207 Greene Jennifer Nieczysta gra

background image

JENNIFER GREENE

Nieczysta gra

background image

- 1 -

PROLOG

Zatoka Perska

- Hej, Valentine! Potrzebuję pomocy.

Val uniosła głowę znad drewnianej klatki wypełnionej kartonowymi

pudłami i natychmiast podbiegła do ciężarówki należącej do organizacji

Czerwonego Krzyża, która zaparkowała przed wejściem do namiotu.

- Lekarstwa?

- Lekarstwa. Żywność. Koce.

- Kocham cię.

Sam wyskoczył z kabiny i trzasnął drzwiami.

- To puste słowa. A gdzie pocałunek?

- Pozostanie w twoich marzeniach, Shepherd.

Zaczęli rozładowywać ciężarówkę. Na początku próbowali rozmawiać,

ale piekący podmuch wiatru tamował ich oddechy i zasypywał oczy piaskiem.

Ludzie, którzy się wokół nich kręcili, mieli zasłonięte głowy i twarze.

Val, po pierwszej burzy piaskowej, jaką przeżyła, uznała, że to nic nie

daje. Chodziła w rozpiętej pod szyją koszuli, z szopą rudych kręconych włosów,

chłostających jej twarz i szyję. Chociaż przyjechała na Bliski Wschód z

oddziałem Czerwonego Krzyża zaledwie dwa tygodnie temu, pojęła od razu, że

przed piaskiem pustyni nie można się schować.

Tak jak nie sposób uniknąć wyczerpania ani bólu mięśni. Val bywała w

swoim życiu zmęczona, ale nigdy do tego stopnia. Przejściowy obóz dla

uchodźców na północnej granicy Arabii Saudyjskiej miał zapewnić tymczasowe

schronienie kilkuset Irakijczykom jednocześnie. Było ich już około tysiąca, a

ludzie wciąż napływali. Val harowała po dziewiętnaście godzin na dobę. Tak jak

R S

background image

- 2 -

wszyscy. I, bez względu na porę, kładła się spać z wyrzutami sumienia. Jak

pozostali ochotnicy.

- Zostaw to mnie, głuptasie. - Sam chwycił ją za rękę. - To waży ze

dwadzieścia kilo. Myślisz, że po co ja tu jestem?

- A ty myślisz, że ja jestem chuchrem, które byle wiatr przewróci?

- Jesteś wspaniała. Ciągle ci to powtarzam, ale nie zwracasz na mnie

uwagi. Powiesz mi kiedyś, skąd się tu wzięłaś?

- Mówiłam ci. Z Poughkeepsie.

- Tak. Wspominałaś też, że mieszkasz w Denver. A kiedy indziej, że w

Bostonie. Jak mam cię w przyszłości znaleźć, skoro kłamiesz? A muszę cię

odszukać, żeby się z tobą ożenić.

- Nie powiem ci prawdy, Shepherd, bo chcę cię ocalić przed losem

gorszym od śmierci: przed wplątaniem się w związek z bardzo, ale to bardzo złą

kobietą. - Val żartowała, próbując możliwie bezboleśnie odeprzeć kolejne

natarcie Sama, ale on nie uśmiechnął się tym razem, tylko utkwił w jej twarzy

skupione, mroczne spojrzenie.

Odwróciła wzrok i jeszcze szybciej zaczęła wyjmować pudła z

ciężarówki, Kiedy skończyli, zniknęła gdzieś na moment, a potem wręczyła mu

kubek kawy i przydziałową rację żywnościową.

Sam, jak zwykle, zmusił Val, żeby zjadła razem z nim. Chociaż nie miał

na to żadnych dowodów, wypominał jej, że zbyt często rezygnuje ze śniadania i

zapomina o lunchu. Oczywiście, miał rację. Suchy prowiant, na który byli

skazani, smakował jak wióry, i to przyprawione piaskiem zamiast soli. Jedli,

siedząc na pustych skrzynkach, z talerzami na kolanach. Sam dowcipkował na

temat menu oraz wystroju wnętrza. Wszyscy ochotnicy narzekali na prymitywne

warunki, w jakich przyszło im żyć, i wszyscy marzyli o powrocie do domu.

Wszyscy oprócz niej.

R S

background image

- 3 -

Kiedy Sam prostował swoje długie, chude nogi, otarli się niechcący

udami. Val złączyła na wszelki wypadek kolana, żeby uniknąć następnego

przypadkowego kontaktu. I znowu poczuła na twarzy jego świdrujący wzrok.

Z opuszczoną głową zebrała puste talerze. Sam mógł zburzyć jej spokój.

Ale nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Nie wierzył, oczywiście, że jest złą

kobietą. Nie chciała, żeby w to uwierzył. Nie powiedziała mu, gdzie mieszka, bo

nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby dowiedzieć się prawdy.

W Chekapee na Florydzie zostawiła za sobą spalone mosty: nieudane

małżeństwo, rodzinę i przyjaciół, którzy odwrócili się do niej plecami. Tam,

gdzie mieszkała, poczucie winy trawiło jej sumienie niczym jątrząca rana.

Dotykała już dna rozpaczy, kiedy wybuchła wojna w Zatoce.

Zdawała sobie sprawę, że wielu ochotników Czerwonego Krzyża ma

lepsze od niej przygotowanie, ale zgłosiła się. Znaleźć się o tysiące mil od

Florydy, to najlepsze, co mogło jej się przydarzyć. Sytuacja domowa

paraliżowała ją i odbierała chęć do życia.

Tutaj, pomyślała z gorzkim uśmiechem, wszystkie dawne kłopoty

wydawały się niewarte funta kłaków.

Widziała dziecko, które przyszło na świat pod rozgwieżdżonym pu-

stynnym niebem. Jego matka nie miała w co je zawinąć. Widziała

osiemnastoletnich chłopców, którzy trzęśli się przez całą noc ze strachu, zbyt

przerażeni, żeby zasnąć. Widziała ślepego, kulawego starca, który wyłonił się z

pustyni z małą dziewczynką na rękach. Oboje byli wycieńczeni głodem.

Wszyscy przekraczający granicę uchodźcy byli głodni, przerażeni, opadający z

sił. Docierali do obozu na ostatnich nogach.

Val nie wiedziała jeszcze, skąd znajdzie odwagę, żeby wrócić do domu...

Ale jedno wiedziała na pewno: nigdy więcej nie pogrąży się w rozpaczy z

powodu własnych problemów. Była świadkiem desperackiej walki setek ludzi o

fizyczne przetrwanie. W porównaniu z ich cierpieniem jej własne tarapaty

wydawały się niepoważne.

R S

background image

- 4 -

Dotyk ciepłej, potężnej dłoni przyprawił ją o gęsią skórkę. Sam odgarnął z

jej policzka kosmyk włosów i wsunął go delikatnie za ucho. Miał teraz iskierki

w oczach.

- Niestety, Valentine, muszę się zbierać. Mam przed sobą jeszcze kawał

drogi.

- Nalać ci kawy do termosu? - Odsunęła się na bezpieczną odległość.

- Nie trzeba. Znowu bym ją rozlał. A na postoje nie mam czasu. Wrócę za

kilka dni. Postarasz się być grzeczna? Dłużej sypiać, nie zapominać o jedzeniu,

uważać na siebie?

- Boże, Shepherd, zachowujesz się kwoka. Może byś sobie trochę

odpuścił, co?

Udał, że nie słyszy. Musiała wysłuchać jeszcze wielu dobrych rad, zanim

Sam wsiadł do ciężarówki. Potem, kiedy mościł się na siedzeniu, wzruszenie

ścisnęło ją za gardło.

Właściwie nadal nie wiedziała, co o nim myśleć. Carson Samuel

Shepherd był pierwszą osobą, którą poznała po wyjściu z samolotu na płytę

lotniska. Przyjechał po załogę Czerwonego Krzyża, ale przecież nie nad

wszystkimi ochotnikami rozpostarł swoje opiekuńcze skrzydła. Tylko nad nią.

Od pierwszej chwili.

Był bardzo wysoki, szczupły i, zdaniem Valentine, zbyt przystojny, żeby

nie zdawać sobie sprawy, jakie wrażenie robi na kobietach. Powiedział, że jest

pilotem z zawodu i mieszka w Chicago. O tym, w jaki sposób został ochot-

nikiem Czerwonego Krzyża, nie miała pojęcia. Sam potrafiłby skłonić do

zwierzeń zakonnicę, która złożyła śluby milczenia, ale nigdy nie mówił o sobie.

Niewiele o nim wiedziała poza tym, że miał szopę ciemnych włosów na głowie,

rozbrajający uśmiech i nazbyt przenikliwe oczy koloru ciemnego miodu.

Od pierwszego dnia, nie pytając o zgodę, zdrabniał jej imię, co

doprowadzało Valentine do szału. Pieszczotliwe przezwiska nie były w jej stylu.

Przyjechała nad Zatokę z sercem cięższym niż ołów. Chciała się do czegoś

R S

background image

- 5 -

przydać, ciężko pracować, ale bardziej niż czegokolwiek w życiu pragnęła

samotności. Sam nie mógł wiedzieć, w jak rozpaczliwym była stanie. Niby

skąd? A jednak od pierwszej chwili wzbudzała w nim opiekuńcze uczucia.

Niech go diabli. Dlaczego nie zajął się kimś innym? Kiedy wracał z

zaopatrzeniem, wpadał najpierw do niej, żeby sprawdzić, czy wszystko w

porządku. Zrzędził jak starszy brat, a potem ją rozśmieszał. A jej nigdy nie

udało się wyprowadzić go z równowagi ani zniechęcić. Był najbardziej

irytującym człowiekiem, jakiego znała.

Albo najlepszym.

Silnik ciężarówki dławił się i chrypiał, jakby lada moment miał odmówić

posłuszeństwa. Możliwe, że i jemu piasek dał się we znaki. Usłyszała zgrzyt,

jakby zaciągnięcie ręcznego hamulca, a potem własny głos.

- Sam!

Przestraszona tym, co zrobiła, Valentine miała nadzieję, że zagłuszył ją

ryk silnika. Kiedy Sam zatrzymał się i wychylił głowę przez okno, podeszła do

niego z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni.

- Nieładnie, Shepherd. Naprawdę chciałeś wyjechać bez pocałunku?

- Słucham?

Nigdy nie drażnił jej rozmyślnie. Była tego pewna. Czuła to przez skórę,

jak każda kobieta, która wie, kiedy wzbudza w mężczyźnie szczególne

zainteresowanie, a kiedy zwykłą sympatię. Sam traktował ją jak siostrę.

Myśląc o nim jak o najlepszym przyjacielu, Valentine zapragnęła nagle

okazać, jak wiele ta przyjaźń dla niej znaczy. Wspięła się na stopnie kabiny,

jedną ręką chwytając za krawędź szyby.

- Nie próbuj się wykręcać - powiedziała niskim głosem. - Jesteś dla mnie

dobry, wiesz o tym, a ja nie mam czasu na dyskusje. Pocałuj mnie na

pożegnanie i ruszaj w drogę.

Myślała, że się uśmiechnie. Nie doczekała się tego. Myślała, że Sam

powie coś dowcipnego, ale on milczał jak zaklęty. Dopiero kiedy opuściła

R S

background image

- 6 -

głowę, żeby zeskoczyć na ziemię, ramiona Sama oplotły jej szyję. Wychylił się

przez okno i pocałował ją w usta.

Spodziewała się przyjacielskiego pocałunku... lecz i tym razem się

pomyliła.

Piasek, słońce, pustynny wiatr zlały się w jedną plamę. Przez długą

chwilę istniał tylko Sam. Obejmował ją mocno, tak, jakby chciał odcisnąć na jej

plecach kształt swoich dłoni. Jego zachłanny pocałunek wyrażał o wiele więcej

niż koleżeńską sympatię, braterskie uczucia. Wstrząsnął nią jak grom z jasnego

nieba. I przeraził.

Sam pocałował ją jak kochanek. Nie miała pojęcia, że zachowa się w ten

sposób. Nie chciała, żeby tak czuł, i sama nie miała ochoty erotyczne emocje.

Kiedy uniosła wreszcie głowę i zobaczyła w jego oczach to, czego nie chciała

zobaczyć, zakrztusiła się powietrzem.

Dopiero wtedy się uśmiechnął.

- Nie domyślałaś się... - mruknął.

- Czego się nie domyślałam?

- Że od początku tego chciałem. Kiedy wojna się skończy i kiedy

wrócimy do domów, znajdę cię, Valentine.

- Nie...

- Na pewno tak. Obiecuję.

- Nie, Sam...

Ale on nie słuchał. Uruchomił silnik i odjechał, a Val stała jeszcze długo

w tym samym miejscu - kompletnie osłupiała i zbita z tropu.

W końcu ochłonęła nieco, wzięła głęboki oddech i przeczesując palcami

włosy, powiedziała sobie, że wszystko będzie dobrze. Kiedy spotkają się

następnym razem, będzie ostrożniejsza - żadnych całusów ani przesadnej

bliskości. Zresztą ich przygoda nad Zatoką i tak się niedługo skończy.

R S

background image

- 7 -

Sam Shepherd nie znał jej, nie miał pojęcia, jaka jest naprawdę. Nawet

gdyby spróbował dotrzymać swojej szalonej obietnicy, nie miał szansy na

sukces. Nie powiedziała mu, gdzie mieszka, i nigdy tego nie zrobi.

Nie miał żadnej możliwości, żeby odnaleźć ją w Stanach.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sam wysiadł z samolotu potwornie zmęczony. Lot z Chicago do

Chekapee na Florydzie wydał mu się wyjątkowo długi i nużący. Bolały go

mięśnie szyi, a ręce drżały, jakby miał za sobą lądowanie awaryjne.

Ustalenie adresu Val zajęło mu kilka miesięcy, potem musiał cierpliwie

czekać, aż brat będzie na tyle wolny, żeby przejąć pieczę nad jego interesami.

Teraz od upragnionego spotkania dzieliło go kilka chwil. Krew pulsowała mu w

skroniach przyspieszonym rytmem - z powodu niepokoju, ale także poczucia

nieuchronności wszystkiego, co miało się wydarzyć.

Z lotu ptaka miasteczko wyglądało jak środek tarczy strzelniczej - mała

ciemna kropka otoczona gajami cytrusowymi. I tylko kawałek drogi do oceanu.

Cóż więcej mógł powiedzieć o tym miejscu, które widział tylko z okien

samolotu? Na pewno było tu cieplej niż w Chicago, gdzie już w początku

listopada noce są mroźne, a z drzew spadają ostatnie liście. Kiedy miejscowa

wieża kontrolna podała temperaturę właściwą dla pełni tropikalnego lata, Sam

nie dowierzał własnym uszom. Myślał, że to po prostu niemożliwe, do chwili,

kiedy wyszedł na płytę lotniska i poczuł lejący się z nieba żar.

Odbył błyskawiczną odprawę, poflirtował z przedstawicielką obsługi

technicznej, która miała zająć się jego samolotem, i pędem, jakby przed upałem

można było uciec, pobiegł do wypożyczalni samochodów. Jedynej w okolicy i -

podobnie jak w większości małych miasteczek - położonej na samym końcu

pasa startowego. Właściciel, zasuszony staruszek, z brzuchem w kształcie

R S

background image

- 8 -

melona, nie ukrywał zdumienia na widok pierwszego w tym dniu klienta.

Ponieważ miał tylko sześć aut, o indywidualnych zaletach każdego z nich

postanowił opowiedzieć Samowi w szczegółach.

A Sam potrzebował jakichkolwiek czterech kół - byle szybkich - które

dowiozłyby go do celu. Zdecydował się bez wahania na białego mustanga z

podnoszonym dachem. Sądził naiwnie, że po załatwieniu wszelkich formalności

dostanie od właściciela kluczyki wraz z błogosławieństwem na drogę, staruszek

tymczasem, wyraźnie nie mając ochoty rezygnować z jego towarzystwa, mówił

dalej:

- Jakby pan potrzebował tego wozu na dłużej niż tydzień, udzielę rabatu.

Wystarczy zadzwonić...

- Dobrze, dziękuję.

- Rzadko do nas ktoś przyjeżdża, ale to miłe, przyzwoite miasteczko.

Spodoba się panu. Nie to, co w wielkich miastach! Inne życie! Jak człowiek

potrzebuje pomocy, to głośno krzyknie i dziesięciu chłopa zjawia się nie

wiadomo skąd...

Stary człowiek cierpiał dotkliwie na brak towarzystwa. Sam nie miał

sumienia mu przerywać, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. Wrzucił do

samochodu torbę i odkręcił wszystkie szyby. Przed słonecznym skwarem i wil-

gocią nie sposób było jednak uciec. A więc to tak, droga Valentine, pomyślał.

Życie w upale to dla ciebie chleb powszedni... Bardzo dobrze, dodam do niego

tyle żaru, ile będziesz w stanie znieść.

- Dam panu swoją wizytówkę. Jak już powiedziałem, nazywam się

Gatchell. Fred Gatchell. A gdyby miał pan jakieś kłopoty z wozem...

- Na pewno wszystko będzie dobrze. - Sam schował do kieszeni

wizytówkę i wsiadł do samochodu. Skórzane siedzenie fotela parzyło go w

plecy, ale silnik odezwał się miarowym, dźwięcznym pomrukiem.

Staruszek nie dawał jednak za wygraną. Mówił dalej, z promiennym,

jowialnym uśmiechem.

R S

background image

- 9 -

Sam wcisnął sprzęgło. Tylko jeden, jedyny uśmiech na świecie pragnął

jak najszybciej zobaczyć. Na pewno nie był to uśmiech Freda.

Nigdy dotąd nie uganiał się za kobietami. Nie musiał. Do głowy by mu

nie przyszło, że będzie kiedyś szukał po całym kraju dziewczyny, która nie tylko

go nie zapraszała, ale robiła wszystko, żeby wybić mu ten pomysł z głowy.

Tłumaczyła, że bez względu na to, co do siebie czuli, powinien o niej

zapomnieć. Że ich chwilowa zażyłość wzięła się z nastroju chwili, wyjątkowo

stresującej sytuacji, w której znaleźli się nad Zatoką, z tęsknoty za domem... i

tak dalej. Wynajdywała tysiące przekonywających powodów, dla których mieli

się już nigdy nie spotkać.

Val wygłaszała znakomite wykłady. Sam wysłuchał ich wszystkich

wielokrotnie, nie roniąc ani jednego argumentu przemawiającego za tym, że ich

rozstanie na zawsze jest nieuniknione. Szkopuł w tym, że pocałunki Valentine

mówiły coś wręcz odwrotnego. Całowała go w taki sposób, jak gdyby nie

dopuszczała do siebie myśli o rozstaniu.

Pamiętał jej usta, miękkie i delikatne jak miąższ dojrzałych wiśni. Nawet

kiedy wspinała się na czubki palców, sięgała mu zaledwie do nosa. Oczyma

wyobraźni widział jej rozchylające się do pocałunku wargi. Perłowe zęby z

maleńkim wyszczerbieniem na prawej jedynce. I gładkie, ciemne znamię na

lewej piersi. Kręcone rude włosy wiązała w koński ogon, ale Sam widział je

kiedyś rozpuszczone, opadające na ramiona płomienną kaskadą.

Jego palce wiele razy zapuszczały się w tę gęstwinę. Wtedy, kiedy Val

zapominała o rozwadze, kiedy czując, że traci grunt pod nogami, zaczynała

wymieniać wszystkie możliwe, niewiarygodnie głupie powody, dla których nie

powinni sobie robić żadnych złudzeń co do wspólnej przyszłości... była

niebezpieczna. Dzika, w sposób, o jakim dotąd mógł tylko marzyć, wyobrażając

sobie przyszłą ukochaną. Nienasycona. Pamiętał wyraz oczu, którymi błagała,

żeby nie wypuszczał jej z ramion. Jak gdyby od tej jednej chwili miało zależeć

R S

background image

- 10 -

jej życie. Nieodporna na ciosy. Wrażeniem całkowitej bezradności podbiła jego

serce.

Ileż to razy marzył, żeby się z nią kochać. Niestety, nikt w obozie nie miał

własnego namiotu. Zawsze było wokół pełno ludzi, jakieś sprawy nie cierpiące

zwłoki, coś ważnego do załatwienia. Jedyne chwile intymności, które mogli

mieć w tamtych warunkach, zdarzały się w zakurzonej ciężarówce na

zapomnianej przez Boga pustyni. Nie mógł pozwolić, żeby ich pierwszy raz

zdarzył się w takich okolicznościach. Po prostu nie mógł. Nie z Val. Nigdy by

sobie tego nie darował.

Valentine nie mówiła o swoich kłopotach. On sam doskonale wiedział, że

coś jest nie tak. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, dostrzegł chorobliwe

napięcie w jej łagodnych orzechowych oczach.

W obozie wszyscy pracowali na dwie zmiany, ale Val przechodziła samą

siebie. Nawet kiedy słaniała się na nogach, harowała do ostatniej chwili, wbrew

rozsądkowi, nie myśląc o odpoczynku, zapominając o kolejnych posiłkach.

Swoim poczuciem humoru wprawiała innych w dobry nastrój, potrafiła

rozśmieszyć najgorszych ponuraków. Ale kiedy wiedziała, że jest sama, jej

drobne ramiona opadały bezradnie, twarz tężała ze zmęczenia. Gdyby nikt jej

nie pilnował, doprowadziłaby się do stanu skrajnego wyczerpania.

Sam rzadko zostawiał Val samą. Zmuszał ją do jedzenia, odpoczynku -

ale nie mógł zmusić do zwierzeń. Valentine potrafiła bronić jak lwica swoich

podopiecznych. Ale z takim samym uporem, nieczuła na prośby ani groźby,

broniła swojej niezależności, dostępu do własnych kłopotów i tajemnic.

Sam mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że wie coś o kłopotach.

Było w jego życiu kilka trudnych lat, których do tej pory wolał nie wspominać.

Zdaniem naiwnych idealistów nie ma sytuacji bez wyjścia ani problemów nie do

rozwiązania, ale to przecież wierutna bzdura. Każdego życie stawia kiedyś pod

ścianą - czasami wcześniej, czasami później. Przyzwoitym ludziom także zdarza

się dokonywać złych wyborów i tracić grunt pod nogami.

R S

background image

- 11 -

Sam nie narzucałby się bez końca i zszedłby jej z drogi, gdyby Val

zdecydowanie tego chciała. Ona jednak nigdy nie powiedziała: nie. Inaczej

przecież zachowuje się kobieta, kiedy nie jest zainteresowana mężczyzną, a

inaczej, kiedy się boi. Tylko dlatego szukał jej uparcie przez tyle miesięcy. Czuł,

że ma szansę. Wierzył, że w głębi duszy Val pragnęła, żeby ją odnalazł.

A jeśli się myli... Jeśli ona wiedzie tutaj wspaniałe, szczęśliwe życie i już

dawno wymazała go z pamięci?

Po powrocie do kraju próbował o niej zapomnieć. Na próżno. Poruszyła

takie struny w jego sercu, jakich nie dotknęła żadna inna kobieta. I mimo

paraliżującego lęku, że odbędzie tę podróż tylko po to, żeby usłyszeć jej odmo-

wę, zdecydował się. Nie było innego sposobu, żeby sprawdzić, czy Val

potrzebuje pomocy. I co naprawdę do niego czuje.

Przekręcił kluczyk w stacyjce i zdecydowanym ruchem wrzucił wsteczny

bieg. Ignorując subtelną aluzję, stary człowiek ciągnął dalej opowieść o swojej

rodzinie - a doszedł już do nadzwyczajnego sprytu, jakim Bóg obdarzył jego

troje wnucząt.

Sam pomachał mu ręką.

- Fred? - Nie chciał być okrutny wobec gadatliwego staruszka, ale Val

była tuż, tuż, gdzieś tam, w mieście, a jego cierpliwość prawie się wyczerpała. -

Wie pan może, jak dojechać do Sungrove Lane?

- Wiem! Jakżebym mógłbym nie wiedzieć! - Twarz Freda rozjaśnił

szeroki uśmiech. - Stąd do Center Street jest dokładnie cztery kilometry. Na

drugich światłach skręci pan w prawo w River Street. Sungrove to mała ślepa

uliczka, bardzo ładna. Znam tam wszystkich.

- To pewnie zna pan Valentine? Valerie - poprawił się natychmiast. -

Valerie Schroeder.

Bladoniebieskie oczy Freda znieruchomiały, a uśmiech przeobraził się w

lodowaty grymas.

R S

background image

- 12 -

- Więc po to pan przyleciał... Żeby spotkać się właśnie z nią? - Zacisnął

zęby. - A tak na pierwszy rzut oka wydało mi się, że ma pan trochę oleju w

głowie.

- Słucham?

- Nic mi do tego. Nie będę rozpuszczał języka, bo to nie moja sprawa. Ale

nazwisko Schroeder budzi w tym mieście szacunek od kilku pokoleń - z jednym

wyjątkiem. Nie powiem, o kogo chodzi, bo to nie mój interes. Sam pan się

dowie.

Odwrócił się na pięcie bez słowa i podreptał do swojej klimatyzowanej

budki. Sam przez kilka sekund nie odrywał wzroku od jego sylwetki, wreszcie

potrząsnął głową i z piskiem opon ruszył w drogę.

Fred na pewno mówił o czymś ważnym, ale musiał pomylić Val z kimś

innym. Trudno. Majaki starszego pana były ostatnią sprawą, o której miał

ochotę rozmyślać w tej chwili. Skoncentrował się na prowadzeniu i drogo-

wskazach.

Znalazł bez kłopotów Center Street, małą dzielnicę biurową rozciągającą

się wzdłuż River Street, ale za nic nie mógł trafić na Sungrove. Po pierwszej

rundzie wokół miasta miał już ogólne pojęcie na temat miejscowości, w której

mieszkała Val. Chekapee było starym miasteczkiem w hiszpańskim stylu.

Domy, które zachowały się od od czasów kolonialnych, miały bielone wapnem,

wyblakłe od słońca ściany, łukowate bramy i okna oraz małe wewnętrzne dzie-

dzińce, typowe hiszpańskie patia. Drogę do głównego rynku wskazywała

widoczna ze wszystkich stron wieża ratuszowa z zegarem. Odniósł nagle

wrażenie, że znajduje się w miejscu, w którym czas - jeśli się całkiem nie

zatrzymał - to na pewno biegł wolniej.

Chociaż na pierwszy rzut oka Chekapee przypominało kolonialny

skansen, w miasteczku toczyło się normalne życie. Sam doliczył się trzech stacji

benzynowych, tyluż kościołów, dwóch barów - nie licząc chińskiego lokalu

R S

background image

- 13 -

oferującego dania na wynos - dwóch restauracji, kilku sklepów z ubraniami,

jednej księgarni.

Na szyldzie banku widniało nazwisko Schroeder i tak samo nazywała się

pobliska ulica. Czyżby rodzina Val? Na krańcu miasta zauważył skład narzędzi

rolniczych oraz wielką hurtownię cytrusów.

Kiedy robił pierwszy objazd, wszystko to bardzo go interesowało, przy

drugim również, ale po trzeciej rundzie miał dosyć. Mamrocząc przekleństwa

pod nosem, zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego w takiej mieścinie nie po-

trafi znaleźć ulicy. Jakby to była igła w stogu siana!

Wszystko się wyjaśniło na stacji benzynowej, gdzie zdecydował się w

końcu poprosić o pomoc. Kobieta w roboczym stroju pokiwała z uśmiechem

głową, a potem - nie spiesząc się - wytarła starą szmatą usmarowane dłonie.

- Kochany, ma się rozumieć, że nie możesz jej znaleźć, bo na Sungrove

nie ma tabliczki z nazwą tej ulicy. Spokojnie, nie denerwuj się, zaraz tam

będziesz, tylko słuchaj uważnie. Jedziesz czterysta metrów, skręcasz w pierwszą

przecznicę w prawo i jesteś na Sungrove. Jasne? Po prawej stronie, na samym

rogu, zobaczysz hydrant, potem dwa cyprysy na podwórku starego Richarda.

Jego dom jest różowy, więc rzuca się w oczy. Richard jest baptystą - po-

wiedziała, jakby przynależność owego człowieka do tej sekty religijnej

wyjaśniała powód, dla którego pomalował swój dom na różowo.

Poklepała Sama po ramieniu w tak przyjacielski, bezpośredni sposób, jak

gdyby był jej własnym, ukochanym siostrzeńcem. On zaś pomyślał, że albo ta

kobieta jest krewną Freda, albo wylewna serdeczność jest w Chekapee cechą

dominującą. Kiedy jednak wspomniała coś o pogodzie i swojej alergii,

przestraszył się panicznie, że gadulstwo jest tutaj równie zaraźliwe.

- Jeśli będziesz miał jakieś kłopoty, wracaj do nas. A kogo ty właściwie

szukasz na Sungrove? Znam prawie wszystkich...

- Valerie Schroeder.

R S

background image

- 14 -

- Jej...! - Wyprostowała się gwałtownie, jakby otrzymała cios w

kręgosłup.

Sam przysiągłby, że stary Fred zachował się podobnie, słysząc, jak

nieznajomy wymawia imię Val. Nim zdołał zareagować, kobieta zbliżyła się do

niego z wyciągniętą ręką.

- Nie lubię wtykać nosa w niczyje sprawy, nie myśl sobie, ale widać, że

jesteś tu nowy. I całkiem zielony. Mnie i Henry'emu udało się odłożyć

dwadzieścia tysięcy - ściubiliśmy cent do centa przez całe życie, żeby stanąć

kiedyś na nogach i żyć bez strachu. No i wszystko diabli wzięli. Co do grosika.

Nie powiem, czyja to wina - nie mnie wyrokować - ale na twoim miejscu na

pewnych ludzi w tym mieście wolałabym uważać. Na wszelki wypadek!

Kapujesz?

Sam odprowadzał ją osłupiałym wzrokiem, aż zniknęła za drzwiami

garażu. Najpierw Fred, teraz ta kobieta... Imię Val działało na nich jak płachta

na byka.

Na pewno mylili ją z kimś innym. Nie było innego wytłumaczenia.

Uruchomił silnik i po kilku minutach znalazł się na nie oznakowanej

ulicy, z hydrantem i różowym domem na rogu. Val mieszkała w kończącym ją

ślepym zaułku, w maleńkim białym domu z ciemnoczerwonymi okiennicami,

zamkniętymi o tej porze z powodu upału. Usłyszał buczenie klimatyzatora, ale

nie dostrzegł żadnego ruchu ani śladu żywej istoty. Spojrzał na zegarek. Minęła

piąta. Jeżeli Val jest w pracy, będzie musiał trochę poczekać.

Na szczęście potrwa to niedługo. Przeczesał palcami włosy, potem

wcisnął ręce do kieszeni i przekonany, że nikt go nie obserwuje, postanowił

rozejrzeć się wkoło - trochę z ciekawości, trochę dla zabicia czasu.

Kolejne zaskoczenie. Oddalił się od samochodu nie dalej niż o dwa kroki,

kiedy drzwi frontowe otwarły się z hukiem i stanął w nich ośmio-, najwyżej

dziewięcioletni chłopiec. Gdyby Sam zobaczył takie dziecko na zdjęciu,

założyłby się, że to urwis ze śródmieścia Chicago. Chudy, o ciemnobrązowej

R S

background image

- 15 -

skórze i nad wiek dojrzałym, wyzywającym spojrzeniu, ubrany w poszarpaną,

zbyt obszerną koszulę i równie duże, wiszące na nim szorty. Wyglądał żałośnie.

W ręku trzymał kij baseballowy, który był większy od niego samego.

- Hej, proszę pana, to prywatna posiadłość.

- Wiem. Szukam Valerie Schroeder.

- Tak? A czego pan chce od Val?

- Jestem jej przyjacielem. Przyjechałem z daleka, żeby się z nią zobaczyć.

- Powiedzmy. Jak się pan nazywa?

- Sam Shepherd.

- Nigdy o panu nie słyszałem - powiedział zadziornie chłopiec.

- Prawdę mówiąc, ja o tobie też nie słyszałem. - Sam bardzo się starał,

żeby w jego głosie nie zabrzmiał cień ironii. - Jak masz na imię?

- Lincoln.

- I pewnie też jesteś przyjacielem Val.

- Najlepszym przyjacielem - powiedział dobitnie chłopiec. - Przychodzę

po lekcjach pilnować jej domu. Żeby nikt tu się nie plątał. Nikt, rozumiesz? -

Zrobił znaczącą pauzę. - Mam oko na wszystko, taka jest moja rola. I pilnuję,

żeby nikt jej nie zrobił krzywdy. Ja i Val trzymamy się razem.

- Rozumiem. - Patrząc uważnie w jego zuchwałe oczy, Sam pomyślał, że

ten mały łobuziak jest pierwszym rozsądnym człowiekiem, którego poznał w

tym mieście. Pierwszym, który mówi do rzeczy... Przypomniał sobie nagle, że

nad Zatoką do Val garnęły się wszystkie sieroty i włóczęgi. - Cieszę się, że Val

ma takiego obrońcę.

- Ludzie, którzy wpadli w kłopoty, powinni trzymać sztamę - powiedział

Lincoln przemądrzałym tonem, poprawiając w dłoniach kij baseballowy. -

Lepiej będzie, jak już sobie stąd pójdziesz.

- Zastanawiam się, czy nie mógłbym po prostu na nią poczekać -

oczywiście na zewnątrz. O wejściu do środka nawet nie myślałem.

R S

background image

- 16 -

- Ani nie możesz wejść do środka, ani kręcić się koło domu. Zresztą to by

było bez sensu, bo ona wróci dzisiaj bardzo późno. Jonesey zachorował, więc

sama musi pilnować sklepu.

- Sklepu... - Sam powtórzył bezwiednie jak echo.

- Księgarni. - Lincoln wyraźnie tracił cierpliwość. - A czego innego

miałaby pilnować?

- Niczego - mruknął pod nosem.

Kilka sekund później Sam był z powrotem na River Street - wdzięczny

losowi, że nie musi wyciągać więcej informacji z uzbrojonego w kij

baseballowy obrońcy Valentine. Zwiedził to miasto wystarczająco dokładnie,

żeby wiedzieć, że jest w nim tylko jedna księgarnia.

Zaparkował przed samym wejściem - głównie dlatego, że były tam jedyne

wolne miejsca do parkowania na zatłoczonej o tej porze ulicy. Wydało mu się to

dziwne.

Wysiadając z samochodu pomyślał, że zbyt wiele rzeczy w tym mieście

wprawia go w zdumienie. Oddychał nierówno, łapiąc powietrze ustami, czując

po raz pierwszy w życiu, jak gwałtownie bije mu serce.

Otwierając drzwi, poruszył nimi dzwonek. W tej samej chwili jego

nozdrza zaatakowały tysiące zapachów. Zamknął oczy, żeby przywyknąć do

panującego wewnątrz półmroku, i wtedy wydało mu się, że poznaje woń lilii,

polnej róży i - mniej wyraźny, dobiegający z innego miejsca - zapach wanilii.

