Wolf Haas
Wieczne życie
1
I znów coś się stało. I możesz wierzyć lub nie. Dla odmiany chociaż raz coś dobrego.
Ponieważ na oddziale intensywnej terapii codziennie doświadczasz tego, że trafia ci się jeden
po drugim beznadziejny przypadek.
Oczywiście na oiomie w ciągu godziny dzieje się tak dużo, że zazwyczaj nikt z
personelu nie ma ochoty strzępić sobie języka rozmowami o pracy I kiedy wracasz zmęczony
ze szpitala do domu, nie pamiętasz już większości przypadków, ponieważ jeden wypiera
drugi, a tam, gdzie wydarzenia następują szybko po sobie, przychodzi taki moment, kiedy
mówi się, że wszystko jest jak najbardziej normalne.
Już po kilku tygodniach masz dość zwierzeń. Wolisz raczej kolację bez słów, raczej
nastrój lekkiego przygnębienia, aby móc tym tyranizować rodzinę, co jest mniej męczące, a
odpręża tak samo jak histeryczny wrzask. Wspominam o tym tylko dlatego, że żona profesora
Hofstättera zawsze wypłakiwała oczy z tego powodu, i to akurat przy siostrze Vanessie, ale w
końcu żony zawsze dowiadują się ostatnie.
Inaczej jest z przyjemnymi wydarzeniami. Te na intensywnej terapii są szczególnie
przyjemne. To cudowne, kiedy pacjent może się znowu poruszać, kiedy całkowicie
przychodzi do siebie. I kiedy taki beznadziejny przypadek się obudzi, jest to coś
najpiękniejszego, co może cię spotkać.
Ale co ciekawe. Nieraz jest tak, że sprawy, które na początku wyglądają dość kiepsko,
po jakimś czasie dobrze się kończą, jednak bywa też odwrotnie. Coś wygląda pocieszająco,
sens i cała reszta, a po pewnym czasie musisz przyznać, że coś dobrze się zaczęło, ale niestety
zostały z tego tylko popioły i zgliszcza. Morderstwo i jeszcze raz morderstwo. Teraz niestety
bezsensowne zniszczenie.
Niemniej, jak powiadam, nie zawsze należy wszystko rozpatrywać od końca. Czasem
o wszystkim decyduje jedna sekunda. Po prostu nie sugerować się zakończeniem, a będzie
dobrze. Na przykład w Grazu. Klinika Neurologiczna im. Zygmunta Freuda, czyli Puntigam
po lewej, to znaczy zjazd z autostrady Puntigam i potem w lewo. Właśnie w Nowy Rok!
Nawet nie pytaj, co to były za emocje i radość, kiedy beznadziejny przypadek się obudził.
Pielęgniarzowi na oiomie wydawało się później, że od rana czuł, że coś wisi w
powietrzu. Kiedy przyszedł w Nowy Rok do kliniki, już w wejściu ogarnęło go dziwne
uczucie. Już kiedy wchodził z parkingu, poczuł, że sprawa jest czysto atmosferyczna.
Ale nic to, w końcu pielęgniarz lubił sobie od czasu do czasu trochę pofantazjować.
Więcej do myślenia dał mi fakt, że nawet siostra Vanessa utrzymywała, jakoby to poczuła.
Ale dopiero na górze, na oddziale, kiedy wysiadła z windy, na dole nie. Tylko siostra Corinna
powiedziała, że nic nie czuła, a jako jedyna była bezpośrednio obok, w pokoju pielęgniarek,
co było zawoalowanym przytykiem do siostry Vanessy, która znowu wyszła z windy
spóźniona, ale dumna jak paw, ponieważ już wyczuła beznadziejny przypadek.
To taka niewinna rywalizacja, która występuje tak samo na oiomie, jak i na każdym
innym oddziale. Ale w końcu co w tym złego, jeśli jedna pielęgniarka spóźni się kilka minut
w noworoczny poranek. Zazwyczaj Nowy Rok jest spokojniejszy niż inne dni, ponieważ kilka
zatruć alkoholem nie niesie ze sobą większych konsekwencji. Nawet w połowie tak złych jak
samobójstwa w Wigilię lub śmierć z przepicia po wielkim meczu na Stadionie im. Arnolda
Schwarzeneggera.
Ale siostrę Corinnę zirytowało to, że siostra Vanessa znów ostatnia wyszła z windy, a
już zdążyła wyczuć beznadziejny przypadek. W moich oczach przełożony sanitariuszy
wypadł o wiele gorzej, bo utrzymywał, że poczuł to w drzwiach na dole. Dziwię się, że nie
poczuł w podziemnym garażu lub dojeżdżając do kliniki na Puntigamer Brauerei-Strasse.
Chociaż, tak prawdę mówiąc, siostrze Corinnie też nie wierzę, że siedząc tuż obok, w
pokoju pielęgniarek, w ogóle nic nie poczuła. W zasadzie nikomu nie można wierzyć. Bo co
ciekawe, ludzie, którzy byli świadkami jakiegoś wydarzenia, często najmniej wiedzą, co stało
się naprawdę. I niestety dzisiaj doszliśmy do tego, że ludzie już nie wiedzą, co czują. Każdy
wmawia sobie wszystko na swój sposób i jeden czuł wszystko na dole na parkingu, a drugi w
ogóle nic nie czuł, chociaż był tuż za ścianą w pokoju pielęgniarek, ponieważ każdy sądzi, że
to kwestia jego osobowości, że czuje to już na parkingu, a w pokoju pielęgniarek nie.
Ale teraz uważaj, co ci powiem. Z tym parkingiem to też nie jest całkiem jasne.
Jednak nie chce mi się wierzyć, żeby siostra Corinna nic nie czuła przez cienką ścianę.
Ponieważ czujesz, kiedy dwa metry od ciebie ktoś wraca z królestwa umarłych. Uwalnia się
wtedy taka energia, że choćbyś miał nawet tak grubą skórę, jak siostra Corinna, to czujesz.
Tylko w jednym punkcie wszyscy byli zgodni. Kiedy usłyszeli krzyki sprzątacza,
natychmiast stało się dla nich jasne, że to sprawa życia i śmierci. I kiedy wbiegli do sali, od
razu to zobaczyli. Beznadziejny przypadek siedział wyprostowany na łóżku i przyglądał się
im z zaciekawieniem.
Coś takiego! Beznadziejny się obudził. Postaraj się to sobie wyobrazić, trzy tygodnie
temu został postrzelony w głowę, a profesor Hofstätter wciąż powtarzał, że gdyby nie był
takim uparciuchem, z miejsca padłby trupem, ale nie, ten musi swoje wycierpieć i nie umiera.
I teraz, po trzech tygodniach śpiączki, siedzi prosto na łóżku i przygląda się ludziom
wpadającym do sali jak bomba wzrokiem tak zdziwionym, jakby to byli przybysze z
kosmosu.
Siostra Corinna z obawą wyszeptała, jakby się bała, że powiew jej słów z powrotem
przewróci beznadziejny przypadek na łóżko:
- Panie Brenner?
Beznadziejny przypadek powoli odwrócił głowę. Nie żeby chciał w ten sposób
powiedzieć, że nie jest Brennerem, lecz po prostu: daj mi trochę czasu, siostro, po trzech
tygodniach w śpiączce nie mogę tak od razu paplać.
- Panie Brenner? - siostra Corinna powtórzyła teraz trochę głośniej.
A potem powiedziała do niego głosem, który obudziłby zmarłego:
- Panie Brenner? Czy pan mnie słyszy?
Ponieważ siostra Corinna sądziła, że potrafi to wymusić, i jeśli już się obudził, musi
coś powiedzieć.
Ale nic z tego, podniesiony głos w ogóle nie zrobił na beznadziejnym przypadku
wrażenia i tylko powoli potrząsnął on głową, jakby założył się z kulą ziemską i wygrał ten,
kto wykonuje mniej niż jeden obrót dziennie wokół ziemi.
- Panie Brenner?
Ale musieli poczekać jeszcze trzy dni, aż Brenner wreszcie po raz pierwszy otworzył
usta i słabo wyszeptał:
- Lustig samma, Puntigamer!
2
I miał rację, że jeszcze trochę poczekał z mówieniem. Ponieważ jego prawdziwe
problemy zaczęły się dopiero wówczas, kiedy przemówił. W pierwszej chwili po
przebudzeniu pomyślał, że trafił do nieba, tak bardzo sprzątacz przypominał Jimiego
Hendriksa. A teraz ta karczemna kłótnia pomiędzy dwoma specjalistami.
Brenner był bliski obłędu, kiedy się zorientował, że chirurg i psychiatra właśnie o
niego tak się kłócą. Widać znowu chodziło o konstytucję ciała Brennera. Że w ogóle przeżył
w takim stanie. Ponieważ był w emocjonalnym stresie i kula sobie z tym nie poradziła.
Sądzę, że profesor Hofstätter czasem już prawie żałował, że tak sprawnie wyłuskał
Brennerowi kulę. W gruncie rzeczy sukces z Brennerem przynosił mu więcej zmartwienia niż
radości. A swoją drogą to trochę dziwne, że radość z sukcesu nigdy nie trwa długo. Z lubością
natomiast rozpamiętujemy zmartwienia, które towarzyszą nam do końca życia, sam wiesz, jak
to jest, ale sukcesy szybko idą do diabła. Profesora Hofstättera dręczyła myśl, że ludzie
mówili o cudzie.
Nawet „GratisGrazer” napisała w tytule dużymi literami „Cud”, a dopiero małym
drukiem „Mistrzowski wyczyn chirurgiczny”. I tylko jego beznadziejne zdję - cie z paszportu,
nie w czarnym porsche, jak by tego oczekiwał. Chociaż, chcąc być szczery, muszę
powiedzieć, że profesor Hofstätter był może odrobinę zanadto ambitny Z pewnością zrobił
wszystko bez zarzutu, to mu trzeba przyznać. Jednak beznadziejny przypadek i tak nie wstaje.
Bo mistrzostwo chirurgiczne to ważna rzecz, ale bez cudu się nie obejdzie.
W zasadzie do dokonania mistrzowskiego wyczynu chirurgicznego potrzebujesz
dwóch rzeczy Po pierwsze, cudu, a po drugie... i tu wkraczamy już trochę na teren psychiatry,
doktora Bonatiego. Bo kiedy mówię, że chirurg był zadowolony z Brennera, to muszę
oczywiście dodać, że doktor Bonati był zadowolony z Brennera chyba jeszcze bardziej.
Z takim ciekawym przypadkiem, kiedy samobójca wszystkiemu zaprzecza i twierdzi,
że nic sobie nie zrobił, doktor Bonati jeszcze nigdy nie miał do czynienia. Jako psychiatra
jesteś oczywiście przyzwyczajony do pewnego uporu, ponieważ nawet największy osioł jest
dumny ze swojego nieszczęścia i za nic nie chce odejść od niego choćby na krok do miejsca,
gdzie szczęście czeka na niego jak zamówione i gotowe do odbioru. A mimo to przez
piętnaście lat doktor Bonati jeszcze nie spotkał takiej tępej głowy jak Brenner. Pomyśl tylko,
ktoś z własnego walthera strzela sobie w głowę, robi w niej dziurę, testament i cała reszta leżą
na stole, a potem twierdzi, to nie byłem ja, to policja z Grazu chciała mnie sprzątnąć.
Powiesz, dlaczego nie strzelił ze swojego glocka, którego używał na co dzień, lecz z
bardzo starego walthera, którego ukrywał od czasów szkoły policyjnej na strychu domu
dziadków w Puntigam. I widzisz, to tym bardziej upewniło doktora Bonatiego, to
sentymentalne użycie broni, nie nowoczesnego glocka, lecz starego walthera ze szkoły
policyjnej, praktycznie broni z dzieciństwa.
Cała dyskusja odbyła się oczywiście dopiero kilka tygodni po tym, jak Brenner się
obudził. Dopiero kiedy Brenner zaczął powoli mówić, pozornie pełne zdania. A pełne zdania
są zawsze niebezpieczne. Doktor Bonati rozpracowywał swojego interesującego pacjenta, a
Brenner był właściwie zadowolony, że jeszcze nic nie słyszy na lewe ucho.
To, że został postrzelony z lewej strony, było jego najlepszym argumentem przeciw
doktorowi Bonatiemu, bo przecież człowiek praworęczny nie strzela do siebie z lewej. Ale
doktor Bonati też miał dobry argument, posłuchaj: strzelał z lewej z powodu migreny
Zapamiętaj sobie, że kiedy strzelasz sobie w łeb, nie ma to nic wspólnego z mistrzostwem
chirurgicznym, nie jest to również żaden cud. Potrzebna ci jest dopiero migrena, żeby z samej
tylko wściekłości źle przyłożyć pistolet.
Brenner jeszcze raz obudził się jednocześnie z cudem i migreną. Ale później
oczywiście. Siadanie, wstawanie, chodzenie, słuchanie, mówienie. Cud nic ci tu nie pomoże,
migrena nic ci tu nie pomoże, sam musisz się tego nauczyć. Innymi słowy trening.
Tygodniami i miesiącami walczysz o każdy centymetr i o każdą literę. Jeśli masz szczęście.
Bo jeśli masz pecha, upłyną lata, a ty i tak już nigdy nie będziesz mógł dobrze chodzić ani
mówić.
O widzeniu w ogóle nie mówię. Ponieważ oczywiście nerw wzroku. Ten bardzo nie
lubi, kiedy traktujesz go kulą. Dzięki Bogu nerw wzrokowy Brennera nie został całkowicie
uszkodzony, tylko porażony, to znaczy Brenner widział doktora Bonatiego prawym okiem na
czerwonawo, a lewym bardziej na zielonkawo, ale jednak bez wątpienia doktora Bonatiego. A
ten był zadowolony, że Brenner potrafi rozróżniać kolory Bo to dla niego dobre odwrócenie
uwagi, kiedy przez cały czas w myślach porównuje, z lewej bardziej czerwonawy psychiatra,
z prawej raczej zielonkawy psychiatra, coś w rodzaju medytacji. Psychiatra w prawym oku
był zielony z ambicji, tak wydawało się Brennerowi, w lewym oku czerwony z wściekłości na
Brennera, ponieważ ten ciągle twierdził:
- To policja chciała mnie sprzątnąć. Szef sekcji kryminalnej nie chciał, żebym wrócił
do Grazu.
Psychiatra tylko potrząsał głową z niedowierzaniem, aż Brenner wychodził z siebie.
- Myśli pan, że jestem taki głupi?
Muszę też przytoczyć poważny argument. W końcu dzisiaj każde dziecko wie, jak
poprawnie się zabić, bo już w przedszkolu dowiadujesz się z najdrobniejszymi szczegółami,
że ciotka uciułała przez lata niezłą sumkę, już w telewizyjnych programach dla dzieci uczą,
żeby strzelać koniecznie w usta, najlepiej przedtem wziąć do ust jeszcze duży łyk wody,
mineralnej lub z kranu, którą się woli, może to być również sok owocowy, najważniejsze,
żeby był płyn, wtedy ciśnienie elegancko rozerwie czaszkę, a nie z boku, bo możesz od tego
oślepnąć, rozumiesz, nerw wzrokowy I dlatego mówię, dobry argument ze strony Brennera.
Ponieważ po dwudziestu pięciu latach pracy w policji i gdy się było do tego detektywem,
można przypisywać sobie minimalną wiedzę o samobójstwach i po prostu się wie, gdzie
trzeba strzelić.
I co powiedział psychiatra? Z zimnym uśmieszkiem na ustach?
- Tak, tak, panie Brenner, to da się wytłumaczyć.
- To da się wytłumaczyć, panie Brenner - powtórzył Brenner.
Logopedka tak go przyzwyczaiła, że zawsze musiał powtarzać to, co usłyszał
wcześniej, i teraz też z jednej strony ze złości małpował psychiatrę, a z drugiej strony z
rozpaczy wszystko mu się trochę poplątało i powtarzał jak u logopedki to, co usłyszał.
Ponieważ teraz już wiedział, z czym doktor Bonati znowu wyskoczy Można było sądzić, że
Brenner jest logopedą, a doktor Bonati musi ćwiczyć wymowę, z takim uporem powtarza ten
sam argument.
- Migrena, panie Brenner - powiedział doktor Bonati.
- Migrena, panie Brenner - powtórzył Brenner.
Najbardziej złościło go to, że wcale nie opowiadał doktorowi Bonatiemu o migrenie.
Brennerowi wymknęło się to już w czasie pierwszych rozmów, kiedy zaraz na
początku padły słowa, proszę starannie wypełnić tysiąc papierków, panie kandydacie na
samobójcę, i poinformować, jakie lekarstwa regularnie pan przyjmuje. Wtedy Brenner nie
szukał długo wybiegów i napisał, że gdyby nie on, ta lub inna firma produkująca proszki od
bólu głowy dawno by zbankrutowała. Brenner uważał, że musi się do tego przyznać, żeby nie
podano mu nieodpowiednich lekarstw, ponieważ dzisiaj trzeba wszystko dokładnie uzgodnić,
chyba jesteś tego samego zdania. Jest to w twoim interesie, przede wszystkim jeśli chcesz,
żeby twój nerw wzrokowy jeszcze raz mógł odmalować świat w kolorach choć odrobinę
przypominających rzeczywistość.
Z lewej czerwonawy doktor Bonati, z prawej zielonkawy doktor Bonati. Kolory na
jego twarzy drgały jak w najprawdziwszej wiszącej lampie. I kiedy tak wciąż próbujesz,
zwracasz oczywiście uwagę na inne rzeczy Uszy doktora Bonatiego powiększają się, a więc
zły charakter, ani jednej poprzecznej zmarszczki na czole, ale za to trzy pionowe, to znaczy,
że ukrywa myśli, wreszcie zrośnięte brwi, czyli czerwony alarm.
Bo tak było napisane jeszcze w podręcznikach w szkole policyjnej. Symptomy. Gęba
przestępcy Oczywiście teraz to już nieaktualne, bo według najnowszych teorii charakteru nie
da się poznać po uszach, ale Brenner nie wierzył w to już wtedy w szkole policyjnej. Co
ciekawe jednak, na starość widział, że coś w tym jest, kiedy bowiem patrzył na doktora
Bonatiego raz jednym, raz drugim okiem, twarz psychiatry stawała się coraz bardziej
niesympatyczna, najpierw czerwona bardziej niesympatyczna niż zielona, potem dla odmiany
zielona jeszcze bardziej niesympatyczna niż czerwona, potem znowu czerwona jeszcze mniej
sympatyczna niż zielona, i tak na zmianę, bez końca.
Oczywiście nie była temu winna twarz, lecz to, co mówił doktor Bonati. Ponieważ
wszystko, co psychiatra zarzucał Brennerowi na początku, teraz znów wygrzebał i użył
przeciwko niemu. Innymi słowy Brenner strzelił do siebie z boku, dokładnie w miejsce, gdzie
długo dręczyła go migrena.
Potrafię jeszcze zrozumieć rozgoryczenie Brennera wskutek tej insynuacji, próba
samobójcza nie wygląda dobrze w życiorysie. Nie zapominaj o zawiści innych ludzi,
ponieważ zazdrość z powodu samobójstwa jest narodowym sportem numer jeden. I mogę
nawet zrozumieć, że Brenner nie chciał, aby przypięto mu taką łatkę. Ale mówiąc szczerze: to
z migreną nie było tak do końca naciągane.
Musisz wiedzieć, że człowiek ma taką żyłę w skroni i jeśli masz pecha, to już na
samym wstępie podczas rozdzielania żył trafi ci się zły egzemplarz, tak jak kiedyś z
samochodami, zawsze były samochody poniedziałkowe, ponieważ w poniedziałek robotnicy
przychodzili do pracy niewyspani i samochody były nie najlepiej zmontowane, dlaczego więc
z żyłami miałoby być inaczej, a więc trafia ci się taka poniedziałkowa żyła, która przez całe
twoje życie nigdy nie działa jak należy Pamiętaj, taka poniedziałkowa żyła odstawia czasem
taniec, a ten taniec jest bardzo prosty, rozszerza się i kurczy, rozszerza i kurczy Nie jest to
szczególnie ładny taniec, ale ma piękną nazwę:
- Migrena - po raz setny powiedział doktor Bonati.
Bo, co ciekawe, kula wystrzelona przez Brennera musnęła właśnie tę żyłę.
Brenner postukał się w czoło, tam, gdzie ciągle jeszcze miał bandaż, ale nie chodziło
mu o bandaż ani o dziurę od pocisku pod nim, lecz o bzika psychiatry.
- To pański problem - powiedział Brenner.
Sądzę, że gdyby psychiatra miał płatek małżowiny usznej, toby nim pomachał, ale tak
uszy przestępcy pozostały oczywiście całkowicie nieruchome, to znaczy: już ja dobrze znam
takie odpowiedzi moich samobójców.
- To nie należy do rzadkości, że wybiera się rodzaj samobójstwa odpowiednio do
chronicznego cierpienia, panie Brenner.
- Gdybym chciał się zabić, wiedziałbym, gdzie muszę strzelić - powiedział Brenner
również po raz setny, ponieważ miał nadzieję, że w jakiś sposób trafi to do głowy doktora
Bonatiego.
- W swoim pożegnalnym liście specjalnie wspomniał pan o migrenie, która dokuczała
panu od czasu powrotu do Grazu.
Brenner wpatrywał się w psychiatrę, w miejsce na czole przestępcy, gdzie z chęcią
zrobiłby mu kulą dziurę. Ale na nic mu się to zdało, nawet najlepsi azjatyccy mnisi nie zrobią
spojrzeniem dziury w głowie, co dopiero Brenner. A jego stary walther, z którego rzekomo
się postrzelił, był dobrze schowany, rzekomo dlatego, żeby nie zrobił tego jeszcze raz. A
skalpel, który ze strachu przed policją z Grazu ukradł już kilka dni po przebudzeniu, leżał
dobrze ukryty w jego sali. Co teraz robić, kiedy nie ma się przy sobie ani swojego walthera,
ani skalpela, a ktoś inny opowiada jakieś brednie o liście pożegnalnym?
Nic. To najważniejsza lekcja, jaką daje nam życie. Bez pistoletu, bez noża nie możesz
zmienić na swoją korzyść większości sytuacji. Wielu ludzi będących w rozpaczy wpada na
pomysł, żeby wybrnąć z takiej sytuacji, używając słów I to jest największy błąd, jaki możesz
zrobić. Ponieważ z policyjnych przesłuchań Brenner dobrze wiedział, że dla podejrzanego jest
zawsze lepiej, jeśli nic nie mówi. Ani słowa. A jeśli jako podejrzany masz jeszcze pod ręką
dobrą odpowiedź, musisz zachować ją dla siebie. Bo jak mawia się w szemranym
towarzystwie: kto mówi, idzie siedzieć. Kto milczy, wychodzi.
- Co panu jest? - doktor Bonati powoli tracił cierpliwość.
Ale Brenner nie odezwał się słowem. Kto mówi, idzie siedzieć. Kto milczy, wychodzi.
Kiedyś zdarzyło się nawet, że pewien podejrzany o morderstwo tak bardzo
zdenerwował Brennera, że aż wypadł mu z ust papieros. Chciałbym podkreślić, że stało się
tak jeden jedyny raz w ciągu dziewiętnastu lat, i chociaż bywają rzeczy dużo gorsze, to mimo
wszystko coś takiego nie należy do przyjemnych wspomnień. I nawet jeśli to się już po
trzykroć przedawniło, Brenner ciągle czuł wstręt do siebie, że wtedy to zrobił. Do tego
okazało się, że tamten człowiek nie był mordercą, ale co za pech - przypadkowo miał on taki
sam kolor włosów jak morderca. I muszę powiedzieć jedno, jeśli za długo pracujesz w tym
zawodzie, nazbiera ci się masa wspomnień. I odkąd Brenner wrócił do rodzinnego miasta,
znowu wypłynęły na wierzch wszystkie możliwe, dawno pogrzebane wspomnienia. W
zasadzie list pożegnalny wcale nie był taki niezrozumiały, poniekąd pożegnanie z tymi
wspomnieniami, toteż nie można brać doktorowi Bonatiemu za złe, że tak to widział.
- Pana lokator usłyszał strzał, zbiegł i znalazł pana z pistoletem w dłoni. I gdyby nie
był na tyle przytomny że po prostu przewiózł pana dwieście metrów do nas zamiast do
szpitala pogotowia ratunkowego, do którego pan się nadawał, pewnie już by się pan nie
obudził.
- To nie jest mój lokator.
I to był jego pierwszy błąd. Oczywiście tamten nie był jego lokatorem, nie był
lokatorem w tym sensie, że mieszkał już w pokoju na poddaszu, kiedy Brenner był dzieckiem,
i zawsze był taki cichy, że babcia nazywała go „domowym duchem”. Błędem było, że w
ogóle odpowiedział. Ponieważ teraz jeszcze dodał:
- Broń w ręku wskazuje, że to nie było samobójstwo.
I już w tej samej chwili rozzłościł się, że dał się złapać na lep doktorowi Bonatiemu i
odpowiedział. Przemówił, nie milczał. W ogóle jest to w najwyższym stopniu ciekawa rzecz,
że ludzie często się zdradzają właśnie wtedy, kiedy chcą być rozsądni. I zamiast milczeć,
Brenner nie potrafił zachować rozsądku. Zauważ, to naprawdę ciekawa sprawa i nie każdy o
tym wie: odrzut zazwyczaj wytrąca pistolet z ręki samobójcy. Bardzo rzadko się zdarza, że
palce zaciskają się mocno i broń zostaje w dłoni zmarłego.
- Wcisnęli mi pistolet do ręki.
- Tak, tak. - Psychiatra uśmiechnął się zadowolony.
- Dzisiaj poprzestańmy na tym. Jutro porozmawiamy jeszcze raz o pana testamencie.
- Więcej już nic nie powiem - odparł Brenner.
Ale wiedział, że jest już za późno na takie butne odpowiedzi. Powinien wcześniej
milczeć, zamiast rozsądnie gadać, a nie mówić teraz, więcej nic nie powiem. To nie jest
przysłowie. Jako że przysłowie mówi jednoznacznie: kto mówi, idzie siedzieć. Kto milczy,
wychodzi.
Chociaż... Brenner już wyszedł. Tylko... Dokąd wyszedł? Ponieważ czasem wyjście
jest gorsze niż najgorsze siedzenie.
3
Na początku oczywiście nie było mowy o chodzeniu. Ponieważ nie można tak po
prostu wyjść ze śpiączki i spacerować sobie po szpitalnym korytarzu. I to prawdopodobnie
było jego największym osiągnięciem, w tej chwili można nawet odłożyć na dalszy plan
znalezienie mordercy i fakt, że bez Brennera do dzisiaj niewykryty morderca żyłby wśród
czołowych obywateli Grazu. Na pewno było to jego zasługą i być może Graz bez Brennera
byłoby dziś miastem jak Chicago lub Moskwa. Ale mimo wszystko mówię ci, jego
największym osiągnięciem jest to, że wreszcie wstał z wózka inwalidzkiego i znowu zaczął
uczyć się chodzić.
Codziennie jeden mały krok, inaczej się nie da. Najpierw tylko w sali, potem nawet
trochę po szpitalnym korytarzu, a okno na korytarzu było jeszcze marzeniem w oddali,
ponętnym, świecącym, ale nieosiągalnym. Zmagasz się ze sobą, aby dotrzeć do pierwszego
łóżka na korytarzu, potem do drugiego, zmagasz się, aby dojść do pokoju pielęgniarek, do
stolika dla odwiedzających, walczysz i walczysz, i wreszcie któregoś dnia stajesz przy oknie,
siedemnastego dnia, jeśli chcesz wiedzieć dokładnie.
Oczywiście jest to sukces, którego zdrowy człowiek nie zna. Potem dwie godziny
sapania i wyglądania przez okno, a z powrotem pielęgniarka musi zawieźć cię na wózku, ale
wreszcie sam dajesz radę pokonać również drogę powrotną, w wypadku Brennera stało się to
dwudziestego szóstego dnia po obudzeniu, ponieważ liczył, kiedy siostra Vanessa pierwszy
raz zawlokła go do pokoju pielęgniarek, trzymając pod ramię, był to dokładnie dziesiąty
dzień, a szesnaście dni później sam, bez pomocy siostry, doszedł do okna i z powrotem,
widzisz, dwadzieścia sześć dni, dokładnie się zgadza, żaden cud, ponieważ miał dość czasu,
aby to policzyć.
Powiesz, jeśli ktoś budzi się w Nowy Rok, może w razie potrzeby spojrzeć też na
kalendarz. Ale lekarze powiedzieli, że w każdym razie jest to dobry trening umysłu, obojętnie
czy sam regularnie liczy, czy trochę oszukuje. I to prawda, to było dobre dla umysłu. Ale nie
dla Brennera. Ponieważ lekarze nie mogli wiedzieć, jakie upiory obudzą się w nim wraz z
normalnymi wspomnieniami.
Dzisiaj ludzie wierzą, że upiory nie istnieją, jednak to nieprawda, upiory istnieją.
Teraz było to dobrze widać po Brennerze, jak powoli znów nadchodziły.
Najpierw tylko stare wspomnienia z samego spodu, nazwisko, rok urodzenia,
dzieciństwo w Puntigam, szkoła policyjna w Grazu. Ale z czasem pamięć sięgała coraz bliżej,
pierwsze lata w policji, potem w sekcji kryminalnej, i tak coraz bliżej i bliżej, nawet do lat
pracy detektywa i do ubiegłej jesieni, kiedy na starość wrócił do Puntigam. Ponieważ
dzierżawca warsztatu stolarskiego jego dziadka umarł i teraz dom aż po pokój na poddaszu
był pusty, musiał się nim zająć, i wtedy pomyślał sobie, a może by tak od razu wrócić.
Stopniowo wszystko mu się przypominało. Zawsze na szpitalnym korytarzu podczas
nauki chodzenia, nigdy zaś u doktora Bonatiego podczas sesji psychoterapeutycznej.
Większość wspomnień przychodzi, kiedy koncentrujesz się na stawianiu kroków, to bardzo
ciekawe. Kiedy koncentrujesz się wyłącznie na swoim ciele, na chodzeniu, sapaniu, opieraniu
się na parapecie, przy oknie, wówczas myśli dopadają cię lawinowo. Tylko te ostanie trzy dni
przed śpiączką odbijały się od szyb. Że też coś takiego jest możliwe, po prostu nie potrafiły
przebić się do środka, były takie czyste jak z reklamy płynu do mycia szyb. Jakby pierwszy
raz się z nimi zetknął. Przypominał sobie wszystko, co możliwe, z dawnych lat, nawet rzeczy,
o których zapomniał jeszcze przed urazem mózgu. Ale nie pamiętał niczego z ostatnich trzech
dni.
Teraz trzeba ci wiedzieć jedno. Odwiedziny chorych. W szpitalach zawsze istnieje
honorowa rywalizacja wśród umierających o to, kto ma najwięcej odwiedzin. A jeśli ktoś ma
odwiedziny nawet poza normalnymi godzinami, to znaczy, że jest ważnym pacjentem, do
którego przychodzą ważni goście, a jeśli nikt nie przychodzi, to znaczy, że jest to Brenner.
Teraz oczywiście tym bardziej było niezwykłe, że po kilku tygodniach nagle ktoś go
odwiedził. W czasie odwiedzin Brenner lubił stawać przy oknie na korytarzu i wyglądać na
zewnątrz, ponieważ zawsze było tam coś ciekawego do zobaczenia, pielęgniarki i, i, i. Wtedy
przypominało mu się wiele sytuacji z dzieciństwa, kiedy tak spoglądał przez okno na zimowy
Graz, bo, jak mawiała jego babcia, brzydka pogoda, ale zawsze jakaś. Przychodziły mu do
głowy tysiące wspomnień z dawnych lat, pierwszy dzień w szkole, pierwsza książeczka
oszczędnościowa, pierwszy papieros, pierwsza płyta Jimiego Hendriksa, pierwsza miłość,
pierwsze upicie się, pierwszy pistolet, pierwszy mundur, pierwsze upicie się w mundurze,
pierwszy seks w mundurze, pierwsze kajdanki, pierwsze zwłoki, ponieważ pierwsze wrażenia
są po prostu zawsze najżywsze.
Brenner był zadowolony, że coraz więcej czasu spędzał przy oknie. Poza tym dzięki
temu unikał gości przychodzących do innych pacjentów, bo ich wzrok zawsze mówił to samo:
czy nigdy nikt do niego nie przyjdzie?
Ale coś takiego nawet by im się nie przyśniło. Że pewnego dnia zawita gość do
Brennera, i to przez okno na trzecim piętrze. Na dodatek przez zamknięte okno. I jakby tego
było mało, pół godziny po zakończeniu odwiedzin.
Posłuchaj. Gość, który stał przed Brennerem, był tak realny, że gdyby mógł uderzyć
go w twarz, naprawdę rozległoby się klaśnięcie. To nie jest jak normalne wspomnienie, kiedy
uszkodzony mózg przychodzi do siebie i nagle wraca zapomniany dzień, lecz była to
materialna obecność jego gościa, ponieważ Brenner musiał teraz uważać, aby dla wyrównania
sytuacji samemu się nie rozpłynąć, żeby rzeczywistość zachowała należną równowagę.
I po sekundzie gość znikł. Powiesz, że to wygląda na przywidzenie. No bo odwiedziny
przeważnie trwają za długo, to znaczy dłużej niż jedną sekundę. Toteż muszę przyznać,
odwiedziny, które trwają tylko jedną sekundę, byłyby odwiedzinami z lepszego świata.
Według mnie to coś nawet trochę przesadziło z manierami, bo gdyby to zależało ode mnie,
gość mógłby zostać nawet dwie, trzy sekundy, zanim stanę się niecierpliwy.
A jednak nie było to przywidzenie. Musisz wiedzieć, że gość nie znikł bez śladu. Gość
zostawił Brennerowi coś pięknego. A co takiego mu zostawił? Posłuchaj tylko, swoje
nazwisko. Köck. Ale oczywiście pisanie jeszcze mu nie wychodziło, ponieważ jest to
czynność czysto motoryczna. Pocisk musiał podrażnić jakieś naczynko w mózgu, może tylko
jakąś cieniutką niteczkę, i całą motorykę diabli wzięli. Musimy jeszcze dużo ćwiczyć, mówiła
zawsze siostra Vanessa.
Teraz nie zostało Brennerowi nic innego, jak starać się zapamiętać to nazwisko bez
zapisywania. Zapamiętać, Brenner motywował się wewnętrznie i zauważył, że jego całe ciało
pokryło się gęsią skórką. I znów ta gęsia skórka, nic wielkiego, delikatna, cieniutka ręka
ducha, którą czujesz na plecach, kiedy na przykład pielęgniarka dotyka twojego ramienia lub
odwiedza cię zjawa z przeszłości. Zapamiętać, Brenner wbijał sobie do głowy. Köck. Tylko
nie zapomnieć.
Co było teraz dla niego takie ważne? Trzeba ci wiedzieć, że miało to związek z
miejscem, w którym Brenner był w przeddzień usiłowania zabicia go przez policję
kryminalną z Grazu. U Köcka. Najpierw tylko twarz, potem od razu nazwisko. I gdzieś
całkiem z tyłu głowy nawet to zdarzenie. Brenner musiał być lekko pogrążony w
ciemnościach, bo nagle siostra Vanessa, którą jeszcze przed chwilą widział w dole na
parkingu, dotknęła z tyłu jego ramienia.
- I co, ciągle tu stoimy! - powiedziała.
Ponieważ Brenner stał tu już przed jej przerwą i wyglądał na zewnątrz, dziwiąc się, że
w Grazu nigdy nie ma ładnej pogody. Zawsze jest coś nie tak.
- Nie wolno nam się przemęczać - dodała Vanessa troskliwie, jakby Brenner był Bóg
wie jakim pensjonariuszem domu starców.
Ale oczywiście nie mogła wiedzieć, dlaczego tak się spocił i dostał gęsiej skórki. Nie
mogła też wiedzieć, jak bardzo denerwowało go jej wieczne mówienie „my”.
Ale widzisz, nigdy nie należy za wcześnie potępiać mówienia „my”. Ponieważ teraz
Brenner mógł użyć tego „my” i pomyślał sobie, opowiem jej o tym i w razie gdybym
zapomniał, będę mógł ją potem zapytać, coś w rodzaju wypożyczenia mózgu.
- Właśnie sobie przypomniałem, gdzie byłem ostatniego dnia przed wypadkiem.
No bo dla kompromisu mówił teraz „wypadek”, ładnie wypośrodkował wersję szpitala
i swoją.
- Tak, to bardzo dobrze! - powiedziała pielęgniarka, oczywiście zupełnie
niezainteresowana tym, o co chodzi, co takiego Brenner sobie przypomniał.
Teraz Brenner złapał ją za ramię i powiedział:
- Byłem u Köcka.
- Tak, bardzo dobrze! Byliśmy u Köcka! Bardzo dobrze!
- U mojego szkolnego kolegi Köcka.
- Aha, u szkolnego kolegi - przytaknęła pielęgniarka. - Bardzo dobrze!
Brenner pozwolił jej odejść. Złapał się na tym, że myśli, czy profesor Hofstätter też
ciągle mówi „bardzo dobrze”, ale potem napawał się przeżyciem sukcesu, bo w dalszym
ciągu to pamiętał. Był u Köcka. U Köcka.
Teraz oczywiście ważne pytanie, co się stało, że po trzydziestu latach Brenner nagle
przypomniał sobie o Köcku? Ponieważ Brenner nie wpadł do Köcka tylko na chwilę. Lecz na
parę godzin, czyli był tam o wiele za długo. Gdyby wcześniej poszedł do domu,
prawdopodobnie szef sekcji kryminalnej nie czekałby już w jego mieszkaniu i nie strzeliłby
mu w głowę na środku starej kuchni jego babci. Gdyby wcześniej wsiadł na swój motor i
pojechał do domu, nie zacząłby opowiadać starych historii u Köcka. Musisz wiedzieć, że już
pierwszego dnia w Puntigam Brenner znalazł swój stary motor za warsztatem dziadka i po
dwóch dniach tak go podszykował, że silnik znowu zaskoczył. I chodził jak dawniej.
Nie wolno ci zapomnieć o jednym. Wracając do rodzinnego miasta, czyli Grazu, czyli
Puntigam, łatwo wpadasz w idiotyczny nastrój, czas młodości, przyjaciele, miłość, motor i tak
dalej, i tak dalej. Tak było zawsze, bo doktor Bonati miał dobre argumenty, żeby wprowadzić
Brennera w odpowiedni nastrój. Wtedy za dużo rozmyślał, a przesadne rozmyślanie jest
zawsze złe, ponieważ uświadamia człowiekowi, że kiedyś był młody, a teraz jest stary, a
wówczas to już lepiej się zastrzelić.
Muszę szczerze przyznać, że na miejscu doktora Bonatiego prawdopodobnie też bym
tak to widział. I gdyby Brenner sam nie był przy tym, prawdopodobnie też tak by to widział.
Brenner postanowił, że nie powie doktorowi Bonatiemu o Köcku. Doktor nie może się
dowiedzieć, że Köck mnie odwiedził. I ucieszył się, że znowu przypomniał sobie nazwisko,
Köck, w szkole policyjnej mówili na niego captain Köck. No właśnie, Köck nie był szkolnym
przyjacielem z dzieciństwa, Köck był przyjacielem ze szkoły policyjnej. Przezwisko captain,
gdyż na nazwisko miał Köck, a wzięło się to z serialu telewizyjnego, gdzie captain Kirk
odbywał ciągłe podróże statkiem międzyplanetarnym i ktoś dla żartu powiedział kiedyś do
Köcka „captain Köck”, i Köck już nigdy się od tego nie uwolnił. Dokładnie tak samo, jak do
Irrsieglera wszyscy mówili Saarinen, ponieważ Irrsiegler bez przerwy plótł o fińskim mistrzu
świata w wyścigach samochodowych, Saarinenie. I co za ironia losu, jego przyjaciel ze szkoły
policyjnej uległ śmiertelnemu wypadkowi na motorze na trzy miesiące przed prawdziwym
Saarinenem.
Tak, dawne wspomnienia, z nimi Brenner nie miał problemu. Do wieczora przed
próbą morderstwa czekała go jeszcze bardzo długa droga. Ale on chciałby wiedzieć to już
teraz. Skoro znów przypomniał mi się Köck, skoro znów przypomniał mi się szef
kryminalnych w mojej kuchni, skoro znów przypomniał mi się motor, inne wspomnienia też
muszą gdzieś tkwić.
Teraz, kiedy Brenner znowu przypomniał sobie o wizycie u Köcka, wydało mu się
śmieszne, że przez wiele tygodni to całkowicie zagubiło się w jego głowie. Gdzie jest
wspomnienie, kiedy sobie pójdzie? W ciągu tygodni, kiedy Brenner był w śpiączce, captain
Köck odpłynął z jego głowy i jeden diabeł wie, gdzie się wtedy podziewał, a kiedy Brenner
po wielu dniach, tygodniach odzyskał świadomość, spacerował już do przeszklonych drzwi na
korytarzu, captain Köck ciągle nie pokazywał się w jego głowie, cały czas żeglował gdzieś
przez najpiękniejsze galaktyki, po Drodze Mlecznej wzdłuż i wszerz, a co myślisz. I nagle
captain Köck się zjawia, wchodzi przez zamknięte okno na trzecim piętrze, całkiem
bezgłośnie ląduje w środku głowy Brennera i zachowuje się tak, jakby przez cały czas się
stamtąd nie oddalał.
