JENNIFER GREENE
Nieczysta gra
- 1 -
PROLOG
Zatoka Perska
- Hej, Valentine! Potrzebuję pomocy.
Val uniosła głowę znad drewnianej klatki wypełnionej kartonowymi
pudłami i natychmiast podbiegła do ciężarówki należącej do organizacji
Czerwonego Krzyża, która zaparkowała przed wejściem do namiotu.
- Lekarstwa?
- Lekarstwa. Żywność. Koce.
- Kocham cię.
Sam wyskoczył z kabiny i trzasnął drzwiami.
- To puste słowa. A gdzie pocałunek?
- Pozostanie w twoich marzeniach, Shepherd.
Zaczęli rozładowywać ciężarówkę. Na początku próbowali rozmawiać,
ale piekący podmuch wiatru tamował ich oddechy i zasypywał oczy piaskiem.
Ludzie, którzy się wokół nich kręcili, mieli zasłonięte głowy i twarze.
Val, po pierwszej burzy piaskowej, jaką przeżyła, uznała, że to nic nie
daje. Chodziła w rozpiętej pod szyją koszuli, z szopą rudych kręconych włosów,
chłostających jej twarz i szyję. Chociaż przyjechała na Bliski Wschód z
oddziałem Czerwonego Krzyża zaledwie dwa tygodnie temu, pojęła od razu, że
przed piaskiem pustyni nie można się schować.
Tak jak nie sposób uniknąć wyczerpania ani bólu mięśni. Val bywała w
swoim życiu zmęczona, ale nigdy do tego stopnia. Przejściowy obóz dla
uchodźców na północnej granicy Arabii Saudyjskiej miał zapewnić tymczasowe
schronienie kilkuset Irakijczykom jednocześnie. Było ich już około tysiąca, a
ludzie wciąż napływali. Val harowała po dziewiętnaście godzin na dobę. Tak jak
R S
- 2 -
wszyscy. I, bez względu na porę, kładła się spać z wyrzutami sumienia. Jak
pozostali ochotnicy.
- Zostaw to mnie, głuptasie. - Sam chwycił ją za rękę. - To waży ze
dwadzieścia kilo. Myślisz, że po co ja tu jestem?
- A ty myślisz, że ja jestem chuchrem, które byle wiatr przewróci?
- Jesteś wspaniała. Ciągle ci to powtarzam, ale nie zwracasz na mnie
uwagi. Powiesz mi kiedyś, skąd się tu wzięłaś?
- Mówiłam ci. Z Poughkeepsie.
- Tak. Wspominałaś też, że mieszkasz w Denver. A kiedy indziej, że w
Bostonie. Jak mam cię w przyszłości znaleźć, skoro kłamiesz? A muszę cię
odszukać, żeby się z tobą ożenić.
- Nie powiem ci prawdy, Shepherd, bo chcę cię ocalić przed losem
gorszym od śmierci: przed wplątaniem się w związek z bardzo, ale to bardzo złą
kobietą. - Val żartowała, próbując możliwie bezboleśnie odeprzeć kolejne
natarcie Sama, ale on nie uśmiechnął się tym razem, tylko utkwił w jej twarzy
skupione, mroczne spojrzenie.
Odwróciła wzrok i jeszcze szybciej zaczęła wyjmować pudła z
ciężarówki, Kiedy skończyli, zniknęła gdzieś na moment, a potem wręczyła mu
kubek kawy i przydziałową rację żywnościową.
Sam, jak zwykle, zmusił Val, żeby zjadła razem z nim. Chociaż nie miał
na to żadnych dowodów, wypominał jej, że zbyt często rezygnuje ze śniadania i
zapomina o lunchu. Oczywiście, miał rację. Suchy prowiant, na który byli
skazani, smakował jak wióry, i to przyprawione piaskiem zamiast soli. Jedli,
siedząc na pustych skrzynkach, z talerzami na kolanach. Sam dowcipkował na
temat menu oraz wystroju wnętrza. Wszyscy ochotnicy narzekali na prymitywne
warunki, w jakich przyszło im żyć, i wszyscy marzyli o powrocie do domu.
Wszyscy oprócz niej.
R S
- 3 -
Kiedy Sam prostował swoje długie, chude nogi, otarli się niechcący
udami. Val złączyła na wszelki wypadek kolana, żeby uniknąć następnego
przypadkowego kontaktu. I znowu poczuła na twarzy jego świdrujący wzrok.
Z opuszczoną głową zebrała puste talerze. Sam mógł zburzyć jej spokój.
Ale nie miała zamiaru mu na to pozwolić. Nie wierzył, oczywiście, że jest złą
kobietą. Nie chciała, żeby w to uwierzył. Nie powiedziała mu, gdzie mieszka, bo
nie dopuszczała do siebie myśli, że mógłby dowiedzieć się prawdy.
W Chekapee na Florydzie zostawiła za sobą spalone mosty: nieudane
małżeństwo, rodzinę i przyjaciół, którzy odwrócili się do niej plecami. Tam,
gdzie mieszkała, poczucie winy trawiło jej sumienie niczym jątrząca rana.
Dotykała już dna rozpaczy, kiedy wybuchła wojna w Zatoce.
Zdawała sobie sprawę, że wielu ochotników Czerwonego Krzyża ma
lepsze od niej przygotowanie, ale zgłosiła się. Znaleźć się o tysiące mil od
Florydy, to najlepsze, co mogło jej się przydarzyć. Sytuacja domowa
paraliżowała ją i odbierała chęć do życia.
Tutaj, pomyślała z gorzkim uśmiechem, wszystkie dawne kłopoty
wydawały się niewarte funta kłaków.
Widziała dziecko, które przyszło na świat pod rozgwieżdżonym pu-
stynnym niebem. Jego matka nie miała w co je zawinąć. Widziała
osiemnastoletnich chłopców, którzy trzęśli się przez całą noc ze strachu, zbyt
przerażeni, żeby zasnąć. Widziała ślepego, kulawego starca, który wyłonił się z
pustyni z małą dziewczynką na rękach. Oboje byli wycieńczeni głodem.
Wszyscy przekraczający granicę uchodźcy byli głodni, przerażeni, opadający z
sił. Docierali do obozu na ostatnich nogach.
Val nie wiedziała jeszcze, skąd znajdzie odwagę, żeby wrócić do domu...
Ale jedno wiedziała na pewno: nigdy więcej nie pogrąży się w rozpaczy z
powodu własnych problemów. Była świadkiem desperackiej walki setek ludzi o
fizyczne przetrwanie. W porównaniu z ich cierpieniem jej własne tarapaty
wydawały się niepoważne.
R S
- 4 -
Dotyk ciepłej, potężnej dłoni przyprawił ją o gęsią skórkę. Sam odgarnął z
jej policzka kosmyk włosów i wsunął go delikatnie za ucho. Miał teraz iskierki
w oczach.
- Niestety, Valentine, muszę się zbierać. Mam przed sobą jeszcze kawał
drogi.
- Nalać ci kawy do termosu? - Odsunęła się na bezpieczną odległość.
- Nie trzeba. Znowu bym ją rozlał. A na postoje nie mam czasu. Wrócę za
kilka dni. Postarasz się być grzeczna? Dłużej sypiać, nie zapominać o jedzeniu,
uważać na siebie?
- Boże, Shepherd, zachowujesz się kwoka. Może byś sobie trochę
odpuścił, co?
Udał, że nie słyszy. Musiała wysłuchać jeszcze wielu dobrych rad, zanim
Sam wsiadł do ciężarówki. Potem, kiedy mościł się na siedzeniu, wzruszenie
ścisnęło ją za gardło.
Właściwie nadal nie wiedziała, co o nim myśleć. Carson Samuel
Shepherd był pierwszą osobą, którą poznała po wyjściu z samolotu na płytę
lotniska. Przyjechał po załogę Czerwonego Krzyża, ale przecież nie nad
wszystkimi ochotnikami rozpostarł swoje opiekuńcze skrzydła. Tylko nad nią.
Od pierwszej chwili.
Był bardzo wysoki, szczupły i, zdaniem Valentine, zbyt przystojny, żeby
nie zdawać sobie sprawy, jakie wrażenie robi na kobietach. Powiedział, że jest
pilotem z zawodu i mieszka w Chicago. O tym, w jaki sposób został ochot-
nikiem Czerwonego Krzyża, nie miała pojęcia. Sam potrafiłby skłonić do
zwierzeń zakonnicę, która złożyła śluby milczenia, ale nigdy nie mówił o sobie.
Niewiele o nim wiedziała poza tym, że miał szopę ciemnych włosów na głowie,
rozbrajający uśmiech i nazbyt przenikliwe oczy koloru ciemnego miodu.
Od pierwszego dnia, nie pytając o zgodę, zdrabniał jej imię, co
doprowadzało Valentine do szału. Pieszczotliwe przezwiska nie były w jej stylu.
Przyjechała nad Zatokę z sercem cięższym niż ołów. Chciała się do czegoś
R S
- 5 -
przydać, ciężko pracować, ale bardziej niż czegokolwiek w życiu pragnęła
samotności. Sam nie mógł wiedzieć, w jak rozpaczliwym była stanie. Niby
skąd? A jednak od pierwszej chwili wzbudzała w nim opiekuńcze uczucia.
Niech go diabli. Dlaczego nie zajął się kimś innym? Kiedy wracał z
zaopatrzeniem, wpadał najpierw do niej, żeby sprawdzić, czy wszystko w
porządku. Zrzędził jak starszy brat, a potem ją rozśmieszał. A jej nigdy nie
udało się wyprowadzić go z równowagi ani zniechęcić. Był najbardziej
irytującym człowiekiem, jakiego znała.
Albo najlepszym.
Silnik ciężarówki dławił się i chrypiał, jakby lada moment miał odmówić
posłuszeństwa. Możliwe, że i jemu piasek dał się we znaki. Usłyszała zgrzyt,
jakby zaciągnięcie ręcznego hamulca, a potem własny głos.
- Sam!
Przestraszona tym, co zrobiła, Valentine miała nadzieję, że zagłuszył ją
ryk silnika. Kiedy Sam zatrzymał się i wychylił głowę przez okno, podeszła do
niego z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni.
- Nieładnie, Shepherd. Naprawdę chciałeś wyjechać bez pocałunku?
- Słucham?
Nigdy nie drażnił jej rozmyślnie. Była tego pewna. Czuła to przez skórę,
jak każda kobieta, która wie, kiedy wzbudza w mężczyźnie szczególne
zainteresowanie, a kiedy zwykłą sympatię. Sam traktował ją jak siostrę.
Myśląc o nim jak o najlepszym przyjacielu, Valentine zapragnęła nagle
okazać, jak wiele ta przyjaźń dla niej znaczy. Wspięła się na stopnie kabiny,
jedną ręką chwytając za krawędź szyby.
- Nie próbuj się wykręcać - powiedziała niskim głosem. - Jesteś dla mnie
dobry, wiesz o tym, a ja nie mam czasu na dyskusje. Pocałuj mnie na
pożegnanie i ruszaj w drogę.
Myślała, że się uśmiechnie. Nie doczekała się tego. Myślała, że Sam
powie coś dowcipnego, ale on milczał jak zaklęty. Dopiero kiedy opuściła
R S
- 6 -
głowę, żeby zeskoczyć na ziemię, ramiona Sama oplotły jej szyję. Wychylił się
przez okno i pocałował ją w usta.
Spodziewała się przyjacielskiego pocałunku... lecz i tym razem się
pomyliła.
Piasek, słońce, pustynny wiatr zlały się w jedną plamę. Przez długą
chwilę istniał tylko Sam. Obejmował ją mocno, tak, jakby chciał odcisnąć na jej
plecach kształt swoich dłoni. Jego zachłanny pocałunek wyrażał o wiele więcej
niż koleżeńską sympatię, braterskie uczucia. Wstrząsnął nią jak grom z jasnego
nieba. I przeraził.
Sam pocałował ją jak kochanek. Nie miała pojęcia, że zachowa się w ten
sposób. Nie chciała, żeby tak czuł, i sama nie miała ochoty erotyczne emocje.
Kiedy uniosła wreszcie głowę i zobaczyła w jego oczach to, czego nie chciała
zobaczyć, zakrztusiła się powietrzem.
Dopiero wtedy się uśmiechnął.
- Nie domyślałaś się... - mruknął.
- Czego się nie domyślałam?
- Że od początku tego chciałem. Kiedy wojna się skończy i kiedy
wrócimy do domów, znajdę cię, Valentine.
- Nie...
- Na pewno tak. Obiecuję.
- Nie, Sam...
Ale on nie słuchał. Uruchomił silnik i odjechał, a Val stała jeszcze długo
w tym samym miejscu - kompletnie osłupiała i zbita z tropu.
W końcu ochłonęła nieco, wzięła głęboki oddech i przeczesując palcami
włosy, powiedziała sobie, że wszystko będzie dobrze. Kiedy spotkają się
następnym razem, będzie ostrożniejsza - żadnych całusów ani przesadnej
bliskości. Zresztą ich przygoda nad Zatoką i tak się niedługo skończy.
R S
- 7 -
Sam Shepherd nie znał jej, nie miał pojęcia, jaka jest naprawdę. Nawet
gdyby spróbował dotrzymać swojej szalonej obietnicy, nie miał szansy na
sukces. Nie powiedziała mu, gdzie mieszka, i nigdy tego nie zrobi.
Nie miał żadnej możliwości, żeby odnaleźć ją w Stanach.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Sam wysiadł z samolotu potwornie zmęczony. Lot z Chicago do
Chekapee na Florydzie wydał mu się wyjątkowo długi i nużący. Bolały go
mięśnie szyi, a ręce drżały, jakby miał za sobą lądowanie awaryjne.
Ustalenie adresu Val zajęło mu kilka miesięcy, potem musiał cierpliwie
czekać, aż brat będzie na tyle wolny, żeby przejąć pieczę nad jego interesami.
Teraz od upragnionego spotkania dzieliło go kilka chwil. Krew pulsowała mu w
skroniach przyspieszonym rytmem - z powodu niepokoju, ale także poczucia
nieuchronności wszystkiego, co miało się wydarzyć.
Z lotu ptaka miasteczko wyglądało jak środek tarczy strzelniczej - mała
ciemna kropka otoczona gajami cytrusowymi. I tylko kawałek drogi do oceanu.
Cóż więcej mógł powiedzieć o tym miejscu, które widział tylko z okien
samolotu? Na pewno było tu cieplej niż w Chicago, gdzie już w początku
listopada noce są mroźne, a z drzew spadają ostatnie liście. Kiedy miejscowa
wieża kontrolna podała temperaturę właściwą dla pełni tropikalnego lata, Sam
nie dowierzał własnym uszom. Myślał, że to po prostu niemożliwe, do chwili,
kiedy wyszedł na płytę lotniska i poczuł lejący się z nieba żar.
Odbył błyskawiczną odprawę, poflirtował z przedstawicielką obsługi
technicznej, która miała zająć się jego samolotem, i pędem, jakby przed upałem
można było uciec, pobiegł do wypożyczalni samochodów. Jedynej w okolicy i -
podobnie jak w większości małych miasteczek - położonej na samym końcu
pasa startowego. Właściciel, zasuszony staruszek, z brzuchem w kształcie
R S
- 8 -
melona, nie ukrywał zdumienia na widok pierwszego w tym dniu klienta.
Ponieważ miał tylko sześć aut, o indywidualnych zaletach każdego z nich
postanowił opowiedzieć Samowi w szczegółach.
A Sam potrzebował jakichkolwiek czterech kół - byle szybkich - które
dowiozłyby go do celu. Zdecydował się bez wahania na białego mustanga z
podnoszonym dachem. Sądził naiwnie, że po załatwieniu wszelkich formalności
dostanie od właściciela kluczyki wraz z błogosławieństwem na drogę, staruszek
tymczasem, wyraźnie nie mając ochoty rezygnować z jego towarzystwa, mówił
dalej:
- Jakby pan potrzebował tego wozu na dłużej niż tydzień, udzielę rabatu.
Wystarczy zadzwonić...
- Dobrze, dziękuję.
- Rzadko do nas ktoś przyjeżdża, ale to miłe, przyzwoite miasteczko.
Spodoba się panu. Nie to, co w wielkich miastach! Inne życie! Jak człowiek
potrzebuje pomocy, to głośno krzyknie i dziesięciu chłopa zjawia się nie
wiadomo skąd...
Stary człowiek cierpiał dotkliwie na brak towarzystwa. Sam nie miał
sumienia mu przerywać, ale myślami był zupełnie gdzie indziej. Wrzucił do
samochodu torbę i odkręcił wszystkie szyby. Przed słonecznym skwarem i wil-
gocią nie sposób było jednak uciec. A więc to tak, droga Valentine, pomyślał.
Życie w upale to dla ciebie chleb powszedni... Bardzo dobrze, dodam do niego
tyle żaru, ile będziesz w stanie znieść.
- Dam panu swoją wizytówkę. Jak już powiedziałem, nazywam się
Gatchell. Fred Gatchell. A gdyby miał pan jakieś kłopoty z wozem...
- Na pewno wszystko będzie dobrze. - Sam schował do kieszeni
wizytówkę i wsiadł do samochodu. Skórzane siedzenie fotela parzyło go w
plecy, ale silnik odezwał się miarowym, dźwięcznym pomrukiem.
Staruszek nie dawał jednak za wygraną. Mówił dalej, z promiennym,
jowialnym uśmiechem.
R S
- 9 -
Sam wcisnął sprzęgło. Tylko jeden, jedyny uśmiech na świecie pragnął
jak najszybciej zobaczyć. Na pewno nie był to uśmiech Freda.
Nigdy dotąd nie uganiał się za kobietami. Nie musiał. Do głowy by mu
nie przyszło, że będzie kiedyś szukał po całym kraju dziewczyny, która nie tylko
go nie zapraszała, ale robiła wszystko, żeby wybić mu ten pomysł z głowy.
Tłumaczyła, że bez względu na to, co do siebie czuli, powinien o niej
zapomnieć. Że ich chwilowa zażyłość wzięła się z nastroju chwili, wyjątkowo
stresującej sytuacji, w której znaleźli się nad Zatoką, z tęsknoty za domem... i
tak dalej. Wynajdywała tysiące przekonywających powodów, dla których mieli
się już nigdy nie spotkać.
Val wygłaszała znakomite wykłady. Sam wysłuchał ich wszystkich
wielokrotnie, nie roniąc ani jednego argumentu przemawiającego za tym, że ich
rozstanie na zawsze jest nieuniknione. Szkopuł w tym, że pocałunki Valentine
mówiły coś wręcz odwrotnego. Całowała go w taki sposób, jak gdyby nie
dopuszczała do siebie myśli o rozstaniu.
Pamiętał jej usta, miękkie i delikatne jak miąższ dojrzałych wiśni. Nawet
kiedy wspinała się na czubki palców, sięgała mu zaledwie do nosa. Oczyma
wyobraźni widział jej rozchylające się do pocałunku wargi. Perłowe zęby z
maleńkim wyszczerbieniem na prawej jedynce. I gładkie, ciemne znamię na
lewej piersi. Kręcone rude włosy wiązała w koński ogon, ale Sam widział je
kiedyś rozpuszczone, opadające na ramiona płomienną kaskadą.
Jego palce wiele razy zapuszczały się w tę gęstwinę. Wtedy, kiedy Val
zapominała o rozwadze, kiedy czując, że traci grunt pod nogami, zaczynała
wymieniać wszystkie możliwe, niewiarygodnie głupie powody, dla których nie
powinni sobie robić żadnych złudzeń co do wspólnej przyszłości... była
niebezpieczna. Dzika, w sposób, o jakim dotąd mógł tylko marzyć, wyobrażając
sobie przyszłą ukochaną. Nienasycona. Pamiętał wyraz oczu, którymi błagała,
żeby nie wypuszczał jej z ramion. Jak gdyby od tej jednej chwili miało zależeć
R S
- 10 -
jej życie. Nieodporna na ciosy. Wrażeniem całkowitej bezradności podbiła jego
serce.
Ileż to razy marzył, żeby się z nią kochać. Niestety, nikt w obozie nie miał
własnego namiotu. Zawsze było wokół pełno ludzi, jakieś sprawy nie cierpiące
zwłoki, coś ważnego do załatwienia. Jedyne chwile intymności, które mogli
mieć w tamtych warunkach, zdarzały się w zakurzonej ciężarówce na
zapomnianej przez Boga pustyni. Nie mógł pozwolić, żeby ich pierwszy raz
zdarzył się w takich okolicznościach. Po prostu nie mógł. Nie z Val. Nigdy by
sobie tego nie darował.
Valentine nie mówiła o swoich kłopotach. On sam doskonale wiedział, że
coś jest nie tak. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, dostrzegł chorobliwe
napięcie w jej łagodnych orzechowych oczach.
W obozie wszyscy pracowali na dwie zmiany, ale Val przechodziła samą
siebie. Nawet kiedy słaniała się na nogach, harowała do ostatniej chwili, wbrew
rozsądkowi, nie myśląc o odpoczynku, zapominając o kolejnych posiłkach.
Swoim poczuciem humoru wprawiała innych w dobry nastrój, potrafiła
rozśmieszyć najgorszych ponuraków. Ale kiedy wiedziała, że jest sama, jej
drobne ramiona opadały bezradnie, twarz tężała ze zmęczenia. Gdyby nikt jej
nie pilnował, doprowadziłaby się do stanu skrajnego wyczerpania.
Sam rzadko zostawiał Val samą. Zmuszał ją do jedzenia, odpoczynku -
ale nie mógł zmusić do zwierzeń. Valentine potrafiła bronić jak lwica swoich
podopiecznych. Ale z takim samym uporem, nieczuła na prośby ani groźby,
broniła swojej niezależności, dostępu do własnych kłopotów i tajemnic.
Sam mógłby z czystym sumieniem powiedzieć, że wie coś o kłopotach.
Było w jego życiu kilka trudnych lat, których do tej pory wolał nie wspominać.
Zdaniem naiwnych idealistów nie ma sytuacji bez wyjścia ani problemów nie do
rozwiązania, ale to przecież wierutna bzdura. Każdego życie stawia kiedyś pod
ścianą - czasami wcześniej, czasami później. Przyzwoitym ludziom także zdarza
się dokonywać złych wyborów i tracić grunt pod nogami.
R S
- 11 -
Sam nie narzucałby się bez końca i zszedłby jej z drogi, gdyby Val
zdecydowanie tego chciała. Ona jednak nigdy nie powiedziała: nie. Inaczej
przecież zachowuje się kobieta, kiedy nie jest zainteresowana mężczyzną, a
inaczej, kiedy się boi. Tylko dlatego szukał jej uparcie przez tyle miesięcy. Czuł,
że ma szansę. Wierzył, że w głębi duszy Val pragnęła, żeby ją odnalazł.
A jeśli się myli... Jeśli ona wiedzie tutaj wspaniałe, szczęśliwe życie i już
dawno wymazała go z pamięci?
Po powrocie do kraju próbował o niej zapomnieć. Na próżno. Poruszyła
takie struny w jego sercu, jakich nie dotknęła żadna inna kobieta. I mimo
paraliżującego lęku, że odbędzie tę podróż tylko po to, żeby usłyszeć jej odmo-
wę, zdecydował się. Nie było innego sposobu, żeby sprawdzić, czy Val
potrzebuje pomocy. I co naprawdę do niego czuje.
Przekręcił kluczyk w stacyjce i zdecydowanym ruchem wrzucił wsteczny
bieg. Ignorując subtelną aluzję, stary człowiek ciągnął dalej opowieść o swojej
rodzinie - a doszedł już do nadzwyczajnego sprytu, jakim Bóg obdarzył jego
troje wnucząt.
Sam pomachał mu ręką.
- Fred? - Nie chciał być okrutny wobec gadatliwego staruszka, ale Val
była tuż, tuż, gdzieś tam, w mieście, a jego cierpliwość prawie się wyczerpała. -
Wie pan może, jak dojechać do Sungrove Lane?
- Wiem! Jakżebym mógłbym nie wiedzieć! - Twarz Freda rozjaśnił
szeroki uśmiech. - Stąd do Center Street jest dokładnie cztery kilometry. Na
drugich światłach skręci pan w prawo w River Street. Sungrove to mała ślepa
uliczka, bardzo ładna. Znam tam wszystkich.
- To pewnie zna pan Valentine? Valerie - poprawił się natychmiast. -
Valerie Schroeder.
Bladoniebieskie oczy Freda znieruchomiały, a uśmiech przeobraził się w
lodowaty grymas.
R S
- 12 -
- Więc po to pan przyleciał... Żeby spotkać się właśnie z nią? - Zacisnął
zęby. - A tak na pierwszy rzut oka wydało mi się, że ma pan trochę oleju w
głowie.
- Słucham?
- Nic mi do tego. Nie będę rozpuszczał języka, bo to nie moja sprawa. Ale
nazwisko Schroeder budzi w tym mieście szacunek od kilku pokoleń - z jednym
wyjątkiem. Nie powiem, o kogo chodzi, bo to nie mój interes. Sam pan się
dowie.
Odwrócił się na pięcie bez słowa i podreptał do swojej klimatyzowanej
budki. Sam przez kilka sekund nie odrywał wzroku od jego sylwetki, wreszcie
potrząsnął głową i z piskiem opon ruszył w drogę.
Fred na pewno mówił o czymś ważnym, ale musiał pomylić Val z kimś
innym. Trudno. Majaki starszego pana były ostatnią sprawą, o której miał
ochotę rozmyślać w tej chwili. Skoncentrował się na prowadzeniu i drogo-
wskazach.
Znalazł bez kłopotów Center Street, małą dzielnicę biurową rozciągającą
się wzdłuż River Street, ale za nic nie mógł trafić na Sungrove. Po pierwszej
rundzie wokół miasta miał już ogólne pojęcie na temat miejscowości, w której
mieszkała Val. Chekapee było starym miasteczkiem w hiszpańskim stylu.
Domy, które zachowały się od od czasów kolonialnych, miały bielone wapnem,
wyblakłe od słońca ściany, łukowate bramy i okna oraz małe wewnętrzne dzie-
dzińce, typowe hiszpańskie patia. Drogę do głównego rynku wskazywała
widoczna ze wszystkich stron wieża ratuszowa z zegarem. Odniósł nagle
wrażenie, że znajduje się w miejscu, w którym czas - jeśli się całkiem nie
zatrzymał - to na pewno biegł wolniej.
Chociaż na pierwszy rzut oka Chekapee przypominało kolonialny
skansen, w miasteczku toczyło się normalne życie. Sam doliczył się trzech stacji
benzynowych, tyluż kościołów, dwóch barów - nie licząc chińskiego lokalu
R S
- 13 -
oferującego dania na wynos - dwóch restauracji, kilku sklepów z ubraniami,
jednej księgarni.
Na szyldzie banku widniało nazwisko Schroeder i tak samo nazywała się
pobliska ulica. Czyżby rodzina Val? Na krańcu miasta zauważył skład narzędzi
rolniczych oraz wielką hurtownię cytrusów.
Kiedy robił pierwszy objazd, wszystko to bardzo go interesowało, przy
drugim również, ale po trzeciej rundzie miał dosyć. Mamrocząc przekleństwa
pod nosem, zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego w takiej mieścinie nie po-
trafi znaleźć ulicy. Jakby to była igła w stogu siana!
Wszystko się wyjaśniło na stacji benzynowej, gdzie zdecydował się w
końcu poprosić o pomoc. Kobieta w roboczym stroju pokiwała z uśmiechem
głową, a potem - nie spiesząc się - wytarła starą szmatą usmarowane dłonie.
- Kochany, ma się rozumieć, że nie możesz jej znaleźć, bo na Sungrove
nie ma tabliczki z nazwą tej ulicy. Spokojnie, nie denerwuj się, zaraz tam
będziesz, tylko słuchaj uważnie. Jedziesz czterysta metrów, skręcasz w pierwszą
przecznicę w prawo i jesteś na Sungrove. Jasne? Po prawej stronie, na samym
rogu, zobaczysz hydrant, potem dwa cyprysy na podwórku starego Richarda.
Jego dom jest różowy, więc rzuca się w oczy. Richard jest baptystą - po-
wiedziała, jakby przynależność owego człowieka do tej sekty religijnej
wyjaśniała powód, dla którego pomalował swój dom na różowo.
Poklepała Sama po ramieniu w tak przyjacielski, bezpośredni sposób, jak
gdyby był jej własnym, ukochanym siostrzeńcem. On zaś pomyślał, że albo ta
kobieta jest krewną Freda, albo wylewna serdeczność jest w Chekapee cechą
dominującą. Kiedy jednak wspomniała coś o pogodzie i swojej alergii,
przestraszył się panicznie, że gadulstwo jest tutaj równie zaraźliwe.
- Jeśli będziesz miał jakieś kłopoty, wracaj do nas. A kogo ty właściwie
szukasz na Sungrove? Znam prawie wszystkich...
- Valerie Schroeder.
R S
- 14 -
- Jej...! - Wyprostowała się gwałtownie, jakby otrzymała cios w
kręgosłup.
Sam przysiągłby, że stary Fred zachował się podobnie, słysząc, jak
nieznajomy wymawia imię Val. Nim zdołał zareagować, kobieta zbliżyła się do
niego z wyciągniętą ręką.
- Nie lubię wtykać nosa w niczyje sprawy, nie myśl sobie, ale widać, że
jesteś tu nowy. I całkiem zielony. Mnie i Henry'emu udało się odłożyć
dwadzieścia tysięcy - ściubiliśmy cent do centa przez całe życie, żeby stanąć
kiedyś na nogach i żyć bez strachu. No i wszystko diabli wzięli. Co do grosika.
Nie powiem, czyja to wina - nie mnie wyrokować - ale na twoim miejscu na
pewnych ludzi w tym mieście wolałabym uważać. Na wszelki wypadek!
Kapujesz?
Sam odprowadzał ją osłupiałym wzrokiem, aż zniknęła za drzwiami
garażu. Najpierw Fred, teraz ta kobieta... Imię Val działało na nich jak płachta
na byka.
Na pewno mylili ją z kimś innym. Nie było innego wytłumaczenia.
Uruchomił silnik i po kilku minutach znalazł się na nie oznakowanej
ulicy, z hydrantem i różowym domem na rogu. Val mieszkała w kończącym ją
ślepym zaułku, w maleńkim białym domu z ciemnoczerwonymi okiennicami,
zamkniętymi o tej porze z powodu upału. Usłyszał buczenie klimatyzatora, ale
nie dostrzegł żadnego ruchu ani śladu żywej istoty. Spojrzał na zegarek. Minęła
piąta. Jeżeli Val jest w pracy, będzie musiał trochę poczekać.
Na szczęście potrwa to niedługo. Przeczesał palcami włosy, potem
wcisnął ręce do kieszeni i przekonany, że nikt go nie obserwuje, postanowił
rozejrzeć się wkoło - trochę z ciekawości, trochę dla zabicia czasu.
Kolejne zaskoczenie. Oddalił się od samochodu nie dalej niż o dwa kroki,
kiedy drzwi frontowe otwarły się z hukiem i stanął w nich ośmio-, najwyżej
dziewięcioletni chłopiec. Gdyby Sam zobaczył takie dziecko na zdjęciu,
założyłby się, że to urwis ze śródmieścia Chicago. Chudy, o ciemnobrązowej
R S
- 15 -
skórze i nad wiek dojrzałym, wyzywającym spojrzeniu, ubrany w poszarpaną,
zbyt obszerną koszulę i równie duże, wiszące na nim szorty. Wyglądał żałośnie.
W ręku trzymał kij baseballowy, który był większy od niego samego.
- Hej, proszę pana, to prywatna posiadłość.
- Wiem. Szukam Valerie Schroeder.
- Tak? A czego pan chce od Val?
- Jestem jej przyjacielem. Przyjechałem z daleka, żeby się z nią zobaczyć.
- Powiedzmy. Jak się pan nazywa?
- Sam Shepherd.
- Nigdy o panu nie słyszałem - powiedział zadziornie chłopiec.
- Prawdę mówiąc, ja o tobie też nie słyszałem. - Sam bardzo się starał,
żeby w jego głosie nie zabrzmiał cień ironii. - Jak masz na imię?
- Lincoln.
- I pewnie też jesteś przyjacielem Val.
- Najlepszym przyjacielem - powiedział dobitnie chłopiec. - Przychodzę
po lekcjach pilnować jej domu. Żeby nikt tu się nie plątał. Nikt, rozumiesz? -
Zrobił znaczącą pauzę. - Mam oko na wszystko, taka jest moja rola. I pilnuję,
żeby nikt jej nie zrobił krzywdy. Ja i Val trzymamy się razem.
- Rozumiem. - Patrząc uważnie w jego zuchwałe oczy, Sam pomyślał, że
ten mały łobuziak jest pierwszym rozsądnym człowiekiem, którego poznał w
tym mieście. Pierwszym, który mówi do rzeczy... Przypomniał sobie nagle, że
nad Zatoką do Val garnęły się wszystkie sieroty i włóczęgi. - Cieszę się, że Val
ma takiego obrońcę.
- Ludzie, którzy wpadli w kłopoty, powinni trzymać sztamę - powiedział
Lincoln przemądrzałym tonem, poprawiając w dłoniach kij baseballowy. -
Lepiej będzie, jak już sobie stąd pójdziesz.
- Zastanawiam się, czy nie mógłbym po prostu na nią poczekać -
oczywiście na zewnątrz. O wejściu do środka nawet nie myślałem.
R S
- 16 -
- Ani nie możesz wejść do środka, ani kręcić się koło domu. Zresztą to by
było bez sensu, bo ona wróci dzisiaj bardzo późno. Jonesey zachorował, więc
sama musi pilnować sklepu.
- Sklepu... - Sam powtórzył bezwiednie jak echo.
- Księgarni. - Lincoln wyraźnie tracił cierpliwość. - A czego innego
miałaby pilnować?
- Niczego - mruknął pod nosem.
Kilka sekund później Sam był z powrotem na River Street - wdzięczny
losowi, że nie musi wyciągać więcej informacji z uzbrojonego w kij
baseballowy obrońcy Valentine. Zwiedził to miasto wystarczająco dokładnie,
żeby wiedzieć, że jest w nim tylko jedna księgarnia.
Zaparkował przed samym wejściem - głównie dlatego, że były tam jedyne
wolne miejsca do parkowania na zatłoczonej o tej porze ulicy. Wydało mu się to
dziwne.
Wysiadając z samochodu pomyślał, że zbyt wiele rzeczy w tym mieście
wprawia go w zdumienie. Oddychał nierówno, łapiąc powietrze ustami, czując
po raz pierwszy w życiu, jak gwałtownie bije mu serce.
Otwierając drzwi, poruszył nimi dzwonek. W tej samej chwili jego
nozdrza zaatakowały tysiące zapachów. Zamknął oczy, żeby przywyknąć do
panującego wewnątrz półmroku, i wtedy wydało mu się, że poznaje woń lilii,
polnej róży i - mniej wyraźny, dobiegający z innego miejsca - zapach wanilii.
