HELEN R. MYERS
Navarrone
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Navarrone Santee dojrzał błysk świateł hamul-
cowych osiemnastokołowca, gdy od ciężarówki dzielił
go jeszcze przynajmniej kilometr. Poza tym nieskoń-
czona, jak się zdawało, autostrada przecinająca Nowy
Meksyk była pusta. Słońce wzeszło zaledwie kilka
minut wcześniej. Navarrone właśnie wyłączył reflek-
tory swego samochodu; gęsta czerń nocy ustępowała
odcieniom różu, lawendy i pomarańczy. Pinie i jałowce
znów wyglądały zwyczajnie, a nie jak zaczajeni w ciem-
ności ludzie.
W swym trzydziestosiedmioletnim życiu już setki
razy przemierzał tę międzystanową autostradę. Znał
niemal na pamięć każdy jej kilometr; gdy ciężarówka
zwolniła, wiedział, że jej kierowca zmierzał w stronę
Azul, tak jak on sam.
Nowicjusz, pomyślał. Starzy kierowcy dobrze wie-
dzieli, że jeśli nie potrzebują rozpaczliwie paliwa, nie
mają kłopotów z samochodem ani nie muszą koniecz-
nie wypić gęstej jak smoła kawy, podawanej przez
Carmelitę Vachez, droga na Azul jest drogą donikąd.
Trzeba było rzeczywiście mieć coś ważnego do załat-
wienia, by jechać do spalonej słońcem i pokrytej
kurzem osady, nie różniącej się niczym od kilku-
dziesięciu podobnych, nijakich miasteczek rozproszo-
nych po całym stanie. Navarrone wątpił, by wszyscy
spośród kilkuset mieszkańców Azul potrafili wyjaśnić,
1
sc
an
da
lo
us
dlaczego tam mieszkają. Tylko wiek, brak pieniędzy
lub wyobraźni powstrzymywał ich przed spakowa-
niem skromnego dobytku i wyniesieniem się gdzie
indziej. Byli też tacy - a zaliczanie się do tej grupy ani
nie sprawiało mu przyjemności, ani nie stanowiło
powodu do dumy - których sytuacja była jeszcze
gorsza: idealiści, którzy uważali, że mogą coś zmienić.
O, przepraszam: poprawić.
Głupcy to my, pomyślał z westchnieniem.
Wygląda na to, że zrobiłem się cyniczny, dodał
w duchu, jednak w Azul trudno o optymizm. Podróż
na północ, w celu przesłuchania Joego Pine'a, osadzo-
nego w areszcie w Albuquerque, tylko potwierdziła tę
smutną konkluzję.
Joe, czystej krwi Indianin ze szczepu Navaho,
mieszkający od pewnego czasu w miasteczku, został
zatrzymany w barze za próbę rozwalenia drzwi toalety
głową innego gościa. Takie drobiazgi, jak to, że drzwi
skonstruowano ze stali, a niefortunny właściciel głowy
należał do kasty białych ludzi, nie miały dla Joego
znaczenia. Po prostu uczył faceta cierpliwości. Na
posterunku jednak przezwyciężył stan upojenia na
tyle, żeby przedstawić swój pogląd na system prawny,
w którym Angolom uchodzi płazem strzelanie w Azul
do rodzimych Amerykanów, podczas gdy Indianie
w Albuquerque nie mogą nawet skorzystać spokojnie
z toalety. Usłyszał to przypadkiem gliniarz, który
skojarzył wypowiedź Joego z incydentem opisanym
w telegrafie, rozesłanym do wszystkich posterunków.
Nie zwlekając, zatelefonował do Azul i przekazał swe
spostrzeżenie.
W końcu, powiedział sobie Navarrone, znalazł się
świadek, który może rzucić nieco światła na śmierć
2
sc
an
da
lo
us
starego Freda Guya. Podobnie jak Joe, Fred także nie
mógł nigdzie zagrzać miejsca. Pewnej nocy, dwa
miesiące temu, wzięto go najwidoczniej za mustanga;
ostatnimi czasy strzelano do dzikich koni bez opamię-
tania. Indianin zginął na terenie rządowym, dzier-
żawionym przez osobę prywatną. Instynkt policjanta
nakazał Navarrone'owi zwlec się z łóżka i pojechać
o drugiej nad ranem do Albuquerque, żeby prze-
słuchać Joego. Nie miało dla niego znaczenia to, że
śmierć Freda nastąpiła poza okręgiem policyjnym
Azul, ani to, że nie miał żadnego interesu w prze-
prowadzaniu dochodzenia w tej sprawie. Nie miało
znaczenia, że gliniarze z Albuquerque mogli nie dopuś-
cić go do zatrzymanego. Po prostu musiał to zrobić.
Nie mógłby spojrzeć na odbicie swej twarzy w lustrze,
gdyby zlekceważył ten telefon. Fred mógł być wyrzut-
kiem społeczeństwa, jednak był znajomym. Co waż-
niejsze, był człowiekiem; należała się mu sprawied-
liwość.
Niestety, to, co Joe mógłby powiedzieć w sądzie, nie
było warte funta kłaków. Nikt nie uwierzy włóczę-
dze-alkoholikowi, który twierdzi, że w chwili gdy padł
strzał, był w pobliżu. A jeśli do tego uważa, iż mógłby
zidentyfikować
pojazd,
który
stamtąd
odjechał...
Szkoda gadać. Przynajmniej jednak Joe potwierdził to,
co Navarrone'owi podszeptywał instynkt: kto krył się
nie tylko za bezsensowną śmiercią Freda, lecz także za
zabijaniem z zimną krwią wszystkich tych koni. To
wystarczyło, żeby podsycić gniew, który kazał polic-
jantowi szukać, nasłuchiwać, czekać...
Teraz jednak należało ten gniew stłumić, a to nie
mijało bez śladu. Navarrone odczuwał pieczenie w żo-
łądku, z każdym dniem coraz dotkliwsze. Nie musiał
3
sc
an
da
lo
us
pytać lekarza. Sam wiedział, że jest na najlepszej
drodze do nabawienia się wrzodu, jednak nie widział
możliwości, żeby tego uniknąć. Czy można wyłączyć
mózg? Czy można nauczyć się obojętności?
Mógł jednak poradzić coś na ból, który towarzyszył
pieczeniu. Gdy tylko dotrze do miasteczka, opatrzy
żołądek porcją jajecznicy na przyrumienionej szynce
w kawiarni Carmelity. Wprawdzie dzbanuszek jej zabój-
czej dla serca kawy częściowo zniweczy terapeutyczny
efekt pożywienia, jednak po niespełna dwóch godzinach
snu i czterech godzinach podróży Navarrone musiał
zrobić wszystko, żeby przeżyć ten dzień i nie zasnąć.
Wbrew oczekiwaniom Navarrone'a, osiemnasto-
kołowiec nie skręcił do Azul, lecz zjechał na pobocze.
Dlaczego? Autostrada była zbyt dobrze oznakowana,
żeby kierowca mógł zabłądzić. Może kłopoty z sil-
nikiem... albo jest po prostu wykończony. Wiadomo
było powszechnie, że niektórzy kierowcy wielkich
ciężarówek zmuszają się na długich trasach do krań-
cowego wysiłku. Zastanawiając się, czy ma przed sobą
jednego z nich, Navarrone zwolnił.
Ciężarówka jeszcze się całkiem nie zatrzymała, gdy
jakiś młody człowiek otworzył drzwiczki i wyskoczył
z kabiny. Nawet z dużej odległości facet wyglądał,
jakby składał się tylko z nóg. Cała reszta była tak
niepozorna, jak wątłe krzaki znaczące tu i ówdzie
krajobraz. Sposób, w jaki walczył z ciężarem swego
plecaka, był niemal komiczny. Przedmiot ten przyku-
wał go do ziemi jak kotwica. A jednak ponury uśmiech
Navarrone'a ustąpił miejsca wyrazowi pełnego uzna-
nia zaskoczenia, gdy chłopak wwindował pakunek na
wątłe ramiona, pomachał kierowcy ciężarówki ręką na
pożegnanie i ruszył w kierunku Azul.
4
sc
an
da
lo
us
Chyba jakiś uczeń na wakacjach, pomyślał Navar-
rone. Włączył migacz, obserwując sprężysty krok
nieznajomego. Ktoś tak młody mógł nie zdawać sobie
sprawy, ba, mógł nawet lekceważyć niebezpieczeństwa
czyhające w dzisiejszych czasach na samotnego po-
dróżnika.
Zwłaszcza
niebezpieczeństwa
autostopu,
dodał w myślach, gdy chłopak obejrzał się przez ramię,
zrobił w tył zwrot i uniósł kciuk.
Navarrone podjechał już dostatecznie blisko, żeby
przekonać się o swej pomyłce. To, co wydawało się
kosmykiem długich włosów, było warkoczem, spływa-
jącym teraz przez prawe ramię na piersi, które, choć
bardzo drobne, bez wątpienia należały do kobiety.
Innymi słowy, Navarrone stwierdził z zakłopotaniem,
że podróżnik nie jest tępym nastolatkiem na wakac-
jach, lecz przyprawiającą o zawrót głowy kobietą,
której Bóg nie dał najwidoczniej tyle rozsądku, co
najmarniejszemu robakowi. Choć musiała już spo-
strzec oznakowanie ramchargera, Navarrone włączył
obrotowe światła na dachu, dając ujście swej władczej
naturze. Zatrzymując się zauważył, że musi zrewido-
wać jeszcze jedno spostrzeżenie: była nieco starsza, niż
przypuszczał. Uśmiechnęła się w taki sposób, że
chwilowo zapomniał o całym świecie, pamiętając
tylko, jak bardzo nie lubi samotnych nocy.
Z ponurym wyrazem twarzy opuścił prawą szybę;
patrzył, jak nieznajoma podchodzi do samochodu.
Wypłowiałe od ciągłego prania dżinsy podkreślały
smukłość sylwetki, choć efekt ten nie wyglądał na
zamierzony. Spod flanelowej koszuli w zielono-żółtą
kratę wystawał biały podkoszulek. Dziewczyna miała
przynajmniej tyle rozsądku, żeby nosić ciepłe rzeczy;
wieczory, nawet w czerwcu, bywają chłodne.
5
sc
an
da
lo
us
Nachyliła się, żeby zajrzeć przez otwarte okienko;
jej gruby, ciemnobrązowy warkocz kołysał się ociężale
i prowokacyjnie. Navarrone pomyślał, że chyba tylko
ślepiec albo mężczyzna na łożu śmierci oparłby się
pokusie, by owinąć warkocz wokół dłoni i przyciągnąć
dziewczynę bliżej, żeby sprawdzić, czy włosy, jeśli już
nie ona sama, pachną tak słodko, jak wyglądają. Gdy
uniósł wzrok i napotkał spojrzenie jej przejrzystych
zielonych oczu, uznał, że tylko obawa przed utratą
pracy powstrzymuje go przed tym gestem.
- Dzień dobry! - rzuciła z uśmiechem, przy którym
słońce wyglądało jak piętnastowatowa żarówka - czy
byłby pan tak uprzejmy...
- Szanowna pani już urodziła się głupia, czy oszala-
ła dopiero teraz?
Ogromne zielone oczy powiększyły się jeszcze bar-
dziej, gdy otworzyła je szeroko ze zdumienia.
- Przepraszam?
- Być może pragnie pani śmierci, ale czy mogłaby
pani stłumić to uczucie do czasu opuszczenia mojego
okręgu? Już i tak mam na głowie więcej problemów niż
pani włosów. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuję, jest
podstarzałe dziecko-kwiat zwiedzające kraj i zawiera-
jące przyjaźnie przez uniesienie kciuka.
- Podstarzałe... - wycedziła przez zaciśnięte nagle
zęby, co zaskoczyło go tak samo, jak gniewny błysk w jej
oczach. Docenił jednak to, że opanowała się równie
szybko, jak przedtem straciła nad sobą panowanie.
- Nie wiem, o co panu chodzi, panie posterun-
kowy...
- Komendancie.
Obserwował łuki jej brwi, uniesionych w wyrazie
niepewności, a może zdziwienia?
6
sc
an
da
lo
us
- Tak do pana wiadomości, komendancie -rozpoczę-
ła ze śladem uprzejmości w głosie -nie zatrzymywałabym
pana, gdybym nie zauważyła, że to pojazd przedstawicie-
la prawa. Poza tym, jeśli ta uwaga o „zawieraniu
przyjaźni" odnosiła się do tego, że właśnie wysiadłam
z ciężarówki, zadowoli pana zapewne wyjaśnienie, że mój
wynajęty samochód zepsuł się na drodze między tym oto
miejscem a lotniskiem w Albuquerque. Kierowca, zanim
zaproponował, że mnie podwiezie, próbował najpierw go
naprawić. I jeszcze jedno: to nie pański interes, ale nie
jestem, ani nigdy nie byłam hippisem. Zresztą fakt, że
mam trzydzieści dwa lata, nie upoważnia pana do
wygłaszania złośliwych uwag o moim wieku!
Jej głos, nawet teraz, gdy załamywał się z oburzenia,
brzmiał silnie i dźwięcznie. Mówiła bez śladu obcego
akcentu, co w tej okolicy było niezwykłe. Żadnego
zachodniego cedzenia słów, nosowych tonów, żadnego
południowego zaśpiewu; poza tym precyzja wypowie-
dzi wykluczała pochodzenie jej autorki z północy.
Wysławiała się jak ktoś, kto ukończył najlepsze szkoły.
Zdumiało go to nie mniej niż spostrzeżenie, że nie może
oderwać oczu od jej twarzy.
Dziwne. Nie nazwałby jej fotogeniczną pięknością;
zbyt ostry zarys nosa, zbyt duże oczy, a usta... No cóż,
do diabła, pomyślał, spoglądając na nie umalowane
wargi kobiety. Każdy by dostrzegł, że są zbyt pełne
i szerokie jak na szczupłą, pozbawioną makijażu
twarz. Niech mnie szlag trafi, jeśli wiem, dlaczego
ogarnia mnie pożądanie, pomyślał. Z wysiłkiem zdusił
myśl o tym, jak smakowałyby jej wargi.
- Właź - mruknął.
- Cóż za wytworne zaproszenie - prychnęła. - Za-
stanowiłam się. Nie, dziękuję. Chyba wolę się przejść.
7
sc
an
da
lo
us
Navarrone zaklął w duchu, tym razem pod swoim
adresem. Nie życzył jej źle. Gdyby odjechał, dałby jej
słuszną nauczkę. Może nic się nie stanie? Ale przecież
nie wie tego na pewno. Miał dość zmartwień. Po co
dodatkowo obciążać sumienie?
- No dobra - wykrztusił, zanim dodał: - Prze-
praszam. W porządku?
Spróbowała zmrozić go spojrzeniem.
- Pan to pewnie nazywa przeprosinami?
Uniosła brwi tak wyniośle, że Navarrone miał
ochotę wcisnąć gaz do dechy, wzbić tuman kurzu
i zostawić ją na pastwę dwunożnych istot ludzkich
i pełzających gadów. Napawał się takim obrazem
przez dziesięć sekund, aż wreszcie musiał przyznać, że
prędzej wjechałby samochodem do jeziora, niż zreali-
zował ten pomysł.
- Niech pani posłucha. - Z trudem przywołał
resztki cierpliwości. - Przyznaję, że moje maniery
pozostawiają wiele do życzenia. Może mnie uspra-
wiedliwić tylko to, że miałem ciężką noc i czeka
mnie jeszcze cięższy dzień. Oddałbym w tej chwili tę
odznakę za porcję kofeiny. Teraz pani wsiądzie,
znajdziemy telefon, przez który można wezwać po-
moc drogową, a potem będę mógł wypić kawę. Zgo-
da?
Po chwili wahania sięgnęła do klamki. Navarrone
nie był z siebie zadowolony; za bardzo zależało mu na
tym, jak zareaguje nieznajoma. Udał, że sprawdza
w lusterku, czy droga jest wolna, i nasunął kapelusz
głębiej na oczy.
Gdy wreszcie na nią spojrzał, siedziała już w środku,
z plecakiem na podłodze, między nogami. Te nogi,
pomyślał Navarrone. Muszę przestać myśleć o tych
8
sc
an
da
lo
us
nieskończenie długich nogach; sytuacja i bez tego jest
niezręczna.
- Dokąd pani pojedzie po naprawieniu samocho-
du? - zmusił się do zadania pytania. Wyłączył obro-
towe światła i wjechał z pobocza na drogę.
- Do Azul. Mieszkam tam. To znaczy mieszkam od
dzisiaj.
Navarrone zmierzył ją krótkim, spłoszonym spoj-
rzeniem.
- Ale pan zbaraniał - zachichotała.
Zbaraniał to zbyt słabo powiedziane, pomyślał.
Próbował dodać dwa do dwóch i wydawało mu
się, że wynik tego działania wskazuje, że się zbła-
źnił.
- Jezu - jęknął - pani nie może być...
Figlarny uśmiech sprawił, że nie wyglądała teraz na
trzydzieści dwa lata, jednak nie rozwiał przekonania
Navarrone'a, że jest kretynem.
- Wszyscy w miasteczku słyszeli o powrocie Erin,
wnuczki doktora Hayesa - odparł sucho, znów wpat-
rując się w drogę. - Zresztą nie mieli wyboru. Ostatnio
pani dziadek mówił tylko o tym.
- Tego się obawiałam. Mam nadzieję, że nie zamę-
czał wszystkich tak jak wtedy, kiedy przyjechałam tu
ostatnio latem.
- Ostatnio? To znaczy już niejako dziecko? Chyba
mnie tu wtedy nie było.
- Na pewno. Pamiętałabym pana. Nie wygląda pan
jak zwykły mieszkaniec Azul.
Z powodu tej uwagi, a także tonu, jakim została
wygłoszona, łagodnie kpiącego, choć nie szyderczego,
Navarrone poweselał. Ta dama wie, jak być dobrym
kumplem, nie jest na szczęście zarozumiała, pomyślał.
9
sc
an
da
lo
us
- Czy uwierzy pani, że w towarzystwie kobiet
jestem nieśmiały? - wycedził.
- Przepraszam. Nie jestem pewna, czy mogę panu
wierzyć aż tak dalece. Gdzie pan był, to znaczy gdzie
pan był wtedy?
- W piechocie morskiej.
Z namysłem skinęła głową.
- Na pewno właśnie tam zgłębił pan arkana subtel-
nej sztuki dyplomacji.
Navarrone zmusił się do wykrzywienia ust, które
mogło wyglądać tak, jakby uśmiechał się pod wąsem.
- Nasze wzajemne stosunki nie ulegną poprawie,
skoro każe mi pani ciągle płacić za to małe nieporozu-
mienie.
- Dlaczego, komendancie - odpaliła gładko. - Nie
miałam na myśli żadnych stosunków! Sądziłam, że po
takim wstępie ograniczymy się do rozmów o nie-
prawidłowym przechodzeniu przez ulicę albo o prze-
kraczaniu szybkości w granicach miasta.
- Panno Hayes, czy ktoś już powiedział, że jest pani
przemądrzała?
- Bywało. Zawsze jednak, zanim coś mnie skusi,
żeby przeprosić, zastanawiam się, czy ten ktoś jest tego
wart.
Nie mógł się nie roześmiać. Gdy usłyszał, że wnucz-
ka doktora Wilforda Hayesa porzuca Korpus Pokoju
i posadę w Ameryce Południowej, żeby podjąć prak-
tykę dziadka, wyobrażał sobie wszystko, tylko nie
osobę, która obok niego siedziała. Wyglądała jak
powracająca do domu miss college'u.
- Nie wygląda pani na osobę, która spędziła cztery
lata w najdzikszych rejonach Gwatemali i Hondurasu
- zauważył.
10
sc
an
da
lo
us
- Naprawdę? Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu,
nie zapytam, jak powinnam wyglądać. Poza tym
korzystałam zwykle z możliwie najlepszej kwatery.
Proszę mi wierzyć, że i spanie na macie może wywołać
poczucie winy, kiedy inni nie mają nawet tego.
Navarrone nie odrywał spojrzenia od drogi. Nie dał
po sobie poznać, ale zaczął odczuwać szacunek dla tej
kobiety. Rzucił kwaśnym tonem:
- Poczuje się pani lepiej w domu, w Azul. Przecięt-
ny dochód na głowę dochodzi tam ledwie do dwóch
trzecich średniej krajowej. Nawet nie mogę sobie
wyobrazić, skąd, u diabła, weźmie pani pieniądze na
lekarstwa, skoro pacjenci będą płacić albo kozami,
albo wcale.
-Mój dziadek jakoś sobie radził...
- Doktor Hayes, mówię to z całym szacunkiem,
prowadził
ostatnio
bardzo
ograniczoną
praktykę.
Choć jest lubiany, są ludzie, którzy uważają, że ma
lekkiego bzika. W jego wypadku pewna ekscentrycz-
ność może wiązać się z wiekiem. A co pani ma na swoje
usprawiedliwienie?
- Może jestem młodą ekscentryczką? A może pie-
niądze nigdy nie robiły na mnie wrażenia?
Cholera, nie tylko w coś wierzy, ale jeszcze ma
odwagę się do tego przyznać, nie mówiąc już o prak-
tycznej realizacji szczytnych zamierzeń...
- Doskonale - zauważył. - Proszę się jednak nie
dziwić, jeśli ludzie będą powątpiewać w szczerość tych
intencji.
Przez chwilę milczała. Potem zapytała cicho:
- Czy wie pan coś o moich rodzicach, komendancie?
- Nie, właściwie nic. Wil o nich nie mówił, więc
myślałem, że zmarli już wiele lat temu.
11
sc
an
da
lo
us
- Przeciwnie. Żyją, czują się dobrze i mieszkają
w Beverly Hills. Mój ojciec świetnie prosperuje, robiąc
operacje plastyczne tym, którzy i tak są piękni i bogaci.
Mówię o ludziach, którym metodami medycznymi
trzeba usuwać z twarzy wyraz znudzenia. Od czasu do
czasu nawet mój ojciec dochodzi do wniosku, że nie to
miał na myśli, składając przysięgę Hipokratesa. Żeby
uśmierzyć ten lekki niepokój, przesyła mi telegraficz-
nie pieniądze na lekarstwa i sprzęt albo sam je kupuje
i wysyła pocztą bezpośrednio do mnie, gdziekolwiek
bym była. Wie, w jakim środowisku działam. Jestem
pewna, że będzie tak robił w dalszym ciągu.
No cóż, pomyślał Navarrone, naprawdę jej nie
doceniłem. Powracająca do domu królewna nie tylko
jest odważna; potrafi też myśleć i współczuć. Dzielna
dziewczyna! Mimo niefortunnego początku znajomo-
ści coraz bardziej mu się podobała. Właściwie, cóż
w tym złego? W końcu nadszedł chyba czas, żeby dla
odmiany wydarzyło się coś dobrego.
Zbliżali się do śródmieścia Azul, to znaczy do kilku
uliczek, które z lotu ptaka - Navarrone przelatywał
kiedyś nad Azul helikopterem, biorąc udział w po-
szukiwaniu zaginionego dziecka - wyglądały jak nary-
sowana naprędce plansza do gry w kółko i krzyżyk. Na
co trzeciej uliczce wyboje wykluczały właściwie ruch
kołowy, co zmuszało właścicieli sklepików do zamyka-
nia interesu i umożliwiało dzieciakom granie w piłkę,
bez obawy, że wpadną pod samochód.
Wiek większości budynków miasteczka przekraczał
czterdzieści lat, a mury z suszonych na słońcu cegieł,
wyblakłe pod wpływem warunków atmosferycznych,
przypominały ściany wąwozów. Nieliczne drewniane
budowle wyglądały tak, jakby najbliższa burza mogła
12
sc
an
da
lo
us
je obalić, co nie miało większego znaczenia, gdyż
przeważnie świeciły pustką. Nie dotyczyło to kawiarni,
która wyłoniła się z lewej strony.
- Jest pani głodna? - zapytał Navarrone.
- Czy to zaproszenie?
- Wszyscy w miasteczku wiedzą, że Wil spodziewa
się pani dopiero po południu, a zwykle wpada do
kawiarni na śniadanie. Mogłaby pani też tam pójść
i poczekać na niego.
Kawiarnia nie miała szyldu, do czego już wszyscy
przywykli. Carmelita często wykrzykiwała, że nie ma
ochoty przenosić go ciągle z miejsca na miejsce. Chciwi
właściciele domów zmuszali ją ciągle do przeprowa-
dzek, podwyższając czynsz lub odmawiając dokony-
wania drobnych napraw. Wreszcie szyld zniknął na
dobre. Obecny lokal służył przedtem jako zakład
pogrzebowy. Navarrone uśmiechnął się w duchu,
wspominając radość Carmelity, wywołaną odziedzi-
czeniem po poprzednich najemcach dużej chłodni.
Choć pasażerka
nie odpowiedziała,
Navarrone
uznał, że milczenie oznacza zgodę. Zaparkował wóz
prostopadle do ulicy, między dwiema zakurzonymi
i poobijanymi furgonetkami. Wyłączył silnik i od-
wrócił się do Erin. Zobaczył, że spogląda na kawiarnię
z nostalgią, która ocieplała i tak łagodne rysy jej
twarzy.
- Pamiętam jeszcze placek jabłkowy Carmelity
- powiedziała tak cicho, że Navarrone nie był pewien,
czy ta uwaga skierowana była do niego. Nie mógł
oderwać wzroku od jej ust.
- Czy w ten sposób chce mi pani dać do zro-
zumienia, że droga do pani serca prowadzi przez
żołądek?
13
sc
an
da
lo
us
Przez chwilę myślał, że nie usłyszała, lecz potem
obdarzyła go przeciągłym spojrzeniem. Nie wiedział,
jakie uczucie sprawiło, że jej oczy pociemniały. Nie
dopuścił myśli, że mogłoby to być zdenerwowanie,
była przecież tak pewną siebie kobietą. A jednak takie
właśnie odniósł wrażenie.
- Wcale niegłupie - mruknęła. - Ale ostrzegam.
Mam wspaniały apetyt.
Obrzucił wzrokiem jej szczupłą sylwetkę.
- Może jednak nie zrujnuje mnie pani tym śniada-
niem.
W ciszy, jaka nastąpiła, coś uległo zmianie. Czuł
to dobrze, a lekkie rozchylenie jej ust powiedziało
mu, że ona także. Nagle żartobliwy ton rozmowy
ustąpił miejsca czemuś, co wykraczało poza zdaw-
kowy flirt. Navarrone wiedział, że gdyby nie zapar-
kował samochodu w polu widzenia dwóch starych
bywalców kawiarni, którzy gapili się bez skrępowa-
nia znad swego stolika przy oknie, sprawdziłby, jak
smakują te usta, dowiedziałby się, czy Erin zamyka
oczy całując...
- Czy nie powinien pan się przynajmniej przed-
stawić, zanim zacznie robić to z kobietą? - zapytała
aksamitnym głosem.
- Robić co?
- Rozbierać ją oczami.
- Proszę mi wybaczyć, pani doktor, ale nie roz-
bierałem. Patrzyłem tylko na pani usta. Na razie.
Poczerwieniała. Navarrone pochwycił w jej spoj-
rzeniu przebłysk czegoś, co znów go zadziwiło. Potem
już nie widział jej oczu. Pokręciła głową i odpięła pas.
- Muszę pamiętać, żeby nie wdawać się z panem
w słowne potyczki przed śniadaniem - oświadczyła.
14
sc
an
da
lo
us
- W takich okolicznościach mój umysł nie nadąża za
rozwojem sytuacji.
Zanim zdołał odpowiedzieć, wyskoczyła z samo-
chodu. Niech i tak będzie, postanowił. Choć z przy-
jemnością oderwał na chwilę myśli od kłopotów,
wiedział, że nie powinien pozwolić, aby zmysły zapa-
nowały nad zdrowym rozsądkiem. Ta dziewczyna
z pewnością dziwnie na niego działała. Nawet nie
pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiał w taki sposób
z kobietą.
Nieco oszołomiony, ruszył za nią w kierunku
kawiarni, jednak gdy nacisnęła klamkę, nie mógł się
opanować. Przytrzymał stalowe drzwi, zagradzając
sobą wejście.
Uniosła głowę, mierząc go znowu badawczym
spojrzeniem. Lewą ręką wziął od niej plecak, prawą
wyciągnął przed siebie.
- Nazywam się Santee. Navarrone Santee.
Spojrzała na wyciągniętą dłoń. Po chwili wahania
uścisnęła ją. Odpowiedziała obojętnym tonem, choć
podejrzewał, że obojętność ta jest przynajmniej częś-
ciowo udana.
- Tak, wiem.
Choć Erin uważała, że ma poczucie humoru, wiele
czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatnio czuła, że umie
się nim posłużyć. Chociaż... nawet w lepszych czasach
rzadko wdawała się w jakieś dwuznaczne pogaduszki.
A jednak już wtedy, gdy na szosie ujrzała mężczyznę
siedzącego w policyjnym samochodzie, zadrżała w niej
jakaś utajona struna. Jeszcze bardziej zbijała ją z tropu
świadoma i nieświadoma zmysłowość, sącząca się
z jego słów i spojrzeń. Miała przynajmniej tę satysfak-
15
sc
an
da
lo
us
cję, że mimo braku doświadczenia potrafiła się przed
nią obronić.
Trzeba jednak przyznać, że wiedziała, z kim ma do
czynienia już od chwili, w której wyjaśnił, że nie jest
posterunkowym. Tylko dlatego zgodziła się na pod-
wiezienie.
Dziadek tak często opisywał w listach szefa policji
Azul, że właściwie niemal go znała. Staruszek nazywał
go błędnym rycerzem, dumnym, lecz sprawiedliwym,
twardym jak ziemia, którą chronił, i niebezpiecznym
dla tych, którzy weszli mu w drogę.
Dziadek nie poinformował jej jednak, że Navarrone
Santee jest kimś, kto nadaje nowe znaczenie określeniu
machismo. Zaczynała podejrzewać, że specjalnie to
przed nią zataił, jakby wiedział, jakiego rodzaju od-
czucia może w niej obudzić i jak trudno będzie jej je
przezwyciężyć. Postanowiła jak najprędzej wyjaśnić
staremu lisowi pewne sprawy. Mogła się raz czy dwa
uwodzicielsko uśmiechnąć, a nawet trochę poflirto-
wać, ale tylko żartem. Navarrone Santee nie wydawał
się jej kimś, komu by to wystarczyło, a ona bezwarun-
kowo nie pozwoli na nic więcej.
Obserwując, jak wyraz podziwu zastępuje zdziwie-
nie, widoczne w jego ciepłych oczach o badawczym
spojrzeniu, oczach tak czarnych jak włosy i wąsy,
musiała przyznać, że Navarrone dokładnie odpowiada
opisowi dziadka: wysoki, szczupły. Taki, któremu nie
daje się kosza. Fachowym okiem oceniła jego wagę:
jakieś osiemdziesiąt pięć kilogramów, same mięśnie
pod niebieską dżinsową koszulą. Od czasu tego zda-
rzenia w Hondurasie obawiała się trochę mężczyzn
zbudowanych tak jak on. Miała powody, żeby zwracać
uwagę na fizyczną przewagę spotykanych mężczyzn.
16
sc
an
da
lo
us
Choć nie czuła się całkiem bezpiecznie - wątpiła
zresztą, by mogła doświadczyć kiedykolwiek luksusu
pełnego bezpieczeństwa - wiedziała przynajmniej, że
ten człowiek umie nad sobą zapanować. Na wszelki
wypadek cofnęła jednak rękę tak szybko, jak po-
zwalało jej dobre wychowanie.
Weszli do kawiarni. Navarrone nie zdążył nawet zdjąć
kapelusza, gdy powstało zamieszanie, wywołane ich
przybyciem. Carmelita przerwała w pół słowa kłótnię
z kucharzem, wydała powitalny okrzyk i wepchnęła
kopyść w ręce zdenerwowanego mężczyzny. Wybiegła
zza niskiej ścianki, oddzielającej kuchnię od sali jadalnej.
Tęga właścicielka lokalu miała szerokie ramiona;
mogła niechcący przewrócić silnego mężczyznę, kle-
piąc go tylko przyjacielsko po plecach. Dorodne piersi
umożliwiłyby jej utulenie dwojga płaczących dzieci na-
raz. Bujne włosy zachowały ten najciemniejszy odcień
czerni, który Erin pamiętała z dzieciństwa. Nadal
zaplatała je starannie w gruby warkocz, owinięty
wokół głowy. Najbardziej jednak zachwycił Erin jej
uśmiech; okrągłe policzki uniosły się, zamieniając oczy
w wąskie szparki.
Potok radosnych słów powitania zatrzymała tylko
po to, by zganić Navarrone'a, że nie uprzedził jej
telefonicznie o ich przyjeździe.
- Ci mężczyźni! - szydziła po hiszpańsku. - Zginie-
cie, jeśli kobiety wami nie pokierują.
Zdusiła Erin w potężnym uścisku.
- Niech no na ciebie spojrzę - zażądała w końcu,
przechodząc na niemal doskonały angielski. Odsunęła
się i ujęła jej twarz dużymi, spracowanymi dłońmi.
- Już całkiem dorosła, i lekarz, zupełnie jak twój
dziadek. Ale dlaczego taka wymizerowana?
17
sc
an
da
lo
us
Nie przestając mówić zaprowadziła Erin i Navar-
rone'a do stolika.
-Nie szkodzi, jedzenie już czeka. Wiem doskonale,
czego ci potrzeba.
To wszystko było tak cudowne, że aż przyprawiało
o zawrót głowy. Erin, wślizgując się na ławeczkę ze
sztucznego tworzywa, na której Navarrone umieścił
już jej plecak, poczuła się znów jak dziecko.
- Zapomniałam już, jaka ona może być macierzyń-
ska - wyznała mężczyźnie, który usiadł po drugiej
stronie stolika.
- Chyba bywała tu pani często podczas odwiedzin
u Wila?
- Aha. Jeszcze nie nauczyłam się gotować, dziadek
też nie. Miałam do wyboru ten lokal albo puszki. Wtedy
kawiarnia była... - Erin wyjrzała przez okno -... gdzieś
dalej. Widzę, że przeprowadzka niewiele zmieniła.
- Carmelita nie zmienia tego, co dobre - zauważył
Navarrone, podczas gdy jego towarzyszka rozglądała
się po sali.
Erin zauważyła w kącie sieć, rozpościeraną coraz
bardziej przez pracowitego właściciela. Uśmiechnęła
się. Oczywiście, to nie mógł być ten sam pająk, którego
pamiętała z poprzedniego lokalu.
