Marianne de Pierres
Totalna awaria
systemu
Parrish Plessis tom III
Przełożył Dariusz Kopociński
Totalna awaria systemu
tyt. oryg. Crash Deluxe
ISBN 83-89951-44-4
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda
tel/fax. (0-89) 541-31-17
Sprzedaż wysyłkowa:
Dla mojego syna Ivana
P
ROLOG
Networld, na żywo, godz. 5.00
Drodzy widzowie Networldu! Dziś rano, gdy chcemy podziwiać otwarcie igrzysk
PanSatu, na naszych oczach rozgrywają się mrożące krew w żyłach sceny. Skradzionym
helikopterem, widocznym z prawej strony ekranu, ucieka Parrish Plessis. Znana szefowa
gangu uprowadziła jedną z czołowych osobowości medialnych. Lecimy w kierunku
południowym nad przedmieściami Vivy. Tropem Plessis podąża świetnie uzbrojona milicyjna
grupa pościgowa.
Plessis, kobieta zamieszana w morderstwo Razz Retribution, oskarżona o rozpętanie
zamieszek w Sektorze Trzecim, jest obecnie najbardziej poszukiwanym przestępcą na
południowej półkuli. Dzięki swojej bezkompromisowej postawie wielokrotnie unikała
aresztowania, lecz tym razem nie ucieknie przed wymiarem sprawiedliwości.
W związku z jej działalnością pojawiło się wiele pytań i wątpliwości. Czy to ona zabiła
słynnego gangstera Jamona Mondo? Czy potrafi w niewyjaśniony sposób leczyć rany? Czy
jest wcieleniem bóstwa z wierzeń voodoo? Czy próbuje stworzyć rasę nadludzi? Wiem, drodzy
widzowie, że to brzmi absurdalnie, ale to tylko część nieprawdopodobnych mitów, jakie
narosły o Parrish Plessis.
Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że urodziła się na peryferiach zewnętrznego
kręgu i już we wczesnej młodości ujawniły się w niej antyspołeczne zachowania. Nie umiała
się odnaleźć w zdrowym społeczeństwie, dlatego wybrała życie w podmiejskich slumsach,
które miejscowi nazywają Trójką. Tam właśnie, zdaniem milicji, udaje się teraz Parrish
Plessis.
Proszę się nie rozłączać, za chwilę wrócimy do programu...
* * *
Drodzy widzowie, oto dalsza część relacji z bezprecedensowego porwania. Dosłownie
przed momentem wydarzyła się rzecz niebywała: nad Sektorem Trzecim pojawiły się setki
paralotni. I nie koniec na tym: Plessis wykonała kolejne posunięcie. Jej helikopter krąży nisko
nad samym sercem miasta występku, gdzie podobno nikt nie mieszka. Kiedy mówię te słowa,
porywaczka każe ofierze usiąść na skraju kabiny. Co się teraz stanie? Otrzymuję informacje,
że zobaczymy to ujęcie w powiększeniu. Dobry Boże! Parrish Plessis ośmieliła się porwać
samą...
transmisja przerwana... transmisja przerwana... transmisja przerwana... trans...
R
OZDZIAŁ
1
Po niedługich poszukiwaniach znalazłam swojego najlepszego przyjaciela Teece’a w
barze Heina, gdzie boksował się z niewidzialnym przeciwnikiem w wirtualnych rękawicach.
Ibis, mój drugi najlepszy przyjaciel, siedział schlany w sztok na krześle dotykowym. Mocno
się ze sobą skumplowali w czasie przemeblowywania koszarów.
Bez uprzedzenia zerwałam Teece’owi z twarzy tani zestaw do gier.
Nagłe przejście do innej rzeczywistości skutkowało rozszerzeniem źrenic. Kiedy
zobaczył, z kim ma do czynienia, zdjął też rękawice i skrzyżował ręce w hardej pozie.
– Co znowu?
– Muszę się włamać do bazy danych więzienia w Vivie. Możesz mnie tam zabrać?
Rysy mu stężały.
– Jest parę miejsc, Parrish, gdzie nawet ty się nie dostaniesz. To właśnie jedno z nich.
– Więc mi nie pomożesz?
Pokręcił głową.
– Nie.
Udając obrażoną, podeszłam do Ibisa i chwyciłam go za koszulę.
– Wstawaj, dzwonimy do Gigi. Będziesz moim żyrantem.
Gigi, główna bankierka w Trójce, dysponowała najlepszą sieciową wirealką. Gdybym
chciała z niej korzystać, musiałabym się potargować. O wszystko się w życiu targowałam.
Ibis szarpnął się jak pijana marionetka.
– Kim będę?
– Żyrantem, czyli wsparciem. Są takie miejsca w wirtualnej sieci, po których lepiej nie
żeglować w pojedynkę – wyjaśniłam.
Ibis przewrócił oczami i spojrzał na Teece’a, lecz ten nie spieszył się z odsieczą.
– Po prostu mnie asekuruj – szepnęłam mu na ucho. – Proszę cię.
Rzadko o coś prosiłam. Wzięty z zaskoczenia, bez szemrania wyszedł z knajpy i udał się
ze mną do domu. Ten dom to duże łóżko, brązowe plamy na suficie, kanapa, nieistniejąca
kuchnia, dziupla i kupa złych wspomnień. Biorąc pod uwagę życie w Trójce, pławiłam się w
luksusach, lecz tutaj niegdyś zamelinował się Jamon Mondo. Po tym jak dziabnięto go
włócznią, przejęłam po nim schedę.
W pokoju dziennym mogłam sadzać gości na obiedzie. No nie, przedni żart! Parrish
Plessis i proszony obiad: szawarmy z mięsem, piwo i ciastka. Goście siedzą na zbrukanej
krwią podłodze i silą się na grzeczną rozmówkę:
„Kto dzisiaj chciał ci się dobrać do dupy, Parrish?”.
„Trzech dingochłopów, jeden zmiennokształtny i psioszczur, który skakał z drzewa
gumowego”.
Usadowiłam Ibisa na kanapie i poczęstowałam go potrójną dawką pseudokawy. Wypił i
od razu zaczął sprawniej myśleć.
– Odbiło ci, złotko? Ja tylko opycham oldskulowe ciuchy i po amatorsku dekoruję
wnętrza. Kurna, mam być murzynem do włamu? Trafiłaś pod zły adres. – Wypowiadając
ostatnie zdanie, naśladował mój akcent.
– Wszyscy o tym wiedzą, nie panikuj.
Liczyłam na instynkt opiekuńczy Teece’a. Dla takiego jak Ibis żółtodzioba sieciowa
wirealka mogła się okazać zabójcza..
– Aha... – Napił się. – Odpowiem ci w twoim stylu, złotko. Gówno mi to mówi.
– Pamiętasz te szkraby, które przyprowadziłam z Disu? Te, które bardziej przypominały
zwierzęta niż ludzi? Skrzywdził je niejaki Ike del Morte.
Pokiwał głową.
– Obiło mi się o uszy to nazwisko.
Cofnęłam się myślami do wydarzeń sprzed tygodnia. Wspólnota Coomera – naprawdę
wredna paczka – wplątała mnie w pościg za Leesą Tulu, niebezpieczną szamanką. Goniąc ją,
dotarłam do miejsca zwanego Mo-Vay, w samym środku Trójki, gdzie okazało się, że Morte z
wielkim zaangażowaniem produkuje pokolenie zmutowanych dziwolągów, a następnie zaraża
je pasożytem Eskaalimem.
O Eskaalimie wiedziałam bardzo dużo. Też się nim zaraziłam i wyglądało na to, że
niedługo zmieni mnie w potwora.
Jeśli już mnie nie zmienił. Bądź co bądź, łatwiej mi się zabijało.
Opuściłam Mo-Vay z pewnym podejrzeniem w kwestii tego, kto stoi za tym
opracowanym w laboratoriach niewolnictwem. Na trop naprowadził mnie tajemniczy
sprzymierzeniec: dziennikarka, która dała mi wyschnięte, pomarszczone powieki Ikea del
Morte, wytatuowane piętnem więźnia.
Odkąd ktoś wpływowy wyciągnął go z mamra w Vivie, wprowadzał w życie swoje
zwariowane pomysły.
– Był szalony, ale też inteligentny. Zgarnął niezłą forsę na te swoje obrzydliwe badania.
Chciałabym dorwać drani, którzy mu ją dali.
Ibis wzdrygnął się, może na widok mojej miny.
– Żal mi ich – powiedział.
– A mnie nie.
Wstałam, kopnęłam w kanapę i przeszłam się po pokoju. Gdzie ten Teece? Może jednak
mój plan nie wypali? Może będę musiała sama zrobić ten skok?
– Merry, połącz mnie z Gigi – zakomenderowałam.
Nim to nastąpiło, moja e-sekretarka – i szydercza modnisia w jednym – udawała, że liczy
pieniądze i je zjada. Taki mały żarcik.
– Plessis? – Na projektorze Merry wyświetliło się oblicze grubej bankierki.
– Chcę skorzystać z twojej sieciowej wirealki.
Gigi uśmiechnęła się lekko.
– Tak zwyczajnie, bez „poproszę”?
– Podaj cenę. – Nie miałam czasu na pierdoły.
Lesba miętosiła wargi.
– Udziały.
Wywaliłam gały.
– W czym, do jasnej cholery?
– W Plessis Ventures.
– Brednie.
– Nie sprawdzasz stanu konta?
Wzruszyłam ramionami, zawstydzona. To była działka Teecea.
– Ostatnio jestem trochę zagoniona.
– O dziwo, Parrish Plessis, stałaś się wiarygodną osobą. Twoi dłużnicy regulują rachunki,
bo wierzą, że ze wszystkim sobie poradzisz. Drobni udziałowcy chcą inwestować pieniądze w
twoje, akcje. Chyba sądzę, że u ciebie będą bezpieczniejsze niż u mnie. – Prychnęła. – Jeśli
chcesz korzystać z mojej wirtualnej sieci, oddasz mi pięć procent zysków.
No pięknie, zazdrosna bankierka.
– Pięć procent?! – zagrzmiał mi nad uchem Teece, aż podskoczyłam. Wpakował facjatę
między mnie a hologram. – Nawet jak na ciebie, Gigi, to już gruba przesada.
Odsunęłam go, żeby nie zasłaniał.
– Zgoda na pięć procent, ale będę miała dostęp do sieci o każdej porze dnia i nocy. Za
trzy miesiące jeszcze raz omówimy warunki.
– No to umowa stoi – powiedziała Gigi.
– Zaraz się zobaczymy. – Przerwałam połączenie.
Teece złapał mnie za ramię.
– Co ty sobie myślisz? – warknął.
– A ty co tu robisz?
Patrzył na mnie z taką dezaprobatą, że poczułam się dumna.
– Chcesz tam iść, żeby cię pochlastali? Nie ma sprawy, ale nie mieszaj w to Ibisa.
Wzruszyłam ramionami, jakby taki pomysł nigdy nie przyszedł mi do głowy, lecz w
myślach przechodziłam już do następnej fazy planu.
– Później zerwiemy umowę z Gigi.
– Czego szukasz?
– Informacji o wyroku, jaki dostał Ike del Morte.
Milczał z zaciśniętymi zębami.
Byłam już w drzwiach. Musiałam szybko wyrwać się z Trójki, żeby kogoś nie
poturbować. Z tego czy innego powodu każdy wyciągał do mnie łapy, gdy tymczasem ja
miałam ważniejsze rzeczy do roboty, niż odgrywanie królowej wojowniczki z miejskiego
rynsztoka.
* * *
Gigi czekała za zasiekami trudniejszymi do sforsowania niż te, którymi otaczał się Raul
Minoj, mój ulubiony handlarz bronią. I gorzej od niej jechało.
– Teece dogada z tobą szczegóły – powiedziałam.
– A o czym tu gadać? – zaśmiała się. – Wpływa forsa, biorę swoją należność.
Patrzyli na siebie spode łba. Przedsiębiorca i bankier. Tradycja.
– Hej, tylko się nie pozagryzajcie. Trochę mi się śpieszy, Gigi.
Skinieniem głowy wskazała do połowy zasłonięty kąt pokoju.
– Nie zapoćcie się w moich pokrowcach.
Wisiały tam dwa wory wielkości dorosłego człowieka, zupełnie jakby z ludzi odessano
wnętrzności. Do żadnego nie podłączono monitora diagnostycznego czy respiratora.
– Zero zabezpieczenia – szepnął Teece. – Jeśli mnie zgubisz, módl się, żeby Gigi w porę
cię odłączyła. Nie zmieniłaś zdania?
Spojrzałam na Gigi. Wyżerała z kartonu ciepłe ciastka i zlizywała cukier z palców.
– W razie kłopotów lepiej mnie stamtąd wyciągnij. Bo wrócę jako duch.
– Jasne – odparła z beknięciem.
Jej grzeczniutki uśmiech wydał mi się podejrzany.
– No to do dzieła.
Odór w pierwszym pokrowcu był nie do wytrzymania, więc przekazałam go Teece’owi.
– Za duży jak dla mnie – skłamałam.
Zmarszczył brwi, kilka razy głośno przełknął ślinę, rozebrał się i wszedł do środka.
Postąpiłam podobnie: ignorując jego spojrzenie, wślizgnęłam się do drugiego pokrowca. Nie
śmierdział tak nieznośnie, lecz miejscami lepił się do ciała niczym tani bandaż przylepny.
– Powinnam wyłączyć wędki?
Teece pokręcił głową.
– Gigi ma zestaw wizyjny z ograniczoną fonią. Wirealka drugiej generacji.
Nie tracił czasu na instruktaż, momentalnie znaleźliśmy się w pełnym zanurzeniu. Taka
mała zemsta za moje szefowskie wybryki. Nie miałam kontaktu z wirealką od czasów szkoły
sieciowej. Nawiasem mówiąc, zwiedzałam wtedy tylko miejsca turystyczne, więc teraz po
skoku mój mózg zawył od nadmiaru wrażeń zmysłowych. Puściłam pawia do maski i
usłyszałam chlupot w odsysaczu. Teraz gorzej śmierdziało u mnie.
Teece wyprowadził mnie na sam wierzch kolejki do wyrzutni. Objęłam wzrokiem
ogromną przestrzeń. Wizualizacją mojej szkoły sieciowej był las tropikalny, splatające się ze
sobą gałęzie i korzenie szukające pokarmu. Między korzeniami walały się szczątki. System
równocześnie żył i obumierał, rozwijał się i niszczał.
Symbolika stosowana przez Gigi nawiązywała do krajobrazów miejskich z pierwszych
wirtualek. Drogi szybkiego ruchu i budynki z klocków. Jezdnie i pasaże handlowe.
Dostrzegłam odbicie awatara, którego dla mnie wybrał Teece: kobietę wikingów z
monstrualnym rogatym hełmem. Bardzo śmieszne... On zaś był motocyklem krosowym, który
wydawał odgłos młota do wbijania gwoździ. Wskoczyłam na siodełko, uważając, żeby nie
spaść.
Od razu włączyliśmy się do ruchu. Zahaczałam rogami o inne awatary i wyginałam szyję,
żeby podziwiać widoki. Znienacka pojawił się przede mną regulaminowy napis z
ostrzeżeniem przed ingerencją w przestrzeń innych podróżnych. Miałam nie ruszać rogami i
patrzeć przed siebie na drogę.
– Może byś wyciął te cholerne kły, co? – mruknęłam.
W odpowiedzi zaryczał silnik, a mnie aż wygięło z przyspieszenia.
Jechało się fajnie ekspresówkami, obrazy się zlewały, brakowało tylko świszczącego
wiatru w uszach.
Kiedy w końcu zjechaliśmy do wyjścia, odniosłam wrażenie, że świat się skurczył i
opadło niebo. Wmawiałam sobie, że to taka sztuczka, by zniechęcić włóczykijów do
odwiedzania niektórych rejonów. Mimo to męczyła mnie klaustrofobia.
– Wyluzuj – dotarła do mnie myśl Teece’a.
Obejrzałam się i zauważyłam, że skonstruował olbrzymi tłumik, żeby uciszyć swoją
gerdę.
Zwolniliśmy. Przemykając po cichu bocznymi uliczkami, zbliżaliśmy się do grupy
potężnych budynków niedaleko portu. Dostrzegałam dzikie zwierzęta, niepodobne do
żadnych znanych mi stworzeń. Były też awatary ze zwyczajnym wizerunkiem postaci
ludzkiej: jedne w żywych barwach, drugie nieciekawe i schematyczne, inne jeszcze w formie
duchów. Wydurniały się, biły, kupowały, sprzedawały, szwendały się bez celu. To mi się
właśnie najmniej podoba w sieciowej wirtualne: ludzka wyobraźnia. Nie da się przewidzieć,
co komu nagle strzeli do łba.
– Szary budynek to więzienie – poinformował mnie Teec’e. – Niebieski to milicyjny
korpus danych.
Gapiłam się na imponujące, lśniące fasady, ozdobione godłami.
– Czemu są trzy budynki?
– Nie wiem. Sam się zastanawiam, co...
Po obu stronach ulicy wybuchła strzelanina, jakby Teece uruchomił jakiś alarm. Dodał
gazu i pomknął zygzakami wśród huku wystrzałów. Gdy pochyliłam się nad kierownicą,
wydłużająca się owiewka motocykla utworzyła nade mną ochronną barierę, od której odbijały
się pociski.
– Co robisz?
– Mam własne zabezpieczenia antywirusowe.
– Długo możesz się bronić?
Nie odpowiedział. Skręcił wprost na ścianę budyneczku. Przygotowałam się na kraksę,
ale do niej nie doszło. W ścianie otworzyło się wąskie przejście, które zamknęło się zaraz za
naszymi plecami. Wyjechaliśmy na drogę do portu.
– Spust – uprzedził moje pytanie.
Kanonada ucichła. Wyprostowałam się na siedzeniu. Raptowna cisza porażała zmysły,
zapach soli wiercił w nosie. Nie powinnam przecież...
– T-Teece? – Dzwoniłam zębami. – Czuję... sól. Mam złe p-przeczucia.
Nie zwracał na mnie uwagi, tylko uparcie gnał środkiem ulicy. Rosnąca sylwetka
budynku milicji zasłaniała horyzont. Wiedziałam, że za tym potężnym, błyszczącym murem
znajdę potrzebne informacje.
Tak blisko, a jednak... dały o sobie znać pieprzone zabezpieczenia.
Ostrzegło nas jedynie odległe dudnienie. A potem zaczęło się najgorsze. Zapachowy
firewall: smród siarki. Capiło tak strasznie, że motocykl pode mną doszczętnie się rozpuścił.
Wstrzymałam oddech... a gdy się ocknęłam, Gigi robiła mi usta-usta. Jej ohydne wyziewy
w połączeniu z dotykiem warg napędziły mi większego stracha niż świadomość, że miałam
zgon. Walnęłam ją w dupę i wyswobodziłam się z pokrowca, dysząc jak astmatyk.
Teece nadal tkwił w pokrowcu, cały w drgawkach.
– Nic mu nie jest!? – wykrzyknęłam. Jednocześnie plułam, żeby pozbyć się z ust smrodu
Gigi i kwaśnego posmaku rzygowin.
Bankierka podniosła się z ziemi i z nadąsaną miną rozmasowała tyłek.
– On wie, co robi – powiedziała. – Zresztą ścigali ciebie.
Patrzyłam na nią podejrzliwie.
– Skąd wiesz?
Postukała w umieszczony za uchem stent z kapturkiem z masy plastycznej.
– Gigi nie posługuje się prymitywnym dziadostwem.
Popatrzyłam z szacunkiem na puszystą kobietę. Nie każdy potrafi żeglować non stop w
sieciowej wirtualce i jednocześnie obsługiwać rzeczywistość. Nic dziwnego, że mówiła
powoli.
Byłam na nią zła. Oddała nam do dyspozycji najsyfniejszy sprzęt, zamiast zaproponować
coś nowocześniejszego.
Pomimo jej zapewnień szybko się ubrałam i stanęłam zatroskana przed Teece’em.
Wreszcie oprzytomniał. Pomogłam mu wysupłać się z pokrowca. Kleił się od potu, łzy ciekły
mu z oczu.
– Zgubiłem cię. Myślałem, że...
Cofnęłam się wkurzona mimo poczucia ulgi. Nie chciałam słuchać tego, co miał do
powiedzenia. Nie w obecności Gigi. Podałam mu ubranie.
– Chodźmy już stąd.
R
OZDZIAŁ
2
– Zdawało mi się, że miał być czysty, sprawdzony wizual, zero niespodzianek! –
wrzasnęłam na Teece’a. – Mogłeś nas bez sensu pozabijać!
Krążył po pokoju. Ibis taktownie czmychnął do baru, żebyśmy się mogli wykłócić bez
świadków.
– Nie wiedziałem. Gigi pewnie załatwiła sobie zestaw trzeciej generacji. Po prostu nie
pomyślała o tym, żeby nam powiedzieć.
– Gigi myśli o wszystkim – odburknęłam.
– Czyli nie chcesz wiedzieć, co odkryłem?
Nadstawiłam ucha.
– Byłeś w środku?
– Prawie. – Pokiwał głową. – Na pewno nie chciałabyś, żebym wygadał się przed Gigi.
– Z czego? – Wstrzymałam oddech.
– Przeczytałem wyrok del Mortea. Odsiadywał dożywocie za morderstwo i posiekanie
paru nieopierzonych szpiegusów. Wygląda na to, że miał chrapkę na ich biołącza. Ktoś
wyłożył niezły szmal, żeby go wyciągnąć.
– Kto? – Znowu wstrzymałam oddech.
– Nie dotarłem aż tak daleko. – Zawahał się, jakby wolał przemilczeć pewne rzeczy.
Czekałam ze skrzyżowanymi rękami.
– Zachował się wpis. Poszedłem tym tropem tak daleko, jak się tylko dało. Nazwisko, na
którym ci zależy, można znaleźć w neutralce.
– Gdzie konkretnie?
– W obozie internowania na wyspie Jinberra.
Jinberra... Serce we mnie skoczyło. Jinberra nie jest zwyczajnym kiciem, to nowy wymiar
więziennictwa.
– Super.
Przestał krążyć i wgapił się we mnie podejrzliwie.
– W życiu się tam nie włamiesz.
– Zgadza się, ale znajdzie się ktoś, kto da radę. Tylko trzeba go namierzyć.
Oczekiwałam, że Teece będzie się kłócił, wybijał mi z głowy ten niedorzeczny pomysł.
Skoro jednak milczał, musiał o czymś intensywnie myśleć.
Chwyciłam go za rękę.
– Proszę cię, pomóż mi, chyba że nie możesz – powiedziałam z naciskiem.
Znieruchomiał. Wolał postępować ze mną ostrożnie... i jego szczęście. Nie dość, że z Mo-
Vay wyniosłam więcej trosk niż blizn, to jeszcze po powrocie Teece zdołował mnie swoim
nowym romansem.
Niechętnie oderwałam się od niego i błagalnie wyciągnęłam rękę.
– Proszę, pomóż mi...
Z wahaniem ujął moje palce, a potem je zakleszczył.
Dzikie obłapianie, takie w jego stylu, bardziej by mi odpowiadało, ale miażdżący uścisk
dłoni też był nie do pogardzenia.
Uśmiechnęłam się. Odpowiedział uśmiechem.
Sprawy miały się lepiej. Może jeszcze nie wróciły do normy, ale był postęp.
– Potrzebne mi to nazwisko, Teece. Ten sam, kto zapłacił za wypuszczenie na wolność
Ike’a, zapłacił mu, żeby zaraził Trójkę pasożytem i stworzył te... te... potwory. Gdyby w
kanale nie było od groma siarczanu miedziowego, cholera wie od jakich dziwolągów byśmy
się teraz opędzali. Prawdę mówiąc, niektóre już mogą grasować po tej stronie.
Jęknął.
– Co?
– Jestem ci winny przeprosiny, Parrish.
Opuściłam ręce z zaciśniętymi pięściami.
– Ty... mnie?
– Kiedy stamtąd wróciłaś, myślałem, że zrobisz mi, to znaczy nam, awanturę. Cóż, nie
znam cię aż tak dobrze, jak mi się zdawało.
Westchnęłam.
– Znasz mnie, Teece. I wierz mi, awantura wisiała w powietrzu. Ale z innych powodów,
niż myślisz. – Zawahałam się. Nie powiedziałam mu do tej pory, czy więc powinnam teraz?
Szanse na to, że wrócę z następnej eskapady, były mikroskopijne. Ale też wydawało mi się,
że to ważne, by o wszystkim wiedział, skoro miałam zginąć lub trafić na zawsze za kratki.
Przewiercał mnie wzrokiem na wylot. Spojrzeniem bladoniebieskich oczu, lekko zbolałych i
jak zawsze zatroskanych. Klapnęłam na kanapę.
– Na sam koniec w Mo-Vay... w obecności Tulu, urwał mi się film. Kiedy się obudziłam,
czekał na mnie Loyl. Mówił, że się zmieniłam, że przeszłam przemianę. A ja uwierzyłam, no
bo... chciałam uwierzyć. Przestałam walczyć z pasożytem, pozwoliłam mu przejąć kontrolę. –
Widząc zdumione spojrzenie Teecea, szybko podjęłam opowieść, żeby mnie źle nie
zrozumiał: – Tylko to mi pozostało. Umierałam i chciałam dać Wspólnocie trochę czasu na
rozprawę z Ikiem. Myślałam, że jeśli pasożyt całkiem mną zawładnie, będę miała siły i
jeszcze trochę wytrzymam.
– No i?
– Loyl twierdził, że zmieniłam się we wstrętnego potwora, a potem mi przeszło.
Uwierzyłam mu. Jednak chciałam wrócić i zobaczyć się z tobą, poskładać wszystko do kupy,
nim odejdę na dobre. Musiałam odejść, Teece. Jeśli ktoś miał mi rozwalić łeb, to tylko ja
sama, kapujesz?
Wolno pokiwał głową, rozważając wszelkie niuanse moich zwierzeń.
– Ale teraz już wiesz, że nie przeszłaś przemiany?
Pokiwałam głową.
– Mam... sojuszniczkę, pilota szpiegusa. Kontaktowała się ze mną parę razy. Ostatnio
powiedziała, że zabrała Wombebe, jedną z sierot z Mo-Vay.
– Kogoś takiego nazywasz sojusznikiem?
– Chce, żebym powstrzymała tego, kto bawi się z nami w Boga. Podobno wyśledziła
mnie w Mo-Vay, kiedy leżałam nieprzytomna. Twierdzi, że Loyl kłamie i wcale się nie
przemieniłam.
– Wierzysz jej?
– Tak. – Próbowałam powiedzieć to pewnym siebie tonem.
– Przecież to brzmi absurdalnie. Spodziewasz się, że uwierzę?
Wzruszyłam ramionami.
– Chciałabym tylko, żebyś mi ufał, Teece, tak samo jak ja ufam tobie.
Zrobił krok w stronę łóżka, chwycił mnie za rękę i wciągnął w swoje ramiona. Nie
pamiętam, by kiedykolwiek tak mnie przytulał. Omal nam się kości nie zrosły.
– Nigdy nie zdradzasz wszystkich faktów na czas – szepnął mi do ucha.
– Może to i racja.
Popatrzył na mnie z rezygnacją i się odsunął.
– Spotkamy się wieczorem u Heina. Powinienem mieć coś, co cię postawi na nogi.
– Dzięki. – Uśmiechnęłam się najlepiej, jak umiałam.
Zerknął na mnie spod oka.
– Tak na marginesie, jeśli nie chcesz, żeby cię zgarnęli z ulicy, zrób coś ze swoim
wyglądem.
Oszczędziłam mu kuksańca; po prostu patrzył na świat chłodnym okiem.
R
OZDZIAŁ
3
– Larry, tequila.
Wszyscy okupujący barowe stołki odwrócili się do mnie.
Kiedy już przeszłam nad obelgą Teece’a do porządku dziennego, dostrzegłam
sensowność jego sugestii i popracowałam nad zmianą wizerunku. W normalnym przebraniu
zapuszkowaliby mnie w mgnieniu oka.
Stałam więc teraz z krwistoczerwonymi włosami, zlewającymi się kaskadą do pasa, oraz
w obciągniętej skórzanej miniówie (choć na tyle długiej, że zakrywała przypięte na biodrach
noże w futerałach), butach na wysokim obcasie i bluzeczce z długim rękawem, która
przysłaniała pancerny skórzany top.
Teece zsunął się ze stołka, żeby mi się przyjrzeć.
– Zamknij się! – warknęłam, nim zdążył się odezwać.
Zamiast posłuchać, do samej ziemi wywalił ośliniony jęzor. Nawiasem mówiąc, wszyscy
w barze milczeli, zszokowani.
Jak na zaplutą mordownię z więziennym wnętrzem i maksymalnie zasyfionym
zapleczem, wszystko to było ździebko deprymujące. Nawet Larry Hein, flegmatyczny
właściciel lokalu, wymknął się za przegrodę do swego centrum łącznościowo-finansowego,
żeby niuchnąć coś na uspokojenie.
Może wypróbowywanie nowego image’u na miejscowych moczymordach nie było
najlepszym pomysłem. Parrish Plessis, herszt podziemia i stuprocentowa twardzielka,
przepoczwarza się w długonogą, długowłosą księżniczkę... Doprawdy, koniec świata...
Jedna rzecz mnie pocieszyła: wydawało się, że Pszczółka Gilgotka, dziewczyna Teece’a,
lada moment zemdleje.
Przeniosłam wzrok na Ibisa. Ochłonął już i coś popijał. Między nami stały baterie
kieliszków. Wsparł czoło na rękach i zmierzył mnie od stóp do głów lekko zaskoczonym
spojrzeniem.
– A co to, kurna, za cudactwo?
Twarz mi poczerwieniała. Gdybym była szarą myszką, zapadłabym się ze wstydu pod
ziemię. Póki co, życzyłam w duchu wszystkim, żeby ich diabli wzięli.
Usiadłam obok Ibisa wkurzona tym, że muszę się wiercić i wciskać spódniczkę pod uda.
– Trochę cię zdradza pisztolet – wyseplenił.
Zerknęłam z góry na kaburę – jedną zamiast dwóch, co było moim najdalej posuniętym
ustępstwem na rzecz wizerunku laluni.
– Na razie się rozgrzewam – wychrypiałam tytułem usprawiedliwienia. – Larry, gdzie
mój drink?
Przepłukałam gardło, nieco skrępowana wścibskimi spojrzeniami. Najgorszy był Teece:
jego wzrok wręcz parzył. Wbrew obietnicom nie podszedł jednak z nowinami. Zamiast tego
poczłapał do interkabiny i zaczął wymachiwać rękawicami. Pszczółka została sama przy
barze.
Westchnęłam i odwróciłam się do Ibisa. Co teraz?
– A więc jakoś radzisz sobie z Teeceem? – zagadał.
– Zazwyczaj. – Zauważyłam jego cętkowaną skórę. – A co u ciebie?
Ibis przyjechał do Trójki pełen entuzjazmu i arogancji. Teraz był wypompowany i zły na
świat. Czułam w związku z tym wyrzuty sumienia. Jako przyjaciółka powinnam się bardziej o
niego troszczyć.
Odchrząknął i wydął policzki jak człowiek, który chce zrzucić z siebie niewygodny
ciężar. Popijałam tequilę, czekając, aż weźmie się w garść.
– Choć wiedziałem, Parrish, że nie będzie wesoło, że brud i nędza to nie moje klimaty,
naiwnie myślałem, że jakoś to przetrzymam. Niestety, pomyliłem się. – Westchnął. –
Warunki życia urągają tu ludzkiej godności. Problem w tym, że nie mogę już wrócić i o
wszystkim zapomnieć. Smród, syf, poniżenie... wszystko to we mnie zostanie.
Patrzyłam na niego bez zmrużenia powieki. Nigdy nie słyszałam, żeby był czymś tak
zaaferowany. Zwykłe to ja uderzałam w ten ton. Gdzież się podział mój frywolny, skory do
flirtowania kumpel?
Alkohol poruszył w nim czułą strunę, więc musiałam go sprowadzić na ziemię. Trójka to
dużo bardziej złożony temat, lecz człowiek musi trzymać dystans, inaczej serce krwawi.
– Ludzie mają możliwość wyboru, Ibis, jednak rzadko zmieniają coś w swoim świecie,
nawet jeśli mogą. Tutaj odpowiada im życie na marginesie, nic na to nie poradzisz.
– Skoro w to wierzysz, czemu pomagasz dzieciom?
Przypomniały mi się sieroty.
– Dzieci to co innego. Trzeba im mówić, że jeśli chcą, mogą zmienić to i owo.
– Chyba jednak się mylisz. Nie w kwestii dzieci, ale pozostałych. Sądzę, że chcieliby żyć
w lepszym świecie.
– Romantyczne myślenie – nie ustępowałam.
– Lepiej być romantycznym niż obojętnym – odparował.
Poruszyłam się ze złością na dotykowym stołku, który zazgrzytał i wymruczał cichą
skargę. Pacnęłam go zaraz w podkładkę czujnika.
– Nie jestem obojętna, a szkoda.
Zamiast się dalej sprzeczać, westchnął z rezygnacją.
– Wiem. – Wzruszył ramionami i golnął sobie następnego. – Tym razem pożegnasz się z
życiem, wiesz?
Słysząc ostrzeżenie Ibisa, wypowiedziane tak formalnym tonem, poczułam zimny dreszcz
na plecach.
W milczeniu uronił dwie duże łzy. Żałował mnie? A może siebie? Nie miałam
sposobności spytać, bo osunął głowę na bar i zachrapał.
Pokazałam Heinowi gest podrzynania gardła. Ani kieliszka wódki więcej! Kiwnął głową i
podsunął mi na przepitkę piwo Ibisa. Patrzyłam, jak wygładza koronkowy fartuch. Pod
spodem nosił lateksowy kombinezon, jakby po zamknięciu lokalu miał randkę z gorącą laską.
Myśl, że Lany może odczuwać pociąg seksualny, na chwilę wyrwała mnie z niewesołej
zadumy nad wiarołomnym Teeceem. Faceci zawsze robią mnie w konia.
Dajmy na to taki Loyl-me-Daac. Czy chociaż raz powiedział mi prawdę? Pragnęłam go,
to fakt, ale nie mogłam zwalczyć chwiejnej osobowości, którą dostałam w pakiecie. Byliśmy
jak staroświecka moneta: dwie strony tej samej istoty. Na trwale złączeni, oglądaliśmy
rzeczywistość z różnej perspektywy. Marzył o lepszym świecie dla garstki wybrańców,
podczas gdy ja budowałam lepszy świat dla wszystkich, którzy o nim marzą. Wierzcie albo
nie, różnica jest wielka.
Nie widzieliśmy się już chyba z tydzień i strasznie mi się ckniło. Parrish, oprzytomniej.
Przypomniałam sobie, że na chwilę obecną nienawidzę Daaca.
– Ee... pani Plessis... Możemy porozmawiać?
Pani Plessis? Dziewczyna Teece’a, Pszczółka, była bardzo kobieca, grzeczna i słodziutka.
Tego rodzaju laseczki faceci lubią czule tulić do piersi, jednocześnie drugą ręką sięgając pod
spódniczkę.
Byłam zazdrosna o Teece’a, ale sama poniekąd do tego doprowadziłam. Nie dałam mu
nic prócz smutku i rozżalenia. Prowadził moje interesy i lubił mnie aż za bardzo, biorąc pod
uwagę moje ułomności. Nareszcie znalazł kogoś, kto odpłaca miłością za miłość i ma szansę
dożyć jutra.
– Mów mi Parrish. I streszczaj się. – Jedną ręką trącałam pistolet, drugą nerwowo
szarpałam serwetę.
Zagryzła swoje ładniutkie różowe usteczka, w szeroko otwartych oczach pojawiło się
onieśmielenie. Kurde, jak ja tego nie znoszę!
– T... Teece mówi, że szukasz biohakera. Chyba mogłabym ci pomóc.
Aha. Zerknęłam na Teece’a. Miał na sobie rękawice do wirealki, ale już nimi nie wywijał.
Zrozumiałam wartość jego prezentu. Musiałam się dostać do Jinberry, a on podsuwał mi
pomysł z narażeniem życia własnej dziewczyny. Spojrzałam na niego z wdzięcznością.
Uciekł ze spojrzeniem, zbolały i skruszony.
– Gdzie mieszka ten biohaker?
– W wewnętrznym kręgu.
A więc Viva. Pszczółka zawsze wyglądała mi na miastową. Przede wszystkim regularnie
czyściła paznokcie. Wzięła głęboki oddech.
– Jeśli powiem ci o nim... nikt się nie może dowiedzieć... nic o mnie. – Wsunęła kciuk do
ust jak małe dziecko.
Przypomniała mi się Mei Sheong, walnięta różowowłosa chińska szamanka, która
doprowadzała mnie do szału. Wariująca na punkcie Loyl-me-Daaca.
Narastała we mnie ciekawość.
– Kto to?
Wyciągnęła palec i nerwowo przełknęła ślinę.
– Delly. Prowadzi własny klub rozrywkowy na Brightbeach. „Luxoria”. Klienci pierwsza
klasa. Dziennikarze, sportowcy, arystokracja.
– Czemu miałby cię ścigać?
– A kto lubi, jak mu się pracownicy ulatniają? Teece powiedział, że w razie czego
zaopiekujesz się mną, jeśli ci wszystko wytłumaczę.
Dłoń zaciskałam tak mocno na kaburze, że o mały włos nie odstrzeliłam sobie palców w
buciku na wysokim obcasie.
– Nie ma sprawy. To co z tym hakerem?
– Dla mojego szefa robił taki facet o imieniu Merv. To on jest biohakerem. Moim
zdaniem genialnym.
– Jak to?
– Nie ma takiego miejsca, do którego by się nie włamał. – Zniżyła głos. – Czegokolwiek
chcesz się dowiedzieć, walisz prosto do niego.
– Każdy się może przechwalać – stwierdziłam z przekąsem.
– Włamał się na milicję, żeby wyciągnąć mnie z Vivy.
Robiło się ciekawie. Milicja obwarowuje się nie gorzej niż więzienia.
– No to jestem pod wrażeniem.
Znowu na zmianę wkładała i wyjmowała palec z ust, zestresowana.
– Musisz coś o nim wiedzieć... Trochę mu odbija. Wydaje mu się, że światem chcą
rządzić cienie. Wypowiedział im wojnę. Widzi je, kiedy jest wpięty do sieci.
Spiek mózgu. Przytrafia się prawie każdemu biohakerowi. Nie jest to już tak
rozrywkowe, czadowe zajęcie jak dawniej. Tempo degeneracji jest bardzo wysokie, po
pewnym czasie pierniczą się impulsy elektryczne w mózgu. Z reguły hakerzy nadal wolą
pracować bez mikrofonu, panelu dotykowego i wchodzenia do wirealki. Lepiej wolniej, a
bezpieczniej. Zdusiłam westchnięcie. Wszystko byle nie pasożyty z kosmosu.
Szybko ciągnęła temat:
– Kiedyś robił w dziennikarstwie, potem coś się wydarzyło. Podejrzewam, że spiek
mózgu. Zmora najlepszych hakerów. Miksował ekrany u rzeźnika, kiedy poznał go Delly i
zaproponował mu pracę. Niegroźny dziwak. Jeśli przekonasz go, żeby ci pomógł...
Tak, tylko czy są na to jakieś widoki?
– Coś jeszcze powinnam wiedzieć? – zapytałam możliwie słodkim głosem.
Okazało się, że Delly, jej poprzedni pracodawca, jest rekinem seks-biznesu w
wewnętrznym kręgu. Podobno wprowadzał zasady, których nie trawiła; na przykład upierał
się, żeby jego pracownicy wpuszczali w żyłę ostry towar. Dlatego spasowała. Zgodnie z jej
słowami, był mściwym typem: nie znosił ludzi, którzy robią go w jajo. Nasłał na nią łowców
nagród. Teece „załatwił się z nimi”.
Pokazała mi swój stent. Odjazdowa sprawa: delikatne polimerowe rurki w kształcie
gwiazdy na równo z powierzchnią skóry. Très chic...
– To Merv wymyślił gwiazdę – powiedziała. – Zaklęcie ochronne. On wierzy w przesądy.
Twierdzi, że są blisko spokrewnione z intuicją, a ludzie nie traktują z powagą zjawisk
paranormalnych.
– Jak mam odszukać tego Merva?
Musnęła językiem sklepienie górnej wargi.
– Łatwo nie będzie. Delly trzyma go pod ręką, żeby nikt mu go nie podprowadził. Merv
ma za zadanie opiekować się dziewczynami i dbać, by hakerzy nie złamali zabezpieczeń
klubu. Rzadko gdzieś wychodzi, stroni od ludzi.
Na zadumanej twarzy Pszczółki ułożyła się śliczna mozaika zmarszczek. Odnosiłam
wrażenie, że męczy ją myślenie. Pewnie po odliczeniu szarych komórek zostawało jej w
mózgu trzydzieści procent galarety.
Ale ze mnie zołza, nie?
– Raz w tygodniu Delly włóczy się po holu Globe, szuka nowych klientów. To jedyne
wyprawy, na które udaje się regularnie. Gdybyś wpadła tam na niego, mogłabyś go namówić,
żeby cię przyjął do pracy. Prędzej wykupi konkurencję, niż pozwoli, by mu bruździła.
Podążyłam jej tokiem myślenia.
– Jak mam się za to zabrać?
Pszczółka skrzyżowała ramiona, jakby wreszcie stanęła na pewniejszym gruncie.
– W Vivie przemysł rozrywkowy rządzi się swoimi prawami. Na przedmieściach
stręczenie amorato jest nielegalne, to samo płacenie za cielesne przyjemności. Prawo mówi,
że kto nie ma stałego partnera, powinien stosować neurosymulacje. Delly twierdzi, że prawo
zmieniło się w chwili, gdy media przejęły rolę polityków. Te wszystkie kampanie pod tytułem
„bezpieczne miasto”. Moim zdaniem media po prostu chcą mieć wyłączność.
Ujrzałam w wyobraźni Irene. Nie ma wątpliwości, w jaki sposób mamunia poprawiała
sobie humor. Oczywiście, nie miało to nic wspólnego z moim ojczymem Kevinem.
– A więc ten gość Delly... prowadzi seks-biznes tylko dla bogatych: dziennikarzy,
bankierów i tak dalej?
– Tak. U niego każdy pracownik ma ksywkę amorato i jest specjalnie szkolony do
dawania przyjemności.
– No i? – Kończyła mi się cierpliwość.
– Amorato musi pracować dla kogoś takiego jak Delly, w przeciwnym razie łamie prawo.
Chwilę przyswajałam sobie tę wiadomość. Widziałam już drobną szparę w drzwiach,
które tak desperacko chciałam otworzyć.
– Czyli jeśli pomyśli, że jestem amorato, może mnie zatrudnić? W ten sposób dotrę do
twojego znajomego?
W jej szklistych oczach pojawiło się odbicie dawnych lęków.
– Tak. Delly kocha niebanalne charaktery. I poluje na świeżą krew. Ale frajerem nie jest.
Jeśli się kapnie, że nie jesteś tą, za którą się podajesz...
– To zbyt niebezpieczne, Parrish. – Ibis przebudził się z oczami przekrwionymi ze
smutku i nadmiaru alkoholu. – Słyszałem o nim. Wymaga od ludzi, żeby robili... niesmaczne
rzeczy.
Olałam go.
– Mówisz, że często przychodzą do niego dziennikarze?
Pszczółka pokiwała głową.
– Ma kręćka na ich punkcie. Szczególnie na punkcie tych, którym nie zdołał wcisnąć
swoich usług.
Przygwoździłam ją wzrokiem.
– Kogo masz na myśli?
– Na przykład takiego Jamesa Monka – szepnęła.
– Monk jest w mediach szefem działów sportowych – włączył się znowu Ibis. – Kanały
sportowe diabelnie podbijają oglądalność.
W naszym wielkim kraju ludzie ubóstwiają sport, więc Monk musiał być grubą rybą. Nie
miałam bladego pojęcia w kwestii podziału łupów w branży medialnej. Cóż, należało się
wreszcie zorientować w temacie.
– Delly pragnie zwabić do siebie Monka, marzy o tym. To jego obsesja.
Zakodowałam sobie tę informację.
– Opowiedz mi więcej o biohakerze Mervie i tym miejscu o nazwie „Luxoria”. Kto tam
pracuje?
– To w Cone Central, wysokościowcu na Brightbeach. Jednym z najlepszych na Liberty
Crescent. – Wymknęło jej się ciche westchnienie, jakby trochę tęskniła. – Wszystkie
wysokościowce na Liberty łączy Szklany Most.
Szklany Most: malownicza estakada ze szkła, biegnąca od budynku do budynku, ich
środkiem – jakby były naciągnięte na pasek.
– Znam go.
Kto by nie znał? Najdobitniejszy przykład architektonicznej awangardy na południowej
półkuli.
– „Luxoria” znajduje się na 149 piętrze, jedno piętro pod mostem. Ludzie Delly’ego
spędzają całe życie między klubem a mostem. – Głos jej zadrżał. – Nie pozwala im się
oddalać. – Poczerwieniała na szyi. – Merv załatwił mi pracę hostessy w barze. Jego też trzeba
stamtąd wyciągnąć. Spotkaliśmy się, kiedy jeszcze pracowałam dla Heads Up. – Rumieniec
pociemniał.
Heads Up to firma biotechniczna.
– Co tam robiłaś?
Odwróciła wzrok, zawstydzona.
– Byłam króliczkiem.
Zrozumiałam teraz, skąd się bierze rumieniec i częsty wyraz zadumania. Króliczki
zarabiają kupę kasy, którą wydają głównie na lekarzy.
– Póki Delly nie zaczął pchać mnie w ramiona klientów, nawet nie narzekałam. – Mówiła
zmienionym, rwanym głosem. – Bałam się. Merv pomógł mi uciec.
Niechętnie bo niechętnie, zmieniłam swoje nastawienie do Pszczółki. Wyjazd do Trójki
musiał być dla niej ostatnią deską ratunku.
– Amorato – prychnął Ibis. – Nie zapanowałabyś nad sobą, Parrish. Potraktujesz garotą
pierwszego lepszego, który skusi się na twoje wdzięki.
Teece wyjrzał mi znad ramienia.
– Racja, głupi pomysł – potwierdził. – To nie numer dla ciebie.
Łypnęłam okiem na jednego i drugiego.
– Czemu nie?
– Bo prawda jest taka, Parrish, że do ciebie trzeba przywyknąć – rzekł Teece.
Ibis powstrzymał nerwowy śmiech. Nawet Pszczółka unikała mojego wzroku.
Od razu się zacietrzewiłam.
– Jak to?
Teece przestępował z nogi na nogę i uparcie wpatrywał się w mojego drinka. Wiedział, że
palnął gafę. Odwróciłam się błyskawicznie do Larry’ego.
– Zawiadom kociaki, że chcę pogadać. I ustaw mi spotkanie z Doktorem Drastikiem.
Larry wyglądał, jakby miał zemdleć, tym niemniej zniknął za komem, żeby skontaktować
się z mieszkającym na Torleyu chirurgiem rzeźnikiem.
Ciesząc się, że to pozamyka wszystkim gęby, odwróciłam się do Teece’a akurat w chwili,
gdy maskował rozbawioną minę. Zamarłam. Czyżby się ze mnie nabijał? A nawet jeśli tak,
czy miało to jakieś znaczenie? I czego właściwie chciałam?
Odpowiadając w dwóch słowach: chciałam poznać prawdę o Disie tak bardzo, że nic
mnie nie mogło powstrzymać. Zginął Gurek, zginęła masa ludzi. Porównywałam się do
szczura zamkniętego w klatce: pragnęłam odzyskać dawne życie.
Co gorsza, dzięki Eskaalimowi, który rozregulował moje libido, myśl o wcieleniu się w
rolę amorato nie wydawała mi się aż tak odrażająca. To jednak zachowałam dla siebie.
Niech Teece sobie myśli, że trafił w sedno.
– Kurczę, dziewucho, zmieniasz płeć czy coś w tym stylu? – rozległo się za mną. – Na co
ci spódniczka?
Od razu poznałam, czyj to głos, więc nie sięgnęłam po spluwę. Choć może powinnam
była sięgnąć. Zamiast tego odwróciłam się z piwem w ręku, jakby nigdy nic.
– A ty tu czego, Mei? – Nie bawiłam się z nią w zbędne uprzejmości, miałyśmy na to za
wiele wspólnych wspomnień.
Stała z rękami na biodrach i cyckami wyeksponowanymi w dekolcie bluzeczki. Strój
uzupełniały obcisłe spodnie i chwiejne szpilki. Szamanka i uległa zabaweczka Loyl-me-
Daaca...
Miałam ochotę szczerzyć zęby i kąsać.
Z powodu pewnych wspólnych „duchowych” doznań łączyła mnie i Mei Sheong swoista
więź umysłowa. Żeby się tego pozbyć – a także innych denerwujących rzeczy –
potrzebowałam chyba egzorcyzmu.
Zlustrowała moją spódniczkę i buty.
– Cuda się zdarzają.
Tego było już nadto. Jej drugie szyderstwo sprawiło, że zacisnęłam palce cal od pistoletu.
Spod drugiej ściany doleciał szczęk strzelby. Jego Wysokość Loyl-me-Daac...
Usłyszałam ten dźwięk, bo w barze zrobiło się nagle niebezpiecznie cicho. Miejscowi
wiedzieli, że Loyl ma ze mną na pieńku.
– Spokojnie. – Teece dyszał mi nad uchem, zrobiwszy krok w moją stronę.
– Przestań się jej czepiać, Parrish! – burknął Loyl-me-Daac.
– Nie sprzeciwiaj mu się! – zawtórował Teece.
Jeszcze się nie nauczyli, że ja nie przyjmuję rozkazów?
– Bo co? – warknęłam.
– Bo jest coś, czego nie wiesz – odparł.
Mei podsłuchała naszą szeptankę, mrugnęła okiem i obróciła się na pięcie z wyniosłą
miną. Odpłynęła do drzwi, by stanąć przy mężczyźnie ze strzelbą i zaborczo objąć go
ramieniem.
Ostatnim wysiłkiem woli rozwarłam pięść i przesunęłam piwo z udawaną obojętnością,
mimo że cała powierzchowność Loyla, a zwłaszcza jego pociągła, nienaturalnie piękna twarz,
bombardowała mój mózg impulsami pożądania. Podobało mi się, że włosy mu odrosły. Były
teraz prościutkie, jedwabiste jak woda i nachodziły na oczy. Ten facet mnie oszukiwał i
wykorzystywał, a moje serce wciąż, jak na komendę, skakało i świrowało. Na jego
komendę...
Zmusiłam się do mówienia chłodnym tonem, studząc swoją durną, niezaspokojoną
fascynację.
– Powinieneś uczyć swoich pupilów dobrych manier, Loyl.
Opuścił strzelbę ze zmarszczonym czołem.
– Coś ty na siebie włożyła? Wyglądasz idiotycznie.
Zupełnie jakby grzmotnął mnie w brzuch. Nie zachwycałam się swoim nowym
wyglądem, ale też nie chciałam, żeby tak dobitnie podzielał moje zdanie. Jakby nie miał
innych problemów.
A co się tyczy tonu, jakim zadał pytanie, wnioskowałam z niego, że jest na mnie bardziej
wkurzony niż zwykle. Westchnęłam.
– Czego chcesz?
– Przyniosłem ci prezent. – Krępował mnie swoim świdrującym spojrzeniem.
– Doręczasz do rąk własnych?
– Można powiedzieć.
Tym mnie rozbroił.
Skinęłam na Larryego:
– Kolejka dla wszystkich.
Loyl uśmiechnął się do mnie ironicznie i z opuszczoną strzelbą podszedł do baru.
– Jakaś ty miła.
Klientela wreszcie się wyluzowała, ponownie narastał gwar rozmów. Przez chwilę
wsłuchiwałam się w dźwięki. Kojarzyły się z domem.
Loyl koło mnie pochylił się nad barem i rozejrzał.
– Tomas. – Kiwnął głową na Teecea, siedzącego po mojej drugiej stronie. Łączyły ich
więzy rodzinne, ale nie darzyli się braterskim uczuciem. – A to kto? – Nieprzyzwoicie
zachłannym spojrzeniem obrzucił Pszczółkę, przytuloną do Teecea.
Ona też gapiła się na niego – z rozchylonymi wargami, oszołomiona tym uosobieniem
męstwa i urody. Zdawało się, że jeszcze trochę i zacznie dyszeć. Trudno powiedzieć, komu to
bardziej dokuczało: mnie, Mei czy Teeceowi. Doszłam do wniosku, że jednak Mei. Szamanka
wbiła się między Loyla i Pszczółkę z wściekłością wypisaną na twarzy. Śmiechu warte.
Siorbaliśmy drinki, jakby to mogło rozładować napięcie. Nic z tego. Loyl huknął
szklanką i sięgnął do kieszeni, skąd wydobył futerał. Szurnął nim po blacie w moją stronę.
Wykręcając się, żeby go złapać, dotknęłam rękojeści. Sztylet nie wiadomo kiedy znalazł
się w mojej dłoni. Nie byle jaki sztylet, rzecz jasna, ale sztylet podarowany przez Wspólnotę
Coomera: wypolerowany stop żelaza, który ciął niemal wszystko. Musiał być zaczarowany,
potraktowany jakimś zaklęciem voodoo... chociaż nie wierzyłam w zasrane czary-mary.
Loyl obszedł Mei, musnął złote włosy Pszczółki i zatrzymał się przede mną. Z bliska był
pół głowy wyższy ode mnie. Nie znoszę podnosić wzroku na ludzi, więc patrzyłam na usta.
No i wtopa. Teraz chciałam obrysować palcem jego wargę.
Co się ze mną dzieje? Właśnie okazał względy dziewczynie Teece’a.
Uniosłam sztylet.
– Należy do Wspólnoty. Oddałam go im.
– Wiem.
– Na co ci on?
– Załóżmy, że mogę go dać komu zechcę. Weź go sobie, Parrish. W zamian za moją
rzecz, którą trzymasz u siebie.
Zaryzykowałam i zajrzałam mu w oczy, czarną otchłań nieznanych myśli i uczuć.
Gdybym była fanką Loyla, powiedziałabym, że mu zależy. Ostatnio jednak trzymałam się z
dala od grona jego zapalonych wyznawców.
Wiedziałam, czego chce: zabawki należącej kiedyś do Ikea, odrażającego biosprzęcicha,
które zawierało zapiski medyczne z jego zwariowanych badań genetycznych.
Na co mu to teraz? – zastanawiałam się. Media nie sponsorowały już projektów Loyla.
Razz Retribution, jego dojna krowa, nie żyła.
– Ruszyło się w interesie. – Na moje nieme pytanie odpowiedział najcichszym szeptem,
bardziej tchnieniem niż słowami. – Pojawili się potencjalni inwestorzy.
Z trudem przełknęłam ślinę. Kto jest gorszym bandytą: ten, kto celowo zaraża
mieszkańców Trójki pasożytniczym Eskaalimem, czy Loyl owładnięty manią ludobójstwa?
– Nadal zamierzasz to zrobić? – syknęłam. – Widziałeś to samo co ja. Wiesz, co się
rozprzestrzeniło dzięki twoim genetycznym manipulacjom. Jak możesz być taki ślepy? Jak
możesz brnąć dalej w to bagno?
Po twarzy Loyla przebiegł tylko cień niezdecydowania. Podszedł bliżej i tak przekrzywił
głowę, żeby nikt nie mógł czytać z naszych ust.
– Postarałem się, żeby zlikwidowano wszystkich zarażonych, którzy pierwsi wzięli udział
w eksperymencie. Zostałaś tylko ty. – Pochylony, oddychał nad moim policzkiem.
Jednocześnie groźny i złakniony intymności. – Czemu do mnie nie przyszłaś? Powiedziałaś,
że przyjdziesz.
Zawahałam się. Odczułam ulgę pomieszaną ze zgrozą. Uśmiercił masę ludzi. Ludzi,
którzy mogliby się stać – a może nawet się stali – tym, czego bałam się najbardziej. Znowu
bawił się w Boga.
Cóż, przynajmniej miał tyle odwagi, żeby sprzątnąć po sobie cały syf.
Zostałam tylko ja. Ale nie potrzebowałam jego pomocy. Nie chciałam też przyjąć do
wiadomości, że przejrzałam jego kłamstwo, jakobym przeszła przemianę. Zatrzęsłam się ze
złości, myśli rozpierzchły się na wszystkie strony.
Powiedział, że może rozporządzać sztyletem. A to oznaczało zmiany w polityce
Wspólnoty Coomera. Nie był już autsajderem, wrócił do łask. Nie lada wyczyn. Wspólnota
odrzuciła go z powodu jego obsesji, która chyba kolidowała z jej zasadami i kodeksem
moralnym. Choćby mieszkało się w najohydniejszej zabitej dechami dziurze, zawsze jest
ktoś, kto trzyma w garści resztę. W Trójce za sznurki pociągała Wspólnota. Eliminowali
nieposłusznych, napędzali wszystkim stracha i mieli monopol na ostatnie słowo. Jeśli Loyl
wrócił do łask, jego wpływy musiały wzrosnąć o rząd wielkości.
Skierowałam wzrok na Teece’a, który przepchnął się w naszą stronę i całkowicie zasłonił
Mei i Pszczółkę. Podminowani podejrzliwością i zawiścią, dobraliśmy się tak, że szkoda
gadać. Wystarczyłoby pstryknąć zapalniczką i bum!
Z obojętnej miny Teece’a wynikało, że słowa Loyla nie są dla niego nowiną. Czemu nic
mi nie powiedział?
Mei wyrwała się zza jego pleców i pociągnęła za rękaw Loyla.
– Zdałaby się smycz dla twojej kici – zakpiłam.
Mei rozcapierzyła palce, jakby chciała mnie podrapać po twarzy. Loyl uwięził jej ręce.
– Moi ludzie są wobec mnie lojalni – odpowiedział. – Szanuję ich za to.
Szanuję ich za to. Dobre sobie.
Jakim cudem coś mnie jeszcze ciągnęło do tego faceta, cwaniaka i postrzeleńca?
Mającego teraz wielkie możliwości.
– Wspólnota dała mi sztylet, bo uznała to za stosowne – powiedziałam.
– Mówię ci, sytuacja się zmieniła. Popełnili błąd. Przynieś mi sprzęt, to ci pomogę.
Udałam, że rozważam jego propozycję.
– Zostaw mi sztylet, to przyjdę jeszcze dzisiaj.
Pokręcił głową.
Nalegałam:
– Niech to wygląda jak wymiana handlowa, inaczej ludzie puszczą w ruch języki. Nie
chcę, żeby ktoś wiedział, co jest grane. Daj mi go, a ja ci dam pistolet. Słowo, że zjawię się
wieczorem.
Wpatrywał się we mnie tak usilnie, że zaczęłam się bać, iż klej mi się roztopi na
przedłużonych włosach.
– Dorwę cię, Parrish, jeśli spróbujesz nie dotrzymać słowa.
Oddałam mu pistolet i kaburę. W zamian dostałam sztylet, który wsunęłam za opaskę na
biodrze. Poczułam ciarki na skórze.
Za późno, skarbie. Mnie tu już dawno nie będzie.
Odsunęłam się i odezwałam na tyle głośno, żeby usatysfakcjonować wszystkich
podsłuchiwaczy:
– Miło, że o mnie myślisz. A teraz zjeżdżaj!
Patrzyłam, jak wychodzi z baru. Serce mi waliło, i to z kilku powodów. Rzadko
kłamałam, ale jeśli już, to z rozmachem.
Musiałam prysnąć z Torleya, nim Loyl się połapie, że ściemniam. Póki co jednak, miałam
parę spraw do załatwienia. Jak na przykład – zmiłuj się, wombacie! – erotyczne gadżety.
R
OZDZIAŁ
4
Kociaki ze striptizerki z wielką ochotą i rozmarzeniem przekazały mi wiedzę na temat
swoich bogatych koleżanek po fachu, zwanych amoratos. Przypuszczałam, że jeśli wrócę z
wypadu do przybytku rozkoszy w Vivie, zdobędę sobie ich dozgonny szacunek.
Na razie maszerowałam do domu obładowana ekwipunkiem. Większość ciuchów
wywaliłam, bo były tanie, wstrętne i używane. Większość bajerów, które zatrzymałam,
zatrzymałam właśnie dlatego, że były odrażające. Niektóre wymagały głosowej instrukcji
obsługi, inne po prostu wyglądały jak narzędzia tortur. Doceniałam ich hojność, lecz nie
zamierzałam używać tych rzeczy dla czystej przyjemności.
Merry3 z zaciekawieniem patrzyła, jak się rozpakowuję.
– Co się gapisz? Znajdź mi coś na temat menedżerów informacji.
Migiem strzeliła trzema nazwiskami: James Monk, Sera Bau i dawna gwiazdorka Esky
Laud.
– Zrzuć na ekran wszystko, co znalazłaś.
Usiadłam i zaczęłam czytać. James Monk otrzymał tradycyjne wychowanie w szacownej
australijskiej rodzinie dziennikarzy, powiązanych głównie ze spadkobiercami dynastii
Packerów i Murdochów. Sera Bau chlubiła się zawiłymi, lecz silnymi koneksjami wśród
kleru. Natomiast Esky Laud, wszystko na to wskazywało, brak polotu kompensował
wybujałymi ambicjami. Na ogólnodostępnych stronach można było znaleźć całą furę
informacji o tych medialnych zawodnikach wagi superciężkiej, ale kiedy poprosiłam Merry3,
żeby sprawdziła, gdzie można ich namierzyć, pojawiły się błędne wyniki wyszukiwania.
– Same śmieci – skomentowałam.
– Przecież nie będą się reklamować, no nie? – rzucił Teece nad moim ramieniem. –
Czego się spodziewałaś?
– Nie umiesz pukać? – Wstałam i minęłam go w drodze do sypialni.
– Dałaś mi kod klucza. – Poszedł za mną. – Co ci leży na wątrobie?
– Wiedziałeś, że Loyl znowu ma głos we Wspólnocie, i nic mi nie powiedziałeś!