Zdumiony, zaczął rozglądać się po wnętrzu, które zupełnie nie
przypominało księgarni. Raczej prywatną bibliotekę, pełną antyków,
tajemniczych przedmiotów, pęków suszonych ziół wiszących pod belką
sufitową, świeczników i kompozycji kwiatowych. Dwa fotele klubowe oraz
stolik, na którym stały dwa dzbanki - jeden z kawą, drugi z mrożoną herbatą -
tworzyły kącik do czytania. Kąt przeciwległy urządzony był dla dzieci: dwa
pufy, miniaturowa kanapa, wystawa książek w zasięgu ręki. Książki były
wszędzie - niektóre poukładane w stosy, większość na półkach, w równiutkich
R S
- 17 -
rzędach. A jednak to miejsce nie miało nic wspólnego ze sklepem. Wydawało
się oazą spokoju, niemal rajem na ziemi.
Panująca w nim grobowa cisza nie tylko Sama nie ukoiła, ale przejęła go
lękiem. W księgarni nie było ani jednego klienta. Żadnych śladów stóp na
świeżo odkurzonym dywanie.
I ani śladu istnienia Val.
Val wydało się, że zabrzęczał dzwonek, ale odczekała chwilę. Nie
usłyszała kroków, uznała więc, że cierpi na omamy słuchowe.
Wniosek był usprawiedliwiony, zważywszy, że jedyni od rana klienci -
poza kilkoma chichoczącymi nastolatkami i przypadkowym cudzoziemcem -
pojawiali się wyłącznie w jej wyobraźni.
Odłożyła długopis i zaczęła liczyć od początku, tym razem na
kalkulatorze. W księgarni były dwa wolne pomieszczenia na zapleczu: łazienka
i garderoba. Kiedy Val zaczęła tu pracować, wstawiła do garderoby biurko,
telefon oraz krzesło - i nazwała ją biurem. Siedziała w swojej ciasnej klitce już
trzecią godzinę. Oczy piekły ją ze zmęczenia, a nerwy coraz bardziej odmawiały
posłuszeństwa.
Wynik, który odczytała na kalkulatorze, zgadzał się z poprzednim. Była
pod kreską. Nie chodziło, niestety, o małe straty, łatwe do odrobienia. Staczała
się po równi pochyłej w otchłań bankructwa. Dziadek zostawił jej dwanaście
tysięcy dolarów. Zakładając, że liczba sprzedanych książek nie wzrośnie
gwałtownie ani jutro, ani pojutrze - a Val nie miała powodów, żeby wierzyć w
cuda - utrzyma się na powierzchni najwyżej przez miesiąc. A potem klapa.
Spłaty kredytu za dom i księgarnię, dwa rachunki za prąd, dwa telefony,
benzyna, jedzenie...
Może przetrwałaby jakoś dwa, trzy miesiące dłużej. Albo zagłodziłaby się
na śmierć, co byłoby mniej upokarzające od bankructwa.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak bezsilna, bez żadnego pomysłu na wyjście
z impasu - jakby nagle, na jej oczach, zgasło ostatnie światełko w tunelu.
R S
- 18 -
Hamując łzy wściekłości, odsunęła od siebie kalkulator. Z jej ust wydobyło się
słowo niegodne damy, zwłaszcza jeśli ta dama nosi nazwisko Schroeder.
Matka niemal od urodzenia napominała ją, że przeklinanie grozi
strasznymi konsekwencjami. Aż do jedenastego roku życia Val bała się, że
zginie od pioruna, porwie ją rzeka albo że wielebny Miller wpadnie do nich z
wizytą. Teraz, mając lat dwadzieścia osiem, ledwie pamiętała groźby matki, a
jednak na ułamek sekundy, kiedy spojrzała na drzwi wejściowe, znowu w nie
uwierzyła... Czy mogła w racjonalny sposób wytłumaczyć swoje przywidzenie?
Wojna w Zatoce Perskiej dawno się skończyła, życie w Stanach wróciło
do normy. Shepherd miał mnóstwo czasu, żeby wrócić do domu, złamać serce
jakiejś miłej dziewczynie, ożenić się, założyć rodzinę. Val tak mu doradzała,
przekonując, że musi o niej zapomnieć.
Ale fatamorgana nie znikała i do złudzenia przypominała Sama. Nawet
powietrze nim pachniało. Ten sam ironiczny uśmiech, identyczna czupryna, ten
sam błysk w oczach.
To na pewno duch. Sam nie miał szansy jej znaleźć.
Val była gotowa narazić się na głód. Mogła znieść nawet bankructwo. Ale
nie potrafiłaby się oprzeć Carsonowi Samowi Shepherdowi. Tym razem nie.
Boże, błagała, nie żądaj tego ode mnie.
Duch poruszył się i oparł plecami o drzwi.
- Witaj, Valentine.
R S
- 19 -
ROZDZIAŁ DRUGI
- Od poniedziałku do środy mam wielu klientów. Księgarnia wyludnia się
dopiero w czwartek wieczorem.
- Jednym słowem: świetny interes?
- Nigdy nie marzyłam o lepszym. W miasteczku tej wielkości księgarnia
jest nie tylko sklepem, ale miejscem spotkań towarzyskich - najczęściej
odwiedzanym po kościele i drogerii. Jeśli w promieniu pięćdziesięciu kilome-
trów nie ma ani jednej biblioteki, to dokąd ludzie mają przychodzić po książki?
Znam tu dosłownie wszystkich. Wiem, kto interesuje się rolnictwem, magią, a
kto czyta wyłącznie kryminały. Sprowadzam książki dla konkretnych ludzi.
Pewnie dlatego klienci chętnie tu przychodzą.
Sam dolał wina do jej kieliszka.
- Od dawna prowadzisz ten interes?
- Przejęłam go po Marii Lansdowne, która miała dosyć pracy i przeszła na
emeryturę. Akurat kiedy wróciłam z misji nad Zatoką, okazało się, że do
kupienia jest księgarnia. Miałam pewną sumę po dziadku - żadna fortuna, ale na
początek wystarczyło. O wielu rzeczach nie miałam pojęcia, ale w college'u
liznęłam trochę ekonomii, poza tym znałam tę księgarnię, bo pracowałam w niej
jako nastolatka. Odkąd pamiętam, był to jeden z najlepiej prosperujących
sklepów w mieście. Nie musiałam nawet specjalnie główkować, trzeba było da-
lej prowadzić to, co stworzyła Maria.
- To rzeczywiście fart...
- No, może na początku było tu trochę obskurnie. Marie nigdy nie
przywiązywała wagi do wystroju wnętrza. Gołe posadzki, metalowe regały...
- Urządziłaś tę księgarnię pięknie.
R S
- 20 -
- Chciałam, żeby było... przytulniej. Żeby ludziom chciało się tu
wchodzić, tak po prostu, dla przyjemności. Aż trudno uwierzyć, że wszystko
ułożyło się tak dobrze...
- Czyli interes kwitnie?
- Ręce mnie bolą od zgarniania forsy... - Uśmiechnęła się blado.
A ja widziałem słonia na hulajnodze, pomyślał Sam, nie mrugnąwszy
nawet okiem.
Dwie godziny wcześniej zjedli obiad, który Sam przyniósł z chińskiej
restauracji. Kupił też butelkę ciemnoczerwonego burgunda.
Val ledwie skubnęła coś z talerza, za to z dużą łatwością - nie zauważając,
że pije sama - opróżniała kolejne kieliszki.
Sam był zakłopotany. Uważał zawsze, że trzeba być skończonym
łajdakiem, żeby upijać kobietę... w jakimkolwiek celu. Na samą myśl, że
mógłby zostać o to posądzony, dostawał mdłości. W ostatniej klasie szkoły
średniej, po stracie obojga rodziców, zaczął pić na umór. Stracił dwa lata życia.
Dwa lata młodości wyrwane z życiorysu. Jego brat, Cole, pomógł mu odbić się
od dna. Dzięki niemu pozbierał się, wrócił do normalnego życia, zdając sobie
jednak sprawę, że od lęku przed alkoholem nie uwolni się nigdy.
Kiedy Val odwróciła się na chwilę, żeby wrzucić jednorazowe naczynia i
resztki z obiadu do plastikowej torby, Sam napełnił jej kieliszek.
Tak. Był w rozterce. Z pełną świadomością tego, co robi, postępował
wbrew swoim moralnym zasadom.
Ale życie nauczyło go i tego, że rozterki moralne są rzeczą ludzką.
Czasami czując, że musimy coś zrobić za wszelką cenę, zdajemy się na intuicję,
łamiąc zasady.
Val spojrzała na niego z promiennym uśmiechem, a potem złapała ją
czkawka.
- Boże, przepraszam. - Sięgnęła odruchowo po kieliszek. - Muszę
pozamykać...
R S
- 21 -
- Wszystko już zrobiłaś - przypomniał jej łagodnie. - Story opuszczone,
drzwi frontowe zamknięte na klucz. Odpręż się. Wypij do końca wino.
Opowiedz mi coś jeszcze: jak ci się tutaj żyje...
- Nie - pokręciła głową. - Dosyć gadania o mnie.
Rzeczywiście, co najmniej od godziny nie zamykały jej się usta, ale nie
usłyszał jeszcze ani słowa prawdy.
Val była wstawiona, nienaturalnie wesoła i wyglądała o wiele lepiej niż w
chwili, kiedy ją zauważył - miotającą przekleństwami w swojej klitce na
zapleczu księgarni, a potem panicznie przerażoną na jego widok.
Spodziewał się, że będzie zaskoczona, przygotowany był na jej niechęć,
nawet otwartą wrogość - ale ona miała w oczach poczucie winy, jej policzki
płonęły wstydem... Kompletny bezsens. O co tu chodzi? Val niczym wobec
niego nie zawiniła ani nie miała najmniejszego powodu do wstydu.
- Nie daj się prosić. Opowiedz mi, jak sobie naprawdę radzisz z tą
księgarnią.
- Przecież ci opowiedziałam.
- O samych przyjemnościach i sukcesach. A w interesach bywa z górki i
pod górkę. Nie masz żadnych kłopotów, nigdy nie powinęła ci się noga?
- Nie. Wszystko idzie jak z płatka. Mówiłam ci, że...
- Tak. Pamiętam, co mówiłaś - powiedział ciepłym głosem.
Odkąd wszedł do księgarni, nie pojawił się w niej ani jeden klient. A
kiedy Val zamykała staroświecką kasę, kątem oka udało mu się sprawdzić jej
zawartość.
Dlaczego za wszelką cenę chce go przekonać, że jest szczęśliwa i bogata?
Bóg jeden wie, myślał, dlaczego zakochał się w kobiecie, która ma więcej
dumy niż rozsądku. Na dobrą sprawę, nie jest nawet piękna. Niska, z zadartym
nosem, z wąskimi ustami i jasną oprawą oczu. Nie wiadomo, po co w ogóle nosi
biustonosz. O biodrach lepiej nie mówić.
R S
- 22 -
A jednak żadna inna kobieta nie działała na niego tak obsesyjnie.
Przekonał się, że uroda i atrakcyjność seksualna to dwie różne rzeczy. Pozorna
brzydula może mieć to „coś" w wyrazie oczu, w stylu bycia, sposobie, w jaki się
porusza i w jaki odnosi się do mężczyzny.
- Shepherd?
- Tak?
- Nie możesz tu... zostać.
- Rozumiem.
- Nawet gdybym tego chciała... nie możesz.
- W porządku.
- Jeżeli przyjechałeś tu z myślą, że będziemy mogli... - Potrząsnęła
rozpaczliwie głową.
- Spokojnie, Valentine, nie denerwuj się. Wpadłem, żeby cię zobaczyć,
bez żadnych specjalnych planów. - Patrząc jej głęboko w oczy, kłamał jak z nut.
- To chyba nic zdrożnego odwiedzić starą przyjaciółkę i zjeść z nią obiad, jak ci
się wydaje?
- Nie, oczywiście, że nie.
- Bo, o ile dobrze pamiętam, rozstaliśmy się jak dwoje przyjaciół...
Trudno mieć za złe przyjacielowi, że chce się dowiedzieć, co... co naprawdę u
ciebie słychać. Wszystko, o czym tu mówimy, zostaje między nami, pamiętasz?
Rozumiem, że wiedzie ci się wspaniale, ale poza tym... coś jest nie tak. Może
lepiej, żebyś to z siebie wyrzuciła?
Kiedy uniosła głowę, po raz pierwszy dostrzegł w jej oczach nie skrywane
cierpienie.
- Nie chcę, żebyś się o mnie martwił - powiedziała twardo.
- Martwił? Skąd ci to przyszło do głowy? - Miał ochotę wziąć ją na
kolana i całować dotąd, dopóki ta straszna udręka nie zniknie z jej oczu. Od
początku ich znajomości wiedział, że Val ma kłopoty. Spodziewał się
wszystkiego, począwszy od namolnych eks-kochanków po straszne tajemnice
R S
- 23 -
rodzinne. I nic nie było go w stanie zaskoczyć ani zgorszyć. Zbyt wiele
grzechów miał na sumieniu, żeby sądzić innych. Chciał jej po prostu pomóc, bez
względu na to, co zrobiła lub czego zaniechała. Dlatego musiał ją w końcu
skłonić do mówienia. - Wcale się o ciebie nie martwię. - Wzruszył niedbale
ramionami. - Przecież widać na oko, że świetnie sobie radzisz, ale na miłość
boską, Val, wszyscy mają jakieś kłopoty i nie trzeba robić z tego tajemnicy.
- No dobrze, z tymi sukcesami rzeczywiście lekko przesadziłam. Jestem w
dołku, ale nie bez powodów. Pewne okoliczności sprawiły, że... Widzisz, od
jakiegoś czasu... całe miasto... uważa mnie za złodziejkę.
Sam potrząsnął z niedowierzaniem głową. I to ma być ten wielki sekret?
- Przesadzasz, kochanie, wszyscy tutejsi mieszkańcy nie mogą być aż tak
głupi.
- Oni nie są głupi. Są wściekli, bo zostali oszukani. Zranieni do żywego. -
Zamknęła na chwilę oczy, jakby szukała właściwych słów. - W Chekapee
trudno jest zostać milionerem. Mieszkają tu zwykli ludzie, którzy muszą ciężko
harować, żeby coś odłożyć. Większość lokowała oszczędności w miejscowym
banku. I wszystko diabli wzięli. Bank został okradziony przez bydlaka, który w
nim pracował. - Val westchnęła. - Złapali go. Jest za kratkami. Trochę forsy
odzyskano, ale większość zdążył gdzieś ukryć. Tak czy inaczej, prawie całe
miasto jest poszkodowane.
- Parszywa sprawa, ale co ty masz z tym wspólnego?
- Byłam żoną tego skurwiela - odpowiedziała lodowatym głosem.
- Słucham...?
- Żoną. Przez cztery lata. Żoną złodzieja, który ograbił całe miasto.
- Niech to szlag...
- Bank należał do Schroederów. Noszę ich nazwisko. Od kilku pokoleń
Schroederowie byli opoką tej społeczności, wzorem cnót obywatelskich, ostoją
tradycji... dobrych obyczajów. Nigdy przedtem nie splamili swojego honoru.
Dopiero ja...
R S
- 24 -
- Masz już rozwód?
- Rozwód? - spojrzała na niego nieobecnym wzrokiem.
- Pytam, czy rozwiodłaś się z tą kanalią.
Val zmarszczyła groźnie czoło.
- Oczywiście. Przecież całowałam się z tobą. Nie tylko... Zapomniałeś?
Sądzisz, że pozwoliłabym sobie na to, gdybym była z kimś związana? Takie
masz o mnie zdanie?
- Val położyła się na dywanie, ale nie zamknęła oczu.
- Posłuchaj, jeśli cię to naprawdę interesuje, skup się na sednie sprawy.
- Dobrze.
- To ja sprawiłam, że Ron dostał się do banku. Ubłagałam mojego ojca,
żeby dał mu pracę. O tym wszyscy doskonale wiedzą.
- Valentine, ale przecież nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że
byłaś w zmowie ze złodziejem.
- Nie byłam. Ale z drugiej strony, po czterech latach małżeństwa ludzie
powinni znać się jak łyse konie. Całe miasto uważa, że wiedziałam, co on
szykuje. Nie miałam o tym pojęcia. Ale oni stracili pieniądze, są wściekli, więc
możesz usłyszeć o mnie same najgorsze rzeczy. Również dlatego, że nigdy tak
naprawdę nie pasowałam do szacownej rodziny Schroederów. Nawet przed ślu-
bem z Ronem.
- Ach tak?
- Tak. Wiesz, jak to jest z nastolatkami. Wszyscy się popisują, jeden
drugiego namawia do głupich kawałów - wykręcenia jakiegoś numeru w szkole,
kradzieży znaku drogowego i tego rodzaju numerów... Repertuar jest nie-
ograniczony, ale nazwisko Schroeder zobowiązuje, więc w moim przypadku
dziecinne psikusy nie wchodziły w rachubę. Ze względu na pochodzenie
musiałam zachowywać się wzorowo. Po raz pierwszy przyłapali mnie na
kradzieży tablicy rejestracyjnej z samochodu szeryfa. Ale z pracownią
chemiczną to było nieporozumienie. Wcale nie chciałam spowodować pożaru...
R S
- 25 -
Potem ten głupi wypadek, kiedy wjechałam najnowszym autem mojego ojca do
basenu Susan Simpson. Musiały nawalić hamulce - naprawdę nie zrobiłam tego
specjalnie - ale miałam już wtedy opinię... - Właściwe słowo nie mogło jej
przejść przez gardło.
- Łotrzycy? Dziewczyny z piekła rodem?
- Nie ma się z czego śmiać - powiedziała naburmuszona.
- Ja się nie śmieję, to taka podświadoma reakcja. Czasami nie mogę nad
nią zapanować. Naprawdę. Val, mów dalej.
- Zmieniłam się. Pewnego dnia obudziłam się z myślą, że moi rodzice
mają ze mną krzyż pański. Od lat już nie jestem łotrzycą. W college'u
uchodziłam za prymuskę i grzeczną panienkę - żadne imprezy, głupoty, nic,
tylko się uczyłam. A Rona poznałam jako cholernie miłego chłopca ze świetnej
bostońskiej rodziny. Nienaganne maniery, własne pieniądze, brakowało mu
tylko aureoli nad głową. Moi rodzice marzyli, żebym wyszła za kogoś takiego
jak Ron, a ja uwierzyłam, że nic lepszego nie może mnie spotkać. Po ślubie
pracowałam w Czerwonym Krzyżu, prowadziłam bibliotekę, udzielałam się w
kościele. Ale o tym i tak nikt nie pamięta. Kiedy zaczęły się kłopoty z Ronem,
przypomnieli sobie czasy, kiedy byłam rozwydrzoną nastolatką... Co ty robisz?
- Próbuję włożyć ci buty. - To zadanie wymagało nie lada sprytu,
ponieważ Val, leżąc na dywanie z nogami opartymi o regał biblioteczny, bez
przerwy poruszała palcami. - Zdaje się, rudzielcu - mruknął pod nosem - że
powinienem był cię odprowadzić do domu dwadzieścia minut temu. Dobrze
nam się rozmawia, ale sprawdzimy, jak się czujesz w pozycji pionowej, stojąc
na własnych nóżkach. Zgoda?
Bez słowa protestu Val podała Samowi ręce.
- Czuję się trochę dziwnie - powiedziała drżącym głosem, padając mu
bezwładnie w ramiona.
Samowi przemknęła przez głowę myśl, że Val go jutro zabije - jeżeli w
ogóle będzie chciała z nim rozmawiać. Na razie nie miał czasu martwić się tym.
R S
- 26 -
Trzymając ją mocno w pasie, wolną ręką zdołał sprzątnąć ze stołu i wyrzucić do
kosza pustą butelkę. Musiała mieć gdzieś torebkę. I pewnie jakiś sweter albo
żakiet. Pozostawał problem transportu. Powinien odwieźć Val jej własnym
samochodem, żeby rano miała czym przyjechać do pracy. Ale którym autem ona
jeździła - i gdzie, do diabła, mogła je parkować?
Całe szczęście, że na tylnym podjeździe stało tylko jedno auto - mały
niebieski eskort - i pasowały do niego kluczyki, które znalazł w kieszeni
Valentine. Ledwie usadowił ją na siedzeniu, zwinęła się w kłębek i zaczęła ci-
chutko chrapać.
Nie odrywając od niej wzroku, uruchomił silnik. W rozchylonej bluzce, z
potarganymi włosami i ze zmysłowym uśmiechem na twarzy, wyglądała jak po
szalonej nocy u bardzo wymagającego kochanka.
Wiele by dał, żeby tak właśnie było. I żeby on był tym kochankiem.
Zastanawiając nad historią, którą mu opowiedziała, Sam nie mógł pojąć jednej
rzeczy: dlaczego w ogóle wróciła do domu. Wstydziła się małżeństwa z tamtym
draniem. Nic dziwnego. Ale kiedy młoda kobieta mieszka w małym miasteczku
i ma przeciwko sobie wszystkich jego mieszkańców - powinna uciec gdzie
pieprz rośnie. Jedyne rozwiązanie: zmienić środowisko, zacząć od zera.
Gdziekolwiek, byle wśród ludzi, którzy polubią ją taką, jaka jest - z jej
niezależnością, rogatą duszą, ognistym temperamentem.
Sam miał bardziej pokojowe usposobienie, nigdy nie prowokował
konfliktów, ale rodzice zaszczepili w nim poczucie honoru. Człowiek szlachetny
staje w obronie pokrzywdzonych, bo tak został wychowany. Robi, co do niego
należy nie dla poklasku ani dla przyjemności walki.
Najchętniej związałby jej ręce, nałożył opaskę na oczy, zakneblował... i
porwał. Wywiózł na zawsze z tej dziury. W Chicago nie musiałaby się
zachowywać jak panienka z dobrego domu, udawać kogoś, kim nie jest.
Chicago cierpiało na wszelkie przypadłości miejskiego molocha, zgoda, ale tam,
w jego świecie, nikt nie śmiałby skrzywdzić Val.
R S
- 27 -
Ta perspektywa wydała mu się niezmiernie kusząca, niemal realna,
dopóki nie wyobraził sobie chwili, kiedy musiałby jej rozwiązać ręce, zdjąć z
oczu opaskę... Val bez wątpienia rzuciłaby się na niego z pięściami. Może nie
wyglądała na siłaczkę, ale była chorobliwie ambitna i znalazłaby dość energii,
żeby dać mu nauczkę. Tylko kochanek mógłby znaleźć na nią sposób.
Ale Sam nie był kochankiem Val.
Jeszcze nie.
Kiedy dojechali na miejsce, Sam, nie wyłączając świateł, zaczął szukać w
torebce Val kluczy do jej domu. Przy okazji nie mógł oprzeć się pokusie
zajrzenia do jej portfela. Sześć dolarów, trzydzieści siedem centów. Ani śladu
karty kredytowej. Prawo jazdy ze zdjęciem, na którym wyglądała jak nastoletnia
zakonnica. I książeczka czekowa z zanotowanym stanem konta: osiemdziesiąt
trzy dolary.
Zacisnął szczęki. Włączył światła, zatrzasnął drzwiczki i obszedł
samochód, żeby wyciągnąć Val z jego wnętrza. Padła bezwładnie prosto w jego
ramiona. Wziął ją na ręce, zamknął drzwi kolanem i ruszył w stronę domu.
Kątem oka spostrzegł, że wejścia nadal pilnuje chłopiec uzbrojony w kij
baseballowy. Siedział po ciemku na stopniach werandy.
- Co ty zrobiłeś mojej Val? - spytał groźnie.
- Nic. Śpi. Przyprowadziłem ją do domu, a teraz położę do łóżka. Wracaj
do domu, Lincoln. - Wszedł na schody, ocierając się o ramię zaspanego
łobuziaka - i wtedy nagle zawahał się. - Czy ty masz jakiś dom?
- Oczywiście, że mam. Ale nigdzie nie idę. Poczekam, aż pani Schroeder
wydobrzeje i sama powie, żebym sobie poszedł.
- Twój ojciec pewnie się o ciebie martwi.
- Akurat. Przestał się nami martwić sto lat temu.
- No to... twoja mama.
- Pracuje na nocnej zmianie. Zresztą nie raz zostawałem u pani Schroeder.
Moja mama wie o tym. Ty myśl lepiej o sobie, bo jeśli zrobiłeś coś mojej Val...
R S
- 28 -
- Lincoln, spójrz na nią, nic jej nie jest. Śpi jak dziecko, chcę ją tylko
położyć do łóżka. Może byś mi spróbował zaufać, co?
- A niby z jakiej racji?
- Dlatego, że martwię się o nią jeszcze bardziej niż ty - odparł krótko i
podszedł do drzwi.
Zdołał otworzyć zamek bez pomocy Lincolna, ale w środku panowały
egipskie ciemności, więc chociaż Val była lekka jak piórko, błądzenie z nią po
omacku w nieznanym domu okazało się nie lada sztuką.
W pokoju dziennym Sam potknął się o niski stolik, a potem wpadł na
drzewko figowe. Kiedy, klnąc wściekle pod nosem, wyplątywał włosy Val
spomiędzy liści, czuł na plecach oddech jej upartego anioła stróża.
- Może byś się ruszył - syknął przez zęby - i zapalił światło.
- W ogóle nie powinienem cię tu wpuszczać - powiedział Lincoln - ale
dalej to już na pewno nie wejdziesz.
Sam czuł do tego chłopaka coraz większą sympatię. Łatwo mógł sobie
wyobrazić, że taki oddany i taktowny opiekun jak Lincoln nie pozwalał Val
mieć zbyt wielu adoratorów.
- Posłuchaj, Lincoln - spróbował mówić bardziej ugodowym tonem. -
Muszę zanieść Val do sypialni. Znasz inny sposób, żeby położyć ją do łóżka?
Chłopiec ruszył przodem. Do małego holu za pokojem dziennym poprzez
uchylone drzwi łazienki sączyło się przyćmione światło. Pachniało wanilią i
polnymi różami, podobnie jak w księgarni.
Za ostatnimi drzwiami w korytarzu znajdowała się sypialnia. Sam nie
musiał szukać lampki, żeby znaleźć łóżko, bowiem przez wielkie, wychodzące
na patio okna wpadało do pokoju światło księżyca.
- No i to by było na tyle - powiedział zniecierpliwionym głosem Lincoln.
- Połóż ją i wychodź. Ja ją przykryję. Nie musisz tu sterczeć.
- Nie - usłyszał własną odpowiedź.
- Co znaczy: nie? Myślisz, że nie użyję tego kija...?
R S
- 29 -
- Ja ją położę do łóżka. Ja, a nie ty. A jak chcesz się naprawdę przydać,
skocz do samochodu i przynieś jej torebkę. I sweter. Aha, brakuje jednego buta.
Gdzieś pod siedzeniem powinien być granatowy pantofel na wysokim obcasie.
Żeby jutro rano nie musiała wszystkiego szukać. Pójdziesz?
Lincoln nie wyglądał na przekonanego, ale wyszedł bez słowa.
Sam ułożył Val na wielkim małżeńskim łożu. Zdjął z jednej nogi pantofel
i rozpiął spódnicę. W bluzce i bieliźnie mogła spać do rana, ale długa wąska
spódnica krępowałaby jej ruchy.
Kiedy zsuwał ją z bioder - mimowolnie, bez wyraźnej przyczyny, bo
przecież Val miała na sobie jeszcze kilka warstw ubrania i nawet nie musnął jej
nagiej skóry - całe jego ciało przeszył dreszcz pożądania. Przez kilka sekund nie
mógł złapać oddechu. Może dlatego, że poczuł bijące od niej ciepło... A może
dlatego, że pragnął jej rozpaczliwie od wielu miesięcy.
Otulił Val chłodnym prześcieradłem i z zamkniętymi oczami zaczął
marzyć, że leży koło niej, zasypia przytulony do jej pleców, a rano budzą się
jednocześnie i zaczynają całować...
Pojęcia nie miał, czy znajdzie o tej porze jakikolwiek nocleg, ze wstrętem
myślał o samotnej nocy w obskurnym motelu, ale gdyby Val zobaczyła go rano
we własnym łóżku... Nie, nie musiałaby nawet szukać pistoletu, bo wcześniej
Lincoln zrobiłby użytek z kija baseballowego.
Pochylił się nad nią, odgarnął z policzka włosy i delikatnie pocałował w
usta. Val uśmiechnęła się przez sen i cichutko zamruczała.
R S
- 30 -
ROZDZIAŁ TRZECI
Słońce na Florydzie potrafi doskwierać od samego raną. Ostrożnie,
mrużąc zmęczone oczy, Val otworzyła tylne drzwi księgarni. Na szczęście w
środku panował kojący mrok. Głowa pękała jej z bólu, a w gardle tak zaschło,
że kiedy wypiła duszkiem dwie szklanki soku pomarańczowego, poczuła jeszcze
większe pragnienie.
Nie był to pierwszy kac w jej życiu. Pamiętała doskonale, jak mając lat
piętnaście, z czystej ciekawości postanowiła spróbować wszystkich trunków z
cieszącego się zasłużoną sławą barku swojego ojca - od wyszukanych likierów i
win po burbon, gin, whisky... Eksperyment zakończył się ciężką chorobą i
zniechęcił Val na długo do nadużywania alkoholu.
Do diabła, myślała, co innego uchodzi piętnastolatce, a co innego
dwudziestoośmioletniej kobiecie. Była wściekła, ale odrzuciła chwilową pokusę,
żeby winą za wczorajszy wieczór obarczyć Sama. O nie, upiła się na własne
życzenie i doskonale pamiętała, jak to się stało. Niby wciąż się dziwiła, że znów
ma pełny kieliszek, ale ani razu nie zaprotestowała. Zbyt była zajęta gadaniem,
wymyślaniem tych wszystkich kłamstw na temat księgarni, swoich sukcesów w
interesach... Okropność!
Gdyby tylko o to chodziło, machnęłaby ręką - nie pierwsze jej głupstwo i
nie ostatnie. Niestety, pamiętała też dalszą część rozmowy. Opowiedziała
Samowi cały swój życiorys. Wypłakała mu się na ramieniu jak mała dziew-
czynka. Co gorsza, pamiętała jakiś pocałunek... Nie, to nie był sen. Dłoń Sama
na jej policzku, jego otwarte, dziwnie błyszczące oczy. Cień księżyca w jej... -
Boże! - w jej własnej sypialni.
Drżącymi rękami zaczęła szukać aspiryny w dolnej szufladzie biurka.
Połknęła dwie tabletki. Jak to się dzieje, myślała coraz bardziej rozdygotana, że
R S
- 31 -
innym kobietom wszystko się udaje? Bez żadnego wysiłku. Prowadzą normalne,
przyzwoite życie, nie wypruwając z siebie flaków.
Trudno, los nie wszystkim sprzyja... Miała tylko nadzieję, że Sam jeszcze
w nocy odleciał do Chicago.
Nalewała do kubka kawę, kiedy rozległo się głośne pukanie od strony
ulicy. Ruszyła do drzwi z nikłą nadzieją, że to spragniony lektury klient.
- Wszystko w porządku? - Szeryf sam nacisnął klamkę i wpadł do środka,
zanim Val zdążyła się cofnąć. - Zacząłem się o ciebie martwić, w księgarni
ciemno, a jest dziesięć po dziewiątej.
- Nic się nie dzieje, szeryfie. Przyjechałam dzisiaj trochę później.
Harold Wilson miał sześćdziesiąt dwa lata, ogromną posturę, bujne
szpakowate włosy i twarz pooraną zmarszczkami od ciągłych zmartwień. Na
każdą z nich uczciwie zarobił. Chekapee było co prawda spokojnym miastecz-
kiem, nie roiło się w nim od przestępców, ale szeryf wychował siedmioro dzieci.
Val znała Wilsona ze słyszenia niemal od kołyski, ale osobiście poznała
go dopiero jako czternastolatka, kiedy przyłapał ją na bezsensownej kradzieży
tablicy rejestracyjnej jego służbowego samochodu. Skończyło się na długim,
nudnym kazaniu, uciętym w pół zdania gwałtownym napadem kaszlu, który -
jak się okazało po latach - szeryf udawał, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Harold, w przeciwieństwie do reszty miasta, ani przez chwilę zdawał się
nie wierzyć, że Val była w zmowie z Ronem. W czasie procesu, kiedy wszyscy
traktowali ją jak powietrze, on wpadał do niej codziennie na kawę. I ten sam
Harold - zdając sobie sprawę, ile ma własnych problemów - podrzucił jej
kukułcze jajo w postaci Lincolna. A potem Joneseya.
- Dziecko, na pewno dobrze się czujesz? - Wpatrywał się w Val z
niepokojem. - Gorączki nie masz. Jesteś blada. Chyba nie złapałaś grypy od
Joneseya, co?
- Jaka tam grypa. Po prostu pęka mi głowa.
R S
- 32 -
- To przestań jeździć jak wariatka, dobrze ci radzę. Kiedy Jonesey wraca
do pracy?
Harold, nie pytając o pozwolenie, nalał sobie z dzbanka kawy - uważał, że
to święte prawo szeryfa wpraszać się na jedną kawę dziennie - ale Val czuła
przez skórę, że wpadł do niej w innej sprawie. Postanowiła wystawić na próbę
jego cierpliwość. Zanim zdążył jej zadać właściwe pytanie, wsiadła na
ulubionego ,,konika" szeryfa i zaczęła rozwodzić się nad poprawą psychicznego
zdrowia Joneseya.
Bartholomew Jones miał pięćdziesiąt pięć lat i dopóki nie umarła mu
żona, był wyjątkowo pracowitym, pobożnym i szanowanym obywatelem miasta.
Ale potem zmienił się nie do poznania i zaczął kraść drobne rzeczy w sklepach.
Nigdy nie wyniósł czegoś, co było mu potrzebne, i zawsze miał przy sobie dość
pieniędzy, żeby zapłacić za skradzione towary. Szeryf zachodził w głowę, co z
nim zrobić i w końcu, zamiast wysłać go do więzienia, skazał biedaka na
trzydzieści dni pracy w księgarni. Jonesey odpracował karę z nawiązką i...
poprosił o jej bezterminowe przedłużenie. Val gnębiły wyrzuty sumienia, że go
wykorzystuje, a na wynajęcie płatnego pracownika nie mogła sobie pozwolić.
Jonesey przekonał ją w końcu, że ma co jeść, czyta u niej za darmo książki - a
poza tym taka młoda kobieta nie może prowadzić tej cholernej księgarni sama
przez dwanaście godzin na dobę. Szeryf go poparł. Wytłumaczył Val, że jej
skrupuły są niedorzeczne. Najważniejsze jest przecież to, że Jonesey przestał
kraść.
- A więc... - Harold uśmiechnął się szeroko, kiedy Val nieopatrznie
zamilkła. - Słyszałem, że miałaś wczoraj gościa.
- Znajomy - burknęła. - Poznałam go w obozie nad Zatoką Perską.