Wspomnienia z dzieciństwa nie obejmowały za to
dzbanka świeżo zaparzonej kawy. Teraz gospodyni
napełniła filiżanki aromatycznym napojem. Rozłożyła
na stole serwetki i błyszczące sztućce, wydobyte z prze-
pastnych kieszeni śnieżnobiałego fartucha. To właśnie
wyróżniało lokal Carmelity, westchnęła z zachwytem
Erin; w kątach mogły grasować pająki, szyby nie
zawsze lśniły czystością, ale to, co stykało się z po-
trawami, musiało być nieskazitelne.
18
sc
an
da
lo
us
- To miłe, prawda?
Stwierdzając, że Navarrone musiał usłyszeć jej
westchnienie, Erin spojrzała na jego twarz. Znów
poczuła się usidlona wyrazem jego ciemnych oczu.
Nigdy nie widziała spojrzenia tak pewnego siebie,
a jednocześnie pełnego zadumy.
- Tak, to budzi wspomnienia, miłe wspomnienia.
Gdy wyjechałam z Azul, byłam jeszcze dzieckiem;
podlotkiem, gotowym zbawiać świat.
- Słyszałem, że nieźle to pani szło - odpowiedział,
dodając do kawy kilka kropli śmietanki.
Erin wiedziała dobrze, skąd mógł uzyskać taką
informację. Obdarzyła go filuternym spojrzeniem.
- Chyba pan już wie, że dziadek jest członkiem
założycielem stowarzyszenia anonimowych pyszał-
ków? Moje wyczyny mogły robić wrażenie w listach,
ale tak naprawdę byłam tylko trybikiem ogromnej,
przeciążonej maszyny. Lubię jednak myśleć, że zrobi-
łam coś dobrego.
- Dlaczego pani to rzuciła?
Wspomnienia, które zawsze czaiły się gdzieś w pobli-
żu, powróciły teraz z siłą koszmaru. Przez chwilę Erin
widziała nie mocno zarysowaną szczękę siedzącego
naprzeciw niej stróża porządku, lecz inne twarze, tępe
i okrutne. Potrząsnęła głową, uwalniając się od tej wizji.
- Chyba... chyba nadszedł właściwy czas.
- Wyczerpanie?
- Coś w tym rodzaju.
Podniosła filiżankę i skupiła się na smakowaniu
aromatycznego napoju. Specjalna mieszanka Carmeli-
ty miała charakterystyczny gorzki smak, jednak skute-
cznie rozjaśniała myśli, czego Erin bardzo teraz po-
trzebowała.
19
sc
an
da
lo
us
- Proszę mi teraz opowiedzieć o sobie - zażądała,
świadoma jego badawczego spojrzenia. Patrzył na nią
jak na twardy orzech, który chciałby rozgryźć. - Jest
pan szefem policji... od ponad roku? Czy jest tak, jak
pan oczekiwał? Czy tego pan chciał?
- Zawsze chciałem być gliniarzem. Co do oczeki-
wań, zapomniałem o nich już po dwudziestu minutach
pracy.
Poważny, ale z poczuciem humoru; zaskakujące,
jak jego wygląd, pomyślała Erin. Śniadej twarzy,
bardziej pociągłej niż szczupłej, nadawał wyraz prosty,
anglosaski nos, kwadratowa szczęka i rozumne, głębo-
ko osadzone oczy, ocienione brwiami, które mogły
należeć do przedstawiciela każdej grupy etnicznej.
- Pańska twarz jest ciekawą mieszanką cech róż-
nych narodowości, zresztą nazwisko także - zauważy-
ła, studiując go z klinicznym zainteresowaniem. - Mo-
że jest pan Indianinem, może Latynosem, a może
Szkotem?
- Meksykaninem ze strony matki i wszystkim
innym po trochu ze strony ojca, jednak najbardziej
Walijczykiem i Siuksem Santee.
- Santee. Oczywiście. Pańscy rodzice muszą być
ciekawymi ludźmi.
- Byli.
Coś w brzmieniu jego ciepłego głosu sprawiło, że
Erin ogarnęło współczucie.
- Przepraszam, nie wiedziałam. Miałam na myśli
to, że jest pan przystojny.
Widząc, jak kąciki jego ust unoszą się i nikną pod
starannie przyciętymi wąsami, wzruszyła ramionami.
- Tylko proszę nie udawać bezgranicznego zdzi-
wienia. Musiał pan to już kiedyś słyszeć.
20
sc
an
da
lo
us
Obrzucił spojrzeniem hałaśliwą grupę, która wcho-
dziła właśnie do środka.
- Na pewno nie od białej dziewczyny, którą znałem
od piętnastu minut.
- Jak na dziewczynę jestem trochę za stara, komen-
dancie Santee. Poza tym chodziło mi o strukturę kości
twarzy, a nie jakieś ewentualne powaby.
- No cóż, skoro już zaczęliśmy o tym mówić, niech
się pani nie krępuje.
Erin nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.
- Nie ma mowy. To by wydłużyło listę przestępstw
funkcjonariusza Korpusu Pokoju.
Pragnąc przerwać rozmowę, która zaszła już zbyt
daleko, wstała.
- Przepraszam, chciałabym umyć ręce, zanim Car-
melita przyniesie jedzenie.
Przecięła salę jadalną i ruszyła w kierunku toalet.
Gdy zbliżała się do korytarza, usłyszała odgłos
ciężkich kroków. Zanim zdążyła się obejrzeć, jakieś
silne ramię objęło ją w pasie, a dłoń innej ręki
zasłoniła oczy. Poczuła, że unosi się do góry. Przera-
żona, ledwie dosłyszała pytanie: - Zgadnij, kto to?
- zadane przez napastnika. Stanęło jej przed oczyma
inne miejsce, inny czas; sparaliżował ją strach.
Krzyknęła i resztką sił zaczęła na oślep zadawać
ciosy.
Całe to zajście trwało zaledwie kilka sekund; nie
słyszała protestów napastnika, z trudem dotarł do niej
głos Navarrone'a, który warknął: Keegan! Potem
upadła.
Uderzyła ramieniem o ścianę. Nie zwracając uwagi
na ból odwróciła się gwałtownie, gdyż nagle dotarło do
niej, że popełniła straszny błąd. Co gorsza, Navarrone,
21
sc
an
da
lo
us
myśląc, że potrzebuje pomocy, zamierzał najwidocz-
niej rozetrzeć napastnika na miazgę.
- Przestań! - wrzasnęła w chwili, gdy uderzył
słabszym od siebie mężczyzną o wykładaną kafelkami
ścianę. Podbiegła i chwyciła Navarrone'a za rękę.
- Nie! Pomyliłam się! Proszę! - nalegała, gdyż
policjant nie zareagował od razu na jej krzyki. Wresz-
cie rozluźnił uchwyt. Młody mężczyzna wykorzystał tę
sposobność. Wyrwał się i powiedział:
- To prawda, Santee, ta pani się pomyliła.
Z uśmiechem zwrócił się do Erin:
- Cześć, Zielone Oczy. Prawie strzaskałaś mi kola-
no. Choćby dlatego należy mi się przyzwoite powita-
nie.
- Och, Griff, ty idioto -jęknęła Erin, pozwalając,
by objął ją ramionami.
- W każdym razie miło cię znów widzieć. Wróciłaś
jeszcze piękniejsza niż dawniej. Mam nadzieję, że
przynajmniej za mną tęskniłaś.
Erin zmierzwiła mu żartobliwie włosy i zwróciła się
do Navarrone'a:
- Znam Griffa właściwie od zawsze. Nie ma pan nic
przeciwko temu, żeby przysiadł się do nas i... -urwała,
zmrożona spojrzeniem policjanta. - O co chodzi? Co
się stało?
Wiedziona jakąś nieprzepartą siłą, wyciągnęła do
niego rękę, lecz po chwili powstrzymała się, widząc
jego pogardliwe spojrzenie i to, że cofnął się o krok.
Jakbym była trędowata, pomyślała. Jeszcze bardziej
zdumiały ją słowa, jakimi zwrócił się do Griffa:
- Powiedz swojemu staremu, że znalazłem właśnie
świadka, który widział ciężarówkę tamtej nocy, kiedy
zabito Freda.
22
sc
an
da
lo
us
Na dźwięk cichego głosu policjanta Erin poczuła, że
włosy jeżą się jej na głowie.
- Ciężarówkę z Silver Edge - ciągnął Navarrone.
-To nie wystarczy, żeby uzyskać nakaz aresztowania,
ale nie spocznę, dopóki osobiście nie doręczę nakazu
szeryfowi. Powtórz to ojcu.
Erin patrzyła z niedowierzaniem, jak zabiera swój
kapelusz i wychodzi.
23
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ DRUGI
-Dlaczego ten nieodpowiedzialny, arogancki...
- Griff, nie!
Erin chwyciła Griffina Keegana za rękę, żeby
go zatrzymać. Ją także wzburzyło zachowanie po-
licjanta, jednak bójka na ulicy niczego by nie za-
łatwiła.
- Pozwól mu odejść.
- Odkąd sięgam pamięcią, niepokoi mnie i moją
rodzinę. Trzeba wreszcie z tym skończyć!
Erin nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała; zajście,
którego była właśnie świadkiem, przypominało scenę
z jakiegoś starego westernu. O czym mówił Navar-
rone? Kim był Fred? Dlaczego policjant zdawał się
odczuwać przyjemność, wypowiadając groźbę pod
adresem ojca Griffa? Pomyślała o pogardzie w oczach
Navarrone'a; przez chwilę czuła w piersi tępy ból. Nie
zasłużyła sobie na taką wrogość. Cokolwiek się zda-
rzyło, ona z pewnością nie ma z tym nic wspólnego.
Miała świadomość, że wszyscy nadal na nich pat-
rzą. Niektórzy wyglądali na rozczarowanych. Jej za-
chowaniem? Nie, to tylko wyobraźnia.
- Nie mam ochoty zszywać żadnego z was, zwłasz-
cza pierwszego dnia po powrocie. Usiądźmy i poroz-
mawiajmy. Mój Boże, nigdy nie zrozumiem tej męskiej
skłonności do bijatyk.
24
sc
an
da
lo
us
Griff wreszcie zwrócił na nią uwagę. Jego chłopięca,
fotogeniczna twarz rozluźniła się. Szczery uśmiech
rozjaśnił jego jasnoszare oczy i wykrzywił ładnie
uformowane usta.
- Masz rację. - Zerknął przez okno na Navar-
rone'a, który właśnie wyprowadzał półciężarówkę na
ulicę. Potem zaborczym gestem położył dłoń na szczu-
płym ramieniu Erin i zaprowadził ją do stolika.
Kelnerka w milczeniu zabrała filiżankę Navarro-
ne'a. Podała nową kawę, czym zasłużyła na wylewne
podziękowanie Griffa. Zawsze miał nienaganne ma-
niery, pomyślała Erin, pociągając łyk kawy ze swojej
filiżanki. Właściwie wcale się nie zmienił. Nadal wy-
glądał na kochającego słońce i zabawę chłopaka,
jakiego pamiętała sprzed lat. Oczywiście, miał już
trzydzieści trzy lata, jednak subtelnej barwy jego
bujnych włosów nie zakłócił nawet cień siwizny. Poza
nieznacznymi liniami, jakie zaczęły rysować się w kąci-
kach oczu, wydawało się, że czas nie zmienił jego
wyglądu. Kiedy jednak zajrzała mu głębiej w oczy,
zauważyła, że czai się w nich jakaś gorycz. Może ma to
jakiś związek z Navarrone'em Santee?
- Czy możesz mi powiedzieć, o co przed chwilą
chodziło tobie i jemu? - zapytała, ściszając głos, żeby
nikt nie usłyszał ich rozmowy.
Griff wykrzywił twarz.
- Szkoda gadać, to i tak niczego nie zmieni.
- Wyglądaliście, jakbyście mieli się nawzajem po-
zabijać.
- Próbowałem się tylko bronić, nie myśląc już
nawet o dobrym imieniu naszej rodziny. To nie moja
wina, że ten śmieć jest taki wojowniczy.
- Griff!
25
sc
an
da
lo
us
- Przykro mi, jeśli cię uraziłem, ale lubię nazywać
rzeczy po imieniu. On nie może zapomnieć, że jego
matka była kiedyś posługaczką w Silver Edge. No
i traktuje nas teraz tak, jak sama widziałaś.
Erin nie cierpiała tego rodzaju uwag o czyimś
pochodzeniu, ale nie wiedziała, co powiedzieć, żeby nie
zdenerwować Griffa.
- Może jest wojowniczy, ale nie zrobił na mnie
wrażenia człowieka zawistnego - rzuciła.
- Uwierz komuś, kto go zna. Santee ciągle wymyśla
jakieś bzdury o mnie lub moim ojcu tylko dlatego, że
jesteśmy tym, kim jesteśmy. Mogę to zrozumieć. Nasze
ranczo jest jednym z najlepszych w tym stanie. To kłuje
w oczy. Są jednak jakieś granice. Mój ojciec może się
nie przejmuje, ale mnie ten Santee doprowadza do
granic cierpliwości.
- Rzeczywiście, trudny problem - zgodziła się Erin
- z jednej strony to, co on powiedział...
- Dość już o nim. - Zamknął dłoń Erin w swych
dłoniach. Gniew ustąpił miejsca czysto męskiemu
podziwowi. - Chciałbym porozmawiać o tobie. Masz
pojęcie, jak się ucieszyłem, że wracasz? Boże, tak za
tobą tęskniłem.
- Nieprawda - sprzeciwiła się Erin, dbając, by jej
słowa zabrzmiały lekko. - Gdy ostatnio tu byłam,
chodziłeś na randki z połową dziewczyn z klasy.
Podobno druga połowa miała nadzieję, że i je spotka
ten zaszczyt. Potem też chyba nic się nie zmieniło.
- Byłaś zazdrosna? - zapytał z nadzieją.
- Drogi Griffie, obawiam się, że nie. Nie tracę głowy
nawet dla chłopaka prawiącego tak słodkie słówka.
- Dobrze chociaż, że uważasz, że jestem słodki
- odparł, wzdychając ze smutkiem.
26
sc
an
da
lo
us
Erin pokręciła głową.
- Nie odgrywaj zrozpaczonego zalotnika, Grifiinie
Keegan. Oboje dobrze wiemy, że miłosne przygody
zawsze tylko cię bawiły.
- To dlatego, że czekałem, aż odzyskasz rozsądek.
- Odzyskałam. Zamiast zostać ranczerem i próbo-
wać dorównać ci liczebnością mojego stada, postano-
wiłam zostać lekarzem.
Uśmiechając się ponuro, Griff obrzucił spojrzeniem
jej palce, na których nie było obrączki.
- Chyba nie wiesz, jak działasz na mężczyzn.
- Jak się czuje twój ojciec? - zmieniła temat na
bezpieczniejszy. - Wiem, że wiele przeszedł.
Griff skinął głową.
- Jest przykuty do fotela na kółkach, ale i tak
można powiedzieć, że miał szczęście. Kilka miesięcy
temu, mimo kłopotów z sercem, stary kowboj uparł
się, że obejrzy nowe cielaki. Królik spłoszył wierz-
chowca; ojciec runął do wąwozu. Mogło go to zabić,
ale sama wiesz, jaki mój stary jest twardy. Jednak
wypadek tak go osłabił, że lekarz dał mu do wyboru:
albo pozostanie w fotelu, albo poszuka sobie nowego
specjalisty.
Erin przypomniała sobie jeszcze coś, o czym wie-
działa z listu dziadka.
- Nie zmieni zdania w sprawie operacji? Nowoczes-
na medycyna radzi sobie z takimi przypadkami.
- Nie ma mowy. Jest nieugięty. Mówi, że nie
pozwoli się kroić żadnemu sadyście. Nie mówmy już
o tym. To nie jest właściwy temat w dniu, w którym
wróciłaś do domu. Opowiedz mi o sobie, o podróżach,
o wszystkim, co widziałaś...
- Powoli - poprosiła, zmuszając się do uśmiechu,
27
sc
an
da
lo
us
gdy podeszła kelnerka, żeby napełnić ich filiżanki.
Choć w sposobie, w jaki trzymał jej dłoń, nie było nic
zaborczego, Erin chętnie wykorzystała okazję, żeby ją
cofnąć.
- Nie byłam na wycieczce turystycznej. Należałam
do małego zespołu prowadzącego wiejski szpital. Jeśli
już wyjeżdżaliśmy z naszej kliniki, to tylko w głąb lasu,
a tam mieliśmy masę pracy. Nie starczało czasu na
podziwianie krajobrazów.
Erin dostrzegła, że słysząc tę liczbę mnogą, Griff
spoważniał.
- Słyszałem, co się przydarzyło twojemu narzeczo-
nemu - powiedział.
Skinęła głową. Miała nadzieję, że nie będzie roz-
wijał tego tematu. Niestety.
- Wil mówił, że byłaś tam, kiedy to się stało. To
musiało być straszne.
Znów ogarnął ją obezwładniający smutek. Za-
mknęła oczy. Chciałaby odegnać wspomnienia.
- Nie mogę o tym mówić, Griff. Minęło już osiem
miesięcy, lecz nadal nie mogę. Przepraszam.
- Oczywiście. Nie powinienem poruszać tego tema-
tu. - Posłał jej promienny uśmiech. - Mam świetny
pomysł: porozmawiajmy o przyszłości.
- To duży obszar, którego nie ma na żadnych
mapach - skomentowała żartobliwie.
- Niezupełnie, jeśli mogę mieć w tej sprawie
coś do powiedzenia. Może to cię zaskoczy, ale
jestem tu z twojego powodu. Nieważne, czy chcesz
po prostu porozmawiać,
czy wolałabyś słuchać,
jak się do ciebie zalecam. Jestem twoim facetem,
rozumiesz?
Erin musiała się uśmiechnąć. Choć byli niemal
28
sc
an
da
lo
us
rówieśnikami, swoboda, z jaką Griff traktował więk-
szość przedstawicielek jej płci, sprawiała, że czuła się
od niego dużo starsza.
- Widzę, że nadal jesteś bardzo skromny.
- Jestem najlepszą partią w tym hrabstwie; wszyscy
to wiedzą. Po co marnować czas na fałszywą skrom-
ność?
Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż właśnie otworzyły
się drzwi. Stanął w nich siwowłosy staruszek o czer-
wonej twarzy.
- Dziadek! - Erin zerwała się z miejsca i pobiegła
w jego kierunku, szeroko rozpościerając ramiona.
- Och, dziadku, jak dobrze znów cię zobaczyć!
Doktor Wilford Hayes stanął jak wryty. Spojrzał na
nią znad metalowej oprawki okularów, wreszcie roz-
promienił się i mimo swych siedemdziesięciu pięciu lat
ruszył żwawo na jej spotkanie. Zawsze był szczupły,
drobnokościsty, nie wyższy od niej, jednak Erin uzna-
ła, że słowo „kruchy" opisuje go teraz lepiej, niż
„energiczny". Zmarszczki na twarzy pogłębiły się, lecz
nadal wyglądał niesłychanie dystyngowanie.
Objął wnuczkę długimi, kościstymi rękoma; jego
radosny śmiech sprawił jej ogromną przyjemność.
- Co za niespodzianka! Myślałem, że przyjedziesz
koło południa.
- Udało mi się zdążyć na wcześniejszy lot. - Erin
opowiedziała pokrótce o przygodzie z samochodem
i o tym, jak dotarła na miejsce.
- To brzmi tak, jakbyś spędziła tu już cały dzień.
- Rozejrzał się po sali; wreszcie jego inteligentne, lecz
dość obojętne spojrzenie spoczęło na Griffie.
- Jak widzę, Navarrone uznał, że bardzo się spie-
szy?
29
sc
an
da
lo
us
Erin kaszlnęła, żeby zyskać na czasie.
- Skąd wiesz?
- pewne sprawy są oczywiste, moje dziecko. Santee
i Keeganowie nie mogą oddychać tym samym powiet-
rzem. Później o tym porozmawiamy - dodał po cichu,
zmierzając w kierunku stolika. -Griffin, co cię sprowa-
dza do miasteczka o tak wczesnej porze? Myślałem, że
jesteś na ranczu i rozkoszujesz się potrawami Josego?
Gdy wymieniali uścisk dłoni, Griff odpowiedział:
- przyjechałem po kanadyjski boczek, który Car-
melita dla nas wędzi. Wie pan przecież, że doktor
London zabronił ojcu jedzenia tłustej wieprzowiny.
- Tak, rzeczywiście. Założę się, że to jedyna z jego
porad, której Marsh nie odrzucił. Jakoś nie zauważy-
łem, żeby twój ojciec wyrzekł się już cygar i whisky
- powiedział Wil siadając obok Erin.
- Rzeczywiście. Nie sądzę, żeby w ogóle do tego
doszło. - Znów pojawiła się młoda kelnerka, niosąc
tym razem dwa kopiasto napełnione talerze. Postawiła
jeden z nich przed Erin, a potem zawahała się,
spoglądając niepewnie na dwóch mężczyzn.
Griff wskazał jej Wila.
- Niech pan to zje, doktorze. Ja muszę przywieźć
do domu nasze zamówienie, zanim ojciec zejdzie na dół
i stwierdzi, że brakuje głównego składnika jego śniada-
nia.
- Nie powiem, żebym miał coś przeciwko temu
-ucieszył się Wil, sięgając po talerz. -Wygląda, jakby
Carmelita przeszła samą siebie.
- Chyba już pójdę - oświadczył Griff.
- Szkoda, że tak się spieszysz - odparła grzecznie
Erin.
- Miło mi to słyszeć. Wpadnij do nas jutro na kolację.
30
sc
an
da
lo
us
- Och, ja... - Erin nie wiedziała, czy przyjąć
zaproszenie, a do tego poczuła, że dziadek znacząco
trąca ją pod stołem kolanem. - Czy mogłabym po-
prosić o odroczenie? Dopiero przyjechałam, a możesz
sobie wyobrazić, jak wiele mam do zrobienia.
- Jasne, oczywiście, rozumiem. Dam ci kilka dni na
zagospodarowanie. Tylko niech ten stary zabijaka za
bardzo w ciebie nie orze, Zielone Oczy.
- Przekaż ojcu pozdrowienia - poprosiła Erin,
przede wszystkim po to, by odwrócić uwagę od
pełnego oburzenia prychniecia dziadka.
- Jasne, murowane.
Griff nachylił się, żeby ją pocałować. W ostatniej
chwili Erin udało się umknąć ustami i nadstawić
policzek.
Gdy tylko za Griffem zamknęły się drzwi, Wil,
krojąc już szynkę, zauważył:
- Jak na takie małe miasteczko, atmosfera bardzo
się zagęszcza.
- Proszę cię, chociaż ty nie zaczynaj...
- No proszę, „Zielone Oczy".
Erin odłożyła widelec, który wzięła przed chwilą do
ręki.
- Co tu się właściwie dzieje, dziadku?
Rozejrzał się po pełnej już teraz sali i pokręcił
głową.
- Opowiem ci w domu. Nie możemy obrazić
Carmelity pozwalając tej potrawie wystygnąć. O,
właśnie nadchodził Wsuwaj, słodziutka.
Navarrone nie zwrócił uwagi na policjanta, chra-
piącego przy pulpicie radiowym na posterunku. Norm
Weaver, świeżo upieczony ojciec bliźniaków, wykorzy-
31
sc
an
da
lo
us
stywał każdą okazję, żeby się przespać, i jak dotąd
świat się od tego nie zawalił. Niech sobie drzemie, aż
Lou zmieni go o ósmej. Poza tym Navarrone nie miał
ochoty na pogawędkę. Ponieważ nie zjadł w końcu
śniadania u Carmelity, wrócił do domu i przyjechał do
pracy dopiero po zaspokojeniu głodu.
Do diabła, pomyślał, wieszając kapelusz. Erin Hay-
es może sobie być interesująca, lecz byłby głupcem,
marnując czas na kogoś, kto nazywa przyjacielem
Griffina Keegana.
Wszedł do pokoju i okrążył biurko tylko po to, by
zmienić zdanie i nie zasiąść za nim. Nie miał teraz głowy
do papierkowej roboty. Powinien właściwie wrócić do
domu i wziąć prysznic. Zimny, dodał w myślach,
przypominając sobie, jak działa na niego nowa pani
doktor. Trudno. Są sprawy ważniejsze od seksu.
Obrzucił spojrzeniem fotografię stojącą w ramkach na
biurku. Smutek, jaki zawsze w nim tkwił, zaatakował go
ze zdwojoną mocą. Zdjęcie ze ślubu rodziców; jedno
z nielicznych, na których twarz matki rozjaśnia uśmiech.
Zresztą w jego rodzinie rzadko robiono zdjęcia. Nie
szkodzi. Wystarczą obrazy, które nosi w sobie. Uśmiech
matki był czymś rzadkim, cennym, jak diament na
pustyni. Dużą część winy za to ponosili Keeganowie.
Odetchnął głęboko i przeciągnął się. Nie powinien
złościć się na próżno; lepiej skierować gniew we
właściwą stronę. Trzeba zadzwonić do szeryfa, pomyś-
lał, przypominając sobie rozmowę z Joem Pine'em. Na
pewno Kyle Langtry uzna, że nie ma co się podniecać
taką informacją, jednak każdy ślad, choćby nikły, był
pomocny, utwierdzał bowiem Navarrone'a w przeko-
naniu, że pewnego dnia dobierze się do Marsha
Keegana. Kiedyś na pewno...
32
sc
an
da
lo
us
Spojrzał na zegarek. Zbyt wcześnie. Kyle nie przy-
szedł jeszcze do biura. Rozczarowany Navarrone
opuścił swój gabinet, podszedł do ekspresu z kawą
i sięgnął po filiżankę. Dopiero wtedy zauważył, że
dzbanek jest niemal pusty, a co gorsza, światełko się
nie świeci. To znaczy, że ta resztka napoju jest
w dodatku zimna.
Z hukiem odstawił dzbanek na miejsce i sięgnął po
kapelusz. Podszedł do Norma i kopnął jego krzesło
tak, że młody człowiek omal nie znalazł się na pod-
łodze.
- Co jest? Co się dzieje? Szefie, już wróciłeś?
- Niebieskie, zaczerwienione z niewyspania oczy Nor-
ma przepełniał wyraz zdziwienia i zaskoczenia.
- Nie, jestem w Chicago, a ty masz tylko złudzenie
optyczne. Zrób kawę, dobrze? - warknął Navarrone,
wciskając na głowę kapelusz.
- Po co? Skoro wychodzisz i... - Norm urwał, gdy
Navarrone odwrócił się i spiorunował go wzrokiem.
- Już robię.
Navarrone uznał, że jest sukinsynem. Norm to
dobry chłopak; brał nocne dyżury, od których inni
wymigiwali się, jak tylko mogli. Dlaczego właśnie na
nim musiał się wyładować?
- Zapomnij o tym, Norm. Umyj się trochę, zanim
przyjdzie Lou. Jadę do domu wziąć prysznic. Wrócę za
godzinę.
Dom stał na zachodnim krańcu Azul; długa budow-
la z cegły w kolorze kremowym, przetykana brązowy-
mi belkami. Urządzone z tyłu i na pięterku mieszkanie
sąsiadowało z kliniką, do której wchodziło się od
frontu. Choć utrzymany zdecydowanie lepiej niż inne
33
sc
an
da
lo
us
zabudowania miasteczka, wymagał remontu. Trochę
kwiatów czy krzewów też by mu nie zaszkodziło,
pomyślała Erin, przemierzając razem z dziadkiem
dziedziniec. Ani jednego drzewa; puste podwórze
zdobiło tylko parę dzikich juk. Nawet rosnąca tu
kiedyś trawa dała za wygraną i pozostawiła po sobie
tylko nieliczne kępki, które wyglądały tak, jakby i one
miały wkrótce wyschnąć w palących promieniach
słońca.
Mijając zakurzone, rozklekotane kombi dziadka,
Erin poczuła jednak, że wraca do domu. Zatrzymała
się na widok kartonowych pudeł, niedbale upchnię-
tych w bagażniku.
- Czy ten grat jest jeszcze na chodzie, czy służy już
tylko jako magazyn?
- Piekło i szatani, tak. Jest na chodzie i przejechał
ostatnio kolejny tysiąc kilometrów. Jak dobrze pój-
dzie, wytrzymam do następnej wiosny, zanim pomyślę
o jakimś nowym samochodzie. Pod warunkiem, że nie
będzie zbyt wielu wizyt domowych - zastrzegł.
Erin zmierzyła dziadka spojrzeniem zarezerwowa-
nym dla najbardziej krnąbrnych pacjentów.
- Co takiego? Skończyłeś siedemdziesiąt pięć lat,
dziadku. Chyba mogę zaryzykować twierdzenie, że
wizyty domowe masz już za sobą. W nagłych wypad-
kach ja mogę cię zastąpić. - Obrzuciła sceptycznym
spojrzeniem zielony samochód, którego karoseria
udawała w niektórych miejscach drewno. - Wolała-
bym zresztą jeździć czymś, co wyprodukowano w De-
troit już w tym stuleciu.
- Gdzie się podziała twoja troska o środowisko
naturalne? Może ta maszynka wygląda na trochę
starą, ale pod maską jest tak samo sprawna jak ja.
34
sc
an
da
lo
us
- Nie chciałabym też wysłuchiwać przechwałek
o twoim dobrym zdrowiu -mruknęła Erin, obserwując
kropelki potu na twarzy dziadka. Wyciągnęła z jego
kieszeni chusteczkę i delikatnie osuszyła wilgotną
skórę. - Kiedy właściwie ostatnio mierzyłeś ciśnienie?
Dziadek wyrwał chustkę i spojrzał ze złością na
wnuczkę spod szerokiego ronda słomkowego kapelu-
sza.
- Wczoraj. Nie jest wyższe, niż powinno być w tym
upale. I jeszcze jedno, młoda damo: nie zgadzam się,
żebyś mnie tu niańczyła albo mną kierowała. Myś-
lałem, że zostaniemy wspólnikami.
Gdy tak przecierał twarz i gniewnie pomrukiwał,
Erin zreflektowała się. Miał rację; zbyt szybko przy-
brała władczy ton, choć wynikało to tylko z miłości
i troski.
- Jesteśmy wspólnikami - zapewniła. - Będziesz
moim łącznikiem i pomożesz mi się tu zadomowić.
Przedstawisz mnie nowym mieszkańcom osady.
- Hmm, zobaczymy. Do tego ma się ograniczać
moja rola?
- Będę też potrzebować konsultacji.
- Tak? - Uniósł głowę jak pies myśliwski na widok
zwierzyny. - To już lepiej.
Na dźwięk przejeżdżającego drogą samochodu
oboje odwrócili głowy. Erin poznała białą półciężaró-
wkę. Zauważyła, że Navarrone Santee obrzucił ich
obojętnym spojrzeniem, jakby stanowili tylko frag-
ment krajobrazu.
- Musiałaś mu nieźle zaleźć za skórę - mruknął
dziadek, który wydawał się bardziej zaintrygowany
niż zaniepokojony. - Zwykle zachowuje się przyjaź-
niej.
35
sc
an
da
lo
us
- Nie przejmuj się. - Erin wzięła staruszka pod
rękę. Ruszyli w kierunku domu.
Weszli
nie
zamkniętymi,
bocznymi
drzwiami.
Słaby zapach cynamonu i wanilii wywołał uśmiech
na twarzy Erin. Dziadek nauczył się tej sztuczki od
babci, której Erin nie znała. Parująca woda, odstała
z tymi składnikami, odświeżała powietrze, likwidu-
jąc woń stęchlizny i lekarstw. Taka dbałość świad-
czyła najlepiej o tym, jaką wagę przywiązywał do
przyjazdu wnuczki. Postawiła plecak na najbliższym
krześle, we wnęce służącej za jadalnię, odwiesiła
kapelusz dziadka, a potem uściskała staruszka po
raz drugi.
- Nie za dużo tego dobrego? Już się przecież
witaliśmy?
- Cieszę się, że jestem w domu. Nie wiedziałam, że
aż tak bardzo, dopóki nie poczułam tego zapachu i...
do diabła.
Słysząc załamujący się głos wnuczki, Wil poklepał
ją delikatnie po plecach.
- Dobrze, już dobrze. Jeśli zaczniemy teraz zawo-
dzić, wypłoszymy zwierzęta z całej okolicy.
Ta żartobliwa uwaga pomogła Erin wziąć się
w garść.
- Uciekną w góry - zgodziła się, pociągając nosem.
Choć pochyliła głowę i powstrzymała łzy, wiedziała,
że dziadek przygląda się jej badawczo. Gdy spojrzała
wreszcie na niego, napotkała niespokojne spojrzenie
staruszka.
- Martwiłem się, że sposób życia, jaki wybrałaś,
zabije twoją wrażliwość. Teraz dla odmiany niepokoi
mnie to, że nie jesteś dość twarda.
- Wszystko w porządku, dziadku, naprawdę. Jes-
36
sc
an
da
lo
us
tem tylko zmęczona. Ta podróż z Ameryki Środkowej
do Kalifornii, a potem tutaj...
- Tak, mnie również twoi rodzice szybko by zmęczyli.
- Dziadku!
W odpowiedzi staruszek uparcie potrząsnął głową.
Dała więc spokój wyrzutom i poprzestała na przekaza-
niu pozdrowień. Wiedziała, że dziadek nigdy nie mógł
znaleźć wspólnego języka ze swoim synem. Gdy mówi-
ła, w dalszym ciągu spoglądał na nią niespokojnie, co
przypomniało Erin, że przed starym doktorem nie
można niczego ukryć.
- No dobrze, mamy to z głowy. Teraz powiedz
prawdę. Nadal miewasz koszmarne sny?
Już sama wzmianka wystarczyła, żeby dłonie Erin
zaczęły dygotać. Schowała je za sobą. Dziadek zawsze
walił prosto z mostu.
- Czasami. Rzadziej niż kiedyś.
- Miałem nadzieję, że opisanie wszystkiego w liście
pozwoli ci odreagować...
- Och tak, dziadku! - wykrzyknęła. - Nawet nie
wiesz, jak bardzo. Chyba musi po prostu upłynąć jeszcze
trochę czasu. - Wzięła głęboki oddech. - Na studiach
uczyli nas, że lekarz może bardzo przeżywać utratę
pacjenta, i tłumaczyli, jak sobie z tym poradzić. Nie
przewidzieli jednak sytuacji, w której pacjent jest kimś
bliskim.
Wil przyglądał się jej spod przymkniętych powiek.
- Erin, chyba nie dusisz w sobie jeszcze czegoś,
prawda?
Z trudem wytrzymała badawcze spojrzenie.
