DeanKoontz
BraciszekOdd
Tytułoryginału:
BrotherOdd
Przełożyła:
MariaGębicka-Frąc
Pierwszewydanieoryginału:
2006
Pierwszewydaniepolskie:
2008
Ucznas…
Dawaćinieliczyćkosztów,
Walczyćiniezważaćnarany,
Znojniepracowaćinieszukaćodpoczynku…
Św.IgnacyLoyola(przekładtłumacza)
ROZDZIAŁ1
Otoczony przez kamień, pogrążony w ciszy, siedziałem przy oknie, gdy trzeci dzień tygodnia
skapitulowałprzedczwartym.Rzekanocypłynęła,niepomnakalendarza.
Miałemnadziejęzobaczyćtęmagicznąchwilę,kiedyśniegzaczniesypaćprawdziwąbielą.Wcześniej
niebouroniłoparępłatkówinatymkoniec.Nadciągającaśnieżycawcalesięnieśpieszyła.
Pokój oświetlała tylko gruba świeca w bursztynowym szkle stojąca na narożnym biurku. Przeciąg za
każdym razem znajdował płomień, topniejące światło smarowało masłem wapienne ściany, a fale
płynnychcienioliwiłykąty.
Przez większość nocy światło lampy zdaje mi się zbyt jasne, dlatego gdy piszę, jedynym źródłem
poblaskujestekrankomputera,ściemnionyszarytekstnagranatowymtle.
Bezsrebrzystegoświatłaszybanieodbijamojejtwarzy.Mamczystywidoknanoczaoknem.
Mieszkając w klasztorze, nawet nie jako mnich, ale gość, masz więcej okazji niż gdzie indziej, żeby
widziećświattaki,jakijest,niezaśprzezcień,którynaniegorzucasz.
OpactwoŚwiętegoBartłomiejależywśródgórSierraNevada,pokalifornijskiejstroniegranicy.
Pierwotnelasy,któreotulajązbocza,samebyłyotuloneciemnością.
Z tego okna na drugim piętrze widziałem część frontowego dziedzińca i asfaltową drogę, która go
rozcina. Cztery niskie latarnie z kloszami w kształcie dzwonów rzucały światło, które skupiało się
wokrągłychbladychkałużach.
Domgościnnystoiwpółnocno-zachodnimskrzydleopactwa.Naparterzemieszcząsięrozmównice.
Prywatnekwateryzajmująwyższeinajwyższepiętro.
Gdyniecierpliwiewypatrywałemburzyśnieżnej,zciemnościwświatłolampwpłynęłabiel,któranie
byłaśniegiem.
W opactwie jest jeden pies, ważący pięćdziesiąt kilogramów mieszaniec owczarka niemieckiego,
możepoczęścilabradorretriever.Jestcałkowiciebiałyiporuszasięzgracjąmgły.WabisięBoo,ato
odwrzawyczyhuku.
JanazywamsięOddThomas,innymisłowyDziwacznyThomas.Moidysfunkcyjnirodzicetwierdzą,że
toskutekbłęduwakcieurodzenia,bochcielimidaćnaimięTodd.Ajednaknigdytakmnienienazywali.
W wieku dwudziestu jeden lat nie rozważam zmiany imienia na Todd. Dziwne koleje mojego życia
sugerują,żeimięOddbardziejdomniepasuje,czyzostałonadanemiprzezrodzicówumyślnie,czyteż
noszęjeprzezprzypadek.
Booprzystanąłpośrodkuchodnikaipatrzyłwzdłuższosy,którakurczyłasięiopadaławciemność.
Góryniesązbytstrome.Odczasudoczasuwznoszącasięziemiarobisobieodpoczynek.Klasztorstoi
nawysokiejłące,zwróconykupółnocy.
Sądząc po postawionych uszach i podniesionej głowie, Boo dostrzegł zbliżającego się gościa. Ogon
miałniskospuszczony.
Niewidziałem,czyzjeżyłsierść,alepełnanapięciapostawasugerowała,żetak.
Lampynapodjeździezapalająsięznadejściemzmierzchuipłonądoświtu.MnisizeŚwiętegoBartka
uważają,żenocnychgości,niezależniejakrzadkoprzychodzą,musiwitaćświatło.
Piesstałbezruchuprzezchwilę,ażwreszcieskierowałuwagęnatrawnikpoprawejstronieasfaltu.
Opuściłgłowę.Stuliłuszy.
Przez chwilę nie widziałem przyczyny tego zachowania. Potem… z nieprzeniknionego mroku zaczął
wyłaniać się kształt ulotny jak nocny cień na wodzie. Przesunął się dość blisko lampy, dzięki czemu
mogłemgozobaczyć.
Nawetzadniabyłbytogość,któregotylkopiesijamoglibyśmyzauważyć.
Widzęmartwychludzi,duchyzmarłych,którzy,każdyzwłasnegopowodu,nieodeszliztegoświata.
Niektórzy szukają u mnie sprawiedliwości, jeśli zostali zamordowani, albo pociechy, albo
towarzystwa;inniszukająmniezpowodów,któreniezawszerozumiem.Tokomplikujemiżycie.
Nie proszę o współczucie. Wszyscy mamy swoje problemy, a wasze są równie ważne dla was jak
mojedlamnie.
Możecodziennieranoprzezpółtorejgodzinydojeżdżaszdopracy,drogisązakorkowane,spowalniają
cięniecierpliwiinieudolnikierowcy,niektórzyrozjuszeni,ześrodkowymipalcamisilnieumięśnionymi
wskutekczęstegoużywania.Wyobraźsobiejednak,oilebardziejstresującybyłbytwójporanek,gdyby
nafotelupasażerasiedziałmłodyczłowiekzupiornąranąodsiekierynagłowie,aztyłustarszakobieta
uduszonaprzezmęża,zwytrzeszczonymioczamiifioletowątwarzą.
Zmarliniemówią.Niewiemdlaczego.Izarąbanysiekierąduchniezakrwawitapicerki.
Jednak świta niedawno zmarłych jest denerwująca i generalnie nie sprzyja optymistycznemu
nastrojowi.
Gość na trawniku nie był zwyczajnym duchem, może wcale nie był duchem. Poza błąkającymi się
duchamizmarłychwidzęjeszczejedenrodzajistotnadprzyrodzonych.Zwęjebodachami.
Są czarne jak atrament, mają płynne kształty, są nie bardziej materialne niż cienie. Bezszelestne,
wielkościprzeciętnegomężczyzny,częstoprzemykająchyłkiemjakkoty,niskoprzyziemi.
Ten na trawniku opactwa sunął wyprostowany: czarny i nieokreślony, a jednak sugerował ni to
człowieka,niwilka.Smukły,wijącysię,groźny.
Jegoruchnieporuszałtrawy.Gdybysunąłpowodzie,niezostawiłbyanijednejzmarszczki.
W tradycji ludowej Wysp Brytyjskich bodach jest złośliwym straszydłem, które wślizguje się przez
kominyiporywaniegrzecznedzieci.Trochęprzypominaagentówurzęduskarbowego.
Istoty, które widuję, nie są ani bodachami, ani poborcami podatkowymi. Nie zabierają ani
niegrzecznychdzieci,anidorosłychszubrawców.Alewidziałem,jakwchodządodomuprzezkominy–
przezdziurkiodklucza,szczelinywramachokien,zmiennokształtnejakdym–iniemamdlanichlepszej
nazwy.
Pojawiająsięnieczęsto,alezawszebudząuzasadnionątrwogę.Sąjakbyduchowymiwampirami,które
znająprzyszłość.Ściągajądomiejsc,wktórychmadojśćdokrwawegodramatualbowielkiejkatastrofy,
jakbyżywiłysięludzkimcierpieniem.
ChociażBoobyłdzielnympsem,imówiętoniebezkozery,cofnąłsięprzedzjawą.Ściągnąłczarne
wargi,odsłaniającbiałekły.
Widmo zatrzymało się, jakby rzucając psu szydercze wyzwanie. Jak się zdaje, bodachy wiedzą, że
niektórezwierzętajewidzą.
Niesądzę,bywiedziały,żejateżjewidzę.Gdybywiedziały,nieprzypuszczam,byokazałymiwiększe
miłosierdzieniżmułłowieswoimofiarom,gdysąwnastrojudoodcinaniagłówićwiartowania.
Wpierwszymodruchunawidoktejzjawychciałemodskoczyćodoknaistopićsięzkłębkamikurzu
podłóżkiem.Drugiodruchkazałmizrobićsiusiu.
Walcząc z tchórzostwem i parciem na mocz, wyskoczyłem z pokoju na korytarz. Na drugim piętrze
domugościnnegosądwamieszkania.Drugiegoniktniezajmował.
Na pierwszym piętrze ponury Rosjanin bez wątpienia spał ze ściągniętymi brwiami. Solidna
konstrukcjaopactwaniepozwoliła,żebymojekrokiwdarłysięwjegosny.
W domu gościnnym są spiralne schody, granitowe, otoczone kamienną ścianą. Stopnie, na przemian
czarne i białe, przywodzą mi na myśl strój arlekina i klawisze fortepianu, a także przesłodzoną starą
piosenkęśpiewanąprzezPaulaMcCartneyaiSteviegoWondera.
Choćkamienneschodysąbezlitosne,aczarno-białywzórmożedezorientować,pędziłemnaparterco
tchu,ryzykującwykruszeniegranitu,jeśliupadnęiuderzęgłową.
Szesnaście miesięcy temu straciłem to, co było dla mnie najcenniejsze, i wtedy mój świat legł
wgruzach,ajednakzwykleniejestemlekkomyślny.Mammniejpowodówdożycianiżkiedyś,alemoje
życienadalmacelistaramsiędoszukiwaćsensuwkolejnychdniach.
Zostawiającschodywtakimstanie,wjakimjezastałem,przebiegłemprzezgłównąrozmównicę,gdzie
tylko nocna lampka z kloszem z koralików rozpraszała mrok. Otworzyłem ciężkie dębowe drzwi
zwitrażowymokienkiemiujrzałempióropuszswojegooddechuwchłodziezimowejnocy.
Krużganekdomugościnnegookrążawirydarzzsadzawkąiwyrzeźbionymzbiałegomarmuruposągiem
świętegoBartłomieja.Jestonzapewnenajmniejznanymzdwunastuapostołów.
Poważny święty Bartłomiej stoi z prawicą na sercu, wyciągając lewą rękę. Na dłoni trzyma coś, co
wyglądajakkabaczek,alerówniedobrzemożebyćinnymprzedstawicielemrodzinydyniowatych.
Niepojmujęsymbolicznegoznaczeniakabaczka.
O tej porze roku sadzawka była sucha i nie dolatywał z niej zapach wilgotnego wapienia, jak
w cieplejsze dni. Wykryłem za to nikłą woń ozonu, jak po uderzeniu pioruna w czasie wiosennego
deszczu,izastanowiłemsięnadjejźródłem,aleszedłemdalej.
Dotarłem kolumnadą do drzwi pokoju recepcyjnego w domu gościnnym, wszedłem, przeciąłem
cienistąsalęiwróciłemwgrudniowąnocprzezfrontowedrzwiopactwa.
Naszbiałymieszanyowczarek,Boo,stałnapodjeździejakwtedy,kiedypatrzyłemzoknanadrugim
piętrze. Odwrócił głowę, żeby na mnie spojrzeć, gdy schodziłem po szerokich schodach. Oczy miał
czysteiniebieskie,beztegoniesamowitegoblaskutypowegodlazwierzątwnocy.
W bezksiężycową, bezgwiezdną noc większa część rozległego dziedzińca kryła się w mroku. Jeśli
bodachgdzieśczyhał,niemogłemgowypatrzyć.–Boo,dokądposzedł?–szepnąłem.Nieodpowiedział.
Mojeżyciejestdziwne,alenienatyle,żebyobejmowałogadającepsy.
A jednak Boo czujnie, zdecydowanym krokiem zszedł z podjazdu na dziedziniec. Kierował się na
wschód,wzdłużimponującegoopactwa,którewyglądaniemaljakwyciosanezlitejskały,takwąskiesą
spoinypomiędzykamieniami.
Wiatrniemierzwiłnocy,aciemnośćwisiałazezłożonymiskrzydłami.
Spalonanabrązprzezzimęzdeptanatrawachrzęściłapodnogami.Booporuszałsięznacznieszybciej
niżja.
Czując, że jestem obserwowany, spojrzałem na okna, ale nie dostrzegłem ani bladej twarzy
spozierającej przez ciemną szybę, ani zapalonego światła poza łagodnym migotaniem świecy w mojej
kwaterze.
Wybiegłem ze skrzydła gościnnego w niebieskich dżinsach i bawełnianej koszulce. Grudzień ostrzył
zębynamoichgołychrękach.
Posuwaliśmysięnawschódwzdłużkościoła,któryniejestoddzielnąbudowlą,leczłączysięzinnymi
zabudowaniamiopactwa.
Lampkawprezbiteriumpłoniewiecznie,alejejblaskniewystarczał,żebyrozpalićwitraże.Miałem
wrażenie, że nikłe światełko obserwuje nas przez kolejne okna niczym ponure oko czegoś, co jest
wkrwiożerczymnastroju.
Doprowadziwszymniedopółnocno-wschodniegonarożnikabudowli,Booskręciłnapołudnie,natyły
kościoła.Szliśmydotegoskrzydłaopactwa,gdzienaparterzemieścisięnowicjat.
Tamspalinowicjusze,którzyjeszczeniezłożyliślubów.Spośródpięciuobecniepobierającychnauki
lubiłemiufałemczterem.
Nagle Boo zaniechał ostrożnego kroku. Popędził prosto na wschód, oddalając się od opactwa, a ja
pobiegłemzanim.
Gdy dziedziniec ustąpił nieposkromionej łące, trawa zaczęła smagać mnie po łydkach. Niebawem
pierwszyciężkiopadśniegumiałprzygnieśćwysokiesucheźdźbła.
Przezkilkasetmetrówstoknachylałsięłagodnie,apotemwyrównywał,itamwysokapokolanatrawa
znówprzechodziławtrawnik.PrzednamiwmrokuwznosiłasięSzkołaŚwiętegoBartłomieja.
Słowo„szkoła”poniekądjesteufemizmem.Tutejsiuczniowiesąniechcianigdzieindziejiszkołajest
równieżichdomem,możejedynym,jakiniektórzyznichkiedykolwiekbędąmieli.
Szkoła mieści się w pierwotnym opactwie, które wewnątrz zostało gruntownie przebudowane
i zmodernizowane, ale kamienne mury wciąż wyglądają imponująco. W budowli znajduje się również
konwent,gdziemieszkajązakonnice,któreucząisprawująopiekęnadwychowankami.
Za byłym opactwem las jeżył się na tle burzowego nieba, czarne konary osłaniały ślepe ścieżki
wiodącewgłąbbezludnychciemności.
Najwyraźniejtropiącbodacha,pieswbiegłposzerokichstopniachdofrontowychdrzwiiprzezniedo
środka.
W opactwie nieliczne drzwi są zamykane na klucz. Ale szkoła, z uwagi na bezpieczeństwo uczniów,
zwyklejestzamknięta.
Tylkoopat,matkaprzełożonaijamamykluczeuniwersalne,którepozwalająwejśćwszędzie.Żaden
gośćprzedemnąniezostałobdarzonytakimzaufaniem.
Niejestemztegodumny.Tobrzemię.Zwyczajnykluczwmojejkieszeniciążyczasaminiczymżelazne
fatumprzyciąganeprzezzłożamagnetytuwgłębiziemi.
Klucz umożliwia mi szybkie znalezienie brata Constantine’a, martwego mnicha, gdy objawia się
biciemwdzwonynajednejzwieżalbojakąśinnąkakofoniągdzieśindziej.
WPicoMundo,pustynnymmiasteczku,wktórymprzeżyłemwiększączęśćmojejdoczesnejwędrówki,
duchy wielu mężczyzn i kobiet zwlekają z odejściem. Tutaj mamy tylko brata Constantine’a, który
przeszkadza mi nie mniej niż wszyscy martwi mieszkańcy Pico Mundo razem wzięci. Jeden duch, ale
ojednegozadużo.
Biorącpoduwagękrążącegobodacha,bratConstantinebyłnajmniejszymzmoichzmartwień.
Drżąc,przekręciłemkluczwzamku,agdypisnęłyzawiasy,wszedłemzapsemdoszkoły.
Dwa światła nocne powstrzymywały mrok od zawładnięcia salą. Liczne kanapy i fotele przywodziły
namyślholhotelu.
Szybko minąłem puste biurko recepcyjne i pchnąłem wahadłowe drzwi, wchodząc na korytarz
oświetlonyprzezlampęawaryjnąiczerwonynapis:WYJŚCIE.
Na parterze znajdowały się klasy, sala rehabilitacyjna, izba chorych, kuchnia i wspólna jadalnia. Te
siostry, które miały talent kulinarny, jeszcze nie szykowały śniadania. Cisza władała tymi
pomieszczeniamiijejrządymiałytrwaćjeszczeprzezwielegodzin.
WszedłempopołudniowychschodachiznalazłemBoo,któryczekałnapodeściepierwszegopiętra.
Wciążbyłwpoważnymnastroju.Niezamerdałogonem,nieuśmiechnąłsięnapowitanie.
Dwa długie i dwa krótkie korytarze tworzyły prostokąt, obsługując pokoje wychowanków.
Podopiecznimieszkalipodwóch.
Na skrzyżowaniach od strony południowo-wschodniej i północno-zachodniej znajdowały się dyżurki
pielęgniarek. Miałem obie w zasięgu wzroku, gdy wszedłem po schodach w południowo-zachodnim
narożnikubudynku.
Za ladą dyżurki od północnego zachodu siedziała zaczytana zakonnica. Z daleka nie mogłem jej
rozpoznać.
Pozatymbarbetprzysłaniałjejpółtwarzy.Tesiostryniesąnowoczesnymizakonnicami,któreubierają
się jak dziewczyny pobierające opłaty parkingowe. Noszą staromodne habity, w których wyglądają
równieonieśmielającojakrycerzewzbrojach.
W południowo-wschodniej dyżurce nie było nikogo. Dyżurna zakonnica albo robiła obchód, albo
zajmowałasięktórymśpodopiecznym.
KiedyBoopoczłapałwprawo,kierującsięnapołudniowywschód,poszedłemzanim,nieodzywając
siędopogrążonejwlekturzezakonnicy.Nimzrobiłemtrzykroki,straciłemjązpolawidzenia.
Wiele sióstr jest dyplomowanymi pielęgniarkami, ale starają się, żeby pierwsze piętro bardziej
przypominało przytulne dormitorium niż szpital. Do Bożego Narodzenia zostało tylko dwadzieścia dni,
więckorytarzebyłyprzystrojonegirlandamisztucznychświerkowychgałązekiprawdziwejlamety.
Z uwagi na śpiących uczniów światła były przygaszone. Lameta połyskiwała tylko gdzieniegdzie,
wwiększościkryjącsięwdrżącychcieniach.
Drzwi jednych pokoi były zamknięte, innych uchylone. Na wszystkich widniały nie tylko numery, ale
teżimiona.
WpołowiedrogipomiędzyklatkąschodowąidyżurkąpielęgniarekBooprzystanąłprzedtrzydziestym
drugimpokojem,któregodrzwibyłyprzymknięte.Wielkieliterynatabliczkachinformowały:
ANNAMARIEiJUSTINE.
TymrazemznajdowałemsięnatylebliskoBoo,żemogłemzobaczyć,iżfaktyczniemazjeżonąsierść.
Pieswszedłdopokoju,alemniepowstrzymałodobrewychowanie.Powinienempoprosićzakonnicę,
żebytowarzyszyłamiwczasiewizytyudziewcząt.Alechciałemuniknąćkoniecznościtłumaczenia,coto
sąbodachy.Coważniejsze,niechciałemryzykować,żejedenztychzłychduchówpodsłucha,iżonich
mówię.
Oficjalnietylkodwieosobywopactwieikonwenciewiedząomoimdarze–oilerzeczywiściejestto
dar,anieprzekleństwo.MójsekretznamatkaprzełożonaAngelaiojciecBernard,opat.
Grzeczność wymagała, żeby w pełni rozumieli zafrasowanego młodego człowieka, którego przyjęli
poddachjakodługoterminowegogościa.
Chcąc zapewnić matkę Angelę i opata Bernarda, że nie jestem oszustem ani wariatem, Wyatt Porter,
komendant policji z Pico Mundo, mojego rodzinnego miasta, podzielił się z nimi szczegółami
dotyczącymikilkuśledztw,wktórychmupomogłem.
PoręczyłzamnierównieżojciecSeanLlewellyn.JestksiędzemkatolickimwPicoMundo.
Ojciec Llewellyn jest również wujem Stormy Llewellyn, którą kochałem i utraciłem. Którą będę
kochaćzawsze.
Wciągusiedmiumiesięcyprzeżytychwtymgórskimustroniuwyznałemprawdęjeszczejednejosobie,
bratuPiąsze,mnichowi.NosiimięSalvatore,aleczęściejzwiemygoPiąchą.
BratPiąchaniewahałbysięnaprogupokojunumertrzydzieścidwa.Jestzakonnikiemczynu.Wjednej
chwili zadecydowałby, że zagrożenie ze strony bodachów bierze górę nad zasadami dobrego
wychowania. Wpadłby za drzwi równie śmiało jak pies, choć z mniejszym wdziękiem i znacznie
większymhałasem.Pchnąłemdrzwiiwszedłem.
W szpitalnym łóżku przy drzwiach leżała Annamarie, a dalej Justine. Obie spały. Na ścianie za
dziewczynkami wisiały lampki z wyłącznikami na końcach przewodów okręconych wokół poręczy.
Jasnośćświatłamożnabyłoregulować.Annamarie,któramiaładziesięćlat,alebyłamałajaknaswój
wiek,zostawiłazapalonąlampkę.Bałasięciemności.
Obokłóżkastałfotelnakółkach.Najednymuchwyciezaoparciemwisiałapikowanaocieplanakurtka.
Nadrugimwełnianaczapka.Annamariewzimowenocechciałamiećpodrękąteczęścigarderoby.
Dziewczynka spała, w drobnych rączkach ściskając okrycie, jakby gotowa je odrzucić. Jej twarz
zastygła w wyrazie zatroskania, może nie strachu, ale czegoś więcej niż zwyczajnego zaniepokojenia.
Choćspałagłęboko,wydawałasięprzygotowanadoucieczkizbylejakiegopowodu.Przezjedendzień
w tygodniu, z własnej woli, ze szczelnie zamkniętymi oczami, Annamarie ćwiczyła pilotowanie wózka
z napędem elektrycznym do każdej z dwóch wind. Jedna znajduje się w skrzydle wschodnim, druga
wzachodnim.
Pomimo ułomności i cierpienia była radosnym dzieckiem. Te przygotowania do ucieczki nie leżały
wjejcharakterze.
Niechciałaotymmówić,alejakbywyczuwała,żezbliżasięnocgrozyiwrogiejciemności,wktórej
będziemusiałaznaleźćdrogę.Możemiałazdolnośćprzewidywania.
Bodach, którego widziałem pierwszy raz z mojego wysokiego okna, był tutaj, ale nie sam. Trzy
milczące, podobne do wilków cienie skupiły się wokół drugiego łóżka, w którym spała Justine. Jeden
bodachsygnalizujenadciągającenieszczęście,któremożebyćalborychłe,alboodległewczasieimniej
pewne.Gdypojawiająsiędwójkamiitrójkami,niebezpieczeństwojestbardziejnieuchronne.
Zmojegodoświadczeniawynika,żewatahysygnalizująbliskośćnieszczęścia.Zakilkadnilubgodzin
umrze wielu ludzi. Chociaż zmroził mnie widok tej trójki, cieszyłem się, że nie pojawiło się ich
trzydzieści.
Wyraźnie drżąc z podniecenia, bodachy pochylały się nad śpiącą Justine, jak gdyby przypatrując się
pilnie.Jakgdybysycącsięjejwidokiem.
ROZDZIAŁ2
Lampa nad drugim łóżkiem została przygaszona, ale Justine nie wyregulowała jej sama. Zrobiła to
zakonnicawnadziei,żesprawiprzyjemnośćdziewczynce.
Justine niewiele rzeczy robiła samodzielnie i o nic nie prosiła. Była częściowo sparaliżowana i nie
mogłamówić.
Kiedy miała cztery lata, jej ojciec udusił matkę. Podobno po śmierci włożył jej różę w zęby –
kolczastąłodyżkąwdółgardła.
Małą Justine utopił w wannie, przynajmniej tak myślał. Zostawił ją na pewną śmierć, ale przeżyła
zuszkodzeniamimózguspowodowanymiprzezdługotrwałybraktlenu.
Choćtraumatycznezdarzeniemiałomiejsceprzedlaty,cojakiśczaszapadaławśpiączkę,któratrwała
wiele tygodni. Ostatnio spała i budziła się normalnie, ale jej zdolność do nawiązania kontaktu
zopiekunkamistalesięwahała.
Zdjęcia zrobione w czasie, gdy miała cztery lata, przedstawiają wyjątkowo piękne dziecko. Na tych
fotkachwyglądanapsotnąradosnądziewczynkę.
Osiemlatpozdarzeniuzwannąwwiekudwunastulat,byłajeszczepiękniejsza.Uszkodzeniemózgu
nie spowodowało paraliżu twarzy ani nie wykrzywiło rysów. Co dziwne, nie była blada
i wymizerowana, choć znaczną część życia spędziła wewnątrz budynku. U wszystkich, którzy znali
Justine,jejpięknoniebudziłoanizazdrości,anipożądania,leczzaskakującącześćiwniewytłumaczalny
sposóbcośwrodzajunadziei.
Przypuszczam,żetrzyzłowieszczezjawy,którewpatrywałysięwniązżywymzainteresowaniem,nie
zostałyprzyciągnięteprzezjejurodę.Skusiłajejejwiecznaniewinność,podobniejakprzewidywanie–
pewność?–żeniebawemumrzegwałtownąiconajmniejpotwornąśmiercią.Tezdeterminowanecienie,
czarne jak wycinki bezgwiezdnego nocnego nieba, nie mają oczu, a jednak wyczuwałem, że patrzą
pożądliwie; nie mają ust, choć niemal słyszałem mlaskanie, jakby delektowały się obietnicą śmierci
dziewczynki.
Kiedyświdziałem,jaksięzgromadziływdomuopiekikilkagodzinprzedkatastrofalnymtrzęsieniem
ziemi. I na stacji obsługi przed eksplozją i tragicznym pożarem. I jak podążały za nastolatkiem Garym
Tolliverem,którypoddałtorturomizamordowałcałąswojąrodzinę.
Śmierć jednej osoby ich nie przyciąga, ani dwóch osób, ani nawet trzech. Wolą dramaty na większą
skalę i dla nich przedstawienie kończy się nie wtedy, gdy diwa operowa śpiewa finalną arię, lecz gdy
zostanierozszarpananastrzępy.
Zdają się niezdolne do wywierania wpływu na nasz świat, jakby nie były w pełni obecne w tym
miejscuiwtymczasie,iwpewiensposóbsąistotamiwirtualnymi.Podróżnicy,obserwatorzy,miłośnicy
naszegobólu.
Ajednakbojęsięich,itonietylkodlatego,żeichobecnośćzapowiadanadciągającykoszmar.Choć
wydają się niezdolne do wpływania na ten świat w jakikolwiek znaczący sposób, podejrzewam, że
stanowię wyjątek od ograniczającej je reguły, że jestem wobec nich słaby i bezbronny jak mrówka
wcieniuopadającegobuta.
Jakby bielszy niż zwykle w towarzystwie atramentowych bodachów, Boo nie warczał, tylko
podejrzliwieizodraząobserwowałduchy.
Udawałem, że przyszedłem tutaj sprawdzić, czy termostat jest właściwie nastawiony, czy okno za
harmonijkowymi roletami jest szczelnie zamknięte, a także wydłubać trochę wosku z prawego ucha
i kawałeczek lukrecjowego cukierka spomiędzy zębów, choć nie tym samym palcem. Bodachy
ignorowałymnie–alboudawały,żeignorują.
Ich uwagę pochłaniała śpiąca Justine. Ich ręce albo łapy unosiły się kilka centymetrów nad
dziewczynką, ich palce albo pazury kreśliły kręgi w powietrzu, jakby widma były awangardowymi
muzykami,którzygrająnainstrumenciezłożonymzkieliszkówipocieraniemwydobywająniesamowitą
muzykęzwilgotnychkryształowychkrawędzi.
Możejejniewinnośćjeekscytowałajakupartyrytm.Możejejpokornabezwolność,wdziękjagnięcia,
całkowitabezbronnośćbyłydlanichelementamisymfonii.
Na temat bodachów mogę tylko snuć domysły. Nie wiem niczego na pewno o ich charakterze albo
pochodzeniu.
Ta prawda odnosi się nie tylko do bodachów. Teczka z napisem: RZECZY, O KTÓRYCH ODD
THOMAS NIE MA ZIELONEGO POJĘCIA, jest równie wielka jak wszechświat Jedyną rzeczą, jakiej
jestempewien,jestto,ileniewiem.Możejestpewnamądrośćwuznaniutegofaktu.Niestety,nieniesie
mipociechy.
Pochylone nad Justine trzy bodachy nagle stanęły prosto i jak jeden mąż zwróciły wilcze głowy
wkierunkudrzwi,jakbywodpowiedzinawezwanietrąbki,którejniesłyszałem.NajwyraźniejBooteż
nicnieusłyszał,boniestrzygłuszami.Wciążskupiałuwagęnaciemnychduchach.
Jak cienie przepędzone przez nagle zapalone światło, bodachy odwróciły się od łóżka, rzuciły do
drzwiiznikływkorytarzu.
Skłonnypójśćzanimi,zawahałemsię,gdyzobaczyłem,żeJustinenamniepatrzy.Jejniebieskieoczy
byłyklarownymikałużami:czyste,napozórbezżadnejtajemnicy,ajednakbezdenne.Czasamiwiesz,że
cięwidzi.Kiedyindziejczujesz,jakjawtedy,żejesteśdlaniejprzejrzystyniczymszkło,żemożepatrzeć
nawskrośprzezwszystkonatymświecie.
–Niebójsię–powiedziałem,cobyłopodwójniebezczelne.Popierwsze,niewiedziałem,czyJustine
sięboialboczywogólejestzdolnadoodczuwaniastrachu.Podrugie,mojesłowasugerowałyochronę,
jakiejwnadchodzącymkryzysiebyćmożeniezdołamjejzapewnić.
Gdyszedłemdodrzwi,Annamarie,śpiącawpierwszymłóżku,wymruczała:
–Dziwny.
Oczy miała zamknięte. Wciąż zaciskała pościel w rękach. Oddychała płytko, rytmicznie. Gdy
przystanąłemprzyjejłóżku,powtórzyławyraźniejniżpoprzednio:
–Dziwny.
Annamarie urodziła się z przepukliną rdzeniową. Biodra miała przemieszczone, nogi zdeformowane.
Głowanapoduszcewydawałasięniemalrówniedużajakskurczoneciałopodkocem.Zdawałosię,że
śpi,aleszepnąłem:
–Ocochodzi,skarbie?
–Dziwak.
Jej upośledzenie umysłowe nie było poważne i nie objawiało się w głosie, który nie był gruby ani
niewyraźny,alewysoki,słodkiiczarujący.
–Dziwak.
Przeniknąłmniechłódrównynajbardziejostremuukąszeniuzimowejnocy.
Coś w rodzaju intuicji skierowało moją uwagę na Justine. Głowę odwróciła w moją stronę. Po raz
pierwszyjejoczyspojrzaływmoje.
Usta Justine się poruszyły, ale nie popłynął z nich nawet jeden z tych nieartykułowanych dźwięków,
któreniekiedywydawaławswoimgłębokimupośledzeniu.
PodczasgdyJustinedaremniepróbowałasięodezwać,Annamariepowtórzyłajeszczeraz:
–Dziwak.
Harmonijkowe rolety wisiały nieruchomo w oknach. Pluszowe kocięta na półkach w pobliżu łóżka
Justinesiedziałybezruchu,bezjednegomrugnięciaczyporuszeniawąsem.
PostronieAnnamariedziecięceksiążkinapółkachleżaływschludnymporządku.Porcelanowykrólik
z miękkimi puszystymi uszami, ubrany w strój z epoki edwardiańskiej, pełnił wartę na szafce nocnej.
Wszędzie panował spokój, a jednak wyczuwałem ledwo powstrzymywaną energię. Nie byłbym
zaskoczony, gdyby wszystkie przedmioty zbudziły się do życia: lewitowały, wirowały, odbijały się od
ścian.
W panującym bezruchu Justine znowu spróbowała przemówić, a Annamarie powiedziała swoim
słodkimgłosikiem:
–Wpleć.
Zostawiłemśpiącądziewczynkę,stanąłemwnogachłóżkaJustine.
Zobawy,żemójgłosprzerwieczar,zachowałemmilczenie.
Zastanawiając się, czy dziewczynka z uszkodzonym mózgiem zrobiła miejsce dla gościa, pragnąłem,
żeby te bezdenne niebieskie oczy przemieniły się w wyjątkową parę czarnych jak noc egipska, które
znałem.
Niekiedy czuję się tak, jakbym zawsze miał dwadzieścia jeden lat, ale prawda jest taka, że kiedyś
byłemmłodszy.
W tamtych czasach, kiedy śmierć była czymś, co spotyka innych, moja dziewczyna, Bronwen
Llewellyn, która wolała być zwana Stormy, niekiedy mawiała:`. Chciała, żebym podzielił się z nią
wrażeniamizprzeżytegodnia,swoimimyślami,lękamiizmartwieniami.Wciąguszesnastumiesięcy,gdy
Stormyobróciłasięwprochnatymświecie,bypełnićsłużbęwnastępnym,niktniewyrzekłdomnietych
słów.
Justineporuszyłaustami,niewydającdźwięku,awsąsiednimłóżkuAnnamariepowiedziałaprzezsen:
–Wplećmnie.
Zdawałosię,żewpokojunumertrzydzieścidwazabrakłopowietrza,Gdyprzebrzmiałytedwasłowa,
stałemwabsolutnejciszy,jakapanujewpróżni.Niemogłemoddychać.
Ledwieprzedchwiląchciałem,żebytebłękitneoczyprzemieniłysięwczarneoczyStormy,przezco
jej wizyta zostałaby potwierdzona. Teraz ta myśl mnie przerażała. Ilekroć mamy na coś nadzieję, to
zwyklenienato,cotrzeba.
Tęsknimydojutraipostępu,jakioznacza.Alewczorajbyłokiedyśjutrem,więcgdzietupostęp?Albo
tęsknimy za wczoraj,za tym, co było albo co mogłoby być. Ale gdy tęsknimy, chwila obecna staje się
przeszłością,więcprzeszłośćjestniczyminnymjaktylkonaszątęsknotązadrugąszansą.
–Wplećmnie-powtórzyłaAnnamarie.
Dopóki będę podlegać rzece czasu, czyli do końca życia, nie ma powrotu do Stormy, do niczego.
Jedynadrogapowrotnawiedziedoprzodu,zprądem.Drogawgóręrzekijestdrogąwdół,drogawstecz
jestdrogąnaprzód.
–Wplećmnie,dziwaku.
Tu,wpokojunumertrzydzieścidwa,powinienemmiećnadziejęnarozmowęzeStormynieteraz,ale
nakońcumojejpodróży,gdyczasstracinademnąwładzę,gdywiecznateraźniejszośćograbiprzeszłość
zcałegopowabu.
Zanimmógłbymzobaczyćwtejniebieskiejpustceegipskączerń,nacomiałemnadzieję,odwróciłem
wzrokispojrzałemnaswojeręce,którezaciskałemnaporęczyłóżka.
W przeciwieństwie do wielu innych duch Stormy nie ociągał się na tym świecie. Odeszła, jak
powinna.Głębokadozgonnamiłośćżywychmożebyćmagnesemdlamartwych.NakłanianieStormy,żeby
została,wyrządziłobyjejniewysłowionąkrzywdę.Ichoćnawiązaniekontaktumogłobyzpoczątkuulżyć
mojej samotności, w końcu nadzieja nie na ta, co trzeba, sprawiłaby tylko udrękę. Patrzyłem na swoje
ręce.Annamariespaławmilczenia.
Pluszowe kocięta i porcelanowy królik pozostały nieożywione, unikające tym samym demonicznego
albodisnejowskiegoruchu.
Pochwilimojesercezaczęłobićwnormalnymrytmie.
Justinemiałazamknięteoczy.Jejrzęsylśniły,policzkibyływilgotne.Napoliczkachpołyskiwałydwie
łzy,którezadrżałyispadłynaprześcieradło.Wyszedłemzpokoju,żebyodszukaćBooibodachy.
ROZDZIAŁ3
W starym opactwie, w którym obecnie mieści się Szkoła Świętego Bartłomieja, zainstalowano
nowoczesne systemy mechaniczne, które można monitorować ze stacji komputerowej w piwnicy.
Wspartańskimpokojukomputerowymstałobiurko,dwakrzesłainieużywanaszafanadokumenty.
Dolnąszufladęszafyzapełniałyopakowaniapokitkatach.
BratTimothy,którysprawowałpieczęnadsystemamimechanicznymiopactwaiszkoły,byłuzależniony
od kit katów. Najwyraźniej czuł, że łakomstwo jest nieprzyjemnie bliskie grzechowi obżarstwa, bo
ukrywałdowody.
Tylko brat Timothy i dojeżdżający serwisanci mieli powód, żeby często zaglądać do tego
pomieszczenia. Mnich uważał, że jego tajemnica jest tutaj bezpieczna. Wiedzieli o niej wszyscy
zakonnicy. Wielu z nich z mrugnięciem oka i szerokim uśmiechem namawiało mnie, żebym zajrzał do
dolnej szuflady w szafie na dokumenty. Nikt nie wiedział, czy brat Timothy spowiadał się z obżarstwa
przeorowi, ojcu Reinhartowi. Ale istnienie tej kolekcji papierków sugerowało, że chciał zostać
przyłapany.
Bracia zakonni marzyli, żeby go zdemaskować, chociaż chcieli to robić dopiero wtedy, gdy skarbiec
papierkówstaniesięjeszczewiększyigdybędąmielipewność,żebratTimothynajesięnajwiększego
wstydu.
Chociaż brat Timothy był kochany przez wszystkich, na swoje nieszczęście słynął również
zjaskrawychwypieków,któreprzemieniałyjegotwarzwlatarnię.
Brat Roland zasugerował, że Bóg dałby człowiekowi taką wspaniałą fizjologiczną reakcję na
zakłopotanie tylko wtedy, gdyby chciał, żeby występowała często i sprawiała powszechną radość. Na
ścianietegopiwnicznegopokoju,zwanegoprzezbraciKatakumbamiKitKata,wisiałoprawionykawałek
płótnazwyhaftowanymisłowami:DIABEŁTKWIWDANYCHCYFROWYCH.Używająckomputera,
mogłem przejrzeć historię funkcjonowania, a także stan obecny instalacji grzewczej i chłodzącej,
instalacjioświetleniowej,systemukontroliprzeciwpożarowejigeneratorówawaryjnych.
Na pierwszym piętrze trzy bodachy snuły się od pokoju do pokoju, oglądając przyszłe ofiary, żeby
zwiększyćprzyjemność,którąbędąmiaływczasiezbliżającejsięmasakry.Niemogłemwywnioskować
niczegowięcejzichzachowania.
Do piwnicy przygnał mnie strach przed pożarem. Przejrzałem wszystkie informacje dotyczące
instalacjiprzeciwpożarowej.
W każdym pokoju pod sufitem znajdowała się co najmniej jedna główka tryskaczowa. W każdym
korytarzutryskaczerozmieszczonebyłypośrodkusufitucoczteryipółmetra.Zprogramumonitorującego
wynikało, że wszystkie tryskacze są sprawne, a w rurach panuje odpowiednie ciśnienie. Wykrywacze
dymuialarmy,któreokresowoprzechodziłyautotesty,funkcjonowałybezzarzutu.
Wyszedłem z systemu przeciwpożarowego i otworzyłem plan instalacji ogrzewania i chłodzenia.
Szczególnieinteresowałymniedwabojlery,któremiałaszkoła.
PonieważdodalekichgórSierraniedocierazaopatrzeniewgazziemny,obabojlerybyłyogrzewane
propanem. Wielki zbiornik gazu skrywał się pod ziemią w pewnej odległości od szkoły i opactwa.
Według monitorów zbiornik propanu zawierał osiemdziesiąt cztery procent maksymalnej pojemności.
Tempo przepływu wydawało się normalne. Wszystkie zawory były sprawne. Stosunek wytwarzanego
ciepła do zużycia gazu świadczył, że w instalacji nie ma przecieków. Oba niezależne wyłączniki
awaryjnedziałałyjaktrzeba.
Każdy punkt potencjalnej mechanicznej usterki był zaznaczony na schemacie maleńkim zielonym
światełkiem.Anijedenczerwonywskaźniknieszpeciłekranu.
Nie wiadomo, jakie niebezpieczeństwo nadciągało, ale raczej nie powinno wiązać się z pożarem.
Popatrzyłem na wyhaftowaną makatkę na ścianie nad komputerem: DIABEŁ TKWI W DANYCH
CYFROWYCH.
Gdymiałempiętnaścielat,pewninaprawdęźlifaceciwfilcowychkapeluszachzpłaskimigłówkami
zakuli mnie w kajdanki, związali łańcuchem nogi w kostkach, zaniknęli w bagażniku starego buicka,
podnieśli go dźwigiem, wrzucili do hydraulicznej zgniatarki z rodzaju tych, które przemieniają każdy
niegdyś dumny pojazd w wysoką na niecały metr kostkę, będącą przykładem kiepskiej sztuki
współczesnej,iwcisnęliguzikZMIAŻDŻYĆODDATHOMASA.
Odprężcie się. Nie mam zamiaru zanudzać was starą wojenną historią. Poruszyłem kwestię buicka
tylkopoto,żebyzilustrowaćfakt,żemojenadnaturalnedarynieobejmująniezawodnegoprzewidywania
przyszłości.
Ciźlifacecimielipolerowanelodowateoczyradosnychsocjopatówiblizny,któresugerowały,żesą
conajmniejżądniprzygód,aichsposóbporuszaniasięwskazywałalbonabolesneguzyjąder,albona
liczną ukrytą broń. A jednak nie sądziłem, że stanowią zagrożenie, dopóki nie walnęli mnie w łeb
pięciokilogramowąkiełbasą,agdypadłemnaglebę,niezaczęlikopniakamiprzerabiaćmnienamiazgę.
Rozproszył mnie widok dwóch innych facetów, którzy mieli czarne buty, czarne spodnie, czarne
koszule, czarne peleryny i dziwne czarne kapelusze. Później dowiedziałem się, że byli to dwaj
nauczyciele, którzy niezależnie jeden od drugiego postanowili przebrać się na bal maskowy za Zorro.
Dopiero później, gdy zostałem zamknięty w bagażniku buicka z dwoma martwymi rezusami i kiełbasą,
zrozumiałem,żepowinienemrozpoznaćprawdziwychrozrabiakówwchwili,gdyzobaczyłemkapelusze
z płaskimi główkami. Jak ktoś przy zdrowych zmysłach mógł przypisać dobre zamiary trzem facetom
widentycznychkapeluszach?
Na swoją obronę powiem, że miałem wówczas tylko piętnaście lat i ani trochę dzisiejszego
doświadczenia,apozatymnigdynietwierdziłem,żejestemjasnowidzem.
Może mój strach przed pożarem był w tym przypadku równie biedny jak podejrzewanie mężczyzn
przebranychzaZono.
Choć inspekcja systemów mechanicznych nie dała mi powodu, by wierzyć, że bodachy zostały
zwabionedoSzkołyŚwiętegoBartłomiejaprzeznieuchronny,corazbliższypożar,wciążobawiałemsię
ognia. Żadne inne zdarzenie nie jest równie groźne dla dużej grupy ludzi psychicznie i fizycznie
upośledzonych.
Trzęsienia ziemi w górach Kalifornii nie są tak powszechne ani tak potężne jak w dolinach i na
równinach.Pozatymnoweopactwozostałozbudowanesolidniejakforteca,astareprzebudowaneztaką
starannością, że powinno wytrzymać gwałtowne, nawet długotrwałe wstrząsy. Tak wysoko w górach
podłoże skalne leży tuż pod nogami; w niektórych miejscach wielkie granitowe kości wychodzą na
powierzchnię.Naszedwiebudowlesązakotwiczonewskale.Niemamytornad,huraganów,aktywnych
wulkanów ani zabójczych pszczół. Mamy coś znacznie bardziej niebezpiecznego od wszystkich tych
rzeczy. Mamy ludzi. Mnisi w opactwie i zakonnice w konwencie wydają się mało prawdopodobnymi
kandydatami na złoczyńców. Zło może chować się pod przebraniem pobożności i miłosierdzia, ale
miałem kłopot z wyobrażeniem sobie, że ktokolwiek spośród braci albo sióstr zaczyna w morderczym
szalebiegaćzpiłąłańcuchowąlubkarabinemmaszynowym.
Nie przerażała mnie nawet myśl o bracie Timothym z niebezpiecznie wysokim poziomem cukru,
doprowadzonymdoobłęduprzezwyrzutysumieniazpowoduobjadaniasiękit-katamiPatrzącyspodełba
Rosjanin, który mieszkał na pierwszym piętrze domu gościnnego, budził znacznie bardziej
usprawiedliwionepodejrzenia.Nienosiłkapeluszazpłaskągłówką,alebyłponuryitajemniczy.
Mojemiesiącespokojuikontemplacjidobiegłykońca.
Wymaganiamojegodaru,milczące,aleupartebłaganiaduchówzmarłych,tragedie,którymniezawsze
mogłem zapobiec, to wszystko wygnało mnie do górskiego ustronia, opactwa Świętego Bartłomieja.
Musiałemuprościćswojeżycie.
Nie miałem zamiaru zostać tu na zawsze. Prosiłem Boga tylko o krótką chwilę wytchnienia która,
zostałamidana,aleterazzegarznówtykał.
Kiedy wyszedłem ze schematu instalacji grzewczo-chłodzącej, na monitorze komputera pojawiło się
proste białe menu. Na tym bardziej odbijającym ekranie zobaczyłem, że ktoś się poruszył za moimi
plecami.
Przez siedem miesięcy opactwo było nieruchomym punktem w rzece, a ja obracałem się leniwie,
zawsze widząc ten sam znajomy brzeg, teraz jednak objawił się prawdziwy rytm rzeki. Posępna,
nieokiełznana i nieprzejednana, zmyła moje poczucie spokoju i znów niosła w kierunku mojego
przeznaczenia.
Spodziewając się twardego ciosu albo pchnięcia czymś ostrym, okręciłem się na biurowym fotelu
wstronęźródłaodbiciawekraniekomputera.
ROZDZIAŁ4
Mójkręgosłupprzemieniłsięwlódizaschłomiwustachzestrachuprzedzakonnicą.
Batman byłby mnie wyśmiał, a Odyseusz nie okazałby litości, ale powiedziałbym im, że nigdy nie
uważałemsięzabohatera.Wgłębiduszyjestemtylkokucharzem,obecniebezrobotnym.
Na swoją obronę powiem, że personą, która weszła do pokoju komputerowego, nie była zwyczajna
zakonnica, ale matka Angela, którą inni nazywają matką przełożoną. Ma słodką twarz ukochanej babci,
tak,aleteżstalowądeterminacjęTerminatora.
OczywiściemamnamyślidobregoTerminatorazdrugiegofilmucyklu.
Choć benedyktynki zwykle noszą szare albo czarne habity, tutejsze zakonnice ubierają się na biało,
ponieważ należą do dwukrotnie zreformowanego zakonu wcześniej zreformowanego zakonu
zreformowanychbenedyktynek,choćniechcą,żebykojarzyćjezregułamitrapistówczycystersów.
Niemusiciewiedzieć,cotoznaczy.SamBógwciążpróbujetorozgryźć.
Istotareformyjesttaka,żesiostryodśw.Bartkasąbardziejortodoksyjneniżwspółczesnezakonnice,
którechybauważająsięzapracownicesocjalnezwyjątkiemtego,żeniechodząnarandki.Modląsiępo
łacinie, nie jedzą mięsa w piątki, a miażdżącym spojrzeniem mogłyby uciszyć głos i gitarę każdego
śpiewakafolkowego,któryośmieliłbysięzagraćpowszechnieakceptowanąmelodięwczasiemszy.
MatkaAngelamówi,żeonaijejsiostryodwołująsiędopierwszychtrzydziestulatubiegłegowieku,
kiedy Kościół świecie wierzył w swoją ponadczasowość i kiedy „biskupi nie byli szaleni”. Chociaż
urodziłasięwrokutysiącdziewięćsetczterdziestympiątyminiemiałaokazjipoznaćpodziwianejepoki,
mówi, że wolałaby żyć w latach trzydziestych niż w wieku Internetu i szokujących programów
nadawanychviasatelita.
Trochę rozumiem jej stanowisko. W owych czasach nie było broni jądrowej ani zorganizowanych
terrorystów skorych do wysadzania w powietrze kobiet i dzieci, a poza tym człowiek wszędzie mógł
kupićgumędożuciablackjack,itozaniewięcejniżpięćcentówpaczka.
Ten kawałek o gumie pochodzi z jakiejś powieści. Wiele się nauczyłem z powieści. Niektóre
informacjesąnawetprawdziwe.
Siadającnadrugimkrześle,matkaAngelapowiedziała:
–Kolejnabezsennanoc,OddzieThomasie?
Zpoprzednichrozmówwiedziała,żeobecnieniesypiamtakdobrzejakkiedyś.Senniesiespokój,aja
jeszczeniezasłużyłemnaspokój.
–Niemogłempójśćdołóżkaprzedopademśniegu–odparłem.–Chciałemzobaczyć,jakświatrobi
siębiały.
–Śnieżycajeszczesięnierozszalała.Aleczekanienaniąwpiwnicyjestconajmniejdziwne.
–Tak,matko.
Majedentakiślicznyuśmiechiumieuśmiechaćsięprzezdługiczaswcierpliwymoczekiwaniu.Wierz
mi, miecz wiszący nad twoją głową byłby marnym instrumentem przesłuchania w porównaniu z tym
wyrozumiałymuśmiechem.Pomilczeniu,którebyłopróbąwoli,powiedziałem:
–Matko,mamatkatakąminę,jakbymyślała,żecośukrywam.
–Ukrywaszcoś,Odd?
–Nie,matko.–Wskazałemkomputer.–Sprawdzałemtylkosystemymechaniczneszkoły.
– Rozumiem. Zastępujesz brata Timothy’ego? Czyżby został skierowany na przymusowe leczenie
zuzależnieniaodkitkatów?
–Poprostulubięuczyćsięnowychrzeczy…abybyćużytecznym.
–Twojeśniadaniowenaleśnikiwkażdyweekendsąwiększymdarem,niżkiedykolwiekprzyniósłdo
opactwaktórykolwiekzgości
–Niktnierobibardziejpuszystychnaleśników.
Jej oczy miały ten sam wesoły niebieski odcień co barwinki na serwisie stołowym Royal Doulton,
którymiałamojamatkaiktóregoelementamiodczasudoczasurzucaławścianylubwemnie.
–Musiałeśmiećsporowiernychklientówwrestauracji,gdziepracowałeś.
–Byłemgwiazdązłopatką.
Uśmiechnęłasiędomnie.Uśmiechnęłasięiczekała.
–Wtęniedzielęusmażęplackiziemniaczane.Nigdyniepróbowałamatkamoichplacków.
Uśmiechającsię,muskałapalcemzłożonyzpaciorkówłańcuchpektorału.
–Rzeczwtym,żemiałemzłysenoeksplozjibojlera.
–Senoeksplozjibojlera?
–Zgadzasię.
–Prawdziwykoszmar,czyżnie?
–Wciążjestemniespokojny.
–Czyeksplodowałjedenznaszychbojlerów?
–Możliwe.Weśniemiejsceniebyłowyraźne.Wiematka,jakiesąsny.
Błyskrozjaśniłjejbarwnikoweoko.
–Wtymśniewidziałeśpłonącezakonnice,biegającezwrzaskiempośnieżnejnocy?
–Nie,matko.Wielkienieba,nie.Tylkoeksplodującybojler.
–Czywidziałeśkalekiedziecipróbująceuciekaćodokienpełnychpłomieni?
Spróbowałemmilczeniazwłasnymuśmiechem.
–Czytwojekoszmaryzawszemajątakąubogąakcję,Oddie?
–Niezawsze,matko.
–OdczasudoczasuśnimisięFrankensteinzfilmu,któryoglądałamwdzieciństwie.Wmoimśniejest
starożytnywiatrakzespróchniałymi,połamanymiskrzydłami,któreposkrzypują,obracającsięwczasie
burzy.Wściekłośćdeszczu,błyskawicerozdzierająceniebo,skaczącecienie,schodyzzimnegokamienia,
drzwi ukryte w bibliotekach, oświetlone świecami tajemne przejścia, dziwaczne maszyny ze złoconymi
żyroskopami, trzeszczące łuki elektryczności, obłąkany garbus z oczami jak latarnie, potwór skradający
siętużzamoimiplecamiinaukowiecwbiałymlaboratoryjnymkitluniosącywłasnąodciętągłowę.
Uśmiechnęłasiędomnie.
–Tylkoeksplodującybojler–powiedziałem.
– Bóg ma wiele powodów, żeby cię kochać, Oddie, ale z pewnością kocha cię, bo jesteś takim
niedoświadczonymnieumiejętnymkłamcą.
–Zdarzałomisięłgać–zapewniłem.
–Twierdzenie,żełgałeś,jestnajwiększymłgarstwem,jakiepowiedziałeś.
–Wszkolezakonnicmusiałabyćmatkaprzewodniczącąkółkadyskusyjnego.
–Przyznajsię,młodyczłowieku.Nieśniłeśoeksplodującymbojlerze.Zmartwiłocięcośinnego.
Wzruszyłemramionami.
–Zaglądałeśdopokoidzieci.
Wiedziała, że widzę zwlekających zmarłych. Ale nie powiedziałem ani jej, ani opatowi Bernardowi
obodachach.
Ponieważtespragnionekrwiduchyściągajądowydarzeńzwysokąliczbąofiar,niespodziewałemsię
spotkać ich w miejscu tak odległym jak to. Miasta, duże i małe, są ich w miejscu tak odległym jak to.
Miasta,dużeimałe,sąichnaturalnymterenemłowieckim.
Pozatymci,którzyakceptująmojetwierdzenie,żewidujęzmarłych,sąmniejskłonnimiwierzyć,gdy
na wczesnym etapie znajomości zaczynam mówić również o cienistych demonach, które rozkoszują się
scenamiśmierciizniszczenia.
Właściciela jednej małpy można uważać za uroczego ekscentryka. Ale człowiek, który urządził
wdomumałpiarnięimadziesiątkipaplającychszympansów,któreharcująpopokojach,zostanieuznany
zaniepoczytalnegoprzezspecówodzdrowiapsychicznego.
Postanowiłem jednak zrzucić z siebie brzemię, ponieważ matka Angela umie słuchać i ma ucho
wyczulonenanieszczerenuty.Dwojeczułychuszu.Możebarbetokalającyjejtwarzsłużyjakourządzenie
skupiające dźwięk, pozwalające wykryć więcej niuansów w mowie innych, niż słyszymy my bez
barbetów.
Nie twierdzą, że zakonnice mają smykałkę techniczną jak Q, genialny wynalazca, który w filmach
zaopatruje Jamesa Bonda w supergadżety. To teoria, jakiej nie odrzucę od ręki, ale niczego nie mogę
udowodnić.
Wierząc w dobrą wolę matki Angeli i umiejętność wykrywania kitu dzięki barbetowi, powiedziałem
jejobodachach.
Słuchałauważniezniewzruszonymwyrazemtwarzy,niczymniezdradzając,czymamniezawariata.
DziękisileosobowościmatkaAngelapotrafizmusićczłowiekadospoglądaniajejwoczy.Możekilku
obdarzonych nadzwyczaj silną wolą ludzi zdoła odwrócić spojrzenie, gdy raz zewrze się z nimi
wzrokiem, ja jednak do nich nie należę. Gdy powiedziałem jej wszystko o bodachach, czułem się
zamarynowanywbarwinkach.
Kiedy skończyłem, wpatrywała się we mnie w milczeniu z nieodgadniona miną. Gdy doszedłem do
wniosku,żepostanowiłamodlićsięomojąpoczytalność,przyjęłazaprawdęwszystkiemojerewelacje,
mówiąc:
–Cotrzebazrobić?
–Niewiem.
–Toodpowiedźwielceniezadowalająca.
– Wielce – zgodziłem się. – Rzecz w tym, że bodachy pokazały się zaledwie pół godziny temu.
Widziałem je za krótko, żeby odgadnąć, co je tu ściągnęło. Ukryte w obszernych rękawach dłonie
zacisnęłysięwróżowepięścizbiałymiknykciami.
–Cośzłegospotkadzieci.
–Niekonieczniewszystkie.Możekilkoro.Imożenietylkodzieci.
–Ileczasumamydo…niewiadomego?
–Zwyklezjawiająsiędzień,dwaprzedwypadkiem.Abynapawaćsięwidokiemtych,którzy…–Nie
chciałemkończyć.
MatkaAngelazrobiłatozamnie:
–Niebawemumrą.
–Jeśliwgręwchodzimorderca,czynnikludzkizamiastpowiedzmy,eksplodującegobojlera,czasami
sąwrównejmierzezafascynowanenimcopotencjalnymiofiarami.
–Niemamytutajmorderców–zaznaczyłamatkaAngela.
–ConaprawdęwiemyoRodionieRomanovichu?
–ORosjaniniezdomugościnnego?
–Patrzyspodełba.
–Czasamijateż.
–Tak,matko,aletoniepokojącyrodzajspoglądania,amatkajestzakonnicą.
–Aonduchowympielgrzymem.
–Mamydowód,żematkajestzakonnicą,natomiastwprzypadkuRomanovichatylkojegosłowo.
–Widziałeśprzynimbodachy?
–Jeszczenie.
Ściągnęłabrwi,bliskapatrzeniawilkiem,ipowiedziała:
–Byłdlanasżyczliwytuwszkole.
–OnicnieoskarżampanaRomanovicha.Jestemtylkozaciekawiony.
–PochwalbachporozmawiamzopatemBernardemopotrzebiezachowaniaczujności.
Chwalbatoporannamodlitwa,drugazsiedmiugodzinkanonicznych,którychcodziennieprzestrzegają
mnisi.
W opactwie Świętego Bartłomieja chwalba odbywa się zaraz po jutrzni – śpiewaniu hymnów
iczytaniulekcji–którazaczynasiękwadransprzedszóstąrano.Trwaniedłużejniżdowpółdosiódmej.
Wyłączyłemkomputeriwstałem.
–Idęsięrozejrzeć.
WchmurzebiałegohabitumatkaAngelapodniosłasięzkrzesła.
– Jeśli jutro ma dojść do kryzysu, lepiej się prześpię. Ale w nagłym wypadku nie wahaj się mnie
budzić,dzwoniącnakomórkęokażdejporze.
Uśmiechnąłemsięipokręciłemgłową.
–Ocochodzi?–zapytała.
–Światsiękręciiświatsięzmienia.Zakonniceztelefonamikomórkowymi.
–Łatwosięztympogodzić.Łatwiejniżzfilozofiąkucharza,którywidzizmarłych.
– Prawda. Przypuszczam, że moim odpowiednikiem mogłaby być latająca zakonnica z tego starego
serialu.
– W moim klasztorze nie pozwalam zakonnicom latać. Potrafią być niepoważne i w czasie nocnego
loturozbijałybyokna.
ROZDZIAŁ5
Gdywróciłemzpokojukomputerowego,bodachynieplątałysiępokorytarzachpierwszegopiętra.
Możezgromadziłysięprzyłóżkachinnychdzieci,choćniesądzę.Miejscewydawałosięczyste.
Byćmożeprzebywałynadrugimpiętrze,gdziespałynieświadomeniczegozakonnice.Oneteżmogły
byćskazanenaśmierćwwybuchu.
Nie mogłem wejść bez zaproszenia na drugie piętro, chyba że w nagłym wypadku. Wyszedłem ze
szkoły,znowuwnoc.
Łąka,okolicznelasyipołożonewyżejopactwowciążczekałynabielśniegu.
Nie zobaczyłem wydętego nieba brzemiennego burzą, bo góry były równie ciemne jak niebiosa i nic
sięnieodbijałonaspodniejstroniechmur.
Boomnieporzucił.Chociażlubimojetowarzystwo,niejestemjegopanem.Onniematutajpana.Jest
niezależnyimawłasnyrozkładdnia.
Niepewny, dokąd iść ani czy szukać kolejnej wskazówki, która pomogłaby mi wyjaśnić przyczynę
obecnościbodachów,przemierzyłemfrontowydziedziniecszkoły,zmierzająckuopactwu.
Temperaturakrwiikościspadłazprzybyciembodachów,alezłeduchyigrudniowepowietrze,razem
wzięte,niemogływytłumaczyćprzejmującegoziąbu,którymnieprzenikał.
Prawdziwymźródłemzimnamogłobyćzrozumienie,żenaszymjedynymwyboremjeststosalbostos,
żeżyjemyioddychamy,abyzostaćstrawieniprzezogieńlubogień,nietylkoteraziwopactwieŚwiętego
Bartłomieja,alezawszeiwszędzie.Strawieniłuboczyszczeniprzezogień.
Ziemia zadudniła i zatrzęsła się pod nogami, i wysoka trawa zadrżała, choć jeszcze nie zerwał się
wiatr.
Mimo że dźwięk był cichy, a ruch tak delikatny, że najpewniej nie zbudził nawet jednego mnicha,
instynktpodsunął:trzęsienieziemi.Podejrzewałemjednak,żetobratJohnmożebyćodpowiedzialnyza
łagodnewstrząsy.
Złąkiwzniosłasięwońozonu.Wykryłemtensamzapachwcześniej,nakrużgankachdomugościnnego,
gdymijałemposągświętegoBartłomiejazdyniąnawyciągniętejręce.
Kiedy po pół minucie ziemia przestała dudnić, zdałem sobie sprawę, że główną przyczyną pożaru
ikatastrofyniemusibyćzbiornikzpropanemibojlery,któreogrzewająnaszebudynki.Należałowziąć
pod rozwagę brata Johna, który pracował w swojej podziemnej kryjówce, badając strukturę
rzeczywistości.
Pobiegłem do opactwa, mijając kwatery nowicjuszy, i na południe pod biurem opata. Prywatne
kwateryopataBernardamieściłysięnadbiurem,napierwszympiętrze.
Niewielkakapliczkanadrugimzapewniałamumiejscenaprywatnemodlitwy.Nikłeświatłopełgało
pościętychskośnieskrajachzimnychszyb.
Za dwadzieścia pięć pierwsza w nocy opat raczej chrapał, niż się modlił. Drżąca bladość na
szlifowanychskrajachmusiałapochodzićzlampkiwotywnej,jednejmrugającejświecy.
Skręciłem za południowo-wschodni róg opactwa i ruszyłem na zachód, obok ostatnich pokoi
nowicjatu, obok kapitularza i kuchni. Przed refektarzem znajdowały się prowadzące w dół kamienne
schody.
Ustópschodówsamotnażarówkaoświetlałabrązowedrzwi.Naodlanejzbrązupłycienadwejściem
widniałyłacińskiesłowa:LIBERANOSAMALO.
Zbaw nas ode złego. Mój klucz uniwersalny otworzył potężny zamek. Obracając się bezgłośnie na
zawiasachkulkowych,drzwiodchyliłysiędowewnątrz;półtonowyciężarbyłwyważonytakidealnie,że
mógłbymwprawićgowruchjednympalcem.
Zadrzwiamibiegłkamiennykorytarzskąpanywniebieskimświetle.
Brązowa płyta zatrzasnęła się za mną, gdy szedłem do drugich drzwi z wykończonej na mat
nierdzewnej stali. Na tej nieodbijającej światła powierzchni jaśniały polerowane litery ułożone w trzy
łacińskiesłowa:LUMINDELUMINE.Światłośćzeświatłości.
Szeroka stalowa ościeżnica otaczała tę onieśmielającą barierę. W ościeżnicy niczym intarsja tkwił
dwudziestocalowyekranplazmowy.
Rozjaśnił się po dotknięciu. Przycisnąłem do niego rękę. Nie widziałem ani nie czułem skanera
odczytującegomojeodciskipalców,alezostałemzidentyfikowanyizaakceptowany.Drzwirozsunęłysię
zpneumatycznymsykiem.
BratJohnmówi,żesykniejestnieodłącznymelementemmechanizmuobsługującegodrzwi.Mogłyby
otwieraćsiębezgłośnie.
Dołączył syk, żeby mu przypominał, iż w każdym ludzkim przedsięwzięciu, niezależnie od czystości
zamiarów,kryjesięwąż.
Za stalowymi drzwiami czekała komora o powierzchni może pięciu metrów kwadratowych, która
przypominała wnętrze gładkiego, woskowożółtego, porcelanowego naczynia. Wszedłem i stanąłem,
czującsięjaksamotnenasionkowwydrążonej,wypolerowanejwśrodkutykwie.
Kiedydrugiskłaniającydozastanowieniasyksprawił,żesięobejrzałem,niedostrzegłemśladudrzwi.
Maślane światło promieniowało ze ścian i, jak w czasie poprzedniej wizyty, poczułem się, jakbym
wstąpił do królestwa snu. Jednocześnie doświadczałem stanu oderwania od świata i podwyższonego
odbiorurzeczywistości.
Światłowścianachprzygasło.Otoczyłamnieciemność.
Choćkomoraniewątpliwiebyławindą,którazwiozłamniepoziomalbodwaniżej,nieczułemruchu.
Maszyneriapracowałabezszelestnie.
Prostokątczerwonegoświatłarozproszyłciemności,gdydrzwiotworzyłysięzsykiem.Wprzedpokoju
znajdowałosiętrojedrzwizmatowejstali.Tenaprawoinalewoodemnieniczymsięniewyróżniały.
Niemiaływidocznychzaników,ajanigdyniezostałemzaniezaproszony.
Na trzecich drzwiach, wprost przede mną, widniały polerowane litery: PER OMNIA SAECULA
SAECULORUM.Nawiekiwieków.
W czerwonym świetle matowa stal połyskiwała łagodnie jak dogasający żar. Polerowane litery
płonęły.
Bezsykudrzwi„Nawiekiwieków”przesunęłysięwbok,jakbyzapraszającmniedowieczności.
Wszedłemdookrągłejkomoryośrednicydziewięciumetrów.Pośrodkustałyczteryfotelezwysokimi
oparciami,aprzykażdymznichlampa.Obecnietylkozdwóchpłynęłoświatło.
TutajsiedziałbratJohnwtuniceiszkaplerzu,zkapturemzsuniętymzgłowy.Zanimzostałzakonnikiem,
byłsłynnymJohnemHeinemanem.
Magazyn „Time” nazwał go najgenialniejszym fizykiem obecnej połowy stulecia, ale coraz bardziej
udręczonymczłowiekiemiprzedstawił,jakododatekdogłównegoartykułu,analizę„życiowejdecyzji”
Heinemana. Autorem dodatku był popularny psycholog, gospodarz cieszącego się dużą oglądalnością
programutelewizyjnego,wktórymrozwiązywałproblemytakichznękanychosób,jakmatkikleptomania
i bulimiczne córki należące do gangów motocyklowych. „New York Times” nazwał Johna Heinemana
„zagadką owianą tajemnicą ukrytą wewnątrz enigmy”. Dwa dni później w krótkim sprostowaniu gazeta
odnotowała, że ten pamiętny opis należy przypisać nie aktorce Cameron Diaz po spotkaniu
zHeinemanem,aleWinstonowiChurchillowi,którywtensposóbscharakteryzowałRosjęwroku1939.
W artykule zatytułowanym Najgłupsze sławy roku „Entertainment Weekly” nazwał go „nawiedzonym
kretynem”i„beznadziejnymćwokiem,którynieodróżniaEminemaodOprah”.
„NationalEnquirer”obiecałdostarczyćdowód,żeHeinemanmaromanszKatieCouric,prezenterką
programuporannego,podczasgdy„WeeklyWorldNews"doniósł,żeHeinemanspotykasięzksiężnąDi,
którawbrewpowszechnejopiniiwcalenieumarła.
W zepsutym duchu znacznej części współczesnej nauki różne mądre czasopisma kwestionowały jego
badaniaiteorie,jegoprawodopublikowaniawynikówbadańiteorii,nawetprawodoprzeprowadzania
takichbadańiwysnuwaniatakichteorii,jegopobudki,poczytalnośćinieprzyzwoiciewielkiebogactwo.
Gdyby patenty uzyskane w wyniku badań nie uczyniły go poczwórnym miliarderem, większość gazet
nie interesowałaby się jego osobą. Bogactwo to władza, a władza jest jedyną rzeczą, o jaką dba
współczesnakultura.
Gdyby wydał po cichu całą tę fortunę bez podawania komunikatów prasowych i bez udzielania
wywiadów,niebylibynaniegowściekli.Nietylkogwiazdypopuikrytycyfilmowiżyjąswojąwładzą,
tosamoodnosisiędoreporterów.
Gdyby przeznaczył pieniądze na szacowny uniwersytet, nie zostałby znienawidzony. Większość
uniwersytetów przestała być świątyniami wiedzy i stała się świątyniami władzy, i jej oddają cześć
prawdziwiprzedstawicielenowegopokolenia.
Gdyby w pewnym momencie został przyłapany z nieletnią dziwką albo przyjęty do kliniki
z uzależnieniem od kokainy tak chronicznym, że przegniły przegrody nosowe, puszczono by to
w niepamięć; cieszyłby się podziwem prasy. W naszej epoce brak umiaru i autodestrukcja, a nie
poświęcenia,sąpodstawaminowychheroicznychmitów.
John Heineman spędził lata w klasztornym odosobnieniu, najpierw w jakiejś innej pustelni, potem
tutaj, w swojej podziemnej kryjówce, nie zamieniając z nikim słowa. Jego medytacje miały inny
charakter niż te, jakim oddawali się zakonnicy, choć niekoniecznie były mniej nabożne. Przeciąłem
cienistypasplażywokółmebli.Podłogabyłakamienna.Podfotelamileżałdywanwkolorzewina.
Barwioneżarówkiikloszezmateriałuwkolorzeumbrycedziłyświatłoobarwiescukrzonegomiodu.
BratJohnbyłwysokiismukły,alebarczysty.Ręce–wtejchwilispoczywającenapodłokietnikachfotela
–miałduże,zgrubyminadgarstkami.
Choćzchudąsylwetkąbardziejharmonizowałobypociągłeoblicze,twarzmiałokrągłą.Światłolampy
kierowałoostry,szpiczastycieńnosawstronęlewegoucha,jakbytwarzbyłazegaremsłonecznym,nos
gnomonem,aleweuchosymbolemgodzinydziewiątej.
Zakładając, że druga zapalona lampa ma być moim przewodnikiem, usiadłem w fotelu naprzeciwko
niego.Oczymiałfiołkowe,nakryteciężkimipowiekami,aspojrzeniepewnejakuzaprawionegowboju
strzelca wyborowego. Milczałem, domyślając się, że jest pogrążony w medytacjach i nie życzy sobie,
żebymuprzeszkadzano.
MnisizeŚwiętegoBartłomiejasązachęcanidozachowywaniamilczeniaprzezcałyczas,zwyjątkiem
przewidzianychokresówtowarzyskich.
Milczenie w ciągu dnia, zwane ciszą mniejszą, zaczyna się po śniadaniu i trwa do wieczornej pory
rekreacji. W czasie ciszy mniejszej bracia rozmawiają tylko wtedy, gdy wymaga tego praca na rzecz
klasztoru.
Ciszapokomplecie–wieczornejmodlitwie–zwanajestWiększą.WopactwieŚwiętegoBartłomieja
trwadośniadania.
NiechciałemprzynaglaćbrataJohnadorozmowy.Wiedział,żeotejporzenieodwiedziłbymgobez
wyraźnejprzyczyny,aledecyzjaoprzerwaniumilczenianależaładoniego.Czekając,rozglądałemsiępo
wnętrzu. Ponieważ światło było przygaszone i ograniczone do środka pomieszczenia, nie mogłem
zobaczyć ściany otaczającej koliste pomieszczenie. Ciemne lśnienie sugerowało wypolerowaną
powierzchnięipodejrzewałem,żemożebyćszklana,azaniąrozlewasiętajemniczaczerń.
Ponieważ przebywaliśmy w podziemiu, żaden górski pejzaż nie czekał na odsłonięcie. Stykające się
tafle grubego zakrzywionego szkła, wysokie na prawie trzy metry, sugerowały akwarium. Ale jeśli
otaczało nas akwarium, nic, co w nim żyło, nie ukazało się w mojej obecności. Nie przemknął żaden
bladykształt.Żadenmieszkanieczrozdziawionympyskieminieruchomymspojrzeniemnieprzepłynąłpo
drugiej stronie ściany akwarium, żeby zerknąć na mnie ze swojego pozbawionego powietrza świata.
Będącimponującąpostaciąwkażdychokolicznościach,bratJohnprzywodziłminamyślkapitanaNemo
na mostku „Nautilusa”, co uważałem za nietrafne porównanie. Nemo był potężnym człowiekiem
igeniuszem,alemiałnierównopodsufitem.BratJohnjestrówniezdrowypsychiczniejakja.Zrozumcie
to jak chcecie. Po kolejnej minucie milczenia najwyraźniej doszedł do końca wątku myśli, którego nie
chciałprzerywać.Przeniósłspojrzeniefiołkowychoczuzjakiegośdalekiegopejzażunamnieigłębokim
szorstkimgłosempowiedział:
–Poczęstujsięherbatnikiem.
ROZDZIAŁ6
Wokrągłympokoju,wkarmelowymświetle,obokkażdegofotelastałstolik.Nastolikuobokmojego
fotelależałczerwonytalerzzpieguskami.BratJohnsamjewypieka.Sącudowne.
Wziąłemherbatnik.Byłciepły.
Od czasu, gdy otworzyłem brązowe drzwi kluczem uniwersalnym, do wejścia do tego pokoju nie
minęłynawetdwieminuty.
Wątpiłem,czybratJohnsamprzyniósłherbatniki.Naprawdębyłzagubionywmyślach.
Byliśmysamiwpokoju.Niesłyszałemoddalającychsiękroków,gdywszedłem.
–Przepyszne–powiedziałem,gdyprzełknąłemkawałekpieguska.
–Wdzieciństwiechciałemzostaćpiekarzem–powiedział.
–Światpotrzebujedobrychpiekarzy,bracieJohnie.
Niemogłemprzestaćmyślećnaczasdośćdługi,żebyzostaćpiekarzem.