Zdumiony, zaczął rozglądać się po wnętrzu, które zupełnie nie

przypominało księgarni. Raczej prywatną bibliotekę, pełną antyków,

tajemniczych przedmiotów, pęków suszonych ziół wiszących pod belką

sufitową, świeczników i kompozycji kwiatowych. Dwa fotele klubowe oraz

stolik, na którym stały dwa dzbanki - jeden z kawą, drugi z mrożoną herbatą -

tworzyły kącik do czytania. Kąt przeciwległy urządzony był dla dzieci: dwa

pufy, miniaturowa kanapa, wystawa książek w zasięgu ręki. Książki były

wszędzie - niektóre poukładane w stosy, większość na półkach, w równiutkich

R S

background image

- 17 -

rzędach. A jednak to miejsce nie miało nic wspólnego ze sklepem. Wydawało

się oazą spokoju, niemal rajem na ziemi.

Panująca w nim grobowa cisza nie tylko Sama nie ukoiła, ale przejęła go

lękiem. W księgarni nie było ani jednego klienta. Żadnych śladów stóp na

świeżo odkurzonym dywanie.

I ani śladu istnienia Val.

Val wydało się, że zabrzęczał dzwonek, ale odczekała chwilę. Nie

usłyszała kroków, uznała więc, że cierpi na omamy słuchowe.

Wniosek był usprawiedliwiony, zważywszy, że jedyni od rana klienci -

poza kilkoma chichoczącymi nastolatkami i przypadkowym cudzoziemcem -

pojawiali się wyłącznie w jej wyobraźni.

Odłożyła długopis i zaczęła liczyć od początku, tym razem na

kalkulatorze. W księgarni były dwa wolne pomieszczenia na zapleczu: łazienka

i garderoba. Kiedy Val zaczęła tu pracować, wstawiła do garderoby biurko,

telefon oraz krzesło - i nazwała ją biurem. Siedziała w swojej ciasnej klitce już

trzecią godzinę. Oczy piekły ją ze zmęczenia, a nerwy coraz bardziej odmawiały

posłuszeństwa.

Wynik, który odczytała na kalkulatorze, zgadzał się z poprzednim. Była

pod kreską. Nie chodziło, niestety, o małe straty, łatwe do odrobienia. Staczała

się po równi pochyłej w otchłań bankructwa. Dziadek zostawił jej dwanaście

tysięcy dolarów. Zakładając, że liczba sprzedanych książek nie wzrośnie

gwałtownie ani jutro, ani pojutrze - a Val nie miała powodów, żeby wierzyć w

cuda - utrzyma się na powierzchni najwyżej przez miesiąc. A potem klapa.

Spłaty kredytu za dom i księgarnię, dwa rachunki za prąd, dwa telefony,

benzyna, jedzenie...

Może przetrwałaby jakoś dwa, trzy miesiące dłużej. Albo zagłodziłaby się

na śmierć, co byłoby mniej upokarzające od bankructwa.

Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezsilna, bez żadnego pomysłu na wyjście

z impasu - jakby nagle, na jej oczach, zgasło ostatnie światełko w tunelu.

R S

background image

- 18 -

Hamując łzy wściekłości, odsunęła od siebie kalkulator. Z jej ust wydobyło się

słowo niegodne damy, zwłaszcza jeśli ta dama nosi nazwisko Schroeder.

Matka niemal od urodzenia napominała ją, że przeklinanie grozi

strasznymi konsekwencjami. Aż do jedenastego roku życia Val bała się, że

zginie od pioruna, porwie ją rzeka albo że wielebny Miller wpadnie do nich z

wizytą. Teraz, mając lat dwadzieścia osiem, ledwie pamiętała groźby matki, a

jednak na ułamek sekundy, kiedy spojrzała na drzwi wejściowe, znowu w nie

uwierzyła... Czy mogła w racjonalny sposób wytłumaczyć swoje przywidzenie?

Wojna w Zatoce Perskiej dawno się skończyła, życie w Stanach wróciło

do normy. Shepherd miał mnóstwo czasu, żeby wrócić do domu, złamać serce

jakiejś miłej dziewczynie, ożenić się, założyć rodzinę. Val tak mu doradzała,

przekonując, że musi o niej zapomnieć.

Ale fatamorgana nie znikała i do złudzenia przypominała Sama. Nawet

powietrze nim pachniało. Ten sam ironiczny uśmiech, identyczna czupryna, ten

sam błysk w oczach.

To na pewno duch. Sam nie miał szansy jej znaleźć.

Val była gotowa narazić się na głód. Mogła znieść nawet bankructwo. Ale

nie potrafiłaby się oprzeć Carsonowi Samowi Shepherdowi. Tym razem nie.

Boże, błagała, nie żądaj tego ode mnie.

Duch poruszył się i oparł plecami o drzwi.

- Witaj, Valentine.

R S

background image

- 19 -

ROZDZIAŁ DRUGI

- Od poniedziałku do środy mam wielu klientów. Księgarnia wyludnia się

dopiero w czwartek wieczorem.

- Jednym słowem: świetny interes?

- Nigdy nie marzyłam o lepszym. W miasteczku tej wielkości księgarnia

jest nie tylko sklepem, ale miejscem spotkań towarzyskich - najczęściej

odwiedzanym po kościele i drogerii. Jeśli w promieniu pięćdziesięciu kilome-

trów nie ma ani jednej biblioteki, to dokąd ludzie mają przychodzić po książki?

Znam tu dosłownie wszystkich. Wiem, kto interesuje się rolnictwem, magią, a

kto czyta wyłącznie kryminały. Sprowadzam książki dla konkretnych ludzi.

Pewnie dlatego klienci chętnie tu przychodzą.

Sam dolał wina do jej kieliszka.

- Od dawna prowadzisz ten interes?

- Przejęłam go po Marii Lansdowne, która miała dosyć pracy i przeszła na

emeryturę. Akurat kiedy wróciłam z misji nad Zatoką, okazało się, że do

kupienia jest księgarnia. Miałam pewną sumę po dziadku - żadna fortuna, ale na

początek wystarczyło. O wielu rzeczach nie miałam pojęcia, ale w college'u

liznęłam trochę ekonomii, poza tym znałam tę księgarnię, bo pracowałam w niej

jako nastolatka. Odkąd pamiętam, był to jeden z najlepiej prosperujących

sklepów w mieście. Nie musiałam nawet specjalnie główkować, trzeba było da-

lej prowadzić to, co stworzyła Maria.

- To rzeczywiście fart...

- No, może na początku było tu trochę obskurnie. Marie nigdy nie

przywiązywała wagi do wystroju wnętrza. Gołe posadzki, metalowe regały...

- Urządziłaś tę księgarnię pięknie.

R S

background image

- 20 -

- Chciałam, żeby było... przytulniej. Żeby ludziom chciało się tu

wchodzić, tak po prostu, dla przyjemności. Aż trudno uwierzyć, że wszystko

ułożyło się tak dobrze...

- Czyli interes kwitnie?

- Ręce mnie bolą od zgarniania forsy... - Uśmiechnęła się blado.

A ja widziałem słonia na hulajnodze, pomyślał Sam, nie mrugnąwszy

nawet okiem.

Dwie godziny wcześniej zjedli obiad, który Sam przyniósł z chińskiej

restauracji. Kupił też butelkę ciemnoczerwonego burgunda.

Val ledwie skubnęła coś z talerza, za to z dużą łatwością - nie zauważając,

że pije sama - opróżniała kolejne kieliszki.

Sam był zakłopotany. Uważał zawsze, że trzeba być skończonym

łajdakiem, żeby upijać kobietę... w jakimkolwiek celu. Na samą myśl, że

mógłby zostać o to posądzony, dostawał mdłości. W ostatniej klasie szkoły

średniej, po stracie obojga rodziców, zaczął pić na umór. Stracił dwa lata życia.

Dwa lata młodości wyrwane z życiorysu. Jego brat, Cole, pomógł mu odbić się

od dna. Dzięki niemu pozbierał się, wrócił do normalnego życia, zdając sobie

jednak sprawę, że od lęku przed alkoholem nie uwolni się nigdy.

Kiedy Val odwróciła się na chwilę, żeby wrzucić jednorazowe naczynia i

resztki z obiadu do plastikowej torby, Sam napełnił jej kieliszek.

Tak. Był w rozterce. Z pełną świadomością tego, co robi, postępował

wbrew swoim moralnym zasadom.

Ale życie nauczyło go i tego, że rozterki moralne są rzeczą ludzką.

Czasami czując, że musimy coś zrobić za wszelką cenę, zdajemy się na intuicję,

łamiąc zasady.

Val spojrzała na niego z promiennym uśmiechem, a potem złapała ją

czkawka.

- Boże, przepraszam. - Sięgnęła odruchowo po kieliszek. - Muszę

pozamykać...

R S

background image

- 21 -

- Wszystko już zrobiłaś - przypomniał jej łagodnie. - Story opuszczone,

drzwi frontowe zamknięte na klucz. Odpręż się. Wypij do końca wino.

Opowiedz mi coś jeszcze: jak ci się tutaj żyje...

- Nie - pokręciła głową. - Dosyć gadania o mnie.

Rzeczywiście, co najmniej od godziny nie zamykały jej się usta, ale nie

usłyszał jeszcze ani słowa prawdy.

Val była wstawiona, nienaturalnie wesoła i wyglądała o wiele lepiej niż w

chwili, kiedy ją zauważył - miotającą przekleństwami w swojej klitce na

zapleczu księgarni, a potem panicznie przerażoną na jego widok.

Spodziewał się, że będzie zaskoczona, przygotowany był na jej niechęć,

nawet otwartą wrogość - ale ona miała w oczach poczucie winy, jej policzki

płonęły wstydem... Kompletny bezsens. O co tu chodzi? Val niczym wobec

niego nie zawiniła ani nie miała najmniejszego powodu do wstydu.

- Nie daj się prosić. Opowiedz mi, jak sobie naprawdę radzisz z tą

księgarnią.

- Przecież ci opowiedziałam.

- O samych przyjemnościach i sukcesach. A w interesach bywa z górki i

pod górkę. Nie masz żadnych kłopotów, nigdy nie powinęła ci się noga?

- Nie. Wszystko idzie jak z płatka. Mówiłam ci, że...

- Tak. Pamiętam, co mówiłaś - powiedział ciepłym głosem.

Odkąd wszedł do księgarni, nie pojawił się w niej ani jeden klient. A

kiedy Val zamykała staroświecką kasę, kątem oka udało mu się sprawdzić jej

zawartość.

Dlaczego za wszelką cenę chce go przekonać, że jest szczęśliwa i bogata?

Bóg jeden wie, myślał, dlaczego zakochał się w kobiecie, która ma więcej

dumy niż rozsądku. Na dobrą sprawę, nie jest nawet piękna. Niska, z zadartym

nosem, z wąskimi ustami i jasną oprawą oczu. Nie wiadomo, po co w ogóle nosi

biustonosz. O biodrach lepiej nie mówić.

R S

background image

- 22 -

A jednak żadna inna kobieta nie działała na niego tak obsesyjnie.

Przekonał się, że uroda i atrakcyjność seksualna to dwie różne rzeczy. Pozorna

brzydula może mieć to „coś" w wyrazie oczu, w stylu bycia, sposobie, w jaki się

porusza i w jaki odnosi się do mężczyzny.

- Shepherd?

- Tak?

- Nie możesz tu... zostać.

- Rozumiem.

- Nawet gdybym tego chciała... nie możesz.

- W porządku.

- Jeżeli przyjechałeś tu z myślą, że będziemy mogli... - Potrząsnęła

rozpaczliwie głową.

- Spokojnie, Valentine, nie denerwuj się. Wpadłem, żeby cię zobaczyć,

bez żadnych specjalnych planów. - Patrząc jej głęboko w oczy, kłamał jak z nut.

- To chyba nic zdrożnego odwiedzić starą przyjaciółkę i zjeść z nią obiad, jak ci

się wydaje?

- Nie, oczywiście, że nie.

- Bo, o ile dobrze pamiętam, rozstaliśmy się jak dwoje przyjaciół...

Trudno mieć za złe przyjacielowi, że chce się dowiedzieć, co... co naprawdę u

ciebie słychać. Wszystko, o czym tu mówimy, zostaje między nami, pamiętasz?

Rozumiem, że wiedzie ci się wspaniale, ale poza tym... coś jest nie tak. Może

lepiej, żebyś to z siebie wyrzuciła?

Kiedy uniosła głowę, po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach nie skrywane

cierpienie.

- Nie chcę, żebyś się o mnie martwił - powiedziała twardo.

- Martwił? Skąd ci to przyszło do głowy? - Miał ochotę wziąć ją na

kolana i całować dotąd, dopóki ta straszna udręka nie zniknie z jej oczu. Od

początku ich znajomości wiedział, że Val ma kłopoty. Spodziewał się

wszystkiego, począwszy od namolnych eks-kochanków po straszne tajemnice

R S

background image

- 23 -

rodzinne. I nic nie było go w stanie zaskoczyć ani zgorszyć. Zbyt wiele

grzechów miał na sumieniu, żeby sądzić innych. Chciał jej po prostu pomóc, bez

względu na to, co zrobiła lub czego zaniechała. Dlatego musiał ją w końcu

skłonić do mówienia. - Wcale się o ciebie nie martwię. - Wzruszył niedbale

ramionami. - Przecież widać na oko, że świetnie sobie radzisz, ale na miłość

boską, Val, wszyscy mają jakieś kłopoty i nie trzeba robić z tego tajemnicy.

- No dobrze, z tymi sukcesami rzeczywiście lekko przesadziłam. Jestem w

dołku, ale nie bez powodów. Pewne okoliczności sprawiły, że... Widzisz, od

jakiegoś czasu... całe miasto... uważa mnie za złodziejkę.

Sam potrząsnął z niedowierzaniem głową. I to ma być ten wielki sekret?

- Przesadzasz, kochanie, wszyscy tutejsi mieszkańcy nie mogą być aż tak

głupi.

- Oni nie są głupi. Są wściekli, bo zostali oszukani. Zranieni do żywego. -

Zamknęła na chwilę oczy, jakby szukała właściwych słów. - W Chekapee

trudno jest zostać milionerem. Mieszkają tu zwykli ludzie, którzy muszą ciężko

harować, żeby coś odłożyć. Większość lokowała oszczędności w miejscowym

banku. I wszystko diabli wzięli. Bank został okradziony przez bydlaka, który w

nim pracował. - Val westchnęła. - Złapali go. Jest za kratkami. Trochę forsy

odzyskano, ale większość zdążył gdzieś ukryć. Tak czy inaczej, prawie całe

miasto jest poszkodowane.

- Parszywa sprawa, ale co ty masz z tym wspólnego?

- Byłam żoną tego skurwiela - odpowiedziała lodowatym głosem.

- Słucham...?

- Żoną. Przez cztery lata. Żoną złodzieja, który ograbił całe miasto.

- Niech to szlag...

- Bank należał do Schroederów. Noszę ich nazwisko. Od kilku pokoleń

Schroederowie byli opoką tej społeczności, wzorem cnót obywatelskich, ostoją

tradycji... dobrych obyczajów. Nigdy przedtem nie splamili swojego honoru.

Dopiero ja...

R S

background image

- 24 -

- Masz już rozwód?

- Rozwód? - spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.

- Pytam, czy rozwiodłaś się z tą kanalią.

Val zmarszczyła groźnie czoło.

- Oczywiście. Przecież całowałam się z tobą. Nie tylko... Zapomniałeś?

Sądzisz, że pozwoliłabym sobie na to, gdybym była z kimś związana? Takie

masz o mnie zdanie?

- Val położyła się na dywanie, ale nie zamknęła oczu.

- Posłuchaj, jeśli cię to naprawdę interesuje, skup się na sednie sprawy.

- Dobrze.

- To ja sprawiłam, że Ron dostał się do banku. Ubłagałam mojego ojca,

żeby dał mu pracę. O tym wszyscy doskonale wiedzą.

- Valentine, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że

byłaś w zmowie ze złodziejem.

- Nie byłam. Ale z drugiej strony, po czterech latach małżeństwa ludzie

powinni znać się jak łyse konie. Całe miasto uważa, że wiedziałam, co on

szykuje. Nie miałam o tym pojęcia. Ale oni stracili pieniądze, są wściekli, więc

możesz usłyszeć o mnie same najgorsze rzeczy. Również dlatego, że nigdy tak

naprawdę nie pasowałam do szacownej rodziny Schroederów. Nawet przed ślu-

bem z Ronem.

- Ach tak?

- Tak. Wiesz, jak to jest z nastolatkami. Wszyscy się popisują, jeden

drugiego namawia do głupich kawałów - wykręcenia jakiegoś numeru w szkole,

kradzieży znaku drogowego i tego rodzaju numerów... Repertuar jest nie-

ograniczony, ale nazwisko Schroeder zobowiązuje, więc w moim przypadku

dziecinne psikusy nie wchodziły w rachubę. Ze względu na pochodzenie

musiałam zachowywać się wzorowo. Po raz pierwszy przyłapali mnie na

kradzieży tablicy rejestracyjnej z samochodu szeryfa. Ale z pracownią

chemiczną to było nieporozumienie. Wcale nie chciałam spowodować pożaru...

R S

background image

- 25 -

Potem ten głupi wypadek, kiedy wjechałam najnowszym autem mojego ojca do

basenu Susan Simpson. Musiały nawalić hamulce - naprawdę nie zrobiłam tego

specjalnie - ale miałam już wtedy opinię... - Właściwe słowo nie mogło jej

przejść przez gardło.

- Łotrzycy? Dziewczyny z piekła rodem?

- Nie ma się z czego śmiać - powiedziała naburmuszona.

- Ja się nie śmieję, to taka podświadoma reakcja. Czasami nie mogę nad

nią zapanować. Naprawdę. Val, mów dalej.

- Zmieniłam się. Pewnego dnia obudziłam się z myślą, że moi rodzice

mają ze mną krzyż pański. Od lat już nie jestem łotrzycą. W college'u

uchodziłam za prymuskę i grzeczną panienkę - żadne imprezy, głupoty, nic,

tylko się uczyłam. A Rona poznałam jako cholernie miłego chłopca ze świetnej

bostońskiej rodziny. Nienaganne maniery, własne pieniądze, brakowało mu

tylko aureoli nad głową. Moi rodzice marzyli, żebym wyszła za kogoś takiego

jak Ron, a ja uwierzyłam, że nic lepszego nie może mnie spotkać. Po ślubie

pracowałam w Czerwonym Krzyżu, prowadziłam bibliotekę, udzielałam się w

kościele. Ale o tym i tak nikt nie pamięta. Kiedy zaczęły się kłopoty z Ronem,

przypomnieli sobie czasy, kiedy byłam rozwydrzoną nastolatką... Co ty robisz?

- Próbuję włożyć ci buty. - To zadanie wymagało nie lada sprytu,

ponieważ Val, leżąc na dywanie z nogami opartymi o regał biblioteczny, bez

przerwy poruszała palcami. - Zdaje się, rudzielcu - mruknął pod nosem - że

powinienem był cię odprowadzić do domu dwadzieścia minut temu. Dobrze

nam się rozmawia, ale sprawdzimy, jak się czujesz w pozycji pionowej, stojąc

na własnych nóżkach. Zgoda?

Bez słowa protestu Val podała Samowi ręce.

- Czuję się trochę dziwnie - powiedziała drżącym głosem, padając mu

bezwładnie w ramiona.

Samowi przemknęła przez głowę myśl, że Val go jutro zabije - jeżeli w

ogóle będzie chciała z nim rozmawiać. Na razie nie miał czasu martwić się tym.

R S

background image

- 26 -

Trzymając ją mocno w pasie, wolną ręką zdołał sprzątnąć ze stołu i wyrzucić do

kosza pustą butelkę. Musiała mieć gdzieś torebkę. I pewnie jakiś sweter albo

żakiet. Pozostawał problem transportu. Powinien odwieźć Val jej własnym

samochodem, żeby rano miała czym przyjechać do pracy. Ale którym autem ona

jeździła - i gdzie, do diabła, mogła je parkować?

Całe szczęście, że na tylnym podjeździe stało tylko jedno auto - mały

niebieski eskort - i pasowały do niego kluczyki, które znalazł w kieszeni

Valentine. Ledwie usadowił ją na siedzeniu, zwinęła się w kłębek i zaczęła ci-

chutko chrapać.

Nie odrywając od niej wzroku, uruchomił silnik. W rozchylonej bluzce, z

potarganymi włosami i ze zmysłowym uśmiechem na twarzy, wyglądała jak po

szalonej nocy u bardzo wymagającego kochanka.

Wiele by dał, żeby tak właśnie było. I żeby on był tym kochankiem.

Zastanawiając nad historią, którą mu opowiedziała, Sam nie mógł pojąć jednej

rzeczy: dlaczego w ogóle wróciła do domu. Wstydziła się małżeństwa z tamtym

draniem. Nic dziwnego. Ale kiedy młoda kobieta mieszka w małym miasteczku

i ma przeciwko sobie wszystkich jego mieszkańców - powinna uciec gdzie

pieprz rośnie. Jedyne rozwiązanie: zmienić środowisko, zacząć od zera.

Gdziekolwiek, byle wśród ludzi, którzy polubią ją taką, jaka jest - z jej

niezależnością, rogatą duszą, ognistym temperamentem.

Sam miał bardziej pokojowe usposobienie, nigdy nie prowokował

konfliktów, ale rodzice zaszczepili w nim poczucie honoru. Człowiek szlachetny

staje w obronie pokrzywdzonych, bo tak został wychowany. Robi, co do niego

należy nie dla poklasku ani dla przyjemności walki.

Najchętniej związałby jej ręce, nałożył opaskę na oczy, zakneblował... i

porwał. Wywiózł na zawsze z tej dziury. W Chicago nie musiałaby się

zachowywać jak panienka z dobrego domu, udawać kogoś, kim nie jest.

Chicago cierpiało na wszelkie przypadłości miejskiego molocha, zgoda, ale tam,

w jego świecie, nikt nie śmiałby skrzywdzić Val.

R S

background image

- 27 -

Ta perspektywa wydała mu się niezmiernie kusząca, niemal realna,

dopóki nie wyobraził sobie chwili, kiedy musiałby jej rozwiązać ręce, zdjąć z

oczu opaskę... Val bez wątpienia rzuciłaby się na niego z pięściami. Może nie

wyglądała na siłaczkę, ale była chorobliwie ambitna i znalazłaby dość energii,

żeby dać mu nauczkę. Tylko kochanek mógłby znaleźć na nią sposób.

Ale Sam nie był kochankiem Val.

Jeszcze nie.

Kiedy dojechali na miejsce, Sam, nie wyłączając świateł, zaczął szukać w

torebce Val kluczy do jej domu. Przy okazji nie mógł oprzeć się pokusie

zajrzenia do jej portfela. Sześć dolarów, trzydzieści siedem centów. Ani śladu

karty kredytowej. Prawo jazdy ze zdjęciem, na którym wyglądała jak nastoletnia

zakonnica. I książeczka czekowa z zanotowanym stanem konta: osiemdziesiąt

trzy dolary.

Zacisnął szczęki. Włączył światła, zatrzasnął drzwiczki i obszedł

samochód, żeby wyciągnąć Val z jego wnętrza. Padła bezwładnie prosto w jego

ramiona. Wziął ją na ręce, zamknął drzwi kolanem i ruszył w stronę domu.

Kątem oka spostrzegł, że wejścia nadal pilnuje chłopiec uzbrojony w kij

baseballowy. Siedział po ciemku na stopniach werandy.

- Co ty zrobiłeś mojej Val? - spytał groźnie.

- Nic. Śpi. Przyprowadziłem ją do domu, a teraz położę do łóżka. Wracaj

do domu, Lincoln. - Wszedł na schody, ocierając się o ramię zaspanego

łobuziaka - i wtedy nagle zawahał się. - Czy ty masz jakiś dom?

- Oczywiście, że mam. Ale nigdzie nie idę. Poczekam, aż pani Schroeder

wydobrzeje i sama powie, żebym sobie poszedł.

- Twój ojciec pewnie się o ciebie martwi.

- Akurat. Przestał się nami martwić sto lat temu.

- No to... twoja mama.

- Pracuje na nocnej zmianie. Zresztą nie raz zostawałem u pani Schroeder.

Moja mama wie o tym. Ty myśl lepiej o sobie, bo jeśli zrobiłeś coś mojej Val...

R S

background image

- 28 -

- Lincoln, spójrz na nią, nic jej nie jest. Śpi jak dziecko, chcę ją tylko

położyć do łóżka. Może byś mi spróbował zaufać, co?

- A niby z jakiej racji?

- Dlatego, że martwię się o nią jeszcze bardziej niż ty - odparł krótko i

podszedł do drzwi.

Zdołał otworzyć zamek bez pomocy Lincolna, ale w środku panowały

egipskie ciemności, więc chociaż Val była lekka jak piórko, błądzenie z nią po

omacku w nieznanym domu okazało się nie lada sztuką.

W pokoju dziennym Sam potknął się o niski stolik, a potem wpadł na

drzewko figowe. Kiedy, klnąc wściekle pod nosem, wyplątywał włosy Val

spomiędzy liści, czuł na plecach oddech jej upartego anioła stróża.

- Może byś się ruszył - syknął przez zęby - i zapalił światło.

- W ogóle nie powinienem cię tu wpuszczać - powiedział Lincoln - ale

dalej to już na pewno nie wejdziesz.

Sam czuł do tego chłopaka coraz większą sympatię. Łatwo mógł sobie

wyobrazić, że taki oddany i taktowny opiekun jak Lincoln nie pozwalał Val

mieć zbyt wielu adoratorów.

- Posłuchaj, Lincoln - spróbował mówić bardziej ugodowym tonem. -

Muszę zanieść Val do sypialni. Znasz inny sposób, żeby położyć ją do łóżka?

Chłopiec ruszył przodem. Do małego holu za pokojem dziennym poprzez

uchylone drzwi łazienki sączyło się przyćmione światło. Pachniało wanilią i

polnymi różami, podobnie jak w księgarni.

Za ostatnimi drzwiami w korytarzu znajdowała się sypialnia. Sam nie

musiał szukać lampki, żeby znaleźć łóżko, bowiem przez wielkie, wychodzące

na patio okna wpadało do pokoju światło księżyca.

- No i to by było na tyle - powiedział zniecierpliwionym głosem Lincoln.

- Połóż ją i wychodź. Ja ją przykryję. Nie musisz tu sterczeć.

- Nie - usłyszał własną odpowiedź.

- Co znaczy: nie? Myślisz, że nie użyję tego kija...?

R S

background image

- 29 -

- Ja ją położę do łóżka. Ja, a nie ty. A jak chcesz się naprawdę przydać,

skocz do samochodu i przynieś jej torebkę. I sweter. Aha, brakuje jednego buta.

Gdzieś pod siedzeniem powinien być granatowy pantofel na wysokim obcasie.

Żeby jutro rano nie musiała wszystkiego szukać. Pójdziesz?

Lincoln nie wyglądał na przekonanego, ale wyszedł bez słowa.

Sam ułożył Val na wielkim małżeńskim łożu. Zdjął z jednej nogi pantofel

i rozpiął spódnicę. W bluzce i bieliźnie mogła spać do rana, ale długa wąska

spódnica krępowałaby jej ruchy.

Kiedy zsuwał ją z bioder - mimowolnie, bez wyraźnej przyczyny, bo

przecież Val miała na sobie jeszcze kilka warstw ubrania i nawet nie musnął jej

nagiej skóry - całe jego ciało przeszył dreszcz pożądania. Przez kilka sekund nie

mógł złapać oddechu. Może dlatego, że poczuł bijące od niej ciepło... A może

dlatego, że pragnął jej rozpaczliwie od wielu miesięcy.

Otulił Val chłodnym prześcieradłem i z zamkniętymi oczami zaczął

marzyć, że leży koło niej, zasypia przytulony do jej pleców, a rano budzą się

jednocześnie i zaczynają całować...

Pojęcia nie miał, czy znajdzie o tej porze jakikolwiek nocleg, ze wstrętem

myślał o samotnej nocy w obskurnym motelu, ale gdyby Val zobaczyła go rano

we własnym łóżku... Nie, nie musiałaby nawet szukać pistoletu, bo wcześniej

Lincoln zrobiłby użytek z kija baseballowego.

Pochylił się nad nią, odgarnął z policzka włosy i delikatnie pocałował w

usta. Val uśmiechnęła się przez sen i cichutko zamruczała.

R S

background image

- 30 -

ROZDZIAŁ TRZECI

Słońce na Florydzie potrafi doskwierać od samego raną. Ostrożnie,

mrużąc zmęczone oczy, Val otworzyła tylne drzwi księgarni. Na szczęście w

środku panował kojący mrok. Głowa pękała jej z bólu, a w gardle tak zaschło,

że kiedy wypiła duszkiem dwie szklanki soku pomarańczowego, poczuła jeszcze

większe pragnienie.

Nie był to pierwszy kac w jej życiu. Pamiętała doskonale, jak mając lat

piętnaście, z czystej ciekawości postanowiła spróbować wszystkich trunków z

cieszącego się zasłużoną sławą barku swojego ojca - od wyszukanych likierów i

win po burbon, gin, whisky... Eksperyment zakończył się ciężką chorobą i

zniechęcił Val na długo do nadużywania alkoholu.

Do diabła, myślała, co innego uchodzi piętnastolatce, a co innego

dwudziestoośmioletniej kobiecie. Była wściekła, ale odrzuciła chwilową pokusę,

żeby winą za wczorajszy wieczór obarczyć Sama. O nie, upiła się na własne

życzenie i doskonale pamiętała, jak to się stało. Niby wciąż się dziwiła, że znów

ma pełny kieliszek, ale ani razu nie zaprotestowała. Zbyt była zajęta gadaniem,

wymyślaniem tych wszystkich kłamstw na temat księgarni, swoich sukcesów w

interesach... Okropność!

Gdyby tylko o to chodziło, machnęłaby ręką - nie pierwsze jej głupstwo i

nie ostatnie. Niestety, pamiętała też dalszą część rozmowy. Opowiedziała

Samowi cały swój życiorys. Wypłakała mu się na ramieniu jak mała dziew-

czynka. Co gorsza, pamiętała jakiś pocałunek... Nie, to nie był sen. Dłoń Sama

na jej policzku, jego otwarte, dziwnie błyszczące oczy. Cień księżyca w jej... -

Boże! - w jej własnej sypialni.

Drżącymi rękami zaczęła szukać aspiryny w dolnej szufladzie biurka.

Połknęła dwie tabletki. Jak to się dzieje, myślała coraz bardziej rozdygotana, że

R S

background image

- 31 -

innym kobietom wszystko się udaje? Bez żadnego wysiłku. Prowadzą normalne,

przyzwoite życie, nie wypruwając z siebie flaków.

Trudno, los nie wszystkim sprzyja... Miała tylko nadzieję, że Sam jeszcze

w nocy odleciał do Chicago.

Nalewała do kubka kawę, kiedy rozległo się głośne pukanie od strony

ulicy. Ruszyła do drzwi z nikłą nadzieją, że to spragniony lektury klient.

- Wszystko w porządku? - Szeryf sam nacisnął klamkę i wpadł do środka,

zanim Val zdążyła się cofnąć. - Zacząłem się o ciebie martwić, w księgarni

ciemno, a jest dziesięć po dziewiątej.

- Nic się nie dzieje, szeryfie. Przyjechałam dzisiaj trochę później.

Harold Wilson miał sześćdziesiąt dwa lata, ogromną posturę, bujne

szpakowate włosy i twarz pooraną zmarszczkami od ciągłych zmartwień. Na

każdą z nich uczciwie zarobił. Chekapee było co prawda spokojnym miastecz-

kiem, nie roiło się w nim od przestępców, ale szeryf wychował siedmioro dzieci.

Val znała Wilsona ze słyszenia niemal od kołyski, ale osobiście poznała

go dopiero jako czternastolatka, kiedy przyłapał ją na bezsensownej kradzieży

tablicy rejestracyjnej jego służbowego samochodu. Skończyło się na długim,

nudnym kazaniu, uciętym w pół zdania gwałtownym napadem kaszlu, który -

jak się okazało po latach - szeryf udawał, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Harold, w przeciwieństwie do reszty miasta, ani przez chwilę zdawał się

nie wierzyć, że Val była w zmowie z Ronem. W czasie procesu, kiedy wszyscy

traktowali ją jak powietrze, on wpadał do niej codziennie na kawę. I ten sam

Harold - zdając sobie sprawę, ile ma własnych problemów - podrzucił jej

kukułcze jajo w postaci Lincolna. A potem Joneseya.

- Dziecko, na pewno dobrze się czujesz? - Wpatrywał się w Val z

niepokojem. - Gorączki nie masz. Jesteś blada. Chyba nie złapałaś grypy od

Joneseya, co?

- Jaka tam grypa. Po prostu pęka mi głowa.

R S

background image

- 32 -

- To przestań jeździć jak wariatka, dobrze ci radzę. Kiedy Jonesey wraca

do pracy?

Harold, nie pytając o pozwolenie, nalał sobie z dzbanka kawy - uważał, że

to święte prawo szeryfa wpraszać się na jedną kawę dziennie - ale Val czuła

przez skórę, że wpadł do niej w innej sprawie. Postanowiła wystawić na próbę

jego cierpliwość. Zanim zdążył jej zadać właściwe pytanie, wsiadła na

ulubionego ,,konika" szeryfa i zaczęła rozwodzić się nad poprawą psychicznego

zdrowia Joneseya.

Bartholomew Jones miał pięćdziesiąt pięć lat i dopóki nie umarła mu

żona, był wyjątkowo pracowitym, pobożnym i szanowanym obywatelem miasta.

Ale potem zmienił się nie do poznania i zaczął kraść drobne rzeczy w sklepach.

Nigdy nie wyniósł czegoś, co było mu potrzebne, i zawsze miał przy sobie dość

pieniędzy, żeby zapłacić za skradzione towary. Szeryf zachodził w głowę, co z

nim zrobić i w końcu, zamiast wysłać go do więzienia, skazał biedaka na

trzydzieści dni pracy w księgarni. Jonesey odpracował karę z nawiązką i...

poprosił o jej bezterminowe przedłużenie. Val gnębiły wyrzuty sumienia, że go

wykorzystuje, a na wynajęcie płatnego pracownika nie mogła sobie pozwolić.

Jonesey przekonał ją w końcu, że ma co jeść, czyta u niej za darmo książki - a

poza tym taka młoda kobieta nie może prowadzić tej cholernej księgarni sama

przez dwanaście godzin na dobę. Szeryf go poparł. Wytłumaczył Val, że jej

skrupuły są niedorzeczne. Najważniejsze jest przecież to, że Jonesey przestał

kraść.

- A więc... - Harold uśmiechnął się szeroko, kiedy Val nieopatrznie

zamilkła. - Słyszałem, że miałaś wczoraj gościa.

- Znajomy - burknęła. - Poznałam go w obozie nad Zatoką Perską.

- Podobno przystojny. Trochę starszy od ciebie, ale nie za dużo. Przyleciał

piękną maszyną z Chicago, ma własną firmę lotniczą. No no... Hosh, wiesz, ten

mechanik z lotniska, powiedział mi, że facet jest kompletnie zwariowany na

punkcie swojego samolotu i...

