DeanKoontz
Kilkagodzinprzedświtem
Tytułoryginału:
OddHours
Zang.przełożył
JanKabat
Pierwszewydanieoryginału:
2008
Pierwszewydaniepolskie:
2010
ROZDZIAŁ1
To tylko życie. Wszyscy musimy przez nie przejść. Nie wszyscy jednak docieramy do kresu podróży
w identycznym stanie. Niektórzy tracą w wypadkach czy podczas gwałtownej wymiany zdań nogi albo
oczy,natomiastinniprześlizgująsięprzezlatabezszwanku,aichjedynymzmartwieniemjestodczasudo
czasugorszydzień.
Wciąż miałem obie nogi i oczy, nawet moje włosy wyglądały normalnie, gdy wstałem w tamten
środowy poranek pod koniec stycznia. Gdybym wrócił do łóżka szesnaście godzin później, utraciwszy
wszystkiewłosy,alenicpozatym,uznałbymdzieńzawyjątkowoszczęśliwy.Nawetgdybypozbawiono
mniekilkuzębów,nazwałbymgoudanym.
Podniosłemroletywsypialniizobaczyłem,żeniebojestszareinabrzmiałe,bezwietrzneinieruchome,
leczjednocześniebrzemienneobietnicąjakiejśzmiany.
Wnocyjakpodanowradiu,nadOhiorozbiłsięsamolotpasażerski.Zginęłysetkiludzi.
Ocalało tylko dziesięciomiesięczne dziecko, które znaleziono w pozycji wyprostowanej, całe
izdrowe,wpogiętymfotelu,napoluzasłanymzwęglonymiizniekształconymiszczątkamimaszyny.
Przezcałyranek,podpełnymoczekiwanianiebem,wybrzeżezalewałyniskie,ospałefale.
Pacyfik był szary i spowity atramentowymi cieniami, jakby tuż pod jego powierzchnią pływały
wężowatestworyofantastycznychkształtach.
Wciągunocydwarazybudziłemsięzkoszmarusennego,wktórymprzypływmiałbarwęczerwoną,
amorzepulsowałostrasznymświatłem.
Jeślichodziokoszmarysenne,jestempewien,żemiewaciegorsze.Problempoleganatym,żewkilku
przypadkachtemojesięsprawdziłyiumarliludzie.
Kiedy szykowałem śniadanie dla swojego pracodawcy, w radiu podali wiadomość, że bojownicy
dżihadu, którzy poprzedniego dnia opanowali liniowiec na Morzu Śródziemnym, zaczęli ścinać
pasażeromgłowy.
Jużodwielulatnieoglądamwiadomościtelewizyjnych.
Potrafięznieśćsłowaiwiedzę,jakasięzanimikryje,aleobrazydziałająnamnieprzygnębiająco.
Hutchcierpiałnabezsennośćikładłsięspaćnadranem,więcśniadaniejadałwpołudnie.
Płaciłmidobrzeibyłmiły,więcgotowałemwedługjegoharmonogramuinienarzekałem.
Hutch spożywał posiłki w jadalni, gdzie zasłony zawsze były zaciągnięte. Nie pozostawała nawet
szparkamiędzykotarami.
Jedząc,częstooglądałfilmizwlekałprzykawie,ażpojawiąsięnapisykońcowe.Tegodnia,zamiast
wiadomości w kablówce, obejrzał sobie Carole Lombard i Johna Barrymore’a w „Napoleonie na
Broadwayu”.
Jako człowiek osiemdziesięcioośmioletni, urodzony jeszcze w epoce kina niemego, kiedy to Lillian
GishiRudolfValentinocieszylisięstatusemgwiazd,Hutch–którysamzostałpóźniejaktorem–myślał
nietylesłowami,ileobrazami,iżyłwfantastycznymświecie.
Obok jego talerza stała butelka z żelem odkażającym. Smarował nim obficie dłonie nie tylko przed
posiłkiemiponim,aletakżedwarazywjegotrakcie.
JakwiększośćAmerykanówwpierwszejdekadzienowegowieku,Hutchbałsięwszystkiego,tylkonie
tegoczegosiępowinienbać.
Kiedy w telewizyjnych programach brakowało już historii o pijanych, zaćpanych, przejawiających
mordercze skłonności czy szalonych pod innym względem znanych ludziach – zdarzało się to być może
dwa razy w roku wypełniano krótką przerwę jakimś sensacyjnym kawałkiem o rzadkiej, pożerającej
ludzkieciałobakterii.
W rezultacie Hutch zaczął żywić obawę, że zarazi się tym żarłocznym mikrobem. Od czasu do czasu
niczymposępnybohaterPoe’go,zaszywałsięwgabinecieiwświetlelampkirozmyślałoswoimlosie,
kruchościciała,atakżeonienasyconymapetycietegomikroskopijnegowroga.
Bałsięzwłaszczatego,żebakteriapożremunos.
Dawnotemujegotwarzbyłasławna.Choćczasokazałsięniezbytłaskawy,Hutchwciążczerpałdumę
zeswegowyglądu.
Widziałemkilkafilmów,wktórychwystępowałLawranceHutchison,pochodziłyzlatczterdziestych
ipięćdziesiątych.Podobałymisię.Kiedypojawiałsięnaekranie,robiłnamniedużewrażenie.
PonieważHutchniestawałprzedkamerąodpięćdziesięciulatbardziejniżzaktorstwaznanogozjego
książekdladzieciozuchwałymkrólikuimieniemNibbles.WprzeciwieństwiedoswegotwórcyNibbles
byłnieustraszony.
Pieniądze zarobione w filmie, honoraria za książki i zwyczaj analizowania okazji inwestycyjnych
z paranoiczną wręcz podejrzliwością zapewniły Hutchowi w jesieni życia bezpieczeństwo finansowe,
niemniejjednakmartwiłsię,żegwałtownywzrostcenropynaftowejczyteżgwałtownyspadekcenropy
naftowejdoprowadzidoogólnoświatowegokryzysu,któryzkoleipozbawigoostatniegogrosza.
Okna jego domu wychodziły na promenadę nadmorską, plażę i ocean. Fale rozbijały się o brzeg
wodległościdziesięciuminutspacerkiemodjegodrzwiwejściowych.
Wciąguminionychlatzacząłbaćsięoceanu.Niepotrafiłspaćwzachodniejczęścidomu,gdziemógł
słyszećfalepełznącepoplaży.
Dlatego też zostałem zakwaterowany w głównej sypialni od frontu, on natomiast sypiał w pokoju
gościnnymnatyłach.
Tego samego dnia, gdy przyjechałem do Magic Beach, ponad miesiąc przed koszmarnym snem
o czerwonym przypływie, zatrudniłem się jako kucharz w domu Hutcha, pełniący także funkcję jego
kierowcywtychrzadkichokazjach,kiedychciałsięruszyćzdomu.
PomogłomidoświadczeniezdobytewPicoMundoGrill.
Jeśli potraficie przyrządzić smażone ziemniaki w plasterkach, które doprowadzają do powodzi
gruczoły ślinowe, przypiekać bekon do kruchości krakersa, nie przypalając go jednocześnie i robić
naleśniki tak treściwe jak pudding, a mimo to tak puszyste że mogłyby sfrunąć z talerza, zawsze
znajdziecie pracę. O czwartej trzydzieści po południu tego samego dnia, pod koniec stycznia, kiedy
wszedłemdosalonuzBoo,czyliswoimpsem,Hutchsiedziałwulubionymfoteluiznachmurzonąminą
oglądałtelewizję.Bezgłosu.
–Złewiadomości,proszępana?
Jegogłębokiiłagodnygłosnadawałkażdejsylabiezłowieszczebrzmienie:
–Marssięociepla.
–NieżyjemynaMarsie.
–OcieplasięwtakimsamymtempiecoZiemia.
–PlanowałpanprzenieśćsięnaMarsa,byuciecprzedglobalnymociepleniem?
Wskazałwyciszonegospikerawtelewizorze.
–Oznaczato,żewobuprzypadkachprzyczynąjestSłońce,inicsięztymniedazrobić.Nic.
–NocóżpozostajezawszeJowiszczyjakakolwiekplanetapozaMarsem.
Przykułmnietymswoimjasnymspojrzeniemszarychoczu,spojrzeniemktóreświadczyłooniezłomnej
determinacji,kiedygrałzwalczającychzłoprokuratorówokręgowychalbodzielnychoficerówarmii.
–Czasamimyślęsobie,młodyczłowieku,żesamprzybyłeśgdzieśzpozaMarsa.
– Z Pico Mundo w Kalifornii. Nic egzotycznego. Jeśli nie będzie mnie pan potrzebował przez jakiś
czas,tochybawybioręsięnaspacer.
Hutch podniósł się z fotela. Był wysoki i szczupły. Brodę trzymał wysoko, ale wysuwał głowę do
przodujakczłowiek,którypróbujecoślepiejwidzieć;byćmożebyłytonawykizczasów,zanimusunięto
mukataraktę.
–Wychodzisz?–Zbliżyłsiędomniezezmarszczonymczołem.–Wtakimstroju?
Miałemnasobietenisówki,dżinsyibluzęoddresu.
Nie cierpiał na artretyzm i zachował nietypową dla swego wieku sprawność. Mimo to poruszał się
zprecyzjąirozwagąjakbysiębał,żecośsobiezłamie.
Nieporazpierwszyprzypominałmiwielkączaplębrodzącąporozlewiskachprzypływu.
–Powinieneśwłożyćkurtkę.Dostanieszzapaleniapłuc.
–Niejestdziśażtakzimno–zapewniłemgo.
–Wy,młodziludzie,uważacie,żejesteścieodporninawszystko.
– Nie jestem znów taki młody, proszę pana. Mam wszelkie powody się dziwić, że nie spoczywam
jeszczewpozycjipermanentniehoryzontalnej.
Wskazującsłowa,którewidniałynamojejbluzie,„MysteryTrain”,spytał:
–Cotowłaściwieznaczy?
–Niewiem.Znalazłemtowsklepiezrzeczamiużywanymi.
–Nigdyniebyłemwsklepiezrzeczamiużywanymi.
–Niewielepanstracił.
–Czyzaopatrująsiętamtylkoludziebiedni,czyteżgłównymkryteriumjestoszczędność?
–Przychodzątamludzieoróżnymstatusieekonomicznym,proszępana.
–Wtakimraziemuszęsiętamwybraćktóregośdnia.Potraktujętojakprzygodę.
–Nieznajdziepantamdżinawbutelce–uprzedziłem,robiącaluzjędofilmu„Sklepzantykami.”
–Bezzwątpieniajesteśzbytnowoczesny,bywierzyćwdżinyitemupodobnerzeczy.Jakmożeszżyć,
skorownicniewierzysz?
–Och,pewnewierzenianiesąmiobce.
Lawrence Hutchinson był zainteresowany nie tyle moimi wierzeniami, ile brzmieniem swego
wyszkolonegogłosu.
–Mamotwartyumysł,jeślichodziowszystko,conadprzyrodzone.
Uważałem, że jego skupienie na własnej osobie jest ujmujące. Nie mówiąc już o tym, że gdyby
przejawiałwiększąciekawośćcodomojejosoby,toznacznietrudniejbyłobymizachowaćtajemnice.
Pochwilioświadczył:
–Mójprzyjaciel,AdrianWhiteożeniłsięzwróżką,któranosiłaimięPortentia.
Zacząłemwymieniaćsięznimanegdotami:
– Znałem kiedyś pewną dziewczynę, Stormy Llewellyn; poszliśmy na festyn, była tam maszyna
zwróżbamizwanaMumiąCyganki.
–Portentiaposługiwałasiękryształowąkuląimówiłaróżnerzeczywrodzaju„hokus-pokus”,alebyła
naprawdęniezwykła.Adrianjąuwielbiał.
–Wróżbagłosiła,żejaiStormypozostaniemynazawszerazem.Aleokazałosięinaczej.
–Portentiaumiałaprzewidziećdzieńidokładnągodzinęczyjejśśmierci.
–Przewidziałateżpańską?
–Nie.PrzewidziałajednakśmierćAdriana.Idwadnipóźniej,dokładnieoprzepowiedzianejgodzinie,
zastrzeliłago.
–Niewiarygodne.
–Aleprawdziwe,zapewniamcię.–Zerknąłnaokno,któreniewychodziłonaocean,azatemniebyło
przysłonięte.
–Niewydajecisię,żetapogodazwiastujetsunami,synu?
–Niesądzę,bytsunamimiałocokolwiekwspólnegozpogodą.
–Czujęto.Niespuszczajokazoceanu,kiedybędzieszspacerował.
Niczym bocian wyszedł na sztywnych nogach z salonu i ruszył korytarzem w stronę kuchni na tyłach
domu.
Skierowałemsiękudrzwiomwejściowym,przezktórezdążyłjużczmychnąćBoo.Piesczekałnamnie
naogrodzonympodwórzu.
Bramę okalała łukowata pergola. Po białych szczeblach kratki wiła się liliowa bugenwilla, która
nawetzimąrodzikilkakwiatów.
Zamknąłem za sobą furtkę, a pies przemknął przez nią w tej krótkiej chwili, gdy stałem bez ruchu,
wciągającwpłucagłębokiehaustyrześkiegosłonegopowietrza.
Pospędzeniukilkumiesięcywpokojugościnnymopactwaśw.Bartłomieja,wysokowgórach,gdzie
starałem się dojść do ładu ze swym dziwnym życiem i poniesionymi stratami, spodziewałem się, że
wrócęnaBożeNarodzeniedodomuwPicoMundo.
Zamiast tego zostałem wezwany tutaj, choć nie wiedziałem wtedy w jakim celu i nie zdołałem tego
jeszczewydedukować.
Mójdar–czyteżprzekleństwo–tocoświęcejniżjakiśproroczysen,którynawiedzamnieodczasu
do czasu. Przede wszystkim moja przemożna intuicja każe mi niekiedy udawać się w miejsca, których
bymdobrowolnieniewybrał.
Apotemczekam,bysiędowiedzieć,dlaczegotamjestem.
RazemzBooskierowałemsięnapółnoc.NadługościponadpięciukilometrówpromenadawMagic
Beach była zrobiona nie z drewna, lecz z betonu. Mieszkańcy miasta nazywali jednak ten deptak
promenadą.
Słowa w dzisiejszych czasach są wyjątkowo plastyczne. Drobne pożyczki udzielane zrozpaczonym
ludziomnaniebotycznyprocentnazywasięzaliczkami.Tandetnyhotelzzapuszczonymkasynemokreśla
sięmianemkurortu.Jakikolwiekzbiórfrenetycznychobrazów,kiepskiejmuzykiinielogicznejfabułyto
dziśfilmfabularny.
Szliśmy dalej. Boo i ja, po betonowej promenadzie. Boo to mieszaniec owczarka niemieckiego,
całkowicie biały. Księżyc przemierzający horyzont nie poruszał się ciszej od tego psa. Tylko ja
uświadamiałem sobie jego obecność, ponieważ był duchem. Widzę zjawy martwych ludzi, którzy nie
chcą opuścić tego świata. Z doświadczenia wiem jednak, że zwierzęta zawsze akceptują to, co im się
przytrafia. Boo stanowił pod tym względem wyjątek. Jego nie możność opuszczenia tego padołu była
zagadką.
Martwi nie mówią, podobnie jak psy, więc mój zwierzęcy towarzysz przestrzegał dwóch ślubów
milczenia,bysiętakwyrazić.
Może pozostał na tym świecie, ponieważ wiedział, że będę go potrzebował w jakiejś krytycznej
sytuacji.Zapewneniezwlekałbydłużejzodejściem,gdybymniepakowałsięczęstowkłopoty.
Ponaszejprawejstronie,zaczteremaprzecznicamidomównadplażą,pojawiłysięsklepy,restauracje
itrzykondygnacyjnyhotelMagicBeachzbiałymiścianamiimarkizamiwzielonepaski.
Polewejplażaustępowałaprzedparkiem.Późnympopołudniem,przybezsłonecznejpogodzie,palmy
nierzucałycieninamurawę.
Zachmurzone niebo i chłodne powietrze zniechęcały plażowiczów. Nikt nie siedział na parkowych
ławkach.Mimowszystkointuicjapodpowiedziałami,żeonatubędzie,niewsamymparku,alegdzieś
wysokonadmorzem.Widziałemjąwswoimczerwonymśnie.
Pomijając plusk leniwej fali, dzień przepełniony był ciszą. Kaskady liści palmowych czekały, aż
łagodnywiatrskłonijedoszeptu.Namoloprowadziłyszerokieschody.Dziękiswejbezcielesnejpostaci
Boo nie wydawał żadnego dźwięku, stąpając po starych deskach, a ja, jako przyszły duch, stawiałem
wtenisówkachbezgłośnekroki.
Nakońcumolorobiłosięszerszeizamieniałowtaraswidokowy.Przezpłatneteleskopymożnabyło
obserwowaćprzepływającestatki,linięwybrzeżaiprzystańwporcietrzykilometrynapółnoc.
DamaDzwonkasiedziałanaostatniejławce,zwróconatwarządohoryzontu,gdzieszarejakćmaniebo
zlewałsięniedostrzegalniezposępnymmorzem.
Opierającsięobalustradęudawałem,żemedytujęnadodwiecznymmarszemfal.
Widziałemkątemoka,żejestnieświadomamojejobecności,copozwalałomistudiowaćzuwagąjej
profil.
Niebyłaanipiękna,anibrzydka,aleteżniepospolita.Rysymiałazwyczajne,skóręczystą,leczbladą,
amimotojejpostaćzwracałauwagę.
Moje zainteresowanie jej osobą nie było natury romantycznej. Otaczała ją aura tajemniczości
i podejrzewałem, że skrywa niezwykłe sekrety. Przyciągały mnie do niej zarówno ciekawość, jak
iwrażenie,żebyćmożepotrzebujeprzyjaciela.
Choćpojawiłasięwmoimśnieoczerwonymprzypływie,niemusiałotooznaczaćnicproroczego.Nie
musiałooznaczać,żeumrze.
Widziałem ją w tym miejscu przy kilku okazjach. Wymieniliśmy parę zdawkowych słów, głównie na
tematpogody.
Ponieważmówiła,wiedziałem,żeniejestmartwa.Jaksiętoczasemzdarza,uświadamiamsobie,że
ktośjestduchem,dopierowtedy,gdyznikaalboprzechodziprzezścianę.
Bywa jednak, że postanawiają się zmaterializować i pokazać swe rany, zwłaszcza gdy zostali
zamordowani i chcą, by ich zabójcy trafili przed oblicze sprawiedliwości. Kiedy spotykam mężczyznę,
którego twarz rozerwał pocisk, albo kobietę niosącą swoją odcięta głowę, to uświadamiam sobie jak
każdynormalnyczłowiek,żejestemwtowarzystwieducha.Wostatnimśniestałemnaplaży,apopiasku
przemykały węże apokaliptycznego światła. Morze pulsowało, jakby z głębin wynurzał się błyszczący
lewiatan, a niebo dławiło się chmurami tak czerwonymi i pomarańczowymi jak płomienie ognia. Na
zachodzie zobaczyłem Damę Dzwonka zawieszoną w powietrzu nad wodą; przypłynęła do mnie ze
skrzyżowanymi na piersiach ramionami i zamkniętymi oczami. Zbliżywszy się, uniosła powieki, ja zaś
ujrzałemwjejźrenicachto,coznajdowałosięzamoimiplecami.
Dwukrotniecofnąłemsięprzedwizją,którązobaczyłemwjejoczach,izakażdymrazembudziłemsię,
niczego nie pamiętając. Teraz odsunąłem się od balustrady i usiadłem obok niej. Na ławce mogły się
zmieścićczteryosoby;zajmowaliśmyprzeciwległekońce.Boozwinąłsięnadeskachpomostuioparłłeb
o moje buty. Czułem na stopie ciężar jego głowy. Kiedy dotykam ducha, bez względu na to, czy jest to
pies, czy istota ludzka, odczuwam jego fizyczność i ciepło. Nie odznacza się chłodem czy zapachem
śmierci.
Wciąż spoglądając w morze, Dama Dzwonka milczała. Miała na sobie białe buty sportowe,
ciemnoszare spodnie i workowaty różowy sweter o tak długich rękawach, że skrywał jej dłonie.
Ponieważbyłatakadrobna,jejstanrzucałsięwoczybardziejniżwprzypadkudużejkobiety.Obszerny
sweterniemógłukryćmniejwięcejsiedmiomiesięcznejciąży.
Nigdy nie widziałem jej z jakimkolwiek partnerem. Na szyi nosiła wisiorek i to za jego sprawą
nadałemjejimię.Nasrebrnymłańcuszkuzawiesiłabłyszczącysrebrnydzwoneczekwielkościnaparstka.
Wtymbezsłonecznymdniuowaprostabiżuteriabyłajedynymlśniącymprzedmiotem.
Mogłamiećosiemnaścielat,czylibyłaotrzylatamłodszaodemnie.Drobnabudowaciałanadawała
jejwyglądbardziejdziewczęcyniżkobiecy.
Mimo to jednak nie przyszło mi do głowy, by nazywać ja Dziewczyną Dzwonka. Jej opanowanie
ispokójnarzucałyokreślenie„dama”.
–Słyszałaśkiedykolwiektakąciszę?-spytałem.
– Nadchodzi sztorm. – Jej głos niósł słowa tak miękko, jak tchnienie letniego wiatru niesie puch
dmuchawców.–Ciśnienietłumizwyprzedzeniemwiatriprzygładzafale.
–Jesteśmeteorologiem?
Uśmiechmiałauroczy,bezcieniawyniosłościczysztuczności.
–Jestemtylkodziewczyną,któramyślizadużo.
–NazywamsięOddThomas.
–Tak–odparłapoprostu.
Gotów wyjaśnić – jak robiłem to niezliczoną ilość razy – dysfunkcyjną naturę swojej rodziny, której
rezultatembyłomojeimię,niekryłemzaskoczeniairozczarowania,żeniezadałamipytań,jakiezwykle
wtakiejsytuacjisłyszałem.
–Znałaśmojeimię?
–Takjaktymoje.
–Nieznamgo.
–JestemAnnamaria–wyjaśniła.–Pisanełącznie.Musiałeśjesłyszeć.
Zmieszanyoznajmiłem:
–Rozmawialiśmywcześniej,alejestempewien,żenigdyniewymieniliśmyswoichimion.
Uśmiechnęłasiętylkoipotrząsnęłagłową.Posępnenieboprzecięłabiałasmuga:mewazmierzającaku
lądowiwrazzgasnącympopołudniem.
Annamaria podciągnęła długie rękawy swetra, odsłaniając zgrabne dłonie. W prawej trzymała
półprzezroczystyzielonykamieńwielkościdużegowinogrona.
–Czytoklejnot?–spytałem.
– Morskie szkiełko. Kawałek butelki, który opływał świat tam i z powrotem, aż stracił ostre
krawędzie.Znalazłamgonaplaży.–Obracałagowszczupłychpalcach.–Jakmyślisz,coonoznacza?
–Apowiniencośoznaczać?
–Falaobmywałapiasekgładkiniczymskóradzieckaigdysięcofnęła,miałamwrażenie,żetoszkło
otworzyłosięjakzieloneoko.
Ciszę rozdarł skrzekliwy wrzask ptaków; podniosłem wzrok i zobaczyłem trzy niespokojne mewy,
któreżeglowaływstronęlądu.
Ichkrzykiobwieszczałytowarzystwo:krokinapomościezanaszymiplecami.
Byli to trzej mężczyźni po dwudziestce, którzy ruszyli ku północnemu krańcowi tarasu widokowego.
Zaczęliobserwowaćwybrzeże,spoglądającwkierunkuodległegoportuiprzystani.
Dwajwspodniachkhakiipikowanychkurtkachokazalisiębraćmi.Rudewłosy,piegi.
Uszytakodstającejakuchakufliodpiwa.
Rudzielcyspojrzelinanas.Zpowodutwardegowyrazutwarzyizimnychoczumógłbymwziąćichza
złeduchy,gdybymniesłyszałwcześniejichkroków.
JedenznichobdarzyłAnnamarięszerokimuśmiechem,któryodsłoniłciemneipołamanezęby,typowe
dlanałogowegokonsumentaamfetaminy.
Tychdwóchpiegowatychprzyprawiałomnieoniepokój,aletotentrzeciwyglądałnaprawdęgroźnie.
Miał prawie dwa metry wzrostu, przewyższał pozostałych o dobre piętnaście centymetrów i odznaczał
sięmuskularnąmasywnością,któramogązapewnićtylkozastrzykizesterydów.
Niezrażonychłodnympowietrzemmiałnanogachadidasybezskarpetek,białeszortyiżółto-niebieską
koszulęhawajskąworchidee.
Braciapowiedzielicośdoniegoiolbrzymspojrzałnanas.Mógłbyuchodzićzaprzystojnegojakoktoś
zwczesnejepokiCro-Magnon,aleoczywydawałysięrównieżółte,jakjegomałabródka.
Nie zasłużyliśmy w żaden sposób na uwagę, jaką nas obdarzali. Annamaria była zwyczajną kobietą
wciąży,ajakucharzem,któryosiągnąłszczęśliwiewiekdwudziestujedenlat,nieutraciwszynogialbo
oka,czyteżwłosów.
Złośliwość i paranoja współistnieją zgodnie w poplątanym umyśle. Źli ludzie nie ufają nikomu,
ponieważznająnawylotpodstępność,doktórejsamisązdolni.
Rzuciwszynamprzeciągłeipodejrzliwespojrzenie,gigantznówskupiłsięnaobserwacjipółnocnego
wybrzeżapodobniejakjegotowarzysze,alepodejrzewałem,żejeszczeznaminieskończyli.
Pozostało około pól godziny blasku dnia. Jednak z powodu zachmurzonego nieba zdawało się, że
zapadłjużzmierzch.Lampywzdłużmolawłączyłysięautomatycznie,leczznikądnapłynąłcienkiwelon
mgły,bypodżegaćnadchodzącyzmrok.
ZachowanieBoopotwierdziłomojeprzeczucie.PodniósłsięzmiejscaZjeżyłsierśćnakarku,położył
uszyizacząłsięintensywniewpatrywaćwolbrzyma.ZwróciłemsiędoAnnamarii:
–Będziechybalepiejjakpójdziemy.
–Znaszich?
–Widywałemjużtakich.
Wstajączławki,zacisnęłaprawąpięśćnazielonymszkiełku.Obiedłonieznówzniknęływrękawach
swetra.
Wyczuwałem w niej siłę, mimo to roztaczała wokół siebie aurę niewinności, emanowała niemal
zwiewną bezbronnością. Ci trzej mężczyźni zaliczali się do ludzi, którzy nieomylnie wyczuwają
bezbronność,takjakwilkiwyczuwająwwysokiejtrawiekrólika.
Źliludzieraniąiniszcząsięnawzajem,choćjakocelswegodziałaniawolątych,którzysąniewinni
i czyści, tak jak niewinny i czysty może być człowiek na tym świecie. Karmią się przemocą, ale
prawdziwąucztąjestdlanichmożliwośćsprofanowaniatego,codobre.
Kiedy opuszczałem z Annamarią taras widokowy, kierując się w stronę plaży, stwierdziłem
z konsternacją, że na nabrzeżu nikogo jeszcze nie ma. Zazwyczaj pojawiało się już kilku wieczornych
wędkarzyzwędziskamiipudełkaminaprzynętyihaczyki.
Spojrzałemprzezramięizobaczyłem,żeBooprzysuwasiębliżejdotrzechmężczyzn,nieświadomych
jego obecności. Olbrzym z bródką popatrzył ponad głowami dwóch pozostałych osobników, znów
spoglądającnamnieiAnnamarię.
Plażawciążbyłaodległa.Spowitecałunemsłońcechowałosięzwolnazanieskończonymichmurami,
zmierzająckutonącemuhoryzontowi,amgłaprzyćmiewałaświatłolamp.
Kiedyznówsięobejrzałem,dwajpiegowacizbliżalisięszybkimkrokiem.
–NiezatrzymujsięnakazałemAnnamarii.–Zejdźzmolananabrzeże,międzyludzi.
Zachowałaspokój.
–Zostanęztobą.
–Nie–odparłemzdecydowanie.–Poradzęsobie.
Pchnąłemjąłagodnie,upewniłemsię,żeidzieprzedsiebie,apotemodwróciłemsiędorudowłosych.
Zamiaststaćtwardowmiejscualbosięcofać,ruszyłemwichstronęzuśmiechem,cotakichzaskoczyło,
żeprzystanęli.
PodczasgdytenzzepsutymizębamipatrzyłponadmoimramieniemnaAnnamarię,anumerdwasięgał
podzapinanąnazamekbłyskawicznykurtkę,spytałem:
–Słyszeliścieoostrzeżeniuprzedtsunami?
Numerdwaznieruchomiałzdłoniąwewnątrzkurtki,akandydatdoplakatureklamującegohigienęustną
skupiłuwagęnamojejosobie.
–Tsunami?
–Obliczają,żeosiągniewysokośćodsześciudodziewięciumetrów.
–Kto?
–Nawetdziewięćmetrówniesięgniemola–powiedziałem.–Przestraszyłasię,niechciałatuzostać,
ale mam ochotę to przeżyć, zobaczyć. Znajdujemy się na wysokości…jakiej? Dwanaście metrów nad
wodą?Będzieniesamowicie.
Przezcałytenczaswielkifacetpodchodziłcorazbliżej.
Kiedystanąłoboknas,numerdrugispytałgo:
–Słyszałeścośotsunami?
Oświadczyłemzpewnąekscytacją:
–Falazałamujesięnawysokościsześciumetrów,alejeszczetrzymetry,człowieku,izmyjepierwszy
rząddomów.
Zerknąłem przez ramię, jakby chcąc ocenić przypuszczalne zniszczenia, i z ulgą zobaczyłam że
Annamariadotarłajużnakoniectarasu.
– Ale pomost stoi na solidnych palach – dodałem. Wytrzyma. Jestem tego pewien. Nie wydaje się
wam,żewytrzyma?
Matka wielkiego faceta mówiła mu pewnie, że ma orzechowe oczy. Kolor orzechowy to mieszanina
złotegoibrązowego.Niemiałoczuorzechowych.Wydawałysiębardziejżółteniżzłoteibardziejżółte
niżbrązowe.
Gdybyjegoźrenicebyłyeliptyczne,anieokrągłe,mógłbymniemaluwierzyć,żetohumanoidalnalalka
iżewjegoczaszceprzycupnąłzwiniętywkłębekinteligentnykotmutant,któryspoglądanamnieprzez
pusteoczodoły.Iniebyłtomiłyinteligentnykotmutant.
Jego głos rozwiał ów koci wizerunek, gdyż odznaczał się brzmieniem bardziej pasującym do
niedźwiedzia.
–Kimtyjesteś?
Zamiast odpowiedzieć, nadal udawałem podniecenie z powodu nadciągającego tsunami i spojrzałem
nazegarek.
– Uderzy w wybrzeże za jakieś kilka minut. Muszę zająć miejsce na tarasie widokowym, kiedy
nadejdzie.
–Kimtyjesteś?–powtórzyłwielkoludipołożyłwielkąprawąłapęnamoimlewymramieniu.
Gdytylkomniedotknął,rzeczywistośćzniknęłaniczymsen.
Stwierdziłem, że stoję nie na molu, lecz na brzegu, na plaży poprzecinanej wijącymi się refleksami
ognia. Z morza, które pulsowało piekielnym światłem pod apokaliptycznym niebem, wyłoniło się coś
odrażającegoijasnego.
Tamtenkoszmar.
Rzeczywistośćpowróciłagwałtownie.
Olbrzym cofnął raptem dłoń z mojego ramienia. Kiedy wpatrywał się szeroko otwartymi oczami
w swoje rozsunięte palce, wyglądał tak, jakby coś go ukąsiło albo jakby ujrzał czerwony przypływ
zmojegosnu.
Nigdy wcześniej nie przekazałem nikomu poprzez dotyk ani snu, ani wizji, czy też myśli lub
czegokolwiekzwyjątkiemkataru.Tegorodzajuniespodziankiratująmnieprzednudążycia.
Znówpoczułemnasobiespojrzenieżółtychoczu;zdawałomisiężepatrzynamniezimnymwzrokiem
posągjakiegośbogawkamiennejświątyni,któryzamiastźrenicmaklejnoty.
–Kimty,udiabła,jesteś?
Tonjegogłosudałdozrozumieniarudzielcom,żewydarzyłosięcośniezwykłego.Ten,którychował
dłońpodkurtką,wyciągnąłpistolet,atenzzepsutymizębamiteżsięgnąłzapazuchę,zapewneniepoto,
byposzukaćtamnicidentystycznej.
Pokonałem trzema susami odległość dzielącą mnie od balustrady, przesadziłem ją i zacząłem spadać
jaktypowymistrzpatelniprzezmgłęigasnąceświatło.
PołknąłmniePacyfik,zimnyiciemny.Zapiekłymnieoczyodsoli;płynącpodpowierzchnią,zmagałem
się z wypornością morskiej wody, gotów zrobić wszystko, by ocean nie wypluł mnie w zmierzch
przeszywanypociskami.
ROZDZIAŁ2
Mojepiekąceiszerokootwarteoczyzraszałymorzesłonymiłzami.
Płynącżabkąimachajączawzięcienogami,miałemwrażenie,żemrokuprzystaninierozjaśnianawet
odrobina światła. Potem dostrzegłem ponurą zieloną fosforescencję, która rozlewała się szeroko na
wszystkiestrony;wiłysięwniejniewyraźneamorficznecienie,byćmożechmurypiaskuzsamegodna
albodługie,falującełodygiiliścieglonówmorskich.
Zielona posępność ściemniała nagle w nieprzenikniony mrok. Podpłynąłem pod molo, między dwie
zlicznychbetonowychkolumn,naktórychopierałysiędrewnianefilary.
Po chwili wypełnionej ciemnością natknąłem się na następną kolumnę, obrośniętą skorupiakami.
Trzymającsiębliskoniej,wypłynąłemnapowierzchnię.
Łapiąc spazmatycznie powietrze, które cuchnęło jodyną i smołą, a smakowało solą i kredą,
przywarłemdochropowategobetonu.
Czułem pod dłońmi ostre i śliskie skorupiaki, ściągnąłem więc rękawy bluzy, by ochronić się przed
skaleczeniem.
Ocean, pozbawiony w tym momencie swej energii, toczył się rytmicznie i bez gwałtowności między
palowaniemkubrzegowi.Choćłagodny,bezustanniepróbowałoderwaćmnieodkolumny.
Wiedziałem, że z każdą minutą będzie mi ubywać sił. Moja nasiąkła wodą bluza była ciężka jak
kamizelkakuloodporna.
Płynny monolog oceanu odbijał się echem pełnym pomruków i szeptów o deski pomostu, który teraz
stałsięmoimsufitem.Niesłyszałemdocierającychzgórykrzykówaniłomotupospiesznychkroków.
Domojejosłoniętejprzestrzenisączyłsięblaskdnia,takmętnyiszaryjakwodazzęzy.
Zwieszająca się nad głową konstrukcja grubych pionowych słupów, poziomych wiązań, rozpór
ipłatewginęławciemnościach.
Szczytkolumny,naktórejstałjedenzesłupów,znajdowałsięniespełnametrnademną.
Zacząłemsięwspinać,przywierającdobetonupalcamiunóg,kolanamiirozcapierzonymidłońmi;co
chwilazjeżdżałemodrobinę,aleuparciepiąłemsięcorazwyżej.
Skorupiakibyłyzrodzajutych,któreniemająodnóżyiprzyklejająsięmocnodopodłoża.
Centymetr po centymetrze, kiedy tak podciągałem się z wody, wapniste muszle trzaskały i pękały.
Powietrzecuchnęłoismakowałonieznośniekredą.
Byłtobezwątpieniaistnykataklizmdlaowejskorupiakowejspołeczności.Odczuwałemżalzpowodu
zniszczenia, jakie siałem, choć byłoby mi o wiele bardziej przykro, gdybym – osłabiony ciężarem
przemoczonegoubrania–zanurzyłsięgłębokowplątaninęwodorostówiutonął.
Usadowionanabetonowejpodstawieośrednicysześćdziesięciucentymetrów,wznosiłasiędrewniana
kolumna o grubości czterdziestu centymetrów i ginęła gdzieś w mroku. W drewnie były umocowane
solidne stalowe haki, służące jako uchwyty i zaczepy do lin zabezpieczających podczas budowy.
Wykorzystując je, wspiąłem się na występ o szerokości dwunastu centymetrów, na którym opierał się
kolejnysłup.
Stojąctamnapalcach,ociekającwodąitrzęsącsięzzimna,próbowałemdostrzecjakąśjasnąstronę
swejobecnejsytuacji.
Pearl Sugars, moja babka ze strony matki, osoba znana z tego, że jeździła szybko samochodem i nie
wylewałazakołnierz,zawodowapokerzystka,jużnieżyjąca,zawszemniezachęcaładoszukaniajasnych
stronjakiegokolwiekniepowodzenia.
„Jeśli dranie zauważą, jak bardzo się martwisz – mawiała babcia Sugars – to cię załatwią, złamią
inastępnegodniabędąchodzićwtwoichbutach”.
Podróżowała po kraju i zasiadała do partyjek o wysokie stawki, grając głównie z mężczyznami,
w większości przypadków niezbyt miłymi, a niekiedy nawet niebezpiecznymi. Choć rozumiałem punkt
widzeniababci,jejdobraradarodziławmoimumyśleobrazzłośliwieuśmiechniętychtwardzieli,którzy
paradowaliwjejszpilkach.
Kiedyjużmojesercezaczęłobićspokojniejipowróciłnormalnyoddech,jedynąjasnąstronąbyłoto,
że gdybym zdołał dożyć starości – jako jednooki, jednoręki, jednonogi, pozbawiony włosów wiekowy
człowiekbeznosa–toprzynajmniejniemógłbymnarzekać,żewswoimżyciuniezaznałemprzygód.
Najprawdopodobniej mgła i mętna woda nie pozwoliły dostrzec olbrzymowi z bródką i dwu
uzbrojonymrudzielcomżeschroniłemsiępodmolem.Spodziewalisięzapewne,żepodpłynędobrzegu,
przypuszczałemwięc,żerozstawilisięnaplaży,wypatrującwpłytkiejwodziepływaka.
Choćskoczyłemdooceanuztarasuwidokowego,mniejwięcejwdwóchtrzecichdługościmola,pływ
zniósł mnie bliżej lądu, kiedy starałem się ukryć. Mimo wszystko znajdowałem się w połowie
drewnianejkonstrukcjiodstronyoceanu.
Ze swego miejsca widziałem spory odcinek wybrzeża Nie przypuszczałem jednak, by ktokolwiek
chodzącypoplażymógłmniedostrzecwzapadającymmroku.
Muszę zaznaczyć, że kiedy nie pakuję się na łeb na szyję w kłopoty i nie skaczę akurat z różnych
pomostów,tojestrozważnymmłodymczłowiekiem.Podejrzewałem,żebędzierzecząmądrąwspiąćsię
jeszczewyżej,kupajęczyniedrewnianychbelek.
Zamierzałemprzycupnąćwjakimśprzytulnymzakątkuwysokowgórze,izaczekać,ażcidraniedojdą
downiosku,żeutonąłem.Igdybysięoddalili,żebywznieśćtoastzamojąśmierćwjakimśzapyziałym
barze czy palarni opium dokąd uczęszczają ludzie ich pokroju, zsunąłbym się bezpiecznie na brzeg
iwróciłdodomu,gdzieHutchmyłjużzapewnetwarzżelemdezynfekującymiczekałnatsunami.
Uchwytzauchwytem,zacząłemsiępiąćposłupie.
Naprzestrzenipierwszychtrzechmetrówteoczkowateobręczebyłysolidnieumocowane.
Być może większa wilgotność w pobliżu wody sprawiała, że drewno, w których tkwiły, bardziej
pęczniało.
Wspinając się jednak coraz wyżej, zauważyłem, że niektóre uchwyty poruszają mi się w dłoniach,
astareiwyschniętedrewnokruszysięwmiejscumocowania.Mimowszystkowytrzymywałymójciężar
iniewyrywałysięzesłupa.
Nagle jeden z nich pod moją stopą oderwał się od drewna. Kawałek metalu odbił się z cichym
brzękiemodbetonowejpodstawywdole,usłyszałemnawetcichyplusk,kiedywpadłdomorza.
Nie cierpię na paraliżujący lęk przed wysokością czy ciemnością. Spędzamy dziewięć miesięcy
w przytulnym mroku, nim przychodzimy na świat, a umierając, dążymy do najwyższego z możliwych
miejsc.
W miarę jak dzień przygasał, a ja wspinałem się ku spodniej konstrukcji mola, cienie zaczęły się
pogłębiać i mnożyć. Łączyły się z sobą niczym wydymane wichrem czarne szaty wiedźm z Makbeta,
pochylającychsięnadswoimkotłem.
OdkiedyzacząłempracowaćdlaHutcha,przeczytałemkilkasztukSzekspira,któreznalazłemwjego
bibliotece. Ozzie Boone, słynny autor kryminałów, mój mentor i uwielbiany przyjaciel z Pico Mundo,
byłbyzachwycony,gdybysiędowiedział,żekontynuujęwtensposóbedukację.
W szkole średniej byłem miernym uczniem. W pewnym stopniu brak większych osiągnięć można
przypisaćtemu,żegdyinnedziecisiedziaływdomu,ślęczącsumiennienadMakbetem,mnieprzykuwano
dodwóchmartwychludziizrzucanozłodzinaśrodkujezioraMaloSuerte.
Albowiązanomnielinąizawieszanonahakuwchłodninamięso,obokuśmiechniętegojapońskiego
kręgarza, gdzie czekaliśmy, aż powróci kwartet nierozsądnych ludzi i zacznie nas torturować, tak jak
obiecali.
Albowchodziłemdozaparkowanejprzyczepymieszkalnejwędrownegoseryjnegozabójcy,mogącego
siępojawićwkażdejchwili,gdzieodkryłemdwazajadłepsybojowe–zdecydowaneniewypuścićmnie
stamtąd–przeciwkoktórymniedysponowałemżadnąbroniązwyjątkiempuchatychróżowychmopówdo
kurzu i sześciu puszek ciepłej coli; wstrząśnięte odpowiednio, tryskały pianą, która przerażała psich
zabójców.
Jako nastolatek zawsze miałem szczery zamiar odrabiania zadanych lekcji. Ale gdy przychodzi do
człowiekamartwypetentzprośbąosprawiedliwość,aczłowiekmiewawdodatkuproroczesny,tonie
ulegawątpliwości,żeżyciekolidujeniecozobowiązkiemnaukiszkolnej.
Teraz, kiedy wisiałem sześć metrów nad powierzchnią oceanu, zaczęły mnie otaczać niesamowite
cienie tak niepowstrzymanie, że nie mogłem dojrzeć kolejnego uchwytu nad głową. Znieruchomiałem,
zastanawiającsię,czyzdołamwspiąćsięwyżejwtejsmolistejciemności,czymożelepiejwycofaćsię
nawąskibetonowywystępnieconiżej.
Przenikliwawońkreozotusłużącegodokonserwacjidrewnanarastaławmiaręwspinaczki.
Nie wyczuwałem już woni oceanu ani mokrych betonowych podpór, ani nawet własnego potu, tylko
ostryzapachtegośrodkakonserwującego.
W chwili gdy zdecydowałem, że rozwaga – która, jak wiecie, jest jedną z moich najbardziej
wiarygodnychcechcharakteru–nakazujezsunąćsięzpowrotemnabetonowywystęp,dostrzegłemjakieś
mrugająceświatła.
Reflektory, przymocowane do niezliczonych drewnianych pali półtora metra pode mną, skierowane
byływocean.Ichdługiszeregciągnąłsięzjednegokońcamoladodrugiego.
Niemogłemsobieprzypomnieć,byspodniączęśćkonstrukcjioświetlanotakżekiedyindziej,nietylko
tegowieczoru.Przypuszczałem,żelampyzapalająsiękażdegodniaautomatyczniewrazzzapadnięciem
zmierzchu.
Jeślireflektorydziałałyjedyniewwypadkachalarmowych,naprzykładwtedy,gdyktośspadałzmola,
tobyćmożejakiśodpowiedzialnyobywatelzauważył,jakprzeskakujębalustradę,izawiadomiłwładzę.
Bardziej prawdopodobne, że olbrzym i rudowłosi strzelcy wiedzieli, gdzie jest włącznik. W takim
razie musieli dostrzec mnie pod wodą, zmierzającego w stronę kryjówki, i nie marnowali czasu na
przeszukiwaniebrzeguzalewanegoprzypływem.
Kiedy tak wisiałem, pełen rozterek, próbując zdecydować, czy mam wspinać się dalej, czy może
wrócićdowody,usłyszałemcoś,copoczątkowowziąłemzaodległydźwiękpiłyłańcuchowej.Pochwili
uzmysłowiłemsobie,żetoodgłossilnikaprzyczepnegołodzi.
Po dziesięciu czy piętnastu sekundach silnik zmniejszył obroty. Charakterystyczny miarowy terkot
utwierdziłmniewprzekonaniu,żesięniemyliłem.
Przekręcającgłowętowlewo,towprawo,starałemsięustalić,skąddocieratenodgłos.
Dźwiękiodbijałysięzwodniczoodrzędupali,belekpoprzecznychiłagodniefalującejwody,alepo
jakichśtrzydziestusekundachnabrałempewności,żełódźzmierzapowoliwstronębrzeguodkońcowego
odcinkamola.
Spojrzałemwkierunkuzachodnim,alewidokzasłaniałamicałakonstrukcja.Pilotłodzimógłkrążyć
na otwartym morzu, równolegle do mola, albo też mógł manewrować między betonowymi kolumnami,
prowadzącdokładniejszeposzukiwania.
Choć reflektory strumieniowe znajdowały się niżej ode mnie i były skierowane w dół, ich światło
odbijało się od ruchliwej wody. Migotliwe fantomy wspinały się po kolumnach, przebiegały po
poziomychpodporachidocierałyażdospodniejczęścipomostu.
Wblaskutychpodrygującychrefleksówbyłemdoskonalewidoczny.Łatwycel.
Gdybymzszedłteraz,oznaczałobytozstąpieniewśmierć.
Biorącpoduwagęwydarzeniaostatnichdwóchlat,byłemnaniąprzygotowanyinielękałemsięjej.
Ale jeśli samobójstwo oznacza potępienie duszy, to tym samym nigdy więcej nie ujrzałbym swojej
utraconejdziewczyny.Niewartodlawiecznegospokojuryzykowaćszansynanaszponownyzwiązek.
Cowięcej,podejrzewałem,żeAnnamariamakłopotyiżezjawiłemsięwMagicBeachmiędzyinnymi
poto,żebyjejpomóc.
Zacząłem się wspinać szybciej niż dotychczas, w nadziei że natrafię na jakieś złączenie belek albo
narożnikowesiedliskomiędzysłupami,gdzieznalazłbymschronienienietylkoprzedodbijającymsięod
wody blaskiem reflektorów, ale także przed myszkującym światłem szperaczy, gdyby załoga łodzi takie
posiadała.
Choć nie bałem się wysokości, mogłem wymienić niemal nieskończoną liczbę miejsc, w których
wolałbymprzebywaćbardziejniżnasłupiepomostu,gdzietkwiłemniczymkotchroniącysięnadrzewie
przed zgrają wilków. Powinienem się cieszyć, jak sobie wmawiałem, że na dole nie kłębi się wataha
rozjuszonych psów bojowych; jednakże nie dysponowałem żadną bronią, nawet różowym mopem do
kurzuanisześciopakiemciepłejcoli.
ROZDZIAŁ3
Szybki niczym małpa, ale jednocześnie nieporadny z powodu desperacji, wspinałem się po słupie,
stawiającstopywmiejscach,gdziejeszczeprzedchwiląznajdowałysięmojedłonie.
Zsuchegodrewnapodmoimbutemoderwałsięhakiodbiłodbetonu.Terkotsilnikanadpływającej
łodzistłumiłdźwięk,jakiwydaławoda,chwytającstalowąobręcz.
Słup omijał masywną belkę poprzeczną. Wdrapałem się na nią i przylgnąłem do tej poziomej
powierzchnizasprawątaknieporadnychmanewrów,żeżadenpostronnyobserwatorniepomyliłbymnie
zprzedstawicielemgatunkużyjącegonadrzewachikarmiącegosiękiśćmibananów.
Belka była co prawda szeroka, ale węższa ode mnie. Blask reflektorów strumieniowych, odbijający
się od niespokojnego morza, omiatał mnie i kłuł niczym świetliste duchy; zamieniłem się w gołębia,
łatwyceldladoświadczonegostrzelcamierzącegozdołu.
Ucieczka na czworakach nie nastręcza trudności, jeśli ktoś ma cztery nogi, ale dłonie i kolana nie
pozwalająnaosiągnięcieznacznejszybkości.Zadowolony,żenieodczuwamstrachuprzedwysokością,
ipełennadziei,żemójżołądekpodzielaowąbeztroskę,przyjąłempozycjęstojącąiwtedyzrobiłomisię
słabo.
Spojrzałemwdół,nawodę,izakręciłomisięwgłowie,potemzerknąłemnazachód,wstronę,skąd
dochodziłwarkotsilnikałodzi.Rzędypodpórpomostowychzasłaniałyłódźprzedmoimwzrokiem.
Od razu pojąłem, dlaczego linoskoczkowie używają długiej tyczki do zachowania równowagi.
Przyciskając ręce do boków i zaciskając mocno dłonie, chwiałem się jak pijak, który zrezygnował
zterapiiantyalkoholowej.
Rozłożyłem ramiona i rozpostarłem dłonie. Upomniałem się w myślach, by nie spoglądać w dół, na
stopy,alenabelkęprzedsobąikroczyćpewnie.
Drgającewidmaodbitegoświatłamalowałyiluzjęwodynabelceipobliskichsłupach,wzbudzającwe
mnieirracjonalnąobawę,żezostanęzmytyzeswejżerdzi.
Na tej wysokości, tuż pod deskami pomostu, zapach kreozotu się nasilił. Paliły mnie zatoki i gardło.
Kiedyoblizałemwyschniętewargi,wydawałomisię,żesmakująsmoląwęglową.
Przystanąłemizamknąłemnachwilęoczy,byodgrodzićsięodruchliwychduchówświatła.
Wstrzymałemoddech,zapanowałemnadzawrotamigłowyiruszyłemdalej.
Kiedypokonałemjużpołowędrogi,okazałosię,żepółnocno-południowabelkastykasięzzachodnio-
wschodnią.Warkotsilnikastałsięgłośniejszy,awięcłódźbyłabliżej.Wciążjednakposzukiwaczenie
pojawilisięwdole.
Obróciłem się na wschód i wszedłem na prostopadłą belkę. Stawiając cały czas jedną stopę przed
drugą,niesunąłemmożejaktancerzposceniewpospiesznymenpointe,aleposuwałemsiędośćszybko
doprzodu.
Dżinsy nie ułatwiały mi ruchu w przeciwieństwie do rajstop. Uwierały mnie w miejscu, gdzie
nadmiernynaciskmógłnadaćgłosowiciągłebrzmieniefalsetu.
Minąłem kolejne złącze belek, podążając na wschód, i zastanawiałem się, czy wędrując po tej
drewnianejkonstrukcji,zdołamwkońcudotrzećdobrzegu.
Warkot silnika za moimi plecami był coraz głośniejszy. Przez ten hałas przebijało się chlupotanie
kilwateruobetonowekolumny,siedemmetrówniżej,cosugerowało,żełódźnietylkonabrałaszybkości,
aleteżpodpłynęłabliżej.
Kiedydotarłemdokolejnegozłącza,przystanąłemgwałtownie,widzącprzedsobądwojeczerwonych
fosforyzującychoczu.Niesamowiteświatłoprzesuwałosięzwodniczopokształcie,którywidniałprzede
mną,alepochwiliujawniłoszczurasiedzącegodokładniewmiejscuzłączeniaobubelek.
Nie boję się szczurów, ale nie jestem aż tak tolerancyjny, by, kierując się zasadami
międzygatunkowegobraterstwa,znosićjewdomu.
Szczurbyłsparaliżowanywidokiemmojejpostaci,któramajaczyłanadnimjakolbrzym.
Gdybympostąpiłjeszczejedenkrok,miałdowyborutrzydrogiucieczki.
W chwilach stresu moja wyobraźnia potrafi być równie barokowa, jak karuzela groteskowych
stworzeń; obraca się niczym diabelski młyn albo wiruje niczym moneta, rodząc kalejdoskopowe wizje
prześmiesznychlosówizabawnychśmierci.
Zetknąwszysięnaswejdrodzezeszczurem,stworzyłemwmyślachscenariusz,wedługktóregostraszę
gryzonia,aonwrezultaciepędzidomniewpanice,wsuwasiępodnogawkęmoichdżinsów,wspinapo
łydce, okrąża kolano, wije się wokół moich ud i mości między pośladkami. A ja przez cały czas
wymachujęrękamiipodskakujęnajednejnodze,ażwkońcuzlatujęzbelkii,znieszczęsnymgryzoniem
w tyłku, spadam do oceanu, akurat w chwili, gdy dokładnie pode mną znajduje się łódź patrolowa, po
czymwybijamtwarządziuręwpokładzie,łamiącsobiekarkitonącprzyokazji.
Możecie sobie pomyśleć, że nie od rzeczy nazywam się Odd
Thomas, ale takie miano noszę od
urodzenia.
Między wspornikami wciąż rozbrzmiewał hurgot silnika, odbijając się nieskończonym echem, aż
w końcu zaczął przypominać istny legion drwali przy pracy, gotowych powalić całą tę drewnianą
konstrukcję.
Zrobiłemkrokwstronęszczura,alesięniecofnął.Niemającnicinnegodoroboty,postąpiłemjeszcze
jedenkroknaprzód,apotemprzystanąłem,ponieważhałassilnikastałsięnagleogłuszający.
Ośmieliłemsięspojrzećwdół.Przepłynąłtamponton,mokraczarnagumalśniławblaskureflektorów.
Olbrzym w hawajskiej koszuli siedział na jednej z dwóch ławeczek, bliższej dziobu, jedną rękę
trzymał na sterze, Pilotował łódź z wprawą, omijając szybko betonowe kolumny, jakby spieszył się na
ucztęhawajską.
Nadługichnadmuchiwanychprzedziałachpolewejiprawejstronie,tworzącychpółokrągłenadburcie
pontonu, widniały żółte litery, które układały się w napis „Magic Beach – Zarząd Portu”. Ponton był
zapewneprzywiązanydomola;olbrzymukradłgobezczelnie,żebymnieodszukać.
Ani razu jednak nie spojrzał w górę, między reflektory, kiedy płynął pode mną. Jeśli ponton pełnił
takżefunkcjęjednostkiratunkowej,tomusiałbyćwyposażonywwodoodpornyszperacz;alewielkolud
niekorzystałzniego.
Niewielka gumowa łódź zniknęła między nierównymi rzędami pali. Warkot silnika cichł stopniowo.
Morze,jakbyposługującsięwielkimżelazkiem,wygładziłofaleizmarszczki,którepozostawiłposobie
ponton.
Wcześniejspodziewałemsię,żeujrzęnapokładzietrzechmężczyzn.Terazsięzastanawiałem,gdziesą
rudzielcyomartwymspojrzeniu.
Szczurteżzniknął,aleniepodnogawkąmoichdżinsów.
Prezentująctanecznązwinność,stawiającstopęzastopa,wkroczyłemnazłączeniebelek,gdziejeszcze
niedawno siedział roztrzęsiony gryzoń. Zamierzałem kontynuować wędrówkę ku brzegowi, ale
przystanąłem.
W sytuacji, gdy olbrzym o blond włosach znajdował się pod spodem, nie byłem pewien, czy
powinienemdalejpodążaćwtymkierunku.
Nastrój się zmienił. Wcześniej przemożne poczucie strachu i obawy, że nie umknę przed śmiertelną
trajektorią pocisku, zmusiły mnie do szaleńczej ucieczki. Teraz śmierć wydawała się nie mniej
prawdopodobnaniżprzedtem,gdywdoleprzepływałponton,alejużnietakbliska.
Czułemraczejzagrożenieniżpoważneniebezpieczeństwo,niepewnośćwynikającąztyraniprzypadku.
Gdyby nadleciała kula, miałem teraz nadzieję uchylić się przed nią, choć tylko wykonując prawidłowy
ruch.
Spojrzałemnapółnoc,wschódipołudnie,wzdłużpoziomychbelek.Nazachód,przezramię.Wdól,ku
oświetlonej wodzie. Skierowałem wzrok w górę, ku spodniej stronie pomostu, gdzie refleksy
roztańczonegooceanutworzyłygrępółcienia,którynabrzmiewał,drgał,kurczyłsięiznównabrzmiewał,
wniesamowitejchoreografiinatlegeometrycznychbelekispoin.
Czułem się równie niezdecydowany, jak tłum w „Królu Henryku VI”, część druga, akt czwarty, gdy
waha się między lojalnością wobec groteskowego Jacka Cade’a a lojalnością wobec prawowitego
władcy.
Znowu Szekspir. Kiedy już pozwolisz, by wniknął do twojej głowy, zagnieżdża się tam i nie ma
zamiaruodejść.
Dźwiękmotoruniknąłwdali.Nagleucichłnadobre.
Przezkrótkąchwilęciszawydawałasięniezmącona.Potemodpowierzchni,któremnieotaczały,znów
zacząłsięodbijaćechempozbawionysłówszeptinieznacznychichotoceanu.
W tym krótkim czasie ponton nie zdołałby dotrzeć do plaży. Pokonał zapewne niewiele więcej niż
połowętegodystansu.
Olbrzym przy sterze nie skierowałby się w morze, ryzykując, że fala będzie rzucać go od słupa do
słupa.Musiałwjakiśsposóbprzycumowaćdojednegozbetonowychfilarów.
Niezrobiłbytego,gdybyniezamierzałopuścićłodzi.Jużzapewnewspinałsiępowspornikach,które
znajdowałysięzprzodu,przedemną.
Pewien,żewiem,gdziesąrudowłosirewolwerowcy,spojrzałemprzezramię,kulabiryntowisłupów
ibelekodstronyzachodniej.Niebyłoichjeszczewidać.
Jedenzprzodu.Dwajztyłu.Młotikowadło.
ROZDZIAŁ4
Kiedystałemuzbiegubelekizastanawiałemsię,corobićdalej,pomojejprawejstronie,wkierunku
południowym,zamajaczyłjakiśniewyraźnykształt.
Ponieważ bywa, że nagle i niespodziewanie ukazują się duchy, nie zważając na moje nerwy, nie
ulegamłatwostrachowi.Zakołysałemsięnawąskimdrewnie,aleniespadłem.
Zjawą okazał się Boo, dobry pies i niegdysiejsza maskotka opactwa św. Bartłomieja w górach
kalifornijskich.
Niemógłbyćwidzianyprzeznikogopróczmnieitylkojapotrafiłemstwierdzićdotykiem,czyposiada
onjakąkolwieksubstancjęfizyczną.Jednakże,przynajmniejwmoichoczach,migotliwerefleksyrzucane
przezfale,tańczącnajegobokachipysku,sprawiały,żewydawałsięrównierzeczywisty,jakja.
Choćpotrafiłukazaćsięponadziemią,terazzbliżyłsiędomnie,stąpającpobelce,niczymduchojca
Hamleta,zbliżającysięnatarasiezamkowymdoskazanegonaporażkęksięcia.
No,niezupełnie.Boomiałogon,miękkąsierśćiprzyjacielskiuśmiechnamordzie.OjciecHamletanie
odznaczał się niczym takim, ale bez wątpienia Hollywood wyposażyłby go w owe atrybuty w jakiejś
poronionejadaptacjidramatuSzekspira.
Miałemnadzieję,żeporównaniezHamletemjestpodwielomawzględaminietrafne.Podkoniecsztuki
scenajestzasłanatrupami.
Boozatrzymałsię,stwierdziwszy,żegozobaczyłem,przekrzywiłłebizamachałogonem.
Obrócił się nagle, nie wykonując żadnego ruchu, i poczłapał w kierunku południowym; przystanął,
znówspojrzałnamnie,poczymkontynuowałwędrówkę.
Nawet jeśli nie oglądałem wielu odcinków serialu o Lassie, rozumiałem martwych dostatecznie
dobrze, by wiedzieć, że należy podążyć za swoim psem. Czerpałem niejaką dumę z faktu, że
wprzeciwieństwiedoTimmy’egozserialu,nietrzebaponaglaćmnieszczekaniem.
Olbrzym o blond włosach nie pojawił się od strony wschodniej, nie dostrzegłem też rudzielców
nadciągających od strony zachodniej, spieszyłem więc, ostrożnie, co prawda, za nieziemskim
owczarkiem,któryprowadziłmniekupołudniowemukrańcowipomostu.
Na końcu drewnianej ścieżki dotarłem do dużego podestu z poręczą, z którego biegły w górę dwie
osobne kondygnacje schodów, jedna z lewej strony, druga z prawej. Sam podest mógł służyć jako
platformadlarobotników.
Kiedy Boo wspiął się na schody po lewej, ruszyłem za nim. Nie były wysokie, a na ich szczycie
znajdowałsięzabezpieczonybalustradąchodnikkomunikacyjnyoszerokościponadmetra.
Spodnia część pomostu wznosiła się teraz nieco ponad trzydzieści centymetrów nad moją głową.
Wtymwysokimpasażu,gdzietylkosilnysztormowywiatrmógłbyzmącićnieruchomepowietrze,zapach
kreozotujeszczesięnasilił.
Ciemność wydawała się w tym miejscu głębsza niż gdzie indziej. Mimo to drgające, żyłkowane
refleksy, zmieniające się bezustannie na pułapie, ujawniły przewody elektryczne, skrzynki przyłączowe
imiedzianerury,którymipłynęłazapewnewoda.
Przewodydostarczałyprąddolatarninagórzeireflektorówstrumieniowychpodemną.
Miedziane rury z kolei zaopatrywały w wodę krany zainstalowane w równych odstępach, z myślą
owędkarzach,którzyniemalconocłowilizmola.
Chodnik,poktórymprowadziłmnieBoo,służyłhydraulikomielektrykomwraziejakichśproblemów
zurządzeniaminapomoście.
Kiedy już pokonaliśmy pewien dystans dzielący nas od brzegu, dotarliśmy do przeszkody o sporych
rozmiarachdrewnianejskrzynizdwiemakłódkami.
Wtymkiepskimświetleniedostrzegałemżadnychsłówczyoznaczeńnaskrzyni.Byćmożeznajdowały
sięwniejnarzędziaiczęścizamienne,lubteżkryłysięwniejskurczonezwłokibiednejżonywłaściciela
pomostu. Lorraine, która mogła zostać zamordowana przed dwudziestu laty, kiedy to skarżyła się zbyt
częstonatrwałyzapachkreozotuwmężowskimstrojuroboczym.Mojausłużnawyobraźniapodsunęłaby
mi jeżący włosy na głowie obraz uschniętego trupa Lorraine, gdybym uwierzył, że istnieje takie
stanowiskojakkierownikpomostu.Niemampojęcia,skądprzyszłomidogłowyimięLorraine.
Czasemstanowięsamdlasiebiezagadkę.
Boo usadowił się na chodniku i położył na boku. Wysunął jedną łapę w moją stronę i zaczął nią
machaćwpowietrzu–uniwersalnyznakpsiegojęzyka,oznaczający„usiądź,odpocznijchwilę,dotrzymaj
mitowarzystwa,podrapmniepobrzuchu”.
W sytuacji, gdy szukało mnie trzech niebezpiecznych ludzi, sesja drapania po brzuchu wydawała się
kiepskim pomysłem; tak jakby ktoś, biegnąc przez pole pod ostrzałem haubic, zatrzymał się nagle, by
przyjąćpozycjęlotosuioddaćsięmedytacjiwceluuspokojenianerwów.
Wtedyuświadomiłemsobie,żebrutalwkoszuliokwiecistymwzorzespóźniasięnieco,przeszukując
drewnianąkonstrukcjępomostuzewschodunazachód.Skrzyniamiaławysokośćokołoosiemdziesięciu
centymetrówizapewniałaosłonę,którejniemogładaćbalustrada.
–Dobrepsisko–wyszeptałem.
OgonBoozacząłuderzaćodeski,niewydającżadnegodźwięku.
Wyciągnąłem się bokiem na chodniku, zgiąłem lewą rękę w łokciu i wsparłem głowę o dłoń. Prawą
drapałembrzuchpsiegoducha.
Psy wiedzą, że odczuwamy potrzebę okazywania czułości, tak jak one odczuwają potrzebę jej
akceptacji.Byłypierwszymiterapeutamiludzkości;praktykujątoodtysięcylat.
Po mniej więcej dwóch minutach Boo zakończył naszą sesję terapeutyczną, podnosząc się z miejsca
inadstawiającczujnieuszu.
Odważyłem się unieść głowę ponad skrzynię. Spojrzałem w dół jakieś dwa metry niżej, na poziom,
zktóregoniedawnowszedłemwyżej.
Z początku nikogo nie zauważyłem. Potem dostrzegłem olbrzyma; kroczył po belkach biegnących ze
wschodunazachód.
Wodaprzypływu,niskowdole,rzucałaświetlistewzory,któreprzenikałydrewnianąkonstrukcjęjak
pryzmatycznepromieniekryształowegożyrandolawsalibalowej.Olbrzymniemiałpartnerkidotańca,
aleitakniewyglądałnakogośwnastrojudozabawy.
ROZDZIAŁ5
Wielkolud, w przeciwieństwie do mnie, nie kroczył po belkach z wahaniem i ostrożnie, ale z taką
pewnościąsiebie,żejegomatkamusiałabyćakrobatkącyrkową,aojciecbudowlańcempracującymna
dużychwysokościach.Potężneręcetrzymałprzybokach,wjednejdłoniściskałbroń,wdrugiejlatarkę.
Przystanął, zapalił latarkę i zaczął omiatać strumieniem jej światła pionowe slupy i poziome
wsporniki.
Schowałem głowę za skrzynię. Chwilę później myszkujący słup jasności przesunął się po mnie, ze
wschodunazachód,potemzpowrotem,wreszcieskierowałsięgdzieindziej.
Choć Boo przecisnął się obok i wysunął głowę za poręcze obserwując giganta, pozostał widoczny
tylkodlamnie.
Kiedy tropiciel zniknął mi z oczu i zagłębił się w labirynt słupów, płatew i rozpór, wyprostowałem
się,byruszyćwdalsząwędrówkęnawschód.
Biegnąc przede mną, Boo się zdematerializował. W jednej chwili wydawał się całkowicie realny,
anaglerobiłsięprzezroczysty,gasłiznikał.
Niemiałempojęcia,dokądsięudawał,kiedyminietowarzyszył.Możelubiłodkrywaćnowemiejsca,
taksamojakkażdyżywypies,iterazwłóczyłsięponiezbadanychuprzedniorejonachMagicBeach.
Boo nie nawiedzał tego świata tak, jak nawiedzały go duchy maruderzy. Ci zmarli byli na przemian
posępni,bojaźliwi,gniewni,rozgoryczeni.Niezgodniezobyczajemniechcąposłuchaćwezwanianasąd
iczyniąztegoświataswójczyściec.
Podsunęło mi to myśl, że wolna wola, którą zostali obdarowani w tym życiu, jest ich dziedzictwem
wtymdrugim,cowydajemisiępocieszające.
Boo jawił się nie tyle jako duch, ile raczej anioł stróż, zawsze szczęśliwy i gotów służyć, wciąż
stąpającypozieminiedlatego,żezostałtupośmierci,aledlatego,żegoodesłano.
Niewykluczone, że w rezultacie mógł krążyć do woli między obydwoma światami, dysponując
odpowiedniąmocąipozwoleniem.
Przynosiła mi ulgę myśl, że gdy go nie potrzebowałem pilnie, przebywał na polach niebiańskich
ibawiłsięzewszystkimidobrymipsami,którerozjaśniałytenświatswymwdziękiemiktóreprzeniosły
się do miejsca, gdzie żaden czworonóg nigdy nie cierpiał ani nie doświadczał życia pozbawionego
miłości.
NajwidoczniejBoouznał,żewnajbliższymczasieporadzęsobiejakośbezniego.
Kontynuowałem wędrówkę na wschód, aż w końcu, spoglądając w sprzyjającym momencie w dół,
dostrzegłem ponton przywiązany do betonowej kolumny i kołyszący się łagodnie na falach skąpanych
w blasku reflektorów. Właśnie tu olbrzym wspiął się na górę i zaczął poszukiwania, kierując się na
zachód.
Z tego miejsca, w kierunku wschodnim, od brzegu dzieliła mnie odległość równa jednej czwartej
pomostu.Przystanąłem,bysięnadtymzastanowić.
Jaksięokazało,Booniemyliłsię,sądząc,żedamsobieradębezjegopomocy.Olbrzymnieprzeszukał
ostatniejczęścidrewnianejkonstrukcji,ponieważbyłprzekonany,żeniezdołałbymzajśćtakdaleko,nim
onwspiąłsięnagórę.
Niewierzyłemjednak,żejestrówniegłupi,jakwielki.Ominąłbytenodcinekpomostutylkowówczas,
gdyby–zakładając,żebymmusięwymknął–ktośczekałnamnienabrzegu.
Być może obaj rudzielcy nie zaczęli wspólnych poszukiwań od zachodniego końca drewnianej
konstrukcjimola,jaksobiewyobrażałem.Jedenznichmógłczaićsięnadole.
Gdybym był psem, a Boo człowiekiem, dałby mi jakiś smakołyk, poklepał po głowie i powiedział:
„Dobrepsisko”.
Przelazłem przez poręcz chodnika i opuściłem się na belkę pod spodem, straciłem równowagę, ale
szybkojąodzyskałem.Ruszyłemwkierunkupółnocnym,kuśrodkowejczęścipomostu.
Tuż przed dotarciem do belki wschód–zachód zszedłem z drewnianej podpory, przekroczyłem
dziesięciocentymetrową szczelinę i postawiłem stopę na uchwycie zamocowanym w pionowym słupie.
Drugąklamręchwyciłemdłoniąiznalazłemsięnatymwsporniku.
Zsunąłemsięnabetonowąkolumnę,ześliznąłempooblepiającejjąkoloniskorupiaków,zdzierającje
dżinsami i oszczędzając dłonie, po czym wylądowałem w pontonie, starając się robić jak najmniej
hałasu.Towarzyszyłmigrzechoczącydeszczpołamanychmuszli.
Łódź kołysała się pod jednym z reflektorów. Czułem się niebezpiecznie odsłonięty i pragnąłem jak
najszybciejstamtądumknąć.
Cumaciągnęłasięoddziobadoknagizamocowanejwbetonie:dwóchhakówzwyszczerbionejstali,
wystających tuż nad skorupiakami. Nie miałem odwagi odwiązać pontonu, dopóki nie byłem
przygotowany na walkę z prądami, które zaniosłyby mnie do brzegu. Gdybym uruchomił silnik, moi
prześladowcy pojawiliby się natychmiast. Biorąc pod uwagę to, ile czasu bym potrzebował jako
niedoświadczonyżeglarz,bymanewrowaćmiędzyfilaramiiwypłynąćnaotwartewody,mógłbymsięnie
oddalićdostatecznieszybkopozazasięgpociskuzichbroni.
Postanowiłem więc użyć wioseł przytwierdzonych do wewnętrznej burty pasami zaopatrzonymi
wrzepy.
Ponieważ taka łódź wymagała długich wioseł, a jej przestrzeń była ograniczona, te tutaj miały
drewnianełopaty,aleteżteleskopoweuchwytyzaluminium.Manipulującodrobinęimruczącbezustannie
– w których to czynnościach mam dużą wprawę – rozłożyłem wiosła i zablokowałem na maksymalnej
długości.
Umieściłemjednoznichwdulcepolewejstronie,aledrugiegoniezamocowałem.
Ponieważ nierówny rząd pali utrudniałby czy wręcz uniemożliwiał wiosłowanie pod prąd
imanewrowaniewokółkolumn,miałemnadzieję,żeodpychającsięodtychbetonowychbarier,udami
sięsterowaćtąnadmuchiwanąjednostkąprzezpozostałądługośćpomostu.
W końcu odwiązałem cumę od knagi. Ponton od razu zaczął dryfować z przypływem, więc rzuciłem
splątanąlinęnadnołodzi.
Nim zdążyłem oddalić się od kolumny, usiadłem na ławeczce przodem do dziobu, chwyciłem
niezamocowane wiosło i odepchnąłem się nim od betonu. Zaciskając szczęki i czując pulsowanie krwi
wskroniach,starałemsięzewszystkichsiłskierowaćpontonnapółnoc,podprądprzypływuznoszącego
mniekubrzegowi.
Iudawałomisiętoprzezkrótkąchwilę,nimfalapociągnęłałódźnapółnoc-północnywschód,apotem
nawschód.Korygowałemkurs,odpychającsięodfilarówjednegozadrugim,ichoćkilkarazywiosło
zazgrzytałoobeton,dźwięktenbyłzbytkrótkotrwałyicichy,bymógłzwrócićczyjąkolwiekuwagę.
Nie mogłem, rzecz jasna, powstrzymać wschodniego dryfu. Ale odległość od brzegu była spora,
sądziłemwięc,żedziękigąszczowipaliniezostanędostrzeżonyprzezkogokolwieknakońcumola.
Kiedy ujrzałem przed sobą otwarte wody, wsunąłem niezamocowane wiosło w dulkę po prawej
stronieiposługującsięobydwoma,zacząłempłynąćpodprądfali,pracującmocniejwiosłemodstrony
morzaniżtymdrugim,odstronylądu.
Całyczassięspodziewałem,żeoberwękuląwplecy.Gdybytaksięstało,tomiałemnadzieję,żenie
zrobizemniekaleki,alezabijemnienamiejscuipośledoStormyLlewellyn.
Kiedymanewrowałemmiędzydrewniano-betonowąkonstrukcjąpomostu,zapadłanoc.
Mgła, która napłynęła pod wieczór, kiedy zdecydowałem, że Annamaria powinna opuścić pomost,
gęstniałazwolnaniczymzupa.
Wiedziałem, że okryje mnie prędzej niż sama ciemność. Rączki wioseł skrzypiały w dulkach, a ich
piórauderzałyzpluskiemowodę,alezzamoichplecówniedobiegałkrzykizkażdąchwiląnabierałem
corazwiększejpewności,żeudamisięuciec.
Zaczęły mnie boleć ramiona, także barki i szyja, ale wiosłowałem uparcie, minuta za minutą. Byłem
podcorazwiększymwrażeniempotęgioceanuiwdzięcznyzaniskie,leniwefale.
Kiedy w końcu zdobyłem się na odwagę i spojrzałem za siebie, wciąż mogłem dostrzec rozmazany
blaskkilkulatarń.
Alegdysięprzekonałem,żesampomostzniknąłcałkowiciewszarymmroku,wciągnąłemobawiosła
dołodziirzuciłemjenapokład.
Kierowany przez nowicjusza ponton potrafi zamienić się w nieobliczalną bestię, próba jego
okiełznania przypomina jazdę na grzbiecie wściekłego i pijanego krokodyla, który chce cię strącić
ipożrećtwojecojones.Aletotematnainnąhistorię.
Bojąc się, że wypadnę za burtę albo przewrócę łódź, podpełzłem na czworakach do ławeczki przy
rufie.Usiadłemtam,opierającdłońnauchwyciesterowymsilnika.
Niebyłonzaopatrzonywcięgło,alewzapłonelektroniczny,któregoprzyciskodszukałem,obmacując
silnikniczymniewidomyczłowiek,którywodzipalcempotekścieBraille’a.