–Przestaćmyślećoczym?
–Owszechświecie.Materiirzeczywistości.Strukturze.
–Rozumiem–powiedziałem,choćnierozumiałem.
–Rozumiałemstrukturęsubatomowąwwiekusześciulat.
–Wwiekusześciulatzbudowałemcałkiemfajnyfortzklockówlego.Baszty,wieżyczki,blankiitak
dalej.
Twarzmupojaśniała.
–Kiedybyłemmały,użyłemczterdziestusiedmiuzestawówlegodozbudowaniaprymitywnegomodelu
pianykwantowej.
–Przykromi,bracieJohnie.Niemampojęcia,cotojestpianakwantowa.
–Żebytopojąć,musiszwyobrazićsobiebardzomałypejzaż,wielkościjednejdziesięciomiliardowej
milionowej części metra, istniejący tylko w punkciku czasu, który jest jedną milionową miliardowej
miliardowejsekundy.
–Muszęsobiesprawićlepszyzegarek.
– Ten krajobraz, o którym mówię, znajduje się dziesięć do potęgi dwudziestej poniżej poziomu
protonu,gdzieniemaprawaanilewa,góryanidołu,wcześniejanipóźniej.
–Czterdzieścisiedemzestawówlegomusiałosporokosztować.
–Rodzicebardzomipomagali.
– Moi nie. Musiałem odejść z domu w wieku szesnastu lat i podjąć pracę jako kucharz, żeby się
utrzymać.
– Robisz wyjątkowe naleśniki, Oddzie Thomasie. W przeciwieństwie do piany kwantowej wszyscy
wiedzą,cotosąnaleśniki.
Po utworzeniu funduszu charytatywnego w wysokości czterech miliardów dolarów, posiadanego
i zarządzanego przez Kościół, John Heineman zniknął. Media tropiły go wytrwale przez lata, lecz bez
powodzenia.Spekulowano,żeudałsięwodludnemiejscezzamiaremwstąpieniadoklasztoru,cobyło
prawdą.
Niektórzyzakonnicyzostająksiężmi,aleinninie.Choćwszyscysąbraćmi,niektórychzwiesięojcami,
księża mogą odprawiać mszę i święte obrzędy, czego nie wolno robić niewyświęconym braciom, choć
pozatymuważająsięzarównych.BratJohnjestmnichem,alenieksiędzem.Cierpliwości.Organizacja
życiazakonnegojesttrudniejszadozrozumienianiżprzepisnanaleśniki,alenierozwalamózgujakpiana
kwantowa.
Cimnisiskładająślubyubóstwa,czystości,posłuszeństwaistałości.Niektórzyzrzekająsięskromnego
majątku, inni rezygnują z popłatnego zawodu i kariery. Można śmiało powiedzieć, że tylko brat John
odwróciłsięplecamidoczterechmiliardówdolarów.
Zgodnie z życzeniem Johna Heinemana Kościół zużył część tych pieniędzy na przebudowę dawnego
opactwawszkołęidomdlatych,którzybylifizycznieiumysłowoupośledzeniizostaliporzuceniprzez
rodziny.Byłytodzieci,któreinaczejgniłybywwyzutychzmiłościzakładachpublicznychalbozostałyby
po cichu poddane eutanazji przez samozwańcze „anioły śmierci” w systemie opieki zdrowotnej. W tę
grudniową noc rozgrzało mnie przebywanie w towarzystwie człowieka miary brata Johna, u którego
współczucie szło w parze z geniuszem. Mówiąc szczerze, herbatniki przyczyniły się znacząco do
poprawymojegonastroju.
Zbudowano również nowe opactwo wraz z szeregiem podziemnych pomieszczeń zaprojektowanych
przez brata Johna i wyposażonych zgodnie z jego życzeniami. Nikt nie nazywał tego podziemnego
kompleksulaboratorium.Oilesięorientowałem,faktycznieniebyłotolaboratorium,aleobiektjedyny
w swoim rodzaju, którego projekt mógł się zrodzić tylko w umyśle genialnego fizyka i którego
przeznaczenieotaczałatajemnica.
Bracia, ci nieliczni, którzy tu przychodzili, zwali te pomieszczenia Kryjówką Johna, używając
średniowiecznego słowa mew. Słowo to oznacza również klatkę, w której trzymano sokoły myśliwskie
wczasiezmianyupierzenia,atakżeznaczy„pierzyćsię”.
Inni nazywali te piwniczne kwatery kokonem i zachodzili w głowę, kiedy wykluje się motyl. Takie
komentarzesugerowały,żebratJohnmożestaćsiękimśinnym,niżjest,kimświększym.Ponieważbyłem
gościem, nie mnichem, nie mogłem wydobyć od braci niczego więcej. Chronili brata Johna i jego
prywatność.
ZnałemprawdziwątożsamośćbrataJohnatylkodlatego,żesammijązdradził.Niezaprzysiągłmnie
do dochowania tajemnicy. Powiedział tylko: „Wiem, że mnie nie sprzedasz, Oddzie Thomasie. Twoja
dyskrecjailojalnośćsązapisane.
Choć nie miałem pojęcia, co przez to rozumie, nie próbowałem uzyskać wyjaśnienia. Mówił wiele
rzeczy,którychniewpełnirozumiałem.Niechciałem,żebynaszerozmowystałysięwerbalnąsonatą,do
której ja wnosiłbym wkład tylko w postaci rytmicznie wtrącanego: „Co jak? Co jak? Co jak?” Nie
zdradziłemmuswojejtajemnicy.Niewiemdlaczego.Możepoprostuwolę,żebypewniludzie,których
podziwiam,niemielipowoduuważaćmniezaodmieńca.
Bracia traktowali go z szacunkiem graniczącym z czcią. Wyczuwałem w nich również ślad strachu.
Możesięmyliłem.
Nieuważałemgozaprzerażającego.Niewyczuwałemwnimzagrożenia.Czasamijednakwidziałem,
żesamsięczegośboi.
Opat Bernard nie nazywa tego miejsca Kryjówką Johna, jak inni zakonnicy. Nazywa je adytonem.
Adyton to kolejne stare słowo, które oznacza „najświętszą część miejsca kultu, do której mają dostęp
tylkokapłani,sanktuariumświątyni”.Opatjestpogodnymczłowiekiem,alesłowaadytonnigdyniemówi
z uśmiechem. Te trzy sylaby padają z jego ust zawsze w pomruku lub szeptem, poważnie, a jego oczy
wyrażająpragnienie,zdumienieimożelęk.
Dlaczego brat John zamienił sławę i dostatnie życie w świeckim świecie na klasztorne ubóstwo?
Powiedział tylko, że badania nad strukturą rzeczywistości, a tym zajmuje się i dyscyplina fizyki zwana
mechaniką kwantową, doprowadziły go do odkrycia, które nauczyło go pokory. „Nauczyło pokory
iwystraszyło”,taktoujął.Teraz,gdyzjadłempieguska,zapytał:
–Cocięsprowadzaotejporze,wczasiewiększejciszy?
–Wiem,żeczuwabratprzezwiększączęśćnocy.
–Sypiamcorazkrócej,niemogęwyłączyćumysłu.
Samokresowocierpięnabezsenność,więcpowiedziałem:
– W niektóre noce mam wrażenie, że mój mózg jest czyimś telewizorem i że ten ktoś bez przerwy
skaczepokanałach.
– A kiedy przysypiam, zdarza się to często o niedogodnej porze. Bywa, że pomijam jedną czy dwie
godziny kanoniczne, czasami chwalbę i jutrznię, czasami sekstę albo kompletę. Opuściłem nawet mszę,
drzemiącwtymfotelu.Opatjestwyrozumiały.Przeorjestzbytpobłażliwy,udzielamirozgrzeszeniainie
wyznaczasurowejpokuty.
–Darzybratawielkimszacunkiem.
–Tojaksiedzenienaplaży.
–Toznaczy?–zapytałem,zgrabnieunikając„Cojak?”.
–Tutaj,wcichychgodzinachpopółnocy.Jaksiedzenienaplaży.Noctoczysię,łamieiwyrzucato,co
utraciliśmy,niczymszczątkitegoczyinnegookrętu.
– Pewnie to prawda – powiedziałem, bo naprawdę sądziłem, że rozumiem jego nastrój, jeśli nie
wpełniznaczeniesłów.
–Bezustanniebadamyszczątkiwrakuwfalachprzyboju,jakbyśmymogliznówposkładaćprzeszłość,
aletylkosięzadręczamy.
Tostwierdzeniemiałopazur.Sampoczułemjegoukłucie.
–BracieJohnie,mamdziwnepytanie.
–Oczywiście–odparł,komentująctajemnycharaktermojejciekawościalbomojeimię.
– Może to prymitywne pytanie, ale pytam nie bez powodu. Czy istnieje choćby cień możliwości, że
pracabratatutajmoże…spowodowaćwybuchalbocośpodobnego?
Pochylił głowę, podniósł rękę z podłokietnika i pogładził się po brodzie, najwyraźniej rozważając
mojesłowa.
Choć byłem wdzięczny, że chce mi udzielić dobrze przemyślanej odpowiedzi, byłbym szczęśliwszy,
gdybybezwahaniapowiedziała:„Absolutnieniemaszans,wykluczone,toabsurd”.
Brat John kontynuował długą tradycję uczonych mnichów i księży. Kościół stworzył koncepcje
wszechświata i wprowadził pierwszą z nich w dwunastym wieku. Roger Bacon, franciszkanin, był
zapewne największym matematykiem trzynastego stulecia, Biskup Robert Grosseteste jako pierwszy
zapisał kroki niezbędne do przeprowadzenia eksperymentu naukowego. Jezuici zbudowali pierwsze
teleskopyzwierciadlane,mikroskopy,barometry,pierwsiobliczylistałągrawitacyjną,pierwsizmierzyli
wysokość gór na Księżycu, pierwsi opracowali dokładną metodę obliczania orbity planet, pierwsi
opracowaliiopublikowalispójnyopisteoriiatomowej.
Oilewiedziałem,naprzestrzenistuleciżadenztychfacetówniewysadziłprzezprzypadekklasztoru.
Oczywiście, nie wiem wszystkiego. Biorąc pod uwagę ogrom wiedzy, jaką obejmują praktycznie
niezliczone dyscypliny intelektualne, bliższe prawdzie jest stwierdzenie, że nie wiem niczego. Może
uczenimnisiodczasudoczasurozwalaliklasztorynakawałki.Alejestempewien,żenigdyniezrobili
tegoumyślnie.
Nie mogłem wyobrazić sobie brata Johna, filantropa i ciastkarza, w dziwacznie oświetlonym
laboratorium, bełkoczącego jak szalony naukowiec i knującego zagładę świata. Chociaż genialny, był
człowiekiem,mogłemwięcbeztruduzobaczyć,jakztrwogąpodnosigłowęznadeksperymentuimówi
„Okurczę”tużprzednieumyślnąprzemianąopactwawkałużęnanobrei.
–Coś–powiedziałwkońcu.
–Słucham?
Podniósłgłowę,żebyznównamniespojrzeć.
–Tak,możecoś…
–Coś,proszębrata?
–Tak.Pytałeś,czyistniejemożliwość,żemojapracamożespowodowaćwybuchalbocośpodobnego.
Niewidzęmożliwości,żebymogłacośwysadzić.Niesamapraca.
–Aha.Alemożesięstaćcośinnego.
–Możetak,prawdopodobnienie.Coś.
–Alemożetak.Naprzykład?
–Cokolwiek.
–Jakiecokolwiek?
–Wszystko,cotylkomożnasobiewyobrazić.
–Słucham?
–Poczęstujsięherbatnikiem
–Wszystko,comożnasobiewyobrazić?
–Tak.Toprawda.Wyobraźnianieznagranic.
–Więccośmożesięnieudać?
– „Może” nie znaczy, że się nie uda. Może się wydarzyć każda straszna, katastrofalna rzecz, ale
prawdopodobnienicsięniestanie.
–Prawdopodobnie?
– Prawdopodobieństwo jest ważnym czynnikiem, Oddzie Thomasie. Naczynie krwionośne może
pęknąćwtwoimmózgu,uśmiercająccięzachwilę.
Natychmiastpożałowałem,żeniewziąłemdrugiegoherbatnika.Uśmiechnąłsię.Spojrzałnazegarek.
Spojrzałnamnie.Wzruszyłramionami.
–Widzisz?Prawdopodobieństwobyłoniewielkie.
–Załóżmy,żestałosięcoś,comogłosięstać–toczyspowodowałostrasznąśmierćwieluludzi?
–Straszną?
–Tak,proszębrata.Straszną.
–Tosubiektywnyosąd.To,cojeststrasznedlajednejosoby,niemusibyćrówniestrasznedlainnej.
– Miażdżone kości, pękające serca, eksplodujące głowy, płonące ciała, krew, ból, wrzaski – taki
rodzajstrasznego.
–Możetak,prawdopodobnienie.
–Znowu.
–Bardziejmożliwe,żepoprostuprzestanąistnieć.
–Tośmierć.
–Nie,toróżnica.Śmierćzostawiatrupa.
Sięgałempopieguska.Cofnąłemrękę,niebiorącherbatnikaztalerza.
–Przerażamniebrat.
Czapla błękitna zdumiewa, gdy ujawnia swoją prawdziwą wysokość, prostując długie patykowate
nogi;podobniebratJohnokazałsięjeszczewyższy,niżpamiętałem,gdywstałzfotela.
–Samstraszniesiębałem,potwornie,paręlattemu.Nauczyszsięztymżyć.
Podnoszącsię,powiedziałem:
–BracieJohnie…niezależnieodcharakterupracyjestbratpewien,żepowiniensięniązajmować?
–Bógdałmirozum.UżywaniegojestmoimświętymObowiązkiem.
Jegosłowawzbudziływemnieoddźwięk.Kiedyduchosoby,którazostałazamordowana,przychodzi
domnieposprawiedliwość,zawszeczujęsięwobowiązkupomócbiedakowi.
Różnicajesttaka,żejapolegamnarozumieinaczymś,comożnanazwaćszóstymzmysłem,podczas
gdybratJohnwswoichbadaniachposługujesięwyłącznieintelektem.
Szósty zmysł jest cudowną rzeczą, która sama w sobie sugeruje istnienie nadnaturalnego porządku.
Ludzki intelekt, pomimo swojej potęgi i triumfów, jest w znacznej mierze tworem tego świata i tym
samympodatnymnazepsucie.
Bógdałmnichowitakżeręce,itodoniegonależaładecyzja,czynieużyćichdoduszenianiemowląt.
Niemusiałemmutegoprzypominać.Powiedziałemtylko:
–Miałemstrasznysen.Martwięsięodzieciwszkole.
WprzeciwieństwiedomatkiAngeliniezorientowałsię,żekłamię.
–Czytwojesnysprawdzałysięwprzeszłości?–zapytał.
–Nie,aletenbyłbardzo…realistyczny.
Zarzuciłkapturnagłowę.
–Spróbujśnićoczymśprzyjemnym,OddzieThomasie.
–Niepanujęnadsnami,proszębrata.
Poojcowskupołożyłrękęnamoimramieniu.
–Wtakimraziemożeniepowinieneśspać.Wyobraźniamaprzerażającąwładzę.
Nie byłem świadom, że przeszedłem z nim przez pokój, ale teraz fotele stały za nami, a przed sobą
miałem drzwi, które rozsunęły się bezszelestnie. Za drzwiami leżał przedpokój zalany czerwonym
światłem.Samotnieprzestąpiwszypróg,odwróciłemsię,byspojrzećnabrataJohna.
–Kiedyzamieniałbratżycienaukowcanażyciemnichanaukowca,czykiedykolwiekzastanawiałsię
brat,czyzamiasttegoniezostaćsprzedawcąopon?
–Jakajestpuenta?
–Tonieżart.Kiedymojeżyciezbytniosięskomplikowałoimusiałemzrezygnowaćzpracykucharza,
zastanawiałemsięnadżyciemwświecieopon.Aleprzybyłemtutaj.
Milczał.
–Gdybymmógłbyćsprzedawcąopon,pomagaćludziomjeździćnadobrychgumachzauczciwącenę,
tobyłabyużytecznapraca.Gdybymmógłbyćsprzedawcąoponinikimwięcej,tylkodobrymsprzedawcą
oponzniewielkimmieszkaniemidziewczyną,którąkiedyśznałem,tobymiwystarczyło.
Jego fiołkowe oczy błyskały czerwonawo w świetle przedsionka. Pokręcił głową, odrzucając życie
sprzedawcyopon.
–Chcęwiedzieć.
–Co?–zapytałem.
–Wszystko–odparłirozdzieliłynaszasuniętedrzwi.
Polerowane stalowe litery na matowej stali: PER OMNIA SAECULA SAECULORUM. Na wieki
wieków.
Przez syczące drzwi, przez światło maślane i niebieskie, wyszedłem na powierzchnię, w noc,
i zamknąłem drzwi z brązu uniwersalnym kluczem. LIBERA NOS A MALO, powiedziały drzwi. Zbaw
nasodezłego.
Gdywyszedłempokamiennychstopniachnawirydarzzacząłpadaćśnieg.Wielkiepłatkiobracałysię
zwdziękiemwbezwietrznejciemności,wirowałyjakbywwalcu,któregoniemogłemusłyszeć.Nocnie
wydawała się tak lodowała jak wcześniej. Może w Kryjówce Johna zmarzłem bardziej, niż zdawałem
sobiesprawę,iwporównaniuztamtympodziemnymkrólestwemzimowanocwydawałasięłagodna.
Chwilami płatki wielkie jak zamrożone kwiaty ustępowały mniejszym formacjom. Powietrze
wypełniałydrobnewiórkizniewidocznychchmur.
Natęchwilęczekałemprzyokniemojegomałegogościnnegopokoju,zanimBooibodachpojawilisię
nadziedzińcu.
DoczasuprzybyciadoklasztorumieszkałemwmieściePicoMundonakalifornijskiejpustyni.Nigdy
niewidziałemśniegu,dopóki,wcześniejtejnocy,nieboniewypuściłoparupłatkówwfalstarcie.Tutaj,
w pierwszej minucie prawdziwej śnieżycy, stałem porażony pięknem widowiska, przyjmując na wiarę
stwierdzenie,żeniemadwóchjednakowychśnieżynek.
Pięknozaparłomidech,śniegprószył,ajednaknocbyłaspokojna–złożonośćprostoty.Chociażnoc
byłaby jeszcze piękniejsza, gdyby ona tu była i dzieliła ją ze mną. przez chwilę wszystko było dobrze,
absolutniewszystkobyłodobrze,apotemoczywiściektośwrzasnął.
ROZDZIAŁ7
Ostrykrzyktrwogibrzmiałtakkrótko,żemożnabywziąćgozawytwórwyobraźnialboskrzeczenie
nocnegoptakawygnanegoprzezśniegdoleśnegoschronienia.
Latem zeszłego roku, kiedy uzbrojeni bandyci wpadli do centrum handlowego w Pico Mundo,
słyszałem tyle krzyków, że miałem nadzieję, iż na zawsze ogłuchnę. Ucierpiało czterdzieści jeden
niewinnych osób. Dziewiętnaście zmarło. Zamieniłbym muzykę i głosy moich przyjaciół na ciszę, która
dokońcamojegożyciawyeliminowałabywszystkiekrzykibóluiśmiertelnegoprzerażenia.Częstomamy
nadziejęnaniewłaściwerzeczyimojasamolubnanadziejasięniespełniła.Niejestemgłuchynabólani
ślepy na krew – ani martwy, czego przez chwilę mogłem sobie życzyć. Instynktownie pobiegłem za
pobliski róg opactwa. Skręciłem na północ i pospieszyłem wzdłuż refektarza, w którym mnisi jedzą
posiłki.Opierwszejwnocyniepaliłysiętamświatła.Mrużącoczywprzysłaniającymwszystkośniegu,
przeszukałemwzrokiemnocwkierunkuzachodniegolasu.Jeśliktośtambył,skrywałagośnieżyca.
Refektarz łączył się ze skrzydłem biblioteki. Ruszyłem znowu na zachód, pod głęboko osadzonymi
oknami,zaktórymileżałaciemnośćuporządkowanychksiążek.Gdyskręciłemzapołudniowo-zachodnim
rogiem biblioteki, niemal się przewróciłem o człowieka leżącego twarzą do ziemi. Miał czarny habit
zkapturem.Sapnąłemzzaskoczenia,zimnepowietrzenaglewpadłomidopłuc–krótkibólwpiersi–
iwypadłowbladym,szybkimpióropuszu.
Padłemnakolanaprzymnichu,alesięzawahałem.Niechciałemgodotykaćzestrachu,żestwierdzę,iż
nieupadłsam,leczzostałprzezkogośpowalony.
Świat poza tym górskim ustroniem w znacznej mierze osiągnął stan barbarzyństwa, do jakiego dążył
może od półtora stulecia. Niegdyś wspaniała cywilizacja stała się fasadą, maską pozwalającą
współczesnym Hunom popełniać jeszcze większe okrucieństwa w imię cnót, które świat naprawdę
cywilizowanyuznałbyzazło.
Uciekłszy przed tym barbarzyńskim nieładem, niechętny byłem przyznać, że żadne miejsce nie jest
bezpieczne i nie ma kryjówki leżącej poza zasięgiem anarchii. Skulona postać na ziemi mogła być
dowodem, bardziej solidnym niż bodachy, że nie istnieje żadna oaza spokoju, w której mógłbym
bezpieczniesięzamknąć.
Spodziewaj się się, że zobaczę strzaskaną, ohydnie pociętą twarz, dotknąłem leżącego, gdy śnieg
zdobiłornamentamijegoprostyhabitZdrżeniemoczekiwaniaodwróciłemgonaIPadającyśniegzdawał
sięrozjaśniaćnoc,alebyłotowidmoweświatło,któreniczegonieoświetlało.Choćkapturniezasłaniał
twarzy,niewidziałemjejdośćwyraźnie,żebyzidentyfikowaćzakonnika.Przyłożyłemrękędojegoust.
Niepoczułemoddechuanibrody.Niektórzyzbracinosilibrody,ainninie.
Przycisnąłempalcedoszyi,którawciążbyłaciepła,inamacałemarterię.Pomyślałem,żewyczuwam
puls.
Ponieważręcenawpółzdrętwiałymizzimnaitymsamymbyłymniejwrażliwenaciepło,mogłemnie
poczućsłabegooddechu,kiedydotykałemust.
Gdysiępochyliłem,żebyprzysunąćuchodoustwnadziei,żeusłyszęoddech,zostałemuderzonyod
tyłu.
Nie wątpię, że napastnik chciał strzaskać mi czaszkę. Zrobił zamach w chwili, gdy się pochylałem,
ipałkamusnęłatyłmojejgłowy,uderzającmocnowleweramię.
Rzuciłem się do przodu, przetoczyłem w lewo raz i drugi, podniosłem się i pobiegłem. Nie miałem
broni.Onmiałpałkęibyćmożecośgorszego,nóż.
Zabójcy uśmiercający rękami, nieużywający pistoletów, mogą zatłuc pałką lub udusić szalikiem, ale
większośćznichnositeżnoże,nawszelkiwypadekbądźdlarozrywki,któramożebyćgrąwstępnąalbo
następstwem.
Wspomniani wcześniej faceci w filcowych kapeluszach z płaskimi główkami mieli pałki i pistolety,
a nawet hydrauliczną zgniatarkę, lecz mimo to nosili noże. Jeśli zajmujesz się zadawaniem śmierci,
musiszmiećwiększywybórśmiercionośnychnarzędzi–hydraulikteżniewykonapilnejnaprawytylko
jednymkluczem.
Choćżyciesprawiło,żejestemstarynaswójwiek,noginadalmammłodeiszybkie.Mającnadzieję,
że napastnik jest starszy i tym samym wolniejszy, biegiem oddaliłem się od klasztoru i wpadłem na
otwarty dziedziniec, gdzie nie było już kątów, do których mógłbym zostać zapędzony. Pędziłem
wpadającymśniegu,więcmiałemwrażenie,żezerwałsięwiatriprzyklejamipłatkidopowiek.
W tej drugiej minucie śnieżycy ziemia pozostała czarna, niezmieniona przez pędzel śniegu. Po kilku
susach teren zaczął nachylać się łagodnie w kierunku lasu, którego nie mogłem zobaczyć: otwarta
ciemność opadająca ku najeżonej ciemności. Intuicja podpowiadała gorączkowo, że las oznacza moją
śmierć.Biegnąctam,biegłemdowłasnegogrobu.Dzikieterenyniesąmoimnaturalnymśrodowiskiem.
Jestem miastowym chłopakiem, który czuje się jak u siebie z chodnikiem pod stopami, jestem mądralą
zkartąbiblioteczną,mistrzemgazowegorusztuipłytydosmażenia.
Jeślimójprześladowcabyłprzedstawicielemnowegobarbarzyństwa,możenieumiałrozniecićognia
za pomocą dwóch patyków i kamienia, może nie umiał określić północy po mchu na drzewie, ale jego
prymitywnanaturasprawiała,żewlasachczułsięznacznielepiejniżja.
Potrzebowałem broni, ale nie miałem niczego z wyjątkiem klucza uniwersalnego i chusteczek
higienicznych,amojawiedzaosztukachwalkiniewystarczała,żebyzrobićznichzabójcząbroń.
Strzyżona trawa ustąpiła wysokiej trawie i dziesięć metrów dalej natura rzuciła mi broń pod nogi:
luźne kamienie, które wystawiły na próbę moją zwinność i zmysł równowagi. Zatrzymałem się
z poślizgiem, podniosłem dwa kamienie wielkości śliwek, odwróciłem się i rzuciłem jeden, naprawdę
mocno,apotemdrugi.
Kamienie znikły w śniegu i mroku. Albo zgubiłem prześladowcę, albo, wyczuwając moje zamiary,
okrążyłmnie,gdysięzatrzymałemipochyliłem.
Wydarłemzziemiwięcejpociskówiobróciłemsiędokoła,omiatającwzrokiemnoc,gotówobrzucić
draniaparomakamieniami.
Nie poruszało się nic oprócz śniegu, który zdawał się padać w sznurkach prostych jak w zasłonie
zkoralików,choćkażdypłatekobracałsięwczasiespadania.
Sięgałem wzrokiem nie dalej niż na cztery i pół metra. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że śnieg
możebyćnatylegęsty,żebytakbardzoograniczaćwidoczność.
Razidrugipomyślałem,żecośsięporuszanagranicyzasięguwzroku,alemusiałabyćtoiluzjaruchu,
bo nie mogłem wychwycić żadnego kształtu. Wzory śniegu na tle nocy zaczęły przyprawiać mnie
ozawrotygłowy.
Wstrzymując oddech, nasłuchiwałem. Śnieg padał bezszelestnie w drodze ku ziemi, zdawał się solić
nocciszą.
Czekałem. Jestem dobry w czekaniu. Czekałem szesnaście lat, dając mojej niezrównoważonej matce
okazjędozabiciamniewczasiesnu,zanimwkońcuwyprowadziłemsięzdomuizostawiłemjąsamą
zukochanympistoletem.
Gdybympomimookresowychniebezpieczeństw,jakiewiążąsięzmoimdarem,miałprzeżyćśrednią
długość ludzkiego życia, sześćdziesiąt lat dzieliło mnie od ponownego zobaczenia Stormy Llewellyn
wnastępnymświecie.Czekaniebędziedługie,alejestemcierpliwy.
Bolałomnieleweramię,atyłgłowy,otartyprzezpałkę,czułsięmniejniżcudownie.Przemarzłemdo
szpikukości.
Zjakiegośpowoduniebyłemścigany.
Gdybyburzaszalaładośćdługo,żebyzabielićziemię,mógłbympołożyćsięnaplecachirobićśnieżne
anioły.Alewarunkijeszczeniesprzyjałytejzabawie.Możepóźniej.
Opactwoznikłozpolawidzenia.Niebyłempewien,zktórejstronyprzybiegłem,aleniebałemsię,że
zgubiędrogę.Nigdyniezabłądziłem.
Zapowiadając swój powrót nieopanowanym szczękaniem zębów, trzymając kamienie w rękach,
ostrożniewróciłemprzezłąkęnakrótkątrawędziedzińca.Opactwowyłoniłosięzmilczącejburzy.
Kiedy dotarłem do rogu biblioteki, gdzie niemal wpadłem na leżącego mnicha, nie znalazłem ani
ofiary, ani napastnika. Zmartwiony, że człowiek mógł odzyskać przytomność i, ciężko ranny
izdezorientowany,poczołgaćsięgdzieś,byponowniezemdleć,zataczałemcorazszerszełuki,alenikogo
nieznalazłem.
BibliotekatworzyLztylnąścianąskrzydłagościnnego,zktóregowyruszyłemwpościgzabodachem
niecoponadgodzinętemu.Wreszciewypuściłemkamienieznawpółzamarzniętychpalców,otworzyłem
drzwiprowadzącenatylneschodyiwszedłemnadrugiepiętro.
Drzwi do mojej małej kwatery były otwarte, jak je zostawiłem. Gdy czekałem na śnieg, siedziałem
przyświecy,aleterazzpokojupłynęłojaśniejszeświatło.
ROZDZIAŁ8
Po pierwszej nad ranem furtian, brat Roland, najprawdopodobniej nie zmieniał pościeli ani nie
serwował porcji wina z „dwóch beczek”, które w szóstym wieku święty Benedykt wyszczególnił
wregulezakonujakoniezbędnewyposażeniekażdegodomugościnnego.
ŚwiętyBartłomiejniedostarczawina.Małalodówkapodladąwmojejłaziencezawierapuszkicoli
ibutelkimrożonejherbaty.
Gdy wszedłem do pierwszego pokoju, gotów wykrzyknąć „psubracie” albo „huncwocie”, albo jakiś
inny epitet pasujący do średniowiecznej atmosfery, zastałem nie wroga, ale przyjaciela. Brat Piącha,
czasamizwanybratemSalvatore’em,stałprzyoknie,patrzącnapadającyśnieg.
BratPiąchajestnadzwyczajczułynadźwiękiicharakterystycznezapachyotaczającegogoświata.Ta
wrażliwośćpozwoliłamuprzetrwaćtam,gdzieżył,zanimzostałmnichem.Gdybezgłośnieprzestąpiłem
próg,powiedział:
–Przeziębiszsięnaśmierć,włóczącsięponocywtakimubraniu.
–Niewłóczyłemsię–odparłem,zamykającpocichudrzwi.–Skradałem.
Odwróciłsięodokna.
– Byłem w kuchni, podjadając pieczeń wołową i provolone, gdy zobaczyłem, jak wychodzisz
zKryjówkiJohna.
–Wkuchniniepaliłysięświatła.Zauważyłbym.
– Światło z lodówki wystarczy, żeby przygotować przekąskę, a potem można porządnie się najeść
wblaskuzegaramikrofalówki.
–Popełniającgrzechobżarstwawciemności?
–Szafarzmusibyćpewien,żejedzeniejestświeże,nonie?JakoszafarzopactwabratPiąchakupował,
magazynowałiinwentaryzowałjedzenie,napojeiinnedobramaterialnedlaklasztoruiszkoły.
– Poza tym facet – podjął – który je w nocy w jasnej kuchni bez żadnych zasłonek, jest facetem
jedzącymswojąostatniąkanapkę.
–Nawetgdyfacetjestmnichemwklasztorze?
BratPiąchawzruszyłramionami.
–Ostrożnościnigdyniezawiele.
W dresie zamiast habitu, mając sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i prawie sto kilo kości
imięśni,wyglądałjakodlanazmetalumaszynaokrytaszarąflanelą.
Oczykolorudeszczówki,twarderysy,tępeskrajeczołaiszczękinadawałymuwyglądgroźny,anawet
okrutny. W poprzednim życiu ludzie się go bali, i nie bez powodu. Dwanaście lat w klasztorze,
dwanaście lat wyrzutów sumienia i skruchy przepełniło ciepłem te niegdyś lodowate oczy i zbudziło
w nim życzliwość, która odmieniła jego godną pożałowania twarz. Obecnie w wieku pięćdziesięciu
pięciu lat ktoś mógłby wziąć go za boksera, który zbyt długo uprawia sport; kalafiorowe uszy, nos jak
grzyb,pokoramiłegożółtodzioba,którynauczyłsięwtwardysposób,żebrutalnasiłaniezawszeczyni
mistrza.Lodowatakroplaspłynęłamipoczoleiprawympoliczku.
–Nosiszśniegjakpuszystybiałykapelusz.–Piącharuszyłdołazienki.–Przyniosęciręcznik
–Przyumywalcejestbutelkaaspiryny.Muszęwziąćaspirynę.
Wróciłzręcznikiemipastylkami.
–Chceszwodydopopicia,możecoli?
–Poproszębeczkęwina.
– W czasach świętego Benka musieli mieć wątroby z żelaza. Porządna beczka to ponad dwieście
litrów.
–Wtakimrazietylkopółbeczki.
Gdynawpółosuszyłemwłosy,przyniósłmicolę.
– Wyszedłeś ze schodów Kryjówki Johna i stałeś, patrząc na śnieg jak indyk na deszcz,
zrozdziawionymdziobem,dopókinieutonie.
–Cóż,nigdywcześniejniewidziałemśniegu,proszę
–Apotem,bum!Popędziłeśjakstrzałaiskręciłeśzarógrefektarza.
Sadowiącsięwfoteluiwytrząsającdwieaspirynyzbutelki,powiedziałem:
–Usłyszałemczyjśkrzyk.
–Niesłyszałemżadnegokrzyku.
–Byłbratwśrodku–przypomniałemmu–iżułhałaśliwie.
Piąchausiadłnadrugimfotelu.
–Ktokrzyknął?
Popiłemcolądwieaspirynyiodparłem:
– Znalazłem brata leżącego twarzą w dół przy bibliotece. Nie zauważyłem go, bo miał czarny habit,
iomalsięnieprzewróciłem.
–Ktotobył?
– Nie wiem. Ciężki gość. Przekręciłem go na plecy, ale w ciemności nie mogłem zobaczyć twarzy,
apotemktośpróbowałrozwalićmiłebodtyłu.
ŚciętenajeżawłosyPiąchyjakbysięnastroszyłyzoburzenia.
–ToniepodobnedoŚwiętegoBartka.
–Pałka,czycokolwiektobyło,musnęłapotylicęileweramięprzyjęłosiłęuderzenia.
–RówniedobrzemożemybyćwJersey,tamtakierzeczysąnaporządkudziennym.
–NigdyniebyłemwNewJersey.
–Spodobałobycisię.Nawetwtym,cozłe,Jerseyzawszejestprawdziwe.
–Mająjedenznajwiększychnaświecieskładówzużytychopon.Pewniebratwidział.
– Nigdy, Czy to nie smutne? Gdy mieszkasz gdzieś przez większość życia, uznajesz wszystko za
oczywiste.
–Nawetniewiedziałbratoskładzieopon?
– Ludzie przez całe życie mieszkają w Nowym Jorku, a nigdy nie wjeżdżają na szczyt Empire State
Building.Dobrzesięczujesz,synu?Jaktwojeramię?
–Bywałogorzej.
–MożepowinieneśpójśćdoinfirmeriiiwezwaćbrataGregory’ego.
Brat Gregory jest infirmeriuszem. Ma dyplom pielęgniarza. Wielkość wspólnoty zakonnej nie
usprawiedliwia pracy w infirmerii na pełen etat, zwłaszcza że siostry mają własną izbę chorych dla
siebieidziecizeszkoły,dlategobratGregoryrobirównieżpraniezbratemNorbertem.
–Nicminiebędzie–zapewniłem.
–Ktowięcpróbowałrozwalićciłeb?
–Niewidziałem.
Opowiedziałem, jak się przetoczyłem i pobiegłem, przekonany, że napastnik depcze mi po piętach,
ijakmnich,októregoprawiesiępotknąłem,zniknął,gdywróciłem.
– W takim razie nie wiemy – powiedział Piącha – czy wstał o własnych siłach i odszedł, czy został
zabrany.
–Niewiemyteż,czybyłtylkonieprzytomny,czymartwy.
Marszczącczoło,Piąchamruknął:
–Nielubięnieboszczyków.Pozatymtoniemasensu.Ktochciałbyzabićmnicha?
–Tak,alektochciałbygowalnąć?
Piąchadumałprzezchwilę.
–Pewnegorazufacetrozwaliłluterańskiegokaznodzieję,aleniechcący.
–Chybaniepowinienbratmiotymmówić.
Ruchem dłoni zbagatelizował moje zaniepokojenie. Jego silne ręce zdawały się wielkie jak bochny,
stądprzezwisko.
– To nie byłem ja. Mówiłem ci, nigdy nikogo nie załatwiłem na amen. Wierzysz mi w tej kwestii,
prawda,synu?
–Tak,proszębrata.Alepowiedziałbrat,żetarozwałkabyłaprzypadkowa.
–Nigdynikogoniewalnąłemprzezprzypadek.
–Wtakimraziewporządku.
BratPiącha,dawniejSalvatoreGiancomo,byłdobrzeopłacanymzbiremnausługachmafii,zanimBóg
odmienił
–Rozwalałemgęby,połamałemkilkanóg,alenigdynikogonieukatrupiłem.
Kiedystuknęłamuczterdziestka,Piąchazacząłsięzastanawiaćnadścieżkąswojejkariery.Poczułsię
„pusty,dryfującyjakłódźpomorzubezżywegoduchanapokładzie”.
W czasie tego kryzysu wiary w siebie wraz z paroma kolesiami nocował w domu szefa – Tony’ego
TrzepaczkiMertinellego–ponieważgrożonomuśmiercią.Niebyłotospaniewpiżamach,aleczuwanie
zdwomaulubionymisztukamibroniautomatycznej.Takczysiak,pewnegowieczoruPiąchaczytałbajkę
sześcioletniejcórceTrzepaczki.
Opowieść mówiła o zabawce, porcelanowym króliku, który był dumny ze swojego wyglądu
iabsolutniezadowolonyzsiebie.Spotkałgoszeregstrasznychnieszczęść,którenauczyłygopokory,az
pokorąprzyszłowspółczuciedlacierpieniainnych.
Dziewczynkazasnęławpołowiehistorii.Piącharozpaczliwiepragnąłpoznaćdalszelosykrólika,ale
niechciał,żebyjegokumpleodrozkwaszanianosówmyśleli,żenaprawdęinteresujegoksiążeczkadla
dzieci.
Parę dni później, kiedy zagrożenie minęło, Piącha poszedł do księgarni i kupił opowieść o króliku.
Zaczął od początku i gdy przeczytał, jak porcelanowy królik znalazł drogę powrotną do małej
dziewczynki,któragokochała,rozkleiłsięizapłakał.
Nigdy wcześniej nie uronił łzy. Tego popołudnia w kuchni mieszkania, którego z nikim nie dzielił,
szlochałjakdziecko.
Wowychczasachnikt,ktoznałSalvatore’aPiąchęGiancoma,nawetjegomatka,niepowiedziałby,że
jest skłonny do introspekcji, on jednak zrozumiał, że płacze nie tylko z powodu szczęśliwego
zakończenia.Rozczuliłygolosykrólika,fakt,alepłakałnietylkodlatego.
Przezjakiśczasniepotrafiłodgadnąćprzyczyny.Siedziałprzykuchennymstole,pijąckawęzakawą
ijedzącupieczoneprzezmatkęgofry,naprzemianodzyskującpanowanienadsobąizalewającsięłzami.
Wreszciezrozumiał,żepłaczenadsobą.Wstydziłsięczłowieka,jakimsięstał,opłakiwałczłowieka,
jakimchciałzostać,gdybyłmały.
Rozdarłogotozrozumienie.Wciążchciałbyćzbirem,dumnymzeswojejsiłyizimnejkrwiAjednak
wydawałosię,żestałsięsłabyiwrażliwy.
Przeznastępnymiesiącnaokrągłoczytałhistorięokróliku.Zacząłrozumieć,żekiedykrólikEdward
nauczyłsiępokoryiwspółczuciadlainnych,wcaleniestałsięsłaby,alewrzeczywistościsilniejszy.
Piącha kupił inną książeczkę tego samego autora. Ta dotyczyła wyrzutka, wielkouchej myszy, która
uratowałaksiężniczkę.
Mysz zrobiła na nim mniejsze wrażenie niż królik, ale ją też pokochał. Kochał mysz za odwagę
igotowośćpoświęceniasięwimięmiłości.
Trzymiesiącepotym,jakpierwszyrazprzeczytałhistorięporcelanowegokrólika,Piąchazaaranżował
spotkaniezFBI.
Zaproponował,żedostarczydowodyprzeciwkoswojemuszefowiiwydainnychgangsterów.
Wsypałichczęściowodlaratowaniasiebie,alerównieżdlatego,żechciałocalićdziewczynkę,której
przeczytał część historii królika. Miał nadzieję, że uchroni ją przed zimnym, wyniszczającym życiem
córkiszefamafii,którecodziennietwardniałowokółniejniczymbeton.
PóźniejPiąchatrafiłdoVermontuobjętyprogramemochronyświadków.Jegonowenazwiskobrzmiało
BobLoudermilk.
W Vermoncie przeżył szok kulturowy. Nie mógł patrzeć na sandały, flanelowe koszule,
pięćdziesięcioletnichmężczyznzkucykami.
Próbowałoprzećsięnajgorszympokusomświata,powiększającbibliotekęksiążekdladzieci.Odkrył,
żeniektórzypisarzezdająsięaprobowaćsposóbpostępowaniaiwartościtakimkiedyśhołdował,itogo
przeraziło.Brakowałomużyczliwychporcelanowychkrólikówidzielnychwielkouchychmyszy.
Jedząc obiad w podrzędnej włoskiej knajpie, tęskniąc za Jersey, nagle poczuł powołanie do życia
klasztornego.Stałosiętoniedługopotym,jakkelnerpostawiłprzednimzamówionegnocchi,ciągliwe
jakkarmel,aletohistorianapóźniej.
Jako nowicjusz, podążając ścieżką od skruchy przez żal za grzechy do pokuty, Piącha pierwszy raz
wżyciuzaznałniezmąconegoniczymszczęścia.RozkwitłwopactwieŚwiętegoBartłomieja.
Teraz, po latach, w tę śnieżną noc, gdy zastanawiałem się, czy nie wziąć jeszcze dwóch aspiryn,
powiedział:
–Pastor,nazywałsięHoobner,naprawdęwspółczułIndianom,którzystraciliswojąziemięiwszystko
inne, dlatego zawsze przegrywał w blackjacka w ich kasynach. Część forsy pochodziła z wysoko
oprocentowanejpożyczkiodTony’egoMartinellego
–Dziwięsię,żeTrzepaczkapożyczyłpieniądzekaznodziei.–Tonywykombinował,żejeśliHoobner
niewysupłaośmiuprocentnatydzieńzwłasnejkieszeni,będziemógłukraśćnależnośćzniedzielnejtacy.
Jaksięokazało,Hoobnergrałipodszczypywałkelnerkikoktajlowe,aleniekradł.Kiedyprzestałpłacić
odsetki,Tonyposłałfaceta,żebyomówiłzHoobneremjegodylematmoralny.
–Faceta,nieciebie?
–Faceta,niemnie,zwaliśmygoIglarzem.
–Chybaniechcęwiedziećdlaczego.
– Nie, nie chcesz – zgodził się Piącha. – W każdym razie Iglarz dał Hoobnerowi ostatnią szansę na
spłatędługu,akaznodzieja,zamiastprzyjąćtożądaniezchrześcijańskimispokojem,powiedział:„Idźdo
diabła”.PotemwyciągnąłipistoletipróbowałskasowaćIglarzowibiletdopiekła.
–KaznodziejastrzeliłdoIglarza?
–Możebyłmetodystą,nieluteraninem.StrzeliłdoIglarza,aletylkoraniłgowramię.Iglarzwyciągnął
swojegognataizałatwiłHoobneranaamen.
–Więckaznodziejagotówbyłzastrzelićczłowieka,aleniechciałkraść.
–Niemówię,żetonaukitradycyjnychmetodystów.
–Tak,proszębrata.Rozumiem.
–Amoże,jaksięnadtymzastanowić,kaznodziejabyłunitarianinem.Wkażdymraziebyłkaznodzieją
i został zastrzelony, więc złe rzeczy mogą przytrafić się każdemu, nawet zakonnikowi. Choć chłód
grudniowejnocyjeszczeniecałkiemmnieopuścił,przycisnąłemzimnąpuszkęcolidoczoła.
– Problem, jaki tu mamy, dotyczy bodachów. Ponieważ Piącha był jednym z moich nielicznych
powierników w opactwie Świętego Bartłomieja, opowiedziałem mu o trzech demonicznych cieniach
wiszącychnadłóżkiemJustine.
–Ikręciłysięwokółmnicha,októregoprawiesiępotknąłeś?
–Nie,proszębrata.Niezjawiłysiętutajzpowodujednegonieprzytomnegozakonnika.
–Maszrację.Takiestarcienigdzienieprzyciągatłumów.
–Wstałzfotelaipodszedłdookna.Przezchwilęwpatrywałsięwnoc.
–Zastanawiamsię…Myślisz,żeścigamniemojedawneżycie?
–Tobyłopiętnaścielattemu.CzyTrzepaczkaniesiedziwwięzieniu?
–Zmarłwpudle.Aleniektórzyzpozostałychmajądługąpamięć.
–Gdybywytropiłbratapłatnyzabójca,czyniebyłbyjużbratmartwy?
–Pewnie.Parkowałbymnatwardymstołkuwpoczekalniczyśćca,czytającstareczasopisma.
– Nie sądzę, aby to zdarzenie miało cokolwiek wspólnego dawnym życiem brata. Odwrócił się od
okna.
–Obyśmiałrację.Paskudnie,gdybykogośtutajspotkałaprzezemniekrzywda.
–Wszyscysązbudowaniprzykładembrata.
Płaszczyznyibryłyjegotwarzyułożyłysięwuśmiech,któryuznałbyśzaprzerażający,gdybyśgonie
znał.
– Dobry z ciebie dzieciak. Gdybym miał syna, miło byłoby myśleć, że mógłby być trochę do ciebie
podobny.
–Nikomubymtegonieżyczył.
– Chociaż gdybym był twoim tatą – mówił brat Piącha – pewnie byłbyś niższy i grubszy, z głową
osadzonąbliżejramion
–Niepotrzebujęszyi.Nigdynienoszękrawatów.
–Nie,synu,potrzebujeszkarku,żebygonadstawiać.Otocorobisz.Otokimjesteś.
–Ostatniomyślałem,żemożewezmęmiaręnahabit,zostanęnowicjuszem.
Wróciłdofotela,aletylkoprzysiadłnaporęczy,przypatrującmisiępilnie.Ponamyślepowiedział:
– Może pewnego dnia usłyszysz wezwanie. Ale nieprędko. Należysz do świata i niech się to nie
zmienia.
Pokręciłemgłową.
–Niesądzę.
–Światciępotrzebuje.Maszrobotędowykonania,synu.
–Tegowłaśniesięboję.Rzeczy,którebędęmusiałrobić.
–Klasztorniejestkryjówką.Bandzior,którychcetuprzyjśćizłożyćśluby,powinienrobićtozchęci
otworzeniaisięnacoświększegoniżświat,niedlatego,żechcesięzamknąćizwinąćwkulkęjakrobak.
–Odniektórychrzeczywolałbybrattrzymaćsięzdala.
– Chodzi ci o lato ubiegłego roku, o strzelaninę w centrum handlowym. Nie potrzebujesz niczyjego
wybaczenia,synu.
– Wiedziałem, co nadchodzi, że nadchodzą mordercy. Powinienem był temu zapobiec. Zginęło
dziewiętnaścieosób.
–Wszyscymówią,żebezciebiezginęłybysetki.
–Niejestembohaterem.Gdybyludziewiedzieliomoimdarzeibyliświadomi,żemimotoniemogłem
niczemuzapobiec,nieokrzyknęlibymniebohaterem.
–NiejesteśteżBogiem.Zrobiłeśwszystko,comogłeś,comógłbyzrobićktokolwiek.
Odstawiłem colę, podniosłem butelkę z aspiryną, wytrząsnąłem na dłoń dwie kolejne tabletki
izmieniłemtemat.
–Zbudzibratopataipowiemu,żepotknąłemsięonieprzytomnegozakonnika?
Patrzyłnamnie,próbujączadecydować,czypozwolićminazmianętematu.
–Możezajakiśczas.Najpierwnieoficjalnieodliczęśpiących,zobaczę,czyktośnietrzymabryłylodu
nagłowie.
–Mnich,naktóregowpadłem.
– Właśnie. Mamy dwa pytania. Drugie, dlaczego ktoś miałby walić po łbie mnicha? Ale pierwsze,
dlaczegomnichbyłotejporzetam,gdziemógłdostaćpołbie?
–Pewnieniechcebratnikomunarobićkłopotów.
– Jeśli w grę wchodzi grzech, nie pomogę mu ukryć tego, co zrobił, przed spowiednikiem. To nie
przysłużyłobysięjegoduszy.Alejeślichodzitylkoojakieśgłupstwo,przeorniemusiwiedzieć.Przeor
pilnujedyscyplinywklasztorze.
PrzeoremuŚwiętegoBartłomiejabyłojciecReinhart,starszyzakonnikzcienkimiwargamiiwąskim
nosem, o połowę mniejszym niż ten, jakim chlubił się brat Piącha. Jego czy, brwi i włosy miały kolor
popiołu,którywŚrodępopielcowąsypiesięnaczoło.
OjciecReinhartporuszałsięzadziwiającocichoiwyglądałjakduchpłynącynadziemią.Wielubraci
zresztąprzezywałogoSzarymDuchem,aczkolwiekzuczuciem.
Ojciec Reinhart był surowy, ale nie bezwzględny czy niesprawiedliwy. Będąc niegdyś dyrektorem
szkołykatolickiej,ostrzegał,żemapaletkę,wktórejwywierciłdziurki,żebyzmniejszyćopórpowietrza,
choćnigdyjejnieużył.„Poprostudlainformacji”,mawiałzmrugnięciemoka.
BratPiąchapodszedłdodrzwi,zawahałsię,spojrzałnamnie.
–Jeślidziejesięcośzłego,ilemamyczasu?
–Odukazaniasiępierwszychbodachów…czasamitylkodzień,zwykledwa.
–Jesteśpewien,żeniemaszwstrząsumózguaniczegośpodobnego?
–Nic,czemuniezaradziłybyczteryaspiryny.–Wrzuciłemdrugąparętabletekdoustizgryzłem.
Piąchaskrzywiłsię.
–Kimtyjesteś,twardzielem?
–Czytałem,żewtensposóbszybciejsąwchłanianedokrwiobiegu,przeztkankęwustach.
–Ajakbędzieszchciałzastrzykprzeciwgrypie,toco,każeszgosobiewstrzyknąćwjęzyk?Prześpij
się.
–Spróbuję.
–Znajdźmniepochwalbie,przedmszą,apowiemci,ktopozwoliłdaćsobiepołbie,imożedlaczego,
jeśliwie,Chrystusztobą,synu.
–Izbratem.
Wyszedł i zamknął drzwi. Drzwi kwater w domu gościnnym, jak te w celach zakonników w innym
skrzydle, nie mają zamków. Wszyscy tutaj szanują prywatność innych. Zaniosłem krzesło z prostym
oparciemdodrzwiiwcisnąłemjepodklamkę,żebyniktniewszedł.
Możeżucieaspiryny,żebyrozpuściłasięwustach,przyspieszawchłanianie,aletabletkismakująjak
gówno.
Gdy wypiłem trochę coli, żeby spłukać paskudny smak. Zmiażdżone tabletki weszły w reakcję
znapojemizacząłemsiępienićniczymwściekłypies.
Jeśli chodzi o postacie tragiczne, mam znacznie większy talent do gagów niż Hamlet, i podczas gdy
królLearprzestąpiłbynadskórkąbanana,mojastopatrafiananiąbezbłędniezakażdymrazem.
ROZDZIAŁ9
Wygodnie, ale skromnie urządzona kwatera gościnna miała prysznic tak mały, że czułem się, jakbym
stałwtrumnie.
Przezdziesięćminutpozwalałem,żebyciepławodabiławmojeleweramię,którezostałozmiękczone
pałkątajemniczegonapastnika.Mięśnieodprężyłysię,alebólpozostał.
Bólniebyłdotkliwy.Niemartwiłmnie.Bólfizycznywprzeciwieństwiedoinnychrodzajówwkońcu
przemija.
Kiedyzakręciłemwodę,wielkibiałyBoopatrzyłnamnieprzezzaparowaneszklanedrzwi.
Wytarłemsiędosuchaiwłożyłemslipy,apotemukląkłemnapodłodzewłazienceipodrapałempsa
zauszami,ażwyszczerzyłzębyzzadowolenia.
–Gdziesięukrywałeś?–zapytałem.–Gdziebyłeś,jakjakiśszubrawiecpróbowałwycisnąćmimózg
przezuszy?Co?
Nie odpowiedział. Tylko szczerzył zęby. Lubię stare filmy braci Marx, a Boo jest psim Harpo
Marksempodniejednymwzględem.
Zdawało mi się, że szczoteczka do zębów waży trzy kilo. Nawet wykończony sumiennie szczotkuję
zęby.Paręlattemubyłemświadkiemautopsji.Wtrakciewstępnychoględzinzwłoklekarzodnotował,że
denatniedbałohigienęjamyustnej.Wstydziłemsięzazmarłego,którybyłmoimprzyjacielem.
Mamnadzieję,żeświadkowiemojejautopsjiniebędąmielipowodówsięzamniewstydzić.Możecie
myśleć,żetodumawyjątkowogłupiegorodzaju.Pewniemacierację.Ludzkośćjestparadągłupców,aja
maszerujęnaczele,potrząsającbatutą.
Wytłumaczyłem sobie jednak, że szczotkowanie zębów w oczekiwaniu na przedwczesny zgon jest
wyrazemszacunkudlauczućświadkówmojejautopsji,którzymoglimnieznaćzażycia.Wstydzeniesię
za przyjaciela, wynikające z jego wad, nigdy nie jest tak straszne jak zażenowanie spowodowane
ujawnieniemwłasnych,aledotkliwe.Booleżałnałóżku,skulonywnogach,gdywyszedłemzłazienki.
– Nie ma pocierania po brzuchu ani za uszami – powiedziałem. – Spadam jak samolot, który stracił
wszystkiesilniki.
Ziewanie nie było potrzebne w przypadku takiego psa jak on; przyszedł tutaj dla towarzystwa, nie
spać.
Niemającsiłubieraćsięwpiżamę,padłemnałóżkowslipach.Koroneritakzawszerozbierazwłoki.
Okryłemsięposamąbrodęizrozumiałem,żezostawiłemświatłowłazience.
PomimoczteromiliardowejdarowiznyJohnaHeinemanabraciawopactwieżyjąoszczędniezszacunku
dlaślubówubóstwa.Niemarnująniczego.
Światłowydawałosiędalekie,zsekundynasekundęcorazdalsze,akoceprzemieniałysięwkamień.
Dodiabłaztym.Jeszczeniebyłemzakonnikiem,nawetnowicjuszem.
Niebyłemteżkucharzem–zwyjątkiemniedziel,gdysmażyłemnaleśniki–anisprzedawcąopon,ani
w zasadzie nikim innym. My, niewiele warte typy, nie przejmujemy się kosztem zostawionego
niepotrzebnieświatła.
Mimowszystkobyłemtymzmartwiony.Pomimozmartwieniazasnąłem.
Śniłem,alenieowybuchającychbojlerach.Aniopłonącychkonnicachbiegnącychzwrzaskiemprzez
śnieżnąnoc.
Spałem, ale się zbudziłem we śnie i zobaczyłem bodacha stojącego w nogach łóżka. Ten bodach ze
snu, w przeciwieństwie do tych na jawie, miał wściekłe oczy, w których lśniło odbite światło
zuchylonychdrzwiłazienki.
Jakzawszeudawałem,żeniewidzębestii.Obserwowałemjąspodprzymkniętychpowiek.
Kiedysięporuszyła,uległaprzemianie,jakstworzeniawsnach,iprzestałabyćbodachem.Wnogach
mojegołóżkastałpatrzącyspodłbaRosjanin,RodionRomanovich,drugipozamnągośćprzebywający
wdomugościnnym.
Boobyłwtymśnie,stałnałóżkuiwarczałnaintruza,alebezgłośnie.
Romanovichpodszedłdoszafkinocnej.
Booskoczyłzłóżkanaścianęjakkotistał,przeczącgrawitacji,patrzącgniewnienaRosjanina.
Interesujące.
Romanovichpodniósłramkędozdjęcia,którastałaprzyzegarze.
Ramka chroni małą kartkę z maszyny do wróżenia z lunaparku, zwaną Cygańską Mumią. Napis na
kartceoznajmia;Lossprawi,żenazawszebędziecierazem.
Wpierwszymrękopisieopowiedziałemciekawąhistoriętejkartki,którajestdlamnieświętością.
Wystarczypowiedzieć,żeStormyLlewellynijaotrzymaliśmyjąwzamianzapierwsząmonetę,którą
wrzuciliśmy do maszyny, zaraz po tym, jak jakiś facet z narzeczoną, stojący w kolejce przed nami,
otrzymałzłewieścizaswoichosiemćwierćdolarówek.
Ponieważ Cygańska Mumia niedokładnie przepowiedziała wypadki na tym świecie, bo Stormy nie
żyje,ajajestemsam,wiem,żekartkaoznacza,iżbędziemynazawszerazemwprzyszłymświecie.
Taobietnicajestdlamnieważniejszaniżjedzenie,niżpowietrze.
Choćświatłozłazienkiniesięgałodośćdaleko,żebyRomanovichmógłodczytaćsłowanaoprawionej
kartce, i tak je przeczytał, bo będąc Rosjaninem, mógł robić wszystko, co chciał, tak jak konie ze snu
umiejąlatać,apająkimajągłowyniemowląt.
Szeptem,zwyraźnymobcymakcentem,przeczytałsłowanagłos:
–Lossprawi,żenazawszebędziecierazem.
Jegopoważny,aczmelodyjnygłosbyłodpowiednidlapoetyitychsiedemsłówzabrzmiałojakwers
lirycznegowiersza.
Zobaczyłem Stormy taką, jaka była tamtego wieczoru w lunaparku, i zacząłem śnić o niej, o nas,
osłodkiejprzeszłościbezpowrotu.
Poniespełnagodzinieniespokojnegosnuzbudziłemsięprzedświtem.
Za oknem widniało czarne niebo i śnieżne duszki tańczyły za kryształowymi szybami. W dolnych
szybkachparępaprocimrozumrugałodziwnymświatłem,naprzemianczerwonyminiebieskim.
Zegarcyfrowynanocnejszafcestałnaswoimmiejscu,aleoprawionakartkazmaszynyzdawałasię
przesunięta.Byłempewny,żestaławprostprzedlampką.Terazleżałapłasko.
Odrzuciłemokrycieiwstałem.Poszedłemdopokoju,zapaliłemlampę.
Krzesłozprostymoparciemstałopodklamkądrzwinakorytarz.Obejrzałemje.Niktgonieprzesunął.
Zanim komunizm wykrwawił ich z wiary, Rosjanom nie był obcy mistycyzm chrześcijański
ijudaistyczny.Niebylijednakznanizprzechodzeniaprzezzamkniętedrzwiczysolidneściany.
Okno pokoju znajdowało się dwa piętra nad ziemią i było niedostępne z gzymsu. Mimo wszystko
sprawdziłemzasuwę.Niktniąniemanipulował.
Choć brakowało w nim płonących zakonnic i pająków z głowami niemowląt, nocne zajście musiało
byćsnem.Niczymwięcejjaktylkosnem.
Przenosząc spojrzenie z zasuwki w dół, odkryłem źródło pulsującego światła, które tętniło
w filigranach mrozu na skrajach szyby. Gruba pokrywa śniegu zasłała ziemię, gdy spałem. Trzy fordy
explorery,każdyzesłowemSZERYFnadachu,stałynabiałympodjeździezsilnikaminajałowymbiegu,
chmuryspalinbuchałyzrurwydechowych,kogutybłyskały.
Choć wciąż bezwietrzna, śnieżyca nie zelżała. W deszczu zimnego konfetti widziałem sześć szeroko
rozstawionych świateł latarek trzymanych przez niewidocznych ludzi, którzy poruszali się
wskoordynowanysposób,jakbyprzemierzającłąkęwposzukiwaniuczegoś.
ROZDZIAŁ10
Wstawał świt, gdy włożyłem ocieplane kalesony, wciągnąłem dżinsy i golf, wskoczyłem w buty
narciarskie,chwyciłemwodoodporną,chroniącąprzedwiatrem,ocieplanąkurtkę,zbiegłemposchodach,
przeciąłemholiwypadłemprzezdębowedrzwinakrużganekdomugościnnego.
Posępne światło pokryło szarym fornirem wapienne kolumny otaczające wirydarz. Pod stropem
krużganka mrok trzymał się mocno, jakby noc, niewzruszona przez ponury ranek, nie miała zamiaru się
wycofać.
Na dziedzińcu, bez butów narciarskich, święty Bartłomiej stał świeżo upudrowany, oferując
zabezpieczonąprzedmrozemdynięnawyciągniętejręce.
Po wschodniej stronie krużganka, dokładnie naprzeciwko drzwi domu gościnnego, znajdowało się
wejściedokościoła.Głosywznosiłysięwmodlitwie,aechokościelnegodzwonutrafiałodomnienie
zkościoła,alezkorytarzaprzedemnąinaprawo.
Czterystopniewiodłydokamiennegoprzejściazesklepieniembelkowym,aprzejście,długienasześć
metrów, prowadziło na wielki wirydarz, cztery razy większy od pierwszego, otoczony jeszcze bardziej
imponującą kolumnadą Czterdziestu sześciu braci i pięciu nowicjuszy zgromadziło się na wirydarzu
patrzącnaopataBernarda,którystałnapodwyższeniuirytmiczniepociągałsznurdzwonu.
Jutrzniasięzakończyłaipodkoniecchwalbyzakonnicywyszlizkościołanaostatniąmodlitwęinaukę
opata.
OdmawialiAniołPański,modlitwępiękniebrzmiącąpołacinie,gdywypowiadająwieległosów.
Braciaodpowiadalimonotonnymśpiewem,gdyprzybyłem:
–Fiatmikisecundumverbumimam.–Potemopatwrazzewszystkimipowiedział:–AveMaria.
Dwóchzastępcówszeryfaczekałopodosłonąkrużganka,gdybracianadziedzińcukończylimodlitwę.
Gliniarzebyliwielcyibardziejpoważniniżzakonnicy.
Patrzylinamnie.Niewyglądałemnaglinę,jeszczemniejnazakonnika.Mójnieokreślonystatusbudził
zainteresowanie.
Ich oczy były tak ostre, że nie byłbym zaskoczony gdyby w zimnym powietrza zaczęła buchać z nich
para,jakzustprzykażdymwydechu.
Mającsporedoświadczeniezpolicją,byłemzamądry,żebypodchodzićdonichzsugestią,żepowinni
wziąć pod lupę patrzącego wilkiem Rosjanina, gdziekolwiek się przyczaił w tym momencie.
Wkonsekwencjitylkopodsyciłbymzainteresowaniemojąosobą.
Choćpragnąłempoznaćprzyczynęwezwaniaszeryfa,oparłemsiępragnieniu,żebyichzapytać.
Uznalibymojąniewiedzęzapozoryniewiedzyinabralijeszczewiększychpodejrzeń.Kiedygliniarz,
który pracuje nad sprawą kryminalną, raz obdarzy cię choćby przelotnym zainteresowaniem, za nic
w świecie nie znikniesz z jego listy potencjalnych podejrzanych. Mogą oczyścić cię tylko wypadki, na
któreniemaszwpływu.Naprzykładzadźganiealbouduszenieprzezprawdziwegozłoczyńcę.
– Ut digini efficiamur promissionibus Christi – powiedzieli bracia, a opat rzekł: – Oremus – czyli
„Módlmysię”.
NiespełnaminutępóźniejAniołPańskidobiegłkońca.
Zwykleopatwygłaszakrótkikomentarzdojakiegośświętegotekstuiodnosigodożyciaklasztornego.
Potemstepuje,śpiewającHerbatkędladwojga.
Wporządku,zmyśliłemstepowanieiHerbatkę.OpatBernardprzypominaFredaAstaire’a,dlategonie
potrafięprzepędzićtegoprześmiewczegowyobrażeniazgłowy.
Zamiast zwykłej przemowy opat ogłosił dyspensę od uczestnictwa w porannej mszy dla tych, którzy
pomogązastępcomszeryfawdokładnymprzeszukiwaniabudynków.
Byłodwadzieściaosiemposzóstej.Mszazaczynasięosiódmej.
Namszęmielipójśćtylkozakonnicyniezbędnidojejodprawienia,apotemzameldowaćsięwładzom,
żebyodpowiedziećnapytaniaIpomócwraziepotrzeby.
Mszakończysięosiódmejpięćdziesiąt.Śniadanie,którejestspożywanewciszy,zawszezaczynasię
oósmej.
Opatzwolniłbracipomagającychpolicjirównieżztercji,trzeciejgodzinykanonicznej.Tercjazaczyna
się za dwadzieścia dziewiąta i trwa około piętnastu minut. Czwarta godzina to seksta o wpół do
dwunastejprzedlunchem.
Większość osób świeckich krzywi się na wieść, że w zakonie panuje taka dyscyplina i że ten sam
porządekpowtarzasięcodziennie.Myślą,żetakieżyciemusibyćnudne,nawetnużące.
W czasie miesięcy spędzonych wśród mnichów dowiedziałem się, że jest wręcz przeciwnie, że
modlitwy i medytacje przydają tym ludziom energii. W porze rekreacji, pomiędzy kolacją a kompletą,
czyli wieczorną modlitwą, są pełną życia gromadą iskrzącą intelektem i zabawną. Cóż, przynajmniej
wwiększości.Jestgarstkanieśmiałych.
I paru zbytnio zadowolonych ze swego bezinteresownego oddania życia w ofierze, aby ofiara
wyglądałanacałkowiciebezinteresowną.
Jedenznich,bratMatthias,maencyklopedycznąwiedzęitakwyrobionezdanieooperetkachGilberta
iSullivana,żemożezanudzićczłowiekanaśmierć.
Zakonnicyniekonieczniesąświęcizracjitego,żesązakonnikami.Sązawszeijaknajbardziejludźmi.
Pozakończeniumowyopatawielubracipobiegłodopolicjantówczekającychpodosłonąkrużganka,
chcącsłużyćpomocą.
Spostrzegłem,żejedenznowicjuszykręcisiępowirydarzuwpadającymśniegu.Choćkapturocieniał
jegotwarz,widziałem,żesięnamniegapi.
ByłtobratLeopold,któryledwiewpaździernikuskończyłpostulatinosiłhabitnowicjuszaniespełna
oddwóchmiesięcy.
MiałzdrowątwarzmieszkańcaŚrodkowegoZachodu,zpiegamiiujmującymuśmiechem.
Z pięciu obecnych nowicjuszy nie ufałem tylko jemu. Nie mogłem zrozumieć powodu swojej
nieufności.Byłotoodczucieinstynktowne,nicwięcej.
Brat Piącha podszedł do mnie, otrząsnął się jak pies i zrzucił śnieg z habitu. Zsuwając kaptur, rzekł
cicho:
–BrakujebrataTimothy,ego.
Brat Timothy, władca systemów mechanicznych, dzięki którym opactwo i szkoła nadawały się do
zamieszkania,nigdyniespóźniałsięnajutrznięizpewnościąniewyskoczyłnaświeckąprzygodę,łamiąc
śluby.Jegonajwiększąsłabościąbyłykitkaty.
–Tooniegoprawiesiępotknąłemzeszłejnocyprzynarożnikubiblioteki.Muszępogadaćzpolicją.
–Jeszczenie.Chodźzemną–powiedziałbratPiącha.–Znajdziemymiejsce,wktórymniemasetki
uszu.
Rozejrzałemsiępowirydarzu.BratLeopoldzniknął.
Ze swoją twarzą i środkowo-zachodnią szczerością Leopold pod żadnym względem nie wydaje się
wyrachowany,podstępnyczykłamliwy.
Ajednakmaniepokojącyzwyczajprzychodzeniaiodchodzeniaznagłością,któraczasamiprzywodzi
mi na myśl materializację i dematerializację ducha. Jest, zaraz potem go nie ma. Nie ma, i nagle jest.
Poszedłem z Piąchą przez kamienny korytarz na mniejszy krużganek, do dębowych drzwi domu
gościnnego.
Podeszliśmydokominkawpółnocnejczęścigłównejrozmównicynaparterze.Choćwpaleniskunie
płonąłogień,usiedliśmywfotelach,patrzącjedennadrugiego.
–Ponaszejostatniejrozmowie–zacząłbratPiącha–sprawdziłemłóżka.Niemamprawa.Czułemsię
jakzdrajca.Aletowydawałosięsłuszne.
–Podjąłeśkierownicządecyzję.
– Właśnie. Nawet gdy byłem tępym bandziorem, straconym dla Boga, czasami podejmowałem
kierownicze decyzje. Jak wtedy, gdy szef mnie posłał, żebym połamał nogi pewnemu gościowi. Facet
zmądrzałpozłamaniupierwszej,więcniezłamałemmudrugiej.Takierzeczy.
–Proszębrata,poprostujestemciekaw…GdystawiłsiębratjakopostulantuŚwiętegoBartłomieja,
jakdługotrwałapierwszaspowiedź?
–OjciecReinhartmówi,żedwiegodzinydziesięćminut,alejamiałemwrażenie,żepółtoramiesiąca.
–Wcalemnietoniedziwi.
–Wkażdymraziejednibraciazostawiająniedomkniętedrzwi,inninie,ależadnacelanigdyniejest
zamkniętanaklucz.Świeciłemlatarkązprogunałóżka.Nikogoniebrakowało.
–Ktośniespał?
– Brat Jeremiah cierpi na bezsenność. Brat John Anthony miał brzuch pełen kwasu po wczorajszej
kolacji.
–Faszerowanepapryczkichili.
–Powiedziałemim,żepoczułemswądisprawdzam,czyniemaproblemu.
–Skłamałbrat–powiedziałem,żebymudokuczyć.
–ToniekłamstwowpakujemniedokotłazAlemCapone,alejedenkrokwdółśliskiegostoku,który
zrobiłemwcześniej.
Jegoręka,naokotakbrutalna,nakreśliłaznakkrzyżazewzruszającądelikatnością,przywołującmina
myślhymnAmazingGrace.Braciawstająopiątej,myjąsię,ubierająizadwadzieściaszóstaustawiają
w szeregu na dużym wirydarzu, żeby pójść do kościoła na jutrznię i chwalbę. O drugiej nad ranem
chrapią,nieczytająaniniegrająnakonsoliGameBoy.
–Poszedłbratdoskrzynianowicjatusprawdzićnowicjuszy?
– Nie. Powiedziałeś, że brat, który leżał twarzą w dół, miał czarny strój, prawie się o niego
przewróciłeś.
W niektórych zakonach nowicjusze noszą habity podobne albo takie same jak bracia, którzy złożyli
ostatnie śluby, ale w opactwie Świętego Bartłomieja stroje nowicjuszy są szare, nie czarne. Piącha
powiedział:
–Pomyślałemsobie,żemożetengośćnadziedzińcuoprzytomniał,wstał,poszedłdołóżka…alboże
tobyłopat.
–Sprawdzałbratopata?
–Synu,niezamierzałemniuchaćwokółopata,któryjesttrzyrazybystrzejszyodemnie.Pozatymfacet
nadziedzińcubyłciężki,prawda?Takpowiedziałeś.AopatBernard,chudzina,żepożalsięBoże.
–FredAstaire.
Piąchaskrzywiłsię.Ścisnąłguzowatygarbgrzybiastegonosa.
–Żałuję,żemipowiedziałeśotejHerbatcedladwojga.Niemogęsięskupićnaporannychnaukach
opata,tylkoczekamnastepowanie.
–KiedyodkrylizniknięciebrataTimothy’ego?
– Widziałem, że nie było go w szeregu przed mszą. Do chwalby jeszcze się nie pokazał, więc
wymknąłemsięzkościoła,żebysprawdzićjegopokój.Tylkopoduszki.
–Poduszki?
–To,cowświetlelatarkiwyglądałojakbratTimothypodkocem,byłotylkopoduszkami.
– Czemu to zrobił? Reguła nie nakazuje gaszenia świateł. Nie ma sprawdzania, czy wszyscy są
włóżkach.
–Możeniezrobiłtegosam,możektośinnytoupozorowałżebyzyskaćnaczasie,opóźnićodkrycie,że
Timzniknął.
–Zyskaćnaczasie?Poco?
–Niewiem.Alegdybymwnocyzobaczył,żezniknął,wiedziałbym,żetojegoznalazłeśnadziedzińcu
izbudziłbymopata.
–Timjestgrubawy,zgadzasię.
– Brzuch kitkatowy. Gdyby kogoś brakowało, gdy sprawdzałem cele, gliniarze zjawiliby się kilka
godzintemu,zanimśnieżycarozszalałasięnadobre.
–Terazposzukiwaniasątrudniejsze–powiedziałem.–On…onnieżyje,prawda?
Piąchazajrzałdokominka,wktórymniepłonąłogień.
–Jeślichceszpoznaćzdaniezawodowca,totak,nieżyje.
MiałemdośćŚmierci.UciekłemprzedŚmierciądotegoschronienia,aleoczywiścieuciekającprzed
nią,tylkowpadłemwjejramiona.Życiamożnaunikać,śmiercinie.
ROZDZIAŁ11
Jagnię świtu przemieniło się w porannego lwa z nagłym rykiem wiatru, który darł okna salonu
drobnymizębamiśniegu.Zwyczajnyopadprzemieniłsięwśnieżnąnawałnicę.
–LubiłembrataTimothy’ego–powiedziałem.
–Byłmiłymfacetem–zgodziłsięPiącha.–Tenadzwyczajnerumieńce.
Wspomniałemtozewnętrzneświatło,któreujawniałowewnętrznąjasnośćniewinnościzakonnika.
– Ktoś ułożył poduszki pod kocami Tima, żeby nikt nie odkrył jego nieobecności, dopóki śnieżyca
wszystkiegonieskomplikuje.Zabójcazyskałnaczasie,żebydokończyćto,cochciałtutajzrobić.
–Kto?–zapytałPiącha.
–Mówiłembratu,niejestemmedium.
–Nieszukammedium.Możewidziałeśjakieśtropy.
–SherlockiemHolmesemteżniejestem.Lepiejpogadamzpolicją.
–Możepowinieneśsięzastanowić,czytomądryruch.
–Przecieżmuszęimpowiedzieć,cosięstało.
–Powieszobodachach?