R S

background image

- 33 -

- Szeryfie, daj sobie spokój.

- Z czym mam dać sobie spokój?

- Z tym, co ci chodzi po głowie. To tylko przyjaciel. Wpadł na chwilę,

żeby ze mną pogadać. Swoją drogą, o tej porze jest już pewnie z powrotem w

Chicago.

- Zameldował się dziś w nocy w motelu ,,Lazy Day" - wycedził wolno

szeryf, przyglądając się z uśmiechem, jak pąsowieją jej policzki. - Duże

brązowe oczy, bary jak u zapaśnika. Tak go opisała Mabel. Zastanawiam się,

czy on wie, że rozwiodłaś się z tamtym szczurem.

- Powtarzam ci, że to mój przyjaciel i guzik go obchodzi, czy jestem

rozwódką, czy też bigamistką.

- Hmm... - Harold odstawił pusty kubek i podniósł się powoli, patrząc na

drzwi. - Niewielu znam facetów, którzy lecą kilka tysięcy kilometrów, żeby

wpaść na chwilę do znajomej. Mnie to wygląda na coś poważnego, ale... bo ja

wiem, może przyleciał tu w interesach. Moim zdaniem, nie wygląda na faceta,

który aż się pali, żeby hodować pomarańcze... No cóż, kochanie, sądząc po

minie, masz mnie serdecznie dosyć.

- Przestań. Wiesz, że cię kocham - Val pocałowała go w policzek, a potem

z ulgą odprowadziła wzrokiem do samochodu.

Szeryf wyszedł, ale ona i tak myślała tylko o tym, co jej powiedział.

Harold miał rację. Sam nie powinien jej szukać - nie ułatwiła mu tego w żaden

sposób - a jednak znalazł. Nie przyleciał do Chekapee z miłości do pomarańczy.

Postawił na swoim, mimo że go ostrzegała, tłumaczyła i powiedziała

wprost, żeby znalazł sobie inną dziewczynę. Niech to szlag! Co jeszcze powinna

zrobić kobieta, żeby przekonać upartego faceta, że nie ma u niej szans?

Nie odwzajemniać jego pocałunków, podpowiedział złośliwie głos jej

własnego sumienia.

Musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Tam, w obozie, wygłaszała długie

tyrady o tym, czego nie powinni robić, a potem topniała w jego ramionach.

R S

background image

- 34 -

Codziennie - na użytek swojego nieczystego sumienia - wymyślała sto powo-

dów, dla których Sama lubi i szanuje... Cholera, jak można być aż taką

hipokrytką... Lgnęła do Sama, bo był mężczyzną z krwi i kości, a nie z powodu

jego rozlicznych zalet. Pożądała go i tyle.

Coraz bardziej.

Kiedy wybuchła wojna w Zatoce Perskiej, były mąż Val siedział już w

więzieniu. A kiedy wyjechała jako ochotniczka Czerwonego Krzyża, nikt w

Chekapee nie spodziewał się jej powrotu. Dom, w którym mieszkała z Ronem,

został sprzedany. Jej rodzice po upadku banku większość czasu spędzali w

swojej posiadłości w Ormond Beach. W miasteczku - oprócz niej - nie pozostał

ani jeden Schroeder. Nie miała więc do kogo ani po co wracać. I Bóg jeden wie,

jak bardzo nie miała na to ochoty.

Mogła zacząć wszystko od nowa - daleko od Chekapee, daleko od

Florydy, tam, gdzie nikt by jej nie znał. Ale wtedy do końca życia dźwigałaby

nieznośne jarzmo potępienia. Gdyby uciekła z tonącego okrętu, wtedy już nikt -

nawet szeryf - nie wątpiłby w jej winę.

Musiała wrócić, jeżeli chciała wszystkim udowodnić, że nie ma sobie

niczego do zarzucenia. Spodziewała się od początku, że prowadzenie księgarni

będzie trudnym zadaniem - o ile w ogóle będzie to możliwe. Ludzie, którzy ją

znienawidzili, potrzebowali czasu, żeby ochłonąć i zmienić zdanie. Nie mogła

się na nich obrażać. Mimo że cały dzień spędzała w sklepie, znajdowała czas na

działalność w parafii i w miejscowym oddziale Czerwonego Krzyża. Prowadziła

się i ubierała jak zakonnica, uśmiechała do każdego, kto sprawił jej przykrość.

Niestety, księgarnia nie przynosiła zysków, od jawnego bankructwa dzieliło ją

zaledwie kilka dni. Wszystkie plany wzięły w łeb. Na dobrą sprawę, pomyślała

gorzko, nie powinna była się łudzić. Do czegokolwiek się w życiu zabierała,

zawsze kończyło się tak samo. Coś z nią było nie tak. Pech? Wrodzona uło-

mność?

R S

background image

- 35 -

Począwszy od szczeniackich kawałów, a skończywszy na wyborze męża -

zawsze popełniała fatalne błędy. Nie drobne, jak większość ludzi, tylko

ogromne, nieodwracalne błędy. Trudno jest przekonywać innych o swojej nie-

winności, jeżeli samemu się w nią wątpi. Odkąd Val sięgała pamięcią,

wszystkim sprawiała zawód.

Sam był jedynym wyjątkiem.

Od chwili, gdy go poznała, traktował ją wspaniale. Jak kobietę godną

wyjątkowego szacunku, lub rzadki skarb, który trzeba chronić za wszelką cenę.

Chociaż śmieszyła ją ta rzadka u mężczyzn w jego wieku postawa, Val zdała

sobie nagle sprawę, że to dzięki Samowi - jego dziwactwu i uporowi - znalazła

w sobie dość siły i odwagi, żeby wrócić do domu. Ale musiała wrócić bez niego.

Nie chciała wciągać Sama w kłopoty, z którymi się borykała.

Nie chciała ryzykować, że go zawiedzie. Wolała żyć samotnie, na własny

rachunek.

Jeżeli Shepherd nadal jest w mieście, przekona go, żeby wrócił do domu.

Sam zajrzał do księgarni wczesnym popołudniem. Val stała za kasą. Na

dźwięk dzwonka odruchowo uniosła głowę, ale jej uwagę pochłaniała rozmowa

z klientką. Ucieszył się. Rudzielec ma na pewno kaca moralnego po wczo-

rajszym wieczorze, a odrobina gotówki poprawiłaby jej nastrój.

Błogosławiąc dywan na podłodze, który skutecznie tłumił kroki, Sam

przemknął się do środka i schował za regałem z książkami kucharskimi.

Zauważył z ulgą, że Val wygląda zupełnie dobrze - cienie pod oczami

zniknęły, a na policzkach dostrzegł nawet ślady rumieńców. Gdyby nie spędził z

nią wczorajszego wieczoru, pomyślałby, że poszła spać tuż po dobranocce z

maseczką na twarzy.

Syknął wściekle, kiedy starsza, potężna jejmość zasłoniła Val swoim

ciałem. Przypominała nietoperza - z resztką siwych włosów zaczesanych za

małe spiczaste uszy, w okularach, które nie wiadomo jakim cudem nie spadały z

niemal nie istniejącego nosa. Dopiero kiedy zaczął śledzić ich rozmowę,

R S

background image

- 36 -

zrozumiał, że zwiodły go pozory i pomylił się w ocenie: stara kobieta była

wampirzycą.

- Domyślasz się zapewne, że jestem tu z konieczności - powiedziała

wyniośle kobieta-nietoperz, podtrzymując palcem okulary. - Chciałabym, żeby

to było absolutnie jasne.

O zgrozo... Jego dumna Valentine puściła obelgę mimo uszu.

- Oczywiście, panno Holmes. Cieszę się, że mogę być pani pomocna.

- Zamówiłam u wydawcy kilkanaście egzemplarzy „Króla Leara". Gdyby

nadeszły na czas, nigdy bym do ciebie nie przyszła. Nie mogę jednak zacząć

lekcji o Szekspirze bez tekstu sztuki...

- Osiemnaście egzemplarzy, prawda? - Val uruchomiła kasę i wybiła

należność.

- Nie rozumiem... - syknęła panna Holmes. - Skąd masz ich tyle na

składzie...

- Jeden z uczniów w pani klasie wspomniał kiedyś, że ma pani kłopoty z

lekturami. Zamówiłam je na wszelki wypadek.

Sam miał nadzieję, że usłyszy „dziękuję", ale widocznie kobieta-nietoperz

nigdy nie słyszała o dobrych manierach.

- Pozwolisz, że będę z tobą szczera, Valerie. Zaistniała wyjątkowa

sytuacja, nie myśl jednak, że zamierzam wspierać twoją księgarnię.

- Nie szkodzi, panno Holmes. Dziękuję, że pani do mnie zajrzała.

Val schowała do kasy czek. Stara nauczycielka podniosła torbę z

książkami i ciężko sapiąc, wytoczyła się na ulicę.

Zapadła cisza. Val podeszła do półki z książkami kucharskimi, ale Sam

był już przy historycznych. Potem zaczął grzebać w dziale rolniczym. Kiedy

wpadła na niego przy ladzie, podtrzymywał ręką stertę książek sięgającą prawie

do sufitu.

R S

background image

- 37 -

Miał zamiar powiedzieć „cześć", zwykłym głosem, od niechcenia, a

potem wytłumaczyć, że dolewał jej wina, bo wyglądała na strasznie zmęczoną,

jakby cierpiała na bezsenność...

- Na twoim miejscu - wybuchnął - wykopałbym to stare pudło na ulicę po

pierwszym wypowiedzianym przez nią zdaniu. Jak możesz znosić takie

chamstwo?

- A więc wyobraź sobie - odpowiedziała spokojnie - że panna Holmes

uczy angielskiego w tutejszym liceum. Skromna pensja nauczycielska to jej

jedyny stały dochód. Rodzice zostawili jej wielki spadek, gwarantujący bezpie-

czeństwo, przyszłość, ale dzięki mojemu byłemu mężowi nie ma po nim śladu. -

Uznając temat za zamknięty, spojrzała na stertę książek przy kasie. - Co to jest?

- Dużo czytam.

- Tak? - Val rzuciła na nie okiem i rozłożyła błyskawicznie na dwa stosy.

Na jednym znalazły się książki kucharskie, dwunastotomowa seria o wojnie

secesyjnej, rozprawa na temat meszki owocowej - szkodnika gajów pomarań-

czowych oraz poradnik w twardej oprawie pt. „Jak żyć z artretyzmem". Został

kryminał szpiegowski w kieszonkowym wydaniu. Wzięła go do ręki, kręcąc

głową. - Znajdę ci coś lepszego.

Wróciła z trzema powieściami szpiegowskimi. Sam, tłumiąc uśmiech,

musiał przyznać w duchu, że Val zna się na rzeczy, bo wszystkie trzy już czytał

i to z prawdziwą przyjemnością.

- Dzięki. Ale tamte też chcę kupić.

- Jasne - warknęła. - Będziesz je czytał przed zaśnięciem.

- Nie ja. Mam brata, Cole'a, który interesuje się wojną secesyjną. A moja

bratowa uwielbia gotować. Mam też przyjaciela chorego na artretyzm...

- W porządku. Jeśli chcesz kupić te książki, otrzymasz je gratis od firmy. -

Weszła za ladę i położyła palce na klawiszach kasy. - Kupisz kryminały?

Wyciągnął pospiesznie pieniądze, obawiając się, że za chwilę ta szalona

kobieta zmieni zdanie i nie weźmie od niego ani grosza.

R S

background image

- 38 -

- Jak znam życie, to nie jesteś dzisiaj głodna...?

- Jeszcze nie, ale kiedyś będę.

- A o której robisz sobie przerwę obiadową?

- Zwykle koło piątej, jeśli mam pomocnika, ale Jonesey zachorował, więc

nie mogę stąd wyjść.

- Dobrze, o której chcesz, żebym przyszedł z kanapkami?

- Sam... - Val westchnęła głęboko. - Porozmawiajmy raczej... o tobie. Po

co tu przyjechałeś?

Jego mina zdradzała raczej chęć rozmowy o kanapkach.

- Posłuchaj - zaczęła drżącym głosem - nie mam tu nikogo bliskiego... To

nie o to chodzi. Nie powiem, że mi na tobie nie zależy, ale trafiłeś na zły

moment. W tej chwili nie mogę się z nikim wiązać. Mam kłopoty, bardzo

poważne. Póki sobie z nimi nie poradzę, naprawdę nie mogę.

- Rozumiem - szepnął łagodnie.

- Nie chciałabym cię zranić, Sam.

- Dobrze, kochanie, rozumiem.

- Żeby się z kimś wiązać - aby to się naprawdę udało - trzeba mieć dużo

czasu i energii.

- Zgadzam się.

- A ja nie mam teraz ani czasu, ani energii. Powinnam wyjść z tego dołka

o własnych siłach. Muszę znaleźć jakiś sposób, sama, bez niczyjej pomocy. Nie

możesz zrobić tego za mnie. Ani ze mną. Dlatego, naprawdę... Powiem ci

szczerze, że wolałabym, żebyś...

Kiedy Val opuściła głowę, Sam jednym susem znalazł się za ladą. Uniósł

delikatnie jej podbródek.

- Val, niepotrzebnie się denerwujesz. Nie przyjechałem po to, żeby

wyprowadzać cię z równowagi. Wierzysz mi? Nie mam zamiaru jeszcze

bardziej komplikować ci życia. Jeżeli chcesz, żebym się stąd zmył, to się

zmywam.

R S

background image

- 39 -

Przyglądał się z uśmiechem, jak z jej udręczonej przed chwilą twarzy

znika cały niepokój. Odwzajemniła nieśmiało uśmiech, nie protestując, kiedy

położył dłonie na jej ramionach.

- Czy sądzisz, że... stałoby się coś złego, gdybyś pocałowała mnie na

pożegnanie? Jak starego przyjaciela...?

Val milczała, ale też nie odsunęła się odruchowo ani go nie odepchnęła.

Uniosła twarz i to wystarczyło mu za odpowiedź.

Zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach, instynktownie, jak gdyby panując

nad rękami, łatwiej mogła się oprzeć ustom.

Zaczął całować ją delikatnie, bardzo powoli, jak gdyby naprawdę się

żegnał i chciał przedłużyć tę chwilę w nieskończoność. Kiedy koniuszkiem

języka zaczął torować drogę między jej wilgotnymi wargami, Val jęknęła

żałośnie i nagle zatraciła się w tym pocałunku. Rozpaczliwie. Zapomniała o

nadgarstkach i oplotła rękami jego szyję.

Sam oparł się o ladę, pociągając ją ze sobą. Jakiś dziwny metalowy

przedmiot wbijał mu się w kręgosłup. Nie dbał o to, nie czuł bólu. Wiedział, że

drzwi są otwarte i w każdej chwili może ktoś wejść. O to również nie dbał.

Jeden pocałunek przechodził w drugi, potem w następny. Nieważne, co

mówiła. Tęskniła za nim i tylko to się liczyło. Wiedział, że kiedy koniuszki jej

piersi zderzały się z jego torsem, czuła takie samo bolesne podniecenie. Pa-

chniała wanilią i zroszonymi deszczem płatkami róży.

Będzie należała do niego.

Zsunął ręce z jej ramion, ostrożnie, jakby w zwolnionym tempie.

Westchnęli jednocześnie. Kiedy Val przyłożyła dłonie do swoich rozpalonych

policzków, zauważył, że drżą jej palce.

- Nie powinnam była... Nie miałam zamiaru... Sam, musisz stąd wyjechać.

- Dobrze, kochanie, wyjeżdżam. Natychmiast.

R S

background image

- 40 -

ROZDZIAŁ CZWARTY

Ani myślał wyjeżdżać.

Ojciec uczył go od dziecka, żeby nigdy nie wdawał się w spory z

kobietami. Lepiej im przytakiwać... i robić swoje. Gdyby usiłował za wszelką

cenę przekonać Val, że popełnia błąd, odrzucając jego pomoc, poczułaby się do-

tknięta i znalazła tysiąc argumentów, żeby postawić na swoim. Raczej próbować

postawić na swoim, bo po ostatnim pocałunku już nic - poza trzęsieniem ziemi -

nie mogło skłonić Sama do zmiany decyzji.

Jasne, że za kilka godzin Val dowie się, że nie wyjechał z miasta, ale im

później, tym lepiej. Liczył się każdy dzień. Musiał znaleźć odpowiedź na wiele

pytań. O tarapatach Valerie Schroeder wiedział tylko tyle, ile ona sama

zechciała mu opowiedzieć - i to w stanie dalekim od trzeźwości.

Pojechał do jej domu około czwartej po południu, spodziewając się,

oczywiście, że zastanie w nim Lincolna.

- Co jest... - chłopiec przywitał Sama z kwaśną miną - myślałem, że dałeś

się spławić.

- Skądże! Wyglądam na takiego, który daje się spławić?

- Zdecydowanym krokiem wszedł na werandę, omijając chłopca, a potem

zawołał przez ramię: - Chodź, Linc, musimy coś zrobić. Potrzebuję twojej

pomocy.

- Jakiej pomocy? Co ty chcesz tu robić? Hej, ile razy mam ci powtarzać,

że nie możesz wchodzić do środka?

Ale Sam był już w kuchni. Otworzył lodówkę, zamrażarkę, potem zajrzał

do szafek. Zaklął cicho. Nie przypuszczał, że jest aż tak źle... Nawet mysz by się

nie pożywiła. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Val była chudsza niż

wówczas, kiedy ją poznał nad Zatoką Perską. Musiała stracić kilka kilogramów.

W obozie też się nie przejadała, więc teraz chyba zwyczajnie głodowała...

R S

background image

- 41 -

- Hej, człowieku, co ty wyprawiasz? Przestaniesz tu grzebać, czy mam cię

stąd...

Sam podniósł głowę. Nie powinien nadwerężać cierpliwości chłopca.

- Umiesz pisać? - zapytał.

- Pisać? Masz mnie za jakiegoś kretyna? Jestem w czwartej klasie. Jasne,

że umiem pisać.

- To dobrze. - Sam wyjął z kieszeni ołówek i mały notes. - Pomóż mi

zrobić listę zakupów, a potem pojedziemy kupić coś do żarcia. Poza cholerną

zupą w proszku nie doszukałem się tu niczego jadalnego.

Na krótką chwilę chłopak zapomniał o swojej roli. Jego oczy robiły się

coraz bardziej okrągłe.

- My? Znaczy się... ty ze mną? Pojedziemy gdzieś? Tą maszyną?

- Ja z tobą. Mustangiem. Z opuszczonym dachem. Bez twojej pomocy nie

znajdę tu przyzwoitego sklepu z żarciem. I powiem ci prosto z mostu, Linc, że

chodzi mi o zdrowie Val. Musimy się postarać, żeby nabrała trochę ciała, bo

całkiem opadnie z sił.

- Opadnie z sił - powtórzył jak echo chłopiec. - Powinna jeść lody.

Ciastka.

- Powiesz mi, gdzie można to dostać? Oczywiście, jeżeli możesz ze mną

pojechać. Nawet nie wiem, kogo powinieneś spytać o pozwolenie...

- Nie ma sprawy - zapewnił gorliwie Lincoln. - Nikogo nie muszę prosić o

pozwolenie. Robię, co mi się podoba. Możesz zapytać pani Meacham. Byle

kogo. Wszyscy wiedzą, że jestem wcielonym diabłem - powiedział z dumą.

Sam obawiał się na początku, że chłopiec nie zechce z nim rozmawiać,

tymczasem zarówno w czasie jazdy, jak i potem w sklepie, kiedy przemykali się

między półkami z coraz bardziej obładowanym wózkiem, Lincolnowi nie

zamykały się usta. Wynikało z jego urywanej opowieści, że karierę łobuziaka

zaczął tuż po tym, jak porzucił ich ojciec. Matka musiała pracować na dwóch

posadach, żeby wiązać koniec z końcem, tracąc praktycznie kontrolę nad

R S

background image

- 42 -

chłopcem. Wtedy zaczęły się kłopoty. Miał niecałe dziewięć lat, kiedy

przyłapano go na kradzieży pieniędzy z torby nauczycielki. Szeryf uznał, że

dzieciak jest za mały, żeby wysyłać go do poprawczaka - no i przekonał Val,

żeby dała temu „wcielonemu diabłu" jakieś zajęcie. Wymyślili, że będzie

przychodził do niej prosto po szkole pilnować domu.

- Mnóstwo ludzi wścieka się na nią - powiedział rzeczowym tonem

Lincoln, kiedy rozpakowywali w kuchni zakupy. - Wiem, jak to jest. Na mnie

też bez przerwy byli wściekli. Dlatego ja z Val trzymamy się razem.

Sam włożył steki do zamrażalnika, resztę jedzenia poukładał na na

niższych półkach lodówki.

- Jezu... - westchnął chłopiec, przerywając na chwilę swój monolog - ale

Val się zdziwi, jak zobaczy tyle żarcia.

- Uhm. - Sam zamknął lodówkę, szczerze wątpiąc, czy reakcja Val będzie

przypominała łagodne „zdziwienie". Obawiał się raczej wybuchu wściekłości z

powodu tego, że ciągle jest w mieście i że wtrąca się do jej życia. - Val zjawi się

dopiero po zamknięciu sklepu. O której kazała ci wracać do domu? - spytał

Lincolna.

- Najpóźniej o szóstej. Zadzwoniła do mnie dzisiaj z pretensją, że wczoraj

siedziałem za długo. Sam wiem, że przesadziłem, ale Jonesey jest chory, więc

nie miałem pojęcia, o której ona wróci. Moja robota polega na tym, żeby

pilnować chałupy i czekać na nią. No i co byś zrobił na moim miejscu?

- Trudna sprawa - powiedział Sam, kręcąc głową - pewnie to samo, ale

dzisiaj możesz się nie martwić. Teraz muszę na chwilę wyskoczyć. Ty zmykaj

do domu przed szóstą, a ja tu na pewno wrócę i poczekam na Val.

- Dobra, przynajmniej będę miał spokojną głowę - wyznał chłopiec z ulgą

w głosie.

Sam wiele by dał, żeby mieć równie spokojną głowę jak Lincoln. Wsiadł

do samochodu i wyjechał z miasta, nie zastanawiając się zupełnie nad celem

R S

background image

- 43 -

podróży. Potrzebował chwili samotności przed spotkaniem z Val. A nigdzie mu

się tak dobrze nie myślało, jak za kierownicą.

Droga była pusta, wiatr targał jego włosy i smagał policzki, nie

przynosząc jednak ulgi skołatanym nerwom. Sam zdawał sobie sprawę, że

zaopatrzenie lodówki Val - choćby i na miesiąc - to było jak próba uszczelnienia

tamy za pomocą gąbki. Nakarmić ją to dziecinnie proste zadanie, ale o tym, jak

jej naprawdę pomóc, nie miał pojęcia.

Szkopuł polegał na tym, że wciąż nie rozumiał sedna problemu.

Wiedział, że Val wyszła za mąż za oszusta, iż stała się bohaterką

małomiasteczkowego skandalu i nigdy nie pozwoli sobie na żadne uczuciowe

komplikacje, póki nie upora się z.... No właśnie - z czym Val chciała się uporać?

Gdzie powinien szukać klucza do tej zagadki? Bankructwo księgarni wydawało

się kwestią dni. I wszystko wskazywało na to, że jego droga przyjaciółka -

najgorszy uparciuch, jakiego poznał w swoim życiu - gotowa jest ponieść śmierć

głodową w imię jakiejś tajemniczej sprawy, która nie wiązała się ani z

pieniędzmi, ani z miłością.

W bocznym lusterku zauważył olbrzymi wóz policyjny, ale jechał dalej

spokojnie, przekonany, że ani o kilometr nie przekroczył dozwolonej szybkości.

Zdziwił się dopiero po chwili, kiedy usłyszał wycie syreny, a policjant, zamiast

go wyprzedzić, wciąż trzymał się z tyłu.

Włączył prawy kierunkowskaz i zjechał przykładnie na pobocze.

Kontakty z glinami nie przyprawiały Sama o gęsią skórkę - w jego rodzinie było

wielu stróżów prawa - nie znosił jednak tracić czasu na bzdurne rozmowy.

Jego zdziwienie niepomiernie wzrosło, kiedy na mundurze zbliżającego

się do niego policjanta zauważył błyszczącą plakietkę szeryfa. Dobra nasza,

pomyślał, wierząc, że z miejsca polubi faceta, który jest przyjacielem Val i

Lincolna.

Mina mu zrzedła po kilku sekundach.

Szeryf poprawił kapelusz, podciągnął spodnie i groźnie chrząknął.

R S

background image

- 44 -

- Przekroczył pan dozwoloną prędkość o trzydzieści kilometrów.

Poproszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny.

Sam spojrzał na niego z niedowierzaniem. Ten człowiek miał inteligentne

oczy i naprawdę nie wyglądał na głupca.

- To wypożyczone auto - powiedział spokojnie - więc nie ręczę za jego

licznik, ale znam się na samochodach. I nieźle jeżdżę. Nie ma cudów, szeryfie,

żebym przekroczył prędkość o trzydzieści kilometrów.

- To pana zdanie. Obejrzymy dokumenty... A więc przyjechał pan z

północy? Mówiąc dokładnie: z Chicago... Wielkie miasto to Chicago. Jest pan

żonaty, panie Shepherd?

Sam spojrzał na szeryfa, tym razem bardzo uważnie. Coś tu nie grało.

Starszy pan, wyglądający na dość zmęczonego, nie zerknął nawet na

dokumenty, które trzymał w ręku.

- Nie.

- Czy kiedykolwiek był pan żonaty?

- Nie - odpowiedział oschle. - A czy istnieje jakaś zależność między

stanem cywilnym a wysokością mandatu?

Szeryf jakby nie zrozumiał żartu. Znowu podciągnął spodnie.

- Nie tak dawno temu przydarzyły nam się spore kłopoty. Ludzie w

Chekapee stali się dosyć nieufni, zwłaszcza wobec obcych, którzy pojawiają się

w mieście nie wiadomo skąd ani po co. Może jakbym panu wyjaśnił, o co mniej

więcej chodziło, zrozumiałby pan, dlaczego jesteśmy tacy ostrożni...

Sam otworzył leniwym ruchem drzwi i, nie odwracając wzroku od twarzy

szeryfa, wysiadł z samochodu.

- Słyszałem o waszych kłopotach - powiedział wolno. - Chodzi o

oszustwo bankowe, prawda?

- Właśnie. Rodzina Schroederów prowadziła nasz bank przez kilka

pokoleń. Poznał pan jakiegoś Schroedera?

- Tylko Val.

R S

background image

- 45 -

- Ach, tak? - Szeryf udał zdziwienie, a potem zaczął mówić weselszym

głosem. - To był mały, prywatny bank. Tak mały, że nie ubezpieczał depozytów

w Federalnej Korporacji - o czym zresztą wszyscy wiedzieli i nikt się tym nie

przejmował. Bank przetrwał lata wielkiego kryzysu, wszystkie kolejne recesje,

nikt tu się więc nie martwił jego przyszłością. Rozumie pan, w czym rzecz,

panie Shepherd - przynajmniej na razie?

- Rozumiem.

- Wyglądał mi pan na takiego, co szybko myśli. Ale do rzeczy. Jako się

rzekło, nasz bank był bardzo mały, wyjątkowo solidny, pewny, ale... nie da się

ukryć; brakowało w nim nowoczesnego zarządzania. I oto, niech pan sobie

wyobrazi, Val wychodzi za miłego młodzieńca z Północy. Przystojny, układny,

maniery takie, że mucha nie siada, a do tego dyplom z zarządzania i ekonomii!

Ojciec Val uznał, że nadeszła pora, żeby jego bank wkroczył w wiek

dwudziesty. Wypróbował chłopaka, przekonał się, że jest naprawdę łebski i

mianował go dyrektorem do spraw inwestycji. Śledzi pan wątek, panie

Shepherd?

- Oczywiście.

- Przez dwa lata nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Ron

przedstawiał teściowi wykresy świadczące o jego genialnych posunięciach

inwestycyjnych. A trzeba panu wiedzieć, że facet nie wypadł sroce spod ogona.

Forsy miał jak lodu! Na zdrowy rozum, po co mu było kraść? Jeszcze długo nikt

by się niczego nie domyślił, gdyby nie Val.

- Val?

- Tego dnia, kiedy przyszła do mnie z teczką pełną papierów, była blada

jak ściana i trzęsła się jak w febrze. Nigdy tego nie zapomnę. Zaczęła go

podejrzewać dużo wcześniej - prowadził na przykład dziwne rozmowy przez

telefon - ale za każdym razem, kiedy próbowała się czegoś dowiedzieć, facet

wymyślał jakąś bajeczkę. W końcu zebrała to wszystko do kupy, zadała mu

kilka konkretnych pytań i drań się przyznał. Powiedział, że potrzebuje trochę

R S

background image

- 46 -

czasu, żeby odzyskać te pieniądze, że nigdy nie zamierzał ich ukraść, tylko

zainwestować... i że w końcu nikt się o tym nigdy nie dowie, jeżeli ona będzie

trzymać język za zębami. Val, na szczęście, miała wystarczająco dużo rozumu,

żeby nie iść z tą szmatą na żadne układy. - Szeryf zamilkł na chwilę. -

Oczywiście, jeżeli pokręcił się pan trochę po Chekapee, musiał pan usłyszeć i

taką wersję, że Val była w zmowie ze swoim eks-mężem. - Słyszałem.

- Kiedy w grę wchodzą pieniądze, ludzie łatwo ślepną i głuchną. I tracą

pamięć. Zauważył pan?

- Tak, niestety, coś w tym jest.

- Mieszkańcy Chekapee zapomnieli, że my wszyscy - nie tylko Val -

ufaliśmy temu łajdakowi. Ba, lubiliśmy go! Ja też, chociaż wierzyłem święcie,

że znam się na ludziach, jak mało kto... To był wyjątkowo szczwany lis. Nie

zrobił jednego fałszywego kroku, nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń.

Pewnie, że małżeństwo to co innego. Większość tych oszukanych ludzi powie

panu, że nie ma cudów: żyjąc z nim na co dzień, musiała poznać jego drugie

oblicze. Powinna wiedzieć.

Szeryf zaczął niespokojnie poprawiać kapelusz, jakby wahał się, czy

mówić dalej.

- Ja myślę, że jak się przez całe życie wmawia dziewczynie, że są z nią

same kłopoty, to... cóż. Może ona była tak zajęta szukaniem winy w sobie, że

nie umiała dostrzegać błędów innych. Prędzej wskoczyłaby w ogień, niż zraniła

czyjeś uczucia. Taka już jest. Nazywam się Harold Wilson.

Sam wyciągnął do szeryfa rękę, zbyt oszołomiony, żeby coś powiedzieć.

- Cieszę się, że mogliśmy pogadać, panie Shepherd. Po tym, co się stało,

wolę dmuchać na zimne. Sporo ludzi w moim mieście - a szczególnie jedna

osoba - ma więcej kłopotów, niż może udźwignąć. Lepiej nie dokładać jej

nowych, rozumie pan?

R S

background image

- 47 -

- Rozumiem świetnie. Jestem wdzięczny, że znalazł pan czas na tę

rozmowę. Nie wiem, czy mi pan uwierzy, szeryfie, ale jesteśmy po tej samej

stronie barykady.

Szeryf odjechał, a Sam jeszcze przez kilka minut stał bez ruchu,

zastanawiając się nad każdym jego słowem.

Niewątpliwie Harold Wilson pomógł mu dopasować do siebie kilka

elementów układanki. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo.

Nareszcie wiedział, co powinien zrobić.

Val dotarła do domu po dziewiątej. Linc, dusza chłopiec, zostawił

oczywiście światło na werandzie, ale dlaczego nie zamknął drzwi? Dziwne...

Schowała do torebki niepotrzebny klucz, weszła do środka i zdziwiła się jeszcze

bardziej. Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się delikatny zapach dymu.

W naturalnym odruchu paniki wypuściła z ręki torebkę i rzuciła się

biegiem do pokoju. Szerokie, przeszklone drzwi do ogrodu były lekko uchylone,

a z tarasu dochodził charakterystyczny aromat palonego węgla drzewnego.

Obok grilla, nad którym unosiły się obłoczki dymu, dostrzegła tacę z dwoma

surowymi, monstrualnej wielkości stekami.

Widok baśniowy, zważywszy, że Val nigdy nie miała w domu grilla, a w

jej lodówce od dobrych dwóch lat nie gościły steki.

Przeszła na palcach do kuchni, gdzie czekały ją następne niespodzianki.

Zniknął gdzieś Darling, maskotka Czerwonego Krzyża, oraz zeszyt z nutami

kościelnych pieśni. Stół był nakryty dla dwóch osób, w pojemniku z lodem

mroziła się butelka bezalkoholowego szampana. W kryształowej salaterce, którą

trzymała zwykle na najwyższej półce szafki, wyjątkowo apetycznie wyglądała

świeżo umyta sałata. Na środku stołu dwie wysokie, pachnące wanilią świece,

które - przysięgłaby - jeszcze rano widziała w sypialni. Jeden samotny żonkil,

kwiat kojarzący się ze zgoła inną porą roku, spoczywał na jej talerzu. A pewien

jej dobry znajomy pochylał się nad kuchenką. W koszuli z podwiniętymi

rękawami, ze ścierką kuchenną wetkniętą w kieszeń dżinsów i paczką

R S

background image

- 48 -

mrożonych brokułów w prawej ręce. Ten sam człowiek, który powinien być

teraz w drodze do Chicago. Ktoś, kto obiecał jej, że o tej porze będzie już daleko

stąd.

- Cześć, kochanie.

Uosobienie niewinności. Delikatny, słodki tenor. Chłopięca grzywka

opadająca na oczy, odważne, uczciwe spojrzenie, twarz wzbudzająca

bezgraniczne zaufanie. Takich maślanych, brązowych oczu nie przestraszyłoby

się żadne dziecko.

Val wiedziała swoje.

Oparła się plecami o futrynę drzwi. To przez ten pocałunek Sam

zlekceważył jej prośbę.

Zamiast wyjechać, poczuł się zaproszony. Gdyby spodziewała się tego

przypływu czułości w księgarni, byłaby jak lód i ostudziła go w porę. Ale Sam,

chytry lis, nie dał jej szansy. Teraz pewnie myśli, że ona marzy, żeby znaleźć się

w jego ramionach i drży na wspomnienie dotyku jego ust, że z żadnym innym

mężczyzną nie było jej tak dobrze...

Święta prawda. Ale choć całe jej życie składało się z błędów, wyznanie

tej prawdy Samowi byłoby czymś strasznym i niewybaczalnym.

- Posłuchaj, Shepherd. - Starała się nadać swojemu głosowi jak

najsurowszy ton. - Powiedziałeś, że wyjeżdżasz. Obiecałeś. Przysięgałeś, że...

- Nic się zmieniło, kochanie. Wyjeżdżam, tylko nie w tej chwili. Prawdę

mówiąc, tak się uziemiłem, że, chcąc, nie chcąc, muszę jeszcze kilka dni zostać.