Wciśnięcieguzikawywołałowarkotipochwilirozległsięłoskotśrubytnącejfalę.
Hałas silnika nie pozwalał mi słyszeć jakichkolwiek krzyków od strony pomostu, ale teraz tamta
demonicznatrójcawiedziałagdziejestem.
ROZDZIAŁ6
Skierowanie się wprost ku brzegowi wydawało się nie mądre. Strzelec, który zajmował pozycję
wprzybrzeżnejczęścipomostu,pobiegłbynapółnocwzdłużplaży,kierującsięwarkotemłodzi.
MgłaniebyłanatylegęstabyzakryćszczelniecałeMagicBeach.Widziałemrozmyteiniewyraźne
światła nadmorskich domów i sklepów, które służyły mi za wyznacznik kierunku, kiedy zmierzałem na
północ,równolegledobrzegu.
Po raz pierwszy od chwili, gdy się to wszystko zaczęło, postawiłem sobie pytanie, dlaczego dłoń
wielkiegomężczyznynamoimramieniupchnęłamniezpowrotemwobjęciaapokaliptycznegokoszmaru
sennego z poprzedniej nocy. Trudno było powiedzieć, czy i on doznał tej wizji. Doświadczył jednak
„czegoś”, co sprawiło, że zapragnął zabrać mnie w jakieś ustronne miejsce w celu intensywnego
przesłuchania, z rodzaju tych, kiedy to przesłuchujący gromadzi dużą kolekcję zębów i paznokci
przesłuchiwanego.
Pomyślałemotychżółtychoczach.Iogłosie,którynależałdoistotyzdolnejzjeśćmięsonasurowo:
„Kimty,udiabła,jesteś?”.
Mojaobecnasytuacjaniesprzyjałaspokojnymrozważaniomigłębokiemurozumowaniu.
Przychodziło mi do głowy tylko jedno wyjaśnienie tego piorunującego efektu, który wywołała dłoń
mężczyznynamoimramieniu.Tamtensenostraszliwej,chociażniesprecyzowanejkatastrofiebyłponad
wszelką wątpliwość nie koszmarem nocnym, ale przeczuciem. Kiedy olbrzym mnie dotknął, wywołał
wspomnienie owego koszmaru, który wrócił do niego falą, ponieważ człowiek ten odgrywał zapewne
znaczącąrolęwwywołaniutajemniczegokataklizmu.
Fale nie były na tyle wysokie, bym poczuł, jak wywraca się we mnie żołądek, kiedy jednak mimo
wszystko się wywrócił, miałem wrażenie, że jest lepki jak ostryga wyślizgująca się ze swoje skorupy.
Gdyoddaliłemsięodpomostunajakiśkilometr,ustawiłemster,zablokowałemprzepustnicę,ściągnąłem
przemoczonąbluzęoddresu,którąmiałemnasobiepodczaspoprzedniejkąpieli,iwyskoczyłemzaburtę.
Oblany potem po długiej wspinaczce, zapomniałem o tym jak zimna jest woda: tak bardzo, że
pozbawiłamnietchuwpiersi.Zanurzyłemsię.Wciągałmnieprąd.Wynurzyłemsięztrudem,wyplułem
całeustasłonejwodyizacząłemłapaćpowietrze.
Przekręciłem się na plecy, a potem, machając nogami w stylu motylkowym, zacząłem powoli płynąć
w stronę lądu. Jeśli jeden z rudzielców czekał na mnie na brzegu, to chciałem dać mu czas, by mógł
dosłyszećłódźpłynącąuparcienapółnocizdecydować,czypodążyćzanią,czywrócićnamolo.
Może jakiś rekin, naprawdę wielki rekin, gigantyczny zmutowany rekin niespotykanych rozmiarów
zabiłby mnie jednym kłapnięciem szczęk i połknął w całości. W takim wypadku nie musiałbym się już
martwićoAnnamarię,mieszkańcówMagicBeachczyprawdopodobnykoniecświata.
Unosząc się niemal bez wysiłku w słonej wodzie, spoglądając w kłęby pozbawionej kształtów, ale
bezustannie ruchomej mgły, nie słysząc niczego prócz własnego oddechu i chlupotu oceanu w uszach,
przywyknąwszydozimna,którenieprzyprawiałomniejeszczeobólodniosłemwrażenie,żeprzebywam
wkomorzepozbawiającejodczućzmysłowych.
Teraz kiedy nic nie rozpraszało mojej uwagi, uznałem, że nadarza się doskonała okazja, by wrócić
pamięcią do snu o czerwonym przypływie i poszukać znaczących szczegółów, których początkowo nie
zarejestrowałem. Z ulgą przypomniałbym sobie podświetloną tablicę z informacją o miesiącu, dniu
igodziniekataklizmu,atakżezdokładnąlokalizacjąiopisemwydarzenia.
Niestety moje prorocze sny nie mają takiego charakteru. Nie rozumiem, dlaczego dano mi ten
prognostyczny dar, na tyle wyrazisty, bym czuł się moralnie zobowiązany do zapobiegania
przewidywanemu złu, ale jednocześnie ogólnikowy, co nie pozwala mi działać skutecznie i z
przekonaniem.
Z powodu tych niepokojących nadprzyrodzonych aspektów mojego życia, a także dlatego, że ciężar
niezwykłego obowiązku przewyższa możliwości ich spełnienia, ryzykuję zmiażdżenie w kleszczach
stresu.Wkonsekwencjistaramsię,bymojecodzienne,nienadprzyrodzoneżyciebyłoproste.Posiadanie
dóbr materialnych ograniczone do minimum. Żadnych zobowiązań w rodzaju hipoteki czy rat za
samochód.Unikamwspółczesnejtelewizji,współczesnejpolityki,współczesnejsztuki:wszystkotojest
zbytgwałtowne,zbytgorączkoweifrywolnealbozbytgniewneigorzkie.
Czasaminawetpracakucharzawgwarnejrestauracjistawałasięzbytskomplikowana.
Zastanawiałem się nad znacznie mniej wymagającym życiem jako sprzedawca opon albo osoba
zatrudnionawsklepiezobuwiem.Gdybyktośmipłaciłzato,żebymobserwował,jakrośnietrawa,toteż
byłbymzadowolony.
Niemamżadnychubrańpróczpodkoszulkówidżinsów,noibluzoddresunachłodnedni.
Uwalniamnietooddecyzji,conasiebiewłożyć.
Nieplanujęprzyszłości.Urządzamsobieżyciewrazzjegoupływem.
Jeśli chodzi o zwierzę domowe, najlepszy jest dla mnie duch psa. Nie trzeba go karmić, dawać mu
wodyczyszczotkować.Nietrzebazbieraćponimodchodów.
Takczyinaczej,dryfującwemglewstronęspowitegomrokiemwybrzeża,niepotrafiłemwyodrębnić
ze swego snu jakichkolwiek nowych szczegółów. Potem jednak uświadomiłem sobie, że w tej wizji
Annamarianienosiłatakiegosamegoubraniajakwżyciurealnym.
Była ciężarna, tak jak w rzeczywistości, zawieszona w powietrzu nad szkarłatnym i fosforyzującym
morzem,natleburzyognistychchmur.
Kiedy stałem na plaży, po której pełzały świetliste węże, podpłynęła do mnie, wolna od okowów
grawitacji,zrękamiskrzyżowanyminapiersiachizamkniętymioczami.
Przypomniałemteżsobie,żejejodzienietrzepotało,niewybrzuszającsięjednak,jakpodczaswichru
towarzyszącego kataklizmowi, lecz poruszając łagodnie na skutego magicznego i powolnego
przemierzaniapowietrznejprzestrzeni.
Niebyłatosukienkaanikoszula.Obszerna,alebezprzesady.Tunikajakiegośrodzaju,zakrywającają
odszyidonadgarstków,dokostek.
Kostkimiałaskrzyżowane,stopynagie.
Materiałodzieniaodznaczałsięmiękkościąipołyskiemjedwabiuispływałpełnymiwdziękufałdami;
mimotobyłownimcośosobliwego.
Cośniezwykłego.
Byłempewien,żezpoczątkumiałkolorbiały.Aleniebardzo.Niemogłemsobieprzypomnieć,jaką
barwęostatecznieprzyjął,aleowazmiananiewydawałamisięwłaściwiedziwna.
Miękkość splotu, połysk materiału. Wdzięczne fałdy. Nieznaczne trzepotanie rękawów, rąbka nad
nagimistopami…
Machając zawzięcie nogami, poczułem, jak moje pięty uderzają o coś w wodzie, a chwilę później
dłonienatrafiłynaopór.Wykonałemjedengwałtownyruch,broniącsięprzedwyimaginowanymrekinem,
nimsobieuświadomiłem,żedotarłemnapłyciznęiżewalczęzpiaskiem.
Przekręciłemsięnabrzuchiwstałemwnocnympowietrzu,zimniejszymniżwoda.
Nasłuchującwarkotusilnika,którycichłwdali,zacząłembrnąćprzezszepczącąfalęicałunmorskiej
piany.
Zbiałejmgły,zgłębibiałejplażywyłoniłsięszarykształt,inaglewodległościpięciucentymetrówod
mojejtwarzrozbłysłooślepiająceświatło.
Zanim zdołałem cofnąć się do wody, latarka, jeden z tych modeli o długiej rączce, uniosła się
błyskawicznymruchem.Niezdążyłemuskoczyć,latarkawykonałazamaszystyłukirąbnęłamnie.Byłto
cioszboku,prostowskroń.
Uderzywszy mnie, facet oznajmił, że jestem rectum, choć użył mniej eleganckiego synonimu tego
słowa.
Majaczył bardzo blisko, nawet w zwodniczych i załamywanych przez mgłę błyskach światła
zauważyłem,żetonowydrań,żeniejestjednymztychtrzechłajdakówzpomostu.
DewiząMagicBeachjesthasło„Każdyjestsąsiademkażdysąsiadprzyjacielem”.
Przyszłominamyśl,żepowinnizmienićtonacośwrodzaju„Lepiejuważajnaswójtyłek”.
Dzwoniłomiwuszach,aczaszkabolała,aleniebyłemoszołomiony.Ruszyłemnanapastnika,cofnął
się,próbowałemgozłapać,uderzyłmnieznowu,tymrazemmocniejdokładniepośrodkugłowy.
Chciałemkopnąćgowkrocze,aleuświadomiłemsobie,żeosunąłemsięnakolana,zktórejtopozycji
kopaniekogokolwiekwkroczejestzadaniemnadwyrazambitnym.
Przez chwilę wydawało mi się, że kościół wzywa wiernych, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że
dzwonrozbrzmiewałwmojejczaszce,bijącgłośno.
Niepotrzebowałemzdolnościpsychicznych,bywiedziećżelatarkaznówspadanamnie,przecinając
powietrzeimgłę.Wymówiłembrzydkiesłowo.
ROZDZIAŁ7
Zważywszy na to, że jest to mój czwarty manuskrypt, można powiedzieć, że stałem się niejako
pisarzem,choćnic,cowyszłospodmojegopióra,niezostanieopublikowaneprzedmojąśmiercią,jeśli
wogóledotegodojdzie.
Jakopisarzwiem,żeodpowiedniebrzydkiesłowowistotnymmomenciemożestłumićniebezpieczne
emocje i uwolnić napięcie emocjonalne. Jako człowiek, który był zmuszony walczyć niemal przez cale
życie, wiem także, że żadne słowo – nawet naprawdę paskudne – nie powstrzyma tępego przedmiotu
przedrozwaleniemczaszki,jeśliktośwywijaowymprzedmiotemzentuzjazmemitrafiawcel.
Tak więc rzucony na kolana przez drugi cios, słysząc w głębi czaszki ogłuszające dzwonienie, jakby
w mojej głowie siedział dzwonnik z Notre Dame i pociągał szaleńczo za sznury, wymówiłem brzydkie
słowo,aletakżewysunąłemsięmożliwienajdalejdoprzoduichwyciłemprzeciwnikazakostki.
Trzeci cios minął cel; przyjąłem impet uderzenia na plecy, co było znacznie lepsze niż walnięcie
wczaszkę,choćnietakdobrejakmasaż.
Leżąctwarząwpiasku,trzymającnapastnikazakostkipróbowałemzbićsukinsynaznóg.
Określenie„sukinsyn”niebyłotymbrzydkimsłowem,któregoużyłemwcześniej;byłoinnym,nietak
nieprzyjemnymjakpierwsze.
Stałnaszerokorozstawionychnogachimiałkrzepę.
Niezależnieodtego,czyotworzyłemoczy,czyzamknąłem,widziałemspiralemigoczącegoświatłaiw
moimumyślerozbrzmiewałydźwiękiSomewhereovertheRainbow.Skłoniłomnietodoprzypuszczeń,
żezostałemniemalpozbawionyprzytomnościisiły.
Próbowałponownieuderzyćmniewgłowę,alestarałsięrównieżutrzymaćwpozycjiwyprostowanej,
więczdołałtylkotrafićmnietrzyczyczteryrazywramiona.
Przezcałyczaswtrakcietejnapaścistrumieńświatłazlatarkiniezgasłnawetnachwilę,alerazza
razem przecinał mgłę. Byłem pod wrażeniem standardów wytrzymałości, przestrzeganych przez
producenta.
Choćtrwaliśmysczepieniwśmiertelnymzwarciu,dostrzegałembezwiednieabsurdalnośćtejsytuacji.
Szanującysięłobuzpowinienmiećbrońpalnąalboprzynajmniejgiętkąpałkę.
Młóciłmniejak osiemdziesięcioletniastaruszkaparasolką, reagującawten sposóbnanieprzyzwoitą
propozycjęwielbicielawtymsamymwieku.
Przynajmniejudałomisięgoprzewrócić.Upuściłlatarkęirunąłdotyłu.
Wgramoliłem się na niego i wpakowałem mu kolano w odpowiednie miejsce, by pożałował, że
kiedykolwiekurodziłsięmężczyzną.
Najprawdopodobniej próbował wymówić jakieś brzydkie słowo, bardzo brzydkie, ale dobyło się
zjegoustjakopisk,niczymobjawkonsternacjizestronymyszkiwfilmierysunkowym.
Tużobokleżałalatarka.Kiedypróbowałmniezrzucićzsiebie,chwyciłemtęniezwykłąbroń.
Nielubięprzemocy.Niechcębyćjejceleminienawidzęjejstosowania.
Niemniej jednak tego wieczoru dopuściłem się na plaży odrobiny przemocy. Trzykrotnie walnąłem
przeciwnikawgłowęlatarką.Choćniesprawiałomitoradości,nieodczuwałemteżpotrzebywzywania
policji.
Przestał się opierać, a ja przestałem uderzać. Zorientowałem się po jego cichym, świszczącym
oddechu,żestraciłprzytomność.
Kiedymięśniemężczyznyuwolniłysięodnapięcia,zsunąłemsięzniegoidźwignąłemnanogi,tylko
poto,bysobieudowodnićżejestemwstanietozrobić.
Dorotkawciążśpiewałasłabiutko,słyszałemteżdyszącegoToto.
Migocząceświatełkapodpowiekamizaczęływirowaćszybciej,jakbyladamomentmiałonasporwać
tornado,zabierajączKansasiprzenoszącdokrainyOz.
Osunąłemsięzpowrotemnakolana,zanimpowaliłamniewłasnasłabość.Pochwilizorientowałem
się,żetojadyszę,niepiesDorotki.
Naszczęścieprzestałomiwirowaćwgłowie,zanimmójprzeciwnikodzyskałświadomość.
Choćlatarkawciążświeciła,podejrzewałem,żejejwytrzymałośćjestnawyczerpaniu.
Pękniętasoczewkarzucałapostrzępionycieńnatwarzmężczyzny.Leczgdypodniosłemmupowiekę,
chcąc się upewnić, że nie przyprawiłem go o wstrząśnienie mózgu widziałem go na tyle wyraźnie, by
stwierdzić,żenigdywcześniejsięniespotkaliśmyiżewolałbymwięcejgonieoglądać.
Oko żaby. Włosy jak puch ze skrzydeł nietoperza. Nos Turka i wargi Tatarzyna. Wywalony język,
wąskijakużmii.Niebyłwłaściwiebrzydki,alewyglądałosobliwie,jakbyzostałpoczętywkotle,nad
którympochylałysięwiedźmyzMakbeta.
Kiedy upadł, z kieszeni na piersi wysunął mu się do połowy wąski telefon komórkowy. Jeśli był
wzmowieztymtrionapomoście,tomógłzadzwonićdonich,usłyszawszyjakpłynęwstronębrzegu.
Przewróciłemgonabokiwyjąłemmuzespodniportfel.Zakładając,żewezwałpomoctużprzedtym,
jak wyszedłem na brzeg, musiałem działać szybko i nie mogłem przeglądać jego dokumentów na plaży.
Pozostawiłemzwitekpieniędzywkieszenikoszulirazemztelefonemkomórkowym,aportfelzabrałem.
Położyłem mu latarkę na piersi. Ponieważ głowę miał wspartą o wzgórek piasku, strumień światła
sięgałodbrodydoliniiwłosów.
GdybyjakiśstwórwrodzajuGodzilliprzebudziłsięwotchłaniPacyfikuipostanowiłwyjśćnabrzeg,
by zrównać z ziemią naszą malowniczą mieścinę, widok twarzy tego osobnika odwiódłby bestię od
niszczycielskiegozamiaruinaszłuskowatystwórpowróciłbyspokojniewcichegłębiny.
Kierującsięrozmazanymiprzezmgłęświatłamimiasta,zacząłembrnąćprzezpiach.
Nie podążałem dokładnie w kierunku wschodnim. Być może facet od latarki poinformował tych
zpomostu,żeznajdujesięnaplaży,nazachódodjakiegośkonkretnegopunktu,dziękiktóremumogligo
znaleźć.Jeślinadchodzili,towolałemominąćichszerokimłukiem.
ROZDZIAŁ8
Kiedyzmierzałemnapółnocnywschód,przecinającłachęmiękkipiasekwciągałmojebutyisprawiał,
żekażdykrokkosztowałmniedużowysiłku.
Lekkie odzienie pod postacią mokrych dżinsów i podkoszulka stanowi w styczniową noc na
Środkowym Wybrzeżu niejaki sprawdzian wytrzymałości. Jednak pięć tygodni wcześniej przebywałem
w górach podczas zamieci śnieżnej. Obecna sytuacja w porównaniu z tamtą wydawała mi się dość
korzystna.
Przydałabymisięaspirynaiworekzlodem.Dotknąłempulsującejskroni,zastanawiającsię,czybędę
wymagałszwów.Włosymiałemzlepionekrwią.Wymacałemteżguzawielkościpołowyśliwki.
Po zejściu z plaży znalazłem się na północnym końcu nadbrzeżnego pasażu handlowego, przy końcu
JacarandaAvenue.Odtegomiejscaprzezcałąmilęciągnęłysiędomyzwidokiemnabetonowydeptak,
ażdoportu.
NacałejswejdługościdziesięciukwartałówJacarandaAvenue,którabiegłanawschódoddeptaka,
obsadzona była czarnymi sosnami. Drzewa tworzyły baldachim, który chłodził ulicę przez cały dzień
iosłaniałlatarnienocą.Natomiast,wbrewnazwie,nierosłatamanijednajacaranda.
WisteriaLaneniemogłapochwalićsięjakąkolwiekwisterią.PrzyPalmDrivercieńrzucaływyłącznie
dębyifikusy.SterlingHeightsuchodziłazanajbiedniejsząulicę,azewszystkicharteriiwmieścieOcean
Avenueleżałanajdalejodoceanu.
Jakwiększośćpolityków,cizMagicBeachżylijakbywalternatywnymwszechświecie,odmiennymod
tego,któryzamieszkiwaliprawdziwiludzie.
Mokry,rozczochrany,wbutachidżinsachoblepionychbłotem,krwawiąc,zobłąkanymbezwątpienia
wzrokiem, dziękowałem Bogu, że drzewa iglaste tłumią światło latarni. W zmowie z mgłą podążałem
ciemnąulicąiskręciłemwprawo,wPepperTreeWay.
Niepytajcie,skądwzięłasiętanazwa.
Ścigalimnietrzejfaceci.PrzyliczbiemieszkańcówwynoszącejpiętnaścietysięcyMagicBeachbyło
czymś więcej niż mieściną, ale nie wzbierała tu wielka ludzka fala, w której mogłem zanurzyć się
niedostrzeżony.
Cowięcej,gdybyzauważyłmniejakiśspostrzegawczypolicjant,zpewnościączułbysięwobowiązku
zatrzymać radiowóz i porozmawiać ze mną. Podejrzewałby, że stałem się celem przemocy lub jej
sprawcą.
Wątpiłem, czy zdołam go przekonać, że sam walnąłem się w głowę w ramach kary za podjęcie
niewłaściwejdecyzji.
Niechciałemskładaćzeznańdotyczącychuzbrojonychmężczyznnamoloinapaścinaplaży.Zabrałoby
tocałegodziny.
Podejrzewałem, że ci trzej dranie próbują już ustalić moją tożsamość, opisując mnie ludziom
zatrudnionymwczęścihandlowejniedalekopomostu.
Możliwe, że nie wpadli na żaden trop. Jako ktoś, kto przebywał w mieście trochę ponad miesiąc
i trzymał się na uboczu, próbując odkryć, co przyciągnęło go do tego miejsca, pozostawałem dla
większościmieszkańcówobcy.
Nawet mój dokładny rysopis nie pomógłby im specjalnie. Jestem średniego wzrostu i średniej wagi.
Niemamcharakterystycznychblizn,znamion,tatuaży,pieprzyków,pryszczyaniznakówszczególnychna
twarzy. Nie mam bródki ani żółtych oczu. Nie rozpuszczają mi się zęby od spożywana alkoholu
metylowego,alenieprzyciągamteżspojrzeńjakdajmynato,TomCruise.
Pomijając zdolności paranormalne, którymi zostałem obarczony, urodziłem się, by zostać kucharzem.
Handlarzem opon. Sprzedawcą w sklepie z butami. Facetem, który wkłada ulotki pod wycieraczki
samochodównaparkingachprzycentrachhandlowych.
Podajcie mi zgodny z prawdą i szczegółowy rysopis przynajmniej jednego z wielu kucharzy, którzy
w ciągu iluś tam lat przyrządzili wam śniadanie w restauracji albo knajpce, czy handlarza opon lub
sprzedawcę w sklepie z butami, którzy kiedykolwiek was obsłużyli. Wiem, co w tym momencie
przychodziwamdogłowy:nic.Zero.
Nie róbcie sobie z tego powodu wyrzutów. Większość kucharzy, handlarzy opon i sprzedawców
wsklepachobuwniczychnigdyniechcebyćsławnymiczypowszechnierozpoznawanymiludźmi.Chcemy
tylko robić swoje. Chcemy żyć spokojnie, unikać wyrządzania komukolwiek krzywdy, zapewniać byt
sobie i tym, których kochamy, i przy okazji trochę się zabawić. Podtrzymujemy gospodarkę
iuczestniczymywwojnach,jeślizachodzitakakonieczność,utrzymujemyrodziny,jeślijestnamdaneje
założyć,aleniepragniemyoglądaćswoichzdjęćwgazetachanidostawaćmedali,mamyteżnadzieję,że
nieusłyszymywłasnychnazwiskjakoodpowiedzinapytaniawpopularnymteleturnieju.
To my jesteśmy wodą w rzece cywilizacji, ci zaś ze współobywateli, którzy są spragnieni rozgłosu
i którzy pędzą w owej rzece łódkami i machają do tłumów na brzegu… no cóż, interesują nas jeszcze
mniej,niżbawią.Niezazdrościmyimichpozycji.Cenimysobiewłasnąanonimowośćitowarzyszącyjej
spokój.
ArtystaAndyWarholpowiedział,żewprzyszłościkażdybędziesławnyprzezpiętnaścieminut,czym
dawałdozrozumienia,żekażdyjesttejsławyspragniony.Miałrację,aletylkowodniesieniudoludzi,
którychznałosobiście.
Jeślichodziotych,którzywkładająulotkipodwycieraczkisamochodównaparkingachpodcentrami
handlowymi: człowieku, kto jak kto, ale oni doprowadzili tę sprawę z anonimowością do perfekcji; są
niewidzialnijakwiatr,pozbawienirysówjakczas.
Kiedy podążałem przez mgłę i mrok, wybierając boczne uliczki i unikając tych głównych, myślałem
zniepokojemotymżeżółtookimężczyznamiałwswojejdrużyniewięcejpodwładnychniżtylkocidwaj
rudzielcyiFacetodLatarki.Wzależnościodzasobówludzkichmógłwysłaćkogośnaposzukiwanienie
tylkomojejosoby,aletakżeAnnamarii.
Znałamojeimię.Zpewnościąwiedziałaomniejeszczewięcej.Niesądziłem,bydobrowolniechciała
wydać mnie olbrzymowi; mógłby jednak skruszyć ją jak ceramiczną skarbonkę, by dostać się do monet
wiedzy,którądziewczynaskrywała.
Niechciałem,bystałasięjejkrzywda,zwłaszczazmojegopowodu.Musiałemjąodszukać,zanimon
tozrobi.
ROZDZIAŁ9
Dotarłem jakąś boczną alejką na tyły domu Hutcha Hutchisona. Furtka obok garażu otwierała się na
ścieżkęprowadzącąnakamiennepatio.
W emaliowanych terakotowych urnach i misach rosły czerwone i liliowe cyklameny, ale wybielacz
mgły i plamy nocnej ciemności sprawiały, że kwiaty były równie bezbarwne, jak skorupiaki na
wspornikachmola.
Na szklanym blacie stołu z kutego żelaza położyłem dwa portfele, swój i ten zabrany wkurzonemu
mężczyźniezlatarką.
Zzułem oblepione piaskiem tenisówki, ściągnąłem skarpety, a potem dżinsy, które były tak
zapiaszczone, że mógłbym ich zawartością napełnić sporą klepsydrę. Za pomocą węża ogrodowego
opłukałemsobiestopy.
Trzy razy w tygodniu w domu zjawiała się pani Nicely
, żeby posprzątać, a także zrobić pranie
i wyprasować rzeczy. Jej nazwisko pasowało do niej jeszcze bardziej niż moje imię do mnie. Nie
chciałem,bymiałazmojegopowodudodatkowąrobotę.
Drzwi od tyłu były zamknięte. Pośród cyklamenów w najbliższej misie, w zapinanej na zamek
błyskawiczny, plastikowej torebce, Hutch przechowywał zapasowy klucz. Wziąłem obydwa portfele
iwszedłemdodomu.
Kuchnia, pachnąca cynamonowym aromatem czekoladowo-dyniowych ciastek, które upiekłem po
południu, i rozjaśniona jedynie złotym blaskiem świetlówek zainstalowanych przy cokołach szafek,
czekałaciepłaiprzytulna.
Niejestemteologiem.Niebyłbymjednakzdziwiony,gdybyniebomiałopostaćprzytulnejkuchni,gdzie
w piecyku czy lodówce pojawiają się smakołyki, kiedy się ich tylko zapragnie, i gdzie szafki pełne są
dobrychksiążek.
Wytarłem mokre stopy o mały chodniczek, wziąłem ciastko z talerza stojącego na umieszczonej
pośrodkuwyspieiskierowałemsięwstronędrzwiprowadzącychdokorytarzanaparterze.
Zamierzałemprzekraśćsięnagóręzezwinnościązabójcyninja,wziąćszybkiprysznic,opatrzyćsobie
ranęnagłowiejeśliniewymagałaszwów,iwłożyćświeżeubranie.
Kiedybyłemwpołowiekuchni,drzwinakorytarzotworzyłysięnagle.Hutchzapaliłświatło,wszedł
swoimsztywnymbocianimkrokiemdopomieszczeniaioznajmił:
–Widziałemwłaśnietsunamiowysokościponadstumetrów.
–Naprawdę?–zdziwiłemsię.–Właśnieteraz?
–Tobyłonafilmie.
–Todoprawdyogromnaulga,proszępana.
–Istnepiękno.
–Czyżby?
–Niefala.Kobieta.
–Kobieta,proszępana?
–TeaLeoni.Graławtymfilmie.
Podszedłsztywnodowyspyiwziąłciastkoztalerza.
–Wiedziałeś,synu,żeZiemigrozizderzeniezasteroidą?
–Toniebyleco–skomentowałem.
–Jeśliwielkaasteroidaspadnienastałyląd–ugryzłciastko–tomogązginąćmiliony.
–Człowiekżałuje,żeświatniejestwyłącznieoceanem.
– Och, jeśli ta asteroida wyląduje w oceanie, to powstanie tsunami o wysokości być może trzystu
metrów.Tymsamymtakżezginąmiliony.
–Notojesteśmymiędzymłotemakowadłem–zauważyłem.
Przytaknąłzuśmiechemipowiedział:
–Absolutniewspaniałe.
–Śmierćmilionów?
–Co?Nie,oczywiście,żenie.Ciastko.Doskonałe.
–Dziękuję,proszępana.
Podniosłemdoustniewłaściwąrękęiomałonieugryzłemdwóchportfeli.
–Porażającogłębokie.
–Totylkociastko.–Wzruszyłemramionamiiskosztowałemswojego.
–Prawdopodobieństwowyginięciacałejludzkościwpojedynczymkataklizmie.
–Mnóstwopsówzesłużbratowniczychniemiałoby,nicdoroboty.
Uniósłbrodę,zmarszczyłczołoiprzybrałminęczłowiekaskupionegonieodmiennienajutrze.
–Byłemkiedyśnaukowcem.
–Wjakiejdziedzinie,proszępana?
–Choróbzakaźnych.
Hutchodłożyłzjedzonedopolowyciastko,wyjąłzkieszenibutelkęśrodkadezynfekcyjnegoiwydusił
zniejsporąporcjęlśniącegożelunamiseczkęlewejdłoni.
– Cywilizację zniszczyłby nowy szczep dżumy płucnej, gdyby nie ja, Walter Pidgeon i Marilyn
Monroe.
–Tegofilmuniewidziałem.
– Była cudowna jako nieświadomy nosiciel dżumy płucnej. – Jego spojrzenie oderwało się od
przyszłości czekającej naukę i ludzkość i skupiło na galaretowatej grudce bakteriobójczego żelu. – Nie
ulegawątpliwości,żemiałaodpowiedniepłucadotejroli.
Pocierałenergiczniedłonieodługichpalcach,ażeldezynfekcyjnywydawałmokredźwięki.
–Nocóż–powiedziałem.–Zamierzałemwłaśniepójśćdoswojegopokoju.
–Miałeśprzyjemnyspacer?
–Tak,proszępana.Bardzoprzyjemny.
–Rekreacyjny,jaksiękiedyśmówiło.
–Niebyłomniejeszczenaświecie.
–Nikogoniebyłowtedynaświecie.MójBoże,jestemstary.
–Nietakbardzo
–Możewporównaniuzsekwoją.
Chciałem wyjść z kuchni, ale się wahałem, z obawy że kiedy się tylko ruszę, zauważy u mnie brak
tenisówekispodni.
–PanieHutchison…
–MówmiHutch.Wszyscytaksiędomniezwracają.
– Tak, proszę pana. Jeśli zjawi się ktokolwiek dziś wieczorem i spyta o mnie, to proszę mu
powiedzieć,żewróciłemzespacerupodenerwowany,spakowałemsięizwiałem.
Żelwyparował;dłoniestaregoczłowiekabyływolneodzarazków.Znówwziąłdorękiciastkoispytał
ztrwogą:
–Wyjeżdżasz,synu?
–Nie,proszępana.Poprostuniechpantakpowie,ktokolwiektuprzyjdzie.
–Czytobędąprzedstawicieleprawa?
–Nie.Jedenmożebyćwielkimfacetemzkoziąbródką.
–CośjakbyroladlaGeorge’aKennedy’ego.
–Jeszczeżyje?
–Dlaczegonie?Jażyję.Byłcudowniegroźnyw„Mirażu”zGregorymPeckiem.
–Jeśliniezjawisiękoziabródka,tomożerudowłosyfacetzzepsutymizębamialboinie.Ktokolwiek
tobędzie,powiemupan,żeodszedłembezuprzedzeniaiżejestpanzłynamnie.
–Niewydajemisię,bymmógłbyćnaciebiezły,synu.
–Oczywiście,żetak.Jestpanaktorem.
Błysnęłymuoczy.Przełknąłkawałekciastka.Niemalzaciskajączęby,rzucił:
–Tyniewdzięcznymałygnojku.
–Cośwtymduchu.
–Wziąłeśpięćsetdolarówgotówkązszufladywmojejkomodzie,tyzłodziejskiłajdaku.
–Dobrze.Tobyłoniezłe.
–Traktujęcięjaksyna,kochamcięjaksyna,aterazjaksięokazuje,mamszczęście,żeniepoderznąłeś
migardła,kiedyspałem,tyodrażającymałyrobaku.
–Proszęnieszarżować.Niechtobrzmirealistycznie.Hutchsprawiałwrażenieurażonego.
–Przeszarżowane?Naprawdę?
–Możetozamocneokreślenie.
–Niestałemprzedkamerąodpółwieku.
– Nie przeszarżował pan – zapewniłem go. – Było to po prostu… nieco przesadzone. O, to jest
odpowiedniesłowo
–Przesadzone.Czyliimmniej,tymlepiej.
–Tak.Jestpanzagniewany,powiedzmy,aleniewściekły.Odrobinęrozgoryczony.Choćodczuwapan
takżeżal.
Zagłębiającsięzamojąnamowąwmyślach,przytaknąłzwolna.
–Możemiałemsyna,któregostraciłemnawojnie,atymigoprzypominałeś.
–Wporządku.
–Jamiebyłczarujący,odważny,dowcipny.Zpoczątkutakbardzogoprzypominałeś:młodyczłowiek,
którywzniósłsięponadpokusytegoświata…alebyłeśtylkopijawką.
Zmarszczyłemczoło.
–Jezu,panieHutchison,pijawka…
–Pasożyt,szukającyjedyniełupu.
–Nodobrze,skoropanuważa,żetakmabyć…
–Jamiezginąłnawojnie.MojanajdroższaCorrinaumarłanaraka.–Wjegogłosiecorazwyraźniej
słyszałemnutęsmutku,abrzmieniezniżyłosiędoszeptu.–Takdługobyłemsamotny,aty…wiedziałeś,
jak wykorzystać moją słabość. Ukradłeś nawet biżuterię Corriny, którą przechowywałem przez
trzydzieścilat.
–Zamierzaimpantowszystkopowiedzieć?
–Nie,nie.Totylkomojamotywacja.
Wyjąłtalerzzszafkiipołożyłnanimdwaciastka.
– Ojciec Jamiego i mąż Corriny nie jest typem człowieka, który w chwilach melancholii szuka
pociechywalkoholu.Onszukapociechywciastkach…jedynejsłodkiejpozostałościpotymmiesiącu,
przezktórycyniczniegowykorzystywałeś.
Skrzywiłemsię.
–Mamosobiecorazgorszezdanie
– Myślisz, że powinienem włożyć sweter? Jest coś wspaniale żałosnego w starym człowieku, który
kulisięwpodartymswetrze.
–Mapanpodartysweter?
–Mamsweterimogęgopodrzećwciąguminuty.
Przyglądałemmusię,kiedystałtakztalerzemciastekiszerokimuśmiechemnaustach.
–Proszęmipokazaćżałość–powiedziałem.
Jegouśmiechprzygasł.Wargimuzadrżały,alepochwilisięzacisnęły,jakbypróbowałstłumićjakieś
silne uczucie. Obrócił spojrzenie na talerz z ciastkami. Kiedy znów podniósł wzrok, w jego oczach
zalśniłyłzy.
–Niepotrzebujepanswetra–oświadczyłemzdecydowanie.
–Naprawdę?
–Naprawdę.Wyglądapandostatecznieżałośnie.
–Miło,żetakmówisz.
–Zapewniam,żejestemszczery,proszępana.
– Lepiej wrócę do salonu. Znajdę sobie jakąś cudownie smutną książkę do czytania, żeby w pełni
wczućsięwrolę,kiedyodezwiesiędzwonek.
–Możeniewpadnąnamójtrop.Możewogóletunieprzyjdą.
– Nie bądź nastawiony tak negatywnie, Odd. Przyjdą. Jestem pewien, że przyjdą. To dopiero będzie
zabawa.
Pchnąłdrzwizwigoremmłodszegoczłowieka.Usłyszałem,jakidziekorytarzemiznikawsalonie.
Bosy,bezspodni,skrwawiony,zgarnąłemzzamrażarkikilkakostekloduiwsunąłemjedoplastikowej
torebki.Torebkęowinąłemścierką.
Udającpewnośćsiebiecałkowicieubranegomężczyznyruszyłemkorytarzem.
Przechodząc obok otwartych drzwi do salonu, pomachałem Hutchowi, on zaś, usadowiony w swym
kojącymfotelu,zanurzonywmelancholii,pomachałmiapatyczniewodpowiedzi.
ROZDZIAŁ10
Skóręnagłowiemiałemotartą,nierozszarpaną.Kiedystałempodprysznicem,gorącawodaiszampon
szczypałymnie,aleniezacząłemponowniekrwawić.
Niechcąctracićczasunaostrożnewycieraniegłowyręcznikiemczyużyciesuszarki,włożyłemczyste
dżinsyiświeżypodkoszulek.Potemzasznurowałemzapasowąparętenisówek.
Bluzaznapisem„MysteryTrain”zostałastraconanarzeczoceanu.Podobnyzakupzesklepuzodzieżą
używanąmiałnapiersisłowo„Wyvern”–złoteliterynaciemnoniebieskimmateriale.
Domyślałemsię,żeWyverntonazwajakiegośmałegocollege’u.Włożywszybluzę,niepoczułemsię
specjalniemądrzejszy.
Kiedysięubierałem,złóżkaobserwowałmnieFrankSinatra.Leżałnapikowanejnarzucie,stopymiał
skrzyżowane,głowęwspartąopoduszki,dłonienakarku.
PrezesZarządu,jakgonazywano,uśmiechałsię,rozbawionymoimwidokiem.Miałujmującyuśmiech,
alezmiennenastroje.
Byłmartwy,oczywiście.Umarłw1998roku,wwieku,osiemdziesięciudwóchlat.
Duchy, którym nie spieszno w zaświaty, odznaczają się wyglądem, jaki miały w chwili śmierci. Mr.
Sinatrajednakżewyglądazazwyczajtak,jakmusiępodoba,wzależnościodnastroju.
Znamjeszczetylkojednegoduchaobdarzonegomocąobjawianiasięwkażdymwieku,jakisobietylko
wybierze:Królarock’n’rolla.
Elvis dotrzymywał mi towarzystwa przez wiele lat. Nie zamierzał odejść, i to z powodów, których
długoniepotrafiłemzrozumieć.
Dopiero kilka dni przed Bożym Narodzeniem, gdzieś na kalifornijskiej autostradzie, zdobył się
w końcu na odwagi i przeniósł do innego świata. Byłem wtedy szczęśliwy, widząc, jak opuszcza go
smutek,atwarzrozjaśniaradosnymoczekiwaniem.
Niedługo po odejściu Elvisa, kiedy razem z Boo szedłem poboczem autostrady, przyciągany do
nieznanego celu, którym okazało się Magic Beach, pojawił się u mojego boku Mr. Sinatra. Tego dnia
wyglądałnatrzydzieścikilkalat,opięćdziesiątmniejniżwtedy,gdyumarł.
Teraz, leżąc na łóżku, wyglądał na jakieś czterdzieści, czterdzieści jeden. Był ubrany tak, jak
wniektórychscenach„Wyższychsfer”,którenakręciłzBingiemCrosbymw1956roku.
Ze wszystkich duchów, jakie widziałem, tylko Elvis i Mr. Sinatra mogą objawiać się w strojach
własnegowyboru.
Inneprześladująmniewubraniach,któremielinasobiewchwiliśmierci.
Jesttopowód,dlaktóregonigdyniewezmęudziałuwbalumaskowymjakotradycyjnysymbolnowego
roku, jedynie w pieluszce i cylindrze. Witany w niebie albo w piekle, nie zamierzam przekraczać ich
proguprzychórzedemonicznegoalboanielskiegośmiechu.
Kiedybyłemgotówdowyjścia,Mr.Sinatrapodszedłdomnie,wysuwającdoprzoduramiona,zlekko
pochyloną głową i uniesionymi piąchami, po czym wykonał kilka żartobliwych, pozorowanych ciosów
tużprzedmojątwarzą.
Ponieważżywiłnajwyraźniejnadzieję,żepomogęmuprzenieśćsięztegoświata,takjakpomogłem
sięprzenieśćElvisowi,przeczytałemmnóstwojegobiografii.Niewiedziałemonimtyle,cooKrólu,ale
wiedziałem,jaksięmamwtymmomenciezachować.
–RobertMitchumpowiedziałkiedyś,żejestpanjedynymczłowiekiem,zktórymboisiębić,choćjest
dwarazywiększyodpana.
Prezes,popatrzyłzakłopotanyiwzruszyłramionami.Biorącdorękitorebkęzlodemiprzykładającją
sobiedoskroniciągnąłem:
–Mitchumwiedział,żemożepanaznokautować,prawdopodobnienieraz,alewiedziałtakże,żebędzie
siępanpodnosiłiatakowałgo,ażjedenzwaspadniemartwy.
Mr.Sinatrazrobiłgest,jakbychciałdaćdozrozumienia,żeMitchumwyraźniegoprzeceniał.
–Sytuacjawyglądawtensposób.Przyszedłpandomniepopomoc,aleuparciesięjejopiera.
Dwatygodniewcześniejnawiedzałmniejakozłośliwypoltergeistiwrezultaciezbiórmoichksiążek
najegotematzacząłwirowaćpopokoju.
Duchyniemogązrobićnamkrzywdybezpośrednio,nawettezłe.Tojestnaszświat,aoneniemająnad
namiwładzy.Ichciosyprzenikająnasbezszwanku.Ichpaznokcieizębyniewytocząnaszejkrwi.
Dostatecznie złośliwe jednakże, dysponując niezgłębionymi zapasami furii, potrafią zamienić moc
duchową w siłę, która wprawia przedmioty w ruch. Człowiek przygnieciony lodówką, którą przesunął
jakiś poltergeist, nie znajduje pociechy w fakcie, że cios nie został zadany bezpośrednio i że nie
wymierzyłagosamadłońducha.
Mr. Sinatra nie był złośliwy, ale sfrustrowany okolicznościami i z jakiegoś powodu niechętny
opuszczeniutegoświata–choćnigdybysięnieprzyznałdostrachu.Jakoktoś,ktoażdoschyłkużycianie
traktował zinstytucjonalizowanej religii z odpowiednią wiarygodnością, nie był teraz pewien swego
miejscanadrabinieboskiegoporządku.
Biografie nie odbijały się rykoszetem od ścian, lecz krążyły po moim pokoju jak karuzela z końmi.
Ilekroćpróbowałemzłapaćwpowietrzuktórąśztychksiążek,umykałamiskutecznie.
– Mitchum powiedział, że będzie pan wstawał i ruszał do ataku, aż jeden z was padnie martwy –
powtórzyłem.–Alewtejwalcejedenznasjużjestmartwy.
Jego słoneczny uśmiech zastygł jak lód, ale po chwili się roztopił. Jakkolwiek mroczne bywały jego
nastroje,zawszeprzypominałyprzelotnezmianypogody.
–Niemasensu,bymisiępanopierał.Żadnego.Chcępanutylkopomóc.
Jak to się często zdarzało, nie potrafiłem odczytać wyrazu tych niezwykłych niebieskich oczu, ale
przynajmniejniebłyszczaływrogością.Pochwiliuszczypnąłmnieczulewpoliczek.
Podszedłdonajbliższegooknaiodwróciłsiędomnieplecami,autentycznyduch,obserwującymgłę,
która prześladuje noc legionem fałszywych zjaw. Przypomniałem sobie „It Was a Very Good Year”,
piosenkę, którą można odczytywać jako sentymentalne i chełpliwe wspomnienia niepoprawnego
Casanovy.PrzejmującainterpretacjaSinatrywzniosłatesłowaimelodięnapoziomsztuki.
W jego przypadku zarówno dobre, jak i złe lata już odeszły, a to, co pozostało, zawierało się
w określeniu „na zawsze”. Może opierał się wieczności ze strachu zrodzonego z wyrzutów sumienia,
amożenie.
Następne życie niesie za sobą obietnicę, że nie będzie już więcej walki, ale wszystko, czego się
dowiedziałem o tym człowieku, sugerowało, że czerpał z niej siłę. Możliwe, że nie potrafił sobie
wyobrazićinteresującejegzystencji,którabyłabywolnaodzmagań.
Ja potrafię bez trudu wyobrazić sobie takie życie. Po śmierci, cokolwiek będzie mnie czekało, nie
zamierzamzwlekaćpotejstroniedrzwi.Prawdępowiedziawszy,pokonamprógbiegiem.
ROZDZIAŁ11
Nie chciałem wychodzić z domu od frontu. Przy swoim szczęściu zastałabym na ganku barbarzyńską
hordę,którazjawiłasięwłaśnie,byzłożyćmiwizytę.
Uważam,żetrzechzłychfacetów,będącychwposiadaniuprzynajmniejjednejkoziejbródki,jednego
garnituruzepsutychzębówitrzechsztukbroni,możnazakwalifikowaćjakohordę.
Wyjście tylnymi drzwiami oznaczało, że muszę przejść obok salonu, gdzie Hutch rozmyślał o żonie
isynu,którychnigdyniemiał,iotym,jakijestsamotnyizranionypoichstracie.
Niemiałemnicprzeciwkotemu,byjeszczeraznazwałmniemałymniewdzięcznymgnojkiem;byłato
poprostupróbageneralnaprzedprawdopodobnąwizytąbandy.Szybkiprysznicjednakże,zmianaubrania
i pogawędka w kuchni kosztowały mnie dwadzieścia minut, a chciałem jak najprędzej zlokalizować
Annamarię.
–Odd–powiedział,kiedypróbowałemprzemknąćobokotwartychdrzwidosalonuzprzebiegłością
żołnierzasiłspecjalnych,wyposażonegowkamuflażiobuwietłumiącedźwięki.
–Och,topan.
Usadowiony w swoim fotelu z tkaną narzutą na kolanach, jakby starając się ogrzać niewyklute jajko
wgnieździe,oznajmił:
– Przed chwilą w kuchni, kiedy rozmawialiśmy o tym, jak użyteczną garderobę może stanowić
sweter…
–Podartysweter–sprecyzowałem.
–Możesiętowydawaćosobliwympytaniem…
–Niedlamnie,proszępana.Nicjużniewydajemisięosobliwe.
–Miałeśnasobiespodnie?
–Spodnie?
–Odniosłempóźniejdośćdziwnewrażenie,żeichniemiałeś.
–Nocóż,proszępana,nigdynienoszęspodni.
–Oczywiście,żenosisz.Chociażbyteraz.
–Nie,todżinsy.Mamtylkodżinsyijednąparęportekztkaniny.Nieuważamtegozaspodnie.Spodnie
sąeleganckie.
–Miałeśnasobiedżinsywkuchni?
Stojącwdrzwiachsalonuiprzykładającdoskronitorebkęzlodem,oznajmiłem:
–Nocóż,niemiałemnasobieportek,proszępana.
–Niezwykle.
–Żeniemiałemnasobieportek?
–Nie.Żeniemogęichsobieprzypomnieć.
–Jeślinienosiłemportek,toichpanniezapamiętał.
Zastanawiałsięprzezchwilęnadtym,copowiedziałem.
–Tocałkiemlogiczne.
–Jaknajbardziej,proszępana–przytaknąłemizmieniłemtemat:–Zostawiępanuinstrukcjedotyczące
zapiekankinakolację.
Odkładającnabokksiążkę,którączytałwcześniej,spytał:
–Nieprzygotujeszkolacji?
–Jużjąprzygotowałem.Tortillafaszerowanakurczakiemwsosietomatillo.
–Uwielbiamtwojetortillewsosietomatillo.
–Dotegoryżisałatkazzielonejfasolki.
–Czydoryżuteżjestzielonysos?
–Tak,proszępana.
–Och,doskonale.Mamtopodgrzaćwmikrofalówce?
–Właśnie.Zostawiępanukarteczkęzinformacjamioczasieitemperaturze.
–Mógłbyśpołożyćkarteczkinaposzczególnychdaniach?
–Owszem,tylkoniechpanjeusunieprzedwłożeniemdańdomikrofalówki.
–Oczywiście.Niepopełniłbymtegobłędu.Ponownie.Wychodzisz?
–Nakrótko.
–Nieopuszczaszmnienadobre?
–Nie,proszępana.NieukradłemteżbiżuteriiCorriny.
–Byłemkiedyśhandlarzemdiamentów–wyznałHutch.–Mojażonaspiskowała,bymniezabić.
–NieCorrina.
– Barbara Stanwyck. Miała romans z Bogartem, zamierzali uciec z diamentami do Rio. Oczywiście,
cośposzłonietak.
–Czytobyłotsunami?
–Maszszelmowskiepoczuciehumoru,synu.
– Nie, nie. Podoba mi się. Wydaje mi się, że zrobiłbym znacznie większą karierę, gdybym załatwił
sobierolęwkilkukomediach.Potrafiębyćbardzozabawnynaswójsposób.
–Jestempewien.
–BarbaręStanwyckwykończyłabakteriaodżywiającasięciałem,aBogartauderzyłaasteroida.
–Założęsię,żepublicznośćbyłazaskoczona.
Znówbiorącdorękiksiążkę,Hutchspytał:
–Takbardzolubiszmgłę,żezamierzaszwybraćsięnadrugispacer,czyteżjestcoś,copowinienem
wiedzieć?
–Niemaniczego,copowinienpanwiedzieć.
– Wobec tego będę czekał na dzwonek do drzwi i mówił każdemu, kto się tu zjawi, że jesteś
wcielonympotworem.
–Dziękuję.
Poszedłem do kuchni, gdzie opróżniłem do zlewu torebkę z lodem, a opakowanie wyrzuciłem do
śmieci.
Guz na mojej skroni nadal był duży jak połówka śliwki, ale przestał mnie rwać. Na dwóch żółtych
karteczkach samoprzylepnych napisałem niebieskim cienkopisem wskazówki dotyczące podgrzania
tortilli i sałatki z ryżem. Czerwonym tuszem dodałem drukowanymi literami: „Proszę usunąć karteczki
przedwłożeniemposiłkudomikrofali”.
Stojąc przy wyspie na środku kuchni, przejrzałem zawartość portfela, który zabrałem Facetowi od
Latarki.
Na zdjęciu w kalifornijskim prawie jazdy rozpoznałem mężczyznę, którego zostawiłem leżącego na
plaży, choć tylko nieznacznie przypominał istotę wyczarowaną z kotła wiedźm. Nazywał się Samuel
OliverWhittle.MiałtrzydzieścilatimieszkałwMagicBeach.
Na zdjęciu w prawie jazdy stanu Nevada uśmiechał się szeroko do obiektywu, co było błędem.
Uśmiech przemieniał mu twarz, i to w sposób niezbyt pozytywny. Wyglądał jak obłąkany złoczyńca
zfilmuoBatmanie.
WNevadzie,gdziemieszkałwLasVegas,nazywałsięSamuelOwenBittel.WLasVegasmiałodwa
lata więcej niż w swym kalifornijskim wcieleniu, ale może tamtejszy styl życia wcześniej postarzał
człowieka.
Nie miał kart kredytowych. Rzucało to na niego cień podejrzenia w kraju, który nie tylko spogląda
wprzyszłość,aletakżeczerpiezniejzyski.
W portfelu nie było karty ubezpieczenia, karty Social Security ani żadnego innego dokumentu
tożsamości,jakiegobysięmożnaspodziewać.
Kartazatrudnieniaujawniła,żepracowałdlazarząduportuwMagicBeach.
Nagle zaczęło mi coś świtać. Być może olbrzym z kozią bródką wcale nie zabrał pontonu bez
pozwolenia;możemiałprawogoużyć,ponieważontakżepracowałdlazarząduportu,któryodpowiadał
równieżzaplażeimolomiejskie.
Trudnomibyłocoprawdauwierzyć,żerudzielcyteżzostalizatrudnieniprzezmiasto.
Dranie, którzy pracują dla rządu, zwykle starają się nie wyglądać jak dranie. Wsunąłem karty
zpowrotemdoportfela,atenschowałemdolewejtylnejkieszeni.
Bez względu na to, jakie kłopoty czekały mnie w najbliższych godzinach, musiałem brać pod uwagę
spotkaniezuzbrojonymiludźmi.Niemiałemwłasnejbroniiniechciałemmieć.
Zdarzałosię,żeużywałembroniodebranejjakiemuśzłemufacetowi,aletylkowostateczności.
Kiedy byłem dzieckiem, moja matka nie pozwalała mi dotykać broni, nie dlatego, że jej nie
pochwalała, ale dlatego, że przejawiała psychotyczną więź z pewnym pistoletem. Broń budzi we mnie
lęk.
Wsytuacjikryzysowej,przypartydomuru,mamskłonnośćrobićorężztego,cojestakuratpodręką.
Możetobyćwszystko,odłomudokota,chociażgdybymmógłwybierać,towolałbymrozzłoszczonego
kota,któryjaksięprzekonałem,jestowieleskuteczniejszyodłomu.
Chociażnieuzbrojony,wyszedłemzdomutylnymidrzwiami,chowającwzanadrzudwaciastka.Świat
jestbezlitosnyiczłowiekmusisięzabezpieczyć,jaknajlepiejpotrafi.
ROZDZIAŁ12
Łapa za łapą, mgła sunęła po mokrej asfaltowej alejce za domem Hutcha; ocierała się kudłatymi
bokami o garaże po obu stronach, przeciskała między prętami płotów, wspinała po ścianach, wnikała
wkażdyzakątekiróg,gdziemogłabysięschronićmyszalbojaszczurka.
Te przyziemne chmury spowijały wszystko tajemniczością, oddalały obiekty znajdujące się
w rzeczywistości o rzut kamieniem, rozrzedzały całkowicie świat przecznicę dalej i rodziły w umyśle
prymitywneprzekonanie,żekrawędźZiemijestniemalpodstopami,żetoprzepaść,wktórąbędęspadał
bezkońca,pochłanianyprzezwiecznąpustkę.
Obracając się powoli wokół swojej osi, potem jeszcze raz, jadłem ciastko i koncentrowałem się na
Annamarii: na jej długich włosach koloru melasy, na twarzy, na zbyt bladej skórze. W wyobraźni
widziałem, jak jej delikatna dłoń obejmuje wygładzoną przez ocean grudkę zielonego szkła butelki
ichowawdługimrękawieswetra…
Mój niedoskonały dar odznacza się jeszcze jednym aspektem, o którym wspominałem wcześniej, ale
nie w tym czwartym manuskrypcie. Moja utracona dziewczyna, Stormy Llewellyn, nazywała to
magnetyzmempsychicznym.
Jeśli pragnę znaleźć kogoś, a jego miejsce pobytu jest mi nieznane, to mogę zdać się na impuls czy
intuicję, krążąc w samochodzie, na rowerze lub na piechotę bez specjalnego celu, koncentrując się na
twarzytejosobyijejimieniu…izwyklewciągupółgodzinyudajemisięjąznaleźć.
Magnetyzmpsychiczny.
Ten użyteczny talent jest nieco problematyczny, ponieważ nie potrafię przewidzieć, gdzie i kiedy
dojdziedopożądanegospotkania.Mogędostrzecswójcelpodrugiejstroniegwarnejizatłoczonejulicy
albowyłonićsięzzaroguizderzyćznim.
Jeśli szukam złego faceta, magnetyzm psychiczny czasem naprowadza mnie na jego ślad, a czasem
rzucawjegoszpony.
I jeśli ścigam kogoś, kto nie stanowi zagrożenia, od kogo chcę tylko uzyskać jakieś informacje albo
kogo pragnę przed czymś uratować, to nie mogę być pewny, że poszukiwania okażą się skuteczne.
Zazwyczajznajdujęosobę,którejszukam,aleniezawsze.Zdarzasię,żeodwoływaniesiędomagnetyzmu
psychicznegooznaczastratęcennychminut,kiedykażdasekundajestdroga.
Jestem,innymisłowy,niewydarzonymobrońcąniewinnych,którymgroziniebezpieczeństwo:zdolnym
widzieć martwych maruderów, ale niezdolnym usłyszeć, czy mają mi do powiedzenia coś istotnego;
prześladowanymprzezproroczesny,którenigdyniedostarczająmiodpowiednichszczegółów,bymmógł
z niezachwianą pewnością stwierdzić, czego dotyczą, kiedy i gdzie dojdzie do czegoś strasznego;
pozbawionympistoletuczymiecza,uzbrojonymjedyniewciastko.
Cała ta budząca grozę niepewność powinna uczynić ze mnie eremitę, zmusić do ucieczki
i zamieszkania w jaskini albo chacie na pustkowiu, w odruchu posępnego buntu przeciwko zmarłym
i żywym. Ale serce podpowiada mi, że otrzymałem ten dar, doskonały czy też nie, bym się nim
posługiwał,iżejeślisięgowyrzeknę,tozwiędnęzrozpaczy,iniezasłużęnajakiekolwiekżyciepotym
życiu,acozatymidzieniepołączęsięponowniezeswojąutraconądziewczyną.
Tymrazemprzynajmniej,stojącwalejcezadomemHutcha,nieszukałemkogoś,ktochciałmniezabić,
lecz młodej kobiety, która być może potrzebowała mnie, by pozostać między żywymi. Zakładałem, że
najprawdopodobniejniewpakujęsięprzypadkiemwpaszczętygrysa.
Gęsta, kamuflująca mgła była wehikułem czasu, który, cofał noc o sto lat, tłumiąc wszelkie odgłosy
współczesnejcywilizacji–dźwięksilnikówsamochodowych,radioodbiorników,głosówwtelewizorze,
któreczęstodobiegałyzdomów.MagicBeachznalazłosięwobjęciachłagodnejciszydziewiętnastego
wieku.
Po zjedzeniu jednego ciastka, koncentrując się na osobie Annamarii, ruszyłem nagle w kierunku
północnym,jakbymbyłkoniemzaprzężonymwwózzmlekiemipodążającymtrasątakznajomą,żenie
musiałemmyślećoswoimzamiarzeiceluwędrówki.
Okna, zwykle rozjarzone światłem elektrycznym, rzucały miękki blask, jakby w pokojach paliły się
świeczki. Na końcu alejki, niczym płomień lampy gazowej, migotała nieznacznie świetlówka, muskana
tysiącemmotylichskrzydełekmgłyotulającejszklanąobudowę.
Skubiącdrugieciastko,zwróciłemsięnawschód,gdziealejkadochodziładoulicy,iskierowałemsię
w stronę miasta. Wydawało się, że w ten środowy wieczór, choć była dopiero za piętnaście siódma,
miasto położyło się już spać, opatulone białym kocem natury. Wilgotny chłód nie zachęcał właścicieli
psów do długich spacerów, a oślepiająca gęstość mgły odwodziła kierowców od niepotrzebnych
podróży.
NimpokonałemtrzyprzecznicenawschódijednąnapółnocoddomuHutcha,zauważyłemtylkodwa
przejeżdżającewidmasamochodów,wobuprzypadkachdośćdaleko.Wyglądałyjakgłębinowepojazdy
zjakiejśopowieściJuliuszaVerne’a,przemierzającecichomroczneoceaniczneotchłanie.
W tej nieco staroświeckiej okolicy zwanej Dzielnicą Ceglaną, gdzie nie było ani jednej ulicy
wykładanejcegłąistałytylkodwadomyztegomateriału,dostrzegłemdużypojazd,wyłaniającysięzza
rogunastępnejprzecznicy.Miękkikalejdoskopmgłytworzyłruchliwebiałewzorynatlerówniebiałych
reflektorów.
Gdzieśgłębokowmoimwnętrzuodezwałsięcichygłos:„Schowajsię”.
Zszedłemzchodnika,przeskoczyłemwysokidopasażywopłotiukląkłemzatązielonąosłoną.
Powietrzeprzesyconebyłozapachemmokregolistowia,ściółkiidymuzpalonegowkominkudrewna.
Cośukrytegowżywopłociewyczułomnieiczmychnęłozeswegosiedliska.Omalniezerwałemsięna
równenogi,nimsobieuświadomiłem,żespłoszyłemkrólika,którypobiegłjużprzeztrawnikizniknął.
Ciężarówka zbliżała się z głuchym pomrukiem grasującej bestii, jadąc wolniej, niż wymagała tego
ograniczonawidoczność.
Nie mogąc uwolnić się od wrażenia, że za moimi plecami czai się coś groźnego, zerknąłem na dom,
przed którego frontonem się schowałem. W oknach było ciemno. Prócz leniwie kłębiącej się mgły
panowałbezruchioilemogłemsięzorientować,wzacienionychmiejscachczygęstejbieliniekryłsię
żadenobserwator.
Wciążnakolanachpochylałemsięniskozażywopłotempodczasgdywarkotciężarówkisięprzybliżał.
Mgła wchłaniała bliźniacze promienie reflektorów i jarzyła się jak wyziewy mokradeł, skupiając
jednakiluminacjęwsobieinieoświetlającanimnie,aniżywopłotu.
Wstrzymałemoddech,choćkierowcawżadensposóbniemógłgousłyszeć.
Kiedy wóz mijał mnie ukradkiem, jakby węszył po jezdni w poszukiwaniu śladu ofiary, otaczająca
mniemlecznagęstośćpociemniała.
Odważyłemsięunieśćodrobinę,byspojrzećponadkolczastąkrawędziążywopłotuwstronęulicy.
Chociażciężarówkaoddaliłasięnaniespełnatrzymetry,światładeskirozdzielczejbyłyzasłabe,by
ukazać w pełni postać kierowcy; widziałem tylko bryłowaty cień. Zdołałem jednak dostrzec symbol
miastanadrzwiachwozu.Iczarneliterynapomarańczowymtle:„MagicBeach–ZarządPortu”.
Ciężarówka zanurzyła się we mgle, znikając z pola widzenia. Warkot silnika przeszedł w odległy
gardłowypomruk.
Wyprostowałem się i odetchnąłem mgłą, którą przenikał nieznaczny zapach spalin. Przy trzecim
oddechuodgłossilnikazamieniłsięwszeptznikającywjakimśinnymosiedlu.
Zastanawiałemsięnadcharakteremkorupcjiprzyczajonejniczymwążwsamymsercuinstytucji,jaką
byłzarządportu.
Kierującsięwstronęlukiwżywopłocie,gdzieznajdowałasięścieżka,usłyszałemjakiśdźwięk,który
docierałzwnętrzadomu.Niezbytgłośny.Cichebrzdęk-brzdękmetalutrącającegometal.
Chociaż znów zaczęło we mnie narastać poczucie zagrożenia, odwróciłem się od ulicy i ruszyłem
ścieżkąwstronęschodówfrontowych.
Jak podpowiadała mi intuicja, udawanie, że niczego nie słyszałem, zostałoby, poczytane za oznakę
słabości.Asłabośćzachęcaładoataku.
Tensubtelnydźwiękprzypominałcośwrodzajuśpiewu,wciążbyłmetaliczny,aleprzywodziłtakżena
myślowadziąserenadę.
Ganek,nieniniejszyniżotaczającygowidzialnyświat,wypełniałycienieimgła.
–Ktotam?–spytałem,alenieotrzymałemodpowiedzi.
Wspinając się po schodach, dostrzegłem po prawej stronie jakiś ruch. Rytmiczne kołysanie się
ażurowego, szczebelkowego kształtu – w przód, w tył – w takt brzęku i stukotu przyciągało mnie jak
magnes.Zobaczyłemkanapęzawieszonąnahakachwsuficie.
Łańcuchynapinałysię,gdykanapawysuwałasiędoprzodu,irozluźniały,gdysięcofała.
Ktośmusiałtusiedziećwciemności,możesięnawetniekołysał,tylkomnieobserwował,gdykryłem
się przed ciężarówką. Sądząc po obecnym ruchu kanapy, obserwator przesunął stopy do tyłu i wstał
zaledwie kilka sekund wcześniej, pozostawiając rozhuśtane siedzisko w ruchu, by przyciągnąć moją
uwagę.
Stałemnagankusamjakpalec.
Gdyby zszedł ze schodów, kiedy po nich wchodziłem, spotkałbym go, gdyby zaś przeskoczył poręcz
ganku–usłyszałbym.
Drzwi frontowe, bez względu na to, jak ostrożnie ktoś by je otworzył, a potem zamknął, musiałyby
wydaćjakiśdźwięk.
Miałemprzedsobączworookien,szybybyłyrównieczarne,jakniebonaskrajuwszechświata,gdzieś
pozablaskiemwszelkichgwiazd.
Poświęciłemjeszczetrochęczasunato,byspojrzećwkażdeokno.Gdybyktośobserwowałmnieod
drugiejstrony,todostrzegłbymzapewnekształtwbledszymodcieniuczerniniżmrocznewnętrzepokoju.
Kanapawciążsięhuśtała.
Przez chwilę wydawało mi się, że łuk, który zatacza, nie zmniejszył się ani trochę, jakby wciąż
wprawiał ją w ruch jakiś niewidzialny osobnik. Metaliczna pieśń skręconych ogniw przycichła
niezaprzeczalnie…istwierdziłem,żekanapabujasięcorazwolniej,ażwkońcuzatrzymujesięnadobre.
Zastanawiałemsięprzezmoment,czyniezapukaćcichocookien,bysprawdzić,cosięstanie.
Cofnąłem się jednak ku schodom i zszedłem z ganku. Mgła, ciemność i cisza wokół mnie gęstniały
zkażdąchwilą.
Stojącnaganku,czułem,żebyćmożetowarzyszymiktośalbocoś.
Jakoczłowiek,którywidujezmarłychniechętnychopuszczeniutegoświata,nigdynieprzypuszczałem,
żepoziemimogąchodzićduchyniewidzialnedlamnie.
Teraz rozważyłem tę możliwość – i odrzuciłem ją. Stało się coś dziwnego, ale duchy nie stanowiły
wtymwypadkuwyjaśnienia.
Koncentrując się ponownie na twarzy Annamarii, opuściłem posesję fantomu na bujanej kanapie,
wróciłem na chodnik i skierowałem się na północ. Niebawem znalazłem się w kleszczach magnetyzmu
psychicznego.
Nie śpiewały nocne ptaki. Nie szczekały psy. Żadnego tchnienia wiatru, pohukującej sowy,
skradającego się kota wśród szelestu liści. Zaszedłem zbyt daleko w głąb miasta, by słyszeć szept
oceanu.
Choćzerkałemcochwilaprzezramię,niezauważyłemnikogo,ktobymnieśledził.Byćmożeczułem
dreszcz na karku nie dlatego, że ktoś za mną podążał, ale dlatego, że byłem tak bardzo samotny,
pozbawiony przyjaciół, do których mógłbym się zwrócić, z wyjątkiem osiemdziesięcioośmioletniego
aktora, tak skupionego na sobie, że nie dostrzegł krwi na mojej twarzy, a potem worka z lodem, który
przyciskałemsobiedogłowy.
ROZDZIAŁ13
TsunamiprzepowiedzianeprzezHutchaprzetaczałosięprzezulice,jeśliprzyjąć,żemgłatobiałycień
mrocznegooceanu,gdyżzalewałakażdyzakątek,pogrążającMagicBeachwnieruchomościzatopionego
miasta.Oilegoorientowałem,mierzyłatrzystametrów.
Kiedy szukałem uparcie Annamarii, prądy nieprzeniknionej mgły wydawały mi się nie tyle cieniem
morza,ilezapowiedziąprzypływu,czerwonegoprzypływuzmojegosnu.
Gdziekolwiek szedłem, każde drzewo przypominało brodatą postać w turbanie i długiej szacie – aż
stanąłem pod szerokolistnym olbrzymem, przed którym mgła niemalże się cofała. Wznosił się na
wysokośćosiemnastuczydwudziestumetrówiodznaczałwspaniałąarchitekturąrozłożystychkonarów.
Ponieważ znajomość imion różnych rzeczy jest objawem szacunku dla piękna tego świata, poznałem
nazwy wielu drzew nie znałem jednak nazwy tego olbrzyma, nie mogłem też sobie przypomnieć, bym
kiedykolwiekwidziałpodobnyokaz.
Liście miały podwójne blaszki, każda po cztery płatki. Trzymane między kciukiem i palcem
wskazującym,byłygrubeiwoskowatewdotyku.
Zdawałosię,żebiałekwiatypośródczarnychgałęzi,dużejakmisy,fosforyzująwmroku.
Przypominały magnolie, choć robiły większe wrażenie, ale nie były to magnolie. Z płatków kapała
woda,jakbydrzewokondensowałomgłę,bystworzyćowekwiaty.
Za drzewem majaczył piętrowy dom w stylu wiktoriańskim, umiarkowanie przyozdobiony, jak na ten
styl,zeskromnymgankiemzamiastokazałejwerandy.
Mgła cofała się przed drzewem, ale bezlitośnie atakowała dom. Blade światła, które paliły się
wśrodku,ledwieprzenikałyszyby.
Przeszedłempoddrzewem,amagnetyzmpsychicznyprzyciągałmnieniedosamegobudynku,leczdo
wolnostojącegogarażuimieszkanianadnim,gdziezokiennapiętrzewydzierałsięczerwonawyblask,
barwiącmgłę.
Zagarażemznajdowałasiękondygnacjaschodówprowadzącychnapodest.
Nagórzewidaćbyłooszklonedrzwiplisowanymifirankami.
Już miałem zapukać, gdy język zamka wysunął się z wgłębienia w ościeżnicy i drzwi uchyliły się
odrobinę do środka. Przez tę szczelinę mogłem dostrzec ścianę, na której pulsowały połyskliwym
miedzianymświatłemcienistekręgi.
Spodziewałem się, że drzwi zablokuje łańcuch i że nad stalowymi ogniwami ukaże się twarz
Annamariispoglądającejnieufnie.Niebyłojednakżadnegołańcuchainieukazałasiężadnatwarz.
Pochwiliwahaniapchnąłemdrzwinaoścież.Wgłębiznajdowałsiędużypokój,oświetlonymiękkim
blaskiempięciulampekoliwnych.
Jednaznichstałanablaciestołujadalnegozdwomakrzesłami.Przystole,twarządodrzwi,siedziała
Annamaria.
Uśmiechnęłasię,gdyprzekroczyłempróg.Uniosłaprawądłońiwskazaładrugiekrzesło.
Zadowolony,żenieczujęjużwilgociichłodnegopowietrza,zamknąłemdrzwiizatrzasnąłemzamek.
Próczstołuikrzesełskromneumeblowanieobejmowałowąskiełóżkowjednymrogu,stoliczeknocny
zwyginanąlampką,wytartyizapadniętyfotelzpodnóżkiem,wreszciestolikdokawy.
Dwie z rozmieszczonych po całym pokoju szklanych lamp oliwnych miały kolor brandy, a trzy
czerwony.
KiedyusiadłemnaprzeciwkoAnnamarii,zobaczyłem,żestółjestnakrytydokolacji.Dwarodzajesera
i dwa rodzaje oliwek. Pomidory pokrojone w ćwiartki. Krążki ogórka. Półmiski jogurtu z dodatkiem
przypraw,połyskującegooliwązoliwek.Talerzdojrzałychfig.
Bochenekchlebazchrupkąskórką.
Nie uświadamiałem sobie, jak bardzo chce mi się pić, dopóki nie spostrzegłem kubka herbaty, która
smakowałatak,jakbyosłodzonojąsokiembrzoskwiniowym.
Ozdobęstanowiłaszerokaipłytkamisa,wktórejpływałytrzybiałekwiatyzdrzewarosnącegoprzed
domem.
Zaczęliśmy jeść bez słowa, jakby nie było nic nadzwyczajnego w tym, że znalazłem tę kobietę, ani
wtym,żemnieoczekiwała.
Jedna z lampek oliwnych stała na blacie szafki kuchennej, pozostałe w salonie. Na suficie widniały
kółeczkaświatłaidrżącewodnistecienieszklanychnaczyń.
–Bardzoprzyjemne–odezwałemsięwkońcu.–Lampkioliwne.
–Światłoinnychdni–odparła.
–Innychdni?
–Słońcesprawia,żeroślinyrosną.Roślinydająolej.Aolejkarmilampy,oddającświatłoinnychdni.
Nigdy mi nie przyszło do głowy, że lampka oliwna to zgromadzony, przetworzony i uwolniony blask
słonecznyprzeszłychlat,aletakoczywiściebyło.
–Blasktychlampekprzypominamirodziców–oznajmiła.
–Opowiedzmionich.
–Będzieszznudzony.
–Mimowszystkospróbuj.
Uśmiech.Przeczącyruchgłową.Jadładalej,nieodzywającsię.
Miała na sobie białe tenisówki, ciemnoszare spodnie i obszerny różowy sweter, który nosiła
wcześniej, na molo. Długie rękawy były teraz podwinięte, jakby kończyły się grubymi mankietami,
i odsłaniały jej szczupłe nadgarstki. Na srebrnym łańcuszku połyskiwał srebrny dzwoneczek
owdzięcznymkształcie.
–Tenwisiorekjesturoczy–zauważyłem.
Nieodpowiedziała.
–Majakieśznaczenie?
Spojrzałamiwoczy.
–Aczyżwszystkoniemajakiegośznaczenia?
Wjejspojrzeniubyłocoś,cokazałomiodwrócićwzrok,poczułemstrach.Niebyłtostrachprzednią.
Strachprzed…niewiedziałemprzedczym.Nagleogarnęłomniebeznadziejnezniechęceniezpowodów,
którychniepotrafiłemokreślić.
Przyniosłazkuchenkiporcelanowydzbanekidolałamiherbaty.
Kiedyznówusiadłanaswoimkrześle,wyciągnąłemdoniejrękęnadstołem,dłoniądogóry.
–Weźmieszmniezarękę?
–Chceszpotwierdzeniatego,cojużwiesz.
Wciążwyciągałemdoniejdłoń.
Poddałasięiujęłają.
Mieszkanienadgarażemzniknęło,ajaniesiedziałemjużnachromowanym,winylowymkrześle,lecz
stałemnaplażywkrwawymświetle;niebobyłowogniu,azoceanuwyłaniałysięroztopionemasy.
Puściła moją rękę, a sen zniknął. Jedyny ogień unosił się nad knotami lamp, w bezpiecznej osłonie
szkła.
–Bierzeszwtymudział–zauważyłem.
–Nietakjakwielkimężczyznanamolo.
Byłzaskoczonywizją,którąmuprzekazałem;Annamariijednakonaniezdziwiła.
– Ten mężczyzna i ja jesteśmy w innych obozach wyjaśniła. – W jakim obozie ty jesteś, Odd
Thomasie?
–Teżmiałaśtensen?
–Toniejestsen.
Spojrzałemnaswojądłoń,którejdotyksprawił,żeAnnamariaprzywołałatenkoszmar.
Kiedy podniosłem wzrok, jej ciemne oczy wydawały się starsze od twarzy o całe wieki, ale wciąż
pozostawałyłagodneimiłe.
–Comasięstać?Kiedy?Gdzie?Tutaj,wMagicBeach?Iwjakisposóbbierzeszwtymudział?
–Niemogępowiedzieć.
–Dlaczego?
–Wszystkowswoimczasie.
–Cotoznaczy?
Jejuśmiechprzypominałmiuśmiechkogośinnego,aleniemogłemsobieprzypomniećkogo.
–Toznaczy:wszystkowswoimczasie.
Może dlatego, że rozmawialiśmy o czasie, spojrzałem na podświetlany zegar ścienny w kuchni.
Porównałemjegowskazaniazeswoimzegarkiem.
