzekł:
- Jest sposób na bazyliszka.
Ożywili się rajcy i słuchali. Uczony zaś mówił dalej:
- Bazyliszka można zabić tylko jego własną bronią.
- Jakże to? - zdumieli się.
- Jeśli jego wzrok zabija innych - wyjaśniał cierpliwie mistrz Fabuła - niech zabije i jego.
- Ale przecież sam sobie w oczy nie spojrzy-zdumiewali się coraz bardziej miejscy radni. - Można spojrzeć w swoje serce, w swoją duszę, ale w swoje oczy?.
- I to jest możliwe - tłumaczył spokojnie uczony mąż.-Ale do tego potrzebne jest zwierciadło.
Zrozumieli rajcy, na czym pomysł mistrza wszech nauk polegał, ale nie opuściły ich jednakże wątpliwości.
- Zwierciadło trzeba przed bazyliszkiem postawić - mówili. - Kto tego dokona? Zanim to uczyni, bazyliszkowy wzrok go życia pozbawi.
- Toteż ten, który się tego zadania podejmie, musi włożyć na siebie zwierciadlaną "zbroję", która od stóp do głów go pokryje - ciągnął uczony. - Wzrok bazyliszka nie może dotrzeć ani do jego oczu, ani do jego skóry. Musi mieć przed sobą tylko zwierciadła. Spojrzenie w nie będzie zarazem ostatnim spojrzeniem potwora.
Zafrasowali się miejscy rajcy. Pomysł uczonego wydawał im się mądry i skuteczny. Tylko jak znaleźć śmiałka, który podejmie się tego zadania? Kto uwierzy, że bazyliszek zginie, zabity własnym wzrokiem? Podzielili się swoimi myślami z Fabułą.
- Nawet pieniądze go nie skuszą-mówili.-Życie od nich przecież cenniejsze.
- Chyba żeby to życie i tak wkrótce skończyć się miało - podsunął zagadkowo uczony.-Może wtedy by się taki śmiałek znalazł?
Znowu nie dotarła do nich myśl uczonego, znowu ich oczy pytająco zawisły na jego twarzy. Uśmiechnął się mistrz wyrozumiale i powiedział:
- Macie zapewne w ratuszowych lochach jakiegoś skazańca, któremu katowski topór grozi. Przyobiecajcie mu darowanie kary, jeśli do podziemi zejdzie i naprzeciw bazyliszka stanie, a na pewno podejmie się tego zadania. Ma przecież szansę życie ocalić.
Podziękowali uradowani rajcy za radę i w pośpiechu opuścili pracownię uczonego, pełną ksiąg w skórę oprawnych i tajemniczymi przyrządami zastawioną, by burmistrza o wynikach swojej misji zawiadomić.
Zdziwił się burmistrz, że dotąd nikt na taki prosty sposób zgładzenia bazyliszka nie wpadł. Widocznie za mało wśród rajców uczonych! Polecił też od razu do aresztu się udać, wolę rady oznajmić i, oprócz darowania życia, nagrodę śmiałkowi przyobiecać.
W tym czasie w miejskim areszcie było dwóch przestępców na s'cięcie toporem skazanych, na których wyrok miano lada dzień wykonać. Kiedy im przedstawiono propozycję rady i burmistrza, najpierw zapadło głuche milczenie, a potem pierwszy powiedział:
- Dziękuję za łaskę, ale wolę katowski miecz lub szubieniczny sznur
102
aniżeli śmierć straszliwą przez gada zadaną. Nie zgadzam się!
Oczy rajców spoczęły na drugim nieszczęśniku.Ten wyprostował się, podniósł głowę, spojrzał na rajców i rzekł krótko:
- Jestem gotów!
Gdy wieść o tym dotarła do mieszkańców Warszawy, radość wielka zapanowała na ulicach. U najlepszego mistrza zamówiono "zbroję" lustrzaną, a gdy ta była już gotowa, ubrano w nią odważnego skazańca i tłumnie, wśród wiwatów, pod spaloną kamieniczkę, siedzibę bazyliszka, zaprowadzono.
Przeżegnał się skazaniec, jakby na szafocie stał, tłum westchnął w jego intencji i śmiałek, błyskając zwierciadłami, stąpać zaczął do podziemi, gdzie potwór przebywał.
Cisza rozdzwoniła się nad głowami zebranych, oczy wszystkich z napięciem wbijały się w ciemną czeluść, niemalże wstrzymywano oddech w piersiach... Nadzieja walczyła z niewiarą. Jak długo to trwało? Nie wiadomo. Czas się jakby zatrzymał. Nagle z ciemnego otworu odgłos dziwny dotarł do uszu zebranych. Czegoś takiego dotychczas nie słyszano. Był to niby jęk, niby skowyt, niby pisk, ale co mógł oznaczać? Czy to jęczał porażony wzrokiem bazyliszka skazaniec, czy skowyczał porażony własnym spojrzeniem bazyliszek?
Napięcie rosło z każdą chwilą. I naraz okrzyk potężny wzbił się ponad dachy starych kamieniczek, płosząc siedzące tam gołębie.
- Jest! Idzie! Niesie martwą bestię! Niech żyje! Wiwat!
Istotnie. Z mrocznej czeluści ruin kamieniczki wynurzył się niedawny skazaniec. Szedł powoli niosąc na rękach martwego bazyliszka. Stanąwszy przed burmistrzem pokłonił się, martwego gada u jego stóp złożył i wypowiedział tylko te słowa:
- Zamiast mnie, jego grzebcie!
- Wolnyś-odpowiedział wzruszony burmistrz i Stary Rynek znów rozbrzmiewał okrzykami na cześć bohatera.
Tak to nieszczęsny skazaniec ryzykując własne życie ocalił, a Warszawę od niepokonanego - zdawałoby się - gada uwolnił.
Dziś na Starym Rynku istnieje restauracja, nosząca nazwę Bazyliszek, ale tam wejść nikt się już nie obawia.
O OKRUTNYM ZBÓJU MADEJU I JEGO ŁOŻU
104
ył to zbój rzeczywiście okrutny. Nie znane mu było uczucie litości. Serce miał nieczułe. Domem jego była jaskinia znajdująca się w mazowieckich lasach, a jedyną towarzyszką matka. Tylko na nią jedną nie ośmielił się podnieść swej zbrodniczej ręki. Biada jednakże śmiałkowi, który znalazł się w pobliżu jaskini, biada podróżnemu, którego droga wiodła koło zbójeckiej kryjówki! Nikt, kto w te strony zabłądził, nie uchodził z życiem. Nawet własnego ojca Madej nie oszczędził.
Pewnego dnia do jaskini trafił chłopiec, który szedł-jak wyznał-do samego piekła, by wydostać stamtąd cyrograf podpisany przed laty przez jego ojca. Zlitowała się nad chłopcem Madejowa matka i ukryła, chcąc go ratować przed synem-zbójem. Ale Madej, wróciwszy ze zbójeckiej wyprawy, szybko zorientował się, że w jaskini jest ktoś obcy i wnet chłopca z kryjówki wyciągnął.
- Ha!-potrząsnął zbójecką maczugą. - Zanim się jednak z tobą rozprawię, powiedz mi, coś ty za jeden i dokąd idziesz!
Strach zmroził chłopca, skulił się pod groźnym wzrokiem zbója i drżącym głosem odpowiedział:
- Długa jest moja historia, choć krótko żyję na tym świecie. I los nieszczęśliwy. Mój ojciec jest kupcem. Przed laty, kiedy wracał z towarem do domu, zabłądził i wóz ugrzązł w bagnach. Ojciec rozpaczliwie rozglądał się wokoło szukając pomocy. I nagle zjawił się przed nim diabeł w ludzkiej postaci. Przyobiecał pomoc, ale żądał w zamian zapłaty. "Pomogę ci, ale to, co masz w domu, a o czym nie wiesz, będzie moje" -powiedział i podsunął ojcu cyrograf do podpisania. Ojciec, nie mając innego wyjścia, cyrograf podpisał i pełen niepokoju wracał do domu. Tym, co go oczekiwało, a o czym nie wiedział, byłem ja. Urodziłem się w czasie jego nieobecności. Ojciec wpadł wówczas w rozpacz i rozpacza tak do dziś. Dlatego idę do piekła, żeby ów nieszczęsny cyrograf wydostać.
Madej słuchał tej niecodziennej opowieści z coraz większym zaciekawieniem. Widać było, że jakaś ważna myśl tłucze mu się w zbójeckiej głowie. Gdy chłopiec skończył, milczał chwilę, a potem rzeki:
- Więc idziesz do piekła? Hmmm... Mówią, że ja też tam kiedyś trafię. Ciekaw jestem, jaką karę czarty dla mnie obmyślają. Posłuchaj! Jeśli się tego dowiesz, daruję ci życie. Będziesz mógł zdrów i cały wrócić do domu. A jeśli nie, nie zobaczysz więcej ani ojca, ani matki. Klnę się na tę oto
maczugę
Chłopiec, szczęśliwy, że Madej puszcza go wolno, przyobiecał spełnić
105
jego życzenie i żwawo ruszył w dalszą drogę.
A długa to była droga. Niełatwo bowiem zwykłemu śmiertelnikowi trafić do piekielnych bram. Chłopiec uparty był jednak. Pokonawszy rozliczne przeszkody, stanął wreszcie przed samym Belzebubem, czarto-wskim księciem. Przedstawił mu swoją prośbę i błagał o zwrot cyrografu. Nie wiadomo, czym się Belzebub kierował, bo czynienie dobra nie leży przecież w diabelskiej naturze, ale prośbę chłopca postanowił spełnić. Napotkał jednak na nieprzewidzianą przeszkodę. Oto diabeł, który pomógł ongiś ojcu chłopca i w którego posiadaniu cyrograf się znajdował, nie chciał go wydać. Gniew targnął Belzebubem. Nieposłuszeństwo wśród ludzi było tu mile widziane, ale wśród diabłów-nie!
- Jeśli natychmiast nie zwrócisz cyrografu - zagrzmiał Belzebub na całe piekło-to pójdziesz za karę na madejowe łoże!
Chłopiec drgnął. Nie dowierzał własnym uszom. Nieposłuszny diabeł zas' skulił się ze strachu, zerknął w kąt czartowskiej komnaty i bez ociągania oddał cyrograf. Chłopiec spojrzał też tam, gdzie zerknął diabeł, i dreszcz przeniknął jego ciało. W kącie bowiem stało łoże, na którym Madej miał pokutować za swoje zbrodnie. A straszne ono było! Przypominało żelazną kratę, najeżoną wyostrzonymi kolcami, gwoździami i nożami. Z góry zaś kapała na nią rozpalona smoła. Belzebub wymyślił okrutną karę dla zbója Madeja. Niebywale okrutną.
Widok tego łoża towarzyszył chłopcu w drodze powrotnej. Drżał na mys'l, że będzie je musiał opisać Madejowi.
A zbój zdawał się na niego czekać. Oto stał przed wejściem do jaskini, oparty na nieodłącznej maczudze i ponuro patrzył przed siebie. Ujrzawszy chłopca ożywił się.
- A, jesteś wreszcie! - wykrzyknął. -1 co, dowiedziałeś się? - spytał, a w tym pytaniu czuło się lęk i ciekawos'ć.
- Dowiedziałem się - odrzekł chłopiec i opowiedział o tym, co słyszał i co widział.
W miarę jak słuchał opowiadania zmieniała się twarz Madeja. Strach rósł w jego zimnych oczach. Jakieś postanowienia rodziły się w jego twardym sercu. A gdy chłopiec skończył, długo milczał wpatrzony w splątane gałęzie stuletnich dębów. Potem ocknął się, postąpił kilka kroków przed siebie, zatrzymał się na niewielkiej polance, z rozmachem wbił maczugę w ziemię i patrząc chłopcu w oczy, powiedział:
- Odtąd nie ruszę tej maczugi. Będę przy niej oczekiwał dnia, w którym powtórnie się tu zjawisz. A zjawisz się na pewno. I nie w tej ubogiej
106
siermiędze, a w szatach bogatych - dodał proroczo.
Minęły lata. Którejś' jesieni biskupi orszak w te strony zawitał. Przybyszy zdumiał niespotykany zapach dojrzałych jabłek, unoszący się w powietrzu. Słudzy biskupa poszli szukać jabłoni, która tak nęcące owoce rodzi. Po chwili wrócili i mówią, że dorodne drzewo rośnie w pobliżu, ale przy niej starzec siwowłosy klęczy i dostępu broni.
- Prowadźcie!-polecił biskup i udał się za sługami.
Przystanął na skraju niewielkiej polanki, spojrzał na starca, który podniósł na niego gasnące oczy, i biskup rozpoznał w starcu Madeja, a Madej w biskupie chłopca, który tak odmienił jego życie.
- A więc jesteś! - westchnął z ulgą Madej.-Czekałem na ciebie. Wiedziałem, że przyjdziesz. A teraz wysłuchaj moich grzechów.
W cieniu jabłoni, która ze zbójeckiej maczugi wyrosła, począł spowiadać się ze swoich zbójeckich występków. A było ich tyle, ile jabłek na drzewie. Po każdej zaś wyznanej zbrodni jedno z jabłek zamieniało się w białego gołębia, który zrywał się z gałęzi i szybował ku niebu. W końcu na drzewie zostało jabłko ostatnie. Długo trwał Madej z pochyloną głową, zanim wyznał ostatnią zbrodnię. Była to bowiem zbrodnia najcięższa - oj-cobójstwo. A gdy i ten grzech wreszcie wyszeptał, gdy ostatni gołąb zniknął w przestworzach, Madej osunął się na ziemię i zakończył życie.
A w piekielnej komnacie daremnie czekało na niego okrutne łoże.
Tj^^^i^^^^
UKARANA CHCIWOŚĆ I JEZIORO ŚWIĘTE
108
ieczule serca mieli mieszkańcy niewielkiej wsi w pobliżu Wolsztyna, w Wielkopolsce. Dbali tylko o siebie, potrzeb innych zupełnie nie dostrzegali. Dźwięk pieniądza rozjaśniał im twarze, prośba biedaka nie docierała do ich uszu. Zamykali się w swoim samolubstwie, jak żółw w skorupie. Dla strudzonego wędrowca nie było kubka wody i kromki czarnego chleba.
Aż zjawił się kiedyś we wsi staruszek drogą zmęczony. Chodził od domu do domu, kołatał do drzwi, o kącik na noc prosił, o strawę najskromniejszą, ale jego prośby nie trafiały do twardych serc. Tu go krzykiem odpędzono, tam psem poszczuto, a jeszcze gdzie indziej kijem grożono... A tu noc zstępowała na ziemię, głód dokuczał, chłód przenikał przez mizerne odzienie...
Opuścił staruszek niegościnną wieś, w stronę lasu ruszył, aby wśród drzew szukać osłony przed nocnym chłodem. Po drodze napotkał jednak na biedną chałupinkę, stojącą z dala od wsi, jakby przez nią odepchniętą. Zapukał do drzwi. Biedny biednego zrozumie - pomyślał z nadzieją.
I nie omylił się. W chatce mieszkała wdowa z trojgiem dzieci, drzwi gościnnie otworzyła i do ubogo zastawionego stołu zaprosiła. Zawahał się staruszek, zanim wziął drewnianą łyżkę do ręki. Przecież zabiera tym biedakom część skromnego posiłku. Wdowa, jakby domyślając się powodu tego wahania, powiedziała:
- Nie krępujcie się. Gdzie starczy dla czterech, tam i piąty się naje. Posilił się staruszek, w komórce się przespał, nazajutrz za dobre serce
podziękował i rzekł:
- Pieniędzmi za gościnę nie zapłacę, bo ich nie mam. Ale jedno mogę ci przyobiecać - praca, którą po moim odejściu rozpoczniesz, pomyślnie się skończy.
- Praca to zwyczajna-odpowiedziała.-Koszulki dla swoich dzieci szyję. Martwię się tylko, czy mi płótna wystarczy.
- Nie martw się!-uśmiechnął się dobrotliwie staruszek. -Starczy dla nich i dla ciebie.
Potem pożegnał się, jeszcze raz za gościnę podziękował, dzieci po płowych główkach pogłaskał i ruszył w dalszą drogę.
Wdowa zaś zabrała się do szycia. I, o dziwo! Uszyła jedną koszulkę, a płótna zamiast ubywać przybywało. Przy drugiej była nim zasłana cała podłoga. Przy trzeciej w izbie wyrosła wielka płócienna góra. Cud! Prawdziwy cud!
109
Wieść o tym dziwnym zdarzeniu szybko dotarła do wsi. Nie mogli sobie darować jej mieszkańcy, że tak nieludzko obeszli się ze starcem. Gdyby wiedzieli!...
Najbardziej zaś przeżywała to najbogatsza gospodyni we wsi, która pierwsza przepędziła staruszka. Zazdrość, że biedna wdowa tyle zyskała, i nienasycona chciwość podsunęły jej myśl, żeby staruszka dogonić, do siebie zaprosić i w nagrodę pomnożenie swego majątku uzyskać.
Jak pomyślał, tak też uczyniła. Dopadłszy starca w drodze, poczęła przepraszać za wczorajszą niegościnność i zapewniać, że dziś przyjmie go z otwartymi rękami i po królewsku ugości. Starzec słuchał, zapatrzony gdzieś przed siebie, a gdy skończyła, rzekł:
- Z drogi zawracać nie będę, bom za daleko uszedł. Ale dobre chęci liczą się u mnie tak samo jak dobre uczynki. Jeżeli naprawdę żałujesz tego, co się wczoraj stało, i szczerze mnie do siebie zapraszasz, spotka cię podobna nagroda, jak tę biedną wdowę, która mnie wczoraj do stołu zaprosiła i kąt do spania dała. Ale jeżeli fałszem zatrute są twoje słowa, biada ci!
- Szczerze mówię - zapewniała żarliwie bogaczka. - Fałszu w sercu nie kryję.
- A więc i tobie pomnoży się do rana to, co będziesz robić, gdy pierwsza gwiazda na niebie zabłyśnie - odparł starzec.
Chciwa kobieta nawet nie podziękowała za tę obietnicę, tylko szybko pobiegła do domu, by przygotować się do wieczornego zajęcia.
- Wszystkie pieniądze ze schowków wyjmę i gdy pierwsza gwiazda na niebie się zjawi, liczyć je pocznę - planowała sobie. - Rano moje pieniądze rozmnożą się jak płótno tej nędzarki spod lasu.
Wróciwszy do domu, opróżniła wszystkie schowki i skrytki, pieniądze w nich ukryte do jednego koszyka zsypała i niecierpliwie czekała wieczoru.
Ale pieniądze nie były lśniące, kurz i brud odebrały im złocisty blask, trzeba je było na cudowne pomnożenie oczyścić. Wzięła więc zachłanna bogaczka wiadro, wody do niego nalała i zaczęła napełniony pieniędzmi koszyk przepłukiwać. Tak ją to zajęcie pochłonęło, że nie zauważyła pierwszej gwiazdki, która zapaliła się nad jej głową.
I spełniły się słowa starca. Woda poczęła strumieniami spływać do koszyka, wiadro napełniało się nią w tajemniczy sposób. Zamiast jej ubywać, było jej coraz więcej. Poczęła rozlewać się wokoło, zniknął pod nią koszyk z pieniędzmi, sięgnęła kolan bogaczki, wtargnęła do domu, drogę
110
zamieniła w rwącą rzekę i dalej tryskała z wiadra, które przemieniło się w tajemnicze, niewyczerpane źródło. Przerażenie rozszerzyło oczy chciwej kobiety. Dopiero teraz pojęła przestrogę starca, ale na ratunek było już za późno. Dosięgła ją zapowiedziana kara.
Ale nie tylko ją. Woda zalewała również domy pozostałych, chciwych i nieludzkich gospodarzy. Coraz głośniejszy lament unosił się nad wsią. Ale żywioł był równie bezlitosny, jak jeszcze niedawno temu mieszkańcy wioski. Dom za domem pogrążał się w odmętach, aż wreszcie woda pochłonęła wieś całkowicie i wszystko zniknęło w głębokim rozlewisku. Ocalała jedynie chatka biednej wdowy, położona z dala od wsi, i jak arka Noego stała nad wodą.
Dziś na miejscu zatopionej wsi znajduje się jezioro nazwane kiedyś Świętym. Wierzono bowiem, że ten, kto wynagrodził litością wdowę, a pokarał bezdusznych i chciwych, na pewno został przez Niebo zesłany.
O KRÓLEWNIE W BIAŁĄ KACZKĘ
ZAKLĘTEJ, CZYLI JAK POWSTAŁA
RZEKA IŁŻANKA
112
j, zła to była królowa, zła! W borach, gdzie dziś miasteczko Iłża się znajduje, na wysokiej górze zamek budować kazała, skarby w nim nieprzebrane zgromadziła, a czas na ucztach i zabawach spędzała. Mimo warownej siedziby, pięknie urządzonej, na szczycie skały wzniesionej, jak też nieprzebranego bogactwa, królowa szczęśliwą jednak nie była. W jej sercu, jak drzazga, tkwiła myśl o pięknej synowej, którą królewicz wbrew jej woli za żonę pojął. Przemyśliwała więc całe dnie, a często i bezsenne noce jak się jej pozbyć i od dręczących myśli zarazem uwolnić. Zastanawiała się długo i wreszcie sposób na to znalazła.
Postanowiła na pewien czas opuścić swój bogaty pałac, do leśnej pustelni się schronić i tam, udając wielce bogobojną, za synem i synową stęsknioną, do siebie ich zaprosić. I tak też uczyniła.
Młodzi, nie przeczuwając niczego złego, niebawem w jej pustelniczym domku się zjawili. Wówczas, na ich usilne prośby, przeniosła się ponownie do pałacu, w którym na jej polecenie zamilkł gwar uczt i biesiad. Tymczasem uśpiwszy czujność najbliższych swój podstępny plan usunięcia synowej przeprowadzała.
Wkrótce po przeniesieniu się do pałacu syn jej w ważnych sprawach wezwany został do stolicy, dokąd też niezwłocznie się udał. Żonę zostawił pod opieką matki, wierząc jej zapewnieniom, że otoczy ją czułą opieką.
Ledwie królewicz wraz z rycerzami wyruszył w drogę, ledwie ucichł tętent końskich kopyt, a już zła królowa okrutny los pięknej synowej zgotowała. Przy pomocy czarnoksiężnika przemieniła ją w białą kaczkę i do głębokiego jak studnia lochu wtrąciła. I aby księżniczka w ptaka przemieniona nie mogła się stamtąd wydostać, wejście do lochu zamurować kazała.