Chyba już można wrzucić steki na ruszt. Zdejmij buty i odpocznij chwilę.

Nie miała ochoty odpoczywać w takiej chwili. W powietrzu wisiała burza,

a ona z wrażenia ledwie mogła oddychać. Wolała wycofać się na taras i zająć

grillem.

- Dlaczego musisz zostać tu kilka dni? - spytała lodowatym tonem.

Spojrzał na nią z uśmiechem, jak gdyby czekał na to pytanie.

R S

background image

- 49 -

- Z powodu niejakiej Reagan - mojej bratowej. Przyjechała do Chicago z

moim bratem, Cole'em, który obecnie kieruje moją firmą przewozową. Byliśmy

wspólnikami aż do jego ślubu, potem wykupiłem udziały brata w naszym

przedsiębiorstwie, co zresztą nam obu było na rękę, bo Cole wolał osiąść z żoną

na południowym zachodzie Stanów... Ale rzecz w tym, że Reagan przyleciała do

mnie z Cole'em, żebym mógł sobie pozwolić na ten krótki urlop.

Ona też jest z Chicago, ma tam setki przyjaciół, z którymi nie widziała się

od wieków. Krótko mówiąc, gdybym wrócił za wcześnie, byłaby strasznie

zawiedziona. Dlatego muszę tu zostać przynajmniej przez kilka dni.

- To wyjaśnienie brzmi przekonująco - do tego stopnia, że prawie ci

wierzę. Prawie.

- Co z ciebie za niedowiarek. - Sam przełożył na półmisek doskonale

wypieczone steki i trzymając go od spodu, na wysokości głowy, pomaszerował

do kuchni. - W portfelu mam jakieś zdjęcia Cole'a i Reagan. Mogę ci je

pokazać.

- Nie wątpię, że masz brata, a brat ma żonę - zakpiła Val, nie odrywając

oczu od jedzenia na stole. W czasie obiadu Sam zachowywał się nienagannie -

raczej jak dawno nie widziany szkolny przyjaciel niż romantyczny kochanek -

wzbudzając tym jeszcze większą podejrzliwość Val. Mówił bez przerwy. O ich

przeżyciach nad Zatoką, o sytuacji na Bliskim Wschodzie, o swojej bezradności,

o tym, że oboje czuli się wtedy maleńkimi trybikami wielkiej politycznej

machiny. Opowiedział jej o swoim dzieciństwie, o utracie rodziny, o tym, jak

długo nie mógł się pozbierać i dlaczego został pilotem.

Ani razu nie spojrzał na nią pożądliwym wzrokiem, nie zrobił aluzji do

popołudniowego spotkania. Zaniepokoiła się tylko przez moment, kiedy zgasił

światło. W blasku świec rysy jego twarzy wydawały się ostrzejsze, zaś w oczach

Sama dostrzegła troskę.

R S

background image

- 50 -

Zanim jednak skończyli kolację, zrozumiała, dlaczego Sam naprawdę

zgasił światło. Nie przyniósł tych świec z sypialni, żeby stworzyć romantyczny

nastrój.

- Sam... czy sądziłeś, że jeżeli będziemy jeść po ciemku, to niczego nie

zauważę?

- Czego nie zauważysz?

- Obejrzałam zawartość lodówki, kiedy szukałeś w niej masła. Wielkie

dzięki. Ostatnio byłam bardzo zajęta, nie miałam czasu na zakupy. Ile wydałeś?

Sam, marszcząc brwi, spojrzał na Val z miną przyłapanego na gorącym

uczynku dziecka.

- To moja wina. Na początku nie miałem zamiaru kupować za dużo.

Prawda jest taka, że twój kochany Lincoln nie chciał wpuścić mnie do domu.

Spróbowałem zaprzyjaźnić się z chłopakiem i zabrałem go na przejażdżkę.

Wpadliśmy do sklepu, żeby kupić byle co - cokolwiek na dzisiejszą kolację - ale

okazało się, że ładowanie zakupów do kosza sprawia Lincowi ogromną frajdę.

Nie miałem serca powstrzymywać go... To wyjątkowy dzieciak.

- Wiem. Kiedy jego ojciec dał nogę, matka przeszła prawdziwą gehennę,

ale pozbierała się i przynajmniej finansowo zaczyna sobie radzić. Linc znalazł

się w potrzasku. Zagubił się, zaczął kraść. Potrzebował kogoś, kto by mu zaufał,

kto znalazłby trochę czasu i docenił go... - Val przerwała nagle, marszcząc brwi.

Sam gotów był rozmawiać o Lincu całą noc. Najlepszy sposób na uśpienie jej

czujności. - Ale wracajmy do rzeczy. Pytałam, ile za to wszystko zapłaciłeś.

- Lincoln zatrzymał paragon. Powiem ci jutro. - Sam postawił przed Val

talerz z olbrzymim kawałkiem tortu, wprawiając ją w kompletne osłupienie.

- Skąd to wyciągnąłeś...? Byłeś magikiem w cyrku?

- Jedz, tort jest prawdziwy, z bitą śmietaną. Chciałbym z tobą

porozmawiać o czymś zupełnie innym. O oceanie. Leciałem nad nim tyle razy, a

jeszcze nigdy nie widziałem go z bliska. Nie pracujesz w niedzielę, więc

R S

background image

- 51 -

pomyślałem, że może znalazłabyś trochę czasu i wybrała się ze mną na

wybrzeże.

- Czy znajdziesz do niedzieli rachunek ze sklepu?

- Jasne.

- I za kilka dni naprawdę wrócisz do Chicago? - Słowo honoru.

- Shepherd...? - Gotowa już była poddać się, uwierzyć w szczerość jego

intencji, gdyby nie ten szatański błysk w jego oczach, który przyprawiał ją o

gęsią skórkę... i kusił, Nie, za nic... Nie mogła ryzykować, że kiedykolwiek

zrani jego uczucia. - Jeżeli okłamujesz mnie w tej chwili, nigdy więcej ci nie

zaufam. Może zachowałam się wobec ciebie niezbyt uczciwie, ale teraz koniec

owijania w bawełnę. Mam pewne kłopoty, przyznaję, ale muszę sobie z nimi

poradzić sama. I sama zdecyduję, jak to zrobić.

- Rozumiem.

- Moja księgarnia bankrutuje, chociaż wychodziłam z siebie, żeby się

udało. Żyję jak mniszka, ale i tak mnie tu traktują jak trędowatą. Uwierz mi,

Shepherd. Jestem ostatnią kobietą, o której powinieneś myśleć poważnie.

- Kochanie, czy zmierzasz do jakichś konkretnych wniosków?

- Tak. Pojadę z tobą nad morze, przez kilka najbliższych dni poświęcę ci

tyle czasu, ile będę mogła, ale...

- Tak?

- Ale nie pójdę z tobą do łóżka, Sam. Wybij to sobie z głowy. Albo

przyjaźń, albo nic. Koniec, kropka.

- Zgoda - odpowiedział łagodnie.

R S

background image

- 52 -

ROZDZIAŁ PIĄTY

Dotarli na wybrzeże tuż przed zachodem słońca. W wieczornym świetle

piasek mienił się wszystkimi odcieniami złota. Mewy przekrzykiwały się

głośno, raz po raz nurkując do wody w poszukiwaniu kolacji. Wysoko nad

plażą, poza linią wydm i umocnień brzegowych, wznosiły się letnie rezydencje,

ale Sam, ku swojej radości, nie zauważył ani jednego światła w oknie.

Marzył, żeby pobyć z Val sam na sam, z dala od ludzi i od Chekapee.

Liczył, co prawda, na cały dzień, od rana do wieczora, ale plany się

pokrzyżowały. Val nie mogła zrezygnować z pójścia do kościoła, ponieważ - jak

mu powiedział pastor - była jedyną osobą grającą na organach w okolicy. W

każdą niedzielę, po nabożeństwie, pracowała też przez kilka godzin jako

woluntariuszka w miejscowym szpitalu. Nikt w mieście, myślał z goryczą, nie

sprzeciwiał się wykorzystywaniu jej umiejętności oraz wolnego czasu. Ani razu

nie usłyszała zapewne słowa „dziękuję", nikt do niej zagadał, nikt się nie

uśmiechnął. Sam zżymał się w duchu, cierpiał razem z nią, ale czuł się

bezradny. Na razie.

Val, nosząca przez cały dzień prostą sukienkę z koronkowym

kołnierzykiem i niemodne pantofle, zmieniła na szczęście strój przed podróżą,

ale nastrój poprawił jej się dopiero na plaży, kiedy zaczęli grać w piłkę nożną.

Była taka pogodna, kiedy biegała boso po plaży, raz po raz wpadając do

wody, żeby dogonić falę, która porwała piłkę. W poświacie zachodzącego

słońca jej włosy miały barwę płonącego cynamonu. Drobne stopy oblepiały zia-

renka piasku i mokrej soli. Po raz pierwszy oglądał jej szczupłe, gołe nogi.

Wiedział, że pod olbrzymim zielonym podkoszulkiem musi mieć jeszcze szorty,

ale łatwiej byłoby mu panować nad wyobraźnią, gdyby widział je również, a nie

tylko nagie uda...

R S

background image

- 53 -

Może byłoby odwrotnie... Z zaciętą miną i błyskiem w oczach wkopała

piłkę do „bramki", którą wyznaczały wyrzucone przez morze kloce drewna.

- Gol! - wrzasnęła. - A nie mówiłam, że jesteś bez szans?

- Mówiłaś.

Jakoś nie chciało mu się uświadamiać Val, że nie ma pojęcia o zasadach

futbolu europejskiego. Nareszcie się dobrze bawiła, była zadowolona i

uśmiechnięta. Przez kilka ostatnich dni dokładał wszelkich starań - używając

perswazji, podstępów oraz uroku osobistego - żeby namówić ją na ten wyjazd.

Oparła piłkę na biodrze, stając w klasycznej pozie kobiety, której

żywiołem jest ryzyko. I to niesamowite spojrzenie złotobrązowych oczu.

Śmiałe, prowokujące, jakby zadające kłam wszystkiemu, co ostatnio mówiła.

- Pewnie na rewanż jesteś zbyt zmęczony.

- Niedoczekanie twoje.

- Naprawdę chcesz dostać jeszcze jedną nauczkę? Jesteś pewien, że twoja

męska duma z tego powodu nie ucierpi?

- Rudzielcu...?

- Słucham?

- Kopnij lepiej piłkę.

Piłka pomknęła za wydmę. Po dwóch kolejnych golach Sam zaczął błagać

o litość - i coca-colę.

- Podoba ci się mój ocean? - spytała chwilę później, kiedy zaspokoili

pragnienie i, objęci ramionami, wpatrywali się w morze.

- Twój? - roześmiał się. - Przywłaszczyłaś go sobie?

- Żebyś wiedział. Kiedy miałam sześć lat, oświadczyłam, że należy do

mnie, bo nikt go nie kocha tak bardzo jak ja.

- W Chicago, kiedy mam wszystkiego dosyć, wsiadam wieczorem do

samochodu i jadę nad jezioro Michigan. To nie to samo co twój ocean, ale

wygląda wspaniale. W nocy nie wiadomo, gdzie kończy się woda, a zaczyna

niebo.

R S

background image

- 54 -

Uniosła powoli głowę i spojrzała mu w oczy.

- Rozumiesz to...

- Rozumiem, czym może być samotność. - Schylił się po muszelkę i

cisnął ją w nadchodzącą falę. - To dlatego wyszłaś za Rona?

- Wyszłam za niego z oczywistego powodu - odpowiedziała po chwili. -

Myślałam, że go kocham.

- A tak było?

- Owszem - zawahała się. - Nie. - Wcisnęła dłonie w kieszenie białych

szortów. - Okazało się, że jest... tym, kim jest, ale na początku wydawał mi się

ideałem. Chyba to mnie tak zachwyciło. Ron... Wiesz, że on nigdy nie złapał

gumy? Nigdy się nie wygłupił. Nie ubrał niestosownie. Lepiej czuł się w mojej

rodzinie niż ja sama. Pasował do nich; Na każde pytanie miał gotową

odpowiedź. Zawsze wiedział, co należy zrobić.

- I to było dla ciebie takie ważne?

- Bardzo ważne. Ja nieustannie popełniałam błędy. Całe moje życie jest

historią pomyłek. A trzeba ci wiedzieć - powiedziała to z gorzkim grymasem na

twarzy - że jako ostatnie ogniwo znakomitej rodziny Schroederów byłam ob-

serwowana uważnie przez mieszkańców całego miasta. Nic mi się nie miało

prawa upiec. Nie mogłam kopnąć kamienia, żeby ktoś tego nie zauważył i

natychmiast nie doniósł.

- Rodzicom?

- Mieli już swoje lata, kiedy przyszłam na świat. Mama skończyła

czterdziestkę. Oboje bardzo mnie kochali, poświęcali mi mnóstwo czasu, starali

się zapewnić mi najlepszą edukację. Tata zaczął mi czytać klasyków, kiedy

skończyłam cztery lata. Mama prowadzała na lekcje tańca, rysunku ... Do dzisiaj

za cholerę nie mogę zrozumieć, dlaczego nic z tego nie wychodziło. Za to

pamiętam, jak mając siedem lat, próbowałam zejść z balkonu na drugim piętrze

po kracie podpierającej róże. Złamałam nogę. A to był akurat ten dzień, w

którym senator przyszedł do nas na obiad.

R S

background image

- 55 -

- Ale pasztet.

- Właśnie. Próbuję ci wytłumaczyć, że moje życie składa się z samych

„pasztetów". Rodzice wszystko to dzielnie znosili, nawet aferę z Ronem. Ale

głowę bym dała, że nieraz zachodzili w głowę, czy im w szpitalu nie zamienili

dziecka.

Uśmiechnęła się beztrosko, jakby zachęcając Sama, żeby pomógł jej

obrócić wszystko w żart.

Sam stracił zupełnie nastrój do żartów. Dzięki szeryfowi zrozumiał, że ani

kłopoty finansowe, ani skandal z byłym mężem nie dręczyły Val tak bardzo, jak

jej złe mniemanie o sobie.

Uwierzyła kiedyś, że jest skaraniem boskim dla swoich rodziców,

powodem ich wielkiego rozczarowania. A on zdawał sobie sprawę, że - przy jej

skomplikowanym usposobieniu, oślim uporze, a jednocześnie braku psychicznej

odporności - kuracja może okazać się wyjątkowo trudna.

- Co ty wyrabiasz...? - Uśmiech na jej twarzy zmienił się w lodowaty

grymas.

- Późno już. Musisz być jutro w pracy, a mamy przed sobą półtorej

godziny drogi. - Sam zdjął z siebie jednym ruchem bluzę i rzucił ją na piasek. -

Nie po to wlokłem się taki szmat drogi, żeby nie popływać w morzu.

- Zwariowałeś? Ostatnią rzeczą, na którą możesz mieć ochotę, jest kąpiel

w lodowatej wodzie. Pewnie przez te kilka dni upałów zapomniałeś, że jest

listopad. Wystarczy, że zanurzysz się po kolana i zdrętwieją ci nogi.

- To lepiej ze mną nie wchodź. Obiecuję, że nie będę się moczył zbyt

długo.

- Nie znasz oceanu - mówiła podniesionym głosem. - Założę się, że nigdy

nie widziałeś meduzy ani płaszczki. Nie masz pojęcia, czym są uskoki i prądy

morskie. Pływanie w jeziorze to nie to samo. Na dodatek jest tak ciemno, że nie

widać ręki wyciągniętej przed oczami. Sam, do cholery, przestań robić cyrk i

wkładaj z powrotem te dżinsy!

R S

background image

- 56 -

- Spokojnie, Valentine, chyba nie dostaniesz zawału na widok moich

gołych pośladków.

- Guzik mnie obchodzą twoje gołe pośladki! Tłumaczę ci jak dziecku, że

kąpiel o tej porze jest niebezpieczna! Do diabła, Shepherd...

Wbiegła za nim do wody, zielona ze złości, ale - co wydało się Samowi

warte eksperymentu - gotowa w razie potrzeby ratować go przed utonięciem.

Swoją drogą, musiał przyznać jej rację. Woda przy samym brzegu miała

umiarkowaną, całkiem znośną temperaturę, ale na poziomie kolan stawała się

lodowata. Mniejsza z tym. Ani myślał się kąpać.

Odwrócił się gwałtownie, a biegnąca za nim Val, niczego nie

podejrzewając, zderzyła się z nim. Odruchowo, żeby utrzymać równowagę,

zacisnęła palce na jego ramionach. Po chwili przylgnęli do siebie jeszcze

mocniej, ale z całkiem innych powodów.

Sam objął dłońmi jej twarz i wpił się w rozchylone usta. Twardo, niemal

brutalnie. Nie chciał całować jej jak przyjaciel. Inaczej niż ten pedantyczny

mydłek, z którym spodziewała się żyć długo i szczęśliwie. Od którego oczeki-

wała poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji i szacunku - wszystkiego poza

namiętnością.

Nie miał zamiaru karmić Val złudzeniami. W nosie miał tak zwany

szacunek, a poczucie bezpieczeństwa było ostatnią rzeczą, którą powinna czuć

w jego ramionach.

Nagość Sama speszyła ją, ale tylko na moment... Potem rozluźniła się,

jakby nagle zapomniała o wszystkich swoich lękach. Uwielbiała jego długie,

obezwładniające pocałunki. Dotyk palców, które wplatał w jej rozpuszczone

włosy, szorstkość policzka, kiedy ocierał się o jej szyję. Zsunęła ręce z jego

ramion. Najpierw nieśmiało, potem coraz gwałtowniej, gładziła palcami

owłosiony tors, sprawdzając bicie serce, ucząc się na pamięć rzeźby każdego

muskułu. Błyszcząca kropla wody na skórze działała na nią hipnotyzująco.

Nagle z dziecięcą ciekawością pochyliła się, żeby ją zlizać.

R S

background image

- 57 -

Sam wyniósł Valentine z wody, ułożył obok siebie na piasku, ani na

sekundę nie przestając jej całować. Taki był jego rudzielec nad Zatoką. O

dzikich, nieposkromionych oczach. Piękna nie lękająca się Bestii. Przez myśl

mu nie przeszło, że mogła mieć za sobą nieudane małżeństwo. Czuł się jej

pierwszym i jedynym mężczyzną. Z nią wszystko wydawało mu się możliwe,

każdy sen mógł się spełnić. Szczęście było zawsze w zasięgu ręki.

Jedyne, czego pragnął w tamtej ulotnej chwili, to sprawić, żeby Val

poczuła się kochana. Owo pragnienie było silniejsze niż pożądanie, choć

trzymając ją w ramionach, rozpaloną i bezbronną, pożądał jej rozpaczliwie.

Nie. Gotów był panować nad swoim ciałem, powstrzymywać w sobie

bestię, póki Val nie uwierzy, że jest kochana. Albo paść trupem - jeśli jej nie

przekona.

Nieśmiało, bardzo ostrożnie, dotknął przez ubranie jej piersi. Musiał

najpierw ogrzać rękę, uprzedzić Valerie, poczekać na przyzwolenie. Kiedy

wsuwał dłoń pod bluzkę, z ust Val wydobył się niespokojny dźwięk. Znając ją,

podejrzewał, że do swojego ciała żywiła równą niechęć jak do charakteru.

Musiał sprawić, żeby poczuła się piękna - bo dla niego była piękna! Cudowna i

wyjątkowa, warta każdego poświęcenia. Chciał, żeby się dowiedziała, jak

wspaniałe ma włosy, żeby polubiła swoją szyję, ramiona, drobne piersi, po

których jego palce błądziły z namaszczeniem. Piersi stworzone dla jego dłoni, z

wrażliwymi koniuszkami proszącymi o jego usta. Pojękiwała żałośnie, kiedy

całował najpierw jedną sutkę, potem drugą, w końcu zaczęła drżeć i przylgnęła

do niego z całej siły, jakby błagając o wytchnienie.

Do jego świadomości nie dochodziły żadne dźwięki, poza szumem fal

oraz jego własnym ciężkim oddechem.

I oddechem Val. Zbliżał się do kresu wytrzymałości. Kiedy zachłannym

gestem zagarnął jej pośladki i zaczął poruszać biodrami, czuła przecież, że jest

twardy jak skała. Widziała głód w jego oczach. Mogła się wtedy wycofać.

R S

background image

- 58 -

Nie zrobiła tego. Wyprężyła się, cichym pomrukiem zadowolenia przyjęła

gotowość kochanka. Błądziła palcami po jego plecach, poruszając się pod nim

uwodzicielsko, aż poczuł, że przekracza próg własnego pożądania, a Val

doprowadza go do szaleństwa. Myślał już tylko o tym, żeby zedrzeć z niej

szorty... i żeby wreszcie się stało. Pragnęła go tak samo, jak on jej. Wtedy i

teraz. Tutaj. Wiedział oczywiście, że jej namiętność, choćby najbardziej szalona

i niepohamowana, nie jest żadnym dowodem miłości. Ale i o to już nie dbał. Val

potrzebowała go i pożądała. Jak na początek, to wcale niemało. Chciał mieć

wszystkie przywileje kochanka: prawo do stawania w jej obronie, możliwość

wyleczenia jej z lęków, przywrócenia pewności siebie. Chciał być częścią jej

życia.

Ale, do diabła, lodowate fale niepotrzebnie chłodziły im stopy, wilgotny

piasek w niczym nie przypominał materaca, a plaża była miejscem mało

intymnym. Nie tutaj i nie teraz. Nie z Val, która oskarżałaby się o kolejną

pomyłkę.

Za nic nie chciał, by uwierzyła, że ich pierwszy raz był tylko chwilą

słabości.

Skóra cierpła mu na myśl, że i jego zaliczyłaby do grona... pomyłek.

Pocałował ją po raz ostatni, westchnął głęboko i przewrócił się z jękiem

na plecy.

Val położyła się na brzuchu.

- Coś... coś fatalnego się ze mną dzieje, kiedy jesteś zbyt blisko,

Shepherd.

Rozpoznał tę lekką nutkę ironii, szczególnego poczucia humoru, którym

w obozie nad Zatoką Perską Val potrafiła rozładować każde napięcie.

- Nie widzę w tym niczego fatalnego - mruknął.

- W każdym razie wstydzę się tego... Poczekaj, zaraz ci wytłumaczę. W

twoim wypadku to naturalne. Czułeś się samotny. Tak, wiem, że byłeś samotny

nad Zatoką i... w końcu to żadna zbrodnia próbować znaleźć na to lekarstwo.

R S

background image

- 59 -

Ale, na Boga, nie znoszę kobiet, które mówią „nie", a postępują odwrotnie.

Cholera, Sam, nie jestem prowokatorką, nienawidzę tego.

Zauważył, nie po raz pierwszy, z jaką błyskotliwością go rozgrzeszyła,

żeby całą - potencjalną - winę zrzucić na siebie.

- Szczerze mówiąc, wątpię, żeby to, co się wydarzyło, miało coś

wspólnego z samotnością lub prowokacją. To było jak... spotkanie zapałki z

nitrogliceryną.

- No właśnie! Chodzi o to iskrzenie między nami. Nie wiadomo, skąd się

takie rzeczy biorą. Widzisz... ja myślałam - naprawdę tak mi się wydawało - że

byliśmy dobrymi przyjaciółmi.

- Jesteśmy przyjaciółmi. - Odgarnął jej włosy z policzków, pomógł usiąść,

a potem cicho zapytał: - Czy ty mi choć trochę ufasz?

- Sam, to nie takie proste, spróbuj zrozumieć mój punkt widzenia. Nie

powinnam ci ufać. Nie mogę. Po tym, co zrobiłam że swoim życiem? Z moją

zdolnością oceny mężczyzn...

- Zgoda, trochę ostrożności nigdy nie zaszkodzi. Ale ja cię wcale nie

namawiam, żebyś ufała innym facetom. Chcę wiedzieć, czy masz zaufanie do

mnie.

- Podaj mi chociaż jeden powód, dla którego powinnam je mieć. Od ilu

dni jesteś w mieście? Upiłeś mnie. Kłamałeś. Wciągnąłeś w swoje krętactwa

niewinnego, dziewięcioletniego chłopca. Kto mu kazał zgubić ten cholerny

rachunek ze sklepu spożywczego? Opowiedziałam ci wczoraj o swojej sytuacji,

o tym, jak się naprawdę czuję. Kiwałeś głową ze zrozumieniem, a dzisiaj

tarzamy się nago w piasku, ryzykując...

- Kochanie, wróćmy do rzeczy.

Val wzniosła oczy do nieba, ciężko wzdychając.

- Chodzi o to, że... być może ci ufam. Być może. Odrobinę. Ani krzty

więcej.

R S

background image

- 60 -

W następny poniedziałek przed południem Sam zrobił obchód głównej

ulicy miasta, starając się nie pominąć żadnego sklepu ani instytucji, o której

wiedział, że prowadziły ją osoby poszkodowane finansowo przez upadek banku,

a jednocześnie święcie przekonane, że Val była w zmowie ze swoim byłym

mężem.

- Nie uciekł pan jeszcze od nas - zagadała June Shraver, wręczając mu

gazetę.

- Powiem więcej: mam uczucie, że zaczynam wrastać w wasze Chekapee.

- Od tygodnia nie widziałam pana z Valerie Schroeder. Pewnie przekonał

się pan wreszcie, z kim miał do czynienia.

- O, tak!

Ominął księgarnię, nie zatrzymując się nawet przy witrynie. Zamierzał

oczywiście spotkać się z Val, jak codziennie, ale nie w mieście. Taki postawiła

mu warunek - nie chciała, żeby ponosił jakiekolwiek przykre konsekwencje

z powodu zadawania się z „czarną owcą" znienawidzoną przez obywateli tego

szacownego miasteczka.

Chętnie przystał na ten układ, chociaż z całkiem innych pobudek. Chciał,

żeby ludzie uwierzyli, że zerwał z nią wszelkie stosunki i przeszedł na ich

stronę.

Właścicielka piekarni opowiedziała Samowi o kilku skandalicznych

wyczynach Valerie Schroeder z czasów szkolnych.

- Zaręczam panu, panie Shepherd, że ta dziewczyna to lepsze ziółko -

coraz lepsze! Chodzi do kościoła, a jakże, pomaga w szpitalu i pewnie myśli,

naiwna, że jej znów uwierzymy. Po tym wszystkim, co zrobiła. Mogłabym panu

niejedno jeszcze opowiedzieć...

Wysłuchiwał tych przesiąkniętych żółcią opowieści cierpliwie, z bólem

serca, ale i poczuciem dobrze wypełnianej misji - jak żołnierz gromadzący

amunicję przed oblężeniem. Zasadnicze natarcie rozpoczął od wizyty w biurze

R S

background image

- 61 -

pośrednika handlu nieruchomościami. Niemal wszyscy mieszkańcy miasta

przyznawali, że zemsta na Val przyniosłaby im ulgę.

Proszę bardzo. Jednemu z nich postanowił w tym pomóc.

Przeszedł przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, nie zwracając uwagi

na samochody. Od pierwszego dnia w Chekapee wiedział, że musi przemówić

do rozsądku tym wszystkim ogłupiałym ludziom, którzy z biednej Val zrobili

kozła ofiarnego,

Przypomniał sobie powiedzenie o zwalczaniu przeciwnika jego własną

bronią. Potem sugestie szeryfa na temat przypadkowego podobieństwa

sytuacji... Sam pochodził z Północy. Tak jak łajdak, za którego wyszła Val.

Kobiety w mieście chętnie z nim rozmawiały, co - jak sądził nieskromnie -

zawdzięczał wyłącznie swojej męskiej urodzie. Przystojny Ron musiał

wzbudzać swoim wyglądem identyczne reakcje. Zresztą lubili go wszyscy, nie

tylko kobiety. Teraz w równym stopniu przepadali za Samem.

Pośredniczką sprzedaży nieruchomości była pulchną, tlenioną blondynką i

nazywała się Rose Wilkins. Według plotek, które dotarły do Sama, jej ojciec

stracił w związku z aferą bankową całkiem pokaźny majątek.

- Widziałem pewien pusty lokal na River Street, z tabliczką „do

wynajęcia". Czy to aktualna oferta? - spytał surowym, tubalnym głosem,

starając się nie wzbudzić w pożerającej go wzrokiem kobiecie ani cienia

wątpliwości, że jest jej potencjalnym klientem.

- To wartościowy lokal. - Zawahała się na chwilę, jak gdyby cena

wynajmu, którą wymieniła, zaniepokoiła ją samą. - Oczywiście, popieramy w

naszym mieście nowe inwestycje, więc... niewykluczone, że ostateczna suma

jest do wynegocjowania, jeżeli ten lokal pana istotnie interesuje.

- Istotnie. Wasze miasteczko mnie urzekło, a mam do zainwestowania

trochę kapitału, który parzy mi kieszenie. Z jednym zastrzeżeniem: umowa na

rok nie wchodzi w grę.

R S

background image

- 62 -

- Przykro mi, ale w tym konkretnym przypadku właściciel złożył ofertę

rocznego wynajmu.

- Rozumiem. Dziękuję za informację. - Sam ruszył do wyjścia.

- Proszę poczekać. A jakie warunki pana interesują?

- Zacząłbym od trzech miesięcy. To wystarczy, żeby zorientować się, czy

interes, który zamierzam tu prowadzić, ma szansę powodzenia.

- A jaki interes ma pan na myśli?

- Chcę otworzyć księgarnię.

Zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu, jakby nie dowierzała ani

własnym oczom, ani uszom.

- Być może nie zauważył pan, że kilka kroków dalej, po drugiej stronie

ulicy, jest już księgarnia. Należy do Valerie Schroeder.

- Wiem... - zawiesił teatralnie głos - ... i odniosłem wrażenie, iż mało kto

w tym mieście przejąłby się losem Valerie Schroeder, gdyby na tej samej ulicy

pojawiła się konkurencja.

- Konkurencja - kobieta zawtórowała mu mimo woli.

- Druga księgarnia wykończyłaby ją. Załatwiła na amen... - Spojrzała mu

prosto w oczy osłupiałym wzrokiem. - Moja rodzina trzymała w banku

wszystkie oszczędności. Trafił tam każdy cent odłożony przez mojego ojca.

Wszystko przepadło.

- Słyszałem o tej historii.

- To musiał pan też słyszeć, że to jej mąż - powiedziała z naciskiem - mąż

Valerie obrobił nasz bank.

- Słyszałem. Również i to, że pani Schroeder jeszcze przed małżeństwem

była niezbyt lubiana. Tak czy inaczej, jeśli popełniła te wszystkie rzeczy, o które

ją obwiniają... - pokręcił z niesmakiem głową, nie chcąc pozostawiać naj-

mniejszych wątpliwości, po czyjej stoi stronie. - Przecież wy wszyscy ufaliście

jej. Przyjemnie byłoby zobaczyć, jak pani Schroeder by się czuła, gdyby ktoś,

R S

background image

- 63 -

komu bezgranicznie ufała, zrobił ją na szaro i puścił z torbami. Nie wydaje się

pani?

- Mój Boże, jeszcze jak przyjemnie... Chciałabym tego dożyć. - Nagle

wyprostowała się. - Zgadzam się na umowę trzymiesięczną. Chociaż, szczerze

mówiąc, niewiele pan zdąży zrobić w tak krótkim czasie. Samo odnowienie

lokalu, urządzenie...

- To żaden problem. Za tydzień otwieram swoją księgarnię.

- Za tydzień?

- Tydzień. Zapewniam panią, że nie spadłem z księżyca i mam

wystarczające doświadczenie, żeby tego dokonać. Zresztą spieszy mi się.

Trudności papierkowe - Sam uśmiechnął się czarująco - mogłyby być jedyną

rzeczą, która opóźniłaby mój start.

Po niespełna godzinie dostał do ręki klucze oraz obietnicę wszelkiej

możliwej pomocy. Kiedy zamknął za sobą drzwi biura, Rose Wilkins chwyciła

słuchawkę telefonu.

Sam czuł się jak żołnierz, który oddał pierwszy strzał na wojnie. Nie mógł

się już wycofać. Wracając do samochodu, poczuł bolesne skurcze żołądka. Nie

lubił kpić z ludzi. Na samą myśl o udawaniu równie pokrętnego łajdaka, jakim

był mąż Valentine, dostawał mdłości.

Bolesne problemy, przekonywał się w duchu, wymagają bolesnych

rozwiązań. Musiał wymyślić coś drastycznego - kurację szokową - żeby obudzić

z letargu to śpiące, ogłupiałe miasteczko, w którym Val czuła się jak zaszczuty

zając. Nie mógł dłużej siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż ją dobiją

psychicznie.

Ale najdalej za tydzień Val dowie się, co zrobił.

Nie spodoba jej się to.

Trudno. Nie miał innego wyjścia. Czuł, że jeśli za pomocą jakiegoś

potężnego wstrząsu nie rozbije skorupy lęku, w której zamknęła się Val, nigdy

jej nie zdobędzie.

R S

background image

- 64 -

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Po wielu złych dniach nadszedł taki, w którym Val pomyślała, że już

gorzej być nie może. Kolejny dystrybutor zagroził jej, że przestanie dostarczać

książki. Na kiermaszu promocyjnym nie pojawiły się nowe twarze, a garstka

wiernych klientów kupowała zbyt mało, żeby powstrzymać rosnące zadłużenie.

Jonesey przyszedł wcześniej niż zwykle, oświadczył, że wygląda jak zdjęta z

krzyża, i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazał jej iść do domu. Kompletnie

załamana, z ulgą przyjęła jego propozycję. Kiedy wymykała się tylnym

wejściem, miała wrażenie, że świat jej się wali na głowę... Zobaczyła jednak

białego mustanga, z otwartymi dla niej drzwiami - i nagle o wszystkim za-

pomniała. Kierowca - dżentelmen o brązowych oczach i szatańskim uśmiechu -

pomachał dyskretnie ręką. Serce zaczęło jej walić jak młotem.

- Trzeba ci wiedzieć, Shepherd - zaczęła z teatralną miną - że nie mam

zwyczaju lecieć na każdego przystojniaka, który zaprasza mnie do samochodu.

Ciebie traktuję wyjątkowo.

- Wszystkie mi to mówią.

Wybuchnęła gromkim, radosnym śmiechem i opadła ciężko na siedzenie

obok kierowcy.

- Nie spodziewałam się, że będziesz tu przed dziewiątą. Skąd wiedziałeś,

że wyjdę wcześniej?

- Nie wiedziałem. Zobaczyłem Joneseya idącego w stronę księgarni, więc

postanowiłem zaryzykować. - Zmierzył ją bacznym wzrokiem. - Miałaś ciężki

dzień?

Zaprzeczyła gorliwie, ale Sam i tak znał odpowiedź. Jakby domyślając

się, że Val nie jadła jeszcze lunchu, położył na jej kolanach papierową torbę z

olbrzymią porcją frytek i podwójnym hamburgerem. Kiedy rzuciła się na

R S

background image

- 65 -

jedzenie, włączył na cały regulator radio, z którego popłynęły stare

rockandrollowe przeboje.

