FRANK HERBERT
Gwiazda Chłosty
(przeło ył Adam Morawski)
Dla Lurton Blassingame,
za pomoc w znalezieniu czasu dla tej ksi ki,
zadedykowane z wyrazami miło ci i podziwu.
Agent BuSabu musi zacz od zapoznania si Z charakterystyk j zyka i
ograniczeniami w działaniu (zazwyczaj nało onymi przez nie sanie) społecze stw, którymi si
zajmuje. Agent poszukuje danych dotycz cych funkcjonalnych zwi zków pochodz cych z na-
szego wspólnego wszech wiata, wywodz cych si ze współzale no ci. Te współzale no ci
cz sto staj si pierwszymi ofiarami złudze słownych. Społecze stwa oparte na
nieznajomo ci pierwotnych współzale no ci pr dzej czy pó niej znajduj si w lepej uliczce.
Takie społecze stwa, zbyt długo zastygłe w bezruchu, gin .
Instrukcja BuSabu
Nazywał si Furuneo. Alichino Furuneo. Przepowiadał to sobie po drodze do miasta,
sk d miał wykona rozmow zamiejscow . Dobrze jest podbudowa swoje ja przed tak
rozmow . Miał sze dziesi t trzy lata i pami tał wiele wypadków utraty osobowo ci, które
przydarzyły si rozmówcom pogr onym w chichotransie komunikacji mi dzygwiezdnej. To
wła nie ta niepewno , bardziej nawet ni koszty, czy przyprawiaj ca rozum o odr twienie
współpraca z przeka nikiem Taprisjot, sprawiała, e tych rozmów odbywało si stosunkowo
niewiele. Ale Furuneo uwa ał, e rozmowa z Jorjem X. McKie, Nadzwyczajnym Sabota yst ,
jest zbyt wa na, by poleci j komu innemu.
Była 8:08 czasu lokalnego na planecie Serdeczno w układzie Sfitch.
- Obawiam si , e to nie b dzie najłatwiejsze - mrukn ł w kierunku dwóch
stra ników, których przyprowadził ze sob do pilnowania, aby mu nikt nie przeszkadzał.
Nawet nie kiwn li potakuj co głowami, rozumiej c e nie oczekuje od nich
odpowiedzi.
Było nadal zimno od wiatru, który wiał cał noc ponad o nie onymi równinami z Gór
Billy w kierunku wybrze a. Przyjechali tu zwykłym pojazdem naziemnym z fortecy Furunea
w Mie cie Podziału, nie próbuj c ukry ani zatuszowa swoich powi zali z Biurem Sabota u,
ale i nie staraj c si zwraca na siebie uwagi. Wielu przedstawicieli ras rozumnych nie miało
powodów, by darzy Biuro Sabota u zbyt wielk sympati .
Furuneo kazał kierowcy zaparkowa przed wjazdem do centrum miasta,
przeznaczonym tylko dla ruchu pieszego i reszt drogi odbyli na nogach jak zwyczajni
mieszka cy.
Przed dziesi cioma minutami weszli do gabinetu przyj w centrum rozrodczym
Taprisjotów, jednym z mo e dwudziestu znanych we wszech wiecie, niemałym powodzie do
dumy dla pomniejszej planety jak była Serdeczno .
Gabinet przyj miał nie wi cej ni pi tna cie metrów szeroko ci i mo e ze
trzydzie ci pi długo ci. Be owe ciany pokryte były niewielkimi zagł bieniami, jakby były
kiedy mi kkie i kto rzucał w nie na chybił trafił mał piłeczk , nie trzymaj c si adnego
dostrzegalnego ładu. Z prawej, na przeciwko Furunea i jego stra ników, jakie dwie trzecie
dłu szej ze cian zajmowała wysoka lawa. Zawieszone nad ni wiatła z licznymi
wielobocznymi ciankami rzucały symetryczne cienie na law i na stoj cego na niej
Taprisjota.
Taprisjoci mieli dziwny kształt, jak odpiłowany kawałek przypalonej choinki, z
krótkimi ko czynami rozczapierzonymi we wszystkich kierunkach i podobnymi do igieł
sosnowych narz dami mowy, które zawsze, nawet gdy ich wła ciciel milczał, pozostawały w
drgaj cym ruchu. Ten stoj cy na ławie przytupywał w nerwowym rytmie płozowatymi
nogami po jej drewnianej powierzchni.
- Czy jeste naszym przeka nikiem? - zapytał Furuneo ju po raz trzeci od wej cia do
gabinetu. Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Tacy byli Taprisjoci. Nie było sensu si denerwowa . I tak nic by to nie pomogło.
Furuneo pozwolił sobie jednak na lekk irytacje - Cholerni Taprisjoci!
Jeden ze stoj cych za nim stra ników chrz kn ł.
Niech szlag trafi to opó nienie! - pomy lał Furuneo.
Od chwili ogłoszenia maksi-alertu w sprawie Abnethe całe Biuro wpadło w gor czk .
Rozmowa, do której si teraz przygotowywał, mogła dostarczy im pierwszego prawdziwego
ladu. Wyczuwał wietnie konieczno po piechu. To mogła by najwa niejsza rozmowa w
całym jego yciu. A na dodatek jeszcze z samym McKie.
Sło ce wychylaj ce si sponad Gór Billy rozrzuciło wokół niego pomara czowy
wachlarz wiatła, przedostaj cy si poprzez oszklone drzwi, przez które przed chwil wszedł.
- Temu Tapkowi co specjalnie si nie spieszy - mrukn ł jeden ze stra ników.
Furuneo przytakn ł krótkim ruchem głowy. Nauczył si wielu stopni cierpliwo ci
przez swoich sze dziesi t siedem lat. zwłaszcza podczas wspinania si po drabinie stanowisk
w Biurze do swojej obecnej pozycji agenta planetarnego. Pozostawało tylko jedno: cierpliwie
czeka . Taprisjoci, z wiadomych tylko sobie przyczyn, nigdy si nie spieszyli. Niestety nie
było adnego innego sklepu, gdzie mógłby kupi usług , której teraz potrzebował. Bez
przeka nika Taprisjota nie da si wykona natychmiastowej rozmów) na odległo ci
mi dzygwiezdne.
Co dziwne, ta zdolno Taprisjotów była u ywana przez tyle istot rozumnych bez
prawdziwego jej zrozumienia. Brukowa prasa pełna była teorii na temat jej mechanizmu.
Która z nich mogła nawet kiedy okaza si prawdziwa. By mo e Taprisjoci dokonywali
tych poł cze w sposób podobny do przekazywania sobie danych przez członków jednego
gniazda w ród rasy Pan Spechi, chocia jak to si odbywa naprawd te nikt nie wiedział.
Furuneo uwa ał, e Taprisjoci odkształcaj przestrze podobnie jak Kalebariskie
skokwłazy prze lizguj c si pomi dzy wymiarami. Zakładaj c, e Kalebariskie skokwłazy
polegaj na odkształcaniu przestrzeni. Wi kszo ekspertów z t teori nie zgadzała si ,
dowodz c e wymagałoby to energii podobnych do wyst puj cych w sporych gwiazdach.
Niezale nie od tego jak Taprisjoci uzyskiwali poł czenia, pewne było jedno: miało to
co do czynienia z szyszynk u ludzi, lub z jej odpowiednikiem u innych ras rozumnych.
Taprisjot na lawie zacz ł si kiwa na boki.
- Mo e nas wreszcie zauwa ył - powiedział Furuneo.
Wyprostował si i zrobił powa n min , równocze nie staraj c si zapanowa nad
lekkim zdenerwowaniem. W ko cu znajdował si w centrum rozrodczym Taprisjotów.
Kseno-biologowie twierdzili, e reprodukcja Taprisjotów jest całkiem bezpieczna, ale
ksenowie nie znaj si na wszystkim. Wystarczy spojrze na bałagan jaki zrobili z analizy
Współinteligencji Pan Spechi.
- Putcza, putcza, putcza - powiedział skrzypi c swoimi igłami głosowymi Taprisjot na
ławie,
- Co nie tak? - zaniepokoił si jeden ze stra ników.
- A sk d ja mog , do cholery, wiedzie ! - szczekn ł Furuneo. Odwrócił si w kierunku
Taprisjota. - Czy jeste naszym przeka nikiem?
- Putcza, putcza, putcza - odpowiedział Taprisjot. - To jest uwaga, któr teraz
przetłumacz w jedyny sposób zrozumiały dla takich jak wy, pochodzenia Ziemsko-
Słonecznego. Powiedziałem: „Poddaj w w tpliwo twoj szczero .”
- Od kiedy trzeba si tłumaczy ze szczero ci cholernemu Taprisjotowi? - spytał jeden
ze stra ników. - Wydaje mi si ...
- Nikt si ciebie nie pytał - przerwał mu Furuneo. Zaczepka ze strony Taprisjota była
zwykle form powitania. Czy ten dure tego nie wiedział?
Furuneo oddzielił si od stra ników i zaj ł pozycj przed ław . - Chc poł czy si z
Sabota yst Nadzwyczajnym Jorjem X. McKie. Wasza robosekretarka rozpoznała mnie,
sprawdziła moj to samo i przyj ła moj kart kredytow . Czy jeste naszym
przeka nikiem?
- Gdzie jest ten Jorj X. McKie?
- Gdybym wiedział, to sam bym do niego poszedł przez skokwłaz - powiedział
Furuneo. - To jest wa na rozmowa. Czy jeste naszym przeka nikiem?
- Data, godzina i miejsce - odpowiedział Taprisjot.
Furuneo westchn ł i odpr ył si . Obejrzał si na stra ników, ruchem głowy rozstawił
ich na pozycjach przy obu drzwiach do gabinetu i poczekał a wykonaj rozkaz. Nie wolno
dopu ci do podsłuchania tej rozmowy. Odwrócił si z powrotem do Taprisjota i podał mu
współrz dne.
- Usi d na podłodze - powiedział Taprisjot.
- Dzi ki za to nie miertelnym - mrukn ł Furuneo. Kiedy odbył rozmow , przed któr
Taprisjot powiódł go w ulewnym deszczu i wiszcz cym wietrze na zbocze górskie i kazał
poło y si na ziemi, głow w dół, jako warunek otwarcia poł czenia w nadprzestrzeni. Miało
to co do czynienia z „uszlachetnieniem zakotwienia”, cokolwiek miało to znaczy . Zło ył z
tego wydarzenia sprawozdanie w centrum gromadzenia danych Biura, gdzie mieli nadziej z
czasem rozwi za zagadk Taprisjotów, ale wykonanie samej rozmowy kosztowało go kilka
tygodni sp dzonych w łó ku z zapaleniem górnych dróg oddechowych.
Furuneo usiadł.
Cholera! Podłoga była zimna.
Furuneo był wysokim m czyzn , dwa metry bez butów, osiemdziesi t cztery
standardowe kilogramy. Miał czarne włosy, przyprószone siwizn nad uszami, gruby nos i
szerokie usta z dziwnie prost doln warg . Siadaj c starał si oszcz dza swoje lewe biodro.
Pewien niezadowolony obywatel złamał mu je w czasie pocz tków jego kariery w Biurze. Ta
kontuzja sprzeciwiała si wszystkim lekarzom, którzy twierdzili, e „Jak tylko si zro nie to
zapomniesz o tym na zawsze.”
- Zamkn oczy - zaskrzeczał Taprisjot. Furuneo usłuchał, spróbował usadowi si
nieco wygodniej na zimnej, twardej podłodze, ale poddał si z rezygnacj .
- My le o kontakcie - rozkazał Taprisjot.
Furuneo przywołał do pami ci obraz Jorja X. McKie - mały, gruby człowieczek,
w ciekłe, rude włosy, twarz jak u skwaszonej aby.
Kontakt rozpocz ł si od dotyku macek nagl cej wiadomo ci. Funineowi zdawało
si , e staje si czerwon strug płyn c w takt melodii srebrnej liry. Własne ciało stało mu
si bardzo dalekie. wiadomo kr yła ponad dziwnym krajobrazem. Niebo było
niesko czonym kołem, a jego horyzont obracał si wolno. Poczuł gwiazdy ton ce w
samotno ci.
- Co, do tysi ca diabłów?!
Ta my l wybuchn ła w całym ciele Furuneo. Nie dało si jej unikn . Od razu
wiedział, o co chodzi. Kontaktowani przy pomocy Taprisjotów cz sto czuli si dotkni ci
prób kontaktu. Nie mogli go jednak unikn , niezale nie od tego, czym si w danej chwili
zajmowali, ale mogli okaza przywołuj cemu swoje niezadowolenie.
- Jak zawsze nie w por ! Mo na na to liczy .
McKie na pewno ju został poderwany do pełnej wiadomo ci przez swoj szyszynk ,
rozbudzon dalekosi nym kontaktem.
Furuneo cierpliwie odczekał stek przekle stw. Kiedy ju troch zel ały, przedstawił
si . - Przepraszam, e by mo e przeszkadzam - powiedział - ale maksi-alert nie sprecyzował
gdzie ci mo na znale . Musisz sobie zdawa spraw , e nie zadzwoniłbym, gdybym nie
miał czego wa nego.
Mniej wi cej zwyczajowa formuła powitania.
- A sk d, do cholery, mam wiedzie , e masz co wa nego? Przesta bełkota i
przejd do rzeczy!
Nawet jak na stosunkowo wybuchowego McKie'ego, tak przedłu aj cy si gniew nie
był całkiem zwykły. - Czy przerwałem ci co wa nego? - zaryzykował Furuneo.
- Ale sk d! Stoj tylko przed telis dem, który udziela mi wła nie rozwodu! Czy
mo esz sobie wyobrazi jak wietnie wszyscy si bawi na mój widok, kiedy pomrukuj i
post kuj do siebie w chichotransie? Przejd do rzeczy!
- Poni ej Miasta Podziału, tu na Serdeczno ci, wymyło wczoraj w nocy na brzeg
Kalebanski Arbuz - powiedział Furuneo. - W wietle wszystkich wypadków mierci i utraty
zmysłów oraz wiadomo ci maksi-alertu z Biura, my lałem, e powinienem do ciebie
zadzwoni natychmiast. Dalej si tym zajmujesz, tak?
- Czy to ma by kawał?
Zamiast biurokracji. Furuneo ostrzegł sam siebie, maj c na my li maksym Biura. Ta
my l przeznaczona była dla niego samego, ale McKie bez w tpienia złapał towarzysz cy jej
nastrój.
- No wi c? - zapytał McKie.
Czy McKie naumy lnie starał si wyprowadzi go z równowagi? Furuneo nie był o
tym przekonany. W jaki sposób słowna funkcja Biura, któr było hamowanie procesu rz dze-
nia, mogła by stosowana w wewn trznej sprawie, takiej jak ta rozmowa? Agenci byli
zobowi zani do podsycania zło ci w rz dzie, poniewa to odsłania osobników
niezrównowa onych, wybuchowych, tych którym brakuje umiej tno ci panowania nad sob i
zdolno ci racjonalnego my lenia w stanach stresu psychicznego, ale po co stosowa ten
zawodowy obowi zek w stosunku do współpracownika?
Niektóre z tych my li widocznie przedostały si przez przeka nika Taprisjota, bo
McKie odpowiedzi ! na nie, warkn wszy w kierunku Furunea:
- Lepiej na tym wyjdziesz jak nie b dziesz tyle my lał.
Furuneo wzdrygn ł si , odnalazł wiadomo siebie samego. Aaah, niewiele
brakowało. Mało co nie stracił osobowo ci! Tylko ostrze enie ukryte w słowach McKie'ego
zwróciło mu uwag na niebezpiecze stwo i pozwoliło na reakcj . Furuneo zacz ł zastanawia
si nad postaw McKie”ego. Sam fakt przerwania post powania rozwodowego nie był
wystarczaj cym usprawiedliwieniem. Je eli to, co mówili było prawd , to ten mały, paskudny
agent był onaty z pi dziesi t razy.
- Czy dalej interesuje ci Arbuz? - zaryzykował.
- Czy jest w nim Kaleban?
- Prawdopodobnie.
- Nie sprawdziłe ? - McKie powiedział to tonem przywodz cym na my l, e
Furuneowi zaufano w najbardziej wa kiej operacji, a on zawalił z powodu wrodzonej głupoty.
- Post piłem według rozkazów - Furuneo zdał sobie teraz spraw z jakiego
niewypowiedzianego niebezpiecze stwa.
- Według rozkazów - warkn ł McKie.
- Chcesz mnie rozzło ci , czy co?
- B d tam jak tylko uda mi si dosta transport. Nie pó niej ni za osiem
standardowych godzin. A w mi dzyczasie twoje rozkop to trzyma Arbuz pod stał
obserwacj . Obserwatorzy musz by naszpikowani rozzłaszczaczem. To dla nich jedyne
zabezpieczenie.
- Pod stał obserwacj - powtórzył Furuneo.
- Je eli Kaleban si poka e, masz go zatrzyma przy „ yciu jakichkolwiek rodków.
- Kaleban... zatrzyma go?
- Zajmij go rozmow , popro o współprac , wymy l co - ton McKie'ego sugerował,
e agent Biura Sabota u nie powinien musie pyta si ., jak podstawi komu nog , by
utrudni mu działanie.
- Za osiem godzin - powiedział Furuneo.
- I nie zapomnij o rozzłaszczaczu.
Biuro jest form tycia, a Biurokrata jedn z jej komórek. Ta analogia uczy nas, które
komórki s najwa niejsze, które najbardziej zagro one, które najłatwiejsze do zast pienia i
jak łafrvo jest by przeci tnym.
Pó ne Dzieła Bildoona IV
McKie, na planecie nowo e ców Całomórz, potrzebował jeszcze godziny na
zako czenie rozwodu, po czym wrócił do pływo-domu, który zakotwiczyli obok wyspy
kwiatów miło ci. Pomy lał, e zawiódł si nawet na lubczyku z Całomórza. To mał e stwo
było zupełn strat czasu i energii. Jego była wcale nie wiedziała tak du o na temat Mliss
Abnethe, mimo e podobno kiedy si trzymały blisko. Ale to było na innym wiecie.
Ta ona miała pi dziesi t cztery lata, troch ja niejsz skór ni jej wszystkie
poprzedniczki i była niezł j dz . Nie było to jej pierwsze mał e stwo i do wcze nie
obudziły si w niej podejrzenia odno nie prawdziwych motywów McKie'ego.
Refleksje obudziły w McKiełim poczucie winy. Z w ciekło ci odrzucił te uczucia.
Nie było teraz czasu na subtelno ci. Gra toczyła si o zbyt wiele. Głupia baba!
Wyprowadziła si ju z pływo-domu i McKie wyczuwał niech jak on sam budził w
tej yj cej istocie. Przerwał idyll , któr plywo-dom został nauczony stwarza . Po jego
odje dzie plywo-dom stanie si znowu przyjacielski. To bardzo łagodne stworzenia, wra liwe
na irytacj istot rozumnych.
McKie spakował si , odkładaj c swój narz dziownik na bok. Sprawdził jego
zawarto : zestaw rodków pobudzaj cych, plastykowe wytrychy, zestaw rodków
wybuchowych o najrozmaitszej mocy, miotacze promieni, pistolet ogłuszaj cy, multigogle,
forsowniki, kawał jednociała, minikomputer, Taprisjotowy monitor ycia, niena wietlone
ładunki holo-grafowe, przerywalniki, porównywalniki... wszystko było w porz dku.
Narz dziownik miał kształt portfela, który wietnie pasował do wewn trznej kieszeni niczym
nie wyró niaj cej si marynarki.
Spakował do torby kilka zmian ubrania, reszt swojego dobytku przeznaczył do
przechowalni BuSabu i zostawił w szczelnopaku, który poło ył na dwóch krze lakach.
Wydawało si , e dziel one niech , któr ywił do niego pływo-dom. Nie poruszyły si ,
nawet gdy pogłaskał je przyja nie. No, trudno...
Nadal miał poczucie winy.
Westchn ł i wyj ł swój klucz do G'oka. Ten skok b dzie kosztował Biuro
megakredyty. Serdeczno jest po drugiej stronie wszech wiata.
Skokwłazy wydawały si dalej działa , ale McKie'ego lekko niepokoiło, e musi
podró owa rodkiem transportu zale nym od Kalebanów. Troch przera aj ca sytuacja.
G'oczy stały si przedmiotem u ytku codziennego do tego stopnia, e wi kszo istot
rozumnych przyjmowała je bez zastrze e . McKie akceptował je tak samo, a do chwili
ogłoszenia maksi-alertu. Teraz zastanawiał si sam nad sob . Taka bezkrytyczna akceptacja
dowodziła jak łatwo wygoda mo e wzi gór nad rozs dkiem. To wspólna słabo
wszystkich istot rozumnych. Kalebaiiskie skokwłazy były w pełni przyj te przez
Konfederacj Ras Rozumnych od jakich dziewi dziesi ciu standardowych lat. Ale przez
cały ten czas stwierdzono obecno jedynie osiemdziesi ciu trzech Kalebanów.
McKie podrzucił klucz i zr cznie złapał go do r ki.
Czemu Kalebany odmówiły Konfederacji daru swojego skokwlazu zanim wszyscy nie
zgodzili si nazywa go G'okiem? Co mo e by takiego wa nego w samej nazwie?
Powinienem rusza , pomy lał. Jednak dalej zwlekał.
Osiemdziesi ciu trzech Kalebanów.
Tre maksi-alertu była niedwuznaczna: rozkaz zachowania cisłej tajemnicy i
podstawowa charakterystyka probljemu - znikanie Kalebanów jednego po drugim. Znikanie -
je eli tak w ogóle mo na okre li ten przejaw ich nieobecno ci. A z ka dym znikni ciem
wi zała si fala masowych zgonów i utraty zmysłów w ród istot rozumnych.
Nie miał w tpliwo ci, czemu ten problem zrzucono na BuSab, a nie na jeden z
wydziałów policji. Rz d centralny bronił si jak mógł. B d cy u władzy chcieli
zdyskredytowa BuSab. McKie miał w tym wszystkim swoje własne powody do
zmartwienia, zastanawiaj c si nad ukrytym znaczeniem lego, czemu to wła nie jego wybrano
do zaj cia si całym tym problemem.
Kto ma co przeciwko mnie? - zastanawiał si u ywaj c swojego prywatnego,
specjalnie dostrojonego klucza, do uruchomienia skokwłazu. Odpowied na to pytanie była
prosta. Wielu ludzi. Miliony ludzi.
Skokwłaz zacz ł wydawa niski szum obecnych w nim przera aj co pot nych
energii. Tunel wirstudni otworzył si z trzaskiem. McKie zacisn ł z by w oczekiwaniu na
g st lepko otworu włazu i wkroczył do tunelu. Miał wra enie jakby pływał w powietrzu o
konsystencji miodu - pozornie najnormalniejszym powietrzu. Ale jak miód.
McKie znalazł si w raczej do przeci tnie urz dzonym biurze; najzwyklejsze, nudne
obrotobiurko, kaskada strumieni wiateł sygnalizuj cych alert spływaj ca z sufitu, jedna
prze roczysta ciana z widokiem na zbocze górskie. Dachy Miasta Podziału le ały w oddali
pod matowoszarymi chmurami, dalej jeszcze widoczne było połyskliwe srebro oceanu.
Według zegara mózgowego, który McKie miał wszczepiony do głowy, było pó ne
popołudnie, osiemnasta godzina dwudziestosze ciogodzinnego dnia. To była Serdeczno ,
wiat oddalony o 200 tysi cy lat wietlnych od planety-oceanu Całomórz.
Tuba wirtunelu skokwłazu zatrzasn ła si za nim z hukiem podobnym do
wyładowania elektrycznego. W powietrzu unosił si ledwo wyczuwalny zapach ozonu.
Znajduj ce si w pokoju krze laki, model podstawowy, były dobrze nauczone
dogadza swoim panom. Jeden z nich uporczywie szturchał go pod kolanami, dopóki McKie
nie odło ył torby i oci gaj c si usiadł. Krze lak pocz ł masowa mu plecy. Z pewo ci
kazano mu zaj si McKie'im zanim kto nie przyjdzie.
McKie wsłuchał si w ciche d wi ki otaczaj cej go normalno ci. Gdzie w jakim
korytarzu zabrzmiały kroki istoty rozumnej. S dz c po odgłosie, był to jaki Wreave -
zdradzał go ten szczególny sposób poci gania pi t słabszej nogi. Sk d dochodził odgłos
rozmowy, McKie złapał kilka słów w galaktyku, ale rozmowa zdawała si by prowadzona w
ró nych j zykach.
Niecierpliwy, wiercił si , na siedzeniu, a to z kolei wywołało u próbuj cego uspokoi
go krze laka seri faluj cych ruchów. Ta przymusowa bezczynno ju go m czyła. Gdzie si
podziewał Furuneo? McKie przywołał si do porz dku. Furuneo z pewno ci miał wiele
obowi zków na tej planecie, był tu przecie głównym agentem BuSabu. Poza lym nie mógł
zdawa sobie sprawy z tego, jak bardzo nagl cy był ich obecny problem. To mogła te by
jedna z planet, na których BuSab nie miał zbyt wielu pracowników. A nawet bogowie
wiedzieli, e w BuSabie nikt nie cierpiał na brak pracy.
McKie zaczai zastanawia si nad swoj rol w sprawach wszech wiata. Kiedy ,
przed wiekami, grupa istot rozumnych z psychologiczn potrzeb „czynienia dobra” przej ła
rz dy. Nie zdaj c sobie sprawy ze znajduj cych si pod podszewk spl tanych zawiło ci,
pogmatwanego poczucia winy i ch ci samoumartwienia, wyeliminowano z rz du praktycznie
cały bezwład, powolno , utrudnienia i biurokracj . Wielka maszyneria władzy nad cał
społeczno ci rozumnych wrzuciła najwy szy bieg. w zawrotnym tempie nabieraj c
szybko ci. Ustawy projektowano i wprowadzano w ycie w ci gu godziny od powstania
samego ich pomysłu. Na projekty rz dowe przydzielano pieni dze w mgnieniu oka i
wydawano je w ci gu dwóch tygodni. Nowe biura o najbardziej nieprawdopodobnych
zadaniach wyrastały jak grzyby po deszczu i rozprzestrzeniały si jak jaka oszalała ple .
Rz d stał si pot nym, niszcz cym kołem bez kierowcy, p dz cym naprzód z tak
szalon pr dko ci , ze szerzyło wokół siebie tylko istny chaos.
W desperackim porywie, próbuj c zwolni to szalone koło, garstka istot rozumnych
stworzyła Korpus Sabota u. Nie obyło si bez przelewu krwi i innych zamieszek, ale w ko cu
koło zostało przyhamowane. Z czasem Korpus przemienił si w Biuro, takie jakim było ono
dzisiaj - organizacj pod aj c własnymi korytarzami entropii, grup rozumnych, którzy
przedkładaj subteln dywersj nad przemoc... chocia i przemocy w razie potrzeby si nie
boj .
Przesuwane drzwi po prawej McKie'ego odsun ły si z szelestem. Jego krze lak
zastygł w bezruchu. Do pokoju wszedł Furuneo, odgarniaj c r k pasmo siwych włosów znad
ucha. Jego szerokie, troch skwaszone usta tworzyły prost kresk w poprzek twarzy.
- Jeste wcze niej ni mówiłe - powiedział, klepni ciem dłoni nakłaniaj c krze laka
do zaj cia pozycji naprzeciw McKiełego i siadaj c wygodnie.
- Czy tu jest bezpiecznie? - spytał McKie. Spojrzał w kierunku ciany, z której
wyrzuciło go G'oko. Włazu ju nie było.
- Wycofałem właz przez tub o pi tro ni ej - powiedział Furuneo. - Jeste my tu na tyle
sami, na ile si tylko da. - Usiadł, czekaj c a McKie zacznie mówi .
- Arbuz dalej tam jest? - McKie skin ł w kierunku prze roczystej ciany i widocznego
w oddali morza.
- Moi ludzie maj rozkaz poinformowa mnie jak tylko si ruszy - odpowiedział
Furuneo. - Wymyło go na brzeg tak jak powiedziałem, wrósł w skałki i od tej pory ani drgn ł.
- Wrósł?
- Na to wygl da.
- Wida co w rodku?
- My my niczego nie widzieli. Arbuz wydaje si by troch ... potłuczony. S na nim
takie jakby wyrwy i kilka zewn trznych rys. O co tu wła ciwie chodzi?
- Pewnie wiesz, kto to Mliss Abnethe?
- A kto nie wie?
- Ostatnio wydala kilka swoich kwantylionów na zatrudnienie Kalebana.
- Zatrudnienie... - Furuneo potrz sn ł głow . - Nie wiedziałem, e to jest mo liwe.
- Nikt nie wiedział.
- Czytałem maksi-alert - powiedział Furuneo. - Nic tam nie było o powi zaniach
Abnethe z cał t spraw .
- Ma lekkie ci gotki do zn cania si nad innymi, jak wiesz - powiedział McKie. i
- My lałem, e ju j z tego wyleczyli.
- Tak, ale to nie zlikwidowało korzeni jej zamiłowania. Po prostu tak j przerobili, e
nie mo e znie widoku cierpienia istoty rozumnej.
- Wi c?
- Wymy liła sobie oczywi cie, eby zatrudni Kalebana.
- Jako ofiar ! - zawołał Furuneo. McKie zrozumiał, e Furuneo zaczyna łapa o co
chodzi. Kto kiedy powiedział, e kłopot z Kalebanami jest w tym, e nie pasuj do adnych
rozpoznawalnych modeli. Oczywi cie taka była prawda. Je eli mo na wyobrazi sobie realn
istot , której obecno ci nie da si zaprzeczy , ale przyprawiaj c wszystkie zmysły o drgawki
za ka dym razem kiedy spróbowało si na ni spojrze - to mo na sobie wyobrazi Kalebana.
„Oni s zasłoni tymi oknami otwieraj cymi si na wieczno ”, jak to powiedział
poeta Masarard.
W pierwszych dniach Kalebanów McKie chodził na ka dy wykład i prelekcj
urz dzane w Biurze na ich temat. Usiłował sobie teraz przypomnie jeden z tych wykładów,
pop dzany uporczywym przekonaniem, e było w nim co wa nego ze wzgl du na obecn
sytuacj . Było to co o „trudno ciach w porozumiewaniu si o charakterze upo ledzenia”. Nie
mógł sobie dokładnie przypomnie cało ci. Dziwne, pomy lał. Wydawało si , jakby
rozkruszony obraz Kalebanów miał podobny wpływ na pami istot rozumnych, jak ich
widok na zmysł wzroku.
I w tym le ało prawdziwe ródło tego, e wszyscy czuli si tak nieswojo w obecno ci
Kalebanów. Ich wyroby były prawdziwe - skokwłazy G’oka, Arbuzy, w których podobno
mieszkali - ale nikt nigdy tak naprawd nie widział Kalebana. Furuneo, spogl daj c na
małego, grubego agenta-chochlika pogr onego w my lach, przypomniał sobie, e o
McKie'im mówiono zło liwie, e zacz ł pracowa w BuSabie na dzie zanim si urodził.
- Przyj ła sobie chłopca do bicia, co? - spytał Furuneo.
- Na to wygl da.
- W maksi-alercie było o zgonach, utracie zmysłów...
- Czy wszyscy twoi ludzie brali rozzłaszczacz?
- Nie jestem głupi, McKie.
- Dobrze. Zło wydaje si stanowi pewn ochron .
- Co tu jest grane?
- Kalebany... znikaj - powiedział McKie. - Za ka dym razem kiedy jeden z nich
zniknie, towarzyszy temu masowa umieralno i... inne nieprzyjemne efekty - upo ledzenia
fizyczne i umysłowe, utrata zmysłów...
Furuneo skin ł głow w kierunku morza, pytaj c bez słów.
McKie wzruszył ramionami. - B dzie trzeba si rozejrze . Cholerna sprawa,
najdziwniejsze, e a do twojego telefonu wydawało si , e na całym wiecie został ju tylko
jeden Kaleban, ten którego zatrudniła Abnethe.
- Masz jaki plan?
- Cudowne pytanie - powiedział McKie.
- Kaleban Abnethe. Miał co do powiedzenia na ten temat? - spytał Furuneo.
- Nie udało si go przesłucha - odpowiedział McKie. - Nie wiemy, gdzie ona si
ukrywa. Ani gdzie jego ukrywa.
- Nie wiem sam... - Furuneo mrugn ł. - Serdeczno to straszna dziura.
- Te tak mi si wydawało. Mówisz, e ten Arbuz jest troch poobijany?
- Dziwne, nie?
- Jeszcze jedna dziwna rzecz w ród wielu innych.
- Podobno Kalebany nigdy nie oddalaj si od swoich Arbuzów - powiedział Furuneo.
- I zawsze lubi je parkowa koło wody.
- Jak zdecydowanie próbowałe si z nim skontaktowa ?
- Jak zwykle. Sk d wiesz, e Abnethe zatrudniła Kalebana?
- Pochwaliła si przyjaciółce, która pochwaliła si przyjaciółce, która... Ijeden
Kaleban dał cynk zanim znikn ł.
- Pewny jeste , e te znikni cia s zwi zane z cał reszt sprawy?
- Chod my zapuka do drzwi temu nad morzem, to mo e si dowiemy - powiedział
McKie.
J zyk jest rodzajem kodu uzale nionego od rytmu ycia rasy, która go stworzyła.
Zanim zrozumie si ten rytm, je yk pozostaje w wi kszo ci niezrozumiały.
Instrukcja BuSabu
Ostatnia ona McKie'ego wcze nie zacz ła si odnosi z niech ci do BuSabu. „Oni
ci wykorzystuj ”, mówiła.
Kontemplował to przez chwil , zastanawiaj c si , czy to wialnie dlatego tak łatwo
przychodziło mu wykorzystywanie innych. Oczywi cie ona miała racj .
Jej słowa przypomniały mu si w poje dzie naziemnym, którym razem z Furuneo
p dził w kierunku wybrze a. Przyszło mu do głowy pytanie „A jak mnie teraz wykorzys-
tuj ?'1 Nawet odrzucaj c alternatyw , e został wybrany na ofiar , w rezerwie pozostawało
jeszcze wiele innych mo liwo ci. Czy potrzebne im było jego przygotowanie prawnicze? A
mo e zainteresowało ich jego niecodzienne podej cie do stosunków mi dzygatunkowych? Z,
pewno ci kierowali si nadziej na jaki oficjalny sabota - ale jaki? Czemu przekazano mu
tak fragmentaryczne instrukcje?
„Odszuka i skontaktowa l z Kalebanem zatrudnionym przez Pani Mliss Abuethe,
lub odszuka jakiegokolwiek innego Kalebana, z którym da si nawi za kontakt, i podj
odpowiednie działania „.
Odpowiednie działania? McKie potrz sn ł głow .
- Czemu to wła nie tobie dali ten wyst p? - zapytał Furuneo.
- Wiedz jak mnie wykorzystywa - odpowiedział McKie.
Pojazd, prowadzony przez stra nika, pokonał ostry zakr t i otworzył si przed nimi
szeroki widok skalistego wybrze a. W oddali co błyszczało w ród urwisk z czarnej lawy i
McKie zwrócił uwag na dwa pojazdy powietrzne unosz ce si nad skałami.
- To tu? - zapytał.
- Tak.
- Która tu godzina?
- Jakie dwie i pół godziny przed zachodem - odpowiedzi ! Furuneo, prawidłowo
odgaduj c o co martwił si McKie. - Czy rozzłaszczacz nam pomo e, je eli w tym interesie
jest Kaleban, który zdecyduje si ... znikn ?
- Szczerze mam tak nadziej - powiedział McKie. - Czemu my tu nie przylecieli?
- Tu na Serdeczno ci wszyscy wiedz , e podró uj pojazdami naziemnymi, chyba e
wyst puj oficjalnie i musz działa szybko.
- Chcesz przez to powiedzie , e nikt jeszcze nic nie wie?
- Tylko stra wybrze a na tym odcinku, a oni mi podlegaj .
- Masz tu bardzo sprawn organizacj . Nie boisz si , e staniesz si zbyt wydajny?
- Robi co mog - Furuneo dotkn ł ramienia kierowcy.
Pojazd zatrzymał si na małym parkingu, z którego było wida grup skalistych
wysepek i nisk półk z lawy, na której zatrzymał si Kalebariski Arbuz.
- Wiesz, zastanawiam si , czy my tak naprawd wiemy co to takiego te Arbuzy?
- To domy - st kn ł McKie.
- Tak mówi .
Furuneo wysiadł. Zimny wiatr przeszył bólem jego obolałe biodro. - St d idziemy na
nogach - powiedział.
Po drodze w sk cie k w dół, do półki z lawy, McKie był wdzi czy, e miał
zainstalowan pod skór siatk przeci eniow . Gdyby si obsun ł, zwolniłaby ona pr dko
upadku na tyle, by nie odnie wi kszych obra e . Ale nie mógłby unikn poturbowania
przez fale bij ce w podnó e skalistego urwiska. I nie chroniła go ona ani przed zimnym
wiatrem, ani przed niesionymi przez niego bryzgami wody.
ałował, e nie wło ył kombinezonu termicznego.
- Jest zimniej ni my lałem - powiedział Furuneo, ku tykaj c na półk z lawy.
Pomachał do unosz cych si w powietrzu pojazdów. Jeden z nich zakołysał skrzydłami, nadal
kr
c w wolnych łukach ponad Arbuzem.
Furuneo ruszył w poprzek półki i McKie poszedł w jego lady. Przeskoczył przez
małe rozlewisko, zamrugał i pochylił głow przed nios cym krople wody szkwałem. Fale z
hukiem waliły o skalisty brzeg. Aby si porozumie , musieli krzycze .
- Widzisz? - zawołał Furuneo. - Wygl da na troch poobijanego.
- Podobno one s niezniszczalne - powiedział McKie.
Arbuz miał około sze ciu metrów rednicy. Siedział pewnie na półcet jakie pół metra
jego dolnej powierzchni było schowane w zagł bieniu skalnym, tak jakby wytopił sobie w
skale gniazdo.
McKie poprowadził na zawietrzn stron Arbuza, wyprzedzaj c Furunea na kilku
ostatnich metrach. Zatrzymał si tam, wstrz sany dreszczem, z r koma w kieszeniach.
Okr gła powierzchnia Arbuza nie osłaniała od zimnego wiatru.
- Jest wi kszy ni si spodziewałem - powiedział gdy Furuneo do niego doszedł.
- Pierwszy raz widzisz takiego z bliska?
- Tak.
McKie przyjrzał si Arbuzowi dokładniej. Jego nieprzejrzysta, metaliczna
powierzchnia poznaczona była wyrostami i zagł bieniami. Wydawało mu si , e s uło one
według jakiego porz dku. Czujniki? A mo e jakie urz dzenia kontrolne? Bezpo rednio
przed nim znajdowalo si co , co wygl dało jak p kniecie, mo e od jakiej kolizji. Było jakby
wewn trz ciany Arbuza, przesuwaj c po nim dłoni McKie wyczuwał tylko gładk
powierzchni .
- Co b dzie, je eli oni si myl na temat tych rzeczy? - spytał Furuneo.
- Co?
- No, je eli to wcale nie domy Kalebanów?
- Nie wiem. Pami tasz instrukcje?
- Trzeba znale „sutkowaty wyrostek” i zapuka w niego. Tego ju próbowali my.
Taki wyrostek jest kawałek na lewo st d.
McKie, zalewany bryzgami niesionej przez wiatr wody, ostro nie przesun ł si wokół
Arbuza na lewo. Si gn ł do wskazanego mu przez Furunea wyrostka i zapukał.
adnej reakcji.
- Na ka dym wykładzie, na którym byłem, mówili, e tu gdzie s jakie drzwi -
mrukn ł McKie.
- Ale nie mówili, e drzwi si otwieraj za ka dym razem kiedy si zastuka -
powiedział Furuneo.
McKie posuwał si dalej wokół Arbuza, znalazł nast pny sutkowaty wyrostek,
zastukał.
Nic.
- Tego te próbowali my - powiedział Furuneo.
- Czuj si jak sko czony idiota - odparł McKie.
- Mo e nikogo nie ma w domu.
- Zdalne sterowanie? - spytał McKie.
- Albo ten Arbuz jest porzucony - wrak.
- A to co? - McKie wskazał na cienk , zielon lini , długo ci mniej wi cej metra,
znacz c nawietrzn stron Arbuza.
- Chyba tego przedtem nie zauwa yłem.
- Dobrze by było wiedzie co wi cej o tych cholernych Arbuzach - mrukn ł McKie.
- Mo e za cicho pukamy - powiedział Furuneo.
McKie wyd ł wargi, zamy lony. Wyci gn ł swój narz dziownik, wyj ł z niego
kawałek słabego materiału wybuchowego.
- Wracaj na drug stron - powiedział.
- Pewny jeste , e to dobry pomysł? - spytał Furuneo.
- Nie.
- W porz dku - Furuneo wzruszył ramionami i wycofał si . na przeciwn stron
Arbuza.
McKie umocował materiał wybuchowy wzdłu zielonej linii na Arbuzie, przytwierdził
zapalnik z opó niaczem i doł czył do Furunea.
Po chwili dotarło do nich cłuche t pniecie, prawie zagłuszone przez huk fal
uderzaj cych o skały.
Nagła wewn trzna cisza zmroziła krew w yłach McKie'ego. Pomy lał „A co je li ten
Kaleban si w cieknie i porazi nas czym , o czym jeszcze nikt nawet nie słysz ?!” Pop dził
na drug stron Arbuza.
Nad zielon lini pojawił si owalny otwór, tak jakby jaka zatyczka została wessana
do wewn trz.
- Chyba nacisn łe na wła ciwy guzik - powiedział Furuneo.
McKie pokonał nagły przypływ irytacji. Wiedział, e to przede wszystkim skutek
rozzłaszczacza.
- No - powiedział. - Podsad mnie. - Zauwa ył, e Furuneo kontrolował swoje reakcje
prawie z perfekcj , mimo za ycia tego samego rodka.
Z pomoc Furunea McKie wspi ł si do otwartego luku, spojrzał do rodka.
Przywitało go m tnofioletowe wiatło i wra enie jakiego ruchu w ciemnej gł bi.
- Widzisz co ? - zawołał Furuneo.
- Nie wiem - McKie wdrapał si do rodka, zeskoczył na pokryt wykładzin podłog .
Przykucn ł i zacz ł si rozgl da w fioletowym półmroku. Z by szcz kały mu z zimna.
Pomieszczenie, w którym si znajdował, najwyra niej zajmowało całe wn trze Arbuza - niski
sufit, migaj ca t cza na wewn trznej powierzchni po lewej, wielki ły kowaty kształt
wystaj cy ze < ciany bezpo rednio vis a vis otwartego luku, male kie d wignie, r czki i gałki
na cianie po prawej.
Wra enie ruchu pochodziło z zagł bienia ły ki.
Nagle McKie zdał sobie spraw , e znajduje si w obecno ci Kalebana.
- Co tam widzisz? - zawołał Furuneo. Nie spuszczaj c wzroku z ły ki, McKie lekko
odwrócił głow . - Tu jest Kaleban.
- Mam do ciebie wej ?
- Nie, Zawiadom swoich ludzi i czekaj.
- W porz dku.
McKie zwrócił cał swoj uwag w kierunku zagł bienia w ły ce. Zaschło mu w
gardle. Nigdy jeszcze nie był sam na sam z Kalebanem. Była to sytuacja zazwyczaj
zarezerwowana . dla naukowców uzbrojonych w ezoteryczne instrumenty.
- Nazywam si ... ach, Jorj X. McKie, z Biura Sabota u - powiedział.
W ły ce co si poruszyło, wra enie promieniuj cego znaczenia przyszło
momentalnie po tym ruchu:
- Zapoznaj si z tob .
McKie'emu przypomniała si poetycka tre Rozmów z Kalebanem Masararda.
„Kto wie jak Kalebany mówi ” - napisał Masarard. „Ich słowa przychodz do ciebie
jak koruskady dziewi ciopasmowej laski Sojewów. Jak niewra liwie te słowa promieniuj !
Twierdz , e Kaleban mówi. Gdy słowa s wysłane, czy nie jest to mowa? Wy lij mi swoje
słowa, Kalebanie, a ja b d głosi twoj m dro w całym wszech wiecie”,
Do wiadczywszy słów Kalebana. McKie zdecydował,
e Masarard był
pretensjonalnym osłem. Kaleban promieniował. Jego słowa odbierane były przez mózg jako
d wi k, ale uszy niczego nie słyszały. Było to troch podobne do tego, jak na Kalebanów
reagowały ludzkie oczy. Wydawało ci si , e co widzisz, ale twoje oczy niczego nie
widziały.
- Mam nadziej , e moja... ach, e ci nie sprawiłem kłopotu- powiedział McKie.
- Nie posiadam adnego odno nika do kłopotu - powiedział Kaleban. -
Przyprowadziłe towarzysza?
- Mój towarzysz jest na zewn trz - odparł McKie. adnego odno nika do kłopotu?
- Zapro swojego towarzysza - powiedział Kaleban. McKie zawaha! si przez chwil .
- Furuneo! Chod tu, do rodka!
Planetarny szef Biura doł czył do McKie'ego i kucn ł po jego lewej stronie, w
purpurowej ciemno ci. - Cholera, ale tam zimno - powiedział.
- Niska temperatura i znaczna wilgotno - zgodził si Kaleban. McKie, od chwili
kiedy spojrzał na wchodz cego Furunea nadal zagapiony na wej cie, dostrzegł klap wysuwa-
j c si ze ciany obok otworu. Wiatr, bryzsi wody i huk wiatru nagle ucichły.
Temperatura wewn trz Arbuza zacz ła si podnosi .
- Zaraz b dzie gor co - zauwa ył McKie.
- Co?
- Gor co. Pami tasz wykłady? Kalebany lubi powietrze gor ce i suche - zaczynał ju
czu jak' mokre ubranie Przylega mu do poc cej si skóry.
- A rzeczywi cie - powiedział Funraeo. - To co si tu dzieje?
- Zostali my zaproszeni do rodka - odpowiedział McKie. - Nie sprawili my mu
kłopotu, bo nie posiada odno nika do kłopotu - odwróci! si z powrotem w kierunku
ły kowatego kształtu.
- Gdzie on jest?
- W tym czym ły kowatym.
- Tak... chyba, ech - tak.
- Mo ecie zwraca si do mnie Frania - powiedział Kaleban. - Mog rozmna a moj
ras i odpowiadam ekwiwalentowi rodzaju e skiego.
- Frania - powiedz ! McKie, zdaj c sobie spraw jak bezmy lnie i głupio musiało to
zabrzmie . Jak si patrze na t cholern rzecz? Gdzie to-to ma twarz? - Mój towarzysz
nazywa si Alichino Furuneo i jest planetarnym szefem Biura Sabota u na Serdeczno ci. -
Frania? Niech mnie szlag (rafii
- Zapoznaj si z tob - powiedział Kaleban. - Pozwólcie na zapytanie o cel waszej
wizyty.
Furuneo podrapał si w prawe ucho. - Jak my to słyszymy? - potrz sn ł głow . -
Wszystko rozumiem, ale...
- Tym si teraz nie martw! - powiedział McKie. Spokojnie, ostrzegł samego siebie, jak
to-to przesłuchiwa ? Niematerialna obecno Kalebana, jego wykr caj cy mu mózg sposób
mówienia - to wszystko, poł czone z działaniem rozzłaszczacza, zaczynało go ju
denerwowa ,
- Ja... mmm, moje rozkazy... - powiedział. - Szukam Kalebana zatrudnionego przez
Mliss Abnethe.
- Odbieram twoje pytania - powiedział Kaleban.
Odbiera moje pytania?
McKie spróbował kr ci głow w te i w te, zastanawiaj c si jak znale taki k t
widzenia aby to co naprzeciwko niego przybrało jakie rozpoznawalne kształty,
- Co robisz - spytał Furuneo.
- Próbuj go zobaczy .
- Po dasz widocznej substancji? - spytał Kaleban.
- Eee... chyba tak - odpowiedział McKie.
Frania? pomy lał. To tak jakby w pierwszym kontakcie z planetami Gowachin
pierwszy człowiek z Ziemi spotkał pierwszego abowatego Gowachina, a ten by si
przedstawił
jako Józek. Gdzie , do stu tysi cy diabłów, ten Kaleban wygrzebał takie imi ? I
dlaczego?
- Stwarzam lustro - powiedział Kaleban - które odbija na zewn trz od wyobra enia,
wzdłu płaszczyzny istnienia.
- Czy zobaczymy go? - szepn ł Furuneo. - Nikt jeszcze nigdy nie widział Kalebana.
-
.
Nad olbrzymi ły k pojawił si pozornie niczym nie zwi zany z pust obecno ci
Kalebana półmetrowy owal czego zielononiebieskoró owego.
- Uwa ajcie to za scen , na której prezentuj moj osobowo - powiedział Kaleban,
- Widzisz co ? - spytał Furuneo,
O rodki wzrokowe McKie'ego odbierały co jakby pogranicze wra enia, odczucie
odległego ycia, którego rytm pl sał bezciele nie w kolorowym owalu, jak morze szumi ce w
pustej muszli. Przypomniał sobie znajomego o jednym oku i trudno , jak sprawiało
patrzenie si w to samotne oko, podczas kiedy wzrok przyci gała opaska na miejscu po
drugim. Czemu ten idiota nie mógł sobie sprawi nowego oka? Czemu Ten idiota...
Przełkn ł lin .
- Nigdy w yciu jeszcze czego tak dziwnego nie widziałem - szepn ł Furuneo. - Te
to widzisz?
McKie opisał to, co wydawało mu si , e widzi. - Widzisz co podobnego?
- Chyba tak.
- Próba wzrokowa nieudana - powiedział Kaleban - mo e stosuj niewystarczaj cy
kontrast.
Zastanawiaj c si czy si nie myli, McKie pomy lał, e wyczuwa nut alu w słowach
Kalebana. Czy by było mo liwe, aby Kalebany martwiło, e si ich nie widzi?
- Jest bardzo dobrze - powiedziat. - Czy mo emy teraz porozmawia o Kalebanie,
którego...
- By mo e przeoczenie nie mo e by poł czone - Przerwa! mu Kaleban. -
Znajdujemy si w stanie, którego poprawa staje si niemo liwa. „Równie dobrze mo na
kłóci si z noc ”, jak mawiaj wasi poeci.
Wra enie ogromnego westchnienia wiej ce od Kalebana oblało McKie’ego. Był w
nim smutek, bezgraniczne przygn bienie. Przyszło mu do głowy, e to depresja wywołana
przedawkowaniem rozzłaszczacza. Siła tego uczucia niosła w sobie terror.
- Poczułe to? - spytał Furuneo.
-Tak.
McKie’ego zacz ły pali oczy. Zamrugał. Pomi dzy mrugni ciami zobaczył w
przelocie unosz cy si wewn trz owalu kształt kwiatu - gł boko czerwony na fioletowym tle
o wietlonej za nim ciany, przepleciony czarnymi yłkami. Powoli zakwitał, zamykał si ,
znowu zakwitał. Chciał do niego si gn , dotkn go z odrobin współczucia.
- Jakie to pi kne - wyszeptał.
- Co to jest - odszepn ł Furuneo.
- Chyba widzimy Kalebana.
- Chce mi si płaka - powiedział Furuneo.
- We si w gar - ostrzegł go McKie. Chrz kn ł, by przeczy ci sobie gardło.
Szarpały nim emocje, jak kawałki zrwaj cych si strun. Były one jakby drobinami
pochodz cymi z jednej cało ci, rozrzuconymi by odnalazły swoje własne , kształty i form .
Wpływ rozzłaszczacza rozwiał si w tej mieszaninie.
Obraz w owalu pocz ł bardzo powoli znika . Fale emocji opadły.
- Fiuuu - odetchn ł Furuneo.
- Franiu - zaryzykował McKie - Co to...
- To ja jestem zatrudniona przez Mliss Abnethe - powiedział Kaleban. Poprawne
zastosowanie czasownika?
- A to strzał! - powiedział Furuneo. - Prosto z mostu.
McKie spojrzał na niego, potem na miejsce, przez które weszli do wewn trz Arbuza.
Po owalnym otworze nie pozostał aden lad. Gor co w pomieszczeniu stawało si nie do
zniesienia. Poprawne zastosowanie czasownika? Spojrzał w kierunku wywołanej przez
Kalebana wizji. Co tam jeszcze błyszczało nad ły k , ale jego o rodki wzrokowe nie były w
stanie tego opisa .
- Czy on si nas o co pytał - spytał Furuneo.
- Zaczekaj - warkn ł McKie. - Musz si nad czym zastanowi .
Mijały sekundy. Furuneo czuł ciekaj ce mu po szyi i pod kołnierzyk stru ki potu.
Czuł jego smak w k cikach ust.
McKie bez słowa wpatrywał si w ogromn ły k . Kaleban zatrudniony przez
Abnethe. Jeszcze nie całkiem si otrz sn ł z burzy emocji, których przed chwil do wiadczył.
Naprzykrzała mu si my l, e o czym zapomina, ale nie przychodziło mu do głowy o czym.
Furuneo, obserwuj c McKie’ego, zacz ł si obawia czy Nadzwyczajny Sabota ysta
nie został zahipnotyzowany. - Dalej si zastanawiasz? - szepn ł.