Byłazaminutęsiódma.Wedługzegarawkuchnijedenastapięćdziesiątdziewięć.Spieszyłsięopięć
godzin.
Wtedyuświadomiłemsobie,żecienkaczerwonawskazówka,odmierzającasekundy,zatrzymałasięna
dwunastej.
Zepsutyzegarstanął.
–Twójzegarniechodzi.
–Tozależyodtego,czegosięponimoczekuje.
–Czasu–podsunąłem.
Kiedy znów spojrzałem na Annamarię, okazało się, że odpięła srebrny łańcuszek i zdjęła go z szyi.
Terazwyciągnęładomnierękę,zktórejzwieszałsięmaleńkidzwoneczek.
–Umrzeszzamnie?–spytała.
–Tak–odparłembezwahaniaiwziąłemdzwonek,którymiofiarowała.
ROZDZIAŁ14
Kontynuowaliśmyposiłek,jakbyrozmowaito,cosięwydarzyłoodchwili,gdyprzekroczyłempróg,
byłyczymśzwykłymitypowymdlapory,którąspędzasięprzystole.
Prawdępowiedziawszy,ludzienaogółniepytalimnie,czyumarłbymzanich,ajanieprzywykłemdo
tego,byodpowiadaćtwierdząco,itobezwahania.
Umarłbym za Stormy Llewellyn, ona zaś umarłaby za mnie, i żadne z nas nie musiałoby zadawać
drugiemu pytania, które postawiła mi Annamaria. Stormy i ja rozumieliśmy, na poziomie znacznie
głębszymniżumysłiserce,innymisłowy,napoziomiepierwotnejnatury,żejesteśmyoddanisobiebez
względunaokoliczności.
Chociaż oddałbym życie za swoją utraconą dziewczynę, los nie pozwolił mi na dokonanie takiej
transakcji.Odtamtegonaszpikowanegokulamidnia,kiedyzginęła,żyjęniechcianymżyciem.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie szukam śmierci. Kocham życie i kocham świat, jako niezwykły wzór,
który ujawnia się w każdej drobnej części składającej się na całość. Nikt nie może kochać szczerze
świata, który jest zbyt wielki, by objąć go swoją miłością. Kochać cały świat to fałsz i niebezpieczne
złudzenie. Kochanie świata jest jak kochanie idei miłości, ponieważ wzniosłe uczucie, które temu
towarzyszy,zwalniaczłowiekaodtrudówiobowiązkówwynikającychzobdarzaniamiłościąludzijako
jednostek,zobdarzaniamiłościąjednegomiejsca–domu–ponadwszystkoinne.
Patrzęnaświatwskali,którapozwalanaszczerąmiłość–skalataobejmujemiasto,dzielnicę,ulicę–
ikochamżycie,zpowoduwszystkiego,coniesiezasobąpięknotegoświataitegożycia.Niekochamich
do przesady i traktuję z podziwem tylko w takim stopniu, w jakim architekt, stojąc w pierwszej sali
wspaniałego pałacu, jest zdumiony i zachwycony tym na co patrzy, wiedząc jednocześnie, że to nic
wporównaniuzzapierającymidechwidokamizanastępnymprogiem.
OdtamtegodniaśmierciwPicoMundo,przedsiedemnastomamiesiącami,mojeżycienienależydo
mnie. Zostałem oszczędzony z powodów których nie pojmuję. Wiedziałem, że nadejdzie dzień, kiedy
oddamżyciewsłusznejsprawie.
„Umrzeszzamnie?”
„Tak”.
Instynktownie,słysząctobrzemiennewskutkipytanie,poczułemżeczekamnanieodchwiliśmierci
Stormyiżeznałemodpowiedź,jeszczezanimAnnamariawogólejezadała.
Chociaż postanowiłem poświęcić się tej sprawie, nic o niej nie wiedząc, byłem mimo wszystko
ciekaw, co zamierzają ci mężczyźni na molo, jakie miejsce w tym wszystkim zajmowała Annamaria
idlaczegopotrzebowałamojejochrony.
Siedzączzawieszonymnaszyiłańcuszkiemimałymdzwonkiemnapiersi,tużprzymostku,spytałem;
–Gdziejesttwójmąż?
–Niejestemzamężna.
Czekałem,ażpowiecoświęcej.
Przytrzymaławidelcemfigęiodcięłanożemogonek.
–Gdziepracujesz?–spytałem.
Odkładającnóż,odparła:
–Niepracuję.–Poklepałasiępowydatnymbrzuchu.–Czekamnieinnapraca.
Rozglądającsięposkromnieurządzonymwnętrzu,oznajmiłem:
–Przypuszczam,żeczynszjestniski.
–Bardzoniski.Mieszkamtuzadarmo.
–Właścicieletotwoikrewni?
– Nie. Wcześniej mieszkała tu przez dwa lata trzyosobowa uboga rodzina, dopóki nie zaoszczędziła
dostateczniedużo,żebysięprzeprowadzić.
Więcwłaścicieletopoprostu…dobrzyludzie?
–Chybaciętoniedziwi?
–Może.
–Poznałeśwswoimmłodymżyciuwieludobrychludzi.
Pomyślałem o Ozziem Boonie, komendancie policji Wyatcie Potterze i jego żonie, o Karli, Terri
Stambaugh, o wszystkich swoich przyjaciołach w Pico Mundo, o zakonnicach u św. Bartłomieja,
osiostrzeAngeliizakonnicach,któreprowadziłysierocinieciszkołędladziecispecjalnejtroski.
–Nawetwtejbrutalnejicynicznejepoceniejesteśanibrutalny,anicyniczny.
–Zcałymszacunkiem,Annamario,nieznaszmnietaknaprawdę.
–Znamciębardzodobrze–oświadczyłastanowczo.
–Skąd?
–Bądźcierpliwy,azrozumiesz.
–Wszystkowswoimczasie,hę?
–Właśnie.
–Myślę,żetenczaswłaśnienadszedł.
–Myliszsię.
–Jakmogęcipomóc,jeśliniewiem,wjakichjesteśtarapatach?
Skończyłajeśćiwytarłaustapapierowąserwetką.
–Niemamowyożadnychopałach,opresjiczykłopotach–wyjaśniłaznutąrozbawieniawłagodnym
głosie.
–Ajakbyśtonazwała?
–Określonąsytuacją.
–Znajdujeszsięwokreślonejsytuacji?Wjakisposóbtwojaosobakolidujeztąsytuacją?
–Źlemniezrozumiałeś.To,comnieczeka,tookreślonasytuacja,nietarapaty,zktórychtrzebamnie
wyciągnąć.
Wyjęła z płytkiej misy jeden z dużych pływających kwiatów i położyła przed sobą na złożonej
serwetce.
– W takim razie dlaczego zadałaś mi tamto pytanie, dlaczego dałaś mi dzwonek, czego ode mnie
oczekujesz?
–Niepozwólimmniezabić–odparła.
–No,dochodzimydosedna.Dlamnietobezwątpieniatarapaty.
Oderwałajedenpłatekzkwiatuipołożyłazbokunastole.
–Ktochcecięzabić?–spytałem.
–Ludzie,którzybylinamolo–odparła,odrywającnastępnypłatek.–iinni.
–Ilujesttychinnych?
–Sąniezliczeni.
– Niezliczeni… czyli, dajmy na to, nieprzebrani, tak jak nieprzebrane są ziarenka piasku na
oceanicznychwybrzeżach?
– To sugerowałoby „nieskończoność”. Tych, którzy chcą, bym była martwa, da się policzyć i zostali
policzeni,alejestichzbytwielu,bymiałotoznaczenie.
–No,niewiem.Sadzę,żedlamniematoznaczenie.
–Myliszsięcodotego–zapewniłamniespokojnie.
Wciążobrywałapłatkizkwiatów,Usypałaznichcałystos.
Jej opanowanie i spokój nie zmieniły się, kiedy mówiła, że jest celem zabójców. Przez chwilę
czekałem,ażznówspojrzymiwoczy,alejejuwagawciążskupiałasięnakwiecie.
Odezwałemsię:
–Cimężczyźninamolo…kimonisą?
–Niewiem,jaksięnazywają.
–Dlaczegochcącięzabić?
–Niewiedząjeszcze,żechcąmniezabić.
Zastanawiałemsięprzezchwilęnadjejodpowiedzią.Niebardzomogłemzrozumieć,więcspytałem:
–Kiedybędąwiedzieli,żechcącięzabić?
–Wkrótce.
–Rozumiem–skłamałem.
–Zrozumiesz–powiedziała.
Zabrudzeniawknotachlampeksprawiałyodczasudoczasu,żepłomienieskakały,drżałyiprzygasały.
Zdawałosię,żerefleksynasuficienabrzmiewają,kurcząsię,drgają.
– I gdy ci faceci zorientują się w końcu, że chcą cię zabić… to dlaczego będą chcieli to zrobić? –
spytałem.
–Zniewłaściwegopowodu.
–Okej.Nodobrze.Cotozapowód?
–Wydajeimsię,żewiem,jakiejprzerażającejrzeczyzamierzająsiędopuścić.
–Awiesz,jakiejprzerażającejrzeczyzamarzająsiędopuścić?
–Tylkowogólnychzarysach.
–Możeprzedstawiszmiteogólnezarysy?
–Śmierćwieluludzi–wyjaśniła.–Iogromnezniszczenia.
–Tobardzogroźnezarysy–zauważyłem.–Ibardzoogólne.
–Mojawiedzajestwtymwypadkuograniczona–powiedziała.–Jestemtylkoczłowiekiem,takjakty.
–Czytoznaczy…żejesteśobdarzonazdolnościamipsychicznymi,podobniejakja?
– Nie. To znaczy tylko, że jestem człowiekiem, a nie istotą wszechwiedzącą. Oberwała z kwiatu
wszystkie płatki, pozostawiając jedynie zielone dno, działki kielicha, które chroniły płatki, kilka
pręcikówisłupek.
Jeszczerazspróbowałemnawiązaćzniątękarkołomnąrozmowę.
–Mówiąc,żechcącięzabićzniewłaściwegopowodu,sugerujesz,żeistniejejakiśsłusznypowód,dla
któregomoglibycięzabić.
–Niejestsłuszny–sprostowała.–Alezichpunktuwidzenialepszy.
–Icóżtozalepszypowód?
Wkońcuspojrzałamiwoczy.
–Cozrobiłamztymkwiatem,Dziwaku?
Stormy,itylkoona,nazywałamnieczasemdziwakiem.
Annamariauśmiechnęłasię,jakbywiedziała,coprzemknęłomiprzezgłowęijakieskojarzeniesama
wywołała.
Wskazującstospłatków,zauważyłem:
–Jesteśpoprostuzdenerwowana,towszystko.
– Nie jestem zdenerwowana – odparła z niezachwianym przekonaniem. – Nie prosiłam cię, byś mi
powiedziałdlaczegotozrobiłam,tylkocotakiegozrobiłamztymkwiatem.
–Zniszczyłaśgo.
–Naprawdętaksądzisz?
–Chybażechceszzrobićztegopotpourri.–Kiedykwiatpływałwmisie,tojakwyglądał?
Pomimożezerwanogozdrzewa?
–Pięknie.
–Byłbujnyiżywy?–spytała.
–Tak.
–Aterazsprawiawrażeniemartwego.
–Bardzomartwego.
Oparłałokcieostół,agłowęozłączonedłonieisięuśmiechnęła.
–Chcęcicośpokazać.
–Co?
–Cośzwiązanegozkwiatem.
–Wporządku.
–Kiedy?
–Wszystkowswoimczasie–odparła.
–Mamnadzieję,żedożyjętejchwili.
Uśmiechnęłasięjeszczeszerzej,awjejgłosiepojawiłsiętonprzyjacielskiejserdeczności:
–Wiesz,maszwsobiepewienwdzięk.
Wzruszyłemramionamiiskupiłemuwagęnapłomieniuczerwonejlampy,którastałamiędzynami.
– Żeby nie było nieporozumień – uprzedziła. – Chciałam powiedzieć, że masz pewien wdzięk, na
którymmożnapolegać.Jeślisądziła,żeudałojejsięzapomocątegokwiatuzdekoncentrowaćmnieiże
zapomniałemopytaniu,któregounikała,tosięmyliła.
Wróciłemdosprawy:
–Jeśliniechcącięzabićwtejchwili,alezechcącięzabićwkrótce,itozniewłaściwegopowodu,to
jakijesttensłuszny?Wybaczmi.Jakimlepszympowodemmogąsięwtymwypadkukierować?
–Dowieszsię,kiedysiędowiesz–powiedziała.
–Akiedysiędowiem?
Otworzyłausta,ajaodpowiedziałemnaswojepytaniejednocześnieznią:
–Wszystkowswoimczasie.
Byłotobardzodziwne,aleniewydawałomisię,żeukrywajakieśinformacjealbomówizagadkami,
żebymnieoszukaćalbopodpuścić.Robiławrażenieosobycałkowicieprawdomównej.
Cowięcej,wydawałomisię,żewszystko,copowiedziała,znaczyłowięcej,niżwywnioskowałamiże
w końcu, kiedy powrócę myślą do naszej kolacji, uświadomię sobie, tego właśnie wieczoru, o tej
godzinie,kimnaprawdęjest.
Annamariapodniosłaobiemadłońmikubekinapiłasięherbaty.
Nie wyglądała inaczej w migotliwym blasku lamp niż w szarym świetle popołudnia, na molo. Ani
piękna,anibrzydka,ajednakniepospolita.Drobna,alewjakiśsposóbniezwyklesilna.Odznaczałasię
nieprzeciętną osobowością, nie tyle magnetyczną, ile zmuszającą do pokory. Nagle moja obietnica, by
uchronićjąprzedniebezpieczeństwem,przygniotłamojepiersiciężarem.Podniosłemrękędowisiorka,
którymiałemteraznaszyi.
Odstawiając kubek z herbatą, popatrzyła na dzwonek uwięziony między moim kciukiem a palcem
wskazującym.
–„Dzwonbijedlamnie…todźwięk,którywzywamniedoniebaalbopiekła”–powiedziałem.
– Szekspir – odrzekła – Ale to nie jest dokładny cytat. Poza tym człowiek taki jak ty nie powinien
wątpićwswojeostateczneprzeznaczenie.
Znowuspuściłemwzrokispojrzałemnalampkęoliwną.Możedlatego,żemamtakbogatąwyobraźnię,
zobaczyłem jak skaczący płomień przeradza się, na krótką chwilę, w obraz smoka stojącego na tylnych
łapach. Razem, bez dalszych słów, posprzątaliśmy szybko ze stołu, schowaliśmy do lodówki pozostałe
jedzenie,umyliśmyipochowaliśmynaczynia.
Annamaria wyjęła z garderoby płaszcz i włożyła go podczas gdy ja za pomocą fidybusa na długiej
rączcezgasiłempłomieńlampkiwkuchni,atakżetejnastole,któratowarzyszyłanamprzykolacji.
Annamariapodeszładomniejedynieztorebką,więczauważyłem:
–Możesięzdarzyć,żebędzieszpotrzebowałaczegoświęcej.
–Niemamwielewięcej–wyjaśniła.–Trochęubrań.
Poprostuodniosłemnaglewrażenie,żeczaszaczynauciekać.
Tosamoprzeczucieskłoniłomniewcześniejdoszybkiegoposprzątaniastołu.
–Zgaśpozostałelampy–nakazaławyjmującztorebkilatarkę.–Pospieszsię.
Zgasiłemtrzypłomienie.
Kiedy Annamaria oświecała podłogę, kierując się w stronę drzwi, z cichej nocy dobiegł warkot
zbliżającegosiępojazdu,półciężarówki,sądzącpodźwiękusilnika.
Natychmiastosłoniłalatarkędłonią,bystrumieńświatłanierozjaśniłokien.
W ciemności szczęknęły hamulce i głośny jeszcze przed chwilą silnik zaczął teraz pracować na
wolnychobrotach–napodjeździeprzedgarażem,nadktórymczekaliśmy.
Trzasnęłydrzwisamochodu.Potemdrugie.
ROZDZIAŁ15
–Tędy–powiedziałaiwciążosłaniająclatarkę,skierowałamniedodrzwi,którejakprzypuszczałem,
prowadziłydogarderoby.Zanimijednakznajdowałysiępodestiwąskiewewnętrzneschodki,którymi
można było zejść do garażu. Choć bardzo solidne, drzwi zamykały się tylko od środka Gdyby olbrzym
ijegoprzyjacieledostalisiędomieszkania,nieudałobysięnampowstrzymaćpogoni.
PonieważAnnamariabyławciąży,ajabałemsię,żewtympośpiechusiępotknieispadnie,wziąłem
odniejlatarkęikazałemjejtrzymaćsięmocnoporęczyischodzićostrożnietużzamną.
Osłaniając latarkę palcami i trzymając ją za plecami, żeby oświetlić drogę Annamarii, a nie sobie,
zszedłemdogarażunietakszybko,jakbymsobieżyczył.
Z ulgą zobaczyłem, że w podnoszonych drzwiach nie ma szklanych paneli. Dwa okienka, jedno na
ścianiepółnocnej,drugienapołudniowej,byłyniewielkieiumieszczonetużpodsufitem.Wydawałosię
mało prawdopodobne, by ktoś dostrzegł przez te zakurzone szybki światło, ale mimo wszystko wciąż
zakrywałemlatarkędłonią.
W garażu stały dwa samochody: ford explorer, maską do drzwi, i starszy mercedes sedan tyłem do
nich.
Annamariadotarładopodnóżaschodówiszepnęła:
–Tujestwyjście,naścianiepołudniowej.
Zgórydobiegłostukaniekłykciwdrzwiprowadzącedojejmieszkania.
Otoczeni wonią smaru oleju i gumy, stąpając ostrożnie, by nie stanąć na jakimś śliskim kawałku
podłogi,przeszliśmyobokSUV-aisedana,iodnaleźliśmybocznewyjście.
Nad naszymi głowami znów rozległo się pukanie, tym razem bardziej uporczywe niż wcześniej. Nie
byłatozpewnościądostawapizzy.
Przekręciłemgałkęicofnąłemzasuwkę.Ponieważdrzwiotwierałysiędowewnątrz,niezasłaniałymi
widokuwjakimkolwiekkierunku,kiedywyjrzałemnazewnątrz.
Dom w stylu wiktoriańskim stał na północ od tej ściany garażu i był niewidoczny. Biegła w tym
miejscuwąskaalejkamiędzypołudniowąścianągarażuiwysokimżywopłotem,wyznaczającymgranice
posesji.
Gdybyśmywyszlinazewnątrziruszylinawschód,kufrontowigarażu,natknęlibyśmysięnasamochód
naszych gości, parkujący na podjeździe. Gdybyśmy skierowali się na zachód, w stronę tyłów budynku,
znaleźlibyśmy się u podnóża schodów, które prowadziły na podest, gdzie ktoś właśnie dobijał się do
drzwi.
Wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś dostrzegł przez te zakurzone szybki światło, ale mimo
wszystkowciążzakrywałemlatarkędłonią.
W garażu stały dwa samochody: ford explorer, maską do drzwi, i starszy mercedes sedan tyłem do
nich.
Annamariadotarładopodnóżaschodówiszepnęła:
–Tujestwyjście,naścianiepołudniowej.
Zgórydobiegłostukaniekłykciwdrzwiprowadzącedojejmieszkania.
Otoczeni wonią smaru oleju i gumy, stąpając ostrożnie, by nie stanąć na jakimś śliskim kawałku
podłogi,przeszliśmyobokSUV-aisedana,iodnaleźliśmybocznewyjście.
Nad naszymi głowami znów rozległo się pukanie, tym razem bardziej uporczywe niż wcześniej. Nie
byłatozpewnościądostawapizzy.
Przekręciłemgałkęicofnąłemzasuwkę.Ponieważdrzwiotwierałysiędowewnątrz,niezasłaniałymi
widokuwjakimkolwiekkierunku,kiedywyjrzałemnazewnątrz.
Dom w stylu wiktoriańskim stał na północ od tej ściany garażu i był niewidoczny. Biegła w tym
miejscuwąskaalejkamiędzypołudniowąścianągarażuiwysokimżywopłotem,wyznaczającymgranice
posesji.
Gdybyśmywyszlinazewnątrziruszylinawschód,kufrontowigarażu,natknęlibyśmysięnasamochód
naszych gości, parkujący na podjeździe. Gdybyśmy skierowali się na zachód, w stronę tyłów budynku,
znaleźlibyśmy się u podnóża schodów, które prowadziły na podest, gdzie ktoś właśnie dobijał się do
drzwi.
Nawet pomimo tej gęstej mgły nie chciałem zbyt optymistycznie oceniać naszych szans i żywić
pewności,żeudasięnamopuścićposesjębezżadnychkłopotów.
Wcześniejdwarazytrzasnęłydrzwisamochodu,więcbylitamdwajludzie–conajmniejdwaj–inie
przypuszczałem, by jeden i drugi wspięli się na schody, bo przecież nie mieli z sobą dużego kosza
zpodarkami,winaikwiatów.
Jeden z nich zostałby na dole, by nas schwytać, gdybyśmy uciekli temu, który teraz dobijał się do
mieszkanianagórze.
Odwróciłem się od drzwi, zostawiając je otwarte, i spenetrowałem wzrokiem zacieniony sufit; nie
zauważyłem świetlówek, tylko jedną gołą żarówkę. Drugą, niewidoczną włączał zapewne mechanizm
łańcuchowy,którypodnosiłdrzwigarażu,aletylkowtedy.
KiedyskierowałemAnnamariędomercedesa,odrazumizaufała.Niestawiałaoporuaniniepytała,co
zamierzam.
Pukanieucichło.Zgórydobiegłstłumionytrzaskpękającegoszkła,czegogośćniemógłukryć.
Kiedyująłemklamkętylnychdrzwipostroniepasażera,przestraszyłemsięnagle,żesamochódmoże
byćzamknięty.
Szczęścienamsprzyjało,drzwisięotworzyły.
Kroki na górze były tak donośne, że nie zdziwiłbym się, gdyby towarzyszył im głos olbrzyma,
wyśpiewujący„fi,fo,fo,fum”iwieszczący,żeprzemielinamkościizrobisobieznichpotrawkę.
Wewnętrzneświatłomercedesaniebyłojasne.Niemieliśmyzresztąwyboru,musieliśmyzaryzykować.
DającAnnamariiznak,byusiadłaztyłu,ujrzałemwwyobraźniskromnemieszkanienagórze.Intruzna
pewnozobaczyłnaczyniawzlewie:dwakubki,dwakompletytalerzy.
Prędzejczypóźniejdotknąłbydługiegokloszajednejzlampekoliwnych.
Szkło nie było pewnie gorące, ale wciąż ciepłe. Cofnąłby z uśmiechem palce przekonany, że
uciekliśmywchwili,gdysiętuzjawił.
Zerknąłem ku drzwiom na południowej ścianie, które zostawiłem otwarte, a które prowadziły na
ścieżkę przy żywopłocie wyznaczającym granicę posesji. Na progu i wzdłuż framugi pełzły kosmyki
mgły,jakpalceślepegoducha,niktjednaksiętamjeszczeniepojawił.
Annamaria wśliznęła się na tylne siedzenie, ja poszedłem w jej ślady. Zamknąłem za nami drzwi
zdecydowanym ruchem, nie trzaskając nimi jednak; wyszło mi to bardziej hałaśliwie, niżbym pragnął.
Wewnętrzneświatłowozuzgasło.
Mercedesmiałconajmniejdwadzieścialat,możenawetdwadzieściapięć,ipochodziłzepoki,kiedy
Niemcyprodukowaliduże,obszernewozy,nieprzywiązującwagidoaerodynamiki.Obydwojemogliśmy
zanurzyćsięwtejprzestrzeni,trzymającgłowyponiżejokien.
Nie był to może podstęp w stylu „Skradzionego listu” Poego, ale coś w tym rodzaju. Nasi
prześladowcy spodziewali się że uciekniemy, i otwarte drzwi od strony południowej potwierdzałyby
takieprzypuszczenie.
Pod wpływem chwili, wierząc, że siedzą nam na karku, nie byli skłonni podejrzewać, że
zaryzykowaliśmykryjówkę,któraznajdowałasięniemalnaogólnymwidoku.
Naturalnie,moglirówniedobrzeuznać,żeotwartedrzwiiwpełzającadogarażumgłatotrochęzbyt
oczywiste.
Doszliby zapewne do wniosku, że warto spenetrować garaż, i gdyby to zrobili nasz los zostałby
przesądzony.
Niebyligłupcami,mimowszystko,leczpoważnymiludźmi.Wiedziałemzpewnegoźródła,żeplanują
zgładzeniewieluofiariogromnezniszczenia,atrudnoznaleźćcośpoważniejszego.
ROZDZIAŁ16
Kuląc się na tylnym siedzeniu mercedesa, doświadczyliśmy jednej z tych chwil skrajnego stresu,
oczymwspominałemjużwcześniej,jednejztychniepożądanychsytuacji,wktórychwyobraźniapotrafi
być równie barokowa, jak karuzela z postaciami groteskowych istot, pionowa niczym diabelski młyn
iobracającasięniepowstrzymaniewizjamiśmiesznychlosówizabawnychśmierci.
Gdybyśmy zostali znalezieni, ludzie ci mogliby nas zastrzelić przez szyby. Mogliby otworzyć drzwi
i zastrzelić nas z bezpośredniej bliskości. Mogliby zablokować drzwi, podpalić samochód i upiec nas
żywcem.
Cokolwiek postanowiliby z nami zrobić, nie umarlibyśmy tak łatwo, jak przewidywały te wszystkie
scenariusze.Najpierwchcielibysiędowiedzieć,kimjesteśmyicowiemyoichplanach.
Tortury.Torturowalibynas.Obcęgi,ostrzajakbrzytwy,igły,rozpalonedoczerwonościpogrzebacze,
pistoletynagwoździeiwyciskaczeczosnkuprzyłożonedojęzyka.
Oślepiającewybielacze,kwasyżrące,eliksiryonieprzyjemnymsmaku,dym.Bylibyentuzjastycznymi
oprawcami.Bezlitosnymi.Znajdowalibywtymtyleradości,żesfilmowalibynaszecierpienianawideo,
żebypokazaćjepotemswoimkochającymmatkom.
Powiedziałem wcześniej Annamarii, że jestem gotów za nią umrzeć, i była to prawda, ale moje
ślubowanie zawierało w sobie domyślną obietnicę, że nie dopuszczę także do tego, by umarła przede
mną, nim oddam za nią życie. Przynajmniej nie w tej samej godzinie, w której przysiągłem uroczyście
pełnićfunkcjęjejobrońcy.
Ktośzapaliłświatłowgarażu.Samochódstałmaskądotylnejściany,cooznaczało,żeznajdowaliśmy
sięwprzedniejczęścigarażu,dalejodschodówniżwjakimkolwiekinnymmiejscu,gdziemoglibyśmy
sięukryć.Blaskgołejżarówkipodsufitembyłzbytsłaby,żebydocieraćdonaszegomałegoschronienia.
InżynierowieMercedesamoglibybyćdumnizeswejumiejętnościwyciszeniawnętrzawozu.Jeśliktoś
penetrował garaż, otwierając drzwi do schowka z bojlerem albo zaglądając za piec, to ja go nie
słyszałem.
Odliczyłemwduchusześćdziesiątsekund,potemznówsześćdziesiąt,ijeszczeraz.
Okazało się, że takie mierzenie czasu naszego zamknięcia działa mi na nerwy, przestałem więc
odliczaćminutyiczekałem,starającsięniemyślećotorturach.
Wnętrzestaregomercedesapachniałowysłużonąskórą,mentolowympłynemdonacierania,perfumami
ozapachugardenii,kocimłupieżemikurzem.Zachciałomisiękichać.Wduchustoicyzmuspodznakuzen
zacząłemmedytowaćoprzemianietegoodruchuwswędzeniemiędzyłopatkami,którełatwiejbyłobymi
znosić.
Stwierdziwszy, że mi się to nie udaje, pogrążyłem się w medytacji o przemianie tego odruchu
wniezłośliwegopolipaokrężnicy.
Ściskając nos i oddychając przez usta, żywiłem przekonanie, że niegodziwi agenci zarządu portu
uwierzyliwnasząucieczkęiżezapewnejużsobieposzli.
Podnoszącostrożniegłowę,byrozejrzećsiępogarażu,usłyszałemtużobokdwamęskiegłosy,jeden
o głębokim tonie drugi przymilny. Zanurkowałem do swojej dziury, niczym diabełek, który wyskakuje
zpudełkaichowasięnapowrót.
Annamariawyciągnęławciemnościrękęiujęłamojądłoń.Amożetojaposzukałemjejdłoni.
Nie potrafiłem zrozumieć, co mówią mężczyźni. Najwyraźniej jednak jeden z nich był rozgniewany,
adrugisiętłumaczył.
Głośnyłomot,któremutowarzyszyłzamierającybrzęk,dowodził,żetenogłębokimgłosiepotknąłsię
ocośalborzuciłjakimściężkimprzedmiotemwtego,którysięusprawiedliwiał.
Wmiaręjaktarozmowasięprzedłużała,uświadomiłemsobie,żedłońAnnamariidodajemiodwagi.
Mojeserceniebiłojużjakszalone,szczękirozluźniłysięodrobinę.
Okazało się, że obaj mężczyźni stoją bliżej, niż sobie początkowo wyobrażałem. Dla podkreślenia
swoich słów ten bardziej zagniewany walnął dłonią trzy razy w maskę albo przedni zderzak sedana,
wktórymsięchowaliśmy.
ROZDZIAŁ17
Zbirogłębokimgłosie,którynajprawdopodobniejmiałżółteoczyikoziąbródkę,atakżerezerwację
wpieklenałożenabijanegwoździami,walnąłwkaroserięmercedesajeszczeraz.
Wnaszejniedoskonałejkryjówce,natylnymsiedzeniusedana,Annamariaścisnęłamidelikatniedłoń,
dodającodwagi.
Mojeoczyprzyzwyczaiłysiędozmroku.
Widziałemjejtwarznatyledobrze,bydostrzec,żesięuśmiecha,jakbychciałapowiedzieć,żetotylko
chwilowa przeszkoda w naszej ucieczce, że niedługo będziemy skakać po łące pełnej kwiatów, gdzie
motyle mieniące się barwami tęczy pląsają w powietrzu w takt słodkiej muzyki skowronków, drozdów
ijasnożółtychlasówek.
Wiedziałem, że nie jest głupia, wierzyłem też, że nie okaże się niemądra. Siłą rzeczy zakładałem, że
wie coś, czego ja nie wiem, albo że pokłada we mnie większa wiarę niż usprawiedliwiały to moje
umiejętności.Dyskusjastraciłaimpet,głosyprzycichły.Pochwiliobajodsunęlisięodmercedesa.
Światłowgarażuzgasło.
Drzwisięzamknęły.
NiewidziałemjużtwarzyAnnamarii.Miałemnadzieję,żenieuśmiechasiędomniewciemności.
Choć trudno to nazwać fobią, czuję niepokój na myśl o ludziach, którzy uśmiechają się do mnie
wciemności,nawetludzietakłagodni–anawettakdobrzy–jak,zdawałosię,takobietaumojegoboku.
W filmach, kiedy bohater zapala w nieprzeniknionym mroku zapałkę i przekonuje się, że stoi twarzą
w twarz z kimś albo czymś, co szczerzy do niego zęby, to oznacza, że ten ktoś czy coś zamierza mu
oderwaćgłowę.
Oczywiście,filmywniczymnieprzypominająprawdziwegożycia,nawette,którezgarniająnagrody.
Przedstawionyświatalbojestpełenfantastycznychprzygódiradosnegoheroizmu,albojestmiejscemtak
ponurym,takokrutnym,takprzesiąkniętymzdradą,zawziętąrywalizacjąibeznadziejnością,żewidzma
ochotę popełnić samobójstwo, zanim upora się do połowy z pudełkiem babeczek orzechowych. We
współczesnych filmach brakuje kompromisu; albo ratujesz królestwo i żenisz się z księżniczką, albo
giniesz z ręki zabójców wynajętych przez korporację zła, którą próbowałeś zawlec do sądu, gdzie
urzędujeskorumpowanysędzia.
Z zewnątrz dobiegł dźwięk uruchamianego silnika. Hałas zaczął się powoli oddalać i po chwili noc
znów wypełniła się ciszą. Kuliłem się w ciemnym samochodzie jeszcze przez minutę, być może
obdarzanyuśmiechem,abyćmożenie,iwkońcuspytałem:
–Myślisz,żeodjechali?
Odparła:
–Aczytytakmyślisz?
W czasie kolacji zgodziłem się odgrywać rolę jej paladyna, a żaden szanujący się paladyn nie
decydowałbysięnadziałaniebędącewynikiemgłosówwiększościkomitetuzłożonegozdwóchosób.
–Wporządku–oznajmiłem.–Idziemy.
Wygramoliliśmy się z sedana, a następnie, przyświecając sobie latarką, odszukałem drogę do drzwi
wpołudniowejścianie.Kiedyjeotworzyłem,skrzypnęłyzawiasy,czegonieodnotowałemwcześniej.
Wwąskimprzejściumiędzygarażemażywopłotemniktnieczekał,byoderwaćnamgłowy.Jakdotąd
szłodobrze.Alemogliczekaćgdzieindziej.
Zgasiwszylatarkę,wahałemsięruszyćwstronępodjazduiulicyzobawy,żewystawionotamwarty.
Wyczuwającmojątroskę,Annamariawyszeptała:
–Natyłachjestfurtka,prowadzidoparkumiejskiego.
Udaliśmysięnatyłybudynku.Mijającschody,któreprowadziłydojejmieszkania,spojrzałemwgórę,
aleniktstamtądnanasniepatrzył.
Przeszliśmyprzezzamglonepodwórze.Mokrątrawęzaściełałyśliskieżółteliścieplatanów,którena
tym odcinku Środkowego Wybrzeża zrzucały swą szatę dłużej niż gdzie indziej. W białym parkanie
z ząbkowanych prętów znajdowała się furtka pokryta plecionką koralików. Za nią rozciągał się pas
zieleni.Trawnikginąłgdzieśwemgle,wkierunkupołudniowym,zachodnimipółnocnym.
BiorącAnnamarięzaramie,powiedziałem:
–Musimychybaiśćnapołudnie.
– Trzymajmy się blisko posesji od wschodniej strony – poradziła. – Park graniczy od zachodu
zKanionemHekate,któryjestmiejscamiwąski,aczasemobniżasięgwałtownie.
WMagicBeachKanionHekatebyłlegendarny.
Znajdujące się na kalifornijskim wybrzeżu liczne kaniony wyciągały się zakrzywione ku oceanowi
niczym artretyczne palce i każde miasto, które wokół nich zbudowano, musi łączyć swoje dzielnice
mostami. Niektóre z tych kanionów są szerokie, ale większość jest dostatecznie wąska, by nazywać je
wąwozami.
KanionHekatebyłwąwozem,aleszerszymodniektórychigłębokim,zestrumieniemnadnie.Brzegi
tego strumienia – który stawał się dzikszy i bardziej rwący podczas większych opadów – porastały
mieszane zagajniki sosny japońskiej, palm daktylowych i pospolitych cyprysów, zdeformowanych
iposkręcanychzpowoduekstremalnychwarunków,wjakichrosły,atakżesubstancjitoksycznych,które
wbrewprawuzrzucanoprzezlatadokanionu.
Zbocza wąwozu były dostępne, ale strome. Dzikie winorośle i kolczaste krzewy powstrzymywały
zarównoerozję,jakiturystów.
W latach pięćdziesiątych na młode kobiety w Magic Beach polował pewien gwałciciel i morderca.
ZaciągałjedoKanionuHekateizmuszałdokopaniawłasnychgrobów.
Policjaschwytałago–nazywałsięArlissClereboldibyłnauczycielemsztukiwszkoleśredniej–gdy
pozbywał się swojej ósmej ofiary. Jego delikatne blond włosy układały się w loki, twarz była słodka,
usta stworzone do uśmiechu, ramiona mocne, a dłonie o długich palcach odznaczały się siłą
doświadczonegoalpinisty.
Zsiedmiupoprzednichofiardwóchnigdynieodnaleziono.
Clerebold odmówił współpracy z organami ścigania, a psy wyszkolone w szukaniu zwłok nigdy nie
zlokalizowałygrobów.
Gdy szliśmy na południe wzdłuż pasa zieleni, lękałem się spotkania z duchami ofiar Clerebolda.
Doczekały się sprawiedliwości, kiedy ich zabójca został stracony w San Quentin; tym samym
najprawdopodobniejopuściłytenświat.
Aledwa,którychciałnigdynieodnaleziono,wciążmogłytuprzebywać,pragnąc,byichkościznalazły
sięnacmentarzach,gdziespoczywalibliscy.
Zmuszony chronić Annamarię i obarczony odpowiedzialnością zapobieżenia ogromnemu zniszczeniu,
jakieplanowałolbrzymożółtychoczach,miałemdośćnagłowie.Niemogłemsobiepozwolićnato,by
rozpraszałymniemelancholijneduchyzamordowanychdziewcząt,którezapragnęłybyzaprowadzićmnie
doukrytychgrobów.
Lękając się, że nawet samo myślenie o tych smutnych ofiarach przyciągnie do mnie ich duchy, jeśli
rzeczywiściewciążzwlekałyzodejściem,starałemsięwyciągnąćniecowięcejinformacjiodAnnamarii,
gdyszliśmyostrożnieprzezprawienieprzeniknionymrok–Pochodziszgdzieśstąd?–spytałemcicho.
–Nie.
–Notoskądjesteś?
–Zdaleka.
–Zdaleka,toznaczyzOklahomy?–drążyłem.–Zdaleka,toznaczyzAlabamy?MożezMaine?
–Zmiejsca,któreleżyjeszczedalej.Nieuwierzyłbyśmi,gdybymcipowiedziała,jaksięnazywa.
–Uwierzyłbym–upewniłemją.–Uwierzyłemwewszystko,copowiedziałaś,choćniewiemdlaczego
ichoćniewieleztegozrozumiałem.
–Dlaczegowierzyszbezzastrzeżeń?
–Niewiem.
–Wręczprzeciwnie,wiesz.
–Naprawdę?
–Tak.Wiesz.
–Podpowiedzmi.Dlaczegowierzęcibezzastrzeżeń?
–Adlaczegoktokolwiekwcoświerzy,nieważnewco?
–Topytaniefilozoficzneczypoprostuzagadka?
–Jednymzpowodówtejwiaryjestdowódempiryczny.
– Chodzi ci o to, że wierzę w grawitacje, ponieważ jeśli rzucę kamień w powietrze to spadnie na
ziemię?
–Tak.Otomiwłaśniechodzi.
–Nieobdarzyłaśmniezbythojniedowodamiempirycznymi–przypomniałemjej.–Niewiemnawet,
skądjesteś.Anijaksięnazywasz
–Znaszmojeimię.
–Tylkoimię.Anazwisko?
–Niemamnazwiska.
–Każdymanazwisko.
–Nigdygoniemiałam.
Nocbyłazimna;znaszychustbuchałykłębypary.
Annamariaroztaczaławokółsiebiemistycznąaurę;mógłbymuwierzyć,żenaszeoddechyzamieniłysię
wrozległyiniezmierzonyoceanmgły,któraterazzatapiaławszystko,AnnamariazaśzstąpiłazOlimpu,
obdarzona zdolnością zmiecenia swym tchnieniem całego świata i ukształtowania go zgodnie z własną
wolązapomocąpowstałejwtensposóbpary.
–Musiałaśmiećnazwisko,żebypójśćdoszkoły.
–Nigdyniechodziłamdoszkoły.
–Uczyłaśsięwdomu?
Nieodpowiedziała.
–Jeśliniemasznazwiska,tojakdostajeszzasiłek?
–Niedostajęzasiłku.
–Alepowiedziałaś,żeniepracujesz.
–Toprawda.
–Nierozumiem…Ludziedającipieniądzekiedyichpotrzebujesz?
–Tak.
–Orany.Toowielelepszeniżsprzedawanieoponalbobutów.
–Nigdynikogoonicnieproszę;dopierociebiepoprosiłam,byśumarłzamniewraziepotrzeby.
Gdzieś w tym roztapiającym się świecie wciąż stała wieża kościoła św. Józefa, gdyż z dali dobiegł
znajomy dźwięk dzwonu, który odzywał się co pół godziny; było to dziwne z dwóch powodów. Po
pierwsze,nafosforyzującejtarczymojegozegarkawidniałasiódmadwadzieściadwie,cowydawałosię
jaknajbardziejwporządku.Podrugie,odósmejranodoósmejwieczoremdzwonuJózefaobwieszczał
pojedynczymuderzeniem,natomiastpółgodziny–dwomauderzeniami.Terazzadźwięczałtrzykrotnie,co
zabrzmiałowemgleniczymuroczystypogłos
–Ilemaszlat,Annamario?
–Wpewnymsensieosiemnaście.
– Przeżyć osiemnaście lat, nie prosząc nikogo o nic… Musiałaś wiedzieć że nadejdzie chwila, gdy
poprosiszkogośocośnaprawdęwielkiego.
–Miałamtakieprzeczucie–odparła.
Sprawiała wrażenie rozbawionej, ale nie było to rozbawienie towarzyszące próbie zmylenia
rozmówcyczyukryciamotywów.Ponowniewyczułem,żejestbardziejbezpośrednianiżsięwydawało.
Niezadowolony,wróciłemdopoprzedniejtaktyki:
–Jakkorzystaszzopiekizdrowotnej,niemającnazwiska?
–Niepotrzebujęopiekizdrowotnej.
Mającnamyślidziecko,którenosiławłonie,zauważyłem:
–Zakilkamiesięcybędzieszjejpotrzebowała.
–Wszystkowswoimczasie.
–Wiesz,żeniejestdobrzeczekaćnaporód,nieodwiedzającregularnielekarza.
Obdarzyłamnieuśmiechem.
–Jesteśbardzomiłymmłodymczłowiekiem.
–Totrochędziwne,żenazywaszmniemłodymczłowiekiem.Jestemstarszyodciebie.
–Niezmieniatofaktu,żejesteśmłody,noimiły.Dokądzmierzamy?
–Nieulegawątpliwości,żetodoskonałepytanie.
–Chodzimioto,dokądidziemyteraz.
Nie odmówiłem sobie przyjemności, by odpowiedzieć w sposób równie nieprzenikniony, jak
wszystko,cosłyszałemodniej:
–Muszęwidziećsięzczłowiekiemowłosachjakpuchzeskrzydełnietoperzaijęzykużmii
–Makbet–zauważyła,identyfikująccytatipozbawiającmniesatysfakcji.
–NazywamgoFacetemodLatarki.Niemusiszwiedziećdlaczego.Możetobyćryzykowne,więcnie
możeszzemnąiść.
–Ztobąjestemnajbezpieczniejsza.
–Niewykluczone,żebędęmusiałdziałaćiporuszaćsiębardzoszybko.Pozatymznampewnąkobietę,
polubiszją.Nikomunieprzyjdziedogłowyszukaćuniejktóregokolwiekznas.Warczenie,którerozległo
sięzanaszymiplecami,kazałosięnamodwrócić.
Przezchwilęwydawałomisię,żeidziezanamiolbrzymiżekiedymyoddawaliśmysięenigmatycznej
rozmowie,zasprawąjakiejśmagirozdzieliłsięnatrzymniejszepostaci.
Wemgleświeciłosześciorożółtychoczu,jasnychjakodbłyśnikiznakówdrogowych;nieznajdowały
sięnawysokościludzkiejgłowy,alebliżejziemi.Kiedywynurzyłysięzmgłyizatrzymaływodległości
trzechmetrówodnas,okazałosię,żetokojoty.Trzykojoty.
We mgle zmaterializowało się jeszcze sześcioro oczu i do pierwszego tria czworonogów dołączyło
troje długonogich towarzyszy. Najwidoczniej wyszły z Kanionu Hekate, by zapolować. Sześć kojotów.
Wataha.
ROZDZIAŁ18
Jako człowiek mieszkający przez dłuższy czas tam, gdzie preria graniczy z pustynią Mojave,
spotykałemwcześniejkojoty.Naogół,okazująclękprzedludźmi,unikałymnieiniezamierzałyoskubać
mikości.
Raz jednakże, pewnej nocy, udały się na mięsne zakupy, a ja stanowiłem najbardziej soczysty kąsek
w lodówce sklepowej. Z trudem umknąłem, nie pozostawiając w pysku drapieżnika kawałka własnego
tyłka.
Gdybym był Hutchem Hutchisonem i znalazł się w menu watahy kojotów dwukrotnie w ciągu
siedemnastu miesięcy, nie uznałbym tego za ciekawy zbieg okoliczności, ale za niepodważalny dowód
naukowy, że kojoty jako gatunek obróciły się przeciwko rodzajowi ludzkiemu i że zamierzają dokonać
naszejeksterminacji.
W tej mgle, na obrzeżach terenów zielonych, wzdłuż Kanionu Hekate, sześciu przedstawicieli Canis
latrans w niczym nie przypominało przeróżnych osobników, jakich można zobaczyć na wystawach
sklepówzoologicznych.
Było to niezwykłe, wierzcie lub nie, ponieważ kojoty odznaczają się czasem swoistym głupkowatym
urokiem.Sąbardziejspokrewnionezwilkaminiżpsami–szczupłe,umięśnioneiskutecznedrapieżniki–
ale mają łapy o wiele za duże, jak na swe ciała, i uszy za duże, jak na swe głowy; czasem wydają się
nieco szczeniakowate i przynajmniej tak miłe jak zbrodniczy dyktator irański, kiedy wkłada garnitur
ikażesobierobićzdjęciazlodamiwdłoni,wotoczeniudziecizeszkołypodstawowej,którychrodzice
dobrowolnieprzeznaczyłyjenazamachowców-samobójców.
Z wąskimi pyskami, obnażonymi zębami i intensywnie fosforyzującymi ślepiami tych sześć kojotów,
którestanęłydokonfrontacjizAnnamariąizemną,nieodznaczałosięwyglądem,któryzapewniłbyim
udziałwreklamiekarmydlapsów.Wyglądałyjakfaszystowscywyznawcydżihaduwfutrach.
W najbardziej niebezpiecznych momentach potrafię chwycić jakąś prowizoryczną broń, ale na tej
pustej zielonej połaci jedynym orężem mogła być drewniana sztacheta z płotu, gdyby udało mi się
wyrwać jedną z nich. Żadnych kamieni. Żadnych kijów baseballowych, mioteł, antycznych waz
porcelanowych, patelni, łopat, tosterów czy rozzłoszczonych zezowatych tchórzofretek, które
wprzeszłościokazałysięwyjątkowoskuteczne.
Zacząłem się zastanawiać czy nie powinienem przezwyciężyć swojej niechęci wobec broni palnej
izaopatrzyćsięwspluwę.
Jak się okazało, miałem przy sobie broń, czego nie byłem świadomy: młodą, ciężarną, enigmatyczną
kobietę.Kiedyporadziłem,żebyoddaliłasiępowoliiostrożnieodzębatejzgrai,oznajmiła:
–Niesąwyłącznietym,czymsięwydająnapierwszyrzutoka.
–Jakkażdy–odparłem.–Myślęjednak,żeciosobnicysązgrubszatym,nacowyglądają.
Zamiast wycofać się ostrożnie i odstąpić od tych bestii, z nadzieją że znajdziemy otwartą furtkę
wogrodzonymterenie,Annamariazrobiłakrokwichstronę.
Powiedziałemcoś,comogłobyćbrzydkimsłowemoznaczającymekskrementy,alemamnadzieję,że
posłużyłemsięjakimśłagodniejszymsynonimem.
Spokojnie,alestanowczo,zwróciłasiędokojotów:
–Toniejestwaszemiejsce.Resztaświatanależydowas…alenietomiejsceiniewtejchwili.
Osobiście uważałem, że to kiepska taktyka – oświadczać zgrai wygłodniałych ssaków mięsożernych,
żegościebezodpowiedniegostrojuniebędąobsługiwani.
Miały zjeżoną sierść i podkulone ogony. Uszy przylegały płasko do łbów. Ciała były naprężone,
mięśniezwarte.
Ciosobnicymarzylioposiłku.
Kiedy zrobiła jeszcze jeden krok w ich stronę, nie odezwałem się z obawy, że mój głos zabrzmi jak
piskMyszkiMiki,alewyciągnąłemrękęipołożyłemdłońnajejramieniu.
Niezwracającnamnieuwagi,powiedziaładokojotów.
–Niejestemwasza.Onniejestwasz.Terazodejdziecie.
Wniektórychczęściachkrajukojotyzwanesąwilkamiprerii,cobrzmiznaczniełagodniej,alenawet
jeślinazwiemyjepuchatymidziecinkami,niezamieniąsięwuroczeprzytulanki.
–Terazodejdziecie–powtórzyła.
Odziwo,drapieżnikijakbyspotulniały.Ichsierśćprzygładziłasię,przestałyteższczerzyćkły.
–Teraz–rzuciłanieustępliwie.
Wyraźnieniechcącpatrzećjejdłużejwoczy,postawiłyuszyispojrzaływlewo,apotemwprawo;
można by pomyśleć, że się zastanawiają, jak w ogóle tu trafiły i dlaczego były tak nierozważne, by
ryzykowaćspotkaniezniebezpiecznąkobietąwciąży.
Ruszając ogonami, pochylając głowy, zerkając za siebie z zażenowaniem, rozpłynęły się we mgle,
jakby wcześniej ich plany pokrzyżował mały Czerwony Kapturek, nie wspominając już o nas, i jakby
straciływszelkąpewnośćcodoswoichumiejętnościurodzonychdrapieżników.
Annamaria pozwoliła, bym znów ujął ją za ramię, i obydwoje ruszyliśmy dalej na południe, wzdłuż
zielonej połaci. Po kilku bezowocnych refleksjach na temat znaczenia tego, co się właśnie wydarzyło,
zauważyłem:
–Awięcrozmawiaszzezwierzętami.
–Nie.Tobyłotylkowrażenie.
–Powiedziałaś,żeniesątym,czymsięwydają.
–Nocóż,jakkażdy?–odparła,cytującmojewcześniejszesłowa,conigdyniebędzietakoświecające
jakcytowanieSzekspira.
–Czymbyły…prócztego,czymsięwydawały?
–Wiesz.
–Toniejestwgruncierzeczyodpowiedź.
–Wszystkowswoimczasie–oznajmiła.
–Toteżniejestodpowiedź.
–Jest,jakajest.
–Notak,rozumiem.
–Jeszczenie.Alezrozumiesz.
–NigdyniewidziałemBiałegoKrólika,alewypadliśmyzeświatawprostwkrainęczarów.
Ścisnęłamiramię.
–Światsamwsobiejestkrainączarów,młodyczłowieku,jakdoskonaleotymwiesz.
Po naszej prawej ręce, widoczne tylko chwilami jako mroczne sylwetki przy krawędzi Kanionu
Hekate,skradałysiękojoty,ajazwróciłemnatojejuwagę.
–Tak–przyznała.–Będąnieustępliwe,aleczymająodwagępatrzećwnasząstronę?
Obserwowałem je przez chwilę, ale ani razu nie dostrzegłem najsłabszego nawet błysku
fosforyzującegożółtegookawciemności.Wydawałysięskupionenaziemipodswoimiłapami.
– Jeśli potrafisz poradzić sobie z watahą kojotów – powiedziałem – to nie jestem pewien, czy
naprawdęmniepotrzebujesz.
– Nie mam wpływu na ludzi – wyjaśniła. – Jeśli zamierzają mnie torturować i zamordować i są
zdecydowani przełamać moje mury obronne, to będę cierpieć. Ale kojoty, nawet takie zwierzęta, nie
napawająmnielękieminiepowinnycięmartwić.
–Chybawiesz,comówisz–zauważyłem.–Aleitakmartwięsiętrochęotekojoty.
–Cnotajestodważnaidobroćnieznatrwogi.
–Szekspir,co?–domyśliłemsię.
–„Miarkazamiarkę.”
–Nieznałemtegocytatu.
–Terazjużznasz.
Choć bardzo lubiłem barda z Avonu, wydawało mi się, że dobroć powinna się lękać tych skulonych
kształtówwemgle,jeśliniechciałazostaćpożartaipołknięta.
ROZDZIAŁ19
W odległości kilku przecznic od Chaty Szczęśliwego Potwora, celu naszej wędrówki, przyczajona
eskorta rozpłynęła się w opadających chmurach mgły i już nie wróciła, choć podejrzewałem, że nie
widzimyjejporazostatni.
Domstałsamotnienakońcuwąskiejalejkiwyłożonejspękanymipoznaczonymżłobieniamiasfaltem.
Po obu stronach rosły cedry himalajskie, zdawało się, że ich opadające konary dźwigają mgłę, jakby
miałaciężarśniegu.
Ztymkrytymstrzechąispadzistymdachem,ścianamizdesekcedrowych,winorośląpnącąsięwzdłuż
okapów i obrośniętym krzewami bugenwilli podjazdem dla samochodów, wielka chata mogłaby być
skopiowanazjakiegośromantycznegomalowidłaThomasaKinkade’a.
Niczym ciekawskie zjawy, blade kształty skłębionej mgły napierały na okna, zaglądając do środka,
jakbychcącocenić,czypokojewgłębidomunadająsiędotego,byjenawiedzać.
Fantomy te przenikał ciemny bursztynowy blask o niezwykłej sile przyciągania. Kiedy podeszliśmy
bliżej,zobaczyłem,żetowesołeświatłopołyskujeimigawzdłuższlifowanychkrawędziszybek,jakby
wśrodkuprzebywałaosobaobdarzonamagicznąmocą.
Zanim dotarliśmy na miejsce, przygotowałem Annamarię na spotkanie z Blossom Rosedale, z którą
miałaspędzićnastępnągodzinęczydwie.Czterdzieścipięćlatwcześniej,kiedyBlossommiałasześćlat,
jejpijanyiwściekłyojciecwrzuciłją,głowąwdół,dobeczki,wktórejpaliłśmiecipolaneodrobiną
nafty.
Na szczęście nosiła wtedy ściśle dopasowane okulary, który ocaliły ją przed ślepotą i uratowały jej
powieki.Nawetwwiekusześciulatmiaładośćprzytomnościumysłu,bywstrzymaćoddech,cozkolei
uratowałojejpłuca.Zdołałaprzewrócićbeczkęiszybkozniejwypełznąć,choćjużsiępaliła.
Chirurdzy uratowali jej jedno ucho, odtworzyli nos – choć nie w stopniu całkowitym, tak by można
byłogonazywaćnosem–izrekonstruowaliusta.PotemjużBlossomnigdyniemiaławłosów.Jejtwarz
nazawszepozostałapozszywanaipoznaczonabliznamipooparzeniach,zbytstrasznymi,bymogłasobie
znimiporadzićjakakolwiektechnikachirurgiczna.
Tydzieńwcześniej,wczasiespaceru,spotkałemją,gdyzjechałanapoboczezprzedziurawionąoponą.
Choć upierała się że sama poradzi sobie ze zmianą koła, zrobiłem to za nią, ponieważ Blossom miała
około stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, tylko jeden kciuk i palec wskazujący na spalonej lewej
dłoniiniebyłaodpowiednioubrananawypadekdeszczu,którymógłspaśćwkażdejchwili.
Kiedyjużwymieniłemkoło,zaczęłanalegać,bymposzedłdoniejnakawęikawałekniezrównanego
ciasta cynamonowego. Nazwała swój dom Chatą Szczęśliwego Potwora i choć rzeczywiście była to
chata,aonagłębokoszczęśliwąosobą,miałazpotworemtylewspólnego,cozeSpielbergowskimE.T.,
któregozresztąodrobinęprzypominała.
Odwiedziłemjąjeszczeraztydzieńponaszympierwszymspotkaniu.Spędziliśmywieczórnaremiku
irozmowie.Wygrałatrzypartyjkiztrzechrozegranych,przystawcewynoszącejjednegocentazakażde
dziesięć punktów przy jednym rozdaniu, ale niebawem połączyła nas przyjaźń. Nie wiedziała jednakże
onadprzyrodzonymaspekciemojegożycia.
Teraz,otworzywszydrzwiwodpowiedzinamojepukanie,Blossomzawołała:
– Ach! Wejdźcie, wejdźcie. Bóg zesłał mi frajera do oskubania. Jeszcze jedna modlitwa, której
wysłuchał.Chybadoczekamsięswojegomercedesa.
– Ostatnim razem wygrałaś pięćdziesiąt centów. Musiałabyś wygrywać ze mną codziennie przez
następnetysiąclat.
–Ależtobędziefrajda!–BlossomzamknęładrzwiiuśmiechnęłasiędoAnnamarii.–Przypominasz
mi moją kuzynkę Melvinę, to znaczy zamężną Melvinę, nie kuzynkę Melvinę, która jest starą panną.
Oczywiście,kuzynkaMelvinajestszalona,atyprzypuszczalnienie.
Przedstawiłemjesobie,kiedyBlossompomagałaAnnamarlizdjąćpłaszcz,apotempowiesiłagona
kołku.
–KuzynkaMelvina–ciągnęłaBlossom–maproblemzpodróżnikiemwczasie.Wierzysz,mojadroga,
żepodróżwczasiezjestmożliwa?
Annamariaodparła:
–Dwadzieściaczterygodzinytemutkwiłamwdniuwczorajszym.
–Aterazjesteśtutaj,wdniudzisiejszym.Będęmusiałaopowiedziećotobieswojejkuzynce.
BlossomwzięłaAnnamarięzaramięizaprowadziławgłąbchaty.
–KuzynkaMelvinatwierdzi,żegdyśpi,jejkuchnięodwiedzawtajemnicypodróżnikwczasiezroku
dziesięciotysięcznegonaszejery.
Kiedypodążałemzanimi,Annamariaspytała:
–Dlaczegokuchnię?
–Kuzynkapodejrzewa,żewprzyszłościniebędzieciast.
Chata tonęła w magicznym blasku lamp witrażowych w stylu Tiffany’ego i kinkietów, których klosze
Blossomwykonaławłasnoręcznie.
–CzyMelvinamadużociastawswojejkuchni?
–Toprawdziwafanatyczkawypieków.
Naścianiesalonuwisiałapięknakolorowanarzutaoniezwykleskomplikowanymwzorze.
Narzuty autorstwa Blossom sprzedawane są w galeriach sztuki; zostały nawet zakupione przez kilka
muzeów.
–Możetojejmążłasujeponocy–wysunęłaprzypuszczenieAnnamaria.
–Nie,MelvinamieszkanaFlorydzie,ajejmąż,Norman,wNebrascewsilosierakietowymzczasów
zimnejwojny.
BlossomwyjęłazszafkikuchennejpojemnikzkawąipaczkęfiltrówiwręczyłajeAnnamarii.
Annamaria,krzątającsięprzyekspresie,spytała:
–Dlaczegoktośchciałbymieszkaćwstarymsilosierakietowym?
Blossom,otwierającpuszkęzpiernikami,wyjaśniła:
– Żeby uniknąć przebywania pod jednym dachem z Melviną. Poszłaby z nim wszędzie, tylko nie do
podziemnegosilosu.
–Dlaczegowprzyszłościniemiałobybyćciasta?–zainteresowałasięAnnamaria.
Blossom,posługującsięszczypcami,przeniosłaciastkazpuszkinatalerz.
–Melvinatwierdzi,żemożezagubiliwszystkieprzepisypodczaswojnyświatowej.
–Wszczęliwojnęzpowoduciasta?
–Prawdopodobniewybuchłazprozaicznychpowodów.Ciastopadłoofiarązniszczeńubocznych.
–Rzeczywiściewydajesiętrochęszalona.
–Otak–przyznałaBlossom.–Aleniewsensiepejoratywnym.
Stojącwotwartychdrzwiachsalonu,wtrąciłem:
–Annamariamaniejakiekłopoty…
–Ciążatoniekłopot–sprostowałaBlossom.–Tobłogosławieństwo.
–Nieotochodzi.Szukająjejźlifaceci.
–Źlifaceci?–zwróciłasięBlossomdoAnnamarii.
–Niktniejestznaturyzły–oznajmiłaAnnamaria–Wszystkozależyodwyborów,jakichdokonujemy.
– A wielki Oszust podszeptuje ci uparcie niewłaściwy wybór – powiedziała Blossom. – Wierzę
jednak,żewyrzutysumieniamogąprowadzićdoodkupienia.
– Niektórzy ludzie – uznałem za stosowne nadmienić – zdobywają się na wyrzuty sumienia dopiero
wtedy,gdyczłowiekroztrzaskaimnagłowiekijbaseballowy.
– Kiedy mój ojciec wytrzeźwiał, zaczął żałować tego, co ze mną zrobił – wzruszyła ramionami
Blossom.
–Niektórzyludzie–oświadczyłem–zamykającięwbagażnikusamochodowymzdwomamartwymi
rezusami,umieszczająwóznaogromnymhydraulicznymzgniataczu,wciskająguzikznapisem„start”ipo
prostusięśmieją.Nieznająnawetsłowa„żałować".
–Wybaczyłaśswojemuojcu?–spytałaAnnamaria.
–Maosiemdziesiątdwalata–odparłaBlossom.–Opłacammupobytwdomuspokojnejstarości.Ale
niewidujęsięznim.
Niedawałemzawygraną.
– Niektórzy ludzie tracą panowanie nad sobą i trzeba im odebrać broń, a kiedy daje im się szansę
przemyśleniatego,cozrobili,mówią,żesięmylili,żebardzożałują,alepotempozwalajączłowiekowi
wejśćdopokoju,gdzie,oczymdoskonalewiedzą,siedzikrokodyl,któryniebyłkarmionyodtygodnia.
Obie kobiety obrzuciły mnie spojrzeniem, jakim zwykle obdarza się dwugłowego osobnika, który
wyprowadzanaspacerniebieskiegopsa.
–Nietwierdzę,żetakpostępujekażdy–zastrzegłem.–Tylkoniektórzyludzie.
Annamaria,zwracającsiędoBlossom,powiedziała:
–Alewybaczyłaśojcu.
–Tak.Dawno,dawnotemu.Niebyłotołatwe.Apowód,dlaktóregosięznimniespotykam,jesttaki,
żeojciecniemożeznieśćmojegowidoku.Rozrywamuserce.Poczuciewiny.Todlaniegozbyttrudne.
Annamariawyciągnęłarękę,aBlossomjąujęła.Potemsięuściskały.Powiedziałem:
– A więc ci źli faceci szukają mnie i Annamarii. Muszę się rozejrzeć, dowiedzieć o nich czegoś.
Pomyślałem sobie że tu, u ciebie, będzie bezpieczna przez kilka godzin, jeśli nie masz nic przeciwko
temu.
BlossomzwróciłasiędoAnnarnarii:
–Mogłybyśmyzagraćwscrabble’a,tryktrakaczycośinnego.
– Lubię tryktraka – rzekła Annamaria. – Dodajesz czasem odrobinę wanilii do kawy w trakcie
parzenia?
–Czasemwanilię,czasemcynamon.
–Cynamon.Brzmizachęcająco.
– Kuzynka Melvina, nie ta od Normana w silosie podziemnym, ta druga, lubi dodawać pół łyżeczki
cynamonuicałąłyżeczkękakaododzbankaopojemnościdwunastufiliżanek.
–Myślę,żetodobrypomysł.Zróbmyto.DlaczegorodzicedaliobucórkomnaimięMelvina?
–Och–odparłaBlossom,wyjmujączszafkipuszkęzkakao–toniesąsiostry.Tokuzynki.Nosząimię
ponaszejbabcezestronymatki,MelvinieBelmontSingletonktórabyławswoimczasiesławna.
–Sławna?Zjakiegopowodu?
–Mieszkałazgorylami.
–Zjakimi?
–Och,gdziekolwiekbyłygoryle,prędzejczypóźniejzamieszkiwałaznimi.
–Kimbyła…naturalistkączyantropologiem?
–Anijednym,anidrugim.Niewidziałaświatapozagorylami,niemogłasięnanienapatrzeć,agoryle
jakośniemiałynicprzeciwkotemu.
–Nigdybymniepomyślała–wyznałaAnnamaria.
–Nocóż,kiedyzjawialisięnaukowcy,bybadaćichżycie,goryleczasemdawałyimpopalić,alenie
sprzeciwiałysiębabceMelvinie.
–Musiałabyćniezwykłąosobą.
–Kobietywnaszejrodziniesąbardzosilne–odrzekłatonemwyjaśnieniaBlossom.
–Właśniewidzę–powiedziałaAnnarnariaiobieuśmiechnęłysiędosiebie.
Blossomdodała:
–BabkaMelvinauczyłagorylaimieniemPercypisaniapoezji.
–Wierszembiałym,jaksądzę–domyśliłasięAnnamaria.
–Żadenczłowiekprzyzdrowychzmysłachniedałbyzatonawetzłamanegogrosza–odparłaBlossom
iobiewybuchnęłyśmiechem.
Chciałem usłyszeć jeszcze więcej o babce Melvinie i gorylach, ale czekała mnie poważna rozmowa
zFacetemodLatarki.BlossomiAnnamariabawiłysiędoskonale,więcniezamierzałemimprzerywać,
mówiąc,żeichOdyseuszpragniepostawićżagielnaswymokręciewojennym.
Przechodzącprzezsalon,zauważyłem,żezegarnagzymsiekominkawskazujezaminutępółnoc.
Wedługmojegozegarkabyłasiódmapięćdziesiątdwie.
Podszedłemdokominkaiprzyłożyłemuchodozegara,alenajprawdopodobniejpozbyłsięjużswego
skarbcaczasuboniewydałzsiebienawetpojedynczegouderzenia.
Przez całe życie, kiedy nadprzyrodzone ujawniało się na moich oczach w świecie rzeczywistym,
zawsze działo się to za pośrednictwem moich paranormalnych zmysłów i było niedostępne dla innych:
zdolnośćwidzeniamartwychmaruderów,frustrującydarenigmatycznychproroczychsnówimagnetyzm
psychiczny.
StojącyzegarwjednopokojowymmieszkaniuAnnamariiniebyłwizją,leczrzeczywistością,nietylko
ja go widziałem ale również ona. Nie wątpiłem, że gdybym zawołał obie kobiety, zobaczyłyby na
gzymsiekominkatosamo,coja.
Zegar,któryznieruchomiałminutęprzeddwunastą,tonicinnegojakzepsutyzegar.Alewtęnocmgły,
zaczarowanych kojotów i bujanych kanap, które same się huśtały, nie można było zaprzeczyć, że
napotkanienaswejdrodzedrugiegozegarazewskazówkamiznieruchomiałyminatejsamejminucietej
samejgodzinymusiałomiećjakieśukryteznaczenie.
Nadprzyrodzonewkroczyłowświatrzeczywistywsposóbzupełnienieznanymemudotychczasowemu
doświadczeniucouznałemzazłąwróżbę.
Przychodziłamidogłowytylkojednainterpretacja,jakąnarzucałoistnieniezepsutychijednocześnie
zsynchronizowanych czasomierzy. Miałem trochę ponad cztery godziny, by zapobiec wielu ofiarom
iogromnemuzniszczeniuplanowanemuprzezolbrzymaożółtychoczachijegowspólników.
ROZDZIAŁ20
Gołąb spływający przez rozżarzone powietrze, krzew stający nagle w ogniu, z którego dobywa się
głos, gwiazdy uwalniające się ze swych odwiecznych konstelacji, by utworzyć nowe i brzemienne
znaczeniemwzorynaniebie.
Otoznaki,naktórychprorocyprzeszłościopieralisweprzepowiednieidziałania.Janatomiastmiałem
doczynieniazdwomazepsutymizegarami.
Jeśliniejestemdziwadłem,któregosupersensorycznapercepcjatorezultatkilkuzmutowanychsynaps
tworzącychosobliwepołączeniawmoimmózgu,jeśliszczególnydarzostałmiofiarowanyprzezkogoś
innego niż obojętna natura i ma jakiś określony cel, to anioł sprawujący pieczę nad Oddem Thomasem
musidysponowaćbardzoskromnymbudżetem.
ZmierzającprzezMagicBeachkuadresowi,któryznalazłemwportfeluSamaWhittle’a–aliasSama
Bittela, znanego mi pod swojskim mianem Faceta od Latarki – odniosłem wrażenie, jakby mgła
zatapiająca miasto przenikała do mojej głowy. W tej wewnętrznej mgle moje myśli były równie
odseparowaneodsiebie,jak–wświeciezewnętrznym–odseparowanebyłydomypotejsamejstronie
ulicy,niczymodrębnewyspy,każdaobcawobecsąsiedniej,awszystkiezanurzonewbiałymkłębiastym
morzu.
Przeztęspokojnąnocprzetaczałosięznaczniewięcejwozów,niżzauważyłemwcześniej.
Niektóre samochody, przejeżdżając ulicami, którymi szedłem, znajdowały się w takiej odległości, że
widziałemzaledwieprzyćmionyblaskichreflektorów.Byćmożeniektóreprowadzilizwyklimężczyźni
i kobiety, zajęci przyziemnymi sprawami codziennego życia, ludzie, którzy nie zagłębiali się
wniepokojącychmyślachinieskrywalizłegozamiaru.
Na widok każdego pojazdu, który dzielił ulicę wraz ze mną, chowałem się za najbliższą zasłoną,
a potem, z ukrycia, obserwowałem, jak przejeżdża. Jeden za drugim pojawiał się albo samochód
znapisem„ZarządPortu”alboradiowózpolicyjny.
Być może policja wysłała na patrole wszystkie swoje wozy, ponieważ mgła ułatwiała włamania czy
inneprzestępstwa.
Nazwijcie mnie paranoikiem, ale podejrzewałem, że władze pojawiły się na ulicach tylko po to, by
wesprzećzarządportu.
Dostrzegłem za szybami, przednimi i bocznymi, kilka twarzy ledwie widocznych w blasku tablic
rozdzielczych i monitorów komputerowych. Żadna z nich nie nadawała się na plakat promujący
życzliwośćibezinteresownośćnaszychstróżówporządku.
Czułem się tak, jakby jakieś pozaziemskie nasiona, które spłynęły cicho na ziemię za zasłoną mgły,
rozrosłysięszybkowwielkiestrąki,wypluwającezsiebieludzi,którzyniebyliludźmi.
Sam Whittle mieszkał przy Oaks
Avenue, ulicy, która nie zasługiwała na wzniosłe miano alei, nie
mówiąc już o tym, że nie ocieniały jej dęby. Uprzednio zwana Founders Street, obecną nazwę
zawdzięczała Johnowi Oaksowi, gwieździe sportu, człowiekowi, który nigdy nie mieszkał w Magic
Beachaninieodwiedziłtegomiasta,alektóregokuzynka–czyteżkobietapodającasięzajegokuzynkę–
działaławradziemiejskiej.
Whittle mieszkał w bungalowie równie niepozornym, jak kartonowe pudło, przyozdobionym
sztampowymidekoracjamizdrewna,irówniepospolitym,jakmgła,któragootulała.
Werandabyłanieumeblowana,podwórzepozbawioneoświetlenia,atylnyganekpustytakjakfrontowa
częśćdomostwa.
Wżadnymoknieniepaliłosięświatło.Napodjeździenieparkowałżadensamochód.
Dotarłszydotylnychdrzwi,wyjąłemlaminowaneprawojazdyzportfelaSamaWhittle’aiposłużyłem
się nim jako wytrychem. Drzwi nie zostały zamknięte na zamek wpuszczany i gdy kartonik nacisnął
zasuwkę,otworzyłysiędowewnątrzznieznacznymskrzypieniemzawiasów.
Przezchwilęstałemnaganku,pozwalając,bymgławniknęładośrodkaprzedemną.
Penetrowałem wzrokiem niczym niezmąconą ciemność, nasłuchując charakterystycznych odgłosów
niecierpliwego adwersarza, który przestępował z nogi na nogę i czekał, aż mucha wpadnie w pajęczą
sieć.
Przekroczyłem ostrożnie próg. Nie zamykałem drzwi przez chwilę, by ułatwić sobie ucieczkę, gdyby
okazałasiękonieczna.
Zegaryelektroniczne–przypiecykuimikrofalówce–niezastygływbezruchuminutęprzeddwunastą
aniteżzielonyblaskichcyfrnieożywiałmroku.
Wyczułemzapachjakiejśwhiskeyimiałemtylkonadzieję,żenienapływakumniezustuzbrojonego
człowieka.
Kiedy wstrzymałem oddech, niczego nie usłyszałem – być może z wyjątkiem drugiego osobnika,
wstrzymującegooddech.
Wkońcupodjąłemdecyzję.Zamknąłemzasobądrzwi.
Gdyby ktoś znajdował się ze mną w tym pomieszczeniu, zapaliłby w tym momencie światło, a ja
ujrzałbymswójloswlufiejegobroni.
MożespowodowałemwięcejobrażeńuFacetaodLatarkiniżonumnie,cozmusiłogodowizytyna
oddzialeurazowymizałożeniasobiekilkuszwównagłowie.Zabiegnietrwałbydługoalepracownica
administracji kazałaby mu wypełnić, przeczytać i podpisać trzy kilogramy papierków, w tym
dziewięćdziesiątformularzyzrzeczeniasięwszelkichpretensjipodadresemszpitalaidrukubezpieczenia
ododpowiedzialnościcywilnej;potemzatrzymalibygojeszczenagodzinęczydwienaobserwację.Tak
czyinaczej,byłbytuladachwila.
Nakłaniając samego siebie do opuszczenia tego domu w ciągu niespełna pięciu minut, zapaliłem
latarkęAnnamarii,tęsamą,którąoświetlałemsobiedrogęzjejmieszkaniadogarażunadole.
Osłaniającstrumieńblaskudwomapalcami,spenetrowałempomieszczenie–kuchnię,jaksięokazało
–odlewejdoprawej.Ostrzeświatłaprzyczwartymcięciuujawniłoźródłowydzielającewońwhiskey.
Nastolikuwaneksiejadalnymstałybutelkajackadaniels’aiszklanka.Nakrętkęzdjęto,awszklance
znajdowałsięburbon,rozwodnionybyćmożeprzezroztopionylód.
Byłateżdrugaszklanka,przewrócona.Nablacielśniłamałakałużarozlanegotrunku.
Ślady wskazywały, że Whittle wrócił do domu, odzyskawszy przytomność, i znów wyszedł, w takim
pośpiechżeniezdążyłwytrzećstołu.
Zauważyłem dwa krzesła, odsunięte od stołu. Przed wyjściem pijący nie zdążyli postawić ich na
swoimmiejscu.
Podstołemleżałaparaniezasznurowanychbutów,jedenleżałnaboku.Whittlezatemzmieniłobuwie
przedopuszczeniemdomu.Albowciążtubył.
Ponieważżaluzjewewszystkichoknachzostałyopuszczonedokońca,przestałemoszczędzaćstrumień
światłazlatarkiipozwoliłemmurozkwitnąć.
Zkuchniprowadziłwąskikorytarz,oboksalonupełnegopozbawionychcharakterumebli;zasłonybyły
staranniezaciągnięte,aścianniezdobiłyżadnedziełasztuki.
Przebywałemwtymdomuokołominuty.
Naprzeciwkosalonu,podrugiejstroniekorytarza,znajdowałsięgabinetzkanapą,biurkiem,krzesłem
ipółkąnaksiążki.Takżetutajżaluzjezasłaniałycałkowicienocnywidok.
Blatbiurkabyłwyprzątniętydoczysta.Półkinaksiążkiświeciłypustkami.
Podejrzewałem,żedomtenzostałwynajętyzumeblowaniemiżeSamWhittlemieszkałtutajniespełna
kilkatygodni,nieplanującdłuższegopobytu.
Chciałem jednak przejrzeć zawartość szuflad w biurku, choć najpierw pragnąłem się upewnić, że
gospodarzaniemawdomu,przytomnegoczyśpiącego.