To jakiś cud, myślała. Jeszcze pięć minut temu miała ochotę rozpłakać się

jak dziecko, a teraz, kiedy Sam był obok, świat należał do niej! Kłopoty nie

zniknęły, ale wydawały się tak odległe, jakby nie dotyczyły jej osobiście.

Opuściła nisko oparcie fotela. Z zamkniętymi oczami zaczęła odczuwać

wszystko wyraźniej - wiatr, zapach nadchodzącej nocy... i niebezpieczny urok

Carsona Sama Shepherda.

Od ponad tygodnia spędzali razem każdy wieczór. I z dnia na dzień coraz

bardziej tęskniła do tych spotkań. Tm dłużej ze sobą byli, tym bardziej go

pragnęła.

Tylko że... od wyprawy nad morze Sam zachowywał się nienagannie.

Żadnych pocałunków, powłóczystych spojrzeń czy wymuszanej bliskości.

Dał za wygraną, pomyślała z ulgą. Zrozumiał, że może liczyć wyłącznie

na jej przyjaźń. Nawet jeśli to wierutna bzdura... Musiała kłamać, żeby nie

narażać go na wielkie rozczarowanie.

- Dojeżdżamy do wybrzeża - zauważyła ze zdziwieniem, kiedy otworzyła

oczy.

- Tak, czuć już zapach morza, ale nie jedziemy pa samą plażę. Dwa dni

temu, zwiedzając okolice, trafiłem na miejsce, które chciałbym ci pokazać.

- Sam? Nie wspominasz o powrocie do Chicago, ale przecież wiem, że nie

możesz zostać na... nie wiadomo, jak długo. I tak spędziłeś tu więcej czasu, niż

planowałeś. Twoje interesy na tym nie ucierpią? Masz przecież firmę.

- Rozmawiałem wczoraj przez telefon z Cole'em. Podobno nie tylko

świetnie sobie radzą, ale i nieźle się bawią. To nie jest wielka firma. Od czasu

do czasu zdarza się jakieś fantastyczne zlecenie, ale przede wszystkim żyjemy z

rutynowych lotów dla stałych klientów. Nie dzieje się nic, o czym mój brat

mógłby nie wiedzieć, a jeśli chodzi o resztę pracowników - zatrudniam jednego

R S

background image

- 66 -

mechanika, dwóch pilotów, a Georgia prowadzi biuro. Właściwie każdy wie, co

robić. Szczerze wątpię, żeby za mną tęsknili.

Zauważyła ledwie dostrzegalną zmianę w jego głosie, kiedy wspomniał o

Georgii. Pewnie to jakaś jego była dziewczyna.

- A twój brat nie ma ci za złe, że przedłużyłeś urlop?

- Skąd! W Cripple Creek o tej porze niewiele się dzieje poza tym, że pada

śnieg. Cole tęsknił za lataniem i teraz traktuje to bardziej jak zabawę niż pracę.

Pogadałem też z Reagan, jego żoną. Sprawiła mojemu braciszkowi wystrzałowy

garnitur i co wieczór balują - poznają „najromantyczniejsze knajpy w Chicago"!

Twierdzi, że doczekam się bratanka albo bratanicy, jeżeli nie zwalę im się za

wcześnie na głowę.

Val uwielbiała opowieści Sama o Cole'u. Zupełnie inaczej przeżywali

koszmar związany z utratą rodziców, a jednak - jako rodzeństwo - wyszli z tego

obronną ręką. Nigdy nie przestali być sobie bliscy.

- Bardzo lubisz swoją bratową, prawda?

- Zgadłaś. Idealnie się dobrali. Reagan wygląda jak anioł - blondynka,

duże zielone oczy - ale temperamencik, daj Boże zdrowie! Nie dość, że piękna,

to jest jeszcze mądra i z biglem. Po śmierci rodziców mój brat stał się facetem...

trochę trudnym we współżyciu. Bałem się, że nie znajdzie dziewczyny na tyle

mądrej i na tyle. wyrozumiałej, żeby potrafiła przymykać oczy na jego humory.

Reagan jest wspaniała. Robi z nim, co chce.

- Czy Georgia też jest wspaniała?

- Georgia?

- Wspomniałeś o niej kilka razy. Kobieta, która odbiera twoje telefony,

prowadzi ci biuro, księgowość. Kiedy Wymawiasz jej imię, zmienia ci się głos.

Czyli... jest dla ciebie kimś ważnym. Sypiałeś z nią?

- To się nazywa kobiecy instynkt! - Sam próbował wykpić się ironią.

R S

background image

- 67 -

- Posłuchaj. - Uśmiechnęła się ciepło. - Nie musisz odpowiadać.

Spytałam, bo to ty mnie przekonywałeś, że nie będzie między nami tematów

tabu.

- Nie będzie - powiedział spokojnym, stanowczym głosem. - Oczywiście

masz rację. Zanim wyjechałem nad Zatokę Perską, byliśmy z Georgią

kochankami. Ponad rok. Na początku oboje zakładaliśmy, że wyjdzie z tego coś

poważniejszego - a potem oboje czuliśmy się nieswojo, kiedy wiadomo było, że

jednak... nie wyjdzie. Pół roku temu została żoną faceta, którego jej

przedstawiłem.

Sam zahamował i wyłączył silnik, a Val nie spytała nawet o miejscowość.

Związek trwający ponad rok, polegający wyłącznie na uprawianiu seksu...

Musiało być im gorąco w łóżku, podszeptywała jej rozbudzona wyobraźnia.

Natychmiast zaczęła się zastanawiać - a raczej dręczyć

- czy potrafiłaby go zadowolić tak jak Georgia... która na pewno wygląda

jak seksbomba...

Nagle przeraziły ją własne myśli. Przecież powinna być zadowolona, że

Sam opowiedział jej - bez najmniejszych krętactw - o byłej kochance.

Oczywiście. Była zadowolona. Raczej przerażona. Żaden normalny mężczyzna

nie będzie opowiadał - w każdym razie nie kobiecie, którą chce zdobyć - o

zaletach swojej poprzedniej kochanki... No właśnie. Samowi przestało na niej

zależeć. Byli tylko przyjaciółmi. Dokładnie tak, jak chciała.

- Hej! Jeśli nie podoba ci się to miejsce, nie ma sprawy, ale pomyślałem

sobie, że może się trochę rozerwiesz. Przestaniesz mieć takie smutne oczy i

przerażoną minę...

- Słucham? Ach! - Złapała za klamkę i znieruchomiała. - Boże, Sam! Co

za cudowne, niesamowite miejsce!

Trzypiętrowa willa wyglądała baśniowo pośród pagórkowatych wydm na

bezludnej plaży. Szalony wybryk milionera-romantyka, pomyślała Val. Lata

R S

background image

- 68 -

czterdzieste: przepych, ekstrawagancja, gwiazdy filmowe... W oknach nie

została ani jedna szyba, ściana szczytowa legła w gruzach.

- Sam, z jakiej to baśni...? - zapytała szeptem, jakby bała się obudzić, a

potem potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo: - Nie możemy tam wejść.

- Wiem.

- Wszędzie poustawiali zakazy wjazdu...

- Wiem.

- Dom wygląda tak, jakby się miał zawalić na naszych oczach. Nawet

umocnienia runęły. Nie będziemy tam węszyć.

- Wiem.

- Zanim zdołalibyśmy coś obejrzeć, zwinęłaby nas policja. A ja mam do

nich wyjątkowe szczęście. Od dziecka... - Głos jej się lekko załamał. - Nie

jestem już smarkulą, Sam. Ostatnie wariactwo popełniłam wieki temu.

Przestałam się wygłupiać...

- Wiem. - Sam chrząknął znacząco. - W schowku na rękawiczki są dwie

dobre latarki... gdyby cię naszła ochota na wariactwo.

Milczenie. Nagle podniosła głowę, piorunując go wzrokiem.

- Shepherd, jeżeli złapią nas gliny, nigdy ci tego nie wybaczę.

Nie groziło im to. Sam zadzwonił poprzedniego dnia do miejscowego

szeryfa i spytał, czy może po zmierzchu sfotografować ruiny. Nie zdążył jej tego

powiedzieć, bo Val schwyciła latarkę i prześliznęła się przez dziurę w ogrodze-

niu, zanim otworzył usta.

Po chwili przyznał się w duchu, że i tak by jej o tym nie powiedział.

Pokusa przekonania Val, że jednak warto ryzykować i że nic złego nie może się

wydarzyć, kiedy są razem, okazała się silniejsza.

Nie pomylił się. Urok tego miejsca podziałał na Val jak pigułka szczęścia.

Widział, jak napięcie znika z jej twarzy, że śmieją się jej oczy i powraca

normalna radość życia Oglądała dosłownie wszystko - może zbyt nerwowo i

pospiesznie - ale nie pominęła żadnego pokoju. Sam chodził za nią z duszą na

R S

background image

- 69 -

ramieniu, modląc się, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Schody z białego

marmuru straszyły szczelinami, lustrzane ściany były roztrzaskane, wszędzie

pełno gruzu i piasku.

Kiedy przebiegła wszystkie pomieszczenia na piętrze, a potem po

zakurzonej marmurowej poręczy zjechała na dół, jej oczy lśniły młodzieńczym

blaskiem.

- Boję się pani wyznać, droga pani Schroeder... - zawiesił tajemniczo głos

- ale wygląda na to, że pani się świetnie bawi! I cieszy mnie ogromnie, że

jesteśmy tu razem. Co by pani teraz powiedziała na jeden jedyny... romantyczny

pocałunek?

Kiedy dotknął ciepłych, drżących ust Val, spoważniał nagle i pogłaskał jej

włosy.

- Jeżeli masz się przez to dręczyć...

- Nie, Sam, wszystko w porządku. Jest dobrze. Reszta mnie nie obchodzi.

- A mówiłaś, że to miły facet.

Val nie odpowiedziała Joneseyowi. Stała przy oknie ze skrzyżowanymi na

piersiach rękami, bez reszty pochłonięta tym, co się działo po drugiej stronie

ulicy. Kilka bram dalej znajdował się lokal opuszczony przez fryzjera, który

zbankrutował ponad rok temu.

Wreszcie ktoś go wynajął. W miejscowej gazecie ukazało się ogłoszenie z

datą otwarcia nowego sklepu, ale już od kilku dni wrzało w nim jak w ulu. Val

nie zwracała na to uwagi. Przede wszystkim dlatego, że nie biorąc udziału w

życiu towarzyskim miasteczka, nie znała najnowszych plotek, ale też do głowy

by jej nie przyszło, że to, co się dzieje po drugiej stronie ulicy, może dotyczyć

jej osobiście.

Teraz zrozumiała. „Wielkie otwarcie nowej księgarni" nabazgrano ręcznie

na czarnej tablicy przed wejściem. Część książek zmieściła się na obskurnych

półkach z drewnianej sklejki, reszty nie wyjęto nawet z kartonów. Val gotowa

R S

background image

- 70 -

była się założyć, że znalazłaby tam zardzewiałe suszarki do włosów, nie mówiąc

o brudnych ścianach, pustej witrynie... Zresztą, jakie to miało znaczenie?

Jej piękna, przytulna księgarnia świeciła pustkami.

A u konkurencji roiło się od klientów. Dosłownie drzwi się nie zamykały.

Jonesey rozciął nożem ostanią kopertę z rachunkami, wyszedł zza lady i

stanął za plecami Val. Nigdy nie zabiegał o przyjaciół. Żona była dla niego

całym światem, a kiedy umarła, okazało się, że nie ma innej bliskiej osoby,

która umiałby go pocieszyć. Swoją drogą, zrobił wszystko, żeby nikt nie śmiał

nawet próbować.

- Chcesz, żebym go zastrzelił? - burknął pod nosem.

- Nie - odparła obojętnie, nie odrywając wzroku od zakurzonej witryny

konkurencyjnej księgarni. Nowa książka Stephena Kinga, której od dawna nie

mogła sprzedać, u niego - po zawyżonej do granic przyzwoitości cenie - idzie

jak woda. Ludzie wychodzą z tej parszywej budy objuczeni książkami...

- Myślałem, że go znasz. Mówiłaś, że jest twoim przyjacielem. I nie

zorientowałaś się, że szykuje ci takie świństwo?

- Do głowy mi to nie przyszło.

Nie miała przecież pojęcia, w jaki sposób Shepherd spędza przedpołudnia.

Prosiła go tylko, żeby trzymał się jak najdalej od księgarni. Gdyby zobaczyli ich

razem, na pewno znalazłby się życzliwy plotkarz, który zacząłby indagować

Sama. Rozmawiając z nim o swoich kłopotach, wiele rzeczy próbowała obrócić

w żart, nigdy się nie przyznała, w jak tragicznej jest sytuacji. Nie chciała, żeby

się o tym dowiedział. Nie dopuszczała do siebie myśli, że jako człowiek honoru

poczułby się zmuszony stanąć w jej obronie.

A po wczorajszej nocy w tamtym przeklętym opuszczonym domu na

plaży wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. Wczoraj nie odmówiłaby

mu niczego. Czuła się zdolna do każdego szaleństwa, tak jak w szczeniackich

czasach, kiedy ryzykowała wbrew rozsądkowi, za to z niekłamaną

przyjemnością - nawet za cenę kolejnej plamy na własnej reputacji.

R S

background image

- 71 -

Wczoraj Sam mógł wykorzystać jej nastrój. Nie opierałaby się ani chwili.

Ale nie zrobił tego. Powoli zaczęło docierać do jej świadomości, że on nigdy...

po prostu nie mógłby wykorzystać momentu jej słabości, czekał na pełną

wzajemność. Ochronna skorupa, która zasklepiała jej serce, pękła, uwalniając

zbyt długo tłumioną, rozpaczliwą, beznadziejną miłość.

- Słyszałem, co o nim mówią. - Jonesey obracał w palcach nie zapalonego

papierosa. - Nic złego, wręcz przeciwnie. Całe miasto uważa, że to najmilszy

Jankes, jakiego widzieli w swoim życiu. Przyjemnie było tego słuchać, skoro

mówiłaś, że to twój przyjaciel... Nigdy bym nie podejrzewał, że zada ci cios w

plecy.

- To wstrętna, śliska glista - mruknęła.

- Babiarz. Tutejszym kobietom kompletnie zawrócił w głowach. To

głównie baby wychwalają go pod niebiosa.

- Jasne, domyślam się.

- Padlina.

- Najgorszy łgarz, jakiego poznałam.

- A do tego Jankes.

- Jednego nie rozumiem... - mówiła niewyraźnie - jak mu się udało

urządzić tę księgarnię tak szybko. Kto mu dostarczył towar? W nocy przywoził

te książki czy co? Wszystko razem nie trzyma się kupy...

Val zadała sobie wszystkie te pytania. I od razu domyśliła się odpowiedzi.

Dlatego skrzyżowała ręce: żeby Jonesey nie widział, jak drżą jej palce.

Odwróciła się od okna. Dosyć się naoglądała.

- Jonesey - powiedziała najspokojniejszym głosem, jaki mogła z siebie

wydobyć - Nie ma sensu o tym dłużej rozmawiać. Nic dzisiaj nie wymyślimy.

- Ale mógłbym go przynajmniej zastrzelić.

- Dzięki, Bartholomew, ale lepiej, żebyś nie wchodził w kolizję z prawem.

Jeżeli trzeba będzie popełnić jakieś morderstwo, zrobię to osobiście. Możesz mi

R S

background image

- 72 -

wierzyć. Pan Carson Samuel Shepherd wpadnie końcu w moje sieci. Nie ma

mowy, żeby się wywinął.

- Co ty masz zamiar zrobić? - Po raz pierwszy, odkąd go poznała, Jonesey

zareagował w tak żywy sposób. Dostrzegła w jego oczach prawdziwy lęk.

Tak jak codziennie, Val zamknęła drzwi wejściowe o dziewiątej,

pojechała do domu, zjadła coś pospiesznie i zmieniła ubranie.

Około wpół do jedenastej wróciła do księgarni. Zaparkowała gdzie indziej

niż zwykle, w najciemniejszym zakamarku ulicy. Z latarką w ręku, czarnych

dżinsach i bluzie wyglądała jak zawodowy włamywacz.

Starając się wejść jak najciszej, dopiero po kilku próbach zdołała

przekręcić klucz w zamku. W środku, na szczęście, panował mrok. Zdjęła buty i

poczekała kilka minut bez ruchu, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności.

Przemykając się na palcach w stronę regałów, za jednym z nich dostrzegła

wąziutką, lekko drżącą smugę światła. Potem coś się poruszyło. Z przerażenia

wstrzymała oddech. Kilka kroków dalej, za następnym regałem, omal nie wpad-

ła na karton pełen książek... Książek, których brakowało na półkach. Ale światło

- nie miała, już cienia wątpliwości - dochodziło zza kontuaru.

Staroświecka kasa połyskiwała srebrzyście w blasku latarki. Nad otwartą

szufladą stał pochylony mężczyzna, wyglądający dostatecznie groźnie, żeby

przyprawić o atak serca najodważniejszą kobietę. W pierwszym odruchu Val

chciała uciekać, rzucić się do tylnych drzwi choćby na bosaka, byle wydostać

się z potrzasku.

Nie znosiła jednak tchórzostwa.

Zapaliła latarkę, kierując ją prosto w oczy Sama.

Zdrętwiał na moment, akurat w chwili, kiedy wkładał do jej kasy dużo

więcej pieniędzy, niż Val zdołała zarobić przez ostatnie pół roku ciężkiej

harówki.

- Cholera - warknął. - Przyłapałaś mnie.

R S

background image

- 73 -

ROZDZIAŁ SIÓDMY

- Shepherd, przestań się do mnie uśmiechać jak niewinny harcerzyk!

Wiedziałeś przecież, że się domyślę! - Val nadal oślepiała go latarką i nie miała

zamiaru pozwolić mu wytchnąć. Nawet jeżeli okpił całe miasto, jeżeli wmówił

wszystkim, że doprowadzi ją do bankructwa, otwierając konkurencyjną

księgarnię - to ona i tak wiedziała swoje. Za pomocą osobistego uroku i wdzięku

nie sposób urządzić w jedną noc jakiegokolwiek sklepu - nie mówiąc o

księgarni. W Chekapee istniało tylko jedno miejsce, w którym mógł się

błyskawicznie zaopatrzyć w towar. - To moje książki sprzedawałeś, ty wszawy

złodzieju!

- Wiem, rudzielcu, ale skuteczność tego pomysłu przerosła moje

najśmielsze oczekiwania! Popatrz! - Sam pokazał jej dwie pełne garście

zielonych banknotów. - Zarobiłaś dzisiaj kupę forsy!

- Zapomnij o rudzielcu i o forsie. Naprawdę mam zamiar zadzwonić do

szeryfa i wpakować cię do pudła. Nie wiem, jak się tu dostałeś, ale są dwie

możliwości: albo podrobiłeś mój klucz, albo użyłeś wytrycha. Tak czy inaczej,

będziesz odpowiadał za włamanie. I kradzież cudzej własności. Sądząc po tych

pudłach, planowałeś oskubać mnie do cna. Jeśli sądzisz, że pozwolę ci się zmyć

po tym...

- Zdaje się, że jesteś trochę rozdrażniona - powiedział łagodnie.

- Trochę rozdrażniona? - Opuściła latarkę, myśląc, jak bardzo by chciała,

żeby Sam miał rację. Żeby czuła się tylko rozdrażniona, a nie tak rozpaczliwie

bezradna i nieszczęśliwa. Kiedy spojrzała rano na tablicę informującą o

otwarciu nowej księgarni, miała ochotę umrzeć ze wstydu i poczucia winy.

Sądziła w swojej naiwności, że Sam zrezygnował z niej, zgodził się na przyjaźń

i tylko przyjaźń. Kłamał. Żaden przyjaciel nie angażowałby się w tak

karkołomną próbę pomocy. Nie stać by go było na podobne szaleństwo.

R S

background image

- 74 -

Tyle razy raniła ludzi, których kochała, ale wolałaby paść trupem, niż

wyrządzić krzywdę Samowi. Nie miała teraz innego wyjścia, niż powstrzymać

go za wszelką cenę.

- Jeżeli naprawdę sądzisz, że jestem trochę rozdrażniona, Shepherd, radzę

ci pójść po rozum do głowy. Może nigdy dotąd nie widziałeś autentycznego

rudzielca w napadzie szału...

- Dam ci jedną dobrą radę, kochanie: raczej pomyśl dwa razy, nim

zadzwonisz po szeryfa. Mam uzasadnione obawy, że znowu wszystko

skrupiłoby się na tobie... - Sam przemawiał kojącym, ojcowskim tonem. -

Wyobraź sobie, że poznałem szeryfa osobiście. Wiesz, jakie odniosłem

wrażenie? Otóż jest to poczciwy facet, który nie znosi widoku ludzi za kratkami.

Raczej poprosiłby cię o przyjęcie mnie do twojej prywatnej ochronki w celu

reedukacji. Tak jak przedtem Lincolna i Joneseya.

- Nie jesteś Lincolnem ani Joneseyem... - Zamarła w bezruchu, widząc, że

Sam zbliża się w jej kierunku. - Ani kroku dalej, ty fałszywy lisie!

- Val, kochanie, pewnie mi nie uwierzysz, ale im głośniej na mnie

krzyczysz, tym lżej mi się robi na duszy - szepnął aksamitnym głosem. - Bałem

się, że nie zrozumiesz moich intencji i poczujesz się oszukana. Prawie wszyscy

w tym cholernym mieście pieją z radości, że znalazł się taki jeden, który ich

pomści i załatwi cię z pełną premedytacją, tak jak ich załatwił Ron. Miałem

jednak cichą nadzieję, że znasz mnie na tyle... Nie jestem twoim byłym mężem.

Wolałbym sobie w łeb strzelić, niż wyciąć ci jakiś wredny numer, ale nie

miałem pewności, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Valentine... Ty jednak mi

ufasz.

- Jestem tak wściekła, że mogłabym cię udusić gołymi rękami, a ty mi

opowiadasz o zaufaniu? - Cofnęła się o kolejny mały kroczek. - Otworzyłeś

księgarnię, żeby sprzedawać moje książki? A nie przyszło ci ani razu do głowy,

że to chory pomysł? Kompletnie poroniony?

R S

background image

- 75 -

- Szczerze mówiąc, nie. Uznałem, że to genialny pomysł na poprawienie

stanu twoich interesów. Mój jedyny wkład w przedsięwzięcie to

kilkumiesięczny czynsz za lokal, co łatwo możesz mi zwrócić. Towar należy do

ciebie. Nie muszę niczego zamawiać ani znać się na prowadzeniu księgarni i nie

mogę się wprost opędzić od chętnych do pomocy. Chyba najcięższa robota,

która spada na mnie, to zgarnianie forsy. Nawet jeśli jest w tym drobne

oszustwo, nie ma żadnych poszkodowanych. Ty nie zbankrutujesz. Twoi klienci

kupią to, co chcą. Wszyscy będą szczęśliwi.

- No to słuchaj uważnie: ja nie jestem szczęśliwa.

- Dobrze, spróbujmy inaczej. Nazwałabyś przyjacielem faceta, który

przygląda się z założonymi rękami, jak inni robią ci świństwo? I ani mrugnie?

Zamurowało ją. Wiedziała, że Shepherda trudno przegadać. Ale sztuczka,

którą teraz wymyślił, była prawdziwym majstersztykiem. Cofając się małymi

kroczkami, dopiero w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że opiera się o regał z

książkami historycznymi... i że to już koniec wędrówki. Znalazła się w

potrzasku. Wszystko się odbywało nie po jej myśli. Sam ani przez moment nie

wierzył w jej gniew. Umyślnie podniosła głos o kolejną oktawę.

- Zrobiłeś to za moimi plecami!

- Tylko dlatego, że nie pozwalałaś sobie pomóc.

- I co z tego! Nie prosiłam cię o pomoc! Nie chciałam jej. Powiedziałam

ci, jak się z tym wszystkim czuję: że mam kłopoty, jestem w dołku, ale muszę

się z niego wygrzebać o własnych siłach. A ty mnie po prostu lekceważysz -

wtrącasz się do mojego życia, nie szanujesz moich uczuć. Popełniłeś rzecz

niewybaczalną, Sam, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.

- Jednym słowem - przerwał jej stanowczym głosem - w odwrotnej

sytuacji, gdybym to ja miał nóż na gardle, z szacunku dla moich uczuć

odwróciłabyś się do mnie plecami? Nic byś nie zrobiła? Tak jak nic nie zrobiłaś

dla Lincolna i Joneseya?

R S

background image

- 76 -

- To nie to samo! - krzyknęła. - Nie mam zamiaru mieszać cię w to

wszystko!

- Nareszcie - westchnął. - W końcu dotarliśmy jednak do sedna rzeczy.

Prawda, kochanie? Uważasz, że dla własnego dobra nie powinienem się wiązać

z tak niebezpieczną, złą kobietą jak ty?

Sam kpił z niej w żywe oczy, ale celność tej kpiny, łatwość, z jaką

doszedł do „sedna rzeczy", poraziła Val. Ukłuła w samo serce. Nie, nigdy nie

myślała o sobie, że jest potworem, zdrajczynią, jakąś Matą Hari... Ale Sam był

dobrym człowiekiem - opiekuńczym i uczuciowym. Nie miał pojęcia, ile osób w

swoim życiu zawiodła.

Nie wiedział, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu udało jej się

skrzywdzić wszystkich, którzy ją kiedykolwiek kochali.

- Shepherd. Proszę cię, żebyś zlikwidował tę księgarnię. Zapomnij o całej

sprawie. Zapomnij o mnie. I wracaj do domu.

- Nie będziemy już przyjaciółmi? - zapytał łagodnie.

Val zacisnęła powieki. Miała ochotę umrzeć, zanim wypowie to straszne

słowo, ale wolała zerwać z nim raz na zawsze, niż narażać go na cierpienie.

- To dobrze. Bo, widzisz, kochanie, ja nigdy nie chciałem, żebyśmy byli

przyjaciółmi.

Otworzyła szeroko oczy. Za późno. Sam zrobił ostatni krok, który ich

dzielił, zamykając swoim ciałem pułapkę. Wciśnięta w kąt między dwoma

regałami a ścianą, widziała tylko jego błyszczące pożądaniem źrenice. Latarka...

Nie miała pojęcia, co z nią zrobiła. Poczuła na twarzy jego oddech, a potem

ciepłe, aksamitne w dotyku wargi. Zacisnęła pięści w ostatnim odruchu buntu.

Zdzieliłaby go tą cholerną latarką bez zastanowienia, gdyby ją tylko miała...

Niech to szlag, znowu wyprowadził ją w pole.

Sam podniósł jej zaciśnięte piąstki, ułożył je na swoich ramionach i, jak

gdyby nie obawiał się już protestu, znów dotknął ustami jej warg. Całował ją

R S

background image

- 77 -

gwałtownie, zachłannie, nie dając Val czasu na wahanie. Serce zamarło jej w

piersi... a po chwili zaczęło bić oszalałym rytmem.

Jęknęła cichutko, tracąc oddech, i w tej samej chwili poczuła powiew

chłodnego powietrza na brzuchu. Dłonie Sama delikatnie, ale stanowczo

wsunęły się pod jej bluzę. Kiedy wprawnym ruchem odpiął biustonosz, a potem

dotknął piersi, jej ciało oblał żar.

- Sam...

- Cii...

Słyszała, że gdzieś bardzo, bardzo daleko deszcz dzwoni o szyby. Czuła

zapach drukowanego papieru, skórzanych opraw książek, dotykała plecami

zimnej ściany. Wiedziała, iż to wszystko jest prawdziwe, że dzieje się na jawie.

Ale nie tak prawdziwe jak Sam. Widziała, jak tężeje mu twarz, kiedy koniuszki

jej piersi rozkwitły w jego dłoniach.

Była podniecona. Nic nowego, pomyślała. Nogi miała jak z waty, jej serce

wybijało rytm jakiejś prymitywnej, żałośnie sentymentalnej miłosnej piosenki.

To też nic nowego. Zawsze, kiedy jej dotykał, traciła poczucie rzeczywistości,

wpadała w jakiś obłędny, niebezpieczny trans... Kolejny dowód słabości

charakteru.

- Shepherd...

- Cicho.

Całował jej szyję. Jego usta posuwały się coraz niżej, a kiedy językiem

otoczył najpierw jedną sutkę, potem drugą, trzęsła się cała, nie mogąc tego

opanować. Jednym zdecydowanym ruchem zsunął wstążkę z jej końskiego

ogona. Gęstwina ognistorudych włosów opadła na jego ręce. Val miała uczucie,

że tonie, zapada się gdzieś powoli, coraz głębiej.

- Sam? - Nie poznała własnego głosu. - Nie chcę, żebyś się we mnie

zakochał.

- Zgoda.

- Bardzo ciebie pragnę.

R S

background image

- 78 -

- Wiem, maleńka. Ja też ciebie pragnę.

- Ale jeżeli mamy się kochać, to może być tylko... tylko seks. Nie ma

mowy o niczym więcej.

- W porządku.

Przydusił ją swoim ciałem, przylgnął do jej ust z takim zapamiętaniem, że

musiała pociągnąć go za uszy, żeby zechciał na nią spojrzeć.

- Nie mów „zgoda" ani „w porządku", bo za każdym razem, kiedy mi

przytakujesz, próbujesz wyprowadzić mnie w pole. Chcesz, żebym uwierzyła,

że się ze mną zgadzasz. A ja mówię poważnie, Sam. Musisz to przyjąć do

wiadomości: żadnych złudzeń. Żadnych zobowiązań. Żadnego zakochiwania

się.

Czekał cierpliwie, aż Val skończy monolog. Potem uśmiechnął się.

- Niepotrzebnie się martwisz, rudzielcu. Masz to jak w banku. Ani myślę

się w tobie zakochiwać. Nie ma obaw. - Zdjął z niej przez głowę bluzę razem z

zaplątanym w środku biustonoszem i cisnął wszystko za siebie na podłogę.

- Szczerość za szczerość. Odkąd cię poznałam, myślałam tylko o tym,

żeby pójść z tobą do łóżka. Taka jest prawda... Jedyne, czego od ciebie chcę, to

seks.

Prawie ją przekonał... Westchnęła cicho, świadoma, że większość kobiet

oczekuje od swoich kochanków czułych słów miłości. Trudno, ona nie należała

do tej większości. Ważne, że Sam nie będzie przez nią cierpiał, jeżeli zależy mu

tylko na seksie...

Wierzyła w to przez trzy sekundy.

Kiedy otoczył ją swoimi mocnymi ramionami, wsunął palce w jej włosy i

pociągnął lekko do tyłu, zobaczyła w jego oczach coś takiego... co przejęło ją

dreszczem. Ugięły się pod nią nogi, na szczęście w tej samej chwili Sam

pociągnął ją za sobą na dywan.

Czuła jego napięte do granic wytrzymałości mięśnie.

R S

background image

- 79 -

Uniósł się na łokciach, żeby zaczerpnąć powietrza, a potem opadł na nią

ciężko, chowając twarz w jej włosach. Nie zaprotestowała, kiedy odpiął suwak

spodni. Zsuwał je z bioder powoli i ostrożnie, bez pośpiechu, pieszcząc wargami

każdy milimetr nagiego ciała.

W końcu uwolnił z dżinsów jej stopy. Val przeciągnęła się z ulgą, ale jego

usta zaczęły wędrować w górę. Kiedy zatrzymały się na wysokości kolan, dłonie

Sama rozsunęły jej uda. Opanowało ją nieznane uczucie, miała wrażenie, że

oddycha rozrzedzonym powietrzem i za chwilę zemdleje.

- Zależy mi na tobie - szepnął czułym, aksamitnym szeptem - tyle, co na

zeszłorocznym śniegu. Skąd ten poroniony pomysł, że chodzi mi o coś więcej

niż o seks?

- Przestań...

- Małe bara-bara. Tylko to mi chodziło po głowie. Chciałem sobie ulżyć.

Zaliczyć panienkę. A ta się martwi, żebym się w niej nie zakochał! Dobre sobie.

- Zamknij się wreszcie.

- Choćbyś mnie kroiła i soliła, głodziła na śmierć, chłostała pejczem,

torturowała na wszelkie możliwe sposoby - to i tak bym cię nie pokochał.

Prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie, niż poczuję do ciebie cokolwiek poza...

- Milcz!

Musiała z nim coś zrobić - ogłuszyć albo zakneblować. Na zwycięstwo w

zapasach nie miała szansy, więc zamknęła mu usta pocałunkiem. Jego

błazeńskie wygłupy były niczym innym jak wyznaniem miłości. Kochał ją. Jego

oczy przepełnione były lękiem o nią.

W jaki sposób mogła uchronić przed cierpieniem człowieka

pozbawionego instynktu samozachowawczego, nie mówiąc już o rozsądku?

Nagle po kolejnym pocałunku Sam uwolnił się z jej objęć i zawył jak wilk

do księżyca. Poderwał się na nogi, zdarł z siebie ubranie, które musiało parzyć

mu skórę, i wrócił do niej - bezwstydnie, cudownie nagi.

R S

background image

- 80 -

Westchnęła z ulgą, tonąc na powrót w jego ramionach. Straciła wszelką

niepewność. Zapomniała o swoich lękach, o tym, iż go rozczaruje, że miejsce

jest niezbyt romantyczne, że pora nie ta... Poddała się. Była rozpaczliwie

wdzięczna za to, co czuła, i chciała, żeby Sam o tym wiedział.

Był najcudowniejszym kochankiem. Kiedy nogami oplotła jego biodra i

zaczęła poruszać się delikatnie, a potem coraz bardziej niecierpliwie, Sam opadł

na plecy z jękiem i pociągnął ją na siebie z całej siły. Zaczął pędzić na oślep, w

szalonym tempie, do takiego miejsca w kosmosie, w którym Val, nie kryjąc

swoich lęków, nie wstydząc się własnych uczuć, mogła mieć pewność, że jest

kochana. Bezgranicznie kochana.

- Sam... - szepnęła dużo później, choć nie wiedziała, czy minęło

kilkanaście minut, czy godzina. - Bałam się, że do siebie nie pasujemy...

Fizycznie.

- Ach tak?

- Jesteś za wysoki. A ja za niska. Wspinam się na palce, żebyś mógł mnie

pocałować.

- A nie zauważyłaś przypadkiem, że ten problem znika, gdy znajdujemy

się w pozycji leżącej?

- Nie możemy padać na ziemię do każdego pocałunku.

- Możemy spróbować - mruknął, patrząc, jak usta Val rozchylają się w

uśmiechu.

- Masz całkiem ładny uśmiech, rudzielcu - szepnął ze ściśniętym gardłem,

obrysowując palcem kontury jej warg.

- Co jest w nim takiego ładnego?

- Kobieca pewność siebie. Lubię to. - Nagle spoważniał. Nie chciał zrobić

niczego, co by popsuło im nastrój, ale, z drugiej strony, czuł, że zwariuje, jeśli

nie zada jej tego pytania natychmiast. - Wiem, że to cholernie niestosowne... ale

jak to możliwe, że nic nie słyszę o twoich wyrzutach sumienia, nie zarzekasz

się, że nigdy więcej...?