McKie przytakn ł.
- Franiu - powiedział - gdzie jest twoja pracodawczyni?
- Współrz dne niedozwolone - odpowiedziała Kaleban.
- Czy jest na tej planecie?
- Ró ne ł czniki - powiedziała Kaleban.
- Chyba ka de z was mówi w innym j zyku - wtr cił si Furuneo.
- Z tego co słyszałem o Kalebanach, w tym jest cały ambaras - powiedział McKie. -
Trudno ci z komunikacj .
- Próbowałe poł czy si z Abnethe zamiejscow ? - spytał Furuneo, ocieraj c pot z
czoła.
- Nie b d głupi - odpowiedział McKie. - To była pierwsza rzecz, której spróbowałem.
- I co?
- Albo Taprisjoci mówi prawd i rzeczywi cie nie mog jej znale , albo Abnethe w
jaki sposób udało si ich przekupi . Ale co to zmienia? Załó my, e si z ni poł cz . I tak
dalej nie b d wiedział, gdzie jest. Nie mog zarz da sprawdzenia lokalizacji kogo , kto nie
nosi lokalizatora.
- Jak udało si jej przekupi Taprisjotów?
- A sk d ja to mog wiedzie ? No a jak zatrudniła Kalebana?
- Inwokacja wymiany warto ci - powiedziała Kaleban.
McKie zagryzł warg .
Furuneo oparł si o cian . Wiedział, co sprawiało McKie’emu trudno . Do
nieznanych ras istot my l cych Podchodzi trzeba bardzo ostro nie. Nigdy nie wiadomo, co
Je obrazi. Nawet sposób formułowania zda mo e spowodowa kłopoty. Powinni przydzieli
McKie’emu do pomocy jakiego ksenologa. Wła ciwie to a było dziwne, e tego nie zrobili.
- Abnethe zaproponowała ci co warto ciowego, Franiu? - zaryzykował McKie.
- Oferuj uwag - powiedziała Kaleban. - Abnethe nie nale y uwa a za przyjazn -
dobr -mił -sympatyczn ... zno n .
- Czy to twoja... opinia? - spytał McKie.
- Wasza rasa zabrania biczowania istot rozumnych - powiedziała Kaleban. - Abnethe
ka e mnie biczowa .
- Wiec czemu... po prostu nie odmówisz? - spytał McKie.
- Zobowi zanie kontraktowe.
- Zobowi zanie kontraktowe- mrukn ł McKie, rzucaj c wzrokiem na Furunea, który
wzruszył ramionami.
- Spytaj, dok d chodzi na te biczowania - powiedział Furuneo.
- Biczowanie przychodzi do mnie - odpowiedziała Kaleban.
- Przez biczowanie masz na my li, e ci ka e pra ? - spytał McKie.
- Wytłumaczenie prania opisuje tworzenie piany - powiedziała Kaleban. -
Nieodpowiednie wyra enie. Abnethe ka e mnie biczowa .
- To mówi jak komputer - powiedział Furuneo.
- Pozwól mi si tym zaj - warkn ł McKie rozkazuj co.
- Komputer opisuje przyrz d mechaniczny - powiedziała Kaleban. - Ja yj .
- On nie chciał ci urazi - powiedział McKie.
- Ura enie nie do wiadczone.
- Czy biczowanie powoduje u ciebie ból? - spytał McKie.
- Wytłumacz ból.
- Czy jest przykre?
- Odno nik przypomniany. Takie wra enia wytłumaczone. Wytłumaczenie nie
przecina adnych ł czników.
Nie przecina adnych i czników? pomy lał McKie. - Czy z własnej woli zgodziłaby
si na biczowanie?
- Zgoda wyra ona.
- Dobrze... Czy dokonałaby jeszcze raz takiego samego wyboru, gdyby sytuacja si
powtórzyła?
- Niezrozumiałe odno niki - odpowiedziała Kaleban. - Je eli jeszcze raz odnosi si do
powtórzenia, mówi nie na powtórzenie. Abnethe przysyła Palenk z biczem i biczowanie ma
miejsce.
- Palenk - Furuneo a zadr ał.
- Nie udawaj, e nie spodziewałe si czego takiego - powiedział McKie. - A có
innego nadawałoby si do tego, jak nie co z małym mó d kiem i posłusznymi muskułami?
- Ale Palenki! Nie mogliby my poszuka ...
- Od pocz tku wiedzieli my, czego musiała u ywa . A gdzie b dziesz szukał jednego
Palenk ? - wzruszył ramionami. ~ Czemu Kalebany nie rozumiej poj cia bólu? Czy jest to
czysto semantyczne, czy brakuje im odpowiedniego unerwienia?
- Rozumiem unerwienie - powiedziała Kaleban. - Ka de stworzenie my l ce musi
posiada poł czenia nerwowe. Ale ból... nieci gło znaczenia wydaje si nie do przezwyci -
enia.
- Sam mówiłe , e Abnethe nie mo e wytrzyma widoku bólu - Furuneo przypomniał
McKiełemu.
- Taaak. A jak ona ogl da to biczowanie?
- Abnethe ogl da mój dom - odpowiedziała Kaleban.
- Nie rozumiem - powiedział McKie wobec braku dalszego wytłumaczenia. - Co to ma
do rzeczy?
- Mój dom tu - odpowiedziała Kaleban. - Mój dom zawiera... le y na linii? Główne
G'oko. Abnethe posiada ł czniki, za które płaci.
McKiełemu przyszło do głowy, e Kaleban mo e bawi si 2 nim w jak sarkastyczn
gr . Ale nic, co wiadomo było o Kalebanach, nie wskazywało na sarkazm. Gmatwanie slówT
tak, ale adnych widocznych zniewag czy podst pów. Ale nie rozumie bólu?
- Ta Abnethe to chyba strasznie pomieszana wied ma - Mrukn ł McKie.
- „Fizycznie” nie pomieszana - powiedziała Kaleban. - Obecnie odizolowana w
swoich własnych ł cznikach, xv cało ci i dobrze si prezentuj ca według waszych wymogów.
Tak twierdz opinie wyra one w mojej obecno ci. Je eli, jednakowo , odnosisz si do
psychiki Abnethe, to pomieszana przekazuje wła ciwy opis. Co widziałam z psychiki
Abnethe bardzo zagmatwane. Zwoje dziwnych kolorów przemieszczaj mój zmysł wzroku w
nadzwyczajny sposób.
- Ty widzisz jej psychik ? - zakrztusil si McKie.
- Ja widz ka d psychik .
- No i tyle z teori , e Kalebany nie widz - powiedział Furuneo. - Wszystko jest
iluzj , co?
- Jak... jak to mo liwe? - spytał McKie.
- Ja zajmuj miejsce pomi dzy wiatem psychiki a umysłu. Tak podobni tobie
rozumni okre laj w waszej terminologii.
- Bzdury.
- Osi gasz nieci gło znaczenia.
- Czemu przyj ła ofert pracy u Abnethe? - spytał McKie.
- Brak wspólnego odno nika do wytłumaczenia - powiedziała Kaleban.
- Osi gasz nieci gło znaczenia - wtr cił Furuneo.
- Tak s dz - odpowiedziała Kaleban.
- Musz jako znale Abnethe - powiedział McKie.
- Ostrzegam - powiedziała Kaleban.
- Uwa aj - szepn ł Furuneo. - Wydaje mi si , e w powietrzu wisi jak w ciekło ,
która chyba nie pochodzi od rozzłaszczacza.
McKie gestem nakazał mu cisz .
- Franiu - powiedział - przed czym ostrzegasz?
- Potencjalno ci w twojej sytuacji - powiedziała Kaleban. - Pozwalam mojej... osobie?
Tak, mojej osobie. Pozwalam mojej osobie na złapanie si w zwi zku, który inni rozumni
towarzysze mog interpretowa jako nieprzyjazny.
McKie poskrobat si po głowie. Czy ta rozmowa miała w ogóle cokolwiek wspólnego
z komunikacj , z przekazywaniem informacji? Chciał zapyta prosto z mostu o znikanie
Kaleba-nów, o zgony i utrat zmysłów, ale obawiał si mo liwych konsekwencji.
- Nieprzyjazny - podpowiedział.
- Rozumiem - odparła Kaleban. - ycie, które płynie we wszystkich niesie
podwymierne ł czniki. Ka de jestestwo pozostaje przył czone dopóki ostateczna nieci gło
nie usunie z... sieci? Tak, wi zadła innych jestestw w zwi zek z
Abnethe. W wypadku zdarzenia osobistej nieci gło ci mojej osoby, wszystkie
jestestwa spl tane dziel j .
- Nieci gło ? spytał McKie, nie całkiem pewny czy rozumie o co chodzi,
równocze nie maj c nadziej , e si myli.
- Spl tania powstaj z kontaktów rozumnych nie powstaj cych w tej samej liniowo ci
wiadomo ci - powiedziała Kaleban ignoruj c pytanie McKie'ego.
- Nie jestem pewny, czy rozumiem co masz na my li przez nieci gło - napierał dalej
McKie.
- W tym znaczeniu - odpowiedziała Kaleban - ostateczna nieci gło zakłada
odwrotno przyjemno ci - w twoim znaczeniu.
- To do nik d nie prowadzi - powiedział Furuneo. Wysiłek odbierania
promieniuj cych impulsów jako mowy zaczynał przyprawia go o ból głowy.
- To wygl da na problem to samo ci semantycznej - powiedział McKie. - Jej
stwierdzenia s albo czarne albo białe, a my si chcemy domy li czego po rodku.
- Wszystkiego po rodku - dodała Kaleban.
- Zakłada odwrotno przyjemno ci - mrukn ł do siebie McKie.
- W twoim znaczeniu - przypomniał mu Furuneo.
- Powiedz mi, Franiu - powiedział McKie - czy takie istoty rozumne jak my nazywaj
t ostateczn nieci gło mierci ?
- Zakłada si przybli on zbie no - powiedziała Kaleban. - Abnegacja wzajemnej
wiadomo ci, ostateczna nieci gło , mier - wszystkie okre lenia podobne.
- Je li ty umrzesz, to wielu innych te umrze, tak?
- Wszyscy u ytkownicy G'oka. Wszyscy spl tani.
- Wszyscy? - McKie'emu zaparło dech.
- Wszyscy na twojej... fali? Trudne poj cie. Kalebanie posiadaj nazw tego poj cia...
płaszczyzny? Płaszczyznowo istot? Przypuszczam odpowiednie pojecie nie wspólne.
Problem ukryty we wzrokowym wykluczeniu, przesłaniaj cym wzajemn skojarzalno .
Furuneo dotkn ł ramienia McKiełego.
- Czy ona mówi, e je li umrze, to wszyscy, którzy kiedykolwiek u yli skokwłazu
Głoka le umr ? - powiedział.
- Na to wygl da.
- Nie bardzo mi si chce w to uwierzy !
- Ostatnie wypadki wydaj si wskazywa , e musimy jej wierzy .
- Ale. . .
- Ciekawe, czy co jej grozi w najbli szej przyszło ci - pomy lał McKie na głos.
- Je eli zało ymy, e si nie mylisz, to te bym chciał wiedzie - powiedział Furuneo.
- Co poprzedza twoj ostateczn nieci gło , Franiu? - spytał McKie.
- Wszystko poprzedza ostateczn nieci gło .
- No tak. Ale czy zbli asz si do tej ostatecznej nieci gło ci?
- Wszyscy, bez mo liwo ci wyboru, zbli aj si do ostatecznej nieci gło ci.
McKie otarł pot z czoła. Temperatura wewn trz Arbuza nadal rosła.
- Wypełniam wymagania honoru-powiedziała Kaleban.
- Zapoznaj ci z perspektyw . Rozumni twojej... płaszczyz-nowo ci wydaj si nie
by w stanie, nie maj mo liwo ci wycofania si z konsekwencji mojego zwi zku z Abnethe.
Przekaz zrozumiany?
- McKie - powiedział Furuneo - czy zdajesz sobie spraw z tego, ile istot rozumnych
u ywało skokwłazu?
- Cholera, prawie wszyscy.
- Przekaz zrozumiany? - powtórzył Kaleban.
- Nie wiem - st kn ł McKie.
- Trudno ci w dzieleniu si poj ciami - powiedziała Kaleban.
- Dalej nie bardzo mog w to uwierzy - powiedział McKie. - Chocia to si zgadza z
cz ci tego, co podobno mówiły inne Kalebany, na tyle na ile udało si nam to
zrekonstruowa po bajzlu jaki został po ich znikni ciu.
- Rozumiem odej cie towarzyszy powoduje zamieszanie
- powiedziała Kaleban. - Zamieszanie to samo co bajzel?
- Mniej wi cej - odparł McKie. - Powiedz mi, Franiu, czy istnieje natychmiastowe
niebezpiecze stwo twojej... ostatecznej nieci gło ci?
- Wytłumacz natychmiastowe.
- Niedługo! - krzykn ł McKie. - Krótki czas!
- Poj cie czasu trudne - odpowiedziała Kaleban. - Zapytujesz o własn zdolno
przetrwania biczowania?
- Mo e by - powiedział McKie. - Ile jeszcze biczowa mo esz prze y ?
- Wytłumacz prze y ,
- Ile jeszcze zostało biczowa , zanim do wiadczysz ostatecznej nieci gło ci? - spytał
McKie, staraj c si przezwyci y zdenerwowanie pot gowane przez rozzłaszczacz.
- Mo e dziesi biczowa - odparła Kaleban. - Mo e mniejsza ilo . Mo e wi ksza.
- I twoja mier zabije nas wszystkich? - spytał McKie, maj c nadziej , e jednak co
le zrozumiał.
- Mniejsz ilo ni wszystkich - odpowiedziała Kaleban.
- Tylko ci si wydaje, e j rozumiesz - powiedział Furuneo.
- Mam nadziej , e jej nie rozumiem!
- Towarzysze Kalebanie rozumiej pułapk , dokonuj odej cia. W ten sposób unikaj
nieci gło ci.
- Ilu Kalebanów nadal pozostaje na naszej... płaszczy nie? - spytał McKie.
- Jedynie jestestwo mojej osoby - odpowiedziała Kaleban.
- Tylko ten jeden - mrukn ł McKie. - Wisimy na włosku.
- Ci ko mi uwierzy , e mier jednego Kalebana ma wywoła cale to spustoszenie -
powiedział Furuneo.
- Wytłumacz przez porównanie - powiedziała Kaleban. - Naukowcy waszej p łaszczy
znowo ci tłumacz reakcje, osoby gwiezdnej. Masa gwiezdna wchodzi w stan ekspansji. W
tym stanie masa gwiezdna pochłania i redukuje wszystkie napotkane substancje do innych
kształtów energii. Wszystkie substancje napotkane przez mas gwiezdn dokonuj zmiany.
Ostateczna nieci gło własnej osoby si ga w podobny sposób wzdłu wi zadeł ł czników
G'oka, przekształcaj c wszystkie napotkane jestestwa.
- Osoba gwiezdna - powtórzył Furuneo kr c c głow .
- Niepoprawne pojecie? - spytała Kaleban. - Mo e wi c osoba energii.
- Ona twierdzi - powiedział McKie - e u ywanie skokwłazów G'oka w jaki sposób
spl tało j z nami. Jej mier dosi gnie nas jak eksploduj ca gwiazda, wzdłu tej spl tanej
sieci i, w efekcie, wszyscy umrzemy.
- To ty my lisz, e ona tak twierdzi - sprzeciwił si Furuneo.
- W tej chwili musz jej wierzy - powiedział McKie. - Mo e nam si trudno dogada ,
ale my l , e ona jest szczera. Nie czujesz jakie z niej dalej emanuj uczucia?
- Dwie ró ne rasy mog dzieli uczucia jedynie w bardzo szerokim tego słowa
znaczeniu - powiedział Furuneo. - Ona nawet nie rozumie co to jest ból.
- Naukowcy waszej płaszczyznowo ci - powiedziała Kaleban - tłumacz uczuciow
podstaw porozumiewania si . Przy braku wspólno ci uczuciowej jednakowo poj
niepewn . Poj cie uczu niepewne dla Kalebanów. Zakłada si trudno ci w porozumieniu.
McKie kiwn ł głow potakuj co, raczej do siebie samego. Widział jeszcze jedno
utrudnienie: problem tego, czy słowa Kalebana były wymawiane, czy promieniowane w jaki
niesamowity sposób, dodatkowo pot guj c niezrozumiało i chaos całej sytuacji.
- Uwa am, e w jednym masz racj - powiedział Furuneo.
- No?
- Musimy zało y , e j rozumiemy. McKie przełkn ł przez zaschni te gardło.
- Franiu - spytał - czy wytłumaczyła Mliss Abnethe te perspektywy ostatecznej
nieci gło ci?
- Problem wytłumaczony - odpowiedziała Kaleban. - Towarzysze Kalebanie próbuj
naprawi bł d. Abnethe nie osi ga zrozumienia, albo nie zwa a na konsekwencje. Trudne
ł czniki.
- Trudne ł czniki - mrukn ł McKie.
- Wszystkie ł czniki pojedynczego G'oka - powiedziała Kaleban. - Główne G'oko
własnej osoby wywołuj e wzajemny Problem.
- Nie udawaj, e to rozumiesz - wtr cił Furuneo.
- Abnethe zatrudnia Główne G'oko własnej osoby - powiedziała Kaleban. - Umowa
kontraktowa daje Abnethe uprawnienia u ytkowania. Jedno Główne Głoko własnej
osoby. Abnethe u ytkuje.
- Wi c ona otwiera skokwłaz i wysyła przez niego Palenk - powiedział Furuneo. -
Mo e po prostu poczekajmy tu na ni i złapmy j jak si poka e.
- Zamknie właz, zanim ci siej uda dotkn - mrukn ł McKie. - Nie, w tym co ten
Kaleban mówi jest co wi cej. Wydaje mi si , e ona mówi, e jest tylko jedno Główne
G'oko, mo e jaki system centralnego sterowania wszystkich skokwłazów... a nasza Frania
tym zawiaduje albo steruje, albo...
- Albo co - warkn ł Furuneo.
- Abnethe zarz dza G'okiem przez uprawnienia zakupu - powiedziała Kaleban.
- Widzisz, co jest grane? - powiedział McKie. - Franiu, czy mo esz nie dopu ci do
tego aby ona miała pełn kontrol nad G'okiem? Czy mo esz zapobiec temu, aby ona robiła z
nim co chce?
- Warunki zatrudnienia wykluczaj ingerencj .
- Ale mo esz dalej u ywa swoje własne skokwłazy G'oka? - nalegał McKie.
- Wszyscy u ywaj - powiedziała Kaleban.
- To zupełne wariactwo! - wybuchn ł Furuneo.
- Wariactwo zdefiniowane jako brak uporz dkowanego post powania procesów
my lowych według wzajemnego zrozumienia poj logicznych - powiedziała Kaleban. -
Wariactwo cz ste w opinii jednej rasy o innych. Prawidłowa interpretacja przeciwnie.
- Zdaje si dostałem klapsa - powiedział Furuneo.
- Słuchaj - powiedział McKie. - Wszystkie zgony i pomieszanie zmysłów zwi zane ze
znikaniem Kalebanów daj nam powody do takiej, a nie innej interpretacji. Mamy do
czynienia z czym potencjalnie wybuchowym i na pewno niebezpiecznym.
- Wi c musimy odnale Abnethe i powstrzyma j za wszelk cen .
- Taak... To brzmi bardzo prosto - powiedział McKie, W porz dku, oto twoje rozkazy:
Wyjd st d i zaalarmuj Biuro. Rozmowa z Kalebanem nie nagrała si na twoim rejestratorze,
ale wszystko zostało w twojej pami ci. Ka im to odczyta .
- Dobra. Ty zostajesz?
-Tak.
- Mam im powiedzie , e co tu robisz?
- Chciałbym zerkn na paczk Abnethe i jej otoczenie. Furuneo chrz kn ł. Cholerny
wiat, ale gor co!
- Czy my lałe o... no wiesz, po prostu pif-paf? - Furuneo zamarkował mierzenie z
miotacza.
- Nie wszystko i nie z ka d pr dko ci przechodzi przez skokwłaz - obsztorcował go
McKie. - Dobrze o tym wiesz.
- Mo e ten właz jest inny.
- W tpi .
- Dobrze, jak si ju zamelduj , to co potem?
- Sied cierpliwie tu na zewn trz i czekaj, a ci . zawołam. Chyba, e dadz ci dla
mnie jakie wiadomo ci. Acha, no i zacznij przeszukiwa Serdeczno ... na wszelki wypadek.
- Oczywi cie. - Furuneo si zawahał. - A kim w Biurze mam si skontaktowa ? Z
Bildoonem?
McKie spojrzał na niego. Czemu Furuneo pyta si , z kim si ma w Biurze
kontaktowa ? O co mu chodzi?
I wtedy za witało mu w głowie, e Furuneo miał racj . Dyrektor BuSabu, Napoleon
Bildoon, nale ał do rasy Pan Spechi, pi cioistnych istot rozumnych, jedynie z wygl du
przypominaj cych człowieka. Poniewa człowiek, McKie, teoretycznie prowadził t spraw ,
mogło to sprawia wra enie, e kontrola nad ni zaw a si do jednej tylko rasy, wykluczaj c
innych członków Konfederacji. Wynik politycznych przetargów i potyczek pomi dzy rasami
istot rozumnych nie mógł by do przewidzenia w warunkach zwi kszonego zagro enia.
Dlatego byłoby bezpieczniej rozszerzy nadzór w tej sprawie na szersz grup^ przedstawicieli
kilku ras.
- Dzi ki - powiedział McKie. - Nie zastanawiałem si nad niczym poza najbardziej
nagl cymi kwestiami.
- To jest nagl ca kwestia.
- Oczywi cie. Dobra, zostałem wybrany do tej sprawy przez naszego Dyrektora
Dyskrecji.
- Gitchela Sikera?
-Tak.
- To mamy jednego Laklaka, a Bildoon to Pan Spechi. Kogo by jeszcze?
- Złap kogo z Działu Obsługi Prawnej.
- Murowanie człowiek.
- W porz dku. Jak tylu ich ju b dzie, to wszyscy si połapi - zgodził si McKie. -
Wci gn w to innych, zanim jakiekolwiek oficjalne decyzje zostan podj te.
Furuneo przytakn ł.
- Jeszcze jedno - powiedział.
-Co?
- Jak si st d wydosta ?
McKie odwrócił si w kierunku olbrzymiej ły ki. - Dobre pytanie. Franiu, jak mój
towarzysz mo e st d wyj ?
- Dok d yczy sobie podró owa ?
- Do domu.
- Ł czniki oczywiste.
McKie poczuł nagły powiew powietrza. Uszy zatkały mu si na moment z powodu
niespodziewanej zmiany ci nienia. Rozległ si odgłos jak wyci gni cie korka z butelki.
Odwrócił si na pi cie. Furuneo znikn ł.
- Eee... wysłała go do domu? - spytał.
- Tak jest - powiedziała Kaleban. - Wybrany cel podró y widoczny. Wysłanie
błyskawiczne. Zapewnienie utrzymania odpowiedniego poziomu temperatury zachowane.
- Ciekawe, jak to zrobiła - powiedział McKie. Czuł jak stru ki potu spływaj mu po
policzkach. - Czy ty rzeczywi cie widzisz nasze my li?
- Widz tylko zdecydowane ł czniki - odparł Kaleban.
Nieci gło znaczenia, pomy lał McKie.
Przypomniała mu si uwaga Kelebana na temat temperatury. Jaki jest dla niej
odpowiedni poziom temperatury? Psiakrew! W pomieszczeniu si gotowało. Oblana potem
skóra zaczynała sw dzie . W gardle mu zaschło. Odpowiedni poziom temperatury?
- Co jest odwrotno ci odpowiedniego? - spytał,
- Fałszywy - odpowiedziała Kaleban.
Gra słów mo e doprowadzi do obudzenia pewnych nadziei, których samo ycie nie
jest w stanie spełni . Jest to ródłem wielu zaburze psychicznych i innych form niezadowo-
lenia.
Przysłowie Wreavów
Przez pewien czas, którego długo ci nie potrafiłby okre li , McKie rozmy lał o
rozmowie z Kalebanem. Czuł si jak kto zagubiony w nieznanym terenie, nie mog cy
znale adnych znajomych punktów orientacyjnych. Jak fałszyivy mo e by odwrotno ci
odpowiedniego! Je eli nie mógł mierzy znaczeri, jak mógł mierzy czas?
Przesun ł r k po czole, zbieraj c pot, który spróbował otrze o marynark .
Marynarka była wilgotna.
Niezale nie od tego, jak szybko czas upływał, McKie czuł, e dalej wie, gdzie si
znajduje na tym wiecie. Nadal otaczały go wewn trzne ciany Arbuza. Niewidoczna anty-
obecno Kalebana nie stawała si nic mniej tajemnicza, ale mógł chocia spojrze na
błyszcz ce istnienie tego czego i odnie jakie zadowolenie z faktu, e to z nim rozmawia.
Nie dawała mu spokoju my l, e ka da istota rozumna, która kiedykolwiek u yła
skokwlazu umrze, je eli ten Kaleban padnie. A ciarki chodziły mu po plecach na sam my l.
Skór miał mokr od potu, nie tylko z gor ca. W powietrzu Unosiły si d wi ki mierci.
Wydawało mu si , e jest otoczony przez rzesze błagaj cych go stworze rozumnych -
tryliony trylionów osób. Pomó nam! zdawali si woła .
Wszyscy, którzy kiedykolwiek u yli skokwłazu.
Do jasnej cholery! Czy na pewno dobrze zrozumiał Kalebana? To była logicznie
jedyna alternatywa do przyj cia.
Zgony i utrata zmysłów towarzysz ce znikaniu Kalebanów dowodziły, e ka d inn
alternatyw nale y wykluczy .
Krok po kroku, pułapka została zastawiona. wiat zapełni si trupami.
Błyszcz cy owal ponad olbrzymi ły k nagle zafalował, wybrzyszył si i skurczył,
uniósł do góry, opadł w dół i na lewo. McKie odebrał wyra ne wra enie uczucia zaniepo-
kojenia. Owal znikn ł, ale McKie oczyma nadal pod ał za antyobecno ci Kalebana.
- Co nie tak? - spytał.
W odpowiedzi tu za Kalebanem pojawiła si okr gła tuba wirtunelu skokwłazu
G'oka. Na przeciwnym jej ko cu stała kobieta. Jej male ka figurka była widoczna w gł bi,
jakby przez odwrotny koniec lunety. McKie rozpoznał j natychmiast z programów
wiadomo ci i hologramów, które przegl dał przygotowuj c si do tej sprawy.
Stał twarz w twarz z Mliss Abnethe, sk pan w jasno-czerwonym wietle,
zwolnionym do tego koloru przej ciem przez skokwłaz.
Na pierwszy rzut oka wida było, e niedawno zajmowali si ni Kosmetykerzy ze
Steadyonu i to za nielada grosz. Zanotował w pami ci, eby to sprawdzi . Jej figura miała
młodzie cze kształty rozkosznicy. Jej twarz otaczały bajkowo bł kitne włosy, a usta
przypominały karminowy płatek ró y. Wielkie oczy, koloru letniej zieleni i wyzywaj co
rozd te nozdrza wywoływały niecodzienny kontrast dostoje stwa z arogancj . Była
niedoskonał królow - pomieszaniem podeszłego wieku z młodzie czo ci . Musiała mie co
najmniej osiemdziesi t standardowych lat, ale Kosmetykerom udało si osi gn t
zaskakuj c kombinacie - gotowa do usług rozkosznica i dna władzy pot na osobowo .
Jej kosztown figur pokrywała długa suknia z szarych pereł deszczowych,
na laduj ca jej ciało w ka dym ruchu jak druga, mieni ca si wiatłem skóra. Podeszła bli ej
do tuby wirtunelu, której kraw dzie przysłoniły najpierw jej stopy. potem łydki, uda, a w
ko cu i tali .
McKie poczuł, e przez czas kiedy podchodziła w jego kierunku, kolana postarzały
mu si o tysi c lat. Nadal był tam gdzie si znalazł zaraz po wej ciu do Arbuza - przykucni ty
pod jedn ze cian.
- Ach, Franiu - powiedziała Mliss Abnethe - widz , e masz go cia. Skokwłaz
zakłócał nieco fale d wi kowe, st d głos jej wydawał si by ledwo zauwa alnie
zachrypni ty.
- Jestem Jorj X. McKie, Nadzwyczajny Sabota ysta - powiedział.
Czy by renice jej oczu nagle si zw ziły? McKie nie był pewny. Zatrzymała si
dopiero gdy w okr gu tuby widoczne były jedynie jej ramiona i głowa.
- \ja jestem Mliss Abnethe, prywatny obywatel.
Prywatny obywatel! - pomy lał McKie. Ładne sobie. Ta baba włada zdolno ciami
produkcyjnymi co najmniej pi ciuset planet. Powoli podniósł si na nogi.
- Biuro Sabota u pragnie ci oficjalnie przesłucha - powiedział, by j oficjalnie
powiadomi , zado czyni c wymogom prawa.
- Jestem prywatnym obywatelem! - zasyczała. Jej rozdra niony głos był pełen dumy i
pychy.
McKie’ego ucieszyła ta ujawniona oznaka słabo ci. Była to skaza cz sta w ród
bogatych i pot nych. Miał du e do wiadczenie w wykorzystywaniu takich słabo ci.
- Franiu, czy jestem twoim go ciem? - spytał.
- W rzeczywisto ci - odpowiedziała Kaleban. - Otwieram dla ciebie drzwi.
- A czy ja jestem twoim pracodawc , Franiu? - rozkazuj co zapytała Abnethe.
- W rzeczywisto ci, to ty mnie zatrudniasz. Jej twarz przybrała wyraz drapie nika
szykuj cego si do skoku. Oczy zw ziły si do szparek.
- Bardzo dobrze - zasyczała - w takim razie przygotuj si do wypełnienia warunków...
- Chwileczk - zawołał McKie, zupełnie zdesperowany. Czemu ona posuwa si tak
szybko? Co znaczy ta skamlaj ca nuta w j ej głosie?
- Go cie niech si do tego nie mieszaj - rozkazała Abnethe.
- BuSab sam decyduje do czesto si miesza - odparł McKie.
- Wasze uprawnienia maj swoje granice! - zawołała Abnethe.
McKie słyszał pocz tki wielu akcji w tym stwierdzeniu: wynaj ci agenci, gigantyczne
sumy wydane na łapówki, fałszowane umowy, traktaty, historie umieszczane w wiado-
mo ciach o tym, jak ta praworz dna i porz dna kobieta została skrzywdzona przez rz d,
osobiste zaanga owanie si na szerok skal tylko po to by usprawiedliwi - co? U ycie
przeciw niemu przemocy. Nie s dził. Raczej zdyskredytowanie go, obci enie go uciekaniem
si do zło liwo ci.
Na my l o pot dze, jak Abnethe miała do swojej dyspozycji, McKie sam si . sobie
zdziwił. Po co si na to nara a ? Czemu wybrał prac w BuSabie? Bo trudno mnie zadowoli ,
odpowiedział sam sobie. Jestem Sabota yst z wyboru. Było ju za pó no, aby ten wybór
cofn . BuSab znajdował si zawsze w samym rodku najwi kszych galimatiasów, a jednak
zawsze wychodził z tego gór .
Tak e i tym razem BuSab wydawał si nie wi kszo wiata istot rozumnych na
swoich barkach. Był to bardzo delikatny ładunek, przestraszony i zarazem budz cy groz .
Trzymał si kurczowo jego pleców, zapu ciwszy w nie ostre szpony.
- Zgadzam si - warkn ł - mamy swoje granice, ale w tpi , czy kiedykolwiek je
zobaczysz. A teraz powiedz, co si tu dzieje.
- Nie jeste policjantem! - szczekn ła Abnethe.
- Mo e powinienem wezwa policj - powiedział.
- Na jakiej podstawie? - u miechn ła si . Miała racj i wiedziała o tym. Jej adwokaci z
pewno ci wytłumaczyli jej klauzul wolno ci stowarzyszania si z Konstytucji Konfederacji
Ras Rozumnych: „Kiedy członkowie ró nych ras formalnie stowarzysz si w zwi zku, Z
którego czerpi obopólne korzy ci, bo strony w takiej umowie b d jedynymi s dziami tych
korzy ci, pod warunkiem, e ich umowa nie łamie adnych pro w, regulacji, lub przepisów
ustawowych, do zachowania których strony s zobowi zane; oraz pod warunkiem, e
wymieniona umowa została zawarła na warunkach dobrowolno ci, a z jej dochowania nie
cynika zakłócenie porz dku publicznego.”
- Twoje działania spowoduj mier tego Kalebana - powiedział McKie. Nie pokładał
zbyt wiele nadziei w tej linii ataku, ale pozwalało mu to gra na zwłok .
- B dziesz musiał wykaza , e Kaleba ski koncept nieci gło ci równa si mierci -
powiedziała Abnethe. - Nie uda ci si to, bo to nieprawda. Czemu si mieszasz do nieswoich
spraw? To, co robimy, to tylko niewinna, dobrowolna zabawa pomi dzy pemolet...
- Wi cej ni zabawa - powiedziała Kaleban.
- Frania! - warkn ła Abnethe. - Nie wolno ci przerywa ! Nie zapominaj o kontrakcie.
McKie gapił si w kierunku anty obecno ci Kalebana, próbuj c rozgry to
płomieniste spektrum, wymykaj ce si jego zmysłom.
- Zauwa am konflikt pomi dzy ideałami i struktur pa stwa - powiedziała Kaleban.
- Wła nie! - zawołała Abnethe. - Zostałam zapewniona, e Kalebany nie odczuwaj
bólu, e nawet nie wiedz , co to jest. Je eli mam zachciank zaaran owa pozorne
biczowanie i obserwowa reakcje...
- Czy pewna jeste , e ona nie cierpi? - spytał McKie. U miech triumfu okrył twarz
Abnethe.
- Nigdy nie widziałam jej cierpi cej. A mo e ty widziałe ?
- A widziała j w jakimkolwiek innym stanie?
- Widziałam jak przychodzi i odchodzi.
- Czy cierpisz, Franiu? - spytał McKie.
- Brak odno nika do tego poj cia - odpowiedziała Kaleban.
- Czy te biczowania wywołaj twoj ostateczn nieci gło ? -- spytał McKie.
- Wytłumacz wywołaj - odparła Kaleban.
- Czy istnieje zwi zek pomi dzy biczowaniem i twoj ostateczn nieci gło ci ?
- Cało ł czników we wszech wiecie obejmuje wszystkie zdarzenia - odpowiedziała
Kaleban.
- Dobrze płac za swoj zabaw - wtr ciła Abnethe. - Przesta si wtr ca . McKie.
- Jak płacisz?
- Nie twój interes!
- W tej chwili ju mój. Franiu?
- Nie odpowiadaj mu - szczekn ła Abnethe.
- Mog wezwa policj i urz dników S du Dyskrecjonalnego - powiedział McKie.
- Ale prosz , bardzo - ton Abnethe pełen był triumfu.
- Jeste oczywi cie przygotowany do odpowiedzenia na oskar enie o uniemo liwianie
wypełnienia kontraktu zawartego pomi dzy pełnoletnimi przedstawicielami ró nych ras?
- Mog zawsze dosta tymczasowy zakaz s dowy kontynuowania waszego kontraktu.
Jaki jest twój obecny adres?
- Odmawiam odpowiedzi za rad mojego adwokata.
McKie wpatrywał si w ni ze zło ci . Znowu go miała. Nie mógł jej oskar y o
unikanie udziału w dochodzeniu, zanim nie wykazał zaj cia przest pstwa. Aby udowodni
przest pstwo, musiał najpierw spowodowa post powanie s dowe, pozwa j dostarczaj c
pozwu w obecno ci wiadków, doprowadzi j przed s d i pozwoli broni si przed oskar e-
niem. A jej adwokaci podkładaliby mu nog na ka dym kroku.
- Oferuj opini - wtr ciła si Kaleban. - Nic w kontrakcie Abnethe nie zakazuje
wyjawienia zapłaty. Pracodawca dostarcza edukacj .
- Edukacj ? - spytał McKie.
- No dobrze - poddała si Abnethe. - Dostarczam Frani najlepszych instruktorów i
najlepsze pomoce naukowe dost pne w naszej cywilizacji. Ona chłonie nasz kultur . Dostała
wszystko, czego chciała. I nie było to tanie.
- I ona dalej nie wie, co to ból? - zawołał McKie.
- Posiadam nadziej uzyskania odpowiednich odno ników - powiedziała Kaleban.
- Czy wystarczy ci czasu na uzyskanie tych odno ników?
- spytał McKie.
- Poj cie czasu trudne - odpowiedziała Kaleban. - Wypowiedzenie instruktora, cytuj :
„Wymogi czasowe w nauce wahaj si od rasy do rasy”. Czas posiada długo , nieznan
cech zwan trwaniem, wymiary subiektywne i obiektywne. Niezrozumiale.
- Pytam teraz oficjalnie - powiedział McKie. - Abnethe, czy zdajesz sobie spraw z
tego, e doprowadzasz obecnego tu Kalebana do mierci?
- Nieci gło i mier to nie to samo - zaprotestowała Abnethe. - Nieprawda, Franiu?
- Szeroka rozbie no ekwiwalentów wyst puje pomi dzy oddzielnymi falami
istnienia - odpowiedziała Kaleban.
- Pytam dalej oficjalnie, Mliss Abnethe - ci gn ł McKie - czy ten Kaleban,
nazywaj cy si sam Frani , wyjawił ci konsekwencje wypadku, który ona nazywa ostateczn
nieci gło ci ?
- Usłyszałe przecie , e nie ma ekwiwalentów!
- Nie odpowiedziała na moje pytanie.
- Czepiasz si drobiazgów!
- Franiu - powiedział McKie - czy opisała Mliss Abnethe konsekwencje...
- Zobowi zanie ł cznikami kontraktowymi - odpowiedziała Kaleban.
- No widzisz! - zaatakowała go Abnethe. - Ona jest zobowi zana prawomocnym
kontraktem, a ty si wtr casz. Abnethe wykonała gest w kierunku kogo niewidocznego przez
tub wirtunelu.
Otwór nagle podwoił rednic . Abnethe usun ła si na bok, pozostawiaj c jedynie pół
twarzy z jednym okiem w polu widzenia McKie'ego. Za jej plecami dał si teraz zauwa y
tłum gapi cych si istot rozumnych. Na miejscu poprzednio zajmowanym przez Abnethe,
ruchem szybkim jak błyskawica, pojawiła si olbrzymia, ółwiowata sylwetka Palenki. Setki
male kich nó ek migały pod jego wielkim ciałem. Pojedyncze rami , wyrastaj ce z czubka
głowy uwie czonej pier cieniowa-tymi oczyma, dzier yło w dłoni o dwóch kciukach długi
bicz. Rami si gn ło przez tub , nagłym ruchem pchn ło bicz przez stawiaj cy opór otwór
skokwłazu, szerokim zamachem wprawiło bicz w ruch. Bicz z gło nym trzaskiem strzelił
ponad nieck ły ki.
Krystaliczny deszcz zielonych iskier sk pał w blasku miejsce, gdzie nadal
niewidoczny był Kaleban. Zabłyszczał przez chwil jak fluoryzuj cy wybuch ogni
sztucznych, opadł i zgasł.
Pełen ekstazy j k wydobył si przez tub wirtunelu. McKie opanował zalewaj c go
nagle fal intensywnego uczucia niepokoju i rzucił si naprzód. Skokwłaz G'oka
natychmiast si zamkn ł, wypluwaj c na podłog pomieszczenia odci te rami Palenki, z
dłoni nadal zaciskaj c bicz.
Wiło si ono i kr ciło po podłodze, wolniej... wolniej, coraz wolniej. W ko cu ruch
ustał.
- Franiu? - zawołał McKie.
-Tak?
- Czy ten bicz ci uderzył?
- Wytłumacz bicz uderzył.
- Napotkał twoj substancj !
- W przybli eniu.
McKie podszedł do niecki ły ki. Nadal odczuwał zaniepokojenie, ale zdawał sobie
spraw , e to mógł by uboczny skutek rozzłaszczacza poł czony ze wiadomo ci wypadku,
którego wła nie stał si wiadkiem.
- Opisz przebieg biczowania - powiedział.
- Nie posiadasz odpowiednich odno ników.
- Spróbuj.
- Wdycham substancj bicza, wydycham moj własn substancj .
- Oddychała tym?
- W przybli eniu.
- No dobrze. Opisz swoj reakcj fizyczn .
- Brak wspólnych odno ników fizycznych.
- Jak kolwiek reakcj , do cholery!
- Bicz nieodpowiedni do mojego glssrrk.
- Twojego czego?
- Brak wspólnych odno ników.
- Co to był ten zielony deszcz, kiedy bicz w ciebie uderzył?
- Wytłumacz zielony deszcz.
Opieraj c si na długo ciach fal wietlnych i opisuj c unosz ce si w powietrzu krople
wody, z dygresj na temat ruchu fal i wiatru, McKie, jak s dził, wyja nił w przybli eniu
poj cie zielonego deszczu.
- Obserwujesz ten fenomen?
- Tak, to wła nie widziałem. ^
- Niezwykłe!
McKie zawahał si , do głowy przyszła mu dziwna my l. Czy my mo emy wydawa
si Kalebanom tak pozbawieni substancji, jak oni wydaj si nam?
Zapytał.
- Wszystkie stworzenia posiadaj substancj odnosz c si do ich kwantowego
istnienia - odpowiedziała Kaleban.
- Ale czy, kiedy na nas patrzysz, widzisz nasz substancj ?
- Podstawowa trudno . Twoja rasa powtarza to pytanie. Nie posiadam pewnej
odpowiedzi.
- Spróbuj mi wytłumaczy . Zacznij od tego co to jest ten zielony deszcz.
- Zielony deszcz nieznany fenomen.
- Ale co to mogło by ?
- By mo e fenomen mi dzypłaszczyznowy, reakcja na wydech mojej substancji.
- Czy istnieje górna granica ilo ci twojej substancji, któr mo esz wydycha bez
obawy o ostateczn nieci gło ?
- Stosunki kwantowe okre laj ograniczenia twojej płaszczyzny. Ruch istnieje
pomi dzy ródłami płaszczyznowymi. Ruch zmienia odno ne wzgl dno ci.
Brak stałych odno ników? - zastanawiał si McKie. Ale musiały jakie by . Podj ł ten
temat z Kalebanem, ale zarówno pytania, jak i odpowiedzi stawały si dla obojga coraz
bardziej bezsensowne.
- Ale musi by jaka stała warto ! - wybuchn ł wreszcie McKie.
- Ł czniki posiadaj aspekt tej stałej, której szukasz.
- Co to s ł czniki?
- Brak...
- Odno ników! - W McKie'im si gotowało. - To po co u ywasz tego poj cia?
- Poj cie przybli one. Dokładny zgryz inne poj cie wyra a co podobnego.
- Dokładny zgryz - mrukn ł McKie. I dodał gło niej: - Dokładny zgryz?
- Towarzysz Kaleban sugeruje to poj cie po dyskusji z rozumnym Laklakiem
posiadaj cym niecodzienn intuicj .
- Jeden z was pogadał sobie o tym z jakim Laklakiem, co? A co to był za Laklak?
- To samo nie przekazana, ale zawód znany i zrozumiały.
- Ach tak? A jaki to zawód?
- Dentysta.
Kiedy McKie ju odetchn ł po tym, jak go zatkało, potrz sn ł głow w absolutnym
osłupieniu.
- Dentysta? I to dla ciebie zrozumiałe?
- Wszystkie gatunki wymagaj ce przyjmowania jako pokarmu ródeł energii,
wymagaj zredukowania tych ródeł do dost pnej formy.
- Masz na my li, e gryz ?
- Wytłumacz gryz .
- My lałem, e rozumiesz co to dentysta!
- Dentysta - kto , kto remontuje system u ywany przez rozumnych do przekształcania
energii w celu przyjmowania jej jako pokarm - powiedziała Kaleban.
- Dokładny zgryz - st kn ł McKie. - Wytłumacz, co rozumiesz przez zgryz.
- Odpowiednie dobranie powi zanych cz ci w kształtowaniu systemu.
- To nas nigdzie nie prowadzi.
- Ka de stworzenie gdzie - odparła Kaleban.
- Ale gdzie? Na przykład, gdzie ty jeste ?
- Zwi zki płaszczyznowe niewytłumaczalne.
- Spróbujmy czego innego - powiedział McKie. - Słyszałem, e potraficie czyta
nasze pismo.
- Sprowadzenie tego co nazywasz pismem do zrozumiałych ł czników sugeruje
komunikacj stał w czasie - powiedziała Kaleban. - Jednak brak pewno ci co do stałego
czasu i wymaganych ł czników.
- No dobrze... spójrzmy na słowo widzie - powiedział McKie. - Powiedz mi, co
rozumiesz pod czynno ci widzenia.
- Widzie - odbiera zmysłow wiadomo zewn trznej energii - odpowiedziała
Kaleban.
McKie pogr ył twarz w dłoniach. Czuł si wypluty z sił, jego umysł dr twiał ju ,
poddany ci głemu bombardowaniu mow Kalebana. Jakim zmysłem to odbierał? Zdawał
sobie spraw , e takie pytanie posłałoby ich w now pogo za pust formułk .
Równie dobrze mógłby słucha oczyma lub jakim innym zmysłem tak samo
prymitywnym i nieprzystosowanym do tego zadania. Zbyt wiele zale ało teraz od niego. Jego
wyobra nia wywoływała obrazy pustki, która b dzie musiała nast pi po
mierci tego Kalebana - tej gigantycznej, pełnej samotno ci pustki. Troch dzieci
ocaleje, ale na krótko - wszystkie skazane b d na rychł zagład . Całe dobro, pi kno, zło...
wszystkie przejawy kultury... to wszystko b dzie musiało znikn . Przy yciu zostan jedynie
bezmy lne stworzenia, które nigdy nie weszły do skokwłazu. A wiatr, kolory, zapachy
kwiatów i piew ptaków - to wszystko b dzie trwa nadal po roztrzaskaniu si cywilizacji
istot rozumnych.
Ale wszystkie marzenia zgin , pogrzebane w porze mierci. Nast pi bardzo
szczególny rodzaj ciszy - umilknie na zawsze pi kna mowa przepojona ziarenkami znaczenia.
Kto b dzie mógł pocieszy wszech wiat po takiej stracie?
Opu cił r ce od twarzy i zwrócił si ponownie do Kalebana.
- Czy mo esz gdzie przenie ten Ar... twój dom, tak aby Abnethe go nie znalazła?
- Wycofanie si mo liwe.
- Wi c na co czekasz? Zrób to!
- Nie mog .
- Czemu?
- Kontrakt zabrania.
- To zerwij ten cholerny kontrakt!
- Niehonorowe działanie przynosi ostateczn nieci gło wszystkim istotom
rozumnym na twojej... sugeruj wyra enie na twojej fali, jako lepsze. Fala. Znacznie
dokładniejsze ni płaszczyzna. Prosz , zast p słowem fala wszelkie wypadki u ycia w naszej
rozmowie słowa płaszczyzna.
To stworzenie jest absolutnie niemo liwe - pomy lał McKie.
Podniósł r ce w ge cie rozpaczy i w tej samej chwili poczuł jak całe jego ciało
wzdrygn ło si , pobudzone szyszynk rozpalon nadej ciem zamiejscowego poł czenia.
Wiedział, e jest w chichotransie, e jego ciało pomrukuje, chichocze i, od czasu do czasu,
wpada w drgawki. Ale tym razem poł czenie nie wprawiło go w zło .
Wszelkie definicje, bez wzgl du w jakim s j zyku, winny by przyjmowane jedynie
na prób ..
Dwel Hartavid, Zagadnienia Kaleba skie
- Tu Gitchel Siker - usłyszał McKie.
Wyobraził sobie Dyrektora Dyskrecji Biura Sabota u, niskiego, eleganckiego
Laklaka, siedz cego w swoim luksusowo wyko czonym biurze na planecie Centrum. Siker z
pewno ci był zupełnie zrelaksowany, jego macka bojowa schowana pod fałdem skórnym,
twarz widoczna spod odsłoni tych pokryw, ciało w rozlu nionej pozycji na najlepszym
krze laku, nauczonym bezbł dnie wypełnia ka de yczenie swojego pana, w zasi gu r ki od
guzika mog cego przywoła zast py wykwalifikowanych podwładnych.
- No, najwy szy czas - powiedział McKie. - Na co tak długo czekałe ?
- Na co ja czekałem? - zdziwił si Siker.
- Przecie Furuneo musiał przekazał ci wiadomo ju da...
- Jak wiadomo ?
McKie'emu zdawało si , e jego umysł wła nie został dotkni ty kołem szlifierskim i
my li posypały si jak deszcz rozp dzonych iskier. Co si stało z wiadomo ci , któr miał
przekaza Furuneo?
- Furuneo - powiedział - wyszedł st d wystarczaj co dawno by...
- Chciałem z tob porozmawia - przerwał mu Siker - bo aden z was nie dawał znaku
ycia od cholernie długiego czasu i stra nicy Furunea zaczynaj si martwi . Jeden z nich... A
niby gdzie Furuneo wyszedł i jak?
McKie'emu nagle za witało w głowie. - Wiesz gdzie si Furuneo urodził?
- Urodził? Na Landy-B. Czemu pytasz?
- Bo chyba tam teraz wła nie jest. Kaleban wysłał go do domu przez G'oko. Je eli do
tej pory si z tob nie skontaktował, wy lij kogo po niego. Miał si ...
- Landy-B ma tylko trzech Taprisjotów i jeden skokwłaz. To planeta dla
poszukuj cych spokoju, pełna samotników i...
- Taak. To tłumaczy, czemu mu to tyle czasu zaj ło. A teraz niech ci powiem jak
sprawy wygl daj ...
McKie opowiedział Sikerowi przebieg swojego spotkania z Kalebanem.
- A ty, ty wierzysz w t ostateczn nieci gło ? - Przerwał mu Siker.
- Musimy w to wierzy . Wszystkie dowody na to wskazuj .
- No tak, mo e... ale...
- A mo emy sobie teraz pozwoli na jakie moie, Siker?
- Chyba powinni my powiadomi policj .
- Wydaje mi si , e ona wła nie tego chce.
- Chce... Dlaczego?
- A kto musiałby podpisa za alenie? Cisza.
- Kapujesz? - nalegał McKie.
- Na twoj odpowiedzialno , McKie.
- Wszystko jest zawsze na moj odpowiedzialno . Ale je eli si nie mylimy, to jest to
i tak bez znaczenia.
- W takim razie proponuj skontaktowa si z kim z naczelstwa Centralnego Biura
Policji - tylko w celu zasi gni cia opinii. Zgoda?
- Przedyskutuj to z Bildoonem. A teraz musisz mi załatwi par spraw. Zwołaj
zebranie Rady Ras w Biurze, przygotujcie tekst nast pnego maksi-alertu. Skoncentruj go na
Kalebanach, ale wł cz te Palenków i zacznij bada powi zania Abnethe z...
- Dobrze wiesz, e tego nam nie wolno!
- Nie wolno, ale musimy!
- Kiedy podj łe si tego zadania, zostało ci dokładnie tłumaczone, dlaczego...
- Maksymalna dyskrecja nie znaczy nie dotyka - przerwał mu McKie. - Je eli jeszcze
tak my lisz, to zupełnie nie zrozumiałe wagi...
- McKie, nie mog uwierzy , e...
- Sko czmy t rozmow , Siker - powiedział McKie. - Pomijam drog słu bow i id
za twoimi plecami bezpo rednio do Bildoona, a jego rozkazów ju nie b dziesz mógł podwa-
a .
Cisza.
- Wył cz si ! - zawołał McKie.
- To nie jest konieczne.
- Niby dlaczego?
- Natychmiast zaczn ledztwo w sprawie Abnethe. Rozumiem o co ci chodzi. Je eli
zało ymy e...
- Ju zało yli my - powiedział McKie.
- Rozkazy oczywi cie b d wydane w twoim imieniu - powiedział Siker.
- Trzymaj swoje r ce czyste tak, jak ci si podoba - odparł McKie. - Ka komu zaj
si Kosmetykerami ze Steadyonu. Ona tam była, i to niedawno. Przy l ci te bicz, którego
ona...
- Bicz?
- Byłem przed chwil wiadkiem jednego z biczowa . Abnethe zamkn ła skokwłaz,
kiedy jej Palenki miał jeszcze w nim rami . Uci ło go jak brzytw . Palence rami odro nie,
ona pewnie i tak ma ich jeszcze kilku w zanadrzu, ale w mi dzyczasie rami i bicz mog
dostarczy nam jakich ladów. Palenki nie maj banków danych genetycznych, ale to
wszystko, co w tej chwili mamy.
- Rozumiem. Co jeszcze widziałe w czasie tego... zaj cia?
- Gdyby mi tyle nie przerywał to ju bym ci dawno powiedział.
- Mo e lepiej przyjd tu osobi cie i złó sprawozdanie bezpo rednio do transkodera.
- Ty to zrób za mnie. Lepiej b dzie, je eli si przez jaki czas nie b d osobi cie
pokazywał w Centrali.