Komendant policji w Pico Mundo, Wyatt Porter, był dla mnie jak ojciec. Wiedział o moim darze,
odkądskończyłempiętnaścielat.
Niecieszyłamnieperspektywasiedzeniazszeryfemiwyjaśniania,żewidujęmartwychludzi,atakże
drapieżne,szybkiedemony.
–KomendantPortermożezadzwonićdoszeryfaiporęczyćzamnie.
Piąchaniekryłpowątpiewania.
–Aileczasutozajmie?
–Możeniewiele,jeśliszybkozłapięWyatta.
–Niechodzimioto,ileczasukomendantPorterbędziepotrzebowałnawytłumaczeniemiejscowym,
żenieściemniasz.Chodzioto,pojakimczasiemiejscowiwtouwierzą.
Miałrację.MusiałemprzekonywaćnawetWyattaPortera,człowiekainteligentnego,dobrzeznającego
moją babcię i mnie, kiedy pierwszy raz przyczyniłem się do zakończenia śledztwa w sprawie
morderstwa,któreutknęłowmartwympunkcie.
– Synu, nikt oprócz ciebie nie widzi bodachów. Jeśli dzieciaki albo my wszyscy mamy zostać
rozniesieninastrzępyprzezkogośczyprzezcoś,tomasznajlepsząokazję,żebydowiedziećsię,co,jak,
kiedyidlaczego,najlepsząmożliwość,żebytemuzapobiec.
Na mahoniowej podłodze leżał dywan w stylu perskim. We wzorzystym świecie wełny pomiędzy
moimistopamiwiłsięsmok,spoglądającgniewnie.
–Niechcętakwielkiejodpowiedzialności.Niezdołamjejudźwignąć.
–Bógpewniemyśli,żezdołasz.
–Zginęłodziewiętnaścieosób–przypomniałemmu.
–Amogłyzginąćdwiesetki.Posłuchaj,synu,niesądzę,abyprawozawszebyłotakiejakWyattPorter.
–Wiem,żeniejest.
– W dzisiejszych czasach prawo myśli wyłącznie o prawie. Prawo nie pamięta, że zostało dane, że
kiedyśoznaczałonietylkozakazy,alebyłosposobemżyciaipowodemdożyciazgodniezjegozasadami.
Dzisiajprawomyśliżeniktpozapolitykaminiemożegostanowićalbozmieniać,więcnicdziwnego,że
niektórzy już nie przejmują się prawem i nawet niektórzy stróże prawa nie rozumieją prawdziwej
przyczyny jego istnienia. Gdy opowiesz swoją historię niewłaściwemu człowiekowi prawa, nie
zrozumie,żestoiszpojegostronie.Nieuwierzy,żemaszdar.Uznacięzawariata.Niezaufaci.Załóżmy,
że skierują cię na obserwację psychiatryczną albo nawet zaczną podejrzewać, jeśli znajdą ciało, to co
wtedyzrobimy?
Nie podobała mi się arogancka mina smoka w tkanej wełnie ani sposób, w jaki jasne nici nasycały
złościąjegooczy.Przesunąłemlewąstopę,żebyzasłonićpysk.
– Proszę brata, może nie wspomnę o swoim darze ani o bodachach. Mógłbym tylko powiedzieć, że
znalazłemleżącegomnicha,apotemktośwalnąłmniepogłowie.
–Cotamrobiłeśotejporze?Skądszedłeś,dokądipoco?Dlaczegomasztakiedziwneimię?Chcesz
powiedzieć,żetotyjesteśbohateremzcentrumhandlowegoGreenMoonzlataubiegłegoroku?Kłopoty
chodzązatobą,czymożetotyjesprawiasz?
Graładwokatadiabła.Nawpółwierzyłem,żeczuję,jakdywanowysmokwijesiępodmojąstopą.
– W zasadzie mam do powiedzenia niewiele rzeczy, które mogłyby im się przydać – ustąpiłem. –
Pewniemożemyzaczekać,dopókinieznajdąciała.
– Nie znajdą – powiedział brat Piącha. – Nie szukają brata Tima, który został zamordowany, nie
szukająukrytychzwłok.SzukająbrataTima,którypodciąłsobieżyłyalbopowiesiłsięnakrokwi.
Wlepiałemwniegooczy,niezupełnierozumiejąc.
–Minęłytylkodwalata,odkądbratConstantinepopełniłsamobójstwo–przypomniałmi.
Constantine to martwy mnich, który błąka się po tym świecie i czasami objawia jako dynamiczny
poltergeistnaróżnenieprzewidzianesposoby.
Pewnej nocy, gdy wszyscy zakonnicy spali, brat Constantine z niewiadomego powodu wspiął się na
kościelną wieżę, okręcił koniec liny wokół mechanizmu, który obsługuje carillon złożony z trzech
dzwonów, drugi koniec zawiązał na szyi, wszedł na parapet i skoczył, budząc dzwonieniem całą
wspólnotęŚwiętegoBartłomieja.
Dla ludzi wierzących samobójstwo jest być może najcięższym ze wszystkich grzechów. Śmierć
Constantine’awywarłanabraciachgłębokiewrażenieiczasniezdołałgozatrzeć.
Piąchapowiedział:
– Szeryf uważa nas za podejrzaną zgraję, nie ufa nam. Pewnie myśli, że w sekretnych katakumbach
mieszkają zakonnicy albinosi, którzy mordują po nocach, i daje wiarę wszystkim takim antykatolickim
bredniom rodem z Ku-Klux-Klanu, choć może nie wie, że pochodzą z KKK. Zabawne, jak szybko ci,
którzywnicniewierzą,skłonnisąuwierzyćwkażdązwariowanąhistorięoludziachtakichjakmy.
–Więcprzypuszczają,żebratTimothysamsięzabił.
– Szeryf pewnie myśli, że wszyscy się pozabijamy. Jaka fanatycy z sekty Jima Jonesa, którzy wypili
zatrutynapójKool-Aid.PomyślałemtęsknieoBinguCrosbymiBarrymFitzgeraldzie.
–KiedyśoglądałemstaryfilmIdącmojądrogą.
–Tobyłynietylkoinneczasy,synu.Tobyłainnaplaneta.
Otworzyły się zewnętrzne drzwi rozmównicy. Wszedł zastępca szeryfa z czterema zakonnikami.
Przyszliprzeszukaćdomgościnny,choćbyłomałoprawdopodobne,żemnichzsamobójczymizamiarami
wybrałtoskrzydło,żebywypićkwartęcloroksu.
BratPiąchawyrecytowałparęsłówmodlitwyinakreśliłznakkrzyża,ajawziąłemzmegoprzykład,
jakbyśmy przyszli tutaj na wspólne modły o bezpieczny powrót brata Timothy’ego. Nie wiem, czy to
oszustwo kwalifikowało się jako pół kroku w dół śliskiego stoku. Nie czułem, że się ześlizguję. Ale
oczywiścienigdyniezauważamyupadku,dopókiniezaczniemypędzićzzawrotnąprędkością.
Piąchaprzekonałmnie,żewśródtychprzedstawicieliprawanieznajdęprzyjaciół,żemuszępozostać
sam sobie panem, jeśli chcę odkryć charakter zbliżającego się nieszczęścia, które zwabiło bodachy.
Wrezultaciewolałemunikaćzastępcówszeryfabezstwarzaniawrażenia,żetorobię.
BratFletcher,kantoridyrygentjedenzczterechzakonnikówtowarzyszącychzastępcy,poprosiłmnie
o pozwolenie na przeszukanie mojej kwatery. Zgodziłem się bez wahania. Z myślą o zastępcy, którego
oczy zwęziły się w szczeliny pod ciężarem podejrzliwości. Piącha poprosił mnie o pomoc
w przeszukaniu spiżarni i magazynów, które były domeną szafarza. Kiedy wyszliśmy z rozmównicy na
krużganekdomugościnnego,gdziewiatrszalałwśródkolumn,zobaczyłemczekającegonamnieElvisa.
WpoprzednichdwóchrękopisachopisałemswojąznajomośćzduchemElvisaPresleyabłąkającymsię
po Pico Mundo. Kiedy opuściłem to pustynne miasto, żeby udać się do górskiego klasztoru, przybył tu
wrazzemną.
Zamiast nawiedzać jakieś inne miejsce, zwłaszcza tak odpowiednie jak Graceland, nawiedza mnie.
Myśli, że z moją pomocą z czasem zbierze się na odwagę, żeby przejść na wyższy poziom. Pewnie
powinienem się cieszyć, że nawiedza mnie Elvis zamiast, powiedzmy, punka w rodzaju Sida Viciousa.
Króljestspokojnymduchem,troszczysięomnieimapoczuciehumoru,choćraznajakiśczaswybucha
niepohamowanympłaczem.Płaczeoczywiściewmilczeniu,alełzypłynąjakrzeka.Ponieważmartwinie
mówią ani nawet nie mogą przekazać wiadomości na piśmie, potrzebowałem długiego czasu, żeby się
dowiedzieć,dlaczegoElvisbłąkasięponaszympełnymtroskpadole.Początkowomyślałem,żezwleka
z odejściem, ponieważ ten świat był dla niego dobry. Prawda jest taka, że w następnym świecie
rozpaczliwiepragniezobaczyćGladys,swojąmatkę,aleniechceprzekroczyćgranicyzestrachuprzed
spotkaniem.NiewieluludzikochałoswojematkibardziejniżElviskochałGladys.Zmarłamłodo,aon
opłakiwałjądowłasnejśmierci.
A jednak boi się, że używanie narkotyków i inne osobiste porażki w latach po jej odejściu musiały
przynieść jej wstyd. Jest zażenowany swoją żałosną śmiercią – przedawkowanie leków, twarz
w wymiocinach – choć jak się zdaje, taką scenę odejścia upodobał sobie znaczny odsetek
rockandrollowejrodzinykrólewskiej.
Częstozapewniałemgo,żetam,gdzieczekaGladys,możeniebyćwstydu,złości,rozczarowania,że
tam są tylko miłość i zrozumienie. Powtarzam mu, że Gladys przyjmie go z otwartymi ramionami po
DrugiejStronie.
Na razie moje zapewnienia go nie przekonały. Oczywiście nie ma powodu, z jakiego miałyby
przekonać.Pamiętajcie:wrozdzialeszóstymprzyznałem,żenicniewiem.Kiedyweszliśmynakorytarz
łączącykrużganekgościnnywielkim,powiedziałemdobrataPiąchy:
–Elvisjesttutaj.
–Tak?Zjakiegofilmu?
Wtensposóbpytał,jakKróljestubrany.
Innezwlekająceduchyukazująsięwyłączniewubraniach,jakiemiałynasobiewchwiliśmierci.
Denny Mosquith, były burmistrz Pico Mundo, doznał ataku serca w czasie energicznego,
perwersyjnegozbliżeniazmłodąkobietą.Podniecałogonoszenieszpilekikobiecejbielizny.Włochaty,
ubrany w koronki, idący chwiejnym krokiem po ulicach miasta, które nazwało park jego imieniem, ale
późniejzmieniłonazwęnacześćgospodarzateleturnieju,burmistrzMosquithnaprawdęniejestładnym
duchem.
Pośmierci,jakzażycia,Elvisjestsuper.Pojawiasięwdobieranychwedlewolikostiumachzfilmów
i występów scenicznych. Teraz miał czarne buty z cholewkami, obcisłe spodnie smokingowe,
dopasowanąirozchylonączarnąmarynarkę,którasięgałatylkodopasa,czerwonyszerokipas,koszulę
zkoronkowymimankietamiiwymyślnyczarnyfular.
–TostrójtancerzaflamencozZabawywAcapulco–powiedziałem.
–WczasiezimywSierra?
–Onnieczująchłodu.
–Pozatymstrójniepasujezbytniodoklasztoru.
–Niewystępowałwżadnymfilmieomnichach.
Idącumojegoboku,gdyzbliżaliśmysiędokońcakorytarza,Elviszarzuciłrękęnamojeramiona,jakby
chciałdodaćmiotuchy.Ciężarbyłniemniejszy,niżgdybyobjęłamnieżywa.
Nie wiem, dlaczego w moim odczuciu duchy są materialne, ciepłe, nie zimne w dotyku, chociaż
przechodząprzezścianyalbodematerializująsięnazawołanie.Totajemnica,którejnajpewniejnigdynie
rozwikłam – jak popularność sera w aerozolu albo krótki poststartrekowy występ pana Williama
Shatnerajakowykonawcymuzykiklubowej.
Nawielkimwirydarzuwiatromiatałwysokienadwapiętraściany,wymachującbatamiostregośniegu,
podrywajączbrukuchmurywcześniejspadłegopuchu,gdyśpieszyliśmykrużgankiemwkierunkudrzwi
kuchniwpołudniowymskrzydle.
Niebonadopactwemwisiałoniskojakskruszałysufit,zktóregoosypująsiędrobinytynku,imiałem
wrażenie,żedzieńzarazspadnienamnagłowy.Wielkiebiałeścianyśniegubyłybardziejonieśmielające
niż kamienne opactwo, alabastrowe ruiny grzebiące wszystko, miękkie, a jednak podobne murom
więzienia.
ROZDZIAŁ12
Piącha i ja naprawdę przeszukaliśmy spiżarnię i sąsiednie magazyny, ale nie znaleźliśmy śladu brata
Timothy’ego.
Elvis patrzył z podziwem na słoje masła orzechowego, które zapełniały jedną półkę, być może
wspominająckanapkizesmażonymibananamiimasłemorzechowym,którezażyciastanowiłypodstawę
jegodiety.
Przez jakiś czas mnisi i zastępcy szeryfa krzątali się po korytarzach, refektarzu, kuchni i innych
pobliskichpomieszczeniach.Potemzapadłacisza,gdyposzukiwaniaprzeniosłysięgdzieśindziej,itylko
wiatrwyłzaoknami.
Po przeszukaniu biblioteki postanowiłem tam pozostać, żeby się martwić i nie zwracać na siebie
uwagi,dopókiwładzenieodjadą.
Elvis poszedł ze mną, ale Piącha chciał spędzić parę minut za biurkiem w magazynie i przejrzeć
faktury przed udaniem się na mszę. Choć zniknięcie brata Timothy’ego wszystkich zaniepokoiło, praca
musiałazostaćwykonana.
Podstawąwiarybracijestto,żekiedynadejdzietendzieńiichczassięskończy,odejściewtrakcie
uczciwejpracybędzierówniedobrejakśmierćpodczasmodlitwy.
W bibliotece Elvis wędrował pomiędzy regałami, czasami przez nie przenikając, i czytał tytuły na
grzbietachksiążek.
Od czasu do czasu lubił sobie poczytać. We wczesnym okresie sławy zamówił dwadzieścia książek
narazwksięgarniwMemphis.
Opactwomasześćdziesiąt tysięcytomów.Zakony, zwłaszczabenedyktynów,zawsze trwałynastraży
wiedzy.
Wiele klasztorów Starego Świata przypominało fortece wzniesione na szczytach gór, z jedną drogą
łatwą do zablokowania. Wiedza prawie dwóch tysiącleci, łącznie z wielkimi dziełami starożytnych
GrekówiRzymian,przetrwaładziękistaraniommnichów,gdynajazdybarbarzyńców–Gotów,Hunów,
Wandali–wielokrotnieniszczyłyzachodniącywilizację,igdyarmieislamskiedwarazyniemalpodbiły
całąEuropęwkampaniachnależącychdonajkrwawszychwdziejach.
Cywilizacja–mówimójprzyjacielOzzieBoone–istniejewyłączniedlatego,żenaświecieżyjątylko
dwarodzajeludzi:ci,którzypotrafiąbudowaćzkielniąwjednejręceizmieczemwdrugiej,ici,którzy
wierzą,żenapoczątkubyłoSłowoigotowisąnaśmierć,żebychronićwszystkieksięgidlaprawd,jakie
mogązawierać.
Myślę, że paru kucharzy też jest niezbędnych. Budowanie, walka, ryzykowanie życia w słusznej
sprawiewymagawysokiegomorale.Nicniepodnosimoralebardziejniżidealnieusmażonesadzonejaja
istoschrupkichplackówziemniaczanych.
Niespokojnie wędrując przejściami w bibliotece, skręciłem za róg i stanąłem twarzą w twarz
zRosjaninem,RodionemRomanovichem,ostatniowidzianymweśnie.
Nigdynietwierdziłem,żemamzimnąkrewJamesaBonda,więcbezwstyduprzyznam,żeodskoczyłem
izawołałem:
–Kurwamać!
Wielki jak niedźwiedź, patrzący spod ściągniętych krzaczastych brwi, powiedział z lekkim obcym
akcentem:
–Cosiępanustało?
–Przestraszyłmniepan.
–Niemożliwe.
–Cóż,czułemprzestrach.
–Samsiępanprzestraszył.
–Przepraszam.
–Zaco?
–Zajęzyk.
–Mówiępoangielsku.
–Pantak,zgadzasię,itodobrze.Napewnolepiejniżjaporosyjsku.
–Mówipanporosyjsku?
–Nie,proszępana.Anisłowa.
–Jestpanosobliwymmłodymczłowiekiem.
–Tak,proszępana.Wiem.
Mając może pięćdziesiąt lat, Romanovich nie wyglądał staro, ale czas poorał jego twarz bruzdami
doświadczenia. Szerokie czoło przecinał ścieg maleńkich białych blizn. Zmarszczki mimiczne po obu
stronach ust nie sugerowały, że wiódł pełne śmiechu życie; były głębokie, surowe, jak stare rany
odniesionewczasiewalkinamiecze.Dlawyjaśnieniadodałem:
–Przepraszamzaniewyparzonyjęzyk.
–Dlaczegosiępanprzestraszył?
Wzruszyłemramionami.
–Niezdawałemsobiesprawy,żepantujest.
–Jateżniezdawałemsobiesprawy,żepantujest,alesięnieprzestraszyłem.
–Brakujemisprzętu.
–Jakiegosprzętu?
–Chodzimioto,żeniejestemprzerażający.Jestemnieszkodliwy.
–Ajajestemprzerażający?–zapytał.
–Nie,proszępana.Niezupełnie.Nie.Imponujący.
–Jestemimponujący?
–Tak,proszępana.Całkiemimponujący.
–Jestpanjednymztych,którzyużywająsłówbardziejdlabrzmienianiżtreści?Amożepanwie,co
oznaczanieszkodliwy?
–Niegroźny,proszępana.
–Zgadzasię.Alepannapewnoniejestnieszkodliwy.
–Totylkoprzeztenarciarskiebuty,proszępana.Wnichkażdywyglądatak,jakbymógłskopaćkomuś
dupę.
–Wyglądapannaotwartego,szczerego,nawetprostegoczłowieka.
–Dziękujępanu.
–Alejestpanzłożony,skomplikowany,anawetzawiły,jakpodejrzewam.
–Jestemtaki,najakiegowyglądam–zapewniłemgo.–Jestemtylkokucharzem.
– Tak, brzmi całkiem przekonująco, biorąc pod uwagę pańskie wyjątkowo puszyste naleśniki. A ja
jestembibliotekarzemzIndianapolis.
Wskazałemksiążkę,którątrzymałwrękuwtakisposób,żeniemogłemzobaczyćtytułu.
–Copanlubiczytać?
–Tapozycjatraktujeotruciznachiwielkichtrucicielachnaprzestrzenidziejów.
–Trochędołująca.Nietakieksiążkiczłowiekspodziewasięznaleźćwbiblioteceopactwa.
– Zabójstwa są ważnym aspektem historii Kościoła – odparł Romanovich. – Na przestrzeni wieków
duchowni byli truci przez władców i polityków. Katarzyna Medycejska zamordowała kardynała
Lorraine’anasączonymitruciznąpieniędzmi.Toksynaprzeniknęłaprzezskóręikardynałwciągupięciu
minutrozstałsięzżyciem.
–Pewnietodobrze,żezmierzamykuekonomiibezgotówkowej.
–Dlaczegoktoś,ktojesttylkokucharzem,spędzamiesiącewklasztornymdomugościnnym?
– Nie ma czynszu. Wyczerpanie pracą przy płycie. Syndrom cieśni nadgarstka będący skutkiem złej
technikiwywijaniałopatką.Potrzebaduchowejrewitalizacji.
–Czypotrzebaduchowejrewitalizacjiwystępujepowszechniewśrodowiskukucharzy?
– Być może jest typową cechą zawodu, proszę pana. Poke Barnett dwa razy w roku udaje się do
szałasunapustyni,żebymedytować.
Dodajączmarszczkinaczoledościągniętychbrwi,Romanovichzapytał:
–KtotojestPokeBarnett?
–Drugikucharzzrestauracji,wktórejpracowałem.Kupujedwieściepudełekamunicjidopistoletu,
jedzie na pustynię Mojave, sto kilometrów od żywego ducha, i przez parę dni jak szalony strzela do
kaktusów.
–Strzeladokaktusów?
–Pokemawieleprzymiotów,proszępana,aleniejestekologiem.
–Powiedziałeś,żeudajesięnapustynię,żebymedytować.
–Pokemówi,żestrzelającdokaktusów,myśliosensieżycia.
Rosjaninwbiłwemnieoczy.
Ma najbardziej nieodgadnione oczy spośród wszystkich znanych mi ludzi. Mogłem z nich wyczytać
tyle,ilepantofelek,którypatrzyzeszkiełkawokularmikroskopu,mógłbysiędowiedzieć,comyślionim
badającygonaukowiec.PochwilimilczeniaRodionRomanovichzmieniłtemat.
–Jakiejksiążkipanszuka,panieThomas?
– Czegoś o porcelanowym króliczku w czasie czarodziejskiej podróży albo o myszach, które ratują
księżniczki.
–Wątpię,czyznajdziepancośtakiegowtymdziale.
–Pewniemapanrację.Króliczkiimyszygeneralnieniezadająsięztrucicielami.
To stwierdzenie znów skłoniło Rosjanina do milczenia. Nie sądzę, żeby się zastanawiał nad
skłonnościamisamobójczymikrólikówimyszy.Myślę,żezamiasttegopróbowałzadecydować,czymoje
słowasugerowały,iżmogęgopodejrzewać.
–Jestpandziwnymmłodymczłowiekiem,panieThomas.
–Niestaramsiębyć,proszępana.
–Izabawnym.
–Aleniegroteskowym.
– Nie. Nie groteskowym. Ale dziwacznym. Odwrócił się i odszedł z książką, która traktowała
otruciznachisłynnychtrucicielachwdziejach.Albonie.
Na drugim końcu przejścia pojawił się Elvis, wciąż w stroju tancerza flamenco. Zbliżał się, gdy
Romanovichodchodził.Zgarbiłramionainaśladowałniezdarny,ciężkikrokRosjanina,patrzącnaniego
znachmurzonąminą.
Rodion Romanovich dotarł do końca regałów. Zanim zniknął z pola widzenia, przystanął, spojrzał
przezramięipowiedział:
– Nie osądzam pana po tym, jak się pan nazywa, panie Odd Thomas. Również pan nie powinien
osądzaćmniewtensposób.
Odszedł, a ja zostałem, zastanawiając się, co miał na myśli. Przecież nie został nazwany po
zbrodniarzuJózefieStalinie.
Elvis podszedł do mnie, krzywiąc twarz, z niezwykłym talentem i komizmem przedrzeźniając
Rosjanina.
PatrzącnaKróla,którywygłupiałsiędlamnie,zdałemsobiesprawę,jakieniezwykłebyłoto,żeani
ja,aniRomanovichniewspomnieliśmyozaginięciubrataTimothy’egoizastępcachszeryfakręcącychsię
po terenie. W zamkniętym świecie klasztoru, gdzie odstępstwa od normy są rzadkie, niepokojące
wydarzeniaporankapowinnybyćpierwszymtematem,jakiporuszymy.
Naszaobustronnaniechęćdorozmowy,nawetzdawkowej,ozniknięciubrataTimothy’egozdawałasię
sugerować jednakowy odbiór wypadków albo przynajmniej wspólne podejście, które w pewien ważny
sposób czyniło nas podobnymi. Nie miałem pojęcia, jak to rozumieć, ale intuicyjnie czułem, że mam
rację.
Kiedy nie rozśmieszyło mnie małpowanie ponurego Rosjanina, Elvis wetknął palec w lewą dziurkę
nosa aż po trzeci knykieć, udając, że wydobywa gluty. Śmierć nie pozbawiła go potrzeby bawienia
innych. Jako milczący duch nie mógł już śpiewać ani opowiadać kawałów. Czasami tańczył,
przypominając proste numery ze swoich filmów albo z występów w Las Vegas, choć był z niego nie
lepszy Fred Astaire niż z opata Bernarda. Niestety, w desperacji czasami uciekał się do szczeniackich
wiców,któreniebyłygogodne.
Wyjąłpalecznosa,wyciągającwyimaginowanesmarki.Udając,żeglutjestnadzwyczajdługi,ciągnął
metrpometrzeobiemarękami.
Poszedłem przejrzeć zbiór publikacji encyklopedycznych i zacząłem czytać o Indianapolis. Elvis
patrzył na mnie nad otwartą książką, kontynuując swoje przedstawienie, ale nie zwracałem na niego
uwagi.
Indianapolis ma osiem uniwersytetów i szkół wyższych, a także wielki system bibliotek publicznych.
KiedyKróldelikatniepostukałmniepogłowie,westchnąłemispojrzałemznadksiążki.Wpakowałpalec
wskazującywprawenozdrze,potrzeciknykieć,jakwcześniej,aletymrazemzlewegouchawystawał
koniuszekpalca.Pokiwałnim.Musiałemsięuśmiechnąć.Takbardzopragnąłmnierozweselić.
Zadowolony,żedoczekałsięuśmiechu,wyjąłpalecznosaiwytarłręceomojąkurtkę,udając,żesą
lepkieodsmarków.
– Trudno uwierzyć – powiedziałem – że jesteś tym samym człowiekiem, który śpiewał Love Me
Tender.
Udał,żeresztęsmarkówwcierawswojewłosy.
–Niejesteśzabawny–dodałem.–Jesteśgroteskowy.
Taopiniagozachwyciła.Szczerzączęby,wykonałszeregćwierćukłonów,jakbyprzedpublicznością,
wmilczeniuwypowiadającsłowa:„Dziękuję,dziękuję,bardzodziękuję”.
Siedzącprzystolebibliotecznym,czytałemoIndianapolis,mieścieprzeciętymprzezwięcejautostrad
niżkażdeinnewStanach.Kiedyśrozwijałsiętamprężnieprzemysłoponiarski,aleteczasyjużminęły.
Elvis siedział na parapecie, patrząc na padający śnieg. Rękami wystukiwał rytm na parapecie,
oczywiściebezdźwięcznie.
Później poszliśmy do pokoju recepcyjnego w domu gościnnym, żeby zobaczyć, jak postępują
prowadzoneprzezszeryfaposzukiwania.
Pokójrecepcyjny,umeblowanyjakholbiednego,aledumnegohoteliku,byłaktualniepusty.
Gdyszedłemdowyjścia,drzwisięotworzyłyiwszedłbratRafaelwkaruzelipołyskującegośniegu.
Wiatr ganiał wokół niego i wył jak piszczałka organowa nastrojona w piekle. Walcząc z oporem,
mnichzatrzasnąłdrzwiiwirującyśniegosiadłnapodłodze,alewiatrwciążjęczałnazewnątrz.
–Tostraszne–powiedziałdomniegłosemdrżącymzbólu.
Zimnywielonogistwórprzeczołgałsiępodskórąnamojejgłowieispełzłpokarku.
–PolicjaznalazłabrataTimothy’ego?
–Nieznaleźligo,aleodjechali.–Niedowierzanietakmocnorozszerzyłojegooczy,żerówniedobrze
mógłbyzwaćsiębratemSową.–Odjechali!
–Copowiedzieli?
–Żewczasieśnieżycybrakujeimludzi.Wypadkinadrodze,zwykłeobowiązki.
Elvissłuchał,roztropniekiwającgłową,najwyraźniejwspółczujączapracowanymwładzom.Zażycia
marzyłinaprawdęotrzymał–wprzeciwieństwiedohonorarium–odznakizastępcówspecjalnychzkilku
agencji policyjnych, łącznie z biurem szeryfa w hrabstwie Shelby w Tennessee. Odznaki pozwalały mu
międzyinnyminanoszenieukrytejbroni.Zawszechlubiłsięswoimipowiązaniamizorganamiochrony
porządkupublicznego.
Pewnej nocy w marcu 1976 roku, gdy doszło do kolizji dwóch pojazdów na międzystanowej numer
240, wyciągnął odznakę i pomagał ofiarom do czasu przybycia policji. Na szczęście nigdy nikogo nie
postrzelił.
–Przeszukaliwszystkiebudynki?–zapytałem.
–Tak–odparłbratRafael.–Iwirydarze.Ajeśliposzedłnaspacerdolasuicośmusięstało,upadł
alboco,inadaltamleży?
–Niektórzybracialubiąchodzićpolesie,aleniewnocy,iniebratTimothy.
Mnichpomyślałnadtymipokiwałgłową.
–BratTimzawszebyłstrasznienieruchawy.
W obecnej sytuacji, w odniesieniu do brata Timothy’ego, definicja słowa „nieruchawy” mogła się
rozciągaćnastannieodwracalnejnieruchawości.
–Jeśliniemagowlesie,togdziejest?–zastanowiłsiębratRafael.Zrobiłprzerażonąminę.–Policja
wcale nas nie rozumie. Nie rozumieją niczego, co wiąże się z nami. Powiedzieli, że może samowolnie
oddaliłsięzklasztoru.
–Samowolka?Tośmieszne.
– Bardziej i gorzej niż śmieszne. To uwłaczające – oświadczył Rafael z oburzeniem. – Jeden z nich
powiedział,żemożeTimskoczyłdoRenona„małeRR–rumiruletkę”.
GdybycośtakiegopowiedziałktóryśzludziWyattaPorterawPicoMundo,komendantwysłałbygona
bezpłatny urlop i w zależności od reakcji funkcjonariusza na naganę, mógłby go nawet wylać. Sugestia
brataPiąchy,żelepiejnieprzyciągaćuwagitychgliniarzy,wydawałasięmądrąradą.
–Cozrobimy?–zapytałzmartwionybratRafael.
Pokręciłemgłową.Niemiałemodpowiedzi.
Wybiegajączpokoju,mówiącbardziejdosiebieniżdomnie,powtórzył:
–Comamyzrobić?
Spojrzałemnazegarekipodszedłemdookna.
Elvisprzeniknąłprzezzamkniętedrzwiistanąłnazewnątrzwpadającymśniegu,niezwykleprzystojny
wczarnymstrojuflamencozczerwonympasem.Byłaósmaczterdzieści.
Tylkośladyoponwozówpolicyjnych,któreniedawnoodjechały,wskazywały,którędybiegnieszosa.
Śnieżyca zatuszowała urozmaicenie i nierówności terenu, wygładzając go w geometrię miękkich
płaszczyzn i łagodnych falistości nakładając biel na bieli. W ciągu siedmiu i pół godziny spadło
dwadzieścia,dwadzieściapięćcentymetrówśniegu.Śniegpadałznacznieszybciejniżwcześniej.
Elvisstałzzadartągłową,wysuwającjęzykwdaremnejpróbieschwytaniapłatków.Oczywiściebył
tylkoduchemniezdolnymdoodczuwaniazimnaismakowaniaśniegu.Ajednakcośwpodjętymwysiłku
urzekłomnie…izasmuciło.
Jakżarliwiekochamywszystko,conietrwałe:oszałamiającąkrystalicznośćzimy,wiosnęwkwieciu,
kruchylotmotyli,szkarłatnezachodysłońca,pocałunekiżycie.
Poprzedniego wieczoru w telewizyjnej prognozie pogody zapowiadano minimum sześćdziesiąt
centymetrów opadu. Śnieżyca w wysokich górach Sierra mogła trwać długo, przynosząc więcej śniegu,
niżprzewidywano.
Popołudniu,napewnoprzedwczesnymzimowymzmierzchem,opactwoŚwiętegoBartłomiejabędzie
zasypaneśniegiem.Odcięteodświata.
ROZDZIAŁ13
Próbowałem być Sherlockiem Holmesem, na co liczył brat Piącha, ale rozumowanie dedukcyjne,
wiodące przez labirynt faktów i podejrzeń, doprowadziło mnie do punktu wyjścia: byłem ciemny jak
tabakawrogu.
Ponieważ nie jestem zbyt zabawny, gdy udaję myśliciela, Elvis zostawił mnie samego w bibliotece.
Może poszedł do kościoła w nadziei, że brat Fletcher zamierza poćwiczyć grę na organach. Nawet po
śmierci lubi muzykę, a za życia nagrał sześć albumów gospel i natchnionych pieśni, plus trzy albumy
bożonarodzeniowe. Pewnie wołałby tańczyć do czegoś bardziej rockandrollowego, ale w klasztorze
raczejtrudnootenrodzajmuzyki.
PoltergeistmógłbywybębnićnaorganachAllShookUp,mógłbywybrzdąkaćHoundDog na pianinie
wpokojurecepcyjnymdomugościnnego,takjakzmarłybratConstantinebiłwkościelnedzwony,kiedy
byłwnastroju–Alepoltergeistysązłe;źródłemichsiłyjestwściekłość.
Elvisniemógłbybyćpoltergeistem.Jesturoczymduchem.Wietrznyporanekprzemijał,zbliżającnas
kunadciągającemunieszczęściu.Niedawnosiędowiedziałem,żenaprawdęłebscyfacecidzielądzieńna
jednostkiliczonewmilionowychmiliardowychmiliardowychczęściachsekundy,cosprawiło,żekażda
sekundamojegowahaniawydawałasięnieskończeniewielkąstratączasu.
Poszedłem z pokoju recepcyjnego na krużganek, stamtąd na wielki wirydarz, potem do drugiego
skrzydła opactwa, ufając, że intuicja naprowadzi mnie na trop wiodący do źródła niedalekiej tragedii,
któraściągnęłabodachy.
Bezobrazy,alemojaintuicjajestlepszaniżtwoja.Możeszwziąćparasoldopracywsłonecznydzień
i potrzebować go po południu. Możesz z niewiadomego powodu nie umówić się na randkę z na pozór
idealnymfacetemikilkamiesięcypóźniejzobaczyćgowwieczornychwiadomościacharesztowanegoza
stosunkiseksualnezeswojąukochanąowieczką.Możeszwypełnićkupontotalizatora,wybierającnumery
na podstawie daty swojego ostatniego badania proktologicznego, i wygrać dziesięć milionów dolarów.
Mimowszystkomojaintuicjajestlepszaodtwojej.
Najbardziejniesamowitymaspektemmojejintuicjijestcoś,conazywammagnetyzmempsychicznym.
WPicoMundo,gdynagwałtmusiałemkogośznaleźćiniezastawałemgotam,gdziesięspodziewałem,
z jego imieniem czy twarzą w pamięci jeździłem na chybił-trafił po ulicach. Zwykle znajdowałem
poszukiwanąosobęwciąguparuminut.
Namagnetyzmiepsychicznymniezawszemożnapolegać.Potejstronierajunicniejestpewnenawet
najednąsetnąprocentu,zwyjątkiemtego,żeoperatortelefoniikomórkowejnigdyniedotrzymaobietnic,
którymwswojejnaiwnościuwierzyłeś.
Mieszkańcy opactwa Świętego Bartłomieja stanowią maleńki ułamek populacji Pico Mundo. Tutaj,
kiedyzdajęsięnamagnetyzmpsychiczny,chodzępieszo,zamiastjeździćsamochodem.
Z początku wyobrażałem sobie brata Timothy’ego: jego życzliwe oczy, jego legendarny rumieniec.
Teraz, po odjeździe ludzi szeryfa, gdybym znalazł ciało zakonnika, nie groziłoby mi zabranie do
najbliższejkomendynaprzesłuchanie.
Szukanieofiarukrytychprzezzabójcówniejestrówniezabawnejakpolowanienawielkanocnejajka,
choć jeśli przeoczysz jajo i znajdziesz je miesiąc później, zapach może być podobny. Ponieważ stan
zwłokmożepomóczidentyfikowaćsprawcę,anawetsugerowaćjegoostatecznezamiary,poszukiwania
stanowiąpodstawędochodzenia.Naszczęścieniezjadłemśniadania.
Kiedy intuicja trzy razy doprowadziła mnie do trojga różnych drzwi, przestałem opierać się
wewnętrznemuprzymusowi,którynakazywałmipodjęcieposzukiwańwśnieżycy.Zasunąłemkurtkępod
samą szyję, naciągnąłem kaptur, zapiąłem go po brodą na rzepy i włożyłem rękawice, które nosiłem
wkieszeni.
Śnieg,któryzeszłejnocywitałemztwarząuniesionąkuniebuiotwartymiustamijakindyk,byłżałosną
produkcją w porównaniu z widowiskiem, które teraz trwało w górach, z szerokoekranową burzą
wyreżyserowanąprzezPeteraJacksonanasterydach.
Wiatr kłócił się sam z sobą, atakując mnie to od zachodu, to od północy, potem ze wszystkich stron
naraz,jakbynagiezapragnąłwyładowaćsięnasobieiwyciszyćprzezwłasnąfurię.Tenschizofreniczny
wiatr rzucał, wirował, smagał płatkami w palących płachtach, lejach, lodowatych biczach, tworząc
widowisko,jakiekiedyśktóryśzpoetównazwał„figlarnąarchitekturąśniegu”,alewtejchwilitrudno
mibyłodoszukaćsięwnimigraszki.Trwałaistnakanonada,wiatrhuczałjakogieńzmoździerzy,aśnieg
przypominałszrapnele.
Mojawyjątkowaintuicjapoprowadziłamnienajpierwnapółnocwkierunkufrontuopactwa,potemna
wschód, potem na południe… Po jakimś czasie zrozumiałem, że niejeden raz zatoczyłem koło. Może
magnetyzm psychiczny nie sprawia się dobrze w takim rozpraszającym środowisku: biały zamęt burzy,
wyjącywiatr,zimnoszczypiącewtwarz,wyciskającełzyzoczuizamrażającejenapoliczkach.
Będąc chłopakiem z pustynnego miasta, wychowałem się we wściekle suchym gorącu, które nie
rozprasza,tylkoosłabiaalbowzmacniaścięgnaumysłuikoncentracjęmyśli.Czułemsięnienamiejscu
wtymzimnym,wirującymchaosieiniezupełniesobą.
Może przeszkadzał mi również strach przed spojrzeniem w martwą twarz brata Timothy’ego. To, co
musiałemznaleźć,wtymprzypadkuniebyłotym,cochciałemznaleźć.
Zmieniająccelposzukiwań,zostawiłembrataTimothy’egowspokojuizacząłemmyślećobodachach.
Zachodziłem w głowę, jaki koszmar nadciąga, i generalnie zamartwiałem się niesprecyzowanym
zagrożeniem z nadzieją, że zostanę przyciągnięty do osoby lub miejsca, które w jakiś sposób, dotąd
niezrozumiały,okażesiępowiązaneznadciągającymnieszczęściem.
Naskalipracydetektywistycznejmójplanlokowałsięniepokojącodalekoodmiejscazajmowanego
przezSherlocka,zatoznaczniebliżejwróżeniazfusów,niżbymsobieżyczył.Ajednakwpewnejchwili
stwierdziłem, że zakończyłem bezsensowną wędrówkę. Posuwając się bardziej celowo, brnąłem przez
głęboki na ćwierć metra śnieg na wschód, w stronę konwentu i szkoły. W połowie drogi przez łąkę
ogarnęłamnienagłatrwoga.Zrobiłemunik,odwróciłemsięiodskoczyłem,pewien,żezarazotrzymam
cios.Byłemsam.
Na przekór świadectwu własnych oczu czułem, że nie jestem sam. Czułem, że jestem obserwowany.
Więcejniżobserwowany.Osaczany.
Dźwięk płynący ze śnieżycy, ale niebędący jej głosem, wyraźnie różny od przeraźliwego lamentu
wiatru,zbliżałsięioddalał,zbliżałioddalał.
Nazachodzieopactwomajaczyłozatysiącamiruchliwychwoali,białezaspyprzysłaniałyfundamenty,
przylepionyprzezwiatrśniegzacierałfragmentypotężnychkamiennychmurów.Wieżakościołastawała
sięcorazsłabiejwidoczna,jakbyrozpuszczałasięodgóry,aiglicyzkrzyżemwogóleniebyłowidać.
Na wschodzie szkoła rysowała się niewyraźnie jak widmowy statek, unieruchomiony przez flautę
iotulonymgłą,konturnietylewidoczny,ilezasugerowany,bladośćnatlebieliśnieżycy.Niktniemógłby
zobaczyćmniezoknajednegoczydrugiegobudynku,nieztakiejodległości,niewtychwarunkach.Wiatr
nieponiósłbymojegokrzyku.Znówzabrzmiałozawodzenie,pożądliweipełnewzburzenia.
Obróciłemsiędokoła,szukającźródła.Okolicęprzysłaniałpadającyśniegichmurypuchupodrywane
zziemi,aponureświatłomamiło.
Wczasiemojegoobrotuszkołazupełnieznikławrazzniższączęściąłąki.Wgórzeopactwomigotało
jakmiraż,falowałoniczymobraznamalowanynaprzejrzystejzasłonie.
Ponieważ obcuję ze zmarłymi, moja odporność na makabrę jest tak wysoka, że rzadko kiedy bywam
przestraszony.Odgłos,nitowrzask,nipisk,nibrzęczenie,brzmiałtaknieziemsko,żemojawyobraźnia
nie zdołała wyczarować stworzenia, które mogłoby go wydać i szpik w moich kościach skurczył się
niczymrtęćzimąwtermometrze.
Zrobiłem jeden krok w kierunku, gdzie powinna być szkoła. Zatrzymałem się i cofnąłem. Skręciłem
wgóręstoku,alenieśmiałemwracaćdoopactwa.Cośniewidzialnegowkamuflażuburzy,cośzobcym
głosempełnympragnieniaifurii,zdawałosięczekaćnamnieniezależnieodtego,wjakąpójdęstronę.
ROZDZIAŁ14
Odpiąłem rzepy, ściągnąłem ocieplany kaptur kurtki, podniosłem głowę, obróciłem głowę,
przekrzywiłem głowę, próbując określić, skąd dobiega wrzask. Lodowaty wiatr targał moje włosy,
lukrowałjeśniegiemiwaliłmniepouszach,ażstanęływogniu.
Cała magia śnieżycy przepadła. Gracja padającego śniegu stała się pozbawionym wdzięku
pustkowiem, skłębionym wirem, brutalnym i agresywnym jak rozgniewany człowiek. Miałem dziwne
wrażenie,któregonieumiemwyjaśnić,żerzeczywistośćuległazmianie,żetam,dziesięćdodwudziestej
potęgiponiżejpoziomuprotonów,nicniejesttakie,jakiebyło,nicniejesttakie,jakiebyćpowinno.
Nawetbezkapturanagłowieniemogłemzlokalizowaćźródłaniesamowitegozawodzenia.Wiatrmógł
zniekształcać i przemieszczać dźwięk, ale może krzyk dochodził zewsząd, bo w śnieżycy grasowała
więcejniżjednawrzeszczącaistota.
Rozum przekonywał, że to, co mnie tropi, musi być mieszkańcem gór Sierra, lecz odgłosy nie
przypominały wycia wilków ani ryku pumy. A niedźwiedzie już spały pogrążone w snach o owocach
imiodzie.
Nie jestem facetem, który lubi nosić pistolet. Miłość mojej matki do jej pistoletu – i groźby
popełnienia samobójstwa, za pomocą których mnie kontrolowała, gdy byłem mały – sprawiły, że wolę
inneformysamoobrony.
Przez lata uchodziłem cało z różnorakich opałów, choć często o włos, dzięki skutecznemu
posługiwaniu się taką bronią, jak: pięści, kolana, łokcie, kij baseballowy, łopata, nóż, gumowy wąż,
prawdziwywąż,wążstrażacki,trzydrogieantycznewazonyporcelanowe,okołoczterystulitrówpłynnej
smoły, wiadro, klucz nasadowy, rozeźlona zezowata fretka, miotła, patelnia, toster, masło i wielka
kiełbasa.
Choć w moim przypadku taka strategia może wydawać się lekkomyślna, wolę polegać na rozumie
zamiast na osobistym arsenale. Niestety, wtedy na łące rozum wysechł mi tak bardzo, że nie mogłem
wycisnąćzniegożadnegopomysłupozatym,iżmożepowinienemulepićparęśnieżek.
Ponieważ uznałem, że moi niesamowicie zawodzący, nieznani prześladowcy raczej nie są psotnymi
dziesięciolatkami, odrzuciłem obronę za pomocą śnieżek. Naciągnąłem kaptur na wpół zamarzniętą
głowęizapiąłemrzepypodbrodą.
Krzyki sugerowały celowość, ale choć różniły się od innych chaotycznych odgłosów burzy, może
jednakbyłytylkowyciemwiatru.
Kiedyrozumzawodzi,uciekamsiędooszukiwaniasamegosiebie.
Spojrzałemwkierunkuszkołyinatychmiastwykryłemruchnalewoodemnie,naskrajupolawidzenia.
Odwracając się, by stawić czoło zagrożeniu, dostrzegłem coś białego i szybkiego, widocznego tylko
dziękitemu,żebyłokanciasteinajeżonewprzeciwieństwiedofalistychbałwanówiwirówpadającego,
podrywanego z ziemi śniegu. Jak chochlik ze snu to coś znikło w chwili, gdy się pojawiło, jakby
składającsiędowewnątrz,zostawiającposobieniejasnewrażenieostrychszpiców,twardychkrawędzi,
połyskuiprzejrzystości.
Zawodzenieucichło.Jęk,sykigwizdwiatrubrzmiałyprawiemiłobeztegogłodnegokrzyku.
Filmyniedająmądrościimająniewielewspólnegozprawdziwymżyciem,alepamiętamstarefilmy
przygodowe, w których bezustanne, dobiegające z dżungli bicie w bębny napinało nerwy spoconych
podróżników w hełmach korkowych jak postronki. Nagłe ucichniecie łoskotu nigdy nie sprawiało ulgi,
gdyżczęstociszazapowiadałarychłyatak.
Podejrzewam, że w tym wypadku Hollywood miało rację. Czując, że czeka mnie coś gorszego
i dziwniejszego niż zatruta strzała w szyi albo w oku, otrząsnąłem się z niezdecydowania i pognałem
wkierunkuszkoły.
Cośmajaczyłowburzyprzedemnąinaprawo,spowiteśniegiem,kojarzącesięznagimioszronionymi
konaramirozkołysanyminawietrze.Toniemogłobyćdrzewo.Nałącepomiędzyopactwemiszkołąnie
rosłydrzewa.
Przez okamgnienie widziałem tajemniczą istotę, która była bardziej świadoma niż drewno, która nie
poruszałasięzgodnieznakazamiwiatru,alekierowałasięwłasnązłąwolą.
Ujawniwszy tylko tyle, by stać się jeszcze większą zagadką, istota okręciła się płaszczami śniegu
i znikła. Nie odeszła, posuwała się równolegle do mnie tuż poza zasięgiem wzroku niczym lew, który
osaczagazelęodłączonąodstada.
Intuicyjnie dostrzegalny, ale niewidoczny, drugi drapieżca pojawił się za moimi plecami. Byłem
pewien,żechwycimnieodtyłuizerwiemigłowęjakkluczykzpuszkicoli.
Niezależyminawystawnympogrzebie.Byłbymzażenowanydaninamikwiatównatrumnie.Zdrugiej
stronyniechcę,żebymojąśmierćuczciłojedyniebeknięciejakiejśbestii,któraugasiłapragnieniemoimi
cennymipłynamiustrojowymi.
Gdy z walącym sercem pędziłem po nachylonej łące, przekopując się przez zaspy, spowijająca
wszystko biel śnieżycy ograniczała pole widzenia. Fluorescencja śniegu przyprawiała mnie o ból oczu,
aniesionewiatrempłatkimigotałyjakświatłastroboskopowe.
W tej coraz gorszej widoczności coś przecięło mi drogę, może trzy metry przede mną, nie tylko
niewyraźne, ale również zniekształcone, na pewno zniekształcone, ponieważ, sądząc po fragmencie
widzianym w przelocie w zawiei, zdawało się złożone z oblodzonych kości. Z tą nieprawdopodobną
biologicznie budową w ogóle nie powinno się poruszać, a jeśli już, to niezdarnie i chwiejnie, ale
przemknęłozgracjągroźnegodrapieżcy,wizualneglissandofalującegoruchu,iznikło.
Nabrałem rozpędu. Do szkoły było niedaleko, więc się nie zatrzymałem ani nie zawróciłem, tylko
przeciąłemszlaktego,coprzemknęłoprzedemną.Śladynaśniegudowodziły,żeniemiałemhalucynacji.
Nierozległosięzawodzenie–panowałaciszapoprzedzającaatak,miałemwrażenie,żecośpodrywa
sięzamoimiplecamidozadaniaciosu–iprzezgłowęprzemknęłymisłowa:horda,czereda,mrowie,
legion.
Śnieg dryfował po frontowych schodach szkoły. Odciski stóp poszukiwaczy biednego brata
Timothy’egojużzostałyzatarteprzezwiatr.
Wdrapałemsięposchodach,gwałtownieotworzyłemdrzwi,spodziewającsię,żecośchwycimnieza
kark i porwie z progu o krok od bezpiecznego miejsca. Wpadłem do holu recepcyjnego, zatrzasnąłem
drzwiioparłemsięonie.
W chwili, gdy drzwi oddzieliły mnie od wiatru i piekącego w oczy blasku, gdy stanąłem w kąpieli
ciepłego powietrza, pościg wydał się snem, a bestie w śnieżycy wytworami wyjątkowo realistycznego
koszmaru.Potemcośzachrobotałonazewnątrz.
ROZDZIAŁ15
Gdyby gość był człowiekiem, zapukałby. Gdyby to był tylko wiatr, sapałby i napierał na drzwi, aż
trzeszczałybydeski.
Odgłos brzmiał jak skrobanie kością po drewnie albo czymś podobnym do kości. Bez trudu
wyobraziłemsobieżywyszkieletzbezmyślnymuporemdrapiącywdrzwi.
Choć mam za sobą wiele dziwacznych doświadczeń, nigdy nie spotkałem żywego kościotrupa. Ale
w świecie, w którym McDonald’s serwuje sałatki z niskotłuszczowym dressingiem, wszystko jest
możliwe.
Holrecepcyjnybyłpusty.Gdybyktośtupracował,totylkojednalubdwiezakonnice.
Jeślicoś,cowidziałemwburzy,mogłowyrwaćdrzwizzawiasów,wolałbymmiećlepszewsparcie
niż to, jakie może zapewnić przeciętna zakonnica. Potrzebowałem kogoś twardszego nawet od matki
Angelizjejprzenikliwymbarwnikowymspojrzeniem.
Gałkaudrzwizagrzechotałarazidrugi,przekręciłasię.
Wątpiąc,czymójsamotnyopórpowstrzymanieproszonegogościa,zasunąłemrygiel.
W pamięci odtworzyłem scenę ze starego filmu: mężczyzna przyciśnięty plecami do mocnych
dębowych drzwi wierzy, że jest bezpieczny, że nadnaturalne siły po drugiej stronie nie mogą mu nic
zrobić.
Filmopowiadałoszkodliwościenergiiatomowej,otym,jakminimalnadawkapromieniowaniazdnia
nadzieńprzemieniazwyczajnestworzeniawzmutowanepotwory,nadomiarzłegoogromne.Jakwiemy,
w prawdziwym świecie energia atomowa wywarła katastrofalny wpływ na ceny nieruchomości
wpobliżuwszystkichnaszychelektrownijądrowych.
W każdym razie facet stoi tyłem do drzwi w poczuciu bezpieczeństwa, gdy ogromne żądło,
zakrzywionejakrógnosorożca,przebijadębowedeski.Przeszywapierś,rozrywaserce.
Potworywtymfilmiebyłytylkoodrobinębardziejprzekonująceniżaktorzy,którzygralimniejwięcej
jakpacynkizeskarpetek,alescenaznabijaniemnażądłoutkwiłamiwpamięci.
Odsunąłemsięoddrzwi.Patrzyłemnagrzechoczącąklamkę.Cofnąłemsięjeszczedalej.
Widziałemfilmy,wktórychidiotatakiegoczyinnegorodzajuprzykładatwarzdoszyby,żebyrozejrzeć
siępookolicy.Gośćzostajezastrzelonyześrutówkialbopochwyconyprzezistotę,któraniepotrzebuje
strzelby,rozbijaszkłoiwywlekago,wrzeszczącego,wnoc.Mimotopodszedłemdooknaprzydrzwiach.
Gdybym żył zgodnie z filmową mądrością, ryzykowałbym, że czeka mnie obłęd równy temu, w jaki
popadawielunajsławniejszychaktorówwnaszymkraju.
Pozatymniebyłatoscenanocna.Wstałranekipadałśnieg,więcprawdopodobnienajgorsząrzeczą,
jakamiałasięwydarzyć,jeśliżycienaśladujefilmy,byłoto,żektośzaintonujeBiałeBożeNarodzenie.
Cienkaskorupkaloduskrystalizowałasiępozewnętrznejstronieszyb.Zobaczyłem,żecośporuszasię
po śniegu, amorficzny kształt biada forma drżąca potencjalną silą. Mrużąc oczy przysunąłem nos do
zimnegoszkła.Nalewoodemnieklamkaprzestałagrzechotać.
Na chwilę wstrzymałem oddech, żeby uniknąć zaparowywania szyby przy każdym wydechu. Intruz
przyskoczyłiuderzyłwszybę,jakbyprzyglądającmisiębadawczo.
Drgnąłem,alenieodskoczyłem.Sparaliżowałamnieciekawość.
Oblodzone szkło wciąż go maskowało, choć uparcie na nie napierał. Gdyby przede mną była twarz,
powinienempomimowarstewkiloduzobaczyćprzynajmniejoczodołyizarysust,leczniezobaczyłem.
Atego,cozobaczyłem,niemogłemzrozumieć.Znówmiałemwrażenie,żewidzękości,alenapewno
nieżadnegoznanegomizwierzęcia.Dłuższeiszerszeniżpalce,uszeregowanejakklawiszepianina,nie
tworzyły prostych klawiatur, tylko były skręcone niczym serpentyna, splątane z innymi spiralnymi
rzędami. Zdawało się, że są połączone różnorakimi stawami, które, co zauważyłem pomimo lodowej
przesłony,miałynadzwyczajzłożonąbudowę.
Makabryczny kolaż, który wypełniał okno od ramy do ramy, od parapetu do samej góry, nagle się
poruszył. Z cichym trzaskiem i grzechotem, jakby tysiące kości toczyły się po okrytym suknem stole,
wszystkie elementy zmieniły położenie niczym szkiełka w kalejdoskopie, tworząc nowy wzór, jeszcze
bardziejzdumiewającyniżpoprzedni.
Odchyliłemsięodoknanatyle,żebyogarnąćwzrokiemcałątęskomplikowanąmozaikę,którejzimne
pięknobudziłozachwytilęk.
Stawy łączące te uporządkowane rzędy kości – o ile były to kości, a nie owadzie odnóża pokryte
chityną-najwyraźniejumożliwiałypełneobrotywwielupłaszczyznach.
Zdźwiękiemkościtoczącychsięposukniekalejdoskopdrgnął,tworząckolejnyzłożonywzór,równie
niesamowiciepięknyjakpoprzedni,choćostopieńbardziejzłowieszczy.
Miałem uczucie, że stawy pomiędzy kośćmi pozwalają na uniwersalny obrót na licznych, o ile nie
niezliczonychpłaszczyznach,cobyłoniemożliwenietylkozbiologicznego,aleteżmechanicznegopunktu
widzenia.
Możechcączemniezakpić,obrazzaszybąznowuuległzmianie.
Tak, widuję zmarłych, tragicznie zmarłych i idiotycznie zmarłych, zmarłych, którzy nie chcą odejść
znienawiści,izmarłych,którychmiłośćprzykuwadotegoświata,iwszyscyonisąróżni,ajednaktacy
sami pod jednym względem: nie potrafią pogodzić się ze swoim miejscem w uświęconym pionowym
porządku,niemogąprzejśćwżadnymkierunku,anikuchwale,anikuwiecznejpustce.
Widuję również bodachy, czymkolwiek są. Mam na ich temat kilka teorii, lecz ani jednego faktu na
poparciektórejśznich.
Duchyibodachytowszystko.Niewidujęduszkówanielfów,chochlikówaniskrzatów,driadaninimf,
wróżek, wampirów i wilkołaków. Dawno temu przestałem wypatrywać Świętego Mikołaja w wigilię
Bożego Narodzenia, bo gdy miałem pięć lat, usłyszałem od matki, że Mikołaj jest potwornym
zboczeńcem, który nożyczkami obetnie mi siusiaka, jeśli nie przestanę o nim paplać, i że z pewnością
umieścimnienaswojejliście,abywpaśćzwizytą.
BożeNarodzeniejużnigdypotemniebyłotakiesamo,aleprzynajmniejnadalmamsiusiaka.
Chociażmojedotychczasowedoświadczeniazistotaminadprzyrodzonymiograniczałysiędozmarłych
i bodachów, istota przyciśnięta do okna wydawała się bardziej nadnaturalna niż realna. Nie miałem
pojęcia, co to takiego, ale byłem pewien, że słowo „szatan” bądź „demon” jest bardziej trafne niż
„anioł”.
Cokolwiektobyło,twórzkościczyzektoplazmy,miałocośwspólnegozzagrożeniem,jakiewisiało
nadzakonnicamiiichpodopiecznymi.NiemusiałembyćSherlockiemHolmesem,żebydotegodojść.
Zmieniające pozycję kości najwyraźniej ścierały lód ze szkła, bo ta mozaika była wyraźniejsza niż
poprzednia,skrajekościbardziejostre,szczegółystawówniecolepiejwidoczne.Próbujączrozumieć,na
co patrzę, pochyliłem się w stronę szyby, uważnie badając wzrokiem elementy tej nieziemskiej
osteografii.
Nic nadnaturalnego nigdy nie zrobiło mi krzywdy. Odniesione rany i zadane straty były dziełem rąk
ludzi,niektórychwkapeluszachzpłaskimigłówkami,wwiększościubranychinaczej.
Żaden z licznych elementów kościanej mozaiki nie drżał, ale miałem wrażenie, że całość dygocze
znapięcia.
Choćmójoddechpadałwprostnaszybę,powierzchnianiezaparowała,pewniedlatego,żewydechy
byłypłytkie,wyrzucanezniewielkąsiłą.
Opadła mnie jednak niepokojąca myśl, że mój oddech jest zbyt zimny, by zaparować szkło, że
zpowietrzemwdychammrok,aleniewydychammroku,conawetjaknamniebyłodziwnympomysłem.
Ściągnąłemrękawice,wepchnąłemjedokieszenikurtkiilekkoprzyłożyłemdłońdoszyby.
Kościznówzagrzechotały,rozłożyłysięwwachlarze,niemalprzetasowałyniczymtaliakartizastygły,
tworząckolejnąmozaikę.
Naprawdęstarłydrobinyloduzzewnętrznejstronyokna.
Tennowywzórmusiałwyrażaćpierwotnyobrazzła,któreprzemówiłodomojejpodświadomości,bo
już nie widziałem piękna, tylko poczułem się tak, jakby coś z cienkim ogonem przebiegło mi po
kręgosłupie.
Ciekawośćprzerodziłasięwmniejzdrowąfascynację,afascynacjaustąpiłaczemuśmroczniejszemu.
Zastanowiłem się, czy zostałem zaczarowany, w jakiś sposób poddany hipnozie, ale uznałem, że nie
mogę być zahipnotyzowany, bo nagle zacząłem rozważać, czy nie wrócić na schody, żeby przyjrzeć się
intruzowibezprzegradzającegonasloduiszkła.
Trzasnęłydrewnianesłupkiipoprzeczkidzieląceoknonaćwiartki.Zobaczyłemrysęwbiałejfarbie,
która pokrywała drewno; szczelina biegła krętą ścieżką wzdłuż pionowej listwy Pod ręką, którą wciąż
przyciskałem do szkła, pękła szyba. Dźwięczny trzask otrzeźwił mnie, przerwał czar. Oderwałem rękę
icofnąłemsiętrzykrokiodokna.
Szkłosięnieposypało.Pękniętaszybapozostaławramie.Twórzkościlubektoplazmyporuszyłsię,
tworząc kolejny, nie mniej złowrogi wzór, jakby szukał takiego układu elementów, który wywarłby
większynacisknanieustępliweokno.
Choć jedna złowieszcza mozaika zmieniła się w drugą, równie groźną, efekt był elegancki,
ekonomicznyjakruchysprawnejmaszyny.
Słowo „maszyna” rozbrzmiewało mi w głowie, wydawało się ważne, wiele mówiące, choć
wiedziałem,żetoniejestmaszyna.Skoroświatniemógłwytworzyćtakiejstrukturybiologicznej,najaką
patrzyłem z lękiem – a nie mógł – to z pewnością ludzie nie posiadali wiedzy pozwalającej na j
zaprojektowanie i skonstruowanie maszyny o równie fenomenalnej sprawności. Zrodzony w śnieżycy
twórznowusięzmienił.Najnowszykalejdoskopowycudzkościsugerował,żejaknaprzestrzenidziejów
niebyłodwóchjednakowychpłatkówśniegu,taktutajniemogłyistniećdwatakiesamewzory.
Spodziewałem się nie tylko, że szkło pęknie w ośmiu szybkach naraz, ale że listwy rozpadną się na
kawałki, rama zostanie wydarta ze ściany, zabierając z sobą kawały tynku, i że intruz wgramoli się do
szkoływkaskadziedrzazgiszklanychokruchów.
Żałowałem, że nie mam pod ręką czterystu litrów płynnej smoły, rozeźlonej zezowatej fretki albo
przynajmniejtostera.
Naglezjawaodsunęłasięodokna,przestałaprezentowaćzłowrogiewzorykości.Pomyślałem,żecofa
siędlanabraniarozpędu,żebysforsowaćprzeszkodę,leczataknienastąpił.Pomiotburzyznówstałsię
bladą,niewyraźnąplamązaoszronionąszybą,cieniempełnymniezbadanychmożliwości.
Chwilępóźniejjakgdybywróciłdośnieżycy.Nicnieprzysłaniałooknaiosiemszybekbyłorównie
pozbawionych życia jak ekrany ośmiu telewizorów nastawionych na martwy kanał. Jedna pozostała
pęknięta.
Chybawtedyzrozumiałem,coczujezając,gdystoiokowokozkojotem,któryszczerzyzębypokryte
plamami po latach przelewania krwi. Serce w zajęczej piersi miota się jak żywe stworzonko.
Zawodzenienierozbrzmiałowburzy.Tylkowiatrsapałprzyoknieigwizdałwdziurceodklucza.Nawet
dla osoby przywykłej do spotkań z tym, co nadnaturalne, następstwem takiego nieprawdopodobnego
zdarzeniajestzdumienierównewątpliwościom.Strach,którysprawia,żekuliszsięnamyśloprzeżyciu
podobnegodoświadczenia,dorównujechęcizobaczeniaczegoświęcejizrozumienia.
Wewnętrzny przymus nakazywał mi otworzenie drzwi. Zwalczyłem go, nie przesunąłem stopy, nie
podniosłemręki.Stałem,obejmującramionajakbyzestrachu,żemogęsięrozsypać,iwciągałemdługie,
drżące oddechy, dopóki nie przyszła siostra Clare Marie, która grzecznie poprosiła, żebym zdjął buty
narciarskie.
ROZDZIAŁ16
Wpatrzony w okno, próbując zrozumieć, co widziałem w milczeniu gratulując sobie, że wciąż mam
czystąbieliznę,niespostrzegłem,kiedysiostraClareMarieweszładoholurecepcyjnego.Okrążyłamnie,
stającpomiędzymnąioknem,białaicichajakorbitującyksiężyc.
W habicie, z delikatną różową twarzą, guziczkiem nosa lekko wystającymi siekaczami potrzebowała
tylkoparydługichpuszystychuszu,żebynazwaćsiękrólikiemiwziąćudziałwbalukostiumowym.
–Dziecko–powiedziała–wyglądasz,jakbyświdziałducha.
–Tak,siostro.
–Dobrzesięczujesz?
–Nie,siostro.
Marszczącnos,jakbypoczułazapach,któryjązaalarmowałpowtórzyłapytająco:
–Dziecko?
Niewiem,dlaczegonazywamniedzieckiem.Nigdyniesłyszałem,żebywpodobnysposóbzwracała
siędokogośinnego,nawetdodzieciwszkole.
Ponieważ siostra Clare Marie była słodką, łagodną osobą, nie chciałem jej trwożyć, zwłaszcza że
zagrożenie przeminęło, przynajmniej w tej chwili. Poza tym będąc zakonnicą, nie nosiła granatów,
którychpotrzebowałbymprzedponownymzapuszczeniemsięwśnieżycę.
–Totylkośnieg–powiedziałem.
–Śnieg?
–Wiatr,zimnoiśnieg.Jestempustynnymchłopakiem,siostro.Nieprzywykłemdotakiejpogody.Na
zewnątrzjestpaskudnie.
–Pogodaniejestpaskudna–zapewniłamniezuśmiechem.–Pogodajestcudowna.Światjestpiękny
icudowny.Ludziemogąbyćpaskudni,odwracaćsięodtego,codobre.Alepogodajestdarem.
–Racja–przyznałem.
Czując,żeniedałemsięprzekonać,mówiła:
– Śnieżyce przyoblekają ziemię w czysty habit, błyskawice i grzmoty tworzą muzykę sławiącą Pana,
wiatr zdmuchuje wszystko, co nieświeże, nawet powodzie sprawiają, że wszystko się zieleni. Zimno
równoważy gorąco, a deszcz suszę. Po wichurze następuje cisza, a po nocy wstaje dzień. Dzisiejsza
pogodamożeniewydawaćsięładna,aletakajest.Pokochajpogodę,dziecko,azrozumieszrównowagę
świata.
Mam dwadzieścia jeden lat, poznałem niedolę jako syn obojętnego ojca i wrogo nastawionej matki,
ostry nóż straty odciął kawałek mojego serca, zabijałem ludzi w samoobronie i dla ochrony życia
niewinnychizostawiłemzasobąwszystkichprzyjaciół,którychmiałemwPicoMundo.Przeszłośćjest
wyraźnie wypisana w moich oczach i może odczytać ją każdy, komu nieobca jest sztuka czytania.
AjednaksiostraClareMariezjakiegośpowodunazywamnie–itylkomnie–dzieckiem,coczasami,jak
mam nadzieję, oznacza zrozumienie czegoś, co mi umyka, ale zapewne częściej znaczy, że jest równie
naiwnajaksłodka,iżenieznamniewcale.
–Pokochajpogodę–powiedziała–ale,proszę,nieróbkałużynapodłodze.
Pomyślałem, że to napomnienie lepiej pasowałoby do Boo niż do mnie. Po chwili zrozumiałem, że
mojebutynarciarskiesąoblepioneśniegiem,którywytapiasięnawapiennepłyty.
–Przepraszam,siostro.
Kiedy zdjąłem kurtkę, powiesiła ją na wieszaku, a kiedy zzułem buty, zabrała je, żeby postawić na
gumowejmaciepodwieszakiem.
Gdy odeszła z butami, podciągnąłem dół swetra i użyłem go jako ręcznika, żeby osuszyć wilgotne
włosyimokrątwarz.
Usłyszałemszmerotwieranychdrzwiiwrzaskwiatru.
SpanikowanyobciągnąłemsweterizobaczyłemsiostręClareMarienaprogu.Terazprzypominałanie
tylekrólika,ilełopocząceżaglestatkuprzemierzającegoarktycznecieśniny.Energicznieuderzałajednym
butemodrugi,żebyśniegzostałnazewnątrz.
Śnieżycychybaniezależało,żebyktośjąpokochał,nietejkrólowejburz.Wyglądałatak,jakbychciała
zdmuchnąć i szkołę, i opactwo, i las, zmieść z powierzchni ziemi wszystko, co śmiało stać prosto,
zdmuchnąćipogrzebać,iraznazawszeskończyćzcywilizacjąiludzkością.
Nie zdążyłem podbiec, nie zdążyłem wykrzyczeć ostrzeżenia w ryku wiatru. Siostra Clare Marie
cofnęłasięzprogu.
Ani demon, ani sprzedawca Amwaya nie wyskoczył z lodowatej burzy. Zatrzasnąłem drzwi
izasunąłemrygiel.
GdysiostraClareMariepostawiłabutynagumowejmacie,powiedziałem:
–Proszęzaczekać,przyniosęmop,niechsiostranieotwieradrzwi,przyniosęmopiposprzątam.
Mówiłemzdrżeniem,jakbykiedyśmopspowodowałumniepaskudnyurazijakbymmusiałzebraćsię
naodwagę,żebygoużyć.
Zakonnicachybaniezauważyładrżeniawmoimgłosie.Zpogodnymuśmiechemodparła:
– Wykluczone. Jesteś tu gościem. Gdybym pozwoliła ci przejąć moje obowiązki, wstydziłabym się
przedPanem.
Wskazałemkałużęśnieżnejpaćkinapodłodze.
–Aletojanabrudziłem.
–Toniebrud,dziecko.
–Dlamniewyglądajakbrud.
– To pogoda! I to moja praca. Poza tym matka przełożona chce cię widzieć. Dzwoniła do opactwa,
gdziepowiedzieli,żewidzieli,jakwychodzisz,możedonas,iotojesteś.Jestwswoimbiurze.
Patrzyłem,jakbierzemopzszafkiprzydrzwiach.
Kiedysięodwróciłaizobaczyła,żenieodszedłem,dodała:
–Idźjuż,sio,zobacz,czegochcematkaprzełożona.
–Nieotworzysiostradrzwi,żebywyżąćmopnaganku?
–Niemacowyżymać.Tylkomałakałużapogodydostałasiędodomu.
–Nieotworzysiostradrzwi,bypodziwiaćśnieżycę?
–Fantastycznydzień,nieprawdaż?
–Fantastyczny–mruknąłembezentuzjazmu.
–Jeślizdążęwypełnićswojeobowiązkiprzednonąiróżańcem,możeznajdętrochęczasudlapogody.
Nonajestpopołudniowąmodlitwą,którąodmawiasiędwadzieściaminutpoczwartej.Dzieliłojąod
nassześćipółgodziny.
–Dobrze.Tużprzednonąbędziedobraporanaoglądanieburzy.Znacznielepszaniżteraz.
– Może zrobię kubek gorącej czekolady i przysiądę przy oknie, podziwiając śnieżycę z przytulnego
kątkawkuchni.
–Byleniezabliskookna.
Zmarszczyłaróżoweczoło.
–Dlaczego,dziecko?
–Przeciągi.Niechcesiostrasiedziećwprzeciągu.
–Niemaniczłegowdobrymprzeciągu!–zapewniłamniezcałegoserca.–Niektóresązimne,inne
ciepłe,alewszystkiesątylkopowietrzemwruchu,krążącym,więczdrowonimoddychać.
Zostawiłemjązajętąwycieraniemmałejkałuży.
Jeślijakaśstrasznabestiawpadnieprzezoknozpękniętąszybką,siostrzeClareMarie,dzierżącejmop
jakmaczugę,zpewnościąniezabrakniehartu,żebydaćjejdowiwatu.
ROZDZIAŁ17
W drodze do biura matki przełożonej minąłem duży pokój rekreacyjny, gdzie tuzin zakonnic
nadzorowałbawiącesiędzieci.
Niektóredziecisąpoważnieupośledzonefizycznieilekkoopóźnioneumysłowo.Lubiągryplanszowe,
gry karciane, lalki, żołnierzyki. Same lukrują babeczki, pomagają przy robieniu krówek i lubią zajęcia
manualne.Zprzyjemnościąsłuchająbajekichcąnauczyćsięczytać,iwiększośćznichsięuczy.
Inne są umiarkowanie albo poważnie upośledzone fizycznie, ale bardziej opóźnione umysłowo.
Niektóreznich,jakJustinezpokojutrzydziestegodrugiego,zdająsięmiećniewielewspólnegoznami,
choć większość ma wewnętrzne życie, które objawia się w najmniej spodziewanych momentach. Ci
pośredni – nie tak obojętni jak Justine, nie tak aktywni jak ci, którzy chcą czytać, lepią różne rzeczy
zgliny,niżąpaciorkinawłasnąbiżuterię,bawiąsiępluszowymizwierzakamiipomagająsiostrom–też
lubiąsłuchaćbajek;historiemusząbyćprostsze,aleichmagiasilnienanieoddziałuje.
Tym,cołączywszystkiedzieci,niezależnieodstopniakalectwa,jestuczucie.Dotyk,uścisk,pocałunek
wpoliczek,jakikolwiekznak,żejecenisz,szanujesz,wierzyszwnie,sprawia,żepromienieją.
Pozabawiewdwóchpokojachrehabilitacyjnychzacznąsięzabiegifizjoterapeutyczne,zwiększające
siłę, poprawiające zwinność. Te dzieci, które mają kłopoty z mówieniem, będą miały ćwiczenia
logopedyczne. Dla niektórych rehabilitacja jest w rzeczywistości nauką podstawowych czynności: uczą
się ubierać, podawać godzinę, rozmieniać pieniądze i gospodarować małym kieszonkowym. Niektórzy
wychowankowie opuszczą Świętego Bartka w wieku osiemnastu albo więcej lat, zdolne do względnie
niezależnegożycia,wspomaganeprzezpsaprzewodnikalubopiekuna.Ponieważjednakwieledziecijest
poważnieupośledzonych,światnigdyichnieprzyjmie,itomiejscebędzieichdomemdokońca.
Wśród wychowanków jest mniej osób dorosłych, niż być może myślicie. Te dzieci otrzymały
straszliwe ciosy, większość jeszcze w łonie matki, inne przed ukończeniem trzech lat. Są słabe. W ich
przypadkudwadzieścialatoznaczadługowieczność.
Możeciesądzić,żepatrzenie,ilewysiłkuwkładająwróżnećwiczeniarehabilitacyjne,rozdzieraserce,
ponieważ często są skazane na śmierć w młodym wieku. Ale tu serce się nie kraje. Dzieci radują się
swoimimałymitriumfamitak,jakwasucieszyłobyzwycięstwowmaratonie.Znająchwilepełnej,czystej
radości, znają zachwyt i mają nadzieję. Ich duch nie zostanie skuty. W czasie spędzonych wśród nich
miesięcyanirazuniesłyszałemskargi.
W miarę rozwoju nauk medycznych zakłady w rodzaju Świętego Bartłomieja przyjmują coraz mniej
dzieci z poważnym porażeniem mózgowym, toksoplazmozą, dobrze zrozumianymi aberracjami
chromosomowymi.Ichłóżkawdzisiejszychczasachzajmujepotomstwokobiet,któreniechciałyrzucić
kokainy, ecstasy czy halucynogenów przez dziewięć nudnych miesięcy, kiedy grały w kości z diabłem.