– Takie plotki krążyły...
– W tych stronach plotka jest więcej warta od prawdy – odpaliłam, upychając zapasowe
majtki do pożyczonej walizki. Zrezygnowałam ze stringów na rzecz czegoś praktyczniej-
szego: obcisłych spodenek z rozszerzaną nogawką. Nie utrudniały biegania i nie wrzynały się
w ciało.
Sprzęcicho Ikea wsunęłam za pamięci do kieszeni w skórzanym topie.
– Staram się uchronić cię od śmierci – powiedział Teece.
– Twoje starania mogą przynieść odwrotny skutek. Muszę wszystko wiedzieć i o
wszystkim słyszeć. Żadnych wyjątków. Właśnie przez to, że milczysz, narażasz mnie na
śmierć.
Chwycił mnie za ramiona i odwrócił do siebie.
– O, nie, nie! Ty sama szukasz śmierci.
Świerzbiła mnie ręka, ale zamiast dać mu w pysk, spokorniałam.
Teece wyczuł tę zmianę nastroju. Okręcił sobie dłonie kosmykami moich nowych rudych
włosów i je pocałował.
– Czemu nie mogę przestać o tobie myśleć, Parrish? – jęknął. – Mam wrażenie, że
chwytam cię w każdym oddechu.
Oparłam się na jego ramieniu, próbując odepchnąć od siebie pożądanie, które wywoływał
swoim dotykiem.
– Teece, proszę cię... – wydyszałam. – Idź już...
Czuł dreszcze, które mną szarpały. Jeszcze chwila i wpiję się w niego paznokciami.
Chwycił mnie za ramiona i zmusił do spojrzenia mu w oczy. Moje podniecenie było aż
nadto widoczne, wręcz zaraźliwe.
Widziałam, jak traci nad sobą kontrolę. Ujął mnie w talii i szarpnął za ubranie.
– Kładź się na mnie – powiedziałam.
Teece walnął się ze mną na łóżko i jednym ruchem podkasał mi kieckę na brzuch.
Przekonałam się, że spódnice mają też swoje dobre strony.
Nie licząc się z wyrzutami sumienia ani konsekwencjami – i nie przejmując się nożami w
futerałach na biodrach – wtargnął we mnie dzikimi, zaborczymi pchnięciami. Ranił mnie i
rozgrzewał do czerwoności.
Już nie jęczałam, ale wyłam z rozkoszy. Orgazmy przetaczały się przeze mnie jeden po
drugim, oblewały ciało falami przyjemności i odprężenia.
Była jednak we mnie jakaś mroczna istota, która syciła się wrażeniami. Reagowałam tak,
że Teece się zasapał, próbując mi sprostać. Stoczyliśmy się na podłogę, splątani w
skotłowanej pościeli, gdy nagle rozbrzmiał pisk Merry3.
– Parrish! Wiadomość dla Teeeeeece’a! Od Pszczóóóółki!
Przysięgam, że coś opętało tę e-sekretarkę!
Teece zlazł ze mnie niemal natychmiast. Wstał, obciągnął koszulę i z miną winowajcy
dopiął zamek w spodniach. Twarz mu bynajmniej nie jaśniała radością.
– Uzależniłem się od ciebie, Parrish, będę musiał się leczyć – rzekł z chrypą i pośpiesznie
wyszedł z pokoju.
Leżałam na plecach, chwilowo zaspokojona, i przyglądałam się kształtom mokrych plam
na suficie. W odróżnieniu od Teece’a nie miałam pretensji do świata. Perspektywa rychłej
śmierci pozwalała mi się cieszyć wszystkim, co robiłam.
Czemu, czemu, czemu?... Frustracje pasożyta odbijały się echem w moich myślach.
Chciałby sobie pohasać. Gdyby mu się udało, pewnie bym już nie żyła.
– Paaaarriiiish!
Ponownie Merry3. Dźwignęłam się na nogi, spuściłam spódniczkę i poszłam zobaczyć, o
co tyle zamieszania. Migotała w kącie obok ekranu komu, wystrojona w ciuchy identyczne
jak moje. Wcale nie chciała mnie komplementować, prędzej już wyszydzić.
– Czego chcesz?
Położyła na czole przezroczysty palec i wydęła językiem policzek, jakby próbowała coś
sobie przypomnieć.
– A, tak... Teece nie zamknął drzwi.
– No i? – Okręciłam się na pięcie.
– No i zjawił się niechciany gość.
Rozglądałam się gorączkowo. W drzwiach stał nieznajomy z paskudną miną.
Zlustrowałam go, nim moje dłonie opadły do bioder. Rywal. Pracował na własny rachunek
albo na tanim kontrakcie. Dorównywał mi wzrostem, miał postawę boksera i nie groził mi
bronią. Chojrak – lubił to robić gołymi rękami. Dawało mi to przewagę, mimo że spluwa
zastępująca tę, którą oddałam Daacowi, leżała w plecaku. Podciągnęłam spódniczkę i
sięgnęłam po nóż.
W jego oczach wyczytałam zaciekawienie. Kurde, pomyślał, gdzie zgubiła majtasy?!
Tak czy owak, wykorzystałam tę cenną sekundę, żeby rzucić nożem. Miałam go jak na
patelni... i nagle nie miałam. Niewyraźne poruszenie na boku i wszystko uległo zmianie.
Łącznie z nim.
Bokser zniknął, a zamiast niego zaatakowała mnie dzika bestia – rozmyty kształt
przykulony na potężnych nogach.
Dałam nura w bok i z hukiem wpadłam na kom. Stwór przeskoczył nade mną na drugą
stronę pokoju. Nim się pozbierałam, powtórzył manewr, tyle że tym razem poharatał mnie
długimi pazurami. Z zadrapania na ramieniu pociekła krew.
Czemu się ze mną cacka?
Merry3 najpierw zamigotała za moimi plecami, a następnie wydała okrzyk bojowy jak
wściekła wiedźma i błysnęła pistoletami.
Nie rób z siebie widowiska, Merry! Może po prostu zastrzel skubańca...
– Wezwij pomoc! – krzyknęłam do niej.
Bestia przesunęła się koło łóżka, żeby odciąć mi dostęp do pistoletów. Wyprostowałam
się i przekalkulowałam, czy dam radę dopaść drzwi. Modląc się, żeby odległość jakoś się
zmniejszyła, zobaczyłam przed sobą gromadę cieni. A więc dlatego się ze mną bawił. Było
ich więcej. Warczały i charczały.
Obmacałam sukienkę w pasie. Sztylet podarowany mi przez Wspólnotę był na swoim
miejscu. Teece mógł się uważać za szczęściarza, że nie pożegnał się ze swoją męskością.
Rzuciłam się na nich bez zbędnych ceregieli.
Walczyli między sobą w ciasnych drzwiach, dzięki czemu mogłam wykończyć jednego
po drugim. Raz: poderżnięte gardło i przekłute nadnercza. Dwa: poderżnięte gardło i
przekłute nadnercza. Trzy: prosto w serce i przekłute nadnercza.
Znienacka ów pierwszy skoczył na mnie od tyłu. Zdarł ze mnie spódniczkę i odgryzł mi
kawałek szyi. Krew – moja krew – waliła fontanną. Świat zaszedł mgłą.
Rany, zginę z gołą dupą!
Przed moimi oczami śmignął wzburzony anioł, jego gorący miecz odkażał rany...
* * *
– Szefowo...
Zamrugałam. Nie straciłam całkiem przytomności; w pewnym sensie zawisłam między
dwoma światami. Do pokoju wpadli całym stadkiem Link, Glida i osierocone dzieci, którym
kiedyś pomogłam. Lubili za mną łazić tak na wszelki wypadek. Dotąd myślałam: fajna
sprawa, teraz byłam im po prostu niewymownie wdzięczna. Ze spokojem popsikali kwasem
twarz ostatniego ze zmiennokształtnych. Jego wrzask pozwolił mi uwolnić się z resztek
halucynacji.
Bęcnął na mnie, co było niemiłe... i zarazem zbawienne, bo miałam się wreszcie czym
przykryć.
Sieroty szarpały ciałem, próbując odciągnąć je na bok.
Anioł przypalał ranę na szyi, aż się zasklepiła...
– Zostawcie go – wychrypiałam. – Znajdźcie Teece’a.
Głupi człowiek. Czemu? Czemu...?
– Jestem, Parrish – odpowiedział. – Dzwoniła Merry.
Nie widziałam go, ale dobrze, że przyszedł. Musiał biec.
– Niech wszyscy... wyjdą... Niech nikt nie dotyka mojej krwi.
Wydawało się, że pod ciężarem zmiennokształtnego popękały mi żebra. Skupiłam się na
oddychaniu, aż usłyszałem trzask zamykanych drzwi. Potem ciężar ustąpił.
Teece gapił się na mnie z góry. Wyraz jego twarzy ulegał przeobrażeniu: najpierw szok,
później rozbawienie i w końcu rozczarowanie. Pokój wyglądał jak miejsce kaźni seryjnego
mordercy. Naokoło poniewierały się ciała zmiennokształtnych, na środku zaś leżałam ja –
półnaga i skąpana we krwi.
– Jak zwykle, wyszedłem za wcześnie. – Potrząsnął głową ze smutkiem.
Zaśmiałabym się, ale że w piersi piekło mnie i bolało, wyszedł z tego jakiś bulgot.
– Kim oni są?
Wykręciłam głowę. Bestie z chwilą śmierci wróciły do ludzkiej postaci.
– Nikim – skłamałam. Loyl się mylił: nie tylko ja zostałam. – W tym problem. Nawet
zwykłe zera chcą mnie zlikwidować.
Pokiwał głową z rezygnacją.
– Wiem, jak się czują.
– Teece – wyszeptałam, ciągle leżąc. – Przepraszam za to, co było.
– W porządku, ja też przepraszam.
– Paaaarish!
Znowu ta Merry.
– Co? – warknęłam.
– Wiadomość od Laaary’ego.
Błyskawicznie kucnęłam.
– Co!?
– Szuka cię Loyl-me-Daac z bandą ludzi.
Teece stanął przy drzwiach.
– Przystopuję go.
Kiwnęłam głową.
– Daj mi dziesięć minut, a do końca życia będę dla ciebie słodka i milutka.
Nie uśmiechaliśmy się i nie żegnali.
Wzięłam szybki prysznic, żeby nie śmierdzieć krwią zmiennokształtnych.
Żebra zdawały się połamane, a ślad na szyi przypominał ogromniastą malinkę. Spoko,
wszystko się zagoi. Jedyną korzyścią, jaką przyniósł mi kontakt z pasożytem, było
przyspieszone gojenie się ran.
Ale co zrobił z resztą Trójki? Loyl najwyraźniej nie poradził sobie z problemem, pasożyt
musiał się rozmnażać poza wszelką kontrolą. Ci zmiennokształtni to dopiero początek. Z
drugiej strony, nie każdy zechce zamieniać się w potwora. Równie dobrze mogli mnie ścigać
pod postacią Teece’a lub Ibisa.
Ta myśl napędziła mi takiego pietra, że bezzwłocznie zadzwoniłam do Lize – łowcy
nagród, która zaciągnęła u mnie dług wdzięczności.
– Parrish Plessis? – Wpatrywała się w kom, jakby miała nadzieję, że to przywidzenie.
– Udała ci się wycieczka na wybrzeże? – zapytałam. Było to luźne nawiązanie do tego,
jak próbowała mnie porwać na zlecenie Leesy Tulu.
Wyglądała na speszoną.
– Chcę, żebyś kogoś strzegła.
– Kogo?
– Prawdę mówiąc, jest ich wielu.
Podałam imiona i pokrótce wyjaśniłam, na co ma mieć baczenie.
Przestrach w jej oczach źle wróżył.
– Słyszałam to i owo, ale nie wierzyłam. Ci, jak ich tam nazywasz, zmiennokształtni,
mogą zjawić się wszędzie w jakimkolwiek przebraniu.
– Dokładnie.
– Skoro tak sprawa wygląda, niczego nie mogę obiecać.
– Po prostu się postaraj. W zamian ja postaram się zapomnieć, że polowałaś na mnie na
zlecenie.
Spochmurniała i westchnęła.
– Będziesz mi to zawsze wypominać? Jestem zwykłą dziewczyną, która zarabia na życie,
nie kapujesz?
– Zaopiekujesz się tymi ludźmi, kiedy nie będzie mnie w mieście, a ja już nigdy nie
wrócę do tematu, zgoda?
Przysunęła do ekranu wierzch dłoni, jak to się robi w Trójce.
Odpowiedziałam takim samym gestem i przerwałam połączenie, nim zdążyła spytać: „Na
długo ta robota?”.
Po raz ostatni przejrzałam w myślach listę rzeczy do wzięcia. Na pewno już po nic nie
wrócę, skoro Daac następował mi na pięty. Z ociąganiem schowałam sztylet do schowka na
broń. Potem zawiesiłam sprzęt Ikea na łańcuszku w sąsiedztwie talizmanu szczęścia, który
zgodnie z zapewnieniami Pszczółki miał przekonać Merva, że jestem koszerna.
Majtki, jakieś ciuchy i adres skrzynki sieciowej z fałszywą historią. Pod wpływem
impulsu zamknęłam klapkę e-sekretarki i wsadziłam ją do kieszeni. Wiedziałam, że nic mi już
nie pomoże, a jej cholerne krzyki działały na mnie jak huk bomby atomowej. Dopięłam na
rzepy pożyczoną torbę, zarzuciłam ją na ramię i zerknęłam w lustro.
Nowe ubranie, nowe włosy.
Ten sam żal do świata. Czas ruszać w drogę.
R
OZDZIAŁ
5
Ruszałam palcami stóp, żeby się nie wiercić, kiedy laser rzeźbił mi twarz i macał
łuskowate zgrubienie wzdłuż kości policzkowej.
Doktor Yan Drastic, guru zabiegów kosmetycznych, powiedział mi u siebie na Plastyku
bez owijania w bawełnę, że nie jest w stanie nic zrobić, łuska nie ustępuje. Nie wiedział
nawet, co to takiego. Kiedy nakłuł brzegi, zareagowałam prawie histerycznie. Ostatecznie
stanęło na malowaniu. Obiecał, że doda mi to uroku.
Po korekcie policzka przyszła kolej na cieniowanie tęczówki – całość w jednym
praktycznym pakiecie. W tej dzielnicy za kasę można załatwić sobie prawie wszystko.
W trakcie czekania, aż mi się skóra usiedzi na bliznach, a nanoboty zeżrą pieprzyki,
zastanawiałam się, jakie to ironiczne, że godzę się na plastyczne przeróbki, zamiast
najzwyczajniej w świecie zaniechać walki z pasożytem i nauczyć się zmieniać kształt ciała.
Kiedy twarz była gotowa, wszczepiłam sobie moduł lingwistyczny na stoisku w
Zajebistościach Leonga Shu. Zaaplikował mi go zaraz na poczekaniu. Na pytanie o gwarancje
dorzucił rozszerzony słownik, żeby mnie spławić.
– Na długo starczy?
– Na trzy miesiące, jeśli będziesz korzystać oszczędnie – odparł zwykłym sobie tonem
pouczenia.
Łamiąc własne zasady, wyhaczyłam malucha, który zawiózł mnie na stację kolejową.
Jeśli Loyl węszył za mną, nie zamierzałam mu niczego ułatwiać.
Kiedy maluch dryndał w kierunku Pomme de Tuyeau, w głowie układałam sobie kolejną
listę:
Znaleźć robotę w przemyśle erotycznym.
Dzięki temu zbliżyć się do Merva.
Namówić go, żeby włamał się do obozu Jinberra.
Wytropić sponsora Ike’a del Morte.
Porachować się z nim.
Odnaleźć Wombebe.
Wrócić.
Bułka z masłem.
Wydobyłam sprzęt Ikea i pogłaskałam delikatną siateczkę. Może koniec końców dowiem
się, kim jest ten Eskaalim. Skłonna byłam uwierzyć, że to kosmita, choć od czasu do czasu
zmieniałam punkt widzenia, zwłaszcza gdy tacy jak Loyl-me-Daac robili mi pranie mózgu.
Gdyby mi ktoś powiedział, że siedzi w nim pozaziemski pasożyt, żywiący się adrenaliną,
nazwałabym go debilem. Z drugiej strony, to ja miewałam zwidy i słyszałam głosy. Chociaż
po powrocie z Disu halucynacje już mi tak nie dokuczały, wewnętrzny głos towarzyszył mi
jak cień.
Chciałam wierzyć w tego pasożyta, i w tym właśnie kryło się niebezpieczeństwo. Nie ma
nic tragicznie romantycznego w tym, że się jest totalnym szajbusem. Albo histerykiem. W
dodatku coś się we mnie skręcało, gdy miałam komuś zaufać. Teece zakochał się w innej
kobiecie, a Loyl... w kategorii zdrady dorównywał Judaszowi.
Westchnęłam i w myślach wróciłam do swojej listy. Maluch w tym czasie torował sobie
drogę wśród awanturujących się mieszkańców slumsów.
Odszukać Bras.
Bras była dziewczynką, która już mi kiedyś pomogła. Zrządzeniem losu została
adoptowana przez królewską rodzinę bankierów z Vivy i kreowała nowy wizerunek firmy
protetycznej.
I Gwynna.
Gwynn, który mieszkał w betonowej rurze na granicy Vivy i Trójki, dawno temu był
światowej sławy sportowcem. Podnosił ciężary, ale że amputowano mu nogi, skończył jako
stróż wejścia do labiryntu starych kanałów ściekowych. Obiecałam mu, że skasuję pewnego
drania o ksywce Trunk – i chciałam dotrzymać słowa, co niestety nie zawsze mi się udaje.
Postanowiłam zrealizować dwa ostatnie punkty harmonogramu, jeśli wcześniej nikt mnie
nie odstrzeli, i przeskoczyłam do początku...
* * *
Złapałam pociąg do Fishertown i długo jeszcze w myślach przemeblowywałam swoją
listę. Chciałam zajrzeć do stajni motocyklowej Teece’a. Teraz dbał o mój kram, podczas gdy
jego interesami zajmował się Mama.
– Masz tupet, że się tu pokazujesz. – Dawny zawodnik sumo patrzył na mnie
podejrzliwie.
Nadal wisiałam Teece’owi pieniądze za zniszczenie pożyczonego motocykla. Mama miał
minę, jakby niczego bardziej nie pragnął, niż udusić mnie między swoimi słoniowatymi
udami.
– Wszyscy mi to mówią, Mama – odpowiedziałam. – Jeśli przypęta się tu za mną Loyl-
me-Daac, wyślij go na południe, dobra?
Skrzywił się. Przynajmniej takie miałam wrażenie, bo grube zwały tłuszczu na twarzy i
szyi utrudniały ocenę.
– Zbiera ci się, dziewczyno, oj, zbiera.
I to był koniec rozmowy.
* * *
Po wyruszeniu na północ przesiadałam się z pociągu na pociąg, aż znalazłam się w
olbrzymiej kopulastej hali z kiepską klimatyzacją, gdzie w każdej chwili coś przyjeżdżało lub
odjeżdżało. Na wielopoziomowym Dworcu Wschodnim zatrzymują się pociągi, promy i tabor
latający. Z tego powodu kotłuje się tam bardziej niż w innych punktach odprawy, a kto chce
nielegalnie wjechać do supermiasta, tu właśnie szuka słabych punktów.
Zapłaciłam za samojezdną bagażówkę i udałam się do bramek wejściowych, jak najdalej
od milicjantów ze skanerami, rozstawionych wzdłuż przejść dla podróżnych. W hali
utworzono wąskie gardło i obmacywano wszystkich bez wyjątku.
– Co to za zamieszanie? – zapytałam handlarza e-sekretarkami, stojącego w kolejce
przede mną.
– Ktoś dostał cynk, że Garter Thin z kapelą the VBs przyjeżdża do miasta zagrać na
wielkim, drogim przyjęciu dla sportowców. Wygląda na to, że całe wschodnie wybrzeże tu
zjeżdża, by rzucić na nich okiem.
The VBs z Thin robili furorę na południowej półkuli. Słyszałam, jak grają. W porządku,
ktoś może gustować w staromodnych hardrockowych laskach, lecz na moje oko nie
przeżyłyby jednej rundy z Mamą. Lub ze mną, skoro przy tym jesteśmy.
W przejściu do VlP-owskiej poczekalni było sto razy luźniej niż w tym kojcu dla bydła,
więc ruszyłam do najbliższej sanitariatki. Zrzuciłam płaszcz i wynurzyłam się w królewskim
ekwipunku amorato. Prześwitująca koszula z postawionym kołnierzem, zwiewna spódniczka,
długie szpile tudzież elastyczne wężowe bransolety do pach. Skórzany top schowałam do
walizki.
Bez problemu minęłam wykrywacz broni i drzwi się odemknęły. Pachnącą perfumami i
udekorowaną atłasem poczekalnię okupowały cztery przyćpane osoby i jeden obładowany
bagażami kompanion. Przy stanowisku blisko wyjścia warowało dwóch milicjantów w
eleganckich mundurach. Mogli mi się dokładnie przyjrzeć, kiedy lawirowałam między
fotelami.
Ja zaś w tym czasie przyglądałam się siedzącym. Poznałam Garter Thin, wokalistkę
Vibisów, w czym pomogły mi tatuaże na przystawce głosowej i podkreślony kosmetykami
ironiczny uśmieszek. Pozostali na moje oko mogli być zwykłymi szmaciarzami z ulicy. Może
i nimi byli.
– Obejdź z drugiej strony – prychnęła śpiewaczka.
Ignorując polecenie, mimochodem zaryłam jej w nogę obcasem.
Zaklęła i wierzgnęła ze złością.
Złapałam w locie jej stopę i gwałtownie ją obróciłam, przez co wokalistka wylądowała na
ziemi. Bez zwalniania szłam dalej w stronę kantorka strażników. Zajęci oglądaniem pornosa,
nie zauważyli ekscesów.
Żeby zwrócić na siebie ich uwagę, zapukałam w szybę i wsunęłam pod spodem
sfałszowaną wizę.
– Jales Belliere, amorato – przeczytał facet z implantami do wirealki, ubrany w bajerancki
garnitur tonujący mięśnie.
Drugi, z logo biegacza na bluzie i ślicznie podkręconymi kędziorkami, otworzył drzwi i
wyszedł, żeby przeprowadzić bliższe oględziny. Fundując mi obmacywanko, grzebał
językiem w kąciku ust, jakby chciał mnie skosztować.
– Dawno nie przepuszczałem twoich... koleżanek – powiedział.
Stałam nieporuszona, ale kiedy zjechał dłonią do pasa, odtrąciłam rękę. Jeśli miał
nadzieję, że dogodzę mu za frajer, to grubo, ale to bardzo grubo się mylił.
– Precz z łapami! – warknęłam i cofnęłam się o krok. Pan Piękny Kędziorek wyglądał na
zmieszanego i obrażonego.
Ten w garniturze znieruchomiał, zaskoczony moim zachowaniem. Widziałam, jak kręci
głową i za pomocą szkła powiększającego przypatruje mi się z dociekliwością.
– Schyl się – rozkazał z chłodną monotonią. Uśmiechnięty Kędziorek zaprezentował
przyrząd do pobierania tkanki.
Zrób coś, Parrish! – ponaglałam samą siebie. Byle co, żeby tylko oprzeć się pokusie i nie
skręcić im karków, bo trafiłabym do pudła jeszcze przed załatwieniem jakiejkolwiek sprawy.
Odtworzyłam w pamięci wskazówki, których na sam koniec udzielił mi Ibis.
„Amoratos mają klasę, Parrish. W swoim fachu czują się jak ryba w wodzie, seks jest dla
nich chlebem powszednim. Znają najróżniejsze sztuczki i zabiegi, których amator zwykle nie
rozumie. Stworzyli z tego rodzaj sztuki. Nie ma się co dziwić, że ludzie mają oczekiwania.
Jeśli będziesz sprytna i trochę nad sobą popracujesz, zajdziesz daleko”.
Z pewnością żaden amorato nie obraża się i nie warczy na potencjalnych klientów. Nic
dziwnego, że ci dwaj patrzyli na mnie podejrzliwie.
Pszczółka tłumaczyła, że amoratos nie są ciągane do kontroli osobistej ze względu na
zabójcze pułapki, które dla bezpieczeństwa chowają przy sobie. Między innymi w ten sposób
uciekają przed prawem.
Kędziorek najwidoczniej trzymał się własnych zasad.
Musiałam ich czymś rozerwać, żeby zapomnieli o swoich podejrzeniach. Odruchowo
wczułam się w obecność Eskaalima, który kulił się we mnie jak więzień w ciemnym lochu,
czekający na uwolnienie.
Co by się stało, gdybym tak bardzo, ale to bardzo ostrożnie osłabiła mentalny nacisk?
Odpowiedzią było palące uczucie wściekłej złości. Uchwyciłam się go i spróbowałam
zamienić w obraz. Loyl-me-Daac między moimi nogami. Momentalnie agresja przerodziła się
w żądzę. Ciało zalewały fale ciepła, zbierające się w wielką rzekę pożądania. Skóra wydawała
się rozgrzana do białości. Prawie że czułam duszny zapach swojego seksapilu. Biodra
wygięły się w przód jakby z własnej woli.
– Chodzi o to, że... zależy mi na czasie. Z drugiej strony... – Zwilżyłam suche usta. –
Może znalazłabym chwilkę...
No i dupa! Od kogo ta gadka? Drugiego zasranego dziwoląga w moim ciele, które
okazało się silniejsze od umysłu i odrzuciło wcześniejsze zahamowania. Dłonie same z siebie
objęły piersi i uchwyciły sutki, sztywniejące pod zwiewnym materiałem. Przeniknął mnie
dreszcz. Zbliżyłam się do Garniturka i zaczęłam mu dyszeć do ucha. Efekt był piorunujący,
zupełnie jakby wydostał się ze mnie Eskaalim i wstąpił w niego. Pewna maleńka cząsteczka
mojego jestestwa patrzyła z odrazą na to, co robię. Parrish Plessis nikomu się nie narzuca.
Jak zwykle jednak w takich przypadkach, pakowałam się na całego w głupią sytuację.
Alternatywą flirtowania był przyrząd, którym Kędziorek zastawiał się jak szablą.
Pewnie i mogłam sobie pozwolić na chwilkę kokieterii. Garniturek dał sobie spokój z
oględzinami. Kędziorek wlepił wzrok w moje palce, jakby były zdolne do nadzwyczajnych
rzeczy.
– ...na małe przyjemności – dokończyłam.
Jedną dłoń oderwałam od piersi i wsunęłam pod spódniczkę.
Kędziorkowi zabłysły oczy.
Chude, uzależnione od wszczepów ciało Garniturka zadrżało i zatrzęsło się w fotelu.
Poprzez szkła okularów dostrzegłam u niego wilgoć w kroku. Ze wstydem zasłonił to miejsce
rękami, wytoczył się z kantorka i smyknął w stronę sanitariatki.
Mimowolny orgazm. Na szczęście tym razem nie mnie się przydarzył.
Skinęłam na samojezdną bagażówkę i ruszyłam do drzwi z napisem WITAMY W VIVIE.
Kędziorek nawet nie zauważył mojego odejścia. Pogrążył się w erotycznych fantazjach,
sądząc po ręce na rozporku i nieobecnym spojrzeniu.
Kiedy z sykiem domknęły się za mną pancerne drzwi, znalazłam się w długim korytarzu.
W tym samym momencie zaczęłam tracić nad sobą panowanie. Żądza była silniejsza.
Chciałam pocierać o coś udami. Chciałam jęczeć i dochodzić do zarąbistego...
Weź ty się w garść, dziewczyno, do jasnej Anielki!
Wlazłam na stół i jednym uderzeniem strąciłam kamerę systemu monitorowania. Potem
kopniakiem obaliłam terrarium pełne śpiewających żabek i wybiłam dziurę w szklanym
obiciu. Tupałam nogami, klęłam jak szewc i biłam pięściami, aż po rękach pociekła krew, po
czole pot, a pożądanie wreszcie przygasło.
Kiedy się uspokoiłam, korytarz przypominał teren po wyburzaniu, a syreny alarmowe
wyły przeraźliwie. Na końcu korytarza kulił się koleś zasłaniający się tarczą w postaci pliku
darmowych arkuszy z holomapą.
– Ktoś ty? – pisnął z oburzeniem.
– Garter Thin, a kto ma być?! – Uśmiechnęłam się, zabrałam mu mapę i minęłam go w
drodze do wyjścia.
Wyszłam z budynku i puściłam się biegiem.
* * *
Na zewnątrz Viva dosłownie lśniła. Będące ostatnim krzykiem mody chromowane rynny
i obramienia okien z tęczowymi szybami tworzyły własną iluminację. Kiedy doszłam do
wniosku, że odbiegłam na bezpieczną odległość, zatrzymałam się, by po raz tysięczny
delektować się pachnącym powietrzem supermiasta, podziwiać praworządnych obywateli i
nieskazitelnie czyste ulice.
Wychowywałam się na przedmieściach, gdzie nie ma już tyle lukru. Centralne dzielnice
nadal budzą mój zachwyt. Rozkoszując się świeżością, automatycznie rozglądałam się za
publiczną sanitariatką. Tam umyłam ręce i owinęłam je bandażami z darmowej apteczki,
znajdującej się obok dozownika z płynem plemnikobójczym. Czekając, aż ustanie
krwawienie, wyciągałam wnioski z ostatniej lekcji: demolka korytarza to kretynizm.
Wydobyłam z walizki rękawiczki, prezent od kociaków na striptizerce. Jedna dała mi
nawet błękitną chińską sukienkę z wycięciami do pach; trochę znoszoną, ale mniej oklepaną
niż ta przetykana srebrnymi i złotymi nićmi, którą również próbowała mi wcisnąć.
Zainstalowałam się przy stoliku w dworcowej kawiarni, gdzie mogłam obserwować drzwi i
jednocześnie studiować zdobyczną mapę.
Moja fałszywa tożsamość zdała egzamin, gdy zamawiałam herbatę. Nareszcie czułam się
wyluzowana. Ibis, korzystając z doświadczeń Pszczółki, wymyślił dla mnie dotychczasową
drogę kariery. Zażarcie dyskutowali nad szczegółami mojego wizerunku, jakby mnie przy
nich nie było. Ibis wpadł na pomysł z gronem wiernych klientów w Eurazji, choć Pszczółka
uważała, że to szpanerskie i mało realne.
Teece dodał, że gdybym została przedstawiona jako świeżak, nie dziwiono by się moim
kiepskim manierom i przewrotnej naturze.
Ja i kiepskie maniery? Przewrotna natura? Nie pomyliły mu się panienki?
„Ale najważniejsze – mądrzyli się – żebyś niepotrzebnie nie rzucała się w oczy”.
„Amoratos nie narzekają na brak zainteresowania – dorzuciła Pszczółka. – Nie muszą się
specjalnie starać”.
„I zwracaj na siebie uwagę w granicach zdrowego rozsądku – ostrzegł Ibis. – Żadnej
przemocy, Parrish, żadnego pchania się na czołówki gazet. Kamuflaż ci nie pomoże, gdy
zechcą cię dokładniej prześwietlić”.
A więc koniec z demolowaniem korytarzy.
Wyciągnęłam z torby Merry3 i przymocowałam procesor do nadgarstka. Potem
przełączyłam ustawienia. Na małym, dyskretnym wyświetlaczu 2D przewijała się cała
historyjka, którą wyprodukowali moi przyjaciele:
Jales Belliere urodziła się w Katchemite, w jednej z najbardziej szanowanych rodzin w
Interiorze...
Przeskoczyłam do ostatniego akapitu, obawiając się tego, co mogło zostać dodane na sam
koniec, kiedy kociaki kompletowały mi ekwipunek.
Jales Belliere jest amorato drugiego stopnia wtajemniczenia ze szkoły Yo-Rakine.
Repertuar jej popisowych umiejętności to między innymi zaawansowana sztuka autoerotyzmu,
seks wykorzystujący energię kosmiczną, przedłużanie orgazmu i zwiększanie możliwości
ludzkiego ciała, pozycje grupowe oraz wyrafinowany przekaz ustny.
Normalnie mnie zatkało. Zwariował ten Ibis? Niech no ja go dorwę!
Schowałam do kieszeni e-sekretarkę i zaczęłam przeglądać mapę wewnętrznego kręgu
miasta, aż odnalazłam hi-tel, do którego zachodził dawny szef Pszczółki.
Westchnęłam. Żeby tylko pomoc zbyt drogo jej nie kosztowała. Z drugiej strony, gdyby
człowiek bał się wpływać na losy innych ludzi, musiałby w życiu nic nie robić.
Delektowałam się widokiem herbacianych listków na dnie kubka i bezcenną chwilą
spokoju. Cieszenie się z błahych rzeczy szło mi coraz lepiej.
Wstałam i ustawiłam się w kolejce do stanowiska z darmowym łączem sieciowym. Kiedy
się do niego dorwałam, zażądałam nowych zdjęć Jamesa Monka i niesławnego Delly’ego.
Bardzo ostrożnie zataczałam krąg poszukiwań, żeby nie zaalarmować programów
strażniczych. Szukanie Delly’ego nic nie dało, więc musiałam się zadowolić tym, jak opisała
mi go Pszczółka.
Co się tyczy Jamesa Monka, to dysponowałam kolekcją najróżniejszych zdjęć mocno
zbudowanego starszego mężczyzny i ogólnodostępną skrzynką kontaktową. Rozmyślałam
nad stwierdzeniem Pszczółki, jakoby jej szef miał obsesję na punkcie Monka. Co dawało mi
pewne pole manewru.
Zanotowałam adres skrzynki Monka i zaczęłam obmyślać podstęp.
R
OZDZIAŁ
6
Hol recepcyjny w InterGlobe znajdował się na siedemnastym piętrze. Przemykając koło
portiera (człowieka), naśladowałam ruchy wytwornej kurtyzany. Śledził moją trajektorię
zamglonym wzrokiem, z drżącymi rękami. Mglistość oczu tłumaczyło działanie skanera,
palce natomiast... No cóż, może jeszcze rozsiewałam wokół siebie zwierzęcą woń seksu. Albo
posługiwał się jakimś staroświeckim językiem migowym.
Zbliżyłam się do recepcji.
– Czekam na wiadomość od Jamesa Monka. Moje nazwisko: Jales Belliere.
Recepcjonista przejrzał wiadomości.
– Niestety, proszę pani, nic nie ma. Zarezerwowała pani pokój?
Prychnęłam z udawaną irytacją.
– Nie zajmuję się takimi rzeczami. Zadzwonię do niego.
Pokłusowałam do jednego z wypasionych komów i, zostawiając uchyloną przesłonę,
zapadłam w fotel. Pod dłoń automatycznie wśliznęła się miękka podkładka.
Przypomniały mi się „prywatne” budki, do których zaglądałam w Trójce i Mo-Vay. Tutaj
trudno było złapać oddech, tak mocny zapach wydzielał naperfumowany aksamit. W Trójce
dla odmiany można złapać wszystko.
Kiedy kom ustalił moją płeć, w obitej aksamitem ściance otworzył się schowek, z którego
wypadł darmowy zestaw: tatuaż na usta, balsam do ciała i szczotka do włosów. Capnęłam
balsam i zatrzasnęłam schowek.
Wyrecytowałam głośno adres i rozpoczęłam rozgrywkę. Pszczółka twierdziła, że Delly
wie, kto wchodzi i wychodzi z Globe. Jeśli się nie myliła, to zwrócenie na siebie jego uwagi
było kwestią czasu.
Kom przywitał mnie w InterGlobe, podał listę luksusowych hi-teli należących do sieci i
poprosił o zatwierdzenie nazwiska osoby, z którą chciałam rozmawiać pod podanym adresem.
– James Monk.
Słyszałam szum, gdy mnie łączyło, lecz po kilku sekundach zostałam poproszona o
podanie szczegółów.
Mając świadomość, że nic z tego nie wyjdzie, zażyczyłam sobie rozmowy w cztery oczy i
poczekałam na odpowiedź systemu. Przyszła dość szybko.
– Pan Monk jest chwilowo niedostępny. Jeśli pragnie pani zostawić wiadomość, proszę
włożyć identyfikator.
Wsuwając do otworu fałszywkę, bardzo się starałam, żeby mówić lekkim, beztroskim
tonem:
– Mówi Jales Belliere. Jestem w Globe i jeszcze się odezwę.
Dorzuciłabym to i owo, lecz identyfikator i tak zawierał masę szczegółów na mój temat.
Zresztą telefon nie przebiłby się przez pierwszą warstwę zabezpieczeń. W dodatku nie
zależało mi na Jamesie Monku.
Wyciągnęłam klips, zastanawiając się nad swoim zmęczeniem.
Bo z ciebie dupa, nie aktorka, Parrish, a masz grać rolę mistrzyni sztuk erotycznych. Było
to tak komiczne, że parsknęłam śmiechem. Parrish Plessis, herszt gangu w roli cukierkowego
króliczka.
Lepiej być nie mogło...
* * *
Zamówiłam drinka przy barze i udawałam, że na kogoś czekam. Wszyscy – poczynając
od rzeźb w holu, a kończąc na kurierze w smokingu – napastowali mnie lubieżnym wzrokiem
i zastanawiałam się, ile zdołam znieść tej całej maskarady. Uskuteczniałam styl na wpół
obłaskawionej lamparcicy, od czego skręcało mnie w żołądku... choć końcówki włosów były
nawet fajowe.
Bawiłam się nimi z miną ważniaka, łypiąc na ludzi przewijających się przez hol, aż
zauważyłam faceta, który gapił się na mnie jak najęty. Z daleka widziałam ostre, niedojrzałe
rysy i ponury wyraz twarzy. Obserwował mnie z fikuśnej eleganckiej sofy za sztucznym
wodospadem, przy czym jego oczy bynajmniej nie błyszczały zachwytem. Wręcz przeciwnie,
malowała się w nich wściekłość. Niebawem wstał i ruszył sprężystym krokiem
nieopierzonego, zadziornego drapieżcy.
– Ten rewir jest już zajęty, obstawiony, dla ciebie zakazany, kumasz? – zagaił.
Przeszyłam go morderczym spojrzeniem, niemalże w stylu Parrish.
– Zajęty przez kogo? – zapytałam hardo.
Mimo niższego wzrostu starał się nade mną górować. Z uznaniem przyjrzałam się jego
szczupłej sylwetce. Jeśli nie spędzał dni na sali gimnastycznej, musiał mieć od zarąbania
tonowanej masy mięśniowej.
– Przeze mnie.
– To znaczy? – drążyłam głosem słodkiej laluni i świdrowałam gościa tak, że inny na
jego miejscu by już z lekka dygotał.
Zmrużył oczy z niedowierzaniem, a potem wykrzywił usta.
– Jestem Burżuj Deluxe, inaczej Delly. Żaden wolny strzelec nie wprasza się tu na
darmowy piknik. Coś ty za jedna?
Wyciągnęłam dłoń, pamiętając, że ma być tradycyjny uścisk.
– Jales Belliere. Jestem... z prowincji. Nic nie wiem o żadnych rewirach i nie chcę
nikomu wchodzić w paradę. Mam tu spotkanie z... kimś ważnym.
– Z kimś ważnym, powiadasz? – Znów wykrzywił usta, tym razem z podejrzliwością. –
Dobra, po prostu nie właź mi w drogę.
Obrócił się na pięcie i usadowił obojętnie pod wodospadem, jakbym przestała istnieć.
Plan co innego zakładał, pomyślałam i zaklęłam w duchu.
Wtem powstał za mną jakiś zamęt. Zobaczyłam rudą kobietę o figurze, która musi
kosztować krocie. Weszła do holu otoczona milicją. Starałam się nie gapić na jej jędrną,
nieskazitelną skórę i zabójcze szpile, które dawały dość duże pole rażenia.
Moje obserwacje zostały nagle przerwane: dyskretnie zawoalowany kompanion z
etykietką biegacza w obszytej złotem klapie marynarki poklepał mnie po ramieniu. Podał mi
e-sekretarkę wielkości dłoni i rozpostarł nade mną maskujący parasol, byśmy mogli pogadać
bez świadków.
Widząc, że się waham, powiedział:
– Pan Monk nie życzy sobie rozmawiać przez publiczny kom.
Rozdziawiłam gębę z wrażenia i zamknęłam ją tak szybko, jak się tylko dało. I
pochyliłam się, żeby nie zawadzić o parasol. Pod nim dojrzała twarz z obwisłymi policzkami,
którą tak długo studiowałam w sieci, przypłynęła do mnie, jakbyśmy byli pod wodą.
– Jales Belliere, chciałabyś się gdzieś zaczepić, jak przypuszczam.
– Eee... no tak. Słyszałam od... znajomych, że najlepiej zaczepić się u pana – wydukałam.
– Których znajomych masz na myśli?
Sypnęłam nazwiskami, które rzuciły mi się w oczy podczas przeglądania wieści ze świata
mediów. Wymamrotałam, że jestem nowa w mieście i mam przerwę w repertuarowym
kalendarzu.
Na jego ustach pokazał się uśmiech, który nieco rozpogodził surowe oblicze.
– W takim razie możesz dostać szansę, po której powiesz, że praca u Jamesa Monka
dostarcza wyjątkowych wrażeń. Kiedy będziesz wolna?
Trochę mnie przytkało.
– No... już niedługo.
Marny tekst, ale zaskoczyła mnie ta nagła oferta. Nie chciałam palić za sobą mostów,
skoro trafiała się taka okazja, ale póki co miałam ważniejsze sprawy na głowie.
– Derek w moim imieniu pomoże ci załatwić wszelkie formalności. – Zakończył
rozmowę i wygramolił się spod baloniastego parasola.
Kompanion zgasił lampkę oznaczającą nagrywanie na żywo. Wyglądało na to, że
filmował mnie przez cały czas siedzenia przy komie.
Aż mnie swędziała skóra, bombardowana fotonami emitowanymi przez portierów i
służącego Monka. Jak to się, kurde, stało, że wysłuchał mnie sam James Monk? Co robić w
tej sytuacji? Mój kamuflaż amorato nie wytrzyma dokładniejszej kontroli.
Kątem oka widziałam, że gapią się na mnie dosłownie wszyscy. Delly, portierzy,
pracownicy recepcji. Nawet umundurowana rudowłosa strażniczka marszczyła czoło, jakby
sobie przypominała, skąd mnie zna. Skinęła na dwóch mięśniaków, którzy wyrwali się z jej
świty i ruszyli w moją stronę.
– Lepiej już chodźmy – poradził Derek.
Jakie miałam możliwości działania? Pójść teraz z Derekiem, ryzykując utratę szans na
spotkanie z Dellym? Czy raczej zostać, wziąć się za łby z karkami, którym chyba nie zależało
na pogawędce... i też się nie spotkać z Dellym?
Czy choć raz, do ciężkiej cholery, znajdzie się dla mnie jakieś klarowne rozwiązanie?
– Jasne – odpowiedziałam i przywołałam bagażówkę. – A dokąd?
– Na lądowisku czeka helikopter.
Holując Dereka, nieprzystojnie szybkim krokiem pocwałowałam do ekspresowej windy.
Kiedy ta z szumem wyrwała na sto trzydzieste piętro, przypomniało mi się, jak bardzo nie
znoszę latać i jak bardzo lubię czuć grunt pod nogami... którym nigdzie nie było tak dobrze
jak na ziemi. Ostatnim razem uciekałam jak wariatka z wyspy M’Grey. Ktoś – cham jeden! –
odrąbał mi w locie łopaty, przez co w samej kiecce chrupnęłam do jeziora.
* * *
Na dachu znajdowały się szerokie lądowiska, poprzedzielane pomieszczeniem
kontrolnym, nadbudówką windy i błyskającymi przenośnymi barierkami. Na jednym z
lądowisk czekał pojazd Monka; poznałam go po inicjałach, które migotały na ogonie maszyny
jak cekiny na badziewnym gorseciku.
Jeśli nie liczyć dwóch pracowników kontroli powietrznej, na górze nikogo nie było.
Derek otworzył drzwi.
– Proszę wsiadać.
Pokręciłam głową.
– Powiedz panu Monkowi, że dziękuję za propozycję. Zadzwonię do niego później.
Tak mnie chwycił za łokieć, że omal nie pękł mi w stawie.
– Wolałbym nie stosować przemocy, panno Belliere, ale poinstruowano mnie, bym w
razie konieczności nie bawił się w skrupuły. Proszę wsiadać.
Szarpnęłam się, ale trzymał mocno. Łokieć prawie mi zdrętwiał.
Obrócił mnie i pokazał skrywany w drugiej dłoni zarąbisty kawałek dermy, którą można
by nawalić wszystkich ćpunów w klubie nocnym.
– Proszę wsiadać, albo będę zmuszony panią uśpić.
Skołowana jego zmianą taktyki, pozwoliłam się wepchnąć na siedzenie. Usiadł obok i
natychmiast rozpoczął procedurę startową, zupełnie jakby spodziewał się kłopotów. A ja się
nadal wahałam. Co tu robić?
W desperacji rozejrzałam się po kabinie. Przy swoim fotelu namierzyłam race alarmowe.
Z całej siły przywaliłam mu na odlew, mając nadzieję, że popsuję kilka sensorów. Osłona
skórna pękła na policzku, ale mnie zignorował i poderwał śmigłowiec.
Przy krawędzi asfaltowej nawierzchni otworzyły się drzwi ekspresowej windy. Ze środka
wyłonił się Delly; obchodząc pomieszczenie kontrolne, przeszedł na drugie lądowisko.
Zderzyły się we mnie dwa uczucia. Po pierwsze ulga, bo spodziewałam się goryli rudej
strażniczki. Po drugie zaś panika, bo przechodziła mi właśnie koło nosa okazja zdybania
Delly’ego.
Poczułam dopływ adrenaliny. Chwyciłam dwie race, wywaliłam drzwi i z wysokości paru
metrów zeskoczyłam na asfalt; potoczyłam się z wdziękiem dorodnego arbuza, wyrzuconego
z górnego piętra hi-telu.
Potrzęsło mną tak, że wypuściłam race. Próbowałam się podnieść i poczołgać za nimi, ale
ciało nie słuchało rozkazów płynących z mózgu. Leż spokojnie, aż dojdziesz do siebie,
mówiło. Pójdź do sauny i ochłoń.
Nagle usłyszałam jedyny w swoim rodzaju szmer działek pokładowych, szukających
celu. Z tyłu za śmigłowcem dostrzegłam szeroki korpus wojskowej tankietki, wynurzającej
się zza załomu budynku. Nie była oznaczona i wyglądała naprawdę poważnie; zamontowane
z przodu działka kal. 50 mm obracały się z furią, gotowe bluznąć ogniem.
Ilekroć śmierć zagląda mi w oczy – co ostatnio zdarzało się tak często, że nie sprawiało
już frajdy – okoliczności były dalekie od romantycznych. Nawet zginąć nie można, jak się
chce.
Nareszcie ciało doszło do porozumienia ze zdrowym rozsądkiem. Jazda stąd!
Potoczyłam się w kierunku porzuconych rac, kiedy helikopter z pochylonym dziobem
zmieniał ustawienie płóz, żeby mnie wyłowić. Runął na mnie i jakimś cudem zaczepił o
ramiączko mojej odjazdowej bluzeczki. Przez moment frunęłam, dopóki pod wpływem
ciężaru nie pękł materiał. Znowu grzmotnęłam o asfalt. Tym razem toczyłam się mimo bólu.
Helikopter ustawił się i jeszcze raz spróbował mnie zgarnąć. Tankietka poharatała
lądowisko ostrzegawczą serią. Nie wiedziałam, czy celuje we mnie, czy w maszynę Monka.
Ani mi się śniło podnosić głowy i pytać. Zamiast tego przeczołgałam się do rac i je odpaliłam.
Kiedy Derek wykonał kolejny manewr, tankietka ponownie rzygnęła ogniem. W całym
tym zamieszaniu, w kłębach dymu, helikopter oberwał po ogonie. Rozbił się kilka metrów
ode mnie i eksplodował. Z nieba posypał się dziurawy plastik, rozgrzane żelastwo i drobne
skrawki galaretowatej sztucznej tkanki Dereka. Prosto na mnie poleciał wirujący kawałek
śmigła; skacząc po krawędzi dachu, przeorał mi nogę.
Nim rozwiał się dym, popełzłam do osłony rynny i wcisnęłam się pod spód. Doleciały
mnie hałaśliwe krzyki, gdy z windy wysypała się ochrona hi-telu i zaczęła pruć z
półautomatów. Wyjrzałam spod falistego plastiku. Tankietka właśnie się oddalała.
Niby cieszyłam się z tej odsieczy, ale jeszcze i tak mogłam skończyć w kostnicy. Do tego
nie chciałam, żeby zwiał mi Delly. Zaczęłam więc przeciskać się do przodu wzdłuż rynny, po
dywanie ze szczurzych odchodów. Kiedy minęłam pomieszczenie kontrolne i grupę wysokich
barierek, wychynęłam z ukrycia i z trudem podniosłam się na kolana. Bluzeczka wisiała na
mnie w strzępach, spodnie przypominały osrany papier po przejściu przez niszczarkę.
Byłam cała we krwi, ucierpiała zwłaszcza noga. Swędziały mnie również plecy,
poparzone w paru miejscach.
– Masz wzięcie, no, no.
Burżuj Deluxe czekał na mnie oparty o leciutką paralotnię.
– Jak mam się odwdzięczyć, jeśli mnie stąd zabierzesz? – Nie było sensu grać na zwłokę.
– Przedstawisz mnie Jamesowi Monkowi – odpalił bez zastanowienia.
Super!
– Nie ma sprawy. Mogę ci go zapakować i obwiązać wstążką.
Jego twarz rozpromienił niemalże nieprzyzwoity uśmiech. Dał susa za stery, uruchomił
silniczek i przygotował pojazd do startu z krótkiego rozbiegu. Brr, miał zamiar skoczyć prosto
w przepaść!
– Nie możesz tu startować, za mało miejsca. – Moje słowa zginęły w huku kolejnych
eksplozji, a serce przeskoczyło nad przepaścią do sąsiedniego budynku i wróciło pod żebra.
Chyba lepiej skosztować porażki i więzienia, niż wyrywać paralotnią z dachu wieżowca...
czyż nie?
Delly znów zeskoczył i pchnął lekki pojazd pod samą ścianę szybu windowego.
Zerknęłam przez ramię. Pomieszczenie kontrolne było opuszczone. Widownię mogli
stanowić wyłącznie miejscowi ochroniarze, gdyby nie walczyli z pożarem trawiącym
helikopter Monka.
Podbiegłam z tyłu do paralotni i wlazłam do drucianego kosza. Nie tak sobie planowałam
pożegnanie z jednym z najokazalszych hi-teli w Vivie. Rzeczywiście, musiałam nauczyć się
zachowywać z klasą.
Oderwaliśmy się od dachu i spadaliśmy, aż mnie mdliło i buczało mi w uszach. Z
zamkniętymi oczami trzymałam się kosza, spodziewając się lada chwila wybić dziurę w
ziemi. Do tego wdał się paniczny strach, który tamował oddech. Nieważne, myślałam, jak
długo będę lecieć: i tak przed lądowaniem zejdę na atak serca.
Usiłowałam sobie przypomnieć, o czym zawsze pragnęłam myśleć w tej ostatniej chwili.
Wiedziałam, że jest coś takiego. Przysięgłam sobie, że będzie to coś szczególnego – odtrutka
na złą karmę i wszystkie życiowe pomyłki, wejściówka do baru, gdzie można siedzieć i chlać
do nieprzytomności bez oglądania się za plecy.
A tu nic, pusto.
Świat dostał kręćka. Dosłownie. Paralotnia wraz ze mną i Burżujem wykonywała
korkociąg śmierci. Słuchając jego ekstatycznych wrzasków, puściłam pawia. Dmuchało tak,
że zarzygałam sobie całą twarz. Wiotczały mi mięśnie, co wróżyło utratę przytomności.
Niedobrze. Jeszcze się opierałam. Wysunęłam się z kosza, uchwycona tylko jedną ręką.
Kolejny wrzask Burżuja. I słowa, które nic mi nie mówiły. Zaciśnięte palce powoli się
rozwierały. W żaden sposób nie mogłam temu zaradzić.
Jego krzyk się przedłużał, radosny i świdrujący. Skupiłam się na nim, by nie stracić
kontaktu z życiem, i zmusiłam palce do ściśnięcia stalowego drutu.
Weź się w garść, kretynko!
Anioł naszprycował mnie dodatkową dawką adrenaliny, co ożywiło mięśnie i ocuciło
mnie na tyle, że poczułam gniew.
Nie jestem kretynką...
Jejku! Ni z tego, ni z owego paralotnia przestała kręcić młynka i wyrównała lot. Żelazny
kosz omal nie pogruchotał mi kości w bezpośrednim starciu.
Wrzask Burżuja przerodził się w śmiech, gdy wreszcie zwolniliśmy. Wyjrzałam na świat
spod oblepionych powiek. Ześwirowany pilot odrzucił w tył głowę, łzy ciurkiem ciekły mu
po twarzy.
Cieszyłam się, że jeszcze sobie trochę pożyję. Może na tyle długo, żeby skręcić mu kark.
R
OZDZIAŁ
7
Wieczorem w mieście w reklamantach i zwiastunach OneWorldu zaroiło się od
nagłówków:
Amorato uprowadzona w dramatycznych okolicznościach.
Pojedynek o femme zakończony fatalnie.
Kontrolerzy ruchu powietrznego w chwili zagrożenia ratują się ucieczką.
Rzeź na dachu.
Kim jest tajemnicza zaginiona?
Wokalistka Virgin Brides ukarana grzywną za zdemolowanie korytarza na Dworcu
Wschodnim podczas hulanki z zespołem. „To nie ja!” – zaprzecza Garter Thin.
O mało nie buchnęłam śmiechem przy tym ostatnim zdaniu. Pozostałe wszakże... Jak to
mnie kiedyś ostrzegał Teece z Ibisem? Zwracaj na siebie uwagę w granicach zdrowego
rozsądku?
Oglądałam sobie to wszystko przy barze w „Luxorii”, gdzie Burżuj płacił za drinki.
Wciśnięte w sufit fioletowe lampki ledwie oświetlały nasz zakątek, dzięki czemu mogłam
dyskretnie przyglądać się wystrojowi lokalu oraz towarzystwu.
A towarzystwo było... powalające. Nawet poza godzinami szczytu w klubie Burżuja
huczało, gdy pojawiały się i znikały wciąż nowe amoratos; jedne korzystały z neurosymulacji,
inne po prostu były na haju lub na bańce. Wszystkie w bieliźnie lub w dresach. Zaintrygowały
mnie urodą – a nie tym, jak się bawiły czy ubierały. W życiu nie spotkałam tylu ślicznotek
naraz, dla każdego coś miłego.
Prawdę mówiąc, nie chodziło jedynie o zwykłe kobiece piękno. Zupełnie jakby osiadł na
nich nalot seksapilu, jakby ociekały gęstym wyciągiem lubieżnego pożądania. Znów mi się
chcica włączyła. Co się dziwić, skoro najatrakcyjniejszy towar w mieście paradował przede
mną w samych majtkach.
Wmówiłam sobie, że to reakcja na dopływ adrenaliny, spowodowany lotem paralotnią, a
po drugie nie jest to dla mnie dobre miejsce, żeby szukać podniet. Zajęłam się więc
sprawdzeniem, jak działa ochrona.
Pan Misio Mięśniak, miażdżący krzesło, na którym ledwo się mieścił jego zadek,
wyglądał tak, że chłopaki z Plastyka wyglądaliby przy nim na wątłych wymoczków. Domy
uciech wszędzie wyglądają tak samo. Muszą mieć na pokaz trochę masy mięśniowej, choć
podejrzewałam, że Misio przede wszystkim robi za straszaka. Jasne, że był silny, ale też
wolny i niezgrabny. A z tego, jak się z nim droczyły amoratos, wnosiłam, że to dusza
człowiek.
Dalej jednak, przy drzwiach, siedziało dwóch Koreańczyków ubranych jak najmici. Grali
w holokarty i nie wyglądali wcale na luzaków. To na nich musiałam uważać najbardziej. Na
nich, a także na antychuligańskie ekrany i sprzęt obezwładniający, widoczny spoza baru.
Wzdrygnęłam się. Bałam się jak ognia wszelkiej maści paralizatorów.
Po drugiej stronie baru, naprzeciwko mnie i Burżuja, mieszał drinki wyjątkowo
pokraczny koleś, całkiem jak okaz z laboratorium Ikea del Morte. Nie sądziłam, że takim
brzydalom wolno mieszkać w Vivie, nie mówiąc już o przyjmowaniu ich do pracy w
luksusowych lokalach.
Na jego szyi zobaczyłam charakterystyczne pomarańczowe ślady po neuroplantach.
– Merv, ruchy z tymi drinkami! – pogonił go Burżuj.
Merv spochmurniał i polał mi dłoń tequilą. Normalnie bym się wkurzyła, ale właśnie tego
kolesia szukałam!
Mrugnęłam do niego przyjaźnie. Jeśli naprawdę był superinteligentny, jak o nim mówiła
Pszczółka, to pal sześć, niechby sobie wylał na mnie całą flachę. No i mogłabym go prosić o
naprawienie Merry3.
Zewsząd rozlegały się ściszone plemienne dźwięki. Niektóre amoratos podrygiwały
rytmicznie. Jedna usiadła Misiowi na kolanie i rozmasowywała mu skronie. Uśmiechał się,
jakby trafił do raju.
Burżuj dopił drinka i wziął następnego. Chyba wreszcie przestał błądzić myślami gdzieś
daleko i stał się rozmowny, więc śledząc ukradkiem ruchy Merva, udałam zasłuchaną. Mówił,
że klub należy do niego, choć kiedyś oscylował w dolnych pięćdziesięciu piętrach Conea.
Skok o sto pięter dowodził, że powiodło mu się w biznesie rozrywkowym. Zwłaszcza że
gmaszysko miało wyjście na szklany most i położone było o rzut beretem od Old Mail i
Casino Central.
Musiałam przyznać mu rację. Pomijając Globe, klub Burżuja był najokazalszą oazą
luksusu, w której stanęła moja noga. Połączenie wysmakowanych dekoracji i hiperczystości.
Wentylatory wdmuchiwały świeży zapach eukaliptusa, a w wykonanym ze sztucznego
marmuru szmaragdowym blacie baru w ustalonej sekwencji mrugały światełka. Na idealnie
okrągłych ścianach roziskrzonego pomieszczenia od ziemi po sam sufit wisiały zwierciadła.
– Cholera mnie weźmie przez ten jebany zapach – poskarżył się Burżuj. – Mam od tego
katar sienny. Zmień to ciulstwo!
Merv odwrócił się i odemknął drzwi zamaskowane lustrami. W środku dostrzegłam kupę
sprzętu. Burżuj pochwycił moje spojrzenie.
– To jego kwatera. Mieszka tam, kiedy klub jest otwarty. Nie przepada za ludźmi, woli na
nich patrzeć.
Merv wrócił, nim upiłam dwa łyki, zaraz też rozszedł się zapach drewna sandałowego.
Przypomniał mi się sklep Pata i Ibisa.
Błądziłam wzrokiem od jednych drzwi do drugich, podglądając kręte korytarze, biegnące
do buduarów. Buduary bardzo się różniły od kiczowatych pokoików na Torleyu; nie chciało
się wierzyć, że świadczono w nich praktycznie te same usługi. Mówię „praktycznie”, bo
mogłabym się założyć, że działy się tu rzeczy, o jakich nie śniło się dziuniom na prowincji.
Miałam okazję przyjrzeć im się z bliska, kiedy już się umyłam, wysmarowałam maścią na
oparzenia i wcisnęłam w pożyczone ciuchy. Moim przewodnikiem była amorato z
bursztynową opalenizną i olśniewającymi złocistobiałymi włosami, które opadały kaskadą do
pasa. Kazała na siebie mówić: Ślicznota.
– Nasi klienci to sama śmietanka – oznajmiła.
– Pewnie w okolicy macie więcej lokali, gdzie świadczy się podobne usługi.
– My nie świadczymy usług, taki mamy styl życia. Delly zatrudnia ludzi podchodzących
z pasją do swoich obowiązków. – Przechyliła głowę i czubkiem paznokcia drasnęła siniak na
mojej odsłoniętej ręce. – Co lubisz?
Siliłam się na spokój; była zabójczo piękna i wyraźnie się do mnie przystawiała. Z ulgą
się od niej uwolniłam, kiedy Burżuj wywołał mnie na drinka i pogawędkę.
Nadal coś opowiadał tym swoim ostrym tonem. Skoncentrowałam na nim uwagę i
przerwałam monolog bezpośrednim pytaniem:
– Wiesz może, kto rozwalił helikopter nad Globe?
Zadzwonił kostką lodu i uchylił się od odpowiedzi.
– Myślałem, że twoi przyjaciele.
Zrobiłam minę niewiniątka. Mój identyfikator stwierdzał, że pochodzę z drugiego końca
kontynentu, więc mogłam sobie pozwolić na udawanie tłumoka. Byle nie przesadzać.
– Skontaktował się z tobą James Monk. A kogo on sobie upatrzy, na tego wszyscy polują.
Menedżerowie informacji są jak skłóceni bogowie. – Palcował brzeg szklanki, dając mi do
zrozumienia, że celowo nie wspomina o wielu istotnych sprawach.
– Dlaczego oferujesz mi pomoc? – Mimo że przecież sama go szukałam, pytanie
wydawało się logiczne. Już mi się wszystko mieszało, wywracało do góry nogami. Nie
miałam pojęcia, czemu Monk odpowiedział na mój telefon, ale tego nie mogłam powiedzieć
Burżujowi.
Może choć raz dopisało mi szczęście? Tak czy owak sprawiło, że Burżuj przedwcześnie
odkrył karty.
Ja i szczęście? Nie, chyba się zapędziłam.
Burżuj pochylił się w moją stronę. Ponury wyraz twarzy nieco złagodził ostrość rysów.