- Rozumiem, o co ci chodzi. Jak tylko zrobimy przeciw niej pierwszy krok na drodze
s dowej, to na pewno nie ujdzie ci bez powództwa wzajemnego.
- Je eli si nie myl . A teraz wszystko, co widziałem. Kiedy otworzyła właz, to
zasłaniała sob prawie cały otwór, ale widziałem za ni co , co wygl dało na okno. Je eli to
było okno, to za nim było wida zachmurzone niebo. To znaczy był dzie .
- Zachmurzone niebo?
- Tak. Czemu?
- U nas od rana s chmury.
- Nie my lisz, e ona... nie, nie odwa yłaby si .
- Pewno nie, ale dla pewno ci przeczeszemy cał Centrum. Jak si ma tyle pieni dzy
co ona, to kto wie, kogo da si przekupi .
- Taak... ale wracaj c do Palenki. Jego pancerz był ozdobiony wzorem, składaj cym
si z trójk tów, czerwonych i pomara czowych rombów i obiegaj cego go wokół ółtego
paska, czy w yka.
- Znaki plemienne - powiedział Siker.
- Tak. Ale jakiego plemienia?
- Sprawdzimy to. Co jeszcze?
- W czasie biczowania za jej plecami stała du a grupa ró nych istot rozumnych.
Pewny jestem, e było kilku Preylingów, widziałem te ich drutowate macki. Zauwa yłem te
Chithersów, Soboripów, kilku Wreavów...
- Wygl da na zwyczajny tłum pochlebców. Rozpoznałe kogo ?
- Zobacz pó niej, czy nie uda mi si kogo zidentyfikowa , ale tak z widzenia, to do
nikogo nie potrafi przypasowa nazwiska. Chocia był tam jeden ciekawy Pan Spechi. Je eli
si nie przewidziałem to był utrwalony.
- Utrwalony w fazie osobowo ci? Pewny jeste ?
- Wiem tyle co widziałem, a widziałem na jego czole wyra ne blizny - je li nie po
operacji osobowo ci, to po czym?
- To przeciwko ka dej zasadzie moralnej, prawnej i etycznej Pan Spechi...
- Blizny były purpurowe. Zgadza si , tak?
- I nie krył si z tym? adnego makija u, adnego nakrycia głowy?
- Nic takiego. O ile si na tym znam, to musiał by jedynym Pan Spechi w tym tłumie.
Ka dy inny zabiłby go na sam widok.
- Gdzie mo e by takie miejsce, gdzie jest tylko jeden Pan Spechi?
- Cholera wie. Ach, było te kilku ludzi - zielone mundury.
- Prywatna stra Abnethe.
- Te tak my lałem.
- Wygl da na niezły tłumek. Jak oni wszyscy mog si ukrywa ?
- Je eli kogokolwiek na to sta , to na pewno j .
- Jeszcze jedno - powiedział McKie. - Poczułem zapach dro d y. - Dro d y?
- Jestem pewny. W skokwłazie jest zawsze ró nica ci nienia. Wiało w moj stron .
Dro d e.
- No, to wszystko razem to całkiem niezły pakiecik obserwacji.
- Ja mam zawsze oczy otwarte.
- Jak zawsze do otwarte. Czy jeste zupełnie pewny odno nie tego Pan Spechi?
- Spojrzałem mu prosto w oczy.
- Podkr one, poszczególne komórki zacieraj ce si w jedn cało ?
- Na to wygl dało.
- Gdyby jaki inny Pan Spechi tego ptaszka oficjalnie zaobserwował, to by nam to
dało pewien atut. Wiesz... podejrzenie o ukrywanie przest pcy.
- Nie wiesz za du o o Pan Spechich - zauwa ył McKie. - Jak oni ci zrobili
Dyrektorem Dyskrecji?
- W porz dku McKie. Nie zaczynajmy teraz...
- Dobrze wiesz, e ka dy Pan Spechi by na widok tego gagatka upadł w kompletny
szał. Nasz obserwator rzuciłby si przez skokwłaz i...
- No to co?
- A Abnethe by właz zamkn ła. No i my by my mieli pół naszego obserwatora, a ona
drugie pół. Tego chcesz?
- Ale to by ju było morderstwo!
- Nieszcz liwy wypadek, nic wi cej.
- To babsko jest faktycznie nie le ustosunkowane, ale...
- I zedrze z nas pasy, je eli uda si jej udowodni , e jest prywatnym obywatelem,
którego my usiłujemy sabotowa .
- Co za bajzel! Mam nadziej , e nie poczyniłe przeciw niej adnych oficjalnych
kroków.
- Ale poczyniłem. Jak najbardziej.
- Czy ty oszalał?
- Kazałem jej zło y oficjalne zeznania.
- McKie; miałe zachowywa si z najwy sz dys...
- Słuchaj, Siker. W naszym interesie jest, by ona zacz ła jakie post powanie s dowe.
Spytaj si adwokatów z Obsługi Prawnej. Mo e mnie pozwa osobi cie z powództwa
wzajemnego, ale je eli poczyni jakiekolwiek kroki przeciwko Biuru, to mo emy za da
rozprawy seratori, osobistej konfrontacji. Jej adwokaci j o tym na pewno poinformuj . Nie,
ona spróbuje...
- Mo e nie pozwa Biura do s du, ale gwarantowanie poszczuje na nas swoje psy. A
trudno sobie na to wyobrazi gorsz chwil . Bildoonowi ju si ko czy okres osobowo ci.
Lada chwila b dzie wracał do gniazda. Wiesz z czym si to wi e.
- Pozycja Naczelnego b dzie do wzi cia - powiedział McKie. - Spodziewałem si
tego.
- Tak, ale w mi dzyczasie b dzie tu niezły bałagan.
- Ty jeste kandydatem na ten stołek, Siker.
- Ty te , McKie.
- Ja pasuj .
- Akurat ci wierz ! Natomiast martwi mnie Bildoon. Krew go zaleje, kiedy usłyszy o
tym Pan Spechi z utrwalon osobowo ci . To mo e sta si t kropl , która...
- Poradzi sobie z tym - zapewnił McKie, cho sam miał pewne w tpliwo ci.
- Nie b d taki pewny. Mam nadziej , e zdajesz sobie spraw , e ja nie zrezygnuj .
- Wszyscy wiemy, e ostrzysz sobie z by na t dyrektur .
- Ju słysz te wszystkie ploty.
- Warte to tego?
- Kiedy ci powiem.
- Na pewno.
- Jeszcze jedno - powiedział Siker. - Wiesz, e Abnethe nie da ci teraz odetchn . Jak
si jej chcesz pozby ?
- Zostan nauczycielem.
- Mo e lepiej mi ju tego nie wyja niaj - powiedział Siker i wył czył si .
McKie nadal siedział w sk panym fioletem wn trzu Arbuza. Pływał we własnym
pocie. Temperatura była jak w piecu. Przyszło mu na my l, e mo e troch tłuszczu roztopi
mu si od gor ca. Na pewno straci na wadze przez odparowanie wody. Na my l o wodzie
przypomniał sobie, jak bardzo zaschło mu w gardle.
- Jeste tu jeszcze? - zachrypiał.
Cisza.
- Franiu?
- Pozostaj w swoim domu - odparła Kaleban.
Fakt, e słyszał te słowa bez słyszenia ich naprawd , zdenerwował go; spot gowany
efektem rozzłaszczacza wywołał wybuch w ciekło ci. Cholerny Kaleba ski dure ! To jego
poczucie wy szo ci! A w jakie tarapaty nas wp dził'.
- Czy masz zamiar z nami współpracowa , aby poło y kres tym biczowaniem?
- W zakresie dozwolonym w kontrakcie.
- W porz dku. W takim razie za daj, ebym został twoim nauczycielem.
- Wykonujesz funkcj nauczyciela?
- Nauczyła si czego ode mnie? - spytał McKie.
- Wszystkie spl tane ł czniki dostarczaj instrukta u.
- Ł czniki - mrukn ł McKie. - Chyba si zaczynam starze .
- Wytłumacz starze .
- To niewa ne. Powinni my byli pierwsza rzecz omówi twój kontrakt. Mo e jest
jaki sposób na zerwanie go. Według jakich praw był zawarty?
- Wytłumacz praw.
- Według jakiego systemu zasad honorowania warunków?
- Naturalny system honorowy ł czników istot my l cych.
- Abnethe nie wie co to honor.
- Ja rozumiem honor.
McKie westchn ł. - Czy byli wiadkowie, podpisy, co w tym stylu? - spytał.
- Wszyscy towarzysze Kalebanie wiadkami ł czników. Podpisy niezrozumiałe.
Wytłumacz.
McKie zrezygnował z zagł biania si w zagadnienie podpisów.
- W jakich warunkach mogłaby odmówi wywi zania si z umowy z Abnethe? -
zapytał w zamian.
- Zmiany w warunkach powoduj zmienne stosunki. Nie dochowanie przez Abnethe
ł czników, lub próba redefinicji istoty kontraktu mo e wywoła linijno otwieraj c przede
mn mo liwo wypl tania si .
- No tak - powiedział McKie. - Powinienem si był tego spodziewa .
Kr c c głow w ge cie rezygnacji, zagapił si w pustk nad olbrzymi ły k .
Kalebany! Nie da si ich zobaczy , nie da usłysze , a ju z pewno ci nie da zrozumie .
- Czy ja mog korzysta z twojego systemu G'oka? - spytał.
- Wykonujesz funkcj mojego nauczyciela.
- Czy to znaczy tak?
- Odpowied potwierdzaj ca.
- Odpowied potwierdzaj ca - powtórzył McKie jak echo. - Dobra. Czy mog te
prosi ci o wysyłanie ró nych rzeczy tam, gdzie b d chciał?
- Dopóki ł czniki b d oczywiste.
- Mam nadziej , e miała na my li to, co miała na my li - mrukn ł do siebie McKie.
- Czy wiesz, e tam na podłodze le y rami Palenki, razem z biczem? - wskazał brod w
kierunku nieruchomego ju przedmiotu.
- Wiem.
- Chciałbym je wysła do pewnego pomieszczenia na Centum. Mo esz to dla mnie
zrobi ?
- My l o pomieszczeniu - powiedziała Kaleban. McKie wykonał polecenie.
- Ł czniki dost pne - powiedziała Kaleban. - Pragniesz wysła do miejsca bada .
- Masz racj .
- Wysła teraz?
- Od razu.
- Razu, tak. Raz. Wielokrotne wysyłanie pozostaje poza naszymi mo liwo ciami.
- e co?
- Przedmioty wysłane. Rami i bicz znikn ły w mgnieniu oka z gło nym trzaskiem
eksploduj cego powietrza.
- Czy Taprisjoci działaj na zasadach podobnych do tego, jak ty przenosisz
przedmioty? - spytał McKie.
- Przekazywanie wiadomo ci niewielki poziom energii - odpowiedziała Kaleban. -
Kosmetykerzy jeszcze mniejszy.
- Tak te my lałem - powiedział McKie. - Ale mniejsza o to. Mamy mały problem z
Alichino Furuneem, moim przyjacielem. Wysłała go do domu, prawda?
- Tak jest.
- Wysłała go nie do tego domu, co trzeba.
- Stworzenia posiadaj tylko jeden dom.
- My mo emy mie wi cej ni jeden dom.
- Ale obserwowałam ł czniki!
McKie'im zatrz sł powiew sprzeciwu ze strony Kalebana. Szybko si opanował.
- Bez w tpienia - powiedział - ale on ma drugi dom, tu na Serdeczno ci. .. -
Wypełnia mnie zdziwienie.
- Nie w tpi . Ale nadal mamy problem. Czy mo esz te. sytuacj naprawi ?
- Wytłumacz sytuacj .
- Czy mo esz wysła go do jego domu, tu na Serdeczno ci? Nast piła krótka cisza.
- To miejsce nie jego dom - powiedziała w ko cu Kaleban.
- Ale czy mo esz go tam wysła ?
- Pragniesz tego?
- Pragn tego.
- Twój przyjaciel rozmawia przez Taprisjota.
- Ach - powiedział McKie - słyszysz t rozmow ?
- Tre rozmowy niedost pna. Ł czniki widoczne. Posiadam wiadomo , e twój
przyjaciel oddaje si wymianie pogl dów z istot rozumn innej rasy.
- Jakiej rasy?
- Tej, któr wy nazywacie Pan Spechi.
- Co si stanie, je li teraz, w tej chwili, wy lesz Furunea do... jego domu na
Serdeczno ci?
- Zerwanie ł czników. Ale wymiana pogl dów dochodzi do konkluzji w tej linijno ci.
Wysyłam go. Gotowe.
- Wysłała go?
- Przecie przekazałe ł czniki.
- Jest ju tu, na Serdeczno ci?
- Zajmuje miejsce w nie jego domu.
- Mam nadziej , e si rozumiemy - mrukn ł McKie.
- Twój przyjaciel - powiedziała Kaleban - pragnie z tob obcowa .
- Chce tu przyj ?
- Tak jest.
- Dobrze, czemu nie? Przy lij go tu.
- Jaka korzy powstaje z obecno ci twojego przyjaciela w moim domu?
- Chc , eby został tu z tob i uwa ał na Abnethe, podczas gdy ja b d si zajmował
innymi sprawami.
- McKie?
-Tak?
- Czy posiadasz wiadomo , e obecno twoja i tobie podobnych przedłu a
ingerencj mojej osoby w waszej fali.
- Nie szkodzi.
- Twoja obecno skraca biczowanie.
- Spodziewałem si tego.
- Spodziewałe ?
- Rozumiem!
- Zrozumienie prawdopodobne. Ł czniki wskazuj ce.
- Nawet sprawy sobie nie zdajesz, jak mi to sprawia przyjemno - zakpił McKie.
- Pragniesz przybycia przyjaciela?
- A co on teraz robi?
- Furuneo wymienia zdania z... podwładnym.
- Wyobra am sobie.
McKie pokr cił głow w rozpaczy. Przy ka dej próbie porozumienia si , grz zł w
bagnie nieporozumie . W aden sposób nie dawało si tego unikn . W aden sposób. W
momencie kiedy wydawało si , e wreszcie si dokładnie zrozumieli okazywało si , e w
ogóle nie wiadomo o czym to drugie mówi.
- Kiedy Furuneo zako czy t rozmow , przy lij go tutaj
- powiedział McKie. Z powrotem przysiadł pod cian . Wielcy bogowie! Gor co było
ju nie do zniesienia. Czemu Kalebany potrzebowały takiej temperatury? Mo e ciepło było
czym innym dla Kalebanów, na przykład jakim widocznym promieniowaniem, koniecznym
z jakich niewyobra alnych powodów.
McKie'emu wydawało si e oddaje si wymianie bezwarto ciowych hałasów,
d wi ków-cieni. Brakowało w tym sensu, jakby rozs dek ich całkiem opu cił. Zawierali z
Kalebanem bł dne umowy, próbuj c wydosta si z tego chaosu. Je li im si to nie uda,
mier zabierze zarówno niewinnych, jak i grzeszników, dobrych i złych, wszystkich. Puste
statki b d dryfowa po nieprzeliczonych oceanach, wie e run , zawal si balkony, a sło ca
b d si przesuwa po opustoszałych niebach.
Niespodziewany powiew stosunkowo chłodniejszego powietrza oznajmił pojawienie
si Furunea. McKie odwrócił si na pi cie, zobaczył Furunea rozci gni tego jak długi na
podłodze, wła nie zaczynaj cego si zbiera .
- Na wszystkie wi to ci, McKie - j kn ł Furuneo. - Co ty ze mn robisz?
- Potrzebowałem wie ego powietrza - powiedział McKie.
- e co? - Furuneo spojrzał na niego spod oka.
- Miło mi ci widzie .
- Miło ci, co? - Furuneo podniósł si do kucek obok McKie'ego. - Czy masz w ogóle
poj cie co si ze mn działo?
- Byłe na Landy-B - odpowiedział McKie.
- Sk d wiesz? Maczałe w tym palce?
- To tylko lekkie nieporozumienie. Landy-B to twój dom.
- Absolutnie nie!
- Mo esz si o to kłóci z Frani - powiedział McKie.
- Zacz łe ju poszukiwania na Serdeczno ci?
- Ledwie zd yłem wyda rozkazy, kiedy ty...
- Dobrze, dobrze. Zacz łe ?
- Zacz łem.
- W porz dku. Frania b dzie ci o wszystkim informowa i b dzie ci tu dostarcza
twoich ludzi, eby mogli ci składa sprawozdania i tak dalej, czego tylko b dziesz
potrzebował. Musisz j tylko poprosi . Zgoda, Franiu?
- Ł czniki pozostaj dost pne. Kontrakt zezwala.
- Dzi ki.
- Cholera, prawie ju zapomniałem, jak tu gor co - Furuneo otarł pot z czoła. - Wi c
mog tu wzywa swoich ludzi. Jeszcze co ?
- Uwa aj na Abnethe.
- To wszystko?
- Jak tylko si tu pojawi z jednym ze swoich biczuj cych Palenków, to sholograruj
wszystko co si b dzie dzia . Masz swój narz dziownik?
- Oczywi cie.
- W porz dku. Gdy b dziesz holografowa , postaraj si podej ze swoimi
instrumentami jak najbli ej do skokwłazu.
- Pewnie i tak go zamknie, jak tylko si zorientuje, co robi .
- Nie b d taki pewny. Ach, jeszcze jedno.
- Tak?
- Jeste teraz pomocnikiem nauczyciela.
- Co takiego?
McKie wytłumaczył mu szczegóły kontraktu Abnethe z Kalebanem.
- Wi c nie b dzie si nas mogła pozby bez naruszenia warunków kontraktu z Frani -
powiedział Furuneo. - Nie le to wymy liłe - wyd ł wargi. - To wszystko?
- Jeszcze nie. Chc , eby z Frani przedyskutował ł czniki.
- Ł czniki?
- Ł czniki. Postaraj si zorientowa co takiego, do stu tysi cy w ciekłych diabłów,
Kalebany rozumiej pod poj ciem ł czników.
- Ł czniki - powtórzył Furuneo. - Czy da si tu jako przykr ci ogrzewanie?
- Tego mo esz si te spróbowa dowiedzie . A przy okazji dowiedz si co wywołuje
tak temperatur .
- Je eli wcze niej si nie roztopi . A gdzie ty b dziesz?
- Na polowaniu - Je eli dogadam si z Frani na temat ł czników.
- O czym ty mówisz?
- No, mo e nie na polowaniu, ale w ka dym razie postaram si wpa na jaki trop,
je eli uda mi si namówi Frani , eby mnie wysłała tam gdzie jest zwierzyna.
- Uwa aj - powiedział Furuneo - eby nie wpadł w pułapk .
- Mo e nie wpadn . Franiu, słuchasz nas?
- Wytłumacz słucha .
- To bez znaczenia.
- Ale znaczenie zawsze jest!
McKie zamkn ł oczy i przełkn ł lin .
- Franiu - powiedział, czy zrozumiała wymian zda , która wła nie si odbyła
pomi dzy mn i moim towarzyszem?
- Wytłumacz odby...
- Zrozumiała ? - rykn ł McKie.
- Nagło nienie przyczynia si bardzo niewiele do zrozumienia - powiedziała Kaleban.
- Posiadam dane zrozumienie - prawdopodobnie.
- Prawdopodobnie - mrukn ł McKie. - Czy mo esz wysła mnie gdzie w pobli e
Abnethe, tak eby ona nie odkryła mojej obecno ci, ale ebym ja j widział?
- Nie.
- Czemu?
- Wyra ne zabronienie kontraktowe.
- W porz dku - McKie si zamy lił. - Wobec tego czy mo esz mnie wysła w takie
miejsce, z którego b d j mógł odnale przy pewnym wysiłku z mojej strony?
- Mo e. Pozwól na zbadanie ł czników.
McKie czekał cierpliwie. Gor co wewn trz Arbuza przytłaczało go niemal fizycznie,
jakby posiadało własn , wyczuwaln materi . Zauwa ył, e Furuneo zaczynał ju wi dn w
tym upale.
- Spotkałem si ze swoj matk - powiedział Furuneo, zauwa ywszy, e McKie mu
si przygl da.
- wietnie.
- Była wła nie w basenie razem z grupk przyjaciół, kiedy Kaleban mnie tam wrzucił.
Woda była wspaniała.
- Pewnie nie le si zdziwili.
- My leli, e to wietny kawał. Ciekawy jestem, na jakiej zasadzie działa ten system
G'oka.
- Ciekawych s miliardy. Na sam my l o energii jakiej to musi wymaga , przechodz
mnie dreszcze.
- Ch tnie bym teraz podrgał z zimna. Wiesz, to strasznie dziwne uczucie. Stoisz i
gadasz do starych znajomych i nagle paf i wydzierasz g b w pustym pokoju, tu na
Serdeczno ci. Ciekawe, co oni sobie o tym musieli pomy le .
- Pomy leli sobie, e to czary.
- McKie - powiedziała Kaleban - kocham ci .
- Co? - zakrztusił si McKie.
- Kocham ci - powtórzyła Kaleban. - Sympatia jednej osoby do drugiej. Takie
uczucie jest ponadrasowe.
- Mo e tak, ale...
- Poniewa posiadam t sympati do ciebie, ł czniki s otwarte, zezwalaj c na
wypełnienie twojej pro by.
- Mo esz wysła mnie w pobli e Abnethe?
- Tak jest. Wypełniam z przyjemno ci . Tak.
- A gdzie to jest? - zapytał McKie.
Zauwa ył, owiany nagle zimnym powietrzem, uderzaj c całym ciałem o zakurzon
ziemi , e zwraca to pytanie do obro ni tego mchem kamienia. Ogłupiały, przygl dał mu si
przez chwil , próbuj c przyj do siebie. Kamie , około metra wysoki, poci ty był
biało ółtymi yłkami kwarcu i upstrzony male kimi płatkami czego błyszcz cego, w czym
odbijało si stoj ce wysoko nad horyzontem ółte sło ce. Wokół rozci gała si otwarta ł ka.
Z pozycji sło ca McKie wywnioskował, e musiał by pó ny ranek.
Dalej, za kamieniem, za ł k i otaczaj cym j kr giem nastroszonych krzaków,
rozci gał si piaski horyzont, przerwany jedynie wysokimi, błyszcz cymi biel iglicami
odległego miasta.
- Kocha mnie? - zwrócił si do kamienia.
Nigdy nie lekcewa tego, jak nadzieja potrafi przetworzy to, co oczy widz a uszy
słysz .
Akta Sprawy Abnethe, Tajne Akta BuSabu
Kiedy bicz i rami Palenki przybyły do odpowiedniego laboratorium BuSabu, nie było
w nim nikogo. Kierownik laboratorium, wysoki, przygarbiony Wreave, weteran BuSabu
nazwiskiem Treej Tuluk, brał wówczas udział w zebraniu zwołanym w zwi zku z ostatnimi
rewelacjami przyniesionymi przez McKie'ego.
Jak wi kszo garbatych Wreavów, Tuluk był id-zapachowcem. Miał zupełnie
przeci tn jak na Wreava budow - dwa i pół metra wysoko ci, walcowate kształty, był
dwuno ny, z pionowo otwieraj c si pokryw twarzy, uwie czonej w dolnej cz ci
zestawem organów chwytnych. Przebywaj c od lat z humanoidami nauczył si chodzi
szybko, z głow pochylon do przodu, ubiera w stroje pełne kieszeni i mówi bardzo
nietypowym dla Wreavów tonem pełnym cynizmu. Jego zielone oczy, umieszczone na
ko cach czterech macek wie cz cych czubek otworu pokrywy twarzowej, miały nadzwyczaj
łagodny wyraz.
Wchodz c do laboratorium po zebraniu, natychmiast rozpoznał z opisu Sikera le ce
na podłodze przedmioty. Pocz tkowo oburzony niedbało ci dor czyciela eksponatów,
szybko pogr ył si całkowicie w badaniach. Wezwani współpracownicy pomogli mu w
wykonaniu kompletu holografii, zanim bicz został oddzielony od zaci ni tej na nim dłoni.
Jak si tego spodziewali, struktura genetyczna ramienia Palenki nie pasowała do
adnych danych dost pnych w Biurze. Nie pochodziło ono od adnego z Palenków, których
DNA zostało zarejestrowane w kartotekach Konfederacji Ras Rozumnych. Tulukjednak
sporz dził szczegółowy grafik DNA pobranego z ramienia. Mógł si on kiedy przyda do
zidentyfikowania wła ciciela odci tego ramienia, gdyby wpadł im w r ce.
Równocze nie toczyły si badania bicza. Raport rzeczowy, podany przez komputer,
zidentyfikował go jako „Bicz, kopia antycznych biczów z planety Ziemia”. Był wykonany z
byczej skóry, co wywołało u Tuluka i jego asystentów wegetarian moment obrzydzenia -
spodziewali si , e b dzie syntetyczny.
Jeden z pracowników laboratorium nazwał go „nieapetycznym archaizmem”.
Wszyscy pozostali, nawet jeden Pan Spechi, którego cykl gniazdowy wymagał czasowego
powrotu do formy mi so ernego drapie nika, zgodzili si z tym okre leniem.
Niecodzienna struktura niektórych cz steczek komórek, uło onych w równoległe
szeregi, zwróciła uwag pracowników laboratorium. Badania ramienia i bicza posuwały si
naprzód, ka de w swoim tempie.
Me ma czego takiego jak czysty obiektywizm.
Przysłowie Gowachinów
McKie nie przeszedł jeszcze trzech kilometrów szutrow drog , kiedy nadeszło do
niego poł czenie zamiejscowe. Szedł piechot , coraz bardziej zirytowany dziwn okolic .
Miasto, jak si do szybko okazało, było jedynie fatamorgan zawieszon nad zakurzon
równin pokryt cherlaw traw i kolczastymi krzakami.
Na równinie panowało gor co niewiele mniejsze od tego, którego do wiadczył
wewn trz Kaleba skiego Arbuza.
Jedynymi oznakami ycia jakie do tej pory napotkał, było kilka burych zwierz tek i
niezliczone rzesze owadów - lataj cych, skacz cych i pełzaj cych gdzie okiem si gn . Na
rdzawej drodze, koloru starego elastwa, wyra nie rysowały si dwie równoległe koleiny.
Zdawała si . ona wychodzi gdzie spo ród odległego pasma niebieskawych pagórków po
prawej i ci gn ła si przez cał równin , by znikn za zakurzonym i rozedrganym od gor ca
horyzontem po lewej. Droga była absolutnie pusta, nawet adna chmura kurzu w oddali nie
oznajmiała obecno ci innego podró nika.
McKie przyj ł nadej cie chichotransu prawie z ulg .
- Tutaj Tuluk - usłyszał. - Powiedzieli mi, ebym si z tob skontaktował, jak tylko
b d co wiedzie . Mam nadziej , e nie przerywam ci niczego wa nego.
- Mów - odpowiedział McKie, zawsze odnosz cy si do Tuluka z szacunkiem, jak
czeladnik pełen uznania dla sztuki mistrza.
- Nie mam wiele na temat ramienia. Oczywi cie to rami jakiego Palenki. Je eli
kiedykolwiek dostaniemy jego wła ciciela, to b dziemy w stanie go zidentyfikowa . To rami
ju jest odrostem, wygl da na to e poprzednie zostało odci te jakim ostrym narz dziem,
mo e mieczem, jeszcze jest blizna.
- Cokolwiek na temat znaków plemiennych?
- Jeszcze to sprawdzamy.
- A bicz?
- To zupełnie co innego. Jest z byczej skóry. Prawdziwej byczej skóry.
- Prawdziwej?
- Bez w tpienia. Mogliby my zidentyfikowa jej wła ciciela, cho nie s dz , by
jeszcze si gdzie pasł.
- Masz makabryczne poczucie humoru. Jeszcze co ?
- Sam bicz to nast pny archaizm, zrobiony w stylu tych jakie kiedy były na Ziemi.
Okre lił to komputer, ale sprowadzili my te eksperta z muzeum. My lał, e wykonanie jest
nieco prymitywne, ale nie miał w tpliwo ci, e to kopia autentycznego bicza z Ziemi. Na
dodatek stosunkowo niedawno wykonana.
- Gdzie mogli znale taki bicz do skopiowania?
- Sprawdzamy to, bo mo e nas to naprowadzi na jaki lad. Tych bie y nie ma na
wiecie zbyt wiele.
- Niedawno wykonany - powiedział McKie. - Jeste pewny?
- Zwierz , z którego ta skóra została zdarta, zostało zabite nie wi cej ni dwa
standardowe lata temu. Struktura wewn trzkomórkowa nadal reaguje na katalizacj .
- Dwa lata! Sk d wzi li prawdziwego byka?
- To do zaw a pole poszukiwa . Troch ich słu y jako rekwizyty w ró nych
o rodkach mediów rozrywkowych i tym podobnych. Kilka prowincjonalnych planet, które nie
maj jeszcze technologii pseudomi sa, hoduje je do jedzenia.
- Im bardziej w t spraw wchodzimy, tym bardziej wydaje si zagmatwana -
zauwa ył McKie.
- Nam te si tak wydaje. Acha, jeszcze jedno. Na biczu jest pył czalfowy.
- Czalf! To st d ten zapach dro d y!
- Tak, dalej pachnie do mocno.
- A có oni mogliby robi z tak ilo ci proszku szybkopisowego? - spytał McKie. -
Nigdzie tam nie widziałem czalfowej laski pami ciowej, ale to oczywi cie niczego nie
dowodzi.
- To tylko hipoteza, ale kto wie? Ten znak plemienny na Palence mógł by zrobiony
czalfopisem.
- Po co?
- eby zatai jego przynale no plemienn ?
- Mo e.
- Je eli poczułe czalf, kiedy bicz si pojawił w skok-włazie, to musiało go by do
du o. Zastanawiałe si nad tym?
- Pomieszczenie było małe i bardzo gor ce.
- Tak... wysoka temperatura mo e to tłumaczy . Przykro mi, e jeszcze nie mamy dla
ciebie nic wi cej.
- To wszystko?
- Nie wiem, czy ci si to do czegokolwiek przyda, ale ten bicz musiał kiedy wisie na
drucie stalowym.
- Stalowym? Jeste pewny?
- Absolutnie.
- Kto jeszcze u ywa stali?
- Stal nie jest a tak rzadka na niektórych, co nowszych planetach. Mamy w rejestrach
nawet takie, na których u ywaj stali w budownictwie.
- A trudno uwierzy !
-Wła nie.
- Wiesz co? Mówimy o prowincjonalnych planetach, a ja chyba na takiej wła nie
jestem.
- A gdzie jeste ?
- Nie mam poj cia.
- Nie masz poj cia?
McKie wytłumaczył swoj obecn sytuacj .
- Czy ty czasem nie idziesz na zbyt du e ryzyko?
- To moja praca.
- Nosisz lokalizator. Mog kaza temu Taprisjotowi ci zlokalizowa . Powoła si na
klauzul lokalizacyjn ?
- Wiesz ile to mo e kosztowa - odpowiedział McKie. - Nie jest ze mn jeszcze tak
le, ebym musiał ryzykowa bankructwem Biura. Postaram si najpierw zidentyfikowa t
planet w jaki inny sposób.
- To co ja mam teraz robi ?
- Skontaktuj si z Furuneem. Niech mi da jeszcze sze godzin, a potem niech
Kaleban mnie st d zabierze.
- Mo e ci tak o po prostu zabra ? Siker mówił, e masz jaki bezwłazowy system
G'oka. To prawda? Mo e ci zabra sk d chcesz?
- Tak mi si wydaje.
- Dobra. Ju dzwoni do Furunea.
Te same fakty mog dla ka dego znaczy co innego. Uczy nas tego teoria
wzgl dno ci.
Instrukcja BuSabu
Po dalszych dwóch godzinach marszu McKie zobaczył cieniutkie spirale szarego
dymu, unosz ce si na tle odległych, niebieskawych wzgórz.
Podczas marszu przyszło mu do głowy, e by mo e znalazł si na planecie, na której
przyjdzie mu umrze z pragnienia lub głodu, zanim natrafi na jakikolwiek lad cywilizacji.
Ogarn ło go przygn bienie, wyrzucał sobie, e to nie pierwszy raz zdarza mu si , e jaki
bł d w maszynerii, której działanie przyjmuje tak bezkrytycznie, mo e okaza si dla niego
miertelny.
Ale w maszynerii jego własnego umysłu? W ciekły był sam na siebie za tak
beztroskie u ycie kaleba skiego systemu G'oka w sytuacji, kiedy wietnie wiedział, e
niczego co mówi Kaleban nie mo na bra dosłownie, ani nie mo na liczy , e zrozumie co si
do niego mówi.
Na piechot !
Komu mogłoby przyj do głowy, e b dzie trzeba szuka schronienia na piechot ?
McKie u wiadomił sobie, jak bardzo istoty rozumne były uzale nione od maszyn.
Wieczne poleganie na nich mogło sta si powa nym problemem, gdy niespodziewanie
trzeba było zacz polega tylko na własnych, zwiotczałych mi niach.
Tak jak wła nie teraz.
Zdawało mu si , e zbli a si coraz bardziej do unosz cego si ponad równin dymu,
cho pagórki nadal były tak samo odległe.
Na piechot .
Ale si wrobił! Maj c do wyboru cały wszech wiat, czemu Abnethe wybrała to
idiotyczne miejsce do prowadzenia swojej brudnej gry? O ile w ogóle to st d j prowadziła. O
ile Kaleban znowu czego le nie zrozumiał.
Miło zawsze potrafi znale drog . Ale có , u diabła, miło ma z tym wspólnego?
McKie mozolnie w drował dalej, zły, e nie pomy lał, eby zabra ze sob cho
troch wody. Najpierw ukrop w Arbuzie, a teraz to. W gardle zaschło mu na ko . Droga si
kurzyła. Ka dy krok podnosił chmury ró owawego kurzu spod nóg. Kurz, lekko zat chły w
zapachu, zatykał mu nos i gardło.
Namacał narz dziownik w kieszeni marynarki. Miotacz mógłby wypali w sk dziur
w tej spalonej na pieprz ziemi, mo e nawet a do wody, ale i tak nie miałby jej jak stamt d
wydosta . Sk d tu zdoby cho by kapk wody?
Owadów za to nie brakowało. Bzyczały zataczaj c mu kr gi wokół głowy, pełzały
wzdłu kraw dzi drogi, l dowały na jego nieosłoni tej skórze. W ko cu wyj ł pistolet
ogłuszaj cy, ustawił go na minimalny ogie i niósł przed sob , kołysz c nim jak wachlarzem,
zostawiaj c za sob chmary drgaj cych na zakurzonej drodze owadów.
Stopniowo do jego wiadomo ci zacz ło dochodzi coraz wyra niejsze dudnienie,
jakby kto gło no walił w co pustego i twardego. Dochodziło z tego samego kierunku, w
którym wida było smugi dymu.
Mogło to by jakie zjawisko naturalne, powiedział sobie. Mo e jakie dzikie
zwierz ta. Mo e trawy płon ły od uderzenia piorunem. Ale dla pewno ci wyj ł z
narz dziownika miotacz i wło ył go do bocznej kieszeni marynarki, sk d mógłby go w razie
potrzeby szybko wyci gn .
Dudnienie stawało si coraz gło niejsze, skokowo, jakby je pogła niano za ka dym
razem, co przebył jaki odcinek drogi. Kolczaste zaro la i lekko sfałdowana rze ba terenu
nadal zasłaniały jego ródło.
Ci gle trzymaj c si drogi, McKie podszedł pod lekkie wzniesienie.
Przejmował go smutek. Był rozbitkiem na jakiej zabitej deskami planecie, na sam
my l o której dostawał dreszczy. Został aktorem w bajce z morałem, w bajce w której nawet
wró ki miały podci te skrzydła. Był wyczerpanym w drowcem z gardłem jak podeszwa,
spalonym na popiół. Przepełniała go udr ka. Pod ał za osamotnionym, mozolnym snem,
który mógł si całkowicie rozwia w przebudzeniu wywołanym tragicznym ko cem jednego
Kalebana.
Przytłaczała go wizja straszliwego niwa, które mogła przynie mier Kalebana.
U wiadamiało mu to, jakim był pyłkiem w materii wszech wiata, obdzierało z resztek rado ci
ycia. W tej kolosalnej po odze jego mier byłaby jak jeden samotny trzask płon cej gał zki.
McKie potrz sn ł głow , odp dzaj c takie my li. Strach mógł go pozbawi całego
rozs dku. Na to sobie nie mógł pozwoli .
Jednego był pewny, sło ce zbli ało si do zachodu. Od kiedy wyruszył w t
idiotyczn drog , opadło znacznie bli ej horyzontu.
Co, do diabła, znaczyło to cholerne dudnienie? Oblewało go, jakby unoszone na
falach gor ca, monotonne, nieustanne. W jego takt zaczynało mu pulsowa w skroniach -
bum, bum, bum...
McKie zatrzymał si na grzbiecie wzniesienia. Poni ej niego rozci gała si rozległa,
płytka niecka, oczyszczona z zaro li. Po rodku, kolczaste ogrodzenie otaczało około
dwudziestu sto kowatych, glinianych chatek z dachami pokrytymi traw . Dym wydobywał
si kr tymi wst gami z otworów w dachach i z palenisk umieszczonych opodal niektórych
chat. Na trawiastym dnie niecki pasło si bydło, od czasu do czasu unosz c wielkie pyski
pełne zwisaj cych jak rzadkie brody długich traw.
Stad pilnowali czarnoskórzy młodzie cy d wigaj cy długie dr gi. Grupy
czarnoskórych m czyzn, kobiet i dzieci wykonywały najrozmaitsze czynno ci wewn trz
otoczonej kolczastym płotem osady.
Widok ten dziwnie zaniepokoił McKie'ego, który miał w ród swoich przodków
Murzynów z planety Caoleh. Dotkn ł on jakiej genetycznej pami ci, która zadrgała złym
rytmem. Gdzie we współczesnym wiecie ludzie mogli by zdegradowani do ycia w tak
prymitywnych warunkach? Rozci gaj ca si przed nim niecka wygl dała jak zdj ta z obrazka
w podr czniku o zamierzchłych czasach na planecie Ziemi.
Wi kszo dzieci i niektórzy m czy ni byli całkiem nadzy. Kobiety nosiły
spódniczki z trawy.
Czy mógł to by jaki dziwny powrót do natury? McKie nie znał odpowiedzi na to
pytanie. Nago sama w sobie mu szczególnie nie przeszkadzała, a jedynie ta kombinacja
nago ci z prymitywizmem.
W ska cie ka wiodła w dół zagł bienia, przez otwór w kolczastym ogrodzeniu, by
wyj drug jego stron , wspi si na przeciwległe wzgórze i w ko cu znikn za jego
grzbietem.
McKie ruszył w dół. Miał nadziej , e w wiosce znajdzie wod .
Dudnienie dochodziło z wn trza du ej chaty blisko rodka osady. Tu obok stała
dwukółka zaprz ona w cztery wielkie, rogate bestie.
Podchodz c, McKie przygl dał si dwukółce. Pomi dzy jej wysokimi burtami
pi trzyły si najrozmaitsze przedmioty - jakie płaskie, deskowate sprz ty, bale jaskrawego
materiału, długie dr gi zwie czone ostrymi, metalowymi nasadkami.
B bnienie ustało i McKie u wiadomił sobie, e został zauwa ony. Dzieci rozproszyły
si z wrzaskiem w ród chat, wskazuj c go palcami. Doro li odwracali si z powoln
godno ci , przygl daj c mu si z uwag .
Nad cał wiosk zapanowała dziwna cisza.
McKie wszedł przez otwór w ogrodzeniu. Pozbawione wyrazu czarne twarze obracały
si , ledz c jego przej cie przez wiosk . Do nozdrzy dochodziły mu tale smrodu
przenikaj cego osad - gnij cego mi sa, łajna, dymu, spalenizny, całe plejady kwa nych,
ostrych zapachów, których pochodzenia wolał nie próbowa si nawet domy li .
Chmury czarnych owadów, ignoruj c leniwie oganiaj ce je ogony, osiadały na
zaprz onych do dwukółki zwierz tach.
Biały, rudobrody m czyzna wyszedł z du ej chaty na spotkanie McKie'ego. Na
głowie nosił kapelusz z płaskim rondem, reszt jego stroju dopełniała zakurzona kurtka i
br zowe spodnie. W r ku trzymał bicz podobny do tego, który McKie widział ju w obci tym
ramieniu Palenki w Arbuzie. Ten widok upewnił go. e znalazł si we wła ciwym miejscu.
M czyzna stał w drzwiach, widruj c McKie'ego par zło liwych oczu - złowroga
posta o cienkich, zaci ni tych wargach widocznych spod rudej brody. Oderwał na chwil
wzrok, tylko po ty by skin na kilku czarnych m czyzn po lewej McKie'ego. Wykonał r k
gest w kierunku dwukółki i z powrotem po wiecił swoj uwag zbli aj cemu si agentowi.
Dwóch wysokich Murzynów podeszło do bestii zaprz onych do wózka.
McKie przyjrzał si dokładniej zawarto ci wózka. Deskowate przedmioty były
rze bione i malowane w dziwne wzory. Przypominały mu pancerze Palenków. Troch niepo-
koił go sposób w jaki przygl dali mu si dwaj stoj cy przy wózku m czy ni. Do wiadczenie
ostrzegało go o ich wrogim nastawieniu. Zacisn ł praw dło na ukrytym w kieszeni
marynarki miotaczu. Widział i czuł przez skór , jak czarnoskórzy mieszka cy wioski otaczali
go od tyłu. Jego plecy wydawały mu si straszliwie nieosłoni te i nara one na
niebezpiecze stwo.
- Jestem Jorj X. McKie, Nadzwyczajny Sabota ysta - powiedział zatrzymuj c si
jakie dziesi kroków od rudobrodego m czyzny. - A kto ty jeste ?
M czyzna splun ł na zakurzon ziemi i powiedział co , co zabrzmiało jak
„Getnabent”.
McKie przełkn ł lin . Nie rozpoznał j zyka m czyzny. Dziwne, pomy lał.
Wydawało mu si , e w Konfederacji nie ma j zyków, których nie potrafiłby rozpozna .
Mo e to była jaka nowa. nieznana planeta.
- Jestem tu na oficjalnej misji z Biura - powiedział. - Podaj to wszystkim do
wiadomo ci - dodał, by formalno ci stało si zado .
- Kauderuelsz - wzruszył ramionami m czyzna.
- KrauFikido - powiedział kto za plecami McKie'ego.
Brodaty m czyzna spojrzał w kierunku, z którego doszedł glos. z powrotem zwrócił
wzrok na McKie'ego.
McKie przeniósł swoj uwag na bicz. Jego koniec spoczywał na ziemi.
Zauwa ywszy spojrzenie McKie'ego, m czyzna szybkim ruchem nadgarstka poderwał
koniec bicza, chwycił go w dwa palce, podczas kiedy pozostałymi nadal trzymał r czk . Cały
czas nie spuszczał wzroku z McKie'ego.
Niedbała wprawa w tym ruchu przeszyła McKie'ego dreszczem.
- Sk d masz ten bicz - zapytał.
- Pitsch - odpowiedział m czyzna, spojrzawszy na trzymany w r ku przedmiot. -
Brauzenbuller.
McKie podszedł bli ej, wyci gn ł r k po bicz.
Brodaty m czyzna pokr cił przecz co głow . McKie nie miał w tpliwo ci co do
znaczenia tego gestu.
- Majkeli - m czyzna zastukał ko cem r koje ci bicza w burt wózka, kiwn ł głow
w kierunku spi trzonego na nim ładunku.
McKie ponownie przyjrzał si przedmiotom na dwukółce. Bez w tpienia r czna
robota. Wiedział, e wyroby ezoteryczne i dekoracyjne mog przynosi du e zyski. R cznie
wykonywane, jedyne w swoim rodzaju przedmioty zaspokajały pragnienia zbieraczy
znudzonych masow , nieko cz c si reprodukcj praktycznych, seryjnych wyrobów
zautomatyzowanych fabryk. Je eli te przedmioty były wykonywane w tej wiosce, to wszystko
razem wygl dało mu na prac niewolnicz . Albo pa szczy nian , co w praktyce było prawie
tym samym.
Gra Abnethe mo e nabierała coraz bardziej zdegenerowanych kolorów, ale jej
motywy stawały si bardziej zrozumiałe.
- Gdzie jest Mliss Abnethe? - spytał.
Wra enie, jakie to pytanie wywołało było piorunuj ce. M czyzna poderwał głow do
góry, widruj c McKiego przeszywaj cym wzrokiem. Z otaczaj cego ich tłumu wyrwał si
niezrozumiały okrzyk.
- Abnethe? - powtórzył McKie.
- Sjiuss Abnethe - odpowiedział m czyzna. Tłum wokół nich zacz ł skandowa : -
Epah Abnethe! Epah Abnethe! Epah Abnethe!
- Rujk! - krzykn ł brodaty m czyzna. Skandowanie si urwało jak no em uci ł.
- Jak si nazywa ta planeta? - spytał McKie. Rozgl dn ł si po gapi cych si na niego
czarnych twarzach. - Gdzie jeste my?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
McKie spojrzał prosto w oczy brodatemu m czy nie. Ten nie odwrócił wzroku,
wpatrywał si w McKie'ego drapie nie, z wyrachowaniem. Skin ł głow , jakby nagle podj ł
jak decyzj .
- Diispong - powiedział.
McKie zmarszczył brwi, zakl ł pod nosem. W tej cholernej sprawie z nikim si nie
mo na było dogada ! Ale to, co tu widział, wystarczało mu, aby za da pełnego docho-
dzenia przez policj . Nie trzyma si ludzi w tak prymitywnych warunkach. Abnethe musiała
w tym macza palce. Bicz, reakcja na jej imi - to były pewne dowody. Cała wioska
mierdziała r k Abnethe. McKie zauwa ył blizny na ramionach i piersiach niektórych
m czyzn. Od bicza? Je eli tak, to nawet wszystkie pieni dze Abnethe nie mogłyby ju jej
nic pomóc. Nawet je eli znowu sko czy si tylko na nast pnym leczeniu warunkuj cym, to
na pewno tym razem b dzie ono znaczniej dokładniejsze...
Co nagle bole nie eksplodowało o tył głowy McKie'ego, rzucaj c nim do przodu.
Brodaty m czyzna podniósł r koje bicza i McKie ujrzał jak p dzi ona w jego kierunku.
Spotkanie to oblało go olbrzymi , trzeszcz c ciemno ci , w któr zapadał si gł biej i
gł biej. Rozpaczliwie próbował wyci gn miotacz z kieszeni, ale mi nie odmówiły mu
posłusze stwa. Zrobił jeszcze jeden chwiejny krok do przodu, ale mi kkie nogi nie chciały go
dalej nie . Widział wszystko jakby przez krwaw mgł .
Poczuł nast pne uderzenie w tył głowy.
Uton ł w koszmarn nico . Ostatni jego my l było, e je eli umrze, to gdzie jaki
Taprisjot poderwie si na sygnał wysłany przez jego monitor ycia i wy le ostatnie sprawoz-
danie na temat agenta BuSabu Jorja X. McKie.
Du o mi to pomo e, zd ył jeszcze pomy le , nim otoczyła go całkowita ciemno .
W jaki sposób zmuszam ci do podda stwa? Za ka dym razem, kiedy otwierasz usta
dajesz mi do r k niezawodn bro .
Zagadka Laklaków
Najpierw zobaczył ksi yc. Ten blask, który padał mu w oczy, musiał pochodzi od
ksi yca. Kiedy McKie to sobie u wiadomił, zrozumiał równie , e ju od pewnego czasu -
bez odzyskania pełnej przytomno ci - ogl dał ksi yc nawet sobie z tego sprawy nie zdaj c.
Ksi yc wznosił si ponad zastygłymi w bezruchu sylwetkami prymitywnych dachów.
A wi c nadal znajdował si w wiosce.
Jego potylica i lewa skro biły bolesnym pulsem. Ostro nie wypróbowuj c swoje
obolałe zmysły przekonał si , e le y na wznak, przywi zany za r ce i nogi do wbitych pod
gołym niebem palików.
By mo e był w jakiej innej wiosce.
Sprawdził sil wi zów, były mocne, ani na jot nie poddawały si jego ruchom.
Le ał w bardzo niezr cznej pozycji - rozci gni ty na plecach, z nogami szeroko
rozkraczonymi i r koma rozrzuconymi na boki.
Przez chwil ledził limacz w drówk dziwnych konstelacji przez nieboskłon, który
wypełniał całe jego pole widzenia. Gdzie , do licha, była ta planeta?
Gdzie po lewej ciemno roz wietliły płomienie ogniska. Rozbłysn ły na krótko i
znów przygasły do pomara czowego aru. McKie spróbował odwróci głow w kierunku
niewidocznego ogniska, ale zamarł w bezruchu, gdy ostry ból przeszył go jak no em od karku
a po czaszk .
J kn ł.
Gdzie dalej, w ciemno ci, odezwało si jakie zwierz . D wi k przeszedł w gł boki,
zachrypni ty ryk. Ten sam ryk ponowił si powtórnie. Znowu nast piła cisza. I jeszcze jeden
ryk. D wi ki marszczyły gładk materi lepej nocy, nadawały jej nowego wymiaru. Usłyszał
nadchodz ce kroki.
- Chyba j kn ł - powiedział m ski głos.
McKie zauwa ył, e m czyzna mówił poprawnym galaktykiem. Dwa cienie wyłoniły
si z ciemno ci i zatrzymały si u stóp McKie'ego.
- My lisz, e jest przytomny? - to był głos kobiecy, zamaskowany u yciem dystortera.
- Oddycha jakby był przytomny - powiedział m czyzna.
- Kto tu jest? - zachrypiał McKie. Konieczny do tego wysiłek przyniósł fal agonii
jego obolałej głowie.
- Jak to dobrze, e twoi ludzie potrafi wykonywa rozkazy - powiedział m czyzna. -
Strach pomy le , co by było, gdyby on si tu dłu ej kr cił.
- Jak si tu dostałe , McKie? - spytała kobieta.
- Na piechot - warkn ł McKie. - Czy to ty, Abnethe?
- Na piechot ! - parskn ł m czyzna.
McKie'ego uderzyła jaka dziwna nuta w tym głosie. Był w nim lad jakiej obco ci.
Czy pochodził on od człowieka, czy od humanoida? W ród wszystkich ras inteligentnych
jedynie Pan Spechi - którzy genetycznie przekształcili swoj budow na kształt ciała
ludzkiego - mogli wygl da a tak podobnie do ludzi.
- Je eli mnie natychmiast nie uwolnicie - powiedział McKie - to nie odpowiadam za
konsekwencje.
- Odpowiesz za nie, odpowiesz - w głosie m czyzny kryła si spora doza miechu.
- Musimy mie pewno , jak on si tutaj dostał - powiedziała kobieta.
- A jak to nam zrobi ró nic ?
- Mo e zrobi wielk . A co, je eli Frania nie dotrzymuje warunków umowy?
- Niemo liwe - prychn ł m czyzna.
- Nic nie jest niemo liwe. On nie mógł tu przyj na piechot bez pomocy tego
Kalebana.
- Mo e jest jeszcze jeden Kaleban?
- Frania mówi, e nie.
- Proponuj , eby my si tego intruza natychmiast pozbyli - powiedział m czyzna.
- A co b dzie, je eli on nosi monitor? - spytała.
- Frania twierdzi, e aden Taprisjot nie znajdzie tego miejsca. ... .
- Ale McKie si tu dostał!
- I prowadziłem ju st d jedn rozmow przy pomocy przeka nika Taprisjota - dodał
McKie. aden Taprisjot nie znajdzie tego miejsca? Co to znaczy? - zastanawiał si McKie.
Czemu co takiego powiedzieli?
- Nie starczy im czasu, by nas tu znale . Ani tym bardziej by nam przeszkodzi -
powiedział m czyzna. - Ja mówi , eby si go pozby .
- To nie byłoby najm drzejsze - powiedział McKie.
- No prosz , kto si odzywa na temat m dro ci! - parskn ł m czyzna.
McKie usiłował rozpozna szczegóły ich twarzy, ale było za ciemno, widział jedynie
pozbawione wyrazu cienie. Co takiego kryło si w glosie m czyzny? Dystorter zmieniał głos
kobiety, ale po co w ogóle go u ywała?
- Nosz monitor ycia - powiedział.
- Czym pr dzej, tym lepiej - powiedział m czyzna.
- Ja mam ju tego do - powiedziała kobieta.
- Jak mnie zabijecie, to mój monitor natychmiast wy le sygnał - powiedział McKie. -
Taprisjoci przeczesz t okolic i zidentyfikuj wszystkie osoby wokół mnie. Nawet je eli nie
b d wiedzie , gdzie jeste cie, b d wiedzie , kim jeste cie.
- Dr na sam my l - powiedział m czyzna.
- Musimy si dowiedzie , jak on si tu dostał - powiedziała kobieta.
- Co to zrobi za ró nic ?
- To idiotyczne pytanie!
- No wi c Kaleban złamał warunki kontraktu.
- Albo jest w nim jaki kruczek, o którym nic nie wiemy.
- To trzeba go zlikwidowa .