- Nie, oczywiście, że nie, ale... powiedzmy to sobie
jasno. Ja miałam szczęście. Nie mam prawa rozczulać
się nad sobą.
37
sc
an
da
lo
us
Dziadek pokręcił głową.
- Nieprawda, co więcej, sama się oszukujesz. Masz
prawo do gniewu, poczucia krzywdy. Zamiast tego
koncentrujesz się na problemach innych ludzi. Ignorowa-
nie siebie samego zasługuje na szacunek, dziecko, ale
tylko do pewnego stopnia. Czyż nie widzisz, że jeśli nie
zajmiesz się przez pewien czas sobą, nie pomyślisz o swym
sercu i głowie, nie będziesz mogła pomagać innym?
- Zawsze uczyłeś mnie, że trzeba robić to, w co się
wierzy - spróbowała obrócić wszystko w żart, jednak
dziadek pozostał poważny.
- W swoim czasie przeżyłem swoje - odpowiedział,
powoli kiwając głową. - Straciłem najukochańszą
kobietę mojego życia, gdy była jeszcze dość młoda. Pan
Bóg zachował się wtedy szczególnie okrutnie. Na
szczęście, nauczyłem się myśleć o najlepszych latach,
jakie Bóg podarował twojej babci i mnie. Ty jednak
otrzymałaś straszliwszy cios; nie uda ci się zapomnieć.
Musisz stawić czoło tym wspomnieniom.
Erin poczuła, jak bardzo jest zmęczona - fizycznie
i psychicznie. Nie mogło być już gorzej, nawet gdyby
przyszła tu z Ameryki Środkowej na piechotę.
- Rozumiem, tylko nie chcę się tym zajmować
akurat dziś, dobrze? Najlepiej będzie, jeśli skupię się
teraz na przyjemnościach wynikających z powrotu.
Tak dawno się nie widzieliśmy...
Dziadek pochylił głowę, udając, że strzepuje jakiś
pyłek z dżinsów. Gdy zobaczył domyślny uśmiech
wnuczki, wskazał korytarz prowadzący w głąb domu.
- Nie stójmy tu tak, jakbyśmy czekali na lokaja,
który zaprowadzi cię do pokoju. Jesteś u siebie.
Żeby się nie rozpłakać, Erin ruszyła szybko koryta-
rzem do saloniku.
38
sc
an
da
lo
us
Nie była tu od czterech lat, jednak przekonała się, że
wszystko pozostało po staremu. Zielona kanapa,
solidny fotel, lampy naftowe -używane często zamiast
elektrycznych - wyglądały dokładnie tak, jak pamięta-
ła. To samo dotyczyło umieszczonych w przypad-
kowych miejscach stosów książek i czasopism. Uśmie-
chnęła się na widok swej dawnej fotografii wypeł-
niającej ramkę stojącą na biurku wśród różnych
szpargałów. W saloniku dziadek rozmieścił jeszcze
kilka takich zdjęć. Była pewna, że znajdzie swe foto-
grafie także w pokoju na pięterku.
Dziadek przeniósł się z Albuquerque do Azul
zaledwie rok po śmierci babci Maureen. Erin poznała
go, gdy miała cztery lata; rodzice odwiedzili go wów-
czas, wracając do Kalifornii z konferencji na Flory-
dzie.
Już wtedy zawiązała się między nimi jakaś szczegól-
na więź; dało o sobie znać wyjątkowe pokrewieństwo
duchowe. Po dwóch zaledwie dniach rodzice mieli już
dość upałów i kurzu Nowego Meksyku. Zaczęli wynaj-
dywać powody do wyjazdu; Erin błagała, żeby zostali
dłużej, ale oczywiście jej zdanie nie miało znaczenia.
Gdy jednak skończyła trzynasty rok życia, rodzice
pozwolili jej polecieć samej samolotem i spędzić dwa
tygodnie u dziadka. Dwa tygodnie rozrosły się do
miesiąca, a potem rozciągnęły na całe lato. Potem
przyjeżdżała tu co roku w lecie, aż do czasu, gdy
wyjechała do college'u.
Erin dostrzegła na stole drewnianą podstawkę do
fajek i cynową puszkę na tytoń.
- Piękne - powiedziała do stojącego w drzwiach
dziadka. -I stare. Dlaczego tego nie pamiętam?
- Dlatego, że tego tu nie było. Dostałem te przed-
39
sc
an
da
lo
us
mioty od Navarrone'a, parę lat temu. Powiedział, że
należały do jego ojca. Pamiętał, że lubię czasem
wieczorem zapalić fajkę i pomyślał, że mogą mi się
przydać.
Na dźwięk imienia policjanta Erin poczuła ukłucie
w piersi. Skoro i tak nie może przestać myśleć o ko-
mendancie, przynajmniej zaspokoi teraz ciekawość.
- Nie wiedziałam, że tak dobrze się znacie.
- Powiedziałbym, że rozumiemy się nawzajem, ale
Navarrone nie należy do ludzi, którzy szukają towa-
rzystwa. Jak to się mówi, jemu przygrywa do marszu
inny bębenek.
- Rzeczywiście, sama się o tym przekonałam - rzu-
ciła oschle Erin.
- Poznałaś go w złym momencie. Nie można
zaprzeczyć: jest dumny i ma swoje humory, co przeja-
wia się zwłaszcza w stosunku do Keeganów. Jednak
- napisałem ci to w jednym z listów - jest pełen
poświęcenia i ma zasady.
- Czy w ten zawiły sposób chciałeś mi dać do
zrozumienia, że on zawsze uważa, iż ma rację?
- Chcesz przez to powiedzieć, że jest arogancki?
Może czasami, jednak znam niewielu ludzi, którzy
mieliby rację tak często jak on.
- Proszę, proszę, więc pan Santee ma wielbiciela.
- Cenię indywidualistów, a on jest jednym z nich.
Haruje i wiele wymaga od innych, jednak nigdy więcej
niż od siebie samego. Przydałoby się tu w okolicy
jeszcze paru takich.
Erin starannie sformułowała następne pytanie:
- Dlaczego nigdy nie napisałeś, że wojuje z Ke-
eganami?
- Pisałem ci o wszystkim, lecz nie uznałem akurat
40
sc
an
da
lo
us
tego za istotną informację. Zresztą to już tak długo
trwa, że nie sądziłem, iż warto zawracać ci tym
głowę.
- Griff twierdzi, że Navarrone jest zazdrosny. Nie
może przeboleć faktu, iż jego matka pracowała jako
służąca na ranczu Keeganów.
Staruszek pogardliwie chrząknął.
- W dniu, w którym Navarrone upadnie tak nisko,
żeby wstydzić się swego pochodzenia i tego, jak jego
rodzice zarabiali na życie, spakuję manatki i zamiesz-
kam w pokoju, który twój ojciec czuje się w obowiązku
proponować mi od czasu do czasu.
- O co więc chodzi?
- To zależy, jak głęboko chcemy się dokopać. Po
pierwsze, chodzi o prawo. Ostatnio mamy tu prob-
lemy. Ktoś strzela do dzikich koni biegających luzem
na terenach rządowych. Większość tej ziemi dzier-
żawią ranczerzy, którzy muszą dbać o paszę i wodę dla
swoich stad. Dla nich mustangi są intruzami, które
nadają się najwyżej na żarcie dla psów; dlatego właśnie
ludzie sądzą, że do koni strzela któryś z nich.
- Przerażające.
- A może ktoś poluje dla zabawy - ciągnął dziadek.
-W takim wypadku także nie trzeba być jasnowidzem,
żeby mieć pewne podejrzenia. Ludzie bywają dziwni,
sama o tym doskonale wiesz.
- Skoro chodzi o tereny federalne, dlaczego rząd
nie zrobi czegoś, żeby chronić te zwierzęta?
- Mówimy o ogromnym terytorium, słodziutka,
a brakuje ludzi i pieniędzy. Urząd Ziemski prze-
prowadza od czasu do czasu akcję odławiania. Przeka-
zuje się potem konie hodowcom albo komukolwiek,
kto może dowieść, że zapewni im prawidłową opiekę.
41
sc
an
da
lo
us
- Potarł dłonią kark. - Niektórzy uważają jednak, że
rząd działa opieszale i biorą sprawy we własne ręce.
Erin była wstrząśnięta. Uważała, że zabijanie okale-
cza duchowo ludzi, a praca i doświadczenie utwierdziły
ją jeszcze w przekonaniu o świętości wszystkich form
życia.
Przycisnęła ręce do brzucha, chcąc opanować zde-
nerwowanie.
- A więc Navarrone Santee podejrzewa o to Ke-
eganów!
- Tak.
- Ale to niemożliwe! Griff nie zrobiłby...
- Ostatnie strzały padły na ziemi dzierżawionej od
rządu przez Keeganów. Co więcej, zabito też człowie-
ka.
- Freda? -jęknęła, chwytając się za gardło, gdyż
przypomniała sobie imię, jakie wtedy padło.
- Freda Guya. Navarrone dobrze go znał. Udzielał
mu gościny, gdy pogoda była kiepska, a Fred nie miał
się gdzie schronić. W przeddzień zabójstwa Fred
wstąpił na posterunek i obwieścił, że nie pije już od
miesiąca. Navarrone był z niego dumny; próbował mu
pomóc w odbudowywaniu więzów z rodziną.
- Nie miałam pojęcia - jęknęła Erin. Musiała
usiąść, gdyż nogi nagle odmówiły jej posłuszeństwa.
Morderstwo. Myślała, że jeśli pozostało jeszcze na
świecie jakieś względnie spokojne miejsce, miejscem
tym jest Azul. Jakże była naiwna! Choć ucieszyła się, że
szef policji nie jest awanturnikiem, czego obawiała się
trochę, widząc, jak potraktował Griff a, nie mieściło się
jej w głowie, że Griff, czy nawet jego ojciec, mogliby aż
tak naruszać prawo. Gdy powtórzyła dziadkowi, co
usłyszała w kawiarni, staruszek znów potarł kark ręką.
42
sc
an
da
lo
us
- Pozory mogą mylić. Pamiętaj, Erin, że długo cię
tu nie było. Pamiętaj też, że gdy przyjeżdżałaś, byłaś
jeszcze bardzo młoda. Twoje dni wypełniało słońce,
wolność i marzenia.
- Co chcesz przez to powiedzieć, dziadku?
- Po prostu nie wyciągaj pochopnie wniosków,
żadnych wniosków, dopóki nie zorientujesz się w sytu-
acji. - Widząc jej przygnębienie, dodał: - Nie zamart-
wiaj się wszystkim od razu po przyjeździe. Opowie-
działem ci o tym tylko dlatego, że od razu wpadłaś
w samo oko cyklonu.
- Mówisz tak, jakbym musiała już się opowiedzieć
po którejś stronie.
- Jeśli tu zostaniesz, ten problem cię nie ominie.
Zaśmiała się nerwowo.
- Jestem tu po to, żeby leczyć ludzi. Oczywiście
obchodzi mnie, co się wokół dzieje, jednak sam dobrze
wiesz, że lekarze nie powinni się angażować w sprawy
polityczne i prawne, a ta na taką wygląda.
- To samo mówiłaś w Hondurasie. Udało się?
Pomogło tobie? Albo Paulowi? Czy można zawsze
pozostać na uboczu?
Pytania spadały jak ciosy. Erin zamknęła oczy,
chcąc odciąć się od bólu szarpiącego całe jej ciało.
Choć starała się nie dopuścić do siebie tej myśli,
wiedziała, że ten problem stanie się także jej udziałem.
Była lekarzem pragnącym ratować życie. Wszystkie
przejawy życia. Jej praca wymagała przekraczania
granic:
rasowych,
ekonomicznych,
politycznych.
Z drugiej strony, życie nauczyło ją w najbardziej
brutalny sposób, że choć przekraczanie tych granic jest
słuszne, to jednak bywa także niebezpieczne. Dla ciała
i duszy.
43
sc
an
da
lo
us
Zaniepokojony wyrazem jej twarzy, staruszek pod-
szedł i otoczył ją ramionami.
- Nie powinienem ci tego mówić - zauważył,
głaszcząc jej włosy.
- Dlaczego nie? Masz rację.
- Nie obchodzi mnie racja, tylko twoje dobro, Erin.
- Dziadku, ja tylko rozmawiałam przez kilka mi-
nut ze starym przyjacielem z dzieciństwa. Nie nadawaj-
my temu znaczenia, którego nie ma, dobrze?
- W porządku. - Poklepał wnuczkę po ramieniu
i ruszył w kierunku kuchni. - W ramach przeprosin
odegram rolę lokaja i oprowadzę cię po domu.
- Zaraz cię dogonię - zawołała Erin.
Nie ruszyła się jednak z miejsca. Zwlekała, patrząc
na podarunek od Navarrone'a Santee. Nie chciała,
żeby ten mężczyzna zawładnął aż tak jej myślami.
Okazało się jednak nagle, że to właśnie on zdominował
jej pierwszy dzień w domu, dzień, który był zupełnie
inny, niż się spodziewała.
Kłopotliwa sytuacja, kłopotliwy człowiek.
- Zabłądziłaś? - zawołał z podestu dziadek.
- Mam nadzieję, że nie - mruknęła. Nie zabłądzi-
łam, znam właściwą drogę, powiedziała sobie w duchu
i ruszyła w kierunku schodów.
44
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ TRZECI
Aż do następnego ranka Erin wypoczywała i od-
świeżała wspomnienia. Jeszcze przed przyjazdem do
Azul odwiedziła rodziców i wzięła udział w kilku
wystawnych obiadach z obcymi jej przyjaciółkami
matki, nie mówiąc już o starannie celebrowanych
kolacjach, gdzie znała jeszcze mniej współbiesiadni-
ków. Przyjemność sprawiały jej tylko drzemki koło
basenu. Teraz gotowa była powrócić do rzeczywisto-
ści. Jej rzeczywistości.
Wstała wcześnie. Wypiła kawę, obserwując zarys
gór San Mateo, wydobywany z mroku przez promienie
wschodzącego słońca. Nalała sobie drugą porcję kawy
i przeszła po cichu do pomieszczeń kliniki.
Panowały tu zupełnie inne zapachy, Erin była
jednak przyzwyczajona do metalicznej woni lekarstw
i środków odkażających. Właśnie tutaj, wśród wy-
kładanych ciemnymi kafelkami ścian, poczuła po raz
pierwszy przypływ tego, co stało się później: głęboką
fascynację nauką i sztuką uzdrawiania. Z gabinetu
lekarskiego przeszła do dwóch pomieszczeń ambulato-
rium, niemal słysząc ciepły, troskliwy głos dziadka,
który namawiał przed laty wystraszone dziecko do
poddania się szczepieniu przeciw ospie. Uśmiechnęła
się, wspominając, jak przekonywał jakiegoś hipochon-
dryka, że wyrostek robaczkowy nie odrasta, albo jaki
45
sc
an
da
lo
us
był szczęśliwy, gdy okazało się, że jego upór do-
prowadził do wyleczenia ofiary wypadku drogowego.
To skromne otoczenie było świadkiem tylu wyda-
rzeń, a to wszystko dzięki pełnemu poświęcenia czło-
wiekowi o gołębim sercu. Już sam pobyt w am-
bulatorium utwierdził Erin w przekonaniu, że decyzja
o powrocie była słuszna.
Dziadek nie był już młody. Obecnie mógł przyj-
mować pacjentów tylko przez kilka godzin tygodnio-
wo. Azul to małe miasteczko, jednak w okolicy
mieszkało tylu ludzi, że przynajmniej jeden pełno-
etatowy lekarz był im niezbędny. Wielu chorych
dziadek musiał odsyłać do innych lekarzy, zwłaszcza
w razie konieczności przeprowadzenia drobnych na-
wet zabiegów chirurgicznych.
Od poniedziałku to się zmieni, pomyślała Erin,
gasząc światło w ambulatorium.
Jakiś hałas sprawił, że przystanęła w drzwiach.
Zanim zdążyła sobie wmówić, że to złudzenie, hałas
się powtórzył: odgłos otwieranych drzwi. Pomyślała
zrazu, że to dziadek; obudził się i teraz jej szuka.
Dźwięk dochodził jednak od frontu, a nie z głębi
budynku.
Choć Erin wiedziała, że włamywacz nie miałby
klucza, serce zabiło jej żywiej. Zastanawiała się właś-
nie, czy lepiej szukać schronienia w pokoju, czy stawić
czoło intruzowi, gdy usłyszała kobiecy głos, cicho
nucący jakąś balladę country. Napięcie ustąpiło miejs-
ca zdziwieniu, gdy Erin bezszelestnie obeszła narożnik
i dotarła do salki rejestracji.
A więc to jest ten włamywacz, westchnęła z ulgą na
widok kobiety ciągnącej staroświecki wózek sklepowy
załadowany szczotkami i środkami czystości. Wystar-
46
sc
an
da
lo
us
czyło, że Erin spojrzała na gładką, choć zmęczoną
twarz kobiety, żeby wiedzieć, że choć dźwiga ona na
ramionach ciężary i troski tego świata, ma chyba nie
więcej niż dwadzieścia pięć lat.
- Dzień dobry - powiedziała Erin, postępując krok
do przodu.
Kobieta podskoczyła i opuściła gwałtownie sweter,
który właśnie ściągała. Był tak wytarty jak bluzka
i luźne spodnie. Właścicielka tej garderoby była jednak
ładna, co zawdzięczała przede wszystkim oczom o głę-
bokim, brązowym odcieniu, jakie Erin widziała często
w czasie swych podróży po krajach Ameryki Łacińs-
kiej. Teraz w oczach dziewczyny czaił się niepokój.
- Chyba nawzajem się przestraszyłyśmy - ode-
zwała się Erin z uśmiechem. - Nazywam się Erin
Hayes.
- Och, oczywiście. Teraz poznaję. Widziałam panią
na zdjęciach. - Kobieta zaśmiała się z zakłopotaniem
i przygładziła ręką czarne, dość długie włosy, przewią-
zane trójkątną ażurową chustką. - Jestem Teresa
Aguilar. Sprzątam u pana doktora. - Sięgnęła do
kieszeni swetra. - Mam klucz.
Erin machnęła ręką.
- Nie musi pani niczego wyjaśniać. Dziadek pisał
mi o pani. - Dodała poważniej: - Chyba teraz, kiedy
klinika tak rzadko działa, nie ma pani zbyt wiele
pracy?
- To i tak lepsze niż nic, doktor Hayes. Myję też
w mieście witryny sklepowe. Poza tym razem z mamą
szyjemy sukienki dla firmy w Albuquerque. Wystarcza
dla nas i moich dzieci.
- Co robi pani mąż? - zapytała Erin, zauważając
obrączkę na palcu Teresy.
47
sc
an
da
lo
us
Z twarzy młodej kobiety zniknął cień uśmiechu.
- Tonio zginął wkrótce po tym, jak urodziło się
nasze najmłodsze dziecko. Pracował na ranczo Silver
Edge... wpadł pod traktor.
- Tak mi przykro. Wiem, co to oznacza dla pani
i dzieci. - Widząc niedowierzanie Teresy, dodała:
- Niedawno straciłam narzeczonego.
- Nie wiedziałam. Proszę przyjąć kondolencje - po-
wiedziała Teresa ciepło. -Tak, jest ciężko. Pan Keegan
zapłacił za pogrzeb, ale to wszystko. A jednak mieliś-
my więcej szczęścia niż inni, jeśli wziąć pod uwagę brak
pracy w tej okolicy.
- A gdybyście przeprowadzili się do miasta? Czy to
możliwe? Oczywiście, nie chcę pani stąd wypraszać
- dodała szybko, widząc napięcie, które pojawiło się
nagle na twarzy młodej kobiety. - Pomyślałam tylko,
że pracując tak ciężko i wychowując dzieci padnie pani
z wyczerpania.
- Jestem silna, pani doktor. Poza tym Azul jest
miastem mojej matki. Opuściła je kiedyś z powodu ojca,
ale po raz drugi tego nie zrobi. Tutaj mieszkają moi
bracia i siostry, tutaj matka pochowała swoich rodziców.
Erin chciała zapytać, jak liczna jest jej rodzina, ale
zrezygnowała. Właściwie znała już odpowiedź: zbyt
liczna. Wszędzie to samo. To takie smutne, pomyślała,
obserwując, jak Teresa niemal nabożnie zbliża się do
biurka, które miała wyczyścić. Najpierw odwróciła
kartkę kalendarza, chociaż klinika i tak tego dnia była
nieczynna, potem pieczołowicie wytarła telefon, starą
maszynę do pisania, nawet zszywacz. Ten widok
nasunął Erin pewne podejrzenia.
- Tereso - rozpoczęła - czy znasz się na pracy
biurowej?
48
sc
an
da
lo
us
- Tak, pani doktor. W szkole zaliczyłam z wyróż-
nieniem wszystkie zajęcia z biznesu. Mój nauczyciel
nawet polecił mnie w biurze zatrudnienia w Santa Fe.
Z czasem mogłabym zostać nawet doradcą, jednak
poznałam Toniego. On pracował tutaj, więc i ja
zostałam, a w Azul nie ma zbyt wielu posad biuro-
wych.
- Wiem o jednej -mruknęła do siebie Erin. -Tere-
so, chyba jesteś zwolniona.
Młoda kobieta przeraziła się.
- Nie może pani!
- A jak inaczej mogłabyś przyjąć posadę mojej...
asystentki?
- Ja? - Teresa zamknęła oczy i szeptała coś,
co zdaniem Erin musiało być modlitwą do jakiegoś
świętego, patrona bohaterskich matek. Potem ro-
ześmiała się niepewnie. - Nie wiem, co odpowie-
dzieć.
- Mam nadzieję, że powiesz „tak". Nie wyobrażasz
sobie, jak się martwiłam, że nie znam nikogo, kto umie
pisać na maszynie.
Nie było to prawdą; bardziej martwiło ją to, skąd
weźmie pieniądze na wypłacanie pensji. Jakoś sobie
poradzi.
- Tak, po tysiąckroć tak!
- Świetnie - odpowiedziała Erin, czując, że podjęła
słuszną decyzję. - Musimy omówić szczegóły. Chodź-
my do kuchni. Nie wiem jak ty, ale ja mam ochotę na
jeszcze jedną kawę.
Rozmawiały już prawie dwadzieścia minut, gdy
pojawił się Wil. Natychmiast zorientował się, o co
chodzi, i dorzucił trochę swoich pomysłów. Gdy
49
sc
an
da
lo
us
Teresa powróciła do sprzątania, twierdząc, że musi się
oswoić ze swoim biurkiem, Wil zaproponował wnucz-
ce wyprawę do Carmelity na śniadanie. Zanim Erin
zdążyła odpowiedzieć, zadzwonił telefon.
Griff. Poinformował, że jego ojciec w nocy poczuł
się dużo gorzej i pytał, czy Erin mogłaby go zbadać.
- Nie mogę, Griff. On nie jest moim pacjentem
- sprzeciwiła się grzecznie, lecz stanowczo. - Lekarze
nie mają zwyczaju wchodzić sobie w paradę.
- Nie wejdziesz. Ojciec przyznał mi się właśnie, że
zwolnił Londona.
- No cóż, w takim razie zatelefonuj do szpitala
w Albuquerque i poproś, żeby polecili wam kogoś na
jego miejsce.
- To potrwa. Co mam zrobić teraz? Naprawdę
kiepsko się czuje. Postaraj się wpaść i zerknąć na niego.
Dobrze? Nie podoba mi się kolor jego twarzy, kaszle
bardziej niż zwykle. To dla mnie bardzo ważne, Erin.
Z westchnieniem spojrzała na swoje czyste, lecz
wytarte dżinsy i koszulę khaki. Nie najlepszy strój, jeśli
się chce zrobić na starych znajomych dobre wrażenie.
Z drugiej strony, jeśli Marsh Keegan jest rzeczywiście
w złym stanie, przebieranie się to strata cennego czasu.
- Dobrze, już jadę.
Erin powtórzyła dziadkowi treść rozmowy i po-
prosiła, żeby zjadł śniadanie bez niej. Zabrała torbę
z narzędziami, którą poprzedniego dnia po południu
wyjęła wraz z innymi bagażami ze ściągniętego już
przez mechanika do Azul samochodu. Uruchomienie
silnika starego kombi dziadka zabrało jeszcze kilka
cennych chwil, jednak w końcu wyruszyła.
Ranczo Silver Edge leżało kilkanaście kilometrów
za miastem, w stronę gór. Nazwa przypominała o ko-
50
sc
an
da
lo
us
palniach srebra, z których słynął niegdyś ten stan. Erin
nie dziwiło, że minęła po drodze zaledwie kilka do-
mostw, gdyż gęstość zaludnienia dochodziła w tej
okolicy zaledwie do kilkunastu osób na kilometr
kwadratowy. Widziała nieliczne, oddalone od zaku-
rzonej drogi domy, tak liche jak ziemia, na której je
wzniesiono. Po spędzeniu kilku lat w tropikach znów
odczuwała niemal nabożny lęk, obserwując posępny
i dziki krajobraz. Zresztą, na swój sposób, krajobraz
ten był tak piękny, że zapierało dech.
Granicę posiadłości Keeganów znaczył kamienny
słup, a dalej kilometrami ciągnęło się starannie utrzy-
mane ogrodzenie z drutu kolczastego. Dojeżdżając do
zabudowań, trzeba było minąć ozdobną konstrukcję
z kamieni spojonych cementem; nad osadzoną w niej
żelazną bramą widniał znak przyozdobiony mnóst-
wem srebrnych monet. Jeszcze tu jest, pomyślała
z krzywym uśmiechem. Nawet najuboższemu miesz-
kańcowi okolicy nie przyszłaby do głowy myśl o kra-
dzieży tego znaku. Wystarczyło spojrzeć na pracow-
ników rancza, nie mówiąc już o samym właścicielu.
Przed Erin wyrósł dom: piętrowa budowla z cegły,
z kamiennymi kolumnami znaczącymi ganek w rów-
nych odstępach. Gdy podjechała, po schodach zbiegł
Griffin. Tego dnia miał na sobie białą, kowbojską
koszulę, ozdobioną cienkim krawatem ściągniętym
srebrną, wysadzaną turkusami zapinką. Ranczer, któ-
ry łatwiej poskromi opornych kontrahentów niż spło-
szone stado, pomyślała.
- Jesteś! -Uściskał ją, ledwie wysiadła z samochodu.
Erin odsunęła się gwałtownie. Kiedy wreszcie prze-
stanę tak nerwowo reagować na awanse mężczyzn?
pomyślała.
51
sc
an
da
lo
us
- Jak się czuje ojciec? - zapytała.
- Nie najgorzej, ale świetnie, że jesteś.
Coś mówiło Erin, że złe samopoczucie ojca Griffa
było tylko pretekstem, żeby ją tu ściągnąć. W klinice
czeka praca; nie ma czasu na zabawy. Chociaż,
skarciła się w duchu, czyż Griff wykorzystywałby
w taki sposób chorobę własnego ojca?
- Zaprowadź mnie do niego - zażądała.
Od jej ostatniej wizyty na ranczu upłynęło wiele lat.
W tamtych czasach bardzo lubiła konne przejażdżki.
Pamiętała, że dom był elegancki, lecz zawsze działał na
nią trochę przygnębiająco. Każdy pokój zdobiły pom-
patyczne malowidła batalistyczne albo portrety na-
grodzonych byków. Surowe, męskie umeblowanie.
Griffin zaprowadził ją go gabinetu ojca; zapukał,
choć dębowe drzwi stały otworem. Dwaj mężczyźni,
w tym jeden w fotelu na kółkach, natychmiast umilkli.
Marsh Keegan wykonał zapraszający gest dłonią,
w której trzymał cygaro.
Patriarcha, którego portret wisiał zresztą nad ko-
minkiem, umożliwiając natychmiastowe porównanie,
robił imponujące wrażenie. Strzecha posiwiałych wło-
sów, przenikliwe spojrzenie szarych oczu. Gdy jednak
zaniósł się kaszlem, Erin pomyślała, że teraz zdany jest
tylko na pieniądze i polityczne koneksje; postępująca
choroba pozbawiła go siły fizycznej i sprawiła, że był
zaledwie cieniem samego siebie z dawnych czasów.
Pozostała mu wojowniczość. Zmierzył dziewczynę
twardym, przenikliwym spojrzeniem. Choć współczu-
ła mu jako choremu, nie wyzwalał w niej cieplejszych,
ludzkich uczuć.
- Griff, co ze śniadaniem, u diabła? - rzucił krótko
do syna, po czym zwrócił się do Erin: -Ucieszyłem się,
52
sc
an
da
lo
us
gdy mój chłopak cię zaprosił, bo chciałem zobaczyć,
jak wyrosłaś, a wiedziałem, że jest jeszcze za wcześnie
na czysto towarzyską wizytę.
- Może się na tym skończyć - oświadczyła Erin
kładąc swoją torbę na najbliższym fotelu. - Griff
niepokoi się o pana. Teraz widzę dlaczego. Pan
potrzebuje pomocy specjalisty i... musi to rzucić - do-
dała, wskazując cygaro. - Przywitam się i jadę dalej.
- Tak? - Uścisk ręki nie ustępował sile jego spoj-
rzenia. - Nie postępujesz dyplomatycznie, a założę się,
że będziesz potrzebowała wypłacalnego klienta. Na
pewno nie chcesz mnie zaatakować tym zimnym
stetoskopem, a potem wystawić słonego rachunku za
wizytę?
- Ataki zimnym stetoskopem są bezpłatne - wyce-
dziła Erin.
- Bezpłatne, powiadasz? Krew z krwi Wila, rozu-
miem. Nie mieliście nigdy smykałki do zarobienia
choćby paru groszy.
- Tato... - zaczął niepewnie Griff.
Erin dała mu znak, żeby zamilkł.
- Przeszkadza panu, że zbada pana kobieta, panie
Keegan, czy też woli pan umrzeć, niż okazać odrobinę
uprzejmości?
Tylko nieznaczny ruch brwi Marsha Keegana po-
wiedział Erin, że wygrała. Ranczer spojrzał na stojące-
go obok mężczyznę.
- Chyba nie doceniłem tej pani, Van.
- Na to wygląda, proszę pana.
Keegan roześmiał się, a śmiech przeszedł w atak
kaszlu. Gdy ustąpił, ranczer zwrócił się znów do Erin:
- To mój nadzorca, Van Caulfield. Zaczął tu
pracować, gdy ty bawiłaś się w Livingstone'a, Schweit-
53
sc
an
da
lo
us
zera czy kogoś w tym rodzaju. Van, to doktor Erin
Hayes, ostatnia nadzieja, że dwudziesty wiek wkroczy
też do Azul.
Erin skinęła głową grzecznie, lecz zdawkowo. Nie
podobał się jej ten mężczyzna o pszenicznych włosach,
a szczególnie sposób, w jaki taksował ją wzrokiem.
Griffowi najwidoczniej zachowanie obu mężczyzn
nie przeszkadzało, objął jednak Erin i poprosił:
- Tato, obiecałeś, że będziesz uprzejmy.
- U diabła, tak właśnie rozumiem uprzejmość,
wiesz przecież, chłopcze. Chcę tylko trochę sobie
poużywać; cóż mi innego pozostało. Prawda, pani
doktor?
- Powoływanie się na zdrowie grozi kontaktem
z moją strzykawką, panie Keegan.
Plasnął ręką w udo.
- Co za dziewczyna! Van, jesteś gotowy? - zwrócił
się do zarządcy.
- Jasna sprawa, szefie. Zabieram się do tej sprawy,
o której...
Dalsze słowa utonęły w hałasie sprzeczki, która
wybuchła na korytarzu. Po chwili, wbrew wysiłkom
jakiegoś służącego, w drzwiach gabinetu stanął Navar-
rone Santee. Erin wystarczył rzut oka na jego twarz;
wiedziała, że zaszło coś bardzo niedobrego. Policjant
zmierzył ją piorunującym spojrzeniem, a potem wark-
nął pod adresem właściciela Silver Edge:
- Odwołaj tego psa, Keegan, bo będziesz musiał
zeskrobywać go z podłogi.
Marsh odprawił ruchem ręki krępego Latynosa.
- Co cię skłoniło do przełamania niechęci i złożenia
nam wizyty, Navarrone? Miałeś nadzieję, że wykończy
mnie wiadomość przekazana przez Griffa?
54
sc
an
da
lo
us
- Wiesz dobrze, że wolałbym cię widzieć w więzie-
niu, na które sobie zasłużyłeś.
- Moje liczne grzechy, co? A jaką to zbrodnię
popełniłem tym razem?
- Wynajęte szumowiny. Przeciwko dwóm wpłynęła
oficjalna skarga. Już rano byli zbyt pijani, żeby zjeść
śniadanie w przyzwoitym towarzystwie. Chcesz ich
odzyskać? Wyślij kogoś do Carmelity; niech jej zapłaci
za zniszczenia, a potem wpadnie do aresztu i uiści
grzywnę.
Marsh Keegan pozostał niewzruszony; drgnęło
tylko jego cygaro.
- Coś jeszcze?
- Tak. Powiedz im, że jeśli chcą zostać w tym
mieście, muszą się przyzwoicie zachowywać. Drugiego
ostrzeżenia nie będzie.
Van Caulfield chciał zrobić krok w kierunku Na-
varrone'a, lecz pracodawca przytrzymał go za rękę.
- Mój adwokat będzie ciekaw, dlaczego chłopa-
kom po zatrzymaniu nie pozwolono zatelefonować.
Będzie chciał mi wmówić, że ich prawa zostały naru-
szone.
Policjant uśmiechnął się gorzko.
- Od kiedy tak przejmujesz się prawem?
Wychodząc Navarrone obrzucił spojrzeniem Erin
i rękę Griffa na jej ramieniu. Erin domyśliła się bez
trudu, że policjant nie nabrał o niej lepszego zdania.
Zanim jeszcze zebrani usłyszeli huk zamykanych
drzwi, Griff zaczął się odgrażać, jednak przeszkodził
mu ostry atak kaszlu, jakim zaniósł się jego ojciec. Erin
podbiegła do chwiejącego się na nogach ranczera.
- Panie Keegan, wyzywa pan los.
- Wiem - wykrztusił.
55
sc
an
da
lo
us
- Jeśli położy się pan do łóżka, będę mogła...
- Dziękuję - przerwał, wpatrując się w drzwi, za
którymi zniknął Navarrone - ale dolega mi coś, z czym
żaden lekarz sobie nie poradzi.
Navarrone opuścił ranczo. Nie był z siebie zadowo-
lony. Choć Keeganowie byli jego wrogami, zwykle
lepiej radził sobie z osobistą niechęcią.