We mnie zaś ciągle tliło się pożądanie, chociaż byłam już po czterech drinkach. Wycieczka z
bursztynową boginią w roli przewodniczki była w pewien sposób podniecająca, zresztą cały
ten lokal tętnił seksem. W tym stanie erotycznego pobudzenia czułam się jak w nowym
ubraniu. Można powiedzieć, że jarał mnie nawet ten chudy, arogancki sprzedawca uciech
cielesnych.
– Chcę, żeby Monk spojrzał na mnie łaskawym okiem – powiedział.
– A poza tym? – zapytałam, domyślając się, że to nie wszystko.
Przesunął się w przód na stoliku i objął mnie nogami z dwóch stron. Nie wiem, czy
uważał mnie za łatwy towar, w każdym razie nie oponowałam. Musiałam się dowiedzieć, co
jest grane.
– Ciekawe, że ze względu na ciebie pogodził się z unicestwieniem kompaniona siódmej
generacji.
Pewnie chodziło mu o Dereka. Najwyraźniej w hierarchii Burżuja Deluxe siódma
generacja miała wyższe notowania od zwykłego szarego człowieka. Odchyliłam się, żeby
przemyśleć odpowiedź i uwolnić się od jego natrętnej woni. Przygodny seks nie znajdował się
u mnie na liście priorytetów, mimo że ciągle chodził mi po głowie.
– Może nie miał tego w planach. No więc co poza tym? – naciskałam.
Pogłaskał mnie po nodze i zatrzymał dłoń na kroczu. Zelektryzowana jego chamskim
zachowaniem, odepchnęłam się od baru i polecieliśmy razem na ziemię. Przetoczyłam się
prędko, siadłam na nim okrakiem, chwyciłam go za gardło i pogroziłam mu pięścią.
Uśmiechnął się do mnie z rozbrajającą lubieżnością kogoś, komu pewien rodzaj bólu
sprawia przyjemność.
– Dlaczego amorato, nieważne że wkurzony, reaguje na niewinną zaczepkę jak uliczny
bandyta? Chyba że nie jest tym, za kogo się podaje...
Dałam mu za to w gębę. Potwierdziłam tym samym jego przypuszczenia, ale jakoś nie
mogłam się powstrzymać. Musiałam rozładować ciśnienie, które mnie rozpierało. A on był
taki... taki...
Rozwaliłam mu wargę i ciekła z niej krew. Korciło mnie, żeby się pochylić i ją zlizać.
Właśnie...
Eskaalim znowu obudził się w mojej głowie. Bojąc się rosnącej siły jego woli, wstałam i
odsunęłam się od Delly’ego na bezpieczną odległość. Wiedziałam, że panowanie nad
odruchami przychodzi mi z coraz większym trudem. Odkąd posłużyłam się nim podczas
awantury ze strażnikami na Dworcu Wschodnim, umiał mnie podejść z innej strony. Gdybym
została za długo w tym miejscu...
Zrobiłam kilka kroków, nie spuszczając z oczu zbliżających się Koreańczyków.
– Dobra, powiedzmy, że jestem nowa w tym biznesie. Moją specjalnością jest... przemoc.
Uratowałeś mi życie, więc zastanówmy się nad układem, który zadowoli obie strony.
Burżuj podniósł się z ziemi i machnięciem ręki odprawił Koreańczyków. Wdrapał się z
powrotem na stolik i zaczął ssać krwawiącą wargę.
– Na pewno coś da się wymyślić – powiedział.
Dosiadłam się przy barze i jednym łykiem opróżniłam szklankę. Od chwili wygramolenia
się z paralotni wciąż męczyły mnie dreszcze. I nic nie zapowiadało poprawy. Szok, złość,
chuć – cokolwiek to było, nie umiałam się tego pozbyć.
– Co wiesz o Jamesie Monku? – spytałam.
Wyraz twarzy Burżuja stał się nieprzenikniony.
– Media są naszą główną klientelą. Próbowałem wkręcić się w jego interesy, ale facet
żyje w stałym związku i rzadko zamawia coś dla siebie. Kiedy się z nim skontaktowałaś,
myślałem, że szukasz okazji jak każdy inny. Ale kiedy on skontaktował się z tobą, no cóż, to
zmienia postać rzeczy.
Udałam zdumienie.
– Skąd wiedziałeś, z kim rozmawiam?
– Jeśli szukasz prywatności, Belliere, nie znajdziesz jej w holu hi-telu.
– Podpiąłeś się do komu?
– Powiedzmy, że pracuje dla mnie zdolny majsterkowicz.
To by się zgadzało.
– No więc jak się dostaniemy do Monka? – Wydawało mi się, że w tej sytuacji to
rozsądne pytanie. – Czy raczej powinnam spytać, czy masz dla mnie jakiś plan działania?
– Musisz się z nim skontaktować i nalegać, że tu właśnie będziesz świadczyć swoje
usługi.
– A ty co będziesz z tego miał? Sławę?
Uśmiechnął się z zamkniętymi ustami.
– Chociażby. Kiedy weźmie w opiekę ten klub, moja pozycja umocni się jak nigdy.
Wtedy porozmawiamy jak równorzędni partnerzy.
– Niekoniecznie tu przyjdzie – zauważyłam.
– To już zależy od twojej siły przebicia.
Ech, gdybym tak miała przy sobie nóż, spluwę lub szpile, już ja bym mu pokazała...
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam.
Zaśmiał się... i nagle zauważył, że nie jest mi do śmiechu. Odstawił szklankę, zsunął się
ze stolika, zaszedł mnie z boku i mocno objął w talii. Potem odchylił głowę, wspiął się na
palce i maznął mnie ozorem od ust po samo ucho.
Pomimo ciepła, jakie narastało mi w kroku, jedną ręką sięgnęłam po nieobecny nóż, a
drugą starłam jego ślinę.
Zamiast kontynuować, cofnął się i podparł łokciami na barze. Postukał palcem w
policzek.
– Nie wiem, kim jesteś, ale zainteresowałaś Jamesa Monka. Jeśli mam w to wejść, musisz
się nauczyć paru rzeczy, żeby cię nie zdemaskowano. Tu chodzi o moją reputację.
– A długo to potrwa? – udałam zniecierpliwienie.
– Ślicznota wprowadzi cię w tajniki. Uwiniecie się w kilka dni. – Skinieniem głowy
wskazał bursztynową boginię.
Kurna, tylko nie to...
Nim zdążyłam głośno zaprotestować, dziewczyna podeszła do nas.
– Słuchaj, Ślicznota, Jales przyjechała z drugiego końca świata.
– Ze wsi – uściśliłam.
– Mniejsza z tym. – Prychnął, niezadowolony z tego, że mu przerywam. – Jej
umiejętności są... dość mizerne. Spróbuj dodać jej szlifu. Dużo czasu ci to zajmie? Wystarczy,
że będą ją brali za nieopierzoną artystkę.
Ślicznota zmierzyła mnie krytycznym wzrokiem.
– Zależy, czy pojętna. Jeśli chodzi o podstawy rzemiosła, szkolenie potrwa kilka dni, góra
tydzień. Trzeba by lat, żeby zrobić z niej klejnot.
Burżuj pokiwał głową.
– Zostańmy przy paru dniach. Kiedy Ślicznota uzna, że jesteś gotowa, ustawię ci drugą
rozmowę z Jamesem Monkiem. Nie wcześniej. Dla mnie najważniejsza jest reputacja.
Zrobiłam minę uparciucha.
– A jeśli nie pasują mi twoje reguły?
Posłał dziewczynie znaczące spojrzenie. Odeszła na dyskretną odległość, zezując na mnie
z ciekawością.
– Wykopię cię na ulicę i ogłoszę oszustką. Nie jesteś amorato, Jales Belliere. Są tacy,
którzy chcą cię zabić – dodał szeptem.
– A gdybym zabiła cię pierwsza? – odparłam cicho. Niezupełnie żartowałam.
Nie uśmiechnął się.
– Kretynizm. W „Luxorii” jesteś praktycznie nietykalna. Możesz tu korzystać, że tak
powiem, z immunitetu dyplomatycznego. Dopóki przestrzegam przepisów sanitarnych, mogę
zatrudnić dosłownie kogokolwiek i kazać mu robić, co zechcę. Nikt nie będzie mi bruździł.
Wyjrzyj na ulicę, a dopilnuję, żeby najbliższy patrol milicji zwinął cię pod zarzutem
nielegalnego pobytu w mieście. Po przekopaniu twoich akt znajdą się następne zarzuty,
jestem tego pewien.
To fakt...
– Jeśli szukasz Jamesa Monka, to będzie po mojemu albo... – Urwał znacząco.
Nie znosiłam szantażu, ale przynajmniej mogłam zyskać czas, żeby dogadać się z
Mervem. Udałam naburmuszoną.
Do baru wparował facet ubrany tylko w jednorazową pieluchę. Swoim gardłowym
lamentem przekrzyczał rytm plemiennej muzyki:
– Delly! Brigitte ma grzyba!
Delly skinął na Misia Mięśniaka i Koreańczyków. Zniknęli w korytarzu. Za nimi
pomknęły dziewczęta na czele ze Slicznotą.
Zostałam sama z Mervem. Przymusiłam usta do uśmiechu. Musiało to być dla niego
zupełnie nowe doświadczenie, bo wiercił się z niepewną miną.
– Co się dzieje? – zapytałam.
– Grzyb czyli chamski k-klient. – Cofając się, upuścił szklankę, która rozbiła się na
kontuarze. – Muszę wracać do swoich rob-baków. Durna rob-bota na tym b-barze...
– Mogę iść z tobą? – Uśmiechnęłam się od ucha do ucha. Mało brakowało, a
zatrzepotałabym rzęsami.
Rozejrzał się po wyludnionym barze.
– Cz-czemu nie... – odparł bez przekonania. – Pewnie trochę t-tu popracujesz...
Przeskoczyłam kontuar i w ślad za nim minęłam nieduże drzwi w kręgu luster. Znalazłam
się w mrocznej, okrągłej klitce, skąd, rzec by można, sprawowano kontrolę nad całym
wszechświatem. Ściany i sufit wydawały się jednym wielkim ekranem lub setką małych
ekraników. Mrugały migawkami wszystkich kątów w buduarach, zdjęciami gmachu od
parteru po górne piętra i panoramy miasta. Połowę miejsca zabierały dwa pełnowymiarowe
pojemniki sensoryczne w kształcie trumny.
Resztę przestrzeni zajmowała minisypialnia: miękka amerykanka z poręczami na tyle
szerokimi, że mogłyby robić za półki w magazynie. Na jednej szemrały i migotały rozmaite
urządzenia: stara klawiatura, panele dotykowe, krótkofalówki. Druga kojarzyła się z
zapleczem apteki: tabletki, dermy, przenośna kroplówka, słowem wszystko co grzało i dawało
kopa.
Ze skrytki pod prawą poręczą Merv wyciągnął tackę z brązowymi grudkami, które
wyglądały i pachniały jak klopsiki w sosie. Przyłożył jedną do szyi tak mocno, aż maź ściekła
mu za kołnierz.
Mięsorydy, fuj! Budzą we mnie wstręt nie mniejszy niż neurostymulacje. Jedno i drugie
działa na podobnej zasadzie, lecz neurostymulacja jest bardziej ludzka, naturalna. Osobiście
nie mam nic przeciwko niewidocznym implantom, za to nie znoszę myśli, że jakieś
paskudztwo miałoby poprzez skórę dobierać mi się do układu nerwowego. Już jeden taki we
mnie się panoszył.
Oprócz fury nowoczesnych gadżetów nawet w najmniej dostępnych zakamarkach cisnęły
się talizmany szczęścia: królicze łapki, posążki Fortuny, podkowy, czterolistne koniczyny,
woreczki mojo. W każdym możliwym kształcie, rozmiarze i wcieleniu. Niektóre dość
tajemnicze. Naszyjniki, brosze, spinki, ozdoby, pierścienie, bransolety.
Namacałam łańcuszek pod koszulą, zastanawiając się, czy Merv poznałby się na jego
właściwościach.
Poruszał się w tej rupieciarni pewnie jak psioszczur. Na koniec klapnął na fotelu. Aromat
drewna sandałowego nie maskował stęchlizny ludzkich płynów organicznych. W kącie
zainstalowano maleńką przenośną sanitariatkę. Sądząc po zapachu, nanoroboty nadawały się
już do wymiany.
Kilka razy przełknęłam ślinę i skręciłam wędki na minimalne wzmocnienie.
– Robi wrażenie – powiedziałam.
Starałam się zapamiętać sprzęt, by potem powkurzać Teecea, lecz naskładał tu tego tyle,
że próżny był mój wysiłek. Na podłodze wokół fotela zauważyłam wypalony krąg. Gdy
chciałam nad nim przejść, coś mnie ukłuło.
Trzepnęłam się w łydkę.
– Co to, do cholery?
– Za b-blisko! – zdenerwował się Merv. – Nie zbliżaj się d-do mnie.
Wolałam się odsunąć.
– To moja p-prywatna przestrzeń. Nikt inny tu nie wchodzi. – Zatoczył ręką koło.
Rozłożyłam ramiona w geście przeprosin.
– Nie ma sprawy, rozumiem. – Z tym rozumieniem to trochę przesadziłam. Ja też chronię
swoją prywatną przestrzeń, ale Merv... mógłby trochę zluzować.
– Rzadko przychodzą tu ludzie, gdy pracuję, więc się nie rozbijaj.
Nim odpowiedziałam, wzdrygnął się i szczęka mu obwisła.
Na ekranach zamigotało wnętrze jednego konkretnego buduaru. Oglądaliśmy je
dosłownie z każdego ujęcia. Przez dłuższą chwilę wytrzeszczałam oczy, próbując zajarzyć, co
właściwie widzę.
– Rob-baczki astralne – wyjaśnił Merv. Znowu kontaktował: kręcił oczami i mocno
zaciskał usta. Mięsorydy wiły mu się na szyi jak pijawki. – Lepsze od kamer, tyle że
zdychają. – Wydał z siebie gardłowy, niezrozumiały dźwięk, na co robaczki złożyły z wielu
elementów jeden spójny widok. – Potrzebujesz czegoś, D-delly? – odezwał się do
krótkofalówki w kształcie zbliżonym do krzyża.
Burżuj stał w kałuży krwi, pochylony nad ciałem dziewczyny. W kącie pokoju
Koreańczycy przytrzymywali nagiego mężczyznę. Misio Mięśniak płakał.
– Dawaj tu sprzątaczki i zamów taksówkę – zarządził Burżuj. – Pan Pregora już wie, że
następnym razem nie wolno mu tak długo być na fazie. Ściągnij mu z konta pięćdziesiąt
tysiączków.
Merv wciągnął i przygryzł wargę.
– Co z Brigitte, Delly? Mam dzwonić po lek-karza?
– Co mi po lekarzu, debilu jeden! – warknął Burżuj. – Wezwij wóz pogrzebowy!
Merv chrząknął, zastopował obraz i przywołał na ekrany zdjęcia z innych miejsc w
„Luxorii”. Przekaz dźwięku nie został jednak przerwany; Burżuj wściekał się, bo pobrudził
sobie ubranie krwią.
Po chwili Merv zgasił również fonię.
Siedziałam cicho jak trusia, kiedy dzwonił na milicje, żeby złożyć przepisowe
zawiadomienie o zgonie. Po zamówieniu wozu pogrzebowego i doniesieniu o śmierci zdarł z
szyi mięsorydy i wstał. Na jego zestresowanej twarzy pojawiły się czerwone plamy.
Miałam ochotę uścisnąć jego ramię, żeby go pocieszyć (lub siebie), ale się
powstrzymałam. Merv nie lubił dotykania.
– Często się to zdarza? – spytałam.
– Raz to mało? – odburknął ochryple.
Zagrały w nim emocje, ale wiedziałam, że nie chce poruszać tego tematu.
– Milicja nie prowadzi śledztwa?
Merv zrobił dwa kroki i stanął na skraju kręgu.
– Nasi klienci to g-głównie ludzie mediów. Milicja się czepia, gdy łamiemy warunki
licencji. D-durne rzeczy... Higiena, zab-bezpieczenia przeciwpożarowe. Resztę mają gdzieś.
Poza tym media kontrolują milicję. Gdyby klient b-był z rodziny królewskiej, to może...
Zapach drewna sandałowego stał się nagle duszący. Siedzieliśmy w milczeniu, gdy
trawiłam jego słowa. Nic dziwnego, że Pszczółka dała nogę.
– Jak ci się tu pracuje? – zapytałam cicho. Kilkakrotnie zwilżył usta, rozmyślając nad
odpowiedzią.
– No wiesz, są korzyści... – Drżącą ręką podniósł z szafeczki i pieszczotliwie pogłaskał
mały, czarny przedmiot w kształcie pieska. Prawdopodobnie jeszcze jeden talizman. –
Widzisz? To kret. Nazywa się Ryjek. Dzięki niemu Brilliance nie wie, gdzie jestem i czego
szukam.
Wiedziałam, że mam głupią minę, ale jakoś nie mogłam się zdobyć na mądry wyraz
twarzy.
Dziwny świat, dziwni ludzie, dziwne reguły gry.
– Co to jest kret i kim jest ta cała Brilliance? – palnęłam, wkurzona bardziej na siebie niż
na Merva.
Wzdrygnął się i przycisnął pieska do piersi niczym tarczę.
Wzięłam głęboki oddech.
– Przepraszam, Merv, już mi się wszystko miesza. Jestem jakaś roztrzęsiona po tym, co
się stało.
Pokiwał głową i przestał tarmosić pieska.
Okłamując go, miałam pewne wyrzuty sumienia. Rzecz jasna to, co widziałam, nie było
miłe, ale czy mną wstrząsnęło? Niestety nie.
– Przez swoją niewiedzę napytasz sobie biedy – stwierdził.
Trochę mną to szarpnęło. Miał rację, choć nie musiałam wysłuchiwać tego typu rzeczy od
przesądnego czubka w domu uciech. Tak czy owak, coś zaczęło do mnie docierać. Urodziłam
się na przedmieściach i uważałam, że w mieście nie zginę. Tymczasem tutaj – mimo fasady
pachnącego powietrza i wysokich obcasów – było równie niebezpiecznie jak w Trójce. Jeśli
chciałam tu pożyć na tyle długo, żeby coś osiągnąć, w ekspresowym tempie musiałam
nadrobić braki w wiedzy. Burżuj powiedział, że dopiero za tydzień skontaktuje się z
Monkiem. A zatem miałam siedem dni, żeby nauczyć się, jak tu przeżyć.
Pora wyrzucić asa.
– Ukłony od Pszczółki.
Merv zamarł w bezruchu, a potem wymamrotał polecenie do krótkofalówki. Ekrany
wokół nas przyciemniały, jakby świat układał się do snu.
– D-delly przegląda wszystkie nagrania – powiedział. – Mamy najwyżej minutę, inaczej
b-będę musiał się tłumaczyć.
Pokiwałam głową.
– Widziałaś ją? – zaskomlał żałośnie.
– Kazała ci przekazać, że u niej wszystko w porządku. Że spotkała faceta, z którym czuje
się bezpiecznie. Dokładnie tak, jak to zaplanowałeś.
To ostatnie sama wymyśliłam, lecz Merv nie oponował. Pewnie nie rozminęłam się z
prawdą. Oczywiście nie wspomniałam, że kiedyś ten facet był ze mną.
W jego oczach zaszkliły się łzy.
– Delly nie może się dowiedzieć, bo wyśle kogoś za nią.
Przycisnęłam do piersi zaciśniętą dłoń.
– Możesz mi ufać.
Pokiwał głową, nerwowo gryząc wargę. Po rumieńcach na jego policzkach poznałam, że
nowina sprawiła mu większą radość niż dzień spędzony w sensorium.
No więc uderzyłam z grubszej rury:
– Powiedziała, że mi pomożesz.
Mina mu zrzedła, ledwo to usłyszał.
– Skąd m-mam wiedzieć, że nie kantujesz? Skąd m-mam wiedzieć, że ją naprawdę
spotkałaś?
Wysupłałam magiczną gwiazdę, zdjęłam ją przez głowę i pomachałam mu nią przed
nosem. Biosprzęt Ike’a, groteskowy bliźniak, wisiał na takim samym łańcuszku.
Jego twarz wyrażała teraz ulgę i zadowolenie. Próbował zwinąć mi gwiazdę, ale tak ją
trzymałam, żeby nie mógł dosięgnąć.
W pierwszej chwili wystraszyłam się, że się rozbeczy. Mam uczulenie na mazgajów.
– C-co chcesz w zamian? – zapytał.
– Informację. Chcę się dowiedzieć, kto stoi za tak zwanym projektem „Czarny Kodeks”.
Wplątany jest w niego pewien facet nazwiskiem Ike del Morte.
Merv zatrzymał rękę nad pustym miejscem między św. Krzysztofem a lalką wampira.
Domyślałam się, że tam właśnie miała spocząć magiczna gwiazda.
– I oddasz mi gwiazdę?
– Najpierw informacje.
Aż się zatrząsł na znak zgody.
– Amoratos stołują się w restauracji „Breeza”, której właścicielem jest Delly. Możemy p-
porozmawiać przy śniadaniu. Lepiej już idź.
Posłuchałam rady. Zawiesiłam łańcuszek na szyi i wróciłam do baru.
R
OZDZIAŁ
8
Nalewałam sobie kolejnego drinka, kiedy w drzwiach pojawiła się Ślicznota z
Koreańczykami. Dziewczyna ruszyła prosto w moją stronę, blada i zestresowana. Próbując
zakryć rękami plamy krwi na bieliźnie, wyrzuciła z siebie:
– Delly kazał mi zaprowadzić cię do pokoju. Powiedział, że możesz zjeść z nami w
„Breezie” na ul. 151 albo zostać w klubie. Jeśli ci się nie podoba, nici z umowy. Będzie ci
towarzyszył Tae albo Lam. – Tu wskazała ogolonego na łyso Koreańczyka.
Obdarzyłam słodkim uśmiechem niewysokich, przypakowanych ochroniarzy. Ich
uśmiechy były deprymująco chłodne.
Popatrzyłam na Ślicznotę.
– Wszystko w porządku?
Zatrzęsła się jak osika.
– Brigitte była tu nowa, nie miała opiekuna. – Mrugnęła do mnie, choć w jej spojrzeniu
zauważyłam przerażenie. – Wiem, że to egoistyczne myślenie, ale boję się, że... kiedyś trafi
na mnie.
Nagle się pochyliła, jakby chwyciły ją boleści. Włosy opadły jej na twarz.
– Powinnaś... ee.. się położyć – wydukałam. Nie przywykłam do pocieszania pięknych
kobiet, bojących się, że padną ofiarą mordercy. Szczerze mówiąc, nie przywykłam do
pocieszania kogokolwiek. Do tego dołowała mnie ponura atmosfera w słabo oświetlonym
barze. Chciałam się stamtąd wynieść.
Ślicznota wyprostowała się, parę razy przełknęła ślinę i odzyskała spokój.
– Pokażę ci pokój. Sąsiaduje z moim.
Lam wyszedł za nami na korytarz i wsunął się do windy.
– Mieszkamy na piętrze tuż pod klubem – oznajmiła Ślicznota, wciskając guzik.
Dojechałyśmy migiem. Lam wyszedł pierwszy z ręką na czujniku, żeby przytrzymać
drzwi. Tak na wszelki wypadek.
Ruszyłam za nim i Ślicznotą w głąb następnego wycackanego korytarza, ozdobionego
miejscowymi roślinami i wijącymi się rybami.
Widząc, jak zezuję na ryby, Ślicznota parsknęła śmiechem.
– Ma cię to niby relaksować. Ja na początku dostawałam tu choroby morskiej.
Gibka srebrzysto-czarna ryba sunęła koło mnie przez chwilę, nim zarzuciła ogonem i
odpłynęła z powrotem w stronę windy. Przypomniała mi się Kiora Okoń, jedna z zażartych
fanek Daaca w Fishertown. Ciekawe, czy żyje, pomyślałam.
Lam pokazał mi kod elektronicznego zamku i odprowadził mnie wzrokiem, gdy
wchodziłam. Potem usiadł po turecku przed drzwiami.
Jak na mój gust, wnętrze było luksusowe. Łóżko bajeranckie, tak samo jak szafa,
sanitariatka i moduł rozrywkowy. Pod ścianą leżakowało dziwne urządzenie.
– Co to?
Ślicznota weszła za mną do pokoju. Wróciły jej kolory, a podrasowane turkusowe oczy
prawie odzyskały dawny blask.
– Alchem. Ubrania w szafie należą do „Luxorii”. Jeśli coś ci spasuje, możesz w tym
chodzić, ale pamiętaj: za wszystko, co zniszczysz, Delly potrąci ci z wypłaty. Tymi sprawami
zajmuje się Merv. Prawda, Merv?
Obejrzałam się, szukając wzrokiem młodego dziwaka, ale go nie było.
– Dla naszego bezpieczeństwa w każdym pokoju w „Luxorii”, we wszystkich
apartamentach, czuwają robaczki. Merv monitoruje je na bieżąco – wyjaśniła.
– Czy on nigdy nie śpi? – Zastanawiałam się, co by się stało, gdybym połknęła robaczka.
– Tylko w tych godzinach, kiedy nie ma klientów. – Zauważyła moją minę i pospiesznie
dodała: – Merv jest bardzo dyskretny, przyzwyczaisz się. Nawet będzie ci raźniej.
Znam paru podglądaczy i wiem, że każdy z nich byłby skłonny zabić, żeby mieć takie
możliwości. Nic dziwnego, że Merv wciąż tu tkwi.
Ponownie wskazałam alchem.
– Do czego to służy?
– Poskładaj swoje rzeczy i dzynknij, kiedy będziesz gotowa. – Wskazała numer na komie.
– Od razu przejdziemy do rzeczy.
Do czego konkretnie? Jakoś się tego bałam.
– Nie potrzebujesz czasu, żeby... no... dojść do siebie? – spytałam.
Było w niej coś takiego, że słowa utykały mi w gardle. Może jej nienaganne maniery?
Może prowokacyjna uroda? Zawsze uważałam, że tego typu pięknisie potrafią zamącić w
głowie człowiekowi. A może po prostu była wrażliwa, kobieca i grzeczna, a ja nie umiałam
się znaleźć w tej sytuacji?
Pokręciła głową.
– Dzięki, ale muszę czymś zająć myśli. – Uśmiechnęła się nieśmiało.
Daremnie próbowałam wykoncypować, czy ten uśmiech jest szczery, czy wystudiowany.
– No więc kiedy będziesz gotowa... – zakończyła rozmowę.
A jeśli nigdy?
Kiedy odeszła, zaczęłam się nerwowo przechadzać po pokoju. Wypadało się umyć, ale
nie na oczach widowni. Miałam alergię na nieznajomych, którzy oglądają mnie gołą.
– Merv! – zawołałam.
– Słucham, Jales – odpowiedział mi cienki, bezpłciowy głos.
– Chcę się umyć. Będziesz się na mnie gapić, to utopię Ryjka w klopie, zrozumiano?
Milczał, co pewnie miało oznaczać: Jasne jak woda w Vivie. Dobre i to.
Nie zaprzątając już sobie tym głowy, rozebrałam się, ciepnęłam ciuchy do osobnej
czyszczarki i wskoczyłam do sanitariatki. Po kąpieli przepakowałam plecak i położyłam go
przy drzwiach. Postanowiłam stąd spadać najszybciej jak tylko można. Nie było mowy o
skrupulatnym układaniu rzeczy w szufladach.
Nawiasem mówiąc, nigdy niczego nie układam w szufladach.
Znowu łaziłam w tę i we w tę, obmyślając następne posunięcie, aż mnie dopadło
zmęczenie. Moduł rozrywkowy zawiadamiał, że jest dopiero późne popołudnie. Jak ten dzień
się dłużył...
Skoro już tu byłam, musiałam poczekać na informacje od Merva. Jeszcze trochę i zacznę
umierać ze zniecierpliwienia. Nie znoszę guzdrania. Porywczość jest moją zaletą i zarazem
przekleństwem. Najchętniej rozerwałabym na strzępy całe miasto, żeby odpokutowało za to,
co się stało w Mo-Vay. I za Gurka, i za Wombebe.
Ale same pięści to za mało. Należało też ruszyć mózgownicą, dowiedzieć się tego i
owego.
Położyłam się, w pewnym stopniu uspokojona tą myślą.
Chcąc nie chcąc, zasnęłam. Męczyły mnie sny gorsze niż kiedykolwiek. Rzeczywiste jak
jawa, pełne krwi i katuszy niespełnionego orgazmu.
W którymś momencie łóżko wydało mi się za miękkie, bo obudziłam się na podłodze,
owinięta prześcieradłem, w kącie pokoju. Spoglądając w niebo przez okienny polaryzator,
miałam wrażenie, że to ranek. Na moje pytanie moduł rozrywkowy odpowiedział: piąta rano.
Przeciągnęłam się i wyplątałam z prześcieradła.
– O której śniadanie, Merv?
– Dzień dobry, Jales. Było ci wygodnie na ziemi? Nie chciałem cię budzić. – Wydawał
się zmęczony, jakby przez całą noc nie zmrużył oka.
– Nie narzekam – skłamałam.
– Kiedy będziesz gotowa, Lam pokaże ci drogę do „Breezy”, gdzie zjesz śniadanie.
– Dzięki.
– Koło siódmej kończy im się boczek – dorzucił zwyczajnym tonem. – Lepiej przyjść
wcześniej.
Wzięłam sobie do serca jego radę i kiwnęłam głową. Robaczki bynajmniej nie ułatwiały
nam rozmowy. Nie było nawet kamery, której mogłabym patrzeć w obiektyw.
– Gdzie tu można poćwiczyć?
– Delly nie pozwala amoratos wychodzić z budynku. Ale niedaleko masz rękawicę do
aerobiku, trzecie drzwi za mieszkaniem Ślicznoty.
Rękawica do aerobiku, ohyda! Pewnie będzie w niej można utonąć. Świeżo w pamięci
miałam należący do Gigi zestaw do wirealki.
– Chyba poprzestanę na boczku – odpowiedziałam.
Lam czekał dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłam. Siedział ze
skrzyżowanymi nogami i żuł coś, co wyglądało na kawałek mięsa suszonego rok temu.
– Nie ścierpły ci nogi? – spytałam uszczypliwie. Zaszczycił mnie totalnie beznamiętnym
uśmiechem i zerwał się, od razu gibki i pełen werwy.
A więc nic mu nie ścierpło.
– Prowadź tam, gdzie dają boczek – zarządziłam.
Obrócił się na pięcie w stronę windy.
Kilka razy próbowałam go wciągnąć do rozmowy, kiedy zasuwaliśmy windą dwa piętra,
a potem przechodziliśmy przez drzwi z pancernego szkła i punkt kontroli. Koreańczyk starał
się być miły.
I nagłe przekroczyliśmy próg otchłani. Na przezroczystym pomoście dostawałam
zawrotów głowy, jakbym frunęła bez skrzydeł ani silnika. Jak na złość, Lam nie przejmował
się kilkusetmetrową przepaścią, która dzieliła nas od chodnika.
Przestałam się cieszyć na myśl o sutym śniadanku. Do diabła, jak tu można cokolwiek
jeść?
Za nami maszerowali już kolejni ludzie, nadchodzący z różnych pięter. Głównie białe
kołnierzyki, wśród nich zaś gdzieniegdzie klerycy w brokatowych szatach i wytwornych
sandałach.
Wszyscy szli krok za nami, nim znaleźliśmy się na środku mostu, który rozcapierzał się
na boki, by osiągnąć kształt misy. Lam niedbałym gestem wskazał wejście do restauracji z
buszmeńskim wystrojem, gdzie odzywały się głosy dzikich zwierząt, a między stołkami z
imitacji kości słoniowej myszkował biorobotyczny pyton.
Merv siedział w kącie pod kiściami pnączy. Sączył kawę przez słomkę i głaskał Ryjka.
Przyschnięty pomarańczowy nalot na kołnierzyku wskazywał, że gościu jest suchy... o tyle, o
ile.
Zamówiłam herbatę i coś, co przypominało ciastka.
Lam skinął na kelnera, dając mu do zrozumienia, że firma stawia. Potem usadowił się
przy barze.
Spokojnie odebrałam zamówienie i ruszyłam do stolika pod lianami. Usiadłam zwrócona
plecami do Lama, żeby nie mógł bezpośrednio obserwować Merva.
– Nie mogę d-długo rozmawiać – bąknął, obracając w palcach rogalik z czekoladowym
nadzieniem.
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Jeszcze nie. Ryjek świdruje, ale jest zwał. Musiałem ją odpalić. – Drżącą ręką uniósł do
ust rogalik. – Jeśli wpadniesz w zwał, już z niego nie wyjdziesz. Choćbyś była nie wiem jak
cwana.
Westchnęłam. Zwał w hakerskim żargonie jest trzęsieniem ziemi, naprawdę poważnym
tąpnięciem. Wszyscy przed nim srają w gacie. Histerycy wierzą, że to samowolny program
wywiadowczy. Chociaż nikt nie wie, kto go napisał i kto rozesłał. Może to właśnie jego miała
na myśli Pszczółka, mówiąc, że Merv boi się cieni.
– Długo trwa taki zwał?
Wzruszył ramionami.
– Nie za długo. Normalnie.
Stłumiłam w sobie narastające zniecierpliwienie i spróbowałam z innej strony:
– Co to takiego Brilliance?
– Sztuczna inteligencja. – Strach, który rozbudziło w nim wspomnienie zwału, wciąż był
obecny w jego głosie.
– Jak działa?
– Edytuje wszystko, co widzimy na ekranie. To znaczy wszystko, co do niej dochodzi.
– Niby jak?
Przydusił rogalik do talerzyka nadgryzionym końcem, jakby gasił papierosa.
– Przetwarza surowe informacje, które nadsyłają szpiegusy. Wszystkie szpiegusy
kontroluje wielka trójka.
– Monk, Bau i Laud?
Potwierdził skinieniem głowy.
– M-monk to relacje sportowe, Esky Laud zajmuje się wiadomościami z życia
codziennego, a Sera Bau filmuje wszystko, co można wyemitować w kanale DramaNet.
Brilliance edytuje i d-dobiera programy w oparciu o reakcje widzów.
Przenikałam wzrokiem przezroczystą podłogę. „Breeza”. Dobra nazwa. Prawie czuło się
powiew wiatru między palcami stóp.
– Wygląda na to, że Brilliance ma sporo do powiedzenia.
– Początkowo została zaprogramowana do edycji materiałów multimedialnych.
Powierzenie jej selekcji p-programów wydawało się naturalną koleją rzeczy.
Merv mówił o tym jakiś przykurczony; chyba nie wszystko chciał wyjawić.
Z tyłu, gdzie siedział Lam, doleciało stuknięcie talerzyka. Odwróciłam się i wyciągnęłam
szyję. Gapił się na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, który budził we mnie niepokój.
Obróciłam się z powrotem do Merva i prędko zapytałam:
– Kto jeszcze liczy się tu na poważnie?
– P-pewnie rodzina królewska. Bankierzy zarządzają kasą, chociaż nie mają zbyt dużych
dochodów osobistych. Władza to informacja, której im brakuje.
Nagle odwrócił wzrok... na ułamek sekundy przed tym, jak Lam dał mi w ucho.
Zerwałam się na równe nogi z zaciśniętymi pięściami.
– Coś taka ciekawska? – spytał ze świetnym australijskim akcentem.
Po raz pierwszy odezwał się w mojej obecności, co mnie na tyle otrzeźwiło, że mu nie
przywaliłam. Miałam chwilę, by sobie uzmysłowić, że bijatyka nie przyniesie mi żadnych
wymiernych korzyści.
– Kiepski sposób na ożywienie rozmowy – burknęłam, rozcierając ucho.
Zaśmiał się chrapliwie.
Zanim zdążyłam zrewidować swoją pasywną postawę, w lokalu zaroiło się od amoratos z
„Luxorii”, roześmianych i rozszczebiotanych, tak samo pięknych w dzień, jak i w
przyćmionym świetle klubowych apartamentów. Wśród nich wypatrzyłam Ślicznotę.
Kiedy się zbliżyły, Merv wstał i odszedł. Ignorowały go, jakby był niewidzialny.
Ślicznota stanęła nade mną w pełnej krasie. Na ten efekt złożyły się bajeczna fryzura,
bursztynowa cera i poranne ćwiczenia.
– Wyglądasz wspaniale – stwierdziłam spontanicznie.
– Zawsze w formie, taki zawód. Ale tobie nie muszę tego tłumaczyć, masz świetną figurę.
Pozostałe chichotki żartowały z niej niewybrednie. Rozsiadając się przy stolikach,
zamawiały jedzenie i kawę. Lam spoważniał i wycofał się do baru.
Zelektryzował mnie ten komplement Ślicznoty. Nie gustuję w pustych pogaduszkach,
więc nie podobało mi się to, w jakim kierunku zmierzała rozmowa. Ona ze mną flirtowała.
Usiadła obok i nachyliła się do mnie tak blisko, jakbyśmy były serdecznymi
przyjaciółkami.
– Cieszę się, że jesteś – powiedziała. – Nie dzwoniłaś wczoraj i już się martwiłam, że coś
się wydarzyło. Albo że odeszłaś.
Zdecydowałam się tylko na neutralne chrząknięcie. Mimo to serce biło mi jak szalone,
pobudzone jej swobodnym zachowaniem.
– Ale masz siniaki. Kiedy wrócimy, czymś je posmaruję. – Pogłaskała mnie po policzku.
– Co ty wyprawiasz?! – obruszyłam się, rozglądając się nerwowo.
Inni jak gdyby nic nie zauważyli... z wyjątkiem Lama, który popatrywał z dala, dotykając
ust filiżanką.
Ślicznota świdrowała mnie niewinnym, zaciekawionym spojrzeniem.
– Masz w sobie coś wyjątkowego, Jales. Pierwszy raz spotykam kogoś, kto... Delly
powiedział, że jesteś amorato. Wyczuwam w tobie pragnienie, ale także opór. W naszym
fachu rzadko się spotyka osoby wewnętrznie rozdarte.
Wewnętrznie rozdarte? Pasowało jak ulał do tego, co czułam. Zapomniała jeszcze dodać:
zdezorientowane, walnięte i zarażone okrutnym, lubieżnym pasożytem. Bo jak inaczej
wyjaśnić, czemu przez tę femme wariował mój żołądek, a nogi były jak z waty? Jeśli chodzi o
kobiety, to dotychczas romansowałam tylko z Doll Feast, ale wtedy zwyczajnie chodziło o
przetrwanie.
Jest coś, co odrzuca mnie w kobietach: kiedy w grę wchodzi seks, zaczynają się różne
głupie rywalizacje. To... zauroczenie stanowiło jednak dla mnie zupełną nowość i
przychodziło nie w porę.
Odepchnęłam jej dłoń.
– Pisałaś doktorat z czytania w cudzych myślach?
Wyraźnie się speszyła.
– Endokrynologia stosowana, alchemia erotyzmu i biokomunikacja, jeśli chcesz wiedzieć.
Musisz mieć podobne wykształcenie.
– Ee... no tak, chociaż na zachodzie inaczej do tego podchodzą. Skupiamy się bardziej...
na praktyce.
Przysunęła bliżej twarz.
– Zwykle rozpracowuję ludzi już po kilku minutach. Potem łatwo ich leczę z wszelkich
zahamowań. W twoim przypadku nie mogę odnaleźć... początku nici. – Ostatnie słowa
wypowiedziała szeptem, owiewając moje usta swoim słodkim oddechem. – Budzisz we mnie
strach.
Nie nawykłam do takich rozmów przy śniadaniu, wyrafinowanych i naszpikowanych
seksualnymi podtekstami. Zwykle byłam zajęta pałaszowaniem ciepłego żarcia i
przeklinaniem Teece’a.
Zawisłam nad uchem Ślicznoty... choć ostrożnie, żeby nie dotknąć jej ciała.
– Dobrze robisz, że się boisz – szepnęłam z nadzieją, że to ją speszy.
Uśmiechnęła się do mnie łobuzersko.
– Strach mnie kręci.
Bez zapowiedzi zarzuciła mi ręce na szyję i wcisnęła język do ust. Poraziła mnie
eksplozja smaków – słodszych niż miód i ostrzejszych niż cytryna.
Żądza zerwała się z uwięzi niczym dzika bestia. Miałam ochotę sięgnąć jej pod ubranie,
by poczuć gładkość skóry.
– Nie pokazałam ci jeszcze mojego pokoju – szepnęła.
– A powinnaś – odparłam.
Gdy wychodziłyśmy, Lam puścił się za nami z dyskretnym uśmieszkiem. Najwyraźniej
instrukcje, które otrzymał od Burżuja, nie mówiły nic o tym, że nie wolno mi się z nikim
bratać.
Kiedy wracałyśmy mostem, Ślicznota raz po raz przeplatała swoje palce przez moje,
łaskotała mnie i podszczypywała. W końcu dotarłyśmy do jej pokoju, gdzie resztki mojego
niezdecydowania całkowicie się ulotniły. Jakby mgła opadła mi na oczy. Pragnęłam jej jak
nic na świecie, do bólu.
A może nie chodziło o nią? Może chodziło o co innego?
Położyłam na jej ramionach drżące dłonie, kiedy wprowadzała kod zamku. Zaraz za
progiem przyciągnęłam ją do siebie i wsunęłam nogę między jej nogi. Nasz pocałunek nie był
czuły ani miłosny, przejawiała się w nim nieposkromiona dzikość. Rzuciłam ją na łóżko i
zdarłam z niej koszulę. Przywarłam ustami do sutka, którego zaczęłam ssać brutalnie, bez
jakiejkolwiek finezji, po prostu żeby zaspokoić żądzę.
Ślicznota chyba nie miała nic przeciwko. Uwolniła drugą pierś spod rozdartej koszuli,
żebym mogła miętosić ją palcami. Wtedy sięgnęła do moich spodni i wkradła się pod
ściągacz. Rozpięłam je i ściągnęłam z bioder. Przesunęła palce od pępka w dół tak lekkim
ruchem, że o mało nie zabiła mnie męka oczekiwania.
– Błagam, pośpiesz się – stęknęłam.
Gdzieś w podświadomości zarejestrowałam fakt, że szaleję z pożądania, gdy tymczasem
ona ledwie mnie dotknęła. Jeszcze nikt na mnie tak nie działał, łącznie z Loylem. Pragnienie
cielesnego kontaktu odsunęło na dalszy plan cały świat.
Ślicznota myszkowała delikatnie, aż znalazła wilgotne wejście, gdzie mogła we mnie
wniknąć. Wygięłam się, gotowa na to doznanie, gdy raptem się wycofała i zsunęła z łóżka.
Patrzyłam, oszołomiona i skołowana, jak bierze z alchema tubkę ze sprayem i się nim psika.
Potem przyszła kolej na mnie.
Kiedy ponownie dotknęłam jej skóry, wydawała się inna, wręcz odpychająca. Dziwnym
sposobem w ciągu kilku sekund wyparowała ze mnie cała żądza. Widok jej piersi już nie
burzył zmysłów. Zamiast dochodzić do orgazmu, czułam tylko rozładowane napięcie.
Uśmiechnęła się, widząc moją reakcję.
– Coś mi się zdaje, że mikstura, którą sporządziłam, zupełnie cię rozbroiła.
Trzy razy otwierałam i zamykałam usta. Długo nie mogłam wydusić z siebie słowa.
Znowu się uśmiechnęła, jakby bawiła ją własna szczerość.
– Uwielbiam to, co robię, Jales. Chociaż dla mnie to czysta nauka, rozumiesz?
Ślicznota rozebrała się i weszła do sanitariatki. Po drodze wypowiedziała kilka poleceń
do alchema.
Odwróciłam wzrok od jej nagiego ciała i podeszłam do okna, żeby zebrać myśli.
Zostałam poczęstowana afrodyzjakiem i nawet o tym nie wiedziałam. Wstyd doprowadzał
mnie do wrzenia zupełnie innego niż to wcześniej.
Lekcja numer dwa w sztuce uwodzenia.
Wpatrzona w widok za oknem, próbowałam odzyskać jasność umysłu. Wysokość sto
pięćdziesiątego piętra i ani śladu dymu na horyzoncie. Nie wiedziałam, czy Viva wprowadziła
regulację klimatu i kontrolę zanieczyszczeń, ale na to wyglądało.
Na wschodzie wyspa Jinberra unosiła się powabnie wśród skrzących się wód. Gdzieś tam,
w jakimś zbiorze danych, czekało na mnie nazwisko będące celem mojej misji i powodem,
dla którego zabawiałam znudzoną królową salonów erotycznych.
Na południu szara linia Trójki stanowiła jedyną skazę pomiędzy olbrzymią przestrzenią
migotliwych, chromowych konturów miasta i odległym widnokręgiem.
Pożerała mnie tęsknota za domem, gdzie nie musiałam się uczyć nowych reguł gry ani też
być niewolnicą pięknego ciała Ślicznoty i swoich szalejących hormonów.
Wspomnienia Trójki nieco mnie ostudziły. Znów panowałam nad swoimi popędami, jak
dawniej niespokojna i sfrustrowana. Nie chciałam się w to pakować, nie miałam na to czasu, a
jednak bez pomocy Merva mogłam nigdy nie osiągnąć celu.
Cierpliwości...
– Podobał ci się mój preparat?
Zaryzykowałam i odwróciłam się do Ślicznoty. Z ulgą się przekonałam, że zabójczy efekt
złagodniał. Stała za mną naga dziewczyna o pięknych oczach, inteligentnym spojrzeniu i
wysportowanej sylwetce. Zadała mi pytanie czysto zawodowe, jakbyśmy były koleżankami
po fachu.
Zapomniałam o wstydzie i przybrałam znudzony wyraz twarzy.
– Jasne. Fajnie działa.
Pochyliła się u wejścia do obszernej garderoby, wypakowanej ciuchami, perukami i masą
dodatków.
– Masz niestandardowy rozmiar, trzeba będzie coś zamówić – mruknęła. Jeszcze bardziej
schylona, grzebała na dolnych półkach.
– Nie potrzebuję nowych ubrań – powiedziałam, żeby się wreszcie wyprostowała i coś na
siebie włożyła.
– Masz rację, są ważniejsze rzeczy. – Usiadła przed alchemem i poklepała krawędź
fotela. – Chodź, zmieścisz się.
Wykład z teorii musiał być bezpieczniejszy od ćwiczeń praktycznych, nawet z
wykładowcą rozebranym do rosołu... więc ją posłuchałam.
– Masz pojęcie o mieszaniu? – zapytała.
– Może od razu przejdźmy do najostrzejszych receptur – wypaliłam niefortunnie, nim
zdążyłam się zastanowić.
Ślicznota obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem, żeby sprawdzić, czy nie żartuję.
Wzięłam głęboki oddech. Denerwowały mnie rozpalone policzki. Nie jestem biegła w
tego typu rozmowach.
– To znaczy... na razie nie wgłębiaj się w temat. Jakby co, zapytam.
Kiwnęła głową, pochyliła się, odrzuciła do tyłu mokre włosy i dmuchnęła w czujnik.
Pokrywka alchema odemknęła się, odsłaniając rzędy kolorowych fiolek z egzotycznymi
zatyczkami: anielskimi skrzydłami, syrenkami, drapieżnymi ptakami, nagimi posążkami.
Jedna miała kształt układu słonecznego z krążącymi planetami.
– Zgromadziliśmy ogromną kolekcję afrodyzjaków. – Pogłaskała fiolki pieszczotliwie. –
Prawie każdy klient się łudzi, że został rozbudzony całkiem naturalnie. Preparaty stosuje się
na różne wyszukane sposoby: podczas głaskania, całowania, podgryzania. Również drapania
(gdy masz ulepszone geny), a jeśli nie, to przez pot. – Ślicznota wskazała przedmiot podobny
do wydłużonego naparstka. – Wkładasz palec do środka, żeby na czubku pokryć go odrobiną
preparatu. Potem dotykasz skóry klienta i nalot w ciągu paru sekund rozpuszcza się pod
wpływem ciepła. Dla nowicjuszy to bezpieczniejsza metoda niż wdychanie oparów lub
kontakt z potem. – Dostrzegła moje pytające spojrzenie. – Amoratos w „Luxorii” wydzielają
własne afrodyzjaki, więc z natury rzeczy mamy wysoki próg tolerancji. Klienci mają mniej
lub bardziej czuły narząd przylemieszowy, dlatego łatwo przedawkować.
– Co to znaczy „wydzielają”?
Nie ukrywała zdziwienia.
– Podejrzewam, Jales, że używasz bardzo prymitywnych środków.
Znowu oblałam się rumieńcem. Słowo „prymitywne” pasowało do wszystkich rzeczy
obecnych w moim życiu.
– Bo my, no wiesz, więcej czasu poświęcamy doskonaleniu techniki.
Chyba nie przekonałam Ślicznoty, tym niemniej ciągnęła swój wywód:
– Mam gruczoły płciowe genetycznie przystosowane do produkcji feromonów na
żądanie. Nie potrzebuję właściwego partnera ani odpowiednich warunków. – Uśmiechnęła się
szeroko. – Cała ta alchemia jest tylko dla klientów. Dopiero kiedy kogoś bliżej poznam,
wykorzystuję do stymulacji własny pot. Na efekt trzeba czekać dłużej, za to jest silniejszy.
– Niesamowite – powiedziałam nieszczerze. – Aż dziwne, że nigdy o tym nie słyszałam.
– W Trójce i tak się dało wszystko zrobić.
– Metoda jest kosztowna, stosowana tylko przez jednego chemika na południowej
półkuli. Skutki są nieodwracalne.
– A efekty uboczne?
Ślicznota zastanawiała się nad odpowiedzią, a ja mogłam jej się uważniej przyjrzeć. Rysy
twarzy musiała zawdzięczać trwałemu makijażowi, a jeśli nie, to też jakimś sztuczkom
genetycznym. Pełne i kształtne usta, pięknie wyprofilowane kości policzkowe, zalotnie
skośne brwi – ideał urody. Pełen pakiet dawał zarąbisty rezultat, bez porównania lepszy od
mojej powierzchownej korekty, która wyprostowała mi twarz i zatuszowała najbardziej
widoczne blizny. Dobrano się nawet do jej włosów; opadały wokół twarzy niczym rozczesany
jedwab. Ingerowano w jej wygląd z takim artyzmem, że granica między fałszem a
rzeczywistością całkiem się zatarła. Równie dobrze mogła się urodzić brzydka i zeszpecona.
– Myślę, że to cię diametralnie odmienia. Przyjemność staje się taka prosta i niezbędna.
Gdybym chciała, moje libido byłoby ciągle podkręcone. – Znowu uśmiech, tym razem
lubieżny. – Czasem tak robię, jeśli wiem, że mój partner to wytrzyma.
Rozmowa schodziła na niewygodne dla mnie tory, więc postanowiłam przejąć inicjatywę:
– Podeszłaś mnie sztuczką z palcem?
Kiwnęła głową.
– Twarz, pamiętasz?
Faktycznie, głaskała mnie po policzku w restauracji.
– Pierwszy raz widziałam, żeby czyjaś skóra tak reagowała. Na pewno ma to związek z
twoim odmiennym szkoleniem, Jales. – Zamilkła na moment. – Opowiedz mi dokładniej,
skąd pochodzisz i czego się nauczyłaś?
– Zgoda, ale... nie teraz – wymamrotałam.
Ślicznota wzruszyła ramionami i zaczęła metodycznie opisywać formuły i ich
zastosowanie.
– To przedłuża orgazm. To wzmacnia doznania, lecz skurcze mięśni mogą być zbyt
bolesne. Po tym ciało słabiej odczuwa ból, po tym zaś odwrotnie. To połączone z tym nosi
nazwę Elusive. Sama wiesz, jak działa. Rzadko trzeba dotykać genitaliów, żeby doprowadzić
do orgazmu. Przydaje się, kiedy partner budzi w tobie obrzydzenie lub istnieje
prawdopodobieństwo, że jest chory. Oczywiście, i tak się zabezpieczamy.
Wpatrywałam się w nią, nie wiedząc, czy powinnam czuć ulgę, czy się wkurzyć.
– Jedno sobie zapamiętaj. – Zaklekotała po fikuśnych zatyczkach wytatuowanymi
paznokciami. – Nadmierna ilość tych specyfików może zabić lub spowodować trwałe szkody.
A częste używanie prowadzi do uzależnienia.
– Jak to wygląda u ciebie?
– Wszystkie tu jesteśmy uzależnione, ale inaczej, niż myślisz. Umarłabym, gdyby ktoś
spróbował zablokować dodatkowe funkcje moich gruczołów. Ale nie zapowiada się, bym
kiedykolwiek miała wyjść z interesu. – Spojrzała na mnie badawczo. – Delly chce, żebym cię
podładowała przed rozmową z Monkiem. Na spotkaniu, jeśli będzie zblazowany, możesz
mieć z nim ciężką przeprawę.
– Jak to?
– W sytuacji kryzysowej skorzystaj z tego. – Wręczyła mi mały, elastyczny pierścionek. –
Nazywamy je kołami ratunkowymi. W razie potrzeby wystarczy polizać. Kwas zawarty w
ślinie przegryzie zabezpieczenie i substancja znajdzie się w ustach. Przekażesz mu ją w
trakcie pocałunku. Ta akurat nazywa się – przyglądała się kolorowym paseczkom – „Zamki
na niebie”. Ten, komu ją podasz, przeżyje jazdę życia.
Parsknęłabym śmiechem, ale ona na swój sposób chciała mi pomóc. Dlatego przyjęłam
pierścionek i włożyłam go na mały palec.
– Produkujemy własne preparaty, ale kupujemy podstawowe składniki, takie jak
syntetyczny androstenol i androsteron, które potem mieszamy z eliksirami Delly’ego. –
Wskazała buteleczkę z napisem: 5-a-androst-16en-3a-on. – Występuje naturalnie w pocie
mężczyzny, ale tego nie reklamujemy. – Uśmiechnęła się, gdy zmarszczyłam nos. –
Wytwarzam preparaty dla niektórych koleżanek, w zamian zdradzają mi swoje sztuczki.
Każda w czymś się specjalizuje. Najczęściej pomagam Gwiazdorowi sporządzać afrodyzjaki.
Nauczył mnie wiązać węzły. – Otworzyła szerzej oczy. – Nie uwierzyłabyś, jakimi pedantami
są niektórzy klienci. Aranżacja i styl znaczy dla nich wszystko.
Zmrużyłam oczy, bardzo już zmęczona tą gadaniną. Jeśli zaraz nie przestanie, wrzasnę
lub coś stłukę.
Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem i do pokoju wszedł niepozorny człowieczek w
sznurkowym stroju. Na mój widok przystanął.
– Ty jesteś ta nowa?
Ślicznota wstała z fotela i wzięła go w ramiona.
– Gwiazdor, przedstawiam ci Jales.
Czubkiem głowy sięgał jej biustu. Wyglądał mi na typa, który w poszukiwaniu ukojenia z
lubością schowałby się między jej piersiami.
Dobre sobie! Dopiero co sama chciałam zrobić coś w tym stylu.
Starałam się zachowywać przyjaźnie.
– Tak. Przyjechałam zdobyć doświadczenie.
Jego ciekawość momentalnie ustąpiła miejsca znudzeniu. Zgrabnym piruetem
wyswobodził się z objęć Ślicznoty.
– Szkoda. Wyglądasz na taką, co zna się na rzeczy. Idę popływać. Zadzwoń, kiedy zjawi
się twój następny klient. Zejdę na dół. – Ostatnią część wypowiedzi skierował do Ślicznoty.
Za chwilę drzwi się za nim zamknęły.
– Pewnie się napoci, zanim się ubierze.
Nim usiadła, ponownie obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem.
Parrish, mogłabyś się zatkać!
– Ja i Gwiazdor, jak by to powiedzieć, troszczymy się o siebie nawzajem. Delly dba o to,
żeby nic nam się nie stało, są robaczki i Koreańczycy, ale miło mieć takiego anioła stróża.
– Brigitte go nie miała?
Nagle wyczułam jej niepokój. Wprawdzie zarzekała się, że bardzo lubi swoją pracę, a
jednak czaił się w niej ukryty strach. Zrobiło mi się jej żal, ale szybko się opanowałam. Nie
chciałam się angażować uczuciowo. Chciałam się czegoś dowiedzieć i pryskać w diabły.
Tak czy inaczej, nurtowała mnie jedna kwestia.
– Jak zaczęłaś tu pracować?
Piękne rysy Ślicznoty zastygły. Tyle razy to widziałam na tylu różnych twarzach.
Zamknęła się w sobie, by nie wyjawić prawdy.
– Już ci mówiłam: wybrałam taki styl życia. Jest lepsze od tego, jakie wiodłam przedtem.
Za kilka dni sama przyznasz mi rację.
R
OZDZIAŁ
9
Ślicznota miała rację. No i dryg do uczenia. Co gorsza, okazało się, że gdy do nauki
zagrzewa mnie Eskaalim, jestem niezwykle pojętną uczennicą. W miarę jak zgłębiałam tajniki
wiedzy, pasożyt rozpychał się we mnie i pęczniał. A ja nie umiałam stawić czoła
przyjemnościom tak samo efektywnie, jak walczyłam z przemocą.
Na nowo osaczyły mnie wizje. Po kilku dniach czułam się już kompletnie zagubiona.
Zależało mi tylko na przedłużeniu stanu euforii.
Pokazywała mi, jak przyrządzać preparaty; prezentowała sposoby mało wyszukane, ale za
to skuteczne. Uczyłam się, jak należy je podawać, a także gdzie i kiedy. Czasem pozwalała mi
przedobrzyć ze składnikami, żebym poznała efekty uboczne.
„Naprawdę szybko wracasz do zdrowia” – dziwiła się.
Była w błędzie, bo wcale nie wracałam do zdrowia. Nawarzyłam sobie piwa i musiałam
je wypić. Pasożyt, nad którym tak usilnie starałam się zapanować, znowu dochodził do głosu.
Żywił się seksem tak samo jak dotąd przemocą, był nieustępliwy i umiał się przystosować.
Dotychczas broniłam się przed zewnętrzną przemianą, lecz tym razem byłam bliska
złożenia broni. Oddawałam pole za każdym razem, kiedy próbowałam nowy afrodyzjak.
Mimo to nie mogłam zerwać z nałogiem.
Uzależnienie od tej alchemii było gorsze niż wszystko, z czym się zetknęłam do tej pory,
gorsze od szprosu i neurostymulacji. Nareszcie wiedziałam, co przytrafia się patafianom
takim jak zabójca Brigitte. I dlaczego Ślicznota nie szuka innego zajęcia. No i czemu łotry
pokroju Burżuja Deluxe mogą na tym bić kasę.
Dałam się zniewolić, podobnie jak wielu innych. Mało tego, dostałam hopla na punkcie
Ślicznoty, nie chciałam się nią z nikim dzielić. Ściślej mówiąc, miałam ochotę zamordować
każdego, kto ją dotknie. Pragnęłam ją trzymać przy sobie o każdej porze bez wyjątku,
całkowicie i bez ograniczeń.
Wydawała się zafascynowana spontanicznością moich reakcji.
– Przed nami ostatnie doświadczenie – powiedziała, nie patrząc mi w oczy. – Żebyś
zrozumiała, jak daleko można się posunąć.
Jej przymrużone powieki i lekko wydęte usta powiedziały mi, że proponowana lekcja
będzie nowością nie tylko dla mnie. Ślicznota dobrze się bawiła. O dziwo, mnie to
odpowiadało.
Zbliżał się wieczór, przynajmniej tak mi się zdawało. Delly dał jej kilka dni wolnego,
żeby mnie wszystkiego nauczyła. W ciągu tego czasu wychodziłyśmy tylko po to, żeby coś
zjeść.
– Może to nienajlepszy pomysł... – zaprotestowałam bez przekonania. W rzeczywistości
stałam się bardzo uległa. Chciałam, żeby mnie podkręciła i dotknęła. Tylko to się liczyło.
– Nie wolałabyś troszkę zaryzykować, Jales?
Przez chwilę skupiała się na czymś z zamkniętymi oczami. W końcu je otworzyła i
zwilżyła pod pachą czubek palca. Nim się kapnęłam, na co się zanosi, zakryła mi usta i
przytkała nos palcem.
Wciągnęłam głęboko w płuca zapach jej zmodyfikowanego genetycznie potu. Chwyciła
moje dłonie i objęła nimi swoje piersi. Obserwowałam jej oczy; wywracała je, jakby miała
atak. Aż nagłe coś we mnie eksplodowało i wymazało ze świadomości wszelkie inne
doznania.
Wskoczyła na mnie i mocno opasała mnie nogami w talii. Impet był taki, że obie
poleciałyśmy na łóżko. Z językiem w moich ustach rozebrała mnie, kiedy leżałam
rozdygotana, zalewana falami coraz silniejszych doznań.
Obecność Eskaalima, podkarmionego hormonami, ujawniła się teraz z całą mocą. Myśli
rozpierzchły się na wszystkie strony, ciało płonęło.
Obróciłam ją na wznak, dosiadłam i chwyciłam za szyję. Kim jestem? Mam ją zabić?
– Tales, wyluzuj, to zwyczajny odlot. Zwariujesz, jeśli będziesz z tym walczyć.
Z trudem powstrzymałam się od uduszenia Śłicznoty. Kiedy zamknęłam oczy, przede
mną stłoczyły się obrazy. Przeszłość. Mo-Vay. Ciało Gurka ginące w zatrutym miedzią
kanale. Jamon Mondo. Kevin. Tyle okropności.
Czyjś krzyk. Otworzyłam oczy. To ja krzyczałam.
Ślicznota przyciągnęła mnie do siebie.
– Ssij – poradziła. – Zrelaksuj się.
Przywarłam ustami do sutka, a potem tarmosiłam go jak niemowlak. Dziewczyna dawała
mi ukojenie ciepłymi słowami, póki nie ochłonęłam z żądzy krwi. Opinające mnie ciasno nogi
zapewniały poczucie bezpieczeństwa.
W tej pozycji musiało być Ślicznocie bardzo dobrze. Poczułam, jak wygina plecy.
Przesunęłam ręce w dół i pociągnęłam, żebyśmy się mogły jeszcze bardziej sprzęgnąć... gdy
nagle coś we mnie wstąpiło. Moje ciało znów płonęło, lecz tym razem ogniem pożądania.