A teraz inne wspomnienia. Jego mózg zaczął nagle tak intensywnie pracować, że pot
lał się z niego strumieniami. Trzeba powiedzieć, że nie mogło to być dziełem przypadku, że
na jego oddziale wysiadły jednocześnie wszystkie komputery Kiedy tak myślał, przypomniała
mu się stara paczka ze szkoły policyjnej, dlaczego by się jeszcze raz z nimi nie spotkać.
Dobrze, co do brygadiera Aschenbrennera, o którym Brenner wiedział, że jest szefem sekcji
kryminalnej w Grazu, nie był szczególnie przekonany, że chciałby go jeszcze kiedyś w życiu
zobaczyć. Ale Köck, ten w zasadzie nigdy nie stał mu na drodze, i Brenner wiedział, że już od
dawna nie służył w policji.
Ponieważ był administratorem Stadionu im. Arnolda Schwarzeneggera. Niewiele ludzi
o tym wie, lecz stadion piłkarski oczywiście też potrzebuje swojego administratora i funkcję
tę pełnił właśnie Köck, odkąd przed paru laty otworzono nowy stadion. Nazwano go
imieniem najsłynniejszego mieszkańca Grazu, Hollywood i wszystkiego i żeby świat nie
zapomniał, że Schwarzenegger pochodzi z okolic Grazu, ochrzcili stadion jego imieniem.
Brenner odrobinę zazdrościł Köckowi mieszkania administratora na srebrno lśniącym
stadionie, gdyż sam stracił swoje służbowe lokum, kiedy prawie dziesięć lat temu odszedł z
policji. Od tamtej pory nie miał prawdziwego mieszkania, ale teraz, kiedy stary warsztat
dziadka stał wolny, bo zmarł jego najemca, pomyślał sobie, druga szansa, rodzinne strony i
cała reszta. A przecież doktor Bonati mówił: nie znosiłeś rodzinnych stron.
Köck, Brenner zorientował się, że znów myśli o sobie zamiast o Köcku. Ponieważ
Brenner znów był Bóg wie gdzie ze swoimi wspomnieniami i zastanawiał się, czy
Schwarzenegger zrobiłby taką piękną karierę jako Mr. Universum, gdyby mu wtedy przed
dyskoteką tak nie przyłożył. Brenner był trzy lata młodszy, ale jak na trzynastolatka już
dobrze rozwinięty, i na pewno nie było dziełem przypadku, że ten szczupły chłopak ni stąd, ni
zowąd zaczął tak fanatycznie trenować mięśnie, ponieważ chciał być wtedy jak mały Brenner.
Köck! Myśleć o Köcku! Brenner był dla siebie tak surowy, bo właśnie od Köcka zależało
jego życie. A w dalszym ciągu się bał, że captain Köck znów się ulotni razem ze swoim
srebrno lśniącym międzyplanetarnym statkiem Arnolda Schwarzeneggera.
Był zadowolony, że właśnie przechodził sprzątacz, gdyż mógł znowu opowiedzieć mu
o kilku rzeczach.
Sprzątacz miał na imię Tomas, Brenner ucieszył się, że jeszcze pamiętał jego
prawdziwe imię, chociaż w duchu nazywał go Jimi, z powodu ogromnego podobieństwa do
Jimiego Hendriksa, i Brenner potrafił sobie wyobrazić, że przy kimś innym w ogóle by się nie
obudził.
- Co powiedziałem po wybudzeniu? - zapytał sprzątacza, chociaż ten opowiadał mu to
już z dziesięć razy, bo to jest prawie jak z dziećmi, które zawsze chcą słuchać tej samej
historii przed snem, i Brenner również chciał, aby sprzątacz opowiadał mu wciąż tę samą
historię o wybudzeniu.
- Lustig samma, Puntigamer - Tomas wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Teraz wiem dlaczego - powiedział Brenner.
- Bo cię suszyło.
Sam widzisz, pewna wzajemna sympatia wywołana wspólnym przeżyciem. I teraz
Brenner opowiedział mu, że wieczorem przed wypadkiem zajrzał do Köcka na stadion.
Brenner znów powiedział „wypadek”, coś pośredniego między morderstwem i tak dalej.
Opowiedział Tomasowi, że razem opróżnili kilka butelek puntigamera na stadionie, i to, że
przy stuknięciu się piątą lub szóstą butelką Köck nie powiedział „na zdrowie”, lecz
bezmyślnie wyklepał to idiotyczne hasło reklamowe.
- Przez całą noc ta melodia chodziła mi po głowie - objaśnił Brenner sprzątaczowi.
- To gorsze niż kula - wyszczerzył zęby Tomas.
Z pewnością miał w tym trochę racji. Ponieważ w tych tygodniach śpiączki melodia
mocno zagnieździła się w mózgu Brennera jak szczypawka, której chirurg nie usunął. Był to
taki tik jego nieświadomości, który coraz częściej za pośrednictwem szczypawki dawał mu
dobre rady. Przeważnie na nic się to nie przydawało, ponieważ najpierw musisz taką
wskazówkę zrozumieć. Ale tym razem melodia zaprowadziła go prościutko do Köcka.
- Możesz mi pomóc zadzwonić? - zapytał Brenner Tomasa.
Wiedział, że musi jak najszybciej złapać Köcka na Stadionie im. Arnolda
Schwarzeneggera. Ale telefonowanie szło mu jeszcze gorzej niż podpitemu Köckowi, który
godzinę po północy trzy razy źle wybierał numer, zanim dodzwonił się do szefa policji
kryminalnej Aschenbrennera, ale ten nie był specjalnie zachwycony zaproszeniem na butelkę
puntigamera. Brenner potrafił już sam przytrzymać słuchawkę przy uchu, ale nie potrafił sam
wybrać numeru. Tego musiał się dopiero nauczyć. Teraz Tomas wyszukał i wybrał dla niego
numer telefonu.
- Proszę, odbierz! - Brenner krzyknął do słuchawki.
Mówiąc szczerze, nie wiedziałem, że Brenner może być taki niecierpliwy. Ale w
końcu śpiączka zmienia ludzi. Człowiek zapada w nią jako butny szef ważniaków, a budzi się
jako uosobienie potulności. W wypadku Brennera stało się dokładnie odwrotnie. Przez całe
życie był raczej cierpliwy, ale teraz chciał wiedzieć.
Jego zniecierpliwienie oczywiście nic mu nie pomogło, gdyż Köck nie podszedł do
telefonu. W następnych dniach Tomas znowu mu pomagał i wykręcał mu numer. Ale bez
sukcesu.
W tym czasie w głowie Brennera obudziły się wspomnienia, eksplozja pomocnych
symboli. Ponieważ zawsze powtarzam, że każdy człowiek jest małym wszechświatem,
pomyśl tylko, głowy większości ludzi są okrągłe, wszechświat jest również okrągły, a teraz
niekończące się eksplozje zataczają coraz szersze kręgi we wszechświecie, a kiedy głowa
pęka, to też jest eksplozja, tak, a co myślisz.
Dlatego Brennera tak zafascynowała broszura, którą znalazł w swojej nocnej szafce.
Nasz wszechświat.
0 planetach. Pacjent, który leżał tu wcześniej, z pewnością umarł i nie zabrał ze sobą
książeczki o planetach, była to zaledwie broszura. Ale wszystko w środku, cały wszechświat,
nad wyraz interesujące i Brenner ciągle to studiował. Struktura Ziemi, ładnie zaznaczone
warstwy, płaszcz ziemski, jądro Ziemi, odległość od Słońca, gwiazdozbiory, wszystko.
Prawdopodobnie broszura dlatego tak fascynowała Brennera, bo było w niej dobrze widać, że
Ziemia nie jest małą foremną kulą, lecz spłaszczoną. A kula, którą wyjął mu z głowy profesor
Hofstätter, miała podobny feler.
Oczywiście kula pistoletowa jest zwykle okrągła. Ale cztery pistolety marki Walther,
które Köck zorganizował wtedy w szkole policyjnej, były tak straszliwie zdezelowane, że
uszkadzały kule. Dlatego policja w Grazu wybrakowała wówczas te cztery egzemplarze i
Köckowi udało się je kupić na lewo po korzystnej cenie, dla ucznia szkoły policyjnej
pierwsza własna broń to oczywiście coś szczególnego, od razu staje się kimś.
Jeden pistolet Köck odsprzedał Brennerowi, jeden brygadierowi Aschenbrennerowi,
dzisiaj brygadierowi, wtedy oczywiście jeszcze nie, wtedy uczniowi szkoły policyjnej. Jeden
Saarinenowi, który wówczas jeszcze żył. A jeden Köck zatrzymał dla siebie. Köck sprzedał
im również pomysł, ponieważ zawsze miał dużo pomysłów, i pewnego dnia wkroczyli z
czterema waltherami do filii banku Raiffeisen w Puntigam, co było raczej młodzieńczym
wybrykiem uczniów szkoły policyjnej, i w czasie ucieczki od razu stracili 67000 szylingów, a
Saarinen nawet życie, z powodu świateł. Na Rudersdorfer Strasse. Dokładnie na
sygnalizatorze.
Oczywiście rozmawiał o tym z Köckiem. Ale kiedy Brenner wrócił potem ze stadionu
do domu o czwartej nad ranem, już było mu przykro, że w ogóle wspomniał tę starą historię.
Oczywiście coś takiego gryzie człowieka, który był przyczyną śmierci Saarinena na motorze,
Aschenbrenner, dzisiaj szef wydziału kryminalnego w Grazu, nie wiedział, co bardziej
sprawia mu ból. Mimo to powinien sobie to darować. Tę głupią gadaninę, że we dwóch
mogliby wykończyć szefa dochodzeniówki. Ale nie było mu przykro zbyt długo, ponieważ
jeszcze tej samej nocy szef dochodzeniówki wykończył jego.
Wyobraź sobie. Brenner wraca do domu o czwartej rano motorem, bo odkąd znowu
się pojawił, nie widywano go bez jego starego motoru. Mogę to zrozumieć, taki motor
okazuje ci miłość i przywiązanie, jakich nie da ci żadna kobieta, nawet gdyby chciała. I jest
niewymagający. Na pięciu litrach mieszanki przewiezie cię przez pół świata. Brenner tak go
wtedy podrasował, że wyciągał dziewięćdziesiątkę. Wtedy Brenner w ogóle dobrze znał się
na motorach, w dawnych czasach dużo pomagał Saarinenowi przy jego suzuki.
Teraz, kiedy o czwartej rano wracał do domu ze stadionu, pomyślał sobie, rano muszę
jeszcze raz przyjrzeć się wydechowi. Ponieważ, szczerze mówiąc, pomiędzy Stadionem im.
Arnolda Schwarzeneggera a starym domem w Puntigam już o czwartej rano kilkaset osób
musiało się obudzić lub przynajmniej przyśnił się im myśliwiec przechwytujący.
Ale nie doszło już do naprawy tłumika, gdyż w kuchni czekał na niego szef wydziału
kryminalnego. Być może sprawa z tłumikiem wydała mu się tak ważna dopiero później, bo
kiedy patrzysz w otwór lufy pistoletu, przychodzi ci na myśl pewne podobieństwo z
tłumikiem.
Choć walther nie ma potężnej lufy, kiedy patrzysz prosto w jej otwór, lufa zawsze jest
potężna. A dla Brennera oczywiście wyjątkowo potężna, ponieważ jego pierwszą myślą było:
jeśli szef kryminalnych nie używa służbowej broni, tylko starego walthera ze szkoły
policyjnej, to znaczy, że chce strzelić.
To była jego pierwsza myśl, kiedy spojrzał w otwór lufy walthera. I gdyby w tej samej
chwili ktoś na zewnątrz nie zatrąbił tak głośno, że Brenner odruchowo trochę odwrócił głowę
do okna, a więc od walthera, byłaby to jego ostatnia myśl.
4
Gdyby nie ten klakson, mieliby teraz w Puntigam o jednego trudnego pacjenta mniej.
Nie mieliby zrzędy, który zwymyślał doktora Bonatiego. Który ukradł profesorowi
Hofstätterowi najlepszy skalpel. I który w ostatki wymknął się z kliniki bez pozwolenia, i to
w sytuacji, kiedy pielęgniarki chwaliły go za każde przejście korytarzem.
Ale nie myśl, że Brenner nie mógł wytrzymać bez wielkiej parady karnawałowej w
Grazu. Wprost przeciwnie! A więc dlaczego właśnie tego dnia? Musisz wiedzieć, że Graz jest
miastem karnawału. Prawdopodobnie inne miasta również mają swój karnawał dzieci,
karnawał seniorów, karnawał firm, ale to nic wobec Grazu, gdzie w ostatki od południa
zamknięte są wszystkie sklepy i zakłady pracy, no bo parada karnawałowa.
I Brenner słusznie wykombinował, że w związku z zamieszaniem panującym w
klinice z powodu parady w lewobrzeżnym Puntigam nikt nie zauważy, jeśli zniknie na parę
godzin. Ale raczej sądzę, że było w tym również trochę próżności, ponieważ z ogoloną
połową głowy i opaską z bandaża w zwykły dzień prawdopodobnie by się jednak krępował. I
na pewno jakąś rolę odgrywał też fakt, że wtedy zrobili sobie wycieczkę również w ostatki,
była to jakby znamienna data, bo Saarinen nie przeżył już środy popielcowej.
Kiedy po raz pierwszy od prawie dwóch miesięcy znów znalazł się na ulicy, ogarnęło
go bardzo dziwne uczucie. Wydał się sam sobie istotą pozaziemską lub jedynym, który
przeżył atomowy karnawał. Puntigam całkowicie wymarło, ponieważ wszyscy byli na
paradzie w centrum miasta. Brenner tylko pośrednio odczuwał paradę na swojej drodze do
Stadionu im. Arnolda Schwarzeneggera jako pustkę.
Oczywiście nie było nawet najmniejszej szansy na taksówkę, wobec tego ruszył przed
siebie pieszo, bardzo powoli, i nawet mu jakoś szło. Stadion im. Schwarzeneggera nie leży
tak daleko od szpitala Freuda, gdyż urbaniści słusznie uznali, że nie wszystkim mieszkańcom
Grazu takie sąsiedztwo będzie odpowiadało, i zaplanowali stadion, klinikę dla nerwowo
chorych i cmentarz po drugiej stronie rzeki, dalej na południu, a więc w Puntigam i Liebenau.
Było to rozwiązanie korzystne dla śródmieścia i korzystne również dla Brennera, ponieważ
teraz znajdował się przynajmniej we właściwej części miasta.
W gruncie rzeczy wystarczyło tylko przejść przez Mur. A w wymarłym mieście jest to
dużo łatwiejsze. Po kilku minutach Brenner zrezygnował również ze skulonej postawy, bo
nagle spostrzegł, że wcale nie pada. Był taki mokry, ponieważ znów obłędnie się spocił.
Coś podobnego, po dwóch miesiącach człowiek pierwszy raz wychodzi ze szpitala i
można by sądzić, że nie wytrzyma hałasu, a tu było całkiem odwrotnie. Brenner nie
wytrzymywał ciszy. A przecież w klinice było zawsze bardzo cicho, nie wyobrażaj sobie, że
wariaci biegają dookoła i wrzeszczą. No bo wiesz, lekarstwa...
Teraz wydawało się Brennerowi, że całe miasto zażyło lekarstwa, tak cichy powiew
zalegał nad ulicami. Można sądzić, że karnawał to głośne święto, ale to nieprawda. Karnawał
to ciche święto, bo kiedy jesteś po niewłaściwej stronie miasta, głośne święto jest zawsze
ciche. Z tego karnawału wyszła cisza, niewiarygodne. Brennerowi wydawało się, że uciekając
z kliniki, za długo trzymał otwarte drzwi i zabrał ze sobą do miasta ów powiew.
A teraz dlaczego tak się spocił? Najpierw tylko ze zmęczenia. A potem oczywiście na
dodatek ogarnął go śmiertelny strach. Przejechał bowiem obok niego samochód policyjny, a
jeśli kiedyś policjant strzelił ci w głowę, ogarnia cię śmiertelny strach na widok każdego
samochodu policyjnego, to całkiem normalne.
Ale co ciekawe. Chociaż policjanci w ogóle nie zwrócili na niego uwagi i samochód
już dawno odjechał, Brenner dalej oblewał się potem. Ponieważ tłumik przypomniał mu
walthera szefa wydziału kryminalnego w Grazu. Po spotkaniu samochodu policyjnego
Brenner nagle poczuł się dużo słabszy. Dopiero teraz zauważył, jakim szaleństwem w jego
stanie był forsowny marsz.
Droga z Puntigam do stadionu tak się ciągnęła, że Brenner był kilka razy bliski
poddania się. Pierwszy raz chciał się poddać już przy cmentarzu centralnym, bo to oczywiście
zaraźliwe, kiedy wokół wyleguje się leniwie tak dużo ludzi i człowiek sam z wielką chęcią by
się do nich przyłączył. Później na Puchsteg był tak zmęczony, że przez półtorej godziny stał
w miejscu i przyglądał się płynącemu Murowi.
Podobało mu się, że Mur nie jest już tak brudny jak za jego czasów, kiedy to
samobójcy długo nie skakali do niego, ponieważ wystarczyło im tylko popatrzeć w dół. A
teraz rzeka okazała się nawet czymś zbawiennym, Brenner czuł, jak woda powoli przywraca
mu siły, i nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął rozmowę z Köckiem na Puchsteg.
- Jeśli mi nie pomożesz, będziesz następny - Brenner ćwiczył na Puchsteg.
To, czyli groźba, wydało mu się najlepszym argumentem, ponieważ Köck miał taki
charakter, że nigdy by ci tak po prostu nie pomógł. Nie wiem, jak to jest, ale ludzie są różni,
jedni pomogą ci ot tak, sami z siebie, a znowu inni nigdy tego nie uczynią. Istnieje taki
swoisty typ człowieka, psychologowie badali ten problem od dziesiątek lat, aż wreszcie sobie
z tym poradzili i znaleźli właściwe określenie dla takiego typu, posłuchaj: zły charakter.
- Będziesz następny, jeśli mi nie pomożesz - powtarzał Brenner raz po raz Köckowi,
kiedy już szedł dalej w kierunku Stadionu im. Schwarzeneggera.
Niejeden raz Brenner nawet sobie wmawiał, że bez Köcka wszystko poszłoby wtedy
dobrze i Saarinen żyłby do tej pory. Tylko żebyś zrozumiał, dlaczego w jego głosie
pobrzmiewała odrobina złości, kiedy usiłował przekonać Köcka:
- Poza mną jesteś jedynym świadkiem.
W ostatnich dniach nagrał mu to wiele razy na sekretarce. Ale mimo to Köck nie
zadzwonił do niego, dlatego Brenner w dalszym ciągu ćwiczył:
- Poza mną jesteś jedyny, który coś o tym wie.
I co ciekawe! Nie tylko chodzenie sprzyja rozmowie, to znaczy myśleniu, Brenner
stawał się coraz bardziej ożywiony, odkąd starał się wpłynąć na Köcka. Mięśnie nóg znowu
przypomniały sobie, do czego były dawniej zdolne, podczas gdy Brenner mruczał pod nosem:
- Dlaczego szef wydziału kryminalnego musiał zabić mnie, a ciebie zostawił przy
życiu?
Kierując się czystą logiką, trzeba powiedzieć, że to dobry znak w procesie leczenia,
jaki zachodził w głowie Brennera. Ponieważ nie zostało więcej niż trzech ze starej bandy
nicponi. Saarinen nie żył, teraz poza szefem sekcji kryminalnej w Grazu zostali tylko Brenner
i Köck.
Mój Boże, byli wtedy młodzi. W szkole policyjnej uczyli się o systemach
zabezpieczeń w bankach, wtedy oczywiście jeszcze przedpotopowych, ale złodzieje też nie
mieli dzisiejszej klasy, musisz wszystko przenieść do czasów epoki kamiennej, czyli do lat
siedemdziesiątych, kiedy jeszcze nie każdy burmistrz najmniejszej pipidówy szpikował
sypialnię swojej prywatnej sekretarki kamerami, kiedy w ogóle przypisywało się większe
znaczenie prywatności, sekretarka i burmistrz mieli tylko biurko, a dozór w bankach był
dopiero w powijakach. Z dzisiejszego punktu widzenia były to bardzo ciekawe pionierskie
czasy.
- Pamiętasz jeszcze Prototniga? - spytał Brenner, kiedy wyłonił się przed nim Stadion
im. Schwarzeneggera, srebrno lśniący jak najprawdziwsze ufo. Kiedy Brenner zbliżał się do
swojego ufo, powiedział do captaina Köcka: - Właściwie to wszystkiemu winien jest
Prototnig.
Ale był to tylko żart Brennera, chciał w ten sposób wprowadzić Köcka w pozytywny
nastrój. A srebrny blask bijący od Stadionu im. Schwarzeneggera, który teraz regularnie go
omiatał, w jakimś sensie go rozzuchwalił, to znaczy mimo śmiertelnego strachu trochę
podniósł na duchu. Wyobraź sobie taką odrobinę radości w stanie śmiertelnego strachu jako
malutką wyspę na oceanie lub Stadion im. Schwarzeneggera w środku Liebenau. Czegoś
podobnego można często doświadczyć, kiedy do ważnego, dominującego uczucia wkrada się
całkiem inne malutkie uczucie i mały żart: wszystkiemu winien jest Prototnig.
Oczywiście w ogóle nie było w tym winy Prototniga. Winni byli oni sami, młodzi
chłopcy, ale mimo wszystko winni tego, że w ostatki 1973 roku dopuścili się tej głupoty Ale
tacy młodzi to oni znowu nie byli, ponieważ każdy z nich miał powyżej dwudziestu jeden lat,
a więc nie można było o nich powiedzieć, że są jeszcze niepełnoletni. Prototnig był już wtedy
starym wykładowcą w szkole policyjnej i miał fanatyczne credo: łączenie teorii z praktyką.
Prototnig sprawdzał od czasu do czasu systemy zabezpieczeń, co dzisiejszemu uczniowi
szkoły policyjnej nawet nie przyszłoby do głowy. Były to egzaminy, których wszyscy
uczniowie najbardziej się bali, bo jeśli nie wiedziałeś, do czego służy choćby najcieńszy
drucik w urządzeniu alarmowym, natychmiast wylatywałeś z klasy i za tydzień jeszcze raz od
początku.
Prototnig ważył dobre 120 kilo, potem, jeszcze w szkole policyjnej, umarł nawet na
zawał serca podczas wykładu, ponieważ zawiódł system alarmowy w jego organizmie. I
ciągle powtarzam, z całą pewnością wszystko poszłoby inaczej, gdyby Prototnig umarł rok
wcześniej, ale nie, Pan Bóg musiałby dać mu jeszcze dość czasu, aby zdążył przedyskutować
z nimi wszystkie pułapki tkwiące w systemie alarmowym.
A motto Prototniga brzmiało niezmiennie: musicie wejść w skórę przestępcy. I
przepadałeś na egzaminie, jeśli nie dość wczuwałeś się w sposób myślenia przestępcy, i w
gruncie rzeczy tak było dobrze, powiadam, właśnie tak należało. Ale oczywiście trzeba mieć
na uwadze konsekwencje, jeśli jako uczeń szkoły policyjnej za bardzo wczułeś się w skórę
przestępcy.
Ponieważ zawsze są i tacy, i tacy Wielu podchodzi to tego za mało poważnie,
przyznaję to Prototnigowi. Ale ci czterej potraktowali to za bardzo poważnie. Początkowo
tylko dla zabawy, bo wybrali się kiedyś całą klasą szkoły policyjnej na wycieczkę do oddziału
banku Raiffeisen w Puntigam. Köck i szef dochodzeniówki Aschenbrenner, obecnie szef,
wtedy oczywiście uczeń szkoły policyjnej Aschenbrenner, tylko tak dla zabawy ułożyli plan
niczym dobrze przygotowane zadanie domowe. Jak zrobiłby to przestępca. Jak można by
wyczyścić filię banku Raiffeisen, zanim za pół roku przejdą na nowy system alarmowy
Najpierw tylko plan, czysta teoria. Kilka drobnych czynności przygotowawczych, Sprawa
nabrała powagi dopiero wówczas, kiedy Köck przyszedł z czterema waltherami. Ale pomysł z
tradycyjnymi strojami ludowymi wyszedł od Saarinena. Ponieważ Saarinnen był jeszcze
wówczas z nimi, a był w owym czasie nawet najlepszym przyjacielem Brennera, to Brenner
też wziął w tym udział.
Saarinen powiedział, że w strojach ludowych wezmą nas na ulicy za przebierańców,
ale w banku będą nas uważali za normalnie ubranych, a podczas ucieczki znów za
przebranych, można powiedzieć perfekcyjny kamuflaż. Wtedy nie było tak jak dzisiaj, kiedy
ludzie w takich ubraniach znów chodzą po ulicach, nawet nie z okazji karnawału. Ale wtedy
jedno było tak samo, też wcześnie zamykano filię banku, i kiedy pracownicy byli już w
myślach bardziej na paradzie niż za okienkiem, czterej uczniowie szkoły policyjnej w strojach
ludowych wkroczyli do środka.
Brenner szedł teraz ulicą do Stadionu im. Arnolda Schwarzeneggera i myślał o swoim
najlepszym przyjacielu, który nie żył już od trzydziestu lat i którego wszyscy nazywali
Saarinen, ponieważ przepadał za fińskim motocyklistą. W jego szafce w szkole policyjnej
wisiał nawet plakat Fina, Brenner przypiął plakat z Jimim Hendriksem, który w 1971 roku
udusił się własnymi wymiocinami. Fiński motocyklista zginął potem w wypadku w 1973 roku
we Włoszech, ale jego fan ze szkoły policyjnej w Grazu już tego nie dożył, gdyż poniósł
śmierć w wypadku trzy miesiące przed swoim idolem, to znaczy za szybko odjechał z banku
Raiffeisen.
- Co za cholerny pech - zaklął Brenner, szukając dobrze ukrytego dzwonka do
mieszkania administratora na Stadionie im. Arnolda Schwarzeneggera.
No bo sam rozumiesz, gdyby taki stadionowy dzwonek nie był dobrze ukryty,
stadionowi chuligani dzwoniliby bez przerwy i oszalałbyś jak Köck. Ale Brenner powinien
pamiętać z ostatniego razu, gdzie był dzwonek. Ucieszył się, kiedy wreszcie go znalazł.
Jednak radość z tego powodu była tylko jednym z owych mniejszych uczuć
wchodzących w skład całkiem innego uczucia, ponieważ, możesz wierzyć lub nie, kiedy
przyciskał dzwonek, nagle z oczu pociekły mu łzy. Coś podobnego! Wtedy, kiedy jego
przyjaciel zginął w wypadku na Rudersdorfer Strasse, nie płakał, podczas pogrzebu na
cmentarzu centralnym też nie płakał, ale teraz, trzydzieści lat później, nagle się rozpłakał, u
mężczyzn często występuje taka trochę spóźniona reakcja.
Brennerowi było trochę przykro przed samym sobą. Muszę powiedzieć całkiem
szczerze, że też nie lubię, kiedy mężczyźni płaczą, to nie wypada, ale mówię, jeśli już, to
lepiej od razu, a nie trzydzieści lat później, to najgorsza wersja, a właśnie tak robi większość.
Przy Köcku już znów nie płakał.
Brenner musiałby mieć już osiemdziesiąt trzy lata, gdyby chciał zapłakać nad
Köckiem z trzydziestoletnim opóźnieniem, gdyż pół dnia wcześniej Köck z pewnością był
jeszcze żywy.
Brenner typowałby raczej, że dopiero od dwóch, trzech godzin siedział z dziurą w
głowie na swojej jasnozielonej sofie. Ale nie martw się teraz z powodu jasnego obicia sofy,
gdyż sofa Köcka była tak szkaradna, że parę litrów krwi wyszłoby jej tylko na dobre, a takiej
ilości krwi w ogóle nie było.
Dziura w lewej skroni Köcka nie była szczególnie duża. Bądź co bądź w policji mają
dzisiaj glocka kaliber 9 milimetrów, który robi już niezłą dziurę. Ale walther PP 7,65
milimetra, jaki był wcześniej na wyposażeniu policji, robił tylko bardzo małą dziurkę. W
pierwszej chwili Brenner nawet nie zauważył dziury w lewej skroni Köcka. Wprost nie do
wiary, ale najpierw spostrzegł, że ze ściany wybałusza oczy szaleńczo wystraszony niemiecki
trener.
Wydało mu się, że jeszcze nigdy nie widział tak przerażonego spojrzenia jak u tego
trenera, którego niebieskie oczy były szeroko otwarte, można by wręcz sądzić, że jego
czerwone włosy i czerwone wąsy nie są czerwone z natury, lecz ze strachu. Ponieważ Köck
nadal miał dużo włosów, chociaż ostatnim razem opowiadał Brennerowi, że tamten biedny
człowiek z wewnętrznego przymusu stale zanosi swoje włosy do testowania na dragi.
I prawdopodobnie było to też powodem, że wśród wszystkich fotografii piłkarzy na
ścianie właśnie ta przykuła wzrok Brennera, bo Köck był na stadionie nie tylko
administratorem, lecz również dorabiał sobie na boku, sprzedając graczom, trenerom i
dziennikarzom środek na porost włosów. Köck opowiedział z dumą Brennerowi, że o mało co
zwabiłby do Grazu niemieckiego trenera, jednak w ostatniej chwili złapali go jeszcze w
Wiedniu, prawdopodobnie ochrona tamtejszego stadionu miała znacznie lepszy środek na
porost włosów.
Teraz Köck też miał trochę czerwone włosy, ale tylko tam, gdzie zlepiała je krew,
niewiele, ponieważ pocisk nie przeszedł na wylot, a w tych okolicznościach nie ma dużo
krwi. Pomiędzy lewym uchem a lewym okiem, dokładnie tam, gdzie również Brenner miał
dziurę. Teraz Brennerowi uroiło się przez chwilę, że broń w ogóle nie wchodziła w grę, że
szef wydziału kryminalnego Aschenbrenner w ogóle nie strzelił ze swojego walthera, lecz
dobry Bóg zderzył głowami jego i Köcka, tak jak w 1973 roku zderzyli się obaj motocykliści,
Jarno Saarinen i Renzo Pasolini, obaj na miejscu zginęli.
Chociaż Brennerowi huczało teraz w głowie tak, jakby Köck i on rzeczywiście
zderzyli się głowami, jadąc każdy z prędkością trzystu kilometrów, a więc w sumie sześciuset
kilometrów na godzinę, zza huczenia przebiła się cicho myśl. Uważaj:
Muszę znaleźć pocisk.
Ponieważ pocisk musi pochodzić z tego samego walthera co pocisk, który profesor
wyjął z jego głowy, spłaszczony jak najprawdziwsza kula ziemska. Miał nadzieję, że szef
wydziału kryminalnego Aschenbrenner strzelił co najmniej raz lub dwa, bo śmiertelna kula
nie wyszła z głowy, a sama łuska była mu do niczego nieprzydatna.
Znalazł wszystko, co możliwe, tylko nie pocisk. Szybko zrozumiał, dlaczego Köck tak
się przechwalał, że niemiecki trener przyszedłby do Sturmu Graz tylko dla niego. Ponieważ
chodziło o kilogramy środka na porost włosów, wiedeńczycy rzeczywiście musieli mieć coś
do zaoferowania, skoro jeszcze w ostatniej chwili uwolnili trenera od tego źródła.
Ale nie to interesowało Brennera. Interesowała go kula. Sprawdził każdy centymetr
ściany, każdy fotel, każdą kanapę. Nic. W szafie znalazł starego walthera Köcka, z którego
nie strzelono już od trzydziestu lat. Ale nigdzie nie było kuli. Brenner na kolanach przeszukał
podłogę, ale nie znalazł kuli, znalazł tylko stare zdjęcie i kiedy je odwrócił, Brennerowi
wydało się, że kiedyś sam zrobił to zdjęcie. Był na nim Aschenbrenner, był Köck, był
Saarinen, była też nowa przyjaciółka Saarinena, kelnerka z Braugasthausu w Puntigam, którą
Saarinen odbił Aschenbrennerowi zaledwie kilka tygodni wcześniej.
Brenner już nie pamiętał jej prawdziwego imienia, tylko głupawe przezwisko, które
wymyślił Saarinen, możesz wierzyć lub nie: kiedy bowiem nieszczęśliwy wypadek wyrywa
cię jako młodego człowieka z życia, jeszcze poprzedniego dnia nie wiesz, co cię czeka,
dlatego też wyrażasz się niezbyt wyszukanie i używasz takich idiotycznych imion jak
Maritschi. Być może wyrażałbyś się trochę bardziej wyszukanie, gdybyś miał choćby
najmniejsze pojęcie, że jutro już cię nie będzie wśród żywych.
Brenner był zły że to nie ona robiła to zdjęcie, ponieważ wtedy on też byłby na nim.
Mimo to schował zdjęcie do kieszeni. I znów okazało się, jak dobrze jest zajmować się
rzeczami mniejszej wagi. No bo w końcu ta kula.
Kula tkwiła tak głęboko, że Brenner długo nie mógł jej wyjąć. Skalpelem
skradzionym profesorowi Hofstätterowi otworzył wcześniej w ułamku sekundy zamek z
zatrzaskiem w drzwiach do mieszkania, ale kula się broniła. Wymagało to precyzyjnej pracy,
a z motoryką Brennera ciągle nie było dobrze. I w chwili, kiedy już prawie uchwycił kulę,
usłyszał delikatny metaliczny szczęk, który przeszył go na wskroś. Ale nie myśl sobie, skalpel
i kula, to znaczy delikatny metaliczny szczęk.
Serce prawie mu zamarło, ponieważ był to szalenie delikatny metaliczny szczęk, który
wytwarza klucz ostrożnie wkładany od zewnątrz do zamka.
Powiesz, że Brenner powinien się ukryć. Ale nie zapominaj, jak bardzo potrzebował
kuli. Dlatego walczył o tę kulę jeszcze wówczas, kiedy klucz już obracał się w zamku.
Teraz oczywiście podstawowe pytanie, czy Brenner zdobył kulę, czy intruz przydybał
Brennera. Albo trzecia możliwość, że zdarzyło się i to, i to, jeden złapał kulę, a ten drugi
Brennera. Ponieważ ludzie często odczuwają szaloną radość, odkrywając, że nie musi być
koniecznie tak lub tak, lecz istnieje trzecia możliwość. Ale teraz mogę wreszcie powiedzieć
coś ciekawego. Niekoniecznie musi zaistnieć trzecia możliwość.
Jest też bowiem możliwość czwarta. Ani Brenner nie zdobył kuli, ani intruz nie złapał
Brennera. W ostatniej chwili Brennerowi udało się jeszcze wyłuskać kulę. A kiedy drzwi się
otworzyły, Brenner ukrył się za nimi.
To zawsze jest ciekawe, jak naprawdę wygląda człowiek, z którym nawiązało się
intensywny kontakt najpierw przez drzwi. Ponieważ w tym wypadku istniały nie cztery, lecz
tysiąc możliwości, i zazwyczaj obraz całkowicie się zmienia, gdy tylko drzwi się otworzą i
pierwszy raz widzisz intruza. Ale żeby coś takiego! To, co Brenner zobaczył, nie byłoby takie
złe, gdyż z powodu delikatnego szczęku klucza w zamku prawdopodobnie spodziewał się
raczej szczupłego, niskiego mężczyzny, i tak też było. Ale potem, kiedy intruz przeszedł
przez mieszkanie, jeszcze raz całkowicie się zmienił.
Brenner nie mógł wprawdzie widzieć twarzy intruza, bo stał za nim. Ale wydawało
mu się, że na widok Köcka intruz zrobił się jeszcze niższy o głowę. Zwyczajnie się skurczył. I
muszę przyznać, że jest to całkiem zrozumiałe. Ponieważ Brenner nie miał już oczywiście
czasu, żeby poddać się operacji przeszczepu oka, a Köck nie przedstawiał ładnego widoku.
Kiedy mówię, że Brenner nie widział twarzy intruza, gdyż stał za jego plecami, to
muszę dodać, że od przodu też niewiele zobaczyłby z jego twarzy. Jego niebieska
bejsbolówka miała tak duży daszek, że Brenner dziwił się, dlaczego tamten się co chwilę nie
przewraca. Ale intruz przewrócił się oczywiście dopiero wówczas, kiedy Brenner walnął go w
głowę waltherem od Köcka tak, że czapka bejsbolowa upadła na podłogę jeszcze szybciej niż
jej łysy właściciel.
Oczywiście można dużo dyskutować o biciu, za, przeciw, trzecia możliwość i tak
dalej. Ale jedno jest jasne. Nie tylko przyjmowanie razów sprawia ból, przy wymierzaniu
ciosów też można się zranić. Jeden zwichnie sobie nadgarstek, inny złamie sobie palec i
będzie się to za człowiekiem ciągnęło jeszcze długo potem, kiedy otwarta rana głowy ofiary
już dawno pięknie się zagoiła.
A trzeci całkiem przebierze miarę. Ponieważ po uderzeniu Brenner poczuł się tak
podle, że nawet nie pomyślał o kuli. Nagle miał całkiem inne zmartwienie. Zastanawiał się,
czy przeżyje atak drżenia. I zastanawiał się, jak ma wyjść ze stadionu na miękkich kolanach,
jeśli przeżyje atak drżenia. I zastanawiał się, dokąd w ogóle ma pójść, jeśli jakoś wyjdzie ze
stadionu na miękkich kolanach.
Ponieważ rozważał, co jest dla niego bardziej niebezpieczne. Jeśli nie pokaże się
więcej w klinice, najpóźniej następnego dnia będzie poszukiwany jako morderca Köcka. A
jeśli wróci do kliniki, prawdopodobnie jeszcze dziś będzie poszukiwany przez mordercę
Köcka. Sam widzisz, tobie też nie przychodzi do głowy trzecia możliwość. Jakieś pomocnicze
rozwiązanie.
5
Po dwóch bezsennych nocach Brenner ostatecznie zniknął cichaczem z Puntigam.
Najpierw w pomieszczeniu telewizyjnym wszczął spór z innymi pacjentami, przekonując ich,
żeby sobie przypomnieli, że był tu jeszcze, kiedy w wiadomościach poinformowano o
morderstwie na stadionie. Potem wyruszył w drogę. W szpitalu nawet się zbytnio nie
zdziwiono, że tak nagle zniknął, bo kiedyś musisz doprowadzić do sytuacji, że nawet w
klinice dla nerwowo chorych będziesz uważany za pomyleńca.
Kula z pistoletu była jedyną rzeczą, jaką Brenner zabrał ze sobą z Puntigam. Swoją,
ponieważ kuli Köcka nie zdążył schwycić z powodu niespodziewanej wizyty intruza. Tak go
rozsierdziło to, że w ostatniej chwili jego akcja się zawaliła, że nagle poczuł większe
zrozumienie dla chorej próżności profesora Hofstättera, w pewnym sensie jak chirurg dla
chirurga.
Gdyby nie profesor Hofstätter, nie odważyłby się na operację. Gdyby profesor nie
pokazał Brennerowi na zdjęciu rentgenowskim, w którym miejscu dokładnie utkwiła u niego
kula, nie dałby sobie w ogóle rady z tym problemem.
Podczas pierwszego spaceru nad brzegiem Muru Brenner przez cały czas myślał o
zdjęciu rentgenowskim. Bo wtedy zdjęcie jego mózgu rozpięte na negatoskopie przypominało
mu plan Grazu. I tak jak rzeka Mur biegnie pięknie z północnego zachodu między Andritz i
Gösting, tak na zdjęciu rentgenowskim kanał postrzałowy biegł między uchem i okiem
Brennera. No i tak jak Mur płynie dalej i natrafia najpierw na Weinzödl-Brücke, tak kanał
postrzałowy dochodził do jego tętnicy skroniowej. I tak samo, jak rzeka Mur nie zrywa tego
mostu, tylko gładko przepływa pod nim, tak też kanał postrzałowy elegancko dawał nurka
pod tętnicą skroniową.
A potem nerw wzrokowy, niby ścieżka dla pieszych, można by pomyśleć, że to jakiś
wybitny budowniczy mostów rozpiął nerw wzrokowy Brennera dokładnie nad kanałem
postrzałowym, tak pięknie się mijały, żadnych zniszczeń, tylko odrobinę szumu i rozbryzgów,
ale to przecież drobnostka. A potem dalej do centrum, znaczy Kalvarienbrücke, pięknie
dołem, bez żadnego zrywania, bez paraliżu twarzy, i jeszcze dalej biegł sobie kanał
postrzałowy na negatoskopie, aż do Keplerbrücke, i znowu jeden i drugi nienaruszony nerw
się zatrzymuje, kanał postrzałowy przeciska się dołem, Hauptbrücke bez problemu,
czyściutko pod Tegethoffbrücke, i nagle, wyobraź sobie, tak jakby rzeka Mur w środku Grazu
po prostu się zatrzymała, trzydzieści metrów za Tegethoffbrücke, mniej więcej na wysokości
banku, tam gdzie Brenner po raz pierwszy całował się z Leni, nagle się zatrzymuje, zupełnie
jak Morze Czerwone, któremu Mojżesz z wysokości banku Leni nakazał się zatrzymać, tak
właśnie kanał postrzałowy w środku mózgu Brennera po prostu się zatrzymał między
Tegethoffbrücke a Radetzkybrücke.
No a Köck miał naprawdę pecha, Brenner widział to teraz bardzo dokładnie, kiedy z
zewnątrz rozległ się nieznośnie cichy odgłos klucza wkładanego do zamka. U Köcka kanał
postrzałowy doszedł najwyżej centymetr dalej niż u Brennera, tak jakby rzeka Mur za późno
usłyszała głos Mojżesza albo za późno zauważyła czerwone światła i zatrzymała się
wprawdzie jeszcze przed następnym mostem, ale już przy drugim banku, tam gdzie Brenner
raz całował się z Waltraud, krótko mówiąc: drobna różnica, ale decydująca o życiu i śmierci.