Śliczna i młoda księżniczka w kaczkę zaklęta bez przerwy płakała, zalewając się łzami. Ale mury zamku były tak grube, loch tak głęboki, że nikt tego płaczu usłyszeć nie mógł. A łez było tyle, że strumyk utworzyły, który ujścia szukając, skalę zamkową rozmył i na zewnątrz wypłynął. Tą drogą wydostała się na wolność i biała kaczka, której anioł dawną postać pięknej, młodej królewnie przywrócił.
Odczarowana królewna wnet odzyskała męża, a zła matka, dowiedziawszy się o tym wszystkim, wpadła w tak wielką złość, że przemieniła się w kaczkę czarną. Znienawidziła też zamek, który był świadkiem jej upokorzenia, opuściła jego mury i wszelki ślad po niej zaginął.
A sam zamek też długo się nie ostał. Któregoś dnia rozpętała się nad nir
113
straszliwa burza. Biły weń pioruny okrutne, a wichry z tak ogromną siłą uderzały w mury, że budowla szybko zamieniła się w wielkie rumowisko.
Po dziś dzień jedynym śladem po tych odległych zdarzeniach jest rzeka Iłżanka, w którą przekształcił się strumyk, powstały z łez więzionej przed wiekami w lochu królewny. Kiedyś dawno, dawno temu, dla upamiętnienia tamtych wydarzeń nazywano rzekę "Jej łza" i dopiero po latach przybrała ona obecną nazwę.
115
Vi?^^
SABAT CZAROWNIC
zadko udaje się zwykłemu s'miertelnikowi dojs'ć na Łysą Górę podczas sabatu czarownic. Strzegą jej złe moce i czary nie do pokonania. Zdarza się jednakże że czasem i ludzkie oczy mogą się diabelskim harcom przyglądać.
Zdarzyło się coś takiego pewnemu parobkowi, którego gospodyni była czarownicą. Parobek wiedział o tym i pilnie podpatrywał jej przygotowania do odlotu na sabat. Widział, jak czarodziejską maścią ciało smaruje, jak miotły dosiada i kominem na diabelską zabawę odlatuje. Pomyślał i zdecydował się naśladować swoją gospodynię.
Podpatrzył to raz, podpatrzył drugi i w końcu sam postanowił na własnej skórze czarodziejskiej maści wypróbować i za gospodynią na Łysą Górę polecieć.
Jak postanowił, tak też uczynił. Tylko że zamiast na miotle, bo tylko jedna w domu była, poszybował na łopacie. Poniosła go łopata na Łysą Górę i tu oczom jego ukazał się sabat w całej okazałości. Czarownic było tu tyle,\ że zliczyć nie sposób, a biesów chyba jeszcze więcej. Bawiono się w najlepsze nie bacząc wokół, jako że "sabatnicy" pewni byli złych mocy, które pilną pieczę nad nimi sprawować miały. Blade widma na piszczelach do tańca przygrywały, ze złotych kielichów wino się lało, czarownice z diabłami hułubce wywijały. A śpiewano przy tym, pokrzykiwano, diabelskim śmiechem co chwilę wybuchano.
Szeroko otwierał parobek oczy, do swego miejsca strachem i zdumieniem przykuty. A przy tym zupełnie o ostrożności zapomniał i ani się spostrzegł, jak gę wiedźma gospodyni wypatrzyła.
Nie mogła mu darować zuchwałości takiej. Czary nad nim przeto odprawiła, w sen głęboki wprawiła i tak uśpionego do Gdańska przeniosła. W Gdańsku zaś złożyła w piwnicy, z której tejże nocy złodzieje baryłki wina wynieśli.
Rankiem, zamiast wina, znaleziono w piwnicy zaspanego parobka, o udział w kradzieży go posądzono i na szubienicę skazano. Na nic zdały się przysięgi i zapewnienia, że nigdy cudzej własności nie ruszał, że nie wie, jak się w piwnicy znalazł. Sąd był nieubłagany.
Zdawało się, że już ostatnie chwile parobek na tym świecie przeżywa, stryczek już mu szyję łaskotał, kiedy nagle przypomniał sobie, że reszta czarodziejskiej maści przy nim została. Nie zwlekając, maścią ową ciało posmarował i nagle wicher jakowyś spod szubienicy go porwał, stryczek z szyi strącił i do domu poniósł.
116
Poprzysiągł sobie tego dnia cudem ocalony parobek, że stokroć lepiej gospodarstwem się zająć niż czarownice na Łysej Górze podglądać. Zyl po tym zdarzeniu długo i szczęśliwie. Pracując ciężko, dorobił się własnego gospodarstwa, poślubił śliczną dziewczynę. Z czasem doczekali się dzieci, a potem i gromadki wnucząt płowowłosych. I przysięgi dotrzymał, a o tym, co przeżył ku przestrodze innym opowiedział. Swoje opowies'ci chętnie zwłaszcza snuł w zimowe wieczory, kiedy za oknem śnieg i mróz panowały, a w kominie wesoło trzaskał ogień. ,
DIABEŁ W TRYBUNALE
118
rzywda wielka spotkała pewną wdowę. Oto kniaź wołyński włości jej najechał, dwór spalił i dobytek zagrabił. Nie mogąc sama sprawiedliwości wymierzyć, zwróciła się do trybunału w Lublinie, by ten
sprawę rozsądził i nakazał kniaziowi krzywdy naprawić. Odradzano jej tego
kroku, przed nowymi kłopotami przestrzegano.
- Biedny z bogatym nie wygra-mówiono.-Pieniądz ważniejszy od prawa.
Wdowa trwała jednak przy swoim.
- Ale od pieniądza ważniejsze sumienie - odpowiadała i sprawa przed lubelskim trybunałem stanęła.
Zjechali się do Lublina sędziowie, ze sprawami się zapoznali, ale do ich sądzenia nie było im pilno. Zabawić się należało, niejeden antałek wina opróżnić, po lubelskich knajpach pohulać...
Wreszcie pozew dla kniazia przygotowano i przez trybunalskiego woźnego mu przekazano. Kniaź przejął się pozwem jak zeszłorocznym śniegiem na wołyńskich polach, pozew podarł, jego kawałki kazał woźnemu na oczach rozbawionej kompanii połknąć i oznajmić trybunałowi, że nie po to ma język w gębie, by go z jakimiś wdowami przed sądem strzępić. Zaraz też postarał się o fałszywych świadków, którzy za kilka kwart wina podjęli się o jego niewinności świadczyć.
Zebrał się w końcu trybunał, skargi wdowy wysłuchał, udzielił głosu świadkom kniazia, którzy pod niebiosy zalety wołyńskiego pana wynosili i solennie o jego niewinności zapewniali. Następnie udali się sędziowie na naradę i ogłosili wyrok: kniaź jest niewinny, skarga wdowy zostaje oddalona, a ona sama-jako że fałszywe oskarżenie wniosła-poniesie koszty procesu.
Wyczerpała się cierpliwość bezradnej wdowy, która się łudziła, że sprawiedliwości dojdzie. Gorycz i oburzenie zabrzmiały w jej głosie.
- A więc taka jest wasza sprawiedliwość! - rzucała twarde słowa w twarz sędziom. - Sumienia nie macie! Własna korzyść dla was ważniejsza niż moja krzywda! Nawet gdyby diabeł za tym sędziowskim stołem siedział, sprawiedliwiej by sprawę rozsądził!
Ledwo wypowiedziała te słowa, gdy jakiś gwizd-świst przeleciał nad salą, zapach siarki w nozdrza uderzył i w trybunale pojawił się najprawdziwszy czart.
- Jestem-powiedział w stronę wdowy. - Takiej niesprawiedliwości nawet diabeł znieść nie może. Rozpatrzmy sprawę jeszcze raz. Zacznijcie,
119
panowie sędziowie, od początku, a poczynajcie sprawiedliwie i pamiętajcie, że w moim królestwie na niesprawiedliwych i przekupnych sędziów długie czekają stoły. A i dla fałszywych świadków miejsca tam pod dostatkiem.
Zrzedły miny sędziom, marszałek trybunału zmalał za stołem, a świadkowie skradali się ku drzwiom, które okazały się na trzy spusty zamknięte.
I odbył się proces drugi, jakże od pierwszego inny. Sędziowie cierpliwiej wdowiej skargi wysłuchali, świadkowie zapomnieli o zasługach i cnotach swego fundatora, a diabelskie pytania tak ich pognębiły, że całą prawdę o swojej obecności w sądzie wyznali.
I wyrok był od pierwszego inny.
- Kniaź winien wszystkie krzywdy wdowie wynagrodzić - ogłosił w imieniu trybunału diabeł. - Sam zaś swoje bezeceństwa w wieży odpokutować. Fałszywych świadków publicznie wychłostać należy, by więcej przeciw prawdzie nie świadczyli.
Pod wyrokiem marszałek trybunalską pieczęć położył, a diabeł przypieczętował go własną łapą. A zrobił to z taką pasją, że ślad czarciej łapy odcisnął się na sędziowskim stole i nadal jest widocznym świadectwem tego niezwykłego procesu. Stół ów bowiem do dziś oglądać można w lubelskim muzeum.
Gdy kniaź dowiedział się o tym niekorzystnym dla siebie wyroku, wpadł we wściekłość i warknął:
- A niech to diabli!
I szybko ugryzł się w język.
121
DIABEŁ Z WORKIEM PIASKU -
JAK DOSZŁO DO POWSTANIA
PUSTYNI BŁĘDOWSKIEJ
ie wiadomo dokładnie, gdzie znajduje się piekło, ale zapewne jakieś' diabelskie siedlisko znajdowało się w okolicach Olkusza. Było to przed wiekami, wówczas, gdy w tych stronach powstawały pierwsze kopalnie ołowiu i srebra. Włas'nie te kopalnie stały się powodem wielkiej, czarciej narady, która gdzieś' tam głęboko pod ziemią się odbyła.
- To zuchwałos'ć ze strony ludzi, że ośmielają się nas niepokoić - wykrzykiwał najznaczniejszy z diabłów, szarpiąc nerwowo kozią bródkę. - Nawet zdrzemnąć się po obiedzie nie można, bo ciągle jakieś' hałasy, jakieś' stuki-puki, turkoty... Ciągle kopią, czegoś szukają, jak im w tym nie przeszkodzimy, to do samego piekła dotrą!
- Nie daj, Boże!-wyrwało się najmłodszemu z czartów, ale na szczęście to pobożne życzenie zginęło w ogólnym rozgardiaszu i nikt nie zwrócił na nie uwagi. Inaczej nie uszłoby mu to na sucho, a raczej na zimno.
- Trzeba ich stamtąd przepędzić i pouczyć, że co ziemskie to ziemskie, a co piekielne to piekielne - rzekł odkrywczo diabeł, mający minę mędrca i mocno wyliniały ogon.
- Ale jak to zrobić?-zastanawiali się zafrasowani czarci.
- Mam pomysł - odezwał się wreszcie najsprytniejszy z diabłów. - Trzeba po prostu zasypać dziury, które ci zuchwalcy wykopali, zniszczyć ich pracę i będziemy mieli wieczny spokój.
- Zasypać!-wzruszyły ramionami diabły. - Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Diabeł może wiele, ale nie wszystko. Który z nas się tego podejmie?
- Ja! - rzekł jeden z młodszych podwładnych Belzebuba.
Stare, doświadczone diabły spojrzały na niego z politowaniem. ,,My łamiemy sobie nad tym rogi - zdawały się mówić ich spojrzenia - a ty wiesz, jak to uczynić?"
- Ja to zrobię!-powtórzył młodszy diabeł z uporem i wyjaśnił, jak zamierza tego dokonać. - Daleko stąd - mówił - nad morzem nieprzebrane piaski leżą. Wystarczy tam polecieć z ogromnym workiem, piaskiem go napełnić i tym piaskiem dziury zasypać.
Stare, doświadczone czarty nie kryły uznania.
- A więc leć, kamracie, nad to morze - rzekły - a worek weź olbrzymi, byś za jednym razem parę dziur zasypał.
- Już się robi!-zapalił się diabeł, w worek piekielnie wielki się zaopatrzył i nad morze wyruszył.
J
122
Zjawił się na nadmorskiej plaży o północy, gdy tylko plusk fal ciszę zakłócał, a księżyc nieśmiało ciemności rozjaśniał i począł worek sypkim piaskiem napełniać. Gdy już był pełen, zarzucił go sobie na plecy i odbiwszy się czartowską mocą od ziemi, z powrotem do Olkusza poszybował.
Nie dotarł jednak do celu. Może na skutek nieostrożności, a może z powodu zadziałania innych mocy, diabeł o wieżę kościoła pod Olkuszem zahaczył i piasek niesiony w worku wysypał się na okoliczne pola.
I tak właśnie powstała Pustynia Błędowska do dziś świadcząca o diabelskiej wyprawie nad Bałtyk. Z kopalni olkuskich zaś przez długie jeszcze lata wydobywano ołów i srebro, czemu wcale nie przeszkadzało wściekłe zgrzytanie czartowskich zębów.
MACZUGA HERKULESA
124
dolinie Prądnika, niedaleko Ojcowa, znajduje się skała o dziwnym kształcie, olbrzymią maczugę przypominająca. Stąd też Maczugą Herkułesa ją nazwano. A ponieważ sokoły sobie jej szczyt upodobały, mówi się o niej również Sokolica albo Sokola Skała.
Hen, przed laty, w pobliżu Sokolicy stał zamek tamtejszego starosty, człowieka niezwykle surowego, który zapragnął pewnego razu zdobyć sokole pisklę, by je-gdy w dorosłego ptaka się przemieni-do łowów używać. A dorodna para sokołów włas'nie młode na Sokolicy karmiła. Ale jak się dostać na szczyt skały? Strome ściany skutecznie do niego dostępu broniły.
Myśl o zdobyciu pisklęcia spokoju jednak staroście nie dawała. A że do rezygnowania ze swoich zamiarów nie przywykł, toteż ogłosił, że daje hojną nagrodę temu, kto się na szczyt skały wedrze i jedno pisklę stamtąd przyniesie. Ale nawet hojna nagroda nikogo nie skusiła.
Wówczas przypomniał sobie starosta, że w zamkowych lochach przebywa pewien więzień, o zbrodnię oskarżony, który uparcie przysięga, że jest niewinny i karę niezasłużoną poniósł. Kazał tedy owego więźnia przed swoje oblicze wezwać i tak do niego przemówił:
- Ty uważasz, żeś niewinny, ja - żeś winien. Niech los rozstrzygnie, po czyjej stronie prawda. - Podprowadził go do okna i wskazał na Sokolicę mówiąc: - Na tej skale znajduje się sokole gniazdo, a w nim sokole pisklęta. Jeśli na szczyt skały wspiąć się potrafisz i jedno pisklę mi przyniesiesz, w twoją niewinność uwierzę i wolnym cię uczynię.
- Jeśli Bóg wesprze niewinnego, to wejdę panie-rzekł więzień i pod strażą udał się do stóp skały.
Tu jednak ogarnęło go zwątpienie. Olbrzymią, rozszerzającą się ku górze Maczugę Herkułesa tylko ptak albo człowiek cudowną siłą uniesiony mógł zdobyć. Innego sposobu dotarcia do gniazda więzień nie widział. Usiadł więc u podnóża Sokolicy, czoło rękami objął i zamyślił się. Straż tymczasem, nie chcąc mu przeszkadzać, oddaliła się i w pewnej odległości obsadziła wszystkie ścieżki wiodące od Sokolej Skały, by czasem więzień nie umknął, spostrzegłszy, że nikt go nie pilnuje.
Słońce i świeże powietrze, których skazaniec od dawna nie zaznał, znużyły go tak dalece, że zasnął. A wtedy ze szczytu Maczugi Herkułesa para okazałych sokołów się zerwała i miękko obok śpiącego więźnia na ziemię opadła. Następnie delikatnie dziobami i szponami sobie pomagając, uniosła go w górę i na szczycie Sokolicy, obok swego gniazda, złożyła. W
125
chwilę później ocknął się więzień i oczom własnym nie dowierzał. Oto znajdował się w miejscu dla człowieka niedostępnym, obok nie spłoszone jego obecnością sokoły, w gnieździe popiskujące pisklęta... Jak się tu znalazł? Kto go wyniósł na tę wysokość? - Sokoły dzielne, czy to wy? - spytał.
Daremnie szukał odpowiedzi w nieruchomych, ptasich oczach. Zresztą to w tej chwili nieważne! Ważne, że będzie mógł swoją niewinność wykazać! Spojrzał na pisklęta, szyje ufnie ku niemu wyciągające. Czy ma prawo, któreś z nich zabrać? Chyba ma, skoro nieznana siła go do ich gniazda przeniosła. Rękę wyciągnął, delikatnie pierwsze z brzegu pisklę ujął, do piersi je przytulił, potem ze pazuchę schował i w stronę rodziców jedno błagalne słowo posłał: - Wybaczcie!
Następnie na skraj szczytu podszedł i spojrzał w dół. Jak wrócić na ziemię? Droga powrotna łatwiejsza, ale wcale niełatwa. I wtedy para sokołów, jakby odgadując jego myśli, do niego podeszła. I wówczas zrozumiał: to one, sokoły, wniosły go na szczyt Sokolicy i one z pomocą mu teraz przychodzą!
Opuścił nogę i na pierwszym skalnym występie ją oparł. A wtedy para sokołów, chwyciwszy dziobami jego odzienie, każdego następnego kroku pilnowała. I tak, ptasimi dziobami i skrzydłami podtrzymywany, powoli zbliżał się do ziemi. Wreszcie stanął na niej pewnie. Nawet sokołom, które wzbiły się ku niebu, podziękować nie zdążył.
Trzymając pisklę na dłoni, udał się na poszukiwanie straży. Ta, ujrzawszy go, zaniemówiła z wrażenia.
- Prowadźcie na zamek! - rozkazał.
Jeszcze większe było zdumienie starosty, który raczej wiadomości o śmierci więźnia oczekiwał niż jego powrotu z pisklęciem. Więzień zaś stanął przed nim i podając mu na dłoni skulonego ptaka rzekł:
- Oto dowód mojej niewinnos'ci, panie!
- Jak tego dokonałeś? - spytał osłupiały starosta.
- Bóg rozsądził sprawę - odparł krótko więzień. - Reszta należy do ciebie.
Starosta pisklę przejął i po raz pierwszy od lat w jego oczach pojawiło się wzruszenie. Głosem dziwnie łagodnym powiedział:
- Odtąd jesteś wolny. Jak te sokoły na Sokolicy.
I w ten sposób odmienił się los niewinnie skazanego więźnia i zmieniło surowe serce starosty.
, SKARBNIK-DUCH ŚLĄSKICH KOPALŃ
127
karbnik żyje sobie gdzieś w opuszczonych chodnikach śląskich kopalń i od czasu do czasu ukazuje się górnikom. Czasami niczym się od nich nie różni: zjawia się ubrany jak oni, z górniczą lampą i kilofem w ręku. Niekiedy przybiera postać starca z długą, siwą brodą. A bywa też i tak, że wciela się na przykład w mysz lub inne żyjące w kopalni stworzenie.
Różnie go górnicy przedstawiają i różnie o nim powiadają. Podobno nieraz drugie s'niadanie górnikowi podbierze, nieraz połowy zarobku zażąda, by się za to baryłką złota odwdzięczyć, nieraz też pokład najlepszego węgla wskaże i przed niebezpieczeństwem ostrzeże.
Tak też było z tym górnikiem, co to małymi wagonikami węgiel z przodka do szybu przewoził. Toczyły się te wagoniki po szynach, toczyły, pogwizdywał sobie górnik raźno, aż tu nagle widzi przed sobą światłość od górniczej lampki bijącą. Ktoś mu na drodze stanął i dalej jechać zabrania. Zatrzymał górnik parowozik, który wagony popychał, biegnie do przodu, a tu nikogo. Ani żywej duszy, ani s'wiatła. Obejrzał wagonik po wagoniku, zajrzał do wszystkich załomów i zakamarków - i nic.
- Był i go nie ma - drapał się po głowie wózkarz. - A może mi się przywidziało? Możem się na chwilę zdrzemnął?
Nie znalazłszy na te pytania odpowiedzi, ruszył dalej. Nie ujechał jednak daleko, bo oto znowu jasne światło poraziło mu oczy.
- Teraz nie s'nię - powiedział głośno, żeby nie mieć co do tego wątpliwości, i krzyknął przed siebie:-Hej, coś ty za jeden? Dosyć tych figli, bo za trzecim razem wózków nie zatrzymam i za to, co się stanie, nie odpowiadam.
Ponieważ nikt mu nie odpowiedział, a światło zgasło, górnik ponownie uruchomił parowozik, co nieco do samowara podobny.
Ledwo ruszył, a lampa po raz trzeci oślepiła go jaskrawym światłem. Tym razem nie zdążył jednak zahamować. Tajemnicza lampka z brzękiem uderzyła w wyrobisko i zgasła, a jednocześnie nieludzki krzyk wypełnił korytarz.
- O, Boże!-wyszeptał górnik. - Zabiłem człowieka... A może on jeszcze żyje? - dodał z nadzieją w głosie.
Chciał biec z pomocą, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Dopiero po chwili odzyskał w nich władzę i rozjas'niając sobie drogę własną lampką, ruszył ku pierwszemu wózkowi.
I po raz trzeci zdumienie wypełniło jego oczy. Znowu ani śladu lampy,
128
ani s'ladu ofiary.
- Na pewno mam gorączkę - stwierdził górnik i dotknął czoła, na którym rzeczywiście pojawiły się kropelki potu. - Podepchnę wózki do przodka - pomyślał - i poproszę sztygara o wolne.
Parowóz jeszcze raz sapnął, stuknęły wagoniki i potoczyły się naprzód... I nagle rumor straszny zagrodził im drogę. Ze stropu posypały się zwały węgla, z trzaskiem pękały stemple, czarna chmura pyłu uderzyła w przerażonego wózkarza.
- Przecież mogłem się tam znaleźć!...-wykrztusił.-Gdyby nie to światło na drodze, miałbym tam swój grób!... -1 po chwili dodał: - To on mnie uratował - Skarbnik!
Szybko wycofał wózki, by sprowadzić pomoc dla tych, co na przodku pracowali. Nie zapomniał jednak, by w podzięce Skarbnikowi swoje drugie śniadanie zostawić.