Przechodziłyśmy bez wytchnienia od jednego numerku do drugiego. Brałam ją na
wszystkie sposoby, jak tylko mogłam sobie wymarzyć, aż krzyknęła z wycieńczenia. Ale ja
chciałam więcej...
– Przestań – stęknęła.
– Nie. – Chwyciłam ją i zaczęłam całować gdzie popadnie.
– Przestań, Jales. – Próbowała mnie odepchnąć. – Merv!
– Jales! – Głos Merva wtargnął w naszą prywatność. – Widać po niej, że pada ze
zmęczenia. Musisz przerwać, bo każę cię obezwładnić.
– Nie! – wychrypiałam. – Jeszcze trochę!
Nawet nie słyszałam, kiedy drzwi się otwarły i do pokoju wparowali Lam i Misio
Mięśniak.
Misio próbował oderwać mnie od Ślicznoty, za co dostał z łokcia w pysk i zatoczył się w
tył. Dobroduszny wielkolud ze zdumieniem starł krew z rozbitej wargi. I po raz drugi
przystąpił do natarcia. Tym razem zakleszczył się na moich ramionach, żeby Lam mógł mi
łatwiej przywalić.
Dzięki temu, że byłam goła i zlana śliskim potem, wywinęłam się z objęć Misia i
rzuciłam na Lama. Normalnie był z niego kawał chłopa, ale gdy udzielał mi się obłęd
Eskaalima, nie należało ze mną zadzierać. Zanim mnie uderzył, ciepnęłam nim przez cały
pokój. Usłyszałam trzask. Zobaczyłam jego nienaturalnie skrzywioną rękę. Zwężone źrenice
wskazywały na szok.
Misio trzepnął mnie w kark swoją niedźwiedzią łapą. Runęłam na kolana, ale bólu nie
czułam.
– Jales!
Obróciłam się i namierzyłam wzrokiem Burżuja. Liczyłam, że wreszcie coś mi wyjaśni,
ale on miał wobec mnie inne plany, uzbrojony w ogłuszający bicz do tresury lwów i spray z
antidotum.
Kiedy upadłam na ziemię, zamroczył również Ślicznotę. Wrzasnęła, pozbawiona
bodźców zmysłowych.
– Stul ryło!!! – wybuchnął Burżuj.
Wepchnęła palce do ust, załkała i skuliła się ze strachu przed jego gniewem.
– Nie wiedziałam, Delly... nie wiedziałam, że tak się to skończy – tłumaczyła się. – Ona
jest jakaś dziwna. Inaczej to sobie wyobrażałam.
– Dobrze się bawiłaś, dziwko!
Nim Misio wywlókł mnie z pokoju, usłyszałam odgłosy bicia.
– Merv! – krzyknęłam tubalnie. – Zabiję Burżuja, jeśli jej nie zostawi!
– Uspokój się, Jales. Środek traci działanie, nie myślisz racjonalnie.
Stateczny głos podglądacza rozsierdził mnie jeszcze bardziej.
Misio wpakował mnie do mieszkania i zaryglował drzwi. Co najmniej godzinę łaziłam po
pokoju i jak szaleniec tłukłam się o drzwi, nim opuściły mnie resztki energii. Ale nie koniec
na tym.
R
OZDZIAŁ
10
Prawdziwe zejście zaczęło się w środku nocy. Misio mnie przytrzymywał, a Burżuj
faszerował środkami na uspokojenie. Leżałam na boku, związana w łóżku, z psią kością w
zębach przeciwko konwulsjom i atakom wściekłości. Wyplułam ją i tak, kiedy przyszło
rzyganie. A po nim delirka.
...Anioł spoczywał nad oceanem nagich ciał. Plątanina rąk i nóg, woń wilgotnej skóry,
hałasy...
Tak jest dużo lepiej, człowieku. Nie możesz z tym walczyć...
Jęczałam i kołysałam się w więzach, dręczona najpierw myślą, a potem marzeniem o
śmierci. W swoich halucynacjach dostrzegłam na ciele czarne zawijasy.
Ta noc minęła mi na udręczaniu się piekielnym żalem, poczuciem winy i wstrętem do
samej siebie. Nigdy dotąd nie czułam się tak zeświniona.
Nie dawałam żadnego odporu Eskaalimowi. Pożądanie stanowiło dla mnie większe
niebezpieczeństwo niż chęć przemocy, bo trudniej było mu się oprzeć. Ale kiedy
przestawałam walczyć z pożądaniem, budził się we mnie brutal.
Rano męczyła mnie jeszcze łupiąca głowa, drgawki i ból w stawach. Tak samo jak
opuchnięte krocze i rany psychiczne. Byłam skonana i przygnębiona.
Musiałam się stąd wydostać.
Nie cieszyło mnie to, co zrobiłam. Cieszyłabym się, gdyby wszystko się działo z mojej
woli, a tymczasem obudzono we mnie dziką bestię i pozwolono jej narozrabiać. Nie
potrzebowałam już więzów. Wstręt, jaki czułam do siebie, sam w sobie był wystarczającą
karą.
Zjawił się Misio Mięśniak, żeby sprawdzić, co ze mną.
– Będziesz grzeczna? – zapytał z nadzieją, dotykając opatrunku na wardze.
– Zraniłam cię, przepraszam...
– Mam na imię Frederic, pochodzę z Ukrainy. Wiem, jak do tego doszło. Ja tych
dziewczyn nawet nie dotykam, nie chcę problemów. Masz... sporo ikry.
Może i wyglądał na tępaka, ale był cwańszy ode mnie. I podejrzanie wspaniałomyślny.
Szczękałam zębami.
– Dzięki, Freddie z Ukrainy, ale... muszę... skorzystać z sanitariatki.
Poluzował mi więzy i stanął w drzwiach.
– Pośpiesz się. Musisz iść.
– Dokąd?
– Na targ. Fajna sprawa. Tam cię nie zdybie Ślicznota.
– Jaki znowu targ?
– Zobaczysz – odparł z uśmiechem, przewracając oczami.
Wzięłam prysznic, włożyłam chińską sukienkę na skórzany topik i schowałam dermę ze
środkiem przeciwbólowym do kieszeni, gdzie trzymałam biosprzęt Ike’a. Zwędziłam ją
Lamowi, kiedy grzali mnie środkami nasennymi. Czułam, że za chwilę znów rozboli mnie
głowa.
Freddie zaprowadził mnie do stonogi zaparkowanej na należącym do klubu lądowisku
helikopterów. Delly, Merv i Lam już tam na nas czekali. Żaden się nie odzywał. Lam miał
solidnie obandażowane ręce.
Kiedy stonoga opadała wzdłuż ściany budynku, przyglądałam się szarym przechodniom,
zajętym swoimi zwyczajnymi sprawami, i żałowałam, że nie jestem jednym z nich.
– Kiedy spotkam się z Monkiem? – zapytałam ponuro.
Burżuj obejrzał się przez ramię. Z trudnością poznałam jego twarz. Według Freddiego z
Ukrainy na targu obowiązywała zasada, że nie wolno się wspomagać żadnymi ulepszeniami.
Bez efektownego chemicznego dopalenia foremna, atletyczna sylwetka Burżuja wydawała się
zwiędnięta, a jego wąskie rysy twarzy – wykrzywione. Od samego patrzenia robiło mi się
niedobrze.
– Nie tak szybko. – Skonsultował się ze swoją e-sekretarką, wersją na nadgarstek. – Jutro.
Zerknęłam z niepokojem na Merva, ale mnie ignorował, zajęty głaskaniem Ryjka
usadowionego w zgięciu ramienia.
Szusowaliśmy tak godzinę, zanim Misio Mięśniak wylądował na parkingu przed niskim
ciągiem luksusowych sklepów, chlubiących się czystymi szybami i produktami najwyższej
jakości.
Wysiadając, raz po raz mrużyłam oczy, jakbym odzyskiwała przytomność. Czułam, że
faza zejścia nareszcie zbliża się do końca.
– Co to? Supermarket? – zapytałam zgryźliwie.
Burżuj uśmiechnął się do Lama i zaprowadził nas do drzwi na samym końcu budynku,
obok sklepu z bielizną. Następnie wmaszerowaliśmy na ruchomy pas, którym śmignęliśmy
kilometr dalej, w kierunku przeciwnego krańca kompleksu.
Próbowałam liczyć witryny sprzedawców, ale zlewały się ze sobą i potęgowały ból
głowy.
Zatrzymaliśmy się w trzech czwartych drogi i zeszliśmy z pasa tuż przy wejściu do
windy. Jedno spojrzenie wystarczyło, by stwierdzić, że znajdujemy się pomiędzy ciastkarnią i
sklepem dla surfingowców. Zapisałam sobie w pamięci to miejsce.
Windą zjechaliśmy szesnaście pięter w dół. Wyobrażałam sobie ciężar zgromadzonych
nade mną mas ziemi, zupełnie jakbym błądziła w rurach na granicy Vivy i Trójki, gdzie
klucznikiem był Gwynn.
Tym razem za drzwiami otworzył się widok na coś przez duże „C”. Pomyślałam, że to
klub wyjątkowo sporych, wprost przeogromnych rozmiarów. Sala ciągnęła się tak daleko, że
nie od razu dostrzegłam przeciwny koniec. Wyszukana muza, ekskluzywna klientela,
kompanion serwujący darmowe wino, dymek skrojony na zamówienie: hasz, zioło i cienkie,
pięknie zwinięte cygara, z filtrem lub ustnikiem.
Burżuj bezceremonialnie wysiorbał wino i zostawił mnie z Lamem i Mervem. Zniknął w
alejce między budkami i stolikami, stłoczonymi za uroczym transparentem z napisem
„Niemoralny Zakątek”.
Odmówiłam wina i skręciłam do zera nakładki węchowe, nim przemieściłam się na teren
zwany Wciskarnią. Mimo wszystko we łbie mi się zakręciło od natłoku feromonów i innych
agresywnych zapachów, działających na podświadomość. Reklama była rozbuchana,
napastliwa, robiona pod konkretnego klienta, a dla mnie całkowicie nieznośna.
Nieświadomie wdepnęłam w latającą siatkę filmowych pornosów i przez całą
zwariowaną minutę walczyłam z erekcjami. Wirealka była zawodowa; czułam zmieniający
się ucisk między nogami, kiedy dopasowywała się do mojego rozmiaru.
Zdarłam z twarzy efemeryczny welon i rzuciłam go na ziemię. Wyskoczył połykacz, żeby
zjeść sieć. Na grzbiecie miał miejsce na darmową próbkę nowego, ulepszonego afrodyzjaku
Tao. Zasadziłam mu kopa, bo blokował drogę, ale wykorzystał ten moment, żeby dziabnąć
mnie igiełkami z próbką.
Następna darmowa minuta spazmatycznego pożądania i fala rajskich zapachów.
Pot ze mnie spływał po tej hiperstymulacji, z którą wiązały się nowe obawy. Przygoda z
seksem była jak rozjątrzona rana, wymagająca opatrzenia. Błąkałam się wśród rozmaitych
pułapek na klienta, aż zaintrygował mnie zagadkowy uśmiech Lama. Facet trzymał się na
dystans, ale chyba z szacunku, nie ze złości.
Niektórych trudno rozgryźć. Gdyby to on połamał mi ręce, pewnie bym go otruła.
– Co jest grane? – burknęłam, kiedy ze ściany wyrosły dwie ręce, dopadły mnie i zaczęły
delikatnie uciskać moje piersi. Palnęłam je po nadgarstkach. Dłonie się cofnęły, ale wciąż
uparcie trzymały się ubrania.
Lam już się nie uśmiechał, ale ryczał ze śmiechu.
– Jesteś tu po raz pierwszy. Programy mają pamięć. Drugim razem nie będą cię brały na
celownik, chyba że zechcesz. Taki wewnętrzny kodeks zasad. Na razie jesteś dla nich
wspaniałą okazją. Cały czas polują na nowych klientów.
Szarpałam się z dłońmi i rozdarłam sukienkę, zanim się ich pozbyłam.
Na sąsiednim stoisku Lam roztropnie kupił koszulkę i przyniósł mija w zębach. Nie
wiedziałam, czy ostentacyjnie przypomina mi, że go kontuzjowałam, czy też wyraża w ten
sposób podziw dla swej bohaterki.
Tak czy owak przyjęłam podarunek, nie przejmując się nagim, rozkołysanym brzuchem,
naniesionym na przód koszulki. Kiedy włożyłam ją na sukienkę, marketingowa hałastra
przestała mnie molestować.
– Kupiłaś coś, wyścig odwołany – wyjaśnił Merv.
Podziękowałam Lamowi.
Dla uspokojenia nerwów kilka razy głęboko odetchnęłam i zaczęłam się uważniej
rozglądać. Widząc Leesę Tulu, pomyślałam, że coś mi się zwidziało. Albo że śnię na jawie.
Zareagowałam dopiero wtedy, gdy otarła się o mnie w drodze do punktu wstrzykiwania
narkotyków. Odsunęłam się od niej gwałtownie, ale nie poznała mnie w nowym otoczeniu,
tym bardziej że miałam upiększoną buźkę i miejskie łaszki.
Wyzwoliła się we mnie cała gama emocji. Merv, jak zawsze czujny, wyłapał coś
niepokojącego w mojej minie.
– Jales?
– Znasz ją? – wykrztusiłam.
Wolno podążył za moim spojrzeniem i pokiwał głową.
– Tak jakby. Lepiej nie wchodzić z nią w k-komitywę. P-proszę cię, nie gap się na nią.
Odeszłam z nim na stronę, gdzie nie musiałam się obawiać zdemaskowania.
– Szybko – powiedziałam. – Gadaj, co wiesz!
– To m-madame Tulu, spirytystka z dobrymi znajomościami w pewnych k-kręgach.
– Dla kogo pracuje?
Merv okazywał oznaki podenerwowania, przebierał palcami. Chwyciłam go za ramię i
ścisnęłam. Szarpnął się, zrażony moim dotykiem i dociekliwością.
– Gadaj, co wiesz, albo... – Wyrwałam mu Ryjka i położyłam dłoń na kołnierzu zabawki,
gdzie znajdowały się bezprzewodowe czujniki.
Zbladł, jakbym przyłożyła mu nóż do gardła. Zdarłam z siebie maskę dobrych manier.
Gdyby nie nędzne resztki samokontroli i latające nad głowami sępy systemu monitorowania,
pognałabym za Tulu, nie oglądając się na nikogo.
– Nie wiem, czy to p-prawda, ale słyszałem, że pracuje dla Slipstreamu.
– Kogo? – Mimowolnie chwyciłam w garść koszulę Merva.
Rozejrzał się nerwowo, spocony.
– To coś jakby w-wywiadowcy. Tylko b-bardziej wyspecjalizowani.
– Jak to?
– Slipstream tropi nielegalne laboratoria genetyczne na południowej półkuli. K-kupują
wartościowe nowinki i odsprzedają je dalej.
– Ciekawe komu? – Mówiłam już, jak Merv, drżącym szeptem.
– Nie wiem, Jales. Nap-prawdę. Nie rób krzywdy Ryjkowi, to każę mu trochę powęszyć.
– Zrób to jeszcze dziś wieczór. I to, o czym mówiliśmy kiedyś. Potrzebuję informacji.
– Spotkajmy się po zamknięciu k-klubu – zaproponował.
Oddałam Ryjka i pozwoliłam mu odejść. Z tłumu wynurzył się Burżuj, jakby złapał
radarem naszą pogawędkę.
– Jakieś tajemnice? – spytał.
– Takie tam głupotki, Deluxe.
Zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. Przypuszczałam, że jeszcze trochę i
wydedukuje, kim naprawdę jestem i ile może zyskać z taką wiedzą.
Mój czas w „Luxorii” definitywnie dobiegał końca.
– Zaraz się stąd zrywamy. Czekam tylko, aż wypełnią zlecenie.
Kiedy to mówił, w polu widzenia pojawiła się Tulu: lekko się chwiała z oczami szaleńca.
Trudno powiedzieć, czy była opętana, czy tylko na koksie. Dwóch ochroniarzy dotrzymywało
jej towarzystwa, gdy lawirowała w stronę podwyższenia, gdzie krzyżowały się światła
reflektorów, a dmuchawy wypluwały migotliwy pyłek.
– Co tam się odbywa? – zapytałam. – Pokaz mody? Pogłębiłam tym podejrzliwość
Burżuja. Miałam przeczucie, że jeszcze raz palnę coś głupiego i będzie po mnie.
– Można tak to ująć – odpowiedział z rezerwą i odwrócił się w stronę Tulu.
Misio Mięśniak pchnął mnie z tyłu bez słowa, poganiając również Merva.
– Co jest? – syknęłam do tego ostatniego.
Odsunął się w milczeniu, wciąż zdegustowany tym, że chciałam skrzywdzić Ryjka.
Burżuj znalazł miejsca kilka rzędów za Tulu. Siedziała z przodu w wygodnym fotelu,
pijąc pernoda z butelki. Kelner przyniósł jej listę przedmiotów licytacji. Wsunęła ją w poręcz
fotela i wklepała parę cyfr. Przybył drugi kelner ze szklanką. Odprawiła go obcesowo.
Burżuj wykrzywił usta.
– Wredna suka.
– Znacie się?
– Z diablicą? – Uniósł brwi i prychnął, urażony.
Dudniąca muzyka uniemożliwiała dalszą rozmowę. Drobinki pyłu zmieniły kolor, a na
środek sceny wmaszerował wysoki, niepospolicie wychudzony osobnik.
– Witajcie, jestem prezenterem – szepnął.
Ciągle wyobrażałam sobie, że na wybiegu pokażą się modelki, póki pierwsza dziewczyna
nie zdjęła płaszcza i nie zobaczyłam na biodrze tatuażu z ceną wywoławczą. Ubrany w skórę
chudzielec specjalnym prętem prezentował ukryte wdzięki dziewczyny.
Okazało się, że to targ niewolników. Sprzedawano tu ludzkie ciało, żywy towar,
jakkolwiek to nazwać.
Miałam ochotę dać susa na podwyższenie i wetknąć chudemu do gardła jego przyrząd.
Albo krzyknąć do dziewczyny, żeby się nie poniżała. Choć w moim przypadku też nie było
najlepiej z godnością osobistą.
Siedziałam więc, jakby mnie zamurowało. Burżuja bawił mój dyskomfort. Uwzględniłam
go na liście rzeczy, które chciałam uszkodzić.
Fala złości wypłukała ze mnie ostatnie resztki oszołomienia i po raz pierwszy od paru dni
miałam jasny umysł. Zaczęłam główkować. A jednak nic, absolutnie nic nie mogło mnie
przygotować na następny punkt programu.
Na scenie ukazał się mężczyzna. Nagie, połyskujące ciało. Kamienny wyraz twarzy.
Sztuczna ręka niczym bandyckie narzędzie.
Loyl-me-Daac...
R
OZDZIAŁ
11
Gwałtownym ruchem zabrałam Burżujowi broszurkę.
– Co ty wyprawiasz? – warknął.
– No bo... on... mi się podoba – wydukałam. – Ile kosztuje?
Wiedziałam, że zachowuję się dziwnie, że moje zdumienie za bardzo rzuca się w oczy,
ale trudno, nie umiałam się opanować. Podobnie zareagowała Tulu, usadowiona przed samym
podestem. Wertowała broszurkę i agresywnie podbijała cenę.
Kiedy zechciałam sprawdzić, ile aktualnie daje, dzwonki licytacji powariowały, a
wyświetloną listę zastąpił obrazek półnagiej parki, popijającej martini na odludnej plaży.
– Co się stało? – jęknęłam.
Burżuj wyrwał mi broszurkę.
– Widzisz kto siedzi koło wiedźmy? Kompanion. Podejrzewam, że do licytacji włączył
się Monk albo Laud. – Wskazał ikonę mrugającą w broszurce. – Zobacz, ostatnia oferta
wycofana. Kiedy przedmiot osiąga bardzo wysoką cenę, rozpoczyna się zamknięta licytacja.
Ich przebić nie można. – Drapał moją dłoń. – Dlatego właśnie chcę, żeby widywano go w
„Luxorii”. Lepiej nie zawiedź jutro, bo cię wydam milicji... panno Plessis.
Tak dawno nie słyszałam własnego nazwiska, że skojarzyłam je dopiero po chwili.
Buchnęła adrenalina. Już się zrywałam z miejsca, gotowa wiać, bić po mordach, zrobić
rozpierdówę.
Burżuj wpił się we mnie paznokciami, a Misio położył mi łapska na ramionach.
– Siedź i bądź grzeczna! – ostrzegł Burżuj.
Na początku chciałam go tylko uszkodzić, teraz budziły się we mnie mordercze instynkty.
Gdybym tylko miała w ręku linkę, chlasnęłabym w tę uśmiechniętą gębę. Ale wolałam się nie
wychylać, bo akurat sęp nagrywał nas z góry.
Podobnie jak cała widownia, z zapartym tchem obserwowałam mężczyznę na
podwyższeniu. Chciałam odwrócić wzrok, kiedy kazali mu się erotycznie dotykać, ale nie
dałam rady. Oglądałam to doskonale skrojone ciało i słuchałam głosu komentatorki,
opisującej jego dorobek: Razz Retribution, Manatunga Right-woman, Laidley Beaudesert.
Zakotłowało się we mnie. Czułam obrzydzenie, pożądanie, smutek. Ale przede
wszystkim nieufność. Co mu strzeliło do łba?
Został błyskawicznie sprzedany Jamesowi Monkowi (kwoty nie ujawniono). Po
zatwierdzeniu transakcji stan licytacji na wyświetlaczu wrócił do normalności.
Prezenter wyciągnął go z blasku reflektorów, zaprowadził w zaciemniony kąt przy
podwyższeniu i wyskoczył na środek, żeby przedstawić następny przedmiot licytacji.
Schowany w cieniu, Daac bystro przyglądał się zgromadzonym tłumom. Jego wzrok
zatrzymał się nagle na mojej sekcji widowni. Zrobiło mi się ciepło. Czy mnie poznał? Tulu
zauważyła minę Daaca, podążyła za jego spojrzeniem i swoimi wyostrzonymi zmysłami
zaczęła sondować ludzi. Otoczył mnie kłąb jej energii. Kiedy spróbowałam się przed nią
obronić, ujawniła się nowa siła. Tulu często wysługiwała się potężnym demonem zwanym
Marinette... z którym miałam na pieńku. Demon jarał się ofiarami z ludzi, a kiedy raz rzucił
się na mnie wraz z Tulu, bałam się jak cholera. Marinette poznała mnie w mgnieniu oka.
Podobnie jak połowa wszechświata, chciała się na mnie odegrać. Chwyciłam za rękę Burżuja.
– Idźmy już.
Dostrzegł zamieszanie, kiedy Tulu pod wpływem Marinette. zerwała się na równe nogi,
przewróciła fotel i rozbiła butelkę.
– Coś nie tak? – zdziwił się.
Popatrzyłam na niego surowo, jak to tylko Plessis potrafi.
– Jeśli teraz wyjdziemy, może pożyjemy tyle, bym ci to zdążyła wytłumaczyć.
Pokiwał głową, zdenerwowany. Nie zlekceważył mnie jednak, nie był aż taki głupi.
Prędko torował przed nami drogę przez Niemoralny Zakątek do windy. Kiedy
docieraliśmy do drzwi, Tulu wdarła się jak buldożer w tłum ludzi. Zbiegała się miejscowa
ochrona, żeby rozładować sytuację. Nisko nad nami kołował sęp.
Drzwi otworzyły się z piknięciem. W windzie zobaczyliśmy wytwornie ubraną parę;
marynarki, rękawiczki, ciemne okulary – wszystko do kompletu. Burżuj włożył nogę do
środka i wywlókł kobietę, chwyciwszy ją za klapę aksamitnej marynarki. Misio
wyekspediował klienta w powietrze, prosto w nadlatującego sępa.
Mogłam sobie pozwolić na sekundę zdumienia, którego czasami nie da się wyrazić
inaczej niż prostym chrząknięciem.
Wyjechaliśmy sześć pięter do góry, nim winda się zatrzymała.
– Odemknij jakoś to diabelstwo! – warknął Burżuj. Lam mruczał coś do siebie po
koreańsku. Miałam nadzieję, że to żarliwe modły.
Misio wyłamał kawałek poręczy i wraził go w szczelinę między drzwiami. Gdy je
rozchylał, pot spływał mu ciurkiem z twarzy. Z każdą minutą bardziej go lubiłam.
Przecisnęliśmy się na korytarz, prosto w egipskie ciemności.
– Trzymajcie się blisko. – Zbliżyłam się do ściany i zaczęłam przesuwać się po omacku.
Śmierdziało kurzem i stęchlizną. Z pewnością od dawna nikt tu nie zaglądał.
Z daleka dostrzegłam jasną smugę. Pomyślałam, że to wyjście pożarowe. Ciągle
wpadaliśmy na siebie, póki nie zdecydowałam, że każdy powinien położyć rękę na ramieniu
sąsiada. Od razu było nam łatwiej, choć Misio poskarżył się udręczonym głosem:
– Wybacz, Delly, ale to nie moje ramię.
Oddychał ciężko, po czym poznałam, że w ciemności i zaduchu wysiadają mu nerwy.
– Spokojnie, Freddy – pocieszyłam go szeptem. – Po drugiej stronie jest klatka schodowa.
W odpowiedzi – z wdzięczności! – zmiażdżył mi ramię swoim wielkim łapskiem. Kiedy
do otoczonych jasną smugą drzwi zostało kilka kroków, wyprzedził mnie i pierwszy je
otworzył.
Popędziłam za nim z ostrzegawczym sykiem, lecz alarm antywłamaniowy zadziałał
błyskawicznie. Dla mojego bezpieczeństwa odepchnął mnie z powrotem i sam dał nura przed
siebie. Pocisk rozłupał drewniany słupek w poręczy i zbombardował mu ramię drzazgami.
Facet z takim impetem walnął w balustradę, że cała się zatrzęsła. Zaparłam się nogami o
stopień, złączyłam kolana, naprężyłam grzbiet i pociągnęłam go, żeby nie przeleciał na drugą
stronę.
– Kurde mol... pomóżcie! – ryknęłam.
Lam z połamanymi grabami plątał się przy mnie bezużytecznie. Delly, widząc, że jego
ochroniarz lada moment może runąć w przepaść, pośpieszył nam z pomocą.
– Wyłączyłem urządzenie – dobiegł zza drzwi głos Merva.
Razem z Dellym odciągnęłam Misia od zdruzgotanej poręczy. Olbrzym cały posiniał,
dygotał z bólu i przerażenia.
Przyłożyłam mu dermę ze środkiem przeciwbólowym, którą trzymałam dla siebie.
Oszczędziłam mu mąk w stopniu mikroskopijnym, ale po minie poznałam, że teraz
przynajmniej może skupić myśli.
– Nie marudź, zbieramy się! – rozkazałam.
Pokiwał głową.
Weszłam na stopień i pociągnęłam gościa. Merv popychał z drugiej strony, a Delly klął
siarczyście.
Schodami w końcu wydostaliśmy się za ciastkarnię. Ciągnąc Misia, obeszliśmy ją
naokoło, minęliśmy sklep ze sprzętem do surfowania i dotarliśmy do następnej windy. Na
każdym kroku śledziły nas spojrzenia zszokowanych zakupowiczów. Delly, Lam i Merv
ciągnęli zwartym szeregiem. Oprócz Misia wszyscy spływaliśmy potem. On dla odmiany
spływał krwią.
* * *
W drodze powrotnej do „Luxorii” nastroje w kabinie stonogi były – delikatnie ujmując –
minorowe. Burżuj zaszył się na tylnym siedzeniu z wściekłym wyrazem twarzy.
Też nie czułam się najlepiej. Najpierw narkotykowe zejście, potem holowanie
wielgachnego Misia – czułam się całkowicie wypompowana. Zanim osunęłam się bez sił,
zdołałam jeszcze obandażować mu ramię paskami zdartymi z sukienki.
Koło mnie Merv tulił Ryjka do policzka, chcąc się odizolować od stękania Misia.
Wtem Burżuj pochylił się nad moim uchem.
– Nie wiem, co kombinujesz, ale twój czas się skończył.
Dalsza część podróży upłynęła mi na rozmyślaniu, co to miało znaczyć.
* * *
Kiedy wreszcie znalazłam się w swoim pokoju, odwiedziła mnie Ślicznota.
– Lam powiedział, że uratowałaś życie Freddy’emu.
– Nieprawda. – Byłam zbyt zmęczona, żeby wdawać się z nią w długie rozmowy. – To on
mnie uratował.
– Aha.
– Jutro dzwoni Monk. Do tego czasu nie zbliżaj się do mnie.
Żachnęła się.
– Przykro mi, że zejście było tak nieprzyjemne. Jesteś inna niż ci, których do tej pory
uczyłam. Pewnie cię to nie usatysfakcjonuje, ale wszystko przez to, że spędzałam z tobą
cudowne chwile.
– Myślałam, że zawsze się dobrze bawisz – prychnęłam.
– Nie aż tak – odpowiedziała i wyszła.
Domknęłam za nią drzwi kopniakiem i powiedziałam sobie, że to przecież amorato. Tacy
gonią tylko za przyjemnymi doznaniami.
Wzięłam prysznic, położyłam się w ubraniu i poprosiłam budzik, żeby zbudził mnie
przed świtem, kiedy zamykano klub.
Rano zeszłam do klubu i stanęłam przed ciemnymi lustrami. Wdychając zapach trunków
rozlanych za barem, zwilżyłam wargi i ciężko przełknęłam ślinę. Zwietrzała whisky bladym
świtem – wracały wspomnienia o Jamonie.
– Hej, Merv! – odezwałam się.
Otworzył zwierciadlane drzwi, zmięty jak człowiek po nieprzespanej nocy. Weszłam do
środka i poczekałam, aż pierwszy się odezwie.
Poczłapał na podest i trącił po kolei wszystkie talizmany.
– D-dowiedziałem się tylko jednej pewnej rzeczy. Brilliance wysłała program
szpiegowski, który szuka informacji na temat Slipstreamu. Ryjek musiał udawać umarlaka,
żeby nie wpaść.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytałam, zniecierpliwiona.
– To, że Slipstream działa na zlecenie b-bankierów... – Mówił tak cicho, że musiałam
czytać z warg.
Nie zrozumiałam niuansu, nie potrafiłam pozlepiać informacji.
– Możesz mi to jakoś wytłumaczyć?
Zastanawiając się nad odpowiedzią, głaskał królicze łapki.
– Brilliance obrabia surowy materiał dla mediów, więc widzi wszystko, co filmują k-
kamery. Skoro chce rozpracować Slipstream, to musi on działać w ukryciu, inaczej nie
musiałaby się specjalnie starać.
– A więc zbierają informacje dla Wspólnej i OffWorldu?
Pokręcił głową.
– Nie. Pod przykrywką Wspólnej i OffWorldu kryje się Brilliance. Zawsze się podszywa
pod niezależne źródła. Nie można jej ufać.
– Czyli wszystko, dosłownie wszystko co oglądamy, kontroluje Brilliance?
– Prawie. Dość, żeby spędzić ci sen z p-powiek.
– A jaką rolę odgrywają banki?
Merv zmarszczył czoło i splótł palce, żeby nie drżały. Wyczułam w nim strach przed
wypowiedzeniem tego, co naprawdę myśli.
– Ryjek przypuszcza... to znaczy ja przypuszczam, że Slipstream ma powiązania z b-
bankami.
W głowie mi szumiało. Dla mnie polityka w Vivie to wielka zagadka, a przecież
kontroluje moje życie.
– Ni w ząb nie rozumiem – przyznałam się, zmęczona. – Czemu organizacja, która tropi
nielegalne badania genetyczne, miałaby pracować dla banków?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. M-może szukają haka na dziennikarzy.
– Po co im hak?
– K-kiedyś członkowie rządu i partii politycznych mieli ogromną władze. Teraz nie mają
nic p-prócz tytułów.
Rozważałam jego słowa. W każdej wojnie podstawa to rzetelny wywiad. Może Merv
miał rację, może zanosiło się na przewrót w Vivie?
– A „Czarny Kodeks”? – zapytałam.
Przetarł oczy.
– Ryjek tyle g-grzebał, że ściągnął na siebie poszukiwaczy i musiał zwiewać. Mogę ci
powiedzieć tylko tyle, że jeden p-poszukiwacz pochodził z portalu w Jinberze.
Pokiwałam głową. Też mi niespodzianka. Utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że
jestem na właściwym tropie.
– Muszę się tam dostać, Merv.
Wzdrygnął się.
– Nie d-dasz rady. Na pewno nie sama.
Zdjęłam z szyi magiczną gwiazdę i włożyłam mu ją do wilgotnej dłoni.
– Kończy mi się czas, Merv. Teraz albo nigdy. Proszę cię, potrzebuję pomocy.
Pocałował czule talizman niczym usta kochanki. Z namaszczeniem umieścił go na
właściwym miejscu i westchnął.
– M-możesz się ze mną zabrać. – Szkliste oczy Merva przypomniały mi Stolowskiego.
Tyle że jego spojrzenie nie wyrażało zaufania, lecz trwogę. – Wolę Jales niż Parrish – dodał.
Zaskoczył mnie, lecz zaraz się rozluźniłam. Tylko w jeden sposób Burżuj mógł poznać
moją prawdziwą tożsamość: dostać cynk od Merva. Który prawdopodobnie od pierwszego
dnia wiedział, kim naprawdę jestem.
– Wiesz co? – odpowiedziałam cicho. – Czasami też wolę Jales.
R
OZDZIAŁ
12
Merv zablokował dostęp do swego sanktuarium. Z amerykanki wysunął siedzenie w
kształcie kozła. Rzadko używane sprężyny skrzypiały, lecz jemu to nie przeszkadzało.
Oczami i umysłem przeniósł się w wirtualną przestrzeń, podjarany jak pies, który na końcu
ulicy zwietrzył dziewiczy rewir.
Podał mi bransoletę z opali.
– Co to?
– Włóż – polecił beznamiętnie.
Obracałam ją w dłoniach, patrząc na ostre wypukłości od wewnątrz.
– Ale czemu? To jakiś przekaźnik?
Nie odpowiedział.
– Merv!!!
– Tak. – Raczył zwrócić na mnie uwagę. Był trochę zażenowany. – Połączysz się ze mną.
Omiotłam wzrokiem zwały kabli i siatek zaśmiecających pokój.
– A więc to wszystko na pokaz?
– Niezupełnie. Sprzęt działa jak należy. Na wszelki wypadek. Ale lepiej, żeby Delly nie
znał moich sposobów.
Wskazałam plamy na jego kołnierzyku.
– A to z czego?
Zawstydził się jak panienka, wyciągając z kieszeni tubkę z farbą.
Roześmiałam się. A wydawał się taki poczciwy, niezdolny do oszustwa.
– Zaciśnij bransoletę na ręce. Końcówki złącza trochę kłują, ale czujesz je tylko przez
chwilę. Twoje zmysły w pierwszej kolejności przyjmują sygnały z wirealki. Nawet nie musisz
zamykać oczu. B-będziesz udawać umarlaka. Skonfigurowanie zamaskowanego awatara
zajęłoby zbyt dużo czasu – dodał tonem przeprosin.
Umarlaki nie mają graficznego odwzorowania, nie zostawiają śladów w wirtualnej
przestrzeni. Wiodą w niej marniejszy żywot niż pożyczone zjawy. Co oznacza, że są
pozbawione jakichkolwiek uprawnień. W wirtualnej krainie są podglądaczami.
– P-próbowałaś już kiedyś? – zapytał.
Kiwnęłam głową.
– Ta wirealka nazywa się Chaos. Przestrzeń sensoryczna piątej generacji. Zmienna i
trudna do ogarnięcia dla nowicjusza. Na obszarach kresowych dominuje zapach – ostrzegł. –
Nie zgub się.
Jeśli dobrze pamiętam, Teece udzielił mi podobnej rady.
Na wszelki wypadek skręciłam nakładki węchowe, a następnie ścisnęłam bransoletę.
Ukłucia nie bolały, a zjazd był łagodny i bezpieczny. Dopiero co obejmowałam nogami
kozła przy łóżku Merva, by moment później zlatywać piękną spiralą z wyrzutni w wirtualnej
sieci. Żadnego spadania na łeb, na szyję, którego doświadczyłam z Teece’em.
Merv był naprawdę niezły. Tyle że to nie był już Merv, ale maleńka plamka mętnego
blasku – świetlik surfujący w skotłowanej tęczy.
Nie mając ciała i ani grama wagi, będąc czymś podobnym do czarnego punktu, wszystkie
swoje nadzieje pokładałam w tym ledwie widocznym skrawku światła. Żeglowaliśmy między
zwojami informacji, ze sto razy przeskakiwaliśmy ze wstęgi na wstęgę, gnaliśmy zygzakami
tak, że wszystko się rozmywało. Po zachowaniu świetlika poznałam, że podszywa się pod
element wewnętrznych zabezpieczeń antyszpiegowskich wirtualnej sieci – konfigurujący się
samodzielnie podprogram, który monitoruje rozkład i zachowanie się światła. Ryjek
prawdopodobnie też robił coś w tym stylu.
W moim niewidzialnym ciele załomotało niewidzialne serce. Gdyby system wykrył jakąś
anomalię w zachowaniu Merva, zniszczyłby nas w ciągu pikosekundy. Po raz pierwszy od
niepamiętnych czasów zmówiłam w myślach modlitwę.
Merv przecinał spektrum czerwieni i smaku, kierując się od bursztynowej barwy do
pomarańczowej, od smaku słodkiego do owocowego. Potem od barwy pomarańczowej do
żółtobrązowej, od smaków owocowych do smaku spalenizny.
Piąta generacja – doświadczenie sensoryczne prawie zabójcze dla żółtodziobów. W realu
ślina ciekła mi z ust i łzawiły oczy. Gdyśmy tak sobie fikali, zaczęłam zauważać zlepki
energii i na końcu kształty; świetliste awatary tworzyły baśniowe, fraktalowe konstelacje.
Bramami są dziesięciościany – ni to szepnął, ni to pomyślał Merv.
Wokół nich przelewały się strumienie danych, układające się w wiry i kaskady światła.
Pożeglowaliśmy w dół razem z nimi, nie nękani żadnymi zabezpieczeniami.
Fraktalowe motyle to zbieracze danych – przekazał myśl Merv.
Wskoczyliśmy na pokład jednego z nich, który przeczesywał fioletowe spektrum. Na
skraju widma daliśmy susa na ciemny robaczy ogon.
A to co?
Wirus.
Pewna cząstka mnie, głęboko ukryta, wstrzymała oddech, gdy patrzyłam, jak Chaos
uruchamia procedury obronne; lśniące spirale wiły się niby stado węży.
Merv pod postacią świetlika owinął się wokół mnie i tak zjechaliśmy wzdłuż jednej z
morderczych macek. Zaimponował mi swoją pewnością siebie i przebojowością, stojącą w
paradoksalnej sprzeczności z tym, co prezentował na co dzień.
Silą rozpędu rzuciła nas na krawędź przelatującego strumienia danych w kolorze indygo,
który kierował się w sam środek różowej mgławicy. Poczułam smak soku truskawkowego.
Zaraz jednak zagłuszył go znajomy fetor zepsutego mięsa; a więc przeszliśmy pod samym
nosem wartownika i zapachowego firewalla, który niegdyś sprawił, że Gigi musiała mnie
ratować metodą usta-usta.
Centrala więzienna.
Kiedy zakończył się indygowy transfer danych, przefrunęliśmy na świetlne wydmy.
Tymczasowy schowek – puścił myśl Merv.
Chciałam odpowiedzieć, ale zapomniałam, jak się to robi. Musiałam się zadowolić
oglądaniem fajerwerków.
Minęły długie wieki, odkąd schowaliśmy się w ruchomym stosie danych. Kiedy nowy
transfer poruszył elementy schowka, Merv w końcu wyniósł nas do góry. Rozbrzmiało
ostrzeżenie o błędzie: Chaos próbował wyczaić, który klocek nie pasuje do układanki. Merv
przemodelował swojego awatara, dając mu formę spirali, dzięki czemu system nas nie
wyłapał. W ułamku sekundy wskoczył w główny strumień danych i na grzbiecie fali świetlnej
pokłusowaliśmy w stronę węzła Jinberry.
Eleganckie zagranie, wyważone i błyskotliwe. Cechujące się wyrafinowaniem nieznanym
przeciętnym biohakerom.
Wsiąknęliśmy w kolejny schowek w postaci świetlistej wydmy. Nie dało się oszacować,
jak szybko mija czas. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu tliła się nikła świadomość
dyskomfortu – przeczucie, że coś jest nie tak.
Odbierałam też myśli Merva:
W rzeczywistym świecie masz problemy z krążeniem krwi. Zamierzam poruszyć twoimi
rękami i nogami. Możesz na chwilę stracić orientację.
Wyraziłam zgodę w myślach. I nagle wszystko się wywróciło.
Widok krążących elementów schowka rozpłynął się i zaczęłam pędzić w kierunku
poskręcanej wirusowej czerni. Zupełnie jak w moich dawnych koszmarach, w których windy
urywały się na górnej kondygnacji.
Zbiera ci się na wymioty. – Tym razem w myślach Merva pojawił się cień
zdenerwowania. Nie mam odsysacza, więc zaaplikuję ci dermę ze środkiem trzeźwiącym.
Inaczej się zadławisz.
Jego myśli ucichły. Poczułam falę mdłości – kolejne cielesne doznanie, którego
teoretycznie nie powinnam teraz doświadczać.
Trochę spanikowałam.
Co się dzieje, Merv?
Nie od razu odpowiedział.
Defragmentacja węzła. Musimy się pośpieszyć, bo nas stąd wymiotą. Masz problemy na
styku ciało-umysł. Przez to czujesz rzeczy... które są nieprawdziwe, lecz twój organizm w nie
wierzy. Żeby to zwalczyć, dałem ci drugą dermę. Powinno zadziałać w ciągu paru
rzeczywistych minut. Do tego czasu musisz jakoś znieść efekty defragmentacji. Powodzenia...
Chyba nigdy w życiu nie słyszałam tak cichego słowa.
Wyrwaliśmy się ze schowka i wtedy zaczęły się prawdziwe tortury. Defragmentator
systemu rozrywał mnie na sztuki. Czułam, jak poszczególne włókna mięśni, choć ciągle ze
sobą połączone, są brutalnie szarpane i rozwarstwiane. Włosy wyrywano mi całymi kępkami.
Delikatna skóra podniebienia, zeskrobana nożem, plątała się na języku. Język z kolei został
pocięty na plasterki, które zapchały mi gardło.
Niestety, w parze z cierpieniem nie szedł dodatkowy zastrzyk adrenaliny. Wydawało mi
się, że tak zmaltretowany człowiek powinien natychmiast umrzeć. A jednak żyłam. Tyle że
wszystko straciłam. Umysł zapadł się sam w sobie, pozostał jedynie ból. Uparty, niechcący
odejść.
Przejął nade mną kontrolę jakiś pierwotny instynkt. Uciekłam w lodowatą ciemność,
spowita we własne wspomnienia. Mam na imię Parrish. Znajduję się w wirealce z
biohakerem. Ból jest pozorny. Mam na imię Jales. Mam na imię Gurek... Mam na imię...
nikt...
W zimnej dali ujrzałam pewien kształt, otchłań będącą końcem wszystkiego. Brnęłam w
tym kierunku jak najpokorniejszy pielgrzym, wyczerpany do cna, lecz zdeterminowany.
Przybyłam tu, żeby umrzeć. Spokój. Nareszcie. Zasłużyłam sobie. Moje miejsce.
Nawet tam jednak uniemożliwiono mi odpoczynek. Coś wkradło się do mojego ustronia,
pogwałciło moje mauzoleum.
Kim jesteś? – zapytałam z uniesieniem.
Postać obróciła do mnie swą zacienioną twarz anioła. Nie było okrwawionych skrzydeł i
majestatycznego ciała. Nie było zewu krwi i pożądania. Kulił się w najdalszym kącie mojego
umysłu, tak samo jak ja przybity i bezbronny.
Czemu mnie nachodzisz, gdy umieram!? – wykrzyknęłam.
To ty jeszcze nie wiesz?
Ze zniecierpliwieniem udostępnił mi zasoby swej przedwiecznej pamięci. Zaczęłam się
przyglądać z dziecięcą ciekawością...
Kosmiczny posiew, podróż kometą drogami galaktyki. Rozprzestrzeniające się pasożyty:
dźwignia ewolucji, motor zmian.
Ziemia... odkryta i zakażona. Satysfakcja i ulga. Zgadzamy się, że nosiciel spełnia
wszystkie wymagania. Jest na tyle silny, by się oprzeć i uniknąć zagłady. Na tyle silny, by
można go było pchnąć krok dalej.
A jednak Homo erectus posiada wyjątkowy mechanizm obronny. Znaleźliśmy się w
pułapce.
Twierdzisz, że bez was nie byłoby człowieka współczesnego?
Tak. To nasz główny cel. Wymusiliśmy postęp ewolucyjny u wielu gatunków. Tych, które
tolerują nasze wymagania. Oczywiście, niektóre są mało tolerancyjne. To właśnie apetyt,
pożądanie, nasza wewnętrzna natura wyniosła was tam, gdzie jesteście. Zobacz...
Przewijały mi się w myślach obrazy. Masowe samobójstwa istot, które nie umiały się
oprzeć. Stworzenia tak obce, że tworzą tylko mglisty wizerunek. Za mało odniesień, by je
wyraźnie zobrazować.
Ale została naruszona równowaga – stwierdziłam. Teraz przeważacie i przejmujecie nad
nami kontrolę.
Nie możemy poradzić nic na to, co się stało.
A jeśli spróbujemy was zniszczyć? Zginą jedni i drudzy, prawda? Wszyscy zginiemy...
Anioł wycofał się i pogrążył w moim wnętrzu.
* * *
– Co? – Powróciły myśli Merva. – Słuchaj, Jales... to znaczy Parrish. Możesz jeszcze...
myśleć?...
– W granicach normy – odparłam po chwili. Bez humoru.
Wyraźnie poczułam jego ulgę. I zdumienie.
– Przeżyłaś.
– Chyba... – Miałam wrażenie, że nie tyle przeżyłam, co zachowałam w sobie resztkę
tego, czym kiedyś byłam.
– Znalazłem miejsce, gdzie przechowywane są dane – przekazał myśl. – Została tylko
jedna przeszkoda.
Zawsze jest jakaś ostatnia przeszkoda!
Nie potrafiłam się pozbierać, wciąż skołowana tym, co niedawno zobaczyłam. I
wspomnieniem bólu. Wokół mnie powoli odbudowywała się wirtualna przestrzeń, a cielesne
wrażenia odsuwały się w dal.
Merv posadził nas na wyniosłości górującej nad pomarszczoną powierzchnią morza
danych. Na horyzoncie w podczerwieni leniwie pulsowało maleńkie światełko przekaźnika.
– Chcesz się czegoś dowiedzieć o „Czarnym Kodeksie?” – zwrócił się do mnie Merv. –
W takim razie musisz się tam dostać.
R
OZDZIAŁ
13
– Mam iść dalej? – zastanawiała się resztka mojej świadomości.
– Wygląda na to, że niczego więcej nie ma – odpowiedziałam sama sobie.
No tak...
– Jak mam to zrobić, Merv?
– Przyglądałem się. Neutralka jest synchronizowana co pewien czas, ale nie mogę
podróżować na fali świetlnej. Mojego awatara nie da się dekodować w paśmie podczerwieni,
a neutralka ma parę starych, paskudnych zabezpieczeń. Ale ty możesz lecieć. Teoretycznie tak
prosta rzecz nie powinna się dostać w pobliże węzła Jinberry. Twój kod jest wręcz
prymitywny, to najmniejszy możliwy strzępek informacji. Pewnie nie spełnia kryteriów
opisujących intruza.
– A jeśli spełnia?
Wyobraziłam sobie, jak wzrusza ramionami.
– Decyduj się.
– Impet, tylko to mi zostało – pomyślałam. – Pod co mam się podpiąć?
– Pod foton. Pomogę ci się rozpędzić. Po dotarciu na miejsce musisz się oderwać.
– A co z powrotem?
Nie odpowiedział.
– Aha, rozumiem. – Resztka mojego sławetnego sarkazmu.
Moje życie stało się tycią jednostką informacji. Normalka. A więc nic do stracenia...
Dostrzegłam migotanie w miejscu, gdzie wypiętrzał się mur informacji, gotów do
konwersji i transmisji po łączach.
– Odpalam – powiedziałam w myślach.
– Żegnaj... – doleciał mnie szept.
Podróż na fali świetlnej przypominała jazdę rollercoasterem, do góry i w dół, do góry i w
dół. Prędkość nic nie znaczyła, a jednocześnie znaczyła bardzo wiele. Świat był zarazem
przezroczysty i matowy.
I wtedy „cokolwiek” stało się konkretem.
Po chwili zdekodowałam się w tymczasowym środowisku, emulującym okrojoną wersję
przestrzeni wirtualnej piątej generacji. Próbowałam zebrać się do kupy, zespolić w jakąś
całość, ale brakowało pewnych fragmentów. Wiedziałam, co tu robię, lecz nie pamiętałam,
kim jestem.
Pobudzana do działania mętną świadomością celu, przesiewałam piasek informacyjnej
wydmy, aż znalazłam kształt nazwiska. Zapisałam je w mikroskopijnym obszarze pamięci
umarlaka i wyruszyłam na poszukiwania następnego kształtu. Trafiłam na niego wśród innych
rozpoznawalnych nazwisk, które jednak zignorowałam.
W czasie zapisywania zobaczyłam sześciokątną formę, która myszkowała wśród
strumieni danych, szukając błędów. Dokończyłam zapis i ukryłam się w studni.
Rozedrgana forma ciągle się zbliżała. Do wymazania, do wymazania, do wymazania...
Wiekowe zabezpieczenie nie wykryło mojej obecności, ale nieświadomie spłukało mnie z
zapisanych informacji i odstawiło z powrotem na miejsce.
Jak posłuszny robot przy taśmie produkcyjnej powtórzyłam dotychczasowe czynności i
znowu się zaszyłam. Skaner ponownie zrobił swoje. Taniec powtarzał się wciąż na nowo. Nie
pamiętałam nic o sobie i nie mogłam wykonać innego ruchu, nie mogłam się rozpędzić.
Wiej stamtąd.
Co?
Za pomocą zapachu namierzysz przyjaciela.
Przyjaciela?
Po raz wtóry zapisałam informacje, ale zamiast szukać studni, zaczęłam węszyć.
Ruszyłam za ciemnobrunatnym strumieniem danych, próbując wyniuchać swojski zapach. I
znalazłam go: przez słonawą woń strumieni danych i stęchliznę schowków przebijał nikły
aromat życia. Puściłam się za nim jak pies myśliwski.
R
OZDZIAŁ
14
Merv wyciągnął mnie z powrotem do realu za pomocą dermy z adrenaliną. Szarpnęło
mną, gdy próbowałam rozeznać się w otoczeniu. Wszystko wydawało się szare i nieciekawe,
nawet w porównaniu z ubogą wirtualną scenerią neutralni.
Ekrany na ścianie przypominały wyłupiaste oczy. W pierwszej kolejności zajęłam się
smakiem i zapachem, bo w zakamarkach ubrania zgromadziły się wymiociny i ciekło mi z
ust. Następnie objawił się ból głowy – potworne, zabójcze łupanie.
W końcu rozpoznałam sylwetkę Merva. Stał koło mnie bardziej niż zwykle zmęczony i
poruszony.
Nieporadnie wstałam z kozła i roztarłam ścierpnięte nogi.
– Skopiowałeś? – spytałam.
Kiwnął głową z rozdziawioną gębą.
– Lepiej p-powiedz, jak się stamtąd wydostałaś.
– Najważniejsze to nie zgubić swojego słodkiego zapachu...
Merv po raz pierwszy uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Daj mi zebrane informacje, a potem dokumentnie wymaż je z systemu. – Nie miałam
sił, żeby wchodzić w szczegóły.
– Gdzie mam jej skopiować?
– Może być e-sekretarka. Będzie miała nad czym debatować.
Po prysznicu wzięłam coś na ząb i od razu poczułam się jak człowiek.
Czy aby na pewno? Czy definicja człowieczeństwa nie wymaga poprawek? Jeśli w moich
wirtualnych halucynacjach tkwiło ziarnko prawdy, to właśnie się dowiedziałam, że jestem
owocem symbiozy z obcym pasożytem i że bez niego nie pożyłabym długo. W zasadzie nie
tylko ja, ale cała ludzkość.
Miałam wrażenie, że ziemia chwieje mi się pod nogami, więc usiadłam na skraju łóżka i
kazałam Merry3 wyświetlić pliki.
– Z wyłączonym dźwiękiem – nakazałam.
Puszyła się i nadymała.
– Aj! Co to takiego? – narzekała. – Jakby mnie buty cisnęły.
– To się nazywa praca, Merry – zjechałam ją. – Najwyraźniej nie zostałaś do niej
zaprogramowana. Życie to nie tylko pokazy mody i sfingowane strzały pistoletów
maszynowych.
Pokazała mi wulgarnie palec, a potem wystroiła się w okulary optyczne i halkę, przez
którą prześwitywały piersi.
Bardzo śmieszne.
Przeczytałam pierwszy plik raz i drugi, korzystając z tezaurusa Merry, gdy nie
rozumiałam znaczeń wyrazów. Miałam do czynienia z umową między Konsorcjum
Więziennym a przedsiębiorstwem o nazwie Stem. Zakłady karne zobowiązywały się
dostarczać odpowiednich kandydatów do projektu „Czarny Kodeks” w zamian za
odpowiednią gratyfikację.
– Czyli pieniądze, Parrish – wyjaśniła Merry.
– Wiem. – Nawet nie spiorunowałam jej wzrokiem. Złość mnie rozpraszała, a było jej we
mnie tyle, że nie chciałam dać się sprowokować durnymi przycinkami.
Drżącym głosem kazałam jej otworzyć drugi plik.
„ …alias Ike del Morte. Skazany za serię morderstw na studentach z rodzin
dziennikarskich – czytałam z niecierpliwością. – Zwolniony i na polecenie dyrektora Stemu
mianowany kierownikiem projektu Czarny Kodeks”...
Rozkazałam Merry wykasować tekst, ale się zreflektowałam.
– Odwołuję! – powiedziałam twardo. – Zaszyfruj plik.
– Muszę cię ostrzec – odparła z irytacją – że stosuję tylko fabryczne, standardowe
szyfrowanie. Każdy idiota złamie szyfr.
Zastanowiłam się. Merry3, podobnie jak wszystkie modele zbudowane w tej technologii,
mogła dokonywać zmian w swoich programach konfiguracyjnych, jeśli nie były sprzeczne z
poleceniami właściciela. Próbowałam sobie wyobrazić, z czym Merry nie chciałaby się
rozstać za nic w świecie.
– Schowaj informacje w plikach garderobianych.
Wystawiła język.
– Czy to bezpośrednie polecenie?
– Tak.
Westchnęła ostentacyjnie. Informacje zostały umieszczone w najbezpieczniejszej skrytce,
jaką mogła znaleźć.
– Wejdź do sieci i poszukaj czegoś o firmie Stern.
Zajęło jej to tylko kilka minut.
– Podążyłam tropem od spółki do spółki i dotarłam do Jamesa Monka.
A jednak on.
– Szybko ci poszło.
Uśmiechnęła się do mnie z przemądrzałą miną.
– Ma się przyjaciół.
– Jakich przyjaciół?
Położyła palec na ustach.
Zmarszczyłam brwi.
– Jesteś pewna?
– E-sekretarki nie kłamią – burknęła. – Czemu pytasz, skoro mi nie wierzysz?
Co racja, to racja. Dlaczego więc, do cholery, na samą myśl o przyjaciołach Merry
słyszałam dzwonek alarmowy?
Piłowałam ją, póki nie nagrałam wszystkiego, co wydawało się przydatne. Potem
kazałam jej odpalić napisany przez Merva program, pomagający Ryjkowi rozpoznawać ślady
w wirtualnej przestrzeni.
Merry ziewnęła i poskarżyła się, że ze zmęczenia ciężko jej myśleć, dlatego
zminimalizowałam ją i skupiłam się na holograficznym schemacie programu Ryjka.
Jeśli wierzyć Mervowi, Tulu pracowała dla brokera, który sprzedawał bankom informacje
na temat nielegalnych przedsięwzięć genetycznych. To by wyjaśniało, czemu zadawała się z
Ikiem w Mo-Vay. Szpiegowała go na każdym kroku i uskuteczniała niektóre własne pomysły.
Jeśli Slipstream udzielał bankom takich informacji, to jak planowali je wykorzystać?
I czemu, do jasnego wombata, Daac pojawił się na targu niewolników!?
Na domiar złego w tej gmatwaninie pytań zdarzały się rodzynki. Ta dziennikarka, niby
mój sprzymierzeniec, kim była? Czemu Monk zareagował na telefon od nikomu nieznanej
amorato, jakiejś tam Jales Belliere?
To ostatnie pytanie gnębiło mnie najbardziej, skoro już wiedziałam, że to on stoi za firmą
Stern. Gdybym wprowadziła w życie plan Burżuja, czyli skutecznie przekonała Monka, żeby
mnie zatrudnił, może zagadka by się wyjaśniła.
Co robić? Dalej udawać amorato po przejściach ze Slicznotą? Tamta rana jeszcze się nie
zagoiła. Nie miałam ochoty znowu się w to pakować.
Zaczęłam rozmyślać o Ślicznocie. Potraktowałam ją z buta, nie ma co. Może i bez
powodu. Kiedy usłyszałam, że wraca od klienta, zapukałam do drzwi jej pokoju.
Już wykąpana, oglądała OneWorld.
– Poczekaj, Jales, zaraz coś zobaczysz – powiedziała.
Po pewnym czasie znowu wyświetlili pięciosekundowy materiał: sfilmowane na żywo
samobójstwo na przedmieściach. Domowa kamera utrwaliła tragedię dla DramaNetu.
– Niesamowite efekty – westchnęła. – Bardzo realistyczne.
Ze ściśniętym sercem obejrzałam migawkę autentycznych obrazów. Ze wstrętem zdjęłam
dłoń z jej ramienia. Nie widziała różnicy.
Pozostałości mojego pożądania umarły ostateczną, gwałtowną śmiercią, kiedy chłonęła
telewizyjne reklamy.
– Zawsze marzyłam o aktorstwie – zwierzyła mi się.
– Chyba ci się udało.
Wyszłam i wolnym krokiem wróciłam do siebie.
W sumie, czy powinnam się dziwić? Ślicznota była zwykłym przedstawicielem swojego
pokolenia, które nie odróżniało rzeczywistości od konfabulacji. Zresztą nie zależało jej na
prawdzie.
Odwiedziła mnie parę minut później.
– Czymś cię uraziłam?
Nie odpowiedziałam. Na moim łóżku pojawił się komplet obcisłej koronkowej bielizny.
Obie gapiłyśmy się na nią, jak gdyby siedziała tam trzecia osoba.
– Merv!
Zareagował natychmiast, jakby tylko na to czekał.
– Delly powiedział, że za pół godziny masz być gotowa do rozmowy.
Ślicznota jęknęła i pobiegła zebrać swoją kolekcję dezodorantów i akcesoriów do
makijażu. Wróciła objuczona erotycznymi gadżetami i pomruczała nad bielizną.
– Delly ma świetny gust.
Zerknęłam z niechęcią na koronkowy brokatowy gorset. Nie znoszę takiej uprzęży.
Rozumiem paski na nóż i pistolet, ale to?
– Wszystko zależy od tego, w jakim stylu to zdejmiesz – wyjaśniła.
– Mówisz o striptizie?
– Tutaj mówimy: odsłona. Pewne rytmiczne ruchy zwiększają wytwarzanie feromonów.
Nie chciałam pozbawiać ją złudzeń, ale żadne odsłony nie wchodziły w rachubę. Miałam
tylko wyglądać w oczach Monka na apetyczną lalę, żeby mnie zatrudnił i żebym wreszcie
mogła wynieść się stąd w czorty.
Ślicznota zakołysała biodrami i rozpoczęła instruktaż zdejmowania koszuli. Nim rozpięła
guziczki, z nudów bawiłam się palcami. Widać wyczuła moje nastawienie, bo westchnęła i
zakończyła lekcję.
– Monk zjadł zęby na afrodyzjakach, ma wyśrubowane wymagania i niełatwo go
pobudzić. Musisz odnaleźć w sobie coś, co wspomoże chemię, swój znak towarowy. –
Obrzuciła mnie niemalże tęsknym wzrokiem. – W twoim przypadku będzie to pewnie
skłonność do przemocy.
Nim zripostowałam, przerwał nam Merv:
– Powiedz Lamowi, Śliczna, żeby zaprowadził Jales do sensorium. Połączenie nastąpi
wcześniej, niż przypuszczaliśmy. – W jego głosie znowu słychać było nerwowość.
– Jakiś problem? – spytałam.
– Milicja próbuje cię namierzyć, Plessis – wdał się w rozmowę Burżuj. Wiedzą, że jesteś
w Vivie...
– Ty gnojku! – ryknęłam. – Mieliśmy układ...
– Traktuj to jako środek dopingujący. Albo skaptujesz Monka, albo oddam cię w ręce
milicji. Nie pozwolę, żeby zamknęli mi klub za udzielanie gościny zabójcom dziennikarzy.
Otworzyłam usta, żeby się odgryźć, ale zrezygnowałam. Dowodzenie swego mijało się z
celem. Burżuj Deluxe niczym się nie różnił od innych graczy na scenie tego świata. Chował
asy w rękawie. Pchał do przodu swój wózek. Wisiało mu, kto zamordował i kto został zabity.
Po prostu chciał zgarnąć wygraną.
Zaczęłam się wpychać w brokatową uprząż.
– Parrish Plessis to ty? – zapytała Ślicznota.
– Tak się składa. Wybacz. – Nie miałam zwyczaju nikogo przepraszać, że jestem tym,
kim jestem, ale czułam, że coś jej się należy.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Nie szkodzi. To jest nawet sexi.