- Nie jestem pewna, czy to si uda. Nie wiem na ile si nawzajem rozumiemy. Co to
s ł czniki?
- Abnethe, po co mówisz przez ten dystorter? - zapytał McKie.
- Czemu nazywasz mnie Abnethe? - spytała.
- Mo esz zakamuflowa swój głos, ale nie mo esz ukry swojego zboczenia, ani
swojego stylu - powiedział McKie.
- Czy to Frania ci tu przysłała? - rozkazuj co zapytała kobieta.
- Czy które z was wła nie nie powiedziało, e to niemo liwe? - odparował McKie.
- No prosz , jaki dzielny facet - za miała si kobieta.
- Niewiele mu to pomo e.
- Nie s dz , by Kaleban mógł złama nasz umow - powiedziała kobieta. -
Przypominasz sobie klauzul o ochronie? Prawdopodobnie go tu wysłał, eby si go
pozby .
- To si go pozb d my.
- Nie to miałam na my li!
- Wiesz doskonale, e musimy to zrobi .
- Sprawisz mu cierpienie, a ja si na to nie zgadzam! - krzykn ła kobieta.
- To zostaw mnie z nim samego, a ja ju si tym zajm .
- Nie mog wytrzyma my li, e on b dzie cierpiał! Nie mo esz tego zrozumie ?
- Nie b dzie cierpiał.
- Nigdy nie wiadomo.
To murowanie Abnethe, pomy lał McKie. Wiedział, e Abnethe przeszła leczenie
uwarunkowuj ce i nie mo e teraz znie widoku cierpienia. Ale kim jest ten drugi?
- Boli mnie głowa - powiedział McKie. - Wiesz o tym, Mliss? Twoi ludzie praktycznie
mi mózg rozwalili.
- Jaki mózg? - spytał m czyzna.
- Musimy go zabra do lekarza - powiedziała kobieta.
- Co ty wygadujesz? - warkn ł m czyzna.
- Słyszałe , co mówi. Boli go głowa.
- Dosy , Mliss!
- Powiedziałe moje imi - zaprotestowała.
- To nie robi adnej ró nicy. I tak ci ju dawno rozpoznał.
- Co b dzie, je eli ucieknie? *»
- St d? ';M -
- Jako si tutaj dostał, nie?
- Za co powinni my mu by wdzi czni.
- Ale on cierpi! - zawołała.
- Kłamie!
- Cierpi! Wiem to!
- A co, je li zabierzemy go do lekarza, Mliss? - spytał m czyzna. - Co, je eli go
zabierzemy, a on ucieknie? Wiesz, e ci agenci BuSabu maj w zanadrzu niejedn sztuczk .
Cisza.
- Nie mamy innego wyj cia - powiedział m czyzna. - Frania wysłała go do nas a
teraz my musimy go zabi .
- Doprowadzasz mnie do szału! - krzykn ła.
- Nie b dzie cierpiał - powiedział m czyzna. Cisza.
- Obiecuj - powiedział m czyzna. - Na pewno?
- Przecie ci obiecałem.
- Id - powiedziała. - Nie chc wiedzie , co si z nim stanie. Nigdy mi o nim wi cej
nie wspominaj, Cheo. Słyszysz?
- Tak, kochanie, słysz .
- A teraz id - powiedziała.
- On mnie pokroi na drobne kawałki - powiedział McKie - a ja b d przez cały czas
ryczał z bólu.
- Ka mu si zamkn ! - zawyła.
- Chod my, kochanie - m czyzna obj ł j ramieniem. - Chod my st d.
- Abnethe! - krzykn ł zrozpaczony McKie. - On mi sprawi straszliwe cieipienia!
Musisz o tym wiedzie ! Zacz ła łka , gdy m czyzna wiódł j w ciemno ci.
- Prosz ... Prosz ... - błagała. Po chwili jej szloch znikn ł w oddali.
Furuneo. my lał McKie, nie zwlekaj. Pospiesz tego Kalebana. Chc si stad wydosta .
Zaraz!
Zacz ł szarpa wi zy. Rozci gn ły si odrobink , na tyle by si przekonał, e wi cej
ich nie da rady rozci gn . Paliki ani drgn ły.
Dalej, dalej, Kaleban! - my lał McKie. Przecie nie wysłała mnie tu na mier .
Powiedziała , e mnie kochasz.
Nie wierz w ciebie, poniewa do mnie mówisz.
Cytat z Kalebana
Po kilku godzinach pyta i wypytywa , na które odpowiedziami były albo nast pne
pytania, albo bezsensowne stwierdzenia, Furuneo sprowadził stra nika do pilnowania
Kalebana. Na jego yczenie Frania otworzyła luk i Furuneo wyszedł zaczerpn wie ego
powietrza na półce z lawy. Na dworze było zimno, zwłaszcza w porównaniu z temperatur
panuj c wewn trz Arbuza. Jak zwykle przed zachodem sło ca, wiatr przycichł. Fale nadal
biły z w ciekło ci o skaliste brzegi i wspinały si na urwisko poni ej Arbuza. Ale zacz ł si
ju odpływ i tylko nieliczne kropelki rozbryzguj cej si wody docierały na półk .
Łqczniki, my lał Furuneo cierpko. Ona twierdzi, e to nie chodzi o poł czenia, wia o
co? Chyba nigdy jeszcze nie czul si tak sfrustrowany.
- To, co si ga od jednego do o miu - mówiła Kaleban - jest ł cznikiem. Poprawne
u ycie czasownika by ? - Co?
- Czasownik to samo ci - powiedziała. - Dziwna koncepcja.
- Nie, nie! Co to było wcze niej, od jednego do o miu?
- Tworzywo rozdzielaj ce - powiedziała Kaleban.
- Co takiego jak rozpuszczalnik?
- Przed rozpuszczalnikiem.
- Co, do cholery, przed ma do czynienia z rozpuszczalnikiem?
- By mo e bardziej wewn trzne ni rozpuszczalnik.
- Szale stwo - powiedział Furuneo kr c c głow . - Wewn trzne?
- Nieograniczone miejsce ł czników - powiedziała Kaleban.
- Z powrotem jeste my tam, sk d zacz li my - j kn ł Furuneo. - Co to jest ł cznik?
- Nieobj ty otwór pomi dzy - odpowiedziała Kaleban.
- Pomi dzy czym? - zawył Furuneo.
- Pomi dzy jeden a osiem.
- Och, nie!
- Tak e pomi dzy jeden a x - powiedziała Kaleban. Tak jak uczynił to kiedy McKie,
teraz Furuneo ukrył twarz w dłoniach. Po chwili powiedział:
- Co jest pomi dzy jeden a osiem, poza dwa, trzy, cztery, pi , sze i siedem?
- Niesko czono - powiedziała Kaleban. - Otwarte poj cie. Nic nie zawiera
wszystkiego. Wszystko zawiera nic.
- Wiesz, co ja my l ? - spytał Furuneo.
- Nie czytam my li - odpowiedziała Kaleban.
- My l , e si z nami bawisz - powiedział Furuneo. - Ot, co my l .
- Ł czniki zobowi zuj - powiedziała Kaleban. - Czy to rozszerza zrozumienie?
- Zobowi zuj ... zobowi zanie?
- Spróbuj ruchu - powiedziała Kaleban.
- Spróbowa czego?
- To co pozostaje nieruchome, gdy wszystko inne si porusza - powiedziała Kaleban. -
W ten sposób ł cz c. Koncepcja niesko czono ci opró nia si bez ł cznika.
- Aaauuu!
To wła nie wtedy postanowił wyj odpocz na zewn trz.
Nie osi gn ł te adnych wyników w próbie zorientowania si , czemu Kaleban
utrzymywał tak wysok temperatur w Arbuzie.
- Konsekwencja szybko ci - powiedziała, na przemian zast puj c to pod ogniem jego
pyta przez zbie no pospieszno ci. A potem: By mo e koncepcja wywołanego ruchu jest
bli sza.
- Jaki rodzaj tarcia? - s dował dalej Furuneo.
- Niezrównowa one zale no ci wymiarów by mo e staje si najlepszym
przybli eniem - odparła Kaleban.
Zastanawiaj c si teraz powtórnie nad tymi pełnymi frustracji wymianami zda ,
dmuchał sobie na zmarzni te r ce. Sło ce ju zaszło i od skał zerwał si zimny wiatr.
Albo marzn na mier , albo si gotuj , pomy lał. Gdzie do jasnej cholery jest
McKie?
Dokładnie w tej chwili, przez jednego z Taprisjotów Biura skontaktował si z nim
Tuluk. Furuneo, który wła nie rozgl dał si po zawietrznej stronie Arbuza za jakim miejs-
cem troch bardziej osłoni tym od wiatru, poczuł jak jego szyszynka budzi si pod wpływem
tego kontaktu. Zd ył jeszcze opu ci stop , któr wła nie podniósł w kroku, postawił j
mocno w. du ej kału y i stracił całkowicie poczucie swojego ciała. My l i rozmowa stały si
jednym.
- Tu Tuluk w laboratorium - usłyszał Furuneo. - Przepraszam za wtargniecie i tak
dalej.
- Przez ciebie wła nie postawiłem nog w gł bokiej kału y zimnej wody - powiedział
Furuneo.
- Mam dla ciebie troch wi cej zimnej wody. Masz dopilnowa , eby ten Kaleban
zabrał McKie'ego za sze godzin, mierzonych od czasu cztery godziny i pi dziesi t jeden
minut temu. Zsynchronizuj.
- Sze standardowych godzin?
- Oczywi cie standardowych!
- Gdzie on jest?
- Nie wie. Tam gdzie go ten Kaleban wysłał. Wiesz jak on to robi?
- Robi to przy pomocy ł czników.
- Naprawd ? A co to takiego te ł czniki?
- Jak si zorientuj to pierwszy si dowiesz.
- To brzmi jak sprzeczno w czasie, Furuneo.
- I pewno jest. Dobra, pozwól mi wyj nog z wody. Pewnie ju mi zamarzła na
ko .
- Zsynchronizowałe współrz dne czasowe do sprowadzenia McKie'ego z powrotem?
- Tak jest. Ale mam nadziej , e ona nie wy le go do domu.
- O co chodzi? Furuneo wytłumaczył.
- Bardzo skomplikowane.
- Ciesz si , e do tego doszedłe . A przez chwil ju si zaczynałem obawia , e nie
podchodzisz do naszego problemu z wystarczaj c powag .
W ród Wreavów powaga i szczero s cechami prawie tak samo podstawowymi jak
w ród Taprisjotów, ale Tuluk pracował z lud mi wystarczaj co długo, by zrozumie art
Furunea.
- No tak - powiedział. - Ka de stworzenie jest na swój sposób zwariowane.
Było to przysłowie Wreavów, ale zabrzmiało wystarczaj co blisko do tego, jak
wyra ała si Kaleban, by - pobudzona działaniem rozzłaszczacza - obudziła si w nim
chwilowa w ciekło i Furuneo poczuł, jak zaczyna wymyka mu si własna osobowo .
Zadr ał cały i zmusił si do powrotu do równowagi.
- Czy wła nie prawie si zatraciłe ? - spytał Tuluk.
- Sko cz ju i pozwól mi wyj nog z wody!
- Odnosz wra enie, e jeste zm czony - powiedział Tuluk. - Odpocznij sobie troch .
- Jak tylko b d mógł. Mam nadziej , e nie zasn w tej kaleba skiej ła ni.
Obudziłbym si w sam raz gotowy na danie dla kanibali.
- Wy ludzie macie skłonno ci do wyra ania si w obrzydliwy sposób - powiedział
Wreave. - Ale lepiej jeszcze nie zasypiaj przez jaki czas. Dla McKie'ego punktualno mo e
okaza si wa na.
Nale ał do tego rodzaju ludzi, którzy bywaj twórcami własnej mierci.
Epitafium Alichina Furunea
Było ciemno, ale jej czarne my li nie wymagały wiatła.
Niech szlag trafi tego głupiego sadyst Cheo! Bł dem było sfinansowanie operacji,
która zmieniła tego Pan Spechi w potworka z utrwalon osobowo ci . Czemu nie mógł dalej
by takim, jakiego go spotkała po raz pierwszy? Wtedy był taki egzotyczny... taki... taki...
podniecaj cy.
Co prawda, dalej był przydatny. I nie mo na było zaprzeczy , e to On pierwszy
dostrzegł te fantastyczne mo liwo ci w ich odkryciu. Przynajmniej to było nadal
podniecaj ce.
Rozsiadła si wygodnie na pokrytym mi kkim futrem krze laku. jednym z tych rzadko
spotykanych kotowatych okazów, nauczonych do uspokajania swoich panów mruczeniem.
Koj ce drgania kursowały po jej ciele, szukaj c zadra nie potrzebuj cych załagodzenia.
Jej apartament zajmował najwy szy poziom w wie y, któr zbudowali na tej planecie,
bezkarni w prze wiadczeniu, e nie si gnie tu adne prawo ani adne poł czenie komunika-
cyjne, poza tymi które kontrolował jeden jedyny Kaleban - któremu na dodatek nie zostało
ju wiele ycia.
Ale jak si tu dostał McKie? I czemu powiedział, e odbył rozmow dalekosi n
przez przeka nika Taprisjota?
Krze lak, wyczulony na ka d zmian jej nastroju, przerwał swoje mruczenie, gdy
Abnethe oderwała od niego plecy i siadła prosto jak wieca. Czy by Frania kłamała?
Czy by gdzie został si jeszcze jeden Kaleban, który potrafił odnale ich kryjówk ?
Nawet bior c pod uwag to, e słowa Kalebana były trudne do zrozumienia - no tak,
tego nie dało si zapomnie - wiec nawet bior c to pod uwag , nie mogła przecie zaj
pomyłka w kwestii tak zasadniczej. Klucz do wiata, na którym si znajdowali, le ał w
jednym tylko mózgu, w mózgu jej samej, pani Mliss Abnethe.
Gdyby to było mo liwe, wyprostowałaby si jeszcze bardziej.
A ju niedługo mier wolna od cierpienia uczyni to miejsce bezpiecznym na zawsze -
gigantyczny orgazm mierci. Były tylko jedne drzwi, a te zamknie mier . Ci, którzy
prze yj , wszyscy wybrani osobi cie przez ni sam , b d tu y długo i szcz liwie, wolni
od wszystkich... ł czników.
Czymkolwiek one s .
Podniosła si na nogi i pocz ła nerwowo przechadza si tam i z powrotem w ród
ciemno ci. Dywan, zwierz wyhodowane podobnie jak krze laki, marszczył swoj kosmat
skór pod pieszczot jej stóp.
Na jej twarzy pojawił si u miech.
Pomimo wszystkich komplikacji i pomimo tego. e mo na to było wykonywa
jedynie w ci le okre lonych porach, b dzie trzeba przyspieszy tempo biczowania. Trzeba
doprowadzi Frani do nieci gło ci jak najszybciej si tylko da. Zabija tak, aby ofiary nie
cierpiały, tak. to był prospekt, który nadal mogła rozwa a .
Ale teraz trzeba si pospieszy .
Furuneo stał. przysypiaj c, oparty o cian wewn trz Arbuza. Gor co nadal było nie
do wytrzymania. Według jego zegara mózgowego do czasu kiedy b dzie trzeba ci gn
McKie'ego z powrotem została ju niecała godzina. Jaki czas temu Furuneo spróbował
wytłumaczy Kalebanowi kiedy to powinno nast pi , ale ona w zadem sposób nie mogła go
zrozumie .
- Długo ci si wyci gaj i kurcz - powiedziała. - Zakrzywiaj si i przekształcaj w
nieprecyzyjnych ruchach pomi dzy jednym a drugim. A wi c czas jest niestały.
Niestały?
Tuba wirtunelu skokwłazu G'oka otworzyła si z trzaskiem tu nad olbrzymi ły k
Kalebana. W otworze pokazała si twarz i nagie ramiona Abnethe.
Furuneo odsun ł si od ciany, parokrotnie wstrz sn ł głow by przep dzi resztki
snu. Psiakrew, ale było gor co!
- Nazywasz si Alichino Furuneo - powiedziała Abnethe. - Czy wiesz, kim ja jestem?
- Wiem.
- Poznałam ci od razu - powiedziała. - Rozpoznaj wi kszo agentów waszego
głupiego Biura. Nieraz mi si to przydało.
- Czy przychodzisz tu po to, by biczowa tego biednego Kalebana? - spytał Furuneo.
Namacał w kieszeni aparat holograficzny i, zgodnie z poleceniem McKie'ego, przygotował
si do skoku w kierunku wirtunelu.
- Nie zmuszaj mnie do zamkni cia włazu, zanim troch nie porozmawiamy -
powiedziała Abnethe.
Furuneo si zawahał. Daleko mu wprawdzie było do Nadzwyczajnego Sabota ysty,
ale nie został szefem Biura na cał planet bez nauczenia si , e istniej sytuacje, w których
niekoniecznie musi si wykonywa rozkazy przeło onych.
- A o czym mamy rozmawia ? - spytał.
- O twojej przyszło ci - odpowiedziała.
Furuneo spojrzał jej prosto w oczy. Pustka, któr w nich zobaczył, wypełniła go
obrzydzeniem. Wida było, e powoduje ni potrzeba sytuacji.
- O mojej przyszło ci? - spytał.
- O tym. czy w ogóle b dziesz miał jak przyszło .
- Nie gro mi.
- Cheo mówi - powiedziała - e mo esz nada si do naszego planu.
Nie wiedział czemu, ale przekonany był, e to kłamstwo. Zabawne, jak łatwo si
wydała. Wargi jej wyra nie zadr ały, kiedy wymówiła to imi : Cheo.
- A kto to Cheo? - spytał.
- W tej chwili to niewa ne.
- A jaki jest ten wasz plan?
- Prze ycie.
- To miłe - powiedział. - Co jeszcze nowego masz do powiedzenia? - zastanawiał si
jaka b dzie jej reakcja na to gdy wyjmie aparat holograficzny i zacznie rejestrowa .
- Czy to Frania wysłała McKie'ego w pogo za mn ? - spytała.
Furuneo zobaczył, e to było dla niej bardzo wa ne. McKie musiał nie le narozrabia .
- Widziała McKie'ego? - spytał.
- Nie b d teraz rozmawia o McKie'im. Co za idiotyczna odpowied , pomy lał
Furuneo. Przecie to ona sama zacz ła rozmawia o McKie'im.
Abnethe wyd ła wargi, przygl daj c mu si z uwag .
- Jeste onaty, Furuneo? - spytała.
Zmarszczył brwi. Znowu zadr ały jej wargi. Na pewno znała jego dane personalne.
Je eli przydawało jej si móc go rozpozna , to trzykrotnie wa niejsze musiało by zna jego
mocne i słabe strony. Na co ona grała?
- Moja ona nie yje - odpowiedział.
- Jakie to przykre - szepn ła.
- Daj sobie rad - powiedział ze zło ci . - Nie mo na y przeszło ci .
- Aaa, tu si mo esz myli - powiedziała.
- O co ci chodzi, Abnethe?
- Posłuchaj - powiedziała - masz sze dziesi t trzy lata, je eli sobie dobrze
przypominam.
- Dobrze sobie przypominasz, dobrze o tym. do cholery, wiesz.
- Jeste jeszcze młody - powiedziała - i wygl dasz jeszcze młodziej. Wygl dasz na
kogo , kto potrafi cieszy si yciem.
- Ka dy potrafi.
A wi c to próba przekupienia, pomy lał.
- Cieszymy si yciem tylko wtedy, gdy ma ono w sobie wszystkie konieczne
składniki - powiedziała. - Dziwne, eby kto taki jak ty był w tym idiotycznym Biurze.
Było to na tyle bliskie my lom, które sam czasem miewał, e zaciekowił si
mo liwo ciami tego tajemniczego planu i tym jakim Cheo. Co chcieli mu zaoferowa ?
Przez chwil przygl dali si sobie nawzajem. Mierzyli si wzrokiem jak dwoje
zapa ników przed walk .
Czy zaproponuje mu siebie sam ? - zastanawiał si Furuneo. Była ładn kobiet :
pełne usta, wielkie, zielone oczy w przyjemnej, owalnej twarzy. Widział nieraz holografy
całej jej postaci - Kosmetykerzy zrobili wietn robot . Dbała o siebie nie szcz dz c
pieni dzy. Ale czy zaproponuje mu siebie sam ? Nie bardzo chciało mu si w to wierzy . Ani
motywy, ani stawka do tego nie pasowały.
- Czego si boisz? - zapytał.
Była to dobra linia ataku, ale ona odparła mu z nut niespodziewanej szczero ci:
- Cierpienia.
Furuneo z trudem przełkn ł lin przez zaschni te gardło. Co prawda po mierci Mady
nie ył w celibacie, ale ich mał e stwo było naprawd specjalne, niepowtarzalne. Si gało
poza słowa i ciało. Je eli w ogóle cokolwiek było stałego i podstawowego - ł cznego - we
wszech wiecie, to miło taka jak ich. Wystarczyło zamkn oczy, by czuł pami jej
obecno ci. Tego nic nie mo e zast pi a Abnethe musi sobie z tego zdawa spraw . Có
takiego mo e mu zaproponowa , czego nie mógłby sam znale gdzie indziej?
A mo e jednak...?
- Franiu - powiedziała Abnethe - jeste gotowa zrobi to, o czym mówiłam ci
wcze niej?
- Ł cznik jest odpowiedni - odparła Kaleban.
- Ł czniki! - wybuchn ł Furuneo. - Co to s ł czniki?
- Nie wiem - powiedziała Abnethe - ale okazuje si , e mog z nich wietnie korzysta
nie wiedz c.
- Co ty kombinujesz, Abnethe? - zapytał ostro Furuneo. Mimo panuj cego w Arbuzie
upału przeszedł go nagle zimny dreszcz.
- Franiu, poka mu - powiedziała Abnethe.
Wirtunel tuby skokwłazu zadrgał, otworzył si szerzej, zamkn ł, zata czył i
rozbłysn ł nagle dziwnym wiatłem. Abnethe znikn ła. Właz otworzył si znów, ale tym
razem wida w nim było złoty piasek słonecznej pla y rozci gaj cej si pomi dzy tropikaln
d ungl a lekko faluj cym bł kitem oceanu i zawieszony nad ni w polu siłowym owal yro-
jachtu. Górne tarcze jachtu, stoj ce otworem do lazurowego nieba, odsłaniały główny pokład,
a na nim, prawie w samym rodku, młod kobiet , leniwie wyci gni t plecami do sło ca na
lewitohamaku. Jej gładka skóra chłon ła słoneczne ciepło filtrowane przez pokładowe
pochłaniacze promieni.
Furuneo wpatrywał si w t scen w bezruchu, jakby nogi mu w ziemi wrosły.
Dziewczyna podniosła głow wypatruj c czego w morzu, po chwili opu ciła j z powrotem
na poduszk
- Poznajesz? - spytała Abnethe. Jej głos dochodził prosto znad jego głowy, bez
w tpienia z drugiego skokwłazu, ale Furuneo nie był w stanie oderwa wzroku od roztaczaj -
cego si przed nim widoku, eby to sprawdzi .
- To Mada - wyszeptał.
- Oczywi cie.
- O mój Bo e - szeptał - kiedy ty to zarejestrowała?
- Pewny jeste , e to twoja ukochana?
- To... to nasz miesi c miodowy - Furuneo dalej szeptał. - Pami tam dokładnie ten
dzie . Poszedłem z przyjaciółmi do oceanarium, ale ona nie chciała pływa , wi c została na
jachcie.
- Sk d wiesz, e to wła nie ten dzie ?
- Widzisz ten kwiat-parasol na samym skraju d ungli? To flambok, drzewo które
kwitło tylko w ten jeden dzie i dlatego ja go nigdy nie zobaczyłem.
- A rzeczywi cie. Wi c nie masz zastrze e co do autentyczno ci tej sceny?
- ledziła nas ju wtedy?
- Nie. To my ledzimy to teraz. To co widzisz, odbywa si w tej chwili.
- Niemo liwe! To było przeszło czterdzie ci lat temu!
- Nie krzycz tak. bo ona ci usłyszy.
- Jak ona mo e mnie usłysze ? Nie yje ju od...
- Mówi ci, ze to co widzisz dzieje si teraz! Franiu?
- W osobie Furunea poj cie teraz zawiera wzgl dne ł czniki - powiedział Kaleban. -
Terazno sceny prawdziwa.
Furuneo potrz sał głow na boki.
- Mo emy j zdj z tego jachtu i przenie was oboje na miejsce, którego Biuro nigdy
nie znajdzie - powiedziała Abnethe. - Co ty na to, Furuneo?
Furuneo otarł łzy ciekn ce mu po policzkach. Czuł zapach oceanu, słodkaw wo
kwitn cego flamboka. Ale to musiało by nagranie. Musiało.
- Je eli to si dzieje teraz, to czemu ona nas nie widzi? - spytał.
- Na moje polecenie Frania nas przed ni maskuje. Ale z d wi kiem nic si nie da
zrobi . Dlatego nie podno głosu.
- Kłamiesz! - zasyczał.
Jakby na ten znak dziewczyna przewróciła si na wznak, wstała i, nuc c piosenk ,
któr Furuneo wietnie pami tał, zacz ła przygl da si kwitn cemu flambokowi.
- My l , e wiesz, e nie kłami - powiedziała Abnethe. - To jest wła nie ten nasz
sekret. To jest nasze odkrycie o Kalebanach.
- Ale... jak mo ecie...
- Maj c odpowiednie ł czniki, cokolwiek to znaczy, mamy dost p nawet do
przeszło ci. Spo ród wszystkich Kalebanów, którzy mogliby nas poł czy z t przeszło ci ,
pozostała jedynie Frania. aden Taprisjot, adne Biuro, nic nie mo e nas tam dosi gn .
Mo emy si tam przenie i na zawsze uwolni od tego wszystkiego.
- To jaka sztuczka!
- Przecie widzisz, e nie. Pow chaj kwiaty, morze.
- Ale czemu? Czego ode mnie chcesz?
- Twojej pomocy w pewnej drobnej sprawie.
- Jakiej?
- Obawiamy si , e kto mo e odkry nasz tajemnic , zanim b dziemy gotowi. Je eli
jednak kto komu Biuro ufa i wierzy, b dzie tu obecny w celu obserwacji i składania
raportów - a te raporty b d nieprawdziwe...
- To znaczy?
- e nie ma ju wi cej biczowa , e Frania jest szcz liwa, e...
- A niby czemu miałbym to robi ?
- Kiedy Frania do wiadczy swojej... ostatecznej nieci gło ci, mo emy bezpiecznie ju
by daleko st d - a ty mo esz by razem ze swoj ukochan . Mam racj , Franiu?
- Prawdziwa podstawa w stwierdzeniu - powiedziała Kaleban. Furuneo spogl dał w
gł b włazu. Mada! Była tak blisko. Zaprzestała nucenia piosenki i smarowała si teraz
olejkiem ochronnym. Gdyby Kaleban odrobink przybli ył właz, to mógłby j dotkn .
Ból w piersi u wiadomił mu, jak bardzo łamie mu si głos.
- Czy... ja te jestem gdzie tam w dole?
- Tak - powiedziała Abnethe.
- I przyjd na jacht?
- Je eli kiedy rzeczywi cie to zrobiłe .
- I co bym tam znalazł?
- Nie znalazłby ony. Znikn ła.
- Ale...
- My leliby, e to jakie zwierz - albo z morza, albo z d ungli - j zabiło. Mo e, e
poszła si k pa i...
- yła jeszcze przez trzydzie ci jeden lat - wyszeptał.
- I mo esz teraz mie te trzydzie ci jeden lat jeszcze raz - powiedziała Abnethe.
- Ja... ja nie byłbym ten sam. Ona...
- Na pewno ci pozna.
Na pewno? Nie był taki pewny. Mo e tak. Tak, chyba by go poznała. Mo e nawet
zrozumiałaby jego motywy. Ale był przekonany, e nigdy by mu nie wybaczyła. Nie. nie
Mada.
- Przy podj ciu odpowiednich kroków nie musiałaby mo e nawet umrze za te
trzydzie ci jeden lat - powiedziała Abnethe.
Furuneo skin ł potakuj co głow , ale przytakiwał tylko swoim my lom.
Nie wybaczyłaby mu, tak samo jak i ten młody człowiek powracaj cy na pusty jacht
nigdy by mu nie wybaczył. A ten młody człowiek jeszcze ył.
Nigdy bym sobie nie mógł wybaczy , pomy lał. Ten miody człowiek, którym kiedy
byłem, nigdy by mi nie wybaczył tych straconych lat.
- Je eli si martwisz - powiedziała Abnethe - e zmienisz wiat, albo bieg historii,
albo jaki inny nonsens, to mo esz si tym nie przejmowa . Tak si wcale nie dzieje, jak
twierdzi Frania. Zmieniasz jedn osobn sytuacj , nic wi cej. Nowa sytuacja biegnie swoim
własnym tokiem i nic innego w zasadzie si nie zmienia.
- Rozumiem.
- Zgadzasz si w takim razie na moj propozycj ? - spytała Abnethe.
-Co?
- Mam kaza Frani, eby j zdj ła z tego pokładu?
- Po co? - zapytał. - Nie mog si na co takiego zgodzi .
- Chyba artujesz!
Odwrócił si , eby na ni spojrze . Stała po drugiej stronie male kiego skokwłazu
otwartego tu nad jego głow . Przez niewielki otwór widoczne były jedynie jej oczy, nos i
usta.
- Nie artuj .
We włazie ukazała si jej dło , wskazuj ca w kierunku drugiego włazu.
- Spójrz na to, co odrzucasz - powiedziała. - Mówi ci, spójrz dobrze! Czy mo esz z
czystym sumieniem powiedzie , e nie chcesz tego odzyska ?
Odwrócił si .
Mada le ała znów w lewitohamaku z twarz zanurzon w poduszce. Furuneo
przypomniał sobie, e wła nie w takiej pozycji j zastał wracaj c z oceanarium.
- Nic mi nie masz do zaoferowania - powiedział.
- Ale mam! Wszystko co ci powiedziałam to prawda!
- Głupia jeste - odparł - je eli nie potrafisz dojrze ró nicy pomi dzy tym co Mada i
ja mieli my, a tym co ty oferujesz. al mi...
Co złapało go za gardło z wielk sił , nie pozwalaj c mu doko czy zdania. Jego
r ce próbowały kurczowo czego si chwyci , ale czuł. e podnosi si wy ej... coraz wy ej...
Poczuł, jak głowa przechodzi mu przez lepki opór skokwłazu. Jego szyja była dokładnie w
wietle otworu, gdy właz si zamkn ł. Jego bezgłowe ciało spadło na podłog Arbuza.
argon ciała i tryskaj ce hormony to jut pocz tki komunikacji.
Spó niona Kultura, R kopis Jorj X. McKie
- Mliss, ty idiotko! - ryczał Cheo. - Ty sko czona, kompletna, durna idotko! Gdybym
nie przyszedł, kiedy...
- Zabiłe go! - zachrypiała, cofaj c si od zakrwawionej głowy tocz cej si po
podłodze jej pokoju. - Zabiłe ... Zabiłe go! I to kiedy ja ju prawie go...
- Kiedy prawie ju wszystko zepsuła - warkn ł Cheo, podchodz c bli ej, a jego
pokryta bliznami twarz zatrzymała si w odległo ci kilku centymetrów od niej. - Co wy
ludzie macie w głowach zamiast mózgu?
- Ale on był...
- On był gotowy wezwa swoich ludzi i opowiedzie im wszystko, co mu wypaplała .
- Nie odzywaj si do mnie w ten sposób!
- Tam gdzie chodzi o moj głow , b d si do ciebie odzywał jak mi si podoba.
- Sprawiłe mu cierpienie! - rzuciła to jak oskar enie.
- Tego co ja mu zrobiłem nawet nie zd ył poczu . To ty sprawiła mu cierpienie.
- Jak mo esz tak mówi ? - cofn ła si w tył od jego przera aj cej twarzy, tak
przesadnie ludzkiej.
- Ci gle gadasz o tym, jak to niby nie mo esz znie widoku cierpienia - warkn ł - ale
ty to kochasz. Wsz dzie wokół siebie siejesz cierpienie. Wiedziała , e Furuneo nie przyjmie
twojej idiotycznej propozycji, ale kusiła go mimo
wszystko, kusiła go tym, co utracił. Nie nazywasz tego cierpieniem?
- Słuchaj, Cheo, je eli...
- Cierpiał a do chwili, kiedy ja to przerwałem. wietnie sobie z tego zdajesz spraw !
- Przesta ! - krzykn ła. - To nie było tak! On wcale nie cierpiał!
- Cierpiał, a ty wietnie o tym wiedziała , przez cały czas wietnie o tym wiedziała .
Rzuciła si na niego, uderzaj c pi ciami w jego pier .
- Kłamiesz! Kłamiesz! - krzyczała. Chwycił j za nadgarstki, zmusił do ukl kni cia.
Opu ciła głow , po policzkach spływały jej łzy.
- Kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo - pochlipywała.
- Mliss, posłuchaj mnie - powiedział łagodniejszym, spokojnym tonem. - Nie
potrafimy oceni , jak długo Kaleban jeszcze si utrzyma przy yciu. B d rozs dna. Mamy
ograniczon ilo okresów, kiedy mo emy u ywa G'oka i powinni my je jak najlepiej
wykorzysta . Zmarnowała jedn z takich okazji. Nie sta nas na takie pomyłki, Mliss.
Z opuszczon głow nadal wpatrywała si w podłog . Nie podniosła na niego oczu.
- Wiesz, e nie lubi by dla ciebie ostry, Mliss - powiedział - ale mój sposób jest
naprawd najlepszy - sama si z tym zgodziła setki razy. Musimy si martwi o siebie
samych.
Przytakn ła mu skinieniem, nadal nie podnosz c głowy.
- Chod my teraz tam gdzie s wszyscy - Plouty wymy lił now , ciekaw zabaw .
- Jeszcze jedno - powiedziała.
- Tak?
- Zostawmy McKie’ego przy yciu. B dzie interesuj cym dodatkiem do...
- Nie.
- Co nam mo e zrobi ? Mo e nawet si przyda. Nie b dzie miał swojego kochanego
Biura do zmuszenia...
- Nie! Poza tym ju za pó no. Wysłałem przed chwil jednego Palenk z... no wiesz.
Zwolnił jej dłonie z u cisku.
Abnethe podniosła si na nogi, rozd ła nozdrza. Pochylaj c głow do przodu,
spojrzała na niego spod długich rz s. Nagle kopn ła z całych sił praw nog , trafiaj c Chea
tward pi t w lew gole .
Odskoczył w tył, jedn r k masuj c obolałe miejsce. Mimo bólu był rozbawiony.
-Widzisz? - u miechn ł si . - A jednak lubisz zadawa cierpienie.
Rzuciła si na niego, całuj c, przepraszaj c. Na now zabaw Plouty'ego ju nie
dotarli.
Mo esz mówi o rzeczach, których nie da si wykona . To oczywiste. Sztuka le y w
tym, eby trzyma uwag słuchaczy na rym co jest powiedziane, a nie co jest wykonywalne.
Instrukcja BuSabu
Gdy w momencie mierci Furunea wł czył si jego monitor ycia, Taprisjoci
przeszukali - na odległo , ze swojego centum i sobie tylko wiadomymi sposobami - okolic
Arbuza. Znale li tam tylko Kalebana i czterech stra ników kr
cych w powietrzu ponad
skałami. Zastanawianie si nad czynami, motywami czy win nie le ało w gestii Taprisjotów.
Zgłosili jedynie fakt mierci, jej lokalizacj i to samo wszystkich istot rozumnych
znajduj cych si w pobli u.
W rezultacie, czwórk stra ników czekało kilka dni ostrego przesłuchania. Natomiast
Kaleban przedstawiał zupełnie inny problem. Musiano zwoła pełne zebranie zarz du
BuSabu. zanim udało si zdecydowa , co robi w sprawie Kalebana. Okoliczno ci mierci
Furunea były co najmniej podejrzane - brak głowy, zupełnie niezrozumiałe wyja nienia od
Kalebana.
Gdy Tuluk. wyrwany ze snu po to by wzi udział w zebraniu zarz du, wszedł na sal
konferencyjn , zastał tam Sikera uderzaj cego w stół. Czynił to rodkowym palcem swojej
macki bojowej, co było bardzo nietypowym przejawem wzburzenia jak na nie ulegaj cych
emocjom Laklaków.
- Nic nie b dziemy robi , zanim nie wezwiemy McKie'ego! - mówił wła nie
podniesionym głosem. - Sytuacja jest nazbyt delikatna!
Tuluk zaj ł miejsce przy stole, na przygotowanym specjalnie dla Wreavów pode cie.
- Jeszcze cie si nie skontaktowali z McKie'im? - powiedział spokojnie. - Furuneo
miał dopilnowa , eby Kaleban...
Zanim zd ył doko czy zdanie zasypano go wyja nieniami i informacjami.
- Gdzie jest ciało Furunea? - spytał w ko cu.
- Stra nicy maj je lada chwila sprowadzi do laboratorium.
- Powiadomili cie ju policj ?
- Oczywi cie.
- Wiadomo co na temat brakuj cej głowy?
- Wszelki lad po niej zagin ł.
- To musiało si sta w skokwłazie - powiedział Tuluk. - Czy policja przejmie
dochodzenie?
- Nie ma mowy. Furuneo to nasz człowiek.
- Zgadzam si z Sikerem - Tuluk skin ł przytakuj co głow . - Nie mo emy nic zrobi
bez McKie'ego. Jemu zlecili my t spraw zanim jeszcze ktokolwiek wiedział, jakie przyjmie
rozmiary. To nadal jego sprawa.
- Mo e powinni my ponownie rozwa y t decyzj - powiedział kto z ko ca stołu.
- To by było w bardzo złym stylu - zaprotestował Tuluk. - Ale wszystko po kolei.
Furuneo nie yje, a miał dopilnowa powrotu McKie'ego ju jaki czas temu.
Bildoon, Pan Spechi sprawuj cy funkcj dyrektora Biura przysłuchiwał si tej
wymianie zda w absolutnej ciszy. Od siedemnastu lat - co w jego rasie było okresem do
przeci tnym - był nosicielem osobowo ci swojego pi cioistnego gniazda. Mimo e sama ta
my l budziła w nim odraz nie do poj cia przez inne rasy, wiedział, e niedługo b dzie t
osobowo musiał przekaza najmłodszemu członkowi gniazda. To przekazanie osobowo ci
nadejdzie wcze niej ni powinno z powodu ci głego stresu zwi zanego ze sprawowaniem
funkcji kierowniczej w Biurze. Jakiej straszliwej ceny wymaga słu ba dla Ras Rozumnych,
pomy lał.
Humanoidalny wygl d, jaki jego rasa wykształciła dzi ki manipulacjom genetycznym
sprawiał, e cz sto zapominano, i Pan Spechi s tak bardzo ró ni od człowieka. Ale ju
niedługo, w przypadku Bildoona, te ró nice stan si oczywiste. Jego bliscy
współpracownicy w Biurze nie b d w stanie nie dostrzec pocz tków zmiany - zamglonych,
błyszcz cych oczu, sztywnych ust...
Lepiej o tym teraz nie my le , przypomniał sobie. Potrzebna mu b dzie cała
przytomno umysłu.
Odnosił ju wra enie, e nie jest panem swojej własnej osobowo ci, a to było dla Pan
Spechi gorsze od najbardziej wyrafinowanej tortury. Ale czarna wizja mierci wszystkich
inteligentnych stworze w całym wszech wiecie wymagała po wi cenia osobistych l ków.
Nie wolno pozwoli umrze Kalebanowi. Dopóki nie zapewni Kalebanowi prze ycia, musi
trzyma si ka dej brzytwy, której ycie mu dostarczy, wytrzyma ka dy terror, nie pozwoli
sobie na opłakiwanie własnej prawie- mierci, rodem z najgorszych koszmarów Pan Spechi.
Znacznie gorsza mier czaiła si teraz na nich wszystkich.
Zauwa ył, e Siker wpatrywał si w niego z milcz cym pytaniem w oczach.
Bildoon powiedział tylko dwa słowa:
- Przyprowad cie Taprisjota.
Kto siedz cy przy drzwiach rzucił si wykona polecenie.
- Kto ostatni kontaktował si z McKie'im - spytał Bildoon.
- Chyba ja - odpowiedział Tuluk.
- To najlepiej b dzie, je eli zrobisz to znowu. I nie gadaj za długo.
Tuluk zmarszczył pokryw twarzy w przytakuj cym
ge cie.
Do sali wprowadzono Taprisjota i umieszczono go na stole. Narzekał gło no, e nie
obchodz si wystarczaj co delikatnie z jego igłami głosowymi, e zakotwienie nie jest
doskonałe, e nie dano mu wystarczaj co czasu na przygotowanie energii.
Dopiero kiedy Bildoon powołał si na specjaln klauzul nagłej potrzeby z kontraktu
jaki Biuro miało zawarty z Taprisjotami, zgodził si działa . Ustawił si przed Tulukiem i
powiedział:
- Data, godzina i miejsce.
Tuluk podał mu lokalne współrz dne.
- Zamkn pokryw twarzow - zakomenderował Taprisjot.
Tuluk si zastosował.
- My le o kontakcie - zaskrzeczał Taprisjot.
Tuluk pomy lał o McKie'im.
Czas upływał i nic si nie działo. Tuluk otworzył pokryw twarzow , wyjrzał. 1 -
Zamkn pokryw twarzow - rozkazał Taprisjot.
Tuluk si zastosował.
- Czy co jest nie w porz dku? - spytał Bildoon.
- Zachowa cisz - odpowiedział Taprisjot, szeleszcz c igłami głosowymi. - Nie
zaburza zakotwienia. Putcza, putcza. Poł czenie nast pi za po rednictwem Kalebana.
- Za po rednictwem Kalebana? - zdziwił si Bildoon.
- Niemo liwe inaczej - odpowiedział Taprisjot. - McKie odizolowany w ł cznikach
innej istoty.
- Nie obchodzi mnie jak go znajdziesz, ale znajd go natychmiast! - rozkazał Bildoon.
Tuluk nagle zadr ał, jego pobudzona szyszynka wprowadziła go w chichotrans.
- McKie? - spytał. - Tu Tuluk.
Te słowa wyrzeczone w ród pomruków i chichotów chichotransu były ledwie
słyszalne dla zebranych wokół niego.
McKie powiedział, najspokojniejszym tonem na jaki go było sta :
- McKie'ego ju nie b dzie za jakie trzydzie ci sekund, je eli natychmiast nie
powiesz Furuneowi, eby kazał Kaleba-nowi mnie st d zabra .
- Co si dzieje? - spytał Tuluk.
- Jestem skr powany, le na wznak, a jaki Palenki ju tu idzie, eby mnie zabi .
Widz go w wietle ogniska. Niesie z sob co , co wygl da na siekier . Za chwil b dzie
mnie r bał. Wiesz jak oni...
- Nie mog nic powiedzie Furuneowi. On nie...
- To powiedz Kalebanowi!
- Wiesz dobrze, e z Kalebanami nie da si poł czy !
- Zrób to natychmiast, o le!
Poniewa McKie si tego domagał, Tuluk - przypuszczaj c e McKie mo e wiedzie ,
o czym mówi - przerwał kontakt i podał zlecenie Taprisjotowi. Było to sprzeczne ze
zdrowym rozs dkiem - wszystkie dane wskazywały, e Taprisjoci nie mog ł czy
ras rozumnych z Kalebanami.
Obserwuj cy pomrukaj cego i chichocz cego Tuluka zgromadzeni w sali
konferencyjnej zauwa yli, e nagle si uspokoił, z powrotem wrócił do chichotransu,
wreszczie zastygł w bezruchu. Bildoon, gotowy ju krzykn do Tuluka, czego, do licha, si
dowiedział, zawahał si . Walcowate ciało wysokiego Wreava było takie... takie nieruchome.
- Ciekawe, czemu Tapek powiedział, e musi ł czy si przez Kalebana - szepn ł
Siker. Bildoon wzruszył ramionami.
- Wiecie - powiedział jaki Chither siedz cy niedaleko Tuluka - mógłbym przysi c, e
on kazał temu Taprisjotowi poł czy si z Kalebanem.
- Nonsens - odpowiedział Siker.
- Nic z tego nie rozumiem - ci gn ł dalej ten sam Chither. - Jak McKie mo e nie
wiedzie gdzie jest? Przecie sam tam musiał si dosta .
- Czy Tuluk jest jeszcze w chichotransie, czy ju nie? - spytał Siker z l kiem w głosie.
- Zachowuje si jakby go w ogóle nie było.
Wszyscy zamilkli, zmro eni t my l . Wiedzieli co Siker chciał powiedzie . Czy
Wreave dał si pogr y bez wyj cia w tym poł czeniu? Czy ju go stracili, zawieszonego w
tej dziwnej odchłani. z której osobowo nigdy nie wracała?
- NATYCHMIAST! - rykn ł jaki glos.
Zebrani odskoczyli od stołu, gdy ciało McKie'ego potoczyło si po nim w chmurze
pyłu i piachu. Wyl dował na plecach bezpo rednio przed Bildoonem, który a poderwał si z
fotela. McKie wygl dał strasznie - miał pokrwawione nadgarstki, oszalałe oczy i rude włosy
zmierzwione jak kupa spl tanych wodorostów.
- Natychmiast - wyszeptał McKie. Przewrócił si na bok. zobaczył Bildoona i, jakby
to miało wszystko wyja ni , powiedział:
- Siekiera ju opadała.
- Jaka siekiera? - spytał Bildoon, siadaj c z powrotem na swoim fotelu.
- Ta, któr Palenki celował w moj słow .
- CO?!
McKie usiadł, rozmasowuj c miejsca po wi zach na nadgarstkach. Po chwili uczynił
to samo z kostkami u nóg. Wygl dał zupełnie jak bo ek- aba Gowachinów.
- McKie, wytłumacz natychmiast co si tu dzieje - rozkazał Bildoon.
- Ja... no dobrze, czemu Furuneo czekał do ostatniej chwili? Ona prawie rzeczywi cie
okazała si moj ostatni . Powiedziałem sze godzin, nie wi cej. Nie tak? - McKie spojrzał
na Tuluka, który nadal był całkiem sztywny, siedz c na swoim specjalnym pode cie jak szara
rura od komina.
- Furuneo nie yje - powiedział Bildoon.
- A niech to - szepn ł McKie. - Jak? Bildoon krótko wyja nił okoliczno ci mierci
Furunea.
- A gdzie ty byłe ? - zapytał. - Co to było z tym Palenk z siekier ?
McKie, nie schodz c ze stołu, zło ył chronologiczny raport z ostatnich wydarze .
Mówił jakby jego opowiadanie dotyczyło kogo innego. Zako czył prostym stwierdzeniem:
- Nie mam poj cia, gdzie byłem cały ten czas.
- Zamierzali ci ... por ba ? - spytał Bildoon.
- Siekiera ju opadała - odpowiedział McKie. - Była dokładnie tu - McKie podniósł
r k na jakie sze centymetrów ponad swój nos.
- Z Tulukiem co nie w porz dku - chrz kn ł Siker. Wszyscy si odwrócili.
Tuluk nadal spoczywał z zamkni t pokryw twarzow na swoim pode cie. Jego ciało
było obecne, ale nie on sam.
- Czy on... czy my go stracili? - wychrypiał Bildoon i odwrócił głow . Je eli Tuluk
nie wróci... to jak e to b dzie podobne do utraty osobowo ci do wiadczanej Przez Pan
Spechi.
- Niech kto tam szturchnie teso Taprisjota - rozkazał McKie.
- Po co? - to był głos jednego z m czyzn z działu obsługi prawnej. - Nigdy nie
odpowiadaj na pytania o... no wiecie - spojrzał niespokojnie na Bildoona, siedz cego dalej z
odwrócon głow .
- Tuluk poł czył si z Kalebanem - przypomniał sobie McKie. - Powiedziałem mu...
nie dało si tego zrobi inaczej bez Furunea - wstał i przeszedł po stole do Taprisjota.
Pochylił si nad nim.
- Hej, ty! - krzykn ł. - Taprisjocie!
Odpowiedziała mu tylko cisza.
McKie przesun ł palcem wzdłu gał zki igieł głosowych. Zaklekotały jak pas
drewnianych kołatek, ale z Taprisjota nie wydobył si aden zrozumiały d wi k.
- Nie powinno si ich dotyka - kto powiedział.
- Sprowad cie tu jeszcze jednego Taprisjota - rozkazał McKie.
Kto wybiegł z sali.
McKie otarł czoło z potu. Z trudem udawało mu si zmobilizowa wystarczaj co siły
by nie dr e jak osika. Czekaj c na cios siekiery Palenki po egnał si ju ze wiatem. Na
dobre, na zawsze i nieodwołalnie. Nadal nie mógł całkiem powróci do wiata ywych,
wydawało mu si , e to kto inny jest w jego ciele, kto obcy, ale jakby znajomy, e ogl da
jego wybryki jak jaki bezstronny obserwator. Ten pokój, słowa które słyszał, wszystko co si
wokół niego działo, wszystko to wydawało si by jakby cz ci jakiej wypaczonej,
nierealnej rzeczywisto ci, tak wypolerowanej, e pozostawała jedynie naga sterylno . W
chwili kiedy zaakceptował fakt swojej mierci u wiadomił sobie, e tyle jeszcze zostało
rzeczy, których chciałby do wiadczy . Ani przebywania na tej sali. ani wykonywania
obowi zków agenta BuSabu nie było na tej li cie. Ta rzeczywisto była zupełnie
przesłoni ta przez egoistyczne wspomnienia. Mimo to, jego ciało nadal było posłuszne
nało onym na obowi zkom. Ot, co czyniły lata szkolenia.
Nast pny Taprisjot został zagoniony na sal konferencyjn , gło no protestuj c
skrzypliwymi piskami swoich igieł głosowych. Nie przestał narzeka , nawet gdy go
windowano na stół.
- Macie Taprisjota! Czego chcecie?
Bildoon odwrócił si do stołu, przygl dał si rozgrywaj cej si przed nim scenie bez
słowa, zamkni ty w sobie. Kto raz wpadł w pułapk poł czenia dalekosi nego, ten ju tam
zawsze zostawał, nigdy nikogo jeszcze nie udało si uratowa .
- Poł cz si z tym tu Taprisjotem! - zarz dał McKie, zwracaj c si do nowo
wprowadzonego Taprisjota.
- Putcza, putcza... - zacz ł nowy Taprisjot.
- Nie artuj ! - rykn ł McKie.
- Asyda dej-dej - zacz ł Taprisjot.
- Jak si natychmiast nie pospieszysz to ka ci poci na podpałk - warkn ł McKie.
- Ł cz si !
- Z kim chcesz ł czy ?
- Nie ja, ty choino! - zawył McKie. - Ich masz poł czy - wskazał na Tuluka i
pierwszego Taprisjota.
- Oni przyczepieni do Kalebana - odpowiedział nowy Taprisjot. - Z kim chcesz
ł czy ?
- Jak to, przyczepieni? - zdziwił si McKie.
- Spl tani? - zaryzykował Taprisjot.
- Czy mo na si z którymkolwiek z nich poł czy ? - spytał McKie.
- Niedługo rozplatani, wtedy ł czy - odpowiedział Taprisjot.
- Patrzcie! - zawołał Siker.
McKie okr cił si na pi cie jak błyskawica. Pokrywa twarzowa Tuluka otworzyła
si cz ciowo. Ssawka ustna wysun ła si na kilka centymetrów do przodu, po czym cofn ła
z powrotem.
McKie wstrzymał oddech.
Pokrywa twarzowa Tuluka otworzyła si nieco szerzej.
- Fantastyczne - powiedział Tuluk. - Tuluk? - powiedział McKie.
Pokrywa otworzyła si całkowicie, odsłaniaj c oczy Wreava.
- Tak? Ach, McKie. Udało ci si - powiedział Tuluk.
- Ł czy teraz? - zaskrzypiał nowy Taprisjot.
- Zabierzcie go st d - rozkazał McKie. Taprisjota, krzycz cego „Je li nie ł czy ,
to po co wołasz?!” wyniesiono z sali.
- Co si z tob działo, Tuluk? - spytał McKie.
- Trudno to b dzie wytłumaczy - odparł Tuluk.
- Spróbuj.
- Zakotwienie - powiedział Tuluk. - To ma co do czynienia ze wzajemnymi
pozycjami planet, z tym czy punkty pomi dzy którymi odbywa si poł czenie s odpowiednio
do siebie ustawione w przestrzeni kosmicznej. Z tym poł czeniem był jaki kłopot, mo e
jaka gwiazda zasłaniała, czy co takiego. No i to był kontakt z Kalebanem... Nie ma takich
słów, eby o rym wam mo na było opowiedzie .
- A ty, czy ty rozumiesz co si z tob stało?
- Chyba tak. Wiesz, nie zdawałem sobie sprawy z tego gdzie my yjemy.
- Co? - McKie przygl dał mu si w zdumieniu.
- Co tu jest nie w porz dku - powiedział Tuluk. - Ach tak, Furuneo.
- Mówiłe co , e nie wiedziałe gdzie yjemy - nalegał McKie.