To tylko tak, żebyś rozumiał, skąd Brenner miał nagle tę całą wiedzę fachową,
dlaczego był taki dobry z anatomii. Bo mózg, który świeżo wyszedł ze śpiączki, musisz sobie
wyobrazić jako coś w rodzaju camera obscura, no i wtedy właśnie ten mózg Grazu na
negatoskopie dosłownie wypalił ślad w trochę jeszcze zamroczonym mózgu pacjenta.
No i teraz Brenner poczuł się trochę dotknięty, tak jak przedtem profesor Hofstätter,
że „GratisGrazer” nie doceniła należycie jego sukcesów chirurgicznych. W gazecie wymyślili
oczywiście, że to mord rytualny, mafia narkotykowa i, i, i. Bo mafia narkotykowa zawsze z
tymi częściami ciała. A poza tym tajemnica poliszynela: taki gospodarz stadionu jest nie tylko
biurem rzeczy znalezionych dla graczy, jak znowu jakiś zrezygnowany milioner sportowy
zgubi pod prysznicem kolczyk, złoty łańcuszek czy lokówkę, ale także mężem zaufania, no i
gracze po prostu wiedzieli, jak zgubię lokówkę, to nie ma sprawy, Köck ją na pewno znajdzie
i natychmiast usunie włosy, zanim się dostaną w niepowołane ręce.
A teraz Köck nie żył, a w „GratisGrazer” napisali: po sprawcy ani śladu. Po kuli też
ani śladu, pisała „GratisGrazer”, bo sprawca wykonał czystą robotę. Trochę to dało
Brennerowi do myślenia.
A żeby nie zostawić czytelników zupełnie z pustymi rękami, „GratisGrazer” wymienił
nawet właściciela trafiki, Würnitzera, jako naocznego świadka, chociaż ten w ogóle nie
otwierał swojego sklepu vis-a-vis stadionu w tamten zapustny wtorek. Tak czy owak jedyna
wskazówka pochodziła od kioskarza Würnitzera, któremu wydało się okropnie podejrzane, że
od tamtego wtorku przestali się pojawiać dwaj Cyganie, którzy zawsze wystawali przed
stadionem.
Jedyna wskazówka to zawsze dobra rzecz, no i teraz Brenner udał się od razu w drogę
do sklepu tytoniowego koło stadionu. Trzeba ci wiedzieć, że u takiego kioskarza dostaniesz
nie tylko papierosy, nie tylko gazety, a na zapleczu zdjęcie Hitlera z osobistą dedykacją, ale u
takiego kioskarza, jak go ładnie poprosisz, są także najnowsze wiadomości ustne.
Teraz w Austrii praktycznie każdy może otworzyć sklep tytoniowy, płacisz
urzędnikowi odpowiednią łapówkę i już masz swoją trafikę w majestacie prawa. Ale nie
zawsze tak było, bo zaraz po wojnie powiedzieli, musimy pomóc inwalidom wojennym, więc
nie każdy będzie mógł prowadzić państwowy interes tytoniowy, bo wiadomo, artykuły
tytoniowe podstawa egzystencji, więc dajmy to inwalidom wojennym. W zasadzie dobry
pomysł, bo zawód kioskarza możesz uprawiać i z jedną nogą, i z jedną ręką, a nawet z
odłamkami w głowie, jak ci żona z księgowością pomaga.
Sklep tytoniowy Würnitzera Brenner pamiętał jeszcze z dawnych lat, bo tam właśnie
jako trzynastolatek kupił pierwsze w życiu papierosy, w Puntigam by się nie odważył. Ale
muszę powiedzieć całkiem szczerze, że nie wspominał mile starego Würnitzera.
Trzeba ci wiedzieć, że w czasach młodości Brennera nie ukazywało się jeszcze w
gazetach tyle obrzydliwych zdjęć, a to wojna, a to wypadek, a to amputacja czy menedżer
roku. Ludzie mieli jeszcze wtedy jakieś poczucie wstydu, a nie żeby zaraz wszystko
publicznie pokazywać. No i to, co ten „GratisGrazer” zrobił, że zamieścił zdjęcie Köcka z
jednym okiem, to coś takiego dawniej byłoby nie do pomyślenia. Chociaż i dawniej w
sklepach tytoniowych nie było tak znowu wszystko cacy, bo jakby dla wyrównania w takim
sklepie bez przerwy natykałeś się na kikuty rąk czy nóg: niby spotkanie weteranów.
Przypominam o tym dlatego, że często się mówi, dawniej wszystko było lepsze, trawa
bardziej zielona, powietrze bardziej czyste, ludzie bardziej cali, ale to nie do końca prawda,
bo dawniej też już były kikuty rąk, kikuty nóg i menedżerowie roku.
I zawsze takim złym wzrokiem cię mierzyli ci panowie ofiary wojny, jak wchodziłeś
do sklepu - młody człowiek i do tego fan Jimiego Hendriksa. Tak to wtedy było. No i teraz
nie wiem, czy po tej śpiączce stare wspomnienia były lepiej wypoczęte niż nowe, czy Brenner
już od dłuższego czasu nie nadążał za biegiem wypadków, bo miał wciąż w głowie tamten
dawny obraz. No i oczywiście wielkie zaskoczenie, bo właściciel sklepu tytoniowego
vis-a-vis Stadionu im. Schwarzeneggera to był młokos, Brenner pomyślał nawet, że pomylił
drzwi, bo ten młody człowiek mógł spokojnie kandydować na menedżera roku.
Co najwyżej można by jego młodzieńczy wygląd przypisać niebieskiej bejsbolówce,
którą miał na głowie. No i widać po tym, że nie każdemu jest dobrze w tych samych rzeczach,
bo ten łysek ze stadionu w takiej samej bejsbolówce wyglądał po prostu śmiesznie, jak
myszka pod miską z ciastem, a młodemu Würnitzerowi naprawdę było w niej dobrze. No i
teraz Brennerowi zrobiło się nieprzyjemnie, kiedy młody uprzejmy kioskarz powiedział, że
przypomina mu jego dziadka.
Oczywiście nie dziadka Brennera, tylko jego własnego dziadka, założyciela sklepu,
który umarł dopiero kilka lat temu, o ironio losu, na chorobę Bürgera.
Skłonny jestem przypuszczać, że to z powodu rany głowy Brenner przypominał
młodemu Würnitzerowi dziadka. Dawniej Brennerowi ani przez myśl by nie przeszło, że
nadejdzie czas, kiedy spotkają się w sklepie tytoniowym młodzik i stary inwalida, i że to nie
on będzie tym młodzikiem.
Ale ciekawa sprawa, ten tryskający zdrowiem młody trafikant był jeszcze gorszy od
tych starych, których Brenner tak się bał. Że też coś takiego jest na świecie, taki schludny
młodzieniec, bez brzucha, bez przykrego zapachu z ust, bez braków w uzębieniu, wysoki,
szczupły, wysportowany opalony na brąz, wszystko ekstra. No i dlaczego ktoś taki, przed kim
wszystkie możliwości stoją otworem, wyciąga nagle listę z podpisami. A na liście był taki
sam fantazyjny „X” jak na bejsbolówce kioskarza. Tylko że na niebieskiej bejsbolówce był
biały „X”, a na białym papierze niebieski „X”, pewnie dlatego, że białego na białym nie
byłoby widać.
- X to skrót od IGS - wyjaśnił młody kioskarz roku.
- A od czego jest skrót IGS?
- Inicjatywa... - podpowiedział kioskarz.
Zawiesił głos jak zawodowy nauczyciel, żeby głupi klient mógł sam dokończyć. Ale
nic z tego, klient nie zaskoczył, więc jeszcze raz podpowiedź kioskarza:
- Grazer...
I znowu pięknie zawieszony głos, ale klient nadal nie kapuje, więc kioskarz musi sam
dokończyć:
- Sicherheit, bezpieczeństwo. Inicjatywa Bezpieczny Graz, skrót: IGS.
- X - uśmiechnął się Brenner.
- Jedna literka.
- To jest naprawdę skrót, który się opłaca. Ale zawsze myślałem, że wy się nazywacie:
Inicjatywa Obronna Bezpieczny Graz.
Kioskarz tylko potrząsnął głową, chyba się nie zorientował, że Brenner sobie z niego
żartuje, no bo przecież z tym dodatkiem „Obronna” wyszedłby niewygodny skrót, a bez tego
dodatku jest elegancko: IGS, czytaj: X.
Ale jedno sobie Brenner naprawdę przypominał. Że ci policjanci amatorzy od
pewnego czasu wprowadzali zamieszanie w mieście. Gazety o tym pisały, zanim jeszcze
wrócił do Puntigam. Ustawiali się przed szkołami z aparatami fotograficznymi, niby że chcą
odstraszyć handlarzy narkotyków. Wyniki akcji dyskusyjne, ale nauczyciele strasznie się
skarżyli na nasilające się spóźnienia uczniów, bo rano dzieciaki godzinami wystawały przed
lustrem, pięć razy się przebierały ze strachu, że mogłyby źle wyjść na zdjęciu.
- „No Drax in Graz” brzmiał napis na koszulce, którą mu teraz pokazał kioskarz, bo
ten T-shirt był częścią umundurowania policjantów amatorów. Na czapce „X”, a na T-shircie
dewiza działania i jeszcze dodatkowo „X”.
- Drax - uśmiechnął się kioskarz. - Dzięki takiej pisowni trafiamy do młodych ludzi.
Oni nie lubią, jak im się pokazuje palcem: „drugs”, lepiej jest właśnie...
-... z iksem.
- Nowocześnie.
Od problemu narkotyków kioskarz przeszedł szybko do problemu Cyganów, bo od lat
już toczyła się ta dyskusja, żebracy, przestępczość, no i policjanci amatorzy wystąpili z
pomysłem: zakaz żebrania. Uprzejmie podsunął Brennerowi listę, był przekonany, że
człowiek z raną postrzałową głowy na pewno to podpisze.
Jako detektyw nie możesz się oczywiście czymś takim czuć dotknięty. Brennerowi
było to na rękę, bo mógł skierować rozmowę na tych dwóch Cyganów ze Stadionu im.
Schwarzeneggera.
- Po tych dwóch żebrakach ze stadionu nie będzie pan płakał - powiedział.
- Żeby pan wiedział.
- Może się przestraszyli inicjatywy „X”.
Widzisz, Brenner właściwie źle wymówił „inicjatywa”, bo „i” przecież już jest
zawarte w „iks”. Ale to nie dlatego kioskarz Würnitzer zrobił taką kwaśną minę.
- Tak łatwo ich nie przepędzisz - burknął. - Panowie Romowie przypadkiem zniknęli
tego samego dnia, kiedy nieznani sprawcy zamordowali gospodarza stadionu.
Założę się, że zabrakłoby cudzysłowów, żeby je postawić wszędzie tam, gdzie je
pomyślał młody kioskarz Würnitzer: przy „panowie Romowie”, przy „przypadkiem”, przy
„nieznani” sprawcy.
- Ale przynajmniej się pan pozbył tych dwóch.
- Pozbyłem się.
- I Köcka też się pan pozbył.
- To akurat paru ludzi zasmuci - uśmiechnął się kioskarz. - Czasami w dni robocze
stadion odwiedzało więcej osób niż w czasie meczu.
Widzisz, taki kioskarz Würnitzer dobrze widział ze swojego kiosku, że nie tylko
reporterzy sportowi są ciągłymi gośćmi na stadionie, ale i wyższe kręgi z innych działów,
polityka, kultura, pogoda, gospodarka, horoskopy, a nawet ilustrowane dodatki tygodniowe.
- To Köck przyciągał tę całą hołotę. Dopiero tydzień temu doszliśmy do wniosku, że
musimy ustawić ludzi przed wejściami na stadion, nie tylko przed szkołami.
- To macie już teraz z głowy.
- Poczekajmy. Zawsze mówię, że po gorszym nie przychodzi lepsze.
W końcu Brenner nie podpisał listy, powiedział, że musi się jeszcze zastanowić. Ale
żeby całkiem nie podpaść Würnitzerowi, kupił u niego bejsbolówkę. Krępowało go chodzenie
z tą ogoloną głową i plastrem nad uchem, bejsbolówka jest na to w sam raz. I dla ochrony
przed zimnem, bo lekarze w szpitalu powtarzali mu z triumfującym uśmiechem, że bóle na
pewno kiedyś wrócą. To był ulubiony zarzut doktora Bonatiego, bo wypieranie bólu to
zawsze podejrzana sprawa, a z taką upartą odmową bólu, jak u Brennera, w życiu się jeszcze
nie zetknął.
- No to niech pan się zastanowi nad podpisem - powiedział kioskarz, kiedy Brenner
zapłacił za bejsbolówkę.
- Wpadnę jeszcze w tym tygodniu - obiecał Brenner, wychodząc ze sklepu z czapką na
głowie.
Bo dobre układy ze świadkami ważna sprawa. Wiele się wprawdzie od Würnitzera nie
dowiedział, czego by już wcześniej nie wiedział z gazet. Ale to oczywiste, bo przecież
dziennikarze też to wszystko wiedzieli od Würnitzera. To jest zresztą ciekawy cykl
produkcyjny: w sklepie tytoniowym kupujesz nie tylko najnowsze wydania gazet, czyli
najświeższe wiadomości, analizy, tło wydarzeń, wskazówki, komentarze, wszystko. No a
skąd dziennikarze o tym wszystkim wiedzą? Ano widzisz, wiedzą to wszystko od kioskarzy.
No i teraz - w ostatnich latach nad jedną rzeczą przeprowadzono dokładne studia.
Chodzi o krowy w Anglii. Że nie jest zdrowo, jak krowy zjadają owce. No i całkiem podobnie
jest, jak gazety za dużo informacji czerpią z branży gazetowej, wiadomo, trzeba docierać do
prostych ludzi. Bo inaczej to z biegiem czasu dochodzi do swego rodzaju rozmiękczenia
mózgu.
No i teraz, przechodząc na drugą stronę ulicy w kierunku stadionu, Brenner nagle
zamiast „mafia cygańska” zaczął myśleć „mafia świadków”, bo to tak podobnie brzmi po
niemiecku: „Zigeunermafia” i „Zeugenmafia”. Bo stare powiedzonko policyjne głosi: jeśli
mafia gazetowa i mafia świadków jest tego samego zdania, to znaczy: najwyższy poziom
alarmowy Niech się schowa mafia narkotykowa.
Ale nie doszedł do stadionu. Bo nagle zrobiło mu się kompletnie ciemno przed
oczami. Nie myśl, że miał problemy z mózgiem. Problemy z czapką.
Ktoś mu od tyłu wbił czapkę na oczy i tak brutalnie wykręcił rękę do tyłu, że Brenner
o mało nie zwymiotował. I dopiero wtedy mógł normalnie pomyśleć, kiedy już siedział skuty
kajdankami w pędzącym nie wiadomo dokąd aucie.
Nadal nic nie widział. Ale za to wszystko słyszał. I czuł nosem. Zapach własnego
potu, bo pocił się ze strachu. Ale nie dlatego tak się bał, że nic nie widział. Zaczął się pocić ze
strachu dopiero wtedy, kiedy w wozie odezwało się policyjne radio.
6
Brenner natychmiast rozpoznał głos szefa dochodzeniówki Aschenbrennera.
- Dobra robota, majorze Heinz - pogratulował porywaczowi, który wcześniej, po kilku
minutach jazdy, wepchnął Brennera do jakiejś windy i jechali tak długo, że ten już się zaczął
zastanawiać, skąd się wzięły w Grazu takie wysokie domy.
- Dostarczamy towar szybciej niż konkurencja - zawołał wesoło major Heinz, bo
wydaje mi się, że lubił doprowadzać ludzi. - Jeszcze jakieś życzenie? Keczup, majonez, a
może zimny napój? - dowcipkował.
- Napiwek dostaniesz następnym razem. A teraz zdejmij mu czapkę i kajdanki i znikaj.
Ale nie wyobrażaj sobie, że jak młody major zdjął Brennerowi czapkę z oczu, to ten
teraz, sześć tygodni po tym, jak się obudził ze śpiączki obok Jimiego Hendriksa, znowu
pomyślał, że jest w niebie. Owszem, widział niebo, ale zdawało mu się, że jest w raju.
A raj to jeszcze za słabe określenie na mieszkanie szefa dochodzeniówki Grazu.
Ogromny ogród na dachu pełen kwitnących kwiatów w środku zimy, czegoś takiego Brenner
jeszcze nigdy w życiu nie widział.
Po wyjściu majora Heinza został sam z Aschenbrennerem w tym raju z widokiem na
dachy domów Grazu. Ale Brennera oczywiście nie interesował ten wspaniały widok. Bo teraz
zaszło coś, co może zajść tylko między superdetektywem a superkanciarzem. Chodzi o to
wczuwanie się.
Brenner patrzył na siebie oczami Aschenbrennera, to znaczy bez efektów
kolorystycznych. I w przeciwieństwie do tych dni spędzonych w klinice nie czuł
najmniejszego gniewu, bo się za dobrze wczuł. To w ogóle jest ciekawa rzecz. Niektóre
rzeczy lepiej się robi z ludźmi, kiedy są nieobecni. Nie mówię o miłości, bo miłość z
obecnymi jest zasadniczo niemożliwa, to zrozumiałe. Ale tak samo jest w wypadku
nienawiści. Tak samo, jeśli chodzi o gniew, który cię zaślepia, i o śmiertelny strach. Jak za
blisko podejdziesz do swojego vis-a-vis, przeżywasz rozczarowanie.
Spojrzeć na siebie oczami innego człowieka to się tak łatwo mówi. Nie żeby tylko
zawsze wszystko z własnej perspektywy, ale czasem też spojrzeć oczami kochanego bliźniego
to jest w ogóle najważniejsze dla naszej ludzkiej jak tam. Tylko czy ktoś pomyślał o
problemach związanych ze szczytowymi osiągnięciami? Bo przy szczytowych osiągnięciach
często jest tak, że pierwotny efekt ulega odwróceniu. Doskonały sprinter nie potrafi już
normalnie chodzić, doskonały aktor nie potrafi już zwyczajnie mówić, w ogóle wczuwanie się
przy skrajnie szczytowych osiągnięciach może się łatwo przerodzić w coś całkiem
nieludzkiego.
Ale jako detektyw nie masz żadnych szans, jeśli się nie wczujesz w kanciarza. Bez
przerwy musisz wchodzić w skórę drugiego, zwłaszcza przeciwnika. To jest właśnie takie
trudne w tym zawodzie, ścigasz kanciarza, ale możesz go tylko wtedy złapać, jeśli ci się uda
zobaczyć świat jego oczami. W gruncie rzeczy musisz myśleć tak samo jak on, musisz nawet
czuć tak samo jak on.
No i teraz - co czuł Brenner, patrząc od strony Aschenbrennera? Niestety muszę
powiedzieć - zupełnie nic. Albo powiedzmy tak. Zauważył, że Aschenbrenner właśnie się w
niego w stu procentach wczuwa, więc był teraz z powrotem dokładnie tam, gdzie jest
normalny człowiek bez żadnego wczuwania się. Nastąpiła brutalna patowa sytuacja między
nimi dwoma, bo każdy starał się wczuć w drugiego lepiej niż tamten w niego, karuzela przy
tym to pestka.
I w tym właśnie znać było starą szkołę policyjną. Młodzi już tego teraz nie potrafią.
Każdy z nich by zaraz padł, jak by musiał chociaż przez kilka minut wytrzymać taki
pojedynek, bo to potworne obciążenie, kiedy musisz być jednocześnie po obu stronach jako
superdetektyw i jako superkanciarz.
- Dobrze się już czujesz? - spytał w końcu Aschenbrenner.
Brenner był zadowolony, że komendant zaczął mówić. Bo przez mówienie ci dwaj
ludzie znowu się rozeszli, niby wyjaśniło się, kto jest kto, tu Aschenbrenner, a tam Brenner, i
dzięki pytaniu komendanta Aschenbrennera Brenner wrócił do własnej głowy.
- Lepiej niż Köck - odparł.
- Skąd wiesz?
- Co?
- Jak się czuje Köck. Może lepiej niż ty i ja.
- Chcesz powiedzieć, że oddałeś mu przysługę?
- Komu?
- Köckowi.
- A w jaki sposób miałbym mu oddać przysługę?
- Pakując mu kulę w łeb.
Kochany, co za zmiana nastroju u szefa dochodzeniówki Aschenbrennera, jakby nagle
rzeka Mur zaczęła płynąć od Andritz do Puntigam.
- Za głupi, żeby sobie samemu wpakować kulę w łeb - warknął - ale zgrywać
mocnego człowieka i psuć mi robotę, jak ja to lubię.
Brenner dopiero teraz zauważył, jak Aschenbrenner źle wygląda. Wyglądał równie
żałośnie jak wtedy w holu banku Raiffeisen. Trzeba ci wiedzieć, że Aschenbrenner wtedy o
mało nie dostał świra, kiedy usłyszeli ten strzał w skarbcu. Köck i Saarinen byli razem na
zapleczu i potem Köck tysiąc razy im opowiadał, jak to Saarinen nagle bez powodu wypalił w
sufit. Niewinny idiotyczny strzał, a w gruncie rzeczy strzał śmiertelny dla Saarinena, bo bez
tego strzału nie uciekaliby na łeb na szyję i Saarinen nie wjechałby na latarnię.
- Chciałbym wiedzieć, co cię nagle obchodzi Köck.
Komendant siedział i patrzył na Brennera z taką odrazą, jakby to była wina tamtego,
że nie może złapać tchu.
- Do Köcka wycelowałeś lepiej niż do mnie - powiedział Brenner.
Szef dochodzeniówki parsknął pogardliwie.
- Nie ośmieszaj się, Brenner. Czy ty w ogóle jeszcze pamiętasz, co ci powiedziałem o
świcie w niedzielę adwentową?
- Oczywiście - skłamał Brenner.
- Teraz opowiesz mi wszystko, co wiesz o Köcku, albo za nic nie ręczę.
- Nie mieszkał tak pięknie jak ty.
Szef dochodzeniówki oczywiście doskonale zrozumiał, co Brenner ma na myśli. Bo
raj to zawsze podejrzana sprawa. Pewnie, jako szef dochodzeniówki zarabiasz nieźle. To nie
jest złe uposażenie, możesz sobie pozwolić na to i owo, ale tym uposażeniem można
wytłumaczyć wypasione auto, tym można wytłumaczyć cienką jak osa żonę, tym można
wytłumaczyć urlop pod palmami, ale tym w żadnym wypadku nie da się wytłumaczyć raju.
Tak to już w życiu jest, raju nikt ci nie da za darmo i jak nie masz nic na sumieniu, to
nie pójdziesz do raju. Jakiś mnich przy przepisywaniu Biblii musiał się pomylić i ludzie od
wieków myślą, że aby trafić do raju, nie można mieć żadnych grzechów na sumieniu. I że jak
zgrzeszysz, to wylatujesz z raju. Czyli wszystko dokładnie na odwrót.
Śmieszne jest tylko, że ludzie tak długo w to wierzyli, kiedy ślepy by zauważył, że jest
na odwrót i że bramy raju otwierają się tylko przed najbrutalniejszymi typami. Najlepszym
przykładem był Aschenbrenner. Bo teraz w odwecie za aluzję do pięknego mieszkania
zaserwował Brennerowi parę takich prawd, że każdy normalny człowiek by się dziesięć razy
zastanowił, zanim by wyjechał z czymś takim do kogoś, kto niedawno wyszedł z kliniki.
- Wiesz, co łączy ciebie i Köcka? - spytał szef dochodzeniówki.
- Że ty nas obu...
- Że wy obaj - przerwał mu Aschenbrenner - nigdy nie wydorośleliście. Że zawsze
tylko uciekaliście. Zawsze uważaliście, że jesteście o wiele mądrzejsi od nas, ograniczonych
idiotów, którzy w jakimś momencie przejmują odpowiedzialność za swoją pracę i swoje
życie.
Brenner miał wrażenie, że szef dochodzeniówki sam wierzy w te brednie, no i
pozwolił mu mówić, bo to było nawet ciekawe.
- Ale po osiągnięciu pewnego wieku zarozumiałym jest coraz trudniej - fuknął
Aschenbrenner. - Bo nagle tanie zagrywki z przeszłości już nie chwytają, co było śmieszne u
dwudziestolatka, to u pięćdziesięciolatka jest tylko żałosne.
Na pewno zauważyłeś, że Aschenbrennerowi zostało sporo z tego wczuwania się, bo
inaczej nie trafiłby tak dokładnie w to, co Brenner w najgorszych momentach życia myślał
sam o sobie.
- I wreszcie lądujesz jako gospodarz stadionu i robisz interesy z ludźmi, których
powinieneś omijać szerokim łukiem. Niejeden raz ostrzegałem Köcka przed jego
przyjaciółmi. Ale on myślał, że jest taki strasznie mądry.
- Ja nie robię z nikim interesów.
- Za to wracasz po trzydziestu latach do walącej się chaty w Puntigam i dziwisz się, że
nikt tam na ciebie nie czeka poza wyziewami z browaru.
- Browar nie jest jeszcze taki zły, ale ten zakład produkcji pasz.
Zgadzam się z Brennerem. Zapachy z browaru nawet mi się czasem podobają, ale te
pasze to już jest trochę ten. Bo to jest taki zaduch, że czasem o mało człowiek nie wyskoczy
ze skóry. Z takimi rzeczami komendant Aschenbrenner nie styka się oczywiście w swoim
środmiejskim raju.
Teraz dlaczego przez cały czas mówię o raju? Przez cały czas mówię o raju dlatego,
że pokazała się w nim żona Aschenbrennera. Najpierw Brenner usłyszał tylko jej głos, kiedy
zawołała z głębi domu:
- Jesteś tam?
- Nie, nie ma mnie! - odparł Aschenbrenner, wiadomo, telefon, i wtedy dobrze jest
mieć żonę, która powie, że cię nie ma w domu.
Ale za cicho to powiedział, bo żona jeszcze raz:
- Jesteś tam?
- Nie, nie ma mnie, Soili!
Nie wiem, może przez śpiączkę człowiek dziwaczeje, ale Brennerowi wydało się, że
nigdy jeszcze nie słyszał tak pięknego imienia. Soili. Brzmiało to w jego uszach jak
niebiańska muzyka. Muszę powiedzieć, że mnie się to imię też dosyć podoba, ale Brenner po
prostu oszalał, to było jak balsam na jego kanał postrzałowy.
Ale pewnie z uwagi na Aschenbrennera był po prostu przewrażliwiony na punkcie
nazwisk. Czasami myślę, że ci dwaj tylko z powodu nazwisk tak się w życiu nieprzyjemnie
zderzali. Od pierwszych dni w szkole policyjnej się nie lubili, ale z drugiej strony nie byli też
sobie obojętni. Jak by to powiedzieć, takie ciągłe tarcie, że w końcu musiało nastąpić
rozstrzygnięcie. Brenner. Aschenbrenner. Tak jakby obie te rzeczy nie mogły istnieć
równocześnie. I tak było od początku. Czy to chodziło o kobiety, czy o Saarinena, bo Brenner
nie mógł tego zrozumieć, że Saarinen przyjaźni się także z Aschenbrennerem. Bo gdyby to
zależało od Brennera, to Saarinen powinien być tylko jego przyjacielem, a Köck powinien
być tylko przyjacielem Aschenbrennera.
Ale mówię, imię to jedno, a człowiek stojący za imieniem - to drugie. Bo właśnie Soili
wyszła na taras. A Brenner zadał sobie pytanie, skąd Aschenbrenner wziął taką kobietę.
Chciałby dożyć osiemdziesięciu trzech lat i przez resztę życia płakać z wściekłości. A
przecież widział ją dopiero z odległości dziesięciu metrów. Wyszła na taras, trzymając tacę w
ręce.
Możesz mi wierzyć albo nie. Dopiero teraz Brenner ostatecznie przestał się wczuwać
w szefa dochodzeniówki. W tej samej chwili, gdy Soili wyszła na taras, jego wściekłość na
szefa dochodzeniówki, która przez ostatnie tygodnie trzymała go przy życiu, zaczęła w nim
znów z wolna wzbierać.
Wyobraź sobie, to jest coś takiego jak zdrętwiała ręka, która z wolna budzi się do
życia, zrywasz się w nocy, bo spałeś na ręce, ręka całkowicie drętwa, potrząsasz nią w panice
niby umarlakiem, ale nic nie czujesz, i nagle - lekkie mrowienie, niby pierwsza oznaka życia.
A nic w życiu nie jest tak uciążliwe, jak pierwsza oznaka życia.
Bo to jeszcze nie była prawdziwa wściekłość, tylko takie lekkie mrowienie. No i teraz,
gdzie się podziała prawdziwa wściekłość? Bo takie niemrawe mrowienie jest po prostu nie do
wytrzymania, to jest o wiele gorsze od prawdziwego bólu, i tak samo wściekłość, musisz ją
wyładować, żeby ją wytrzymać.
No i teraz ta Soili strasznie mu pomogła. Bo zauważył, że im ona jest bliżej, tym jego
wściekłość na jej męża jest większa. Kiedy tak szła boso między krzewami oleandrów. Boso
w lutym to oczywiście nie jest zgodne z regułą miesięcy na „r”. Bo według tej reguły nawet
jeszcze w kwietniu nie można biegać boso, nie mówiąc już o marcu, który też ma w nazwie
„r”. Według reguły „r” biegać boso można tylko w miesiącach, które nie mają w nazwie „r”,
czyli po niemiecku od maja do sierpnia, niby nie ma niebezpieczeństwa zaziębienia się. Ale
dzięki ogrzewaniu podłogowemu na tarasie reguła ta straciła moc.
Teraz musisz wiedzieć, że te królewny Śnieżki ze wspaniałymi czarnymi włosami,
czerwonymi ustami i białą skórą, z tymi ciemnymi oczami, w których tak wygodnie się jest
przeglądać przy goleniu, często wyglądają lepiej z daleka niż z bliska, efekt oddalenia. Kiedy
podejdą bliżej, zaleta zamienia się w wadę. Bo z bliska dopiero widzisz, to takie mało
subtelne, pory większe niż u mrożonego kurczaka, lepiej żeby ta osoba trzymała się na
odległość. To jest trochę tak jak z aktorem, kiedy go zobaczysz za kulisami, też jesteś
rozczarowany, bo szminka, pot i sztuczna szczęka, no i Brenner strasznie się bał, jak Soili
Aschenbrenner zbliżała się pomiędzy tymi oleandrami, że będzie rozczarowany, wolałby już,
żeby nie podchodziła bliżej.
Odwrotnie jest z kobietami jasnymi, z odległości dziesięciu metrów czasem ich się
jeszcze w ogóle nie widzi, bo kolorystycznie zlewają się ze ścianą. Ale kiedy taki bezbarwny
manekin nagle wychynie z nicości tuż przed twoimi oczami, to często jest pierwsza klasa.
Czasem nawet ładniejsza niż taka Lolobrigida, która jeszcze z odległości pięciu metrów ma
przewagę.
Bo właśnie była pięć metrów od nich, ta Aschenbrennerowa. Ta Soili. I była coraz
piękniejsza. Nie mógł uwierzyć, że jego niedoszły morderca ma żonę, która potrafi tak
chodzić boso. A może nawet były to już tylko cztery metry Tak gdzieś między cztery a pięć
metrów musiało to być. Kochany. Wcale nie padało, a koszula lepiła mu się do ciała, niech się
schowa oberwanie chmury. I nie tylko Soili z każdym krokiem piękniejsza, ale i jego
wściekłość z każdym krokiem większa. Wydawało mu się, że to nie żona komendanta
Aschenbrennera, że to jego uosobiona wściekłość, morderczy nastrój podchodzi do niego i z
każdym krokiem rośnie niebezpieczeństwo, że zrobi komendantowi Aschenbrennerowi bez
ostrzeżenia dziurę w głowie waltherem Köcka. I wtedy byłoby ich już trzech ze spłaszczoną
kulą ziemską pod czachą.
A Soili jeszcze nie podeszła całkiem. Wściekłość nadal rosła. Soili była oddalona już
o trzy kroki i Brenner miał jeszcze nadzieję, teraz sprawa się rypnie, będzie miała tapetę na
gębie, że aż strach, będzie miała krowie oczy, które z bliska zaczną cicho muczeć, taką miał
nadzieję, a Soili była już o dwa kroki od nich. Jeszcze się nie poddawał, może będzie miała
pory ogromne jak Stadion im. Schwarzeneggera, a ona była już tylko o krok od nich, będzie
miała zbyt równe zęby, tak mu się jeszcze marzyło, a ona już postawiła tacę na stoliku tymi
rękami, i nawet jeszcze wtedy wierzył w cud, kiedy z odległości pół metra, a może to było
tylko czterdzieści centymetrów, bo przecież się lekko pochyliła przy odstawianiu tacy,
uśmiechnęła się do niego.
Jak by to powiedzieć. Sam serwis do herbaty musiał kosztować więcej niż te 67000
szylingów, z powodu których Saarinen skręcił kark.
- Jak się pan miewa? - spytało uprzejmie dziewczę należące do komendanta
Aschenbrennera.
Dokładnie o tej samej porze do redakcji „GratisGrazer” zadzwoniło kilku
podnieconych czytelników. Jeden twierdził, że widział wielki pożar, drugi powiedział -
wypadek samochodu z materiałami niebezpiecznymi, trzeci oświadczył, że to samolot,
czwarty zwalał całą rzecz na słońce albo że może gdzieś gwiazda spadła z nieba. Ale nie
myśl, że to byli sami wariaci. Nie, to po prostu tak wygląda, jak gdzieś wysoko ktoś roztoczy
taki uśmiech, to z dołu wygląda to tak, jakby się w oddali błyskało albo jakby jakaś gwiazda,
która weszła w lata świetlne, nie była dość dobrze utwierdzona na firmamencie.
- Dobrze - powiedział Brenner. - Miewam się dobrze.
I znowu się błysnęło.
I znowu Brenner:
- Dziękuję, dobrze. A pani?
- Powiem to panu później - powiedziała. - Teraz nie chcę panom przeszkadzać.
I zniknęła. Soili. Ale wściekłość pozostała. Soili odeszła, ale nie zabrała ze sobą
wściekłości. Najpierw gniew rósł z każdym krokiem Soili, kiedy się do nich zbliżała, a teraz
w miarę jak się oddalała, z każdym jej krokiem ta wściekłość w nim dopiero zaczęła na dobre
wzbierać, niby wiecznie wzbierająca złość.
To tylko, żebyś rozumiał, dlaczego teraz Brenner zrobił to z tą kulą. To znaczy nie
żeby ją wpakował w łeb szefowi dochodzeniówki. Chociaż jak się później okazało, tak by
było dla Aschenbrennera dziesięć razy lepiej. Ale Brenner wyciągnął tylko z kieszeni kulę,
którą mu profesor Hofstätter tak pięknie usunął z głowy.
- Powiedziałeś dziennikarzom, że nie znaleźliście kuli w głowie Köcka.
- Cieszę się, że możesz znowu czytać gazetę. Wielu z tych, którzy sobie palnęli w łeb,
już tego nie potrafi.
- Oto ona - powiedział Brenner, rzucając na tacę własną kulę. - Pięknie zarysowana
przez twojego walthera. A to nóż, którym ją wydłubałem z głowy Köcka - uśmiechnął się,
kładąc skalpel obok kuli.
Po wzroku Aschenbrennera Brenner natychmiast poznał, że trafił go w czułe miejsce.
Nie zapominaj o jednym. Niczym tak nie można wykończyć człowieka, jak tym, że się
wykłada na stół dowód jego kłamstwa. W porównaniu z tym nieludzkie wczuwanie się to
pestka. W raporcie szef dochodzeniówki napisał, że morderca usunął kulę nożem
operacyjnym, no i teraz patrzył na tę kulę tak przerażonym wzrokiem, że Brenner nie miał już
najmniejszych wątpliwości, kto sprawił, że kula zniknęła w trakcie dochodzenia.
- Chwileczkę, Brenner, chwileczkę.
Aschenbrenner zrobił się nagle żółty, tak jakby na jego twarz naciągnięto drugą twarz
- twarz martwego Aschenbrennera. A przecież wcześniej też już nie wyglądał najlepiej. Bo
ciekawe. Jak całymi latami pijesz dużo wody, to w twojej twarzy nie odkłada się alkohol, ale
jak latami pijesz dużo alkoholu, to w twojej twarzy odkładają się całe pływalnie. Bo to jest
tak, że od różnych środków, które pomagają człowiekowi zapomnieć o własnej twarzy,
dostaje się różnych drugich twarzy Czerwone wino - druga twarz raczej biaława, kokaina -
druga twarz czerwonawa. Czyli dokładnie odwrotnie do koloru środka. Tylko jeśli chodzi o
Aschenbrennera, to Brenner nie był pewien, skąd ma tę drugą twarz, bo była wyraźnie żółta.
- Chwileczkę - powiedział jeszcze raz komendant Aschenbrenner. - Chwileczkę,
Brenner. Chwileczkę.
Jeszcze w szkole policyjnej Brennera doprowadzał do szału ten protekcjonalny ton,
którym Aschenbrenner przy lada okazji mówił „chwileczkę”. Zawsze z nazwiskiem pośrodku.
„Chwileczkę, Saarinen. Chwileczkę”. Albo: „Chwileczkę, Köck. Chwileczkę”. Takie typy
zostają szefami dochodzeniówek.
No i muszę powiedzieć, że to jest osobny gatunek ludzi - ludzie mówiący
„chwileczkę”. Trzeba dziękować za każdą chwilę w życiu, której się nie spędza w
towarzystwie człowieka, który mówi „chwileczkę”.
Ale z drugiej strony. Powiedzmy, że jesteś szefem dochodzeniówki i że ktoś się
bezczelnie przyznaje, że węszył na miejscu zbrodni, a jednocześnie ci insynuuje, że to ty sam
popełniłeś morderstwo, a potem w trakcie dochodzenia postarałeś się, żeby kula znikła, to ma
prawo ci się wypsnąć słówko „chwileczkę”.
- Chwileczkę - powiedział jeszcze raz pan domu do swojego gościa, sapiąc tak, jakby
nawet w swoim raju nie miał dość powietrza. - Chwileczkę.
Brenner był zdziwiony, że szef dochodzeniówki nie potrafi ukryć zdenerwowania. Bo
żeby po raz trzeci, czwarty i piąty „chwileczkę” - to tego dawniej u Aschenbrennera nie było.
W szkole policyjnej zawsze sobie dawał spokój po drugim „chwileczkę”. „Chwileczkę,
Brenner. Chwileczkę”. Tak to wyglądało, zresztą inaczej nie mogło być, choćby ze względów
rytmicznych, Brenner mógłby się założyć o własne uszy.
Muszę powiedzieć, czapki z głów, panowie, bo tak w ogóle to Brenner żadnych
superzdolności muzycznych nie miał, żeby na przykład obustronny słuch absolutny i byle źle
nastrojony klakson samochodowy powoduje próbę samobójczą.
- Gdybym się nie odwrócił do okna, kiedy usłyszałem klakson, to byłbym teraz tam,
gdzie Köck. A ty byś sobie mógł powiedzieć: może ci dwaj czują się lepiej ode mnie.
- Chwileczkę!
Potem przez pewien czas komendant był cicho, jakby się nad czymś zastanawiał, i w
końcu:
- Chwileczkę, Brenner. Chwileczkę.
I przy następnym „chwileczkę” Brenner wreszcie się połapał.
- Chwileczkę.
Bo jak ktoś doznaje udaru, to nie zawsze można się od razu zorientować. Czasem
nawet sam chory tego nie zauważa. Udar już cię dopadł, a ty jeszcze robisz plany, jeszcze się
cieszysz przyszłością, choć jesteś już tylko przeszłością. Jeszcze czytasz książkę, chociaż
udar już ci gasi światło. Po prostu obłęd. Czujesz się jeszcze dobrze, ale tylko dlatego, że
przez sekundę za bardzo jeszcze tkwisz w przeszłości.
No i komendant Aschenbrenner jeszcze mówił swoje „chwileczkę”, kiedy Soili już
wezwała pogotowie. Mówił jeszcze „chwileczkę”, kiedy go wnoszono do karetki.
I nie uwierzysz. Brenner - ani krzty litości. Był dumny, że znokautował szefa
dochodzeniówki samą tylko wściekłością.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, mój Boże, dlaczego Brenner nie miałby mieć
swoich megalomań - skich pięciu minut w życiu. Bo dopiero później, o wiele za późno,
zrozumiał, co Aschenbrennera tak zdenerwowało, że aż doznał udaru mózgu.
7
Jak szybko może się sytuacja odwrócić. Teraz to szef dochodzeniówki leżał w
śpiączce, a Brenner poszukiwał dwóch zaginionych świadków, Cyganów. No bo co mógł
robić innego, jeśli nie zaciskać mocniej pętli na szyi Aschenbrennera, podczas gdy lekarze na
oddziale intensywnej terapii walczyli o jego życie.
Można by pomyśleć, nic łatwiejszego, jak znaleźć żebraka na ulicy, i Brenner też tak
najpierw myślał. Ale wtedy okazało się, że ma jakieś dziwne zahamowania.
Przez pierwsze kilka dni tylko ich obchodził w koło, wędrował od jednego Cygana do
drugiego, po prostu urodzony wędrowiec. Bo zawsze powtarzam, wesołe jest życie
detektywa, możesz sobie spacerować po uliczkach - Murgasse, Sporgasse, Färbergasse,
Landhausgasse, Herrengasse, Sackstrasse i, i, i, a Cygan musi tkwić na jednym miejscu.