R S

background image

- 81 -

- A czy to by coś dało, gdybym powiedziała ci teraz, że nigdy więcej nie

pozwolę sobie na żadne szaleństwo?

- Nie.

- Ten wieczór zaczął się od tego, że postanowiłam ostatecznie i

nieodwołalnie rozstać się z tobą. Przysięgłam sobie, że to zrobię, nawet gdybym

musiała położyć cię trupem...

- No i położyłaś mnie.

- Żarty na bok. - Uśmiechnęła się blado. - Kiedy zobaczyłam cię po raz

pierwszy, pomyślałam, że należysz do bardzo rzadkiego, zanikającego dziś

gatunku przyzwoitych facetów. Ale pomyliłam się. Walcząc ze mną, nie

przebierałeś w środkach. Nie grałeś fair, prawda? Kiedy uważasz, że masz rację,

idziesz po trupach, jak czołg, nie pytając nikogo o zdanie. Tak było ze mną.

Próbowałam różnych sposobów, żeby cię powstrzymać - może poza wynajęciem

zawodowego mordercy. Wszystko na nic.

- Mógłbym się zmienić.

- Nie zmienisz się.

- Mógłbym spróbować.

- Mógłbyś - zgodziła się - ale to na nic. Cierpisz na nieuleczalną

skłonność do odgrywania roli bohatera. Mnie chyba łatwiej byłoby się zmienić.

Co zresztą postanowiłam zrobić. Trzymając się własnych zasad, nie osiągnęłam

niczego. Klęska za klęską. Od dzisiaj więc przyjmujemy twoje reguły gry.

Zadowolony?

- Nie jestem pewny, co masz na myśli... - powiedział ostrożnie.

- To, że nie będziemy pracować. Ani ty, ani ja. Kocham cię, Shepherd,

zresztą nie muszę ci o tym mówić. Dobrze wiesz, że gdybym cię nie kochała,

nic zdobyłbyś mnie. A więc... wygrałeś. Jestem twoją kochanką, Sam. Chcę

odrobić stracone lata. Korzystać z życia i kochać się z tobą do upadłego. Dopóki

ci się nie znudzę.

R S

background image

- 82 -

Od tylu miesięcy marzył, żeby usłyszeć od niej słowa miłości. Ale

zupełnie inaczej to sobie wyobrażał... Poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.

- Miałabyś mi się znudzić?

- W końcu sam się przekonasz - powiedziała łagodnie - że źle wybrałeś.

Chciałam oszczędzić ci rozczarowań, uchronić przed popełnieniem błędu. Ale

skoro się nie udało, jedyne, co mogę zrobić, to obiecać, że będę wobec ciebie

absolutnie szczera. Sam, ty nie kochasz mnie... tak naprawdę.

- Cóż za imponująca pewność siebie.

- Uparłeś się, żeby mnie zdobyć, tylko dlatego, że stawiałam ci opór.

Może zdarzyło ci się coś podobnego po raz pierwszy w życiu. Byłeś

przyzwyczajony do zwycięstw bez walki, a tu taki numer! Nie mieściło ci się to

w głowie, a ty lubisz trudne wyzwania. Masz instynkt myśliwego - polowanie na

zająca sprawia ci na pewno większą przyjemność niż zjedzenie pasztetu. Ale ja

już przestałam być dla ciebie wyzwaniem. Zając upolowany. Założę się, że

niedługo sam to zrozumiesz... i przyznasz mi rację... Sam... Sam!

Ułożył ją wygodnie pod sobą, zamykając usta pocałunkiem. Zrozumiał, że

Val zmieniła strategię walki. Wytoczyła nowe działa, ale chodzi jej wciąż o to

samo.

Czy ona naprawdę wierzy, że przestała być dla niego Wyzwaniem? W te

bzdury o polowaniu na zająca...? Poczuł się dotknięty do żywego. Może za

sześćdziesiąt lat oboje będą wspominać to ze śmiechem? Na razie jego

ukochana uparta się, żeby chronić go przed tym, czego najbardziej pragnął.

Przed nią samą.

R S

background image

- 83 -

ROZDZIAŁ ÓSMY

Val obudziła się kilka minut przed dzwonkiem budzika. To był już trzeci

z kolei deszczowy poranek. Szare krople spadające z dachu bębniły w parapet,

w domu panował chłód i półmrok.

Najchętniej w ogóle nie wstawałaby z łóżka. Przytuliłaby się do ciepłego

męskiego ciała. Wyobraziła sobie śpiącego Sama, który budzi się pod wpływem

jej pocałunków, coraz śmielszych pieszczot, aż końcu podniecony do szaleństwa

prosi ją o litość... Kazałaby mu leżeć grzecznie, z zamkniętymi oczami, i

kochałaby go tak, jak on ją kochał. Dokładnie tak samo. Kusiłaby go, drażniła,

przeciągała w nieskończoność miłosne preludium. Pochyliłaby się nad nim,

całowała każdy milimetr jego ciała, czując, jak pulsuje z rozkoszy, widząc, jak

maluje się na jego twarzy uczucie błogości, potem udręczenia... W końcu

zlitowałaby się nad nim...

Wzdrygnęła się i usiadła gwałtownie na brzegu łóżka. Była wściekła, że

pozwala sobie na te żałosne, banalne fantazje, kiedy śpi sama. Minęło sześć dni,

odkąd została kochanką Sama, proponując mu warunki, na które większość

mężczyzn przystałaby z rozkoszą - żadnych zobowiązań, zmartwień,

górnolotnych obietnic.

Od tamtej pory Sam zaczął odkrywać na nowo uroki celibatu. Spędzali

razem każdy wieczór, temperatura rosła, wpatrywali się w siebie aż do bólu... i

nic.

Nie miała wątpliwości. Nie kochali się tylko dlatego, że Shepherdowi,

niech go wszyscy diabli, nie spodobały się jej warunki.

Trudno. Niedbałym ruchem ściągnęła przez głowę nocną koszulę, prawie

po omacku wyjęła z szafy granatowy kostium i podreptała do łazienki. Praca.

Powinna myśleć o pracy, a nie w kółko o Samie. Sam to, Sam owo! Musiała

wstać lewą nogą z łóżka.

R S

background image

- 84 -

Zapaliła światło w łazience i z zamkniętymi oczami sięgnęła po

szczoteczkę do zębów. Pociągnęła kilka razy nosem. Kiedy rozejrzała się wkoło,

pomyślała, że zwariowała. Wszędzie, gdziekolwiek odwróciła głowę, widziała

doniczki hiacyntów: białych albo fioletoworóżowych. Ich ciężki, słodkawy

zapach kojarzył jej się nieodparcie z deszczową pogodą.

W pokoju dziennym królowały aksamitki. Zatrzęsienie aksamitek. W

każdym najciemniejszym kącie, w każdej wnęce, na każdej półce stał wazonik

pełen żółtych, prześlicznych kwiatków. Żółty był jej ulubionym kolorem,

W kuchni - orgia różnokolorowych bratków.

Nie znalazła żadnej kartki, żadnego bileciku, który zdradzałby nazwisko

ofiarodawcy. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że absolutnie nie było

sposobu - wykluczając cuda - żeby Sam dostał się do jej domu z taką ilością

kwiatów. Poprzedniej nocy przywiózł ją koło jedenastej i pocałował przed

drzwiami, nie wchodząc do środka. Nie był to zdawkowy pocałunek na

dobranoc. Właściwie przygniótł ją do drzwi swoim ciałem i całował jak

szaleniec, bez wytchnienia...

Kiedy miała pewność, że zakończą ten wieczór w łóżku, powiedział

grzecznie „dobranoc" i poszedł sobie. Bliska płaczu, zamknęła za nim drzwi, a

potem w bezsilnej złości chodziła po mieszkaniu tam i z powrotem, kilka razy

sprawdzając, czy przekręciła zasuwę.

Na pewno nie miał możliwości wejść do środka. A jednak zrobił to.

Nie mogła ignorować widoku tych kwiatów, tak jak nie mogła nie czuć

ich zapachu. Kiedy się ubierała, jadła śniadanie, czesała włosy - patrzyła na

hiacynty, aksamitki i bratki, czując ich zapach. W drodze do pracy jej serce biło

rytmem starej, okropnie sentymentalnej piosenki o miłości. I żeby było jeszcze

bardziej romantycznie - wycieraczki nie nadążały zbierać deszczu, a niebo raz

po raz przeszywały błyskawice. Val zaczęła mruczeć pod nosem:

R S

background image

- 85 -

- Myślisz, że mi na tobie tak strasznie zależy, Shepherd? Sądzisz, że

znalazłeś na mnie sposób? Uważasz, że zrobię coś horrendalnie głupiego tylko

dlatego, że jesteś najwspanialszym facetem na świecie?

Dotarła do księgarni za kwadrans dziewiąta. O tej porze nie powinna w

niej zastać żywego ducha. Otworzyła drzwi i usłyszała jakieś męskie, bardzo

niskie i podniecone głosy. Zdjęła płaszcz i ruszyła na zaplecze, gdzie płonęło

jedyne zapalone światło.

Jedno spojrzenie, i jakaś ogromna gruda wyrosła jej w gardle. Sam na

pewno nie zmrużył tej nocy oka. I zdążył włamać się do dwóch miejsc, a nie, jak

sądziła, tylko do jej domu.

W jej maleńkim gabinecie, gdzie nawet dwóm myszom byłoby za ciasno,

szeryf z Joneseyem wyglądali na bardzo zadowolonych. Harold siedział na

biurku, a Jonesey na krześle. Obaj śmiali się jak dzieci. Szeryf układał monety,

Jonesey zwilżał co chwila palec przy liczeniu banknotów. Poza pokaźnym

siedzeniem Harolda na biurku znajdowała się - dosłownie - góra pieniędzy.

Dopóki nie chrząknęła znacząco, żaden z mężczyzn nie zauważył jej

obecności.

- Nie przyszło wam do głowy, że w pewnych kręgach społeczeństwa

prywatne finanse traktowane są jak każda inna forma własności, którą nie

można tak swobodnie dysponować?

- Posłuchaj, kochanie - odezwał się szeryf. - Kiedy zauważyłem, że w

środku pali się światło, wpadłem, jak zwykle, żeby przywitać się z Joneseyem.

Ale okazało się, że trzeba mu pomóc. Stara się zrobić z tym porządek przed

otwarciem banku. Więc nie żołądkuj się, dziecino, tylko nalej sobie kawy i

odpocznij. - Harold zwrócił się do Joneseya. - Nie mogę uwierzyć, że Sam

zarobił aż tyle.

- Rachunki za prąd. Czynsz. Ubezpieczenie. Cholera, myślałem, że ona

straci księgarnię. - Jonesey kręcił z niedowierzaniem głową. - Od razu trzeba

było mi powiedzieć - zwrócił się do Val - co on szykuje. Zorientowałem się, że

R S

background image

- 86 -

handluje naszym towarem, ale w pierwszym momencie - nie powiem -

pomyślałem, że facet okazał się zwykłym padalcem, zdrajcą, który chce cię

wyrolować z interesu.

- Zawarliśmy umowę - Val odezwała się drżącym głosem - że Sam

wyjedzie z miasteczka. Rozmawialiśmy kilka dni temu. Powiedziałam mu, że

nie chcę pieniędzy, które pochodzą z oszustwa... w każdym razie z nabierania

ludzi. To nie jest w porządku. Zgodził się ze mną, powiedział, że sprzeda tylko

towar, który już wyniósł, i na tym koniec.

Wyglądało na to, że jej oświadczenie nie zainteresowało ani szeryfa, ani

Joneseya. Spróbowała jeszcze raz.

- Żeby mieć absolutną pewność, że mnie właściwie zrozumiał, kazałam

mu otworzyć portfel i odebrałam podrobiony klucz. Dlatego wydaje mi się mało

prawdopodobne, żeby dostał się tutaj wczorajszej nocy. Chyba że ktoś mu

pomógł.

Obaj mężczyźni zaniemówili.

- Jonesey, dałeś mu klucz?

Jonesey nie spojrzał na nią, udając, że musi natychmiast porozmawiać z

szeryfem.

- Niech pan przestanie bawić się tą drobnicą, szeryfie. Potrzebna mi

pomoc przy banderolowaniu banknotów. Za dwadzieścia minut otwierają bank.

- Dobrze, dobrze. Lubię po prostu dotykać monet. Przypominam sobie

czasy, kiedy zabrałem Marthę do Vegas. Przy pierwszym automacie wygrała

wiadro bilonu...

Val zrezygnowała. Nie miała szansy zmusić któregoś z nich do rozmowy.

Powiesiła mokry płaszcz w łazience, otworzyła drzwi frontowe i sprawdziła

przez okno, czy w księgarni Sama pali się światło. Oczywiście paliło się.

Wczoraj przez cały dzień pracował, wieczorem byli razem na kolacji,

między północą a świtem zdążył dostarczyć jej kwiaty i zabawić się w

R S

background image

- 87 -

Niewidzialną Rękę - a teraz znowu był w pracy. Wygląda na to, pomyślała, że

Shepherd od wczoraj nie zmrużył oka.

Z jej powodu.

Usłyszała śmiech, a potem stłumione głosy obu mężczyzn. Jonesey

bardzo szybko pojął, co się dzieje z towarem. Szeryf nie kojarzył faktów, aż do

poprzedniej nocy, kiedy złapał Sama na przenoszeniu pudeł z książkami - była

akurat pełnia księżyca.

Właściwie powinna się była spodziewać, że jej przyjaciele dołączą do

bandy Robin Hooda bez żadnych skrupułów. Dzięki nim jej kasa była pełna.

Nareszcie miała pieniądze na opłacenie rachunków. Znajdowała się na krawędzi

bankructwa, ale dopiero Sam wpadł na ten genialny w swojej prostocie pomysł.

Zarówno więc szeryf, jak i Jonesey - a nawet mały Lincoln - uważali Shepherda

za geniusza i bohatera.

Z bijącym sercem wpatrywała się w witrynę jego sklepu. Kochała tego

szaleńca jak nikogo innego na świecie. Ale to uczucie wzmacniało w niej tylko

przekonanie, że za nic nie powinna angażować go w swoje problemy.

Gdyby chodziło mu o zwykły romans, nie czułaby się aż tak przerażona.

Niestety. Od czasu, kiedy przedstawiła mu swoje warunki, zamknął się w sobie i

zaczął traktować ją z chłodną kurtuazją. Zrozumiała to przesłanie. Shepherdowi

marzyły się obrączki. Kontrakt. Ślubna przysięga. Wszystko albo nic.

Jej ukochany był idealistą, a Val uważała się za osobę stąpającą twardo po

ziemi. Bohater potrzebuje bohaterki. Szlachetny i odważny człowiek honoru

szuka kobiety, która dorównywałaby mu pod każdym względem. Zawiodłaby

Sama, gdyby nie zdołała wybrnąć z tarapatów o własnych siłach.

A wcale się na to nie zanosiło. Zacisnęła powieki. Wróciła do Chekapee

przekonana, że znajdzie w sobie dość hartu ducha, żeby przełamać złą passę i

odnaleźć się wśród ludzi, którzy stracili do niej zaufanie. Próbowała wszelkich

sposobów. Okazywała cierpliwość. Nadstawiała drugi policzek. Była grzeczna,

R S

background image

- 88 -

usłużna, nigdy nie liczyła na wdzięczność, prowadziła się nienagannie, ubierała

skromnie... To wszystko i tak nie miało najmniejszego znaczenia.

Ludzie, którzy znali ją od dziecka, uparli się, żeby kojarzyć ją do końca

życia z Ronem i dziecięcymi wygłupami.

Jej powrót do domu okazał się kolejnym życiowym błędem. Wielką

porażką, która do granic ostatecznych nadwerężyła jej wiarę w siebie. Jak mogła

narażać Sama na związek z... nieudacznicą? Musiała to w końcu nazwać po

imieniu. Na swoim życiowym koncie nie umiała doszukać się ani jednej

wygranej.

Shepherd, przemawiała do niego bezgłośnie, nie możesz zarywać dla

mnie nocy. Miałeś przeze mnie wystarczająco dużo kłopotów. Nie mogę - nie

chcę - ryzykować, że cię zawiodę tak jak innych. Do diabła, Sam, nie

przeżyłabym tego...

Odwróciła się plecami do okna. Próbowała się uspokoić i pozbierać myśli.

Zbliżało się Święto Dziękczynienia. Rodzice zaprosili ją na kilka dni do siebie,

ale nie mogła przecież zostawić tu Sama, a ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę,

byłoby narażanie go na udział w rodzinnym obiadku. Wolała nie myśleć, jak by

to wyglądało.

Wiedziała dokładnie. Chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby zmienić

scenariusz tego wydarzenia.

Trudno. Postanowiła nagle, że jakoś to zniesie. A Sam będzie miał idealną

okazję, żeby przejrzeć na oczy. Tak... Jeżeli go kocha, jeżeli go naprawdę kocha,

znajdzie w sobie odwagę, żeby to zrobić.

Sam ściskał rękami skronie. Głowa pękała mu z bólu i ledwie widział na

oczy. Zapas energii wyczerpał się. Nie liczył dokładnie, ale od co najmniej

trzydziestu godzin był na nogach. Mógłby teraz zasnąć na stojąco albo w każdej

innej dowolnej pozycji.

Zerknął na zegarek. Minęła czwarta. Właściwa pora, żeby wpaść do

motelu, wziąć prysznic i przespać się przed spotkaniem z Val oraz Linkiem. O

R S

background image

- 89 -

siódmej miał ich zabrać na kolację. Kobieta obsługująca kasę poradziłaby sobie

bez niego, ale... Postanowił zostać jeszcze chwilę, żeby obsłużyć osobiście kilka

klientek.

Najpierw panna Holmes. Nauczycielka angielskiego wpadała do niego

codziennie po lekcjach, w swoich koszmarnych bluzkach z poliesteru i

okularach, które, z braku nosa, musiała nosić na szyi. Zawsze coś kupowała i

przeważnie tanie kieszonkowe kryminały przykrywała dyskretnie klasyczną

powieścią.

- Doprawdy, panie Shepherd, nie mogę się nacieszyć, że otworzył pan w

naszym miasteczku właśnie księgarnię! Dzięki panu znów mogę kupować

książki, nie narażając się na kontakty z... tamtą!

- Wiele osób w tym mieście jest podobnego zdania - powiedział Sam z

porozumiewawczym uśmiechem. - Wieść niesie, że pani Schroeder niedługo

zbankrutuje...

- Ach tak?

- Podobno grozi jej odcięcie telefonu, jeśli natychmiast nie zapłaci

rachunku. A to mi już wygląda na ostateczną klapę.

Pani Holmes westchnęła z satysfakcją, krzyżując dłonie na falującym

biuście. Chwilową radość przyćmił jednak niepokój. Opuściła bezwładnie ręce.

- Valerie nie grozi jednak całkowita plajta. Jej rodzice mają wystarczająco

dużo pieniędzy, żeby ją wesprzeć.

- Tego nie wiem. Słyszałem tylko, że zainwestowała w tę księgarnię cały

swój prywatny kapitał, do ostatniego centa. Ale jakie to ma znaczenie? W końcu

wszyscy w tym mieście marzą o jednym: żeby Valerie splajtowała. Mam rację?

Pani Holmes otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nagle, jakby coś

ważnego odwróciło jej uwagę, zamilkła i spojrzała na Sama przygasłym

wzrokiem.

Nareszcie, pomyślał. Chyba ruszyło ją sumienie. Może stać ją na odrobinę

współczucia.

R S

background image

- 90 -

- Wybaczy pani, panno Holmes.

Podszedł do dwóch, plotkujących w najlepsze, stałych klientek.

Sue Ellen, potężna kobieta, którą poznał na stacji benzynowej, musiała

być koleżanką szkolną Rose Wilkins. Sue pochłaniała wszystkie książki o

silnikach i samochodach, bez względu na ich objętość. Pośredniczka handlu

nieruchomościami wpadała codziennie po południu, głównie po to, żeby

sprawdzić, ,,jak leci" Samowi.

- Cześć, kochanie! - pisnęła cienkim sopranem, wbijając długie jak

szpony, polakierowane na różowo paznokcie w ramię Sama. - Rozmawiamy o

tobie. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ci się to udało! W życiu nie widziałam

sklepu - może poza piekarnią - który miałby takie powodzenie. Wyobraź sobie -

zniżyła głos - zerknęłam przez szybę do konkurencji. Pustka. Valerie chyba

zapomniała, jak wygląda prawdziwy klient.

- No i o to ci właśnie chodziło, prawda?

- Myślę, że nam wszystkim o to chodziło. Słodki smak zemsty... Znasz to

uczucie?

- Powiedzmy. W każdym razie jest mi bardzo na rękę, że wy tak czujecie.

No bo... gdyby spojrzeć na to inaczej... mogliście mnie potraktować jak

bezczelnego intruza, który pakuje się nie proszony do miasta i niszczy jednego z

was.

W moich stronach trzeba mieć głowę nie od parady, żeby wyjść na swoje,

prowadząc księgarnię. - Sam zrobił przerwę na głęboki oddech. - Nie moja

wina, że ta mała zadarła z wami i jest taka słaba. W biznesie obowiązują prawa

dżungli. Prawda, Rose?

Czoło Rose przecięła wąziutka zmarszczka.

- Ja... Prawda.

- Bardzo mi pomogliście. Wszyscy. Dzięki wam to, co normalnie wymaga

miesięcy harówki, nie mówiąc o... - popukał się znacząco w czoło - okazało się

bajecznie łatwe. - Uśmiechnął się do Sue. - Jeśli dobrze rozumiem, nikt w tym

R S

background image

- 91 -

mieście nie przejmie się specjalnie losem Val, bez względu na to, co się z nią

stanie?

Sue Ellen milczała z zaciśniętymi ustami, zerkając ku wyjściu.

Sam także miał tego dosyć. Zmuszanie ludzi do myślenia okazało się

najcięższą pracą, jakiej podjął się w swoim życiu. Czuł, że coś im zaczyna

świtać w głowach - niektórzy przyzwoici mieszkańcy Chekapee dostawali chyba

gęsiej skórki na myśl, że sami ściągnęli sobie na kark drania nie lepszego od

Rona.

Musiał odpocząć. Wcielenie się w chytrego łajdaka, ze wszystkimi

subtelnymi odcieniami tej roli, wymaga nie lada koncentracji. Był wyczerpany

psychicznie. Marzył o prysznicu i o długim śnie. Chociaż nie chciał się do tego

przyznać, zwątpienie zaczęło drążyć jego świadomość. Nie mógł powiedzieć, że

pomysł spalił na panewce - dzięki konkurencyjnej księgarni Val miała jakieś

pieniądze, a on szansę prowokowania ludzi do samodzielnego myślenia. Niby

wszystko się działo zgodnie z planem, ale... To, co zrobił dotychczas, było jak

przyklejanie plastra z opatrunkiem na głęboką ranę.

Valerie cierpiała z powodu wielu głębokich ran, które zabliźnić mogła

tylko miłość. Wierzył w to. Nie był jednak pewien, czy potrafi zarazić ją swoją

wiarą. Ona sama musiała zapragnąć jego miłości.

Pół godziny później, wyciągnięty na łóżku w swoim pokoju, przyjmował

wyrazy wsparcia od swojej rodziny. Kto jak kto, ale Cole zawsze wiedział,

kiedy wkroczyć z pomocą.

- Stary byku - zaczął z braterską czułością w głosie - ty chyba całkiem

straciłeś rozum. Co ta kobieta z tobą wyrabia? Nie, nie, daruj sobie odpowiedź.

Najpierw mnie wysłuchaj.

- Dobrze, nie denerwuj się. Zamieniam się w słuch.

- Od chwili kiedy Cole nazwał go „bykiem", wiedział, że nie usłyszy słów

pełnych wsparcia, tylko długi, nudny wykład.

R S

background image

- 92 -

- No więc, co się dzieje z twoją głową? W szkole byłeś prymusem. Może

trochę się zagubiłeś, kiedy umarli rodzice, ale, o ile dobrze pamiętam, to był

jedyny raz, kiedy straciłeś rozsądek. Umiałeś jednak wyjść z dołka, zdobyłeś

licencję pilota, założyłeś świetnie prosperującą firmę, nie było problemu, z

którym byś sobie nie poradził. Sto razy mogłeś splajtować, pójść z torbami, ale

wychodziłeś na swoje, bo nigdy nie traciłeś głowy. Pomyśl tylko: spłaciłeś

kredyt, firma kwitnie - żyć, nie umierać. Nie pamiętam też, do diabła, żebyś

kiedykolwiek narzekał na samotność. Zawsze miałeś szczęście do kobiet.

Wszystkie były dziewczynami z charakterem, głową na karku, nie mówiąc o

urodzie...

Sam przykrył się kocem po szyję i ziewnął głęboko.

Własny życiorys znał na pamięć. Czuł, że zaśnie, jeśli Cole natychmiast

nie zacznie mówić do rzeczy.

- Cole? Czy chcecie już wracać do Cripple Creek?

- Skąd! Nie o to chodzi. Możemy tu zostać do wiosny. Zresztą Reagan

wymyśliła, żeby tak to właśnie urządzić - będziemy przenosić się na zimę do

Chicago. Ale trzymajmy się tematu, dobrze? Jesteś tam już prawie miesiąc. Jak

długo dwoje dorosłych ludzi może się zastanawiać, co jest między nimi grane?

Warto tracić na to tyle czasu i nerwów? Sądząc po głosie, ty już nie wiesz, na

jakim świecie żyjesz i jak się nazywasz.. Nigdy dotąd nie odbiło ci tak ostro z

powodu baby. Stary, to przecież bez sensu! Jeżeli coś się zdecydowanie nie klei,

to może lepiej dać sobie z tym spokój? Sam, wracaj do domu i koniec. Zapomnij

o niej. Sam? Sam, do ciężkiej cholery, jesteś tam?

Nie miał zwyczaju odkładać słuchawki w środku rozmowy, ale kiedy

usiadł na krawędzi łóżka, żeby opanować senność, wyjrzał przez okno. Na

parkingu przed wejściem do recepcji motelu zauważył drobną kobiecą postać z

szopą rudych włosów na głowie. Rozglądała się, szukając właściwego numeru

pawilonu.

R S

background image

- 93 -

Oczywiście, nie zdarzył się w tamtej chwili żaden cud. Nadal był

wycieńczony. Wątpliwości, które męczyły go przez cały dzień, nie zniknęły jak

za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Swoją drogą, Cole jakby wyczuł, że

sytuacja gmatwa się coraz bardziej.

A jednak wpatrywał się w Val błędnym wzrokiem, z uczuciem ssącej

pustki w żołądku. Nie do wiary... Żadna inna kobieta nie działała na niego w ten

sposób.

Odnalazła wzrokiem właściwy numer, ale stała jeszcze chwilę bez ruchu,

zagryzając wargi.

Nagle wyprostowała się jak struna i zdecydowanym krokiem ruszyła w

stronę jego pawilonu.

- Sam? Do diabła, co się z tobą dzieje?

- Wszystko w porządku. Zadzwonię do ciebie później. Ucałuj Reagan.

- Sam...

Odłożył słuchawkę, ściągnął z szyi ręcznik i owinął nim biodra. W drodze

do drzwi stiuki sobie boleśnie łydkę, wpadając na krzesło. Otworzył drzwi tak

gwałtownie, że Val straciła równowagę i oparła się na jego nagim torsie.

Zaniemówiła z wrażenia... i pomyślała o swojej zagrożonej reputacji. Jakby

czytając w jej myślach, Sam wciągnął Valerie do środka. Łatwo mógł sobie

wyobrazić, co by się jutro działo, gdyby ktoś znajomy zauważył ją w motelu z

półnagim mężczyzną.

- O Boże... Wyciągnęłam cię spod prysznica. Przepraszam. Oczywiście,

powinnam najpierw zadzwonić. Pewnie myślisz, że to idiotyzm z mojej strony

odwiedzać cię o tej porze, jeśli za kilka godzin mamy się spotkać na kolacji,

ale... Na wieczór umówiliśmy się z Linkiem, a ja chciałam z tobą pogadać w

cztery oczy. Po pierwsze, chciałam cię zapytać, czy nie pojechałbyś ze mną w

Święto Dziękczynienia na obiad do moich rodziców.

- Jasne, kochanie. - Walcząc z ręcznikiem, który ześlizgiwał mu się raz po

raz z bioder, nie był w stanie oderwać wzroku od jej twarzy. Obiecał sobie

R S

background image

- 94 -

wstrzemięźliwość do czasu, dopóki Val nie zrozumie, że chce z nią być przez

całe życie. Ale też nie należał do ludzi, którzy nie wybaczają sobie chwil

słabości. Krople deszczu połyskiwały w jej włosach. Miękkie wargi lekko

drżały, zapraszając go do pocałunku. Nie musiała się tłumaczyć, wymieniać

niezliczonych powodów, dla których przyszła teraz, a nie kiedy indziej...

Przyszła i już. Była z nim i tylko to się liczyło. - Podobały ci się kwiaty?

- Sam... - Spojrzenie jej aksamitnych, roześmianych nagle oczu

wystarczyłoby za odpowiedź. - Są piękne. Niewyobrażalnie piękne. To czyste

szaleństwo... że zrobiłeś coś takiego... dla mnie. Ja... A niech to - powiedziała

zmienionym głosem. - Shepherd, jesteś siny z zimna...

- Ja? Nie... - Kiedy Val odgarnęła z jego czoła grzywkę, takim

zdecydowanym, zaborczym gestem, jak gdyby tylko ona miała prawo go

dotykać, opadło z niego całe napięcie. Nie musiał się niczym martwić.... Nigdy

nie sądził, że podobne rzeczy przydarzają się również mężczyznom, ale nagle

zakręciło mu się w głowie i przestał widzieć. Z wielkim trudem zdołał otworzyć

oczy. Powieki ciążyły mu jak ołów.

Usłyszał odgłos upadającej torebki. Potem zdał sobie sprawę, że już nie

walczy z ręcznikiem. Dłonie Val błądziły nieprzytomnie po jego nagim ciele.

- Żadnego obiadu! Nigdzie nie wychodzisz. O Święcie Dziękczynienia też

porozmawiamy kiedy indziej. Cholera, jak mogłeś doprowadzić się do takiego

stanu, i to przeze mnie... Błagam cię, Shepherd, tylko nie padaj, zaprowadzę cię

do łóżka. Ale potem, kiedy się obudzisz, zastrzelę. Uduszę własnymi rękami.

Przełożę to twoje wielkie cielsko przez kolano...

R S

background image

- 95 -

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Od posiadłości rodziców Val w Ormond Beach dzieliły ich wiele godzin

jazdy. W Chicago w Święto Dziękczynienia panuje jesienny ziąb: wieje

przejmujący wiatr od jeziora albo pada śnieg. Tutaj było piętnaście stopni

powyżej zera, pogodne niebo, powietrze przesycone zapachem gajów

cytrusowych, których widok towarzyszył im przez ponad połowę drogi.

Pomarańcze wcale nie były pomarańczowe, tylko bladożółte, i wyglądały jak

ciężkie kule ukryte w gąszczu lśniących, ciemnozielonych liści. Val, rozpo-

znając różne ich odmiany, uraczyła Sama historią rozwoju sadownictwa na

Florydzie.

Sam nie mógł myśleć o pomarańczach.

Dręczył się, że jego zaśnięcie na stojąco, w obecności Val, było nie tylko

kompromitacją, ale wielkim taktycznym błędem. Trzy dni temu, kiedy obudził

się - niezbyt przytomny - po dwudziestoczterogodzinnej drzemce, Val podała

mu do łóżka kawę, śniadanie i gazety. Leżał zupełnie nagi, a ona siedziała przy

nim w stroju pensjonarki. Przemawiała ciepłym, zmysłowym głosem, lekko

ochrypłym - i stanowczym jak nigdy dotąd.

Jego sprytny plan się powiódł. W porządku, ale ona miała tego dosyć.

Wykańczał się dla niej, omal nie zemdlał z wyczerpania, dlatego pora skończyć

tę zabawę. Jeżeli znajdzie jakieś pieniądze podrzucone do jej kasy, odda je na

cele dobroczynne. A jeżeli i to go nie powstrzyma, zacznie je palić.

- Sam, rozumiem, że chcesz mi pomóc finansowo. Ale przecież nie o

pieniądze toczy się ta gra. Nie obchodzi mnie księgarnia. To nie jej los mnie

niepokoi. Chodzi mi tylko o nich, o ludzi, wśród których dorastałam. O to, że

traktują mnie jak wspólniczką oszusta, który był moim mężem.

I wierzą w moją winę - w to, że mogłam zrobić coś tak okropnego...

Schowała dłonie do kieszeni spódnicy.

R S

background image

- 96 -

- Wracając do domu, wiedziałam, że niełatwo będzie ich przekonać o

swojej niewinności. Ale gdybym uciekła, spaliłabym za sobą wszystkie mosty.

Do końca życia byłabym nieszczęśliwa. Wróciłam więc, żeby udowodnić, że mi

na nich strasznie zależy. Zawsze zależało. Ale jeżeli nie wygram... żyjąc

przyzwoicie i robiąc dobre rzeczy... to w ogóle nie chcę wygrać.

- Dobro zawsze musi zwyciężyć?

- Uważasz, że jestem naiwna?

- Uważam, że trzeba o to zwycięstwo walczyć, zamiast zdawać się na

ślepy los. Jeżeli koniecznie chcesz, żebym zamknął księgarnię, nie ma sprawy.

Ale potrzebny mi będzie jeszcze jeden tydzień.

- Nie.

- Jeden tydzień. Siedem krótkich dni. Nie żądam wiele...

- Nie.

Przyciągnął ją delikatnie i pocałował w usta. Ta kobieta doprowadzała go

do szału swoim uporem. Była taka sama jak on. Wolała przegrać, niż skorzystać

z jego pomocy. W trakcie pocałunku zapomnieli o uporze i wściekłości.

Val topniała w jego ramionach. Dla Sama liczyła się tylko ona, jej zapach,

smak jej skóry, dotyk jej palców na policzku.

Kiedy wyrwała się z jego objęć, cała drżąca, zdyszana, ukryła w dłoniach

twarz, a potem spojrzała mu prosto w oczy.

- Dobrze - szepnęła, uśmiechając się blado. - Zgadzam się na jeden

tydzień.

Zbyt późno się zorientował, jaki jest prawdziwy powód jej uległości.

Valentine nie poszła na ustępstwo. Ona delikatnie zrywała więzy. Sam zdawał

sobie sprawę, że kiedy za tydzień zwinie swój interes - ową nieszczęsną

karykaturę księgarni - straci ostatni pretekst, żeby odwlekać powrót do Chicago.

Chcąc, nie chcąc, uwolni się od niej. To jej cholerne poczucie winy! Czuła się

odpowiedzialna za jego zmęczenie, za to, że zaniedbał własną firmę i obwiniała

R S

background image

- 97 -

się o to, iż traci czas dla kobiety, której brakuje... wielu rzeczy, ale przede

wszystkim poczucia własnej wartości.

Tydzień? Co można zrobić przez tydzień? Poczuł, że ziemia usuwa mu się

spod stóp. Ogarnęła go panika.