Inne dzieci zostały skatowane – pęknięte czaszki, uszkodzone mózgi – przez pijanych ojców, przez
ogłupiałychodmetamfetaminykonkubentówmatek.
Przytakwielkimzapotrzebowaniunaceleipozbawioneświatładoływdzisiejszympieklemusitrwać
boombudowlany.
Niektórzyzarzucąmihiperkrytycyzm.Dziękuję.Ijestemztegodumny.Gdyniszczyszżyciedziecka,nie
mamdlaciebielitości.
Są lekarze, którzy opowiadają się za zabijaniem takich dzieci zaraz po urodzeniu za pomocą
śmiercionośnych zastrzyków albo pozwalają im umrzeć później, odmawiając leczenia infekcji, wskutek
czegolekkachorobastajesięzabójcza.
Więcejcel.Więcejpozbawionychświatładołów.Możemójbrakwspółczuciadlatychzwyrodnialców
– i inne moje porażki – sprawi, że nie zobaczę Stormy po Drugiej Stronie, że ogień, który mnie czeka,
będzietrawiący,nieoczyszczający.Alejeślitrafiędotejnamacalnejciemności,gdziebrakkablówkijest
najmniejszymzezmartwień,przynajmniejbędęmiałprzyjemnośćpłynącązodszukaniaciebie,jeślibiłeś
dziecko.Będęwiedział,coztobązrobić,ibędęmiałnatocałąwieczność.
Tego śnieżnego poranka w pokoju rekreacyjnym, gdy być może za parę godzin czekało nas piekło,
dzieciśmiałysię,rozmawiałyipuszczaływodzefantazji.
Przy pianinie w kącie siedział dziesięciolatek o imieniu Walter. Był dzieckiem cracku, metamfy,
burbona i Bóg wie czego jeszcze. Nie umiał mówić i rzadko nawiązywał kontakt wzrokowy. Nie mógł
nauczyć się ubierać. Po jednokrotnym wysłuchaniu melodii umiał odtworzyć ją co do nuty, z pasją
iniuansami.Choćstraciłtakwieleinnychrzeczy,tendartalentuprzetrwał.
Grał cicho, pięknie, zatracony w muzyce. Myślę, że to był Mozart. Jestem zbyt wielkim ignorantem,
żebywiedziećnapewno.
PodczasgdyWaltergrał,podczasgdydziecibawiłysięiśmiały,bodachywpełzłydopokoju.Wnocy
byłytrzy,terazzjawiłosięsiedem.
ROZDZIAŁ18
Matka przełożona Angela kierowała konwentem i szkołą z małego biura, które sąsiadowało
zinfirmerią.Wnętrzebyłoskromnieumeblowane–prostebiurko,dwakrzesładlagościiszafynaakta–
alewyglądałoprzyjemnie.
Naścianiezabiurkiemwisiałkrucyfiks,anainnychścianachtrzyplakaty:JerzyWaszyngton,Harper
Lee, autorka Zabić drozda, i Flannery O’Connor, autorka Trudno o dobrego człowieka i wielu innych
opowiadań.
Matka Angela podziwia te osoby z wielu powodów, ale szczególnie ceni jedną wspólną cechę. Nie
nazwiejejpoimieniu.Chce,żebyśzastanowiłsięnadzagadkąisamznalazłodpowiedź.
Stojącwdrzwiachbiura,powiedziałem:
–Przepraszamzastopy,matko.Podniosłagłowęznadprzeglądanejteczki.
–Jeślimajązapach,niejestnatylesilny,abympoczuła,żenadchodzisz.
–Nie,matko.Przepraszam,żejestemwskarpetkach.SiostraClareMariezabrałamibuty.
–Jestempewna,żezwróci,Oddie.DotychczassiostraClareMarieniekradłaobuwia.Wejdź,siadaj.
Usadowiłemsięnakrześleprzedbiurkiem,wskazałemplakatyipowiedziałem:
–Wszyscysąpołudniowcami.
–Południowcymająwielepięknychcech,międzyinnymiurokosobistyiuprzejmość,atakżepoczucie
tragizmu,leczniedlategozainspirowałymnieteszczególnetwarze.
–Sława.
–Terazjesteśrozmyślnietępy.
–Nie,matko,nierozmyślnie.
– Gdybym u tych trzech osób podziwiała sławę, równie dobrze mogłabym powiesić portrety Ala
Capone,BartaSimpsonaiTupacaShakura.
–Zpewnościąbyłobytoniebyleco.Pochylającsię,ciszejpowiedziała:
–CospotkałodrogiegobrataTimothy’ego?
–Nicdobrego.Towszystko,cowiemnapewno.Nicdobrego.
–Jednejrzeczymożemybyćpewni,niewymknąłsiędoRenonarumiruletkę.Jegozniknieciemusi
mieć związek z tym, o czym rozmawialiśmy wczorajszej nocy. Z wypadkiem, jaki przyszły oglądać
bodachy.
–Tak,matko,cokolwiektobędzie.Przedchwiląwdziałemichsiedemwpokojurekreacyjnym.
–Siedem.–Jejrysyłagodnejbabcizastygływwyraziestalowegozdecydowania.–Kryzysjestbliski?
–Nieprzysiedmiu.Kiedywidzętrzydzieści,czterdzieści,wtedywiem,żezbliżamysiędokrawędzi.
Jeszczejestczas,alezegartyka.
– Powiedziałam opatowi Bernardowi o naszej nocnej rozmowie. Teraz, gdy zniknął brat Timothy,
zastanawiamysię,czynienależyprzenieśćdzieci.
–Przenieść?Dokąd?
–Moglibyśmyzabraćjedomiasta.
–Ponadpiętnaściekilometrówwtakąpogodę?
– W garażu mamy dwie potężne, wielkie terenówki z napędem na cztery koła i podnośnikami do
wózkówinwalidzkich.Mająoponyszerszeodnormalnych,zapewniającelepsząprzyczepność,iłańcuchy
nakołach.Każdajestwyposażonawpług.Możemyprzetrzećsobiedrogę.
Przeniesieniedzieciniebyłozłympomysłem,aleprzedewszystkimchciałbymzobaczyć,jakzakonnice
wwielkichterenówkachwyorująsobiedrogęwśnieżycy.
–Możemyzabraćosiemdodziesięciuosóbwkażdymwozie–mówiłamatkaAngela.–Przewiezienie
połowy sióstr i wszystkich dzieci będzie wymagało czterech nawrotów, ale jeśli zaczniemy teraz,
skończymyzaparęgodzin,przednocą.
Matka Angela jest kobietą czynu. Lubi ruch fizyczny i intelektualnym, wciąż obmyśla, realizuje
iulepszaróżneprojekty.
Jej przedsiębiorczość jest krzepiąca. W tej chwili wyglądać jak roztropna babcia, która przekazała
George’owiS.Pattonowigeny,dziękiktórymzostałwielkimgenerałem.
Żałowałem,żemuszęspuścićpowietrzezjejplanupotym,jaknajwyraźniejpoświęciłatrochęczasu,
żebygonadmuchać
–Matko,niewiem,czydonieszczęściadojdziewszkole.Niekryłazdziwienia.
–Alejużsięzaczęło.BratTimothy,niechspoczywawpokoju.
–Sądzimy,żezaczęłosięodbrataTima,aleniemamytrupa.Skrzywiłasię,słyszącsłowo„trup”.
–Niemamyciała–poprawiłem–więcniewiemynapewno,cosięstało.Wiemytylko,żebodachy
ściągajądodzieci
–Adziecisątutaj.
–Acobędzie,jeśliprzewieziemyjedoszpitala,szkoły,kościoławmieście,abodachyprzybędąza
nimi,bototammadojśćdonieszczęścia,nietutaj?Byłarówniedobrawanalizowaniustrategiiitaktyk
jakbabciaPattona.
–Przysłużylibyśmysięsiłomciemności,myśląc,żepsujmyimszyki.
–Tak,matko.Tomożliwe.
Przypatrywałamisiętakpilnie,żeniemalczułem,jakjejniebieskieniczymbarwinkioczyprzeglądają
zawartośćmojegomózgu,jakbymmiałpomiędzyuszamizwyczajnąszufladęzaktami.
–Współczujęci,Oddie–mruknęła.
Wzruszyłemramionami.
–Wiesztyle–zaczęła–żemoralnieczujeszsięzobowiązanydodziałania…alezamało,żebymieć
pewność,cowłaściwiezrobić.
–Wczasiekryzysuwszystkostajesięjasne.
–Aledopierowprzedostatniejchwili,prawda?
–Tak,matko.Dopierowtedy.
–Kiedywięcnadchodzichwilaostatecznejrozgrywki,zawszepanujechaos.
– Cokolwiek to jest, nigdy nie warto o tym pamiętać. Jej prawa ręka muskała pektorał, oczy
wędrowałypoplakatachnaścianach.Pochwilipowiedziałem:
–Przyszedłemtutaj,żebybyćzdziećmi.Chciałbympokręcićsiępokorytarzachipokojach,możecoś
pozwolimiodgadnąć,conasczeka.Jeślimatkaniemanicprzeciwko.
–Tak.Oczywiście.Podniosłemsięzkrzesła.
–MatkoAngelo,chciałbymocośprosić,alewolałbym,żebymatkaniepytaładlaczego.
–Cotakiego?
– Proszę dopilnować, żeby wszystkie drzwi były zaryglowane, wszystkie okna zamknięte. I proszę
poinformowaćsiostry,żebyniewychodziłynazewnątrz.
Wolałem nie mówić jej o stworze, którego widziałem w zawiei. Po pierwsze, tego dnia, gdy stałem
wjejbiurze,brakowałomisłównaopisaniezjawy.Podrugie,gdynerwysięstrzępią,zdrowyrozsądek
zawodzi, dlatego zależało mi, żeby była wyczulona na niebezpieczeństwo, ale nie przestraszona. Co
ważniejsze, nie chciałem, aby się martwiła, że zawarła przymierze z kimś, kto być może jest nie tylko
kucharzem, nie tylko kucharzem z szóstym zmysłem, ale kompletnie obłąkanym kucharzem z szóstym
zmysłem.
–Zgoda–powiedziała.–Zamkniemysię,apozatymniemapowodu,żebywychodzićwczasietakiej
pogody.
–ZadzwonimatkadoopataBernardaipoprosi,żebymnisizrobilitosamo?Niepowinnichodzićdo
kościołaprzezwielkikrużganek.Niechmatkaimpowie,żebykorzystalizwewnętrznychdrzwipomiędzy
klasztoremikościołem.
W tych poważnych okolicznościach matka Angela straciła swoje najbardziej skuteczne narzędzie
przesłuchania:pięknyuśmiechzawieszonywcierpliwym,onieśmielającymmilczeniu.
Zawieja przyciągnęła jej uwagę. Za oknem kotłowały się chmury śniegu, złowieszcze jak popioły.
Popatrzyłanamnie.
–Ktotamjest,Oddie?
–Jeszczeniewiem–odparłem,wzasadziezgodniezprawdą,gdyżjeszczenieumiałemnazwaćtego,
cowidziałem.–Alechcąnasskrzywdzić.
ROZDZIAŁ19
Włożyłem wyimaginowaną psią obrożę i pozwoliłem, by intuicja prowadziła mnie na smyczy.
Najpierwkrążyłempopokojachikorytarzachszkołynaparterze,potemwszedłemposchodachnapiętro,
gdzieświątecznedekoracjeniewprawiłymniewradosnynastrój.
Kiedy stanąłem przy otwartych drzwiach pokoju trzydziestego drugiego, przyszło mi na myśl, że
oszukałemsamsiebie.
Wcaleniepoddałemsięintuicji;kierowałomnąpodświadomepragnieniepowtórzeniadoświadczenia
z ostatniej nocy, kiedy miałem wrażenie, że Stormy mówi do mnie przez śpiącą Annamarie i niemą
Justine.
Wtedy,choćbardzopragnąłemkontaktu,niepróbowałemgonawiązać.Postąpiłemwłaściwie.Stormy
jest moją przeszłością i będzie moją przyszłością dopiero wtedy, gdy moje życie na tym świecie
dobiegnie końca, gdy czas przestanie płynąć i zacznie się wieczność. Teraz muszę być cierpliwy
iwytrwały.Jedynadrogapowrotujestdrogąnaprzód.
Powiedziałemsobie,żeniewejdęiruszędalejkorytarzem.Zamiasttegoprzestąpiłemprógistanąłem
wpokoju.
Utopiona przez ojca w wieku czterech lat, zostawiona na pewną śmierć, ale żywa osiem lat później,
olśniewającopięknadziewczynkasiedziaławłóżkuopartaopulchnepoduszki.Oczymiałazamknięte.
Jej dłonie spoczywały na podołku wnętrzem w górę, jakby czekała na jakiś dar. Głosy wiatru były
stłumione, ale różnorodne: śpiewy, warczenie, syk za jedynym oknem. Pluszowe kocięta obserwowały
mniezpółekwpobliżujejłóżka.
Annamarie znikła wraz z fotelem na kółkach. Widziałem ją w pokoju rekreacyjnym, gdzie w tle
śmiechudziecibrzmiałamuzykaklasycznagrananapianinieprzezcichegoWaltera.Powietrzewydawało
się ciężkie, jak pomiędzy pierwszą błyskawicą a hukiem gromu, kiedy deszcz utworzony kilometry nad
ziemią jeszcze do niej nie dotarł, kiedy miliony spadających kropel ściskają powietrze w ostatnim
ostrzeżeniuprzednadciągającąulewą.Stałem,czekajączzapartymtchem.
Za oknem rozgorączkowane tumany śniegu popędzały dzień i choć wiatr najwyraźniej ciągle smagał
ranek,jegogłosprzycichłinapokójpowoliopadłkloszciszy.
Justineotworzyłaoczy.Choćzwyklespoglądanawszystkoniewidzącymwzrokiem,terazpatrzyłami
prostowoczy.
Poczułemznajomyzapach.Brzoskwinie.
Kiedy pracowałem jako kucharz w Pico Mundo, zanim świat zrobił się taki ciemny, jaki jest teraz,
myłem włosy brzoskwiniowym szamponem, który dała mi Stormy. Skutecznie usuwał zapach bekonu,
hamburgerów i smażonej cebuli utrzymujący się w moich włosach po długiej zmianie przy płycie
iruszcie.
Z początku nie byłem przekonany do tego szamponu i powiedziałem, że gdy człowiek czuje zapach
bekonu, hamburgerów i smażonej cebuli, to ślinka mu cieknie do ust, że większość ludzi ma quasi-
erotyczne reakcje na aromat smażonego jedzenia. Stormy odparła: „Słuchaj, kuchciku, nie jesteś
wyrafinowanyjakRonaldMcDonald,alechybaniechceszwczasiejedzeniapachniećjakkanapka”.
Jak postąpiłby każdy zakochany chłopak, używałem potem brzoskwiniowego szamponu codziennie.
W pokoju unosił się nie zapach brzoskwiń, ale szamponu brzoskwiniowego, którego kiedyś używałem
iktóregonieizabrałemzsobądoŚwiętegoBartka.
Tobyłozłe.Wiedziałem,żepowinienemnatychmiastwyjść.Zapachszamponubrzoskwiniowegomnie
unieruchomił.
Przeszłościniemożnaodkupić.To,cobyłoicomogłobyć,prowadzinasdotego,cojest.Abyznać
rozpacz, musimy płynąć w rzece czasu, ponieważ żal kwitnie w chwili obecnej i obiecuje być z nami
w przyszłości do punktu końcowego. Tylko czas zwycięża czas i jego brzemiona. Nie ma żalu przed
czasemanipoczasie,cojestcałąpociechą,jakiejnampotrzeba.
Mimowszystkostałemtam,czekając,pełennadzieinato,cobyłoniewłaściwe.Stormynieżyjeinie
należy do tego świata, a Justine ma poważnie uszkodzony mózg po długim niedotlenieniu i nie mówi.
Ajednakdziewczynkapróbowałaprzemówić,niewewłasnymimieniu,leczkogoś,ktoniemiałgłosupo
tejstroniegrobu.
Z ust Justine popłynęły nie słowa, ale grube węzły dźwięków, które odzwierciedlały poszarpaną,
wypaczoną naturę jej mózgu, w niesamowity sposób przywodząc na myśl rozpaczliwą walkę tonącego
opowietrze.Żałosnedźwiękibyłyzduszoneismutneniedozniesienia.
Zmojegogardławyrwałosięudręczone„nie”idziewczynkanatychmiastzaprzestałapróbmówienia.
Zwykle obojętne rysy Justine ułożyły się w wyraz frustracji. Jej spojrzenie ześliznęło się ze mnie,
przesunęłowlewo,wprawo,potemnaokno.
Cierpiała na częściowy paraliż, przy czym lewa strona była porażona poważniej niż prawa.
Z wysiłkiem podniosła sprawniejszą rękę z łóżka. Jej szczupła dłoń wyciągnęła się w moją stronę, jak
gdybybłagając,żebympodszedłbliżej,apotemwskazałanaokno.
Zobaczyłemtylkoponureprzytłumioneświatłodniaipadającyśnieg.
Jejoczyspotkałymoje,bardziejskupioneniżdotąd,czystejakzawsze,alewtychbłękitnychgłębiach
kryła się tęsknota, jakiej nie widziałem wcześniej, nawet zeszłej nocy, gdy słuchałem, jak śpiąca
Annamariemówi:„Wplećmnie”.
Jej skupione spojrzenie przesunęło się ze mnie na okno, wróciło, znowu przeniosło na okno, które
nadalwskazywała.
Rękajejdrżałazwysiłku,gdypróbowałanadniąpanować.
Wszedłemgłębiejdopokojunumertrzydzieścidwa.
Z okna roztaczał się widok na krużganek, gdzie codziennie gromadzili się bracia, kiedy tutaj był ich
klasztor. Na dziedzińcu nie dostrzegłem żywego ducha. Nikt nie czaił się pomiędzy kolumnami w tej
częścikrużganka,którąmogłemzobaczyć.
Po drugiej stronie wirydarza wznosiło się skrzydło opactwa z kamienną fasadą zmiękczoną przez
woale śniegu. Z kilku okien na pierwszym piętrze sączyło się łagodne światło lamp, choć o tej porze
większośćdzieciprzebywałanadole.
Okno dokładnie naprzeciwko tego, przy którym stałem, płonęło jaśniej niż inne. Im dłużej patrzyłem,
tymbardziejprzyciągałomnieświatło,jakbypłynęłozlampysygnałowejwzywającejnaratunek.
Wokniektośsiępojawił,oświetlonaodtyłusylwetka,nieokreślonajakbodach,choćniebyłtojeden
znich.
Justineopuściłarękęnałóżko.
Jejspojrzeniewciążwyrażałożądanie.
–Dobrze–szepnąłem,odwracającsięodokna–dobrze–aleniedodałemnicwięcej.
Nieśmiałem,bomiałemnakońcujęzykaimię,którepragnąłemwymówić.
Dziewczynkazamknęłaoczy.Jejustasięrozchyliłyizaczęłaoddychaćtak,jakbyzasnęłazezmęczenia.
Podszedłemdootwartychdrzwi,aleniewyszedłem.Powolidziwnaciszaustąpiła.Wiatrznówsapał
zaoknemimamrotał,jakbykląłwbrutalnymjęzyku.
Jeśli właściwie zrozumiałem to, co się stało, dostałem wskazówkę, gdzie szukać wyjaśnienia
przyczynyzgromadzeniabodachów.Nadciągałagodzinanieszczęścia,możenierychła,alecorazbliższa,
iwzywałmnieobowiązek.
A jednak stałem w pokoju trzydziestym drugim, dopóki zapach szamponu brzoskwiniowego zupełnie
sięnierozproszył,dopókinieopuściłymniepewnewspomnienia.
ROZDZIAŁ20
Pokójnumerczternaścieznajdujesiędokładnienaprzeciwkopokojutrzydziestegodrugiego,podrugiej
stroniewirydarza,wpółnocnymkorytarzu.Natabliczceprzymocowanejdodrzwiwidniałojednoimię:
JACOB.
Stojąca lampa obok fotela, niska lampka na szafce nocnej i jarzeniówka pod sufitem wyrównywały
brakponuregoświatładziennego,któresięgałoniedalejniżdoparapetuokna.
Ponieważ w pokoju numer czternaście stało tylko jedno łóżko, mógł się tam zmieścić duży dębowy
stół,przyktórymsiedziałJacob.
Widziałemgoparęrazy,alegonieznałem.
–Mogęwejść?
Nieprzyzwolił,aleteżniezabronił.Uznając,żemilczeniewyrażazgodę,usiadłemnaprzeciwkoniego
przystole.
Jacob jest jednym z nielicznych dorosłych podopiecznych, którzy mieszkają w szkole. Ma około
dwudziestupięciulat.
Nie znałem nazwy choroby, z jaką się urodził, ale najwyraźniej miała związek z aberracją
chromosomową.
Wysoki na prawie metr pięćdziesiąt, z głową trochę za małą w stosunku do ciała, ściętym czołem,
niskoosadzonymiuszamiimiękkimi,grubymirysami,wykazywałpewnecechyzespołuDowna.
Alegrzbietnosaniebyłpłaski,aoczyniemiaływewnętrznychfałdmongolskich,którenadająoczom
azjatyckiwygląd.
Co więcej, Jacob nie był skory do uśmiechu ani nie miał pogodnego, łagodnego usposobienia
powszechnegouosóbzDownem.Niespojrzałnamnieijegominapozostałakwaśna.
Głowę miał zniekształconą jak nikt z zespołem Downa. Więcej kości skupiło się po lewej stronie
czaszki. Rysy były niesymetryczne, jedno oko osadzone trochę niżej niż drugie, szczęka z lewej strony
bardziejwystająca,lewaskrońwypukła,aprawamocnowklęsła.
Krępy,zciężkimiramionamiigrubymkarkiem,garbiłsięnadstołemskupionynapracy.Język,który
wydawał się większy od normalnego, ale zwykle nie wystawał, w tej chwili był lekko zaciśnięty
pomiędzyzębami.
Nastoleleżałydwadużeblokirysunkowe.Jedennaprawoodniego,zamknięty,adrugirozłożonyna
pulpicie.
Jacobrysowałwdrugimbloku.Wotwartympudełkuleżałrządołówkówzgrafitamioróżnejgrubości
itwardości.
Pracował nad portretem uderzająco pięknej kobiety, prawie ukończonym. Ukazana z półprofilu
spoglądałanadlewymramieniemartysty.
Jakbyłodoprzewidzenia,pomyślałemogarbusiezNotreDame:Quasimodo,jegotragicznejnadziei,
jegonieodwzajemnionejmiłości.
–Maszwielkitalent–powiedziałemzgodniezprawdą.
Nieodpowiedział.
Choćmiałszerokie,krótkiedłonie,apalcegrube,zwinnieiznadzwyczajnąprecyzjąposługiwałsię
ołówkiem.
–NazywamsięOddThomas.
Schowałjęzyk,wypchnąłnimpoliczekizacisnąłusta.
–Mieszkamwdomugościnnymwopactwie.
Rozejrzałem się po pokoju. Tuzin oprawionych ołówkowych portretów na ścianach przedstawiał tę
samąkobietę.Tusięuśmiechała,tamśmiała,najczęściejwyglądałanapogrążonąwpogodnejzadumie.
Najednymwyjątkowofrapującymportreciebyłaukazanaenface,oczymiałapełneświatła,perłyłez
połyskiwały na policzkach. Twarz nie krzywiła się melodramatycznie; było widać, że ogromnie cierpi,
alezpowodzeniemskrywagłębiębólu.
Subtelność,zjakązostałoddanytenskomplikowanystanemocjonalny,sugerowała,żemojapochwała
talentuJacobabyłamałoadekwatna.Uczuciakobietybyływręcznamacalne.Stansercaartystywczasie
pracyrównieżniebudziłwątpliwości.Portretbyłprzesyconyjegocierpieniem.
–Kimonajest?–zapytałem.
– Czy odpłyniesz, gdy przyjdzie ciemność? – Miał tylko lekki defekt wymowy. Gruby język
najwyraźniejniebyłrozszczepiony.
–Niejestempewien,Jacobie,ococichodzi.
Zbytnieśmiały,żebynamniespojrzeć,rysował.
–Kiedyświdziałemocean,alenietamtegodnia–powiedziałpochwili.
–Jakiegodnia,Jacobie?
–Dnia,gdypopłynęliizadzwoniłdzwon.
Choćjużwyczuwałemrytmjegowypowiedziiwiedziałem,żemaznaczenie,niemogłemznaleźćtaktu.
Chciałsamotniepodawaćtempo.
–Jacobsięboi,żepopłyniewzłąstronę,gdyprzyjdzieciemność.
Wybrałnowyołówekzpudełka.
–Jacobpopłynie,gdziebijedzwon.
Gdy przerwał pracę i przyglądał się niedokończonemu portretowi, głębokie uczucie upiększyło jego
tragicznerysy.
–Jacobniewidział…Nigdyniewidziałem,gdziedzwoniłdzwon,aoceansięrusza,stalesięrusza,
więcgdziedzwoniłdzwonjestgdzieśindziej.
Smutekprzyciemniłjegotwarz,aleczułośćnieprzeminęła.
Przezjakiśczaszezmartwieniemprzygryzałdolnąwargę.
Kiedypodjąłrysowanienowymołówkiem,powiedział:
–Iciemnośćnadejdziezciemnością.
–Comasznamyśli,Jacobie?
Spojrzałnaszorowaneśniegiemokno.
–Kiedyznowuniebędzieświatła,ciemnośćteżprzyjdzie.Może.Możeciemnośćteżprzyjdzie.
–Kiedyznówniebędzieświatłaiwszystkostaniesięczarne?Toznaczydziświeczorem?
Pokiwałgłową.
–Możedziświeczorem.
–Atadrugaciemność,któraprzychodziznocą…tośmierć,Jacobie?
Znów wsunął język między zęby Przez chwilę kulał ołówek w palcach, żeby chwycić go jak
najwygodniej,potemwróciłdopracynadportretem.
Zastanawiałem się, czy nie byłem zbyt bezpośredni, używając słowa „śmierć". Może wyrażał się
niejasnoniedlatego,żetakpracowałjegoumysł,aleponieważniepokoiłogonazywaniepewnychrzeczy
poimieniu.Pochwilipowiedział:
–Onchce,żebymumarł.
ROZDZIAŁ21
Cieniującołówkiem,przepełniłmiłościąoczykobiety.
Jakoktoś,ktoniemażadnegotalentuzwyjątkiemrobieniamagicznychsztuczekprzypłycieiruszcie,
patrzyłem z szacunkiem na Jacoba, gdy rysował portret, urzeczywistniając na papierze to, co nosił
wpamięci,conajwyraźniejutraciłimógłodzyskaćtylkodziękiswojemukunsztowi.
Kiedydałemmuczasnamówienie,alenieusłyszałemanisłowa,zapytałem:
–Ktochce,żebyśumarł,Jacobie?
–Nigdybył.
–Pomóżmizrozumieć.
– Nigdybył przyszedł kiedyś patrzeć, i Jacob był pełen czerni, i Nigdybył powiedział: „Pozwól mu
umrzeć”.
–Przyszedłdotegopokoju?
Jacobpokręciłgłową.
–DawnotemuNigdybyłprzyszedł,przedoceanem,dzwonemiodpływaniem.
–DlaczegonazywaszgoNigdybył?
–Taksięnazywa.
–Musimiećinneimię.
–Nie.OnjestNigdybył,inicnasnieobchodzi.
–Nigdyniesłyszałem,żebyktośsiętaknazywał.
–Nigdyniesłyszałem,żebyktośnazywałsięOddThomas.
–Zgoda,maszrację.
Używającnożazwymiennymiostrzami,Jacobzatemperowałołówek.
Patrząc na niego, żałowałem, że nie mogę naostrzyć swojego tępego umysłu. Gdybym tylko mógł
zrozumieć coś ze schematu prostych metafor, jakimi się posługiwał, złamałbym szyfr tej rozmowy.
Poczyniłem pewne postępy. Wykombinowałem, że mówiąc „ciemność przyjdzie z ciemnością”, miał na
myśli,iżśmierćnadejdziewieczorem,dziśalbowciąguparunajbliższychdni.Genialnierysował,alena
tym kończył się jego wyjątkowy talent. Jacob nie był jasnowidzem. Ostrożnie przed nadchodzącą
śmierciąniebyłoprzeczuciem.
Jacob widział, słyszał, wiedział coś, czego ja nie widziałem, nie słyszałem, nie wiedziałem. Jego
pewność, że śmierć zbliża się wielkimi krokami, opierała się na twardym dowodzie, nie percepcji
nadzmysłowej.
Gdydrewnoołówkazostałościęte,odłożyłnóżikostkązpapieremściernymwyostrzyłszpicgrafitu.
Dumającnadzagadką,jakąstanowiłJacob,patrzyłemprzezoknonaśnieg,którysypałgęściejiszybciej
niż dotychczas. Był taki gęsty, że człowiek mógłby w nim utonąć, próbując oddychać, bo zamiast
powietrzawciągałbydopłucpłatkiśniegu.
–Jacobjesttępy–oznajmił–aleniegłupi.
Kiedyoderwałemuwagęodokna,zobaczyłem,żenamniepatrzy.
–ChybamówiszojakimśinnymJacobie–powiedziałem.–Tutajniewidzętępaka.
Natychmiast przeniósł oczy na ołówek i odłożył kostkę do ostrzenia. Innym, śpiewnym głosem
wyrecytował:
–Tępyjakpadalec,któregorozjechałwalec.
–TępaknierysujejakMichałAnioł.
–Tępyjakgapa,którąprzygniotłaklapa.
–Powtarzaszcoś,cosłyszałeś,prawda?
–Tępyjakkaraluchzgniecionyprzezpaluch.
–Dość–powiedziałemcicho.–Zgoda?Wystarczy.
–Jestdużowięcej.
–Niechcętegosłuchać.Bolimnie,gdytosłyszę.
Zrobiłzdumionąminę.
–Bolidlaczego?
–Bocięlubię,Jake.Myślę,żejesteśwyjątkowy.
Milczał.Ręcemuzadrżałyiołówekzagrzechotałnastole.
Zerknąłnamniezrozdzierającąsercebezbronnościąwoczach.Wstydliwieodwróciłwzrok.
–Ktomówiłciterzeczy?–zapytałem.
–Wiesz.Dzieciaki.
–DzieciakizeŚwiętegoBartka?
–Nie.Dzieciakiprzedoceanem,dzwonemiodpływaniem.
W świecie, gdzie zbyt wielu chce widzieć tylko światło widoczne, nigdy Światła Niewidzialnego,
codziennie zapada ciemność będąca nocą. Od czasu do czasu spotykamy inną ciemność, śmierć tych,
którychkochamy,aletrzecim,najbardziejstałymrodzajemciemnościtowarzyszącymnamkażdegodnia,
w każdej godzinie każdego dnia, jest ciemność umysłu, małostkowość, podłość i nienawiść, którą
dostajemynawłasneżyczenieizaktórąodpłacamyznawiązką.
–Przedoceanem,dzwonemiodpływaniem–powtórzyłJacob.
–Tedziecibyłyzazdrosne.Jake,widzisz,umiałeścoślepiejniżone.
–NieJacob.
–Tak,ty.
–Coumiemlepiej?–zapytałzpowątpiewaniem.
– Rysować. Wśród wszystkich rzeczy, jakie one mogły robić, a ty nie, nie było ani jednej, którą one
mogłybyrobićrówniedobrze,jaktyrysować.Dlategobyłyzazdrosne,wyzywałycięiwyśmiewały,żeby
poprawićsobiesamopoczucie.
Patrzyłnaręce,dopókidrżenienieustało,dopókiołóweknieznieruchomiał,apotempodjąłpracęnad
portretem.
Jegoodpornośćbyłaodpornościąnietępaka,alejagnięcia,którepamiętaból,lecznieżywi,niepotrafi
żywićrozdzierającejsercenienawiściczygoryczy.
–Niegłupi–powiedział.–Jacobwie,cowidział.
Odczekałemchwilęizapytałem:
–Cowidziałeś,Jake?
–Ich.
–Kogo.
–Niebałemsięich.
–Kogo?
– Ich i Nigdybyła. Nie bałem się ich. Jacob boi się tylko, że popłynie w złą stronę, kiedy przyjdzie
ciemność.Niewidział,gdziebiłdzwon,niebyłogotam,gdybiłdzwon,aoceansięrusza,zawszesię
rusza,więcgdziebiłdzwonjestgdzieśindziej.
Zatoczyliśmypełnekoło.Wrzeczywistościczułem,jakbymoddawnajeździłnakaruzeli.Mójzegarek
wskazywałdziesiątąszesnaście.
Chciałem jeszcze trochę pokręcić się w kółko z nadzieją, że doznam oświecenia, a nie zawrotów
głowy.
Czasamiczłowiekaoświeca,gdynajmniejsiętegospodziewa:jakwtedy,gdywrazzuśmiechniętym
japońskimkręgarzem,którybyłrównieżzielarzem,wisieliśmyramięprzyramieniu,związanisznurem,na
hakuwchłodni.
Pewnitrudnifacecibezszacunkudlamedycynyalternatywnejiludzkiegożyciazamierzaliwrócićdo
chłodniitorturamiwydobyćznaspotrzebneiminformacje.Nieszukalinajskuteczniejszegoprzepisuna
kompres z ziółek, żeby wyleczyć kontuzjowaną stopę sportowca, ani nic w tym stylu. Chcieli wydrzeć
znasinformacjedotyczącemiejscaukryciawielkiejsumypieniędzy.
Naszą sytuację pogarszał fakt, że trudni faceci głęboko się mylili: nie posiadaliśmy potrzebnych im
informacji. Po godzinach tortur wszystkim, co otrzymaliby w zamian za swoje starania, byłaby uciecha
zwysłuchiwaniawrzasków,copewniebyimodpowiadało,gdybymielirównieżskrzynkępiwaitrochę
chipsów. Kręgarz-zielarz wyrzekł może czterdzieści siedem słów po angielsku, a ja znałem tylko dwa
japońskie słowa, które mógłbym przypomnieć sobie pod naciskiem. Choć mieliśmy wielką motywację,
żeby uciec, zanim nasi porywacze wrócą z kompletem szczypiec, palnikiem, CD z Village People
śpiewającymi Wagnera i innymi szatańskimi instrumentami, nie sądziłem, że możemy z powodzeniem
spiskować,skoromojedwajapońskiesłowabrzmiałysushiisake.
Przez pół godziny nasze relacje charakteryzowało moje sfrustrowane parskanie i jego niewzruszona
cierpliwość. Ku mojemu zaskoczeniu z pomocą szeregu pomysłowych min, ośmiu słów, które
obejmowały spaghetti, linguini, Houdini i sprytny, zdołał dać mi do zrozumienia, że jest nie tylko
kręgarzemizielarzem,aleteżczłowiekiemgumą,którywystępowałwnocnymklubach,gdybyłmłodszy.
Niebyłtakgiętkijakzamłodu,alezmojąpomocązdołałwykorzystaćróżneczęścimojegociałajako
szczeble,poktórychwspiąłsiędohaka,gdzieprzegryzłwęzełiuwolniłsiebie,anastępniemnie.
Jesteśmy w kontakcie. Od czasu do czasu przysyła mi z Tokio zdjęcia, w większości swoich dzieci.
A ja posyłam mu pudełeczka z suszonymi, polewanymi czekoladą kalifornijskimi daktylami, które
uwielbia.
Teraz, siedząc przy stole naprzeciwko Jacoba, wykombinowałem, że jeśli wykażę się choć połową
cierpliwości uśmiechniętego kręgarza-zielarza-akrobaty i będę pamiętać, iż dla mojego japońskiego
przyjacielabyłemrównienieprzeniknionyjakJacobdlamnie,możezczasemnietylkoodgadnęznaczenie
niejasnych słów Jacoba, ale również wydobędę z niego to, co zdawał się wiedzieć; decydujące
szczegóły,którepomogąmizrozumieć,jakikoszmarszybkonadciągadoŚwiętegoBartłomieja.
Niestety, Jacob przestał mówić. Kiedy usiadłem przy stole, był cichy. Teraz był cichy dziesięć do
dwudziestejpotęgi.Nieistniałodlaniegonicpozarysunkiem,nadktórympracował.
Wypróbowałemwięcejkonwersacyjnychsztuczekniższukającytowarzystwalogomaniakwbarzedla
samotnych.Niektórzylubiąsłuchaćwłasnegogłosu,alejawolęmilczenie.Popięciuminutachprzestałem
tolerowaćbrzmienieswojegogłosu.
ChociażJacobsiedziałtutajwtymmomencieczasu,któryłączyprzeszłośćiprzyszłość,wróciłmyślą
doinnegodniaprzedoceanem,dzwonemiodpływaniem,cokolwiektoznaczyło.
Zamiast tracić czas na pukanie do zamkniętych drzwi, dopóki palec mi nie opuchnie, wstałem
ipowiedziałem:
–Wrócępopołudniu,Jacobie.
Jeślizutęsknieniemczekałnamojetowarzystwo,sprawiłsięnadzwyczajnie,ukrywajączadowolenie.
Powiodłemwzrokiempoportretachnaścianach.
–Byłatwojąmatką,prawda?
Nawettopytanienieskłoniłogodoreakcji.Skrupulatnieprzywracałjejżyciezapomocąołówka.
ROZDZIAŁ22
Wpółnocno-zachodnimnarożnikupierwszegopiętradyżurowałasiostraMiriam.
GdybysiostraMiriamchwyciładwomapalcamiipociągnęławdółdolnąwargę,odsłaniającróżową
wewnętrzną powierzchnię, zobaczylibyście tatuaż wykonany niebieskim tuszem: „Deo gratias”, co po
łacinieznaczy„Bogudzięki”.
Nie jest to deklaracja wierności wymagana od zakonnic. Gdyby tak było, na świecie byłoby
prawdopodobniemniejsióstr,niżjest.
Długo przed tym, zanim wzięła pod rozwagę życie w klasztorze, siostra Miriam była pracownikiem
socjalnym w Los Angeles, pracownikiem rządu federalnego. Zajmowała się nastoletnimi dziewczętami
zupośledzonychspołecznierodzin,próbującuchronićjeprzedżyciemwgangachiinnymikoszmarami.
DowiedziałemsięotymodmatkiAngeli,ponieważsiostraMiriamnielubisięprzechwalać.
Rzucając wyzwanie Jalissie, inteligentnej, niezwykle obiecującej czternastolatce, która włóczyła się
z gangiem i miała zdobyć tatuaż bandy, Miriam powiedziała: „Dziewczyno, co mam zrobić, żebyś
wreszcie zrozumiała, że marnujesz sobie życie? Rezygnujesz z całego dobra, które ono z sobą niesie?
Próbujęprzemówićcidorozumu,aletyniesłuchasz.Krzyczęnaciebie,atysięśmiejesz.Czymamkrwi
dlaciebieutoczyć,żebyprzyciągnąćtwojąuwagę?".
Zaproponowałaukład:JeśliJalissaobieca,żeprzeztrzydzieścidnibędziestronićodprzyjaciół,którzy
należelidogangualbotrzymalizgangiem,ijeślinazajutrzniezrobisobietatuażu,cozamierzała.
Miriam dotrzyma słowa i każe wytatuować po wewnętrznej stronie wargi tatuaż, który nazwała
„symbolemmojegogangu”.
Dwanaściezagrożonychdemoralizacjądziewcząt,łączniezJalissą,patrzyło,krzywiłosięiwierciło,
gdytatuażystapracowałigłami.
Miriamniezgodziłasięnaśrodekznieczulający.Wybraławrażliwątkankęwnętrzawargi,żebyzrobić
wrażenienadziewczynach.Leciałakrew,płynęłyłzy,aleniejęknęłazbólu.
Dzięki zaangażowaniu i pomysłowości Miriam odniosła kolejny sukces. Jalissa ukończyła dwa
fakultetyiobecniezajmujekierowniczestanowiskowprzemyślehotelarskim.
Miriamuchroniławieledziewczątprzedżyciemwświecieprzestępstw,deprawacjiinędzy.Możnaby
sięspodziewać,żepewnegodnianakręcąoniejfilmzHalleBerrywrolitytułowej.
Zamiast tego pewien rodzic złożył zażalenie na pierwiastek duchowy, który był częścią strategii
wychowawczej Miriam. Jako pracownik rządowy została pozwana przez organizację prawników na
podstawie rozdziału Kościoła i państwa. Zażądali, żeby w pracy nie posługiwała się aluzjami natury
duchowej i usunęła „Deo gratias” albo przysłoniła innym tatuażem. Zdaje się wierzyli, że w czasie
indywidualnychsesjiterapeutycznychodciągadolnąwargę,psującdziewczęta.
Jeślisądzicie,żezarzutyzostaływyśmiane,tomyliciesięjakwprzypadkufilmuzHalleBerry.Sąd
stanąłpostronieoskarżycieli.
Zwykle trudno jest zwolnić pracownika rządowego. Ich związki będą walczyć zażarcie w obronie
alkoholika, który pokazuje się w pracy tylko trzy razy w tygodniu, a i wtedy parę godzin spędza
wtoalecie,pociągajączflaszkialbowymiotując.
Miriam postawiła swój związek w kłopotliwej sytuacji, dlatego otrzymała tylko symboliczne
wsparcie.
Wkońcuprzyjęłaskromnąodprawę.
Przezkilkalatzajmowałasięmniejsatysfakcjonującąpracą,zanimusłyszaławezwaniedożycia,które
wiedzieteraz.
Stojąc za ladą w dyżurce pielęgniarek, przeglądając spis inwentarza, podniosła głowę, gdy
podszedłem,ipowiedziała:
–Ha,otonadchodzimłodypanThomas,jakzwyklespowitychmuramitajemnicy.Wprzeciwieństwie
domatkiAngeli,opataBernardaibrataPiąchysiostraMiriamniewiedziałaomoimwyjątkowymdarze.
Ale intrygował ją mój uniwersalny klucz i inne przywileje, i chyba intuicyjnie odgadywała moją
prawdziwąnaturę.
–Obawiamsię,żemylisiostramójstanbezustannejkonsternacjizatmosferątajemniczości.
Gdyby nakręcono o niej film, producenci byliby bliżsi prawdzie, gdyby w jej roli obsadzili Queen
LatifahzamiastHalleBerry.SiostraMiriammatuszęikrólewskąosobowośćLatifah,ibyćmożejeszcze
większącharyzmęniżaktorka.
Zawsze patrzy na mnie przyjaźnie, ale ze świdrującym zainteresowaniem, jakby wiedziała, że coś
uchodziminasucho,nawetjeśliniejesttonicstrasznienieprzyzwoitego.
–Thomasjestangielskimnazwiskiem–powiedziała–alewtwojejrodziniemusibyćirlandzkakrew,
bobajerujesztakgładko,jakbyśsmarowałbułkęciepłymmasłem.
– Niestety, nie mam irlandzkich przodków. Ale gdyby siostra znała moją rodzinę, zgodziłaby się, że
pochodzęzdziwnejkrwi.
–Niepatrzysznazaskoczonązakonnicę,prawda,mójdrogi?
–Nie,siostro.Anitrochęniewyglądasiostranazdziwioną.MogęzadaćparępytańoJacobazpokoju
czternastego?
–Kobieta,którąrysuje,jestjegomatką.
Odczasudoczasuwydajesię,żesiostraMiriamteżmazdolnościparapsychiczne.
–Jegomatka.Takmyślałem.Kiedyzmarła?
–Dwanaścielattemu,naraka,gdymiałtrzynaścielat.Byłdoniejbezgranicznieprzywiązany.Jaksię
zdaje,byłagotowądopoświęceń,kochającąosobą.
–Aojciec?Bólściągnąłjejciemnąjakśliwkatwarz.
– Nie sądzę, żeby go znał. Matka nie wyszła za mąż. Przed śmiercią załatwiła Jacobowi miejsce
winnejkościelnejinstytucji.Kiedyotworzyliśmynasząszkołę,zostałprzeniesionytutaj.
–Rozmawialiśmyjakiśczas,aletrudnozanimnadążyć.Terazmiałemprzedsobąoprawionywbarbet
obrazzaskoczenia.
–Jacobrozmawiałztobą,mójdrogi?
–Czytoniezwykłe?
–Nieodzywasiędowiększościludzi.Jesttakinieśmiały.Udałomisięwyciągnąćgozeskorupy…–
Pochyliła się nad ladą, patrząc mi w oczy, jakby widziała pływający w nich jakiś śliski sekret i miała
nadziejęzłapaćgonawędkę.–Niepowinnamsiędziwić,żerozmawiałztobą.Anitrochę.Maszcoś,co
sprawia,żeludziesięotwierają,prawda,mójdrogi?
–Możedlatego,żejestemdobrymsłuchaczem.
– Nie – powiedziała. – Nie o to chodzi. Co nie znaczy, że nie umiesz słuchać. Jesteś wyjątkowo
dobrymsłuchaczem,mójdrogi.
–Dziękuję,siostro.
–Widziałeśkiedyśdrozdanatrawniku,gdyzprzekrzywionymłebkiemsłucharobaków,któreprawie
bezszelestnieporuszająsiępodtrawą?Gdybyśstałobokdrozda,mójdrogi,zakażdymrazempierwszy
znalazłbyśrobaka.
– Niezły pomysł. Muszę spróbować na wiosnę. W każdym razie Jacob wypowiada się trochę
enigmatycznie. Mówi o dniu, kiedy nie było mu wolno jechać nad ocean, ale, cytuję, „oni popłynęli
izadzwoniłdzwon”.
–„Niewidziałem,gdziedzwoniłdzwon–zacytowałasiostraMiriam–aoceansięrusza,więcgdzie
dzwoniłdzwonjestgdzieśindziej”.
–Wiesiostra,ocomuchodzi?
– Prochy jego matki wrzucono do morza. Uderzyli w dzwon, gdy je rozsypywali, i Jacob się o tym
dowiedział.
Usłyszałem w pamięci jego głos: „Jacob boi się tylko, że popłynie w złą stronę, gdy przyjdzie
ciemność”.
–Aha–mruknąłem,jednakczującsiętrochęjakSherlockHolmes.–Martwisię,bonieznamiejsca,
gdzierozsypanoprochy,iwie,żeoceanjestwciągłymruchu.Boisię,żejejnieznajdzie,gdyumrze.
–Biednychłopiec.Mówiłammutysiącerazy,żeposzładoniebaiżepewnegodniaznowubędąrazem,
alewyobrażeniematkipływającejpomorzujestzbytżywe,żebyjerozproszyć.
Chciałem wrócić do pokoju numer czternaście i przytulić Jacoba. Nie można naprawić niczego
uściskiem,aleniemożnateżpogorszyć.
–KtotojestNigdybył?–zapytałem.–BoisięNigdybyła.
SiostraMiriamściągnęłabrwi.
–Niesłyszałam,żebyużywałtegosłowa.Nigdybył?
–Jacobmówi,żebyłpełenczerni…
–Czerni?
– Nie wiem, o co mu chodzi. Powiedział, że był pełen czerni. Nigdybył przyszedł i powiedział:
„Pozwólmuumrzeć”.Tobyłodawnotemu,„przedoceanem,dzwonemiodpływaniem”.
–Przedśmierciąmatki–przetłumaczyła.
–Tak.Toprawda.AlewciążboisięNigdybyła.
Znów przećwiczyła na mnie świdrujące spojrzenie, jakby miała nadzieją, że przebije moją chmurę
tajemnicyjakbalon.
–DlaczegointeresujeszsięJacobem,mójdrogi?
Nie mogłem jej powiedzieć, iż moja utracona dziewczyna, moja Stormy, nawiązała ze mną kontakt
z Drugiej Strony i za pośrednictwem Justine, drugiej słodkiej straconej dziewczyny, dała mi do
zrozumienia,żeJacobposiadainformacjeoźródlenieszczęścia,jakieniebawemmiałospaśćnaszkołę,
możejeszczeprzedświtem.
Cóż, chyba mógłbym jej powiedzieć, ale nie chciałem ryzykować, że odciągnie moją dolną wargę
w przekonaniu, że po wewnętrznej stronie zobaczy wytatuowane słowo „szaleniec”. Dlatego
powiedziałem:
– Jego sztuka. Portrety na ścianie. Pomyślałem, że mogą przedstawiać matkę. Rysunki są przepojone
miłością.Zastanawiałemsię,jaktojest,gdytakbardzokochasięmatkę.
–Osobliwestwierdzenie.
–Prawda?
–Niekochaszswojejmatki,mójdrogi?
– Chyba kocham. Twardym, ostrym, ciernistym rodzajem miłości, która być może bardziej niż
czymkolwiekinnymjestlitością.
Opierałemsięoladę.SiostraMiriamujęławdłoniemojąrękęiścisnęładelikatnie.
–Jateżumiemsłuchać,mójdrogi.Chceszusiąśćzemnąnachwilęiporozmawiać?
Pokręciłemgłową.
– Ona nie kocha mnie ani nikogo innego, nie wierzy w miłość. Boi się miłości i towarzyszących jej
zobowiązań.Potrzebujetylkosiebie,wielbicielkiwlustrze.Tocałahistoria.Naprawdęniemaoczym
gadać.
Prawda jest taka, że moja matka jest istną komnatą strachów, takim pokręconym duchowym
ipsychicznymkłębowiskiemżmij,żemógłbymrozmawiaćoniejzsiostrąMiriambezchwiliprzerwydo
wiosennejrównonocy.
Ale dochodziło południe, po pokoju rekreacyjnym krążyło siedem bodachów, w śnieżycy grasowały
żywekościotrupy,aŚmierćotwieraładrzwinatorbobslejowy,zapraszającmnienaostrąjazdę.Wtych
okolicznościach nie miałem czasu na przywdziewanie kostiumu ofiary i snucie opowieści o moim
smutnymdzieciństwie.Aniczasu,anichęci
– Zawsze tu jestem – powiedziała siostra Miriam, – Myśl o mnie jako o Oprah, która złożyła śluby
ubóstwa. Gdy tylko zapragniesz otworzyć duszę, wiedz, że jestem tutaj, i nie będziesz musiał
powstrzymywaćemocjiwczasieprzerwnareklamy.
Uśmiechnąłemsię.
–Jestsiostrachlubąswojejprofesji.
–Atywciążstoiszwchmurachtajemnicy.
Gdyodwróciłemsięoddyżurkimojąuwagęprzyciągnąłruchwgłębikorytarza.Zakapturzonapostać
staławotwartychdrzwiachklatkischodowej,skądnajwyraźniejobserwowałamniewczasierozmowy
zsiostrąMiriam.Świadoma,żejązobaczyłem,cofnęłasięidrzwisięzamknęły.Kapturskrywałtwarz,
przynajmniej taką wersję próbowałem sobie wcisnąć. Chociaż skłaniałem się ku przekonaniu, że
obserwował nas brat Leopold, podejrzliwy nowicjusz z pogodną twarzą mieszkańca Iowa, byłem
pewien,żehabitmiałkolorczarny,nieszary.
Popędziłemnakonieckorytarza,stanąłemnaschodachiwstrzymałemoddech.Cisza.
Choćwstępdokonwentunadrugimpiętrzebyłzakazanydlamnieiwszystkichinnychpozasiostrami,
wszedłemnapodestispojrzałemwgóręostatnichschodów.Pusto.
Choć nie groziło mi bezpośrednie niebezpieczeństwo, moje serce waliło jak oszalałe. Zaschło mi
wustach.Karkmiałemzlanyzimnympotem.
Wciążpróbowałemsprzedaćsobiepomysł,żekapturskrywałtwarz,aleniechciałemgokupić.
Pokonując po dwa stopnie naraz, żałując, że jestem w skarpetach, które ślizgały się po kamiennych
stopniach, zbiegłem na parter. Otworzyłem drzwi z klatki schodowej na korytarz i wyjrzałem. Nie
zobaczyłemnikogo.
Zszedłemdopiwnicy,zawahałemsięprzeddrzwiami,otworzyłemjeistanąłemnaprogu,nasłuchując.
Korytarz ciągnął się przez całą długość klasztoru. W połowie przecinał go drugi, niewidoczny
z miejsca, w którym stałem. Tutaj znajdowały się Katakumby Kit Kata, garaż, kotłownia, rozdzielnie
elektryczneimagazyny.Potrzebowałbymmnóstwoczasu,żebyzbadaćwszystkietepomieszczenia.
Niezależnie jak długo i dokładnie bym szukał, wątpiłem, czy znalazłbym czającego się mnicha.
Agdybymznalazł,pewniepożałowałbym,żepodjąłemposzukiwania.
Gdy stał na progu, światło padało wprost na niego. Dzisiejsze kaptury mnisich habitów nie są tak
głębokie jak średniowieczne. Nie wystają nad czołem na tyle, żeby rzucać cień, który ukryje twarz,
zwłaszczaniewbezpośrednimświetle.
Postaćnaklatceschodowejniemiałatwarzy.Gorzej.Światłowlewającesiępodkapturnieznalazło
niczego,odczegomogłobysięodbić.Wkapturzepanowałastrasznaczarnapustka.
ROZDZIAŁ23
Moją pierwszą reakcją na spotkanie ze Śmiercią we własnej osobie była myśl, że chętnie coś bym
przekąsił.
Opuściłem śniadanie. Jeśli Śmierć mnie zabierze, zanim zjem coś smakowitego na lunch, będę
naprawdę,aletonaprawdęnasiebiewkurzony.
Poza tym nie funkcjonuję jak trzeba o pustym żołądku. Pewnie obniżony poziom cukru w krwi
zaćmiewajasnośćumysłu.Gdybymzjadłśniadanie,możesłowaJacobamiałybydlamniewięcejsensu.
Klasztorna kuchnia jest wielka, przeznaczona do żywienia zbiorowego. Mimo to jest miejscem
przytulnym,główniedlatego,iżzawszepachnietak,żeażślinkaleci.
Gdy wszedłem, w powietrzu unosił się zapach cynamonu, brązowego cukru, kotletów schabowych
duszonych z kawałkami jabłek, a także niezliczone inne rozkoszne aromaty, od których zakręciło mi się
wgłowie.
Osiem sióstr pełniło służbę kulinarną, wykonując różne zadania. Wszystkie były w niebieskich
fartuchach na białych habitach, niektóre z podwiniętymi rękawami, ta i owa ze smugami mąki na
uśmiechniętej, lśniącej od potu twarzy. Dwie śpiewały i ich melodyjne głosy splatały się w uroczej
melodii.
Poczułem się, jakbym wszedł do starego filmu: zaraz Julie Andrews w roli zakonnicy dostojnie
wkroczydokuchni,śpiewającmilutkiejkościelnejmyszce,któraprzycupnęłanagrzbieciejejdłoni.
GdyzapytałemsiostręReginęMarie,czymogęzrobićkanapkę,uparłasię,żebyjąprzygotować.
Wywijającnożemzwprawąiprzyjemnościąniemalniestosownądlazakonnicy,odcięładwiekromki
z pulchnego bochenka, ukroiła cienkie plasterki zimnej wołowej pieczeni, posmarowała jeden kawałek
chleba musztardą, a drugi majonezem. Następnie z wołowiny, sera szwajcarskiego, sałaty, pomidora,
siekanycholiwekichlebaułożyłachwiejącesięcudo,spłaszczyłajeręką,pokroiłanaćwiartki,dodała
korniszonaisprezentowałamicałośćwczasie,któryzabrałomiumycierąknadzlewem.
Tuitamprzyladachwkuchnistojąstołki,gdziemożnaprzysiąśćnakubekkawyalboprzekąsićcoś
bezprzeszkadzaniakucharkom.Poszedłemdojednejzlad–iwpadłemnaRodionaRomanovicha.
Niedźwiedziowaty Rosjanin pracował przy długiej ladzie, na której stało dziesięć placków
wprostokątnychformach.Lukrowałje.
Przynimnagranitowymblacieleżałtomotruciznachisłynnychtrucicielachwhistorii.Zauważyłem
zakładkęokołopięćdziesiątejstrony.
Kiedymniezobaczył,spojrzałspodełbaiwskazałpobliskistołek.
Ponieważjestemzgodnymfaceteminiecierpięnikogoobrażać,trudnomiodrzucićzaproszenie,nawet
jeśli pochodzi od potencjalnie niebezpiecznego Rosjanina, który zbyt mocno interesuje się powodami
mojejbytnościwopactwie.
–Jakpostępujeduchowarewitalizacja?–zapytał.
–Wolno,alepewnie.
–SkorowSierraniemamykaktusów,panieThomas,doczegobędziepanstrzelać?
–Niewszyscykucharzemedytująwhukustrzałów,proszępana.–Ugryzłemkęskanapki.Fantastyczna.
–Niektórzywolątępenarzędzia.
Skupionynalukrowaniupierwszegozdziesięciuplackówpowiedział:
–Samstwierdzam,żepieczenieuspokajaumysłiułatwiakontemplowanie.
–Upiekłpanteplacki?
–Zgadzasię.Tomójnajlepszyprzepis…ciastopomarańczowo-migdałowezpolewączekoladową.
–Brzmipysznie.Ilujakdotądludzipannimzabił?
–Dawnotemustraciłemrachubę,panieThomas.Aleodeszliszczęśliwi.
Siostra Regina Marie przyniosła mi szklankę coca-coli, a gdy jej podziękowałem, powiedziała, że
dodaładwiekroplewanilii,bowie,żetaklubię.PoodejściusiostryRomanovichpowiedział:
–Jestpanpowszechnielubiany.
–Nie,niezupełnie,proszępana.Tozakonnice.Musząbyćmiłedlakażdego.
Zdawałosię,żemawczolemechanizmhydrauliczny,któryopuszczabrwinadgłębokoosadzoneoczy,
gdynastrójmusiępogarsza.
–Zwyklejestempodejrzliwywobecludzipowszechnielubianych.
–Pozatym,żejestpanimponującąpostacią,jestpanzaskakującopoważnyjaknaHoosiera.
–ZurodzeniajestemRosjaninem.Czasamibywamypoważni.
– Zapomniałem o pańskim rosyjskim pochodzeniu. Mówi pan bez obcego akcentu, ludzie mogą brać
panazaJamajczyka.
–Możebędziepanzdziwiony,aleniktnigdyniewziąłmniezaJamajczyka.
Dokończyłlukrowaniepierwszegoplacka,odsunąłgonabokiprzyciągnąłdrugąblachę.
–Wiepan,ktotojestHoosier,prawda?
–ToosobapochodzącazestanuIndianaalbotammieszkająca.
–Założęsię,żetakbrzmisłownikowadefinicjategosłowa.
Nicniepowiedział.Tylkolukrował.
–SkorojestpanRosjaninemzurodzeniaiobecnieniemieszkapanwIndianie,wtejchwiliniejest
panHoosierem.
–GdyrazbyłeśHoosierem,zawszebędzieszHoosierem.
–Zgadzasię.
Korniszonprzyjemniechrzęściłwzębach,zastanawiałemsię,czyRosjanindodałparękropelczegoś
zabójczegodozaprawywsłoju.Cóż,zapóźno.Ugryzłemnastępnykawałekogórka.
–Indianapolis–zacząłem–mawielkisystembibliotekpublicznych.
–Wistocie.
–Atakżeosiemuniwersytetówiszkółwyższychzwłasnymibibliotekami.
Nieodrywającoczuodplacka,zauważył:
–Jestpanwskarpetkach,panieThomas.
– Łatwiej się podkradać. Z wszystkimi tymi bibliotekami w Indianapolis musi być mnóstwo miejsc
pracydlabibliotekarzy.
–Wnaszymzawodziepanujemorderczakonkurencja.Gdybynosiłpanzasuwaneśniegowceiwszedł
przezsieńnatyłachklasztoru,odkuchni,nienarobiłbypantakiegobałaganu.
–Byłemzażenowanybałaganem,jakiegonarobiłem.Niestety,niepomyślałemozabraniuzasuwanych
śniegowców.
–Dziwne.Sprawiapanwrażeniemłodegoczłowieka,któryzwyklejestprzygotowanynawszystko.
– Niezupełnie, proszę pana. Zwykle improwizuję w trakcie. W której z tych licznych bibliotek
wIndianapolispanpracuje?
– W bibliotece stanowej naprzeciwko Kapitolu, na North Senate Avenue pod numerem sto
czterdziestym.GmachzawieraponadtrzydzieściczterytysiącetomówoIndianiealboautorstwapisarzy
zIndiany.Bibliotekaidziałgenealogiisączynneodponiedziałkudopiątku,odósmejdowpółdopiątej,
awsobotyodósmejtrzydzieścidoczwartej.Wniedzielebibliotekajestzamknięta,podobniewświęta
stanoweipaństwowe.Wycieczkisąmożliwepowcześniejszymuzgodnieniu.
–Szczeraprawda,proszępana.
–Oczywiście.
–WtrzeciąsobotęmajanaterenachShelbyCountyFairgroundsodbywasięwielkifestyn.Myślę,żeto
najbardziejekscytującewydarzeniewIndianapolis.Zgodzisiępan?
– Nie, nie zgodzę. W trzecią sobotę maja odbywa się Festiwal Cymbalistów Shelby County Blue
River. Jeśli uważa pan koncerty i warsztaty miejscowych, a także pozamiejscowych cymbalistów za
ekscytujące, a nie tylko przyjemne, to jest pan jeszcze bardziej osobliwym młodym człowiekiem, niż
myślałem.
Zamknąłem się na chwilę i dokończyłem kanapkę. Gdy oblizywałem palce, Rodion Romanovich
zapytał:
–Wiepan,cotosącymbały,prawda,panieThomas?
–Cymbałytoczworobocznepudłozmetalowymistrunami,wktóreuderzasiępałeczkami.
Wydawałsięrozbawionypomimokwaśnejminy.
–Założęsię,żetakbrzmisłownikowadefinicjategosłowa.
Milczałem,zlizującresztkizpalców.
– Panie Thomas, czy pan wie, że w eksperymencie z ludzkim obserwatorem cząstki subatomowe
zachowująsięinaczejniżwtedy,gdyeksperymentniejestobserwowanyiwynikisprawdzasiędopiero
pofakcie?
–Jasne.Każdytowie.
Uniósłkrzaczastąbrew.
–Każdy,mówipan.Wtakimrazierozumiepan,cotooznacza.
– Przynajmniej na poziomie subatomowym człowiek będzie mógł częściowo kształtować
rzeczywistość.
Romanovichobrzuciłmniespojrzeniem,którechciałbymuwiecznićnazdjęciu.
–Aleczymatocośwspólnegozplackiem?–zapytałem.
– Teoria kwantowa mówi nam, panie Thomas, że każdy punkt we wszechświecie jest powiązany
z każdym innym punktem, niezależnie od dzielącej je odległości. W jakiś tajemniczy sposób wszystkie
punktynaplaneciewdalekiejgalaktycesąrówniebliskomniejakpan.
–Bezobrazy,aleraczejnieczujęsiępanubliski.
– To znaczy, że powinno być możliwe natychmiastowe przenoszenie informacji czy przedmiotów,
równieżludzi,stąddoNowegoJorku,anawetstądnaplanetęwinnejgalaktyce.
–AstąddoIndianapolis?
–Też.
–Orany.
– Po prostu nie rozumiemy kwantowej budowy rzeczywistości w stopniu, który umożliwiłby nam
dokonywanietakichcudów.
–Większośćznasniemapojęcia,jaksięprogramujemagnetowid,więcpewnieczekanasdługadroga
stąddoinnejgalaktyki.
Skończyłlukrowaniedrugiegoplacka.
–Teoriakwantowadajenampowodysądzić,żenagłębokimpoziomiestrukturalnymkażdypunktwe
wszechświeciejestwpewienniesłychanysposóbtymsamympunktem.Mapanmajonezwkącikuust.
Starłemmajonezpalcem,oblizałempalec.
–Dziękujępanu.
–Wszystkiepunktywewszechświeciesąpowiązanetakściśle,żegdyogromnestadoptakówzrywa
siędolotunabagniewHiszpanii,ruchpowietrzaspowodowanyskrzydłamiwpłynienapogodęwLos
Angeles.Itak,panieThomas,wIndianapolisteż.
– Wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, co to ma wspólnego z plackiem – powiedziałem
zwestchnieniem.
–Anija.Niezplackiem.Zpanemizemną.
Zastanowiłemsięnadtymstwierdzeniem.Gdynapotkałemjegonieodgadnioneoczy,poczułemsiętak,
jakbyrozbierałymnienaczęścinapoziomiesubatomowym.
Zaniepokojony,żemamcośrozsmarowanewdrugimkąciku,wytarłemustapalcem,nieznajdującani
majonezu,animusztardy.
–Cóż,zabiłmipanklina–przyznałem.
–CzysprowadziłtupanaBóg,panieThomas?
Wzruszyłemramionami.
–Niepowstrzymałmnieodprzybycia.
–Jawierzę,żemniesprowadziłBóg–powiedziałRomanovich.–Jestemogromnieciekaw,czypana
też.
–Jestempewien,żenieszatan–zapewniłemgo.–Facet,którymnietuprzywiózł,jestmoimstarym
przyjacieleminiemawrogów.
Podniosłemsięzestołkaisięgnąłemnadblachamipoksiążkę,którązabrałzbiblioteki.
–Nietraktujeotruciznachisłynnychtrucicielach–zauważyłem.
Prawdziwy tytuł książki nie podniósł mnie na duchu – Ostrze skrytobójcy: Rola sztyletów, krisów
ipuginałówwśmiercikrólówiduchownych.
–Mamszerokiezainteresowaniahistoryczne–powiedziałRomanovich.
Płóciennaokładkatejksiążkimiałatakisamkolorjaktamta,którątrzymałwbibliotece.Niemiałem
wątpliwości,żetotensamtom.
–Kawałekplacka?–zapytał.
Odkładającksiążkę,odparłem:
–Możepóźniej.
–Późniejmożejużniebyć.Wszyscyuwielbiająmójplacekpomarańczowo-migdałowy.
–Odmigdałówdostajępokrzywki–oznajmiłem.
Zanotowałem w pamięci, żeby wspomnieć o tym kłamstwie matce Angeli na dowód, że wbrew jej
opiniijestemrównienikczemnymłgarzemjakkażdyinnyfacet.
Zaniosłem pustą szklankę i talerzyk do głównego zlewu i zacząłem je myć. Siostra Regina Marie
pojawiłasięjakwyczarowanazlampyAladyna.
–Jazmyję,Oddie.Gdyzaatakowałanaczyniaspienionągąbką,powiedziałem:
–PanRomanovichupiekłsporoplackównadeserpolunchu.
–Pokolacji.Pachnątakponętnie,żesięobawiam,iżmusząbyćdekadenckie.
–Niewyglądanaczłowieka,którylubikulinarnerozrywki.
–Niewygląda–zgodziłasię–aleuwielbiapiec.Imawielkitalent.
–Chcesiostrapowiedzieć,żejużjadłajegodesery?
–Wielerazy.Tyteż.
–Niewierzę.
– W zeszłym tygodniu ciasto z syropem cytrynowym i polewą ananasową. Piekł pan Romanovich.
Atydzieńwcześniejpolentazmigdałamiipistacjami.
–Och.
–Inapewnopamiętaszciastobananowo-limetowezlukremnasokuzlimet.
Skinąłemgłową.
–Jasne.Pamiętam.Przepyszne.
Naglepotężnyhukdzwonówwstrząsnąłopactwem,jakbyRodionRomanovichzamówiłtenhałaśliwy
koncert,żebyzadrwićzmojejnaiwności.
Dzwony wzywały na różne nabożeństwa w nowym opactwie, ale rzadko odzywały się tutaj i nigdy
otejporze.SiostraReginaMariezezmarszczonymibrwiamispojrzaławsufit,apotemwstronękościoła
iwieży.
–Nonie.Myślisz,żewróciłbratConstantine?
Brat Constantine, martwy mnich, niesławny samobójca, który uparcie zwleka z odejściem z tego
świata.
– Proszę mi wybaczyć, siostro. – Wybiegłem z kuchni, szukając w kieszeni dżinsów klucza
uniwersalnego.
ROZDZIAŁ24
Po zbudowaniu nowego opactwa kościół w starym nie został dekonsekrowany. Dwa razy dziennie
ksiądz przychodził odprawiać mszę; połowa sióstr uczestniczyła w pierwszym nabożeństwie, połowa
wdrugim.
Zmarły brat Constantine nawiedzał prawie wyłącznie nowe opactwo i nowy kościół, choć dwa razy
dał pamiętny występ, bez dzwonów, w szkole. Powiesił się w nowej wieży, i to tam najczęściej
hałasowałjegoniespokojnyduch.
Pamiętającoostrzeżeniu,jakiegoudzieliłemmatceAngeli,niewybiegłemnadwór,tylkopomknąłem
korytarzemdodawnegoskrzydłanowicjatuitylnymidrzwiamiwszedłemdozakrystii.
Wcześniejdzwonywydawałysięgłośne,alezabrzmiałydwarazygłośniej,gdywszedłemzzakrystii
do kościoła. Sklepienie rezonowało nie uroczystym dzwonieniem, nie dźwięcznym śpiewem ku chwale
Chrystusa,nieradosnymbiciem,którerozlegasiępoślubie.Byłtozłytumultspiżowychsercdzwonów,
piekielniechaotycznebimibam.
W mętnym świetle burzy śnieżnej, które przenikało przez witrażowe okna, minąłem stalle
w prezbiterium. Wyszedłem przez furtkę sanktuarium i szybkim krokiem przemierzyłem główną nawę,
ślizgającsiętrochęwskarpetkach.
Pośpiechnieoznaczał,żeniemogłemsiędoczekaćnastępnegospotkaniazduchembrataConstantine’a.
Jestzabawnymniejwięcejjakpaciorkowiecwgardle.
Ponieważhałaśliwewystąpieniemiałomiejscetutaj,aniewwieży,gdzieodebrałsobieżycie,mogło
byćwjakiśsposóbpowiązaneznieszczęściem,którewisiałonaddziećmizeszkołyŚwiętegoBartka.
Na razie nie wiedziałem absolutnie nic o zbliżającym się koszmarze i miałem nadzieję, że brat
Constantinedamijednączydwiewskazówki.
W kruchcie zapaliłem światło, skręciłem w prawo i podszedłem do drzwi wieży, które zamykano
zobawy,żektóreśzfizyczniesprawniejszychdzieciwymkniesięspodnadzoruidojdzietakdaleko.
Gdybywspięłosięnaszczytwieży,mogłobyspaśćzdzwonnicyalbozeschodów.
Gdyprzekręciłemkluczwzamku,ostrzegłemsięwduchu,żerówniełatwojakzbłąkanedzieckomogę
ulecfatalnemuupadkowi.Niemiałemnicprzeciwkośmierci–ispotkaniuzeStormy,czytowniebie,czy
w trakcie nieznanej wielkiej przygody, którą nazywała „służbą” – ale dopiero po ustaleniu, co zagraża
dzieciom,ipodjęciupróbyzażegnanianieszczęścia.
Jeśli tym razem zawiodę, jeśli jedni zostaną oszczędzeni, ale inni zginą, jak w centrum handlowym
wczasietamtejstrzelaniny,nieznajdęmiejsca,któremogłobyzapewnićwiększąsamotnośćispokójniż
górskiklasztor.Ajużwiecie,żenawettutajnieznalazłemspokoju.
Wieża z kręconymi schodami nie była ogrzewana. Gumowane stopnie ziębiły mnie w stopy, ale
przynajmniejniebyłyśliskie.
Tutaj harmider dzwonów sprawiał, że ściany drżały niczym membrana bębna reagująca na łoskot
gromu. W trakcie wspinaczki przesuwałem rękę po zakrzywionej ścianie i czułem mruczenie tynku pod
palcami.
Zanimdotarłemnaszczytschodów,mojezębywibrowałydelikatniejaktrzydzieścidwakamertony.
Włoskiwnosiełaskotały,uszybolały.Czułemdudnieniedzwonówwszpikukości.
Takich wrażeń słuchowych przez całe życie szuka każdy nawiedzony heavymetalowy perkusista:
spiżoweścianydźwiękuspadaływogłuszającychlawinach.
Wszedłemnadzwonnicę,gdzieotoczyłomnielodowatepowietrze.
Nawieżywnowymopactwiesątrzydzwony.Tawieżabyłaszersza,dzwonnicabardziejprzestronna
niż tamta w kościele na stoku. We wcześniejszych dziesięcioleciach mnisi musieli czerpać większą
przyjemność z dzwonienia, bo zbudowali dwupoziomową dzwonnicę z pięcioma dzwonami, a dzwony
byłyogromne.
Niepotrzebnebyłysznuryanikołowroty,żebykołysaćtespiżowekolosy.BratConstantinejeździłna
nichjakkowboj,którynarodeoprzeskakujezjednegogrzbietunadrugiwstadziewierzgającychbyków.
Jegoniespokojnyduch,pobudzanydodziałaniaprzezfrustracjęifurię,stałsiędzikimpoltergeistem.
Jako istota niematerialna nie miał ciężaru i tym samym nie mógł wywierać nacisku, żeby poruszyć
ciężkiedzwony,alepłynęłyzniegokoncentrycznefalemocy,jakonsamniewidzialnedlainnychludzi,
choćwidocznedlamnie.
Gdy te impulsy przepływały przez dzwonnicę, spiżowe dzwony kołysały się dziko. Wielkie serca
uderzałyzwiększągwałtownością,niżprzewidzieliczyuważalizamożliweichtwórcy.
Nie czułem tych fal siły, gdy płynęły przeze mnie. Poltergeist nie może skrzywdzić żywej osoby ani
dotykiem,aniswoimiemanacjami.
Gdybyjednakktóryśdzwonzerwałsięispadłnamnie,zostałbympoprostuzmiażdżony.
BratConstantinebyłłagodnyzażycia,niemógłwięcstaćsięzłypośmierci.Gdybynieumyślniemnie
skrzywdził,pogrążyłbysięwjeszczegłębszejrozpaczy.
Jajednakpomimojegowyrzutówsumieniapozostałbymtrupem.
Martwy mnich harcował po dzwonnicy w tę i z powrotem, w górę i w dół, skacząc po dwóch
poziomach. Nie wyglądał demonicznie, ale uważam, że określenie „obłąkańczo” nie będzie dla niego
krzywdzące.
Każdy zwlekający z odejściem duch zachowuje się irracjonalnie, zagubiwszy drogę w uświęconym
pionieporządku.Poltergeistjestirracjonalnyiwkurzony.
Czujnie sunąłem galerią wokół dzwonów. Zakreślały łuki szersze niż zwykle, zagradzając przejście
izmuszającmniedotrzymaniasiębliskobalustrady.
Na wysokim do pasa zewnętrznym murze stały kolumny, na których wspierał się dach z wysuniętym
okapem. Spomiędzy kolumn w widny dzień roztaczał się widok na nowe opactwo, faliste zbocza gór
Sierra,dziewiczyogromlasu.