- Zajmowanie przestrzeni, rzeczywi cie - powiedział Tuluk. - yjemy w przestrzeni
zajmowanej przez wielu... eee, synonimicznych? tak, synonimicznych u ytkowników.
- O czym ty mówisz?
- Poł czyłem si z Kalebanem, wtedy kiedy z tob rozmawiałem - mówił dalej Tuluk.
- Zdawało mi si , e nasza rozmowa przechodzi przez male k dziurk w wielkiej, czarnej
kurtynie, a t dziurk jest Kaleban.
- Wi c byłe w kontakcie z Kalebanem?
- Och tak. Rzeczywi cie byłem w kontakcie z Kalebanem - ssawka ustna Tuluka
poruszała si w sposób zdradzaj cy podniecenie. - Widziałem! Tak jest, widziałem... eee,
wiele klatek równoległych filmów. Oczywi cie, tak naprawd to ich nie widziałem. To było
to oko.
- Oko? Jakie oko?
- Ta dziurka - tłumaczył Tuluk. - Jest oczywi cie te naszym okiem.
- Rozumiesz co z tego, McKie? - spytał Bildoon.
- Moim zdaniem on mówi tak, jak mówi Kalebany - McKie wzruszył ramionami. -
Mo e jako został tym nasycony. Splatany?
- Obawiam si - powiedział Bildoon - e informacje przekazywane przez Kalebanów
s zrozumiałe tylko dla kompletnych wariatów.
McKie otarł pot znad górnej wargi. Wydawało mu si , e prawie rozumie, co mówi
Tuluk. Znaczenie jego słów unosiło si gdzie na granicy wiadomo ci, ju prawie, prawie je
miał, ale jako mu si wymykało.
- Tuluk - powiedział Bildoon - spróbuj nam wytłumaczy , co si z tob stało. Nic z
tego co mówisz nie rozumiemy.
- Staram si .
- Próbuj dalej - zach cił go McKie.
- Byłe w kontakcie z Kalebanem - powiedział Bildoon.
- Jak si to stało? Zawsze my leli my, e to niemo liwe.
- Po cz ci było to dzi ki temu, e Kaleban chyba po redniczył w mojej rozmowie z
McKie'im - odparł Tuluk.
- Wtedy... McKie kazał mi poł czy si z Kalebanem. Mo e to usłyszał.
Tuluk zamkn ł oczy, pogr ył si w zadumie.
- No i co dalej? - spytał Bildoon.
- Ja... to było... - Tuluk pokr cił bezradnie głow , otworzył oczy, rozgl dn ł si
błagalnym wzrokiem po sali. Spotkały go wsz dzie zaciekawione, pytaj ce oczy. - Wyob-
ra cie sobie dwie paj czyny - powiedział - naturalne paj czyny, nie takie jakie s robione na
zamówienie... przypadkowe paj czyny. Wyobra cie sobie, e one musz si ... skontaktowa
ze sob ... pewna zgodno mi dzy nimi, pewna styczno , zgryz...
- Jak zgryz w szcz ce? - spytał McKie.
- Mo e. W ka dym razie, ta konieczna zgodno - ten kształt konieczny do kontaktu -
zakłada odpowiednie ł czniki. McKie ci ko westchn ł.
- Co to, do jasnej cholery, s ł czniki? - spytał.
- Ja teraz id ? - wtr cił si nagle pierwszy Taprisjot.
- Psiakrew! - zakl ł McKie. - Wyrzu cie to st d! Taprisjota pospiesznie wyniesiono z
sali.
- Tuluk. co to s ł czniki - spytał jeszcze raz McKie.
- Czy to takie wa ne? - wtr cił si Bildoon.
- Uwierzcie mi na słowo - powiedział McKie - i dajcie mu odpowiedzie . To wa ne.
Tuluk?
- Mmmmmmmm... - powiedział Tuluk. - Zdajecie sobie spraw , oczywi cie, e kopia
mo e zosta udoskonalona do punktu w którym staje si praktycznie nierozró nialna od
oryginalnego pierwowzoru?
- Co to ma do czynienia z ł cznikami?
- Dokładnie w tym punkcie jedyn ró nic pomi dzy oryginałem i kopi jest ł cznik.
-Co?
- Popatrz na mnie - powiedział Tuluk.
- Cały czas si na ciebie patrz !
- Załó my, e we miesz maszyn do produkcji syntetycznego białka i wyprodukujesz
w niej dokładn replik mojego ciała...
- Dokładn replik ...
- Mógłby to zrobi , nie?
- Mógłbym, ale po co?
- Na razie tylko załó my, e to robisz. Wysłuchaj reszty, nim zaczniesz zadawa
pytania. A wi c replik tak dokładn , eby nawet informacje zawarte na poziomie
komórkowym były te same. To ciało b dzie wiedziało wszystko, co ja wiem, pami tało
wszystko, co ja pami tam i reagowało w ten sam sposób co ja. Zapytaj je o co , a odpowie ci
tak samo, jak ja bym odpowiedział. Nawet moi współmał onkowie by nas nie mogli
rozró ni .
- I co z tego?
- Czy byłaby mi dzy nami jaka ró nica? - spytał Tuluk.
- Przecie sam powiedziałe ...
- Byłaby jedna jedyna ró nica, prawda?
- Element czasu. ta...
- Wi cej ni to - powiedział Tuluk. - Jeden by wiedział, e jest kopi . Z drugiej strony,
na przykład ten krze lak, na którym siedzi Bildoon to ju zupełnie co inneco, nie?
- Co?
- To bezmy lne zwierz - powiedział Tuluk.
McKie spojrzał na krze laka, o którym mówił Tuluk. Jak wszystkie krze laki i ten był
produktem manipulacji genetycznych, przeszczepiania i selekcji materiału genetycznego. Co
tu miało do rzeczy, e ten krze lak był teoretycznie dalej zwierz ciem, a w ka dym razie miał
kiedy zwierz cych przodków?
- Co ten krze lak je? - spytał Tuluk.
- Jak to co? Syntetyczne arcie, które si dla nich hoduje - McKie odwrócił si do
Wreava, przygl daj c mu si z uwag .
- Ale ani ten krze lak, ani jego arcie nie s takie same, jak ciała ich przodków -
ci gn ł dalej Tuluk. - arcie hodowane w maszynach do syntetycznego białka jest niesko -
czonym, seryjnym ła cuchem białka. Krze laki to kawały mi sa, które z zamiłowaniem
wykonuj swoje zadania.
- Oczywi cie! Przecie poto my je... zrobili - powiedział McKie. Nagle oczy mu si
otwarły szeroko jak latarnie. Zaczynał rozumie , do czego Tuluk zmierza.
- Te ró nice to wła nie ł czniki - powiedział Tuluk.
- McKie, rozumiesz te bzdury? - spytał Bildoon. McKie spróbował przełkn lin ,
ale w gardle mu całkiem zaschło.
- Kaleban widzi tylko te... wyrafinowane ró nice? - spytał.
- I nic poza tym - odparł Tuluk.
- Wiec nie widzi nas jako... kształt, rozmiar czy...
- Ani nawet jako trwanie w czasie, tak jak my rozumiemy czas - powiedział Tuluk. -
Jeste my mo e jakimi w złami na stoj cej fali. Czas dla Kalebana, to nie co wyciskaj cego
si jak z tubki. To bardziej jakby linia, któr twoje zmysły przecinaj .
- Phuuuu - McKie wypu cił gło no oddech.
- Nie widz , eby to wszystko cokolwiek nam pomagało. - wtr cił si Bildoon. -
Naszym głównym zadaniem w tej chwili nadal jest odnalezienie Abnethe. McKie, czy masz
jakiekolwiek poj cie, gdzie Kaleban ci wysłał?
- Widziałem tam gwiazdy - odparł McKie. - Prosto st d pójd , eby mi odczytali
obraz pami ciowy i sprawdzimy ten rozkład gwiazd w komputerze.
- Je eli w ogóle mamy rozkład gwiazd z tej planety w archiwach - dodał Bildoon.
- A co z t osad niewolnicza, na któr McKie si natkn ł? - spytał jeden z radców
prawnych. - Mogliby my za da ...
- Czy wy w ogóle słuchacie, o czym si mówi? - j kn ł McKie. - W tej chwili
najwa niejsze to znale Abnethe. Wydawało mi si , e ju j mamy, ale teraz zaczynam si
obawia , e to wcale nie b dzie takie proste. Gdzie ona jest? Jak mo emy pój do s du i
powiedzie : „Znajduj cej si w nieznanym miejscu, na nieznanej galaktyce osobie, która
prawdopodobnie nazywa si Mliss Abnethe, zarzuca si popełnienie...”
- Masz jaki lepszy pomysł? - warkn ł ten sam radca prawny.
- Kto pilnuje Frani teraz, kiedy Furuneo nie yje? - spytał McKie.
- Czterech stra ników w rodku pilnuje... miejsca, gdzie ona jest i czterech na
zewn trz pilnuje tych w rodku - powiedział Bildoon. Pewny jeste , e nie wiesz ju o
niczym, co by nam mogło pomóc w zidentyfikowaniu planety, na której byłe ?
- Absolutnie.
- Wniesienie teraz skargi przez McKie'ego byłoby bezsensowne. Nie... ju lepiej
byłoby j oskar y o udzielanie schronienia - a cały zadr ał, gdy to powiedział - ukrywaj -
cemu si przest pcy rasy Pan Spechi.
- Czy znamy to samo tego przest pcy? - spytał McKie.
- Jeszcze nie. Nie ustalili my odpowiedniego trybu post powania - Bildoon spojrzał
na siedz c obok Tuluka kobiet z wydziału obsługi prawnej. - Hanaman? - powiedział.
Hanaman odchrz kn ła. Była delikatn dziewczyn z g st czupryn kasztanowych
włosów opadaj cych jej na ramiona w łagodnych falach, podłu n owaln twarz z par
spokojnych, niebieskich oczu, drobnym nosem i brod , i szerokimi, pełnymi ustami.
- Uwa asz, e to jest temat do dyskusji teraz, na pełnym zebraniu zarz du?
- Gdybym tak nie uwa ał, to bym ci nie zadał tego pytania - odparł Bildoon.
McKie'emu przez moment wydawało si , e Hanaman od takiej publicznej nagany
stan łzy w oczach, ale zapanowała nas sob błyskawicznie, wyd ła usta i potoczyła
wzrokiem po sali konferencyjnej mierz c spokojnie wszystkich obecnych. Zobaczył, e nie
tylko jest inteligentna, ale i zdaje sobie spraw , e nie brakuje tu wra liwych na jej wdzi ki.
- McKie - powiedziała - czy musisz sta na stole? Nie jeste Taprisjotem.
- Dzi ki za przypomnienie - powiedział, zeskakuj c ze stołu. Znalazł wolnego
krze laka i usiadł na przeciwko niej, intensywnie si w ni wpatruj c.
- eby wszystkich zorientowa w najnowszych wydarzeniach - Hanaman mówiła
teraz w kierunku Bildoona - jakie dwie godziny temu Abnethe próbowała, przy pomocy
jednego Palenki, wysmaga batem Kalebana. Zgodnie z naszymi rozkazami, jeden ze
stra ników starał si temu zapobiec. Obci ł Palence miotaczem rami . W konsekwencji
prawnicy Abnethe staraj si teraz uzyska nakaz s dowy zabraniaj cy nam ingerencji.
- Z tego wynika, e musieli by przygotowani zawczasu - powiedział McKie.
- Oczywi cie - zgodziła si z nim Hanaman. - Zarzucaj nam bezprawny sabota ,
nadu ycie władzy przez instutucj publiczn , okaleczenie, niezgodne z prawem zachowanie,
zło liwe intrygi, utajenie przest pstwa...
- Nadu ycie władzy? - zdziwił si McKie.
- Ta sprawa podlega s dom robo-prawnym, nie jurysdykcji Gowachinów -
odpowiedziała Hanaman. - Nie musimy oczy ci oskar yciela z zarzutu, zanim przyst pimy
do... - przerwała, wzruszaj c ramionami. - Zreszt wszyscy to wiecie. BuSab jest oskar any o
zbiorow odpowiedzialno za bezprawne i krzywdz ce czyny popełnione przez swoich
agentów w trakcie wypełniania obowi zków zleconych im...
- Zaraz! Chwileczk ! - krzykn ł McKie. - To znacznie odwa niejsze. ni bym si po
nich spodziewał.
- A dalej, zarzucaj nam popełnienie przest pstwa przez zaniedbanie zapobie enia
powstania czynu przest pnego i niepostawienie sprawcy tego czynu do odpowiedzialno ci
karnej.
- Powołuj si na konkretne osoby, czy oskar aj bezosobowo? - spytał McKie. ...
- Bezosobowo.
- Je eli s a tak odwa ni, to znaczy e musz by w rozpaczliwej sytuacji -
powiedział McKie. - Dlaczego?
- Wiedz , e nie b dziemy siedzie z zało onymi r koma, kiedy nasi ludzie s
mordowani - powiedział Bildoon. - Wiedz , e mamy kopi jej kontraktu z Kalebanem, a
kontrakt ten daje jej wył czno na u ywanie jego skokwłazu. Nikt inny nie mógłby by
odpowiedzialny za mier Furunea, a sprawca...
- Nikt poza Kalebanem - wtr cił McKie.
Na sali zapadła gł boka cisza.
Po chwili pierwszy odezwał si Tuluk:
- Chyba nie wierzysz...
- Oczywi cie - przerwał mu McKie. - Ale nie mógłbym dowie tego w robo-
prawnym s dzie. A przedstawia to interesuj ce mo liwo ci.
- Głowa Furunea - powiedział Bildoon.
- Słusznie - dodał McKie. - Musimy za da głowy Furunea.
- A co, je li b d twierdzi , e głow zatrzymał Kale-ban? - spytała Hanaman.
- Nie mam zamiaru ich o ni prosi - powiedział McKie. - Poprosz Kalebana.
Hanaman przytakn ła, trzymaj c oczy wlepione w McKie'ego z wyrazem uwielbienia.
- Bardzo sprytnie - szepn ła. - Je eli b d ingerowa , to s winni, Ale je eli
dostaniemy głow ... - urwała, spogl daj c na Tuluka.
- Co o tym my lisz, Tuluk - spytał Bildoon. - Co ci si uda z niej wyci gn ?
- To wszystko zale y od czasu, jaki upłynie pomi dzy jego mierci a tym, kiedy si
do niej podł czymy - odpowiedział Tuluk. - Przewodnictwo nerwowe te ma swoje granice,
jak wszyscy dobrze wiecie.
- Wiemy - odpowiedział Bildoon.
- Taak... - powiedział McKie. - W takim razie tylko jedno pozostaje mi do zrobienia,
co?
- Na to wygl da - zgodził si Bildoon.
- Czy ty odwołasz stra ników, czyja mam to zrobi ? - spytał McKie.
- Zaraz, zaraz! - zawołał Bildoon. - Wiem, e musisz wraca do Arbuza, ale czemu...
- Musz by sam - przerwał mu McKie.
- A to dlaczego?
- Mog za da wydania głowy Furunea przy wiadkach - odpowiedział McKie. - Ale
to nie wystarczy. Oni chc mnie. Uciekłem im, a nie maj poj cia ile ja wiem o ich kryjówce.
- A ile wiesz? - spytał Bildoon.
- Ju e my to przerabiali - odparł McKie.
- Wiec teraz chcesz bawi si w przyn t ?
- Nie nazwałbym tego tak - odpowiedział McKie - ale je eli b d mnie mieli samego,
to mo e spróbuj si ze mn targowa . Mo e nawet...
- Mo e nawet skróc ci o głow ! - warkn ł Bildoon.
- Nie my lisz, e warto spróbowa ? - spytał McKie. Rozejrzał si w ród wpatrzonych
w niego z uwag twarzy. Hanaman odchrz kn ła.
- Widz pewne wyj cie - powiedziała. Wszystkie oczy zwróciły si na ni .
- Mo emy umie ci McKie'ego pod obserwacj Taprisjotów - powiedziała.
- Je eli b dzie tam siedział w chichotransie, to dopiero z niego zrobi idealn ofiar -
powiedział Tuluk.
- Nie, je eli kontakty Taprisjotów b d utrzymywane na minimum, powiedzmy raz ha
kilka sekund - odparła.
- Dopóki nie wołam pomocy, to Tapek si wył cza - dodał McKie. - To mi si
podoba.
- A mi si nie podoba - powiedział Bildoon. - Co b dzie, je eli...
- My lisz, e b d za mn rozmawia szczerze, je eli wsz dzie si b d kr cili
stra nicy? - spytał McKie.
- Nie, ale je eli mo emy zapobiec...
- wietnie wiesz, e nie mo emy.
- Musimy mie te kontakty pomi dzy McKie'im a Abnethe - powiedział Tuluk - je eli
mamy spróbowa okre li jej lokalizacj .
Bildoon niewidz cym wzrokiem wpatrywał si w stół.
- Arbuz siedzi nieruchomo na Serdeczno ci - dowodził McKie. - Serdeczno ma
znany okres obiegu wokół swojej gwiazdy. W chwili ka dego kontaktu Arbuz b dzie
skierowany w przestrzeni w pewnym kierunku - po linii najmniejszego oporu w nawi zaniu
poł czenia. Wystarczaj ca ilo kontaktów okre li w przestrzeni sto ek...
- W którym gdzie znajduje si Abnethe - dopowiedział Bildoon, podnosz c wzrok ze
stołu. - Pod warunkiem, e to si rzeczywi cie tak odbywa.
- Ł czniki kontaktu musz szuka odpowiedniej koniunkcji w otwartej przestrzeni -
powiedział Tuluk. - Pomi dzy ł czonymi punktami nie mog znajdowa si adne wi ksze
gwiazdy, wi ksze chmury wodorowe, adne grupy planet...
- Znam t teori - przerwał mu Bildoon. - Ale adna teoria nie jest potrzebna na
wytłumaczenie tego, co oni s w stanie zrobi z McKie'im. Nawet im nie zajmie dwóch
sekund, eby spu ci mu skokwłaz na szyj i... - Bildoon poci gn ł palcem po gardle.
- To niech Tapek nawi zuje ze mn kontakt co dwie sekundy - powiedział McKie. -
Zorganizuj tak sztafet . We agentów do...
- A co, je eli nie spróbuj si z tob skontaktowa ? - spytał Bildoon.
- To b dziemy musieli im zrobi jak dywersj - odparł McKie.
Absolutu nie da si dojrze przez parawan tłumaczy.
Przysłowie Wreavów
McKie widywał ju domy dziwniejsze ni ten Arbuz. Było w nim oczywi cie
niesamowicie gor co, ale to przecie odpowiadało jego mieszka cowi. Niektórzy rozumni
yli w jeszcze gor tszych klimatach. Ta olbrzymia ły ka, w której dawała si odczu
antyobecno Kalebana - no, to mogła by taka jakby kanapa. R czki i d wignie na cianach,
wiatła i cała ta reszta - to wszystko wygl dało w miar konwencjonalnie, chocia McKie
w tpił, czy byłby w stanie domy li si . do czego wi kszo z nich słu y. Zautomatyzowane
domy Breedywiów pełne były znacznie bardziej niecodziennie wygl daj cych urz dze .
Sufit był troch niski, ale dało si sta prosto. Fioletowy blask był nawet mniej
denerwuj cy ni na przykład pulso wietlenie Gowachinów, wymagaj ce od wi kszo ci
pozostałych rozumnych noszenia podczas wizyt gogli ochronnych. Podłoga Arbuza nie
przypominała adnego ze zwykle stosowanych ywych stworze , ale była mi kka. W tej
chwili nadal mierdziała od pyrocenowych rodków dezynfekuj cych i unosz ce si znad niej
opary były, w wysokiej temperaturze wn trza, troch dławi ce.
McKie potrz sn ł głow . Przelatuj cy przez ni co dwie sekundy bzyk kontaktu
Taprisjota był do denerwuj cy, ale jako dało si go wytrzyma bez utraty koncentracji.
- Twój towarzysz do wiadczył ostatecznej nieci gło ci - wytłumaczyła mu Kaleban. -
Jego substancja została usuni ta.
Substancja, czytaj: krew, ciało i ko ci, przetłumaczył sobie McKie. Miał nadziej , e
tłumaczy słowa Kalebana w miar dokładnie, ale - ostrzegł samego siebie - lepiej na to za
bardzo nie liczy .
Gdyby tu mogło by troch wie ego powietrza, pomy lał. Cho by najmniejszy
przeci g.
Otarł pot z czoła, wypił łyk wody z butelki, której tym razem nie zapomniał zabra ze
sob .
- Ci gle tu jeste , Franiu? - zapytał.
- Obserwujesz moj obecno ?
- Prawie.
- To jest nasz wspólny problem - jak widzie si nawzajem - powiedziała Kaleban.
- Widz , e zaczynasz pewniej odmienia czasowniki - powiedział McKie.
- Zaczynam kapowa tak?
- Mam nadziej .
- Okre lam je w czasie jako pozycj w złow - powiedziała Kaleban.
- Lepiej mi tego nie próbuj wytłumaczy .
- Bardzo dobrze. Stosuj si .
- Chciałbym, eby jeszcze raz spróbowała mi wytłumaczy , jak biczowania s
rozmieszczane w czasie - poprosił McKie.
- Kiedy kształty osi gaj odpowiednie proporcje - odpowiedziała Kaleban.
- Ju to mówiła . Jakie kształty?
- Ju ? - spytała Kaleban. - To oznacza wcze niej?
- Wcze niej - odparł McKie. - Bardzo dobrze. Powiedziała ju to o kształtach
przedtem.
- Wcze niej, ju i przedtem - powiedziała Kaleban. - Tak, czasy ró nych koniunkcji.
przez liniowe zmiany przecinaj cych si ł czników.
Czas, dla Kalebanów, jest punktem na linii, przypomniał sobie McKie, wspominaj c
próby tłumaczenia tego przez Tuluka. Musze szuka wysublimowanych ró nic; to jedyne co
to stworzenie widzi.
- Jakie kształty? - powtórzył McKie.
- Kształty okre lone przez linie trwania - powiedziała Kaleban. - Ja widz wiele linii
trwania. Ty, co dziwne, odbierasz wra enia wzrokowe jedynie jednej linii. Bardzo dziwne.
Inni nauczyciele tłumacz to mojej osobie, ale zrozumienie nie-bierze miejsca... ekstremalne
zaw enie. Moja osoba podziwia przyspieszenie cz steczkowe, ale... wymiana podtrzymuj ca
dezorientuje. Dezorientuje! - pomy lał McKie.
- Jakie przyspieszenie cz steczkowe? - zapytał.
- Nauczyciele okre laj cz steczk jako najmniejsz jednostk materialn
pierwiastków i zwi zków. Czy prawda?
- Tak. Prawda.
- To niesie trudno ci w zrozumieniu. Własna osoba musi je kła na karb ró nic w
postrzeganiu mi dzy naszymi rasami. Powiedzmy - w zamian - e cz steczka mo e by
okre lona jako najmniejsza jednostka materialna widoczna dla rasy. Prawda?
Co to za ró nica, pomy lał McKie. To wszystko bzdury. Jak w ogóle z rozmowy o
odpowiednich proporcjach jakich nieokre lonych kształtów zboczyli do cz steczek i
przyspieszenia?
- Czemu przyspieszenie? - widrował dalej McKie.
- Przyspieszenie zawsze odbywa si wzdłu zbie nych linii, których u ywamy
podczas rozmowy ze sob .
Cholera! - pomy lał McKie. Za szybko poci gn ł nast pny łyk wody z butelki i w
rezultacie si zakrztusił. Zgi ł si w pół, próbuj c złapa oddech.
- To gor co tutaj! - wykrztusił, kiedy ju si jako tako pozbierał. - Przyspieszenie
cz steczkowe!
- Czy te stwierdzenia nie s równoznaczne? - spytała Kaleban.
- To oboj tne - zakaszlał, nadal prychaj c wod . - Kiedy do mnie mówisz... czy to
wio nie to przyspiesza cz steczki?
- Własna osoba zakłada takie faktyczne warunki. McKie ostro nie odło ył butelk
wody, zało ył nakr tk . Roze miał si .
- Nie rozumiem twoich słów - zaprotestowała Kaleban.
McKie potrz sn ł głow . Słowa Kalebana nadal dochodziły do niego w ten sam
sposób, zupełnie niepodobny do mowy, ale tym razem odczuł w nich ton sprzeciwu, jakby
kłótni. Mo e bardziej akcent ni ton, mo e cie czego takiego. Przestał o tym
my le , ogarni ty atakiem miechu.
- Nie rozumiem - powtórzyła Kaleban. Przyprawiło go to ojeszcze wi kszy atak
miechu.
- Uff! - wykrztusił, kiedy ju odzyskał głos. - Wi c mowa to jednak nie tylko lanie
wody! Ha, ha! Nie lanie, a grzanie!
l znowu zacz ł zwija si ze miechu.
Poło ył si na plecy, wzi ł gł boki oddech. Usiadł z powrotem, wypił jeszcze jeden
łyk wody, zakr cił i odło ył butelk .
- Wytłumacz - powiedziała Kaleban. - Wytłumacz te dziwne słowa.
- Słowa? Ach... oczywi cie. miech. To nasza normalna reakcja na niegro ne
zaskoczenie. Nie przekazuje adnej innej znacz cej informacji.
- miech - powiedziała Kaleban. - Inne w złowe spotkania ze słowami do wiadczone.
- Inne w złowe... - McKie przerwał. - To znaczy, e słyszała ju to przedtem, tak?
- Przedtem. Tak. Ja... własna osoba... Próbuj zrozumienia sformułowania miech.
Zbadamy znaczenie teraz?
- Mo e lepiej nie - zaoponował McKie.
- Odpowied odmowna? - spytała Kaleban.
- Tak jest. Odmowna. Znacznie bardziej interesuje mnie to, co powiedziała o...
wymianie podtrzymuj cej. Tak to powiedziała , prawda? Wymiana podtrzymuj ca
dezorientuje?
- Próbuj okre lenia pozycji dla was, dziwnych jednotorowców - powiedziała
Kaleban.
- Jednotorowcy? Ty nas tak odbierasz? - McKie nagle poczuł si bardzo mały i
niewa ny.
- Stosunki ł czników jeden do wielu, wiele do jednego - powiedziała Kaleban. -
Wymiana podtrzymuj ca.
- Jak, do jasnej cholerny, zap dzili my si w ten lepy zaułek? - spytał McKie.
- Po dasz odno ników pozycyjnych do zaj cia biczowa , to zaczyna nasz rozmow
- odpowiedziała Kaleban.
- Zaj cia... tak.
- Rozumiesz działanie G'oka? - spytała Kaleban.
McKie wypu cił gło no powietrze z płuc. O ile si orientował, to nigdy jeszcze aden
Kaleban nie zechciał nikomu wytłumaczy zasad działania G'oka. Zasady korzystania ze
skokwłazów, to co innego - to zostało wyja nione dokładnie. Ale działanie, teoria kryj ca si
za tym...
- Ja... echm, wiem, jak u ywa skokwłazów - powiedział McKie. - Wiem co nieco, jak
zbudowane s urz dzenia steruj ce i jak sieje...
- Urz dzenia co innego ni działanie!
- Oczywi cie tak - zgodził si McKie. - Tak samo jak słowo nie jest tym samym, co
rzecz, któr okre la.
- Dokładno ciowo! My mówimy - teraz b d tłumaczy , rozumiesz? - my mówimy
okre lenie omija w zeł. Masz to kapowane?
- Eee... tak. Kapuj - przytakn ł McKie.
- Polecam lini kapowania jako dobr my l - powiedziała Kaleban. - Własna osoba, ja
wierz , e zaczynamy si naprawd rozumie . Zaczynam to ciekawi .
- Zaczyna ci to ciekawi .
- Nie. Ja zaczynam to ciekawi .
- Wspaniale - powiedział McKie zm czonym głosem. - I to ma znaczy , e si
rozumiemy?
- Zrozumienie rozsiewa... rozprasza? Tak, zrozumienie rozprasza si , gdy
rozmawiamy o ł cznikach. Obserwuj ł czniki w waszej... psychice. Jako psychika rozumiem
„drugie ja.” Prawda?
- Czemu nie? - zgodził si McKie.
- Ja widz - powiedziała Kaleban, ignoruj c zrezygnowany ton McKie'ego - układy
psychiki, mo e jej kolory. Zbli alno i si galno dotykaj wiadomo ci . Osi gam dzi ki
temu rozwi zanie inteligencji i by mo e rozumiem co znaczy wasze okre lenie „masa
gwiezdna.” Własna osoba rozumie b d c mas gwiezdn , masz to kapowane, McKie?
- Mam kapowane? O, tak... pewnie.
- Wspaniale! Teraz nadchodzi zrozumienie waszej... w drówki. To trudne słowo,
McKie. W drówka równa si dla was poruszaniu po jednej linii. To nie istnieje w ród nas.
W druje si , wszyscy w druj dla Kalebanów po własnej płaszczy nie. Działanie G'oka ł czy
wszystkie ruchy z
widzeniem. Ja widz was na inne miejsce waszej zamierzonej w drówki.
- Widzisz nas... - McKie zainteresował si na nowo dziwnymi wywodami Kalebana - i
to nas przenosi z miejsca na miejsce?
- Słysz rozumnych z waszej planety mówi cych t samo , McKie. Oni mówi „do
widzenia odprowadz ci do drzwi.” No i co ty na to? Widzenie wprawia w ruch.
Widzenie wprawia w ruch? - zastanawiał si McKie. Wytarł czoło, usta. Było tak
cholernie gor co! Có to wszystko miało do rzeczy z „wymian podtrzymuj c ”?
- Masa gwiezdna podtrzymuje i wymienia - powiedziała Kaleban. - Nie widzi przez
siebie sam . Ł cznik G'oka przerywa si . Nazywacie to... odosobnieniem? Nie jestem pewna.
Ten Kaleban istnieje tylko sam, czy samotnie na waszej płaszczy nie. Samotny.
Wszyscy jeste my samotni, pomy lał McKie.
A i ten wszech wiat wkrótce b dzie całkiem samotny, je eli nie uda mu si znale
sposobu na oszcz dzenie wszystkim bardzo rychłej mierci. Czemu taka wa na sprawa musi
polega na kim , kogo w ogóle nie da si zrozumie ?
Rozmowa z Kalebanem, pod presj wisz cej nad wiatem zagłady, była swoist
tortur . Pragn ł jako przyspieszy proces wzajemnego zrozumienia si , ale nadmierna
pr dko wysyłała ich wszystkich jeszcze bli ej ko ca. Czuł. jak czas wokół niego p dzi
nieuchronnie naprzód. wiadomo potrzeby po piechu przyprawiała go o mdło ci. Chwilami
posuwał si do przodu, chwilami stał w miejscu, obserwuj c ucieczk czasu - wydawało mu
si , e cz sto w ogóle posuwa si w złym kierunku.
Pomy lał o losie, jaki b dzie czekał dzieci, dzieci tak małe. e jeszcze nigdy nie
przeszły przez skokwłaz. B d płaka i płaka ... a nie b dzie ju nikogo, kto by mógł przyj
je uspokoi .
Przytłaczała go my l, e ta straszliwa zagłada b dzie tak absolutnie całkowita.
Nikt si nie ocali!
Powstrzymał przypływ irytacji na powtarzaj cy si co chwil bzyk kontaktu
Taprisjota. Przynajmniej towarzyszyło mu to, nie był całkiem sam.
- Czy Taprisjoci przesyłaj rozmowy w przestrzeni kosmicznej w ten sam sposób? -
zapytał. Czy widza poł czenia?
- Taprisjot bardzo słaby - odpowiedziała Kaleban. - Taprisjot nie posiada energii jak
Kaleban. Własnej energii, rozumiesz?
- Nie wiem. Mo e.
- Taprisjot widzi bardzo cienko, bardzo krótko - powiedziała Kaleban. - Taprisjot nie
widzi-przez mas gwiezdn własnej osoby. Czasem Taprisjot prosi o... podparcie?
Wzmocnienie! Kaleban pomaga. Wymiana podtrzymuj ca, masz kapowanie? Taprisjot płaci,
wy płacicie, my płacimy. Wszyscy płac energi . Zapotrzebowanie energii nazywacie... głód,
nie tak?
- Do diabła! - zawołał McKie. - Nawet połowy z tego nie ró u...
Muskularne rami Palenki pojawiło si razem z biczem nad ogromn ły k Kalebana.
Bicz strzelił, wysyłaj c fontann zielonych iskier przez fioletowe ciemno ci panuj ce w
Arbuzie. Rami i bicz znikn ły tak szybko, jak si pojawiły, zanim McKie zd ył wykona w
ich kierunku jakikolwiek ruch.
- Franiu - wyszeptał -jeste tu jeszcze? Cisza. Dopiero po chwili doszedł go głos
Kalebana.
- Nie miech McKie. To co nazywacie zaskoczeniem, ale. nie miech. Stanowczo nie.
Biczowanie, wielka niespodziewano .
McKie gł boko odetchn ł, zanotował na zegarze mózgowym czas nadej cia
biczowania i przekazał go przy najbli szym kontakcie z Taprisjotem.
Pomy lał, e nie ma sensu rozmawia o bólu. Równie bezsensowne jest rozmawianie
o wdychaniu bicza czy wydychaniu własnej substancji... czy wymianach podtrzymuj cych,
czy głodzie, czy masach gwiezdnych, czy Kalebanach przenosz cych innych energi
widzenia. Próby porozumienia si utkn ły w martwym punkcie.
Co jednak ju mieli. Tuluk si nie mylił. Dost pno G’oka do biczowa wymagała
jakiego rozło enia w czasie, czy okresowo ci, któr by mo e uda si zidentyfikowa . Mo e
ma te znaczenie linia wolnej przestrzeni ł cz ca oba punkty. Jedno jest pewne: Abnethe
ulokowała si gdzie na jakiej planecie. Zarówno ona, jak i towarzysz cy jej tłumek
psychopatów znajduj si gdzie , w jakim miejscu w przestrzeni, a ka de miejsce da si w
ko cu zlokalizowa . Ma ze sob Palenków, zdrajców Wreavów, wyj tego spod prawa Pan
Spechi i, Bóg jeden raczy wiedzie , kogo jeszcze. Ma te z pewno ci Kosmetykerów i mo e
Taprisjotów. A Kosmetykerzy, Taprisjoci i ten Kaleban posługuj si tym samym rodzajem
energii.
- Spróbujmy jeszcze raz - powiedział McKie - zlokalizowa planet , na której znajduje
si Abnethe.
- Kontrakt nie zezwala.
- Musisz go honorowa , tak? Nawet do mierci?
- Honorowa do ostatecznej nieci gło ci, tak.
- A to coraz bli ej, prawda?
- Pozycja ostatecznej nieci gło ci staje' si widoczna własnej osobie - powiedziała
Kaleban. - By mo e to znaczy bli ej.
Jeszcze raz rami i bicz zmaterializowały si jakby znik d, zalały wn trze Arbuza
kaskadami zielonych iskier i znikn ły równie szybko, jak niespodziewanie si pojawiły.
McKie rzucił si do przodu. Stan ł u brzegu olbrzymiej ły ki Kalebana. Nigdy
przedtem nie podszedł jeszcze tak blisko. Z niecki ły ki promieniowało jeszcze wi cej
gor ca, a ramiona przebiegł mu dziwny dreszcz. Kaskada zielonych iskier nie pozostawiła
adnego ladu na podłodze, adnych pozostało ci, znaków. McKie czuł, e antyobecno
Kalebana jakby go przyci gała, jakby z tak bliska wywierała na niego jeszcze wi kszy
wpływ. Zmusił si do odej cia od ły ki. Dłonie miał zlane potem strachu.
Czego jeszcze si tu boj ? - zapytał sam siebie.
- Te dwa ostatnie ataki były jeden zaraz po drugim - powiedział McKie.
- Pozycyjna blisko zauwa ona - odpowiedziała Kaleban. - Nast pna zgodno
odleglejsza. Wy mówicie „dalsza”? Prawda?
- Tak. Czy nast pne biczowanie b dzie twoim ostatnim?
- Własna osoba nie wie - powiedziała Kaleban. - Twoja obecno zmniejsza
intensywno biczowania. Ty... odrzucasz? Nie, odpierasz!
- Bez w tpienia - powiedział McKie. - Gdybym tak mógł tylko wiedzie , czemu twoja
mier znaczy mier nas wszystkich.
- Przekazujesz si własn osob przez G'oko - powiedziała Kaleban. - Wi c?
- Nie ja jeden!
- Czemu? Nauczysz wytłumaczenia tego?
- To centralizuje cały ten cholerny wiat. To... to spowodowało powstanie
wyspecjalizowanych planet - planet dla nowo e ców, planet ginekologicznych,
pediatrycznych, planet sportów zimowych, planet dla emerytów, dla pływaków, planet-
bibliotek - nawet BuSab ma dla siebie prawie cał planet . Dzi bez tego ju nikt si nie
obejdzie. O ile pami tam, to tylko nieznaczny ułamek jednego procenta wszystkich
rozumnych nigdy nie u ywał skokwłazu G'oka.
- Prawda, McKie. Takie u ywanie stwarza ł czniki. Musisz to mie skapowane.
Ł czniki musz rozsypa si wraz z moj nieci gło ci . Rozsypanie wyra a ostateczn
nieci gło dla wszystkich którzy u ywaj skokwłaz G'oka.
- To ty tak twierdzisz. Ja tego dalej nie rozumiem.
- To si zdarza, McKie, poniewa moi towarzysze wybieraj mnie na... koordynatora?
Nieodpowiednie'okre le-nie. Lejek? Mo e obsługuj cego. Nie, dalej nieodpowiednie. Aaach!
Ja, moja własna osoba, jestem G'okiem!
McKie cofn ł si przed zalewaj c go tak wielk fal smutku, e nie mógł stawi jej
czoła. Chciało mu si krzycze w prote cie przeciw jego ródłom. Rzewne łzy popłyn ły mu
po policzkach. Łkanie targn ło jego gardłem. Taki smutek! Reagował na niego całym ciałem,
ale samo uczucie nie pochodziło od niego samego, przychodziło z zewn trz.
Powoli, wszystko si uspokoiło.
McKie wypu cił bezgło nie powietrze przez zaci ni te z by. Ciało jego nadal dr ało
po przej ciu przeze tej fali uczu . Zdał sobie spraw , e to uczucia Kalebana. Ale zalały go
tak, jak fale gor ca promieniuj ce od ły ki Kalebana, zwaliły z nóg i przepełniły sob ka dy
jego nerw, ka d komórk na swojej drodze.
Smutek.
Bez w tpienia odpowiedzialno za ogrom nadchodz cej dla wszystkich rozumnych
mierci.
Jestem G'okiem!
Có , do wszystkich diabłów, ten Kaleban miał na my li, mówi c co tak dziwnego?
Pomy lał o przej ciu przez skokwłaz. Ł czniki? Mo e jakie wi zadła, nitki? Ka de istnienie
obj te działaniem G'oka rozci ga za sob - przez skokwłaz - nitki siebie samego. Czy to o co
takiego chodzi? Frania u yła słowa „lejek.” Ka dy podró uj cy przechodzi przez jej... r ce?
Niewa ne przez co. W ka dym razie, kiedy ona przestaje istnie , nitki si przerywaj .
Wszyscy umieraj .
- Czemu cie nas o tym nie ostrzegli, kiedy udost pnili cie nam skokwłazy G'oka? -
spytał McKie.
- Ostrzegli?
- Tak! Zaoferowali cie...
- Nie zaoferowali. Towarzysze tłumacz działanie. Rozumni twojej fali wyra aj
wielk rado . Ofiaruj wymian podtrzymuj c . Nazywacie to zapłat , nie tak?
- Powinni cie nas ostrzec.
- Czemu?
- No... Nie yjecie wiecznie, prawda?
- Wytłumacz wiecznie.
- Wiecznie... zawsze. Niesko czono ?
- Rozumni twojej fali szukaj niesko czono ci?
- Nie dla jednostek, a dla...
- Rasy rozumne, one szukaj niesko czono ci? - Oczywi cie. - Dlaczego?
- A kto jej nie szuka?
- Co z innymi rasami, którym b dziecie musieli ust pi miejsca? Nie wierzycie w
ewolucj ?
- Ewo... - McKie pokr cił głow . - A co to ma do rzeczy?
- Wszystkie istoty maj okres rozkwitu i odchodz . Okres, dobre okre lenie? Okres,
jednostka czasu, przydzielona liniowo , normalny zakres istnienia - masz to kapowane?
McKie poruszył ustami, ale nie wydobył si z nich aden d wi k.
- Długo linii, czas istnienia - dodała Kaleban. - Przetłumaczone w przybli eniu,
prawda?
- Ale co daje wam prawo... poło y nam kres? - spytał McKie, odnalazłszy głos.
- Prawo nie przyj te, McKie - powiedziała Kaleban. - W warunkach odpowiednich
ł czników inny z moich towarzyszy przejmuje... kontrol G'oka, zanim własna osoba osi ga
ostateczn nieci gło . Niezwykłe... okoliczno ci uniemo liwiaj takie rozwi zanie. Mliss
Abnethe i... wspólnicy skracaj wasz jedyny tor. Moi towarzysze odchodz .
- Uciekli, dopóki jeszcze mieli czas, o ile to dobrze rozumiem - powiedział McKie.
- Czas... tak, wasza linia pojedynczego toru. To porównanie dostarcza odpowiedniego
okre lenia. Niewyczerpuj -cego, ale wystarczaj cego.
- A ty jeste definitywnie ostatnim Kalebanem na naszej... fali?
- Własna osoba samotna - odpowiedziała Kaleban. - Kaleban ko cowego punktu.
Własna osoba potwierdza sformułowanie.
- Nie było adnego sposobu, eby si jako uratowała?
- Uratowała? Acha... omin ła? Unikn ła! Tak, unikn ostatecznej nieci gło ci. To
proponujesz?
- Pytam, czy nie miała jakiej mo liwo ci ucieczki, tak jak to zrobili twoi...
towarzysze.
- Mo liwo istnieje, ale rezultat taki sam dla twojej fali.
- Mogłaby si uratowa , ale dla nas to by te znaczyło koniec, tak?
- Nie posiadacie poj cia honoru? - spytała Kaleban. - Uratowa własn osob , straci
honor.
- Trafiła !
- Wytłumacz trafiła . Nowe poj cie.
- Co? Ach, to bardzo, bardzo stare słowo.
- Słowo pocz tkowo ci linijnej. mówisz? Tak, te najlepsze w cz stotliwo ci w złowej.
- Cz stotliwo ci w złowej?
- Mówicie „cz sto”. Cz stotliwo w złowa zawiera cz sto.
- Rozumiem. Znacz to samo.
- Nie to samo. Podobno .
- W porz dku. Rozumiem.
- Wytłumacz trafiła . Jakie znaczenie przekazuje to słowo?
- Przekazuje znaczenie? Ach tak. To stare okre lenie szermierskie.
- Szermierskie?
McKie wytłumaczył, najlepiej jak umiał, co to takiego szermierka, zaczynaj c od
walki na miecze, zasad walki sam na sam, współzawodnictwa sportowego.
- Udane dotkni cie! - przerwała mu Kaleban głosem pełnym zachwytu. - Przeci cie
si w złowe! Trafienie! Ach, ach! To zawiera dlaczego uwa amy wasz ras tak fascynuj co.
To poj cie! Linia ci cia: trafienie! Przebicie znaczeniem: trafienie!
- Ostateczna nieci gło - warkn ł McKie - trafienie! Jak jeszcze daleko do
nast pnego trafienia biczem?
- Przeci cie si trafienia biczem! - powiedziała Kaleban. - Szukasz pozycji
przesuni cia Unijnego, tak. To mnie przesuwa. By mo e nadal zajmujemy nasze liniowo ci,
ale moja osoba sugeruje inna rasa mo e potrzebowa tych wymiarów. Wiec my odchodzimy,
opuszczamy istnienie. Nie tak?
McKie pozostawił to pytanie bez odpowiedzi.
- McKie, masz kapowanie co mówi ? - spytała Kaleban po chwili ciszy.
- W ko cu od czego jest sabota ? - mrukn ł do siebie McKie. - Mo e ci si nie uda.
Uczy si j zyka to to samo, co szkoli si w specyficznych dla niego złudzeniach.
Aforyzm Gowachinów
Cheo, Pan Spechi z utrwalon osobowo ci , spogl dał na dalek lini lasów i ton ce
za nimi w morzu zachodz ce sło ce. Jak to dobrze, pomy lał, e na tej planecie jest takie
morze. Z tarasu rozci gał si widok na wszystkie strony. W gł bi l du widoczne były odległe
góry i ci gn ce si a do ich podnó a rozległe równiny. Wie a, któr Abnethe kazała sobie tu
zbudowa , górowała nad wszystkimi innymi budynkami w mie cie.
Wiej cy z lewej wiatr chłodził mu policzek, burzył włosy koloru dojrzalej pszenicy.
Miał na sobie zielone spodnie i koszul ze złoto-szarej siatki. To ubranie niecodziennie
akcentowało jego humanoidaln budow - tu i ówdzie uwydatniaj c pr
ce si pod nim
w zły inaczej ni u ludzi rozmieszczonych mi ni.
Na twarzy, ale nie w oczach, bł kał mu si u miech zadowolenia. Jego oczy, jak oczy
wszystkich Pan Spechi, były błyszcz ce, wielokomórkowe, pokryte siateczk wieloboków -
cho granice tych cianek nieco si zacz ły zaciera po operacji utrwalenia osobowo ci. Te
oczy spogl dały teraz na ruchy - male kich jak mrówki z tej wysoko ci - mieszka ców miasta
po znajduj cych si pod jego stopami - za balustrad , o któr si opierał - ulicach i mostach.
Ale pozwalały mu one równocze nie ledzi ruchy ptactwa i P dzone wiatrem po niebie
chmury, a tak e podziwia zachodz ce za morzem sło ce.
Musi nam si uda , pomy lał.
Prymitywny chronograf, który dostał od Mliss, wskazywał godzin zachodu. Niestety
musieli tu zrezygnowa z systemu Taprisjotowych zegarów mózgowych. Do nast pnego
kontaktu pozostawało jeszcze dwie godziny według tego prymitywnego urz dzenia. Kontrolki
G'oka oczywi cie wskazuj to znacznie dokładniej, ale nie chciało mu si w tej chwili i tego
sprawdzi .
Nie mog nas powstrzyma .
A je eli mog ...?
Przypomniał mu si McKie. Jak on ich tu znalazł? A jak si tu dostał? McKie siedział
teraz w Arbuzie z Kalebanem - z pewno ci jako przyn ta. Przyn ta!
Na co?
Szarpały nim sprzeczne uczucia - nie było mu z tym wygodnie. Złamał najbardziej
podstawowe prawo swojej rasy. Przej ł na zawsze osobowo swojego gniazda i reszcie jego
członków pozostawił bezmy ln egzystencj ko cz c si bezmy ln mierci . Pewien
pozbawiony skrupułów chirurg dokonał operacji wyci cia organu, który jednoczył go z
pi cioistn rodzin Pan Spechi poprzez cały wszech wiat. Ta operacja pozostawiła blizny na
jego czole i blizny na jego duszy, ale nigdy nie spodziewał si , e pozostawiona po sobie
takie delikatne uczucie ulgi.
Nic nie mo e odebra mu osobowo ci!
Ale jest teraz całkiem sam.
Oczywi cie sko czy si to wraz ze mierci , ale to i tak czeka wszystkich.
I, dzi ki Mliss, ma teraz kryjówk , w której aden inny Pan Spechi go nie dosi gnie...
chyba e... ale ju wkrótce nie b dzie adnych innych Pan Spechi. Nie b dzie adnego
zorganizowanego ycia rozumnych, poza t garstk , któr Mliss przywiodła tu, do Arki, wraz
z tymi szalonymi Kolonia-listami i Murzynami.
Za jego plecami Abnethe weszła w po piechu na taras. Jego uszy, zdolne - tak jak i
jego oczy - do rozró niania najdrobniejszych szczegółów, usłyszały w jej krokach nud ,
zmartwienie i strach, w którym ostatnio ci gle yła.
Cheo si odwrócił.
Zauwa ył, e Mliss była dopiero co u Kosmetykera. Jej liczn twarz otaczały teraz
rude włosy. Cheowi przypomniało si , e McKie te jest rudy. Wyci gn ła si na krze laku-
le aku, wyprostowała nogi.
- Sk d ten po piech? - spytał.
- Ci Kosmetykerzy! - wybuchn ła. - Chc wraca do domu!
- To ich tam wy lij.
- A sk d znajd nast pnych?
- To rzeczywi cie powa ny problem.
- Nie artuj sobie ze mnie, Cheo. Prosz .
- To powiedz im, e nie mog wróci do domu.
- Ju im to powiedziałam.
- A powiedziała im dlaczego?
- Oczywi cie, e nie! Co ty sobie o mnie my lisz?
- Powiedziała Furuneowi.
- I dostałam nauczk . Gdzie moi adwokaci?
- Ju odeszli.
- Ale jeszcze miałam z nimi par spraw do przedyskutowania!
- Nie mo e to poczeka ?
- Wiedziałe , e mamy jeszcze inne sprawy. Czemu ich pu ciłe ?
- Mliss, lepiej eby nie wiedziała o sprawach, które oni chcieli przedyskutowa .
- To wina Kalebana - powiedziała. - Tak musimy twierdzi i nikt tego nie b dzie w
stanie podwa y . A co takiego chcieli przedyskutowa ?
- To niewa ne. Mliss.
- Cheo!
- Jak sobie yczysz - nagle rozbłysn ły mu oczy. - Przekazali mi dania BuSabu.
Poprosili Kalebana o głow Furunea.
- Jego... - przerwała. - Ale sk d wiedzieli, e my...
- W tych okoliczno ciach to oczywiste posuni cie.
- Co im powiedziałe ? - wyszeptała. Z napi ciem wpatrywała si w jego twarz.
- Powiedziałem im, e Kaleban zamkn ł skokwłaz G'oka w chwili kiedy Furuneo w
niego wchodził z własnej woli.
- Ale oni wiedz , e my mamy monopol na to G'oko - w jej głosie zna było ju
wi cej siły. - Niech ich szlag trafi!
- Nie całkiem - odparł Cheo. - Frania transportowała McKie'ego i jego kumpli. A to
dowodzi, e nie mamy monopolu.
- Dokładnie to samo ju mówiłam.
- Daje nam to idealn taktyk do gry na zwłok . Twierdzimy, e Frania wysłała gdzie
t głow , a my nie wiemy gdzie. Kazałem jej, oczywi cie, odmówi wykonania tego dania.
- Czy to... - przełkn ła gło no lin - to im powiedziałe ?
- Oczywi cie.
- Ale je eli przesłuchaj Kalebana...
- No to mo e zrozumiej , co do nich mówi, a równie dobrze mo e nie.
- Sprytny jeste , Cheo.
- Czy to nie dlatego mnie tu trzymasz? - Trzymam ci tu dla własnych, bardzo
tajemnych potrzeb - u miechn ła si do niego.
- Na to licz .
- Wiesz - powiedziała - b dzie mi ich brakowa .
- Kogo?
- Tych, którzy nas cigaj .
By mo e najbardziej podstawowym wymogiem od agenta BuSabu jest, by popełnia}
jedynie dobre biedy.
Uwaga McKie'ego na temat Furunea Prywatne akta BuSabu
Bildoon stał w drzwiach prywatnego laboratorium Tuluka, plecami do długiego
głównego pomieszczenia, w którym pracowali asystenci Wreava. Gł boko osadzone,
wielokomórkowe oczy szefa BuSabu rozpalone były ogniem nie całkiem pasuj cym do
wymuszonego spokoju maluj cego si na jego tak bardzo ludzkiej twarzy.
Czuł si zm czony i smutny. Wydawało mu si , e jest zmuszony do ycia w ciemnej,
ciasnej jamie, jamie do której nigdy nie zagl daj sło ce i gwiazdy. Tym, których kochał i
tym, którzy go kochali groziła mier . Sko czy si całe inteligentne ycie we wszech wiecie.
Wszech wiat stanie si miejscem pustym i melancholicznym.
Jego humanoidalne ciało przepełnia! wielki al: niegi, li cie, sło ca - wiecznie
samotne.
Czuł potrzeb działania, podejmowania decyzji, ale obawiał si konsekwencji
jakiegokolwiek czynu. Czego by nie dotkn ł mo e obróci si w ruin , przelecie mu pyłem
przez palce.
Tuluk pracował za stołem koło przeciwległej ciany. Odcinek byczej skóry z bicza
rozci gał si przed nim mi dzy dwoma imadłami. Równolegle do skóry i jaki milimetr pod
ni , spoczywał bez adnej widocznej podpory cienki pr t metalowy. Pomi dzy pr tem i
skór , na całej ich długo ci, ta czyły male kie iskry, jak miniaturowe błyskawice. Tuluk
pochylał si nad stołem, studiuj c tarcze umieszczonych obok instrumentów.
- Nie przeszkadzam ci? - spytał Bildoon.
Tuluk obrócił pokr tłem jednego z instrumentów na stole, odczekał chwil , pokr cił
powtórnie. Zgrabnie pochwycił metalowy pr t nagle zwolniony przez niewidzialne pole
siłowe. Odło ył pr t na wieszak umieszczony na cianie za stołem.