Wostatnimpokojuzobaczyłempościelwnieładzie.Poduszkależałanapodłodze.
Nadywaniewiłasięzwolnapokiereszowanadżdżownica.Musiałatuzawędrowaćprzyczepionado
czyjegośbutaalbonogawkispodni.Gdybyprzebywałatutrochędłużej,pewniebyumarła.
Z zewnątrz dobiegł warkot silnika półciężarówki; narastał szybko. Zgasiłem latarkę, choć okna były
szczelniezasłonięte.
Wydawałosię,żepojazdprzejeżdżaobokdomubezkońca,alewreszciedźwięksilnikaucichłwdali.
Kiedyzapaliłemlatarkę,zdychającadżdżownicaniemalprzestałasięwić.
Choćdombyłmały,miałemwrażenie,żeznajdujęsięzdalaoddrzwiwejściowychidrogiucieczki.
Znówzgasiłemświatło,odsunąłemzasłonyprzyjednymoknieiszarpnąłemzarygiel.
Bałemsię,żedrewnozdążyłosięwypaczyćpodczaswilgotnejnocy,więcodczułemulgę,gdydolna
częśćoknapodjechaładogóry,nierobiącwiększegohałasu.
Znów opuściłem okno, ale go nie zablokowałem. Zaciągnąłem zasłony, a dopiero potem włączyłem
latarkę.
Dwieminuty.
Przesuwanedrzwigarderobybyłyzamknięte.Myślałem,zniechęciąotym,żebyodwrócićsiędonich
plecami.
Jednak intuicja kazała mi się skierować do łazienki. W szczelinie pod drzwiami nie było nawet
odrobinyświatłaprzenikającegozdrugiejstrony,alezwykleudawałomisięprzeżyćdziękitemu,żenie
ignorowałemintuicji.
Kiedypołożyłemdłońnagałce,poczułemnaplecachdreszczlęku,odkościkrzyżowejdonajwyższego
kręgu,imiałemwrażenie,żejesttorobakoplatającyoś,naktórejobracałasięmojagłowa.
Nie uświadamiając sobie, co robię, podniosłem lewą dłoń do piersi. Pod bluzą i podkoszulkiem
wyczuwałemdzwonekwielkościnaparstka,któryzwieszałsięzesrebrnegołańcuszkanamojejszyi.
Przekręciłemgałkę.Drzwiotworzyłysiędowewnątrz.Niktsięnamnienierzuciłaniniezaatakował.
Strumień światła latarki przesunął się po powierzchniach łazienki z lat czterdziestych; pole lśniącej
białej terakoty na podłodze, urozmaicone gdzieniegdzie małymi płytkami w pastelowej zieleni, fuga
popękana od starości i brudu; odwrotność tego wzoru na ścianach, bladozielone pole przełamane
gdzieniegdziebielą.
Dokładnie z naprzeciwka docierał srebrzysty blask latarki, odbijający się w lustrze, widać też było
mojąpostaćwstrumieniuświatła,któregorefleksypadałynapodłogę.
Po lewej stronie znajdowała się kabina prysznicowa z matowego szkła w aluminiowej ramie,
oblepionejbiałymnalotem.
Poprawejstaławanna,wniejzaśspoczywałleniwiemartwyczłowiek,którymbyłFacetodLatarki.
Szokwywołanytakimodkryciemstanowiłbydlanapastnika,idealnąokazjędoataku.
Zerkając na swoją postać w lustrze, stwierdziłem z ulgą, że nikt nie majaczy w mroku za moimi
plecami.
Dzieląctęniewielkąprzestrzeńzezwłokami,pragnąłemwięcejświatłaniżto,któremogłazapewnić
latarka.Jedyneoknowłaziencezakrywałaroleta,zaryzykowałemwięczapaleniegórnejlampy.
SamWhittlezmarłwpozycjisiedzącej.Pozostałwniejdziękitemu,żekołnierzjegokoszulizaczepił
okranzgorącąwodą.Głowęmiałprzechylonąwlewo.
Usta zostały zaklejone taśmą samoprzylepną; widać było pod nią jakieś wybrzuszenie –
prawdopodobniekłąbszmaty.Zastałzakneblowany,ponieważniezabiligoszybko.
Skrępowanenadgarstkitrzymałprzedsobą,anieobutestopyteżbyłyprzewiązanetaśmą.
Skąpanywekrwi,otrzymałprawdopodobniepostrzałwobienogi,wobaramionainakoniec–kiedy
jużwiłsiędłuższyczasjakzdychającadżdżownica–wczoło.
Spoczywającwtymwannowymkotle,byłrównieprzerażający,jakwywarczarownic.
Leweokozasłaniałmukrwotokopromienistymkształcie,aleprawewpatrywałosięwemnie,szeroko
otwartezniedowierzania,zjakimzapewnespoglądałnaswegomordercę.
Niespodziewałsięśmiercipodpostaciątego,ktogozabił.
Bez względu na to, ile zwłok człowiek znajduje – a ja znalazłem ich więcej niż przeciętny mistrz
patelni–takiwidoknatychmiastwyostrzaumysł,napinanerwyipobudzainstynkt.
Niemaltrzyminuty.
Kiedyznówspojrzałemwlustroizobaczyłemzaswoimiplecamijakiegośmężczyznę,uchyliłemsię
błyskawicznie,odwróciłemiwymierzyłemcios.
ROZDZIAŁ21
Cios dosięgnął celu, ale nie odniósł pożądanego skutku, ponieważ tym mężczyzną za moimi plecami
był Sam Whittle, który został postrzelony pięć razy. Jego podziurawione kulami ciało spoczywało
wwannie,aduchpozostałynaziemiraczejbłagałmnieocoś,niżgroziłmiwjakikolwieksposób.
Chociażobjawiłsiębezranpopociskach,stanąłprzedemnąwyraźniepodekscytowany.
Niezdradzałnawetśladuzłościtypowejdlapotencjalnegopoltergeista.Desperacja,któragoogarnęła,
wydawałasiętakintensywna,żeniestarczyłojużmiejscanajakikolwiekgniew.
Chwyciłmnie,jazaśwydawałemmusiętakfizyczniezwartyjakonwydawałsięmnie,aleniemógł
złapać dłonie mojej koszuli. Jego ręka, obejmująca mój kark, nie mogła skłonić mojej głowy ku niemu
iprzykućmojejuwagi.
Przenikał co prawda ściany i zamknięte drzwi, a także wszystko co odznaczało się materią w tym
świecie,niemógłjednakprzeniknąćmojejosobyaninawetzmierzwićmiwłosów.Wizualnieidotykowo
postaćimateriategoduchabyłydlamniejaknajbardziejrzeczywiste,takjakniemogłybyćrzeczywiste
dlanikogoinnegonaziemi,aleSamWhittleniepotrafiłwpłynąćnamniewjakikolwiekfizycznysposób.
Uświadomiwszy sobie swe ograniczenia, Whittle przemówił niecierpliwie, lecz nie wydal z siebie
żadnegodźwięku.Byćmożesłyszałwłasnesłowaisądził,żegosłyszę,ponieważodezwałemsięgłośno
ipowiedziałemmu,żejegogłosniedotrzedomnie,bezwzględunato,jakbardzobędziekrzyczał.
Podejrzewam, że duchy zwlekające z opuszczeniem tej ziemi pozbawione są zdolności mowy, gdyż
znają od podszewki prawdziwą naturę śmierci i wiedzą przynajmniej odrobinę na temat tego, co czeka
nasnatamtymświecie.Jesttowiedza,któramożedemoralizowaćżyjącychiwskazaćnamniewłaściwy
kierunek,gdybyśmyuzyskalidoniejdostęp.
Pozbawiony zdolności porozumiewania się Whittle przeszedł czym prędzej w stan jeszcze głębszej
desperacji,poczymwyminąłmnieistanąłkołoswoichzwłok.Jegoduchuderzyłsiępięściamiwpierś
iskronie,jakbychciałdaćdozrozumienia,żeuważasięzaistotęcielesną,azatemniemożeuwierzyć,iż
jestzaledwiepozbawionąmateriiduszą,zjegoziemskiejpowłokizaśwyciekłowszelkieżycie.
Spoglądając dzikim wzrokiem, Whittle spenetrował łazienkę, jakby szukał drogi ucieczki, jakichś
powrotnych drzwi do życia. Na jego twarzy odmalował się wachlarz uczuć, wyrażających za każdym
razemcorazgłębsządesperacjęiżal.
Desperacjatonatchnionaenergiąrozpacz,arozpacztoporzuceniewszelkiejnadziei.
Pozbawiony jej, nie dysponował obroną przed strachem, który szybko przerodził się w czyste
iniekłamaneprzerażenie,zmuszającmniedoodwróceniawzroku.
W ciągu tych lat miałem powody przypuszczać, że przeznaczeniem większości tych zmarłych
maruderów jest świat lepszy od naszego, jeśli tylko będzie im on dany. Opierają się przenosinom
zprzeróżnychpowodów,zktórychżadenniejestracjonalny.
Elviskochałswojąmatkętakgłębokoistraciłjątakwcześnieżepośmiercipragnąłopuścićtenświat
iznówznaleźćsięujejboku.Aleponieważczuł,żenieprzeżyłswojegożyciawsposób,któryonaby
aprobowała, i ponieważ bał się panicznie jej surowego sądu, dotyczącego zażywania narkotyków,
rozwiązłości i ogólnego rozpasania, zwlekał tutaj, przynajmniej do chwili, gdy zyskał przekonanie, że
czekagowybaczenieprzekraczającegraniceludzkiegopojmowania.
Ci,którychżycieniezrodziłotyludobrychibezinteresownychuczynków,byzrównoważyćwyrządzone
przez nich zło, czy też ci, którzy popełniali wyłącznie zło, często nie zwlekają z ziemskim pobytem po
śmierci.Acispośródnich,którzyjednakzwlekają,niezostajątuprzezlata,alezazwyczajkilkadnilub
godzin.
Ponieważnigdyniewierzyliwnadziejęzażycia,przypuszczałem,żetonastawienietowarzyszyłoim
takżepozgonie.Możeudalisięwpodróżkuwiecznejciemnościbezsłowasprzeciwu,gdyżzabrakłoim
wyobraźni,bydostrzeccokolwiekinnego.
Innamożliwośćbyłataka,żewchwiliśmiercipozostałimdospłaceniajakiśdług.Mogłemwyobrazić
sobiepoborcętychdługów,któryniemacierpliwościwobecociągającychsiędłużników.
Zachowanie Whittlea sugerowało, że czeka go coś znacznie gorszego niż łatwe przejście do pełnej
niebiańskiegospokojuciemności.Kiedyjużzaakceptowałśmiertelnośćiniemógłdłużejzaprzeczać,że
wwannieleżyjegotrup,poczułgwałtownyprzypływprzerażenia.
Upłynęło być może pół minuty albo czterdzieści sekund od chwili, gdy po raz pierwszy pojawił się
wdrzwiachłazienki.
To,cosiępotemstało,stałosięszybkoibyłtopopisscenicznygodnyDrugiejWiedzmy,pozbawionej
w„Makbecie”imienia.
Whittlezacząłkrążyćpołaziencezgorączkowąniecierpliwościąptaka,który,wleciawszydośrodka
przezotwarteokno,niepotrafiwyczućprądupowietrznegoipowrócićdowolności.
WsztuceDrugaWiedźmastanęłanadkotłemiwyciskająckroplekrwidowywaru,rzekła:„Ha,czuję,
żemniekciukiswędzą…”.
Okrążającrozpaczliwiepomieszczenie,Whittleniewydawałżadnegodźwięku,któryprzywodziłbyna
myślłopotanieptaka,właściwieniewydawałjakiegokolwiekdźwięku.
Jednak wydawało mi się, że powinienem słyszeć skrzydła, gdybym tylko wiedział, jak słuchać. „Ha,
czuję,żemniekciukiswędzą:cośzłegodonasdrogiszuka”.
NascenęwszedłwtymmomencieaktorznaczniestarszyodMakbeta.
Światło w łazience przygasło, jakby gdzieś w mieście włączyła się jakaś wielka maszyna, czerpiąc
zsiecizasilanie.
Wprzyćmionympółświetlecienienabrzmiewałyikołysałysię,jazaś,jakmisięzdawało,poczułem
skrzydła, których nie mogłem słyszeć, ale które wprawiały powietrze w rytmiczne pulsowanie swymi
potężnymiuderzeniami.
Nie potrafię określić z niezachwianą pewnością tego, co zobaczyłem, gdyż opierało się interpretacji
zarównomoichpięciuzmysłów,jakipercepcji,którąmożnabyokreślićjakonadprzyrodzoną.Nigdynie
widziałemczegośtakiego–imiałemnadzieję,żenigdywięcejnieujrzę.
ByćmożetoduchSamaWhittle’arzuciłsięnalustronadumywalką,choćniesądzę.
Wydaje się bardziej prawdopodobne, że lustro wysunęło się do przodu, by schwytać ducha Sama
Whittle’a.
Lustrobyłoprzezchwilęczymświęcejniżlustrem,zsunęłosięześciany,aszkłorozwinęłosięniczym
tkanina,formującrtęciowemembrany,pełneciemnychrefleksówzarównosamejłazienki,jakijakiegoś
bardziejfantastycznegomiejsca.
Tefalującechmury,jednocześnietakgładkiejakwypolerowanesrebroipociemniałeodpatynyczasu,
obejmowały ducha Whittle’a i rozpraszały go w chaos obrazów, które roiły się na drgających
powierzchniach. Jego duch został wchłonięty przez membrany, które zwinęły się w lustro, a po chwili
tafla znieruchomiała niczym staw, gdy wrzucony doń kamień zniknie w głębi. Tylko przez moment
spoglądałazniegonamniejakaśtwarz;nieobliczeWhittle’a,aleinne,takprzerażające,żekrzyknąłem
zestrachuicofnąłemsięgwałtownie.
Zjawapojawiłasiętakszybko,żeniezdołałemzapamiętaćkoszmarnychszczegółów,takprzelotnie,że
wgruncierzeczyprzeraziłomniemojewłasneodbicie,którezmusiłomniedoodruchowegokrokuwtył.
Niemal upadłem; wyciągnąłem rękę, by się czegoś przytrzymać, i złapałem klamkę kabiny
prysznicowej.Zasuwkaustąpiła,szklanedrzwisięotworzyły.Stanąłemtwarząwtwarzzdrugimtrupem.
ROZDZIAŁ22
Czteryminuty.
W kuchni pod stołem, od strony, gdzie na blacie leżała przewrócona szklanka burbona, stały męskie
buty.Takobietapiłazapewnezdrugiejszklanki.
Zabójcyzacisnęliplecionyskórzanypaseknajejszyiipowiesilijąnasitkunatryskowym.
Jejstopykołysałysiępięćcentymetrównadziemią.
Płytkiceramicznepękłypodciężaremciała.Naposadzcekabinyleżałypokruszonekawałkistarejfugi.
Ruraodsitkasięwygięła,aleniezłamała.
Naszczęścieniemusiałembadaćofiary,bystwierdzićprzyczynęzgonu.Jejtwarzbyłamakabrycznym
wizerunkiemuduszenia.Byćmożedoznałatakżezłamaniakarku.
Za życia musiała być atrakcyjna. Mogła mieć ze dwadzieścia lat, ale w jednej, pełnej brutalności
chwilipostarzałasięodziesięć.
Podobnie jak w przypadku Whittle’a skrępowano jej kostki u nóg i nadgarstki taśmą samoprzylepną,
atakżezakneblowanousta.
Usytuowanie wanny i kabiny prysznicowej czyniło bardzo prawdopodobnym przypuszczenie, że Sam
Whittlemusiałpatrzeć,jakwieszająkobietę.
Zobaczyłemjużdosyć,anawetzadużo.
Zrodziło się we mnie irracjonalne przekonanie, że jeśli jeszcze raz spojrzę na trupy, to poruszą
źrenicamiwoczodołach,uśmiechnąsięipowiedzą:„Witaj”.
Pokryte strużkami wilgoci lustro nad umywalką wyglądało normalnie, ale już raz dokonało pewnej
transformacji,mogłowięcuczynićtoporazdrugi.
Byłemżywymczłowiekiem,nieduchemmaruderem,aleniemogłemmiećżadnejpewności,żeten,kto
zabrałWhittle’a,niezrobitegosamegozemną.
Wychodzączłazienki,niezgasiłemświatła,alestaranniezamknąłemzasobądrzwi.
Przezkilkasekundstałemzezgaszonąlatarkąwsypialni,mniejlękającsięmrokuniżobrazów,które
mogłemujawnić.
Jak podejrzewałem, nie zabili Faceta od Latarki tylko dlatego, że nie zdołał mnie obezwładnić na
plaży, gdy dopłynąłem do brzegu. Whittle i kobieta pokłócili się zapewne o coś z pozostałymi
konspiratorami, nie przewidując, że ich wspólnicy w tak okrutny sposób rozwiążą problem, jakim była
różnicazdań.
Zazwyczaj odczuwam zadowolenie, gdy źli faceci kłócą się z sobą, ponieważ niesnaski w ich
szeregach sprawiają że łatwiej ich pokonać. Lecz jeśli ta banda planowała masakrę wielu ludzi
izniszczeniatakrozlegle,żenieboimorzezapłonęłybykrwawymblaskiem,jakwmoimśnie,toczułbym
sięlepiej,gdybybylitylkoprzestępcami,anieokrutnyminarwańcami.
Zapaliłemlatarkęipospiesznieprzejrzałemzawartośćszufladwkomodzie.Znalazłemtylkoubrania,
zresztąniewiele.Chociażprzebywałemwtymdomuniedłużejniżpięćminutnadszedłczas,bysięstąd
wynosić. Może morderstwa zostały dokonane w sposób niezaplanowany; jeśli tak było zabójcy mogli
wrócić,byuprzątnąćzwłokiizatrzećwszelkieśladyprzestępstwa.
Drżąc, jakby przez moje zszargane nerwy przepływały impulsy elektryczne, odniosłem wrażenie, że
gdzieśzgłębidomudobiegająpodejrzaneiukradkowehałasy.
Złajałemsięwmyślach,żezbytłatwoulegamlękowi,niemniejjednakpostanowiłemwyjśćstądinną
drogą,niżtaktórąwszedłem.
Zgasiłemlatarkęiodsunąłemzasłony.Oknopodjechałodogóryrówniegładko,jakpoprzednio.
Z tylnej części bungalowu dobiegł huk drzwi otwieranych kopniakiem, a chwilę później w ten sam
sposóbporadzonosobiezdrzwiamifrontowymi.
Obawiałem się powrotu jednego diabła, a pojawił się inny. Mordercy, wracając na miejsce zbrodni
zzamiaremusunięciaśladów,nigdynieobwieszczalibyswegoprzybyciatakhałaśliwie;równiedobrze
moglibydąćwrogi.
Zgłębidomudobiegłkrzyk:„Policja”.
Wymknąłem się z bungalowu szybko i cicho jak doświadczony złodziej, co nie jest być może
umiejętnością,którąpowinienemsięchwalić.
Niczym żywa i zdolna do reprodukcji istota, mgła wydawała na świat swe potomstwo, wypełniając
nimnocnąciemnośćjeszczebardziejniżpięćminutwcześniej,kiedywchodziłemdodomu.
Policja nie zjawiła się przy akompaniamencie syren i w blasku świateł alarmowych radiowozów.
Mlecznegopuchunieprzeszywałyobracającesięczerwono-niebieskiestrumienieblasku.
Znówpomyślałemopełnychnasionstrąkachzkosmosu,wyrzucającychzsiebieludzi,którzyniebyli
ludźmi. Choć nie bardzo wierzyłem, że policja w Magic Beach zatrudnia istoty pozaziemskie
w człowieczym przebraniu, podejrzewałem, że co najmniej kilku stróżów prawa trudno by stawiać za
wzórfunkcjonariuszysiłporządku.
PonieważwziąłemnaplażyportfelSamaWhittle’a,aleniejegopieniądze,doszlidowniosku,żemogę
go odwiedzić, by zadać mu kilka pytań. Wtargnęli do domu, jakby wiedzieli, że znajdują się tam dwa
trupy–cooznaczało,żezostałemzwabionydośrodkawceluoskarżeniamnieomorderstwa.
Kiedywychodziłemprzezokno,policjanciwkraczalidodomuodtyłuifrontu.Aleniewszyscyweszli
dośrodka.
Przyfrontowymnarożnikubłysnąłstrumieńświatłazlatarki,stłumionyprzezgęstąmgłę.
Niemógłmniedosięgnąć.Podczasgdywciążniewidziałemfunkcjonariuszaisambyłemniewidoczny,
zacząłemcofaćsięnaślepo,przechodzącprzeztrawnik.
Wmrokunatyłachbungalowumyszkowałjużdrugistrumieńświatła.
Cofającsiętakżeprzednim,skierowałemsięwstronę,gdziejaksądziłem,znajdowałasięsąsiednia
posesja,choćniewidziałemświatełdomu.Zdawałemsobiesprawę,żemężczyźniwewnątrzbungalowu
odkryjąwkrótceotwarteokno,iskupiącałąuwagęnatejwłaśniedrodzeucieczki.
Kiedy wszedłem niechcący na ogrodzenie z siatki drucianej, która wyznaczała granice tej posesji,
miałemwrażenie,żetarozedrganabarierazaśpiewałacicho:„Jesttutaj,jesttutaj,jesttutaj”.
ROZDZIAŁ23
By bronić swej reputacji przebiegłego złodzieja, muszę nadmienić, że przed ogrodzeniem nie rosły
żadne krzewy, które mogłyby mnie ostrzec o istnieniu tej przeszkody. Nie pięły się po nim winorośle,
którychpnączamusnęłybymitwarz,dziękiczemuuniknąłbymtejkolizji.
Stalowasiatkamiałanadobrąsprawękolormgły.
Nie należę do tych, którzy uważają, że życie jest niesprawiedliwe albo że wszyscy bez wyjątku
jesteśmy ofiarami okrutnego czy obojętnego świata, ale ten nieszczęsny płot wydał mi się czymś tak
pechowym,żebyłemgotówusiąśćidąsaćsię,gdybyniechodziłoomojąwolność,anawetżycie,czego
niemogłemwykluczyć.
Gdytylkosiatkaogrodzeniaobwieściławszemiwobecmojąnieporadność,jedenzmężczyznspytał:
„Co to było”, a drugi mu odpowiedział: „Yancy, to ty?”, po czym strumienie światła z dwóch latarek
zaczętymyszkowaćwpobliżuźródłametalicznegośpiewu.
Miałem tylko jedną drogę ucieczki, w górę, zacząłem się więc wspinać dobywając ze stalowego
ogrodzenia melodię, którą mógłby wygrywać jakiś harfista rodem z piekła, i żywiąc nadzieję, że nie
napotkamnaszczycieostrychzwojówdrutukolczastego.
Zzamoichplecówdobiegłkrzykpolicjanta,którybyłzazapanbratzfrazesami:
–Stój,bostrzelam!
Nie wydawało mi się, by zdążyli mnie już dostrzec, nie przypuszczałem też, że zdecydują się na
kanonadęprzypadkowegoogniazbronipalnejnaosiedludomówjednorodzinnych.
Mimowszystkowspinającsię,zacisnąłemmięśniezwieraczawoczekiwaniunapociskwkręgosłupie,
gdyż nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć we wszechświecie, który w najbardziej krytycznym
momenciestawiaprzedczłowiekiemogrodzeniezsiatkidrucianej.
Czasem, gdy ludzie zostają postrzeleni w kręgosłup, a śmierć przychodzi dopiero po chwili, tracą
kontrolę nad jelitami. Zacisnąłem więc zwieracz, by moje zwłoki nie przyprawiły o zakłopotanie nie
tylkomnie,lecztakżetych,którzymielibypotemznimidoczynienia.Jestemgotówumrzeć,jeślizajdzie
takakonieczność,alemamawersjędobrudnejiodrażającejśmierci.
Dobre ogrodzenia to jednocześnie dobrzy sąsiedzi, ci zaś byli na tyle przyzwoici, by nie odczuwać
konieczności zainstalowania na płocie drutu kolczastego. Przesadziłem siatkę, skoczyłem na drugie
podwórze,upadłem,wstałempospiesznieirzuciłemsiębiegiemprzedsiebie,oczekując,żeladamoment
nadziejęsięnasznurodbielizny,któryniczymgarotazetniemigłowę.
Usłyszałem dyszenie, spuściłem wzrok i zobaczyłem, złotego retriwera, który biegł u mojego boku,
majtającuszami.Pieszerknąłnamniezwywieszonymozorem,szczerzącradośniezęby,jakbyożywiony
perspektywąniespodziewanejzabawy.
Nieprzypuszczałem,bypiesmógłwpaśćłbemnaogrodzenie,ścianędomualbodrzewo,więcbiegłem
śmiało przez skłębione obłoki mgły, nie odrywając wzroku od swego przewodnika i śledząc z uwagą
językjegociała.Skręcałemwlewoiprawozakażdymrazem,gdytorobił,itrzymałemsiębliskoniego,
choć przyszło mi do głowy, że jeśli jest to pies obdarzony poczuciem humoru, to przemknie tuż obok
jakiegośdrzewa,niepozostawiającmiodrobionymiejsca,ajawpakujęsiętwarząwchropowatąkorę.
Psy są naprawdę zdolne do śmiechu, o czym wiedzą ich prawdziwi miłośnicy. Czerpałem odwagę
zprzekonania,żepsyniemająokrutnegopoczuciahumoru.Śmiejąsięzludzkiejgłupotyiszaleństwa,ale
nieprowokująich.
Ku memu zdziwieniu, gdy tak pędziłem wraz z retriwerem, przez głowę przemykały mi strzępy
rozmowy, którą prowadziłem z Annamarią, kiedy spacerowaliśmy po parku wzdłuż Kanionu Hekate,
aonapróbowałamipomóczrozumieć,dlaczegowierzęwewszystko,comimówi,choćwwiększości
tegoniepojmowałem:
„Dlaczegowierzyszmibezzastrzeżeń?”.
„Niewiem”.
„Wręczprzeciwnie,wiesz”.
„Podpowiedzmi.Dlaczegowierzęcibezzastrzeżeń?”
„Adlaczegoktokolwiekwcoświerzy?”.
Korzystając z pomocy retriwera, pędziłem na złamanie karku przez mleczną nieprzezroczystość,
ponieważufałemwrodzonejdobrociiinstynktowipsów.Ufność.
UfałemtakżeAnnamarii,cotłumaczy,dlaczegowierzyłemwto,comimówiła,choćczasemjejsłowa
wydawałysięenigmatyczneizdawkowe.
Zaufanie jednakże nie mogło stanowić w tym wypadku wyczerpującej odpowiedzi. Jeśli zaufanie to
powód, dla którego jej wierzyłem, to rodziło nieodparte pytanie, równie istotne, jak pierwsze: jeżeli
wierzyłem jej, ponieważ jej ufałem to dlaczego jej ufałem, zważywszy na to, że była dla mnie kimś
całkowicieobcymiżewydawałasiętajemniczawsposóbwykalkulowany?
Złotyretriwerbawiłsiętakdoskonale,żezacząłemsięzastanawiać,czyprzypadkiemniebiegamcały
czaswokółdomujegopana.Gdyjednakdoprowadziłmniedofurtkiwogrodzeniu,udowodniłżesłusznie
pokładałemwnimufność.
Próbowałem powstrzymać go przed opuszczeniem posesji, ale okazał się zbyt ruchliwy i zwinny.
Kiedy już się uwolnił, nie popędził w noc, ale pozostał w pobliżu, jakby chcąc się przekonać, co
zabawnego przyjdzie mi jeszcze do głowy. Od strony południowej widać było dwa przecinające mgłę
ostrzablasku,jakbytoczyłyzsobąpojedynek,szukającmojejosoby.Ruszyłemwrazzpsemnapółnoc.
ROZDZIAŁ24
Odniosłemwrażenie,żeprzezświatprzetaczasięfalauniwersalnegorozpuszczalnika,któryzamienia
wnicośćdziełaczłowiekainatury.
Wokół,pozbawioneszczegółów,majaczyłykształtyprzypominającebudynki.
Geometryczne szeregi ogrodzeń oddzielały pustkę od pustki, a ich surowe linie na obu końcach
rozpływałysięwemgle.
W polu widzenia pojawiały się nagle fragmenty drzew, jak kawałki drewna niesione nurtem białej
powodzi.Szaratrawaspływałapozboczach,któreniknęłygdzieśwdaliniczymwzgórzapopiołu,zbyt
niematerialne,byzachowaćkontury.
Biegliśmyprzezchwilę,zmieniająckilkakrotniekierunek,apotemszliśmy,odnicościdopustki,przez
mlecznąmglistośćdomlecznejmglistości.
Wpewnymmomencieuświadomiłemsobie,żetapogodatocoświęcejniżtylkoaura.
Nieruchomość,mgłaichłódniestanowiłyjedyniekonsekwencjizjawiskmeteorologicznych.Nabrałem
podejrzeń, które wkrótce przerodziły się w pewność, że warunki panujące tej nocy w Magic Beach są
swoistymprzeczuciem,symbolicznąpostaciątego,conadejdzie.
Wędrowaliśmy,jaipies,przezsennykrajobraz,gdzienaddawnowygasłymiogniamiunosiłsięgęsty
dym,awyziewywtymświeciepozbawionymwoni,zarównoodrażających,jakiprzyjemnych,niemiały
zapachu. Powietrze znieruchomiało, ponieważ wiatr ustał i zanosiło się na to, że więcej nie odetchnie,
aciszasugerowałaistnieniekamiennegoświata,gdzieplanetarnyrdzeńzastygł,niepłynęłyrzeki,morza
nie drgały falami, gdzie nie istniały żadne zegary, ponieważ nie pozostał już czas, który można by
odmierzać.
Kiedysięzatrzymaliśmyistaliśmynieporuszenie,wdoleusadowiłasiębiałanicość,kompletnapustka
niezakłócananaszymikrokami;podmoimistopamiiłapamiretriwerazacząłznikaćchodnik.
Ogarnęło mnie takie przerażenie, że odetchnąłem gwałtownie z ulgą, gdy nagły ruch psiego ogona
rozwiałodrobinęmlecznąpróżnięiujawniłpowierzchniępodłoża.
Jednakchwilępóźniejpoczułem,żezdążyłemjużwkroczyćwdolinęśmierciinatychmiastznalazłem
się w jakimś jeszcze odleglejszym miejscu, w pustce tak doskonałej, że nie zawierała nawet atomu
świata, który niegdyś istniał, nawet wspomnienia natury czy ludzkich dzieł, w miejscu całkowicie
pozbawionymmaterii,któretrudnonazywaćmiejscem;trafniejnależałobyjeokreślićjakopewienstan.
Nie istniała tu żadna nadzieja na przeszłość czy przyszłość, nadzieja na świat, który przeminął albo
którymógłbynadejść.
Nie,niemiałemprzeczucia;kroczyłemprzeznoc,którajużstałasięprzeczuciem.Czerńtopołączenie
wszystkichkolorów,abieltoichcałkowitybrak.Mgłaprzepowiadałanieważnośćnieistnienia,próżnię
wewnątrzpróżni,koniechistoriipoostatecznejzagładzie.
Zbliżała się tak niewyobrażalnie wielka śmierć, że stanowiłaby sam jej kres, absolutną destrukcję,
przedktórąniezdołałobyumknąćnic,comogłobyjeszczekiedykolwiekzostaćzniszczone.Przerażenie,
odktóregonachwilęuwolniłmniepsiogon,powróciłozcałąmocą,byjużmnienieopuścić.
Przez krótki czas byłem świadomy przechodzenia z jednej nicości w drugą, a mój umysł przybrał
postaćgłębokiejstudni,zktórejdnapróbowałemkrzyczeć.Aletakjakduchmaruder,któryprzychodził
domniepopomoc,niedałemradywydaćzsiebieżadnegodźwięku.
Mogłem się tylko modlić bezgłośnie, więc modliłem się bym trafił do jakiejś przystani, do miejsca
o określonym kształcie, barwie, zapachu i dźwięku, do schronienia przed tą okropną nicością, gdzieś,
gdziezdołałbymstłumićprzerażenieiodzyskaćzdolnośćmyślenia.
Jakczłowiek,któregonawiedziłseniktóryjesttegoświadomy,wiedziałem,żezamorficznychchmur
wyłonił się jakiś geometryczny kształt. I zdawałem sobie sprawę z wysiłku, o jaki przyprawiają mnie
stromeschody,choćichniewidziałem.
Musiałem natrafić na ciężkie drzwi i otworzyłem je na oścież, ale nawet gdy przekroczyłem próg,
zanurzając się w cieniu i świetle, wciąż ze złotym retriwerem u boku, i nawet gdy odgrodziłem się od
złowróżbnej mgły, nie od razu uświadomiłem sobie naturę schronienia, do którego dotarłem za sprawą
opatrznościalbodziękiprzedstawicielowipsiegorodzaju.
Po całej tej wszechogarniającej bieli, która przeczyła wszelkim zmysłom, woń pasty do drewna
iwoskuświecbyłatakprzejmująca,żepoczułemłzywoczach.
Przeszedłem przez nisko sklepiony, wyłożony boazerią pokój i znalazłem się w znacznie większym
iniecojaśniejszympomieszczeniu;dopierowtedyuzmysłowiłemsobie,żewkroczyłemzprzedsionkado
nawygłównejjakiegośkościoła.
Słyszałem,jaktużobokdyszypies,zpragnieniaalboniepokoju,amożezjednegoidrugiegopowodu.
Nawy boczne były słabo oświetlone, ale ta główna tonęła w, mroku, gdy podążałem nią w stronę
balustradyprezbiterium.
Chociaż miałem ochotę usiąść w pierwszej ławce i zaczekać, aż związane na supeł nerwy rozplączą
się odrobinę, usadowiłem się na podłodze, ponieważ pies domagał się drapania po brzuchu. Zasłużył
sobie na wszelkie czułości – a nawet więcej – które mogłem mu ofiarować w swym obecnym
rozchwianymstanieumysłu.
Kiedyjestempokiereszowanyiprześladowanyprzezświatktórystworzyłaludzkość–aktóryróżnisię
odświatajejofiarowanego–mojągłównąobroną,mojąpociechąjestjegoabsurdalność.
Świat ofiarowany olśniewa cudownością, poezją i celowością. Natomiast świat uczyniony przez
człowiekatopokrętnekrólestwoegoizazdrości,gdzieopętaniwładzącynicyrobiązsiebiefałszywych
idoli i gdzie słabi niczego nie dziedziczą, ponieważ wyrzekli się tego z radością na rzecz swych idoli
wzamianzasporadyczneuczestnictwowparadzie,niezaśtrwałąchwałę,wzamianzaobietnicęchleba,
niezaśchleb.
Gatunek,któryzwłasnejwolistajesięnaprawdęślepy,którytakochoczopodążadrogamiwiodącymi
donikąd z wyjątkiem tragedii, bywa zabawny w swej lekkomyślności, tak zabawny, jak wielcy komicy
kina w rodzaju Bustera Keatona, Flipa i Flapa i wielu innych, którzy wiedzieli, że stopa uwięziona
w wiadrze to coś zabawnego, że głowa uwięziona w wiadrze to coś jeszcze bardziej zabawnego i że
uporczywapróbawniesieniafortepianukoncertowegonaschody,bezwątpieniazbytwąskieistrome,by
mogłosiętozakończyćpowodzeniem,stanowiprzekomicznąesencjęludzkiegodoświadczenia.
Śmieję się wraz z ludzkością, ale nie z niej, ponieważ jestem takim samym głupcem jak inni,
aniejednokrotnienawetwiększym.Przybierampozępaladynazarównożywych,jakizmarłych,alezbyt
częstotkwięwjakimświadrze.
W tej chwili, przebywając w kościele wraz z psem, wspominając zwłoki w łazience bungalowu
imartwiącsięosenszapowiedzitotalnejzagłady,niepotrafiłemzdobyćsięnauśmiech.
Niewykluczone,żemogłempopaśćwdepresję,jednakdoświadczeniepodpowiadałomi,żeniedługo
przytrafimisiękolejnahistoriazwiadremistopą.
Kiedy, po kilku minutach pies wciąż dyszał, kazałem mu zostać na miejscu, a sam wybrałem się na
poszukiwaniewody.
Spojrzenie ku tylnej części kościoła potwierdziło moje przypuszczenie, że przy wejściu nie ma
kropielnicy.
Zaołtarzemwisiaładużaabstrakcyjnarzeźba,któramogłaprzedstawiaćwznoszącegosięskrzydlatego
ducha,aletylkowtedy,gdyprzekrzywiłosięgłowęwlewo,zmrużyłooczyipomyślałooWielkimPtaku
zUlicySezamkowej.
Otworzyłemfurtkęwbalustradzieiwszedłemdoprezbiterium.
Poprawejstroniedostrzegłemmarmurowąchrzcielnicę.Byłasucha.
Po namyśle doszedłem do wniosku, że uraczenie psa wodą święconą może być poczytane za brak
szacunku,jeśliniebluźnierstwo.
Wszedłemgłębiejwprezbiterium,kierującsiękudrzwiom,którejakprzypuszczałem,prowadziłydo
zakrystii, gdzie przechowywano szaty liturgiczne i gdzie kapłan przygotowywał się do nabożeństw.
Wkościeleśw.BartłomiejawPicoMundo,gdzieduchownymbyłwujStormyLlewellyn,znajdowałasię
niewielkaubikacjazumywalką.
Kiedy otworzyłem drzwi, okazało się, że zaskoczyłem jakiegoś człowieka po pięćdziesiątce, który
porządkował właśnie zawartość garderoby. Pucołowaty, ale nie tłusty, starannie ostrzyżony, ale nie
w afektowany sposób, odznaczający się skłonnością do szybkich reakcji, ale nie do zachowania
równowagi,cofnąłsięprzestraszonynamójwidok,nadepnąłnawłasnąstopęiwylądowałnatyłku.
Przeprosiłemzanagłewtargnięcie,aonzeswejstronyprzeprosiłmniezanieprzyzwoityjęzyk,musiał
jednakprzekląćmnietylkowmyślach,ponieważzjegoust,wcałymtymzamieszaniu,niewyrwałosię
nicpróczzwięzłego„oj”.
Nimpodniósłsięprzymojejpomocyzpodłogi,omalniezbijającmnieznógdwarazy,wyjaśniłemmu,
że szukam wody dla swojego psa, on zaś przedstawił się jako ksiądz Charles Moran. W oczach miał
wesołeiskierkiigdyzapewniłmnie,żejegoupadekniebyłtakstrasznyjakupadekszatana,zauważyłem,
żedoskonalesiębawi,cowzbudziłomojąsympatię.
Wyjął z małej lodówki butelkę wody, a z garderoby płytką miskę. Razem wróciliśmy do złotego
retriwera,któryleżałposłusznieprzedbalustradąprezbiterium.
Pastor Moran nie dał mi niczym do zrozumienia, że postąpiłem niewłaściwie, wprowadzając psa do
kościoła,spytałtylkoojegoimię.Nieznałemgo,niechciałemteżwyjaśniać,wjakichokolicznościach
sięspotkaliśmy,więcodparłem,żepieswabisięRafael.
Przezchwilęnierozumiałem,dlaczegowybrałemwłaśnietoimięzamiast,naprzykład,Fido.Dopiero
późniejpojąłem,comniezainspirowało.
Kiedyspytałzkolei,jakjamamnaimię,odpowiedziałemżeTodd.
Niebyłotodokońcakłamstwo.Moirodzicetwierdziliuparcie,żetakwłaśniechcielimnienazwać,
ale na świadectwie urodzenia popełniono błąd – co nie tłumaczy, dlaczego potem zawsze już nazywali
mnieOddem.
Zresztą gdy mówię ludziom, że na imię mam Odd, wynikają z tego męczące nieporozumienia
i konieczność wyjaśnień. Po tych wszystkich przygodach, jakie mnie spotkały od późnego popołudnia,
brakowałomicierpliwościnatłumaczenieniuansówzwiązanychzmoimprawdziwymimieniem.
UklękliśmyobokpijącegowodępsaipastorMoranspytał,czyjestemwmieścieodniedawna.
Odparłem, że mniej więcej od miesiąca, a on spytał, czy szukam jakiejś społeczności wiernych, do
której mógłbym się przyłączyć. Powiedziałem mu, że wstąpiłem wieczorem do kościoła, żeby się
pomodlić,bomojeżycieprzybrałozłyobrót.
Kapłanokazałsięnatyledyskretny,byniedopytywaćocharakterkłopotów,iodwołałsiędoswoich
zdolnościprzekonywania,chcącpoznaćmojąhistorięwtrakcieswobodnejrozmowy.
ChociażprzybyłemdoMagicBeachsam–zwyjątkiemBooiFrankaSinatry–czułemsięułomnybez
bliskich
przyjaciół.
Samotność
mi
nie
służy.
Potrzebuję
więzów,
prawdziwych,
choć
niewypowiedzianych,deklaracjiprzyjaźni,wspólnegośmiechuiludzi,którzypolegająnamnie,takjakja
polegamnanich.
Hutch okazał się zbyt skupiony na sobie, bym mógł traktować go jako kogoś więcej niż tylko
przypadkowo poznanego człowieka. Jeśli chodzi o Blossom Rosedale, to nie znałem jej dostatecznie
długo,bydzielićsięzniąnajgłębszymisekretami.
Siedzącswobodnieobokpsa,duchownyokazywałmizrozumienieiserce.Pokilkuminutachrozmowy
nieczułemsięjużtakisamotny.
Niepowiedziałemmuwielewięcejosobie,alejakośtaksięstało,żezeszliśmynatematArmagedonu.
Niebyłotozaskakujące.Wobecnychczasach,wprzypadkuwiększościludzi,kwestiazagładypojawia
sięwrozmowachznacznieczęściejniżkiedyś.
W końcu ojciec Moran spytał, czy Rafael nie jest przypadkiem równie głodny, jak spragniony, a ja
odparłem, że być może, ale że nie chcę sprawiać kłopotu. Zapewnił, to to żaden kłopot, że też ma psa,
iposzedłnaplebanieprzynieśćzespiżarnikilkaherbatników.
Towarzystwo Charlesa Morana złagodziło nieco strach, który brutalnie spotęgowało przeczucie
całkowitejdestrukcji.
Pies zaczął domagać się jeszcze większej uwagi z mojej strony, co przyjąłem z zadowoleniem,
ponieważwewzajemnychrelacjachpsaiczłowiekaobiestronyodgrywająrolęterapeutyczną.
JednakpokilkuminutachRafaelpodniósłsięzpodłogi.Jegouszywyprostowałysięnacałądługość.
Stałczujnie,wpatrującsięwtylnedrzwiprezbiterium.
Przyszłomidogłowy,żetoojciecMoranwracazherbatnikamiiżepieswyczułjenaodległość.
KiedyRafaelprzeniósłuwagęzdrzwizakrystiinatylnączęśćkościołaiwlepiłwzrokwprzedsionek
igłównedrzwi,przezktóreweszliśmydośrodka,teżwstałemzpodłogi.
„Każdyjestsąsiadem,każdysąsiadprzyjacielem”.
Możetadewizaniestosowałasiędonowoprzybyłych,dopókiniespędziliwtejmiejscowościroku.
Nie przeczytałem tego, co napisano drobnym drukiem na tablicy witającej przyjezdnych na granicy
miasta.Możewciągutychpierwszychdwunastumiesięcyczłowiekbyłtylkozwierzynąłowną.
Życienienauczyłomnienieufaćduchownym,alenauczyłomnienieufaćnikomubardziejniżpsom.
Podszedłemdotrzeciejławkizprawejstrony.Długidrewnianypojemnikprzyoparciudrugiegorzędu
kryłegzemplarzehymnówdlawiernychzasiadającychtrzecimrzędzie.
Z lewej kieszeni spodni wyciągnąłem portfel Sama Whittle’a jego posiadanie obciążało mnie
wsytuacji,gdywłaścicieltychdokumentówleżałmartwywwannie.Książeczkizhymnamipoukładano
wszeregu,alebyłymiędzynimiprzerwy.Wrzuciłemportfelwjednoztychwolnychmiejsc.
Nic bym nie zyskał ujawniając na swój temat coś więcej niż tylko imię Todd. Wyciągnąłem własny
portfelzdrugiejkieszenispodniiukryłemobokportfelaWhittle’a.
Wróciłem do psa i stanąłem obok niego, spoglądając to na drzwi do zakrystii, to na drzwi do
kościoła…
Dwóch pierwszych policjantów pojawiło się w wejściu głównym; przeszli przez przedsionek
i wkroczyli do nawy. Nie wyciągnęli broni, ale ruszyli środkowym przejściem, opierając dłonie na
kolbachrewolwerów.
Zzakrystiitakżewyłoniłsięfunkcjonariuszistanąłnapodwyższeniuołtarza.Dobrzepoczterdziestce,
wydawał się o jakieś dziesięć lat starszy od dwóch pozostałych. Włosy przedwcześnie posiwiałe na
skroniachpodgolone,anasamejgłowiekrótkoprzycięte,coupodabniałojedoszczotki.
Emanował autorytetem, który nie miał nic wspólnego z jego mundurem. Gdybyście go spotkali
wszortach,teżzwracalibyściesiędoniegozszacunkiemirobili,cowamkaże–bowprzeciwnymrazie
musielibyścieliczyćsięzpoważnymikonsekwencjamizaokazanienieposłuszeństwa.
Wdrzwiachzakrystii,wśladzaJeżykiem,pojawiłsięojciecMoran.Napotkałmojespojrzenieinie
odwróciłwzroku,alejegooczyniebyłyjużtakiewesołejakwcześniej.
Spytałemgodlaczego,agdynieodpowiedział,ponowiłempytanie,alezdawałosiężeduchownymnie
nie słyszy i nie chce ze mną rozmawiać, choć obaj byliśmy żywi i żaden z nas nie podlegał prawu
milczenia,narzuconemuprzezzmarłychmaruderów.
ROZDZIAŁ25
Jechałem już wcześniej radiowozem, w Pico Mundo. Choć nie był to mój pierwszy raz, wciąż
wydawałomisiętoczymśwrodzajuatrakcji.
Komenda policji – wraz z niewielkim więzieniem – mieściła się w budynku w stylu greckiego
renesansu,przylegającymdosądu,wjednejznajbardziejmalowniczychczęścimiasta.Terazwtejmgle
przypominałaśredniowiecznąfortecę.
Biurkodyżurnego,rejestracjaicałaresztaznajdowałysięzapewnenagłównejkondygnacjiodfrontu.
Dwajmłodzifunkcjonariuszezaparkowaliradiowózwalejcezabudynkiemiwprowadzilimnieodtyłu.
Wcześniej w kościele przeszukali mnie, chcąc sprawdzić, czy nie mam broni. Tutaj natomiast
spodziewałem się, że zabiorą mi zegarek i wisiorek z dzwonkiem i poproszą, bym podpisał kwit
stwierdzający,żenieskonfiskowalimijużniczegowartościowego.
Podejrzewałemtakże,żepobiorąmiodciskipalcówizrobiązdjęcie.Rozumiałosięsamoprzezsię,że
pozwoląmizadzwonićdoadwokata,anawetzarezerwowaćwystępwtelewizyjnymsądzienażywo.
Oni jednak poprowadzili mnie korytarzem z przygnębiającym linoleum w niebieskie kropki i ze
ścianamiobarwieflegmygruźlika;dotarliśmydojakichśdrzwi,anastępniezeszliśmydwiekondygnacje
niżej,potemruszyliśmyinnymkorytarzemointrygującopoplamionejbetonowejpodłodzedonastępnych
drzwi, by wreszcie znaleźć się w ponurym i pozbawionym okien pokoju, który pachniał sosnowym
środkiemdezynfekcyjnym,zdolnymzabićastmatyka,icuchnął–nieznacznie,coprawda–wymiocinami.
Pomieszczenie to miało powierzchnię około dwudziestu metrów kwadratowych. Betonowa podłoga,
betonowe ściany i niski betonowy sufit nie dawały wielkiego pola do popisu nawet najbardziej
utalentowanemuarchitektowiwnętrz.
Pośrodkuustawionokwadratowymetalowystółidwakrzesła.
Trzeciekrzesłostałowrogu.Możetamwłaśniezamierzalimnieposadzić,gdybymsięniewłaściwie
zachowywał.
Jedenzfunkcjonariuszywyciągnąłspodblatukrzesło,cowzbudziłomojąnadzieję,żebędąszanować
ludzkągodnośćwięźnia.
Wtedy jednak ten drugi przykuł mnie za kostkę do stalowego kółka, przymocowanego do nogi stołu.
Choćnieobszedłsięzemnąbrutalnie,wydawałosię,żetraktujemniezpogardą.
Nieinformującmnie,ojakązbrodnięjestempodejrzewany,niezawracającsobiegłowy,bywyjaśnić
mi,najakichzasadachmogęzamówićdlamnieprzekąskę,gdybymmiałnaniąochotę,wyszlizpokoju
izamknęlizasobądrzwi,zostawiającmniesamego.
Kiedy mnie tu wprowadzali, zauważyłem, że drzwi są straszliwie grube, jakby projektował je
paranoik. Zamykały się z solidnym dźwiękiem pół tysiąca kilogramów stali. Mogłem w tej sytuacji
kontemplowaćprógswegobóluiwłasnąśmiertelność,cozapewnestanowiłoichzamiar.
Stół do którego byłem przykuty, sprawiał wrażenie ciężkiego ale nie aż tak, by nie dało się go
przesunąć.Byłempewien,żemógłbymciągnąćgozasobąposwejpozbawionejokienceli,aleponieważ
pomieszczenie nie oferowało zbyt wielu rozrywek, pozostałem na miejscu. Kiedy zajrzałem pod stół,
dostrzegłem odpływ o średnicy szesnastu centymetrów, zaopatrzony w kratkę. W Magic Beach nie
zdarzały się powodzie, doszedłem więc do wniosku, że ten odpływ służył spłukiwaniu celi po
niefortunnych incydentach. Była to jedna z tych przygnębiających sytuacji, w których moja wybujała
wyobraźnia, gdybym nie wykazał się ostrożnością, mogłaby stopić mój móżdżek, a włosy podpalić.
Upomniałemsiebie,żeprzebywamwStanachZjednoczonych,któreniesąKubączyWenezuelą,anawet
Mordorem.
Spojrzałem na zegarek – była ósma pięćdziesiąt sześć. Wciąż miałem ponad trzy godziny, by ocalić
światalbojegoznacznączęść.
Żadenproblem.
Ponieważpotrafięzpowodzeniemnadsobązapanować,nieprzejmowałemsięzbytnio,gdynicsięnie
wydarzyło do ósmej pięćdziesiąt siedem i ósmej pięćdziesiąt osiem, choć niewiele brakowało, bym
zaczął się głośno domagać przestrzegania zasad sprawiedliwości, gdy w końcu, o ósmej pięćdziesiąt
dziewięć,drzwisięotworzyły.
Do pokoju wszedł tylko jeden mężczyzna, ale to wystarczyło w zupełności. W kościele pomyślałem
onimjakoo„Jeżyku”,zdążyłemsięjużjednakdowiedzieć,żenazywasięHossShackettiżejestszefem
policji.
Hoss to było zapewne zdrobnienie jakiegoś dłuższego imienia, ale nie bardzo wiedziałem jakiego.
Spytałemwcześniejdwóchmłodszychfunkcjonariuszywsamochodzie,onijednakdwukrotnieodmówili
mi udzielenia odpowiedzi; gdy zrobiłem to po raz trzeci, poradzili mi, bym odbył akt reprodukcji
zsamymsobą,żesiętakwyrażę.
Zamknąwszy drzwi odporne na eksplozje – Norman ma pewnie podobne w swoim zimnowojennym
silosierakietowymwNebrasce–szefpodszedłdostołuistanąłprzednim,spoglądającnamniezgóry.
NieodezwałsięsłowemTylkopatrzył.
Uśmiechnąłemsięiprzytaknąłem.Nieodpowiedziałmitymsamym.
Kiedy już zajmowałem się przez chwilę studiowaniem swoich dłoni, zastanawiając się, jak będą
wyglądaćpozmiażdżeniuzapomocąłyżkidoopon,szefodsunąłdrugiekrzesłoiusiadłnaprzeciwko.
Podniosłemwzrok,gotówparowaćjegopytania,aleondalejmilczał.Iwciążmisięprzyglądał.
Miałbrzydkiezieloneoczy,zimniejszeniżślepiawęża,choćniewypowiedziałbymtejuwagiwjego
obecności ani też, jeśli już o tym mowa, w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów podległego mu
rejonudziałania.
Nie jestem fanatykiem dobrych obyczajów, ale jakoś nie uważałem, że to ja powinienem zagaić
rozmowę.
Pochwiliniemogłemjużznieśćspojrzeniatychjadowitychoczu.Musiałemalboodwrócićwzrok,co
poczytałbyzaobjawsłabościalbopowiedziećcoś,cozmusiłobygodootwarciaust.
–Przypuszczam,żebierzeciemniezakogośinnego–oznajmiłemzpełnąswobodybezpośredniością,
któramniezaskoczyła.
Nieodpowiedziałaninieprzestałwlepiaćwemniespojrzenia.
–Nigdyniemiałemżadnychkłopotówzprawem–wyjaśniłem.
Nieprzestałskupiaćcałejswejuwaginamojejosobieisiedziałtaknieruchomo,żeniebyłemnawet
pewny,czywogóleoddychaalboczyodczuwatakąpotrzebę.JeśliistniałagdzieśpaniShackett,tobyła
albopsychicznymwrakiem,albonaprawdętwardąkobietą.
–Nocóż–dodałem,bonicinnegonieprzychodziłomidogłowy.
Wkońcumrugnął.Zrobiłtopowoli,jakiguanaoślepionaprzezpustynnesłońce.
Wyciągnąłdomnieprawąrękęipowiedział:
–Weźmojądłoń.
Wiedziałemocomuchodzi,iniezamierzałemwtymuczestniczyć.
Jego ręka zawisła nad stołem, dłonią do góry. Miał łapska wielkie jak zawodowy futbolista, choć
jedynysport,jakinimiuprawiałpolegałzapewnenatłuczeniuosiebiegłówpodejrzanych.Wciągutych
lat przeczytałem mnóstwo thrillerów, w których autorzy pisali rzeczy w rodzaju: „atmosfera była pełna
przemocy”i„groźbaprzemocyzawisłanadscenąniczymmroczneczołogromu”.Zawszeuważałemtoza
grafomanię,aleterazdoszedłemdowniosku,żemożecipisarzezasługiwalinaNoblaalboPulitzera.
–Weźmojądłoń–powtórzyłHossShackett.
–Jużzkimśchodzę–odparłem.
–Pocozkimśchodzić,jeślimasięzłamanegokutasa?
–Toplatoniczneuczucie.
Moje dłonie leżały złożone na stole. Uderzył szybko niczym żmija i chwycił mnie za lewą rękę,
ściskającmocnowswojej;zacząłemżałować,iżniekazałemsobieusunąćchirurgiczniekłykci.
Ponurabetonowacelazniknęła,ajaznówstałemnaplażyArmagedonu,otoczonyburząszkarłatnego
światła.
Hoss Shackett nie był człowiekiem, który łatwo ujawniał to, co czuł albo myślał. Lecz kiedy puścił
moją rękę, zwracając mnie rzeczywistości, i odchylił się na krześle, mogłem się zorientować po jego
lekkorozszerzonychźrenicach,żedzieliłzemnąwizjęzkoszmarusennego.
–Nodobrze–oznajmiłem.–Ocochodziło?
Nieodpowiedział.
–Ponieważ–ciągnąłem–przytrafiłomisiętotylkoraziniecomnieprzeraża.
Miałtwardąibezlitosnątwarz,którejpozazdrościłbymunawetStalin.Mięśnieszczękibyłytakzwarte
nazawiasach,żewydawałysięzdolnezgniataćorzechyzębami.
– Nic podobnego, mam na myśli dzielenie się z kimś snem, nie zdarzyło mi się wcześniej –
zapewniłemgo.–Jesttopodkażdymwzględemrównieniezręcznedlapana,jakdlamnie.
–Dzieleniesięsnem?
– Miałem ten sen i teraz, gdy ludzie mnie dotykają, znów, do niego powracam. Co to jest? „Strefa
mroku”?
Nachylił się; był to z jego strony nieznaczny gest, ale poczułem się jak na jurajskiej łące, kiedy
tyranozaur,którydotychczasstałobróconydomnieplecami,przypadkowospojrzałzasiebie.
–Kimjesteś?–spytałszef.
–Niewiem.
–Niebędęwiecznietakimiły.
–Doceniampańskąpostawę.Naprawdę.Alemówiępoważnie.Cierpięnaamnezję.
–Amnezję?
–Tak.
–Tożałosne
– Rzeczywiście. Nie znam swojej przeszłości, imienia, miejsca pochodzenia, nawet tego, dokąd
zmierzam.Toabsolutnieżałosne.
–PowiedziałeśojcuMoranowi,żemasznaimięTodd.
– Przysięgam, że powiedziałem mu to, co mi ślina na język przyniosła. Równie dobrze mogłem
wymienićjakieśimię,Larry,Vernon,RupertalboRingo.Mógłbymbyćkimkolwiek.Poprostuniewiem.
Znów uciekł się do tej sztuczki z patrzeniem mi w twarz. Było to równie skuteczne, jak wcześniej.
Zkażdąsekundąnabierałemprzekonania,żegdybymzdradziłcokolwiekosobie,odgryzłbyminos.Na
początek.
Chociażuznałbytozasłabośćzmojejstrony,gdybymodwróciłwzrok,musiałemumknąćprzedjego
spojrzeniem,zanimjegooczywessałybymojąduszę.Obejrzałemsobiedokładniedłoń,bysięupewnić,
żewszystkiepalcepozostałynaswoichmiejscach.
SzefzauważyłzpowagągodnąDarthaVadera:
–Niemaszprzysobieżadnegodokumentutożsamości.
–Tak,proszępana.Toprawda.Gdybymgomiał,wiedziałbym,kimjestem.
–Niepodobająmisięludzie,którzywmoimmieściechodząbezdokumentutożsamości.
–Rozumiem,nielubiichpan,zwłaszczażejestpanprzedstawicielemprawa.Napanamiejscuteżbym
nielubiłtakichludzi,nawetjeśliwkonstytucjianisłowemniewspomnianootym,żenależynosićprzy
sobiejakikolwiekdokument.
–Znaszsięnakonstytucji,co?
– Nie. To znaczy, mógłbym się na niej znać. Nie dowiem się tego, dopóki nie odzyskam pamięci.
Wydajemisię,żektośmniebrutalnienapadł.
Dotknąłemostrożnieguzanaskroni,którynabiłmiwcześniejlatarkąWhittle.
Szefprzyglądałsię,jakpocieramzgrubienienagłowiealenicniepowiedział.
–Ktokolwiekmniezaatakowałiprzyprawiłoamnezję,musiałzabraćmiportfel.
–Kiedyzostałeśzaatakowany?Dziświeczoremnaplaży?
– Na plaży? Dziś wieczorem? – Zmarszczyłem czoło. – Nie proszę pana. Sądzę, że musiało się to
wydarzyćznaczniewcześniej.
–Ludziewmoimmieścieniesąatakowanibrutalniewbiałydzień.
Wzruszyłemramionami.
Bezwątpieniamójodruchmusięniespodobał.Niemogłemgojednakżecofnąć.
–Twierdziszwięc,żezostałeśzaatakowany,zanimzeskoczyłeśdziśpopołudniuzmola.
– Tak, proszę pana. Prawdę mówiąc, pierwsze, co pamiętam to jak szedłem po deptaku w stronę
pomostu,zastanawiającsię,kimjestem,gdziejestemiczyjadłemlunch,czynie.
–Dlaczegoskoczyłeśdowody?
–Odchwili,gdynamnienapadnięto,mojezachowanieniejestcałkiemracjonalne.
–DlaczegopowiedziałeśUtgardowi,żenadchodzitsunami,owysokościdziesięciumetrów?
–Utgardowi?
–UtgardowiRolfowi.
–Czytojakaśosoba?
–Pamiętaszgo.Chodzącagórazkoziąbródką.
–Otak.Wydawałsięmiły.Przejawiawyrafinowanygustjeślichodziokoszulehawajskie.
Nieprzypominamsobiejednak,żebymmówiłmuotsunami.Musiałemmiećzaćmieniezpowodutego
ataku.
– Utgard położył ci dłoń na ramieniu i zobaczył dokładnie to, co ja zobaczyłem, kiedy dotknąłem
twojejręki.Opisałmito.
– Tak. Pan i on. Teraz to wydarzyło się już dwukrotnie. To sen, który miałem, gdy straciłem
przytomnośćwwynikunapaści,zanimznalazłemsięnadeptaku,zmierzającwstronęmola.
–Opowiedzmioswoimśnie.
–Niewielejestdoopowiedzenia.Sampanwidział.Czerwoneniebo,morzepełneświatła,oślepiająco
jasnypiasek.Bardzoprzerażające.
Źrenicejegooczurozszerzyłysię,jakbyzamierzałzgasićświatłoitropićmnie,takjakwążtropimysz.
–Bardzoprzerażające–powtórzyłem.
–Jakmyślisz,coonoznacza?
–Oznacza?Sen?Nigdyniemiałemsnu,któryoznaczałbycokolwiek.Nietakjakwstarychfilmach.
Wkońcuoderwałwzrokodmojejosoby.Zacząłtakintensywniepatrzećnatrzeciekrzesłowrogu,że
przekręciłemgłowęispojrzałemwtamtąstronę.
SiedziałtamMr.Sinatra.Niewiem,odjakdawnaprzebywałwtympokoju.Wskazałnamnie,jakby
chciałpowiedzieć:„Nieźlewyglądasz,dzieciaku”.
Hoss Shackett nie widział Sinatry. Patrzył w przestrzeń, być może wyobrażając sobie, jak mnie
patroszy.
Szefzagiąłpalceizacząłstudiowaćzuwagąswojezadbanepaznokcie,jakbychcącsprawdzić,czynie
zostałapodnimizaschniętakrewpoostatnimprzesłuchaniu.
Przez chwilę spoglądał na masywne drzwi, a mnie przyszło do głowy, że przypomina sobie, jak
skutecznietłumiłykrzykitych,którzyprzebywalituprzedmojąwizytą.
Skupiłuwagęnaprzytłaczająconiskimsuficieisięuśmiechnął.Miałtakiuśmiech,żegdybyskierował
gokuniebu,ptakispadłybymartwewlocie.
Spojrzał na stalowy blat. Nachylił się i popatrzył z zainteresowaniem na niewyraźne odbicie swojej
twarzynapowierzchnistołuwypolerowanegolatamiużytkowaniainiezliczonymispoconymidłońmi.
To odbicie nie przypominało jego twarzy ani jakiejkolwiek innej. Było to skupisko plam i ciemnych
krążków,gruzłowatychiniewyraźnych.
Odnosiłemjednakwrażenie,żesamsięsobiepodoba,ponieważznówsięuśmiechnął.
SzefHossdoprowadzałmniedotakiegoszału,żeniemalpragnąłem,byspojrzałnamniejeszczeraz.
Mojeżyczeniezostałospełnione.Popatrzyłmiwoczy.
–Możezostalibyśmyprzyjaciółmi?Cotynato,dzieciaku?
–Byłobyświetnie–odparłem.
ROZDZIAŁ26
SzefHossShackettprzeszedłzmianęgodnąjednejztychinteligentnychkosmicznychmaszynwfilmie
„Transformers”, które potrafią przekształcić się ze zwykłego dodge’a w gigantycznego robota,
przekraczającegoswąmasąsetkirazypierwotnypojazd.
Niechcęprzeztopowiedzieć,żeszefwypełniłnagleswapostaciącałącelę,niepozostawiającmiani
odrobiny miejsca. Przemienił się z pana Hyde’a, jeśli pan Hyde był sadystycznym strażnikiem
w sowieckim gułagu, w łagodnego doktora Jekylla, jeśli doktor Jekyll był przyjacielskim szeryfem
zmałegomiasteczka,gdziedonajpoważniejszegoprzestępstwawciąguminionychdwudziestulatdoszło
podczas konkursu kulinarnego na festynie okręgowym, kiedy to Lulamay skopiowała przepis na dżem
rabarbarowyautorstwaBobbijuneizaprezentowałajakowłasny.
Okrutny grymas Hannibala Lectera z „Milczenia owiec” przybrał postać uśmiechu dziadka
wreklamówcetelewizyjnejzuroczymimałymidziećmi,którebaraszkujązeszczeniętami.
Zwarte mięśnie jego twarzy rozluźniły się wyraźnie. Ciało uwolniło się od napięcia. Na skórze
pojawił się leciutki odcień różu, jakby człowiek ten był kameleonem, który zmienia barwę z szarej na
żywszą.
Co zdumiewające, jadowita zieleń jego oczu też jakby przeszła metamorfozę i teraz patrzyłem
wtypowoirlandzkieoczy,szczęśliweipełnezadowolenia.Nawetonesięuśmiechały,takżewargi,cała
twarz,każdalinia,płaszczyznaidołeknajegoobliczuprezentowałyspektakldobrejwoli.
PoprzedniHossShackettnigdyniemógłbyzostaćszefempolicjiwMagicBeach,któretostanowisko
byłoobieralne.TerazmiałemprzedsobąHossaShackettapolityka.
Nie kryłem konsternacji, że nie startuje w tegorocznych wyborach, ponieważ pragnąłem w tej samej
minucie wyjść i włączyć się w jego kampanię, wystawić kilka bilbordów, agitować na jego rzecz,
odwiedzając domy wyborców, pomagać w umieszczaniu jego wizerunku na bocznej ścianie
trzykondygnacyjnegobudynku.
Do stołu zbliżył się Mr. Sinatra, by dokładniej przyjrzeć się szefowi. Popatrzył na mnie, potrząsnął
wzdumieniugłowaiwróciłdoswojegokąta.
Usadowiony w niedbałej pozie na krześle, tak bardzo odprężony, że groziło to niemal upadkiem na
podłogę,szefHossspytał:
–Czegochcesz,dzieciaku?
–Chcę?
–Odżycia.Czegochceszodżycia?
– No cóż, nie jestem pewien, czy potrafię właściwie odpowiedzieć na to pytanie, gdyż w obecnej
chwiliniewiem,kimjestem.
–Załóżmy,żeniecierpisznaamnezję.
–Alecierpię.Patrzęwlustroiniepoznajęswojejtwarzy.
–Totwojatwarz–zapewniłmnie.
–PatrzęwlustroiwidzęaktoraMattaDamona.
–NieprzypominaszwniczymMattaDamona.
–Więcdlaczegowidzęgowlustrze?
–Pozwól,żezgadnę.
–Byłbymwdzięczny.
–Widziałeśfilmy,wktórychcierpiałnaamnezję.
–MattDamongrałwfilmach,wktórychcierpiałnazanikpamięci?
–Oczywiście,tyleżeichniepamiętasz.
–Wymazane–zgodziłemsię.–Wszystkowymazane.
–„TożsamośćBourne’a”,naprzykład.
Zastanowiłemsięprzezchwilę.Potemoznajmiłem:
–Nie.Nie.
–Dzieciaku,jesteśnaprawdęzabawny.
– No cóż, chciałbym wierzyć, że tak jest. Ale istnieje też duże prawdopodobieństwo, że kiedy się
dowiem,kimjestem,okażesię,żeniejestemzabawny.
–Zakładam,żemaszamnezję.
–Zpewnościąwolałbym,żebybyłoinaczej.Alejestjakjest.
–Chwilowo,dladobranaszejdyskusji,akceptujęfakttwojejamnezjiiniebędępróbowałprzyłapać
cięnajakimśbłędzie.Uczciwiestawiamsprawę?
–Uczciwie,jaknajbardziej,alejestteżprawdą,żecierpięnazanikpamięci.
– W porządku. Załóżmy że nie masz amnezji. Wiem, ją masz, ale jeśli założymy coś przeciwnego,
będziesz mógł odpowiadać na pytania ściślej, nie uciekając się do „wszystko wymazane” i temu
podobnych.
–Prosimniepan,bymużyłswejwyobraźni.
–No,wreszcie.
–Myślę,żebyćmożeodznaczałemsiężywąwyobraźnią.
–Takmyślisz,hę?
–Totylkoprzeczucie.Alespróbuję.
Ten nowy szef Hoss Shackett emanował tak oślepiającą życzliwością, że zbyt długie przebywanie
wjegotowarzystwiemogłonieśćzasobąryzykoczerniaka.
–Awięc…czegochceszodżycia,synu?–powtórzył.
–Nocóż,wyobrażamsobie,żeżyciesprzedawcyoponbyłobycałkiemmiłe.
–Sprzedawcyopon?
–Zapewnianieludziomdobregobieżnika,umożliwianiegładkiejjazdy,kiedylossprowokowałichdo
złapaniagumy.Uważam,żedawałobymitosatysfakcję.
– Rozumiem twój punkt widzenia. Ale ponieważ dajemy upust wyobraźni, to może nieco bardziej
popuścimyjejwodze?
–Bardziej.Niechbędzie.
–Gdybyśmiałjakieświelkiemarzenie,tojakbyśjeokreślił?
–Może…własnalodziarnia?
–Tokrestwoichambicji,synu?
–Dziewczynaumegobokuilodziarnia,wktórejmoglibyśmypracowaćcałeżycie.Tak,proszępana.
Tobyłobywspaniałe.
Mówiłempoważnie.Tobyłobycoś,ja,Stormyilodziarnia.
Kochałbymtakieżycie.
Przyjrzałmisięzżyczliwością.Pochwilipowiedział:
–Tak,rozumiem,biorącpoduwagęfakt,żepojawisięmaleństwo,byłobydobrzemiećwłasnyinteres.
–Maleństwo?–spytałem.
–Dziecko.Dziewczynajestwciąży.
Zdumieniewwmoimprzypadkutoodruchnaturalny
–Dziewczyna?Znapanmojądziewczynę?Więcmusipanteżwiedzieć,kimjestem.Toznaczy,że…
będęojcem?
–Rozmawiałeśzniądziśpopołudniu.Utgardwaswidział.Zanimzeskoczyłeśzmola.
Udałemrozczarowanieipotrząsnąłemgłową.
–Tobyłowariactwo:skakaćzmola,gadaćotsunami.Aledziewczyna…nieznamjej.
–Możepoprostuniepamiętasz,żejąznasz.
– Nie, proszę pana. Kiedy wszedłem na molo, po tym, jak już zostałem zaatakowany i dostałem
amnezji, zobaczyłem ją i pomyślałem sobie, no cóż, może często tu przychodziłem, a ona będzie
wiedzieć,kimjestem.
–Aleniewiedziała.
–Nie.
–NaimięmaAnnamaria.
–Ładneimię.
–Niktnieznajejnazwiska.Nawetludzie,którzypozwolilijejmieszkaćzadarmonadgarażem.
–Zadarmo?Tomusząbyćuroczyludzie.
– Kretyni, którzy lubią uszczęśliwiać innych – oznajmił jak najuprzejmiej, z najbardziej jak dotąd
ciepłymuśmiechem.
– Biedna dziewczyna – westchnąłem współczująco. – Nie powiedziała mi, że też cierpi na zanik
pamięci.Ilewtymwypadkuwynosiprawdopodobieństwo,hę?
– Nie zakładałbym się o to. Fakt pozostaje faktem: zjawiacie się tego samego dnia, ty bez imienia
inazwiskaionabeznazwiska.
–MagicBeachtomałemiasto.Pomożenampandowiedziećsię,kimjesteśmy.Wierzęwto.
–Niesądzę,byktórekolwiekzwaspochodziłoztychokolic.
–Och,mamnadzieję,żesiępanmyli.Jeśliniejestemstądtojaksiędowiem,skądpochodzę?Ijeśli
niemogęsiętegodowiedzieć,jakznajdękogokolwiek,ktowie,kim,jestem?
Kiedy szef był w tym nastroju czarującego polityka, jego dobry humor wydawał się równie
niewzruszony, jak Góry Skaliste. Wciąż się uśmiechał, choć zamknął na chwilę oczy, jakby liczył do
dziesięciu.
ZerknąłemnaSinatrę,bysprawdzić,jakmiidzie.Wysunąłdogóryobydwakciuki.
HossShackettotworzyłswojeciepłeirlandzkieoczy.
Przyglądającmisięzżyczliwością,jakbymbyłkoboldemzirlandzkichlegend,któregopragnąłprzez
całeżyciespotkać,aktóryobdarowujeswegoznalazcęskarbem,powiedział:
–Chcęwrócićdopytaniaowielkiemarzenie.
–Wmoimprzypadkutowciążlodziarnia–zapewniłemgo.
–Achciałbyśpoznaćmojewielkiemarzenie,synu?
–Osiągnąłpantakdużo,żejakprzypuszczam,jużdawnosięonospełniło.Aledobrzejestmiećjakieś
nowemarzenia.
SzefHossShackettMiłynadalmitowarzyszyłiwciążniebyłośladuszefaHossaShackettaWrednego,
choćznówuciekłsiędomilczeniaitegobezpośredniegospojrzenia,którymmnieobdarzył,kiedyporaz
pierwszyzjawiłsięwtympomieszczeniu.
Spojrzenie to odznaczało się nieco innym charakterem niż poprzednio, nie było to spojrzenie
krokodylich ślepiów. Teraz szef uśmiechał się ciepło i jak śpiewa Frankie Val i w tej starej piosence,
jego oczy podziwiały mnie: miałem wrażenie, że patrzy na mnie przez szybę wystawową sklepu ze
zwierzętamiizastanawiasię,czymnieniezaadoptować.
Wreszcieoznajmił:
–Zamierzamcizaufać,synu.Azaufanienieprzychodzimiłatwo.
Przytaknąłemzezrozumieniemiodparłem:
–Jakoprzedstawicielprawazmuszonyobcowaćkażdegodniazwszelkiegorodzajuszumowinami…
nocóż,odrobinacynizmujestjaknajbardziejzrozumiała.
– Zamierzam zaufać ci całkowicie. Widzisz… moim wielkim marzeniem jest sto milionów dolarów
wolnychodpodatku.
–Rany.Tonaprawdękawałmarzenia.Niewiedziałem,żechodzipanuoażtakmonstrualnemarzenie.
Czujęsięteraztrochęgłupiozpowodutejlodziarni.
–Imojemarzeniesięspełniło.Mamtepieniądze.
–Wspaniale.Taksięcieszęzpańskiegoszczęścia.Wygrałpannaloterii?
– Interes był wart łącznie czterystu milionów – wyjaśnił. – Moja część, prócz jeszcze jednej, była
największa,alekilkuinnychludziwMagicBeachteżsięnieźlewzbogaciło.
–Niemogęsiędoczekać,byzobaczyć,jakbędziesiępandzieliłtymmajątkiem.„Każdyjestsąsiadem,
każdysąsiadprzyjacielem”.
–Mogędodaćjeszczeczterysłowadotejdewizy:„Każdyczłowiekdlasiebie”.
–Jakośmitodopananiepasuje.PrzypominategodrugiegoszefaShacketta.
Wysuwającsiędoprzoduiskładającręcenastole,niemaluosobieniedobroduszności,wyznał:
– Choć jestem szczęśliwy z powodu tego obrzydliwego bogactwa, mam na głowie pewne problemy,
synu.
–Przykromitosłyszeć.
Po jego twarzy przesunął się cień takiego rozczarowania, że gdybyście tu byli, to zapragnęlibyście
uściskaćgoserdecznie.
–Tystanowiszmójnajwiększyproblem–wyjaśnił.–Niewiemkimjesteś.Niewiem,czymjesteś.No
itensen,tawizja,czymkolwiekjest.To,coprzekazałeśmnieiUtgardowi.