Dlaczego, u diabła, ona tam była? Mogła przynaj-
mniej poradzić się Wila. Doktor stara się zachować
bezstronność, ale nawet on nie może znieść tego, co
wyrabiają Keeganowie. No cóż, dokonała wyboru.
A może nie zdaje sobie sprawy, z kim się zadaje?
Spostrzegł, że ktoś za nim jedzie, choć chmura kurzu
nie pozwalała rozpoznać samochodu. Na wszelki
wypadek rozpiął kaburę. Nie zaszkodzi.
Jadący za nim pojazd skrócił dystans. Osobowy, nie
ciężarówka, pomyślał z ulgą, a potem poznał kombi
Wila i usłyszał klakson. Lepiej niech zamknie okno,
pomyślał złośliwie, bo wchłonie cały kurz Nowego
Meksyku.
Rozklekotane kombi przyspieszyło i najwyraźniej
zajeżdżało mu drogę. Navarrone gwałtownie zahamo-
wał. Gdy kurz nieco opadł, policjant zobaczył, że
samochód Erin, zamiast popędzić dalej, zatrzymał się
w odległości kilkunastu metrów od ramchargera.
- Drugi błąd -mruknął, naciskając klamkę. - Zwa-
riowała pani! - ryknął, gdy wysiadła z wozu.
- A pan?
- Mogła pani zabić siebie i mnie!
- Dlaczego pan nie zwolnił? Nie słyszał pan klak-
sonu?
- Słyszałem, tylko guzik mnie to obchodziło.
56
sc
an
da
lo
us
- Zaczynam myśleć, że pana w ogóle nic nie
obchodzi.
Navarrone z trudem poskromił gniew.
- Jeśli pani myśli, że będę tu stał i wysłuchiwał...
- Będzie pan! Jak można tak narażać zdrowie
ciężko chorego człowieka! - Wskazała ręką ranczo.
- Nie obchodzą mnie wasze osobiste animozje, ale
nawet panmógł się zorientować, w jakim on jest stanie!
Zresztą, nie może pan wymagać, żeby odpowiadał za
zachowanie tych ludzi.
- Tak pani myśli? Marsh Keegan może nie czuje się
najlepiej, ale kombinuje sobie, jak zwykle. Celem tych
kombinacji jest zawsze to samo: władza. Może pani
tego nie wie, ale żaden z jego ludzi nawet nie kichnie
bez jego zezwolenia. Nawet pani ukochany.
- Griff nie jest moim ukochanym!
Navarrone był zbyt wściekły, żeby zauważyć, że
powiedziała to szczerze.
- Tak? Odniosłem wrażenie, że tuliliście się do
siebie.
- Śmieszne! - Potrząsnęła głową, zarzucając war-
kocz na ramię. - Nie zamierzam z panem dyskutować.
Proszę tylko obchodzić się delikatniej z panem Ke-
eganem, jeśli nie chce pan odpowiadać za to, co może
się stać.
- Jest już pani pacjentem?
- Nie. Właściwie mnie wyrzucił. Grzecznie, lecz
stanowczo. To jednak niczego nie zmienia; jest chory
i nie można go niepokoić.
Tego było za wiele. Navarrone brutalnie chwycił
lekarkę za ramiona.
- Czy pani jest nie tylko ślepa, lecz także głucha? Ten
facet czuje się dobrze właśnie w takich sytuacjach. On...
57
sc
an
da
lo
us
Urwał. Delikatny zapach mydła, jaki pozostał na jej
skórze po rannym prysznicu, sprawił, że Navarro-
ne'owi zakręciło się w głowie. Wpatrując się w jej
rozchylone usta poczuł nagle, choć nie śmiał nawet
tego pomyśleć, że dziewczyna mu sprzyja. Starał się
opanować, jednak uczucie spadło na niego zbyt nagle.
Próbowała się wyrwać, zbladła, wreszcie przymknę-
ła oczy.
- Spójrz na mnie - poprosił. - Nie bądź tchórzem.
Czujesz to samo co ja.
- Puść mnie - szepnęła, nadal unikając jego wzro-
ku.
- Nie mam zamiaru. Możemy równie dobrze teraz
stwierdzić, co między nami zaszło. I jak daleko. Nie
mów, że tego nie wiesz. Nie spałem przez całą noc
myśląc o tobie.
- Ja spałam jak kamień - odparowała.
Roześmiał się i znów skupił uwagę na jej ustach.
Kiedyś sądził, że są za szerokie. Skądże.
- Kłamczucha. Ciebie też coś we mnie pociąga.
Chcę odkryć, co to jest.
- Ja już odkryłam. Jesteś awanturnikiem i despotą,
a ja...
- Szalejesz za mną, a ja za tobą, choć znamy się
dopiero od wczoraj.
Próbowała się wyrwać, jednak on przyciągnął ją
jeszcze bliżej, aż poczuł zapowiedź tego, co to znaczy
mieć ją całkowicie. Nie mógł już dłużej czekać. Zbliżył
usta do jej ust. Wtedy jęknęła i odwróciła głowę.
- Nie, Navarrone, proszę, nie.
Tego się nie spodziewał. Drżała, lecz nie z pożąda-
nia. Navarrone rozluźnił uścisk, jednak nadal ją
trzymał.
58
sc
an
da
lo
us
- Co się stało? - zapytał.
- Chyba, chyba jest mi niedobrze.
Wyglądała tak, że od razu uwierzył. Wyrwała się
i ruszyła na oślep chwiejnym krokiem, wszystko jedno
dokąd, byle tylko uciec.
Machinalnie ruszył za nią. Czy aż tak się pomylił?
Czy sam jego dotyk sprawił, że poczuła mdłości?
Niektórym kobietom przeszkadzało jego na wpół
indiańskie pochodzenie, ale aż tak ostra, dosłownie
fizyczna reakcja? Nie, tu musi chodzić o coś znacznie
bardziej niepokojącego.
Zwymiotowała już po raz drugi, gdy odkryła, że ten
człowiek ją obserwuje. Tego już chyba za wiele!
- Co się stało? - zapytał. Może jakieś przeżycia
w Ameryce Środkowej, dodał w myślach.
- Cholera jasna, odejdź stąd! - wrzasnęła.
Poczuł się tak, jakby go spoliczkowała. Chciał
przecież tylko jakoś pomóc. Może źle się do tego
zabrał?
- Doskonale - odparł, ruszając w kierunku cięża-
rówki, żeby uszanować jej życzenie. Po kilku krokach
ogarnął go gniew. Odwrócił się. -Może robisz to tylko
z nudów, ale dam ci dobrą radę, panienko. Takie
zabawy to nie z Griffinem Keeganem. Jego staruszek
nie będzie tolerował oziębłej synowej. Chce mieć
wnuki, które odziedziczą Silver Edge. I to szybko.
59
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ CZWARTY
Navarrone żałował, że potraktował Erin tak ostro;
postanowił trzymać się od niej z daleka, przynajmniej
przez kilka dni. W ten sposób spokojnie wszystko
przemyśli. Nie stronił od trudności, jednak w życiu
prywatnym ideałem było dla niego harmonijne part-
nerstwo rodziców. W jego kontaktach z Erin harmonia
mogła pozostawać najwyżej pobożnym życzeniem.
Tego rodzaju konflikt nie był mu potrzebny; problemy
zawodowe wystarczały aż nadto.
W miasteczku wielkości Azul niełatwo jednak ko-
goś unikać. Choć oboje się o to starali, raz po raz
wchodzili sobie w drogę. Kiedy odwiedzał Carmelitę,
zastawał ją tam z Wilem. Przechodził koło poczty, ona
właśnie nadawała list albo odbierała paczkę.
Zrazu ignorował ją, a ona jego, jednak po kilku
dniach zaczął mówić dzień dobry, tylko po to, żeby
napotkać jej spojrzenie. Wkrótce przekonał się, że
spojrzenia mu nie wystarczą.
Gdy zauważył, że ciężarówka z Silver Edge pojawia
się niemal codziennie u Hayesów, uznał, że widocznie
Erin sobie tego życzy. A jednak za każdym razem
widok szarego samochodu wytrącał go z równowagi.
Próbował sobie wmówić, że martwi się tylko o dziew-
czynę; w końcu nie był pewien, czy ona zna całą
prawdę o Keeganach. Być może Wil nie chciał niszczyć
60
sc
an
da
lo
us
jej przyjaźni z Griffem i nie powiedział jej wszystkiego.
Wystarczyło jednak, że Navarrone przypominał sobie
rękę Griffa na jej ramionach, żeby przekonać się, iż
chodzi tu o najzwyklejszą męską zazdrość.
Minął tydzień, potem drugi. Ludzie mówili, że
w klinice zaczęto regularnie przyjmować pacjentów;
fakt ten odnotowała też lokalna prasa. W środę
trzeciego tygodnia Navarrone ujrzał na pierwszej
stronie gazety hrabstwa artykuł o Erin. Czytając
zorientował się, że reporter chciał napisać o lekarce,
ona zaś najwidoczniej robiła co mogła, żeby zaintere-
sować go sprawami kliniki i jej znaczeniem dla miesz-
kańców Azul i okolic. Uwagę policjanta przykuł
krótki fragment dotyczący pracy Erin w Korpusie
Pokoju: „Dr Hayes przebywała przez cztery lata
w Gwatemali i Hondurasie, gdzie jej narzeczony, dr
Paul Forester, zginął z rąk partyzantów. Mimo tej
osobistej tragedii dr Hayes nalegała, aby pozwolono
jej dokończyć pracę". Navarrone przeniósł wzrok na
opublikowane zdjęcie Erin; stała w jednym z pomiesz-
czeń kliniki obok dziadka. Mimo złej jakości zdjęcia
Navarrone zauważył, że Erin czuła się nieswojo pozu-
jąc do fotografii.
Była zaręczona. Navarrone usiadł i machinalnie
skierował wzrok na ulicę za oknami posterunku.
Właściwie cóż w tym dziwnego? To normalne, że był
już ktoś w jej życiu. Chociaż chodziło tu o coś więcej.
Uczucie było na tyle głębokie, że się zaręczyła. Potem
w brutalnych okolicznościach utraciła przedmiot swej
miłości.
Navarrone coraz dokładniej dostrzegał wagę swego
odkrycia. Czuł, że Erin nie powiedziała reporterowi
wszystkiego. Przeczytał artykuł po raz drugi i upewnił
61
sc
an
da
lo
us
się, że się nie myli. Pomyślał o reakcji dziewczyny, gdy
próbował ją pocałować, a potem o innych, nie tak
skrajnych już odruchach występujących zawsze, gdy
jakiś mężczyzna przysunął się do niej zbyt blisko.
Poczuł lekkie ukłucie rozżalenia. Nic dziwnego, że nie
chciała o tym rozmawiać z dziennikarzem; mogła
jednak powiedzieć jemu. Musiał poznać całą prawdę
z powodu, do którego nie mógł się przyznać nawet
przed sobą.
Wstał i gwałtownie otworzył drzwi. W głównej sali
posterunku panowała względna cisza; dyżurował tylko
Lou Dutton.
- Wychodzę - rzucił Navarrone wkładając kape-
lusz.
- Trochę za późno na śniadanie - odparł Lou nie
odrywając wzroku od krzyżówki, którą właśnie roz-
wiązywał.
- Już jadłem.
Zwalisty policjant spojrzał na szefa z zainteresowa-
niem:
- Porozbijasz się trochę samochodem?
- Być może.
- Zdajesz sobie sprawę, szefie, że jeśli nie wiem,
gdzie jesteś, nie będę mógł cię w razie czego zawiado-
mić.
Navarrone otworzył drzwi prowadzące na zewnątrz
i obejrzał się.
- Spokojnie, Lou. Jesteśmy w Azul, a nie w Los
Angeles. Poza tym czuję, że jeśli coś się wydarzy, ja
właśnie tam będę.
Zaparkował samochód przed kliniką. Być może
pozwala sobie na zbyt wiele. W końcu Erin nie ma
wobec niego żadnych zobowiązań. Może go potrak-
62
sc
an
da
lo
us
tować jak natręta. Trudno, muszę zaryzykować, po-
myślał podchodząc do drzwi.
Świeżo pomalowana tablica głosiła, że klinika jest
otwarta, jednak gdy wszedł do poczekalni, zastał tam
tylko Teresę Aguilar. Młoda wdowa nie przypominała
już czupiradła.
Oto kolejny dowód pozytywnych
zmian wywołanych przyjazdem Erin, pomyślał.
Teresa miała na sobie dobrze skrojony niebieski
fartuch, jakby specjalnie podkreślający jej ciemną
karnację. Przycięła też włosy, aby dostosować swój
wygląd do nowej roli. Zaskoczona, uniosła głowę znad
maszyny, na której wypełniała jakiś medyczny for-
mularz.
- Komendant Santee... dzień dobry. Co... Pani
doktor nie ma. Nagłe wezwanie do pani Sampson.
Navarrone zauważył już wcześniej, że przed domem
nie ma samochodu, jednak zakładał, że pojechał nim
dziadek Erin. Co teraz?
Nie zdążył podziękować Teresie za informację
i odejść, gdyż do poczekalni wpadł Wil.
- Przecież ja jestem, Tereso. Co my tu mamy? Och,
to ty. - Iskierka nadziei w oczach starego doktora
zgasła. - Nie wyglądasz na chorego...
- Nie. - Navarrone miał ochotę przeprosić za to, że
cieszy się dobrym zdrowiem.
Wil wzruszył ramionami.
- Miałem nadzieję, że będę mógł spokojnie po-
pracować; gdy jest Erin, czuwa nade mną jak kwoka
nad kurczęciem. O co chodzi? Nie miałem od rana ani
jednego pacjenta.
- Nieprawda, doktorze Hayes - sprostowała Tere-
sa. - Przecież pan Jimenez miał wypadek...
- Wyciąganie igieł kaktusa z tyłka Reubena nie jest
63
sc
an
da
lo
us
poważnym zajęciem - żalił się lekarz. - Poza tym,
gdyby nie był pijany, wystarczyłaby mu pomoc Olivii.
- Gdyby nie był pijany, Olivia nie uderzyłaby go
miotłą, a on nie wpadłby na jej kaktusy - zaprotes-
towała Teresa, z trudem zachowując poważny wyraz
twarzy.
- Hmm. - Wil opuścił głowę. Po chwili spojrzał
z zainteresowaniem na Navarrone'a. - No cóż, co
możemy dla ciebie zrobić?
- Ja... wpadnę kiedy indziej.
Wil z namysłem pokiwał głową i odwrócił się.
- Chodź ze mną - zawołał przez ramię.
Navarrone spostrzegł, że staruszek zmierza do
pomieszczeń mieszkalnych. Uznał, że wyjście kuchen-
nymi drzwiami będzie mniej kłopotliwe, i po namyśle
ruszył za doktorem.
- Poczekaj tam - Wil wskazał salonik, wychodząc
do kuchni.
Po chwili wahania Navarrone zdjął kapelusz. Nie
znał tej części domu. On i Wil zawsze woleli siedzieć
przy stole w kuchni. Teraz zauważył zdjęcie Erin.
Podszedł i wziął je do ręki, świadom szybszego
rytmu serca. Na fotografii Erin miała nie więcej niż
osiemnaście lat. Navarrone domyślał się, że zdjęcie
zrobiono z okazji matury. Przeciągnął palcem wokół
sylwetki dziewczyny.
Dostrzegł dalsze fotografie: Erin wśród innych
studentów medycyny, Erin przy małym samolocie
otoczona gromadą brązowych, roześmianych dzieci,
Erin siedząca w cieniu jakiegoś wielkiego drzewa... to
zdjęcie musiał zrobić ktoś, kto ją rozumiał i kochał.
Navarrone poczuł, że wzbierają w nim uczucia, któ-
rych analizę odłożył na później, gdy będzie sam.
64
sc
an
da
lo
us
- Czytałeś gazetę?
Navarrone ostrożnie odstawił fotografię. Wil na
pewno domyśla się, po co tu przyszedł.
- Czytałem - mruknął, spoglądając na doktora
niosącego dwie puszki coli.
- Uznałem, że nie można kusić cię na służbie.
- Dzięki. - Wziął puszkę, a Wil zachęcił go gestem,
by usiadł.
- No i co? - ponaglił go doktor zagłębiając się
w fotelu.
Navarrone oparł się o gzyms kominka, na którym
stała jeszcze jedna fotografia. Najlepsza, uznał. Erin
czytała w hamaku książkę jakiejś dziewczynce. Obie
wyglądały, jakby miały za chwilę zapaść w sen.
- Nie miałem pojęcia o stracie, jaką niedawno
poniosła -powiedział cicho, nie odrywając wzroku od
przepełnionej czułością sceny. - Zachowałem się wo-
bec niej zbyt surowo, Wil. Nie zrobiłbym tego, gdybym
znał wszystkie okoliczności.
- Dlaczego? Czy zasłużyła sobie na takie trak-
towanie?
Navarrone zmarszczył brwi. Tego nie oczekiwał.
- Nie bardzo rozumiem...
- Skoro tak się zachowałeś, musiałeś mieć jakiś
powód, prawda?
- Jest zbyt miła dla Keeganów- oświadczył policjant.
-Gorzej: uważa, że jestem wobec nich niesprawiedliwy.
- A jesteś?
Gdy Navarrone zesztywniał, Wil machnął ręką.
- Nie bierz sobie tego do serca, próbuję tylko
wyprostować niektóre sprawy. Wiem mniej, niż są-
dzisz. Jakieś plotki, pogłoski... Jesteś zamkniętą księ-
gą, chłopcze, a ja nie chcę jej na siłę otwierać.
65
sc
an
da
lo
us
- Musisz przecież coś podejrzewać.
- Nie. Sam jestem ciekaw, ale nie zamierzam
zaspokajać ciekawości kosztem Erin. Nie zaprosiłem
cię tu na handel wymienny.
Navarrone dopiero w tym momencie uświadomił
sobie, że tego właśnie oczekiwał. Poczuł, że powinien
zrewanżować się równą szczerością.
- Wil, uwierzysz, jeśli ci powiem, że sam nie znam
ostatecznej odpowiedzi?
Staruszek przyglądał się mu przez chwilę, po czym
odpowiedział:
- Tak, tylko nie jestem pewien, czy to wyjdzie na
zdrowie mojej wnuczce. Ona potrzebuje silnego męż-
czyzny, a nie kogoś, kogo prześladują duchy i smak
zemsty.
Ma rację, pomyślał Navarrone, ale ja nie przyszed-
łem tu, żeby roztrząsać własne problemy.
- Chcę tylko wiedzieć, dlaczego ona się boi, Wil.
- Boi?
- Boi mężczyzn. Mnie. Co tam się stało? To było
tam, prawda? Czy miało to coś wspólnego z tym
facetem, za którego zamierzała wyjść?
- Paulem. Nazywał się doktor Paul Forester. Nie
z nim bezpośrednio. Bardzo ją kochał.
- A Erin?
- Może nie była to taka miłość, jakiej zawsze dla
niej pragnąłem, ale na pewno byliby dobrą parą.
Napisała kiedyś, że uważa, iż odpowiadają sobie
nawzajem.
- To brzmi tak, jakby chodziło o połączenie przed-
siębiorstw.
- Zrozumiałbyś to lepiej, gdybyś znał jej rodziców.
W końcu to oni kształtowali w dużym stopniu jej
66
sc
an
da
lo
us
osobowość, a nie są najlepszym przykładem szczęścia
małżeńskiego. Z kolei jej babcia odeszła z tego świata,
zanim Erin mogła się zorientować, jak dobrze może się
wszystko układać między mężczyzną i kobietą.
Navarrone dostrzegł w oczach staruszka samo-
tność. Ogarnęła go fala współczucia. To samo spoj-
rzenie widział u matki po śmierci ojca.
- Co się tam stało? - zapytał ochryple.
- Jak mogłeś przeczytać w gazecie, Erin i Paul
zostali zaatakowani w metyskiej wiosce przy granicy
z Nikaraguą przez hołotę bawiącą się w partyzantów.
Paul próbował nakłonić ich, żeby nie zabierali lekarstw
i żywności. Zastrzelili go.
Navarrone wpatrywał się w swoją puszkę.
- Bałem się, że może chodzić właśnie o coś takiego
- przyznał. - To było gorsze.
- Wystarczy.
Erin zaskoczyła ich obu. Navarrone, widząc, jak
mierzy spojrzeniem dziadka, przekonał się, że jest na
staruszka nieporównanie bardziej zła niż na niego. Żal
mu się zrobiło starego przyjaciela.
- To moja wina, Erin - próbował go bronić.
- Nalegałem.
- Pozwól z łaski swojej, że sama to ocenię.
Wil kaszlnął.
- Jak się czuje pani Sampson?
- Fałszywy alarm. Czy mógłbyś zostawić nas sa-
mych? Komendant Santee i ja mamy coś do omówie-
nia. Z tobą porozmawiam później.
Wil zerknął na policjanta. Widać było, że ta per-
spektywa nie napawa go radością. Wstał jednak
i wyszedł bez słowa. Erin zwróciła się do Navarrone'a.
- Jak śmiesz! - zawrzała gniewem. - Jak śmiesz
67
sc
an
da
lo
us
wykorzystywać go i grzebać w moich prywatnych
sprawach!
- Masz rację. Powinienem porozmawiać bezpo-
średnio z tobą. Właściwie chciałem to zrobić, ale
wyjechałaś i... Nie mogłem dłużej czekać.
- Chyba ustaliliśmy, że nie mamy sobie nic do
powiedzenia?
Navarrone roześmiał się gorzko.
- Próbowaliśmy, ale nam to nie wyszło. Ty to wiesz
i ja to wiem. Chciałem jak najlepiej, nie widzisz?
- Widzę tylko, że twoje rozdęte ego nie pozwala ci
uwierzyć, że możesz kogoś nie interesować. Wolisz
sobie wmówić, że ze mną jest coś nie tak, prawda?
Chcesz poznać moją tajemnicę? Doskonale. Słuchaj...
- Erin, to nie...
Nie zwracała na niego uwagi.
- Po zastrzeleniu Paula partyzanci zaczęli chwytać
kobiety i wciągać je do lasu. Dwóch złapało mnie.
Navarrone zdławił okrzyk przerażenia.
- Miałam szczęście. Zanim dobrali się do mnie na
dobre, pojawili się mężczyźni z sąsiedniej wioski,
a partyzanci uciekli. Doczołgałam się do Paula i robi-
łam co mogłam, żeby go uratować, ale on już nie żył.
To wszystko.
Niezupełnie, pomyślał Navarrone. Zebrała jeszcze
siły i dokończyła swą misję. Potem przyjechała tu, do
domu, a ja zachowałem się jak bydlę. Nic dziwnego, że
tak zareagowała.
Co teraz? Co może jej powiedzieć? Czy jeden
zraniony człowiek może pomóc drugiemu? Próbował
tego w swojej pracy, każdego dnia, ale teraz...
Navarrone postawił puszkę na kominku; nie mógł
jej utrzymać, gdyż dłonie odmówiły mu posłuszeństwa.
68
sc
an
da
lo
us
- Erin - zaczął, czując, że to nic nie da.
- Odejdź - odpowiedziała. - Proszę. Jeśli masz
w sobie choć odrobinę współczucia, po prostu odejdź.
Szukał zapomnienia w pracy. Wiedział, że tylko
czas może uleczyć Erin. Siedział w biurze. Badał
raporty, przerzucał papierki... Nadeszło popołudnie.
Uznał, że albo wyjdzie z budynku, albo zwariuje. Hank
Baker oniemiał ze zdumienia, kiedy Navarrone oświa-
dczył, że bierze za niego patrol.
Chodził po ulicach, pogawędził z paru napotkany-
mi znajomymi. Gdy sprawdzał, czy ktoś nie włamał się
do opuszczonego sklepu, minęła go pędem pięcioletnia
dziewczynka. Potknęła się, a on zdążył ją złapać, zanim
upadła.
- Cześć, słoneczko, gdzie się pali?
- Nigdzie, komendancie Santee. Mama dała mi
pieniądze na lody.
- Przechodziłem koło rynku. Mają ich tyle, że na
pewno zdążysz. Może byś tak zwolniła, nie chcesz
chyba nabić sobie guza?
- Dobra. Cześć, komendancie.
- Cześć, malutka.
Kobiety, pomyślał. Jeśli wbiją sobie coś do głowy...
- Umiesz rozmawiać z dziećmi.
Na dźwięk głosu Erin Navarrone doznał dziwnego
uczucia, jakby ziemia uciekała mu spod stóp. Odwrócił
się.
- Może spodziewałaś się, że ją ugryzę? - Boże, jaka
ona jest piękna, dodał w myślach. - Z tego, że sam nie
mam dzieci, nie wynika, że ich nie lubię.
- A co cię powstrzymuje?
- Brak chętnej kobiety.
69
sc
an
da
lo
us
Uniosła brwi, walcząc z rozbawieniem.
- Nie próbuj mi wmówić, że nie jesteś w stanie
żadnej znaleźć.
- Wierzę w przeznaczenie. Jeśli ktoś ma mnie
pokochać, zorientuję się nawet w wielkomiejskim
tłumie.
Zapadła cisza.
- Lepiej już pójdę - rzuciła wreszcie Erin. - Muszę
zbadać Amelię Crow.
- Urocza.
- Tak, bardzo.
- Miałem na myśli ciebie.
Zmieszała się.
- Naprawdę muszę już iść.
- Martwię się o ciebie. Czy to takie straszne?
- Nie. Po prostu nie wiem, ile to mnie będzie
w końcu kosztować.
- Twardy z ciebie orzech do zgryzienia. - Tknięty
nagłą myślą, dodał poważnie: - Erin, wiem, że trudno
ci żyć z tym, co się stało, ale wierz mi, naprawdę nie
masz się czego wstydzić.
- Wstydzić? - szepnęła. - Ten wspaniały człowiek
zginął na moich oczach, a ja nie zrobiłam nic, żeby go
uratować. Bałam się, byłam śmiertelnie przerażona.
Myślałam tylko o tym, żeby ocalić własną skórę.
Navarrone westchnął.
- Nie mogłaś nic zrobić. Myślisz, że czułabyś się
teraz lepiej, gdyby te zwierzęta zdążyły dokończyć to,
co zaczęły?
- Skąd możesz wiedzieć, co czuję i co mogłabym
czuć?
Chciała odejść, lecz Navarrone chwycił ją za ramię.
Wiedział, że ryzykuje. Choć ulica była wyludniona,
70
sc
an
da
lo
us
znajdowali się jednak w miejscu publicznym, a tę
dziewczynę tak łatwo skrzywdzić... Najmniej właściwy
moment. Nie dbał o to.
- Rozumiem więcej, niż sobie wyobrażasz...
- Posłuchaj - przerwała mu, wyrywając rękę.
- Wiem, że zginął twój przyjaciel. Przykro mi z tego
powodu, ale...
- Nie mówię o Fredzie. Mówię o mojej matce.
Została zgwałcona, Erin.
71
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ PIĄTY
Powinna była wtedy przy nim zostać. Mogła coś
powiedzieć, posłuchać. Jako lekarz i jako kobieta
wiedziała doskonale, ile musiało go kosztować takie
wyznanie. Jako ofiara nie potrafiła jednak tego znieść.
Zbyt silny wstrząs.
Matka Navarrone'a, uboga kobieta. Jak to się
stało, kiedy? Kto to zrobił? Dlaczego?
Jak długo musiał z tym żyć? Zbyt długo. Czuła to.
Fragmenty łamigłówki zaczęły układać się w całość.
To dlatego zareagował tak gwałtownie, gdy Griff ją
przestraszył. To dlatego tak często w jego oczach czaił
się smutek. Powinna okazać mu więcej współczucia,
choćby zrozumienia. Tymczasem ona oskarżała go
o nieczułość, a gdy ujawnił najbardziej skryty zakątek
swej duszy, po prostu uciekła.
Jakże musiała go zranić. Właściwie przez cały czas
ranili siebie nawzajem. A przecież chyba tylko Navar-
rone Santee mógł przepędzić nękające ją zmory. Czuła
to całą sobą, całym ciałem.
- Pani doktor? Erin?
Erin oderwała się od swych myśli. Zauważyła, że
zatroskana Teresa usiłuje wręczyć jej teczkę.
- Przepraszam. - Wpięła do teczki kartę pacjen-
ta, którego dopiero co zbadała. - Chyba się zamyś-
liłam.
72
sc
an
da
lo
us
- Nie czuje się pani dobrze?
- Nie... nie, w porządku.
- Nie wygląda pani najlepiej. Chyba nie spała pani
tyle, ile powinna.
Erin położyła dłoń na ramieniu Teresy. Zdążyła już
lepiej poznać swoją asystentkę. Wiedziała, że macierzyń-
ski instynkt tej kobiety nie kończył się na jej dzieciach.
- Rzeczywiście, muszę myśleć o wielu sprawach
-przyznała -jednak postaram się stanąć na nogi, dobrze?
- Uwierzę, kiedy to zobaczę. Poza tym nie za-
szkodzi, jeśli zje pani czasem trochę huevos na śniada-
nie czy frijoles na kolację.
- Jajka aż pękają od cholesterolu, a fasoli najadłam
się w Korpusie i mam już dość - odparła z uśmiechem.
- Co to za list? - dodała na widok koperty, którą
podała jej Teresa.
- Od doktora Simpsona, lekarza, który praktyko-
wał na wschód od Lemitar, a teraz przechodzi na
emeryturę. Przeczytał o pani w gazecie. Uważa, że
mogłaby pani wykorzystać jego sprzęt.
- Och, Tereso, wiesz, że nie mamy pieniędzy na nic
poza najbardziej podstawowymi...
- On nie chce tego sprzedać, tylko podarować
- przerwała jej z uśmiechem Teresa.
Przeszły do pokoju, który Erin dzieliła z dziadkiem.
Siedział tam właśnie nad notatkami.
- Nie mogę tego odczytać - poskarżył się Teresie.
- Dlaczego? Przecież pan sam to napisał.
- Pięć lat temu! Nawet słoń nie sięga tak daleko
pamięcią!
- Ale nawet słoń napisałby to wyraźniej!
Odchylił się do tyłu na krześle i obdarzył Teresę
przeciągłym spojrzeniem.
73
sc
an
da
lo
us
- Wolałem, kiedy tylko sprzątałaś. A zresztą nie
lubię tej pracy. To w ogóle nie jest praca. Uaktual-
nianie kartotek! Katorga! - Zwrócił się do Erin:
-Jestem lekarzem, zapamiętaj to sobie. Może starym,
ale nie zniedołężniałym!
Erin przysiadła na skraju biurka i potarła z namys-
łem czoło. Dziadek ciągle domagał się pracy, co
urastało ostatnio do rangi poważnego problemu.
Myślała, że staruszek chętnie pozbędzie się części
obowiązków i chciała, żeby wreszcie odpoczął. Naj-
widoczniej popełniła błąd.
- Dajmy temu spokój, dziadku. Powiedz mi coś
o doktorze Simpsonie. Znasz go?
- Oczywiście. Stary dudek jest ode mnie starszy
o pięć lat, a wygląda, jakby miał dwa razy tyle. Skoro
chcesz posłuchać o kimś, kto zniedołężniał...
- Chcę wiedzieć, co myślisz o jego propozycji.
- Brzmi dość dziwnie. Oczywiście, można to spraw-
dzić tylko w jeden sposób: pojechać tam i poroz-
mawiać z nim.
Erin spojrzała na list.
- Chce, żebym przyjechała dzisiaj, ale to niemoż-
liwe. Mam wizyty.
- Zajmę się tym. - Zanim Erin zdążyła zaprotes-
tować, uniósł dłoń. - Dość tego niańczenia. Nie
zapomniałem jeszcze, jak się mierzy ciśnienie.
Erin przygryzła wargę. Rzeczywiście, przydałaby
się jej jakaś pomoc. Poza tym nie stać ich na zlek-
ceważenie oferty doktora Simpsona.
- Dobrze - odparła. - Skoro tak uważasz, spróbu-
jemy. Wszystkie dzisiejsze wizyty są twoje, pod jednym
warunkiem.
- Jakim znowu warunkiem?
74
sc
an
da
lo
us
- Teresa będzie wszystko pisać. Ona ma rację:
strasznie bazgrzesz.
- Czy mogę usiąść? A może wychodzisz?
Navarrone odstawił solniczkę i spojrzał na szeryfa
Kyle'a Langtry'ego, który stał przy jego stoliku. Skinął
głową i poprosił go, aby usiadł.
- Ciężki dzień? - zapytał Langtry, starszy mężczyz-
na w okularach, o gładko zaczesanych włosach.
Ciężki tydzień, sprostował w myślach Navarrone.
Wygląda na to, że Erin nie chce mieć ze mną nic
wspólnego.
- Ciebie też widziałem kiedyś w lepszym stanie
- odpowiedział, gdy szeryf wieszał kapelusz na słupku
i siadał. - Wyglądasz, jakbyś musiał obejść kilka pól
minowych. Co się stało? Żona wyrzuciła cię rano
z łóżka tak, że wstałeś lewą nogą?
- Żeby tylko... Nie. Mam złe wiadomości.
Navarrone przygotował się na najgorsze. Ostatnio
spadały na niego same kłopoty. Lou rozwalił drzwiczki
radiowozu; jakieś dzieciaki omal nie spaliły sklepu
pani Hillary, bawiąc się sztucznymi ogniami, a w doda-
tku burmistrz planował obcięcie policyjnego budżetu,
żeby wybudować przy autostradzie monument z napi-
sem „Witajcie w Azul". No, i oczywiście Erin.
Kątem oka dostrzegł Carmelitę, która dawała mu
znaki.
- Carmelita chce wiedzieć, czy coś zamówisz
- zwrócił się do Kyle'a.
- Nie mogę. - Kyle odwrócił się i pozdrowił
właścicielkę. - Mam jeszcze sporo spraw do załat-
wienia.
- Chyba niezbyt przyjemnych? No cóż, co się stało?
75
sc
an
da
lo
us
Szeryf rozejrzał się po sali, pochylił i powiedział:
- Znaleziono parę nowych koni.
Navarrone stracił apetyt, zawrzał gniewem.
- Gdzie to było?
- Tym razem daleko od posiadłości Keeganów.
- Ale gdzie?
- Trzydzieści kilometrów na północny zachód.
Grupa turystów czy amatorskich poszukiwaczy skar-
bów natknęła się na martwe konie, a raczej na to, co
z nich zostało. Leżały tam od kilku dni. Zostawiłem
paru ludzi, żeby zbadali teren. Mam nadzieję, że
znajdą jakieś łuski podobne do tych, które odkryliśmy
w innych miejscach.