W przekonaniu Ślicznoty wszystko było „nawet sexi”.
Wyciągnęła do mnie rękę z plastikowym pierścionkiem.
Uniosłam brwi.
– Przyjmij to w ramach przeprosin. Serum prawdy. Użyj tylko wtedy, kiedy będziesz
chciała się dowiedzieć czegoś naprawdę ważnego. Włóż do ust gagatkowi, resztę zostaw
ślinie. Moja własna mikstura.
– Wszyscy wiemy, jaką moc mają twoje mikstury.
Uśmiechnęła się żałośnie.
– Czasem potrzebny jest podstęp.
Włożyłam pierścionek na palec i wbiłam w nią wzrok z uczuciem żalu. Nie kochałam
Ślicznoty, a bez afrodyzjaków nie pociągała mnie aż tak bardzo, lecz niektóre, nawet krótkie
związki pozostawiają po sobie trwały ślad.
– Nie obiecuję, że zawsze będę pod ręką – oświadczyłam – ale w razie czego możesz na
mnie liczyć.
Frajerka z ciebie, Parrish...
Ślicznota zatrzepotała rzęsami, żeby zatamować łzy, i zaczęła mi aplikować świeżo
przyrządzony afrodyzjak.
– Za chwilę przyjmuję klienta, więc nie będę przy tobie. Mam nadzieję, że wszystko...
pójdzie dobrze.
Zastanawiałam się, czy to szczere słowa. Z takimi ludźmi nigdy nie wiadomo. W pewien
sposób jednak mi pomogła, a takich rzeczy nigdy nie zapominam.
R
OZDZIAŁ
15
Burżuj przypominał postrzelonego psioszczura, rozpalonego dziką chucią i histeryczną
wściekłością. Nie zbliżałam się do niego, walcząc z pokusą ukręcenia mu karku.
Założył filtr na nos, żeby nie ulec moim afrodyzjakom, i machnięciem ręki kazał mi
wejść do sensorium.
– Model z najwyższej półki – rzekł spłyconym głosem. – Wierna reprodukcja bodźców
zmysłowych. Monk poczuje wpływ twoich podrasowanych feromonów, będzie mógł
obserwować temperaturę twojego ciała i szerokość źrenic. Działaj z wewnętrznym
przekonaniem, inaczej odkryje podstęp.
Rozejrzałam się za Mervem. Siedział w fotelu i trącał talizmany jeden po drugim, jak
nawiedzony.
– To szyfrowany przekaz na żywo, lecz niektórzy go namierzą i częściowo odczytają. W
wystarczającym stopniu, żeby zareagował rynek akcji. Spisz się, Plessis, bo rzucę cię na
pożarcie wilkom. Raz ci uratowałem tyłek i na tym poprzestanę. – Po zakończeniu kazania
zatrzasnął wieko.
Obiecałam sobie, że kiedy odhaczę Monka, nie będę się hamować i porachuję się z
Burżujem. Jakże czekałam na tę chwilę!
Urządzenie się włączyło i setki maleńkich czujników zatańczyły na moim ciele. Robiły
odczyty. Z zamkniętymi oczami próbowałam myśleć o czymś, co mogło mnie podkręcić.
Bądź naturalna, radził Burżuj. Ślicznota wspomniała o znaku towarowym.
Gdybym chciała zachowywać się naturalnie, dałabym się ponieść wściekłości, frustracji i
klaustrofobii. Zostawiłam w Trójce zgraję nieszczęśników, którzy mieliby przechlapane,
gdybym zawaliła sprawę i nie rozprawiła się z tymi, co pociągają za sznurki w nadgniłej
ślicznej Vivie.
Tymczasem zakichana trumna, w której mnie zamknęli, śmierdziała starymi perfumami.
Szukałam w sobie jakiejś inspiracji jak wtedy na granicy, gdy przekradałam się między
strażnikami. Pomyślałam o Ślicznocie, jej włosach i tym, jak się wiła pode mną. Zatlił się we
mnie płomyk pożądania. Próbowałam rozniecić większy ogień, ale tylko zamigotał i zgasł.
W sensorium rozległ się głos:
– Masz doskonałe referencje, Jales Belliere, ale potrzebuję czegoś więcej, żeby
ryzykować znajomość z kobietą, która zwraca na siebie tyle uwagi. Mimo krótkiej znajomości
straciłem już kompaniona, któremu ufałem najbardziej.
Monk? Czy może ktoś z jego świty?
Nie umiałam wydobyć z siebie głosu. Pod powiekami, w ustach i między nogami czułam
leciutkie ukłucia czujników.
Zapewne wspomniane „coś więcej” wiązało się z wizytą w miejscu, którego za Chiny nie
chciałabym odwiedzić.
Loyl-me-Daac. Z rozmysłem oddałam się wspomnieniom o mężczyźnie stojącym nago w
świetle jupiterów. Który w błogim skupieniu demonstruje swoją męskość. O czym myślał, że
stanął mu na baczność na oczach gawiedzi? Wyrwało mi się z piersi ciche westchnienie, a
potem, co było nie do uniknięcia, przypomniałam sobie jego twarz w moich nogach...
... Tyle że miał skrzydła i pławił się w morzu krwi. Wskoczyłam do wody i podpłynęłam do
niego, lecz fale tak mną kolebały, że nie mogłam go dotknąć.
Chwycił mnie i zaciągnął na czerwoną plażę, gdzie wszedł we mnie bez ceregieli.
Przeżywałam kolejne orgazmy, póki piasek nie zaczął wżynać się w ciało, a huk fal nie
przerodził się w wołania o pomoc...
Po otrząśnięciu się z majaków gorączkowo łapałam oddech i miałam mętlik w głowie.
– Ciekawe – odezwał się głos. – Powinniśmy się spotkać osobiście.
Pozbierałam się jakoś do kupy.
– Tak... Teraz... Ale nie tutaj... – szeptałam.
Chwila milczenia.
– Za mniej więcej dziesięć minut zostaniesz zabrana z lądowiska w „Luxorii”.
Wypadłam z sensorium prosto pod nogi Burżuja.
– On tu nie przyleci, pindo jedna! – zakwiczał.
Czułam się wypompowana, wkurzona i rzygałam tą budą. Burżuj tylko markował
wściekłość, bo przecież sam fakt, że Monk skusił się na jego dziewczynkę – bez względu na
to, gdzie miało to miejsce – był dla niego wymarzoną reklamą.
– Wszystko ci się pojebało! – wrzeszczał.
Wstałam i chwyciłam go za gardło.
– Tobie się pojebało, mordo zakazana! Tylko spróbuj mnie kiedyś szantażować!
Oczy wyszły mu na wierzch. Widziałam w nich złość i przerażenie.
– Wynoś się stąd! – wycharczał.
Puściłam go, zaskoczona. A więc nie będzie czułego pożegnania? Odprowadzania do
drzwi, za którymi czeka milicja? Coś mi tu śmierdziało.
Odwróciłam się w stronę Merva. Był spięty i nerwowy, omiatał monitory błędnym
wzrokiem. Na jednym wypatrzyłam pokój Ślicznoty. Wyglądało na to, że nie bawi się dobrze.
A poznałam to po tym, że w kącie leżał nieprzytomny Gwiazdor.
– Gdzie Ślicznota, Merv?
Burżuj warknął ostrzegawczo.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy! Sam tu zadbam o porządek. A teraz jazda stąd,
nim ktoś rozwali mi klub, żeby cię dorwać.
Obróciłam się i przyjrzałam monitorom na drugiej ścianie. Kamery skrupulatnie śledziły
teren wokół klubu, zobaczyłam więc małe zamieszanko. Poznałam dwóch goryli
podlegających rudowłosej kobiecie, którzy zainteresowali się mną w Globe, a na sąsiednim
ekranie resztę oddziału.
Nie wiedziałam, co to ma wspólnego ze mną i jak tu działają służby porządkowe, ale
skończyłam z niedocenianiem zagrożenia, jakie wiązało się z moją osobą.
Coś mi mówiło, że znajdę się w krzyżowym ogniu.
Zmądrzej albo cię zdmuchną...
Najmądrzej byłoby dać drapaka, póki Monk na mnie leciał. Niestety, dręczył mnie jeden
drobiażdżek: w pokoju obok Ślicznota mogła zostać zakatowana na śmierć, a Burżuj nie robił
nic w tej sprawie.
– Spoko. – Kiwnęłam głową. – Miło było.
Mijając go, pociągnęłam za sobą Merva. Próbował się wyrwać jak ryba na haczyku, ale
wytargałam go do baru i pchnęłam na drzwi.
– Zamknij! – rozkazałam.
Gapił się i nie ruszał.
– Wiem, że możesz to zrobić. Zamknij je!
Wklepał kombinację cyfr na swojej e-sekretarce. Zamek się zaryglował.
Wrzaski Burżuja przedarły się przez izolację dźwiękochłonną.
Odwróciwszy się, zobaczyłam Lama. A ten czego? Skinął jednak głową na znak, że nie
będzie się wtrącać, i odszedł. Nie ma to jak połamać gościowi ręce; od razu zmienia swoje
nastawienie.
Podziękowałam mu w myślach i popatrzyłam na Merva.
– Gdzie Ślicznota? – zapytałam.
Wskazał na korytarz biegnący w przeciwną stronę względem tego, który prowadził na
lądowisko. Popchnęłam go z lekka.
– Przynieś mi z pokoju walizę. A pilotowi Monka powiedz, żeby na mnie zaczekał.
Pognałam korytarzem w stronę pokojów i przystopowałam gwałtownie, gdy Koreańczyk
Tae machnął łapą ostrzegawczo. Najwidoczniej, w przeciwieństwie do Lama, nie należał do
moich fanów.
– Otwieraj drzwi! – rozkazałam.
Dyszał miarowym, zwierzęcym oddechem. Pewnie jechał na prochach.
Skoczyłam z impetem i przygniotłam go swoim ciężarem. Potem prędko cofnęłam się o
krok i majtnęłam nim o drzwi naprzeciwko. Odbił się od nich (ani wgniecenia), nim runął na
ziemię.
Przypadłam do drzwi i chwyciłam klamkę, kiedy odezwała się syrena alarmowa. W tym
momencie skoczył mi na plecy. Znowu go przygwoździłam. Poczułam jego palce na tchawicy
i potoczyliśmy się po ziemi. Zrobiło mi się czarno przed oczami.
Nagle poczułam, że uchwyt Koreańczyka słabnie. Oderwał się ode mnie.
Merv, skulony z tyłu, trzymał w rękach nóż i moją walizę.
– Helikopter czeka, Parrish – powiedział i zemdlał.
Wstałam i kopnęłam drzwi do pokoju, co okazało się zupełnym niewypałem. Wszystko,
co robiłam, wydawało się jakieś poronione.
Merv dostał zaćmienia, a ja powinnam już siedzieć w maszynie, która zbiera się do startu.
Zamiast tego szturmowałam nieustępliwe drzwi, spiesząc z odsieczą komuś, kto
prawdopodobnie był już martwy.
Zawyłam z wściekłości. Pootwierały się wszystkie drzwi w korytarzu.
– Ślicznocie grozi coś złego! – ryknęłam. – Zna ktoś kod tego zamka?
Nikt nie odpowiedział, wszyscy patrzyli na mnie z nieufnością. Przyskoczyłam do
pierwszego lepszego faceta; cały owinął się folią.
– Pomóż mi!
Wyrwał się i podreptał z powrotem.
Nie miałam do nich pretensji. Musiałam wyglądać jak wariatka. Nie prezentuję się
najkorzystniej w brokatowej uprzęży.
Zbliżyła się do mnie filigranowa, niedojrzała dziewczyna, towarzysząca gościowi jeszcze
większemu od Mamy, dobrodusznego wielkoluda z Fishertown.
– Znasz kod? – zapytałam błagalnym tonem.
Była zdezorientowana.
– Gdzie Delly!? Gdzie Gwiazdor!? – przekrzyczała odgłos alarmu.
– Gwiazdor nie żyje. Ślicznotę spotka to samo, jeśli tam zaraz nie wejdę.
Inni ostrzegali ją głośno, ale zignorowała ich i podbiegła do drzwi, żeby odbić dłoń.
Potrąciłam ją, pakując się do środka. Ślicznota siedziała przywiązana do krzesła, naga i
nieprzytomna. Powyrywano jej całymi garściami kępki ślicznych włosów.
Jakiś przyjemniaczek wyrywał jej zęby wędkarską kotwiczką. Krew płynąca z ust
zbierała się na podłodze i tworzyła kałużę wokół drobnych stóp Gwiazdora.
W życiu nikomu tak brutalnie nie przygrzmociłam z bani jak jemu w tej chwili.
Rozcięłam sobie skórę na czole, ale zanim krew spłynęła do oczu, leżeliśmy na ziemi – ja z
rękami zaciśniętymi na jego krtani.
Czas zaczął płynąć wolniej. Zauważyłam mnóstwo szczegółów. Rzęsę wytatuowaną z
boku na szyi drania, zapach afrodyzjaków, ledwie wyczuwalny puls w skroni, jego
podniecenie i przestrach. No i wymęczony oddech Ślicznoty.
Ze złości pociemniało mi w oczach. Jeśli zostanę i zabiję go powolutku, na co miałam
wielką ochotę, resztę życia spędzę w miejskim mamrze. Jeśli teraz odejdę, nadal będę miała
szansę wypełnić swoją misję.
Ale to, co zrobił Ślicznocie, było czystym objawem zezwierzęcenia. Pięknej,
uwodzicielskiej, przyprawionej afrodyzjakami Ślicznocie... Głos rozsądku z trudem przebijał
się przez ryk adrenaliny, krążącej moimi żyłami.
Ciężko dysząc, zabrałam sznur leżący na brzuchu niepozornego Gwiazdora i związałam
bydlaka. Potem zaciągnęłam go do okna i rozwaliłam blokadę. Po chwili klient dyndał na
zewnątrz. W najgorszym razie odwróci ode mnie uwagę, w najlepszym – puszczą węzły.
Nie patrzyłam na Ślicznotę. Nie mogłam. Zamiast tego na odchodnym dopadłam
dziewczynę.
– Zawołaj lekarza!
Kiwnęła głową i pobiegła korytarzem. Ogarnęłam spojrzeniem twarze ciekawskich. W
większości gapili się w ziemię, niektórzy tylko zerkali na Ślicznotę. W tej sytuacji słowa były
zbędne.
* * *
Płyta lądowiska akurat się składała, kiedy z impetem minęłam drzwi. Zatrzymała się
jednak: procedura bezpieczeństwa uniemożliwia złożenie się, kiedy przebywają na niej
ludzie.
Pilot śmigłowca dostrzegł moje podrygi. Dałam mu sygnał, żeby zawrócił. Odpowiedział
gestem mówiącym „Niemożliwe”. Wskazał na dół i dał znak palcami, że mam dwie minuty,
by wyleźć z tego bagna.
Niżej po ścianie budynku wspinał się uzbrojony pełzacz.
Z walizą przyciśniętą do piersi cofnęłam się ostrożnie do konsolety i zaczęłam gmerać w
procedurach. Na nieszczęście moje postępy z centralki Merva monitorował Burżuj.
Włączyłam duży, odporny na działanie pogody ścienny wyświetlacz i huknęłam:
– Burżuj, rozłóż płytę! Tylko w ten sposób się mnie pozbędziesz!
– Wyrzuciłaś jednego z moich najlepszych klientów z okna na sto pięćdziesiątym piętrze.
Przychodzą mi do głowy ciekawsze sposoby pozbycia się ciebie.
– On zabił Gwiazdora. Równie dobrze mógł zabić Ślicznotę. Nie wiedziałam, że jesteś
właścicielem rzeźni.
– Nie pieprz mi tu o rzeźni, szmato! Prowadzę interesy. Zapłacił i miał prawo to zrobić.
Poza tym, należała jej się nauczka.
Zatrzęsłam się z wściekłości. Miałam ochotę wrąbać się tam i zadławić wieprza!
– Rozłóż płytę, to nie powiem Monkowi, co się tu wyrabia. Nie ucierpi twój wizerunek. –
I tak w swoim czasie wyślę cię do diabła, dodałam w duchu.
Parsknął zwariowanym, jadowitym śmiechem.
– Naprawdę myślisz, że obchodzą go takie duperele? Gdzieś ty się chowała od czasu
potopu? Niczego nie kapujesz.
– Jedno wiem na pewno: jeśli nie pozwolisz mi lecieć helikopterem, będę zmuszona
wrócić po ciebie.
Teraz już pękał ze śmiechu.
Silnik helikoptera zawarczał innym tonem, kiedy maszyna zaczęła odsuwać się od
budynku.
Moja desperacja sięgnęła zenitu. Szaleńczo pomachałam do pilota, dając znaki, żeby
zrzucił linę. Ustawił maszynę na równi z lądowiskiem, kilka metrów od krawędzi, i zaczął
rozmawiać przez telefon.
Wysypałam na płytę zawartość walizki i wygrzebałam skórzany top. Wbiłam się w niego
błyskawicznie, a potem już – wciąż w erotycznej uprzęży, z rozwianym włosem –
przygotowałam się do akcji. Przerabiałam to już całkiem niedawno, kiedy bałam się umrzeć
na golasa.
Przebiegłam sześć kroków lamparcim susem, lecz w ostatniej sekundzie, tuż przed
wybiciem się, zrezygnowałam. Za daleko, nie dam rady...
Stałam nad przepaścią, słysząc tylko jedną myśl w głowie: Nie zginę tutaj, nie zginę...
Pilot wzruszył ramionami i zdecydował się odlecieć, lecz w tym momencie na
krawędziach płyty zamrugały światła. Szarpnęło i zaczęła się rozkładać. Pilot zauważył to i
zawrócił.
Pojazd dotknął płyty i uniósł się bez chwili zwłoki. Zdążyłam się chwycić elementów
kadłuba i wdrapać do kabiny – bez wdzięku, jakim powinna urzekać amorato, jeśli nie liczyć
golizny. Usadowiłam się obok pilota i spojrzałam przez szybę. Ścienny wyświetlacz
pokazywał centralkę Merva, pełną amoratos. Ucieszył mnie zwłaszcza widok dwóch osób:
owiniętego bandażami Misia Mięśniaka i nieletniej dziewczyny z wyprostowanym kciukiem.
Z radości skręcało mnie w żołądku, miałam ochotę śmiać się na całe gardło.
A więc przewrót.
R
OZDZIAŁ
16
I zaskoczenie. Pilot okazał się kobietą. Rosłą, barczystą, obdarzoną twarzą, z którą
mogłaby rozstrzygnąć Armagedon. Wcale nie w pokojowy sposób.
– Dzięki, żeś... że pani zaczekała.. – Powstrzymałam się od swojej zwykłej gadki, bo nie
chciałam rezygnować z kamuflażu.
Zerknęła na mnie z ukosa. I ani słowa.
– Ma pani coś, co mogłabym na siebie włożyć?
Tym razem wzruszenie ramion.
– Może z tyłu.
Pogrzebałam za fotelem, gdzie znalazłam kurtkę przeciwdeszczową. Trochę staromodną,
ale na pewno sprawiającą lepsze wrażenie niż potargana i zakrwawiona bielizna.
Wcisnęłam się w nią po zapięciu topu. Nareszcie byłam na tyle spokojna, żeby rozejrzeć
się po kabinie.
Helikopter był na tyle duży, że mógł uchodzić za luksusowy, a jednocześnie na tyle mały,
by zachować zwrotność. Po raz pierwszy siedziałam na fotelu pasażera jak normalny
człowiek. Nie wisiałam uczepiona ogona i nie próbowałam sama pilotować diabelstwa.
Tak czy owak, nadal z największą odrazą odrywałam stopę od twardego gruntu. Bóg
mógł poprzestać na obdarowaniu nas skrzydłami, czemu dorzucił silniki?
Bóg? A to ciekawe. Nie zastanawiałam się nad koncepcją istnienia istoty wyższej, odkąd
mój kult wielkiego porąbanego wombata okazał się niczym innym, jak oddawaniem hołdu
zdegenerowanemu szajbusowi. Musiałam nauczyć się dokonywać mądrzejszych wyborów, to
fakt. Zaczynając od zaraz.
Rozsiadłam się w fotelu.
– Wygodnie ci? – zapytała pilotka.
– Nieźle. – Kiwnęłam głową z półprzymkniętymi oczami.
Wtem rozległ się cichy chrzęst. Na moją głowę i ramiona opadła siatka obezwładniająca,
która paraliżowała ruchy skuteczniej niż erotyczne uprzęże w „Luxorii”.
Wiłam się i szarpałam.
– Co jest?!
– Nie ruszaj się, bo się udusisz.
Pięknie... Jeszcze nie nacieszyłam się uczuciem ulgi, a już taka wtopa. Pomimo ostrzeżeń
pilotki mocowałam się z siatką, ale tak się skurczyła, że ledwie mogłam oddychać. W końcu
jakoś zdołałam się uspokoić.
Pod nami rozpościerało się miasto. Wykańczane chromem gmachy i migoczące nitki
kanałów raziły oczy ostrym blaskiem. Viva jest olbrzymim molochem, ale w tamtej chwili
równie dobrze mogła być mniejsza od Trójki i Torleya. Wszyscy mnie znali. Każdy chciał
mnie przydybać.
Ponownie przymknęłam oczy, lecz nie chciały być długo zamknięte.
Helikopter gwałtownie zanurkował i zaczął wyczyniać cyrkowe akrobacje w gąszczu
innych pojazdów.
Znowu syreny. I jakieś gorączkowe ostrzeżenia kontroli ruchu w eterze. Zlekceważone
przez pilotkę.
– Co... robisz? – wychrypiałam.
Nie odpowiedziała, ale po kropelkach potu nad ustami poznałam, że ma się czym
przejmować. Wykręcałam szyję ile się dało, aż dostrzegłam kontury śledzącego nas
reporterskiego śmigłowca.
Pilotka z końską szczęką postanowiła zaryzykować: wyleciała z szeregu pojazdów i
wpadła w kontrolowaną przestrzeń. Natychmiast pojawił się milicyjny nietoperz, machający
nam pod nosem śmigłami z tytanu i włókien szklanych. Nie strzelano, ale próbowano
napędzić nam strachu. Centrum kontroli ruchu napominało nas coraz natarczywiej. Jeszcze
dwie minuty, powiedzieli, potem nas zdmuchną.
Pewnie blef, pomyślałam. W dole tętniło serce Vivy. Długie szeregi bogatych rezydencji.
Dziurawienie starannie utrzymanych trawników kawałkami śmigłowca nie uszłoby płazem
winowajcom.
Pilotka najwyraźniej wychodziła z tego samego założenia, bo trzymała się planu, mimo
że milicyjny nietoperz deptał nam po piętach. Jednakże śmigłowiec dziennikarzy, zapewne po
instrukcjach z bazy, odskoczył od nas i zniknął w strumieniu innych maszyn.
Jednego mniej.
Zastanawiałam się, co w tej sytuacji poradzić pilotce, lecz ta rozpoczęła procedurę
lądowania. Cała ta sytuacja przywoływała dawne wspomnienia. Wyspa M’Grey. Kurde
balans!
Popatrzyłam w dół. Pływający most cumował jak zwykle w dzień, lecz nie zmierzaliśmy
w jego stronę. Pilotka musiała mieć doskonałe przepustki, bo bez wahania śmignęła nad
dawną posiadłością Razz Retribution, prosto nad kanały. Nietoperz zatrzymał się na granicy
wyspy.
Odetchnęłam głęboko, na ile pozwalała siatka obezwładniająca.
Opadaliśmy szybko. Zamrugały lampki systemu ochronnego i już po chwili lądowaliśmy
na płaskim, okrągłym skrawku ziemi w obrębie pałacu. Najprawdziwszego pałacu! Jasna
cholera, czego ode mnie chce rodzina królewska?
Pilotka przytknęła mi do piersi krótką, ładniutką berettę, odczepiła siatkę od fotela i
jednym energicznym ruchem wypchnęła mnie z kabiny. Próbowałam uciekać, ale krępowała
mnie siatka. Chwyciła jej skraj i bez ceregieli zaciągnęła mnie do stonogi z otwartym dachem.
Następnie wrzuciła mnie na tylne siedzenie i z nieprzyjemną chrypą kazała się nie ruszać.
Czułam narastającą panikę. Tym razem nie miałam pod ręką Loyl-me-Daaca i Ibisa,
którzy wyratowaliby mnie z opresji. Nikt z tych, którym na mnie zależało, nie miał pojęcia,
gdzie jestem. Kiedy ostatnio przebywałam na wyspie M’Grey, zastawiono sidła, żeby wrobić
mnie w zabójstwo Razz Retribution. O nie, nie czułam się tutaj komfortowo.
Eskaalim puchł jak gigantyczny kleszcz, szarpał mi wnętrzności swoimi szczypcami.
Zawędrowałam do tego samego ciemnego lochu, w którym tkwiłam, kiedy dyrygował mną
Jamon.
Jakby mi ktoś obuchem przywalił. Kopnęłam pilotkę w tył głowy obcasami. Stonogą
zarzuciło, skręciła w stronę niskich zabudowań. W przypływie szaleństwa czekałam
niecierpliwie, aż się zderzymy i oboje zginiemy. Ktokolwiek polował na mnie z taką
zawziętością, musiałby obejść się smakiem.
Pilotka wyciągnęła rękę, żeby mnie przytrzymać, ale kiedy stonoga grzmotnęła w ścianę,
umknęłam w bok. Czekałam na unicestwienie... lecz nie nadchodziło. Ugrzęzłam do góry
nogami, opędzając się od dzikich myśli.
Sięgnęły po mnie czyjeś grube ręce. Pokąsałam je. Usłyszałam przekleństwa. Na koniec
poczułam ucisk dermy. Nie trwało to długo.
* * *
Pomieszczenie, w którym się obudziłam, znajdowało się w piwnicy i było mało gościnne,
prawie puste. Karimata, przepaścisty kredens i ekran komu. Zero okien, zero naturalnego
światła.
Ucieszyłam się tylko z jednego powodu: ktoś owinął mnie płaszczem.
Oby tylko nie ona. Moja przyjaciółka pilotka stała w drzwiach ze skrzyżowanymi
ramionami. Przyjrzałam jej się uważniej. Miała wydatną, kwadratową szczękę i mogłaby się
wydawać dobrotliwą mamuśką, gdyby nie paralizator za pasem, kabura przycupnięta obok
baloniastego cyca i wypchane muskuły.
Przygotowałam się na kilka czarnych scenariuszy, w których główną rolę grał mój
porywacz. Prawda okazała się jednak wstrząsająca.
– Cześć, Parrish.
Dziewczynka weszła po cichu, prawie z nieśmiałością. Blada, niewysoka, krótko obcięta,
ubrana w skrojone na miarę eleganckie ciuchy. Wyważony głos i pewien męski rys.
Zwróciłam uwagę przede wszystkim na oczy: wielkie brązowe tęczówki i ledwie widzialne
białka. I na bezprzewodowy wszczep za uchem, wyglądający na jubilerską ozdobę.
Znowu ktoś, kto mnie zna... Tylko kto?
– Przepraszam za tę siatkę, ale Mal, twoja pilotka, uważa, że powinnaś nas wysłuchać,
zanim zgodzimy się ją zdjąć.
Zgodzimy się? Hm...
Wydałam z siebie coś między chrząknięciem i prychnięciem, mierząc pilotkę zabójczym
wzrokiem. Nie zadrżały jej nawet włoski na podbródku.
Dziewczynka tymczasem z rękami przyciśniętymi do ciała obchodziła mnie wkoło, jakby
nie wiedziała, z której strony się do mnie dobrać. Jej ręce były zresztą jakieś dziwne.
Poruszały się nerwowo, jakby miały innego właściciela.
Budziły się we mnie alarmujące wspomnienia pewnej mizeroty, która żywiła się
odpadami wyrzucanymi na śmietnik przez Muenów. Dziecka uprowadzonego przez
interrogatora, a później adoptowanego przez bankierską arystokrację jako chwyt reklamowy.
Szukałam jeszcze innych podobieństw, ale nadaremnie.
Niemożliwe...
Dziewczynka zdobyła wykształcenie i zachowaniem naśladowała osoby znacznie starsze.
Imię samo wydarło się z moich ust:
– Bras?
Przystanęła z niewzruszoną miną.
– Owszem, Bras. – Stuknęła w posrebrzane bezprzewodowe łącze. – Moduł
przyspieszonej nauki i implant wychowania społecznego. Imię rzeczywiście się zgadza.
Moje serce zabiło żywiej, a po ciele rozeszło się mdłe ciepło.
– Myślałam o tobie. Co się z tobą działo?
Zmarszczyła czoło, zniesmaczona moją sentymentalnością.
– Słyszałam o tobie.
– Niby co? – zapytałam wyzywająco. – No i skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać? –
Ciekawe, co sobie pomyśli James Monk. Że zwiałam?
– Śledziliśmy cię – stwierdziła bez ogródek, jakby zbędne były dalsze tłumaczenia.
Czyżby cały zafajdany świat chciał wiedzieć, co porabiam?
– Powiedz, czemu zmieniłaś... powierzchowność? – Mówiąc to, zrobiła przerwę, jakby
szukała odpowiedniego słowa. Może wszczepiła sobie taki sam obciachowy moduł
lingwistyczny?
Zmarszczyłam swoje poranione czoło. Krew zdążyła już skrzepnąć, rana się zabliźniała.
Błysnęłam uśmiechem, mimo że Bras zachowywała się poważnie.
– Nie miałam wyjścia. Za dobrze tu znają mój codzienny wizerunek.
Namyślała się przez chwilę i wreszcie kiwnęła głową ze zrozumieniem.
Dzieciak kazał mnie skrępować jak prosiaka, więc teoretycznie powinnam być
wnerwiona. A jednak czułam ulgę. Coś mi szeptało, że jeśli zaliczę test, wszystko się ułoży.
– Usiądź – powiedziała.
Mal wyczarowała krzesło. Pchnęła mnie palcem i poleciałam na siedzenie. Z tym
babskiem wolałabym nie brać się za bary. Niewykluczone, że w zapaśniczym ringu oparłaby
się Mamie.
Skuliłam się na krześle, przygnieciona zmęczeniem, jakby ktoś przykrył mnie kocem i
wyłączył światło. Spod wpółprzymkniętych powiek obserwowałam Bras, która wymruczała
coś do telefonu. Po chwili na ekranie wyświetlił się zmontowany materiał. Wyprostowałam
się jak rażona piorunem.
Znowu Trójka. Nie tylko Trójka, ale i Mo-Vay. Dzika technologia, ropiejące pęcherze,
trupy oblezione pełzakiem. Obrazy kłuły niczym noże Wspólnoty Coomera. Chyba
pojękiwałam. Widok Mo-Vay zdarł ze mnie nieprzeniknioną od dawna maskę obojętności.
Zapiekło mnie łuskowate znamię na policzku.
Straciłam tam Gurka. Sama prawie zginęłam. Mo-Vay, wczasy w piekle. Przedsmak
życia, jakie byłoby, gdyby nie moja interwencja. Tamte wspomnienia stale mnie
prześladowały, nie pozwalały zapomnieć.
Pamiętaj, człowieku...
– Skąd to wzięłaś? – wydyszałam.
– Zapłaciliśmy... reporterowi, żeby zebrał materiał. Niestety, jest tego znacznie więcej i
nie tylko my posiadamy kopię. Program ukaże się na święta w OneWorldzie. Sera Bau
zamierza pogrążyć Jamesa Monka.
– Co ty gadasz?! – krzyknęłam. Wokół mnie fruwały strzępy informacji, ale nie mogłam
ich uchwycić.
– Zastanów się – odpowiedziała. – Co w czasie świąt ma najwyższą oglądalność?
Puk, puk...
– Igrzyska PanSatu?
Pokiwała głową.
– Sera Bau zebrała ponad dwanaście godzin materiału. Programy sportowe Monka
dostaną ostro po dupie. – Z jednej strony grzeczny ton, z drugiej niewybredne słowa.
Zatrzymała film, by zastąpić go portretem mężczyzny i kobiety. Lekko powiększyła
mężczyznę.
Patrzyłam załzawionymi oczami na okrągłą, nadętą twarz.
– James Monk. Udziały w projekcie Brilliance. Sportowy MI. To znaczy menedżer
informacji – rzuciła tytułem wyjaśnienia. Wskazała stojącą przy nim rudowłosą kobietę o
delikatnej cerze. – Sera Bau, menedżer informacji, DramaNews. Do tego spore udziały w
projekcie Brilliance.
Przyglądałam się Serze. Kobieta z holu w InterGlobe była tą samą osobą, która
sponsorowała Ikea w Mo-Vay. Dała mu wolność, żeby na potrzeby telewizji dokonał
makabrycznych rzeczy – potworności mających odwrócić uwagę widzów od największego
wydarzenia roku: dwutygodniowych igrzysk PanSatu.
Na myśl o tym szatańskim planie aż coś we mnie wzbierało.
– Wiem od swojego informatora, że James Monk był jednym ze sponsorów tych
ohydnych badań.
Bras spojrzała na mnie z taką samą odrazą, z jaką czasem patrzył na mnie Burżuj.
– Masz złych informatorów.
Jej pewność siebie udzieliła się i mnie. Może przez podejrzenia, które od dłuższego czasu
żywiłam wobec Merry3? Zaufana przyjaciółka, dobre sobie! Gdy tylko znajdę wolną chwilę,
zresetuję durną e-sekretarkę!
Bras przymknęła powieki i zakołysała się na palcach nóg. Schowane oczy drgały, z
kącika ust ciekła ślina.
Mal w okamgnieniu stanęła przy dziewczynce. Wytarła jej usta, nałożyła maskę na nos i
uspokajająco pogłaskała ją po plecach. A potem odwróciła się do mnie z miną
rozwścieczonego rodzica.
– Stresujesz dziecko!
Że co? Już miałam dopiec babie ciętym komentarzem, gdy raptem Bras otworzyła oczy.
Patrząc, jak wolno skupia wzrok, dostrzegłam w niej coś, co budziło we mnie chęć ucieczki.
– Czy Razz Retribution pracowała dla Bau? – zapytałam.
– Mal... powie ci... więcej... – wydukała.
Kobieta dźwignęła ją na ramiona i delikatnie ułożyła na karimacie. Potem skierowała na
mnie swoją uwagę.
– Sera Bau dowiedziała się, że pilotka szpiegusa, Razz Retribution, przekazała pieniądze
na ciekawy projekt genetyczny. Ukartowała kradzież. Bandyta, który siebie nazywał Dr del
Morte, zgarnął kasę i zrobił z niej użytek. – Mówiła beznamiętnie, jakby tajemnicze sprawy,
które były jej znane, niezbyt ją interesowały. Interesowała ją przede wszystkim blada i
wpółprzytomna dziewczynka, leżąca przed nią na karimacie.
Trawiłam nowinę kawałek po kawałku i po raz pierwszy od dawien dawna elementy
układanki zaczynały do siebie pasować.
Mai tymczasem ciągnęła:
– Zostałaś wrobiona w zabójstwo Razz Retribution, a Bau zaczęła robić film, dzięki
któremu przez rok będzie królowała w rankingach.
– Czemu akurat ja?
Bras wsparła się na drżącym łokciu.
– Dla wygody. Musiał to być ktoś wiarygodny, pozbawiony skrupułów. Ktoś, kogo
spokojnie można odstrzelić.
Kiedy to mówiła, nasunęło mi się skojarzenie z Daakiem. Podobnie jak on, wygrzebała
się z dna na samą górę. Z czymś takim zawsze wiąże się cierpienie.
– A więc to Sera Bau zamordowała Razz? – zapytałam.
Kiwnęła głową, lecz głos zabrała Mal:
– Oczywiście nie własnoręcznie. Nic jej nie można udowodnić. Dlatego musisz przyjąć
naszą propozycję.
– To znaczy czyją?
– Mojej rodziny – wyszeptała Bras.
Mai obeszła mnie i stanęła pod drzwiami. Jak na komendę, wtoczył się do środka
automatyczny zespół podtrzymania życia. Siedział w nim łysy mężczyzna z wyraźną
nadwagą. Z włosów prószyło mu się na ręcznik, zakrywający ramiona. Oczy były pożółkłe,
lecz patrzyły bystro na świat. Za nim wmaszerowała kopia Mal, może trochę starsza i
większa.
– Parrish, przedstawiam ci Gerwenta Bana. Króla Vivy wraz z peryferiami.
Dziedzicznego prezesa Rady ds. Transakcji Elektronicznych.
RTE. Tygrysy bez zębów, tak o nich mówił mój ojczym Kevin. Resztki starego związku
bankowców. Równie tajemniczego, co niegdyś masoni. Śpią na pieniądzach, ale nie mają
władzy. I to ma być Gerwent Ban?
Czułam się oszukana. Nie widziałam w tym człowieku nic specjalnego, nic
egzotycznego... jeśli nie liczyć kosztownej aparatury medycznej. Bez niej już dawno by
wykorkował.
Zastanawiałam się, czy na znak szacunku nie powinnam udawać pokornej.
E tam!
Gerwent odnalazł wzrokiem dziewczynkę na karimacie.
– Źle się czujesz, dziecko?
– Nie, ojcze. – Odwróciła się na bok, w stronę ściany.
Ojcze?
Gapiłam się na wątłego Bana i nie wierzyłam własnym oczom. Całkiem niedawno Bras
została wywieziona do Vivy i na potrzeby reklamy adoptowana przez królewską rodzinę. Co
się wydarzyło, że zaczęła traktować jak ojca tego wrednego wapniaka?
– Panno Plessis, umiesz po mistrzowsku skupić na sobie uwagę – odezwał się
zaskakująco silnym głosem. Pewnie wzmocnionym i modulowanym przez procesor w wózku,
bo wyglądał mi na cherlaka, który po pierdnięciu pada z wyczerpania.
Zgięłam palec – jedyną część ciała, którą kontrolowałam w stu procentach – i wypaliłam
bez namysłu:
– Czy król ma obowiązek porywać porządnych obywateli?
Zaśmiał się, co zabrzmiało jak charczenie uszkodzonego wentylatora. Podjechał do mnie
na wózku. Tuż za nim stały Mal i jej sobowtór.
– Król ma wiele obowiązków. Poza tym, Parrish, ty już od wielu lat nie zaliczasz się do
porządnych obywateli.
Z tym musiałam się zgodzić.
Kiwnięciem głowy wskazałam kamery na suficie i dwie przypakowane strażniczki.
– Rozwiążcie mnie. Czego się boicie?
– Chyba tego, co tak się ludziom w tobie podoba. Nieprzewidywalności.
Tym razem to ja się roześmiałam, gdy z taką finezją połechtał moje ego. Może jeszcze nie
był jedną nogą w grobie.
Posłuszna jakimś niemym rozkazom, Mal podeszła i mnie uwolniła.
Roztarłam ręce i nogi, żeby przywrócić krążenie krwi, ale nie wstawałam. Byłam
zaintrygowana. Król Gerwant Ban miał dla mnie jakieś zadanie, więc chciałam się
dowiedzieć, na czym polega. Kiedy po raz pierwszy w tej grze rzuciłam kostką, nie
wiedziałam, że sprawy przybiorą tak przedziwny obrót. Ciekawił mnie dalszy rozwój
wydarzeń.
Odetchnęłam głęboko.
– Bras twierdzi, że szykuje się rewolucja. Jak pan to sobie wyobraża? – Nie zamierzałam
niczego owijać w bawełnę, zwłaszcza że i ze mną nikt się zbytnio nie pieścił.
– Masz świadomość, że przekazy medialne nadzoruje Brilliance, sztuczna inteligencja o
rzekomo niewyczerpanych możliwościach sortowania, selekcjonowania i przetwarzania
informacji?
– Tak, słyszałam o tym.
– Nieprzypadkowo użyłem słowa „rzekomo”. Podejrzewa się bowiem, że nie jest to
sztuczna inteligencja, że w grę wchodzi biologiczny komponent, prawdziwa świadomość
sprzężona z procesorowym edytorem.
Przypomniała mi się reakcja Merva, kiedy rozmawialiśmy o Brilliance. Facet coś
wiedział.
– Ma pan na myśli czyjś mózg?
– Otóż to.
Zabębniłam palcami po krześle.
– Nie lepiej po prostu strzelić w łeb?
Słysząc tę sugestię, Ban wydał z siebie dziwny, zduszony odgłos.
– Być może rozważymy takie rozwiązanie... jeśli zlokalizujemy mózg.
– Nie namierzyliście go?
– Nie. – Skrzywił się.
– A więc jakie są plany?
– Prawdopodobnie hybrydowy układ rozstraja się, złożone procesy edycyjne blokują
funkcje myślowe.
– Co na to menedżerowie informacji?
– Nic. Zasoby emitowanych materiałów są tak wielkie, że praca ludzi byłaby
nieefektywna i nieopłacalna. Brilliance była... jest oszczędnym i wydajnym narzędziem,
rewolucją w sposobach komunikowania. Opracowała szybkie techniki edycyjne, zupełnie dla
nas niezrozumiałe. Restart na pewno by osłabił system.
– I właśnie do tego pan zmierza? Do sparaliżowania przemysłu medialnego?
– Krótko mówiąc, tak. Pozwólmy Monkowi i Serze Bau zabijać się o procenty
oglądalności, niech z powodu przeciążenia i stresu organiczne podzespoły Brilliance doznają
udaru.
– Czyli czego? – Nastąpi uproszczenie i skrócenie przetwarzanych informacji,
dopasowanych dla największych kretynów? Kurna, jeśli tak, to zasługiwałam na medal za
działalność wywrotową.
– Chodzi o to, żeby wystąpił krwotok w mózgu.
– Jeśli sabotaż się powiedzie, co dalej?
– Kiedy unieszkodliwimy Brilliance, przywrócimy wcześniejsze metody. Swoje miejsce
w sieci znowu znajdą rzetelne, nieocenzurowane programy informacyjne. Odtworzymy w
kraju system polityczny.
– Niech zgadnę: nadzorowany przez Radę?
Bras usiadła na karimacie z kolanami podciągniętymi pod brodę.
– Mówiłam mu, żeś jest mądra.
– Że jesteś mądra – poprawił ją łagodnie Ban.
Zaczerwieniła się.
– I świat od razu będzie lepszy? – zapytałam głosem tak niewinnym, że prawie sama się
nabrałam.
– Oczywiście. – Bras uniosła piąstkę, swój świeży nabytek. – Obiecał, że tak się stanie.
Pod sztuczną powłoką pewności siebie dostrzegłam rąbek dawnego ulicznego wypłosza.
Została uratowana od nędzy, ale czy ratunek wyszedł jej na dobre? Wyglądała na chorą.
Wiedziałam, co jej dolega.
Poczułam się za nią odpowiedzialna, miałam wyrzuty sumienia. Królewska rodzina
naprawiła jej ręce, nauczyła ogłady, dała porządne ubranie, nabiła głowę propagandą i hojnie
sypnęła kasą. Nie wiedziała jednak, co się dzieje w jej wnętrzu.
Też bym wolała nie wiedzieć.
– Czego ode mnie chcecie?
– Żebyś dolała oliwy do ognia, w którym sparzy się Brilliance – odparł Gerwent Ban. –
Kiedy przestanie działać, wyemitujemy piracki program i przedstawimy skalę manipulacji.
Zostałabyś naszą prezenterką. – Przerwał na chwilę, żeby przełączyć modulator na ostrzejszy
ton. – Należy wszystko zgrać w czasie. Sera Bau zamierza pokazać swój materiał w
przeddzień transmisji z igrzysk. Wtedy musi nastąpić przegrzanie systemu.
– Jakimi dysponujemy środkami? – Może i było to głupie pytanie, biorąc pod uwagę jego
majątek. A może i nie.
– Zmontowaliśmy studio wyposażone w najnowszy sprzęt. Znajdzie się także skromna
kolekcja broni do twojej dyspozycji. Zaprowadzimy cię tam, jeżeli się zgodzisz.
Bras wstała i zbliżyła się do mnie z twarzą bielszą od prześcieradła, które przykrywało
karimatę. Mal czaiła się z tyłu, żeby ją złapać w razie zasłabnięcia.
– Jest jeszcze jeden warunek, Parrish – powiedziała dziewczyna.
Żarty jakieś?
– Brasella uważa, że powinnaś wrócić do dawnego wyglądu – wtrącił Gerwent Ban. – Po
przewrocie trzeba zaprezentować ludziom autentyczną postać. Kogoś, komu media
wyrządziły krzywdę.
Czyli oczyszczonego z zarzutów bandziora.
Świat był porąbany, bez dwóch zdań. Podsuwano mi spluwę, widownię i zapraszano do
zabawy.
Po tym, co właśnie usłyszałam, powinnam chyba sfiksować, lecz łzy, które w sobie
dławiłam, powstrzymały wybuch wściekłości. Uspokoiłam się ostatkiem sił.
Jednakże Bras, król Ban, Sera Bau, Monk, Daac, Tulu – wszystkie te cwane kanalie, które
mogłam wymienić jednym tchem, nie jarzyli jednej podstawowej rzeczy.
Eskaalim. Zmiennokształtny. Stwór zmieniający ludzi w naładowanych energią sadystów,
maniaków przemocy. Mnie zamieniał w szaleńca i świra na punkcie seksu. Gatunek, o którym
dowiedziałam się niedawno, że nie możemy z nim żyć i nie możemy przeżyć bez niego.
Starałam się panować nad głosem. Wypowiadałam słowa wyraźne i przemyślane:
– Czy wiesz, co naprawdę wydarzyło się w Sektorze Trzecim? W Disie?
Bras wzruszyła ramionami. Wyszedł jej bardzo dziwny ruch, mimo że miała kosztowne
protezy. Zamiast niej odpowiedział Ban:
– Wiemy od naszego informatora, że pewien człowiek prowadził tam doświadczenia z
hormonami. Przedłużał okres dojrzewania młodych ludzi. W ich zachowaniu ujawniały się
cechy zwierzęce.
– Informator? Ma pan na myśli Leesę Tulu? – zapytałam celowo szorstkim tonem. –
Tylko tyle powiedziała?
Rurka respiratora na moment zacharczała.
– Tak. Ciekawe, jak na to wpadłaś?
– Są jeszcze informacje, za które nie trzeba płacić – mruknęłam. Może i trochę się
zagalopowałam. – No dobrze, niech pan posłucha: będę waszą anarchistką. Będę prezenterką.
Kurna, będę tym, kim sobie chcecie. Ale to wy spełnicie mój warunek.
Gerwent Ban, podekscytowany, przykulał się bliżej na wózku i zatrzymał przy Bras.
Położyła mu na ramionach swoje sztuczne ręce. Wyglądały niezwykle autentycznie;
mogłabym przysiąc, że dziewczynka czuje jego ciało. Może gdybym jeszcze trochę pożyła,
załatwiłabym Loyl-me-Daacowi taką fajną protezkę.
– Jaki? – spytał.
– Po pierwsze, rozliczę się z Bau i Tulu.
– W swoim czasie, ale się zgadzam. – Wentylatorek króla zarzęził. – Możesz się rozliczać
z kim tylko chcesz.
– Po drugie, znajdzie pan najlepszego genetyka i da mu to do analizy. – Wydobyłam spod
topika klips, który Wspólnota wyciągnęła z głowy Ikea.
– A cóż to takiego?
– Wydaje się panu, że trzeba wzniecić rewolucję. W rzeczywistości trzeba ją stłamsić.
Rewolucję biologiczną. Coś przemienia ludzi w bestie.
Ban zamrugał oczami, nastawiony sceptycznie do moich słów. Bądź co bądź, ktoś taki jak
ja musiał mieć nierówno pod sufitem.
– I ja mam uwierzyć w coś tak niedorzecznego?
– Proszę zapytać Leesę Tulu, co naprawdę działo się w Trójce. Lepszy pomysł: weźcie ją
na tortury. Tylko w ten sposób wydobędziecie z niej prawdę. Dzięki temu pomoże pan swojej
adoptowanej córce.
– Braselli? – Szarpnął swoim zwiotczałym ciałem. Faktycznie, do śmierci było mu
daleko.
Poczułam na sobie spojrzenie dziewczynki, badawcze i zaniepokojone.
Wiedziałam, że to ją dobije, ale trudno. Musieli zrozumieć, jeśli w przyszłości chcieli
uniknąć kłopotów.
– Bo jest zarażona.
– Co wiesz na ten temat? – Nawet modulator nie był w stanie nadać słowom króla silnego
brzmienia.
– Halucynacje, głosy, ataki szału. Mówi wam to coś?
Bras kiwnęła głową i z trudem przełknęła ślinę.
– Z czego to mam?
– Jest taki pasożyt, który żywi się adrenaliną w twoim organizmie.
– Jak się dostaje do ludzkiego ciała?
– Wszyscy go mamy, ale jest uśpiony. Uwolniły go manipulacje genami. Kiedy Sera Bau
zwęszyła szanse na wielkie widowisko, zapłaciła komuś, żeby na szerszą skalę ożywić tego...
– Już miałam powiedzieć: „obcego”. Nie wiedziałam przecież, kim toto jest naprawdę.
Wiedziałam tylko, że nie człowiekiem. Słowniki chyba nie zawierają wyrazu, trafniej
określającego tego stwora, a jednak „obcy” brzmiało nierealnie. – Po prostu zabierzcie to do
analizy. I pośpieszcie się, jeśli chcecie pomóc Bras.
Gerwent Ban kiwnął głową w stronę niemal bliźniaczej kopii Mal.
– Melanie się tym zajmie. Coś jeszcze?
Mal i Mel. Nieźle.
Pozwoliłam sobie na kilkusekundowy luksus myślenia o przyszłości. Jeżeli przeżyję ten
bajzel, jak się zmieni moja hierarchia ważności? Do tej pory koncentrowałam się wyłącznie
na zemście. Ale nawet jeśli mam polec w boju, może uda się naprawić parę rzeczy?
Tak? Ciekawe jakich? Miałam zaprowadzić ład i porządek w Trójce?
Fajnie się mówi, ale prawda była taka, że gnieżdżący się w Trójce element wcale nie
chciał mieszkać w wycackanych miastach, bał się przepisów i ograniczenia swobody.
Pomimo tego, że większość potępiała bandytyzm i zdziczenie.
– Chcę, żeby przywrócono do działania służby publiczne w Sektorze Trzecim. Bieżąca
woda i prąd – bez przerwy.
Gdyby Ban miał brwi, pewnie teraz by się mocno zmarszczyły.
– Ciekawe życzenie. Nie gwarantuję sukcesu, ale będę próbował, póki mam wpływy.
Musisz mi wierzyć na słowo.
– W przeciwnym razie będę niszczyła wszystkie pańskie plany. – Jeszcze nie wiedziałam
jak, ale zawsze coś można wymyślić. Wszak miałam wrodzony talent do robienia kaszany. – I
jeszcze potrzebuję do pomocy kogoś, komu można zaufać. – Bardziej niż panu, chciałoby się
dodać.
Nie zbiłam go tym z pantałyku.
– Powiedz Melanie, kto to ma być i gdzie przebywa. Każę go sprowadzić.
– Najpierw muszę się skontaktować z tą osobą. I ostatnia rzecz. – Rozchyliłam płaszcz i
błysnęłam potarganą bielizną. Rurka respiratora zacharczała dziko. O nie, martwy to on nie
był! – Chcę się normalnie ubrać.
Król pokiwał głową. I pogładził gładką konstrukcję samojezdnego wózka, co na pewno
oznaczało jakieś polecenie.
– Wobec tego zgoda? – spytał.
– Zgoda.
Po raz pierwszy odkąd Jamon Mondo zjawił się w moim życiu przed paroma laty,
poczułam się odprężona. Jeśli to się nazywa władza, to byłam pod wrażeniem.
R
OZDZIAŁ
17
Mal i Bras zaprowadziły mnie to windy, którą zjechałam do apartamentu z widokiem.
– Do jutra wieczór będzie ci usługiwał kompanion, potem wybieramy się do kryjówki –
oznajmiła dziewczynka.
Jakiej znowu kryjówki?
Rozejrzałam się. Kolejny pokój, w którym mieszkam. Nawet lepszy od tamtego w
„Luxorii”. Powinnam się cieszyć życiem. Zamiast tego włóczyłam się od ściany do ściany.
Jak zwykle, dręczyły mnie najróżniejsze obawy. Czy zawsze już będzie dręczyć mnie
świadomość uciekającego czasu?
Wmawiałam sobie, że przywykłam do szybkiego rozwiązywania problemów, dlatego
kombinowanie i planowanie tak mnie męczy. W rzeczywistości jednak zżerało mnie od
środka poczucie zagrożenia. Prawdziwego czy urojonego, nieważne... Byłam od niego
uzależniona jak płuca od tlenu. Od kiedy przedobrzyłam z afrodyzjakami, coś się we mnie
poluzowało. Traciłam nad sobą kontrolę.
Wkładając przyniesione dżinsy i koszulę, zmusiłam się do zachowania spokoju. Mal i
dziewczynka odwróciły wzrok.
– Bezpieczna ta kryjówka? – spytałam.
Bras tylko zakołysała rękami, jakby źle się z nimi czuła... albo też, tak samo jak mnie,
drażniły ją luksusy, co wydawało mi się prawdopodobne po obejrzeniu jej ascetycznego
pokoju.
Jednak widok za oknem wiele wynagradzał. Hen na wschodzie, poza setkami kwitnących
bugenwilli, lśniły białe jachty. Panorama jak z obrazka, wręcz zabójczo urocza. Pozwalała
zapomnieć o rzeczywistości.
– Dość bezpieczna – odpowiedziała wreszcie Bras.
– Macie tam porządną wirealkę?
– Najlepszą. Szóstej generacji.
Zagwizdałam z podziwem. Już z wirealką piątej miałabym niemały kłopot. Znałam jedną
osobę, która mogła mnie wprowadzić i wyprowadzić. Merv... Tylko że Burżuj trzymał go
przy sobie.
Ślicznota! Jej wspomnienie wcisnęło mi się do umysłu. Czy żyła? Nie wiedziałam, czy
jestem gotowa poznać prawdę.
Odwróciłam się do Mal.
– Znasz most Brightbeach? Jutro wczesnym rankiem muszę się tam z kimś zobaczyć.
Zdałby się jakiś transport i sposób na wykiwanie skanerów identyfikacyjnych.
– Damy radę, panienko.
Panienko! A żeby ją pokręciło! Nie pyskowałam jednak, taka głupia nie byłam.
Machnęłaby raz piąchą i miałabym żel z mózgu. Skrzywiłam się tylko i mruknęłam:
– Mów mi Parrish.
Chrząknęła i odeszła. Jej podejrzliwość uzewnętrzniała się agresywnie zgarbionymi
plecami. Mal uważała, że zostawia Bras w złym towarzystwie. Zabawne, jeśli się głębiej
zastanowić.
Podeszłam do okna z zamiarem opracowania jakiegoś planu. Do igrzysk PanSatu zostało
niewiele dni. Wymagano ode mnie rzeczy niemożliwej. Z drugiej strony, strach przed
wyzwaniami nie leży w mojej naturze. Tyle że presja wyzwala we mnie demona.
– Powinnam ci podziękować – odezwała się Bras.
– Za co? – Nie patrzyłam na nią. Dawno przećwiczyła sobie to, do czego się teraz
zabierała. Poznałam to po wystudiowanym tonie.
– Uratowałaś mnie w Trójce, ci ludzie by mnie tam zabili. Jak nie oni, to drudzy, którzy
potem przyszli. Nie miałabym żadnych szans.
I tak nikt z nas nie wywinie się śmierci, pomyślałam.
– Zabrał cię terro i co się później stało?
– Wsadzili mnie do aresztu na Jinberze, oddział Midas. Do dzisiaj bym tam siedziała,
gdyby przypadkiem Gerwent Ban nie obejrzał relacji z aresztowania. Popytał o mnie i
zalicytował.
Zerknęłam na nią z ukosa.
– Zalicytował? Jak to?
– Media nie odebrały rodzinie królewskiej jednego: prawa wykupu dowolnego więźnia za
uzgodnioną cenę.
– Miałaś fart.
Wzruszyła ramionami.
– Nie tylko mnie wykupiono.
Pokiwałam głową, zachęcając ją do mówienia. Ciekawe, jakie pogłoski do niej doszły.
– Na Midasie można usłyszeć różne opowieści, niektóre znają wszyscy. Na przykład o
znachorce z Meryki. Nie znam nazwiska; tylko ci je znają, którzy płacą, żeby ktoś skończył w
piachu. Mówi się też o Wombacie. Dzięki temu miałam jeszcze nadzieję.
Serce podskoczyło mi do gardła, aż poczułam dławienie.
– Co to za historia?
– Odsiadywał wyrok przedłużonego dożywocia, ale ktoś go wykupił. Później sam wracał
i wykupywał innych. Podobno budował gdzieś lepszy, bezpieczniejszy świat. Często o nim
śniłam. – Przestała gapić się w okno. – Zamieszkałam w pałacu, ale ciągle zastanawiam się,
jak tam jest.
Wzdrygnęłam się w duchu, ale nie wyjawiłam prawdy. Niech sobie marzy.
– Jak myślisz, czemu kupił cię Gerwent?
Znów miała przyspieszony oddech i dziką minę zaszczutego zwierzęcia.
– Bo przypuszczał, że przyjdziesz po mnie. On tak naprawdę chce ciebie.
Wpatrywałam się w nią z niedowierzaniem.
– Kpisz sobie?
– Już dawno temu miał plan, ale szukali właściwej osoby do obsadzenia głównej roli.
Kogoś przekonującego i...
– ...walniętego?
– Czyli ciebie, Parrish. – Od tego momentu mówiła półszeptem: – Nie przyszłaś po mnie,
ale cierpliwie czekał na dogodną okazję. Jeden z członków Rady jest klientem „Luxorii”.
Usłyszeliśmy o twoim przyjeździe, więc zapłacił tam jednemu z pracowników, żeby czuwał
nad tobą.
– Komu? Lamowi?
– Nie. To był chyba jakiś Tae.
Wybałuszałam oczy. Niezłe jaja...
– Spodziewałaś się... Chciałaś, żebym po ciebie przyszła?
– Powiedziałam mu, że nie przyjdziesz. – Wzruszyła ramionami.
Nie wiedziałam, co o tym wszystkim sądzić. Czyżby Bras zawiodła się na mnie? Ledwie
znałam dzieciaka.
– On zawsze wychodzi na swoje – dodała.
A więc jestem stuknięta i przekonująca? Tylko dlaczego trzęsły mi się kolana? I czemu
wyobrażałam sobie siebie w pajęczym kokonie?
A jednak nie mogłam zaprzepaścić takiej okazji.
– Co mi zrobi ten pasożyt? – zapytała Bras.
Westchnęłam.
– Nic dobrego. Ale jeśli będziesz walczyć, jakoś damy mu radę. – Ostrożnie położyłam
dłoń na jej głowie. – Musisz być silna tu, w środku. Tego ci nikt nie zabierze.
* * *
Następnego dnia skoro świt Mal wraz z kompanionem wsadziła mnie do sikorskyego:
kieszonkowego helikopterka, który nazywała „Flash Hawk”.
Oglądałam reklamenty na dachach, kiedy kompanion ustawiał się w kolejce w
południowym korytarzu powietrznym. Martwiłam się, że jeśli dłużej będę siedzieć na tyłku,
pożegnam się z formą.
Jeszcze nie tak dawno padałam z nóg ze zmęczenia, obecnie dobijała mnie bezczynność. I
brak snu. Przez całą noc walczyłam z rozterkami, aż pod koniec odpaliłam Merry3 i
przedyktowałam jej wszystkie spostrzeżenia. Przechowywanie ich w formie zapisanej było
niebezpieczne, ale gdybym o czymś zapomniała, mogłabym gorzko pożałować.
Merry rozejrzała się i lekko zatoczyła, jakby pierwsza wpadła do supermarketu w dniu
wielkiej wyprzedaży.
– Ale tu fajnie! Niesamowite! O, Gucci. No nie, Henry IV.
– Wiesz co, nie przyzwyczajaj się.
– Aha. No więc gdzie następny przystanek według planu podróży? – burknęła. – W
lochach? Poczekaj, niech zgadnę. W studzience ściekowej.
– Chcesz się przekonać, jak wygląda życie w szpitalu psychiatrycznym dla e-sekretarek,
czy wolisz posłusznie włączyć kapownik?
Pokazała mi wulgarnie palec i zniknęła. W jej miejscu zamigotał holograficzny schemat
wszystkich informacji, jakie dotąd zgromadziłam.
Jak zwykle, nakładające się na siebie zdarzenia i niepowiązane fakty doprowadzały mnie
do szewskiej pasji. Ani przez chwilę nie łudziłam się, że królewski plan przywrócenia rządu
zmieni coś na plus. Jedno nie ulegało wątpliwości: nie dopuszczę, by ktokolwiek puszczał w
eter wydarzenia z Mo-Vay, żeby bawić debili z miasta i kasować punkty oglądalności.
Ktokolwiek!
– Uważaj...
Ostre napomnienie Mal, skierowane do beznamiętnego kompaniona w błękitnej liberii,
wyrwało mnie z zamyślenia. Siedziała obok niego w fotelu drugiego pilota i nachalnie
sprawdzała procedury. Denerwowała się, że kto inny pilotuje jej maleństwo.
Niech się cieszy, że ja nie siedzę za sterami.
Zainteresowałam się dodatkowym wyposażeniem maszyny – tym, które byłam w stanie
zidentyfikować. Rzeczywiście, ostra bestyjka: dwa minidziałka kalibru 7,62 mm, wciągarka,
drabinka sznurowa, spadochron zrzutowy, lina wspinaczkowa. Wyglądało na to, że Mal
specjalizuje się w błyskawicznych akacjach w terenie.
Parę minut przed lądowaniem na parkingu przy Brightbeach zadzwonił Gerwent Ban.
Słysząc histerię w jego głosie, nachyliłam się nad ramieniem Mal i zobaczyłam jego
przerażoną twarz.
– Widziałem wstępne wyniki analiz bioware’u, który mi dałaś.
– Tak? – Siliłam się na spokój.
– Wyniki potwierdzają twoje słowa, lecz konsekwencje są... niewyobrażalne.