–Tak,proszępana.Przykromi.Tobardzoniepokojącymałysen.
– I taki i bezbłędnie trafny. Najwyraźniej wiesz za dużo. Mógłbym cię zabić w tej chwili, zakopać
wjakimśodludnymmiejscu,naprzykładwKanionieHekate,iniktbycięnieznalazłprzezdługielata.
Wcześniej, jako szef Hoss Shackett Miły, natchnął atmosferę takim duchem braterstwa i dobrych
intencji,żeniskibetonowysufitniemalprzemieniałsięwstrzelistesklepienie.
Terazobniżyłsiętakgwałtownie,żeodruchowopochyliłemgłowę.
Znówzacząłemwyczuwaćwońwymiocin,zamaskowanązapachemsosnowegośrodkaodkażającego.
– Jeśli przysługuje mi prawo głosu, to sprzeciwiam się rozwiązaniu pod hasłem „zabić i pogrzebać
wKanionieHekate”
–Mnieteżsięononiepodoba.Ponieważbyćmożetwojadziewczynawudawanejciążyczeka,ażsię
zniąskontaktujesz.
–Wudawanejciąży?
–Takpodejrzewam.Dobraprzykrywka.Zjawiaciesięobydwojewmieściejakwłóczędzy,jakktoś,
kto nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Ty wyglądasz jak fanatyk surfingu, ona jak uciekinierka
zdomu.Alepracujeciedlakogoś.
–Mamwrażenie,jakbymiałpannamyślikogośkonkretnego.
–MożeBezpieczeństwoNarodowe.Jakąśagencjęwywiadowczą.Jesttegoterazmnóstwo.
–Nailelatwyglądam?
–Nadwadzieścia.Niewykluczone,żewyglądasznamłodszego,niżjesteśwrzeczywistości,żemasz
dwadzieściatrzy,dwadzieściaczterylata.
–Trochęzamało,żebybyćtajnymagentem,niesądzipan?
–Skąd.NavySEALs,rangersi,najlepsiznajlepszych,niektórzyznichmajądwadzieścia,dwadzieścia
jedenlat.
–Nieja.Mamfobięnapunkciebroni.
–Notak.Słusznie.
Teżsięnachyliłemnadstołem.Wyciągnąłrękęipoklepałmnieprzyjacielskoporamieniu.
– Przypuśćmy, że nie skontaktujesz się ze swoją partnerką z tą Annamarią, o wyznaczonej godzinie,
aonazawiadomiotymtwoichprzełożonychwWaszyngtonieczygdzieindziej.
Amnezja przestała już mi służyć. Uznałem, że będzie lepiej jeśli odegram zimnego i śmiertelnie
groźnegoagentarządowego.
–Przypuśćmy.
–Wduchuwzajemnegozaufania,któreszczerzedoceniasz,jakmniemam,cościpowiem.Teninteres,
dzięki któremu stałem się bogaty, dojdzie do skutku dziś wieczorem. Za dwa tygodnie będę mieszkał
w innym kraju i miał inną tożsamość, tak zakamuflowaną, że nigdy nie zostanę zidentyfikowany. Ale
wpierwmuszęstądwyjechać,wodpowiednisposób,ostrożnie,atopotrwadwatygodnie.
–Aprzeztenczasbędziepannarażonynakłopoty.
–Widzęwięctylkotrzymożliwości.Pierwsza:muszęjaknajszybciejznaleźćtwojąAnnamarię,zanim
zaczniechlapaćjęzorem,izabićwasoboje.
Spojrzałemnazegarek,jakbymrzeczywiścieczekałnawyznaczonyczasskontaktowaniasięztajnym
współpartnerem.
–Niedarady–zauważyłem.
–Taksądzę.Drugamożliwość:zabijamciętutaj,teraz.KiedynieskontaktujeszsięzAnnamarią,ona
wyślesygnałalarmowyitwojaagencjazwalisiędomiasta.Będęudawałgłupiegoijakośprzetrwam.
Nigdycięniewidziałem,niewiem,cosięztobąstało.
–Przykromisłyszeć,że…pastorMoranjestzpanemwzmowie
–Niejest.Znalazłcięwkościele,wyznałeś,żetwojeżycieprzybrałoniewłaściwyobrót.
PotemzacząłeśgadaćoArmagedonie,okońcuświata,zaniepokoiłeśgo.Powiedziałeśmu,żepiessię
wabiRafael,aleznałjegowłaściciela;zwierzakwabisięMurphy.
– Rany, młody przygnębiony człowiek, który przejmuje się końcem świata, niewykluczone, że pod
wpływemnarkotyków,imapsa,którynienależydoniego…Możnasądzić,żeduchownyzdobyłbysięna
jakąśporadęimodlitwę,zanimzgłosiłbysprawępolicji.
–Niewahasiędzwonićdomniewdrobnychsprawach,atynieudawaj,żeniewieszdlaczego.
–Należypandojegoparafii?–domyśliłemsię.
–Wieszprzecież,żetak.
Zawahałemsię,potemprzytaknąłem.
– Wiemy. – Powiedziałem to takim tonem jakby chodziło o biurokratów w liczbie ośmiu tysięcy,
wbudynkuzajmującymcałąprzecznicęoboksiedzibyCIA.–Iproszęniezapominać:pastorwie,żemnie
panaresztował.
Uśmiechnąłsięizbyłmojesłowalekceważącymmachnięciemręki.
–Tobezznaczenia,jeśliprzedświtempastorzabijeswojążonęipopełnisamobójstwo.
–Mamwrażenie,żeniejestpanzbytwierzącymczłonkiemparafii.
–Awyglądamnachrześcijanina?–spytałiroześmiałsięcicho,nietak,jakbyczyniłaluzjędoswego
charakteru bezwzględnego przestępcy, ale jakby słowo „chrześcijanin” było synonimem pozbawionego
mózgutroglodyty.
–Wracającdodrugiejmożliwości…pamiętająpan?
–Zabijamcięteraz,zgrywamgłupka,mówię,żenigdycięniewidziałem.
–Nieudasię–ostrzegłemgo.–Wiedzą,żetujestem.
–Oni,toznaczykto?
–Moiprzełożeni…wagencji.
Niewyglądałnaprzekonanego.
–Niemogąwiedzieć.
–Namierzaniesatelitarne.
–Niemaszprzysobietranspondera.Zrewidowaliśmycięwkościele.
–Chirurgiczniewszczepiony.
Wjegobłyszczącychirlandzkichoczachpojawiłsięcieńzjadliwości.
–Gdzie?
– To bardzo małe, skuteczne urządzenie. Może się znajdować w moim prawym pośladku. Albo
wlewym.Mogęmiećjepodpachą.Nawetgdybyjepanznalazł,wyciąłizmiażdżył,toitakjużwiedzą,
żetujestem.
Znów wyprostował się na krześle i stopniowo zaczął odzyskiwać postawę polityka, która wcześniej
kruszałazwolna.Wyjąłzkieszenibatonikmigdałowyizacząłgoodwijaćzpapierka.
–Chceszpołowę?
–Nie.
–Nielubiszbatonówmigdałowych?
–Zamierzałmniepanzabić.
–Aleniezatrutymbatonem.
–Tokwestiazasad–wyjaśniłem.
–Nieprzyjmujeszsłodyczyodludzi,którzygrożąciśmiercią.
–Właśnie.
– No cóż… będzie więcej dla mnie. – Kiedy już uraczył się kęsem batona, ciągnął: – A zatem
pozostajetylkomożliwośćnumertrzy.Naktórej,jaksądzę,poprzestaniemy.Dlategowłaśniemusiałemci
zaufaćipowiedziećoswojejsytuacji.Mogęuczynićciębardzobogatym.
–Cosięstałozmaksymą„Każdyczłowiekdlasiebie”?
–Synu,podobaszmisię,słowodaję,iuważam,żenajlepszymdlamnierozwiązaniemjestwciągnięcie
ciędowspółpracy,alenigdywżyciuniedałbymcinawetkawałkaswojejczęści.Samjestemzdziwiony,
żezaproponowałemcipołówkębatona.
–Doceniampańskąszczerość.
– Jeśli mam ci zaufać, to musisz mieć słuszne powody, by zaufać mnie. A więc, od tej chwili,
wnaszychwzajemnychrelacjachobowiązujewyłącznieprawdomówność.
Uśmiechnąłsiędomnieszczerze,pozatymbyłobyczymśniegrzecznymnieodpowiedziećwtakisam
sposób,więcteżsięuśmiechnąłem.
W duchu wzajemnego zrozumienia, do którego tak bardzo zachęcał szef, poczułem się w obowiązku
zauważyć:
–Jeślimammówićotwarcie,toniesądzę,byUtgardRolfbyłnatyleszczodryipodzieliłsięzemną
swojączęścią.
– Nie mylisz się, oczywiście. Utgard biłby własną matkę dla tysiąca dolarów. No, może dla pięciu
tysięcy.
Zjadłjeszczetrochębatona,ajastarałemsięprzetrawićpropozycjęktórąmiuczynił.
Postosowniedługiejchwili,jakiejbympotrzebował,żebysięzastanowić,oznajmiłem:
–Awięc,zakładając,żemamokreślonącenę…
–Każdymacenę.
–Ktozapłaciwmoimprzypadku?
– Ludzie wspierający tę operację mają głębokie kieszenie. Jedne z najgłębszych na naszej planecie.
Dysponująfunduszemnanieprzewidzianewydatki.Natymetapie,kiedyryzykojesttakwielkie,jeślisię
donasprzyłączyszizechceszpodzielićsięznamitym,cowieipodejrzewatwojaagencjajeślizdradzisz
nampowód,dlaktóregociętuprzysłanoijeśliprzekażeszswoimzwierzchnikomfałszyweinformacje,to
też możesz stać się bardzo bogatym człowiekiem i żyć w bardzo przyjaznym klimacie, pod nazwiskiem
któregoniktnigdyniezidentyfikuje.
–Jakbogatym?
–Nieznamzasobówtegofunduszu.Musiałbymteżpomówićzprzedstawicielemnaszychfinansistów,
ale z całą pewnością uznają cię za tak cennego dla naszego przedsięwzięcia że wyskrobią dla ciebie
dwadzieściapięćmilionówdolarów.
–Acozmojąpartnerką?ZAnnamarią?
–Czujeszcośdoniej?
–Nie.Poprostupracujemyrazem.
– Powiedz nam, gdzie jest, a zabijemy ją dziś w nocy. Przepuścimy ciało przez maszynkę do mięsa,
wrzucimysiekaninędomorzaizałatwimysprawęraznazawsze.
–Zróbmyto.
–Szybkadecyzja.
–Nocóż–wzruszyłemramionami.–Niewidzęalternatywy,ponieważniezamierzamdawaćjejnawet
kawałkaswojejczęści.
–Niemaszżadnegopowodu.
–Wodpowiedniejczęściświata–dodałem–dwadzieściapięćmilionówdolarówtojakstomilionów
tutaj.
–Możnażyćjakkról–zgodziłsięszef,kończącbatona.–Nowięc,mójnowybogatyprzyjacielu,jak
sięnazywasz?
–HarryLime–odparłem.
Wyciągnąłdomnierękę.Wyciągnąłemswojąnadstołemiuścisnąłemmudłoń.
Nie zostałem wrzucony gwałtownie w sen. Najwidoczniej działo się tak tylko przy pierwszym
kontakciezjednymztychspiskowców.
– Muszę pogadać z gościem od funduszy, dokończyć interes. Wrócę za pięć minut. Będzie chciał
wiedziećjednąrzecz.
–Jasne.Cokolwiek.Jesteśmypartnerami.
–Jakto,ulicha,zrobiłeś?
–Conibyzrobiłem?
–JakprzekazałeśtensenUtgardowiimnie?Sen,wizję,jakkolwiektonazwiesz.
– Nie wiem dokładnie jak. Wy to uruchomiliście, jak mi się wydaje. Bo wy jesteście ludźmi, którzy
zamierzajątozrealizować.
PojawiłsięprzedemnątrzeciszefHossShackett,człowiekoszerokootwartychoczach,anibezlitosny
sadysta,aniczarującypolityk.Tennowyszefzdolnybyłdozdumienia,niedostępnegozabójcydzieciczy
komuś,ktojecałujeprzedkamerami.
Ten szef mógł zdobyć się na bezinteresowny akt lub niewykalkulowaną dobroć, ponieważ zdumienie
dopuszczaistnienietajemnicy,aakceptacjajejobecnościwświeciedopuszczamożliwośćPrawdy.Dwaj
poprzedniniepozwolilibytemuszefowiujawniaćsięzbytczęsto.
Byłemzaskoczony,żejakdotądniestłamsiligonadobre.
–Kimjesteś?–spytał.–Jakimśmediumpsychicznym?Nigdyniewierzyłemwcośtakiego,aleto,co
wtłoczyłeśmidogłowy,byłocholernierealne.
Zdającsobiesprawę,żeżyjemywniespokojnejkulturze,gdziecośwrodzajuteoriispiskowejzostanie
zaakceptowane przez ludzi bardziej ochoczo niż prosta i oczywista prawda, postanowiłem ułatwić
BossowiShackettowistrawieniemojejinności.
–Rząddysponujenarkotykiem,któryumożliwiajasnowidzenie.
–Skurwysyny.
–Niedziałatonakażdego–zastrzegłem.–Trzebaodznaczaćsiępewnąokreślonąkombinacjągenów.
Niemanaszbytwielu.
–Widziszprzyszłość?
– Niezupełnie, nie bezpośrednio. Pewne rzeczy pojawiają się w snach. I nigdy nie są do końca
określone. Takie fragmenty układanki. Muszę odwalić robotę policyjną, tak jak pan, żeby znaleźć
brakującekawałki.
–WidziałeświęcweśnieMagicBeachiwybuchyjądrowe.
Starając się nie reagować na określenie „wybuchy jądrowe”, przytaknąłem. Przypuszczam, że
wiedziałemtoodsamegopoczątku.
–AlewtymśnieniewidziałeśmnieaniUtgarda?
–Nie.
– To, co mi przekazałeś, morze, całe czerwone, i niebo…wydawało się, jakby ładunki nuklearne
wybuchałydokładnietutaj,naplaży.Nietakmabyć.
– Sny są fragmentaryczne, czasem bardziej symboliczne niż pełne szczegółów. Gdzie te bomby
wybuchną?
– Tam gdzie trzeba – odparł. – W różnych miastach. Za kilka tygodni. Wszystkie tego samego dnia.
Dostarczymy je na wybrzeże i rozmieścimy. Większe porty i lotniska są naszpikowane wykrywaczami
promieniowania.
Prócz zwlekających z odejściem duchów od czasu do czasu widuję inne nadprzyrodzone istoty,
o których pisałem w przeszłości. Atramentowo-czarne, pozbawione rysów, płynne w kształcie, czasem
kocie,czasemwilcze,potrafiąprzenikaćprzezdziurkiodkluczaalboszczelinępoddrzwiami.
Przypuszczam, że są to duchowe wampiry i że odznaczają się wiedzą o przyszłości. Roją się
w miejscach, gdzie wkrótce dojdzie do aktu wyjątkowej przemocy albo kataklizmu, jakby karmiły się
ludzkimcierpieniem,naktórereagująszaleńcząekstazą.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, dlaczego żadna z tych istot nie pojawiła się w Magic Beach.
Ludzie mieli cierpieć gdzie indziej. W tej chwili całe legiony tych istot roiły się w miastach
stanowiącychcelatakunuklearnego,cieszącsięperspektywąbliskiejśmierciinieszczęścia.
KiedyShackettpodniósłsięzmiejsca,powiedziałem:
–Całeszczęście,żemamswojącenę.Wydajesię,żezajakiśmiesiącbędzietokraj,wktórymniktnie
zechcemieszkać.
–Cowogólemyśliszotymwszystkim?–spytał.
Niepotrafiłemocenić,któryztrzechBossówShackettówpatrzynamniewtejchwili.
Schlebiającbrutalnościsadysty,megalomanipolityka,goryczy,którąsięobajodznaczali,wymyśliłem
coś, w co zechciałby uwierzyć. Przypomniałem sobie radę, jakiej udzieliłem Hutchowi, i zrobiłem
wszystko,bynieulegaćprzesadzieibymojaodpowiedźbyłastonowanairealna.
– Okłamali mnie, jeśli chodzi o działanie narkotyku. Twierdzili, że umożliwia jasnowidzenie od
dwunastu do osiemnastu godzin. Ale wiedzieli, że jest inaczej. Wystarczy jedna dawka. Wiedzieli, że
zmienimnienazawsze.Rzadkosypiamnormalnie.Wizje,koszmary,bardziejjaskraweniżrzeczywistość.
Na ziemię może spaść tysiące piekielnych nieszczęść i klęsk. Czasem nie mogę się z tego otrząsnąć.
Godzina za godziną tkwię w tych horrorach. Kiedy się w końcu budzę, moje łóżko jest mokre od potu,
wktórympływam.Gardłomamzdarteodkrzyku.
Wtrakcietejprzemowyanirazunieodwróciłemwzroku,jakbymsięnielękał,żedostrzeżekłamstwo
wmoichoczach.Źliludziepozwalająsięczęstowprowadzaćwbłąd,ponieważodtakdawnaparająsię
oszukiwaniem,żeniepotrafiąjużrozpoznaćprawdyimyląjązezmyśleniem.
Terazwpatrywałemsięwsufit,jakbymmógłprzeniknąćgospojrzeniemizobaczyćnaród,którymnie
zdradził.Zkażdymzdaniemmójgłoscichł,niebyłownimsłychaćemocji,chociażsłowanabierałymocy
oskarżenia.
–Okłamalimnie.Terazmówią,żekiedyodsłużędlanichpięćlat,dadząmiantidotum.Niewierzę,że
istnieje. Kłamią nie dla własnej korzyści, ale dla sportu. Pięć lat zamieni się w dziesięć. Mogą iść do
diabła.Znówspojrzałemmuwoczy.
Milczał,niedlatego,żepodejrzewałjakiekolwiekoszustwozmojejstrony,leczdlatego,żezrobiłem
nanimwrażenie.
Ostatecznie był człowiekiem, który sprzedałby swój kraj terrorystom, który potrafił konspirować
w celu zamordowania milionów niewinnych ludzi w nuklearnym holokauście i skazania kolejnych
milionów na śmierć w chaosie, jaki nastąpiłby po detonacji. Człowiek, który potrafił uwierzyć
w słuszność takiego scenariusza, mógłby uwierzyć we wszystko, nawet w moje małe ćwiczenie
wparanoirodemzsciencefiction.
Wkońcupowiedział:
–Potrafisznienawidzić,dzieciaku.Dalekozajdzieszwżyciu.
–Coteraz?
– Idę pogadać z tym facetem, sfinalizować nasz interes. Tak jak mówiłem, pięć minut, najwyżej
dziesięć.
–Nogamizdrętwiała.Możebymniepanrozkuł,żebymsobietymczasempospacerował?
– Gdy tylko Utgard i ja wrócimy z wariografem – poinformował mnie. – I tak będziemy musieli cię
wtedyrozkuć.
Jakbym się spodziewał, że zechcą potwierdzić prawdziwość mojej konwersji wszelkimi dostępnymi
środkami,niezareagowałemnasłowo„wariograf”.Wykrywaczkłamstw.
–Maszcośprzeciwkotemu?–spytałszef.
–Nie.Gdybysytuacjabyłaodwrotna,rozegrałbymtowtakisamsposóbjakpan.
Wyszedłzpokojuizamknąłzasobąpółtonowedrzwi.Kiedyczłowiekzostajesam,wpomieszczeniu
zapadaspokojnacisza,aleta,któramnieotoczyła,byłapełnagroźnegooczekiwania,dostatecznieciężka,
bywgnieśćmniewkrzesłoiprzyprawićoparalitycznąnieruchomość.
Powietrze tak bardzo cuchnęło sosnowym odkażaczem, że niemal czułem smak ostrych chemikaliów,
kiedy otworzyłem usta, a nieznaczny smród wymiocin innych więźniów nie wpływał dobrze na mój
żołądek.
Betonowe ściany nie zostały wzniesione z bloków spojonych zaprawą, ale były odlane z jednego
kawałka,wzmocnionegostalowymiprętamizbrojeniowymi,podobniejaksufit.
Jeden otwór wentylacyjny, wysoko nad podłogą, zapewniał dopływ świeżego powietrza do pokoju.
Nie ulegało wątpliwości, że jakikolwiek dźwięk, płynący tą drogą, zaniknąłby w długim izolowanym
przewodzieizostałstłumionycałkowiciewjakiejśmaszynie,którazapewniaławentylację.
OdwróciłemgłowęispojrzałemnaSinatrę.Okazałosię,żesiedzinatrzecimkrześle,zgiętywpasie,
opierającłokcienakolanach,ztwarząukrytąwdłoniach.
–Proszęposłuchać,jestemwprawdziwychtarapatach–oznajmiłem.
ROZDZIAŁ27
Ponieważ moja przykuta do stołu kostka nie pozwalała mi dotrzeć z łatwością do Mr. Sinatry, on
zbliżył się do mnie. Usiadł na krześle zajmowanym wcześniej przez szefa Hossa Shacketta, po drugiej
stroniestołu.
Lampa na suficie znajdowała się pod plastikową osłoną. Ten panel był matowy i przypominał ślepe
oko.
Jedynym miejscem, gdzie dałoby się zainstalować ukrytą kamerę, był przewód instalacyjny,
dostarczający świeże powietrze. Nie mogłem jednak dostrzec przez szczeliny w kratce jakiegokolwiek
zdradzieckiegoblaskusoczewkiobiektywu.
Biorąc pod uwagę brutalne przesłuchania, które szef policji z pewnością prowadził i miał zamiar
prowadzić niebawem w tym pomieszczeniu, nie bardzo wierzyłem, że zdecydowałby się zainstalować
kamerę. Obawiałby się, że przypadkowo – albo za sprawą jakiegoś tkniętego wyrzutami sumienia
osobnika – zarejestrowałaby przestępstwa prowadzące do jego uwięzienia. Z tego samego powodu
wątpiłem, czy pokój wyposażony jest w jakieś urządzenie podsłuchowe. Poza tym, o ile szef mógł się
zorientować,niebyłotunikogo,zkimmógłbymporozmawiać.
Mr.Sinatrastraciłswąarogancję.Wydawałsięwzburzony.
PrzezcałeżyciebyłpatriotązakochanymwAmerycezewzględunato,czymonajest,izewzględuna
tkwiące w niej możliwości. Spisek, o którym usłyszał w tym pomieszczeniu, najwyraźniej nim
wstrząsnął.
Wgrudniu1941roku,poatakunaPearlHarbor,Głos,jakgonazywano,zostałpowołanydowojska.
AlezpowodustanuzdrowiazostałzdyskwalifikowanyiotrzymałkategorięD,chodziłooprzebitąbłonę
bębenkową,urazwtrakcieporodu.Próbowałsięzaciągnąćczterokrotnie.Próbowałwykorzystaćwtym
celukażdąwpływowąosobistość,jakąznał–abyłyliczne–żebyarmiazmieniłamukategorięzdrowia
iprzyjęłagodosłużby,alenicniewskórał.
Choć ważył w owym czasie około sześćdziesięciu kilogramów, był od urodzenia osobnikiem
walecznym, gotowym bronić siebie albo jakiegoś przyjaciela, nadrabiając marną posturę sercem
i charakterem. Nigdy nie uciekał przed bójką i byłby z niego dobry żołnierz, choć od czasu do czasu
mógłbystwarzaćproblemynaturydyscyplinarnej.
–Kiedyurodziłsiępanwwynajętymmieszkaniuswoichrodziców–powiedziałem–ważyłpanponad
sześć kilo. Pańska babka Rose była doświadczoną akuszerką, ale nigdy nie widziała tak wielkiego
dzieciaka.
Spojrzał zaskoczony, jakby się zastanawiając czy przyjąłem do wiadomości to, co usłyszałem przed
chwiląodHossaShacketta.
– Obecny przy porodzie lekarz też nigdy nie widział tak dużego niemowlaka. Pańska matka, Dolly,
miała poniżej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i była bardzo drobna; z powodu pańskich
rozmiarówdoktornatrudziłsięprzyjejpołogu.
Marszczącczołozezniecierpliwienia,Mr.Sinatramachnąłlekceważącoręką,jakbychciałodsunąćna
boktematswegoprzyjścianaświat,iwskazałstalowedrzwi,byzwrócićmojąuwagęnarzeczznacznie
ważniejszą.
–Zapewniampana,żedamsobieradę–oznajmiłemzprzekonaniem.
Nie krył wątpliwości ale zachował należytą uwagę. Ponieważ okoliczności jego przyjścia na świat
stanowiłyrodzinnąlegendę,wiedział,oczymmówię.
– Lekarz użył kleszczy, i to niezbyt dobrze. Rozerwał panu ucho, policzek i szyję, przebijając przy
okazji błonę bębenkową. Kiedy w końcu wyciągnął pana z matczynego łona okazało się, że pan nie
oddycha.
Babkaodebrałagozrąkdoktora,pospieszyładozlewu,apotemtrzymałaniemowlępodstrumieniem
zimnejwody,ażzłapałooddech.
– Lekarz zapewne stwierdziłby zgon przy porodzie. Pojawił się pan na świecie walcząc, i na dobrą
sprawęnigdynieprzestałpanwalczyć.
Zerknąłem na zegarek. Miałem mnóstwo do zrobienia w ciągu pięciu minut, ale od tego zależały los
Mr.Sinatryimojeżycie.
Ponieważ jego rodzice pracowali, a matka działała w komitecie partii demokratycznej, przejawiając
przy tym wiele ubocznych zainteresowań, młody Frank był dzieckiem z kluczem na szyi, jeszcze zanim
ukuto ten termin. Od szóstego roku życia często sam przygotowywał sobie obiad – i zdarzało się, że
musiałgrzebaćwodpadkach,kiedymatkaniemiałaczasu,żebypójśćpozakupy.
Samotny, niejednokrotnie zrozpaczony, zachodził do domów innych członków rodziny i przyjaciół.
Ludzie twierdzili, że był najspokojniejszym dzieckiem, jakie znali; nie krył zadowolenia, siedząc
wkącikuisłuchającdorosłych.
– Kiedy skończył pan dziesięć lat, matka zaczęła nieco aktywniej uczestniczyć w pańskim życiu.
Zawszebyławymagająca.Stawiaławysokopoprzeczkęiodznaczałasiędominującąosobowością.
Lekceważyłajegopragnieniekarierypiosenkarskiej,nieprzekonałasiędoniejnawetwtedy,gdystał
sięnajsławniejszympiosenkarzemświata.
–AleniejestpanjakElvis.Niezwlekapantutajdlatego,żeniechcesiępanspotkaćzeswojąmatką
natamtymświecie.
Rysy twarzy stężały mu wyraźnie i pojawił się na nich wyraz zaciętości, jakby duch czy nie duch
zamierzał walnąć mnie za samo przypuszczenie, że jego „ukochana” matka stanowi powód, dla którego
wciążprzebywanatymświecie.
– Pańska mama była irytująca, kłótliwa, zadufana w sobie, ale jednocześnie kochająca. Uświadomił
pan sobie w końcu, że umiejętność stawania we własnej obronie wynikała z potrzeby obstawania przy
swoimpodczassporówtoczonychzmatką.
Mr.Sinatraspojrzałnadrzwiiwykonałponaglającygest.
–Jeślimamtudziśumrzeć,tochcęprzynajmniejpomócpanuwopuszczeniutegoświata,zanimsamto
zrobię.
Byłtorzeczywistymotywtejkrótkiejsesjiszczerejrozmowy.Aleprzyświecałmitakżeinny.
Chociażżelaznawola,jakąodznaczałasięDolly,prowadziłaczęstodoniezgodymiędzynimi,Sinatra
szanował ją nieodmiennie i opiekował się nią należycie. Liczył sześćdziesiąt jeden lat, kiedy zmarła,
iniemiałżadnegopowodużałowaćczegokolwiek,cowydarzyłosięmiędzynimi.
UwielbiałswojegołagodnegoojcaMarty’ego,któryzmarłosiemlatprzedodejściemDolly.
Nie miałem wątpliwości, że głęboka miłość do ojca powinna przyspieszyć przejście do tamtego
świata.
– Proszę się nie obrazić, ale czasem bywał pan draniem, i to porywczym, a nawet podłym. Ale
przeczytałem na pański temat dostatecznie dużo, by wiedzieć, że te błędy zostały z nawiązką
zrównoważoneprzezlojalnośćihojność.
Przyjaciele, w chorobie czy w trudnych chwilach, mogli zawsze liczyć na jego poświęcenie, i nie
mówiętutylkooznaczącychsumachpieniędzy,któreimprzekazywał,choćgootonieprosili,aletakże
o tym, że dzwonił do nich codziennie nieraz tygodniami, oferując pociechę. Był zdolny wspomagać
obcegosobieczłowieka,którycierpiałniezwłasnejwiny,izmieniaćczyjeśżyciehojnymdarem.
Nigdy nie wspominał o tych uczynkach i nie krył zakłopotania, kiedy jego przyjaciele o tym mówili.
Wiele z tych historii wyszło na jaw dopiero po jego śmierci; ich liczba jest zarówno inspirująca, jak
ipouczająca.
–Cokolwiekczekapotamtejstronie,nietrzebasiętegoobawiać.Alepansiętegoboiichybawiem
dlaczego.
Sugestiażeboisięczegokolwiek,zirytowałago.Boleśnieświadomyfaktu,jakmałoczasupozostało
dopowrotuShacketta,oznajmiłem:
–Urodziłsiępanniemalmartwy.Mieszkałpanwkiepskiejdzielnicy,nazywalipanamakaroniarzem.
Wracającżeszkołydodomu,musiałsiępanbić.Zawszemusiałpanwalczyćoswoje.Mimotozdobył
panwszystko:fortunę,sławę,uznanie,wstopniuwiększymniżktokolwiekinnyprzedpanem.To,copana
tutrzyma,toduma.
Powyższe stwierdzenie pogłębiło irytację Sinatry. Uniósł brew i wykonał lekceważący gest, jakby
pytał:„Cozłegowdumie?”.
–Niemaniczłegowdumieopartejnadokonaniach,apańskieżyciebyłoichpełne.Aleuwrażliwiona
dumamożeczasemprzerodzićsięwagresję.
Przyglądał mi się z zaciśniętymi ustami. Po chwili przytaknął. Wiedział, że za życia bywał winien
arogancji.
–Niemówięotym,cobyłokiedyś.Mówięotymcojestteraz.Niechcesiępanprzenieśćnatamten
świat,ponieważboisiępan,żeniebędziepantamnikimwyjątkowym,żebędziepanrównywszystkim
pozostałym.
Chociażopierałsiępozaziemskimprzenosinompragnąłodbyćtępodróż,takjakpragnąjejwszystkie
zwlekającezodejściemduchy.Poważniezastanawiałsięnadmoimisłowami.
Musiałemjeszczeprzekućjegogrzecznyispokojnyzamysłwsilnąemocjonalnąreakcję.
Żałowałemtego,cozamierzałemuczynić,alestawkąbyłyjegoduszaimojagłowa.
Należałouciecsiędoskrajnychśrodków.
–Alechodziocośgorszego.Boisiępanprzenieśćnatamtenświat,ponieważsądzipan,żebyćmoże
trzebabędziezaczynaćodniczego,zniczym,poprostujakonikt,icałatawalkarozpoczniesięodnowa.
Lękasiępanjakmałychłopiec.
Jegotwarzstężałazoburzenia.
–Pańskipierwszyoddechbyłwalką.Czyznówtakbędzie?Byzdobyćjakikolwiekszacunek,musiał
pan walczyć. Nie może pan znieść myśli, że znów będzie nikim, ale jednocześnie nie ma pan ochoty
wywalczyćsobiemiejscanagórze,takjakmusiałpanzrobićwpoprzednimżyciu.
Wzniósłpięści.
– Pewnie, niech pan mi grozi. Wie pan doskonale, że nie mogę skrzywdzić ducha, więc ile odwagi
wymagajątakiegroźby?
Podniósłsięzkrzesłaispojrzałnamniezgóryzłymwzrokiem.
–Pragniepanszacunku,któryzdobyłpannatymświecie,aleniemapandośćkrzepy,żebyzdobyćgo
ponownie,jeślitakwłaśnietrzebabędziezrobićpotamtejstronie.
Nigdy bym nie uwierzył, że te ciepłe niebieskie oczy mogą rzucać tak lodowate spojrzenie jak to,
którymmnieterazprzewiercał.
–Wiepan,czymsiępanstałwchwiliśmierci?Przerażonymmałymgówniarzem,jakimpannigdynie
byłzażycia.
Rozgniewany,przyciskającdobokówdłoniezaciśniętewpięści,odwróciłsiędomnieplecami.
–Nieumiemyznieśćprawdy,co?
Traktowaniegowtakisposób,gdywrzeczywistościdarzyłemtegoczłowiekaogromnymszacunkiem,
niebyłołatwe,obawiałemsięzwłaszczatego,żeujawnięniechcącyfałszywośćswojejpogardy.
Byłem przekonany, że odkryłem powód, dla którego zwlekał z opuszczeniem tego świata, ale nie
pogardzałem nim. W innych okolicznościach nakłaniałbym go łagodnie do zaakceptowania prawdy
iprzekonania,żejegolękisąbezpodstawne.
Pewien,żeHossShackettpojawisięladachwilawdrzwiach,powiedziałembezogródek:
– Prezes Zarządu, Błękitnooki, Głos, znakomity śpiewak, gruba ryba słynnej „Szczurzej paczki” –
aterazjestjużtylkojeszczejednymtchórzliwymgówniarzemzHoboken.
Znówodwróciłsięwmojąstronę.
Miał twarz pokrytą plamami gniewu, lodowate spojrzenie, obnażone zęby, głowę pochyloną jak byk,
którywidziniejednączerwonąpłachtę,alesetki;jeślichodzioduchyzwlekającezodejściem,tenbył
bardziejwkurzonyniżjakikolwiekinny.
Stalowedrzwiotworzyłysięnagle.
DopokojuwszedłszefHossShackett.ZanimpojawiłsięUtgardRolf,pchającprzedsobąwózekna
którymstałwariograf.
ROZDZIAŁ28
W moim pokoju w domu Hutcha, dokonując lewitacji swoich biografii i wprawiając je w powolny
ruchwirowypozazasięgiemmoichrąk,Mr.Sinatraobjawiłmocpoltergeista.
Wiemzdoświadczenia,żetylkogłębokozłośliweduchypotrafiąwzbudzićmrocznąenergię,potrzebną
dowywołaniachaosu.
Mr.Sinatramiewałswojehumory,alenigdynieżywiłszczerejiprawdziwejzłośliwości.
Sądzącjednakpojegożyciu,mogłemstwierdzić,żejestsilnymduchem,któryodznaczasięzdolnością
naginaniazasad.
Tym co z pewnością rozpaliłoby gniew Sinatry, była niesprawiedliwość. Od najwcześniejszych lat,
kiedy zaczynał występować jako nieznany nikomu piosenkarz, jego gniew wzbudzała bigoteria;
ryzykował własną karierę, by dać szansę czarnoskórym muzykom, i to w czasach, kiedy wielu białych
wykonawcówbyłozadowolonychzestatusquo.
Atakktórynaniegoprzypuściłem–nazywającgotchórzliwymgówniarzem–możnabyłookreślićjako
wysoce niesprawiedliwy. Liczyłem przede wszystkim na to, że będąc celem niesprawiedliwości,
zareagujerównieporywczo,jakwtedy,gdyspotykałotokogośinnego.
Miałem też nadzieję, że nie rozwścieczyłem go na tyle by wybuchł niczym Wezuwiusz, gdy wciąż
pozostawałemprzykutydostołu.
KiedyjużUtgardRolfzamknąłzasobądrzwiiwtoczyłdopokojuwózekzwariografem,Mr.Sinatra
oderwałodemniepełnefuriispojrzenieiskierowałjenawielkoludazkoziąbródką.
–Rozmawiałemzfacetem–oznajmiłszefShackett.–Dostanieszpieniądze,jeślimaszynapowienam,
żejesteśgodnyzaufania.
Ponieważ pozycja, w jakiej się znajdowałem, mogła podnieść poziom stresu i wpłynąć na odczyt
urządzenia,szefdotrzymałsłowaimnieuwolnił.Obręczkajdanekzsunęłamisięzkostki.
PodczasgdyUtgardprzygotowywałwariograf,aszefobchodziłstółzdrugiejstrony,spytałem:
–CosądzicieoSinatrze?
–Oczym?–niezrozumiałszef.
–OSinatrze,piosenkarzu–powtórzyłem,podnoszącsięzmiejsca.
Opryskliwy ton głosu Utgarda sugerował, że facet mnie nie lubi, nie ufa mi i nie życzy sobie mojej
obecnościwichgrze,bezwzględunato,czymogęsięznimpodzielićściśletajnymisekretamiAgencji
BezpieczeństwaNarodowego.
–Dlaczegocię,udiabła,obchodzi,comyślimy?
–Sinatra–oznajmiłlekceważącoszef.–Ktojeszczesłuchategogówna?
Głospozbawionygłosuodchwiliśmierci,obróciłsięnapięciewstronęShacketta.
– Miałem kiedyś dziewczynę – powiedziałem. –Uwielbiała Sinatrę, ale uważam, że był tylko
tchórzliwymgówniarzem.
–Towszystkogówniarze–przyznałszef.–Poprawdzie,samecioty.
–Takpansądzi?–spytałem.
– Pewnie. Wielkie gwiazdy rocka, idioci od heavy metalu, bywalcy modnych kawiarni, zgrywają
twardzieli, chcą uchodzić za gangsterów, którzy już dawno stuknęli kogoś na zlecenie, ale to wszystko
pedzie.
Oto na parującym półmisku pojawiły się w całej krasie pogarda, bigoteria i obelga, a ja byłem tak
wdzięcznyszefowi,żeomalniezapłakałem.
–Podczasdrugiejwojnyświatowej–oznajmiłemShackettowi–Sinatrauchyliłsięodpoboru.
Mr.Sinatraobróciłkumniegłowętakszybko,żegdybyżyłtozłamałbysobiekark.
Wiedział, że ja wiem, jak było naprawdę, co sprawiło, że mój atak na jego charakter wydał się
szczególnieniesprawiedliwy.Twarzwykrzywiłamusiętakbardzo,żezdradzałajednocześniezdumienie
iwściekłość.
–Pewnie,żesięuchylił–przyznałszef–Cobyzrobiłgdybyspotkałnaswojejdrodzehitlerowskich
drani?Trzepnąłichswojąwyperfumowanąchusteczką?
PięściSinatry,widocznetylkodlamnie,zaczęłypromieniowaćkoncentrycznymikręgamimocy.
–Awięc–zwróciłemsiędoHossaShacketta,którysadowiłsięnakrześle,szczęśliwienieświadomy
zbliżającegosięsztormu–uważapan,żeoniDeanMartinbylikimświęcejniżtylkoprzyjaciółmi?
UtgardRolfodsunąłsięodwariografu,krzywiącgroźnietwarz.
–Oczymtygadasz?
Trzeciekrzesło,townarożniku,zaczęłokołysaćsiępowolinaboki,poruszanepulsowaniemmocyMr.
Sinatry.
–Mówiętylko,żebyłtchórzliwymgówniarzem–odparłem,żałując,żenieprzychodzimidogłowy
jakaśnowaobelga.
–Takczyinaczej–wtrąciłszef–tastaramuzyka…RodStewartśpiewająlepiej.
–No,tochybalekkaprzesada–zauważyłem.
ŻółteoczyUtgardaniebyłynawetwpołowietakprzerażającejakniebieskieSinatry.
Pochylającsięnademną,spytał:
–Dlaczegosiępoprostuniezamkniesz?
–Aco?TakizciebiewielbicielRodaStewartaczyjak?
Był tak napakowanym workiem kości i mięsa, że większość ciosów, jakie kiedykolwiek przyjął,
kończyłasiępokiereszowaniemdłonitych,którzyjezadawali.
Niebezpiecznyniczymgrizzlycierpiącynabólzębawarknął:
–Siadaj.
–Hej,kolego,uspokójsię,okej?Chodzinamotosamo.Niechcesz,żebyładuneknuklearnyrzuciłna
kolanatencuchnącykraj?
ByćmożeprzodkiemUtgardabyłjedenzgorylibabkiMelvinyBelmontSingleton,ponieważwielkolud
zdradzałinstynktyrodemzdżungliwstopniuwiększymniższef.
Wiedział,żejestwemniecośfałszywego,idziałałzgodnieztymprzekonaniem.
Utgard uderzył mnie z bekhendu tak szybko, że prawie nie dostrzegłem ruchu jego ramienia, i tak
mocno, że goryle w Afryce podniosłyby zdziwiony wzrok znad swoich bananów, gdy odgłos ciosu
dobiegłbydonichzprędkościądźwięku.
Wydawałomisię,żeuderzenieniezwaliłomnieznóg,alegdyspróbowałemuciec,stwierdziłem,że
leżęjakdługinapodłodze.
Oblizującwargiiczującsmakkrwi,wrzasnąłeminspirującodoSinatry:
–Boże,błogosławAmerykę!
Pozbawiony możliwości walki za kraj podczas drugiej wojny światowej, stary błękitnooki szaleniec
dostrzegłswojąszansę.Ogarnąłgoistnyszałbojowy.
Rozwarł pięści i wyciągnął przed siebie ręce, dłońmi do przodu, z rozcapierzonymi palcami. Zaczął
pulsowaćmocą,bladoniebieskimikręgami,którewypływałyzniegoiożywiałyto,conieożywione.
Stojące w kącie trzecie krzesło zawirowało na jednej nodze, dobywając z betonowej podłogi pisk
równieprzeraźliwyjakwiertłoudarowe.
Zamiastprzyozdobićmojątwarzwielokrotnymiodciskamipodeszwyswojegobuta,Utgardobróciłsię
wstronęwirującegokrzesła.
Szef Hoss Shackett, który miał wkrótce ponieść konsekwencje porównania Roda Stewarta z Mr.
Sinatrąnaniekorzyśćtegodrugiego,podniósłsięzdziwionyzeswojegomiejsca.
Robiąc pierwszy strategiczny krok ku drzwiom, ku wolności, ku nadziei, że uda mi się jeszcze
kiedykolwiek zjeść cheeseburgera, wczołgałem się pod stół, licząc na to, że zapewni mi tymczasowe
schronienie,gdziebędęmógłobmyślićnastępneposunięcie.
Wirującekrzesłowalnęłoosufit,odbiłosięodbetonu,apotemodstołuzogłuszającymbum!–jazaś
poczułemsiętak,jakbymposzukałkryjówkiwewnątrzbębna.
Rozległsięjeszczegłośniejszytrzask,cooznaczałozapewne,żetrzypozostałekrzesłakrążąterazpo
pokoju,przerażającychaosdrewnawtakmałejprzestrzeni.
Hoss Shackett klął jak szewc, a Utgard przebijał go w tej kloacznej rywalizacji; po chwili szef
wzbogacił jakiś wulgaryzm jękiem bólu, co dowodziło, że mimo wszystko sprawiedliwość czasem
triumfujenatymświecie.
Kiedy metalowy stół zaczął unosić się z podłogi, czmychnąłem na czworakach między jego
obracającymisięnogami,któresekundępóźniejzaczęływirowaćtakszybko,żecięłypowietrzeniczym
spadającazniebaplagaszarańczy.
Porzuciłem pierwotny plan dotarcia do drzwi w sposób ostrożny, etapami, i podreptałem szybko jak
karaluch,pragnącuciec,zanimciężkistółijeszczecięższywariografnakółkachzacznąprzesuwaćsięod
ściany,dościany,ożywioneśmiertelniegroźnymentuzjazmem.
Za moimi plecami szef wyrzucił z siebie kilka zdumiewających słów, które tworzyły zbyt kwiecistą
zbitkę,bymmógłpowtórzyćjądokładnie,aUtgardRolfwywrzaskiwałosobliwąwiązankęsylab,których
nigdy wcześniej nie słyszałem, choć od razu się zorientowałem, że i one nie nadają się do do druku.
Wichprzekleństwachsłychaćbyłobardziejnutęprzerażenianiżgniewu.
Kiedydotarłemdodrzwi,cośrąbnęłooplastikowąosłonęlampypodsufitem.Osłonapękłaitocoś
walącegouderzyłoznowu.Żarówkisięrozprysnęłyipokójprzesłuchańpogrążyłsięwciemności.
Przesuwając desperacko palcami po stalowej powierzchni, odszukałem klamkę, nacisnąłem ją
ipchnąłemdrzwi.Zawiasykulkowebeztrududźwignęłyogromnyciężar,jazaśuchyliłemdrzwinatyle,
bywymknąćsięnakorytarzpiwnicy.
ŻywiłemtrochęwspółczuciadlaHossaiUtgarda,choćniedość,byprzytrzymaćimdrzwi.
Wręcz przeciwnie, oparłem się o tę stalową barierę, by zamknąć ją szybko i uwięzić ich
wniebezpiecznejciemności.Zamknąłbymjetakżenazamek,alemożnabyłotozrobićodzewnątrztylko
kluczem.
Pomimo środków, jakie szef zastosował, by odizolować pokój, kanonada drewna grzmiała coraz
bardziejogłuszająco,zwłaszczawtedy,gdykrzesłostojąceprzystolerąbnęłoostalowedrzwi.Słyszałem
też, jak obaj mężczyźni krzyczą, ponieważ żaden z nich nie miał w ustach knebla, a na wargach taśmy
samoprzylepnej, co stałoby się ze mną, gdybym oblał test na wariografie. Korytarz piwniczny
z interesująco poplamioną betonową podłogą nie był miejscem, w którym chciałbym zostać znaleziony
przezkogokolwiekzaalarmowanegorumoremwpokojuprzesłuchań.Popędziłemwstronęschodów,po
którychwcześniejsprowadzilimnienadółobajfunkcjonariusze.
ROZDZIAŁ29
Kiedy dotarłem do schodów prowadzących na parter posterunku, stłumiony klekot i brzęk w pokoju
przesłuchańeksplodowałwistnąkakofonięhuku–stalowedrzwiotworzyłysięgwałtownie.
Zerknąwszy przez ramię, nie zobaczyłem Hossa Shacketta ani Utgarda Rolfa. Mr. Sinatra też się nie
pojawił.
Przez otwarte drzwi wyleciała na korytarz kolekcja poważnie uszkodzonej własności publicznej, za
którą komenda policji powinna odpowiedzieć przed podatnikami przy składaniu podania o kolejne
dofinansowanie budżetu: pogięte metalowe krzesło, połamane i poskręcane części pozostałych krzeseł,
kawałkimlecznegoplastiku,niegdyśsolidnystółterazzłożonynapółniczymkanapka…
Oszalały wir tych resztek drapał ściany i grzechotał, trwając tylko przez chwilę obok pokoju
przesłuchań,poczymruszyłwmojąstronę.
Zwracającsiędotegowewnętrznegotornada,oświadczyłem;
–Toniejapowiedziałem„RodStewart”.Toonpowiedział„RodStewart”.
Uświadamiającsobie,żepostępujęidiotycznie,tłumaczącsięprzedtymcyklonem,pokonałembiegiem
dwiekondygnacjeschodów.
Miałem już za sobą tego dnia tyle biegania, skakania, czołgania, pędzenia, uskakiwania, dreptania,
wspinaniaipływania,żebyłemobolałyodstópdogłówiczułem,jakzwolnatracęsiły.
WciągutegowieczorunabrałemniebywałegopodziwudlaMattaDamona.Pomimoamnezjiifaktu,że
musiał zmagać się z mnóstwem niegodziwych bandziorów rządowych, dysponujących nieograniczonymi
środkami technicznymi, potrafił uporać się z tłumem bezlitosnych zabójców; uśmiercał ich albo czasem
oszczędzał, w którym to przypadku bardzo żałowali swego oddania faszystowskim ideologiom, on zaś
podążałprzedsiebie,niezwyciężonyinietknięty.
A ja, żałosna namiastka paladyna, narzekałem na zmęczenie, chociaż nie przeżyłem nawet wypadku
samochodowego.MattDamonprzetrwałbyjużdotejporysześćtakichkatastrof.
Kiedy zbliżałem się do szczytu wąskich schodów, usłyszałem na dole wściekły hałas, który
wskazywał,żedostopnidotarłyMebleBiuroweŚmierci.Trzask-grzechot-jększybkowspinającychsię
rupiecidowodziłistnieniatakwściekłejsiłynadprzyrodzonej,żemógłjąprzywołaćtylkojakiśgwiazdor
zVegas.
Drzwi u szczytu schodów nie były zamknięte, kiedy sprowadzano mnie do piwnicy, i na szczęście
pozostałyotwarte.
Wyszedłemnadługitylnykorytarzgłównejkondygnacjiposterunku.
Choćniemogłemsobieprzypomnieć,którymidrzwiamiwchodziłemdobudynku,wydawałomisię,że
powinnybyćpoprawejstronie.Otworzyłempierwsze,doktórychdotarłem.Znajdowałsięzanimijakiś
składzik.Następneprowadziłydopustegogabinetu.
Czy to reagując na wzrastający tumult, który było słychać we frontowej części budynku, czy też na
gorączkowewezwanieztelefonukomórkowegoHossaShacketta,nakońcukorytarzapojawiłosiędwóch
umundurowanych funkcjonariuszy. Nigdy wcześniej ich nie widziałem, ale zorientowali się od razu, że
jestemkimśobcym,pewniedlatego,żesięskradałemiwyglądałemnaznękanego.
Jeden z nich zawołał do mnie, kim jestem i co tu robię, a ja odkrzyknąłem: „Szukam tylko męskiej
toalety!”.Niewierzyliwtoaniprzezchwilę.Jedenznichwyciągnąłbroń,adrugirozkazałmizostaćna
miejscu i położyć się twarzą do podłogi, ale Matt Damon nigdy by się nie położył na podłodze, która
wyglądałajakniebieskierzygowiny,czynajakiejkolwiekinnej,jeślijużotymmowa,tylkodlatego,że
takmupoleciłjakiśfacetzrewolwerem.Naszczęścieniemusiałemdobywaćśmiertelniegroźnejbroni
zzegarkaczyzktóregośbuta,ponieważledwiepolicjantkazałmisiępołożyć,gdydrzwiprowadzącedo
piwnicyotworzyłysięzhukiem.Nawetsięnieobróciłem,wiedzącdoskonale,cototakiego–odstrony
schodów nadleciały szczątki z pokoju przesłuchań, niczym wyposażone w silnik dzieło sztuki
nowoczesnej autorstwa jednego z tych rzeźbiarzy, którzy regularnie naciągają muzea i zmuszają je do
udostępnieniawolnejprzestrzenidlazawartościśmietnika.
Dostrzegając,żeuwagapolicjantównieskupiasięchwilowonamojejosobie,ośmieliłemsięruszyć
doprzodu,trzymającsiębliskościanyizmierzająckunastępnymdrzwiom.
Jakiśnowyhałas,straszliwydźwiękrozdzieraniaipełzania,nasiliłsiętakgwałtownie,żenieoparłem
się pokusie ciekawości i zerknąłem przez ramię. Zobaczyłem, że na korytarzu pojawił się sam
Polterfrank.
Jego dłonie pulsowały mocą, która zrywała z podłogi niebieskie płytki linoleum i wzbijała
w powietrze niczym diabelski wiatr, przyciągający ku sobie fale jesiennych liści. Winylowe kwadraty
wtymszalonymwalcuszemrałyistukałyosiebie.
Ponieważ policjanci, sparaliżowani tym chaosem, nie mogli widzieć Mr. Sinatry, byli po prostu
przerażeni z powodu spektaklu, który rozgrywał się na ich oczach. Nie popadli od razu w stan ślepej
paniki, gdyż nie potrafili ocenić tego fenomenu w całej jego pełni. Gdyby mogli widzieć piosenkarza
wokowachporywającegogniewu,rzucilibybrońiucieklidoswoichmatek.
Oto nadchodził, a przebita błona bębenkowa nie stanowiła już przeszkody w służbie krajowi. Był
przebojowym szeregowcem Angelo Maggio w „Stąd do wieczności”, twardym Tomem Reynoldsem
w „Tak niewielu”, odważnym i zdeterminowanym Josephem Ryanem w „Ekspresie von Ryana”
isprawiedliwymSamemLogginsemw„Wojennejmiłości”,aleprzedewszystkimbyłpanemFrancisem
Albertem Sinatrą pałającym wściekłością na wrogów ojczyzny i ignoranckich krytyków swego
nieskazitelnegośpiewu.
Wirujące metalowe meble i drewniane szczątki stwarzały, jak się zdawało, największe zagrożenie,
ponieważ winylowe płytki robiły wrażenie zbyt giętkich i miękkich, by spowodować poważniejsze
obrażenia. Były jednak usztywnione mastyksem, którym przyklejono je do podłogi; gdyby pobojowisko
osiągnęłoprędkośćkrytyczną,krawędziebardzocienkiejpłytkimogłyzamienićsięwtnąceostrza.
Niczymwzbierającafala,podłogaruszyławmojąstronę,odrywającsięodpodłoża,iztegotsunami
potencjalniegroźnegolinoleumdobiegłokropnypisk,jakbytysiącanożyzdzierającychskóręzkości.
Przerażeni policjanci zwiali z korytarza tam, skąd przyszli. Następne drzwi po prawej stronie
prowadziły do męskiej toalety. Narastająca burza przekonała mnie, że nie mam czasu na dalsze
poszukiwaniadrogiucieczki.
Wszedłemdopomieszczeniaiodsunąłemsięoddrzwi,któreoddzielałymnieodduchazHoboken.
Gdy fala pływowa skłębionych płytek i brzęczącego metalu przesunęła się ze zgrzytem obok drzwi
toalety,hałasstałsiętaknieznośny,żezasłoniłemsobieuszydłońmi.
ChoćMr.Sinatrabyłnamniezły,kiedysprowokowałemgodowybuchuwściekłości,ufałem,żedzięki
swejinteligencjizdasobiesprawę,iżniemówiłempoważnieidziałałempodwpływemrozpaczy.Mimo
wszystko odczułem ulgę, gdy burza szczątków zagrzmiała obok i zaczęła cichnąć stopniowo w głębi
korytarza.
Podnoszoneoknoskrzynkoweumożliwiałoucieczkę,alenieodrazuzwiałemztoalety.
Najpierwmusiałemsięwysiusiać.
TojeszczejednaróżnicamiędzymnąaniezmordowanymMattemDamonem.Nigdyniemaczasuczy
potrzeby skorzystania z ubikacji, chyba że musi tam wejść i stoczyć walkę na śmierć i życie z jakimś
agentemfaszystowskiegospisku.
Umyłemręceizeskoczyłemzoknawalejkęzakomendąpolicji.Oilemogłemsięzorientowaćwtej
mgle,byłemsam.
Przez jakieś siedemdziesiąt metrów posuwałem się w kierunku wschodnim, a potem skręciłem na
południeiwkroczyłemnaosłoniętyioświetlonychodnikmiędzybudynkiemkomendyagmachemsądu,
gdziemgłaniemiaładostępu.Spieszyłemsię,niewiedząc,jakdługoMr.Sinatrazdoławytrwaćwswej
furii.
Przypuszczałem, że w sądzie, o tak późnej godzinie, nie będzie nikogo z wyjątkiem sprzątaczek;
a policjanci w sąsiednim budynku byli zbyt zajęci sprawą rodem z serialu „Z Archiwum X”, by
którykolwiekznichzechciałwyjśćnapapierosa.
DobiegłemdokońcapasażuiznalazłemsięwCivicCenterPark;ten–wbrewtradycjiMagicBeach–
byłwrzeczywistościotoczonybudynkamiwładzlokalnych,którymzawdzięczałswąnazwę.
Ciemne płachty wielkich iglaków ociekały skondensowaną mgłą. Pod stopami chrzęściły spadłe
szyszki,innepróbowałyzbićmnieznóg.
Co chwila pojawiały się betonowe ławki, niczym trumny w krętej procesji, zmuszając mnie do
uskakiwaniatowlewo,towprawo.
Wbudynku,zktóregouciekłem,zaczęłyeksplodowaćokna.
Jedno, dwa, trzy, sześć. Dźwięczny brzęk szkła zasypującego kamień był równie urzekający, jak
orkiestra czarodziejskich dzwoneczków, i bardzo mi się to podobało, ponieważ umknąłem poza strefę
spadającychodłamków.
Moją uwagę zwrócił krzyk dobiegający od północy, gdzie nawet w tej mgle widać było niewyraźne
postaci, które zbiegały po szerokich i oświetlonych schodach na plac. Chociaż nie byłem medium
przygotowanym przez szalonych naukowców z jakiejś agencji wywiadowczej do prowadzenia
wróżbiarskiegoszpiegostwa,domyślałemsię,żetofunkcjonariuszepolicjiuciekającyzkomendy.
Zdalidobiegałodgłossyren,zpewnościąradiowozów,możeteżstrażypożarnejalbokaretek.
Pomimokrępującegomrokubiegłemszybciej,żałując,żeniemogęprzywołaćzłotegoretriwerajako
psiegoprzewodnika.Kilkaminutpóźniej,oddaliwszysięnabezpiecznąodległośćodCivicCenterPark,
zwolniłemidwienastępneprzecznicepokonałemzwykłymkrokiem.
Dopiero wtedy pomyślałem, żeby sprawdzić godzinę na zegarku – dwudziesta pierwsza trzydzieści
osiem.
O północy, jeśli nie wcześniej, szef Hoss Shackett i Utgard Rolf zamierzali sprowadzić na
amerykańskąziemiębrońnuklearnąviaportwMagicBeach.
Gdyby szef i wielkolud zginęli albo przynajmniej zostali pokiereszowani w chaosie, jaki ogarnął
komendę,byćmożespisekbysięzałamał.Niewydawałomisięjednakbymmógłnatoliczyć.Jeślina
same łapówki poszło ponad czterysta milionów dolarów, to należało przypuszczać, że w całej tej
operacjiprzewidywanoniejedenplanawaryjny.
Zakładając, że oba nieruchome zegary stanowiły omen, domyślałem się, że pociski nie zostaną
dostarczone do portu minutę przed północą, lecz przejęte na morzu przed wybiciem tej godziny.
Wydawałosięjużbardziejprawdopodobne,żeczaswskazywanyprzezzegaryoznaczałostatniąchwilę,
wktórejmożnabyłopokrzyżowaćplan:chwilę,gdybombyzostanązabraneznabrzeżaiumieszczonena
jednej czy kilku ciężarówkach, wywiezione z Magic Beach, a następnie przeniesione na inne pojazdy
zmierzającekuskazanymnazagładęmiastomonieznanychnazwach.
ROZDZIAŁ30
Od czasu spotkania z Utgardem i rudowłosymi zbirami na molo wydarzyło się tak wiele, że nie
zdążyłemnawetotympomyśleć.Ztrudemradziłemsobiezestrumieniemzdarzeń,pozwalająckierować
sobąinstynktowiitymparanormalnymzdolnościom,któresprawiają,żemojapodróżprzezżyciejesttak
ciekawa,takskomplikowanaiczasemtakbolesna.
Potrzebowałem piętnastu minut, by się spokojnie zastanowić, kwadransa, podczas którego ani moje
życie, ani nikogo innego, zależnego ode mnie, nie byłoby narażone na bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Tej nocy wydarzyły się rzeczy, których wcześniej nie doświadczyłem, chwile nadprzyrodzonej natury,
którestanowiłydlamniezagadkę.
Wymagały odpowiedniej refleksji, a na tę nie mogłem się zdobyć, uciekając przed śmiertelnym
zagrożeniem czy podczas słownego pojedynku z sadystycznym szefem policji w pozbawionym okien
pokoju, który przypominał rzeźnię. Zwolniłem kroku, łapiąc stopniowo oddech, i zacząłem szukać
jakiegoś miejsca odpoczynku, gdzie nikt by mi nie przeszkadzał. Zwykle takim miejscem był dla mnie
kościół,przypomniałemsobiejednakpastoraMoranaizrezygnowałemztegozamiaru.
Dolnawargaspuchłamiwprawymkącikuust.Zbadałemjąostrożniejęzykiemiznalazłemrozcięcie,
którepiekło,więcprzezorniepostanowiłemgoniedotykać.Wydawałosię,żekrwawienieustało.
ZważywszynasiłęciosuUtgarda,miałemszczęście,żeniewyplułemzębaczydwóch.
Oślepiająca mgła przemieniała nawet znajome okolice w dziwne krajobrazy. Spowite jej całunem
obiektyprzypominałynieziemskiestrukturyfloryifaunynieztegoświata.
Znalazłem się w dzielnicy handlowej, której nie poznałem, nie była to ta obok portu ani ta
wsąsiedztwiecentrumrekreacyjno-administracyjnego.
Ozdobne latarnie z kutego żelaza były tak stare, że mogły pochodzić z epoki oświetlenia gazowego
i zostać przerobione na zasilanie elektryczne. Ich szklane osłony rzucały kwaśny żółty blask, który nie
miałwsobieniczromantyzmu;emanowałindustrialnąposępnością,zamieniającąmgłęwdym,każdyzaś
cieńwchmuręsadzy.
Betonowy chodnik był popękany, krzywy, poplamiony i zasłany śmieciami, których nasze turystyczne
miastozwyklenietoleruje.Wmartwejnocywiększezwitkipogniecionegopapieruprzypominałymartwe
ptakiamniejszeskrawki–martweowady.
O tej godzinie sklepy były, zamknięte. Wystawy oferowały przechodniowi tylko mrok, choć nad
kilkomapaliłysięcałonocneneony–literyzdmuchanegoszkła,okładającesięwnazwiskaiusługi.
Niebieskie, zielone, czerwone – z jakiegoś powodu neony niczego nie ożywiały. Kolory były
niewłaściwe, przyprawiały o niestrawność, rodząc myśli o festynach, gdzie w ostatnim namiocie czeka
cośzbytdziwacznego,nawetjaknapokazosobliwości.
Gdzieniegdziezaobskurnymifrontonamikryłysięinstytucje,którychobecnośćzdziwiłamniewMagic
Beach, atrakcyjnym mieście nadmorskim. Natrafiłem na lombard, jeden czy dwa. W innym miejscu
znalazłem salon tatuażu, który został zamknięty; gdzie indziej jakiś lokal z brudnymi szybami oferował
krótkoterminowepożyczki.
Za szybą sklepu z odzieżą używaną, reklamującego zestawy za dolara, osiem ubranych manekinów –
równie używanych, jak rzeczy, które miały na sobie – obserwowało ulicę martwym wzrokiem, bez
krztynyradościnatwarzach.
Winnychczęściachmiastaruchbyłnieznaczny.Tutajpoulicachniejeździłysamochody.
Niezobaczyłemnigdzieprzechodniówanipracującychdopóźnawłaścicielisklepów.
Światłapaliłysiętylkownielicznychmieszkaniachnapiętrze.Wrozjaśnionychczymrocznychoknach
niebyłowidaćtwarzy.
Kiedy dotarłem do przystanku autobusowego, usiadłem na ławce, żeby pomyśleć. Gdybym usłyszał
warkot silnika albo zobaczył światła reflektorów, mógłbym wycofać się do alejki między budynkami
ipoczekaćażsamochódprzejedzie.
Uwielbiam powieści drogi, historie o ludziach, którzy odchodzą od swego trybu życia, wsiadają do
autobusu czy samochodu i odjeżdżają. Po prostu odjeżdżają. Pozostawiają za sobą dotychczasową
egzystencjęiznajdującośnowego.
Wmoimprzypadkutakierozwiązanienigdybysięniesprawdziłoiodjeżdżają.Poprostuodjeżdżają.
Bez względu na to, jak daleko bym zawędrował albo jak długo trwałaby moja podróż, świat by mnie
dopadł.
W najgorszym dniu swego życia zrobiłem z jednego człowieka kalekę i zabiłem drugiego, który
rozpoczął w moim mieście, Pico Mundo, zaplanowaną masakrę przy użyciu broni palnej. Zanim
dorwałemdrugiegostrzelca,obajzraniliczterdzieścijedenosóbizabilidziewiętnaście.
Zaparkowali ciężarówkę z ładunkiem wybuchowym pod centrum handlowym, co miało stanowić
końcowyakordichszaleństwa.Znalazłemjąizapobiegłemdetonacji.
Medianazwałymniebohaterem,aleniezgadzałemsięztym.Bohateruratowałbykażdego.Każdego.
Bohater uratowałby jedyną osobę na świecie, która znaczyła dla niego najwięcej i która ufała mu bez
zastrzeżeń.
W dniu tamtej masakry byłem tylko mistrzem patelni w sytuacji bez wyjścia. Niemal półtora roku
później,wMagicBeach,wciążbyłemmistrzempatelniwsytuacjibezwyjścia.
Terazbardziejniżkiedykolwiek.
WyattPorter,szefpolicjiwPicoMundo,byłnietylko,moimprzyjacielem,aletakżekimśwrodzaju
ojca.Nauczyłmnie,jakbyćczłowiekiem,podczasgdymójprawdziwyojciecnieokazałsięnimwpełni
iniepotrafiłwskazaćsynowiwłaściwejdrogi.AsystowałemnieoficjalnieszefowiPorterowiprzykilku
trudnychsprawach,onzaświedziałomoichparanormalnychzdolnościach.
Gdybymzadzwoniłdoniegoipowiedział,cosięstało,uwierzyłbywkażdemojesłowo.
Doświadczenienauczyłogo,żebezwzględunato,jakfantastyczniebrzmiałymojeopowieści,zawsze
okazywałysięprawdziwewnajdrobniejszychszczegółach.
Nie wierzyłem by każdy bez wyjątku policjant w Magic Beach splamił się korupcją. W większości
bylizapewnedobrymiludźmi,wykonującymisumiennąpracę,ludźmizeskaząaleniepotworami.Hoss
Shackett zaangażował grupę spiskowców, tak niewielką, jak wymagała tego robota, by zagwarantować
sobiedyskrecjęizapobieczdemaskowaniu.
WyattPortermieszkałjednakdalekonapołudnieiwschódodtegomiejsca.Nieznałżadnegozgraczy
wMagicBeach.Niezorientowałbysię,ktojestuczciwywmiejscowejkomendziepolicji,aktonie.
MógłbyskontaktowaćsięzFBIiprzekazaćdobiurainformacjeodostarczeniubroninuklearnejprzez
port w Magic Beach, ale agenci federalni z reguły nie spieszyli się, by uwierzyć bez zastrzeżeń
policjantowizmałegomiasteczka.AgdybyWyattmusiałjeszczeujawnićźródłotejwiedzyipowiedzieć,
że jest to jego młody i obdarzony nadprzyrodzonymi mocami przyjaciel, to podkopałby całą swą
wiarygodność.
Niewspominającjużotym,żepozostałytylkodwiegodziny,apoupływietegoczasubombymiałybyć
rozładowane i przewiezione do różnych miejsc, wskazanych przez kompas. Wkraczałem w akt trzeci
dramatuimiałemwrażenie,żeBógwcisnąłwłaśnieguzikznapisem„szybkieprzewijanie”.
Stopniowo zacząłem uświadamiać sobie jakiś bezustanny szum, który przypominał cichy dźwięk
cienkiegostrumykawodyślizgającejsiępolekkopomarszczonejpowierzchni.
Przesunąłemspojrzeniempoposępnychwitrynachzamoimiplecami.Nigdzieniedostrzegłemźródła
tegoodgłosu.
Manekinynieporuszyłysięwokniewystawowymsklepuzodzieżąużywaną.
Stwierdziwszyto,zacząłemsięzastanawiać,skądprzypuszczenie,żemogłyzmienićpozycję.
Zadaszenia nad sklepami były podarte i naciągnięte nie tak, jak powinny. Kołysały się niczym flagi
pogrzebowe,alenieściekałaznichwoda.
Tajemniczy dźwięk narastał i przerodził się w coś, co przypominało brzmieniem liczne szepty,
odbijającesięechemwniezmierzonejprzestrzeni.
Chociażzpowodumgłyniewidziałemdokładniesklepówpodrugiejstronieulicy,byłemprzekonany,
żetenodgłospłyniezjakiegośbliższegoźródła.
Tuż przede mną, w rynsztoku, od prawej do lewej, zafalowało jakiejś światło, po chwili znowu:
Halloween w styczniu, niczym pomarańczowy blask świeczki odbijający się od powierzchni wewnątrz
głowyzwydrążonejdyni.
Powiadają, że ciekawość zabiła kota, a ja oglądałem dostatecznie dużo kocich zwłok na poboczach
dróg,byzgodzićsięztąmaksymą.Mimotowstałemzławkiizbliżyłemsiędorynsztoka.
W jezdni znajdowała się duża prostokątna krata, zakrywająca odpływ. Pochodziła z czasów, kiedy
nawetpracepubliczneodznaczałysiępewnymstylem.Równoległeżelaznesztabyłączyłysięzkręgiem
o średnicy dziesięciu centymetrów, osadzonym pośrodku prostokąta. W kręgu tym tkwił stylizowany
odgromniknachylonyzprawejkulewej.Szumdocierałspodkratki.Chociażjegoźródłoznajdowałosię
w odpływie, dźwięk ten nie przypominał już wody w ruchu. Miałem też wrażenie, że nie jest to szept
ludzki,jakwcześniej,leczraczejszuranielicznychstóp.
Zwróciłemuwagęnaeleganckikształtodgromnika,alezastanawiałemsię,czyzostałtuzainstalowany
wyłącznienawypadekzłejpogody,czyniejesttoznakfirmowyproducenta,znajdującysięprzykratce
odpływowej.
Pod żelaznymi prętami migotało pomarańczowe światło, docierając z kanału, który biegł pod ulicą.
Przezchwilęwdawałosię,żepokrywaodpływutoperforowanedrzwipieca.
Stojąc, znajdowałem się zbyt daleko od kratki, by odkryć źródło tych krótkotrwałych, przerywanych
pulsów świetlnych. Zszedłem z krawężnika i przykląkłem nad kratką. Taki dźwięk mogłyby wydawać
skórzane podeszwy butów na betonie, pluton znużonych żołnierzy szurających ciężkimi stopami między
jednąbitwąadrugą–gdybytobyłastrefawojennaigdybyżołnierzemieliwzwyczajuprzemieszczaćsię
podziemią.
Przysunąłemtwarzdokratki.
Zdołudocierałnieznacznychłodnypowiew,awrazznimpewienzapach,nietaki,jakiegomógłbym
sięspodziewać,nieodrażający,alespecyficzny.Zastanawiającosuchy,zważywszynato,skądpochodził.
Odetchnąłemtrzyrazygłęboko,starającsięgozidentyfikować–iwtedyuświadomiłemsobie,żetawoń
podnosimiwłoskinakarku.
Kiedy pomarańczowe światło zabłysnęło po raz trzeci, spodziewałem się, że zobaczę to coś, co
przemieszczało się kanałem, cokolwiek to było. Lecz każdy puls rzucał na zaokrąglone ściany krzywe,
poskręcanecienie;teruchliwefantomyzwodziływzrok,zakrywającźródłoichpochodzenia.
Byćmożenieświadomiedotknąłemrozciętejwargijęzykiemalbojąugryzłem.Chociażniekrwawiła,
na wierzchnią stronę mojej prawej dłoni, która spoczywała na kratce obok kółka, skapnęła kropelka
świeżejkrwi.
Drugakroplawpadłamiędzyszczebleizniknęławciemnościodpływuburzowego.
Zdawałosię,żemojadłońznalazłasięnakratcebezudziałumojejświadomości.
Wdolejeszczerazbłysnęłoświatło,przywodzącnamyślszybkiskurczirozkurczserca,agroteskowe
cienie jakby urosły i zaczęły się poruszać z większym ożywieniem, choć ich pochodzenie wciąż
pozostawałoniewiadome.
Kiedy migotanie znów ustąpiło przed ciemnością, zauważyłem, że palce mojej prawej dłoni próbują
przecisnąćsięmiędzyszczeblamikratki.
Zarejestrowałemtenfaktzpewnymniepokojem,aleniemiałemdośćsiły,bycofnąćrękę.
Przyciągałomniecoświęcejniżciekawośćiczułemsiębyćmożejakwabionaświatłemćma,gdybije
skrzydłamiopłomień,któryjąspali.
Zastanawiałemsię,czynieprzycisnąćdokratekczoła,żebylepiejwidziećto,coznajdujesięnadole,
kiedyznówrozbłyśnieświatło,gdyusłyszałemwestchnieniehamulców.Tużzamnąnaulicyzatrzymałsię
samochód,któregoobecnościniebyłemświadomy.
ROZDZIAŁ31
Jakbyuwalniającsięodtransu,podniosłemsięiodwróciłem,pewien,żezobaczęradiowózidwóch
policjantówotwardymuśmiechuizjeszczetwardszymipałkami.Przedemnąjednakstałcadillacsedan
deville z 1959 roku, jakby godzinę wcześniej wyjechał wprost z salonu. Masywny, czarny, obłożony
chromowanymielementami,zwielkimipłetwamipoobustronachbagażnika,wydawałsięodpowiednina
autostradęalbopodróżmiędzyplanetarną.
Kobieta za kierownicą opuściła szybę po stronie pasażera i spojrzała na mnie. Sprawiała wrażenie
opołowęstarszejodwozu–byłakrępą,niebieskookądamąoróżowychpoliczkachiwydatnymłonie.
Nosiłabiałerękawiczkiimałyszarykapelusikzżółtąwstążkąikwiatamitegosamegokoloru.
–Wszystkowporządku,dzieciaku?–spytała.
Nachyliłemsiędootwartegooknawozu.
–Tak,proszępani.
–Wpadłocicośdokanału?
–Owszem,proszępani.–Skłamałem,ponieważniemiałempojęcia,cosięwcześniejwydarzyłoczy
teżprawiewydarzyło.–Aletoniebyłonicważnego.
Przekrzywiłagłowęiprzyglądałamisięprzezchwilę,poczymzauważyła:
–Aleteżnicnieważnego.Wyglądasznachłopaka,któremuprzydałbysięprzyjaciel.
Kanałściekowypodkratką,tużobok,pozostawałciemny.
–Cosięstałoztwojąwargą?–spytałakobieta.
–Nieporozumieniecodopiosenkarzy.RodStewartalboSinatra.
–Sinatra–oświadczyłazdecydowanie.
–Teżtaktwierdziłem,proszępani.–Zerknąłemnalombard,potemnamanekinywsklepiezodzieżą
używaną.–Zgubiłemsięwemgle.Nieznamtejczęścimiasta
–Dokądsięwybierasz?
–Doportu.
–Jadęwtamtąstronę–oznajmiła.–Podrzucićcię?
–Niepowinnapanizabieraćdosamochodunieznajomych.
–Ludzie,którychznam,mająsamochody,itobezwyjątku.Większośćniewybrałabysięnapiechotęna
koniec swojej ulicy, nawet gdyby odbywała się parada słoni. Jeśli nie będę brać do samochodu
nieznajomych,tokogomampodwozić?
Wsiadłemdowozu,zatrzasnąłemdrzwiipowiedziałem:
–Razomałoniezostałemzdeptanyprzezsłonia.
Zamykającokno,odparła:
–Czasemszaleją.Jakludzie.Chociażniestrzelająwszkołachiniezostawiająposobiezwariowanych
kasetwideo.
–Toniebyławinasłonia–wyjaśniłem.–PewienzłyczłowiekwstrzyknąłJumbonarkotyki,żebygo
rozwścieczyć,apotemzamknąłnaswstodole,mnieizwierzaka.
– Znałam kiedyś kilku złych ludzi – oznajmiła. – Ale żaden z nich nigdy nie zaplanował zabójstwa
zużyciemsłonia.AswojądrogądlaczegozawszenazywająsłonieJumbo?