Straci ją, to więcej niż pewne. Chyba że zdarzy się jakiś cud.

Dręczył go niepokój, że za świątecznym obiadem u Schroederów kryje się

jakaś pułapka.

- Skręć teraz w prawo - powiedziała beznamiętnym głosem.

- Denerwujesz się przed spotkaniem z rodzicami?

- Dlaczego miałabym się denerwować? Skąd! Nie widzieliśmy się od

miesiąca. Stęskniłam się za nimi.

Rzeczywiście, pomyślał, wcale nie zachowuje się nerwowo. Ale dlaczego

tak gorliwie go namawiała na to rodzinne spotkanie? Coś tu nie gra...

Val dawała mu jasno do zrozumienia, że przedstawi go jako zwykłego

znajomego. Zapewniała, że nadliczbowi goście często odwiedzają dom

Schroederów. Na pewno by go nie zaprosiła, gdyby istniało jakiekolwiek

ryzyko, że będzie czuł się nieswojo...

Czuł się bardzo nieswojo, chociaż nie wysiadł jeszcze z samochodu.

- Ręczę swoją głową - Val uśmiechnęła się promiennie - że nie

pożałujesz, iż ze mną przyjechałeś. Moi rodzice uwielbiają się bawić,

przyjmować gości i potrafią być sympatyczni. Polubisz ich. Wszyscy ich lubią.

Zobaczysz, będzie wesoło.

Im gorliwiej go przekonywała, tym gorszy wietrzył podstęp. Czekał go

jakiś test - może nawet próba ognia - z niemiłymi konsekwencjami w razie

oblania.

Za ostatnim zakrętem Val sięgnęła do torebki po szminkę. Gdyby nie był

tak spięty, uśmiechnąłby się zapewne, widząc ten kobiecy gest. Jej usta nie

potrzebowały retuszu. Naturalna uroda Val zawsze go zachwycała. Widział ją w

stroju pensjonarki. Pamiętał, jak wyglądała na plaży, kiedy uganiała się za piłką.

R S

background image

- 98 -

Ale po raz pierwszy oglądał Val w eleganckim stroju. Miała doskonały makijaż,

włosy upięte grzebieniami z kości słoniowej, wąską, dopasowaną w talii suknię,

szpilki oraz jedwabne rajstopy, które szeleściły kusząco, kiedy zakładała nogę

na nogę.

Ubrała się doskonale, z dbałością o każdy szczegół.

I tak bardzo niewłaściwie, jakby na przekór własnemu stylowi.

Kobieta i mężczyzna, którzy otworzyli im drzwi, mieli na sobie kolorowe

wzorzyste koszule i bawełniane spodnie. Sam dostrzegł wzrok Val, która na

widok ich strojów zrobiła taką minę, jakby zadławiła się ością.

Wymiana pocałunków i uścisków odbyła się tuż za progiem. Rodzice byli

wyraźnie uszczęśliwieni, że nareszcie widzą córkę. Val witała oboje szerokim,

nieco wymuszonym uśmiechem. Nie odrywając wzroku od ich twarzy, zsunęła z

nóg swoje eleganckie szpilki i lekkim kopnięciem wsunęła je dyskretnie pod

krzesło.

Sam zrobił odruchowy krok w jej stronę, ale Val powstrzymała go

stanowczym gestem ręki.

- Masz na imię Sam, prawda? - Randolph Schroeder uśmiechnął się

serdecznie, wyciągając do niego rękę. - To świetnie, że udało ci się przyjechać.

W Święto Dziękczynienia Miriam robi tyle jedzenia, żeby wystarczyło dla pułku

wojska. Gdyby nie pomoc gości, jadłbym tego pieczonego indyka do następnej

wiosny. Porywam cię do naszej jaskini hazardu. Dziewczyny obiecały, że będą

piec tego ptaka najdłużej, jak potrafią. - Wręczył Samowi szklankę mrożonej

herbaty. Gawędząc jak ze starym znajomym, poprowadził go do salonu.

- Sam, prawda? Miło mi. Proszę, daruj sobie „panią Schroeder". Mam na

imię Miriam. Odkąd mieszkamy nad morzem, nie ma tu żadnych „pań" ani

„panów". Koniec z tymi bzdurami. I nie męcz się w tych butach, zostaw je byle

gdzie. Wszyscy tik zrobili. Chodź, przedstawię ci naszych przyjaciół...

Miriam, mimo przekroczonej sześćdziesiątki, wciąż była atrakcyjną

kobietą o niezwykle szlachetnych rysach twarzy. Wręczyła Samowi talerzyk z

R S

background image

- 99 -

zakąskami, po czym stanowczo zabroniła mu ich próbować - żeby, broń Boże,

nie stracił apetytu przed obiadem.

Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach rodzinnych, wszystkie rozmowy

odbywały się w damskim albo męskim gronie. Oprócz członków rodziny u

Schroederów przebywał sąsiad, który nie miał dokąd wyjechać, zaprzyjaźniony

adwokat, czyjś tam szwagier i dwoje dalekich krewnych. Sam, krążąc po salonie

i rozdając uśmiechy, zerkał przez otwarte drzwi do jadalni.

Stół, nakryty do świątecznego obiadu z królewską pompą, był jawnym

zaprzeczeniem wszystkiego, co opowiadała Miriam o „pełnym luzie", jaki

obowiązywał w ich nowym domu. Val biegała między kuchnią a salonem z

wypiekami na twarzy. Napełniała kryształowe szklanki wodą, ustawiała talerze,

półmiski, pucharki z sałatą... Z kuchni dobiegał śmiech innych kobiet. Kiedy

zawołała ją matka, znieruchomiała na sekundę, zanim wykonała gwałtowny

ruch.

Stół wyglądał pięknie, wszystko byłoby gotowe, gdyby Valerie nie

wyśliznął się z ręki koszyk z bułkami akurat w chwili, kiedy jej matka stanęła w

drzwiach kuchni. Miriam roześmiała się i powiedziała córce coś na pocieszenie.

Randolph dzielił indyka z właściwym sobie poczuciem humoru, a nawet

talentem aktorskim. Nagle Val wyskoczył spod widelca jeden zielony groszek i

wpadł do czyjejś sałaty. Wszyscy uznali to za jeszcze jeden powód do radości.

Zanieśli się krótkim, wesołym śmiechem. Val również. Tylko Sam zauważył,

jak zbladła jej twarz.

Po deserze wszystkie kobiety, na czele z Val, udały się do kuchni.

Wyrzuciły z niej Miriam, która miała odpocząć (w końcu to ona przygotowała

obiad) i zająć się gośćmi. Ale Sam widział, jak panie, jedna po drugiej, wymy-

kają się z kuchni, zostawiając Val z piramidą naczyń do zmywania.

Kiedy podniósł się, żeby jej pomóc, poczuł na ramieniu dłoń Miriam,

która postanowiła pokazać mu cały dom oraz - koniecznie! - widok z balkonu.

Mówiła bez przerwy, a Sam zagryzał wargi, żeby nie powiedzieć czegoś

R S

background image

- 100 -

nieprzyjemnego. Nikt, ani razu, nie zapytał Val o księgarnię i o to, jak jej się

wiedzie w Chekapee.

Obejrzał dom. Wydał mu się jasny, przestronny, urządzony ze smakiem,

ale nie zauważył w nim ani jednego starego przedmiotu. Żadnych drobiazgów,

pamiątek, jak gdyby Schroederowie wykreślili z pamięci całe swoje

wcześniejsze życie.

Powoli zaczynał rozumieć. Fragmenty portretu rodzinnego Schroederów

układały się w dość wyraźną całość. Rodzice Val stworzyli jej taki dom, w

którym lekceważy się kłopoty, nie przyjmuje do wiadomości błędów, a rzeczy

wstydliwe lub niewygodne wyrzuca z pamięci. Kochali córkę na swój sposób,

ale nigdy nie pozwalali jej mówić o tym, co ją dręczy.

W kuchni stłukł się głośno talerz. Miriam, pokazując Samowi widok z

balkonu na ocean, nie odwróciła nawet głowy.

- Prawda, jaki kojący widok? - spytała. - Właśnie dlatego tu

zamieszkaliśmy.

Randolph próbował go namówić na poobiedniego drinka. Kiedy Val

pokazała się wreszcie w drzwiach salonu, ojciec objął ją czule ramieniem. Była

blada. Wyglądała na bardziej zmęczoną niż po ciężkim dniu pracy.

- Przepraszam was, kochani, ale będziemy się już zbierać. Muszę wstać

rano do pracy.

Zrobiło się zamieszanie. Rodzice wyrażali żal, że tak wcześnie muszą się

rozstać z córką, że nie nacieszyli się sobą wzajemnie... Sam nie mógł się

doczekać chwili, kiedy wsiądą do samochodu.

Val opadła na siedzenie z wyrazem ulgi na twarzy. Sam włączył silnik,

nie odezwawszy się do niej ani słowem.

- Smakował ci obiad?

- Tak.

- A nie mówiłam, że wszystko pójdzie gładko?

- Mówiłaś.

R S

background image

- 101 -

- To dobrzy ludzie. Wiedziałam, że ich polubisz. Kiedy byłam dzieckiem,

przez nasz dom przewijały się tłumy ludzi - od senatora po samotną sąsiadkę,

która wpadała pogadać o wszystkim i o niczym. Moi rodzice mają jakiś

specjalny dar zjednywania sobie przyjaciół. Nie wiem, jak oni to robią, że każdy

gość czuje się u nich swobodnie...

Z gardła Sama wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Kiedy Val sięgała

po pas bezpieczeństwa, odwrócił się do niej gwałtownie, uniósł palcem

podbródek - i pocałował w usta.

- Valentine, nie miej mi tego za złe, ale nie jestem w stanie prowadzić

rozmowy o szczególnej wrażliwości twoich rodziców ani o ich wspaniałym

obiedzie. Nie w tej chwili, dobrze?

Val skinęła szybko głową, ale nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Po raz

pierwszy słyszała Sama mówiącego takim tonem. Nigdy dotąd nie widziała tylu

zmarszczek na jego twarzy. I takiej zaciętości w oczach.

Starając się uspokoić, tłumaczyła sobie w duchu, że przecież jego reakcja

była naturalna. Sama tego chciała, napraszała się - więc po co te nerwy...

Cała intryga z nieszczęsnym obiadem u rodziców miała zmusić Sama do

opamiętania. Chciała, żeby zobaczył ją w prawdziwszym, bardziej

autentycznym świetle.

Na wspomnienie koszmarnego popołudnia, które rozmyślnie

zorganizowała im obojgu, wróciły wszystkie udręki jej dzieciństwa. Nic się nie

zmieniło. Zawsze to samo. Starała się. Próbowała na tysiąc sposobów stać się

taką córką, o jakiej marzyli. A kończyło się na tym, że stłukła jakiś talerz,

zachowała się jak ostatnia fajtłapa przy stole... Nie potrafiła się nawet właściwie

ubrać. Mimo najlepszych chęci wciąż popełniała jakąś niezręczność, zawsze

palnęła jakieś głupstwo. Chyba nie odbyło się takie przyjęcie, na którym nie

wprawiłaby w zakłopotanie swoich rodziców. Tak samo było teraz, jak i

dwadzieścia lat temu.

R S

background image

- 102 -

Sam milczał uparcie, ale Val chciała się upewnić, czy jej misja jest

zakończona. Zbyt długo patrzył na nią jak w obraz. Nigdy nie była łagodną,

dobrą dziewczyną, za jaką uznał ją Shepherd. Nie była też niczyją ofiarą - sama,

na własne życzenie, przysparzała sobie kłopotów, krzywdząc przy okazji innych

ludzi.

- Chciałam, żebyś ich polubił - powiedziała dobitnie. - Zależało mi, żebyś

przekonał się, że to dobrzy ludzie. Byłam ich późnym dzieckiem, może dlatego

tak bardzo mnie kochali. I nigdy, przenigdy nie dali mi odczuć, że sprawiam im

same kłopoty.

Sam, zamiast odpowiedzieć, spiorunował ją głębokim, mrocznym

spojrzeniem, w którym odczytała pytanie: „Czy naprawdę chcesz przeciągnąć

strunę?" Czuła, jak wilgotnieją jej dłonie, postanowiła jednak pójść za ciosem.

- Zawsze byli dla mnie dobrzy. Jeżeli coś nie wychodziło, to wyłącznie z

mojej winy. Oni robili, ci mogli. Tatuś chciał, żebym poszła na ekonomię, ale

nie zdałam egzaminu z algebry. Mama z kolei miała nadzieję, że zostanę ar-

tystką. Szkoda gadać, nie umiałam narysować prostej kreski. A to, co

wyprawiałam w szkole... Nie rozumieli mnie, ale zachowywali spokój. Nigdy

też nie usłyszałam złego słowa z powodu Rona, mimo że to ja go wprowadziłam

do rodziny, narażając ich na straszne...

- Valentine.

- Słucham?

Nareszcie, pomyślała. Atmosfera w samochodzie była niezwykle napięta.

Lepiej, żeby wyrzucił to z siebie, niż gryzł się nie wiadomo jak długo.

- Myślę, iż to wspaniale, że kochasz swoją rodzinę. Nie przychodzą mi

jednak do głowy żadne słowa, którymi potrafiłbym wyrazić, co sądzę o twoich

rodzicach oraz o dzisiejszej imprezie bez powiedzenia ci kilku rzeczy, których

nie chciałabyś usłyszeć. Wierz mi, kochanie. Dajmy na razie temu pokój.

Milczała przez chwilę, patrząc przed siebie zmartwiałym, nieobecnym

wzrokiem. Usłyszała dokładnie taką odpowiedź, jakiej się spodziewała,

R S

background image

- 103 -

obmyślając swój plan. Zobaczył ją taką, jaka była naprawdę. O to jej właśnie

chodziło. A jednak... Nie chciała go przecież zranić.

- Sprawiłam ci przykrość, prawda? - szepnęła do siebie, nie zdając sobie

nawet sprawy, że wypowiedziała to pytanie na głos.

- Valentine?

- Tak?

- Myślę w tej chwili o wszystkich kobietach, które kiedykolwiek znałem.

Matkach, babkach, ciotkach, kuzynkach, pierwszych sympatiach, sąsiadkach,

koleżankach ze szkoły, kochankach. I wśród wszystkich tych kobiet - setek

kobiet - nie było ani jednej, która wzbudziłaby we mnie taką wściekłość jak ty.

Dlatego radzę ci, Val - stanowczo żądam - żebyś nigdy więcej nie przejmowała

się tym, że „sprawiasz mi przykrość".

Val już otwierała usta, żeby powiedzieć: „Dobrze, Sam", ale zmieniła

zdanie. Milczenie wydawało się stosowniejsze. Czy było jeszcze o czym

mówić? Osiągnęła dokładnie to, co chciała. Sam nie patrzył już na nią przez

różowe okulary. Teraz w ogóle nie mógł na nią patrzeć. Koniec pieśni,

Droga wydawała się nie mieć końca. Kiedy podjechali pod bramę jej

domu, było już całkiem ciemno. Val wyjęła z torebki klucze. Zastanawiała się

przez chwilę, co w takiej chwili powinna powiedzieć.

- Nie musisz mnie odprowadzać - bąknęła niewyraźnie.

Ale kiedy wyszła z samochodu, Sam stał już koło niej, odprowadził do

werandy, wyjął z jej dłoni klucze, żeby otworzyć drzwi. Wszedł do środka

pierwszy i zapalił światło. Zmrużyła odruchowo oczy, nie widząc wyrazu jego

twarzy, kiedy pochylił się nad nią i pocałował w policzek. Zmieszał ją ten czuły

gest, ale Sam wyprostował się i cofnął na bezpieczną odległość.

- Słuchaj, Valentine, wiem, że jesteś zmęczona. Sam wszystko

pozamykam, a ty idź natychmiast pod prysznic i odpocznij. Jest sporo rzeczy,

które musimy sobie wyjaśnić - bardzo dokładnie wyjaśnić - ale odłożymy to na

później.

R S

background image

- 104 -

Muszą odłożyć tę rozmowę, myślała, bo Sam nie może doczekać się

chwili, kiedy stąd wyjdzie. A jeszcze bardziej dnia, kiedy Chekapee stanie się

dla niego odległym miejscem na mapie. A ona...? Najwyżej przykrym wspo-

mnieniem.

Pożegnała się z nim pospiesznie i poszła prosto do łazienki. Zdejmując

ubranie, myślała tylko o tym, żeby się nie rozkleić.

Nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo stała pod prysznicem - bez ruchu, z

zamkniętymi oczami - myśląc o wszystkich swoich życiowych pomyłkach.

Także o tej, której udało jej się nie popełnić. O Sama mogła być już spokojna.

Wytarła się niedbale i wciągnęła przez głowę nocną koszulę. Spojrzała z

niesmakiem w lustro. Wiedziała, że jeśli nie wyszczotkuje porządnie włosów,

obudzi się rano z kołtunem na głowie.

Wzięła szczotkę i wyszła z łazienki. W korytarzu było ciemno, ale przez

uchylone drzwi sypialni sączyło się nikłe, migotliwe światło. Przecież nie

wchodziła jeszcze do tego pokoju... Może nie zgasiła rano lampki?

Stąpając przez mroczny korytarz, miała duszę na ramieniu. Przed progiem

zatrzymała się jak wryta.

Zasłony w oknach sypialni były zaciągnięte. Cały pokój zdawał się sceną

jakiejś fantastycznej gry świateł, cieni oraz zapachów. Na blacie toaletki

zwieńczonej owalnym lustrem paliły się wszystkie świece. Ich drżące płomienie

odbijały się także w małym zwierciadle nad komodą, oraz w drugim, ogromnym

lustrze, które stanowiło fragment szafy.

Zobaczyła nad toaletką własne odbicie: drobną, skuloną postać w krótkiej

jedwabnej koszuli, z bosymi stopami, szopą potarganych włosów na głowie i

szczotką w uniesionej dłoni.

Potem dostrzegła Sama. W rozpiętej białej koszuli wydał jej się jeszcze

wyższy niż zwykle i bardzo opalony.

Jego oczy lśniły żywszym blaskiem niż świece. Wyglądały jak dwa

płomienie zdolne spalić ją całą na popiół.

R S

background image

- 105 -

- Nie denerwuj się - powiedział cicho.

- Wcale się nie denerwuję. - Serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe,

kolana miała jak z waty, słowa uwięzły w gardle.

- Sam...

- Tak?

- Sam... Chyba coś mi się pomyliło... Coś się nie zgadza...

- Nie przejmuj się, kochanie. Miałaś dziś ciężki dzień.

- Chodzi mi o to - wykonała bezładny gest ręką uzbrojoną w szczotkę do

włosów - że miałeś wyjść.

- Nie powiedziałem, że wychodzę. - Sam odebrał jej szczotkę i stanął za

plecami. - Powiedziałem, że pozamykam wszystkie drzwi. I zrobiłem to.

Poradziłem ci, żebyś weszła pod prysznic, bo harowałaś dzisiaj jak niewolnica,

biegałaś jak mrówka, obsługując całe przyjęcie, żeby wszystko poszło gładko i

twoja matka była z ciebie zadowolona. Wiedziałem, że jesteś bardzo spięta. Ale

na pewno nie mówiłem, że wychodzę. Zamknij oczy, rudzielcu, zrobię coś z tym

z kołtunem.

Była zbyt oszołomiona, żeby myśleć o zamykaniu oczu. Jedyne, czego

mogła być pewna - w każdym razie tak jej się wydawało przed chwilą - to tego,

że Sam przeniósłby się na inną planetę, byle mieszkać jak najdalej od niej... To,

co powiedział o jej matce, nie miało sensu. To, że wciąż tu był, budziło jej

zdumienie.

Przyglądała mu się w lustrze, kiedy powoli przesuwał szczotką po jej

włosach. Ileż to razy robiła dokładnie to samo? Włosy to... tylko włosy.

Nigdy nie rozpuszczała ich z takim namaszczeniem, nie rozsypywała

powoli na ramiona, nie przyglądała im się pod światło i zastanawiała nad ich

grubością i kolorem. Nigdy dotąd nie drżała na całym ciele z powodu zwykłego

czesania.

- Miałam zamiar je obciąć.

- Po moim trupie. - Uśmiechnął się.

R S

background image

- 106 -

- Długie włosy to kłopot. Skręcają się, kiedy jest wilgotno, nie wiem, jak

je czesać... Shepherd, do diabła, przez ciebie mam mętlik w głowie. Byłeś tam

przecież. Wiesz, że na tym przyjęciu nic nie szło gładko.

- Ależ tak. Dzięki tobie. Wyręczyłaś swoją matkę w najgorszej robocie.

Twoi rodzice patrzą na ciebie, jak gdybyś była ich największym skarbem,

promykiem słońca... - Sam zawiesił głos i spojrzał na Val ponurym wzrokiem. -

Zanim przekroczyłem drzwi ich domu, miałem o twoich rodzicach wyrobione

zdanie. Myślałem, że są parą napuszonych snobów. Patrzących z góry na cały

świat, okrutnych, apodyktycznych... I gdyby próbowali ci dokuczyć, gotowy

byłem ostudzić ich zapały. Co za naiwność. W moim wieku powinienem już

wiedzieć, że nie wszystko w życiu jest takie proste. Odchyl do tyłu głowę...

- Sam...

- Oni cię kochają.

- Shepherd...

Odłożył szczotkę, a potem palcami zaczął masować jej głowę.

- Ale w moim domu, kiedy byłem dzieckiem, zupełnie inaczej

wyrażaliśmy miłość. Rozmawialiśmy. Czasami nawet krzyczeliśmy na siebie,

ale zawsze była między nami jakaś nić porozumienia. Nie zamykaliśmy się

przed sobą. A dzisiaj zobaczyłem, jak to jest w twojej rodzinie. Cholera jasna,

Val, oni nawet nie zapytali, jak ci się wiedzie! A wiesz dlaczego? Bo nie chcieli

ryzykować, że usłyszą coś o Chekapee. Ron, bank Schroederów, Chekapee - to

wszystko już nie istnieje, prawda? Jeżeli jakiś temat staje się niewygodny, nie

poruszacie go, spuszczacie zasłonę...

- Mogę coś powiedzieć?

- Za chwilę. Potrafię sobie wyobrazić, jak to wyglądało, kiedy byłaś

dzieckiem. To normalne, że wszelkie krzywdy, lęki i nieporozumienia urastają

do kolosalnych rozmiarów, kiedy zbywa się dzieciaka, zamyka usta i nie

pozwala mu się wygadać. Świetny sposób na zrobienie z człowieka kaleki,

odebranie mu pewności siebie. Ale na dłuższą metę - wierz mi, kochanie - to oni

R S

background image

- 107 -

przegrywają. To oni się zamykają, tracą kontakt z tobą i z całym światem. Jeżeli

nie potrafisz ich zmienić, będziesz musiała dać sobie spokój, przestać się nimi

martwić i zająć sobą.

Val odwróciła się gwałtownie od lustra i spojrzała mu prosto w oczy.

Płomyki świec odbijały się niespokojnie w jego oczach. Sam chciał to z siebie

wyrzucić, powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia... ale jakoś nie bardzo

wierzyła, że przyszedł do jej sypialni tylko po to, żeby wygłosić długi monolog.

Nie patrzył na nią jak nauczyciel, psychoanalityk - i nawet nie jak jak przyjaciel.

Czubkami palców dotknęła jego policzka.

- Sam, ja myślałam... naprawdę myślałam, że jesteś na mnie zły.

- I jestem.

- Nie widzę tego w twoich oczach, zachowujesz się, jak gdybyś wcale nie

był...

- Jeszcze jeden dowód na to, jak kiepsko znasz się na ludziach. Nie jestem

zły na ciebie, tylko wściekły - rozumiesz? Trzęsie mnie w środku na myśl, że

wciąż się zastanawiasz, czy nie sprawiasz mi przykrości albo kłopotu. Im dłużej

o tyra myślę, tyra bardziej jestem wściekły. Jeżeli chcesz mnie kiedyś naprawdę

wyprowadzić z równowagi, Val, to spytaj jeszcze raz, czy nie sprawiłaś mi

przykrości.

R S

background image

- 108 -

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Val poczuła na szyi delikatne, powolne muśnięcie języka. Wilgotne.

Ciepłe. Zapraszające do miłości.

Ostrzegał ją przed skutkami drażnienia kryjącej się w nim męskiej bestii.

Prosił, żeby nie przeciągała struny... Teraz zrozumiała.

Wplótł palce w jej włosy i odnalazł usta. Pierwszy pocałunek był

prowokujący i leniwy, następny sprawił, że ugięły się pod nią kolana. Objął

dłońmi jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Problem z Samem, myślała

na wpół przytomna, polegał na tym, że czuła się przy nim jedyną kobietą na

ziemi. Cudowna, hipnotyzująca iluzja. Słodkie złudzenie. Ale całował ją

naprawdę tak, jak gdyby była czymś najdroższym, delikatnym jak płatek róży,

potrzebnym jak bicie serca. Całował ją tak długo, aż poczuła, że ogarnia ją fala

podniecenia. Była otwarta i oczekująca, garnęła się do niego... Wtedy uniósł się

gwałtownie na łokciach.

- Truskawkowe lizaki - powiedział przeciągle. - Twoje usta przypominają

mi smak truskawkowych lizaków. - I nagle, wyraźnym głosem, jakby zapragnął

złożyć wstępne oświadczenie, dodał: - Będziesz płonęła żywym ogniem.

Obiecałem ci to.

Nagle obrócił ją plecami do siebie.

Płomienie świec poruszyły się niespokojnie we wszystkich lustrach. Val,

zaskoczona, nie zrozumiała na początku - aż kazał jej otworzyć oczy.

- No, popatrz... - szepnął błagalnie. Potrząsnęła głową.

- Ależ tak. Proszę. Chcę, żebyś zobaczyła siebie, tak jak ja ciebie widzę.

Valentine, spójrz w lustro. Zrób to dla mnie.

Prosił o rzecz niemożliwą. Nie mogła patrzeć na kobietę w lustrze. Czuła

się okropnie zażenowana. Przejmująco bezbronna. Jej koszula była niczym

więcej jak kawałkiem białego jedwabiu, trzymającym się na dwóch cienkich ra-

R S

background image

- 109 -

miączkach. Lekka, niemal przezroczysta tkanina zdradzała każdą

niedoskonałość ciała. Ręka Sama wśliznęła się pod ramiączko, zsunęła je

delikatnie, potem jego palce zniknęły z powierzchni lustra, poczuła je na

piersiach. Kobieta, której się przyglądała, wstrzymała oddech. Ich oczy spotkały

się. We wzroku mężczyzny nie było litości.

- Chcę, żebyś spojrzała na tę straszną kobietę w lustrze. Pragnę, żebyś

widziała, z jakim kobiecym potworem zadaje się taki przyzwoity facet jak ja.

Musisz spojrzeć na nią moimi oczami.

Obie jego dłonie znów pojawiły się w lustrze. Val pomyślała, że jeśli nie

zdarzy się cud, pęknie jej serce. W tle obrazu, za plecami Sama, cały pokój

drżał, mienił się jak w kalejdoskopie zgaszonymi barwami świateł i cieni.

Oblamowane koronkami poduszki, biały dywan, wiktoriańskie meble, słodka

woń wanilii, róż i hiacyntów... wszystko w jej sypialni było bardzo kobiece.

Poza Samem. Jego męskość odczuwała jako coś mrocznego, szokującego przez

kontrast z otoczeniem. Na tle wielkich, opalonych dłoni Sama, jej białe, drobne

dłonie wyglądały nieprawdziwie.

Przycisnął do jej ciała koszulę, naciągnął mocno, żeby zobaczyła

koniuszki swoich piersi, tak napięte, że nie dawały się spłaszczyć. Patrzyła na

jego dłonie wędrujące po brzuchu, potem coraz niżej. Kiedy zatrzymały się

między jej udami, kobieta w lustrze miała rozpłomieniony wzrok, policzki, i, jak

gdyby zamierzała za chwilę zemdleć, przechyliła do tyłu głowę, opierając ją

ciężko na torsie Sama.

- Pozwól mi się odwrócić - szepnęła.

- Jeszcze nie.

Podciągał jedwabną koszulę coraz wyżej, aż w końcu zdecydowanym

ruchem ściągnął ją przez głowę i rzucił na podłogę. Wtedy przeczesał kilka razy

palcami jej rude włosy, rozsypując je na ramiona. Gdyby były odrobinę dłuższe,

zasłoniłyby jej piersi. Ale nie zasłoniły. Mógł jej pokazać w lustrze, jak pasują

do jego dłoni i jak reagują na jego dotyk.

R S

background image

- 110 -

- Bolą, prawda...? - mówił niskim, kuszącym głosem. Głosem szatana. -

W moich dłoniach są ciężkie i ciepłe. Chcę, żebyś wiedziała, jaką sprawiasz mi

przykrość... - uśmiechnął się z sadystyczną przyjemnością, wymawiając to

nieszczęsne, zakazane dla niej słowo. - Straszną przykrość, kiedy twoje ciało

reaguje na każdy mój dotyk. Twoja skóra staje się lśniąca, oczy senne. Nie

znoszę tego, kochanie. Zobacz, te ciemne guziczki kurczą się odruchowo, kiedy

dotykam ich w pewien sposób... Okropne. A kiedy zaczynasz drżeć... Val,

powinnaś się wstydzić. Chcę, żebyś się wstydziła i martwiła - tym, że znowu

sprawiasz mi kłopot...

Załkała rozpaczliwie. Nie prosząc tym razem o zgodę, wyrwała się z

objęć Sama i odwróciła do niego twarzą.

- Uduszę cię, Shepherd.

Nie wyglądał na przerażonego. Może dlatego, że wypowiedziała swoją

groźbę drżącym z podniecenia głosem. I nawet nie próbował uciekać, kiedy z

zdzierała z niego koszulę.

- Uważasz, że jestem piękna - zawołała oskarżycielskim tonem.

- Kochanie, to żadne odkrycie.

- Nie sprawiam ci przykrości.

- Nie ma mowy, żeby ci się to kiedykolwiek udało.

- Mam na swoim koncie wiele pomyłek. Sam, tłumaczyłam ci przecież.

Pokazywałam, do czego jestem zdolna. Dlaczego mnie się nigdy nic nie udaje?

- Może zawsze ci się udawało. Może ja nigdy nie szukałem chodzącego

ideału - żadnej świętej - tylko czekałem na taką łobuzicę z piekła rodem?

Kochanie, masz teraz w oczach tyle ognia, że mogłabyś mnie spalić samym

wzrokiem. Poczekaj... Jeżeli chcesz ze mną porozmawiać o diabłach i aniołach,

proszę bardzo, ale później. Dużo później.

Chwycił ją na ręce i zaniósł do łóżka. Błyskawicznym ruchem pozbył się

spodni i opadł bez słowa w jej otwarte ramiona.

R S

background image

- 111 -

Marzy ci się kochanka z piekła rodem, myślała rozgorączkowana, to

będziesz ją miał. Gmatwanina sprzecznych uczuć opanowała jej serce. Nie

pozwalała myśleć. To jego wina, że straciła nad sobą kontrolę. Wszystko, co się

z nią działo, to jego sprawka. Od dnia, kiedy poznała tego wcielonego diabła,

wszystko się pomieszało. Zwłaszcza w jej głowie. Niczego nie była już pewna.

Zmusił ją do rozdrapywania starych ran, do spojrzenia na siebie jego oczami. A

on wszystko - dosłownie wszystko - widział inaczej. Zburzył jej święte zasady,

zasiał w sercu same wątpliwości, nie dając w zamian niczego, na czym mogłaby

się oprzeć. Zabrał jej resztki spokoju, który budowała z takim mozołem.

Teraz jej za wszystko zapłaci.

Ich usta połączyły się w długim, niespokojnym jak taniec wojenny

pocałunku. Oboje byli u kresu wytrzymałości, tracili oddech, mieli błaganie w

oczach... Od dawna byli gotowi, żeby ich miłość się spełniła, ale jedno czekało

na hasło drugiego. Jak gdyby prześcigali się w cierpliwości.

Nagle Val uwolniła się z objęć Sama, uklękła nad nim, a kiedy próbował

przyciągnąć ją z powrotem, delikatnie odsunęła jego ręce. Czas na rewanż, panie

Carsonie Samuelu Shepherd. Pochyliła się nad ofiarą, musnęła wargami ramię.

Całowała szyję, tors, gładki, napięty brzuch.

W pokoju słychać było tylko syk płomieni oraz nierówny oddech Sama.

Chciała, żeby trochę pocierpiał. Pragnęła zachwycać się jego doskonałym

ciałem, tak, żeby poczuł się chociaż trochę zmieszany swoim podnieceniem i

zniewolony - bo wszystko będzie zależeć od niej. A kiedy wyczuje, że sam nie

jest w stanie tego dłużej znieść, powie mu ,,jeszcze nie".

Całowała go z coraz większym zapamiętaniem. Dotykała wszędzie,

odkrywając kolejne słodkie tajemnice jego ciała. Miał łaskotki pod kolanami.

Uśmiechał się błogo, kiedy wędrowała językiem po jego szorstkiej szyi, mruczał

zadowolony, kiedy drapała go po plecach. Ale gdy wsunęła rękę między uda,

Sam wyprężył się jak struna i zaczął oddychać głęboko. Cofnęła dłoń, położyła

R S

background image

- 112 -

ją na brzuchu, a potem znowu powędrowała w dół, coraz niżej... Chwycił ją za

nadgarstek, ale było za późno.

Westchnęła zachwycona, stanowczym gestem odsuwając jego rękę. Jej

palce dziwiły się aksamitnej powierzchni, badały puls, błądziły tam i z

powrotem z coraz większym zapamiętaniem. Sam drgnął jak porażony prądem.

Zerknęła na jego twarz, obawiając się, czy tym razem naprawdę nie

sprawiła mu bólu. Patrzył gdzieś w bok. Dopiero po chwili zorientowała się, na

co...

Ich oczy spotkały się w lustrze. Val zamarła na moment. A więc przez

cały czas na nią patrzył... Widział wyraz jej twarzy, kiedy go całowała, dotykała,

pieściła ustami... Wydawała mu się piękna. Tak, jego oczy mówiły to wyraźnie.

Dla niego była pięknością. Boże, Sam kochał ją naprawdę, była tego pewna, nie

musiał niczego wyznawać.

- Moja łobuzica - szepnął - kocha mnie.

- Wiedziałeś o tym. Mówiłam ci...

- Pamiętam, co mi mówiłaś. Ale nie byłem pewien, co naprawdę czujesz.

Walczyłaś ze mną jak ze śmiertelnym wrogiem. Budowałaś między nami mur

szybciej, niż nadążałem go rozbierać. Muszę cię teraz ostrzec, kochana. Jeżeli

tak wygląda kara za to, że mnie poniosło ze złości, to... chyba będzie mnie

ponosić codziennie, do końca twojego i mojego życia.