Ale myślisz, że się do któregoś odezwał? Skąd. Tylko wędrował. Może wciąż nie
mógł się otrząsnąć z wrażenia, że ostatnia osoba, z którą rozmawiał, doznała udaru mózgu,
czyli że on przynosi ludziom nieszczęście, więc miał strasznie złe mniemanie o sobie. No i
oczywiście strach, bo Cyganie mogliby się zorientować, że przynosi nieszczęście.
Ale zawsze powtarzam, nie trzeba zaraz wyjeżdżać z mniemaniem o sobie i
przynoszeniem nieszczęścia, kiedy jest tyle prostszych wyjaśnień. Czasem strasznie mnie
denerwuje ta gadanina o samoocenie i takich tam, bo to jest tak, że ludzie, co do których z
daleka widzisz, że mają dobre mniemanie o sobie, bez przerwy się skarżą, że mają złe
mniemanie o sobie. A przy tym negatywna samoocena jest w większości wypadków
uzasadniona, a nawet można powiedzieć, negatywna samoocena jest często jedyną pozytywną
cechą człowieka, a on nawet tego chce się koniecznie pozbyć.
Sam Brenner odkrył w sobie dużo dobrych stron, odkąd patrzył na siebie wyłącznie
oczami Soili. I myślami Soili myślał o koledze szkolnym chorego męża: interesujący
mężczyzna, tajemniczy i tym podobne. No więc dlaczego nie ma odwagi zagadnąć Cyganów?
Wyjaśnienie jest bardzo proste: po pierwsze, problemy językowe, po drugie, wrodzony lęk
przed obcymi, po trzecie, co cię to obchodzi, po czwarte, wzdragamy się przed zagadnięciem
klęczącego człowieka. Bo to właśnie stwierdził podczas swoich wędrówek. Postawa klęcząca
z niewytłumaczonych powodów budziła w nim agresję. To jest właśnie najciekawsze,
żebranie w ogóle budzi u wszystkich uczestników agresję. Jeden się złości, że musi żebrać,
drugi się złości, że musi coś dać. Ale na jedną rzecz Brenner zwrócił szczególną uwagę. Że
nawet wśród żebraków są tacy i tacy.
Nie tylko w policji, gdzie to widać bardzo wyraźnie, jeden jest dwustuprocentowy i
nawet do łoża małżeńskiego nie kładzie się bez miotacza gazu pieprzowego, a drugi znowu po
luzacku i nawet nie robi żonie normalnych wymówek.
W wypadku żebraków chodzi nie tyle o gazy pieprzowe, ile o postawę. Niektórzy
zachowują się pokornie, i to jest w porządku. Usiąść na chodniku to też jest według mnie w
porządku, czapka w porządku, tabliczka w porządku, błędy ortograficznie na tabliczce w
porządku, nawet, mówię, jak jest bardzo zimno i chce koniecznie włożyć czapkę na głowę, to
proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu, jak inaczej się nie da, może nawet wyciągnąć
ręce, ładnie ułożone w koszyczek, do którego można włożyć monetę, według mnie to jeszcze
jest w porządku.
Ale któregoś dnia nastała ta moda z klęczeniem. To jest okropne. Klęczenie okropne,
nachalne wyciąganie rąk okropne. Ktoś taki nie dostanie ode mnie ani grosza. Brenner też
tego nie lubił. Ale to było jeszcze w jego dobrych czasach, kiedy jeszcze nie wiedział, że
wkrótce sam będzie wyciągał ręce po prośbie.
Słuchaj, od żebraków w śródmieściu w ogóle się niczego nie dowiedział. W przytułku
Vinzidorf, gdzie znajdują schronienie włóczędzy, też nikt nie słyszał o tych dwóch żebrakach
spod stadionu.
No i wtedy Brennerowi przypomniała się ta chiromantka, co to mu Tomas opowiadał,
że w razie potrzeby odczyta mu z ręki przeszłość, jeśli sobie czegoś nie może przypomnieć.
Więc wrócił jeszcze raz do kliniki Puntigam po lewej, to zresztą było niedaleko od
domu dziadka, i spytał Tomasa o adres.
Ale Tomas się tylko roześmiał:
- Ona nie ma adresu. Mieszka w samochodzie kempingowym.
- No to gdzie ją znajdę?
- Za Dworcem Wschodnim. Tam jest kilka wozów kempingowych, ale tylko jeden jest
pomalowany na kolorowo, i właśnie tam mieszka Miriam. To jest prawdziwa chiromantka, a
nie jakaś ten...
Skrzywił się głupkowato i machnął pogardliwie ręką, co miało znaczyć: nie jakaś tam
panienka z dobrego domu, której dobrobyt padł na mózg i teraz za chiromantkę robi.
Musisz wiedzieć, że wróżenie z ręki, horoskopy, feng shui to teraz szeroko
rozpowszechnione choroby, trzeba bardzo uważać, żeby się nie zarazić. Zawleczono to przez
tę modę na Siuksów, ludzie specjalnie latają do Ameryki, żeby poznawać ducha Indian, to
znowu jakaś lekarka robi drugi fakultet z chiromancji, a to dyrektor banku cieszy się, moja
żona będzie bezpieczna jako wyznawczyni wudu.
Dlatego Brenner był naprawdę wdzięczny Tomasowi za tę wskazówkę. Bo
śródmiejska wróżbitka nie tylko przepowie mu fałszywie przyszłość, ale przede wszystkim
nie będzie umiała mu powiedzieć, gdzie zniknęli ci dwaj Cyganie.
No więc po raz pierwszy od wyjścia ze szpitala wyciągnął motor z szopy za
warsztatem. Na pewno nie było to zdrowo, że już znowu wsiadł na motor, ale w ten sposób
najłatwiej było mu się dostać do tej chiromantki na tyłach Dworca Wschodniego.
Samochód kempingowy odnalazł bez trudu i jak tylko zapukał do drzwi, od razu
poczuł dziwne swędzenie w prawej ręce. Bo wnętrze dłoni u człowieka jest szczególnie
wrażliwe, nosisz tam swoją przyszłość, nosisz tam swoją przeszłość, a we Włoszech jest
nawet taki święty, któremu przy różnych uroczystościach otwierają się krwawiące rany na
dłoniach.
Pasowałby mi taki samochód kempingowy, myślał Brenner, pukając trochę mocniej,
bo chiromantka miała telewizor włączony na cały regulator i nie słyszała pukania. Że też coś
takiego jest możliwe, komendantowi Aschenbrennerowi nie zazdrościł jego raju, a Cygance
zazdrościł jakiegoś zapyziałego samochodu kempingowego. Bo nagle zrozumiał, dlaczego po
powrocie do Puntigam popadł w skrajnie negatywistyczny nastrój, a doktor Bonati wymyślił
nawet, że usiłował się zastrzelić. Nie uwierzysz, ale to właśnie ten dom go tak deprymował.
Dom dziadków, do którego się znów wprowadził poprzedniej jesieni. Bo taki dom jest po
prostu przyrośnięty do ziemi, i to ma w sobie coś strasznie deprymującego. Jeśli tego nie
rozumiesz, to nic na to nie poradzę.
Brenner zaczął z całej siły walić w szybę w drzwiach. No i widzisz, jak mieszkaniec
nie jest martwy, to takie walenie pomaga, bo teraz ktoś w środku wyłączył telewizor, a po
chwili drzwi się otworzyły.
Kochany Brenner zaczął się zastanawiać, jak ta kobieta dostała się do tego
samochodu, bo była trzy razy szersza od drzwi.
- E? - powiedziała.
Nie żeby nieżyczliwie, tu się mylisz. To było potwornie życzliwe „e”, tak się potrafią
odzywać tylko ludzie trzy razy szersi od drzwi.
- Wróżenie z ręki - powiedział Brenner, wyciągając rękę z rozcapierzonymi palcami.
- E?
- Przyszłość! Przeszłość!
- Koszt dwudziestak.
- Dziesiątak - powiedział Brenner, bo myśli sobie, pięć euro za przeszłość i pięć euro
za przyszłość to powinno wystarczyć.
Cyganka jednym pociągnięciem wypaliła do połowy papierosa bez filtra, od samego
patrzenia Brenner o mało nie dostał napadu astmy.
- Koszt dwudziestak - odpowiedziała, nie wypuszczając w ogóle dymu, gdzie się ten
dym podział, myślał Brenner.
- Piętnaście.
- Ty Żyd - powiedziała Cyganka tym samym przyjaznym tonem i cofnęła się o pół
kroku, co miało znaczyć: przeciśnij się obok mnie.
Ale jak już wyszedł po drugiej stronie Cyganki, sytuacja wcale się nie poprawiła. Całe
wnętrze było zapchane gratami, a wszystko tak śmierdziało dymem papierosowym, że z
miejsca dostał palpitacji serca.
- Siądzie - powiedziała Cyganka, wskazując na wyświechtany fotel, na którym stał
ogromny telewizor.
Brenner, stękając, zestawił telewizor na podłogę, trochę to niebezpieczne, jak
podnosisz takie ciężary z raną w głowie, ale potem musiał przyznać, że już dawno mu się tak
wygodnie nie siedziało.
Cyganka usiadła na małym zydelku, który zupełnie pod nią zniknął, a między nimi
znajdował się mały stolik rozkładany, na którym Brenner położył piętnaście euro.
- Koszt dwudziestak - uśmiechnęła się Cyganka, odrywając filtr od marlboro, niby
własna marka: marlboro bez filtra.
Brenner dał jej te pieniądze, bo w końcu chciał ją wybadać i był przygotowany na to,
że będzie musiał dołożyć, jak się chce czegoś dowiedzieć.
Składany stolik między nimi był tak samo zagracony jak reszta pomieszczenia. Ale nie
gratami ezoterycznymi, jak to teraz jest w modzie w lepszych domach, tylko tak, jak się
walają graty, których nie ma gdzie położyć, czyli bielizna, przekąski, naczynia i mały nożyk
do obierania z czerwonym plastikowym uchwytem i zębatym ostrzem, bo to są najtańsze i
najlepsze noże, sam takich używam.
Musiał położyć rękę na stoliku, wnętrzem dłoni do góry, pod światłem małej lampki, a
Cyganka włożyła potwornie grube okulary, bo chyba nie miała najlepszych oczu. Delikatnie
przesunęła palcami po jego linii życia, pogwizdując z cicha. Trochę się to Brennerowi wydało
dziwne. Normalnie to on pogwizdywał, stary nawyk, a inni pytali wtedy, co ty takiego
gwiżdżesz. Ale teraz nagle wszystko na odwrót. I kiedy Cyganka badała jego rękę, to nie on
gwizdał, tylko ona.
- Co ty takiego gwiżdżesz?
- Te mepijav laches rosnes - zanuciła cicho Cyganka, trochę malancholijnie, ale
pięknie.
- Możesz mi powiedzieć, co to znaczy po niemiecku? - spytał Brenner.
Bo pomyślał sobie, to dobry początek, najpierw trochę osobistej rozmowy, a potem
spytam ją o tych jej kolegów, którzy zniknęli. I nie muszę się obawiać, że mi ta melodia
zostanie w uchu, bo przecież już wcześniej piosenka puntigamczyków doprowadziła mnie do
martwego Köcka.
A ona znowu ten swój zaśpiew:
- Te mepijav laches rosnes, angla mande mire bersa dzan.
- Co to znaczy?
- Koszt dziesiątak - powiedziała Cyganka, nie podnosząc głowy znad jego ręki.
- Nieważne - mruknął Brenner, bo poczuł się dotknięty. Okazuje człowiek
zainteresowanie obcą kulturą i jeszcze musi płacić za swoją otwartą postawę.
Nie wiem dlaczego, może chiromantka jest wrażliwa na coś takiego, jakoś musiała
wyczuć, że się poczuł dotknięty w każdym razie przetłumaczyła mu to jednak gratis.
Trzymała mocno jego rękę i patrząc mu w oczy przez grube szkła okularów,
recytowała wolno tekst, tak jak dawniej te nauczycielki języka w telewizji, zwłaszcza ta
Rosjanka mi się podobała, ale chiromantka nie po rosyjsku, chiromantka po cygańsku:
- Te mepijav laches rosnes.
A Brenner grzecznie powtarzał po niej, bo pamiętał jeszcze, jak to robił u logopedy:
- Te mepijav...
-... laches rosnes - pomogła mu Cyganka.
-... roses - skrócił nieco Brenner.
- Dokładnie - uśmiechnęła się Cyganka tysiącem złotych zębów i przetłumaczyła:
- Jak ja się upić, ja bardzo smutny.
- Smutni my som - Brenner basem.
- Smutni my som - powtórzyła Cyganka, bo myślała, że Brenner poprawia jej
niemczyznę, a on tylko tę piosenkę puntigamczyków przerobił, w miejscowym dialekcie:
Traurig samma. - Jak ja się upić, smutni my som.
Potem Cyganka znów cicho gwizdała melodię i dalej badała jego rękę. Brenner nie
dawał nic poznać po sobie. Ale trochę go to przeraziło, że Cyganka wyczytała mu z ręki tę
melodię, która się go uczepiła. Tyle tylko, że po cygańsku, a życie cygańskie zawsze wesołe,
więc pewnie tak dla wyrównania śpiewają przy piwie z tym „smutni”.
- Mężczyzna też som smutny - powiedziała Cyganka.
Brenner nie był pewien, czy to miało być pytanie, czy też wyczytała to z jego ręki. Ale
pomyślał sobie, że może nadeszła dogodna chwila, żeby ją zapytać o tych dwóch Cyganów:
- Tak, ponieważ dwaj moi przyjaciele zniknęli.
- Aaa, musi szukać - uśmiechnęła się Cyganka.
- Twoi dwaj koledzy, którzy wystawali przed stadionem. Może mogłabyś mi pomóc
ich odnaleźć?
Udawała, że nie słyszy.
Koszt dziesiątak - powinien teraz powiedzieć Brenner. Albo nawet: koszt
dwudziestak. Ale tamta tylko w milczeniu studiowała jego rękę, to było strasznie
nieprzyjemne. A wtedy jeszcze jego ręka była cała i zdrowa.
- Jestem im winien pieniądze - powiedział Brenner. - I nie mogę ich znaleźć.
Ale Cyganka nadal nie reagowała. Wyczytała mu z dłoni parę rzeczy, najpierw
przeszłość, to było niesamowite, szkoła policyjna, historie z kobietami i inne rzeczy, o
których sam już nawet nie pamiętał, ale musiał przyznać, że to prawda.
Kochany, nie mógł już tego wytrzymać. Nagle mu się wydało, że samochód
kempingowy zrobił się jeszcze mniejszy, że gratów przybyło, zdawało mu się, że Cyganka
zrobiła się jeszcze grubsza. Serce tak mu waliło w piersi, że miał ochotę wyrwać rękę i uciec.
Ale nie dało się już cofnąć ręki ze stolika kempingowego. Ani o milimetr. Cyganka
trzymała ją tak mocno, że od razu sobie pomyślał, teraz zacznie mówić o przyszłości i już
wtedy w ogóle nie wyjdę z tej przyszłości. Spróbuj to sobie wyobrazić. Pośrodku stolika
kempingowego leży ręka Brennera, po jednej stronie ręki leżały: długopis, czarny kardigan w
delikatny rzucik, czarna chusta na głowę, a może do była duża chustka do nosa, napoczęta
paczka chipsów, popielniczka pęknięta na pół i sklejona, w której dopalało się marlboro bez
filtra, a po drugiej stronie ręki stała brudna filiżanka po kawie i talerzyk w róże. A na
talerzyku leżał nożyk z czerwonym uchwytem obok podstawy taniej lampy biurowej, która
się coraz bardziej obniżała i coraz mocniej podgrzewała rękę Brennera, bo ręka oczywiście
pod samą lampą.
Ale pod stożkiem światła widać było tylko otwartą dłoń i kciuk. Bo własną ręką
Cyganka ściskała tak mocno pozostałe cztery palce Brennera, jakby mu je skręcała w imadle.
Ale ciekawa sprawa. Wcale go te palce nie bolały. Bolała go dłoń pośrodku. Bo Cyganka tak
intensywnie się w nią wpatrywała, aż Brenner się bał, że zaraz mu wypali dziurę w ręce tymi
oczami.
- Brena wyciąga pojutro - szepnęła.
- Co? - spytał Brenner.
Normalnie powinno się mówić „proszę”, a nie „co”, ale jak się człowiek bardzo
przerazi, to może też czasem powiedzieć „co”.
- Brena wyciąga pojutro - powiedziała Cyganka.
Może ta ręka dopiero teraz zaczęła go boleć, bo Cyganka przepowiedziała mu
niepomyślną przyszłość.
- Wyczytałaś to w mojej ręce?
Cyganka spojrzała na niego poważnie, ci Cyganie to potrafią, zawsze to poważne
spojrzenie, a potem skinęła głową i powiedziała jeszcze raz:
- Brena wyciąga pojutro.
Może teraz chiromantki są już tak wyszkolone jak ci lekarze od raka, wiedzą, że
wiadomość o śmierci trzeba powtórzyć kilkakrotnie, bo inaczej kandydat na tamten świat
gotów zaraz o tym zapomnieć, tak go rozpiera radość życia.
Jeszcze raz zajrzała do jego ręki, jakby dla upewnienia się, a potem powiedziała:
- Pojutro Brena wyciąga.
To oczywiście brzmi strasznie, jak ci Cyganka powie coś takiego. Jako człowiek
nowoczesny śmiejesz się z innych, których to przeraża, ale chciałbym widzieć twoją minę, jak
ci ktoś ze śmiertelną powagą powie: „Wyciąga pojutro”.
Brennerowi przemknęło przez myśl, że głowa mu się przechyla jeszcze o kilka
milimetrów bardziej na niewłaściwą stronę. Śmieszne, w tej chwili mniej się nawet
przestraszył samego faktu, że mu przepowiedziano śmierć. Ale ta pedantyczna dokładność, z
jaką mu ją przepowiedziano, to go po prostu dobiło. Tak jak zdradzony współmałżonek
skarży się: gdyby mi to chociaż w innych słowach zakomunikował czy zakomunikowała.
Człowiek czepia się mniejszej okropności, jak nie może wytrzymać większej, a ja mówię,
dlaczego nie, jak to komuś pomaga.
- Brena wyciąga pojutro pół piąta rano - powiedziała Cyganka i uśmiechnęła się do
niego, jakby to była najlepsza wiadomość na świecie.
- Aha - powiedział Brenner. - O wpół do piątej rano.
Ale czuł się nadal nieswojo, bo wpół do piątej rano to była zawsze dla niego najgorsza
godzina. Jak całą noc balowałeś, to o wpół do piątej dopada cię melancholia i widzisz
wszystkie swoje sprawy we właściwym świetle. I na odwrót, jak musisz wstać o wpół do
piątej, to tak czy inaczej strzał w głowę. Zawsze sobie wyobrażał, że jakby co, coś rozerwie
go właśnie o wpół do piątej rano.
- Wyciąga - skinął głową.
Aż się sam zdziwił, że zaczął się dopasowywać językowo, może po prostu w godzinie
śmierci nawet w rodzinnym mieście człowiek staje się jakby trochę obcokrajowcem.
- A konkretnie jak wyciąga? To też jest napisane w mojej ręce?
- Pociąg.
- Aha, pociąg.
Jakoś nie mógł tego przełknąć, musiał jeszcze raz powtórzyć:
- Pociąg, mówisz.
- Pociąg.
Powiesz, że Brenner powinien odczuć ulgę, jak skapował, że Cyganka chciała mu
tylko powiedzieć, że ma pojechać pociągiem i że ten pociąg odchodzi o wpół do piątej rano w
kierunku Słowacji. Powinien się cieszyć, bo to oznaczało wskazówkę, że Cyganie wyjeżdżają
wtedy do swojej rodzinnej wioski na Słowacji, gdzie od dnia mordu ukrywają się jego
świadkowie.
Ale tak to już jest, jak się raz dobrze przestraszysz. To wtedy nie możesz się tak
szybko przestawić. Teraz dopiero Brenner sobie uświadomił, że „pociąg” to brzmi tak jakoś
brzydko. Zamiast się cieszyć, że ma tylko wyjechać pociągiem, a nie wyciągnąć kopyta, nie
mógł się opędzić od tamtej myśli. „Pociąg” brzmi brzydko. Takie jakieś nieprzyjemne „ć” w
środku wyrazu. I skojarzyło mu się to jakoś z wyrazem „śmierć”, to „ć” brzmiało tak jakoś
okropnie. I akurat to samo „ć” w środku wyrazu „pociąg”, jakby ktoś wyciął w nim dziurę. A
przecież wtedy Brenner nie miał jeszcze dziury w ręce.
Możliwe, że ta dziura wtedy już gdzieś krążyła we wszechświecie, potrafię sobie coś
takiego wyobrazić. Ale jeszcze sporo czasu musiało upłynąć, zanim wylądowała w ręce
Brennera. Do tego czasu Brennerowi tyle się jeszcze po drodze przydarzyło, że można
powiedzieć, nóż w ręce to była prawie miła odmiana.
8
Ale jednego ta chiromantka Brennerowi nie przepowiedziała. Że zanim wsiądzie do
pociągu, spotka się jeszcze raz z Soili. Nie uwierzysz, ale ta Soili była dla niego bardzo miła,
nawet trochę ten.
Trzeba ci wiedzieć, że Brenner wkradł się do pokoju dla osób w stanie agonalnym,
dokąd tymczasem przeniesiono Aschenbrennera. Miał nadzieję, że wydobędzie z szefa
dochodzeniówki jakieś wyznanie albo że tamten się z czymś wygada w śpiączce. Ale nie było
na to najmniejszej szansy, z komendantem nie można było rozmawiać, i w chwili, gdy
Brenner już chciał zrezygnować i wrócić do domu, do pokoju weszła Soili.
A Brenner przerażony, jak ta Soili źle wygląda. Nie miał pojęcia, że kilka
przepłakanych dni może tak się odbić na twarzy człowieka. Tylko nie zrozum mnie źle. Jej
twarz podobała mu się teraz nawet bardziej niż przedtem, Brenner gustował w szczupłych i
bladych twarzach, na zasadzie: z gruba ciosany jestem ja sam. Chodzi o to, że jej koniec nosa
wskazywał na to, że się ma kiepsko. A to, że spotkała Brennera w pokoju chorego, wcale nie
poprawiło jej nastroju. Miał poczucie, że ona w jakiś sposób wyczuwa, że on jest tutaj nie
tylko z czystej przyjaźni.
- Zaraz panią zostawię samą z mężem - powiedział takim obłudnym tonem, że
Aschenbrenner by się w grobie obrócił, gdyby już tam był.
Ale Soili powiedziała, żeby spokojnie został, bo jej mąż się może ucieszy, jak usłyszy
znajome głosy A ona już sama nie wie, o czym ma z nim rozmawiać.
Brenner oczywiście też nie wiedział, o czym ma z nią rozmawiać w pokoju
umierającego. Przecież nie mógł jej powiedzieć, że z tym czerwonym noskiem i
podkrążonymi oczami podoba mu się jeszcze bardziej niż normalnie. Na pewno by się
rozgniewała.
- Jestem strasznie przeziębiona - powiedziała Soili.
Bo musiała zauważyć, że Brenner się ciągle gapi na jej czerwony nos. Trudno mu to
mieć za złe, wzrok ludzki zatrzymuje się najchętniej na wystających częściach, to prawo
natury, a jak ta część jest do tego czerwona, to człowiek jest po prostu bezsilny.
Tylko natura tak to urządziła u mężczyzny, że ma z natury głupie spojrzenie. Zawsze
powtarzam, że najlepszym rozwiązaniem byłaby taka męska woalka, bo wtedy nie widać
oczu. Ale oczywiście nie ma sprawiedliwości na tym świecie, bo istnieją tylko woalki dla pań
i panie mogą na pogrzebie ukryć zapłakane oczy A przecież zapłakane oczy nie są nawet w
połowie takie złe, jak głupie spojrzenie.
No i tym samym jesteśmy znowu przy Soili, którą natura tak faworyzowała, że z
zapłakanymi oczami i zasmarkanym noskiem była jeszcze ładniejsza. Ale nie, trzeba to ukryć,
więc jak już Brenner ją zobaczył z tymi zapłakanymi oczami, to musi się tego chociaż
wyprzeć, no więc: jestem strasznie przeziębiona.
No i teraz co można odpowiedzieć na taką głupią wymówkę, jeśli nie chce się jeszcze
pogorszyć sytuacji? Niełatwe zadanie, ale Brenner bez zastanowienia:
- Nic dziwnego, skoro pani biega boso w miesiącu na „r”.
W tej skomplikowanej sytuacji była to doprawdy odpowiedź pierwsza klasa, szczerze
mówię, mnie by coś takiego nie przyszło do głowy. Brenner się oczywiście ucieszył, kiedy
zobaczył, że ta odpowiedź wywołała lekki uśmiech na twarzy Soili, możesz sobie wyobrazić.
Powiesz, że pokoju umierającego nie wypada flirtować z jego żoną. I Brenner zawsze
bez namysłu by to przyznał. No bo to prawda, nie ma co deliberować nad oczywistą sprawą,
w pokoju umierającego to jeszcze za wcześnie.
Można na przykład na stypie zacząć od paru komplementów, można, jeśli się już nie
da inaczej, jeszcze na pogrzebie podtrzymywać wdowę trochę mocniej, niż trzeba, kiedy
grabarze opuszczają trumnę, można ją na przykład lekko objąć w talii, żeby się nie załamała,
można nawet, jeśli jest duża konkurencja, jeszcze przed pogrzebem służyć radą i pomocą, na
przykład jeżeli ciało leży w domu na marach, czuwać przy nim do późna w nocy. A już
najwcześniej, i tylko w wyjątkowych wypadkach, można zacząć w chwili, gdy wdowa czułym
gestem zamyka oczy nieboszczykowi, to wtedy można jakby w geście pomocy delikatnie
pogłaskać wdowę po dłoni głaszczącej oczy męża, to jest na mój gust najwcześniej, jak tylko
można. Ale pokój umierającego, kiedy jeszcze istnieje jakiś cień nadziei, to już jest trochę
ten. I Brenner nigdy by czegoś takiego nie zrobił. Nawet jeśli chodzi o Aschenbrennera.
Najpierw to był tylko wynik zakłopotania, bo chciał ukryć przed Soili prawdziwy powód
odwiedzin. Zależało mu na tym, żeby Soili nie zaczęła czegoś podejrzewać, dlatego tak się
starał, żeby dawać właściwe odpowiedzi. Może nie tylko dlatego, przyznaję. Oczywiście
podobało mu się, że uwagą na temat chodzenia boso wywołał tak piękny uśmiech na jej
twarzy, to jasne, byłaby to już przesada, gdyby go to choć odrobinę nie ucieszyło.
A mimo to musiało być po nim widać, że się poczuwa do winy, bo nagle Soili
powiedziała, i to, nie ma co ukrywać, prawie czule:
- Nie powinien pan mieć wyrzutów sumienia.
- Łatwo powiedzieć! - odparł Brenner.
Bo jak się już raz zacznie kłamać, to czasem trudno się zatrzymać, więc żeby nie
wpaść w poślizg, trzeba się trzymać zasady: tylko nie hamować.
- Erwin chorował już od dawna, dlatego był w domu, bo nie czuł się dobrze.
- Owszem, mam wyrzuty sumienia - powiedział Brenner. - Nie powinienem był
wspominać naszego zamordowanego kolegi szkolnego. Strasznie się tym zdenerwował.
Soili znów łzy napłynęły do oczu. Rzeczywiście była w takim stanie, że lada
drobnostka wyprowadzała ją z równowagi.
- I znowu o tym zaczynam - powiedział Brenner. - Mówmy lepiej o czym innym.
Widzisz, oboje bardzo się starali prowadzić właściwą rozmowę. Rzeczową
konwersację. Mówić o umierającym, o poczuciu winy, wszystko po to, żeby potem z
podniesionym czołem móc powiedzieć, w pokoju umierającego nie prowadziliśmy zbyt
osobistych rozmów.
Ale ja zawsze powtarzam, jeśli między mężczyzną i kobietą sprawy zaszły tak daleko,
że rozwinęło się to coś, taki ten, to możesz robić, co chcesz, a tego się po prostu nie da
stłumić. Możesz wsuwać między tych dwoje rozmowy i tematy, ile tylko chcesz, a przy
najbliższej okazji to znowu wyskakuje. Wyobraź sobie, to jest jak takie ciche buczenie,
którego się nie słyszy, kiedy się rozmawia, ale jak tylko zapadnie cisza, zaraz znowu to
buczenie.
Musisz wiedzieć, że ciche buczenie aparatury podtrzymującej życie Aschenbrennera
wydawało im się potwornie głośne, jak tylko przestawali rozmawiać. Więc nie można im
mieć za złe, że próbowali zagłuszyć to buczenie. Miłymi rozmowami, nic w tym w końcu
zdrożnego. Czasem Aschenbrenner odsapywał głośno, jakby jednak do niego dotarło, że ci
dwoje tak się świetnie rozumieją, jakby próbował zaprotestować, ale raczej powiedziałbym,
że nic do niego nie docierało, tylko po prostu, jak to człowiek po udarze, czasem ciężko
odetchnie.
- Erwin dużo mi o panu opowiadał - uśmiechnęła się Soili.
- Na pewno wszystko nieprawda.
- Że pan dawniej zawsze siadał na ławeczkach po prawej stronie rzeki, nigdy po lewej.
- Co?
- Z dziewczynami.
Nie do wiary, tego nawet chiromantka nie zobaczyła w jego przeszłości. Brenner też
już o tym zupełnie nie pamiętał. Przypomniał sobie dopiero w tej chwili, jak zobaczył, że
Soili dostała wypieków ze strachu, że mogła posunąć się za daleko.
- Zupełnie sobie tego nie przypominam. Zresztą dawniej nie było tam żadnych
ławeczek.
Muszę powiedzieć, że czysto merytorycznie Brenner oczywiście miał rację. W
tamtych czasach nie było jeszcze promenady nadrzecznej w tym sensie. Ale to była
oczywiście tak głupia wymówka, że Soili nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Słuchaj,
już nawet za moich czasów spacerowaliśmy wieczorami nad rzeką, bo bulwaru to może nie
było, ale dziewczyny w Grazu zawsze były pierwsza klasa.
A Brenner był przesądny i uważał, że ma się więcej szans u kobiety, jeśli po kinie
zaprowadzi się ją na prawy brzeg rzeki niż na lewy. Jeśli całowałeś się z nią na ławeczce na
prawym brzegu, to murowane, że poszła z tobą do domu, na lewym brzegu różnie,
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt procent, raz poszła z tobą, a raz: jeszcze za wcześnie. A jak się
całowałeś na lewym brzegu, to najpierw poszła, a potem w łóżku w ostatniej chwili: lepiej
nie. Jeszcze nie jestem gotowa, moje uczucia mówią mi co innego, horoskop ostrzega, tysiąc
wymówek, jeśli się zaczęło na niewłaściwym brzegu rzeki Mur. A całowanie na prawym
brzegu - zawsze stuprocentowy sukces.
Ale ciekawa sprawa. Wtedy Brenner nawet się nie rumienił, jak rozgłaszał te swoje
rewelacje. Nie wiem, czy od tamtego czasu w ogóle się chociaż raz zarumienił, bo po
pierwsze, miał zawsze trochę czerwoną twarz, więc i tak by nie było widać, a po drugie,
nigdy nie było mu głupio, bo miał taką zasadę: dlaczego miałoby mi być głupio? A
tymczasem w tym pokoju umierającego ta Soili patrzyła na niego tak wyzywająco, że Brenner
był zadowolony, że w pokoju panuje półmrok, bo czuł, jak go zalewa fala gorąca.
I może to był odruch obronny, może po prostu stchórzył, dość, że właśnie w tej chwili
przeskoczył do problemów detektywistycznych. Bo oczywiście: jeśli o tym wie, to może wie
też o napadzie na bank. I może ironia losu: dowie się od Soili tego, co na próżno próbował
wydusić z jej męża, czyli dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Robiliśmy wtedy różne głupstwa - powiedział.
- Mogę sobie wyobrazić.
To brzmiało tak, jakby nie wiedziała.
- Niektóre z tych rzeczy, które robiliśmy, były takie, że dzisiaj bym powiedział: to nie
było rozsądne.
- No tak, wszyscy robiliśmy takie rzeczy - powiedziała Soili.
- Ach tak?
- Ja też mam swoje grzechy młodości na sumieniu - uśmiechnęła się.
I właśnie w tej chwili, kiedy Brenner już myślał, no, teraz się do siebie zbliżymy,
drzwi pokoju się uchylają, przez szparę wsuwa się brązowa torba na zakupy, rękaw
brązowego płaszcza wsuwa się przez szparę, przez półotwarte drzwi dochodzi nerwowe
pokasływanie i szelest, zapach cytryn dociera przez drzwi, drugi rękaw płaszcza z parasolką
wsuwa się przez szparę w drzwiach, człapanie i szuranie dochodzi przez szparę w drzwiach,
siwa głowa kobiety wsuwa się przez drzwi, no i wreszcie, i ostatecznie, pół godziny od
pierwszego przeciągu, pojawia się w pokoju cała starsza pani.
Brenner pomyślał, że to ciotka albo siostra Aschenbrennera. Bo matka
Aschenbrennera umarła, jak jeszcze był w szkole policyjnej. Wiedział o tym dlatego, że mniej
więcej w tym samym czasie umarła w Berlinie jego matka, bo po śmierci męża zaczęła
zupełnie nowe życie, mówię ci, sprzątaczka na pływalni, no i mówiło się, że ta para na
pływalni była powodem, że zmarła już w wieku pięćdziesięciu trzech lat.
- Ależ mamo! - wyrwał go z rozmyślań podrażniony głos Soili. - Przecież ci mówiłam,
nie musisz przychodzić codziennie.
No i teraz mama - zawsze niedobrze. Zwłaszcza jak taki Brenner ma właśnie ważną
naradę z córką. Szczególnie jak mama tak bardzo sympatyzuje z kwękającym mężem, że go
codziennie odwiedza w pokoju dla beznadziejnie chorych, a kolegi Brennera w ogóle nie
zauważa.
- To jest pan Brenner, kolega Erwina. Moja matka - przedstawiła ich sobie Soili.
- Pochwalony, Brenner, bardzo mi miło - powiedział Brenner, wyciągając rękę.
Powiesz, „bardzo mi miło” to raczej nietypowy zwrot w ustach Brennera. Coś takiego
wymyka się oczywiście człowiekowi zwykle w chwilach wewnętrznego rozdarcia. Bo z
jednej strony wcale nie było mu miło, że mu przeszkodziła, jasna sprawa. Ale znowu to z
tymi uczuciami. Że w środku jednego uczucia masz inne uczucie. Bo w środku prywatnego
„bardzo mi niemiło” Brennera kryło się jednak maleńkie detektywistyczne „miło”, niby
nadzieja: może matce wypsnie się coś na temat zięcia.
- Pochwalony, Maric - przedstawiła się starsza pani i zaraz poszukała w nim
sprzymierzeńca przeciwko własnej córce: - Moja córka nie chce, żebym odwiedzała zięcia.
Soili przewróciła oczami, zupełnie jak pensjonarka.
- Ale co też pani mówi. Im więcej odwiedzin, tym lepiej dla niego. Coś takiego czuje
się nawet w śpiączce. Jestem tego pewien - dodał Brenner, mrugając do Soili, niby: nie
przejmuj się tym.
- Przyniosłam mu parę pomarańczy - szeptała nerwowa matka, teraz znów do Soili. -
Upiekłam też ciasto i przyniosłam mu herbatniki.
- Ale przecież wiesz, że jest sztucznie odżywiany. - No właśnie - powiedziała matka. -
Musi chociaż mieć obok siebie prawdziwe jedzenie, żeby nabrał apetytu.
Soili znowu przewróciła oczami, pewnie już miała taki odruch. Było jej oczywiście
głupio wobec Brennera i z całą pewnością bawiłoby go jej zakłopotanie, ale jak na ironię
jemu samemu było jeszcze bardziej głupio niż jej. Bo ta matka wypiekająca ciasta była mniej
więcej w jego wieku, a na dobitkę powiedziała jeszcze:
- Wydaje mi się, jakbym pana skądś znała.
Soili znów oczy do sufitu, to wyglądało strasznie fajnie, jak tak nerwowo przewracała
oczami, no i teraz Brenner przynajmniej miał odrobinę przyjemności, widzisz, to znowu takie
maleńkie dodatkowe uczucie w morzu nieprzyjemności.
- Mamo, tobie każdy mężczyzna wydaje się znajomy.
Pani Maric uśmiechnęła się.
- Moja córka ciągle się mnie wstydzi. Ale nic na to nie poradzę, naprawdę wydaje mi
się, jakbym pana skądś znała.
- Pan Brenner dopiero pół roku temu sprowadził się do Grazu.
- Właśnie, skąd pan pochodzi?
- Z Wiednia - skłamał Brenner, niby: samobójstwo dobrego imienia.
Ale zrobił to, bo sobie pomyślał: Soili będzie miała u mnie dług wdzięczności, skoro
dla niej posunąłem się tak daleko.
- Już wiem dlaczego - rozpromieniła się pani Maric. - Pan mi trochę przypomina ojca
Soili.
- Mamo!
- Ale nie musi pan się obawiać - zachichotała pani Maric. - On już dawno nie żyje.
Brenner zwrócił uwagę, że cytrynowy zapach, jaki roztaczała pani Maric, mocno
przypomina zapach likieru cytrynowego, i pewnie dlatego była taka rozmowna, że jej córka
skręcała się z zakłopotania.
- Erwin na pewno się ucieszy, jeśli mu jeszcze przez chwilę dotrzymasz towarzystwa -
powiedziała Soili do matki, wkładając płaszcz i łapiąc torebkę. - Jestem już spóźniona.
Posłuchaj, to naprawdę ciekawe. Mężczyźni tego nie potrafią, a kobiety tak. W taki
sposób wstać, wziąć torebkę i ruszyć do drzwi, że będąc mężczyzną, od razu wiesz: jak się
natychmiast nie poderwę, przegrałem.
Na dworze Soili tysiąc razy usprawiedliwiała się z powodu natręctwa matki.
- To nie do wiary - wyjaśniała zażenowana. - Ostatnio moja matka bajeruje wszystkich
mężczyzn, jacy jej się nawiną pod rękę. I zawsze to samo, że są podobni do mojego zmarłego
ojca.
- O swoich grzechach młodości będzie mi pani musiała niestety opowiedzieć
następnym razem - powiedział Brenner.
Soili zaproponowała, żeby wpadł wieczorem do jej lokalu. Nie uwierzysz, ale należał
do niej najlepszy bar w całym Grazu - Bar Pasoliniego. Wyjaśniła, że odziedziczyła go kilka
lat temu po matce, i dała mu do zrozumienia, że kto nie zna Baru Pasoliniego, ten jest z
Księżyca, bo to najważniejsze miejsce spotkań w całym Grazu.
Może Brennerowi było trochę głupio, że nie zna tego jej baru dla prominentów nawet
ze słyszenia. Bo inaczej dlaczego by teraz wyjechał z tym, jakim to on był dawniej fanem
kinowym, niby: z Pasolinim na ty.
Co zresztą było prawdą. Trzeba ci wiedzieć, że jako młody człowiek Brenner odkrył,
że na kobiety, w każdym razie na ówczesne kobiety, muszę dodać, film problemowy ma
lepszy wpływ niż, dajmy na to, prawdziwy film. Niektóre były bardziej dostępne po
trzygodzinnym filmie problemowym niż po trzygodzinnej nasiadówce w barze, no a bilet do
kina oczywiście znacznie tańszy Jedyna wada tego rozwiązania - po filmie problemowym
Brenner nie miał już wcale ochoty i potrzebował dwukrotnie dłuższego pobytu w barze, by się
z niego otrząsnąć.
- No to ewentualnie do zobaczenia dziś wieczorem - powiedziała Soili na pożegnanie.
- Jeśli mi nic nie wypadnie, tak na wszelki wypadek.
Powiedział to tylko tak, nie myśląc o niczym specjalnym. Był pewien, że mu nic nie
wypadnie. No i widzisz, potwierdziło się, co to za łaska, że nie znamy za dobrze naszej
przyszłości. Bo Brenner nie mógł potem wyjść ze zdumienia, ile różnych rzeczy mu wypadło,
zanim znowu zobaczył Soili.
9
Brenner omal się nie spóźnił na poranny pociąg, tak był sfrustrowany wystawaniem
godzinami w Barze Pasoliniego. Po alkoholu nie był smutny, ale bezczelne odzywki
supermłodzieńców troszkę go zasmuciły.
Ci wytatuowani idioci nie byli oczywiście winni tego, że Soili się nie pokazała, ale z
drugiej strony na kimś trzeba odreagować. I gdyby Brenner nie złapał jednego z tych bufonów
za tlenione wypomadowane kudły sterczące jak druty i nie wyprowadził za drzwi, to i sam by
nie wyszedł na świeże powietrze i nie dotarłby w porę na dworzec. A tak elegancko wstrzelił
się w przyszłość, którą mu przepowiedziała chiromantka.
Bo na tym właśnie polega niebezpieczeństwo przy wróżeniu z ręki, przepowiadaniu
przyszłości. Najpierw nie bierzesz tego zbyt poważnie, ale potem, kiedy jest za późno,
przychodzi ci do głowy, teraz już nie dam rady wyjść z mojej przyszłości. A przede
wszystkim nigdy nie wiesz dokładnie, w których punktach wróżbitka miała rację, a w których
się myliła. Bo żeby wszystko się zgadzało, to tego nawet najlepsza chiromantka nie jest w
stanie ci zagwarantować.