–Smutnybrakwyobraźnicyrkowej,proszępani.
Zdjęłanogęzhamulcaiwózpotoczyłsiędoprzodu.
–JestemBirdenaHopkins.LudziemówiąmiBirdie.Ajakciebienazywają?
–Harry.HarryLime.
–Ładne,porządneimię.Rzeczowe.Wzbudzapozytywnemyśli.Miłomiciępoznać,HarryLime.
–Dziękuję,Birdie.Mnieteżjestmiło.
Zdawałosię,żesklepypoobustronachulicyniknąwemglejakstatki,którewypływałyzMagicBeach
dojeszczedziwniejszychportów.
–Jesteśstąd?–spytałaBirdie.
–Przejazdem,proszępani.Chciałemtuzostać,aleterazniemamjużtakiejpewności.
–Toniezłemiasto–zauważyła.–Choćzjeżdżatuzbytwieluturystówzokazjiwiosennychdożynek.
–Odbywająsięnawiosnęjakieśżniwa?
– Nie. Były kiedyś dwa święta, ale połączyli je w jedno. Teraz podczas wiosennych zasiewów
świętująjesiennezbiory.
–Niesądziłem,żesątuterenyuprawne.
–Niema.Świętujemyideężniw,cokolwiektoznaczy.
Tymmiastemzawszerządziłabandaidiotów,wszyscyskoligacenizsobą.Nasiojcowiezałożyciele.
Obokprzepływałyniewidocznebudynki.Gdzieniegdzieprzetrwałjakiśblaskneonu,aleteznakibyły
teraznieodgadnione,szklanesłowarozpadałysięnanicnieznaczącesylabymgławicowegokoloru.
–Czymsięzajmujesz,Harry?–spytałaBirdie.
–Jestemkucharzem,proszępani.Mistrzempatelni.
– Kiedyś zakochałam się w kimś takim. Beans Burnet, czarodziej realizujący zamówienia na szybkie
dania.Cudownyfacet.
–My,mistrzowiepatelni,mamyskłonnośćdoromantyzmu.
–WprzypadkuBeansabyłogozamało.Kochałswojenaleśnikiidomowefrytkibardziejodkobiet.
Całyczaspracował.
–Mogępowiedziećnajegoobronę,żetowciągającezajęcie.Człowiekmożesięwnimzatracić.
–Jednojestpewne,lubiłam,jakpachniał.
–Tłuszczemwołowymibekonem?–podsunąłem.
Westchnęła.
–Smażonącebuląizielonąpapryką.NiedorównujeszBeansowipodwzględemzapachu,Harry.
– Przez ostatni miesiąc zajmowałem się czymś innym proszę pani. W końcu jednak wrócę do rusztu.
Przyznam,żezanimtęsknię.
–PotembyłFred,mójpartnerżyciowy,izapomniałamomistrzachpatelninaamen.Bezobrazy.
Birdieskręcałanaokrytychmgłąskrzyżowaniachwulice,którychniewidziałem,dopókiniezaczynała
jechaćprosto.
Wielkisedanzaprojektowanytak,byodizolowaćkierowcęodwszelkichnierównościjezdni,sunąłjak
łódź.Falemgłypotęgowaływrażenie,żecadillactaplasięwkanałachWenecji.
Chociaż,BirdieHopkinsnieprzekraczaładozwolonejszybkości,poruszaliśmysięzbytżwawo,jakna
tęfatalnąwidoczność.
–Przepraszam,musimyjechaćnaślepo?
– Może ty jedziesz na ślepo, dzieciaku, ale ja jadę pewnie jak w słoneczny dzień. Krążę po tym
mieście od sześćdziesięciu lat. Nigdy nie spowodowałam wypadku. Przy takiej pogodzie mamy ulice
wyłącznie dla siebie, więc są nawet bezpieczniejsze. Kiedy chorzy i cierpiący mnie potrzebują, nie
mówię,żemuszązaczekać,ażnadejdzieranekalboprzestaniepadać.
–Jestpanipielęgniarką?
–Nigdyniemiałamczasunanaukę.JaiFredgrzebaliśmysięwśmieciach.
–Przykromitosłyszeć.
–Chodzimiowywózkę.Zaczęliśmyzdwomaciężarówkamiibezstrachu,żepobrudzimysobieręce.
Skończyło się na całej flocie i zostaliśmy jedyną firmą w sześciu miastach na wybrzeżu. Śmieci są jak
wschódsłońca,zawszesiępojawiają.
–Świętaprawda.
–Możnasięwzbogacićnatym,czegoniechcąrobićinni.Śmiecitobyłozłoto.
–Zdarzasięczęsto,kiedywrestauracjijesttłok,żepracakucharzatobardzostresującezajęcie.
–Niewątpię.
– Zastanawiałem się, czy nie przerzucić się na sprzedaż opon albo butów. Czy śmieci to stresujący
biznes?
–Czasem,dlaszefostwa.Dlakierowcytodzień,zadniem,cośjakmedytacja.
–Jakmedytacja,amimotozapewniasięprzyzwoitąusługę.Brzmizachęcająco.
–Fredumarłsiedemlattemu,aprzeddwomasprzedałamfirmę.Jeślichcesz,dzieciaku,toułatwięci
startwświecieodpadków.
–Tobardzoszczodrezpanistrony.Niewykluczone,żektóregośdniaskorzystam.
– Byłbyś dobrym kierowcą śmieciarki. Nie można pogardzać pracą i jednocześnie dobrze ją
wykonywać.Ajawidzę,żeniepogardzaszniczymaninikim.
– Miło, że pani tak mówi. Zastanawiałem się, czy jest pani pielęgniarką, ponieważ, nim zaczęliśmy
rozmawiaćośmieciach,wspomniałapaniochorychicierpiących.
Jakby otrzymując wskazówki przesyłane z GPS wprost do jej mózgu, Birdie skręciła w lewo,
wskłębionąścianębiałości,icadillaczanurzyłsięwnastępnykanał.
Zerknęła na mnie, potem znów skupiła uwagę niewidzialnej ulicy, podniosła rękę, by poprawić
kapelusik,znówspojrzałanamnie,podjechaładokrawężnikaizaparkowała.
–Harry,maszwsobiecoś,coróżnicięodinnych.Niemogęzałatwićtegotak,jakzawsze.Czuję,że
powinnamodrazuprzystąpićdorzeczyipowiedziećci,żenienatknęłamsięnaciebieprzypadkiem.
–Nie?
Niezgasiłasilnika,alewyłączyłaświatła.
Nasamochódnapierałyfantomymgły;wydawałosię,żespoczywamynadniemorza.
– Byłeś ledwie przeczuciem, nim przybrałeś twarz – wyjaśniła Birdie. – O ile mogłam się
zorientować, miałeś być jeszcze jedną Nancy z rakiem albo Bodim Bookerem, który przyrządza gorące
kakao,żebypopełnićsamobójstwo.
Czekała,ażcośodpowiem,więcwkońcuwyznałem:
–Myślę,żemgłaprzedostałamisiędogłowy,ponieważniezrozumiałemnicztego,comipaniprzed
chwiląpowiedziała.
– A ja myślę, że jesteś w gorszych tarapatach niż Swithin, który się spłukał z powodu nieudanego
romansu.
ROZDZIAŁ32
Birdie Hopkins zdjęła białe rękawiczki. Jedną wsunęła na lewarek od biegów, a drugą na dźwignię
kierunkowskazu,wyglądałototak,jakbycadillacmachałdomnie.
–Siedemdziesiątosiemlat,awciążzdarzająnamsięuderzeniagorąca.Aletoniejestnajpowolniejsza
menopauzawhistorii.Jużdawnomamtozasobą.Tomusiwiązaćsięzprzeczuciami.
Zdużejtorby,którastałamiędzynaszymifotelami,Birdiewyjęłajapońskiwachlarzizaczęłachłodzić
sobiepulchnątwarz.
–Zaczęłosię,gdyumarłFred.
–Siedemlattemu–przypomniałem.
–Kochaszkogośoddziewiętnastegorokużycia,jednegodniajesttakisamjakzawsze,drugiegonie
żyje.Tylełez,wydajesię,jakbycośzczłowiekawypłukały,pozostajepustka.
– Strata to najboleśniejsza rzecz – przyznałem. – Ale to także nauczyciel, którego najtrudniej
zignorować.
Jejdłońzwachlarzemznieruchomiała.Popatrzyłanamniezwyrazemtwarzy,którydowodził,żejest
zaskoczona,alesięzgadza.
Ponieważ wyczułem, że Birdie pragnie, bym wyjaśnił, o co mi chodzi, powiedziałem to, co według
mniesamachciałabypowiedzieć:
–Żalmożeczłowiekazniszczyćalbocośmuuświadomić.Człowiekdochodzinierazdowniosku,że
związek na nic się nie zdał, skoro skończył się śmiercią, a on został sam. Albo sobie uświadamia, że
każdachwilategozwiązkubyłabardziejznacząca,niżmiałodwagęwtedydostrzec,takznacząca,żeaż
go to przerażało, więc żył po prostu, traktował miłość i radość każdego dnia jak coś zwyczajnego, nie
chcącsięzastanawiaćnadichświętością.Alekiedyjestjużpowszystkimiczłowiekzostajesam,widzi,
żetobyłonietylkowspólnewyjściedokinainaobiad,nietylkooglądanierazemzachodówsłońca,nie
tylkoszorowaniepodłogiizmywanienaczyńalbotroskazpowoduwysokiegorachunkuzaelektryczność.
To było wszystko, cały sens życia, każde jego wydarzenie i cenna chwila. Odpowiedzią na zagadkę
istnienia jest miłość, którą dzieli się z kimś drugim, czasem w tak niedoskonały sposób, i gdy strata
uświadamiaczłowiekowigłębszepięknotejmiłości,jejświętość,toniemożnawstaćzkolanprzezdługi
czas.Iczłowiekklęczyniezpowoduciężarustraty,leczzpowoduwdzięcznościzato,copoprzedzało
stratę.Bólpozostajenazawszealepewnegodniapustkaznika,ponieważkultywowaniepustki,czerpanie
zniejpociechyoznaczabrakszacunkudladarużycia.
Pochwiliznówzaczęłasięwachlowaćizamknęłaoczy.
Spojrzałem przez przednią szybę na spustoszenie dokonane przez mgłę, która mogła być odpadem
zczasówprzedczasem,kiedynieistniałyżadnezwierzętaanirodzajludzki,gdybyłatylkociemnośćna
powierzchnijakiejśgłębi.
–To,copowiedziałeś…–odezwałasięBirdiewszystko…taksamobyłozemną.Więcpewnegodnia
moja pustka została wypełniona. Najpierw pojawiło się przeczucie. We wtorek po południu, w maju.
Jakby nakaz… Może przejadę się dawną trasą naszej śmieciarki? Wylądowałam u Nancy Coleman,
swojejdawnejpracownicy.Mążodszedłodniejrokwcześniej.Czterygodzinyprzedmoimprzyjazdem
dostała diagnozę. Rak. Była sama, przerażona. Potem woziłam ją na chemioterapię, do lekarza,
kupowałyśmy perukę, spędzałyśmy razem tyle czasu i miałyśmy tyle zabawy, że nigdy wcześniej nie
przyszłobynamtodogłowy.
Złożyławachlarzischowałagodotorby.
– Innym razem też poczułam, że muszę się przejechać, i wylądowałam w domu Bodiego Bookera.
Powiedział,żejestzajęty,alesięwprosiłam.Przyrządzałgorącączekoladę.Toagentubezpieczeniowy,
kawalerprzezcałeżycie.WięczaczęliśmyrozmawiaćoFredzie.
Bylikumplami,gralirazemwkręgle,chodzilinaryby.Byłjaksyn,któregoniemogliśmymieć.Mija
pół godziny, a on mi mówi że tą czekoladą chciał popić pigułki, całą buteleczkę, żeby się zabić. Rok
późniejNancyColemanniemajużraka,alemazatoBodiego;pobralisię.
Wzięłarękawiczkiiwciągnęłanadłonie.
–AtenSwithinzkiepskiegoromansu?–spytałem.
–SwithinMurdoch.Dobryczłowiek,zrobiłzsiebiegłupcazpowodudziewczyny.Leannawyczyściła
mukontoizwiała.Swithinomałoniestraciłdomu,interesu,pracy.Pożyczyłammuforsę,spłaciłdługi.
Dlaczegoitysiępojawiłeśnamojejdrodze,HarryLime?
–Myślę,żestałobysięzemnącośzłegoprzytejkratceodpływowejgdybysiępaniniepojawiła.
–Toznaczy?
Chociaż dzięki tej podróży od czasu śmierci Freda zrozumiała, że pod zewnętrznym chaosem życia
kryje się dziwny porządek, niełatwo byłoby jej pojąć prawdę o mnie w tym krótkim czasie, jaki nas
dzieliłodportu.
–Niewiem,proszępani.Przeczucie.
Włączyłaświatłaiwrzuciłabieg.
–Naprawdęniewiesz?
Cokolwiekczekałoprzyodpływie,miałozwiązekzosobliwymzachowaniemkojotówizhuśtawkąna
ganku,którasamasiękołysała.Nierozumiałem,cołączyłotetrzyfaktyanijakamocczycelsięzanimi
kryły,mogłemwięcodpowiedziećzcałąszczerością.
–Naprawdę–zapewniłemją.–Jakdalekodoportu?Wyprowadzająccadillacazpowrotemnazalane
mgłąulice,odparła:
–Trzy,czteryminuty.
Mójzegarekizegarwjejsamochodziepokazywałytęsamągodzinędwudziestąpierwsząpięćdziesiąt
dziewięć.
PochwilimilczeniaBirdiespytała:
–Cowtobiejesttakiego,dzieciaku,żeróżniszsięodinnych?
– Nie wiem, proszę pani. Może… to dlatego, że spędziłem siedem miesięcy jako gość w klasztorze.
Pewnieudzieliłmisięspokójzakonników.
–Niccisięnieudzieliło.Tainnośćjestwtobieizawszebyła.
Bez względu na to, co bym jej powiedział, byłyby to kłamstwo albo unik, a ponieważ ocaliła mnie
wpewnymsensie,niechciałemjejokłamywaćbardziej,niżwymagałategosytuacja.
–Wyczuwaszczasem,żezbliżasięcoświelkiego?–spytała.
–Jakwielkiego?
–Takwielkiego,żemożezmienićświat.
–Jeślisięzaczęstooglądawiadomości,tomożnazwariować–przestrzegłemją.
– Nie chodzi mi o bzdury, które wygaduje w telewizji jakiś spiker. O wojnę czy plagę ani o to, że
wodapowodujerakaalbożenadchodziepokalodowcowa.
–Więcoco?
–Ocoś,czegoniktbysięnigdyniespodziewał.
Pomyślałemoabsolutnejbiałości,przezktórąwędrowałemzezłotymretriwerem,alejeślibyłatonie
tylkopogoda,lecztakżejakiśzwiastun,togonierozumiałem.
–Jeszczeniedośćdlaciebiezrobiłam.
–Doceniam,żemniepanipodwiozła.
– Nie po to ruszałam się pod wpływem przeczucia ze swojego przytulnego domu, żeby odgrywać
taksówkarza.Czegopotrzebujesz,dzieciaku?
–Niczego,proszępani.Naprawdę.
–Jakiegoślokum?
–Dostałemjerazemzrobotą.Ładnypokójzwidokiemnaocean.
–Prawnika?
–Nicniemamprzeciwkoprawnikom,aleniepotrzebujężadnego.
–Ogarniająmniezłeprzeczuciacodociebie.
–Nicminiebędzie.
–Czegośpotrzebujesz.Wyczuwamto.
BiorącpoduwagęHossaShackettaiUtgardaRolfa,atakżeludzi,zktórymisięsprzymierzyli,miałem
bardzodługąlistępotrzebnychrzeczy,poczynającodplutonumarines.
–Pieniędzy?–nieustępowała.
–Nie,proszępani.
Poważnieicichospytała:
–Broni?
Zawahałemsię,nimodparłem:
–Nielubięjej.
–Możeinielubisz,alejejpotrzebujesz.
Wyczuwając,żepowiedziałemjużzadużo,milczałem.
–Jestwtorebce–poinformowałamnie.
Spojrzałem na nią, ale skupiała uwagę na ulicy, gdzie światło reflektorów zamieniały mglisty zaczyn
wkawałciasta.
–Pocowozipanizsobąbroń?–spytałem.
–Starszadamawpaskudnychczasachmusisiępilnować.
–Kupiłająpanilegalnie?
–CzywyglądamjakBonnie,taodClyde’a?
–Nie,proszępani.Chodziłomitylkooto,żecokolwiek,bymzniązrobił,policjadotarłabyjejśladem
dopani.
–Kilkadnitemuzgłosiłamjejkradzież.
–Ajeśliobrabujębank?
–Nieobrabujesz.
–Skądtapewność?Prawiemniepaniniezna.
–Dzieciaku,słuchałeśmnieuważnie?
–Tak,proszępani.
–CobyłozNancyColeman?
–No…chorowałanaraka.
–CobyłozBodimBookerem?
–Planowałsamobójstwo.
–ZeSwithinemMurdochem?
–Spłukałsięzpowodudziewczyny.
– Mogłabym wymienić więcej takich osób. Żadna z nich nie potrzebowała pomocy po to, żeby
obrabować bank. To byli po prostu dobrzy ludzie, którzy mieli jakiś kłopot. Sądzisz, że przeszłam na
ciemnąstronę?
–Nawetotymniepomyślałem.
–Tyteżjesteśdobrymczłowiekiem,którymakłopot.Ufamci.
–Tocoświęcejniżzaufanie–zauważyłem.
–Możeitak.Zajrzyjdotorebki.
Brońmiałapostaćpistoletu.Obejrzałemgo.
– Bez bezpiecznika – wyjaśniła. – Mechanizm spustowy podwójnego działania. Dziesięć naboi
wmagazynku.Wiesz,jaksiętymposługiwać?
–Tak,proszępani.NiejestemClyde’emtymodBonnie,aleteżnieodstrzelęsobiestopy.
PomyślałemoAnnamarii,przypomniałemsobie,jakmówiłażeniepracuje,żeludziedalijejdarmowe
mieszkanie,anawetpieniądze,kiedyichpotrzebowała.
Terazdostałembroń,kiedyjejnajbardziejpotrzebowałem.WMagicBeachchodziłoocoświęcejniż
tylkospisekmającynaceluprzemyceniedokrajubroniatomowejimojąpróbęjegounicestwienia.
Miejsce to było nieruchomym centrum obracającego się świata, ta noc zaś nieruchomym punktem
między przeszłością a przyszłością. Czułem, że zbierają się monumentalne siły których nie potrafiłem
zrozumiećalboktórebałemsięnazwać.
Mojeprzeklęteżycie,mojebłogosławioneżycie,mojawalkazdotkliwąstratąimojedążeniedocudu
częstojawiłysięjakoprzypadkowytorkulibilarduelektrycznego–odsłupkadosłupka,oddzwonkado
dzwonka,odbramkidobramki–jakbymsiętoczyłtam,dokądktośmniepopchnie.
Tymczasem bezustannie, od najwcześniejszych lat, zmierzałem ku Magic Beach i ku chwili, gdy –
całkowiciedobrowolnie–przyjmęnasiebiestraszliwyciężaralbogoodrzucę.
Niewiedziałem,czymokażesiętenciężar,aleczułem,jaksięzbliża,awrazznimmomentdecyzji.
Wszystkowswoimczasie.
BirdieHopkinspodjechaładokrawężnikaiznówsięzatrzymała.
Wskazująckierunek,oznajmiła:
– Port jest przecznicę dalej. Może będzie lepiej, jak pokonasz piechotą ostatni odcinek, który dzieli
cię…odtegoczegoś.Czymkolwiektojest.
–Posłużęsiępistoletemtylkowsamoobronie.
–Gdybymsądziłainaczej,nigdybymcigoniedała.
–Albowobronieniewinnegożycia.
–Wystarczy.Jesttak,jakpowiedziałeś.
–Copowiedziałem?
–Tocoświęcejniżtylkozaufanie.
Mgła,noc,przyszłośćnapierałysolidarnienaszybęwozu.
–Byćmożeprzydamisięjeszczejednarzecz.
–Wymieńjątylko.
–Mapanitelefonkomórkowy?
Wyjęłagoztorebki,ajagowziąłem.
–Daszmiznać,kiedybędzieszjużbezpieczny?–spytała.
–Tak,proszępani.Dziękujęzawszystko.
Otworzyłemdrzwi,alesięzawahałem.
WoczachBirdiebłysnęłyłzy.
– Wcześniej pozwoliłem sobie na ironiczną uwagę. To, co pani przeczuwa, nie jest skutkiem
bezustannegooglądanawiadomościtelewizyjnych.
Zagryzładolnąwargę.
–Nadchodzicoświelkiego.Jateżtowyczuwam.Myślę,żewyczuwałemtoprzezcałeżycie.
–Co?Cototakiego,dzieciaku?
–Niewiem.Tocośtakwielkiego,żezmieniświat,alejakpanipowiedziała,nikttakiejzmianybysię
niespodziewał.
– Czasem tak bardzo się boję, najczęściej nocą, a nie ma Freda, który mógłby ze mną porozmawiać
imnieuspokoić.
–Niemusisiępanibać.Nietakakobietajakpani,BirdieHopkins.
Wyciągnęładomnierękę,ajająuścisnąłem.
–Uważajnasiebie–powiedziała.
Puściła moją dłoń, a ja wysiadłem z sedana i zamknąłem drzwi. Wsunąłem komórkę do kieszeni
spodni,apistoletwetknąłemzapasek,żebyukryłagobluzaoddresu.
Dotarłemdoprzecznicy,przeszedłemprzezskrzyżowanieiruszyłemwstronęportu.
Wielkisilnikcadillacacichłwnocnejciemności,ażoddaliłemsiętakbardzo,żejużgoniesłyszałem.
ROZDZIAŁ33
Przypołudniowymcypluwąskiegowejściadozatokicumowałaniewielkaflotarybacka,któramogła
krążyćmiędzyportemamorzem,nieprzeszkadzającmieszkańcomnabrzeżaiprywatnymjednostkomna
wodzie.
Stojąc na molo, wzdłuż łukowatego brzegu północnego cypla, nie mogłem widzieć tych trawlerów,
kutrówikliperów,którekryłysięprzedmoimwzrokiemzatysięcznymizasłonamimgły.Odtamtejstrony
jednak co pół minuty docierał żałobny dźwięk rogu mgłowego, który znajdował się na południowej
częścifalochronustrzegącegowejściadoportu.
Tutaj,odpółnocy,przystańzapewniałaosłonęprzedfalamisztormowymi,którepodczaszłejpogody
wdzierały się w wąską gardziel. Przy czterystu stanowiskach cumowały jednostki wszelkiego rodzaju:
małe łódki wyposażone w silniki elektryczne, sportowe łodzie rybackie z metalowymi wieżyczkami
obserwacyjnyminadmostkiem,dużejachtyzezwiniętymiżaglami,jachtymotoroweiścigacze.Niektóre
ztychjednostekmiałydługośćdwudziestumetrów,alewiększośćbyłaznaczniemniejsza.
Schodzącponiskichschodkachnanabrzeże,widziałemwgęstejjakzupamgletylkokilkanajbliższych
łodzi.Nawetonewyglądałyjakstatkiwidma,zacumowanewczyimśśnie.
Latarnie nadbrzeżne ustawione w równych odstępach niknęły w białej wacie; ich blask przypominał
naszyjnikfosforyzującychpereł,amokredeskipomostówlśniłyciemno.
Nasłuchiwałemczujniegłosówikroków,alezdawałosię,żewilgotnamgłaskuteczniezniechęcałado
spacerów. Niektóre z jachtów pełniły funkcję całodobowych rezydencji. Ich oświetlone iluminatory
przypominałyrozrzuconezłotemonety,fałszywedublony,którebłyszczały,gdyjemijałem,apotemgasły
wmroku.
Beztruduunikałemblaskulampnabrzeżnych,ponieważgęsteipierzasteodmgłypowietrzeskutecznie
ograniczałozasięgichświatła.Przemykałemzacienionymimiejscami,amojetenisówkipopiskiwałytak
cichonamokrychdeskach,żenawetjaledwiesłyszałemtendźwięk.
Morze poza zatoką przez cały dzień przypominało płaską linię; prądy w porcie były tak łagodne, że
łodzie kołysały się na swoich stanowiskach tylko nieznacznie. Poskrzypywały, i czasem stękały, ale ten
ruchbyłzbytsłaby,bylinytakielunkustukałyostalowemaszty.
Wciągałem w płuca głębokie i powolne hausty słonego powietrza i kierując się magnetyzmem
psychicznym, który przyciągał mnie do spiskowców, koncentrowałem się na obrazach ze swego snu.
Czerwoneniebo.Czerwonyprzypływ.Ognistefantomypłomieni,któreroiłysięnapiasku.
Na wschodnim końcu przystani, na falochronie, stał budynek, w którym mieścił się zarząd portu
podlegający policji miejskiej. Tu, na dole, kilka stanowisk kotwicznych zarezerwowano dla jednostek
służbowych.
Trzy z nich były łodziami patrolowymi o długości siedmiu metrów, pomalowanymi na strażacką
czerwień;ścigałyonetych,którzynaruszaliograniczenieszybkościdopięciumilobowiązującemiędzy
wejściemdoportuabrzegiem.
Ztrzechpozostałychłodzitylkojednabudziłamojezainteresowanie:holownikpełnomorski,opołowę
większy od drugiego, który pływał tylko po zatoce. Z jego wnętrza dochodził rytmiczny dźwięk
generatora. Liczne iluminatory i duże okna mostku tonęły w blasku światła; na małym żurawiu
zainstalowanym na długiej i niskiej rufie paliła się lampa; włączone były także reflektory na dziobie,
jakbyłódźmiałaladachwilawypłynąćzportu.
Nagłyzapachdymupapierosowegoostrzegłmnie,żektośjeszczeprzebywanapomoście.
Mgłapochłonęłabytęwoń,gdybypalaczznajdowałsiętakdalekojakholownik.
Zbliżyłem się do kamiennej krawędzi nabrzeża i schowałem za szopą pomalowaną na czerwono, co
wskazywało,żeprzechowujesięwniejsprzętpożarniczy.
Kiedywyjrzałemzzanarożnika,dostrzegłemprzerwęwrelingu–wmiejscu,gdzietrapprowadziłdo
stanowiskazajmowanegoprzezholownik.
Przyglądałemsięzedwieminutyidopierogdymgłacofnęłasięodrobinę,umożliwiająclepszywidok,
zauważyłem wartownika. Przykucnął po tej stronie trapu, opierając się plecami o barierkę nabrzeża.
Lampanadjegogłowązostałastłuczonazapewnenietakdawnotemu,byniebyłogowidaćdopókisię
nieruszał.
W komendzie policji, kiedy Polterfrank zrobił to, co do niego należało, Shackett pomyślał
prawdopodobnie, że ja, Harry Lime, agent federalny o zdolnościach parapsychicznych, uruchomiłem
własnemoce,byuciec.
Wszystkotowydarzyłosięwciąguostatniejgodziny,więcspiskowcywciążzachowywalinajwyższą
czujność,szukającmniepocałymmieście,aleteżoczekując,żesamdonichprzyjdę.Przypuszczałem,że
uleglipanice:balisię,żewystarczyjedentelefon,bymściągnąłdomiastasetkęagentówFBIczyinnych,
zanimzdążąprzyjąćdostawęładunkównuklearnychiwywieźćjezmiasta.
Najwidoczniej,niechcącwyrzecsięnowegobogactwa,nieodwołalispotkania,podczasktóregomieli
wejśćwposiadanieśmiertelnegoładunku.Sądzącpoprzygotowaniachnaholowniku,zamierzaliprzejąć
brońzinnegostatku.
Teraz,kiedyznałemichzamiaryibyłemwolny,moglizadecydować,żelepiejniewracaćzbombami
doportu.Gdybypostanowilizastosowaćplanawaryjnyiprzenieśćładunkinastałylądwjakimśinnym
miejscuwybrzeża,niemiałbymszansyzapobiectejoperacji,chybażeukryłbymsięnaholowniku.
By dostać się na pokład, musiałbym obezwładnić wartownika przy trapie, ale nie widziałem
możliwości,byzrobićtopocichu.
Poza tym musiałbym pokonać odsłoniętą przestrzeń, chcąc do niego dotrzeć, a nie wątpiłem, że jest
lepiej uzbrojony ode mnie. Że jest lepszym strzelcem. Lepszym wojownikiem. Twardszym niż ja.
Bardziej brutalnym. Zapewne mistrzem kung-fu. Niesamowicie wprawnym w posługiwaniu się nożami
igwiazdkamininja,któreukryłwsześciumiejscachnaswoimdoskonalewytrenowanymciele.Inawet
gdybym zdołał pozbawić go każdego z tych morderczych rekwizytów, ten gość wiedziałby, jak
wykorzystaćwcharakterzegroźnejbronijedenzbutów,lewyalboprawy,nieważnektóry.
Kiedy się tak zamartwiałem, co mogło przyprawić mnie o paraliż woli, na długiej rufie holownika
pojawił się jakiś człowiek. Dzięki dużej lampie na żurawiu widziałem pomimo mgły jego niewyraźną
sylwetkę.
Zawołałdokogoś,ktomiałnaimięJackie,iokazałsięnimwartownik,któryprzycupnąłprzybarierce,
czekając, aż będzie mógł mnie zabić jednym ze swoich butów. Jackie podniósł się ze swej zacienionej
kryjówkiizniknął,schodzącpotrapieprowadzącymdostanowiska,wktórymcumowałholownik.
Niskopochylonypokonałemodległośćdzielącąmnieodmiejsca,którejeszczeprzedchwilązajmował
wartownik. Nie mogłem dostrzec Jackiego, ale po chwili ukazał się jako spowita mrokiem postać na
krótszymtrapie,któryprowadziłwprostnarufęłodzi.
Przyłączył się do drugiego człowieka przy żurawiu przystąpili do jakiegoś ostatniego zadania przed
wypłynięciem w morze, składając w ofierze Belzebubowi niewinnego kota albo robiąc coś, co zwykle
czyniąźliludzie,byzapewnićsobiebezpiecznyrejs.
Wprzeciwieństwiedodokutrapbyłoświetlony,alestanowiłjedynąsensownądrogęprowadzącądo
stanowiska kotwicznego. Hałas, jakiego bym narobił, skacząc do wody i płynąc do najbliższych
schodków,sprowadziłbycałązałogęholownikanapokład,tazaśchciałabysięprzekonać,czylegendarny
HarryLimejestrówniekuloodporny,jakobdarzonyzdolnościamiparapsychicznymi.
Obaj mężczyźni przy żurawiu byli obróceni do mnie plecami. Wszystko w swoim czasie i właśnie
nadszedłczasnanieostrożnedziałanie.
Wyciągnąwszyzzapaskapistolet,podniosłemsięizbliżyłemdofurtkiwbarierce.
Zszedłemśmiałopotrapie,mającnadzieję,żenawetgdybyktośpojawiłsięnapokładziedziobowym
albo na mostku, to i tak zobaczyłby tylko niewyraźną postać we mgle i pomyślałby, że to człowiek
zzałogi.
Róg mgłowy, którego dźwięk odbijał się echem po zatoce, przypominał swym brzmieniem wołanie
jakiegośprehistorycznegoBehemota,ostatniegoprzedstawicielagatunku,krzyczącegowsamotności.
Dotarłem na dół, nie wszczynając alarmu, i pokonałem niewielką odległość, która dzieliła mnie od
drugiegotrapu.Pokładrufowyznajdowałsiętaknisko,żewidziałemobumężczyznzajętychczymśprzy
małymżurawiu.
Wciążbyliobrócenidomnieplecami,więczaryzykowałemipostawiłemstopęnadrugimtrapie.Ten
pierwszy, którym schodziło się z nabrzeża, stanowił wbudowaną część doku, był zatem solidny; ale ta
druga, znacznie krótsza rampa była przenośna i wywrotna, i jak mi się wydawało, przerażająco
hałaśliwa.Mimowszytkoudałomisięwejśćnaholownik,niezwracającniczyjejuwagi.
Jackie i jego przyjaciel znajdowali się w odległości nie większej niż cztery metry. Blask lampy
halogenowejprzebijałmgłęztakąintensywnością,żegdybysięodwrócili,widzielibymniedostatecznie
dobrze,bysięzorientować,żeniejestemjednymznich.
Najszybsządrogęucieczkiztegopokładustanowiłosześćstopniprowadzącychnapokładdziobowy,
tużpoprawejstronie.Tenwyższypokładotaczałjakąśkabinęziluminatorami;doświadczonymarynarz
od razu zorientowałby się w jej przeznaczeniu, ale dla mnie było ono równie tajemnicze, jak buduar
zapaśniczki–irównieniepokojące.
Instynkt mi podpowiedział, że jeśli zejdę pod pokład, to prawdopodobieństwo napotkania kogoś
będzie o wiele mniejsze. W grodzi oddzielającej pokład rufowy od części dziobowej znajdowały się
drzwi,któryminajprawdopodobniejdotarłbymtam,dokądchciałem.
Musiałempokonaćpołowęszerokościpokładurufowegozaplecamiobumanipulującychprzyżurawiu
mężczyzn,przechodzącprzezplamęświatłazlampyhalogenowej,aledotarłemdodrzwi,otworzyłemje
iwszedłemdośrodka,iniktniestrzeliłmiwplecy.
Za progiem znajdował się podest na szczycie zejściówki. Zszedłem po kręconych schodach do
wąskiego korytarza o niskim suficie, z zamkniętymi kabinami po obu stronach i drzwiami na samym
końcu,dalekoprzeddziobem.
Możecie,cozrozumiałe,spytaćwtymmomencie:jakijestwłaściwieplantegoprzygłupa?
Jakzwykleniemiałemżadnegoplanu.Kiedyjużjestpowszystkim,jakiśniebiańskiobserwatormoże
odnosić wrażenie, że działałem zgodnie ze starannie opracowaną strategią, wykorzystując doskonale
przećwiczoną taktykę, według schematu sporządzonego ze stoperem w ręku. Jak wiecie, improwizuję
i wymyślam wszystko na bieżąco, podczas gdy serce podjeżdża mi do gardła, a jelita przestają mnie
słuchać.
Przekonałem się w ciągu tych lat, że działanie na wyczucie sprawdza się doskonale. Z wyjątkiem
przypadków,kiedysięniesprawdza.
Uczęsię,corobić,robiącto.Uczęsię,dokądmampójść,idąctam.Pewnegodnianauczęsięumierać,
umierając,iopuszczętenświatznadzieją,żewylądujęgdzieśwświetlistejkrainie.
Z pistoletem w dłoni posuwałem się korytarzem, nie zwracając uwagi na drzwi po lewej i prawej
stronie, za którymi mogli czekać tygrys albo dziewczyna, jak w powieści Franka Stocktona, a nie
pragnąłem spotkania ani z jednym, ani z drugim. Chciałem tylko, by oszczędzono mi niespodzianek,
chociażwtymświeciesześciumiliardówdusz,zktórychkażdapostępujezgodniezwolnąwolą,azbyt
wiele z zuchwałością, niespodzianki są nieuniknione i tylko nieliczne wywołują na twarzy uśmiech
ipodnosząnaduchu.
Pchnąłemostrożniedrzwinakońcukorytarza,aone,jakbywbrewmojemudoświadczeniu,poruszyły
się bezgłośnie na cichych zawiasach; byłem zadowolony, że nie oberwałem od razu kulą w twarz.
Przekroczyłempodniesionyprógiznalazłemsięwmaszynowni.
Pomieszczenie to wypełniały niesamowita maszyneria i labirynt rur przypominające trójwymiarową
układankę, dopasowaną idealnie do tej cuchnącej przestrzeni, świadectwo inżynieryjnych umiejętności
rodzajuludzkiego.Wymogizachowaniawysokiegopoziomuobsługisprawiały,żepanowałatuwiększa
czystość niż w niejednej kuchni; wszędzie lśniła świeża farba i nigdzie nie zauważyłem nawet plamki
rdzy.
Jaksięokazało,niewszyscywzarządzieportuzajmowalisięspiskamizmierzającymidozniszczenia
cywilizacji.
Kiedy znalazłem się w tym pomieszczeniu, zawahałem się przed zamknięciem drzwi, chociaż
wydawałosię,żejestemsam.
Był to holownik, nie pancernik czy nawet niszczyciel, więc w maszynowni nie przebywał miły
i jednocześnie twardy szkocko-amerykański chorąży nadzorujący pracę wesołych, ale oddanych swemu
zajęciu spoconych rekrutów, którzy – między pokerem, harmonijką ustną i soczystymi rozmowami
odziewczynachwdomu–mielibezustanniedoczynieniazprzegrzewającymisiębojlerami,pękającymi
odnadmiernegociśnieniaruramiimnóstweminnychproblemów.Nietrzebabyłonikogotuzostawiać,by
jednostka mogła skutecznie pracować, co tłumaczy między innymi, dlaczego Hollywood nigdy nie
nakręciłwspaniałegofilmuwojennegooholowniku.
Ponieważwmaszynownipaliłosięświatło,kiedydoniejwszedłem,musiałemsiłąrzeczyzakładać,że
mimowszystkoktośtuostatnioprzebywałizamierzałwrócić.
Gdychciałemsięwycofaćiposzukaćsobieinnejkryjówkiusłyszałemludzizzałogi,którzyschodzili
przejściówką.Zamknąłemzasobądrzwi.
Chociaż w maszynowni było bardzo ciasno, rozkład urządzeń umożliwiał ewentualną naprawę.
Przemknąłemszybkowzdłużgłównegoprzejścia,kierującsiękumiejscu,któreznajdowałosięnajdalej
oddrzwi,niestety,nietakdaleko,bymczułsiębezpiecznieibyłpewien,żemnienieznajdą.
Przycupniętyzapompamiirurami,niewidziałemdrzwi,aleusłyszałem,jaksięotwierająizamykają.
Ktoś wszedł do pomieszczenia, chociaż zdawało się, że nie robi nic szczególnego, po prostu stał.
Silniki nie pracowały nawet na jałowym biegu i w maszynowni panowała taka cisza, że usłyszałbym
jakikolwiekruch.
TakjakwyznałemszefowiShackettowi–cierpiącnaamnezjęiniemogącsobieprzypomnieć,żenie
mamnicwspólnegozMattemDamonem–jestemfacetemobdarzonymżywąwyobraźnią,któraterazdała
znać o sobie z całą siłą. Ujrzałem oczami duszy gościa w masce gazowej, który zamierzał otworzyć
kanisterztrującymichemikaliami,byzabićmniejakkaralucha.
Zanim zdążyłem przekształcić ten prosty scenariusz w operę, drzwi otworzyły się ponownie
iusłyszałem,jakktośpyta:
–Cocisię,udiabła,stało?
OdpowiedziudzieliłnieomylnyniedźwiedziowatygłosUtgardaRolfa:
–Spadłem.
–Zczego?
–Zkilkustopni–wyjaśniłRolf.
–Zestopni?Ilu?
–Nieliczyłem,idioto.
–Człowieku,tomusiałoboleć.
Utgardzamknąłzasobądrzwi.
–Zmianaplanów.Trzebapoderżnąćkilkagardeł.
ROZDZIAŁ34
Na przeciwległym końcu maszynowni, znajdującym się bliżej, niżbym tego pragnął, Utgard Rolf
oznajmił:
–Słuchaj,Joey,kiedyjużbędziemymieliładuneknapokładzie,niewrócimydoportu.
–Co?Dlaczego?
–Jestjedenfacet;wsadzanoswoperację.
–Jakifacet?–spytałJoey.
–Sukinsynzagencjirządowej.
–Jezu.
–Niepanikuj.
–Przecieżtrzymaliśmywszystkowcholernejtajemnicy.
–Musimygoznaleźć.Facetjestjużnadobrąsprawęmartwy.
–Jesttutaj,wMagicBeach?–spytałJoey,niekryjącniepokoju.
–Amyślisz,żegdziespadłemzeschodów,wWaszyngtonie?
–Itenfacetzrzuciłcięzeschodów?
–Niechcięotogłowanieboli.
–Jakwielkibyłtenfacet,skoromógłzrobićcicośtakiego?
–Wyglądagroźniejodemnie.
Oparłemsiępokusie,bywyskoczyćzeswojejkryjówkiizdemaskowaćtokłamstwo.
–Jeśliniewracamydoportu,todokądpopłyniemy?–zastanawiałsięJoey.
–ZnasztęstarąstocznięjachtowąnapołudnieodRoosterPoint?
–Dobremiejsce.Nadasię–przyznałJoey.
–Pewnie,żesięnada.Jesttamwszystko,cotrzeba,pozatymznajdujesięnauboczu.
Rozładunekbędziełatwiejszyniżwporcie.
–Kierowcyciężaróweksązorientowani?
–Owszem.Alejestjeszczejednarzecz.
–Domyślamsię,ocochodzi–odparłJoey.
–Potrzebapięciuludziprzydostawie,alewstocznijachtowejwystarczytrzech.
Kiedy wchodziłem na pokład holownika, dręczyły mnie dwie sprawy; pierwsza polegała na tym, jak
poznaćliczbęprzeciwników,zktórymimogłemmiećdoczynienia.Terazjużwiedziałem:byłoichpięciu.
–Itakmusimysprzątnąćtychdwóch.Więctrzebatozrobićprędzejniżpóźniej.
Może wcale nie doszło do kłótni między spiskowcami, jak mi się zdawało, gdy znalazłem Sama
Whittle’a w wannie, przewierconego pięć razy. Zleceniodawcy tej operacji być może od samego
początku zamierzali, tuż przed końcem sprawy, wręczyć wymówienia pomniejszym partnerom, których
uważalizazwykłychpracowników.Kilkapociskówstanowiłorozsądnąalternatywędlahojnejodprawy.
–PodostawieBuddystuknieJackiego,ajazałatwięHassana.
Imię Hassana było dla mnie czymś w rodzaju zaskoczenia i rozczarowania. Jak dotąd Jackie, Joey
iBuddykazalimiwierzyć,żezałogaUtgardamożeskładaćsięzemerytowanychkomikówzLasVegas
iżeostatnijejczłoneknosiimięwrodzajuShecky.
Jednakżeodczuwałemniejakąulgę,żemójdrugiproblemzostał,częściowoprzynajmniej,rozwiązany.
Zastanawiałem się wcześniej, jak zdołam sobie poradzić z całą załogą; teraz miałem przeciwko sobie
tylkojejsześćdziesiątprocent.
–Aleniepodrzynajimgardeł–poradziłJoey.
–Co?
–Zabliskikontakt.Toniebezpieczne.Strzelimwgłowę.
–Oczywiście–zgodziłsięUtgard.–Stukniemyich,załatwimy.Otowłaśniemichodziło.
–No,najpierwpowiedziałeś,żemusiszpoderżnąćkilkagardeł.
–Takmisiętylkowyrwało.
–Powiedziałeśotychgardłach,więcmyślałem,żemówiszpoważnie.
–Strzelimyimwgłowę–zawyrokowałUtgard.
–Wtyłgłowy.
–Ajakinaczej?Ococichodzi,Joey?
–Tonajlepszysposób.
–Nodobra,dogadaliśmysięwreszcie.
–Żebysięniezorientowali.
–Rozumiem–odparłUtgardzniecierpliwiony.
Tylkokilkarazyznajdowałemsięwsytuacji,kiedymogłempodsłuchiwaćzłychfacetówplanujących
paskudnerzeczy,iprzykażdejokazjizachowywalisiętaksamojakJoeyiUtgard.Ci,którzydecydująsię
prowadzićprzestępczeżycie,niesąnajmądrzejszymiludźmiwśródnas.
Prawda ta rodzi nieodparte pytanie: jeśli geniusze zła zdarzają się tak rzadko, to dlaczego tylu
nieuczciwym ludziom uchodzi na sucho tyle przestępstw przeciwko innym obywatelom i, gdy stają się
przywódcaminarodów,przeciwkoludzkości?
Odpowiedzi na to pytanie udzielił w 1795 roku Edmund Burke: „Jedynym nieodzownym warunkiem
triumfuzłajestbezczynnośćdobrychludzi”.
Dodałbymtylkojedno:jestrównieżistotne,bydobrzymężczyźniikobietynieulegaliwpajanemuim
przeznaukęipropagandęprzekonaniu,żeprawdziwezłotomitiżewszelkieniewłaściwezachowaniasą
jedynierezultatemrozbitychrodzinimankamentówniedoskonałegospołeczeństwa,owemankamentyzaś
mogąbyćusuniętezapomocąterapiialbozastosowanianowejteoriiekonomicznej.
Utgard,pozazasięgiemmojegowzroku,aleniesłuchu,powiedział:
–MiędzyportemaRoosterPointobsługujeszradiostację.
–Takjakplanowaliśmy.
–Jeślimusiszsięwysikać,zróbtoteraz.
–Dobra,idędoradiostacji.
–Niemożemywyciągnąćtranspondera,bostrażprzybrzeżnazaczniecośwęszyć.
–Wiem,comamimpowiedzieć.
–DostanąraportGPS,żejesteśmyotejporzenamorzu,ibędąchcieliwiedziećdlaczego.
TymrazemtoJoeystraciłcierpliwość.
–Przecieżwiem,dodiabła.
–Niewymądrzajsię,kiedybędzieszznimigadał.Maszrobićwszystkotak,jakzaplanowaliśmy.
Joeywyrecytowałbajeczkę,byudowodnić,żejestodpowiednioprzygotowany:
– Jakaś babka na pokładzie „Junie’s Moonbeam” zjadła trochę skorupiaków, wystąpiła reakcja
alergiczna, trzeba było ją szybko zabrać do szpitala. Jacht jest za długi, pięćdziesiąt cztery metry, zbyt
dużezanurzenie,jaknagłębokośćzatoki.Więcnaswezwali,amyprzewozimychorąsukęnabrzeg.
–Chorąsukę?Odbiłoci?–spytałostroUtgard.
–Spokojnie,niepowiemtak,kiedybędęgadałzestrażąprzybrzeżną–zapewniłJoey.
–Czasemmniezadziwiasz.
–Chorasuka?Powiedziałbymtak?Człowieku,jajasobiezciebierobię.
–Niejestemwnastrojudożartów.
–Chybadlatego,żespadłeśzeschodów.
–Niepróbujubarwiaćtejhistoriioskorupiakach–doradziłUtgard.–Gadajprosto.
–Okej,okej.Tylkocotozanazwadlajachtu:„Junie’sMoonbeam”?
–Askądmamwiedzieć?Przejmujeszsię?Nienaszasprawa.
–„Junie’sMoonbeam”brzmijaknazwajakiejścholernejmałejłodzi.
Awięcwdzisiejszychczasachludzieplanującyzagładęnuklearnąwielkichmiastiśmierćmilionów
niewinnych ludzi wcale nie muszą być bardziej interesujący od naszych krewnych, którzy są tak
bezbarwni,żeniemamyochotyzapraszaćichnauroczystyobiadzokazjiświętaDziękczynienia.
–Usiądźpoprostuprzyradiu–poleciłUtgard.
–Wporządku.
–Wypływamyzatrzyminuty.
–Takjest,kapitanie.
Ktośotworzyłdrzwi,aleichniezamknął.
Usłyszałem,jakUtgardzmierzadowyjścia.
Joeyczekał.Potemzgasiłświatło.
Drzwisięzamknęły.
NajwidoczniejJoey,wprzeciwieństwiedoUtgarda,nieodznaczałsięmasąciałatypowądlaWielkiej
Stopy,wzwiązkuzczymniesłyszałem,jaksięoddala.
Ponieważ życie nauczyło mnie ostrożności, czekałem nieruchomo w nieprzeniknionym mroku,
przekonany,żeniejestemsam.
ROZDZIAŁ35
Silniki zaskoczyły w pewnym momencie i moje przytulne schronienie wypełniło się warkotem
czterosuwowych diesli, rytmicznym dźwiękiem pomp, rotacyjnym bębnieniem wałów napędowych
imnóstweminnychodgłosów;holownikdrgnąłizacząłzmieniaćpołożeniewdoku,jazaświedziałem,
żejestemsam–Joeyzadeklarował,żezajmiestanowiskoprzyradiu,gdytylkowypłyniemy.
Chociaż oddychałem nieco swobodniej, nie czułem się odprężony. Wiedziałem, że to, co nadchodzi,
jeststraszne,żenawetjeśliniezostanępostrzelonyalbopociętynożem,toodniosętejnocyrany,któresię
nigdyniezagoją.
Wciążnoszępodobneranyzinnychczasów.Bychronićniewinnych,byniestaćsięjednymzdobrych
ludzi Burke a, którzy nic nie robią, trzeba akceptować trwałe blizny na sercu i bolesne doświadczenia
umysłu,któreodczasudoczasudająosobieznać.
Bycośzrobić,coś,cowydajesięsłuszneiwspierasprawiedliwość,trzebazdobyćsięnarzeczy,które
– wspominane w samotne noce – każą się człowiekowi zastanawiać, czy jest naprawdę taki dobry, jak
chcewtowierzyć.
Tewątpliwościtoatutywrękudiabła,aonwie,jakjewykorzystywać,mającnadzieję,żedoprowadzi
człowiekadorozpaczyiznużenia,jeśliniesamozagłady.
OzzieBoone,mójliterackiprzyjacielimentorzPicoMundo,poradziłmi,kiedyspisywałempierwszą
część tych wspomnień, bym zachował lekki ton. Powiada, że tylko emocjonalnie niedojrzali
iintelektualniezdeprawowaniludzieuwielbiająopowieści,któresąuporczywieposępneinihilistyczne.
Jakjużmówiłemijakpewniezauważyliście,skłaniamsiękumiłościżyciaipogodnemuusposobieniu
nawet w obliczu ponurego nieba i bezustannych burz. Potrafię traktować żartobliwie rozciętą wargę
idopatrywaćsięczegośjeszcześmieszniejszegowgroźbachipozachsadystycznegoszefapolicji.
Należy jednak uczciwe uprzedzić, że pewne wydarzenia opierają się wszelkim zabiegom humorysty,
ażarty,którewynikajązniektórychczynów,budząumiarkowanyśmiech.
Zbliżamysięterazdociemnychmieliznnawzburzonychwodach,doprzesmykówtakwąskich,żecnota
ipodłośćocierająsięosiebieburtamiiczasemtrudniejniżzwykleodróżnićjeodsiebie.
Kiedy opuszczaliśmy zatokę i wypływaliśmy na pełne morze, czekałem w trzewiach statku,
pozbawionyświatła.
Pomimo hałasu, który skutecznie tłumił koncentrację, spożytkowałem czas, by przemyśleć wszystko,
czegosiędowiedziałemodmomentuwejścianapokład.
„Junie’sMoonbeam”musiałdryfowaćwodległościzaledwiekilkumilodwybrzeża,ponieważsilniki
zgasły szybciej, niż się spodziewałem, a duży holownik morski, który dotychczas obierał prosty kurs,
zacząłmanewrować.Zbliżalisiędojachtu,byprzenieśćnapokładładunkinuklearne.
Tutaj, nad głębią, Pacyfik wydawał się równie spokojny, jak przez cały dzień, blisko brzegu. Przy
gładkiejwodzieuporalibysięszybkozrobotą.
Podniosłem się i ruszyłem ostrożnie przez smoliście czarną przestrzeń maszynowni, świadomy, że
powierzchnie, których wcześniej można było bez obawy dotykać, są teraz pewnie straszliwie gorące.
Wyobrażałem sobie drzwi pomieszczenia, polegając w tym bez świetlnym labiryncie na swoim
magnetyzmiepsychicznym.
Instynktpodpowiedziałmi,bysięgnąćdoklamki,ipokrótkimszukaniuwciemnościodnalazłemją.
Uchyliłemdrzwiizobaczyłempustykorytarz.Wiedziałem,żezchwilądostawyładunkówJoeybędzie
siedział przy radioodbiorniku, podczas gdy Utgard i trzej pozostali wyjdą na pokład, gdzie przyda się
każdapararąk.
Zbliżyłem się do pierwszego pomieszczenia przy sterburcie, nacisnąłem klamkę, drzwi ustąpiły,
pchnąłemjeramieniemiwszedłemszybkodośrodka,trzymającobiemadłońmipistolet.
Pokójtonąłwciemności,aleiluminatorjarzyłsięświatłem.Pewien,żenieobudzętunikogośpiącego,
dotarłemostrożniedojasnegokręguszkła.
Obok holownika cumował „Junie’s Moonbeam”, bakburtą do naszej sterburty, w odległości mniej
więcejtrzechczyczterechmetrów.Tenbiałyjachtwemglemógłbyuchodzićzaokrętniewidzialnydla
radarów,gdybynierozjarzonejakoknawhoteluiluminatory,którenadawałymucharakterluksusowego
statkuwycieczkowego.
Załoga jachtu spuszczała na wodę nadmuchiwane pęcherze z czarnej gumy, które miały służyć za
ochronne bufory, gdyby obie jednostki zbliżyły się tak bardzo, by uderzyć o siebie burtami przy
gwałtowniejszejfali.
Wycofałem się na korytarz, zamknąłem za sobą cicho drzwi i skierowałem się w stronę pierwszego
pomieszczenia przy bakburcie. Zamierzałem wejść tam szybko, jak do poprzedniego pokoju, ale za
drzwiamiczekałatylkociemność.
Kajutę najbliżej rufy wypełniało miękkie światło lampy. Kiedy wszedłem do środka, Joey podniósł
zdumionywzrokznadrozkładówkiwmagazynie„Maxim”.
Drzwi zamknęły się za mną, a ja zrobiłem dwa kroki i wcisnąłem mu lufę pistoletu w twarz, nim
magazynwypadłmuzdłoniizsunąłsięzamkniętynapodłogę.
ROZDZIAŁ36
Joey, krytyk jachtowych imion, siedział przy krótkofalówce. Przez chwilę, spoglądając w wylot lufy,
wyglądałtak,jakbymógłzamienićswojekrzesłowubikację.
Gdy zobaczyłem, że odzyskał panowanie nad sobą, co stało się niemal natychmiast, i że zaczyna
kombinować, jak mnie załatwić, opuściłem pistolet do jego grdyki, by widzieć lepiej twarz tego
człowiekaikażdą,najdrobniejsząnawetzmianęwjejwyrazie.
–Połączmniezestrażąprzybrzeżną–nakazałem.–Wywołajich.
–Jużznimigadałem.
–Wywołajichalbowpakujęcikulęwnogę.
–Cojest?Niepotrafiszobsługiwaćkrótkofalówki?
Wiedziałem,żegdybymodsunąłbroń,natychmiastrzuciłbysięnamnie.
Poczułem, jak do ust napływa mi ślina, co było spowodowane mdłościami, więc wykorzystałem to.
Naplułemmuwtwarz.
Cofając się gwałtownie, opuścił powieki, co umożliwiło mi wymierzenie mu pistoletem ciosu
wtwarz.Muszkarozorałapoliczek,naktórympojawiłasięcienkasmugakrwi.
Przyłożyłdłońdoświeżegoskaleczenia.
Chociażgniewwjegooczachprzerodziłsięzniepokojącąszybkościąwgorzkąnienawiść,nabrałdla
mniepewnegoszacunku;liczyłemnato,żenieprędkoczegośspróbuje.
–Wywołajich–powtórzyłem.
–Nie.
Mówiłpoważnie.Niedałbysięprzekonać.Perspektyważyciawwięzieniumogłabyćdlaniegogorsza
niżśmierć.Zerkającnadrzwi,apotemszybkonamnie,Joeymiałnadziejędaćdozrozumienia,żektoś
wszedłzamnądopomieszczenia,alewiedziałem,żeblefuje,chcąc,bymsięobrócił.
– W każdym razie – odezwał się, kiedy nie połknąłem przynęty – ich najbliższa łódź znajduje się
pięćdziesiątmilmorskichstąd.Nicnamniegrozi.
Pracujące na wolnych obrotach silniki jachtu wprawiały kadłub holownika w drżenie, poza tym inne
dźwięki, towarzyszące przenoszeniu ładunków, przekonały mnie, że nikt nie usłyszy strzału przy tym
hałasie.Wpakowałemmukulęwlewąstopę.
Krzyknął.Powiedziałemmu,żebysiedziałcicho,ijeszczerazprzyłożyłemmupistoletem;zamilkłna
dobre.
W swoim wnętrzu otworzyłem na oścież drzwi do bezwzględności, drzwi, które chciałem jak
najszybciej zamknąć. Jednak stawką były los narodu i życie milionów ludzi, cokolwiek więc pozostało
dozrobienia,należałotozrobićbezwahania.
Bólgozmienił.Joeypłakał.
–Wierzęci,jeślichodziotęłódźpatrolowąitepięćdziesiątmil.Maszwięcnastępującywybór,Joey;
zdradziszmikilkarzeczydotyczącychtejoperacji,ajapotemzabijęcięszybkoibezboleśnie.
Rzuciłbardzodługieprzekleństwo,któregoniewymówię,chociażzachęciłemgo,byjepowtórzył.
Kiedynieodpowiedziałnamojąprowokację,oświadczyłem:
– Jeśli nie wyjawisz mi tego, co chcę wiedzieć, zranię cię tak boleśnie, że nawet sobie nie
wyobrażasz, co cię czeka. Zadam ci rany, które sprawią, że będziesz umierał powoli, nie mogąc się
ruszać ani mówić. Będziesz leżał godzinami na pokładzie, cierpiąc straszliwie i wylewając więcej łez
niżtewszystkiedzieci,którebyśzabiłwtychmiastach;będziesztakpłakał,żeumrzeszzodwodnienia,
zanimzdążyszwykrwawićsięnaśmierć.
Chciałusiąśćnapodłodzeizłapaćsięzapostrzelonąstopę,żebysobieulżyć,aleniepozwoliłemmu
nato.
–Skądpochodzątebomby?
Nie sądziłem, że jest gotów odpowiedzieć, ale po chwili głosem drżącym z bólu i paniki wymienił
jakiśkrajnaBliskimWschodzie.
–Jakznalazłysięnajachcie?
–Przeniesionojezfrachtowca.
–Zpokładunapokład?Gdzie?
–Trzystamilstąd.
–Namorzu?
– Tak. W miejscu, którego nie monitoruje straż przybrzeżna. – Wciągnął przez zęby powietrze ze
świstem.–Jezu,tastopamniewykończy.
–Nieona,zapewniamcię.Ilejesttychładunków?
–Cztery.
–Ile?
–Cztery.Przecieżpowiedziałem.Cztery.
–Lepiej,żebyśniekłamał.Ojakiemiastachodzi?
–Niewiem.
–Jakiemiasta?–powtórzyłemgroźniej.
–Niewiem.Naprawdę.Niemusiałemwiedzieć.
–Ktojestwłaścicielemjachtu?
–Jakiśmiliarder.Niemampojęcia,jaksięnazywa.
–Amerykanin?
–Cholera,tak.
–DlaczegoAmerykaninmiałbyrobićcośtakiego?
–Jeślimoże,todlaczegonie?
Rąbnąłemgopistoletem,rozcinającmubrew.
–Dlaczego?
Przyciskając rozerwaną skórę palcami, głosem wysokim i piskliwym, jakby czas cofnął go do
dzieciństwa,rzucił:
–Hej,wporządku,hej,toprawda,okej?Okej?Zanimbombyeksplodują…okej?…dojdziedokilku
zabójstw.
–Jakichzabójstw?
–Prezydenta,wiceprezydenta,wieluludzi.
–Potembomby.Apóźniej?
–Mająplan.
–Oni,toznaczykto?Jakiplan?
–Niewiem.Naprawdę.Rozumiesz?Toitakwięcej,niżpowinienemwiedzieć,okej?Skapowałemsię
choć nie wiedzą o tym. Okej? O niczym więcej nie mam pojęcia. Przysięgam na Boga. Nic więcej nie
wiem.
Wierzyłem mu, ale nawet gdybym nie brał jego zapewnień za prawdę, to i tak nie dałbym rady
przyciskaćgodłużej.Nóżmusiałsięznajdowaćwjegoprawymrękawie,wpochwieprzytwierdzonejdo
ręki. Nie wiem, jak go dobył, ale broń wysunęła się spod mankietu wprost w jego dłoń. Z rękojeści
wyskoczyłoostrze.
Dostrzegłem błysk światła na ostrej jak brzytwa stali, ale zdążył nią rzucić, zanim strzeliłem mu
wgardło.
Hukstrzałuniebyłzbytgłośnywniewielkiejkajucie.Silnikiholownika,hałasydochodzącezgórnego
pokładuiskrzypieniegumowychbuforówstłumiłygoskutecznie.
Joeyzsunąłsięzkrzesłaizłożyłnapodłodzejakstrachnawróblewypchanysłomą,któraniemogła
podtrzymaćubrania;zwisałoteraznanimsmętnie.
Sprężynowiecbyłtakostry,żezłatwościąprzeciąłgrubymateriałmojejbluzy.
Wsadziłemdłońwrozdarcie,bypomacaćsiępoprawymboku,gdziemniepiekło,ponadnajniższym
żebrem.Skaleczyłmnie.
ROZDZIAŁ37
Siedziałemnamiejscuradiooperatora,gdzieniebyłokrwi.Nadgrodziąwidniałczerwonypółksiężyc,
anaokrągłymszkleczerwoneplamy,wynikśmiertelnegopostrzału,jakbyśladuciekającejduszy,która
posłużyłasięiluminatoremjakoportalemprowadzącymdoinnegoświata.
Mojarananiebyłagłęboka,krwawienienieznaczne,bólmniejszyniżcierpieniezrodzonezestraty,ale
mimowszystkodokuczliwy.Przycisnąłemlewądłońdoboku,zamknąłemoczyispróbowałemprzywołać
doistnienianiebieskiejezioroniezłomnejnadziei.
StormyLlewellynijawwiekuosiemnastulatchodziliśmynadtojezioro,żebyopalaćsięnakocach
plażowychipływać.
Owegodniaustawionotamtabliczkęzinformacją,żeplażajestniestrzeżona.Pływakomzalecano,by
niezapuszczalisiępozapłyciznęprzybrzegu.
Mocne pustynne słońce migotało na piasku jak diamenty i chełpiło się na wodzie bogactwem
klejnotów.
Zdawało się, że żar roztapia mechanizm czasu, składając obietnice, że nigdy się nie zestarzejemy, że
niedoświadczymyzmianyuczućiżesięnigdynierozdzielimy.
Wypłynęliśmynajeziorołódką.Wiosłowałemwbłękicie,niebobyłowgórzeinadole,rozpostartena
wodzie.
Wciągnąłemwiosła.Wydawałosię,żeotaczanasżewszystkichstronłagodniepluskającaniebieskość,
ginącwdali,jakbydanonamnaszwłasnymałyświat,gdziehoryzontjestbliżejniżnadawnejziemi.
Zsunęliśmy się z łodzi i zaczęliśmy dryfować na plecach w słonej wodzie, poruszając leniwie
ramionaminiczymskrzydłami.Przymknąwszypowieki,bynieraziłonassłońce,rozmawialiśmy.
Nadobrąsprawęojednejrzeczy.Widzieliśmywmarzeniachnasząurzeczywistnionąprzyszłość.
Od czasu do czasu dostrzegaliśmy, że łódka oddala się od nas. Podpływaliśmy do niej i znów
unosiliśmysięnawodzie,oddającsięgłośnymmarzeniom.
Później, gdy wiosłowałem do brzegu, Stormy usłyszała krzyk i dostrzegła tonącego chłopca, zanim
zdążyłemgozauważyć.
Miałdziewięćalbodziesięćlatichcącsiępopisać,wypłynąłzadaleko.Ręcemuosłabły,nogizłapał
skurczinaglesięokazało,żeniemożeutrzymaćsięnapowierzchninawetwtakzasolonejwodzie.
Stormy wyskoczyła z łódki, zwinnie i szybko, i już po chwili, pełna determinacji, rozgarniała wodę
ramionami.
Naplażymatkaisiostrachłopca,zktórychżadnanieumiałapływać,uświadomiłysobiegrozęsytuacji
dopierowtedy,gdyStormydotarładobrzegu,ciągnączasobąniedoszłegotopielca.
Płynęła szybciej, niż mogłem wiosłować. Wciągnąłem łódź na piasek i podbiegłem do niej, żeby jej
pomóc, ale reanimacja nie była konieczna. Chwyciła chłopca, zanim zdążył wciągnąć w płuca wodę
zjeziora.
Jesttochwila,któranazawszepozostanieświeżawmojejpamięci:krztuszącysięchłopiec,płacząca
matka,przerażonasiostra–iStormy,którajepocieszała,takjakkażdaznichtegopragnęła.
Zawsze ratowała innych. Wiem, że mnie także ocaliła. Choć wydawało mi się, że zabezpieczyłem
odpowiednio łódkę, nim ruszyłem Stormy na pomoc, musiała zsunąć się na wodę, ponieważ kiedy
spojrzałemwtamtąstronę,kołysałasiępozagranicąpłycizny.
To jezioro jest wielkie, jego głębia obdarzona własną dynamiką. Może wydawać się spokojne na
powierzchni,zawszejednakdziałajątamgroźneprądy.
Wszedłemdowody,apotempopłynąłem,alełódkapopychananiewidzialnąsiłąjezioraoddalałasię
uparcie. Być może irracjonalny strach, który mnie w tym momencie ogarnął, zrodził się z widoku
tonącego chłopca, przypomnienia, że śmierć jest zawsze obecna, a także z faktu, że razem ze Stormy
śniliśmyonaszejprzyszłości,azatemkusiliśmylos.
Bez względu na powód moje niezadowolenie przemieniło się szybko w strach. Ogarnęło mnie
osobliweiszaloneprzekonanie,żejeśliniezdołamdotrzećdołódkiiwejśćdoniej,przyszłość,októrej
wspólnie marzyliśmy, nigdy się nie spełni, i że tak naprawdę śmierć, której chłopiec wymknął się
wostatniejchwili,odwiedzijednoznas,byzrekompensowaćsobietoniepowodzenie.
Ponieważłódkęznosiło,amnienie,szybkodoniejdotarłem.Kiedyjużznalazłemsięnajejpokładzie,
usiadłemroztrzęsiony,najpierwzestrachu,apotemzulgi.
Wydajemisięteraz,żegdytakpłynąłem,doznałemniejasnegoprzeczucia,żedwalatapóźniejpojawi
sięuzbrojonyczłowiek,któryodbierzemiStormy.
Czasemlubięprzywoływaćwpamięcitendzieńnadjeziorem.Nieboiwodę.Spokójibezpieczeństwo
wbłękitnejkuli.
Mówięsobie,żewciążmogęurzeczywistnićnasząprzyszłośćmarzeniem:mydwojenanowejziemi,
któranależytylkodonas.
Chwilami,gdyunosiliśmysięnaplecachiporuszaliśmyramionaminapodobieństwoskrzydeł,nasze
dłonie stykały się pod wodą; trzymaliśmy się za ręce, jakby chcąc powiedzieć: jestem tutaj, zawsze
jestem.
Holownikzboczyłniecozkursuigumoweamortyzatorymiędzystatkamipisnęły,zgóryzaś,odstrony
rufy,dobiegłgłuchyłomot,którywprawiłpokładwdrżenie.
Zsunąłemsięzmiejscadlaradiotelegrafistyiwstałem.
Martwy człowiek, zwaliwszy się ze swego krzesła, leżał na boku, głowę miał obróconą twarzą do
góry. Usta były otwarte, a oczy przywodziły na myśl rybę spoczywającą pośród grudek lodu na jakimś
targowisku.
To, że nie widziałem ciała Stormy po śmierci, że przyniesiono mi ją litościwie jako proch w urnie,
napełniłomniewdzięcznościąbezgranic.
Opuszczającradiostację,wiedziałem,żenienadszedłjeszczeczas,byzdobyćsięnaodwagęiwyjść
nagórę.
Wchwiligdyzakończonobyprzenoszenieładunkówiskrzyniezostałybyopuszczonenapokład,ajacht
zniknął we mgle, Utgard i Buddy od razu zabiliby Jackiego i Hassana. Jeśli pragnąłem odnieść sukces
wtymstarciu,tomusiałempojawićsięnarufiewtymwłaśniekrwawymmomencie.
Z korytarza wchodziło się do jeszcze jednego pomieszczenia, którego dotąd nie zbadałem,
naprzeciwkoradiostacji.Otworzyłemdrzwi,odszukałemkontaktiznalazłemsięwtoalecie.
Zobaczyłem białą szafkę z czerwonym krzyżem pełną medykamentów stosowanych przy udzielaniu
pierwszejpomocy.
Zdjąłem bluzę od dresu i podkoszulek i rozwarłem ranę palcami. Następnie polałem to płytkie
rozcięciespirytusem.
Nie wymagało szwów. Wiedziałem, że krwawienie pobudzone chwilowo moimi zabiegami w końcu
ustanie.Pozostawienieranybezopatrunkuinarażonejnadotykodzieżyoznaczałobezustannepieczenie,
które by mnie rozpraszało. Musiałem opatrzyć się w dość niewygodnej pozycji, poza tym miałem mało
czasu; nie użyłem więc gazy opatrunkowej, ale szerokiej wodoodpornej taśmy samoprzylepnej, żeby
zakryćranę.
Zrywając później taśmę, z pewnością otworzyłbym skaleczenie ponownie. Nie martwiłem się tym
zbytnio; gdybym musiał to w którymś momencie zrobić, oznaczałoby to, że przeżyłem Utgarda i jego
załogę.
Kiedywkładałembluzę,holownikiemwstrząsnąłkolejnyłoskotodstronyrufy.
Chociaż nie przypuszczałem, by ktokolwiek zszedł pod pokład przed zakończeniem przeładunku,
zgasiłemświatłoiznieruchomiałemwnieprzeniknionejciemności.Gdybyktośotworzyłdrzwi,mogłem
strzelić,nimzdążyłbysięgnąćkontaktu.
Wniewielkiejtoalecieniebyłoiluminatora.Przezszczelinyframuginieprzedostawałasięnakorytarz
nawetodrobinaświatła.
Pomyślałem o lustrze w łazience Sama Whittle’a, tym samym, które wchłonęło jego zwlekającego
zodejściemducha.
Wtoalecieznajdowałosięupstrzoneplamamilustronadumywalką.Niewidziałem,czynatejciemnej
powierzchnicośsiępojawia.
Moja tak zwykle żywa wyobraźnia nie mogła niczego zrobić z tym podatnym na jej działanie
materiałem.
Nadeszłajużprawdziwaprzemoc.Iniebyłtojeszczekoniec.
Drzwidobezwzględności,któreotworzyłemwswoimumyśle,niezostałyzamknięte.
Bardziejniżlusterimrokubałemsiętego,comogłowyłonićsięztychwewnętrznychdrzwi.
Silniejsze wibracje przenikające poprzez morze kadłub holownika dowodziły, że przenoszenie
ładunkównuklearnychzostałozakończoneiże…„Junie’sMoonbeam”znówwyruszawrejs.Zaczęliśmy
siękołysaćnafalipozostawionejprzezodpływającyjacht.
Wyszedłemztoaletyiruszyłemwstronęzejściówkirufowej,starającsięzachowaćrównowagę.
Uszczytuschodówznajdowałysiędrzwi,którymiwcześniejdostałemsięnadół.
Iluminator umożliwiał widok na długi i spowity mgłą pokład rufowy, wciąż oświetlony halogenową
lampąnażurawiu.
W odległości mniej więcej jednej czwartej pokładu, przy sterburcie, dostrzegłem dwie skrzynie,
których tam nie było, kiedy wypływaliśmy z portu. Rozmiary tych trumien otulonych mgłą, te dwa
bliźniacze pojemniki sugerowały jakby, że nie wzięliśmy na pokład niczego tak fantastycznego czy
groteskowego jak broń, która mogła zniszczyć całe miasta, lecz mniej niezwykły ładunek dwóch ciał –
księciaDrakuliijegonarzeczonej,śpiącychnałożuztransylwańskiejziemi,wewnątrzświatłoszczelnych
sarkofagów,gdzieniebawemmielisięprzebudzić.
UtgardRolf–ubranywczarnenylonowespodniezelastycznymimankietamiwokółkostekitakąsamą
kurtkę – i jakiś człowiek, którego wcześniej nie widziałem, dyskutowali o czymś tuż obok małego
dźwigu.
Dwajinnipracowaliprzybakburcie,wkładającdoschowkanapokładziejakieśnarzędzia.
Utgard i mężczyzna, z którym rozmawiał, bez wątpienia Buddy, wyciągnęli pistolety, przeszli przez
pokładzaplecamitamtychdwóchistrzeliliimwtyłgłowy.Ofiaryrunęłynatwarz,aichkacipochylili
sięistrzelilidonichjeszczeraz,celującwpodstawęczaszki.
ROZDZIAŁ38
Stojąc niepewnie za drzwiami przejściówki, pomyślałem, że przed wrzuceniem do wody obciążą
zapewnemartwychludziłańcuchami.
Najwidoczniejjednakbylipewni,żezewzględunaodległośćoceanniewyrzuciciałnabrzegjeszcze
przezwieledni–jeśliwogólejewyrzuci–iżezniknąspokojniewodległychzakątkachświatainowym
życiu.Schowalibroń,chwycilitrupyzakołnierzeipaskiizaczęliciągnąćjewstronębakburty.
Byli obróceni do mnie plecami, ale niedługo pozostali w tej newralgicznej pozycji. Silny jak byk
Utgardprzestałciągnąćswojąofiarę,podniósłjązpokładuiprzerzuciłsobieprzezramię.
Nieśmiałemnawetmyślećotym,czegosiętupomnieoczekuje,alemusiałemskupićumysłnatym,
dlaczego nie wolno mi zawieść: pojawił się przede mną obraz dzieci spalonych do kości przez żar
podmuchu, kobiet zmiażdżonych i rozerwanych przez detonację, mężczyzn zamienionych w drobinki,
budynków roztrzaskanych w pył, muzeów w ruinach, kościołów zmiecionych z powierzchni ziemi,
czarnejpowierzchniulic,wrzącejjakrzekalawyikilometrówkwadratowychpopiołunasiąkłegokrwią
milionów.
Nie uświadomiwszy sobie nawet, że przecisnąłem się przez drzwi u szczytu schodów, stanąłem na
odsłoniętympokładzieiruszyłemprzedsiebie.
Mgłanapokładziebyłasrebrnaodhalogenowegoblasku,wgórzebiała,apozaburtąholownikaszara;
światłajachtuzostałyprzezniąpołkniętejakJonaszijegolampaprzezwieloryba.
Dotykwilgotnego,chłodnegopowietrzanamojejtwarzyniebyłtakzimnyjakuciskwżołądku,apara
oddechuwokółustwydawałasięlodowata.
Utgard dotarł ze swoim ciężarem do nadburcia. Przerzucił go na drugą stronę, ale stopy martwego
człowieka zahaczyły o górną krawędź. Przez jedną makabryczną chwilę trup wisiał bezwładnie, aż
wkońcuUtgardzepchnąłgowdół.
Obawiałemsięupadku,mimotostałempewnienamokrymilekkorozkołysanympokładzie,jakbymsię
urodziłnamorzu.Uniosłempistolet,ściskającgoobiemadłońmi.
Drugi mężczyzna zdołał już do połowy przerzucić swojego trupa przez burtę. Utgard chwycił jedną
zrąkmartwegoczłowieka,chcącpomóctowarzyszowi.
Pojmującwysiłek,któregowymagałopozbyciesięzwłok,czekałemażskończą.
Bohater nie strzela przeciwnikom w plecy. Ale „bohater” to miano, którym inni obdarzyli mnie
niesłusznie,jazaśnigdygosobienieprzypisywałem.