JAK UTOPIEC OPOLE URATOWAŁ
130
iedaleko Opola, tam gdzie Odra głębokie toczy wody, żył sobie na jej dnie utopiec. Włosy miał długie, rozwiane, do wodorostów podobne, a odzienie z rybich łusek sporządzone, muszelkami rozmaitymi zdobione. Twarz utopca była do ludzkiej podobna, tyle tylko że od rzecznej wody i podwodnej roślinności pozieleniała. Choć jego domostwo znajdowało się na dnie rzeki, często je opuszczał, z wody się wyłaniał, do brzegu podpływał, ludziom przyglądał i nieraz różne figle im płatał. A szczególnie tym, których postępki mu się nie bardzo podobały. A to czasem pijaka na moczary wywiódł. Czasem leniwca za byle jaką robotę ukarał. Czasem kradzione zboże lub drewno Odrą spławiane zatopił. Dobremu człowiekowi jednak krzywdy nijakiej nie zrobił.
Niezmiernie lubił utopiec Opole. Często, rzeczną mgłą osłonięty i przez ludzi niewidoczny, zjawiał się w mieście, by przyjrzeć się jego mieszkańcom, krzątającym się wokół swoich codziennych zajęć. Lubił gwar, ruch, pokrzykiwania straganiarzy i wędrownych kupców.
Ale lubił też miasto uśpione, gdy tylko kroki nocnej straży płoszyły ciszę, a nieliczne okna, w których chybotały kaganki, rozpraszały gęsty mrok.
Właśnie którejś nocy, gdy utopiec zbliżał się do Opola, burza groźna nadciągnęła nad miasto. Ale nawet najgroźniejsza burza nie jest groźna dla utopca. Toteż nie zrażony żywiołem płynął wytrwale przed siebie.
Tymczasem błyskawice cięły niebo, grzmoty przetaczały się ponad chmurami, wiatr przybierał na sile. I dopiero teraz uświadomił sobie utopiec, że te grzmoty dudnią nad Opolem! Że te pioruny biją w to miasto! Ludzie są w niebezpieczeństwie! Musi im przyjść z pomocą!
Siła jakaś wielka pchnęła go naprzód. Szybciej, szybciej!
I gdy już był u granic miasta, nagle zobaczył nad nim czerwoną łunę. Świetlista smuga położyła się na rzece, jakby mu chciała wskazać drogę.
- Miasto plonie!-wykrzyknął zrozpaczony utopiec.-Palą się domy, płomienie trawią ludzki dobytek!
Wzniósł ręce i oczy ku niebu, ku chmurze i zawołał:
- Chmury, siostry moje! Otwórzcie się, spuśćcie strugi deszczu, zalejcie ogień, ratujcie miasto!
I posłuchały chmury utopcowej prośby. Gwałtowna ulewa spadła na szalejący w mieście żywioł.
Teraz utopiec zwrócił się do rzeki, do Odry.
- Siostro Odro!-błagał.-Wystąp z brzegów, rozlej się po mieście
131
pokryj swoimi wodami płomienie!
I podniosły się wody Odry i rozpełzły po ulicach miasta, w których słychać ,uz tylko było syk dogorywającego ognia. Miasto było uratowane.
A dokonał tego utopiec, podwodny mieszkaniec Odry, który to miasto tak bardzo pokochał.
133
O GÓRALSKIM GRAJKU I KRÓLU WĘŻÓW
odobno było mu na imię Miecek, a jego granie znane było w całych Beskidach, a nawet jeszcze dalej. Skrzypki miał proste, zwyczajne, po dziadach odziedziczone, ale gdy brał je do ręki, zdawały się w
czarodziejskie przemieniać. Potrafiły łzę wycisnąć i do tańca poderwać,
górskie poszumy przekazać i śpiew ptasi wyrazić. Słuchali więc tego
Mieckowego grania dostojni gazdowie i panny o zamęs'ciu marzące, niosło
się ono po odpustach, jarmarkach i halach.
A kiedyś nawet zasłuchał się w tym graniu sam Król Wężów, zwabiony
ze swojej kryjówki pod Babią Górą Mieckowymi nutkami.
A było to tak. Przysiadł sobie któregoś dnia Miecek na hali, twarz ku
słońcu wychylił, skrzypeczki zza pazuchy wyjął i tak sobie, górom i
chmurom grać począł. Było to granie z najgłębszego serca wypływające i tak
piękne, że piękniejszym już być nie mogło.
Zatopiony w tym graniu, nie spostrzegł, że nie jest sam i nie dosłyszał
szelestu trawy u swoich stóp. Ocknął się dopiero wówczas, gdy usłyszał
głos, gdzieś od ziemi do niego dochodzący.
- Pięknie grasz, chłopcze - powiedział ów głos. - Góry mógłbyś tym graniem wzruszyć!
Oderwał Miecek smyczek od strun i głowę ku ziemi pochylił.
- Król Wężów! - wykrzyknął przejęty.
Słyszał o nim nieraz, wiedział, że mieszka pod Babią Górą, a po tym go poznać można, że złotą koronę na głowie nosi. I teraz miał go przed sobą. Przybył tu, by posłuchać jego grania. Miecek nie odczuwał lęku. Wiedział z opowiadań, że Król Wężów krzywdy ludziom nie czyni.
- Graj dalej!-zachęcał go władca wężów.-Po tom przyszedł, by twego grania posłuchać. Ale przedtem powiedz, skąd ci się to piękne granie bierze.
- Z duszy-odpowiedział po prostu Miecek.-Z duszy i z tego szczęścia, co mam w sobie. A to szczęście z umiłowania gór się rodzi.
- Nie tylko pięknie grasz, ale i pięknie mówisz - pochwalił go Król Wężów.
Zwinął się w kłębek i czekał na Mieckowe nutki, a Miecek zagrał najrzewniej, jak potrafił.
Jeszcze wiele razy przybywał Król Wężów na halę, by posłuchać Mieckowego muzykowania.
Ąż któregoś dnia zastał chłopca bardzo zasmuconego. Bo oto cesarz ausijriacki dowiedziawszy się, że w górach żyje wielce utalentowany
134
skrzypek, chciał go na swój dwór do Wiednia sprowadzić, by tam władcę i cały dwór graniem swoim bawił i wzruszał. W tym celu wysłał już nawet swoich żołnierzy w Beskidy. Czymże jednak cesarskie pałace w porównaniu z górami? Tam stroje jedwabne, myśli układne, słowa gładkie, a w górach oddech szeroki i wolność niczym nie ograniczona. Jak jednak odmówić cesarzowi? Wszak jego prośba rozkazowi równa, a odmowa za bunt może być uznaną. Ręka cesarska zaś dosięgnie każdego, choćby w najbardziej niedostępne beskidzkie schowki się zaszył.
Tak myślał Miecek i z tymi myślami poszedł na halę, gdzie najlepiej mu się grało i najlepiej myślało. Przysiadł na zwalonym pniu, skrzypki do piersi przycisnął i począł się na nich na swój los żalić. Żaliły się skrzypki, żalił się Miecek, a tego żalenia słuchał Król Wężów.
- Skąd dziś tyle smutku w twoim graniu? - spytał.
I opowiedział Miecek swoje zmartwienie. Cesarscy żołnierze już po niego jadą, cesarski dwór na niego czeka, a on serce górom oddał. Co ma teraz począć?
- Serca słuchaj, a nie cesarza - rzekł Wężowy Król. - Głos tej ziemi ważniejszy od głosu jej władców.
- Ale cesarscy żołnierze mnie siłą do Wiednia powiodą - żalił się Miecek. - Nie umknę przed nimi.
- Umkniesz - powiedział z mocą Król Wężów. -Ja ci w tym pomogę. Weź z mojej korony jeden złoty listek. Ten listek uczyni cię niewidzialnym. Widzieć cię będą tylko ci, dla których jesteś najbliższy. Dla innych znikniesz.
Wziął Miecek listek z wężowej korony, za dar cudowny podziękował i skoczną melodię ze skrzypek wykrzesał.
W jakiś czas później we wsi zjawili się cesarscy żołnierze i zaczęli rozpytywać o uzdolnionego grajka. Ale nikt nie potrafił powiedzieć, co się z nim stało. Któregoś dnia wyszedł w góry i nie wrócił. Również matka i najbliżsi, którzy znali jego tajemnicę, bezradnie rozkładali ręce.
- Jakby się pod ziemię zapadł - mówili.
Szukali Austriacy Miecka po górach, szukali po lasach, ale do Wiednia wrócili z pustymi rękami.
We wsi zaś dziwią się, że nieraz na hali słychać dobrze znane granie, a nijak nie można dojrzeć muzykanta.
ŻYWA WODA
136
ieszczęście spadło na dom biednej wdowy, w którym mieszkała z najmłodszym synem. Oto nagła choroba powaliła ją z nóg i ustąpić nie chciała. Nie pomagały zioła, zamawianie i okadzanie. Gasło powoli wdowie życie, rósł smutek siedzącego przy jej łożu syna.
- Tylko żywa woda mogłaby jej pomóc - powiedziała sprowadzona z leśnego pustkowia znachorka. - Ona nie tylko zdrowie, ale i życie potrafi przywrócić.
- A gdzie tej żywej wody szukać? - spytał zrozpaczony syn.
- Daleko - odpowiedziała znachorka.-Za trzema borami i trzema rzekami, na szczycie Sobotniej Góry, u stóp mówiącego drzewa.
- Pójdę choćby za siedem rzek-ożywił się chłopiec-i żywą wodę przyniosę!
- Wielu poszło - rzekła znachorka - ale żaden nie wrócił. Sto strachów strzeże do niej dostępu, sto pokus broni do niej drogi. I biada temu, kto się zlęknie lub pokusie ulegnie! W kamień go złe moce przemienia i na stoku po wsze czasy zostawią.
Nie uląkł się tych niebezpieczeństw zrozpaczony syn i poszedłby po żywą wodę, gdyby go w izbie pros'by matki nie trzymały.
- Ja już mam swoje życie za sobą - mówiła. - Ty przed sobą. Lepiej mnie umrzeć niż tobie zginąć.
Wkrótce umarła biedna wdowa, osierocając syna. Teraz już nic nie było w stanie chłopca powstrzymać. Wszak żywa woda przywraca nie tylko zdrowie, ale i życie! Pójdzie, nie powstrzyma go żadna siła, wróci z cudowną wodą, przywróci matkę do życia!
Jak postanowił, tak uczynił. Wziął węzełek z jedzeniem i źródlaną wodą, kij podróżny w garści ścisnął i za trzecią rzekę i trzeci bór wyruszył.
Przebył trzy rzeki i trzy bory i przed Sobotnią Górą stanął. Stroma to była góra, lasem gęstym porosła, w którym czaiło się pełno żmij i wężów jadowitych. Nic jednak nie mogło odstraszyć chłopca, który pragnął życie matce przywrócić. Poszedł przed siebie. Piął się coraz wyżej, nie zważając na głosy tajemne, które go z drogi zwieść pragnęły. A brzmiały te głosy życzliwie, pomocne zdawały się być.
- Dlaczego przez ten gąszcz się przedzierasz, skoro obok droga prostsza i do celu bliższa? - wołał ktoś za nim.
- Poczekaj! Razem pójdziemy. Bezpieczną ścieżkę ci wskażę - kusił głos inny.
137
Nęcąco brzmiały te słowa, ale chłopiec pamiętał to, co mówiła znachorka: Biada temu, kto pokusie ulegnie - i uszy miał na nie zamknięte.
A potem strachy przyszły. A to ujadanie wilcze za sobą usłyszy, a to śmiech szatański nad uchem zabrzmi, a to las płomieniem przed nim wybuchnie i ognistą ścianą drogę przetnie, a to smok wielogłowy paszczę przed nim otworzy.
- Nie lękaj się!-powtarzał sobie dzielny chłopiec. - Wszak idziesz przywrócić życie matce, własnego więc stracić nie możesz.
I szedł dalej, a strachy stające na jego drodze rozpraszały się jak mgła, bo synowska miłość była silniejsza od nich.
A potem przyszły pokusy. Bogactwo, które mamiło, pląsające dziewice wabiące urodą, ale i te pułapki chłopiec szczęśliwie pokonał.
- Matkę mam tylko jedną-powtarzał sobie-a bogactwa i przyjemności zdobyć można wszędzie.
Szczyt Sobotniej Góry był coraz bliżej i wreszcie chłopiec nań dotarł. I zastał tam wszystko, jak znachorka zapowiedziała: źródło żywej wody, mówiące drzewo i zaczarowanego sokoła, co na drzewie siedział. I kamienie ujrzał niezliczone, na stokach góry w ziemię wrosłe, w które zamienili się ci, co odwagi mieli za mało lub pokusom nie sprostali.
Sokół zerwał się na jego widok, ku niebu poszybował i po krótkim czasie wrócił ze złocistym dzbanem w dziobie. A wtedy mówiące drzewo tak przemówiło:
- Weź ten dzban i napełnij go żywą wodą. Potem ułam jedną z moich gałązek i umocz ją w wodzie z cudownego źródła. Gdy to uczynisz, wracaj do domu. Po drodze jednak skrapiaj żywą wodą kamienie, które na stoku góry napotkasz. One długo na ciebie czekały.
I uczynił chłopiec, jak mu mówiące drzewo nakazało: dzban wodą żywą napełnił, gałązkę ułamał, podziękował drzewu, wodzie i sokołowi ruszając w powrotną drogę. Przy każdym napotkanym kamieniu przystawał, żywą wodą go skrapiał, a kamień w okamgnieniu ludzką postać przybierał. Wkrótce tłum odczarowanych nieszczęśników, którzy do szczytu Sobotniej Góry nie dotarli, podążał za nim, dziękując za uwolnienie z zaklęcia.
I tak chłopiec wrócił do swej wioski, do chatki, gdzie na śmiertelnym łożu leżała martwa matka. Skropił ją natychmiast wodą z cudownego źródła i matka w pełnym zdrowiu z łóżka powstała. I znowu szczęście zagościło w chacie biednej wdowy.
Dziś nie ma już śladu po wdowiej chatce, ale nad okolicą góruje jak dawniej Sobotnia Góra, zwana dziś Ślężą albo Sobótką.
139
mmsm
ZŁA KUNEGUNDA
a stromej górze stał ongiś' okazały, warowny zamek Chojnik, panujący nad okolicą. Roztaczały się stamtąd piękne widoki, hen aż po odległe Karkonosze. Panem Chojnika był książę Bolko, a jego żywą ozdobą córka księcia, urodziwa Kunegunda. Cieszyła księcia uroda córki, ale martwiło go jej złe serce. Kunegunda była kapryśna, nieczuła, samolubna... Nieszczęście innych nie budziło w niej współczucia, zaś szczęs'cie - radości.
Jeszcze jedna troska trapiła srodze księcia. Bolko nie miał syna i pragnął, by jego dziedzictwo przejął ten, kto piękną Kunegundę poślubi. Ta jednak odtrącała wszystkich starających się o jej rękę. A wielu dzielnych rycerzy przybywało w konkury na zamek. Brali udział w zabawach i turniejach, w polowaniach i gonitwach. Zdobyte zaś trofea składali u stóp księżniczki, licząc na to, że w ten sposób pozyskają jej względy. Kunegunda przyjmowała te wyrazy hołdu chętnie, choć jedynym uczuciem, jakie w niej budziły, była próżność.
Martwił się tym postępowaniem ojciec, radził by wreszcie spośród starających się o jej rękę męża wybrała, ale na te rady Kunegunda miała tylko jedną odpowiedź.
- Ojcze-mówiła-taki, który by sobie na moją rękę zasłużył, jeszcze się w zamku nie zjawił.
A gdy nalegania ojca nie ustawały, gdy jego zatroskanie o losy córki i księstwa rosło, pewnego dnia powiedziała:
- Dobrze, ojcze. Wyjdę za mąż za tego, kto odwagą niepospolitą się popisze i w pełnej zbroi, po koronie murów, dookoła zamku na koniu przejedzie.
Był to warunek okrutny. Mury były wysokie, ich zwieńczenie wąskie, a poza nimi przepaść skalista. Jechać konno po takim murze, to jechać na spotkanie ze śmiercią. Wiedziała o tym zła Kunegunda, a jednak od żądania za nic odstąpić nie chciała.
Znaleźli się jednakże śmiałkowie, których niebezpieczeństwo nie odstraszyło. Ale żaden z nich do końca murów nie dojechał. Jednych strach z połowy drogi zawracał, inni w przepaść spadali, płacąc życiem za chęć zdobycia ręki bezdusznej księżniczki.
Z potępieniem patrzyło na jej poczynania otoczenie księcia, martwiły one ojca, tłumaczono jej, że wysyła na pewną śmierć tych, których serca są jej oddane - wszystko na nic. Kunegunda wzruszała ramionami i odpowiadała beztrosko:
140
- Przecież nikt ich do tego nie zmusza. Jeśli chcą dla mnie umierać, niech umierają.
Aż któregoś dnia zjawił się w zamku rycerz piękny i miody, silny i szlachetny, na widok którego żywo zabiło serce Kunegundy. Im dłużej przebywał na zamku, im więcej zwycięstw odnosił w turniejach, tym żywiej uderzało serce księżniczki. ,,Na niego czekałam" - myślała. I choć lęk ściskał jej serce, on również musiał poddać się okrutnej próbie.
Cały dwór z księciem i Kunegundą na czele zebrał się na zamkowym podwórcu. Wjechał na niego również dorodny rycerz. Pokłonił się księciu, schylił głowę przed Kunegundą i ruszył ku murom. Wkrótce wspiął się na nie i rozpoczął karkołomną jazdę. Prowadziły go oczy zebranych, towarzyszyły najlepsze życzenia. Ile razy końskie kopyta strąciły kamień, ile razy poślizgnęły się na wygładzonej skale, tyle razy jęk grozy unosił się nad zamkowym podwórzem. Rycerz jednak radził sobie doskonale. Uspokajał konia i prowadził go nieomylnie do celu.
Wreszcie cel osiągnął. Koń rączo zeskoczy! z muru i kierowany ręką rycerza, poniósł go przed oblicze księcia i Kunegundy. Rycerz ponownie się ukłonił i rzekł:
- Spełniłem twoje życzenie, księżniczko, i czyn swój składam u twoich stóp.
Pokras'niala Kunegundą, rozjaśniła się twarz księcia, na zamku zapachniało weselem. Księżniczka wyciągnęła rękę w stronę rycerskiego młodzieńca i powiedziała:
- Wiedz, panie, że i ja słowa dotrzymam. Oto moja ręka, która odtąd należy do ciebie.
Nie zdążyły się odezwać triumfalne fanfary, nie zdążyły się wyrwać z piersi radosne okrzyki. Stało się coś, czego się nikt nie spodziewał. Rycerz po raz trzeci złożył pełen szacunku ukłon i odpowiedział:
- Nie przyjmę twojej ręki, pani. Nie przyjmę, bo między nami stoją ci, których twoje zachcianki i kaprysy w przepaść strąciły. Szczęścia jednych nie można budować na nieszczęściu drugich. Łza bólu nie zrodzi uśmiechu radości. Żegnaj!
I odjechał odważny rycerz, zostawiając pogrążoną w zdumieniu, złości i bólu złą księżniczkę Kunegundę.
Z czasem złość wygasła, a ból coraz bardziej narastał, rosła też tęsknota za tym, który udzielił jej takiej gorzkiej nauki. W końcu te dwa uczucia tak nią zawładnęły, że zrozpaczona Kunegundą rzuciła się którejś nocy w przepaść. W tę samą przepaść, w którą jej nieczułe serce zepchnęło tylu
141
młodych i dzielnych rycerzy.
A ten, który próbę zwycięsko przeszedł i jej ręką wzgardził? Może znalazł sobie wybrankę o twarzy mniej powabnej, ale oddanym sercu. A oddane serce znaczy więcej od urody, którą bezlitosny czas przygasi. Ten sam czas zniszczył również okazały zamek Chojnik, po którym zostały dziś jedynie ruiny.
LICZYRZEPA
143
ył to stwór w niczym do człowieka niepodobny i różnie przez mieszkańców podnóży Karkonoszy opisywany. I chociaż we wszystkich tych opisach przedstawiany bywa jako stworzenie szkaradne, mógł ów gnom, czyli karzeł, przybierać postać tak powabną, że niejedna młódka gotowa o nim śnić po nocach. W jednym tylko wszyscy byli zgodni: charakter miał zawistny, podstępny i ludziom zawsze na złość czynił.
Pewnego dnia włóczył się ów szkaradny karzeł po lesie i tu napotkał na księżniczkę Ofkę, córkę Piasta ze Świdnicy, która w otoczeniu dworek na wycieczkę się wybrała. A była Ofka urody tak wielkiej, że gnom oczu od niej oderwać nie mógł i o jej rękę starać się postanowił. Przybrał więc postać urodziwego rycerza i podstępnie zwabił Ofkę do wyczarowanego pałacu, gdzie począł się o jej względy zabiegać. Na nic zdały się jednakże te starania. Serce Ofki pozostało chłodne, a oczy wypełnione głębokim smutkiem. Jej myśli były bowiem w pałacu ojca, serce przy Mieszku z Raciborza, który już wcześniej je podbił, a wspomnienia przy dworkach, z którymi beztrosko czas w świdnickim zamku spędzała.
- Co mam uczynić pani, by rozwiać smutek, który osiadł na twym czole?-pytał przymilnie gnom. - Uczynię wszystko, czego zapragniesz.
- Sprowadź mi tu moje dworki - odpowiedziała Ofka. - Czuję się bez nich bardzo samotnie.
- Stanie się tak, jak sobie życzysz -rzekł gnom i udał się na pobliskie pole. Tam wyrwał z ziemi dwanaście rzepek, tyle bowiem dworek miała Ofka, przyniósł je do zaczarowanego pałacu i położył przed księżnicz-ką.
- Oto dwanaście rzepek-powiedział.-A oto czarodziejska różdżka. Dotknij nią kolejno każdą z rzepek, a stanie przed tobą dwanaście twoich dworek.
Uczyniła Ofka tak, jak jej gnom polecił, i po chwili stało przed nią dwanaście jej ulubionych towarzyszek. Radość wypełniła jej serce, bo nie czuła się już taka osamotniona, i nawet łaskawiej spojrzała na gnoma, w którym też obudziła się nadzieja na zdobycie ręki pięknej Ofki.
Zabiegał o to coraz wytrwałej, a Ofka coraz usilniej przemyśliwała, jakby się od tych zalotów i zalotnika uwolnić. O ucieczce nie było mowy, bo podejrzliwy gnom prawie nie opuszczał pałacu. Wreszcie w głowie Ofki zrodził się pewien pomysł.
Gdy gnom po raz któryś z rzędu poprosił o rękę, Ofka - ku jego najwyższemu zdziwieniu i wielkiej radości - wyraziła zgodę na wesele.
144
- Chcę jednak-powiedziała-żeby jak najwięcej gości bawiło się z nami. Idź zatem na pole i policz wszystkie rzepki, żebym wiedziała, jak liczne będzie grono weselników. Licz jednak dokładnie, żeby nie było
pomyłki.