Z tym, że pociąg odjedzie o wpół do piątej, to miała rację. Ale dobrze, to jeszcze
żadna sztuka, to nawet kolej ci dokładnie przepowie godzinę albo dwie przed odjazdem. Ale
to jeszcze nie znaczy, że chiromantka ze wszystkim innym też miała rację, bo na przykład
powiedziała mu, że w miejscowości Hostice we wschodniej Słowacji po ośmiu godzinach
jazdy znajdzie jej dwóch kuzynów. Mówiła, że w ciągu ostatnich paru tygodni sporo zarobili,
prace pomocnicze dla gospodarza stadionu, teraz przez jakiś czas nie muszą już żebrać. Że
sporo zarobili, to by się zgadzało, myślał Brenner, jeśli to były odpowiednie prace
pomocnicze. Ale interesowało go, czy chiromantka naprawdę nie wiedziała, że ci dwaj nie
mają już odwagi pojawić się w mieście, bo jako świadkowie mordu boją się o swoje życie.
Uważaj: przepowiednia Cyganki, że Brenner wsiądzie do pociągu odchodzącego o
wpół do piątej, spełniła się w stu procentach. I że jeden z tych wagonów będzie oznaczony
trzema kreskami zrobionymi kredą, to też się zgadzało. Sprawdziło się nawet to, że pociąg
będzie podstawiony na godzinę przed odjazdem. A to, że dostaniesz lepsze miejsce, jak
wsiądziesz wcześniej, mój Boże, to każdy wie, na to nie potrzeba wróżki.
Ale i tak dostał dobre miejsce. Bo widzisz, w jej przepowiedni nie było mowy o tym,
że to będzie pociąg towarowy Trafił mu się akurat wagon ze śmieciami, bo w dzisiejszych
czasach ciągle pojawia się pytanie, co zrobić ze śmieciami, no i niektórzy cwani biznesmeni
mówią, to przerzućmy im te śmieci przez granicę. Ale Brenner ani chwili się nie namyślał, no
to walę do wagonu ze śmieciami.
Podróżowanie w całkowicie ciemnym wagonie ze śmieciami ma oczywiście swoje
zalety, bo nie musisz wysłuchiwać cudzych rozmów, nie musisz policzkować uczniów, nie
musisz jakiejś gadulskiej wyjmować z ręki komórki, mówiąc uprzejmie: przy wysiadaniu
otrzyma ją pani z powrotem, i nie musisz się bać, że ktoś zechce z tobą nawiązać rozmowę.
No ale dość tych zachwytów nad wagonem-śmieciarką. Bo taki wagon ma też swoje
wady. Nic nie widzisz, nie wiesz, czy oprócz ciebie ktoś tu jeszcze jest, musisz się bać, że się
o coś lub o kogoś potkniesz i rozbijesz sobie głowę i, i, i.
No i teraz Brenner położył się po prostu na pierwszej lepszej wolnej powierzchni, jaką
udało mu się wymacać. Gapił się w ciemność, próbując opanować dreszcze. Ale nic nie
pomagało, bo jak się już oswoił z zimnem, to nasilał się strach, a jak się oswoił ze strachem,
to znowu nasilało się zimno.
Uspokoił się dopiero wtedy, jak pociąg ruszył. Teraz mógłby nawet głośno szczękać
zębami, śpiewać i gwizdać, teraz mógłby nawet krzyczeć ze strachu i nikt by go nie usłyszał.
Bo jak taki pociąg towarowy się rozpędzi, to jest taki hałas, że to już nie ma nic wspólnego ze
zmysłem słuchu. To tak, jakbyś sobie kulę pakował w łeb, ale nie jeden raz, tylko sto razy na
sekundę.
Jednak wyobraź sobie: Brenner i tak natychmiast zasnął. Spał snem sprawiedliwego,
po raz pierwszy od wyjścia ze śpiączki. Lepiej od noworodka, który ma przysłowiowy dobry
sen, bo wiadomo, taki noworodek jest kompletnie niezainteresowany światem, przesypia swój
najlepszy czas, bo wydaje mi się, że tym półślepym robaczkom świat wydaje się ciemnym
wagonem ze śmieciami.
No i teraz, co jest lepsze niż nowo narodzony? Lepsze niż nowo narodzony jest
martwy Bo w przeciwnym razie zawsze jest problem z budzeniem się.
- Brenner! - usłyszał przez sen grzmiący głos i wydawało mu się, że to siostra Corinna
dopadła go w tym wagonie-śmieciarce.
No i widzisz, wcale nie był taki daleki od prawdy Bo jak wreszcie udało mu się
otworzyć oczy, zobaczył Tomasa szczerzącego do niego zęby. Pozostali trzej Cyganie też się
uśmiechali, ale bezzębnie. Niektórzy Cyganie mają złote zęby, ale wielu Cyganów ma tylko
dziury po zębach, bo u Cyganów zęby bardzo wcześnie udają się na wędrówkę. Złotych
zębów im nie-Cyganie zawsze strasznie zazdroszczą, żebyś wiedział, ale dziur po zębach nie
zazdroszczą im nawet najwięksi zazdrośnicy. Chociaż. Tych ich uśmiechów to można im było
pozazdrościć, bo wszyscy trzej się świetnie bawili.
- Śpisz jak niemowlę - uśmiechnął się Tomas.
- A co ty tu robisz?
- Moja ciotka powiedziała, że potrzebujesz przewodnika.
- Co za ciotka?
- Chiromantka.
- To jest twoja ciotka?
Tomas mrugnął do niego, niby: boisz się powiedzieć, że w takim razie ja też jestem
Cyganem.
- W takim razie ty też jesteś Cyganem - powiedział Brenner, bo wyrwany nagle ze
snu, myślał wolno i nie od razu właściwie odczytał to mrugnięcie.
Tomas się zezłościł. Ale nie z powodu głupiego komentarza Brennera, tylko dlatego,
że widział coś, czego tamci jeszcze nie widzieli.
- Dlaczego pociąg nie jedzie? - spytał Brenner.
- Stoimy już od dobrej pół godziny Ale wiesz, co jest gorsze od stania?
Brenner nie udzielił odpowiedzi. Człowieka wybitego ze snu zasypać pytaniami to
była jedna z najgorszych rzeczy, jakie potrafił sobie wyobrazić.
- Chodzenie - odpowiedział Tomas na pytające spojrzenie Brennera i wskazał głową
coś za jego plecami.
Bo za plecami Brennera wsiadał właśnie do wagonu kolejarz, no i oczywiście
wyrzucił ich wszystkich z wagonu na zbity pysk, szkoda gadać.
Ale muszę powiedzieć, że Brenner odkrył w tym pewien plus. Bo ledwie zleźli z
wagonu, trzej milczący Cyganie, którzy nie mówili po niemiecku, poczęstowali go ze swojej
butelki, niby bruderszaft.
- A ty nie pijesz? - spytał Brenner Tomasa.
- Nie powinienem już pić alkoholu.
- Wcześnie z tym zacząłeś.
- Ale z zaczynaniem też wcześnie zacząłem.
Brennerowi potwornie chciało się pić, no i trzy godziny marszu, gdyby mu to ktoś
przepowiedział, to myślę, że by sobie z tym wszystkim dał spokój. Niech sobie morderca hasa
po świecie, trzy godziny na piechotę to nie fraszka. Po dwóch godzinach stopy mu odpadały,
zaczął utykać.
- Najchętniej zdjąłbym buty - narzekał.
- Jest jeszcze na to za zimno - powiedział Tomas.
- No tak, przecież to jest jeszcze miesiąc na „r” - i dodał, widząc, że Tomas nie
rozumie: - U nas mówią, że w miesiących na „r” nie należy chodzić boso. Nawet jeśli jest już
ciepło.
Tomas się roześmiał.
- Znam tę regułę. Ale nie z chodzeniem boso.
- Tylko?
- Z małżami.
Brenner myślał, że tamten się z niego nabija, ale Tomas wyjaśnił poważnie:
- Siostra Vanessa mi to kiedyś powiedziała. Tylko w miesiącach na „r” można jeść
małże. A w miesiącach bez „r” jest za ciepło na jedzenie małży. Zatrułeś się już kiedy
małżami?
- A czy w waszym języku są w ogóle miesiące na „r”? - spytał Brenner.
- My zawsze jemy małże - uśmiechnął się Tomas.
Szli dalej w milczeniu, po jakimś czasie Tomas odezwał się do Brennera:
- Ciocia powiedziała, że chce cię najpierw obejrzeć, zanim cię zaprowadzimy do
moich kuzynów.
- Teraz rozumiem, dlaczego tyle wiedziała o mojej przeszłości.
Tomas się roześmiał.
- Ona sama potrafi dużo wyczytać. Ale trochę jej podpowiedziałem. Przez cały czas
mnie denerwowałeś tymi swoimi opowieściami z przeszłości. Szkoła policyjna. Dużo motoru.
Mało dziewczyn - śmiał się.
- Poczekaj, jak ci jeszcze coś powiem.
- Kuzyni pracowali czasem dla Köcka. Czasem pozwalał im spać na stadionie.
Widzieli, jak rano wsiadałeś na motor. A wieczorem Köck im powiedział, że strzeliłeś sobie
w głowę.
- Poczekaj, jak ci jeszcze coś powiem - powtórzył Brenner.
- Dobrze, że mi tyle opowiadałeś, dlatego wiem, że chcesz pomóc moim kuzynom.
Boją się.
- Kogo? Mordercy czy policji?
- Może jednego i drugiego - powiedział Tomas.
Szli dalej i Brenner zaczął pogwizdywać cicho, ale nie doczekał się żadnej reakcji ze
strony Tomasa. W końcu spytał:
- Nie znasz tej piosenki?
- Owszem - przyznał Tomas. - Dlatego przestałem pić. Bo ja też się robię smutny od
picia. Naprawdę są lepsze narkotyki. Zresztą ta piosenka mi się w ogóle nie podoba.
- Jak to, przecież to jest piosenka twojej ciotki!
- No i co z tego? Czy dlatego wszyscy Cyganie muszą lubić taką muzykę? Wy też nie
słuchacie ciągle muzyki ludowej, no nie?
Brenner się zawstydził.
- My ciągle słuchamy,Weseli my som, my z Puntigam”, a wy ciągle słuchacie „Smutni
my som, my z Puntigam”.
- No właśnie.
- A jaką muzykę ty lubisz? - spytał Brenner.
- Jimiego Hendriksa.
Kochany Teraz Brenner już zupełnie nie wiedział, czy ma powiedzieć „ja też”, czy
zabrzmi to idiotycznie.
- Ja też - powiedział, ale od razu zobaczył, że Tomas mu nie wierzy. - Jesteś nawet do
niego podobny.
- Ale bardziej do wczesnego Jimiego Hendriksa - powiedział Tomas. - Stary jest dla
mnie trochę za dziecinny.
- Niewłaściwe narkotyki.
- Może.
- To były wspaniałe czasy.
Brenner trochę się zezłościł, że Tomas nie podejmuje rozmowy tak jak należy, dlatego
powiedział to z tymi wspaniałymi czasami, niby: byłem przy tym.
Ale rozmowa się urwała, Tomas gawędził trochę z pozostałymi, a Brenner dreptał
obok nich w milczeniu.
- Daleko jeszcze? - zmienił temat.
Z Hendriksem udowodnię mu następnym razem, myślał. Stopy miał potwornie obolałe
i szedł coraz wolniej.
- Ludzie mówią, że wy, Cyganie, jeździcie tylko mercedesami, ale jak trzeba, to go nie
macie.
- Już nie jeździmy mercedesami. Mercedes płaci każdemu Cyganowi pewną sumę,
żebyśmy jeździli audi albo BMW.
- A przy pociągach jeszcze wam nie płacą?
- Przy pociągach jeszcze zalegają z opłatą. Nie znają najnowszych metod.
- Parę lat temu w Grazu rzeczywiście płacili żebrakom, żeby nie żebrali. Ile to
ludziom napsuło nerwów.
- Nie było mnie jeszcze wtedy w Grazu.
Popatrz, Tomas nie mógł tego wiedzieć, ale w Grazu rzeczywiście była taka próba, że
żebracy dostawali parę groszy z kasy miejskiej, żeby nie musieli żebrać i zniknęli z
krajobrazu miasta. No i oczywiście zaraz krzyk w gazetach, nie możemy na to pozwolić.
- Pensja żebraka w Grazu, pensja za rezygnację z żebrania w Stuttgarcie - skrzywił
twarz w uśmiechu Tomas - i tak grosik do grosika.
- Wy, Cyganie, możecie być bogaci, wystarczy, żebyście wszędzie poznikali.
- No właśnie dlatego ciągle podróżujemy.
Brenner odzywał się coraz rzadziej, bo był zaabsorbowany swoimi piekącymi
stopami. I dopiero, kiedy stwierdził, że dłużej nie wytrzyma, powiedział:
- Dałbym wiele za to, żebyśmy zaraz byli na miejscu.
- Ile? - spytał Tomas.
Dobrze, że Brenner niczego nie palnął, bo zaraz za zakrętem ukazały się baraki.
Zostało najwyżej z pięćset metrów, nie więcej. Ale ciekawa sprawa. Im bliżej podchodzili,
tym bardziej sobie Brenner życzył, żeby osada się oddalała. Bo sprawiała wrażenie
potwornego zaniedbania.
Z początku, jak tylko weszli na teren osiedla, nie wyglądało to jeszcze tak źle.
Najpierw tylko bieda, ale jeszcze nie beznadziejność. Najpierw tylko worek na śmieci zamiast
szyby w oknie, ale jeszcze nie worek na głowie. Najpierw tylko tak w ogóle smród, ale
jeszcze nie ten.
Jak zobaczyli baraki, to trzej przyjaciele Tomasa jeszcze się cieszyli, że wracają do
domu. Cieszyli się, że zobaczą swoich. Przywieźli podarki, jeden już po drodze wyciągnął z
plecaka wideo, bo z takim prezentem chętnie wracasz do domu.
A Brenner się zastanawiał, czy w tym mieście widmie jest w ogóle prąd. To pytanie
wydało mu się nagle potwornie ważne. Czy oni w ogóle mają prąd w tym mieście widmie?
Czy w tym mieście widmie jest w ogóle prąd?
Miasto widmo. To słowo wżarło się w jego mózg. Bo ta cygańska wioska była pusta
jak Puntigam w ostatki, kiedy wszyscy przyłączają się do karnawałowego korowodu.
Pomyślałby ktoś, że w wiosce cygańskiej trzeba uważać, żeby chmary bosonogich dzieciaków
cię nie stratowały, a tu nic. Żaden dzieciak nie złamał reguły mięsięcy na „r”. W ogóle nikt
nie wyszedł im naprzeciwko. Bo nigdzie nie było nikogo. Dlatego było tak cicho. Dlatego
mówię: miasto widmo. Dlatego czterej przyjaciele Brennera mieli takie markotne miny No bo
dlaczego jest tak cicho? I właśnie to Brennera tak strasznie przeraziło. Nie bieda. Mój Boże,
powybijane szyby, porozwalane drzwi, podziurawione dachy, wszystko to nie musi cię zaraz
przerażać, znasz to z telewizji. Ale oczywiście cisza - cisza cię przeraża. To dlatego
powiedziałem: miasto widmo.
A może nawet nie sama cisza. Tylko koty. Bo wszędzie wałęsały się koty, aż
Brennerowi zrobiło się niedobrze. To było już na pewno jakieś dwadzieścia lat temu, ale raz
w Rzymie zrobiło mu się niedobrze na widok bezpańskich kotów na ulicach. Nie wiem,
dlaczego zaraz robi mu się niedobrze, normalne koty nic mu przecież nie zrobią, więc to nie
jakaś alergia na koty w tym sensie.
Alergię na koty miała ta siksa, z którą spędził kiedyś weekend w południowym
Tyrolu, ta Rikki, prawda, Ulryka jej było na imię, uch, do tej to żaden kot nie miał prawa
podejść. A kolega z Linzu miał alergię na roztocza, potem zgniótł go na autostradzie pojazd
niskopodwoziowy, a jego żona miała alergię na produkty mleczne, opowiadała to Brennerowi
na pogrzebie, w ogóle nie mogła jeść niczego, co miało w środku choćby odrobinę mleka
krowiego, nawet sera żółtego, zwykłego parmezanu do spaghetti, absolutny zakaz mleka
krowiego. A znowu siostra Corinna opowiadała mu, że jej dziecko jest uczulone na pomidory.
A jego ojciec uczulony na konopie, niby: powiesił się, jak Brenner nie miał nawet jeszcze
roku, no widzisz, teraz się wydało, a miałem ci o tym nie mówić. A doktor Bonati straszny
spryciarz i zaraz: dziedzicznie obciążony.
Brenner w każdym razie nigdy nie miał alergii, mógł wszystko jeść, produkty
mleczne, pomidory, mięso, bez problemu. Ale bezpańskie koty z jakiegoś powodu
przyprawiały go o mdłości. Ale te koty tutaj buszujące po śmietnikach to była jeszcze inna
sprawa. Czegoś takiego złego Brenner już dawno nie widział, łaziły, wyginały grzbiety i
wydawały jakieś takie niezbyt kocie odgłosy, miał wrażenie, że gwiżdżą, wmówił sobie, że te
koty gwiżdżą piosenkę, która się do niego przyczepiła: „Weseli my som, smutni my som”. Bo
ciekawa rzecz. Chociaż to były dwie kompletnie różne melodie: ta cygańska piosenka przy
piwie i piosenka reklamująca piwo z Puntigam, koty potrafiły jakoś sprawić, że w ich
wydaniu robiła się z tego jedna melodia.
Ale to wszystko przyszło mu do głowy dopiero później. Bo na początku właściwie nie
było mu jeszcze niedobrze, dopiero później miał takie wrażenie, że wszystko się zaczęło od
tych kotów. Przypomniał sobie ten koci śpiew i tę ciszę, i ten dziwny pośpiech, bo jego
towarzysze nagle przyspieszyli kroku.
Podobno tamtej nocy jego ojciec przegrał dziesięć tysięcy szylingów w karty, czyli
dwie miesięczne pensje, do tego oczywiście nadużycie alkoholu, a to był taki człowiek, że po
pijaku nie był ani smutny, ani wesoły, tylko trzecia możliwość - odważny No i mówi sobie,
odegram się, i znowu przegrał. Popatrz, wszystko ma swoje dobre strony, bo potem wynajęli
ten pokój na poddaszu, i gdyby wtedy lokator nie usłyszał strzału i nie zawiózł Brennera do
szpitala, w tej chwili Brenner już by sobie spacerował po tamtym brzegu rzeki wraz z ojcem,
Köckiem i Saarinenem.
Aw ogóle muszę powiedzieć, dziadkowie go dobrze wychowali, nie ma co. Może
tylko czasem, w najtrudniejszych latach, jak wracał za późno do domu, trochę ululany, Jimi
Hendrix i tak dalej, to dziadek mówił, będziesz takim samym Cyganem jak twój ojciec. Nie
miał tego dosłownie na myśli, ale wtedy młody Brenner chciał, żeby tak było, bo życie
cygańskie, wiadomo, szeroki świat. Więc przez jakiś czas sobie wmawiał, wcale nie jestem
tak bardzo blondynem, moje oczy nie są wcale tak bardzo niebieskie, niby: taki trochę
jaśniejszy Cygan. Ale długo to nie trwało i potem kompletnie o tym zapomniał, i dopiero
teraz to wypłynęło z pamięci.
Ale ciekawa rzecz. Ojca sobie zupełnie nie przypominał. Pamiętał dobrze taki jeden
dzień, kiedy dziadkowie tak biegali nerwowo, niby: pierwsze wspomnienia. Taki przerażający
pośpiech w ruchach i potem Brenner zawsze sobie wyobrażał, że to był właśnie ten dzień. I
przez całe życie miał takie głębokie przeświadczenie: jest taki rodzaj szybkich kroków, kiedy
nie musisz już o nic pytać, bo po tych krokach od razu poznajesz, że coś się stało.
I teraz nagle ten pośpiech w ruchach towarzyszy Bo nie zapominaj o jednym. Oni
wcale nie biegli. Bo byłby to wyraz przerażenia, niby: muszą się natychmiast dowiedzieć, co
się wydarzyło w ich domach, więc ruszają pędem, no a okazanie przerażenia to już w gruncie
rzeczy pierwszy krok do ochłonięcia. Ale właśnie to tak Brennera męczyło. Że nie biegli.
Tylko nagle ten pośpiech w ruchach. Ten specyficzny rodzaj przyspieszonych kroków, który
powstaje tylko wtedy, kiedy równocześnie chcesz iść do przodu i do tyłu.
A potem jak otworzyli pierwsze drzwi. Bo nie żeby każdy pobiegł do swojego domu,
tylko we trzech otworzyli drzwi pierwszego z brzegu baraku. A tam nic. Żywego ducha. No i
teraz z jednej strony ulga, no bo przynajmniej nic tam nie było. A w takiej sytuacji nic to już
jest coś. Potem następny dom. A Brenner za nimi. Ale oni zupełnie o nim nie pamiętali.
Drzwi na oścież i znowu nic, żywej duszy.
Wtedy Cyganie jeszcze nie wiedzieli, czy powinni czuć ulgę, czy przerażenie. Bo
przerażenie dopiero przy trzecim baraku.
10
Ale ciekawa sprawa. Jak Brenner dziesięć godzin później wrócił do Grazu, to z kolei
Graz wydał mu się miastem widmem.
Trzeba ci wiedzieć, że kiedy poszedł do szkoły powszechnej w Puntigam, dziadek
podarował mu latarkę kieszonkową. I kiedy wkładał zapaloną latarkę do ust, to cała twarz tak
mu świeciła, że wyglądał jak duch. No i teraz miał takie wrażenie, że cały Graz musiał
połknąć latarkę wielkości Stadionu im. Arnolda Schwarzeneggera, bo wszystko błyszczało
jakimś nienaturalnym światłem, tak że, stawiając krok, obawiał się, że nie trafi stopą na
ziemię.
Sam sobie też się wydawał upiorem, no więc w zasadzie trzeba powiedzieć, wszystko
w porządku, upiór w mieście widmie to w sam raz pasuje.
Spacerował brzegiem rzeki Mur, jej wody też tak jakoś dziwnie połyskiwały, jakby
połknęła latarkę, nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie miasto przestanie tak głupio
wyglądać. Ale nic z tego, bo i asfalt, po którym kroczył, był przezroczysty, jakby miasto
miało taką cieniutką skórę jak u zmarłych, których skóra na drugi dzień staje się
przezroczysta.
Bo tyle mniej więcej czasu upłynęło od śmierci tych dwóch żebraków ze stadionu,
których znaleźli w trzecim baraku. Jedynym pragnieniem Brennera było nie zapamiętać tego
widoku na całe życie. Bo oto wszystkich dwudziestu jeden mieszkańców baraków zamknęło
się wraz z dwoma trupami w jednym baraku ze strachu, że zabójca na motorze może jeszcze
wrócić.
Powiesz, dwa trupy, cóż to jest dla starego Brennera, nieraz już widział takie rzeczy, z
tego powodu nie musiał tak się zapaść w sobie, żeby natychmiast uznać Graz za miasto
widmo, a siebie samego za ducha, no a przede wszystkim nie powinien był sobie wyobrażać,
że miasto błyszczy, jakby połknęło latarkę kieszonkową.
Słuchaj, nie wiesz jeszcze wszystkiego. Bo wtedy z miejsca wrócił do Grazu i jeszcze
tej samej nocy, śmiertelnie skonany przyjechał na kemping za Dworcem Wschodnim. Bo
musiał koniecznie spytać chiromantkę, czy mówiła komukolwiek, że on wybiera się do
Hostice.
Dotarł na miejsce pół godziny po północy. Ale w przyczepie kempingowej nie paliło
się światło. Nie było telewizora. Nie było nic. Powiesz, o wpół do pierwszej w nocy to nawet
chiromantka ma prawo spać. Ale Brenner walił w drzwi jak szalony, walił w szybę bez
opamiętania, i nic.
No i teraz się przeraził, że chiromantka też nie żyje, więc spróbował wypchnąć okno.
Zajęło mu to nie więcej niż minutę i już siedział w znajomym fotelu z wysypiska na śmieci.
Bo fotel jeszcze był.
A wszystko inne zniknęło. Telewizor zniknął. Naczynia zniknęły. Ubranie zniknęło.
Cyganka zniknęła.
Niewiele brakowało, a byłby ze zmęczenia zasnął w fotelu. Ale ostatkiem sił zmusił
się do wstania. I kiedy właśnie chciał wysiąść z przyczepy, trafił go błysk.
Posłuchaj tylko. Jak w takim stanie o tej porze za Dworcem Wschodnim zupełnie
nieprzygotowany spojrzysz nagle w światło flesza, no to oczywiście od razu sobie myślisz:
wesołych świąt. Nie myślisz wtedy, a może spodobałem się jakiejś dziewczynie, która
rozochocona wraca z dyskoteki i robi mi zdjęcie. Tylko myślisz sobie: ostatni błysk - a potem
ciemność na wieki. Myślisz sobie: więc tak to jest, w tej samej przyczepie kempingowej, w
której mi przepowiedziano, że wyciągnę kopyta, teraz naprawdę wyciągnąłem kopyta, niby
samospełniająca się ten tego.
Ale jeśli chodzi o te błyski, to znowu ciekawa sprawa. Drugi błysk nie pogarsza
sprawy, tylko polepsza. Przy drugim błysku dociera do ciebie, że jeszcze żyjesz, no i wtedy
Brenner się zorientował, to przecież ten idiotyczny policjant amator pilnujący kempingu robi
mi zdjęcie.
No a teraz dlaczego przy trzecim błysku Brenner tak przeraźliwie wrzasnął, że nawet
domorosły policjant odczuł litość dla biednego włamywacza?
Nie uwierzysz, ale po siedmiu tygodniach i czterech dniach ból wreszcie jednak trafił
do jego kanału postrzałowego. Że też coś takiego jest możliwe. Siedem tygodni i cztery dni
po tym, jak się obudził ze śpiączki, i cztery i pół tygodnia po tym, jak odstawiono mu ostatnie
leki przeciwbólowe, bo profesor Hofstätter powiedział, że takiego upartego pacjenta
odmawiającego bólu jeszcze w życiu nie widział, i dwa tygodnie po tym, jak doktor Bonati po
raz ostatni powiedział mu, że to wypieranie bólu jest typowe, że to najlepszy dowód na to, że
to drugie też wypiera, no i teraz, sekundę po tym, jak policjant amator po raz pierwszy
nacisnął przycisk, i pół sekundy po tym, jak policjant amator nacisnął przycisk po raz drugi, i
dokładnie w tym momencie, jak policjant amator po raz trzeci błysnął mu w twarz, ból wdarł
się do kanału postrzałowego tak gwałtownie, że Brenner aż zawył.
Skroń nagle tak go zaczęła piekielnie piec, jakby podczas postrzału na początku
grudnia ból nie zdążył się załapać, jak to się często zdarza, że podczas przesiadki załadują
twój bagaż do niewłaściwego samolotu, więc ty sobie lecisz spokojnie dalej, a twój bagaż leci
w inną stronę świata, ty na przykład do Ameryki, a bagaż do Chin, aż którego dnia, kiedy już
przestałeś na to liczyć, jednak ci go dostarczają tylko po to, żebyś miał co targać do domu.
- Co się dzieje? - spytał zdumiony policjant amator, kiedy Brenner tak żałośnie zawył.
Muszę powiedzieć, dobre pytanie. Bo to potworne pieczenie w lewej skroni nie było
wcale najgorsze. Z powodu samego bólu tak by go nie wzięło. Ale musisz pamiętać o jednym.
Chodzi o to, że to nie tylko ten ponadwymiarowy bagaż bólu zameldował się w jego czaszce z
siedmiotygodniowym opóźnieniem. Jeszcze coś innego pojawiło się w jego mózgu. Wraz z
bólem zameldowało się mianowicie wspomnienie drugiej niedzieli adwentu. Kiedy to o
czwartej nad ranem wrócił do domu motorem i zdążył się jeszcze pokłócić z
Aschenbrennerem.
Wraz z tym nieszczęsnym błyskiem i tym nieszczęsnym bólem strzeliło mu do mózgu
to nieszczęsne wspomnienie, a w szkole policyjnej uczyli ich, że nie umiera się od kuli jako
takiej, bo samo zranienie tkanek to pestka, jeśli to jest na przykład rana kłuta, ale umiera się
od impetu, z jakim kula uderza w ciało, i w szkole policyjnej uczyli ich, że gdyby
człowiekowi strzelić w rękę z prędkością kilkadziesiąt razy większą od prędkości kuli
pistoletowej, toby umarł od tego impetu, nie od kuli, no i Brennerowi wraz z błyskiem tak to
wspomnienie strzeliło do mózgu, że musiało go aż potężnie poderwać i przenieść na inne
miejsce.
Takich rzeczy z błyskawicami doświadczają na przykład alpiniści. Jeśli piorun trafi w
górę tuż obok alpinisty, to go odrzuca o dobrych kilka metrów. Ale Brennera musiało
odrzucić co najmniej o pół kilometra, bo nagle się okazało, że spaceruje brzegiem rzeki Mur,
a w oczach ma wciąż ten błysk i wszystko tak dziwnie błyszczy, więc wydaje mu się, że
każda rzecz, na którą patrzy, każdy człowiek, cała Ziemia wyglądają tak, jakby połknęły
latarki kieszonkowe, i cały Graz jest miastem upiorów i on sam jest widmem.
Ale że coś takiego istnieje. Im bardziej niejasna teraźniejszość, tym jaśniejsza
przeszłość. Bo teraz sobie przypomniał, tak jakby w ogóle nigdy nie był w śpiączce, jak to o
czwartej nad ranem wrócił motorem ze stadionu do domu. Jak w kuchni włączył starą
neonówkę, która jak zawsze najpierw mrugała i dopiero po kilku sekundach zaczęła świecić
równo. Ale już przy pierwszym błysku zobaczył przy stole Aschenbrennera. Szef
dochodzeniówki czekał na niego po ciemku, pierwszy błysk neonówki wydobył go z tej
ciemności, to strasznie jaskrawe światło, ale babcia Brennera zawsze powtarzała, neonówka
jest oszczędniejsza niż żarówka, jeśli chodzi o samo zużycie prądu, ale włączanie jest
droższe, dlatego nie należy jej bez przerwy włączać i wyłączać, tylko dobrze się zastanowić
przed włączeniem. Brennerowi i tak by nic nie pomogło, gdyby ją zaraz wyłączył, bo szef
dochodzeniówki siedziałby tam przecież dalej.
- Witamy w Grazu - powiedział komendant Aschenbrenner i z waltherem w ręce wstał
od stołu kuchennego. - Ale jeśli masz problem, to lepiej przychodź z tym do mnie. Bo Köck
za to beknie.
- Kto mówi, że mam problem? - spytał Brenner.
- No to dobrze. Ale jeśli będziesz miał problem, przyjdź z tym lepiej do mnie. A jeśli
masz zamiar obnosić się z tą starą historią, no to masz problem.
- Nie mam problemu - zapewnił Brenner.
- No to dobrze. Jeśli chcesz dla mnie pracować...
- Wydaje mi się, że to ty masz problem... - zauważył Brenner.
A na to szef dochodzeniówki:
- Nie mam problemu.
A na to Brenner:
- No to dobrze.
Sam widzisz, że ci dwaj mieli ze sobą problem. Rozmowa toczyła się dalej od tego
miejsca, gdzie ją przerwali trzydzieści lat temu.
Szef dochodzeniówki podsunął mu pod nos walthera, mówiąc:
- W każdym razie z tego nikt jeszcze nigdy nie strzelał. Można to w każdej chwili
udowodnić. Gdybyście przypadkiem wpadli na jakiś głupi pomysł.
- Nikt tego nie twierdzi - przyznał Brenner.
- No to dobrze.
- Jeśli masz problem z Köckiem... - zaczął Brenner.
- Nie mam problemu.
- No to dobrze - przyznał Brenner.
Rozmowa musiała widać uspokoić szefa policji kryminalnej w Grazu, bo zniknął, nie
wpakowawszy Brennerowi kuli w łeb. Nie do wiary, wraz bólem wszystko to strzeliło do
głowy Brennera, jakby tam zawsze było.
Kiedy szef dochodzeniówki zniknął, Brenner jeszcze przez jakiś czas siedział sam
przy stole kuchennym pod tą zapaloną neonówką i rozmyślał o tym, że nie ma problemu.
Rzeczywiście nie miał problemu, nie miał raka, nie miał rodziny, nie miał szefa, nie miał nic.
Ale między czwartą a piątą rano myśli łatwo mogą wywinąć koziołka, no i nagle przychodzi
ci do głowy, że z problemem miałbyś mniej problemów, niż jak nie masz w ogóle problemu.
No i o jednym nie zapominaj. U Köcka Brenner wypił trochę za dużo puntigamera, no
i przez ten alkohol stał się skłonny do rozmyślań, no i prawdopodobnie ta chiromantka chciała
mu to właśnie dać do zrozumienia, czy raczej: do słyszenia.
Ale zrozumiał to dopiero teraz. No w każdym razie za dziesięć piąta wdrapał się na
poddasze, bo nagle przyszło mu do głowy, ciekawe, czy jest tam jeszcze gdzieś ten stary
walther. Po paru minutach go znalazł. Po trzydziestu latach, które przeleżał na suchym
poddaszu, pistolet był w doskonałym stanie, Brenner nie zdziwiłby się, gdyby jeszcze działał.
Znalazł też płytę z tamtych czasów, a w kuchni było jeszcze to przedpotopowe radio
dziadków, które miało u góry taką klapę, i jak się tę klapę podniosło, to pod spodem był
adapter Przypominał do złudzenia otwieracz do konserw, ale za to był nie do zdarcia, no i
Brenner puścił płytę. Uważaj, nie zaszkodzi, jak tego posłuchasz:
The rooms were much colder then.
My father was a soldier then.
And times were very hard. When I was young.
Strasznie dobra piosenka, chociaż nie Jimiego Hendriksa. Brenner nie mógł uwierzyć,
że kiedyś były takie dobre piosenki, więc nastawił głośniej adapter.
I smoked my first cigarette at ten.
And for girls I had a bad yen.
And I had quite a ball. When I was young.
Kochany Orientalne rzępolenie w przerwach między śpiewem też mu się strasznie
podobało, więc podkręcił jeszcze głośniej.
When I was young it was more important.
Pain more painful and laughter much louder, yeah.
When I was young.
No i teraz już Brenner wyśpiewywał w zawody z Erikiem Burdonem:
I met my first love at thirteen.
She was brown and I was pretty green.
And I learned quite a lot. When I was young.
Podkręcił gałkę do końca. Nie myśl tylko, że te stare radia nie grały tak głośno. Bo
inaczej by przecież te naczynia babki w kredensie tak się nie trzęsły do taktu i nie dostałby
nagle od tego trzęsienia takiego strasznego napadu bólu głowy.
When I was young it was more important.
Pain more painful and laughter much louder, yeah.
When I was young.
Powiesz, piękna piosenka, no i ja też uważam, że można tego posłuchać ze dwa albo
trzy razy z rzędu, może nawet pięć razy Ale może to jednak nie jest całkiem normalne, jak
ktoś między za pięć szósta a kwadrans po szóstej rano słucha tego trzydzieści razy z rzędu, i
to na cały regulator.
Chociaż w gruncie rzeczy trzeba powiedzieć, że mu to uratowało życie. Bo duszek
domowy w swoim pokoju na poddaszu aż stanął słupka w łóżku, jak tylko Brenner za
pierwszym razem włączył Erica Burdona na cały regulator. I może od samego strzału by się w
ogóle nie obudził albo tylko na krótko, a potem odwróciłby się na drugi bok i spał dalej.
O tym właśnie rozmyślał Brenner, idąc sobie brzegiem połyskującej rzeki Mur, i
złościł się, że można takiej dobrej piosenki wysłuchać tyle razy tak głośno tuż przed strzałem,
a potem, jak się po wielu tygodniach wyjdzie ze śpiączki, to ma się w głowie tylko tę głupią
melodię puntigamczyków. Ale tak do końca to Eric Burdon nie ma racji, zastanawiał się, no
bo pain more painful to się nie zgadza. Bo skroń go teraz tak piekła, że niech się schowają
wszystkie bóle młodości. Zdawało mu się, że ból w skroni jest coraz ostrzejszy zamiast coraz
słabszy, a błysk w oczach coraz jaskrawszy zamiast coraz słabszy, a wspomnienia coraz
wyraźniejsze zamiast coraz bledsze.
Bo teraz sobie przypomniał, jak to tej drugiej niedzieli adwentu budził się ruch
uliczny, jak światła reflektorów ustawiły się w rządku naprzeciwko okna kuchennego, bo z
powodu robót drogowych co rano korki. Zauważył, że na zewnątrz i wewnątrz toczą się
podobne procesy, bo w jego wnętrzu też zator, niby za dużo puntigamera, który się teraz nie
ma gdzie podziać i pcha się do góry Wyłączył neonówkę i zdziwił się, że jest jeszcze tak
ciemno, kwadrans po szóstej, ale nie włączył światła z powrotem, bo wiadomo, neonówki nie
można bez przerwy włączać i wyłączać, bo włączanie i wyłączanie neonówki, która biorąc
pod uwagę samo zużycie prądu, jest tańsza od żarówki, wychodzi drożej, więc w ciemności
jeszcze raz włączył Erica Burdona, wszystkie te wspomnienia z ostatnich minut przed
strzałem pędziły teraz równocześnie przez kanał postrzałowy, bo samochody na ulicy
jednopasmowej muszą jechać jeden za drugim, ale wspomnienia nie, są bezcielesne i
wszystkie naraz przedzierają się przez kanał postrzałowy, i teraz, spacerując nad
połyskującymi wodami rzeki Mur, przypomniał sobie, jak w tej ciemności migotliwe światła
reflektorów wędrowały po suficie, kochany, czegoś tak pięknego dawno nie widział i miał
nadzieję, że się już nigdy nie rozwidni, bo mógłby się wiecznie przyglądać, jak te światła
bezgłośnie przelatują po suficie, znikają, znów się pojawiają i znów znikają, i tak przez całą
wieczność.
Ale stopniowo w kuchni zaczynało się robić jasno i chociaż nie był jeszcze całkiem
pewny, w którym kierunku, patrząc z jego perspektywy, płynie rzeka i czy on sam zbliża się
do miasta, czy się od niego oddala, to za to przypomniał sobie, jak tego dnia o świcie, gdy w
kuchni robiło się coraz jaśniej, pocieszał się, że jak mu się zrobi za jasno, to zawsze jeszcze
może sobie palnąć w łeb. Przypomniał sobie, że ten coraz głośniejszy ruch uliczny obok
domu właściwie nie jest najgorszy biorąc pod uwagę pocieszającą myśl, jeśli mi będzie za
głośno, to po prostu wypróbuję walthera, i teraz sobie przypomniał, jak na dworze jakiś idiota
włączył klakson, i teraz sobie przypomniał, jak sobie pomyślał, nie szkodzi, jak jeszcze raz
zatrąbi albo jak mi się jeszcze raz odbije, to zawsze jeszcze mogę wypróbować walthera.
Miał wrażenie, że już z dziesięć razy przeszedł wzdłuż brzegu, raz z biegiem rzeki, raz
pod prąd, z jednego końca miasta na drugi i z powrotem, ale teraz wreszcie szedł Puchsteg,
czyli trafił z fałszywego brzegu rzeki na właściwy, na ten brzeg rzeki Mur od strony
Puntigam, a rzeka błyszczała takim oślepiającym blaskiem, że na dobrą sprawę w ogóle jej
nie widział, ale za to tym dokładniej zobaczył teraz, jak to on się i dlaczego on się, bo Graz i
to wszystko, bo życie i to wszystko, bo przyjaciele i to wszystko, jak to on się i dlaczego on
się, bo kobiety i to wszystko, bo ból głowy i to wszystko, jak to on się i dlaczego on się, bo te
wieczne wspomnienia i wieczny ból głowy, i życie wieczne, i to wieczne odbijanie, i wieczne
trąbienie, jak to on wtedy, bo ten idiota na dworze znów włączył klakson, i jeszcze raz, i
jeszcze raz, no i jak to on wziął walthera i powiedział sobie, tego idiotę na dworze mam
gdzieś, ale jeśli mi się jeszcze raz odbije, odstrzelę sobie ten ból głowy, no i jak mu się
jeszcze raz odbiło tym piwem.
Ale ciekawa rzecz. Muszą chyba istnieć różne typy bólu, nie tylko silniejsze i słabsze,
ale różniące się zasadniczo typem. Tak jak się mówi o ludziach, że są tacy i tacy, to tak samo
trzeba też mówić o bólach, że są takie i takie. Normalna migrena to był ból raczej
paraliżujący, od tego Brenner robił się zawsze jak ogłuszony. Ale teraz w kanale
postrzałowym był ból obrotowy. Migrena to był ból, od którego rozmiękał jak trup w wodzie.
Ale w kanale postrzałowym teraz był ból tak agresywny, że Brenner miał wrażenie, że jest
motorem, a ból jeździ nim po całym Grazu, jak i gdzie chce.
No i muszę powiedzieć, że to był bardzo inteligentny ból. Bo o świcie zajechał
Brennerem prosto pod ten adres Puntigam po lewej. A tam go tak nafaszerowali środkami
przeciwbólowymi, że Brenner się jeszcze błogo uśmiechał nawet wtedy, gdy do gabinetu
zabiegowego wszedł funkcjonariusz dochodzeniówki i go aresztował.
11
Tak to już w życiu bywa. Jeden chciałby być młody, a drugi po prostu jest młody Bo
w gabinecie majora Heinza Brennera uderzyło, jaki tamten jest jeszcze młody. Właściwie
wprost nie do wiary, że można w tym wieku być już majorem. Nie dawał mu więcej nad
trzydziestkę.