Porozmawiamy, jak wrócisz.
Nie wiedziałam, czy powinno mi ulżyć. Może strach byłby bardziej na miejscu?
– Tylko niech pan przede mną nie ucieka – zażartowałam.
Nim się roześmiał, połączenie zostało przerwane.
* * *
Minęliśmy stanowiska ochrony w budynku przyległym do Cone Central i pojechaliśmy
windą do „Breezy”. Popijałam herbatę, obserwując spacery stonóg sto pięćdziesiąt pięter
niżej, kiedy do środka wszedł Merv ze spuszczoną głową, pogrążony w myślach.
– Siemanko.
Poznał mnie po głosie, bo w mig się ożywił. Może również jego męczyły koszmary.
– Spokojnie, Merv. – Zachęcająco wskazałam krzesło.
Mal siedziała przy sąsiednim stoliku, a kompanion w królewskich barwach niewzruszenie
pilnował wyjścia. Dawno nie miałam takiego wsparcia. Zaczynałam czuć się kuloodporna.
Niedobrze.
– Mam dla ciebie ofertę pracy – dodałam.
Merv klapnął na krzesło, bledszy niż zwykle i roztrzęsiony.
– C-co tu robisz? T-ty nie żyjesz.
– Żyję, ale kiepsko u mnie z czasem. – Zniżyłam głos. – Mogę cię zatrudnić. Mam
wirealkę szóstej generacji, ale bez ciebie nic nie zrobię.
Zatrzepotał powiekami.
– Szóstej generacji... Znaczy, jak m-mi zapłacisz? Jesteś p-przestępcą.
Czyli co? Skoro żyję, mam iść do kryminału? Nieźle. Skrzywiłam się i pokazałam mu
kompaniona strzegącego wyjścia.
– Poznajesz te kolory?
Skinął głową z szeroko otwartymi oczami.
– Znalazłam sobie nowego pracodawcę. To on płaci. Burżuj nie tknie cię palcem, a
karetki nie będą już stąd wywozić martwych kobiet.
Po tym stwierdzeniu nastąpiło krępujące milczenie. Chciałam zapytać o Ślicznotę, ale
jakoś nie mogłam. Gdyby nie żyła – a pewnie tak właśnie było – nie umiałabym dłużej się
hamować. Nazbierało mi się w życiu sporo powodów do zemsty. Ten bagaż robił się
naprawdę ciężki.
Merv oderwał spojrzenie od liberii kompaniona i popatrzył na moją twarz, pociętą i
posiniaczoną.
– N-no nie wiem. Ryzykowna sprawa.
W rzeczy samej. Poczułam swędzenie na ciele. Zanosiło się na coś niedobrego. Mal
chyba podzielała moje obawy, bo odsunęła krzesło od stołu.
– Decyduj się – syknęłam. – Szybko!
Zmuś go!
Nie!
Zagłuszyłam podszepty Eskaalima. Jeśli plan miał wypalić, Merv musiał mieć do mnie
zaufanie. Zresztą gdybym go stąd siłą wyprowadziła, zrobiłaby się zadyma.
– Dobra – odpowiedział Merv, choć jego mina nie wróżyła nic dobrego. – Ale musisz
upozorować porwanie.
Zamierzałam wybić mu z głowy ten pomysł, gdy nagle dał się słyszeć złowrogi tupot
buciorów. Zaraz potem drzwiami od strony „Luxorii” wpadła milicja ze stylizowanymi
rzęsami na hełmach. Dostrzegłam w przelocie Burżuja, który tańczył podekscytowany za
pancernymi tarczami.
Wciągnęłam Merva między siebie i Mal, wołając na pomoc kompaniona. Ale ten się
gdzieś zmył. Przetarabaniliśmy się do drugiego wyjścia, przewracając krzesła i stołujących się
gości, lecz tamtędy też już ładowały się gliny.
– Wracaj za bar i trzymaj nisko głowę! – zakomenderowała Mal.
Ani myślałam się spierać. W biegu, holując Merva, przesadziłam kontuar. Merv podążył
za mną z mniejszą gracją, za nim natomiast przetoczyła się Mal, migając pończochami na
słoniowatych nogach. Kiedy padała na ziemię, rozległ się ogłuszający łoskot i cały most
zadrżał.
– Nie, tylko nie Mal...
Ostrożnie podniosłam wzrok. W szklanej osłonie mostu pojawiła się dziura, wypalona
promieniem lasera. W końcu dym się rozwiał i przez wyrwę wleciał helikopter. Maszyną
spokojnie manewrował kompanion.
Czy ktoś twierdził, że nie powinien siadać za sterami?
W chwili wybuchu milicjanci przy wejściu od strony Cone’a rozpierzchli się w popłochu,
lecz ci po przeciwnej stronie czekali cierpliwie.
– Zmywamy się!!! – ryknęłam do ucha Merv’owi.
Mal przerzuciła nas nad kontuarem. Wygramoliłam się po ciałach na stół, postawiłam
krzesło na stole i wspięłam się na tyle wysoko, że mogłam się wczepić w goleń podwozia
„Flash Hawka”. Potem majtnęłam nogami i wlazłam na ramę.
Merv wziął ze mnie przykład, ale się nie utrzymał i spadł. Przeklinając niedorajdę,
zeskoczyłam, przykucnęłam i kazałam mu wejść mi na ramiona. Kiedy to zrobił, śmigłowiec
groźnie się przechylił; łopaty wirnika rozsiekały długi wianek wiszących koszyków. Posypała
się ziemia i kawałki paproci. Musiałam zasłonić oczy.
Dzięki przechyleniu Merv wdrapał się na podwozie i wskoczył do kabiny.
Wytarłam twarz i pośpieszyłam za nim.
Również Mal stanęła na krześle, ale wyprysło jej spod nóg i stół się załamał. Jeszcze
chwila i osaczyłaby ją milicja, lecz zdążyłam chwycić minidziałko i zaczęłam strzelać.
– Uruchom wciągarkę! – krzyknęłam do Merva.
– Steruję nią z pulpitu – poinformował beznamiętnie kompanion.
– To na co czekasz?!
Zasypywałam miejsce wokół Mal gradem kul, gdy rozwijała się drabinka. Dostrzegła ją i
niedźwiedzim łapskiem capnęła sznur.
Unieśliśmy się i wylecieli przez wyrwę. Mal pokazała komandosom swój pokaźny tyłek.
Bałam się, że ją zdmuchną, ale żaden nie próbował.
– Nie strzelają. Mają stracha, bo most mógłby się zawalić. – Wydawało się, że Merv się
rozpłacze.
– Wciągaj ją! – warknęłam, zadowolona.
Kompanion włączył wciągarkę. Trzeszczała pod ciężarem Mal, obracała się wolno, aż się
w końcu zacięła tuż przed drzwiami kabiny. Kobieta przylgnęła do podwozia niczym bokser
wagi ciężkiej w zwarciu. Maszynę przekrzywiło, więc przemieściliśmy się z Mervem na
drugą stronę, żeby zniwelować przechył.
– Musisz ręcznie uruchomić wciągarkę – rzekł kompanion.
Przelazłam przez tylne siedzenie do mechanizmu wciągarki i ze wszystkich sił
pociągnęłam wajchę. Koło powoli się obróciło.
Mal poczuła szarpnięcie i pozwoliła się wciągnąć. Z pomocą Merva wwlekłam ją do
środka. Przez dobrą chwilę leżeliśmy na podłodze, zasapani.
– Do pałacu – wychrypiała Mal do pilota. I do mnie z wdzięcznością: – Dziękuję.
– I ja tobie. – Cóż, przynajmniej przełamałam lody.
Kompanion wyświetlił królewskie godło przed helikopterem. Korzystając z
pierwszeństwa, wyprzedzał inne pojazdy i przeskakiwał korki. O dziwo, przez chwilę
eskortował nas milicyjny nietoperz, póki nie odłączył się na czyjeś wezwanie.
– Czemu do nas nie grzali?
– Biegacz – mruknęła Mal.
– Cholera, nie rozumiem...
Wbiła we mnie wzrok. Pot zmieszany z odżywką do kwiatów spływał brudnymi
strużkami po jej szerokiej twarzy.
– Co, nie wiesz? Rzęsy pracują dla Sery Bau, Biegacze dla Monka, Topory dla Laud.
Wspierają się i współpracują tylko wtedy, gdy im z tym po drodze.
Mal przetarła czoło krwawiącymi palcami. Efekt przypominał indiańskie barwy wojenne.
Oderwałam z dołu kawałek koszulki, którym owinęła dłoń.
– W jaki sposób dbają o porządek?
– Gnojki stosują wolną amerykankę.
Kurczę! Znowu coś, o czym nie miałam pojęcia.
* * *
Strasznie mi ulżyło, kiedy wreszcie dotarliśmy do zlotu na wyspę M’Grey. Niestety, nie
dane mi było cieszyć się tym uczuciem dłużej niż milisekundę, bo nagle rozległy się z komu
jazgotliwe ostrzeżenia:
– Strefa zakazu lotów! Strefa zakazu lotów!
Nad wyspą manewrowało stado milicyjnych nietoperzy – eleganckich lockheedów, które
unosiły się w powietrzu niczym helikoptery z wymyślnymi wirnikami.
– Co jest grane?
– Wstęp wzbroniony – odpowiedział kompanion i odbił w stronę głównego strumienia
pojazdów.
– Wstęp wzbroniony? Jakim prawem?
– Uderzenie pocisku rakietowego zniszczyło pałac. Lecimy prosto do Nory.
Wykręciłam się i spojrzałam do tyłu. Kłęby dymu buchały mniej więcej tam, gdzie
należało się ich spodziewać. Nie wierzyłam własnym oczom.
– Zniszczono pałac? W jakim stopniu?
– Nie jestem w stanie ocenić rozmiarów zniszczeń.
– A co z Bras i królem Banem? – zapytałam ostro. Kompanion nie odpowiedział, póki nie
ustawił się w kolejce pojazdów i nie połączył ze źródłem informacji.
– Według raportów policji, król Gerwent Ban i panna Brasella znajdowali się w
rezydencji w chwili eksplozji.
Czyżby Bras nie żyła? Czyżby wielki plan króla legł w gruzach?
Mal patrzyła przez okno z pustym wyrazem twarzy.
* * *
Kierowaliśmy się na północ, choć kompanion nie chciał zdradzić, dokąd właściwie
zdążamy. Musiałam opiekować się Mervem, który po przeżytym szoku miał lodowate dłonie i
dygotał na całym ciele. Przetrząsnęłam apteczkę i znalazłam glukozę.
Gdy przyłożyłam mu dermę, zniknął efekt szklistych oczu. Pogrążył się we śnie.
Musiałam go obudzić, gdyśmy lądowali.
Maszyna usiadła na lądowisku portu kołowego na granicy między przedmieściami a
średnim kręgiem. Było tu sporo przestrzeni, ale na szczęście mniej ruchu niż na Dworcu
Wschodnim.
– Piętnasta szprycha, zapamiętaj – rzekł kompanion. – Tam będzie czekał transport.
– A co z tobą?
– Polecono mi schować helikopter. Łatwo wpada w oczy, a po śmierci króla żaden z
niego pożytek.
Po śmierci króla?!
– Kto wydał takie polecenie?
Zbył mnie milczeniem.
Mal z rozmachem otworzyła drzwi.
– Prędzej!
Merv wygramolił się na chwiejnych nogach zaraz za mną, trochę jeszcze otępiały (wpływ
dermy). Wsparłam go, nim złapał się Mal.
– Dokąd teraz? – zapytał.
Pokręciłam głową i zeszłam z drogi samojezdnej bagażówce. Sama nie wiedziałam,
czemu ufam Mal.
– Na pewno nie do wesołego miasteczka.
R
OZDZIAŁ
18
Nie myliłam się co do tego. Kilka razy zmienialiśmy stonogi i lądowiska, nim Mal
utwierdziła się w przekonaniu, że nikt nas nie śledzi. Zastosowaliśmy taktykę uniku, która
polegała na zataczaniu kół w różne strony. Ostatecznie znaleźliśmy się blisko punktu wyjścia.
Kluczyliśmy jeszcze trochę w gąszczu korytarzy, aż Mal wprowadziła nas do windy
serwisowej.
– Wróciliśmy do portu kołowego, prawda? – Podziwiałam tupet Gerwenta Bana, który
zorganizował sobie kryjówkę pod ruchliwym centrum transportowym.
Gdy czytnik potwierdził tożsamość Mal, winda popędziła w dół na złamanie karku.
Kobieta stała w kącie, zaparta nogami o ziemię, ja zaś kuliłam się ze strachu przed
zwymiotowaniem. Windy plasowały się coraz wyżej i wyżej na mojej liście fobii. Merv nie za
dobrze opanował tę technikę poruszania się, bo narzygał Mal na buty.
Capnęła go za kark jak chorego szczeniaka i obróciła w drugą stronę.
Obserwowałam, zafascynowana, bezbarwne czyściuchy, które wylazły zza dolnego
panelu i rzuciły się na zafajdaną podłogę niczym horda przezroczystych krabów.
Nanotechniczne urządzenia w Vivie z reguły działają dyskretnie, prawie niewidocznie. Te
musiały być wyjątkowymi starociami.
Nim drapnęły z powrotem do swojej kryjówki, winda zwolniła i zatrzęsła się. Merv znów
haftował, a ja modliłam się, żeby liny nie były zaniedbane. W końcu drzwi się otworzyły, ale
ponieważ winda zatrzymała się za późno, zobaczyłam przed sobą nogi paru osób.
– Spokojnie – odezwała się Mal. – Naprawią to, ale trzeba trochę poczekać.
Chwyciły mnie dreszcze. Chociaż przepychanie się przez szparę wydawało się
drastycznym sposobem na przecięcie się w pół, nie mogłam dłużej wytrzymać w zamknięciu.
Musiałam się wydostać, i to zaraz.
Mal osunęła się na czworaki, zaczerwieniona i wyczerpana. Zbliżyłam się do niej,
unikając małych czyściochów, które znowu plątały się pod nogami. Zanim zdążyła
zaoponować, wskoczyłam jej na ramiona i wbiłam się w szczelinę.
– Zwariowałaś?!
Byłam bliska sukcesu, kiedy winda szarpnęła i zakleszczyła mi nogi. Ból przygłuszył
krzyki Merva, który wołał o pomoc.
Nie trać przytomności, człowieku. Jesteś mi jeszcze potrzebny.
Potwornie zmęczona, nie miałam sił słuchać wewnętrznego głosu. Wypaliło się wszystko,
co dawało mi impuls do dalszego życia. Czekałam na odsiecz, a jeśli nie, to na normalny w
takich okolicznościach lęk przed przedwczesną śmiercią lub ostatni rozpaczliwy zryw. I nic.
Schowałam twarz w dłoniach i ostatkiem świadomości zastanowiłam się, kto mówi do
mnie dziecięcym głosem. Dzieci nie powinny brać udziału w rebeliach.
– Parrish, otwórz oczy. – Głos nie dawał za wygraną, poirytowany i natarczywy.
Spróbowałam się skupić. Dostrzegłam zarys podbródka i wielkie, nienaturalne źrenice w
zacienionych oczodołach.
– Parrish!
Bras! A więc żyła?
To wystarczyło. Skoczył poziom adrenaliny i świat nabrał ostrości.
Trzy razy owijała dermą moją rękę, która – miałam takie złudzenie – należała do kogoś
innego.
– Wytrzymaj, póki nie obejrzy cię paralekarz – nakazała.
Kiwnęłam głową, wdzięczna za ulgę w bólu.
– Co z Banem?
Łzy popłynęły jej z oczu. Nie odpowiedziała.
Winda wreszcie ruszyła i odzyskałam swobodę. Dwóch spoconych wymoczków z alergią
na słońce dźwignęło mnie i zaniosło do pomieszczenia, gdzie buczała aparatura, a potem
korytarzem prowadzącym do sali z łóżkami. Na końcu zobaczyłam paralekarza. Podobnego
miała Anna Schaum do swojej dyspozycji.
Położyli mnie na płycie. Przypomniało mi się tamto uczucie w rezydencji Anny Schaum:
zamykająca się pokrywa, uderzenie oczyszczonego powietrza. Zanim włączyli urządzenie,
zaczęłam opętańczo machać rękami.
– Niech się nie rusza! – Bras podeszła do mnie z nożem w dłoni.
Chwyciłam pacana, który trzymał moją głowę, i grzmotnęłam nim o ścianę.
– Zabierz jej nóż! – wrzasnęłam do drugiego.
Puścił moje nogi i spróbował przytrzymać mnie za ramiona. Dałam mu z bani, przez co
otworzyła mi się rana na czole. Upadł, chwytając się za nos.
Przetoczyłam się na skraj płyty, gotowa zeskoczyć, gdy nagle świat się na mnie zawalił.
Mal! Łapskiem wielkim jak szufla zepchnęła mnie z powrotem na środek i tam
przygwoździła. Ktoś dopiął klamry.
Bras przejechała nożem po szwach moich spodni, aż odpadły nogawki. Krzyknęłam,
kiedy czereda przedpotopowych nanorobotów wlazła mi do nosa i ucha.
Wspomnienia. Pająkopodobny stwór w Mo-Vay, mechaniczne ochłapy sypiące się z jego
brzucha. Gurek obezwładniony strachem. Przeszłość mnie dopadła, a razem z nią paniczny
strach.
Mal puściła mnie, pokrywa się zatrzasnęła. Rozbeczałam się.
Coś otarło się o policzek i odessało słone łzy. Każde nowe muśnięcie potęgowało uczucie
klaustrofobii. Waliłam łbem o pokrywę.
Wypuśćcie...
Opanuj się, bezrozumny człowieku! Robię co mogę.
Szorstki głos sprawił, że przestałam się miotać. I zaczęłam główkować. Pasożyt już
kiedyś mnie uzdrowił. Po prostu musiałam dać mu wolną rękę i zapomnieć, gdzie jestem.
Wyobraziłam sobie, że zjadłam obiadek i wysączyłam cztery piwka w spelunce Heina.
Błyskające smugi nocą w pasie pogranicza. Panorama Trójki widziana z dachu
apartamentowca, w którym mieszka Loyl-me-Daac. Myślałam o domu. O tajemniczych
działaniach Loyl-me-Daaca w Vivie. Kogo teraz posuwa?
Wzięłam głęboki oddech i wypuściłam nosem powietrze. Powoli się uspokajałam. Nie
było to wprawdzie błogie wyciszenie, ale beznamiętne rozmyślanie nad tym, co mi zostało do
zrobienia.
Kolejna pieszczota. Tym razem ze strony aparatu usypiającego. Odleciałam.
R
OZDZIAŁ
19
– Zostało mało czasu. – Bras siedziała koło mnie przed ekranami, śledząc potok
wiadomości przekazywanych w sieci.
A tam nic. Nie wierzyłam własnym oczom. Nic o śmigłowcu, który wywalił dziurę w
moście. Nic o napaści na pałac. Nic o śmierci króla.
Wspólna Sieć i OutWorld nadały lakoniczny reportaż o zamieszkach na wyspie M’Grey,
za które obwiniano sektę religijną. OneWorld przekazywał informacje szpiegusów o powodzi
na biegunie i zatrzymanych na równiku terrorystach z północnej półkuli.
Ludzie czekali na wielkie igrzyska sportowe.
Obraz świata był poddawany koszmarnej cenzurze. Aż wstyd, jaka byłam naiwna! Na
swój sposób, dziwny i brutalny, Trójka rządziła się sprawiedliwszymi zasadami niż Vivacity.
– Często tak robią? Zatajają fakty?
Zmrużyła oczy.
– Ojciec mawiał, że historię tworzą selektywne wspomnienia.
Zastanawiałam się nad tym przez chwilę.
– To chyba normalna ludzka przypadłość – odpowiedziałam. – Kiedy sobie coś
przypominamy, patrzymy z własnej perspektywy. Ale takie rzeczy – walnęłam pięścią w
poręcz krzesła – nazywam, kurde, wstrętną manipulacją! Czemu inteligentny edytor nie
pokazuje tego, co się wydarzyło na wyspie M’Grey?
– Szpiegusy Sery Bau zbierają dla niego informacje. Może dała szlaban na całe
sprawozdanie?
Każdego dnia naszego pobytu w tym miejscu – a był już dzień czwarty – oczy Bras
wydawały się większe i głębiej zapadnięte. Dwa razy traciła przytomność, nie miała apetytu.
Jej wątłym ciałkiem szarpały ataki bezpodstawnej wściekłości. Przywiązywaliśmy ją do
łóżka, ale jej skowyty i tak nawiedzały nas w snach.
Służba najęta przez Bana opuściła nas trzeciego dnia. Wcale się im nie dziwiłam. Kto by
wytrzymał z takimi świrami jak my?
Moje rany goiły się wolno. Potrafiłam już chodzić, ale ból dawał się we znaki. Środki
przeciwbólowe aplikowałam sobie przed zaśnięciem, bo w dzień nie chciałam być
otumaniona. A zatem tylko w snach miałam groch z kapustą. Czasem śnił mi się Teece.
Poprzedniej nocy nawet Billy Myora, wystrojony w garnitur szaman ze Wspólnoty Coomera.
Obserwował mnie z daleka, śledząc moje wybryki z ironiczną miną. Najczęściej jednak śniła
mi się Leesa Tulu. Budziłam się wtedy zlana potem; bałam się, że jakimś sposobem dopadnie
mnie w snach Marinette.
Tego ranka ocknęłam się z paskudnym przekonaniem, że wszystkich zawiodłam. Poszłam
do Merva i potrząsnęłam nim bez ceregieli.
Wynurzył się z wirtualnej przestrzeni z drgawkami, jakby jechał na koksie. Ostatnio
sporo żeśmy razem żeglowali w wirealce, wytwarzając szum informacyjny w węzłach i
kanałach przekazu wiadomości. Padałam ze zmęczenia, lecz Merv miał w sobie
niewyczerpane pokłady energii.
– Powiedz mi, o co właściwie chodzi? Co się stało ze sztuczną inteligencją?
W jego zmęczonych oczach pojawił się lęk. Po raz pierwszy odkąd uciekliśmy z
„Luxorii”.
– K-kiedy pracowałem dla Sery Bau, moim zadaniem b-była obsługa doniesień z terenu
w piątej generacji. Raz utknąłem w wirealce w czasie zwału. Słyszałem szepty, widziałem
cienie. Od tamtej p-p-pory męczę się z tym cholernym jąkaniem. Nie wiem, co się s-stało. W
wirealce jest tyle syfu, że myślałem: e, to tylko moja wyobraźnia. Ale p-potem zaczęły się
anomalie. Cienie są t-tam za każdym razem, kiedy wchodzę.
– Dlatego mówisz o Brilliance, jakby była kobietą?
Pokiwał głową.
– Zup-pełnie jakby uzyskała własną osobowość. To znaczy, już wcześniej ją m-miała, ale
wąską i nierozwiniętą, jak wszystkie sztuczne inteligencje. Po zwale jakby się p-postarzała. I
wycwaniła. – Spojrzał na mnie z ukosa. – Coś jak p-przemiana Jales w Parrish.
Nie skomentowałam tego porównania.
– Król Ban uważa, że dołożono jej biologiczny komponent. Co o tym sądzisz?
Otworzył szerzej oczy.
– T-to ma sens. Ale jak?
– Skąd mam wiedzieć? – burknęłam. Zaraz się jednak zreflektowałam. Merv naprawdę
robił co można. Nie jego wina, że to nie wystarczało. – Jak tam Ryjek?
– Nadal wciska tanią sensację, ale Brilliance robi się p-podejrzliwa.
Cwaniak zbudował kanał, którym Ryjek przenikał do strumieni nieobrobionych
informacji, należących do Monka i Sery Bau, fałszował raporty szpiegusów i zapychał banki
pamięci Brilliance. Mnożyły się więc sensacyjne doniesienia w kategorii porwań i
molestowania nieletnich, romansów i śmierci z przedawkowania gwiazd show-biznesu,
perypetii zdrowotnych sportowców. Wszystko, co przyciągało uwagę i zdobywało sobie
popularność na kanałach sportowych i w programach DramaNews.
– Ona ma w-własne m-mechanizmy weryfikacji. Nie każda fałszywka p-przechodzi przez
sito.
– Bardzo jest podejrzliwa?
– Będę musiał wyciągnąć Ryjka z p-pętli na kilka dni.
Dni? Wcześniej ruszą igrzyska PanSatu.
– To nie wypali – stwierdziłam.
– Wypali. Wysiadają systemy komputerowe. W Interiorze i na Tasmanii zdarzyły się
dłuższe awarie. Brilliance ciągnie resztkami mocy obliczeniowych, teraz to już tylko kwestia
czasu.
Tylko w jeden sposób można było nadać sprawom szybszy bieg. Należało wywołać
prawdziwy kataklizm. Pomysł dojrzewał już w mojej wyobraźni, tylko nie wiedziałam
jeszcze, jak go wprowadzić w życie.
– Jak myślisz, James Monk świętuje rozpoczęcie mistrzostw?
Merv przytaknął kiwnięciem głowy.
– Kto będzie obecny na uroczystości?
– Jak z-zawsze, dziennikarska śmietanka.
– Łącznie z Laud i Sera Bau?
Znowu kiwnął głową.
– K-kilka lat temu pracowałem przy pokazach p-pirotechnicznych. Wszyscy t-tam byli. Z
obstawą.
– Co ci chodzi po głowie? – zapytała Mal.
– Mam ochotę zrobić małą zadymę. Coś, czego Brilliance nie będzie mogła zignorować.
Tak by poprzepalać jej przekaźniki. Jak się dostać na przyjęcie?
Po moim idiotycznym pytaniu zapadła głucha cisza. Tylko Merv potraktował je
poważnie.
– Mogłabyś w-wystawić się na aukcji u rzeźnika – powiedział. – Monk musi zabawić
kupę gości. Będzie wynajmował ludzi, a ciebie przecież już kiedyś chciał.
O, nie! Myśl o powtórnym wcieleniu się w rolę amorato przerażała mnie bardziej niż sny
o Marinette. Bardziej niż apogeum wszystkich moich fobii: znalezienie się w zupełnych
ciemnościach w ciasnym, zamkniętym miejscu.
Pokręciłam pierścionkiem, który dostałam od Ślicznoty Raczej wolałabym go nie
używać. Nie chciałam wracać tam, dokąd raz mnie zabrała. To by się mogło źle skończyć.
– Kiedy następna licytacja? – zapytałam niechętnie.
Merv zanurzył się w strumieniu informacji. Wypływając stamtąd, nerwowo szarpał ucho i
wycierał nos.
– Dziś w-wieczór.
Wstałam i spojrzałam na Mal.
– Lepiej pochodźmy po sklepach z ciuchami.
Bras wyszła za mną do mojego pokoju.
– Plan tego nie zakładał, Parrish. Nawet jeśli dostaniesz się na przyjęcie, będzie tyle
ochrony, że niewiele zwojujesz.
Poczekałam na nią i w kilku krótkich słowach opowiedziałam jej o Wombebe.
– Ktoś, kto pracuje dla Monka, zalazł mi za skórę. Założę się, że Monk z takiego czy
innego powodu kupi mnie na aukcji.
– A co z naszymi planami?
– Kiedy zabrali cię z Trójki, nie zjawiłam się po ciebie. Drugi raz nie popełnię tego błędu.
Powalczę o Wombebe.
Bras wybuchła gniewem.
– Chcesz wszystko zepsuć z powodu kaprysu!?
Odwróciłam się do niej.
– Zapomnij, że zostanie coś jeszcze do zepsucia, jeśli obwody Brilliance nie sfajczą się
przed rozpoczęciem igrzysk. Mamy jedną szansę, drugiej nie będzie. Jeśli mój plan się
powiedzie, to świetnie. Jeśli nie, poszukaj sobie nowego przywódcy. I nowej sprawy.
Miała ochotę rzucić się na mnie za to, że nie podzielam jej zdania. Poznałam to po
zaciśniętych pięściach i oczach zmrużonych ze złości. Opanowała się jednak i odwróciła do
mnie plecami.
Poczekałam, aż zluzuje Merva.
Poczłapał zmęczony do łóżka. Zanim się położył, usiadłam koło niego.
– Dzięki – powiedziałam.
Podrapał się po czole.
– Za c-co?
– Ryzykujesz, że jesteś tu ze mną.
– Niezupełnie – sprostował. – P-p-pewnie Delly i tak niedługo b-by mnie załatwił. Wie,
że ci p-pomogłem. Zaszantażowałaś m-mnie zresztą.
Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
– Poproszę cię o jeszcze jedną przysługę. Prawdopodobnie będę musiała żeglować w
wirealce, choćby przez lokalną sieć przewodową. Potrzebne mi przenośne połączenie.
Westchnął.
– Wtopisz, jeśli zrobisz t-to sama. Wiesz, że nie jesteś za d-dobra w te klocki.
– Co rusz to jakaś wtopa.
Wzruszył ramionami.
Nie różniliśmy się aż tak bardzo. Oboje baliśmy się cienia.
Zdjął i podał mi magiczną gwiazdę.
– Wyślę Ryjka, niech węszy po p-portalach. Powinien d-dać sobie radę. Jeśli
narozrabiasz, b-będzie się starał ci pomóc.
Przyjęłam talizman i zawiesiłam go sobie na szyi. Wiedziałam, że niełatwo mu się z nim
rozstawać.
– Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że to powiesz.
W zamian sięgnęłam do kryjówki i wręczyłam mu pistolet. Obracał go w dłoniach z
wybałuszonymi oczami, jakby bał się zarazków.
– A tak się go używa. – Pokazałam mu, jak załadować magazynek, wycelować i strzelić.
Słuchał cierpliwie. Dopiero na sam koniec zadał pytanie:
– A d-do czego mi to?
Zniżyłam głos i dziabnęłam go lufą w brzuch, blisko gruczołów nadnerczy.
– Jeśli pod moją nieobecność Bras zmieni się w wilkołaka, strzelaj dokładnie w to
miejsce. Jeśli nie wrócę, zabijesz ją tak czy inaczej. Potem pojedziesz do Trójki i odnajdziesz
faceta o imieniu Teece. Powiesz mu, że mam u ciebie dług. To dobry człowiek, pomoże ci
stanąć na nogi.
– A więc m-mam się stąd zrywać?
– Tuż przed przyjęciem wyciągnij Ryjka z systemu, tylko nie zwlekaj. Potem spieprzaj w
diabły i poużywaj życia.
– T-to samo mówiłaś Ślicznocie.
Patrząc na niego, usiłowałam przypomnieć sobie, kiedy to powiedziałam. Czyżby wciąż
żyła? Bałam się pytać wprost, żeby nie pozbawił mnie złudzeń. O pewnych rzeczach po
prostu lepiej nie wiedzieć.
Wspięłam się na górne łóżko i zasnęłam.
* * *
Po zmroku razem z Mal wyszłyśmy z kryjówki. Przez dwie godziny maszerowałyśmy
tunelami komunikacyjnymi, nim zdecydowała, że można bezpiecznie wyjść na powierzchnię.
Poranione nogi tak mi dokuczały, że krzywiłam się przy każdym kroku.
Coraz bardziej wkurzałam się na Eskaalima. Nie mógłbyś zrobić czegoś pożytecznego?
Na przykład zagoić rany?
Nie odpowiadał, zaszyty głęboko pod zwałami bólu i frustracji. Trwał w letargu od
pamiętnej akcji na moście, który po paru tygodniach wydawał mi się jakimś wyśnionym
tworem.
Może głosy, które słyszałam, były zwykłym efektem uporczywych rozmyślań?
Z drugiej strony, Gerwent nie zaprzeczył mojej wersji wydarzeń.
I co począć z Bras? Jej stan znacznie się pogorszył. Obserwowałam ją uważnie,
wypatrując ciemnych znamion, zapowiadających przemianę.
– Transport publiczny omijamy z daleka, Sera Bau wszystko nagrywa – oznajmiła Mal. –
Dlatego szpiegusy tak szybko są w centrum zdarzeń.
– A co z helikopterem?
Pokręciła głową.
– Kompanion zgodnie z poleceniem ukrył maszynę. Wystartuje w razie konieczności.
– Jak się z nim skontaktuję?
Spojrzała z dezaprobatą.
– Tylko ja mogę.
– Wobec tego nie giń, bo dam sobie rękę uciąć, że helikopter będzie nam potrzebny. A
Rada, o której mówił król? Nie pomogą nam?
Krzywiła się i sapała, gdy przechodziłyśmy ze szprychy portu kołowego na parking dla
stonóg.
– Gerwent mógł sobie tylko marzyć o zorganizowanej radzie. Dlatego właśnie rodzina
królewska jest taka słaba. Brakuje w niej jedności, Gerwent nie ma wsparcia. Dlatego Mel i ja
zostałyśmy przy nim, kiedy zaczął układać zwariowane plany. Lepsze to niż nic. Z czasem
przekonałam się, że dzięki niemu wszystko można rozkręcić od nowa. Niestety, nie trzyma
już steru. Zostałaś nam tylko ty.
Super...
Na jej twarzy malowało się rozczarowanie. Już dwa razy uratowała mi życie. Dawała mi
do zrozumienia, że jak na razie nie zrobiłam nic w zamian, co mogłoby wzbudzić jej uznanie.
Zmieniłam więc temat.
– Mel była z tobą spokrewniona? – Nie okazywałam żalu z powodu śmierci starszej
kobiety w gruzach pałacu, ponieważ Mal nie potrzebowała współczucia.
Westchnęła.
– Jestem jej genetyczną kopią, młodszą wersją. Ja... to znaczy my, długo służyłyśmy w
ochronie króla. Mam lojalność zapisaną w genach. Sklonowali człowieka o odpowiednich
cechach charakteru. – Parsknęła gromkim, szyderczym śmiechem. – Jesteśmy jak dawni
eunuchowie, tyle że nie trzeba nas kastrować. Geny zrobiły to za nas.
Nie zamierzałam się z nią sprzeczać. Patrzyłam, jak grupa sportowców wsiada do
prywatnej stonogi.
– Nie wiesz, czy Sera Bau podgląda wnętrza prywatnych pojazdów?
Podążyła za moim spojrzeniem.
– Bez obaw. Widzisz symbol biegacza? Tych sportowców sponsoruje James Monk.
– To się dobrze składa.
Stanęła przed maską pojazdu, który wpełzał na pas prowadzący do centrum miasta.
Żebrząc o podwiezienie, skłamała, że jestem sportsmenką i spóźniłam się na taksówkę.
Kierowca zlustrował mnie od stóp do głów. Udawałam kobietę wygimnastykowaną,
ujędrnioną i ogólnie podrasowaną najnowszymi anabolikami.
– Jakieś dokumenty?
Mal chwyciła ramę okna, jakby ściskała czyjąś szyję.
– W kule sobie lecisz? Przecież to Jales Wyzconski!
Uśmiałam się w duchu z jej staromodnej gwary i absurdalnego nazwiska, które
wymyśliła, ale ciągle patrzyłam z byka na kierowcę. Sportowcy zawsze wyglądają na
wnerwionych.
– Sprawdźcie, czy jest dość miejsca – burknął i odblokował zamek.
Wcisnęłam się między krykiecistów, jadących zabawić się nocą na Brightbeach.
Podchmieleni i weseli, opowiadali sobie ze śmiechem, jakie udało im się wyrwać
amoratos i na jak długo starcza im pary.
Jeszcze tydzień temu nie ruszałaby mnie ich gadanina, ale tego dnia było mi łyso. Równie
dobrze bohaterką ich żartów mogła być Ślicznota.
Ślicznota, która prawdopodobnie już nie żyła.
Mocno opalony facet z różową łysinką i początkami brzuszka pogłaskał mnie po udzie.
Przywaliłam mu z piachy między nogi. Zaryczał tak, że wszyscy pękali ze śmiechu. Przez
resztę drogi popatrywał na mnie z ponurą miną.
Zwariowałaś Parrish? Mało masz wrogów!
Rozstałam się z krykiecistami na skrzyżowaniu kilka przecznic przed targiem.
Na ulicy powróciłam do swojego starego wizerunku Jales Belliere. Merv zawczasu
zarejestrował mnie jako towar do odstrzału. W tej chwili mój sfałszowany rodowód fruwał po
aukcyjnym portalu w działach przedsprzedaży.
Wędrówka po sklepach bez kredytowego wsparcia Gerwenta Bana zaowocowała jedynie
tanią, niedopasowaną, rozszerzaną spódniczką, wyzywającą atłasową bluzeczką na
ramiączkach i nieco chybotliwymi szpilkami. Pozostało mi już tylko wyjść na estradę i
odegrać komedię. Jeśli dobrze pójdzie, James Monk połknie haczyk.
Oczywiście, istniało ryzyko, że komu innemu spodoba się źle ubrana amorato z dalekiego
Interioru. Handlarze ludźmi powtarzają, że egzotyczne sztuki zawsze mają wzięcie.
Merv obiecał, że będzie podbijał cenę, by odstraszyć niemile widzianych licytantów, lecz
nie było pewności. Nie dowiedział się też, czy Burżuj przeżył strzelaninę na moście; z nim też
wiązało się pewne ryzyko. Do „Luxorii” nie dało się dodzwonić.
I jeszcze Leesa Tulu. Jeśli tam będzie...
Po podaniu numeru rejestracyjnego mogłam wsiąść do windy, która automatycznie
zatrzymała się jedno piętro wcześniej. Poszłyśmy korytarzem do następnego punktu
recepcyjnego. Dalej zobaczyłam coś, co przypominało zatłoczoną pracownię kosmetyczną.
Towar był tam modelowany, gorsetowany i dopieszczany. Usuwanie włosów łonowych.
Zabiegi upiększające podobne do tych, jakie przeszłam na Plastyku. Części ciała (głównie
genitalia) wszelkich kształtów i rozmiarów. Powietrze ciężkie od feromonów.
Ledwie zwąchałam afrodyzjaki, ocknął się we mnie Eskaalim.
– Myślałam, że regulamin aukcji nie przewiduje feromonów – mruknęłam.
– Kupujący nie mogą ich używać, ale towar tak.
Czym prędzej poszukałam stanowiska kosmetycznego. Obok seksiła się cicha parka.
Mal chwyciła mnie z tyłu za ramiona i potrząsnęła mną z nasrożoną miną. Wcześniej nie
zauważyłam, jak delikatną ma skórę, niemalże dziecięcą.
Trzepnęła mnie w ucho i założyła mi maskę na twarz. Spadłam z krzesła i zaraz się
podniosłam, nabuzowana i gotowa do bitki. Jedną ręką zablokowała i przytrzymała moją
pięść.
– Poczekaj z seksem do wyjścia na estradę.
Poczerwieniałam. Miotały mną najróżniejsze emocje, przede wszystkim jednak czułam
upokorzenie.
Próbowałam się jakoś pozbierać do kupy, kiedy nadszedł wizażysta i wgapił się we mnie.
– Kto ubierał tę szmatę? – rzucił niby do siebie. Podobnie jak wszyscy tu pracujący nosił
maskę, która syczała przy każdym oddechu. Zabrał się żwawo do programowania
kosmetycznych nanorobotów, które wyżarły łuszczący się naskórek, rozprowadziły róż na
policzkach i wchłonęły niekorzystną woń ciała. Kiedy tak po mnie łaziły, wizażysta ściskał
mi piersi, aż stały się niemożliwie wąskie i sterczące.
Kurczę, aż dziwne, że byłam taka opanowana. Szczerze mówiąc, czułam się nawet
całkiem, całkiem...
– Ee... na przejściu granicznym milicja zwinęła mi bagaż – powiedziałam, wysilając
mózg. – Pewnie spodobała im się zawartość.
– Typowe. Chłopaki na granicy są jak panienki... – Wyraz podejrzliwości, błąkający się
na jego ustach, przestał być tak wyraźny.
Jego dotyk już mnie nie wpieniał. Afrodyzjaki wkradały się pod maskę i rozpalały ciało.
Próbowałam myśleć o Leesie Tulu, wiedźmowatej znachorce. Rozsyłała tyle
negatywnych wibracji, że mogłaby ostudzić największą euforię.
Tymczasem moje myśli rączo pobiegły do Loyl-me-Daaca. Mogłabym się z nim wreszcie
spotkać, gdyby kupił mnie Monk. Planowałam skopać mu dupsko za to, że kłamał w sprawie
mojej przemiany.
– Dobrze się czujesz? – Mal przywróciła mnie do rzeczywistości.
Kiwnęłam głową. Świdrujący dzwonek powiadomił nas, że trwa przerwa w licytacji.
Między towarem i wizażystami przewijał się niepospolicie wysoki chudzielec w długim,
skórzanym płaszczu. Zginał w dłoniach, niczym bicz, elektryczne pręcisko.
– Prezenter – powiedziała Mai.
– Skąd tyle wiesz? – zdziwiłam się.
– Niedocenianie ludzi ma zgubne następstwa – odparła wymijająco.
Kochankowie przy sąsiednim stanowisku usłyszeli dzwonek; pośpiesznie dokończyli
bzykanko i wygładzili ubranie. Poczułam jednocześnie ulgę i rozczarowanie.
– A co, ważniak jakiś? – rzuciłam dość głośno.
– Nie gap się, bo tu przyjdzie – poradziła stojąca blisko dziewczyna, wciskając piersi pod
biustonosz. – Jeśli stwierdzi, że nie będą cię wysoko licytować, zostaniesz sprzedana do paki.
Paka! Przypomniały mi się słowa Gerwenta Bana o Ike’u, który skupywał kryminalistów
z przeznaczeniem na materiał doświadczalny.
– Wolno mu?
Prędko, z wyraźnym przestrachem kiwnęła głową i odwróciła się w drugą stronę.
Prezenter jakby nas usłyszał, bo przystanął i odwrócił się na pięcie.
Kiedy wizażysta biadolił na temat wielkości i stanu moich porów w skórze, spokojnie
odwróciłam spojrzenie. Prezenter zniknął w swoim kantorku.
Na ekranie ściennym wyświetlił się mój numer. Startowałam po przerwie jako pierwsza.
I jak tu wyjść przed ludzi i nie wpaść w panikę? Według mnie targi niewolników idą w
parze z gwałtami i morderstwami. A jednak wciąż byłam rozpalona...
Zauważyłam, że nie ma przy mnie Mal. Nagle usłyszałam zgiełk, a na lewo od głównego
wyjścia namierzyłam jej szerokie plecy. Nad drzwiami opuścił się zamontowany pod sufitem
półautomatyczny karabin i ze szmerem zaczął się kołysać w lewo i prawo. Kto by nie
zauważył takiej giwery? Ludzie wrzeszczeli i panikowali.
Odepchnęłam wizażystę, rozpłaszczyłam się na ziemi i pod osłoną krzeseł poczołgałam
się w poszukiwaniu lepszego widoku.
Gdy patrzyłam spomiędzy stada nóg, wyglądało na to, że straż w korytarzu rozbroiła
intruza.
Z kantorka wynurzył się prezenter w długim płaszczu i zaprezentował swój spektakularny
oręż: strzelbę kaliber 12 ze zwężonym końcem lufy – starą, lecz sprawdzoną, szczególnie
morderczą z bliskiej odległości. Zaległa martwa cisza.
– Biorę ją w przedsprzedaży – rozległo się.
Poznałam ten głęboki, gardłowy głos. Wiedźma! Miałam z nią do wyrównania ładnych
parę rachunków, ale gdybym ją wypatrzyła przed pokazem, mogłabym nie doczekać realizacji
swoich planów. Pochyliłam więc głowę, modląc się w duchu, by ochroniarzom nie spodobała
się jej arogancja. Zabrał głos prezenter:
– Madame Tulu, często uczestniczy pani w aukcji, zatem wie pani, że na targu
obowiązuje ścisły regulamin. Przed prezentacją nikt, dosłownie nikt nie nabywa towaru z
zielonego pokoju. W przeciwnym razie runie nasz przejrzysty, sprawiedliwy system. Zasady
licytowania nie podlegają dyskusji.
– Jeśli przez ciebie ją stracę, Listrata...
– Jeśli straci ją pani, to tylko w wyniku uczciwej licytacji – przerwał jej prezenter. –
Miłych wrażeń z igrzysk, madame Tulu!
Dostrzegłam ulgę na twarzy Mal. Znowu stanęła przy mnie.
Nim wstałam, upewniłam się, że zamknięto wiedźmie drzwi przed nosem.
– Czemu jej tak zależy na tobie?
– Długa historia – odpowiedziałam. – I krwawa.
– Jales Belliere? – Moje przybrane nazwisko odbiło się echem od ścian zielonego pokoju
niczym wystrzał armatni. Z pochyloną głową i miną cherubinka zbliżyłam się do prezentera.
– Nie przepadamy tu za chuligaństwem. Jeśli w czasie sesji zrobisz coś głupiego,
sprzedam cię poza aukcją. – Boleśnie dźgnął mnie w ucho lufą strzelby. – Kapujesz?
Nie wątpiłam w jego szczerość. Nie szanował ludzi, których sprzedawał jak wołowe
tusze. W sumie nic dziwnego. Przeważnie sami się nie szanowali. Z drugiej strony, przywiały
ich tu względy praktyczne. Kto jest na tyle głupi, żeby odmówić, gdy mu proponują stałą
pensję i lepsze warunki pracy? Może tylko ja...
Stałam przed nim bez słowa i dusiłam w sobie gniew. Zinterpretował moje zachowanie
jako strach i odszedł, usatysfakcjonowany.
Wypowiedziano mój numer śpiewnym tonem. Inny wizażysta zapędził mnie prosto do
windy serwisowej. Nie zdążyłam już pogadać z Mal. Ledwie starczyło czasu na zdarcie maski
z twarzy.
W windzie wizażysta chlusnął mi w nos afrodyzjakiem z buteleczki. Wpatrywałam się w
jego odsłonięte ramiona i gładko ogoloną buźkę, zastanawiając się, jak wygląda nago. Na
szczęście kurtyna się uniosła, nim pożądanie przyćmiło mi zmysły.
No to czadu!
R
OZDZIAŁ
20
W blasku reflektorów wszystko uzyskało abstrakcyjny wygląd – z wyjątkiem prezentera
Listraty, który w postawie zuchwałej i wyzywającej okupował środek podwyższenia. O tak,
facet kumał cza-czę. Jego aksamitny głos był przynętą i wykorzystywał go na maksa,
rozprawiając o sposobach na sukces rynkowy.
Trzy razy przeszłam się tam i z powrotem, a tu nikt nie wyskakuje z ofertą. W ostrym
świetle czułam się kompletnie naga. Nie naga w sensie goła, ale zdana na łaskę losu. Ślepa i
bezbronna. Niepełnosprawna.
Z jednej strony nakręcały mnie afrodyzjaki, z drugiej – przerażała świadomość, że gdzieś
w tłumie czai się Tulu, gotowa zrobić mi kuku. A ja za cholerę nie mogłam nic zobaczyć.
Ścierały się we mnie najróżniejsze uczucia. Jakby tego było mało, prezenter opuścił swoje
stanowisko na środku podestu i zbliżył się, żeby obmacać mnie swoim kijaszkiem.
– Tańcuj, szmato! – mruknął i wziął się do pocierania.
Rozległ się głos spikera, który wyliczył moje – koń by się uśmiał! – dokonania,
sfabrykowane przez Ibisa. Bujdy wierutne, łatwe do przejrzenia.
A mimo tego na ekranie ściennym pojawiła się pierwsza oferta. Zgadniecie czyja? Tak,
tak: mojej przyjaciółki, czarownicy voodoo!
Nie wiem, może z powodu bliskości Marinette, w każdym razie afrodyzjaki szybko
przestawały działać. Do dupy z taką prowizorką! Zejście podziałało na mnie tak, że miałam
ochotę wytłuc wszystkich wkoło. Co ja mówię, cały świat wymordować!
Ejże, wyluzuj...
Dałam sobie spokój z paradowaniem; stanęłam na skraju podwyższenia, wsparłam ręce
na biodrach i spojrzałam z byka. Monotonny gwar nagle przycichł o kilka decybeli. Towar z
reguły nie gapi się bezczelnie na kupujących. Towar się wdzięczy, kokietuje i walczy o jak
najwyższą cenę.
Poczułam, jak kijek napiera mi na pupę i wkrada się między nogi. Instynktownie się
odwróciłam i celnym kopniakiem wytrąciłam prezenterowi narzędzie. Zaklął po cichu i
wyciągnął z płaszcza paralizator. Uśmiechał się do widowni, jakby wszystko zostało
wyreżyserowane.
– Mogłem ci się lepiej przyjrzeć, podstępna suko! – warknął pod nosem.
– To może przyjrzysz się temu?
I kropnęłam mu z bani w ten jego kościsty brzuch. Złożył się jak dwie połówki
hamburgera. Zlecieliśmy na pysk z podestu, taranując po drodze ludzi w pierwszym rzędzie.
Pierwsza ochłonęłam. Żeby dorwać jakąś broń, zerwałam z nóg swoje badziewne szpilki. Z
tyłu ekran wariował od wyświetlających się ofert.
Wyglądało na to, że ludziska polubiły pannę z charakterkiem. Frajerzy!
Szansę, jaką dawała znajomość z Monkiem, totalnie zaprzepaściłam, więc nie pozostało
mi nic innego, jak ratować resztki godności... i pryskać.
Cwałowałam do drzwi, kiedy między poprzewracanymi krzesłami i sponiewieraną
klientelą przedzierali się w moją stronę dwaj ochroniarze Tulu. Dopadli mnie dopiero przed
wirealkową seksbudką. Zaatakowali jednocześnie, obaj zwinni i przypakowani. Pierwszy
owinął mi się wokół nóg, drugi walnął mnie z całej siły. Czułam, jak nos pęka. Najpierw ból,
potem błogosławione otępienie.
Wierzgnęłam z wściekłą furią. Miałam obolałe nogi, a mimo to jeden wyrżnął plecami w
czujnik reklamowy. Otoczyła go chmura chichotkowych bąbelków. Połknął ogromną ilość i
dostał śmiechawki.
Splunęłam krwią i potraktowałam drugiego atomowym sierpowym. Przewrócił się na
swojego koleżkę. Razem tarzali się w spowolnionym tempie, spowici obłokiem darmowej
sproszkowanej euforii.
Niezdarnie stanęłam na nogach, wydmuchując krwawe bąbelki z rozkwaszonego nosa.
Otwarte złamanie. Kicha...
Z dwóch stron podkradli się do mnie Tulu i Listrata.
Zastanawiałam się, czy nie pokaże się znowu Marinette. Wyglądało na to, że zagięła
parol na mnie. Zadzierałam z ludźmi, których naprawdę powinnam się wystrzegać.
Opodal zmaterializowali się mundurowi, obwieszeni biżuterią. Otoczyli mnie ze
wszystkich stron. Wypatrywałam jakichś oznak, naszywek, ale nie zauważyłam rzęsy, topora
ani biegacza.
A więc najemnicy. Powiało optymizmem.
Łapiąc Listratę bezwstydnie od dołu, próbowałam zgnieść mu jajca. W pierwszej chwili
myślałam, że się sprytnie wywatował, aż nagle zrozumiałam, czemu tak zawzięcie tępi towar.
Ktoś zdążył go pochlastać przede mną.
– Ty eunuchu! – warknęłam i spróbowałam chwycić go za gardło.
Dźgnął mnie prętem podładowanym do oporu. Padłam na ziemię w konwulsjach.
Trzęsłam się i śliniłam, gdy się spode mnie wyplątywał.
Wtem z windy wyskoczyła Mal, a w ślad za nią sznurek ochroniarzy. Determinacja, z
jaką brnęła w moją stronę, dodała mi otuchy.
Kiedy była dosłownie krok ode mnie, padła przykryta siatką paraliżującą.
Spotkały się nasze spojrzenia.
Niezła myśl, Mal, powiedziało moje.
Idiotka, powiedziało jej.
Ja czy ona?
Ochrona przystąpiła do sprzątania, Listrata zaś rozkraczył się nade mną z butną miną
handlarza niewolników. Nie byłam w stanie nic zrobić, ciągle wstrząsały mną dreszcze.
Prezenter uniósł pręt, żeby mi jeszcze dołożyć, ale zastygł w bezruchu, bo nagle rozległ
się dzwonek. Obejrzał się na ekrany. Ten wysoko pod sufitem zgasł zupełnie; wyrzucał z
głośników karaibską muzykę, żeby zabawić tłum.
Ktoś anonimowy ostro się targował. Gruba szyszka dokonywała zakupu.
Oby chodziło o mnie!
Wykręciłam szyję i spojrzałam na Mal. W jej oczach – jedynej ruszającej się części ciała
– jaśniała nadzieja.
Spiker ogłosił koniec składania ofert i zatwierdził transakcję.
Ochroniarze zepchnęli na bok Tulu, żeby się do mnie dostać.
Listrata przyklęknął, zasłonił się przed moim splunięciem i szepnął mi do ucha:
– Jeszcze cię znajdę.
Wstał i ruszył na środek podestu, żeby uspokoić rozczarowanych ludzi.
Poczołgałam się do Mal i położyłam jej rękę na ramionach.
– Jest... mój... – Tylko tyle zdołałam wydukać.
Ochrona próbowała mnie od niej oderwać i ułożyć na dmuchanych noszach. Z całej siły
zaciskałam palce.
– One są razem! – krzyknął ktoś z widowni. – Widziałem je w windzie!
– Lepiej weźcie je obie! – dodał kto inny.
Ochrona spokojnie się naradzała. Po krótkiej przerwie wezwano drugie nosze.
Tłum wiwatował – zbyt przejęty zakończeniem dramatycznego przedstawienia ze mną w
roli głównej, żeby jeszcze zwracać uwagę na Listratę, który reklamował już następny towar.
Byłam wdzięczna ludziom za wsparcie.
Ochrona doholowała nas do windy. Minutę później byliśmy już na dachu. Wciągnęłam w
płuca potężny haust świeżego powietrza; miałam serdecznie dość targu.
W ciągu godziny przybył helikopter. Z ulgą dostrzegłam na kadłubie symbol biegacza.
Pilot rozłożył tylne fotele, na których już po chwili leżałam razem z Mal.
* * *
Nigdy w życiu nie leciałam tak długo helikopterem. Pilot w końcu wykonał karkołomny
manewr i wylądował.
Mal ciągle leżała unieruchomiona siatką paraliżującą. Pilot nie chciał jej wyłączyć przed
dotarciem na miejsce.
– Jeszcze t-trochę... i d-dostanie szału – zauważyłam po odzyskaniu częściowej swobody
poruszania językiem.
Nie przejął się tym, tak samo jak nie przejmował się krwią, która kapała z mojego
rozbitego nosa na elegancki dywanik w helikopterze.
Cóż, podrasowany w klinice profil diabli wzięli. Starczy, że się przebiorę, dorobię paru
blizn, a do tego ktoś mi przetrąci kość policzkową – i witaj dawny wyglądzie.
W czasie lotu przestałam dygotać, lecz nie opuściła mnie drętwota i ociężałość.
Połknęłam tyle krwi, że język i gardło wydawały się oblane ciepłą metaliczną polewą. W
czasie gwałtownego lądowania zebrało mi się na wymioty.
Jakoś usiadłam i wyjrzałam przez szybę. Na chwilę zapomniałam o dolegliwościach, bo
widok zapierał dech w piersiach. Inaczej wyobrażałam sobie posiadłość Jamesa Monka;
spodziewałam się luksusów podobnych jak w hi-telu. Byłam w błędzie. Rzeczywiście,
bogactwo kłuło w oczy, ale nie miało tu ultranowoczesnego oblicza. Ani obsesyjnie
antycznego, jak w przypadku Gerwenta Bana.
Ujrzałam coś zupełnie innego. Na łagodnym stoku, wśród rozległych trawników, stały
białe budynki z płaskimi dachami. Tu i tam skrzył się staw lub wodospad. Stworzono
tropikalną scenerię, ożywioną plumeriami i passiflorami, w porównaniu z którą Viva
wydawała się pusta i nijaka. Nikt sobie nie mógł pozwolić na tak rozległą posiadłość w
okolicach wybrzeża, po prostu nie było wolnej przestrzeni.
A jednak była. Monk kupił całą górę ze ściętym wierzchołkiem oraz nadbrzeżną równinę
w północnej części Vivy. Nie brakowało nawet łowców zanieczyszczeń, fruwających po
niebie na podobieństwo latawców, oraz gigantycznych filtrów wodnych, które kąpały się w
falach zalewających plażę.
Przypomniało mi się Fishertown i szary bukiet tłustej wody. Aż trudno uwierzyć, że to
ten sam ocean.
Łzy zakręciły mi się w oczach, gdy podziwiałam ten piękny krajobraz... i pękałam z
zazdrości. To niesprawiedliwe, że niektórzy tyle mają. Monk wkurzył mnie już na dzień
dobry.
Zbocza gór położonych na północy i zachodzie powielały ów odświętny wystrój. Zatem
nie tylko Monk, inni również...
Słyszałam opowieści o miejscu, gdzie góry sterczą z ziemi jak zęby. Obserwując
wspinający się do nas wagonik kolejki linowej, próbowałam przypomnieć sobie nazwę.
Kielich? Uczyłam się o nim w szkole sieciowej. Był to park narodowy, relikt z epoki,
kiedy jeszcze istniały takie rzeczy. W takim razie znajdowaliśmy się na północnych rubieżach
miasta, ponad pięćset kilosów od Trójki. Na samą myśl kręciło mi się w głowie.
Gdy tylko wylądowaliśmy na płycie, zjawił się kompanion i otworzył drzwi. Pilot
wyłączył sieć paraliżującą Mal, a kompanion zaczął rozplątywać włókna.
– Uważaj – przestrzegłam.
Atletycznie zbudowana kobieta odzyskała czucie i kontrolę nad mięśniami w gwałtowny,
niekontrolowany sposób. Rzuciłam się do drzwi, ale zdążyła mnie tak grzmotnąć, że
wypadłam jak z procy i potoczyłam się po asfalcie. Widocznie jej to nie zadowoliło, bo
wymierzyła kompanionowi tęgiego kopa w brzuch, od którego pękła powłoka skórna z
plastycznej biomasy.
Pilot spanikował. Uniósł maszynę kilka metrów nad ziemię i nagłym przechyłem
wyrzucił pasażera. Upadła z nieprzyjemnym łoskotem. Niespecjalnie jej to zaszkodziło;
wstała jak zwierzę otrząsające się z much.
– Poznajesz mnie, Mal?
Pogrzebała w myślach i kiwnęła głową.
– Masz halucynacje. Wszyscy tak się czują, kiedy za długo leżą w sieci. To minie.
Chrząknęła i wywinęła młynka potężnymi ramionami, jakby chciała poprawić krążenie.
Odskoczyłam na wszelki wypadek.
Kompanion wyprostował się i grzecznie zaprosił nas do wagonika. Wciąż trzymał się za
brzuch. Wpakowałam się do środka bez chwili zwłoki. Mal była najlepszą eskortą, jaką
miałam w życiu, ale na razie wolałam, by się z nią męczył Monk.
– Ruszaj, nim nas porąbie na kawałki! – zawołałam do kompaniona.
Nie był w ciemię bity, bo w mig odczytał moje myśli i zanim Mal przystąpiła do szturmu,
wskoczył do wagonika. Gdy zatrzasnęłam drzwi, wcisnął guzik i ruszyliśmy w dół z
warkotem.
Mal wyładowała złość na krzaczastych oleandrach, rosnących wokół lądowiska.
* * *
Kompanion, przytrzymując bebechy, przedstawił się i powitał mnie oficjalnie w Kielichu
Drugim.
– A gdzie Kielich Pierwszy?
Wskazał górę wznoszącą się na północy.
– Kto jest jego właścicielem?
– Sera Bau.
Nie byle kto...
Oparłam się o okno i przyjrzałam dżinsom kompaniona, jego wypucowanym butom i
czystej białej koszuli (brakowało guzików w miejscu, gdzie wynurzały się wnętrzności).
Mimo rany wyskoczył ze swoją przepisową gadką dla turystów:
– Rezydencja Monka zajmuje wiele pięter. Zakwaterowaliśmy cię na dwudziestym
piątym tarasie. Tarasy dwudziesty do trzydziestego są zarezerwowane dla robotników. Wolno
ci odwiedzać; niektóre fragmenty plaży, balkon i salę gimnastyczną. Nie masz wstępu do
reszty posiadłości.
– A to co? – Wskazałam olbrzymią budowlę w połowie zbocza.
– Storczykowa oranżeria, obowiązuje zakaz wstępu. Łatwo zaszkodzić roślinom. Jeśli
sobie życzysz, ogrodnik codziennie przyniesie ci do domku świeże kwiaty. U siebie w
mieszkaniu na Kanale Słonecznym możesz oglądać uprawę miodowonnego storczyka z
rodziny oncidium. Poproszono lekarza, by opatrzył ci rany.
Odchrząknęłam. Nadal czułam smak krwi w ustach.
– Niepotrzebny lekarz. Wystarczą środki przeciwbólowe.
– Środki przeciwbólowe zostaną ci dostarczone szybem. Sprawdź przy segmencie
kąpielowym. Jeśli spokojnie przemyślisz swój wygląd, może się zdecydujesz na fachową
pomoc. Jeśli tak, zadzwoń po obsługę.
Szukałam w jego twarzy oznak ukrytego szyderstwa, ale napotkałam tylko beznamiętne
spojrzenie. Jeśli się ze mnie nabijał, robił to bardzo dyskretnie.
– W swoim czasie skontaktuje się z tobą osobista sekretarka pana Monka. Proszę bez
skrępowania korzystać z garderoby i wszystkich udogodnień, jakie znajdują się w domku.
Jeju! Nikt się dotąd tak do mnie nie zwracał. Aż dziwnie się tego słuchało. I co, u diabła,
znaczy słowo „miodowonny”? Pogrzebałam w module lingwistycznym i parsknęłam
śmiechem. Pewnie pieśń miodowonnych storczyków wygrałaby w cuglach każdy festiwal w
Trójce.
Przejażdżka kolejką linową była równie okropna co latanie; wagonikiem bujało jak
praniem w czasie huraganu. Musiałam się ostro hamować, żeby nie wyskoczyć za burtę i nie
uciec z powrotem na górę. W tym hamowaniu pomogły mi oczywiście hermetycznie
zamknięte kuloodporne drzwi. Może nie pierwsza miałam takie ciągotki.