- Podobno przystojny. Trochę starszy od ciebie, ale nie za dużo. Przyleciał
piękną maszyną z Chicago, ma własną firmę lotniczą. No no... Hosh, wiesz, ten
mechanik z lotniska, powiedział mi, że facet jest kompletnie zwariowany na
punkcie swojego samolotu i...
R S
- 33 -
- Szeryfie, daj sobie spokój.
- Z czym mam dać sobie spokój?
- Z tym, co ci chodzi po głowie. To tylko przyjaciel. Wpadł na chwilę,
żeby ze mną pogadać. Swoją drogą, o tej porze jest już pewnie z powrotem w
Chicago.
- Zameldował się dziś w nocy w motelu ,,Lazy Day" - wycedził wolno
szeryf, przyglądając się z uśmiechem, jak pąsowieją jej policzki. - Duże
brązowe oczy, bary jak u zapaśnika. Tak go opisała Mabel. Zastanawiam się,
czy on wie, że rozwiodłaś się z tamtym szczurem.
- Powtarzam ci, że to mój przyjaciel i guzik go obchodzi, czy jestem
rozwódką, czy też bigamistką.
- Hmm... - Harold odstawił pusty kubek i podniósł się powoli, patrząc na
drzwi. - Niewielu znam facetów, którzy lecą kilka tysięcy kilometrów, żeby
wpaść na chwilę do znajomej. Mnie to wygląda na coś poważnego, ale... bo ja
wiem, może przyleciał tu w interesach. Moim zdaniem, nie wygląda na faceta,
który aż się pali, żeby hodować pomarańcze... No cóż, kochanie, sądząc po
minie, masz mnie serdecznie dosyć.
- Przestań. Wiesz, że cię kocham - Val pocałowała go w policzek, a potem
z ulgą odprowadziła wzrokiem do samochodu.
Szeryf wyszedł, ale ona i tak myślała tylko o tym, co jej powiedział.
Harold miał rację. Sam nie powinien jej szukać - nie ułatwiła mu tego w żaden
sposób - a jednak znalazł. Nie przyleciał do Chekapee z miłości do pomarańczy.
Postawił na swoim, mimo że go ostrzegała, tłumaczyła i powiedziała
wprost, żeby znalazł sobie inną dziewczynę. Niech to szlag! Co jeszcze powinna
zrobić kobieta, żeby przekonać upartego faceta, że nie ma u niej szans?
Nie odwzajemniać jego pocałunków, podpowiedział złośliwie głos jej
własnego sumienia.
Musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Tam, w obozie, wygłaszała długie
tyrady o tym, czego nie powinni robić, a potem topniała w jego ramionach.
R S
- 34 -
Codziennie - na użytek swojego nieczystego sumienia - wymyślała sto powo-
dów, dla których Sama lubi i szanuje... Cholera, jak można być aż taką
hipokrytką... Lgnęła do Sama, bo był mężczyzną z krwi i kości, a nie z powodu
jego rozlicznych zalet. Pożądała go i tyle.
Coraz bardziej.
Kiedy wybuchła wojna w Zatoce Perskiej, były mąż Val siedział już w
więzieniu. A kiedy wyjechała jako ochotniczka Czerwonego Krzyża, nikt w
Chekapee nie spodziewał się jej powrotu. Dom, w którym mieszkała z Ronem,
został sprzedany. Jej rodzice po upadku banku większość czasu spędzali w
swojej posiadłości w Ormond Beach. W miasteczku - oprócz niej - nie pozostał
ani jeden Schroeder. Nie miała więc do kogo ani po co wracać. I Bóg jeden wie,
jak bardzo nie miała na to ochoty.
Mogła zacząć wszystko od nowa - daleko od Chekapee, daleko od
Florydy, tam, gdzie nikt by jej nie znał. Ale wtedy do końca życia dźwigałaby
nieznośne jarzmo potępienia. Gdyby uciekła z tonącego okrętu, wtedy już nikt -
nawet szeryf - nie wątpiłby w jej winę.
Musiała wrócić, jeżeli chciała wszystkim udowodnić, że nie ma sobie
niczego do zarzucenia. Spodziewała się od początku, że prowadzenie księgarni
będzie trudnym zadaniem - o ile w ogóle będzie to możliwe. Ludzie, którzy ją
znienawidzili, potrzebowali czasu, żeby ochłonąć i zmienić zdanie. Nie mogła
się na nich obrażać. Mimo że cały dzień spędzała w sklepie, znajdowała czas na
działalność w parafii i w miejscowym oddziale Czerwonego Krzyża. Prowadziła
się i ubierała jak zakonnica, uśmiechała do każdego, kto sprawił jej przykrość.
Niestety, księgarnia nie przynosiła zysków, od jawnego bankructwa dzieliło ją
zaledwie kilka dni. Wszystkie plany wzięły w łeb. Na dobrą sprawę, pomyślała
gorzko, nie powinna była się łudzić. Do czegokolwiek się w życiu zabierała,
zawsze kończyło się tak samo. Coś z nią było nie tak. Pech? Wrodzona uło-
mność?
R S
- 35 -
Począwszy od szczeniackich kawałów, a skończywszy na wyborze męża -
zawsze popełniała fatalne błędy. Nie drobne, jak większość ludzi, tylko
ogromne, nieodwracalne błędy. Trudno jest przekonywać innych o swojej nie-
winności, jeżeli samemu się w nią wątpi. Odkąd Val sięgała pamięcią,
wszystkim sprawiała zawód.
Sam był jedynym wyjątkiem.
Od chwili, gdy go poznała, traktował ją wspaniale. Jak kobietę godną
wyjątkowego szacunku, lub rzadki skarb, który trzeba chronić za wszelką cenę.
Chociaż śmieszyła ją ta rzadka u mężczyzn w jego wieku postawa, Val zdała
sobie nagle sprawę, że to dzięki Samowi - jego dziwactwu i uporowi - znalazła
w sobie dość siły i odwagi, żeby wrócić do domu. Ale musiała wrócić bez niego.
Nie chciała wciągać Sama w kłopoty, z którymi się borykała.
Nie chciała ryzykować, że go zawiedzie. Wolała żyć samotnie, na własny
rachunek.
Jeżeli Shepherd nadal jest w mieście, przekona go, żeby wrócił do domu.
Sam zajrzał do księgarni wczesnym popołudniem. Val stała za kasą. Na
dźwięk dzwonka odruchowo uniosła głowę, ale jej uwagę pochłaniała rozmowa
z klientką. Ucieszył się. Rudzielec ma na pewno kaca moralnego po wczo-
rajszym wieczorze, a odrobina gotówki poprawiłaby jej nastrój.
Błogosławiąc dywan na podłodze, który skutecznie tłumił kroki, Sam
przemknął się do środka i schował za regałem z książkami kucharskimi.
Zauważył z ulgą, że Val wygląda zupełnie dobrze - cienie pod oczami
zniknęły, a na policzkach dostrzegł nawet ślady rumieńców. Gdyby nie spędził z
nią wczorajszego wieczoru, pomyślałby, że poszła spać tuż po dobranocce z
maseczką na twarzy.
Syknął wściekle, kiedy starsza, potężna jejmość zasłoniła Val swoim
ciałem. Przypominała nietoperza - z resztką siwych włosów zaczesanych za
małe spiczaste uszy, w okularach, które nie wiadomo jakim cudem nie spadały z
niemal nie istniejącego nosa. Dopiero kiedy zaczął śledzić ich rozmowę,
R S
- 36 -
zrozumiał, że zwiodły go pozory i pomylił się w ocenie: stara kobieta była
wampirzycą.
- Domyślasz się zapewne, że jestem tu z konieczności - powiedziała
wyniośle kobieta-nietoperz, podtrzymując palcem okulary. - Chciałabym, żeby
to było absolutnie jasne.
O zgrozo... Jego dumna Valentine puściła obelgę mimo uszu.
- Oczywiście, panno Holmes. Cieszę się, że mogę być pani pomocna.
- Zamówiłam u wydawcy kilkanaście egzemplarzy „Króla Leara". Gdyby
nadeszły na czas, nigdy bym do ciebie nie przyszła. Nie mogę jednak zacząć
lekcji o Szekspirze bez tekstu sztuki...
- Osiemnaście egzemplarzy, prawda? - Val uruchomiła kasę i wybiła
należność.
- Nie rozumiem... - syknęła panna Holmes. - Skąd masz ich tyle na
składzie...
- Jeden z uczniów w pani klasie wspomniał kiedyś, że ma pani kłopoty z
lekturami. Zamówiłam je na wszelki wypadek.
Sam miał nadzieję, że usłyszy „dziękuję", ale widocznie kobieta-nietoperz
nigdy nie słyszała o dobrych manierach.
- Pozwolisz, że będę z tobą szczera, Valerie. Zaistniała wyjątkowa
sytuacja, nie myśl jednak, że zamierzam wspierać twoją księgarnię.
- Nie szkodzi, panno Holmes. Dziękuję, że pani do mnie zajrzała.
Val schowała do kasy czek. Stara nauczycielka podniosła torbę z
książkami i ciężko sapiąc, wytoczyła się na ulicę.
Zapadła cisza. Val podeszła do półki z książkami kucharskimi, ale Sam
był już przy historycznych. Potem zaczął grzebać w dziale rolniczym. Kiedy
wpadła na niego przy ladzie, podtrzymywał ręką stertę książek sięgającą prawie
do sufitu.
R S
- 37 -
Miał zamiar powiedzieć „cześć", zwykłym głosem, od niechcenia, a
potem wytłumaczyć, że dolewał jej wina, bo wyglądała na strasznie zmęczoną,
jakby cierpiała na bezsenność...
- Na twoim miejscu - wybuchnął - wykopałbym to stare pudło na ulicę po
pierwszym wypowiedzianym przez nią zdaniu. Jak możesz znosić takie
chamstwo?
- A więc wyobraź sobie - odpowiedziała spokojnie - że panna Holmes
uczy angielskiego w tutejszym liceum. Skromna pensja nauczycielska to jej
jedyny stały dochód. Rodzice zostawili jej wielki spadek, gwarantujący bezpie-
czeństwo, przyszłość, ale dzięki mojemu byłemu mężowi nie ma po nim śladu. -
Uznając temat za zamknięty, spojrzała na stertę książek przy kasie. - Co to jest?
- Dużo czytam.
- Tak? - Val rzuciła na nie okiem i rozłożyła błyskawicznie na dwa stosy.
Na jednym znalazły się książki kucharskie, dwunastotomowa seria o wojnie
secesyjnej, rozprawa na temat meszki owocowej - szkodnika gajów pomarań-
czowych oraz poradnik w twardej oprawie pt. „Jak żyć z artretyzmem". Został
kryminał szpiegowski w kieszonkowym wydaniu. Wzięła go do ręki, kręcąc
głową. - Znajdę ci coś lepszego.
Wróciła z trzema powieściami szpiegowskimi. Sam, tłumiąc uśmiech,
musiał przyznać w duchu, że Val zna się na rzeczy, bo wszystkie trzy już czytał
i to z prawdziwą przyjemnością.
- Dzięki. Ale tamte też chcę kupić.
- Jasne - warknęła. - Będziesz je czytał przed zaśnięciem.
- Nie ja. Mam brata, Cole'a, który interesuje się wojną secesyjną. A moja
bratowa uwielbia gotować. Mam też przyjaciela chorego na artretyzm...
- W porządku. Jeśli chcesz kupić te książki, otrzymasz je gratis od firmy. -
Weszła za ladę i położyła palce na klawiszach kasy. - Kupisz kryminały?
Wyciągnął pospiesznie pieniądze, obawiając się, że za chwilę ta szalona
kobieta zmieni zdanie i nie weźmie od niego ani grosza.
R S
- 38 -
- Jak znam życie, to nie jesteś dzisiaj głodna...?
- Jeszcze nie, ale kiedyś będę.
- A o której robisz sobie przerwę obiadową?
- Zwykle koło piątej, jeśli mam pomocnika, ale Jonesey zachorował, więc
nie mogę stąd wyjść.
- Dobrze, o której chcesz, żebym przyszedł z kanapkami?
- Sam... - Val westchnęła głęboko. - Porozmawiajmy raczej... o tobie. Po
co tu przyjechałeś?
Jego mina zdradzała raczej chęć rozmowy o kanapkach.
- Posłuchaj - zaczęła drżącym głosem - nie mam tu nikogo bliskiego... To
nie o to chodzi. Nie powiem, że mi na tobie nie zależy, ale trafiłeś na zły
moment. W tej chwili nie mogę się z nikim wiązać. Mam kłopoty, bardzo
poważne. Póki sobie z nimi nie poradzę, naprawdę nie mogę.
- Rozumiem - szepnął łagodnie.
- Nie chciałabym cię zranić, Sam.
- Dobrze, kochanie, rozumiem.
- Żeby się z kimś wiązać - aby to się naprawdę udało - trzeba mieć dużo
czasu i energii.
- Zgadzam się.
- A ja nie mam teraz ani czasu, ani energii. Powinnam wyjść z tego dołka
o własnych siłach. Muszę znaleźć jakiś sposób, sama, bez niczyjej pomocy. Nie
możesz zrobić tego za mnie. Ani ze mną. Dlatego, naprawdę... Powiem ci
szczerze, że wolałabym, żebyś...
Kiedy Val opuściła głowę, Sam jednym susem znalazł się za ladą. Uniósł
delikatnie jej podbródek.
- Val, niepotrzebnie się denerwujesz. Nie przyjechałem po to, żeby
wyprowadzać cię z równowagi. Wierzysz mi? Nie mam zamiaru jeszcze
bardziej komplikować ci życia. Jeżeli chcesz, żebym się stąd zmył, to się
zmywam.
R S
- 39 -
Przyglądał się z uśmiechem, jak z jej udręczonej przed chwilą twarzy
znika cały niepokój. Odwzajemniła nieśmiało uśmiech, nie protestując, kiedy
położył dłonie na jej ramionach.
- Czy sądzisz, że... stałoby się coś złego, gdybyś pocałowała mnie na
pożegnanie? Jak starego przyjaciela...?
Val milczała, ale też nie odsunęła się odruchowo ani go nie odepchnęła.
Uniosła twarz i to wystarczyło mu za odpowiedź.
Zacisnęła dłonie na jego nadgarstkach, instynktownie, jak gdyby panując
nad rękami, łatwiej mogła się oprzeć ustom.
Zaczął całować ją delikatnie, bardzo powoli, jak gdyby naprawdę się
żegnał i chciał przedłużyć tę chwilę w nieskończoność. Kiedy koniuszkiem
języka zaczął torować drogę między jej wilgotnymi wargami, Val jęknęła
żałośnie i nagle zatraciła się w tym pocałunku. Rozpaczliwie. Zapomniała o
nadgarstkach i oplotła rękami jego szyję.
Sam oparł się o ladę, pociągając ją ze sobą. Jakiś dziwny metalowy
przedmiot wbijał mu się w kręgosłup. Nie dbał o to, nie czuł bólu. Wiedział, że
drzwi są otwarte i w każdej chwili może ktoś wejść. O to również nie dbał.
Jeden pocałunek przechodził w drugi, potem w następny. Nieważne, co
mówiła. Tęskniła za nim i tylko to się liczyło. Wiedział, że kiedy koniuszki jej
piersi zderzały się z jego torsem, czuła takie samo bolesne podniecenie. Pa-
chniała wanilią i zroszonymi deszczem płatkami róży.
Będzie należała do niego.
Zsunął ręce z jej ramion, ostrożnie, jakby w zwolnionym tempie.
Westchnęli jednocześnie. Kiedy Val przyłożyła dłonie do swoich rozpalonych
policzków, zauważył, że drżą jej palce.
- Nie powinnam była... Nie miałam zamiaru... Sam, musisz stąd wyjechać.
- Dobrze, kochanie, wyjeżdżam. Natychmiast.
R S
- 40 -
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ani myślał wyjeżdżać.
Ojciec uczył go od dziecka, żeby nigdy nie wdawał się w spory z
kobietami. Lepiej im przytakiwać... i robić swoje. Gdyby usiłował za wszelką
cenę przekonać Val, że popełnia błąd, odrzucając jego pomoc, poczułaby się do-
tknięta i znalazła tysiąc argumentów, żeby postawić na swoim. Raczej próbować
postawić na swoim, bo po ostatnim pocałunku już nic - poza trzęsieniem ziemi -
nie mogło skłonić Sama do zmiany decyzji.
Jasne, że za kilka godzin Val dowie się, że nie wyjechał z miasta, ale im
później, tym lepiej. Liczył się każdy dzień. Musiał znaleźć odpowiedź na wiele
pytań. O tarapatach Valerie Schroeder wiedział tylko tyle, ile ona sama
zechciała mu opowiedzieć - i to w stanie dalekim od trzeźwości.
Pojechał do jej domu około czwartej po południu, spodziewając się,
oczywiście, że zastanie w nim Lincolna.
- Co jest... - chłopiec przywitał Sama z kwaśną miną - myślałem, że dałeś
się spławić.
- Skądże! Wyglądam na takiego, który daje się spławić?
- Zdecydowanym krokiem wszedł na werandę, omijając chłopca, a potem
zawołał przez ramię: - Chodź, Linc, musimy coś zrobić. Potrzebuję twojej
pomocy.
- Jakiej pomocy? Co ty chcesz tu robić? Hej, ile razy mam ci powtarzać,
że nie możesz wchodzić do środka?
Ale Sam był już w kuchni. Otworzył lodówkę, zamrażarkę, potem zajrzał
do szafek. Zaklął cicho. Nie przypuszczał, że jest aż tak źle... Nawet mysz by się
nie pożywiła. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Val była chudsza niż
wówczas, kiedy ją poznał nad Zatoką Perską. Musiała stracić kilka kilogramów.
W obozie też się nie przejadała, więc teraz chyba zwyczajnie głodowała...
R S
- 41 -
- Hej, człowieku, co ty wyprawiasz? Przestaniesz tu grzebać, czy mam cię
stąd...
Sam podniósł głowę. Nie powinien nadwerężać cierpliwości chłopca.
- Umiesz pisać? - zapytał.
- Pisać? Masz mnie za jakiegoś kretyna? Jestem w czwartej klasie. Jasne,
że umiem pisać.
- To dobrze. - Sam wyjął z kieszeni ołówek i mały notes. - Pomóż mi
zrobić listę zakupów, a potem pojedziemy kupić coś do żarcia. Poza cholerną
zupą w proszku nie doszukałem się tu niczego jadalnego.
Na krótką chwilę chłopak zapomniał o swojej roli. Jego oczy robiły się
coraz bardziej okrągłe.
- My? Znaczy się... ty ze mną? Pojedziemy gdzieś? Tą maszyną?
- Ja z tobą. Mustangiem. Z opuszczonym dachem. Bez twojej pomocy nie
znajdę tu przyzwoitego sklepu z żarciem. I powiem ci prosto z mostu, Linc, że
chodzi mi o zdrowie Val. Musimy się postarać, żeby nabrała trochę ciała, bo
całkiem opadnie z sił.
- Opadnie z sił - powtórzył jak echo chłopiec. - Powinna jeść lody.
Ciastka.
- Powiesz mi, gdzie można to dostać? Oczywiście, jeżeli możesz ze mną
pojechać. Nawet nie wiem, kogo powinieneś spytać o pozwolenie...
- Nie ma sprawy - zapewnił gorliwie Lincoln. - Nikogo nie muszę prosić o
pozwolenie. Robię, co mi się podoba. Możesz zapytać pani Meacham. Byle
kogo. Wszyscy wiedzą, że jestem wcielonym diabłem - powiedział z dumą.
Sam obawiał się na początku, że chłopiec nie zechce z nim rozmawiać,
tymczasem zarówno w czasie jazdy, jak i potem w sklepie, kiedy przemykali się
między półkami z coraz bardziej obładowanym wózkiem, Lincolnowi nie
zamykały się usta. Wynikało z jego urywanej opowieści, że karierę łobuziaka
zaczął tuż po tym, jak porzucił ich ojciec. Matka musiała pracować na dwóch
posadach, żeby wiązać koniec z końcem, tracąc praktycznie kontrolę nad
R S
- 42 -
chłopcem. Wtedy zaczęły się kłopoty. Miał niecałe dziewięć lat, kiedy
przyłapano go na kradzieży pieniędzy z torby nauczycielki. Szeryf uznał, że
dzieciak jest za mały, żeby wysyłać go do poprawczaka - no i przekonał Val,
żeby dała temu „wcielonemu diabłu" jakieś zajęcie. Wymyślili, że będzie
przychodził do niej prosto po szkole pilnować domu.
- Mnóstwo ludzi wścieka się na nią - powiedział rzeczowym tonem
Lincoln, kiedy rozpakowywali w kuchni zakupy. - Wiem, jak to jest. Na mnie
też bez przerwy byli wściekli. Dlatego ja z Val trzymamy się razem.
Sam włożył steki do zamrażalnika, resztę jedzenia poukładał na na
niższych półkach lodówki.
- Jezu... - westchnął chłopiec, przerywając na chwilę swój monolog - ale
Val się zdziwi, jak zobaczy tyle żarcia.
- Uhm. - Sam zamknął lodówkę, szczerze wątpiąc, czy reakcja Val będzie
przypominała łagodne „zdziwienie". Obawiał się raczej wybuchu wściekłości z
powodu tego, że ciągle jest w mieście i że wtrąca się do jej życia. - Val zjawi się
dopiero po zamknięciu sklepu. O której kazała ci wracać do domu? - spytał
Lincolna.
- Najpóźniej o szóstej. Zadzwoniła do mnie dzisiaj z pretensją, że wczoraj
siedziałem za długo. Sam wiem, że przesadziłem, ale Jonesey jest chory, więc
nie miałem pojęcia, o której ona wróci. Moja robota polega na tym, żeby
pilnować chałupy i czekać na nią. No i co byś zrobił na moim miejscu?
- Trudna sprawa - powiedział Sam, kręcąc głową - pewnie to samo, ale
dzisiaj możesz się nie martwić. Teraz muszę na chwilę wyskoczyć. Ty zmykaj
do domu przed szóstą, a ja tu na pewno wrócę i poczekam na Val.
- Dobra, przynajmniej będę miał spokojną głowę - wyznał chłopiec z ulgą
w głosie.
Sam wiele by dał, żeby mieć równie spokojną głowę jak Lincoln. Wsiadł
do samochodu i wyjechał z miasta, nie zastanawiając się zupełnie nad celem
R S
- 43 -
podróży. Potrzebował chwili samotności przed spotkaniem z Val. A nigdzie mu
się tak dobrze nie myślało, jak za kierownicą.
Droga była pusta, wiatr targał jego włosy i smagał policzki, nie
przynosząc jednak ulgi skołatanym nerwom. Sam zdawał sobie sprawę, że
zaopatrzenie lodówki Val - choćby i na miesiąc - to było jak próba uszczelnienia
tamy za pomocą gąbki. Nakarmić ją to dziecinnie proste zadanie, ale o tym, jak
jej naprawdę pomóc, nie miał pojęcia.
Szkopuł polegał na tym, że wciąż nie rozumiał sedna problemu.
Wiedział, że Val wyszła za mąż za oszusta, iż stała się bohaterką
małomiasteczkowego skandalu i nigdy nie pozwoli sobie na żadne uczuciowe
komplikacje, póki nie upora się z.... No właśnie - z czym Val chciała się uporać?
Gdzie powinien szukać klucza do tej zagadki? Bankructwo księgarni wydawało
się kwestią dni. I wszystko wskazywało na to, że jego droga przyjaciółka -
najgorszy uparciuch, jakiego poznał w swoim życiu - gotowa jest ponieść śmierć
głodową w imię jakiejś tajemniczej sprawy, która nie wiązała się ani z
pieniędzmi, ani z miłością.
W bocznym lusterku zauważył olbrzymi wóz policyjny, ale jechał dalej
spokojnie, przekonany, że ani o kilometr nie przekroczył dozwolonej szybkości.
Zdziwił się dopiero po chwili, kiedy usłyszał wycie syreny, a policjant, zamiast
go wyprzedzić, wciąż trzymał się z tyłu.
Włączył prawy kierunkowskaz i zjechał przykładnie na pobocze.
Kontakty z glinami nie przyprawiały Sama o gęsią skórkę - w jego rodzinie było
wielu stróżów prawa - nie znosił jednak tracić czasu na bzdurne rozmowy.
Jego zdziwienie niepomiernie wzrosło, kiedy na mundurze zbliżającego
się do niego policjanta zauważył błyszczącą plakietkę szeryfa. Dobra nasza,
pomyślał, wierząc, że z miejsca polubi faceta, który jest przyjacielem Val i
Lincolna.
Mina mu zrzedła po kilku sekundach.
Szeryf poprawił kapelusz, podciągnął spodnie i groźnie chrząknął.
R S
- 44 -
- Przekroczył pan dozwoloną prędkość o trzydzieści kilometrów.
Poproszę o prawo jazdy i dowód rejestracyjny.
Sam spojrzał na niego z niedowierzaniem. Ten człowiek miał inteligentne
oczy i naprawdę nie wyglądał na głupca.
- To wypożyczone auto - powiedział spokojnie - więc nie ręczę za jego
licznik, ale znam się na samochodach. I nieźle jeżdżę. Nie ma cudów, szeryfie,
żebym przekroczył prędkość o trzydzieści kilometrów.
- To pana zdanie. Obejrzymy dokumenty... A więc przyjechał pan z
północy? Mówiąc dokładnie: z Chicago... Wielkie miasto to Chicago. Jest pan
żonaty, panie Shepherd?
Sam spojrzał na szeryfa, tym razem bardzo uważnie. Coś tu nie grało.
Starszy pan, wyglądający na dość zmęczonego, nie zerknął nawet na
dokumenty, które trzymał w ręku.
- Nie.
- Czy kiedykolwiek był pan żonaty?
- Nie - odpowiedział oschle. - A czy istnieje jakaś zależność między
stanem cywilnym a wysokością mandatu?
Szeryf jakby nie zrozumiał żartu. Znowu podciągnął spodnie.
- Nie tak dawno temu przydarzyły nam się spore kłopoty. Ludzie w
Chekapee stali się dosyć nieufni, zwłaszcza wobec obcych, którzy pojawiają się
w mieście nie wiadomo skąd ani po co. Może jakbym panu wyjaśnił, o co mniej
więcej chodziło, zrozumiałby pan, dlaczego jesteśmy tacy ostrożni...
Sam otworzył leniwym ruchem drzwi i, nie odwracając wzroku od twarzy
szeryfa, wysiadł z samochodu.
- Słyszałem o waszych kłopotach - powiedział wolno. - Chodzi o
oszustwo bankowe, prawda?
- Właśnie. Rodzina Schroederów prowadziła nasz bank przez kilka
pokoleń. Poznał pan jakiegoś Schroedera?
- Tylko Val.
R S
- 45 -
- Ach, tak? - Szeryf udał zdziwienie, a potem zaczął mówić weselszym
głosem. - To był mały, prywatny bank. Tak mały, że nie ubezpieczał depozytów
w Federalnej Korporacji - o czym zresztą wszyscy wiedzieli i nikt się tym nie
przejmował. Bank przetrwał lata wielkiego kryzysu, wszystkie kolejne recesje,
nikt tu się więc nie martwił jego przyszłością. Rozumie pan, w czym rzecz,
panie Shepherd - przynajmniej na razie?
- Rozumiem.
- Wyglądał mi pan na takiego, co szybko myśli. Ale do rzeczy. Jako się
rzekło, nasz bank był bardzo mały, wyjątkowo solidny, pewny, ale... nie da się
ukryć; brakowało w nim nowoczesnego zarządzania. I oto, niech pan sobie
wyobrazi, Val wychodzi za miłego młodzieńca z Północy. Przystojny, układny,
maniery takie, że mucha nie siada, a do tego dyplom z zarządzania i ekonomii!
Ojciec Val uznał, że nadeszła pora, żeby jego bank wkroczył w wiek
dwudziesty. Wypróbował chłopaka, przekonał się, że jest naprawdę łebski i
mianował go dyrektorem do spraw inwestycji. Śledzi pan wątek, panie
Shepherd?
- Oczywiście.
- Przez dwa lata nikt nie zauważył niczego podejrzanego. Ron
przedstawiał teściowi wykresy świadczące o jego genialnych posunięciach
inwestycyjnych. A trzeba panu wiedzieć, że facet nie wypadł sroce spod ogona.
Forsy miał jak lodu! Na zdrowy rozum, po co mu było kraść? Jeszcze długo nikt
by się niczego nie domyślił, gdyby nie Val.
- Val?
- Tego dnia, kiedy przyszła do mnie z teczką pełną papierów, była blada
jak ściana i trzęsła się jak w febrze. Nigdy tego nie zapomnę. Zaczęła go
podejrzewać dużo wcześniej - prowadził na przykład dziwne rozmowy przez
telefon - ale za każdym razem, kiedy próbowała się czegoś dowiedzieć, facet
wymyślał jakąś bajeczkę. W końcu zebrała to wszystko do kupy, zadała mu
kilka konkretnych pytań i drań się przyznał. Powiedział, że potrzebuje trochę
R S
- 46 -
czasu, żeby odzyskać te pieniądze, że nigdy nie zamierzał ich ukraść, tylko
zainwestować... i że w końcu nikt się o tym nigdy nie dowie, jeżeli ona będzie
trzymać język za zębami. Val, na szczęście, miała wystarczająco dużo rozumu,
żeby nie iść z tą szmatą na żadne układy. - Szeryf zamilkł na chwilę. -
Oczywiście, jeżeli pokręcił się pan trochę po Chekapee, musiał pan usłyszeć i
taką wersję, że Val była w zmowie ze swoim eks-mężem. - Słyszałem.
- Kiedy w grę wchodzą pieniądze, ludzie łatwo ślepną i głuchną. I tracą
pamięć. Zauważył pan?
- Tak, niestety, coś w tym jest.
- Mieszkańcy Chekapee zapomnieli, że my wszyscy - nie tylko Val -
ufaliśmy temu łajdakowi. Ba, lubiliśmy go! Ja też, chociaż wierzyłem święcie,
że znam się na ludziach, jak mało kto... To był wyjątkowo szczwany lis. Nie
zrobił jednego fałszywego kroku, nie wzbudzał najmniejszych podejrzeń.
Pewnie, że małżeństwo to co innego. Większość tych oszukanych ludzi powie
panu, że nie ma cudów: żyjąc z nim na co dzień, musiała poznać jego drugie
oblicze. Powinna wiedzieć.
Szeryf zaczął niespokojnie poprawiać kapelusz, jakby wahał się, czy
mówić dalej.
- Ja myślę, że jak się przez całe życie wmawia dziewczynie, że są z nią
same kłopoty, to... cóż. Może ona była tak zajęta szukaniem winy w sobie, że
nie umiała dostrzegać błędów innych. Prędzej wskoczyłaby w ogień, niż zraniła
czyjeś uczucia. Taka już jest. Nazywam się Harold Wilson.
Sam wyciągnął do szeryfa rękę, zbyt oszołomiony, żeby coś powiedzieć.
- Cieszę się, że mogliśmy pogadać, panie Shepherd. Po tym, co się stało,
wolę dmuchać na zimne. Sporo ludzi w moim mieście - a szczególnie jedna
osoba - ma więcej kłopotów, niż może udźwignąć. Lepiej nie dokładać jej
nowych, rozumie pan?
R S
- 47 -
- Rozumiem świetnie. Jestem wdzięczny, że znalazł pan czas na tę
rozmowę. Nie wiem, czy mi pan uwierzy, szeryfie, ale jesteśmy po tej samej
stronie barykady.
Szeryf odjechał, a Sam jeszcze przez kilka minut stał bez ruchu,
zastanawiając się nad każdym jego słowem.
Niewątpliwie Harold Wilson pomógł mu dopasować do siebie kilka
elementów układanki. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo.
Nareszcie wiedział, co powinien zrobić.
Val dotarła do domu po dziewiątej. Linc, dusza chłopiec, zostawił
oczywiście światło na werandzie, ale dlaczego nie zamknął drzwi? Dziwne...
Schowała do torebki niepotrzebny klucz, weszła do środka i zdziwiła się jeszcze
bardziej. Pociągnęła nosem. W powietrzu unosił się delikatny zapach dymu.
W naturalnym odruchu paniki wypuściła z ręki torebkę i rzuciła się
biegiem do pokoju. Szerokie, przeszklone drzwi do ogrodu były lekko uchylone,
a z tarasu dochodził charakterystyczny aromat palonego węgla drzewnego.
Obok grilla, nad którym unosiły się obłoczki dymu, dostrzegła tacę z dwoma
surowymi, monstrualnej wielkości stekami.
Widok baśniowy, zważywszy, że Val nigdy nie miała w domu grilla, a w
jej lodówce od dobrych dwóch lat nie gościły steki.
Przeszła na palcach do kuchni, gdzie czekały ją następne niespodzianki.
Zniknął gdzieś Darling, maskotka Czerwonego Krzyża, oraz zeszyt z nutami
kościelnych pieśni. Stół był nakryty dla dwóch osób, w pojemniku z lodem
mroziła się butelka bezalkoholowego szampana. W kryształowej salaterce, którą
trzymała zwykle na najwyższej półce szafki, wyjątkowo apetycznie wyglądała
świeżo umyta sałata. Na środku stołu dwie wysokie, pachnące wanilią świece,
które - przysięgłaby - jeszcze rano widziała w sypialni. Jeden samotny żonkil,
kwiat kojarzący się ze zgoła inną porą roku, spoczywał na jej talerzu. A pewien
jej dobry znajomy pochylał się nad kuchenką. W koszuli z podwiniętymi
rękawami, ze ścierką kuchenną wetkniętą w kieszeń dżinsów i paczką
R S
- 48 -
mrożonych brokułów w prawej ręce. Ten sam człowiek, który powinien być
teraz w drodze do Chicago. Ktoś, kto obiecał jej, że o tej porze będzie już daleko
stąd.
- Cześć, kochanie.
Uosobienie niewinności. Delikatny, słodki tenor. Chłopięca grzywka
opadająca na oczy, odważne, uczciwe spojrzenie, twarz wzbudzająca
bezgraniczne zaufanie. Takich maślanych, brązowych oczu nie przestraszyłoby
się żadne dziecko.
Val wiedziała swoje.
Oparła się plecami o futrynę drzwi. To przez ten pocałunek Sam
zlekceważył jej prośbę.
Zamiast wyjechać, poczuł się zaproszony. Gdyby spodziewała się tego
przypływu czułości w księgarni, byłaby jak lód i ostudziła go w porę. Ale Sam,
chytry lis, nie dał jej szansy. Teraz pewnie myśli, że ona marzy, żeby znaleźć się
w jego ramionach i drży na wspomnienie dotyku jego ust, że z żadnym innym
mężczyzną nie było jej tak dobrze...
Święta prawda. Ale choć całe jej życie składało się z błędów, wyznanie
tej prawdy Samowi byłoby czymś strasznym i niewybaczalnym.