Śnieżyca przysłaniała nowe opactwo i las. Widziałem tylko kryte łupkiem dachy i brukowane
wirydarzestaregoopactwa.
Burzawrzeszczałajakwcześniej,aleterazgłuszyłyjągrzmiącedzwony.Niesionewiatremwiryśniegu
ścigałysiępodzwonnicyiwyskakiwałynazewnątrz.
Gdyokrążałemgopowoli,bratConstantinebyłświadommojejobecności.Skakałzdzwonunadzwon
jakzakapturzonychochlik,nieodrywającodemniewzroku.
Oczymiałgroteskowowytrzeszczone,nietakie,jakzażycia.Stryczeksprawił,żewyszłyzorbit,gdy
pękłmukarkżycia.Stryczeksprawił,żeoczywyszłyzorbit,gdypękłmukarkizapadłasiętchawica.
Stanąłem plecami do jednej z kolumn i szeroko rozpostarłem ręce, wnętrzem dłoni w górę, jakby
pytając:Jakiwtymsens,bracie?Cozyskasz?
Choćwiedział,ocomichodzi,niechciałsięzastanawiaćnadbezsensemswojegogniewu.Odwrócił
wzrokijeszczebardziejgorączkowozacząłsięmiotaćpodzwonach.
Wepchnąłem ręce w kieszenie i ziewnąłem. Zrobiłem znudzoną minę. Gdy znów na mnie spojrzał,
ziewnąłemteatralnieipokręciłemgłowąjakaktor,którygradlatylnychrzędów,zesmutkiemwyrażając
rozczarowanie.
Oto dowód, że nawet w najbardziej rozpaczliwych chwilach, gdy ostre zęby zimna ogryzają kości
inerwystrzępiąsięzestrachuprzedtym,coprzyniesienastępnyobrótdużejwskazówkizegara,życienie
jestpozbawionekomizmu.Harmiderzrobiłzemniemima.
Ostatni wybuch zdusił płomienie gniewu brata Constantine’a. Koncentryczne fale mocy przestały
z niego promieniować i dzwony natychmiast zaczęły kołysać się mniej gwałtownie, kreślone przez nie
łukiszybkomalały.
Choć miałem grube skarpety, przeznaczone do sportów zimowych, lodowaty ziąb przenikał przez nie
zkamiennejpodłogi.Szczękałemzębami,starającsięudawaćznudzenie.
Niebawemsercadelikatnieuderzaływspiż,wydobywającciche,czyste,łagodnetony,któremogłyby
stanowićpodstawętematumuzycznegoilustrującegonastrójmelancholii.
Głos wiatru nie powrócił w wyjącym pędzie, bo w moich brutalnie potraktowanych uszach wciąż
tętniłowspomnienieniedawnejkakofonii.
Jak jeden z mistrzów walki z Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka, który z wdziękiem skakał na
dachy,apotemopadałwpowietrznymbalecie,bratConstantinezsunąłsięzdzwonuiwylądowałobok
mnienadzwonnicy.
Zrezygnowałzwytrzeszczonychoczu.Twarzmiałtakąjakprzedzaciskającąsiępętlą,choćmożeza
życianigdyniewyglądałrównieżałośnie.
Miałem się do niego odezwać, gdy coś się poruszyło po drugiej stronie dzwonnicy, zjawa widoczna
przezmgnienieokapomiędzykrzywiznamiuciszonychdzwonów,mrocznasylwetkanatlewirującejbieli.
Brat Constantine prześledził kierunek mojego spojrzenia i, jak mi się zdawało, chyba rozpoznał
przybysza, choć też musiał widzieć go tylko w przelocie. Na tym świecie już nic nie mogło go
skrzywdzić,ajednakcofnąłsięjakbyzestrachu.
Stałem w pewnym oddaleniu od schodów, więc gdy przybysz okrążył dzwony, znalazł się pomiędzy
mnąajedynymwyjściemzdzwonnicy.
Gdy przeminęła moja chwilowa głuchota i krzyk wiatru wzniósł się jak chór pełnych złości głosów,
postaćwysunęłasięzzaosłaniającychjądzwonów.Byłtomnichwczarnymhabicie,któregowidziałem
w otwartych drzwiach klatki schodowej, gdy dwadzieścia parę minut temu odwróciłem się od siostry
Miriamwdyżurcepielęgniarek.
Byłem bliżej niż wtedy, ale teraz też widziałem tylko czerń wewnątrz kaptura, bez choćby sugestii
twarzy.Wiatrwydymałhabit,lecznieodsłaniałstóp,anakońcachrękawówniebyłowidaćrąk.
Widząc mnicha tym razem dłużej niż przez okamgnienie, spostrzegłem, że jego habit jest dłuższy od
tych, które nosili bracia, i wlecze się po podłodze. Materiał też nie był tak pospolity: miał jedwabisty
połysk.
Mnich nosił naszyjnik z ludzkich zębów nanizanych jak perły, z wybielonymi kośćmi trzech palców
tworzącychwisiorpośrodku.
Zamiast płóciennego pasa, który służy do zbierania tuniki i szkaplerza, był okręcony sznurem
splecionymzczegoś,cowyglądałojakczyste,lśniąceludzkiewłosy.
Sunąłwmojąstronę.Choćniezamierzałemustąpićpola,cofnąłemsięprzednim,równieniechętnydo
nawiązaniakontaktujakmójmartwytowarzysz,bratConstantine.
ROZDZIAŁ25
Gdyby ostre jak igły zimno nie kłuło mnie w podeszwy, gdyby paląca drętwota nie zaczęła ogarniać
palców stóp, mógłbym pomyśleć, że się nie zbudziłem, nie zobaczyłem mrugania czerwonych
i niebieskich świateł radiowozów na oszronionych szybach sypialni w domu gościnnym, że wciąż śpię
iśnię.
Zwisającespiżowedzwony,którymrozgorączkowanyFreudprzypisałbynajbardziejsprośneznaczenie
symboliczne,isklepieniekrzyżowedzwonnicy,równieżpełneznaczenianietylkozpowodunazwy,ale
krzywiznicieni,stanowiłyidealnetłodlasnuwotoczeniudziewiczejbielilodowatejśnieżycy.
TaminimalistycznapostaćŚmierciwdługichszatachikapturze,bezśladurozkładu,bezwijącychsię
robaków typowych dla komiksów i kiczowatych filmów grozy, czysta jak ciemny polarny wiatr, była
równie prawdziwa jak Żniwiarz w Siódmej pieczęci Bergmana. Jednocześnie miała cechy groźnego
widma z koszmaru, amorficznego i niepoznawalnego, widzianego bardziej ostro wtedy, gdy patrzy się
kątemoka.
Śmierć podniosła prawe ramię i z rękawa wysunęła się długa blada dłoń. Choć w kapturze nadal
panowałapustka,rękapodniosłasięwmojąstronęiwyciągnęłapalec.
PrzypomniałemsobieOpowieść wigilijnąCharlesaDickensa. Otoostatniz trzechduchówodwiedza
skąpego właściciela kantoru, złowróżbnie cichy, nazwany przez Scrooge’a Duchem Przyszłego Bożego
Narodzenia. Duch był również czymś gorszym, ponieważ obojętnie dokąd wiedzie przyszłość,
nieuchronnie prowadzi do śmierci, do końca, który jest obecny w początku moim i waszym. Z lewego
rękawaŚmierciwysunęłasiędrugabladadłońzlinązawiązanąwpętlę.Duch–albocokolwiektobyło
–przełożyłstryczekzlewejrękidoprawejiwysnułzhabitulinęniezwykłejdługości.
Kiedywyciągnąłzrękawaluźnykoniec,zarzuciłgonabelkę,która,wprawionawruchprzezkołowrót
na dole wieży, kołysała pięcioma dzwonami. Zawiązał szubieniczny węzeł z wprawą przywodzącą na
myślniezręcznośćdoświadczonegokata,alesztuczkędobregomagika.Wszystkojakdotądkojarzyłomi
się z kabuki, mocno stylizowanym japońskim teatrem. Surrealistyczne dekoracje, wymyślne kostiumy,
wyrazistemaski,przesadnieokazywaneemocjeiszerokiemelodramatycznegestyaktorówwjapońskim
teatrze powinny budzić śmiech jak amerykańska odmiana zapasów zawodowych. A jednak wskutek
jakiegoś tajemnego efektu teatr kabuki jest dla wytrawnego widza realistyczny jak cięcie brzytwą po
kciuku.
Wciszydzwonów,wburzyśnieżnej,którarykiemwyrażałaaprobatędlategoprzedstawienia,Śmierć
wskazałanamnieizrozumiałem,żezamierzazarzucićmistryczeknaszyję.Duchyniemogąskrzywdzić
żywych. To nasz świat, nie ich. Śmierć nie jest realną postacią, która w kostiumie krąży po świecie,
gromadzącdusze.
Jedno i drugie jest prawdą, co znaczyło, że ten złowieszczy Żniwiarz nie może zrobić mi krzywdy.
Ponieważbogactwomojejwyobraźnijestodwrotnieproporcjonalnedostanukontawbanku,mogłembez
trudusobiewyobrazić,jakszorstkiewłóknalinyzaciskająsięnamojejszyiimiażdżąjabłkoAdama.
Czerpiącodwagęzfaktu,żejużbyłmartwy,bratConstantinewystąpiłśmiało,jakbychciałprzyciągnąć
uwagęŚmierciidaćmiszansęnaucieczkękuschodom.
Mnich skoczył na dzwony, ale nie mógł wzbudzić w sobie wściekłości niezbędnej do wytworzenia
fenomenu psychokinetycznego. Zdawało się, że strach o mnie odebrał mu siły. Załamał ręce i szeroko
otworzyłustawmilczącymkrzyku.
Mojapewność,żeduchniemożemnieskrzywdzić,zostałarozbitawpyłprzezwyraźneprzekonanie
brata Constantine’a, iż stoję na straconej pozycji. Choć postać Żniwiarza była prostsza niż kościane
potwory, które tropiły mnie w burzy, wyczuwałem, że zjawy są podobne pod względem teatralności,
maniery, wyrafinowania, do jakiego nie są zdolni zwlekający z odejściem zmarli. Nawet poltergeist
w szczytowym wybuchu gniewu nie robi demolki po to, żeby wywrzeć jak największe wrażenie na
żywych,niemazamiarunikogostraszyć,chcetylkowyładowaćfrustrację,wyrazićnienawiśćdosamego
siebie,daćupustwściekłości,żeutknąłwswegorodzajuczyśćcupomiędzydwomaświatami.
Oszałamiającetransformacjekalejdoskopukościzaoknemmiałyposmakpróżności:„Ujrzyjmójcud,
stój w trwodze i drzyj”. Żniwiarz też zachowywał się jak zarozumiały tancerz na scenie, ostentacyjnie
czekającynaaplauz.
Próżność jest wyłącznie ludzką słabością. Żadne zwierzę nie jest w stanie okazać próżności. Ludzie
czasamimówią,żekotysąpróżne,aleniemająracji.Kotysąwyniosłe.Sąpewneswojejwyższościiw
przeciwieństwiedopróżnychmężczyznikobietniepragnąpodziwu.
Błąkającysięzmarli,choćmoglibyćpróżnizażycia,zostaliodarcizpróżnościprzezodkrycieswojej
śmiertelności.
Żniwiarz kpiąco skinął palcem, przyzywając mnie do siebie, jakby się spodziewał, że przestraszony
jegoprzerażającą,majestatycznąprezencjąsamzałożęsobiestryczeknaszyję,tymsamymoszczędzając
mukłopotuszamotaniasięzemną.
Odkrycie, że zjawy łączy próżność charakterystyczna wyłącznie dla ludzi i zarozumialstwo obce
wszystkiemu, co jest nie z tego świata, miało ogromne znaczenie. Problem w tym, że nie wiedziałem
jakie.
W odpowiedzi na przyzywający gest odsunąłem się od widma, a ono przyskoczyło do mnie z dziką
brutalnością.
Niezdążyłempodnieśćręki,żebysięosłonić.Jegoprawadłońznadludzkąsiłązacisnęłasięnamojej
szyi i poderwała mnie z podłogi. Ramię Żniwiarza było tak nienaturalnie długie, że nie mogłem go
uderzyćaniprzeoraćpalcamiidealnejczerni,którejkałużazebrałasięwkapturze.Mogłemtylkodrapać
trzymającąmnierękę,próbującpodważyćpalce.Choćrękawyglądałanormalnieiciałostawiałoopór,
nierozdrapałemgodokrwi.Mojepaznokcieskrobałybladąskóręztakimdźwiękiem,jakbymprzesuwał
jepotablicy.
Trzasnąłmnąokolumnęityłemgłowyuderzyłemwkamień.Miałemwrażenie,żeśnieżycawpadłana
chwilędownętrzamojejczaszki,iwirbielizaoczaminiemalmnieponiósłdowiecznejzimy.
Kiedywierzgałem,trafiającstopamiwmiękkątkaninęczarnegohabitu,ciało,jeślifaktyczniecośbyło
pod tymi jedwabnymi fałdami, wydawało się nie bardziej solidne niż ruchome piaski albo rozlewiska
naturalnejsmoły,przezktórejurajskiekolosybrnęłykuzagładzie.
Spróbowałemwciągnąćpowietrzeirzeczywiściewciągnąłem.Trzymałmnie,aleniedusił,byćmoże
dlatego, żeby w czasie, gdy zostanę znaleziony i wciągnięty na dzwonnicę, jedynymi śladami na mym
gardleipodbrodąbyłytezostawioneprzezśmiercionośneszarpnięciesznura.
Odciągnąłmnieodkolumny,uniósłlewąrękęirzuciłpętlę,którapłynęłakumniejakkrągciemnego
dymu.Przekręciłemgłowę.Linaspadłanamojątwarziwróciładojegoręki.
Wiedziałem, że gdy tylko zdoła zarzucić mi stryczek na szyję i zacisnąć mocno, zepchnie mnie
zdzwonnicy,ajazadzwonięwdzwony,obwieszczającswójzgon.
Przestałem drapać rękę, którą trzymał mnie mocno, i chwyciłem pętlę, gdy próbował jeszcze raz
założyćmitenprymitywnykrawat.
Starając się odepchnąć pętlę, patrząc w głąb pustki kaptura, usłyszałem wychrypiane przez siebie
słowa:
–Znamcię,prawda?
Intuicyjne pytanie sprawiło cud, jakby było zaklęciem. Coś zaczęło formować się w pustce, gdzie
powinna być twarz. Mój przeciwnik słabł w czasie walki o stryczek. Ośmielony powtórzyłem
zwiększymprzekonaniem:
–Znamcię.
Wkapturzezaczęłytworzyćsiękonturytwarzy,jakbypłynnyczarnyplastikwypełniałformę.Obliczu
brakowało szczegółów, nie mogłem więc go rozpoznać; było lśniąco ciemne jak odbicie twarzy, które
połyskujeifalujenapowierzchnistawu,gdyksiężycowapoświatanierozjaśniaczarnejwody.
–MatkoBoska,znamcię!–zawołałem,choćintuicjajeszczeniepodsunęłaminazwiska.
Trzeciestwierdzenienadałotrzeciwymiarlśniącejczarnejtwarzy,niemaljakbymojesłowazbudziły
wŻniwiarzupoczuciewinyinieodpartyprzymusujawnieniatożsamości.Odwróciłgłowę.Rzuciłmnie
wbok,apotemcisnąłlinę,którazwinęłasięnamnie,gdyupadłemnapodłogędzwonnicy.
W jedwabnym czarnym wirze wskoczył na murek pomiędzy kolumnami, przez chwilę stał jakby
wrozterce,następnierzuciłsięwburzę.
Niemalwtejsamejchwilipoderwałemsięiwychyliłemnadmurkiem.
Habit rozpostarł się niczym skrzydła, gdy żeglował w dół z wieży, po czym z gracją baletnicy
wylądował na dachu kościoła i natychmiast skoczył ku niższemu dachowi klasztoru. Choć wydawał się
czymś innym niż duchem, istotą nie tyle nadnaturalną, ile nienaturalną, zdematerializował się na
podobieństwoducha,choćwsposób,jakiegodotądniewidziałem.Wlocierozpadłsięniczymgliniany
krążek trafiony przez strzelca. Milion płatków śniegu i milion fragmentów Żniwiarza splotło się
w kalejdoskopowy obraz w powietrzu, w czarno-biały symetryczny wzór, który wiatr szanował przez
chwilę,apotemrozproszył.
ROZDZIAŁ26
Usiadłemnasofiewholurecepcyjnym,żebywłożyćbutynarciarskie,którejużwyschły.
Stopy wciąż miałem odrętwiałe z zimna. Chciałbym zapaść się głęboko w fotelu, położyć nogi na
podnóżku,przykryćsięciepłympledem,poczytaćdobrąpowieść,skubaćciasteczkaipićgorącekakao
serwowaneprzezmojądobrąwróżkę.
Gdybymmiałwróżkęzamatkęchrzestną,przypominałabyAngelęLansbury,aktorkęzserialuNapisała:
morderstwo.
Kochałaby mnie bezwarunkowo, przynosiła wszystko, czego dusza zapragnie, co noc tuliła do snu
i usypiała pocałunkiem w czoło, ponieważ przeszła program szkoleniowy w Disneylandzie i złożyła
przysięgęmatkichrzestnejwobecnościkriogeniczniezakonserwowanychzwłokWaltaDisneya.
Stanąłemwbutachiporuszyłemnawpółzdrętwiałymipalcamistóp.
Kościanabestiaczynie,musiałemznówwyjśćwśnieżycę,nienatychmiast,aleniedługo.
Jakiekolwiek siły działały w opactwie Świętego Bartłomieja, nigdy nie spotkałem się z niczym
podobnym,nigdyniewidziałemtakichzjawiniemiałempewności,czyzrozumiemichzamiarywporę,
żeby zapobiec nieszczęściu. Skoro nie mogłem nazwać czekającego nas zagrożenia, potrzebowałem
dzielnychsercisilnychrąkdopomocy,żebyochronićdzieci,iwiedziałem,gdziejeznaleźć.
Pełna wdzięku i dostojeństwa, ubrana w tłumiący kroki powłóczysty biały habit, matka Angela
przybyła niczym ucieleśnienie bogini śniegu, która zstąpiła z niebiańskiego pałacu, żeby ocenić
skutecznośćczaruburzyrzuconegonagórySierra.
–SiostraClareMariemówi,żechciałeśzemnąporozmawiać,Oddie.
Brat Constantine towarzyszył mi w drodze z dzwonnicy i teraz do nas dołączył. Matka przełożona
oczywiścieniemogłagozobaczyć.
–JerzyWaszyngtonsłynąłzkiepskichsztucznychzębów–powiedziałem–alenicniewiemostanie
uzębieniaFlanneryO’ConnoriHarperLee.
Jateżnie–odparła.–Izanimzapytasz,toniemanicwspólnegozichuczesaniem.
–BratConstantineniepopełniłsamobójstwa,leczzostałzamordowany.Szerokootworzyłaoczy.
–Nigdyniesłyszałamtakichwspaniałychwieścipodanychwjednymzdaniuzestrasznymiwieściami.
– Zwleka z odejściem nie ze strachu przed sądem w następnym świecie, ale ponieważ rozpacza nad
swoimibraćmizopactwa.Rozglądającsiępoholu,zapytała:
–Jestznamiteraz?
–Tużobokmnie.–Wskazałemmiejsce.
– Drogi brat Constantine. – Głos jej się załamał ze wzruszenia. – Modlimy się za ciebie codziennie
icodziennietęsknimyzatobą.Łzyzalśniływoczachducha.
–Niechciałodejśćztegoświata,dopókijegobraciawierzyli,żeodebrałsobieżycie.
–Oczywiście.Martwiłsię,żepojegosamobójstwiezwątpiąwszczerośćwłasnegopoświęceniado
życiawwierze.
– Tak. Ale chyba martwił się również dlatego, że nie zdawali sobie sprawy, iż wśród nich jest
morderca.
Matka Angela jest mądra i przenikliwa, ale dziesięciolecia służby w spokojnym otoczeniu tego czy
innegoklasztoruniewyostrzyłyjejsprytu.
– Z pewnością winny jest jakiś intruz, który zakradł się w nocy, często o takich mówią
wwiadomościach,ibratConstantinemiałpecha,wchodzącmuwdrogę.
– Jeśli tak, to facet wrócił, żeby załatwić brata Timothy’ego, a przed chwilą na wieży próbował
zamordowaćmnie.
Zatrwożonapołożyłarękęnamoimramieniu.
–Oddie,niccisięniestało?
–Jeszczeżyję,alepokolacjibędzieplacek.
–Placek?
–Przepraszam.Takijużjestem.
–Ktochciałcięzabić?
– Nie widziałem twarzy. Miał… maskę. Ale jestem pewien, że był to ktoś, kogo znam, nie przybysz
zzewnątrz.
Popatrzyłanamiejsce,wktórymstałmartwymnich.
–BratConstantineniemożegozidentyfikować?
–Niesądzę,żebywidziałtwarzzabójcy.Wkażdymraziebędziematkazaskoczona,gdypowiem,jak
niewielkąpomocotrzymujęodzmarłych.Pragnąsprawiedliwości,alechybajakiśzakazuniemożliwiaim
wpływanienalosyświata,doktóregojużnienależą.
–Atyniemaszżadnejteorii?–zapytała.
– Zero. Słyszałem, że brat Constantine czasami cierpiał na bezsenność i gdy nie mógł spać, nieraz
wspinałsięnawieżęwnowymopactwie,gdziewpatrywałsięwgwiazdy.
–Tak.TosamopowiedziałmikiedyśopatBernard.
– Przypuszczam, że gdy wyszedł w nocy, zobaczył coś, czego nie powinien widzieć, coś, co nie
powinnomiećżadnychświadków.
Skrzywiłasię.
–Tosprawia,żeopactwomożesięwydaćbezecnymmiejscem.
– Nie chciałem sugerować niczego takiego. Mieszkam tutaj od siedmiu miesięcy i wiem, jacy
przyzwoiciipobożnisąbracia.Niesądzę,żebybratConstantinezobaczyłjakieśbezeceństwo.Zobaczył
coś…niezwykłego.
–IostatniobratTimothyzobaczyłcoś,coniepowinnomiećświadków?
–Obawiamsię,żetak.
Przemyślałanasząrozmowęipochwiliwyciągnęłanajbardziejlogicznywniosek.
–Wtakimrazietyteżmusiałeśbyćświadkiemczegośniezwykłego.
–Tak.
–Czego?
–Wolałbymniemówić,dopókiniezrozumiem,cowidziałem.
–Cokolwiekwidziałeś…dlategokazałeśzamknąćwszystkiedrzwiiokna?
–Tak,matko.Idlategomiędzyinnymichciałbympodjąćdodatkoweśrodkidlaochronydzieci.
–Zrobimy,cotrzeba.Comasznamyśli?
–Umocnienia–odparłem.–Umocnieniaiobronę.
ROZDZIAŁ27
Jerzy Waszyngton, Harper Lee i Flannery O’Connor uśmiechali się do mnie, jakby drwiąc z mojej
niezdolnościznalezieniaichwspólnejcechy.
MatkaAngelasiedziałazabiurkiem,patrzącnamnieznadokularówdoczytania,którezsunęłaniskona
nos.Trzymałapiórozawieszonenadżółtymliniowanymarkuszem.
Brat Constantine nie przyszedł za nami z holu recepcyjnego. Może wreszcie odszedł z tego świata,
amożenie.
Krążącpopokoju,powiedziałem:
– Myślę, że większość braci jest pacyfistami, tylko w granicach rozsądku. Większość walczyłaby
wobronieżycianiewinnych.
–Bógwymaga,żebyopieraćsięzłu–powiedziała.
–Tak,matko.Alesamachęćdowalkiniewystarcza.Potrzebujętych,którzyumiejąwalczyć.Proszę
umieścićbrataPiąchęnapierwszymmiejsculisty.
–BrataSalvatore’a–poprawiła.
–Tak,matko.BratPiąchabędziewiedział,corobić,gdygówno…–Mójgłossięwyciszył,atwarz
poczerwieniała.
–Możeszdokończyćmyśl.Oddie.Nieobrażąmniesłowa„wpadniewwentylator”.
–Przepraszam,matko.
–Jestemzakonnicą,niepierwsząnaiwną.
–Tak,matko.
–KtopozabratemSalvatore’em?
–BratVictorsłużyłprzezdwadzieściasześćlatwpiechociemorskiej.
–Myślę,żejestposiedemdziesiątce.
–Tak,matko,alebyłżołnierzem.
– Nie ma lepszego przyjaciela, nie ma gorszego wroga – zacytowała dewizę marines, a ja podałem
drugą:
–Semperfi,tegopotrzebujemy.Zawszewiemy.
–BratGregorybyłsanitariuszemwwojsku,infirmariusznigdyniewspominałosłużbiewojskowej.
–Jestmatkapewna?–zapytałem.–Myślałem,żejestdyplomowanympielęgniarzem.
–Jest.Aleprzezwielelatbyłsanitariuszem,itopodobstrzałem.Łapiduchynapolubitwysączęsto
równieodważnijakci,którzynosząkarabiny.
–Oczywiście,bratGregorynapewnosięprzyda–powiedziałem.
–AbratQuentin?
–Czyniebyłgliną,matko?
–Chybatak.
–Proszęumieścićgonaliście.
–Jakmyślisz,ilupotrzebujemy?
–Czternastu,szesnastu.
–Mamyczterech.
Chodziłemwmilczeniu.Zatrzymałemsięprzyoknie.Znowuzacząłemkrążyć.
–BratFletcher–zaproponowałem.
Mójwybórjązaskoczył.
–Dyrygent?
–Tak,matko.
–Wżyciuświeckimbyłmuzykiem.
–Totrudnyfach.
Pochwilinamysłupowiedziała:
–Czasaminiebrakujemuluzu.
–Saksofoniścizwyklesątacy.Znamsaksofonistę,którywyrwałgitaręzrąkinnegomuzykaipięćrazy
strzeliłdoinstrumentu.Byłtoładnyfender.
–Czemutozrobił?
–Zdenerwowałygoniewłaściwezmianyakordów.
Dezaprobatazmarszczyłajejczoło.
–Jakbędziepowszystkim,możetwójznajomysaksofonistaprzyjedzienajakiśczasdoopactwa.Mam
kwalifikacjedoudzielaniaporaddotyczącychtechnikrozwiązywaniaproblemów.
– Rozstrzelanie gitary rozwiązało problem. Popatrzyła na Flannery O’Connor i po chwili pokiwała
głową,jakbyzgadzającsięzczymś,copowiedziałapisarka.
–Dobrze,Oddie.Myślisz,żebratFletchermógłbykomuśskopaćtyłek?
–Wobroniedziecinapewno.
–Zatemmamypięciu.Usiadłemnakrześledlagości.
–Pięciu–powtórzyła.Spojrzałemnazegarek.Popatrzyliśmynasiebie.Pochwilimilczeniazmieniła
temat:
–Jeślidojdziedowalki,czymbędąwalczyć?
– Głównie kijami baseballowymi. Bracia co roku tworzyli trzy drużyny, które grały na przemian
wletniewieczorywporzerekreacji.
–Mająmnóstwokijówbaseballowych–powiedziała.
–Szkoda,żemnisiniepolująnajelenie.
–Szkoda.
–Braciarąbiądrwanaopał.Mająsiekiery.Skrzywiłasięnamyśloużyciutychnarzędzi.
–Możepowinniśmyskupićsięnaumocnieniach.
–Będąpierwszorzędniwumacnianiu.
Większość wspólnot klasztornych wierzy, że praca kontemplacyjna stanowi ważną część praktyk
religijnych.Jednimnisirobiąwyśmienitewino,któresprzedająnapokryciewydatkówklasztoru.Drudzy
robiąseralboczekoladę,racuszkilubbabeczki.Innihodująisprzedająpięknepsy.BraciaodŚwiętego
Bartka ręcznie wytwarzają meble. Ponieważ ułamek procentu z darowizny Heinemana zawsze pokrywa
bieżące wydatki, nie sprzedają swoich krzeseł, stołów i stolików. Przekazują je organizacji, która
meblujedomydlaubogich.
Mającnarzędziaznapędemelektrycznym,zapasydrewnaitalent,beztruduzabarykadujądrzwiiokna.
Stukającpióremwlistęnazwisknakartce,matkaAngelaprzypomniała:
–Pięciu.
–Możepowinniśmy…możezadzwonimatkadoopata,porozmawiaznimosytuacji,apotemzbratem
Piąchą.
–BratemSalvatore’em.
– Tak, matko. Proszę powiedzieć bratu Piąsze, czego potrzebujemy do obrony i umocnień, i niech
naradzisięzpozostałymiczterema,którychwybraliśmy.Oniznająswoichbracilepiejniżmy.Wytypują
najlepszychkandydatów.
–Tak,dobramyśl.Żałuję,żeniemogęimpowiedzieć,przedkimbędąsiębronić.
–Jateż,matko.Wszystkiepojazdysłużącebraciomisiostromgarażowaływpiwnicyszkoły.
–NiechsiostrapowiePiąsze…
–BratuSalvatore’owi.
–…żeprzyjadęponichszkolnąterenówką,iniech…
–Mówiłeś,żenazewnątrzsąwrogonastawieniludzie.
Niepowiedziałem„ludzie”.Mówiłem„oni”.
–Wrogonastawieni.Tak,matko.
–Czyjazdadoopactwaizpowrotemniebędzieniebezpieczna?
– Większe niebezpieczeństwo będzie grozić dzieciom, jeśli nie sprowadzimy posiłków do obrony
przedtym,conadciąga.
– Rozumiem. Chodzi mi o to, że musiałbyś jechać dwa razy, żeby przywieźć braci, ich kije
baseballowe i narzędzia. Ja pojadę jednym wozem, ty drugim, w ten sposób załatwimy to za jednym
zamachem.
– Wyścig pługiem śnieżnym z matką – buksujące koła, dodawanie gazu, pistolet startowy – byłby
spełnieniemmoichmarzeń,alechcę,żebydrugiwózprowadziłRodionRomanovich.
–Jesttutaj?
–Wkuchni,tkwipouszywlukrze.
–Myślałam,żegopodejrzewasz.
– Taki z niego Hoosier jak ze mnie entuzjasta cymbałów. Jeśli rzeczywiście przyjdzie nam bronić
szkoły,lepiej,żebypanRomanovichnieprzebywałwobrębieliniiobrony.Poproszęgo,żebypojechałze
mnądonowegoopactwa.JaktylkopogadamatkazbratemPią…vatore’em…
–Piąvatore’em?NieznambrataPiąvatore’a.
Do czasu spotkania z matką Angela nie sądziłem, że zakonnice i sarkazm mogą tworzyć taką
piorunującąmieszankę.
– Gdy porozmawia matka z bratem Salvatore’em, powiem mu, że pan Romanovich musi zostać
wnowymopactwie,iSalvatoreprzyjedzietuterenówką.
–Zakładam,żepanRomanovichniebędziewiedział,iżodbywapodróżwjednąstronę.
–Nie,matko.Okłamięgo.Proszęzdaćsięnamnie.Wbrewtemu,comatkamyśli,jestemwytrawnym,
notorycznymkłamcą.
–Gdybyśgrałnasaksofonie,stanowiłbyśpodwójnezagrożenie.
ROZDZIAŁ28
W porze bliskiej lunchu kucharki były nie tylko bardziej zapracowane, ale również przepełnione
większymuniesieniem.Terazśpiewałycztery,niedwie,ipoangielsku,niepohiszpańsku.
Wszystkichdziesięćplackówpokrywałapolewaczekoladowa.Wyglądałyzdradliwieapetycznie.
Rodion Romanovich skończył ucierać jasnopomarańczowy krem w wielkiej misie i teraz wyciskał
zrożkafiligranowewzorynawierzchupierwszegoplackapomarańczowo-migdałowego.
Kiedystanąłemprzynim,niepodniósłgłowy,alepowiedział:
–Jestpan,panieThomas.Włożyłpanbutynarciarskie.
–Wsamychskarpetachporuszałemsiętakcicho,żestraszyłemsiostry.
–Wyszedłpanpoćwiczyćgręnacymbałach?
–Tobyłotylkoprzelotnezainteresowanie.Obecniebardziejpociągamniesaksofon.Proszępana,był
pankiedyśprzygrobieJohnaDillingera?
– Jak z pewnością pan wie, został pochowany na cmentarzu Crown Hill w moim ukochanym
Indianapolis.Widziałemgróbtegobandyty,alewybrałemsięnacmentarzprzedewszystkimpoto,żeby
oddaćhołdpowieściopisarzowiBoothowiTarkingtonowiwjegoostatnimmiejscuspoczynku.
–BoothTarkingtondostałNagrodęNobla.
–Nie,panieThomas.BoothTarkingtondostałPulitzera.
–Pewniepanwie,comówi,będącbibliotekarzemzbibliotekistanowejnaNorthSenateAvenuepod
numeremstoczterdziestymztrzydziestomaczterematysiącamitomówoIndianiealboautorstwapisarzy
zIndiany.
–Ponadtrzydziestomaczterematysiącamitomów–poprawiłRomanovich.–Jesteśmybardzodumni
z tej liczby i nie lubimy, gdy ktoś ją pomniejsza. Może za rok będziemy mieli trzydzieści pięć tysięcy
tomówoIndianiealboautorstwapisarzyzIndiany.
–Orany.Będziepowóddowielkiegoświętowania.
–Najprawdopodobniejupiekęsporociastztejokazji.
Pewność, z jaką dekorował placki, i spójność szczegółów w filigranowym wzorze naprawdę robiły
wrażenie.
Gdybynieroztaczałauryoszustarównegokameleonowi,którysiedzinadrzewieiudajekorę,czekając
naniewinnemotyle,mógłbymzacząćwątpićwjegopotencjalnełotrostwo.
–JakoHoosiermusipanbyćdoświadczonywjeździepośniegu.
–Tak.ZdobyłemdoświadczeniewojczystejRosjiiugruntowałemjewprzybranejIndianie.
–Wgarażumamydwieterenówkiwyposażonewpługi.Musimyjechaćdoopactwaiprzywieźćkilku
braci.
–Prosipan,panieThomas,żebymkierowałjednymzpojazdów?
–Będęwdzięczny,jeślisiępanzgodzi.Dziękitemuniebędęmusiałjeździćdwarazy.
–Pocobraciamająprzyjechaćdoszkoły?
– W celu udzielenia pomocy siostrom, gdyby śnieżyca spowodowała przerwę w dostawie prądu.
Wycisnąłminiaturowąróżę,kończącpracęnadjednymrogiemplacka.
–Czyszkołaniemageneratoraawaryjnego?
– Ma, ale generator dostarcza mniej energii. Światła przygasną. Trzeba będzie wyłączyć ogrzewanie
wpewnychpomieszczeniach,rozpalićwkominkach.PozatymmatkaAngelachcebyćprzygotowanana
wypadekawariigeneratora.
–Czygłównezasilanieigeneratorawaryjnykiedykolwiekzawiodływtymsamymczasie?
– Nie wiem, chyba nie. Ale wiem z doświadczenia, że siostry zakonne mają fioła na punkcie
szczegółowegoplanowania.
– Tak, panie Thomas, nie wątpię, że gdyby zakonnice zaprojektowały i obsługiwały elektrownię
atomowąwCzernobylu,nicdoszłobydokatastrofy.
Tobyłinteresującyzwrot.
–PochodzipanzCzernobyla?
–Czymamtrzecieokoidwanosy?
–Tegoakuratniewidzę,alepozatymjestpangruboubrany.
–Jeślikiedyśbędziemyrazemopalaćsięnajakiejśplaży,wnikniepangłębiej,panieThomas.Mogę
dokończyćdekorowanieplackówczyteżmusimynałebnaszyjępędzićdoopactwa?
Piącha i pozostali zakonnicy potrzebowali co najmniej czterdziestu pięciu minut na zebranie
izapakowaniepotrzebnychrzeczy.
– Niech pan skończy – odparłem. – Placki wyglądają niesamowicie. Przyjdzie pan za kwadrans
pierwszadogarażu?
–Możepanliczyćnamojąpomoc.Dotejporyskończę.
– Dziękuję. – Odwróciłem się, spojrzałem na niego przez ramię. – Wie pan, że Cole Porter był
Hoosierem?
–Tak.PodobniejakJamesDean,DavidLetterman,KurtVonnegutiWendellWillkie.
–ColePorterbyłbyćmożenajwiększymamerykańskimkompozytoremstulecia,proszępana.
–Tak,zgadzamsię.
–NightandDay.AnythingGoes,IntheStilloftheNight,IGetaKickOutofYou,You’re the Top.
NapisałteżhymnIndiany.
– Hymnem stanu jest On the Banks of the Wabash, Far Away. Gdyby Cole Porter usłyszał, że
przypisujegopanjemu,wygrzebałbysięzgrobu,wytropiłpanaiwywarłstrasznązemstę.
–Och,chybazostałemwprowadzonywbłąd.
Oderwał uwagę od placka na tyle długo, żeby obrzucić mnie ironicznym spojrzeniem, które było
wystarczającociężkie,byprzycisnąćdoziemipióroniesionesilnymwiatrem.
–Wątpię,czykiedykolwiekdałsiępanwprowadzićwbłąd,panieThomas.
–Nie,proszępana,niemapanracji.Pierwszyprzyznam,żeniewiemniczegooniczym–zwyjątkiem
tego,żemamlekkiegobzikanapunkciewszystkiego,codotyczyIndiany.
–Kiedymniejwięcejopadłapanatahoosieromania?
Orany,byłwtymdobry.
–Niedziśrano–skłamałem.–Mamjąprzezcałeżycie,jaktylkosięgampamięcią.
–MożebyłpanHoosieremwpoprzednimwcieleniu.
–MożeJamesemDeanem.
–Jestempewien,żenieJamesemDeanem.
–Dlaczegopantaksądzi?
– Nadzwyczaj wielka żądza podziwu i ogromna gburowatość, charakterystyczna dla pana Deana, nie
mogłazostaćwymazanatakzupełniezjednegowcielenianadrugie.
Rozpatrzyłemtostwierdzeniepodróżnymikątami.
–Proszępana,niemamnicprzeciwkopanuDeanowi,aleniewiem,czymożnazinterpretowaćpańskie
słowainaczejniżjakokomplement.
Patrzącspodełba,RodionRomanovichmruknął:
–Komplementowałpanmojedekoracje,prawda?Terazjesteśmykwita.
ROZDZIAŁ29
Niosąckurtkę,którązabrałemzwieszakawholurecepcyjnym,zszedłemdopiwnicy.Byłemrad,żenie
są to prawdziwe katakumby pełne rozkładających się trupów. Na moje szczęście jednym z nich byłby
ColePorter.
Cibracia,którzyżyczylisobiespocząćnaterenieopactwa,zostalipochowaninacienistejparcelipod
lasem.Tospokojnycmentarzyk.Duchyzakonnikówodeszłyztegoświata.
Spędziłemprzyjemnegodzinywśródtychnagrobków,mająctylkoBoodotowarzystwa.Lubipatrzeć
na wiewiórki i króliki, gdy gładzę go po karku i drapię za uszami. Czasami ugania się za nimi, ale nie
okazująlęku;nawetwczasach,kiedymiałostrezęby,niebyłzabójcą.
Jakby przywołany przez moje myśli, Boo czekał na mnie, gdy ze wschodnio-zachodniego korytarza
skręciłemwtennaosipółnoc-południe.
–Cześć,piesku,cotutajrobisz?
Podszedł, merdając ogonem, położył się na podłodze i przetoczył na grzbiet ze wszystkimi czterema
łapamiwpowietrzu.
Takie zaproszenie może odrzucić tylko człowiek o twardym sercu i ten, kto nadzwyczaj się spieszy.
Pies pragnie tylko uczucia, a w zamian daje całego siebie, symbolizując to bezbronną pozycją
z odsłoniętym brzuszkiem. Psy zapraszają nas nie tylko do dzielenia radości, ale również do życia
w chwili, gdzie nie zmierzamy skądś ani dokądś, gdzie nie może rozproszyć nas powab przeszłości
i przyszłości, gdzie wolność od praktycznej potrzeby i ustanie naszych zwykle beztroskich poczynań
pozwalająnamrozpoznaćprawdęnaszegoistnienia,rzeczywistośćnaszegoświataicel–jeśliśmiemy.
Poświęciłem Boo tylko dwie minuty, drapiąc go po brzuchu, a potem ruszyłem dalej nie dlatego, że
czekałymniepilnezadania,aleponieważ,jaknapisałkiedyśpewienmądryczłowiek,„ludzkośćniemoże
znieśćzbytwielkiejdawkirzeczywistości”,ataksięskłada,żejestemażnazbytludzki.Betonowystrop,
posadzkaiścianywielkiegogarażuprzypominałybunkier.Lampyjarzeniowerzucałytwardeświatło,ale
byłyrozmieszczonewzbytdużychodległościach,żebyrozproszyćwszystkiecienie.
W garażu stało siedem pojazdów: cztery sedany, wielki pickup, dwie jeszcze większe terenówki,
długie jak kombi, z łańcuchami śnieżnymi na szerokich oponach. Pochylnia prowadziła do wielkich
zwijanychwrót,zaktórymiwyłwiatr.
Naścianiewisiałaskrzynka,awniejnasiedmiukołkachczternaściekompletówkluczy,podwadla
każdego pojazdu. Nad każdym kołkiem znajdowała się tabliczka z numerem rejestracyjnym, a każdy
komplet kluczy miał przywieszkę z tymi samymi numerami. Tutaj nie groził drugi Czernobyl. Włożyłem
kurtkę, wsiadłem za kierownicę terenówki, zapuściłem silnik i pozwoliłem mu pracować na jałowym
biegu przez czas potrzebny mi na wykombinowanie, jak za pomocą prostych dźwigni podnosić
iopuszczaćpług.
Gdywysiadłem,Bookręciłsiępogarażu.Popatrzyłwgórę,przekrzywiłgłowęipostawiłuszy,jakby
pytał:„Cojestniewporządkuztwoimnosem,stary?Nieczujesztychsamychkłopotówcoja?”.Odbiegł
truchtem,obejrzałsię,zobaczył,żeidęzanim,iwyprowadziłmniezgarażuzpowrotemnakorytarz.
Boo nie był Lassie, a ja się nie spodziewałem, że czeka mnie zadanie równie łatwe jak wydostanie
Timmy’egozestudnialbozpłonącejstodoły.
Boostanąłprzedzamkniętymidrzwiami,dokładnietam,gdzieodsłoniłbrzuszekdodrapania.Możejuż
wtedy zachęcał mnie do zatrzymania się w tym miejscu, żeby moja legendarna intuicja miała szansę
zadziałać. Byłem jednak pochwycony przez tryby przymusu, zdecydowany dotrzeć do garażu, zajęty
myśleniemoczekającejmniewyprawie,zdolnyprzystanąćnachwilę,aleniezdolnyzobaczyćipoczuć.
Teraz coś czułem, zgadza się. Czułem subtelne, ale natarczywe szarpanie, jakbym był wędkarzem
zrybąnahaczykuzarzuconymwgłębię.
Boo wszedł do podejrzanego pomieszczenia. Po chwili wahania zrobiłem to samo, zostawiając za
sobą otwarte drzwi, bo gdy ciągnie mnie magnetyzm psychiczny, nie mam pewności, czy jestem
wędkarzem,czymożezłapanąrybą.
Znalazłem się w kotłowni pełnej syku płomieni i dudnienia pomp. Gorąca woda z czterech wielkich
bojlerów o wysokiej wydajności bezustannie płynęła rurami w ścianach budynku do dziesiątków
konwektorówwentylatorowych,któreogrzewałylicznepomieszczenia.Tutajbyłyteżagregatychłodnicze
dowytwarzaniaprzechłodzonejwody,którarównieżkrążyłaposzkoleiklasztorze,zapewniajączimne
powietrze,gdywjakimśpokojuzrobiłosięzaciepło.
Naścianachznajdowałysiętrzywysokiejklasymonitorypowietrza,którepowinnyuruchomićalarmy
w najdalszym zakątku wielkiego budynku i odciąć doprowadzenie gazu do kotłów, gdyby czujniki
wykryły ślad propanu w pomieszczeniu. System miał stanowić absolutne zabezpieczenie przed
wybuchem.
Zabezpieczenieabsolutne.Niezawodne.Niezatapialny„Titanic”.Niezniszczalny„Hindenburg”.Pokój
dlanaszychczasów.
Ludzienietylkoniemogąznieśćzbytdużejdawkirzeczywistości–uciekamyodrzeczywistości,gdy
niktnieprzysuwanamtwarzydoognianatyleblisko,żebyśmypoczuligorąco.Żadenztrzechmonitorów
nie wykazywał obecności niebezpiecznych cząstek propanu w powietrzu. Musiałem polegać na
monitorach,bopropanjestbezbarwnyibezwonny.Gdybympolegałnaswoichzmysłach,dowiedziałbym
sięoprzeciekudopierowtedy,gdyzemdlałbymzbrakutlenualbogdynastąpiłobywielkiebum.
Każda skrzynka monitora była zamknięta na klucz i opatrzona metalową plombą z datą ostatniej
kontroli, którą przeprowadziła firma odpowiedzialna za ich niezawodne działanie. Sprawdziłem każdy
zamek i każdą plombę i nie odkryłem śladów świadczących, że ktoś przy nich manipulował. Boo
podreptałwkątnajdalszyoddrzwi.Mnieteżtamciągnęło.
Krążącpobudynku,przechłodzonawodaabsorbujeciepło.Potempłyniedowielkiegolochuwpobliżu
lasów na wschodzie, gdzie wieża chłodnicza przekształca niepotrzebne ciepło w parę i wydmuchuje je
w powietrze; następnie woda wraca do agregatów chłodniczych w tym pomieszczeniu, żeby znów ulec
schłodzeniu.
Cztery rury PCW o średnicy dwudziestu centymetrów znikały w murze pod sufitem, blisko kąta, do
któregocośprzyciągnęłoBooimnie.
Booobwąchiwałkwadratowąpłytęznierdzewnejstaliobokusześćdziesięciucentymetrówosadzoną
piętnaściecentymetrównadpodłogą.Opadłemprzedniąnakolana.
ObokpłytyzobaczyłemkontaktPstryknąłem,alenicsięniestało–chybażezapaliłemświatłogdzieś
zaścianą.
Płyta była przymocowana do ściany czterema śrubami. W pobliżu na haku wisiało narzędzie do
odkręcania.
Po zdjęciu nakrętek odstawiłem płytę i zajrzałem do otworu, w którym już stał Boo. Za zadem
ipodkulonymogonemwielkiegobiałegopsazobaczyłemoświetlonytunel.
Niebojącsiępsichbąków,tylkotego,cojeszczemogłomniespotkać,wpełzłemdootworu.
Przebijał szeroką na sześćdziesiąt centymetrów betonową ścianę. Po drugiej stronie mogłem się
wyprostować.Przedemnąleżałkorytarzwysokinaponaddwametryiszerokinametrpięćdziesiąt.
Podsufitemtuneluwisiałyczteryrury,jednaprzydrugiej,skupionezlewejstrony.Wblaskusłabych,
umieszczonychpośrodkulampwydawałosię,żebiegnąwnieskończoność.
Wzdłużpodłogipolewejstroniebyłyciągirurmiedzianych,rurstalowychigiętkichprzewodów.
Prawdopodobniepłynęływnichwoda,propaniprąd.
Gdzieniegdzie na ścianach widniały białe wzory wapnienia, ale tunel nie był wilgotny. Pachniał
betonemiwapnem.
Pomijająccichyszmerwodywrurachnadgłową,wkorytarzupanowałacisza.
Sprawdziłem, która godzina. Za trzydzieści cztery minuty musiałem być w garażu, żeby spotkać się
zkrólemHoosierów.
Bootruchtałzdecydowanymkrokiem,ajaszedłemzanimbezjasnegocelu.
Posuwałem się tak cicho, jak tylko to możliwe w narciarskich butach, a kiedy moja lśniąca
termoaktywnakurtkazaszeleściła,gdyporuszyłemramionami,zdjąłemjąizostawiłemnapodłodze.
Booporuszałsięabsolutniebezgłośnie.
Chłopakijegopiessąnajlepszymitowarzyszamiopiewanymiwpiosenkach,książkachifilmach.Ale
gdy chłopak jest niewolnikiem przymusu paranormalnego, a pies nie zna strachu, prawdopodobieństwo
szczęśliwego finału jest mniej więcej równe temu, że gangsterski film Scorsese skończy się słodyczą,
światłemiradosnymśpiewemślicznychjakaniołkidzieci.
ROZDZIAŁ30
Nielubiępodziemnychkorytarzy.Kiedyśumarłemwtakimmiejscu.Przynajmniejmyślę,żeumarłem
i przez jakiś czas byłem martwy, i nawet odwiedziłem paru przyjaciół, choć nie wiedzieli, że byłem
znimipodpostaciąducha.
Jeśli nie umarłem, spotkało mnie coś dziwniejszego od śmierci. Napisałem o tym doświadczeniu
wdrugimrękopisie,alepisanieniepomogłomizrozumieć.Naścianiepoprawejstroniecodwanaście,
może piętnaście metrów zamontowane były czujniki monitorów powietrza. Nie znalazłem śladów
majstrowania.
Jeśli korytarz prowadził do chłodni kominowej, czego byłem pewien, miał około stu dwudziestu
metrówdługości.
Dwa razy pomyślałem, że słyszę coś za plecami. Kiedy spojrzałem przez ramię, niczego nie
zobaczyłem.
Za trzecim razem nie uległem pokusie spojrzenia do tyłu. Irracjonalny strach karmi się sam sobą
irośnie.Trzebaznimwalczyć.
Sztuka polega na umiejętności odróżnienia strachu irracjonalnego od uzasadnionego. Jeśli zdusisz
uzasadniony strach i z uporem będziesz parł do przodu, nieustraszony i zdeterminowany, wtedy Święty
Mikołajwciśniesięprzezkominidodadokolekcjitwojegosiusiaka.Booijaprzeszliśmysześćdziesiąt
metrów,gdyzprawejstronyotworzyłosiędrugieprzejście.Podnosiłosięizakrzywiało,niknączpola
widzenia.
Pod sufitem były podwieszone cztery rury PCW. Skręcały w nasz tunel i dołączały do pierwszego
zestawu,prowadzącdokominachłodnikominowej.
Drugi tunel musiał zaczynać się w nowym opactwie. Zamiast przywozić braci do szkoły w dwóch
wozach terenowych, narażając się na atak ze strony tego, co mogło czyhać w śnieżycy, mogliśmy
przeprowadzićichtąłatwiejszątrasą.Musiałemzbadaćnowykorytarz,choćnienatychmiast.
Boo szedł w kierunku chłodni. Chociaż nie mógł mi pomóc, gdybym został zaatakowany przez
pełznącego za mną stwora, w jego towarzystwie czułem się raźniej. Pośpieszyłem za nim. Urojone
stworzeniezamoimiplecamimiałotrzyszyje,ananichtylkodwiegłowy.Nadwóchkarkachludzkiego
ciałatkwiłyłbykojotów.Stwórchciałumieścićmojągłowęnaśrodkowejszyi.Możeciesięzastanawiać
nad źródłem tego groteskowego, irracjonalnego urojenia. Ponieważ, jak już wiecie, jestem dziwny, ale
niegroteskowy.
Pewien daleki znajomy z Pico Mundo, pięćdziesięcioletni Indianin z plemienia Panamintów, który
nazywasięTommyChodzącywChmurach,opowiedziałmiospotkaniuztakimtrzygłowymstworzeniem.
TommywybrałsięnapiesząwędrówkęiobozowałnaMojave,kiedyzimowesrebrnesłońce,Sędziwa
Squaw, ustąpiło złotemu słońcu wiosny, Pannie Młodej, ale zanim wściekle platynowe słońce, Szpetna
Żona, przypiekło pustynię ostrym językiem tak okrutnie, że spragniony wędrowiec w desperackim
poszukiwaniukropliwodywyżymazpiaskupotskorpionówiżuków.
Może nazwy słońc poszczególnych pór roku pochodziły z legend plemienia Tommy’ego. A może
Tommy po prostuje zmyślił. Nie mam pewności, czy jest częściowo prawdomówny, czy wszystko po
mistrzowskuzmyśla.
Pośrodku czoła ma stylizowany wizerunek jastrzębia, szeroki na pięć centymetrów i wysoki na dwa
ipół.Mówi,żetoznamię.
TruckBoheen,jednonogibyłykolarzitatuażysta,którymieszkawrdzewiejącejprzyczepienaskraju
Pico Mundo, mówi, że wydziergał jastrzębia na czole Tommy’ego dwadzieścia pięć lat temu za
pięćdziesiątdolców.
RozumprzechylaszalęnastronęwersjiTrucka.Problemwtym,żeTrucktwierdzi,iżpięciuostatnich
prezydentów Stanów Zjednoczonych ukradkiem w środku nocy przybyło do jego przyczepy, żeby zrobił
imtatuaże.Mogęuwierzyćwjednego,dwóch,aleniewpięciu.
Takczyowak,TommysiedziałnaMojavewwiosennąnoc,naniebiemrugałyMądreOczyPrzodków
– albo gwiazdy, jeśli naukowcy mają rację – gdy po drugiej stronie ogniska pojawiło się stworzenie
ztrzemagłowami.
Ludzkagłowaniewyrzekłasłowa,alekojociełbypoobustronachmówiłypoangielsku.Dyskutowały,
czygłowaTommy’egojestbardziejatrakcyjnaniżta,któratkwinakarkupomiędzynimi.Kojotowinumer
jeden podobała się głowa Tommy’ego, zwłaszcza jego dumny nos. Kojot numer dwa nie szczędził
impertynencji; powiedział, że Tommy jest „bardziej włoski niż indiański”. Będąc kimś w rodzaju
szamana, Tommy rozpoznał w stworzeniu niezwykłe wcielenie Szachraja, ducha powszechnego
wfolklorzewielunarodówindiańskich.Zaproponowałmutrzypapierosytakiejmarki,jakąpalił,iofiara
zostałaprzyjęta.
Trzy głowy paliły w milczeniu, z powagą i zadowoleniem. Po rzuceniu niedopałków do ogniska
stworzenie odeszło, pozwalając Tommy’emu zachować głowę. Dwa słowa mogą wyjaśnić opowieść
Tommy’ego:pączkipejotlu.
A jednak nazajutrz, po podjęciu wędrówki, Tommy natknął się na pozbawione głowy zwłoki innego
wędrowca. Prawo jazdy w portfelu pozwalało stwierdzić, że to niejaki Curtis Hobart. Korzystając
z telefonu satelitarnego, Tommy Chodzący w Chmurach zadzwonił do szeryfa. Władze przybyły lądem
ihelikopteremmigoczącymjakmirażwwiosennymgorącu.Późniejkoroneroświadczył,żegłowaiciało
nienależałydosiebie.NigdynieznalezionogłowyCurtisaHobartaaniinnegociała,którepasowałoby
doporzuconejgłowy,którależałanapiaskuwpobliżuzwłokHobarta.
Gdy śpieszyłem za Boo w kierunku wieży chłodniczej, nie wiedziałem, dlaczego nieprawdopodobna
historia Tommy’ego wynurzyła się z bagna pamięci akurat w tym czasie. Wydawała się pozbawiona
związkuzmojąobecnąsytuacją.
Później wszystko miało się wyjaśnić. Nawet gdy jestem tępy jak padalec, którego rozjechał walec,
mojazapracowanapodświadomośćharujewnadgodzinach,żebyratowaćmityłek.Boowbiegłdowieży,
ajaotworzyłemdrzwipożaroweswoimkluczemiwszedłemzanim.Wewnętrzupaliłysięjarzeniówki.
Znajdowaliśmysięnasamymdolebudowli.Wyglądałajakplanzfilmu,wktórymJamesBondściga
opryszkazestalowymizębamiiwkapeluszutypudwururkakaliberdwanaście.
Nadnamiwznosiłysiędwawysokienadziewięćmetrówblaszanekominy.Łączyłyjepoziomekanały
dostępnenaróżnychpoziomachzszereguczerwonychkładek.
W wieżach i być może w kilku mniejszych kanałach coś obracało się z głośnym dudnieniem
i szelestem, pewnie wielkie wentylatory. Powietrze świszczało i syczało jak rozdrażnione kocury. Pod
ścianami znajdowało się co najmniej czterdzieści wielkich szarych metalowych skrzyń podobnych do
skrzynek przyłączowych. Każda zaopatrzona była w dźwignię WŁĄCZ/WYŁĄCZ oraz dwa światła
sygnalizacyjne, czerwone i zielone. W tej chwili paliły się tylko zielone. Wszystko zielone. Wszystko
wporządku.Drogawolna.Super.
Wśród tej aparatury nie brakowało miejsc, gdzie ktoś mógłby się ukryć, a hałas sprawiał, że do
ostatniej chwili trudno byłoby usłyszeć nawet najbardziej niezdarnego napastnika, ale postanowiłem
uznaćzieloneświatłazadobryznak.
Gdybympłynął„Titanikiem”,stałbymnaprzechylającymsiępokładzie,wisiałnarelinguipatrzyłna
spadającągwiazdę,życzącsobieszczęścianagwiazdkęwchwili,gdyorkiestragrałaNearerMyGodto
Thee.
Choć w tym życiu straciłem to, co było dla mnie bezcenne, nie bez powodu jestem optymistą. Po
licznychtarapatach,wjakiewpadłem,powinienemniemiećnogi,trzechpalców,pośladka,większości
zębów,ucha,śledzionyipoczuciahumoru.Aleotojestem.
Przyprowadził mnie tutaj Boo do spółki z magnetyzmem psychicznym i gdy czujnie wszedłem do
wielkiegopomieszczenia,odkryłemźródłoprzyciągania.
Pomiędzydwomakolejnymirzędamiszarychmetalowychskrzyńnawolnymfragmencieścianywisiał
bratTimothy.
ROZDZIAŁ31
Obute stopy brata Tima wisiały czterdzieści pięć centymetrów nad podłogą. Metr osiemdziesiąt nad
głową znajdował się najwyższy z trzynastu dziwnych białych kołków wbitych w betonową ścianę
i tworzących półkole. Od kołków odchodziły białe włókniste pasma, jak szerokie na dwa i pół
centymetrapaskimateriału,naktórychwisiał.
Jedno z trzynastu pasm kończyło się w zmierzwionych włosach. Dwa inne dochodziły do kaptura
zwiniętegonakarku,apozostałychdziesięćznikałowniewielkichrozdarciachnaramionach,rękawach
ibokachhabitu.
Wszystkiepunktypołączeniatychpasmzjegociałembyłyzakryte.
Byłojasne,żezezwieszonągłową,rozłożonymiiuniesionymirękamimaprzedrzeźniaćukrzyżowanie.
Choćbrakowałowidocznychran,wyglądałnamartwego.Niegdyśsłynnyzeswoichrumieńców,teraz
twarz miał białą jak wosk i szare cienie pod oczyma. Obwisła skóra nie reagowała na żadne emocje,
tylkonasiłęciążenia.
Pomimotowszystkiekontrolkinaotaczającychgoskrzynkachstyczników–albocokolwiektobyło–
pozostałyzielone,więcwduchuoptymizmugraniczącegozobłędempowiedziałem:
–BracieTimothy–zprzerażeniemsłyszącwłasnygłos,drżącyicichy.
Szum, warkot, dudnienie, terkotanie maszynerii zagłuszało oddech skradającego się trzygłowego
nikotynowego diabła, ale nie odwróciłem się w jego stronę. Irracjonalny strach. Nic nie czaiło się za
moimi plecami. Ani indiański półbóg z głowami kojotów, ani moja matka ze swoim pistoletem.
Podnoszącgłos,powtórzyłem:
–BracieTimothy?
Jego skóra, choć gładka, wydawała się sucha jak proch, ziarnista jak papier, jakby życie zostało nie
tylkomuodebrane,alewyssanedoostatniejkropli.
Otwarteschodywiodłydokładekidrzwiwtejczęścikomina,którawznosiłasięnadziemią.Weszła
przezniepolicja,żebyprzeszukaćpodziemia.
Albo przeoczyli to miejsce, albo martwego jeszcze tu nie było, gdy prowadzili poszukiwania. Był
dobrymczłowiekiemiżyczliwymdlamnie.Niepowinientuwisieć,wykorzystanydoszydzeniazBoga,
któregowielbiłprzezcałeżycie.Możemógłbymgoodciąć.
Lekkozłapałemjednozwłóknistychbiałychpasm,przesunąłempalcewgóręiwdółwstążki.Niebyła
tojednakwstążkaanipasbawełny,aninic,coczułemwpalcachwcześniej.Gładkiejakszkło,suchejak
talk,ajednakgiętkie.Iniezwyklezimnejaknatakiecienkiewłókno,taklodowate,żepalcezaczęłymi
drętwiećwczasietegokrótkiegobadania.
Trzynaście białych kołków było klinami, które jakimś sposobem zostały wbite w beton, jak alpinista
wbijahakiwskalneszczeliny.Tylkożewbetonieniedostrzegłemszczelin.
Najbliższy z trzynastu kołków sterczał ze ściany niespełna pół metra nad moją głową. Przypominał
wybielonąkość.
Nie miałem pojęcia, w jaki sposób szpic haka został osadzony w ścianie. Wyglądało to tak, jakby
kołekwyrastałzbetonualbobyłznimzespawany.
Niemogłemteżrozpoznać,wjakisposóbwłóknistepasmojestprzymocowanedohaka.Zdawałosię,
żekażdaparastanowijednolitącałość.
Szachrajzamoimiplecami,ponieważbyłzłodziejemgłów,musiałmiećogromnynóż,możemaczetę,
którą mógłbym odciąć brata Timothy’ego. Nie zrobi mi krzywdy, gdy wyjaśnię, że przyjaźnię się
zTommymChodzącymwChmurach.Niemiałempapierosów,żebygopoczęstować,alemiałemgumędo
żucia,paręlistkówblackjacka.Kiedytrąciłemjednązlinek,chcącsprawdzićjejwytrzymałość,okazała
się bardziej napiera, niż przypuszczałem, jak struna skrzypiec. Włóknisty materiał wydał brzydki ton.
Trąciłemtylkojednopasmo,alepochwilizadrżałopozostałychdwanaście,tworzącniesamowitąmuzykę
przypominającąbrzmienietermenvoksu.Przeszłymnieciarki,poczułemgorącyoddechnakarkuiohydny
zapach. Wiedziałem, że to irracjonalny strach, reakcja na przyprawiający o gęsią skórkę stan brata
Timothy’ego i niepokojące tony termenvoksu, ale i tak odwróciłem głowę, rozczarowany, że tak łatwo
dałemsięnabraćwyobraźni,odwróciłemsięśmiałowstronęniebezpiecznegoSzachraja.
Niebyłogozamną.NicnieczekałonamniezwyjątkiemBoo,któryprzypatrywałmisięzezdumioną
miną.Natenwidokomalniespaliłemsięzewstydu.
Gdyucichłzimnydźwięktrzynastupasm,skierowałemuwagęzpowrotemnabrataTimothy’ego.
Spojrzałemnajegotwarzwchwili,gdyotworzyłoczy.
ROZDZIAŁ32
Bardziejdokładnie:powiekisięuniosły,alebratTimothyniemógłotworzyćoczu,bojużichniemiał.
W oczodołach widniały kalejdoskopowe wzory maleńkich kościanych form. Wzory zmieniały się
widealnejsynchronizacji.Uznałem,żelepiejsięodsunąć.
Rozchyliły się obwisłe usta, bezzębne i pozbawione języka. W jamie otwartej w milczącym krzyku
wyginałsięiobracał,skakałdoprzoduiskładałdowewnątrzwielowarstwowytwórzkościanychform
połączonychwsposób,którynicpoddawałsięanalizieiopisowi.Wyglądałototak,jakbymartwymnich
próbował przełknąć kolonię pajęczaków o twardych odwłokach, pajęczaków, które żyją i nie chcą być
skonsumowane.
Skórapękłaodkącikówustdouszu.Bezjednejkroplikrwigórnawargazadarłasięwstronęczoła,
jakotwieranekluczykiemwieczkopuszkisardynek,adolnaczęśćtwarzyzwinęłasiękubrodzie.
Poza parodią ukrzyżowania Chrystusa ciało brata Timothy’ego było również poczwarką, z której
usiłowałowyleźćcośznaczniemniejuroczegoniżmotyl.
Podpowłokątwarzyleżałapełniatego,czegofragmentwidziałemwoczodołachiwrozdziawionych
ustach: fantasmagoria kościanych form połączonych stawami zawiasowymi, stawami obrotowymi,
stawami elipsoidalnymi, stawami kulistymi i stawami, które nie miały nazw i które w tym świecie nie
byłynaturalne.
Niezliczonekościprzylegałydosiebietakściśle,żewyglądałyjakstopione,jakidealniescalone,nie
powinnywięcmiećmiejscanaobrotyczyzginanie.Ajednakobracałysięizginały,wdodatkujakbynie
tylkowtrzechwymiarach,alewczterech,dającnieustannypokazzadziwiającej,szokującejsprawności.
Wyobraźciesobie,żecaływszechświaticałyczassąutrzymywanewewłaściwymruchuiwidealnej
równowadze przez przeogromną skrzynię biegów, i w wyobraźni zajrzyjcie do tego skomplikowanego
mechanizmu,abędzieciemielipojecieomoimbrakuzrozumienia,podziwuigrozy,gdystałemprzedtym
hiperszkieletem,któryobracałsięicykał,wyginałsięitykał,zdzierajączsiebiecienkiejakpajęczyna
resztkibrataTima.
Cośporuszyłosięenergiczniepodhabitemmartwegozakonnika.
Gdybym miał pod ręką popcorn, pepsi i wygodny fotel może bym został. Ale wieża chłodnicza była
miejscemniegościnnym,pełnymkurzuiprzeciągów,bezżadnegopoczęstunku.
Poza tym umówiłem się z bibliotekarzem-ciastkarzem w garażu szkoły. Nie cierpię spóźniać się na
spotkania.Brakpunktualnościjestniegrzeczny.
Hak wyskoczył ze ściany. Sprężyste pasmo ściągnęło klin w kalejdoskopowe kościodzieło, które
wchłonęłogowokamgnieniu.Obluzowałsiękolejnyhakiszybkowróciłdotatusia.
Strasznabestia,gdywreszcienadeszłajejgodzina,niemusiałaleźćdoBetlejem,żebysięnarodzić.
Białe ostrza cięły habit od środka na strzępy. Niepotrzebna Rosemary; nie trzeba tracić wielu lat na
dorastanie.
Nadszedł czas, żeby zapalić czarne świece i zaintonować pochwalny śpiew – albo pryskać. Boo już
się zmył. Ja spłynąłem. Zatrzasnąłem drzwi pomiędzy wieżą a tunelem i przez chwilę manipulowałem
kluczem, zanim zrozumiałem, że można je zamknąć tylko z drugiej strony; nie mogłem uniemożliwić
wyjścianikomuzwewnątrz.
Sto dwadzieścia metrów dzielących mnie od szkoły wydłużyło się w niezliczone kilometry, światła
podsufitemginęływdali,oświetlającdrogęstąddoPittsburghaidalej.
Boojużzniknąłzpolawidzenia.Możeposzedłskrótemprzezinnywymiardoszkolnejkotłowni.
Chciałbymwisiećnajegoogonie.
ROZDZIAŁ33
Gdy przebiegłem sprintem jakieś trzydzieści metrów, usłyszałem trzask otwieranych drzwi wieży
chłodniczej.Trzaskzadudniłwtunelujakhukstrzelby.
PustynnykumpelTommy’egoChodzącegowChmurach,trzygłowysztandarowyprzykładszkodliwości
palenia,wydawałsiębardziejrealnyniższkieletowypotwór,którypożądałmoichkości.
Alestrachprzedtymczymśbyłracjonalny.
BratTimothybyłuroczy,miłyipobożny,apatrzcie,cogospotkało.Niezaradny,bezrobotnymądrala,
który nigdy nie skorzystał ze swojego bezcennego amerykańskiego prawa do głosowania, który przyjął
komplement kosztem świętej pamięci Jamesa Deana, powinien się spodziewać jeszcze bardziej
makabrycznejśmierci.Aleniepotrafiłemwyobrazićsobieniczegogorszego.Zerknąłemprzezramię.
Mójprześladowcamknąłprzezkałużeświatłaicienia,dlategoniemogłemwyraźniezobaczyć,jaksię
porusza,choćwiedziałem,żeniestawiakroków,jakichnauczyłsięwszkoletańca.Zdawałosię,żeczęść
licznych kości ustawił w krótkie nogi, ale nie wszystkie były jednakowe i poruszały się niezależnie od
siebie, przeszkadzając jedna drugiej i sprawiając, że się zataczał. Nie zastygłem w głębokiej
kontemplacji, nie skupiłem się na rejestrowaniu wrażeń, tylko wciąż biegłem, rzucając okiem przez
ramię,alezperspektywyczasumyślę,żeogromniezatrwożyłmniefakt,iżkościanypotwórposuwałsię
niepopodłodze,leczwzdłużpołączeniasufituiścianypoprawejstronie.Byłwspinaczem,coznaczyło,
żekwaterydziecinapierwszympiętrzebędątrudniejszedoobrony,niżmiałemnadzieję.
Cowięcej,całytwórobracałsiębezustannieniczymświderwwiercającysięwdrewno.Przyszłomi
na myśl słowo „maszyna”, jak wtedy, gdy patrzyłem na mozaiki za oknem holu recepcyjnego.
Prześladowca potknął się, stracił oparcie i spadł ze ściany na podłogę. Krzyżujące się lewarki kości
wyprostowałygoiznówrzuciłsięwpogoń,pełenzapału,choćzmniejsząpewnością.
Możeuczyłsięswoichmożliwości,jakkażdynoworodek.Możebyłatochwilagodnauwiecznieniana
zdjęciupodtytułem:Pierwszekrokidziecka.
Gdy zbliżyłem się do skrzyżowania z korytarzem, który z pewnością prowadził do nowego opactwa,
byłem pewny, że prześcignę stwora – chyba że korytarz okaże się bardzo stromy. Zerkając za siebie,
zobaczyłem,żejestnietylkoniezdarny,alerównieżpółprzezroczysty.Światłozlamppodsufitemjużnie
grałonajegokonturach,tylkoprzenikałogonawskroś,jakbybyłzrobionyzmlecznegoszkła.
Gdy przystanął, pomyślałem, że zaraz się zdematerializuje, nie jak maszyna, ale jak duch. Po chwili
przestał być przejrzysty i znów stał się solidny, z wigorem podejmując pogoń. Znajome zawodzenie
przyciągnęło moją uwagę do drugiego korytarza. Głosem, który wcześniej słyszałem w burzy, kolejny
ztychstworówwyrażałszczerepragnieniespotkaniasięzemnąsamnasam.
Z tej odległości nie mogłem być pewien rozmiaru, ale przypuszczałem, że ta bestia jest znacznie
większaniżślicznotka,którawyklułasięzkokonu.Poruszałasiępewnie,zgracją,posuwiście,jakgdyby
sunęła po śniegu, przebierając nogami w bezbłędnym rytmie z szybkością stonogi. Zrobiłem jedną
zrzeczy,którerobięnajlepiej,amianowiciepopędziłem,jakbydiabełdeptałmipopiętach.
Miałem tylko dwie nogi zamiast stu, a na nich buty narciarskie, nie sportowe obuwie z poduszkami
powietrznymiwpodeszwach,alenamojąkorzyśćdziałałydzikadesperacjaienergiadostarczonaprzez
fantastycznąkanapkęsiostryReginyMarie.Dobiegałemdokotłowni,gdziemiałembyćbezpiecznyprzed
szatanemiszatanemjuniorem,czycokolwiektobyło.
Nagłecośoplatałosięwokółmoichstóp.Krzyknąłem,upadłemizerwałemsięzpodłogi.Okładałem
napastnika pięściami, póki nie zrozumiałem, że to pikowana kurtka, którą zdjąłem wcześniej z powodu
szelestu.
Klekot kości mojego prześladowcy wzniósł się do crescendo, jakby chór oszalałych szkieletów
wystukiwałostatnietaktywielkiegonumeruprzedstawienia.Odwróciłemsię.Stwórbyłtużzamną.
Nogi, inne niż u świerszcza, ale równie okropne, zatrzymały się jak jeden mąż. Najeżona kłykciami,
guzami, żebrami, przednia połowa prawie czterometrowej zjawy uniosła się nad podłogę z wężową
elegancją.
Staliśmy twarzą w twarz albo stalibyśmy, gdybym ja nie był tutaj jedynym z twarzą. Na całej
powierzchni wzory przemyślnie zintegrowanych kości rozkwitały, usychały, były zastępowane przez
noweformyiwzory,alewciszy,bezszczękaniaitykania,jakbyprzelewałosiężywesrebro.
Celem tego milczącego popisu było pokazanie mi absolutnej kontroli nad tą nieziemską fizjologią,
żebym się przestraszył i zawstydził swoją względną słabością. Jak wtedy, gdy patrzyłem przez okno,
wyczułem arogancką próżność w tym pokazie, niesamowicie ludzką arogancję, pompatyczność
i chełpliwość, która przewyższała zwykłą próżność i mogła zostać nazwana pychą. Cofnąłem się jeden
krok,drugi.–Pocałujmniewdupę,wstrętnysukinkocie.Rzuciłsięnamniezszaleńcząfurią,zimnyjak
lódibezlitosny.Niezliczoneżuwaczkiiszczękikłapały,zaopatrzonewostrogikościpiętdarły,ostrejak
sztyletypaliczkiżłobiły,podobnydobiczakręgosłupzhaczykowatymi,kolczastymikręgamiciąłmnieod
brzucha do gardła i rozdarł mi serce, a wówczas moje działania w obronie dzieci ze szkoły Świętego
Bartłomiejazostałyograniczonedotego,comogłemzrobićjakozwlekającyzmarły.
Tak,mogłobyćtakźle,alewasokłamałem.Prawdajestdziwniejszaodkłamstwa,choćznaczniemniej
traumatyczna.
Wszystko w mojej relacji jest prawdą do momentu, kiedy powiedziałem temu workowi kości, żeby
cmoknąłmniewzadek.Powykrzyknięciutychpłynącychprostozsercawulgarnychsłówzrobiłemkrok
wtył,apotemjeszczejeden.
Ponieważwierzyłem,żeniemamnicdostracenia,żemojeżyciejużdobiegłokresu,odwróciłemsię
śmiało od zjawy. Opadłem na ręce i kolana i przelazłem przez wąski otwór pomiędzy tunelem
akotłownią.
Spodziewałemsię,żepotwórchwycimniezanogiiwciągniezpowrotemdoswojegokrólestwa.