- Znajdą - oświadczył Navarrone tonem świad-
czącym, że jego myśli błądzą daleko. - Facet jakby
chciał dać nam do zrozumienia, że używa weatherby
magnum i że to nas do niczego nie doprowadzi. Chyba
sprawia mu to przyjemność.
- Dlaczego, u licha, strzela nabojami, które powali-
łyby byka wzmocnionego amfetaminą?
- Żeby mieć pewność, że koń padnie po byle jakim
trafieniu.
- Obłęd. Nadal uważasz, że kryje się za tym Marsh
Keegan?
- Och, na pewno. Gdyby nie był przykuty do
fotela, sam by pociągał za cyngiel.
- To poważne oskarżenie, przyjacielu.
- Już to od ciebie słyszałem, ale kogóż innego
w okolicy stać na karabin za tysiąc trzysta dolarów i na
kupowanie amunicji w dużym mieście? Tutaj żaden
sklep nie może sobie pozwolić na składowanie pocis-
ków takiego kalibru tylko dla jednego klienta. Robi to
człowiek planujący na chłodno, jak strateg.
76
sc
an
da
lo
us
Szeryf zdjął okulary i przetarł twarz.
- To i tak nie ma sensu. Ryzykowałby wszystko, co
osiągnął!
- Niech ci się tylko nie wydaje, że to mu nie sprawia
przyjemności. Lubi ryzyko i będzie nadal zabijał, gdyż
większość myśli tak samo jak ty. Wiesz, co mnie
najbardziej wkurza? Nikogo to właściwie nie obchodzi.
Do czasu śmierci Freda nawet gazety się nie zaintereso-
wały, a potem... Kogo wzrusza jakiś indiański włóczę-
ga i kilka bezpańskich koni? Przejmują się tylko tym,
co szkodzi ich portfelom! Zresztą, czyż Keegan nie
powiedział publicznie, że odpowiednie służby nie radzą
sobie ze wzrostem pogłowia dzikich koni i że podatnicy
powinni wziąć sprawy w swoje ręce?
Szeryf odruchowo dotknął swej odznaki.
- Chyba robię się za stary do tej roboty -mruknął.
- W każdym razie będę cię informował.
- Dzięki choć za to.
Starszy mężczyzna uścisnął ramię Navarrone'a,
zabrał kapelusz, westchnął ciężko i wyszedł.
Navarrone poczuł, że jest mu duszno. Musi wyjść na
powietrze, znaleźć się z dala od ludzi.
Dopiero przy barze uprzytomnił sobie, jak Car-
melita potraktuje jego odejście. Usłyszał:
- Odwołujesz zamówienie? Robisz to już po raz
drugi w miesiącu!
- Przepraszam, tym razem zapłacę.
- Zapłaci, patrzcie państwo! Nie chodzi o pienią-
dze, tylko o moją reputację! Ludzie pomyślą, że szef
policji traci apetyt, gdy tylko przychodzi do Carmelity.
Navarrone chciał jeszcze raz przeprosić, w porę
jednak spostrzegł, że właścicielka baru usiłuje tylko go
rozweselić. Spróbował więc się uśmiechnąć.
77
sc
an
da
lo
us
- Przyrzekam poprawę.
- No dobra, niech tak będzie.
- Jesteś zacną kobietą, Carmelito.
- A ty dla mnie zadrą w części ciała, o której
kobiety nie mówią w towarzystwie.
Gdy Erin zjechała z autostrady stanowej, słońce
znikało już za horyzontem. Kiedy dotrze do domu,
przygotuje uroczystą kolację. Kupiła nawet w Socorro
kilka produktów, w tym butelkę chardonnay. Uśmie-
chała się do siebie przez cały czas od chwili opuszczenia
kliniki Claude'a Simpsona. Nie musiała się targować
ani wykłócać. Stary lekarz po prostu chciał, żeby jego
sprzęt i lekarstwa trafiły tam, gdzie są potrzebne.
Wyśle wszystko w ciągu dwóch tygodni. Opłaci nawet
koszty przesyłki.
Po raz pierwszy od miesięcy Erin nie czuła się
winna, że żyje i jest szczęśliwa. Pokonując ostatni
zakręt przed cmentarzem ujrzała białego, oznakowa-
nego ramchargera.
Nacisnęła hamulec, zanim jeszcze uświadomiła so-
bie, co robi. Siedzący na trawie między dwoma groba-
mi mężczyzna odwrócił się, słysząc pisk opon. Navar-
rone.
Czując, że serce zabiło jej szybciej, zacisnęła dłonie
na kierownicy. Policjant wyglądał jak najbardziej
samotny mieszkaniec Ziemi. Do diabła, pomyślała,
dlaczego zawsze dręczy mnie poczucie winy?
Zaparkowała kombi obok samochodu Navarro-
ne'a. Co można powiedzieć komuś, kogo unikało się
przez wiele dni? To, że nawet nie drgnął, gdy pod-
chodziła, nie ułatwiało sytuacji. Widziała materiał
koszuli napięty na jego szerokich plecach. Przecież nie
78
sc
an
da
lo
us
mogę teraz myśleć o tym, jaki jest muskularny i jak
dobrze by mi było w jego ramionach, upomniała się.
Odrzucił trawkę, którą się bawił.
- Przyjeżdżam tu, gdy muszę pomyśleć - wyjaśnił.
Mówił do niej, lecz wpatrywał się w drzewa. Erin
zwilżyła językiem wargi. Jeśli chciał ją onieśmielić, nie
mógł zacząć lepiej.
- Nie chcesz, żebym ci przeszkadzała?
- Niegłupio. Zamierzasz odejść właśnie wtedy, gdy
wszystko się komplikuje.
No tak, pomyślała, nie stara się, żeby było mi
łatwiej. Usiadła na trawie.
- Kiedy ja borykam się z jakimś problemem - rzu-
ciła, kierując wzrok na linię drzew - staram się
zapomnieć o wszystkim, oprócz pracy.
Kątem oka zauważyła, że jego twarz stężała. Już
miała zamiar go przeprosić, gdy wskazał dwa nagro-
bki, naprzeciw których siedzieli:
- Moi rodzice byli uparci i dumni, a jednak przez
dziewiętnaście lat, kiedy byli razem, nigdy się nie
kłócili.
Erin obrzuciła spojrzeniem dwa proste pomniki
z różowego marmuru, na których widniały wyryte
imiona jego rodziców: James Clay Santee i Anna
Estevez Santee. Widziała je już dawniej, gdy podwoziła
na cmentarz Teresę, która chciała złożyć kwiaty na
grobie męża. Teraz jednak zwróciła uwagę na daty:
matka Navarrone'a zmarła szesnaście lat temu, trzy
lata po ojcu.
Nasunęły się jej pytania, ale nie był to najlepszy
moment, aby je zadać. W tej chwili musi pomóc
żyjącemu, mężczyźnie, który siedzi obok niej. A może
także sobie?
79
sc
an
da
lo
us
Spojrzała na Navarrone'a. Ocienione kapeluszem
bruzdy na jego twarzy wyglądały jak blizny. Na pewno
jest wyczerpany, emocjonalnie i duchowo. Największe
wrażenie zrobiły na niej zaczerwienione oczy. Jakby
chciał płakać, ale nie mógł. Erin ogarnęła fala współ-
czucia. Urodził się w cieniu wielkiej miłości; nic i nikt
nie mógł wynagrodzić mu straty, jaką poniósł. Co
można zrobić, żeby lepiej znosił pustkę swego życia?
- Jeśli chcesz coś powiedzieć - zaproponowała,
starając się, by głos jej nie drżał - będę słuchać.
- Kiedy ostatnio się rozstaliśmy, pomyślałem, że
już nie zbliżysz się już do mnie bardziej niż na kilometr.
- Życie jest pełne niespodzianek.
Spojrzał na nią tak, jakby powracał z daleka. Erin
poczuła, że coś jest nie w porządku.
- Czy coś się stało? - zapytała. - Czuję to.
- Zawsze coś się dzieje. Śmierć. Życie. Chaos. Za to
ty wyglądasz, jakby spotkało cię coś radosnego, wy-
glądasz... cudownie.
Poczuła miły dreszcz.
- Tak - odparła i opowiedziała mu o swej wy-
prawie.
Jego uśmiech zdawał się pochodzić z samego dna
duszy.
- Kobieta o ukrytej sile - mruknął.
Zapatrzyła się na niego i przegapiła słowa.
- Co takiego? Nie zrozumiałam.
- Tak nazwałaby cię moja matka. Pochodziła z ro-
dziny, w której ceniono wytrwałe osoby o mocnych
zasadach, zwłaszcza kobiety. Matka sama była silna.
To dziwne: takie kobiety wyglądają zwykle krucho
i delikatnie.
80
sc
an
da
lo
us
własny smutek. Miała ochotę go dotknąć, ale się nie
odważyła. Przysunęła się trochę bliżej.
- Nie dałam ci wielu powodów do zaufania, lecz
teraz proszę, powiedz, co cię dręczy.
- Rozmawiałem dziś z Kyle'em Langtrym.
- No i co?
- Znaleziono dwa dalsze konie.
Widziała, że oszczędzał ją, nie mówiąc wszystkiego.
Dała mu czas na pohamowanie gniewu. Potem łagod-
nie ponagliła:
-Tak?
- Znowu żadnych śladów, a więc to się powtórzy...
i będzie się powtarzać, dopóki nie zginie ktoś ważniej-
szy od Indianina albo póki wszystkie konie nie znikną
z powierzchni ziemi.
- Martwisz się z powodu koni czy dlatego, że szeryf
nie podejrzewa nikogo z Silver Edge?
Spojrzał na nią tak ostro, że miała ochotę uciec
i zabarykadować się w samochodzie.
- To Marsh Keegan. Nie można mieć żadnych
wątpliwości, Erin.
- Nie patrz na mnie w taki sposób. Nie twierdzę, że
na pewno tak nie jest, ale...
- Czy będzie ci łatwiej uwierzyć, jeśli powiem, że to
właśnie on zgwałcił moją matkę?
Erin wlepiła w Navarrone'a zdumione spojrzenie.
Chyba się przesłyszałam, pomyślała.
- Dobry Boże - wyszeptała wreszcie.
- Tego też się wypiera. Miała wtedy zaledwie
dwadzieścia lat i była zakochana. Ona i ojciec mieli
właśnie ustalić datę ślubu. - Patrzył na nagrobki
skąpane w promieniach zachodzącego słońca. - Ojciec
wiedział, że matka nie czuje się dobrze na ranczu.
81
sc
an
da
lo
us
Keegan już wielokrotnie ją napastował. Ona nie
chciała jednak porzucić pracy; było to dla niej kwestią
zasad. Poza tym chciała zarabiać, przyczynić się do
założenia nowego domu...
Erin pragnęła zatkać uszy, wyć. Zmusiła się jednak
do słuchania. Skąd się dowiedział? Kto był na tyle
okrutny, żeby mu opowiedzieć?
Jakby czytając w jej myślach, ciągnął:
- Dowiedziałem się w szkole. Rodzice przez kilka
lat po ślubie mieszkali na północy, gdyż ojcu udało się
załatwić przeniesienie. Ale potem awansował i musieli
tu wrócić. Ojciec nie chciał objąć tego stanowiska,
jednak matka nalegała.
W mojej klasie był chłopak mieszkający w Silver
Edge; jego ojciec pamiętał moją matkę. Chłopak
powtórzył mi to, co od niego usłyszał. Przedtem nie
wiedziałem nawet, co to znaczy „z nieprawego łoża",
i nie myślałem o dacie swoich urodzin. Tamtego dnia
zapytałem rodziców, dlaczego urodziłem się siedem
miesięcy po ich ślubie.
- Chcesz przez to powiedzieć, że twoim praw-
dziwym ojcem jest...
- Okazuje się nagle, że nie tak łatwo wymówić jego
imię, prawda? - wycedził przez zęby. Zaciśnięte dłonie
zbielały. Potem rozluźniły się z rezygnacją.
- Nie wiem, kim on jest dla mnie. Pytałem o to
matkę. Dwukrotnie. Zaprzeczała. Po jej śmierci znala-
złem kopertę zaadresowaną do mnie. Leży u mnie
w domu. Nie otwarta. Widzisz, Erin, nie jestem
pewien, czy chcę przeczytać to, co jest w środku.
Gdybym dowiedział się, że Marsh Keegan jest na
pewno moim ojcem... chyba musiałbym go zabić.
82
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Erin wyszeptała imię Navarrone'a. Całym sercem
odczuła krzywdę jego matki, krzywdę, która nadal
zatruwała duszę mężczyzny.
Wiedząc, że Navarrone może ją odtrącić, położyła
jednak rękę na jego ramieniu. Jego mięśnie znów
stężały, ale Erin nie została odepchnięta. Ośmieliło ją
to do tego stopnia, że oparła głowę na ramieniu
mężczyzny; jej serce zabiło żywiej.
- Litość? O to nie prosiłem.
- Nie.
Zapadła cisza; Erin czekała. Wreszcie wcisnął twarz
w jej włosy.
- Zapach wiosny i marzeń - wyszeptał. - Boże,
Erin... nie wiem, dlaczego mi ufasz, ale nie przestawaj.
Czuję taką pustkę... Nie przestawaj.
Erin otoczyła go ramionami. W tym geście więcej
było współczucia niż pożądania, choć i ono dało
o sobie znać. Kołysała go łagodnie, tuliła. Wiedziała,
że choć skradziono mu dzieciństwo jeszcze przed
urodzeniem, nadal jest w nim coś z małego chłopca.
Zauważyła, że chwycił rękoma trawę. Po to, żeby
trzymać je z dala od niej? Żeby jej nie przestraszyć?
- Pojedź ze mną do domu, Navarrone - poprosiła
łagodnie. -Musisz stąd odejść. Czas, żebyś znalazł się
między żywymi.
83
sc
an
da
lo
us
- Już i tak wiele zrobiłaś.
- Nie, jeszcze nie. Poza tym przyda ci się domowy
posiłek... i towarzystwo ludzi, żebyś mógł się od tego
oderwać.
- Chyba nie nadaję się teraz do życia towarzys-
kiego.
- Będę tylko ja i dziadek. Nie musisz nas zabawiać.
Uniósł brwi.
- Powiedziałaś: domowy posiłek?
Coraz bardziej przekonywała się, że chciałaby zary-
zykować z tym mężczyzną.
- Domowy, choć niezbyt wyszukany. Stek, pieczo-
ne kartofle i coś w rodzaju sałatki cesarskiej, o ile
pozwolą na to moje umiejętności. Jeśli mi nie wyjdzie,
pozostaje na osłodę chardonnay.
Wstała i po raz pierwszy od śmierci Paula wyciąg-
nęła ręce do mężczyzny, który nie był jej krewnym.
- Pojedź ze mną do domu, Navarrone.
Wydawało się, że minęła wieczność, zanim wreszcie
ujął jej dłonie. Erin zdumiał kontrast: szorstkie i silne
ręce mężczyzny w głębi duszy tak subtelnego i delikat-
nego. Wstał i spojrzał na nią.
- Jesteś pewna?
Gdyby nawet nie była, przekonałoby ją jego roz-
marzone spojrzenie. Uśmiechnięta, poprowadziła go
w kierunku samochodów.
Choć dziadek musiał się zdziwić widząc ją nad-
chodzącą w objęciach Navarrone'a, nie dał tego po
sobie poznać. Mężczyźni zasiedli nad piwem. Sięgali
po ser i krakersy, które postawiła między nimi na
kuchennym stole. Erin przygotowywała kolację, po-
ciągając z kieliszka chardonnay.
84
sc
an
da
lo
us
- Jak tam Simpson? - zapytał dziadek po kilku
minutach zdawkowej rozmowy.
- Miły i zabawny, jednak miałeś co do niego rację.
Jego żona odprowadziła mnie do samochodu i powie-
działa, że przeszedł badania lekarskie. Przeprowadzają
się do siostry, która ma duże mieszkanie w Santa Fe,
blisko domu spokojnej starości. Na szczęście z pienię-
dzmi problemów nie mają.
Dziadek pokręcił głową.
- Zadziwiające. Taki prezent. I to wszystko dzięki
jednemu wywiadowi w gazecie.
- Mam wrażenie, że Erin wywarła dobry wpływ nie
tylko na niego - zauważył Navarrone.
Erin poczuła, że się czerwieni.
- Dziękuję, dziadku, że przejąłeś dzisiejsze wizyty.
Tylko dlatego mogłam się wyrwać. Jak ci poszło?
- Świetnie, po prostu wspaniale. Mogę się nadal
tym zajmować, a ty będziesz miała więcej czasu na
obsługiwanie nagłych wezwań.
Erin pochyliła się nad rondlem, żeby ukryć uśmiech.
- Zobaczymy.
- Nigdy nie słyszałem bardziej dyplomatycznej
odmowy - obruszył się dziadek. Zwrócił się do Navar-
rone'a:
- Doskonaliła już ten ton wtedy, kiedy nie sięgała
jeszcze tego stołu. Skąd mogłem wiedzieć, co z niej
wyrośnie?
Erin spokojnie przyjrzała się ziemniakom w ku-
chence mikrofalowej. Wiedziała, że dziadek tylko się
z nią droczy. W każdym razie ta rozmowa odpędzi
ponure myśli Navarrone'a.
Obierała jarzyny, a oni rozmawiali. Z rzadka tylko
wtrącała jakieś słowo; myślała o tym, co usłyszała
85
sc
an
da
lo
us
wcześniej. Była wstrząśnięta. Marsh Keegan, gwał-
ciciel. Choć nigdy nie lubiła go aż tak, jak Griffa,
trudno jej było pogodzić się z tą myślą. Jak mógł
zastosować przemoc wobec kobiety, która u niego
pracowała, która miała niedługo wyjść za mąż?
Pomyślała o ewentualności, że Navarrone jest jego
synem. Jakże musiał cierpieć przez te wszystkie lata!
Nic dziwnego, że policjant chciał, żeby skazano Mars-
ha Keegana za zabijanie koni. Zawsze to jakaś satys-
fakcja. A jednak, czyż popełnienie jednej zbrodni
oznacza, że można karać za inną bez rozstrzygającego
dowodu?
- Jak będziesz tak mieszać, zrobisz dziurę w rondlu
- szepnął jej do ucha Navarrone, sięgając po par-
mezan.
Zaskoczona, wzdrygnęła się, ale zauważyła, że
istotnie mieszała jarzyny z jakąś komiczną bezwzględ-
nością. Spostrzegła, że dziadek też to zauważył.
- Dziękuję za ostrzeżenie. Nie chciałabym znisz-
czyć garnka od kompletu.
- Nie wytrzymam. Daj spróbować - poprosił Na-
varonne.
Pokierował jej ręką tak, że zaczerpnęła z rondla
mieszaninę soku cytrynowego, oliwy, czosnku i piep-
rzu, dodała do tego pasty sardelowej i przysunęła łyżkę
do jego ust.
- Pycha. Ostre, ale słodkie.
- Słodkie? Niemożliwe. W ogóle nie dodawałam
cukru.
- Może to dlatego, że własnoręcznie mnie karmisz.
Zanim wymyśliła dowcipną ripostę, wrócił do stołu,
do dziadka.
86
sc
an
da
lo
us
- Zaraz pęknę - oświadczył już po raz drugi Wil.
Wcześniej przeszli do saloniku. Zdążyli już wypić
po filiżance kawy i skosztować koniaku, który stary
doktor przechowywał na specjalne okazje.
Erin spojrzała ostro na dziadka bujającego się
w fotelu na biegunach.
- Przestań narzekać. I tak nie poproszę cię o pomoc
przy zmywaniu.
- Ja pomogę - rzucił Navarrone znad kieliszka
koniaku. Nadal wyglądał na zmęczonego, jednak
widać było, że napięcie go opuściło.
- Nie ma mowy. - Erin z trudem odrywała od niego
spojrzenie.
Dziadek przerwał na chwilę nabijanie fajki-
- Skoro prosiłaś mnie, Navarrone może czuć się
zobowiązany...
- O nic nie prosiłam - odparła słodkim głosem.
- Ja już sobie pójdę - oświadczył doktor. - Muszę
się położyć i zejść tej jędzy z oczu. To sekret mojej
długowieczności, chłopcze.
- Dziadku, dopiero minęła dziewiąta. - Sprzeczne
uczucia targały Erin. Chciałaby zostać sama z Navar-
rone'em, lecz z drugiej strony obawiała się, że ten
przejrzy grę dziadka, i czuła zakłopotanie.
- No tak, wypalę fajkę i przeczytam ze dwa roz-
działy, zanim zgaszę światło. Dobranoc, dzieci.
Zawstydzona Erin słyszała odgłos kroków dziadka,
dochodzący od strony schodów. Wydawało się jej, że
to werble poprzedzające egzekucję. Uniosła wzrok
dopiero na dźwięk zatrzaskiwanych na górze drzwi;
napotkała spojrzenie Navarrone'a.
- Teraz już wiesz, dlaczego jest lekarzem, a nie
aktorem - zauważyła.
87
sc
an
da
lo
us
Nie odpowiedział. Kochana, pomyślał. Przyprowa-
dzasz mężczyznę do domu, a potem nie wiesz, co z nim
zrobić.
Pozbierał filiżanki i wyniósł je do kuchni. Gdy
przyszła tam z kieliszkami, napełniał już cebrzyk
gorącą wodą.
- Och, nie - zaprotestowała. - Mówiłam serio
- dodała, stawiając tacę na stole.
- Będziesz wycierać i odnosić na miejsce - zako-
menderował.
- To nie ma sensu. Pozmywam później, w piętnaś-
cie minut.
Chwycił ją mocno za ramiona.
- Chcesz, żebym wyszedł?
- Nie.
- Uczciwie?
-Tak.
- Próbuję cię do mnie przyzwyczaić.
Nie wiedziała, czy chce go objąć, czy schować się
w szafie.
- Rozumiem. To cała ja.
- Nie, to cały ja. Poza tym wiedz, że zamierzam
pocałować cię, zanim wyjdę, i nie jestem pewien, czy
możesz mi zaufać, że na tym poprzestanę.
- Mylisz się. Nie przyprowadziłabym cię tu, gdy-
bym ci nie ufała.
Dostrzegła, że zapomniał o zmywaniu. Zauważyła
też, że pociąga ją coraz bardziej. Na razie puścił ją
i powrócił do napełniania cebrzyka.
- Lepiej wstaw mleko do lodówki - poradził opa-
nowanym głosem i wlał do cebrzyka płyn do mycia
naczyń.
Erin machinalnie usłuchała. Włożyła do lodówki
88
sc
an
da
lo
us
jeszcze kilka produktów, gdy zauważyła, że Navarrone
zapełnił już całą suszarkę i nie ma miejsca na dalsze
naczynia.
- Szybki jesteś - mruknęła, chwytając ścierkę.
- Nigdy nie reklamuję czegoś, czego nie potrafił-
bym zrobić.
Erin, już po raz drugi tego wieczoru, nie przyszła na
myśl żadna odpowiedź. Jakbym miała język zawiązany
na supeł, pomyślała z niesmakiem.
Pracowała tak szybko jak on. Wkrótce skończyli.
Gdy wyszedł, żeby wylać wodę z cebrzyka, Erin zajęła
się ustawianiem naczyń na półce.
Wrócił i pomógł jej. Potem zgasił światło, po-
grążając kuchnię w ciemności, rozjaśnionej tylko bur-
sztynowym blaskiem dochodzącym z ganku. W tym
oświetleniu widział kobietę jakby nierzeczywistą, a jed-
nocześnie pociągającą bardziej niż zwykle.
- Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś - szepnęła. I ją
zafascynowała gra światła na jego twarzy.
Wziął od niej ściereczkę i powiesił na miejscu. Ich
dłonie zetknęły się przelotnie. Jej były lodowate.
Nerwy. Jest jeszcze bardziej nerwowa ode mnie, pomy-
ślał.
- A ty - wyszeptał, podnosząc jej chłodne dłonie do
swych policzków - pomogłaś mi zabierając mnie
stamtąd.
- Naprawdę?
- Wiesz, że tak.
- Chciałabym, żebyśmy się teraz pocałowali - po-
prosiła, zarzucając ręce na jego ramiona.
- Może lepiej nie. W tej chwili jest coś szczególne-
go, jakieś oczekiwanie. Gdy poczujesz moje usta na
swoich, czar pryśnie.
89
sc
an
da
lo
us
- Powiedziałeś to tak smutno...
Dotknął kciukiem jej dolnej wargi; poczuł, że
drży.
- Musimy nauczyć się kochać i szanować. Potem
nastąpi wszystko inne i będzie jeszcze cudowniejsze niż
ta tajemniczość.
- Zadziwiasz mnie taką poetycką wypowiedzią.
-W jej oczach rozbłysły wesołe ogniki. -Twoje słowa
nie pasują do wizerunku twardego gliny.
- Noszę broń, bo to należy do mojej pracy. Ale nie
jestem dziki.
- Nie. Czuły i cierpliwy. To ja... - odwróciła głowę
- to ja jestem trochę dzika. Chyba mogę cię roz-
czarować, Navarrone.
Ogarnęła go czułość dziwnie zmieszana z wściekłoś-
cią. Gdybyż mógł dopaść tych sukinsynów, którzy
pozbawili ją pewności siebie!
- Jak mogłabyś? Sama tylko rozmowa z tobą
sprawia, że jestem w siódmym niebie. Proszę o jedno:
żebyś była wobec mnie uczciwa, a o żadnym roz-
czarowaniu nie może być mowy.
Czuł, że przeciągnął tę chwilę ponad miarę. Sprag-
nionymi wargami dotknął jej ust. Nareszcie. Koniec
zdenerwowania, koniec dystansu. Przymknął powieki.
Liczy się tylko ta chwila.
Tak długo śnił o niej, a rzeczywistość przerosła te
sny. Jedwabiste usta, niebiański smak górnej wargi
kobiety... Zapragnął spróbować jeszcze raz. Otworzył
oczy. Zorientował się, że Erin patrzyła na niego przez
cały czas.
- Dostaniesz zeza, jeśli będziesz wpatrywać się we
mnie z tej odległości.
- Chcę być pewna, że to właśnie ty.
90
sc
an
da
lo
us
Odczuł jej słowa jak zgrzyt noża.
- To ja, na pewno - wykrztusił. - Dotknij mnie.
Widzisz? Nikt inny.
Niczym rzeźbiarz wodziła dłońmi po twarzy męż-
czyzny. Policzki, brwi... Zmysłowy dotyk doprowa-
dzał go niemal do szaleństwa. Jak długo potrwają te
tortury?
- Cały płoniesz.
Zatopił wargi w jej ustach.
- Tak. Chciałem tego. Chciałem ciebie. Od samego
początku.
- Może to wszystko stało się zbyt szybko? - zapyta-
ła niepewnie.
Musi za wszelką cenę sprawić, by pozbyła się
wątpliwości.
- Właściwie nie pobiliśmy rekordu. Jeden pocału-
nek po miesiącu, to jeszcze nie skandal.
- A może... może zwiększymy trochę tempo?
Czyż może być kobieta mniej świadoma swej siły?
Gdyby znała potęgę swej urody, wiedziała, jak na niego
działa... Mogłaby obrócić go w pył, jak dynamit górę.
Owładnęło nim dzikie pożądanie. Gdy oderwała usta,
żeby zaczerpnąć oddech, musiał z tego skorzystać.
Jęknęła. Zesztywniała i naparła palcami na jego
pierś, jak kot próbujący pazurów. Nigdy przedtem
pożądanie nie ogarnęło go z podobną siłą. Takie
pragnienie całkowitego zatopienia się w miękkim ciele
kobiety było dla niego czymś nowym; trochę przeraża-
jącym, lecz nieprawdopodobnie wprost pięknym.
Na chwilę zapomniał o ograniczeniach, jakie sam
sobie narzucił. Chwycił jej uda, pragnąc je rozchylić.
Natychmiast zesztywniała, przywracając mu boleśnie
poczucie rzeczywistości.
91
sc
an
da
lo
us
- Przepraszam - wychrypiał, czując do siebie bez-
graniczną nienawiść.
- Nie, to ja przepraszam. Nie powinnam zamykać
oczu. To tylko to...
- Więc dlaczego zamknęłaś?
- Dlatego, że to, co robiłeś, było takie rozkoszne...
Właśnie takie słowa pragnął usłyszeć. Nagrodził ją
- i siebie - delikatnymi pocałunkami.
- Muszę, po prostu muszę się do ciebie zbliżyć.
- Powiedz mi, na ile...
- Na ile muszę, czy na ile bliżej?
Erin jęknęła.
- To nie do wiary. Robisz sobie z tego żarty!
Myślałam, że będziemy wobec siebie uczciwi.
- Pragniesz szczerości? Chcę trzymać cię mocno, aż
do bólu. Chcę się z tobą kochać do utraty sił. Chcę
potem w tobie zasnąć, śnić, że jestem w tobie, obudzić
się i stwierdzić, że to nie sen.
Mówiąc to przysuwał się coraz bliżej, aż przycisnął
mocno pierś do jej piersi. Nie nosiła stanika. Dotknięcie
jej stwardniałych sutek dało mu przedsmak nieba i piekła.
- Wkrótce zobaczę cię całą - ciągnął, szukając
dłonią guzików sukienki. - Będę cię pieścił rękoma,
ogrzewał ustami...
Dotknął dłońmi zarysu jej piersi; odpowiedziała
delikatnym drżeniem. Pragnęła go aż do bólu.
Gotowa była dać mu wszystko; wiedział jednak, że
może tylko częściowo złagodzić jej napięcie. Wiedział
też, że dziewczyna nie utrzyma się dłużej na drżących
nogach. Nagle uniósł Erin, usiadł na krześle i posadził
ją sobie okrakiem na kolanach. Podjął ryzyko: po raz
pierwszy mogła w pełni odczuć jego podniecenie.
- Zbyt szybko?
92
sc
an
da
lo
us
Zamiast odpowiedzieć, odpięła pierwszy guzik su-
kienki. Potem drugi... następne. Zsunęła sukienkę
z ramion.
Jej widok zaparł mu dech w piersi. Wiedział, że jest
piękna, jednak nie wyobrażał sobie nawet, jak bardzo.
Kremowa skóra, brodawki piersi koloru miodu dzi-
kich pszczół, uniesione ku jego wargom, jakby je
zapraszały. Skorzystał z zaproszenia.
- Och... proszę - szepnęła, przyciskając się do niego
jeszcze bardziej.
- Rozepnij mi koszulę. Chcę czuć twoje ciało.
Próbowała, choć nie było jej wygodnie, gdy on
całował jej piersi. Wreszcie ostatni guzik...
Przycisnął ją do siebie i zaczął całować z jakąś
nieokiełznaną dzikością.
Czyż mogło być lepiej? Nagle pożądanie przybrało
postać syreny z twarzą Erin. Niebo i piekło, pomyślał.
Zbyt dużo, a jeszcze nie dość.
Jęknęła. Przycisnął ją do siebie tak, że oboje znieru-
chomieli.
- Navarrone?
- Poczekajmy chwilkę -mruknął, zatapiając twarz
w miękkim zagłębieniu między szyją a ramieniem.
Dyszała mocno.
- To nie jest uczciwe wobec ciebie.
- Daj mi chwilkę odpocząć. Poza tym muszę mieć
pewność, że nic cię nie boli - rzucił na poły tylko
żartobliwie. - Jeśli tak...
- Boli - przerwała. - Za chwilę pękną mi piersi,
a tu... - lekko poruszyła biodrami, wywołując okrzyk
Navarrone'a.
- Przepraszam.
- Nie igraj z ogniem, Erin - wydyszał.
93
sc
an
da
lo
us
Uśmiechnęła się i pocałowała go lekko. Delikatnie,
uspokajająco gładziła dłońmi napięte ramiona męż-
czyzny. Pomogło.
- Navarrone, czy mogę ci coś powiedzieć?
- Byle nie coś podniecającego.
- Mówię poważnie.
Czując się, jakby przejeżdżał po nim buldożer,
odpowiedział także poważnie:
- Słucham.
- Chciałam tylko coś wyznać. Z żadnym mężczyz-
ną nie czułam tego, co z tobą.
Zamarł; zdawało się, że ustało nawet bicie serca.
Chciał jej uwierzyć, jednak, niebiosa pomóżcie, zawsze
był realistą.
- Miałaś narzeczonego - przypomniał jej i sobie.
- Tak, Paul był wspaniały, jednak byliśmy bardziej
przyjaciółmi niż kochankami. Może nie powinnam
tego mówić, ale to prawda. Nigdy nie reagowałam na
niego tak, jak na ciebie.
Zamknął oczy.
- Nie pozwalasz mi dotrzymać słowa, jakie dałem
samemu sobie.
- Nie rozu...
- Chodź -jęknął, wpijając się wargami w jej usta.
Ostatni raz. Potem wróci do domu, do pustego łóżka.
Nie może jej skrzywdzić. Musi poczekać. Cierpliwie.
Wbrew szczytnym zamiarom, czuł się żałośnie, gdy
wreszcie wstał i pociągnął Erin w kierunku drzwi.
- Odprowadź mnie do samochodu - poprosił, żeby
móc spędzić z nią jeszcze choćby minutę.
Gdy wychodzili, zadzwonił telefon. Navarrone miał
ochotę roztrzaskać aparat. Erin powiedziała jednak, że
musi odebrać; w przeciwnym razie dziadek zejdzie na
94
sc
an
da
lo
us
dół. Wiedział, że to prawda. Poza tym mógł dzwonić
ktoś potrzebujący pomocy. Uśmiechnął się krzywo.
Nigdy jeszcze dzwonek telefonu nie zabrzmiał w mniej
odpowiednim momencie. Uśmiech zniknął, gdy Na-
varrone usłyszał głos Erin.
-Griff?
Napotkał zamyślone spojrzenie kobiety. Odłóż słu-
chawkę, miał ochotę zażądać. Teraz jesteś moja. Moja.
Chciał jednak, żeby to ona podjęła decyzję. Czekał,
przysłuchując się fragmentom rozmowy. Jego ciało
nadal domagało się spełnienia w jej ciele.
Nie przerywała rozmowy. Każde jej słowo budziło
w nim uczucia zupełnie inne niż doświadczane jeszcze
przed chwilą. Ból, oburzenie.
Wreszcie skończyła. Miał ochotę odrzucić głowę do
tyłu i zawyć jak dzikie zwierzę.
Jednak to była Erin. Erin, która zbliżyła się za
bardzo do bestii drzemiącej w każdym mężczyźnie.
Spojrzał na jasne od gwiazd niebo i pohamował
zwierzęcy gniew.
- Powiedz mi, że nie zrobiłaś tego, czego byłem
świadkiem - zaczął grobowym głosem. - Powiedz, że
nie przyjęłaś zaproszenia Keeganów na piknik.