I poszedł uradowany gnom liczyć rzepki na polu, ale jakoś mu to liczenie nie wychodziło. Mylił się albo z przejęcia, albo ze zbyt małej w liczeniu biegłości. Wreszcie, gdy wynik liczenia zgodził się trzykrotnie, popędził uradowany do pałacu. Ale tu spotkał go sromotny zawód: Ofki nie było! Korzystając z nieobecności natarczywego zalotnika, wyczarowała z ukrytej rzepy rączego rumaka i pocwałowała na nim do ojcowskiego
pałacu.
Dworki zaś, czarodziejską mocą nie zasilane, powiędły wkrótce jak
więdnie wyrwana z ziemi rzepa.
Wesele jednak się odbyło. Panem młodym był książę Mieszko z Raciborza, panną młodą Ofka, uczestnikami oba dwory i prawdziwe dworki pięknej księżniczki, szczęśliwe, że znów mają przy sobie swoją
panią.
Złośliwy gnom zaś otrzymał pogardliwe miano Liczyrzepy, które do dziś towarzyszy mu w opowiadaniach ludowych znanych u podnóży Karkonoszy.
RYCERZ MŚCIWÓJ
I TAJEMNICZA KSIĘŻNICZKA DOBROCHNA
146
ziało się to w czasach Bolesława Chrobrego, w Kotlinie Kłodzkiej, gdzie miał swe włos'ci rycerz imieniem Mściwój. Pewnego razu rycerz ów wybrał się samotnie na polowanie do trudno dostępnej kniei. Szumiały wokół niego wiekowe drzewa, przemykały spłoszone ludzką obecnością zwierzęta, czasem jastrząb zatrzepotał skrzydłami nad jego głową, czasem śmignęła między gałęziami wiewiórka. A on zagłębiał się coraz bardziej w leśne ostępy.
W ten sposób dotarł do niewielkiej polanki. I nagle gwałtownie ściągnął lejce, aż koń zarył się kopytami w leśne runo. Oto na środku łączki stał wspaniały jeleń i wcale nie okazywał lęku przed nieoczekiwanym przybyszem.
Mściwój zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu strzałę i nałożył ją na cięciwę. Mierzył chwilę i już miał strzałę z łuku wypuścić, gdy pomiędzy nim a jeleniem pojawiła się, nie wiadomo skąd, piękna dziewczyna i ruchem ręki powstrzymała zamysł rycerza.
- Oszczędź go, proszę!-powiedziała błagalnie wskazując na jelenia.-Jest zbyt piękny, by od strzały zginąć.
- Kim jesteś?-spytał zaskoczony rycerz. -1 skąd się tu wzięłaś?
- Jestem księżniczką. Panią tych drzew i zwierząt. Na imię mi Dobrochna. A zjawiam się zawsze tam, gdzie moi poddani potrzebują
pomocy.
-Ja jestem panem tych lasów!-wykrzyknął Mściwój.-To moje
włości!
- Wiem, wiem - odrzekła. - Ty możesz ścinać drzewa i strzelać do zwierząt. Ale ja się tym wszystkim opiekuję. Dlatego proszę cię, nie zabijaj jelenia!
- A jeśli cię nie posłucham?
- Wtedy będzie mi smutno. Gdybyś jednak zechciał posłuchać, wynagrodzę cię. Widzisz ten woreczek u moich stóp? Jest pełen złota. To złoto będzie twoje, jeśli tylko odłożysz strzałę do kołczanu.
Mściwój spojrzał w oczy Dobrochny, bez słowa złamał strzałę i cisnął ją daleko od siebie. Piękna księżniczka zaś rzuciła mu mieszek ze złotem, który Mściwój zręcznie złapał i rzekł:
- Biorę go, ale to za mało.
- Czego jeszcze żądasz? - spytała zdziwiona.
- Ciebie, księżniczko. Zostań moją żoną! Dobrochna roześmiała się zalotnie i odpowiedziała:
147
- To mnie bierz! -1 zaczęła uciekać.
Mściwój spiął konia ostrogami i ruszył za nią. I chociaż koń galopował co sił, odległość między nimi zamiast się zmniejszać, coraz bardziej się powiększała. Rycerz, zapatrzony w uciekającą księżniczkę, nawet nie zauważył, że zgubił mieszek ze złotem, tylko parł konia ostrogami, by zmusić go do jeszcze większego galopu.
Nagle osadził konia i przetarł zdumione oczy. Księżniczka zniknęła, rozwiała się jak mgła uderzona silnym wiatrem. Daremnie rozglądał się na wszystkie strony. Daremnie wykrzykiwał jej imię. Odpowiadało mu jedynie echo. Dobrochna zniknęła tak samo tajemniczo, jak się pojawiła. Dotkliwa pustka powstała w sercu Mściwoja.
- Lepiej mi było mnichem zostać - powiedział do siebie - niż spotkać tak piękne zjawisko i zaraz je stracić.
Ledwie wypowiedział te słowa, a jakieś nieziemskie siły zamieniły go w Mnisie Skały, które do dziś przypominają, w Bialskich Górach, o spotkaniu tajemniczej księżniczki Dobrochny i rycerza Mściwoja.
149
SMUTNA HISTORIA MNICHA I MORSKIEGO OKA
yło to bardzo dawno, dawno temu. Wtedy, gdy tam, gdzie dziś strzelają ku niebu skaliste, tatrzańskie szczyty, rozciągały się pola uprawne i falowały dorodne łany zboża. Należało to wszystko do możnego pana, który nazywał się Morski.
Miał on nie tylko rozległe włości, ale również piękną córkę, która miała przejąć po nim cały majątek. Kochał ów wielmoża swoją córkę, ona kochała jego i dobrze im było razem.
Ale przyszedł czas, że w jej sercu zrodziło się nowe uczucie. Ą skierowało się ono ku księciu węgierskiemu, który o jej rękę począł czynić starania. Ich miłość jednak napotkała na przeszkodę nie do przebycia. Pan Morski gotów był bowiem zrobić dla córki wszystko, ale nigdy nie wydałby jej za człowieka obcego pochodzenia i obcej mowy, nawet jeśli imię to wiązało się z książęcym czy królewskim tytułem.
Słał węgierski książę swoich posłów, prosił wielmożę o rękę córki, ale wszystko daremnie. Wzdychali więc młodzi ku sobie, tęsknota ich pożerała, ale ojciec pozostawał nieugięty.
- Swój tylko ze swoim łączyć się winien - mawiał.
Ale oto wróg napadł na ojczystą ziemię, pustoszyć ją zaczął i trzeba było w jej obronie stanąć. Wysoko stawiał swoją powinność wobec ojczyzny pan Morski i na wyprawę wojenną sposobić się począł. Zanim jednak ze swą drużyną na wojnę wyruszył, córce pod karą wyklęcia zagroził, aby w tym czasie przypadkiem za Węgra nie wyszła. Żeby zaś mógł spokojnie wojować i o los córki się nie martwić, kazał ją na czas niespokojny w klasztorze zamknąć.
Dzielnie walczył wielmoża Morski, wroga mieczem trzebił, a tymczasem córka coraz tęskniej wzdychała w klasztornej celi do swego ukochanego. Tajemnymi drogami docierały do niej jego kuszące słowa, słodki niepokój budziły jego obietnice, aż gotowa była ojcowską wolę podeptać i z węgierskim księciem uciec.
- Pewnego wieczoru on sam po nią w mnisim przebraniu do klasztoru przybył, o nocleg przy furcie poprosił, a gdy noc zawładnęła światem, porwał swoją wybrankę i do przygotowanego wcześniej pałacu uwiózł.
Żyli tam szczęśliwie, dzieci się doczekali, o ojcowskim przekleństwie zapomnieli. A udało im się to tym łatwiej, że rodzic z wojny nie wracał. Mówiono nawet, że nie powróci już nigdy, bo dosięgła go strzała wrogą wypuszczona ręką.
Wielmoża żył jednak i wkrótce, sławą okryty, w rodowe progi powrócił.
150
Dowiedziawszy się zaś o postępku córki, w gniew straszny popadł. Na nic zdały się jej pros'by o przebaczenie, nie docierały do jego serca prośby wnuków. Stało się ono twarde jak kamienie, jak skały, w które -za sprawą przekleństwa - zamieniły się uprawne pola.
Węgierski książę, przerażony gniewem teścia, znowu przybrał mnisie szaty i ucieczki próbował. Ale nie uszedł przeznaczeniu. Dosięgło go przekleństwo nieprzejednanego wielmoży i uciekającego w kamień zamieniło. Tak powstała turnia Mnichem zwana. A z łez, które wylała zrozpaczona córka pana Morskiego, utworzyło się jezioro nazwane Morskim Okiem. Tu bowiem po stracie ukochanego męża swoje oczy wypłakała.
JANOSIK
152
szyscy wiedzą, że był Janosik harnasiem nad harna-siami, ale co robił, zanim do zbójników przystał, dokładnie nie wiadomo. Jedni mówią, że do szkół chodził i do duchownego stanu się sposobił. Inni powiadają, że w młodości ojcowe owce pasał. A jeszcze inni, że leniwą miał duszę, pracy żadnej się nie imał, tylko na piecu leżał i o zbójeckich przygodach marzył. Ponoć nawet strój zbójnicki pod poduszką trzymał.
Początek zbójnickiej drogi był zas' podobno taki. Pewnego dnia ojciec Janosika do Liptowa na jarmark się wybierał, by parę wołów tam zakupić. Trzysta złotych reńskich wziął ze sobą i z rodziną żegnać się począł.
- A niech ojciec na zbójników zważa - ostrzegł go Janosik - bo może się zdarzyć, że zamiast z wołami z pustą kieszenią ojciec do domu wróci.
- Ty mnie zbójnikami nie strasz - odparł ojciec.-Jakoś sobie z nimi poradzę. Nie taki diabeł straszny, jak go malują.
I wyruszył w drogę. Krętą ścieżką dotarł do lasu, gęstniały wokół niego drzewa i krzewy, a zbójników nie było jakoś' widać. Uśmiechnął się na myśl o Janosikowych przestrogach.
I zaraz pożałował tego uśmiechu. Bo oto zza wielkiego głazu, co przy ścieżce leżał, wyskoczył zbójnik w szykownym mundurze i drogę mu zagrodził.
- Oddajcie, gospodarzu, wszystkie pieniądze, które przy sobie macie, bo inaczej je z waszym życiem zabiorę!-huknął groźnie.
Przeląkł się gospodarz, wolał stracić pieniądze niż życie i szybko je zbójnikowi wręczył. Ten wsadził woreczek za pas i zniknął równie prędko, jak się zjawił. A markotny i ograbiony gospodarz powlókł się z powrotem do domu.
- Oj, miałeś rację, synu!-westchnął przekroczywszy próg. - Zbójnik mnie po drodze napadł, pieniądze zabrał, ledwiem z życiem uszedł.
- A mówiliście, że zbójnicy dla was nie straszni pokpiwał z ojca Janosik, chowając się w najciemniejszy kąt na zapiecku.
- Takiego zwyczajnego to bym się nie bał i pieniędzy nie oddał - tłumaczył się ojciec. - Ale to był zbójnik, że hej! Wysoki jak smrek i mocarny jak niedźwiedź. A mundur miał jak sam harnaś!
- Coś takiego! - dziwował się Janosik.-To niby trochę do mnie podobny.
- Gdzie ci tam, chłopcze, do niego - rzekł ojciec. Z zapiecka doszedł cichy chichot.
- A może jednak? Popatrzcie!
153
I Janosik zeskoczył z pieca w ten sam mundur, co w lesie, ubrany.
- Teraz toś trochę do niego podobny - zdumiał się ojciec.
- Nie podobny, tylko ten sam - roześmiał się Janosik. - To ja was w lesie napadłem. Oto wasze pieniądze! -1 rzucił oniemiałemu ojcu zrabowany woreczek.
- Wyglądasz jak prawdziwy zbójnik! - nie mógł się nadziwić ojciec.
- I wkrótce nim zostanę!-odpowiedział Janosik.
I został. W kilka dni później wyruszył w góry, by ze zbójnikami się spotkać. Niejeden dzień górskie ścieżki przemierzał, niejedną noc w skalnym załomie przespał, zanim do nich dotarł.
Podczas jednej z takich nocy sen dziwny mu się przys'nił. Oto zjawiły się przed nim trzy boginki górskie i tak między sobą mówiły:
- Stanie się on zbójnikiem, który u jednych wdzięczność, u innych strach budzić będzie. Dajmy mu przeto to, co mu się najbardziej przyda.
- Ja mu dam ciupagę - powiedziała pierwsza. - Jak się na niej odbije, to trzy mile przeskoczy.
- Ja mu dam koszulę, której nawet kula nie przebije-powiedziała druga.
- Ode mnie dostanie pas -rzekła trzecia. - Gdy go założy, nikt go nie pokona.
Obudził się Janosik, oczy przetarł i nadziwić się nie może. Znikły wprawdzie górskie boginki, ale ich dary zostały. Obok ciupaga połyskuje srebrzystym toporkiem, ciało okrywa koszula biała, haftem zdobiona, a nad biodrami lśni pas złocistymi ćwiekami nabijany.
- Hej!-zerwał się Janosik, twarz w potoku przemył i w dalszą drogę podążył.
Wkrótce też na zbójników natrafił i o przyjęcie do nich poprosił. Obejrzał go harnaś od stóp do głów, obejrzeli zbójnicy i zbójnickiemu sprawdzianowi poddali.
- Pokaż, żeś silny!-powiedzieli.-Najpierw musisz się z harnasiem zmierzyć i na ziemię go powalić.
Odrzucił Janosik ciupagę, ręce rozwarte jak niedźwiedź wyciągnął i ze zbójnickim hersztem mocować się począł. Silny był harnaś, oj silny, ale Janosikowego pasa nie miał i wnet go Janosik na ziemię położył.
Zdumieli się zbójnicy, bo nikt jeszcze tego nie dokonał, i drugie zadanie mu wyznaczyli.
- Teraz musisz najwyższego z nas przeskoczyć-rzekli-ale tak, byś
154
)ióra przy jego czapce nie poruszył.
Uśmiechnął się Janosik, ciupaga od ziemi odbił i jak górski orzeł nad
wą najwyższego zbójnika przeleciał.
- Dobryś! - orzekł harnaś. - Możesz do nas przystać. Dobrze mówię,
-Hej!-odkrzyknęli zgodnie zbójnicy i beczkę z miodem wytoczyli. I tak zaczęło się zbójnickie życie Janosika. A że odwagą siłą i charakterem się odznaczał, wkrótce harnasiem został i imię swoje daleko >oza Tatry rozsławił. Słynął zaś z tego, że biednego nie skrzywdził, tylko rogatych rabował i często to, co im odebrał, biednym rozdawał. Sławili go Ja to ubodzy, zemstę poprzysięgali zamożni.
I dosięgła go w końcu ta zemsta. Zjawił się kiedyś Janosik w rodzinnych stronach, do karczmy wstąpił, w tany ze swoją Maryśką się puścił i zupełnie a świecie zapomniał. Tańcował bez opamiętania, pot mu na czoło wystąpił, zdjął więc pas i koszulę, ciupagę w kąt cisnął i dalej hołubce wybijał.
A była we wsi dziewczyna zazdrością trawiona, że Maryśkę, a me ,ą Janosik sobie upodobał, i zemścić się na nim postanowiła. Zawiadomiła przeto żołnierzy austriackich, gdzie harnaś przebywa. Ci karczmę otoczyli, do środka się wdarli i bezbronnego Janosika pojmali. Nie zdążył bowiem pasem, moc dającym, się przewiązać, po ciupagę sięgnąć, koszuli przed kulą chroniącej włożyć. Związanego powiedli do Liptowa gdzie na powieszenie na ostatnim żebrze skazany został. Skonał paląc swo,ą ulubioną fajkę. Żyje jednak dalej w legendach i pieśniach góralskiego ludu, jako jego obrońca.
ŚPIĄCY RYCERZE
^
m
156
onoć śpią w ogromnej jaskini w Dolinie Kościeliskiej, do której tylko z rzadka zwykły śmiertelnik wejść może. Przywiódł ich tu podobno przed wiekami Bolesław Chrobry. Śpią zakuci w złocistą zbroję, siedząc na swoich rumakach i czekają. Jedni mówią, że zbudzą się wtedy, gdy ojczyznę wielkie nieszczęście nawiedzi. Inni, że wtedy, gdy ludzie staną się dobrzy i szlachetni, ale zło dalej panoszyć się będzie na świecie i trzeba z nim walczyć, by ludzkimi sercami znowu nie zawładnęło. Śpią więc i tylko co jakiś czas budzi się któryś z nich i pyta:
- Pora już?
Na co rycerz czuwający odpowiada:
- Nie. Jeszcze nie pora. Śpijcie dalej.
I śpią dalej, jedynie konie nogami przebierają i dlatego trzeba im co ileś lat podkowy zmieniać.
Dzięki temu, jak powiadają, znalazł się kiedyś w podziemnej grocie pewien czeladnik kowalski, który z obczyzny w rodzinne strony powracał. Szedł, pogwizdując sobie wesoło, i nagle stanął, oczom nie wierząc. Oto wyrosła przed nim brama wielka, na oścież otwarta i do wnętrza zapraszająca. Czeladnik, ciekawością wiedziony, przekroczył próg i zaraz za nim natknął się na rycerza w ciężkiej zbroi, z mieczem w ręku, który zdawał się na niego czekać.
Przestraszył się kowalczyk, już zamierzał zawrócić, ale powstrzymały go słowa rycerza.
- Nie bój się - powiedział. - Krzywda cię tu żadna nie spotka. Ale potrzebny nam jesteś. Pójdź ze mną!
Lęk opuścił czeladnika i posłusznie za rycerzem poszedł. Szli długim, wąskim korytarzem, który prowadził wprost do ogromnej, łagodnym światłem rozjaśnionej komnaty, wypełnionej śpiącym wojskiem.
Kowalczykowi aż dech zaparło. Tyle wojska! Tyle koni! A wojsko nieruchome, jakby skamieniałe jak te ściany.
- Zbudzą się, jak przyjdzie ich czas - wyjaśnił rycerz przewodnik. - Im niczego nie trzeba, tylko koniom należy podkowy zmienić. I ty to uczynisz.
Zakasał młody kowal rękawy, sięgnął po narzędzia i podkowy, które w kącie komnaty leżały, i do roboty się zabrał.
Jak długo pracował - nie wiadomo. Bo czas tam inaczej się liczy- niż na zewnątrz. Pracę jednak wykonał, godziwą zapłatę otrzymał, wyższą niż za swoją harówkę na obczyźnie i do swoich ruszył.
157
P0Wiedział SW0*e' Padzie, ale niewielu
Przyśniło ci się po drodze -pokpiwali jedni. Pokaż nam tę bramę, to uwierzymy - mówili inni
łd k ŻadCn SPSÓb "^ mÓgł d
w grocie byl' s'piących
mu
trafić.
KIEDY ZWIERZĘTA MÓWIĄ LUDZKIM GŁOSEM
159
est taka jedna, jedyna noc w roku, kiedy dzieją się rzeczy przedziwne. Jest nią noc wigilijna. Kiedy w izbie pachnie świerkiem i sianem, gdy ludzie łamią się opłatkiem i zasiadają do wigilijnej wieczerzy, w domach rozbrzmiewają kolędy - wówczas w oborach i stajniach, w chlewi-kach i psich budach, w lasach i gajach zaczynają mówić ludzkim głosem zwierzęta.
O czym mówią? Może chwalą swoich gospodarzy za ich troskę o nie? Może żalą się na ich twarde serca? Może wspominają dzieciństwo i beztroskie harce na zielonych łąkach? Może opowiadają o przygodach, jakie przeżyły? Może dzielą się swoimi zwierzęcymi marzeniami?
Nie wiadomo. Bo tylko ten te wigilijne rozmowy usłyszeć może, kto rok cały szlachetnie i uczciwie przeżył, kto duszy złym czynem nie splamił. A ponieważ ludzi takich nawet z najjaśniejszą świecą znaleźć trudno, więc niewielu poznało tres'ć tych zwierzęcych rozmów. W każdym razie częściej zdarza się to dzieciom niż dorosłym, bo ich serc zło jeszcze nie zatruło.
Biada jednak temu, kto by chciał wigilijną rozmowę zwierząt podstępnie podsłuchać! Kara wówczas spadnie na niego sroga.
Opowiadają o pewnym chłopie, który zakradł się na stryszek nad obórką, by się na własne uszy przekonać, o czym jego trzódka w Wigilię gawędzić będzie.
Czekał cierpliwie, choć mróz mu się do skóry dobierał, wiatr śniegiem w małe okienko sypał, aż się doczekał. Gdy sygnaturka na wieży wiejskiego kościółka na pasterkę wzywać poczęła, poruszyły się dwa woły staruszki i dwie wybiedniałe krówki.
- Nadszedł nasz czas - powiedział pierwszy wół.-Chwała Panu, że nam tę noc darował!
- Choć smutna będzie dziś' nasza rozmowa - pokiwał łbem drugi. - Oj, smutna!
- Dlaczego? - zdziwiły się wybiedniałe krówki. - Wszyscy się dziś cieszą.
- Ale nam się smucić trzeba - rzekł wół pierwszy. - Pogrzeb nas wkrótce czeka.
- Pogrzeb?!-Krowie oczy, i tak duże, stały się jeszcze większe. - Czyj?
- Naszego gospodarza na cmentarz powieziemy-odpowiedział wół drugi. - Świąt nie przeżyje.
- Przecież on zdrów!...-wykrzyknęły jednocześnie obie krowinki.
160
- Zdrów - przyznał wół. - Toteż nie choroba przyniesie tę śmierć, ale kara. Kara za to, że złamał stary zwyczaj i chciał podstępnie naszą rozmowę podsłuchać.
- Biedny gospodarz! - westchnęły posmutniałe krówki. - Nie możemy
mu pomóc?
- Nie możemy - odparł wół pierwszy. - Zwyczaju nie zmienimy. Cisza nastała w obórce, a przerażony gospodarz czym prędzej uciekł ze
stryszku. Ale nic mu to nie pomogło. Zmarł nazajutrz.
W trzy dni później po wyboistej drodze, prowadzącej na wiejski cmentarz, wolno toczył się wóz z prostą trumną. Ciągnęły go dwa stare woły z opuszczonymi łbami.