Kiedy bez szwanku dotarłem do kotłowni, przetoczyłem się na plecy i odsunąłem od otworu, pewny
wtargnięciamacających,kościanychwyrostkówzakończonychszczypcami.
Za ścianą nie rozległo się zawodzenie, nie usłyszałem też klekotu ucieczki, choć dudnienie pomp
wkotłownimogłomaskowaćwszystkieodgłosyprócztychnajgłośniejszych.
Słuchałem swojego walącego serca, zadowolony, że wciąż je mam. A także wszystkie palce, zęby,
cennąmałąśledzionęiobapośladki.
Biorąc pod uwagę zdolność chodzącego kościotrupa do objawiania się w niezliczonych wariacjach,
niewidziałempowodu,zjakiegomiałbyniewleźćzamnądokotłowni.Nawetwobecnejkonfiguracji
beztruduprzecisnąłbysięprzezotwórsześćdziesiątnasześćdziesiątcentymetrów.
Gdyby stwór tu wszedł, nie miałem żadnej broni, żeby go odpędzić. Ale jeśli nie utrzymam pozycji,
umożliwięmuwstępdoszkoły,gdziewtejchwiliwiększośćdziecijadłaobiadwrefektarzunaparterze,
ainnewswoichpokojachnapierwszympiętrze.
Czując się głupio i bez sensu, zerwałem się z podłogi, zdjąłem gaśnicę ze ściany i trzymałem ją
w pogotowiu, jakbym mógł zabić ten zlepek kości mgłą fosforanu amonowego, jak w kiepskich
wczesnych filmach science fiction, gdzie bohaterowie w przedostatniej scenie dokonują odkrycia, że
siejący spustoszenie, najwyraźniej niezniszczalny potwór może się rozpuścić w czymś tak prozaicznym
jaksól,wybielaczdoubrańalbolawendowylakierdowłosów.
W zasadzie nie miałem pewności, czy to coś żyje w takim sensie, w jakim żyją ludzie, zwierzęta
i owady, albo nawet w sensie życia planet. Nie potrafiłbym wyjaśnić, jak trójwymiarowy kolaż kości,
choć zdumiewająco skomplikowany, mógłby żyć, skoro nie miał ciała, krwi i widocznych narządów
zmysłów.Ajeśliniebyłżywy,niemożnabyłogozabić.
Wyjaśnienienadnaturalneteżmiumykało.Nicwteologiigłównychreligiianiwznanymmifolklorze
niesugerujeistnieniatakiejistoty.
Boowyłoniłsięspomiędzybojlerów.Przyjrzałsięmnieimojejbronifosforanowo-amonowej.Usiadł,
przekrzywiłgłowęiwyszczerzyłzębywuśmiechu.Zdajesię,żegorozbawiłem.
Uzbrojonywgaśnicęi,gdybyonazawiodła,tylkowgumędożuciablackjack,stałemnastanowisku
przezminutę,dwie,trzy.
Nic nie wyszło zza ściany. Nic nie czekało na progu, niecierpliwie postukując kościanymi palcami
stóp.Odstawiłemgaśnicę.
Trzymając się w odległości trzech metrów od otworu, opadłem na ręce i kolana, by zajrzeć w głąb
tunelu. Zobaczyłem oświetlony betonowy korytarz biegnący ku wieży chłodzącej, ale poza tym nic, na
widokczegochciałbymwezwaćpogromcówduchów.
Boopodszedłbliżejdootworuniżja,zerknął,potemspojrzałnamniezkonsternacją.
–Niewiem–powiedziałem.–Niełapię.
Założyłem płytę z nierdzewnej stali na miejsce. Gdy dokręcałem kluczem pierwszą nakrętkę,
spodziewałemsię,żecośtrzaśniewpłytęzdrugiejstrony,wyrwiejąiwywleczemniezkotłowni.Nic
sięniestało.
Niewiem,copowstrzymałokościanąbestięodzrobieniamitego,cozrobiłazbratemTimothym,ale
jestemprzekonany,żechciałamniedorwać.Jestemrównieżpewien,żemojeobraźliwesłowa–„pocałuj
mniewdupę,paskudnysukinkocie”–nieskłoniłyjej,nadąsanej,doodejścia.
ROZDZIAŁ34
RodionRomanovichstawiłsięwgarażuwwielkiejczapcezniedźwiedziejskóry,białymjedwabnym
szaliku,czarnymtrzyćwierciowympłaszczuzfutrzanymkołnierzemifutrzanymimankietamioraz–żadna
niespodzianka–zasuwanychśniegowcachdokolan.Wyszykowałsięjaknasannęzcarem.
Poucieczceprzedgalopującymkościotrupemleżałemnawznaknapodłodze,patrzącwsufit,próbując
sięuspokoić,czekając,ażnogiprzestanąmidrżećiodzyskajątrochędawnejsiły.
Stojącnademną,patrzącwdół,Rosjaninpowiedział:
–Jestpanwielceosobliwymmłodymczłowiekiem,panieThomas.
–Tak,proszępana.Jestemtegoświadom.
–Copanturobi?
–Dochodzędosiebiepowielkimstrachu.
–Copanaprzestraszyło?
–Nagłeuświadomieniesobiewłasnejśmiertelności.
–Czyżbywcześniejniezdawałpansobiesprawy,żejestśmiertelny?
–Przezjakiśczasbyłemtegoświadom.Pokonałomnie,wiepan,poczucienieznanego.
–Jakiegonieznanego,panieThomas?
– Wielkiego nieznanego. Nie jestem szczególnie wrażliwy. Odrobina nieznanego nie wprawia mnie
wzakłopotanie.
–Czyleżenienapodłodzeniesiepanuukojenie?
–Zaciekinasuficiesąpiękne.Ichwidokmnierelaksuje.Patrzącnabetonowystrop,zauważył:
–Moimzdaniemsąbrzydkie.
– Wcale nie. Zlewające się miękkie odcienie szarości, czerni i rdzy, sugestia zieleni, wszystkie te
nieregularnekształty,nicniejestwyrazisteisztywnejakkość.
–Kość,powiadapan?
–Tak,proszępana,powiadam.Czytaczapajestzniedźwiedziejskóry?
–Tak.Wiem,żenoszeniefuterjestniepoprawnepolitycznie,alenikogoniebędęzatoprzepraszać.
–Idobrze.Założęsię,żesampanzabiłniedźwiedzia.
–Jestpanobrońcąprawzwierząt,panieThomas?
–Niemamnicprzeciwkozwierzętom,alezwyklejestemzbytzajęty,żebymaszerowaćwichobronie.
–Wtakimraziepowiempanu,żerzeczywiściezabiłemniedźwiedzia,zktóregoskóryzostałauszytata
czapka,kołnierzimankietypłaszcza.
–Niewielejaknacałegoniedźwiedzia.
– Mam inne futrzane rzeczy w swojej garderobie, panie Thomas. Zastanawiam się, skąd pan wie, że
zabiłemniedźwiedzia.
– Proszę się nie obrażać, ale wraz z futrem na różne części garderoby otrzymał pan coś z ducha
niedźwiedzia,kiedypangozabił.
Zmojegopunktuwidzenialicznezmarszczkinajegoczolewyglądałyjakstraszneczarneblizny.
–TokojarzysięzfilozofiąNewAge,niekatolicką.
–Mówięmetaforycznie,niedosłownie,izpewnąironią,proszępana.
–Jawpanawiekuniemiałemluksusuironii.Wstaniepan?
–Zaminutę.EagleCreekPark,GarfieldPark,WhiteRiverStatePark–Indianapolismakilkabardzo
ładnychparków,aleniewiedziałem,żesąwnichniedźwiedzie.
–Jakzpewnościąsiępandomyśla,upolowałemniedźwiedzia,gdybyłemmłodymczłowiekiem.
–Stalezapominam,żejestpanRosjaninem.Orany,bibliotekarzewRosjisąwiększymitwardzielami
niżtutaj,polująnaniedźwiedzieitakdalej.
–Każdymusiałbyćtwardy.Tobyłaepokasowiecka.AlewRosjiniebyłembibliotekarzem.
–Jazmieniłemsięwtrakciepracyzawodowej.KimpanbyłwRosji?
–Przedsiębiorcąpogrzebowym.
–Tak?Balsamowałpanludzi.
–Przygotowywałemludzinaśmierć,panieThomas.
–Ująłpantowszczególnysposób.
– Wcale nie. Tak mówiliśmy w moim dawnym kraju. – Powiedział parę słów po rosyjsku
iprzetłumaczył:–Jestemprzedsiębiorcąpogrzebowym.Przygotowujęludzinaśmierć.Terazoczywiście
jestem bibliotekarzem z Indiany, pracuję w bibliotece stanowej naprzeciwko Kapitolu, na North Senate
Avenuepodnumeremstoczterdziestym.
Przezchwilęleżałemwmilczeniu.
–Jestpancałkiemzabawny,panieRomanovich.
–Alemamnadzieję,żeniegroteskowy.
– Wciąż o tym myślę. – Wskazałem drugą terenówkę. – Pan pojedzie tą. Kluczyki z numerami
rejestracyjnymiznajdziepanwskrzyncenaścianie.
–Czymedytacjenadzaciekamizłagodziłystrachprzedwielkimnieznanym?
–Natyle,nailemożnasięspodziewać,proszępana.Chcepanpomedytowaćprzezparęminut?
–Nie,dziękuję,panieThomas.Niemartwimniewielkienieznane.–Poszedłpokluczyki.
Kiedy wstałem, moje nogi były bardziej stabilne niż parę minut temu. Ozzie Boone, ważący prawie
dwieściekilogramówautorbestsellerowychpowieścidetektywistycznych,mójprzyjacielimentorzPico
Mundo, twierdzi z uporem, że powinienem pisać te biograficzne rękopisy lekkim tonem. Uważa, że
pesymizm jest wyłącznie dla ludzi, którzy mają zbyt duże wykształcenie i zbyt małą wyobraźnię. Ozzie
mówi, że melancholia jest zadowoloną z siebie formą smutku. Ostrzega, ze pisząc w beznadziejnie
ponurymnastroju,pisarzryzykujehodowaniemrokuwsercuistajesiętym,copotępia.
Zważywszy na makabryczną śmierć brata Timothy’ego, straszne odkrycia i dotkliwe straty, które
dopiero zostaną ujawnione, wątpię, czy ton tej narracji byłby w połowie tak lekki, gdyby nie Rodion
Romanovich.Niechcępowiedzieć,żeokazałsięświetnymkumplem.Chodzimioto,żeniebrakowało
mudowcipu.
Obecnie proszę Los tylko o to, żeby ludzie, których zsyła na moją drogę, czy dobrzy, czy źli, czy
moralnie bipolarni, byli w mniejszym bądź większym stopniu zabawni. To wielka prośba do zajętego
Losu, który musi wprowadzać zamęt w milionach żywotów. Większość dobrych ludzi ma poczucie
humoru. Problem jest ze znalezieniem pobudzających do uśmiechu złych ludzi, ponieważ zło jest
zazwyczaj pozbawione humoru, choć w filmach ci źli często mają najlepsze teksty. Moralnie bipolarni
natomiast,znielicznymiwyjątkami,sązbytzajęciusprawiedliwianiemswojegosprzecznegozachowania,
żebynauczyćsięśmiaćzsiebie,izauważyłem,żeczęściejśmiejąsięzinnychludziniżznimi.
Krzepki, ubrany w niedźwiedzią czapę, poważny jak przystało na człowieka przygotowującego ludzi
naśmierć,RodionRomanovichwróciłzkluczykamidodrugiejterenówki.
– Panie Thomas, naukowiec powie panu, że charakter wielu systemów wydaje się chaotyczny, ale
długie,dokładnebadaniewykazujeistnieniedziwnegoporządkupodpozoramichaosu.
–Naprzykład?
– Zimowa burza, w którą wyjdziemy, będzie wydawała się chaotyczna – zmienny wiatr, wirujący
śnieg, jasność, która nie tyle ujawnia, ile przysłania – ale jeśli spojrzy pan nie na zjawisko
meteorologiczne,alenaprzepływcieczy,cząstekienergiiwmikroskali,zobaczypanwątekiosnowęjak
wstarannieutkanejtkaninie.
–Zostawiłemwpokojumikroskaloweokulary.
– Gdyby spojrzał pan na poziomie atomów, zjawisko znów mogłoby wydać się chaotyczne, ale na
poziomiesubatomowymznówpojawiłbysiędziwnyporządek,wzórjeszczebardziejmisternyniżwątek
iosnowa.Podkażdympozornymchaosemzawszeczekanaujawnienieporządku.
–Niewidziałpanmojejszufladyzeskarpetkami.
– Może się wydawać, że my dwaj znaleźliśmy się w tym miejscu i w tym czasie wyłącznie przez
przypadek, ale i uczciwy naukowiec, i prawdziwy człowiek wiary powie panu, że nie ma zbiegów
okoliczności.
Pokręciłemgłową.
–Nauczylipanawnikliwegomyśleniawszkoleprzedsiębiorcówpogrzebowych.
Jego ubranie było nieskazitelne, bez jednej plamki czy zmarszczki, a śniegowce lśniły jak
zlakierowanejskóry.Stoicka,pobrużdżonainiewzruszonatwarzbyłamaskąidealnegoporządku.
–Proszęniezadawaćsobietrudu–powiedział–iniepytaćmnieonazwęszkołydlaprzedsiębiorców
pogrzebowych,panieThomas.Nigdydoniejnieuczęszczałem.
–Pierwszyrazwidzękogoś,ktobalsamowałbezlicencji.
Wjegooczachwidniałporządekjeszczebardziejsurowyniżten,którysugerowałoubranieitwarz.
–Uzyskałemlicencjębezchodzeniadoszkoły.Miałemwrodzonytalentdotegofachu.
–Niektóredziecirodząsięzesłuchemabsolutnym,innesągenialnymimatematykami,apanprzyszedł
naświatzwiedzą,jakprzygotowywaćludzinaśmierć.
–Świętaprawda,panieThomas.
–Musipanmiećinteresującepochodzeniegenetyczne.
–Przypuszczam,żepańskarodzinaimojabyłyrównieniekonwencjonalne.
–Nigdyniepoznałemsiostrymojejmatki,ciotkiCymry,alemójojciecmówi,żejestniebezpiecznym
mutantem,któregogdzieśzamknęli.
Rosjaninwzruszyłramionami.
–Niemniejjednakpostawiłbymsporonapodobieństwonaszychrodzin.Jamamprowadzićczypan?
Jeśli na jakimś poziomie pod jego ubraniem, twarzą i oczami krył się chaos, to w umyśle.
Zastanawiałemsię,jakirodzajdziwnegoporządkumożepodnimleżeć.
– Proszę pana, nigdy dotąd nie jechałem po śniegu. Nie jestem pewien, czy pod tymi wszystkimi
zaspami zdołam znaleźć drogę do opactwa. Musiałbym zdać się na intuicję… choć zwykle zawsze to
robię.
–Zcałymszacunkiem,panieThomas,uważam,żedoświadczenieprzebijaintuicję.Rosjajestświatem
śniegu,i,prawdęmówiąc,urodziłemsięwczasieśnieżycy.
–Wczasieśnieżycywkostnicy?
–Wbibliotece.
–Pańskamatkabyłabibliotekarką?
–Nie.Profesjonalnązabójczynią.
–Zabójczynią?
–Zgadzasię.
–Zabójczyniąwprzenośniczydosłownie,proszępana?
– Jedno i drugie, panie Thomas. Kiedy będzie pan jechać za mną, proszę trzymać się w bezpiecznej
odległości.Nawetznapędemnaczterykołaiłańcuchamiistniejeniebezpieczeństwopoślizgu.
–Czujęsiętak,jakbymsięślizgałcałydzień.Będęostrożny,proszępana.
–Jeśliwpadniepanwpoślizg,proszęprzekręcićkierownicęwkierunkuślizgu.Niechpanniepróbuje
kontrować.Iproszęużywaćhamulcówzwyczuciem.–Podszedłdoterenówkiiotworzyłdrzwi.Zanim
wsiadłzakierownicę,powiedziałem:
– Proszę pana, niech pan zablokuje drzwi. I jeśli zobaczy pan coś niezwykłego w burzy, niech pan
poskromiciekawośćiniewysiada,żebyprzyjrzećsięzbliska.Proszęsięniezatrzymywać.
–Niezwykłego?Naprzykład?
– Och, wie pan, nic szczególnego. Powiedzmy, bałwana z trzema głowami albo kogoś, kto mógłby
przypominaćmojąciotkęCymry.
Mógłbyobraćjabłkospojrzeniem.
Pomachałemmuręką,życzącpowodzenia,wsiadłemdoswojejterenówki,aonpochwilidoswojej.
Romanovichwyminąłmnieipojechałdostóppochylni.Ruszyłemzanim.Wcisnąłguzikpilotaidrzwi
zaczęłysiępodnosić.
Za garażem leżał chaos ponurego światła, wrzeszczącego wiatru i lawiny bezustannie padającego
śniegu.
ROZDZIAŁ35
Rodion Romanovich wyjechał z garażu w młoty wiatru i płachty śniegu. Włączyłem reflektory. Były
niezbędnewtympuchowymdeszczu.
Wchwili,gdybiałezasłonyśnieguzapłonęływsnopachświateł,Elviszmaterializowałsięnafotelu
pasażera,jakgdybymjegoteżwłączył.
ByłubranywkostiumpłetwonurkamarynarkizŁatwoprzyszło,łatwoposzło,możedlatego,żeuznał,
iżtrzebamnierozbawić.
Czarnykapturzneoprenuszczelnieprzylegałdojegogłowyzakrywającwłosy,uszy,czołopobrwi.
Wyeksponowanawtensposóbtwarzwydawałasiędziwniewrażliwa,aleefektbyłniezbytdobry.
Elviswcaleniewyglądałjakpłetwonurek;wyglądałjaksłodkalalkanagusekzbuziąwciup,ubrana
przezjakiegośzboczeńcawstrójdopraktyksadomasochistycznych,
–Orany,tenfilm–powiedziałem.–Nadałeśnoweznaczeniesłowuśmieszny.
Zaśmiał się bezdźwięcznie, udał, że strzela do mnie z kuszy do podwodnych polowań, i zmienił
kostiumpłetwonurkanaarabskistrójzHarumScarum.
–Maszrację–zgodziłemsię–tenbyłjeszczegorszy.Tworzącmuzykę,niemiałsobierównych,ale
w filmach parodiował samego siebie w sposób tak żenujący, że strach patrzeć. Pułkownik Parker,
menedżer, który wybierał scenariusze, przysłużył się Elvisowi mniej więcej tak, jak mnich Rasputin
carowiMikołajowiiAleksandrze.
Wyjechałemzgarażu,zatrzymałemsięinacisnąłempilota,żebyopuścićwrota.Patrzyłemwlusterko
wsteczne, dopóki się nie zamknęły, gotów wrzucić wsteczny bieg i rozjechać każdego uciekiniera
zkoszmaru,któryspróbujewejśćdogarażu.
Znajdując drogę najwyraźniej dzięki analizie topografii, Romanovich jechał bezbłędnie w kierunku
północno-północno-wschodnim, odsłaniając czarną nawierzchnię na łagodnym zakręcie. Część
zgarniętego śniegu spiętrzyła się na chodniku. Opuściłem pług, aż niemal muskał asfalt, i ruszyłem za
Rosjaninem. Jechałem w bezpiecznej odległości, chyląc głowę przed jego doświadczeniem, ponieważ
niechciałem,żebyposkarżyłsięnamnieswojejmatcezabójczym.
Wiatr popiskiwał niczym dudy, jakby trwał tuzin szkockich pogrzebów. Potężne podmuchy kołysały
terenówką i dziękowałem Bogu, że to powiększony model z niskim środkiem ciężkości, dodatkowo
obciążonyprzezciężkipług.
Śniegbyłtakisuchy,awiatrtakisilnyizawzięty,żenicnieprzyklejałosiędoszyby.Niewłączyłem
wycieraczek.
Rozglądającsiępostoku,zerkającwlusterka,spodziewałemsięzobaczyćkościanebestieharcujące
wśnieżycy.BiałesmugiograniczaływidocznośćrównieskuteczniejakburzapiaskowanaMojave,ale
surowe geometryczne linie stworów powinny na zasadzie kontrastu przyciągnąć oko w tym stosunkowo
miękkimśnieżnymkrajobrazie.
Poza terenówkami i tym, co niósł wiatr, nic się nie poruszało. Nawet wielkie drzewa wzdłuż drogi,
sosnyiświerki,byłytakmocnoobciążoneśniegiem,żekonaryledwodrżałyzszacunkudozawieruchy.
Elvis zmienił kolor włosów na blond, a arabski strój na robocze buty, dżinsy z podwiniętymi
nogawkamiikraciastąkoszulęzKochającychsiękuzynów.Wtymfilmiegrałdwierole:ciemnowłosego
oficeralotnictwaijasnowłosegoprostaka.
– W prawdziwym życiu nie widziałeś wielu jasnowłosych prostaków – powiedziałem – zwłaszcza
zidealnymizębami,czarnymibrwiamiitapirowanymiwłosami.
Udał,żemawystającesiekaczeizrobiłzeza,żebyzwiększyćwiarygodnośćroli.Zaśmiałemsię.
– Synu, ostatnio zaszły w tobie jakieś zmiany. Dotąd nie śmiałeś się tak beztrosko ze swoich złych
decyzji.Przezchwilęrozmyślałnadmoimisłowami,apotemwskazałnamnie.
–Co?Wyszczerzyłzębywuśmiechuipokiwałgłową.
–Myślisz,żejestemzabawny?
Znowu skinął, potem przecząco pokręcił głową, jakby mówiąc, że jestem zabawny, ale nie o to mu
chodziło.Zrobiłszeregminiznowuwskazałmnie,potemsiebie.Jeślichodziłomuoto,comyślałem,to
mipochlebiło.
–Osobą,któranauczyłamnieśmiaćsięzwłasnejgłupoty,byłaStormy.
Popatrzyłnablondwłosywlusterkuwstecznym,pokręciłgłowąiroześmiałsięmilcząco.
–Kiedyśmiejeszsięzsiebie,nabieraszperspektywy.Zaczynaszrozumieć,żebłędy,którepopełniłeś,
dopókinicszkodząnikomupróczciebie…cóż,możeszjesobiewybaczyć.Pochwilinamysłupodniósł
kciuknaznak,żesięzemnązgadza.
– Wiesz co? Każdy, kto przechodzi na Drugą Stronę, jeśli nie wiedział tego przed odejściem, nagle
uświadamia sobie, że na tym świecie był głupcem na tysiące sposobów. Tam wszyscy rozumieją jeden
drugiegolepiej,niżmyrozumiemysiebie,iwybaczająnamnaszągłupotę.
Wiedział, że chodzi mi o to, iż jego ukochana matka powita go radosnym śmiechem, nie płaczem
rozczarowaniainapewnoniewstydu.Łzywezbrałymuwoczach.
–Pomyślotym–poradziłem.
Zagryzł dolną wargę i pokiwał głową. Kątem oka dostrzegłem szybki ruch w śnieżycy. Serce mi
zamarłoiodwróciłemsięwtamtąstronę,aletobyłtylkoBoo.
Zpsiążywiołowościągnał,niemalszybowałwgóręstoku,upajającsięzimowymspektaklem,aninie
zakłócającwrogiegopejzażu,aniprzezeńniezakłócany,białypiespędzącyprzezbiałyświat.
Objechaliśmykościółiskręciliśmykuwejściudodomugościnnego,gdziemieliczekaćnanasbracia.
Elvisprzeobraziłsięzestarannieufryzowanegoprostakawlekarza.Miałbiałykitelistetoskopnaszyi.
–Hej,zgadzasię.Występowałeśzzakonnicami.Grałeśdoktora.Złamanereguły.MaryTylerMoore
była siostrą zakonną. Film może nie wiekopomny, nie dorównuje dziełom wszystkim Bena Afflecka
iJenniferLopez,aleprzynajmniejnieżenującogłupawy.
Położyłprawąrękęnasercuipoklepałszybko,sugerująckołatanie.
–KochałeśMaryTylerMoore?–Kiedyskinąłgłową,powiedziałem:–WszyscykochaliMaryTyler
Moore.Alewprawdziwymżyciubyliścietylkoprzyjaciółmi,prawda?
Skinął głową. Znów zatrzepotał ręką. Tylko przyjaciółmi, ale ją kochał. Rodion Romanovich
zahamowałprzedwejściemdomugościnnego.
GdypowolizatrzymałemwózzaRosjaninem,Elviswsunąłdouszukońcówkistetoskopuiprzycisnął
głowicę do mojej piersi, jakby słuchał bicia serca. Jego spojrzenie było wymowne i zabarwione
smutkiem.Zaparkowałem,zaciągnąłemhamulecręcznyipowiedziałem:
–Synu,niemartwsięomnie.Słyszysz?Niezależnie,cosięstanie,damsobieradę.Kiedywybijemoja
godzina, będę jeszcze lepszy, a tymczasem będzie ze mną wszystko w porządku. Zrób, co trzeba, i nie
martwsięomnie.
Przykładałstetoskopdomojejpiersi.
–Byłeśdlamniebłogosławieństwemwciężkichchwilach–dodałem–inicniesprawimiwiększej
przyjemności,gdyjastanęsiębłogosławieństwemdlaciebie.
Położył mi rękę na karku i ścisnął jak brat, któremu brak odpowiednich słów. Otworzyłem drzwi
iwysiadłemzterenówki.Wiatrbyłokropniezimny.
ROZDZIAŁ36
Spieczonyprzezpalącezimno,padającyśniegwysychałnapopiół.Płatkibyłyprawieziarnisteipiekły
mnie w twarz, gdy brnąłem przez prawie półmetrową warstwę śniegu na spotkanie z Rodionem
Romanovichem.Wysiadłzeswojejterenówki,zostawiającwłączonysilnikiświatła,jakja.
Podniosłemgłos,żebyprzekrzyczećwiatr:
– Bracia będą potrzebowali pomocy przy zapakowaniu sprzętu. Niech da im pan znać, że jesteśmy.
Tylnesiedzeniawmojejterenówcesązłożone.Przyjdę,gdytylkojerozłożę.
Wszkolnymgarażutensynzabójczynisprawiałniecoteatralnewrażenie,ubranywniedźwiedziączapę
ilamowanyfutremskórzanypłaszcz,alewburzywyglądałiściemonarszoiwswoimżywiole,jakbybył
królemzimyimógłruchemrękipowstrzymaćpadającyśnieg,gdybymuprzyszłaochota.
Niekuliłsięiniechowałgłowyprzedkąsającymwiatrem.Wyprostowanyjakstrunaruszyłdodomu
gościnnegodumnymkrokiem,jakiegomożnasięspodziewaćpoczłowieku,którykiedyśprzygotowywał
ludzinaśmierć.
W chwili, gdy zniknął w budynku, otworzyłem drzwi jego terenówki, zgasiłem światła, wyłączyłem
silnikischowałemkluczykidokieszeni.
Pobiegłemdodrugiegopojazdu,żebyteżzgasićświatłaisilnik.Zabrałemkluczyki,żebyRomanovich
niemógłpojechaćżadnymwozemdoszkoły.
Gdy wszedłem za swoim ulubionym Hoosierem do domu gościnnego, zastałem szesnastu braci
gotowychdoboju.
Roztropność kazała im przebrać się z habitów w stroje odpowiednie do takiej pogody. Nie były to
jednak szpanerskie kombinezony, jakie widzi się na stokach Aspen i Vail. Nie opinały ciała, żeby
zwiększyćaerodynamikęwczasiejazdyczyseksapilponartach,ibrakowałoimżywychkolorów.
Habity i stroje obrzędowe zakonników były krojone i szyte przez czterech braci, którzy nauczyli się
krawiectwa.Taczwórkauszyłarównieżkombinezony.
Były szaroniebieskie, bez ozdób, starannie wykończone, ze składanymi kapturami, ochraniaczami na
mankiety z praktycznie niezniszczalnego materiału ballistic nylon i izolowanymi szczelnymi mankietami
zgumowanymiściągaczami:idealnedoodśnieżaniachodnikówiinnychpracwczasiepaskudnejpogody.
PoprzybyciuRomanovichabraciazaczęliwkładaćnakombinezonykamizelkizociepleniemzpolaru
thermaloft. Kamizelki miały elastyczne wstawki, wzmocnione ramiona i, jak kombinezony, liczne
zasuwanekieszenie.
W tych jednolitych uniformach, z życzliwymi twarzami okolonymi przez dopasowane kaptury,
wyglądali jak szesnastu astronautów, którzy właśnie przybyli z planety tak przyjaznej, że jej hymnem
musiałabyćParadapluszowychniedźwiadków.
BratVictor,którykiedyśsłużyłwpiechociemorskiej,chodziłwśródswoichżołnierzy,sprawdzając,
czyprzynieśliwszystkiepotrzebnenarzędzia.
DwakrokioddrzwistałbratPiącha.Gdykonspiracyjnieskinąłgłową,spotkaliśmysięwgłębiholu
recepcyjnego,jaknajdalejoduszeregowanychsiłprawości.
Gdypodałemmukluczeodterenówki,którąprzyjechałRomanovich,Piąchapowiedział:
– Umocnienia i obrona przed kim, synu? Kiedy trzeba iść w bój, człowiek musi wiedzieć, z kim ma
wojować,toswegorodzajutradycja.
–Jestparunaprawdęzłychbandziorów,proszębrata.Niemamczasunawyjaśnienia,wyłożęwszystko
wszkole.Tylkojeszczeniewiem,jakwytłumaczętobraciom,botodziwacznyświat.
–Poręczęzaciebie,mały.
KiedyPiąchamówi,żesłowofacetajestzłotem,niktnieśmiewątpić.
–Tymrazembędzietrochęwątpliwości.
– Lepiej, żeby nie było. – Jego kanciaste rysy zastygły w twardym wyrazie pasującym do oblicza
groźnego boga z kamiennej świątyni, który nie toleruje niedowiarków. – Lepiej, żeby nikt nie wątpił
w twoje słowa. Poza tym bracia może jeszcze nie wiedzą, że Bóg położył rękę na twojej głowie, ale
lubiącięiprzeczuwają,żemaszwsobiecośwyjątkowego.
–Iszalejąnapunkciemoichnaleśników.
–Toniezaszkodzi.
–ZnalazłembrataTimothy’ego.Kamiennatwarzzarysowałasięlekko.
–ZnalazłeśbiednegoTimawtakimstanie,jakmówiłeś,prawda?
–Niezupełnie,proszębrata.Aletak,jestterazzBogiem.
Kreślącznakkrzyża,wymruczałmodlitwęzaduszębrataTimothy’ego,apotempowiedział:
–Mamyterazdowód,żeTimniewyskoczyłdoRenonarumiruletkę.Szeryfbędziemusiałpodejśćdo
sprawypoważnie,udzielićdzieciompotrzebnejochrony.
–Chciałbym,aletegoniezrobi.Wciążniemamyciała.
–Zdarzyłomisięoberwaćpouszachimożeterazodczuwamskutki,bomyślałem,żepowiedziałeś,że
znalazłeściało.
–Tak,proszębrata,znalazłemciało,alezostałozniegomożeparęcentymetrówtwarzyzwiniętejjak
na kluczyku do otwierania puszki sardynek, to wszystko. Wpatrując się pilnie w moje oczy, przemyślał
usłyszanesłowa.
–Toniemażadnegosensu,synu.
–Tak,proszębrata,niemasensu.Opowiemwszystko,gdydotrzemydoszkoły,ikiedybratusłyszy,co
mamdopowiedzenia,tobędziemiałojeszczemniejsensu.
–Isądzisz,żetenRosjaninjestwplątanywsprawę?
– Nie jest bibliotekarzem, a jeśli nawet kiedyś był przedsiębiorcą pogrzebowym, to nie czekał na
klientów,tylkosamichsobiezałatwiał.
–Toteżniewpełnichwytam.Jaktwojeramiępozeszłejnocy?
– Wciąż trochę pobolewa, ale niezbyt mocno. Moja głowa jest w porządku, proszę brata. Nie mam
wstrząsumózgu,zapewniam.
Połowa ubranych w kombinezony zakonników już wyniosła sprzęt do terenówek, a pozostali
wychodzilizadrzwi,gdybratSaul,któryniejechałdoszkoły,przyszedłzinformacją,żewopactwienie
działajątelefony.
–Czytonormalnewczasiesilnejburzy?–zapytałem.BratPiąchapokręciłgłową.
–Zdarzyłosięmożeraz,jaktylkopamiętam.
–Sąjeszczekomórkowe.
–Cośmimówi,żenie,synu.
Nawetwczasiedobrejpogodynatymobszarzeniezawszejestzasięg.Wyłowiłemkomórkęzkieszeni
kurtki,włączyłemjąiczekaliśmy,ażekranpodanamzłewieści,coteżsięstało.Kiedyzrobisięgorąco,
łącznośćpomiędzyopactwemiszkołąbędziepoważnieutrudniona.
– Jak pracowałem dla Trzepaczki, mieliśmy takie powiedzenie, gdy dochodziło do zbyt wielu
dziwnychzbiegówokoliczności.
–„Niemazbiegówokoliczności”–zacytowałem.
–Jasne,żeniema.Mawialiśmy:„KtośwśródnasmusimiećpluskwęFBIwodbytnicy”.
–Tobarwnewyrażenie,proszębrata,alebyłbymszczęśliwy,gdybyśmymielituFBI.
–Cóż,byłemwtedypociemnejstronie.LepiejpowiedzRosjaninowi,żeniemabiletupowrotnego.
–Bratmajegokluczyki.
Ze skrzynką narzędziową w jednej ręce i kijem baseballowym w drugiej ostatni z braci zakonnych
zniknąłzadrzwiami.Rosjaninaniebyłowpokoju.
Gdy wyszedłem z bratem Piąchą na zewnątrz, Rodion Romanovich odjeżdżał pierwszą terenówką
pełnązakonników.
–Niechmniediabli.
–No,no,synu.Liczsięzesłowami.
– Zabrał z kołka oba komplety kluczyków. Romanovich zatrzymał się w połowie długości kościoła,
jakbynamnieczekał.
–Niedobrze–mruknąłem.
–MożejestwtymrękaBoga,synu,atypoprostujeszczeniedostrzegaszdobra.
–Togłębokawiaraczycieplutki,puszystyoptymizmmyszy,którauratowałaksiężniczkę?
– W pewien sposób to jedno i to samo, synu. Chcesz prowadzić? Podałem mu kluczyki do drugiej
terenówki.
–Nie.Chcęsiedziećpocichu,duszącsięwewłasnejgłupocie.
ROZDZIAŁ37
Białejakbandażenieborozjaśniałopowietrzemniejniżotulonąśniegiempowierzchnię,jakbySłońce
umierałoiZiemiaprzemieniałasięwnowesłońce,zimne,dająceniewieleświatłaianitrochęciepła.
BratPiąchaprowadził,jadączapodstępnymfałszywymbibliotekarzemwbezpiecznejodległości,aja
strzelałem we wszystkie strony, choć tylko oczami. Ośmiu braci ze sprzętem zajmowało drugi, trzeci
iczwartyrządsiedzeńwterenówce.
Można by się spodziewać, że w pojeździe pełnym mnichów będzie panowała cisza, a wszyscy
pasażerowie będą pogrążeni w milczącej modlitwie albo medytacjach nad stanem swojej duszy - albo
w knowaniach, jak ukryć przed ludzkością, że Kościół jest organizacją istot pozaziemskich
zdecydowanychzawładnąćświatemprzezkontrolęumysłów,którątomrocznąprawdęznałpanLeonardo
da Vinci, co łatwo udowodnić, powołując się na jego najsłynniejszy autoportret w kapeluszu z cynfolii
wkształciepiramidy.
Wczesnym popołudniem powinna panować cisza mniejsza, przerywana tylko na potrzeby pracy, ale
mnisi rozmawiali ze swadą. Martwili się o zaginionego brata Timothy’ego i byli zatrwożeni
możliwością, że nieznani osobnicy zamierzają skrzywdzić dzieci w szkole. Ich głosy wyrażały strach
ipokorę,leczrównieżradosnepodniecenie,żemogąwystąpićwrolidzielnychobrońcówniewiniątek.
BratAlfonsezapytał:
–Odd,czywszyscyumrzemy?
–Mamnadzieję,żeniktnieumrze–odparłem.
–Jeśliwszyscyumrzemy,szeryfbędzieskompromitowany.
– Nie rozumiem tego moralnego rachunku – stwierdził brat Rupert – śmierć nas wszystkich zostanie
zrównoważonaprzezwstydszeryfa?
–Zapewniamcię,bracie–zacząłAlfonse–niechciałemsugerować,żemasowaśmierćbyłabyceną
doprzyjęciazajegoporażkęwnastępnychwyborach.
Brat Quentin, który kiedyś był policjantem, najpierw patrolującym ulice, a potem detektywem
wwydzialerozbojówizabójstw,zapytał:
–Odd,kimsąciniedoszlizabójcydzieci?
– Nie wiemy tego na pewno – odparłem, odwracając się w fotelu, żeby na niego spojrzeć. – Ale
wiemy,żecośnadchodzi.
– Jakie są dowody? Najwyraźniej nie na tyle konkretne, żeby zrobiły wrażenie na szeryfie. Telefony
zpogróżkami,cośwtymstylu?
–Telefonyniedziałają–odparłemwymijająco–więcniebędzieżadnychpogróżek.
–Unikaszodpowiedzi?–zapytałbratQuentin.
–Tak,proszębrata.
–Jesteśwtymbeznadziejny.
–Staramsię,jakmogę.
–Musimyznaćimięnaszegowroga.
–Znamy–dobitniepowiedziałbratAlfonse.–Nazywasięlegion.
– Nie chodzi mi o naszego ostatecznego wroga – zaznaczył Quentin. – Odd, chyba nie wystąpimy
przeciwkoSzatanowizkijamibaseballowymi,prawda?
–JeślitoSzatan,niewykryłemwonisiarki.
–Znowurobiszuniki.
–Tak,proszębrata.
ZtrzeciegorzędubratAugustinezapytał:
– Dlaczego nie chcesz powiedzieć, czy to Szatan, czy nie? Wszyscy wiemy, że to nie on sam, tylko
jacyśfanatycyprzeciwniwierze,prawda?
–Wojującyateiści–wtrąciłktośztyłuwozu.
Innypasażerzczwartegorzędudodał:
–Islamofaszyści.PrezydentIranupowiedział:„Światbędzieczystszy,gdyniezostanienanimnikt,dla
kogodniemświętymjestsobota.Kiedywszyscyumrą,wybijemytłumniedzielny".
BratPiąchapowiedział:
–Niemasensusięnakręcać.Jakdojedziemydoszkoły,opatBernardostrowaspogoni,oilegoznamy.
Zaskoczony,wskazującterenówkę,zapytałem:
–Opatjestznimi?
Piąchawzruszyłramionami.
–Uparłsię,synu.Możeważyniewięcejniżmokrykot,alejestplusemdlazespołu.Niemanaświecie
takiejrzeczy,któraprzestraszyłabyopata.
–Możejest–mruknąłem.
BratQuentin,którysiedziałwdrugimrzędzie,położyłrękęnamoimramieniuiwróciłdogłównego
wątkuzuporemdoświadczonegośledczego.
– Mówię tylko, Odd, że musimy znać imię naszego wroga. Nie mamy tutaj oddziału wyszkolonych
wojowników. Jak przyjdzie co do czego, jeśli bracia nie będą wiedzieli, przeciwko komu mają się
bronić,puszcząimnerwyizacznąwalićkijamijedendrugiego.
BratAugustineupomniałgołagodnie:
–Nieszacujnaszbytnisko,bracieQuentinie.
–Możeopatpobłogosławikije–powiedziałbratKevinztrzeciegorzędu.
BratRupertwłączyłsiędorozmowy:
–Wątpię,czyopatuznałbyzawłaściwebłogosławieniekijów,abyzapewnićzwycięstwowgrze,cóż
dopiero,żebystałysięskuteczniejsząbroniądorozwalaniagłów.
–Mamnadzieję,żeniebędzieczegorozwalać.Nasamąmyślrobimisięniedobrze.
–Machajnisko–poradziłbratPiącha–iwalwkolana.Facecizrozwalonymikolanaminiestanowią
bezpośredniego zagrożenia, ale też uszkodzenia nie są trwałe. Wracają do zdrowia. W większości
przypadków.
–Mamytutajpoważnydylematmoralny–zauważyłbratKevin.–Musimyoczywiściechronićdzieci,
alerozwalaniekolanniejestpodżadnymwzględemzgodnewteologiąchrześcijańską.
–Chrystus–przypomniałmubratAugustine–wyrzuciłkupcówzeświątyni.
–Wistocie,alenigdziewPiśmienieczytałem,żebywtrakciełamałimkolana.
–Możenaprawdęwszyscyumrzemy–szepnąłbratAlfonse.
ZrękąwciążnamoimramieniubratQuentinpowiedział:
– Zaalarmowało cię coś więcej niż telefony z pogróżkami. Czy… znalazłeś brata Timothy’ego? Tak,
Odd?Żywegoczymartwego?
W tym momencie nie mogłem powiedzieć, że znalazłem go martwego i zarazem żywego, że nagle
przeobraziłsięzTimawcoś,coTimemniebyło.
–Nie,proszębrata,animartwego,aniżywego–odparłem.
Quentinzmrużyłoczy.
–Znowurobiszuniki.
–Skądbratmożetowiedzieć?
–Widzę.
–Co?
–Zakażdymrazem,gdyudzielaszwymijającejodpowiedzi,leciutkodrgacilewapowieka.Masztik,
którycięzdradza,gdyrobiszuniki.
Gdy szybko się odwróciłem, żeby dociekliwy brat Quentin nie widział mojego zdradliwego oka,
zobaczyłemBoo,któryskakałradośnie.
Za uśmiechniętym psem biegł Elvis, rozbawiony jak dziecko, niezostawiający za sobą śladów na
śniegu, machający rękami wysoko nad głową jak natchnieni ewangelicy w czasie wykrzykiwania:
„Alleluja”
Booskręciłzodśnieżonądrogiipomknąłwpodskokachnałąkę.Roześmiany,radosnyElvispobiegł
za nim. Król rock and rolla i dokazujący pies znikli z pola widzenia, ani nie niepokojąc śnieżycy, ani
przezniąnieniepokojeni.
Przezwiększośćdniżałowałem,żemamwyjątkowydarwidzeniaiintuicji,ichciałem,abyżal,jakina
mnie sprowadził, nie ciążył mi na sercu, żeby z mojej pamięci zostało wymazane wszystko, co
nadnaturalne,żebymmógłbyćtaki,jakiskądinądjestem–nikimszczególnym,jednądusząwmorzudusz,
płynącąprzezdnikunadziei,kutemuostatniemuschronieniuwolnemuodstrachuibólu.
Jednakraznajakiśczaszdarzająsięchwile,gdybrzemięwydajesięwartedźwigania:chwileczystej
radości, niewysłowionego piękna, zdumienia i podziwu albo, jak w tym przypadku, chwile tak
przejmujące,żeświatwydajesięlepszy,niżnaprawdęjest,ipozwalanamujrzećraj,jakimmógłbybyć,
gdybyśmygoniezepsuli.
Chociaż Boo miał zostać ze mną przez przyszłe dni, Elvisa miało zabraknąć. Ale wiedziałem, że
wspomnienie,jakbiegaliwśnieżycypełniszalonejradości,będziemitowarzyszyćprzezwszystkiedni
natymświecie,apotemnawieki.
–Synu?–zapytałPiąchazzaciekawieniem.
Zdałemsobiesprawę,żesięuśmiecham,choćuśmiechwtejchwilibyłmałostosowny.
–Proszębrata,myślę,żeKróljestgotówodejśćztegomiejscanakońcuulicySamotnej.
–Hotelzłamanychserc–powiedziałPiącha.
–Tak.Niepowinienbyłnigdywystępowaćwtejspelunie.
Piąchapojaśniał.
–Aletosuper,prawda?
–Super–zgodziłemsię.
–Tomusibyćmiłeuczucie,żeotworzyłeśdlaniegowielkiedrzwi.
–Nieotworzyłem.Pokazałemmutylko,gdziejestgałkaiwktórąstronęnależyprzekręcić.
ZamoimiplecamibratQuentinpowiedział:
–Oczymwymówicie?Nienadążam.
Nieodwracającsię,odparłem:
–Zajakiśczas,proszębrata.Wswoimczasiepodążybratzanim.Wszyscyzanimpodążymy.
–Zakim?
–ZaElvisemPresleyem,proszębrata.
–Założęsię,żelewapowiekaskaczecijakszalona.
–Niesądzę.
Piąchapokiwałgłową.
–Anidrgnie.
Pokonaliśmy dwie trzecie drogi łączącej nowe opactwo i szkołę, gdy z burzy wyłonił się
zdumiewającytwórzkrzyżującychsię,obracających,wijącychjakserpentynakości.
ROZDZIAŁ38
Choć brat Timothy został zamordowany – gorzej niż zamordowany – przez jedno z tych stworzeń,
niepoprawnyoptymistaOdd,któryczasamidochodzidogłosu,powtarzał,żebezustanniezmieniającasię
mozaikakościwoknieszkołyimoiprześladowcywtuneluzwieżychłodniczejtozjawy,straszne,ale
mniej realne niż na przykład mężczyzna z pistoletem, kobieta z nożem czy amerykański senator
zpomysłem.
Optymista Odd chciał wierzyć, że te istoty, podobnie jak zwlekający zmarli i bodachy, okażą się
niewidzialne dla wszystkich oprócz mnie i że to, co spotkało Timothy’ego, było czymś wyjątkowym,
ponieważistotynadprzyrodzoneniemogąkrzywdzićżywych.
Ta optymistyczna możliwość została spłukana do ścieku pobożnych życzeń wraz z pojawieniem się
wyjącejkościanejzjawyinatychmiastowąreakcjąPiąchyijegobraci.
Wysoka i długa jak dwa konie galopujące jeden za ogonem drugiego, bezustannie zmieniająca się
nawetwdrodzeprzezłąkę,wyskoczyłazbiałegowiatruiprzecięładrogęprzedpierwsząterenówką.
W Piekle Dantego, w lodowej i śnieżnej mgle zamarzniętego najniższego poziomu Piekła, uwięziony
Szatan ukazuje się poecie w wietrze z trzech par wielkich skórzanych skrzydeł. Upadły anioł, niegdyś
piękny,aleterazstraszny,cuchnąłrozpaczą,niedoląizłem.
Tutaj też boleść i rozpacz znalazły ucieleśnienie w wapniu i fosforze kości, a zło wyrażało się
w szpiku. Zamiary stwora uwidaczniały się w jego wyglądzie, w jego szybkim ruchu, i wszystkie były
złe.
Ani jeden brat nie zareagował na ten widok zdumieniem i nawet strachem przed nieznanym i żaden
niedowierzaniem.
Wszyscy bez wyjątku natychmiast uznali zjawę za ohydę z piekła rodem i patrzyli tyleż z odrazą, co
zgrozą,zwrogościąiszlachetnymrodzajemnienawiści,jakgdybyodpierwszegorzutuokarozpoznali
pradawne,odwiecznezło.
Jeśli któremuś odebrało mowę, to szybko ją odzyskał i wnętrze wozu wypełniły okrzyki. Wzywali
Chrystusa i Matkę Boską i nie słyszałem wahania ani zakłopotania, gdy obrzucali zjawę imionami
demonów albo imieniem ojca wszystkich demonów, choć jestem całkiem pewien, że pierwsze słowa
brataPiąchybrzmiały:„Mammamia”.
RodionRomanovichzatrzymałwóz,gdybiałydemonprzemknąłtużprzedmaską.
KiedyPiąchawcisnąłhamulec,kołazłańcuchamipodskoczyłynaoblodzonejnawierzchni,alesięnie
pośliznęły,imyteżzatrzymaliśmysięgwałtownie.
Kościanenogiporuszałysięjaktłoki,wzbijającpióropusześniegu,gdyzjawaprzecięładrogęiszła
dalejpołące,jakbynieświadomanaszejobecności.Zostawiałaśladwświeżympuchuiśniegwirował
wwytwarzanymprzezniąprądziepowietrza,corozproszyłowszelkiewątpliwości,czyjestprawdziwa.
Przekonany,żepotwórtylkoudawałbrakzainteresowaniaizachwilęwróci,powiedziałemdoPiąchy:
–Jedziemy.Niewolnotutkwić.Jedź,bracie,wieźnasdoszkoły.
–Niemogę,dopókionnieruszy–odparłPiącha,wskazującterenówkę,którablokowałanamdrogę.
Poprawejstronie,napołudniu,wznosiłasięstromaskarpa,zktórejhiperszkieletzbiegłzprędkością
stonogi. Może nie ugrzęźniemy w głębokiej zaspie, ale kąt nachylenia z pewnością nas wywróci. Na
północnejłącefantastycznakonstrukcjaruchliwychkościznikła,spowitaprzezcałunyśniegu,którychnie
przenikałoponureświatłopochmurnegodnia,alewidzieliśmyjąnieporazostatni.RodionRomanovich
wciążwciskałpedałhamulcaiwczerwonychświatłachstopuśniegpadałwkrwawymdeszczu.
Po lewej stronie łąka opadała ponad pół metra poniżej drogi. Pewnie moglibyśmy objechać
Romanovicha,alepodjęlibyśmyniepotrzebneryzyko.
–Czeka,żebyjeszczeraztozobaczyć–powiedziałem.–Zwariował?Niechbratzatrąbi.
PiąchawcisnąłklaksoniświatłastoputerenówkiRomanovichazamrugały.Piąchazatrąbiłponownie
iRosjaninruszył,alepochwiliznowuzahamował.
Potwór nadszedł z północy, bronując pole śniegu, posuwając się wolniej niż wcześniej, a jego
miaroweruchyzdradzałyzłowieszczezamiary.
Zdumienie, strach, ciekawość, niedowierzanie: cokolwiek sparaliżowało Romanovicha, w końcu
odzyskałswobodęruchów.Terenówkaruszyła.
Zanim nabrała prędkości, stwór zbliżył się, stanął dęba, wysunął skomplikowane kleszcze, chwycił
swojąofiaręiprzewróciłwóznabok.
ROZDZIAŁ39
Wóz leżał na prawym boku. Powoli obracające się koła na próżno szukały oporu w pełnym śniegu
powietrzu.
Rosjaniniośmiumnichówmogliwyjśćtylkodrzwiamiztyłualbotymizwróconymikuniebu,alenie
beztruduinieszybko.
Założyłem,żebestiaalbopodważydrzwiisięgniedośrodkapodziewięciumężczyzn,albowyłapie
ich, gdy będą próbowali uciec. Nie wiedziałem, czy zrobi z nimi to, co z bratem Timothym, ale byłem
pewien,żezgromadziichmetodycznie.
Kiedy zgarnie wszystkich, zabierze ich, żeby ukrzyżować na ścianie jak Timothy’ego, przemieniając
śmiertelne ciała w dziewięć poczwarek. Albo od razu przyjdzie po nas, do drugiej terenówki, i pod
koniecdniawwieżychłodniczejbędziesiętłoczyćosiemnaściepoczwarek.
Zamiast kontynuować dzieło zniszczenia jak zaprogramowany robot, stwór odsunął się od terenówki
icierpliwieczekał,zachowującpodstawowąformę,alebezustanniezmieniającwidocznenapowierzchni
wzory,podobnedośmigiełipłatków.
Z opanowaniem i pewnością siebie doświadczonego kierowcy, który często uciekał policji, brat
Piąchapoprawiłpasy,podniósłstalowypługiwrzuciłwsteczny.
–Niemożemyichzostawić–powiedziałem,abraciazamnąhałaśliwieprzyznalimirację.
– Nikogo nie zostawimy – stanowczo zapewnił Piącha. – Mam tylko nadzieję, że są na tyle
przestraszeni,żebysięnieruszać.
Jak makabryczna, wyposażona w silnik rzeźba, którą wykonały hieny cmentarne, stos kości stał na
warciezbokudrogi,byćmożeczekając,ażotworząsiędrzwiprzewróconegowozu.Kiedycofnęliśmy
się o pięćdziesiąt metrów, terenówka stała się plamą na drodze pod nami, a płachty śniegu prawie
zupełniezakamuflowałykościanewidmo.
Zapiąłempasiusłyszałem,żebraciazamoimiplecamirobiątosamo.NawetkiedyBógjestdrugim
pilotem,wartozabraćspadochron.
Brat Piącha zwolnił i stanął. Z nogą na pedale hamulca zmienił bieg. Panowała cisza mącona tylko
przezoddechybraci.PotembratAlfonsepowiedział:
–Liberanosamalo.
Zbawnasodezłego.
Piącha przełożył nogę z pedału hamulca na gaz. Silnik ryknął, łańcuchy zadzwoniły na nawierzchni
i pomknęliśmy w dół, zamierzając wyminąć przewrócony wóz i staranować demona. Zdawało się, że
naszceldoostatniejchwiliniebyłświadomnaszegoataku,amożenieznałstrachu.Uderzyliśmypługiem
inatychmiastwytraciliśmyprawiecałyimpet.
Spadł gwałtowny grad. Przednia szyba pękła, rozpadła się, posypała na nas, a z nią luźne kości
ielementypołączonestawowo.
Finezyjniezespolonekościwylądowałyminakolanach,podrygującjakpołamanykrab.Mójkrzykbył
równie męski jak pisk dziewczynki, która przestraszyła się kosmatego pająka. Strąciłem kości na
podłogę.
Byłyzimneiśliskie,lecznietłusteaniniewilgotne,bezśladuciepłażycia.
Szczątki miotały się i trącały moją nogę, nie z zamiarem wyrządzenia krzywdy, ale bezwiednie, jak
wążzodciętągłową.Mimotoszybkopodciągnąłemstopynasiedzenieiszczelnieotuliłbymsięhalkami,
gdybymtylkojenosił.
Zatrzymaliśmy się dziesięć metrów za wywróconym pojazdem i zaraz cofnęliśmy, słysząc głośne
trzaskiichrzęstpodkołami.
Kiedy wysiadłem, zobaczyłem drogę zaśmieconą podrygującymi konstrukcjami z kości, połamanymi
szczątkamirozerwanejbestii.Niektórebyłydużejakodkurzacze,wielewielkościkuchennychurządzeń–
wyginające się, opalizujące, składające i rozkładające jakby w próbie posłuchania czarodziejskiego
zaklęcia.
Tysiące kości wszelkich kształtów i rozmiarów leżało bezładnie na drodze. Grzechotały jakby
wczasietrzęsieniaziemi,aleprzezpodeszwybutównarciarskichniewyczuwałemnajlżejszegodrżenia.
Odkopującszczątki,oczyściłemścieżkęiwspiąłemsięnabokprzewróconegowozu.Braciapatrzylina
mnie,mrugająciwybałuszającoczy,przezboczneokna.
Gdy otworzyłem drzwi, dołączył do mnie brat Rupert. Wspólnymi siłami szybko wyciągnęliśmy
Rosjaninaimnichówzpojazdu.
Niektórzy byli posiniaczeni, a wszyscy wstrząśnięci, lecz żaden nie odniósł poważnych obrażeń.
Odłamki kości przebiły wszystkie opony naszej terenówki. Wóz stał na płaskich gumach. Czekała nas
pieszawędrówkadooddalonejostometrówszkoły.
Niktniemusiałmówić,żeskoroistniałjedenchodzącykalejdoskopkości,tomogłyzjawićsięinne.
Ściśle mówiąc, czy to z szoku, czy ze strachu prawie nikt się nie odzywał, a jeśli już, to jak najciszej.
Wszyscy pracowali pilnie, wyładowując narzędzia i inny sprzęt przywieziony do obrony
iufortyfikowaniaszkoły.
Grzechoczące szczątki powoli cichły, a niektóre kości zaczęły się rozpadać na sześciany różnej
wielkości, jak gdyby nie były kośćmi, tylko strukturami stworzonymi z mniejszych połączonych
elementów. Gdy ruszyliśmy do szkoły, Rodion Romanovich zdjął czapkę, pochylił się i wrzucił garść
kostekdotegoworkazniedźwiedziejskóry.
Podniósł głowę i zobaczył, że patrzę. Ściskając czapkę w jednej ręce jak sakwę ze skarbem, drugą
podniósł coś, co bardziej przypominało wielką aktówkę niż skrzynkę na narzędzia, i odwrócił się
wstronęszkoły.
Zdawało się, że wiatr wokół nas rozbrzmiewa słowami pełnymi złości, z chwili na chwilę coraz
gniewniejszymi, wymawianymi w brutalnym języku idealnym do rzucania przekleństw i uroków, do
złorzeczeniaiwygrażania.
Niewidoczne niebo opadało na spotkanie z ukrytą ziemią i po zniknięciu horyzontu szybko znikły
wszelkietworyczłowiekainatury.Światłoprzezcałyposępnydzień,niepozwalającenarzucaniecienia,
nie oświetlało, ale oślepiało. W tej białej ciemności rozmyły się kontury terenu, z wyjątkiem tych pod
nogami,iszliśmynaoślep.
Dzięki magnetyzmowi psychicznemu nigdy się nie gubię. Ale paru braci mogło odejść na zawsze,
zaledwieparęmetrówodszkoły,gdybynietrzymalisiębliskosiebieigdybynieprowadziłyichszybko
znikającełatyasfaltuodsłoniętewcześniejprzezpługi.
Mogłysięzbliżaćkolejnechodzącekościotrupy,apodejrzewałem,żeichnieoślepiabielśniegu.Ich
zmysły,jakiekolwiekbyły,niemogłybyćanalogicznedonaszych–alemogłybyćlepsze.
Zatrzymałem się dwa kroki przed zwijanymi wrotami garażu, bo dopiero wtedy je zobaczyłem. Gdy
bracia zgromadzili się wokół mnie, policzyłem ich, żeby sprawdzić, czy któryś nie zaginął. Zamiast
szesnastudoliczyłemsięsiedemnastu.Rosjaninstałwśródnich,alejegonieuwzględniłemwliczeniu.
Zaprowadziłemichdozwykłychdrzwiobokwrótiotworzyłemjekluczemuniwersalnym.
Kiedywszyscybezpiecznieweszlidośrodka,zamknąłemizaryglowałemdrzwi.
Braciapołożylinapodłodzeprzyniesionerzeczy,otrzepalisięześnieguizdjęlikaptury.
SiedemnastymzakonnikiembyłbratLeopold,nowicjusz,któryczęstopojawiałsięiznikałjakduch.
Jego piegowata twarz wyglądała mniej zdrowo niż wcześniej i nie doszukałem się na niej śladu
zwykłegosłonecznegouśmiechu.
Leopold stał obok Rosjanina. Nie umiałem tego sprecyzować, ale coś w ich postawie i zachowaniu
sugerowało,żesąsprzymierzeńcami.
ROZDZIAŁ40
Romanovichprzykląkłnapodłodzegarażuizniedźwiedziejczapywysypałnabetonbiałesześciany.
Bokiwiększychokazówmiałymożeczterycentymetrydługości,mniejszychmożecentymetr.
Wypolerowaneigładkiemogłybybyćkośćmidogrybezoczekiwyglądałynienatwórnaturalny,ale
sztuczny.
Podrygiwały i obijały się z grzechotem, jakby jeszcze istniało w nich życie. Może pobudzało je
wspomnienie kości które niedawno tworzyły, może miały wbudowany program rekonstrukcji, lecz
brakowałoimmocy.
Przywiodły mi na myśl skaczącą fasolę, nasiona meksykańskiego wilczomleczu ożywiane ruchami
żyjącychwnichlarwćmy.
Nie sądziłem, że ruchy tych kostek powoduje odpowiednik larw ćmy, ale nie zamierzałem ich
rozgryzaćwceluzweryfikowaniaswojejopinii.
Gdy bracia stanęli dokoła, patrząc na ślepe kości do gry, jeden z większych okazów zatrząsł się
gwałtownieirozpadłnaczterymniejszeidentycznekostki.
Możepodwpływemtejreakcjimniejszysześcianprzetoczyłsięipodzieliłnaczterymniejszerepliki.
Romanovich oderwał wzrok od tych samoistnie dzielących się brył i spojrzał w oczy bratu
Leopoldowi.
–Kwantomizują–powiedziałnowicjusz.
Rosjaninpokiwałgłową.
–Cotusiędzieje?–zapytałem.
Zamiastodpowiedzieć,Romanovichskierowałuwagęzpowrotemnakościimruknąłjakbydosiebie:
–Niewiarygodne.Alegdzieciepło?
Jakbytopytaniegoprzestraszyło,Leopoldcofnąłsięodwakroki.
–Chciałbyśbyćtrzydzieścikilometrówstąd–rzekłRomanovichdoniego.–Trochęnatozapóźno.
–Znaliściesięprzedprzyjazdemtutaj–zauważyłem.
Kostkizcorazwiększąszybkościąrozpadałysięnacorazmniejszerepliki.
Spojrzałemnabraci,spodziewającsię,żepoprąmojeżądanieodpowiedziodRosjanina.Zobaczyłem,
że skupiają uwagę nie na Romanovichu czy Leopoldzie, ale na mnie i na dziwnych – i wciąż coraz
mniejszych–obiektachnapodłodze.
BratAlfonsepowiedział:
–Odd,wsamochodzie,gdyzobaczyliśmy,żetocośwyłaniasięześnieżycy,wprzeciwieństwiedonas
niebyłeśoszołomiony.
–Byłem…odebrałomimowę.
–Drgacipowieka–stwierdziłbratQuentin,patrzącnamniezezmarszczonymibrwiami.
Niewątpliwie w podobny sposób gromił wzrokiem licznych podejrzanych w pokoju przesłuchań
wydziałuzabójstw.
Gdykostkisiędzieliły,aichliczbadramatycznierosła,łącznamasaniepowinnasięzmieniać.Pokrój
jabłkowkostkę,akawałkibędąważyćtylesamo,cocałyowoc.Aletutajmasaznikała.Takistanrzeczy
sugerował, że mimo wszystko bestia była istotą nadnaturalną, skoro objawiła się pod postacią materii
omasiewiększej–aleniebardziejrealnej–niżektoplazma.Teoriatanastręczaławieleproblemów.Po
pierwsze, brat Timothy był martwy, i to nie duch go zabił. Terenówka nie została przewrócona przez
rozzłoszczonegopoltergeista.
Sądząc po upiornej minie, która starła cały słoneczny urok z chłopięcej twarzy, brat Leopold był
wyraźnieskupionynainnej–iznaczniebardziejprzerażającejkoncepcji–niżzjawiskonadnaturalne.
Kostki na podłodze stały się tak liczne i maleńkie, że przypominały rozsypaną sól. A potem… beton
znówbyłpusty,jakbyRosjaninniewysypałniczegozkapelusza.Zkoloramiwracającyminatwarzbrat
Leopoldzadrżałzulgi.
Romanovichpomistrzowskuzmieniłkierunekciekawości,któramogłaskupićsięnanim.Podniósłsię
ichcącpogłębićintuicyjneprzekonaniebraci,żewiemwięcejniżonidwaj,zapytał:
–PanieThomas,cotobyło?
Wszyscybraciapopatrzylinamnie.Zdałemsobiesprawę,że–obnoszącsięzuniwersalnymkluczem
i enigmatycznym zachowaniem – zawsze byłem dla nich postacią bardziej tajemniczą niż Rosjanin czy
bratLeopold.
–Niewiem–odparłem.–Chciałbymwiedzieć.
–Niedrgnęłamupowieka–oznajmiłbratQuentin.–Nauczyłeśsiępanowaćnadtikiem,czynaprawdę
jesteśszczery?
Zanimzdążyłemsięodezwać,opatBernardpoprosił:
–Odd,chciałbym,żebyśopowiedziałbraciomoswoichwyjątkowychzdolnościach.
Wodzącwzrokiempotwarzach,zktórychbiłaciekawość,powiedziałem:
–Nacałymświecie,proszęojca,jesttylkokilkaosób,któreznająmójsekret,mniejniżpołowaliczby
tuobecnych.To…jakpublicznewyjawienietajemnicy.
–Przykażę,abyuważalisięzatwoichspowiedników.Twójsekretstaniesiętajemnicąspowiedzi.
–Niedlawszystkich–zaznaczyłem.
Nie zawracałem sobie głowy oskarżaniem brata Leopolda o nieszczerość postulatu i ślubów
nowicjusza.PatrzyłemnaRomanovicha.
–Niewyjdę–oświadczyłRomanovichiwłożyłniedźwiedziączapęnagłowęjakbydlapodkreślenia
swoichsłów.Wiedziałem,żenieustąpiiwysłuchatego,comusiałempowiedziećinnym,alezapytałem:
–Niemusipanudekorowaćparuzatrutychplacków?
–Nie,panieThomas.Udekorowałemwszystkichdziesięć.Pokolejnymzlustrowaniuzaciekawionych
twarzyzakonnikówwyznałem:
–Widzęzmarłych,którzyzwlekajązodejściemztegoświata.
–Tenfacet–wtrąciłbratPiącha–możeunikaćodpowiedzinapytania,aleumiekłamaćnielepiejniż
dwulatek.
–Dziękuję.Chyba.
–ZanimBógmniepowołał–mówiłPiącha–żyłemwbrudnymmorzukłamcówikłamstw,ipływałem
równiedobrzejakkażdyinnybandzior.Odd…niejesttakijakoni,niejesttakijakdawnyja.Prawdajest
taka,żenieznamnikogotakiegojakon.
Po tych miłych, płynących z serca słowach poparcia opowiedziałem swoją historię jak najbardziej
zwięźle, wspominając, że przez wiele lat pracowałem z komendantem policji w Pico Mundo, który
poręczyłzamniewrozmowiezopatemBernardem.
Bracia słuchali jak urzeczeni, bez wyrażania wątpliwości. Doktryna ich wiary nie obejmuje duchów
ibodachów,alebyliludźmi,którzyżyjąwniezachwianymprzekonaniu,żeświatjestdziełemboskimiże
obowiązuje w nim uświęcony pionowy porządek. Po odkryciu, w jaki sposób wytłumaczyć sobie
istnieniepotworazburzy–czyliuznaćgozademona–niepopadliwduchowyczyintelektualnyzamęt,
gdyprzemądrzałybyłykucharzkazałimwierzyć,żejestnawiedzanyprzezniespokojnychzmarłychiw
miaręmożliwościpróbujeimpomóc.
Nie kryli wzruszenia na wieść, że brat Constantine nie popełnił samobójstwa. Pozbawiona twarzy
postać Śmierci z wieży bardziej ich zaintrygowała, niż wystraszyła, i zgodzili się, że jeśli tradycyjne
egzorcyzmymająokazaćsięskuteczne,toprędzejpodziałająnawidmozwieżyniżnahiperszkielet,który
wywróciłterenówkę.
Niewiem,czybratLeopoldiRodionRomanovichmiuwierzyli,aleniemiałemzamiaruprzedstawiać
imżadnychdowodów,musiałaimwystarczyćszczerośćmojejopowieści.
– Nie wierzysz, że egzorcyzmy sprawdzą się w którymś z tych przypadków, prawda? – zapytałem
Leopolda.
Nowicjusz spuścił oczy na podłogę, gdzie niedawno leżały kostki. Nerwowo oblizał usta. Rosjanin
uwolniłgoodkoniecznościudzielaniaodpowiedzi.
–PanieThomas,jestemgotówuwierzyć,żeżyjepannagranicypomiędzytymświatemiprzyszłym,że
widzipanto,czegomyniemożemyzobaczyć.Iżeniedawnowidziałpanzjawydotychczasnieznane.
–Czynieznanerównieżdlapana?–zapytałem.
– Jestem tylko bibliotekarzem, panie Thomas, bez szóstego zmysłu. Ale jestem człowiekiem
wierzącym,czydapanwiarę,czynie,ipowysłuchaniapańskiejopowieścimartwięsięodziecirównie
mocnojakpan.Ilemamyczasu?Kiedydojdziedotego,comasięwydarzyć?
Pokręciłemgłową.
–Dziśranowidziałemsiedembodachów.Ściągnęłobyichwięcej,gdybynieszczęściebyłobliskie.
–Tobyłodziśrano.Niesądzipan,żewartorozejrzećsięteraz,przeddrugąpopołudniu?
–Przynieściewszystkienarzędziai…broń–poleciłopatBernardzakonnikom.
Śnieg topił się na moich butach. Wytarłem je o wycieraczkę przy drzwiach pomiędzy garażem
ipiwnicąszkoły,podczasgdypozostali,weteranisrogichzim,mającywiększywzglądnainnychniżja,
zzulizasuwaneśniegowceizostawilijewgarażu.
Po lunchu większość dzieci przebywała w pokojach rekreacyjnych i rehabilitacyjnych, które
odwiedziłemzopatem,paromabraćmiiRomanovichem.
Po pokojach i korytarzach sunęły czarne jak sadza cienie, obce temu światu, drżące z oczekiwania,
drapieżne i żądne krwi, jakby podniecone widokiem tylu niewinnych dzieci, które za jakiś czas miały
krzyczećzprzerażeniaibólu.Naliczyłemsiedemdziesiątdwabodachy.Wiedziałem,żeinneskradająsię
pokorytarzachnadrugimpiętrze.
–Niebawem–powiedziałemdoopata.–Jużniedługo.
ROZDZIAŁ41
Podczasgdyszesnastuwojowniczychmnichówijedendwulicowynowicjuszdecydowali,jakumocnić
dwie klatki schodowe, które obsługiwały pierwsze piętro szkoły, matka Angela pilnowała, żeby
zakonnicebyłyprzygotowanedoudzieleniapomocy,jeślizajdziepotrzeba.
Gdyskierowałemsiędopółnocno-zachodniejdyżurkipielęgniarek,dołączyładomnie.
–Oddie,słyszałam,cosięstałowczasiedrogipowrotnejzopactwa.
–Tak,matko.Jasne.Niemamczasuterazwtownikać,aleubezpieczycielsiostrybędziemiałmnóstwo
pytań.
–Mamytubodachy?
Spoglądałemwprawoiwlewodomijanychpokoi.
–Roisięodnich,matko.
RodionRomanovichszedłzanami,roztaczającautorytatywnąauręjednegoztychbibliotekarzy,którzy
zgniewnąminąrządząregałami,szepczą„cisza”dośćostro,żebyporanićczułewewnętrznetkankiucha,
izzajadłościąwściekłejfretkiścigajączytelnikównieoddającychksiążekwterminie.
–WczympomagapanRomanovich?–zapytałamatkaAngela.
–Niepomaga.
–Wtakimraziecorobi?
–Najprawdopodobniejknuje.
–Czymamgowyrzucić?
Przezmojągłowęprzewinąłsiękrótkifilmzdzielnązakonnicąwroligłównej:matkaAngelawykręca
rękęRosjaninawjakimśpomysłowymchwycietaekwondo,sprowadzagoposchodachdokuchniikaże
musiedziećnastołkuwkącieprzezczasnieokreślony.
–Szczerzemówiąc,matko,wolałbym,żebykrążyłprzymnie,niżgdybymmiałsięzastanawiać,gdzie
jesticokombinuje.
Siostra Miriam, z wiecznym „Bogu dzięki” na ustach albo przynajmniej na dolnej wardze, wciąż
trwałanastanowiskuzaladądyżurkipielęgniarek.Powiedziała:
– Mój drogi, otaczające cię ciemne chmury tajemnicy stają się takie gęste, że niedługo przestanę cię
widzieć.Nawidoktegoprzemykającego,czarnegojaksadzawiruludziebędąmówić:„ToOddThomas.
Ciekawe,jakdziśwygląda”.
–Proszęsiostry,potrzebujępomocy.ZnasiostraJustinezpokojutrzydzieścidwa?
–Mójdrogi,nietylkoznamkażdeprzebywającetudziecko,alekochamjejakwłasne.
–Kiedymiałaczterylata,ojciecutopiłjąwwannie,aleniedokończyłrobotyjakzmatką.Toprawda,
mamrację?
Zmrużyłaoczy.
–Niechcęmyśleć,wjakimmiejscugnijeterazjegodusza.–Spojrzałanamatkęprzełożonąiznutką
winywgłosiewyznała:–Szczerzemówiąc,nietylkoczasamiotymmyślę,aletakiemyślisprawiająmi
przyjemność.
–Muszęwiedzieć,siostro,czymożejednakskończyłrobotę,czyJustinebyłamartwaprzezparęminut,
zanimodratowalijąpolicjancilubsanitariusze.Czytomożliwe?
– Tak, Oddie. Możemy sprawdzić w jej aktach, ale sadzę, że tak właśnie było. Doznała uszkodzeń
mózgu z powodu długotrwałego braku tlenu i faktycznie policjanci nie stwierdzili oznak życia, gdy
znaleźlijąpowłamaniusiędodomu.
Otodlaczegodziewczynkamogłasłużyćjakomostpomiędzynaszymświateminastępnym.Kiedyśtam
była, choć tylko krótko, i została ściągnięta z powrotem przez ludzi, którzy mieli najlepsze intencje.
StormymogładotrzećdomnieprzezJustine,boJustinenależaładoDrugiejStronybardziejniżonado
tej.
–Czysątuinnedziecizmózgamiuszkodzonymiwskutekbrakutlenu?–zapytałem.
–Kilkoro.
– Czy są… czy któreś z nich jest bardziej sprawne umysłowo niż Justine? Nie, nie o to chodzi. Czy
mogąmówić?Tomuszęwiedzieć.
RodionRomanovichpodszedłdoladyistanąłobokmatkiprzełożonej,przypatrującmisiębaczniejak
przedsiębiorcapogrzebowy,którycierpinabrakzajęciaijestprzekonany,żeniebawembędękandydatem
dobalsamowania.
–Tak–odparłamatkaAngela.–Conajmniejdwoje.
–Troje–poprawiłasiostraMiriam.
– Proszę siostry, czy któreś z tych dzieci zmarło, a potem zostało przywrócone do życia przez
policjantówalbosanitariuszy,jakJustine?
SiostraMiriamściągnęłabrwi,patrzącnamatkęprzełożoną.
–Wiesz?
MatkaAngelapokręciłagłową.
–Przypuszczam,żetakieinformacjesąwaktachpacjenta.
–Ileczasuzajęłobysiostrzeprzejrzenieakt?
–Półgodziny,czterdzieściminut.Możeznajdziemycośtakiegowpierwszejteczce.
–Czyzrobitosiostrajaknajszybciej?Potrzebnemidziecko,którebyłomartwe,aleumiemówić.
ZnichtrojgatylkosiostraMiriamniewiedziałaomoimszóstymzmyśle.
–Mójdrogi,zaczynaszsięrobićstanowczozbytstraszny.
–Zawszetakibyłem,proszęsiostry.
ROZDZIAŁ42
WpokojunumerczternaścieJacobukończyłostatniportretmamyispryskałgoutrwalaczem.
Starannie ostrzył papierem ściernym wszystkie ołówki, na które czekała pusta strona w bloku
rysunkowymnapulpicie.