- Posłuchaj, Shepherd. - Starała się nadać swojemu głosowi jak
najsurowszy ton. - Powiedziałeś, że wyjeżdżasz. Obiecałeś. Przysięgałeś, że...
- Nic się zmieniło, kochanie. Wyjeżdżam, tylko nie w tej chwili. Prawdę
mówiąc, tak się uziemiłem, że, chcąc, nie chcąc, muszę jeszcze kilka dni zostać.
Chyba już można wrzucić steki na ruszt. Zdejmij buty i odpocznij chwilę.
Nie miała ochoty odpoczywać w takiej chwili. W powietrzu wisiała burza,
a ona z wrażenia ledwie mogła oddychać. Wolała wycofać się na taras i zająć
grillem.
- Dlaczego musisz zostać tu kilka dni? - spytała lodowatym tonem.
Spojrzał na nią z uśmiechem, jak gdyby czekał na to pytanie.
R S
- 49 -
- Z powodu niejakiej Reagan - mojej bratowej. Przyjechała do Chicago z
moim bratem, Cole'em, który obecnie kieruje moją firmą przewozową. Byliśmy
wspólnikami aż do jego ślubu, potem wykupiłem udziały brata w naszym
przedsiębiorstwie, co zresztą nam obu było na rękę, bo Cole wolał osiąść z żoną
na południowym zachodzie Stanów... Ale rzecz w tym, że Reagan przyleciała do
mnie z Cole'em, żebym mógł sobie pozwolić na ten krótki urlop.
Ona też jest z Chicago, ma tam setki przyjaciół, z którymi nie widziała się
od wieków. Krótko mówiąc, gdybym wrócił za wcześnie, byłaby strasznie
zawiedziona. Dlatego muszę tu zostać przynajmniej przez kilka dni.
- To wyjaśnienie brzmi przekonująco - do tego stopnia, że prawie ci
wierzę. Prawie.
- Co z ciebie za niedowiarek. - Sam przełożył na półmisek doskonale
wypieczone steki i trzymając go od spodu, na wysokości głowy, pomaszerował
do kuchni. - W portfelu mam jakieś zdjęcia Cole'a i Reagan. Mogę ci je
pokazać.
- Nie wątpię, że masz brata, a brat ma żonę - zakpiła Val, nie odrywając
oczu od jedzenia na stole. W czasie obiadu Sam zachowywał się nienagannie -
raczej jak dawno nie widziany szkolny przyjaciel niż romantyczny kochanek -
wzbudzając tym jeszcze większą podejrzliwość Val. Mówił bez przerwy. O ich
przeżyciach nad Zatoką, o sytuacji na Bliskim Wschodzie, o swojej bezradności,
o tym, że oboje czuli się wtedy maleńkimi trybikami wielkiej politycznej
machiny. Opowiedział jej o swoim dzieciństwie, o utracie rodziny, o tym, jak
długo nie mógł się pozbierać i dlaczego został pilotem.
Ani razu nie spojrzał na nią pożądliwym wzrokiem, nie zrobił aluzji do
popołudniowego spotkania. Zaniepokoiła się tylko przez moment, kiedy zgasił
światło. W blasku świec rysy jego twarzy wydawały się ostrzejsze, zaś w oczach
Sama dostrzegła troskę.
R S
- 50 -
Zanim jednak skończyli kolację, zrozumiała, dlaczego Sam naprawdę
zgasił światło. Nie przyniósł tych świec z sypialni, żeby stworzyć romantyczny
nastrój.
- Sam... czy sądziłeś, że jeżeli będziemy jeść po ciemku, to niczego nie
zauważę?
- Czego nie zauważysz?
- Obejrzałam zawartość lodówki, kiedy szukałeś w niej masła. Wielkie
dzięki. Ostatnio byłam bardzo zajęta, nie miałam czasu na zakupy. Ile wydałeś?
Sam, marszcząc brwi, spojrzał na Val z miną przyłapanego na gorącym
uczynku dziecka.
- To moja wina. Na początku nie miałem zamiaru kupować za dużo.
Prawda jest taka, że twój kochany Lincoln nie chciał wpuścić mnie do domu.
Spróbowałem zaprzyjaźnić się z chłopakiem i zabrałem go na przejażdżkę.
Wpadliśmy do sklepu, żeby kupić byle co - cokolwiek na dzisiejszą kolację - ale
okazało się, że ładowanie zakupów do kosza sprawia Lincowi ogromną frajdę.
Nie miałem serca powstrzymywać go... To wyjątkowy dzieciak.
- Wiem. Kiedy jego ojciec dał nogę, matka przeszła prawdziwą gehennę,
ale pozbierała się i przynajmniej finansowo zaczyna sobie radzić. Linc znalazł
się w potrzasku. Zagubił się, zaczął kraść. Potrzebował kogoś, kto by mu zaufał,
kto znalazłby trochę czasu i docenił go... - Val przerwała nagle, marszcząc brwi.
Sam gotów był rozmawiać o Lincu całą noc. Najlepszy sposób na uśpienie jej
czujności. - Ale wracajmy do rzeczy. Pytałam, ile za to wszystko zapłaciłeś.
- Lincoln zatrzymał paragon. Powiem ci jutro. - Sam postawił przed Val
talerz z olbrzymim kawałkiem tortu, wprawiając ją w kompletne osłupienie.
- Skąd to wyciągnąłeś...? Byłeś magikiem w cyrku?
- Jedz, tort jest prawdziwy, z bitą śmietaną. Chciałbym z tobą
porozmawiać o czymś zupełnie innym. O oceanie. Leciałem nad nim tyle razy, a
jeszcze nigdy nie widziałem go z bliska. Nie pracujesz w niedzielę, więc
R S
- 51 -
pomyślałem, że może znalazłabyś trochę czasu i wybrała się ze mną na
wybrzeże.
- Czy znajdziesz do niedzieli rachunek ze sklepu?
- Jasne.
- I za kilka dni naprawdę wrócisz do Chicago? - Słowo honoru.
- Shepherd...? - Gotowa już była poddać się, uwierzyć w szczerość jego
intencji, gdyby nie ten szatański błysk w jego oczach, który przyprawiał ją o
gęsią skórkę... i kusił, Nie, za nic... Nie mogła ryzykować, że kiedykolwiek
zrani jego uczucia. - Jeżeli okłamujesz mnie w tej chwili, nigdy więcej ci nie
zaufam. Może zachowałam się wobec ciebie niezbyt uczciwie, ale teraz koniec
owijania w bawełnę. Mam pewne kłopoty, przyznaję, ale muszę sobie z nimi
poradzić sama. I sama zdecyduję, jak to zrobić.
- Rozumiem.
- Moja księgarnia bankrutuje, chociaż wychodziłam z siebie, żeby się
udało. Żyję jak mniszka, ale i tak mnie tu traktują jak trędowatą. Uwierz mi,
Shepherd. Jestem ostatnią kobietą, o której powinieneś myśleć poważnie.
- Kochanie, czy zmierzasz do jakichś konkretnych wniosków?
- Tak. Pojadę z tobą nad morze, przez kilka najbliższych dni poświęcę ci
tyle czasu, ile będę mogła, ale...
- Tak?
- Ale nie pójdę z tobą do łóżka, Sam. Wybij to sobie z głowy. Albo
przyjaźń, albo nic. Koniec, kropka.
- Zgoda - odpowiedział łagodnie.
R S
- 52 -
ROZDZIAŁ PIĄTY
Dotarli na wybrzeże tuż przed zachodem słońca. W wieczornym świetle
piasek mienił się wszystkimi odcieniami złota. Mewy przekrzykiwały się
głośno, raz po raz nurkując do wody w poszukiwaniu kolacji. Wysoko nad
plażą, poza linią wydm i umocnień brzegowych, wznosiły się letnie rezydencje,
ale Sam, ku swojej radości, nie zauważył ani jednego światła w oknie.
Marzył, żeby pobyć z Val sam na sam, z dala od ludzi i od Chekapee.
Liczył, co prawda, na cały dzień, od rana do wieczora, ale plany się
pokrzyżowały. Val nie mogła zrezygnować z pójścia do kościoła, ponieważ - jak
mu powiedział pastor - była jedyną osobą grającą na organach w okolicy. W
każdą niedzielę, po nabożeństwie, pracowała też przez kilka godzin jako
woluntariuszka w miejscowym szpitalu. Nikt w mieście, myślał z goryczą, nie
sprzeciwiał się wykorzystywaniu jej umiejętności oraz wolnego czasu. Ani razu
nie usłyszała zapewne słowa „dziękuję", nikt do niej zagadał, nikt się nie
uśmiechnął. Sam zżymał się w duchu, cierpiał razem z nią, ale czuł się
bezradny. Na razie.
Val, nosząca przez cały dzień prostą sukienkę z koronkowym
kołnierzykiem i niemodne pantofle, zmieniła na szczęście strój przed podróżą,
ale nastrój poprawił jej się dopiero na plaży, kiedy zaczęli grać w piłkę nożną.
Była taka pogodna, kiedy biegała boso po plaży, raz po raz wpadając do
wody, żeby dogonić falę, która porwała piłkę. W poświacie zachodzącego
słońca jej włosy miały barwę płonącego cynamonu. Drobne stopy oblepiały zia-
renka piasku i mokrej soli. Po raz pierwszy oglądał jej szczupłe, gołe nogi.
Wiedział, że pod olbrzymim zielonym podkoszulkiem musi mieć jeszcze szorty,
ale łatwiej byłoby mu panować nad wyobraźnią, gdyby widział je również, a nie
tylko nagie uda...
R S
- 53 -
Może byłoby odwrotnie... Z zaciętą miną i błyskiem w oczach wkopała
piłkę do „bramki", którą wyznaczały wyrzucone przez morze kloce drewna.
- Gol! - wrzasnęła. - A nie mówiłam, że jesteś bez szans?
- Mówiłaś.
Jakoś nie chciało mu się uświadamiać Val, że nie ma pojęcia o zasadach
futbolu europejskiego. Nareszcie się dobrze bawiła, była zadowolona i
uśmiechnięta. Przez kilka ostatnich dni dokładał wszelkich starań - używając
perswazji, podstępów oraz uroku osobistego - żeby namówić ją na ten wyjazd.
Oparła piłkę na biodrze, stając w klasycznej pozie kobiety, której
żywiołem jest ryzyko. I to niesamowite spojrzenie złotobrązowych oczu.
Śmiałe, prowokujące, jakby zadające kłam wszystkiemu, co ostatnio mówiła.
- Pewnie na rewanż jesteś zbyt zmęczony.
- Niedoczekanie twoje.
- Naprawdę chcesz dostać jeszcze jedną nauczkę? Jesteś pewien, że twoja
męska duma z tego powodu nie ucierpi?
- Rudzielcu...?
- Słucham?
- Kopnij lepiej piłkę.
Piłka pomknęła za wydmę. Po dwóch kolejnych golach Sam zaczął błagać
o litość - i coca-colę.
- Podoba ci się mój ocean? - spytała chwilę później, kiedy zaspokoili
pragnienie i, objęci ramionami, wpatrywali się w morze.
- Twój? - roześmiał się. - Przywłaszczyłaś go sobie?
- Żebyś wiedział. Kiedy miałam sześć lat, oświadczyłam, że należy do
mnie, bo nikt go nie kocha tak bardzo jak ja.
- W Chicago, kiedy mam wszystkiego dosyć, wsiadam wieczorem do
samochodu i jadę nad jezioro Michigan. To nie to samo co twój ocean, ale
wygląda wspaniale. W nocy nie wiadomo, gdzie kończy się woda, a zaczyna
niebo.
R S
- 54 -
Uniosła powoli głowę i spojrzała mu w oczy.
- Rozumiesz to...
- Rozumiem, czym może być samotność. - Schylił się po muszelkę i
cisnął ją w nadchodzącą falę. - To dlatego wyszłaś za Rona?
- Wyszłam za niego z oczywistego powodu - odpowiedziała po chwili. -
Myślałam, że go kocham.
- A tak było?
- Owszem - zawahała się. - Nie. - Wcisnęła dłonie w kieszenie białych
szortów. - Okazało się, że jest... tym, kim jest, ale na początku wydawał mi się
ideałem. Chyba to mnie tak zachwyciło. Ron... Wiesz, że on nigdy nie złapał
gumy? Nigdy się nie wygłupił. Nie ubrał niestosownie. Lepiej czuł się w mojej
rodzinie niż ja sama. Pasował do nich; Na każde pytanie miał gotową
odpowiedź. Zawsze wiedział, co należy zrobić.
- I to było dla ciebie takie ważne?
- Bardzo ważne. Ja nieustannie popełniałam błędy. Całe moje życie jest
historią pomyłek. A trzeba ci wiedzieć - powiedziała to z gorzkim grymasem na
twarzy - że jako ostatnie ogniwo znakomitej rodziny Schroederów byłam ob-
serwowana uważnie przez mieszkańców całego miasta. Nic mi się nie miało
prawa upiec. Nie mogłam kopnąć kamienia, żeby ktoś tego nie zauważył i
natychmiast nie doniósł.
- Rodzicom?
- Mieli już swoje lata, kiedy przyszłam na świat. Mama skończyła
czterdziestkę. Oboje bardzo mnie kochali, poświęcali mi mnóstwo czasu, starali
się zapewnić mi najlepszą edukację. Tata zaczął mi czytać klasyków, kiedy
skończyłam cztery lata. Mama prowadzała na lekcje tańca, rysunku ... Do dzisiaj
za cholerę nie mogę zrozumieć, dlaczego nic z tego nie wychodziło. Za to
pamiętam, jak mając siedem lat, próbowałam zejść z balkonu na drugim piętrze
po kracie podpierającej róże. Złamałam nogę. A to był akurat ten dzień, w
którym senator przyszedł do nas na obiad.
R S
- 55 -
- Ale pasztet.
- Właśnie. Próbuję ci wytłumaczyć, że moje życie składa się z samych
„pasztetów". Rodzice wszystko to dzielnie znosili, nawet aferę z Ronem. Ale
głowę bym dała, że nieraz zachodzili w głowę, czy im w szpitalu nie zamienili
dziecka.
Uśmiechnęła się beztrosko, jakby zachęcając Sama, żeby pomógł jej
obrócić wszystko w żart.
Sam stracił zupełnie nastrój do żartów. Dzięki szeryfowi zrozumiał, że ani
kłopoty finansowe, ani skandal z byłym mężem nie dręczyły Val tak bardzo, jak
jej złe mniemanie o sobie.
Uwierzyła kiedyś, że jest skaraniem boskim dla swoich rodziców,
powodem ich wielkiego rozczarowania. A on zdawał sobie sprawę, że - przy jej
skomplikowanym usposobieniu, oślim uporze, a jednocześnie braku psychicznej
odporności - kuracja może okazać się wyjątkowo trudna.
- Co ty wyrabiasz...? - Uśmiech na jej twarzy zmienił się w lodowaty
grymas.
- Późno już. Musisz być jutro w pracy, a mamy przed sobą półtorej
godziny drogi. - Sam zdjął z siebie jednym ruchem bluzę i rzucił ją na piasek. -
Nie po to wlokłem się taki szmat drogi, żeby nie popływać w morzu.
- Zwariowałeś? Ostatnią rzeczą, na którą możesz mieć ochotę, jest kąpiel
w lodowatej wodzie. Pewnie przez te kilka dni upałów zapomniałeś, że jest
listopad. Wystarczy, że zanurzysz się po kolana i zdrętwieją ci nogi.
- To lepiej ze mną nie wchodź. Obiecuję, że nie będę się moczył zbyt
długo.
- Nie znasz oceanu - mówiła podniesionym głosem. - Założę się, że nigdy
nie widziałeś meduzy ani płaszczki. Nie masz pojęcia, czym są uskoki i prądy
morskie. Pływanie w jeziorze to nie to samo. Na dodatek jest tak ciemno, że nie
widać ręki wyciągniętej przed oczami. Sam, do cholery, przestań robić cyrk i
wkładaj z powrotem te dżinsy!
R S
- 56 -
- Spokojnie, Valentine, chyba nie dostaniesz zawału na widok moich
gołych pośladków.
- Guzik mnie obchodzą twoje gołe pośladki! Tłumaczę ci jak dziecku, że
kąpiel o tej porze jest niebezpieczna! Do diabła, Shepherd...
Wbiegła za nim do wody, zielona ze złości, ale - co wydało się Samowi
warte eksperymentu - gotowa w razie potrzeby ratować go przed utonięciem.
Swoją drogą, musiał przyznać jej rację. Woda przy samym brzegu miała
umiarkowaną, całkiem znośną temperaturę, ale na poziomie kolan stawała się
lodowata. Mniejsza z tym. Ani myślał się kąpać.
Odwrócił się gwałtownie, a biegnąca za nim Val, niczego nie
podejrzewając, zderzyła się z nim. Odruchowo, żeby utrzymać równowagę,
zacisnęła palce na jego ramionach. Po chwili przylgnęli do siebie jeszcze
mocniej, ale z całkiem innych powodów.
Sam objął dłońmi jej twarz i wpił się w rozchylone usta. Twardo, niemal
brutalnie. Nie chciał całować jej jak przyjaciel. Inaczej niż ten pedantyczny
mydłek, z którym spodziewała się żyć długo i szczęśliwie. Od którego oczeki-
wała poczucia bezpieczeństwa, stabilizacji i szacunku - wszystkiego poza
namiętnością.
Nie miał zamiaru karmić Val złudzeniami. W nosie miał tak zwany
szacunek, a poczucie bezpieczeństwa było ostatnią rzeczą, którą powinna czuć
w jego ramionach.
Nagość Sama speszyła ją, ale tylko na moment... Potem rozluźniła się,
jakby nagle zapomniała o wszystkich swoich lękach. Uwielbiała jego długie,
obezwładniające pocałunki. Dotyk palców, które wplatał w jej rozpuszczone
włosy, szorstkość policzka, kiedy ocierał się o jej szyję. Zsunęła ręce z jego
ramion. Najpierw nieśmiało, potem coraz gwałtowniej, gładziła palcami
owłosiony tors, sprawdzając bicie serce, ucząc się na pamięć rzeźby każdego
muskułu. Błyszcząca kropla wody na skórze działała na nią hipnotyzująco.
Nagle z dziecięcą ciekawością pochyliła się, żeby ją zlizać.
R S
- 57 -
Sam wyniósł Valentine z wody, ułożył obok siebie na piasku, ani na
sekundę nie przestając jej całować. Taki był jego rudzielec nad Zatoką. O
dzikich, nieposkromionych oczach. Piękna nie lękająca się Bestii. Przez myśl
mu nie przeszło, że mogła mieć za sobą nieudane małżeństwo. Czuł się jej
pierwszym i jedynym mężczyzną. Z nią wszystko wydawało mu się możliwe,
każdy sen mógł się spełnić. Szczęście było zawsze w zasięgu ręki.
Jedyne, czego pragnął w tamtej ulotnej chwili, to sprawić, żeby Val
poczuła się kochana. Owo pragnienie było silniejsze niż pożądanie, choć
trzymając ją w ramionach, rozpaloną i bezbronną, pożądał jej rozpaczliwie.
Nie. Gotów był panować nad swoim ciałem, powstrzymywać w sobie
bestię, póki Val nie uwierzy, że jest kochana. Albo paść trupem - jeśli jej nie
przekona.
Nieśmiało, bardzo ostrożnie, dotknął przez ubranie jej piersi. Musiał
najpierw ogrzać rękę, uprzedzić Valerie, poczekać na przyzwolenie. Kiedy
wsuwał dłoń pod bluzkę, z ust Val wydobył się niespokojny dźwięk. Znając ją,
podejrzewał, że do swojego ciała żywiła równą niechęć jak do charakteru.
Musiał sprawić, żeby poczuła się piękna - bo dla niego była piękna! Cudowna i
wyjątkowa, warta każdego poświęcenia. Chciał, żeby się dowiedziała, jak
wspaniałe ma włosy, żeby polubiła swoją szyję, ramiona, drobne piersi, po
których jego palce błądziły z namaszczeniem. Piersi stworzone dla jego dłoni, z
wrażliwymi koniuszkami proszącymi o jego usta. Pojękiwała żałośnie, kiedy
całował najpierw jedną sutkę, potem drugą, w końcu zaczęła drżeć i przylgnęła
do niego z całej siły, jakby błagając o wytchnienie.
Do jego świadomości nie dochodziły żadne dźwięki, poza szumem fal
oraz jego własnym ciężkim oddechem.
I oddechem Val. Zbliżał się do kresu wytrzymałości. Kiedy zachłannym
gestem zagarnął jej pośladki i zaczął poruszać biodrami, czuła przecież, że jest
twardy jak skała. Widziała głód w jego oczach. Mogła się wtedy wycofać.
R S
- 58 -
Nie zrobiła tego. Wyprężyła się, cichym pomrukiem zadowolenia przyjęła
gotowość kochanka. Błądziła palcami po jego plecach, poruszając się pod nim
uwodzicielsko, aż poczuł, że przekracza próg własnego pożądania, a Val
doprowadza go do szaleństwa. Myślał już tylko o tym, żeby zedrzeć z niej
szorty... i żeby wreszcie się stało. Pragnęła go tak samo, jak on jej. Wtedy i
teraz. Tutaj. Wiedział oczywiście, że jej namiętność, choćby najbardziej szalona
i niepohamowana, nie jest żadnym dowodem miłości. Ale i o to już nie dbał. Val
potrzebowała go i pożądała. Jak na początek, to wcale niemało. Chciał mieć
wszystkie przywileje kochanka: prawo do stawania w jej obronie, możliwość
wyleczenia jej z lęków, przywrócenia pewności siebie. Chciał być częścią jej
życia.
Ale, do diabła, lodowate fale niepotrzebnie chłodziły im stopy, wilgotny
piasek w niczym nie przypominał materaca, a plaża była miejscem mało
intymnym. Nie tutaj i nie teraz. Nie z Val, która oskarżałaby się o kolejną
pomyłkę.
Za nic nie chciał, by uwierzyła, że ich pierwszy raz był tylko chwilą
słabości.
Skóra cierpła mu na myśl, że i jego zaliczyłaby do grona... pomyłek.
Pocałował ją po raz ostatni, westchnął głęboko i przewrócił się z jękiem
na plecy.
Val położyła się na brzuchu.
- Coś... coś fatalnego się ze mną dzieje, kiedy jesteś zbyt blisko,
Shepherd.
Rozpoznał tę lekką nutkę ironii, szczególnego poczucia humoru, którym
w obozie nad Zatoką Perską Val potrafiła rozładować każde napięcie.
- Nie widzę w tym niczego fatalnego - mruknął.
- W każdym razie wstydzę się tego... Poczekaj, zaraz ci wytłumaczę. W
twoim wypadku to naturalne. Czułeś się samotny. Tak, wiem, że byłeś samotny
nad Zatoką i... w końcu to żadna zbrodnia próbować znaleźć na to lekarstwo.
R S
- 59 -
Ale, na Boga, nie znoszę kobiet, które mówią „nie", a postępują odwrotnie.
Cholera, Sam, nie jestem prowokatorką, nienawidzę tego.
Zauważył, nie po raz pierwszy, z jaką błyskotliwością go rozgrzeszyła,
żeby całą - potencjalną - winę zrzucić na siebie.
- Szczerze mówiąc, wątpię, żeby to, co się wydarzyło, miało coś
wspólnego z samotnością lub prowokacją. To było jak... spotkanie zapałki z
nitrogliceryną.
- No właśnie! Chodzi o to iskrzenie między nami. Nie wiadomo, skąd się
takie rzeczy biorą. Widzisz... ja myślałam - naprawdę tak mi się wydawało - że
byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
- Jesteśmy przyjaciółmi. - Odgarnął jej włosy z policzków, pomógł usiąść,
a potem cicho zapytał: - Czy ty mi choć trochę ufasz?
- Sam, to nie takie proste, spróbuj zrozumieć mój punkt widzenia. Nie
powinnam ci ufać. Nie mogę. Po tym, co zrobiłam że swoim życiem? Z moją
zdolnością oceny mężczyzn...
- Zgoda, trochę ostrożności nigdy nie zaszkodzi. Ale ja cię wcale nie
namawiam, żebyś ufała innym facetom. Chcę wiedzieć, czy masz zaufanie do
mnie.
- Podaj mi chociaż jeden powód, dla którego powinnam je mieć. Od ilu
dni jesteś w mieście? Upiłeś mnie. Kłamałeś. Wciągnąłeś w swoje krętactwa
niewinnego, dziewięcioletniego chłopca. Kto mu kazał zgubić ten cholerny
rachunek ze sklepu spożywczego? Opowiedziałam ci wczoraj o swojej sytuacji,
o tym, jak się naprawdę czuję. Kiwałeś głową ze zrozumieniem, a dzisiaj
tarzamy się nago w piasku, ryzykując...
- Kochanie, wróćmy do rzeczy.
Val wzniosła oczy do nieba, ciężko wzdychając.
- Chodzi o to, że... być może ci ufam. Być może. Odrobinę. Ani krzty
więcej.
R S
- 60 -
W następny poniedziałek przed południem Sam zrobił obchód głównej
ulicy miasta, starając się nie pominąć żadnego sklepu ani instytucji, o której
wiedział, że prowadziły ją osoby poszkodowane finansowo przez upadek banku,
a jednocześnie święcie przekonane, że Val była w zmowie ze swoim byłym
mężem.
- Nie uciekł pan jeszcze od nas - zagadała June Shraver, wręczając mu
gazetę.
- Powiem więcej: mam uczucie, że zaczynam wrastać w wasze Chekapee.
- Od tygodnia nie widziałam pana z Valerie Schroeder. Pewnie przekonał
się pan wreszcie, z kim miał do czynienia.
- O, tak!
Ominął księgarnię, nie zatrzymując się nawet przy witrynie. Zamierzał
oczywiście spotkać się z Val, jak codziennie, ale nie w mieście. Taki postawiła
mu warunek - nie chciała, żeby ponosił jakiekolwiek przykre konsekwencje
z powodu zadawania się z „czarną owcą" znienawidzoną przez obywateli tego
szacownego miasteczka.
Chętnie przystał na ten układ, chociaż z całkiem innych pobudek. Chciał,
żeby ludzie uwierzyli, że zerwał z nią wszelkie stosunki i przeszedł na ich
stronę.
Właścicielka piekarni opowiedziała Samowi o kilku skandalicznych
wyczynach Valerie Schroeder z czasów szkolnych.
- Zaręczam panu, panie Shepherd, że ta dziewczyna to lepsze ziółko -
coraz lepsze! Chodzi do kościoła, a jakże, pomaga w szpitalu i pewnie myśli,
naiwna, że jej znów uwierzymy. Po tym wszystkim, co zrobiła. Mogłabym panu
niejedno jeszcze opowiedzieć...
Wysłuchiwał tych przesiąkniętych żółcią opowieści cierpliwie, z bólem
serca, ale i poczuciem dobrze wypełnianej misji - jak żołnierz gromadzący
amunicję przed oblężeniem. Zasadnicze natarcie rozpoczął od wizyty w biurze
R S
- 61 -
pośrednika handlu nieruchomościami. Niemal wszyscy mieszkańcy miasta
przyznawali, że zemsta na Val przyniosłaby im ulgę.
Proszę bardzo. Jednemu z nich postanowił w tym pomóc.
Przeszedł przez skrzyżowanie na czerwonym świetle, nie zwracając uwagi
na samochody. Od pierwszego dnia w Chekapee wiedział, że musi przemówić
do rozsądku tym wszystkim ogłupiałym ludziom, którzy z biednej Val zrobili
kozła ofiarnego,
Przypomniał sobie powiedzenie o zwalczaniu przeciwnika jego własną
bronią. Potem sugestie szeryfa na temat przypadkowego podobieństwa
sytuacji... Sam pochodził z Północy. Tak jak łajdak, za którego wyszła Val.
Kobiety w mieście chętnie z nim rozmawiały, co - jak sądził nieskromnie -
zawdzięczał wyłącznie swojej męskiej urodzie. Przystojny Ron musiał
wzbudzać swoim wyglądem identyczne reakcje. Zresztą lubili go wszyscy, nie
tylko kobiety. Teraz w równym stopniu przepadali za Samem.
Pośredniczką sprzedaży nieruchomości była pulchną, tlenioną blondynką i
nazywała się Rose Wilkins. Według plotek, które dotarły do Sama, jej ojciec
stracił w związku z aferą bankową całkiem pokaźny majątek.
- Widziałem pewien pusty lokal na River Street, z tabliczką „do
wynajęcia". Czy to aktualna oferta? - spytał surowym, tubalnym głosem,
starając się nie wzbudzić w pożerającej go wzrokiem kobiecie ani cienia
wątpliwości, że jest jej potencjalnym klientem.
- To wartościowy lokal. - Zawahała się na chwilę, jak gdyby cena
wynajmu, którą wymieniła, zaniepokoiła ją samą. - Oczywiście, popieramy w
naszym mieście nowe inwestycje, więc... niewykluczone, że ostateczna suma
jest do wynegocjowania, jeżeli ten lokal pana istotnie interesuje.
- Istotnie. Wasze miasteczko mnie urzekło, a mam do zainwestowania
trochę kapitału, który parzy mi kieszenie. Z jednym zastrzeżeniem: umowa na
rok nie wchodzi w grę.
R S
- 62 -
- Przykro mi, ale w tym konkretnym przypadku właściciel złożył ofertę
rocznego wynajmu.
- Rozumiem. Dziękuję za informację. - Sam ruszył do wyjścia.
- Proszę poczekać. A jakie warunki pana interesują?
- Zacząłbym od trzech miesięcy. To wystarczy, żeby zorientować się, czy
interes, który zamierzam tu prowadzić, ma szansę powodzenia.
- A jaki interes ma pan na myśli?
- Chcę otworzyć księgarnię.
Zmierzyła go spojrzeniem od góry do dołu, jakby nie dowierzała ani
własnym oczom, ani uszom.
- Być może nie zauważył pan, że kilka kroków dalej, po drugiej stronie
ulicy, jest już księgarnia. Należy do Valerie Schroeder.
- Wiem... - zawiesił teatralnie głos - ... i odniosłem wrażenie, iż mało kto
w tym mieście przejąłby się losem Valerie Schroeder, gdyby na tej samej ulicy
pojawiła się konkurencja.
- Konkurencja - kobieta zawtórowała mu mimo woli.
- Druga księgarnia wykończyłaby ją. Załatwiła na amen... - Spojrzała mu
prosto w oczy osłupiałym wzrokiem. - Moja rodzina trzymała w banku
wszystkie oszczędności. Trafił tam każdy cent odłożony przez mojego ojca.
Wszystko przepadło.
- Słyszałem o tej historii.
- To musiał pan też słyszeć, że to jej mąż - powiedziała z naciskiem - mąż
Valerie obrobił nasz bank.
- Słyszałem. Również i to, że pani Schroeder jeszcze przed małżeństwem
była niezbyt lubiana. Tak czy inaczej, jeśli popełniła te wszystkie rzeczy, o które
ją obwiniają... - pokręcił z niesmakiem głową, nie chcąc pozostawiać naj-
mniejszych wątpliwości, po czyjej stoi stronie. - Przecież wy wszyscy ufaliście
jej. Przyjemnie byłoby zobaczyć, jak pani Schroeder by się czuła, gdyby ktoś,
R S
- 63 -
komu bezgranicznie ufała, zrobił ją na szaro i puścił z torbami. Nie wydaje się
pani?
- Mój Boże, jeszcze jak przyjemnie... Chciałabym tego dożyć. - Nagle
wyprostowała się. - Zgadzam się na umowę trzymiesięczną. Chociaż, szczerze
mówiąc, niewiele pan zdąży zrobić w tak krótkim czasie. Samo odnowienie
lokalu, urządzenie...
- To żaden problem. Za tydzień otwieram swoją księgarnię.
- Za tydzień?
- Tydzień. Zapewniam panią, że nie spadłem z księżyca i mam
wystarczające doświadczenie, żeby tego dokonać. Zresztą spieszy mi się.
Trudności papierkowe - Sam uśmiechnął się czarująco - mogłyby być jedyną
rzeczą, która opóźniłaby mój start.
Po niespełna godzinie dostał do ręki klucze oraz obietnicę wszelkiej
możliwej pomocy. Kiedy zamknął za sobą drzwi biura, Rose Wilkins chwyciła
słuchawkę telefonu.
Sam czuł się jak żołnierz, który oddał pierwszy strzał na wojnie. Nie mógł
się już wycofać. Wracając do samochodu, poczuł bolesne skurcze żołądka. Nie
lubił kpić z ludzi. Na samą myśl o udawaniu równie pokrętnego łajdaka, jakim
był mąż Valentine, dostawał mdłości.
Bolesne problemy, przekonywał się w duchu, wymagają bolesnych
rozwiązań. Musiał wymyślić coś drastycznego - kurację szokową - żeby obudzić
z letargu to śpiące, ogłupiałe miasteczko, w którym Val czuła się jak zaszczuty
zając. Nie mógł dłużej siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż ją dobiją
psychicznie.
Ale najdalej za tydzień Val dowie się, co zrobił.
Nie spodoba jej się to.
Trudno. Nie miał innego wyjścia. Czuł, że jeśli za pomocą jakiegoś
potężnego wstrząsu nie rozbije skorupy lęku, w której zamknęła się Val, nigdy
jej nie zdobędzie.
R S
- 64 -
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Po wielu złych dniach nadszedł taki, w którym Val pomyślała, że już
gorzej być nie może. Kolejny dystrybutor zagroził jej, że przestanie dostarczać
książki. Na kiermaszu promocyjnym nie pojawiły się nowe twarze, a garstka
wiernych klientów kupowała zbyt mało, żeby powstrzymać rosnące zadłużenie.
Jonesey przyszedł wcześniej niż zwykle, oświadczył, że wygląda jak zdjęta z
krzyża, i tonem nie znoszącym sprzeciwu kazał jej iść do domu. Kompletnie
załamana, z ulgą przyjęła jego propozycję. Kiedy wymykała się tylnym
wejściem, miała wrażenie, że świat jej się wali na głowę... Zobaczyła jednak
białego mustanga, z otwartymi dla niej drzwiami - i nagle o wszystkim za-
pomniała. Kierowca - dżentelmen o brązowych oczach i szatańskim uśmiechu -
pomachał dyskretnie ręką. Serce zaczęło jej walić jak młotem.
- Trzeba ci wiedzieć, Shepherd - zaczęła z teatralną miną - że nie mam
zwyczaju lecieć na każdego przystojniaka, który zaprasza mnie do samochodu.
Ciebie traktuję wyjątkowo.
- Wszystkie mi to mówią.
Wybuchnęła gromkim, radosnym śmiechem i opadła ciężko na siedzenie
obok kierowcy.
- Nie spodziewałam się, że będziesz tu przed dziewiątą. Skąd wiedziałeś,
że wyjdę wcześniej?
- Nie wiedziałem. Zobaczyłem Joneseya idącego w stronę księgarni, więc
postanowiłem zaryzykować. - Zmierzył ją bacznym wzrokiem. - Miałaś ciężki
dzień?