KWIAT PAPROCI
? (f^ j(^i^iCfj(i^fi
162
est taki kwiat, który zakwita tylko raz w roku, w noc świętojańską, i przynosi szczęście temu, kto go odnajdzie. I marzenia jego się spełnią, i skarby ukryte odnaleźć może, i przyszłość się przed nim odsłoni... Ale znaleźć ten kwiat niezwykle trudno, bo tylko jedna paproć w lesie zakwita i to w gęstwinie ukryta. A jeśli nawet jakiś szczęśliwiec do niej dotrze, złe moce starają się go do kwiatu nie dopuścić. Burza się nagła rozpęta, wicher zakołysze drzewami, diabelski chichot przeleci nad głową i niejednego śmiałka od paproci odstraszy.
Bywa jednak i tak, że cudowny kwiat zda się czekać na rękę, która go zerwie. Tak się zdarzyło pewnemu chłopcu, który przez kilka świętojańskich nocy kwiatu szukał i wreszcie go znalazł, przez żadne złe siły nie nękany.
Stanął jak urzeczony przed paprocią, oblaną księżycowym światłem i wpatrywał się w kwiat, o którym od kilku lat marzył. Potem wyciągnął rękę, żeby go zerwać, ale powstrzymał go glos, który nagle usłyszał:
- Zdobyłeś mnie nareszcie.. Obdarzę cię szczęściem. Będziesz miał wszystko, czego zapragniesz. Ale, pamiętaj, tym szczęściem z nikim dzielić się nie możesz. Jeśli postąpisz inaczej, stracisz wszystko.
Chłopiec niefrasobliwie wzruszył ramionami.
- Po co mi się dzielić? Co moje, to moje - powiedział i zerwał kwiat
paproci.
Schował go za pazuchę i ruszył przed siebie. Nie zamierzał wracać do swojej wsi i starych rodziców. Chciał być bogaty. I wkrótce nim został. Miał pałac, służbę, dorodne konie, bogactwa wszelkie... Żyjąc wśród tych bogactw, zupełnie zapomniał o swojej wioszczynie, starej matce i zapracowanym ojcu.
Po jakimś czasie jednak zaczęły go trapić wyrzuty sumienia, doskwierać tęsknota i postanowił dom rodzinny odwiedzić. Ale rodzice nie uwierzyli, że ten bogaty pan to ich zaginiony syn. Gdyby był ich synem, podzieliłby się z nimi swoim bogactwem, poratował w biedzie... Miał przecież dobre serce.
Zawstydził się chłopiec, głowę spuścił i choć w kieszeniach dźwięczało mu złoto, nie mógł matce garści pieniędzy rzucić, bo straciłby wszystko. Odjechał, trapiony jeszcze większymi wyrzutami sumienia, bo nie zagłuszą go nawet największe skarby.
Po roku tęsknota znowu pognała go w rodzinne strony. Ale i tym razem strach przed utratą bogactw okazał się silniejszy niż chęć pomocy
163
najbliższym.
Sumienie jednak coraz natarczywiej przypominało o synowskich obowiązkach. Przyćmiło blask złota. Zatruwało huczne zabawy. Wreszcie zwyciężyło.
- Wolę nie mieć nic i ludzkie serce niż bogactwa i serce nimi zatrute - postanowił chłopiec.
Zabrał tyle złota, ile mógł udźwignąć, i kazał się wieźć do rodzinnej wsi, by się tym złotem z najbliższymi podzielić.
Przyjechał jednak za późno. Swoich bliskich znalazł nie w ubogiej chatce, ale na cmentarzu.
Kwiat paproci przyniósł mu złudne szczęście.
Chłopiec szukał cudownego kwiatu parę lat, ale zdarza się czasem, że trafi on do człowieka zupełnie przypadkowo. Tak jak trafił do pewnego wieśniaka, któremu w noc świętojańską zginęła krowa. Martwił się ów wieśniak, że swą żywicielkę stracił i postanowił za wszelką cenę ją odnaleźć.
Ruszy! więc na poszukiwanie. Szukał jej po okolicznych polach i pastwiskach, zaglądał do zagród, nawoływał - i nic. Tak doszedł do lasu. Może tu zabłądziła? - pomyślał i wkroczył w leśną gęstwinę.
Przedzierał się przez zarośla, rozglądał, nasłuchiwał, zagłębiał coraz bardziej w las, aż natrafił na kwiat paproci. Nie zauważył go, oczywiście, w ogóle zapomniał, że to noc świętojańska, bo tylko o zaginionej krowie myślał. Butem jednak o paproć zaczepił i kwiat znalazł się za cholewą.
I w tej samej chwili zaczęły się dziać rzeczy przedziwne. Niemal nad uchem zdumionego wieśniaka zaryczala poszukiwana krowa. Przed oczyma stanęły ukryte w lesie skarby i prowadząca do nich droga. A całą przyszłość ujrzał tak wyraźnie, jakby już ją kiedyś przeżył. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że to noc świętojańska i że te dziwy dzieją się zapewne za sprawą kwiatu paproci. Rozejrzał się wokoło i w księżycowej poświacie ujrzał u swoich stóp rozłożystą paproć. Kwiatu jednak na niej nie było. Nie przejął się tym. Krowę odnalazłem - myślał. - Drogę do skarbów znam. Po co mi kwiat? Odprowadzę krasulę do domu i po skarby wyruszę.
Tak też uczynił. W domu jednak postanowił trochę odpocząć, bo wędrówka w poszukiwaniu krowy mocno go utrudziła. Posilił się nieco, zdjął buty, by się na łóżku wyciągnąć, i wówczas to kwiat paproci, znajdujący się za cholewą, spadł na podłogę, moc swoją bezpowrotnie tracąc.
W jednej chwili wszystko się odmieniło. Umysł spowiła gęsta, nieprze-
164
mkmona mgła, zatarła się w niej droga do skarbów, tak wyraźnie widziana przyszłość i tylko porykiwania krowy w obórce świadczyło o tym, ze to, co przeżył nie było snem. Nie zmartwił się jednak wieśniak, bo to, czego szukał, znalazł. Krowa żywicielka wróciła do swego żłobu! A skarbów
przecież nie szukał. - , , .
Podobno i dzisiaj, w noc świętojańską, kwiat paproci zakwita. Kto jest odważny, burzy i szatańskiego chichotu się me boi - niech go szuka. Może znajdzie?
165
POSŁOWIE
Każde zjawisko językowe może być źródłem wiodącym do poznania kultury i dziejów rodzimej społecznos'ci. Słownictwo (zasób okres'lonych pojęć, zapożyczenia z innych języków), formy gramatyczne, sposób wymowy (fonetyka), nazewnictwo własne (imiona osobowe, nazwy miejscowe, topograficzne i wodne), wyrazy i zwroty regionalne (tzw. gwara) oto najważniejsze typy zjawisk, które dają świadectwo o życiu i przeszłości naszego narodu. Mowa jest zjawiskiem psychobiologicznym bez którego żadna kultura ludzka istnieć ani rozwijać się nie może. Życie i byt codzienny, działalność produkcyjna (kultura materialna), ustalone normy stosunków międzyludzkich (stosunki społeczne) oraz świat wyobrażeń, wiedzy i przekonań (kultura duchowa) można poznawać dzięki wielu źródłom historycznym. Należy do nich zaliczyć - źródła pisane, źródła archeologiczne (wykopaliska), zabytki sztuki czy architektury oraz właśnie źródła językowe a także tradycję ustną, która trwa i rozwija się dzięki kolejnym pokoleniom mówiących i słuchających. W społeczeństwach niepis'miennych pierwociny dorobku literackiego i historycznego, jak bajki, anegdoty, pieśni, opowiadania o przygodach i czynach, pieśni historyczne, przekazywane są w formie opowiadania, recytacji czy śpiewu.
Archaiczne utwory literackie o tematyce historycznej były szeroko znane ws'ród Germanów (sagi), Bałtów (dainy) i Słowian, szczególnie wschodnich i południowych (byliny). Z Rusi wczesnośredniowiecznej znamy niezwykle charakterystyczny epos sławiący czyny księcia Igora w walce z najazdami stepowych Polowców (Stówo o wyprawie Igora, ok. 1190 r.). Najstarszy kronikarz polski Gali Anonim opisując czyny Bolesława Krzywoustego (pocz. XII w.) powoływał się nie tylko na znajomość źródeł pisanych ale również opowiadania ludzi starych, a nawet tekst pieśni śpiewanej przez rycerzy o dokonaniach swego wodza. W późniejszych czasach rola przekazywanej ustnie tradycji wzrastała w wyjątkowych okolicznościach, gdy nowożytne społeczeństwo pozbawione zostało możliwości swobodnego rozwoju, traciło państwowość i własne instytucje kulturalne. W takiej sytuacji znalazły się np. po podboju tureckim ludy bałkańskie oraz Polska po rozbiorach w końcu XVIII w. Rozwój polskiej nauki i kultury został wówczas poważnie ograniczony, następował głównie dzięki inicjatywie różnych towarzystw i fundacjom prywatnym, jak np. Zakład Narodowy im. Ossolińskich. Oświata i świadomość historyczna ludności polskiej były celowo ograniczane i kontrolowane przez zaborców, a częściowa poprawa nastąpiła w zaborze rosyjskim dopiero po rewolucji 1905 r. Dlatego w dobie romantyzmu i całym wieku XIX stosunkowo dużą wagę przypisywano ,,wies'ci gminnej", która miała być "Arką przymierza" między dawnymi a nowymi czasy (Adam Mickiewicz), a dziesiątki entuzjastów wędrowało po wsiach i opisując, kulturę wieśniaczą dużo trudu poświęciło utrwaleniu różnych form ludowej twórczości literackiej (bajka, legenda, piosenka, przysłowie, zagadka).
Bajka ludowa odbija ogromny zakres zjawisk, jest historycznym produktem wielu wieków rozwoju i krzyżowania różnych kultur. Międzynarodowa klasyfikacja bajek (A. Aarne, S. Thompson) dzieli cały materiał na 4 grupy:
1) bajki zwierzęce, alegoryczne opowiadania moralizujące (ang. fable, niem. - Fabel, ros. -basnja);
2) baśnie, legendy i nowele tzn. baśnie magiczne, bajki religijne (legendy), bajki o niezwykłych przygodach;
166
3) anegdoty i kawały;
4) bajki tłumaczące powstanie świata i zjawisk przyrodniczych, nazw miejscowych, pochodzenie poszczególnych gatunków świata zwierzęcego czy człowieka.
Wybitny znawca polskiego folkloru Julian Krzyżanowski dokonując klasyfikacji polskiej bajki ludowej, wyróżnił kategorię "podań" jako relację o zdarzeniu rzeczywistym ale opierającym się na wierzeniach. Do tej kategorii zaliczone zostały przez tego wybitnego uczonego opowiadania o czarownicach, czarach, strachach, duchach rzek, jezior, gór, jak też podania lokalne.
W naszym zbiorze zamieściliśmy wybór podań i legend różnego pochodzenia i najrozmaitszego typu. Są to: najstarsze podania historyczne zaczerpnięte z kronik średniowiecznych (O Lechu, Smok wawelski, Król Popiel, itd.), przykłady legend herbowych (herb Awdaniec, herb Jelita) i opowiadań anegdotycznych (Słowo się rzekło..., Zakład Stańczyka), przetworzone legendy o świętych (Pierścień świętej Kingi, Stopka królowej Jadwigi, Ucieczka Kingi) oraz najliczniejsze podania miejscowe (Gdańsk, Gołaricza, Iłża, Kraków, Olsztyn, Sandomierz, Szamotuły, Warszawa), albo baśnie i wątki fantastyczno-przygodowe. Kilka opowiadań reprezentuje stare wątki ogólnoeuropejskie, spotykane od średniowiecza także poza Polską (O Popielu, Zbój Madej, Sabat czarownic itd.). Niektóre z podań są kombinacją schematycznej fabuły z realiami historycznymi (np. Ucieczka Kingi, Zła Kunegunda), najczęściej jednak mamy do czynienia z baśnią ludową, w której dominuje element wierzeniowy i magiczny (Liczyrzepa, Kwiat paproci, Zatopiona wieś, Królewna zaklęta w kaczkę, Utopiec, Król Wężów, Gadające zwierzęta). Nasza zwięzła interpretacja oczywiście nie wyczerpuje w pełni występujących tutaj problemów i stąd nie może być uznawana za dostateczną. W zamierzeniu powinna tylko zachęcić czytelnika, jak również przewodników i nauczycieli do samodzielnej refleksji oraz poszukiwań. Zainteresowanych odsyłamy do ważniejszej literatury, zamieszczonej przy historycznej interpretacji każdej z baśni lub legendy, a także bibliografii zamieszczonej na końcu książki.
Jan Tyszkiewicz
167
O Lechu i białym orle
Elementy legendy: wędrówka, Lech, orzeł, nazwa Gniezno. Okres wędrówek plemion słowiańskich przypadał na IIVII w. n.e. Pamięć o nich i pierwotnej ojczyźnie, leżącej między Odrą i środkowym biegiem Dniepru, utrzymywała się do IX-XI w. Kroniki Słowian z Półwyspu Bałkańskiego (Bułgarzy, Serbowie) mylnie mówiły o wędrówce znad rzeki Dunaj ku północy. Legendarny książę polski Leszek wystąpił w Kromce Wincentego Kadłubka (koniec XII w.), u czeskiego kronikarza Dalemila (ok. 1315 r.) a później w Kronice Wielkopolskiej (ok. 1382 r.) po raz pierwszy znajdujemy wzmiankę o braciach: Lechu i Czechu. Jan Długosz (przed 1480 r.) pisze o przybyciu Lecha z Chorwacji do Polski, zaś młodszego od niego, Czecha - do Czech (Roczniki Królestwa Polskiego, księga I).
Orzeł w Europie, a także na wielu terenach Azji i Ameryki, poczynając od starożytności, byl symbolem siły, władzy i szlachetności. Występuje on w licznych mitach, bajkach i legendach. Ptak ten był też znakiem godności cesarskiej w Rzymie i w cesarstwie frankońsko-niemieckim. Orzeł, jako godło Piastów ustaliło się do poł. XIII w.
Z nazwą miejscowości często wiążą się liczne podania. "Gniezdno" (później: Gniezno) - może pochodzić od: imienia człowieka, gniazd ptaskich, położenia topograficznego itd.
Literatura:
Lowmański H., Początki Polski, t. II, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1963, s. 387-419
Dzieje Gniezna, pod redakcją J. Topolskiego, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1965, s. 24-30
Książę Popiel i myszy
W treści uchwytne są następujące elementy: zły władca, imię Popiel, księżniczka Niemka, otrucie stryjów na uczcie, myszy "wykonujące wyrok". Wątek ukarania złego i podstępnego władcy przez myszy, przejęty został z Europy Zachodniej. O Popielu w Gnieźnie i jego wygnaniu z kraju pierwszy pisze Gali Anonim (Kronika, pocz. XII w.). Jan Długosz (Roczniki, księga I) jeszcze bardziej rozwinął opowies'ć lokując siedzibę Popielą w Kruszwicy, co należy sądzić jest osobistą interpretacją autora Roczników. Imię "Popiel" jest nazwą pogańską i symboliczną zarazem. Ucisk poddanych, niesprawiedliwość, okrucieństwo, zdrada, zabójstwo najbliższych krewnych, obżarstwo i gnuśność, to katalog przestępstw w zupełności wystarczających - w powszechnym przekonaniu - do obalenia władcy. Pozytywnym przeciwstawieniem Popielą jest Piast. Zbrodnia polityczna przez otrucie występowała w średniowieczu najczęściej w Bizancjum, w Polsce rzadko, czego najlepszym dowodem są Roczniki Jana Długosza. W społeczeństwie o silnych związkach rodowych zabójstwo krewnych było godne szczególnego potępienia.
Literatura:
Adamus J., O monarchii Gallowej, Towarzystwo Naukowe Warszawskie, Warszawa 1952, s. 127-150
Lowmański H., Początki Polski, t. V, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1973, s. 433-441
168
O Piaście Kołodzieju i tajemniczych wędrowcach
Podanie o rodowodzie dynastii Piastów zapisane zostało w początkach XII w. w Kronice Galia Anonima, kronikarza Bolesława Krzywoustego. Jest ono różnie interpretowane, niewątpliwie jednak łączy wątek europejski z rodzimym. W pierwszym przeciwstawiono chciwego i niesprawiedliwego władcę młodzieńcowi, którego ojciec reprezentuje walory moralne i cieszy się społecznym uznaniem (sprawiedliwość, gościnność, hojność), zaś on sam znajduje się pod opieką Boga lub bogów.
Gali Anonim uwypuklił tu jednak rodzimą wielkopolsko-polską tradycję (Piast chłopem, ratajem książęcym z Gniezna, zmiana dynastii, imiona: Popiel, Piast, Rzepka, Siemowit) z cechami ogólnoslowiańskimi. Świadczą o tym - pochodzenie dynastii z ludu oraz rytuał postrzyżyn chłopca połączony z nadaniem imienia. Już Wincenty Kadłubek (Kronika, pocz. XIII w.) przeniósł akcję opowiadania z Gniezna do Kruszwicy, a dalszych zmian dokonał Jan Długosz. Trudno orzec czy dwaj wędrowcy występujący w legendzie, domniemani misjonarze chrześcijańscy, byli wymysłem kronikarza czy też częścią dynastycznej tradycji. W poi. XIX w. Joachim Lelewel uznał ich za wysłanników od św. Metodego, arcybiskupa Moraw w końcu IX w.
Literatura:
Anonim tzw. Gali, Kronika polska, księga I, roz. 1-3, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1965, s. 11-16
Łowmiariski H., Dynastia Piastów we wczesnym średniowieczu (w:) Początki państwa polskiego, t. I, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Poznań 1962, s. 111-122
O wawelskim smoku, królu Kraku i szewcu Skubie
Można wskazać trzy główne elementy legendy: wąż-smok, król Krak, pokonanie zagrożenia. Wąż występuje w mitach i pogańskich wyobrażeniach indoeuropejczyków oraz starożytnych ludów basenu Morza Śródziemnego. U Germanów jest symbolem zagrożenia, zaś u Słowian i Baltów zwierzęciem czczonym (kult ziemi i wody). Chrześcijaństwo natomiast utożsamiało tego gada z pojęciem pogaństwa i zla. Świadczą o tym sposoby przedstawiania złych duchów, np. średniowieczne wizerunki diabłów. Wincenty Kadłubek (Kronika, koniec XII w.) pierwszy pisze o Kraku (Grakkus) założycielu dynastii (imię króla utworzono zapewne od nazwy: Kraków) i zgładzeniu przez jego synów potwora zamieszkującego jaskinię. Jan Długosz (Roczniki Królestwa Polskiego) podaje już zmienioną wersję smoka zabito według pomysłu Kraka, wypełniając przynętę siarką, smołą i żywicą. Kraków wcześnie był ważną osadą i grodem o czym świadczą wykopaliska i tzw. Kopiec Krakusa (VII w.). Ten bardzo stary i bardzo popularny wątek podania, później kojarzono na ogół z postacią św. Jerzego.
Literatura:
Potkański K., Kraków przed Piastami, Kraków 1897, s. 11-23
Briickner A., Dzieje kultury polskiej, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1957,
t. I, s. 156-157
169
O Wandzie, co nie chciała Niemca
Elementy składowe legendy: osoby Kraka i Wandy, dynastyczne małżeństwo, niebezpieczeństwo niemieckie, ideał dobra społecznego. Legenda sformułowana przez Wincentego Kadłubka (Kronika, koniec XII w.) podaje wersję o samobójstwie zalotnika z powodu buntu własnego wojska pod Krakowem, a nie Wandy.
W Kronice Wielkopolskiej (XIV w.) opowiadanie kończy się tragicznie, śmiercią obojga. Jan Długosz (Roczniki) wprowadził do historii imię Rytogara, podkreślając wrogość wobec Niemców i dobrowolność ofiary Wandy. Badacze wykazali podobieństwo legendy do mitów germańskich (dziewicze bóstwo wojenne, ofiary z królewskich dzieci), związki z prastarym kultem wody i wpływ kultury antycznej. Dziejopisowie kojarzyli: Kraka z Krakowem i Wandę z łacińską nazwą Wisły (Vandalus).
Nad Wisłą pod Krakowem są także wielkie kopce-mogiły. W starożytności i średniowieczu małżeństwo było formą działań polityczno-prawnych, często spotykaną w stosunkach polsko-niemieckich.
Literatura:
Potkański K., Kraków przed Piastami, Kraków 1897
Tymieniecki K., Polska w średniowieczu, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa
1961, s. 20-33.
Honorowy gest Jana Skarbimira z Góry, czyli jak powstał herb Abdank?
Jest to jedna z najpopularniejszych legend herbowych, częściowo historyczne opowiadanie mające tłumaczyć genezę znaku herbowego i zawołania. Różne wzmianki kronikarskie (np. Roczniki Jana Długosza) oraz tradycja ustna zostały wykorzystane przez Bartosza Paprockiego do skreślenia wielu opowieści herbowych (Gniazdo cnoty, Kraków 1578 i Herby rycerstwa polskiego, Kraków 1584). O poselstwie wojewody Skarbka do Henryka V - za czasów Bolesława Krzywoustego - i rzuceniu pierścienia w skarbcu cesarskim, napisał już Jan Długosz. Opowieść powtarzali kronikarze, heraldycy i historycy. Legenda ta wielką popularność od 150 lat zawdzięcza przede wszystkim wprowadzeniu do czytanek i podręczników szkolnych.
Postacie akcji są historyczne, sytuacja wydaje się prawdopodobna: złoto często służyło do przekupstwa i uzyskania stronników, pierścień w stosunkach feudalnych miał swoją symbolikę prawną i mógł być używany jako znak tożsamości (np. pieczętowanie dokumentów sygnetem). Tylko posługiwanie się szablą w XII w. w Polsce jest wątpliwe. Ten szczegół dodali zapewne heraldycy w XVI w.
Literatura:
Długosz J., Roczniki (pod r. 1109)
Briickner A., Dzieje kultury polskiej, t. I, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa
1958, s. 322, 329-332
Niemcewicz J. U., Śpiewy historyczne, Warszawa 1816, s. 60
170
Wiano świętej Kingi
Jest to legenda zapisana już w Żywocie i opisie cudów księżnej Kingi, powstała zaś zapewne pod koniec XIII w., kiedy żywo rozwijał się (Kraków, Stary Sącz) kult świętobliwej księżnej. Sojusz z Węgrami przeciw cesarstwu, Rusi i Tatarom, wczesne małżeństwo dynastyczne (między 12-14-letnimi dziećmi) Bolesława Wstydliwego z Kingą, duże znaczenie handlu solą w XI-XII w. tworzą prawdziwe tło historyczne opowiadania.