Nastoleleżałatacazpustyminaczyniamiibrudnymisztućcami.
Bodachówniebyło,chociażmrocznyduch,któryzwałsięRodionemRomanovichem,stałwotwartych
drzwiachzpłaszczemzarzuconymnaramię,alewczapcenagłowie.Surowozakazałemmuwchodzićdo
pokoju,bojegogniewnespojrzeniemogłobyprzestraszyćnieśmiałegomłodegoartystę.
GdybyRosjaninwszedłwbrewmojejwoli,zamierzałemzerwaćmuczapkęzgłowy,posadzićnaniej
tyłekizagrozić,żeuperfumujęjąesencjąOdda,jeślisięniewycofa.Potrafiębyćbezlitosny.
UsiadłemnaprzeciwkoJacobaipowiedziałem:
–Toznowuja.OddThomas.
Pod koniec poprzedniej wizyty reagował na każde moje stwierdzenie i pytanie milczeniem, aż
doszedłem do przekonania, że wycofał się do wewnętrznej reduta gdzie przestał mnie słyszeć, a nawet
dostrzegaćmojąobecność.
–Nowyportrettwojejmatkijestbardzodobry.Tojedenznajlepszych.
Miałemnadzieję,żebędziebardziejgadatliwyniżostatnimrazem.Nadziejaokazałasiępłonna.
–Musiałabyćbardzodumnaztwojegotalentu.
Jacobskończyłostrzyćostatniołówek.Trzymającgowręce,przeniósłuwagęnablokiprzyglądałsię
pustejkarcie.
– Od czasu ostatniej wizyty – powiedziałem – zjadłem cudowną kanapkę z wołowiną i chrupkim
korniszonem,któryprawdopodobnieniebyłzatruty.
Wysunąłjęzykiprzygryzłgodelikatnie,możezastanawiającsięnadpierwsząkreską.
– Potem wredny facet omal mnie nie powiesił na wieży, w tunelu ścigał mnie wielki przerażający
potwór,anakoniecwybrałemsięnaśnieżnąprzygodęzElvisemPresleyem.
Zaczął lekkimi, płynnymi ruchami szkicować zarys czegoś, czego nie rozpoznawałem, patrząc ze
swojegomiejsca.WdrzwiachRomanovichsapnąłniecierpliwie.
Niepatrzącnaniego,powiedziałem:
– Przepraszam. Wiem, że moje metody przesłuchiwania są mniej finezyjne od tych, które stosują
bibliotekarze.
DoJacobapowiedziałem:
–SiostraMiriammówi,żestraciłeśmatkęwwiekutrzynastulat,ponaddwanaścielattemu.
Szkicowałłódźwidzianązwysoka.
– Ja nie straciłem matki, bo tak naprawdę nigdy jej nie miałem. Ale straciłem dziewczynę, którą
kochałem.Byładlamniewszystkim.
Paromakreskamizasugerował,żemorze,gdyzostanieukończone,będzierozkołysane.
– Była piękna i miała piękno w sercu. Była miła i twarda, słodka i zdeterminowana. Mądra,
mądrzejszaniżja.Itakazabawna.
Jacobznieruchomiał,żebyprzyjrzećsiętemu,cojużnarysował.
–Życiedałojejwkość,Jacobie,alemiaładośćodwagi,żebyobdzielićarmię.
Schowałjęzykiprzygryzłdolnąwargę.
– Nigdy się nie kochaliśmy. Ponieważ w dzieciństwie spotkało ją coś złego, chciała zaczekać.
Zaczekać,ażbędzienasstać,żebysiępobrać.
Zacząłszrafować,przydającsubstancjikadłubowiłodzi.
–Czasamimyślałem,żedłużejniewytrzymam,alemogłemiczekałem.Ponieważdałamityleinnych
rzeczy, więcej, niż mogłoby dać tysiąc innych dziewczyn. Wszystkim, czego chciała w zamian, była
miłośćiszacunek,szacunekbyłdlaniejbardzoważny,ajamogłemjejgodać.Niemampojęcia,cowe
mniewidziała,wiesz?Aletylemogłemjejdać.
Ołówekszeptałpopapierze.
– Dostała cztery kule w pierś i brzuch. Moja słodka dziewczyna, która nigdy nikomu nie zrobiła
krzywdy.
PoruszającysięołówekniósłJacobowipociechę.Widziałem,żetworzenieprzynosimuulgę.
– Zabiłem człowieka, który ją zabił, Jacobie. Gdybym zjawił się dwie minuty wcześniej, może
zabiłbymgo,zanimzabiłją.
Ołówekzawahałsię,potempodjąłrysowanie.
– Było nam przeznaczone być na zawsze razem, mojej dziewczynie i mnie. Taką przepowiednię
dostaliśmy z maszyny do wróżenia. I będziemy… na zawsze. Tutaj, teraz – to tylko antrakt pomiędzy
pierwszymaktemidrugim.
MożeJacobwierzył,żeBógkierujejegoręką,pokazujemułódźidokładnemiejscenaoceanie,gdzie
zadzwoniłdzwon,dziękiczemubędziewiedział,dokądpłynąć,gdynadejdziejegoczas.
– Nie rozrzucili prochów mojej dziewczyny na morzu. Dali mi je w urnie. Przechowuje ją dla mnie
przyjacielzmojegorodzinnegomiasta.
Gdyołówekszeptał,Jacobmruknął:
–Umiałaśpiewać.
–Jeśligłosmiałarówniepięknyjaktwarz,musiałbyćsłodki.Cośpiewała?
–Ładnie.Tylkodlamnie.Kiedyprzyszłaciemność.
–Śpiewałacidosnu.
–Kiedysiębudziłemiciemnośćjeszczenieodeszła,iciemnośćwydawałasiętakawielkaigroźna,
wtedy śpiewała cicho i ciemność malała. To najlepsza rzecz, jaką możemy robić jeden dla drugiego:
zmniejszaćciemność.
–Jacobie,wcześniejmówiłeśmiokimśzwanymNigdybyłem.
–OnjestNigdybyłinicnasnieobchodzi.
–Powiedziałeś,żeprzyszedłcięzobaczyć,gdybyłeśpełenczerni.
–Jacobbyłpełenczerni,aNigdybyłpowiedział:„Pozwólmuumrzeć”.
– Więc „pełen czerni” oznacza, że byłeś chory. Bardzo chory. Czy człowiek, który powiedział, że
powinnipozwolićciumrzeć,byłlekarzem?
–ByłNigdybyłem.Tylkotymbył.Inicnasnieobchodzi.
Patrzyłem, jak zwyczajny ołówek trzymany przez krótkie palce szerokiej dłoni tworzy pełne wdzięku
linie.
–Jacobie,pamiętasztwarzNigdybyła?
–Dawnotemu.–Potrząsnąłgłową.–Dawnotemu.
Kataraktypadającegośnieguprzemieniłyoknowślepeoko.Romanovichpostukałpalcemwszkiełko
zegarkaiuniósłbrwi.
Możepozostałonamniewielebezcennegoczasu,alenigdzieniemógłbymspędzićgolepiejniżtutaj,
gdzie przysłało mnie medium, niegdyś martwa Justine. Intuicja podsunęła pytanie, które nagle stało się
dlamnieważne.
–Jacobie,znaszmojenazwisko.
–OddThomas.
–Tak.NazywamsięThomas.Znaszswojenazwisko?
–Jejnazwisko.
–Zgadzasię.Torównieżnazwiskotwojejmatki.
–Jennifer.
–Toimię,jakJacob.
Ołówekznieruchomiał,jakbywspomnieniematkiwypełniłocałągłowęiserceartysty,niezostawiając
miejscanamyśli.
–Jenny–powiedział.–JennyCalvino.
–WięcjesteśJacobCalvino.
–JacobCalvino–potwierdził.
Intuicjamówiła,żenazwiskowielewyjaśni,nicjednakminiemówiło.Ołówekruszył,łódźstałasię
statkiem, z którego znikły prochy Jenny Calvino. Jak w czasie poprzedniej wizyty na stole leżał drugi
dużyblok.Próbowałemwymyślićpytanie,którepomogłobywydobyćzJacobaważneinformacje,igdy
zakażdymrazemponosiłemkompletnefiasko,tymbardziejmojąuwagęprzyciągałstół.
Jeśli obejrzę drugi blok bez pozwolenia, Jacob może uznać moją ciekawość za naruszenie
prywatności.Urażonyznówzamkniesięwsobieiniepowiesłowa.
Zdrugiejstrony,jeślizapytamopozwolenie,aonodmówi,taścieżkadochodzeniazostaniezamknięta.
Nazwisko Jacoba nic nie wniosło wbrew moim oczekiwaniom, ale w tym przypadku sądziłem, że
intuicjamnieniezawiedzie.Blokniemalsięjarzył,niemalunosiłnadstołem,byłnajbardziejżywąrzeczą
wpokoju,hiperrealną.
Przysunąłemblok,aJacobalboniezauważył,albogotonieobchodziło.
Kiedypodniosłemokładkę,zobaczyłemrysunekjedynegooknawtympokoju.Doszybprzyciskałsię
kalejdoskopkościoddanyznajdrobniejszymiszczegółami.
Wyczuwając,żeznalazłemcośważnego,Romanovitchpostąpiłkrokwgłąbpokoju.Podniosłemrękę,
żeby go zatrzymać, i podniosłem rysunek, żeby mógł zobaczyć. Kiedy przewróciłem kartkę, ujrzałem
kolejnyportretbestiiwtymsamymoknie,choćtutajkościtworzyłyinnywzór.
Albo to coś przywierało do okna dość długo, że Jacob zdążył narysować szczegóły, w co wątpiłem,
albomiałfotograficznąpamięć.
Trzecirysunekprzedstawiałpostaćwdługiejszacieznaszyjnikiemzludzkichzębówikości:Śmierć,
jakąwidziałemnawieży,zbladymirękamiibeztwarzy.
Już miałem pokazać rysunek Romanovichowi, gdy trzy bodachy wśliznęły się do pokoju. Zamknąłem
blok.
ROZDZIAŁ43
Alboniebędącmnązainteresowane,alboudającbrakzainteresowania,trzygroźnecienieskupiłysię
wokółJacoba.
Ich ręce nie miały palców, brakowało im szczegółów, podobnie jak twarzom i sylwetkom. A jednak
bardziejkojarzyłysięzłapami–albobłoniastymikończynamipłazów–niżdłońmi.
Gdy Jacob pracował, nieświadom widmowych gości, bodachy gładziły go po policzkach. Drżąc
zpodniecenia,muskałyjegokarkimasowałyciężkieramiona.
Wydaje się, że bodachy odbierają wrażenia na tym świecie paroma lub nawet wszystkimi pięcioma
zwykłymizmysłami,amożerównieżjakimśwłasnymszóstymzmysłem,lecznanicniemająwpływu.
Gdybyprzebiegłysetkąwzwartymstadzie,nieuczyniłybydźwięku,nieporuszyłypowietrza.
Zdawało się, że drżą z emocji, pławiąc się w świetle promieniującym z Jacoba, dla mnie
niewidocznym, może w jego sile życiowej, wiedząc, że niebawem zostanie mu wydarta. Gdy w końcu
dojdziedonieszczęścia,którejetuściągnęło,będądrżały,dygotały,omdlewałyzekstazy.
Wcześniejmiałempowodypodejrzewać,żebyćmożeniesąduchami.Czasamisięzastanawiam,czy
niesąpodróżnikamiwczasie,którzywracajądoprzeszłościniefizycznie,alewwirtualnychciałach.
Jeślinaszobecnybarbarzyńskiświatbędziezmierzaćkucorazwiększemuzepsuciuibrutalności,nasi
potomkowie mogą stać się tak okrutni i moralnie zdegenerowani, że będą przekraczać linię czasu, by
zpodnieceniempatrzećnanaszecierpienieimasakry,zjakichwyrosłaichchoracywilizacja.
W gruncie rzeczy niewiele stopni wiedzie od dzisiejszej fascynacji relacjami z katastrof, historiami
krwawychmorderstwibezustannymsianiemstrachu,zczegoskładająsięwiadomościtelewizyjne.
Cinasipotomkowiezpewnościąbędąwyglądaćjakmyimoglibyuchodzićzanas,gdybypodróżowali
wprawdziwychciałach.Dlategouważam,żebudzącadreszczformabodacha,ciałowirtualne,możebyć
odzwierciedleniemichwypaczonych,chorychdusz.
Jedenztejtrójkiokrążyłpokójnaczterechłapachiwskoczyłnałóżko,gdzieobwąchałpościel.
Jakdymwessanyprzezprzeciągdrugibodachprześliznąłsięprzezszczelinępoddrzwiamiłazienki.
Niewiem,cotamrobił,alezpewnościąniekorzystałzsedesu.
Bodachy nie przenikają przez ściany i zamknięte drzwi, jak zagubieni zmarli. Muszą mieć szczelinę,
rysę,dziurkęodklucza.
Nie mają masy i nie powinny podlegać sile ciążenia, a jednak nie latają. Wspinają się po schodach
ischodząpotrzy,czterystopnienaraz,susami,aleniesunąwpowietrzujakfilmoweduchy.
Widziałem,jakpędząwszalonychstadach,szybkieniczympantery,zawszezgodniezukształtowaniem
terenu.
Zdajesię,żepodlegająniektórym–niewszystkim–prawomnaszegoświata.
–Cośzłego?–zapytałRomanovich.Pokręciłemgłowąizrobiłemnieznacznygest„buzianakłódkę”,
któryodrazuzrozumiałbykażdyprawdziwybibliotekarz.
Ukradkowo obserwując bodachy, udawałem, że interesuje mnie wyłącznie rysunek łodzi na morzu.
Przezcałeżyciespotkałemtylkojednąosobę,którawidziałabodachy,sześcioletniegoAnglika.Chwilę
potym,jakpowiedziałonichnagłos,gdyznajdowałysięwzasięgusłuchu,rozjechałagociężarówka.
WedługkoronerazPicoMundokierowcadoznałrozległegoudaru,osunąłsięnakierownicęistracił
panowanienadpojazdem.
Tak, pewnie. A słońce wschodzi codziennie za sprawą czystego przypadku, i tylko wskutek zbiegu
okoliczności zapada zmrok, gdy zachodzi. Gdy bodachy wyszły z pokoju czternastego, wyjaśniłem
Romanovichowi:
–Przezchwilęniebyliśmysami.
Otworzyłembloknatrzecimrysunkuipopatrzyłemnaśmierćbeztwarzyobwieszonąludzkimizębami.
Następnestronybyłypuste.KiedyodwróciłemblokwstronęJacobaipołożyłemgoprzynimnastole,
nawetniespojrzał,skupionynapracy.
–Jacobie,gdzietowidziałeś?Nieodpowiedział.Miałemnadzieję,żenieuciekłprzedemną.
–Jake,jateżtowidziałem.Dziśrano.Naszczyciewieży.Zmieniającołówek,powiedział:
–Przychodzitutaj.
–Dotegopokoju,Jake?Kiedy?
–Wielerazy.
–Coturobi?
–PatrzynaJacoba.
–Tylkonaciebiepatrzy?
Morzezaczęłospływaćzołówkanapapier.Odcienieifakturasugerowały,żewodabędziewzburzona,
złowieszczaciemna.
–Dlaczego?–zapytałem.
–Wiesz.
–Ja?Chybazapomniałem.
–Chce,żebymumarł.
–Wcześniejpowiedziałeś,żeNigdybyłchce,żebyśumarł.–OnjestNigdybyłinicnasnieobchodzi.
–Tenrysunek,tapostaćwkapturze–czytoNigdybył?
–Niebałemsięgo.
–Czytoonprzyszedłdociebie,gdybyłeśchory,gdybyłeśpełenczerni?
–Nigdybyłpowiedział,pozwólmuumrzeć,aleonaniepozwoliłaJacobowiumrzeć.
Albo Jacob widział duchy, jak ja, albo ta figura śmierci była duchem nie bardziej niż chodzące
kościotrupy.
Próbującustalićfakty,zapytałem:
–TwojamatkawidziałaNigdybyła?
–Powiedziałaprzyjdź,aonprzyszedłtylkojedenraz.
–Gdziebyłeś,gdyprzyszedł?
–Gdziewszyscybyliubraninabiało,mielipiszczącebutyidawalilekarstwaigłami.
–Byłeśwszpitalu,aNigdybyłprzyszedł.Aleczyprzyszedłwczarnejszaciezkapturem,wnaszyjniku
zludzkichkości?
–Nie.Nietak,niewtedydawnotemu,tylkoteraz.
–Iwtedymiałtwarz,prawda?
W cieniowanych tonach powstawało morze pełne własnej ciemności, ale rozjaśnione gdzieniegdzie
przezodbicianieba.
–Jacobie,miałtwarzdawnotemu?
–Twarziręce,ionapowiedziała,coztobąniewporządku,iNigdybyłpowiedział,cośznimjestnie
w porządku, i ona powiedziała, mój Boże, mój Boże, boisz się go dotknąć, i on powiedział, przestań
zrzędzić.
Oderwałołówekodpapieru,borękazaczęłamudrżeć.
Jegogłosprzepełniałysilneemocje.Podkoniectegomonologuumiarkowanawadawymowyznacznie
siępogłębiła.
Bojąc się, że zbyt mocne naciskanie sprawi, iż zaniknie się w sobie, dałem mu czas i pozwoliłem
ochłonąć.Kiedyrękaprzestałamudrżeć,podjąłtworzeniemorza.
– Bardzo mi pomagasz, Jake – powiedziałem. – Jesteś moim przyjacielem i wiem, że to nie jest dla
ciebiełatwe,alekochamcię,bojesteświelkimprzyjacielem.
Zerknąłnamnieprawieukradkiem,potemznowuwbiłspojrzeniewpapier.
–Jake,narysujeszcośspecjalniedlamnie?NarysujesztwarzNigdybyła,jakwyglądałdawnotemu?
–Niemogę.
– Jestem pewien, że masz fotograficzną pamięć. To znaczy że pamiętasz wszystko, co widzisz, ze
szczegółami,nawetzdawnychczasówprzedoceanem,dzwonemiodpływaniem.–Spojrzałemnaścianę
z wieloma portretami matki. – Jak twarz swojej matki. Mam rację, Jake? Pamiętasz wszystko, co było
dawno,takwyraźnie,jakbyświdziałtoprzedgodziną?
–Toboli–powiedział.
–Coboli,Jake?
–Wszystko,takiejasne.
– Jestem pewien. Wiem, że boli. Moja dziewczyna odeszła szesnaście miesięcy temu, a ja z dnia na
dzieńwidzęjąwyraźniej.Rysował,ajaczekałem.Potemzapytałem:
–Czywiesz,ilemiałeślat,gdybyłeśwszpitalu?
–Siedem.Miałemsiedemlat.I–NarysujeszdlamnietwarzNigdybyłaztegoczasuwszpitalu,gdy
miałeśsiedemlat?
–Niemogę.Mojeoczybyływtedydziwne.Jakoknowdeszczu,wtedynicniewyglądawłaściwie.
–Ćmiłocisięwoczach?
–Ćmiło.
– Z choroby. – Straciłem nadzieję. – Pewnie wszystko mogło być zaćmione. Wróciłem do drugiego
rysunkukalejdoskopukościwoknie.
–Ilerazytowidziałeś,Jake?
–Więcejniżraz.Różne.
–Ilerazybyłoprzyoknie?
–Trzyrazy.
–Tylkotrzy?Kiedy?
–Dwarazywczoraj.Potemjaksięzbudziłemzesnu.
–Gdyzbudziłeśsiędziśrano?Jateżtowidziałem.Niemampojęcia,cototakiego.Jakmyślisz,Jake,
cotojest?
–PsyNigdybyła–odparłbezwahania.–Niebojęsięich.
–Psy?Niewidzępsów.
–Niepsy,alejakpsy–wyjaśnił.–Jaknaprawdęzłepsy,uczyjezabijaćiposyła,aonezabijają.
–Bojowepsy.
–Niebojęsięiniebędęsiębać.
–Jesteśdzielnymmłodymczłowiekiem,JacobieCalvino.
– Powiedziała… powiedziała, nie bój się, nie urodziliśmy się, żeby wciąż się bać, urodziliśmy się
szczęśliwi,maleńkiedzieciśmiejąsięzewszystkiego,urodziliśmysięszczęśliwiipolepszamyświat
–Chciałbymznaćtwojąmatkę.
– Powiedziała, że każdy… każdy, czy bogaty, czy biedny, czy jest kimś wielkim czy nikim każdy ma
łaskę.–Spokójspłynąłnajegoznękanątwarz,gdypowiedziałsłowo"łaskę".
–Wiesz,cotojestłaska?
–Tak.Łaskajestczymś,codajeBóg,atyużywaszjejdopolepszeniaświataalbonieużywasz,musisz
wybrać.
–Jaktwojasztuka.Jaktwojepięknerysunki.
–Jaktwojenaleśniki–powiedział.
–Wiesz,żetojarobiłemnaleśniki?
–Tenaleśnikitołaska.
–Dziękuję.Jake.Tobardzomiłoztwojejstrony.–Zamknąłemdrugiblokiwstałem.–Muszęjużiść,
alechciałbymwrócić,jeśliniemasznicprzeciwko.
–Niemam.
–Będziedobrze?
–Wporządku,dobrze–zapewniłmnie.
Obszedłemstół,położyłemrękęnajegoramieniuiprzyjrzałemsięrysunkowiztejperspektywy.
Jacob był znakomitym rysownikiem, ale nie tylko. Rozumiał charakter światła, dostrzegał je nawet
wcieniu,umiałwyrazićjegopięknoipotrzebę.
Za oknem, choć do zimowego zmroku zostało jeszcze parę godzin, śnieżyca zdławiła większość
światła.Jużsięzmierzchało.
Wcześniej Jacob ostrzegł mnie, że ciemność nadejdzie z ciemnością. Może nie mogliśmy liczyć, że
śmierćzaczekadonocy.Możewystarczyjejmroktegofałszywegozmierzchu.
ROZDZIAŁ44
Nakorytarzu,gdyzostawiłemJacobazobietnicąpowrotu,RodionRomanovichpowiedział:
–PanieThomas,przesłuchanietegomłodegoczłowieka…jazrobiłbymtoinaczej.
–Tak,proszępana,alezakonnicekategoryczniezabraniająwyrywaniapaznokciszczypcami.
–Cóż,nawetzakonniceniemająracjiwewszystkim.Chciałemjednakpowiedzieć,żeotworzyłgopan
jaknikt.Jestempodwrażeniem.
–Samniewiem.Krążęblisko,alejeszczeniedotarłemdocelu.Onmaklucz.Zostałemwcześniejdo
niegoprzysłany,boonmaklucz.
–Przysłanyprzezkogo?
–Przezzmarłąosobę,którapróbowałamipomóczapośrednictwemJustine.
– Za pośrednictwem dziewczyny, o której mówił pan wcześniej, tej, która zmarła i została
przywróconadożycia.
–Tak,proszępana.
–Miałemracjęcodopana–powiedziałRomanovich.–Złożony,skomplikowany,nawetzagmatwany.
–Alenieszkodliwy–zapewniłemgo.
Nieświadoma, że przechodzi przez stado bodachów, matka Angela podeszła do nas. Zaczęła mówić,
a ja pokazałem, że powinna trzymać buzię na kłódkę. Zmrużyła barwinkowe oczy, bo choć wiedziała
o bodachach, nie przywykła, żeby ktoś kazał jej milczeć. Kiedy złe duchy znikły w różnych pokojach,
zapytałem:
–Mamnadzieję,żematkamipomoże.Jacob…comatkawieojegoojcu?
–Oojcu?Nic.
–Myślałem,żeznamatkahistorięwszystkichdzieci.
–Owszem.AlematkaJacobaniewyszłazamąż.
–JenniferCalvin.Więctonazwiskopanieńskie,niemęża.
–Tak.Zanimzmarłanaraka,postarałasię,żebyJacobzostałprzyjętydoinnegokościelnegodomu.
–Dwanaścielattemu.
– Tak. Nie miała rodziny, która mogłaby go przygarnąć i z przykrością powiem, że na formularzach
wrubryce,gdzienależałopodaćnazwiskoojca,wpisała„nieznany”.
–Niepoznałemtejpaniiwiemoniejniewiele,alenicchcemisięwierzyć,żebyłanatylerozwiązła,
żebynieznaćojcaswegodziecka.
–Światjestsmutny,Oddie,botakimgoczynimy.
–DowiedziałemsięparurzeczyodJacoba.Wwiekusiedmiulatpoważniesięrozchorował,prawda?
Skinęłagłową.
– Tak jest w aktach medycznych. Nie jestem pewna, ale chyba… jakieś zakażenie krwi. Omal nie
umarł.
– Ze słów Jacoba można się domyślać, że Jenny wezwała ojca do szpitala. Nie było to ciepłe,
serdecznespotkanierodzinne.Alenazwiskomożebyćkluczemdowszystkiego.
–Jacobnieznanazwiska?
– Nie sądzę, aby matka mu powiedziała. Jednak, jak mi się zdaje, zna je pan Romanovich. Matka
Angelaniekryłazaskoczenia.
–Znapan,panieRomanovich?
–Jeślizna–powiedziałem–tomatceniepowie.Zmarszczyłaczoło.
–Dlaczego,panieRomanovich?
–Ponieważniezajmujesięujawnianieminformacji–odparłemzaniego.–Wręczprzeciwnie.
– Ale, panie Romanovich – powiedziała matka Angela – udzielanie informacji jest przecież
podstawowymobowiązkiembibliotekarza.
– On nie jest bibliotekarzem. Będzie twierdził, że jest, ale jeśli matka naciśnie, usłyszy od niego
więcejinformacjioIndianapolis,niżpotrzeba.
– Gromadzenie wyczerpujących informacji o ukochanym Indianapolis nikomu nie może zaszkodzić –
powiedział Romanovich. – I prawda jest taka, że pan też zna to nazwisko. Znów zaskoczona matka
Angelazwróciłasiędomnie:
–ZnasznazwiskoojcaJacoba,Oddie?
–Domyślasię–terazonmniewyręczył–aleniechceuwierzyćwswojedomysły.
–Toprawda,Oddie?Dlaczegoniechceszuwierzyć?
– Bo pan Thomas podziwia człowieka, którego podejrzewa. I ponieważ, jeśli podejrzenia są
uzasadnione,możemiećdoczynieniazsiłą,jakiejniewziąłpoduwagę.
–Oddie,czyjestcośtakiego?–zapytałasiostraAngela.
–Długalista,matko.Rzeczwtym,żemuszębyćpewien,czysięniemylęcodonazwiska.Pozatym
muszęzrozumiećjegomotywy,ajeszczeichnierozgryzłem,niedokońca.
Zwracaniesiędoniegobezpełnegozrozumieniamożebyćniebezpieczne.
MatkaAngelazwróciłasiędoRosjanina:
–JeślimożepanzdradzićOddiemunazwiskoipobudkitegoczłowieka,niechpantozrobidladobra
dzieci.
– Niekoniecznie wierzę we wszystko, co mi dotąd powiedział – zaznaczyłem. – Nasz przyjaciel
wfutrzanejczapiemawłasnecele.Iprzypuszczam,żegotówjestiśćkunimpotrupach.
Głosemciężkimoddezaprobatymatkaprzełożonapowiedziała:
– Panie Romanovich, przedstawił się pan tej wspólnocie jako zwykły bibliotekarz, który pragnie
ubogacićswojąwiarę.
– Nigdy nie mówiłem, że jestem zwykły – poprawił. – Ale to prawda, jestem człowiekiem wiary.
Aczyjawiarajestnatyleniewzruszona,żebyniepotrzebowaładalszegoumocnienia?
Patrzyłananiegoprzezchwilę,potemzwróciłasiędomnie:
–Podejrzanyptaszek.
–Owszem,matko.
–Wypędziłabymgonaśnieg,gdybyniebyłotoniepochrześcijańsku…igdybymchoćprzezchwilę
sądziła,żezdołamywyrzucićgozadrzwi.
–Janiesądzę,matko.
–Jateżnie.
– Jeśli znajdzie matka dziecko, które kiedyś nie żyło, ale umie mówić – przypomniałem jej – może
dowiemsiętego,cotrzeba,zinnegoźródłaniżpanRomanovich.
Jejokolonabarbetemtwarzpojaśniała.
– To właśnie przyszłam ci powiedzieć, zanim wdaliśmy się w rozmowę o ojcu Jacoba. Jest pewna
dziewczynka,nazywasięFlossieBodenblatt…
–Niemożliwe–mruknąłRomanovich.
– Flossie – mówiła siostra Angela – wiele przeszła, tak wiele, zbyt wiele, ale jest dzieckiem
zcharakteremiciężkopracowałanaćwiczeniachlogopedycznych.Jejgłosjestterazczysty.Byławsali
rehabilitacyjnej,alezabrałyśmyjądopokoju.Proszęzemną.
ROZDZIAŁ45
DziewięcioletniaFlossieprzebywałauŚwiętegoBartłomiejaodroku.WedługsiostryAngelinależała
dotychnielicznychdzieci,którepewnegodniabędąmogłyodejśćiżyćsamodzielnie.
Nadrzwiachwidniałydwaimiona:FLOSSIEiPAULETTE.Flossieczekałasama.
Po tej stronie pokoju, która należała do Paulette, było mnóstwo ozdóbek, falbanek i lalek. Różowe
poduszkiimałazielono-różowatoaletka.
CzęśćFlossiestanowiłakontrast,prosta,czysta,białainiebieska,ozdobionatylkoplakatamipsów.
Nazwisko Bodenblatt sugerowało niemieckie albo skandynawskie pochodzenie, ale Flossie miała
śródziemnomorskącerę,czarnewłosyidużeciemneoczy.
Nie spotkałem jej wcześniej albo widziałem ją tylko z daleka. Ścisnęło mnie w piersi i od razu
wiedziałem,żetobędzietrudniejsze,niżsięspodziewałem.
Gdyweszliśmy,Flossiesiedziałanachodnikunapodłodze,przeglądającksiążkęzfotografiamipsów.
– Kochanie – zagadnęła matka Angela – pan Thomas chciałby z tobą porozmawiać. Jej uśmiech był
niezupełnietaki,jakipamiętałemzinnegomiejscaiczasu,aledośćpodobny,zranionyiśliczny.
–Witam,panieThomas.Siadającpotureckunapodłodze,powiedziałem:
–Miłomiciępoznać,Flossie.
MatkaAngelaprzycupnęłanabrzegułóżkaFlossie,aRodionRomanovichstałwśródfalbanekilalek
Paulettejakniedźwiedź,którydałwkośćZłotowłosej.
Dziewczynka była ubrana w czerwone spodnie i biały sweterek z aplikacją wyobrażającą Świętego
Mikołaja. Rysy miała delikatne, nosek zadarty, podbródek łagodnie zarysowany. Mogłaby uchodzić za
elfa.
Lewykącikustkrzywiłsięwdółipowiekalewegookaopadałalekko.
Lewarękaprzykurczonawszponprzytrzymywałaksiążkęnakolanach,jakbypozatymFlossiemiała
zniejniewielepożytku.Stronyodwracałaprawąręką.Terazskupiałauwagęnamnie.Jejspojrzeniebyło
szczere i niezachwiane, pełne pewności siebie wyrastającej z bolesnego doświadczenia – cecha, jaką
widziałemwcześniejwoczachotymsamymodcieniu.
–Lubiszpsy,Flossie?
– Tak, ale nie lubię swojego imienia. – Jeśli kiedyś miała wadę wymowy spowodowaną przez
uszkodzeniemózgu,tojąpokonała.
–Niepodobacisię?Flossietoładneimię.
–Imiękrowy–oświadczyła.
–Fakt,zgadzasię.SłyszałemokrowachoimieniuFlossie.
–Ibrzmijakchorobazębów.
–Możetak,gdyotymwspomniałaś.Jakwolałabyśmiećnaimię?
–Gwiazdka.
–ChceszzmienićimięnaGwiazdka?
–Jasne.WszyscykochająBożeNarodzenie.
–Toprawda.
–WBożeNarodzenieniedziejesięniczłego.Wtakimrazieniczłegoniemożespotkaćkogoś,ktoma
naimięGwiazdka,prawda?
–Wtakimraziezaczniemyjeszczeraz.Miłociępoznać,GwiazdkoBodenblatt.
–Ostatniącz…częśćteżzmienię.
–AjakchciałabyśsięnazywaćzamiastBodenblatt?
–Jeszczeniezdecydowałam.Tomusibyćdobrenazwiskodopracyzpsami.
–Chceszzostaćweterynarzem,gdydorośniesz?Skinęłagłową.
– Chociaż nie mogę. – Wskazała na głowę i dodała ze straszną bezpośredniością: – Tamtego dnia
wsamochodziestraciłamtrochęrozumu.
–Dlamniejesteśdośćmądra–powiedziałemkulawo.
–Wcalenie.Niegłupia,aleniedośćmądra,żebyzostaćweterynarzem.Alejeślibędęmocnoćwiczyć
rękę i nogę, i się po…polepszą, będę mogła pracować z weterynarzem, wie pan, pomagać w pracy
zpsami.Ką…kąpaćpsy.Strzycjeitakdalej.Mogęrobićróżnerzeczy.
–Napewnolubiszpsy.
– Och, uwielbiam. – Promieniała z radości, gdy mówiła o psach, i jej oczy wydawały się mniej
zranione.–Miałampsa.Byłtodobrypies.Intuicjaostrzegłamnie,żepytaniaojejpsazaprowadząnas
domiejsc,doktórychniechcęiść.
–Przyszedłpanporozmawiaćopsach,panieThomas?
–Nie,Gwiazdko.Przyszedłemprosićoprzysługę.
–Jaką?
–Wiesz,todziwne,niepamiętam.Zaczekasztunamnie,Gwiazdko?
–Jasne.Mamksiążkęopsach.Podniosłemsięipoprosiłem:
–Matko,możemyporozmawiać?
Przeszliśmyzmatkąprzełożonąwkątpokoju.Rosjanin,pewny,żegoniesponiewieramy,dołączyłdo
nas.Ściszającgłosdoszeptu,zapytałem:
–Matko…cosięstałotejdziewczynce…przezcoprzeszła?
–Nierozmawiamyoprzeszłościdziecizkażdym.–PrzypiekłaRosjaninapalącymspojrzeniem.
–Mamwielewad–powiedziałRomanovich–aleniejestemplotkarzem.
–Anibibliotekarzem–docięłamumatkaAngela.
–Matko,istniejeszansa,żedziewczynkapomożemidowiedziećsięczegośiuratowaćnaswszystkich.
Ale…bojęsię.
–Czego,Oddie?
–Tego,przezcoprzeszła.Pochwilinamysłupowiedziała:
– Mieszkała z rodzicami i dziadkami w jednym domu. Pewnej nocy przyszedł jej kuzyn.
Dziewiętnaścielat.Trudnychłopak,byłpodwpływemczegoś.
Wiedziałem, że nie jest pierwszą naiwną, ale nie chciałem na nią patrzeć, gdy będzie mówiła to, co
miaładopowiedzenia.Zaniknąłemoczy.
– Chłopak wystrzelał ich wszystkich. Dziadków i rodziców. Potem… odbył stosunek analny
zdziewczynką.Miałasiedemlat.
Sąniebylekim,tesiostryzakonne.Całewbieli,schodząwbrudświataiwydobywająto,cocenne,
idoprowadzajądodawnegoblasku,nailemogą.Jasnookie,wciążzstępująwplugaweczeluściinigdy
nietracąnadziei,ajeślisięboją,tonieokazująstrachu.
– Kiedy narkotyki przestały działać – mówiła – zrozumiał, że zostanie złapany, i postąpił jak tchórz.
W garażu przymocował wąż do rury wydechowej, otworzył okno, wsunął końcówkę węża do wnętrza
wozu.Izabrałzsobądziewczynkę.Niechciałjejzostawiaćwtakimstanie,dojakiegojądoprowadził.
Chciałzabraćjązsobą.
Nie ma końca wycie bezsensownego buntu, wynoszenie siebie nade wszystko, narcyzm, który widzi
twarzautorytetutylkowlustrze.
– Potem stchórzył - podjęła matka Angela. – Zostawił ją samą w aucie i poszedł do domu wezwać
pomoc. Powiedział, że próbował popełnić samobójstwo i poparzył płuca. Brakowało mu tchu, wołał
pomocy.Późniejusiadłiczekałnasanitariuszy.
Otworzyłemoczy,żebyspojrzećnaniąizaczerpnąćzniejniecosiły.
– Matko, raz zeszłej nocy i raz dzisiaj ktoś z Drugiej Strony, ktoś, kogo znałem, próbował
skontaktowaćsięzemnąprzezJustine.Myślę,żechcemnieostrzecprzedtym,conadchodzi.
–Rozumiem.Chybarozumiem.Nie,wporządku.Bożedopomóż,zgadzamsię.Śmiało.
– Mogę zrobić sztuczkę z monetą albo z medalionem na łańcuszku, albo z czymkolwiek innym, co
błyszczy.Nauczyłemsiętegoodznajomegomagika.Mogęwprowadzićjąwstanpłytkiejhipnozy.
–Wjakimcelu?
– Dziecko, które było martwe i zostało przywrócone do życia, może być mostem pomiędzy tym
świateminastępnym.Odprężone,wpłytkiejhipnozie,możestaćsięgłosemosobyzDrugiejStrony,która
niemogłaprzemówićdomnieprzezJustine.
TwarzmatkiAngeliporóżowiała.
– Kościół jest przeciwny okultyzmowi. I czy coś takiego nie będzie traumatyczne dla dziecka?
Odetchnąłemgłęboko.
–Niezrobiętego.Chcętylko,żebymatkarozumiała,żemożerobiącto,mógłbymsiędowiedzieć,co
nadchodzi,idlategobyćmożepowinienemtozrobić.Alejestemzasłaby.Bojęsięijestemsłaby.
–Niejesteśsłaby,Oddie.Znamciędobrze.
– Nie, matko. Sprawiam wam zawód. Nie radzę sobie… z Gwiazdką i jej sercem pełnym psów. To
zbytwiele.
–Czegośnierozumiem.Czegoniewiem?
Pokręciłemgłową.Niemiałempojęcia,jakwyjaśnićtęsytuację.
RomanovichpodniósłlamowanyfutrempłaszczzłóżkaPauletteipowiedziałchrapliwymszeptem:
–Matko,wiematka,żepanThomasstraciłosobę,którabyłamubardzodroga.
–Tak,panieRomanovich,jestemtegoświadoma,
– Pan Thomas uratował tamtego dnie wielu ludzi, lecz nie zdołał ocalić jej. Była dziewczyną
oczarnychwłosachiciemnychoczach,miałakarnacjętejdziewczynki.
Takie porównania mógł robić tylko pod warunkiem, że wiedział o poniesionej przeze mnie stracie
więcej, niż podano w prasie. Jego oczy, wcześniej nieodgadnione, wciąż niczego nie wyrażały; jego
księgapozostałazamknięta.
– Nazywała się – mówił – Bronwen Llewellyn, ale nie lubiła swojego imienia. Uważała, że imię
Bronwenkojarzysięzelfem.NazwałasięStormy.
Przestałmnieintrygować.Terazmniezdumiewał.
–Kimpanjest?
– Nazwała siebie Stormy, jak Flossie nazywa siebie Gwiazdką – kontynuował. – Stormy została
wykorzystanawdzieciństwieprzezojcaadopcyjnego.
–Otymniktniewie–powiedziałem.
– Prawie nikt, panie Thomas. Tylko kilku pracowników opieki społecznej. Stormy nie odniosła
poważnychobrażeńfizycznychaniumysłowych.Alewidzimatka,wskutekpodobieństwtobardzotrudne
dlapanaThomasa.
Bardzo trudne, tak. Bardzo trudne. I na dowód, jak bardzo trudne, nic nie wpadło mi do głowy, ani
dowcip,anicierpkauwaga,aninawetkiepskiuszczypliwyżart.
– Trudno mu przemówić do tej, którą utracił – ciągnął Romanovich – poprzez kogoś, kto ją
przypomina…zbytmocno.Tobyłobyzatrudnedlakażdego.Wie,żewykorzystanietejdziewczynkido
nawiązaniakontaktuzduchembyłobydlaniejtraumatyczne,alemówisobie,żetraumajestdoprzyjęcia,
jeślimożnauratowaćkomuśżycie.Jednakzpowodutego,kimonajestijakajest,niemożetegozrobić.
JestniewinnajakStormy,aonniewykorzystaniewinnejosoby.
PatrzącnaGwiazdkęzajętąksiążkązpsami,powiedziałem:
– Matko, jeśli wykorzystam ją jako most pomiędzy żywymi i martwymi… co będzie, jeśli to
przywiedzie wspomnienia śmierci, które zapomniała? Jeśli po tym, jak skończę, będzie jedną nogą
w każdym ze światów, nigdy nie będzie całkowicie należała do tego albo nie zazna tutaj spokoju? Już
zostałapotraktowanajakprzedmiot,wykorzystanaiwyrzucona.Niemożnategopowtórzyćbezwzględu
napowody.Nigdywięcej.
ZwewnętrznejkieszenipłaszczazarzuconegonaramięRomanovichwyjąłdługiskładanyportfel,az
niegolaminowanąkartę,którąnieodrazumipodał.
–PanieThomas,gdybyprzeczytałpandwudziestostronicowyraportnamójtemat,przygotowanyprzez
doświadczonych analityków wywiadu, wiedziałby pan wszystko, co warto o mnie wiedzieć, łącznie
ztym,czymsięnieinteresowałanawetmojamatka,choćmiałabzikanamoimpunkcie.
–Pańskamatkabyłazabójczynią.
–Toprawda.
–Słucham?–wtrąciłamatkaAngela.
–Byłarównieżpianistkąkoncertową.
–Iprawdopodobniemistrzemkucharskim–dodałem.
–Prawdęmówiąc,odniejnauczyłemsiępiecciasta.Poprzeczytaniudwudziestostronicowegoraportu
na pański temat, panie Thomas, pomyślałem, że wiem o panu wszystko, ale jak się okazuje, wiem
niewiele ważnego. Mam na myśli nie tylko pański… dar. Chodzi o to, że nie wiem, jakim jest pan
człowiekiem.
Chociażniesądziłem,żeRosjaninmożebyćlekarstwemnamelancholię,nagleokazałsięskutecznym
polepszaczemnastroju.
–Corobiłpańskiojciec?–zapytałem.
–Przygotowywałludzinaśmierć,panieThomas.
Dotejchwiliniemiałempojęcia,jakwyglądaosłupiałamatkaAngela.
–Czylitorodzinnyfach.Dlaczegowięcbezogródeknazywapanmatkęzabójczynią?
– Ponieważ, widzi pan, formalnie rzecz biorąc, profesjonalnym zabójcą jest ten, kto likwiduje tylko
wysokopostawionecelepolityczne.
–Podczasgdyprzedsiębiorcapogrzebowyniejestwybredny.
–Przedsiębiorcapogrzebowyniejestteżniewybredny,panieThomas.
JeślimatkaAngelanieoglądałaregularniemeczówtenisowych,rankiembędziemiałaobolałąszyję.
–Proszępana,założęsię,żepańskiojciecbyłrównieżmistrzemszachowym.
–Zdobyłtylkojedentytułmistrzowskiwturniejukrajowym.
–Zbytzajętykarierąprzedsiębiorcypogrzebowego.
– Nie. Niestety, dostał pięcioletni wyrok więzienia akurat wtedy, gdy był w najlepszej formie jako
szachista.
–Straszne.
Romanovichpodałmiwyjętązportfelalaminowanąlegitymacjęzhologramamiipowiedziałdomatki
Angeli:
–WszystkotomiałomiejscewdawnymZwiązkuRadzieckim,ajawyspowiadałemsięiodprawiłem
pokutę.
Spojrzałemnalegitymację.
–NarodowaAgencjaBezpieczeństwa.
–Zgadzasię,panieThomas.Potym,jakzobaczyłempanazdziewczynką,postanowiłemokazaćpanu
zaufanie.
–Musimybyćostrożni,matko–przestrzegłem.–Możechcetylkowkraśćsięwnaszezaufanie.
Pokiwałagłową,alewciążwyglądałanaskonsternowaną.
–Porozmawiajmynaosobności–zaproponowałRomanovich.
Oddającmudokumenty,oświadczyłem:
–Chcęzamienićparęsłówzdziewczynką.
GdyznówusiadłemnaprzeciwkoGwiazdki,podniosłagłowęipowiedziała:
–Kotyteżlubię,a…a…aleoneniesąpsami.
– Na pewno nie – zgodziłem się. – Nigdy nie widziałem stada kotów dość silnych, żeby pociągnęły
sanie.
Zaśmiałasię,wyobrażającsobiekotyzaprzężonedosań.
–Pozatymkotnigdynieprzyniesiepiłkitenisowej.
–Nigdy–zgodziłasię.
–Apsyniemająwęchunamyszy.
–Dobre!Węchnamyszy.
–Gwiazdko,naprawdęchceszkiedyśpracowaćzpsami?
–Naprawdę.Wiem,żemogęwieledlanichzrobić.
–Musiszkontynuowaćrehabilitację,nabraćjaknajwięcejsiływręceinodze.
–Żebywszystkou…ustąpiło.
–Tojestprawdziwaodwaga.
–Trzebaćwiczyćmózg.
–Będęztobąwkontakcie,Gwiazdko.Akiedydorośnieszibędzieszgotowaradzićsobiesama,mój
znajomydopilnuje,żebyśpracowałazpsamiirobiładlanichcudownerzeczy,jeślinadalbędziesztego
chciała.
Szerokootworzyłaoczy.
–Coścudownego…naprzykład?
–Samazadecydujesz.Nabierającsiłyidorastając,myślonajcudowniejszychrzeczach,jakiemogłabyś
robić,itobędzieto.
–Miałamdobregopsa.NazywałsięFa…Farley.Próbowałmnieratować,aleJasonjegoteżzastrzelił.
Mówiła o koszmarze z większą obojętnością, niż ja mógłbym to zrobić, i naprawdę czułem, że nie
zachowampanowanianadsobą,jeślipowiejeszczejednosłowo.
– Pewnego dnia będziesz miała takie psy, jakie tylko zechcesz. Zamieszkasz w morzu szczęśliwych
szczeniaków.
NiemogłaparsknąćśmiechemzarazpowzmianceoFarleyu,alesięuśmiechnęła.
– Morze szczęśliwych szczeniaków – powiedziała, rozkoszując się brzmieniem tych słów, i jej
uśmiechniezgasł.
Wyciągnąłemrękę.
–Umowastoi?
Pomyślałaotymzpowagą,potempokiwałagłowąiujęłamojąrękę.
–Jesteśtwardymnegocjatorem,Gwiazdko.
–Naprawdę?
–Jestemzmęczony.Wykończyłaśmnie.Ledwowidzęnaoczy,jestemotumanionyipadamznóg.Nogi
są zmęczone, ręce są zmęczone, nawet włosy są zmęczone. Muszę iść, uciąć sobie długą drzemkę
inaprawdę,aletonaprawdęzjeśćtrochępuddingu.
Zachichotała.
–Puddingu?
– Byłaś takim twardym negocjatorem, tak mnie zmordowałaś, że nawet nie mam siły gryźć. Mam
zmęczonezęby.Prawdęmówiąc,mojezębyjużśpią.Mogęzjeśćtylkopudding.Uśmiechającsięszeroko,
powiedziała:
–Głuptaszpana.
–Jużtosłyszałem–zapewniłemją.
Ponieważ musieliśmy porozmawiać w miejscu, do jakiego nie przyjdą bodachy, matka Angela
zaprowadziła nas do apteki, gdzie siostra Corrine wydawała wieczorne leki w małych papierowych
kubkach z wypisanymi nazwiskami pacjentów. Zgodziła się wyjść, żeby zapewnić nam prywatność.
KiedydrzwizamknęłysięzasiostrąCorrine,matkaprzełożonapowiedziała:
–Wporządku.KimjestojciecJacobaidlaczegojesttakiważny?
Romanovichijapopatrzyliśmynasiebieiodparliśmyjednocześnie:
–JohnHeineman.
–BratJohn?–zapytałazpowątpiewaniem.–Naszdobroczyńca?Któryoddałnamcałyswójmajątek?
– Nie widziała matka hiperszkieletów – powiedziałem. – Gdyby matka widziała, zrozumiałaby od
razu, że to robota nikogo innego, jak tylko brata Johna. On chce śmierci własnego syna i być może ich
wszystkich,wszystkichdzieci,któretuprzebywają.
ROZDZIAŁ46
Rodion Romanovich zyskał pewną wiarygodność w moich oczach dzięki legitymacji Narodowej
AgencjiBezpieczeństwa,atakżedlatego,żebyłzabawny.Możebyłtoskutekunoszącychsięwpowietrza
podstępnychcząstekśrodkówuspokajających,alezminutynaminutęufałemmucorazbardziej.
WedługHoosieradwadzieściapieclatprzeduwięzieniemwtejśnieżycynarzeczonaJohnaHeinemana,
JenniferCalvino,urodziłaichdziecko,Jacoba.Niktniewie,czyrobiłaUSGalboinnebadania,aletak
czysiakdonosiłaciążę.
Mający dwadzieścia sześć lat, już będący fizykiem o znaczących dokonaniach, Heineman nie
zareagowałpozytywnienawieśćociąży,poczułsięosaczony.GdypierwszyrazzobaczyłJacoba,wyparł
sięojcostwa,cofnąłpropozycjęmałżeństwa,wyrzuciłJenniferCalvinozeswojegożyciainiepoświęcił
jejwięcejmyśliniżrakowipodstawnokomórkowemuskóry,którykiedyśzostałchirurgicznieusunięty.
ChoćjużwtedyHeinemanbyłzamożnymczłowiekiem,Jenniferniepoprosiłagoonic.Jegoniechęćdo
zdeformowanego syna była taka silna, że Jennifer zadecydowała, iż Jacob będzie szczęśliwszy
ibezpieczniejszybezkontaktuzojcem.
Matkaisynniemieliłatwegożycia,aleJennifercałymsercembyłaoddanaJacobowi,którypodjej
opieką dobrze się rozwijał. Zmarła, gdy miał trzynaście lat, ale przed śmiercią załatwiła mu miejsce
wzakładzieopiekiprowadzonymprzezkościelnąorganizacjęcharytatywną.
Z biegiem lat Heineman stał się sławny i bogaty. Kiedy jego badania, jak szeroko donoszono,
doprowadziłygodowniosku,żesubatomowastrukturawszechświatabezsprzeczniesugerujeplanowość,
ponowniezbadałswojeżycieiwswegorodzajupokuciewyrzekłsięmajątkuizamknąłwklasztorze.
– Inny człowiek – powiedziała matka Angela. – Skruszony, żałując, że w taki sposób potraktował
JenniferiJacoba,oddałwszystko.Zpewnościąniechciałśmiercisyna.Ufundowałtenzakładdladzieci
podobnychdoJacoba.IdlasamegoJacoba.Niekomentującargumentówmatkiprzełożonej,Romanovich
powiedział:
– Dwadzieścia siedem miesięcy temu Heineman wyszedł z ukrycia i zaczął dyskutować o swoich
obecnych badaniach z dawnymi kolegami przez telefon i pocztę elektroniczną. Zawsze fascynował go
dziwny porządek, który kryje się pod każdym pozornym chaosem w przyrodzie. W czasie lat życia
wodosobnieniu,używającmodelikomputerowychwłasnegopomysłu,przetwarzającdanenadwudziestu
połączonych superkomputerach Cray, dokonał przełomu, który pozwolił mu, jak to ujął, „udowodnić
istnienieBoga”.MatkaAngelaniemusiałanadtymrozmyślać,żebyznaleźćsłabypunkt.
– Możemy rozpatrywać wiarę z intelektualnego punktu widzenia, ale ostatecznie Boga należy
przyjmowaćnawiarę.Dowodysądobredlarzeczyztegoświata,dlatego,coistniejewczasie,niepoza
czasem.Romanovichkontynuował:
– Ponieważ niektórzy naukowcy, z którymi rozmawiał Heineman, byli na liście płac bezpieczeństwa
narodowego, i ponieważ dostrzegli ryzyko związane z jego badaniami oraz pewne ich zastosowania
wobronności,donieślinamonim.Odtejporyjedenznaszychprzebywałwdomugościnnym.Jajestem
poprostuostatni.
–Cośzaalarmowałopananatyle–powiedziałem–żeściągnąłpannastępnegoagentajakopostulanta,
obecnienowicjusza,brataLeopolda.Zdawałosię,żebarbetmatkiAngelisztywniejezdezaprobaty.
–KazaliściemuzłożyćfałszyweślubyBogu?
–Niechcieliśmy,żebywyszedłpozapostulat.Miałspędzićparętygodniwewspólnocieniejakogość,
ale jako jej przyszły członek, żeby mieć większą swobodę ruchów. Jak się okazało, był człowiekiem
szukającymnowegożyciaiznalazłje.Straciliśmygonawasząrzecz,choćczuliśmy,żewciążsłużynam
pomocą,nailetylkopozwalająmuśluby.
JejmarswyglądałbardziejimponująconiżwszelkiegniewneminyRosjanina.
–Cowięcej,panieRomanovich,naprawdęuważam,żejestpanpodejrzanymptaszkiem.
– Niewątpliwie ma matka rację. W każdym razie zostaliśmy zaalarmowani, kiedy brat Constantine
popełniłsamobójstwo,ponieważzarazpotymHeinemanprzestałdzwonićiwysyłaće-mailedodawnych
kolegówiodtejporyniekontaktowałsięznikimspozaŚwiętegoBartłomieja.
–Możesamobójstwoskłoniłogodozaniechaniabadańnarzeczmodlitwyirefleksji.
–Jesteśmyinnegozdania–rzekłRomanovichcierpko.
– A brat Timothy został zamordowany, matko – wtrąciłem. – Nie ma co do tego wątpliwości.
Znalazłemciało.
Choćjużprzyjęładowiadomościfaktmorderstwa,tostwierdzeniejąporaziło.
– Jeśli to pomoże matce pogodzić się z sytuacją – powiedział Romanovich – sądzimy, że być może
Heinemanniejestwpełniświadom,corozpętał.
–Ale,panieRomanovich,skorodwieosobynieżyją,ainnesązagrożone,jakmożeniebyćświadom?
– O ile pamiętam, biedny doktor Jekyll z początku nie zdawał sobie sprawy, że jego pragnienie
pozbyciasięzłychimpulsówwkonsekwencjistworzyłopanaHyde’a,któregonaturabyłaczystymzłem,
niezłagodzonym przez dobroć doktora. Widząc w wyobraźni hiperszkielet atakujący terenówkę,
powiedziałem:
–TocośwśnieguniebyłomrocznąstronąludzkiejosobowościNiemiałowsobieniczegoludzkiego.
–Niebyłojegomrocznąstroną–zgodziłsięRomanovich.–Alemożezostałoprzezniąstworzone.
–Cotoznaczy,proszępana?
– Nie jesteśmy pewni, panie Thomas. Ale myślę, że spoczywa na nas obowiązek znalezienia
odpowiedzinatopytanie,itoszybko.Dostałpankluczuniwersalny.
–Tak.
–Dlaczego?
– Brat Constantine jest jednym ze zmarłych, którzy nie chcą odejść z tego świata. Dostałem klucz,
żebymmógłwchodzićwszędzietamnaterenieopactwaiszkoły,gdziestraszy.Próbowałem…radziłem
mu,żebyposzedłdalej.
–Wiedziepaninteresująceżycie.
–Panteżniemożenarzekać.
–MapandostępnawetdoKryjówkiJohna.
–Cośnasłączy.BratJohnpieczedobreciastka.
–Więźkulinarna.
–Zdajesię,żedotyczynaswszystkich,proszępana.MatkaAngelapokręciłagłową.
–Janieumiemzagotowaćwody.Romanovichpstryknąłprzełącznikiem,któryopuszczałhydraulicznie
brwinadoczy.
–Czywieopańskimdarze?
–Nie,proszępana.
–Myślę,żejestpanjegoMaryReilly.
–Mamnadzieję,żeniezaczniepanznowumówić
–MaryReillybyłagospodyniądoktoraJekylla.Pomimożeukrywałprzedniąprawdę,podświadomie
miałnadzieję,żezdemaskujegoipowstrzyma.
–CzytaMaryReillyzostałazabita,proszępana?
–Niepamiętam.AlejeślinieodkurzapanuHeinemana,byćmożejestpanbezpieczny.
–Coteraz?–zapytałamatkaAngela.
–PanThomasijamusimywejśćdoKryjówkiJohna.
–Iwyjść–dodałem.Romanovichpokiwałgłową.
–Napewnospróbujemy.
ROZDZIAŁ47
Ubranych w kombinezony mnichów było o dziesięciu więcej niż siedmiu. Tylko dwóch czy trzech
pogwizdywało w czasie pracy. Żaden nie był wyjątkowo niski. Gdy zamykali wyjścia na południowo-
wschodnią i północno-zachodnią klatkę schodową, na wpół się spodziewałem, że Królewna Śnieżka
wstąpizwodąbutelkowanąisłowamizachęty.
Ze względów bezpieczeństwa drzwi na klatki schodowe nie miały zamków. Na każdym piętrze był
przestronnypodest,więcdrzwiotwierałysięnaschody,niedowewnątrz.
W piwnicy, na parterze i drugim piętrze zakonnicy wywiercili w futrynie każdych drzwi po cztery
otwory–dwazlewej,dwazprawejstrony–iwpasowaliwniestalowetuleje.Wkażdejtuleiumieścili
bolec o średnicy nieco większej niż centymetr. Bolce wystawały z tulei na dwa i pół centymetra,
uniemożliwiającotworzeniedrzwi.Planopierałsięnawykorzystaniunietylkofutryny,alerównieżcałej
ścianydostawieniaoporu.
Ponieważ średnica bolców była mniejsza niż niegwintowanych tulei, można było je wyjąć w ciągu
paru sekund, umożliwiając szybką ucieczkę na klatkę schodową. Na piętrze, w dormitorium dzieci,
sztuczkamiałazapobiecotworzeniudrzwiwtymmałoprawdopodobnymwypadku,gdybycośwdarłosię
naklatkąschodowąprzezzablokowanewejścianainnympoziomie.
Braciajużdyskutowalinadzaletamitrzechopcjizabezpieczeń.
Razem z Romanovichem zwerbowaliśmy brata Piąchę z południowo-wschodnich schodów i brata
Maxwellazpółnocno-zachodnichdoobronyJacobaCalvina.Obajprzynieślipodwakijebaseballowe
nawypadek,gdybypierwszypękłwczasiebitwy.
JeślitaczęśćosobowościJohnaHeinemana,którabyłapanemHyde’em,czułaniechęćdowszystkich
umysłowoifizycznieupośledzonychludzi,wtedyżadnedzieckowszkoleniebyłobezpieczne.
Każdemuznichmogłagrozićśmierć.
Zdrowy rozsądek jednak podpowiadał, że Jacob – „pozwól mu umrzeć” – jest głównym celem.
Najpewniejmiałbyćjedynąofiarąalbopierwszązwielu.
KiedywróciliśmydopokojuJacoba,porazpierwszynierysował.Siedziałnakrześlezpoduszkąna
kolanach i kładł na niej rękę, gdy potrzebowała odpoczynku. Z pochyloną głową, głęboko skupiony,
haftowałkwiatybrzoskwiniowąnitkąnabiałympłótnie,możechusteczce.
Z początku pomyślałem, że haftowanie jest zajęciem niezbyt dla niego odpowiednim, ale okazał się
wtymnadzwyczajny.Gdypatrzyłemnamisternewzoryrysowaneigłąinitką,zdałemsobiesprawę,żesą
niebardziej–iniemniej–niezwykłeniżrealistycznerysunkitworzonetymisamymiszerokimidłońmi
zkrótkimipalcami.
ZostawiającJacobanad haftem,zaprowadziłemRomanovicha, Piąchęibrata Maxwelladojedynego
okna.
BratMaxwellbyłabsolwentemszkołydziennikarstwanauniwersyteciewMissouri.Przezsiedemlat
pracowałjakodziennikarzkryminalnywLosAngeles.
Liczbaciężkichprzestępstwbyławiększaniżliczbareporterów,którzymoglisięnimizajmować.Co
tydzień dziesiątki pracowitych bandziorów i szaleńców dopuszczały się strasznych czynów, po czym
zniezadowoleniemodkrywały,żeodmawiaimsięnawetdługichnakilkalinijekwzmianekwprasie.
Pewnego ranka Maxwell stwierdza, że musi dokonać wyboru pomiędzy morderstwem na tle
seksualnym, wyjątkowo brutalnym morderstwem popełnionym siekierą, kilofem i łopatą, morderstwem
związanym z kanibalizmem oraz napaścią i rytualnym oszpeceniem czterech starszych Żydówek z domu
opieki.
Kuzaskoczeniuswojemuikolegówzabarykadowałsięwbufecieiniechciałwyjść.Mającautomaty
z batonami i krakersami serowymi, wykombinował, że przetrwa co najmniej miesiąc, zanim dostanie
szkorbutuwskutekbrakuwitaminyC.
Kiedyredaktorprzyszedłnegocjowaćprzezzabarykadowanedrzwi,Maxwellzażądałświeżegosoku
pomarańczowego, dostarczanego co tydzień po drabinie do okna bufetu na drugim piętrze – albo
zwolnienia.Redaktorrozważałteopcjeprzezczaspotrzebnykierownikowikadrnapodjęciedecyzji,czy
groziimprocesobezprawnezwolnienie,iwylałMaxwella.
TriumfującyMaxwellopuściłbufetidopieropóźniej,wdomu,wnagłymhuraganieśmiechuzrozumiał,
żemógłpoprostuodejść.Dlaniegodziennikarstwoprzestałobyćzawodem;stałosięniewolą.
Gdyskończyłsięśmiać,doszedłowniosku,żetomałeszaleństwobyłodarembożym,wezwaniemdo
opuszczenia Los Angeles i przeprowadzki tam, gdzie znajdzie większe poczucie wspólnoty i mniej
gangówgrafficiarzy.Piętnaścielattemuzostałpostulantem,potemnowicjuszem,aoddziesięciulatbył
zakonnikiempowszystkichślubach.TerazobejrzałoknowpokojuJacobaipowiedział:
– Kiedy przebudowano stare opactwo, niektóre okna na parterze zostały powiększone i wymienione.
Mają drewniane słupki i poprzeczki. Ale na tym piętrze zostały stare okna. Są mniejsze, w całości
wykonanezsolidnegobrązu.
–Nicichnieporąbieaninieprzegryziezbytłatwo–oznajmiłbratPiącha.
– A szyby – dodał Romanovich – mają dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów. Bestia,
którąspotkaliśmywburzy,niewedrzesiędośrodka.Gdybynawetzdołaławyrwaćcałeokno,jestzbyt
wielka,żebywcisnąćsiędopokoju.
– Ta w wieży chłodniczej była mniejsza od tej, która wywróciła terenówkę – zaznaczyłem. – Nie
przejdzieprzezotwórdwadzieściapięćnadwadzieściapięć,alezmieściłabysięwoknietejwielkości.
– Okna skrzydłowe, otwierane na zewnątrz – zauważył brat Maxwell, postukując w klamkę. – Jeśli
nawetwytłuczeszybyibędziechciałasięwedrzeć,zablokujeokno,próbującjeotworzyć.
–Czepiającsięmuru–dodałRomanovich.
–Nasilnymwietrze–dorzuciłbratMaxwell.
– Może tego dokonać – powiedziałem – trzymając siedem talerzy wirujących na czubkach
bambusowychtyczek.
–Nie–mruknąłbratPiącha.–Możetrzytalerze,aleniesiedem.Jesteśmydobrzy.Todobrze.
KucającobokJacoba,pochwaliłem:
–Pięknyhaft.
–Dajezajęcie–odparłzespuszczonągłową,nieodrywającoczuodpracy.
–Zajęciejestdobre.
–Zajętyjestszczęśliwy–powiedział.
Przypuszczam,żematkamówiłamuosatysfakcjiispokojupłynącymzdawaniaświatutego,doczego
jestsięzdolnym.
Pozatympracazapewniałamupretekstdounikaniakontaktuwzrokowego.Wciągudwudziestupięciu
lat życia prawdopodobnie widział szok, odrazę, pogardę i niezdrową ciekawość w zbyt wielu oczach.
Lepiej nie patrzeć w niczyje oczy prócz oczu sióstr zakonnych i tych, które rysuje się ołówkiem, które
możnaprzepełnićupragnionąmiłościąiczułością.
–Niccisięniestanie.
–Onchcemojejśmierci.
– To, czego chce, i to, co dostanie, to dwie różne rzeczy. Twoja mama nazwała go Nigdybyłem, bo
nigdygoniebyło,gdygopotrzebowaliście.
–OnjestNigdybyłeminicnasnieobchodzi.
– To prawda. Jest Nigdybyłem, ale również Nigdybędzie. Nigdy cię nie skrzywdzi, nigdy cię nie
dopadnie,dopókijatujestem,dopókijesttujednasiostraalbojedenbrat.Awszyscysątutaj,Jacobie,
ponieważjesteśwyjątkowy,jesteśdlanichbezcenny,idlamnie.
Podnosząc zdeformowaną głowę, spojrzał mi w oczy. Nie wyglądał na równie zawstydzonego jak
wcześniej.
–Dobrzesięczujesz?–zapytał.
–Tak.Aty?
–Też.Wporządku.Czy…cościgrozi?
Ponieważniechciałbyusłyszećkłamstwa,odparłem:
–Możetrochę.
Jego oczy były czyste, pełne nieśmiałości i odwagi, piękne, mimo że tkwiły krzywo w tragicznej
twarzy.Jegospojrzeniewyostrzyłosięjaknigdydotąd,gdyłagodnygłosjeszczebardziejzłagodniał.
–Oskarżałeśsię?
–Tak.
–Rozgrzeszenie?
–Otrzymałem.
–Wczoraj.
–Więcjesteśgotowy.
–Mamnadzieję,Jacobie.Nietylkopatrzyłmiwoczyalerównieżjebadał.
–Przykromi.
–Zjakiegopowodu,Jacobie?
–Przykromizpowodutwojejdziewczyny.
–Dziękuję,Jake.
–Wiemcoś,czegoniewiesz.
–Co?
–Wiem,cowtobiewidziała.–Położyłgłowęnamoimramieniu.
Zrobiłcoś,coudałosięnielicznym,choćpróbowałowielu:sprawił,żezabrakłomisłów.Objąłemgo
itrwaliśmytakprzezdłuższąchwilę,żadenznasniemusiałmówićnicwięcej,ponieważobajbyliśmy
wporządkuibyliśmygotowi.
ROZDZIAŁ48
W jedynym pokoju, którego obecnie nie zajmowały dzieci, Rodion Romanovich położył na łóżku
wielkąteczkę.
Należała do niego. Brat Leopold wcześniej przyniósł ją z jego pokoju w domu gościnnym i zabrał
zsobądoterenówki.
Rosjaninotworzyłdyplomatkę.Wnętrzewyłożonebyłopianką,awzagłębieniachleżałydwapistolety.
Wyjmującjeden,powiedział:
– To pistolet Desert Eagle na nabój rewolwerowy magnum kaliber pięćdziesiąt. Kaliber magnum
czterdzieściczteryalbotrzystapięćdziesiątsiedemrobiwrażenie,alehukpięćdziesiątkijestniesłychany.
Polubimyhałas.
–Mająctakipistoletwgajukaktusowym,mógłbypanoddaćsięnaprawdęgłębokimmedytacjom.
–Robiswoje,alekopie,panieThomas,więcpolecampanutendrugi.
–Dziękuję,proszępana,nieskorzystam.
–ToSIGprotrzystapięćdziesiątsiedem,całkiemłatwywobsłudze.
–Nielubiępistoletów.
–Załatwiłpanuzbrojonychbandytówwcentrumhandlowym,panieThomas.
–Tak,proszępana,załatwiłemich,alewtedypierwszyrazpociągnąłemzaspust,apozatympistolet
należałdokogośinnego.
–Toteżjestpistoletkogośinnego.Śmiało,niechpanweźmie.
–Zwykletylkoimprowizuję.
–Copanimprowizuje?
– Samoobronę. Jeśli nie mam pod ręką prawdziwego węża albo gumowego węża, zawsze jest
wiaderkoalbocośinnego.
– Teraz znam pana lepiej niż wczoraj, ale moje zdanie na pański temat pozostało niezmienione. Pod
wielomawzględamijestpanszczególnymmłodymczłowiekiem.
–Dziękuję,proszępana.
Dyplomatka zawierała po dwa pełne magazynki do każdej broni. Romanovich załadował pistolety,
azapasowemagazynkischowałdokieszenipłaszcza.
Wteczceznajdowałysięrównieższelkizkaburą,aleichniewyjął.Trzymającpistolety,włożyłręce
dokieszenipłaszcza.Byłytogłębokiekieszenie.
Wyjął puste ręce. Płaszcz był tak dobrze uszyty, że nic nie wskazywało na ciężar w kieszeniach.
Popatrzyłnaokno,sprawdził,któragodzinaipowiedział:
–Ktobypomyślał,dopierodwadzieściapotrzeciej.Zabiałymcałunemkłębiącegosięśniegumartwa
szaratwarzdniaczekałanarychłypochówek.Romanovichzamknąłdyplomatkęiwsunąłjąpodłóżko.
–Mamszczerąnadzieję,żesiępoprostumyli.
–Kto,proszępana?
– John Heineman. Mam nadzieję, że nie oszalał. Szaleni naukowcy są nie tylko niebezpieczni, są
męczący,ajaniemamcierpliwościdomęczącychludzi.
Aby nie przeszkadzać w pracy braciom na dwóch klatkach schodowych, zjechaliśmy windą do
piwnicy.Wkabinieniebrzmiałamuzyka.Tobyłomiłe.
Kiedy wszystkie dzieci znajdą się w pokojach i drzwi na klatki schodowe zostaną zamknięte, mnisi
ściągną obie windy na pierwsze piętro. Unieruchomią je, używając klucza matki przełożonej. Jeśli coś
niegodziwegowedrzesiędoszybuzdołualbogóry,samakabinazatarasujedostępdopierwszegopiętra.
Wsuficiekażdejkabinyznajdowałasięklaparatunkowa.Braciazablokowalijeodśrodka,żebynic
niemogłoprzezniewejść.
Wydawałosię,żepomyśleliowszystkim,alebyliludźmiidlategonapewnotakniczrobili.Gdybyśmy
bylizdolnidowszechmyślenia,wciążmieszkalibyśmywraju,niepłacącczynszu,mającdodyspozycji
szwedzki stół i nieskończenie lepszy dzienny program telewizyjny. W piwnicy poszliśmy do kotłowni.
Gazowe palniki syczały, pompy dudniły i generalnie w pomieszczeniu panowała radosna atmosfera
zachodniegogeniuszumechanicznego.AbydotrzećdoKryjówkiJohna,mogliśmyzapuścićsięwśnieżycę
ibrnąćprzezgłębokiezaspydonowegoopactwa,ryzykującspotkaniezhiperszkieletembezchroniącego
nas pancerza terenówki. Gdybyśmy chcieli przeżyć ekscytującą przygodę, taka trasa miała wiele zalet:
oferowałakoszmarnąpogodę,grozę,powietrze,któreprzejaśniawgłowie,oilewcześniejniezamrozi
śluzuwzatokach,iokazjędorobieniaśnieżnychaniołów.
Tunelezapewniałydrogębezzłejpogodyiwyjącegowiatru,którymaskowałbynadejściezbirów.Jeśli
techodzącekościotrupy,niezależnie,ileichbyło,wylazłynapowierzchnię,byskradaćsięwokółszkoły
w oczekiwaniu na nadejście nocy, będziemy mogli pobiec do piwnicy nowego opactwa. Zdjąłem
specjalnykluczzhakaiuklękliśmyprzystalowejpłycie.Słuchaliśmy.
Popółminuciezapytałem:
–Słyszypancoś?
Kiedyminęłonastępnepółminuty,Romanovichodparł:
–Nic.
Gdyzałożyłemklucznapierwszązczterechnakrętekizacząłemobracać,pomyślałem,żesłyszęciche
skrobaniepodrugiejstroniepłyty.Znieruchomiałem,nadstawiłemuchaipochwilizapytałem:
–Słyszałpancoś?
–Nic,panieThomas.
Ponastępnejpółminucieuważnegosłuchaniazapukałemwpłytę.
Z drugiej strony wybuchł harmider pełen wściekłości, potrzeby i zimnej żądzy, a także niesamowite
zawodzenietrzechczyczterechgłosówtowarzysząceszaleńczemustepowaniu.
Po dociśnięciu mutry, którą zacząłem odkręcać, odwiesiłem klucz na miejsce. Gdy jechaliśmy windą
naparter,Romanovichpowiedział:
–Szkoda,żeniematupaniRomanovich.
–Zjakiegośpowodu,proszępana,niesądziłem,żejestjakaśpaniRomanovich.
–Och,tak,panieThomas.Jesteśmymałżeństwemoddwudziestuszczęśliwychlat.Podzielamywiele
zainteresowań,Gdybytubyła,dobrzebysiębawiła.
ROZDZIAŁ49
Jeślikościaniwartownicyobserwowaliwejściadoszkoły,najpewniejkoncentrowalisięnadrzwiach
frontowych,wrotachgarażuidrzwiachsienisąsiadującejzkuchnią.
Romanovich i ja uzgodniliśmy, że wyjdziemy z budynku przez okno w biurze matki Angeli,
pomieszczeniuleżącymnajdalejodtychtrojgadrzwi,którezpewnościąprzyciągałyuwagęwroga.
Choćmatkaprzełożonaniebyłaobecna,nabiurkupaliłasięlampa.
WskazującplakatyzJerzymWaszyngtonem,FlanneryO’ConnoriHarperLee,powiedziałem:
–Matkamazagadkę,proszępana.Jakąwspólnącechępodziwiautychtrzechpostaci?
Niemusiałpytać,kimbyłykobiety.
–Hartducha–odparł.–Waszyngtonbezsprzeczniegomiał.PaniO’Connorcierpiałanatoczeń,alenie
poddała się chorobie. A pani Lee potrzebowała hartu, żeby w owych czasach żyć w takim miejscu,
opublikowaćtęksiążkęimiećdoczynieniazbigotami,którychrozwścieczyłnakreślonyprzezniąportret.
–Dwieosobytopisarki,mapanprzewagębibliotekarza.
Kiedyzgasiłemlampkęirozsunąłemkotary,Romanovichpowiedział:
–Wciążpanujebiałaciemność.Będziemyzdezorientowaniizgubimysiędziesięćkrokówodszkoły.
–Niezmoimmagnetyzmempsychicznym,proszępana.
–Czysprawdzasiętakżewodnajdowaniunagródwpudełkachzchrupkami?