Zaprzeczyła gorliwie, ale Sam i tak znał odpowiedź. Jakby domyślając
się, że Val nie jadła jeszcze lunchu, położył na jej kolanach papierową torbę z
olbrzymią porcją frytek i podwójnym hamburgerem. Kiedy rzuciła się na
R S
- 65 -
jedzenie, włączył na cały regulator radio, z którego popłynęły stare
rockandrollowe przeboje.
To jakiś cud, myślała. Jeszcze pięć minut temu miała ochotę rozpłakać się
jak dziecko, a teraz, kiedy Sam był obok, świat należał do niej! Kłopoty nie
zniknęły, ale wydawały się tak odległe, jakby nie dotyczyły jej osobiście.
Opuściła nisko oparcie fotela. Z zamkniętymi oczami zaczęła odczuwać
wszystko wyraźniej - wiatr, zapach nadchodzącej nocy... i niebezpieczny urok
Carsona Sama Shepherda.
Od ponad tygodnia spędzali razem każdy wieczór. I z dnia na dzień coraz
bardziej tęskniła do tych spotkań. Tm dłużej ze sobą byli, tym bardziej go
pragnęła.
Tylko że... od wyprawy nad morze Sam zachowywał się nienagannie.
Żadnych pocałunków, powłóczystych spojrzeń czy wymuszanej bliskości.
Dał za wygraną, pomyślała z ulgą. Zrozumiał, że może liczyć wyłącznie
na jej przyjaźń. Nawet jeśli to wierutna bzdura... Musiała kłamać, żeby nie
narażać go na wielkie rozczarowanie.
- Dojeżdżamy do wybrzeża - zauważyła ze zdziwieniem, kiedy otworzyła
oczy.
- Tak, czuć już zapach morza, ale nie jedziemy pa samą plażę. Dwa dni
temu, zwiedzając okolice, trafiłem na miejsce, które chciałbym ci pokazać.
- Sam? Nie wspominasz o powrocie do Chicago, ale przecież wiem, że nie
możesz zostać na... nie wiadomo, jak długo. I tak spędziłeś tu więcej czasu, niż
planowałeś. Twoje interesy na tym nie ucierpią? Masz przecież firmę.
- Rozmawiałem wczoraj przez telefon z Cole'em. Podobno nie tylko
świetnie sobie radzą, ale i nieźle się bawią. To nie jest wielka firma. Od czasu
do czasu zdarza się jakieś fantastyczne zlecenie, ale przede wszystkim żyjemy z
rutynowych lotów dla stałych klientów. Nie dzieje się nic, o czym mój brat
mógłby nie wiedzieć, a jeśli chodzi o resztę pracowników - zatrudniam jednego
R S
- 66 -
mechanika, dwóch pilotów, a Georgia prowadzi biuro. Właściwie każdy wie, co
robić. Szczerze wątpię, żeby za mną tęsknili.
Zauważyła ledwie dostrzegalną zmianę w jego głosie, kiedy wspomniał o
Georgii. Pewnie to jakaś jego była dziewczyna.
- A twój brat nie ma ci za złe, że przedłużyłeś urlop?
- Skąd! W Cripple Creek o tej porze niewiele się dzieje poza tym, że pada
śnieg. Cole tęsknił za lataniem i teraz traktuje to bardziej jak zabawę niż pracę.
Pogadałem też z Reagan, jego żoną. Sprawiła mojemu braciszkowi wystrzałowy
garnitur i co wieczór balują - poznają „najromantyczniejsze knajpy w Chicago"!
Twierdzi, że doczekam się bratanka albo bratanicy, jeżeli nie zwalę im się za
wcześnie na głowę.
Val uwielbiała opowieści Sama o Cole'u. Zupełnie inaczej przeżywali
koszmar związany z utratą rodziców, a jednak - jako rodzeństwo - wyszli z tego
obronną ręką. Nigdy nie przestali być sobie bliscy.
- Bardzo lubisz swoją bratową, prawda?
- Zgadłaś. Idealnie się dobrali. Reagan wygląda jak anioł - blondynka,
duże zielone oczy - ale temperamencik, daj Boże zdrowie! Nie dość, że piękna,
to jest jeszcze mądra i z biglem. Po śmierci rodziców mój brat stał się facetem...
trochę trudnym we współżyciu. Bałem się, że nie znajdzie dziewczyny na tyle
mądrej i na tyle. wyrozumiałej, żeby potrafiła przymykać oczy na jego humory.
Reagan jest wspaniała. Robi z nim, co chce.
- Czy Georgia też jest wspaniała?
- Georgia?
- Wspomniałeś o niej kilka razy. Kobieta, która odbiera twoje telefony,
prowadzi ci biuro, księgowość. Kiedy Wymawiasz jej imię, zmienia ci się głos.
Czyli... jest dla ciebie kimś ważnym. Sypiałeś z nią?
- To się nazywa kobiecy instynkt! - Sam próbował wykpić się ironią.
R S
- 67 -
- Posłuchaj. - Uśmiechnęła się ciepło. - Nie musisz odpowiadać.
Spytałam, bo to ty mnie przekonywałeś, że nie będzie między nami tematów
tabu.
- Nie będzie - powiedział spokojnym, stanowczym głosem. - Oczywiście
masz rację. Zanim wyjechałem nad Zatokę Perską, byliśmy z Georgią
kochankami. Ponad rok. Na początku oboje zakładaliśmy, że wyjdzie z tego coś
poważniejszego - a potem oboje czuliśmy się nieswojo, kiedy wiadomo było, że
jednak... nie wyjdzie. Pół roku temu została żoną faceta, którego jej
przedstawiłem.
Sam zahamował i wyłączył silnik, a Val nie spytała nawet o miejscowość.
Związek trwający ponad rok, polegający wyłącznie na uprawianiu seksu...
Musiało być im gorąco w łóżku, podszeptywała jej rozbudzona wyobraźnia.
Natychmiast zaczęła się zastanawiać - a raczej dręczyć
- czy potrafiłaby go zadowolić tak jak Georgia... która na pewno wygląda
jak seksbomba...
Nagle przeraziły ją własne myśli. Przecież powinna być zadowolona, że
Sam opowiedział jej - bez najmniejszych krętactw - o byłej kochance.
Oczywiście. Była zadowolona. Raczej przerażona. Żaden normalny mężczyzna
nie będzie opowiadał - w każdym razie nie kobiecie, którą chce zdobyć - o
zaletach swojej poprzedniej kochanki... No właśnie. Samowi przestało na niej
zależeć. Byli tylko przyjaciółmi. Dokładnie tak, jak chciała.
- Hej! Jeśli nie podoba ci się to miejsce, nie ma sprawy, ale pomyślałem
sobie, że może się trochę rozerwiesz. Przestaniesz mieć takie smutne oczy i
przerażoną minę...
- Słucham? Ach! - Złapała za klamkę i znieruchomiała. - Boże, Sam! Co
za cudowne, niesamowite miejsce!
Trzypiętrowa willa wyglądała baśniowo pośród pagórkowatych wydm na
bezludnej plaży. Szalony wybryk milionera-romantyka, pomyślała Val. Lata
R S
- 68 -
czterdzieste: przepych, ekstrawagancja, gwiazdy filmowe... W oknach nie
została ani jedna szyba, ściana szczytowa legła w gruzach.
- Sam, z jakiej to baśni...? - zapytała szeptem, jakby bała się obudzić, a
potem potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo: - Nie możemy tam wejść.
- Wiem.
- Wszędzie poustawiali zakazy wjazdu...
- Wiem.
- Dom wygląda tak, jakby się miał zawalić na naszych oczach. Nawet
umocnienia runęły. Nie będziemy tam węszyć.
- Wiem.
- Zanim zdołalibyśmy coś obejrzeć, zwinęłaby nas policja. A ja mam do
nich wyjątkowe szczęście. Od dziecka... - Głos jej się lekko załamał. - Nie
jestem już smarkulą, Sam. Ostatnie wariactwo popełniłam wieki temu.
Przestałam się wygłupiać...
- Wiem. - Sam chrząknął znacząco. - W schowku na rękawiczki są dwie
dobre latarki... gdyby cię naszła ochota na wariactwo.
Milczenie. Nagle podniosła głowę, piorunując go wzrokiem.
- Shepherd, jeżeli złapią nas gliny, nigdy ci tego nie wybaczę.
Nie groziło im to. Sam zadzwonił poprzedniego dnia do miejscowego
szeryfa i spytał, czy może po zmierzchu sfotografować ruiny. Nie zdążył jej tego
powiedzieć, bo Val schwyciła latarkę i prześliznęła się przez dziurę w ogrodze-
niu, zanim otworzył usta.
Po chwili przyznał się w duchu, że i tak by jej o tym nie powiedział.
Pokusa przekonania Val, że jednak warto ryzykować i że nic złego nie może się
wydarzyć, kiedy są razem, okazała się silniejsza.
Nie pomylił się. Urok tego miejsca podziałał na Val jak pigułka szczęścia.
Widział, jak napięcie znika z jej twarzy, że śmieją się jej oczy i powraca
normalna radość życia Oglądała dosłownie wszystko - może zbyt nerwowo i
pospiesznie - ale nie pominęła żadnego pokoju. Sam chodził za nią z duszą na
R S
- 69 -
ramieniu, modląc się, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Schody z białego
marmuru straszyły szczelinami, lustrzane ściany były roztrzaskane, wszędzie
pełno gruzu i piasku.
Kiedy przebiegła wszystkie pomieszczenia na piętrze, a potem po
zakurzonej marmurowej poręczy zjechała na dół, jej oczy lśniły młodzieńczym
blaskiem.
- Boję się pani wyznać, droga pani Schroeder... - zawiesił tajemniczo głos
- ale wygląda na to, że pani się świetnie bawi! I cieszy mnie ogromnie, że
jesteśmy tu razem. Co by pani teraz powiedziała na jeden jedyny... romantyczny
pocałunek?
Kiedy dotknął ciepłych, drżących ust Val, spoważniał nagle i pogłaskał jej
włosy.
- Jeżeli masz się przez to dręczyć...
- Nie, Sam, wszystko w porządku. Jest dobrze. Reszta mnie nie obchodzi.
- A mówiłaś, że to miły facet.
Val nie odpowiedziała Joneseyowi. Stała przy oknie ze skrzyżowanymi na
piersiach rękami, bez reszty pochłonięta tym, co się działo po drugiej stronie
ulicy. Kilka bram dalej znajdował się lokal opuszczony przez fryzjera, który
zbankrutował ponad rok temu.
Wreszcie ktoś go wynajął. W miejscowej gazecie ukazało się ogłoszenie z
datą otwarcia nowego sklepu, ale już od kilku dni wrzało w nim jak w ulu. Val
nie zwracała na to uwagi. Przede wszystkim dlatego, że nie biorąc udziału w
życiu towarzyskim miasteczka, nie znała najnowszych plotek, ale też do głowy
by jej nie przyszło, że to, co się dzieje po drugiej stronie ulicy, może dotyczyć
jej osobiście.
Teraz zrozumiała. „Wielkie otwarcie nowej księgarni" nabazgrano ręcznie
na czarnej tablicy przed wejściem. Część książek zmieściła się na obskurnych
półkach z drewnianej sklejki, reszty nie wyjęto nawet z kartonów. Val gotowa
R S
- 70 -
była się założyć, że znalazłaby tam zardzewiałe suszarki do włosów, nie mówiąc
o brudnych ścianach, pustej witrynie... Zresztą, jakie to miało znaczenie?
Jej piękna, przytulna księgarnia świeciła pustkami.
A u konkurencji roiło się od klientów. Dosłownie drzwi się nie zamykały.
Jonesey rozciął nożem ostanią kopertę z rachunkami, wyszedł zza lady i
stanął za plecami Val. Nigdy nie zabiegał o przyjaciół. Żona była dla niego
całym światem, a kiedy umarła, okazało się, że nie ma innej bliskiej osoby,
która umiałby go pocieszyć. Swoją drogą, zrobił wszystko, żeby nikt nie śmiał
nawet próbować.
- Chcesz, żebym go zastrzelił? - burknął pod nosem.
- Nie - odparła obojętnie, nie odrywając wzroku od zakurzonej witryny
konkurencyjnej księgarni. Nowa książka Stephena Kinga, której od dawna nie
mogła sprzedać, u niego - po zawyżonej do granic przyzwoitości cenie - idzie
jak woda. Ludzie wychodzą z tej parszywej budy objuczeni książkami...
- Myślałem, że go znasz. Mówiłaś, że jest twoim przyjacielem. I nie
zorientowałaś się, że szykuje ci takie świństwo?
- Do głowy mi to nie przyszło.
Nie miała przecież pojęcia, w jaki sposób Shepherd spędza przedpołudnia.
Prosiła go tylko, żeby trzymał się jak najdalej od księgarni. Gdyby zobaczyli ich
razem, na pewno znalazłby się życzliwy plotkarz, który zacząłby indagować
Sama. Rozmawiając z nim o swoich kłopotach, wiele rzeczy próbowała obrócić
w żart, nigdy się nie przyznała, w jak tragicznej jest sytuacji. Nie chciała, żeby
się o tym dowiedział. Nie dopuszczała do siebie myśli, że jako człowiek honoru
poczułby się zmuszony stanąć w jej obronie.
A po wczorajszej nocy w tamtym przeklętym opuszczonym domu na
plaży wszystko skomplikowało się jeszcze bardziej. Wczoraj nie odmówiłaby
mu niczego. Czuła się zdolna do każdego szaleństwa, tak jak w szczeniackich
czasach, kiedy ryzykowała wbrew rozsądkowi, za to z niekłamaną
przyjemnością - nawet za cenę kolejnej plamy na własnej reputacji.
R S
- 71 -
Wczoraj Sam mógł wykorzystać jej nastrój. Nie opierałaby się ani chwili.
Ale nie zrobił tego. Powoli zaczęło docierać do jej świadomości, że on nigdy...
po prostu nie mógłby wykorzystać momentu jej słabości, czekał na pełną
wzajemność. Ochronna skorupa, która zasklepiała jej serce, pękła, uwalniając
zbyt długo tłumioną, rozpaczliwą, beznadziejną miłość.
- Słyszałem, co o nim mówią. - Jonesey obracał w palcach nie zapalonego
papierosa. - Nic złego, wręcz przeciwnie. Całe miasto uważa, że to najmilszy
Jankes, jakiego widzieli w swoim życiu. Przyjemnie było tego słuchać, skoro
mówiłaś, że to twój przyjaciel... Nigdy bym nie podejrzewał, że zada ci cios w
plecy.
- To wstrętna, śliska glista - mruknęła.
- Babiarz. Tutejszym kobietom kompletnie zawrócił w głowach. To
głównie baby wychwalają go pod niebiosa.
- Jasne, domyślam się.
- Padlina.
- Najgorszy łgarz, jakiego poznałam.
- A do tego Jankes.
- Jednego nie rozumiem... - mówiła niewyraźnie - jak mu się udało
urządzić tę księgarnię tak szybko. Kto mu dostarczył towar? W nocy przywoził
te książki czy co? Wszystko razem nie trzyma się kupy...
Val zadała sobie wszystkie te pytania. I od razu domyśliła się odpowiedzi.
Dlatego skrzyżowała ręce: żeby Jonesey nie widział, jak drżą jej palce.
Odwróciła się od okna. Dosyć się naoglądała.
- Jonesey - powiedziała najspokojniejszym głosem, jaki mogła z siebie
wydobyć - Nie ma sensu o tym dłużej rozmawiać. Nic dzisiaj nie wymyślimy.
- Ale mógłbym go przynajmniej zastrzelić.
- Dzięki, Bartholomew, ale lepiej, żebyś nie wchodził w kolizję z prawem.
Jeżeli trzeba będzie popełnić jakieś morderstwo, zrobię to osobiście. Możesz mi
R S
- 72 -
wierzyć. Pan Carson Samuel Shepherd wpadnie końcu w moje sieci. Nie ma
mowy, żeby się wywinął.
- Co ty masz zamiar zrobić? - Po raz pierwszy, odkąd go poznała, Jonesey
zareagował w tak żywy sposób. Dostrzegła w jego oczach prawdziwy lęk.
Tak jak codziennie, Val zamknęła drzwi wejściowe o dziewiątej,
pojechała do domu, zjadła coś pospiesznie i zmieniła ubranie.
Około wpół do jedenastej wróciła do księgarni. Zaparkowała gdzie indziej
niż zwykle, w najciemniejszym zakamarku ulicy. Z latarką w ręku, czarnych
dżinsach i bluzie wyglądała jak zawodowy włamywacz.
Starając się wejść jak najciszej, dopiero po kilku próbach zdołała
przekręcić klucz w zamku. W środku, na szczęście, panował mrok. Zdjęła buty i
poczekała kilka minut bez ruchu, żeby przyzwyczaić wzrok do ciemności.
Przemykając się na palcach w stronę regałów, za jednym z nich dostrzegła
wąziutką, lekko drżącą smugę światła. Potem coś się poruszyło. Z przerażenia
wstrzymała oddech. Kilka kroków dalej, za następnym regałem, omal nie wpad-
ła na karton pełen książek... Książek, których brakowało na półkach. Ale światło
- nie miała, już cienia wątpliwości - dochodziło zza kontuaru.
Staroświecka kasa połyskiwała srebrzyście w blasku latarki. Nad otwartą
szufladą stał pochylony mężczyzna, wyglądający dostatecznie groźnie, żeby
przyprawić o atak serca najodważniejszą kobietę. W pierwszym odruchu Val
chciała uciekać, rzucić się do tylnych drzwi choćby na bosaka, byle wydostać
się z potrzasku.
Nie znosiła jednak tchórzostwa.
Zapaliła latarkę, kierując ją prosto w oczy Sama.
Zdrętwiał na moment, akurat w chwili, kiedy wkładał do jej kasy dużo
więcej pieniędzy, niż Val zdołała zarobić przez ostatnie pół roku ciężkiej
harówki.
- Cholera - warknął. - Przyłapałaś mnie.
R S
- 73 -
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Shepherd, przestań się do mnie uśmiechać jak niewinny harcerzyk!
Wiedziałeś przecież, że się domyślę! - Val nadal oślepiała go latarką i nie miała
zamiaru pozwolić mu wytchnąć. Nawet jeżeli okpił całe miasto, jeżeli wmówił
wszystkim, że doprowadzi ją do bankructwa, otwierając konkurencyjną
księgarnię - to ona i tak wiedziała swoje. Za pomocą osobistego uroku i wdzięku
nie sposób urządzić w jedną noc jakiegokolwiek sklepu - nie mówiąc o
księgarni. W Chekapee istniało tylko jedno miejsce, w którym mógł się
błyskawicznie zaopatrzyć w towar. - To moje książki sprzedawałeś, ty wszawy
złodzieju!
- Wiem, rudzielcu, ale skuteczność tego pomysłu przerosła moje
najśmielsze oczekiwania! Popatrz! - Sam pokazał jej dwie pełne garście
zielonych banknotów. - Zarobiłaś dzisiaj kupę forsy!
- Zapomnij o rudzielcu i o forsie. Naprawdę mam zamiar zadzwonić do
szeryfa i wpakować cię do pudła. Nie wiem, jak się tu dostałeś, ale są dwie
możliwości: albo podrobiłeś mój klucz, albo użyłeś wytrycha. Tak czy inaczej,
będziesz odpowiadał za włamanie. I kradzież cudzej własności. Sądząc po tych
pudłach, planowałeś oskubać mnie do cna. Jeśli sądzisz, że pozwolę ci się zmyć
po tym...
- Zdaje się, że jesteś trochę rozdrażniona - powiedział łagodnie.
- Trochę rozdrażniona? - Opuściła latarkę, myśląc, jak bardzo by chciała,
żeby Sam miał rację. Żeby czuła się tylko rozdrażniona, a nie tak rozpaczliwie
bezradna i nieszczęśliwa. Kiedy spojrzała rano na tablicę informującą o
otwarciu nowej księgarni, miała ochotę umrzeć ze wstydu i poczucia winy.
Sądziła w swojej naiwności, że Sam zrezygnował z niej, zgodził się na przyjaźń
i tylko przyjaźń. Kłamał. Żaden przyjaciel nie angażowałby się w tak
karkołomną próbę pomocy. Nie stać by go było na podobne szaleństwo.
R S
- 74 -
Tyle razy raniła ludzi, których kochała, ale wolałaby paść trupem, niż
wyrządzić krzywdę Samowi. Nie miała teraz innego wyjścia, niż powstrzymać
go za wszelką cenę.
- Jeżeli naprawdę sądzisz, że jestem trochę rozdrażniona, Shepherd, radzę
ci pójść po rozum do głowy. Może nigdy dotąd nie widziałeś autentycznego
rudzielca w napadzie szału...
- Dam ci jedną dobrą radę, kochanie: raczej pomyśl dwa razy, nim
zadzwonisz po szeryfa. Mam uzasadnione obawy, że znowu wszystko
skrupiłoby się na tobie... - Sam przemawiał kojącym, ojcowskim tonem. -
Wyobraź sobie, że poznałem szeryfa osobiście. Wiesz, jakie odniosłem
wrażenie? Otóż jest to poczciwy facet, który nie znosi widoku ludzi za kratkami.
Raczej poprosiłby cię o przyjęcie mnie do twojej prywatnej ochronki w celu
reedukacji. Tak jak przedtem Lincolna i Joneseya.
- Nie jesteś Lincolnem ani Joneseyem... - Zamarła w bezruchu, widząc, że
Sam zbliża się w jej kierunku. - Ani kroku dalej, ty fałszywy lisie!
- Val, kochanie, pewnie mi nie uwierzysz, ale im głośniej na mnie
krzyczysz, tym lżej mi się robi na duszy - szepnął aksamitnym głosem. - Bałem
się, że nie zrozumiesz moich intencji i poczujesz się oszukana. Prawie wszyscy
w tym cholernym mieście pieją z radości, że znalazł się taki jeden, który ich
pomści i załatwi cię z pełną premedytacją, tak jak ich załatwił Ron. Miałem
jednak cichą nadzieję, że znasz mnie na tyle... Nie jestem twoim byłym mężem.
Wolałbym sobie w łeb strzelić, niż wyciąć ci jakiś wredny numer, ale nie
miałem pewności, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Valentine... Ty jednak mi
ufasz.
- Jestem tak wściekła, że mogłabym cię udusić gołymi rękami, a ty mi
opowiadasz o zaufaniu? - Cofnęła się o kolejny mały kroczek. - Otworzyłeś
księgarnię, żeby sprzedawać moje książki? A nie przyszło ci ani razu do głowy,
że to chory pomysł? Kompletnie poroniony?
R S
- 75 -
- Szczerze mówiąc, nie. Uznałem, że to genialny pomysł na poprawienie
stanu twoich interesów. Mój jedyny wkład w przedsięwzięcie to
kilkumiesięczny czynsz za lokal, co łatwo możesz mi zwrócić. Towar należy do
ciebie. Nie muszę niczego zamawiać ani znać się na prowadzeniu księgarni i nie
mogę się wprost opędzić od chętnych do pomocy. Chyba najcięższa robota,
która spada na mnie, to zgarnianie forsy. Nawet jeśli jest w tym drobne
oszustwo, nie ma żadnych poszkodowanych. Ty nie zbankrutujesz. Twoi klienci
kupią to, co chcą. Wszyscy będą szczęśliwi.
- No to słuchaj uważnie: ja nie jestem szczęśliwa.
- Dobrze, spróbujmy inaczej. Nazwałabyś przyjacielem faceta, który
przygląda się z założonymi rękami, jak inni robią ci świństwo? I ani mrugnie?
Zamurowało ją. Wiedziała, że Shepherda trudno przegadać. Ale sztuczka,
którą teraz wymyślił, była prawdziwym majstersztykiem. Cofając się małymi
kroczkami, dopiero w ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że opiera się o regał z
książkami historycznymi... i że to już koniec wędrówki. Znalazła się w
potrzasku. Wszystko się odbywało nie po jej myśli. Sam ani przez moment nie
wierzył w jej gniew. Umyślnie podniosła głos o kolejną oktawę.
- Zrobiłeś to za moimi plecami!
- Tylko dlatego, że nie pozwalałaś sobie pomóc.
- I co z tego! Nie prosiłam cię o pomoc! Nie chciałam jej. Powiedziałam
ci, jak się z tym wszystkim czuję: że mam kłopoty, jestem w dołku, ale muszę
się z niego wygrzebać o własnych siłach. A ty mnie po prostu lekceważysz -
wtrącasz się do mojego życia, nie szanujesz moich uczuć. Popełniłeś rzecz
niewybaczalną, Sam, nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
- Jednym słowem - przerwał jej stanowczym głosem - w odwrotnej
sytuacji, gdybym to ja miał nóż na gardle, z szacunku dla moich uczuć
odwróciłabyś się do mnie plecami? Nic byś nie zrobiła? Tak jak nic nie zrobiłaś
dla Lincolna i Joneseya?
R S
- 76 -
- To nie to samo! - krzyknęła. - Nie mam zamiaru mieszać cię w to
wszystko!
- Nareszcie - westchnął. - W końcu dotarliśmy jednak do sedna rzeczy.
Prawda, kochanie? Uważasz, że dla własnego dobra nie powinienem się wiązać
z tak niebezpieczną, złą kobietą jak ty?
Sam kpił z niej w żywe oczy, ale celność tej kpiny, łatwość, z jaką
doszedł do „sedna rzeczy", poraziła Val. Ukłuła w samo serce. Nie, nigdy nie
myślała o sobie, że jest potworem, zdrajczynią, jakąś Matą Hari... Ale Sam był
dobrym człowiekiem - opiekuńczym i uczuciowym. Nie miał pojęcia, ile osób w
swoim życiu zawiodła.
Nie wiedział, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu udało jej się
skrzywdzić wszystkich, którzy ją kiedykolwiek kochali.
- Shepherd. Proszę cię, żebyś zlikwidował tę księgarnię. Zapomnij o całej
sprawie. Zapomnij o mnie. I wracaj do domu.
- Nie będziemy już przyjaciółmi? - zapytał łagodnie.
Val zacisnęła powieki. Miała ochotę umrzeć, zanim wypowie to straszne
słowo, ale wolała zerwać z nim raz na zawsze, niż narażać go na cierpienie.
- To dobrze. Bo, widzisz, kochanie, ja nigdy nie chciałem, żebyśmy byli
przyjaciółmi.
Otworzyła szeroko oczy. Za późno. Sam zrobił ostatni krok, który ich
dzielił, zamykając swoim ciałem pułapkę. Wciśnięta w kąt między dwoma
regałami a ścianą, widziała tylko jego błyszczące pożądaniem źrenice. Latarka...
Nie miała pojęcia, co z nią zrobiła. Poczuła na twarzy jego oddech, a potem
ciepłe, aksamitne w dotyku wargi. Zacisnęła pięści w ostatnim odruchu buntu.
Zdzieliłaby go tą cholerną latarką bez zastanowienia, gdyby ją tylko miała...
Niech to szlag, znowu wyprowadził ją w pole.
Sam podniósł jej zaciśnięte piąstki, ułożył je na swoich ramionach i, jak
gdyby nie obawiał się już protestu, znów dotknął ustami jej warg. Całował ją
R S
- 77 -
gwałtownie, zachłannie, nie dając Val czasu na wahanie. Serce zamarło jej w
piersi... a po chwili zaczęło bić oszalałym rytmem.
Jęknęła cichutko, tracąc oddech, i w tej samej chwili poczuła powiew
chłodnego powietrza na brzuchu. Dłonie Sama delikatnie, ale stanowczo
wsunęły się pod jej bluzę. Kiedy wprawnym ruchem odpiął biustonosz, a potem
dotknął piersi, jej ciało oblał żar.
- Sam...
- Cii...
Słyszała, że gdzieś bardzo, bardzo daleko deszcz dzwoni o szyby. Czuła
zapach drukowanego papieru, skórzanych opraw książek, dotykała plecami
zimnej ściany. Wiedziała, iż to wszystko jest prawdziwe, że dzieje się na jawie.
Ale nie tak prawdziwe jak Sam. Widziała, jak tężeje mu twarz, kiedy koniuszki
jej piersi rozkwitły w jego dłoniach.
Była podniecona. Nic nowego, pomyślała. Nogi miała jak z waty, jej serce
wybijało rytm jakiejś prymitywnej, żałośnie sentymentalnej miłosnej piosenki.
To też nic nowego. Zawsze, kiedy jej dotykał, traciła poczucie rzeczywistości,
wpadała w jakiś obłędny, niebezpieczny trans... Kolejny dowód słabości
charakteru.
- Shepherd...
- Cicho.
Całował jej szyję. Jego usta posuwały się coraz niżej, a kiedy językiem
otoczył najpierw jedną sutkę, potem drugą, trzęsła się cała, nie mogąc tego
opanować. Jednym zdecydowanym ruchem zsunął wstążkę z jej końskiego
ogona. Gęstwina ognistorudych włosów opadła na jego ręce. Val miała uczucie,
że tonie, zapada się gdzieś powoli, coraz głębiej.
- Sam? - Nie poznała własnego głosu. - Nie chcę, żebyś się we mnie
zakochał.
- Zgoda.
- Bardzo ciebie pragnę.
R S
- 78 -
- Wiem, maleńka. Ja też ciebie pragnę.
- Ale jeżeli mamy się kochać, to może być tylko... tylko seks. Nie ma
mowy o niczym więcej.
- W porządku.
Przydusił ją swoim ciałem, przylgnął do jej ust z takim zapamiętaniem, że
musiała pociągnąć go za uszy, żeby zechciał na nią spojrzeć.
- Nie mów „zgoda" ani „w porządku", bo za każdym razem, kiedy mi
przytakujesz, próbujesz wyprowadzić mnie w pole. Chcesz, żebym uwierzyła,
że się ze mną zgadzasz. A ja mówię poważnie, Sam. Musisz to przyjąć do
wiadomości: żadnych złudzeń. Żadnych zobowiązań. Żadnego zakochiwania
się.
Czekał cierpliwie, aż Val skończy monolog. Potem uśmiechnął się.
- Niepotrzebnie się martwisz, rudzielcu. Masz to jak w banku. Ani myślę
się w tobie zakochiwać. Nie ma obaw. - Zdjął z niej przez głowę bluzę razem z
zaplątanym w środku biustonoszem i cisnął wszystko za siebie na podłogę.
- Szczerość za szczerość. Odkąd cię poznałam, myślałam tylko o tym,
żeby pójść z tobą do łóżka. Taka jest prawda... Jedyne, czego od ciebie chcę, to
seks.
Prawie ją przekonał... Westchnęła cicho, świadoma, że większość kobiet
oczekuje od swoich kochanków czułych słów miłości. Trudno, ona nie należała
do tej większości. Ważne, że Sam nie będzie przez nią cierpiał, jeżeli zależy mu
tylko na seksie...
Wierzyła w to przez trzy sekundy.
Kiedy otoczył ją swoimi mocnymi ramionami, wsunął palce w jej włosy i
pociągnął lekko do tyłu, zobaczyła w jego oczach coś takiego... co przejęło ją
dreszczem. Ugięły się pod nią nogi, na szczęście w tej samej chwili Sam
pociągnął ją za sobą na dywan.
Czuła jego napięte do granic wytrzymałości mięśnie.
R S
- 79 -
Uniósł się na łokciach, żeby zaczerpnąć powietrza, a potem opadł na nią
ciężko, chowając twarz w jej włosach. Nie zaprotestowała, kiedy odpiął suwak
spodni. Zsuwał je z bioder powoli i ostrożnie, bez pośpiechu, pieszcząc wargami
każdy milimetr nagiego ciała.
W końcu uwolnił z dżinsów jej stopy. Val przeciągnęła się z ulgą, ale jego
usta zaczęły wędrować w górę. Kiedy zatrzymały się na wysokości kolan, dłonie
Sama rozsunęły jej uda. Opanowało ją nieznane uczucie, miała wrażenie, że
oddycha rozrzedzonym powietrzem i za chwilę zemdleje.
- Zależy mi na tobie - szepnął czułym, aksamitnym szeptem - tyle, co na
zeszłorocznym śniegu. Skąd ten poroniony pomysł, że chodzi mi o coś więcej
niż o seks?
- Przestań...
- Małe bara-bara. Tylko to mi chodziło po głowie. Chciałem sobie ulżyć.
Zaliczyć panienkę. A ta się martwi, żebym się w niej nie zakochał! Dobre sobie.
- Zamknij się wreszcie.
- Choćbyś mnie kroiła i soliła, głodziła na śmierć, chłostała pejczem,
torturowała na wszelkie możliwe sposoby - to i tak bym cię nie pokochał.
Prędzej kaktus mi na dłoni wyrośnie, niż poczuję do ciebie cokolwiek poza...
- Milcz!
Musiała z nim coś zrobić - ogłuszyć albo zakneblować. Na zwycięstwo w
zapasach nie miała szansy, więc zamknęła mu usta pocałunkiem. Jego
błazeńskie wygłupy były niczym innym jak wyznaniem miłości. Kochał ją. Jego
oczy przepełnione były lękiem o nią.
W jaki sposób mogła uchronić przed cierpieniem człowieka
pozbawionego instynktu samozachowawczego, nie mówiąc już o rozsądku?
Nagle po kolejnym pocałunku Sam uwolnił się z jej objęć i zawył jak wilk
do księżyca. Poderwał się na nogi, zdarł z siebie ubranie, które musiało parzyć
mu skórę, i wrócił do niej - bezwstydnie, cudownie nagi.
R S
- 80 -
Westchnęła z ulgą, tonąc na powrót w jego ramionach. Straciła wszelką
niepewność. Zapomniała o swoich lękach, o tym, iż go rozczaruje, że miejsce
jest niezbyt romantyczne, że pora nie ta... Poddała się. Była rozpaczliwie
wdzięczna za to, co czuła, i chciała, żeby Sam o tym wiedział.
Był najcudowniejszym kochankiem. Kiedy nogami oplotła jego biodra i
zaczęła poruszać się delikatnie, a potem coraz bardziej niecierpliwie, Sam opadł
na plecy z jękiem i pociągnął ją na siebie z całej siły. Zaczął pędzić na oślep, w
szalonym tempie, do takiego miejsca w kosmosie, w którym Val, nie kryjąc
swoich lęków, nie wstydząc się własnych uczuć, mogła mieć pewność, że jest
kochana. Bezgranicznie kochana.
- Sam... - szepnęła dużo później, choć nie wiedziała, czy minęło
kilkanaście minut, czy godzina. - Bałam się, że do siebie nie pasujemy...
Fizycznie.
- Ach tak?
- Jesteś za wysoki. A ja za niska. Wspinam się na palce, żebyś mógł mnie
pocałować.
- A nie zauważyłaś przypadkiem, że ten problem znika, gdy znajdujemy
się w pozycji leżącej?
- Nie możemy padać na ziemię do każdego pocałunku.
- Możemy spróbować - mruknął, patrząc, jak usta Val rozchylają się w
uśmiechu.