- To niezbyt m dre pytanie - powiedział, odwracaj c si w kierunku przybysza.
- W sumie tak - powiedział Bildoon - Mamy nowy problem.
- Gdyby nie wasze problemy to nie byłoby tu dla mnie pracy - odpowiedział Tuluk.
- Boj si , e nie dostaniemy głowy Furunea.
- Tyle ju czasu upłyn ło od jego mierci, e i tak niewiele by my z niej mieli - Tuluk
zmarszczył otwór pokrywy twarzowej na kształt litery „S”. Wiedział, e ten wyraz twarzy
wydaje si innym rozumnym mieszny, ale u Wreavów był on przejawem gł bokiego
zamy lenia.
- Czy astronomowie ju co wiedz na temat układu gwiazd, które McKie widział na
tej tajemniczej planecie? - spytał.
- My l , e musiał by jaki bł d w odbiorze obrazu pami ciowego od McKie'ego.
- Czemu?
- Po pierwsze nie ma adnej, ale to absolutnie adnej gradacji w jasno ci gwiazd.
- Wszystkie widoczne gwiazdy wiec z tak sam intensywno ci ?
- Na to wygl da.
- Dziwne.
- A układ gwiazd najpodobniejszy do tego układu ju nie istnieje.
- O czym ty mówisz?
- No... jest Wielka Nied wiedzica, Mała Nied wiedzica, ró ne inne konstelacje i
grupy zodiaku, ale... - wzruszył ramionami.
Tuluk przypatrywał mu si w zdumieniu.
- Nie wiem, o czym mówisz - powiedział w ko cu.
- Och, tak. Zupełnie zapomniałem - powiedział Bildoon. - My, Pan Spechi, kiedy
zdecydowali my si na przyj cie ludzkiej budowy ciała, przestudiowali my do dokładnie
ich histori . Te grupy gwiazd to prehistoryczne konstelacje z planety, z której oni pochodz .
- Rozumiem. Dziwne. Aleja te co dziwnego odkryłem w materiale, z którego
zrobiony jest bicz.
- Co takiego?
- To niesłychane, ale fragmenty tej skóry wykazuj struktur podatomow o
niezwykłym ukierunkowaniu.
- Niezwykłym? To znaczy jakim?
- Liniowym. Idealnie liniowym. Nie widziałem jeszcze nigdy czego podobnego, poza
niektórymi fenomenami płynnych energii. Tak jakby ta skóra została poddana jakiej
niezwykłe sile, czy naciskowi. W rezultacie powstało co podobnego do efektu neomasteru w
kwantach wiatła.
- Ale czy to by nie wymagało gigantycznych energii?
- Prawdopodobnie.
- Wi c co mogłoby to spowodowa ?
- Nie wiem. Natomiast interesuj ce jest to, e ta zmiana nie wydaje si by trwała.
Struktura materiału wykazuje podobn charakterystyk jak pami plastyczna. Powoli wraca
do w miar normalnej formy.
W glosie Tuluka Bildoon usłyszał nacisk, zdradzaj cy zaniepokojenie.
- W miar normalnej? - zapytał.
- To jeszcze inna para kaloszy - powiedział Tuluk. - Niech ci to wytłumacz . W tych
strukturach podatomowych i wynikaj cych z nich strukturach wy szego rz du zachodzi
powolna ewolucja. Przez porównanie z próbkami, mo emy okre li ich wiek, do jakich
dwóch czy trzech tysi cy standardowych lat. Poniewa komórki bydl ce tworz podstawowy
składnik syntetycznie hodowanego białka, mamy na ich temat do dokładne dane od
dłu szego okresu czasu. W skórze z naszego bicza - Tuluk wykonał jednym z chwytnych
organów szcz kowych gest w jego kierunku - ta struktura wydaje si by bardzo stara.
- Jak stara?
- Kilkaset tysi cy lat.
Bildoon zastanawiał si przez chwil .
- Ale przecie nam powiedziałe , e .ta skóra ma nie wi cej ni dwa, trzy lata.
- Tak wykazały nasze badania katalizacyjne.
- Czy ten liniowy stress mógłby wywoła jakie zaburzenia w tej strukturze?
- Tego nie mo na wykluczy .
- A wi c w tpisz w to, tak?
- W tpi .
- Nie próbujesz mi zasugerowa , e ten bie został przeniesiony w czasie z
przeszło ci, co?
- Nic ci nie chc sugerowa , zgłaszam tylko do twojej wiadomo ci fakty. Wyniki z
tych dwóch bada , do tej pory uwa anych za pewne, po prostu si nie zgadzaj , jak chodzi o
okre lenie wieku skóry naszego bicza.
- Podró w czasie jest niemo liwa.
- Wiemy to. Wiemy to teoretycznie i z do wiadczenia. Podró w czasie to wymysł z
literatury, mit, legenda, zabawny pomysł rozdmuchany przez wiat rozrywki. Odrzucamy go,
i nie pozostaj nam adne paradoksy logiczne. Ale zostaje nam teraz tylko jeden wniosek:
stress liniowy, sk dkolwiek pochodził, zmienił struktur materiału.
- Gdyby ta skóra została... przeci ni ta przez jaki filtr subatomowy, to mo e mogłoby
to tłumaczy - powiedział Tuluk - ale poniewa nie posiadam ani takiego filtra, ani energii
koniecznej do przeci ni cia przez niego materiału, nie mog tego sprawdzi .
- Ale masz jakie zdanie na ten temat, nie?
- Oczywi cie. Nie znam teorii, która potrafiłaby wytłumaczy , jak taki filtr mógłby nie
zniszczy całkowicie materiału poddanego tak kolosalnym siłom.
- To znaczy - powiedział Bildoon głosem podniesionym w bezsilnej frustracji -
mówisz, e jakie niemo liwe urz dzenie poddało jakiemu niemo liwemu procesowi ten
niemo liwy kawałek... kawałek...
- No wła nie - powiedział Tuluk. Bildoon zwrócił uwag , e asystenci Tuluka
zaczynaj si na niego gapi , coraz bardziej rozbawieni.
Wszedł do gabinetu Tuluka i zamkn ł za sob drzwi.
- Przyszedłem tu w nadziei, e masz ju co , co dostarczy nam konkretnych dowodów,
a ty mi dajesz same zagadki - powiedział.
- Twoje niezadowolenie nie zmieni faktów - odparł Tuluk.
- Masz racj , nie zmieni.
- Struktura komórek ramienia Palenki wykazywała podobne ukierunkowanie liniowe -
powiedział Tuluk - ale tylko w okolicy miejsca, w którym zostało odci te.
- To miało by moje nast pne pytanie.
- To oczywiste. Przej cie przez skokwłaz tego nie tłumaczy. Wysłali my kilku
naszych ludzi przez skokwłazy z najrozmaitszymi materiałami i przetestowali my setki
próbek komórek - zarówno ywych, jak i martwych. I nic.
- Dwie zagadki w ci gu godziny, to troch za du o jak na mój gust - powiedział
Bildoon.
- Czemu dwie?
- Zanotowali my ju dwadzie cia osiem przypadków biczowania - lub próby
biczowania - Kalebana przez Abnethe. Pami tasz nasz teori o sto ku wyznaczonym w
przestrzeni pozycj Arbuza, w którym miałaby si znajdowa planeta Abnethe? Wyznaczone
przez nas pozycje definitywnie nie zataczaj takiego sto ka. Albo Abnethe przenosi si co
chwil z planety na planet , albo nasza teoria jest do niczego.
- Bior c pod uwag moc G'oka, którym ona dysponuje, sta j na skakanie po całym
wszech wiecie.
- Nie s dz . To nie w jej stylu. Ona lubi swoje gniazdo, potrzebuje swojej fortecy. Jest
z gatunku ludzi, którzy wykonuj roszad w szachach nawet kiedy to niekonieczne.
- Mo e wysyła tylko swoich Palenków.
- Nie. Ona tam jest osobi cie za ka dym razem.
- Zebrali my ju w sumie sze bie y i ramion - powiedział Tuluk. - Mamy powtórzy
te same testy na nich wszystkich?
Bildoon spojrzał na Tuluka. To nie było pytanie w jego stylu. Tuluk był dokładny,
systematyczny, pracowity.
- A masz co lepszego do roboty?
- Mamy dwadzie cia osiem wypadków biczowania, jak mówisz. Dwadzie cia osiem to
jedna z euklidesowych liczb doskonałych. To czterokrotna wielokrotno liczby pierwszej
siedem. Ta ilo wskazuje na zdecydowan losowo wydarzenia. Ale mamy do czynienia z
sytuacj , wydaje si wykluczaj c losowo . Ergo, mamy do czynienia z jakim porz dkiem,
którego analizy matematyczne przeprowadzone do tej pory jeszcze nie wykryły. Chciałbym
podda rozkład biczowa - zarówno w czasie, jak i w przestrzeni - kompletnej analizie,
porówna jakiekolwiek podobie stwa...
- Ale ka esz komu innemu sprawdzi pozostałe ramiona i bicze?
- Nie musisz mi o tym przypomina . Bildoon pokr cił głow .
- To, co robi Abnethe, to zupełna niemo liwo .
- Je eli robi, to nie jest to niemo liwe.
- Gdzie przecie musz by ! - wybuchn ł Bildoon.
- Bardzo mnie dziwi - powiedział Tuluk - ta cecha, któr wy dzielicie z lud mi,
stwierdzania oczywistych faktów z tak doz emocji.
- Aaa, id do diabła! - powiedział Bildoon, odwrócił si na pi cie i wyszedł z
laboratorium, trzaskaj c za sob drzwiami,
Tuluk pop dził za nim, otworzył drzwi i krzykn ł w kierunku oddalaj cych si pleców
Bildoona:
- My Wreavowie wierzymy, e ju jeste my w piekle u diabła!
Pomrukuj c pod nosem wrócił do swojego stołu. Ludzie i Pan Spechi to niemo liwe
stworzenia. Z wyj tkiem McKie'ego. Tak, to człowiek, który od czasu do czasu potrafi
znale si na poziomie rozumnych zdolnych do my lenia logicznego. No tak... od ka dej
zasady s jakie wyj tki.
Co robisz, kiedy mówisz „ rozumiem ? „ Zakładasz, e wiesz co to znaczy „
rozumie .”
Zagadka Laklaków
W sposób, którego nadal nie całkiem rozumiał, McKie namówił Kalebana do otwarcia
luku. Powiew przesi kni tego morsk wod powietrza owiał wn trze Arbuza. Otwarty luk
pozwolił tak e stacjonuj cym na zewn trz stra nikom obserwowa McKie'ego. Wła ciwie ju
prawie zrezygnował z nadzieji, e Abnethe we mie przyn t . B dzie trzeba wymy li co
innego. Kontakt wzrokowy ze stra nikami zezwolił tak e na zmniejszenie cz stotliwo ci
kontaktów Taprisjota, co McKie przyj ł z du ulg .
Blask wschodz cego sło ca padał na próg luku. McKie wyci gn ł w jego kierunku
r k , grzał j w cieple promieni słonecznych. Zdawał sobie spraw , e powinien by w
ci głym ruchu, by utrudni Abnethe jak kolwiek prób ataku, ale teraz, kiedy był pod
obserwacj stra ników, próba taka wydawała si mniej prawdopodobna. Poza tym był
zm czony, naszpikowany rodkami podniecaj cymi, trzymaj cymi go w stałym pogotowiu i
przepełniony dziwnymi emocjami wywoływanymi przez rozziaszczacz, który ci gle jeszcze
regularnie za ywał. Pozostawanie w ci głym ruchu wydawało mu si bezsensownym
wysiłkiem. Je eli chc go zabi , to i tak im si uda. Dowodziła tego mier Furunea.
McKie'emu zrobiło si al Furunea, zd ył go ju polubi . Furuneo miał w sobie tyle
uroku, a mier jego była taka niepotrzebna, bezsensowna - był wtedy w Arbuzie sam,
zamkni ty jak w pułapce. Ta mier w niczym nie posun ła poszukiwa Abnethe do przodu,
jedynie nadała całej sprawie znacznie gwałtowniejszego charakteru. Przypominała jedynie o
niepewno ci pojedynczego ycia - a przez ni o bezbronno ci ycia w ogóle.
Oblała go fala obezwładniaj cej nienawi ci do Abnethe; Co za wariatka!
Opanował nagły atak dreszczu.
Przez otwarty luk Arbuza roztaczał si widok na rozci gaj ce si za półk lawy
urwiste skarpy skalne, poro ni te u podnó a jedwabistym dywanem wodorostów,
odsłoni tym teraz przez cofaj ce si podczas odpływu fale.
- Co b dzie, je eli si mylimy? - powiedział przez rami , do znajduj cego si za nim,
w gł bi Arbuza, Kalebana. - Je eli w ogóle si nie zrozumieli my. Mo e tylko wydawali my
niezrozumiałe dla siebie nawzajem d wi ki, my l c, e przekazujemy sobie jak tre , której
de facto w ogóle nie było?
- Nie osi gam zrozumienia, McKie. Nie dochodzi do mnie kapowanie.
McKie spojrzał w kierunku Kalebana. Robił on co dziwnego z powietrzem wokół
swojej ły ki. Owal, który ju raz widział, rozbłysn ł znowu na chwil i znikn ł. Złoty kr g
pojawił si na brzegu ły ki, uniósł si w powietrze jak kółko z dymu, zatrzeszczał krótko od
wyładowa elektrycznych i zgasł.
- Zakładamy - powiedział McKie - e kiedy co do mnie mówisz, to ja odpowiadam
przekazuj c ci jakie znaczenie bezpo rednio zwi zane z tym, co ty powiedziała - - i vice
versa. A mo e tak wcale nie jest.
- W tpliwe.
- To wcale nie takie w tpliwe. Co ty tam robisz?
- Robi ?
- Co si wokół ciebie dzieje.
- Próbuj sta si widoczna na twojej fali.
- Mo esz to zrobi ?
- Mo e.
Nad ły k pojawiło si czerwone wiatło w kształcie dzwonu, rozci gn ło si w lini
prost , powróciło do poprzedniego kształtu i pocz ło wirowa jak skakanka wokół własnej
podstawy.
- Co widzisz? - zapytała Kaleban.
McKie opisał wiruj c skakank z czerwonego wiatła.
- Bardzo dziwne - powiedziała Kaleban. - Moje zdolno ci twórcze wywołuj u ciebie
wra enia wzrokowe. Potrzebujesz jeszcze tego otwarcia na warunki zewn trzne?
- Tego otwartego luku? Jest mi z nim tu znacznie wygodniej.
- Wygoda - własna osoba nie osi ga zrozumienia poj cia.
- Czy ten otwarty luk uniemo liwia ci przyj cie widocznej dla mnie postaci?
- Powoduje zaburzenia magnetyczne, nic wi cej. McKie wzruszył ramionami.
- Ile jeszcze biczowa mo esz wytrzyma ? - spytał.
- Wytłumacz ile.
- Znowu zeszła z toru.
- Prawda! To osi gni cie, McKie.
- Co to za osi gni cie?
- Własna osoba opuszcza tor zrozumienia, a ty osi gasz wiadomo tego.
- No dobrze, niech b dzie osi gni cie. Gdzie jest Abnethe?
- Kontrakt...
- ... nie dozwala wyjawienia lokalizacji - doko czył za ni McKie. - A czy wobec tego
mo esz mi powiedzie , czy ona jest cały czas na jednej planecie, czy przeskakuje z jednej na
drug ?
- To pomaga j zlokalizowa ?
- Sk d ja, do tysi ca w ciekłych diabłów, mog to wiedzie ?
- Prawdopodobie stwo mniejsze ni tysi c składników - odpowiedziała Kaleban. -
Abnethe zajmuje stosunkowo stał pozycj na jednej planecie.
- Ale nie mo emy znale adnego porz dku w jej atakach na ciebie, ani z jakiego
kierunku pochodz .
- Nie widzisz ł czników - odpowiedziała Kaleban.
Wiruj ca nad ły k Kalebana czerwona skakanka nagle zacz ła rozbłyskiwa , na
przemian to mocniej, to słabiej. Niespodziewanie zmieniła kolor na jaskrawo ółty i znikn ła.
- Wła nie znikn ła - powiedział McKie.
- Nie moja osoba widoczna - powiedziała Kaleban.
- Jak to?
- Nie obserwujesz samej własnej osoby.
- To powiedziałem.
- Nie mówisz. Widoczno dla ciebie nie reprezentuje tejsamo ci mojej własnej
osoby. Widoczno-widzisz efekt.
- To nie ciebie widziałem? Tylko jaki efekt, który dla mnie stworzyła ?
- Prawda.
- Nie my lałem i tak, e to ty we własnej osobie. Pewnie jeste przystojniejsza. Ale
zauwa yłem co innego. Chwilami u ywasz czasowników znacznie lepiej. Zauwa yłem
nawet kilka zupełnie normalnych zda .
- Własna kapowanie osoba chwyta mnie.
- No tak... mo e jednak nie tak zupełnie wszystko kapujesz - McKie wstał, przeci gn ł
si , ruszył w kierunku otwartego luku zaczerpn nieco wie ego powietrza. Dokładnie w
chwili, kiedy wykonał pierwszy krok, w miejscu, które wła nie opu cił pojawił si
błyszcz cy, srebrny kr g. Obrócił si gwałtownie na pi cie i zd ył jeszcze zobaczy , jak
znika w male kim otworze wirtunelu tuby skokwlazu.
- Abnethe, jeste tam? - zawołał.
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, a skokwłaz zamkn ł si i znikn ł.
Obserwuj cy go z zewn trz stra nicy rzucili si do otwartego luku.
- Nic ci nie jest, McKie? - zawołał jeden z nich. McKie nakazał mu gestem cisz ,
wyj ł miotacz z kieszeni, zacisn ł go mocno w dłoni.
- Franiu - powiedział - czy oni chc mnie złapa albo zabi , tak jak zrobili to z
Furuneem?
- Obserwuj twojo - odpowiedziała. - Furuneo nie posiadaj cy istnienia,
obserwowalne zamiary nieznane.
- Widziała , co si tu wła nie stało? - spytał McKie.
- Własna osoba posiada wiadomo u ycia skokwłazu, pewnych działa osoby
zatrudniaj cej. Działania ustaj .
McKie pomasował sobie kark lew dłoni . Nie był pewny, czy zdołałby podnie
miotacz wystarczaj co szybko, by przeci ka de sidła, które by na niego spadły. Ten srebrny
kr g wygl dał podejrzanie podobnie do p tli.
- Czy tak wła nie załatwili Furunea? Zarzucili mu p tl na szyj i podci gn li go w
otwór skokwłazu?
- Nieci gło usuwa osob tejsamo ci - odpowiedziała Kaleban.
McKie wzruszył ramionami, zrezygnował z dalszych pytali. Mniej wi cej tak sam
odpowied otrzymywali od Kalebana na ka de pytanie o mier Furuneo.
Nagle poczuł si głodny. Otarł pot z twarzy, zakl ł pod nosem. Nie ma adnej
pewno ci, e to, co si słyszy od Kalebana, przekazuje jakie rzeczywiste wiadomo ci. Nawet
je eli jakie wiadomo ci rzeczywi cie zostaj przekazane, to i tak nie mo na polega ani na
interpretacji Kalebana, ani na jego szczero ci. Jednak kiedy to co mówi, to promieniuje tak
szczero ci , e nie sposób mu nie wierzy . McKie podrapał si w brod , próbuj c złapa
jak uciekaj c my l. Dziwne. Jest tu sam, głodny, zły i przestraszony. Nigdzie si st d nie
da uciec. Jako musz ten problem rozwi za . Tyle wiedział na pewno. Mimo znacznych
niedomogów komunikacyjnych z Kalebanem, nie mo na zignorowa ostrze enia, jakie
przekazał. Zbyt wielu rozumnych ju umarło lub postradało zmysły.
Potrz sn ł głow , zirytowany bzykiem jeszcze jednego kontaktu Taprisjota. To
cholerne pilnowanie! Ale ten kontakt si nie urwał, jak poprzednie. To był Siker, Laklak,
Dyrektor Dyskrecji. Siker odczuł zaniepokojenie i irytacj McKie'ego i, zamiast si rozł czy ,
pozostał na linii.
- Nie! - krzykn ł McKie z w ciekło ci . Czuł jak sztywnieje cały przechodz c do
chichotransu. - Siker, nie! Wył cz si !
- Ale co si dzieje, McKie?
- Wył cz si . ty idioto, bo zaraz mnie wyko cz !
- No dobrze... Ale wydawało mi si ...
- Wył cz si !
Kontakt si urwał.
Znowu wiadomy swojego ciała. McKie przekonał si , e wisi na odcinaj cej mu
oddech p tli, która podnosi go coraz bli ej małego skokwłazu. Słyszał jakie zamieszanie w
pobli u otwartego luku. Sk d dochodziły go krzyki, ale nie był w stanie na nie
odpowiedzie . Zaci ni ta w p tli szyja paliła go ywym ogniem. Pozbawione powietrza płuca
wydawały si eksplodowa . Przepełniła go panika. Zauwa ył, e w chichotransie upu cił
miotacz. Był zupełnie bezbronny. Bezskutecznie szarpał palcami zaci ni t wokół szyi p tl .
Co schwytało go za nogi i spowodowało, e p tla zacisn ła si mocniej, dusz c go
jeszcze skuteczniej.
Nagle siła ci gn ca go w gór ust piła. McKie spadł na ziemi , spl tuj c si z osob ,
która trzymała go za nogi.
Kilka rzeczy działo si naraz. Stra nicy postawili go na nogi. Aparat holograficzny,
trzymany przez jakiego Wreava, przesun ł si tu przed jego twarz , celuj c w otwór skok-
włazu, który zamkn ł si z gło nym trzaskiem. Czyje palce i chwytniki usun ły z jego karku
resztki p tli.
McKie zaci gn ł si gł boko powietrzem, kaszl c. Gdyby go nie podtrzymywano, nie
utrzymałby si na nogach o własnych siłach.
Wraz z powracaj c wiadomo ci zauwa ył, e do Arbuza weszło pi ciu rozumnych:
dwóch Wreavów, Laklak, Pan Spechi i jeden człowiek. Jeden z Wreavów i człowiek usuwali
mu p tl z szyi. Drugi Wreave grzebał w swoim aparacie holograficznym. Pozostali
rozgl dali si po wn trzu Arbuza, trzymaj c miotacze w gotowo ci. Co najmniej trzy osoby
usiłowały mówi równocze nie.
- W porz dku - zachrypiał McKie, przerywaj c chór głosów. Gardło bolało go, kiedy
mówił. Wyj ł p tl z chwytników jednego z Wreavów i przyjrzał si jej dokładniej. Linka,
wykonana z nieznanego mu srebrnego materiału, była gładko obci ta na jednym ko cu.
McKie zwrócił si do stra nika z holografem.
- Co ci si udało zarejestrowa ? - spytał.
- Ten atak był przeprowadzony przez Pan Spechi z utrwalon osobowo ci -
odpowiedział Wreave. - Udało mi si dokładnie zdj jego twarz. Spróbujemy j
zidentyfikowa .
McKie rzucił mu obci ty kawałek p tli.
- We te i to do laboratorium. Powiedz Tulukowi, eby zbadał podstawow struktur .
Mog na tym nawet by jakie ... komórki Furunea. A reszta was...
- Prosz pana? - odezwał si Pan Spechi.
-Tak?
- Otrzymali my rozkaz pozostania tu z panem, je eli na ycie pana zostanie dokonany
zamach. Upu cił pan to przed chwil - dodał podaj c McKie'emu jego miotacz.
McKie, w ciekły, wsadził go do kieszeni. Poczuł nast pn rozmow , przekazywan
przez Taprisjota.
- Wył czy si ! - warkn ł.
Ale kontakt si nie urwał. Tym razem był to Bildoon, w bardzo rzeczowym nastroju.
- Co si tam dzieje, McKie?
McKie pokrótce wszystko opowiedział.
- S teraz z tob stra nicy?
-Tak.
- Czy kto widział, kto dokonał tego ataku?
- Złapali my go holografem. To był ten Pan Spechi z utrwalon osobowo ci .
McKie poczuł wzburzenie, jakie wspomnienie tej postaci wywołało u szefa Biura.
Krótki wybuch odrazy szybko ust pił jednak miejsca działaniu.
- Wracaj natychmiast na Centrum - rozkazał Bildoon.
- Słuchaj - powiedział McKie. - jestem najlepsz przyn t , jak mamy w tej chwili. Z
jaki powodów chc mnie wyko czy i...
- Wracaj, i to w tej chwili! - Bildoon podniósł głos. - Czy chcesz, ebym ci tu kazał
sprowadzi sił ?
McKie si poddał. Nigdy jeszcze nie był wiadkiem a tak czarnego humoru u kogo
prowadz cego z nim rozmow .
- Co si stało? - zapytał.
- Jeste przyn t gdziekolwiek si znajdziesz, McKie - tutaj równie dobrze jak i tam.
Chc ci mie tu, gdzie mog ci da lepsz ochron .
- Co si stało, tak?
- Tak, do jasnej cholery! Co si stało! Wszystkie te bicze, które my badali, zniknely.
Laboratorium jest przewrócone do góry nogami, a jednemu z asystentów Tuluka obci li
głow - i głowa znikn ła.
- Aaach. niech to szlag trafi - powiedział McKie. - Zaraz tam b d .
Cała m dro wiata jest niczym w porównaniu do koncentracji, potrzebnej do
unikni cia niespodziewanego ciosu.
Stare porzekadło ludowe
Cheo siedział po turecku na gołej podłodze przedsionka swojego mieszkania. Padaj ce
pod k tem ostre promienie ółtego wiatła, wpadaj ce przez okna s siedniego pokoju,
wydłu ały jego cie na kształt jakiego potwornego upiora. W r kach trzymał kawałek linki,
obci tej w zamykaj cym si skokwłazie.
e te musieli mu przeszkodzi ! Ten wielki Laklak z miotaczem był szybki! A
Wreavowi z holografem bez w tpienia udało si zarejestrowa jego obraz przez skokwłaz.
Zaczn teraz szuka jego tropów, pyta o niego, pokazywa obraz holograficzny jego twarzy.
Du o im to pomo e! Diamentowe oczy Chea rozbłysn ły iskrami wiatła. Prawie słyszał
ju agentów BuSabu. „Czy rozpoznajesz tego Pan Spechi?”
Wstrz sn ł nim niski pomruk - wersja miechu u Pan Spechi. Rzeczywi cie du o im te
poszukiwania pomog ! aden znajomy czy przyjaciel ze starych czasów nie pozna teraz jego
zmienionej chirurgicznie twarzy. No, mo e podstawa nosa i układ oczu s podobne, ale...
Cheo pokr cił głow . Czym si tu martwi ? Nikt - absolutnie nikt - nie jest go ju w
stanie powstrzyma od zniszczenia Kalebana. A jak si to ju raz stanie, to wszystkie te
problemy b d bez znaczenia.
Westchn ł gł boko. Jego r ce zaciskały si na cienkiej lince tak mocno, e a poczuł
ból w mi niach. Serce uderzyło mu kilka razy, nim zdołał je rozlu ni . Podniósł si i rzucił
obci tym kawałkiem linki o cian . Jeden z jej ko ców uderzył w przelocie krze laka, który
zapiszczał cienko resztkami wyeliminowanego przez hodowl systemu głosowego.
Cheo skin ł głow , potakuj c własnym my lom. B dzie trzeba albo odci gn
stra ników od Kalebana, albo Kalebana od stra ników. Dotkn ł blizn na czole, zawahał si .
Czy to nie jaki d wi k dochodził zza jego pleców? Obrócił si wolno, opu cił r k .
W drzwiach przedsionka stała Mliss Abnethe. ółte wiatło połyskiwało bursztynowo
w perłowym poszyciu jej sukni. Na jej twarzy malowały si powstrzymywane sił uczucia
zło ci, strachu i roz alonych szmerów jej psychiki.
- Od kiedy tu stoisz? - spytał, próbuj c zachowa spokój w głosie.
- Czemu pytasz? - weszła do pokoju, zamykaj c za sob drzwi. - Co robiłe ?
- Łowiłem ryby - odpowiedział.
Obrzuciła pokój władczym wzrokiem. W k cie, na czym okr głym i włochatym,
le ała bezładna kupa skórzanych bie y. Wydobywała si spod nich mokra plama czego
czerwonego.
- Co to? - wyszeptała, bledn c nagle.
- Wyjd st d, Mliss.
- Co ty zrobiłe ? - zawyła, rzucaj c si na niego. Powinienem jej powiedzie ,
pomy lał. Powinienem jej naprawd powiedzie .
- Starałem si nam ratowa ycie - powiedział.
- Znowu kogo zabiłe ! Nie mydl mi oczu! ',
- Nic nie cierpiał - powiedział Cheo głosem pełnym zm czenia.
- Ale...
- Có znaczy jedna mier wobec tych kwadrylionów mierci, które planujemy? -
spytał. Do diabla, ta dziwka staje si uci liwa!
- Cheo, boj si .
Czemu ona musi tak skamle ?
- Uspokój si powiedział. - Mam plan, jak rozdzieli Kalebana od stra ników. Jak to
si uda, b dziemy mogli z nim sko czy i b dzie po wszystkim.
- Ona cierpi - przełkn ła lin . - Wiem, e ona cierpi
- To nonsens! Słyszała nieraz, e ona temu sama zaprzecza. Ona nawet nie wie, co to
ból. Brak odno ników!
- A je eli si mylimy? Je eli my jej po prostu dobrze nie rozumiemy?
Podszedł do niej, wpatruj c si w ni rozognionymi oczyma.
- Mliss, czy masz jakiekolwiek wyobra enie, jak my b dziemy cierpie , je eli si nam
nie uda?
Zadr ała. Po chwili spytała, prawie normalnym głosem-
- Jaki jest ten twój plan?
W obr bie jednej rasy wo powsta niesko czona ró norodno do wiadcze .
Stosunki pomi dzy wieloma rasami mog wywoła wra enie, e niesko czono zostaje
wielokrotnie powi kszona.
Dwel Hartavid Zagadnienia Kalebaiiskie
McKie czuł niebezpiecze stwo przez skór , ka dy jego nerw odbierał sygnały
zagro enia. Stał, razem z Tulukiem, w laboratorium BuSabu na Centrum. Powinien czu si
bezpiecznie w znanym sobie tak dobrze otoczeniu, ale odnosił stale wra enie, jakby był
wystawiony na atak z ka dej strony, jakby ciany budynku zostały usuni te, pozostawiaj c go
nagim i nieosłoni tym. Ogl dał si nerwowo przez rami , oczekuj c lada chwila ataku zza
pleców. Abnethe i jej banda zaczynali działa po desperacku. A to, samo w sobie, wiadczyło,
e musz si czu zagro eni. Gdyby tylko wiedzie , dlaczego. Gdzie jest jej słabo ? Czego
si boi?
A gdzie si ukrywa?
- To bardzo dziwny materiał - powiedział Tuluk, prostuj c si znad stołu, na którym
przeprowadzał jakie badania nad srebrn link przyniesion z Arbuza Kalebana. - Bardzo
dziwny.
- Co w nim takiego dziwnego?
- Nie ma prawa istnie .
- Ale sam go masz w r kach.
- Te to widz , kolego.
Tuluk wysun ł jedn ze swoich uchw, poskrobał si w zamy leniu po prawej
kraw dzi pokrywy twarzowej. Odwrócił si do McKie'ego, odsłaniaj c przy tyrn jedno
pomara czowe oko.
- No i...? - spytał McKie.
- Jedyna planeta, na której to rosło przestała istnie kilkana cie tysi cy lat temu -
odparł Tuluk. - Było tylko jedno takie miejsce - specyficzne warunki chemiczne, szczególny
rodzaj energii słonecznej...
- Musisz si myli ! Przecie mamy to oboje przed nosem.
- Oko Łucznika - powiedział Tuluk. - Pami tasz, e tam eksplodowała Super Nova?
McKie pochylił głow na bok, zatopił si w my lach na chwil .
- Tak, chyba co o tym kiedy czytałem - powiedział.
- Ta planeta nazywała si Rap - ci gn ł dalej Tuluk. - To, co trzymasz w r kach, to
kawałek Raporo li.
- Raporo li?
- Nigdy o niej nie słyszałe ?
- Chyba nie.
- No tak. To dziwny materiał. Mi dzy innymi bardzo krótkotrwały. Ma te jeszcze
inn , szczególn wła ciwo : ko ce si nie strz pi , nawet po przeci ciu. Widzisz? - Tuluk
wydłubał kilka włókien z obci tego ko ca. Kiedy je pu cił wróciły jak spr ynki z powrotem
na miejsce. - Nazywano to przyci ganiem wewn trznym. Wiele kiedy było na ten temat
teorii. A teraz ja b d miał mo liwo ...
- Krótkotrwały - przerwał mu McKie. - To znaczy?
- Nie wi cej ni pi tna cie, dwadzie cia standardowych lat nawet w najidealniejszych
warunkach.
- Ale ta planeta...
- Tysi ce lat temu, tak.
McKie. kr c c głow w zamy leniu, przygl dał si podejrzliwie le cemu przed
nim kawałkowi srebrnej linki.
- A wi c, oczywi cie, kto wymy lił jak to hodowa gdzie indziej ni na Rapie -
powiedział w ko cu.
- Mo e. Ale jako udało im si to zachowa w tajemnicy cały ten czas.
- Nie podoba mi si to, o czym wydaje mi si , e ty my lisz - powiedział McKie.
- To chyba najbardziej zagmatwane zdanie jakie kiedykolwiek powiedziałe . Ale
wiem, co masz na my li. Wydaje ci si , e rozwa am mo liwo podró y w czasie albo...
- Absolutnie niemo liwe! - warkn ł McKie.
- Zaj łem si niezwykle interesuj c analiz matematyczn tego problemu -
powiedział Tuluk.
- Zabawa w numerki nam tu du o nie pomo e.
- Zachowujesz si zupełnie nie jak McKie - powiedział Tuluk. - Nieracjonalnie. A
wi c nie b d dalej przeci ał teoretycznymi wywodami twoich o rodków my lowych. To
jednak znacznie wi cej ni zabawa w...
- Podró w czasie - powiedział McKie. - Nonsens!
- Formy postrzegania, do których jeste my przyzwyczajeni maj tendencj do
przeszkadzania nam w procesach my lowych koniecznych do prawidłowego zanalizowania
tego problemu - powiedział Tuluk. - A wi c ja odrzucam te sposoby my lenia.
- Takie jak?
- Je eli zbadamy współzale no ci w serii, co nam to daje? Daje nam jak ilo
punktów-wymiarów w przestrzeni. Abnethe zajmuje pozycj na konkretnej planecie, tak jak i
Kaleban. Mamy do czynienia z rzeczywistymi warunkami kontaktu pomi dzy tymi dwoma
punktami.
- Wi c?
- Musimy zało y , e istnieje jaki porz dek w serii punktów-kontaktów.
- Dlaczego? Równie dobrze mog by przypadkowymi przykla...
- Ruch tych dwóch konkretnych planet ma swój porz dek w przestrzeni kosmicznej.
Porz dek, układ. rytm. W przeciwnym wypadku Abnethe i jej banda atakowaliby cz ciej.
Mamy do czynienia z systemem, który zdaje si nie poddawa konwencjonalnej analizie. Ma
swój rytm czasowy, przekładalny na rytm punktów w serii. A wi c jest zarówno czasowy, jak
i przestrzenny.
McKie poci gni ty tokiem my li Tuluka poczuł, e powoli zaczyna si wydobywa z
zalewaj cej jego umysł mgły.
- Mo e jaki rodzaj odbicia? - powiedział. - To wcale nie musi by podró w cza...
- To nie wariacje na fortepian! - zaoponował Tuluk. - Proste równanie kwadratowe nie
daje nam tu adnej funkcji eliptycznej. St d wniosek, e mamy do czynienia ze zwi zkiem
liniowym.
- Linie - wyszeptał McKie. - Ł czniki.
- Co? Ach tak. A wi c mamy do czynienia ze zwi zkiem liniowym, opisuj cym ruch
powierzchni przez jak form wymiaru. Nie mo emy by pewni wymiarów, w jakich
operuje Kaleban, ale nasze to ju co innego.
McKie wyd ł wargi. Tuluk poruszał si w bardzo rzadkiej materii abstraktów, ale
rozumowanie Wreava poci gało go swoj niezaprzeczaln elegancj .
- Mo emy traktowa wszystkie punkty w przestrzeni jako wielko ci okre lane przez
inne wielko ci - mówił dalej Tuluk. - Istniej metody obliczania niewiadomych w takich
sytuacjach.
- No tak - mrukn ł McKie - przestrze n-wymiarowa.
- Dokładnie. Najpierw traktujemy nasze dane jako seri pomiarów definiuj cych
przestrze pomi dzy punktami serii.
- Klasyczne n-krotne rozwini cie n-zbioru - przytakn ł McKie.
- Brawo. Zaczynasz by coraz bardziej podobny do tego McKie'ego, którego ja
pami tam. To rzeczywi cie n-krotne rozwini cie zbioru. A czym jest czas w takim zadaniu?
Czas jest zbiorem jednego wymiaru. Ale my mamy, jak sobie przypominasz, seri punktów-
wymiarów w przestrzeni oraz w czasie.
McKie a gwizdn ł z podziwu dla nieskazitelnej logiki Wreava.
- A wi c mamy do czynienia albo zjedna ci gł zmienn , albo n ci głymi zmiennymi.
Fantastycznie!
- No wła nie. A przez zredukowanie rachunkiem niesko czonych ró niczek
otrzymujemy dwa systemy o wła ciwo ciach n-ciał.
- Do tego wła nie doszedłe ?
- Wła nie do tego. Wynika st d, e nasze punkty kontaktów istniej oddzielnie w
ró nych wymiarach czasu. Ergo, Abnethe znajduje si w innym wymiarze czasowym, od tego
w którym jest Arbuz. Jedyne mo liwe wytłumaczenie.
- A wi c wcale nie musimy mie do czynienia z fenomenem podró y w czasie w
znaczeniu fantastyczno-naukowych powie ci - powiedział McKie. - Te subtelne ró nice, które
Kaleban widzi, te ł czniki, te nitki...
- Paj czyny osadzone w wielu wszech wiatach - doko czył Tuluk. - By mo e.
Załó my, e ycie poszczególnych istot prz dzie-te paj cze nitki...
- Ruchy materii bez w tpienia te je prz d - dodał McKie.
- Zgoda. I te nitki przecinaj si , ł cz . Krzy uj si . Stykaj si w jaki tajemniczy
sposób. Pl cz si ze sob . Niektóre s mocniejsze ni inne. Do wiadczyłem tego spl tania,
kiedy przeprowadziłem rozmow , która uratowała ci ycie. Wyobra am sobie, jak niektóre z
tych nitek prz d si od nowa, ł cz , biegn wzdłu siebie - i tak dalej - po to by stworzy
warunki dawno minionych czasów w naszym wymiarze. Kto wie, dla Kalebana to mo e
stosunkowo proste zadanie. By mo e nawet nie rozumie tego w ten sam sposób co my.
- Z tym mog si zgodzi .
- Co byłoby do tego konieczne? - zastanawiał si Tuluk na glos. - Pewne bogactwo
do wiadcze , co co nada tym nitkom, liniom, paj czynom przeszło ci wystarczaj cej siły, by
mo na je było zebra i poprzestawia na wzór oryginału wraz z cał jego zawarto ci .
- To wszystko pi knie brzmi w teorii - powiedział McKie - ale jak przetrz
cał
planet lub przestrze wokół...
- Czemu nie? Nie wiemy do jakich energii Kalebany maj dost p. Dla robaka
pełzaj cego po ziemi trzy twoje kroki mog by całodzienn w drówk .
Mimo wrodzonej ostro no ci McKie czuł, e daje si coraz bardziej przekona .
- To prawda, e G'oko Kalebana umo liwia nam podró przez cale lata wietlne -
powiedział.
- Co . co stało si tak codzienne, e nawet nie zastanawiamy si nad ogromem
potrzebnej do tego energii. Pomy l, czym taka podró byłaby dla naszego hipotetycznego
robaka! A dla Kalebana to mo e by najmniejsza z błachostek!
- Nie powinni my nigdy byli przyj G'oka - powiedział McKie. - Mamy nasze
zupełnie dobre ponad wietlne statki kosmiczne i zawieszenie procesów metabolicznych.
Powinni my byli powiedzie Kalebanom, e mog zje d a po swoich własnych ł cznikach!
- I zrezygnowa z mo liwo ci błyskawicznej komunikacji w całym naszym wiecie?
Wiesz ile trwałaby ł czno pomi dzy co odleglejszymi planetami? Nie, McKie. Nie ma
mowy. Jedyne co powinni my byli zrobi , to sprawdzi dokładniej ten podarunek od
Kalebanów. Powinni my byli zastanowi si , czy nie wi
si z nim jakie niebezpiecze -
stwa. Ale byli my zbyt oniemiali jego wietno ci .
McKie - podnosz c r k do czoła by si podrapa w brwi - poczuł niespodziewanie w
całym ciele ciarki nagłego niebezpiecze stwa. Run ły one wdłu jego krzy y, by wybuchn
z cał sił w lewym ramieniu. Rozpaliło si ono ostrym bólem - co ugodziło go w nie a do
ko ci. Mimo zaskoczenia odwrócił si na pi cie jak b k i stan ł twarz w twarz z
błyszcz cym ostrzem miecza trzymanego w dwukciukowej dłoni ółwiowatego Palenki.
Rami wraz ze mieczem wychylało si z w skiej tuby wirtunelu. Przez niewielki otwór
widoczna była jedynie głowa Palenki i, tu obok niej, fragment przeci tej fioletowymi
bliznami twarzy wielkiego Pan Spechi, wraz z jednym bursztynowym, wielokomórkowym
okiem.
Przez chwil czas dla McKie'ego si zatrzymał. Widział jak we nie rozpoczynaj cy
si ruch miecza w kierunku jego twarzy. Wiedział, e zastygni to w szoku mi nie nie zd
zareagowa na czas. Poczuł dotyk zimnego metalu na czole i, w tej samej chwili, przed
oczyma przeleciał mu złoty blask wi zki z miotacza.
McKie stał nadal jak słup soli, zmro ony w bezruchu, odbieraj c wszystko co si
wokół niego działo jak jaki ywy obraz. Widział zdumienie maluj ce si na pełnej blizn
twarzy Pan Spechi, zaczynaj ce swój nieuchronny ruch w kierunku podłogi obci te rami
Palenki, nadal ciskaj ce na wpół stopione resztki metalu. Serce biło mu, jakby wła nie
zako czył godzinny bieg. Uczucie mokrego gor ca zacz ło rozchodzi si od lewej skroni.
Spływało wzdłu policzka, brody,
pod kołnierzyk. Lewe rami pulsowało mu rytmicznym bólem, zobaczył ciekaj c
mi dzy palcami jasnoczerwon krew.
Skokwłaz G'oka znikn ł w ułamku sekundy.
Otoczyli go z wszystkich stron, kto przycisn ł opatrunek do skroni, tam gdzie ostrze
miecza Palenki dotkn ło...
Dotkn ło?
Jeszcze raz zamarł w sobie czekaj c na nagł mier , na zbli aj ce si ostrze...
Zobaczył, e Tuluk pochyla si by podnie resztki spalonego miecza.
- I znowu udało mi si wywin w ostatniej chwili - powiedział McKie zadziwiaj co
pewnym głosem.
Opatrzno i Przeznaczenie znacz to samo, gdy si ich u ywa w obronie nadziei.
Fragment Komentarza Wreavów
Na Centrum dochodziło ju popołudnie, gdy Tuluk wysłał do McKie'ego posła ca z
pro b o przybycie do laboratorium. McKie'emu towarzyszyły teraz dwa plutony stra ników.
Wsz dzie było ich pełno. Obserwowali powietrze, ciany, podłogi. Obserwowali si
nawzajem. Obserwowali przestrze wokół ka dego obecnego w centrali BuSabu. Wszyscy
rozumni trzymali miotacze w pogotowiu.
McKie, który sp dził ostatnie dwie godziny z Hanaman i pi cioma jej
współpracownikami z Obsługi Prawnej, gotowy był na konkrety. Prawnicy przygotowywali
si do przeszukania ka dej posiadło ci Abnethe, do zarekwirowania wszystkich jej akt i
dokumentów, jakie uda si znale - ale to Wszystko było w sferze abstrakcyjnych symboli.
Cho kto wie, mo e co z tego wyniknie. Mieli nakaz teles dowy, w tysi cach egzemplarzy,
zezwalaj cy na przeszukanie wi kszo ci planet poza jurysdykcj Gowachinów. Urz dnicy
Gowachinów współpracowali na swój własny sposób - sprawdzaj c niewinno stra ników i
odpowiednich urz dów policyjnych.
Oddziały policji Kryminalna-1, zarówno na Centrum jak i wsz dzie indziej, udzielały
pomocy. Dostarczali stra ników, udost pniali normalnie zamkni te dla BuSabu akta, czasowo
sprz gli swoje komputery identyfikacyjne i kartoteki kryminalne z biurami BuSabu.
Oczywi cie były to wszystko ju jakie działania, ale McKie'emu wydawały si
niesłychanie okr ne, abstrakcyjne. Na Abnethe trzeba zarzuci jak inn sie , w któr je li
raz si ju złapie, eby za adne skarby nie mogła si wypl ta .
Wydawało mu si , e otaczaj cy go wiat coraz bardziej traci ducha.
P tle, miecze, gilotynuj ce skokwłazy - uwikłani byli w bezpardonowy konflikt.
Nie udawało mu si zrobi niczego, co by powstrzymało czarny huragan p dz cy w
ich kierunku. Był wobec tego tak beznadziejnie bezsilny. wiat zwracał ku niemu nieme,
przepełnione, zm czeniem oblicze. Prze ladowały go słowa Kalebana - wiosna energia...
widzenie wprawia w ruch... Ja jestem G'okiem!
Razem z Tulukiem w jego niewielkim laboratorium tłoczyło si o miu stra ników.
Wszyscy byli zakłopotani, przepraszaj cy - dowód, e Tuluk na pewno sprzeciwiał si temu
w ten bole nie sarkastyczny sposób, tak charakterystyczny dla Wreavów.
Tuluk rzucił wzrokiem w kierunku wchodz cego McKie'ego i powrócił do badania
kawałka metalu trzymanego w subtronowym polu siłowym, poni ej migaj cych nad stołem
baterii wiatełek.
- Fascynuj cy materiał, ta stal - mrukn ł, pochylaj c głow by poprawi chwyt
jednego ze swoich krótszych chwytnikówna r czce probierza, którym delikatnie obstukiwał
badany kawałek metalu.
- A wi c to stal - powiedział McKie, z uwag przypatruj c si całej operacji.
Metal, po ka dorazowym stukni ciu probierzem, wyrzucał prysznic fioletowych
iskier. Przypominały McKie'emu co , co ju na pewno kiedy widział, ale w aden sposób nie
mógł sobie przypomnie ani co, ani gdzie, czy kiedy. Deszcz iskier. Pokr cił głow w
zadumie.
- Na ko cu stołu le moje notatki - powiedział do niego Tuluk. - Przeczytaj je, a ja
zaraz sko cz i porozmawiamy.
McKie zobaczył podłu ny kawałek papieru czalfowego le cy po prawej stronie stołu.
Podszedł bli ej i wzi ł go do r ki. Papier zapisany był regularnym charakterem pisma Tuluka.
Materiał: stal, stop na bazie elaza. Próbka zawiera niewielkie ilo ci manganu, w gla,
siarki, fosforu, krzemu, troch niklu, cyrkonu i wolframu, z dodatkami chromu, molibdenu i
wanadu.
Porównanie: odpowiada stali u ywanej w Drugiej Epoce w ludzkiej podjednostce
politycznej „Japonia”, do wyrobu mieczy w czasie Odrodzenia Samurajów.
Hartowanie: próbka twardo hartowana jedynie wzdłu kraw dzi ostrza, reszta miecza
mi kka.
R koje : lniany sznur owini ty wokół ko ci i polakierowany (patrz ni ej: analiza
lakieru, ko ci i sznura).
McKie spojrzał na reszt tekstu: „Ko z z ba morskiego ssaka, przerobiona po
uprzednim u yciu w jakim innym wyrobie o nieznanym charakterze, zawieraj cym br z.”
Analiza sznura lnianego była interesuj ca. Był on wykonany stosunkowo niedawno i
wykazywał pewne subcz steczkowe cechy podobne do tych odkrytych wcze niej w strukturze
skóry byczej.
Lakier był jeszcze bardziej interesuj cy. Jego podstaw stanowił łatwo paruj cy
rozpuszczalnik, okre lony jako pochodna smoły w glowej, ale oczyszczona ywica
pochodziła z wymarłego od tysi cleci owada Coccus lacca.
Doszedłe ju do opisu lakieru? - spytał Tuluk, spogl daj c bokiem spod
wykrzywionej pokrywy twarzowej.
-Tak.
- I co teraz my lisz o mojej teorii?
- Uwierz we wszystko, co nam pomo e rozwi za t zagadk .
- Jak twoje rany? - zapytał Tuluk, wracaj c do swojej pracy nad kawałkiem metalu.
- Jako prze yj - McKie dotkn ł opatrunku z omniciała na skroni. - Co teraz robisz?
- Ten materiał został wykuty młotem - odparł Tuluk, nie odrywaj c wzroku od swojej
pracy. - Staram si zrekonstruowa sposób uderzania młotem w czasie kucia miecza -
wył czył pole siłowe i zgrabnie złapał opadaj cy kawałek stali w jeden z wyci gni tych
chwytnikow.
- Po co?
Tuluk rzucił stal na stół, odwiesił probierz na wieszak i odwrócił si do McKie'ego.
- Wyrabianie takich mieczy jak ten było zazdro nie strze on sztuk - powiedział. -
Przekazywane było z ojca na syna przez całe stulecia. Nieregularno uderze młota ka dego
snycerza jest na tyle charakterystyczna, e po zbadaniu próbki miecza zawsze da si okre li
jego twórc . Zbieracze tych mieczy udoskonalili t technik do weryfikowania ich
autentyczno ci. Jest tak samo pewna jak analiza oka, pewniejsza ni odciski jakichkolwiek
anomalii skórnych.
- No i czego si dowiedziałe ?
- Wykonałem te badania dwukrotnie - odparł Tuluk - by mie pewno , e si nigdzie
nie pomyliłem. Mimo e próba rewiwikacji komórek w lakierze i sznurze lnianym wskazuje
na to, e ten miecz został wyprodukowany nie wi cej ni osiemdziesi t lat temu, to stal
została wykonana przez snycerza yj cego przed tyloma tysi cami lat, e nawet nie b d tego
liczył. Nazywał si Kanemura i mog ci poda dane ródłowe, które to bezsprzecznie
potwierdzaj . Nie ma adnych w tpliwo ci, kto wykonał ten miecz.
Interkom na cianie nad stołem Tuluka zabrz czał dwa razy i pojawiła si na nim
twarz Hanaman z Obsługi Prawnej.
- Ach, tu jeste , McKie - powiedziała, spogl daj c ponad Tulukiem.
- Co znowu? - spytał w roztargnieniu McKie, dalej zamy lony nad odkryciem Tuluka.
- Dostali my te nakazy s dowe - powiedziała Hanaman. - We wszystkich okr gach,
poza Gowachinami, całe bogactwa Abnethe s zablokowane.
- A co z nakazami aresztowania?'
- Te je mamy. To dla tego ci szukałam. Powiedziałe , eby ci da zna jak
najpr dzej.
- A Golachinowie współpracuj ?
- Zgodzili si ogłosi u siebie stan zagro enia Konfederacji. Pozwala to policji
federalnej i agentom BuSabu na prowadzenie u nich wszelkich działa koniecznych do uj cia
podejrzanych.
- wietnie - powiedział McKie. - Je eli teraz tylko powiesz mi, kiedy j mo na
znale , to my l , e uda nam si j złapa .
Hanaman spogl dała z ekranu z wyrazem zdziwienia w oczach.
- Kiedy? - spytała.
- Tak - warkn ł McKie. - Kiedy.
Je eli uwierzysz, e jeste wystarczaj co głodny, to zjesz nawet swoje wiosn my li.
Porzekadło Palenków
Gdy McKie wrócił do gabinetu Bildoona na narad na temat strategii, czekał ju tam
na niego raport o znakach plemiennych na skorupie Palenki. Narada została ju przeło ona
dwukrotnie. Na Centrum była prawie, północ, ale wi kszo pracowników Biura, a zwłaszcza
wi kszo stra ników, nadal pełniła dy ur. Wszystkim rozdano kapsułki pobudzaj ce i
rozzłaszczacz. Pluton stra ników towarzysz cy McKie'emu wykazywał w swoich ruchach t
sztuczn gwałtowno , która zawsze jest cen za stosowanie zbyt wielu rodków
farmakologicznych.
Wchodz c do gabinetu Bildoona, McKie zastał go wyci gni tego na krze laku, z
nogami opartymi o wystawiony przez krze laka usłu nie podnó ek i z lubo ci poddaj cego
si łagodnemu masa owi, którym raczyło go to posłuszne stworzenie. Otwieraj c jedno
połyskuj ce jak diament oko, Bildoon zwrócił si do McKie'ego.