- Moje gratulacje, Brenner - powiedział major. - Ładnie urządziłeś tego iksiarza na
kempingu. Ale trzeba mu było jeszcze mocniej przyłożyć, wtedy nie byłby w stanie podać
rysopisu sprawcy, zanim go lekarze pozszywali.
- Czyli nie jest z nim tak źle.
Brennerowi wciąż jeszcze dopisywał humor, bo nic nie czyni cię tak szczęśliwym, jak
przeraźliwy ból, który nagle przechodzi jak ręką odjął.
- Złamanie nosa, złamanie kości jarzmowej, złamanie szczęki - wyliczał major Heinz.
- To nie mogłem być ja. Ja go tylko tak odruchowo trzasnąłem, jak mi błysnął w oczy
tym fleszem.
- Prawdopodobnie aparat miał dużą siłę odrzutu - uśmiechnął się major Heinz.
Brennerowi przyszło na myśl, że facet nie jest właściwie tak niesympatyczny, jak mu
się wydał za pierw - szym razem. Mówił nie jak prawdziwy policjant, raczej jak zwykły
inteligentny człowiek. W oczach zapaliły mu się wesołe ogniki, jak powiedział to o tej sile
odrzutu, fizycznie też był raczej krzepki niż nalany, wysportowany że hej, raczej sprężysty
niż nabity Zawsze powtarzam, że człowieka można porównać z określonym rodzajem bólu,
no więc o takim tradycyjnym gliniarzu można by powiedzieć, że jest jak ból migrenowy, ale
major Heinz przypominał raczej przeszywający ból z kanału postrzałowego.
- Szef opowiadał mi kiedyś, że byliście razem w szkole policyjnej.
Brennerowi strasznie zaimponowało, jak tamten nagle przeszedł z nim na ty, nie
obrażając go. Powiesz, że był nakręcony od tych wszystkich środków przeciwbólowych, że
mu taka drobnostka mogła zaimponować. Ale to nieprawda, „pan” czy „ty” - to jeden z
najtrudniejszych problemów we współczesnym świecie, kiedyś siostra Corinna opowiedziała
Brennerowi, że ostatnio coraz więcej zjawia się w Puntigam po lewej takich pacjentów, co to
od lat nie wychodzili z domu, żeby uniknąć tego dylematu. A w wielu wypadkach obie formy
są obraźliwe. Jak na przykład teraz między majorem Heinzem i Brennerem.
Jak na komisariacie mówisz komuś „ty”, to go w zasadzie kwalifikujesz jako
ciężkiego przestępcę. Chyba że to twój dawny kolega, któremu kiedyś w żartach naciągałeś
bejsbolówkę na oczy. W tym drugim wypadku robisz z niego ciężkiego przestępcę, zwracając
się do niego per „pan”. Widzisz, wszystko zależy, jakim tonem to powiesz. A major zaczął go
tykać w tak naturalny sposób, że powiedziałbyś: spotkali się dawni uczniowie szkoły
policyjnej.
- Dawne czasy - skwitował Brenner.
Major nie zareagował na tę wypowiedź, bo nie zrozumiał tego do końca. Major był po
prostu za młody na te sprawy, a nie każdemu jest dane, tak jak Brennerowi, że już w młodości
tęskni za młodością.
- A jak się ma Aschenbrenner? - spytał Brenner.
- Za dobrze, żeby umrzeć, za kiepsko, żeby żyć. Rozmowa z tobą musiała nim nieźle
wstrząsnąć.
- To dlatego mnie aresztowałeś, czy z powodu policjanta amatora?
- Ani jedno, ani drugie.
- Tylko?
- Nie jesteś aresztowany - powiedział major, a kąciki ust drgały mu wesoło. -
Chciałem cię tylko poznać.
Brenner chyba zbaraniał, bo major zaraz dodał:
- Użyłem kajdanek tylko po to, żeby cię zabrać, zanim cię naprawdę aresztują. Iksiarz
podał bardzo dokładny opis sprawcy Zresztą to nie takie trudne w wypadku mężczyzny z raną
postrzałową w lewej skroni.
- Więc czego ode mnie chcesz?
- Tego samego, czego chciał od ciebie komendant Aschenbrenner.
- Żebym się wyniósł z Grazu?
- Opowiadał mi co innego.
- A co ci opowiadał?
- Tamtego ranka był u ciebie i zaproponował ci pracę Köcka.
- Pracę Köcka - powtórzył Brenner.
Właściwie przypominał sobie tylko, że Aschenbrenner proponował mu pracę szpicla,
ale to właściwie na jedno wychodzi.
Trzeba ci wiedzieć, że Köck pracował dla dochodzeniówki w Grazu jako konfident.
No ale tak to już jest ze szpiclami, że łatwo stają się nieodpowiedzialni, no i Köck za dużo
wziął od drugiej strony i stąd pomysł szefa dochodzeniówki, żeby go wyrzucić i wymienić na
Brennera.
- Prawda, oferował mi tę pracę.
- I co mu odpowiedziałeś?
- Wolę się zastrzelić.
- A co on na to?
- Nie pamiętam.
- A teraz co powiesz?
Brenner nic nie powiedział.
- Nikt lepiej od ciebie nie wykona roboty Köcka. Nikt cię tu już praktycznie nie
pamięta - zaczął major Heinz.
- Wolę się zastrzelić.
- Czyli zgoda! - ucieszył się major, klepiąc Brennera po plecach.
I teraz widzisz, jak człowiek myślący pozytywnie nawet z takiej odpowiedzi potrafi
wyciągnąć to, co najlepsze. Bo major zachował się po prostu tak, jakby po próbie
samobójstwa odpowiedź Brennera musiała oznaczać swoje przeciwieństwo, niby: jedyną
rzecz, jaką zrobiłbym chętniej, mam już za sobą, więc dlaczego dla odmiany nie zostać
konfidentem.
- Pod warunkiem, że dostanę mieszkanie Köcka - dorzucił zaraz Brenner.
- Zapomnij o tym - powiedział major. - Nie możemy cię umieścić tam, gdzie
zastrzelili twojego poprzednika.
Brennera trochę zdołowało, że major Heinz z taką łatwością odrzucił jego pierwszy
warunek. Ale tak to jest z tym stawianiem warunków. Jak postawisz warunek, to już
połknąłeś haczyk, niezależnie od tego, czy druga strona go spełni, czy nie. A jak już połkniesz
haczyk, to żadnych twoich warunków nie spełnią, bo teraz już jest za późno, trzeba było
mówić, zanim się zgodziłeś.
I może to dlatego nagle wrócił Brennerowi ten przymus patrzenia. Że też coś takiego
jest możliwe! Teraz, kiedy wreszcie pozbył się z oczu tego błysku flesza, wróciło to błędne
widzenie kolorów I uczucie, że głowa mu jakoś urosła z lewej strony I pomyślał, że musi
istnieć jakiś związek między tym widzeniem a tym pęcznieniem głowy po lewej stronie.
Więc znów ten przymus, w kółko musiał to testować: zamknąć prawe oko, popatrzeć
lewym, zamknąć lewe oko, popatrzeć prawym. Major Heinz ma krótko strzyżone jasne włosy,
ale po lewej, patrząc od strony Brennera, rudawe, a po prawej, patrząc od strony Brennera,
zielonkawe. Wysportowany że hej ten młody major, ascetyczna twarz, ale lewy policzek,
patrząc od strony Brennera, trochę bardziej rumiany od lewego, patrząc od strony majora,
który miał z kolei nieco chorobliwy wygląd.
W zasadzie Brenner oswoił się już z tym defektem. Jakby mi teraz to okulista
wyprostował, pomyślał, toby mi się dopiero pewnie wydało nienormalne, bo się
przyzwyczaiłem. I to, co normalne, przestałoby mi pasować.
- Gdybyś się od razu zgodził na propozycję komendanta, to moglibyśmy ci też dać
mieszkanie na stadionie - wyjaśnił major, bo moim zdaniem zorientował się, że Brenner jest
rozczarowany. - Ale teraz to mieszkanie już nam się na nic nie przyda, kiedy się dostało do
gazet.
- Szkoda - powiedział Brenner, bo mieszkanie na stadionie strasznie mu się podobało.
- Trzeba było się od razu decydować. Gdybyś ty mi złożył wtedy tę propozycję zamiast
Aschenbrennera, to kto wie. Ale z Aschenbrennerem po prostu mi nie wychodzi. Nigdy nam
ze sobą nie wychodziło.
- On mi też o tym opowiadał.
- Co ci opowiadał o mnie?
- Że zawsze musisz wszystko wiedzieć lepiej.
- Chyba sam w to nie wierzy To on zawsze wszystko wiedział lepiej. Jeszcze w szkole
policyjnej.
- Stara miłość nie rdzewieje - skrzywił się major.
- Żebyś wiedział.
- Niestety stara miłość do przyjaciół ze szkoły policyjnej ma też swoje wady. - Major
nagle spoważniał. - Komendant zbyt długo osłaniał Köcka. Bo on już od dłuższego czasu
pracował na własny rachunek. W ostatnim roku w Grazu więcej narkotyków sprzedał
konfident niż handlarze, których miał pilnować.
- Nie on pierwszy sobie tak poczynał.
- Ale komendant przymykał na to oczy Rozumiem go, też bym miał opory, żeby spalić
starego kumpla ze szkoły policyjnej.
Z powodu masy środków przeciwbólowych mózg Brennera był przytępiony, własne
myśli Brenner odbierał tak, jakby nie były w jego mózgu, tylko gdzieś na zewnątrz, jakby się
gdzieś plątały po gabinecie, w którym rozmawiał z majorem, nie troszcząc się o swojego
właściciela. I miał uczucie, że jakaś jedna jego myśl porusza się gdzieś w jeszcze większej
odległości, nawet nie w gabinecie majora Heinza, ale w sąsiednim albo jeszcze dalszym
pomieszczeniu.
- No i jak przekonałeś szefa, żeby w końcu jednak przestał chronić Köcka? - spytał
majora.
No bo jak myśl nie chce do ciebie przyjść, to możesz spytać o cokolwiek.
- Miał dość, kiedy Köck zaczął jeszcze kręcić z iksiarzem, sprzedając im informacje
na temat naszej pracy.
- Köck był specjalistą od robienia głupstw.
Ta myśl była tak daleko, że nie był w stanie jej usłyszeć z tej odległości. Bo major
Heinz siedzący zaledwie o pół metra od niego po prostu o wiele za głośno mówił.
- To nie fair atakować ciężko chorego przeciwnika. Ale spieraliśmy się o to już od pół
roku. Ostatnio miałem takie wrażenie, że komendant cierpi po prostu na starczy upór.
Brenner łatwiej by przełknął tę charakterystykę szefa dochodzeniówki, gdyby sam był
od niego chociaż o kilka lat młodszy Ale i tak nie wziął za złe młodemu majorowi Heinzowi
tego „starczego uporu”. Był teraz skupiony na czym innym. Wydawało mu się, że myśl się
zbliżyła, że jest już nie dalej niż w sąsiednim pomieszczeniu i że zaraz się tu zjawi.
- Ostatnio komendant po prostu nie nadążał za rozwojem wypadków. Nie chciał
wierzyć, że mafia narkotykowa ma już swoich ludzi w Grazu. W zasadzie nadal trzymam
stronę Aschenbrennera. Bez paniki, tylko spokojnie trzymać rękę na pulsie. Ale jednej sprawy
nie doceniał: im dyskretniej działaliśmy, im mniej się afiszowaliśmy w opinii publicznej, tym
bardziej ustępowaliśmy pola temu Würnitzerowi od iksiarzy I właśnie w odniesieniu do
iksiarzy komendant zapomniał o własnych zasadach. Bo nam zawsze wpajał, że komunikacja
społeczna jest o wiele ważniejsza dla poczucia bezpieczeństwa w kwestii bezpieczeństwa
miasta niż najbardziej nawet spektakularne polowanie na przestępców. Ale właśnie dlatego
dochodzeniówka powinna była teraz mocniej zaznaczyć się w mediach, żeby zabrać wiatr z
żagli iksiarzom.
Muszę powiedzieć, że na Brennerze zrobiły wrażenie te wszystkie dobre myśli
młodego majora, tym bardziej że jego myśl wciąż jeszcze była daleko. Więc powiedział tylko:
- Można by pomyśleć, że z taką młodą żoną szef dochodzeniówki też powinien być
młody duchem.
Major Heinz uśmiechnął się kwaśno.
- Nie chciałbym mówić źle o komendancie Aschenbrennerze - powiedział, po czym
przez pół godziny mówił źle o swoim przełożonym.
Brenner przysłuchiwał mu się z podziwem. Bo młody człowiek wykazał się taką
znajomością natury ludzkiej, tak trafnie scharakteryzował Aschenbrennera, że on sam by tego
lepiej nie zrobił. Najmniejszy drobiazg w obrazie Aschenbrennera nie uszedł uwagi tego
młodego badacza charakterów ludzkich, mogłoby się wydawać, że on też wtedy chodził z
nimi do szkoły policyjnej.
- Zorganizowaną przestępczość komendant widział tylko z daleka, w Wiedniu. A z
drugiej strony strasznie się wściekł, jak paru moich uczniów poeksperymentowało trochę z
haszyszem.
- Dziwi cię, że mu to przeszkadzało?
- Tak, tak, wiem, dawniej coś takiego nie byłoby możliwe - uśmiechnął się cynicznie
Heinz.
I w tej samej chwili bez pukania wparowała do gabinetu ta myśl. Myśl miała bardzo
długie blond włosy i bardzo krótką czarną spódnicę. A wszystko świetnie ze sobą
harmonizowało, bo na spódnicy myśl miała elegancką białą lamówkę, a w obie strony od
przedziałka dwa równej szerokości ciemne odrosty. A znów biała bluzka świetnie pasowała
do gumy do żucia, bo półprzezroczysta materia opinała ciasno jędrną myśl i była zupełnie
podobna do półprzezroczystych bąbelków gumy do żucia, które co chwila pękały między
wargami.
I po trzecim lub czwartym pęknięciu myśl pisnęła nadspodziewanie cienkim
głosikiem:
- Czy ty coś wiesz na ten temat?
- Zapytaj pułkownika - burknął Heinz, nie patrząc na kartkę, którą mu podsunęła pod
nos sekretarka.
Kobieta była tak doskonałym przeciwieństwem Soili, że Brennerowi wydała się po
prostu negatywem zdjęcia właścicielki Baru Pasoliniego.
- Pułkownik nic nie wie na ten temat - powiedziała, rozgniatając gumową bańkę. -
Może ty coś wiesz.
- Nie mam teraz czasu.
Jeszcze jedno plaśnięcie gumy i negatyw opuścił gabinet, kołysząc się na srebrzystych
szczudłach, ale myśl oczywiście została.
Czy ty coś wiesz na temat naszej wycieczki szkolnej do banku Raiffeisen? - miał
ochotę spytać Brenner. Ale zatrzymał to pytanie dla siebie, zresztą major znów wsiadł na
ulubionego konika.
- Po katastrofie z Köckiem musimy się pilnie zatroszczyć o to, żeby nam się policjanci
amatorzy nie mieszali ciągle do dochodzeń. Mam dość roboty ze znalezieniem mordercy
Köcka. A teraz, kiedy Aschenbrenner jest chory, spadł mi jeszcze na głowę cały ten kram
biurowy. Ludzie myślą, że romansuję z tą tam - wskazał na drzwi - bo praktycznie nie
opuszczam biura.
Brenner skrzywił twarz w uśmiechu. Ale zaraz przestał się uśmiechać, bo major
powiedział, że potrzebuje kogoś, kto by się zajął Würnitzerem i jego iksiarzami.
- Jak to sobie wyobrażasz?
Sekundę później potwornie żałował, że zadał to pytanie. Dwie sekundy później też. Po
minucie też jeszcze żałował, i po godzinie, i następnego dnia, i po tygodniu, i po dwóch
tygodniach, niby przez całą resztę życia żałował, że zadał to pytanie.
12
- Przyjaciele bezpieczeństwa! Obrońcy Grazu!
Trzymając w ręce mikrofon i przechadzając się po podium, generał przemawiał do
jakiejś trzydziestki policjantów amatorów zgromadzonych w nowej kwaterze głównej. I od
razu zrobiło się cicho jak makiem zasiał, bo generał taka charyzma, no naprawdę.
Podium było superodszykowane, stoły pięknie nakryte białymi obrusami, wszystko
zrobili sami. Nie było wcale tak łatwo wyczarować miłą atmosferę, bo dopiero parę tygodni
temu wprowadzili się do nowej kwatery głównej na Stadionie im. Arnolda Schwarzeneggera,
ale nie do byłego mieszkania gospodarza Köcka, żebyś sobie nie myślał, byłoby przecież co
najmniej dziesięć razy za małe, nie, wprowadzili się do tego budynku zaraz od ulicy, gdzie
dawniej gnieździł się „GratisGrazer”, ale teraz mają nobliwą siedzibę w centrum.
Za szybami, przez które mało co było widać, gdyż oblepiono je półprzezroczystymi
afiszami reklamowymi, rozgrywał się właśnie ważny mecz - Sturm Graz kontra Austria
Wiedeń. Ale policjanci wpatrzeni tylko w generała. Trzy mikrofony ustawili na białym
obrusie, dla generała w środku, drugi, po lewej, patrząc od strony publiczności, dla
sklepikarza Würnitzera, a trzeci dla pułkownika Weblingera, po prawej, patrząc od strony
publiczności. Łysina Weblingera połyskiwała szatańsko w świetle reflektorów, bo nie chciał
włożyć równo bejsbolówki, taki był dumny z dwutygodniowej blizny przecinającej łysinę.
- Zgromadziliśmy się tutaj, bo jesteśmy pełni niepokoju o nasze rodzinne miasto -
powiedział generał do mikrofonu, a w sali było całkiem cicho, bo stadion jeszcze na dobre nie
ożył, tylko taki cichy szumek, jako że jeszcze nie padł ani jeden gol.
- To piękne miasto nad rzeką Mur, w którym się urodziłem i wychowałem, w którym
wielu z was się urodziło albo przynajmniej wychowało i które wszyscy mamy jeszcze w
pamięci jako miasto rodzinne dające poczucie bezpieczeństwa i pewności, gdzie nasze żony,
nasze dzieci były bezpieczne, bo istniało jeszcze coś takiego jak pomoc sąsiedzka, bo było
jeszcze jakieś współżycie, istniał jeszcze wspólny język, bo kiedy chciało się o coś spytać
przechodnia na ulicy, to nie trzeba go było najpierw pytać, czy mówi po niemiecku...
W tym miejscu pośród słuchaczy po raz pierwszy dało się odczuć niepokój, jakieś
ledwie słyszalne szemranie.
-...bo kobieta czy dziecko na ulicy nie musiało wołać o pomoc w trzech językach w
nadziei, że ktoś je jednak zrozumie...
Mały zgarbiony generał chodził tam i z powrotem po podium i mówił do mikrofonu
tak cicho, prawie nieśmiało, i bez kartki, wszystko z głowy, z takim wahaniem, jakby to była
tylko próba, jakby nie miał najmniejszego zamiaru nikogo podburzać, a mimo to wprawił
słuchaczy w taki stan napięcia, że teraz wyrwały im się pierwsze okrzyki i oklaski, i można
było pomyśleć, że coraz głośniejszy poszept stadionu, stłumione okrzyki radości, kiedy piłka
o włos mija bramkę, chóralne reakcje piętnastu tysięcy kibiców zgromadzonych na stadionie
odnoszą się tak naprawdę do generała, że tylko tych piętnaście tysięcy ludzi nie dostało
biletów wstępu na imprezę z generałem i dlatego teraz musi się przysłuchiwać, stojąc na
zewnątrz.
-... bo! - po raz pierwszy generał o ton podniósł głos, ogarniając widownię wzrokiem -
nie stał jeszcze na każdym rogu handlarz narkotyków, żebrak, Cygan, Murzyn...
Kochany, teraz się dopiero zaczęło na dobre, entuzjastyczne okrzyki, burzliwe brawa
publiczności zmusiły generała do zrobienia krótkiej przerwy, podczas której w skupieniu
wpatrywał się w podłogę, teraz już mógłby właściwie rozsiąść się na krześle, rozkoszować
oklaskami, dać sobie spokój z dokończeniem zdania, które rozpoczął trzy minuty temu, ale
generał, traktujący siebie surowo, traktujący surowo Graz, traktujący surowo swoje zdania,
wszedł w paradę rozentuzjazmowanym słuchaczom:
-... ten Graz! Panowie, to nasze miasto rodzinne, któremu tyle zawdzięczamy,
potrzebuje naszej pomocy I znów burzliwe oklaski, że można się było przestraszyć o
generała, bo niewiele brakowało, a policjanci amatorzy byliby się wdarli na scenę i tak długo
podrzucali suchego generała do góry, aż by mu połamali wszystkie kości.
Ale nie byłby generałem, gdyby i z tym nie dał sobie rady Bo kiedy sala się nieco
uspokoiła, powiedział już tylko kilka zdań, pochwalił dzielność policjantów amatorów, a
przede wszystkim kierującego stowarzyszeniem komendanta Würnitzera, który tak pięknie
wszystko zorganizował, a potem zabrał głos młody sklepikarz, a zarazem komendant amator
Würnitzer.
Würnitzer także wygłaszał przemówienie na stojąco, także chodził tam i z powrotem
po podium, też tak trochę wciągał głowę w ramiona, niby skromność, i miało się wrażenie, że
przemawia dokładnie tak samo jak generał, nawet tak samo akcentuje słowa. Wymawiał
„bezpieczeństwo” w taki sposób, wymawiał „narkotyki” i „rodzinne miasto” w taki sposób,
że można było pomyśleć, że obu im ten sam chirurg plastyczny wstawił nowe języki.
Nastrój poprawiał się z minuty na minutę, w górze na podium Würnitzer nic tylko
„narkotyki”, nic tylko „nasze żony, nasze dzieci”, nic tylko „bezpieczeństwo”, a ludzie na
dole przy stolikach nic tylko piwo, a na stadionie za oknami nic tylko przytłumiony szał
radości, nic tylko stracone szanse na bramkę, ale po odgłosach trudno było oczywiście
poznać, kto tracił szanse: Wiedeń czy Graz.
Policjantom amatorom było to zresztą obojętne, bo od kiedy stracili oficjalne zlecenie
na nadzór budynków stadionu po tej nieszczęsnej aferze z Köckiem, trochę się boczyli na
futbol. Zarząd stadionu nie tylko nie docenił wspaniałej akcji nieustraszonego pułkownika
Weblingera na miejscu zbrodni, ale na dodatek wypowiedział im umowę pod pretekstem
drobnych nieprawidłowości i zaniedbań bezpieczeństwa, niby: ciesz się, że nie oddajemy
sprawy do sądu.
Ale umowy najmu na nową kwaterę główną nie mogli wypowiedzieć. A komendant
Würnitzer zrobił teraz coś takiego, że muszę przyznać, czapki z głów, mało kto mógłby mu
dorównać. Bo po krótkiej przerwie ni stąd, ni zowąd drżącym głosem powiedział do
mikrofonu, że ma do przekazania przykrą wiadomość. Musi ustąpić z kierownictwa
stowarzyszenia.
No i teraz spytasz, dlaczego chce ustąpić, skoro wszystko idzie jak z płatka. Ale on to
sobie dobrze wykalkulował. Ludzie przy stolikach siedzieli cisi i przybici jak publiczność
drużyny gospodarzy, która właśnie straciła bramkę, na dworze nieco inna cisza, taka, jaka
panuje na stadionie, gdy długo nic się nie dzieje, i w tej ciszy Würnitzer drżącym głosem
rzucił do mikrofonu uzasadnienie swojej decyzji:
- W obliczu zaostrzającej się w ostatnich dniach sytuacji nie mogę wziąć na siebie
odpowiedzialności za dalszy rozwój wypadków. Mimo najlepszej woli nie jestem w stanie
dłużej zagwarantować bezpieczeństwa moim ludziom w mieście, w którym nie możemy się
spodziewać najmniejszej ochrony ze strony egzekutywy miejskiej.
Przy słowie „egzekutywa” na sali rozległy się pogardliwe parsknięcia, ale poza tym
wciąż panowała absolutna cisza.
Ale teraz Würnitzer trochę podkręcił głośność:
- Położenie miasta Graz względem bezpieczeństwa tak się ostatnio pogorszyło, że
tylko w ciągu jednego tygodnia...
Mówca potrzebował prawie pół tygodnia, aby zaakcentować to „jednego tygodnia”,
patrząc przy tym tak gniewnie na publiczność, jakby stamtąd wyrwał się jakiś niewczesny
okrzyk, ale oczywiście nie było żadnego okrzyku, bo gniewne spojrzenie mówcy nie odnosiło
się przecież do jego ludzi, lecz go bezpieczeństwa miasta.
-... jak powiedziałem, tylko w ciągu jednego tygodnia dwóch naszych ludzi odniosło
ciężkie obrażenia.
Teraz rozpętała się oczywiście burza, ale komendant Würnitzer mówił dalej,
przekrzykując tłum:
- Więc kiedy czytam w gazecie, kiedy oglądam w telewizji, że politykom Grazu, że
policji Grazu, że wszystkim mediom Grazu nie przychodzi do głowy nic innego, jak tylko to,
że sami jesteśmy sobie winni, bo prowokujemy panów mafiozów narkotykowych, więc skoro
ci wszyscy mądrzy państwo tak to widzą i w takim świetle to przedstawiają, to jako człowiek
jako tako inteligentny, zdolny do samokrytyki muszę postawić sobie pytanie: a może oni mają
rację?
Absolutna cisza. A generał spojrzał z szacunkiem na komendanta Würnitzera, kiedy
ten pozwolił sobie przedłużyć panującą ciszę, tak jakby chciał wsłuchać się w burzę
protestów szalejącą w sercach jego ludzi. A milczenie Würnitzera zdegradowało przeraźliwy
odgłos gwizdka sędziego na stadionie do poziomu hałasu dzieci bawiących się na podwórku.
- Może powinienem sobie po prostu powiedzieć - podjął komendant Würnitzer - ci
wszyscy mądrzy państwo nie mogą się przecież mylić. Prawdopodobnie to ja się mylę,
postrzegając położenie naszego miasta rodzinnego w tak czarnych barwach. Prawdopodobnie
pułkownik Weblinger, który cudem tylko siedzi tu z nami na podium, prawdopodobnie nasz
kochany Weblinger sam sobie zadał tę straszliwą ranę. Prawdopodobnie nasz młody kolega
Baumgartner, który nadal leży w szpitalu, za bardzo prowokował cygańską mafię swoim
aparatem fotograficznym. Prawdopodobnie sami jesteśmy sobie winni, bo prowokujemy
handlarzy narkotyków i zakłócamy pokój, jaki dla naszego dobra policja kryminalna zawarła
z pokojowo nastawioną sceną narkotykową. I prawdopodobnie, nadzorując meliny
narkotykowe, winni jesteśmy jakiejś niesamowitej prowokacji. Zwłaszcza jeśli weźmiemy
pod uwagę, że właścicielką Baru Pasoliniego - głównej meliny narkotykowej naszej śmietanki
towarzyskiej - jest przypadkiem piękna żona szefa policji kryminalnej Grazu,
Aschenbrennera.
Würnitzer chciał mówić dalej, ale wydarzyło się coś, co się ludziom szalenie
spodobało. Tylko nie myśl, że mówię o tym jeden do zera, bo drużyna Grazu właśnie strzeliła
bramkę. Przy straconej szansie z samych odgłosów stadionu nie da się wywnioskować co i
jak, bo obie strony wydają podobny jęk, ale jak drużyna gospodarzy strzeli gola, to od razu
wiadomo.
Teraz, jeśli nie chodziło o tego gola, to co w takim razie wywołało takie emocje w
kwaterze głównej, że ten i ów jeszcze mocniej wcisnął bejsbolówkę na oczy, żeby nie widać
było łez wzruszenia?
No to słuchaj, pułkownik Weblinger podbiegł do komendanta Würnitzera, wyjął mu z
ręki mikrofon i jako ofiara, jeden z dwóch ciężko rannych, a także w imieniu ciężko rannego
Baumgartnera, jestem pewien, powiedział, że mówię także w jego imieniu, wezwał
komendanta do pozostania na stanowisku.
No i wtedy oczywiście rzęsiste brawa, komendantowi Würnitzerowi tam na scenie łzy
wzruszenia ciekną po twarzy, czegoś takiego jeszcze w Grazu nie było. I dopiero jak
komendant Würnitzer powiedział, że ten potężny dowód zaufania przekonał go, żeby jednak
został, na salę powrócił spokój. Muszę powiedzieć, czapki z głów, panowie, przed
komendantem Würnitzerem i jego zdolnościami przywódczymi, jak on potrafił scementować
ten swój oddział, i to właśnie teraz, kiedy z powodu tych wszystkich aktów przemocy
niejeden zaczął tchórzyć.
A komendant Würnitzer był tak pobudzony emocjonalnie, że oddał mikrofon
pułkownikowi Weblingerowi, aby ten zrealizował dalszy porządek obrad, a sam wrócił do
stołu prezydialnego, gdzie generał go zaraz serdecznie uściskał.
Oczywiście pułkownik Weblinger nie miał już takiej charyzmy, poruszał się sztywno
po podium, ale mimo to dobrze wyglądał z tą blizną, no i przeprowadził obrady bez zarzutu.
Punkt pierwszy: nowi kandydaci, bo w żadnym wypadku nie wolno się poddawać,
niech sobie mafia narkotykowa nie myśli, że może przetrzebić nasze szeregi.
- Niezmiernie się cieszę - przeszedł od razu do rzeczy - że mogę wam już dzisiaj,
kiedy kolega Baumgartner przebywa jeszcze w szpitalu, przedstawić nowego kandydata do
służby ulicznej.
Teraz zaciekawione spojrzenia i skąpe oklaski, a pułkownik Weblinger skinął na
nowego, żeby wszedł na scenę. Nowy jeszcze mocniej wcisnął bejsbolówkę na oczy Nie żeby
się bał okazać, jaki jest wzruszony, tylko bał się, że nowi koledzy rozpoznają go po ranie
postrzałowej, a wtedy wesołych świąt.
- Nie byle kto wzmacnia nasze szeregi - mówił pułkownik, próbując wzbudzić
sympatię obecnych dla nowego człowieka. - Nasz nowy kolega jest prawdziwym
zawodowcem. Jestem pewien, że u nas daleko zajdzie. Kształcił się w policji w Grazu wtedy,
kiedy jeszcze potrafili zadbać o prawo i porządek na ulicach. Ale w porę rozstał się z tymi
ludźmi, aby wzmocnić nasze szeregi.
Pułkownik Weblinger skinął zapraszająco do ostatniego rzędu, iksiarze grzecznie
zaklaskali, a Brenner wgramolił się na podium.
Mam wrażenie, że zrobił na zebranych spore wrażenie, kiedy tak wlepił wzrok w
pułkownika Weblingera z tym tępym wyrazem twarzy zawodowego gliniarza, oni sami
ćwiczyli to codziennie przed lustrem, ale im zupełnie nie wychodziło. Sala potrafiła docenić
tę autentyczną mimikę, owoc życiowego doświadczenia, kiedy najdrobniejsza nawet porcja
strachu jest natychmiast tłumiona podwójną porcją agresji.
Skąd mogli wiedzieć, że badawcze spojrzenie, jakim Brenner zmierzył pułkownika
Weblingera, nie było oznaką policyjnego przyzwyczajenia, lecz zwyczajnie strachu, że tamten
go nagle rozpozna i zrewanżuje mu się zaraz tu, na scenie, za tę bliznę na głowie. Wmówił
sobie, że wyczuwa jakiś ledwie uchwytny podtekst w słowach, jakimi go przedstawił
pułkownik. Ale strach ma właśnie to do siebie, że wszędzie doszukujemy się podtekstów. W
oczach pułkownika Weblingera nic nie wyczytał, gdyż tamten patrzył na niego tak samo
tępym wzrokiem, jakby chciał sobie udowodnić, że potrafi to robić nie gorzej od eksperta.
Kiedy pułkownik zadał mu kilka żartobliwych pytań, Brenner był już pewien, że sobie
tylko wmówił z tym podtekstem. Że czuł się nieswojo i dlatego mu się tak wydawało. No bo
oczywiście nie czuł się zbyt komfortowo w skórze szpiega, przystępując do tej idiotycznej
organizacji.
Ludziom się wydaje, że szpicel nic sobie z tego nie robi, że jest szpiclem, bo to po
prostu należy do jego zawodu, tak jak do zawodu lekarza należy to, że amputuje nogi, usuwa
organy, a w nagrodę musi się jeszcze różnych rzeczy nasłuchać. Ale to nieprawda, lekarza też
to nęka, po Brennerze widać teraz było wyraźnie, że szpiclowi też nie jest wszystko jedno.
Próbował zamaskować to wrażenie przesadnym machaniem ręką do publiczności.
Pomyślał, że ma to już za sobą, że teraz może opuścić podium, ale pułkownik Weblinger go
nie puścił. Bo nowy musiał jeszcze złożyć przysięgę.
Pułkownik Weblinger wyciągnął skądś Biblię i położył na stole, publiczność klaskała,
generał i komendant Würnitzer uśmiechali się, sędzia na boisku gwizdał, a Brenner pomyślał,
że to zły sen. Na domiar złego jego oczy, które chyba podświadomie szukały światła
dziennego, odcyfrowały kilka liter lustrzanego odbicia reklamy, zasłaniającej widok stadionu:
„REM”, no i oczywiście była to tylko część reklamy ciągnącej się przez kilka okien, ale
Brenner jeszcze ze szkoły policyjnej to pamiętał, faza REM, kiedy tuż przed wybudzeniem
masz najbzdurniejsze sny, no więc teraz miał nadzieję, że się za chwilę obudzi.
Ale nie obudził się, a pułkownik Weblinger nadal podsuwał mu Biblię.
- Czapka.
- Co?
- Do przysięgi. Czapkę zdjąć i położyć rękę na Biblii.
Kochany. Ta bejsbolówka, którą odkupił od Würnitzera, naprawdę nie przyniosła mu
szczęścia. Bo teraz nie pozostawało mu już nic innego. Dyskretnie odwrócił lewą połowę
twarzy od Weblingera, mając nadzieję, że włosy zdążyły odrosnąć i zakrywają bliznę. W
prawej ręce trzymał bejsbolówkę, lewą położył na Biblii. Oczywiście nie wnętrzem dłoni do
góry, tak jak wtedy u chiromantki, tylko grzbietem do góry.
Miał dokładnie takie samo odczucie w dłoni przylegającej do Biblii, jak wtedy u
chiromantki, kiedy mu się zdawało, że ta wypala mu wzrokiem dziurę w ręce. I kiedy się
jeszcze modlił, żeby spod włosów nie widać było blizny po ranie postrzałowej, pułkownik
Weblinger tak mocno przybił mu dłoń do Biblii swoim nożem żołnierskim, że uciekając,
jeszcze przez kilka kroków nie mógł się tej Biblii pozbyć.
13
Tomas leżał w swoim mieszkaniu na kanapie, na zmianę patrzył to na ekran
potwornych rozmiarów, to znów na maleńki ekranik i zastanawiał się, gdzie się podziewa
Brenner.
To znaczy na maleńkim ekraniku go miał. Bo musisz wiedzieć, że to był ten aparat
fotograficzny, który Tomas znalazł w błocie koło przyczepy kempingowej ciotki, niby aparat
policjanta amatora Baumgartnera, ten sam, którym się o mało nie udławił.
A w tych nowych kamerach cyfrowych najfajniejsze jest to, że można oglądać zdjęcia
od razu w aparacie, do tego z dokładną datą. Ale jeszcze ciekawsze od zdjęć, na których
Brenner w środku nocy wyskakuje z przyczepy a na ostatnim widać już tylko jego poruszoną
rękę, były zdjęcia sprzed dwóch dni. Jak Brenner po raz pierwszy odwiedził chiromantkę.
Brenner wchodzący do przyczepy, Brenner godzinę później, jak z niej wysiada. A pięć minut
później chiromantka ma następną wizytę. To zdjęcie na pewno by Brennera zainteresowało.
Ale Tomas nie wiedział, gdzie go szukać. Więc tylko co chwila spoglądał na mężczyznę na
zdjęciu, którego nie znał.
Za to mężczyznę na wielkim ekranie znał doskonale. Bo właśnie była transmisja
meczu Sturm Graz kontra Austria Wiedeń na Stadionie im. Schwarzeneggera. U Tomasa
telewizor chodził na okrągło, ale normalnie tylko wideoklipy, to był po prostu nałóg. Przez
cały dzień, jak skończył sprzątanie w szpitalu, nic tylko zmieniał kanały muzyczne, bo
zawsze gdzieś leciało coś dobrego.
Ale do piłki nożnej końmi byś go nie zaciągnął. Wprawdzie jako dziecko był takim
świetnym biegaczem, że bez przerwy zaczepiali go na ulicy obcy grubi panowie, namawiając,
żeby wstąpił do klubu, ale tylko raz tam poszedł, a do domu odwiozło go pogotowie, bo już
na pierwszym treningu złamali mu staw skokowy.
Teraz - jak do tego doszło, że Tomas z aparatem w ręku leży w swoim mieszkaniu na
kanapie i kątem oka ogląda mecz Austria Wiedeń kontra Sturm Graz, transmisja na żywo ze
Stadionu im. Schwarzeneggera?
Trafił na tę stację oczywiście przez przypadek, przerzucając kanały, już chciał
przełączyć na inny kanał i nagle ta znajoma twarz. Skąd ja go znam, zastanawiał się Tomas.
To znaczy nie z telewizji, tylko prywatnie. No więc trochę się pogapił na mecz, ale to była
drętwa gra, Tomas miał wrażenie, że żaden z piłkarzy nie potrafi naprawdę biegać, takie
ociężałe byczki, i był zadowolony, że teraz żaden z nich nie ma prawa go kopać po kostkach.
Ale kiedy już miał wyłączyć, znowu zbliżenie tej twarzy trenera. Ja go znam, myślał Tomas.
Ryżawa bródka, ryżawe włosy, przestraszone oczy Nie wiedział, gdzie go przykleić.
Nie zapominaj o jednym, Tomas zjeździł kawał świata, zwłaszcza jak jeszcze dużo
podróżował z zespołami, no i często nie był pewien, do jakiego miasta ma przykleić tę czy
inną twarz. W ciągu ostatnich trzech lat mieszkał aż w pięciu miastach, Amsterdam,
Antwerpia, potem Leverkusen, a zanim sprowadził się do Grazu, zdążył jeszcze krótko
pomieszkać w Monachium.
Najlepszy zespół miał w Leverkusen, do tego ta supernazwa, uważaj: The Ex.
Ludziom się to strasznie podobało, wyobrażali sobie, że to aluzja małżeńska albo alkohol,
nikt oczywiście nie wpadł na to, że to był skrót od The Jimi Hendrix Experience. Więc teraz,
kiedy telewizor pokazywał tych upośledzonych biegowo graczy, Tomas myślał z
rozrzewnieniem, jak dobrze wtedy grał na gitarze, zanim nie przesadził trochę ze środkami,
no i może w Grazu jeszcze kiedyś jakiś zespolik, jakaś bryka na objazdy by się znalazła, bo
właśnie doprowadzał do porządku samochód kempingowy ciotki, tylko hamulce jeszcze nie
działały.
A potem znowu przestraszona twarz, to musiał być trener wiedeńczyków, bo nie byłby
taki smutny, kiedy właśnie Graz strzelił bramkę. Kamerzysta złośliwie filmował go w
zbliżeniu, a do tego jeszcze w taki sposób, jakby stał tuż przed reklamą, chociaż w
rzeczywistości reklama była dziesięć metrów dalej, nawet dalej od tych właściwych reklam na
obrzeżu boiska, schowana trochę z tyłu. Na lewo od rudej głowy trenera było napisane „LUS
TIG SAMMA” na trzech ogromnych tablicach, przy „SAMMA” litery były oczywiście trochę
ściśnięte, bo inaczej by się nie zmieściły, a po prawej stronie rudej głowy trenera, znowu
podzielone na trzy tej samej wielkości prostokąty, stało „PUN TIGA MER”, ale „TIGA” nie
było ścieśnione, bo wiadomo, „I” w ogóle nie potrzebuje miejsca na tym świecie.
Tomas mógłby przysiąc, że miał często do czynienia z tą smutną twarzą na tle tego
idiotycznego hasła. To musiało być w Leverkusen, wtedy najlepiej zarabiał, bo co tydzień
dwa występy zespołu The Ex, a interes uboczny szedł doskonale, niby ten środek na porost
włosów.
0 towar wystarał się jego basista, to był naprawdę świetny basista, ale niestety
następny występ możliwy najwcześniej za trzy lata, i to przy wzorowym sprawowaniu, więc
Tomas resztę upchnął u stałych bywalców lokalu. No i widzisz, właśnie dlatego znał tego
trenera, często zaglądał na ich koncerty w Leverkusen, bo go piekielnie kręciła muzyka.
Teraz Tomas sobie przypomniał, skąd ten rudy goguś miał tyle kasy, bo basista kiedyś
mu powiedział, że to znany trener piłki nożnej. Ale ponieważ Tomas miał alergię futbolową,
więc zaraz o tym zapomniał. No i widocznie teraz ten trener z miłości do muzyki musiał się
przenieść z Leverkusen do Wiednia, bo jak inaczej.