Północna i środkowa Polska pozostawała zawsze uboga w szlachetne kopaliny natomiast w XII w. i pocz. XIII w. na Śląsku wydobywano rzeczywiście stosunkowo dużo srebra i złota (np. między innymi Zloty Stok, Bytom). Polska korzystała z solanek ruskich, kołobrzeskich, kujawskich i małopolskich. Złoża soli kamiennej odkryto w Wieliczce i Bochni w latach 1251-1252, kiedy Kinga miała 18 lat. Przebywała ona w Polsce odok. 1240 r. Przy wydobyciu soli mogli odegrać ważną rolę górnicy sprowadzeni z Węgier. Wiano Kingi, wielkie dochody z soli, tłumaczyć wolno także faktem, że Bolesław Wstydliwy w latach ok. 1273-1278 unieważnił wszystkie uprzednie przywileje dla klasztorów i osób prywatnych, wprowadzając solny monopol państwowy.
Literatura:
Żywot i cuda Kingi, (w:) "Monumenta Poloniae Historica" t. IV, Państwowe Wydawnictwo
Naukowe, Warszawa 1960, s. 662-744
Keckowa A., Saliny ziemi krakowskiej do końca XIII wieku, Wydawnictwo Ossolineum,
Wrocław 1965, s. 77-88
Szajnocha K., Św. Kinga, (w:) "Szkice historyczne", t. I, Lwów 1858, s. 163
Dzielna wójtówna Halina
Opowiadanie mogło powstać w dobie późniejszego renesansu, najprawdopodobniej jednak później. Imienia Halina (od - Helena) zaczęto używać w początkach XVII w. Treść podania wydaje się mało wiarygodna.
Przez cały XIII w. Sandomierz rywalizował z Krakowem na polu politycznym, kulturalnym i gospodarczym (liczne fundacje kościelne, położenie na szlakach handlowych, okres bliskich związków z Rusią). Miasto zostało lokowane na prawie niemieckim dopiero w 1286 r. (odtąd urząd wójta). Szlak wypraw tatarskich na Polskę w latach 1241, 1259-1260, 1278 wiódł przez Lublin i Sandomierz. Drugi najazd wiąże się z męczeństwem 48 Dominikanów, a wśród nich opata Sadoka, zaś dopiero przy trzecim (1278) miasto obroniło się dzięki wałom i ostrokołom. Podziemne przejścia i piwnice sandomierskie są znacznie późniejsze (XV-XVII w.).
Z najazdami tatarskimi łączy się w Sandomierzu także inna zupełnie opowieść o wąwozie zwanym "Piszczele".
Literatura:
Sandomierz, Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, t. X, 1889, s. 268-292 Studia sandomierskie. "Materiały do dziejów miasta Sandomierza i regionu sandomierskiego", pod redakcją T. Wąsowicz, J. Pazdura, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1967
171
Ucieczka św. Kingi przed Tatarami
Elementy historyczne podane zostały tutaj w formie bajkowej. Ziemia Sądecka jest malowniczym regionem o ciekawej historii. Jako górskie pogranicze z Węgrami i Rusią, w średniowieczu była terenem mniej zasiedlonym. Gród w Starym Sączu istniał przed 1189 r. Ponieważ tędy przebiegały drogi handlowe powstawały więc tutaj miasta lokowane na prawie niemieckim: Stary Sącz (przed 1273), Nowy Sącz (1292), Krościenko (1348), a także szukano kruszców (XIII-XV w.). Rozkwit regionu nastąpił w końcu XIII w. (ostatni najazd Tatarów w 1287 r.) dzięki sojuszowi polsko-węgierskiemu potwierdzonemu małżeństwem Kingi z Bolesławem Wstydliwym.
Klasztor Klarysek w Starym Sączu założyła Kinga w 1280 r. i mieszkała w nim aż do śmierci (1297). Opis s'więtobliwego życia Kingi (Żywot błogosławionej Kingi) powstał ok. 1312 r., zaś opowiadanie o jej ucieczce do pienińskiego zamku podał już Jan Długosz. Nowe badania archeologiczne (19761978) potwierdzają fakt założenia i użytkowania zamku na Górze Zamkowej w Pieninach w 2 poł. XIII i pocz. XIV w. Ucieczka przedstawiona jako baśń magiczna (rzucanie grzebienia, wstążki itp.) spotykana jest często w Europie Zachodniej, rzadziej w Polsce.
Literatura:
Historia Starego Sącza od czasów najdawniejszych, pod red. H. Barycz, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 1979
Kołodziejski S., Pieniny (w:) "Z Otchłani Wieków", 1980, nr 1, s. 48-53
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa w układzie systematycznym, t. 1-2, Wydawnictwo
Ossolineum, Wrocław 1961 -temat 310
Przerwany hejnał
W podaniu wiernie zarysowano obraz średniowiecznego miasta: rynek z kościołem parafialnym (tzw. farnym), zwarta zabudowa otoczona obronnymi murami, nocne straże, odmierzanie godzin uderzeniem kościelnych dzwonów i trąbieniem z wieży.
Małopolska i Kraków uległy największemu zniszczeniu podczas najazdów tatarskich w 1241 r. oraz w latach 1259-1260. W późniejszych latach Tatarzy już nigdy nie pustoszyli Ziemi Krakowskiej. Przedlokacyjny Kraków, dzielnica zwana Okołem, otoczony wałami wraz z kamiennym kościołem św. Andrzeja nie został zdobyty przez wroga w 1241 r. Natomiast w kronikach zgodnie potwierdzano, że podczas drugiego najazdu Tatarzy nie zdobyli jedynie Wawelu, reszta zaś miasta została splądrowana. Ostrzegawczy sygnał trębacza mógł być dany z zamku, z wieży kościoła św. Andrzeja lub z wieży obronnej. Kościół Mariacki stojący na Rynku, w centrum miasta lokowanego na prawie niemieckim w 1257 r., zaczęto wznosić dopiero po 1288 r. Trudno coś bliższego powiedzieć o wcześniejszym budynku świątyni stojącej w tym właśnie miejscu. Dodajmy, że zasięg rażenia z tatarskiego luku wynosił 100-150 m. Wówczas mury otaczające miastło przebiegały inaczej.
Literatura:
Krakowski S., Polska w walce z najazdami tatarskimi w XIII w. Wiedza Powszechna, Warszawa 1956
172
Radwański K., Kraków przedlokacyjny, Muzeum Archeologiczne w Krakowie, Kraków
1975, s. 79-150
Hernas C, Hejnały polskie, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1961
Opowieść o Tałckim Bagnie
Nad największym jeziorem mazurskim - Śniardwy mieszkało niegdyś pruskie plemię Galindów. Książęta polscy walczyli z napadami Prusów wyprawiając się także do pogranicznej Galindii, dziś - Równina Mazurska. Krzyżacy podbili ją w 2 pot. XIII w. i nad rzeką Pisą (ok. 1344 r.) wznieśli gród Johannisburg (dzisiaj Pisz). Przez tzw. Zagajnicę (Puszczę Kurpiowską) i Puszczę Piska biegła odwieczna granica Prus i Mazowsza (aż do 1945 r.).
Wieś Tałty nad północno-zachodnią odnogą Jeziora Śniardwy powstała w końcu XV w. Krzyżacy zamek w Rynie zbudowali w 1377 r., zas' pierwsza wzmianka o wsi Mikołajki pochodzi z 1444 r. Opowieść o Talckim Bagnie można umieścić w XIV-XV w. Po wytępieniu Prusów krainę tę zamieszkiwała ludność pochodząca z Mazowsza. W 1539 r. większość mieszkańców Mikołajek stanowili Polacy.
Mało realne wydają się białe płaszcze krzyżackich rycerzy nad jeziorem czy w lesie, gdyż pościg za chłopem należał do obowiązków knechtów i pachołków. Optymistyczne zakończenie legendy mija się z prawdą - ziemie nad Śniardwami pozostawały nieprzerwanie pod panowaniem państwa zakonnego a później Prus.
Literatura:
Tyszkiewicz J., Puszcze mazowieckie Ponarwia do poi. XIX w., (w:) Badania z dziejów osadnictwa i toponimii, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1978, s. 63-104.
Historia herbu ,Jelita"
Kronikarze i późniejsi historycy polscy przedstawiają bitwę pod Płowcami (1331 r.). jako wielkie zwycięstwo Łokietka. Ten krwawy bój miał trzy fazy, bo walczono kolejno z trzema oddziałami wojsk krzyżackich: pierwszy rozbito, drugie starcie przyniosło wielkie straty obu stronom i nie było rozstrzygnięte, przed trzecią kolumną krzyżacką Polacy musieli się wycofać. Po utracie Pomorza (1309 r.) była to pierwsza zbrojna odprawa dana Zakonowi i miała ona duże znaczenie psychologiczne oraz propagandowe.
Opowieść o Florianie Szarym zapisał Jan Długosz, jako tradycję o początkach rodu i jego herbu Jelita. Historycy ustalili, że odnosi się ona dopiero do 1 poł. XV w. Objeżdżanie pobojowiska przez króla i opatrywanie rannych mogło mieć miejsce tylko po pierwszej fazie bitwy, rankiem. Ówcześni medycy istotnie potrafili zeszyć jamę brzuszną. Zabrano go stamtąd i całkowicie wyleczono napisał Długosz. Walczono w tamtym okresie głównie mieczami i toporami, osłaniano się tarczami trzymanymi na lewym przedramieniu, a ponieważ noszono lekkie zbroje, stąd urazy odnoszone podczas bitwy mogły być poważne.
W XIV-XV w. zaczęły powstawać herby, którymi pieczętowali się polscy rycerze. Herb "Jelita"-były to trzy skrzyżowane kopie złote umieszczone na czerwonym polu, w tzw. klejnocie (część ponad tarczą), ześ z hełmu wydobywał się ku górze rogaty kozioł. Najstarszy znak pieczętny "Jelita" pochodzi już z 1316 roku, opowieść jest zatem wtórną.
173
Literatura:
Długosz J., Roczniki czyli Kroniki...ks. IX, pod. r. 1331
Biskup M., Analiza bitwy pod Płowcami, (w;) "Ziemia Kujawska", t. I, 1963, s. 84-103
Diabeł wenecki
W XIV w. miejscowość "Wanacja" stanowiła część Chomiąży koło Żnina i Gąsawy. Dziwna nazwa przyciągała uwagę i pobudzała wyobraźnię, a sprzyjało temu położenie topograficzne pomiędzy trzema jeziorami. Motyw okrutnego pana, który zawarł pakt z czartem, ale został sprawiedliwie ukarany często pojawia się w podaniach ludowych. Atrybuty towarzyszące - ukryte skarby, zaklęte kruki, diabelskie uczty - uznać można za dość typowe dla tego rodzaju opowieści.
U podstaw tradycji o "diable weneckim" leżą wydarzenia z końca XIV w. (zatarg arcybiskupa Bodzęty z Mikołajem z Chomiąży, sędzią kaliskim i zacięte walki podczas bezkrólewia po śmierci Ludwika Węgierskiego) splątane zresztą z innymi (wyczyny Jana Nałęcza z Czarnkowa, sędziego poznańskiego) przez Jana Długosza. W roli obrońcy uciśnionych wystąpił tutaj Władysław Jagiełło (zapewne w 1400 r.), co łączy się zapewne ze zbieraniem materiałów o życiu i świętobliwych poczynaniach królowej Jadwigi przez kler krakowski, z myślą o jej kanonizacji.
Literatura:
Przyborowski W., Wiadomość historyczna o Krwawym Diable, (w:) "Pismo Zbiorowe Wileńskie na rok 1859"
Długosz J., Roczniki czyli Kroniki Sławetnego Królestwa Polskiego, Ks. X, pod r. 1386, s. 208
Stopka Królowej Jadwigi
Elementy legendy: fundacja kościoła, królowa Jadwiga córka Ludwika Węgierskiego żona Władysława Jagiełły, cudowny ślad w kamieniu, biedota miejska. Mamy tu do czynienia z typową legendą o świętej w połączeniu z realiami historycznymi. Dotyczy ona fundacji kościoła Karmelitów w Krakowie, ok. 1390 r. O świątobliwości i opiece nad ubogimi królowej Jadwigi mówią źródła kościelne i kroniki.
Fundacje kościołów w średniowieczu zapewniały rozwój kultury i opieki społecznej (kult, działalność cechów rzemieślniczych i bractw religijnych, rozwój rzemiosł artystycznych, muzyka, szpitale, przytułki). Budowa świątyni dawała pracę wielu fachowcom i biedocie najczęściej przez kilka dziesięcioleci. Wiele chorób było wówczas nieuleczalnych. Nędza powodowała więc dużą śmiertelność ws'ród ubogich.
Kamienie z zagłębieniami różnych kształtów łączone były u wszystkich Słowian zarówno z wierzeniami pogańskimi, jak i chrześcijańskimi.
Literatura:
Stabińska J., Królowa Jadwiga, Wydawnictwo "Znak", Kraków 1969
Wójcicki K. W., Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi, Państwowy
Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974, s. 345-6, 402
174
Czarna księżniczka z Szamotuł
Romantyczna fabuła opowies'ci przeinacza jednak fakty historyczne. Szamotuły otrzymały prawa miejskie przed 1383 r. W XVI w. były własnos'cią Górków, którzy wznies'li tu zamek. Halszka (Elżbieta) z Ostroga (ur. 1539), córka Eliasza kniazia Ostrogskiego została dziedziczką wielkich dóbr na Wołyniu i Ukrainie. Gdy rywalizowano o jej rękę, dążąc do zagarnięcia fortuny, wbrew woli matki poślubiła (1553 r.) kniazia Dymitra Sanguszkę a później Łukasza Górkę, wojewodę poznańskiego (od 1565 r.). Matka zamknęła ją w klasztorze (Lwów) i wydała za Symeona księcia słuckiego, ale król Zygmunt August będąc opiekunem Halszki po śmierci ojca nakazał jej powrót do Łukasza Górki. Odtąd Halszka przebywała w Szamotułach. Owdowiała w 1573 r., a zmarła w 1582 r. Polowania dworskie, przedstawienia i zabawy kostiumowe upowszechniają się wraz z przybyciem Bony Sforzy do Polski (1518 r.).
Niechętny ton opowiadania krytykuje bogactwo zrodzone z kariery politycznej a pośrednio działalność Łukasza Górki, przywódcy różnowierców wielkopolskich (protekcja tzw. braci czeskich).
Literatura:
Dzieje Wielkopolskie, t. I, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969, s. 522-530, 547,
557-558
Wernichowska B., Kozłowski M., Duchy polskie, Wydawnictwo PTTK "Kraj", Warszawa
1983, s. 52-55
Desperacki czyn Kacpra Karlińskiego
Zamek w Olsztynie pod Częstochową wzniesiono w 1 poi. XIV w., za czasów Władysława Łokietka lub Kazimierza Wielkiego. Miał on bronić Małopolski od najazdów czeskich. W 1396 r. Władysław Jagiełło odebrał zamek Władysławowi Opolczykowi, byłemu lennikowi Ludwika Węgierskiego. Umocnienia rozbudowano w poi. XVI w. stąd twierdza mogła stawić skuteczny opór najazdowi arcyksięcia austriackiego Maksymiliana, gdy ten obwołany przez część szlachty polskiej królem w październiku 1587 r, wkroczył zbrojnie na ziemie polskie. W drodze pod Kraków najemne wojska austriackie (żołnierze z Czech i Śląska) próbowały zdobyć Olsztyn.
Podanie o Kacprze Karliriskim przypomina gorące nastroje i ostre spory, które wówczas doprowadziły do wojny domowej, zanim na tronie zasiadł Zygmunt III Waza. Maksymilian pokonany w bitwie pod Byczyną (24 stycznia 1588 r.) i wzięty do niewoli, po rezygnacji z pretensji do polskiej korony został uwolniony. Imię Kacper typowe było dla mieszczaństwa, nie dla szlachty. Mamy tu zapewne do czynienia z zawodowym żołnierzem pochodzenia plebejskiego, nobilitowanym za zasługi wojenne.
Wieś Karlin, od której mógł Kacper wziąć swoje nazwisko, istniała już w XV w. i znajduje się nie opodal Ogrodzieńca.
Literatura:
Wimmer J., Odparcie najazdu arcyksięcia Maksymiliana w 15871588 roku, Wydawnictwo MON, Warszawa 1955
Wernichowska B., Koztowski M., Duchy polskie, Wydawnictwo PTTK "Kraj", Warszawa 1983, s. 7-10
175 Zakład Stańczyka
Stańczyk (zapewne Wyszota z Sulkowa) żył w latach 1480-1560 i byl nadwornym blaznem trzech kolejnych królów z dynastii Jegiellonów: Aleksandra, Zygmunta Starego i Zygmunta Augusta. Znat on świetnie tradycję dworską (przekazywaną ustnie) i historie kraju, utrzymując bliskie kontakty ze sławnym dziejopisem Marcinem Kromerem. Znani pisarze renesansowi - Marcin Bielski i Łukasz Górnicki - zapisali dużo anegdot o Stańczyku, z których części dotyczy jego krytycznych uwag o polityce. Pisał o nim również Jan Kochanowski (fraszki o Jaśku Gąsce), a później przedstawiał w swoich obrazach Jan Matejko.
Koncept o powszechnym zainteresowaniu lecznictwem stanowi krytykę ówczesnej mody leczenia się, poziomu wiedzy społeczeństwa, a przede wszystkim wyśmiewa możliwości doktorów i medyków uniwersyteckich w stolicy.
Literatura:
Krzyżanowski J., W wieku Reja i Stańczyka, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1958
Dzieje Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach 13641764, t. I, pod redakcją K. Lepszego, Uniwersytet Jagielloński, Kraków 1964, s. 221-265
O Sędziwoju, nowosądeckim alchemiku
Michał Sędziwój herbu Ostoja, Sendivogius (1566-1623), uczony, filozof i dyplomata (pseud. Cosmopolita), ur. w Lukowicy koło Nowego Sącza, kończył szkołę i uniwersytet w Krakowie. Od młodości interesował się naukami ścisłymi: astronomią, geometrią; alchemiczne badania początkowo finansował mu Mikołaj Wolski. W latach 1590-1595 Sędziwój studiował w uniwersytetach niemieckich (Lipsk, Wiedeń, Altdorf), a następnie został dworzaninem cesarza Rudolfa II w Pradze. Wtedy zasłynął jako alchemik i filozof piszący traktaty. Kilkakrotnie dal pokaz tzw. transmutacji, doświadczenia chemicznego prowadzącego do otrzymania metalicznego złota. Wedle ówczesnych przekonań transmutacja miała być czarnoksięskim zabiegiem przeobrażenia w złoto innego, dowolnego metalu. W latach 1600-1608 Sędziwój nosił tytuł sekretarza Zygmunta III Wazy i pełnił zlecane mu misje polityczne (sprawa Mołdawii i Dymitra Samozwańca). Następnie zaś w latach 16081616 uczestniczył w rozbudowie dużych zakładów metalurgicznych marszałka wielkiego koronnego Mikołaja Wolskiego w Krzepicach koło Częstochowy. Później dużo podróżował po Europie. Od cesarza Ferdynanda II dostał dobra ziemskie koło Opawy, gdzie też zmarł. Z kilku prac najsłynniejszy jest Traktat o kamieniu filozoficznym... (1604 r.), przetłumaczony na wiele języków i wydawany drukiem 51 razy aż do XIX stulecia.
Literatura:
Bugaj R., Michał Sędziwój (15661636). Życie i pisma, Ossolineum, Wrocław 1968 Michał Sędziwój, Traktat o kamieniu filozoficznym, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1971
Dzielna starościanka z Gołańczy
Wszystko tu jest prawdopodobne. Zamek w Gołańczy koło Wągrowca (dzisiaj woj. pilskie) od XIV w. stanowił siedzibę rycerską. W początkach XVII w. zamek należał do Mikołaja Smoguleckiego, który w 1629 r. uczestniczył w zawarciu pokoju między królem Zygmuntem III Wazą a Gustawem II Adolfem. Później mógł tu mieszkać starosta, a przed mniejszym podjazdem szwedzkim można się było tutaj z powodzeniem bronić. Trzeba też dodać, że Szwedzi zdobyte zamki najczęściej palili. Dołączono do opowiadania pogański (ludowy) wątek święta Sobótki (23 czerwca, woda, ofiara życia dziewczyny).
Tradycja o obronie Goiańczy odżyła w dobie romantyzmu w początkach XIX w. kiedy napisano na ten temat osobną opowieść.
Literatura:
Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. II, Warszawa 1881, s. 662
Dzieje Wielkopolski, pod redakcją J. Topolskiego, t. I, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1969, s. 683-690
"Słowo się rzekło, kobyłka u płotu"
W przysłowiach staropolskich "koń" to wierzchowiec i przyjaciel, zas' "kobyła" z reguły oznacza nędzną szkapinę albo głupiego konia. Opowiadanie oddaje obyczajowość czasów doby królów elekcyjnych, np. Jana III Sobieskiego (król z sumiastym wąsem). W Polsce panuje wówczas "złota wolność", a szlachta głosi hasło: "szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie". Nawet biedny szlachcic mający tylko kawałek ziemi z własną chatą ma wielkie ambicje i z racji samego swego pochodzenia czuje się powołany do sprawowania urzędów państwowych.
Łukowskie leżało na pograniczu z Wielkim Księstwem Litewskim i od XIV w. zasiedlone było stosunkowo licznym rycerstwem, które z upływem lat biedniało i stało się szlachtą zagrodową czyli tzw. szaraczkową, żyjącą z pracy własnych rąk. Dla bohatera opowieści urząd wójta, tzn. naczelnika miasta, w pełni zadowalał ambicje dalszej kariery i zapewniał dostatek. Morał tego zdarzenia brzmi: w służbie państwowej obowiązuje - odwaga, prawdomówność i sprawiedliwość.
Miód pitny i piwo od średniowiecza były tradycyjnym trunkiem. Gorzałka pojawiła się w XVI w., jako napój warstw niższych. Przysłowie zapisano ok. 1850 r., zaś opowiadanie z nim związane wydrukowano po raz pierwszy w 1865 r.
Literatura:
Adalberg S., Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich, Warszawa 1889-1894, s. 212, 218-225, 506
Łoziński W., Życie polskie w dawnych wiekach, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1964, s. 153-234
Lwy z gdańskiego ratusza
Dzieje dużego i bogatego miasta, jakim był Gdańsk, żyjącego z międzynarodowego handlu, przypominają raczej historię kupieckiej republiki włoskiej (np. Genua) aniżeli
177
fragment naszych, polskich dziejów. Wszechstronny rozwój Gdańska rozpoczął się po przyłączeniu Pomorza do Polski, po wygraniu z Zakonem Krzyżackim wojny trzynastoletniej (1454-1466).