- Masz całkiem ładny uśmiech, rudzielcu - szepnął ze ściśniętym gardłem,
obrysowując palcem kontury jej warg.
- Co jest w nim takiego ładnego?
- Kobieca pewność siebie. Lubię to. - Nagle spoważniał. Nie chciał zrobić
niczego, co by popsuło im nastrój, ale, z drugiej strony, czuł, że zwariuje, jeśli
nie zada jej tego pytania natychmiast. - Wiem, że to cholernie niestosowne... ale
jak to możliwe, że nic nie słyszę o twoich wyrzutach sumienia, nie zarzekasz
się, że nigdy więcej...?
R S
- 81 -
- A czy to by coś dało, gdybym powiedziała ci teraz, że nigdy więcej nie
pozwolę sobie na żadne szaleństwo?
- Nie.
- Ten wieczór zaczął się od tego, że postanowiłam ostatecznie i
nieodwołalnie rozstać się z tobą. Przysięgłam sobie, że to zrobię, nawet gdybym
musiała położyć cię trupem...
- No i położyłaś mnie.
- Żarty na bok. - Uśmiechnęła się blado. - Kiedy zobaczyłam cię po raz
pierwszy, pomyślałam, że należysz do bardzo rzadkiego, zanikającego dziś
gatunku przyzwoitych facetów. Ale pomyliłam się. Walcząc ze mną, nie
przebierałeś w środkach. Nie grałeś fair, prawda? Kiedy uważasz, że masz rację,
idziesz po trupach, jak czołg, nie pytając nikogo o zdanie. Tak było ze mną.
Próbowałam różnych sposobów, żeby cię powstrzymać - może poza wynajęciem
zawodowego mordercy. Wszystko na nic.
- Mógłbym się zmienić.
- Nie zmienisz się.
- Mógłbym spróbować.
- Mógłbyś - zgodziła się - ale to na nic. Cierpisz na nieuleczalną
skłonność do odgrywania roli bohatera. Mnie chyba łatwiej byłoby się zmienić.
Co zresztą postanowiłam zrobić. Trzymając się własnych zasad, nie osiągnęłam
niczego. Klęska za klęską. Od dzisiaj więc przyjmujemy twoje reguły gry.
Zadowolony?
- Nie jestem pewny, co masz na myśli... - powiedział ostrożnie.
- To, że nie będziemy pracować. Ani ty, ani ja. Kocham cię, Shepherd,
zresztą nie muszę ci o tym mówić. Dobrze wiesz, że gdybym cię nie kochała,
nic zdobyłbyś mnie. A więc... wygrałeś. Jestem twoją kochanką, Sam. Chcę
odrobić stracone lata. Korzystać z życia i kochać się z tobą do upadłego. Dopóki
ci się nie znudzę.
R S
- 82 -
Od tylu miesięcy marzył, żeby usłyszeć od niej słowa miłości. Ale
zupełnie inaczej to sobie wyobrażał... Poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku.
- Miałabyś mi się znudzić?
- W końcu sam się przekonasz - powiedziała łagodnie - że źle wybrałeś.
Chciałam oszczędzić ci rozczarowań, uchronić przed popełnieniem błędu. Ale
skoro się nie udało, jedyne, co mogę zrobić, to obiecać, że będę wobec ciebie
absolutnie szczera. Sam, ty nie kochasz mnie... tak naprawdę.
- Cóż za imponująca pewność siebie.
- Uparłeś się, żeby mnie zdobyć, tylko dlatego, że stawiałam ci opór.
Może zdarzyło ci się coś podobnego po raz pierwszy w życiu. Byłeś
przyzwyczajony do zwycięstw bez walki, a tu taki numer! Nie mieściło ci się to
w głowie, a ty lubisz trudne wyzwania. Masz instynkt myśliwego - polowanie na
zająca sprawia ci na pewno większą przyjemność niż zjedzenie pasztetu. Ale ja
już przestałam być dla ciebie wyzwaniem. Zając upolowany. Założę się, że
niedługo sam to zrozumiesz... i przyznasz mi rację... Sam... Sam!
Ułożył ją wygodnie pod sobą, zamykając usta pocałunkiem. Zrozumiał, że
Val zmieniła strategię walki. Wytoczyła nowe działa, ale chodzi jej wciąż o to
samo.
Czy ona naprawdę wierzy, że przestała być dla niego Wyzwaniem? W te
bzdury o polowaniu na zająca...? Poczuł się dotknięty do żywego. Może za
sześćdziesiąt lat oboje będą wspominać to ze śmiechem? Na razie jego
ukochana uparta się, żeby chronić go przed tym, czego najbardziej pragnął.
Przed nią samą.
R S
- 83 -
ROZDZIAŁ ÓSMY
Val obudziła się kilka minut przed dzwonkiem budzika. To był już trzeci
z kolei deszczowy poranek. Szare krople spadające z dachu bębniły w parapet,
w domu panował chłód i półmrok.
Najchętniej w ogóle nie wstawałaby z łóżka. Przytuliłaby się do ciepłego
męskiego ciała. Wyobraziła sobie śpiącego Sama, który budzi się pod wpływem
jej pocałunków, coraz śmielszych pieszczot, aż końcu podniecony do szaleństwa
prosi ją o litość... Kazałaby mu leżeć grzecznie, z zamkniętymi oczami, i
kochałaby go tak, jak on ją kochał. Dokładnie tak samo. Kusiłaby go, drażniła,
przeciągała w nieskończoność miłosne preludium. Pochyliłaby się nad nim,
całowała każdy milimetr jego ciała, czując, jak pulsuje z rozkoszy, widząc, jak
maluje się na jego twarzy uczucie błogości, potem udręczenia... W końcu
zlitowałaby się nad nim...
Wzdrygnęła się i usiadła gwałtownie na brzegu łóżka. Była wściekła, że
pozwala sobie na te żałosne, banalne fantazje, kiedy śpi sama. Minęło sześć dni,
odkąd została kochanką Sama, proponując mu warunki, na które większość
mężczyzn przystałaby z rozkoszą - żadnych zobowiązań, zmartwień,
górnolotnych obietnic.
Od tamtej pory Sam zaczął odkrywać na nowo uroki celibatu. Spędzali
razem każdy wieczór, temperatura rosła, wpatrywali się w siebie aż do bólu... i
nic.
Nie miała wątpliwości. Nie kochali się tylko dlatego, że Shepherdowi,
niech go wszyscy diabli, nie spodobały się jej warunki.
Trudno. Niedbałym ruchem ściągnęła przez głowę nocną koszulę, prawie
po omacku wyjęła z szafy granatowy kostium i podreptała do łazienki. Praca.
Powinna myśleć o pracy, a nie w kółko o Samie. Sam to, Sam owo! Musiała
wstać lewą nogą z łóżka.
R S
- 84 -
Zapaliła światło w łazience i z zamkniętymi oczami sięgnęła po
szczoteczkę do zębów. Pociągnęła kilka razy nosem. Kiedy rozejrzała się wkoło,
pomyślała, że zwariowała. Wszędzie, gdziekolwiek odwróciła głowę, widziała
doniczki hiacyntów: białych albo fioletoworóżowych. Ich ciężki, słodkawy
zapach kojarzył jej się nieodparcie z deszczową pogodą.
W pokoju dziennym królowały aksamitki. Zatrzęsienie aksamitek. W
każdym najciemniejszym kącie, w każdej wnęce, na każdej półce stał wazonik
pełen żółtych, prześlicznych kwiatków. Żółty był jej ulubionym kolorem,
W kuchni - orgia różnokolorowych bratków.
Nie znalazła żadnej kartki, żadnego bileciku, który zdradzałby nazwisko
ofiarodawcy. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że absolutnie nie było
sposobu - wykluczając cuda - żeby Sam dostał się do jej domu z taką ilością
kwiatów. Poprzedniej nocy przywiózł ją koło jedenastej i pocałował przed
drzwiami, nie wchodząc do środka. Nie był to zdawkowy pocałunek na
dobranoc. Właściwie przygniótł ją do drzwi swoim ciałem i całował jak
szaleniec, bez wytchnienia...
Kiedy miała pewność, że zakończą ten wieczór w łóżku, powiedział
grzecznie „dobranoc" i poszedł sobie. Bliska płaczu, zamknęła za nim drzwi, a
potem w bezsilnej złości chodziła po mieszkaniu tam i z powrotem, kilka razy
sprawdzając, czy przekręciła zasuwę.
Na pewno nie miał możliwości wejść do środka. A jednak zrobił to.
Nie mogła ignorować widoku tych kwiatów, tak jak nie mogła nie czuć
ich zapachu. Kiedy się ubierała, jadła śniadanie, czesała włosy - patrzyła na
hiacynty, aksamitki i bratki, czując ich zapach. W drodze do pracy jej serce biło
rytmem starej, okropnie sentymentalnej piosenki o miłości. I żeby było jeszcze
bardziej romantycznie - wycieraczki nie nadążały zbierać deszczu, a niebo raz
po raz przeszywały błyskawice. Val zaczęła mruczeć pod nosem:
R S
- 85 -
- Myślisz, że mi na tobie tak strasznie zależy, Shepherd? Sądzisz, że
znalazłeś na mnie sposób? Uważasz, że zrobię coś horrendalnie głupiego tylko
dlatego, że jesteś najwspanialszym facetem na świecie?
Dotarła do księgarni za kwadrans dziewiąta. O tej porze nie powinna w
niej zastać żywego ducha. Otworzyła drzwi i usłyszała jakieś męskie, bardzo
niskie i podniecone głosy. Zdjęła płaszcz i ruszyła na zaplecze, gdzie płonęło
jedyne zapalone światło.
Jedno spojrzenie, i jakaś ogromna gruda wyrosła jej w gardle. Sam na
pewno nie zmrużył tej nocy oka. I zdążył włamać się do dwóch miejsc, a nie, jak
sądziła, tylko do jej domu.
W jej maleńkim gabinecie, gdzie nawet dwóm myszom byłoby za ciasno,
szeryf z Joneseyem wyglądali na bardzo zadowolonych. Harold siedział na
biurku, a Jonesey na krześle. Obaj śmiali się jak dzieci. Szeryf układał monety,
Jonesey zwilżał co chwila palec przy liczeniu banknotów. Poza pokaźnym
siedzeniem Harolda na biurku znajdowała się - dosłownie - góra pieniędzy.
Dopóki nie chrząknęła znacząco, żaden z mężczyzn nie zauważył jej
obecności.
- Nie przyszło wam do głowy, że w pewnych kręgach społeczeństwa
prywatne finanse traktowane są jak każda inna forma własności, którą nie
można tak swobodnie dysponować?
- Posłuchaj, kochanie - odezwał się szeryf. - Kiedy zauważyłem, że w
środku pali się światło, wpadłem, jak zwykle, żeby przywitać się z Joneseyem.
Ale okazało się, że trzeba mu pomóc. Stara się zrobić z tym porządek przed
otwarciem banku. Więc nie żołądkuj się, dziecino, tylko nalej sobie kawy i
odpocznij. - Harold zwrócił się do Joneseya. - Nie mogę uwierzyć, że Sam
zarobił aż tyle.
- Rachunki za prąd. Czynsz. Ubezpieczenie. Cholera, myślałem, że ona
straci księgarnię. - Jonesey kręcił z niedowierzaniem głową. - Od razu trzeba
było mi powiedzieć - zwrócił się do Val - co on szykuje. Zorientowałem się, że
R S
- 86 -
handluje naszym towarem, ale w pierwszym momencie - nie powiem -
pomyślałem, że facet okazał się zwykłym padalcem, zdrajcą, który chce cię
wyrolować z interesu.
- Zawarliśmy umowę - Val odezwała się drżącym głosem - że Sam
wyjedzie z miasteczka. Rozmawialiśmy kilka dni temu. Powiedziałam mu, że
nie chcę pieniędzy, które pochodzą z oszustwa... w każdym razie z nabierania
ludzi. To nie jest w porządku. Zgodził się ze mną, powiedział, że sprzeda tylko
towar, który już wyniósł, i na tym koniec.
Wyglądało na to, że jej oświadczenie nie zainteresowało ani szeryfa, ani
Joneseya. Spróbowała jeszcze raz.
- Żeby mieć absolutną pewność, że mnie właściwie zrozumiał, kazałam
mu otworzyć portfel i odebrałam podrobiony klucz. Dlatego wydaje mi się mało
prawdopodobne, żeby dostał się tutaj wczorajszej nocy. Chyba że ktoś mu
pomógł.
Obaj mężczyźni zaniemówili.
- Jonesey, dałeś mu klucz?
Jonesey nie spojrzał na nią, udając, że musi natychmiast porozmawiać z
szeryfem.
- Niech pan przestanie bawić się tą drobnicą, szeryfie. Potrzebna mi
pomoc przy banderolowaniu banknotów. Za dwadzieścia minut otwierają bank.
- Dobrze, dobrze. Lubię po prostu dotykać monet. Przypominam sobie
czasy, kiedy zabrałem Marthę do Vegas. Przy pierwszym automacie wygrała
wiadro bilonu...
Val zrezygnowała. Nie miała szansy zmusić któregoś z nich do rozmowy.
Powiesiła mokry płaszcz w łazience, otworzyła drzwi frontowe i sprawdziła
przez okno, czy w księgarni Sama pali się światło. Oczywiście paliło się.
Wczoraj przez cały dzień pracował, wieczorem byli razem na kolacji,
między północą a świtem zdążył dostarczyć jej kwiaty i zabawić się w
R S
- 87 -
Niewidzialną Rękę - a teraz znowu był w pracy. Wygląda na to, pomyślała, że
Shepherd od wczoraj nie zmrużył oka.
Z jej powodu.
Usłyszała śmiech, a potem stłumione głosy obu mężczyzn. Jonesey
bardzo szybko pojął, co się dzieje z towarem. Szeryf nie kojarzył faktów, aż do
poprzedniej nocy, kiedy złapał Sama na przenoszeniu pudeł z książkami - była
akurat pełnia księżyca.
Właściwie powinna się była spodziewać, że jej przyjaciele dołączą do
bandy Robin Hooda bez żadnych skrupułów. Dzięki nim jej kasa była pełna.
Nareszcie miała pieniądze na opłacenie rachunków. Znajdowała się na krawędzi
bankructwa, ale dopiero Sam wpadł na ten genialny w swojej prostocie pomysł.
Zarówno więc szeryf, jak i Jonesey - a nawet mały Lincoln - uważali Shepherda
za geniusza i bohatera.
Z bijącym sercem wpatrywała się w witrynę jego sklepu. Kochała tego
szaleńca jak nikogo innego na świecie. Ale to uczucie wzmacniało w niej tylko
przekonanie, że za nic nie powinna angażować go w swoje problemy.
Gdyby chodziło mu o zwykły romans, nie czułaby się aż tak przerażona.
Niestety. Od czasu, kiedy przedstawiła mu swoje warunki, zamknął się w sobie i
zaczął traktować ją z chłodną kurtuazją. Zrozumiała to przesłanie. Shepherdowi
marzyły się obrączki. Kontrakt. Ślubna przysięga. Wszystko albo nic.
Jej ukochany był idealistą, a Val uważała się za osobę stąpającą twardo po
ziemi. Bohater potrzebuje bohaterki. Szlachetny i odważny człowiek honoru
szuka kobiety, która dorównywałaby mu pod każdym względem. Zawiodłaby
Sama, gdyby nie zdołała wybrnąć z tarapatów o własnych siłach.
A wcale się na to nie zanosiło. Zacisnęła powieki. Wróciła do Chekapee
przekonana, że znajdzie w sobie dość hartu ducha, żeby przełamać złą passę i
odnaleźć się wśród ludzi, którzy stracili do niej zaufanie. Próbowała wszelkich
sposobów. Okazywała cierpliwość. Nadstawiała drugi policzek. Była grzeczna,
R S
- 88 -
usłużna, nigdy nie liczyła na wdzięczność, prowadziła się nienagannie, ubierała
skromnie... To wszystko i tak nie miało najmniejszego znaczenia.
Ludzie, którzy znali ją od dziecka, uparli się, żeby kojarzyć ją do końca
życia z Ronem i dziecięcymi wygłupami.
Jej powrót do domu okazał się kolejnym życiowym błędem. Wielką
porażką, która do granic ostatecznych nadwerężyła jej wiarę w siebie. Jak mogła
narażać Sama na związek z... nieudacznicą? Musiała to w końcu nazwać po
imieniu. Na swoim życiowym koncie nie umiała doszukać się ani jednej
wygranej.
Shepherd, przemawiała do niego bezgłośnie, nie możesz zarywać dla
mnie nocy. Miałeś przeze mnie wystarczająco dużo kłopotów. Nie mogę - nie
chcę - ryzykować, że cię zawiodę tak jak innych. Do diabła, Sam, nie
przeżyłabym tego...
Odwróciła się plecami do okna. Próbowała się uspokoić i pozbierać myśli.
Zbliżało się Święto Dziękczynienia. Rodzice zaprosili ją na kilka dni do siebie,
ale nie mogła przecież zostawić tu Sama, a ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę,
byłoby narażanie go na udział w rodzinnym obiadku. Wolała nie myśleć, jak by
to wyglądało.
Wiedziała dokładnie. Chyba tylko trzęsienie ziemi mogłoby zmienić
scenariusz tego wydarzenia.
Trudno. Postanowiła nagle, że jakoś to zniesie. A Sam będzie miał idealną
okazję, żeby przejrzeć na oczy. Tak... Jeżeli go kocha, jeżeli go naprawdę kocha,
znajdzie w sobie odwagę, żeby to zrobić.
Sam ściskał rękami skronie. Głowa pękała mu z bólu i ledwie widział na
oczy. Zapas energii wyczerpał się. Nie liczył dokładnie, ale od co najmniej
trzydziestu godzin był na nogach. Mógłby teraz zasnąć na stojąco albo w każdej
innej dowolnej pozycji.
Zerknął na zegarek. Minęła czwarta. Właściwa pora, żeby wpaść do
motelu, wziąć prysznic i przespać się przed spotkaniem z Val oraz Linkiem. O
R S
- 89 -
siódmej miał ich zabrać na kolację. Kobieta obsługująca kasę poradziłaby sobie
bez niego, ale... Postanowił zostać jeszcze chwilę, żeby obsłużyć osobiście kilka
klientek.
Najpierw panna Holmes. Nauczycielka angielskiego wpadała do niego
codziennie po lekcjach, w swoich koszmarnych bluzkach z poliesteru i
okularach, które, z braku nosa, musiała nosić na szyi. Zawsze coś kupowała i
przeważnie tanie kieszonkowe kryminały przykrywała dyskretnie klasyczną
powieścią.
- Doprawdy, panie Shepherd, nie mogę się nacieszyć, że otworzył pan w
naszym miasteczku właśnie księgarnię! Dzięki panu znów mogę kupować
książki, nie narażając się na kontakty z... tamtą!
- Wiele osób w tym mieście jest podobnego zdania - powiedział Sam z
porozumiewawczym uśmiechem. - Wieść niesie, że pani Schroeder niedługo
zbankrutuje...
- Ach tak?
- Podobno grozi jej odcięcie telefonu, jeśli natychmiast nie zapłaci
rachunku. A to mi już wygląda na ostateczną klapę.
Pani Holmes westchnęła z satysfakcją, krzyżując dłonie na falującym
biuście. Chwilową radość przyćmił jednak niepokój. Opuściła bezwładnie ręce.
- Valerie nie grozi jednak całkowita plajta. Jej rodzice mają wystarczająco
dużo pieniędzy, żeby ją wesprzeć.
- Tego nie wiem. Słyszałem tylko, że zainwestowała w tę księgarnię cały
swój prywatny kapitał, do ostatniego centa. Ale jakie to ma znaczenie? W końcu
wszyscy w tym mieście marzą o jednym: żeby Valerie splajtowała. Mam rację?
Pani Holmes otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale nagle, jakby coś
ważnego odwróciło jej uwagę, zamilkła i spojrzała na Sama przygasłym
wzrokiem.
Nareszcie, pomyślał. Chyba ruszyło ją sumienie. Może stać ją na odrobinę
współczucia.
R S
- 90 -
- Wybaczy pani, panno Holmes.
Podszedł do dwóch, plotkujących w najlepsze, stałych klientek.
Sue Ellen, potężna kobieta, którą poznał na stacji benzynowej, musiała
być koleżanką szkolną Rose Wilkins. Sue pochłaniała wszystkie książki o
silnikach i samochodach, bez względu na ich objętość. Pośredniczka handlu
nieruchomościami wpadała codziennie po południu, głównie po to, żeby
sprawdzić, ,,jak leci" Samowi.
- Cześć, kochanie! - pisnęła cienkim sopranem, wbijając długie jak
szpony, polakierowane na różowo paznokcie w ramię Sama. - Rozmawiamy o
tobie. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ci się to udało! W życiu nie widziałam
sklepu - może poza piekarnią - który miałby takie powodzenie. Wyobraź sobie -
zniżyła głos - zerknęłam przez szybę do konkurencji. Pustka. Valerie chyba
zapomniała, jak wygląda prawdziwy klient.
- No i o to ci właśnie chodziło, prawda?
- Myślę, że nam wszystkim o to chodziło. Słodki smak zemsty... Znasz to
uczucie?
- Powiedzmy. W każdym razie jest mi bardzo na rękę, że wy tak czujecie.
No bo... gdyby spojrzeć na to inaczej... mogliście mnie potraktować jak
bezczelnego intruza, który pakuje się nie proszony do miasta i niszczy jednego z
was.
W moich stronach trzeba mieć głowę nie od parady, żeby wyjść na swoje,
prowadząc księgarnię. - Sam zrobił przerwę na głęboki oddech. - Nie moja
wina, że ta mała zadarła z wami i jest taka słaba. W biznesie obowiązują prawa
dżungli. Prawda, Rose?
Czoło Rose przecięła wąziutka zmarszczka.
- Ja... Prawda.
- Bardzo mi pomogliście. Wszyscy. Dzięki wam to, co normalnie wymaga
miesięcy harówki, nie mówiąc o... - popukał się znacząco w czoło - okazało się
bajecznie łatwe. - Uśmiechnął się do Sue. - Jeśli dobrze rozumiem, nikt w tym
R S
- 91 -
mieście nie przejmie się specjalnie losem Val, bez względu na to, co się z nią
stanie?
Sue Ellen milczała z zaciśniętymi ustami, zerkając ku wyjściu.
Sam także miał tego dosyć. Zmuszanie ludzi do myślenia okazało się
najcięższą pracą, jakiej podjął się w swoim życiu. Czuł, że coś im zaczyna
świtać w głowach - niektórzy przyzwoici mieszkańcy Chekapee dostawali chyba
gęsiej skórki na myśl, że sami ściągnęli sobie na kark drania nie lepszego od
Rona.
Musiał odpocząć. Wcielenie się w chytrego łajdaka, ze wszystkimi
subtelnymi odcieniami tej roli, wymaga nie lada koncentracji. Był wyczerpany
psychicznie. Marzył o prysznicu i o długim śnie. Chociaż nie chciał się do tego
przyznać, zwątpienie zaczęło drążyć jego świadomość. Nie mógł powiedzieć, że
pomysł spalił na panewce - dzięki konkurencyjnej księgarni Val miała jakieś
pieniądze, a on szansę prowokowania ludzi do samodzielnego myślenia. Niby
wszystko się działo zgodnie z planem, ale... To, co zrobił dotychczas, było jak
przyklejanie plastra z opatrunkiem na głęboką ranę.
Valerie cierpiała z powodu wielu głębokich ran, które zabliźnić mogła
tylko miłość. Wierzył w to. Nie był jednak pewien, czy potrafi zarazić ją swoją
wiarą. Ona sama musiała zapragnąć jego miłości.
Pół godziny później, wyciągnięty na łóżku w swoim pokoju, przyjmował
wyrazy wsparcia od swojej rodziny. Kto jak kto, ale Cole zawsze wiedział,
kiedy wkroczyć z pomocą.
- Stary byku - zaczął z braterską czułością w głosie - ty chyba całkiem
straciłeś rozum. Co ta kobieta z tobą wyrabia? Nie, nie, daruj sobie odpowiedź.
Najpierw mnie wysłuchaj.
- Dobrze, nie denerwuj się. Zamieniam się w słuch.
- Od chwili kiedy Cole nazwał go „bykiem", wiedział, że nie usłyszy słów
pełnych wsparcia, tylko długi, nudny wykład.
R S
- 92 -
- No więc, co się dzieje z twoją głową? W szkole byłeś prymusem. Może
trochę się zagubiłeś, kiedy umarli rodzice, ale, o ile dobrze pamiętam, to był
jedyny raz, kiedy straciłeś rozsądek. Umiałeś jednak wyjść z dołka, zdobyłeś
licencję pilota, założyłeś świetnie prosperującą firmę, nie było problemu, z
którym byś sobie nie poradził. Sto razy mogłeś splajtować, pójść z torbami, ale
wychodziłeś na swoje, bo nigdy nie traciłeś głowy. Pomyśl tylko: spłaciłeś
kredyt, firma kwitnie - żyć, nie umierać. Nie pamiętam też, do diabła, żebyś
kiedykolwiek narzekał na samotność. Zawsze miałeś szczęście do kobiet.
Wszystkie były dziewczynami z charakterem, głową na karku, nie mówiąc o
urodzie...
Sam przykrył się kocem po szyję i ziewnął głęboko.
Własny życiorys znał na pamięć. Czuł, że zaśnie, jeśli Cole natychmiast
nie zacznie mówić do rzeczy.
- Cole? Czy chcecie już wracać do Cripple Creek?
- Skąd! Nie o to chodzi. Możemy tu zostać do wiosny. Zresztą Reagan
wymyśliła, żeby tak to właśnie urządzić - będziemy przenosić się na zimę do
Chicago. Ale trzymajmy się tematu, dobrze? Jesteś tam już prawie miesiąc. Jak
długo dwoje dorosłych ludzi może się zastanawiać, co jest między nimi grane?
Warto tracić na to tyle czasu i nerwów? Sądząc po głosie, ty już nie wiesz, na
jakim świecie żyjesz i jak się nazywasz.. Nigdy dotąd nie odbiło ci tak ostro z
powodu baby. Stary, to przecież bez sensu! Jeżeli coś się zdecydowanie nie klei,
to może lepiej dać sobie z tym spokój? Sam, wracaj do domu i koniec. Zapomnij
o niej. Sam? Sam, do ciężkiej cholery, jesteś tam?
Nie miał zwyczaju odkładać słuchawki w środku rozmowy, ale kiedy
usiadł na krawędzi łóżka, żeby opanować senność, wyjrzał przez okno. Na
parkingu przed wejściem do recepcji motelu zauważył drobną kobiecą postać z
szopą rudych włosów na głowie. Rozglądała się, szukając właściwego numeru
pawilonu.
R S
- 93 -
Oczywiście, nie zdarzył się w tamtej chwili żaden cud. Nadal był
wycieńczony. Wątpliwości, które męczyły go przez cały dzień, nie zniknęły jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Swoją drogą, Cole jakby wyczuł, że
sytuacja gmatwa się coraz bardziej.
A jednak wpatrywał się w Val błędnym wzrokiem, z uczuciem ssącej
pustki w żołądku. Nie do wiary... Żadna inna kobieta nie działała na niego w ten
sposób.
Odnalazła wzrokiem właściwy numer, ale stała jeszcze chwilę bez ruchu,
zagryzając wargi.
Nagle wyprostowała się jak struna i zdecydowanym krokiem ruszyła w
stronę jego pawilonu.
- Sam? Do diabła, co się z tobą dzieje?
- Wszystko w porządku. Zadzwonię do ciebie później. Ucałuj Reagan.
- Sam...
Odłożył słuchawkę, ściągnął z szyi ręcznik i owinął nim biodra. W drodze
do drzwi stiuki sobie boleśnie łydkę, wpadając na krzesło. Otworzył drzwi tak
gwałtownie, że Val straciła równowagę i oparła się na jego nagim torsie.
Zaniemówiła z wrażenia... i pomyślała o swojej zagrożonej reputacji. Jakby
czytając w jej myślach, Sam wciągnął Valerie do środka. Łatwo mógł sobie
wyobrazić, co by się jutro działo, gdyby ktoś znajomy zauważył ją w motelu z
półnagim mężczyzną.
- O Boże... Wyciągnęłam cię spod prysznica. Przepraszam. Oczywiście,
powinnam najpierw zadzwonić. Pewnie myślisz, że to idiotyzm z mojej strony
odwiedzać cię o tej porze, jeśli za kilka godzin mamy się spotkać na kolacji,
ale... Na wieczór umówiliśmy się z Linkiem, a ja chciałam z tobą pogadać w
cztery oczy. Po pierwsze, chciałam cię zapytać, czy nie pojechałbyś ze mną w
Święto Dziękczynienia na obiad do moich rodziców.
- Jasne, kochanie. - Walcząc z ręcznikiem, który ześlizgiwał mu się raz po
raz z bioder, nie był w stanie oderwać wzroku od jej twarzy. Obiecał sobie
R S
- 94 -
wstrzemięźliwość do czasu, dopóki Val nie zrozumie, że chce z nią być przez
całe życie. Ale też nie należał do ludzi, którzy nie wybaczają sobie chwil
słabości. Krople deszczu połyskiwały w jej włosach. Miękkie wargi lekko
drżały, zapraszając go do pocałunku. Nie musiała się tłumaczyć, wymieniać
niezliczonych powodów, dla których przyszła teraz, a nie kiedy indziej...
Przyszła i już. Była z nim i tylko to się liczyło. - Podobały ci się kwiaty?
- Sam... - Spojrzenie jej aksamitnych, roześmianych nagle oczu
wystarczyłoby za odpowiedź. - Są piękne. Niewyobrażalnie piękne. To czyste
szaleństwo... że zrobiłeś coś takiego... dla mnie. Ja... A niech to - powiedziała
zmienionym głosem. - Shepherd, jesteś siny z zimna...
- Ja? Nie... - Kiedy Val odgarnęła z jego czoła grzywkę, takim
zdecydowanym, zaborczym gestem, jak gdyby tylko ona miała prawo go
dotykać, opadło z niego całe napięcie. Nie musiał się niczym martwić.... Nigdy
nie sądził, że podobne rzeczy przydarzają się również mężczyznom, ale nagle
zakręciło mu się w głowie i przestał widzieć. Z wielkim trudem zdołał otworzyć
oczy. Powieki ciążyły mu jak ołów.
Usłyszał odgłos upadającej torebki. Potem zdał sobie sprawę, że już nie
walczy z ręcznikiem. Dłonie Val błądziły nieprzytomnie po jego nagim ciele.
- Żadnego obiadu! Nigdzie nie wychodzisz. O Święcie Dziękczynienia też
porozmawiamy kiedy indziej. Cholera, jak mogłeś doprowadzić się do takiego
stanu, i to przeze mnie... Błagam cię, Shepherd, tylko nie padaj, zaprowadzę cię
do łóżka. Ale potem, kiedy się obudzisz, zastrzelę. Uduszę własnymi rękami.
Przełożę to twoje wielkie cielsko przez kolano...
R S
- 95 -
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Od posiadłości rodziców Val w Ormond Beach dzieliły ich wiele godzin
jazdy. W Chicago w Święto Dziękczynienia panuje jesienny ziąb: wieje
przejmujący wiatr od jeziora albo pada śnieg. Tutaj było piętnaście stopni
powyżej zera, pogodne niebo, powietrze przesycone zapachem gajów
cytrusowych, których widok towarzyszył im przez ponad połowę drogi.
Pomarańcze wcale nie były pomarańczowe, tylko bladożółte, i wyglądały jak
ciężkie kule ukryte w gąszczu lśniących, ciemnozielonych liści. Val, rozpo-
znając różne ich odmiany, uraczyła Sama historią rozwoju sadownictwa na
Florydzie.
Sam nie mógł myśleć o pomarańczach.
Dręczył się, że jego zaśnięcie na stojąco, w obecności Val, było nie tylko
kompromitacją, ale wielkim taktycznym błędem. Trzy dni temu, kiedy obudził
się - niezbyt przytomny - po dwudziestoczterogodzinnej drzemce, Val podała
mu do łóżka kawę, śniadanie i gazety. Leżał zupełnie nagi, a ona siedziała przy
nim w stroju pensjonarki. Przemawiała ciepłym, zmysłowym głosem, lekko
ochrypłym - i stanowczym jak nigdy dotąd.
Jego sprytny plan się powiódł. W porządku, ale ona miała tego dosyć.
Wykańczał się dla niej, omal nie zemdlał z wyczerpania, dlatego pora skończyć
tę zabawę. Jeżeli znajdzie jakieś pieniądze podrzucone do jej kasy, odda je na
cele dobroczynne. A jeżeli i to go nie powstrzyma, zacznie je palić.
- Sam, rozumiem, że chcesz mi pomóc finansowo. Ale przecież nie o
pieniądze toczy się ta gra. Nie obchodzi mnie księgarnia. To nie jej los mnie
niepokoi. Chodzi mi tylko o nich, o ludzi, wśród których dorastałam. O to, że
traktują mnie jak wspólniczką oszusta, który był moim mężem.
I wierzą w moją winę - w to, że mogłam zrobić coś tak okropnego...
Schowała dłonie do kieszeni spódnicy.
R S
- 96 -
- Wracając do domu, wiedziałam, że niełatwo będzie ich przekonać o
swojej niewinności. Ale gdybym uciekła, spaliłabym za sobą wszystkie mosty.
Do końca życia byłabym nieszczęśliwa. Wróciłam więc, żeby udowodnić, że mi
na nich strasznie zależy. Zawsze zależało. Ale jeżeli nie wygram... żyjąc
przyzwoicie i robiąc dobre rzeczy... to w ogóle nie chcę wygrać.
- Dobro zawsze musi zwyciężyć?
- Uważasz, że jestem naiwna?
- Uważam, że trzeba o to zwycięstwo walczyć, zamiast zdawać się na
ślepy los. Jeżeli koniecznie chcesz, żebym zamknął księgarnię, nie ma sprawy.
Ale potrzebny mi będzie jeszcze jeden tydzień.
- Nie.
- Jeden tydzień. Siedem krótkich dni. Nie żądam wiele...
- Nie.
Przyciągnął ją delikatnie i pocałował w usta. Ta kobieta doprowadzała go
do szału swoim uporem. Była taka sama jak on. Wolała przegrać, niż skorzystać
z jego pomocy. W trakcie pocałunku zapomnieli o uporze i wściekłości.
Val topniała w jego ramionach. Dla Sama liczyła się tylko ona, jej zapach,
smak jej skóry, dotyk jej palców na policzku.
Kiedy wyrwała się z jego objęć, cała drżąca, zdyszana, ukryła w dłoniach
twarz, a potem spojrzała mu prosto w oczy.
- Dobrze - szepnęła, uśmiechając się blado. - Zgadzam się na jeden
tydzień.
Zbyt późno się zorientował, jaki jest prawdziwy powód jej uległości.