- Mamy ju raport odno nie tego Palenki, którego sholografowale - Bildoon na
powrót zamkn ł oko i odetchn ł gł boko. - Le y tam, na moim biurku.
McKie klepn ł innego krze laka, by si ustawił w odpowiednim miejscu i siadł w nim
wygodnie.
- Jestem ju zm czony czytaniem - powiedział. - Co w nim jest?
- Plemi Shipsong - odpowiedział Bildoon. - Aaaach, przyjacielu, ja te jestem ju
zm czony.
- A wi c? - spytał McKie. Miał ochot kaza krze lakowi zrobi sobie masa . Widok
Bildoona bardzo do tego kusił, ale McKie bał si e masa go teraz u pi. Stra nicy kr
cy po
pokoju musieli by równie zm czeni. Z pewno ci mieliby mu za złe, gdyby sobie teraz uci ł
drzemk . .
- Dostali my nakaz zatrzymania i mamy tu przywódc plemienia Shipsong -
powiedział Bildoon. - Twierdzi, e w plemieniu nie brakuje nikogo.
- Czy to prawda?
- Staramy si to sprawdzi , ale sk d mo na mie pewno ? To tylko słowo Palenki, a
to niezbyt wiele warte.
- Pewnie przysi gł na swoje rami , tak?
- Oczywi cie - Bildoon kazał krze lakowi przerwa masa , usiadł prosto. - Ale cudze
znaki plemienne s cz sto u ywane bezprawnie.
- Palenkom rami odrasta w ci gu jakich trzech, czterech tygodni - powiedział
McKie.
- Co chcesz przez to powiedzie ?
- Ona musi mie w rezerwie kilkudziesi ciu Palenków.
- Mo e mie nawet milion, a my by my o tym nie wiedzieli.
- Czy ten przywódca plemienia był rozzłoszczony tym, e jaki inny Palenki u ywał
jego znaków plemiennych?
- Nie zauwa yli my niczego takiego.
- To znaczy, e kłamał - powiedział McKie.
- Sk d wiesz?
- Według Gowachinów, podszywanie si pod cudze plemi jest jednym z o miu
wykrocze karanych przez Palenków mierci . A Gowachini powinni dobrze wiedzie , bo to
wła nie oni przeszkolili Palenków w zakresie zgodno ci ustawodawstwa z konstytucj
Konfederacji, kiedy Palenkowie zostali do niej przyj ci.
- Acha - westchn ł Bildoon. - czemu Obsługa Prawna tego nie wiedziała?
Powiedziałem im, eby t spraw zbadali od ródeł.
- Zastrze one ustawodawstwo. Prawo ras do samostanowienia i tak dalej. Wiesz jak
Gowachinowie s czuli na punkcie godno ci osobistej, prawa do tajemnicy i te pe i te de.
- Je eli si dowiedz , e to rozpowiadasz, to wsadz ci jak kar - powiedział
Bildoon.
- Nie. Mianuj mnie oskar ycielem na jakich nast pnych dziesi rozpraw, w których
przest pcy grozi kara mierci. Je eli oskar yciel we mie spraw i jej nie wygra, to sam idzie
na szafot, jak pewnie wiesz.
- A je li odmówi wzi cia sprawy?
- Zale y od sprawy. Za niektóre z nich mógłbym dosta do dwudziestki.
- Dwadzie cia standardowych lat?
- Przecie nie minut - warkn ł McKie.
- Wi c czemu mi to powiedziałe ?
- Chc , eby mi pomógł złama tego przywódc plemienia.
- Złama ? Co masz na my li?
- Czy wiesz jak wa na dla Palenków jest mistyka ramienia?
- Co nieco. Czemu pytasz?
- Co nieco - mrukn ł McKie. - W prymitywnych czasach Palenkowie zmuszali
przest pców do zjedzenia swojego własnego ramienia, a potem- uniemo liwiali jego odrost.
Wielkie uchybienie na godno ci, ale i jeszcze wi ksza rana emocjonalna dla Palenków.
- Chyba nie chcesz go zmusza ...
- Oczywi cie, e nie! - przerwał mu McKie. Bildoonem targn ł nagły dreszcz.
- Wy ludzie - powiedział - macie w zasadzie strasznie krwiopijcz natur . Czasem
wydaje mi si , e was nie rozumiemy.
- Gdzie ten Palenki?
- A co chcesz zrobi ?
- Przesłucha go! A co ty sobie wyobra asz?
- Po tym, co mówiłe , nie byłem taki pewny.
- Uspokój si , Bildoon. Hej, ty! - McKie wykonał gest w kierunku Wreava, dowódcy
oddziału stra ników. - Sprowad tu tego Palenk !
Stra nik spojrzał pytaj co na Bildoona.
- W porz dku - powiedział Bildoon.
Stra nik pokr cił niepewnie chwytnikami uchwowymi, ale odwrócił si i wyszedł z
pokoju, zabieraj c ze sob połow oddziału.
Dziesi minut pó niej Przywódca plemienia Palenków został wprowadzony do
gabinetu Bildoona. McKie pokiwał potakuj co głow , rozpoznaj c w owate znaki na
skorupie Palenki. Tak jest, plemi Shipsong, teraz kiedy widział te znaki na własne oczy, sam
potwierdził prawidłow identyfikacj .
Liczne nogi Palenki przyniosły go przed McKie'ego. Zwróciła si ku niemu pełna
oczekiwania ółwiowata twarz.
- Czy naprawd ka esz mi zje własne rami ? - spytał. McKie obrzucił dowódc
stra ników oskar aj cym
wzrokiem.
- On pytał, co z ciebie za facet - usprawiedliwił si
Wreave.
- Dzi kuj , e wytłumaczyłe mu to tak dokładnie - powiedział McKie. - A co ty
my lisz? - dodał zwracaj c si do Palenki.
- My l , nie mo liwe, pan McKie. Rozumni ju nie zezwalaj na takie barbarzy stwo
- ółwie usta przekazały to stwierdzenie bez adnych widocznych emocji, ale nerwowo
podryguj ce ze stawu na szczycie głowy rami zdradzało znaczne zdenerwowanie.
- Mog zrobi nawet co du o gorszego - zagroził
McKie.
- Co jest gorsze? - spytał Palenki.
- Zobaczymy za chwil . A teraz powiedz, czy to prawda - tak jak podobno twierdzisz -
e w twoim plemieniu nie brakuje adnego członka?
- To prawda.
- Kłamiesz - powiedział McKie beznami tnie.
- Nie!
- Jakie jest twoje imi plemienne? - spytał McKie.
- To mówi tylko braciom plemiennym.
- Albo Gowachinom.
- Pan McKie nie Gowachin.
W pełnym pomruków i mlaskania j zyku Gowachin McKie opisał hipotetycznie
nienajlepiej si prowadz cych przodków Palenki, jego przest pne zwyczaje, mo liwe kary za
jego zachowanie. Zako czył wybuchem identyfikacyjnym Gowachinów, specjalnym układem
emocjonalno-słownym, nakazuj cym przedstawienie si s dziom Gowachinów.
- Jest pan człowiekiem przyj tym do ich s downictwa. Słyszałem o panu - powiedział
Palenki.
- Jakie jest twoje imi plemienne? - spytał rozkazuj co McKie.
- Nazywam si Biredch z Ank - powiedział Palenki tonem pełnym rezygnacji.
- A wi c Biredchu z Ank, jeste kłamc !
- Nie! - rami Palenki zatrzepotało gwałtowniej.
W jego zachowaniu wyra nie widoczny był teraz strach. Był to rodzaj strachu, który
McKie nauczył si rozpoznawa w ci gu wielu lat pracy z Gowachinami. Znał teraz specjalne
imi Palenki - dawało mu to prawo za dania jego ramienia.
- Jeste zamieszany w przest pstwo karalne mierci - powiedział.
- Nie! Nie! Nie! - protestował Palenki.
- Nikt poza nami dwojgiem w tym pokoju nie wie, e członkowie plemion poddaj si
przeszczepom genów w celu umieszczenia znaków rozpoznawczych na pancerzach. Znaki
wrastaj w sam skorup . Nie prawda?
Palenki nie odpowiedział.
- To prawda - powiedział McKie. - Zauwa ył, e zafascynowani t wymian zda
stra nicy otoczyli ich cisłym kołem. - Ty! - McKie machn ł r k w kierunku dowódcy
oddziału. - Trzymaj swoich ludzi w gotowo ci!
- Gotowo ci? - zdziwił si Wreave.
- Macie pilnowa ka dej pi dzi tego pokoju. Chcesz, eby Abnethe zabiła naszego
wiadka?
Zawstydzony dowódca odwrócił si do swoich podwładnych, krzykn ł kilka krótkich
rozkazów, ale stra nicy ju i tak A sami powrócili do nerwowego kr cenia oczami po całym
pokoju. Wreave-dowódca potrz sn ł jeszcze gniewnie chwytnikiem i zamilkł.
- Teraz, Biredchu z Ank - McKie zwrócił si ponownie do Palenki - zadam ci kilka
specjalnych pyta . Znam ju odpowied na niektóre z nich. Je eli złapi ci na cho jednym
kłamstwie, to by mo e zachowam si jak barbarzy ca. Gra toczy si o zbyt wysok stawk .
Dobrze mnie zrozumiałe ?
- Nie my li pan, e...
- Ilu członków swojego plemienia sprzedałe Mliss Abnethe w niewolnictwo?
- Handel niewolnikami jest karany mierci - odpowiedział Palenki, ci ko dysz c.
- Ju ci raz powiedziałem, e i tak jeste zamieszany w przest pstwo karalne mierci
- powiedział McKie. - Odpowiadaj na pytanie!
- dasz, ebym si sam skazywał?
- Ile ci zapłaciła?
- Kto zapłacił za co?
- Ile ci zapłaciła Abnethe?
- Za co?
- Za twoich współplemie ców.
- Jakich współplemie ców?
- O to wła nie si ciebie pytam - powiedział McKie. - Chc wiedzie , ilu ich
sprzedałe , ile Abnethe ci zapłaciła i dok d ich zabrała.
- Nie mówi pan powa nie!
- Nagrywam t rozmow - powiedział McKie. - Za chwil poł cz si z wasz
Zjednoczon Rad Plemion, puszcz im to nagranie i zaproponuj , eby sami si tob
zaj li.
- Wy miej pana! Jakie dowody mo e pan...
- Mam twój własny winny głos. Zrobimy analiz poligrafow wszystkiego, co
powiedziałe i wy lemy radzie, razem z nagraniem.
- Poligraf? Co to takiego?
- To urz dzenie, które analizuje najdrobniejsze ró nice w tonie i intonacji głosu i
okre la, kiedy mówi si prawd , a kiedy kłamie.
- Nigdy nie słyszałem o takim urz dzeniu!
- Agenci BuSabu u ywaj wielu urz dze , o których prawie nikt nie słyszał -
powiedział McKie. - A teraz daj ci jeszcze jedn szans . Ilu współplemie ców sprzedałe ?
- Czemu pan mi to robi? Co jest takiego wa nego w Abnethe. e depcze pan po
podstawowych zasadach uprzejmo ci mi dzyrasowej, odmawia mi prawa do...
- Staram si uratowa ci ycie - powiedział McKie.
- I kto teraz kłamie?
- Je eli nie uda nam si znale i powstrzyma Abnethe - powiedział McKie - to umr
prawie wszystkie istoty my l ce w całym wszech wiecie, mo e z wyj tkiem kilku
noworodków. A bez pomocy dorosłych i one b d bez adnych szans. Masz na to
moje słowo.
- Przysi ga pan?
- Na jajko mojego ramienia.
- Ooooo - j kn ł Palenki. - Wie pan nawet o jajku?
- Za chwil wymówi twoje imi i zmusz ci do najpowa niejszej przysi gi.
- Przysi głem ju na rami !
- Ale nie na jajko ramienia.
Palenki opu cił głow . Wyrastaj ce z niej jedyne rami wiło si jak ranny w .
- Ilu sprzedałe ? - zapytał McKie.
- Tylko czterdziestu pi ciu - sykn ł Palenki.
- Tylko czterdziestu pi ciu?
- Przysi gam! Ani jednego wi cej! - przera enie Palenki wywołało pojawienie si w
k cikach jego oczu błyszcz cych kropli tłustego potu. - Ona zaoferowała takie warunki!
Wzi ła jedynie ochotników. Obiecała jajka bez ogranicze !
- Rozród bez ogranicze ? - spytał McKie. - Jak to mo liwe?
Palenki rzucił l kliwym wzrokiem w kierunku Bildoona, siedz cego z przygn bionym
wyrazem twarzy za biurkiem.
- Powiedziała tylko, e znalazła nowe wiaty poza jurysdykcj Konfederacji.
- Jak odbyła si transakcja?
- Przyszedł do nas jeden Pan Spechi.
- I co?
- Zaproponował mojemu plemieniu zyski z dwudziestu planet przez sto
standardowych lat.
- Fiuuu - gwizdn ł kto za plecami McKie'ego.
- Gdzie i kiedy odbyła si transakcja? - spytał McKie.
- W domu moich jajek, rok temu.
- Stuletnie zyski - mrukn ł McKie. - Bezpieczna zapłata. Ani ty, ani twoje plemi nie
przetrwacie nawet ułamka tego czasu, je eli Abnethe powiedzie si jej plan.
- Nie wiedziałem, przysi gam, e nie wiedziałem. Co ona chce zrobi ?
- Czy masz jakiekolwiek pojecie, gdzie mog by te jej wiaty? - spytał McKie,
ignoruj c pytanie Palenki.
- Przysi gam, e nie wiem. Prosz przynie ten poligraf a udowodni , e mówi
prawd .
- Nie ma adnego poligrafia dla twojej rasy - powiedział McKie.
Palenki przygl dał mu si przez chwil .
- Niech ci zgnij wszystkie jajka - zakl ł.
- Jak-wygl dał ten Pan Spechi? - spytał McKie.
- Odmawiam współpracy!
- Zabrn łe ju za daleko - powiedział. McKie. poza tym mam dla ciebie propozycj
nie do odrzucenia.
- Jak propozycj ?
- Zapomnimy, e przyznałe si do winy, je eli b dziesz z nami współpracował.
- Znowu mnie próbujecie oszuka ! - warkn ł Palenki.
- Mo e lepiej poł czmy si z rad Palenków - powiedział McKie do Bildoona - i
złó my im pełny raport.
- Chyba masz racj - odparł Bildoon.
- Czekajcie! - zawołał Palenki. - Sk d mog wiedzie , czy wam mo na ufa ?
- Nie mo esz - odpowiedział McKie.
- Wiec nie mam wyboru?
- Nie masz.
- Niech ci zgnij wszystkie jajka, je eli mnie oszukasz.
- Co do jednego - zgodził si McKie. - Jak wygl dał ten Pan Spechi?
- Był utrwalony w fazie osobowo ci - odpowiedział Palenki. - Widziałem blizny.
Pochwalił si tym, eby mi pokaza , e mo na mu ufa .
- Jak wygl dał?
- Wszyscy Pan Spechi wygl daj tak samo. Nie wiem... ale blizny były fioletowe.
Pami tam to dobrze.
- Wiesz, jak si nazywał?
- Cheo.
McKie rzucił wzrokiem na Bildoona.
- To imi sugeruje nowe znaczenie dla starych pomysłów - powiedział Bildoon - w
jednym z naszych bardzo, bardzo starych dialektów. To oczywi cie przybrane imi .
McKie zwrócił si do Palenki.
- Sporz dzili cie jak umow ? - spytał.
- Umow ?
- Kontrakt... gwarancje! Jak ci zagwarantował zapłat ?
- Acha. Mianował wskazanych przeze mnie współplemie ców zarz dcami na
wybranych planetach.
- Sprytnie - powiedział McKie. - Zwykłe umowy o prac . Trudno by si w tym
dopatrzy czego podejrzanego, a jeszcze trudniej by to udowodni .
McKie wyj ł z kieszeni marynarki narz dziownik, wydobył z niego aparat
holograficzny, ustawił go na na wietlanie, dokonał selekcji obrazu. W powietrzu obok
Palenki pojawił si zarejestrowany przez stra nika Wreava obraz ze skokwłazu w Arbuzie.
McKie wolno obrócił go dookoła, daj c Palence mo liwo zobaczenia twarzy Pan Spechi z
ka dej strony.
- Czy to Cheo? - spytał McKie.
- Rozkład blizn jest taki sam. To on.
- To wystarczaj ca identyfikacja - McKie spojrzał na Bildoona. - Palenki potrafi
rozpozna przypadkowe układy linii i kresek lepiej ni jakakolwiek inna fasa na wiecie.
- Nasze znaki plemienne s niezwykle skomplikowane - pochwalił si tonem pełnym
dumy Palenki.
- Wiemy - powiedział McKie.
- A w czym nam to pomaga? - zapytał Bildoon.
- Sam chciałbym wiedzie - odparł McKie.
aden j zyk nie rozwi zal jeszcze dobrze problemu zwi zków czasowych.
Opinia Gowachinów
McKie i Tuluk dyskutowali nad teori odtworzenia czasu, ignoruj c oddział
strzeg cych ich stra ników, mimo widocznego z ich strony zainteresowania.
Teoria ta teraz - w sze godzin po przesłuchaniu przywódcy plemienia Palenków,
Biredcha z Ank - rozniosła si po całym Biurze. miało si z niej mniej wi cej tyle samo
osób, co j popierało.
Na danie McKie'ego przenie li si do jednej z sal, przeznaczonych do szkolenia
mi dzyrasowego, ustawili w niej podł czony do centralnego komputera skaner danych i
próbowali dopasowa teori Tuluka do zjawiska liniowo ci struktury subatomowej odkrytej w
byczej skórze i innych materiałach organicznych pozyskanych od Abnethe.
Tuluk s dził, e liniowo struktury mo e wskazywa na istnienie pewnego wektora
przestrzennego, który mógłby pomóc okre li kryjówk Abnethe.
- W naszym wymiarze musi istnie jaki wektor ogniskowy - dowodził Tuluk.
- Nawet je li masz racj , to co z tego? - sprzeciwił si McKie. - Jej nie ma w naszym
wymiarze. Proponuj , eby my wrócili do Kaleba skiego...
- Słyszałe , co powiedział Bildoon. Masz tu siedzie na tyłku. Arbuz zostaje dla
stra ników, podczas kiedy my skupiamy si na...
- Ale Frania jest naszym jedynym ródłem nowych informacji!
- Frania... och, tak. Ten Kaleban. Tuluk nale ał do tych, którzy lubi my le w ruchu.
Wsun wszy chwytniki uchwowe w dolny fałd pokrywy twarzowej, pozostawiaj c ha
wierzchu jedynie oczy i otwór oddechowo-głosowy, kursował teraz niczym satelita po
owalnej trasie wokół katedry. Gi tkie, rurowate odnó a niosły go szlakiem wokół krze laka,
na którym siedział McKie, w kierunku stra nika Laklaka stoj cego na drugim ko cu wielkiej
katedry zawieraj cej zespół konsoli instrukta owych, wzdłu linii licznych stra ników
zgromadzonych wokół lewitostołu, na którym McKie rysował esy-floresy na kartce papieru, i
znów za plecami McKie'ego na drugi koniec katedry.
Na tej wła nie trasie zastał go Bildoon, wchodz cy na sal . Gestem podniesionej dłoni
zatrzymał nerwowo kr
cego Wreava.
- Przed budynkiem jest tłum dziennikarzy - zawarczał niezadowolony. - Nie wiem
sk d si tego dowiedzieli, ale strasznie w ród nich szumi. Mo na to podsumowa w ten mniej
wi cej sposób: „Kalebany zamieszane w koniec wiata!” McKie, czy to twoja sprawka?
- Abnethe - powiedział McKie, nie odrywaj c wzroku od kartki czalfowej, któr
prawie całkiem ju zapełnił skomplikowanymi esami-floresami.
- To szale stwo!
- Nigdy nie twierdziłem, e ona nie jest szalona. Masz poj cie ile agencji prasowych,
video i innych mediów ona kontroluje?
- Tak... pewnie, ale.
- S jakiekolwiek plotki, e ona jest w to zamieszana?
- Nie, ale...
- Nie s dzisz, e to troch podejrzane?
- Sk d ci ludzie mogliby wiedzie , e ona...
- A jak mogliby nie wiedzie , e ona ma co do czynienia z Kalebanami? Zwłaszcza
po wywiadach z tob ! - McKie podniósł si z miejsca, cisn ł zapisany papier czalfowy na
ziemi i ruszył pomi dzy dwoma rz dami stra ników.
- Czekaj! - krzykn ł Bildoon. - Gdzie idziesz?
- Powiedzie im o Abnethe!
- Zwariowałe ? Tylko tego jej potrzeba, eby nas oskar y o pomówienie i
zniesławienie!
- Mo emy za da , aby jako powódka pojawiła si osobi cie na sali rozpraw -
powiedział McKie. - Cholera, trzeba było o tym pomy le wcze niej. Czy nikt z nas ju nie
potrafi my le logicznie? Idealna obrona: prawda oskar enia.
Bildoon dogonił go i kroczyli teraz rami w rami , otoczeni cisłym kordonem
stra ników. Tuluk pod ał w tyle.
- McKie! - zawołał za nimi Tuluk. - Zauwa asz u siebie ograniczenie procesów
my lowych?
- Poczekaj a sprawdz , twój pomysł z prawnikami - powiedział Bildoon. - Mo e
rzeczywi cie wpadłe na co , ale...
- McKie - powtórzył Tuluk. - Zauwa asz u siebie...
- Daruj sobie - szczekn ł McKie. Zatrzymał si i odwrócił do Bildoona. - Ile, my lisz,
mamy jeszcze czasu?
-Kto wie?
- Pi minut? - spytał McKie.
- Na pewno wi cej.
- Ale tego nie wiesz.
- Mam w Arbuzie stra ników... no, w ka dym razie ograniczaj ataki Abnethe do
minim...
- Nie chcesz nic zostawi własnemu losowi, tak?
- Oczywi cie, ale przecie nie...
- W takim razie id powiedzie tym dziennikarzom, e...
- McKie, ta kobieta wypu ciła macki w koła rz dowe, o których nawet ci si nie niło
- ostrzegł Bildoon. - Nie masz poj cia, co znale li my w... no, mamy wystarczaj co ma-
teriałów na kilka lat pr ...
- Jest z ni kto naprawd wa ny?
- Ma niezłe plecy.
- I to wła nie dlatego trzeba wszystko wyci gn na wiatło dzienne!
- Wywołasz panik !
- Potrzebna nam panika. Jak b dziemy mieli panik , to wiele osób b dzie si z ni
chciało skontaktowa - przyjaciele, wspólnicy, wrogowie, wariaci. B dziemy zalani
informacjami. A musimy mie wi cej nowych danych.
- A co je eli ci... ci... - Bildoon wskazał kciukiem w kierunku drzwi - nie uwierz ci?
Nieraz ju od ciebie słyszeli mocno podejrzane dziwno ci. A co, je eli ci wy miej ?
McKie si zawahał. Nie pami tał, eby Bildoon, znany z czystego umysłu, genialnych
pomysłów i zdolno ci my lenia analitycznego, był ju kiedykolwiek równie niepewny siebie,
równie niezdecydowany. Czy by był jednym z tych, których kupiła Abnethe? Niemo liwe!
Ale obecno w tej sprawie Pan Spechi z utrwalon faz osobowo ci musiała kolosalnie
zatrz
cał t ras . A Bildoon zbli a si do załamania własnej osobowo ci. Co naprawd
dzieje si w psychice Pan Spechi, gdy nadchodzi moment powrotu do bezmy lnej formy
drapie nego rozrodcy w gnie dzie? Czy wywołuje to wysoce emocjonalny napad poczucia
osamotnienia? Czy hamuje to procesy my lowe?
McKie pochylił si do ucha Bildoona.
- Czy jeste gotowy ust pi ze stanowiska Dyrektora Biura? - wyszeptał tak, by nikt
inny tego nie usłyszał.
- Oczywi cie, e nie!
- Bildoon, znamy si nie od dzisiaj - szeptał dalej McKie. - Wydaje mi si , e si
nawzajem rozumiemy i szanujemy. Nie siadłby na tym tronie, gdybym ci nie poparł. Wiesz
o tym dobrze. A teraz - jak przyjaciel do przyjaciela: Czy funkcjonujesz w tym kryzysie tak
sprawnie jak powiniene ?
Na twarzy Bildoona mign ł krótki grymas zło ci, który szybko ust pił gł bokiemu
zamy leniu.
McKie czekał cierpliwie. Kiedy nadejdzie na to czas, oddanie osobowo ci zrobi z
Bildoona kompletny, bezradny bałagan. Z gniazda Bildoona wyjdzie nowa osoba, posiadaj ca
całokształt jego wiedzy, ale dramatycznie inna w swojej konstrukcji emocjonalnej i
pogl dach. Czy to obecna sytuacja wywoływała przyspieszenie tego naturalnego procesu?
McKie miał nadziej , e nie. Naprawd lubił Bildoona, ale w tej chwili racje osobiste nale ało
odło y na bok.
- Do czego zmierzasz? - mrukn ł Bildoon.
- Nie chc wystawi ci na po miewisko, ani nie chc przyspieszy ... naturalnych
procesów. Ale nasza obecna sytuacja jest niezwykle nagl ca. Je eli nie powiesz mi prawdy, to
zakwestionuj twoje kwalifikacje, spróbuj przej twoje stanowisko i przewróc całe Biuro
do góry nogami.
- Czy funkcjonuj sprawnie? - zadumał si Bildoon. Pokr cił głow . - Znasz na to
odpowied tak samo dobrze jak ja. Ale i ty masz kilka bł dów na koncie, McKie.
- Kto nie ma?
- O to chodzi! - wtr cił si Tuluk, podchodz c do nich.
- Wybaczcie, ale my Wreavowie mamy niezwykle ostry słuch. Wszystko słyszałem.
Musz wam co powiedzie . Te fale, czy jakkolwiek to nazwiemy, powstaj ce po znikaniu
Kalebanów, wywołuj cym masowe umieranie i pomieszanie zmysłów, zmuszaj nas do
za ywania rozzłaszczacza i innych. ..
- Wi c nie jeste my w stanie my le całkiem trze wo - dopowiedział Bildoon.
- Wi cej ni to - ci gn ł dalej Tuluk. - Te wydarzenia, wydarzenia na ogromn skal ,
pozostawiły po sobie... jaki pogłos, wtórne drgania. rodki masowego przekazu nie
wy miej McKie'ego. Wszyscy rozumni szukaj teraz wytłumaczenia tego dziwnego
zaniepokojenia, które wszyscy odczuwamy. Nazywa si to „okresowym szale stwem rozum-
nych” i wyja ni to próbuje si co...
- Tracimy czas - powiedział McKie.
- Co chcesz, eby my zrobili? - zapytał Bildoon.
- Kilka rzeczy - odparł McKie. - Po pierwsze, trzeba odizolowa Stedyon, adnych
wi cej kontaktów z Kosmetykerami, nikomu nie wolno tej planety opuszcza , ani na ni
przyje d a .
- To szalone? Jak to usprawiedliwimy?
- Od kiedy BuSab musi si tłumaczy ? Mamy obowi zek hamowania procesu
rz dzenia.
- Wiesz w jak delikatnej sytuacji to nas postawi?
- Po drugie - kontynuował McKie, zupełnie niezra ony
- trzeba powoła si na klauzul nagłej potrzeby w kontrakcie z Taprisjotami. Niech
nas informuj o ka dej rozmowie wykonanej przez ka dego znajomego Abnethe.
- Powiedz , e przygotowujemy pucz - mrukn ł Bildoon. - Je eli to si rozniesie, to
zaczn si rewolucje, rozruchy, nie ob dzie si bez rozlewu krwi. Wiesz, jak czul jest
wi kszo rozumnych na stosowanie podsłuchu. Poza tym, to nie po to jest ta klauzula; ma
słu y procedurze identyfikacji i zwolnienia w normalnych...
- Je eli tego nie zrobimy, to wszyscy umrzemy, a Taprisjoci razem z nami. Trzeba im
to jasno wytłumaczy . Musz z nami współpracowa z własnej woli.
- Nie jestem pewny, czy uda mi si ich przekona - zaprotestował Bildoon.
- Musisz spróbowa .
- Ale co nam z tego wszystkiego przyjdzie?
- I Taprisjoci, i Kosmetykerzy działaj w sposób jako podobny do Kalebanów, ale na
znacznie mniejszych energiach - powiedział McKie. - Jestem tego pewny. Wszyscy maj
dost p do tego samego ródła energii.
- Wi c co si stanie, jak odizolujemy Kosmetykerów?
- Abnethe długo si bez nich nie obejdzie.
- Abnethe na pewno ma swoje własne zast py Kosmetykerów!
- Ale Stedyon jest ich baz . Odizoluj go, a my l , e działalno Kosmetykerów
ustanie wsz dzie. Bildoon spojrzał pytaj co na Tuluka.
- Taprisjoci wiedz znacznie wi cej o l cznikach, ni to po sobie pokazuj - wtr cił si
Tuluk. - my l , e ci wysłuchaj , je eli im oznajmisz, e ostatni Kaleban, który tu jeszcze
jest, zbli a si do ostatecznej nieci gło ci. Wydaje mi si , e zrozumiej znaczenie tego
bardzo dobrze.
- Wytłumacz mi to znaczenie, prosz . Je eli Taprisjoci mog korzysta z tych... tych...
to musz wiedzie , jak unikn tej katastrofy!
- A zapytał si ich kto ?
- Kosmetykerzy... Taprisjoci... - mruczał Bildoon. - Co jeszcze zamierzasz zrobi ?
- Wracam do Arbuza - oznajmił McKie.
- Nie mo emy ci tam zapewni tak dobrej ochrony jak tu.
- Wiem.
- To pomieszczenie jest za małe. Gdyby Kaleban zgodził si przyj ...
- Nie ruszy si z miejsca. Ju j o to pytałem.
Bildoon westchn ł. McKie'ego uderzyło, jak gł boko ludzkie było to westchni cie.
Kiedy Pan Spechi zdecydowali si na ladowa ludzkie kształty, przej li od ludzi wi cej ni
tylko wygl d zewn trzny. Jednak ró nice nadal były kolosalne; przypomniał sobie McKie.
Ludzie mieli jedynie bardzo powierzchowne wyobra enie o my lach Pan Spechi. O czym
teraz my lał ten dumny, inteligentny Pan Spechi, oczekuj cy lada chwila powrotu do
bezrozumnej formy gniazdowej? Z gniazda Bildoona wyjdzie inny jego członek, posiadaj cy
tysi cletni akumulacj wiedzy całego gniazda, wszystkie...
McKie zagryzł wargi, wzi ł gł boki oddech, gło no wypu cił powietrze z płuc.
Jak Pan Spechi przekazuj , te dane od jednego osobnika do drugiego? Twierdz , e s
zawsze powi zani, posiadacz osobowo ci i jego gniazdowi towarzysze, aktywni i pogr eni w
hibernacji, lini cy si mi so erca i wyrafinowany esteta. Powi zani? Jak?
- Czy ty rozumiesz, co to s ł czniki? - McKie spogl dał prosto w pokryte
wielobocznymi ciankami, jak w diamencie, oczy Bildoona.
- Widz , o czym my lisz - Bildoon wzruszył ramionami.
-Wiec?
- By mo e my, Pan Spechi, u ywamy podobnych procesów, ale jest to całkowicie
nie wiadome. Nie powiem nic wi cej. Uwa aj, lepiej nie pytaj o prywatne sprawy gniazda.
McKie skin ł głow przytakuj co. Prywatne sprawy gniazda to najwi kszy mur
obronny istnienia Pan Spechi. W jego obronie nie powstrzymaj si przed morderstwem.
adna logika, adne argumenty nie s w stanie zapobiec tej automatycznej reakcji, kiedy ju
raz si wzbudzi. Ostrze enie przekazane przez Bildoona było wyrazem olbrzymiej przyja ni,
jak ywił dla McKie'ego.
- Jeste my w rozpaczliwej sytuacji - powiedział McKie.
- Zgadzam si z tob - odparł Bildoon tonem pełnym gł bokiej godno ci. - Daj ci
woln r k w tym, co zaproponowałe .
- Dzi ki - powiedział McKie.
- Wszystko jest na twojej głowie, McKie - dodał Bildoon.
- Je eli uda mi si j zachowa - powiedział McKie. Wyszedł przed rozwrzeszczany
tłum reporterów. Powstrzymywał ich kordon zm czonych stra ników. McKie uzmysłowił
sobie, spogl daj c na t scen , e zachowanie głowy staje si w tej chwili nieco
problematyczne nie tylko dla niego samego, ale i dla całej reszty mieszka ców wiata,
uwikłanych w obecn sytuacj .
Na złudzenia nale y odpowiada odruchowo (jak gdyby reakcje miały korzenie w
autonomicznym systemie nerwowym), w sposób nie tylko nie wymagaj cy wyra ania i
zastanawiania si nad w tpliwo ciami, ale wr cz wymagaj cy aktywnego opierania si im.
Instrukcja BuSabu
Kiedy McKie dotarł do roz wietlonych wschodz cym sło cem urwisk ponad
miejscem spoczynku Arbuza, zacz ły ju si tam zbiera tłumy gapiów.
Plotki rozchodz si szybko, pomy lał.
Wzmocnione w oczekiwaniu na tak wła nie sytuacj oddziały stra ników odgrodziły
dost p do półki z lawy, na której spoczywał Arbuz, powstrzymuj c napieraj ce do brzegów
urwiska tłumy rozumnych. Dziesi tki najrozmaitszych pojazdów powietrznych kr yły wokół
lotników BuSabu trzymaj cych stra ponad Arbuzem.
Stoj cy obok Arbuza McKie spogl dał w gór , na całe to zamieszanie. Poranny wiatr
niósł ze sob kropelki rozbryzgiwanej przez fale wody, mocz c mu policzki. McKie dotarł do
biura Furunea przez skokwłaz, zatrzymał si tam tylko tak długo, jak wymagało tego wydanie
wszystkich odpowiednich polece i przyleciał do Arbuza z jednym z lotników BuSabu.
Luk w Arbuzie nadal był otwarty - kr ciło si wokół niego kilku stra ników,
pilnuj cych innej garstki stra ników wewn trz Arbuza. Wsz dzie pełno było wyra nie ju
zm czonych stra ników, kr
cych w bezładzie tu i tam, rozgl daj cych si wokół, gotowych
do odparcia niespodziewanego ataku mog cego nadej z ka dej strony.
Na Serdeczno ci był wczesny ranek, ale pora ta nie miała wi kszego znaczenia dla
McKie'ego, który przenosił si co chwil z planety na planet . W komendzie na Centrum była
pó na noc, na planecie Taprisjotów, gdzie Bildoon z pewno ci jeszcze si z nimi kłócił, był
wieczór, a Bóg jeden raczy wiedzie , jaka była pora na planecie, z której działała Abnethe.
Z pewno ci pó niej ni my l , pomy lał McKie.
Przepchał si przez tłumek stra ników, kazał podsadzi si do otwartego luku,
zeskoczył do rodka i rozgl dn ł si po znajomym wn trzu, o wietlonym fioletow łun . W
Arbuzie było znacznie cieplej ni na zewn trz, ale nie tak gor co jak kiedy .
- Czy Kaleban ostatnio co mówił? - spytał McKie jednego ze stra ników, wysokiego
Laklaka.
- Nie nazwałbym tego mówieniem, ale w ka dym razie ostatnio był cicho.
- Franiu - powiedział McKie. Cisza.
- Jeste tu jeszcze, Franiu? - spytał McKie powtórnie.
- McKie? Wzywasz obecno ci, McKie?
McKie odniósł wra enie, jakby odebrał te słowa gałkami ocznymi, które przekazały je
jako do jego układu słuchowego. Słowa Kalebana były definitywnie słabsze ni poprzednio.
- Ile razy ona była biczowana w ci gu ostatniego dnia?
- spytał tego samego Laklaka.
- Lokalnego dnia? - spytał Laklak.
- Co za ró nica'?
- Zało yłem, e potrzebujesz dokładnych danych - Laklak wydawał si by ura ony.
- Interesuje mnie, czy była ostatnio biczowana. Wydaje si słabsza ni była. kiedy j
widziałem ostatni raz - powiedział McKie, spogl daj c w kierunku olbrzymiej ły ki, w której
nadal wyczuwał antyobecno Kalebana.
- Ataki nadchodziły nieregularnie i sporadycznie i w wi kszo ci udawało nam si im
zapobiec - odparł Laklak. - Zebrali my cał kup biczów i ramion Palenków, ale słyszałem,
e nie udaje si ich przetransportowa do laboratorium.
- McKie wzywa obecno ci osoby Kalebana nazwanego Frania? - spytał Kaleban.
- Witam, Franiu.
- Posiadasz nowe spl tania ł cznikowe, McKie - powiedziała Kaleban - ale ogólny
układ pozostaje rozpoznawalny. Witam ci , McKie.
- Czy twój kontrakt z Abnethe nadal wiedzie nas w kierunku ostatecznej nieci gło ci?
- spytał McKie.
- Nat enie blisko ci - powiedziała Kaleban. - Mój pracowadca yczy rozmowy z
tob .
- Abnethe? Ona chce ze mn rozmawia ? - Prawdziwe stwierdzenie.
- Mogła si ze mn poł czy , kiedy tylko chciała.
- Abnethe przekazuje yczenie przez osob mnie - powiedziała Kaleban. - Prosi
przeka wzdłu oczekiwanego ł cznika. Ten ł cznik ty odbierasz pod nazw „teraz.” Masz to
kapni te, McKie?
- Mam to kapni te – warkn ł McKie. - Daj jej mówi .
- Abnethe wymaga aby odesłał towarzyszy z obecno ci.
- Mam by sam? - spytał McKie. - Niby czemu miałbym to zrobi ? - W Arbuzie
zaczynało si robi znacznie gor cej. McKie otarł kropelki potu znad ust.
- Abnethe mówi o motywie w ród rozumnych nazwanym „ciekawo .”
- Ja te stawiam pewne warunki na tak rozmow . Powiedz jej, e nie zgadzam si ,
je eli nie zapewni mnie, e ani ja. ani ty nie zostaniemy zaatakowani w trakcie rozmowy.
- Ja ci zapewniam.
- Ty mnie zapewniasz?
- Prawdopodobie stwo w zapewnieniu Abnethe wydaje si ... niekompletne. Opis
przybli ony. Zapewnienie przez własn osob intensywne... mocne. Bezpo rednie. By mo e.
- Czemu dajesz mi to zapewnienie?
- Pracodawca Abnethe wyra a silne yczenie rozmawia . Kontrakt przewiduje taki...
serwis. Bliskie znaczenie. Serwis.
- A wi c ty gwarantujesz moje bezpiecze stwo, tak?
- Intensywne zapewnienie, nie wi cej.
- adnych ataków w trakcie rozmowy - nalegał McKie.
- Tak nap dza ł cznik - odpowiedział Kaleban.
Za plecami McKie'ego stra nik Laklak st kn ł i powiedział:
- Rozumiesz co z tego bełkotu?
- Zbierz swój oddział i opu cie Arbuz - powiedział McKie.
- Panie Agencie, moje rozkazy...
- Nic.mnie nie obchodz twoje rozkazy! Jestem Nadzwyczajnym Sabota yst i
działam z mocy samego szefa Biura! A teraz wynosi si st d!
Panie Agejicie - powiedział Laklak - podczas ostatniej próby biczowania dziewi ciu
stra ników utraciło zmysły, mimo rozzłoszczacza innych rodków, które miały nas przed tym
chroni . Nie mog bra odpowiedzialno ci...
- Je eli nie posłuchasz mnie natychmiast to b dziesz do ko ca ycia odpowiedzialny
za stra nic przeciwpowodziow na najbli szej pustyni - powiedział McKie. - Dopilnuj ,
eby ci zesłano na nud , po oficjalnym procesie...
- Nie przestrasz si pa skich pogró ek - powiedział Laklak - ale je eli pan tego
zarz du, poł cz si z samym Bildoonem.
- To si poł cz! Ale szybko! Mamy na zewn trz Taprisjota.
- Bardzo dobrze - Laklak zasalutował i wyczołgał si przez otwarty luk. Jego
podwładni nadal trzymali stra wewn trz Arbuza, od czasu do czasu rzucaj c na McKie'ego
spojrzenia pełne współczucia.
Musz by bardzo odwa ni, pomy lał McKie, by pełni słu b w obliczu tak
absolutnie nie daj cego si przewidzie niebezpiecze stwa. Nawet sprzeciw Laklaka jest
wyrazem odwagi. Pewno takie miał rozkazy i nie złamał ich pod presj .
W ciekły na przedłu aj ce si opó nienie, McKie czekał.
Przyszła mu do głowy dziwna my l: je eli wszyscy rozumni umr , to wszystkie stacje
energetyczne na całym wiecie z czasem si zatrzymaj . Ta my l. to rozwa anie całkowitego
ko ca rzeczy mechanicznych i przemysłu przepełniła go bardzo dziwnym uczuciem.
wiat przejm rzeczy zielone, rosn ce - drzewa roz wietlone złotymi promieniami
sło ca. A głuche d wi ki milionów urz dze mechanicznych, przedmiotów z metalu,
plastyku i szkła z czasem zanikn zupełnie - zwłaszcza, e nie b dzie uszu, które mogłyby je
usłysze .
Niekarmione krze laki te wszystkie pozdychaj . Zatrzymaj si , a z czasem zupełnie
rozpadn , fabryki syntetycznego białka.
Pomy lał o rozkładzie własnego ciała.
O rozkładzie całego wiata, pełnego ciał.
W porównaniu do wieku wiata potrwa to mgnienie oka.
Male kie drgni cie, rozwiane wiatrem.
- Panie agencie - w otworze luku pojawiła si twarz Laklaka - mam rozkazy pozosta
na zewn trz Arbuza, uwa a na pana przez otwarty luk i podj działania na wypadek
jakichkolwiek kłopotów.
- Je eli to wszystko, co mog dosta , to b dzie mi musiało wystarczy - mrukn ł
McKie. - Na stanowiska!
Po niecałej minucie McKie został -sam na sam z Kalebanem. Uporczywie
utrzymywało si w nim uczucie, e ka dy centymetr kwadratowy tego pomieszczenia
znajduje si za jego plecami. Wzdłu kr gosłupa przechodziły mu falami ciarki. Nabierał
coraz wi kszego przekonania, e ryzykuje zbyt du o.
Ale w ko cu jeste my w desperackiej sytuacji, pomy lał.
- Gdzie jest Abnethe? - spytał. - Wydawało mi si , e chce ze mn rozmawia .
Na lewo od ły ki Kalebana gwałtownie otwarł si skokwłaz. Pojawiły si w nim
głowa i ramiona Abnethe, pod wietlone czerwieni - wiatła zwolnionego przej ciem przez
G'oko. Było jednak wystarczaj co jasno, by McKie zauwa ył drobne zmiany w jej wygl dzie.
Z przyjemno ci skonstatował, e wydawała si by bardzo wym czona. Kosmyki włosów
wymykały si z wykwintnej fryzury. Oczy miała zauwa alnie przekrwione. Czoło przecinały
jej zmarszczki.
Potrzebni jej byli Kosmetykerzy.
- Gotowa jeste podda si ? - spytał McKie.
- Co za idiotyczne pytanie - odpowiedziała. - Jeste tu sam, całkowicie na mojej łasce
i niełasce.
- Nie taki znów całkiem sam - odpowiedział McKie. - Mam tu... - przerwał,
zauwa aj c chytry u mieszek na jej twarzy.
- Zwró łaskawie uwag , e Frania zamkn ła luk - powiedziała Abnethe.
McKie spojrzał przez ułamek sekundy w kierunku luku. Był zamkni ty. Czy by
zdrada?
- Franiu! - zawołał. - Zapewniła mnie...
- adnego ataku - powiedziała Kaleban. – Rozmowa prywatna.
McKie wyobraził sobie panik w ród stra ników na zewn trz. Nie maj szans na
wyłamanie drzwi. Postanowił nie protestowa , przełkn ł lin . Pomieszczenie było pogr one
w idealnej ciszy i bezruchu.
- A wi c rozmowa prywatna - powiedział.
- To ju lepiej, McKie - powiedziała Abnethe. - Musimy doj do jakiego
porozumienia. Zaczynasz nam ju gra na nerwach.
- Chyba nieco wi cej ni tylko gra na nerwach?
- Mo e.
- Twój Palenki, ten który chciał mnie por ba , te mi zaczynał gra na nerwach. Mo e
nawet nieco wi cej ni tylko gra na nerwach. Przypominam sobie teraz, e do si przez
niego wycierpiałem.
Abnethe wstrz sn ł dreszcz.
- Ach, przypomniało mi si jeszcze co - powiedział McKie. - Wiemy gdzie jeste .
- Kłamiesz!
- Nie całkiem. Widzisz, nie jeste tam, gdzie my lisz, e jeste . My lisz, e cofn ła
si do przeszło ci. To nieprawda.
- Kłamiesz! Wiem to!
- Doszli my ju do tego, co jest grane - powiedział McKie. - Planeta, na której si
znajdujesz została zbudowana na podstawie twoich ł czników - wspomnie , snów. marze ...
mo e nawet rzeczy, które szczegółowo opisała .
- Co za nonsens! - w głosie Abnethe pojawiła si nuta niepokoju.
- Za dała miejsca, które byłoby bezpieczne od nadchodz cej apokalipsy -
powiedział McKie. - Oczywi cie Frania ostrzegła ci o ostatecznej nieci gło ci.
Prawdopodobnie pokazała ci, co potrafi, pokazała kilka miejsc dost pnych tobie i twojej
bandzie, stworzonych na podstawie waszych ł czników. Wtedy wpadła na ten swój genialny
pomysł.
- To tylko twoje domysły - powiedziała Abnethe. Na jej twarzy malował si jednak
niepokój.
- Przydałaby ci si mała wizytka u Kosmetykerów - u miechn ł si McKie. - Nie
wygl dasz naj wie ej, Mliss. Abnethe popatrzyła na niego spode łba.
- Czy by odmówili pracowa dla ciebie wi cej? - spytał McKie z przek sem.
- Jeszcze zmieni zdanie! - warkn ła.
- Kiedy?
- Kiedy przekonaj si , e nie maj wyboru!
- Mo e. - Tracisz czas, McKie.
- Prawda. Wi c co chciała mi powiedzie ?
- Musimy doj do porozumienia, McKie. Ty i ja, tylko nas dwoje.
- Wyjdziesz za mnie za m , o to chodzi?
- To twoja cena? - była najwyra niej zaskoczona.
- Nie jestem pewny - powiedział McKie. - A co na to Cheo?
- Cheo zaczyna mnie nudzi .
- I to mnie wła nie martwi. Zastanawiam si , kiedy by si mn znudziła.
- Widz , e nie jeste szczery - powiedziała - grasz na zwłok . Wydaje mi si , e uda
nam si jednak dogada .
- Co ci daje powody tak uwa a ?
- Zasugerowała mi to Frania.
- Zasugerowała ci Frania? - mrukn ł McKie, spogl daj c w kierunku anty 'obecno ci
Kalebana.
Frania, pomy lał, okre la swój własny rodzaj rzeczywisto ci na podstawie tego co
widzi z tych swoich tajemniczych ł czników: specyficzny rodzaj postrzegania, dostosowany
do specyficznego sposobu poboru energii.
Pot ciekał mu po czole. Zakołysał si do przodu, zdaj c sobie spraw , e stoi u progu
o wiecenia.
- Franiu - spytał - czy dalej mnie kochasz?
- Cooo? - zaskoczona Abnethe zrobiła wielkie oczy.
- wiadomo sympatii - powiedziała Kaleban. - Miło równa si tej zgodno ci, któr
dla ciebie posiadam, McKie.
- I jak ci si podoba moja jednotorowa egzystencja? - spytał McKie.
- Intensywna sympatia - powiedziała Kaleban. - Produkt szczero ci prób porozumienia
si . Ja-moja-osoba Kaleban kocham twoj ludzko-osob , McKie.
Abnethe wpatrywała si z w ciekło ci w McKie'ego.
- Przybyłam tu oczekuj c duskusji nad naszym wspólnym problemem -r- zasyczała. -
Nie spodziewałam si , e b d musiała czeka , kiedy ty i ten półgłówek Kaleban b dziecie
sobie gruchali jakie bzdury!
- Własna osoba nie posiada pół głowy - powiedziała
Kaleban.
- McKie - zacz ła Abnethe o pół tonu ni ej - przybyłam tu zaproponowa ci co
korzystnego dla nas obojga. Przył cz si do mnie. Oboj tne jak dla siebie rol wybierzesz,
twoja zapłata b dzie sowitsza ni mógłby sobie...
- Nawet nie wiesz co si z tob dzieje - powiedział McKie. - To w tym wszystkim jest
najdziwniejsze.
- Niech ci szlag, McKie! Mogłabym ci zrobi nawet cesarzem!
- Nie. wiesz, gdzie Frania ci ukryła? - spytał McKie.
- Naprawd nie zdajesz sobie sprawy, e to bezpieczne...
- Mliss! - glos pełen w ciekło ci doszedł gdzie zza pleców Abnethe, ale osoba
pozostawała dla niego niewidoczna.
- To ty, Cheo? - zawołał McKie. - Czy wiesz, gdzie jeste . Cheo? Pan Spechi musi
podejrzewa prawd .
W polu widzenia McKie pojawiła si r ka wyszarpuj ca Abnethe z otworu skokwłazu.
Jej miejsce zaj ł Pan Spechi z utrwalon faz osobowo ci.
- Jeste za sprytny dla swojego własnego dobra, McKie
- powiedział Cheo.
- Jak miesz, Cheo! - krzykn ła Abnethe.
Cheo zawirował wokół własnej osi, zamachn ł si . McKie'ego doszedł odgłos
uderzenia ciała o ciało, przytłumiony wrzask, potem jeszcze jedno uderzenie. Cheo pochylił
si nad czym , znikn ł McKie'emu z pola widzenia w otworze skokwłazu i po chwili pojawił
si znowu.
- Byłe ju tam kiedy , nieprawda, Cheo? - zawołał McKie. - Nie byłe ju kiedy
miałcz c , bezmy ln samic w gnie dzie?
- Du o za sprytny! - warkn ł Cheo.
- B dziesz j musiał zabi , wiesz o tym, prawda? - powiedział McKie. - Je eli tego nie
zrobisz, to wszystko b dzie na pró no. Ona ci pochłonie. Ona przejmie twoj osobowo .
Ona stanie si tob .
- Nie słyszałem, eby to si działo w ród ludzi - powiedział Cheo.
- Ale dzieje si , dzieje - odparł McKie. - To jej wiat, nie mam racji, Cheo?
- Jej wiat - zgodził si Cheo - ale w jednej rzeczy si mylisz, McKie. Ja rz dz Mliss.
A wi c to mój wiat, nie? I jeszcze jedno: tob te mog rz dzi !
Tuba wirtunelu skokwłazu nagle skurczyła si , si gn ła po McKie'ego.
McKie wykonał unik, krzycz c:
- Franiu! Obiecała !
- Nowe ł czniki - odparła Kaleban.
Gdy tu obok niego pokazał si otwór tuby wirtunelu, McKie wykonał pełny rzut na
twarz przez pół pomieszczenia. Wirtunel pokazywał si i na przemian nikł, jak arłoczna
paszcza, z ka dym atakiem coraz bli sza do po arcia McKie'ego. McKie wykr cał si , robił
uniki, skakał i rzucał na ziemi ci ko dysz c w fioletowym półmroku wn trza Arbuza, w
ko cu wtoczył si pod wielk ły k , łypn ł na prawo i lewo. Cały dr ał. Nie zdawał sobie
sprawy, e skok-włazem mo na manewrowa tak szybko.
- Franiu - wydyszał - zamknij G'oko, zamknij je, albo szybko co zrób. Przyrzekła -
adnych ataków!
Cisza.
McKie spojrzał na tub wirtunelu, unosz c si tu obok niecki ły ki.
To był głos Chea.
- Zaraz si z tob b d próbowali skontaktowa przez Taprisjotów - zawołał Cheo. -
Kiedy to zrobi , b dziesz mój!
McKie powstrzymał nast pny atak drgawek.
Na pewno do niego zadzwoni . Bildoon pewno ju wezwał jakiego Taprisjota. Z
pewno ci martwi si o niego - teraz, kiedy luk do Arbuza jest zamkni ty. A w chichotransie
b dzie całkiem bezbronny.
- Franiu! - zasyczał. - Zamknij to cholerne G'oko!
Tuba wirtunelu rozbłysn ła nagłym wiatłem, przemkn ła ponad ły k , aby zaj go z
drugiej strony. Kln c na głos, McKie zwin ł si w kł bek, zrobił przerzut w tył, wyl dował na
kolanach, podniósł si na nogi i szczupakiem przeleciał nad r czk ły ki, pod któr
natychmiast dał nurka.
Poluj ca na niego tuba wirtunelu odsun ła si na bok.
Doszedł go niski pomruk, jak grzmot. Spojrzał w prawo, w lewo, za plecy. Po
mierciono nym otworze nie było ladu.