W końcu wyszłam na zewnątrz i poczułam podmuch powietrza. Kompanion odjechał z
warkotem. Kolejka linowa wydawała się przedpotopowym sposobem poruszania się w górę i
w dół, ale bogaci chłopcy miewają specyficzne gusta.
Wszystkie drzwi w domku stały otworem. Błąkałam się po pokojach jak włamywacz,
który trafił pod zły adres.
Klub Burżuja miał luksusowe wyposażenie, owszem, ale jednak był tylko klubem. Pałac
Gerwenta Bana z założenia podkreślał prestiż, stanowił mauzoleum bezużytecznych antyków.
Dokładnie takich, jakie spodziewano się zastać w królewskiej siedzibie.
Tutaj z kolei wszystko wyglądało inaczej. Na każdym kroku dostrzegałam subtelne
znamiona bogactwa: teleskop i stanowisko obserwacyjne na balkonie, półprzezroczyste
ściany z migotliwymi artystycznymi deseniami, bielusieńka pościel, chrzęst siatki na owady,
która chwytała i bezpiecznie wyprowadzała na dwór zabłąkane insekty.
Zastanawiałam się, czemu Monkowi zależy, żeby nie uśmiercać owadów.
Błądziłam po omacku, szukając środków przeciwbólowych przy wlocie do szybu.
Znalazłam go między sypialnią a sanitariatką. Przełknęłam podwójną dawkę, po czym
kontynuowałam zwiedzanie, jakby domek był ciemną stroną Księżyca.
Słowo „sanitariatka” w żaden sposób nie oddawało wyposażenia – jak się wyraził
kompanion? – segmentu kąpielowego. Chciałam się już wyszorować, zmyć krew z twarzy, a
jednocześnie musiałam zbadać teren. Postanowiłam najpierw zakończyć rekonesans. Nie
mogłam przecież leżeć goła w wannie bez sprawdzenia, czy ktoś mnie nie podgląda przez nie
przyciemnione szyby.
Ogrody zbiegały spod balkonu stromym zboczem ku zarośniętym dżunglą tarasom, przy
czym na każdym bielił się dach domku. Nie widziałam ścieżynek dla spacerowiczów. James
Monk nie zachęcał gości do pieszych wycieczek.
Podejrzewając, że ktoś jednak może mnie oglądać, weszłam na stanowisko obserwacyjne
i spojrzałam przez teleskop. Zobaczymy, może kogoś namierzę... Kręciłam teleskopem na
wszystkie strony, aż w końcu stwierdziłam, że chwilowo nikt mnie nie śledzi.
Dawało o sobie znać zmęczenie. Wgramoliłam się do wanny (wanienka Teecea była przy
niej niczym) z nadzieją, że woda zapewni mi odrobinę prywatności.
Prawie zasypiałam, kiedy ze ściennego ekranu odezwała się do mnie e-sekretarka Monka.
Zapowiedziała, że mnie wkrótce odwiedzi i że, w związku z moim pośpiesznym wyjazdem z
targu, mogę skorzystać z gościnnej garderoby, a także raczyć się lekkimi przekąskami.
W sypialni czekała na mnie taca z trudnym do zidentyfikowania jedzeniem. Spacerując
naokoło, zapychałam się dziwnymi smakołykami i rozmyślałam o tysiącu rzeczy. Między
jednym a drugim kęsem na zmianę przymierzałam i zrzucałam z siebie ubrania. Przejrzałam
się również w lustrze. Z nosa nie ciekła już krew, ale wyglądał paskudnie: rozerwana skóra i
pogruchotane chrząstki. Nie wyglądałam przekonująco w roli amorato.
Cały czas dokuczało mi jedno pytanie: dlaczego Monk mnie zatrudnił?
Wbiłam się w ciasne portki i, chociaż było ciepło, jedwabny płaszcz z postawionym
kołnierzem. Miałam serdecznie dość paradowania nago po tym świecie. Na nieszczęście dla
Monka.
Zgodnie z obietnicą przybył kompanion (nie ten co poprzednio), żeby zaprowadzić mnie
do sadyby szefa mniej więcej na środku zbocza Kielicha Drugiego. Wszędzie w
przeźroczystych domkach widziałam ludzi. Najwyraźniej Monk lubił zabawiać... i podglądać
gości.
Cóż, jak to w branży...
Na wszelki wypadek spróbowałam ponownie wczuć się w rolę dumnej amorato.
Obracałam na palcu pierścionek z afrodyzjakiem, prezent od Ślicznoty. W kółko o niej
myślałam, kiedy kompanion zabawiał mnie opisem okolicy. W końcu wagonik zakołysał się
mocniej i zatrzymał przed pagodą. Podwórze kojarzyło mi się z klubem Burżuja, było
bezkompromisowym połączeniem zbytku i pedantycznej czystości. A może po prostu
przywykłam do brudu i ubóstwa.
Po wizycie w Mo-Vay ciężko się pogodzić z wieloma rzeczami.
Kompanion przeprowadził mnie koło detektora do oszczędnie urządzonego
pomieszczenia z kilkorgiem drzwi, nie prześwitującymi ścianami i skupiskiem ekranów.
Nawiasem mówiąc, w rezydencji szefa żadna ściana nie była przezroczysta.
Zapewne lubił patrzeć, ale wolał, żeby nie patrzono na niego. Nawet panoramę uroczej
plaży oglądałam przez przyciemniane okiennice.
– Jales Belliere? Nazywam się James Monk.
Nareszcie. Miejmy to już za sobą.
Wlepił wzrok w mój nos i miałam wrażenie, że ledwo powstrzymał się od śmiechu. Ja też
z trudem powstrzymałam wesołość.
Monk był niewiele starszy ode mnie. Prędko nad sobą zapanowałam. Mieszkanie pod
jednym dachem z ojczymem Kevinem oduczyło mnie jednego: oceniania ludzi po wyglądzie i
wieku. Osoby nieprzewidywalne są szczególnie niebezpieczne, bo prawie zawsze mają coś do
udowodnienia.
Kurde, powinnam coś o tym wiedzieć! Sama taka jestem.
– Podmienił pan swoje publiczne zdjęcia.
– A czemu każdy ma wiedzieć, jak wygląda najbardziej wpływowy człowiek na
południowej półkuli?
– Za takiego się pan uważa?
Patrzył w zamyśleniu na morze, gdy ja podziwiałam jego mocną opaleniznę, stadko
piegów i gęste, brązowe włosy. Loyl-me-Daac miał wygląd lekko trącącego slumsami macho
z rozkładówki, gdy tymczasem Monk urodził się z fizjonomią wyrafinowanego gangstera. Do
ogólnego stylu pasowała nawet płaska, metalowa wtyczka za uchem. Pewnie rozmawiał i
równocześnie oglądał zawody sportowe.
– Za człowieka już teraz, za osobistość niebawem. Co zdobywasz bez trudu, tego nie
doceniasz.
Tym razem parsknęłam śmiechem, na dodatek szyderczym.
Popatrzył na mnie i zmarszczył swoje wymodelowane brwi.
– Jakoś nie wyglądasz na osobę, za którą się podajesz. Czyżbyś nieszczęśliwie rozbiła
nos... w czasie awantury?
Odruchowo zakryłam część twarzy.
– Czemu każdy ma wiedzieć, jak wyglądam na co dzień? – odpaliłam cicho.
I czekałam. Intuicja mi podpowiadała, że chociaż rozbudziłam jego ciekawość, stoję na
krawędzi przepaści. Jeśli jego zainteresowanie przerodzi się w złość lub, co gorsza,
podejrzliwość, znajdę się w pierdlu w czasie o wiele krótszym, niż trwa jeden szwindelek
Raula Minoja.
Monk splótł palce, jak to robią starsi ludzie.
– Jeśli nie liczyć skaleczeń, faktycznie przypominasz amorato. Twoja niedawna wymiana
zdań z moim podwładnym pozwala przypuszczać, że jesteś utalentowana. Ale też obcesowa,
no i nader pyskata. Zresztą amorato doświadczony w bitwach to nieczęsty widok.
Obcesowa? Nader pyskata? Tego rodzaju zdolności językowe kosztują fortunę.
Miałam ochotę nacharkać mu na twarz. Jak to się dzieje, że po świecie buja się tylu
zarozumiałych, aroganckich ludzi? Zupełnie jakbym miała do czynienia z kasiastym Loyl-me-
Daakiem.
Tak czy owak, ukłoniłam mu się służalczo, co było najtrudniejszą rzeczą, jaką zrobiłam w
życiu.
– Pochodzę z Interioru, proszę pana. Może i brak mi ogłady, ale z pewnością nie talentu.
Jeśli mogę zadać pytanie... czemu zostałam wybrana, skoro ma pan o mnie tak złe zdanie?
Stałam z pochylonym czołem, kiedy obchodził mnie wkoło, a do tego macał i ściskał,
jakbym była półtuszą na rzeźniczym haku.
– Powiedzmy, że polecił mi cię dobry znajomy. – Dotknął mojej szyi, a potem rozchylił
płaszcz, żeby ocenić figurę. – A to co? – Sięgnął po pierścionek od Ślicznoty.
Nie podnosiłam głowy w nadziei, że przeoczy mój hardy wyraz twarzy.
– Każdy amorato ma pewne narzędzia... na podorędziu – dodałam po przeszukaniu
zasobów słownikowych.
Zsunął mi z palca pierścionek i poszedł do niewielkiego modułu diagnostycznego w
alkowie. Zbadał go i – przekonany o jego nieszkodliwości – z zadowoleniem przyniósł z
powrotem.
– Dziś wieczór masz pokazać się publicznie. Jutro podejmuję gości, więc zastanawiam
się, jak ich zabawić. Jeśli spełnisz dzisiaj moje oczekiwania, jutro dam ci pracę, a ponadto
wystawię świetne referencje. Mam nadzieję, Jales Belliere – dodał ciszej – że nie jesteś
przereklamowana. Sporo ryzykuję, sprowadzając cię tutaj... z uprzejmości dla przyjaciela.
Bez owijania w bawełnę: spraw się dobrze albo zaliczę tę inwestycję do złych długów. A
tymczasem zrób coś z twarzą. – Wykonał szeroki gest ręką z ujmującym, radosnym
uśmiechem.
I finał audiencji.
R
OZDZIAŁ
21
Pozwoliłam się opatrzyć lekarzowi dlatego, że nie działały środki przeciwbólowe, a nie
że Monk mi kazał. Tak to sobie tłumaczyłam. Nie uśmiechało mi się strojenie na wieczorną
„wystawę”, ale trudno, musiałam być na przyjęciu u Monka.
– Co za bajzel, to wymaga gruntownej rekonstrukcji – psioczyła chuda lekarka spod
foliowego pokrowca. Wolała uniknąć bezpośredniego kontaktu z moją krwią. – Niestety,
nanomedykamentów nie starcza mi nawet dla pracowników. Wyobrażasz sobie, ilu tu mamy
gości? Na samo złuszczanie skóry czasem brakuje materiału.
– Niech mnie pani porządnie znieczuli i prostuje.
Oczy jej rozbłysły.
– Czyli... tradycyjnymi metodami?
Zrobiłam zbolałą minę.
Lekarka, całkiem jak dziecko bawiące się pistoletem, obłożyła mnie dermą i wsunęła do
nozdrzy cienkie pręciki usztywniające.
Świeczki stanęły mi w oczach, kiedy chrząstka chrzęściła jak żwir pod nogami. W końcu
lekarka zagwizdała; przykleiła płatki skóry, posmarowała blizny (te na czole również) i dała
maść na siniaki.
Wstałam chwiejnie.
Rzuciła mi jeszcze jedną dermę.
– Masz, to na później. Wyglądasz na taką, która wie, co z tym robić.
Szykowałam się na wieczorne spotkanie jak na wojnę. Byłam emocjonalnie
rozchybotana; z jednej strony determinacja, z drugiej hamulec: strach. Istne wariactwo!
Do niedawna wydawało mi się, że podjęłam kilka trudnych decyzji. Teraz jednak
zrozumiałam, że to nieprawda. Za każdym razem stałam pod murem i musiałam walczyć o
życie. Czyli było dość łatwo. Decyzje nie wymagały głębszego zastanowienia.
Obecnie mogłam się wycofać. Nikt nie stał za moimi plecami, każąc zrobić to czy tamto.
Wszystko sprowadzało się do jednego pytania: czy faktycznie zależy mi na Trójce, odkąd
wyrwałam się z tego szamba?
Z ponurą miną podniosłam wzrok na sławetną oranżerię Monka, a potem na ciemniejące
niebo. Chociaż powietrze było czyste, nie widziałam gwiazd na zachmurzonym firmamencie.
Pojawiało się coraz więcej wątpliwości. Ni stąd, ni zowąd zapragnęłam pogadać z
Teece’em i zjeść szawarmę w barze Lu Chow. Chciałam, żeby Larry nalał mi piwa i
powiedział, że Riko planuje napaść na mnie przy najbliższej pełni księżyca. Dałabym sobie
radę. Wiedziałabym, jak postąpić.
Tu jednak była obca ziemia. Bogactwo niezasłużone, wręcz nieprzyzwoite. A jednak z
bliska kusiło, dawało poczucie niezależności...
Tak łatwo byłoby zapomnieć o reszcie świata.
Zapomnij... Zapomnij...
Eskaalim podpuszczał mnie do złożenia broni. Kolejna jego sztuczka: Parrish bez
pragnienia odwetu równa się Parrish bez celu.
Uciekłam przed grożącym mi rozleniwieniem, przywołując na pamięć Gurka, który tonął
w zatrutym kanale – ofiary Ike’a, omamionego niedorzeczną wizją postludzkości, i jego
sponsorki Sery Bau.
Kiedy wspomnienia tamtych chwil rozgrzebały w moim sercu krwawą ranę, zwróciłam
się do obsługi z prośbą o lekki posiłek i zapytałam o Mal.
– Twoja znajoma zostanie zwolniona, kiedy zespół medyczny stwierdzi zanik objawów
chorobowych – odparła gromko służąca.
– Jak długo to potrwa?
Służąca podłączyła się do strumienia danych.
– Jeśli potwierdzi się bieżąca prognoza, to... jutro po południu. Do tego czasu możesz ją
odwiedzać w klinice na Tarasie 72.
Zadowolona, przełączyłam ekran na kanał muzyczny i zaczęłam przywdziewać wojenny
rynsztunek. Pierwsza rzecz: szpilki. Tak wysokie, że oddychałam rozrzedzonym powietrzem.
Zrobiłam w nich mały trening, połykając ruszające się rarytasy, które przyniósł do domku
ubrany na biało kompanion.
Następnie wybrałam zwyczajną bluzeczkę z minimalnym dekoltem. Skrupulatnie
strzepnęłam z palców resztki jedzenia, wytarłam ręce o prześcieradło i zapięłam na guziczki
skąpy łaszek. Włączyła się syrena alarmująca o naruszeniu wewnętrznego regulaminu.
Uciszyła się dopiero wtedy, gdy pacnęłam w głośnik. Skandal, żeby nie można było wytrzeć
ręki o pościel!
Na koniec wyszukałam czarną, kusą spódniczkę.
Chcąc czymś zająć myśli, poprosiłam gosposię, żeby przeczytała mi skrót oficjalnego
życiorysu Monka. Na wszystkich ekranach ściennych wyświetlała się twarz mojego szefa,
gdy monotonnym głosem opowiadała o jego wykształceniu i karierze zawodowej. Słuchałam
jednym uchem, dopóki nie nawinął się temat jego pochodzenia. Jak wszyscy tubylcy,
fascynowałam się historią rodów w moim kraju.
– James Monk to potomek szacownej rodziny australijskich dziennikarzy, po których
odziedziczył przedsiębiorczy charakter. Dziś już nie sposób wskazać na południowej półkuli
drugiej tak czystej linii genealogicznej. James Monk jest ikoną, człowiekiem jedynym w
swoim rodzaju...
Uśmiechnęłam się w duchu. Loyl-me-Daac mógłby z tym polemizować.
– Znany z rozlicznych zainteresowań i akcji dobroczynnych, swoją sławę zawdzięcza
również największej i najcenniejszej na świecie kolekcji storczyków. Raz w roku zaprasza
botaników, żeby mogli ocenić postępy w krzyżowaniu odmian...
– Wystarczy – przerwałam odczyt życiorysu.
Do chwili przyjścia kompaniona powtarzałam w głowie cały plan.
Z dala raz za razem dolatywały krzyki.
– Pan Monk woli, by goście spali w dzień, a balowali w nocy – skomentował kompanion,
gdy wsiadaliśmy do wagonika.
Balowali? Patrzyłam na błyszczące linie, widoczne dopiero po zmroku, porozrzucane po
całym stoku góry. Do spółki z lampionami dawały wrażenie, że na każdym poziomie trwa
wesoła balanga.
– Co to za linie?
Kompanion zawahał się, jakby szukał odpowiedzi zgodnej z etykietą.
– Pan Monk porusza się w obrębie posiadłości własnym środkiem transportu.
Jak na zawołanie, ze szczytu góry śmignął bobslej w kształcie opływowej rakiety. Przez
moment zasuwał obok wagonika. Nie mówcie, że mój piękniś spóźni się na randkę!
* * *
Wagonik nie zatrzymał się przed otoczoną palmami pagodą, ale przy budynku o
stosunkowo prostej architekturze. Kompanion zaprowadził mnie do głównego wejścia i w
paru słowach poinformował, że powinnam zaczekać. Ale czekanie działało mi na nerwy, i tak
już zresztą zszargane. Pchnęłam drzwi i chwiejnie wtoczyłam się do środka. Wysokie obcasy
to zmora!
Pierwszy pokój był pusty; zastałam w nim łóżka i wyściełane ławy, ustawione wyżej lub
niżej. Na ścianach rządziły powiększone – i w pewien sposób erotyczne – trójwymiarowe
obrazy storczyków, z których każdy wydawał wonny zapach.
Przeciwległe drzwi prowadziły do fikuśnej łaźni, wyłożonej chropowatymi płytkami.
Było tam ze sto różnych kranów, natrysków i innych przyrządów służących do moczenia. W
kącie dostrzegłam wąskie, dwukierunkowe schody ruchome, sunące w dół bezszelestnie.
Z braku lepszych pomysłów zjechałam piętro niżej.
W mdłym świetle powracały wspomnienia Stellar i salonu tortur Wielkiej Łapy.
Znalazłam się w katowni. Wśród przyrządów prymitywnych, łatwych do rozgryzienia,
znajdowały się złożone i wyrafinowane. Niektóre były dla mnie zagadką.
Wskoczyłam na schody, żeby przypadkiem nie wpaść na Monka. Jeszcze by pomyślał, że
mam ochotę pobawić się narzędziami.
Spacerowałam po łaźni między fontannami, zastanawiając się, po kiego grzyba tyle tu
tego zainstalowano.
– Woda działa na zmysły. – Do środka wszedł Monk i zbadał mnie miernikiem. – Poza
tym chcę, żeby goście byli czyści. Przyleciałaś tu z mocno skażoną skórą. W czasie kąpieli
odkaziliśmy cię środkami czyszczącymi. Byłaś narażona na działanie metali ciężkich. Jak to
wytłumaczysz?
Zadrżałam ze strachu. Co mu powiedzieć?
Jakoś udało mi się zachować kamienną twarz.
– Ja tylko twierdzę, że mam talent, a nie że pochodzę z dobrej rodziny.
Ryknął śmiechem.
– Jales Belliere, żyjesz wyłącznie dzięki poczuciu humoru. Miejmy nadzieję, że
przemawiają za tobą... cenniejsze walory.
Wyciągnął rękę, wskazując mi drogę.
Znów zatrzęsłam się ze strachu. Z kim, do jasnej ciasnej, zachciało mi się bawić w
ciuciubabkę?! Durny kamuflaż i debilne gierki!
Wróciliśmy do pokoju obwieszonego obrazami storczyków. Ktoś już tam na mnie czekał,
ubrany w luźne szaty i namaszczony wonnym olejkiem. Ktoś, kogo znałam aż za dobrze.
– Jales, przedstawiam ci Loyla. Będzie ci partnerował w czasie próby. On też ma świetne
referencje. Spodziewam się, że okażecie się warci pieniędzy, jakie na was wyłożyłem.
Jakbym dostała obuchem w łeb. Pociemniało mi w oczach... z czego się nawet
ucieszyłam.
Ale mój nowy partner nie dał mi wytchnąć. Chwycił mnie za ramię, aż mi się gorąco
zrobiło.
– Cześć, Jales. – Cedził przez zęby słowa, jakby chciał je zmielić na pastę.
Kiwnęłam głową jak niemota.
Monk rozsiadł się w fotelu i zamaszystym gestem wskazał podwójne łoże.
– Zaczynajcie.
Krążyłam wokół Loyl-me-Daaca niczym czujny zwierz, a nie profesjonalna kurtyzana.
Serce wyrywało się z piersi. Miałam przepieprzone! Nie mógł to być ktoś inny?
W przeciwieństwie do mnie Loyl nie panikował. W jego oczach widziałam tylko złość i
zimną satysfakcję. Okłamałam go i uciekłam. Teraz za to zapłacę. Już za moment. Na oczach
jednego z najbogatszych ludzi na świecie.
Wyciągnął biologiczną rękę i pogłaskał mnie po szyi z udawaną czułością. Palce
przesunęły się do krawędzi dekoltu. Sztuczna ręka spoczęła na mojej talii i zacisnęła się,
kiedy mnie do siebie przyciągał.
– Zabiję cię, jeśli próba wypadnie słabo! – szepnął.
Serce mi zwolniło. Praktycznie przestało bić.
Loyl przywarł ustami do mojej szyi i przejechał językiem po skórze. Nim zdążyłam
odetchnąć, potargał na mnie bluzeczkę. Zostałam z jedwabną resztką kołnierzyka i nagimi
piersiami.
– To mnie zabij – odpowiedziałam cicho.
Chwycił mnie i dzięki swojej masie ciała z łatwością obalił na łóżko.
Poharatałam mu paznokciami natłuszczony tors i wyśliznęłam się spod niego, kiedy się
na moment poderwał.
– Z przyjemnością, ale potem.
Rzucił się na mnie i zwaliliśmy się na marmurową posadzkę, której chłód kłuł boleśnie.
Walnęłam głową o ziemię. Szarpaliśmy się naprawdę na poważnie.
Monk krzyknął i sięgnął do komu. Jedno jego słowo i wylądowałabym z Daakiem gdzieś
na zadupiu, o którym świat nie słyszał. Ta chwila przeciągała się w nieskończoność.
Ale nie mogłam też ulec Loylowi. Nie mogłam z nim iść na całość. Z nikim zresztą.
Pasożyt był za silny. Gdybym się poddała, już nigdy by się nie dał okiełznać.
Zaciskając pięści, szykowałam się do nokautującego ciosu.
Loyl przyuważył to i równocześnie pierścień na moim palcu. Wiedział, do czego służy –
dostrzegłam to w jego oczach. Chwycił mnie za rękę i zmusił do włożenia palca do ust.
Szarpałam się z nim, ale sztuczna ręka działała jak imadło. W ciągu kilku sekund
substancje rozpuszczone w ślinie przerobiły mój opór na szaleńcze pożądanie.
Wtedy doszedł do głosu Eskaalim.
Loyl pocałował mnie. Buszował językiem w moich ustach, żeby się naćpać chemią.
Kiedy afrodyzjak zadziałał w jego organizmie, dreszcz po nim przebiegł.
Przetoczyłam się na bok, żeby zedrzeć z siebie spódniczkę. Innym razem wyraz okrutnej
satysfakcji na jego twarzy obudziłby we mnie mordercze instynkty, teraz jednak byłam we
władzy czegoś silniejszego, mroczniejszego.
– Kładź się na plecach! – rozkazałam.
Zgodził się, o dziwo.
Monk rozparł się wygodniej w fotelu, zabawiając się członkiem. Ogarniał spojrzeniem to
nas, to storczyki.
Chciałam dosiąść Loyla, ale bez ostrzeżenia przewrócił mnie i przyszpilił moje ręce.
Wszedł do środka powoli... a mój umysł zapłonął tysiącem emocji.
Było mi zupełnie inaczej niż ze Ślicznotą. W jej towarzystwie ani razu nie
doświadczyłam tak kolosalnego przypływu szczęścia. Nie zdołałam zamaskować uczuć, a
spojrzenie, jakim w zamian obdarzył mnie Loyl, odebrało mi oddech. Dopiero co dyszał
żądzą zemsty. Teraz pojawiło się w nim zmysłowe pożądanie. Pragnął mnie, a ściślej
mówiąc... mojego przyzwolenia.
Zaklęłam.
Koktajl Ślicznoty nie był zwyczajnym afrodyzjakiem. Stanowił serum prawdy, które
zrywało z człowieka wszystkie warstwy obłudy.
– Nie przeszłam przemiany – wyrwało mi się. – Dlaczego mnie okłamałeś?
– Za wszelką cenę chciałem cię przy sobie zatrzymać.
O, szczęście niepojęte!
– Starczyło poprosić.
Uśmiechnął się z żalem i wniknął we mnie głęboko.
– Próbowałem, nie działało.
Szarpnęły mną pierwsze dreszcze nadchodzącego orgazmu.
On też to zauważył, bo zaczął pchać się we mnie ze zdwojoną energią i twarzą
wykrzywioną szaleństwem.
– Parrish, wariatko! Nie rozumiesz, jak bardzo...
Znienacka potraktowano nas sprayem tłumiącym popęd seksualny. Magiczna chwila
minęła bezpowrotnie.
Wpiłam się paznokciami w ramiona Loyla. Koło nas Monk schował aerozol do kieszeni,
wytarł się ręcznikiem i rzucił go na podłogę. Potem zapiął rozporek.
– Wystarczy. Nie zatrudniam was po to, żebyście sobie nawzajem dogadzali. Macie
pracę. – Po tych słowach wyszedł.
Loyl leżał otumaniony, gdy tak nagle odcięto go od wrażeń zmysłowych. Roześmiałabym
się, gdybym miała nad sobą jakąkolwiek kontrolę. Ale nie miałam. Antidotum na mnie nie
działało. Nie było już dla mnie ukojenia.
* * *
Sera Bau będzie tu niezadługo. Prawie się kochałam z Loyl-me-Daakiem. Te dwie myśli
tłukły się w mojej głowie do późna w nocy.
Około drugiej nad ranem przestałam się oszukiwać, że jestem normalna i że jeszcze mogę
zasnąć. Wstałam i ubrałam się w koszulkę i spodnie od dresu. Pozbierałam fanty zamówione
u gosposi i w blasku księżyca złożyłam je do kupy.
Kiedy się z tym uporałam, wyszłam na dwór... i nie mogłam uwierzyć, że w ogóle istnieje
coś takiego jak Trójka. Noc była ciepła i przejrzysta, ciszę mąciły tylko odległe śmiechy i
przytłumiony chrobot wagoników. Tutaj mogłam udawać, że nadal jestem Parrish Plessis, co
wydawało mi się niemożliwe, kiedy leżałam sam na sam ze swoimi myślami.
Kolejka liniowa dzieliła górę na dwoje świetlistą krechą. Ruszyłam jej śladem; kryjąc się
w cieniu, wspinałam się do lądowiska helikopterów.
Chociaż paliły się światła wokół płyty, nic się nie działo. Chyłkiem minęłam cztery
śmigłowce i zbliżyłam się do magazynu paliwa. Za wężem do tankowania znalazłam cztery
beczki z płynem hydraulicznym.
Podprowadziłam tyle, żeby napełnić zamykaną szczelnie torebkę na żel, któremu
zawdzięczałam fajną bąbelkową kąpiel. Schowałam torebkę pod koszulkę i wybrałam się w
drogę powrotną.
* * *
W oświetlonym wejściu do oranżerii dostrzegłam strażnika. Poczekałam, aż wstanie. W
końcu przeciągnął się i znudzonym krokiem ruszył na obchód budynku. Gdy zniknął,
wśliznęłam się do środka.
W klimatyzowanym pomieszczeniu było tak parno, że pot ze mnie spływał jak brudna
woda. Powałęsałam się trochę wśród rządków roślin; wykorzystując wszczepiony moduł
lingwistyczny, powtarzałam na głos nazwy z tabliczek: bulbophylum, vanda, dendrobium,
cymbidium, thelymitra, calochilus. Tysiące orchidei – czasem przepięknych, czasem
koszmarnie brzydkich – wydzielały egzotyczną woń. W odróżnieniu od większości kwiatów
ich korzenie wydobywały się swobodnie z doniczek, zupełnie jak anteny w poszukiwaniu fal
radiowych.
Dwa proste roboty pracowały metodycznie wśród roślin, zajęte nawożeniem i badaniem
kawałków kory na zawartość wilgoci. Pochyliłam się, żeby w razie czego je zdemolować, ale
nawet mnie nie zauważyły.
Minęłam łukowate przejście, obrośnięte pnączami, i znalazłam się w bocznej oranżerii.
Zgodnie z opisem na tablicy, rosły tu najrzadsze okazy Monka, mające specyficzne
wymagania środowiskowe. Każdą delikatną hybrydę oddzielała elektryczna bariera. Bez
wahania zmieszałam płyn hydrauliczny z chemikaliami, które dostałam od gosposi. Potem
głęboko w kupie mchu torfowca zakopałam torebkę i darmową e-sekretarkę.
Kiedy się wyprostowałam, zaczęły mnie swędzieć łuski na policzku. Po chwili już piekły.
Wydawały się gorące w dotyku, jakby się nadpaliły. Przez chwilę stałam zmieszana i
rozmyślałam o Wombebe. Miałam wrażenie, że biedne dzikie stworzonko uwiesiło mi się na
szyi i skrobie mnie po łuskach, bym zwróciła na nie uwagę.
Nie bujaj w obłokach, Parrish. Zabieraj się stąd, bo jeszcze cię ktoś zobaczy!
Po raz ostatni obejrzałam się za siebie i myknęłam do wyjścia. Strażnik wrócił na swoje
stanowisko; miał przenośną maskę do wirealki i dłubał w zębach. Na jakie rozrywki mógł
liczyć po zapadnięciu ciemności?
Przemykając bokiem, obiecałam mu w duchu, że czekają go wkrótce niezapomniane
atrakcje.
* * *
Wyprawa na taras, gdzie miało się odbyć przyjęcie, zajęła mi resztę nocy i przysporzyła
otarć na kolanach.
Przyczajona w cieniu wypielęgnowanych krzewów, badałam układ terenu, oświetlonego
mdłym światłem sączącym się z pobliskich domków. Dach, zbudowany z iście katedralnym
rozmachem, kryty strzechą ze sztucznej słomy, miał rozsuwane połacie i osłaniał okrągły bar.
Nanoroboty pracowicie pucowały podłogę i zżerały drobiny kurzu. Co pewien czas któryś
iskrzył i pękał. Ledwo widoczna poświata na brzegach otwartego tarasu nakazywała
ostrożność. Cichutko buczały urządzenia alarmowe.
Śmigałam między skalniakami i wymodelowanymi krzewami, aż trafiłam na szlak kolejki
Monka. Cofnęłam się do tarasu, licząc kroki i pieczołowicie zapamiętując zakręty. Na koniec
ponownie przebyłam tę drogę; tym razem szłam jak ślepiec: z zamkniętymi oczami i
wyciągniętymi rękami.
Kilka metrów przed kolejką linową usłyszałam podejrzany dźwięk. Dostałam gęsiej
skórki. Ktoś mnie obserwował. Siląc się na spokojny krok, poszłam do stacyjki i
zadzwoniłam po wagonik. Chwilę czekałam, aż zjedzie. Ciągle czułam na plecach czyjś
wzrok.
Wcisnęłam przycisk i zaszyłam się głęboko w fotelu. Kiedy wagonik wystartował,
poczołgałam się do przeciwnego okna i wyskoczyłam w mrok. Zsuwałam się po zboczu do
stacji na tarasie. Z najwyższą ostrożnością zbliżyłam się do toru bobslejowego i zaszyłam w
ciemnościach.
Po pewnym czasie na ścieżce pojawiła się jakaś postać, pogrążona w półcieniu.
Poczułam podmuch ciepłego powietrza. Koło mnie zatrzymał się bobslej Monka.
Podchodzący do niego strażnik przeszedł dokładnie nade mną. Drasnął mnie butem po
twarzy. Bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, że postać zatrzymuje się i rozgląda, tknięta
niejasnym podejrzeniem.
Wstrzymałam oddech i zacisnęłam pięści, gotowa się bronić.
Nagłe z komu w bobsleju doleciało pytanie:
– Gdzie jesteś?
Strażnik zajął miejsce w środku.
– Nie mogłam spać. – Aksamitny głos należał do kobiety.
– Wracaj, nie ma czasu. – To był Monk.
Westchnienie.
– Już – powiedziała cicho i zamknęła pokrywę. Bobslej odjechał w dal.
Długo leżałam wpatrzona w gwiazdy, zastanawiając się, czemu aksamitny głos wydał mi
się dziwnie znajomy.
Wspinaczka do domku trwała wieczność. Bałam się korzystać z kolejki linowej, a tarasy
wydawały się bardzo strome i śliskie. Mimo to solidny wysiłek stłumił gniew wrzący w moim
ciele. Bezczynność mnie denerwuje i pozbawia formy.
Po wyłączeniu światła wzięłam kąpiel. Łokcie i kolana obłożyłam sztuczną skórą.
Następnie odkapslowałam wylepioną ostrzeżeniami butelkę i usadowiłam się przed dużym
ekranem w salonie.
– Proszę mapę rezydencji Monka.
Łyknęłam z butelki i od razu mnie siekło. Mapa najpierw się rozmyła, potem wyostrzyła.
Uważnie studiowałam szczegóły, obliczając odległość od tarasu do lądowiska dla
helikopterów.
– W którym domku jest pan Monk?
Uparta mapa odmawiała odpowiedzi na pytania dotyczące jej właściciela i jego gości.
Raz jeszcze przeanalizowałam układ terenu i wykonałam w myślach kilka działań
matematycznych.
– Teraz miasto Viva. – Powiększył się obszar przedstawiony na mapie. – Teraz bliskie
peryferie. – Unikałam słów „Sektor Trzeci”. Obszar znów się powiększył.
Kazałam przekopiować mapy do swojego gratisowego palmtopa.
Wszystko już wiedziałam. Rozluźniłam się kilkoma łykami absyntu, odpięłam z
łańcuszka magiczną gwiazdę Merva i przyłożyłam ją do szyi. Sensory wykryły ciepło
ludzkiego organizmu. Poczułam niemiłe swędzenie, gdy zawiązywało się polimerowe łącze.
W rezydencji Monka znajdował się tradycyjny moduł wirtualnej przestrzeni, oparty na
graficznym interfejsie. Słoneczna wyspa, błękitne niebo, słona bryza, fale wpływające na
plażę. Polem startowym był jacht zacumowany przy długim nabrzeżu. W recepcji dla gości
wypożyczyłam awatara (babkę w bikini) i dałam nura do wody... mającej kolor absyntu.
Niezdarnie podpłynęłam do nabrzeża i weszłam po schodkach. Natychmiast koło mnie
zjawiła się gosposia, z wyglądu zadziwiająco podobna do Mal: monstrualne bicepsy, twarz
szarżującego byka.
Kiedy weryfikowała moje dane, zapoznałam się z opcjami menu i zrobiłam włam do
zbrojowni Monka. Włączyły się alarmy. Do wyrwy zleciała się cała horda antywirusów. Gdy
w panice łatały dziurę, niezauważenie wkradłam się do sekcji komunikacyjnej i
zaprogramowałam bobsleja. Uwinęłam się migiem i wróciłam do swojego awatara –
dokładnie w chwili, kiedy zdybała mnie ochrona.
Nabrzeże uciekło mi spod nóg i wpadłam prosto w zbałwanioną kipiel. W ułamku
wirtualnej sekundy znalazłam się na pełnym morzu. Próbowałam utrzymać się na
powierzchni, wmawiając sobie, że to tylko wirealka wysokiej rozdzielczości. Niestety, mój
mózg nie widział różnicy.
Spanikowałam i zaczęłam tonąć. Pod wodą dostrzegłam ciemne kształty płaszczek i
rekinów: polujących wirusów. Wierzgałam nogami. Nie musiały mnie nawet pożerać, i tak
miałam zaraz utonąć.
Bez sensu! Przecież to wszystko sztuczne!
Teece... pomóż...
Ale w tym odległym zakątku raju Teece nie mógł mnie usłyszeć.
Woda wdarła się do płuc i świat zaczął odpływać. Ledwo zauważyłam, że wystrzeliwuję
z wody i ląduję na twardym, szerokim grzbiecie. Gdy podrzuciło mnie po raz trzeci,
wysmarkałam nosem słoną wodę. Złapałam oddech i ułożyłam się na śliskiej skórze.
Przejrzałam na oczy.
Ryjek!
Stworzenie potrząsnęło głową, jakby chciało powiedzieć, że to nie jego pomysł, i zaczęło
pruć fale w stronę wyspy. Nadpływające rekiny wyszarpywały z niego kawałki ciała. Ryjek
ścigał się z nimi, a ja starałam się nie spaść i bezradnie patrzyłam na długi ślad krwi.
Pomóż mu, Merv...
Awatar zaczął się rozlatywać, ale na szczęście byłam już na płyciznach. Wyczołgałam się
na plażę i obejrzałam za siebie. Ryjek rozpadł się w krwistej pianie, wśród ciemnych,
ruchliwych sylwetek.
Pod plażowym parasolem znalazłam wyjście, wpełzłam do środka i wynurzyłam się w
realu.
U moich stóp leżała potłuczona butelka po absyncie. Skóra mnie swędziała, mokra od
potu, alkoholu i prawdziwej krwi. Rany były niewielkie, lecz wyglądały paskudnie.
Gdzieś tam Ryjek wykrwawiał się na śmierć. Rozszarpany na strzępy.
Zaniosłam się płaczem. Parrish, idiotko! Wirtualny świat jest do dupy! Życie jest do
dupy!
Usiadłam. Wpatrując się w szkło i nanoroboty spijające resztki palącego trunku,
zastanawiałam się, czy gdybym umarła na tym drogim dywanie, zrobiłyby to samo ze mną.
R
OZDZIAŁ
22
Ślicznota wiedziałaby, co na siebie włożyć.
Grzebałam w katalogu, aż mi zaczęły łzawić oczy. Kolekcja zgromadzona w rezydencji
Monka niezupełnie odpowiadała moim gustom. Czy powinnam włożyć suknię zgodnie z
wymogami etykiety?
Nie, chyba nie...
W akcie rozpaczy zamknęłam oczy i na oślep wycelowałam palcem w obrazek. Nie
patrząc na to, co wybieram, podałam swój rozmiar i zamknęłam książkę. Gosposia
poinformowała mnie, że za godzinę będzie dostawa.
I kłopot z głowy.
Wezwałam wagonik kolejki i kazałam się zawieźć do Mal.
Przebywała jeszcze w klinice koło lądowiska dla helikopterów. Apatycznie siedziała
przed ekranem, na którym wyświetlały się wiadomości OneWorldu. Częściowo nie miała
czucia w twarzy.
Wyprowadziłam ją do ogrodu. Chcąc pokrzyżować szyki pluskwom Monka, zasypałam
kamieniami oczko wodne. Nie musiałam tłumaczyć Mal, że powinna uważać na słowa.
Rzadko się odzywała.
– Nic ci nie jest?
Pokręciła głową. W ciągu dwóch dni wyraźnie schudła. Cienie pod oczami wskazywały
na to, że z powodu depresji nie spała w nocy.
– Popilotujesz maszynę?
Namyślała się chwilę i wreszcie przytaknęła. Nie sparaliżowana połówka ust lekko się
wykrzywiła, a w oczach zaświeciły iskierki.
– Nie będzie ci przeszkadzać, jeśli zrobi się groźnie?
Zgięła zdrową rękę i starła ślinę z ust.
– K-kiedy?
– Usłyszysz hałas.
– G-gdzie?
Dałam jej palmtopa z oznaczonymi współrzędnymi.
– Ścieżka dla turystów.
Popatrzyła na mapę i obtarła brodę.
– F-fajnie.
* * *
Wróciłam do domku, żeby się przygotować. Dostarczono mi krzykliwą i wyzywającą
kreację: wycięte plecy, błysk zielonych cekinów. Czułam się jak kicia w zaułku Shadoville.
Miałam na sobie tylko jeden dodatek: Merry3 na nadgarstku.
Zjechałam kolejką na taras i pozwoliłam się prześwietlić ochronie.
* * *
O północy na nocnym niebie mrugały światła helikopterów. W większości czekały na
pozwolenie lądowania. Wagonik kolejki z mozołem sunął w dół i w górę, przewożąc
amatorów urokliwych pejzaży.
Zobaczyłam wiele znanych osobistości. Manatunga Wright-woman, Laidley Beaudesert,
Chaos Left – wszyscy najpopularniejsi prezenterzy i zarazem piloci szpiegusów, jakim kiedyś
była także Razz Retribution. Domyślałam się już, jak Loyl-me-Daac poznał swojego
sponsora.
Co mnie najbardziej uderzyło, to ich najzupełniej zdrowy kolor skóry i beztroski śmiech.
W Trójce rzadko się go słyszało, tym bardziej, że można było sobie przez niego napytać
biedy. Na przedmieściach zaś najczęściej coś tuszował. Tutaj ludzie posługiwali się nim
jednak bez żadnych zahamowań.
Wokół okrągłego baru zebrał się spory tłumek przesadnie atrakcyjnych palantów, z
których każdy starał się przekrzyczeć hałas. W cieniu na uboczu czekali kompanionowie,
spełniający w milczeniu zachcianki swoich właścicieli.
Powinnam być pod wrażeniem, zachwycona i oczarowana. Coś w tym stylu. Zamiast tego
czułam się zniesmaczona i przygaszona.
Biednych i bogatych dzieli przepaść, wyrwa w żywej tkance świata, w którą nigdy tak
boleśnie nie wdepnęłam. Rozumiałam teraz, dlaczego Loyl-me-Daac stał się fanatykiem,
dlaczego z takim zaangażowaniem próbował stworzyć lepsze życie dla swoich bliskich.
Przebywał w tym gronie w charakterze towaru. Zahaczył również o kopalnie w głębi kraju.
Jego zdaniem, nędzny żywot części społeczeństwa to hańba tego świata.
Nagle zapragnęłam się z nim spotkać; chciałam być przy kimś, kto zna moją przeszłość.
Kto wie, jaka jestem naprawdę.
Ciągle chodził za mną zapach jego ciała.
– Co ty masz na sobie!?
Aż podskoczyłam, kiedy przedmiot moich rozmyślań warknął mi do ucha. Czułam, że się
czerwienię. Zawsze potrafił po mistrzowsku sprowadzić mnie na ziemię.
Skoro nie odpowiadałam, przystąpił do dalszych ataków:
– A tak w ogóle, to skąd się tu wzięłaś? Dlaczego uciekłaś ode mnie w Trójce?
– Bo mnie okłamałeś.
– O co ci chodzi? – żachnął się.
– Wcale się nie zmieniłam. – Mówiłam spokojnym, kontrolowanym tonem, jakbyśmy
sobie tłumaczyli, gdzie stoi najbliższy kelner. – Myślałeś, że ci ulegnę, jeśli powiesz mi to, co
powiedziałeś... Myślałeś, że... będę cię potrzebowała... – Czułam, że płonę. Spojrzałam mu
prosto w oczy. – Żeby była pełna jasność, Loyl: nigdy nie będę cię potrzebowała! Nigdy ci
nie ulegnę!
Pojedynkowaliśmy się na spojrzenia, póki kelner nie rozładował napięcia tacką z
narkotykami.
Wypiłam żółty, musujący napój, który lekko piekł w przełyku. Loyl sięgnął do talerzyka
z napisem AMFA.
– Uważaj z tym przed występem – ostrzegłam.
Prychnął wzgardliwie.
– Występy, Parrish, zawsze mi wychodzą. – Zapiął marynarkę, żeby ukryć plamy potu na
koszuli.
Trochę mu dopiekłam, co sprawiło mi ogromną satysfakcję.
Popatrzył na tłum, obdarzając kogoś swoim najsłodszym uśmiechem.
– Nie znam twoich planów, ale poczekaj z nimi, aż się skończy przyjęcie. Inaczej
zaszkodzisz mi w interesach. Kapujesz?
– Szukasz sponsora na miejsce Razz, co? – rzuciłam oskarżycielskim tonem.
– Chyba nie myślałaś, że tak łatwo dam za wygraną? – odparł spokojnie. – Sama widzisz,
ile mają kasy.
Ktoś z tłumu dał mu sygnał. Zniknął w gąszczu eleganckich ramion. Nim poszłam jego
tropem, złapano mnie za łokieć. Obok stał Monk, przystojniak w garniturze. Kurde, jak ja
lubię przystojniaczków!
– Kazałem ci zrobić coś z twarzą! – powiedział z wściekłością.
Dotknęłam opuchlizny na nosie.
– Lekarzowi zabrakło kosmetycznych połykaczy.
– Ciesz się, że nie mam nikogo na twoje miejsce. Niebawem poznasz Lata Lindstroma,
biznesmena z północnej półkuli, który przybył tu na pokazy sportowe. Spełnisz jego
najdrobniejsze życzenia, w przeciwnym razie znajdę ci cichy kącik na resztę życia.
Groźbę wypowiedział ze swoim firmowym chłopięcym uśmiechem. Poprowadził mnie w
sam środek ludzi, lecz nikt się o niego nie otarł. Tłum robił mu przejście, jakby przestrzeń
wokół niego była ziemią świętą. Lub skażoną...
Weszliśmy na podwyższenie obok parkietu tanecznego, gdzie lekko trącił w ramię
wysokiego, atletycznie zbudowanego mężczyznę w drogim garniturze.
Ździebko mi ulżyło. Skoro już miałam kogoś zabawiać, dobrze, że nie umówiono mnie z
jakimś karaczanem.
Facet się cofnął, żeby wprowadzić nas w krąg swoich znajomych. Dalej stał niewysoki
grubasek w kwiecistym garniturze i wytwornych butach na obcasie.
W sekundę zdałam sobie sprawę, jak bardzo się pomyliłam. Atleta był w rzeczywistości
kobietą. Skamieniałam, kiedy się odwróciła. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
Kat? Moja mała siostrzyczka?
Odruchowo wyciągnęłam rękę, by jej dotknąć. Chwyciła ją mocno, nie okazując
zaskoczenia; widocznie sądziła, że chcę uścisnąć jej dłoń.
– Dobry wieczór... Jales, czy może się mylę? Polecono mi twoje usługi.
Odwzajemniłam uścisk dłoni.
– A pani kim jest? – Przyznaj się, pomyślałam. Na litość boską, co ty tutaj robisz?
– Sportowcem na rekonwalescencji...
– Byłaś sportowcem – wtrącił Monk. – Katrilla jest moim najlepszym łowcą spośród tych,
którzy są szkoleni.
Patrzyłam na nich zmieszana.
Kat pochyliła czoło. Widziałam, jak zaciska pięść.
– James chce przez to powiedzieć, że uczę się sztuki pilotowania szpiegusa. Na krótko
zmieniłam zawód.
Monk prychnął szyderczo.
– Dość się w życiu nabiegałaś, Kat, musisz się z tym pogodzić.
To ty! Ty porwałaś Wombebe, żeby mnie tu zwabić! Dostrzegła moją minę, moje nagłe
olśnienie, i szybko zmieniła temat:
– Chciałabym ci przedstawić mojego (i Jamesa) serdecznego przyjaciela, Lata
Lindstroma.
Mojego i Jamesa... Te trzy słowa wierciły dziurę w moim mózgu. Ostrzeżenie i
jednocześnie niezwykle pożyteczna wiadomość. Niech nie wiedzą, kim naprawdę jesteśmy,
Parrish. Nawet niech nie podejrzewają.
Puściłam jej rękę. Kat powalała wyglądem. Gibka, zachwycająca sylwetka. Jędrna skóra
odżywiona najlepszymi kremami i idealna muskulatura, na jaką może sobie pozwolić
wyłącznie elita. Wyobrażałam sobie, jak zmyka przed kulą z pistoletu i jednym susem
przeskakuje wieżowiec.
I generalnie ociekała seksem. Piersi wylewały się wręcz spod żakietu. Pod spodem nic nie
nosiła, przy czym cieniutki materiał dokładnie oddawał zarys mięśni, każde zagięcie
kręgosłupa.
Tylko drobne, charakterystyczne zżółknięcie oczu świadczyło o problemach z wątrobą.
Zaciśnięte usta wskazywały na to, że dokucza jej coś jeszcze.
Nagle jej włosy rozsypały się na ramiona, gdy jednym wystudiowanym ruchem uwolniła
je z ciasnego warkocza. Miały wręcz nieprzyzwoity połysk. Wiedziałam już, co mnie odrzuca
w narcyzach.
Zawsze wymuskana, zawsze zapatrzona w siebie, nie miała czasu na siostrzane uczucia. I
proszę, dokąd nas to zaprowadziło.
Kat przerwała moje rozmyślania brutalnym kuksańcem, dając mi znać, że mam zrobić
miejsce Monkowi.
Spojrzałam na Lindstroma. Pochłaniał mnie wzrokiem. Zastanawiałam się, co mu
powiedziano i czego się po mnie spodziewa.
– Lat, muszę cię przeprosić za wygląd Jales. Przydarzył jej się niefortunny wypadek:
przewróciła się i wypadła z wagonika kolejki. Co, oczywiście, nie osłabiło jej wigoru.
Prawda, Jales?
Kiwnęłam głową. Język odmawiał posłuszeństwa, kiedy miałam odgrywać kokietkę. Za
to głowa pracowała na najwyższych obrotach: próbowałam połapać się w sytuacji, pogodzić z
faktem, że Kat poleciła Monkowi moje „usługi” i że to ona mnie omal nie rozdeptała zeszłej
nocy. I to jej aksamitne, szlachetne brzmienie głosu. Gdzie się obracała przez ostatnie lata? I
dlaczego zadawała się z Monkiem?
Musiałam z nią porozmawiać.
– Nie mam nic przeciwko... Lubię silne kobiety. Staniesz obok mnie, Jales? Przy
wysokich kobietach czuję się bezpiecznie. – Lindstrom plątał się jak dziecko.
Wymieniłyśmy z Kat krótkie, porozumiewawcze spojrzenia dwóch wysokich kobiet.
Obcych sobie.
Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo oto do naszej wesołej gromadki dołączyły dwie osoby.
– Mam nadzieję, Laud, że dobrze się bawisz – rzekł Monk z pewną oschłością.
Eks-piosenkarka, dziś element sławnego medialnego trójkąta, znalazła się w naszym
gronie razem ze swoim partnerem do tańca. Loylem...
Pomyślałam sobie, że umrę ze śmiechu, jeśli to się stanie jeszcze zabawniejsze.
I stało się. Kapela zagrała. Garter Thin i the VBs.
Na wszelki wypadek stałam odwrócona do nich plecami.
Robił się z tego wieczorek zapoznawczy. Gadano, dzielono się narkotykami. Ludzie
wokół nas czuli się coraz swobodniej, każdy naszprycowany tym, od czego puszczają
hamulce. Ale gdziekolwiek zawędrowało nasze wąskie grono, zawsze byliśmy oddzieleni
niewidzialną barierą.
– Porwałaś dziecko, żeby mnie tu zwabić – odezwałam się cicho do Kat przy pierwszej
lepszej sposobności.
– Owszem. – Mimo alkoholu, który w siebie wlała, patrzyła na mnie trzeźwym wzrokiem.
– Dlaczego?
Rozchyliła płaszcz i pokazała mi bliznę na żebrach.
– Odmładzanie organów już niewiele pomaga. Nie mogę uprawiać sportu. Dostałam tę...
robotę i zorientowałam się, co jest grane. Chciałam, byś miała okazję udowodnić, że nie
zabiłaś Razz. Nie zabiłaś jej, prawda? – dodała szeptem.
Gdyby faktycznie miała na uwadze moje dobro... Ale skąd mogłam wiedzieć? Była dla
mnie obcym człowiekiem.
– Gdzie Wombebe? – zapytałam natarczywie. Pochyliła się, żeby odpowiedzieć po
kryjomu, lecz przerwała nam Esky Laud. Narzekała na kiepską muzykę.
Zgadzałam się z nią w stu procentach, choć najchętniej wysłałabym ją do stu diabłów za
to, że przerwała nam tak nie w porę.
– Fakt, są do bani.
Po mojej drugiej stronie Monk wdał się w rozmowę z Kat.
– Idź poflirtować z męską dziwką – mówił specjalnie głośno, żebym słyszała. – Laud się
wścieknie. Jeśli się spiszesz, może popatrzę na was później.
Kompanion przyniósł Kat małe pudełeczko. Posłusznie wyjęła tabletkę i umieściła ją pod
językiem. Unikając mojego wzroku, podeszła do Loyla i wsunęła mu rękę pod ramię.
Kat w objęciach Daaca, szczyt wszystkiego! W dodatku wydawał się nią oczarowany.
Laud denerwowała się, a Monk, który cicho rozmawiał z kimś przez kom, wyraźnie się
bawił. We mnie zaś wzbierały emocje, których nie czułam od wyjazdu z rodzinnego domu. I
przez cały ten czas Lindstrom wałkował mi plecy swoją spoconą ręką.
Jeszcze tylko trochę, pocieszałam się w duchu. Wytrzymaj jeszcze trochę z tymi
debilami...
* * *
Wejście Sery Bau nastąpiło około godziny pierwszej, kiedy obalałam z gwinta butelkę
szampana. Lindstrom pocierał kroczem moje udo niczym kocur, zadowolony ze znalezienia
drzewa obsikanego przez rywala.
Wymuszona uległość. Nie znoszę tego! Ale wiedziałam, że to się wkrótce skończy.
Czułam, jak wzbudzona przez Eskaalima fala adrenaliny uwalnia mnie od fałszu i pozerki. Za
moment będę normalną Parrish. Bez względu na konsekwencje. Nareszcie.
W ciągu tych ostatnich chwil próbowałam się rozluźnić jak pretendent do tytułu
mistrzowskiego przed wyjściem na ring albo sprinter na linii startowej. Chłodnym okiem, z
dystansem, śledziłam scenę, która się przede mną rozgrywała. Daac i Kat tańczyli blisko
siebie, Monk pracował, Lindstrom mnie obmacywał. Słyszałam piskliwy głos Garter Thin i
robota ochrony. Widziałam białą rybę na srebrnej tacy, którą wywijał kelner.
Sera Bau podchodziła do gospodarza. Powabna, wpływowa i splamiona morderstwem.
Na zupełnie innym poziomie świadomości sprawdzałam każdy detal planu, przewidując
nawet to, co będę czuła, kiedy stwórca stanie oko w oko z tym, co stworzył. Nie
zastanawiałam się nad porażką. Nic by mi to nie dało. Prosta sprawa, zwyciężę albo zginę.
No dobra, pora na mnie...
Podałam Merry3 hasło darmowej e-sekretarki, którą ukryłam w oranżerii, i wcisnęłam
guzik połączenia.
Kiedy zrobiłam pierwszy krok, Daac puścił Kat i obrócił się błyskawicznie w moją
stronę, jakby tylko czekał na tę chwilę. Wyczytałam z jego ust swoje imię.
Na krótką, króciutką sekundę zawahałam się (efekt uczuć, jakie do niego żywiłam), i
przesłałam mu uśmiech. Żadnych przeprosin, żadnej złości, żadnego chełpienia się.
Po prostu zwykłe oblicze Parrish.
Z twarzy Loyl-me-Daaca też opadła maska. Ruszył do mnie, ale było za późno. O wiele
za późno.
W wyniku eksplozji bezcenne storczyki i kawałki kory rozsypały się po całym stoku i
zabębniły o dach pawilonu. Rzuciłam Lindstromem w najbliższego ochroniarza Sery Bau i
rozbiłam o kontuar butelkę po szampanie. Bau poczuła na gardle zębatą krawędź szkła, a
wokół nas rozpętało się piekło.
R
OZDZIAŁ
23
Sera Bau wydawała się nienaturalnie spokojna. W przeciwieństwie do mnie. Jakby mi kto
doczepił silniki rakietowe. Próbowałam patrzeć we wszystkich kierunkach naraz. Za siebie, w
górę na roboty pilnujące porządku, a także na Monka, Loyla i Kat. Ponadto na
balangowiczów, którzy teraz kłusowali do wagoników kolejki lub wczołgiwali się pod stoły.
Każdemu było spieszno.
– Czego chcesz? – mruknęła.
– Chcę ci coś pokazać.
– Nie mogłaś zwyczajnie poprosić?
Jej perfumy były subtelne i agresywne, zapewne wytwarzane w porach skóry.
Zastanawiałam się, co jeszcze trzyma w zanadrzu, jaką broń schowała w zakamarkach stroju
wieczorowego.
– Rozbieraj się!
Mina jej zrzedła.
– Nie.
Otaczała nas już garstka ochroniarzy, więc ostrzegłam podniesionym głosem:
– Niech tylko mnie który dotknie, a oderżnę jej głowę! W najlepszym szpitalu się z tego
nie wyliże!
Na twarzach malowało się niedowierzanie i wyczekiwanie. Nie wierzyli, że to dzieje się
naprawdę, i czekali na koniec tej horrendalnej farsy. Milczenie się przedłużało, choć w tle nie
cichły odgłosy zamętu i paniki.
– Ona mówi poważnie! – krzyknął ochryple Loyl gdzieś z daleka.
Wychwyciłam napięcie w jego głosie. Właśnie podpisałam na siebie wyrok śmierci, więc
się martwił. Zawsze to jakieś pocieszenie...
Zaryzykował, żeby mnie nie zlekceważono, co było z jego strony dużym poświęceniem.
Niejedno mu za to wybaczyłam. Momentalnie osaczyli go ochroniarze Laud. Nie mogłam mu
pomóc w żaden sposób. Sam się prosił.
Wypatrzyłam Monka. Komenderował swoją ochroną. Nagle zawył: najwidoczniej
rozpoznał szczątki, które pospadały z nieba. A jednak nie patrzył na mnie. Nie odrywał
wzroku od Kat – kobiety, która sprawiła, że wpuścił lwicę do swojego sanktuarium.
Nie wiedziałam, jak moje wybryki wpłyną na losy jej, Loyla i Mal, która czekała na mnie
na szczycie góry. Ale sprawy zaszły za daleko. Nie mogłam się wiecznie na nich oglądać.
Każdy walczył na swoim odcinku.
– Rozbieraj się albo wytnę ci implant komu. – Przycisnęłam rozbitą butelkę do szyi Bau i
zadrapałam skórę z boku przekaźnika. Z jej spłoszonej miny wywnioskowałam, że udało mi
się zaburzyć przepływ danych.
Zakrztusiła się i przełknęła ślinę, po czym zaczęła zdejmować sukienkę. Jedwab wyglądał
na ziemi jak kałuża tequili. Kopnęłam łach na bok.
Została w samej bieliźnie, pokryta gęsią skórką. Kamery Monka wszystko skrzętnie
filmowały. Ciekawe, kiedy rozpocznie się przekaz na żywo? A może już trwał? Prawdziwy
dramat z udziałem zakładnika, ważne osobistości, zdjęcia z miejsca zdarzenia. Czy to
wystarczy?
– Teraz schylisz się powoli i rozepniesz buty – rozkazałam.
Pokiwała głową na znak zgody i pochyliła się, lecz nie do mnie.
Tak uważnie przyglądałam się gapiom, że prawie padłam ofiarą jej podstępu. Uratowały
mnie nakładki węchowe. Wykryłam woń trucizny, gdy tylko wydobyła się z gruczołów
potnych. Wzrok mi się zamglił.
Mimo to zauważyłam, że wstrzymała oddech. Walnęłam ją w plecy. Odruchowo wzięła
oddech.
– Skończ z tym! – wychrypiałam.
Odkaszlnęła kilka razy i woń się rozproszyła.
– Spróbuj jeszcze raz, a obedrę cię żywcem ze skóry!
Po raz pierwszy zadrżała ze strachu. Uświadomiła sobie, że nie tylko jestem walnięta, ale
też nie żartuję.
– Czego naprawdę chcesz? – syknęła.
– Chodź, zaraz ci pokażę. – Poderwałam ją na równe nogi i zwróciłam się do
otaczających nas ludzi, w szczególności do Monka: – Teraz sobie pójdziemy. Zabieram Serę
na przejażdżkę. Potem wrócimy. Włos jej z głowy nie spadnie. Jasno się wyrażam?
Monk stał jak wryty, pałając żądzą zemsty. Ciekawe, do czego namówi milicję? Jaki
wyrok mi wlepią za zmasakrowanie jego drogocennych storczyków? Przedłużone dożywocie
z wyostrzoną pamięcią?
Obok niego Kat uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Prawie niezauważenie. Wszystko szło
po jej myśli, choć kto wie, na co właściwie liczyła. Pomału wycofałyśmy się z tarasu. Ciągle
trzymałam za kark Serę, która kipiała z wściekłości, zawstydzona swoim negliżem.
Zbliżając się do bobsleja, liczyłam kroki i uważałam na nierówności terenu. Ani razu się
nie potknęłam... póki nie zawadziłam nogą o szynę.
Rymnęłam na bok, a ze mną Sera.
Idealna okazja dla doświadczonego snajpera. Padł strzał, dostałam lekko nad łokciem, ale
zwijałam się na takich obrotach, że ledwo poczułam pieczenie. I drugi strzał, tym razem z
tyłu. Oberwałam w ramię.
Ponownie dźwignęłam Serę z ziemi i rozcięłam poduszkę żelową, chroniącą jej
przekaźnik. Wrzasnęła płaczliwie jak infoholik, którego odcięto od świata.
– Przestań! – błagała. – Tylko nie to.
Z ulgą usłyszałam szmer bobsleja, który nadjeżdżał zgodnie z programem. Pochyliłam
się, żeby wskoczyć do kabiny, ale niespodziewanie nadziałam się na lufę karabinu. Z ukrycia
wychynął strażnik.
– Dawaj butelkę! – rozkazał.
Sera się rozluźniła. Sądziła, że już po kłopotach.