Kiedy drugi trup zniknął w nocnej ciemności i mgle, strzeliłem Utgardowi dwa razy w plecy
z odległości niespełna dwóch i pół metra. Runął przodem na krawędź nadburcia, ale nie przeleciał na
drugąstronę.
Drugimężczyznacofnąłsięprzerażony,leczniemaljednocześniesięgnąłpobrońwkaburzeupaska.
Wystrzeliłem dwa pociski, celując w brzuch i klatkę piersiową, ale pistolet podskoczył mi zbyt
wysoko.Pierwszakulatrafiławtwarz,adrugatylkomusnęławłosy.
Strzałwgłowęokazałsięwystarczającoskutecznyimężczyznaupadłmartwy.
Ztrudemtrzymającsięnanogach,wspartyoburtę,Utgardodwróciłsiędomnie.Jegoobłąkaneoczy
kojotawypełnioneblaskiemlampyhalogenowejprzypominałylampkipłonącepiekielnymolejem.
Twarzmiałposiniaczoną,jednookozakrytedopołowyopuchlizną,uchooblepionezaschniętąkrwią–
rezultatwydarzeń,jakiesięrozegraływpokojuprzesłuchań.
Kiedypodszedłembliżej,sięgnąłpobroń;znówstrzeliłemdoniegodwarazy.
Zsunąłsięponadburciuiprzewróciłnabok,uderzająctakmocnogłowąopokład,żeodbiłasięjak
piłka. Przez chwilę zaciągałem się głęboko powietrzem i wydychałem je, starając się pozbyć napięcia,
które nagle przyprawiło moje dłonie o drżenie jak u starego człowieka który cierpi na parkinsona.
Przyglądając się wcześniej ich zmaganiom ze zwłokami, zrezygnowałem z pozbycia się tych dwóch
wtakisamsposób.Niemiałobytosensu,skoropozostawiłemmartwegoJoejawradiostacji,zresztąnie
przypuszczałem,bymzdołałzaciągnąćgonagłównypokładzzamiarempochówkuwwodachoceanu.
Być może udałoby mi się przekazać holownik i ładunki nuklearne w ręce odpowiednich władz, nie
robiąc tego osobiście. Gdybym pozostał anonimowy, nie spotykając się z nikim twarzą w twarz, nie
musiałbymwyjaśniaćzabójstw,którychdokonałem.
Odwróciłem się plecami do martwych ludzi i podszedłem do trumiennych skrzyń, które stały na
pokładzie rufowym. To, co pokazują na filmach, każe nam wierzyć, że postrzelony wielokrotnie
złoczyńca,napierwszyrzutokamartwy,podniesiesięjeszczerazwtymprzedostatnimmomencie,przy
wtórzepiskliwychsmyczków.Jednakrzeczywistośćpozbawionajestsymfonicznejścieżkidźwiękowej,
anieżywipozostająnieżywi.Tylkoduchpotrafizmartwychwstać.
Byłemsamnapokładzieholownika,aten,ktomiałwrękukontraktnaduszęUtgarda,zpewnościąnie
pozwoliłby mu zostać na ziemi w charakterze poltergeista. Kiedy planowałem zabójstwo, stąpałem po
pokładziepewnymkrokiem,alekiedyjużbyłopowszystkim,mójzmysłrównowagizacząłszwankować.
Gdy natrafiałem stopą na nieistniejącą przeszkodę, wyciągałem rękę, by chwycić się czegoś, czego
wpobliżuniebyło.
Bezkresmgływgórzeiwokół,bezmiaroceanuwkażdymkierunkuiwodnaotchłańwdole–wszystko
toprzyprawiałomnieopoczucieniemalnieznośnejsamotnościiniechodziłotylkoojejintensywność,
ale także o to, co znajdowało się wraz ze mną na pokładzie: nieżywi ludzie, ale nie tylko oni; przede
wszystkimbomby,śmierćorozmiarachczterechmiast,skondensowanaiwtłoczonawpojemniki,które,
byłysymbolicznymiurnamipełnymiprochówludzkości.
Skrzynie przeniesione z jachtu nie zostały zrobione ze sklejki, lecz ze stali. Umieszczone w równych
odstępachryglezabezpieczaływieka.
Odsunąłemczteryrygleprzypierwszejskrzyni.Pokrótkimwahaniupodniosłemwieko.
Światłolampyhalogenowejbyłonatylemocne,bymmógłwidziećdokładniedwieosobneprzegrody,
awkażdejdużeurządzenie.Okazałosię,żesąwykonanezlanejiobrobionejstalioznacznymciężarze;
ichkrzywiznyzałamywałyświatłopłynnieiuwodzicielsko.
Każdytajemniczydetalielementwydawałsięzłowieszczy.Wswejcałościniebyłatopoprostubroń,
leczkwintesencjazła.
Skrzynię zespawano wokół kasety, która unieruchamiała bombę. By ją wyjąć, potrzebowałbym
specjalnychnarzędzi.
W czymś, co wyglądało jak rdzeń każdego z tych pocisków, widniał otwór o średnicy dziesięciu
centymetrów,miejscenajakiśpasującydoniegoelement.
Wpatrywałemsięprzezchwilęwtenotwór,nimuświadomiłemsobie,żedokasetyprzymocowanyjest
takżeosobnypojemnik.Byłzaopatrzonywuchylnąpokrywę,zamykanąnapojedynczyzacisk.
Wśrodkuodkryłempluszowyfuterałopodwójnychściankach.Wyjąłemgoiznalazłemwnimelement
pasującydootworuwbombie,ważącyokołodwóchczydwóchipółkilograma.
Sądzącpojegowyglądzie,domyśliłemsię,żewprowadzonywrdzeńpocisku,wymagałprzekręcenia.
Najednymkońcuznajdowałysięciekłokrystalicznyekran,terazmartwy,iklawiaturadowprowadzania
danych.
Zapalnik.
Wsadziłem ten element z powrotem do miękkiego pojemnika, który z kolei położyłem na pokładzie.
Wyjąłemzeskrzyńtrzypozostałe.
Zamknąłemskrzynie,wziąłemwszystkieczterydetonatoryworyginalnychopakowaniachizaniosłem
jepodschodyprowadzącenapokładdziobowy,któryotaczałgłównąkabinę.
Wszedłemdopomieszczeniasłużącegojakojadalniaijednocześniesalon.
W garderobie znalazłem płaszcze przeciwdeszczowe i inną odzież sztormową, a także mocno zużytą
pustąskórzanątorbę.
Wszystkieczteryzapalnikizmieściłysięwtorbieidealnie.Mogłemzapiąćzamekbłyskawiczny.
Kiedy to robiłem, dłoń trzymająca torbę i druga, ciągnąca zawleczkę zamka, przypominały dłonie
obcegoczłowieka,jakbymwłaśnieobudziłsięwciele,którenienależałodomnie.
Oddnia,wktórymumarłaStormy,byłemzmuszonyrobićtymidłońmistrasznerzeczy.
Kiedymijązabrano,wrazzniąstraciłemteżwdużymstopniuswojąniewinność.
Teraz jednak wydawało się, że te dłonie w sposób ostateczny pozbawiły mnie resztki niewinności,
którąjeszczezachowałem.
Wiedziałem, że to, co zrobiłem, było słuszne, ale to, co jest słuszne, nie zawsze bywa czyste i nie
zawszesprawiazadowolenie.Nawetwnieskazitelnymsercupewneaktyprawości,dokonanewsposób
bezwzględny, mogą pozostawić osad winy, ale nie jest to nic złego. Serce, jeśli tylko mu pozwolić,
potrafisięoczyścić,arozsądnadawkawyrzutówsumieniastrzeżeprzedzepsuciem.
By pozbyć się niepokojącego uczucia, że stałem się kimś innym, niż byłem wcześniej, odwróciłem
prawą dłoń. Moje znamię ma kształt półksiężyca o szerokości centymetra, i długości trzech i na tle
różowejskórywydajesięmlecznobiałe.
Tenznakstanowiłjedenzdowodównato,żeprzeznaczeniemmoimiStormyjestzawszebyćrazem,
ponieważmiałaidentyczneznamię.
Znamionaiwspomnienianiebieskiegojezioraniezmiennejnadzieipotwierdzały,żepozostajęOddem
Thomasem–byćmożeinnymniżkiedyś,ajednakparadoksalnietymsamym.
Wyniosłemtorbęnapokładdziobowy,gdziemgłabyławyjątkowogęsta,anoczimnajaknigdy.
Przysterburciewąskieschodkiprowadziłynagórnypokład,gdzieznajdowałsięmostekkapitański.
Wszedłemtam,podniosłemwzrokizobaczyłemprzysterzekobietę,któraodwróciłasięispojrzałana
mnie,nieodrywającdłoniodkołasterowego.
Powinnomiprzyjśćdogłowy,żeholownik,przeznikogoniekierowany,byłbywydanynapastwęfal
iprądówiobracałsięleniwie.KiedyzabijałemUtgarda,kiedyotwierałemskrzynię,kiedyzabierałemze
sobązapalniki,łódźzachowywałasięnaogółstabilnie.
Odrazusiędomyśliłem,ktotojest.
ROZDZIAŁ39
Miała na sobie białe spodnie i kunsztowny sweter z paciorkami, a na to zarzuciła szary płaszcz ze
sztucznymlisemnakołnierzu,przyguzikachinarękawach.
Stawiająctorbęnapodłodze,powiedziałem:
–Żadenlekarznieuwierzy,żecierpisznareakcjęalergiczną.
Niespełnadwudziestopięcioletnia,byłapiękna,aleniewtakisposób,jakkobiety,któreoglądałJoey
w magazynie „Maxim”; ta pasowała bardziej do katalogu Neimana Marcusa: zmysłowa, lecz nie
pospolita, elegancka, o wyrazistych ustach i doskonałych rysach, o dużych, klarownych niebieskich
oczach,bezcienianapastliwości.
Zdjęładłońzesteruipoklepałasiępokieszenipłaszcza.
– Mam tu małą butelkę paskudnego płynu, który wypiję, zanim dobijemy do brzegu. Wywołuje
klasycznesymptomyalergiczne.
Ponieważ straż przybrzeżna została powiadomiona, że wyruszyliśmy w morze, żeby zabrać z jachtu
pasażerkę cierpiąca na poważną reakcję alergiczną, być może funkcjonariusze chcieliby sprawdzić
wmiejscowychszpitalach,czyrzeczywiścienieprzyjętotakiejosoby.
Ciche popiskiwanie radaru przyciągnęło mój wzrok do ekranu monitora. Przy zewnętrznych kręgach
azymutu widać było nieliczne echa. Domyśliłem się, że najbliższe, oddalające się powoli, to „Junie’s
Moonbeam”.
–Kimjesteś?–spytała.
–Harry.
–Harry?Niewiedziałam,żejesttuktośtaki.
–Mojejmatcespodobałobysięto,copowiedziałaś.Uważa,żejestemjedynymHarrym,jakiżyjealbo
kiedykolwiekżył.
–Tomiłemiećmatkę,któraniejestsuką.
–Jakcinaimię?–spytałem.
–Valonia.
–Nigdywcześniejniesłyszałemtakiegoimienia.
–Pochodziodłacińskiegosłowa,któreznaczy„żołądź".Matkachybamyślała,żewyrosnęnawielkie
strzelistedrzewo.GdziejestUtgard?
Stojącnamostku,niewidziałarufy.
–Kończy…robotę–wyjaśniłemzażenowany.
Uśmiechnęłasię.
–Niejestemkruchymkwiatkiem.
Wzruszyłemramionami.
–Nocóż…
–Powiedział,żebędzieprzesiewałzałogę.
–Przesiewał…taksięwyraził?
–Niepodobacisięto?
–Podobamisię,żeniejestemjednymzprzesianych.
–Wydajemisię,żepowinieneśbardziejsiętymwszystkimprzejmowaćniżja.
–Dlaczego?
–Znałeśich,bylitwoimikumplami–wyjaśniłaValonia–Jaichnieznałam.
–Niewielestraciłaś.
Podobałajejsiętabezwzględność.Spojrzałanamniezwiększymzainteresowaniemniżwcześniej.
–Jakąrolęodgrywaszwzałodze,Harry?
–JestemchybaGuildensternem.
Zmarszczyłabrwi,nierozumiejąc.
–Żydem?
–ChodziłomioSzekspira.
Przestałasięmarszczyćiwysunęłasłodkousta.
–Niewyglądasznachłopca,któryżyjewśródstarychzakurzonychksiążek.
–Atyniewyglądasznadziewczynę,którachciałabywysadzićwpowietrzekilkamiast.
–Bonieznaszmniedobrze.
–Abędęmiałokazjęciępoznać?
–Wtejchwilipowiedziałabym,żemasznatopięćdziesiątprocentszans.
–Spróbujęjewykorzystać.
Ponieważ nie potrafiłem się zorientować, czy podejrzewa mnie w jakimkolwiek stopniu, nie
podszedłem do niej bliżej. Im bardziej by się rozluźniała, tym łatwiej byłoby mi ją obezwładnić, nie
niszcząc żadnego elementu jej urody. Uznałem, że stanowiłaby doskonałe źródło informacji dla władz.
Opierającsięoframugędrzwi,spytałem:
–Jakmasznanazwisko,Valonio?
–Fontenelle.Zapamiętajje.
–Żadenproblem.
–Będęktóregośdniasławna.
–Niewątpię.
–Atyjakmasznanazwisko?
–Lime.Jaklimetapoangielsku.
–Kwaśna.
–Taknaprawdęjestembardzosłodki.
Miałamilszyśmiech,niżsięspodziewałem,dziewczęcyijednocześnieserdeczny.Iszczery.
Nie chciałem polubić jej śmiechu. Bałem się, że usłyszę w nim ślad tej wesołości, która dowodziła
istnienianiegdyśniewinnegodziecka.
WłosyValoniischowanebyłypodkołnierzemzesztucznegolisa.Wsunęładłońzakarkiuwolniłaje.
Potrząsnęłagłowąiwokółjejtwarzyrozsypałasięzłotakaskada.
–Jesteśprzygotowanynato,byświatsięzmienił,Harry?
–Chybalepiej,żebytakbyło.
–Jesttakstaryizmęczony.
–No,niecały–zauważyłem,podziwiającjąotwarcie.
Lubiłabyćpodziwiana.
–Takbardzopokochajątegoczłowieka–powiedziała.
–Kto?
–Ludzie.
–Achtak.Ludzie.
– Spodoba im się to, w jaki sposób przejmie rządy. Zaprowadzi porządek. Pokochają jego
współczucieisiłę.
–Iwspaniałeuzębienie,którecizafundował.
Roześmiałasię,alepotemuznałazastosownemniezłajać:
–Senatorjestwielkimczłowiekiem,Harry.Niebyłobyciętutaj,gdybyśtakniemyślał.
Bojącsiężezostanęwywiedzionywpoleiodpowiemniezgodniezcharakterempostaci,którąsobie
stworzyłem–lubraczejzapożyczyłemzpowieściGrahamaGreene’a–odparłem:
–Chodzimigłównieopieniądze.
Wlepiającwzrokwmgłę,Valoniaodetchnęłaprzezstuloneustazgłośnym„puf”.
–Stary,zmęczonyświat…odejdzie.
–Zróbtojeszczeraz–poprosiłem.
Patrzącnamnie,stuliławargiidmuchnęła.
–Możemimowszystkoniechodzitylkoopieniądze–oznajmiłem.
Oczyjejbłysnęły.
–Bezustannespory,męczącedebaty,któredoniczegonieprowadzą.Niktniebędziezatymtęsknił.
– Nikt – zgodziłem się, ale ogarnął mnie smutek, że jest taka młoda i jednocześnie tak pełna
nienawiści.
–Onimzamknieusta,Harry.
–Najwyższyczas,żebyktośtozrobił.
–Konieckońców,polubiąto.
Wciągnęłapowietrze,jakbychciałasobieoczyścićzapchanynos.
–Bezustannekłótnie–ciągnęła.–Kiedywiemy,żewszystkozostałorozwiązanejużdawnotemu.
–Wiekitemu–przyznałem.
Znówwciągnęłapowietrzeprzeznozdrza.
–LudziebędąniezwyklewdzięcznizaNowąCywilizację.
Niemaldosłyszałem,jakwymawiaduże„C”iduże„N”.
–Wierzysz,Harry?
–Głęboko.Niewspominającjużopieniądzach.
–Totakiewspaniałe:wierzyć.
–Ożywiaszsię,wypowiadająctosłowo.
–Wierzyć–wymówiłazdziecięcątęsknotą.–Wierzyć.
Odetchnęłanosowo,potemjeszczeraz.
–Niechdiabliwezmątealergie–poskarżyłasięisięgnęładokieszenipłaszczapochusteczkę.
Spodbluzy,zzapleców,wyciągnąłempistolet,wktórymzostałyjeszczedwanaboje.
Jejmałypistolet,damskabroń,aleśmiertelniegroźna,zaczepiłopodszewkękieszenipłaszcza,kiedy
próbowałagowyjąć.
–Valonio,nieróbtego.
Zaczepionapodszewkapękłaztrzaskiem.
–Proszę–powiedziałem.
Valoniawkońcuwyszarpnęłabrońiwnamiętnejobroniewiarystrzeliłanaoślep.
Iluminatorobokmojejgłowypokryłsiępajęczynąpęknięćbiegnącychoddziurywybitejprzezpocisk
ażdookrągłejramy.
Strzeliłemraz,niepoto,bytylkozranić,botonigdyniewchodziłowrachubę.
Złotewłosyzawirowałyizamigotały,kiedywstrząsnęłaniąsiłauderzeniapocisku.
Wypuściła z dłoni mały pistolet i upadła, pogrążając się w upragnionym spoczynku, twarzą do
poplamionejizabrudzonejpodłogi,orchideawbłocie.
Podniosłempistoletiukląkłemprzyniej.
Oczymiałaotwarte,jeszczeniemartwe.Popatrzyłanacoś,byćmożenajakieśwspomnienie,apotem
namnie.
–Nigdynieudamisięzobaczyć…
Ująłem obiema dłońmi jej rękę i nie ogarnęła mnie wizja czerwonego przypływu. Szyki przyszłości
zostałypokrzyżowane.
–Nigdyniezobaczę…nowegoświata–dokończyła.
–Nie–powiedziałem.–Oszczędziłemcitego.
Jejzwiotczaładłońzacisnęłasięnamojej.
Zamknęłaoczy.Inatychmiastotworzyłajeprzerażona.
– Nie odchodź – poprosiła błagalnie, głos miała teraz młodszy, pozbawiony wyrafinowania czy
przebiegłości.
–Nieodejdę–obiecałem.
Uściskjejpalcównasiliłsię,stałsięniemalżelazny,apotemstraciłcałąmoc.
Chociażodeszła,wciążtrzymałemjązarękęimodliłemsiębezgłośnie,bynieprzydałasobiecierpień,
pozostająctujakoduch.
Zastanawiałemsię,ktoodwróciłjejumysłodświatłakuciemności.Gdzie,jakikiedy.
Chciałemodszukać–jego,ją,każdegoznich–izabićwszystkich.
W garderobie, gdzie wcześniej znalazłem torbę, do której włożyłem zapalniki, na półce nad odzieżą
przeciwdeszczową,widziałemto,cobyłomiterazpotrzebne.Zszedłemnapokładdziobowy,wybrałem
dwawełnianekoceiwróciłemzniminamostek.
Rozpostarłemjedenzkocówizłożyłemgotak,bytworzyłmiękkiiprostykatafalk,naktórymmógłbym
jązłożyć.
Wziąłem ją w ramiona i przeniosłem na to wełniane łoże. Okazało się, że jest lżejsza, niż
oczekiwałem.Byładrobna,alezażyciawydawałasięwiększa.
Nim otwarte oczy Valonii zdążyły zastygnąć, opuściłem kciukami jej powieki i przytrzymałem przez
chwilę.Potempołożyłemjejprawądłońnalewej,aobiezłożyłemnapiersi.
Rozpostarłemdrugikoc,złożyłemgotakjakpierwszyizakryłemValonięFontenelle,któraostatecznie
nigdyniemiałazostaćsławna.Alboniesławna.
Wścibskamgławpełzałazapróg,uwodzonaciepłemnamostku.Wyszedłemnazewnątrzizamknąłem
drzwi.WyrzuciłembrońBirdieHopkinsdomorza.
Stałemprzezchwilęprzyrelingunapokładziemostka,spoglądającnapofalowanyocean,którymgła
starałasięukryćprzedmoimioczami.
Wciągupółgodzinyzabiłemtrzechmężczyznikobietę–alenikogoniezamordowałem.
Dzieliłemnaczworowłosfilozofii,bysięupewnić,żeznalazłemniewyraźnągranicęmiędzytym,co
moralne,aconie.
Gdyniktniestałprzysterze,działaniefaliiprądówzaczęłoobracaćholownikiemwleniwymkręgu,
którywybrałasamanatura.
Nad błękitnym jeziorem niezłomnej nadziei przygrzewało słońce, każdy powiew delikatnego wiatru
przynosiłpieszczotę,aprzyszłośćczekała,byoniejmarzyć.
Teraz, pod moimi stopami, ocean nie był błękitny, ja zaś nie widziałem w nim żadnej nadziei, on
jednakuparcietrwał.
ROZDZIAŁ40
Na jeziorze Malo Suerte niedaleko Pico Mundo zdarzyło mi się za wynagrodzeniem kierować
niewielką łodzią wędkarską, ale nigdy nie stałem za sterem jednostki tak dużej jak holownik. Nie
pływałemteżniczympooceanie.
Tablica z przyrządami była podobna do tych na zwykłych łodziach turystycznych. Z lewej strony
sprzęgłoprawegoilewegosilnika,kołosterowepośrodku,dźwigniaprzepustnicysterburtyibakburtyna
prawo. Obok tych dźwigni przycisk z napisem „Silnik stop”. Konsola wskaźników: ciśnienie oleju
w skrzyni biegów, ciśnienie oleju w silniku, temperatura płynu chłodzącego, woltomierz, tachometry,
poziomwodywzęzieiwskaźnikpoziomupaliwa.
Ponieważ holownik został wyposażony w zaawansowany system GPS z dużym monitorem mapy
morskiej,niebyłospecjalnejpotrzebyoglądaniasięnawskazaniakompasu.
Widziałemteraznaekraniepołożeniestatku,mniejwięcejpośrodku;zprawejstronywidniałznaczny
odcinekwybrzeżakalifornijskiego,ponieważjednostkęskierowanowcześniejnapółnoc.
Przez chwilę wpatrywałem się w radar, na którym wskaźnik kursu ukazywał echa. Pojawiły się
wtakiejsamejliczbiecopoprzednio,żadneznichsięnieprzybliżyło,ajedno–„Junie’sMoonbeam”–
znajdowałosięwznacznejodległości.
Albo Utgard wyłączył sonar, albo znając ten akwen, w ogóle go nie uruchomił. Podczas krótkiego
rejsu,którymnieczekał,niepotrzebowałemwskazańgłębokości,pomijającostatnietappodróży,mimo
wszystkojednakwłączyłemurządzenie.
Starałem się nie myśleć o martwej kobiecie, która leżała tuż obok na pokładzie, ani o trzech
pozostałych zwłokach. Skupiłem się na zadaniu, jakim było dostarczenie ładunków nuklearnych do
miejsca, skąd trudno byłoby je przenieść na inną jednostkę, nim godne zaufania służby przejęłyby ten
ładunek.
Holownikbyłobróconynapółnoc.OpuszczonastoczniajachtowanapołudnieodRoosterPoint,gdzie
czekałyciężarówki,któremiałyprzewieźćbombydoodległychmiast,teżleżałanapółnoc.
Kiedy zacząłem obracać holownik w przeciwną stronę, odezwała się czyjaś komórka, wydając
znajometakty„Odydoradości”.Telefonpozostawiononakonsoliwskaźników,dokładnieprzedemną.
Najprawdopodobniej należał do Utgarda. Do tej pory powinien poinformować kogoś na brzegu, że
przejętobrońnuklearnąodzałogi„Junie’sMoonbeam”iżepłyniejużnaspotkaniewstocznijachtowej.
Miałemwątpliwości,czyparanormalnamasakraMr.SinatryunieszkodliwiłaHossaShackettabardziej
niżUtgarda.Byłemprzekonany,żedzwoniszef.
Zanim udało mi się obrócić holownik na południe, wiadomość została zarejestrowana przez pocztę
głosowąipochwilitelefonznówzadzwonił.Porazdrugipozwoliłemnagraćwiadomośćnapocztę.
Spiskowcynabrzeguwiedzieliteraz,żecośposzłonietak.
Ponieważzmieniłemkursstatkuostoosiemdziesiątstopni,GPSpokazywał,żeliniawybrzeżaznajduje
siępolewejstronie.PortzostałzidentyfikowanyjakoMagicBeach;podnazwąwidniałyliczby,którenic
miniemówiły.
Przekonałemsię,żepracownicyzarząduportutoaroganccyiniegrzeczniludzie,wdodatkuobdarzeni
morderczymi skłonnościami, więc postanowiłem się z nimi nie zadawać. Nie zamierzałem wracać do
portu.
Przyakompaniamenciecichejserenadyradaruiniecogłośniejszejsonaruprzyspieszyłemipopłynąłem
na południe, jakbym doskonale wiedział, co robię; liczyłem, że elektronika uchroni mnie przed
zwodniczymśpiewemsyrenusadowionychnaskałachrozdzierającychkadłubstatku.
Bezwątpienianarażonybyłemnaatakpotworakrakenaznorweskichlegendiinnychwężymorskich
otak monstrualnej skali,że mogłyby przewrócićstatek i pożreć ludziz taką samąłatwością, z jaką my
pochłaniamysardynkizpuszki.Zamierzałemjednakpozostaćnapokładzieconajwyżejpiętnaścieminut,
więcwydawałosięmałoprawdopodobne,byholowniktrafiłwmackiośmiornicywielkościKingKonga
i został odciągnięty na odległość dwudziestu tysięcy mil morskich. Chociaż na statku znajdowała się
radiostacja,mostektakżezostałwyposażonywradiotelefonVHS/FMzeskanerem.Ledwieskierowałem
sięnapołudnie,gdyotrzymałemwiadomośćnakanaledwudziestymdrugim,odkutrastrażyprzybrzeżnej,
zktórymJoeywcześniejnawiązałłączność.
Właściwa procedura nakazywała zapewne powtórzyć sygnał wywoławczy, który podał mi
radiooperator na pokładzie kutra, a następnie zidentyfikować się, podając z kolei sygnał wywoławczy
holownika,jajednakzignorowałemwezwanie.
Zewzględunadobronarodustwierdziłemzzadowoleniem,żefunkcjonariuszestrażyprzybrzeżnejsą
skrupulatniiuparci.Najwidoczniej,dziękinamiarowisatelitarnemu,monitorowalispotkanieholownika
z„Junie’sMoonbeam”.
Ciekawiłoich,dlaczegozwlekaliśmynatejpozycjiwspółrzędnychpoodpłynięciujachtu.
Chcieli też wiedzieć, dlaczego transportujemy chorą pasażerkę na południe zamiast na wschód, do
portuiszpitala.
Spędziwszywiększośćżycianamorzu,odrazusięzorientowali,żetarybacuchnie.
Wcześniej, trzymając Joeya na muszce, kiedy miałem nadzieję, że pomoc może się znajdować
wodległościniespełnapięćdziesięciumilmorskich,chciałemrozmawiaćzestrażąprzybrzeżną,aleteraz
okolicznościsięzmieniły.Niezamierzałempaplaćoskradzionejbronitermojądrowejnaczęstotliwości,
której każdy mógłby słuchać, nie wyłączając szefa Hossa Shacketta i jego sklonowanego karła, mini-
Hossa,jeślitakowyistniał.
Powysłaniukilkucorazbardziejdrażliwychwezwańdoodpowiedzizrezygnowali.
Doszedłem do wniosku, że teraz kuter straży przybrzeżnej zmienił kurs i płynie z maksymalną
szybkościąwstronęholownika,coakceptowałembezzastrzeżeń,ponieważzamierzałemzejśćzpokładu
nadługoprzedichprzybyciem.
Znówrozległysiętakty„Odydoradości”,gdyzadzwoniłakomórka.
Byłempopularnymfacetem.Oczywiście,jakomistrzpatelni,itoprzezkilkaładnychlat,przywykłem
dotłumuzagorzałychwielbicieli,naogółwkoszulachupstrzonychplamamipomusztardzie.
Jazda z Birdie Hopkins, kiedy pilotowała przy zerowej widoczności swojego cadillaca, była
denerwującymdoświadczeniem.Pomimoradaruinawigacjisatelitarnej,któreniemalgwarantowały,że
holownik nie wpakuje się na jakąś przeszkodę, ślepy rejs po oceanie spowitym mgłą wydał mi się
owielebardziejstresującąprzygodąniżcałapodróż,jakąodbyłemzwdowąpoFredzie.
Może to istnienie wodnej otchłani w dole przyprawiało mnie o nerwowość. A może obecność
wspomnianychładunkówtermonuklearnych.
Holownik,płynącniemalwzdłużfal,niezaśprostopadledonich,prawiesięniekołysał.
Zbaczałjednakzkursubardziej,niżbymsobietegożyczył,nawetnatymspokojnymoceanie.
NamapieGPSpojawiłysięwzdłużwybrzeżapunktyorientacyjne,zarównotebędącedziełemnatury,
jak i człowieka, miedzy innymi molo w Magic Beach, gdzie wszystko się zaczęło, gdy wyszedłem na
spacer,byporozmawiaćztajemnicząkobietą,którapojawiłasięwmoimśnie.
WodległościpółmiliodmolaznajdowałsięwylotKanionuHekate–wąskiprzesmyk.
Ponieważstrumieńżłobiłwąwóznaprzestrzenitysiącleci,przypuszczałem,żewmiejscu,gdziekanion
zbiegał się z oceanem, występowały dwa zjawiska naturalne, a pierwszym z nich był osad. Jeśli woda
wypływała z wąwozu powyżej poziomu oceanu, to spadała szeroką strugą, niosąc z sobą muł, tak jak
MissisipitworzącadeltęwpobliżuZatokiMeksykańskiej.
Jeśli natomiast kanion został wyżłobiony tak głęboko, że jego zachodni koniec położony był poniżej
poziomu oceanu, to muł naniesiony przez strumień spłynął już dawno do Pacyfiku i powędrował
wodległemiejsca.Wtakimwypadku,ponieważfaletakżeżłobiąląd,oceanmógłwdzieraćsięwwylot
wąwozu,tworzączatoczkęzgłębokimpodejściem.
Biorąc pod uwagę wiek geologiczny wybrzeża kalifornijskiego i jego strome zejście ku oceanowi,
liczyłemnazjawiskonumerdwa.Nachylającsięnadmonitoremzmapamorską,byodczytaćwskazanie
sondoliny,zauważyłem,żelegendakolorówudołuekranubardzoułatwiazadanie.
Lądmiałbarwęzłota.Bielwskazywałagłębokąwodę,któraznajdowałasięwtejchwilipodemną.
Niebieski oznaczał płyciznę, a zieleń ostrzegała o lądzie odsłoniętym podczas odpływu, ale zakrytym
wwarunkachprzypływu.
Plażę przepoławiał kanał zwężający się ku wschodowi, ale dostatecznie szeroki i z pewnością
dostateczniegłęboki,bymógłdoniegowpłynąćholownikookreślonymzanurzeniu.Kanałtenłączyłsię
zzatoczką,którastykałasięzwylotemwąwozu.
Bingo.
DokładnienazachódodKanionuHekatezmieniłemkursiskierowałemsiękuwybrzeżu.
Radar,niemogącinformowaćotym,coznajdowałosięprzednami,wyrażałgłębokieniezadowolenie
zpowoduperspektywydługiejpodróżynatymkursie.Wyłączyłemgo.
Zanim pokonałem niecałe pół mili na wschód, oficer dyżurny na pokładzie kutra straży przybrzeżnej
znówpołączyłsięzemnąprzezradiotelefonVHF/FM.Znówmiałmnóstwopytań.
Czułem,żedziałaniebędziestanowiłodlaniegolepsząodpowiedźniżsłowa–iżedziękiniemukuter
niezwolnianinachwilę.
Przezoknamostkuniemogłemdostrzecchoćbypojedynczegoświatełkanabrzegu,tylkopalisadymgły,
które otwierały się na jeszcze gęstszą mglę, chociaż wiedziałem, że niedługo napotkam coś bardziej
konkretnego.
Zmniejszyłem obroty silników i ująłem mocno koło steru. Na mapie morskiej holownik płynął
dokładnieśrodkiemkanałuprowadzącegodowylotuKanionuHekate,choćwciążwodległościmiliod
brzegu.
Przed niespełna sześcioma tygodniami w opactwie św. Bartłomieja, w górach Sierra Nevada,
widziałemśniegporazpierwszy,aprzezkolejnedninapatrzyłemsięnaniegotyle,żestarczyłobynacałe
życie.
Magic Beach stanowiło z kolei pierwsze nadmorskie miasto, w którym kiedykolwiek się znalazłem.
Zpoczątkuwydawałosiękojącąimilewidzianąodmianąpotejzamiecigrzebiącejklasztor.
Być może z czasem poczułbym się lepiej, ale w tej chwili, zbliżając się na pokładzie holownika do
wybrzeża,przezmgłęizdradzieckiewody,tęskniłemzasuchąpustyniąMojaveiPicoMundoimiałem
serdeczniedośćwodypodwszelkąpostacią,zwyjątkiembyćmożetej,którabyłapotrzebnadokąpieli
iwtoalecie.
Oficer dyżurny na pokładzie kutra straży przybrzeżnej, obserwujący mnie za pośrednictwem satelity,
przestałpowtarzaćnakanaledwudziestymdrugimtesamepytania,zacząłnatomiastwysuwaćostrzeżenia
corazbardziejniecierpliwionymgłosem.
Byłemdostatecznienapiętyiniepotrzebowałemjeszczesłuchaćtychostrychprzepowiednikatastrofy.
Wyłączyłemradiotelefon.
Sondazaczęłaodzywaćsięcorazczęściej.
Znów zagrała „Oda do radości”. Sądząc po dotychczasowych doświadczeniach z Utgardem Rolfem,
uważałem,żedojegoosobowościbardziejpasowałbyWagnerczycokolwiekwwykonaniujakiejśgrupy
spodznakurapugangsterskiego.
Co Beethoven zrobił Utgardowi, że tak cudowna muzyka została wykorzystana jako sygnał
przestępczegotelefonu?
Naekraniebielgłębokiegokanałuzaczęłazwężaćsięniczymlejekwniebieskipółksiężyc,dalejzaś
w półksiężyc zielony i wreszcie pojawiło się wielkie, majestatyczne i złote pasmo lądu, jednolicie
trwałe,wielkiwałobronnypięknejAmeryki.
Podążałemdokładnieśrodkiemkanału.
Niemusiałemsprawdzaćpoziomupaliwa.Potrzebowałemodrobinki,bydotrzećdokresupodróży.
Woltomierz.Dodiablazwoltomierzem.Niemiałempojęciadoczegosłużytourządzenie.
Prawdopodobniejedenczłowieknamilionznałjegoprzeznaczenie.Ajednakzostałtuzainstalowany,
zajmując sporo miejsca w lewym dolnym rogu tablicy wskaźników, taki dumny, szydząc z każdego, kto
niebyłprzezcałeżycieżeglarzemowysokiejświadomościwoltomierzowej.
Wskaźnik ciśnienia oleju w przekładni, wskaźnik ciśnienia oleju w silnikach, wskaźnik temperatury
płynuchłodzącego,tachometry:nieinteresowałymnieteraz,dostarczycielezbędnychinformacji,głupie
instrumentybezznaczenia.
Resztki szacunku, jakimi jeszcze darzyłem technikę okrętową, zachowałem dla sondy, która wysyłała
corazczęstszeigłośniejszesygnały.
Mójplan,jakkolwiekprowizorycznyiniedoskonały,opierałsięnaprzekonaniu,żebombyatomowesą
takodpornenadetonacjejaklaskidynamitu.
Można rzucać taką laską o ścianę, walić ją młotkiem, dźgać nożem – i o ile znam się na tym, nie
eksploduje. Sztuczka polega na zapaleniu lontu, można ewentualnie doprowadzić do wybuchu, stosując
prąd elektryczny, ale jeśli chcecie przejechać po dwudziestu tysiącach lasek dynamitu ciągnikiem
siodłowym,to,oilesięorientuję,możeciespokojnietakzrobić,bezryzyka,żerozerwiewasnakawałki.
Czystanitroglicerynanatomiasttozupełnieinnasprawa.
Oddzieliłem ładunki jądrowe od zapalników albo od elementów, które uważałem za zapalniki.
W chwili gdy rozgrywały się te wydarzenia, nie byłem fizykiem jądrowym – ani nie jestem nim teraz,
kiedy piszę poniższe słowa – ale żywiłem przekonanie, tak jak może je żywić niefizyk, że wszystkie
urządzeniatermonuklearnewliczbieczterechzniosąmocnywstrząs,niezamieniającmniewparęwodną.
Mgłanieustępowała:wszędzienictylkomgła,mgła.
Stanąłem w szerokim rozkroku, nachylając się nad konsolą, wsparty mocno stopami o pokład,
ichwyciłemlewąrękąkołosterowe.
Dźwięk sonaru rozbrzmiewał melodią, która w niczym nie przypominała „Ody do radości”, a ja,
opierając się wyłącznie na intuicji, wybrałem ostatni stosowny – jak miałem nadzieję – moment, by
wcisnąćguzikznapisem„Silnikstop”.
Terazściskałemkołosteroweobiemadłońmi,trzymająckurs,aległównietrzymającsięmocno.
Statki nie mają hamulców. Jedynym sposobem, by przerwać ruch do przodu, jest cała wstecz.
Wyłączeniesilników,oczymniezapomniałem,powstrzymujedziałaniesiłyposuwającej,aleniewpływa
naszybkośćwdanymmomencie.
Przebyliśmyostatniemetrykanałuzeznacznąprędkością.Woda,oczywiście,stawiapewienopór,ale
jestonznaczniemniejszywsytuacji,gdyłódźmaniewielkąszerokośćcałkowitą,dzióbwkształcielitery
Vizaokrąglonednokadłuba.
Dopiero po tych wszystkich wydarzeniach poznałem powyższe aspekty konstrukcji holownika
morskiegoizacząłempojmować,jakbardzomusisięzsobązmagać,nawetpowyłączeniusilników.
Piasek stawia większy opór niż woda, jak zapewne wiecie, a muł pod tym względem przewyższa
piasek.Niemogętwierdzić,żesięzorientowałem,kiedyholownikprzestałszorowaćpopiasku,azaczął
wdzieraćsięmocniejwmuł.Pamiętamtylko,żewjednejchwilikanałbyłdostateczniegłęboki,jakna
zanurzeniestatku,asekundępóźniejjużniebył.
Przedziurawionekuląoknonamostkuwypadłocałkowiciezramy,akażdynieumocowanyprzedmiot
na pokładzie zaczął fruwać jak sprzęty w budynku, którym porusza trzęsienie ziemi. Nic mnie nie
znokautowało,codobrzeświadczyłooUtgardzie,którydbałodpowiednioobezpieczeństwonajednostce
pływającej.
Pokładuciekłmispodstóp,aletrzymałemsięmocnokołasterowego.
Pojękując,trzeszcząc,skrzypiąc,stukając,sycząc,holownikwynurzałsięzwódzatokiiunosiłcoraz
wyżejdziób–jakprehistorycznypłaz,któryuznał,żedokonałjużewolucjiimożeterazżyćnalądzie.
Kiedyholownikznieruchomiał,znówmocnostanąłemnanogach,aleprzezdługąchwilęmojedłonie,
któreogarnąłskurcz,niechciałypuścićsteru.
ROZDZIAŁ41
Zatrzymałemsilnikiprzedzderzeniemholownikazziemią,obawiałemsięjednak,żemożewybuchnąć
pożar,choćpaliwodieslowskieniejesttakpodatnenazapłonjakbenzyna.
Pytanie,czybrońtermonuklearnamożedetonowaćodmocnegouderzenia,doczekałosięnaszczęście
odpowiedzinegatywnej.Pożar,nawetgdybywybuchł,nienaruszyłbyzapewnestalowejosłony,wktórej
spoczywałpluton;niemartwiłemsięzatemmożliwościąuwolnieniamateriałuradioaktywnego.
Wreszciemogłemwypuścićzdłonikołosteroweiwziąćtorbęzzapalnikami.
Wcześniej, kiedy należało zrobić jeszcze tak wiele, by dostarczyć ładunki nuklearne do jakiegoś
miejsca,zktóregotrudnobyłobyjezabrać,działałemzbytgorączkowoipospiesznie,bysięzorientować,
jakciężkajesttorba.Wyjmującpierwszyzzapalników,oceniałemjegowagęnadwaczytrzykilogramy.
Łączniezapalnikiważyłyokołodziesięciukilogramów,aletorbabyłaconajmniejopołowęcięższa.
James Bond, zwłaszcza grany przez Daniela Craiga, złapałby tę torbę tak, jakby kryła w swoim
wnętrzuobietnicepolityków.Uśmiechającsiębeztrosko,oddaliłbysięzzapalnikamiżwawymkrokiem,
któryzapewniłbymustartwolimpijskimmaratonie.
Bond,oczywiście,maprzewagęwtymwypadku,gdyżjestwzmocnionyodpowiedniądietą,składającą
się głównie z martini. Ja nie piję nic mocniejszego od czerwonego wina, na dodatek w niewielkich
ilościach.
Mrucząc coś niepochlebnego na temat projektantów bomb atomowych, którzy mają skłonność robić
wszystko większe i cięższe niż jest to konieczne, i ich beztroskiego traktowania cennych zasobów,
zaniosłemtorbęnamostek.Zamknąłemzasobądrzwiiprzezchwilęprzytrzymywałemjemocno,starając
sięodzyskaćorientację.
Holownikprzechylałsięnalewąburtę,apokładwstronęrufy,ponieważdziób,wbijającsięwplażę,
uniósł się znacznie. Chociaż mokry pokład nie stanowił większego wyzwania, kiedy byliśmy na morzu,
kątjegonachyleniamógłzapewnićminiezłązabawę.
Ślizgając się niczym świnia na lodzie, jak to się mówi, przemierzyłem skośny pokład aż do relingu.
Zastanawiając się dlaczego jakakolwiek świnia miałaby się znaleźć na lodzie, zobaczyłem pod
ustępującąmgłąciemnyląd.
Przerzuciłemtorbęprzezbalustradęiwypuściłemjązdłoni.Wszystkiezapalnikizabezpieczonebyły
pojemnikamiopodwójnychfilcowanychściankach,jakbyktośnabyłjewluksusowymsklepiewrodzaju
Tiffany’ego;wrezultacie,uderzającoziemię,niezabrzęczałyzłowieszczo.
Ponieważ łódź przechylała się właśnie w tę stronę, musiałem nie tylko wspiąć się na reling, ale też
pokonać go jak trudną przeszkodę. Kiedy wylądowałem obok torby, na twardym gruncie, przyrzekłem
sobie,żetokoniecmoichmorskichprzygód.
W przeszłości, w takich wypadkach, zwykle oszukiwałem samego siebie. Chwilowo jednakże byłem
skłonnyzlekceważyćteniegdysiejszefałszyweobietnice,choćmogłysięwydawaćperfidne,izradością
poświęcićsiężyciuszczuralądowego.
Zastanawiałem się, czy nie ruszyć w głąb lądu przez Kanion Hekate, gdzie grasowały kojoty i gdzie
nigdynieznalezionociałconajmniejdwóchzamordowanychdziewcząt–ofiarnauczycielasztukiArlissa
Clerebolda.
Nie.
Zrezygnowałemztegopomysłu,podniosłemtorbęiprzechylającsięwprawo,jakbymwciążstąpałpo
przechylonym pokładzie ruszyłem wzdłuż brzegu, nie tracąc z oka fali rozbijającej się na piasku,
ipodążyłemnapółnoc,któraznajdowałasiępomojejprawejstronie,kiedystałemtwarządoPacyfiku.
Wtymbiałympustkowiuliniawodystanowiłajedynywiarygodnywyznacznikkierunku.
Według morskiej mapy satelitarnej na mostku holownika zatoka graniczyła z plażą w kształcie
półksiężyca,międzystromymizboczami,któretworzyływylotkanionu.Napółnocno-wschodnimkrańcu
zatokiplażabiegładalejnapółnoc,wzdłużwybrzeża,ażpozamiastoiport.
Ten konkretny odcinek mógł znajdować się w czasie przypływu pod wodą. Na szczęście nie było
przypływuipodwóchczytrzechminutach,idącżwawymkrokiem,dotarłemdoplażymiejskiej.
Urwisko nadmorskie zniżało się na przestrzeni jakichś czterystu metrów. Szedłem wzdłuż niego, aż
zaniknęło zupełnie, a wtedy skierowałem się w głąb lądu; dotarłem do betonowego deptaka
ikontynuowałemmarsznapółnoc.
Byłemzmęczony,czemutrudnosiędziwić,wziąwszypoduwagęnocnewydarzenia.
Miałbym pełne prawo położyć się na deptaku i przespać – do diabła z deskorolkarzami, których
poranne wyścigi zostałyby zakłócone przez jeszcze jedną przeszkodę, pomijając starszych mężczyzn
zlaskamiistarszekobietyzbalkonikami.
Samozmęczenienietłumaczyłocorazwiększychtrudności,jakichnastręczałominiesienietorby.Czy
jesteś zmęczony, czy nie, im dłużej dźwigasz jakiś ciężar, tym większy się wydaje, ale fakt ten nie
rozwiązujezagadkigwałtownienarastającejwagi.Taszczyłemtorbęodniespełnadziesięciuminut,ajuż
wydawałasiędwarazycięższaniżwtedy,gdyprzerzucałemjąprzezrelingholownika.
Zachowując ostrożność, zbliżyłem się od tyłu do domu Hutcha Hutchisona. Choć nie musiałem się
martwić,żewśrodkuczekanamnieUtgardRolf,HossShackettzaś,jakprzypuszczałem,byłzajętygdzie
indziej, wyrywając sobie włosy z głowy i rozważając całkowitą zmianę tożsamości, łącznie z płcią, to
mimowszystkodwajuzbrojenirudzielcymogliznaleźćczasizdobyćsięnacierpliwość,byczekaćtuna
mniejakpająkipodkopniki.
Otworzywszyfurtkęobokgarażu,musiałemtrzymaćtorbęobiemadłońmi.Wtymmomenciemiałemjuż
wrażenie,żeznajdujesięwniejtenfortepian,któregoFlipiFlapnigdyniezdołaliwtaszczyćnagórępo
wąskich schodach. Postawiłem ją na patio, obok żelaznego krzesła, na którym wcześniej, po powrocie
zmola,położyłemoblepionepiaskiemdżinsyiskarpetki.Musiałemrozruszaćbarkiirozprostowaćręce,
byprzynieśćulgęnadwyrężonymmięśniom.
Stanąłemprzynarożnikugarażuiwyjąłemkomórkę,którądostałemodBirdieHopkins.
ZadzwoniłemdoChatySzczęśliwegoPotwora.Annamariaodebrałapotrzecimsygnale.
–Toja–powiedziałem.–GdziejestBlossom?
–Przyrządzapopcorn.Tonajukochańszaosobapodsłońcem.
–Wiedziałem,żejąpolubisz.
– Będzie ze mną zawsze – odparła Annamaria, a ja zrozumiałem, że nigdy nie zapomni Blossom
Rosedale,choćwyraziłatowdziwnejformie.
– Niedługo przyjdę po ciebie – obiecałem. – W ciągu godziny. Musimy wyjechać z miasta, jeśli nie
masznicprzeciwkotemu.
–Cobędzie,tobędzie.
–No,zaczynasię.
–Jesteśmoimobrońcą,ajajestemtwojąpodopieczną.Robimyto,couważaszzasłuszne.
Nie wiedziałem dlaczego, ale poczułem na sobie większy ciężar niż na pokładzie holownika, gdy
wmoimposiadaniuznalazłysięczterybombyatomoweiichzapalniki.
Kiedymilczałem,niebardzowiedząc,coodpowiedzieć,oznajmiła:
–Możeszzawszewycofaćsięzeswegoprzyrzeczenia,OddThomasie.
Przypomniałemjąsobie,jaksiedziaławblaskulampkioliwnej.„Umrzeszzamnie?”.
Powiedziałemwtedy„tak”iprzyjąłemodniejdzwoneczek.
–Nie–odparłem.–Jestemztobą.Bezwzględunakonsekwencje.Dosamegokońca.
Wyjeżdżamyzmiasta.Będętamwciągugodziny.
Rozłączyłemsięischowałemkomórkędokieszenidżinsów.
Chociaż dzięki naukom Ozziego Boone’a i napisaniu tych czterech manuskryptów uzyskałem niejaką
biegłośćwjęzyku,brakowałomiterazsłów,byokreślićdziwneuczucie,któremnieogarnęło.
Jeśli jestem czymkolwiek, to z pewnością zabójcą. Nie mordercą, ale mimo wszystko zabójcą.
Igłupcem.Jedynymdzieckiemszalonejmatkiinarcystycznegoojca.Poronionymbohaterem.Zagubionym
chłopcem. Nękanym wątpliwościami mężczyzną. Facetem, który żyje z dnia na dzień i daje się nieść
strumieniowiżycia.Poszukiwaczem,któryniemożeznaleźćswojejdrogi.
Nikt nie powinien powierzać skarbu komuś takiemu jak ja. Bez względu na to, czy sama Annamaria
byłatymskarbem,czyjejdziecko,czymożeżadneznich,leczjakaśtajemniczarzecz,któraczekałana
odkrycie, ta kobieta wierzyła, że jest w posiadaniu skarbu wymagającego ochrony. Wiedziałem o tym.
Przekonanie,którewtejkwestiiżywiła,przekonywałomnie,żesiętakwyrażę.
Choćbyłemabsolutnieświadomyswojejniedoskonałości,wyczuwałem,żepomimowszystkichmoich
wad i błędów, jest to dla mnie obowiązek i honor. To, czego nie potrafię opisać, a co mnie wtedy
ogarnęło obok garażu Hutcha, jest bezimiennym doznaniem poza granicami pokory, uległością
nieskończeniewiększąodtego,czegodoświadczająsłabiwcieniupotężnych,tym,comógłbyodczuwać
wróbel, gdyby natura kazała mu zabrać na maleńkich skrzydłach wszystkie żywe istoty z umierającej
ziemiizanieśćjedonowegoświata.
I nie wiedziałem, dlaczego tak jest, ponieważ nie znałem tego, czemu zdecydowałem się poświęcić.
Albo może znałem w głębi serca, jednak nie dopuszczałem do siebie tej wiedzy i wolałem działać
wnieświadomości,wignorancji,zobawyżeprawdamniesparaliżuje,zamieniwkamień,takjakczas
potrafizamienićżywedrzewownajtwardsząskałę.
ROZDZIAŁ42
NawypadekgdybyrudowłosizabójcyodwiedziliHutchainieprzekonanijegowystępempostanowili
namniezaczekać,sprawdziłemmałypistoletValonii.Wmagazynkunadziesięćnaboibyłoichdziewięć.
Odbezpieczyłembroń.
Pewniedlatego,żespędziłemostatniozbytdużoczasunaoceanie,mruknąłempodnosem:
–Rybkaalbopipka.
Plastikowatorebkanazamekbłyskawicznypodterakotowądonicązcyklamenami.Kluczwtorebce.
Otworzyć drzwi. Cicho. Przygasający cynamonowy aromat wypieków domowych. Złoty blask
świetlówekzainstalowanychwcokołachszafekkuchennych.
Wszystkojaknależy.Nieodmienniezłyznak.
Tymrazemmającnasobiespodnie,przeszedłemprzezprzytulnąkuchnięipostawiłemostrożniestopę
nakorytarzu.
Zajrzałem niepewnie do salonu. Zobaczyłem Hutcha, który siedział w fotelu, tak jak go zostawiłem.
Narzutawciążzakrywałamuudaikolana,książkajednakleżałaodłożonanabok.Pochrapywałcicho.
Zabezpieczyłem pistolet i schowałem go do kieszeni. Hutch zjadł pewnie kolację podczas mojej
nieobecnościiwróciłdosalonupooglądaćtelewizję.Pokazywalijakiśstaryfilm,wktórymgrał.Dźwięk
byłprzyciszony.
Stałemipatrzyłemwmilczącyekran.
JegopartnerkąbyłatymrazemcudownaDeborahKerr,takpięknajakw„Życiuiśmiercipułkownika
Blimpa”,takzjawiskowajakw„Niezapomnianymromansie”,takeleganckajakw„Witaj,smutku”,tak
świeżainiewinnajakw„Czarnymnarcyzie”.
Hutchwtamtychdniachnieprzypominałbociana.Zeswoimwzrostemigrzywąwłosówbyłnaekranie
lwem.Czasniezamieniłjeszczejegoszlachetnegoprofiluwkarykaturę–wysunięteczoło,wielkinochal,
tępabroda.
Cokolwiek mówił teraz do Deborah Kerr, a ona do niego, rozmowa miała intensywny charakter.
Trzymał ją czule za ramiona, ona patrzyła na niego z dołu, a wszystko zmierzało do pocałunku, tak jak
błyskawicazmierzadogrzmotu.
– Była wspaniała – oznajmił Hutch, obudziwszy się, kiedy stałem zauroczony obrazami na ekranie
telewizora.
–Byłpanwniejzakochany?
–Otak.Itobardzo.Naodległość.Byłanietykalna.Prawdziwadama.Niemajużtakich.
I oto nadszedł czas na pocałunek. Jeszcze kilka słów. I drugi pocałunek. Potem pojawił się obraz
jakiegośeuropejskiegopolabitwy.
Hutchwestchnął.
–Półwiekuminęłojakrok.Niemarnujnawetgodzinynanudę,synu,aninieczekajnajutro.
–Staramsięzawszelkącenęzachowywaćaktywność–zapewniłemgo.
Prostującsięwfotelu,powiedział:
–Przykromipoinformować,żeniktcięnieszukał.
–Bardzosięztegopowoducieszę.
–Dałbymporuszającywystęp,takiraznastolat.Aktorstwotocudownaprofesja,synu.
Jeślidostatecznieczęstograsięinnychludzi,tonietrzebamyślećowłasnejosobieimotywacjach.
–Żebyocalićwłasnąskórę,musiałembyćdzisiajwnocykimśinnym.NazwałemsięHarrymLime’em.
–Towymagabezczelności.NiejesteśOrsonemWellesem,młodyczłowieku.
–Niemogęsięztymniezgodzić,proszępana.
–Niewielebrakowało,żebymdostałgłównąrolęw„Trzecimczłowieku”.Niemamjednakpretensji
doJosephaCottena,żejądostał.Byłdoskonały.
Usiadłemnapodnóżku.
–PanieHutchison…
–MówmiHutch.Każdymnietaknazywa.
–Tak,proszępana.Wiepan,niezjawiłemsięupanazdużąilością…odzieży.
Nachyliwszysięwfotelu,zbłyskiemwoku,przerwałmi:
– Jutro pójdziemy do sklepu z odzieżą używaną! Ten pomysł od razu mi się spodobał, gdy tylko mi
otympowiedziałeś.
–Chodziłomioto,że…idęnagóręprzebraćsięwświeżąbluzę.Spieszęsię,więcmiałemnadzieję,
żeniesprawiłobypanudużokłopotu,gdybympoprosiłowyrzuceniemoichrzeczy.
Zrozumiał,aleniechciałzrozumieć.
–Cóżzadziwnaprośba.
–Muszęwyjechaćdziświeczorem,
–Aledlaczego?–Podniósłdłoń,któraswegoczasudotykałaDeborahKerr.–Tak,pojmuję.Wielki
gośćzkoziąbródką,potemrudowłosyfacet,którymazepsutezębyalboichniema.Wnioskujęztego,że
twojenieporozumieniazniminiezostałyrozwiązane?
–Niedokońca,proszępana.
–Terazwiejesz.
–Wrzeczysamej.
–Samkiedyświałem.
–AHenryFondagoniłpanazawzięcie–przypomniałem.
–Zawzięcienaswójspokojnysposób.Myślę,żebyłobylepiej,gdybyHenrymniezastrzelił.
–Alebyłpanniewinny.
–Tak,jednakżeczasemniewinniumierają,awidownialubiniekiedytragedię.–Zmarszczyłczoło.–
Synu,zjawiłeśsiętuzjednąwalizką,awyjeżdżaszwjednymubraniunasobie.
–Lubiępodróżowaćzlekkimbagażem.
–Niezapomnijwłożyćspodni.
–Zamierzamtozrobić,proszępana.
–MówmiHutch.Wszyscytakdomniemówią.Tetwojeubraniazesklepuzodzieżąużywaną…czy
wiążąsięzjakimśzobowiązaniem?
–Niejestempewien,czypanarozumiem.
– Kiedy ktoś kupuje ubrania w takim sklepie i przestanie je nosić, to czy jest zobowiązany na mocy
jakiejśumowyprzekazaćodzieżkomuśbiedniejszemuodciebie?
–Ochnie.Możnajewyrzucićdokosza.
–Wtakimrazietoproste.Pomyślałemsobie,żeistniejejakiśprotokół,którymusiałbymhonorować,
gdybyśchciałgoprzestrzegać.
Odsunąłnarzutę,zamierzającwstaćzkrzesła.
–Jeszczejednasprawainaprawdęprzykromi,żemuszęotoprosić–dodałem.
Wyglądałnastrapionego.
–Zamierzaszzabraćresztęciastek,któredzisiajupiekłeś?
–Nie,nie.Należądopana.
–Och,todobrze.Doskonale.Świetnie.
–Właśniesięzastanawiałem,czyniemógłbympożyczyćjednegozpańskichsamochodów.
–Oczywiście.Jesteśznakomitymkierowcą.
–Niemogęryzykowaćiwyjeżdżaćzmiastaautobusemalbopociągiem.
–Będąobserwowaćśrodkikomunikacjipublicznej.
–Właśnie.GdybympodjechałdoSantaBarbara,tozostawiłbymwózupańskiegosiostrzeńca,aonby
gotutajodprowadził.
Zmarszczyłztroskąbrwi.
–Alecozrobiszpotem?
–Cośwymyślęnapoczekaniu.Zawszemisięudawało.
–Brzmiponuro.
– Nie, proszę pana. To ekscytujące, ale nie ponure. – Wstałem z podnóżka. – Lepiej zmienię bluzę
iruszęwdrogę.
Zdawałosię,żekażdazjegonógmapodwójnewiązadłakolanowe,gdyjerozprostowałiwstał.
–Będęczekałwkuchnizkluczykamidowozu,
–Och–powiedziałem.–Ijeszczelatarka.Towszystko.Niebędęprosiłopieniądze.
–Podczasucieczkidobralatarkasięprzyda.Niemaproblemu.
Nagórze,siedzącwswoimpokoju,uświadomiłemsobie,żezostawiętutakżecałąkolekcjębiografii
Sinatry.Podejrzewałem,żeniebędąmijużnigdywięcejpotrzebne.
Poszedłem do łazienki, rozebrałem się do pasa, umyłem sobie górną część ciała, twarz i dłonie,
uważając, by nie naruszyć zakrytej taśmą rany na boku. Włożyłem świeży podkoszulek, który nie miał
wypisanegonawetsłowazprzoduczyztyłu.
Kiedyzszedłemdokuchni,nablaciewyspyleżałykluczykidomercedesailatarka.
–Niemogęwziąćmercedesa,proszępana.
– To znacznie lepsza przykrywka niż explorer. Spodziewają się, że taki młody człowiek jak ty,
wtenisówkachibluzieoddresu,chcączwiać,wyjedziezmiastafordem,alenigdymercedesem.
–Wolałbymwziąćexplorera.
– Nie dam ci kluczyków do explorera. Mercedes to lepsza przykrywka. Poza tym ja tu jestem
reżyserem.
–Ale…
Hutch wskazał pakunek w plastikowym opakowaniu, także leżący na blacie wyspy. Na etykiecie
widniałnapis„Skwarki”,apaczuszkawciążbyłaokrytaskorupąloduzzamrażarki.
–Chcę,żebyśtowziął–powiedział.
–Rany,lubięskwarki,alechwilowoniepotrzebujęprowiantu.
–Skwarkitotylkokod,chodzioto,żebymwiedział,cojestwpaczce.Gdybytubyłonapisane„ozór
wołowy”, to w środku znajdowałyby się wyłącznie dwudziestki. Gdyby było napisane „jagnięcina”, to
znajdowałybysiętamdwudziestkiisetki,popołowie.
–Pieniądze?Ochnie.Nie,nie,nie.Niemogętegoprzyjąć.
–Mamkonto,oczywiście,aleniedokońcaufambankom,rozumiesz.Kiedyskończyłemdziewięćlat,
upadłomnóstwobanków.
–Mampieniądze–zapewniłemgo.–Zaoszczędziłemtrochęzpensji.
– To za mało, żeby zwiać. Musisz być nadziany, kiedy uciekasz, o czym przekonałem się na własnej
skórze.
–Aletozadużo,owielezadużo.
–Skądwiesz?Może„Skwarki”tokod,któryoznaczaplikbanknotówjednodolarowych.
–Cotozakod?
–Nietwójcholernyinteres.
Wyjął różową torebkę na prezenty, ozdobioną wizerunkami żółtych ptaszków, które fruwały
z kawałeczkami niebieskiej wstążki w dzióbkach. Wsadził do niej pakunek z tak zwanymi skwarkami
ipodałmiją,trzymajączadwieplecionerączkizezłotegosznura.
Pomachałemprzeczącodłonią.
–Naprawdęniemogę.
Twarz pociemniała mu z dezaprobaty, stężała od grymasu władczości, wysunęła się do przodu
woczekiwaniunaposłuszeństwo.Przemówiłgłosembohaterskiegokapitana,któryżądaodswychludzi
więcej,niżjakimsięzdaje,mogązsiebiedać.Uniósłdrugądłońidlapodkreśleniaswychsłówzacisnął
jąwkościstąpięść.
– Żołnierzu, weźmiesz tę paczkę i zrobisz z nią to, co trzeba; nie przyjmuję żadnych tłumaczeń czy
wymówek.Jasne?
Annamaria powiedziała, że ludzie dali jej pieniądze. Wątpiłem, czy zmusili ją do ich przyjęcia
zawoalowanągroźbąprzemocy.
–Tobardzoszczodrezpanastrony.
Przestałkogośodgrywaćiuśmiechnąłsięszeroko.
–Bierz,bierz.Niebądźgłupi.Takczyinaczej,topieniądzeNibblesa.
–Nibblesa,zuchowategokrólika.
–Dostajetantiemy,zktóryminiewiem,corobić.
Biorącdorękitorbę,obiecałem:
–Jeślikiedykolwiekdoczekamsiędzieci,proszępana,tokażdeznichbędziemiałowłasnykomplet
przygódNibblesa.
Kiedywkładałemdotorbylatarkęrazemzzamrożonymipieniędzmiibrałemkluczykiodmercedesa,
Hutchspytał:
–Jakmyślisz,ilerazypodczasobiaduiprzezcaływieczórzdezynfekowałemdłonie?
–No,jadłpantortillęzkurczakiemichoćlubipansmakdrobiu,denerwujesiępanzpowodutego,co
pisząwgazetachosalmonelliibakteriiE.coli.Powiedziałbymwięcże…zedwadzieściarazy.
–Zgadujjeszczeraz.
–Trzydzieści?
Zniewątpliwąnutądumywgłosieodparł:
–Pięć.
–Tylkopięć?
–Pięć–powtórzył.
–Tojestcoś–przyznałemzpodziwem.
–Prawda?Wzwiązkuztym,żedotykałempieniędzy,nawetjeślibyłyzawiniętewtorebkęplastikową,
chcęzaszelkącenęzdezynfekowaćręce,aleniezamierzamtegorobić.
–Niezamierzapanchybaodstawićśrodkadezynfekującegozdnianadzień?Będziepannagłodzie.
– Nie, nie. Będę ograniczał go stopniowo, w miarę możności. Mam brata, który zażywał heroinę
iodstawiłzdnianadzień.Tobyłookropne.
–Wiem,proszępana.MłodyAnthonyPerkins.
– To doświadczenie tak nim wstrząsnęło, że zaczął przebierać się za własną matkę i dźgać ludzi
nożem.Zminimalizujęużycieśrodkadezynfekującego,aleniebędęryzykowałtakiegolosu.
Uśmiechnąłsię,jateż.
–Uważajnasiebie,synu.
–Oczywiście.Panteżniechnasiebieuważa.
Ruszyłemdodrzwi.
–Odd?
Odwróciłemsię.
–Nieźlesiębawiliśmyprzezostatnimiesiąc,prawda?–powiedział.
–Tak.Nieulegawątpliwości.
–Dobrze.Bardzodobrze.Takwłaśniesięczuję.Mamnadzieję,żetyteżtaksięczułeś.
– Świat bywa w dzisiejszych czasach taki mroczny. Ale nie tutaj, w tym domu. To była dla mnie
prawdziwaprzyjemnośćpracowaćdlapana.Poznaćpana.
Kiedyotwierałemdrzwi,odezwałsię:
–Synu?
Ponowniesięodwróciłem.
–Może…sięuściskamy?
Postawiłem torbę na podłodze i podszedłem do niego. Wzrost i silna osobowość, jaką emanował
wżyciupodobniejaknaekranie,kryłyjegokruchość.
Kiedyjużuwolniłmniezobjęć,spytał:
–Wiesz,żestraciłemsynanawojnie?
–MapannamyśliJamiego,syna,któregonigdypanniemiał?
–Tegosamego.Nocóż,gdybymożeniłsięzkimśoimieniuCorrinaigdybyśmymielisynaJamiego,
igdybymstraciłgonawojnie,tobymterazwiedział,jakietouczucie.
Wcześniej zaskakiwał mnie wiele razy. Teraz ja zaskoczyłem samego siebie, nie wiedząc, co
odpowiedzieć.
Kiedyznówznalazłemsięprzydrzwiach,jużztorbąwręku,zdobyłemsięnasłowa:
–Zrobięwszystko,bywrócićtupewnegodnia,proszępana.
–WszyscymówiąmiHutch.
–Tak,proszępana.Zrobięwszystko,żebytuwrócić,akiedywrócę,pójdziemydosklepuzodzieżą
używaną.
Zagryzłwargęiskinąłgłową.
–Nocóż.Wporządkuwobectego.Pójdęterazizjemciastko.
–Niechpanzjejednozamnie.
–Doskonale.Tak.Owszem.Zjemdwa.
Wyszedłemnadwórizamknąłemdrzwi.
Niemogącnatychmiastodejść,stałemnaganku,niewypowiedzianiewdzięczny,żemojeżycie,pomimo
wszystkichjegopomyłek,jesttakbardzowypełnionechwilamiprawdziwejlaski.
ROZDZIAŁ43
Torba skrywająca cztery zapalniki zrobiła się tak ciężka, że potrzebowałem całej swojej siły
ideterminacji,byzanieśćjądogarażuiwsadzićdobagażnikamercedesa.
Rozpiąłemzamekbłyskawicznyizobaczyłemwblaskulampkisamochodowej,żewtorbieniemanic
więcejprócztego,cowniejschowałemnapokładzieholownika.
Polegając na swoim magnetyzmie psychicznym i ufając, że nie tylko poprowadzi mnie przez mgłę
i pozwoli uniknąć poważniejszej kolizji, ale także umożliwi znalezienie automatu telefonicznego,
odjechałemspoddomuHutcha.
Potychsamychulicach,którewydawałysięrównieniematerialne,jakzamglone,krążyłzapewneHoss
Shackett,zdesperowanyiwściekły,wnadzieiżeudamusięreanimowaćplanpodpaleniaczterechmiast
alboumknąćsprawiedliwości,alboznaleźćzłośliwegochochlika,którymuwszystkopopsuł,przyczynę
jegoobecnegoniepowodzenia.
Chochlik,obdarzonywyjątkowożywąwyobraźnią,niemógłuwolnićsięodtroski,ponieważwswym
chochlikowatymsercuwiedział,żewraziespotkanianiebędziemiałdoczynieniazHossemShackettem
Miłym,alezHossemShackettem,któryzjadałmałekociętaidłubałsobiewzębachichkosteczkami.
Minusem magnetyzmu psychicznego jest to, że od czasu do czasu naprowadza mnie na osobę, której
chcęuniknąć.Dziejesiętakdlatego,żekażdywysiłek,jakipodejmuję,bystłumićwszelkiemyśliotym
człowieku,ustępujeprzedbezustannąobawą,żespotkamsięznimtwarząwtwarz.
Inawetjeśliudajemisięwyrzucićgozeświadomości,zdradzieckapodświadomośćuparcieniedaje
o nim zapomnieć. W konsekwencji albo obiekt mojej niechęci jest przyciągany do mnie – odwrócony
mechanizmmagnetyzmupsychicznego–albojadoniego,częstownajmniejodpowiednimmomencie.
Zatem by wykluczyć wszystko inne, skoncentrowałem się podczas jazdy mercedesem na znalezieniu
jakiegośautomatutelefonicznego.Automattelefoniczny,automattelefoniczny,automattelefoniczny.
Ponieważ komórki stały się powszechne, znalezienie automatu telefonicznego zaczęło nastręczać
trudności. Pewnego dnia telefon przybierze postać małego, czułego na głos mikroprocesora,
umieszczonegotużzakościążuchwowąalbopoduchem,iwtedykomórkistanąsięrównieniemodne,jak
stopniowoprzezniewypieraneautomatynapieniądze.
Komentatorzy, którzy wyjaśniają nam świat i mówią, co powinniśmy o nim sądzić, określą te
wszczepione telefony „postępem”. I gdy ktoś z władz zechce z nami porozmawiać, będzie zawsze
wiedział,gdziesięznamiskontaktować,atakże,dziękikodowiimplantu,gdzienasznaleźć.
Przyczyni się to w znacznym stopniu do rozpropagowania Nowej Cywilizacji i zapobieżenia
odwiecznym sporom i męczącym debatom, które charakteryzują współczesne społeczeństwo, uważane
przezwieluniecierpliwychobywatelizastareiznużone.
Wszystko,codotychczasbyło,zostaniezmiecione,ichoćczłowiekmożeodczuwaćstrachzpowodu
tych wszystkich zmian, ludzie obdarzeni wizją i zdolni kształtować społeczny konsensus są całkowicie
przekonani,jakzawsze,żeostateczniewszyscypolubiąnowyświatiuznajągozarajnaziemi,więcsię
zamknijcie.
W ślepej nocy, zastanawiając się, czy nie spotka mnie los Samsona, którego pozbawiono oczu
iuwięzionowGazie,zajechałemdziękimagnetyzmowipsychicznemuimercedesowinaparkingjakiegoś
sklepu,przedktórymznajdowałsięautomattelefoniczny.
Ponieważ nie chciałem, by rozmowa telefoniczna naprowadziła na ślad komórki Birdie Hopkins, co
byłoby dla niej ogromnym problemem, wszedłem do sklepu i kupiłem opakowanie aspiryny i pepsi,
dziękiczemuzdobyłemdrobnenatelefon.
Po zażyciu dwóch tabletek poleciłem telefoniście w informacji odszukać numer najbliższej siedziby
FBIiAgencjiBezpieczeństwaNarodowego.
Zadzwoniłem do FBI w Santa Cruz i powiedziałem im o broni nuklearnej na pokładzie holownika
morskiego stojącego u wylotu Kanionu Hekate. Zasugerowałem, by natychmiast skontaktowali się ze
strażą przybrzeżną, dzięki czemu uzyskają potwierdzenie, że taka jednostka rzeczywiście osiadła na
mieliźnie,iostrzegłem,żeszefHossShackettjestjednymzludzi,którzyplanowalizdobycieładunków
nuklearnych.
Agent,zktórymrozmawiałem,wykazywałsiępoczątkowoniejakącierpliwością,jakbywysłuchiwał
szczerego obywatela wskazującego na konieczność noszenia przez wszystkich mieszkańców Ziemi
hełmówaluminiowych,cozapobiegłobyodczytywaniunaszychmyśliprzezkosmitów.
W miarę jednak pojawiania się w naszej rozmowie znaczących szczegółów zaczął zdradzać coraz
większe zainteresowanie. Już po chwili sprawiał wrażenie człowieka wręcz zauroczonego. Kiedy
nadeszła pora, bym odłożył słuchawkę, zastosował wszystkie sztuczki psychologiczne, jakie zna dobry
agent,bymnieprzerywałrozmowy,próbowałteżwyciągnąćodemniepewneinformacje,któremogłyby
doprowadzićdoidentyfikacjimojejosoby,istarałsięmnieprzekonać,żebiurojestgotowewznieśćna
moją cześć pomnik w Waszyngtonie, umieścić moją podobiznę na znaczku pocztowym i dostarczyć
siedemdziesiątdwiedziewice,jużpotejstronieraju,żesiętakwyrażę.
Odwiesiłem słuchawkę i, tak jak odszukałem drogę do automatu telefonicznego, ruszyłem w stronę
kościoła,gdziesłużyłpastorCharlesMoran,którynigdyniemiałsiędowiedzieć,żepowstrzymałemgo
przedzamordowaniemżonyipopełnieniemjeszczetejsamejnocysamobójstwa.
Plebanię oddzielał od kościoła dziedziniec, na którym powykrzywiane i poskręcane rzeźby
abstrakcyjne przedstawiające zapewne odwieczne prawdy, wystraszyły mnie śmiertelnie, i to nieraz,
wyłaniającsięnaglezmgły.
Obszedłemkościółodtyłuiznalazłemsięprzynarożnikuzajmowanymprzezzakrystię.
Drzwibyłyzamknięte.
Zakładając, że dobry pastor i jego żona radują się głębokim snem bezgrzesznych i pobożnych ludzi,
posłużyłem się kolbą pistoletu Valonii i stłukłem jedną szybkę w oknie zakrystii. Wsunąłem w otwór
rękę,odszukałemzasuwkęiwśliznąłemsiędośrodka.
Zapaliłem latarkę i rozejrzałem się wokół. Następnie przeszedłem przez niezamknięte drzwi do
prezbiterium.
Zapalenie światła w kościele wiązało się z ryzykiem zwrócenia na siebie niepożądanej uwagi, co
wtymwypadkudotyczyłodosłowniekażdego.
Niewspominającjuż,żedziękitemuredukowałemzanieczyszczenieśrodowiskanaturalnego,chociaż
przypuszczam, że zapobiegając detonacji czterech ładunków nuklearnych, zredukowałem emisję
szkodliwychsubstancjiwstopniuznaczniewiększym.
UmieszczonanadołtarzemabstrakcyjnarzeźbaWielkiegoPtakaczyPana,czyczegokolwiekinnegonie
spoglądałanamnieoskarżycielskimwzrokiem,ponieważniemiałaoczu.
Zszedłemzpodwyższeniaołtarza,otworzyłemfurtkęwbalustradzieprezbiteriumiskierowałemsiędo
trzeciejławki,gdziezostawiłemswojedokumentyitenależącedoSamaWhittle’a.
Chociaż portfel Faceta od Latarki nie był mi do niczego potrzebny, własny mógł mi się przydać,
gdybym, siedząc za kierownicą mercedesa, został zatrzymany przez drogówkę i musiał pokazać prawo
jazdy.Odszukałemswojedokumentyiwsunąłemjedokieszenispodni,aportfelWhittle’azostawiłemna
miejscu.
Kiedyodwracałemsięwstronęgłównegoprzejścia,zapaliłysięświatła.
Wprezbiterium,tużobokdrzwiprowadzącychdozakrystii,stałszefHossShackett.