ZlekkimpoczuciemwinyotworzyłemparęszufladbiurkamatkiAngeli,znalazłemnożyczkiiodciąłem
prawiedwumetrowykawałeksznuraodzasłon.Owinąłemkoniecwokółrękawicynaprawejdłoni.
– Kiedy wyjdziemy na zewnątrz, podam panu drugi koniec sznura. Dzięki temu się nie rozdzielimy,
jeślioślepinasśnieg.
– Nie rozumiem, panie Thomas. Chce pan powiedzieć, że sznur zadziała jak swego rodzaju różdżka
prowadzącąnasdoOpactwa?
– Nie, proszę pana. Sznur tylko nas połączy. Jeśli skupiam się na kimś, kogo muszę znaleźć, i przez
jakiś czas jeżdżę albo chodzę, magnetyzm psychiczny prawie zawsze przyciąga mnie do poszukiwanej
osoby.BędęmyślałobracieJohnieHeinemanie,któryprzebywawKryjówce.
–Interesujące.Anajbardziejinteresującejestdlamniesłowo„prawie”.
–Cóż,pierwszyprzyznam,żeniemieszkamwwolnymodczynszówraju.
–Acotoznaczy,panieThomas?
–Niejestemdoskonały,proszępana.
Po sprawdzeniu, czy kaptur jest szczelnie zapięty pod brodą, podniosłem dolną połowę okna,
wyszedłem w ryk burzy i rozejrzałem się, wypatrując uciekinierów z cmentarza. Gdybym zobaczył
wałęsające się kości, oznaczałoby to nie lada kłopoty, bo sięgałem wzrokiem nie dalej niż na długość
wyciągniętejręki.
Romanovichwyszedłzamnąiopuściłokno.Odzewnątrzniemogliśmygozamknąć,aletoniemiało
znaczenia.Wojowniczymnisiisiostryzakonneniemoglipilnowaćcałegobudynku;jużwycofywalisię
na pierwsze piętro, żeby bronić bardziej ograniczonych pozycji. Patrzyłem, jak Rosjanin okręca sznur
wokółnadgarstka.
Zaledwiesześćkrokówodszkołystraciłemorientację.Niemiałempojęcia,wjakimkierunkumusimy
iść,żebytrafićdoopactwa.
Wyobraziłem sobie brata Johna siedzącego na fotelu w swoim tajemniczym pokoju w Kryjówce
i szedłem mozolnie, przypominając sobie, żeby zwracać uwagę na naprężenie sznura, który łączył mnie
zRomanovichem.
Śnieg był głęboki co najmniej do kolan, a miejscami zaspy sięgały bioder. Wspinaczka przez lawinę
byłabyniewielegorszaodtejwędrówki.BędącchłopakiemzMojave,znówstwierdziłem,żekąsające
zimnojesttylkoodrobinęlepszeodostrzałuzkarabinumaszynowego.Alenajgorszabyłakakofoniaburzy
połączonazbrakiemwidoczności.Krokzakrokiemopadałmniedziwnylękprzestrzeni.
Niepodobałomisięrównieżto,żeogłuszającewycieirykwiatruuniemożliwiałyzamienieniesłowa
zRomanovichem.Wciągutygodni,jakiespędziłwdomugościnnym,robiłwrażeniemilkliwegostarego
niedźwiedzia, ale tego dnia stał się wręcz gadatliwy. Nasze rozmowy sprawiały mi taką samą
przyjemnośćteraz,gdyzostaliśmysprzymierzeńcami,jakwówczas,gdymyślałem,żejesteśmywrogami.
Po wyczerpaniu tematu Indianapolis i licznych cudów tego miasta mnóstwo ludzi nie ma nic
interesującegodopowiedzenia.
Wiedziałem, że dotarliśmy do celu, gdy omal nie spadłem na kamienne stopnie wiodące w dół do
KryjówkiJohna.Zaspapiętrzyłasiępoddrzwiamiustópschodów.
SkorupaśnieguprzysłaniałaodlanezbrązusłowaLIBERANOSAMALOnatabliczcenaddrzwiami,
więczamiast„Zbawnasodezłego”widaćbyłotylko„złego”.
Gdy przekręciłem klucz w zamku, ważące pół tony drzwi obróciły się płynnie na zawiasach
kulkowych,odsłaniająckorytarzskąpanywniebieskimświetle.
Weszliśmyidrzwisięzamknęły.Rozwiązaliśmysznur,któryłączyłnaswczasieuciążliwejwędrówki.
–Tobyłoimponujące,panieThomas.
–Magnetyzmupsychicznegoniemożnawyćwiczyć,proszępana.Gdybymbyłzniegodumny,równie
dobrzemógłbymszczycićsiępracąnerek.
Otrzepaliśmy śnieg z ubrań. Romanovich zdjął i otrząsnął futrzaną czapkę. Przy matowych drzwiach
z nierdzewnej stali z polerowanymi literami LUMIN DE LUMINE postukałem jednym butem w drugi,
żeby pozbyć się oblepiającego je śniegu. Romanovich zdjął zasuwane śniegowce i stanął w suchym
obuwiu–gośćbardziejliczącysięzinnyminiżja.Tłumaczącsłowanadrzwiach,powiedział:
–Światłośćzeświatłości.
– „Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem: ciemność była nad powierzchnią bezmiaru wód” –
zacytowałem.–PotemBógwezwałświatło.ŚwiatłoświatapochodziodWiecznejŚwiatłości,którajest
Bogiem.
–Tozpewnościąjednoznaczenietychsłów.Alemogąrównieżznaczyć,żewidzialnemożezrodzić
sięzniewidzialnego,żemateriamożepowstaćzenergii,żemyśljestformąenergiiiżesamamyślmoże
staćsięprzedmiotem,któryzostałwyobrażony.
–Cóż,proszępana,mnóstwoznaczeńjaknatrzysłowa.
–Napewno–zgodziłsię.
Przycisnąłemprawąrękędoplazmowegoekranuwszerokiejstalowejościeżnicy.Pneumatycznedrzwi
otworzyły się z sykiem, który miał przypominać bratu Johnowi, że w każdym ludzkim przedsięwzięciu,
niezależnie od dobrych zamiarów, kryje się wąż. Biorąc pod uwagę, dokąd najwyraźniej wiodła go
praca,powinniśmyzobaczyćmigająceświatłaiusłyszećzłowieszczynagranygłos:„Wiedzaopewnych
rzeczachnigdyniebyłaprzeznaczonadlaludzi”.
Weszliśmydojednolitego,woskowożółtego,porcelanowegonaczynia,gdzieześcianpłynęłomaślane
światło.Drzwisyknęłyzanaszymiplecami,światłoprzygasłoispowiłynasciemności.
– Nie wyczuwam ruchu – powiedziałem – ale jestem pewien, że to winda, i jedziemy kilka pięter
wdół.
–Tak,ipodejrzewam,żeotaczanasogromnyołowianyzbiorniknapełnionyciężkąwodą.
–Naprawdę?Tamyślnieprzyszłamidogłowy.
–Niewątpię.
–Cotojestciężkawoda,pozatym,żenajwyraźniejjestcięższaodzwyczajnejwody?
–Ciężkawodatowoda,wktórejatomywodoruzostałyzastąpionedeuterem.
–Tak,oczywiście.Zapomniałem.Większośćludzikupujejąwbutelkachwsklepiespożywczym,aleja
wolę milionlitrowy dzban z hipermarketu. Drzwi otworzyły się z sykiem i weszliśmy do przedsionka
skąpanegowczerwonymświetle.
–Proszępana,doczegosłużyciężkawoda?
– Jest używana głównie jako chłodziwo w reaktorach atomowych, ale tutaj, jak sądzę, ma inne
zastosowania, może jako dodatkowa warstwa chroniąca przed promieniowaniem kosmicznym, które
możewpływaćnaprzebiegeksperymentówsubatomowych.
W przedpokoju nawet nie spojrzeliśmy na drzwi z nierdzewnej stali po prawej i lewej stronie,
podchodzącprostodotychzesłowamiPEROMNIASAECULASAECULORUM.
–Nawiekiwieków–powiedziałRomanovich,marszczącbrwi.–Niepodobamisięichwydźwięk.
NiepoprawnyoptymistaOddznówdoszedłdogłosu:
–Przecież,proszępana,totylkopochwałaBoga.„BoTwojejestkrólestwo,potęgaichwałanawieki,
amen”.
– Nie ma wątpliwości ze Heineman świadomie wybrał te słowa. Ale można podejrzewać, że w ten
sposóbpodświadomiewyrażadumęzeswoichdokonań,żejegopraca,wykonywanatutaj,będzietrwać
nawiekiwieków,pozakresczasu,gdyzapanujekrólestwoboże.
–Niepomyślałemotakiejinterpretacji.
–Niewątpię,panieThomas.Tesłowamogąświadczyćodumiewiększejodnieposkromionejpychy,
oautoafirmacjiosoby,któraniepotrzebujesłowapochwałyczyaprobatyinnych.
–AlebratJohnniejestegocentrycznymczubkiem,proszępana.
– Nie powiedziałem, że jest czubkiem. Pewnie szczerze wierzy, że poprzez swoją pracę pobożnie
ipokornieszukaBoga.
Bez syku drzwi „na wieki wieków” odsunęły się na bok i weszliśmy do kolistej komory o średnicy
dziewięciu metrów, gdzie pośrodku leżał perski dywan w kolorze wina, a na nim stały cztery fotele
i cztery lampy. W tej chwili światło płynęło z trzech. Brat John, w habicie i szkaplerzu, ze zsuniętym
kapturem,czekałnajednymzfoteli.
ROZDZIAŁ50
W przytulnym świetle o barwie miodu, w pokoju spowitym przez cienie, otoczeni lekko lśniącą
wmrokuścianą,Romanovichijausiedliśmywfotelach,którewyraźniezostałynamwskazane.
Nastolikachobokfoteli,gdziezwyklenaczerwonymtalerzuleżałytrzyświeżeciepłeciastka,niebyło
żadnychciastek.MożebratJohnmiałzbytwielepracy,żebycośupiec.
Jego nakryte ciężkimi powiekami fiołkowe oczy patrzyły przenikliwie jak zawsze, ale chyba nie
wyrażały podejrzliwości czy wrogości. Jego uśmiech był ciepły, podobnie jak głęboki głos, gdy
powiedział:
–Dziśzniewiadomychpowodówbyłemzmęczony,achwilaminawetprzygnębiony.
–Tointeresujące–powiedziałRomanovichdomnie.
BratJohnpodjął:
–Cieszęsię,żeprzyszedłeś,OddzieThomasie.Twojewizytymnieodświeżają.
–Hm,proszębrata,czasamimyślę,żejestemnatrętem.
BratJohnskinąłgłowądoRomanovicha.
–Ipan,naszgośćzIndianapolis.Widziałempanatylkoparęrazyzdalekainiemiałemprzyjemności
zpanemrozmawiać.
–Materazpantęprzyjemność,doktorzeHeineman.
BratJohnpodniósłwielkądłońnaznakprotestu.
–PanieRomanovich,niejestemjużtamtymczłowiekiem.JestemtylkoJohnemalbobratemJohnem.
–JazaśjestemtylkoagentemRomanovichemzNarodowejAgencjiBezpieczeństwa–powiedziałsyn
zabójczyniipokazałlegitymację.
Zamiastpochylićsięwfoteluiobejrzećlaminowanąkartę,bratJohnzwróciłsiędomnie:
–Toprawda?
–Cóż,proszębrata,brzmibardziejwiarygodnieniżto,żejestbibliotekarzem.
–PanieRomanovich,zdanieOddaThomasamadlamniewiększeznaczenieniżjakiekolwiekdowody
tożsamości.Czemuzawdzięczamtenzaszczyt?
Chowająclegitymację,Romanovichpowiedział:
–Mabrattutajdużomiejsca.
–Niezupełnie.Wielkość,jakąpanwyczuwa,możedotyczyćzakresupracy,nieprzestrzeni.
–Zpewnościąmabratspecjalistówdoobsługitegokompleksu.
– Tylko sześciu braci po intensywnym szkoleniu technicznym. Wszystkie moje systemy są oparte na
półprzewodnikach.
–Skorootymmowa,pomoctechnicznaprzybywazDolinyKrzemowejhelikopterem.
– Tak, panie Romanovich. Jestem zadowolony, ale też zaskoczony, że Narodowa Agencja
Bezpieczeństwainteresujesiępracąduchowegoposzukiwacza.
–Samjestemczłowiekiemwierzącym,bracieJohnie.
Byłem zaintrygowany, gdy usłyszałem, że brat opracował model komputerowy, który miał bratu
pokazaćnajgłębsząstrukturęrzeczywistości,znacznieponiżejpoziomupianykwantowej.
BratJohnsiedziałwmilczeniu.
–Muszęprzyjąć,żeniektórzydawnikoledzydonieśliwamorozmowach,najakiepozwoliłemsobie
kilkalattemu–powiedziałwkońcu.
–Zgadzasię,bracieJohnie.
Mnichzmarszczyłbrwiiwestchnął.
–Cóż,niepowinienemichobwiniać.Wwysocekonkurencyjnymświeckimświecienaukiniemożna
wymagaćdochowywaniatajemnicytejnatury.
– A zatem brat sądzi, że opracował model komputerowy, który pokazał najgłębszą strukturę
rzeczywistości?
–Janiesądzę,panieRomanovich.Jawiem,żeto,copokazałmimodel,jestprawdą.
–Cóżzapewność.
– Aby uniknąć stronniczości będącej skutkiem moich poglądów, nie stworzyłem modelu sam.
Wprowadziliśmy istotę teorii kwantowej i popierające ją dowody do komputerów, pozwalając im
stworzyćmodelwolnyodludzkiejtendencyjności.
– Komputery są wytworami ludzi – zaznaczył Romanovich – więc mają wbudowany brak
obiektywizmu.
DomniebratJohnpowiedział:
–Melancholia,zjakązmagałemsiędzisiaj,nieusprawiedliwiamoichzłychmanier.Maszochotęna
ciasteczka?
To,żezaproponowałciastka,tylkomniewydałosięważne.
–Dziękuję,proszębrata,aleoszczędzammiejscenadwakawałkiplackadziśpokolacji.
– Wracając do pewności – podjął Romanovich – skąd brat wie, że model odzwierciedla to, co jest
prawdą?
Błogość rozlała się po twarzy brata Johna. Kiedy przemówił, drżenie w jego głosie mogło wyrażać
podziwpodszytytrwogą.
–Zastosowałemlekcjepłynącezmodelu…iudałosię.
–Ajakalekcjapłyniezmodelu,bracieJohnie?
Pochylającsięwfotelu,jakbychciałsiłąwolistłumićwszystkiedźwięki,powiedziałcicho:
– Pod ostatnim poziomem pozornego chaosu można znaleźć dziwny porządek, a ostatnim poziomem
porządkujestmyśl.
–Myśl.
– Cała materia, gdy spogląda się na jej korzenie, wyrasta z podstawowej sieci, która ma wszystkie
cechyfalmyśli.
Klasnąłwręceidotądciemne,lekkopołyskliweścianypojaśniały.Zanimi,wokółnas,odpodłogido
sufituprzeplatałysięwielobarwnelinietworzącezmiennewzory,któresugerowaływarstwy,jakprądy
termalne w bezdennym oceanie. Pomimo złożoności linie były wyraźnie uporządkowane, a wzory
celowe.Pięknoitajemniczośćtegopokazuhipnotyzowałymnieijednocześniezmuszałydoodwrócenia
wzroku, zachwycały i przestraszały, przepełniały podziwem, ale również poczuciem niedoskonałości,
któresprawiało,żechciałemzakryćtwarziwyznaćwłasnąnikczemność.BratJohnpowiedział:
– Widzicie przed sobą nie wzory myśli Boga, które kryją się pod całą materią i których oczywiście
w żaden sposób nie możemy zobaczyć, ale ich komputerową reprezentację opartą na wspomnianym
przezemniemodelu.
Dwa razy klasnął w ręce. Zdumiewające wzory zbladły i ściany znów pociemniały, jak gdyby
przedstawienie było kontrolowane przez urządzenia, których starsze osoby używają do gaszenia
izapalaniaświatełwpokojubezwstawaniazłóżka.
– Ten mały pokaz wywiera ogromny wpływ na ludzi – wyjaśnił brat John – współbrzmi z nami na
pewnympoziomietakgłębokim,żeoglądaniegodłużejniżprzezminutęmożespowodowaćskrajnyból
emocjonalny.
RodionRomanovichwyglądałnatakwstrząśniętego,jakjasięczułem.
– A zatem – zaczął po odzyskaniu panowania nad sobą – lekcja płynąca z modelu mówi, że
wszechświat,całajegomateriaiformyenergii,wyrastazmyśli.
–Bógwyobrażasobieświatiświatsięstaje.
– No tak, wiemy, że materię można przekształcić w energię, na przykład płonący olej daje ciepło
iświatło…
– A rozbite jądro atomu daje jądra lżejszych atomów – przerwał brat John – i przy okazji wyzwala
wielkąenergię.
Romanovichnacisnął:
–Alemówibrat,żejegozdaniemprzynajmniejmyślboskajestformąenergii,któramożeprzemienić
sięwmaterię,cobyłobyodwrotnościąrozszczepieniajądraatomu?
– Nie odwrotnością, nie. To nie jest zwyczajna fuzja. Tutaj zwyczajne terminy naukowe nie mają
zastosowania.To…topowoływaniewyobrażonejmateriidoistnieniasiłąwoli.Ponieważzostałynam
danemyśl,wolaiwyobraźnia,aczkolwieknaludzkąmiarę,myteżmamymoctworzenia.
Romanovichijazamknęliśmyoczy.
–Proszępana,czywidziałpankiedyśfilmZakazanaplaneta?–zapytałemRosjanina.
–Nie,panieThomas,niewidziałem.
–Kiedybędziepowszystkim,powinniśmyobejrzećgorazem.
–Przygotujęprażonąkukurydzę.
–Zsoląiszczyptąchili?
–Niechbędzie.
BratJohnzapytał:
–Jesteśpewien,żeniechceszciastek,OddzieThomasie?Wiem,żelubiszmojeciastka.
Spodziewałem się, że zrobi czarodziejski gest nad stolikiem przy moim fotelu, wyczarowując
zpowietrzaczekoladowełakocie.
– Bracie Johnie – zaczął Romanovich – powiedziałeś wcześniej, że zastosowałeś lekcję płynącą ze
swojego modelu komputerowego, lekcję mówiącą, że cała znana nam materia powstała z myśli.
Wszechświat,Ziemia,drzewa,kwiaty,zwierzęta…wszystkopowołanedoistnieniasiłąwyobraźni.
–Tak.Widzipan,naukaprzywiodłamniedowiary.
–Jakzastosowałbratto,czegosięnauczył?
Mnich pochylił się w fotelu, wspierając pięści na kolanach, jakby starał się opanować podniecenie.
Zdawało się, że odmłodniał o czterdzieści lat, wracając do wieku chłopięcego i nieodłącznego mu
zachwytu.
–Stworzyłemżycie–wyszeptał.
ROZDZIAŁ51
Otaczały nas kalifornijskie góry Sierra, nie Karpaty, Na zewnątrz padał śnieg, nie deszcz, bez
błyskawic i buku piorunów. Byłem zawiedziony z powodu braku dziwacznych maszyn ze złoconymi
żyroskopami,trzeszczącychłukówelektrycznościiobłąkanegogarbusazoczamijaklatarnie.Wczasach
KarloffaiLugosiegoszaleninaukowcyrozumieliwymogimelodramatuznacznielepiejniżcidzisiejsi.
ZdrugiejstronybratJohnHeinemanbyłnaukowcemnietyleszalonym,ilebłądzącym.Zobaczycie,że
toprawda,choćtakżezrozumiecie,żegranicapomiędzyszaleństwemazbłądzeniemjestcienkajakwłos.
– To pomieszczenie – podjął brat John z ciekawą mieszaniną radości i powagi – jest nie tylko
pokojem,alerównieżrewolucyjnąmaszyną.
RodionRomanovichpowiedziałdomnie:
–Tozawszejestkłopot.
–Jeśliwyobrażamsobiejakiśprzedmiotiświadomierzutujęobraz–mówiłbratJohn–maszynago
odbiera, rozpoznaje rzutowaną naturę, odrębną od wszystkich innych myśli, kilka milionów razy
wzmacniamojąukierunkowanąenergięumysłowąitworzywyobrażonyobiekt.
–DobryBoże,proszębrata,musipanpłacićhorrendalniewysokierachunkizaprąd.
–Niesąmałe–przyznał–alenietakiewysokie,jakbyćmożemyślisz.Popierwsze,ważnesąnietyle
wolty,ileampery.
–Iprzypuszczam,żemabratzniżkędlaużytkownikazużywającegomnóstwoenergii.
–Nietylkoto,OddzieThomasie.Mojelaboratoriummaulgępodatkową,ponieważwgruncierzeczy
należydoorganizacjikościelnej.
Romanovichpowiedział:
– Kiedy powiedział brat, że może wyobrazić sobie przedmiot, a wówczas ten pokój go stworzy,
chodziłoociastka,prawda?
BratJohnpokiwałgłową.
–Oczywiście,panieRomanovich.Mapanochotę?
Patrzącwilkiem,Rosjaninzaznaczył:
–Ciastkaniesążywe.Powiedziałbrat,zestworzyłżycie.
Mnichspoważniał.
– Tak. Ma pan rację. Nie róbmy z tego gry towarzyskiej. Chodzi o Rzeczy Pierwsze, związek
człowiekazBogiemisensistnienia.Przejdźmyodrazudogłównegopokazu.Stworzędlapanapuszka.
–Cotakiego?
– Zaraz pan zobaczy. – Brat John uśmiechnął się znacząco. Usiadł wygodnie, zamknął oczy
izmarszczyłczołojakgdybywzadumie.
–Cobratrobi?–zapytałem.
–Jeśliwolno,skoncentrujęsię.
–Myślałem,żebędziepotrzebnyhełm,wiebrat,takizmnóstwemkabelków.
– Nic tak prymitywnego, Oddzie Thomasie. Pokój jest dostrojony do częstotliwości moich fal
mózgowych.Jestodbiornikiemiwzmacniaczem,aletylkomoichmyśli,nikogoinnego.
ZerknąłemnaRomanovicha.Wyglądałjakpełendezaprobatyniedźwiedź.
Może po dwudziestu sekundach powietrze zgęstniało, jakby nagle wzrosła wilgotność, ale nie było
czuć wilgoci. Ciśnienie napierało na mnie ze wszystkich stron, jakbyśmy opadali w głębie oceanu. Na
perskimdywanie,przedfotelembrataJohna,cośzamigotałosrebrzyście,jakodbicieświatłaodjasnego
obiektuznajdującegosięgdzieśindziejwpokoju,choćnietakiebyłowyjaśnienie.
Pochwilinapozórzniczegopowstałymaleńkiebiałesześciany,jakkryształkicukrukrystalizującesię
nasznurkuwiszącymwprzesłodzonejwodzie.Liczbamaleńkichkostekszybkowzrastała,jakbympatrzył
naodtwarzanewstecznagranieztego,cosięstałowgarażu.
Romanovich i ja wstaliśmy bez wątpienia powodowani tą samą myślą: A jeśli „puszek” jest
pieszczotliwymimieniem,którebratJohnnadałchodzącemukościotrupowi?
Niepotrzebnie się trwożyliśmy. Przed nami powstało stworzonko wielkości chomika. Całe białe,
łączącecechyszczeniaka,kotkaikróliczka,otworzyłodużeślepka,którebyłyniebieskiejak–alemniej
drapieżneniż–oczyTomaCruise’a,uśmiechnęłosiędomnieujmującoizamruczałomelodyjnie.
BratJohnuniósłpowieki,uśmiechnąłsiędostworzeniaipowiedział:
–Panowie,poznajcieswojegopierwszegopuszka.
***
Nie było mnie wtedy w szkole, ale oto czego się dowiedziałem o wydarzeniach, jakie zaszły tam
wczasie,gdybratJohnujawniałswojerewelacje:
W pokoju numer czternaście, gdzie Jacob haftuje, brat Piącha stawia krzesło w otwartych drzwiach,
siada z kijem baseballowym na kolanach i obserwuje, co się dzieje w korytarzu. Brat Maxwell,
piętnaścielatporozstaniuzkarierądziennikarską,byćmożemanadzieję,żenieprzebyłcałejtejdrogi
tylko po to, żeby spotkać się z tą samą bezmyślną przemocą, którą miał bez ślubów ubóstwa w Los
Angeles.
Maxwellsiedzinakrześlewpobliżujedynegookna.Ponieważwirśniegunawpółgozahipnotyzował,
nieskupiauwaginadniugasnącymzaszybą.
Hałasostrzejszyodwyciawiatru,seriacichychtrzaskówipisków,przyciągajegouwagędookna.Do
szybyprzyciskasięzmiennykalejdoskopkości.
Powolipodnoszącsięzkrzesła,jakbynagłyruchmógłsprowokowaćnieproszonegogościa,Maxwell
szepcze:
–BracieSalvatore.
W otwartych drzwiach, plecami do pokoju, brat Piącha rozmyśla o najnowszej książce swojego
ulubionego autora, który nie mówi wprawdzie ani o porcelanowym króliku, ani o myszy ratującej
księżniczkę,leczmimotojestcudowna.NiesłyszyszeptubrataMaxwella.
Odsuwającsięodokna,bratMaxwellspostrzega,żezostawiłswojekijeprzykrześle.Znówszepcze
doPiąchy,choćmożeniegłośniejniżzapierwszymrazem.
Wzory kości za oknem stale się zmieniają, choć nie gwałtownie, niemal leniwie, jakby stwór
pozostawałwstaniezbliżonymdosnu.
Senność kalejdoskopowego ruchu zachęca brata Maxwella do powrotu po kij. Gdy pochyla się
ichwytabroń,słyszytrzaskszybynadgłową,prostujesięikrzyczy:
–Salvatore!
***
Choćpowstałzsześcianów,puszekbyłmilutki,mięciutkiipuszysty,zgodnieznazwą.Odgarnąłłapką
wielkie uszy, które opadały na pyszczek, i stanął na zadnich łapkach. Maskotka Pillsbury Dougboy
mogłabymiećtakiegoulubieńca.Niekryjączachwytu,bratJohnpowiedział:
–Przezcałeżyciemiałemobsesjęnapunkcieporządku.Znalezieniaporządkuwchaosie.
Narzuceniaporządkuchaosowi.Iotosłodkiemaleństwo,zrodzonezchaosumyśli,zpróżni,zniczego.
Wciąż stojąc, nie mniej czujny niż wtedy, gdy się spodziewał, że wyrośnie przed nim jeden
zkościotrupów,Romanovichpowiedział:
–Zpewnościąniepokazałbrattegoopatowi.
–Jeszczenie.Prawdęmówiąc,wypierwsigowidzicie…tendowódistnieniaBoga.
–Czyopatwie,żebadaniabrataprowadziłydo…tego?BratJohnpokręciłgłową.
– Rozumie, że zamierzałem dowieść, iż u podstaw rzeczywistości fizycznej, pod ostatnią warstwą
pozornego chaosu, spoczywają uporządkowane fale myśli, umysł Boga. Ale nie powiedziałem mu, że
stworzężywydowód.
– Nie powiedział mu brat? – jęknął Romanovich ze zdumieniem. Uśmiechając się do swojego
stworzenia,któredreptałototu,totam,bratJohnpowiedział:
–Chciałemsprawićmuniespodziankę.
–Niespodziankę?–ZdumieniewgłosieRomanovichaustąpiłoniedowierzaniu.–Niespodziankę?
–Tak.DowodzącistnieniaBoga.
Ledwodławiącpogardę,bardziejbezpośrednioniżjazrobiłbymwtychokolicznościach,Romanovich
oświadczył:
–Toniejestżadendowód,tylkobluźnierstwoprzeciwkoBogu.
BratJohnwzdrygnąłsięjakspoliczkowany,alezarazodzyskałpanowanienadsobą.
–Obawiamsię,żeniezrozumiałpan,copowiedziałem,panieRomanovich.
Chichoczący,drepczący,wielkookistworeknapierwszyrzutokaniewyglądałzbytniobluźnierczo.
Mojepierwszewrażeniebyłonastępujące:puszysty,milutki,mięciutki,zachwycający.
A jednak gdy usiadłem na brzegu fotela i pochyliłem się, chcąc popatrzeć z bliska, przeniknął mnie
chłódostryniczymchcącpopatrzećzbliska,przeniknąłmniechłódostryniczymsopelwoku.
Wielkieniebieskieślepiapuszkaniewzbudziłymojejsympatii,brakowałoimciekawościoczekkotka
czyszczeniaka.Byłypuste,zanimileżałapróżnia.
Melodyjne mruczenie i chichot czarował jak nagrany głos zabawki – aż wreszcie przypomniałem
sobie, że to nie zabawka, lecz żywe stworzenie. Wtedy odgłosy przywiodły mi na myśl mamrotanie
znanych z koszmarów lalek o martwych oczach. Wstałem z fotela i cofnąłem się o parę kroków od
mrocznegocudubrataJohna.
–DoktorzeHeineman–zacząłRomanovich–nieznapansiebie.Niewiepan,couczynił.BratJohn
byłwyraźnieoszołomionywrogościąRosjanina.
–Mamyodmiennepunktywidzenia,rozumiem,ale…
–Dwadzieściapięćlattemuodtrąciłpanswojezdeformowane,upośledzonedziecko,wyrzekłsięgo
iporzucił.
Wstrząśnięty, że Rosjanin wie o tym grzechu, ale również wyraźnie zawstydzony, brat John
oświadczył:
–Jesteminnymczłowiekiem.
– Wierzę, że odczuwa pan skruchę i żałuje za grzechy, i wykazał się pan nadzwyczajną hojnością,
oddającswojąfortunę,składającśluby.Bardzosiępanzmienił,możejestpanlepszymczłowiekiem,ale
nieinnym.Jakpanmożewmawiaćsobiecośtakiego,skorotakdobrzeznapanteologięswojejwiary?
Od początku do końca tego życia niesie pan z sobą bagaż wszystkiego, co pan zrobił. Uzyskał pan
rozgrzeszenie, ale to nie wymazało przeszłości. Człowiek, którym pan był, wciąż w panu żyje,
reprezentowanyprzezczłowieka,którymstarałsiępanstać.
–BracieJohnie–zacząłem–widziałpanFredrikaMarchawfilmieDoktorJekyllipanHyde?Jeśli
ujdziemyzżyciem,możeobejrzymygorazem.
ROZDZIAŁ52
Moje stwierdzenie, że atmosfera w Kryjówce nie była zdrowa, jest równoznaczne z twoim, gdy
mówisz,iżniemaszochotynapiknikwkraterzedrzemiącegowulkanu,jeśligruntdrżypodnogami.
UczuciabrataJohnazostałyzranione,gdyjegocudownapracaspotkałasięzmniejszymentuzjazmem,
niż się spodziewał. Jego rozczarowanie miało cechę zranionej dumy, słabo maskowanej urazy,
drażliwościnaburmuszonegodziecka.
Milutki,przyprawiającyociarki,mięciutki,bezdusznypuszeksiedziałnapodłodzeibawiłsięswoimi
łapkami, wydając odgłosy świadczące, że cudownie potrafi się zająć sam sobą. Popisywał się przed
namijakgdybypewny,żeladachwilazaczniemygruchaćzpodziwu.Jednakjegochichotzsekundyna
sekundęwydawałsięcorazbardziejpozbawionyhumoru.
Kościane bestie, widmo z wieży, a teraz ten demoniczny misiek okazywały próżność obcą naprawdę
nadnaturalnym istotom. Stwory te istniały poza świętym pionowym porządkiem ludzi i duchów. Ich
próżnośćbyłaodzwierciedleniempróżnościznękanegostwórcy.
Pomyślałemotrzygłowymkojocie-człowiekuTommy’egoChodzącegowChmurachizrozumiałem,że
innąróżnicąpomiędzyprawdziwąnadnaturalnościąidziwacznymirzeczami,jakiewidzieliśmywciągu
minionychdwunastugodzin,jestorganicznycharaktertego,conadprzyrodzone,boprawdziweduchyżyły
kiedyśwpostaciciała.
Kościane bestie nie wydawały się organiczne, były podobne do maszyn. Kiedy Śmierć zeskoczyła
z wieży, rozpadła się w locie, rozsypała na geometryczne elementy jak zepsuta maszyna. Puszek był
odpowiednikiemnieszczeniakaczykotka,alenakręcanejzabawki.
Stojączrękamiwkieszeniachpłaszcza,jakbywkażdejchwilimiałwyciągnąćpistoletDesertEagle
kaliberpięćdziesiątirozwalićpuszkanadrobnekawałki,RodionRomanovichpowiedział:
– Doktorze Heineman, to, co pan stworzył, nie jest życiem. Po śmierci nie ulega rozkładowi. Ulega
procesowi podobnemu do rozpadu, ale to nie jest rozpad, nie wytwarza ciepła, nie zostawia niczego.
Stworzyłpanantyżycie.
–Poprostunierozumiepanmojegodokonania–odparłbratJohn.
Jakfasadaletniegohoteluposezoniezabitadeskami,jegotwarztraciłaniedawneświatłoiożywienie.
–Doktorze,jestempewien,żezbudowałpanszkołęwakciepokutyzaporzuceniesyna,żesprowadził
pantutajJacobawakcieskruchy.
BratJohnpatrzyłnaniego,wciążchowającsięzaokiennicamiideskami.
–Aleczłowiek,jakimpanbył,wciążtkwiwczłowieku,jakimpanjest,imawłasnepowody.
TooskarżeniewyciągnęłobrataJohnazeskorupy.
–Copansugeruje?
Wskazującpuszka,Romanovichzapytał:
–Jakmożepantozakończyć?
–Mogęmyślązakończyćjegoistnienierównieskutecznie,jakgostworzyłem.
–Wtakimrazie,namiłośćboską,niechpantozrobi.
Przez chwilę brat John zaciskał szczęki i mrużył oczy, nie wyglądając na chętnego do spełniania
prośby.
Z Rosjanina emanował nie tylko autorytet funkcjonariusza służby państwowej, ale również autorytet
moralny.Wyjąłlewąrękęzkieszenipłaszczaimachnąłponaglająco.
Zamykając oczy, marszcząc czoło, brat John myślą wymazał puszka z istnienia. Wreszcie chichotanie
ucichło.Stworzenierozpadłosięnagrzechoczące,drżącekostki.Znikło.
Kiedyuczonymnichotworzyłoczy,Romanovichpowiedział:
–Sampanzauważył,żeprzezcałeżyciemiałobsesjęnapunkcieporządku.
–Każdyzdrowypsychicznieczłowiekstawiaporządekponadanarchią,ładponadchaosem–odparł
bratJohn.
–Zgadzamsię,doktorzeHeineman.Alejakomłodyczłowiekbyłpanopętanyideąporządkudotego
stopnia,żenietylkopotępiałnieład,alegardziłnimiuważałzaosobistązniewagę.Chaosbudziłwpanu
dreszczobrzydzenia.Niemiałpancierpliwościdlanikogo,ktopańskimzdaniempogłębiałnieporządek
w społeczeństwie. Jak na ironię, sam cierpi pan na coś, co można nazwać zamętem, na zaburzenia
obsesyjno-kompulsywnenietyleemocjonalnej,ileintelektualnejnatury.
–Rozmawiałpanzzawistnymiludźmi–powiedziałbratJohn.
– Kiedy urodził się pański syn, uznał pan jego kalectwo i upośledzenie za biologiczny nieład, tym
bardziej nie do przyjęcia, ponieważ pochodził z pańskich lędźwi. Wyrzekł się pan go. Chciał pan jego
śmierci.
–Nigdyniechciałemjegośmierci.Tooburzające.
Czułemsiętrochęjakzdrajca,mówiąc:
– Jacob pamięta, jak odwiedził go brat w szpitalu i nalegał, żeby matka pozwalała rozwijać się
infekcjibezleczenia.
Okrągła twarz na szczycie wysokiego, chudego ciała podskoczyła niczym balon na sznurku. Nie
wiedziałem,czykiwagłowąnazgodę,czykrecinaznakprzeczenia.Byćmożerobiłjednoidrugie.Nie
mógłmówić.
Głosemjużnieoskarżycielskim,aleznutąspokojnejprośby,Romanovichpowiedział:
–DoktorzeHeineman,czyjestpanświadom,żestworzyłobrzydliwepotwory,którematerializowały
siępozatympokojem,którezabijały?
***
W szkole, w pokoju czternastym, brat Maxwell stoi spięty, z podniesionym kijem baseballowym,
podczas gdy brat Piącha, który w przeszłości miał do czynienia z niejednym mąciwodą, a niedawno
zostałwywróconywterenówceprzezhiperszkielet,jestczujny,alenienapięty.
Niemalnonszalanckoopierającsięnakiju,Piąchamówi:
– Niektórzy wielcy faceci myślą, że gdy pokażą muskuły, podkulisz ogon, ale potrafią się tylko
popisywaćiniemająjajnapoparcieswoichpopisów.
–Tocoś–mówiMaxwell–niemaanijaj,animuskułów,tylkosamekości.
– Czy nie to właśnie mówię? Połowa pękniętej szyby wyskakuje z brązowej ramy, rozbija się na
podłodze.
– Nie ma obawy, ten bałwan nie dostanie się przez okno, nie przez te małe kwadraty. Pozostały
fragmentszybywysuwasięzramyispadanapodłogę.
–Nieprzestraszyszmnie–mówiPiąchadopsaNigdybyła.
–Jasięboję–przyznajesięMaxwell.
–Niemapowodu–zapewniagoPiącha.–Jesteśdobry,bracie,jesteśsolidny.
Guzowatypękgiętkichkościwciskasięprzezwybiteokno.
Pęka kolejna szyba i eksploduje trzecia, siejąc odłamkami na buty dwóch zakonników. Jacob siedzi
głębiejwpokojuzpoduszkąnakolanach,zgłowąpochylonąnadhaftem,nieokazującstrachu,tworzącna
białympłótniepięknyporządekbrzoskwiniowąnicią,podczasgdybezładnystwórzaoknemrozbijadwie
kolejneszybkiinapieranabrązowepoprzeczki.BratFletcherwchodzizkorytarza.
–Zaczęłosięprzedstawienie.Potrzebujeciewsparcia?
BratMaxwellprzytakuje,alebratPiąchamówi:
–WJerseywidywałemgorszychniegodziwców.Pilnujeszwindy?
–Jestpodkontrolą–zapewniabratFletcher.
–WtakimrazietrzymajsiębliskoJacoba,wyprowadziszgoszybko,gdybytendrańdostałsięprzez
okno.
–Powiedziałeś,żesięniedostanie–protestujebratMaxwell.
–Bonie,bracie.Tak,robiwielkipokaz,aleprawdajesttaka,żetenpalanttylkonasstraszy.
Naprężonebrązoweelementyoknaskrzypiały,pojękiwały.
***
–Obrzydliwepotwory?–OkrągłatwarzbrataJohnajakbynabrzmiałaipoczerwieniałapodwpływem
nacisku nowych mrocznych możliwości, które jego umysł ledwo mógł pomieścić. – Stworzone bez
udziałuświadomości?Toniemożliwe.
–Jeśliniemożliwe–zacząłRomanovich–toczywtakimraziestworzyłjepanumyślnie?Boistnieją.
Widzieliśmyje.
Rozpiąłemkurtkęiwyjąłemzłożonąkartkę,którąwydarłemzblokuJacoba.Gdyjąrozprostowałem,
narysowanabestiawygięłasięwiluzorycznymruchu.
–Pańskisynwidziałtowoknieswojegopokoju.Mówi,żetopiesNigdybyła.Jennifernazywałapana
Nigdybyłem.
Brat John wziął rysunek i trzymał go jak urzeczony. Wątpliwości i strach na jego twarzy przeczyły
pewnościsiebiewgłosie,gdypowiedział:
–Tobezsensowne.Chłopakjestopóźniony.Tofantazjawypaczonegoumysłu.
–DoktorzeHeineman–powiedziałRomanovich–dwadzieściasiedemmiesięcytemudawnikoledzy
ztego,copowiedziałpanwrozmowachtelefonicznychiprzezpocztęelektroniczną,wywnioskowali,że
byćmożejużpan…cośstworzył.
–Stworzyłem.Tak.Pokazałemtopanuprzedchwilą.
–Tożałosnestworzeniezobwisłymiuszami?
Litość większa od pogardy zabrzmiała w głosie Romanovicha. Brat John odpowiedział milczeniem.
Próżność reaguje na współczucie jak osa na zagrożenie dla swojego gniazda; pragnienie użądlenia
rozpaliłoniecne,jadowitelśnieniewfioletowychoczachpodciężkimipowiekami.
–Jeślinieposunąłsiępandalejwciągutychdwudziestusiedmiumiesięcy–mówiłRomanovich–to
może dlatego, że jakieś dwa lata temu stało się coś, co odstraszyło pana od badań. Może dopiero
niedawnozacząłpankarmićmyślamitęswojąboskąmaszynęi„tworzyć”?
–SamobójstwobrataConstantine’a–wtrąciłem.
– Które nie było samobójstwem – powiedział Romanovich. – Nieświadomie wysłał pan jakiegoś
potworawnoc,doktorzeHeineman,ikiedyConstantinegozobaczył,straciłprawodożycia.Albouczony
mnich pozostawał pod wpływem mrocznego czaru rysunku, albo nie ufał sobie, żeby spojrzeć nam
woczy.
–Podejrzewałpan,cosięstało,iwstrzymałpanbadania,alechoradumakazałapanuwrócićdonich
ostatnimi czasy. Teraz brat Timothy nie żyje… i nawet teraz ta potworna namiastka życia prześladuje
pańskiegosyna.Zoczamiwciążutkwionymiwrysunku,zżyłamipulsującyminaskroni,bratJohnrzekł
cierpko:
–Dawnotemuwyznałemgrzechy,jakichdopuściłemsięprzeciwkomojemusynowiijegomatce.
–Iwierzę,żepańskaspowiedźnawetbyłaszczera–ustąpiłRomanovich.
–Otrzymałemrozgrzeszenie.
–Wyspowiadałsiępaniuzyskałwybaczenie,alejakaściemniejszaczęśćpańskiejnaturyniewyznała
grzechówiniesadzę,żebyzależałojejnawybaczenia.
–Proszępana,zeszłejnocybratTimothyzostałzamordowany.Tobyłostraszne,nieludzkie.Musipan
pomócnamtozatrzymać.
Przyznam ze smutkiem, że kiedy w oczach brata Johna wezbrały łzy, którym nie pozwolił spłynąć na
policzki,nawpółwierzyłem,żepłaczenienadTimem,alenadsobą.
Romanovichpowiedział:
–Zostałpanpostulantem,potemnowicjuszemibratemzakonnympoślubach.Alesampanprzyznał,że
był przerażony, gdy badania doprowadziły go do wiary w stworzenie wszechświata, a więc przyszedł
pandoBogazestrachu.
–Przyczynysąmniejważneodskruchy–wycedziłbratJohnprzezzęby.
– Możliwe. Ale większość przychodzi do Niego z miłości. I jakaś część pana, jakiś drugi John nie
przyszedłdoNiegowcale.
–BracieJohnie,tendrugijestrozzłoszczonymdzieckiem–powiedziałemtkniętynagłąintuicją.
Wreszcieoderwałspojrzenieodrysunkuispojrzałmiwoczy.
–Dzieckiem–mówiłem–któreowielezawcześnieujrzałoanarchięizlękłosię.Dzieckiem,którenie
byłozachwycone,żeurodziłosięwtakimbezładnymświecie,którezobaczyłochaosipragnęłoznaleźć
wnimporządek.
Drugi John patrzył na mnie z głębi fiołkowych oczu z pogardą i egoizmem dziecka jeszcze
niezaznajomionego z empatią i współczuciem, dziecka, od którego brat John się oddzielił, ale przed
którymnieuciekł.
Skierowałem jego uwagę z powrotem na rysunek. – Proszę brata, opętane dziecko, które zbudowało
model piany kwantowej z czterdziestu siedmiu kompletów klocków lego, jest tym samym dzieckiem,
którewymyśliłoskomplikowanymechanizmzłożonyzzimnychkościisprawnychstawów.
Gdyzuwagąprzyjrzałsięarchitekturzekościanegopotwora,niechętnieprzyznał,żeobsesjależącaza
modelemzklockówbyłatąsamą,którazainspirowałatędziwacznąkonstrukcję.
–Proszębrata,jeszczejestczas.Małychłopiecmaczas,żebywyrzecsięgniewuizakończyćból.
Napięciepowierzchniowepowstrzymywanychłeznaglepękłoijednaspłynęłapopoliczku.Popatrzył
namnieigłosemgrubymodsmutku,alerównieżgoryczy,powiedział:
–Nie.Jestzapóźno.
ROZDZIAŁ53
O ile wiem, Śmierć zjawiła się w pokoju, gdy zakrzywione ściany rozbłysły kolorowymi wzorami
wyobrażonejmyśliBoga.Przesuwałasię,gdyobracaliśmygłowy,zawszetrzymającsiętużpozapolem
widzenia. Ale przyszła po mnie teraz, jak gdyby wpadła do pokoju w zimnej furii, pochwyciła mnie,
podniosła,ustawiłatwarząwtwarz.
Zamiast wcześniejszej próżni w kapturze miałem przed sobą brutalną wersję twarzy brata Johna,
kanciastą tam, gdzie była okrągła, twardą, gdzie była miękka, dziecięce wyobrażenie nie tyle twarzy
Śmierci, ile oblicza personifikacji Mocy. Młody geniusz, który dostrzegł chaos świata i bał się go, ale
któremubrakowałosiły,żebyzaprowadzićporządek,terazuznał,żetopotrafi.
OddechŚmiercibyłoddechemmaszyny,przesiąkniętysmrodemgorącejmiedziirozgrzanejstali.
Rzuciłamnienadfotelemjaktobołeksplątanychgałganów.Trzasnąłemwchłodną,zakrzywionąścianę
ipoderwałemsięzpodłogiwchwili,gdywylądowałem.
Gdy fotel przeleciał w powietrzu, zrobiłem unik i odskoczyłem, a ściana zadzwoniła niczym szklany
dzwon – gdy sam w nią walnąłem, tego nie słyszałem – fotel upadł i znieruchomiał, ale ja biegłem.
IznówwpadłemnaŚmierć.
***
Brązowe poprzeczki w oknie skrzypią i wginają się lekko, lecz nie ustępują. Wycie sfrustrowanego
napastnikastajesięgłośniejszeniżklekotruchliwychkości.
–Tenpalantnasnieprzestraszy–dziarskimgłosemoznajmiabratMaxwell.
–Sambędziemiałstracha,zanimskończymy–zapewniagoPiącha.
Z kalejdoskopowej bestii wysuwa się macka i przez jedną z pustych przestrzeni po szybie splecione
kościsięgająnapółtorametrawgłąbpokoju.Braciaodskakujązaskoczeni.
Wtłoczona forma odrywa się albo zostaje odrzucona od masy matki i spada na podłogę. Odcięta
kończynanatychmiastprzybieraformębędącąwersjąwiększegopotwora.
Pełnakleszczy,kolców,wyrostkówihaków,wielkościprzemysłowegoodkurzacza,zbliżasięszybko
jakkaraluch,iPiącharobizamach.
Kij marki Louisville Slugger przywołuje delikwenta do porządku, rozwalając go na kawałki. Piącha
podchodzi do zbieraniny kości, które cofają się z drżeniem, i rozbija je drugim ciosem. Przez okno
wsuwasięnastępnamackaigdyodpada,bratMaxwellkrzyczydobrataFletchera:
–ZabierzstądJacoba!
BratFletcher,którywmłodzieńczychlatachwystępowałjakosaksofonistawróżnychniebezpiecznych
miejscach,wie,jakdaćnogę,gdykliencizaczynająstrzelać,więcjużzmywasięzpokojuzJacobem,nie
czekającnasłowazachętyMaxwella.Wychodzącnakorytarz,słyszy,jakbratGregorykrzyczy,żecośjest
wszybiewindy,próbującwleźćprzezdachzablokowanejkabiny.
***
Gdy Śmierć znów się na mnie rzuciła, Rodion Romanovich zaatakował ją z odwagą urodzonego
przedsiębiorcypogrzebowego,otwierającogieńzdeserteagle’a.
Obietnicaniesłychanegohałasuzostałaspełniona.Hukpistoletubrzmiałtylkoparędecybeliciszejniż
grzmotmoździerza.
Nie liczyłem, ile naboi wystrzelił, ale Śmierć rozpadła się na geometryczne szczątki, jak wtedy, gdy
skoczyłazwieży,rozpadającasięszatakruchaniczymforma,którąokrywała.
Wjednejchwiliodłamki,strzępyidrzazgitegonienaturalnegotworudrgałyipodskakiwałyjakżywe,
choćniebyłownichżycia–awnastępnejpołączyłysięwcałość.
KiedytwórobróciłsięwstronęRomanovicha,tenopróżniłmagazynek,wyjąłgoigorączkowosięgnął
pozapasowydokieszenispodni.MniejuszkodzonadrugimgradempociskówŚmierćszybkopodniosła
sięzruiny.
John,wtejchwiliniebratzakonny,alezadowolonezsiebiedziecko,stałzzamkniętymioczami,myślą
powołującpostaćŚmiercidoistnienia,akiedyjeotworzył,niebyłytooczysługibożego.
***
W pokoju czternastym brat Maxwell uderza celnie drugiego intruza, potem widzi, że Piącha znów
tłucze pierwszego, który składa się z grzechotem i szybkością róży rozkwitającej na filmie
wprzyśpieszonymruchu.Atakujetrzeciaszybkamacka,oddzielonaodmasymatki,iMaxwellrozbijają
dwomauderzeniami,aleta,którąroztrzaskałnapoczątku,składasięinaglerzucananiego,przeszywając
jegopierśdwomakolcami.
Brat Piącha się odwraca, widzi przebitego Maxwella i z grozą patrzy, jak zakonnik niczym zarażony
przemienia się w kalejdoskop ruchliwych, wirujących kości. Kości drą kombinezon, jakby zdzierały
zsiebiekokon,iłącząsięzkościanąmaszyną,którazabiłaMaxwella.
Piącha ucieka z pokoju, gorączkowo zatrzaskuje drzwi i napiera na nie ciałem, wołając o pomoc.
Przyciągauwagęidwajbraciaprzybywajązłańcuchem,którymokręcająklamkę.Przeciągająłańcuchdo
klamkisąsiedniegopokojuiwtensposóbjednedrzwiblokujądrugie.
Z szybu windy płynie straszliwy hałas kołyszący ścianami. Zza zamkniętych drzwi dochodzi trzask
wyginającego się sufitu kabiny, a także brzdąkanie napiętych, bliskich zerwania kabli. Jacob jest tam,
gdzie będzie najbardziej bezpieczny, pomiędzy matką Angelą i siostrą Miriam, które z pewnością sam
diabełpotraktujezwielkąostrożnością.
***
OdrodzonaŚmierć,niezwracającnamnieuwagi,odwróciłasięwstronęRosjanina,którywyprzedził
ją o dwa kroki. Wsuwając zapasowy magazynek, ruszył w kierunku człowieka, którego niegdyś
podziwiałem,istrzeliłdwarazy.
Siła pocisków kaliber pięćdziesiąt zbiła Johna Heinemana z nóg. Upadł i już się nie podniósł. Nie
mógłsobiewyobrazićwłasnejrekonstrukcji,boniezależnie,wcowierzyłazbłąkana,mrocznaczęśćjego
duszy,niezostałstworzonyprzezsiebie.
PostaćŚmiercidotarładoRomanovichaipołożyłarękęnajegoramieniu,aleniezaatakowała.Widmo
skupiłouwagęnaHeinemanie,jakbyrażonegromem,żejegosamozwańczybożekzostałpowalonyprzez
zwykłegośmiertelnika.
Tym razem Śmierć spłynęła w wodospadzie sześcianów, które podzieliły się na mniejsze, tworząc
pagórek tańczących kostek; kostki miotały się w larwalnym szaleństwie, zderzając z grzechotem, aż
zostałapianamolekuł,potematomów,apotemnic,tylkowspomnienie.
ROZDZIAŁ54
O jedenastej w nocy, gdy burza zaczęła przycichać, pierwszy kontyngent funkcjonariuszy Narodowej
Agencji Bezpieczeństwa – w sile dwudziestu ludzi – przybył w pożerających śnieg ogromnych wozach
ciężarowych.Ponieważtelefonyniedziałały,niemiałempojęcia,jakRomanovichnawiązałkontakt,ale
wtymczasiejużsiępogodziłem,żemojechmurytajemnicywporównaniuztymiwokółniegowyglądają
jakrzadkamgła.
W piątkowe popołudnie liczba agentów wzrosła z dwudziestu do pięćdziesięciu i przybysze przejęli
władzę nad opactwem. Bracia, siostry i jeden wstrząśnięty gość zostali poddani drobiazgowemu
przesłuchaniu,aledzieciwskuteknalegańzakonnicnaszczęścienieniepokojonopytaniami.
NarodowaAgencjaBezpieczeństwawymyśliłaprzykrywkidotycząceśmiercibrataTimothy’ego,brata
Maxwella i Johna Heinemana. Rodziny Timothy’ego i Maxwella miały usłyszeć, że ich bliscy zginęli
wwypadkuterenówkiiżeciałazostałyzbytzmasakrowane,żebyzezwolićnaotwartetrumnywczasie
uroczystościpogrzebowych.
Jużodprawionozanichmszeżałobne.Nawiosnę,choćniebyłoszczątkówdogrzebania,nacmentarzu
pod lasem miały stanąć nagrobki. Przynajmniej ich wyryte na kamieniu imiona zostaną z tymi, których
znaliikochali,iprzezktórychbylikochani.
CiałoJohnaHeinemana,zaktóregorównieżodprawionomszę,złożonowchłodni.Poroku,kiedyjego
śmierć nie będzie kojarzona ze śmiercią Timothy’ego i Maxwella, zostanie wydane oświadczenie, że
zmarłnarozległyatakserca.
Heinemanniemiałrodzinyzwyjątkiemsyna,któregonigdynieuznał.Pomimostrachuirozpaczy,które
ściągnął na opactwo Świętego Bartłomieja, bracia i siostry zgodzili się, że w duchu wybaczenia
powinien zostać pochowany na ich cmentarzu, choć w dyskretnej odległości od innych, którzy tam
spoczywają.
SuperkomputeryHeinemanazostałyskonfiskowaneprzezNarodowąAgencjęBezpieczeństwa.
CzekałynawywiezieniezKryjówkiJohna.Wszystkiedziwnepomieszczeniaimaszynastwórczamiały
byćprzebadane,skrupulatnierozebraneizabrane.
Bracia i siostry – i szczerze oddany – podpisali przysięgi milczenia. Dano nam do zrozumienia, że
w przypadku ich złamania surowe kary zostaną bezwzględnie wymierzone. Nie sądzę, żeby federalni
martwili się o mnichów i zakonnice, których życie polega na dotrzymywaniu przysiąg, ale poświęcili
mnóstwo czasu mnie, dokładnie wyjaśniając wszelkie aspekty cierpienia zawarte w słowach „gnić
wwięzieniu”.
Mimo wszystko napisałem ten rękopis, gdyż pisanie jest moją terapią i swego rodzaju pokutą. Moja
historia zostanie opublikowana dopiero wtedy, gdy przeniosę się z tego świata chwały lub potępienia
tam,gdzienawetNarodowaAgencjaBezpieczeństwamnieniedosięgnie.
Choć opat Bernard nie był odpowiedzialny za badania i poczynania Johna Heinemana, uparł się
zrezygnowaćzestanowiskapomiędzyBożymNarodzeniemaNowymRokiem.
NazywałKryjówkęJohnaadytonem,czylinajświętszączęściąmiejscakultu,sanktuariumświątyni.
Przyjął fałszywy pogląd, że Boga można poznać poprzez naukę, co sprawiło mu wielki ból, ale jego
największewyrzutysumieniawynikałyztego,żeniezdołałdostrzec,iżJohnemHeinemanemkierujenie
zdrowadumazgeniuszudanegoprzezBoga,alepróżnośćisekretny,wrzącygniew,którypsułwszystkie
jegodokonania.
SmutekpanowałwewspólnocieŚwiętegoBartłomiejaiwątpiłem,czyustąpizarok,oilewogóle.
Ponieważ potwory z kości, które wdarły się na pierwsze piętro szkoły, rozpadły się na malejące
sześciany w chwili śmierci Heinemana, jak figura Śmierci, w bitwie zginął tylko brat Maxwell. Ale
Maxwell,TimothyibiednyConstantinemielibyćopłakiwaninanowokażdegodniapłynącegobeznich
życia.
W sobotni wieczór, trzy dni po kryzysie, Rodion Romanovich przyszedł do mojego pokoju w domu
gościnnym z dwoma butelkami dobrego czerwonego wina, świeżym chlebem, serem, zimną pieczenia
wołowąiróżnymiprzyprawami,zktórychżadnejniezatruł.
Booprzezwiększączęśćwieczoruleżałnamoichstopach,jakbysiębał,żemogązmarznąć.
Elviswpadłnachwilę.Myślałem,żejużodszedł,jakConstantine,alezostał.Martwiłsięomnie.
Podejrzewałem również, że być może wybrał tę chwilę dzięki wyczuciu dramatyzmu i stylu, które
zapewniłomusławę.
Blisko północy, gdy siedzieliśmy przy stoliku przy oknie, przed którym parę dni temu czekałem na
śnieg,Rodionpowiedział:
–Jeślichcesz,możeszwyjechaćwponiedziałek.Amożechceszzostać?
–Możewrócępewnegodnia,aleterazniejesttomiejscedlamnie.
–Sądzę,żebraciaisiostrybezwyjątkuuważają,żetomiejscezawszebędzietwoje.Uratowałeśich
wszystkich,synu.
–Nie,proszępana.Niewszystkich.
– Wszystkie dzieci. Timothy zginął godzinę po tym, jak zobaczyłeś pierwszego bodacha. Nie mogłeś
nicdlaniegozrobić.AcodoMaxwella,jajestembardziejwinnyniżty.Gdybympołapałsięwsytuacji
iwcześniejzastrzeliłHeinemana,Maxwellmógłbyżyć.
–Proszępana,jestpanzaskakującodobryjaknaczłowieka,któryprzygotowujeludzinaśmierć.
–Wiesz,wniektórychprzypadkachśmierćjestdobrodziejstwemnietylkodlaosoby,któraumiera,ale
dlaludzi,którychmogłabyunicestwić.Kiedywyjeżdżasz?
–Wprzyszłymtygodniu.
–Dokąd,synu?
–Dodomu,doPicoMundo.Apan?DoukochanegoIndianapolis?
– Jestem pewien, że w stanowej bibliotece na North Senate Avenue pod numerem sto czterdziestym
zapanował rozgardiasz w czasie mojej nieobecności. Pojadę na pustynię w Kalifornii, żeby powitać
paniąRomanovich,którawróciłazkosmosu.
Nasza rozmowa miała pewien rytm, który wymagał, żebym popił wina i delektował się nim przez
chwilęprzedzapytaniem:
–Zkosmosu,czytoznaczyzKsiężyca,proszępana?
– Tym razem nie aż z tak daleka. Przez miesiąc urocza pani Romanovich pracowała dla tego
cudownegokrajunapokładziepewnejorbitującejplatformy,októrejniemogępowiedziećnicwięcej.
–CzydziękipanażonieAmerykabędziebezpiecznanawieki,proszępana?
–Nicniejestwieczne,synu.Alegdybymmiałzłożyćlosnaroduwjednąparęrąk,nieprzychodząmi
namyślinne,którymmógłbymbardziejzaufać.
–Chciałbymjąpoznać,proszępana.
–Możepewnegodniapoznasz.
ElviszwabiłBoonapocieraniepobrzuchu,ajapowiedziałem:
–MartwięsięodanewkomputerachdoktoraHeinemana.Wzłychrękach…
Pochylającsię,szepnął:
–Niemartwsię,chłopcze.Danewtychkomputerachsąguzikwarte.Zadbałemoto,zanimwezwałem
posiłki.
Podniosłemkieliszekwtoaście.
–Zasynówzabójczyńimężówbohaterekkosmosu.
–Izatwojąutraconądziewczynę–powiedział,stukająckieliszkiemwmój–którarzuconawnową
przygodęnosicięwsercu,jaktyjąnosisz.
ROZDZIAŁ55
Wczesne niebo było przejrzyste i głębokie. Okryta śniegiem łąka jaśniała czysto jak poranek po
śmierci,kiedyczasstaniesięczasemdokonanymiwszystkozostanieodkupione.
Pożegnałemsięwczorajwieczoremipostanowiłemodejść,gdybraciauczestniczyliwemszy,asiostry
budziłydzieci.
Drogi były czyste i suche, więc przerobiony na zamówienie cadillac wjechał w pole widzenia bez
szczękułańcuchów.
Zatrzymałsięprzyschodachdomugościnnego,gdzieczekałem.
Pobiegłempowiedzieć,żebyniewysiadał,aleniechciałzostaćzakółkiem.
Mój przyjaciel i mentor, Ozzie Boone, słynny autor powieści detektywistycznych, o którym pisałem
obszernie w pierwszym z dwóch rękopisów, jest cudownie gruby, sto osiemdziesiąt kilogramów
wnajchudszymokresie.Twierdzizuporem,żejestwlepszejformieniżwiększośćzawodnikówsumo,
ibyćmożemarację,alemartwięsięzakażdymrazem,gdywstajezfotela,bomamwrażenie,iżtobędzie
ojednowyzwaniezawieledlajegowielkiegoserca.
–DrogiOddzie–powiedział,gdyzamknąłmniewniedźwiedzimuściskuprzyotwartychdrzwiachpo
stroniekierowcy.–Straciłeśnawadze,jaksięobawiam.Cozachudzina.
– Nie, proszę pana. Ważę tyle samo co wtedy, gdy mnie pan tu podrzucił. Możliwe, że wydaję się
mniejszy,ponieważpanzrobiłsięwiększy.
–Mamwsamochodzieolbrzymiątorbęzdobrągorzkączekoladą.Przyodpowiednimzaangażowaniu
możesz przybrać na wadze trzy kilo, zanim wrócimy do Pico Mundo. Pozwól, włożę do kufra twoje
bagaże.
–Nie,nie,proszępana.Jasiętymzajmę.
–DrogiOddzie,odlatdrżysz,spodziewającsięmojejśmierci,ibędzieszdrżałjeszczeprzezdziesięć.
Sprawiętakwielkikłopotwszystkim,którzybędązajmowaćsięmoimizwłokami,żeBóg,jeślimalitość
dlaprzedsiębiorcówpogrzebowych,zachowamnieprzyżyciubyćmożenazawsze.
–Proszępana,nierozmawiajmyośmierci.NadchodziBożeNarodzenie.Toporaradości.
– Jak najbardziej, będziemy więc rozmawiać o srebrnych dzwonkach pieczonych na otwartym ogniu
iwszystkichinnychrozkoszachBożegoNarodzenia.
Gdy patrzył i bez wątpienia knuł, jak złapać i wrzucić do bagażnika jedną z moich toreb, sam to
zrobiłem.Kiedyzatrzasnąłemkuferipodniosłemgłowę,zobaczyłem,żewszyscybracia,którzypowinni
być na mszy, stoją w milczeniu na schodach domu gościnnego. Przyszła także matka Angela z tuzinem
zakonnic.
–Oddie,czymogęcicośpokazać?–zapytała.
Podszedłem, a ona rozwinęła rulon, który okazał się wielkim arkuszem papieru rysunkowego. Jacob
narysowałmójwiernyportret.
–Jestbardzodobry.Tomiłozjegostrony.
–Aleniedlaciebie–powiedziała.–Tonaścianęmojegobiura.
–Towarzystwojestzbytwyrafinowane,matko.
Już wypróbowałem na niej odpowiedź „hart”, która w ustach Rodiona Romanovicha brzmiała
przekonująco.
–Matko,jestemintelektualniewyczerpany.
– Wiesz, że po wojnie o niepodległość założyciele naszego kraju zaproponowali Jerzemu
Waszyngtonowi,żebyzostałkrólem,aonodmówił?
–Niewiedziałem.
–Wiesz,żeFlanneryO’Connorżyłatakcichowswoimśrodowisku,żewielujejsąsiadówniemiało
pojęcia,iżnależydonajwiększychpisarzyswoichczasów?
–Południowyekscentryzm,jaksądzę.
–Taksądzisz?
–Przypuszczam,żejeślibędzietestztegomateriału,zawalę.Wszkolenigdyniebyłemzadobry.
– Harper Lee – podjęła matka Angela – której zaproponowano tysiąc doktoratów honorowych
iniezliczonenagrodyzaświetnąksiążkę,nieprzyjęłaniczego.Igrzecznieodprawiałapodziwiającychją
reporterówiprofesorów,którzypielgrzymowalidojejdrzwi.
–Trudnojązatopotępiać,matko.Nieproszonetowarzystwojeststrasznieirytujące.
Nie sądzę, żeby jej barwnikowe oczy kiedykolwiek skrzyły się jaśniej niż tego ranka na stopniach
domugościnnego.
–Dominusvobiscum,Oddie.
–Iztobą,matko.
Nigdy wcześniej nie pocałowała mnie zakonnica. Ja też nigdy żadnej nie pocałowałem. Jej policzek
byłbardzomiękki.
Kiedywsiadłemdocadillaca,zobaczyłem,żeBooiElvissiedząztyłu.
Braciaisiostrystalinaschodachdomugościnnegowmilczeniu.Gdyodjeżdżaliśmy,niejedenrazsię
oglądałem,patrzącnanich,ażdrogaopadłaiopactwoŚwiętegoBartłomiejaznikłozoczu.
ROZDZIAŁ56
Cadillac był konstrukcyjnie wzmocniony, żeby utrzymać ciężar Ozziego bez przechylania się na bok,
ifotelkierowcyzostałdostosowanydojegowymiarów.
KierowałnimpłynniejakkierowcawyścigowyNASCARiuciekliśmyzgórnaniższeterenyzgracją,
któraniepowinnabyćmożliwaprzytychprędkościach.
Pochwilizagadnąłem:
–Proszępana,jestpanzamożnymczłowiekiempodkażdymwzględem.
–Miałemszczęścieibyłempracowity–zgodziłsię.
–Chcęprosićoprzysługętakwielką,żewstydzęsiępowiedzieć.
Wyszczerzyłzębyzradości.
– Nigdy nie pozwalasz, żeby coś dla ciebie zrobić. Jesteś dla mnie jak syn. Komu mam zostawić
wszystkietepieniądze?StrasznyChesterniebędziepotrzebowaćwszystkich.
StrasznyChestertojegokot,którynieurodziłsięztymimieniem,alenaniezasłużył.
–Wszkolejestmaładziewczynka.
–UŚwiętegoBartłomieja?
–Tak–NazywasięFlossieBodenblatt.
–Nonie.
–Cierpi,proszępana,alepromienieje.
–Czegochcesz?
–Mógłbypanotworzyćdlaniejfunduszpowierniczy,zsumąstutysięcydolarówpoopodatkowaniu?
–Załatwione.
–Atopoto,byurządziłasięwżyciu,gdyopuściszkołę.Żebymogłapracowaćzpsami.
– Każę prawnikowi określić to dokładnie w ten sposób. I czy to ja osobiście mam nadzorować jej
przejściezeszkołydozewnętrznegoświata,kiedynadejdzieczas?
–Byłbymdozgonniewdzięczny,proszępana.
–Cóż–mruknął,odrywającręceodkierownicynatyledługo,żebyotrzepaćjeenergicznie–tobyło
łatwejakzjedzeniekremówki.Dlakogoustanowimynastępnyfundusz?
FunduszpowierniczynieodwrócigłębokichzniszczeńwmózguJustine.Pieniądzeiurodasąobroną
przedsmutkamitegoświata,aleanijedno,anidrugienienaprawiprzeszłości.Tylkoczaspodbijeczas.
Droganaprzódjestjedynądrogąpowrotnądoniewinnościispokoju.
Jechaliśmy, rozmawiając o Bożym Narodzeniu, gdy nagle opadła mnie intuicja znacznie potężniejsza
niżkiedykolwiekwżyciu.
–Mógłbypanzjechaćzdrogi?
Ton mojego głosu sprawił, że jego wielkoduszna, szeroka twarz ułożyła się w grymas z nałożonych
fałdów.
–Cosięstało?
–Niewiem.Możeniczłego.Alecoś…bardzoważnego.
Zjechałdozatoczkiwcieńkilkumajestatycznychsoseniwyłączyłsilnik.
–Oddie?
–Chwileczkę,proszępana.
Siedzieliśmy w milczeniu, gdy skrzydła słonecznego światła i pierzaste cienie sosen pomykały po
szybie.
Intuicjastałasiętaksilna,żezignorowaniejejbyłobyrównoznacznezwyparciemsiętego,kimiczym
jestem.
Mojeżycienienależydomnie.Oddałbymje,żebyocalićmojąutraconądziewczynę,aleprogramLosu
nie obejmuje zamiany. Teraz wiodę życie, jakiego nie potrzebuję, i wiem, że nadejdzie dzień, kiedy
oddamjewsłusznejsprawie.
–Muszęwysiąść,proszępana.
–Co…źlesiępoczułeś?
–Czujęsięświetnie.Magnetyzmpsychiczny.Muszęodejść.
–AlewróciszdodomunaBożeNarodzenie?
–Niesądzę.
–Odejśćstąd?Dokąd?
–Niewiem,proszępana.Dowiemsięwtrakciewędrówki.
Niechciałzostaćzakierownicą,alegdywyjąłemtylkojednątorbęzbagażnika,powiedział:
–Niemożeszodejśćtylkoztym.
–Mamwszystko,copotrzeba–zapewniłem.
–Wjakiekłopotysiępakujesz?
–Możeniekłopoty.
–Acóżbyinnego?
–Możekłopoty,amożespokój.Niewiem.Aletomniewzywa.
Byłzawiedziony.
–Takczekałemna…
–Jateż,proszępana.
–TęsknimyzatobąwPicoMundo.
–Ijatęsknięzawszystkimi.Aletakmusibyć.Wiepan,jakzemnąjest.
Zamknąłembagażnik.Niechciałodjechaćizostawićmniesamego.
–MamElvisaiBoo–powiedziałem.–Niejestemsam.
Trudnogouściskać,jesttakiwielki.
–Byłpandlamnieojcem.Kochampana.
Mógłpowiedziećtylko:
–Synu.
Stojąc w zatoczce, patrzyłem, jak odjeżdża, póki samochód nie zniknął z zasięgu wzroku. Potem
zacząłemiśćpoboczem,gdziewiodłamnieintuicja.
Booszedłprzymnie.Jestjedynymduchempsa,jakiegodotądwidziałem.Zwierzętazawszeodchodzą.
Onzjakiegośpowoduzostałiodponadrokukręciłsiępoopactwie.Możeczekałnamnie.Przezjakiś
czasElvisszedłumegoboku,potemzacząłiśćtyłemprzedemną,uśmiechającsiętak,jakbyzrobiłmi
największykawał,ajajeszczesięniepołapałem.
–Myślałem,żejużodszedłeś–powiedziałem.–Wiesz,żejesteśgotów.
Pokiwałgłową,wciąższczerzączębyjakgłupek.
–Wtakimrazieidź.Wszyscynaciebieczekają.Idź.
Wciążidąctyłem,Królrockandrollazacząłmachaćrękąnapożegnanieikrokpokrokurozmywałsię,
aż zniknął z tego świata na zawsze. Byliśmy w górach. W tej kalifornijskiej dolinie obecność dnia
zaznaczałasięłagodnienaziemi,adrzewarosływysokokusłońcuiptakom.
MożeprzeszedłemstometrówpoodejściuElvisa,gdyzdałemsobiesprawę,żektośmitowarzyszy.
Zaskoczonyspojrzałemwbokipowiedziałem:
–Dzieńdobrypanu.
Szedłzmarynarkązarzuconąnaramię,zpodwiniętymirękawamikoszuli.Uśmiechałsięujmująco.
–Jestempewien,żetobędzieinteresujące–zapewniłem–ibędęzaszczycony,robiącdlapanato,co
zrobiłemdlaniego,jeślitotylkomożliwe.
Pociągnąłrondokapelusza,jakbyuchylałgobezzdejmowania,imrugnął.
TylkokilkadnidzieliłonasodBożegoNarodzenia,gdyrazemszliśmypoboczemkunieznanemu,które
jesttamdokądzawszewiedziekażdaścieżka:ja,mójpiesBooiduchFrankaSinatry.
Lossprawi,żenazawszebędziecierazem.
NOTKA
Obie książki, które odmieniły życie brata Piąchy, napisane zostały przez Kate diCamillo. The
MiraculousJourneyofEdwardTulanoiTheTaleofDespereauxsącudownymiopowieściami.Niemam
pojęcia, jak mogły sprowadzić brata Piąchę z drogi przestępczej na drogę dobroci i nadziei ponad
dziesięć lat przed publikacją. Mogę tylko powiedzieć, że życie jest pełne tajemnic i że magia pani
diCamillomogłamiećcośztymwspólnego.OddThomas
Spistreści
ROZDZIAŁ1
ROZDZIAŁ2
ROZDZIAŁ3
ROZDZIAŁ4
ROZDZIAŁ5
ROZDZIAŁ6
ROZDZIAŁ7
ROZDZIAŁ8
ROZDZIAŁ9
ROZDZIAŁ10
ROZDZIAŁ11
ROZDZIAŁ12
ROZDZIAŁ13
ROZDZIAŁ14
ROZDZIAŁ15
ROZDZIAŁ16
ROZDZIAŁ17
ROZDZIAŁ18
ROZDZIAŁ19
ROZDZIAŁ20
ROZDZIAŁ21
ROZDZIAŁ22
ROZDZIAŁ23
ROZDZIAŁ24
ROZDZIAŁ25
ROZDZIAŁ26
ROZDZIAŁ27
ROZDZIAŁ28
ROZDZIAŁ29
ROZDZIAŁ30
ROZDZIAŁ31
ROZDZIAŁ32
ROZDZIAŁ33
ROZDZIAŁ34
ROZDZIAŁ35
ROZDZIAŁ36
ROZDZIAŁ37
ROZDZIAŁ38
ROZDZIAŁ39
ROZDZIAŁ40
ROZDZIAŁ41
ROZDZIAŁ42
ROZDZIAŁ43
ROZDZIAŁ44
ROZDZIAŁ45
ROZDZIAŁ46
ROZDZIAŁ47
ROZDZIAŁ48
ROZDZIAŁ49
ROZDZIAŁ50
ROZDZIAŁ51
ROZDZIAŁ52
ROZDZIAŁ53
ROZDZIAŁ54
ROZDZIAŁ55
ROZDZIAŁ56
NOTKA