Strażnicy śledzący nas do tej pory ruszyli śmielej, ale gdy ten w bobsleju eksplodował,
raptownie przystanęli. Głucha na jedno ucho, sprawdziłam, czy nic mi nie urwało. Ciągle
byłam w jednym kawałku, ale zbryzgana krwią i strzępami ludzkiego mięsa.
Sera wykrzykiwała coś do mnie. Patałachy, które nie pouciekały do wagoników, także
podniosły wrzask, przerażone jak diabli. Wybuchł straszny harmider.
Kto to zrobił?
Kat. Kucała pod krzakiem ze spluwą w garści. Nie nastrzelała się w życiu za wiele, co
poznałam po tym, jak trzyma broń. Po prostu wyszedł jej strzał.
– Idę z wami! – krzyknęła i podrzuciła mi pistolet.
Złapałam go w locie, kiedy do mnie zasuwała. Szybciej niż pozostali. Szybciej, niż ja
bym biegła.
Oddałam dwa strzały, żeby dać jej osłonę, potem zabrakło amunicji. Gdy zostało jej do
przebiegnięcia kilka kroków, dosięgła ją kula. Zwaliła się na ziemię. Już ją prawie dopadła
zgraja pachołków Monka.
– Parrish... – stęknęła.
– Nie możesz tam zostać! – ryknęłam, miotana sprzecznymi uczuciami. – Nie możesz tam
zostać, bo ci nie pomogę!
Nie zważając na moje słowa, zebrała się w sobie, żeby dokończyć zdanie:
– Przykro mi z powodu dzieciaka... Myślałam, że w oranżerii nic mu się nie stanie. Nie
miałam pojęcia, że...
W tym momencie Monk tak ją przydusił, że straciła przytomność.
Wombebe! Dłoń, która w chwili śmierci Gurka zaciskała się w piąstkę na mojej piersi,
teraz wyrwała z niej serce. Oranżeria... Miałam ochotę wyć, ale właśnie biegłam z prędkością
światła i nie mogłam sobie pozwolić na histeryzowanie.
Wypchnęłam z bobsleja resztki strażnika, wepchnęłam Serę do malutkiej kabiny i sama
wcisnęłam się koło niej. Nadal na mnie ujadała. Kiedy ruszyłyśmy na szczyt góry, sprałam ją
po pysku.
Monk próbował przejąć kontrolę nad sterami, ale obejścia działały i bez przeszkód
dotarłyśmy do celu.
Mal czekała w otoczeniu wzburzonych ochroniarzy.
– Każ im się wycofać! – rozkazałam Serze i docisnęłam butelkę do miejsca w szyi, gdzie
bił puls.
Nie poruszyła nawet jednym mięśniem, a mimo to odeszli momentalnie. Albo implant
komu ciągle działał, albo miała zapasowy zestaw. Przyjrzałam jej się badawczo. Gdzie
mogłaby go trzymać?
Przeciągnęłam ją po asfalcie, dbając o to, by chroniła przed odstrzałem co wrażliwsze
części mojego ciała. Rana w ramieniu prawie przestała krwawić, lecz byłyśmy oblepione
kawałkami rozerwanego strażnika.
Po raz pierwszy nie martwiłam się, że zarażę kogoś poprzez krew. Podejrzewałam, że
pasożytniczy Eskaalim, ukryty w genach Sery Bau, dawno wyrwał się spod kontroli. Czy
inaczej w celu poprawienia wyników oglądalności tworzyłaby Mo-Vay?
Wepchnęłam ją do helikoptera na fotel za pilotem, wsiadłam i trzasnęłam drzwiami.
Mal bez słowa oderwała maszynę od ziemi i obrała uzgodniony kurs. Naprawdę, dało się
ją lubić. Nie znała znaczenia słów „zawahać się”.
Palnęłam Serę w skroń, aż nią zahuśtało. Szybko ścisnęłam jej głowę w zgięciu ramienia i
paroma wprawnymi dziabnięciami wyłuskałam implant. Pozbawiona dopływu informacji,
spieniła się i zaśliniła, więc zaaplikowałam jej dermę z apteczki, żeby nie zemdlała.
Za nami gnał rój światełek. Szpiegusy, milicyjne maszyny spod różnych znaków,
ostrzegawczo błyskające reflektorami, tudzież prywatne załogi – wszyscy walczyli w
peletonie. Leciałyśmy prościutko w kierunku wschodzącego słońca, zgodnie z wytycznymi,
jakie dałam Mal. Kiedy zostawiłyśmy za sobą peryferie Vivy, część prywatnych pojazdów
latających dała za wygraną, lecz główne siły ścigały nas niezmordowanie.
Przyglądałam się uważnie mimice Sery, sprawdzając, czy nie posługuje się zapasowym
sprzętem. Całkiem możliwe, że podpięła go do jakiegoś ważnego organu. Nie chciałam, żeby
coś jej się stało, póki nie zobaczy, co narobiła.
Helikopter śmigał wzdłuż wybrzeża między Vivą a wyspą Jinberra. W pewnej odległości
od miasta Mal odbiła na południowy zachód, by przelecieć nad nieużytkami i Torleyem.
Gostki w północnym rewirze nadwyrężą sobie szyje od gapienia się na podniebny korowód.
Już sobie wyobrażałam ten strach i te ploty. Jeśli szpiegusy przekazują na żywca nie
przekłamany obraz sytuacji, Teece pewnie osiwieje ze zmartwienia.
Ja zapomniałam o zmartwieniach w chwili, gdy popieściłam potłuczoną flachą szyję Sery
Bau. Czy Loyl czuł się tak samo? Wrażliwy na kule, niewrażliwy na cudze opinie?
– Co pokazują na kanałach? – spytałam.
Mal przeskoczyła po częstotliwościach.
– Cała sieć nas ogląda. Transmisja z igrzysk pójdzie z opóźnieniem. – Zaśmiała się
ironicznie. – Dopiero teraz widzisz, co to znaczy sława...
– A co z tobą?
– Nikt nie pamięta o pilocie. Mają zresztą o czym myśleć.
Wskazała na wschód i zachód. Niczym ślubny welon ciągnęła się za nami gromada
paralotni. Był tam chyba każdy, kto mógł wzbić się w powietrze. Nagle przyszedł mi do
głowy zbawienny pomysł. Zbawienny przynajmniej dla Mal.
– Lećmy najniżej i najwolniej jak się da. Żeby zobaczyła to cała Trójka i żeby ta drobnica
za nami nadążyła.
Sera wzdrygnęła się, jakby umiała czytać w moich myślach.
Zignorowałam ją i przykleiłam nos do szyby. Wśród mdłych, zaróżowionych pasm
smogu zaczęły się pokazywać znajome okropieństwa Mo-Vay. Najpierw niebieska, migotliwa
nić zatrutego miedzią kanału. Potem jaskrawe kolory nieujarzmionej dzikiej technologii, która
mieszała się fantazyjnie z wąską połacią dżungli.
– Niżej.
Wieże z włókien szklanych znacząco się rozrosły; kłuły niebo na podobieństwo
krwawiących palców. Gdyśmy kluczyli między nimi, widziałam na ich powierzchni szczątki
ludzkich ciał: pozostałości pechowców wysuszonych na papier.
– Co to? – zdumiała się Mal.
Zamiast odpowiedzieć, podparłam Serę Bau i potrząsnęłam nią, żeby oprzytomniała. Nie
od razu przejrzała na oczy, ale gdy to się stało, okazała jedynie konsternację.
Opowiedziałam jej na ucho całą prawdę:
– Pewnego razu sławna i bogata kobieta postanowiła zniszczyć konkurencję. Wynajęła
łotra imieniem Ike del Morte i kazała mu pracować nad upośledzeniem ludzkiej rasy. Miał
eksperymentować na przestępcach i biedakach. Miał z nimi robić różne rzeczy. Nadać im
groteskowy, przerażający wygląd, bo, uwaga! chciała sobie podnieść oglądalność!
W oczach Sery pojawiło się zrozumienie. Chwyciłam ją mocniej i przyłożyłam jej twarz
do okna.
– Widzisz ten krąg budynków? – odezwałam się do Mal. – Nie ląduj, ale leć jak najniżej.
Kiwnęła głową. Helikopter zwolnił i zszedł niżej. Wokół nas i w górze zebrała się istna
armada pojazdów latających.
Jednym szarpnięciem otworzyłam drzwi. Do środka wdarł się hałas śmigieł i ostry,
słodkawy smród zgnilizny. Miasteczko strachów, zorganizowane przez Ikea pośrodku starych
magazynów paliwowych, żyło własnym życiem. Całe zabudowania zarosły pełzakiem,
niczym meble folią w opuszczonych pomieszczeniach. Tyle że tutejsza „folia” kłębiła się,
cuchnęła i pożerała nawzajem.
Teraz chyba zwietrzyła świeży, nie nadpsuty łup, bo zaczęła wrzeć i rozpościerać wysoko
swoje macki. Czy naprawdę był to tylko pełzak? Może i wyobraźnia płatała mi figle, w
każdym razie widziałam w tym morzu ludzkie sylwetki.
Zgroza wypisana na twarzy Sery sugerowała, że i ona coś widzi.
– Leć poza krąg zabudowań. Szukamy czegoś, co jest żywe i się rusza. Kiedy ci powiem,
zbliżysz się na najbliższą odległość! – krzyknęłam. – I podaj mi przekaźnik.
Szpiegusy, należące do Monka i Laud, krążyły tuż-tuż i wszystko filmowały. Wchodziły
w drogę milicji spod znaku rzęsy, która przeszkadzała szpiegusom Bau, które z kolei
przepychały się z paralotniami. Totalny chaos. I nikt nie mógł nad nim zapanować.
Miałam nadzieję, że tak właśnie się stanie. Szczerze mówiąc, wiele od tego zależało.
– Co nastawiłaś, Mal?
– Wspólna Sieć i OneWorld, dwukierunkowo! – odkrzyknęła. – Powiesz jedno słowo i
świat wstrzyma oddech. Już teraz ogląda cię pół planety.
Z nałożonym przekaźnikiem przesunęłam Serę do drzwi i siłą wypchnęłam na zewnątrz
jej nogi. Potem wcisnęłam się koło niej. Siedziałyśmy ramię przy ramieniu i huśtałyśmy
nogami nad przepaścią jak dzieci. Z tą różnicą, że straszyłam ją ostrym szkłem, a
niebezpiecznie blisko podchodziły szpiegusy, żeby nas filmować.
– Tak dla ścisłości... – Odczekałam kilka sekund. Wystarczająco długo, żeby reporterzy
ucichli i przygotowali się na moje wystąpienie. – Tak dla ścisłości... nazywam się Parrish
Plessis, a to Sera Bau, menedżer informacji z DramaNews. Chcę, żeby zobaczyła i żebyście
wy zobaczyli, za co ponosi odpowiedzialność. Oto Sektor Trzeci... – I opowiedziałam swoją
historię, wszystko od początku do końca. Zmęczonym, ochrypłym głosem. Zakończyłam
spokojnie: – Martwią mnie tylko dwie rzeczy: Po pierwsze, nie wiecie, czy to prawda, czy pic
na wodę. Po drugie... może macie to gdzieś. Zdaje się, że jeśli macie to gdzieś, nic nie
poradzę, ale mogę zrobić coś, byście zrozumieli, że nie ściemniam.
Na mój sygnał Mal zbliżyła się na kilka metrów do połamanych dachów Mo-Vay.
Leciałyśmy wzdłuż wymarłych uliczek i zdewastowanych domostw, aż wypłoszyłyśmy skądś
nędzne istoty, przypominające bardziej zwierzęta niż ludzi.
Zmiennokształtni...
Ponownie uświadomiłam sobie grozę tego, co mnie czekało, co czekało wszystkich.
Tylko się umocniłam w swoim postanowieniu.
– Zawracaj.
Mal wykonała manewr, dzięki któremu znalazłyśmy się oko w oko ze śledzącymi nas
szpiegusami.
Bez ostrzeżenia, wręcz bezwiednie, cofnęłam się do środka i zasadziłam Serze z dwóch
nóg takiego kopa w plecy, że wypadła. W ostatniej chwili rozpaczliwie chwyciła się płozy
śmigłowca.
– Pojebało cię?! – ryknęła.
Deptałam ją po palcach, ale nie puszczała. Zdarłam z siebie przekaźnik i położyłam się na
brzuchu, z głową wystawioną na zewnątrz. Spojrzałam jej w oczy i ryknęłam:
– Myślę, że to ty masz przejebane! – Po tych słowach zaczęłam haratać jej ręce utłuczoną
butelką.
Spadła, ale razem z warkotem śmigła dopadły mnie jej ostatnie słowa:
– Zabicie... mnie... niczego nie zmieni...
Wyobrażałam sobie, jak otwierają się przede mną piekielne wrota...
R
OZDZIAŁ
24
Trzasnęłam drzwiami i helikopter zwiększył pułap. Szpiegusy krążyły gromadnie nad
ciałem Sery Bau, wzburzone jak osy, gdy do gniazda pcha się intruz.
– Co teraz? – zapytała Mal.
– Bez komentarza. – Uśmiechnęłam się ponuro i dalej ślęczałam przy szybie.
Sera żyła, ale chyba miała złamany kręgosłup. Już się do niej skradali zmiennokształtni;
choć w przestworzach wrzało, do działania popychał ich głód.
Mal prychnęła.
– Szpiegusy nie kwapią się z pomocą.
– Jak zwykle – odpowiedziałam pochmurnie.
– Póki kręcimy się w pobliżu, będą nas filmować i jeszcze chwilę pożyjemy. Gdy
skończą, milicja odstrzeli nam tyłek.
– Wiem.
Wlazłam na fotel obok pilota. Nie powiedziałam „przepraszam”. Zgłosiła się na tę misję,
więc musiała się liczyć z konsekwencjami.
– Myślisz... że ktoś wysłuchał mojej historii? – zapytałam.
Skrzywiła się. Pośmiałyśmy się trochę, zawieszone w tym samym miejscu. Mal zajęła się
własnymi myślami, ja uparcie analizowałam ostatnie słowa Sery, aż w końcu...
– Cholera! – zaklęłam cicho. – Musimy wiać. Zostało mi jeszcze coś do zrobienia.
Mal rozdziawiła usta, zdumiona moim wariackim optymizmem.
– Wygląda na to, że za długo z tym zwlekałaś.
Rozglądałam się rozpaczliwie, szukając jakiegoś promyczka nadziei. I oto, rzadkość nad
rzadkościami, szczęście się do mnie uśmiechnęło. Wokół nas gęstniał rój paralotni;
zapewniały nam osłonę i eskortę.
Milicja Sery Bau krążyła nad nami z rykiem i warkotem niczym psy obronne na uwięzi,
próbujące się wyrwać do złodzieja. Nawet siły porządkowe bały się masakrować niewinnych
gapiów na oczach światowej widowni.
Przełączyłam ekran na podgląd Wspólnej. Sieć tętniła wiwatami i najdzikszymi plotkami.
Przyjmowano zakłady, czy bankowcy przyjmą mnie do swojej kasty. W Trójce okrzyknięto
mnie lokalnym bohaterem. Włączyłam wiadomości OneWorldu. Sprawozdania, utrzymane w
ponurym tonie, nie tuszowały brutalnej prawdy. Odgrzebywano prawdę o powiązaniach Sery
Bau.
Gdy wszystko to do mnie docierało, rozkoszowałam się atmosferą skandalu,
rozdmuchiwanego plotkami. Mal kryła się między paralotniami jak królowa pszczół otoczona
rojem. Latająca gromada oddziaływała na moją psychikę w ten sam sposób, co motocykle
prujące przez pustynię; przebywanie w grupie dodawało energii. Teraz miałam się jeszcze
lepiej, bo grupa udzielała mi wsparcia.
Helikopter został odeskortowany w stronę szarych plaż w Fishertown. Milicja tropiła nas
z wyższego pułapu, czekała na dogodny moment. W sieci huczało od oskarżeń.
Wtem zrobiło się cicho. Tak po prostu. We wszystkich sieciach, na wszystkich
częstotliwościach.
Mal krzyknęła triumfalnie.
Czułam, jak uśmiech wypływa na moje usta. Pierwszy raz od tak dawna, że szczęka za
bardzo nie chciała współpracować. Marzyłeś o rewolucji, Gerwent – połączyłam się myślami
z nieżyjącym człowiekiem. Może właśnie wybuchła.
Mal oprzytomniała.
– Musimy wylądować. I to szybko, zanim zdmuchnie nas milicja.
Brutalnie posadziła maszynę na skrawku plaży, gdzie już czekał Mama: wygolona głowa
stercząca nad tłumem, tłusty bandzioch spychający na bok ludzi.
Wypadłam ze śmigłowca prosto w jego ramiona.
– Muszę porozmawiać z Teece’em.
– Wyglądasz jak zbity pies. – Dawny zawodnik sumo patrzył na mnie sceptycznie mimo
dobiegających zewsząd wiwatów. – A nie mówiłem, że ci się zbiera?
No i się rozryczałam.
Chwycił mnie i przytrzymał na wyciągnięcie ręki. Trochę złagodniał.
– Weźmiesz motocykl, ale dopiero po zmroku. Do tego czasu te świnie powinny się stąd
wynieść.
Zerknęłam na niebo. Trzy milicyjne nietoperze zlatywały nisko nad plażę.
– Skąd wiesz?
– Bo wieczorem miasto dostanie pierdolca.
* * *
Mama miał rację. Nietoperze trzymały nas w niepewności do zachodu słońca. Potem
nagle zniknęły i na niebie zrobiło się dziwnie spokojnie.
Stałam u wejścia do namiotu i patrzyłam, jak odlatują. Nieopodal kobiety gotowały ryby,
piekły podpłomyki i krzyczały na dzieci. Pomimo nocnych hałasów i hulaszczego
świętowania czegoś brakowało. Gwaru sieci. Zupełnie jakby przyjęcie opuściła najgłośniejsza
osoba.
Nawet w tak biednej mieścinie jak Fishertown nadzwyczajna przerwa w dostępie do
informacji działała przygnębiająco.
– To twoja sprawka, Plessis? – Mama ze smutkiem wpatrywał się w pusty, martwy ekran
pod dachem namiotu.
– Chyba tak.
Westchnął.
– W takim razie lepiej ruszaj w drogę. Niektórzy zaczną cię nienawidzić.
Nie wiedząc, co ma na myśli, obserwowałam ludzi. Śmiali się i pili. Dopiero później,
kiedy skończyły się zawody wioślarzy i zapaśników, zrozumiałam, o co mu chodziło. Każdy
podchodził, jakby bez udziału świadomości, do najbliższego ekranu, wlepiał w niego gały i
czekał, aż coś pokażą.
– Myślisz, że będzie aż tak źle? – zapytałam.
Jedna z jego żon podała mi ciepły chleb i ociekającą tłuszczem rybę.
Podziękowałam, patrząc, jak Mama manipuluje przy małym, płaskim pudełku.
– Co to?
– Bezprzewodówka. Takie... moje... hobby. – Sapał między słowami, zdrapując rdzę z
umieszczonej w środku metalowej płytki. – Posłuchaj – szepnął i włączył przeszukiwanie
kanałów.
Po chwili coś się znalazło.
– ...nie mam połączenia z żadną siecią – żalił się ktoś młodym, wystraszonym głosem. –
Tata poszedł sprawdzić, co się dzieje, i jeszcze nie wrócił. Kazał zamykać drzwi na klucz.
Widzę, jak ktoś zapala ogień, ale nie mogę... co się dzieje...
Odbiór się pogorszył. Mama wciąż biegał po kanałach, ale sygnał zawsze był za słaby.
Zmiotłam wszystko z talerza oprócz ości, które wsypałam do gorącego popiołu. Przy
sąsiednim ognisku wybuchła kłótnia. Wiatr dmuchnął w nas piaskiem, który wystrzelił spod
czyichś nóg.
Mama ryknął ostrzegawczo na awanturników i skierował wzrok na mnie.
– Zabrałaś nieodłączną część naszego życia. Czujemy się jak ktoś, komu wydłubano
oczy.
Dręczyło mnie przeczucie, że pora się zmywać.
– Podobno mogę sobie wziąć motocykl?
Okazało się, że na koniec chce mi udzielić pouczenia.
– A co będzie z wirtualnymi? Co zrobią, jeśli cyberprzestrzeń stała się niedostępna?
Pomyślałam o Mervie, księciu wirealki. Jak mu się powodzi?
– Myślisz, Parrish Plessis, że coś naprawiłaś? Owszem, zrobiłaś swoje. Choć teraz cały
świat dostanie pierdolca, nie tylko nasz grajdołek.
Ze strachu zrobiło mi się duszno.
– Daj mi motor, Mama.
Wręczył mi kartę do bramy osady.
– Wybierz sobie jeden. Kartę zostaw w czytniku. Mam drugą. A potem jedź i zrób
porządek. Lubię oglądać zapasy amerykańskie.
Tubalnym głosem pogroził awanturnikom, którzy wszczęli burdę nad brzegiem morza, i
zajął się swoją bezprzewodówką.
Przekonałam Mal, że powinna zostać. Przez chwilę się sprzeciwiała, ale w gruncie rzeczy
nie miała dokąd iść. Chyba zresztą wpadł jej w oko Mama. Może po prostu chciała wygrać z
nim pojedynek zapaśniczy.
– Muszę naprostować kilka spraw.
– Rozumiem, Plessis. Jesteś w tym dobra. – W jej szyderczym głosie nie było złośliwości.
* * *
Przemierzałam pustkowie wolno i bez świateł. Cieszyłam się, że księżyc świeci i – do
pewnego stopnia – że jeszcze żyję.
Przeprawiłam się na drugą stronę, zbudziłam nowego pomocnika Teece’a i zostawiłam
motocykl. Pierwszy, którego nie uszkodziłam.
Wędrowałam w ciemnościach przez Torley. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt mnie nie
zauważył. Za to ja ich widziałam. Zdenerwowanych ludzi na chodnikach, stęsknionych za
szumem i migotaniem ekranów.
* * *
Muenowie grali w karty przed drzwiami mojego mieszkania. Kiedy nadeszłam,
przeżegnali się, jakbym wracała zza grobu. Weszłam do środka, żeby sprawdzić pokoje, a oni
stali w progu i obserwowali mnie z podejrzliwością.
– Gdzie Teece?
– Przy swojej kobiecie – odpowiedział jeden z nich.
Humor mi się zwarzył.
– Poszukajcie go i powiedzcie, że wróciłam. Powiedzcie, że to jeszcze nie koniec.
Zatrzasnęłam drzwi. Pobyt w domu sprawiał mi wielką ulgę. Rozebrałam się i wzięłam
prysznic. W szafie niewiele wisiało, ale za to wszystko należało do mnie. Wrzuciłam na siebie
sfatygowane moro i przechodzone buty. Czułam się w tym bezpieczniej niż w zbroi.
Teece nie marudził po drodze. Przypuszczałam, że jak wszyscy w Trójce, miał kłopot z
zaśnięciem.
Z utęsknieniem czekałam na jakieś przytulenie, poklepanie po plecach – pozytywny
kontakt fizyczny, który będzie dla mnie potwierdzeniem, że faktycznie żyję i jestem w domu.
On jednak zamknął drzwi i odsunął się ode mnie.
– To ty?
Pytanie z gatunku głupich, ale chyba wiedziałam, o co mu chodzi.
– Na razie tak – odpowiedziałam wolno. – Muszę coś załatwić.
Rozległo się pukanie. Teece otworzył drzwi i wziął tackę od kogoś, kto stał w cieniu.
Szawarma i piwo. Przełknęłam ślinę. Położył tackę na stole przy kanapie.
– Lu ma jeszcze zamknięte. Przykro mi, ale nie będzie ciastek.
Roześmiałam się i skrajem koszuli starłam łzę. Przyglądał mi się uważnie, kiedy jadłam.
Dopiero teraz spostrzegłam jego bladość.
– Co widzieliście w sieci?
– Jak porywasz Bau podczas przyjęcia. Potem był pościg za helikopterem. Co się stało w
Disie? Pokazywali, jak ją zrzucasz. Została zjedzona. – Mówił to głosem ochrypłym, pełnym
odrazy. – Pamiętam twoją opowieść. Wtedy nie mogłem cię zrozumieć.
Pokiwałam głową i przełknęłam ostatni kęs mięsa.
– Co teraz będzie z siecią? – zapytał. – Ludzie się boją.
Zdradziłam mu plan Gerwenta Bana. Opowiadałam o Monku i o tym, w jaki sposób
według mnie przeobraziła się Brilliance. Na koniec wypiłam piwo i streściłam przygody z
Mervem, Mal i Ślicznotą. Cicho zagwizdał.
– Słyszy się czasem o cieniach i innych rzeczach, ale myślałem, że to ścierna. Wirtualni
mają fioła na punkcie przesądów. A zwał... Myślałem, że to zbuntowany program.
– Może się myliłeś.
– A więc plan króla wypalił. Brilliance wysiadła.
– Chwilowo. Myślałam, że to nam wyjdzie na dobre, ale teraz zaczynam mieć
wątpliwości.
– Jak to?
– Muszę znaleźć Brilliance, przynajmniej jej część biologiczną.
Uniósł brwi.
– Posłuchaj, Teece. – Uważnie obserwowałam jego minę. – Na sam koniec Bau coś mi
powiedziała. Nie jestem pewna, czy czegoś nie schrzaniłam.
– Jeśli chcesz się wyspowiadać, Parrish, to trafiłaś pod zły adres. Widzieliśmy, jak się
żyje w Vivie i co się wydarzyło w Disie.
– Do czego zmierzasz?
– Muenowie i Wspólnota Coomera chcą wprowadzić zmiany.
– Wspólnota? A Loyl?
– Goni za tymi swoimi marzeniami gdzieś w Vivie, I za kobietami, rzecz jasna.
Wspólnota ma już dość jego wybryków. Muenom znudziło się czekanie na ciebie. Chcą
rozmawiać o wojnie z miastem.
O, nie...
O, tak...
– Nie możecie – powiedziałam.
– Możemy. Zwłaszcza teraz, kiedy sieć nie działa. W Vivie panuje chaos. Przejdziemy po
kryjomu podziemnymi rurami, które kiedyś odwiedziłaś. W mieście nas nie odróżnią. To
właściwa chwila, żeby coś zmienić. Wybuchła panika, szwankuje komunikacja.
– To samobójstwo. Masz pojęcie, ile ludzi mieszka w Vivie?
– Miliony. Takich, co to nie wiedzą, co się robi nożem. Zaatakujemy obiekty
użyteczności publicznej. Reszta pójdzie jak z górki.
– Co się z tobą stało, kiedy mnie nie było? – zapytałam ostro. – Nieraz mówiłeś:
„Oddałbym wszystko za spokojne życie i widok na pustkowia”.
Zaśmiał się ironicznie.
– Musiałem się zadawać z nie tymi ludźmi co trzeba. Loyl miał rację co do jednego: nie
musimy się godzić na takie życie. Zwłaszcza że oni opływają w luksusy.
Dostrzegłam upór w jego oczach. I coś jeszcze: zdecydowanie, którego nie przejawiał
nigdy dotąd. Czy był w stanie skrzyknąć armię? Co ja narobiłam?
– Daj mi trochę czasu – poprosiłam.
– A na co ci czas?
– Muszę się dowiedzieć, czy biologiczny element naprawdę istnieje. Może bez niego nie
byłoby draki w Mo-Vay.
Skrzyżował ramiona.
– A więc znowu spieszysz na ratunek światu?
– No. – Szukałam w nim choćby cienia zrozumienia. Na próżno.
Wziął z tacki ostatnie piwo i podał mi otworzone.
– Sama twierdzisz, że nikt nie wie, gdzie jest i czy w ogóle istnieje biologiczny element.
Łyknęłam raz i drugi, w równym stopniu delektując się nagłym olśnieniem co chłodnym
piwkiem.
– Szczerze mówiąc, chyba się domyślam.
Chwycił piwo i upił sporo.
– Czego?
– Podejrzewam, Teece, że Brilliance ukrywa się tutaj. W Trójce.
R
OZDZIAŁ
25
– Bzdury.
– Czemu nie miałaby szukać kryjówki tam, gdzie nikt nie chce mieszkać?
Teece zerknął na e-sekretarkę zapiętą na nadgarstku.
– Muszę lecieć. Mam spotkanie z Billym Myorą i Pasem.
– Z Myorą?
– Wspólnota ma podzielone zdanie w kwestii przywództwa. Młodzi popierają Loyla,
starsi zaś twierdzą, że pierwszeństwo należy się Myorze. Kiedy Loyl zawieruszył się w Vivie,
Myora przeciągnął resztę na swoją stronę.
– Gdzie się z nimi spotykasz?
– U Heina. Lu Chow dowiezie śniadanie. Jesteś jeszcze głodna?
Wyszczerzyłam zęby.
– Głupie pytanie!
* * *
Pas już czekał razem z hordą Muenów. Powitał mnie niskim ukłonem, drapiąc się po
głowie.
– Otworzyłaś nam oczy, Oja. Najwyższy czas sięgnąć po klucz do lepszego życia.
Powstrzymałam się od wybuchu. Zazwyczaj Pas kwiecistym językiem maskował swoje
rzeczywiste zamiary. Naprawdę złym znakiem była dla mnie obecność jego żony Minny.
Muenowie z reguły nie zapraszają żon na narady wojenne. Stała obok męża ze spuszczonym
wzrokiem, choć w jej postawie czaił się bezwzględny upór.
– To idiotyzm, Pas.
Wydął swe tłuste policzki.
– Prędzej czy później każdy będzie sądzony. Kiedy przyjdzie czas na mnie, chcę mieć na
koncie jakieś dobre uczynki.
Gdyby to padło z innych ust, parsknęłabym śmiechem, ale Pas nie żartował w sprawach
honoru.
Za mną otworzyły się drzwi. Do środka weszło ze trzydziestu członków Wspólnoty w
rytualnych barwach, uzbrojonych we włócznie z wybuchowymi grotami. Pozostali czekali na
zewnątrz. Pewnie przepłoszyli wszystkich ludzi na chodniku.
Ostatni wszedł Billy Myora, ubrany w wyblakłą szatę w paski. Na twarz naniósł grube
warstwy ochry i bieli. Nie bardzo się zdziwił na mój widok.
– To nie miejsce dla kobiet, Plessis – powiedział.
Poderwałam głowę, gotowa się kłócić, ale wtrącił się Pas:
– Muenom nie towarzyszą kobiety w czasie narad wojennych, a jednak przyprowadziłem
żonę, żeby słuchała i mogła się wypowiedzieć. Jest nas tak mało, że bez ich pomocy ani rusz.
Billy popatrzył na mnie z niechęcią, ale nie obstawał przy swoim. Potem zerknął na
Teecea.
– Opracujemy plan, ale trzeba działać szybko. Zator na łączach ułatwi nam sprawę.
Wyświetlił mapę Vivy.
– Nie wygracie. Oni mają miażdżącą przewagę techniczną.
Billy przewiercił mnie lodowatym spojrzeniem.
– Co im po technice, skoro nie mają oczu? Każdy obezwładni ślepego.
– Czemu się do tego mieszasz, Teece? – spytałam ze smutkiem.
Spojrzał mi prosto w oczy.
– Walczę o lepszą przyszłość dla swojego dziecka.
Jakby mi kto przyłoił. Oddychałam powoli, głęboko, trawiąc jego słowa ze
świadomością, że wszyscy czekają na moją reakcję.
– W takim razie – wycedziłam – postaram się o to, byście mieli jakieś szanse.
I wyszłam ze spotkania.
Teece zmajstrował dziecko Pszczółce! Ta szokująca nowina odebrała mi energię i
przyprawiła o mdłości. Ale przynajmniej rozumiałam upór Teecea.
Każdy ma jakieś argumenty.
Nawet jeśli nie mogłam zapobiec rzezi, chciałam sprawić, żeby nie stali na straconej
pozycji. Należało wykluczyć z gry Brilliance.
Bolały mnie nogi i ciężko mi się chodziło, z każdym krokiem ciężej. Bez widocznej
przyczyny ból stale narastał.
– Oja?
Link i Glida. Śledzili mnie z ukrycia. Na szyi zawiesili identyczne maski.
– Odnalazłaś Wombebe?
Wolno pokiwałam głową i dotknęłam łusek na policzku. O mało nie spaliłam się ze
wstydu.
– Już nic jej nie grozi.
Glida poznała po mojej minie i zachowaniu, co jest grane, i nie zadawała więcej pytań.
– Liczę na waszą pomoc. – Mój głos drżał od emocji.
– Oddaliśmy Wspólnocie całą broń biologiczną – powiedział Link. – Poza tym wszystko
należy do ciebie, Oja.
Mój Boże...
– Szukam pewnych biokomponentów. Bardzo potężnych biokomponentów, które nie
mają ochoty ujrzeć światła dziennego.
Spojrzeli po sobie. Ten niemy dialog dwójki serdecznych przyjaciół uwolnił mnie
częściowo od bólu i wyrzutów sumienia, jakie czułam po śmierci Gurka.
– No to będzie konieczna pomoc Ness. Po śmierci Vayu ona jest najstarsza. I
najsilniejsza.
Pokiwałam głową.
Szli za mną, kiedy kuśtykałam do swojego mieszkania.
– Jesteś ranna? – zapytał Link.
Pokręciłam głową.
– Nie.
Nie wyglądali na przekonanych, lecz stanęli na warcie przy drzwiach, kiedy człapałam do
skrytki na broń. Wybrałam nowiutkiego colta SMG z przejściówką na 9 mm, ostatni
magazynek z nabojami i sztylet, prezent od Wspólnoty. Potem zaaplikowałam sobie dermę z
najmocniejszym środkiem przeciwbólowym. Ból w nodze zelżał na tyle, że przestałam kuleć.
Spakowałam naprędce torbę. Pozostałe dermy, trochę wysokoenergetycznych pro-
substów (trudno zerwać ze starym zwyczajem), nóż, linki. Pistolet umocowałam na plecach.
– Wiecie, gdzie jej szukać?
– W domu duchów.
Przypomniałam sobie miejsce, gdzie zginęła Vayu wraz z innymi szamanami. Gdzie
Jamon związał mnie jak prosię przed zarżnięciem. Nie wyobrażałam sobie bardziej
nawiedzonego zakątku w całej Trójce.
Link i Glida odprowadzili mnie do granicy Torleya jak rodzice zatroskani o swoją
pociechę. Właśnie na tym pograniczu znajdował się dom duchów, łatwy do odróżnienia w
architektonicznym bałaganie. Zastanawiające, że zawsze tam wiało.
Ness czekała na nas podobnie jak kiedyś Mayu: siedziała na ziemi po turecku, otoczona
chmarą świec, z włosami do pasa skręconymi w wymyślne loki.
Było tyle podobieństw, że aż ciarki mi przeszły po skórze.
Obok siedział Stix. Maleńkim grzebykiem czyścił piórka wszczepione do czaszki. Zajęty
tą czynnością, nawet nie podniósł wzroku.
Ness powitała mnie uśmiechem, ale w jej spojrzeniu kryło się współczucie.
– Nareszcie przyszedł na ciebie czas, Parrish. Prosisz mnie o pomoc?
Usiadłam, nie pytając, co właściwie ma na myśli. Pytania zdawały się niepotrzebne.
– Szukam potężnego biokomponentu, ukrytego gdzieś w tych stronach. Kontroluje sieć, a
ponieważ został uszkodzony, nie umiem go namierzyć.
– Czemu ci na nim zależy?
– Prawdę mówiąc, sama nie wiem. Narobiłam strasznego zamieszania. Wspólnota
rozważa wojnę z miastem. Jeśli znajdę biokomponent, może wróci spokój. – Ness, podobnie
jak Vayu, była osobą, którą strach było okłamywać.
Wybuchła śmiechem.
– Wszystko dla ciebie jest takie nieskomplikowane. Dążysz prosto do celu, notabene
zawsze szczytnego.
Nie przypadł mi do gustu ten skrótowy opis, ale się nie obraziłam.
– Czy możesz... i chcesz mi pomóc?
– Oczywiście. Czasem lepiej nie zaprzątać sobie głowy zbyt wieloma opcjami.
Stix odrzucił grzebyk i położył jej rękę na ramieniu. Jego dezaprobata była dla mnie jak
policzek.
– Narażasz ją na niebezpieczeństwo – odezwał się do mnie.
Ness delikatnie strząsnęła jego rękę.
– Możliwość wyboru jest darem. Nie odbieraj mi tego daru, kochany.
Zaczerwienił się, słysząc w jej głosie naganę i czułość,
– Zbliż no się, Parrish – powiedziała.
Podpełzłam do niej z wahaniem. Czym ryzykowała?
– Nasze umysły ciągle łączy więź. Nie ma potrzeby pić soku. Ale bez pomocy
halucynogenów będziesz musiała bardziej się wysilić.
Gdy ujęła moje dłonie, w najodleglejszych zakamarkach ciała i umysłu pojawiło się
delikatne łaskotanie. Po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, czułam się bezpieczna i
kochana. Cieszyłam się z tego jak dziecko.
„Taki mały prezent dla ciebie – usłyszałam w myślach. – No, ale czas nagli”.
Wrażenie ciepła powoli ustępowało. Szybowałyśmy wysoko nad Trójką. Westchnęłam,
kiedy pozostał już tylko czysty chłód duchowej podróży.
„Czego mam szukać?” – zapytałam.
„Szukaj tego, czego nie widać gołym okiem”.
„Jejku, Ness, aleś tajemnicza...’.
Zmrużyłam oczy, oślepiona białym blaskiem słońca. W dole migotały tysiące ludzkich
sadyb. Stopniowo zaczęłam orientować się w terenie. Granica Disu. Kopce na Hałdowisku.
Długi, srebrzysty wąż: pociąg jadący w kierunku Plastyka.
„Nic nie widzę”.
„Za bardzo się starasz”.
Spróbowałam raz jeszcze. Odetchnęłam – tak jakby – i przestałam wytężać wzrok.
Ujawniła się nagle inna Trójka. Gmatwanina kolorów; jedne pulsowały, inne były
statyczne. Zupełnie jak w duchowym kręgu, do którego wciągnęła mnie Lisa Tulu. Aury. W
większości zabudowań energia mieszkańców objawiała się pstrokacizną brązów. W pewnych
miejscach, takich jak bary i speluny, kolory zlewały się ze sobą. Gdzie indziej odznaczały się
ognistą czerwienią lub skrzącą się bielą.
„Szamani” – wyjaśniła Ness.
Zwłaszcza jedna złocista pręga błyszczała silnym, niezachwianym światłem.
„Mei Sheong. Znam ją”.
„I ona ciebie. Więź jeszcze nie osłabła”.
„Mei!” – zawołałam.
„Co ci strzeliło do łba, Parrish? Gdzie mój chłop?”.
„Daac został w Vivie, Mei. Chciałam cię prosić o pomoc”.
Prychnęła.
„A podasz mi jakiś rozsądny powód?”.
„Muenowie razem ze Wspólnotą wyruszają na wojnę z miastem. Żeby im pomóc, muszę
odnaleźć biokomponent”. – Niezupełnie tak było, ale nie czułam się zobowiązana do
mówienia prawdy.
„Wojna? Loyl wkurzy się na Wspólnotę”.
„Przewodzi Billy Myora”.
„Trzeba go było zostawić w Disie”.
„Kto wie. Pomożesz mi?”
„Czego właściwie szukasz?”.
„Koloru... innego niż wszystkie”.
„Będziesz mi winna przysługę”.
Cóż, nie wypadało się spierać.
„Zgoda. Jaką?”.
„Zostawisz w spokoju mojego chłopa”.
Myśląc o Loylu, pośpieszyłam z odpowiedzią:
„Nie ma sprawy”.
Nie zdołała ukryć ulgi.
„No więc lećmy, kobieto”.
Jej umysł osiadł na umyśle moim i Ness niczym ropa na powierzchni morza. Nałożone na
siebie lepkimi warstwami, kontynuowałyśmy podniebne łowy. Siłą potrojonego umysłu
odsłaniałyśmy zakamarki Trójki. Energia, której rozpływ gdzieniegdzie zakłócały czarne
zawirowania (działanie pasożyta), tworzyła swoistą mapę.
„Prędzej” – ponagliłam.
Oddaliłyśmy się od głównych skupisk energii, żeby pomyszkować na odludziu. Na
koniec zawędrowałyśmy nad zupełne pustkowia.
Zagrzebana w cieniu skał, drzemała wśród nieprzyjaznych ciemności malusieńka
iskierka.
„Jesteś pewna?” – zapytała Ness z powątpiewaniem.
„Nic nie widzę” – dodała Mei.
Myśląc o opalu, który najładniej wygląda w określonych warunkach, mokry i oświetlony
słońcem, zmieniałam kąt widzenia, póki każda z nas nie zobaczyła tego samego: inteligencji
ukrytej w barwach akwamaryny, sjeny i błękitu kobaltowego.
„Sprytne” – zauważyła Mei.
„Jak klejnot” – zastanawiała się Ness. – Porozmawiamy z tym czymś?”.
„A można?” – spytała Mei.
„Mam przeczucie, że tak”.
„Nie” – wtrąciłam się. – Resztą zajmę się ja”.
„Dobrze” – zgodziła się Ness.
Udzielało mi się jej zmęczenie i tęsknota za Stixem.
„Myślę, że tak będzie najlepiej” – powiedziałam.
„Tylko nie schrzań sprawy, Parrish. I pamiętaj o obietnicy”. – Mei oderwała się i
odfrunęła.
* * *
Ocknęłam się z głową na kolanach Ness. Zawstydzona, szybko przetoczyłam się na drugi
bok i wstałam.
Przyglądała mi się zmęczona, ale rozbawiona. Stix podał jej właśnie coś ciepłego do picia
i robił masaż szyi. Jego żółtozielone oczy nadawały jasną wiadomość: Masz, czego chciałaś,
więc spadaj.
* * *
Nie wróciłam do swojego mieszkania, żeby ktoś lub coś nie wlazło mi w drogę.
Ostrzeżenie Ness, że przyszedł na mnie czas, podziałało na mnie jak kubeł zimnej wody. Z
drugiej strony, miałam pod ręką spory zapas środków przeciwbólowych i całkiem niemały
arsenał broni.
Pożegnałam się z Glidą i Linkiem, po czym wynajęłam krzepkiego malucha i kazałam się
przewieźć przez Hałdowisko na Plastyk. Ani mi się śniło zaglądać na stację transkolei w
Fishertown.
Kiedy przebijaliśmy się nieskończonym labiryntem kolorowych uliczek w rewirze
Muenów, wyświetliłam sobie w myślach mapę. Biokomponent znajdował się gdzieś w
okolicach Plastyka, na pustkowiu za rzeką.
Na granicy z Plastykiem kazałam maluchowi stanąć. Zapłaciłam myto i kupiłam
dwuwarstwowe protektory na buty oraz maskę przeciwpyłową. Nie chciałam, żeby mi się
obuwie zniszczyło, nim skopię jakieś biowareowe dupsko.
Maluch odmówił przekroczenia granicy. Nie miałam mu tego za złe. Też nie podobał mi
się wzrok, jakim patrzyli na mnie poborcy myta.
Ludziska na Plastyku to szczególne typy: świat ich nie obchodzi. Interesują się wyłącznie
branżą kosmetyków do skóry i ciułaniem pieniędzy. Nikt w tych stronach nie śpiewał peanów
na cześć Parrish Plessis.
Pomaszerowałam sama do pierwszych zamieszkanych apartamentowców. Przystawałam
w drodze tylko po to, żeby przykładać dermę na bolące miejsca. Stopy mi poodparzało, ostre
kamienie kłuły mnie po kostkach. Czułam mrowienie w palcach, jakby miały zdrętwieć. Ciało
zachowywało się debilnie i bynajmniej nie chciało wyjawić przyczyny. Zresztą i tak nie
wnikałam.
Scenografię tworzyły ciemne płaty grzyba, pajęczyny i kurz. Implantowany kompas
pomagał mi iść prosto na zachód, w kierunku pustkowi.
W odległości kilku minut drogi od brzegu rzeki Filder w uliczce, którą szłam, nagle
zrobiło się tłoczno.
– O, Parrish! Jak miło, że wpadłaś.
Ze wszystkich sił starałam się zachować zimną krew.
– Jaki ten świat mały, Road.
– Zwłaszcza kiedy włazisz na mój teren. – Road Tedder zaciągnął się dymem, jakby tym
sposobem chciał pobudzić swoje wątłe ciałko.
Uważał, że nie dogadaliśmy wszystkich szczegółów w temacie handlu narkotykami.
Mogłabym się potargować, ale później. W dowolnym terminie, tylko później.
– Jestem trochę zajęta.
Minęłam go i poszłam dalej. Dreptał za mną do wylotu uliczki, gdzie czekało na mnie w
półkolu sześciu przypakowanych chłoptasi z Plastyka.
– Nie wydaje ci się, Road, że to lekka przesada?
– Nie... gdy mam sprawę z Parrish Plessis, zuchwałym zabójcą dziennikarzy.
Westchnęłam.
– Muenowie ze Wspólnotą ruszają na wojnę z miastem. Zamierzam coś zrobić, żeby mieli
cień szansy.
Zmarszczył czoło i odpalił od kiepa następnego papierosa. Ręce do łokci miał całe
pożółkłe.
– No i?
– Możemy to odłożyć na potem?
Roześmiał się i zakaszlał.
– Ludzie mówią, że o twoje interesy dba Teece Davey Mówią też, że jesteś tylko... ładną
lalą. Pytam, czy widzieli cię na własne oczy.
Mało brakło, a straciłby część zapuszczonych tytoniem zębów. Był mistrzem prowokacji,
lecz na szczęście ja jestem mistrzynią olewania takich jak on. Mógł nawet nazwać mnie
dziewczynką, byleby zszedł mi z oczu w diabły.
Mój brak zainteresowania musiał go jednak zaintrygować.
– Po twojej śmierci Teece na pewno dogada się ze mną na rozsądniejszych warunkach.
Odwrócił się i ruszył przez wał mięśniaków. Bysie posłusznie czekały, aż księciunio
odejdzie, ale ja nie zamierzałam się z nikim cackać. Wyszarpnęłam colta i zasypałam ich
gradem gorącego ołowiu. Nim zaciął się magazynek, trzech leżało na ziemi. Odrzuciłam broń
i załatwiłam garotą gagatka, który stał najbliżej. Zero delikatności. Przez tętnicę do samej
kości i skręt. Drugą linką owiązałam rękę łotrzyka, który właśnie podnosił spluwę.
W mięśniakach podoba mi się to, że stale budują masę ciała, zamiast pracować nad
techniką.
Przetrzebiłam ich tak, że ostał się jeden... ten jednak strzelił do mnie. Padając, rzuciłam w
niego nożem. Upadł na mnie martwy. Leżałam pod jego ciepłym, krwawiącym ciałem i
zastanawiałam się, czy to mój koniec. Nie miałam siły się ruszyć, nawet nic nie czułam.
Mogłam tylko rozmyślać...
A myśli przychodziły najróżniejsze. Co się teraz stanie? Gdzie Loyl? Jak będzie
wyglądało dziecko Teece’a i Pszczółki? I co to za szmery? W ciszy po rozprawie z
mięśniakami wydawały się głośniejsze niż biblijny kataklizm.
Zdołałam nieco obrócić głowę, wciśniętą pod pachę umarlaka. Coś poruszało się bardzo
blisko i pobierało próbki ciała. Wytężyłam wzrok z chłodnym zainteresowaniem.
Osobnik przysunął się do leżącego na mnie denata i wydrapał mu z ust próbki śluzu.
Wstrzymałam oddech. Czy dostrzegł we mnie oznaki życia? Teoretycznie nie powinien...
Ale co taki robot tu porabia? Dostrzegłam w dali promyk nadziei.
Zaczęłam się wiercić, przywalona ciężarem martwego bysia. Szarpałam się i stękałam, aż
wreszcie uwolniłam rękę. Potem nogę. Z wysiłku zabolało mnie w piersi, więc chwilę
odpoczywałam. Z powodu odrętwienia nadal nie wiedziałam, gdzie trafiła mnie kula.
Robot poszukiwacz kręcił się przy zwłokach: zbierał włosy, wtykał zgłębnik do nosów i
uszu. W końcu dotarł do ostatniego zabitego. Wiedziałam, że jeśli nie zmienię pozycji, nic
więcej nie zobaczę. Kiedy pokłusował uliczką w stronę rzeki, zebrałam w sobie resztki sił,
żeby rozruszać ociężałe ciało. Usiadłam i spojrzałam na dziurę w koszuli. Najwięcej krwi
było na ramieniu. Dziwna rzecz, ale sączyła się wolno, zamiast tryskać. Właściwie to do tego
czasu powinnam się wykrwawić na śmierć.
Ale się nie wykrwawiłam. Premia od życia.
Wypluwając z ust krew i włosy pachowe mięśniaka, po raz kolejny doszłam do wniosku,
że lepiej nie dociekać przyczyny.
Z mozołem odwinęłam linkę garoty z gardła pierwszego przyjemniaczka, którego
powaliłam tą bronią. Gdy głowa odpadła od tułowia, płyny ustrojowe ochlapały mi buty.
Wzdrygnęłam się i jeszcze coś tam wyplułam.
Ale po kolei. Robot znikał z pola widzenia. Podniosłam się z ziemi i podreptałam za nim.
Jeśli chodzi o ból, czułam tylko pieczenie stóp i ukłucia na łydkach. Ramię jakby się
ulotniło. Nie mogłam się nim posługiwać.
Byle do przodu... Często powtarzałam sobie to motto. Niekiedy człowiek musi być w
ruchu, jeśli chce umknąć śmierci.
Śledziłam robota jak ostatnia niezdara, ale zdawało się, że nie zwraca na mnie uwagi.
Zaprojektowany do wykonywania jednego określonego zadania, smyknął po kładce i
wkroczył na pustkowie.
Przystanęłam, żeby nieco odsapnąć i zastanowić się, czy nie wymięknę w drodze. Rzeka
majaczyła przede mną; nić mętnej, zatrutej wody opływała smętnie podpory starego mostku.
Zdobycie tlenu stało się wyzwaniem. Wciąż mi go brakowało, przez co szare plamy
tańczyły mi przed oczami.
Pomyślałam, że bezpieczniej będzie iść na czworakach, a więc tak zrobiłam. Na przemian
ręce i kolana, ręce i kolana... Co i rusz mokre od krwi dłonie ślizgały się i uderzałam brodą o
ziemię. Na domiar złego oślepiała mnie woda, w której odbijało się rozpalone letnie słońce. Z
pustkowi buchał żar, a wraz z nim odór rozkładu.
To gnijące rośliny, wmawiałam sobie. Nie ludzie.
Tyle że wciąż miałam żywo w pamięci Gurka. Wołał coś do mnie z wody.
Być może zdrzemnęłam się na mostku, trudno powiedzieć. Odzyskałam świadomość
akurat wtedy, gdy przewróciłam się na skraj i zahuśtałam nogami w powietrzu. Instynktownie
chwyciłam się poręczy i przypomniałam sobie, gdzie jestem. I kim jestem.
Sprawdź protektory... Wstań... Idź...
Zataczając się, kuśtykałam przed siebie, w przypadkowym kierunku, w upalnym skwarze.
Pić... Pić...
Tam... Chłodne skały. Miejsce do siedzenia.
Przebyłam w otumanieniu kawał drogi do niskich granitowych skałek. Chrzęściło mi pod
nogami.
Obok mnie szedł Gurek: drapał się po głowie i o coś spierał.
„Powinieneś umyć włosy” – upomniałam go.
„Powiedziałem, że nie zadaję się ze starszymi kobietami, szefowo”.
„A co to ma ze mną wspólnego? – Wkurzałam się, że mnie w ogóle nie słucha. Umyj
włosy, do cholery!”.
„Wyluzuj, szefowo. Lepiej się zajmij ważniejszymi rzeczami. Na przykład tym facetem”.
„Którym?”.
„Tym.
Pokazał palcem i wrócił do rzeki.
„Zaczekaj! Nie odchodź!”.
Płakałam – co za marnotrawstwo wody!
„Gurek, zaczekaj! Nie będę cię już pouczać”.
„Gaa...”.
Zjeżyłam się, słysząc ten dźwięk. Z pewnością nie był to Gurek. Porąbany dzieciak
nawiał.
Jeśli nie on, to kto? Ten, który stał w cieniu skalnego okapu, przed ciemną dziurą. Mała
jaskinia i mały... człowiek: obwisłe ramiona, krzaczaste brwi, skośne czoło, siwiejące włosy.
Szok był tak duży, że momentalnie wyrwałam się z krainy majaków. Na ziemi wokół skałek
poniewierały się szkielety. A ten chrzęst pod nogami... Obejrzałam się, patrząc, po czym
przeszłam.
Cmentarzysko.
– Kim jesteś? – zapytałam szeptem.
Kucnął i gestem ręki zaprosił mnie do środka, obnażając żółte, połamane zęby.
Potrząsnęłam głową, jakbym chciała uporządkować myśli, i postawiłam stopę na
rozgrzanej kamiennej płycie. Musiałam zgiąć się w pół, żeby wejść do jaskini. On był ode
mnie niższy, i to wyraźnie.
Znowu odpoczęłam. Mój wzrok wolno przyzwyczajał się do mroku, widziałam jakieś
spirale. A także duchy. Gurek, Wombebe, Jamon. Martwi nigdy nie odchodzą. Nigdy.
Pozostają zasmuceni w zakamarkach umysłu.
– Gaa...
Jeszcze raz ten dźwięk. Ruszyłam na poszukiwania na czworakach, w dół po pochyłym
podłożu, dotykając palcami ubitej ziemi. Nie przeszkadzała mi ciemność; przynajmniej nikt
nie widział, jak drżę. W końcu zaczęłam dostrzegać kształty, które nie narodziły się w mojej
wyobraźni.
Kiedy grunt się wyrównał, dotarłam do większej, jaśniejszej groty, połączonej z następną
niskim korytarzem. Zauważyłam kilka prymitywnych sprzętów i totemy. Walały się resztki
jedzenia i śmierdziało śmieciami. Było dość widno, ale skąd się brało światło?
Pod ścianą zebrało się mętne bajorko. Człowieczek zaczerpnął wody; wylał mi trochę na
głowę, a trochę wlał do ust. Zimna i gorzka, szczypała w gardle. Strasznie potem kaszlałam.
Następnie facet zaczął mnie popychać, aż przeszłam do groty w głębi. Czułam jego
mięśnie, ścięgna i włosy, czułam woń nieznanego zwierzęcia. Mdliło mnie od tego zapachu.
Wylądowałam na ubitej ziemi na środku komory.
Siedziała tam kobieta oparta o ścianę. Do jej nieproporcjonalnie rozrośniętej czaszki
dochodziły ze wszystkich stron najróżniejsze splątane przewody, podłączone do rozrzuconych
wkoło urządzeń, przypominających dary dla bóstwa. Niektóre były starsze ode mnie, inne zaś
nowiutkie jak aparatura w kryjówce króla Bana. Z pomarszczonego, brązowego ciała ciągnęły
się do żelazistej skały organiczne przewody. Wokół niej od kamienia biło ciepło. W miejscu
bez ustanku pocieranym rękami powstały gładkie bruzdy.
Ze względu na wyschnięte, obolałe gardło nie byłam w stanie nic powiedzieć, mogłam
jedynie patrzyć ze zdumieniem.
– Jestem tą, którą przyszłaś zabić.
Brilliance? Ukryta w tym szkaradnym, człekopodobnym ciele?
A jednak miała silną osobowość; czułam, że z wiekiem stała się bardzo groźna. Po jej
grubych, ciemnych ustach błąkał się wesoły uśmieszek.
– Inaczej mnie sobie wyobrażałaś, co, skarbie? Pochodzę z najstarszych plemion. Homo
erectus, tak nas nazywacie.
Usiłowałam przypomnieć sobie rozmowę z aniołem w wirtualnej krainie. Opowieść o
jego początkach.
Ziemia... odkryta i zakażona. Satysfakcja i ulga. Zgadzamy się, że nosiciel spełnia
wszystkie wymagania. Jest na tyle silny, by się oprzeć i uniknąć zagłady. Na tyle silny, by
można go było pchnąć krok dalej.
A jednak Homo erectus posiada wyjątkowy mechanizm obronny. Znaleźliśmy się w
pułapce...
– To niemożliwe... – wykrztusiłam, przełykając ślinę między słowami.
– Ależ skądże znowu. Wszystko jest możliwe. Byłam pionierem. Przeżyłam pierwsze
spotkanie człowieka z pasożytem. Mało kto się tak rozwinął. – Roześmiała się chrapliwie. –
Nazywali mnie tak jak ciebie: wariatką. Jestem wybrykiem natury, dlatego żyję tak długo.
Może czeka cię ten sam los – nawijała. – Może należysz do mojego plemienia. Podejdź bliżej.
Pozwól, że sprawdzę twój kod genetyczny.
Odsunęłam się od niej.
– Wierzyć się nie chce, że to pani jest Brilliance.
– To ten mały, nie ja.
– Nie rozumiem...
Po chwili milczenia znów zachichotała.
– Powiem ci, dziewczyno, o co się tu rozchodzi. Tubylcze plemiona znoszą sprzęt.
Sprawdza się tu znakomicie. – Szeroką, gładką dłonią pogładziła kamień. – Skała żelazista.
No więc spędzam czas w miejscu, które nazywacie wirealką. Nigdy się nie nudzę. Tam
właśnie spotkałam pracowitego chłopaka. To on jest waszą Brilliance. Mówię mu: no to
jazda, kolego, zabawimy się razem.
Tym razem jej gromki śmiech zabrzmiał szczerze. Też mi żart...
Niepozorny człowieczek posmarował mi dłoń gęstą pastą, która cuchnęła siarką, i wcisnął
mi długiego, chudego robala.
– Zjedz, będzie ci łatwiej słuchać – zarządziła kobieta. – Rzadko używam swoich starych
strun głosowych.
Przełknęłam paskudztwo potulnie jak baranek. Poczułam krótki przypływ energii, a zaraz
potem rwący ból w rękach i pieczenie w przełyku.
– Wspólnota Coomera, tak nazywacie tych chłopaków z boiska...
– Pomagają pani?
Parsknęła śmiechem.
– Myślą, że jestem córką ludu Biami. Myślą, że tu śnię. Ja im mówię, że owszem,
potrzebuję dobrego sprzętu, żeby śnić.
– I żyje pani w wirealce?
Baba zignorowała moje pytanie i skrzeczała dalej:
– Moim bogiem jest przeklęta larwa, pasożyt z ciemnych, lodowatych otchłani.
– Żaden z niego bóg – zaprotestowałam.
– Uszkodziłaś mnie, dziewczyno, zepsułaś mi zabawę. Okropnie mnie od tego rozbolała
głowa. Kupa rzeczy musi mi odrosnąć, a na to potrzeba czasu.
Gapiłam się na kamień za jej głową. Przewody wiły się i rosły w oczach. Jaskinia była
jednym wielkim przekaźnikiem. Pewnie niedługo Brilliance będzie mogła wrócić na antenę.
– Ktoś zaczął rozsiewać wirusa niedaleko stąd, w Mo-Vay.
Poruszyła szerokimi, krostowatymi nozdrzami.
– Parszywe, przeklęte miejsce. Rzuciłaś Bau w sam środek tego gówna. Dobra robota, nie
ma co. Wiedziała, że gdzieś tu się zaszyłam. To ona rozpętała piekło. Chciała mi
pokrzyżować szyki.
Po dłuższej chwili wypuściłam z płuc powietrze. Zabiłam właściwą osobę, tyle że
pojawiły się nowe okoliczności.
Teraz musiałam przeszkodzić babsztylowi w wejściu na antenę, na zawsze popsuć jej
zabawę. Gdyby ponownie podpięła się do sieci, zginąłby Teece i wszyscy, których znałam.
Podniosłam rękę, żeby garotą przepołowić jej mózg. Wtedy to zobaczyłam: ciemną,
łuskowatą narośl w miejscu, gdzie palce trzymały linkę.
Przewróciła oczami z chytrym wyrazem twarzy.
– Jeśli mnie zabijesz, sieć rzeczywiście zamilknie na długo, ale kto ci doradzi, jak
rozprawić się z larwą? Jesteś o krok od przemiany i tylko ja wiem, jak możesz się obronić.
Możesz żyć wiecznie, jak ja. – Znowu chichot. – Cóż ty na to, dziewczynko? Co wybierasz?
Wrócił Gurek z mocno przekrzywionym kapeluszem. Siedziała mu na karku Wombebe.
O nie, pomyślałam, drugi raz was nie zawiodę.
Skręciłam linkę.
– Mylisz się. Tym razem nie mam wyboru...
Podziękowania
Kończąc niniejszą serię, chciałabym podziękować wydawcom „Eidolonu”, Jeremy’emu
Byrne’owi i Jonathonowi Strahanowi. Jeremy w 28 numerze „Eidolonu” pierwszy wydobył
na światło dzienne Parrish (wówczas jeszcze zwała się Lorettą). Pozwolił jej rozwinąć
skrzydła, na co nie chciał się zgodzić nikt inny na świecie.
Dziękuję również pierwszym domorosłym recenzentkom: Amy, Cj i Mouse; tak mocno
weszły w świat Trójki, że utworzył się z tego fanklub.
Totalna awaria systemu powstawała w okresie dla mnie wyjątkowo trudnym. Jestem
wdzięczna naszym kochającym rodzinom za wsparcie, którego nam udzielili, oraz
przyjaciółkom za zachęty do dalszego pisania. Mam na myśli Helen Smith, RORetki (Maxine,
Rowena, Margo, Trent i Tansy), Kate Eltham, Julie Walsh, Pam Haling, Debbie Phillips,
Desiree Johnson, Kath Holliday i Vicky Heiwari.
Wielkie podziękowania należą się także Darrenowi, mojemu nowemu wydawcy. To się
nazywa szczęście: najpierw Ben Sharpe, teraz Darren Nash. Darren przyjął dziwactwa Parrish
bez mrugnięcia okiem, co wyszło jej na dobre.
Na koniec dziękuję Tarze Wynne, mojej kochanej agentce, która zawsze nade mną
czuwa.