Usłyszał nagły, ostry trzask, dochodz cy sponad niecki ły ki. Obsypał go migocz cy
deszcz zielonych iskier. Prze lizgn ł si w bok, wydostał z kieszeni marynarki miotacz. Z
otworu skokwłazu wydobywało si uzbrojone w bicz rami Palenki. Podnosiło si wła nie w
nast pnym ciosie przeciwko Kalebanowi.
McKie skierował miotacz w stron opadaj cego ramienia i wypalił. Obci te rami
otarto si o kraw d ły ki, obsypuj c McKie'ego jeszcze jednym deszczem iskier.
Otwór skokwłazu znikn ł w mgnieniu oka.
McKie pozostał w kuckach, gotowy do skoku, przed oczyma ta czył mu nadal obraz
opadaj cych w ciemno ci zielonych iskier. Wreszcie - wreszcie przypomniało mu si to, co
usiłował sobie przypomnie , od kiedy zobaczył do wiadczenie Tuluka z kawałkiem stali. -
G'oko usuni te.
Głos Frani uderzył go w czoło, wydawało mu si , e przesi ka stamt d w gł b, do
o rodków mózgowych. Do wszystkich piekielnych diabłów! Kaleban wydawał si taki
słaby.
McKie powoli podniósł si na nogi. Rami Palenki, razem z biczem, pozostawało tam,
gdzie upadło na podłog , ale na razie je zignorował.
Deszcz iskier!
McKie poczuł oblewaj ce go fale dziwnych emocji. Chwilami czuł si szcz liwie
w ciekły, chwilami przyjemnie nasycony frustracj , słowa, zdania kł biły mu si w głowie,
jak diabelskie koła.
Na wszystkich b kartów wszech wiata!
Deszcz iskier! Deszcz iskier!
Wiedział, e musi si teraz trzyma tej my li i walczy o zachowanie przytomno ci
umysłu w zalewaj cej go od Frani burzy emocji.
Deszcz... Deszcz...
Czy Frania ju umiera?
- Franiu?
Kaleban pozostał bez słowa, chocia nawał emanuj cych od niego emocji ustał.
McKie zdawał sobie spraw , e musi co zapami ta . Co , co miało do czynienia z
Tulukiem. Musi co powiedzie Tulukowi.
Deszcz iskier!
I wtedy przypomniało mu si : wzór, który identyfikuje twórc ! Deszcz iskier!
Czuł si jak po wyczerpuj cym biegu, nerwy miał zszarpane i posiniaczone, umysł jak
galaret . Dr ały w nim my li. Wydawało mu si , e mózg mu si roztopi i wypłynie
strumieniem kolorowego płynu. Wytry nie z niego... deszczem...
Deszczem... deszczem... ISKIER!
- Franiu! - zawołał, tym razem gło niej.
Szczególny rodzaj ciszy odbił si we wn trzu Arbuza. Była to cisza wyzbyta z uczu ,
jakby co zostało zamkni te, usuni te. McKie'emu ciarki przeszły po skórze.
- Powiedz co , Franiu - powiedział jeszcze raz.
- G'oko powoduje swoj nieobecno - powiedziała Kaleban.
McKie'ego oblało poczucie winy, gł bokie, pochłaniaj ce go całkowicie poczucie
winy. Było wokół niego, w nim, w ka dej komórce ciała. Paskudne, grzeszne, wstr tne,
brudne...
Potrz sn ł głow . Czemu miałby czu si winny?
Ach. Zrozumiał co si stało. To uczucie pochodziło z zewn trz, od Frani!
- Franiu - powiedział - rozumiem, e nie była w stanie zapobiec temu atakowi. Za nic
ci nie obwiniam. Doskonale ci rozumiem.
- Niespodziewane ł czniki - powiedziała Kaleban. - Przerozumiesz.
- Rozumiem.
- Przerozumiesz? Okre lenie intensywno ci wiedzy? Zdawania sobie sprawy!
- Tak. Zdawania sobie sprawy.
McKie znowu był spokojny, ale był to spokój wywołany utrat czego .
Przypomniał sobie znowu, e ma co niezwykle wa nego dla Tuluka. Deszcz iskier.
Ale najpierw musi si upewni , e ten szalony Pan Spechi znienacka nie wróci.
- Franiu - powiedział - czy mo esz zapobiec u ywaniu przez nich G'oka?
- Ograniczanie, nie zapobie enie - odpowiedziała Kaleban.
- Czy to znaczy, e mo esz ich zwolni ?
- Wytłumacz zwolni .
- Och nie - j kn ł McKie. Pocz ł zastanawia si , jak powiedzie to samo w sposób
kaleba ski. Jak Frania by to powiedziała?
- Czy nast pi... - pokr cił głow . - Nast pny atak b dzie na krótkim, czy długim
ł czniku?
- Seria ataków tutaj si ko czy - powiedziała Kaleban. - Pytasz o trwanie w twoim
zrozumieniu czasu. Przerozumiem to. Długa linia przez w zły ataku, w twoim rozumieniu
czasu, równa si z bardziej intensywnym trwaniem.
- Intensywnie trwanie - mrukn ł do siebie McKie. - Tak.
Deszcz iskier, przypomniał sobie. Deszcz iskier.
- Masz na my li u ycie G'oka przez Chea - powiedziała Kaleban. - Rozmieszczenie w
tym miejscu si wydłu a. Cheo posuwa si dalej wzdłu twojego toru. Przerozumiem
intensywnie McKie'ego. Tak?
Dalej wzdłu mojego toru, pomy lał McKie. A si zakrztusił. gdy doznał nagłego
o wiecenia. Co to Frania powiedziała wcze niej? „Do widzenia odprowadz ci do drzwi. Ja
jestem G'okiem!”
Starał si oddycha tak delikatnie, by nawet najmniejszy wstrz s nie spowodował
utraty tego, co zrozumiał teraz z tak czysto ci .
Przerozumiał! Drzwi. Właz!
Pomy lał o wymaganej energii. Niesamowicie olbrzymia! „Ja jestem C'okiem!” I
„Własna energia - b d c mas gwiezdn !” Aby robi to, co robili w tym wymiarze, Kale-
banie potrzebowali energii masy gwiezdnej. Ona wdychała bicz! Sama powiedziała, e
szukaj tutaj energii. Kałebanie ywi si w tym wymiarze. Pewnie te i w innych.
McKie pomy lał, e musiała by fantastycznie wprost inteligentna, by nawet
próbowa si z nim porozumie . To tak, jakby on zanurzył usta w wodzie i próbował
prowadzi rozmow z jednym z yj cych tam mikroorganizmów!
Powinienem był zrozumie , pomy lał, kiedy Tuluk powiedział co o tym, e zdał
sobie spraw gdzie tyjemy.
- Franiu, musimy wróci do samego pocz tku - powiedział.
- Ka de istnienie ma wiele pocz tków - odpowiedziała Kaleban.
McKie westchn ł.
W połowie tego westchnienia nadeszła rozmowa. Mówił Bildoon.
- Nawet nie wiesz, jak si ciesz , e troch z tym poczekałe ' - powiedział McKie,
przerywaj c pełne troski pytania Bildoona. - Musisz zaraz...
- McKie, co si tam dzieje? - nie dał mu doko czy Bildoon. - Wsz dzie wokół ciebie
pełno nie ywych stra ników, szale ców, zaczynaj si rozruchy...
- Albo jestem jako na to uodporniony, albo Frania mnie chroni - powiedział McKie. -
A teraz słuchaj mnie. Nie zostało nam ju wiele czasu. Złap Tuluka. On ma gdzie taki interes
do okre lania wzorów powstaj cych w napr eniach obecnych przy tworzeniu rzeczy. Niech
to tu przyniesie - tak, prosto tu, do Arbuza. I pospieszcie si .
Wzi te jako odosobniona para, Rz d i Sprawiedliwo wykluczaj . si nawzajem. Aby
jakiekolwiek społecze stwo mogło posiada zarówno rz dy, jak i sprawiedliwo , musi istnie
jeszcze trzecia siła. To dlatego Biuro Sabota u czasem jest zwane „ Trzeci Sił ”
Z podr cznika szkolnego.
W przytłumionej ciszy wn trza Arbuza McKie, opieraj c si o cian , s czył zimn
wod z termosu. Obserwował Tuluka ustawiaj cego swoje instrumenty.
- Sk d mamy pewno , e nie zostaniemy zaatakowani w czasie pracy? - spytał Tuluk,
wtaczaj c wiec c p tl na niskim postumencie w bezpo rednie s siedztwo antyobecno ci
Kalebana. - Trzeba było pozwoli Bildoonowi przysła z nami kilku stra ników.
- Takich jak ci z pian na ustach przed wej ciem?
- Sprowadzili ju wie e posiłki!
Tuluk co dalej majstrował. Nagle wiec ca obr cz podwoiła rednic .
- Tylko by nam przeszkadzali - powiedział McKie. - Poza tym Frania twierdzi, e
rozmieszczenie nie jest teraz odpowiednie dla Abnethe. - Poci gn ł łyk wody. W po-
mieszczeniu było gor co jak w ła ni, ale nadal bardzo sucho.
- Rozmieszczenie - powtórzył Tuluk. - Czy to dlatego Abnethe nie mo e ci załatwi ?
- Z jednego z pudeł z instrumentami wyci gn ł czarn pałeczk . Miała około metra długo ci.
Obrócił pokr tłem w r czce pałeczki i wiec ca obr cz zmalała. Niski postument, na którym
stała pocz ł wibrowa coraz gło niejszym d wi kiem - przyprawiaj cym o sw dzenie skóry
rodkowym C.
- Nie mog si do mnie dobra , bo mam kochaj cego obro c - powiedział McKie. -
Nie ka dy mo e si pochwali , e kocha go Kaleban.
- Co ty tam takiego pijesz? - spytał Tuluk. - Mo e to od tego tak ci si rozum kurczy.
- Nie b d znowu a taki mieszny - odparł McKie. - Jak jeszcze długo masz zamiar
grzeba sobie w tych instrumentach?
- W niczym sobie nie grzebi . Nie wiesz, e to nie jest sprz t przeno ny? Trzeba go
dostroi .
- To dostrajaj.
- Ta straszna temperatura komplikuje mi odczyty - narzekał Tuluk. - Czemu nie
mo emy otworzy luku na zewn trz?
- Z tego samego powodu, dla którego nie wpu ciłem tu stra ników. Wol podejmowa
ryzyko bez obawy, e tłum szale ców b dzie wchodził mi w parad .
- Ale musi tu by tak gor co?
- Nie si na to nie poradzi - odpowiedział McKie. - Frania i ja rozmawiali my.
Staramy si znale jakie rozwi zania.
- Rozmawiali cie?
- Grzali, nie lali wody.
- Acha, to miał by kawał.
- Ka demu mo e si zdarzy - powiedział McKie. - Ciekawy jestem, czy to, co my
widzimy jako gwiazd , to cały Kaleban, czy tylko jaka cz
. Wydaje mi si , e jednak
raczej cz
- napił si łapczywie wody, odkrywaj c, e wszystkie kostki lodu ju si
roztopiły. Tuluk miał racj . Było A cholernie gor co.
- To do dziwna teoria - powiedział Tuluk. Wyciszył ju buczenie swoich
instrumentów. W panuj cej wokół ciszy gło no rozbrzmiewało jedynie miarodajne tykanie
rozchodz ce si z jednego z przyrz dów. Nie był to spokojny d wi k. Brzmiał jak zapalnik
bomby zegarowej. Odliczał sekundy w wy cigu na mier i ycie.
McKie'emu zdawało si , e sekundy zbieraj si jak nabrzmiewaj ce ba ki - rosn ,
rosn , p czniej i... rozpryskuj si w nico ! Ka de tykni cie było jak ukłucie czekaj cej
mierci. Tuluk ze swoj dziwn pałeczk był jak czarnoksi nik, ale pracował odwrotnie ni
to mieli czyni czarnoksi nicy. Zamieniał sekundy złota w mierciono ny ołów. Jego
sylwetka te nie pasowała do obrazków z bajek. Nie miał bioder ani ud. Rurowaty kształt
Wreava irytował McKie'ego. Wreavowie ruszaj si tak powoli!
To cholerne tykanie!
Arbuz Kalebana mo e sta si ostatnim domem we wszech wiecie, ostatnim
schronieniem inteligentnego ycia. A nawet nie ma w nim łó ka, na którym mo na by godnie
umrze .
Oczywi cie Wreavowie nie sypiaj w łó kach. Odpoczywaj oparci na specjalnych
podpórkach, odchyleni pod k tem do tyłu, a chowa si ich na stoj co.
Tuluk ma szar skór .
Ołów.
Je eli wszystko si teraz sko czy - zastanawiał si McKie - ciekawe kto umrze
ostatni? Czyj oddech b dzie ostatnim oddechem na wiecie?
McKie oddychał echem wszystkich tych l ków. Zbyt wiele zale y od ka dej
odliczanej tu sekundy.
Koniec z muzyk , koniec ze miechem, koniec z beztroskimi zabawami dzieci...
- No i prosz - powiedział Tuluk.
- Jeste gotowy? - spytał McKie.
- B d gotowy za chwilk . Czemu ten Kalaban nic nie mówi?
- Kazałem jej oszcz dza siły.
- A co ona my li o twojej teorii?
- Twierdzi, e osi gn łem prawd . Tuluk wyj ł z torby niewielk spiral , koniec jej
wetkn ł do otworu w wiec cym pier cieniu.
- Jazda, jazda! - dra nił go McKie.
- adne przynaglenia nie zmniejsz czasu potrzebnego do ustawienia instrumentów -
powiedział Tuluk. - Dla przykładu powiem ci. e jestem głodny. Przyszedłem tu bez
niadania. Mimo tego ani si specjalnie nie spiesz , co tylko zwi kszyłoby
prawdopodobie stwo popełnienia przeze mnie jakiej pomyłki, ani nie narzekam.
- Nie narzekasz? - spytał McKie. - Chcesz troch wody?
- Piłem dwa dni temu - odpowiedział Tuluk.
- A wiec nie chcemy namawia ci do picia zbyt cz sto.
- Zupełnie nie rozumiem, jaki wzór ty chcesz zidentyfikowa - powiedział Tuluk. -
Nie posiadamy danych o rzemie lnikach, które pozwoliłyby nam porówna ...
- To jest co stworzone przez Boga - powiedział McKie.
- Nie powiniene artowa z Boga - odpowiedział Tuluk.
- Jeste wierz cy, czy po prostu tak na wszelki wypadek?
- Strofowałem ci za czyn, który mógłby urazi wielu rozumnych - odparł Tuluk. - Ju
i tak do trudno o zrozumienie si mi dzy ró nymi rasami, nie warto jeszcze do tego
dodawa problemów zwi zanych z religijno ci .
- No tak, szpiegowali my Boga - czy kogo tam - ju od dawna - powiedział McKie. -
To dlatego musimy mie teraz jeszcze i ten odczyt spektroskopowy. Ile jeszcze b dziesz si z
tym grzebał?
- Cierpliwo ci, cierpliwo ci - mrukn ł Tuluk. Uruchomił pałeczk , pomachał ni
wokół wiec cego pier cienia. Urz dzenie zacz ło raz jeszcze brz cze , tym razem na inn
nut , nieco wy sz . Grało to McKie'emu na nerwach. Sw działy go z by, a przez skór na
ramionach przechodziły dreszcze. Sw działo go te gdzie w rodku, gdzie si nie mógł
podrapa .
- A niech szlag trafi to gor co! - zakl ł Tuluk. - Nie mo esz poprosi Kalebana o
otwarcie luku, cho by na chwil ?
- Powiedziałem ci ju , czemu to niemo liwe.
- Nie ułatwia mi to specjalnie zadania!
- Pami tasz - powiedział McKie - kiedy poł czyłe si ze mn i uratowałe mi skór
przed tym Palenk , który mnie chciał zar ba siekier ? Pami tasz? Po tej rozmowie powie-
działe , e spl tałe si z Frani . Powiedziałe wtedy te co bardzo dziwnego.
- Tak? - Tuluk wysun ł niewielki chwytnik uchwowy i bardzo delikatnie ustawiał
jakie pokr tło na obudowie aparatury pod roz wietlon obr cz .
- Powiedziałe co o tym, e nie zdawałe sobie sprawy, gdzie yjemy. Pami tasz?
- Nigdy tego nie zapomn - Tuluk pochylił si nad wietlist obr cz i spogl ł przez
jej otwór na pałeczk , któr przesuwał tam i z powrotem po drugiej stronie.
- To gdzie to jest? - spytał McKie.
- Gdzie co jest?
- No - gdzie my yjemy?
- Ach to! Brak mi słów, eby ci to wytłumaczy .
- Spróbuj.
Tuluk wyprostował si , spojrzał McKie'emu prosto w
oczy.
- Wydawało mi si , jakbym był male kim okruchem w olbrzymim oceanie... i
odczuwał ciepło przyja ni jakiego dobrego olbrzyma.
- Olbrzyma? Czyli Kalebana?
- Oczywi cie. Nie b d odpowiedzialny za niedokładno ci w odczytach na tym
sprz cie - powiedział Tuluk - ale chyba ju mi si tego nie uda wyregulowa dokładniej.
Gdybym miał do dyspozycji kilka dni, troch odpowiednich ekranów - na przykład ta ciana
za tob wydziela jakie dziwne promieniowanie, które wszystko zakłóca - no i jeszcze kilka
tłumików odbi , mo e, mole udałoby mi si osi gn jak tak dokładno . Ale teraz? Za nic
nie odpowiadam.
- Ale uda ci si dokona odczytu spektroskopowego?
- Oczywi cie.
- To mo e jeszcze zd ymy.
- Na co?
- Na odpowiednie rozmieszczenie.
- Acha, chodzi ci o biczowanie i powstaj cy w jego wyniku deszcz iskier?
- O to wła nie mi chodzi.
- A nie mógłby ... uderzy jej sam, delikatnie?
- Frania twierdzi, e to si nie uda. To musi by uczynione z zamiarem skrzywdzenia,
zamiarem spowodowania intensywno ci antymiło ci... inaczej nic z tego.
- Acha. Dziwne. Wiesz, McKie, mo e jednak napij si troch tej twojej wody. To ta
temperatura.
Ka da rozmowa jest jak jedyny w swoim rodzaju koncert jazzom: Niektóre bardziej
ciesz uszy nit inne, ale nie jest to koniecznie miar ich znaczenia.
Komentarz Laklaków.
Usłyszeli mla ni cie, jakby wyci gni to korek z butelki. Ci nienie w Arbuzie lekko
opadło i McKie przez ułamek sekundy wpadł w panik , e Abnethe otworzyła skokwłaz do
pró ni, e za chwil strac całe powietrze i udusz si . Fizycy twierdzili, e to niemo liwe, e
przepływ gazu, zablokowany cz ciowo barier samego skokwłazu zatka jego otwór przez
autorozpad kolizyjny. McKie podejrzewał, e udaj , e rozumiej zjawisko G'oka.
Z pocz tku nie zauwa ył nawet tuby wirtunelu skokwłazu. Otworzyła si w poziomie,
bezpo rednio nad nieck ły ki Kalebana.
Przez otwór przemkn ło si rami Palenki z biczem, dostarczaj c z wielkim
zamachem ciosu w okolice zajmowane przez Kalebana. Zielone iskry rozbłysn ły w
powietrzu.
Tuluk, pochylony nad swoimi przyrz dami, zamruczał co w podnieceniu.
Rami Palenki cofn ło si , zawahało.
- Jeszcze! Jeszcze! - dobiegł ich przez otwór skokwłazu głos Chea.
Palenki zamachn ł si ponownie i ponownie.
McKie podniósł miotacz, dziel c uwag pomi dzy Tuluka i opadaj cy raz po raz bicz.
Czy Tuluk dokonał ju pomiaru? Nie wiedział, ile Kaleban jeszcze zdoła wytrzyma .
Po ka dym uderzeniu bicza, w powietrzu buchały kaskady zielonych iskier.
- Tuluk, masz ju wystarczaj co danych? - zawołał. Rami , razem z biczem, wycofało
si do wirtunelu. Zapadła dziwna cisza.
- Tuluk? - sykn ł McKie.
- Tak, wydaje mi si , e mam wszystko, co mi było potrzebne - powiedział Tuluk. -
Pomiar si udał. Ale nie gwarantuj adnych porówna ani identyfikacji.
McKie u wiadomił sobie, e cisza wcale nie była absolutna. Pomruk instrumentów
Tuluka był tłem dla d wi ku wielu głosów dochodz cych przez otwór skokwłazu.
- Abnethe? - krzykn ł McKie.
Otwór skokwłazu przechylił si do przodu, odsłaniaj c twarz Abnethe, widoczn z
profilu. Od skroni przez cały policzek przebiegał jej fioletowy siniak. Gardło obiegała jej
srebrzysta p tla, trzymana w r ku Pan Spechi.
McKie widział, e Abnethe stara si powstrzyma od wybuchu w ciekło ci, gro cego
jej rozsadzeniem ył. Jej twarz stawała si na przemian to blada jak papier, to krwista jak
burak. Zaci ni te wargi stały si cieniutkimi kreseczkami. Ch gwałtownego wybuchu
emanowała ze wszystkich porów jej skóry.
- Widzisz do czego doprowadziłe ? - krzykn ła na widok McKie'ego.
McKie, zafascynowany tym co widział, zrobił kilka kroków w kierunku otworu
skokwłazu.
- Co ja zrobiłem? - spytał. - To wygl da bardziej na robot Chea.
- To wszystko twoja wina!
- Tak? Sam nie wiedziałem, co potrafi .
- Starałam si by rozs dna - wykrztusiła. - Starałam ci si pomóc, uratowa ci . Ale
nie! Traktujesz mnie jak przest pc . Oto jakie od ciebie dostałam podzi kowanie - wykonała
gest w kierunku otaczaj cej jej gardło p tli. - CO TAKIEGO ZROBIŁAM, EBY NA TO
ZASŁU Y ?
- Cheo! - zawołał McKie. - Co ona zrobiła?
- Powiedz mu, Mliss - głos Chea dobiegał sk d spoza obr bu otworu skokwłazu.
Tuluk, próbuj cy do tej pory ignorowa t wymian zda , zwrócił si teraz do
McKie'ego.
- Fantastyczne - powiedział - naprawd fantastyczne.
- Powiedz mu! - rykn ł Cheo, gdy Abnethe nadal si nie odzywała.
Abnethe i Tuluk zacz li mówi równocze nie. McKie odebrał to jak zupełnie
popl tan
mieszank
ró nych
hałasów:
„Przeszkopaliwodziłe wodoruwnormi dzygwiemalnegoz...”
- Cicho! - krzykn ł McKie.
Abnethe odskoczyła do tyłu, milkn c jak no em uci ł, ale Tuluk spokojnie doko czył
zdanie:
- ... i dlatego nie ma w tpliwo ci, co to spektrum pochłania. To ju jest jaki pocz tek!
Nic innego nie dałoby nam takiego samego obrazu.
- Ale z której gwiazdy? - spytał McKie.
- Aaaa, oto jest pytanie.
Cheo odepchn ł Abnethe na bok i zaj ł jej miejsce w otworze skokwłazu. Przyjrzał si
Tulukowi, rozło onym instrumentom.
- O co chodzi, McKie? - powiedział. - Jeszcze jeden sposób na przeszkadzanie naszym
Palenkom? Czy te wróciłe na nast pn rund zabawy w p telk wokół szyi?
- Odkryli my co , co ci mo e zainteresowa - powiedział McKie.
- A có wy mogliby cie odkry takiego, co by mnie zainteresowało?
- Powiedz mu, Tuluk - powiedział McKie.
- Frania istnieje w jaki sposób niezwykle blisko zwi zany z mas gwiezdn -
powiedział Tuluk. - Mo e sama nawet by mas gwiezdn , w ka dym razie w naszym
wymiarze.
- Nie wymiarze - wtr ciła si Kaleban. - Fali.
Jej słaby glos ledwie dotarł do McKie'ego, ale towarzyszyła mu fala nieszcz cia,
która wstrz sn ła do gł bi i nim, i Tulukiem.
- Co-co to-to by-by-by-ło - udało si wykrztusi Tulukowi.
- Spokojnie, spokojnie - uspokajał go McKie. Zauwa ył, e ta fala uczucia nie
dosi gn ła Chea. A w ka dym razie Pan Spechi niczego po sobie nie pokazał.
- Lada chwila zidentyfikujemy Frani - powiedział McKie.
- Identyfikacja, osobowo - głos Kalebana był teraz nieco silniejszy, ale mroził za to
krew w yłach całkowitym brakiem emocji. - Osobowo odnosi si do jedynej cechy własno-
zrozumienia, w odniesieniu do samo-nazwania, samo-zamieszkania i samo-przejawów. Nie
masz jeszcze tego kapa, McKie. Masz kapa? Ja-własna-osoba przerozumiem twój w zeł
czasu.
- Masz kapa? - spytał Cheo, szarpi c za p tl zaciskaj c szyj Abnethe.
- Zwykłe, cho mo e troch staro wieckie powiedzenie - powiedział McKie. - S dz ,
e Mliss wietnie kapuje.
- O czym wy mówicie? - Cheo nadal nic nie rozumiał. Tulukowi wydało si , e to
pytanie zostało skierowane bezpo rednio do niego.
- W nieznany nam bli ej sposób - powiedział - Kalebany w naszym wiecie objawiaj
si jako gwiazdy. Ka da gwiazda ma pewien puls, pewien specyficzny rytm, niepowtarzaln
charakterystyk . Zarejestrowali my wła nie wzór tego rytmu u Frani. Sprawdzimy to z
danymi w komputerach i spróbujemy zidentyfikowa , jakiej gwie dzie odpowiada.
- A co ta idiotyczna teoria ma do mnie? - spytał Cheo.
- Du o - odparł McKie. - To ju wi cej ni teoria. Wydaje ci si , e znalazłe sobie
bezpieczn kryjówk . Wystarczy wyeliminowa Frani , to załatwi cał reszt wiata i
zostaniecie si na nim sami jedni, absolutnie niezagro eni przez nikogo innego. Czy nie tak?
Ale tu wła nie bardzo si mylisz.
- Kalebany nie kłami ! - warkn ł Cheo.
- Ale mog popełnia pomyłki - powiedział McKie.
- Bogactwo pojedynczych torów - powiedziała Kaleban. McKie'im wstrz sn ła
towarzysz ca tym słowom fala lodu.
- Czy Abnethe i jej towarzysze pozostan przy yciu, kiedy my do wiadczymy
ostatecznej nieci gło ci? - spytał Kalebana.
- Inny rozkład z krótkim limitem przedłu onych ł czników - odpowiedziała Kaleban.
Fala lodowatych uczu dotarła McKie'emu do brzucha. Zauwa ył, e Tulukiem
wstrz saj dreszcze, e a na przemian zamyka i otwiera pokryw twarzow .
- To chyba zrozumiałe ? - McKie zapytał Chea. - Jako si zmienicie i długo nas nie
prze yjecie.
- adnych odgał zie - dopowiedziała Kaleban.
- adnego potomstwa - przetłumaczył McKie. - To podst p! - zawołał Cheo. - Ona
kłamie!
- Kalebany nie kłami - przypomniał mu McKie. - Ale mog popełnia pomyłki!
- Odpowiednia pomyłka mo e kompletnie zrujnowa wszystkie twoje plany -
powiedział McKie.
- Zaryzykuj - odpowiedział Cheo. - A wy róbcie co... - otwór skokwłazu raptownie
znikn ł.
- Ustawienie G'oka utrudnione - powiedziała Kaleban. - Masz kapowane utrudnione?
Odno nik wi kszego wymagania intensywno ci energii. Masz kapa?
- Rozumiem - odparł McKie. - Mam kapa - otarł r kawem pot z czoła.
Tuluk wystawił długi chwytnik, machaj c nim w podnieceniu.
- Zimno - powiedział. - Zimno-zimno-zimno-zimno.
- Boj si , e ona ju wisi na włosku - powiedział McKie.
Tułów Tuluka zafalował gł bokim oddechem wzi tym do zewn trznych, potrójnych
płuc.
- We my wyniki i chod my do laboratorium - powiedział.
- Masa gwiezdna - mrukn ł McKie. - Co takiego. A my widzimy tylko ten... ten
kawałek niczego.
- Nie daj tu nic - powiedziała Kaleban. - Ja-własna-osoba daj tu co i od-stwarzam
ci . W obecno ci własnej osoby McKie do wiadcza nieci gło ci.
- Masz to kapowane, Tuluk? - spytał McKie.
- Kapowane? Ach, tak. Ona mówi, e gdyby si nam pokazała we własnej osobie, to
by nas to zabiło.
- Te to tak zrozumiałem - powiedział McKie. - Wracajmy do laboratorium i
zabierzmy si do porównywania wyników naszych pomiarów z danymi o gwiazdach.
- Marnujesz substancj bez celu - powiedziała Kaleban.
- Co znowu? - spytał McKie.
- Biczowanie nadchodzi i własna osoba osi ga nieci gło - odpowiedziała Kaleban.
- Kiedy, Franiu? - McKie'im wstrz sn ły dreszcze.
- Czasowy odno nik do pojedynczego toru trudny, McKie. Twoje okre lenie: wkrótce.
- Zaraz? - McKie'emu zaparło oddech.
- Pytasz o intensywno zaraz?
- Prawdopodobnie - szepn ł McKie.
- Prawdopodobie stwo - odpowiedziała Kaleban. - Wymagania energii własnej osoby
przedłu aj mo liwo . Biczowanie nie... zaraz.
- Wkrótce, ale nie zaraz - powiedział Tuluk.
- Ona próbuje nam powiedzie , e nast pne biczowanie b dzie jej ostatnim -
powiedział McKie. - Pospieszmy si . Franiu, czy masz dla nas skokwłaz?
- Skokwłaz jest. Id . Niech ci prowadzi moja miło .
Tylko jedno biczowanie, pomy lał McKie, pomagaj c Tulukowi zbiera instrumenty.
Ale czemu biczowanie jest tak mierciono ne dla Kalebanów? Czemu wła nie biczowanie,
kiedy wydaj si by tak odporni na inne formy energii?
Abstrakcje najcz ciej stosuje si w celu ukrycia sprzeczno ci. Nale y zaznaczy , te
udowodniono ju , i proces tworzenia abstrakcji jest niesko czony.
Spó niona Kultura, R kopis Jorj X. McKie
W jakim , jeszcze dokładnie nie sprecyzowanym momencie, ale napewno niedługo,
Kaleban zostanie uderzony biczem i umrze. Na wpół zwariowana perspektywa stanie si
apokaliptyczn rzeczywisto ci , kład c koniec ich wiatu: wiatu istot rozumnych.
Ponury McKie czekał w prywatnym laboratorium Tuluka. Denerwował go
zgromadzony wokół nich tłum stra ników.
Niech ci prowadzi moja miło .
Na ekranie komputera stoj cym na stole Tuluka pojawiały si coraz to inne wykresy,
maszyna popiskiwała wysokimi, elektronicznymi d wi kami.
Co im teraz pomo e nawet odkrycie gwiazdy Frani? Cheo wygra. Nie ma go ju jak
powstrzyma .
- Czy my lisz - powiedział Tuluk - e Kalebany stworzyły nasz wiat? Czy to ich
„ogródek warzywny”? Przypominam sobie, e Frania powiedziała, e jej bezpo rednia
obecno by nas od-stworzyła. A
Stal ze schowanymi chwytnikami, oparty o stół, mówi c przez ledwie uchylon
pokryw twarzow .
- Czemu ten cholerny komputer tak si grzebie? - denerwował si McKie.
- Problem pulsu jest bardzo skomplikowany, McKie. Problem porównania danych
wymagał napisania specjalnego programu. Nie odpowiedziałe mi na pytanie.
- Nie mam zdania! Mam nadziej , e te półgłówki, które zostały w Arbuzie, b d
wiedziały co robi .
- Zrobi dokładnie, co im kazałe - obsztorcował go Tuluk. - Dziwny z ciebie facet,
McKie. Podobno byłe onaty ponad pi dziesi t razy. Mo na o tym mówi ? Nie obrazisz
si ?
- Nigdy nie udało mi si znale kobiety, która by wytrzymała z Nadzwyczajnym
Sabota yst - mrukn ł McKie. - Niełatwo nas kocha .
- Ale Kaleban ci kocha.
- Ona nie rozumie, co to miło ! - pokr cił głow . - Powinienem był zosta w
Arbuzie.
- Nasi ludzie zasłoni Kalebana własnym ciałem - powiedział Tuluk. - Nie nazwałby
tego miło ci ?
- To raczej ch przetrwania.
- My, Wreavowie wierzymy, e ka da miło jest form ch ci przetrwania. By mo e
nasz Kaleban to rozumie.
- Te co !
- Wiesz, McKie, ciebie prawdopodobnie nigdy nie interesowało przetrwanie i dlatego
nie wiesz, co to naprawd miło .
- Słuchaj, Tuluk. Mo esz przesta próbowa mnie rozprasza t bezsensown
paplanin ?
- Cierpliwo ci, McKie. Cierpliwo ci.
- Słuchajcie go! Cierpliwo ci, mówi.
McKie ruszył przez laboratorium. Stra nicy schodzili mu z drogi bez słowa. Przeszedł
do przeciwległej ciany, zawrócił. Zatrzymał si . przygarbiony, obok Tuluka.
- Czym si ywi gwiazdy? - zapytał.
- Gwiazdy? Gwiazdy si nie ywi .
- Ona co tu wdycha. Ona si tu ywi - mrukn ł McKie. Skin ł głow . - Wodór -
powiedział.
- e co?
- Wodór - powtórzył McKie. - Gdyby my otwarli wystarczaj co du y skokwłaz...
Gdzie jest Bildoon?
- Prowadzi rozmowy z przedstawicielami Konfederacji na temat naszych drastycznych
poci gni w stosunku do Kosmetykerów. Prawdopodobnie s te przecieki o naszym
układzie z Taprisjotami. Rz d nie lubi takich rzeczy, McKie. Bildoon walczy teraz o twoj i
swoj skór .
- Ale wodoru nie brakuje - powiedział McKie.
- Co ty ci gle z tym wodorem?
- Co jest najlepsze na gryp ? Rosół, tak? Trzeba odpowiednio si od ywia .
- Gadasz bzdury, McKie! Nie zapomniałe za y ostatniej dawki rozzłaszczacza?
- Nie zapomniałem! Komputer zagdakał i na ekranie zadrgała poczwórna linia
błyszcz cych liter. McKie pochylił si nad nim.
- Thyone - powiedział Tuluk, czytaj c mu przez rami .
- Gwiazda w Plejadach - dodał McKie.
- My j nazywamy Drnlle - powiedział Tuluk. - Widzisz pismo Wreavów tam, w
trzecim rz dzie? Drnlle.
- Pewny jeste , e komputer j dobrze zidentyfikował?
- Chyba artujesz!
- Bildoon! - sykn ł McKie. - Musimy spróbowa !
Obrócił si na pi cie i wybiegł z laboratorium roztr caj c asystentów Tuluka w
drugim pomieszczeniu. Tuluk rzucił si za nim, poci gaj c za sob rozci gni ty szereg
stra ników.
- McKie! - wołał Tuluk. - Gdzie tak lecisz?
- Do Bildoona... a potem do Frani.
Warto ci samorz du na poziomie jednostki nie da si przeceni .
Instrukcja BuSabu
Nic go ju nie zdoła powstrzyma , mówił sobie Cheo.
Mliss powinna umrze lada chwila, zamkni ta w pozbawionym dopływu powietrza
zbiorniku Kosmetykerów. Pozostali b d . musieli uzna jego przywództwo. W jego .r ku
znajdzie si G’oko i skoncentruje cala władza.
Cheo stał we własnym mieszkaniu. w pobli u aparatury steruj cej G'oka. Otaczała go
noc, ale - jak sam sobie przypomniał - wszystko jest wzgl dne. Na Serdeczno ci, wokół
spoczywaj cego ponad falami przyboju Arbuza, niedługo zacznie wita .
Ostateczny wit Kalebana... wit ostatecznej nieci gło ci. Ten wit rychło zapadnie
wiecznym zmierzchem nad wszystkimi planetami dziel cymi wszech wiat ze skazanym na
zagład Kalebanem.
Za kilka minut planeta-z-przeszło ci. na której si znajduje, osi gnie odpowiednie
ł czniki z Serdeczno ci . A czekaj cy po drugiej stronie pokoju Palenki wykona swoje
rozkazy.
Cheo w zamy leniu podrapał si po bliznach na czole.
aden Pan Spechi nie rzuci ju na niego oskar enia, na Zawsze ucichn obwiniaj ce
go glosy. Osobowo , której posiadanie sobie zapewnił, nie b dzie ju znik d zagro ona.
Nikt go nie zdoła powstrzyma .
Mliss ju nie powróci zza grobu, by mu stan na drodze. Zamkni ta w szczelnym
zbiorniku pewno krztusi si wła nie i łapczywie wci ga do płuc resztki ko cz cego si
powietrza.
A ten dure McKie! Nadzwyczajny Sabota ysta okazał si trudny do schwytania i
niezwykle irytuj cy, ale teraz ju w aden sposób nie zdoła zapobiec nadchodz cej
apokalipsie.
Jeszcze kilka minut.
Cheo spojrzał na odliczaj ce czas do kontaktu tarcze kontrolek G'oka. Wskazówki
zbli ały si do siebie tak wolno, e patrz c si na nie nie sposób było zauwa y ruchu. Ale
jednak si zbli ały.
Przeszedł przez pokój do otwartych drzwi na balkon, zauwa ył w przelocie pytaj cy
wzrok Palenki i wyszedł na zewn trz. Ksi yca nie było wida , ale liczne gwiazdy migotały
na nieboskłonie w obcych oczom Pan Spechi konstelacjach. Mliss stworzyła tu sobie dziwny
wiat, pełen fragmentów staro ytnej historii z ziemskiej przeszło ci jej rasy, najrozmaitszych
dziwactw pozbieranych tu i tam z całych wieków i tysi cleci.
No. a te gwiazdy. Kaleban zapewnił ich, e nie ma tu adnych innych planet, ale
przecie s gwiazdy... Je eli to w ogóle gwiazdy. Mo e to tylko skupiska wiec cych gazów
ustawione tak. jak sobie tego Mliss za yczyła.
Cheo zdał sobie spraw , jak samotna b dzie ta planeta, gdy tamten drugi wiat
przestanie istnie . A przed tymi gwiazdami - pami tk po Mliss - nie b dzie gdzie uciec.
Za to b dzie bezpiecznie. adnych wi cej pogoni, gdy zabraknie cigaj cych.
Spojrzał przez rami do o wietlonego pokoju.
Jak cierpliwie czekał ten Palenki, z zamkni tymi oczyma, zastygni ty w bezruchu.
Bicz zwisał mu bezwładnie w jedynej r ce. Có to za szale czo anachroniczna bro . Ale
spełnia swoje zadanie. Bez tego dzikiego poł czenia Mliss i jej zboczonych zachcianek nigdy
by nie wpadli na t bro , na ten wiat, nigdy by im si nie udało odizolowa go na zawsze, na
cał wieczno .
Cheo delektował si my l o wieczno ci. To bardzo długo. Mo e nawet za długo. Ta
my l zaniepokoiła go. Samotno ... na zawsze.
Odrzucił te my li, spojrzał raz jeszcze na tarcze zegarów G'oka. Wskazówki
przesun ły si o włos bli ej do siebie. Niedługo ju b dzie czas ruszy .
Cheo czekał, nie patrz c na zegary, wła ciwie nie patrz c na nic. Noc na balkonie
przesycona była zebranymi przez Mliss zapachami - egzotyczne kwiaty, zapach i smród
najdziwniejszych stworze , oddech miliardów gatunków, z którymi chciała dzieli t swoj
Ark .
Arka. To dziwna nazwa dla tej planety. Mo e j zmieni... kiedy . Gniazdo? Nie! Z
tym wi
si bolesne wspomnienia.
Zastanawiał si , czemu nie ma innych planet. Przecie Kaleban mógł dostarczy inne
planety. Ale Mliss ich sobie nie za yczyła.
Wskazówki zegara dochodziły ju do siebie.
Cheo powrócił do pokoju, wezwał Palenk .
ółwiowate stworzenie drgn ło, podeszło do Chea i zatrzymało si u jego boku.
Zdawało si by pełne entuzjazmu. Palenki lubi przemoc.
Cheo poczuł nagł wewn trzn pustk , ale było ju za pó no, by si wycofa . Poło ył
r ce na aparaturze steruj cej - humanoidalne r ce. One te b d mu przypomina Mliss.
Przekr cił gałk . Wydawała si dziwnie obca pod palcami, ale szybko stłumił w sobie wszelki
niepokój, wszelki al, i skoncentrował si na wskazówkach zegara.
Zbiegły si ze sob i Cheo otworzył właz.
- Teraz! - rozkazał.
Je eli słowa s dla ciebie symbolami rzeczywisto ci, to yjesz w wiecie marze .
Porzekadło Wreavów
McKie usłyszał komend krzyczan przez Pan Spechi w momencie, gdy w Arbuzie
zmaterializowała si tuba wirtunelu skokwłazu. Jej otwór zdominował pomieszczenie, jasno
roz wietlaj c fioletowy półmrok. wiatło padało zza dwóch postaci widocznych w otworze:
jednego Palenki i jednego Pan Spechi, Chea.
W niewielkim pomieszczeniu tuba wirtunelu nabrzmiała do niepokoj cych
rozmiarów. Olbrzymie siły szalej ce wokół obrze a otworu roztr ciły stra ników na boki.
Zanim zd yli si pozbiera , r ka Palenki si gn ła przez otwór i bicz spadł na Kalebana.
McKie'emu dech w płucach zaparła fontanna zielonych i złotych iskier tryskaj ca
sponad ły ki Kalebana. Złotych! Bicz uderzył powtórnie, wzbijaj c pod sufit wi cej iskier.
Rozbłysn ły przez moment i zgasły nie pozostawiaj c po sobie ani ladu.
- Sta ! - krzykn ł McKie na widok stra ników zbieraj cych si do ataku. Nie chciał
mie nast pnych ofiar zamykaj cego si skokwłazu. Stra nicy zawahali si .
Palenki zamachn ł si biczem nast pny raz.
Rozbłysn ły iskry, opadły gasn c.
- Franiu! - zawołał McKie.
- Odpowiadam ci - powiedziała Kaleban. McKie odczuł nagły wzrost temperatury, ale
słowom Kalebana towarzyszyło tym razem uczucie spokoju, łagodno ci i... siły.
Stra nicy kr cili si niepewnie, spogl daj c to na McKie'ego, to na ły k Kalebana,
nad któr Palenki z zaci ciem kontynuował swój atak. Ka de uderzenie zalewało pokój
nowym wodospadem złotych iskier.
- Co z twoj substancj , Franiu? - spytał McKie.
- Moja substancja ro nie - odpowiedziała Kaleban. - Dajesz mi energi i dobro .
Odpłacam miło ci za miło i miło ci za nienawi . Ty dajesz mi do tego siły, McKie.
- A co z nieci gło ci ? - spytał McKie.
- Nieci gło usuni ta! - słowa te pełne były uniesienia. - Nie widz w zła ł czników
do nieci gło ci! Moi towarzysze powróc z miło ci .
McKie gł boko wci gn ł powietrze do płuc. A wi c to działa! Ka da nowa seria słów
Kalebana przynosiła fal aru. To te objaw sukcesu. Otarł pot z czoła.
Bicz opadał raz po raz z w ciekło ci .
- Przesta , Cheo! - zawołał McKie. - Przegrałe ! - spojrzał przez otwór skokwłazu. -
Karmimy j szybciej, ni ty mo esz j pozbawia substancji.
Cheo szczekn ł krótki rozkaz do Palenki. Rami z biczem cofn ły si przez tub
wirtunelu.
- Franiu! - zawołał Pan Spechi.
Nie nadeszła adna odpowied , ale McKie odczuł wzbieraj c od Kalebana fal
lito ci.
Czy by alowała Chea? - pomy lał.
- Rozkazuj ci odpowiedzie mi, Kalebanie! - rykn ł Cheo. - Masz słucha swojego
pracodawcy!
- Słucham jedynie osoby zawieraj cej kontrakt - odpowiedziała Kaleban. - Nie
dzielisz adnych ł czników z zawieraj c kontrakt.
- To ona kazała, eby mnie słuchała!
McKie przygl dał si z zapartym tchem, czekaj c a przyjdzie mu ruszy do akcji.
B dzie to trzeba zrobi bardzo precyzyjnie. Kaleban wytłumaczył to - dla zmiany - bardzo
jasno. Nie było zbyt wiele w tpliwo ci co do znaczenia jego słów. „Abnethe zbiera w sobie
samej linie swojego wiata. „ Tak powiedziała Frania i znaczenie tego wydawało si
oczywiste. Kiedy Frania wezwie Abnethe... b dzie trzeba zło y ofiar . Abnethe musi
umrze , a z ni jej wiat.
- Twój kontrakt! - nalegał Cheo.
- Kontrakt zmniejsza intensywno - powiedziała Kaleban. - Na tym nowym torze
musisz si do mnie zwraca Thyone. Imi miło ci, które dostałam od McKie'ego: Thyone.
- McKie, co ty zrobił? - zawołał Cheo. Poło ył palce na kontrolkach urz dze
steruj cych G'okiem. - Czemu ona nie reaguje na biczowanie?
- Ona nigdy tak naprawd nie reagowała na biczowanie - odparł McKie. - Reagowała
na przemoc i nienawi , które mu towarzyszyły. Bicz był tylko jakim szczególnym instru-
mentem ogniskuj cym te uczucia. Zbierał przemoc i nienawi w jeden wra liwy...
- ...w zeł - powiedziała Kaleban. - Wra liwy w zeł.
- A to pozbawiało j energii - ci gn ł dalej McKie. - Ona z energii produkuje uczucia.
To wymaga wielkiej ilo ci pokarmu. Frania jest prawie samym uczuciem, sił twórcz , a to
nap dza wszech wiat, Cheo.
Gdzie jest Abnethe? - pomy lał McKie.
Cheo dał Palence sygnał r k , zawahał si gdy McKie powiedział:
- To na nic, Cheo. Karmimy j szybciej ni ty j pozbawiasz energii.
- Karmicie j ?
- Otworzyli my w przestrzeni kosmicznej gigantyczny skokwłaz, który zbiera wolny
wodór i wprowadza go bezpo rednio do Thyone.
- Co to ten... Thyone? - spytał Cheo.
- Gwiazda, która jest Kalebanem - powiedział McKie.
- Co ty wygadujesz?
- Jeszcze si nie domy lił? - spytał McKie. R k dał stra nikom umówiony sygnał.
Abnethe dalej si nie pokazywała. Mo e Cheo j gdzie zamkn ł. Wymagało to zastosowania
planu awaryjnego. Kto b dzie si musiał przedosta przez skokwłaz.
W odpowiedzi na sygnał stra nicy zacz li przesuwa si w kierunku skokwłazu.
Wszyscy trzymali miotacze w pogotowiu.
- Nie domy liłem si czego? - spytał Cheo. Musz odwróci jego uwag , pomy lał
McKie.
- Kalebany objawiaj si w naszym wiecie na kilka sposobów - powiedział. - S
gwiazdami, sło cami - które
w rzeczy samej mog okaza si tylko organem pobierania ywno ci. Stworzyły te
Arbuzy - które s pewnie przeznaczone i do zapewnienia nam bezpiecze stwa w kontaktach z
nimi, i do pomieszczenia formy mówi cej. Nawet Arbuzy nie s w stanie pochłon całej
energii zwi zanej z mówieniem. To dlatego robi si tu tak gor co.
McKie spojrzał na grup stra ników. Coraz bardziej zbli ali si do otworu skokwłazu.
Dzi ki wszystkim dobrym bogom wiata za to, e Cheo otworzył go tak szeroko!
- Gwiazdy? - spytał Cheo.
- Tego Kalebana udało si nam zidentyfikowa - powiedział McKie. - Ona jest
Thyone w gwiazdozbiorze Plejad.
- Ale... efekt G'oka...
- Gwiezdne oko - powiedział McKie. - W ka dym razie ja to tak rozumiem. Pewnie
mam racj tylko po cz ci, ale Thyone twierdzi, e i ona, i inni jej współplemie cy
podejrzewali prawd ju w czasie pierwszych prób kontaktów z nami.
Cheo powoli kr cił głow .
- Skokwłazy...
- Nap dzane energi gwiezdn - powiedział McKie. - Od pocz tku wiedzieli my, e
do pokonywania przestrzeni w ten sposób potrzebne s energie tego rz du. Taprisjoci dali
nam wskazówki, mówi c o zakotwieniu i przecinaniu ł czników Kalebanów do...
- Gadasz bzdury - warkn ł Cheo.
- Bez w tpienia - zgodził si McKie. - Ale to bzdury, które poruszaj rzeczywisto w
naszym wiecie.
- Wydaje ci si , e odwrócisz moj uwag , podczas gdy twoi stra nicy przygotowuj
si do ataku - powiedział Cheo. - Poka ci teraz inn rzeczywisto w naszym wiecie! -
poruszył d wigniami steruj cymi skokwlazem.
- Thyone! - krzykn ł McKie.
Otwór skokwłazu zacz ł porusza si w kierunku McKie'ego.
- Odpowiadam McKie'emu - powiedziała Kaleban.
- Powstrzymaj Chea - powiedział McKie. - Uwi go.
- Cheo wi zi si sam - odparła Kaleban. - Cheo powoduje nieci gło ł czników.
Skokwłaz poruszał si dalej w kierunku McKie'ego, ale Cheo wyra nie miał kłopoty
ze sterowaniem nim. McKie odsun ł si na bok, zanim skokwłaz przesun ł si przez miejsce,
na którym stał.
- Powstrzymaj go! - krzykn ł McKie.
- Cheo sam si powstrzymuje - odparła Kaleban.
McKie odczuł definitywn fal lito ci towarzysz c tym słowom.
Otwór skokwłazu obrócił si wokół własnej osi, pocz ł ponownie zbli a do
McKie'ego. Tym razem poruszał si nieco szybciej.
McKie odskoczył na bok, roztr caj c stra ników. Czemu ci durnie nie próbuj rzuci
si przez skokwłaz? Boj si , e ich poszatkuje, czy co? Przygotował si do skoku przez
otwór, gdy znowu zbli y si do niego. Cheo przyzwyczaił si ju , e McKie si go boi. Nie
b dzie si spodziewał ataku ze strony kogo , kto si go boi. McKie przełkn ł lin przez
zaschni te gardło. Wiedział co si stanie. Lepka g sto w wirtunelu zwolni go na tyle, e
Cheo zd y zamkn właz. Straci co najmniej nogi. Ale miotacz b dzie ju po drugiej stronie
i Cheo zginie. Je eli szcz cie b dzie mu cho troch sprzyja , to znajdzie te i Abnethe - i
ona te zginie.
Skokwłaz na powrót skierował si w stron McKie'ego.
Skoczył do przodu, zderzaj c si ze stra nikiem, który wybrał ten sam moment na
skok. Oboje znale li si na czworakach gdy obj ł ich otwór skokwłazu.
McKie zobaczył tryumfuj cy wyraz twarzy Chea przesuwaj cego d wigni aparatury
steruj cej. Usłyszał odległy trzask i skokwłaz nagle znikn ł.
Kto krzykn ł.
Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu McKie znalazł si - nadal na czworakach - w
fioletowym półmroku wn trza Arbuza. Pozostał w bezruchu, przywołuj c do pami ci obraz
Chea, taki jakim go przed chwil widział. Cheo był jak duch - rozpływał si , stawał
prze roczysty. McKie zacz ł przez niego widzie co ciemniejszego, co okazało si by
wn trzem Arbuza.
- Nieci gło rozwi zuje kontrakt - powiedziała Kaleban.
McKie wolno wstał na nogi.
- Co to znaczy, Thyone? - spytał.
- Stwierdzenie faktu o znaczeniu intensywno-prawdziwym tylko dla Chea i jego
towarzyszy - odpowiedziała Kaleban. - Własna osoba nie mo e da McKie'emu znaczenia
odno nie substancji innego.
McKie skin ł głow przytakuj co.
- wiat Abnethe był jej własnym wytworem - mrukn ł. - wytworem jej wyobra ni.
- Wytłumacz wyobra ni - powiedziała Kaleban.
Cheo odczuł moment mierci Abnethe jako stopniowe rozpuszczanie si materii i
wokół niego, i w nim samym. ciany, podłoga, kontrolki G'oka, sufit, cały wiat - wszystko
rozpływało si w nico . Poczuł cały po piech swojego ycia nabrzmiały w jeden jałowy
moment. Przez krótk chwil poczuł, e z cieniami pobliskiego Palenki i innych -
odleglejszych - wysepek ruchu dzieli miejsce, sposób istnienia nigdy nie rozwa any przez
mistyków rasy Pan Spechi. Ale staro ytny Buddysta lub Hindus poznałby to miejsce - Maya,
miejsce złudzenia, bezkształtna pró nia bez adnego charakteru.
Chwila ta min ła w mgnieniu oka i Cheo przestał istnie . Mo na by te powiedzie , e
do wiadczył nieci gło ci staj c si jednym z pró ni -złudzeniem. W ko cu nie da si przecie
oddycha ani pró ni , ani złudzeniem.