1 Tomas już chciał wyłączyć, bo w tej chwili ani zespołu, ani środka na porost
włosów, więc ten dobry klient na nic by mu się i tak nie przydał. No i jak to często bywa,
kiedy przełączasz kanał, zauważasz w ostatniej sekundzie coś ciekawego i przełączasz z
powrotem. Często w życiu jest tak, że ten ciekawy obraz, na który się z powrotem
przełączasz, zdążył zniknąć, tymczasem na tamtym drugim kanale też w ostatniej sekundzie
zobaczyłeś coś ciekawego i kiedy znowu wracasz na ten drugi kanał, tego obrazu też już nie
ma, i przełączasz w tę i z powrotem, i tak przez całe życie.
Często, mówię. Ale nie zawsze. Bo teraz u Tomasa ten ciekawy obraz zrobił się
jeszcze ciekawszy niż przedtem, niby w zwolnionym tempie. W kółko to pokazywali, jedna
powtórka za drugą. Musisz wiedzieć, że Tomas już od dwóch lat nie zażywał twardych
narkotyków, ale z tym świństwem to jest tak, że czasem są nawroty, nawet jak już nie
bierzesz. Zaczął się pocić ze strachu i tak się jakoś kurczowo siebie przytrzymywał, bo
myślał, że się znowu zaczęło, bo to nie może być naprawdę, żeby zobaczył naraz dwóch
znajomych w telewizorze.
No i muszę powiedzieć, wcale mu się nie dziwię, że tak myślał. Bo nagle czworobok
„MER” za plecami wiedeńskiego trenera zamienił się w rozbitą szybę. Jeśli chodzi o
szczęście w życiu i tego rodzaju sprawy, to jesteśmy już do tego przyzwyczajeni, że one nas
wodzą za nos i pokazują się dopiero tuż przed zniknięciem, ale dzisiaj już zwykła, kompletnie
obojętna szyba okienna na Stadionie im. Arnolda Schwarzeneggera robi to samo i okazuje się
tym, czym jest naprawdę, dopiero w tej sekundzie, gdy się rozpływa w nicość.
Ale nie myśl, że ktoś posłał piłkę w to okno, bo do tych zakątków stadionu nigdy
jeszcze się żadna piłka nie zabłąkała, a gdyby nawet, to szyba by na pewno wytrzymała, bo
nigdy jeszcze żadna piłka futbolowa nie grzmotnęła w szybę tak jak ten przysadzisty
mężczyzna, który głową naprzód wskoczył na stadion przez eksplodujące „MER”.
Mądrzy ludzie mówią, że piłka nożna to środek zastępczy, że mężczyzna zawsze musi
gdzieś coś wstrzelić, piłkę do bramki, kulę pistoletową w głowę i, i, i. Do tej pory nic sobie
nie robiłem z takiego gadania. Ale kiedy teraz Brenner wystrzelił przez tę szybę, to wyglądało
to tak, jakby wszystko inne w życiu było tylko namiastką takiej prawdziwej chwili
wyzwolenia. Kiedy ty sam niby ludzka kula przebijasz dwustronnie niewidoczną barierę, z
jednej strony szklaną, z drugiej pokrytą literami, i wychodzisz z dusznej piwnicy na szeroką i
jasną przestrzeń.
Kochany. Jeszcze przy drugiej i trzeciej powtórce na ogromnym telebimie piętnaście
tysięcy kibiców wstrzymywało oddech. A potem na stadionie wybuchły takie frenetyczne
oklaski, najpierw na widowni, a potem także wśród zawodników, że sędzia musiał przerwać
mecz.
Tomas też wreszcie złapał oddech, ciężko dysząc z emocji. Ciągle to pokazywali, raz
w zwolnionym tempie bez odgłosu rozbijanej szyby, a raz w oryginalnym tempie z odgłosem,
bo za plecami wiedeńskiego trenera był ukryty mikrofon, żeby było słychać, jak trener klnie
na czym świat stoi, dlatego tak dobrze było słychać, kiedy puszczali to w normalnym tempie,
a wokół Brennera „MER” rozsypywało się w puch. Potem znów widmowy obraz, bez głosu,
w zwolnionym tempie. Jak Brenner wypryskuje przez tę szybę, przez chwilę utrzymuje
równowagę, by po kilku potknięciach runąć na ziemię tuż pod nogi wiedeńskiego trenera.
Tomas wciąż nie wierzył własnym oczom. Dalej był przekonany, że to mu się odbijają
narkotyki w jakimś zakątku mózgu, i wciąż nie tracił nadziei, że to minie. Bo dwaj znajomi z
najzupełniej różnych obszarów jego życia naraz w telewizorze, to by jeszcze wytrzymał, ale
że ci dwaj z takim potwornym przerażeniem na siebie spojrzeli, jak to się nigdy nie zdarza
naprawdę.
Pewnie, trener zawsze miał taki przestraszony wygląd, jego oczy zrobiły to z czystego
przyzwyczajenia. Ale Brenner nawet wtedy nie był tak przerażony, kiedy się obudził ze
śpiączki. I właśnie to przerażenie w oczach Brennera tak walnęło w Tomasa. Nie mógł
przecież wiedzieć, że Brenner był dlatego tak zaszokowany widokiem trenera, że to była ta
sama twarz, w którą spoglądał martwy Köck, czyli jakby anioł śmierci.
I nawet te dwa śmiertelnie przerażone spojrzenia jeszcze by Tomas jakoś strawił,
chociaż już stracił nadzieję, że mu się tylko tak odbiło narkotykami. Ale ten nóż - tego już
było za wiele. Nawet jeszcze i to, że Brennerowi z grzbietu dłoni wystawał uchwyt noża,
może by jakoś zdzierżył. Ale oni pokazywali do znudzenia w zwolnionym tempie, jak
Brenner na oczach trenera Austrii Wiedeń wyciąga sobie powoli ten nóż z ręki.
I tu ciekawa sprawa. Ten obraz powtarzali tylko w zwolnionym tempie, ani razu w
normalnym tempie, prawdopodobnie dlatego, że nie ma żadnych ciekawych odgłosów, jak
sobie wyciągasz nóż z ręki, to mokre klapnięcie nie jest specjalnie podniecające.
Mimo to przy piątej czy szóstej powtórce Tomasowi zrobiło się niedobrze i naprawdę
mu ulżyło, jak policja wreszcie wyprowadziła Brennera ze stadionu.
Zjawienie się policjantów ostatecznie uspokoiło Tomasa. Kiedy skuli Brennera,
uwierzył ostatecznie, że mu się nie pomieszało w głowie, tylko że naprawdę widzi to w
telewizorze. Złapał aparat i chociaż nogi miał jak z galarety, dziesięć minut później był już
przy Stadionie im. Schwarzeneggera.
Uważasz, Tomas sobie pomyślał, że muszą mieć na stadionie jakieś cele dla
rozrabiających kibiców, więc może uda mi się jakoś dopaść Brennera i pokazać mu zdjęcie.
Bo teraz nagle był całkowicie pewien, że bez tego zdjęcia Brenner już długo nie pożyje.
14
Brenner siedział w wygodnym fotelu BMW obok kierowcy i starał się niczego nie
pobrudzić krwią. Bo oczywiście szyba. I oczywiście nóż. Ale nie uwierzysz, najgorsze
wydało się Brennerowi to, że znowu gorzej widzi.
Bał się, że może ten skok przez szybę nie był dobry dla jego blizny pooperacyjnej. Bo
to już na pewno nie był jeden procent czerwonego odcienia w lewym oku. Co najmniej
dziesięć, dwadzieścia procent. Może powinien był jednak zrobić sobie dłuższą przerwę. Bo
teraz wyszło na to, że profesor Hofstätter miał jednak rację, ostrzegając go.
Może znasz to uczucie, jak masz coś takiego nieokreślonego. Często bardziej się tym
przejmujesz niż paroma odłamkami szkła, które utkwiły w twarzy, bardziej niż przebitą ręką.
To tylko drobiazg, może człowiek sobie tylko wmawia. Ale właśnie dlatego to poczucie
zagrożenia. Bo to by mogło być śmiertelne. Bo przecież mogła nie tylko puścić szyba, mógł
puścić także szew w oku. Bo to nie była jakaś cieniutka szyba, to była taka szyba, że prawie
się od niej odbił.
- Wiesz, co to znaczy, jak człowiek z dochodzeniówki pokazuje się ze szpiegiem -
powiedział major Heinz, zręcznie wymijając samochody swoim BMW
- Że to już jest były szpieg - powiedział Brenner, patrząc prosto przed siebie, bo wolał
nie patrzeć na majora Heinza. Lepiej już porównywać oczy.
- Słusznie. Wejdziesz do historii policji jako najszybciej zdemaskowany szpieg.
Brenner zastanawiał się, czy by mu jednak nie zostawić plamy krwi na skórzanych
obiciach.
- Kazałem cię wyciągnąć z celi dla kibiców, żeby cię iksiarze jeszcze raz nie dopadli.
To ostania rzecz, jaką dla ciebie zrobiłem. Odwiozę cię jeszcze do szpitala, a potem...
A potem o mały włos major Heinz rzeczywiście odwiózłby kogoś do szpitala, ale
wcale nie Brennera, tylko pieszego, który mu się władował prosto pod samochód. Major
hamulce do dechy, więc Brenner znowu uderzył głową w szybę, bo oczywiście nie zapiął
pasów.
Dzięki Bogu przechodzień podniósł się o własnych siłach. Szarpnął drzwiczki BMW i
zaczął przepraszać. Ale nie myśl, że przepraszał kierowcę. Nie, przepraszał pasażera!
- Przepraszam - powiedział przechodzień do Brennera - ale coś pan zgubił na
stadionie.
Major zaniemówił z wrażenia, nie mógł uwierzyć, że tamten specjalnie wlazł mu pod
koła tylko po to, żeby oddać Brennerowi aparat.
Brenner też zaniemówił z wrażenia, jak Tomas powiedział, podsuwając mu aparat pod
nos:
- Ale wszystko działa. Niech pan zobaczy!
Bo Tomas był superinteligentny i pomyślał sobie, może Brenner nie wie, jak się w
tych nowoczesnych kamerach ogląda zdjęcia. No i teraz podsunął mu aparat pod nos i szybko
zaczął przerzucać zdjęcia.
- Widzi pan, do przodu, do tyłu - pokazywał Brennerowi - wszystko działa. Wskaźnik
daty, wszystko jak nowe.
Major włączył bieg i ruszył z miejsca, aż Tomasa odrzuciło na bok.
Brenner był zadowolony, że opony zapiszczały Dziękował Bogu, że silnik zaryczał.
Bo serce biło mu tak głośno, że bał się, żeby major tego nie usłyszał. Bał się, że major mógł
kątem oka zobaczyć zdjęcie, które mu zrobił policjant amator, kiedy pięć minut po wyjściu
Brennera odwiedził chiromantkę. Bał się, że major Heinz zrobi z nim to samo, co z tymi
dwoma świadkami w Hostice. Bał się, że tym razem będzie odwrotnie z bólem. Bo przy
ostatniej kuli, którą dostał w głowę, ból przyszedł długo po kuli. A po tym skoku głową przez
szybę wróciły te bóle skroni i teraz się bał: tym razem po bólach przyjdzie kula.
Ale Heinz nie wyciągnął broni. Powiedział tylko:
- Przynajmniej odniosłeś drobną korzyść.
- Co?
- Aparat.
No bo widzisz, nieporozumienie, Heinz pomyślał, że to jest służbowa kamera, którą
mu iksiarze wręczyli, zanim go jeszcze zdemaskowali. I rzeczywiście była kamera służbowa,
oznaczona pięknie niebieskim iksem.
Teraz Brenner się troszkę uspokoił i serce też biło już odrobinę ciszej. A Heinz
rzeczywiście wysadził go na parkingu kliniki neurologicznej, bo Brenner go poprosił, żeby go
nie odwoził na pogotowie, tylko do Puntigam po lewej, bo tam ma znajomych lekarzy.
W gabinecie zabiegowym opatrzyli i obandażowali mu rękę, wyciągnęli trzy odłamki
szkła z twarzy, wszystko razem nic specjalnego, zaraz potem w holu kliniki w budce
telefonicznej znalazł w książce prywatny adres majora Heinza. Geidorf, pasuje, pomyślał
Brenner, chociaż nie umiałby powiedzieć dlaczego. A potem wyruszył w drogę do domu. Bo
dom dziadków był zaledwie dwieście metrów dalej, niby motor też w tej samej odległości.
Nie uwierzysz. Lewe oko bardziej mu przeszkadzało w jeździe na motorze niż
obandażowana ręka. Bo to już nie był czerwony odcień, to była po prostu czerwona zasłona.
Co najmniej trzydzieści procent, myślał. I oczywiście lęk przed oślepnięciem.
Zwłaszcza jak jechał przez tunel drogowy Grabengürtel w Geidorfie. Teraz to już co
najmniej czterdzieści procent, myślał, pędząc tunelem na motorze. A właściwie to miał
wrażenie, że już nic nie widzi lewym okiem. No i ten paskudny ból, chociaż zanim wsiadł na
motor, połknął ostatnie tabletki przeciwbólowe. Trochę go to niepokoiło. Ale ciekawa rzecz,
nie bał się śmierci jako takiej. Bał się tylko, że tętnica puści za wcześnie i przygniecie mu
mózg, zanim znajdzie u Heinza broń z uszkodzoną lufą.
Ale jazda na motorze dobrze mu robiła. Nie wiem dlaczego, ale to tak zawsze było z
Brennerem, wsiadał na motor i wszystko dobrze. Taki stan nieważkości. Powiesz, to
zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego, jeśli taki na wpół oślepły kierowca motoru od
wielu dni nie spał. I to jest prawda, powinien był się przespać, ale łatwo mówić, jak się stoi z
boku.
Bo jak tylko zobaczył to zdjęcie, jak Heinz pięć minut po nim wchodzi do samochodu
kempingowego, to zaraz obudził się w nim jakiś instynkt, niby kiler. Można by pomyśleć, że
to małe czerwone światełko na końcu tunelu nie bierze się z jego czerwonego oka. Tylko że to
jest ten czerwony laserowy punkcik, którym w nowoczesnych pistoletach namierza się cel, i
tak gnał przez tunel w kierunku czerwonej plamki ocznej w wizjerze hełmu niby kula
pistoletowa.
Rzecz jasna Brenner i jego motor nie wirowali w tunelu, dzięki Bogu, trzeba
powiedzieć, a kula pistoletowa musi się kręcić wokół własnej osi, inaczej zacznie błądzić po
świecie bez określonego kierunku. Ten ruch obrotowy jest najważniejszy u kuli pistoletowej.
Chyba że masz zdezelowany gwint w lufie, to wtedy na kuli powstaje rysa. I właśnie dlatego
Brenner z taką potworną prędkością pędził do domu majora Heinza, bo sobie wbił do głowy,
że znajdzie u niego prywatną broń, defekt lufy, który zostawia ślad na kuli.
I szczerze mówiąc, Brenner też mknął przez ten tunel jak zarysowana kula w totalnie
zdezelowanej lufie, niby zagrożenie dla otoczenia. Bo ten brak snu i o mały włos byłby nie
zauważył jednookiego auta pędzącego z naprzeciwka. Kochany, naprawdę mało brakowało.
Zawsze powtarzam, jadąc na motorze, jesteś zawsze jedną nogą w grobie.
A jak się spotka w tunelu dwóch jednookich i wszystko skończy się dobrze, to mogę
tylko powiedzieć, to jest właśnie dowód. Ten tunel musiała mieć pod kontrolą mafia aniołów
stróżów. Bo nic się nie stało. W ostatniej sekundzie Brenner zdążył jeszcze zjechać we
właściwym kierunku i nie musnął tego jednookiego japończyka.
Za to jego coś musnęło. Ale nie wyobrażaj sobie, że skrzydło anioła stróża, to już nie
te czasy, żeby staromodnie machał skrzydełkiem, dzisiaj wszystko jest czysto duchowe.
Musnęła go myśl. Bo jak w ostatnim momencie zdążysz jeszcze wyciągnąć tę nogę z grobu,
to powoduje to stan pobudzenia w całym twoim ten, no i dzięki temu wydatkowaniu energii
również mentalnie jesteś pobudzony.
Nie uwierzysz, ale kiedy on sam tak pędził na motorze tym tunelem, to w jego głowie
przechadzała się spokojnie myśl, że mogły być dwa trupy naraz, tak jak wtedy w Monzy ci
dwaj żużlowcy Jarno Saarinen i Renzo Pasolini. Ale to nie była jeszcze cała myśl. Była to,
żeby tak powiedzieć, dopiero noga myśli i kiedy Brenner próbował ściągnąć całą myśl, która
na razie stała w jego mózgu jedną nogą, najpierw za drugą nogę, a potem całą myśl ściągnąć
ślicznie na cmentarz wspomnień i już jej stamtąd nie wypuścić, w tunelu rozszalał się na
całego koncert klaksonów, a myśl się ulotniła.
Kochany, koncert klaksonów w tunelu to potworna sprawa. I muszę powiedzieć, że
kierowcy mieli rację, że trąbili, bo Brenner nie powinien był bez przerwy badać swojego
czerwonego oka w wizjerze hełmu. Wciąż jeszcze nie miał pewności, czy widać je już z
daleka, czy nie. To pytanie wprawiało go w strasznie nerwowy stan i muszę powiedzieć, w
takiej sytuacji, nawet nie myśląc, może zostać filozofem. Czy dlatego widzę to oko na
czerwono, że jest już naprawdę czerwone, czy tylko dlatego widzę je na czerwono, że mam w
środku tę zasłonę i patrząc, zabarwiam na czerwono oko, które w rzeczywistości wcale nie
jest czerwone. I w gruncie rzeczy sprawiłoby mu ulgę, gdyby to oko było naprawdę
czerwone. Bo czerwone oko nie jest tak złe, jak kiedy w środku wisi czerwona zasłona, na
czerwone oko nikt jeszcze nie umarł, niby optymistyczna myśl.
Jasne, to nie przypadek, że ta optymistyczna myśl zameldowała się właśnie teraz,
kiedy akurat wyjechał z tunelu. I zaraz następna optymistyczna myśl: może pęd powietrza jest
dobry dla mojego oka. Bo ten stary hełm nie był znowu taki szczelny, więc pod wizjerem
ciągnęło aż hej. Ten zimny przeciąg jest może dobry dla mojego lewego oka, pocieszał się,
tak jak w niektórych chorobach nie ciepło, tylko zimno jest dobre, naczynia się obkurczają,
albo inny przykład, plamy krwi też się zmywa zimną wodą, i teraz Brenner sobie wmówił, że
pęd powietrza może zwieje tę zasłonę i jeszcze mu się uda. A nie miał już daleko do
mieszkania Heinza w Geidorfie, gdzie miał zamiar odnaleźć broń.
Ale jak się znalazł przed domem, to koniec z tą całą lekkością. Bo trzeba zsiąść z
motoru. Na motorze automatycznie czujesz się uskrzydlony, to nawet śmiertelnie zmęczony
człowiek może na chwilę zapomnieć, jak ciężkie jest jego ciało i jakie parszywe jest jego
życie. Ale teraz, podczas zsiadania, poczuł, jak ciało ściąga go w dół.
Stał obok motoru w hełmie na głowie i czuł się jak odwrotność astronauty Bo
astronauci Bóg wie jak nieważcy w przestrzeni kosmicznej i Brenner teraz musiał za to
odpokutować, bo ten cały ciężar, jaki astronauci najróżniejszych krajów przez kilka
dziesięcioleci zostawiali w kosmosie, kiedy tak sobie żeglowali w stanie nieważkości, musiał
się przecież gdzieś podziać, taki ciężar przecież tak po prostu nie znika. I teraz Brenner czuł,
jak ten cały ciężar pochodzący od różnych astronautów, najpierw to byli tylko Amerykanie i
Rosjanie, ale później wszelacy astronauci, a jeden bardziej nieważki od drugiego, a dzisiaj
jeszcze milionerzy, oni też muszą zaszczycić kosmos swoją nieważkością, ale nikt się nie
zastanawia nad tym, gdzie ten ciężar się podziewa, przecież jakby zliczyć razem, to są tony i
setki ton, i Brenner teraz czuł wyraźnie, jak te wszystkie odpady ciężaru wylądowały w nim,
kiedy tylko zsiadł z motoru.
Ale zawsze powtarzam, że nie ma rzeczy, która by miała same wady. Bo na przykład
człowiek nieważki ma problemy z wyważeniem drzwi. A Brennerowi wystarczyło, że się
tylko lekko oparł o drzwi wejściowe Heinza tym całym ciężarem nagromadzonym w wyniku
nieprzespanych nocy i wiele dziesięcioleci trwającej międzynarodowej nieważkości - i już był
w środku.
Bo tak to już w życiu jest. Pulmonolodzy są nałogowymi palaczami. Nauczyciele liczą
na palcach. A major Heinz, który działał aktywnie na rzecz uświadamiania obywateli,
zapobiegania przestępstwom, sam miał taki marny zamek w drzwiach.
I nie była to jedyna rzecz, gdzie ciężar bardzo Brennerowi pomógł. Bo musisz
wiedzieć, że nawet kiedy jeszcze pracował w policji, najbardziej na świecie nienawidził
rewizji. Te wszystkie szuflady. Czego tam w nich nie ma! Z tego powodu tylu włamywaczy
popełnia samobójstwa na miejscu przestępstwa, bo po prostu za dużo zobaczyli z życia.
Mimo to muszę powiedzieć, detektyw, człowiek z dochodzeniówki ma obowiązek coś
takiego wytrzymać. No i dawniej to była pewna niedojrzałość ze strony Brennera, że
przeszukiwania mieszkań go tak denerwowały No bo co mają powiedzieć inni? W życiu
każdego człowieka przeważają bezsensowne momenty Człowiek najchętniej wyłapałby tylko
te dobre momenty z życia, ale z drugiej strony wtedy życie trwałoby dwie albo trzy minuty A
pozostały czas trzeba gdzieś upchnąć, niby do szuflady.
Na starość Brenner też to tak widział. Nie wpadł w rozpacz, przeszukując mieszkanie
Heinza. A to mieszkanie, po którym człapał, wciąż w tym hełmie na głowie, było ogromne i
stawało się coraz większe, niech się schowa kosmos. Ale nie przerażało go to, bo ten jego
niezmierny ciężar astronautów przyszedł mu z pomocą.
Trzeba ci wiedzieć, że od pewnego poziomu ciężkości nie masz już w ogóle tego
czegoś psychicznego, tylko czysta mechanika. Nie swobodne bujanie jak u prawdziwego
astronauty, tylko jak u odwrotnego astronauty - toczenie się jak lokomotywa, tu też to polega
na ciężarze, że nie da się jej już zatrzymać.
No i ten ciężar przesuwał go od szuflady do szuflady, bez pośpiechu odwracał każdą
karteczkę, dokładnie odkładał na to samo miejsce, bo nerwus nigdy niczego nie znajdzie,
wszystko jedno, ślepy czy nie ślepy, ale taki porządnie ciężki jednooki znajdzie wszystko. I
nawet jak zajrzał pod dywan, to potrafił się z powrotem podnieść. I znów dalej, niezdarnymi
ruchami, ale wszędzie zaglądał. Naturalnie zużył na to trzy razy tyle czasu, co w swoich
najlepszych latach, czyli bez dziury w głowie, bez odłamków szkła w twarzy, bez dziury w
ręce i z dużą ilością snu w zapasie. A przede wszystkim bez tego doprowadzającego do
obłędu bólu głowy, który najzwyczajniej w świecie ignorował tabletki przeciwbólowe, i
wydaje mi się, że Brenner tylko dlatego nie zdejmował hełmu, żeby mu nie rozwaliło głowy.
I to była pierwsza pożyteczna rzecz, jaką znalazł. Tabletki od bólu głowy Heinza, tak
się na nie rzucił łapczywie, że niewiele brakowało, a byłby zeżarł nawet opakowanie. Te
tabletki natchnęły go nową nadzieją. Bo miał nadzieję, że źródłem tego bólu nie jest jednak
oko, niby nie postrzał. Nagle błysnęła mu nadzieja, to nie rana postrzałowa. To tylko migrena.
Może wcale nie zastrzeliłem migreny. Migrena tylko udawała martwą, a teraz znowu zaczęła
się ruszać, tak sobie marzył, a tętnica znów wykonuje swoje ruchy, tak jak zawsze.
Trzeba ci wiedzieć, że tętnica skroniowa ma takie humory, że czasem dla własnej
przyjemności rusza w tany, taki bal w remizie strażackiej, i ona w ogóle nie wie, że to jej
człowiekowi sprawia potworny ból, bo patrząc od strony człowieka, to nie bal w remizie,
tylko właśnie migrena.
Zawsze powtarzam, że jak my idziemy na bal w remizie albo na przykład na wolny
taniec, albo jak wtedy Brennera zabrała ta Dorota, bo nagle sobie zażyczyła, żeby do niej
mówić Dorota, a nie Dorcia, od kiedy to zaczęła robić, jak to się nazywało, eury,
powiewające szaty i wszystko, o, eurytmia, tak to nazywała Dorota, no i u nas wielu ludzi
robi takie rzeczy z czystym sumieniem, ale nie zastanowią się nad tym, że Pana Boga od tego
głowa boli.
No i w miarę jak Brennerowi pogarszał się wzrok w lewym oku, jak jego ciało stawało
się coraz cięższe, a ból głowy coraz dokuczliwszy mimo tabletek Heinza, stopniowo zaczął
się poruszać jak w wolnym tańcu i z taką samą powagą patrzeć w zaświaty.
Ale może nie trzeba zaraz mówić o zaświatach, jeśli tak naprawdę chodzi tylko o
odgłosy w przedpokoju. Bo właśnie to było powodem tego, że Brenner takim nieziemskim
wzrokiem zerkał na drzwi do salonu. Bo właśnie to było powodem, że się w ogóle obudził.
Widocznie musiał się jednak po raz drugi położyć na dywanie w mieszkaniu Heinza.
Albo moje ucho też już zaczyna szwankować, myślał Brenner gdzieś pomiędzy fazą
REM a całkowitym przebudzeniem, albo naprawdę słyszę hałasy za drzwiami. I mam
wrażenie, że w tym momencie nie umiał powiedzieć, co by bardziej wolał. Bo jak ci w mózgu
pęka tętnica - niebezpieczeństwo życia. Ale jeśli to Heinz wraca do domu wcześniej, niż miał
- też niebezpieczeństwo życia.
No i w takich sytuacjach solidne rzemiosło detektywistyczne jednak się opłaca. Bo to
teraz słyszy się dookoła, tani detektyw jest równie dobry. Pewnie, w standardowych
wypadkach tani detektyw może i wystarczy. Ale różnicę jakości widzisz dopiero w sytuacjach
podbramkowych. Bo gdyby Brenner przedtem najzupełniej automatycznie nie doprowadził
zamka do porządku, nie wsunął porządnie każdej szuflady, nie odłożył każdego papierka na
swoje miejsce, to nieproszony gość z całą pewnością wpadłby prosto do salonu, nawet nie
zdejmując butów.
A tak zdążył się jeszcze ewakuować do sypialni. I po drodze zaciągnąć story Zdążył
nawet poprawić dywan w indiańskie wzory. I jeszcze w ostatniej sekundzie zdążył złapać z
kanapy hełm, który zdecydował się jednak zdjąć przy łykaniu tabletek, i zabrać ze sobą do
sypialni.
Nie do wiary, tyle lat pracował jako policjant i detektyw i oto teraz po raz pierwszy w
życiu musiał się schować pod łóżkiem. Za szufladą na pościel było akurat tyle miejsca, że
jakoś się zdołał wcisnąć. Ale jeśli myślisz, że znalazł tam walthera, to się mylisz. W ogóle nic
tam nie znalazł.
Tylko tak leżał, mając nadzieję, że niespodziewany gość zaraz sobie pójdzie, że Heinz
wpadł tylko, żeby coś zabrać z domu. A jak przez chwilę było cicho, to znowu miał nadzieję:
na pewno już sobie poszedł, tylko tego nie słyszałem, może znowu przysnąłem. Bo nie
zapominaj o jednym. Brenner musiał potwornie uważać, żeby znowu nie zasnąć. Wyobraź
sobie, Heinz wchodzi do sypialni i słyszy jego chrapanie. Wyrok śmierci to za łagodnie
powiedziane.
Ale Heinz nie wszedł do sypialni. Do sypialni weszła kobieta. Kochany.
Powiesz, to normalne, że młody major policji nie żyje całkiem sam, on też ma swoje
prywatne życie, nie będzie przecież co wieczór siedział sam przed telewizorem. Zgadza się, to
jest normalne. No a teraz, co jest nienormalne?
Nienormalne jest to, że to była Soili.
Może byłoby normalne, gdyby chciała coś zabrać z mieszkania, może nawet coś dla
męża. Ale nienormalne, że przesiaduje tu godzinami i czuje się jak u siebie w domu. Może
jest normalne, żeby sobie zrobić herbatę w cudzym mieszkaniu i przejrzeć gazetę, jak się już
tam jest. Ale nie jest normalne, że Soili się teraz rozbiera i kładzie do łóżka.
A zresztą. Dla mnie normalne może być nawet i to, że taka młoda kobieta, co wyszła
za starego pryka, ma romans z jego młodszym kolegą. Ale nie jest normalne, jeśli ten kolega
jest pracownikiem dochodzeniówki i właśnie zamordował dwóch świadków. Nie jest
normalne, że jej mąż dostał apopleksji, bo Brenner mu pokazał fałszywą kulę. Nie jest
normalne, że Soili teraz, dziesięć centymetrów nad Brennerem, usypia zmęczona łzami.
Ale nie uwierzysz. Wciąż jeszcze nie mógł się połapać, o co tu chodzi. A kiedy się
wreszcie połapał, wolałby tego nie wiedzieć. Bo nienormalne to zbyt łagodne słowo.
15
Brenner był już tak blisko rozwiązania, a wciąż jeszcze nie mógł zrozumieć.
Myślę, że nie chciał zrozumieć. Zamiast tego rozmyślał o najróżniejszych sprawach.
Dziwił się, że Heinz jest taki głupi i miesza sprawy zawodowe z życiem prywatnym. Jeszcze
do tego z żoną swojego przełożonego. A przecież każdy wiedział, że Aschenbrenner
wyznaczył go na swojego następcę, oczywiście w pracy, a nie przy żonie.
I major Heinz wydał się Brennerowi nawet odrobinę sympatyczniejszy przez to, że ma
taką słabość. Bo mówiąc między nami, to była słabość, która Brennerowi też nieraz zalazła za
skórę. Mimo to trzeba powiedzieć, taki mały skok w bok w wykonaniu Soili i Heinza, to by
się jeszcze jakoś dało ułożyć, to by nie musiało pociągnąć za sobą takich skutków. Ale przy
mieszaniu życia zawodowego z prywatnym najfatalniejsze jest to, że jak się sprawy posuwają
coraz dalej, wydaje ci się, że masz wszystko pod kontrolą, a to ci się wymyka spod kontroli.
Nie zapominaj o jednym. To, że Soili miała romans z Heinzem, to jeszcze wcale nie
była prywatna sprawa. W dzisiejszych czasach, kiedy każdy ma romans z każ - dym, drobna
historia łóżkowa nie podpada jeszcze pod życie prywatne, to jest jak zwykła pogawędka.
I teraz - gdzie się zaczyna życie prywatne? Życie prywatne można łatwo poznać po
tym, że człowiekowi robi się od tego niedobrze. To jest na przykład tak, jak człowiekowi
szkodzą pewne chemikalia, trutka na szczury, arszenik, cyjanek, uświadamiasz to sobie
dopiero wtedy, kiedy już jest za późno, i wtedy nie potrzebujesz dietetyka, który ci
wytłumaczy, że to ci nie służy, tylko po prostu czujesz, że już po herbacie, no i z życiem
prywatnym jest tak samo, jak w to wdepniesz, cześć pieśni. A stara prawda w
dochodzeniówce brzmi: dziewięćdziesiąt procent morderstw to sprawa czysto prywatna.
Ale w tych prywatnych sprawach Brenner połapał się dopiero wtedy, jak go po raz
drugi musnął anioł stróż, niby ta myśl, którą koncert klaksonów wypłoszył potem z tunelu.
Najpierw oczywiście nie było myśli, kiedy Soili, przespawszy się, wsiadła z powrotem do
niebieskiej fiesty. I jak jechał za nią na motorze, czyli znów stał jedną nogą w grobie - też
jeszcze nie było myśli. I jak jechała tunelem w przeciwnym kierunku, też nie było myśli,
chociaż można by się zastanawiać, czy ona się tu gdzieś nie błąka w tunelu, ale ani śladu
myśli. I jak Soili zaparkowała przed Barem Pasoliniego, wciąż brak myśli.
Teraz - pamiętasz, jak ci przedtem opowiadałem, że ta myśl stała jedną nogą w
Brennerze, a on chciał ją wciągnąć w siebie całą, no bo można by pomyśleć, że myśl jest
mniejsza od mózgu, bo inaczej jak by się w nim zmieściła. Najczęściej tak właśnie jest, ale
nie zawsze, na to nie ma żadnej reguły Czasem może spaść z nieba taka myśl, która z daleka
wygląda całkiem przyjemnie, czarujący mrugający punkcik świetlny, sympatyczny trzepot
anielskich skrzydełek, ale kiedy ta myśl dotrze do ciebie, to okazuje się, że żaden punkcik
świetlny i żadne skrzydełka, tylko jak pół planety, i zabija cię, zanim zdążysz pomyśleć.
Ale ta myśl nie zabiła Brennera nawet jeszcze wtedy, gdy Soili zaparkowała przed
Barem Pasoliniego. Nawet jeszcze wtedy, gdy pięć minut po niej wszedł do lokalu i nie zastał
jej w środku, ta myśl go nie zabiła. I jak się dowiedział od kelnera, że jest na pierwszym
piętrze u matki, to myśl go też jeszcze nie zabiła. Powiesz, prawdopodobnie zabiła go dopiero
wtedy, kiedy spytał kelnera, z którego filmu Pasoliniego pochodzi to czarno-białe zdjęcie
wiszące za kontuarem. Bo oczywiście z żadnego filmu, tylko to był włoski żużlowiec Renzo
Pasolini.
Aż dziw, że w ogóle usłyszał odpowiedź kelnera, bo w tej samej chwili w jego głowie
rozszalał się koncert klaksonów z tego tunelu, wydawało mu się, że wszyscy kierowcy trąbią
zgodnym chórem:,Weseli my som, my z Puntigam”. Ale wciąż go to jeszcze nie zabiło. Jak
się potem nad tym zastanawiałem, to też nie mogłem tego zrozumieć. Ale z jakiegoś powodu
myśl, że to Soili zastrzeliła Köcka, zabiła go dopiero pół godziny później.
16
„Maria Maric” - głosiła wizytówka na drzwiach na pierwszym piętrze nad barem. Ale
postanowił zadzwonić dopiero wtedy, kiedy Soili wyjdzie. Więc usiadł na parapecie okna na
następnym półpiętrze i stwierdził, że jest praktycznie ślepy na lewe oko. Z jakiegoś powodu
go to uspokoiło. A kiedy Soili pożegnała się z matką, siedział jeszcze przez chwilę, dopóki
nie usłyszał odjeżdżającej fiesty, i dopiero wtedy zadzwonił do drzwi pani Maric.
Najpierw siwowłosa staruszka przestraszyła się i chciała mu zamknąć drzwi przed
nosem. Ale po chwili go poznała:
- Ach, jak to miło, że pan wpadł do mnie.
Brenner na poczekaniu wystękał jakieś usprawiedliwienie, niby jak to się stało, że
nagle odwiedza panią Maric w mieszkaniu, Soili dała mi adres itede.
- Przychodzi pan w samą porę - nie dała mu dokończyć pani Maric. - Właśnie nalałam
sobie kieliszeczek likieru cytrynowego. Proszę wejść, na pewno panu zasmakuje.
Teraz - dlaczego by nie kieliszeczek likieru cytrynowego, myśli Brenner, nie umrę od
tego. Bo w ogóle już nie czuł lewej połowy twarzy, a w takich sytuacjach człowiek jest
wrażliwy na sprawy kulinarne. Ale z drugiej strony, kieliszek likieru dobrze mu zrobił.
Dobrze mu zrobiły nawet trzy i cztery kieliszeczki likieru cytrynowego, bo zaledwie wychylił
kieliszek, pani Maric nalewała mu następny.
Bo stara maksyma medyczna. Jeśli sprawy prywatne wywracają ci żołądek do góry
nogami, zawsze jest dobrze napełnić go czymś, co ci też wywraca żołądek do góry nogami,
niby zasada sprawiedliwości.
A pani Maric nie tylko ciągle na nowo napełniała Brennerowi kieliszek, ale za każdym
razem także sobie po sam brzeg. Trzeba ci wiedzieć, że pani Maric uwielbiała likier
cytrynowy, bez likieru cytrynowego cały optymizm się ulatniał, a z likierem cytrynowym
optymizm pierwsza klasa. No i Soili przynosiła jej codziennie butelkę likieru cytrynowego,
bo miały taką umowę, ja ci będę przynosić likier, a ty za to zostawisz w spokoju piwniczkę w
Pasolinim.
- Jeszcze kieliszeczek - namawiała pani Maric.
- Nie musi pan oszczędzać, mogę przynieść z baru jeszcze jedną butelkę.
- Lokal należy właściwie do pani, jak rozumiem - powiedział Brenner.
- Otworzyłam go w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym -
poinformowała z dumą pani Maric. - Banki nie chciały mi wtedy nawet dać kredytu.
Brenner pokiwał głową. Nic dziwnego, że sobie nie przypominał tego lokalu, w
tamtym roku już go nie było w Grazu, wędrował po szerokim świecie, Linz, Salzburg,
wszystko. Ale to drugie powinien był sobie przypomnieć. Co to go ta melodia przez cały czas
trącała nosem.
- Przedtem byłam kelnerką w piwiarni firmowej browaru w Puntigam. Zanim
urodziłam Soili.
Ale Brenner nie zaczął gwizdać. Wolałby sobie język odgryźć, niż pójść na rękę
własnej podświadomości.
- A... - wyrwało mu się tylko z gardła.
Ale to nie był nawet prawdziwy dźwięk, tylko trochę więcej niż zwykłe chrząknięcie,
raczej takie nerwowe stłumione „aa-a”, które się czasem człowiekowi wypsnie, jak tłumi w
sobie inne rzeczy.
Jako dziecko miewał często takie dziwne przyzwyczajenia, sam nie wiedział, skąd mu
się to brało. Mógł na przykład przez wiele godzin wyglądać przez okno, medytując i wydając
przy tym ciche odgłosy, taki mechaniczny rytm aa-aa-a. Właściwie to zupełnie szeptem, samą
krtanią. Babka za każdym razem wpadała w szał, jak go na tym przyłapała, myślę, że się bała,
że Brenner dostaje wariacji z tym swoim idiotycznym aa-a. Rozumiem ją doskonale, to nie
bardzo pasowało do dzieciaka, takie natręctwa mają zwykle ludzie po setce. Ale widzisz, nie
trzeba się zawsze martwić na zapas, bo z wiekiem mu to przeszło, jak tylko zaczęły się
dziewczyny, no i już chyba ze czterdzieści lat nie chrumkał tak dziwnie.
I teraz nagle znów się to pojawiło, dopadło go podstępnie. Ponieważ tak kurczowo
powstrzymywał się przed gwizdaniem. Ale przed wiedzą nie mógł się powstrzymać.
Wydaje mi się, że dawniej robił to dlatego, że się nie zgadzał z duchami, które
napędzają dzieciom potwornego stracha, jak do nich przyjaźnie machają rękami, no i on je
przepłaszał tymi odgłosami, czyli swego rodzaju odruch obronny, jakieś takie nie chcę o
niczym wiedzieć. No i oczywiście to nie przypadek, że to stare przyzwyczajenie dopadło go
w momencie, gdy skapował, dlaczego go ta piosenka tak męczy. Bo teraz też nie chciał
wiedzieć. Oczywiście nie było już odwrotu.
Wyciągnął z portfela zdjęcie znalezione u Köcka i podsunął jej pod nos.
- Mój Boże, jak ja wyglądam na tym zdjęciu - powiedziała starsza pani Maric o
młodej Maritschi. - Prawdziwa hipiska. Byliśmy wtedy młodzi, Brenner. Szkoda, że ciebie nie
ma na tym zdjęciu.
Brennera nie zdziwiło, że go poznała. Ale ten spokój, z jakim to wyznała, to mu
naprawdę zaimponowało, więc próbował jej chociaż trochę dorównać z tym spokojem.
- Nie ma mnie na zdjęciu, bo sam je robiłem.
- Tak, jeden zawsze musi robić zdjęcie - powiedziała pani Maric takim tonem, jakby
to wyjaśniało cały bieg świata.
Brenner zastanawiał się, czy go poznała dopiero teraz, czy jak mu otwierała drzwi.
- Jak ten Saarinen się uśmiecha - powiedziała pani Maric - zupełnie tak jak Soili.
- Nie wiedziałem, że byłaś wtedy w ciąży - powiedział Brenner.
- Ja też nie - uśmiechnęła się pani Maric. - Zorientowałam się dopiero po jego
pogrzebie.
- A dlaczego Bar Pasoliniego, a nie Saarinena?
- Nie podoba ci się nazwa?
- Owszem, brzmi fantastycznie. Podoba mi się nazwa. Ale nie podoba mi się historia,
która się za tym kryje.
- Masz zupełnie czerwone oko! - wykrzyknęła tamta przestraszona i pochyliła się,
żeby lepiej go obejrzeć.
Ale Brenner nie dał się odwieść od tematu.
- Poznałaś mnie już tamtym razem, tak?
- Nie, tylko wydałeś mi się znajomy. Dopiero jak Soili nie chciała, żebym z tobą
rozmawiała, wydało mi się to dziwne.