Valentine nie poszła na ustępstwo. Ona delikatnie zrywała więzy. Sam zdawał
sobie sprawę, że kiedy za tydzień zwinie swój interes - ową nieszczęsną
karykaturę księgarni - straci ostatni pretekst, żeby odwlekać powrót do Chicago.
Chcąc, nie chcąc, uwolni się od niej. To jej cholerne poczucie winy! Czuła się
odpowiedzialna za jego zmęczenie, za to, że zaniedbał własną firmę i obwiniała
R S
- 97 -
się o to, iż traci czas dla kobiety, której brakuje... wielu rzeczy, ale przede
wszystkim poczucia własnej wartości.
Tydzień? Co można zrobić przez tydzień? Poczuł, że ziemia usuwa mu się
spod stóp. Ogarnęła go panika.
Straci ją, to więcej niż pewne. Chyba że zdarzy się jakiś cud.
Dręczył go niepokój, że za świątecznym obiadem u Schroederów kryje się
jakaś pułapka.
- Skręć teraz w prawo - powiedziała beznamiętnym głosem.
- Denerwujesz się przed spotkaniem z rodzicami?
- Dlaczego miałabym się denerwować? Skąd! Nie widzieliśmy się od
miesiąca. Stęskniłam się za nimi.
Rzeczywiście, pomyślał, wcale nie zachowuje się nerwowo. Ale dlaczego
tak gorliwie go namawiała na to rodzinne spotkanie? Coś tu nie gra...
Val dawała mu jasno do zrozumienia, że przedstawi go jako zwykłego
znajomego. Zapewniała, że nadliczbowi goście często odwiedzają dom
Schroederów. Na pewno by go nie zaprosiła, gdyby istniało jakiekolwiek
ryzyko, że będzie czuł się nieswojo...
Czuł się bardzo nieswojo, chociaż nie wysiadł jeszcze z samochodu.
- Ręczę swoją głową - Val uśmiechnęła się promiennie - że nie
pożałujesz, iż ze mną przyjechałeś. Moi rodzice uwielbiają się bawić,
przyjmować gości i potrafią być sympatyczni. Polubisz ich. Wszyscy ich lubią.
Zobaczysz, będzie wesoło.
Im gorliwiej go przekonywała, tym gorszy wietrzył podstęp. Czekał go
jakiś test - może nawet próba ognia - z niemiłymi konsekwencjami w razie
oblania.
Za ostatnim zakrętem Val sięgnęła do torebki po szminkę. Gdyby nie był
tak spięty, uśmiechnąłby się zapewne, widząc ten kobiecy gest. Jej usta nie
potrzebowały retuszu. Naturalna uroda Val zawsze go zachwycała. Widział ją w
stroju pensjonarki. Pamiętał, jak wyglądała na plaży, kiedy uganiała się za piłką.
R S
- 98 -
Ale po raz pierwszy oglądał Val w eleganckim stroju. Miała doskonały makijaż,
włosy upięte grzebieniami z kości słoniowej, wąską, dopasowaną w talii suknię,
szpilki oraz jedwabne rajstopy, które szeleściły kusząco, kiedy zakładała nogę
na nogę.
Ubrała się doskonale, z dbałością o każdy szczegół.
I tak bardzo niewłaściwie, jakby na przekór własnemu stylowi.
Kobieta i mężczyzna, którzy otworzyli im drzwi, mieli na sobie kolorowe
wzorzyste koszule i bawełniane spodnie. Sam dostrzegł wzrok Val, która na
widok ich strojów zrobiła taką minę, jakby zadławiła się ością.
Wymiana pocałunków i uścisków odbyła się tuż za progiem. Rodzice byli
wyraźnie uszczęśliwieni, że nareszcie widzą córkę. Val witała oboje szerokim,
nieco wymuszonym uśmiechem. Nie odrywając wzroku od ich twarzy, zsunęła z
nóg swoje eleganckie szpilki i lekkim kopnięciem wsunęła je dyskretnie pod
krzesło.
Sam zrobił odruchowy krok w jej stronę, ale Val powstrzymała go
stanowczym gestem ręki.
- Masz na imię Sam, prawda? - Randolph Schroeder uśmiechnął się
serdecznie, wyciągając do niego rękę. - To świetnie, że udało ci się przyjechać.
W Święto Dziękczynienia Miriam robi tyle jedzenia, żeby wystarczyło dla pułku
wojska. Gdyby nie pomoc gości, jadłbym tego pieczonego indyka do następnej
wiosny. Porywam cię do naszej jaskini hazardu. Dziewczyny obiecały, że będą
piec tego ptaka najdłużej, jak potrafią. - Wręczył Samowi szklankę mrożonej
herbaty. Gawędząc jak ze starym znajomym, poprowadził go do salonu.
- Sam, prawda? Miło mi. Proszę, daruj sobie „panią Schroeder". Mam na
imię Miriam. Odkąd mieszkamy nad morzem, nie ma tu żadnych „pań" ani
„panów". Koniec z tymi bzdurami. I nie męcz się w tych butach, zostaw je byle
gdzie. Wszyscy tik zrobili. Chodź, przedstawię ci naszych przyjaciół...
Miriam, mimo przekroczonej sześćdziesiątki, wciąż była atrakcyjną
kobietą o niezwykle szlachetnych rysach twarzy. Wręczyła Samowi talerzyk z
R S
- 99 -
zakąskami, po czym stanowczo zabroniła mu ich próbować - żeby, broń Boże,
nie stracił apetytu przed obiadem.
Jak zwykle na tego rodzaju spotkaniach rodzinnych, wszystkie rozmowy
odbywały się w damskim albo męskim gronie. Oprócz członków rodziny u
Schroederów przebywał sąsiad, który nie miał dokąd wyjechać, zaprzyjaźniony
adwokat, czyjś tam szwagier i dwoje dalekich krewnych. Sam, krążąc po salonie
i rozdając uśmiechy, zerkał przez otwarte drzwi do jadalni.
Stół, nakryty do świątecznego obiadu z królewską pompą, był jawnym
zaprzeczeniem wszystkiego, co opowiadała Miriam o „pełnym luzie", jaki
obowiązywał w ich nowym domu. Val biegała między kuchnią a salonem z
wypiekami na twarzy. Napełniała kryształowe szklanki wodą, ustawiała talerze,
półmiski, pucharki z sałatą... Z kuchni dobiegał śmiech innych kobiet. Kiedy
zawołała ją matka, znieruchomiała na sekundę, zanim wykonała gwałtowny
ruch.
Stół wyglądał pięknie, wszystko byłoby gotowe, gdyby Valerie nie
wyśliznął się z ręki koszyk z bułkami akurat w chwili, kiedy jej matka stanęła w
drzwiach kuchni. Miriam roześmiała się i powiedziała córce coś na pocieszenie.
Randolph dzielił indyka z właściwym sobie poczuciem humoru, a nawet
talentem aktorskim. Nagle Val wyskoczył spod widelca jeden zielony groszek i
wpadł do czyjejś sałaty. Wszyscy uznali to za jeszcze jeden powód do radości.
Zanieśli się krótkim, wesołym śmiechem. Val również. Tylko Sam zauważył,
jak zbladła jej twarz.
Po deserze wszystkie kobiety, na czele z Val, udały się do kuchni.
Wyrzuciły z niej Miriam, która miała odpocząć (w końcu to ona przygotowała
obiad) i zająć się gośćmi. Ale Sam widział, jak panie, jedna po drugiej, wymy-
kają się z kuchni, zostawiając Val z piramidą naczyń do zmywania.
Kiedy podniósł się, żeby jej pomóc, poczuł na ramieniu dłoń Miriam,
która postanowiła pokazać mu cały dom oraz - koniecznie! - widok z balkonu.
Mówiła bez przerwy, a Sam zagryzał wargi, żeby nie powiedzieć czegoś
R S
- 100 -
nieprzyjemnego. Nikt, ani razu, nie zapytał Val o księgarnię i o to, jak jej się
wiedzie w Chekapee.
Obejrzał dom. Wydał mu się jasny, przestronny, urządzony ze smakiem,
ale nie zauważył w nim ani jednego starego przedmiotu. Żadnych drobiazgów,
pamiątek, jak gdyby Schroederowie wykreślili z pamięci całe swoje
wcześniejsze życie.
Powoli zaczynał rozumieć. Fragmenty portretu rodzinnego Schroederów
układały się w dość wyraźną całość. Rodzice Val stworzyli jej taki dom, w
którym lekceważy się kłopoty, nie przyjmuje do wiadomości błędów, a rzeczy
wstydliwe lub niewygodne wyrzuca z pamięci. Kochali córkę na swój sposób,
ale nigdy nie pozwalali jej mówić o tym, co ją dręczy.
W kuchni stłukł się głośno talerz. Miriam, pokazując Samowi widok z
balkonu na ocean, nie odwróciła nawet głowy.
- Prawda, jaki kojący widok? - spytała. - Właśnie dlatego tu
zamieszkaliśmy.
Randolph próbował go namówić na poobiedniego drinka. Kiedy Val
pokazała się wreszcie w drzwiach salonu, ojciec objął ją czule ramieniem. Była
blada. Wyglądała na bardziej zmęczoną niż po ciężkim dniu pracy.
- Przepraszam was, kochani, ale będziemy się już zbierać. Muszę wstać
rano do pracy.
Zrobiło się zamieszanie. Rodzice wyrażali żal, że tak wcześnie muszą się
rozstać z córką, że nie nacieszyli się sobą wzajemnie... Sam nie mógł się
doczekać chwili, kiedy wsiądą do samochodu.
Val opadła na siedzenie z wyrazem ulgi na twarzy. Sam włączył silnik,
nie odezwawszy się do niej ani słowem.
- Smakował ci obiad?
- Tak.
- A nie mówiłam, że wszystko pójdzie gładko?
- Mówiłaś.
R S
- 101 -
- To dobrzy ludzie. Wiedziałam, że ich polubisz. Kiedy byłam dzieckiem,
przez nasz dom przewijały się tłumy ludzi - od senatora po samotną sąsiadkę,
która wpadała pogadać o wszystkim i o niczym. Moi rodzice mają jakiś
specjalny dar zjednywania sobie przyjaciół. Nie wiem, jak oni to robią, że każdy
gość czuje się u nich swobodnie...
Z gardła Sama wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Kiedy Val sięgała
po pas bezpieczeństwa, odwrócił się do niej gwałtownie, uniósł palcem
podbródek - i pocałował w usta.
- Valentine, nie miej mi tego za złe, ale nie jestem w stanie prowadzić
rozmowy o szczególnej wrażliwości twoich rodziców ani o ich wspaniałym
obiedzie. Nie w tej chwili, dobrze?
Val skinęła szybko głową, ale nie mogła ochłonąć ze zdumienia. Po raz
pierwszy słyszała Sama mówiącego takim tonem. Nigdy dotąd nie widziała tylu
zmarszczek na jego twarzy. I takiej zaciętości w oczach.
Starając się uspokoić, tłumaczyła sobie w duchu, że przecież jego reakcja
była naturalna. Sama tego chciała, napraszała się - więc po co te nerwy...
Cała intryga z nieszczęsnym obiadem u rodziców miała zmusić Sama do
opamiętania. Chciała, żeby zobaczył ją w prawdziwszym, bardziej
autentycznym świetle.
Na wspomnienie koszmarnego popołudnia, które rozmyślnie
zorganizowała im obojgu, wróciły wszystkie udręki jej dzieciństwa. Nic się nie
zmieniło. Zawsze to samo. Starała się. Próbowała na tysiąc sposobów stać się
taką córką, o jakiej marzyli. A kończyło się na tym, że stłukła jakiś talerz,
zachowała się jak ostatnia fajtłapa przy stole... Nie potrafiła się nawet właściwie
ubrać. Mimo najlepszych chęci wciąż popełniała jakąś niezręczność, zawsze
palnęła jakieś głupstwo. Chyba nie odbyło się takie przyjęcie, na którym nie
wprawiłaby w zakłopotanie swoich rodziców. Tak samo było teraz, jak i
dwadzieścia lat temu.
R S
- 102 -
Sam milczał uparcie, ale Val chciała się upewnić, czy jej misja jest
zakończona. Zbyt długo patrzył na nią jak w obraz. Nigdy nie była łagodną,
dobrą dziewczyną, za jaką uznał ją Shepherd. Nie była też niczyją ofiarą - sama,
na własne życzenie, przysparzała sobie kłopotów, krzywdząc przy okazji innych
ludzi.
- Chciałam, żebyś ich polubił - powiedziała dobitnie. - Zależało mi, żebyś
przekonał się, że to dobrzy ludzie. Byłam ich późnym dzieckiem, może dlatego
tak bardzo mnie kochali. I nigdy, przenigdy nie dali mi odczuć, że sprawiam im
same kłopoty.
Sam, zamiast odpowiedzieć, spiorunował ją głębokim, mrocznym
spojrzeniem, w którym odczytała pytanie: „Czy naprawdę chcesz przeciągnąć
strunę?" Czuła, jak wilgotnieją jej dłonie, postanowiła jednak pójść za ciosem.
- Zawsze byli dla mnie dobrzy. Jeżeli coś nie wychodziło, to wyłącznie z
mojej winy. Oni robili, ci mogli. Tatuś chciał, żebym poszła na ekonomię, ale
nie zdałam egzaminu z algebry. Mama z kolei miała nadzieję, że zostanę ar-
tystką. Szkoda gadać, nie umiałam narysować prostej kreski. A to, co
wyprawiałam w szkole... Nie rozumieli mnie, ale zachowywali spokój. Nigdy
też nie usłyszałam złego słowa z powodu Rona, mimo że to ja go wprowadziłam
do rodziny, narażając ich na straszne...
- Valentine.
- Słucham?
Nareszcie, pomyślała. Atmosfera w samochodzie była niezwykle napięta.
Lepiej, żeby wyrzucił to z siebie, niż gryzł się nie wiadomo jak długo.
- Myślę, iż to wspaniale, że kochasz swoją rodzinę. Nie przychodzą mi
jednak do głowy żadne słowa, którymi potrafiłbym wyrazić, co sądzę o twoich
rodzicach oraz o dzisiejszej imprezie bez powiedzenia ci kilku rzeczy, których
nie chciałabyś usłyszeć. Wierz mi, kochanie. Dajmy na razie temu pokój.
Milczała przez chwilę, patrząc przed siebie zmartwiałym, nieobecnym
wzrokiem. Usłyszała dokładnie taką odpowiedź, jakiej się spodziewała,
R S
- 103 -
obmyślając swój plan. Zobaczył ją taką, jaka była naprawdę. O to jej właśnie
chodziło. A jednak... Nie chciała go przecież zranić.
- Sprawiłam ci przykrość, prawda? - szepnęła do siebie, nie zdając sobie
nawet sprawy, że wypowiedziała to pytanie na głos.
- Valentine?
- Tak?
- Myślę w tej chwili o wszystkich kobietach, które kiedykolwiek znałem.
Matkach, babkach, ciotkach, kuzynkach, pierwszych sympatiach, sąsiadkach,
koleżankach ze szkoły, kochankach. I wśród wszystkich tych kobiet - setek
kobiet - nie było ani jednej, która wzbudziłaby we mnie taką wściekłość jak ty.
Dlatego radzę ci, Val - stanowczo żądam - żebyś nigdy więcej nie przejmowała
się tym, że „sprawiasz mi przykrość".
Val już otwierała usta, żeby powiedzieć: „Dobrze, Sam", ale zmieniła
zdanie. Milczenie wydawało się stosowniejsze. Czy było jeszcze o czym
mówić? Osiągnęła dokładnie to, co chciała. Sam nie patrzył już na nią przez
różowe okulary. Teraz w ogóle nie mógł na nią patrzeć. Koniec pieśni,
Droga wydawała się nie mieć końca. Kiedy podjechali pod bramę jej
domu, było już całkiem ciemno. Val wyjęła z torebki klucze. Zastanawiała się
przez chwilę, co w takiej chwili powinna powiedzieć.
- Nie musisz mnie odprowadzać - bąknęła niewyraźnie.
Ale kiedy wyszła z samochodu, Sam stał już koło niej, odprowadził do
werandy, wyjął z jej dłoni klucze, żeby otworzyć drzwi. Wszedł do środka
pierwszy i zapalił światło. Zmrużyła odruchowo oczy, nie widząc wyrazu jego
twarzy, kiedy pochylił się nad nią i pocałował w policzek. Zmieszał ją ten czuły
gest, ale Sam wyprostował się i cofnął na bezpieczną odległość.
- Słuchaj, Valentine, wiem, że jesteś zmęczona. Sam wszystko
pozamykam, a ty idź natychmiast pod prysznic i odpocznij. Jest sporo rzeczy,
które musimy sobie wyjaśnić - bardzo dokładnie wyjaśnić - ale odłożymy to na
później.
R S
- 104 -
Muszą odłożyć tę rozmowę, myślała, bo Sam nie może doczekać się
chwili, kiedy stąd wyjdzie. A jeszcze bardziej dnia, kiedy Chekapee stanie się
dla niego odległym miejscem na mapie. A ona...? Najwyżej przykrym wspo-
mnieniem.
Pożegnała się z nim pospiesznie i poszła prosto do łazienki. Zdejmując
ubranie, myślała tylko o tym, żeby się nie rozkleić.
Nie potrafiłaby powiedzieć, jak długo stała pod prysznicem - bez ruchu, z
zamkniętymi oczami - myśląc o wszystkich swoich życiowych pomyłkach.
Także o tej, której udało jej się nie popełnić. O Sama mogła być już spokojna.
Wytarła się niedbale i wciągnęła przez głowę nocną koszulę. Spojrzała z
niesmakiem w lustro. Wiedziała, że jeśli nie wyszczotkuje porządnie włosów,
obudzi się rano z kołtunem na głowie.
Wzięła szczotkę i wyszła z łazienki. W korytarzu było ciemno, ale przez
uchylone drzwi sypialni sączyło się nikłe, migotliwe światło. Przecież nie
wchodziła jeszcze do tego pokoju... Może nie zgasiła rano lampki?
Stąpając przez mroczny korytarz, miała duszę na ramieniu. Przed progiem
zatrzymała się jak wryta.
Zasłony w oknach sypialni były zaciągnięte. Cały pokój zdawał się sceną
jakiejś fantastycznej gry świateł, cieni oraz zapachów. Na blacie toaletki
zwieńczonej owalnym lustrem paliły się wszystkie świece. Ich drżące płomienie
odbijały się także w małym zwierciadle nad komodą, oraz w drugim, ogromnym
lustrze, które stanowiło fragment szafy.
Zobaczyła nad toaletką własne odbicie: drobną, skuloną postać w krótkiej
jedwabnej koszuli, z bosymi stopami, szopą potarganych włosów na głowie i
szczotką w uniesionej dłoni.
Potem dostrzegła Sama. W rozpiętej białej koszuli wydał jej się jeszcze
wyższy niż zwykle i bardzo opalony.
Jego oczy lśniły żywszym blaskiem niż świece. Wyglądały jak dwa
płomienie zdolne spalić ją całą na popiół.
R S
- 105 -
- Nie denerwuj się - powiedział cicho.
- Wcale się nie denerwuję. - Serce tłukło się w jej piersi jak oszalałe,
kolana miała jak z waty, słowa uwięzły w gardle.
- Sam...
- Tak?
- Sam... Chyba coś mi się pomyliło... Coś się nie zgadza...
- Nie przejmuj się, kochanie. Miałaś dziś ciężki dzień.
- Chodzi mi o to - wykonała bezładny gest ręką uzbrojoną w szczotkę do
włosów - że miałeś wyjść.
- Nie powiedziałem, że wychodzę. - Sam odebrał jej szczotkę i stanął za
plecami. - Powiedziałem, że pozamykam wszystkie drzwi. I zrobiłem to.
Poradziłem ci, żebyś weszła pod prysznic, bo harowałaś dzisiaj jak niewolnica,
biegałaś jak mrówka, obsługując całe przyjęcie, żeby wszystko poszło gładko i
twoja matka była z ciebie zadowolona. Wiedziałem, że jesteś bardzo spięta. Ale
na pewno nie mówiłem, że wychodzę. Zamknij oczy, rudzielcu, zrobię coś z tym
z kołtunem.
Była zbyt oszołomiona, żeby myśleć o zamykaniu oczu. Jedyne, czego
mogła być pewna - w każdym razie tak jej się wydawało przed chwilą - to tego,
że Sam przeniósłby się na inną planetę, byle mieszkać jak najdalej od niej... To,
co powiedział o jej matce, nie miało sensu. To, że wciąż tu był, budziło jej
zdumienie.
Przyglądała mu się w lustrze, kiedy powoli przesuwał szczotką po jej
włosach. Ileż to razy robiła dokładnie to samo? Włosy to... tylko włosy.
Nigdy nie rozpuszczała ich z takim namaszczeniem, nie rozsypywała
powoli na ramiona, nie przyglądała im się pod światło i zastanawiała nad ich
grubością i kolorem. Nigdy dotąd nie drżała na całym ciele z powodu zwykłego
czesania.
- Miałam zamiar je obciąć.
- Po moim trupie. - Uśmiechnął się.
R S
- 106 -
- Długie włosy to kłopot. Skręcają się, kiedy jest wilgotno, nie wiem, jak
je czesać... Shepherd, do diabła, przez ciebie mam mętlik w głowie. Byłeś tam
przecież. Wiesz, że na tym przyjęciu nic nie szło gładko.
- Ależ tak. Dzięki tobie. Wyręczyłaś swoją matkę w najgorszej robocie.
Twoi rodzice patrzą na ciebie, jak gdybyś była ich największym skarbem,
promykiem słońca... - Sam zawiesił głos i spojrzał na Val ponurym wzrokiem. -
Zanim przekroczyłem drzwi ich domu, miałem o twoich rodzicach wyrobione
zdanie. Myślałem, że są parą napuszonych snobów. Patrzących z góry na cały
świat, okrutnych, apodyktycznych... I gdyby próbowali ci dokuczyć, gotowy
byłem ostudzić ich zapały. Co za naiwność. W moim wieku powinienem już
wiedzieć, że nie wszystko w życiu jest takie proste. Odchyl do tyłu głowę...
- Sam...
- Oni cię kochają.
- Shepherd...
Odłożył szczotkę, a potem palcami zaczął masować jej głowę.
- Ale w moim domu, kiedy byłem dzieckiem, zupełnie inaczej
wyrażaliśmy miłość. Rozmawialiśmy. Czasami nawet krzyczeliśmy na siebie,
ale zawsze była między nami jakaś nić porozumienia. Nie zamykaliśmy się
przed sobą. A dzisiaj zobaczyłem, jak to jest w twojej rodzinie. Cholera jasna,
Val, oni nawet nie zapytali, jak ci się wiedzie! A wiesz dlaczego? Bo nie chcieli
ryzykować, że usłyszą coś o Chekapee. Ron, bank Schroederów, Chekapee - to
wszystko już nie istnieje, prawda? Jeżeli jakiś temat staje się niewygodny, nie
poruszacie go, spuszczacie zasłonę...
- Mogę coś powiedzieć?
- Za chwilę. Potrafię sobie wyobrazić, jak to wyglądało, kiedy byłaś
dzieckiem. To normalne, że wszelkie krzywdy, lęki i nieporozumienia urastają
do kolosalnych rozmiarów, kiedy zbywa się dzieciaka, zamyka usta i nie
pozwala mu się wygadać. Świetny sposób na zrobienie z człowieka kaleki,
odebranie mu pewności siebie. Ale na dłuższą metę - wierz mi, kochanie - to oni
R S
- 107 -
przegrywają. To oni się zamykają, tracą kontakt z tobą i z całym światem. Jeżeli
nie potrafisz ich zmienić, będziesz musiała dać sobie spokój, przestać się nimi
martwić i zająć sobą.
Val odwróciła się gwałtownie od lustra i spojrzała mu prosto w oczy.
Płomyki świec odbijały się niespokojnie w jego oczach. Sam chciał to z siebie
wyrzucić, powiedzieć wszystko, co miał do powiedzenia... ale jakoś nie bardzo
wierzyła, że przyszedł do jej sypialni tylko po to, żeby wygłosić długi monolog.
Nie patrzył na nią jak nauczyciel, psychoanalityk - i nawet nie jak jak przyjaciel.
Czubkami palców dotknęła jego policzka.
- Sam, ja myślałam... naprawdę myślałam, że jesteś na mnie zły.
- I jestem.
- Nie widzę tego w twoich oczach, zachowujesz się, jak gdybyś wcale nie
był...
- Jeszcze jeden dowód na to, jak kiepsko znasz się na ludziach. Nie jestem
zły na ciebie, tylko wściekły - rozumiesz? Trzęsie mnie w środku na myśl, że
wciąż się zastanawiasz, czy nie sprawiasz mi przykrości albo kłopotu. Im dłużej
o tyra myślę, tyra bardziej jestem wściekły. Jeżeli chcesz mnie kiedyś naprawdę
wyprowadzić z równowagi, Val, to spytaj jeszcze raz, czy nie sprawiłaś mi
przykrości.
R S
- 108 -
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Val poczuła na szyi delikatne, powolne muśnięcie języka. Wilgotne.
Ciepłe. Zapraszające do miłości.
Ostrzegał ją przed skutkami drażnienia kryjącej się w nim męskiej bestii.
Prosił, żeby nie przeciągała struny... Teraz zrozumiała.
Wplótł palce w jej włosy i odnalazł usta. Pierwszy pocałunek był
prowokujący i leniwy, następny sprawił, że ugięły się pod nią kolana. Objął
dłońmi jej pośladki i przyciągnął ją mocno do siebie. Problem z Samem, myślała
na wpół przytomna, polegał na tym, że czuła się przy nim jedyną kobietą na
ziemi. Cudowna, hipnotyzująca iluzja. Słodkie złudzenie. Ale całował ją
naprawdę tak, jak gdyby była czymś najdroższym, delikatnym jak płatek róży,
potrzebnym jak bicie serca. Całował ją tak długo, aż poczuła, że ogarnia ją fala
podniecenia. Była otwarta i oczekująca, garnęła się do niego... Wtedy uniósł się
gwałtownie na łokciach.
- Truskawkowe lizaki - powiedział przeciągle. - Twoje usta przypominają
mi smak truskawkowych lizaków. - I nagle, wyraźnym głosem, jakby zapragnął
złożyć wstępne oświadczenie, dodał: - Będziesz płonęła żywym ogniem.
Obiecałem ci to.
Nagle obrócił ją plecami do siebie.
Płomienie świec poruszyły się niespokojnie we wszystkich lustrach. Val,
zaskoczona, nie zrozumiała na początku - aż kazał jej otworzyć oczy.
- No, popatrz... - szepnął błagalnie. Potrząsnęła głową.
- Ależ tak. Proszę. Chcę, żebyś zobaczyła siebie, tak jak ja ciebie widzę.
Valentine, spójrz w lustro. Zrób to dla mnie.
Prosił o rzecz niemożliwą. Nie mogła patrzeć na kobietę w lustrze. Czuła
się okropnie zażenowana. Przejmująco bezbronna. Jej koszula była niczym
więcej jak kawałkiem białego jedwabiu, trzymającym się na dwóch cienkich ra-
R S
- 109 -
miączkach. Lekka, niemal przezroczysta tkanina zdradzała każdą
niedoskonałość ciała. Ręka Sama wśliznęła się pod ramiączko, zsunęła je
delikatnie, potem jego palce zniknęły z powierzchni lustra, poczuła je na
piersiach. Kobieta, której się przyglądała, wstrzymała oddech. Ich oczy spotkały
się. We wzroku mężczyzny nie było litości.
- Chcę, żebyś spojrzała na tę straszną kobietę w lustrze. Pragnę, żebyś
widziała, z jakim kobiecym potworem zadaje się taki przyzwoity facet jak ja.
Musisz spojrzeć na nią moimi oczami.
Obie jego dłonie znów pojawiły się w lustrze. Val pomyślała, że jeśli nie
zdarzy się cud, pęknie jej serce. W tle obrazu, za plecami Sama, cały pokój
drżał, mienił się jak w kalejdoskopie zgaszonymi barwami świateł i cieni.
Oblamowane koronkami poduszki, biały dywan, wiktoriańskie meble, słodka
woń wanilii, róż i hiacyntów... wszystko w jej sypialni było bardzo kobiece.
Poza Samem. Jego męskość odczuwała jako coś mrocznego, szokującego przez
kontrast z otoczeniem. Na tle wielkich, opalonych dłoni Sama, jej białe, drobne
dłonie wyglądały nieprawdziwie.
Przycisnął do jej ciała koszulę, naciągnął mocno, żeby zobaczyła
koniuszki swoich piersi, tak napięte, że nie dawały się spłaszczyć. Patrzyła na
jego dłonie wędrujące po brzuchu, potem coraz niżej. Kiedy zatrzymały się
między jej udami, kobieta w lustrze miała rozpłomieniony wzrok, policzki, i, jak
gdyby zamierzała za chwilę zemdleć, przechyliła do tyłu głowę, opierając ją
ciężko na torsie Sama.
- Pozwól mi się odwrócić - szepnęła.
- Jeszcze nie.
Podciągał jedwabną koszulę coraz wyżej, aż w końcu zdecydowanym
ruchem ściągnął ją przez głowę i rzucił na podłogę. Wtedy przeczesał kilka razy
palcami jej rude włosy, rozsypując je na ramiona. Gdyby były odrobinę dłuższe,
zasłoniłyby jej piersi. Ale nie zasłoniły. Mógł jej pokazać w lustrze, jak pasują
do jego dłoni i jak reagują na jego dotyk.
R S
- 110 -
- Bolą, prawda...? - mówił niskim, kuszącym głosem. Głosem szatana. -
W moich dłoniach są ciężkie i ciepłe. Chcę, żebyś wiedziała, jaką sprawiasz mi
przykrość... - uśmiechnął się z sadystyczną przyjemnością, wymawiając to
nieszczęsne, zakazane dla niej słowo. - Straszną przykrość, kiedy twoje ciało
reaguje na każdy mój dotyk. Twoja skóra staje się lśniąca, oczy senne. Nie
znoszę tego, kochanie. Zobacz, te ciemne guziczki kurczą się odruchowo, kiedy
dotykam ich w pewien sposób... Okropne. A kiedy zaczynasz drżeć... Val,
powinnaś się wstydzić. Chcę, żebyś się wstydziła i martwiła - tym, że znowu
sprawiasz mi kłopot...
Załkała rozpaczliwie. Nie prosząc tym razem o zgodę, wyrwała się z
objęć Sama i odwróciła do niego twarzą.
- Uduszę cię, Shepherd.
Nie wyglądał na przerażonego. Może dlatego, że wypowiedziała swoją
groźbę drżącym z podniecenia głosem. I nawet nie próbował uciekać, kiedy z
zdzierała z niego koszulę.
- Uważasz, że jestem piękna - zawołała oskarżycielskim tonem.
- Kochanie, to żadne odkrycie.
- Nie sprawiam ci przykrości.
- Nie ma mowy, żeby ci się to kiedykolwiek udało.
- Mam na swoim koncie wiele pomyłek. Sam, tłumaczyłam ci przecież.
Pokazywałam, do czego jestem zdolna. Dlaczego mnie się nigdy nic nie udaje?
- Może zawsze ci się udawało. Może ja nigdy nie szukałem chodzącego
ideału - żadnej świętej - tylko czekałem na taką łobuzicę z piekła rodem?
Kochanie, masz teraz w oczach tyle ognia, że mogłabyś mnie spalić samym
wzrokiem. Poczekaj... Jeżeli chcesz ze mną porozmawiać o diabłach i aniołach,
proszę bardzo, ale później. Dużo później.
Chwycił ją na ręce i zaniósł do łóżka. Błyskawicznym ruchem pozbył się
spodni i opadł bez słowa w jej otwarte ramiona.
R S
- 111 -
Marzy ci się kochanka z piekła rodem, myślała rozgorączkowana, to
będziesz ją miał. Gmatwanina sprzecznych uczuć opanowała jej serce. Nie
pozwalała myśleć. To jego wina, że straciła nad sobą kontrolę. Wszystko, co się
z nią działo, to jego sprawka. Od dnia, kiedy poznała tego wcielonego diabła,
wszystko się pomieszało. Zwłaszcza w jej głowie. Niczego nie była już pewna.
Zmusił ją do rozdrapywania starych ran, do spojrzenia na siebie jego oczami. A
on wszystko - dosłownie wszystko - widział inaczej. Zburzył jej święte zasady,
zasiał w sercu same wątpliwości, nie dając w zamian niczego, na czym mogłaby
się oprzeć. Zabrał jej resztki spokoju, który budowała z takim mozołem.
Teraz jej za wszystko zapłaci.
Ich usta połączyły się w długim, niespokojnym jak taniec wojenny
pocałunku. Oboje byli u kresu wytrzymałości, tracili oddech, mieli błaganie w
oczach... Od dawna byli gotowi, żeby ich miłość się spełniła, ale jedno czekało
na hasło drugiego. Jak gdyby prześcigali się w cierpliwości.
Nagle Val uwolniła się z objęć Sama, uklękła nad nim, a kiedy próbował
przyciągnąć ją z powrotem, delikatnie odsunęła jego ręce. Czas na rewanż, panie
Carsonie Samuelu Shepherd. Pochyliła się nad ofiarą, musnęła wargami ramię.
Całowała szyję, tors, gładki, napięty brzuch.
W pokoju słychać było tylko syk płomieni oraz nierówny oddech Sama.
Chciała, żeby trochę pocierpiał. Pragnęła zachwycać się jego doskonałym
ciałem, tak, żeby poczuł się chociaż trochę zmieszany swoim podnieceniem i
zniewolony - bo wszystko będzie zależeć od niej. A kiedy wyczuje, że sam nie
jest w stanie tego dłużej znieść, powie mu ,,jeszcze nie".
Całowała go z coraz większym zapamiętaniem. Dotykała wszędzie,
odkrywając kolejne słodkie tajemnice jego ciała. Miał łaskotki pod kolanami.
Uśmiechał się błogo, kiedy wędrowała językiem po jego szorstkiej szyi, mruczał
zadowolony, kiedy drapała go po plecach. Ale gdy wsunęła rękę między uda,
Sam wyprężył się jak struna i zaczął oddychać głęboko. Cofnęła dłoń, położyła
R S
- 112 -
ją na brzuchu, a potem znowu powędrowała w dół, coraz niżej... Chwycił ją za
nadgarstek, ale było za późno.
Westchnęła zachwycona, stanowczym gestem odsuwając jego rękę. Jej
palce dziwiły się aksamitnej powierzchni, badały puls, błądziły tam i z
powrotem z coraz większym zapamiętaniem. Sam drgnął jak porażony prądem.
Zerknęła na jego twarz, obawiając się, czy tym razem naprawdę nie
sprawiła mu bólu. Patrzył gdzieś w bok. Dopiero po chwili zorientowała się, na
co...
Ich oczy spotkały się w lustrze. Val zamarła na moment. A więc przez
cały czas na nią patrzył... Widział wyraz jej twarzy, kiedy go całowała, dotykała,
pieściła ustami... Wydawała mu się piękna. Tak, jego oczy mówiły to wyraźnie.