Zloty wiek renesansowej rozbudowy architektonicznej przypada w Gdańsku na 2 poi. XVI w. Po pożarze Ratusza Głównego Miasta (1556 r.) rozbudowywano go przez kilka dziesięcioleci. Na renesansowej balustradzie wieży umieszczono herby z orłami, zaś na jej hełmie osadzono statuę króla Zygmunta Augusta. Wkrótce i na ścianie ratusza od strony Długiego Targu, na attyce, wykuto herby: Prus Królewskich, Polski i Gdańska. Szeroko zakrojonymi pracami fortyfikacyjnymi (Brama Zielona lata 1564-68; Brama Wyżynna lata 1574-76) i wznoszeniem pałaców w mieście kierował Jan Kramer z Drezna.
Podanie sugeruje, że akcja toczy się w XVIII w., co kryje pewne sprzeczności. W Gdańsku było zresztą dużo miejsca, które symboliką heraldyczną podkreślały związek z Koroną. Oto niedawno dowiedziono, że rezydencję królów polskich podczas ich pobytu w Gdańsku stanowi! Ratusz Główny (lata 1457, 1468, 1504, 1526) i kamienice przy Długim Targu (1552 r. i wielokrotnie do 1734 r.). W tym właśnie sensie podanie to łączy się z Ratuszem Głównym.
Literatura:
Fabiani-Madeyska I., Gdzie rezydowali w Gdańsku królowie polscy?, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1976
Historia Gdańska, t. II, pod redakcją E. Cieślaka, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Gdańsk 1982, s. 400-101, 740-751
Jurata - królowa Bałtyku
Folklor kaszubski wielokrotnie nawiązuje do starych odrębności plemiennych. Surowe warunki życia i walka z żywiołami - szczególnie morzem - sprzyjały długiemu trwaniu wierzeń przedchrześcijańskich. Stąd występują tutaj duchy morza. Między innymi wiadomo, że misjonarze chrześcijańscy na Pomorzu w początkach XI w. dokonali uroczystego poświęcenia morza, aby wytępić dawne wierzenia. Jednakże całość opowieści, wraz z imieniem "Jurata" (porównajmy rzekę Jurę, dopływ dolnego Niemna), przeniesiona została z folkloru żmudzkiego, gdzie występują liczne wodnice, rusałki i morskie "czetlice". Perun - Perkunas był w wierzeniach wszystkich Słowian i Baltów władcą burz, nawałnic i piorunów. Bursztyn, stanowiący odwieczny skarb wybrzeży Bałtyku, był wymieniany i sprzedawany od III tysiąclecia przed nasze erą.
Literatura:
Wójcicki K. W., Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974, s. 277-279
Zatopione miasto Wineta
Podanie o zagładzie miasta Winety stanowi ciekawy przekaz o wczesnośredniowiecznych dziejach Pomorza Zachodniego. Najstarsza wersja podania zapisana została w kronice Adama Bremeńskiego, ok. 1075 r. Czytamy tam, że miasto "Jumne" leżące przy ujściu Odry, na
178
pograniczu Pomorza i Wieletów, było potężnym i bogatym portem prowadzącym handel z Nowogrodem Wielkim (Ruś), Sambią (Prusy), Szlezwikiem (Jutlandia) i Hamburgiem. Mieszkali tu Słowianie, Grecy, Sasi i inni przybysze.
Ta pierwotna tradycja o ważnym ośrodku gospodarczym i politycznym Słowian nadodrzańskich była przez długie wieki rozbudowywana przez kronikarzy i historyków (do XIX w.). Od XVI w. pojawiły się różne wersje bas'niowe, popularne wśród ludu, mówiące o zatopieniu Winety i "życiu" podwodnego miasta (światła, bijące dzwony, zjawy). Zatopione miasto w opowiadaniach nazywano: Jumne, Julin (Wolin), Wineta (od: Winedi-Słowianie) i łączono z sagami o grodzie skandynawskich rozbójników morskich (Jomsborg).
Legenda Winety stanowi dobrze zbadany przykład długotrwałości (XXIX w.) i rozwoju wątku, biorącego swój początek z realiów historycznych a później żyjącego niezależnie w ustnej tradycji ludowej (słowiańskiej i niemieckiej) przekazywanej z pokolenia na pokolenie, a także na kartach rozpraw historycznych, wzbogacanego o najrozmaitsze szczegóły historycz-
Literatura:
Kiersnowski R., Legenda Winety. Studium historyczne, Wydawnictwo Ossolineum, Kraków 1950
Blahij K., Ostatnia tejetnnica zatopionych bogów, Wydawnictwo "Iskry", Warszawa 1971, s. 169-210
O piękne; Egle i królu Jezior Żaltisie
Suwalskie to przepiękny zakątek kraju, niegdyś serce pruskiego plemienia walecznych Jaćwingów. Nad jeziorem Szurpiły znajdował się gród i osady, które broniły się przed najazdami krzyżackimi najdłużej, do końca XIII w. Po wyludnieniu tych okolic - ucieczce niedobitków na Litwę i przesiedleniu reszty na Półwysep Sambijski (1283 r.), przetrwały tylko dawne nazwy rzek, jezior i niektórych miejscowości. W XVXVI stuleciu ziemie te zasiedlać zaczęła ludność litewska, mieszkająca do dnia dzisiejszego. Suwalskie należało od XIV w. do Wielkiego Księstwa Litewskiego, później Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego.
Podanie o Egle jest pochodzenia litewskiego, chociaż może i Jaćwingowie mieli podobne, brakuje jednak źródeł pisanych aby można było to stwierdzić. Bas'ń nawiązuje do mitologii pogańskiej Bałtów wykorzystując charakterystyczny motyw o świętym wężu. Król wód ma tutaj bliski związek z kultem ziemi bo na lądzie przemienia się w węża. Przemiana, zaklęcie, wcielenie osób w drzewa mocą najwyższego boga Perkuna jest reminiscencją kultu, gdzie s'więte gaje i pewne drzewa odgrywały rolę miejsc świętych. I tak dąb, dzięki swym cechom witalnym, był wyróżniany przez wszystkie ludy indoeuropejskie (Celtowie, Germanie, Słowianie, Baitowie ) zaś jesion przez Germanów.
Opowiadanie o Egle zapisano po raz pierwszy nad Czarną Hańczą w 1867 r. Oskar Kolberg widzi w tym morał - koniecznos'ć zachowania tajemnicy nawet przed żoną.
Literatura:
Krzyżanowski J.,Polska bajka Ludowa, temat 555 A
Kolberg O., Litwa, (w:) Dzieła wszystkie, t. 53, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław
1966
179
Briickner A., Starożytna Litwa. Ludy i bogi, Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1979, s. 151-180
Król ryb
Pojezierze Mazurskie było ojczyzną wymarłych w XIV-XV w. plemion pruskich. W pogańskich wierzeniach Prusów, szczególnie tych mieszkających nad morzem, ważną rolę odegrały obrzędy związane z rybołówstwem i ofiary z ryb. W Europie od starożytności znana jest bajka o rybaku i złotej rybce, która przypadkowo złapana w sieć i wypuszczona spełniała trzy dowolne życzenia swego dobroczyńcy.
Podanie o królu ryb (porównaj opowiadanie o królu wężów) jest znacznie rzadziej spotykane. Najstarszy jego zapis pochodzi z 1 poł. XIX w. z Polesia (Józef Ignacy Kraszewski, 1840). Na Mazurach podanie zanotowano nad jeziorem Śniardwy (Mikołajki) i jeziorem Omulew (Jabłonka) ale mogło być także przeniesione przez repatriantów zza Bugu. Sumy (Silurus glanis) słyną z długowieczności, dużych rozmiarów (do 5 m) i wagi jaką osiągają (do 300 kg). Zdarzają się niekiedy okazy - albinosy, budzące szczególne zainteresowanie.
Charakter pracy rybaków, bliska obserwacja życia zwierząt wodnych, często dosłowne zmagania się z pochwyconymi rybami, tłumaczą tego rodzaju wyobrażenia, stając się okazją do przyznawania im ludzkiej inteligencji.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 555 A
Kraszewski J. I., Wspomnienia Polesia, Wołynia i Litwy, cz. 1, Wilno 1840, s. 131-132
Klinger W., Dzisiejsza baśń o rybaku i złotej rybce i jej starogreckie korzenie czy źródła, (w:)
"Eos", t. 51, 1961, nr 2, s. 217-227
Frank S., Wielki atlas ryb, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1982, s.
230-232
Przeklęte jezioro
Pomorzanie przez całe średniowiecze wykazywali swoją odrębność plemienną w języku i kulturze, co znalazło odbicie w folklorze. Opowiadania o zatopionych za karę miastach czy wsiach zdarzają się wśród Słowian i łączą naukę moralną (piętnowanie chciwości, bezwzględności) z pamięcią o zaginionych osiedlach, cmentarzach lub grodach. Źródło czy studzienka z leczniczą wodą i tajemniczy czarodziej wymierzający sprawiedliwość należą do świata wyobrażeń pogańskich, chociać szczegóły (pieniądze: talary) pochodzą z XVII-XIX w. i mogą być zmienne. Wieśniak bardzo zżyty z przyrodą, posępne ustronie bez zwierząt tłumaczył sobie irracjonalnie - "rzuceniem przekleństwa" - nie zaś warunkami ekologicznymi, nie sprzyjającymi gnieżdżeniu się ptaków czy obfitości ryb.
Literatura:
Roppel L., Dykteryjki i historyjki z Kaszub, Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1977 Moszyriski K., Kultura ludowa Słowian, Wydawnictwo "Wiedza Powszechna", Warszawa 1967, cz. II, z. 1, s. 506-509 i inne Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 750 F i 3145
[80
Sromotna porażka diabła Boruty
Podanie ukształtowane zostało w XIX w., głównie dzięki popularnym Klechdom K. Pójcickicgo (I wyd., Warszawa 1837). Mówi ono o diable z zamku łęczyckiego w stroju zlachcica. Jest to mocno zmieniona wersja ludowego demona Boruty-Rokity, przybierającego hętnie postać zwierząt (np. czarnego psa), straszącego po lasach, błotach i groblach.
Kostium szlachecki, huczne wesele i pojedynek reprezentują echo szlacheckiego folkloru obyczajowości panujących w dawnej Rzeczypospolitej. Realia - zamek w Łęczycy, skarby, naki na kamieniach wieży kolegiaty - łączą podanie z klechdą ludową. Otwory na ścianie olegiaty w Tumie powstały zapewne w XV-XVII w., podczas rytualnego rozpalania ognia rzy pomocy tzw. świdra ogniowego dla chrześcijańskiego obrzędu święcenia ognia w Wielką obotę. W ten sposób pogańskie obrzędy wiosenne dostawały się pod kontrolę Kościoła.
iteratura:
.olberg O., Lud jego zwyczaje, sposób życia, t. 22, Warszawa 1889, s. 257-267
rloger Z., Encyklopedia Staropolska, t. II, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa
372, s. 189
rzyzanowski J., Polska bajka ludowa, temat 8086
łota kaczka
Podanie sięga do świata baśni ludowych. Pierwszy zapis pochodzący z poi. XIX w. niejscawiał akcję na Dynasowej Górze (skarpa wiślana między Oboźną i Tamką). Paląc iiążąt Ostrogskich w Warszawie zbudowano po 1609 r. na fundamentach starszej budowli. Kłziemne jezioro rozumieć wolno jako olbrzymi pojemnik-cysternę wypełnioną wodą, ichpdzącą być może ze źródeł płynących niegdyś ulicą Tamka. Wartość nabywcza 100 lkatów, obraz miasta, żebracy i trudna droga do tytułu majstra w rzemiośle pozwala odnosić iowiadanie do XVII-XVIII stulecia. Charakterystyczny jest tu motyw "umowy" - za cenę zekreślenia wszelkich norm etycznych można zyskać bogactwo, nie dające jednakże częścią.
W podaniu skrytykowano stosunki społeczne w późnofeudalnym mieście.
iteratura:
3pman A., Legendy warszawskie, Gebethner i Wolf, Warszawa 1947, s. 77-85 icykłopedia Warszawy, PWN, Warszawa 1975, s. 441, 455^56 rzyzanowski J., Polska bajka ludowa, temat 464, por. też temat 8050
azyliszek
Miasto z regularnym rynkiem, siedzibą wójta, ulicami i kościołem farnym wybudowano Warszawie dopiero w pocz. XIV w. Wcześniej znajdował się tutaj gród książęcy i osada niesione wokół kościoła św. Jerzego (dziś ul. Świętojerska).
Opowiadanie dotyczy późnego średniowiecza. Świadczą o tym - rada miejska, burmistrz, :winicte rzemiosło płatnerskie, murowane kamienice ze sklepionymi piwnicami itd. 5wczas to miasto miało już własne sądy, więzienie i kata. W zbiorach Muzeum storycznego miasta Warszawy znajduje się miecz warszawskiego kata pochodzący z XVI w.
181
Straszydło (wąż na łapach) zabijające spojrzeniem i jego nazwa wywodzi się z kręgu wierzeń greckich. Jego "pojawienie się" w Warszawie tłumaczyć można najstarszym kształtem herbu miasta (dziwotwór z korpusem kobiety i węża na łapach). Ogólny charakter i szczegóły podania kojarzą się z późnorenesansową alchemią i czarnoksięstwem (mędrzec, zwierciadła itd.).
Literatura:
Oppman A., Legendy warszawskie, Gebethner i Wolf, Warszawa 1947, s. 3656
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Wiedza Powszechna, Warszawa
1965, s. 39-40
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 6510
O okrutnym zbóju Madeju i jego łożu
W podaniu mowa jest o zbójeckiej jaskini, wędrującym kupcu, mitycznym drzewie. Przeciwstawia się w nim wzorce moralnego postępowania. W średniowieczu Mazowsze istotnie sięgało aż po Góry Świętokrzyskie, stąd mowa o jaskini. Rabunek kupieckich taborów był częstym zjawiskiem w okresie rozdrobnienia dzielnicowego, osłabienia władzy centralnej w państwie, w czasie wojen aż do XVIII w. Wątki - cyrografu i piekła, zbrodni i pokuty, pustelnika, konfrontacji miłości synowskiej - ojcobójstwu, akceptacja ideału moralnego i społecznego w postaci biskupa-przenoszą nas w pełne średniowiecze, w XIV-XV lub najpóźniej w XVI stulecie. "Łozę Madejowe" przypomina urządzenia do tortur stosowane w późnym średniowieczu głównie w Niemczech.
Opowieść ta znana w całej Europie powstała zapewne we Francji. Najstarszym, przedchrześcijańskim elementem legendy jest niewątpliwie "drzewo życia".
Literatura:
Karlowicz J., Podanie o Madeju, "Wista" rocz. 1888-1891
Krzyżanowski J., Paralele, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1961, s. 400-406
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 756 B
Ukarana chciwość i Jezioro Święte
Podanie o zatopieniu całego osiedla chciwych mieszkańców (wieś, miasto) występuje u różnych ludów. W Europie najsławniejsze jest podanie z greckiej mitologii o gościnnych staruszkach Filemonie i Baucis, nagrodzonych przez Zeusa (cudowne pomnożenie żywności), a ukaraniu ich nielitościwych chociaż zamożnych sąsiadów. Płótno w czasach pierwotnych - jako produkt wymagający dużo pracy - miało znaczną wartość. Chustki pełniły nawet rolę "pieniądza" (Czechy, 2 poł. X w.). W Polsce ta forma pieniądza przedmiotowego nie występowała.
Podanie mogto powstać nawet w nowożytności ale zawiera wiele archaicznych elementów słowiańskiej kultury przedpiśmiennej. Nieprzypadkowy jest zapewne związek opowieści z jeziorem, mogącym pełnić rolę świętego miejsca w czasach pogańskich.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 750 F, 3145
182
Udziela S., O miastach zapadłych, kościołach, dzwonach i karczmach, "Lud", t. 5, 1899, s. 220-225
O królewnie w kaczkę zaklęte; czyli jak powstała rzeka Iłżanka
Jak wiadomo z Roczników Jana Długosza Iłża była miastem biskupów krakowskich już w XIII w. W 1342 r. biskup Jan Grot wybudował tutaj zamek, który zawsze pozostawał rezydencją biskupią. Z królów bywał w nim najczęściej Władysław Jagiełło.
W podaniu popularne elementy bajkowe (słowiańskie i ogólnoeuropejskie, np. Królewna Śnieżka) zmodyfikowano i połączono z tradycyjną formą refleksji polskiego chłopa. Chodzi tu u typowe zjawisko tzw. etymologii ludowej, a więc wymyślanie objaśnień dla nazwy miejscowości przez dowolną interpretację okoliczności powstania nazwy. W tym wypadku wystarczyło skojarzenie słuchowe: "Il-ża" ze słowami ,,Jej-łza".
Nienawiść macochy do pasierbicy, która zdradziecko utopiona zamienia się w złotą kaczkę jest motywem spotykanym w bajkach na Kaszubach, w sieradzkim, krakowskim i rzeszowskim. W 1900 r. zanotowano w Iłży trzy wersje tej opowieści. Według jednej z nich zlą królowę identyfikowano z Boną Sforzą.
Literatura:
Kucz M., Jej łza, "Wisła", t. 14, 1900, s. 299-303, 455^57
Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, t. III, Warszawa 1882, s. 271-274
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 403
Sabat czarownic
W wierzeniach ludowych, zwłaszcza od czasów renesansu (XV-XVI w.), obok przygód i utrapień z diabłem dużo miejsca zajmować zaczęła czarownica, zła i przewrotna kobieta znająca magiczne sposoby opanowania przyrody i szkodzenia ludziom. "Wyprawa na sabat" od późnego średniowiecza była popularnym opowiadaniem na terenie całego kraju (szczególnie Pomorze, Wielkopolska, Małopolska, Śląsk Opolski). Jego literacka geneza sięga jeszcze antycznej powieści Apulejusza Metamorfozy czyli złoty osioł (II w. n.e.). Sabaty i loty czarownic rysował m.in. wybitny artysta niemieckiego renesansu Albrecht Diirer (1471-1528).
Wątek bajkowy bywał jakże często urozmaicany. Tutaj przedstawiono wersję zapisaną przez Lucjana Siemieriskiego (1845 r.). Z ciekawszych elementów akcji zwrócić trzeba uwagę na czarodziejskie akcesoria: miotły, skóry pokryte sierścią, maści i wywary z ziół. Wywary przyrządzane przez znachorki i kobiety uprawiające magię, powodowały miejscowe znieczulenie i halucynacje, co wiadomo z zachowanych zeznań sądowych XVII-XVIII w. Były to rośliny do dziś znane i stosowane w lecznictwie ludowym, takie jak lulek czarny, bieluń i jaskółcze ziele. Sabat przewidywał ucztę, tańce i orgie.
Łysymi Górami lud nazywał nie tylko góry, ale i mniejsze pagórki, leżące szczególnie na pustkowiach, wzniesienia morenowe, a nawet wyższe wydmy. Gdańsk, jako punkt docelowy dalekiej podróży datuje opowiadanie ogólnie na XVI-XVIII stulecie.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 3045
183
Tuwim J., Czary i czarty polskie oraz wypisy czarnoksięskie, Wydawnictwo "Czytelnik", Warszawa 1960
Słownik folkloru polskiego, pod red. J. Krzyżanowskiego, Wydawnictwo "Wiedza Powszechna", Warszawa 1965, s. 356-357
Diabeł w Trybunale
Od 1578 r. Trybunał był najwyższym sądem apelacyjnym, od wyroków sądów ziemskich, grodzkich i podkomorskich, a więc wyłącznie dla spraw spornych toczących się pomiędzy szlachtą. Sprawy z ziem Wielkopolski rozpatrywał Trybunał w Piotrkowie, dla Małopolski w Lublinie, a dla Litwy w Wilnie.
Podanie o diabelskim sądzie, przed zespołem sędziowskim złożonym z diabłów, naprawiającym niesprawiedliwy wyrok utrwali! Henryk Rzewuski w Pamiętnikach Soplicy (1839 r.). Dotyczyło ono przede wszystkim cudownego krucyfiksu, który wisiał w sądzie. Krzywda wdowy i diabelski proces miaiy spowodować odwrócenie twarzy Chrystusa na krucyfiksie. Spisano wówczas protokół wydarzenia (9 maja 1727 r.) i przeniesiono krzyż do lubelskiej kolegiaty św. Michała, gdzie dotąd się znajduje. Chociaż władze kościelne nie uznały tego cudu tradycja ludowa nadal o nim głosi. Henryk Rzewuski wydarzenie to połączył z procesem Glinkowej przeciw gen. Kajetanowi Kurdwanowskiemu, uczestnikowi konferencji targowickiej i stronnikowi hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego. Krzywdzicielem byłby więc nie kniaź kresowy a magnat małopolski.
Literatura:
Kitowicz J., Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III, Wydawnictwo
Ossolineum, Wrocław 1951
Rawicz R., Cudowny Krzyż Trybunalski w katedrze lubelskiej, "Przegląd Powszechny", t. 11,
1894, s. 251-261
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Wydawnictwo "Wiedza
Powszechna", Warszawa 1965, s. 403-404
Diabeł z workiem piasku czyli jak powstała Pustynia Błędowska
Podanie nawiązuje do starszego i powszechniejszego typu opowiadań o olbrzymim głazie upuszczonym przez diabła. Dla zniszczenia osady, kościoła czy budynku diabeł przenosi olbrzymi głaz ale gubi go w momencie gdy o świcie pieje pierwszy kogut. Kogut odgrywa w wierzeniach ludowych - podobnie jak w pogańskich - szczególną rolę, wykazując związek z kultem solarnym. W podniebnych lotach czarownic, diabłów i zaczarowanych ludzi wieża kościelna stanowi miejsce obezwładniające złe moce.
Tłumaczenie, jak mogła powstać Pustynia Błędowska należy do folkloru ludowego nie zaś górniczego, chociaż sprawa pozornie dotyczy kopalni. Kopalnie ołowiu i srebra w Olkuszu działały od ok. 1257 r. (dokument Bolesława Wstydliwego), głównie zaś w XIV-XVII w. W starym kościele parafialnym wzniesionym w czasach panowania Władysława Łokietka, znajduje się wiele pamiątek i zabytków sztuki fundowanych przez gwarków (górników).