Ułożył ją pod sobą, nie przestając droczyć się z nią, ale żarty się

skończyły po następnym pocałunku. Kochali się nie po raz pierwszy, ale teraz

było inaczej. Tak jak blask świecidełek różni się od blasku szczerego złota. Tak

jak małżeństwa z rozsądku nie da się porównać do związku zrodzonego z

prawdziwej miłości. Zrozumiała, dlaczego Sam bronił jej z taką zaciekłością

wbrew jej własnej woli. Zrozumiała, że za nic nie pozwoliłby sobie odebrać

prawa do obrony kobiety, którą kocha.

Zobaczyła w jego oczach, w sposobie, w jaki jej dotykał, w jaki ją

pieścił... że ta noc ma dla niego smak przyszłości. Chwila, w której uwierzył, że

R S

background image

- 113 -

jest kochany, zmieniła wszystko. Mur runął. Zniknęły lęki i uprzedzenia. Nie

musiał ukrywać swoich nie spełnionych pragnień, udawać chłodu, kiedy jego

serce było wrzącym wulkanem.

Przez jedną krótką sekundę walczyła z własnym lękiem. Sam pragnął jej

duszy. Żądał od niej tyle, ile miał do ofiarowania.

Ale miłość, którą płonęły jego oczy, zabiła w niej lęk. Poddała się

bezwarunkowo, dziękując opatrzności za to, co czuła. Była pustą studnią. Sam

napełnił ją. Dzięki niemu odzyskała radość i chęć do życia.

Otworzyła przed nim swoje znękane serce, bo nie miała innego wyboru.

Nie było rzeczy, której odmówiłaby Samowi.

Kiedy rano otworzyła oczy, Sam spał jak zabity. Uśmiechnęła się.

Zaczynało się rozwidniać, kiedy jej szalony kochanek przewrócił się na brzuch

i, nie wypuszczając z dłoni jej ręki, zapadł w ciężki sen.

Wszystkie świece na toaletce wypaliły się do końca, ale ich zapach nadal

unosił się w powietrzu. Uspokojona, że ta noc wydarzyła się naprawdę, Val

zaczęła rozpamiętywać każdą minutę. Kochali się jak para straceńców, jak

gdyby robili to po raz pierwszy i ostatni w życiu. Należała do niego w taki

sposób, o jakim dotąd nie śmiała nawet marzyć. Potrafiła być odważna i

niepohamowana. Z Samem wszystko było dozwolone i piękne. Słowo „wstyd"

wykreśliła ze świadomości.

Uśmiechając się sennie, zastanawiała się, jak do tego doszło, że zakochała

się w takim potworze.

Najpierw upił ją, żeby wyciągnąć z niej wszystko, czego nie chciała mu

powiedzieć. Poznał cały jej życiorys. Okłamywał ją bez skrupułów - w każdej

sprawie - byle tylko nie kazała mu się wynosić. Uwiódł swoim czarem Lincolna,

Joneseya, szeryfa... całe miasto. Tylko jej skąpił tego uroku: udawał obojętność,

zwykłą przyjaźń, bywał okrutny i wyrachowany. Dla niej został włamywaczem.

Ale najgorsze było to, że grzebał bezceremonialnie w jej duszy, odsłaniał

tajemnice, zarzucał jej słabość, nie leczone kompleksy, masochizm...

R S

background image

- 114 -

Zdecydował się walczyć o kobietę, którą - na zdrowy rozum - powinien

uznać za straconą. Od samego początku próbowała go przekonać, że nie jest

godna jego wsparcia, miłości, iż nie zasługuje na szczęście. Tylko szaleniec

mógł uwierzyć, że jej przypadek może być uleczalny. Każdy normalny

mężczyzna uciekłby gdzie pieprz rośnie.

Kiedy uniosła się na łokciu, żeby go pocałować, z przerażeniem spojrzała

na budzik. Było pięć po dziewiątej. Pięć minut temu powinna otworzyć

księgarnię. Jonesey miał wolne, a w dni poświąteczne zawsze jest większy ruch.

Pocałowała Sama w policzek i bardzo ostrożnie, starając się go nie obudzić,

wysunęła palce z jego dłoni. Wyskoczyła z łóżka z postanowieniem, że na

wyszykowanie się do pracy ma kwadrans i ani minuty dłużej.

Zaczęła od szafy. Odsunęła ze wstrętem wszystkie granatowe i szare

mundurki. Zdecydowała się na krótką wąską spódnicę i kolorową bluzkę.

Rzuciła je na krzesło i pobiegła na palcach do łazienki. Kiedy wróciła, żeby się

ubrać, Sam dalej spał.

Zawahała się. Domyśli się oczywiście, że wyszła do pracy, ale miała mu

tyle rzeczy do powiedzenia...

Uznała jednak z bólem serca, że obudzenie go byłoby czystym egoizmem.

Zadzwoni z księgarni, jak tylko będzie mogła.

Na ulicy, przed wejściem do księgarni, czekał na nią Lincoln. Miał ręce

wciśnięte w kieszenie i bardzo zmartwioną minę.

- Cześć, Linc. Co się stało? - Otworzyła szybko drzwi i zaprosiła chłopca

do środka.

- Pamiętasz, jak kilka dni temu Sam wziął mnie na lody i pojeździliśmy

sobie jego mustangiem z podnoszonym dachem? - Linc chodził za nią krok w

krok, kiedy podnosiła żaluzje i przekładała stojące na półkach książki. - No więc

Sam mi powiedział, że muszę z tobą porozmawiać. Radził, żebym zadał ci

pytanie prosto z mostu. Ja i ty trzymaliśmy się razem. Wiesz, nie chciałbym tego

R S

background image

- 115 -

popsuć... Więc muszę cię tylko zapytać, czy dalej bylibyśmy przyjaciółmi,

gdybym przestał dla ciebie pracować.

Val natychmiast przestała krzątać się po sklepie, odwróciła się do chłopca

i uśmiechnęła się.

- Zawarliśmy pakt o przyjaźni na całe życie, nie pamiętasz? Jeżeli o mnie

chodzi, zawsze będziesz moim przyjacielem. A to, czy dla mnie pracujesz, nie

ma nic do rzeczy.

- Serio?

- Serio. Przysięgam.

Linc westchnął głośno, jakby wielki ciężar spadł mu z serca.

- Bo chodzi o to, że moja mama ma faceta. Całkiem fajny, dał jej

pierścionek i tak dalej. Ma na imię Jim i mieszka z córką. Prawdziwa zaraza; ma

tylko cztery lata, a on zawsze chciał mieć syna. Zabrał mnie na ryby. On wycho-

dzi z pracy o trzeciej, robi wszystko w domu - chyba się z mamą pobiorą, bo o

niczym innym nie rozmawiają - no i chodzi o to, żebym mógł z nim pobyć.

Często załatwiamy różne rzeczy w mieście, niestety zawsze z tą zarazą, ale i tak

jest fajnie. Mówiłem mu o pracy u ciebie, że się tobą opiekuję i w ogóle. On to

wszystko rozumie, ale wiesz...

Val zwolniła go taktownie z wszelkich obowiązków, nie ukrywając

radości, że życie jej małego przyjaciela nareszcie zaczyna wracać do normy.

Dochodziła jedenasta, kiedy Linc wybiegł z księgarni. Sięgnęła po słuchawkę,

żeby zadzwonić do Sama, ale nie zdążyła nawet wykręcić numeru. Rozległ się

dzwonek przy drzwiach. Potem następny.

Zanim Val zdążyła otworzyć ze zdziwienia usta, w księgarni zaroiło się

od klientów. Pamiętała, że dzień po Święcie Dziękczynienia jest jednym z

najbardziej handlowych dni w roku, spodziewała się jednak kilku stałych

klientów, może przypadkowych gości - ale nie ludzi, z którymi nie rozmawiała

od lat... Na dodatek wszyscy oni zachowywali się dziwacznie.

R S

background image

- 116 -

Pierwsza podeszła do kasy Mabel Summers, właścicielka motelu, w

którym mieszkał Sam. Po raz pierwszy od otwarcia księgarni zaszczyciła ją

swoją wizytą.

- Miło mi cię widzieć - powiedziała uprzejmie Val.

- Tak... - Mabel pocierając nerwowo ucho, kilka razy łapała oddech,

zanim przeszła do rzeczy. - Któregoś dnia zauważyłam na parkingu przed

motelem twój samochód. Pomyślałam wtedy... że nie masz w mieście żadnej

rodziny...

Val milczała, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.

- Przyjrzałam się kiedyś Samowi i - przyznaję - miły, przystojny facet. Z

takimi wielkimi brązowymi oczami i w ogóle, ale, widzisz, kochanie...

Val dalej milczała, coraz bardziej zakłopotana, współczując niemal

starszej kobiecie, która była teraz w sto razy gorszej od niej sytuacji.

- Przypomniałam sobie, jak kiedyś Weber Johnson narobił ci kłopotów.

Miałaś wtedy najwyżej dwanaście lat. To Weber cię namówił, żebyś wdrapała

się na dzwonnicę. Awantura wybuchła, kiedy we wtorek, w środku nocy, roz-

legły się dzwony kościelne. Zamknął cię w dzwonnicy, a sam dał drapaka.

Pamiętasz, jak cię urządził?

Val skinęła głową, czekając cierpliwie na wyjaśnienie, jaki ta historia ma

związek z Samem. Ale Mabel zmieniła temat, popatrzyła na Val zamyślonym

wzrokiem, wreszcie westchnąwszy ciężko, przysunęła do kasy stertę książek.

- Proszę. Chciałam wydać u ciebie trochę pieniędzy, to wszystko.

- Dziękuję - odparła Val, zbyt osłupiała, żeby się uśmiechnąć.

Dopiero w południe mogła zadzwonić do domu, ale nikt nie odpowiadał.

Wykręciła numer do motelu, ale tam też Sama nie było. Kiedy po raz trzeci

podniosła słuchawkę, żeby sprawdzić, czy Sam jest w swojej księgarni,

zobaczyła panią Holmes, która zmierzała ku niej zdecydowanym krokiem z

naręczem kieszonkowych kryminałów.

- Pomogę pani - powiedziała Val.

R S

background image

- 117 -

- Wiesz, Valerie... - pani Holmes odetchnęła, kiedy wszystkie książki

znalazły się na ladzie, a jej okulary zawisły bezpiecznie na szyi. - Tak sobie

właśnie pomyślałam, że jesteś jedyną osobą, która nigdy się nie wyśmiewała z

mojego zamiłowania do kryminałów.

- Każdy ma prawo czytać dla przyjemności, nie sądzi pani?

- Dla przyjemności... Owszem. Pamiętam pewnego chłopca, który pisał

do ciebie karteczki na lekcjach. Urwis, miał kłopoty z policją. Zawsze miałam

na niego oko. Nie pamiętam, jak się nazywał, ale chodził za tobą jak cień. Byłaś

dla niego miła, mimo że inne dziewczęta omijały go na kilometr. Ale są takie

sytuacje, moja droga, kiedy kobieta powinna - po prostu powinna - być niemiła.

Val pomyślała, że to jakiś absurdalny sen. Była pewna, iż za minutę się

obudzi, a w księgarni nie będzie żywego ducha.

- Czy jest jakiś szczególny powód - spytała ostrożnie - dla którego po tylu

latach przypomina mi pani dzisiaj Tommy'ego Walkera?

- Tylko po to, żeby ostrzec cię przed mężczyznami.

- Pani Holmes zniżyła głos. - Kiedy byłam młoda, tak jak każda

dziewczyna miałam się przed kim opędzać. Wierz mi, Valerie, znam się na

mężczyznach. To gatunek niebezpieczny, co szczególnie dotyczy osobników z

dobrą prezencją. A ty, kochanie, zawsze byłaś taka ufna! Czasami człowiek

hoduje żmiję na własnym łonie. W życiu lepiej być ostrożnym, a kiedy trzeba -

nieugiętym. Nigdy nie jest za późno, żeby się tego nauczyć.

- Tak... rozumiem... i dziękuję za radę, panno Holmes.

Po jej wyjściu w księgarni przez kilka minut zapanował spokój. Bębniąc

palcami w kontuar, Val - najpierw rozbawiona, potem coraz bardziej zbita z

tropu - próbowała domyślić się, o co chodziło obu jej rozmówczyniom.

Wyjrzała przez okno. Był normalny listopadowy dzień, kilka chmur na

bladoniebieskim niebie. Dzieci biegające po ulicy, matki zatrzymujące się przed

każdą wystawą.

R S

background image

- 118 -

Dopiero po chwili zauważyła coś dziwnego po drugiej stronie ulicy. W

piekarni Marthy Witherspoon tłoczył się gęsty tłum ludzi. Val przetarła oczy.

Jakaś kobieta uderzała pięścią w oszklony kontuar, inna wyraźnie

gestykulowała. Z pewnością nie była to kolejka po ciepłe bułeczki...

Coś się musiało wydarzyć, pomyślała Valerie, zdając sobie nagle sprawę,

że wcale ją to nie obchodzi. Chekapee wciąż było jej miastem rodzinnym. Bóg

jeden wiedział, jak bardzo starała się przystosować do tego miejsca, zasłużyć na

sympatię jego mieszkańców. Ale dawno minęły czasy, kiedy wszystko, co się tu

działo, miało dla niej znaczenie.

Teraz obchodził ją tylko Sam. Jeszcze raz spróbowała się z nim połączyć.

Zadzwoniła do księgarni, do swojego domu i do motelu.

Nikt nie podnosił słuchawki.

Zimny dreszcz przeszył ją wzdłuż kręgosłupa. Tłumaczyła sobie, że nie

ma żadnego powodu do zdenerwowania. Sam mógł być gdziekolwiek... W

tysiącu miejsc. Jeżeli nie skontaktuje się z nim wcześniej, spotkają się na

kolacji. Żałowała tylko, że nie powiedziała mu tych wszystkich rzeczy, o

których chciała porozmawiać z nim w nocy. Albo rano przed wyjściem.

Były i takie sprawy, o których powinna była mu powiedzieć dawno temu.

Może to ten cały zwariowany dzień rozstroił jej nerwy, ale nie mogła

pozbyć się uczucia, że gdzieś, poza nią, dzieje się coś niedobrego.

R S

background image

- 119 -

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kilka razy dzwonił telefon, ale Sam nie podnosił słuchawki. Niech sobie

dzwonią, myślał. We wszystkich sklepach na River Street wrzało, a on swojego

nie otworzył. Żaluzje były zaciągnięte, drzwi zamknięte na cztery spusty.

Val kazała mu zwinąć interes.

Więc zwijał.

Żeby zlikwidować w jeden dzień sklep - nawet taką prowizorkę - trzeba

załatwić tysiąc spraw i ciężko się napracować. Musiał zwrócić pożyczoną kasę.

Zawiadomić pomagające mu w sklepie panie. Znaleźć miejsce na cegły i

sklejkę, z których zmontowane były prowizoryczne półki. Ktoś ofiarował mu

stolik do gry w karty z kompletem krzeseł - wszystko musiał oddać. Zadzwonić

do elektrowni oraz firmy telefonicznej, żeby zrezygnować z ich usług.

O trzeciej po południu zaspokoił pragnienie wodą sodową. Praca była

skończona. Usiadł na zakurzonej podłodze z głową opartą o gołą ścianę. Zostały

tylko pudła z książkami należącymi do Val, których nie mógł zwrócić wcześ-

niej, niż po zamknięciu księgarni. Koniec z nocnymi rabunkami, zabawą w

Robin Hooda...

Nagle ta myśl przeraziła go. Wypił jeszcze jeden łyk wody. Ciężka praca

nie zdołała zagłuszyć w nim paniki. Zamykając księgarnię, tracił jedyny

sensowny pretekst, uwiarygodniający jego rosnące przywiązanie do miasteczka

Chekapee.

Przypomniał sobie, że ostatniej nocy próbował robić jakieś aluzje do

przyszłości, ale Val nie zareagowała. Zamknął oczy. Potem otarł z czoła

kropelki potu. Spokojnie...

Znowu zadzwonił telefon. Zlekceważył go i tym razem, nie dopuszczając

do siebie myśli, że Val może go szukać. Kiedy obudził się rano bez niej,

zrozumiał, że wyszła do pracy. W pierwszym odruchu - odruchu tchórza -

R S

background image

- 120 -

poczuł nawet ulgę. Odsłonięcie kart i poważna rozmowa o przyszłości były

nieuniknione, ale w nocy sobie mówił, że jeszcze za wcześnie, że może za dzień

albo dwa... Rozumiał doskonale, z jakiego źródła wypływa dręczący go przez

cały dzień niepokój. Jeżeli nie zdobył serca Val do tej pory (musi wreszcie, do

diabła, spojrzeć prawdzie w oczy!), przegrał z kretesem.

Nie chciał ryzykować, że usłyszy wyrok na swoją miłość wcześniej, niż to

będzie konieczne. Bał się jak dziecko. Panicznie bał się tej chwili.

Z ulicy dobiegał odgłos kroków na chodniku, trąbienie samochodów,

niknący w ogólnym gwarze śmiech przechodniów... Przywiązał się do tych

dźwięków, do rytmu życia tego miasta. Potrząsnął zdenerwowany głową. Na

początku myślał, że to miasteczko jest wrogiem Val, wielogłowym smokiem,

który chce ją pożreć. Ale mylił się. Val nie była przywiązana ani do Chekapee,

ani do swojej cholernej księgarni. Jedyne, co ją tu trzymało, i co kazało jej

wrócić do domu, to chęć udowodnienia sobie... różnych rzeczy. Val - żeby dalej

żyć - musiała odzyskać wiarę w siebie. Porzucić stare upiory.

Sam już dawno zrozumiał, że wiary w siebie nie można kupić ani dostać

w prezencie. Trzeba ją znaleźć... w sobie.

Sądził jednak - był o tym głęboko przekonany - że swoją miłością pomoże

się Val odnaleźć. Wznieci w niej pierwszą iskrę utraconej wiary.

Val była najwspanialszym prezentem, który dostał od życia. Strach

chwytał go za gardło na samą myśl, że mógłby ją utracić. Pasowali do siebie jak

dwie połówki jabłka. Żadna inna kobieta nie znała go tak dobrze. Kiedy

czarował cały świat swoim uśmiechem - cały świat wierzył w jego uśmiech.

Tylko Val wiedziała, kiedy jest w dołku, kiedy się wścieka. Przekonała się, że

nienawidzi uczucia bezradności i nawet nie próbowała w nim tego tłumić.

Nauczyła go, że można mieć do drugiego człowieka pełne zaufanie, ponieważ

zawsze była wobec niego brutalnie szczera. Przy niej potrafił się głośno śmiać.

Podniecała go w dzień i w nocy, nawet wtedy, kiedy miała na sobie jakiś

R S

background image

- 121 -

okropny służbowy mundurek. Zmuszała go do myślenia. Kiedy byli razem,

przenosili się na własną małą planetę, zapominając o reszcie świata.

Myśląc o tym wszystkim, wierzył, że wieczorem nie zabraknie mu

odwagi, żeby poprosić ją o rękę.

Kiedy o szóstej po południu Val z piskiem opon zajechała przed dom,

Sam był świeżo ogolony, wykąpmy, uczesany... i pełen dobrych myśli.

- Sam! - Otworzył drzwi w chwili, kiedy postawiła nogę na schodach

werandy. - Cały dzień próbowałam cię odszukać. Czułam się okropnie, kiedy

zostawiałam cię rano, bez słowa...

- Nie ma sprawy, przecież wiedziałem, że musisz być w księgarni. -

Zmierzył ją wzrokiem, od stóp do głów, i nagle cały optymizm gdzieś

wyparował.

Nie mógł oderwać od niej oczu. Wyglądała tak pięknie. Niesamowicie

pięknie... ale jakoś inaczej.

Nigdy przedtem nie chodziła z rozpuszczonymi włosami do pracy. Ani w

krótkich spódnicach. Nie nosiła kolorowych bluzek. Podobała mu się ta zmiana,

ale nie domyślał się jej powodu.

Najgorsze jednak było to, że i w oczach miała coś dziwnego. Nigdy dotąd

nie patrzyła na niego takim śmiałym, zdecydowanym, niemal prowokującym

wzrokiem.

- Musimy porozmawiać, kochany - powiedziała aksamitnym głosem.

- Wiem. Też chciałem ci to zaproponować, ale pracowałaś cały dzień.

Może odpoczniemy najpierw, zjemy obiad? Ja coś ugotuję. - Nie czekając na

odpowiedź, ruszył do kuchni.

- Shepherd?

- Słucham?

- Mógłbyś przystanąć na chwilę... i przywitać się ze mną?

Zatrzymał się, podszedł do niej najwolniej, jak potrafił, ale serce biło mu

w piersi jak oszalałe. To śmieszne, myślał, żeby po takiej nocy bać się

R S

background image

- 122 -

niewinnego pocałunku. Z bladym, niepewnym uśmiechem pochylił się nad nią i

musnął jej wargi tak ostrożnie i delikatnie, jakby zabierał się do rozbrajania

miny, a nie pocałunku. Kiedy wyprostował się i jeszcze raz dziwnie uśmiechnął

- uśmiech z jej twarzy zniknął bez śladu.

- Boże, co się stało? - zapytał zdławionym głosem.

- Nic. Miałam dziwny dzień. Zupełnie nie wiem, co o tym myśleć.

Sam wziął ją za rękę i zaprowadził do kuchni.

Pomyślał, że tam będzie najbezpieczniej. Val nie chciała usiąść, kręciła

się wokół Sama, przygotowując sałatę, kiedy on zajmował się mięsem.

Gdy usiedli do stołu, okazało się, że oboje nie mają apetytu. Jedno

spoglądało na drugie, jakby zjedzenie obiadu wymagało nie lada odwagi. W

końcu Val podniosła widelec i skubnęła coś z talerza. Sam przełknął dwa kęsy.

Ona próbowała podtrzymać konwersację, opowiadając mu o dzisiejszych

niespodziewanych klientkach.

Sam robił wszystko, żeby się skoncentrować na rozmowie, ale

przychodziło mu to z wielkim trudem. Klientki z odzysku wcale go nie

zaskoczyły. Przez kilka tygodni pracował nad poczciwymi mieszczanami,

odgrywając takiego samego łajdaka, jakim okazał się były mąż Val. W końcu,

wcześniej czy później, musiały przyznać, że ich prawdziwym wrogiem nie jest, i

nigdy nie była, Valentine.

- Kochanie, w gruncie rzeczy to dosyć proste. Po tym, co zrobił im twój

były mąż, mieszkańcy tego miasteczka musieli wyładować na kimś swoją złość.

Stałaś się ich kozłem ofiarnym. Ale, tak naprawdę, to nie na ciebie byli wściekli.

- Mieli prawo się wściekać.

- Nie na ciebie.

- Ale ja sama czułam się winna.

- Wiem. I sądzę, że dalej tak się czujesz. Nie da się tego wyleczyć od

razu, w jakiś cudowny sposób. Myślę, oczywiście, o twojej skłonności do

R S

background image

- 123 -

obwiniania się o wszystkie grzechy tego świata i nietolerancji wobec siebie,

wręcz okrucieństwie...

Val odłożyła na bok widelec i spojrzała mu w oczy.

- Miałam wiele skłonności, z którymi walczyłam, kiedy poznaliśmy się

nad Zatoką Perską. Swoją drogą, wierzyłam, że do końca swoich dni będę

przeklinać wszystkich mężczyzn. Sam... teraz wiem, że to nie tak...

- Widzę, że nie jesteś głodna. - Sam podniósł się gwałtownie, wprawiając

w drżenie cały stół. - Przez cały dzień byłaś na nogach. Co byś teraz

powiedziała na ciepłą, kojącą kąpiel? Ja w tym czasie pozbieram naczynia, a

potem porozmawiamy. Na pewno porozmawiamy.

- Nie jestem zmęczona...

- Oczywiście, że jesteś.

- Nie mam specjalnej ochoty na kąpiel...

- Na pewno masz. Wyobraź sobie, że zanurzasz się w ciepłej wodzie...

Pomyśl, o ile by ci było przyjemniej w starych dresach niż wyjściowym ubraniu,

w którym pracowałaś cały dzień... No już, marsz do łazienki. Kiedy wyjdziesz,

kuchnia będzie posprzątana.

Kiedy zniknęła w przedpokoju, Sam oparł się ciężko o ścianę. Zmienił

zdanie. Nie miał już ochoty na decydującą rozmowę... Życie w zawieszeniu nie

było takie złe. Mógł jeszcze poczekać... I coś jeszcze coś wymyślić...

Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Otworzył niechętnie drzwi...

i zamarł ze zdumienia. Na werandzie tłoczyło się kilkanaście osób, a wyjazd na

główną ulicę blokowały ciasno zaparkowane auta. Znał większość twarzy.

Kobieta ze stacji benzynowej, nauczycielka o wyglądzie nietoperza,

właścicielka piekarni... Kobiety, które zawsze witały go z uśmiechem, teraz nie

uśmiechały się. Miały mord w oczach. Przebierały nerwowo nogami, wy-

krzywiały się, gotowe były go zlinczować.

- Mówiłam wam, że to jego samochód! - krzyknęła jedna z kobiet. - Gdzie

jest Valerie?

R S

background image

- 124 -

- Jest. W domu. Nic jej nie jest. Proszę, uspokójcie się wszyscy,

pozwólcie mi coś powiedzieć...

Usłyszał groźny pomruk niezadowolenia. Tłum zrobił krok do przodu.

Jakiś palec dotknął jego piersi.

- Uważaj, Shepherd. Przyjechałeś z Północy i jesteś takim samym

krętaczem i nierobem jak Ron. Tylko że on zdążył nas okraść i dać nogę. Więc

mamy dla ciebie złą wiadomość. Myślałeś, że nie poznamy się na takim cwa-

niaku, ale przeliczyłeś się. Nikt z nas nie dał się nabrać...

- Valerie jest jedną z nas, nie damy zrobić jej krzywdy...

- Rose Wilkins wymawia ci lokal, podrze umowę na twoich oczach. W

Chekapee nie masz już czego szukać. Zabieraj się stąd i wracaj na swoją Północ,

tam, skąd przyjechałeś. Nie ma chyba nic gorszego pod słońcem niż taki sęp,

który wykorzystuje bezbronną kobietę...

- Co tu się dzieje? - Val wyskoczyła z wanny, w minutę po tym, jak

usłyszała gwar podnieconych głosów we własnym domu. Owinięta w wielki

kąpielowy szlafrok stanęła na progu werandy, tuż przed Samem, zasłaniając go

własnym ciałem, niczym Dawid Goliata. - Co wy tu wszyscy robicie? O co

chodzi?

Wszyscy mówili naraz.

- Posłuchaj, Valerie, on nie jest taki, jak ci się wydaje....

- Specjalnie otworzył tę swoją księgarnię, żeby cię wykończyć. Ale kiedy

Sue Ellen wypatrzyła jego samochód zaparkowany przed twoim domem przez

całą noc, dotarło do nas, że chce ci narobić jeszcze większych kłopotów. Ten

facet to kawał drania, Valerie, uwierz nam...

- Wziął nas za głupców, tak jak Ron. Nie masz tu żadnych krewnych, ale

my wszyscy jesteśmy z tobą, nie pozwolimy, żeby następny gad zrobił ci

krzywdę. Odsuń się, Valerie, same sobie poradzimy z tym skurczy...

- Dosyć - Val przerwała im spokojnym, mocnym głosem. - Trochę się

zagalopowałyście. To kompletne nieporozumienie. Sam nie jest Ronem. I nie

R S

background image

- 125 -

życzę sobie, żebyście obrzucały wyzwiskami człowieka, za którego wychodzę

za mąż.

Słowo „mąż" podziało na zgromadzonych jak lodowaty prysznic. Groźne

pomruki ucichły. Stali nieruchomo, ogromnie zakłopotani, nie mając pojęcia,

jak zareagować.

- Tak, wychodzę za mąż - powtórzyła Val. Odwrócona do Sama plecami,

modliła się, żeby jak najdłużej mogła tak stać, nie widząc jego twarzy. - Sam

poprosił mnie wczoraj o rękę, a ja się zgodziłam. Kochamy się od dawna, więc

nie jest to lekkomyślna decyzja. Zamieszkamy w Chicago. Rozmawiałam dzisiaj

po południu z Joneseyem - zgodził się przejąć po mnie księgarnię.

- Valerie - odezwał się wreszcie ktoś z tłumu - sami nie wiemy, co

powiedzieć. Nie wiedzieliśmy, że mu na tobie zależy. Z tego, co wszyscy o nim

opowiadali...

- Sama najlepiej wiem, do czego prowadzą nieporozumienia powstałe z

plotek i pomówień. - Kiedy zrobiła krok do przodu, tłum, jak na komendę,

zaczął się cofać. - Dziękuję wam za dobre serce. Za to, że przejmujecie się

moim losem. Ale ja znam Sama. Bardzo dobrze go znam. Naprawdę nie musicie

się już o mnie martwić.

Kiedy po dwudziestu minutach odjechał ostatni jej obrońca, Val

odwróciła się... I nie dostrzegła nigdzie Sama.

Znalazła go w kuchni - owijającego w folię brokuły, których żadne z nich

nie spróbowało. Brudne talerze zniknęły ze stołu. Sam był tak pochłonięty

zajęciami kuchennymi, że nie miał czasu na nią spojrzeć. Czy też nie chciał

spojrzeć?

- Cała się trzęsę - odezwała się pierwsza. - Kiedy zobaczyłam tych

wszystkich ludzi z takimi minami, jakby chcieli kogoś rozszarpać na kawałki, o

mało nie dostałam zawału. Pojęcia nie miałam, o co im chodzi. Straszne

uczucie.

- Rzeczywiście, niezła scena - zgodził się Sam.

R S

background image

- 126 -

- Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nic nie mówisz. Nawet nie wyglądałeś

na zdziwionego. Jak gdybyś się ich spodziewał. Sam, mam nadzieję, że nie

zrobiłeś niczego, o czym mi nie powiedziałeś... Czegoś, co mogło rozwścieczyć

te bogobojne matrony na tyle, że zmieniły o tobie zdanie?

- Żartujesz. A cóż ja takiego mógłbym zrobić?

- Sam?

- Tak, kochanie.

- Odłóż na bok tę podstawkę i spójrz na mnie.

Zrobił to, co mu kazała. Myślała, że się uśmiechnie. Ale kiedy zobaczyła

strach w jego oczach, poszukała ręką blatu, o który mogłaby się oprzeć. Sam,

który potrafił kłamać, oszukiwać, kraść - bez najmniejszych wyrzutów sumienia,

jeśli przekonany był o swojej racji - miał teraz przerażenie w oczach. Bez

powodu.

Chyba że to ona go przerażała.

Tak czy inaczej, musieli sobie natychmiast wszystko wyjaśnić.

- To, co zrobiłem lub czego nie zrobiłem, jest bez znaczenia. Przyszli cię

ratować. Wyrwać cię z moich szponów. Czy rozumiesz wreszcie, co oni do

ciebie czują?

- Guzik mnie to obchodzi, Sam. Chcę wiedzieć, co ty do mnie czujesz. -

Wyrwała z jego rąk ścierkę. - Kiedy weszłam do domu, pocałowałeś mnie jak

siostrę. Nie chciałeś ze mną rozmawiać. Potem wysłałeś mnie na siłę do

łazienki, jak gdybyś odwlekał chwilę, kiedy trzeba będzie wypić butelkę oleju

rycynowego. Przeraziłeś mnie na śmierć, a teraz chcesz zrobić ze mnie

kłamczuchę.

- Kłamczuchę?

- Słyszałeś, co powiedziałam dzisiaj tym ludziom. No więc? Masz zamiar

się ze mną ożenić czy nie?

Sam oparł się plecami o lodówkę, przyglądając się Val bez słowa.

- No więc... Val? Czy ty się mną bawisz?

R S

background image

- 127 -

- Jasne. I chciałabym to robić do końca życia. To ty mnie nauczyłeś ostrej,

brudnej gry, bez hamulców i zasad... Poza tymi, które ułatwiają nam

zwycięstwo. Lepiej bądź grzeczny, Sam, bo i tak się nie wykręcisz - zniżyła głos

do szeptu.

- To, co mówiłaś tym ludziom... o naszych planach, mogło być tylko...

świetnym pomysłem na wyprowadzenie ich w pole. Sama mówiłaś, że cię

przerazili. To mógł być... impuls. Czego to ludzie nie mówią dla ratowania

skóry. Zwłaszcza że chodziło o moją skórę.

- Święta prawda. Ale to nie znaczy, że pozwolę ci się zerwać z haczyka. -

Odpięła guzik przy kołnierzu jego koszuli, potem następny. Po raz pierwszy

tego wieczoru zobaczyła, jak Sam się uśmiecha. - Wiesz przecież, że jestem

impulsywna. Znasz wszystkie moje grzechy. Pokochałeś mnie taką, jaka jestem

- z wadami, dziwactwami... z całym dobrodziejstwem inwentarza. A teraz

zapłacisz za to rachunek, bo ja nie pozwolę ci odejść. Jasne?

- Nie martwisz się już, że mnie rozczarujesz?

- Rzeczywiście, kiedyś wciąż się o to martwiłam. Starałam się, jak

mogłam - szepnęła. - Ale okazało się, że strasznie trudno wytrwać w tym

zmartwieniu, kiedy facet, którego kochasz, ciągle powtarza, jaki jest z ciebie

dumny.

- Mówisz o mnie? Naprawdę myślisz, że jestem z ciebie dumny? Tylko

dlatego, że bardzo długo miałaś w życiu kłopoty i zniosłaś je bez szwanku?

Albo dlatego, że jesteś najodważniejszą i najuczciwszą dziewczyną pod

słońcem? Czy może dlatego, że jesteś uparta jak osioł i nigdy się nie poddajesz?

- Kocham cię, Sam - szepnęła miękko - od tej chwili na zawsze.

- A czy wiesz, jak ja cię kocham?

Wspięła się na czubki palców i przechyliła do tyłu głowę. Wiedziała

doskonale, jak bardzo ją kocha. I że swoją miłością odmienił jej życie.

Ofiarowała mu najczulszy pocałunek - obietnicę przyszłości. A on się

odwzajemnił tym samym.

R S

background image

- 128 -

Dużo później Sam powiedział „tak" - dając Val do zrozumienia, że to

spóźniona odpowiedź na zadane wcześniej pytanie.

R S


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
06 Nieczysta gra
Greene Jennifer Duch w roli swata 03 Oszołomiony
D067 Greene Jennifer Jak za dawnych lat
Greene Jennifer Narzeczony dla Czerwonego Kapturka
Greene Jennifer Słodycz czekolady
D212 Greene Jennifer Narzeczony dla Czerwonego Kapturka
176 Greene Jennifer Duch w roli swata 2 Osaczony
Greene Jennifer Błękitna sypialnia
Greene Jennifer Narzeczony dla Czerwonego Kapturka
1 Duch w roli swata Greene Jennifer Oczarowany [169 Harlequin Desire]
Greene Jennifer Marzycielka
237 Greene Jennifer Samotny tata
12 Dzieci Szczęścia Greene Jennifer Marzycielka
067 Greene Jennifer Jak za dawnych lat
347 Greene Jennifer Dziecko, on i ta trzecia
016 Greene Jennifer Noc myśliwego

więcej podobnych podstron