- Co takiego?
- Piekło i szatani, zrobiłaś to. Zresztą nieważne.
Nie pójdziesz.
Spojrzała na niego zdumiona.
- Nikt nie będzie mi dyktował, co mogę, a czego nie
mogę zrobić, Navarrone. Poza tym nie przyjęłam
żadnego zaproszenia. I jeszcze jedno: niezależnie od
tego, co zrobił Marsh Keegan, jego syn jest moim
przyjacielem. Mam prawo widywać go wedle własnego
uznania.
95
sc
an
da
lo
us
- Chyba tracę rozum - jęknął. Odwrócił się, by
odejść, lecz zrezygnował. - Czy pamiętasz jeszcze, co
zaszło tu między nami? Pamiętasz, co mi mówiłaś?
- Jak możesz zadawać takie pytania? - krzyknęła
osłupiała. Dotknęła jego policzka. - Pamiętam każde
słowo, ale jedno nie ma z drugim nic wspólnego. Na
początku nie przyjęłam zaproszenia. Musiałeś to sły-
szeć. Ale problem w tym, że towarzystwo ubezpiecze-
niowe wymaga, zwłaszcza w wypadku sztucznych
ogni, przestrzegania ścisłych wymogów. Griff powie-
dział, że jeden z nich to obecność lekarza, w razie
wypadku. Wierz mi, po tym, co dziś usłyszałam, nie
cieszy mnie myśl o spotkaniu z Marshem Keeganem.
Nie oznacza to jednak, że muszę odwrócić się plecami
do przyjaciela. Jeśli pójdę, a nie lekceważ tego ,, jeśli",
to tylko z tego powodu.
Navarrone nie przestawał kręcić głową.
- Chyba mogę zrozumieć wszystko, ale nie to...
-urwał, żeby nie wypowiedzieć słów, których by potem
żałował. Ruszył w kierunku samochodu, a Erin za nim.
- Karzesz mnie za to, że nie myślę dokładnie tak jak
ty.
- Kara? Nie jesteśmy już dziećmi, Erin.
- No cóż, czy naprawdę trzeba widzieć wszystko
tylko w czarno-białych kolorach? Nie mogę potępiać
Griffa za grzechy jego ojca, Navarrone. Mój Boże,
a jeśli to twój przyrodni brat? Jak możesz odrzucać go
w taki sposób?
- Tak, jak on mnie. Przez Marsha.
Zapadła cisza, przerywana tylko odległym wyciem
kojota i pohukiwaniem sowy.
Zupełnie jak my, pomyślał Navarrone. Nie chciał
rozstawać się z Erin w taki sposób.
96
sc
an
da
lo
us
- Proszę - jakby zawtórowała jego myślom - nie
odjeżdżaj w gniewie.
Otworzył już drzwiczki. Teraz zatrzasnął je gwał-
townie i porwał dziewczynę w ramiona. Pocałował ją
żarliwie, a ona zareagowała z równą pasją. Och, Boże,
modlił się w duchu, proszę, proszę. Nawet umieranie
nie byłoby aż tak bolesne.
- Kochana - jęknął - pragnę cię aż do bólu. Nie
pozwól mi odjechać od twego uśmiechu, dobrze?
Nie zaryzykował dalszych słów, gdyż nie dowierzał
sobie. Czy zdoła się od niej oderwać? Szybko wskoczył
do samochodu i ruszył.
Czy życie może być aż tak skomplikowane? za-
stanawiał się, podjeżdżając do swego domu, choć nie
miał pojęcia, jak udało mu się tam dojechać.
97
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ SIÓDMY
-Czy zdajesz sobie sprawę, że jest już po jedenastej?
Już chciałem wysłać ekipy poszukiwawcze.
Erin przywołała na twarz uśmiech i przeprosiła
Griffa, gdy wchodzili do salonu. Musiała jednak
przyznać w duchu, że do końca nie wiedziała, czy
w ogóle tu przybyć.
Każdy dzień od czasu jego telefonu wystawiał ją na
próbę. Miała coraz więcej pracy w klinice, zaś przesyłki
od Claude'a Simpsona oznaczały dodatkowe zajęcia:
ewidencjonowanie i rozmieszczanie sprzętu. Bardzo
pomagała jej Teresa, dziadek też, choć ten przy każdej
okazji wygłaszał mowy pochwalne na cześć Navar-
rone'a. Tak jakby trzeba było Erin do niego przekony-
wać!
Co gorsza, dwa dni wcześniej pokłóciła się z Navar-
rone'em o przyjęcie u Keeganów. Nie mogła go
przekonać o konieczności oddzielenia spraw zawodo-
wych - w końcu w pikniku weźmie też udział wielu
ludzi z miasteczka - od tego, co zrobił Marsh Keegan,
albo za co ponosił winę. Navarrone widział w tym
tylko jedno: przedkładanie przyjaźni z Griffem nad
uczucia, jakie ich łączyły. Od czasu tej kłótni nie
odzywali się do siebie; odczuwała to bardzo boleśnie.
- Nie wiedziałam, że będą takie kłopoty z par-
kowaniem. Zastanawiałam się, czy nie zostawić samo-
98
sc
an
da
lo
us
chodu przed bramą - wyjaśniła, mając nadzieję, że
odwróci to choć trochę uwagę od prawdziwych przy-
czyn spóźnienia. Nie chciała kłamać, jednak nie chcia-
ła też przyznać, że rozmyślnie zwlekała.
- Nie przeszkadza ci, że wyglądam tak oficjalnie?
-dodała, spoglądając na biały, lekarski fartuch, który
narzuciła na ubranie. Zauważyła, że kobiety mają na
sobie najprzeróżniejsze stroje: od jedwabnych sukni do
szortów, od eleganckich kostiumów do dżinsów. - Po-
myślałam sobie, że skoro jestem tu jako lekarz,
powinnam się jakoś wyróżniać.
- Wyróżniasz się niezależnie od ubrania - gładko
odpalił Griff.
- Nie dopraszałam się komplementu.
- Dlaczego? Ja się dopraszam.
Zachichotała, obrzucając spojrzeniem jego białą
koszulę w pasy, brunatne dżinsy i starannie dobrane
buty - strój, który, choć nie szyty na miarę, pochodził
na pewno z bardzo drogiego sklepu.
- Na pewno zwrócisz dziś uwagę niejednej kobiety.
Wystarczy?
- Za mało okrzyków zachwytu, ale popracujemy
nad tym - odparł, obdarzając ją porozumiewawczym
uśmiechem i otaczając ramieniem.
Dwaj mężczyźni rozmawiali w kącie salonu, jakby
omawiali interesy. Jacyś ludzie oglądali rzeźbę, tak
imponującą i kosztowną, jak te z galerii w Albuquer-
que. Kobieta, której towarzyszył fotograf, wpatrywała
się badawczo w Griffa i jego towarzyszkę. Erin jęknęła.
Dziennikarka z inklinacją do ubarwiania rzeczywisto-
ści to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje. Gazeta hrabst-
wa na pewno poświęci rozkładówkę temu najważniej-
szemu wydarzeniu sezonu towarzyskiego.
99
sc
an
da
lo
us
- Gdzie jest twój ojciec? - zapytała, poprawiając
wstążkę we włosach. Nie miała ochoty na spotkanie
z Marshem, jednak wolała to od rozmowy z reporterką
kroniki towarzyskiej.
- Pełni honory domu w patio.
Griff zatrzymał się przy ozdobnym kredensie.
- Zostaw tu torbę. W razie potrzeby łatwo ją
znajdziesz.
Potem poprowadził Erin do drugiego salonu, z ot-
wartymi teraz oknami balkonowymi. Pokonując scho-
dy słyszeli coraz donośniejsze hałasy. Na tle muzyki
country rozlegały się śmiechy i rozbrzmiewał gwar
wielu rozmów. Erin zdawało się, że zdąża do ogrom-
nego ula. Mieszanina zapachów uzupełniała ten har-
mider, atakując od innej strony jej zmysły: dym
z rożnów, świeże siano, kwiaty... poza tym perfumy
i wody kolońskie, jak w sklepie z kosmetykami.
U progu zadaszonego tarasu przystanęli, żeby ob-
rzucić wzrokiem przyjęcie. Choć rodzice Erin też
wydawali przyjęcia, a ona sama podczas licznych
podróży widziała tyle festynów, że mogłaby napisać
o nich turystyczny przewodnik, przyjęcie u Keeganów
przyćmiło te wspomnienia.
Pośrodku ogromnego patio obramowanego skal-
nym ogrodem Erin dostrzegła ubranego na biało
Marsha Keegana. Przypominał kogoś pośredniego
między postacią ze sztuki Tennessee Williamsa a połu-
dniowoamerykańskim dyktatorem. Fotel na kółkach
umieszczono przy stole, pod ogrodowym parasolem
chroniącym przed palącymi promieniami słońca. Ota-
czali go ludzie równie bogaci jak on sam. Świta,
pomyślała z rozbawieniem, przypominając sobie jedno
z przyjęć wydawanych przez matkę.
100
sc
an
da
lo
us
Zaczęła się kolejna piosenka zespołu country, skła-
dającego się z perkusisty, dwóch gitarzystów, skrzyp-
ka, rudzielca z syntezatorem i wokalisty, który zajęty
był właśnie podłączaniem banjo do wzmacniacza. Erin
pomyślała, że liczebność orkiestry rosła wraz z zamoż-
nością Keeganów. Basen o olimpijskich wymiarach
wypełniały wrzeszczące dzieci i nastolatki. Niektórzy
goście opalali się, rozsądniejsi siedzieli w cieniu kolo-
rowych parasoli.
Za boiskiem do siatkówki Erin dojrzała korty
tenisowe. Siatki pozdejmowano, żeby uzyskać ogrom-
ny parkiet do tańca, po pokazie fajerwerków.
- Coś nam to przypomina, prawda? - szepnął jej
Griff do ucha.
Rzeczywiście, zgodziła się w myślach. Dawniej i ona
korzystała z całego tego bogactwa. Szczęśliwe lata,
jednak teraz myślała o nich ze smutkiem, nie z nostalgią.
- Jest dziś wyjątkowo dużo ludzi -rzuciła, żeby nie
zastanawiać się nad przeszłością. Zauważyła jednak,
że rzadko przewija się w tłumie ktoś z mieszkańców
Azul. Czyżby to oznaczało, że wielu miejscowych
podziela zdanie Navarrone'a o Keeganach?
Griff poprowadził ją do jednego z trzech barów.
- Może napijemy się czegoś, zanim przywitasz się
z tatą?
Erin odmówiła, ale Griff zamówił dla siebie po-
dwójnego burbona.
- Wreszcie dotarła! - Głos Marsha Keegana prze-
bił się przez panujący zgiełk.
Niechętnie podeszła z Griffem do jego ojca. To
niemożliwe, pomyślała, to tylko sugestia. Uśmiech
Marsha tak przypominał uśmiech Navarrone'a! Podo-
bne usta, brwi...
101
sc
an
da
lo
us
Przestań, upomniała się biorąc głęboki oddech.
Podobieństwo może być przypadkowe, a zresztą... to
nie zmienia niczego w jej uczuciach dla Navarrone'a.
- Jak się pan ma, panie Keegan? - zapytała obojęt-
nym głosem.
- Pierwszorzędnie, doktor Hayes. Nie mogłoby być
lepiej, chyba że Don mógłby mi kupić kolejne pięć-
dziesiąt lat. - Wskazał nie zapalonym cygarem na
znudzonego mężczyznę.
- Na pewno mnie przeżyjesz, Marsh - odparł
zagadnięty.
- Doktor Donald Carstairs, doktor Erin Hayes
- dokonał prezentacji Keegan.
Erin przywitała się z doktorem z pewną rezerwą.
Uważała, że lekarz nie powinien składać pustych
obietnic. Nic dziwnego, że Marsh go lubi... i na pewno
słono mu płaci. Lekarz najwidoczniej mówił to, co jego
pacjent chciał usłyszeć.
- Wspaniałe przyjęcie - pochwaliła gospodarza.
Przynajmniej raz przydały się lekcje dobrego tonu,
jakich udzielała jej matka.
- Musi być wspaniałe. Sporo mnie kosztowało.
- No cóż, ludzie powiadają, że trzeba się rewan-
żować - wycedziła, nie mogąc się powstrzymać.
W oczach Marsha pojawił się stalowy błysk.
- Mamy ostry języczek, prawda?
Griff odciągnął szybko Erin pod pretekstem przed-
stawienia gościom.
- Dlaczego, u diabła, to powiedziałaś?
- Nie lubię protekcjonalnego tonu, a jeszcze bar-
dziej nie lubię, kiedy ktoś przygląda się mi jak insek-
towi pod mikroskopem. Twojemu ojcu udało się
i jedno, i drugie.
102
sc
an
da
lo
us
- Kochanie, to tylko jego sposób bycia. Zawsze tak
postępował, tylko nie zwracałaś na to uwagi. Spróbuj
go zrozumieć. Przyzwyczaisz się.
- A ty się przyzwyczaiłeś? - zapytała, wdzięczna za
stworzenie możliwości zmiany tematu. -Zauważyłam,
że traktuje cię coraz gorzej. Jakbyś był robakiem,
któremu już się przyjrzał i... - zorientowała się, że
przemawia zbyt brutalnie. - Och, Griff, przepraszam.
Roześmiał się gorzko.
- Masz przecież rację. Przyjrzał mi się i odrzucił.
Wiesz dlaczego? Przeciętność. Jestem zwykłym, prze-
ciętnym facetem, który popełnił niewybaczalny błąd,
gdyż urodził się jako syn faceta wymagającego od
swego spadkobiercy dynamizmu, inteligencji i... agre-
sywności.
Wzruszył ramionami i uniósł szklankę.
Żałując słów, które wypowiedziała, Erin spróbowa-
ła naprawić swą niezręczność:
- Ja tylko mówię jak wiedźma. On cię kocha.
- Chciałby kochać, a to nie to samo. Chciał też
kochać moją matkę, ale nie mógł. W końcu odeszła.
- Nie wiedziałam. - Erin pożałowała, że nie zadała
mu pewnych pytań, gdy byli młodzi. - Myślałam, że
umarła, jak pierwsza żona.
- Może umarła; od tamtego czasu nie odezwała się
ani razu. Na tym polega problem. Ojciec nie toleruje
dezercji. Odejdź, a sama skażesz się na wygnanie.
- To boli, prawda? Porzuciła także ciebie.
- Nie. Boli mnie to, że zaczynam nienawidzić go,
tak jak ona. Trudno, zostanę. Zasługuję na coś więcej,
niż jego „dobre intencje". -Wziął z bufetu następnego
drinka i wybuchnął śmiechem. - Co pani sądzi o tym
wyznaniu, pani doktor? Żałosne, co?
103
sc
an
da
lo
us
Erin już od kilku dni przygotowywała się do
rozmowy z Griffem. Uznała, że jest nieunikniona. Nie
miała zamiaru jednak odbywać jej tu, wśród setek ludzi.
- Wybierzmy się na konną przejażdżkę - zapropo-
nowała, ujmując Griffa pod rękę. - Chciałabym móc
słyszeć własne myśli.
W obszernej zagrodzie czekało kilkanaście koni.
Gdy zbliżyli się do ogrodzenia, jeden z nich, kasztanek,
podbiegł do nich kłusem.
- Szkoda, że nie przyniosłam ci z bufetu marche-
wki. - Erin poklepała go po szyi i zwróciła się do
Griffa: - Jesteś tu szczęśliwy?
- O co chodzi w tym pytaniu? Tutaj się urodziłem.
To mój dom.
Wzruszyła ramionami.
- Ja urodziłam się w Kalifornii. Lubię tam wpadać,
ale nie uważam tego miejsca za dom. Czasem myśli,
marzenia popychają nas daleko i każą zaczynać życie
od nowa. Pytałam, czy jesteś tam, gdzie chciałbyś być.
Czy wystarcza ci prowadzenie rancza?
- Nie wystarcza. - Obrzucił ją takim spojrzeniem,
iż pożałowała, że właśnie tak sformułowała pytanie.
- Jednak to wszystko będzie kiedyś moje. Byłbym
w nielichym kłopocie, gdybym tego nie kochał.
- Jaką rolę odgrywa w twoich planach ojciec?
- Pytanie dziesięciolecia - skomentował. - Chyba
chciałbym, żeby mniej był ojcem, a więcej przyjacie-
lem. U diabła, Erin, mam trzydzieści trzy lata i powi-
nienem tu decydować nie tylko o tym, czy kupić paszę
w poniedziałek, czy w środę. Wiem, jak prowadzić
ranczo, tak samo jak on, mam pomysły, jak poprawić
wydajność i zmniejszyć koszty. On nie daje mi szansy.
Nie wypuszcza cugli z rąk.
104
sc
an
da
lo
us
- Może zdaje sobie sprawę, że nie pożyje już zbyt
długo, i czepia się życia?
- Przecież próbuję tylko zdjąć z niego część ciężaru.
Erin pokiwała głową. Na temat stosunków między
ojcami a synami zapisano już tony papieru. Krótka
rozmowa nie wystarczy, aby Griff mógł się uporać
z tak fundamentalnym problemem.
- Chciałabym, żeby istniało proste rozwiązanie.
- Wiem. - Odgarnął jej włosy z policzka, - Sama
rozmowa z tobą sprawia, że czuję się lepiej. Zawsze
potrafiłaś każdego dowartościować.
- Wielki Boże, ty jesteś wartościowy.
- Tak, no cóż... wiem, że nie potrafię tego dobrze
określić, ale cenię twą przyjaźń, Erin. Te twoje listy na
Boże Narodzenie, zabawne kartki z życzeniami urodzi-
nowymi... tak wiele dla mnie znaczyły.
Tyle, żeby upoważnić ją do wystawienia tej przyja-
źni na próbę?
- Griff, musimy jeszcze o czymś porozmawiać.
- Zabrzmiało to bardzo poważnie.
- Bo jest poważne. Gdybyś nie był przed chwilą tak
szczery, nie odważyłabym się tego powiedzieć.
- Wal. Nie chcę, żeby coś cię martwiło, zwłaszcza
ja.
- Nawet gdy chodzi o te okoliczne strzelaniny?
Opalona twarz Griffa zbladła, potem poczerwienia-
ła. Erin zwątpiła, czy odpowie na jej pytania. Nie
miałaby pretensji, gdyby nie odpowiedział. Przyjaciel
nie powinien wątpić. Przyjaciel powinien mieć zaufa-
nie. Zauważyła, że palce zaciśnięte na szklance pobie-
lały.
- A więc - zauważył - Santee już cię przekabacił.
Erin przymknęła oczy.
105
sc
an
da
lo
us
- Wysłuchaj mnie, proszę. Nie wątpię w ciebie, lecz
w twego ojca. Wiem oczywiście, ze nie mógłby sam
tego zrobić... - potrząsnęła głową. - Muszę cię o to
zapytać. Padają pod waszym adresem poważne oskar-
żenia. Martwię się o ciebie.
- Oskarżenia Navarrone'a Santee. Nie zaprzeczaj,
Erin - mruknął. Jego oczy przybrały ten sam twardy
wyraz, co oczy ojca. -Przykro mi, że nie widzisz, jak on
posługuje się tobą, żeby dotrzeć do mnie. Myli się co do
ojca. Ojciec może nie jest święty, ale nie zabija z zimną
krwią. Przysięgam. Wiedziałbym coś, gdyby prowadził
tak brudną grę. Nie. Ojciec nie ma z tym nic wspól-
nego.
Nigdy jeszcze nie przemawiał tak szczerze i uroczyś-
cie; jej dusza nie była nigdy tak rozdarta.
- Zraniłam cię głęboko.
- Tak. Zastanawiam się... czy wpadło ci kiedyś do
głowy, że jestem w tobie zakochany, Erin?
Gorączkowo szukała słów.
- Jesteś zdziwiona. Mam nadzieję, że przyjemnie.
Potrzebujesz czasu, żeby zdecydować się, po której
jesteś stronie. Rozumiem to. Poczekam cierpliwie.
- Nie wiem, co odpowiedzieć -wyszeptała niepew-
nie.
- Prawda nie potrzebuje słów. - Pocałował ją
delikatnie w koniuszek nosa, objął i poprowadził
w kierunku domu. - Rozchmurz się. Wszystko się
ułoży. Teraz chodź, w końcu bawimy się na przyję-
ciu.
Określenie „bawimy się" okazało się mocno przesa-
dzone, przynajmniej w wypadku Erin. Gdy słońce
zaszło, a ludzie ustawiali leżaki zajmując dogodne
106
sc
an
da
lo
us
miejsca do oglądania sztucznych ogni, Erin ledwie
trzymała się na nogach.
Zdawało się jej, że przyjęcie trwa nieskończenie
długo. Opatrzyła dziecko, które upadło koło basenu,
zdzierając sobie skórę z podbródka i łokcia. Udzieliła
pomocy komuś, kto zasłabł z powodu upału. Zjadła
kolację przy stole Keegana, wymieniając zdawkowe
uwagi z gubernatorem, burmistrzem i różnymi ludźmi
interesu. Teraz bolała ją głowa, a krewetki, których
zaledwie spróbowała, nie chciały jakoś ułożyć się
w żołądku.
Może jej także zaszkodziło słońce? Postanowiła
dotrwać do końca pokazu sztucznych ogni i odnalazła
w kredensie torbę, żeby połknąć dwie aspiryny. Roz-
glądała się, szukając czegoś do popicia. Nie chciała
jeszcze wychodzić na zewnątrz; sama myśl o napot-
kaniu kolejnego amatora bezpłatnej porady lekarskiej
przyprawiała ją o silniejszy ból głowy. Postanowiła
pójść do łazienki.
Gdy przemierzała hol, usłyszała czyjeś wołanie.
Niepewnie zajrzała do gabinetu.
Marsh Keegan, w swym fotelu na kółkach, robił
wrażenie, jakby od dawna na nią czekał.
- Przepraszam, że zakłócam panu spokój, ale wy-
dawało mi się, że pan mnie wołał.
- Jezu, jak ty potrafisz chować się za swymi
manierami! Dokąd to szliśmy?
- Do łazienki, za pozwoleniem - odpowiedziała
Erin, pokazując trzymane w ręku pigułki.
- Przyprawiamy panią o ból głowy, pani doktor?
- Po prostu ciężki dzień. Pan też wygląda na
zmęczonego.
- Rzeczywiście, jestem zmęczony. Chciałbym jed-
107
sc
an
da
lo
us
nak porozmawiać z Griffem, zanim wrócę na górę.
Gdzie on jest?
- Mówił coś o sprawdzaniu fajerwerków. Czy mam
mu powtórzyć, żeby potem do pana przyszedł?
- Co z Caulfieldem? Gdzie on się podziewa?
Sama wzmianka o tym człowieku rozdrażniła Erin.
- Nie mam pojęcia, nie widziałam go od wielu
godzin.
Chciała już wyjść z gabinetu Marsha, gdy ten nagle
wycedził przez zęby:
- Nie lubisz mnie, prawda?
Ból głowy musi poczekać. Trzeba podjąć wyzwanie.
- Chciałam pana polubić. Przynajmniej zrozumieć.
- Ale ja to uniemożliwiłem, co? - mruknął i dodał:
- No cóż, chyba nie będę przepraszał. To twardy świat,
młoda damo. Żeby utrzymać ziemię, trzeba być tward-
szym niż inni.
- Czy to nie zastanawiające, że ludzie, którzy tak
myślą, często zostają dyktatorami?
Zaśmiał się gorzko.
- Dyktatorzy, dyplomaci... czy wiesz, na czym
polega ich praca? Trzeba wiedzieć, jak mocno nacis-
nąć, żeby dostać to, czego się chce. Trzeba panować
nad sytuacją. Oto cały sekret. - Obrzucił spojrzeniem
własny portret na ścianie. - Nie osiągnąłem wszyst-
kiego, co zamierzałem, ale nigdy nie dopuściłem, żeby
sytuacja wymknęła się spod kontroli.
Erin poczuła mdłości. Jak on śmie? pomyślała,
gniotąc w dłoni tabletki.
Twarz Marsha Keegana przybrała rozbawiony wy-
raz.
- Jesteś odważna i masz klasę, przyznaję. Masz
jednak głowę wypełnioną całą masą głupich przeko-
108
sc
an
da
lo
us
nań. Stale powtarzam Griffowi, że spać z kobietą, nad
którą się nie panuje, to tak, jak wpuścić do łóżka
grzechotnika. On nie chce tego słuchać. Chce ciebie.
- Czy to ma być komplement?
- Ja nie prawię komplementów. Stwierdzam fakty.
Mój chłopak uparł się, że chce cię mieć. Mogłabyś być
rozsądna i nie odrzucać go. Chciałbym przed śmiercią
doczekać się wnuków i wiedzieć, że życie będzie się tu
toczyć dalej.
Dobry Boże, pomyślała Erin, przecież się nie prze-
słyszałam.
- Nie jestem klaczą zarodową, panie Keegan. Poza
tym lubię Griffa, ale go nie kocham.
- Miłość! - żachnął się starzec. - Miłość to jedna
z tych baśni, bez których świat może się obejść! Nie
twierdzę, że kobiecie nie musi być w łóżku tak dobrze
jak mężczyźnie, ale zostawmy te wszystkie sentymen-
talne brednie! Natura ludzka jest zawsze taka sama.
- Czy właśnie tak usprawiedliwia pan to, co przy-
darzyło się Annie Estevez? - wyrzuciła z furią w głosie.
Marsh Keegan przewiercił ją spojrzeniem.
- Zająłem się tą plotką już trzydzieści pięć lat temu.
Teraz nie ma na nią miejsca w moim domu.
- Trzydzieści siedem - sprostowała. - Niezłe dzie-
dzictwo, które zgwałcona kobieta przekazała swemu
synowi.
Twarz Keegana przybrała barwę popiołu.
- Wynoś się. Wynoś się z mojego domu i zabierz ze
sobą swoje kłamstwa. Gwałt... Nie zgwałciłem Anny.
Ona była moja. Słyszysz mnie? Moja!
Erin cofnęła się odruchowo. Nie wierzyła w to, co
usłyszała. Anna jego? To wariat! Zwalczając kolejną
falę mdłości wybiegła z pokoju.
109
sc
an
da
lo
us
Pragnęła czym prędzej wydostać się z domu, który
ją dusił. Nie mogła znieść nawet myśli o oddychaniu
tym samym powietrzem co Keegan. Nie dbając o to, co
pomyślą goście, podbiegła do kredensu i zabrała torbę.
Byle dalej od tego miejsca! Obiecała Griffowi, że
zostanie do końca, ale to niemożliwe. W przyjęciu
brało udział przynajmniej dwóch innych lekarzy. Mo-
że nie internistów, ale nie będzie teraz dzielić włosa na
czworo.
Biegła do samochodu, mijając tych gości, którzy
także postanowili wyjechać wcześniej, żeby uniknąć
tłoku. Obrzucali ją zdziwionymi spojrzeniami, jednak
nie dbała o to. Także o wieczorny chłód. Ściągnęła
żakiet i wrzuciła go razem z torbą do samochodu.
Stare kombi skrzypiało na wybojach, których na-
wet nie starała się omijać. Była zbyt wstrząśnięta
i chora, żeby widzieć wertepy, a nawet fajerwerki,
które zaczęły właśnie rozjaśniać niebo za lewą szybą.
Jak mogła być tak ślepa, tak głupia. Och, Navar-
rone.
Przed maskę wyskoczył kojot. Wcisnęła hamulec.
Samochód zatańczył dziko na wybojach. Spokojnie!
Nie mogę go rozwalić na tym pustkowiu, upomniała
się w myślach.
Po dwóch minutach jazdy dostrzegła odległe świat-
ła zbliżającego się z lewej strony samochodu. Pojazd
wyjechał z pastwiska na drogę; reflektory kombi
wydobyły z mroku nadjeżdżającą z przeciwka ciemno-
szarą półciężarówkę ze srebrzystym znakiem Keega-
nów na drzwiczkach. Światła oślepiły Erin. Przy-
mknęła powieki. Gdy samochody zrównały się, spró-
bowała jednak dojrzeć, kto siedzi za kierownicą cięża-
rówki.
110
sc
an
da
lo
us
Kierowca naciągnął nisko na oczy kowbojski kape-
lusz. Nie widziała twarzy, lecz... poznała kapelusz
z jego nietypowo zakrzywionym rondem.
Co on, u diabła, tu robi? Droga, prowadząca
w kierunku przeciwnym do miasteczka, nie była
właściwie niczym więcej niż dwiema koleinami prowa-
dzącymi w góry. Mogli z niej korzystać tylko miłośnicy
natury lub poszukiwacze skarbów. To oczywiście nie
jej interes... chyba że...
Zdjęła nogę z pedału gazu i zerknęła w lusterko.
Światła pozycyjne zniknęły. Zahamowała, zawróciła
i ruszyła z powrotem.
Choć posuwała się w żółwim tempie, podwozie
samochodu raz po raz zawadzało o ziemię. Jeszcze dwa
takie wyboje, a będę musiała spędzić tutaj noc, pomyś-
lała zwalniając jeszcze bardziej. Widziała w oddali
poświatę fajerwerków nad Silver Edge. Zbliżała się do
gór. Podjeżdżała na wzniesienie, wchodząc w łuk
zakrętu.
Poza snopem światła reflektorów panowały całkowi-
te ciemności. Zaczęła odczuwać lęk. Navarrone już i tak
gniewał się na nią za to, że poszła na przyjęcie. Chyba
nie ma sensu opowiadać mu o tej dziwnej wyprawie.
Wspomnienie Navarrone'a uspokoiło ją. Także
odkrycie, że jej podejrzenia co do półciężarówki nie
znalazły potwierdzenia. Niczego tu nie ma. Zaraz
zawróci i... Krzyknęła i nacisnęła hamulec. Jakieś
zwierzę przecięło oświetlony pas drogi i zniknęło
w mroku. Pojawiło się na moment trochę dalej. Koń.
Źrebak.
Zatrzymała samochód.
- Och, nie uciekaj - szepnęła, szukając w schowku
latarki.
111
sc
an
da
lo
us
Otworzyła drzwiczki; poprzez odgłos pracującego
na wolnym biegu silnika usłyszała żałosne rżenie, które
rozdarło jej serce.
Źrebak miotał się, wydając odgłosy jak z sennego
koszmaru. Pokonując strach okrążyła samochód, żeby
nie znaleźć się w świetle jego reflektorów. Włączyła
latarkę.
- Spokojnie, serduszko - zawołała do zwierzęcia.
- Gdzie jesteś?
Dosłownie potknęła się o pierwszą ofiarę. Upadła,
wypuszczając z ręki latarkę.
- Nie waż się wymiotować - powiedziała sobie,
dźwigając się na kolana. Usiłowała głęboko oddychać.
Podniosła latarkę i skierowała snop światła na niena-
turalnie nieruchome stworzenie.
Łzy wypełniły jej oczy. Przesunęła dłonią po ciep-
łym ciele zwierzęcia; początkowo powodowana współ-
czuciem, potem szukając pulsu. Załkała, natrafiając na
ranę.
Poruszała się od jednych zwłok do następnych,
ciągle wołając do źrebaka. Nie wiedziała, czy to coś da,
ale w ten sposób mogła utrzymać się jakoś w ryzach.
Czwarte zwierzę oddychało. Gdy Erin podeszła
bliżej, próbowało unieść łeb. Popędziła do samochodu
po torbę z lekarstwami. Gdy otwierała drzwiczki, ktoś
dotknął jej pleców i zwrócił się do niej po imieniu.
Krzyknęła. Musi się bronić, obojętnie jakim kosz-
tem. Nie będzie następną ofiarą tego potwora. Zdążyła
tylko raz uderzyć mężczyznę, gdy ten porwał ją
w ramiona.
- Spokojnie,
moja
śliczna - zadźwięczało jej
w uszach - to ja, to tylko ja.
Wtuliła twarz w pierś mężczyzny.
112
sc
an
da
lo
us
- Dzięki Bogu! - załkała zarzucając mu ręce na
szyję. - Myślałam, że to on wrócił! Tak się bałam!
- Ty mały głuptasku. - Navarrone głaskał jej plecy.
- Masz cholerne szczęście. Boże, cała się trzęsiesz.
Chodźmy do mojego samochodu. Włączę ogrzewanie
i porozmawiamy.
- Nie - przypomniała sobie - muszę mu pomóc.
Próbowała się wyrwać, jednak Navarrone trzymał
ją mocno.
- Jeden jeszcze żyje. Pozwól mi do niego pójść!
- Erin, jesteś w szoku.
- Cholera, puść mnie!
Wyrwała się jakoś, chwyciła torbę i pobiegła.
Navarrone zabrał ze swego samochodu silniejszą latar-
kę i dołączył do niej.
- Słodki Jezu! - wyszeptał, gdy oświetlił zwierzę.
- To chyba jego matka. - Erin wskazała źrebaka,
który zbliżył się do nich. - Poświeć mi. Ja...
- Erin, to nie ma sensu. - Chwycił jej ramię.
- Musimy wrócić do samochodu. Wywołam przez
radio posterunek i poproszę, żeby ktoś zawiadomił
Kyle'a Langtry'ego.
Erin szarpała się jak oszalała. Zapomniała, że jest
w Nowym Meksyku. Znów walczyła w dzikim kraju
z rękoma, które nie pozwalały jej pomóc Paulowi
i innym.
- Przestań! Mogę go uratować! Och, proszę, muszę
spróbować!
Zwyciężyła siła Navarrone'a. Podniósł Erin, jakby
była piórkiem. Zaniósł ją do samochodu, nie zwraca-
jąc uwagi na przekleństwa, jakimi go obrzucała.
113
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Gdzie jesteśmy? Dlaczego mnie tu przywiozłeś?
Navarrone wyłączył silnik starego kombi i odwrócił
się do Erin. Pewien był, że spała. Od czasu gdy oderwał
ją od matki źrebaka, milczała. Nawet przybycie Kyle'a
i jego ludzi nie rozwiązało jej języka. Wróciła do swego
samochodu, zapadła w odrętwienie, odpowiadając
tylko zdawkowo na zadawane pytania.
Przerażało go jej zachowanie. Nie wiedział, jak do
niej dotrzeć, pomóc... Chciał jej zadać tyle pytań,
jednak na razie ograniczył się do najważniejszych:
dlaczego tam pojechała i czy mogłaby rozpoznać
samochód, który zauważyła. Odpowiedzi go nie zado-
woliły. Kobieta wracająca nocą z przyjęcia nie wjeżdża
na pustkowie, jeśli nie ma ważnego powodu. Nawet
kobieta tak odważna jak Erin. Czy naprawdę nie może
opisać ciężarówki, która ją zaintrygowała?