184
Literatura:
Fischer A., Diabeł w wierzeniach ludu polskiego, (w:) "Studia staropolskie. Księga ku czci
A. Brucknera", Kraków 1928, s. 198-209
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskicgo, Wydawnictwo "Wiedza
Powszechna", 1965, s. 82-83
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat: 1098, 5011
Maczuga Herkulesa
Dolinę rzeki Prądnik, malowniczą, pełną rzadkich gatunków zwierząt i roślin, zwiedzano od XVIII w. (m.in. król Stanisław August). Jaskinie nad Prądnikiem kryją najstarsze ślady pobytu człowieka w Polsce. Patka (Maczuga) Herkulesa jest sterczącą skalą u wylotu do doliny i ze względu na nicdostępność określano ją także: Sokolec, miejsce gniazdowania sokołów.
Książęta w XI-XIII w. polowali z tresowanymi sokołami a w XIII w. kazano specjalnie śledzić i chronić gniazda sokole. Mogli to nakazać kasztelanowie czy naczelnicy grodowi z Ojcowa, Grodziska (później: Pustelnia św. Salomei) lub Ogrodzieńca. Urząd starosty wprowadzono po 1300 r. (przez króla Wacława). Do okresu XIII-XIV w. odnieść można też zwyczaj prawny tzw. sądu bożego (próba fizyczna obwinionego), który polegał często na "próbie ognia" albo pojedynku.
Do krainy baśni ludowej należy przypisywanie ptakom cech ludzkich takich jak pomoc, sprawiedliwość, współczucie.
Literatura:
Buczek K., Książęca ludność służebna w Polsce wczesnośredniowiecznej, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1958, s. 38-41
Skarbnik-duch śląskich kopalń
Praca górnika wymaga stałego wytężenia uwagi i obserwacji otoczenia. Czasami występują zjawiska, których nawet doświadczeni górnicy nie potrafią wyjaśnić. Folklor górniczy rozwijający się od średniowiecza ma związki z folklorem ludowym; w tym przypadku porównajmy z motywem diabla Rokity.
Skarbnik - duch kopalni - ma być stróżem podziemnym skarbów i panem dusz górników zmarłych nagle w kopalni. Wyobrażany jest jako starzec z długą, białą brodą, odziany w dtugą, płócienną siermięgę, niekiedy występuje pod postacią myszy, czarnego kota czy psa. Przed nieszczęściem (pożar, zawalenie) ostrzega (trzaski, dzwonienie, sypanie się odłamków ścian) ale częściej bywa groźny i mściwy. Nie znosi znaku krzyża i hałasowania pod ziemią. Skarbnik wyjątkowo obdarza górnika, ale wówczas z reguły stawia warunki trudne do przyjęcia. W tym miejscu nasuwa się porównanie z motywem zaklętych skarbów, złotej kaczki itp. Później powstałe opowiadania, tłumaczą, że Skarbnik jest pokutującym duchem bogatego skąpca.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 6500, por. 535, 690-691, 8011-8016 Wasylewski S., Legendy i baśnie śląskie, Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1957, s. 88-90
185
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Wydawnictwo "Wiedza Powszechna", Warszawa 1965, s. 378-379
Jak utopiec Opole uratował
Istota demoniczna zamieszkująca bagna, rzeki i małe jeziorka występuje w tradycji ludowej wielu europejskich ludów, często też u Słowian zachodnich (Połabie, Polska, Czechy, Morawy), z tym, że u nas głównie na Śląsku i w Małopolsce. Nazywa się ją wodnikiem, utopcem czy topielcem.
Utopiec ma niewielki wzrost, odzież ociekającą wodą i wodorostami oraz jaskrawy ubiór głowy. Jako błotny demon siedzący w zaroślach olszynowych znany jest od średniowiecza. Utopiec zwykle wciąga do wody, powoduje tonięcie kąpiących się przed świętem Sobótki (św. Jana, Kupała u Słowian wschodnich). Czasami w opowiadaniach występuje jako postać samotnego sowizdrzała, czy ojca rodziny nie pozwalającego córce na spotkanie z parobkiem albo synowi na tańce w karczmie. W wielu opowieściach utopiec ostrzega i pomaga ludziom. W Odrze utopiec byl zawsze dobrze zadomowiony, stąd i powiązanie bajki z Opolem ze wszech miar naturalne.
Interesujące, że utopiec występuje również w twórczości malarskiej samouka Teofila Ociepki, chętnie nawiązującego do śląskich motywów ludowych. Zostaje on tu przedstawiony, jako długowłosy i dlugobrody mężczyzna ociekający wodą, wynurzający się ze stawu lub rzeki.
Litera tur-e:
Ligęza J., Ludowa literatura górnicza, Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1959,
s. 69-70, 121
Moszyński K., Kultura ludowa Słowian, cz. II z. 1, Wydawnictwo "Książka i Wiedza",
Warszawa 1967, s. 685-688
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 4060
O góralskim grajku i Królu Wężów
W tym opowiadaniu, jak w zwierciadle odbija się umiłowanie gór i góralski folklor. Starzy gazdowie często prawili i nadal opowiadają fantastyczne podania o poszczególnych szczytach czy masywach górskich. Na Litwie, Białorusi i u Bułgarów zaskroniec był wcieleniem dobrego "domowego" (skrzata) opiekuna domowego ogniska i całego gospodarstwa. Zaklęte węże występują szczególnie w bajkach i opowieściach ludności mieszkającej w Karpatach.
Pasterska kultura polskich górali (Beskidy, Tatry) wywodzi się z Bałkanów, skąd przybywali osadnicy od XIII w., ale najliczniej w XV w. (tzw. kolonizacja wołoska). W Małopolsce i niższych partiach Karpat występował też dawniej gatunek dużego węża nadrzewnego (wąż Eskulapa), dochodzącego do 1,5 m długości. Opowiadanie o grajku i wężu zanotowano w połowie XIX w.
Literatura:
Tetmajer K., Bajeczny świat Tatr, Kraków 1905
Moszyriski K., Kultura ludowa Słowian, t. II, cz. 1, Wydawnictwo "Książka i Wiedza",
Warszawa 1967, s. 468, 562-564
186
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, tematy: 672-674, 678
Żywa woda
Zespół czarodziejskich obiektów i przedmiotów - np. źródło, drzewo, sokół, dzbanek, gałązka - występuje w wielu polskich baśniach ludowych. Źródło i czczone drzewo mogą być nawet uznane za dalekie echo wierzeń pogańskich. Według wyobrażeń słowiańskich woda daje życie, oczyszcza, leczy, sprowadza płodność, a jako żywioł wymaga ofiar.
Motyw "żywa woda-woda życia" znany jest głównie z Kaszub, okolic Krakowa i Mazowsza. R. Zmorski (1852 r.) przytacza z Mazowsza Baśń o Sobotniej Górze. Umiejscowienie opowiadania na Sobótce (Ślęży) nie jest przpadkiem. Jej wyniosły szczyt wśród Równiny Wrocławskiej od pradziejów stanowił miejsce pogańskich obrzędów religijnych, o czym pisał jeszcze w pocz. XI w. biskup merseburski Thietmar.
W opowieści główny nacisk położono na morał - pochwałę odwagi oraz miłości rodzicielskiej i synowskiej. Zawiera on pozytywne uzupełnienie pouczenia zawartego w podaniu o "kwiecie paproci".
Literatura:
Semkowicz W., Góra Sobótka i jej zabytki polskie, Instytut Zachodni, Poznań 1949 Moszyriski K., Kultura ludowa Słowian, t. II, cz. 1, Wydawnictwo "Książka i Wiedza", Warszawa 1967, s. 506-509 Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, tematy 550 i 551
Zła Kunegunda
Bajka o dumnej księżniczce odrzucającej i wyśmiewającej konkurentów zdaniem J. Krzyżanowskiego mogła być w Polsce znana już w XVI w. Na ogół zniecierpliwiony ojciec wydaje ją za żebraka i wypędza z domu, żeby musiała ciężko pracować i mogła ocenić utracony dobrobyt. Opowieść z Chojnika jest nieco odmienna i stara się być nawiązaniem do zdarzeń historycznych, ale najprawdopodobniej powstała niedawno.
Kunegunda i Bolko (Bolesław) to rzeczywiście imiona książąt śląskich, natomiast zamek Chojnik nigdy nie był siedzibą książęcą. Bezdzietny Bolko II przekazał zamek (od 1393 r.) rycerzowi B. Schofowi, założycielowi jednej z najmożniejszych rodzin śląskich Schaffgots-chów. Opowiadanie oddaje zwyczaje i nastrój późnego średniowiecza. Świadczą o tym kłopoty dynastyczne Piastów gdy zabrakło syna, huczne zabawy i turnieje przy dworach, obyczaj i kodeks rycerski, podróże wędrownych rycerzy.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 900
Maleczyriska E., Wrocławskie panie piastowskie i ich partnerzy, Wydawnictwo Ossolineum,
Wrocław 1966
Wernichowska B., Kozlowski K., Duchy polskie, Wydawnictwo PTTK "Kraj", Warszawa
1983, s. 14-15
187
Liczyrzepa
W świecie wyobrażeń ponadzmystowych ludów słowiańskich, a także w ich opowiadaniach i bajkach, występują liczne skrzaty i dziwotwory obojga pici. Większość z nich ma rzekomo mieć inne, wszechstronniejsze od ludzi możliwości działania. Istoty te, według powszechnych wyobrażeń, strzegą zazdrośnie swoich uprawnień, najczęściej pilnują jakiegoś określonego miejsca. Przy "należytym zachowaniu" - reguły magiczne, składanie symbolicznych darów itp. - te same skrzaty pomagają ludziom. Wierzenia tego rodzaju są również typowe dla folkloru górniczego poczynając od średniowiecza, a kończąc na przełomie XIX i XX w.
W opowiadaniu o Liczyrzepie połączono kilka bajkowych motywów - skarbnik, karzeł, nadludzkie zadania, głupi potwór kd. Góry Sudety i pobliski masyw Jesionika od XII w. były miejscem wydobywania kruszców i kamieni szlachetnych. Wspomniana rzepa, podobnie jak groch, stanowiły pożywienie ubogich od X do XVIII w. Mieszko i Bolesław to rodowe imiona piastowskie używane na Śląsku do XV w. Spośród wielu książąt śląskich jedynie Bolko Świdnicki najdłużej pozostał sprzymierzeńcem Kazimierza Wielkiego przeciw królowi Czech (do 1368 r.) w walce o niezależność i utrzymanie związków Śląska z Polską. Dynastia piastowska wygasła na Śląsku dopiero w 1647 r.
Literatura:
Historia Śląska, t. I, cz. 1, pod redakcją W. Holubowicza, K. Maleczyńskiego, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1960, s. 520-564
Boras Z., Książęta piastowscy Śląska, Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1978, s. 215-29 Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, tematy 651, 6500 i inne
Rycerz Mściwój i tajemnicza księżniczka Dobrochna
Stary, dolnośląski folklor wygasł w XVIII-XIX w. Przesiedleńcy zza Buga i przybysze z różnych części Polski po 1945 r. przynieśli do tego rejonu swoje tradycje kulturowe. Z istniejącymi zabytkami przyrody, zamkami czy nazwami miejscowymi, nieużywanymi przez kilkaset lat, powiązano nowe podania.
Polowanie możnego Mściwoja przypomina starogermańską legendę o św. Hubercie. Bogini lasów czy zwierząt bardziej też pasuje do mitologii germańskiej niż słowiańskiej. W tradycji Słowian mowa jest o licznych boginkach, rusałkach, dziwożonach, wiłach, mamunach, żeńskich duchach leśnych czy wodnych ale wszystkie one miały ograniczone pole swojej władzy i działania.
Nie jest pewne czy Kotlina Kłodzka przyłączona została przez Mieszka I (ok. 990 r.) do państwa Polan wraz z całym Śląskiem. Oba imiona występujące w opowieści są starosłowiańskie i spotyka się je w dokumentach do XV w. Jedynie tylko niektóre słowiańskie imiona męskie utrzymują się dłużej. Co do "Mściwoja-Mściwuja" imię to najpopularniejsze było na Pomorzu.
Literatura:
Bartkiewicz K., Dzieje ziemi kłodzkiej w wiekach średnich, Wydawnictwo Ossolineum,
Wrocław 1977
Por. wątki: Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, tematy: 150-199, 5085
188
Smutna historia Mnicha i Morskiego Oka
Według góralskiego podania, bezdenne jezioro w Dolinie Rybiego Potoku, noszące też nazwę Jezioro Rybie, ma połączenie z Morzem Adriatyckim i stąd później powstała jego nazwa. Górale i dawni poszukiwacze kruszców wciągnęli do swych opowieści błądzące zjawy górskie, określane jako "mnich", co zapewne należy łączyć z istnieniem w tym rejonie od poi. XIII w. klasztoru Cystersów w Czerwonym Klasztorze nad Dunajcem.
Prawdą jest długowieczność granicy z Węgrami (od średniowiecza) wododziałem Dunajca i rzeką Białka. Wyrok międzynarodowego sądu rozjemczego w sporze o Dolinę Rybiego Potoku w 1902 r. zapadł na korzyść Galicji, tj. praw Polski do tego terenu. Reszta rzewnego opowiadania pochodzi z XIX w., kiedy ukształtował się turystyczny ruch nad Morskim Okiem. Nazwisko Morskiego, tyrana ojca, jego udział w wojnach i niechęć do obcych noszą cechy prawdopodobieństwa i każą umiejscowić akcję opowieści w czasach staropolskich, bez bliższego określenia chronologii.
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 424
Encyklopedia Tatrzańska, Z. Radwańska-Paryska, W. H. Paryski, Wydawnictwo "Sport i
Turystyka", Warszawa 1973, s. 306-307, 311
Balzer O., O Morskie Oko. Wywód praw polskich... "Przewodnik Naukowy i Literacki",
Lwów 1904, t. 32
Janosik
Juraj Janoszik zbójnik słowacki, stracony został w 1713 r. w Liptowskim Mikulaszu. Wokół działalności jego dużej bandy w Słowacji i na Węgrzech powstała legenda "idealnego zbójnika" - obrońcy biednych, prześladowcy możnych, mężnego, zręcznego i nadzwyczaj sprawnego fizycznie. Jego niezwykłe możliwości tłumaczono trzema darami czarownic (koszula, pas, ciupaga). Ważnym elementem dowodzącym o przynależności do "bractwa zbójnickiego" był wieloczęściowy strój: portki sukienne z parzenicami, pas nabijany, wysoka czapa, ciupaga i pistolety. Długie włosy, zaplecione czasem w warkocz, uważano za symbol osobistej wolności.
Dzieje Janosika petne są pojedynków, niezwykłych wyczynów i romansów. Popularność zbójników w ogóle i tych najsławniejszych-Janosika i Ondraszka - wynika z góralskich tradycji oporu przed wyzyskiem feudalnym. Opowiadanie o Janosiku łączy się z wątkiem "Narzeczona zbójnika" i innymi. Najstarsze zapisy opowiadania w Polsce (Tatry) posługują się jeszcze formą słowacką imienia: Januszko (K. W. Wójcicki, 1829 r.), Janoszyk (S. Goszczyński, 1832 r.).
Janosik jest bohaterem przedstawień graficznych (obrazy na szkle, jarmarczne drzeworyty).
Literatura:
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 8252 (por. 82538255)
Kurek J., Janosik, t. IIII, Księgarnia St. Kamiński, Kraków 1945-1948
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Wydawnictwo "Wiedza
Powszechna", Warszawa 1967, s. 147-148, 269-270, 464-465
189
Śpiący rycerze
Dolina Kościeliska koło Zakopanego to uczęszczany szlak wycieczkowy od pocz. XIX w. Wówczas powstało opowiadanie wykorzystujące różne wątki: wędrowny (częsty w Niemczech) o śpiących rycerzach, miejscowy związany z Jaskinią Lodową (długie korytarze z bogatymi utworami krasowymi) i utrzymującą się pamięć o hutnictwie na Polanie Kościeli-skiej (XVII - pocz. XIX w.). W masywie Ornaku od XV w., głównie zaś w XVIII w. wydobywano rudę miedzi, którą poddawano przeróbce na Polanie (wytop i przekuwanie). Stąd w opowiadaniu postać wędrującego czeladnika kowalskiego na Polanie Kościeliskiej i jego przygody w pobliskiej jaskini.
Dziś po górnikach i hutnikach ornackich pozostała kapliczka i stare drzewo lipowe rosnące niegdyś obok zabudowań. Wątek europejski często spotykany u narodów walczących o wolność.
Literatura:
Weryho W., Śpiący rycerze, "Wisła", t. 3, 1889, s. 845-859
Jost H., O górnictwie i hutnictwie w Tatrach Polskich, Państwowe Wydawnictwo Naukowe,
Warszawa 1962, s. 7-42
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 8256
Kiedy zwierzęta mówią ludzkim głosem
W wyobrażeniach, wierzeniach czy bajkach ludowych indoeuropejskich (Germanie, Słowianie, Bałtowie itd.) zwierzętom przypisuje się cechy ludzkie takie, jak myślenie, mówienie, przyjaźń, litość. Często zwierzę jest przemienionym przez zaklęcie czy czary człowiekiem, cierpiącym karę za złe czyny i oczekującym wybawienia.
Noc wigilijna, najdłuższa noc w roku, podobnie jak Sobótka najdłuższy dzień, są momentami przełomu w cyklu wegetacyjnym i astronomicznym, łączą się z najstarszymi wierzeniami solarnymi. Noc wigilijna jest nocą dziwów i cudów w przyrodzie, kiedy jej odwieczne prawa zdają się zanikać. Nie godzi się podsłuchiwać mówiących zwierząt, nie godzi się poznawać przyszłości i świętych tajemnic życia. Śmiałek, podobnie jak kiedyś gdy obrażano pogańskich bogów, z pewnością będzie ukarany rychłą śmiercią. Wierzenia te wiążą się u Słowian z kulturą przedchrześcijańską.
Woły stanowiły do średniowiecza, a w Polsce południowej i u licznych narodowości słowiańskich do niedawna, podstawową silę pociągową używaną w gospodarstwie rolnym, jak też przy prostych urządzeniach technicznych (kieraty) oraz transporcie budowlanym.
Literatura:
Moszyński K., Kultura ludowa Słowian, t. II, cz. 1, Wydawnictwo "Książka i Wiedza",
Warszawa 1967, s. 537-580.
Baranowski B., Podstawowa sita pociągowa dawnego rolnictwa w Polsce, Wydawnictwo
Ossolineum Wrocław 1966
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 8200
Kwiat paproci
Podanie to występuje u Słowian wschodnich i w strefie granicznej (Podlasie, Lubelskie,
190
Rzeszowskie). Najkrótsza noc w roku wiązała się z ważnym świętem u pierwotnych Słowian (rolniczy kult Słońca), kiedy działy się różne dziwy w przyrodzie. Zbierane wówczas zioła miały mieć szczególną moc działania.
Zachowanie magicznych warunków (noc Sobótki, księżyc, samotność itp.) oraz zaparcie się rodziny, przyjaciół i podstawowych zasad moralnych miało dawać szczęście, bogactwo i awans społeczny. Morał z tego podania jest następujący - nie można być szczęśliwym poza swoją grupą społeczną i etniczną, poza swoją kulturą.
Literatura:
Moszyński K., Kultura ludowa Słowian, t. II cz. 1, Wydawnictwo "Książka i Wiedza", Warszawa 1967, s. 306-310, 325-327, 727 Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa, temat 3100
191
Bibliografia:
Adalberg S., Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich, Warszawa 1894
Antologia bajki polskiej, pod redakcją W. Woźnowskiego, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1983
Briickner A., Dzieje kultury polskiej, t. III, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1958
Briickner A., Mitologia słowiańska i polska, opr. S. Urbańczyk, Państwowe Wydawnictwo Naukowe 1980
Bystrori J.,Dzieje obyczajów w dawnej Polsce, Warszawa 1933 Bystroń J., Historia w pieśni ludu polskiego, Instytut Śląski, Warszawa 1925 Bystroń J., Księga imion w Polsce używanych, Gebethner i Wolf, Warszawa 1938 Bystrori J., Kultura ludowa, Trzaska-Evert-Michalski, Warszawa 1947 Fros H., Sowa F., Twoje imię. Przewodnik onomastyczno-hagiograficzny, Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy, Kraków 1982
Gloger Z., Encyklopedia staropolska, t. IIV. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1972
Krzyżanowski J., Żukowska-Billip K., Dawna facecja polska: XVI-XVHI w., Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960
Krzyżanowski J., Mądrej głowie dość dwie słowie, t. IIII, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975
Krzyżanowski J., Paralele. Studia porównawcze z literatury i folkloru, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977
Krzyżanowski J., Polska bajka ludowa w układzie systematycznym, t, 1-2, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1962-1963
Labuda G., Źródła, sagi i legendy do najdawniejszych dziejów Polski, Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1961
Moszyński K., Kultura ludowa Słowian, cz. III, Wydawnictwo "Książka i Wiedza", Warszawa 1967
Polska w baśni, podaniu i legendzie. Poradnik bibliograficzny, pod redakcją I. Szczepariskiej-Goląbek, Instytut Bibliograficzny, Warszawa 1981
Rospond S., Mówią nazwy, Wydawnictwo Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1976 Rospond S., Słownik etymologiczny miast i gmin PRL, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1984
Siemieriski L., Podania i legendy polskie, ruskie ilitewskie, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1975
Słownik folkloru polskiego, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Wydawnictwo "Wiedza Powszechna", Warszawa 1965
Śpiewająca lipka. Bajki Słowian zachodnich, opr. H. Kapełuś, Wydawnictwo "Śląsk", Katowice 1976
Wójcicki K. W., Klechdy, starożytne podania i powieści ludu polskiego i Rusi, pod redakcją J. Krzyżanowskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974
Okładka, karta przcdtytutowa i tytułowa ora/ uktad graficzny - Mikołaj Portus Rysunki - Ronieni S:ala.s Korektor- Krwstyuti Okonicwska
Copyright by Wydawnictwo PTTK "Kraj", Warszawa 1986
ISBN 83-7008-118-9
Wydawnictwo PTTK "Kraj"
Warszawa 1988
Wydanie pierwsze dodruk
Nakład 80000 egz.
Ark. wyd. 14,0; ark. druk. 12,0
Drukarnia im. Rewolucji Październikowej w Warszawie
Zam. 4061 11/87 K-30
Cena A 480.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
Zbiorowa Legendy i podania Tajemnice polskiej ziemiZaklęty pierścień Bajki podania legendy polskieKochanowska M Baśnie podania i legendy polskieTest Klasa 4 Polski Legendy I BasnieBiblia, antyk, średniowiecze Średniowieczne wzorce osobowe na podstawie Legendy o św Aleksym, PieBaśnie i legendy polskie1więcej podobnych podstron