- Dlaczego nie chciała?
- Bo chcesz mnie wybadać. Z powodu Köcka.
- Saarinen też by pewnie chciał, żebyśmy się dowiedzieli, kto zabił Köcka.
Pani Maric potrząsnęła głową.
- Nigdy nie lubiłam Köcka. Ale na to sobie nie zasłużył. Zwłaszcza to z tym okiem.
Ale twoje oko też nie wygląda najlepiej.
- Saarinen był moim najlepszym przyjacielem - powiedział Brenner.
- Nie miał ręki do przyjaciół.
Normalnie czekamy, aż gospodarz nam naleje. Ale Brenner był trochę dotknięty tą
uwagą, więc sam sobie nalał likieru cytrynowego. A jak opróżnił kieliszek, to jednak znalazł
odpowiedź.
- Ale to nie był mój pomysł z tym bankiem Raiffeisen.
- To był pomysł Köcka - powiedziała.
- To niesprawiedliwe tak mówić. Zaplanowaliśmy to we czterech. Nie chcieliśmy
zrobić nic złego.
- Wyobrażam sobie.
- Taki chłopięcy wybryk.
- Chłopięcy wybryk z bronią w ręku?
Kochany, jak ta kobieta potrafiła nagle spojrzeć surowo, to się nijak miało do likieru
cytrynowego i przytulnego mieszkania. I pewna gorycz w głosie, choć nie była niemiła.
- Do dziś nie rozumiem, dlaczego Saarinenowi tak puściły nerwy. Gdyby nie strzelił w
sufit, wszystko mogło się skończyć inaczej.
Pani Maric patrzyła na niego z kamienną miną, jakby był powietrzem, aż poczuł się
nieswojo.
- Chcę tylko powiedzieć, że nie można całej winy zwalać na Köcka - próbował
wyjaśnić, co miał na myśli. - Fakt, że to on zdobył broń. Jak się trzyma broń w ręce, to ona
może łatwo wystrzelić. Ale to była wina strzału Saarinena, że uciekaliśmy w takiej panice.
Bez tego wystrzału na pewno wszystko potoczyłoby się inaczej.
- Też tak uważam - powiedziała pani Maric, wstając. - Ja ci też coś pokażę.
Podeszła do komody i przez chwilę grzebała w jakiejś takiej skrzynce ze zdjęciami.
Brenner się przestraszył, że teraz przyniesie całą kupę zdjęć i przez kilka godzin będą się
grzebać w starych fotkach i starych historiach.
- Otworzyłam lokal trzy lata po jego śmierci - mówiła pani Maric, odstawiając
skrzynkę i grzebiąc dalej w szufladzie. - Z was trzech tylko Erwin o mnie pamiętał.
Pocieszyciel wdów, posłał Brenner w duchu złośliwą uwagę pod adresem stojącego
nad grobem Aschenbrennera. Bo dla niego pocieszyciel wdów to było najgorsze dno.
- Na pewno był wzruszającym opiekunem dla Soili - nie mógł sobie darować Brenner
złośliwości, ale na szczęście pani Maric nie zareagowała.
- Pytałeś, dlaczego nazwałam bar imieniem Pasolioniego, a nie Saarinena.
- Chciałaś mieć Saarinena tylko dla siebie.
- To pewnie też - uśmiechnęła się. - To też.
Brennera denerwowało to jej niekończące się grzebanie w szufladzie.
- Ale w pierwszym rzędzie - powiedziała - z sympatii do Renzo Pasoliniego, bo umarł
razem z Saarinenem. A jak umrze ukochana osoba, to człowiek tak jakby sam umarł. Ale to
może zrozumieć tylko ktoś, kto sam to przeżył.
- Ale dziewczynka - powiedział Brenner. - Na pewno była dla ciebie pociechą.
- Właściwie to chciałam chłopca. Wtedy bym mu dała imię Jarno, tak jak Jarno
Saarinen.
- To by go na pewno ucieszyło.
- Ale dałam jej imię ślicznej wdowy po jego ulubieńcu, to by go na pewno też
ucieszyło.
- Soili Saarinen - powiedział Brenner.
Miał ochotę ugryźć się w tyłek, że wcześniej na to nie wpadł, bo jego przyjaciel bez
przerwy zachwycał się tą Finką.
- Podoba ci się to nazwisko i imię? - uśmiechnęła się pani Maric.
Bo widziała po jego oczach, że mu się podoba. Ale możliwe, że się uśmiechała przede
wszystkim dlatego, że wreszcie znalazła to, czego szukała.
To nie było zdjęcie. Ale oczywiście lżej się od tego Brennerowi na duszy nie zrobiło,
wolałby jak stąd do piekła, żeby to było zdjęcie, a nie to, co pani Maric trzymała w drżących
rękach i podsuwała mu pod nos.
- Czy to jest to, co mi się wydaje, że to jest? - spytał Brenner, czując, że ciężar ciała
ściąga go w dół do Pasoliniego.
Pani Maric trzymała obiema rękami trzydziestoletniego walthera jego zmarłego
przyjaciela, a ręce jej tak drżały, że Brenner obawiał się, że od samego tego drżenia może
paść strzał.
I w tej samej chwili, gdy poczuł, że ten stary walther Saarinena to było narzędzie
mordu, poczuł także, jak ciężar ciała ściąga go przez podłogę z terrazzo Baru Pasoliniego do
piwnicy.
- Przez całe życie milczałam i nie prostowałam kłamstwa Köcka. Ale musiał znowu z
tym zacząć i zamienił życie mojego zięcia w piekło.
I w chwili, gdy Brenner sobie uświadomił, że Soili dopiero w wyniku próby szantażu
Köcka dowiedziała się prawdy o śmierci ojca, poczuł, że ciężar ciała wciąga go z piwnicy do
skorupy ziemskiej.
- To było jedno wielkie kłamstwo Köcka, że to Saarinen strzelił w sufit - usłyszał głos
pani Maric z odległości paruset metrów. - Soili tak długo mnie męczyła, że wreszcie
powiedziałam: ciekawa jestem, z czego miał niby strzelać. Bo w ostatniej sekundzie, zanim z
wami pojechał, uprosiłam go, żeby mi oddał pistolet.
I kiedy dotarło do niego, że pani Maric musiała też pokazać córce broń, żeby się
przekonała, że nikt z niej nie strzelał, Brenner poczuł, jak ciężar ciała ciągnie go w dół przez
kilka kilometrów granitu. I czując, jak ciężar ciała przeciąga go przez cały sial i wciska aż w
nieciągłość Conrada, Brenner usłyszał samego siebie, jak mówi do pani Maric:
- Jak się trzyma broń w ręce, to ona może łatwo wystrzelić.
Bo musisz pamiętać o jednym. Broń w ręce osoby emocjonalnie pobudzonej jest sto
razy gorsza od broni w ręce zawodowego zabójcy, bo uczucia zawsze zabójcze.
- Właśnie to mu powiedziałam - usłyszał głos pani Maric z odległości paru
kilometrów.
Bo nieporozumienie, pani Maric myślała, że Brenner mówi o wtedy, a on tymczasem
we własnym interesie mówił o teraz. Nie był całkiem pewien, czy pani Maric chce mu tylko
pokazać broń, niby jako dowód niewinności Saarinena, czy też celuje do niego, bo chce
obronić przed nim córkę.
- Ty i Köck odgrzebaliście tę starą historię. I Erwin musiał coś palnąć. A wtedy Soili
nie dała mi już spokoju, dopóki jej wszystkiego nie opowiedziałam ze szczegółami - słyszał
oburzony głos pani Maric.
Jednocześnie czuł, że ciężar ciała wyciąga go z nieciągłości Conrada i wciąga w
warstwę bazaltową, która otacza całą Ziemię, czyli tak zwaną warstwę sima.
I kiedy go tak wciąga coraz głębiej w tę warstwę sima z ciężkiego bazaltu, zaświtała
mu myśl, że dziadek nie mówił do niego Simon, tylko tak staromodnie - Sima, ale nim zdołał
to sobie dobrze uświadomić, już go wyciągnęło z warstwy sima i z całej skorupy ziemskiej,
niby: wciąga go w płaszcz Ziemi, a cóż to jest te czterdzieści kilometrów skorupy ziemskiej w
porównaniu z trzema tysiącami kilometrów płaszcza ziemskiego, bo ciężar ciała ściąga go
teraz w dół, niby jakiegoś mister uniwersum, trzy tysiące kilometrów przez cały płaszcz
ziemski, a potem jeszcze głębiej, w samo jądro Ziemi, co tu dużo mówić, no i oczywiście
jeszcze siedem tysięcy kilometrów jądra Ziemi.
I dopiero w tym momencie, jak już było za późno, Brenner zauważył, że go
wyciągnęło z jądra Ziemi i wolno, ale bynajmniej nie pewnie, wciągnęło w sam środek piekła.
17
Ale niech ci się nie wydaje, że pani Maric strzeliła do niego z tego walthera.
Przeciwnie, pani Maric sama się najbardziej przeraziła, jak Brennerowi nagle krew pociekła z
ust.
Zobacz, jak sobie dzisiaj w najlepszym sklepie kupisz garnitur za całomiesięczną
pensję, to możesz się spokojnie założyć, że już pierwszego dnia gdzieś puści szew. To jest
straszne, ale możesz się pocieszyć jednym. To jest nic w porównaniu z tym, jak ci w głowie
puści szew. Bo to właśnie przeżył teraz Brenner, sam jeszcze o tym nie wiedział, że mu puścił
szew, tylko poczuł w ustach smak krwi, bo to jest dokładnie tak jak z ziemią, która ma
określony stopień przesiąkliwości, że możesz szpadel w nią wbić, że dżdżownica może sobie
korytarze drążyć, gdzie woda może wsiąkać, no i tak samo ciało ludzkie ma takie korytarze
łączące, i jak ci wysoko w górze pójdzie szew za oczodołem, to krew przesiąka przez te
wszystkie warstwy i nagle czujesz ją w ustach.
Dzięki Bogu ten lekarz w karetce, którą wezwała pani Maric, wiedział z prasy, kto
operował Brennera. No i nie zawiózł go na pogotowie, i to prawdopodobnie uratowało
Brennerowi życie. Bo już trzydzieści godzin później obudził się w Puntigam po lewej.
Nie uwierzysz, ale budząc się, usłyszał przepiękną muzykę. Ale nie w głowie, nie ta
melodia, która go prześladowała. Bo może być tak, że się budzisz w Klinice Neurologicznej
im. Zygmunta Freuda, a muzyka, którą słyszysz, nie ma nic wspólnego z podświadomością,
lecz jest to normalna muzyka wpadająca przez otwarte okno.
Trzeba ci wiedzieć, że Klinikę im. Zygmunta Freuda tylko linia kolejowa dzieli od
cmentarza komunalnego w Grazu. I właśnie stamtąd dochodziły go dźwięki marsza
pogrzebowego. To zależy od wiatru, są takie dni, że ja u siebie słyszę muzykę z cmentarza, a
tego dnia wiatr przyniósł te dźwięki akurat do Brennera do kliniki.
Ale wtedy jeszcze oczywiście nie mógł wiedzieć, że obudził się akurat w chwili, gdy
po drugiej stronie linii kolejowej z wielkimi honorami grzebano komendanta Aschenbrennera.
18
Trzeba powiedzieć uczciwie, że tym razem Brenner też nie miał za dużo odwiedzin.
Nie odwiedził go Köck, nie odwiedził go Aschenbrenner, nie odwiedził go Saarinen.
Stara zasada: martwi nie lubią odwiedzać chorych. Nie odwiedził go Arnold Schwarzenegger,
bo po pierwsze, za daleko, a po drugie, kiedy się jako szesnastolatek dostaje po buzi od
trzynastolatka, to się tego nie wybacza.
Teraz - kim był ten zamaskowany gość, którego wizyta tak go zdenerwowała?
Uważaj, odwiedziła go Soili. Przyszła poza godzinami odwiedzin, a on ją natychmiast poznał,
chociaż miała na głowie ten kapelusz z czarną woalką. Ale nie myśl, że nosiła czarną woalkę
na znak żałoby po mężu. Nie, włożyła czarną woalkę ze strachu przed swoim kochankiem.
I tak Brenner dowiedział się, że zaraz po zastrzeleniu Köcka Soili chciała się oddać w
ręce policji. Trzeba ci wiedzieć, że wymyślne przypadki mordu zdarzają się rzadko.
Najczęściej mężczyźni zabijają żony, bez planu, pod wpływem nagłej emocji. Ale czasem też
kobieta może zabić mężczyznę, który ma na sumieniu jej ojca.
Tacy sprawcy najczęściej z płaczem biegną od razu na policję i wtedy jako
funkcjonariusz dochodzeniówki jesteś bardziej pocieszycielem niż czymkolwiek innym, bo
tacy mordercy są zwykle bardzo wrażliwi i muszą się zwierzyć natychmiast po dokonaniu
czynu.
A w wypadku Soili tylko dlatego się to trochę przeciągnęło, że miała dochodzeniówkę
w rodzinie. Bo nie tylko mąż w dochodzeniówce, kochanek też w dochodzeniówce. No i teraz
jest taka ogólnoludzka reguła, której się nie da nigdzie lepiej poznać, niż jadąc na motorze.
Jako pasażer boisz się bardziej niż jako kierowca. Siedząc z przodu, wyobrażasz sobie, że
panujesz nad sytuacją, ale na tylnym siedzeniu trzy razy zdążysz sfiksować.
I z więzieniem jest tak samo. Sam możesz się zgłosić bez problemu, lecisz na policję i
mówisz: macie mnie, róbcie ze mną, co chcecie. Odczuwasz nawet pewną ulgę, bo wreszcie
przestajesz być odpowiedzialny za własne życie. Ale jak przyjdzie przyjaciółka i mówi,
zabiłam faceta, który doprowadził do śmierci mojego ojca, i właśnie idę się zgłosić na policję,
to ten sam człowiek krzyczy z przerażeniem, w żadnym wypadku! Nie zgłaszaj się! Coś
wymyślimy.
A u Soili sprawa była podwójnie zagmatwana. No spróbuj sobie wyobrazić. Od
początku chciała się zgłosić, ale bez przerwy przeszkadzała jej w tym dochodzeniówka.
Najpierw poszła do Heinza, a ten mówi, w żadnym wypadku dobrowolnie, jakoś to załatwimy
No i jak się zorientowała, co znaczyło to „jakoś”, i że Heinz sprzątnął tych dwóch Cyganów,
którzy ją widzieli w ten zapustny wtorek, jak zupełnie roztrzęsiona wracała ze stadionu, to
wyspowiadała się jeszcze mężowi. Aschenbrenner dochodził powoli do zdrowia, ale po tym
wyznaniu oczywiście.
- I nagle zaczęłam się bardziej bać Heinza niż męża - opowiadała Soili.
Mięła przy tym woalkę w rękach jak starą chustkę do nosa, bo oczywiście natychmiast
zdjęła kapelusz, jak tylko weszła do pokoju, i odtąd jej palce bez przerwy miętosiły czarną
siatkę.
- A jak zareagował mąż?
- Powiedział, że wiedział to już w tym momencie, jak położyłeś tę kulę na tacy
Zdenerwował się i dostał apopleksji. Wiedział, że mama wciąż ma tę broń i że właśnie
dowiedziałam się od niej całej prawdy o tej waszej zasranej historii. Jak zobaczył tę
uszkodzoną kulę, to wystarczyło dodać dwa do dwóch.
- Ale przecież to była kula z mojej głowy.
- Ale on o tym nie wiedział. Bo Heinz rzeczywiście postarał się, żeby kula zniknęła.
- Kurde!
- On też tak powiedział, jak mu o wszystkim opowiedziałam.
I nie tylko tak powiedział, znaczy komendant Aschenbrenner, w dodatku było to jego
ostatnie słowo wypowiedziane na tym świecie, no i muszę powiedzieć, może trochę za krótko
i węzłowato jak na taką szczególną okazję, kiedy inni wygłaszają szumne przemówienia, ale
poza tym jako podsumowanie życia właściwie nie takie znów złe wyrażenie. Oczywiście Soili
było trochę przykro, że tym wyznaniem spowodowała pogorszenie stanu zdrowia męża,
jednak długo się już nie męczył, bo jak wiadomo, następnego dnia umarł.
Ale przed tym ostatnim słowem dał jej jeszcze jedną wskazówkę: w żadnym wypadku
ma się nie zgłaszać! I niech już nie mówi Heinzowi, że chce się zgłosić. Bo Aschenbrenner
wiedział doskonale, że to byłby dla niej wyrok.
- Jak się dowiedziałam o tych świadkach, zaczęłam świrować i powiedziałam
Heinzowi, że chcę się zgłosić. No i wtedy on zaczął świrować.
Bo Heinz się oczywiście strasznie wściekł, jak Soili po raz drugi wyjechała z tym
zamiarem. To zrozumiałe po tym, jak sprzątnął świadków. Ale nie musiał jej tak brutalnie
dawać do zrozumienia, że po tych dwóch mordach trzeci mord to już żadna różnica.
Musisz wiedzieć, że nic w życiu nie jest tak niebezpieczne, jak kiedy miłość zamieni
się w swoje przeciwieństwo.
Bo to jest właśnie ciekawe w życiu, że jak znikają pozytywne uczucia, to nie
odchodzą tak po prostu. Tylko zamieniają się w swoje przeciwieństwo. Niejedna okropność
na świecie zaczęła się od czułości i współczucia, żebyś wiedział, i tak cię kocham, że
oddałbym za ciebie lewą rękę, ale pewnego dnia, właściwie wbrew twojej woli, ten, któremu
jeszcze przed chwilą chciałeś oddać lewą rękę, stoi przed tobą bez lewej ręki, a ty masz trzy
ręce i nie wiesz, co z tym zrobić. A wszystko dlatego, że skrupuły nie znikają ot tak po prostu,
tylko zamieniają się w swoje przeciwieństwo.
No i dlatego Soili na dnie rozpaczy - jak w dym najpierw do męża, który nie przeżył
tej całej historii, a potem do Brennera. Bo nie uwierzysz: Aschenbrenner zawsze mówił
dobrze o Brennerze.
A co mówił Brenner?
- W żadnym wypadku się nie zgłaszaj!
Soili musiała to mieć zapisane w gwiazdach. Mężczyźni po prostu nie chcieli, żeby
poniosła zasłużoną karę. Swoją drogą ciekawe, jak się pomyśli, że jako policjanci przez całe
życie byli po stronie sprawiedliwości. Ale widocznie ze sprawiedliwością jest tak samo jak ze
wszystkim. Jak ją poznasz za bardzo z bliska, to przestajesz w nią wierzyć.
- W żadnym wypadku się nie zgłaszaj - powiedział jeszcze raz Brenner, kiedy Soili
niedowierzająco potrząsnęła głowę. - Coś się wymyśli.
Soili znała już na pamięć te teksty, bo to samo mówili jej Heinz i Aschenbrenner.
- I nie możesz już przychodzić do mnie do szpitala - powiedział Brenner. - Jak się
Heinz o tym dowie, jesteś martwa. Za tydzień stąd wyjdę. Przez ten czas Heinz nie może
niczego zauważyć.
Soili patrzyła w bok z tak upartą miną, jakby Brenner właśnie złożył jej
najpotworniejszą propozycję w życiu. No i muszę powiedzieć, że to naprawdę była
najpotworniejsza propozycja, jaką można sobie wyobrazić. A ty byś chciał spędzić cały
tydzień z kochankiem, o którym wiesz, że jedno nieopatrzne słowo i cię sprzątnie?
- Lepiej od razu pójdę na policję - powiedziała Soili. - Wreszcie będzie spokój.
- W żadnym wypadku się nie zgłaszaj!
Brenner się wcale nie dziwił, że Aschenbrennera w takim momencie tknęła
apopleksja, bo on też się potwornie zdenerwował.
- No to musisz mi zaraz pomóc - powiedziała Soili. - A nie dopiero za tydzień. Boję
się wracać do domu. A do niego tym bardziej. Ale jeśli się z nim nie spotkam, od razu się
pokapuje. I tak już się stał podejrzliwy.
- W końcu zrobił to dla ciebie.
W Brennerze na chwilę obudziło się zrozumienie dla kochanka. No i w sumie miał
rację. Choć to, co zrobił major Heinz, było straszne, nie zrobił tego dla siebie. Ale tak to już
jest na tym świecie z darami miłości, obdarowany kręci nosem. No i trzeba zrozumieć
gniewne spojrzenie Soili. W końcu nie prosiła o to majora Heinza.
- Masz rację - powiedział natychmiast, żeby zadośćuczynić za chwilowe zrozumienie
dla Heinza i pozbyć się jej wzroku. - To zbyt niebezpieczne. Ale nie mogę znowu za wcześnie
wyrwać się ze szpitala. Profesor Hofstätter powiedział, że rana mi się znowu otworzyła, bo za
wcześnie się uruchomiłem.
- W całej klinice mówią, że to cud, że po raz drugi to przeżyłeś.
- Właśnie.
- Właśnie - powtórzyła jak echo Soili i zapadła się w siebie z takim spojrzeniem, że
Brenner miał ochotę nasadzić jej na głowę kapelusz z woalką, bo nie mógł wytrzymać tego
widoku.
Ale ona nie włożyła kapelusza. Po prostu siedziała i zapadała się w siebie z tym
niewidzącym spojrzeniem, którego Brenner nie mógł wytrzymać. Ale tak to już w życiu jest.
Bo właśnie dzięki tej rezygnacji malującej się w jej oczach Brennerowi przyszedł do głowy
pomysł. Przypomniał sobie, że już raz widział takie piękne czarne oczy Nie, dwa razy W
gruncie rzeczy nawet częściej, ale dwa razy go to naprawdę uderzyło, że nigdy jeszcze nie
widział takich pięknych czarnych oczu. Jak w Nowy Rok obudził się ze śpiączki. I jak w
drodze do Hostice obudził się w pociągu.
- Znam kogoś, kto cię ukryje, dopóki stąd nie wyjdę. Ale obawiam się, że on nie
mieszka tak pięknie jak ty.
Pół godziny później Tomas zabrał Soili. Odpicował się że hej, spodnie od garnituru,
czarne w pomarańczową jodełkę, kwiecista koszula, a na to błyszcząca kamizela ze
świecącymi neonowymi oczami, niech się schowa Jimi Hendrix. Obok niego Soili w
sztucznym futrze do kostek, tworzyli taką śliczną parę, że Brenner miał ochotę powiedzieć,
poczekajcie, jadę z wami. Ale wiedział, że już jest za późno.
- Za parę dni uruchomię samochód kempingowy - pochwalił się Tomas - i wtedy
możemy w ogóle wyjechać z Grazu, jeśli chcesz.
Bo prawie już mu się udało uruchomić samochód kempingowy ciotki. Ale Brenner się
oczywiście sprzeciwił, na miłość boską, w żadnym wypadku samochód kempingowy,
przecież Heinz go zna, i czy Tomas zapomniał, jak daleko tamten potrafi pojechać, kiedy chce
kogoś dopaść.
Podczas tej rozmowy Soili zaczęła się znowu denerwować i Brenner powiedział do
Tomasa, żeby się wreszcie zabierał.
Nie było to takie całkiem łatwe dla Brennera, że musiał puścić Soili i Tomasa. Bo tak
przynajmniej co rano widywał Tomasa, kiedy sprzątał jego pokój. A Tomas - po prostu siła
spokoju, wszystko pod kontrolą. Brenner udzielił mu wskazówek, że Soili pod żadnym
pozorem nie może opuszczać mieszkania, że nie wolno jej nawet wpuścić do domu posłańca z
pizzą, żeby nikomu o tym nie mówił i, i, i.
Tomas słuchał cierpliwie i to uspokoiło Brennera. No i teraz - co go zaniepokoiło?
Zaniepokoiło go to, że Tomas we czwartek nie przyszedł do pracy. Najpierw myślał, że może
ma wolny dzień. Zapytał o to jego kolegę na korytarzu, a ten powiedział, że też się dziwi,
gdzie się podziewa Tomas, bo to nie jest jego wolny dzień.
Po raz pierwszy Brenner zadzwonił do mieszkania Tomasa o wpół do szóstej rano, bo
Tomas o piątej zaczynał pracę, a o wpół do szóstej Brenner już sobie nie mógł ze sobą
poradzić. Potem było oczywiście jeszcze gorzej, bo nikt nie podniósł słuchawki, trzy minuty
po wpół do szóstej nikt nie podniósł słuchawki, cztery minuty po wpół do szóstej nikt nie
podniósł słuchawki i pięć minut po wpół do szóstej nikt nie podniósł słuchawki. Jak by to
powiedzieć, za kwadrans szósta wciąż nikt nie podnosił słuchawki.
O szóstej nikt nie podniósł.
O wpół do siódmej nikt nie podniósł.
W południe nikt nie podniósł.
Po południu Brenner zdecydował się jednak podpisać, że wychodzi na własne żądanie,
i po raz drugi opuścił przedwcześnie Puntigam po lewej.
- Mam nadzieję, że nigdy więcej nie zobaczymy pana w Klinice Neurologicznej im.
Zygmunta Freuda - powiedział mu na pożegnanie ordynator Hofstätter, bo wydaje mi się, że
nie był zainteresowany trzecią operacją.
Na pożegnanie doktor Bonati mrugnął do niego porozumiewawczo:
- Mam nadzieję, że pana tu już nigdy więcej nie zobaczymy.
No i widzisz, wszędzie są takie żarciki domowej roboty, a w Puntigam po lewej takim
żarcikiem było „nigdy więcej”, bo pielęgniarz przełożony też powiedział do niego:
- Mam nadzieję, że pana już tu nigdy więcej nie zobaczymy, panie Brenner.
Tylko siostra Corinna nic nie powiedziała, bo jej nie było w pracy, a siostra Vanessa
tylko patrzyła obrażona, niby: jak ktoś tak nie dba o zdrowie, to obraża nasz idealizm.
Poszedł szybko okrężną drogą, bo chciał z domu dziadków zabrać motor i motorem
pojechać na osiedle pielęgniarek. Ale motoru nie było. No i po tym możesz poznać, jak
bardzo był wytrącony z równowagi, bo się potwornie zdenerwował. Gdzie motor? Dlaczego
nie ma motoru?
Powiesz, że przecież motor stoi ciągle pod Pasolinim, bo najpierw pojechał nim za
błękitną fiestą Soili, a potem zemdlał w mieszkaniu pani Maric. Dzięki Bogu Brenner sobie
zaraz o tym przypomniał, więc się uspokoił i pojechał taksówką do Baru Pasoliniego. A
potem motorem do osiedla pielęgniarek, gdzie Tomas jako swego rodzaju okręt podwodny
mieszkał w mieszkaniu pielęgniarki, która odbywała półroczny staż u szamanów w Mongolii.
Zadzwonił, ale nikt nie otworzył, pukał, ale za drzwiami zero reakcji.
- To ja, Brenner! - wrzasnął na cały głos.
No i widzisz, na to już Soili zareagowała i otworzyła mu drzwi.
Wyglądała jak duch.
- Jestem strasznie zaziębiona - powiedziała, widząc przerażone spojrzenie Brennera.
Ale tym razem to była prawda, bo Tomas był takim człowiekiem, że zawsze mu było
za gorąco, więc bez przerwy otwierał okna, to są właśnie te problemy, jak się mieszka razem.
- Gdzie jest Tomas?
I Brenner zaraz ją zabrał, jak mu tylko powiedziała, gdzie jest Tomas. Właściwie to
jest coś takiego, że się zastanawiam, czy powinno się o tym opowiadać. Bo samosąd sam w
sobie to jest trochę ten. Ale tobie mogę to opowiedzieć.
Heinz wszędzie szukał Soili, bo się oczywiście zorientował, że coś jest grane, jak się
przez kilka dni nie pojawiła. No i zaczął węszyć na kempingu za Dworcem Wschodnim.
Tomas z dwoma przyjaciółmi majstrował właśnie przy hamulcach, kiedy Heinz podszedł do
nich oficjalnie jako funkcjonariusz dochodzeniówki i spytał o chiromantkę.
- Kiedy to było? - spytał nerwowo Brenner.
- Wczoraj wieczorem.
- No i? Co zrobił Tomas?
- Wsadzili Heinza do samochodu kempingowego i...
- I?
-... i pojechali z nim do Hostice.
Brenner spojrzał na zegarek.
- Jeśli jechali bez zatrzymywania, to muszą już tam być.
Wolał sobie nie wyobrażać, co tamci zrobią z podwójnym mordercą. Widział po Soili,
że dręczy ją ta sama myśl. Bo Heinza nie musiała się już teraz bać, ale za to zaczęła się bać o
niego. Jak ktoś przez tyle lat był ci bliski, to jego życie nie stanie ci się z dnia na dzień
obojętne.
Na domiar złego właśnie w tej chwili z sąsiedniego mieszkania zaczęły dobiegać te
odgłosy. Może pielęgniarka miała wolny dzień albo była po nocnym dyżurze i po obudzeniu,
późnym popołudniem, zabawiała się ze swoim przyjacielem.
- Nie wiem, co z tą kobietą - potrząsnęła głową Soili - każdego popołudnia jest tak
samo.
Brenner zastanawiał się, o co by ją mógł zapytać, żeby odwrócić jej uwagę.
- Czasem już nie wiem, czy się zabawiają, czy sobie rozwalają łby - Soili nie mogła
oderwać myśli od tych hałasów.
- Z tą przyjemnością to nigdy nic nie wiadomo - powiedział Brenner jak jaki filozof.
A kiedy Soili milczała, zdołał jednak wymyślić pytanie:
- Matka nigdy ci przedtem nie opowiadała, jak zginął Saarinen?
- Powtarzała mi zawsze - uśmiechnęła się Soili - że tata zginął w pościgu za bandą,
która napadła na bank.
Teraz Brennerowi te hałasy za ścianą nawet pasowały, bo inaczej zacząłby się śmiać
albo płakać.
- Jak się dowiedziałaś prawdy?
- Drugiej soboty adwentu zadzwonił telefon.
- To był Köck. Byłem właśnie u niego, jak dzwonił.
- Pewnie wiesz, że Köck pracował dla mojego męża jako szpicel. A jak Erwin chciał
się go pozbyć, to Köck zaczął go szantażować tą starą historią. Pamiętam doskonale, jak go
zdenerwował ten telefon.
- I wtedy Aschenbrenner ci o wszystkim opowiedział?
- Mnie nie. Heinzowi. Heinz był jedynym człowiekiem, któremu się zwierzył. Bardzo
już zresztą podupadł na zdrowiu i przygotowywał się do odejścia ze stanowiska. Mnie by
nigdy w świecie o tym nie powiedział. Nie wiedział przecież o mnie i o Heinzu.
- A ty dowiedziałaś się od Heinza?
- Heinz mi o tym powiedział tylko dlatego, że to dotyczyło mojego męża. Pewnie by
mi też nie powiedział, gdyby wiedział, że ten motocyklista, który się zabił, to był mój ojciec.
Na dworze powoli się ściemniało, a Soili opowiadała, jak przyparła matkę do muru,
pytając, czy to prawda, że jej ojciec był jednym z tych uzbrojonych bandytów.
Często jest tak, że człowiek przyłapany na grubym kłamstwie cieszy się przynajmniej
z jakiejś drobnostki, której się może uchwycić. No i pani Maric chciała przynajmniej
udowodnić córce, że jej ojciec pojechał do banku nieuzbrojony.
- Nie chciała, żeby w czasie napadu miał przy sobie broń. Jak się ma broń w ręce, to
łatwo nacisnąć spust.
- A ty wtedy miałaś broń w ręce, jak pojechałaś na stadion do Köcka.
- Najpierw miałam ją w torebce. Chciałam mu tylko powiedzieć, żeby się odczepił od
mojego męża, bo jest chory i tak czy tak odchodzi na emeryturę. Wtedy Köck powiedział: to
ty jesteś córką Saarinena. No i od słowa do słowa. Powiedziałam mu: wystarczy, że mojego
ojca wpędziłeś do grobu. Bo matka mi powiedziała, że to był pomysł Köcka. A Köck się
głupio uśmiecha i mówi: to twój ojciec o mało mnie nie wpędził do grobu. Twierdził, że byli
we dwóch w skarbcu. Brenner i Erwin zostali w holu przy okienkach kasowych. Czy to w
ogóle prawda? - spytała Soili.
Brenner skinął głową.
- Ale to drugie się nie zgadzało. Köck twierdził, że musieliście uciekać na łeb na
szyję, bo mój ojciec nagle zaczął strzelać jak szalony.
- Nam to Köck też tak sprzedał. Że to Saarinen strzelał.
- Powiedziałam do Köcka: mój ojciec nie mógł strzelać. Bo zostawił pistolet w domu.
I dopiero wtedy wyjęłam pistolet i mu pokazałam.
- A co Köck na to?
- Powiedział, że jeśli chcę, to on też mi coś pokaże. I wyjął zdjęcie.
Brenner wyjął z kieszeni zdjęcie i położył na stole. Soili skinęła głową. Brenner
wyjaśnił jej, skąd ma to zdjęcie, Soili słuchała obojętnie, a potem udzieliła odpowiedzi na
jego pytanie:
- Köck powiedział do mnie: może Saarinen wcale nie był twoim ojcem. Powiedział:
twoja matka była bardzo niefrasobliwa, migdaliła się z nami wszystkimi.
- Ze mną nie - wtrącił Brenner, jakby to było najważniejsze.
- Köck powiedział do mnie: może poślubiłaś własnego ojca. W tym momencie zdjęcie
upadło mu na podłogę. Schylając się, żeby je podnieść, powiedział: nawet ja mogę być twoim
ojcem.
- I wtedy nacisnęłaś spust.
- Jak się trzyma broń w ręce.
- Jak zawsze powtarzała twoja matka.
A Soili głosem ponurym, że aż diabli:
- No i co jej z tego przyszło, że mu zabrała pistolet?
Brenner poznał po jej minie, że zaraz będzie chciała iść na policję. Więc żeby
odwrócić jej uwagę, zaczął ją poganiać, żeby się spakowała.
- Będzie lepiej, jak zamieszkasz u mnie, dopóki Tomas nie wróci.
Wydaje mi się, że Soili też miała ochotę opuścić tę zimną dziurę, bo się długo nie
namyślała. Ale że pojechała z nim na motorze, to Brenner się aż zdziwił.
Oddał jej swój hełm, ale to nie było zbyt inteligentne, żeby tym ryczącym motorem
jechać przez cały Graz. Bo oczywiście nie zdążył jeszcze naprawić rury wydechowej.
Diabelnie łatwo mogło się przydarzyć, że policja go zgarnie w ostatniej sekundzie. Według
mnie zapomniał nawet o obowiązku rzetelności detektywistycznej, bo uskrzydlało go
głębokie pragnienie: chociaż raz przejechać się z Soili na motorze, pęd powietrza i wszystko.
No a dla mnie to było lepiej, bo dzięki temu zaraz ich usłyszałem, jak tylko zajechali
przed dom.
19
Jak Soili w sieni zdjęła hełm, to Brenner zauważył, że jest spokojna.
- Jaki miły domek - zachwycała się, kiedy Brenner otwierał drzwi do kuchni.
- Ta neonówka jest niestety trochę męcząca - usprawiedliwiał się.
A potem wydało mu się, że naprawdę zwariował. Przez kilka tygodni wmawiał sobie i
doktorowi Bonatiemu w Puntigam po lewej, że szef dochodzeniówki czekał na niego w
ciemniej kuchni z pistoletem w ręce. No i teraz major Heinz rzeczywiście stał w ciemnej
kuchni z pistoletem w ręce.
- Zamknij drzwi, Soili - powiedział spokojnie.
Brenner poznał go natychmiast, już w pierwszym rozbłysku neonówki, chociaż twarz
miał bardzo zniekształconą. Bo to jest właśnie wada samosądu, że często ludzie stawiają na
sympatyczną amatorszczyznę, a amator mówi, nie chcemy być zimną maszynerią, bo to lepiej
by było od razu zostawić sprawę w rękach gliniarzy. Pewnie, mogę to zrozumieć, ale niestety
wtedy nie obywa się bez ten. Bo jak wieziesz na spacer majora dochodzeniówki w
samochodzie kempingowym bez hamulców, to może się zdarzyć, że wylądujesz w rowie.
- Co z Tomasem? - krzyknęła Soili.
- Nie musisz się martwić o swojego Cygana, potrafi lepiej uciekać, niż prowadzić
samochód.
Heinz stał odwrócony plecami do tego starego kredensu, co to był starszy nawet od
Brennera. Brenner na środku kuchni. A Soili za Brennerem, właściwie prawie jeszcze w
drzwiach.
- Chodź tu, Soili - powiedział Heinz.
A Brenner:
- Nie, Soili, nie idź do niego.
A Heinz mówi, że jej nic nie zrobi, że tylko nie chce, żeby poszła na policję, bo wtedy
i jego zgubi. Szczerze mówiąc, brzmiało to całkiem rozsądnie.
No dobrze, ale ja go tylko słyszałem. To, co mówił, brzmiało całkiem rozsądnie. Ale
widzieć go nie widziałem, bo dzieliły nas drzwi kuchenne. Ale Heinz mówił tak głośno, że
nawet w sieni słyszałem każdziutkie słowo, zwłaszcza że takie stare drzwi nie zamykają się
zbyt szczelnie.
Ale oni tam w środku mnie oczywiście nie słyszeli, potrafię po cichutku chodzić po
schodach. Dlatego babka Brennera nazwała mnie duszkiem domowym, trochę mnie za to
podziwiała. Trzeba ci wiedzieć, że kiedy wynajęła mi ten pokój na poddaszu, myślę, że po
prostu nie chciała, żeby pokój stał pusty, chciała, żeby coś się w nim działo. Korzystny
czynsz, a co, niech się schowa mieszkanie służbowe w policji. No i od tego czasu już się
stamtąd nie wyprowadziłem, a później, jak wszyscy po kolei umierali i się wyprowadzali,
śledziłem nie bez zaciekawienia losy Brennera, kiedy poszedł w szeroki świat.
Tylko nie myśl, że było mi łatwiej, jak wrócił do Puntigam i wprowadził się do domu.
Przeciwnie, bo Brenner jako współlokator jest trochę nie ten. Jak mi wtedy skoro świt puścił
na cały regulator Erica Burdona, że aż stanąłem słupka na łóżku, to wcale nie było zabawne.
Albo teraz ta sprawa z Heinzem. Trzeba ci wiedzieć, że moja naczelna zasada przez te
wszystkie lata brzmiała: nie mieszać się. Zainteresowanie tak, sympatia tak, mieszanie się nie.
No ale czy mam patrzeć przez dziurkę od klucza, jak tamten mi sprząta Brennera?
Jak szarpnąłem drzwi do kuchni, to w pierwszej chwili byłem całkowicie oślepiony
przez tę neonówkę. Nigdy nie mogłem zrozumieć, po co dziadkowie Brennera zainstalowali
w kuchni neonówkę, no ale dobrze, jak tam było, tak tam było, a potem to już się nikt nie
zatroszczył, żeby to światło wymienić.
Patrząc od mojej strony, Soili stała trochę bardziej po prawej, kiedy otworzyłem
drzwi, o krok od Brennera, nie wiem, czy chciała się posłuchać Heinza, czy chronić Brennera,
a może się przestraszyła, kiedy drzwi się gwałtownie otworzyły, i zrobiła krok w prawo. A
Brenner dokładnie na wprost przede mną. Heinza najpierw w ogóle nie widziałem, bo patrząc
od mojej strony, Brenner go zasłaniał.
Patrząc od strony Heinza, ja dokładnie za Brennerem, Soili od strony Heinza troszkę
na lewo. Od strony Brennera Soili troszkę na prawo, bo Brenner zwrócony do Heinza, ja też
zwrócony do Heinza, ale widziałem tylko jego oczy Pistoletu, który wycelował w Brennera,
jeszcze nie widziałem. Ale jasne, pistolet poznajesz po tym, jak inni stoją. Po prostu go
czułem. Widzieć nie widziałem. I słyszeć też nie słyszałem, żadnego strzału.
Teraz - dlaczego wiedziałem, że Heinz strzelił? Uważaj. Nagle Brenner gwałtownym
ruchem wyrzuca ręce w górę, to było prawie jak skok, nie całkiem tak jak ochroniarz, raczej
odruch przerażenia, i jeszcze zdążyłem pomyśleć, rana od noża w jego lewej dłoni to wygląda
jak u Pana Jezusa albo jak u tego Ojca Pio, co to go tak ubóstwiają w tych Włoszech, co to ma
te stygmaty, które krwawią przy różnych uroczystościach, i nagle widzę, jak Brenner także z
drugiej ręki, krew mu leci także z drugiej ręki, i jeszcze sobie pomyślałem, jak człowiekowi z
potworną prędkością strzelić w rękę, to można go zabić, i myślę sobie, chyba mi Brenner nie,
najpierw mała dziurka, ale potem, nie uwierzysz, zanim jeszcze usłyszałem strzał, dziura
coraz większa, najpierw mała dziurka, ale teraz, i myślę sobie jeszcze, jak dziura w ręce może
być większa od samej ręki, i myślę sobie jeszcze, jeszcze nigdy nie widziałem takiej dziury,
żeby się tak szybko zbliżała, i że sobie tylko tak tenteguję, jak ten w ręce może być większy
od Stadionu im. Arnolda Tenteneggera, i to tak strasznie szybko strzela z tej podniesionej ręki
z, z z z, jak mu tam, z tego, z z z, że aż mnie, i jeszcze słyszę ten jak jak jak ten i ten i
potwornej wielkości czerwona dziura i tak strasznie ten i ja ten i ja ten ten ja ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten
ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten ten