- To mój dom - wyjaśnił, spoglądając na jej
potargane włosy, smugi brudu na twarzy i wygniecione
ubranie. - Nie byłaś w stanie prowadzić; poprosiłem
Kyle'a, żeby ktoś przyprowadził później mój samo-
chód.
- Dlaczego nie odwiozłeś mnie do mojego domu?
- Zrobiłbym to, gdybym miał pewność, że obudzisz
Wila, żeby przy tobie posiedział.
- Nie potrzebuję żadnej pielęgniarki.
114
sc
an
da
lo
us
- Potrzebujesz. Jesteś kłębkiem nerwów, Erin.
- Nie zaprzeczyła, więc kontynuował: - Chciałbym
tylko, żebyś weszła na chwilę, umyła się, może wypiła
coś mocniejszego. Potem cię odwiozę.
Po chwili wahania wysiadła z samochodu i ruszyła
w kierunku drzwi. Navarrone stłumił westchnienie
ulgi. Spojrzał na niebo usiane gwiazdami. Świeciły tak
jasno, że wydawały się bliższe. Kiedy indziej siedziałby
na ganku i napawał się majestatem gwiaździstego
nieba. Tym razem musiał jednak zająć się sprawami
bardziej przyziemnymi.
Erin przystanęła, wpatrując się w zagrodę, do
której wprowadzono przed chwilą schwytanego źre-
baka.
- Zamieszka tu do czasu znalezienia mu odpowied-
niego domu - wyjaśnił Navarrone.
- Będzie się bał... - szepnęła Erin - sam, w dużej
zagrodzie...
- Na to już nic nie możemy poradzić. Nie mam
innych zwierząt. - Gdy kilka miesięcy temu stracił
swego psa, uznał, że nie potrafi tak od razu zaprzyjaź-
nić się z następnym zwierzęciem. Sprzedał nawet swoje
dwadzieścia sztuk bydła.
- Jaki człowiek mógł zrobić coś tak strasznego?
- zapytała obcym głosem: piskliwym, niemal dziecię-
cym.
To pytanie przywróciło Navarrone'a do rzeczywis-
tości.
- Samolubny. Zły, pozbawiony sumienia. Najgor-
sze jest to, że tacy ludzie uzyskują coraz większe
wpływy. Myślisz pewnie, że wystarczy ich wyśledzić.
Ktoś musiał coś widzieć, ktoś inny słyszeć... Ale ludzie
się boją. Wiedzą, że ci, którzy stawiają się ponad
115
sc
an
da
lo
us
prawem, nie będą się wahać. Jeśli świadek nie boi się
nawet o siebie, pozostaje obawa o los rodziny. Ta rzeź
będzie trwała, dopóki nie przekonamy ludzi, że może-
my ich ochronić. Chyba że sprawcy popełnią błąd.
Erin zadygotała.
- Zimno mi.
Navarrone miał ochotę chwycić ją i wnieść do
domu, jednak obawiał się reakcji dziewczyny. Po-
pchnął ją tylko delikatnie w kierunku drzwi. Od
dzieciństwa mieszkał w tym domu z dwiema sypial-
niami. W świetle dziennym dom ujawniał swój wiek,
choć Navarrone często go malował i naprawiał. Podo-
bnie jak rodzice, był skromnym człowiekiem. Oni też
zawsze woleli mieszkać z dala od miasta. Dom najbliż-
szego sąsiada stał w odległości trzech kilometrów.
Wnętrze wyglądało nieporównanie okazalej. Czys-
ta kuchnia utrzymana w czarno-białej tonacji, przytul-
ny, choć mniej stylowy salonik. Navarrone próbował
spojrzeć na mieszkanie jej oczami. Choć wiedział, że
Erin nie przywiązuje wagi do bogactwa, wolałby teraz,
żeby wnętrze zrobiło na niej większe wrażenie.
- Co mogę ci podać? - zapytał, walcząc z niezwyk-
łym u niego zakłopotaniem.
- Czy... czy mogłabym się umyć?
Zaprowadził ją do łazienki, zapalił światło i poka-
zał, gdzie trzyma czyste ręczniki.
- Zajrzę do naszego małego przyjaciela - rzucił,
zamykając za sobą drzwi.
Wrócił po mniej więcej piętnastu minutach. Szum
wody nasunął mu myśl o tym, że sam powinien wziąć
prysznic. Kogo chcesz oszukać, zastanowił się. To
przecież tylko pretekst, chodzi tylko o Erin, o to, żeby
wykąpać się razem z nią.
116
sc
an
da
lo
us
Umył twarz i ręce w kuchni. Wyjął z lodówki piwo.
Szum wody ustał. Erin za chwilę wyjdzie i poprosi,
żeby odwiózł ją do domu. Boże, to jeszcze gorsze od jej
milczenia. Żeby przynajmniej być przy niej jak naj-
dłużej...
Gdy na szosie zorientował się, że samochód, za
którym jedzie, to kombi Wila, prawie podskoczył na
siedzeniu. Myśl, że Erin mogłaby wpakować się... jak
Fred... że mogłaby skończyć na stole w kostnicy
hrabstwa, sprawiła, że nawet teraz z trudem przełykał
piwo. Jak może pozwolić jej teraz odejść?
Usłyszał jakiś szmer, a potem słowa:
- Nie mogę znaleźć szlafroka.
- Nie mam szlafroka - odpowiedział nieswoim
głosem.
Po chwili weszła, zawijając rękawy jego niebieskiej
koszuli.
- Musiałam sprać krew ze swojego ubrania; chcę,
żeby trochę przeschło. Znalazłam koszulę w szafie. Nie
masz nic przeciwko temu?
- Oczywiście.
Nie mógł się na nią napatrzeć. Obszerna koszula
zasłaniała biodra. Inna kobieta wyglądałaby w niej
niepozornie, ale nogi Erin... Z mokrych włosów kapała
woda, koszula przywierała mocniej w wilgotnych
miejscach, co pobudzało wyobraźnię...
Choć Erin nigdy nie przesadzała z makijażem, teraz
jej świeżo umyta twarz robiła wrażenie szczególnie
bezbronnej. Najgorsze były oczy; czaiła się w nich
rozpacz i ból.
- Chcesz teraz drinka?
- Nie, chyba nie mogłabym go przełknąć, ale...
-Tak?
117
sc
an
da
lo
us
- Przytul mnie.
Nie musiała tego dwa razy powtarzać. Przycisnął ją
do bijącego mocno serca. Prysznic nie pomógł. Nadal
dygotała, co bardzo go zaniepokoiło.
- O co chodzi? - zapytał, próbując obejrzeć wtulo-
ną w jego ramię twarz. - Co cię dręczy?
- Ty. Ja. Wszystko.
Nie był pewien, czy ją rozumie. Mógł tylko zgady-
wać, być z nią i żywić nadzieję, że jego ciało nie
wprowadzi ich w niezręczną sytuację.
- Nie ma pośpiechu, Erin, chyba zorientowałaś się
już poprzednio.
- Nie wiem, w czym się orientuję, ani w co wierzę
-mruknęła i spojrzała mu prosto w oczy. -Kochaj się
ze mną.
Nie zdziwiłby się bardziej, gdyby kazała mu wejść
pod prysznic w ubraniu. To, co powiedziała, nie
pasowało do jej obecnego stanu. Zorientował się
jednak, jak głęboko musiały nią wstrząsnąć dzisiejsze
wydarzenia. A na nie nakładały się jeszcze stare
koszmary. Była u progu wytrzymałości.
Navarrone ujął dłońmi jej twarz.
- Czy wiesz, jak bardzo tego pragnę? Dziś uświado-
miłem sobie, co by było, gdybym cię stracił. Wydaje mi
się też, że tym razem nie mógłbym przestać, gdybyś
nagle uznała, że poprosiłaś o zbyt dużo.
- Nie będę prosiła, żebyś przestał.
- Erin.
Dotknęła jego ust.
- Tego właśnie chcę.
On także tego pragnął. Całował ją długo, prze-
zwyciężając skrupuły, dawał przedsmak tego, czego
zażądała. Muszę dać jej ostatnią szansę, może zechce
118
sc
an
da
lo
us
się wycofać? myślał, walcząc ze swym pożądaniem.
Erin nie chciała. Dawała mu siebie z zadziwiającą
śmiałością, przecinającą wszelkie wątpliwości. Natarł
nie stawiając już żadnej tamy swej żądzy. Wczepiła
palce w jego włosy; pragnęła go, chciała być jeszcze
bliżej niego. Teraz on drżał jak liść na wietrze.
Nigdy przedtem nie zaznał takiej rozkoszy, takiego
bólu. W jakimś odruchu pociągnął Erin na podłogę,
żeby się w niej zatopić, posiąść ją. Gdy otworzył oczy
i dostrzegł jej wyrażającą pełne oddanie twarz, wie-
dział, że nie dokonuje podboju. Erin jest darem.
Darem, którego istotę dopiero teraz zaczyna w pełni
rozumieć.
Nie myśląc o konsekwencjach pragnęła, by nie
pozostawiał jej wyboru, by dał jej szybko zapomnienie.
Navarrone uniósł ją i ruszył do sypialni, rozjaśnionej
tylko pasmem światła wydobywającym się zza nie
domkniętych drzwi łazienki. Położył ją na czystym,
białym prześcieradle. Szkoda, że nie jest trochę bar-
dziej wytworne, pomyślał z żalem, spostrzegając jed-
nocześnie, że koszula Erin zsunęła się nieco w górę,
odsłaniając dalsze partie ud.
Położył się obok niej. Całował ją powoli, zmysłowo.
Jęknęła, przyprawiając go o jeszcze szybsze bicie serca.
Powoli rozpinał jej guziki. Przeciągnął dłońmi po
ramionach, plecach, ściągając tym ruchem materiał
nieco niżej. Głowa Erin odchyliła się do tyłu, od-
słaniając bezbronny łuk szyi. Navarrone wodził ustami
po jej ciele, chłonął delikatny zapach mydła przemie-
szany z zapachem kobiety.
Erin usiłowała oswobodzić ramiona z krępującej je
teraz koszuli; najpierw spokojnie, potem coraz bar-
dziej nerwowo.
119
sc
an
da
lo
us
- Navarrone... pomóż mi!
- Nie denerwuj się - szepnął, jednym zręcznym
ruchem uwalniając jej ręce. -Widzisz? Już jej nie ma.
Skoncentruj się na mnie. - Głaskał ją łagodnie,
przebiegał dłońmi jej ciało. Dawniej nie myślał o ich
cudownej mocy. Teraz już o tym nie zapomni. Nigdy.
Przeciągnął palcem wskazującym wokół jej prawej
piersi, potem powtórzył tę drogę ustami, zataczając
coraz ciaśniejsze kręgi, zbliżając się do zesztywniałego
z napięcia, wrażliwego koniuszka.
Wiła się pod nim, domagając się całym ciałem tego,
czego nie potrafiłaby w tej chwili określić słowami.
Przeciągły jęk kobiety zachęcił Navarrone'a do
powtórzenia pieszczot, tym razem na lewej piersi. Gdy
Erin próbowała drżącymi palcami rozpiąć jego koszu-
lę, odsunął jej dłoń i jednym szarpnięciem rozerwał
materiał. Zsunęła mu z ramion resztki koszuli i zaczęła
wpatrywać się z zachwytem w jego tors i ramiona. Nie
spodziewał się, że tak szybko ujrzy w jej oczach taki
błysk pożądania.
Wsunął delikatnie dłonie pod jej bieliznę, odkrywa-
jąc palcami wszystkie cudowne kobiece sekrety.
Drgnęła. Zaczęła się dla niego otwierać, ufać mu,
dopuszczać go coraz bliżej.
Jest tak gorąca, tak gładka, tak napięta... Teraz. Nie
mógł się jednak powstrzymać, by jeszcze raz na nią nie
spojrzeć. Czuł, że jest w raju. Gdy ściągnął ostatnią
zasłonę wzdłuż długich, kształtnych nóg, pomyślał, że
mógłby w nieskończoność patrzeć na nią i dawać jej do
zrozumienia, jak jest cudowna.
Szukała dłońmi klamry jego pasa. Uniósł się i roze-
brał do końca.
Teraz był nagi i bezbronny. Każde jej dotknięcie
120
sc
an
da
lo
us
wprawiało go w drżenie. Kochał jej palce przebiegające
po jego piersi, kochał sposób, w jaki docierała nimi do
intrygujących ją najbardziej części jego ciała. Wracała
wielokrotnie do wybranych miejsc, aż poczuła ból
w sutkach, aż zdało się jej, że jego brzuch parzy.
Omiotła włosami jego uda.
Navarrone czuł pulsowanie w całym ciele. Na-
prowadził jej dłoń na swą sztywną, wyprężoną do
granic możliwości męskość. Gdy chwyciła ją zręcznie,
wydawało mu się, że umrze z rozkoszy. Poszukał
spojrzeniem jej oczu; niepokoiło go, co w nich wyczyta.
Gdyby dostrzegł wahanie, przerwałby wszystko, choć-
by miało go to zabić. Ale martwił się niepotrzebnie.
Zobaczył tylko ufność i zapierające dech pożądanie.
- To musi stać się teraz - szepnął, czując, że jego
pulsujące gorąco szuka środka kobiety.
Uśmiechnęła się, a jego serce przepełniła miłość.
Wślizgnął się do niej.
- Nie za mocno? - zapytał, próbując nie przy-
gniatać jej ciężarem swego ciała.
Przełknęła ślinę.
- Nie.
Stało się, pomyślał, obserwując rosnące w niej
napięcie.
- Nie boli? - wychrypiał, rozdarty między troską
o nią a swą rozkoszą, która ogarnęła go, jeszcze zanim
jej ciało przyjęło inwazję jego ciała.
- Tak. Nie. To znaczy... Navarrone! - Nagle
otoczyła jego biodra nogami i przyciągnęła z całych sił.
- Nie mogę... nie mogę uwierzyć, że to już...
Nie wiedział, co działało na niego bardziej: jej
uczciwość, jej reakcja na niego, jej żądza wszystkiego,
co mógł jej dać. Jęcząc, gdyż czuł zbliżający się finał,
121
sc
an
da
lo
us
wyszedł z niej, a potem powtórzył pchnięcie, które
wyrwało jej z ust okrzyk. Robił to raz po raz. Żar uczuć
mieszał się z dziką żądzą. Siła zbliżającego się orgazmu
pulsowała mu w skroniach, rozsadzając je.
Resztką sił wyszeptał:
- Chodź ze mną. - Z ustami na jej ustach do-
prowadził do spełnienia.
Erin nie przestawała dygotać. Nie mogła złapać
tchu i nie mogła przycisnąć do siebie Navarrone'a
jeszcze mocniej. Choć zapadali się słodko w cienie
tego, co przed chwilą przeżyli, spazmy nadal przebie-
gały jej ciało. Chciała krzyczeć, śmiać się, mówić mu
o wszystkim... Otworzyła oczy i ujrzała mężczyznę,
który przywrócił ją życiu.
On także ciężko dyszał. Gdy zdarzało się, że brali
oddech jednocześnie, ich ciała łączyły się w pocałunku.
Nadal dziwiło Erin, jak ktoś tak duży i silny mógł
okazywać tyle delikatnej czułości. Nawet teraz, gdy
chciał uwolnić ją nieco od swego ciężaru, ujrzała w jego
oczach nowy przypływ pożądania.
- Nie zostawiaj mnie jeszcze - poprosiła, przy-
trzymując kochanka.
- przygniatam cię.
- To właśnie jest cudowne.
Zdało się jej, że w jego westchnieniu usłyszała ulgę:
- Żadnych złych chwil?
- Żadnych. I nie myśl ciągle, że sprawiasz mi ból.
-Odgarnęła mu włosy z czoła. Boże, pomyślała, on jest
wspaniały.
- Zaczynasz mnie coraz lepiej odczytywać -mruk-
nął - Co zrobię, gdy już zupełnie przestanę być
tajemniczy?
122
sc
an
da
lo
us
- Nie ma obaw. - Wskazała liczne, uginające się
pod książkami półki, znaczące ściany pokoju. - Szko-
da, że nie widziałeś mojej miny, kiedy je po raz
pierwszy zobaczyłam. Masz tu całą bibliotekę: pod-
ręczniki, nawet wiersze.
- Kiedy się spędza samotnie wieczory, trzeba po-
myśleć o jakimś sposobie wypełniania czasu. Uczyłem
się w zasadzie korespondencyjnie - dodał - jednak
spędziłem rok w college'u i miałem szczęście, gdyż
wpadłem w ręce pewnemu zwariowanemu nauko-
wcowi. Trafił do naszej szkoły, bo pokłócił się z wła-
dzami uniwersyteckimi i musiał szukać nowej posady.
Bóg jeden wie, co we mnie zobaczył, jednak wprowa-
dził mnie podstępnie w świat książek.
Erin wiedziała, co pociągało tego człowieka w Na-
varronie. Nie oszlifowany diament, święty i demon
w jednej osobie. Bardzo ludzki, bez pretensji do
udawania kogoś, kim nie był. Analityczny umysł
pasujący się z problemami życia. Chciałaby spotkać
tego nauczyciela i móc mu podziękować.
- I pomyśleć tylko, że nie chciałam cię polubić
- mruknęła, zmęczona już samą myślą o emocjonal-
nym dystansie, jaki musieli pokonać.
- A teraz?
Rzeczywistość jakby chwyciła ją boleśnie za gardło.
- Teraz obawiam się, że muszę cię zranić.
- O co chodzi? - zapytał niespokojnie, udając
jednak, że najbardziej interesuje go smak każdego z jej
palców.
Jak mogła odpowiedzieć, nie zdradzając, co dziś
widziała? Potrzebowała czasu. Dzieląc się z Navarrone-
em swą wiedzą, musiałaby zobowiązać się do złożenia
oficjalnego zeznania; zeznania, które nieuchronnie
123
sc
an
da
lo
us
zraniłoby Griffa. Musiała najpierw sama uporać się
z tym problemem. Kilka godzin nie ma znaczenia.
- Nie mogę patrzeć, jak się zadręczasz - dodał, gdy
nie odpowiadała na jego pytanie. - Nie będę jednak
nalegał. Wiedz tylko, że jestem tu i możesz na mnie
liczyć. Powiesz mi, kiedy uznasz za stosowne.
Erin zamknęła oczy. Zrobiła mu przykrość. Widzia-
ła to w jego oczach, słyszała w głosie. Stąpała po
cienkiej linie. Jeśli nie zachowa ostrożności, jeśli
szybko wszystkiego nie przemyśli, zburzy uczucie,
które tak gwałtownie narastało między nimi.
- Może powinnam wrócić do domu...
- Nie.
- Dziadek będzie się niepokoił.
- Nie będzie. Gdy brałaś prysznic, a ja wyszedłem
do źrebaka, Kyle przyprowadził mój samochód. Po-
prosiłem go, żeby zawiadomił Wila o tym, co zaszło,
i powiedział mu, że jesteś ze mną.
Erin jęknęła.
- Wiesz oczywiście, że on wyciągnie z tego wnioski?
- I chyba się nie pomyli.
- Będzie nie do zniesienia.
- Przywykniemy.
My. Zadrżała na dźwięk tego słowa. Navarrone
wziął głęboki oddech i pocałował ją żarliwie.
- Zostań ze mną - prosił, przytulając twarz do jej
szyi. - Wiem, że jestem zbyt chciwy, a ty miałaś
naprawdę ciężki dzień, ale... do diabła z tym, Erin,
potrzebuję cię.
Spojrzała mu w oczy. Słyszała to już od wielu
mężczyzn, nawet od Paula, który w ten sposób uzasad-
niał konieczność zaręczyn. Nikt jednak nie wypowie-
dział tych słów z takim uczuciem, tak, że mógł mieć na
124
sc
an
da
lo
us
myśli tylko jedno... Nie mogła się oprzeć pokusie,
jednak niebezpieczeństwo, flirtowanie z...
- Zostanę - powiedziała, przyciągając do siebie
Navarrone'a. - Zostawmy cały świat na kilka godzin
i podarujmy je sobie. - Miłość. Serce podpowiedziało
jej słowo, które widziała w jego oczach, jakby było tam
wyraźnie wypisane.
Bała się, że je wypowie, więc przycisnęła usta do
jego ust. Jeszcze za wcześnie, jeszcze mógłby pożało-
wać, że wypowiedział je zbyt pochopnie.
Teraz chciała tylko wrócić na parę godzin do swego
raju, w którym jedynym wrogiem był świt.
- Wiesz, jak marzyłem o tym, co dziś między nami
zaszło? -Przesunął dłonie na jej biodra. - Żebyś się nie
bała i chciała mnie tak bardzo, jak ja ciebie?
Erin poruszała biodrami w rytmie nadawanym przez
niego. Pewnej nocy, jeśli w ogóle nadejdzie taka
cudowna noc, znajdę siłę, by zająć się wszystkim innym,
myślała. Odsunęła go delikatnie i przewróciła na plecy.
- Pragnę cię - szepnęła. Odrzuciła do tyłu włosy
i uśmiechnęła się, widząc wyraz jego twarzy.
- Nie przeceniam własnych sił? - zapytała.
- Nie chcę, żebyś robiła cokolwiek, na co nie masz
ochoty - odpowiedział, pieszcząc jej ciało.
- A ja chcę cię uszczęśliwić. Tak jak ty mnie.
- Erin, możesz leżeć jak kłoda, a ja będę najszczęś-
liwszym człowiekiem pod słońcem, mogąc tylko na
ciebie patrzeć.
Seks i wesołość; nigdy nie łączyła w myślach jednego
z drugim, teraz jednak czuła, że otwierają się przed nią
nieskończone możliwości. Wodziła piersiami po jego
ciele, całowała go pożądliwie. Ujęła jego ręce, uczyła
go, gdzie powinny jej dotykać, pieścić.
125
sc
an
da
lo
us
Chciała, żeby śnił o niej, gdy już zaśnie. Tak wiele jej
dał. Nigdy nie czuła się tak tak wielbiona, tak bezpiecz-
na i pełna życia. Dzięki mężczyźnie, którego rysy
stężały teraz z pożądania.
Navarrone. To imię rozbrzmiewało jej radośnie
w sercu, gdy zaczęła się kołysać, poddawać zmysłowo-
ści, o jakiej dawniej nie ośmieliłaby się nawet pomyś-
leć. Wkrótce on także zaczął poruszać się w rytm
dyktowany ruchem jej bioder: powoli, lecz intensyw-
nie. Chciała, żeby trwało to jak najdłużej, wiedziała
jednak, że już długo nie wytrzyma. Doznania ekstazy
przeszywały ją jak płonące strzały. Jego gorąco prze-
chodziło na nią, sięgało głęboko, aż do duszy.
Navarrone.
Był esencją powietrza, którym oddychała. Gdy
przyciągnął ją gwałtownie do siebie, przez jej ciało
zaczęły przebiegać skurcze odpowiadające jego drga-
niom.
- Navarrone! - wołała raz po raz.
- Tak - zdołał tylko wydyszeć.
Później uznała, że odpowiedział jej tak, jak powi-
nien, gdyż jego imię oznaczało ekstazę, a wreszcie
spokój.
126
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Nie pamiętał, kiedy zasnął, kiedy jednak otworzył
oczy, zobaczył promień światła przebijający się przez
zasłony okien i... Erin, opartą na łokciu i wpatrzoną
w niego. Wspomnienia minionej nocy ogarnęły jego
umysł i wstrząsnęły ciałem. W nocy była słodka i tak
śmiała... Rano, ze zmierzwionymi włosami i tajemnicą
w oczach, przypominała mu Cygankę. Owinął wokół
palca jedwabisty pukiel włosów, wdzięczny za tę
chwilę, którą darowano im przed powrotem do pracy,
do realnego świata.
- Czy wpatrywałaś się we mnie przez całą noc?
- zażartował.
Nawet nieznaczne wzruszenie ramionami poru-
szyło prześcieradłem, które naciągnęła skromnie na
piersi.
- W każdym razie ludzie przeceniają znaczenie snu.
- Doszłaś do jakichś wniosków?
- Do paru.
- Mam nadzieję, że przynajmniej jeden z nich nie
może być przeznaczony dla młodzieży poniżej osiem-
nastu lat.
Erin roześmiała się, a on chwycił ją, przetoczył przez
siebie i ułożył na plecach z drugiej strony łóżka. Po
drodze prześcieradło zsunęło się do końca. Navarrone
napawał się jej widokiem. Wyglądała wspaniale, tylko
127
sc
an
da
lo
us
głębokie cienie pod oczami zadawały kłam jej wcześ-
niejszemu stwierdzeniu. Takie szczęście nie może trwać
długo, pomyślał z niepokojem. Właściwie cóż w jego
życiu trwało długo?
- Weź prysznic, a ja w tym czasie zrobię kawę
i śniadanie - zaproponowała Erin, przerywając jego
zamyślenie.
- Możemy zrobić jedno i drugie razem.
Zauważył, że spochmurniała, aż oczy przybrały
głęboką, ciemną barwę. Po chwili kąciki jej ust uniosły
się jednak w uśmiechu.
- Zawsze jesteś taki nienasycony?
- Widzisz, że na ramie tego łóżka nie porobiłem
nacięć - odpowiedział i natychmiast tego pożałował.
Zachowuję się jak słoń w składzie porcelany, zganił się
w myślach. - Przyznaję, że nie lubię samotnych nocy,
jednak seks nigdy nie był dla mnie najważniejszy - rzucił
tonem usprawiedliwienia. - Najważniejsze to mieć
kogoś, kogo się kocha i rozumie. Kogoś, kto odwzajem-
nia te uczucia. Brzmi to dość drętwo, prawda? - dodał.
- Brzmi tak, jakbyś miał zamiar spóźnić się pod
prysznic.
Wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki. Navar-
rone zrzucił prześcieradło i ruszył za nią.
Z kabiny prysznicowej, którą sam zainstalował,
wydobywała się już para. Otworzył drzwi i wszedł do
środka, nie zważając na strumień gorącej wody.
Erin owinęła włosy ręcznikiem. Zabierając jej myd-
ło zastanawiał się, czy będzie jeszcze miała na głowie
ten turban, gdy zakręcą wodę.
- Ja się tym zajmę - powiedział i upuścił mydło na
podłogę.
Wybuchnęła śmiechem. Westchnęła, gdy przyciąg-
128
sc
an
da
lo
us
nął ją mocno do siebie. Pomiędzy nimi nie pozostało
miejsca nawet dla kropli wody.
- Myślałam...
- Zbyt dużo myślisz - odparł, penetrując ustami
czułe miejsce, które odkrył w nocy za jej uchem. - Nie
jesteś trochę obolała?
- Nie - odparła. -Już ci mówiłam, że byłeś bardzo
delikatny.
- Może tym razem nie będę. - Czuł drżenie świad-
czące o jej narastającym podnieceniu. Przesuwając
dłonie śladem spływającej po ciele wody, pieścił kuszą-
cy łuk bioder, gładką twardość ud i gorącą kipiel
między nimi. - Tym razem pozbądź się wszystkich
hamulców - poprosił. - Tym razem chcę mieć kobietę,
o jakiej nikt inny nie może nawet pomyśleć.
- Zawsze byłeś taki skromny?
Uśmiechnął się, słysząc jej drwiący głos. Jest pewna
siebie, jakby robiła to zawodowo, a jednak nie ma
jeszcze nawet pojęcia, co może zajść między kobietą
a jej kochankiem.
- Jesteś gorętsza niż w nocy, a już wtedy myślałem,
że staniesz w płomieniach. - Poczuł, że przywiera
mocniej do niego biodrami. - Tak, weź mnie. Opleć
mnie nogami i... tak, właśnie tak.
Uczyła się szybko i pojętnie. Uważając, żeby nie
zrobić jej siniaków, chwycił rękoma biodra i wziął to,
co mu dawała. Nie próbował stłumić krzyku rozkoszy.
Wszystko, czym był i czym chciał być, skoncentrowało
się w kobiecie, którą tulił w ramionach.
Kochaj mnie. Więcej. Proszę. To ona wypowiadała
te słowa, jednak on wykrzykiwałby to samo, gdyby
mógł wydobyć z siebie głos. A jednak chciał, musiał coś
powiedzieć. Nagle ekstaza jak fala przypływu porwała
129
sc
an
da
lo
us
Erin na sam szczyt. Przeniósł ją przez białą kipiel,
a potem razem spłynęli w dół.
- Och, już jesteś ubrany? Chcesz ze śmietanką?
Navarrone zatrzymał się w drzwiach kuchni, dopina-
jąc czystą, białą koszulę. Erin, zmieszana, odstawiała
właśnie na miejsce fotografię jego rodziców. Skąd to
zakłopotanie? pomyślał. Po tym, co między nimi zaszło,
ma pełne prawo do naruszania jego prywatności.
- Kropelkę. W ten sposób mój żołądek lepiej znosi
kawę.
- Masz jakieś kłopoty ze zdrowiem?
- Tylko maleńki wrzód. - Wyraz troski na jej
twarzy pomógł mu bardziej niż cała szafa lekarstw.
- To nic poważnego.
- Tak? Komu to tłumaczysz? Nie ma czegoś takie-
go, jak „maleńki" wrzód. - Podsunęła mu filiżankę,
którą właśnie napełniła kawą. - Właściwie nie powin-
nam się dziwić. Przecież dźwigasz na ramionach
wszystkie troski świata.
- I kto to mówi...
- Nie próbuj żartować. Gdzie trzymasz elektryczny
rondel?
- Nie mam czegoś takiego. Mogę ci dać patelnię.
Navarrone uśmiechnął się, zawijając rękawy. Myśl
o tym, że Erin może nim komenderować, pociągała go
tak samo, jak jej uległość. Uśmiech przygasł, gdy
Navarrone spojrzał na fotografię rodziców.
- A więc co o tym sądzisz?
Poczuł wdzięczność, widząc, że Erin nie zamierza
owijać niczego w bawełnę. Umieściła patelnię na
kuchence i jeszcze raz spojrzała na zdjęcie.
- Nie jestem pewna. Powiedziałam ci już, że masz
130
sc
an
da
lo
us
trochę anglosaskie rysy twarzy, jednak najbardziej
przypominasz matkę. Była piękna - dodała łagodnie.
- Jej dusza też była piękna.
- A jaki był twój ojciec? Wiesz, o nim opowiadałeś
mniej chętnie.
- To dlatego, że nigdy nie byłem pewien, czy mogę
tak go nazywać. Był jak skała -dodał nagle, odczuwając
przypływ miłości i szacunku na wspomnienie mężczyz-
ny o przenikliwych niebieskich oczach i jakby wyciosa-
nej z kamienia twarzy. -Twardy, a jednocześnie czuły
i delikatny wobec matki. Wystarczyło, że weszła do
pokoju, a czuło się, że coś ich do siebie przyciąga.
Zginął w pościgu za przestępcą - uzupełnił cichym
głosem. - Stracił panowanie nad samochodem. Jadąc
sto dwadzieścia kilometrów na godzinę wpadł na
dystrybutor stacji benzynowej. Chyba wdał się w to
diabeł, zważywszy, jak rzadko można tu natrafić na
jakąś cholerną stację.
Erin nie odpowiedziała. Pociągnęła łyk kawy.
- Matka nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią,
nawet gdy ja dorosłem i wstąpiłem do policji. Za-
chorowała akurat wtedy, gdy zakończyłem szkolenie.
Lekarz powiedział, że musi być operowana. Wróciłem
do domu na urlop. Siedziała w fotelu na biegunach,
który dostała od ojca w prezencie gwiazdkowym.
Zmarła, trzymając właśnie tę fotografię. Nie zdążyłem
się nawet z nią pożegnać. Straciłem ją. Porąbałem fotel
i spaliłem go, kawałek po kawałku. Byłem młody,
wydawało mi się, że tak będzie lepiej. Teraz chciałbym
usiąść od czasu do czasu w tym fotelu.
Westchnął i odstawił filiżankę.
- Czy możemy już porozmawiać? - Obawiał się, że
i tym razem Erin jakoś się wykręci.
131
sc
an
da
lo
us
Wyłączyła gaz pod patelnią, starając się patrzeć
raczej na skwierczącą margarynę niż na niego.
- Boję się - wyznała.
- Mnie?
- Z twojego powodu. Lękam się tego, co możesz
zrobić, kiedy mnie wysłuchasz. Boję się, że nie wyba-
czysz mi, że nie powiedziałam ci wcześniej.
Navarrone nie mógł znieść myśli, że Erin może się
go obawiać. Postanowił rozwiązać ten problem biorąc
ją w ramiona.
- Erin, przecież już wiesz, że nie gryzę.
- Wieczorem skłamałam. Skłamałam mówiąc, że
nie mogłabym rozpoznać ciężarówki. - Wiedział,
właściwie domyślał się tylko, że to jeszcze nie koniec.
- No i? - zapytał cicho, mówiąc sobie w duchu, że
wszystko będzie dobrze.
- Szara, ze znakiem Keeganów na drzwiczkach.
- Widziałaś też kierowcę, prawda?
- Nie. To znaczy niedokładnie.
- Erin, tym razem...
- Miał kapelusz nasunięty nisko na twarz. Taki
sam kapelusz, jaki nosi Van Caulfield. Identyczny
fason. Gdy byłam dzieckiem, dziadek wyjaśnił mi, że
sposób, w jaki kowboj nosi kapelusz, wyróżnia go tak,
jak znak wypalony na ciele byka. Kierowca podwinął
do góry rondo w taki sposób, jak robi to Van
Caulfield.
Navarrone właściwie tego oczekiwał, ale zamiast
podskoczyć z radości, odsunął się na krok od Erin.
Zamiast odczuwać ulgę i cieszyć się, że wreszcie może
przedstawić Kyle'owi świadka, poczuł mdłości.
- Dlaczego milczysz? - zapytała niespokojnie.
Tak, rzeczywiście. Miał wiele do powiedzenia.
132
sc
an
da
lo
us
- Czy to dlatego pozwoliłaś mi się z tobą kochać?
Myślałaś, że możesz wykupić sobą Keeganów?
- Jak możesz tak myśleć!
- A co, u diabła, mam myśleć? - warknął. - Nie
ufasz mi!
- Musiałam to przemyśleć!
- Myśleć? Po tym, co zobaczyłaś?
- Dlaczego nie możesz tego zrozumieć? Przecież
sam wiesz, jak byś zareagował! Musiałam rozważyć,
czy pójść do Griffa i powiedzieć mu o Vanie, czy
zaryzykować, że zachowasz się właśnie tak, jak teraz.