Dla niego była pięknością. Boże, Sam kochał ją naprawdę, była tego pewna, nie
musiał niczego wyznawać.
- Moja łobuzica - szepnął - kocha mnie.
- Wiedziałeś o tym. Mówiłam ci...
- Pamiętam, co mi mówiłaś. Ale nie byłem pewien, co naprawdę czujesz.
Walczyłaś ze mną jak ze śmiertelnym wrogiem. Budowałaś między nami mur
szybciej, niż nadążałem go rozbierać. Muszę cię teraz ostrzec, kochana. Jeżeli
tak wygląda kara za to, że mnie poniosło ze złości, to... chyba będzie mnie
ponosić codziennie, do końca twojego i mojego życia.
Ułożył ją pod sobą, nie przestając droczyć się z nią, ale żarty się
skończyły po następnym pocałunku. Kochali się nie po raz pierwszy, ale teraz
było inaczej. Tak jak blask świecidełek różni się od blasku szczerego złota. Tak
jak małżeństwa z rozsądku nie da się porównać do związku zrodzonego z
prawdziwej miłości. Zrozumiała, dlaczego Sam bronił jej z taką zaciekłością
wbrew jej własnej woli. Zrozumiała, że za nic nie pozwoliłby sobie odebrać
prawa do obrony kobiety, którą kocha.
Zobaczyła w jego oczach, w sposobie, w jaki jej dotykał, w jaki ją
pieścił... że ta noc ma dla niego smak przyszłości. Chwila, w której uwierzył, że
R S
- 113 -
jest kochany, zmieniła wszystko. Mur runął. Zniknęły lęki i uprzedzenia. Nie
musiał ukrywać swoich nie spełnionych pragnień, udawać chłodu, kiedy jego
serce było wrzącym wulkanem.
Przez jedną krótką sekundę walczyła z własnym lękiem. Sam pragnął jej
duszy. Żądał od niej tyle, ile miał do ofiarowania.
Ale miłość, którą płonęły jego oczy, zabiła w niej lęk. Poddała się
bezwarunkowo, dziękując opatrzności za to, co czuła. Była pustą studnią. Sam
napełnił ją. Dzięki niemu odzyskała radość i chęć do życia.
Otworzyła przed nim swoje znękane serce, bo nie miała innego wyboru.
Nie było rzeczy, której odmówiłaby Samowi.
Kiedy rano otworzyła oczy, Sam spał jak zabity. Uśmiechnęła się.
Zaczynało się rozwidniać, kiedy jej szalony kochanek przewrócił się na brzuch
i, nie wypuszczając z dłoni jej ręki, zapadł w ciężki sen.
Wszystkie świece na toaletce wypaliły się do końca, ale ich zapach nadal
unosił się w powietrzu. Uspokojona, że ta noc wydarzyła się naprawdę, Val
zaczęła rozpamiętywać każdą minutę. Kochali się jak para straceńców, jak
gdyby robili to po raz pierwszy i ostatni w życiu. Należała do niego w taki
sposób, o jakim dotąd nie śmiała nawet marzyć. Potrafiła być odważna i
niepohamowana. Z Samem wszystko było dozwolone i piękne. Słowo „wstyd"
wykreśliła ze świadomości.
Uśmiechając się sennie, zastanawiała się, jak do tego doszło, że zakochała
się w takim potworze.
Najpierw upił ją, żeby wyciągnąć z niej wszystko, czego nie chciała mu
powiedzieć. Poznał cały jej życiorys. Okłamywał ją bez skrupułów - w każdej
sprawie - byle tylko nie kazała mu się wynosić. Uwiódł swoim czarem Lincolna,
Joneseya, szeryfa... całe miasto. Tylko jej skąpił tego uroku: udawał obojętność,
zwykłą przyjaźń, bywał okrutny i wyrachowany. Dla niej został włamywaczem.
Ale najgorsze było to, że grzebał bezceremonialnie w jej duszy, odsłaniał
tajemnice, zarzucał jej słabość, nie leczone kompleksy, masochizm...
R S
- 114 -
Zdecydował się walczyć o kobietę, którą - na zdrowy rozum - powinien
uznać za straconą. Od samego początku próbowała go przekonać, że nie jest
godna jego wsparcia, miłości, iż nie zasługuje na szczęście. Tylko szaleniec
mógł uwierzyć, że jej przypadek może być uleczalny. Każdy normalny
mężczyzna uciekłby gdzie pieprz rośnie.
Kiedy uniosła się na łokciu, żeby go pocałować, z przerażeniem spojrzała
na budzik. Było pięć po dziewiątej. Pięć minut temu powinna otworzyć
księgarnię. Jonesey miał wolne, a w dni poświąteczne zawsze jest większy ruch.
Pocałowała Sama w policzek i bardzo ostrożnie, starając się go nie obudzić,
wysunęła palce z jego dłoni. Wyskoczyła z łóżka z postanowieniem, że na
wyszykowanie się do pracy ma kwadrans i ani minuty dłużej.
Zaczęła od szafy. Odsunęła ze wstrętem wszystkie granatowe i szare
mundurki. Zdecydowała się na krótką wąską spódnicę i kolorową bluzkę.
Rzuciła je na krzesło i pobiegła na palcach do łazienki. Kiedy wróciła, żeby się
ubrać, Sam dalej spał.
Zawahała się. Domyśli się oczywiście, że wyszła do pracy, ale miała mu
tyle rzeczy do powiedzenia...
Uznała jednak z bólem serca, że obudzenie go byłoby czystym egoizmem.
Zadzwoni z księgarni, jak tylko będzie mogła.
Na ulicy, przed wejściem do księgarni, czekał na nią Lincoln. Miał ręce
wciśnięte w kieszenie i bardzo zmartwioną minę.
- Cześć, Linc. Co się stało? - Otworzyła szybko drzwi i zaprosiła chłopca
do środka.
- Pamiętasz, jak kilka dni temu Sam wziął mnie na lody i pojeździliśmy
sobie jego mustangiem z podnoszonym dachem? - Linc chodził za nią krok w
krok, kiedy podnosiła żaluzje i przekładała stojące na półkach książki. - No więc
Sam mi powiedział, że muszę z tobą porozmawiać. Radził, żebym zadał ci
pytanie prosto z mostu. Ja i ty trzymaliśmy się razem. Wiesz, nie chciałbym tego
R S
- 115 -
popsuć... Więc muszę cię tylko zapytać, czy dalej bylibyśmy przyjaciółmi,
gdybym przestał dla ciebie pracować.
Val natychmiast przestała krzątać się po sklepie, odwróciła się do chłopca
i uśmiechnęła się.
- Zawarliśmy pakt o przyjaźni na całe życie, nie pamiętasz? Jeżeli o mnie
chodzi, zawsze będziesz moim przyjacielem. A to, czy dla mnie pracujesz, nie
ma nic do rzeczy.
- Serio?
- Serio. Przysięgam.
Linc westchnął głośno, jakby wielki ciężar spadł mu z serca.
- Bo chodzi o to, że moja mama ma faceta. Całkiem fajny, dał jej
pierścionek i tak dalej. Ma na imię Jim i mieszka z córką. Prawdziwa zaraza; ma
tylko cztery lata, a on zawsze chciał mieć syna. Zabrał mnie na ryby. On wycho-
dzi z pracy o trzeciej, robi wszystko w domu - chyba się z mamą pobiorą, bo o
niczym innym nie rozmawiają - no i chodzi o to, żebym mógł z nim pobyć.
Często załatwiamy różne rzeczy w mieście, niestety zawsze z tą zarazą, ale i tak
jest fajnie. Mówiłem mu o pracy u ciebie, że się tobą opiekuję i w ogóle. On to
wszystko rozumie, ale wiesz...
Val zwolniła go taktownie z wszelkich obowiązków, nie ukrywając
radości, że życie jej małego przyjaciela nareszcie zaczyna wracać do normy.
Dochodziła jedenasta, kiedy Linc wybiegł z księgarni. Sięgnęła po słuchawkę,
żeby zadzwonić do Sama, ale nie zdążyła nawet wykręcić numeru. Rozległ się
dzwonek przy drzwiach. Potem następny.
Zanim Val zdążyła otworzyć ze zdziwienia usta, w księgarni zaroiło się
od klientów. Pamiętała, że dzień po Święcie Dziękczynienia jest jednym z
najbardziej handlowych dni w roku, spodziewała się jednak kilku stałych
klientów, może przypadkowych gości - ale nie ludzi, z którymi nie rozmawiała
od lat... Na dodatek wszyscy oni zachowywali się dziwacznie.
R S
- 116 -
Pierwsza podeszła do kasy Mabel Summers, właścicielka motelu, w
którym mieszkał Sam. Po raz pierwszy od otwarcia księgarni zaszczyciła ją
swoją wizytą.
- Miło mi cię widzieć - powiedziała uprzejmie Val.
- Tak... - Mabel pocierając nerwowo ucho, kilka razy łapała oddech,
zanim przeszła do rzeczy. - Któregoś dnia zauważyłam na parkingu przed
motelem twój samochód. Pomyślałam wtedy... że nie masz w mieście żadnej
rodziny...
Val milczała, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
- Przyjrzałam się kiedyś Samowi i - przyznaję - miły, przystojny facet. Z
takimi wielkimi brązowymi oczami i w ogóle, ale, widzisz, kochanie...
Val dalej milczała, coraz bardziej zakłopotana, współczując niemal
starszej kobiecie, która była teraz w sto razy gorszej od niej sytuacji.
- Przypomniałam sobie, jak kiedyś Weber Johnson narobił ci kłopotów.
Miałaś wtedy najwyżej dwanaście lat. To Weber cię namówił, żebyś wdrapała
się na dzwonnicę. Awantura wybuchła, kiedy we wtorek, w środku nocy, roz-
legły się dzwony kościelne. Zamknął cię w dzwonnicy, a sam dał drapaka.
Pamiętasz, jak cię urządził?
Val skinęła głową, czekając cierpliwie na wyjaśnienie, jaki ta historia ma
związek z Samem. Ale Mabel zmieniła temat, popatrzyła na Val zamyślonym
wzrokiem, wreszcie westchnąwszy ciężko, przysunęła do kasy stertę książek.
- Proszę. Chciałam wydać u ciebie trochę pieniędzy, to wszystko.
- Dziękuję - odparła Val, zbyt osłupiała, żeby się uśmiechnąć.
Dopiero w południe mogła zadzwonić do domu, ale nikt nie odpowiadał.
Wykręciła numer do motelu, ale tam też Sama nie było. Kiedy po raz trzeci
podniosła słuchawkę, żeby sprawdzić, czy Sam jest w swojej księgarni,
zobaczyła panią Holmes, która zmierzała ku niej zdecydowanym krokiem z
naręczem kieszonkowych kryminałów.
- Pomogę pani - powiedziała Val.
R S
- 117 -
- Wiesz, Valerie... - pani Holmes odetchnęła, kiedy wszystkie książki
znalazły się na ladzie, a jej okulary zawisły bezpiecznie na szyi. - Tak sobie
właśnie pomyślałam, że jesteś jedyną osobą, która nigdy się nie wyśmiewała z
mojego zamiłowania do kryminałów.
- Każdy ma prawo czytać dla przyjemności, nie sądzi pani?
- Dla przyjemności... Owszem. Pamiętam pewnego chłopca, który pisał
do ciebie karteczki na lekcjach. Urwis, miał kłopoty z policją. Zawsze miałam
na niego oko. Nie pamiętam, jak się nazywał, ale chodził za tobą jak cień. Byłaś
dla niego miła, mimo że inne dziewczęta omijały go na kilometr. Ale są takie
sytuacje, moja droga, kiedy kobieta powinna - po prostu powinna - być niemiła.
Val pomyślała, że to jakiś absurdalny sen. Była pewna, iż za minutę się
obudzi, a w księgarni nie będzie żywego ducha.
- Czy jest jakiś szczególny powód - spytała ostrożnie - dla którego po tylu
latach przypomina mi pani dzisiaj Tommy'ego Walkera?
- Tylko po to, żeby ostrzec cię przed mężczyznami.
- Pani Holmes zniżyła głos. - Kiedy byłam młoda, tak jak każda
dziewczyna miałam się przed kim opędzać. Wierz mi, Valerie, znam się na
mężczyznach. To gatunek niebezpieczny, co szczególnie dotyczy osobników z
dobrą prezencją. A ty, kochanie, zawsze byłaś taka ufna! Czasami człowiek
hoduje żmiję na własnym łonie. W życiu lepiej być ostrożnym, a kiedy trzeba -
nieugiętym. Nigdy nie jest za późno, żeby się tego nauczyć.
- Tak... rozumiem... i dziękuję za radę, panno Holmes.
Po jej wyjściu w księgarni przez kilka minut zapanował spokój. Bębniąc
palcami w kontuar, Val - najpierw rozbawiona, potem coraz bardziej zbita z
tropu - próbowała domyślić się, o co chodziło obu jej rozmówczyniom.
Wyjrzała przez okno. Był normalny listopadowy dzień, kilka chmur na
bladoniebieskim niebie. Dzieci biegające po ulicy, matki zatrzymujące się przed
każdą wystawą.
R S
- 118 -
Dopiero po chwili zauważyła coś dziwnego po drugiej stronie ulicy. W
piekarni Marthy Witherspoon tłoczył się gęsty tłum ludzi. Val przetarła oczy.
Jakaś kobieta uderzała pięścią w oszklony kontuar, inna wyraźnie
gestykulowała. Z pewnością nie była to kolejka po ciepłe bułeczki...
Coś się musiało wydarzyć, pomyślała Valerie, zdając sobie nagle sprawę,
że wcale ją to nie obchodzi. Chekapee wciąż było jej miastem rodzinnym. Bóg
jeden wiedział, jak bardzo starała się przystosować do tego miejsca, zasłużyć na
sympatię jego mieszkańców. Ale dawno minęły czasy, kiedy wszystko, co się tu
działo, miało dla niej znaczenie.
Teraz obchodził ją tylko Sam. Jeszcze raz spróbowała się z nim połączyć.
Zadzwoniła do księgarni, do swojego domu i do motelu.
Nikt nie podnosił słuchawki.
Zimny dreszcz przeszył ją wzdłuż kręgosłupa. Tłumaczyła sobie, że nie
ma żadnego powodu do zdenerwowania. Sam mógł być gdziekolwiek... W
tysiącu miejsc. Jeżeli nie skontaktuje się z nim wcześniej, spotkają się na
kolacji. Żałowała tylko, że nie powiedziała mu tych wszystkich rzeczy, o
których chciała porozmawiać z nim w nocy. Albo rano przed wyjściem.
Były i takie sprawy, o których powinna była mu powiedzieć dawno temu.
Może to ten cały zwariowany dzień rozstroił jej nerwy, ale nie mogła
pozbyć się uczucia, że gdzieś, poza nią, dzieje się coś niedobrego.
R S
- 119 -
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Kilka razy dzwonił telefon, ale Sam nie podnosił słuchawki. Niech sobie
dzwonią, myślał. We wszystkich sklepach na River Street wrzało, a on swojego
nie otworzył. Żaluzje były zaciągnięte, drzwi zamknięte na cztery spusty.
Val kazała mu zwinąć interes.
Więc zwijał.
Żeby zlikwidować w jeden dzień sklep - nawet taką prowizorkę - trzeba
załatwić tysiąc spraw i ciężko się napracować. Musiał zwrócić pożyczoną kasę.
Zawiadomić pomagające mu w sklepie panie. Znaleźć miejsce na cegły i
sklejkę, z których zmontowane były prowizoryczne półki. Ktoś ofiarował mu
stolik do gry w karty z kompletem krzeseł - wszystko musiał oddać. Zadzwonić
do elektrowni oraz firmy telefonicznej, żeby zrezygnować z ich usług.
O trzeciej po południu zaspokoił pragnienie wodą sodową. Praca była
skończona. Usiadł na zakurzonej podłodze z głową opartą o gołą ścianę. Zostały
tylko pudła z książkami należącymi do Val, których nie mógł zwrócić wcześ-
niej, niż po zamknięciu księgarni. Koniec z nocnymi rabunkami, zabawą w
Robin Hooda...
Nagle ta myśl przeraziła go. Wypił jeszcze jeden łyk wody. Ciężka praca
nie zdołała zagłuszyć w nim paniki. Zamykając księgarnię, tracił jedyny
sensowny pretekst, uwiarygodniający jego rosnące przywiązanie do miasteczka
Chekapee.
Przypomniał sobie, że ostatniej nocy próbował robić jakieś aluzje do
przyszłości, ale Val nie zareagowała. Zamknął oczy. Potem otarł z czoła
kropelki potu. Spokojnie...
Znowu zadzwonił telefon. Zlekceważył go i tym razem, nie dopuszczając
do siebie myśli, że Val może go szukać. Kiedy obudził się rano bez niej,
zrozumiał, że wyszła do pracy. W pierwszym odruchu - odruchu tchórza -
R S
- 120 -
poczuł nawet ulgę. Odsłonięcie kart i poważna rozmowa o przyszłości były
nieuniknione, ale w nocy sobie mówił, że jeszcze za wcześnie, że może za dzień
albo dwa... Rozumiał doskonale, z jakiego źródła wypływa dręczący go przez
cały dzień niepokój. Jeżeli nie zdobył serca Val do tej pory (musi wreszcie, do
diabła, spojrzeć prawdzie w oczy!), przegrał z kretesem.
Nie chciał ryzykować, że usłyszy wyrok na swoją miłość wcześniej, niż to
będzie konieczne. Bał się jak dziecko. Panicznie bał się tej chwili.
Z ulicy dobiegał odgłos kroków na chodniku, trąbienie samochodów,
niknący w ogólnym gwarze śmiech przechodniów... Przywiązał się do tych
dźwięków, do rytmu życia tego miasta. Potrząsnął zdenerwowany głową. Na
początku myślał, że to miasteczko jest wrogiem Val, wielogłowym smokiem,
który chce ją pożreć. Ale mylił się. Val nie była przywiązana ani do Chekapee,
ani do swojej cholernej księgarni. Jedyne, co ją tu trzymało, i co kazało jej
wrócić do domu, to chęć udowodnienia sobie... różnych rzeczy. Val - żeby dalej
żyć - musiała odzyskać wiarę w siebie. Porzucić stare upiory.
Sam już dawno zrozumiał, że wiary w siebie nie można kupić ani dostać
w prezencie. Trzeba ją znaleźć... w sobie.
Sądził jednak - był o tym głęboko przekonany - że swoją miłością pomoże
się Val odnaleźć. Wznieci w niej pierwszą iskrę utraconej wiary.
Val była najwspanialszym prezentem, który dostał od życia. Strach
chwytał go za gardło na samą myśl, że mógłby ją utracić. Pasowali do siebie jak
dwie połówki jabłka. Żadna inna kobieta nie znała go tak dobrze. Kiedy
czarował cały świat swoim uśmiechem - cały świat wierzył w jego uśmiech.
Tylko Val wiedziała, kiedy jest w dołku, kiedy się wścieka. Przekonała się, że
nienawidzi uczucia bezradności i nawet nie próbowała w nim tego tłumić.
Nauczyła go, że można mieć do drugiego człowieka pełne zaufanie, ponieważ
zawsze była wobec niego brutalnie szczera. Przy niej potrafił się głośno śmiać.
Podniecała go w dzień i w nocy, nawet wtedy, kiedy miała na sobie jakiś
R S
- 121 -
okropny służbowy mundurek. Zmuszała go do myślenia. Kiedy byli razem,
przenosili się na własną małą planetę, zapominając o reszcie świata.
Myśląc o tym wszystkim, wierzył, że wieczorem nie zabraknie mu
odwagi, żeby poprosić ją o rękę.
Kiedy o szóstej po południu Val z piskiem opon zajechała przed dom,
Sam był świeżo ogolony, wykąpmy, uczesany... i pełen dobrych myśli.
- Sam! - Otworzył drzwi w chwili, kiedy postawiła nogę na schodach
werandy. - Cały dzień próbowałam cię odszukać. Czułam się okropnie, kiedy
zostawiałam cię rano, bez słowa...
- Nie ma sprawy, przecież wiedziałem, że musisz być w księgarni. -
Zmierzył ją wzrokiem, od stóp do głów, i nagle cały optymizm gdzieś
wyparował.
Nie mógł oderwać od niej oczu. Wyglądała tak pięknie. Niesamowicie
pięknie... ale jakoś inaczej.
Nigdy przedtem nie chodziła z rozpuszczonymi włosami do pracy. Ani w
krótkich spódnicach. Nie nosiła kolorowych bluzek. Podobała mu się ta zmiana,
ale nie domyślał się jej powodu.
Najgorsze jednak było to, że i w oczach miała coś dziwnego. Nigdy dotąd
nie patrzyła na niego takim śmiałym, zdecydowanym, niemal prowokującym
wzrokiem.
- Musimy porozmawiać, kochany - powiedziała aksamitnym głosem.
- Wiem. Też chciałem ci to zaproponować, ale pracowałaś cały dzień.
Może odpoczniemy najpierw, zjemy obiad? Ja coś ugotuję. - Nie czekając na
odpowiedź, ruszył do kuchni.
- Shepherd?
- Słucham?
- Mógłbyś przystanąć na chwilę... i przywitać się ze mną?
Zatrzymał się, podszedł do niej najwolniej, jak potrafił, ale serce biło mu
w piersi jak oszalałe. To śmieszne, myślał, żeby po takiej nocy bać się
R S
- 122 -
niewinnego pocałunku. Z bladym, niepewnym uśmiechem pochylił się nad nią i
musnął jej wargi tak ostrożnie i delikatnie, jakby zabierał się do rozbrajania
miny, a nie pocałunku. Kiedy wyprostował się i jeszcze raz dziwnie uśmiechnął
- uśmiech z jej twarzy zniknął bez śladu.
- Boże, co się stało? - zapytał zdławionym głosem.
- Nic. Miałam dziwny dzień. Zupełnie nie wiem, co o tym myśleć.
Sam wziął ją za rękę i zaprowadził do kuchni.
Pomyślał, że tam będzie najbezpieczniej. Val nie chciała usiąść, kręciła
się wokół Sama, przygotowując sałatę, kiedy on zajmował się mięsem.
Gdy usiedli do stołu, okazało się, że oboje nie mają apetytu. Jedno
spoglądało na drugie, jakby zjedzenie obiadu wymagało nie lada odwagi. W
końcu Val podniosła widelec i skubnęła coś z talerza. Sam przełknął dwa kęsy.
Ona próbowała podtrzymać konwersację, opowiadając mu o dzisiejszych
niespodziewanych klientkach.
Sam robił wszystko, żeby się skoncentrować na rozmowie, ale
przychodziło mu to z wielkim trudem. Klientki z odzysku wcale go nie
zaskoczyły. Przez kilka tygodni pracował nad poczciwymi mieszczanami,
odgrywając takiego samego łajdaka, jakim okazał się były mąż Val. W końcu,
wcześniej czy później, musiały przyznać, że ich prawdziwym wrogiem nie jest, i
nigdy nie była, Valentine.
- Kochanie, w gruncie rzeczy to dosyć proste. Po tym, co zrobił im twój
były mąż, mieszkańcy tego miasteczka musieli wyładować na kimś swoją złość.
Stałaś się ich kozłem ofiarnym. Ale, tak naprawdę, to nie na ciebie byli wściekli.
- Mieli prawo się wściekać.
- Nie na ciebie.
- Ale ja sama czułam się winna.
- Wiem. I sądzę, że dalej tak się czujesz. Nie da się tego wyleczyć od
razu, w jakiś cudowny sposób. Myślę, oczywiście, o twojej skłonności do
R S
- 123 -
obwiniania się o wszystkie grzechy tego świata i nietolerancji wobec siebie,
wręcz okrucieństwie...
Val odłożyła na bok widelec i spojrzała mu w oczy.
- Miałam wiele skłonności, z którymi walczyłam, kiedy poznaliśmy się
nad Zatoką Perską. Swoją drogą, wierzyłam, że do końca swoich dni będę
przeklinać wszystkich mężczyzn. Sam... teraz wiem, że to nie tak...
- Widzę, że nie jesteś głodna. - Sam podniósł się gwałtownie, wprawiając
w drżenie cały stół. - Przez cały dzień byłaś na nogach. Co byś teraz
powiedziała na ciepłą, kojącą kąpiel? Ja w tym czasie pozbieram naczynia, a
potem porozmawiamy. Na pewno porozmawiamy.
- Nie jestem zmęczona...
- Oczywiście, że jesteś.
- Nie mam specjalnej ochoty na kąpiel...
- Na pewno masz. Wyobraź sobie, że zanurzasz się w ciepłej wodzie...
Pomyśl, o ile by ci było przyjemniej w starych dresach niż wyjściowym ubraniu,
w którym pracowałaś cały dzień... No już, marsz do łazienki. Kiedy wyjdziesz,
kuchnia będzie posprzątana.
Kiedy zniknęła w przedpokoju, Sam oparł się ciężko o ścianę. Zmienił
zdanie. Nie miał już ochoty na decydującą rozmowę... Życie w zawieszeniu nie
było takie złe. Mógł jeszcze poczekać... I coś jeszcze coś wymyślić...
Dzwonek do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Otworzył niechętnie drzwi...
i zamarł ze zdumienia. Na werandzie tłoczyło się kilkanaście osób, a wyjazd na
główną ulicę blokowały ciasno zaparkowane auta. Znał większość twarzy.
Kobieta ze stacji benzynowej, nauczycielka o wyglądzie nietoperza,
właścicielka piekarni... Kobiety, które zawsze witały go z uśmiechem, teraz nie
uśmiechały się. Miały mord w oczach. Przebierały nerwowo nogami, wy-
krzywiały się, gotowe były go zlinczować.
- Mówiłam wam, że to jego samochód! - krzyknęła jedna z kobiet. - Gdzie
jest Valerie?
R S
- 124 -
- Jest. W domu. Nic jej nie jest. Proszę, uspokójcie się wszyscy,
pozwólcie mi coś powiedzieć...
Usłyszał groźny pomruk niezadowolenia. Tłum zrobił krok do przodu.
Jakiś palec dotknął jego piersi.
- Uważaj, Shepherd. Przyjechałeś z Północy i jesteś takim samym
krętaczem i nierobem jak Ron. Tylko że on zdążył nas okraść i dać nogę. Więc
mamy dla ciebie złą wiadomość. Myślałeś, że nie poznamy się na takim cwa-
niaku, ale przeliczyłeś się. Nikt z nas nie dał się nabrać...
- Valerie jest jedną z nas, nie damy zrobić jej krzywdy...
- Rose Wilkins wymawia ci lokal, podrze umowę na twoich oczach. W
Chekapee nie masz już czego szukać. Zabieraj się stąd i wracaj na swoją Północ,
tam, skąd przyjechałeś. Nie ma chyba nic gorszego pod słońcem niż taki sęp,
który wykorzystuje bezbronną kobietę...
- Co tu się dzieje? - Val wyskoczyła z wanny, w minutę po tym, jak
usłyszała gwar podnieconych głosów we własnym domu. Owinięta w wielki
kąpielowy szlafrok stanęła na progu werandy, tuż przed Samem, zasłaniając go
własnym ciałem, niczym Dawid Goliata. - Co wy tu wszyscy robicie? O co
chodzi?
Wszyscy mówili naraz.
- Posłuchaj, Valerie, on nie jest taki, jak ci się wydaje....
- Specjalnie otworzył tę swoją księgarnię, żeby cię wykończyć. Ale kiedy
Sue Ellen wypatrzyła jego samochód zaparkowany przed twoim domem przez
całą noc, dotarło do nas, że chce ci narobić jeszcze większych kłopotów. Ten
facet to kawał drania, Valerie, uwierz nam...
- Wziął nas za głupców, tak jak Ron. Nie masz tu żadnych krewnych, ale
my wszyscy jesteśmy z tobą, nie pozwolimy, żeby następny gad zrobił ci
krzywdę. Odsuń się, Valerie, same sobie poradzimy z tym skurczy...
- Dosyć - Val przerwała im spokojnym, mocnym głosem. - Trochę się
zagalopowałyście. To kompletne nieporozumienie. Sam nie jest Ronem. I nie
R S
- 125 -
życzę sobie, żebyście obrzucały wyzwiskami człowieka, za którego wychodzę
za mąż.
Słowo „mąż" podziało na zgromadzonych jak lodowaty prysznic. Groźne
pomruki ucichły. Stali nieruchomo, ogromnie zakłopotani, nie mając pojęcia,
jak zareagować.
- Tak, wychodzę za mąż - powtórzyła Val. Odwrócona do Sama plecami,
modliła się, żeby jak najdłużej mogła tak stać, nie widząc jego twarzy. - Sam
poprosił mnie wczoraj o rękę, a ja się zgodziłam. Kochamy się od dawna, więc
nie jest to lekkomyślna decyzja. Zamieszkamy w Chicago. Rozmawiałam dzisiaj
po południu z Joneseyem - zgodził się przejąć po mnie księgarnię.
- Valerie - odezwał się wreszcie ktoś z tłumu - sami nie wiemy, co
powiedzieć. Nie wiedzieliśmy, że mu na tobie zależy. Z tego, co wszyscy o nim
opowiadali...
- Sama najlepiej wiem, do czego prowadzą nieporozumienia powstałe z
plotek i pomówień. - Kiedy zrobiła krok do przodu, tłum, jak na komendę,
zaczął się cofać. - Dziękuję wam za dobre serce. Za to, że przejmujecie się
moim losem. Ale ja znam Sama. Bardzo dobrze go znam. Naprawdę nie musicie
się już o mnie martwić.
Kiedy po dwudziestu minutach odjechał ostatni jej obrońca, Val
odwróciła się... I nie dostrzegła nigdzie Sama.
Znalazła go w kuchni - owijającego w folię brokuły, których żadne z nich
nie spróbowało. Brudne talerze zniknęły ze stołu. Sam był tak pochłonięty
zajęciami kuchennymi, że nie miał czasu na nią spojrzeć. Czy też nie chciał
spojrzeć?
- Cała się trzęsę - odezwała się pierwsza. - Kiedy zobaczyłam tych
wszystkich ludzi z takimi minami, jakby chcieli kogoś rozszarpać na kawałki, o
mało nie dostałam zawału. Pojęcia nie miałam, o co im chodzi. Straszne
uczucie.
- Rzeczywiście, niezła scena - zgodził się Sam.
R S
- 126 -
- Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nic nie mówisz. Nawet nie wyglądałeś
na zdziwionego. Jak gdybyś się ich spodziewał. Sam, mam nadzieję, że nie
zrobiłeś niczego, o czym mi nie powiedziałeś... Czegoś, co mogło rozwścieczyć
te bogobojne matrony na tyle, że zmieniły o tobie zdanie?
- Żartujesz. A cóż ja takiego mógłbym zrobić?
- Sam?
- Tak, kochanie.
- Odłóż na bok tę podstawkę i spójrz na mnie.
Zrobił to, co mu kazała. Myślała, że się uśmiechnie. Ale kiedy zobaczyła
strach w jego oczach, poszukała ręką blatu, o który mogłaby się oprzeć. Sam,
który potrafił kłamać, oszukiwać, kraść - bez najmniejszych wyrzutów sumienia,
jeśli przekonany był o swojej racji - miał teraz przerażenie w oczach. Bez
powodu.
Chyba że to ona go przerażała.
Tak czy inaczej, musieli sobie natychmiast wszystko wyjaśnić.
- To, co zrobiłem lub czego nie zrobiłem, jest bez znaczenia. Przyszli cię
ratować. Wyrwać cię z moich szponów. Czy rozumiesz wreszcie, co oni do
ciebie czują?
- Guzik mnie to obchodzi, Sam. Chcę wiedzieć, co ty do mnie czujesz. -
Wyrwała z jego rąk ścierkę. - Kiedy weszłam do domu, pocałowałeś mnie jak
siostrę. Nie chciałeś ze mną rozmawiać. Potem wysłałeś mnie na siłę do
łazienki, jak gdybyś odwlekał chwilę, kiedy trzeba będzie wypić butelkę oleju
rycynowego. Przeraziłeś mnie na śmierć, a teraz chcesz zrobić ze mnie
kłamczuchę.
- Kłamczuchę?
- Słyszałeś, co powiedziałam dzisiaj tym ludziom. No więc? Masz zamiar
się ze mną ożenić czy nie?
Sam oparł się plecami o lodówkę, przyglądając się Val bez słowa.
- No więc... Val? Czy ty się mną bawisz?
R S
- 127 -
- Jasne. I chciałabym to robić do końca życia. To ty mnie nauczyłeś ostrej,
brudnej gry, bez hamulców i zasad... Poza tymi, które ułatwiają nam
zwycięstwo. Lepiej bądź grzeczny, Sam, bo i tak się nie wykręcisz - zniżyła głos
do szeptu.
- To, co mówiłaś tym ludziom... o naszych planach, mogło być tylko...
świetnym pomysłem na wyprowadzenie ich w pole. Sama mówiłaś, że cię
przerazili. To mógł być... impuls. Czego to ludzie nie mówią dla ratowania
skóry. Zwłaszcza że chodziło o moją skórę.
- Święta prawda. Ale to nie znaczy, że pozwolę ci się zerwać z haczyka. -
Odpięła guzik przy kołnierzu jego koszuli, potem następny. Po raz pierwszy
tego wieczoru zobaczyła, jak Sam się uśmiecha. - Wiesz przecież, że jestem
impulsywna. Znasz wszystkie moje grzechy. Pokochałeś mnie taką, jaka jestem
- z wadami, dziwactwami... z całym dobrodziejstwem inwentarza. A teraz
zapłacisz za to rachunek, bo ja nie pozwolę ci odejść. Jasne?
- Nie martwisz się już, że mnie rozczarujesz?
- Rzeczywiście, kiedyś wciąż się o to martwiłam. Starałam się, jak
mogłam - szepnęła. - Ale okazało się, że strasznie trudno wytrwać w tym
zmartwieniu, kiedy facet, którego kochasz, ciągle powtarza, jaki jest z ciebie
dumny.
- Mówisz o mnie? Naprawdę myślisz, że jestem z ciebie dumny? Tylko
dlatego, że bardzo długo miałaś w życiu kłopoty i zniosłaś je bez szwanku?
Albo dlatego, że jesteś najodważniejszą i najuczciwszą dziewczyną pod
słońcem? Czy może dlatego, że jesteś uparta jak osioł i nigdy się nie poddajesz?
- Kocham cię, Sam - szepnęła miękko - od tej chwili na zawsze.
- A czy wiesz, jak ja cię kocham?
Wspięła się na czubki palców i przechyliła do tyłu głowę. Wiedziała
doskonale, jak bardzo ją kocha. I że swoją miłością odmienił jej życie.
Ofiarowała mu najczulszy pocałunek - obietnicę przyszłości. A on się
odwzajemnił tym samym.
R S
- 128 -
Dużo później Sam powiedział „tak" - dając Val do zrozumienia, że to
spóźniona odpowiedź na zadane wcześniej pytanie.
R S