ROZDZIAŁ44
Szef Hoss Shackett nie wyglądał dobrze. Podczas zamieszania, do jakiego doszło w pokoju
przesłuchań,zarobiłszramęnaczole,podbiteokoijakąśkontuzję,odktórejpociemniałamulewastrona
twarzy. Jego nos był niegdyś prosty i dumny, taki, o jakim mógł marzyć każdy faszystowski zwolennik
terroryzmu,terazprzypominałróżowązmutowanącukinię.Sztywne,ostrzyżonenajeżawłosywydawały
sięprzywiędłe.
Ktoś,jakprzypuszczałem,znalazłwławcemójportfelizorientowałsię,żeponiegowrócę.
Przecząctemupodejrzeniu,szefpowiedziałpoprostu:
–Lime.HarryLime.
Jakwidać,nieodkrył,żenaprawdęnazywamsięOddThomas.
Wsuwająclatarkęzapasekodspodni,odparłem:
–Dobrywieczór,szefie.Dobrzepanwygląda.
–Cotyturobisz?–spytał,prócztego,żeprzedpytajnikiemumieściłpewienepitet,dośćobrzydliwy,
choćnieszczególniepomysłowy.
– Miałem nadzieję, że ma pan jeszcze jednego batona migdałowego. Żałowałem, że nie wziąłem od
panatejpołówki,którąpanzjadł–wyjaśniłem.
Odsunął się od drzwi zakrystii na odległość dwóch kroków, kulejąc i oszczędzając lewą nogę, ale
potemsięzatrzymał,jakbyniechcączabardzosiędomniezbliżać.Dzieliłonasokołodwunastumetrów.
–Cosięstałozholownikiem?–spytał.
–Tojakaśzagadka?
–Coznimizrobiłeś?
–Znimi?Chodziojedenholownikczydwa?
–Tymrazem,mądralo,niezamierzamsiębawićztobąwamnezję.
–Amapanamnezję?
Prawą rękę zwieszał luźno przy boku, pomyślałem więc sobie wcześniej, że doznał jakiejś kontuzji
podczaskatastrofalnegospotkaniazMr.Sinatrą.
Terazpodniósłją,awjegodłoniukazałasiębudzącagrozębroń.Taspluwawydawałasiętakwielka,
żejejciężarmógłuszkodzićmunadgarstek,idrżałanieznacznie.Dolufyprzykręconybyłtłumik.
Wyciągnąłemmałypistolet,któryskonfiskowałemnamostkuholownika.Przytejodległościmusiałbym
byćstrzelcemwyborowym,żebytrafićgoztakmałejbroni.
–Potrzebujętychładunków–powiedziałszef.–Potrzebujęich,potrzebujęichnatychmiast.
–Gadapanjaknarkoman.Niechcęodgrywaćrolidostarczycielatowaru.Wolałbymzapisaćpanana
jakąśterapięodwykowąipomócpanuwyjśćznałogu.
–Nieprzeginaj,dzieciaku.Niemamnicdostracenia.
– Och, szefie, niech pan nie będzie taki skromny. Wciąż ma pan mnóstwo do stracenia. Arogancję,
poczucie własnej ważności, chciwość, ten obłąkańczy błysk w oku, który dowodzi poczucia misji
historycznej…
Kiedy strzelił, z jego broni dobyło się tylko ciche puknięcie; przypominało to sepleniącego Elmera
Fuddaze„Zwariowanychmelodii”–„Noico?”.
Chociaż nie miałem wątpliwości, że zamierzał mnie zabić, kula ominęła z daleka cel i wbiła się
ztrzaskiemwławkępomojejlewejstronie,jakieśdwametrydalej.Byćmożeobrażenia,jakieodniósł
natwarzy,zaćmiłymuwzrok.
Jeśli Hutch posądzał mnie o bezczelność w związku z odgrywaniem Harry’ego Lime’a, to powinien
zobaczyćmnieteraz,kiedystarałemsięprzekonaćszefa,żejestemSupermanem:
– Odłóż broń, Shackett. Nie chcę spowodować zniszczeń w kościele, wykorzystując do tego swoją
moctelekinetyczną,alejeśliniepozostawiszmiwyboru,załatwięciętak,jakzrobiłemtowcześniej.
Wywarłotonanimtakiewrażenie,żewymierzyłdomniestarannieioddałnastępnystrzał.
Nieuchyliłemsię,międzyinnymidlatego,żeSupermannigdybytakniezrobił;tymsamympodałbym
wwątpliwośćswojezdolnościtelekinetyczne.Pozatymszefcelowałtakkiepsko,żejaksięobawiałem,
wykonującjakikolwiekruch,podstawiłbymsiępodstrzał,zamiastgouniknąć.
Drugaławkaplunęłafontannądrzazg.
– Daję ci ostatnią szansę, odłóż broń – oznajmił Hoss Shackett, patrząc na mnie spod zmrużonych
powiek i celując przed oddaniem trzeciego strzału. – Ale gdybyś miał dość mocy, żeby odstawić
wkomendzietenzwariowanynumer,topotrafiłbyśteżuwolnićsięzobręczynanodze.Niezrobiłeśtego,
musiałeśczekać,ażsamtozrobię.
Niezłomny człowiek mógłby skwitować to płytkie rozumowanie cichym i szyderczym śmiechem, ale
nie potrafiłem tego zrobić, nie przećwiczywszy tego przez rok czy dwa na warsztatach aktorskich.
Rzuciłemtylko:
–Każdedzieckodostrzeżeskazęwtwojejlogice.
Jego trzeci pocisk trafił w filar głównego przejścia za moimi plecami, po prawej stronie, jakieś
dziesięćcentymetrówdalej.
Mierzącponownie,szefwycedził:
–Każdedziecko,powiadasz?Więcprzyprowadźjedomnie,ajazabijęmałegodrania,gdyjużztobą
skończę.
Kiedy nacisnął spust, nie rozległ się żaden przytłumiony dźwięk. Spróbował jeszcze raz, a potem
opuściłbroń.Sięgnąłdopaskananaboje,pozapasowąamunicję.
Rzuciłem się biegiem do balustrady prezbiterium, przeskoczyłem przez barierkę i wskoczyłem na
podwyższenie ołtarza. Z odległości trzech czy czterech metrów opróżniłem magazynek swojej
dziewczęcejbroni,strzelającszefowiwbrzuchipierś.
Okazałosię,żepistoletjestdobrzewyważonyiżemaniewielkiodrzut,pozatympamiętałem,bynie
unosićzbytwysokolufy.Możetrzyalboczterypociskiominęłycel,zjednejczydrugiejstrony,alepięć
lubsześćtrafiłoszefawtufów;widziałemto.
Siłatychuderzeńrzuciłagonaścianę,jegociałoskręcałosięprzykażdymstrzale.Ajednakniepadał.
Jęknąłtylkozbólu,chociażspodziewałemsiękrzykuiprzedśmiertnegocharczenia.
Zdradzając zdolność do niezwykłego dramatyzmu, o którą nigdy bym go nie posądzał, szef rozdarł
przódkoszuliodmunduru,byodsłonićspłaszczonepociski,niczymmałekałużeołowiu,przylegającedo
kamizelkikuloodpornejzkevlaru.
Sześćkuldosięgłocelu,aleniezraniłogo.
Byłototakieniesprawiedliwe.
Gdybymwiedział,żemanasobiekamizelkękuloodporną,celowałbymwgłowę.
Zdecydowałem się na tułów, ponieważ stanowił o wiele lepszy cel. Jeśli chodzi o głowę, to łatwo
chybić z odległości pięciu metrów, zwłaszcza gdy strzelec odznacza się głęboką niechęcią do broni,
znajduje się w sytuacji skrajnego napięcia i trzyma w ręku pistolecik skuteczny przy niewielkich
dystansach.
Szefznalazłdrugimagazynek.Wyjąłzkolbytenopróżniony.
Cisnąłem swoją żałosną broń na podłogę, rzuciłem się do ucieczki i przeskoczyłem balustradę
prezbiterium, zadowolony, że nie zahaczyłem o nią nogą i nie wylądowałem na twarzy. Popędziłem
głównymprzejściemwstronęprzedsionka.
Przezchwilęsięzastanawiałem,czyniezaatakowaćszefamodlitewnikami,aleponieważmiałemucho
do muzyki sakralnej – zwłaszcza chorałów gregoriańskich, nie wspominając już o gospel – i dużo
szacunkudlaksiążek,powstrzymałemsięodtego.
Drzwi frontowe, przez które kilka godzin wcześniej wszedłem do kościoła w towarzystwie złotego
retriwera,byłyzamykanenanoc.Tylkokluczmógłbyjeotworzyć.
W przedsionku znajdowało się jeszcze dwoje drzwi, ale jak zapamiętałem, stojąc na zewnątrz
świątyni,tepolewejprowadziłynadzwonnicę,którastanowiłapionowąślepąuliczkę.
Kiedy spojrzałem za siebie w głąb nawy, szef Hoss Shackett otwierał właśnie furtkę w balustradzie
prezbiterium i kuśtykał w stronę głównego przejścia. Wyglądał jak kapitan Ahab oszalały z obsesji na
punkciebiałegowieloryba.
Wybrałem jedyne dostępne sobie wyjście, zapaliłem światło i stwierdziłem, że znajduję się
wzamkniętymkorytarzuokamiennejpodłodze,łączącymkościółzjakimśaneksem.
Do ścian przyklejono taśmą urocze rysunki autorstwa dzieci w różnym wieku, a wszystkie
przedstawiały uśmiechniętego brodatego mężczyznę w białych szatach, Jezusa, jak można się było
domyślić po aureoli nad jego głową. Syn Boży, odmalowany niezbyt trafnie, ale ze szczerym zapałem,
oddawał się przeróżnym zadaniom, o których, jeśli mogłem sobie przypomnieć, Biblia nie wspomina
nawetsłowem.
Jezus z podniesionymi rękami, przemieniający deszcz bomb w kwiaty. Jezus uśmiechnięty, ale
jednocześniegrożącypalcemciężarnejkobieciezbutelkąpiwa.Jezusratującyniedźwiedziauwięzionego
nakrze.Jezuskierującymiotaczpłomieninaskrzynkiznapisem„Papierosy”.
"Na końcu korytarza obok rysunku z Jezusem posługującym się bez wątpienia swymi cudownymi
mocami,byprzemienićkolekcjęciastekisłodyczyjakiegośotyłegochłopcawporcjętofu,natrafiłemna
kolejne drzwi, które prowadziły do innego korytarza; znajdowały się za nimi pomieszczenia szkółki
niedzielnej.
Dotarłemtaminakońcuzobaczyłemdrzwiprowadzącezapewnenazewnątrz.Ruszyłemwichstronę
z pośpiechem, z jakim Jezus przeganiał ze świątyni ludzi pracujących dla przedsiębiorstw, które
produkowałyubraniazpoliestruiinnychsztucznychmateriałów.
Drzwi były zamknięte, ale jedynie na klasyczny zamek łazienkowy. Przez okienko w górnej części
skrzydła widziałem zimną zwartą mgłę, rozświetloną blaskiem zewnętrznej lampy na ganku i neonówki
w korytarzu. Wyglądało to zachęcająco w porównaniu z królestwem za moimi plecami, gdzie czaił się
Hoss.Jednakwchwili,gdymiałemprzekręcićzamek,zaczteremaszybkamiujrzałemkojota,którystanął
natylnychłapach,oparłsięprzednimiodrzwiispojrzałnamnie.
ROZDZIAŁ45
Przysunąłemtwarzdoszkła,bysięprzekonać,czynazewnątrzczekajedenwilkczyteżzcaławataha,
a wtedy kojot obnażył poplamione i nierówne zęby. Bestia polizała szybę, jakbym był smakowitym
kąskiemwautomacie,jemuzaśbrakowałomonet.
Niskoprzyziemiwemgleroiłysiężółteoczyiichwłaściciele,czylikojoty,którychniemiałemczasu
ani serca liczyć. Drugi osobnik wspiął się śmiało na drzwi, a nieprzebrana zgraja, która czaiła się
wmrokuzatymidwomaprzywódcami,kręciłasięniespokojnie,choćtrwaławosobliwymmilczeniu.
Wcześniej,kiedyszedłemzAnnamariąwzdłużKanionuHekate,powiedziałami,żekojotyniesątylko
tym,czymsięnapierwszyrzutokawydają.Poleciłaim,żebyzostawiłynaswspokoju,aoneodeszły.
Chociaż zapewniła mnie, że nie muszę się obawiać niczego złego z ich strony, że powinienem tylko
okazać śmiałość, nie mogłem znaleźć w sobie odwagi równej odwadze tych zwierząt, które miały
czelnośćzagrażaćczłowiekowichowającemusięwszkółceniedzielnej.
Niewspominającjużotym,żeAnnamariapojmowałajewsposób,wjakijaichniepojmowałem.Jej
wiedzadawałajejodwagę.Mójbrakwiedzymógłmniezabić.
Cofnąłem się pospiesznie od wyjścia, wśliznąłem do jakiejś klasy i zamknąłem za sobą oszklone
drzwi.Zkorytarzapłynęłoświatło,więcstanąłemzboku,wzacienionymmiejscu.
NasłuchiwałemkrokówHossaShacketta,nicjednakniedotarłodomoichuszu.
Chociaż kojoty z reguły penetrują tylko te tereny cywilizacji, które graniczą z kanionami i dzikimi
ostępami,odczasudoczasuktóryśznichzapuszczasięwrejonyodlegleodswojegoterytoriumidociera
dosercajakiegośmiasta.Kolumbswojegogatunku.
Widywałemjużkojotytakdalekoodichśrodowiskanaturalnego,alebyłtozawszejedenosobnik,co
najwyżejdwa.Hordaczekającawemglewydawałasiębezprecedensowa.
Jeszcze bardziej niż odległość od nagich wzgórz i kanionów o poszarpanych zboczach dziwiła ich
liczba.Coprawdawcześniej,wieczorem,zagrażałanamrodzinaskładającasięzsześciuosobników,ale
zwierzętateniewędrujątradycyjnymistadami.
Polują samotnie do chwili godów, a potem w parach. Cykl ich życia obejmuje okres, kiedy polują
rodzinami,rodzicezdziećmi,dopókimłodeniezdecydująsiędziałaćwpojedynkę.
Samicawydajenaświatodtrzechdodwunastuszczeniąt.Niektórerodząsięmartwe,inneumierająpo
kilkudniach.Dużarodzinaliczyosiemczydziesięćsztuk.
Mgłamogłapłataćmifigle,mojawyobraźniateżjestzwodnicza,alewydawałomisię,żezadrzwiami
kłębisięconajmniejdwadzieściatychbestii,możenawetwięcej.
Jeśli nie były, jak twierdziła Annamaria, tylko tym, czym się wydawały, to czym jeszcze mogły być?
Czymkolwiekjednakbyły,przypuszczałem,żesynekpaniShackettjestowielegroźniejszyodwszystkich
kojotówwnocy,odPacyfikupoMissisipi.Podstępność,zjakąmnieprześladował,budziłaniekłamany
niepokój.Przysłaniająclatarkędłonią,spenetrowałemotoczenie,mającnadziejęznaleźćcoś,comogłoby
posłużyćzabroń,chociażpodejrzewałem,żesalaszkółkiniedzielnejnieoferujewielkiegowyboruoręża
ani też tego, co kryło się w torebce Birdie Hopkins. Szef nie był zapewne tak ślamazarny, bym mógł
pozbawićgoprzytomnościzapomocądwóchściereczekdowycieraniatablicy.
W trakcie tych penetracji natrafiłem na wewnętrzne oszklone drzwi, tym razem ze spuszczoną
winylową roletą. Odkryłem, że prowadzą do następnej sali; chodziło pewnie o to, by jeden nauczyciel
mógłbeztrudukontrolowaćdwieklasy.
Niezamknąłemzasobądrzwi,popierwszedlatego,żeniechciałemhałasować,apodrugie,wolałem
zapewnićsobiedrogęszybkiejucieczki.
Wkażdejsaliznajdowałasięwąskagarderoba,wktórejmogłemsięschować,pozatympodbiurkami
byłodośćmiejsca,byzdołałsiętamukryćczłowiek.
Hoss Shackett przeszukałby wszystko dokładnie, czego się po nim spodziewałem, i wzywając
wcześniej zastępcę albo dwóch do pomocy, znalazłby mnie niechybnie w którejś szafle albo pod
biurkiem. Nie wiedziałem tylko, czy pobiłby mnie brutalnie pałką policyjną, a potem zastrzelił, czy też
najpierwzastrzelił,adopieropotempobiłpałką.
Ponieważ druga sala łączyła się z trzecią przez wewnętrzne drzwi, wywnioskowałem więc, że
wszystkietepomieszczeniałącząsięzsobąnapodobnejzasadzieiżebędęmógłkrążyćmiędzyaneksem
iwejściowymkorytarzem,byoddalićsięodShackettaiwkońcuuciec.
Cośzaskrzypiało.Zgasiłemlatarkęizastygłemwbezruchu.
Tendźwiękniedocierałgdzieśzbliska.Niepotrafiłemsięzorientować,czydobiegłzkorytarza,czy
teżzjakiejśsali,przezktórąniedawnoprzechodziłem.
Mogłempodejśćdoktóregośoknaisprawdzić,czydasięjeotworzyć.Wiedziałemjednak,żeujrzętę
samą zgraję oblizujących się kojotów, które będą kusić mnie błagalnym spojrzeniem, by się do nich
przyłączyć i wieść życie w stanie dzikości, tak jak wabiły udomowione psy, niepomne losu, jaki ich
czeka.
Stałemjeszczechwilębezruchu,potemsięjednakodprężyłemizapaliłemlatarkę.
Osłaniając strumień światła palcami, podszedłem do drzwi prowadzących do następnego
pomieszczenia.
Zawahałemsię,trzymającdłońnagałce.
Pod wpływem intuicji czy też pobudzonego ponad miarę rdzenia nadnerczy pompującego w mój
organizmnieprawdopodobneilościhormonów,nabrałemnieodpartegoprzekonania,żewnastępnejsali
kryje się Hoss Shackett. Co więcej, że stoi w odległości kilku centymetrów od drzwi. Mało tego, że
trzymadłońnagałce,takjakja.
Szyba po obu stronach przysłonięta była żaluzjami. Gdybym odchylił jedną z listewek, zobaczyłbym
tylkowewnętrznąstronęinnejlistewki–chybażeszefwtymsamymmomencieteżodchyliłbylistewkę,
wktórejtosytuacjistanęlibyśmyzsobąokowoko.
Sercewaliłomijakmłotem.Wustachczułemtakąsuchość,żegdybymodważyłsięporuszyćjęzykiem,
topewniezachrobotałbyozęby.Bałemsięprzekręcićgałkę,ponieważwyczułbyruchpodswojądłonią
iodrazuwiedziałby,gdziejestem,podczasgdyjawciążniebyłempewien,wktórymkonkretniemiejscu
sięznajduje.
W którymś momencie, gdy człowiek jest sparaliżowany ze strachu, musi się zdecydować, czy lepiej
wykonaćruch,jakimkolwiekkosztem,czyteżmożelepiejtkwićwmiejscu,ażwkońcupadniemartwy
zpowoduprzepełnionegopęcherza.Albooszalejezprzerażenia.
Jakdotąd,wtakichchwilach,zawszedecydowałemsięnaruch,iterazteżtozrobiłem.
Obróciłemgałkę,pchnąłemenergiczniedrzwiiwszedłemdopomieszczenia.Nieczekałtamnamnie
HossShackett.
Choć poirytowany na siebie, nie odczuwałem zakłopotania. Nawet mnie, człowiekowi obdarzonemu
paranormalną percepcją, trudno czasem odróżnić wiarygodną intuicję od zbytnio pobudzonego rdzenia
nadnerczy. Trzeba tylko wzruszyć ramionami i pocieszać się myślą, że to jedynie drobna dysfunkcja
rdzenia, bo gdyby chodziło o całe nadnercza, to człowiekowi wyrosłyby nagle włosy na dłoniach,
apiersiwezbrałymlekiem.
Gdy tylko zrobiłem kilka kroków, rozległ się jakiś dziwny dźwięk, który kazał mi się zatrzymać
inadstawićucha.Zpozostałychpomieszczeńczyteżzdługiegokorytarzaoboktylnegowyjściadobiegał
arytmiczny stukot-chrobot: z początku wydał mi się enigmatyczny, a potem znajomy, aż wreszcie
uświadomiłemsobie,cototakiego:uderzeniaostrychpazurówowinylowąpodłogę,innymisłowybyły
tokojoty,którekrążyłypobudynku,węszącwposzukiwaniuczegośdozjedzenia.
Shackettmusiałotworzyćdrzwiiprzezpomyłkęwpuściłjedośrodka.Alejeślitakzrobił,todlaczego
niewrzasnąłzprzerażenia,gdyotoczyłygocałymstadem,albodlaczegoniezacząłstrzelać,byzmusićje
ododwrotu?
Jeśli poruszałem się między połączonymi salami tak, jak przypuszczałem, to drzwi, które widziałem
przedsobą,powinnyprowadzićdokrótkiegokorytarzawejściowego.
Rzeczywiścietakbyło.
Chociaż nie była to szlachetna myśl, miałem nadzieję, że kojoty rozerwały szefa policji na kawałki,
wchodząc do budynku tylnym wejściem. Nie słyszałem jednak, by zwierzęta warczały, a szef darł się
wniebogłosy,doszedłemwiecdowniosku,żemojakojącanadziejasięniespełniła.
Gdytylkoznalazłemsięwkrótkimkorytarzu,skręciłemwlewoipospieszyłemdozakrytegoprzejścia
między aneksem i kościołem. Zamknąłem za sobą drzwi, ale kiedy po kilku krokach zerknąłem przez
ramię,zauważyłemżesięniezatrzasnęły,leczodbiłyodframugi,iżesąotwarte.
Znajdowałem się w Sali Tego Wszystkiego, Co Zrobiłby Jezus i przeszedłem obok rysunku, którego
wcześniejniezauważyłem:Jezuswhelikopterzeratującyżywyinwentarzzjakiejśkrowiejfarmy.
Kiedystanąłemprzywejściudoprzedsionka,odwróciłemsięizobaczyłemkojotyprzeskakująceprzez
drzwi aneksu do osłoniętego przejścia; zaczęły na mój widok uderzać z zadowoleniem ogonami, jak
urodzonełakomczuchy.
Zamknąłem czym prędzej drzwi, które odgrodziły mnie od tej watahy, i upewniłem się, że są
odpowiedniozablokowane.
Główne wejście do kościoła wciąż było nie do sforsowania. Cofnąłem się do nawy i ruszyłem
pospieszniewstronębalustradyprezbiterium,przezktórątakniedawnoprzeskakiwałem.
Ponieważ kojoty nie mogły same się dostać do budynku szkółki niedzielnej, a szef nie wrzeszczał
zprzerażeniaibólujakkąsanyczłowiek,niemogłemwykluczyć,żeosobiściejewpuścił,bypomogłymu
wposzukiwaniach.
Nie miało to sensu. Nawet kojoty, które są czymś więcej niż tym, czym się wydają, wciąż pozostają
kojotami,aniegodziwyszefpolicjitowciążczłowiek.Dzikiedrapieżnikiniesprzymierzałysięzludźmi,
byutworzyćwielogatunkowegangidlaobopólnejkorzyści.
NawetwKalifornii.
Musiałemcośprzeoczyć.Iniebyłbytopierwszyraz.
Otwierając energicznie furtkę w balustradzie i wbiegając do zakrystii, byłem, pomimo całego tego
pośpiechu, na tyle zadowolony, by pogratulować sobie przytomności umysłu i szybkiego działania.
Wiedziałem,żezachwilę,gdybędęopuszczałkościółprzezwyjściezzakrystii,śliniącesiębestiezaroją
sięwaneksie,zdezorientowaneizagubione,ajabeztrududotrędomercedesazaparkowanegonaulicy.
Przebiegłemzchrzęstemposzklezokna,którestłukłem,bydostaćsiędośrodka.
Najwidoczniej Hoss Shackett znajdował się wtedy w pobliżu, usłyszał hałas i wszedł do kościoła
przeztosamookno.
Dlaczego przebywał w sąsiedztwie, nie wiedziałem i nie musiałem wiedzieć. Ciekawość plus koty
równasiępadlinanaszosie.Najważniejszebyłoterazdotrzećdomercedesaizwiać,zanimszefzdążyłby
sięzorientować,jakisamochódprowadzę.
Otworzyłem drzwi zakrystii i zanurzyłem się we mgle, przez którą widziałem liczne światła
wuprzedniociemnejplebanii,podrugiejstroniedziedzińcazaludnionegobudzącymigrozęposągami.
Być może pastor Charles Moran został obudzony przez jakąś biedną parafiankę, której zabrakło
suchego torfu czy brykietów na opał w swoim brzuchatym piecyku, czy też owsianki dla osieroconych
siostrzenic, z którymi dzieliła jednoizbową chałupkę niedaleko cmentarza ubogich, i teraz spieszył, by
zanieśćjejdużąporcjęsmakołykówiskrzynkęwodyPerrier.
Cokolwiek zamierzał zrobić, przekonywałem samego siebie, że to nie moja sprawa, ale kiedy
zmierzałemwstronęulicy,zmieniłemzdanienawidokżółtookiegolegionukojotów,którewyłoniłysię
z mgły, wybiegając zza narożnika dzwonnicy. Ponieważ nie mogłem wrócić do kościoła, a lokum
duchownego oferowało najbliższe schronienie, postanowiłem spytać pastora, czy nie potrzebuje
pomocnikawswejmiłosiernejmisji.
Możekojotytakżeprzestraszyłysięnieortodoksyjnychposągówipoczułysięniecozbitezpantałyku,
amożetojaodnalazłemwsobiejakieśzasoby,którychwcześniejniewykorzystywałem.Zamiastmnie
dogonić, ci kuzyni wilków zaczęli obchodzić mnie łukiem, zmierzając w stronę frontonu plebanii, by
zaczekaćtamześliniaczkami,kiedysięzjawię.
Wciąż należąc do najmądrzejszego, chociaż jednocześnie najbardziej ignoranckiego gatunku na
planecie, zmieniłem kierunek i ruszyłem ku tyłom budynku, dokąd zamierzałem dotrzeć, zanim kojoty
zdążyłybysięzorientować,corobię.
Nadalprzemykałyprzeznocwmilczeniu,coniebyłodlanichcharakterystyczne.
Zazwyczaj podczas polowania wydają z siebie zawodzące wycia, upiorne pieśni śmierci, które
wywołujązimnedreszcze.
Wbiegając na schody tylnego ganku, wyczułem, że milczące drapieżniki zorientowały się w moim
podstępieiterazprześcigająsię,bywyrwaćmikawałmateriałuzsiedzeniadżinsów.
Pewien, że nie mam czasu pukać i przedstawiać się odpowiednio, nacisnąłem klamkę i odetchnąłem
zulgą,kiedysięokazało,żedrzwiniesązamknięte.
ROZDZIAŁ46
Już wewnątrz plebanii, liczyłem na to, że kojoty nie mają klucza. Zauważyłem też z ulgą, że nad
progiemniezainstalowanodrzwiczekdladomowegozwierzaka.
Kuchnia,schludnaiprzytulna,niekryławsobieniczego,cobywskazywało,żenależydoduchownego.
Nalodówcezauważyłemkolekcjęozdobnychmagnesówzbudującymi,choćniekoniecznieduchowymi
przesłaniami.Jedengłosił:„Każdydzieńjestpierwszymdniemresztytwojegożycia”,cowydałomisię
wymówką,bypozostaćinfantylnym.
Niewiedziałem,codalejrobić.
Nicszczególniezaskakującego.
Hoss Shackett mógł już zmierzać na spotkanie z pastorem Moranem, usłyszawszy, że stłukłem okno
zakrystii.Oczekiwałemgoladachwila.
Bardziej obłąkany niż zwykle, zaniepokojony, zdesperowany, szef mógł nawet dojść do wniosku, że
powinienmimowszystkozabićduchownego,którybyłświadkiemmojegoaresztowania.
Wziąwszypoduwagęwszystko,cosięwydarzyłoodchwilimojegozatrzymania,atakżefakt,żeplan
szefa rozpadł się kompletnie, zabicie pastora Morana nie miało już najmniejszego sensu, o ile
kiedykolwiek go miało. Ale taki był styl działania socjopaty w rodzaju szefa: mógł uchodzić za
normalnego,rokporoku–ażnaglejużniemógł.
Zamierzającodnaleźćduchownegoigoostrzec,opuściłemkuchnięiusłyszałemrozmawiającychludzi.
Skradałem się przez kolejne pokoje, dopóki nie dotarłem do na wpół uchylonych drzwi gabinetu
naprzeciwkoprzedpokojuwejściowego;zatrzymałemsięirozpoznałemgłospastoraCharlesaMorana.
–Panjestznami,Melanie.
Rozległsięczułyśmiechjakiejśkobiety.Miałamelodyjnygłos,któryprzypewnychsłowachnabiera
nutyptasiejpieśni.
–Charlie,kochanie,Panjestznamicałyczas.Proszę,napijsię.
–Niewiem,czypowinienem.
–Jezusteżpił,Charlie.
Stuknęlisiękieliszkami,ajapochwiliwahaniapchnąłemdrzwiiwszedłemdogabinetu.
PastorMoranstałzabiurkiem,ubranywluźnespodnie,brązowygolfisportowąmarynarkę.Podniósł
wzrokznadswojegodrinkaiotworzyłszerokooczy.
–Todd.
–Nieprzyszedłemtu,żebyzrobićpanukrzywdę–zapewniłemgo.
Towarzyszącamukobietabyłaatrakcyjna,alemiałafryzuręsprzeddwudziestulat.
–PaniMoran?–spytałem,agdyprzytaknęła,powiedziałem:–Proszęsięniebać.
KumojemuzdumieniupastorMoranwyciągnąłspodmarynarkipistoletizastrzeliłswojążonę.
Skierowałbrońnamnie.Widzącmojezaskoczenie,wyjaśnił:
–Nalałapierwszegodrinka.Zasugerowała,żebymnalałdrugiego.
Dostrzegłemnalepkęnabutelce:PanCalvert.
„Panjestznami,Melanie”.
„Charlie,kochanie.Panjestznamicałyczas.Proszę,napijsię”.
–Ikiedyzająłbymsięprzyrządzaniemdrinka,zamierzaławyciągnąćpistoletspodżakietuizastrzelić
mnie.
–Ale…ona..,tobyłapańskażona.
–Odosiemnastulat.Dlategopotrafiłemprzewidzieć,cozrobi.
–Nieżyje…niechpanspojrzy…nieżyje…Dlaczego?
– Biorąc pod uwagę, jak bardzo się wszystko skomplikowało, nie starczyłoby pieniędzy dla nas
obojga.
–Ale…pan,duchowny…kościół…Jezus.
–Będziemibrakowaćkościoła.Swojejtrzody.
–Bomby?Pan?Byłpanwtozamieszany?
SzefHossShackettobwieściłswojeprzybycieiwyleczyłmniezniespójnościjęzykowej,walącmnie
tak mocno otwartą dłonią w tył głowy, że zatoczyłem się do przodu i upadłem zbyt blisko martwej
kobiety.
Kiedy przekręciłem się na plecy i popatrzyłem w górę, majaczył nade mną groźnie szef ze swoim
zmutowanymróżowymnosemprzypominającymcukinię.
–Wiedziałeś,żejestwtozamieszany,gnojku.Dlategoprzyszedłeśnajpierwtutajizacząłeśwęszyć.
Wcześniejzjawiłemsięwkościelezpsem,wyłoniwszysięzniezwyklegęstejmgły,którabyłaczymś
więcejniżmgłąizwiastowałaabsolutnykataklizm.
Ponamyśledoszedłemdowniosku,żematosens,żejeślimojaślepawędrówkazezłotymretriwerem
stanowiła coś w rodzaju rodzącego się przeczucia, to mogłem znaleźć drogę do miejsca kojarzonego
zprawdąkryjącąsięzatąokropnąwizją.
Shackettwycelowałdomnie.
–Niebądźzacwany.
Podnoszącsięispoglądającnaniego,podczasgdywuszachdzwoniłomiodciosu,zapewniłem:
–Nieczujęsięcwany.
–Zabijgo–poleciłpastorMoran.
–Żadnychlatającychmebli–ostrzegłmnieShackett.
–Żadnych.Niemamowy.
–Jaktylkocośzaczniesięruszać,rozwalęcitwarz.
–Twarz…rozwalić…rozumiem.
–Zabijgo–powtórzyłduchowny.
–Jużrazmniezaskoczyłeś–powiedziałShackett.
–Naprawdębyłomiprzykro.
–Zamknijsię.
–Tak,proszępana.
–Widziszmojąbroń,gnojku?
–Tak,widzę.
–Gdziejestmojabroń?
–Dotykamojejtwarzy.
–Itampozostanie.
–Rozumiem.
–Ileczasupotrzeba,żebynacisnąćspust?
–Ułameksekundy.
–Widzisztokrzesło?
–Tak.
–Ajeślitokrzesłosięruszy?
–Koniec…z…twarzą.
–Widzisztobiurkozfotelem?
–Widzęje.
–Ajeślitobiurkosięporuszy?
–Pożegnamsięztwarzą.
–Zabijdrania–ponagliłpastorMoran.
Duchownywciążtrzymałwdłoniswojąbroń.Drżałamuręka.
Samchciałmniewykończyć.
–Wstań–rozkazałShackett.–Będzieszgadał.Posłuchałem,alepastorMoransięsprzeciwił.
–Żadnegogadania.
–Panujnadsobą–upomniałShackettduchownego.
–Zabijgoizabierajmysięstąd.
–Potrzebujępewnychodpowiedzi.
–Nieudzieliciżadnych.
–Mogęudzielić–zapewniłem.–Udzielę.Zchęcią.
–Strażprzybrzeżnatwierdzi,żeholownikosiadłnabrzegu–oznajmiłShackett.
–Tak–potwierdziłem.
–Niemówiędociebie,gnojku.
–Mójbłąd.
PastorMoranspytał:
–Gdzie?
–WzatoceprzyKanionieHekate.
–Czyniemoglibyśmy…–zacząłpastor.
–Nie.Tamsięroiodstrażyprzybrzeżnej.
–Zabijgo–powtórzyłMoranzjeszczewiększązaciętością.
–Kiedyprzyjdzienatoczas.
–Jużjestczas–oznajmiłduchowny.
–Jeszczenie–odparłzdecydowanieShackett.
–Jeszczenie–zgodziłemsię.
–Hoss,tojużkoniec–zauważyłpastor.
Jegouzbrojonadłońdrżałaniczymapostoł,naktóregospłynąłDuchŚwięty.
–Wiem,żetokoniec–przyznałShackett.
–Naprawdęwiesz,żetokoniec?
–Och,wiem,naprawdę–zapewniłszef.
–Musimywiać–powiedziałzniecierpliwionypastor.
–Mamyjeszczetrochęczasu–oznajmiłShackett.
–Chcęsięjużstądwynieść–upierałsiępastorMoran.
–Niemożeszpoczekaćpięciuminut?
–Chcęsięstądwynieść.
–Chceszsięstądwynieść?Teraz?
–Wtejchwili,Hoss.Natychmiast.
HossShackettstrzeliłpastorowiwgłowęzesłowami:"Terazsięwyniosłeś"iznówwpakowałmilufę
pistoletuwtwarz,nimzdążyłemchociażbymrugnąć.
–Tozłe–skomentowałem.
–Uważasz,żetozłe.Harry?
–Och,wiem,żetozłe.Bardzozłe.
–Możebyćjeszczegorsze.
–Tak.Widywałemjużto.
PastoripaniMoranniekrwawili.Nieznaczyto,byniebyliistotamiludzkimi.
Niemieliczasukrwawić.Umarlinatychmiast.Schludnezwłoki.
–Chcętego,comasz–wyjaśniłShackett.
–Acomam?
–Towar.
–Jakitowar?
–Ten,którydajecisiłępsychiczną.
–Niemażadnegotowaru.
–Jaknazwałeśtęsiłę?Tęodmebli?
–Telekinezą.
–Chcętego.Chcętowaru.
–Powiedziałemci:jednadawkanacałeżycie.
–Pieprzonegówno.
Gdybytylkowiedział.
Niebyłożadnegopieprzu.
Potrafięwstawiaćgównobezpieprzu.
–Jednadawka–upierałemsię.–Potemcięmają.
–Powiadasz,żerządcięzałatwił?
–Nienawidzęich.Załatwilimnienadobre.
–Gdziejestmojabroń?
–Dotykamojejtwarzy.Mogęzadaćjednopytanie?
–Nie,dodiabła.
Przytaknąłemizagryzłemwargę.
Spojrzałnamniegroźnie.
–Ocochodzi?
–Dlaczegokojotynierozerwałypananastrzępy?
–Jakiekojoty?
–Kiedywpuściłjepandoszkółkiniedzielnej.
–Niepróbujmiwmawiać,żewariujeszodnarkotyków,Harry.
–Nierobiętego,zapewniam.
–Tobyłobyrównieżałosne,jaktabzdurazamnezją.
–Tak.
–Chodzimioto,żejeślirządcięzałatwił,towykupiłbyśsięzadwadzieściapięćmilionów.
–Zabilibymojąrodzinę.
–Niejesteśżonaty.
–Nie.Chodziomojegobrata.
–Kogoobchodzibrat?
–Jesteśmybliźniętami.Bardzobliskimi.
–Niekupujętego,Harry.
–Cierpinaporażeniekończyndolnych.
–Icoztego?
–Imazaburzeniazdolnościuczeniasię.
–Co?
–Istraciłokonawojnie.
–Cotytuodstawiasz?
–Irak.Zginąłtammójdrugibrat,Jamie.
–Czytokrzesłosięruszyło?
–Nie.
–Chybawidziałem,jaksięruszyło.
–Nie.
–Jeślisięruszy…
–Pożegnamsięztwarzą.
–Maszjednookiegobratazporażeniemkończyndolnych.
–Tak.Izzaburzeniamizdolnościuczeniasię.
–Mateżzajęcząwargę?
–Nie.
–To,copowiedziałeśnajpierw,byłoprawdą.
Zaskoczony,spytałem:
–Tak?
–Wiesz,żetak.
–Acopowiedziałemnajpierw?
–Żenarkotykpobudzasiłypsychiczneprzezdwanaściegodzin.
–Oddwunastudoosiemnastu.Tak,pamiętam.
–Takmisięwydawało.
–Dlategojestpanszefempolicji.
–Niepróbujsiępodlizywać,Harry.
–Ależskąd.Niesprawdziłobysięwpanaprzypadku.
–Chętniebymcirozwaliłtwarz.
–Wyczuwampańskąpasję.
–Bierzeszpigułkędziennie–powiedział.
–Tak,multiwitaminę.
–Chodziotąpsychicznąpigułkę.Tętelecośtam.
–Telekineza.
–Bierzeszjednądziennie.
–Czytenkałamarznieprzesunąłsięwłaśnie?
–Nie.
–Gdziejestmojabroń?
–Dotykamojejtwarzy.
–Jeślitenkałamarzsięprzesunie,to…
–Pożegnamsięztwarzą.
Opracowaliśmyniezwyklezawiłąlitaniępytańiodpowiedzi.
Możnabypomyśleć,żeznajdujemysięnaplebanikatolickiej,anieprotestanckiej.
–Musiszwięctopotwierdzić,tak?
–Tak.Muszętopotwierdzić.
–Maszwięczapastychpigułek.
–Tak.Całkiemspory.
–Chcęmiećtepastylki.
–Powinienempanaostrzec.
–Przedczym?
–Telekinezaniejesttym,czymsięwydaje.
–Spójrznamojątwarz,Harry.
–Wolałbymtegonierobić.
–Zamknijsię,gnojku.
–Tak.
–Myślę,żejestdokładnietym,czymsięwydaje.
WdrzwiachzaplecamiHossaShackettapojawiłsięjedenzrudowłosychzabójców.
–Orany–powiedziałem.
Shackettuśmiechnąłsięszeroko.Miałkilkapołamanychzębów.
Dobrarobota,Mr.Sinatra,pomyślałem.
Żałowałem,żeniemożesięrozprawićzrudowłosym.Alepewnieprzeniósłsiędoraju.Mójpech.
–Jesteśprzypartydomuru,co,Harry?
–Iniemammożliwościruchu.
Rudzielec,którystałwprogu,tobyłtenzzębamibrudnymiodamfetaminy.
–Niepróbujzemnątejsztuczki,Harry.
–Jakiejsztuczki?
–Zudawaniem,żektośzamnąstoi.
–Ktośzapanemstoi.
–Jasięodwrócę,żebyspojrzeć,atysięnamnierzucisz.
–Nie.Topańskiprzyjaciel,niemój.
–Gdziejestmojabroń,Harry?
–Dotykamojejtwarzy.
–Dajmitepastylki.
–Niemamichprzysobie.
–Agdziesą?
–Wmoimpudełkunapastylki.
–Agdziejestpudełko?
–WChicago.
–Rozwalęcitwarz,Harry.
–Niebeztychpastylek.
–Wyciągnęjezciebietorturami.Niemyśl,żetegoniezrobię.
–Nigdynieuważałempanazazakonnicę.
–Przestańpodpuszczaćmnieztymspojrzeniemprzezramię.
–Niemampowodupanapodpuszczać.Tonaprawdępańskiprzyjaciel.
Rudzieleczaprzeczyłmojemutwierdzeniu,strzelającHossowiShackettowiwgłowę.
Wyrwało mi się przekleństwo, odniosłem jednak wrażenie, że nie padło z moich ust, ale ludzi,
z którymi od pewnego czasu miałem do czynienia; cofnąłem się gwałtownie od martwego
iprzewracającegosięszefa.Cofającsię,upadłem.Aupadając,zwaliłemsięnamartwążonępastora.
Usłyszałem własny okrzyk odrazy i przerażenia, kiedy próbowałem podnieść się z nieżywej kobiety,
ale wydawało się, że mnie trzyma, że przywiera do mnie, i zanim odpełzłem od niej na czworakach,
bełkotałemjakktoś,ktoledwieuszedłzDomuUsherówczyinnegomiejsca,którewymyśliłPoe.
–Wstawaj!–nakazałrudzielec.
–Próbuję.
–Coztobą?–spytał.
–Aconibymabyć?
–Paralitykjesteś?
–Apanjestślepy?
–Niemówdomniewtensposób–ostrzegł.
–Widzipantychwszystkichmartwychludzi?
–Martwiludzieciędenerwują?
–Niemapanpojęciajakbardzo–odparłem.
–Totylkoludzie,tyleżemartwi.
–Więcco,jajestemtrupem,tyleżeżywym?
Jegouśmiechbyłupiorny.
–Tak,właśnie.
Wcześniejopracowałemodpowiednischematłańcuchapokarmowegodlatychludzi.
Rudowłosiznajdowalisięnasamymdole,wśrodkuUtgard,aShackettbyłnasamejgórze.
Gdybymkiedykolwiekchciałwydaćdlanichprzyjęcie,wiedziałbym,gdziekogoposadzić.
Terazjednakpostawarudzielcasugerowała,żeosobniktennietylkomiałczelnośćstuknąćszefa,ale
też odznaczał się autorytetem. Jego popsute zęby nie dowodziły już niskiego statusu, lecz raczej
swoistegosnobizmu.
–Musimipancelowaćztejbroniwgłowę?
–Wolałbyś,żebymcelowałwpierś?
–Tak.Jeślimambyćszczery,totak.
–Tobezznaczenia,wjakisposóbstanieszsięmartwy.
–Alestanęsięmartwywładniejszysposób.
–Jestzaładowanapociskami,którerozwalajądrzwi.
–Jeślizamierzapanmniezabić,toniechpantozrobi.
–Niepowiedziałem,żezamierzamcięzabić.
–Niezamierzapanmniezabić?
–Najprawdopodobniejnie,alenigdyniewiadomo.
–Czegopanchceodemnie?–spytałem.
–Najpierwchcęztobąpogadać.
–Nicztegoniebędzie.
–Usiądź.
–Co…tutaj?
–Nasofie.
–Niemogęgadaćzmartwymiludźmi.
–Niebędąprzeszkadzać.
–Mówiępoważnie.Bojęsięjakdiabli.
–Niesprzeciwiajmisię–uprzedził.
–Niesłuchapan.
–Tonieprawda.Słucham.Jestemdobrymsłuchaczem.
–Mniepanniesłucha,jaknarazie.
–Mówiszjakmojażona.
Tobyłociekawe.
–Mapanżonę?
–Uwielbiamją.
–Jakmanaimię?
–Nieśmiejsię,kiedycipowiem.
–Niezamierzamsięśmiać.Niejestemwnastroju.
Przyglądałmisięuważnie,szukającnamojejtwarzyoznakrozbawienia.
Trzymałbrońpotężnegokalibru.Zapewnemogłarozwalićdrzwi.
–NaimięmaFreddie.
–Doprawdy,jesturocze.
–Urocze,czyliśmieszne?
–Nie,urocze,czyliczarujące.
–Niejestkobietąwmęskimtypie.
–Imięniczegotakiegoniesugeruje–zapewniłemgo.
–Jestjaknajbardziejkobieca.
–FreddietozdrobnienieodFrederica.
Patrzyłnamnie,analizującto,comupowiedziałem.
–Jesteśpewien?–spytał.
–Absolutnie.Frederica,Freddie.
–Fredericatoładneimiężeńskie.
–Właśnieotomichodziło–odrzekłem.
–AlejejrodzicenazywająjątylkoFreddie.
Wzruszyłemramionami.
–Rodzice.Cozamierzapanzrobić?
Przyglądałmisiędługąchwilę.
Starałemsięniepatrzećnajegozęby.
Wkońcuoświadczył:
–Możemypogadaćwkuchni.
–Zostawiłpanjakichśnieżywychludziwkuchni?
–Nieznalazłemtamnikogo,niemogłemwięcnikogozabić.
–Wobectegowkuchnibędziedoskonale–zapewniłem.
ROZDZIAŁ47
Rudzielec i ja usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Wciąż celował do mnie, ale już nie tak
agresywnie.Wskazałozdobnemagnesynadrzwiachlodówki.
–Cotoznaczy:„Narzekałem,żeniemambutów,dopókiniespotkałemczłowiekabezstóp”?
–Niewiem.Jestempewien,żepastorMoranmiałtylebutów,iletrzeba.
–Dlaczegoktośmógłbyniemiećstóp?
–Chybaktośmujeobciął.
–Tosięzdarza–przyznał.–Moranzawszemniezadziwiał,jakośniepasowałdotegowszystkiego.
–Nowłaśnie–zgodziłemsię.–Duchowny.Kościół.Jezus.Terroryzmnuklearny.Nierozumiem.
–MEODW–wyjaśniłzwięźlerudzielec.
–Słucham?
–MiędzynarodowaEkumenicznaOrganizacjaDobrejWoli.Założyłją.
–Przyznam,żewiemwtejchwilijeszczemniej,niżwiedziałem.
–Jeździłpocałymświecieikrzewiłpokój.
–Noiniechpanpatrzy,jakirajnamzgotował.
–Wiesz,zabawnyzciebiedzieciak.
–Jużmitomówiono.Zazwyczajcelującdomniezjakiejśbroni.
–Negocjowałzkrajami,któreprześladowałychrześcijan.
–Chciał,żebyprześladowałyichjeszczebardziej?
–Moranmusiałnegocjowaćzprześladowcami,masięrozumieć.
–Założęsię,żezatrudniajątwardychprawników.
–Przyokazjinawiązałwielecennychkontaktów.
–Mapannamyślidyktatorów,zbirówiszalonychmułłów.
– Właśnie. Szczególne przyjaźnie. W pewnym momencie uświadomił sobie, że angażuje się
wprzegranąsprawę.
–Propagowaniedobrejwoli.
–Tak.Byłcorazbardziejznużony,rozczarowany,przygnębiony.Wtychkrajachcorokuzabijasięod
pięciusettysięcydomilionachrześcijan.Onwtymczasieratowałpięciu.Byłczłowiekiem,którymusiał
miećjakiścel,itocelspełniony,więcznalazłsobienowy.
–Niechzgadnę,siebiesamego.
–MEODWcieszyłasięnieposzlakowanąopiniąjakoorganizacjadobroczynna.Dziękitemustanowiła
doskonały kanał dla funduszy, z których mogły korzystać podejrzane rządy… a potem terroryści. Jedno
prowadziłododrugiego.
–Cozkoleidoprowadziłodotego,żedostałkulkęwgłowę.
–Totygozabiłeś?–spytał.
–Nie,nie.Shacketttozrobił.
–ZabiłeśpaniąMoran?
–Nie,nie.Pastorjązabił.
–Więcnikogotuniezabiłeś?
–Nikogo–potwierdziłemstanowczo.
–Alenapokładzieholownika…
–„Czołgałemsię,bymógłchodzić.Chodził,byśmógłlatać”.
Zmarszczyłczoło.
–Cotoznaczy?
–Niemampojęcia.Przeczytałemtonalodówce.
Oblizałczarneikruszejącezęby,krzywiącsięjednocześnie.
–Harry…naprawdęmasznaimięHarry?
–WkażdymrazienieTodd.
–Wiesz,dlaczegocięjeszczeniezabiłem,Harry?
–Niedałempanujeszczepowodu?–spytałemznadziejąwgłosie.
–Przedewszystkimjaimójbratmamytupewnezobowiązania.
–Podobieństwomiędzywamijestuderzające.Jesteściebliźniętamijednojajowymi?
–Wtejkonkretnejoperacjireprezentujemykraj,którywyprodukowałbomby.
–Dziękitemubędzieciemoglisprzedaćprawadotejhistoriijakiejśwytwórnifilmowej.
–Żebyratowaćwłasnąskórę,musimysprzedaćimhistoriędoskonałąwkażdymszczególe.
–Och.Każdyszczegół.Notak.Chybamniepanprzecenia.
–Jeślipomożeszmiztymiszczegółami,toniebędęmusiałcięzabijać.Alejestcośjeszcze.
–Zawszejestcośjeszcze.
Obdarzył mnie chytrym, wyrachowanym spojrzeniem. Można by pomyśleć, że nie potrafi patrzeć
inaczej,aleprawdęmówiąc,widziałemjużinnespojrzeniewjegooczach.
–Słuchałempoddrzwiami,zanimmniedostrzegłeś–wyznał.
–Pańscypracodawcywiedzieli,kogozatrudniać.Opłaciłosięim.
–Usłyszałemcoś,comniezaintrygowało.Pastylki,Harry.
–Jezu.
–Zawszeposzukujęnowychdoświadczeń.
–Janie.Miałemichdosyćjaknajedenwieczór.Niemaloczekiwałem,żezarudzielcempojawisię
uzbrojony kojot i zastrzeli go. Wtedy mógłbym się przekonać, jak długo zdołam przeżyć rozmowę ze
zwierzakiem.
–Mójbrattrzymasięzdalekaodnarkotyków–zastrzegł.
–Wkażdejrodzinietakisiętrafia.
–Przezjakiśczasmiałemdrobnyproblemzamfetaminą.
–Przykromitosłyszeć.
–Alejużsięwyleczyłem.
–Miłomitosłyszeć.
–Zażywamtrochęheroiny,alestaramsięnieprzedawkować.
–Otowłaśniechodzi.Umiar.
Nachyliłsiędomnienadstołem.Czekałem,ażjegooddechzłuszczylaminatnablacie.
Wyszeptał:
–Toprawda?Pigułki,którestymulująsiłypsychiczne,jakpowiedziałShackett?
–Totajnyprojektrządowy.
–CzyżAmerykaniejestzdumiewającymkrajem?
–Mambuteleczkęwsamochodzie.Nibyzaspiryną.
–Znaszdrugipowód,dlaktóregocięjeszczeniezabiłem,Harry?
–Niemampojęcia.
–Anirazuniezauważyłem,żebyśpatrzyłnamojezęby.
–Pańskiezęby?Acojestnietakzpańskimizębami?
Uśmiechnąłsiędomnieszeroko.
–Icoztego?–powiedziałem.–Niektórzyludzienawetniemajązębów.
–Jesteśczłowiekiem,któryszanujeuczuciainnych,wieszotym?
Wzruszyłemramionami.
–Nie,nie,Harry,naprawdę.Ludziepotrafiąbyćokrutni.
–Niemusimipanmówić.Teżmamprzykredoświadczenia.
–Ty?Wspanialewyglądasz.
–Nocóż,jakośsobieradzę–przyznałem.–Aleniechodziłomiosiebie,tylkoomojegobrata.Może
słyszałpan,jakonimmówiłemShackettowi.
–Nie,musiałemsięzjawićpóźniej.
–Mójbrat…maporażeniekończyndolnych.
–Jezu,poważnasprawa.
–Ijestślepynajednooko.
–Rozumiemteraz,skądwtobietylewspółczucia.
–Niewzięłosięznikąd.
–Wiesz,cozamierzamzrobić?Każęsobiewyrwaćwszystkiezębyiwstawićimplanty.
–Tobolesne.
–TodlaFreddie.
–Miłośćpokonujewszelkieprzeszkody.Alemimowszystko…tobolesne.
–Och,usypiajączłowieka.Nicsięnieczuje.
–Zewzględunapanamamnadzieję,żetoprawda.
–Jeślilekarzkłamie,togopotemzastrzelę.
Roześmiałsię,jateżsięroześmiałemitrzymającpodstołempistoletpaniMoran,strzeliłemdoniego.
Rudzielec pociągnął odruchowo za spust, pocisk gwizdnął mi koło głowy, a ja wyjąłem dłoń spod
stołuistrzeliłemjeszczedwarazy.
Niemalprzewróciłsiędotyluwrazzkrzesłem,alepochwiliosunąłsięnastółmartwyjakLincoln,
aleniejakwielkiczłowiek,iwypuściłbrońzdłoni.
Przezchwilęsiedziałemroztrzęsiony.Niemogłemwstać.Byłomitakzimno,żezmoichustpowinny
buchaćkłębyzimnejpary.
Kiedyrudzieleczastrzeliłszefa,zatoczyłemsiędotyluizdołałempaśćtwarząnazwłokimartwejżony
pastora.
PastorMoranmiałrację:jegożonatrzymałapistoletwkaburzepodżakietem.
Wkońcuwstałemodstołu.Podszedłemdozlewuipołożyłembrońnadescedokrojenia.
Odkręciłemgorącąwodęispryskałemsobietwarz.Niemogłemsięrozgrzać.Marzłemstraszliwie.
Pochwiliprzyłapałemsięnatym,żemyjęsobiedłonie.Najwidoczniejumyłemjekilkakrotnie.Woda
byłatakgorąca,żemojeręcezrobiłysiękrwistoczerwone.
ROZDZIAŁ48
ChociażniechciałemznowudotykaćpistoletuMelanieMoran,słyszałemwyraźnie,jakLoskrzyczyna
mnie, bym, na litość boską, czerpał wiedzę z własnych doświadczeń. Lekcja, której się właśnie
nauczyłem,podpowiadałami,żebynigdynieodwiedzaćdomuduchownegobezbronipalnej.
Wsalonie,wktórymobecnienieznajdowałsiężadentrup,zadzwoniłemztelefonupastoraMoranado
biuraterenowegoAgencjiBezpieczeństwaNarodowegowSantaCruz,podnumer,którywcześniejpodał
mifacetwinformacji.
Połączonomniezeznudzonymmłodymagentem,któryprzestałziewać,kiedymupowiedziałem,żeto
jaosadziłemnamieliźniewzatoceprzyKanionieHekateholownikwiozącynapokładzieczteryładunki
termojądrowe. Słyszeli już o tym i czekali na agentów z Los Angeles; wyraził też nadzieję, że nie
zamierzamrozmawiaćzmediami.
Zapewniłemgo,tetegoniezrobię,żeniechciałemrozmawiaćnawetznim,żeostatnionierobiłemnic
innego, tylko mówiłem, mówiłem, mówiłem, i już się zmęczyłem mówieniem. Poinformowałem go
również,żezapalnikidoczterechbombznajdująsięwskórzanejtorbie,którależywpojemnikunaodzież
należącymdoArmiiZbawienia,naroguMemorialParkAvenueiHighcliffDrive.
ByoszczędzićczasupracownikomAgencjiBezpieczeństwaNarodowego,dodałem,żeprzyMemorial
Park Avenue nie rozciąga się żaden park, ani z jednej, ani z drugiej strony, uprzedziłem też, żeby nie
spodziewalisięobecnościjakiegokolwiekklifuwokolicachHighcliffDrive.
– Powiedziałem FBI o ładunkach, a wam mówię o zapalnikach – dorzuciłem – dlatego, że nie chcę
powierzyćcałejsprawyjednejagencji.Wyzeswejstronyniepowinniścieufaćbezzastrzeżeńkażdemu
funkcjonariuszowiwkomendziepolicjiMagicBeach.
Odłożyłemsłuchawkę,poszedłemdodrzwiwejściowychipopatrzyłemprzezjednązbocznychszybek
naganku.Niezauważyłemkojotów,więcwyszedłemzdomu.
Za moimi plecami zaczął dzwonić telefon. Wiedziałem, że to młody agent z Agencji Bezpieczeństwa
Narodowegoalbojakiejśfirmytelemarketingowej.Żadnemuznichniemiałemnicdopowiedzenia.
Nim dotarłem do schodów ganku, zmaterializowała się przede mną wataha kojotów, jakby mgła nie
byłaanomaliąpogodową,alewrotami,przezktóremogływkroczyćwnadmorskąnoc,opuszczającsuche
wzgórzawgłębiląduipokonującdystanssiedemdziesięciukilometrów.Wmrokubłysnąłlegionżółtych
ślepiów.
Próbując przypomnieć sobie dokładnie słowa, którymi posłużyła się Annamaria, kiedy staliśmy na
pasiezieleniwzdłużKanionuHekate,powiedziałem:
–Toniewaszemiejsce.
Zacząłemzstępowaćzeschodów,alekojotysięniecofnęły.
–Resztaświatanależydowas…alenietomiejsceiniewtejchwili.
Kiedy pokonałem ostatni stopień i stanąłem na ścieżce, kojoty zaroiły się wokół mnie, niektóre
warczałygłuchozgłębikrtani,innepopiskiwałyzniecierpliwegogłodu.
Pachniałypiżmemiłąkami,aichoddechkrwią.
Ruszającprzedsiebie,dodałem:
–Niejestemwasz.Odejdziecieteraz.
Wyglądałytak,jakbysądziły,żesięmylę,żenaprawdęjestemich,żewidziałymenuzmoimimieniem,
izaczęłynapieraćciałaminamojenogi.
AnnamariazacytowałaSzekspira:„Cnotajestodważnaidobroćnieznatrwogi”.
–Wiem–zwróciłemsiędokojotów–żejesteścienietylkotym,czymsięwydajecie,ajaniebojęsię
niczego,czymjesteście.
Było to kłamstwo, ale nawet w drobnej części nie tak bezczelne, jak niezliczone łgarstwa, którymi
uraczyłemszefaHossaShackettaijegowspółpracowników.
Jedenzezwierzakówcapnąłmniezaprawąnogawkędżinsówiszarpnął.
– Odejdziecie teraz – oznajmiłem stanowczo, ale spokojnie, bez drżenia w głosie, tak jak zrobiła to
Annamaria.
Drugikojotchwyciłzębamiprawąnogawkę.Trzeciskubnąłlewybut.
Stawałysięcorazbardziejagresywne.
Zmgływyłoniłsięjeszczejedeniprzecisnąłprzezkudłateszeregiogęstychogonach.Byłsilniejszy
niżpozostałe,miałdumnąkrezęnapiersiiłebwiększyodinnych.
Kojoty porozumiewają się z sobą – zwłaszcza w trakcie polowania – przez podniesienie swoich
giętkichiekspresyjnychuszu,ułożenieogonówijęzykciała.
Przywódca zbliżał się do mnie przez ciżbę swych pobratymców, którzy rozstępowali się przed nim;
każdy jego ruch uszami i ogonem był natychmiast powtarzany przez towarzyszy, jakby ustawiał ich
wbojowymszyku.
Zawahałemsięiprzystanąłem.
Chociaż miałem na podorędziu słowa Annamarii, jej samej tu nie było – i przypominało to różnicę
międzykojotamiczmychającymwpoczuciklęskiikojotamiprzegryzającymimigardło.
Znaczniewcześniej,wDzielnicyCeglanej,cichyisłabygłoswmoimwnętrzunakazał:„Schowajsię”,
kiedyzzaroguwyjechałwózzeznakiemzarząduportu.Terazwmoimmózgurozbrzmiewałydwasłowa:
„Małydzwoneczek”.
Nie było u mego boku Annamarii, ale miałem coś, co do niej należało, i teraz wygrzebałem to spod
bluzy.
Podejrzewałem, że srebrny dzwoneczek, niewiele większy od naparstka, jest za mały, zbyt obcy
doświadczeniukojotów,zbytubogiwblaskwtejzamglonejciemności,bymógłzwrócićichuwagę.
Jednakkiedydzwoneczekpojawiłsięnatlemojejniebieskiejbluzyoczyprzywódcystada,jakiinnych
kojotówwpatrzyłysięwemnie.
–Resztaświatajesttwoja–powiedziałem.–Aleniewtymmiejscuaniczasie.
Przywódca stada nie zamierzał ustąpić, ale kilka mniejszych osobników zaczęło się nieśmiało
wycofywać.
Ośmielony,zwróciłemsięwkierunkuprzywódcystada,utrzymującznimkontaktwzrokowy
–Odejdźcieteraz.
Niepatrzyłnamnie,alenieprzybliżałsiędomnie.
– Odejdźcie teraz. – Powtórzyłem, i przesunąłem się śmiało do przodu, śmiało i bez strachu, jak
zalecałbyShakespeare,chociażniemogłemrościćsobieprawadodobrociicnotywstopniujakimbym
chciał.
–Teraz–podkreśliłemijednąrękądotknąłemdzwoneczkanamojejklatcepiersiowej.
–Idźteraz.
Przezchwilęoczyprzywódcybyłyostre,cowydawałosiębyćnienawiścią,chociażżadnezwierzęnie
mazdolnościdonienawiści,takjakzazdrośćzarezerwowanajestdlaludzkości.
W następnej chwili jego oczy zamgliły się gwałtownie zmieszane. Obrócił swoją głowę, badając
szybkoopuszczającągochmaręktórązebrał.
Wydawałsięzaskoczonyżeznalazłsiętu,wtejpóźnejgodzinie,wtymdziwnymmiejscu.
Gdyspojrzałnamniejeszczeraz,wiedziałemżejestteraz,tylkotymczymwydawałsiębyć,piękną
pracąnatury,nicmrocznego.
–Idź–powiedziałemgrzecznie–zpowrotemdotwojegodomu.
Jakby był bardziej kuzynem psa niż wilka, cofnął się, obrócił w poszukiwaniu drogi, która
zaprowadziłabygododomu.
W kilkanaście sekund, mgła zamknęła wszystkie swoje żółte oczy, a zapach piżma stał się
niewyczuwalny.
Nienapotykającprzeszkódposzedłemdomercedesa,iruszyłemzmiejsca.
Na rogu Memorial Park Avenue i Highcliff Drive, pojemnik Armii Zbawienia ukazał obracająca się
szufladę,takjakwścianachbankowychdepozytów.
Gdyspróbowałempodnieśćtorbęnaramię,towydawałasięważyćwięcejniżsamsamochód.Inagle
wiedziałem, że utrudniająca waga, była taka sama jak konfrontacyjne kojoty, i obydwie te rzeczy takie
same jak ciekawe światło przestawiające dźwięk poniżej kratki kanalizacyjnej, wszystko razem
zidentycznegocharakteruzezjawąsiedzącąnaganku.
–Dwadzieściafuntów.–Powiedziałem.–Niewięcejniżdwadzieściafuntów.Nigdywięcejtego.Ta
nocjestskończona.
Podniosłemtorbęłatwonaramię.Zmieściłasięwobracającejsięszufladziepojemnika,ipozwoliłem
jejodtoczyćsięmiękkodoofiarowanejodzieży.
Zamknąłem bagażnik, wsiadłem do Mercedesa i pojechałem z powrotem w kierunku placu Bloosom
Rosedale’s.
Mgłaniewskazywałanato,żepodniesiesiępotejcichszejstroniepółnocy.Świtmożeniezwyciężyć,
możenawetpołudnie.
Pozostałjeden,rudyuzbrojonybandyta,alepodejrzewałem,żebyłnajrozsądniejszyztegoniemądrego
tłumu, że podkulił swój ogon, i że spuszczoną głową zwiał do domu, i że nie będę potrzebował ani
dzwoneczka,anikuli,bysięgopozbyć.
Zdobyłem w informacji numer telefonu Birdie Hopkins i zadzwoniłem do niej, żeby powiedzieć, że
wciąż żyję. Odparła: „Ja też”; sprawiła mi przyjemność myśl, że przebywa gdzieś w Magic Beach,
czekającnanastępnyimpulsprzeczucia,którynakażejejszukaćjakiejśosobywpotrzebie.
ROZDZIAŁ49
WChacieSzczęśliwegoPotworaczekalizwlekającyzodejściemduchMr.Sinatry,mójniewidzialny
pies Boo, złoty retriwer zwany niegdyś Murphym. Annamaria i Blossom w stanie niebywałego
oczarowania.
Niegdysiejszabeczkaogniaaniniezrujnowałajejżycia,aninieskradłaesencjijejpiękna.
Kiedy w sercu tej kobiety gościł zachwyt, twarz wchłaniała wszelkie cierpienie, a blizny,
zdeformowanerysyinakrapianaplamamiskórazamieniałysięwniezwykleobliczebohaterkiiukochane
obliczeprzyjaciółki.
–Chodź,musisztozobaczyć–powiedziała,prowadzącmniezarękędokuchniwypełnionejblaskiem
świec.
Annamariasiedziałaprzystolewotoczeniuwidzialnegoiniewidzialnego.
Nablacieleżałjedenzbiałychkwiatówogrubychwoskowatychpłatkach,którerosływielkiejakmisy
nadrzewieonieznanejminazwie.
–Maszdrzewootakichkwiatach?–spytałemBlossom.
–Nie.Chciałabymjemieć.Annamariaprzyniosłatozsobą.
Rafaelpodbiegłdomnie,merdającogonemikręcącsięzradości;kucnąłem,żebygopogłaskać.
–Niezauważyłem,żebyśwzięłazsobąkwiat–zwróciłemsiędoAnnamarii.
–Wyjęłagozeswojejtorby–wyjaśniłaBlossom.–Annamario,pokażmu.
Na stole znajdowała się misa z rżniętego szkła, pełna wody. Annamaria położyła na jej powierzchni
kwiat.
– Nie, Blossom – powiedziała. – Ten jest twój. Zachowaj go, by o mnie pamiętać. Pokażę Oddowi,
kiedybędziegotowy.
–Tutaj,dziśwnocy?–spytałaBlossom.
–Wszystkowswoimczasie.
Annamaria obdarzyła Blossom jednym z tych łagodnych uśmiechów, na jakie pragnie patrzeć się bez
końca,alenamniespojrzałazwiększąpowagą.
–Ijak,młodyczłowieku?
–Nieczujęsięjużtakimłody.
–Paskudnapogoda
–Tobyłpaskudnywieczór
–Chceszwyjechaćzmiastasam?
–Nie.Wyjedziemyrazem.
Wydawałosię,żenawetblaskświecjejsłucha.
–Decyzjazawszenależydociebie–przypomniałami.
–Jesteśnajbezpieczniejszazemną.Lepiejruszajmy.
–Zapomniałam!–wykrzyknęłaBlossom.–Przygotowałamwamkoszyknadrogę.
Pospieszyłanadrugikonieckuchni.
–Zakilkagodzinpojawisięsłońce–oznajmiłaAnnamaria.
–Gdzieśsiępojawi–odparłem.
Wstającodstołu,powiedziała:
–PomogęBlossom.
TerazpodszedłdomnieMr.Sinatra,ajapodniosłemsięzpodłogi,gdziegłaskałemRafaela.
–Dziękujępanu.Iprzepraszam,żezdenerwowałempanawtakisposób.
Dał mi do zrozumienia, że już o tym zapomniał. Wsunął mi pięść pod brodę i zamarkował pełen
czułościcios.
–Myślałem,żejużpanodszedł.Nietrzebabyłonamnieczekać.Przeniesieniesięnadrugąstronęjest
zbytważne.
Wykonał typowy gest iluzjonisty – wysunął dłonie, by pokazać, że niczego w nich nie chowa,
preludiumprzedstawienia.
Miałnasobieubranie,którenosił,gdyporazpierwszyzacząłmitowarzyszyćnapustejautostradzie,
do tego kapelusz włożony pod szczególnie zawadiackim kątem, zgodnie z upodobaniem, i płaszcz
sportowy przerzucony przez ramię. Przeszedł przez kuchnię, wspiął się po ścianie z szafkami i zniknął
wsuficie,wiecznymistrzestrady.
–Jaksiętudostałtenretriwer?–spytałem.
–Pojawiłsiępoddrzwiami–wyjaśniłaBlossom.–Zaszczekałtakgrzecznie.Jestsłodki.
Niewydajesię,żebyjegowłaścicieleopiekowalisięnimnależycie.Trzebagolepiejkarmićiczęściej
szczotkować.
Wchodząctu,zauważyłem,żeRafaeljestświadomyobecnościBoo.Niemiałemwątpliwości,żeten
psiduchsprowadziłżywegoczworonogadodomuBlossom.
–Powinniśmygozsobązabrać–powiedziałaAnnamaria.
–Głosowaniejednomyślne.
–Piesjestzawszeprzyjacielemwciężkichczasach.
– Coś mi się zdaje, że pakujesz się w niezłe kłopoty – ostrzegłem Rafaela. Zaprezentował wielki,
głupkowatyuśmiech,jakbynicniesprawiałomuwiększejprzyjemnościniżkłopoty,itoduże.
–Tomiastoniejestterazdlanasodpowiednimmiejscem–zwróciłemsiędoAnnamarii.–Naprawdę
musimyjechać.
Blossom przygotowała prowiant dla plutonu wojska, łącznie z wołowiną i kurczakiem dla naszego
czworonożnegoprzyjaciela.
Odprowadziłanasdosamochoduigdyjużzapakowałemkoszykzjedzeniem,uściskałemją,
–Uważajnasiebie,BlossomRosedale.Szkoda,żeniebędęjużwygrywałztobąwkarty.
–Tak,pewnie.Gdytylkodowasdojadę,zlejecityłekjakzawsze.Wypuściłemjązobjęćiwskąpym
świetle ganku dostrzegłem w jej twarzy zachwyt, który ujrzałem, gdy otwierała mi drzwi, ale także
początkowoniezauważonągłębsząradość.
–Zamknęintereszakilkatygodni–oznajmiła.–Apotemprzyjadęwygraćodciebiemercedesa
–Jestpożyczony.
–Więcbędzieszmusiałkupićmidrugiego.
Pocałowałemjąwczołoipoliczek.Wskazującuroczydomek,oknazszybkamiwkształcierombów,
pełneciepłegoświatła,spytałem:–Naprawdęchceszzostawićtowszystko?
–Towszystkototylkomiejsce–odparła.–Iczasemtakiesamotne.
Po chwili przyłączyła się do nas Annamaria. Jednym ramieniem objęła mnie, a drugim Blossom, do
którejsięzwróciłem:
–Wiesz,corobimy?Wiesz,cototakiego?
Potrząsnęłagłową.
–Wogóletegonierozumiem.Aleniczegotakwżyciuniepragnęłamjakjechaćzwami.
OczyAnnamariijakzwyklezachęcały,byjezgłębić,alepozostałynieprzeniknione.
–Dokądjedziemy?–spytałem.–Gdzienasznajdzie?
– Będziemy się kontaktować przez telefon – odparła Annamaria. – A jeśli chodzi o to, dokąd
jedziemy…zawszemówiłeś,żewymyślaszcośnapoczekaniu.
ZostawiliśmytamBlossom,samą,alenienazawsze,ipochwilizdwomapsaminatylnymsiedzeniu
jechałem drogą między dwoma rzędami obwisłych cedrów himalajskich, które przypominały gigantów
wszatach,kroczącychwuroczystejprocesji.
Martwiłemsię,żeFBIalbocizAgencjiBezpieczeństwaNarodowegoczyinnejbezimiennejagencji
ustawiliblokadynadrogach,posterunki,cokolwiek,aleniepojawiłasiężadnaprzeszkoda,szosaokazała
siępusta.Przypuszczam,żezainteresowaniemediówbyłoostatniąrzeczą,jakiejpragnęli.
Mimowszystkokiedyprzekroczyliśmygranicemiastaizmierzaliśmynapołudnie,amgłaprzerzedzała
sięnadmniejjejprzychylnąziemią,przezkilkakilometrówzerkałemwlusterkowsteczne,bysprawdzić,
czyniktnasnieściga.
Naglepoczułem,żeniemogęjużdłużejprowadzić,imusiałemzjechaćnapobocze;byłemzdumiony
tym,jakbardzoświatusunąłmisięspodnóg.Miałemwrażenie,żespadamzurwiskainiewidzędna.
Annamarianiewydawałasiętymzaskoczona.
–Poprowadzę–zaproponowałaipomogłamiobejśćsamochód,apotemusiąśćnamiejscupasażera.
Pragnąłemzawszelkącenęzgiąćsięwpół,zwinąćwkłębek,chciałembyćtakmały,byniktmnienie
zauważył,izakryćtwarz,byniktjejniewidział.
Przezostatniegodzinywchłonąłemwsiebiezbytdużooceanuiterazmusiałemgozsiebiewyrzucić.
Annamariaodczasudoczasuodrywaładłońodkierownicyikładłająnamoimramieniu,przemawiała
teżdomnieuspokajająco.
–Twojeserceroztaczablask,Dziwaku–powiedziała.
–Nie…niewiesz…cownimjest.
Późniejdodała:
–Ocaliłeśmiasta.
–Zabijanie…jejoczy,widzęje.
–Miasta,Dziwaku.Miasta.
Nieumiałamniepocieszyć,ajasłyszałemsamegosiebie,jakbyzoddali:„Wszystkośmierć,śmierć,
śmierć”,jakbymzasprawątejlitaniimógłodkupićwiny.
Czas ciszy cięższej od gromu. Mgła za nami. Na wschodzie niepokojąca geografia czarnych wzgórz.
Nazachodzieciemnyoceanizanikającyksiężyc.
– Życie jest ciężkie – odezwała się, a jej słowa nie wymagały jakiegokolwiek argumentu czy
wyjaśnienia.
Wiele kilometrów później uświadomiłem sobie, że do tych trzech słów dodała jeszcze pięć, których
wtamtymmomencieniebyłemgotówusłyszeć:„Aleniezawszetakiebyło”.
Nadługoprzedświtemzatrzymałasięnapustymparkinguprzyjakiejśplażypublicznej.
Obeszłamaskęiotworzyłamojedrzwi.
–Gwiazdy,Dziwaku.Sąpiękne.PokażeszmikonstelacjęKasjopei?
Nie mogła wiedzieć. A jednak wiedziała. Nie pytałem jakim cudem. To, że wiedziała, było
dostateczniekojące.
Stormy Llewellyn była córką Cassiopei, która zmarła za lat dziecinnych mojej słodkiej dziewczyny.
Często pokazywaliśmy sobie razem punkty konstelacji, ponieważ w ten sposób Stormy czuła się bliżej
utraconejmatki.
–Tam–wskazałem.–Itam,itam.
I tak, gwiazda za gwiazdą, nakreśliłem Kasjopeję z mitologi i rozpoznałem w tym znajomym wzorze
matkęswojejutraconejdziewczyny,awmatcedostrzegłemtakżecórkę,wysokowgórze,pięknąijasną
przezcałąwieczność,iwiedziałem,żejejponadczasoweświatłobędzieotaczaćmnieswymblaskiemaż
dodnia,gdyopuszczęziemskiczasisięzniąpołączę.