Widzisz? Nawet nie przyszło ci do głowy, że Van
Caulfield może działać na własną rękę!
- Pozwól mi pomyśleć...
- Właśnie. Pomyśl tak jak ja. Według ciebie dobry
Keegan to Keegan osądzony i skazany. Ja rozumuję
inaczej!
- Jak możesz być tak naiwna i wierzyć w ich
niewinność?.
- Nie twierdzę, że są niewinni, a już na pewno nie
bronię Marsha. Wiem już przecież, że nie jest tym, za
kogo go brałam.
- Nigdy nie był. Poczekaj. Co właściwie zaszło
wczoraj wieczorem? - Navarrone, mimo że był na Erin
wściekły, nie przestawał się o nią niepokoić.
- Rozmawiałam z Marshem, ale teraz nie ma sensu
tego powtarzać. Muszę ci natomiast powiedzieć, że
zapytałam Griffa wprost o strzelanie do koni.
- Niech zgadnę. Jego szczerość sprawiła, że
w oczach stanęły ci łzy.
- Zapewnił mnie, że gdyby coś takiego się działo,
wiedziałby o tym - odparła z wysoko uniesioną
głową.
133
sc
an
da
lo
us
- Co oznacza, że uwierzyłaś nie mnie, a jemu.
Pięknie. Po prostu... - Navarrone nie wytrzymał:
gwałtownym ruchem zrzucił ze stołu filiżankę. Przele-
ciała przez kuchnię i roztrzaskała się na ścianie.
Zapadła śmiertelna cisza. Erin machinalnie wstała
i sięgnęła po ścierkę.
- Zostaw to - warknął. - To mój bałagan. Ja
posprzątam.
Zamarła. W pomiętym ubraniu z poprzedniego
dnia wyglądała prawie tak żałośnie, jak wieczorem,
gdy Navarrone znalazł ją koło koni. Na wszelki
wypadek postanowił się do niej nie zbliżać.
- Znam go od dziecka, Navarrone - wyjaśniła ze
wzrokiem utkwionym w plamie kawy na podłodze.
- To o czymś świadczy, niezależnie od postępowania
Caulfielda czy Marsha.
- Być może, ale czy musi znaczyć więcej niż
uczciwość wobec mężczyzny, który został twoim ko-
chankiem?
Wyszedł z kuchni. Gdy po chwili wrócił, zobaczyła
kaburę z rewolwerem.
Ruszył w kierunku drzwi. Erin była szybsza; stanęła
mu na drodze.
- Dokąd idziesz?
- Pojadę tam. Przedtem zatelefonuję do Kyle'a
Langtry'ego, opowiem mu, co od ciebie usłyszałem,
i poproszę, żeby pojechał od razu do Silver Edge.
- Odsunął ją na bok, jakby była manekinem.
Chwyciła go za ramię.
- Nie możesz tego zrobić. Nie masz nakazu i... i to
nie jest twój rejon!
- Nie będę się bawił w formalności.
- Oczywiście, zemsta przede wszystkim.
134
sc
an
da
lo
us
Jej słowa zraniły Navarrone'a, jednak nie mógł
pozwolić, by wpłynęły na jego decyzję. Wyrwał rękę
i pchnął drzwi, aż odbiły się od ściany budynku
i zatrzasnęły z powrotem, gdy był już poza ich
zasięgiem. I zasięgiem Erin.
Erin nie widziała, jak odjeżdżał, gdyż popędziła od
razu do telefonu. Znalazła w telefonicznym notesie
domowy numer Kyle'a Langtry'ego. Bała się, że nie
dobierze właściwych słów, czuła ucisk w gardle. W no-
cy długo rozmyślała nad tym, co ma zrobić rano,
jednak takiej reakcji Navarrone'a nie przewidziała.
Zachowywał się tak, jakby nią pogardzał. Dlaczego
nie? Przecież właściwie go upokorzyła. A teraz nawet
nie zdołała go powstrzymać przed wystawieniem się na
niebezpieczeństwo...
Langtry wyszedł już z domu. Musiała poprosić,
żeby wywołali go przez radio i przekazali, aby od-
dzwonił. Wreszcie usłyszała dzwonek. Chwyciła słu-
chawkę i opowiedziała całą historię. Poszło łatwiej, niż
przypuszczała, gdyż dbała bardziej o szybkość niż treść
wypowiedzi. Kyle odpowiedział tylko, że już jedzie
i przerwał rozmowę. Nie miała mu za złe braku
dobrych manier. Ważne, że zrozumiał powagę sytua-
cji. Im prędzej wyruszy do Silver Edge, tym szybciej
Navarrone otrzyma pomoc.
Nie wiedząc, czy Navarrone miał przynajmniej tyle
rozsądku, by zawiadomić swych ludzi, zatelefonowała
na posterunek. Ktoś poinformował ją, że komendant
zgłosił się przez radio, jednak kazał im zostać na
miejscu.
Jak mógł? pomyślała w panice.
- Czy w takich sytuacjach dopuszcza się samotne
135
sc
an
da
lo
us
działanie, nawet w wypadku komendanta? A jeśli Van
Caulfield spróbuje coś zrobić, zanim przybędzie Kyle
ze swymi ludźmi? -wykrzyczała do słuchawki, lecz nie
otrzymała rozsądnej odpowiedzi. Tym razem to ona
rzuciła słuchawkę. Zdjęta przerażeniem gorączkowo
szukała kluczyków.
Droga do Silver Edge chyba nigdy nie trwała tak
długo. Na miejscu dostrzegła samochód Navarrone'a
zaparkowany nie przed domem, lecz koło stajni.
Zastała tam jakiegoś człowieka, który trzymał się za
szczękę.
- Co tu się stało? - zapytała, widząc, że pod jego
okiem tworzył się już siniak.
- Bo ja wiem? Zobaczyłem komendanta Santee, jak
wyciągał strzelbę z samochodu Caulfielda. - Wskazał
kciukiem kierunek. -Wątpię, czy pan Caulfield mu na
to pozwolił, więc próbowałem go powstrzymać. Santee
przekonał mnie, jak widać, że to nie mój interes.
- Dokąd poszedł? - zapytała, patrząc na baraki
pracowników.
Mężczyzna wskazał ręką dom.
- Proszę przyłożyć lód - krzyknęła przez ramię,
ruszając pędem w kierunku siedziby Keeganów.
Wpadła do środka, nie zawracając sobie głowy
pukaniem. Usłyszała podniesione głosy. Kierując się
nimi, dotarła do gabinetu. Navarrone stał pośrodku
pokoju, a Marsh, przykuty do swego wózka, tym
razem wyglądał na zdenerwowanego. Naprzeciw poli-
cjanta stał Van Caulfield, zaś Griff przysiadł na
krawędzi biurka ojca. To on zobaczył ją pierwszy.
Widząc jego zdumione spojrzenie, Navarrone zerknął
przez ramię. Jego krzyk przekonał ją, że mężczyzna nie
zmienił o niej zdania:
136
sc
an
da
lo
us
- Wracaj do domu, Erin!
- Nie. - Zauważyła z ulgą, że jej głos brzmi
spokojnie. Spojrzała na strzelbę, którą Navarrone
trzymał ostrożnie w prawej ręce. Nie chce zatrzeć
odcisków palców? Czy to tę zabrał z ciężarówki
Caulfielda? Erin nie znała się na broni, jednak strzelba
wyglądała na kosztowną i potężną.
- Ktoś musi zachować rozsądek - dodała.
Pod wpływem jej spojrzenia położył broń na naj-
bliższym krześle.
- Nie jest naładowana -poinformował Erin, doty-
kając swojego rewolweru, jakby chciał dać do zro-
zumienia, że ta uspokajająca uwaga do niego się nie
odnosi. - Właśnie gawędzimy sobie, czekając na
szeryfa. Mów dalej, Keegan. Powiedziałeś, że...
- Posuwasz się zbyt daleko. Dotąd nie reagowa-
łem, ale teraz...
- Nie reagowałeś, powiadasz? Zbytek łaski...
- Dość, Santee - rozległ się chłodny głos Griffa.
- Nie wiemy, jak podrzuciłeś tę strzelbę, jednak nie
wyjdziesz z nią z tego domu. Erin, kochanie, on ma
rację pod jednym względem: to nie jest miejsce dla
ciebie.
- Mam coś do powiedzenia, Griff - odparła. - Po-
winieneś wiedzieć, że przybycie Navarrone'a tutaj
związane jest z tym, co właśnie ja widziałam wczoraj,
wracając wieczorem do domu. Zauważyłam ciężarów-
kę. Wydało mi się to dziwne, więc pojechałam jej
śladem na wzgórza. Tam znalazłam konie, Griff.
Martwe konie.
- Cholera. Kochanie, tak mi przykro. - Wyciągnął
do niej rękę.
Widziała spojrzenie Navarrone'a. Nie drgnęła.
137
sc
an
da
lo
us
- Najważniejsze, że nic ci się nie stało - stwierdził
Griff, opuszczając rękę. - Wiedziałaś, na co się nara-
żasz? A gdyby ten ktoś jeszcze tam był?
- Teraz to nie ma znaczenia. Ważne jest to, że mogę
zidentyfikować tamten samochód.
Griff obrzucił spojrzeniem ojca i Caulfielda.
- Rzeczywiście?
- I kierowcę. - Odruchowo wytarła spocone dłonie
o ubranie. - Ciężarówka z Silver Edge, Griff. Prowa-
dził ją wasz nadzorca.
- Co pani, u diabła, wygaduje? - ryknął Caulfield,
postępując krok naprzód. - Spędziłem tu całą noc.
Mam świadków, którzy stwierdzą to pod przysięgą!
- Cofnij się! - warknął Navarrone.
Griff uśmiechnął się tajemniczo.
- Jesteś pewna, że to był Van? A może ktoś
pożyczył jeden z naszych pojazdów? Właściwie każdy
mógł wziąć samochód; tylu ludzi tu pracuje. Zwykle
zostawiamy kluczyki w stacyjkach.
- Nie widziałam jego twarzy - przyznała Erin.
- Tylko kapelusz.
- Oskarżasz człowieka o poważne przestępstwo na
podstawie kapelusza?
Protekcjonalny ton Griffa sprawił, że uniosła wyżej
głowę.
- Ilu waszych ludzi podwija rondo tak jak on?
- Gdzie twój kapelusz, Caulfield? - wycedził Na-
varrone.
Blondyn przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
- W moim pokoju albo w samochodzie... Cholera,
nie pamiętam, gdzie go położyłem.
- Od kiedy to kowboje zapominają o swoich kape-
luszach?
138
sc
an
da
lo
us
- Po co tyle hałasu o jakieś głupie konie, które
nikogo nie obchodzą? - wtrącił się szybko Keegan.
Erin nie posiadała się z oburzenia.
- Jak może pan tak mówić? To żywe stworzenia.
Piękne i wolne.
- Pasożyty, dziewczyno. Nie znam ranczera, któ-
ry nie marzy o tym, żeby ktoś zrobił z nimi po-
rządek.
- Tak jak z Indianami, kiedy biali zapragnęli ich
ziemi?
- Jeśli coś popycha mnie do kieliszka, to liberało-
wie z krwawiącym sercem - mruknął Marsh i zwrócił
się do Navarrone'a: - Chyba nie sądzisz, że ktoś
potraktuje poważnie te brednie?
- Sądzę.
- I przejmie się losem tych wszawych koni?
- Koni i Freda Guya.
- Chwileczkę - wtrącił się Van Caulfield. - Nie
wrobicie mnie w żadne morderstwo.
- Wystarczy przeprowadzić badania balistyczne tej
strzelby - odpalił Navarrone. - Obaj dobrze wiemy, że
kula wyjęta z ciała Freda będzie do niej pasować. Ten
dowód, w powiązaniu z faktem, że Fred był świadkiem
i z zeznaniami Erin wystarczy, żeby cię skazać.
- Nie przejmuj się, Van - rzucił lekceważąco Ke-
egan. - Griff zatelefonuje do naszego adwokata. Nie
będzie nawet żadnego procesu.
Griff kaszlnął.
- Nie wiem, tato. Skoro Erin uważa, że widziała
Vana...
- Zwariowaliście? - zawył Caulfield. - Powiedzia-
łem już, że nie zamierzam odpowiadać za zbrodnię,
której nie popełniłem.
139
sc
an
da
lo
us
- Hej, nie przesadzaj - zawołał Griff. - Praw-
dopodobnie skończy się na grzywnie. Zgodzisz się
chyba, tato, że zapłacimy ją za Vana.
Erin nie wierzyła własnym uszom.
- Przecież ten człowiek jest podejrzany o morderst-
wo - zaprotestowała. - Widziałam rzeź, Griff. Te
stworzenia nie zginęły szybko; zostały zamęczone!
Jedna klacz zostawiła źrebaka - brakowało jej tchu.
- Zapłacić grzywnę? To tak, jak udzielić mu błogo-
sławieństwa!
- To nasz pracownik, Erin.
Van Caulfield zaklął.
- Griff, ty cholerny sukinsynu! Ostrzegam: na to
nie pójdę!
- Zamknij się!
- Nie da rady, człowieku - odpowiedział nadzorca.
-Trzymanie gęby na kłódkę to jedno, a nadstawianie
za ciebie głowy to już co innego! - Pochylił się nad
Marshem. - Panie Keegan, nie lubi pan tych koni, więc
pewnie ucieszy pana wiadomość, że ten facet, który je
wykańcza, to krew z pana krwi.
- Co? Griff? - szepnął Marsh.
- On kłamie, tato. Tchórze zawsze łżą. Gdy robi się
gorąco, zwalają winę na innych.
- Niech pan przejrzy staranniej księgi, panie Ke-
egan - poradził Van. - Płacił mi za tropienie koni i za
milczenie. Ukrywał te wydatki, zawyżając ceny paszy
i dostaw. Potem niech pan zapyta w salonie myśliws-
kim w Albuquerque - to naprawdę elegancki sklep
- o bogatego panicza, który zapłacił gotówką za
weatherby magnum 340 i tyle amunicji, że mógłby
wystrzelać nie tylko stado koni, ale całe Azul.
Erin, podobnie, jak wszyscy inni, słuchała Vana
140
sc
an
da
lo
us
Caulfielda w takim napięciu, że nie zwracała uwagi na
Griffa do chwili, gdy ten otworzył szufladę biurka.
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wymierzył lufę
automatycznego pistoletu w Navarrone'a.
- Co ty, u diabła, wyrabiasz! - Marsh odepchnął
zarządcę i potoczył fotel w kierunku syna. - Odłóż to!
Griff nie odrywał wzroku od Navarrone'a.
-Przykro mi, tato. Chciałem załatwić to inaczej, ale
Van przyspieszył bieg wypadków. Santee, rozepnij pas
i rzuć broń na podłogę.
- Chyba zwariowałeś - odparł spokojnie Navar-
rone.
Nie wierząc własnym oczom, Erin stanęła miedzy
pistoletem a Navarrone'em.
- Nie - szepnęła, stojąc naprzeciw człowieka, któ-
rego jeszcze niedawno nazywała przyjacielem.
- Erin, odsuń się! - krzyknął Navarrone.
Zignorowała ten rozkaz.
- Griff, pomyśl. Co chcesz osiągnąć? Telefono-
wałam do szeryfa, dotrze tu lada moment. Nie uda ci
się uciec.
- Ona ma rację, a jak dotąd, nikomu nic się nie
stało - dodał Marsh; w jego głosie dał się słyszeć
błagalny ton. - Powiemy, że zaszło nieporozumienie.
Na rany boskie, nie zrób czegoś głupiego!
Griff uśmiechnął się gorzko.
- Dziękuję za zaufanie, tato. Według ciebie jeszcze
nigdy nie postąpiłem właściwie. Prawda? Nawet teraz.
- Czy o to właśnie ci chodzi? - zapytał z niedowie-
rzaniem Marsh.
- Nigdy nie byłem tak sprytny, jak tego chciałeś.
Nie przypominałem twojego ukochanego synalka.
- Wykrzywił twarz widząc zdumione spojrzenie ojca.
141
sc
an
da
lo
us
- Jak mogłeś myśleć, że nie wiem? Cholera, całe miasto
o tym mówiło, jeszcze zanim się urodziłem! Wiesz, co
mnie najbardziej śmieszy? Nadal nie jesteś pewien, czy
on jest twój.
- Dlaczego nic nie mówiłeś? - wychrypiał Marsh.
- Po co? Czy to by coś zmieniło? Nie, sam musiałem
udowodnić, że jestem coś wart. Uskarżałeś się kiedyś
na konie, więc wiedziałem już, jak się do tego zabrać,
jak pokazać, że jestem dla ciebie ważny.
- Jesteś bardzo ważny, synu.
- Nieprawda. Dostrzegasz tylko siebie i jego.
- Wskazał głową Navarrone'a. - Teraz to już nieważ-
ne. Wiesz, czego się nauczyłem, ojcze? Jestem takim
samym draniem jak ty.
- Griff! - krzyknęła Erin, widząc, że twarz starego
człowieka przybrała barwę popiołu, a jego dłonie
wpiły się kurczowo w poręcz fotela. - Oddaj mi broń.
- Nie chcę cię zranić, kochana, więc lepiej się odsuń.
Nie usłuchała. Navarrone chwycił ją za ramię
i pociągnął do tyłu.
- Zrób to - rozkazał, odsuwając ją bezceremonial-
nie za siebie.
Gdy tylko zeszła z linii strzału, Griff wycelował
staranniej.
- Nie możesz... - wychrypiał Marsh, próbując
unieść się z fotela. Chwycił uzbrojoną dłoń syna z siłą
wprost niewiarygodną jak na człowieka w jego stanie,
jednak to nie wystarczyło, by zmusić Griffa do wypu-
szczenia pistoletu. Wystarczył Navarrone. Jednym
szarpnięciem wyrwał mu broń; błyskawicznym ciosem
powalił przeciwnika na ziemię. Ojciec i syn runęli na
podłogę. Navarrone, nie tracąc czasu, skuł ręce Griffa
kajdankami.
142
sc
an
da
lo
us
Erin podbiegła do Marsha.
- Wezwij
helikopter
pogotowia
medycznego
- krzyknęła do Vana Caulfielda, który stał na uboczu,
jakby dając do zrozumienia, że nie ma z Keeganami nic
wspólnego.
Erin nachyliła się nad starym człowiekiem, roz-
pinała guziki koszuli.
- Spokojnie, proszę oddychać. Zaraz przyniosę
z samochodu torbę i dam panu lekarstwa.
- N... nie... za późno.
- Zabiorę pana do szpitala.
- Chcę... chcę porozmawiać z Navarrone'em.
Twarz policjanta nie zdradzała żadnych uczuć.
- Jestem, słucham.
Marsh wlepił w niego szkliste spojrzenie.
- Tak bardzo ją przypominasz - wykrztusił, z tru-
dem chwytając oddech.
Navarrone milczał, ale Erin widziała jego napięcie.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
- Czy? Szybko... Powiedz, czy jesteś moim synem?
- Nie wiem. - Zaczął się odwracać. Zmienił zdanie
i powiedział: - Nie denerwuj się teraz, pomoc jest już
w drodze.
Marsh Keegan zamknął oczy. Po chwili Erin do-
strzegła oznaki zbliżającej się śmierci.
Do pokoju wpadł Kyle i kilku innych mężczyzn.
Navarrone nie spojrzał ani na Erin, ani Keegana.
Zaczął spokojnie relacjonowac szeryfowi przebieg
wypadków.
143
sc
an
da
lo
us
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Trzask zamykanych drzwi uświadomił Navarrone'o-
wi, jaka pustka panuje w jego domu. Opuścił Silver
Edge, gdy tylko przekazał wszystkie sprawy Kyle'owi.
Przyjaciel zamierzał mu wypomnieć naruszenie wszel-
kich możliwych przepisów, jednak jeden rzut oka na
Marsha wystarczył, żeby odłożyć to na później. Navar-
rone był za to wdzięczny, podobnie jak za przejęcie całej
papierkowej roboty. Nie miał teraz głowy do protoko-
łów i raportów. Nie zajął się też sprzątaniem bałaganu,
który zrobił rano w kuchni. Myślał tylko o ostatnich
słowach Marsha Keegana. Czy jesteś moim synem?
Przez ponad trzydzieści lat, mimo zapewnień matki
i miłości człowieka, którego nazywał ojcem, pytanie to
wisiało mu nad głową jak przysłowiowy miecz. Jeszcze
nie wszystko jest jasne, teraz jednak musi raz na zawsze
rozstrzygnąć wątpliwości.
Ominął plamę kawy i resztki filiżanki. Ruszył do
drugiej sypialni, swego dawnego pokoju, który obec-
nie służył jako składzik. Podszedł do szafki z czterema
szufladami. Przykucnął, otworzył dolną i wyjął kaset-
kę, w której przechowywał nieliczne dokumenty. Pod
polisami ubezpieczeniowymi, dokumentami samocho-
du i medalem przyznanym pośmiertnie ojcu przez
policję stanową spoczywał list zaadresowany wyraź-
nym pismem matki.
144
sc
an
da
lo
us
Koperta już zżółkła, jednak pieczęć, którą on sam
przyłożył ponad piętnaście lat temu, pozostała nie-
tknięta.
Navarrone usiadł za biurkiem. Wpatrywał się
w kopertę tak, jak robił to już wielokrotnie, walcząc
ze sobą, by jej nie otworzyć. Pismo matki nosiło
ślady choroby, jednak pozostało schludne, staranne.
Anna
Estevez Santee nie ukończyła szkoły, ale
była zawsze dumna z tych umiejętności, które po-
siadła.
Rozdzierając kopertę czuł się jak świętokradca. Nie
dziwił się, że drżą mu ręce. Wyjął kartkę gładkiego
papieru i uśmiechnął się, myśląc o wysiłku, jaki matka
włożyła w to, by linie pozostały równe. Chyba przepi-
sywała list wielokrotnie, zanim uznała, że jest od-
powiednio staranny. Taka była, zawsze dbała o naj-
drobniejsze szczegóły. Nigdy tego nie zapomni. Wziął
głęboki oddech i zaczął czytać.
Najdroższy,
Nie wiem, kiedy postanowisz otworzyć ten list. Gdy to
zrobisz, mam nadzieję, że przeczytasz go z otwartym
sercem, ze zrozumieniem i że wybaczysz mi moje
milczenie na temat przeszłości. Po prostu wstydziłam się
tego, co mnie spotkało. Myślałam, że trzeba to odłożyć,
dać sobie i tobie czas. Czy to pomogło? Gdy nie
odpowiadałam na twoje pytania, coraz bardziej gorzk-
niałeś.
Chodzi o przeszłość. Zapewniam cię, w jedyny do-
stępny mi sposób, biorąc do ręki pióro i przysięgając na
miłość, jaką żywię dla twego ojca, że nie masz w sobie
krwi Marsha Keegana. Zostałeś poczęty kilka tygodni
wcześniej.
Cierpiałeś, choć błagaliśmy cię z ojcem, żebyś nie
145
sc
an
da
lo
us
słuchał plotek. To moja wina. To ja nie chciałam
rozmawiać o Keeganie i prosiłam ojca, żeby to uszano-
wał. Dlatego nie mogłeś zaznać spokoju.
Zawsze nadchodzi jednak czas, kiedy można, a raczej
trzeba zrzucić ciężar z serca. Kiedy patrzę na mężczyz-
nę, na jakiego wyrosłeś, muszę przebaczyć Marshowi
Keeganowi, gdyż w jakiś sposób to on sprawił, że stałeś
się silny, lecz wrażliwy. Gdybyś nawet nie był jedynym
dzieckiem, jakie Bóg pozwolił mi urodzić, pozostałbyś
mą największą radością. Czerp z tego siłę. Przebacz
Keeganowi i zapomnij o nim. Nade wszystko, zaznaj
szczęścia, którego tak bardzo potrzebujesz.
Navarrone odłożył list i zamknął oczy, czując
narastające pieczenie. Odczuwał zmęczenie, jak po
ciężkiej walce stoczonej w ciemności. Z ogromnym
trudem dostosowywał się do nowej sytuacji: do światła
dnia i spokoju.
Zamrugał,
gdyż
wydawało
mu
się,
że śni.
W drzwiach stała Erin. Była blada, wyczerpana i jakby
mniej pewna siebie niż zwykle. Jeszcze nie wszystko
znalazło swe rozwiązanie, pomyślał.
- Dlaczego tak długo? - zapytał, zastanawiając się,
czy dociera do niej szorstkość jego głosu.
- Kyle chciał zadać mi kilka pytań. - Spojrzała na
kopertę i list. - Otworzyłeś.
- Nie miałem wyboru.
- I... dobrze się czujesz?
- Pracuję nad tym.
Weszła do pokoju.
- Trochę trudno zinterpretować taką odpowiedź.
Wiedział, o co jej chodzi. Wręczył jej list. Ujęła go
drżącymi dłońmi. Nic dziwnego, po tym, co przeszła,
pomyślał. Drgnął dopiero na widok łez, które błysnęły
146
sc
an
da
lo
us
po chwili na jej policzkach. Powinien był się tego
spodziewać. Miał przed sobą kobietę, która płacze nad
każdym, tylko nie nad sobą.
- Gratulacje - szepnęła w końcu. - Spełniają się
marzenia...
- Niektóre.
- Twoja matka była niezwykłą kobietą.
- Wiem. Tym bardziej przeżyła to wszystko. Mój
Boże, ona już wtedy nosiła mnie w sobie. Na pewno mu
o tym powiedziała.
- Być może. Jeśli sama już wtedy wiedziała.
- Nawet jeśli się tylko domyślała, na pewno powie-
działa temu wszawemu... - Ugryzł się w język.
- Myślę... myślę, że on miał na jej punkcie obsesję,
Navarrone.
- Zamienił jej życie w cień tego, czym powinno być.
Właściwie ukradł jej życie.
- Masz rację, oczywiście. Nie można usprawied-
liwić jego postępku, jednak podczas przyjęcia roz-
mawiałam z nim, jeszcze zanim wpadł we wściekłość
i mnie wyrzucił. Miałam wtedy okazję dostrzec, jak
zadręczał się przez te wszystkie lata. Nigdy nie przestał
jej pożądać. Może nawet się oświadczył, przed lub po.
Nie wiem. To tylko wrażenia wywołane tym, co mówił,
i w jaki sposób. Odrzucając go, odrzuciła wszystko,
czym był, co osiągnął. Nie rozumiał tego i nie mógł
sobie z tym poradzić. Ofiarował jej cały świat, a ona
wybrała człowieka, który nie miał nic... oprócz miłości.
- Nie potrzebowała niczego więcej. Mój ojciec był
dla niej całym światem.
- Niezupełnie. To ty byłeś dowodem, że warto żyć
na przekór nawet największej tragedii.
Navarrone przyznał jej w duchu rację.
147
sc
an
da
lo
us
- A jednak nie sądzę, żebym mógł mu przebaczyć
- wyznał.
- Twojej matce zajęło to wiele lat. Poczekaj, sam się
zdziwisz, jak inaczej wygląda świat, kiedy kieruje się myśli
ku przyszłości. Zastanawiałam się, jak mnie przyjmiesz
- dodała, starając się powiedzieć to lekkim tonem.
- Chodź, zaraz zobaczysz - odparł.
Rzuciła się mu w ramiona z zaskakującą gwałtow-
nością. Czyżby mi wybaczyła? Wybaczyła te wszystkie
błędy... pomyślał ze zdumieniem.
Zatopił twarz w jej włosach.
- To, co ci przedtem powiedziałem...
- Wiem, że tak nie myślałeś.
- Niestety, myślałem. Byłem chory z zazdrości,
Erin. Jestem. Nawet teraz, gdy wiem, że Griff nie jest
moim bratem.
- Czy sądzisz, że gdyby kiedykolwiek łączyło mnie
z nim coś więcej niż przyjaźń, wyjechałabym na tak
długo i zaręczyła się z Paulem?
- Wiem tylko, że zawsze go bronisz.
- Okazało się, że bronię swoich wspomnień - szep-
nęła, wtulając głowę w ramię Navarrone'a. - Dzisiaj
zupełnie go nie poznawałam. Nie mogę uwierzyć, że
mógł być tak okrutny.
- Ja także się pomyliłem. Myślałem, że to Caulfield
i inni ludzie działający na rozkaz Marsha. A tym-
czasem to Griff był taki sprytny.
- Bardzo. Powiedział szeryfowi, że specjalnie sko-
rzystał z przyjęcia i tego, że nikt nie zauważy w takim
tłumie jego chwilowej nieobecności.
- Tak, tylko w taki sposób mógł zrobić coś, żyjąc
w cieniu Marsha. Osobowości takie jak Marsh miaż-
dżą słabe charaktery.
148
sc
an
da
lo
us
- Nie doceniasz siebie. Griff widział w tobie obraz
takiego syna, o jakim marzył jego ojciec: silnego,
niezależnego...
- No dobrze, już po wszystkim - przerwał jej
zdecydowanie Navarrone. - Przynajmniej on jest już
w tych stronach skończony.
- Wygląda na to, że zapanuje tu spokój. - Erin
odetchnęła głęboko. - Co zrobisz, żeby nie było
nudno, komendancie Santee? - zapytała figlarnie.
- Zanim będziemy się kochać, czy potem? Jak
dobrze, że znowu jesteś wesoła! Kocham cię, Erin.
Pewnie już dawno to zauważyłaś?
Jej oczy rozjaśniła radość, jakiej mimo wszystko
jeszcze nie widział.
- Ja też cię kocham, Navarrone.
- Na tyle, żeby za mnie wyjść, choć znamy się
zaledwie kilka tygodni?
- Na tyle, żeby przegnać wszystkie stare duchy,
twoje i moje. Na tyle, żeby być twoją kochanką,
przyjacielem, brakującą połową twej duszy przez naj-
bliższe sto lat.
Navarrone niemal zmiażdżył ją w uścisku, modląc
się o to, by lata te trwały jak najdłużej.
149
sc
an
da
lo
us
EPILOG
Postawiła buty przy drzwiach i przeszła na palcach
przez pokój.
- Nie śpię.
Erin weszła do łazienki i zapaliła światło; potem
przymknęła drzwi. Chwilę później wsunęła się do
łóżka, w jego ramiona.
- Cześć - szepnęła, obdarzając go jednym z tych
gorących, czułych pocałunków, których pragnął nało-
gowo podczas ośmiu miesięcy ich małżeństwa. -Tęsk-
niłeś za mną?
- Dlaczego zawsze myślisz, że śpię z otwartymi
oczami? Jak poszło?
- Chłopak. Trzy i pół kilograma.
- Z matką wszystko w porządku?
- Zmęczona, lecz dumna.
- Pewnie - mruknął. - Pani doktor też może być
z siebie dumna - dodał, pomagając jej zdejmować
ubranie.
- I też zmęczona. Zrobisz mi masaż?
Następnego dnia miał się rozpocząć proces Van
Caulfielda. Navarrone i Erin zostali wezwani jako
świadkowie oskarżenia. Adwokatom Keeganow udało
się załatwić przeniesienie rozprawy do sądu w Albuque-
rgue. Proces Griffa miał się rozpocząć w maju. Do tego
czasu nowi właściciele Silver Edge przejmą ranczo.
150
sc
an
da
lo
us
Navarrone i Erin korzystali z każdej chwili, którą
mogli spędzić razem. Nie zdarzało się to tak często,
jakby chcieli. Musieli pracować, a Navarrone, w jakiś
czas po przygarnięciu źrebaka, wrócił też do hodowli
koni.
Teraz, masując ramiona i plecy Erin, pomyślał, że
nawet w dniu ślubu nie wiedział w pełni, jak głębokie
uczucie go z nią łączy. Uczył się tego każdego dnia,
każdej nocy.
- Cudownie - podziękowała. - Przy okazji, dzia-
dek i Teresa będą jutro dyżurować w klinice.
Navarrone usłyszał w jej głosie zmęczenie, co nasu-
nęło mu pewną myśl.
- Posłuchaj, jutro będziemy na pewno zeznawać
jako pierwsi. Może zjemy potem obiad w jakiejś
romantycznej restauracji?
- Świetnie. Mając taką perspektywę, łatwiej zniosę
ten cały sąd.
Navarrone pocałował delikatnie czubek jej głowy.
- Patrz na mnie, gdy będziesz zeznawać i pamiętaj,
że kocham cię niezależnie od tego, co powiesz.
Erin obróciła się na plecy i przyciągnęła go do siebie.
- Tak bardzo cię kocham - szepnęła.
- Wiem, co cię uspokaja - szepnął Navarrone
i pocałował ją namiętnie.
Erin westchnęła z rozmarzeniem.
- Zawsze wiesz, jak pobudzić moją wyobraźnię.
- Skoro mówimy o wyobraźni, jak myślisz, mamy
szansę na własne trzy i pół kilograma?
Przez pierwsze dwa miesiące małżeństwa Erin brała
pigułki. Musieli odpocząć po ciężkich przejściach.
Potem jednak przestała je zażywać. Oboje wiedzieli, że
tego chcą.
151
sc
an
da
lo
us
- Szanse nie są chyba wielkie, skoro leżymy tak
daleko od siebie.
Uśmiechnął się, a potem jęknął z rozkoszy, gdy
ujęła go zręcznie i naprowadziła tam, gdzie chciał być
najbardziej. Kochali się żarliwie, jak zawsze.
Gdy myślała, że Navarrone już zasnął, wymknęła
się do łazienki, narzuciła na siebie szlafrok i przeszła do
kuchni. Nalała sobie szklankę mleka. Zawsze po
miłości chciało się jej pić, a ostatnio postanowiła też
dbać o właściwą dietę.
Ze szklanką w jednej ręce wzięła do drugiej foto-
grafię, która nadal stała w ramce w kuchni, i podeszła
do okna. Księżyc w pełni spowijał ziemię pięknym,
tajemniczym światłem. W jego poświacie twarze męż-
czyzny i kobiety ze zdjęcia wydały się jej szczególnie
bliskie. Erin westchnęła i spojrzała w gwiaździste
niebo.
- Anno - szepnęła. -Ty i James zostaniecie dziad-
kami.
Usłyszała odgłos kroków.
- Erin? - Navarrone przytulił ją do swego nagiego
ciała. - Co się stało, maleńka?
- Nic takiego - odparła, odstawiając zdjęcie. Po-
winna była wiedzieć, że bez niej nie zaśnie. - Chciałam
napić się mleka.
- Mleka? Od kiedy lubisz mleko?
Erin wyswobodziła się z uścisku i ujęła rękę męża.
- Wracajmy do łóżka, kochanie. Muszę ci o czymś
powiedzieć.
152
sc
an
da
lo
us