Staff Adrienne
Goldenbaum Sally
Symfonia na dwa serca i
orkiestrę
Rozdział 1
Brzdęk! Porcelanowy kubek Dana z namalowanym kotem
wylądował na parkiecie. - Przykro mi, Garfield - powiedziała
Ellen Farell, uginając się pod ciężarem wypełnionego po
brzegi tekturowego pudła. Aby utorować sobie drogę,
odsunęła nogą leżące na ziemi skorupy. - Młodzi lekarze nie
powinni mieć tylu rzeczy - mruknęła - stawiając z hukiem
pudło na ziemi. Czubkiem tenisówki zgniotła puste pudełko
po czekoladkach. - Nareszcie! Pozbędę się w końcu tych
gratów z mieszkania! Mojego mieszkania!
Nie dopuszczając do siebie dawnych uczuć, Ellen
energicznym krokiem weszła do sypialni, by wynieść stamtąd
zniszczone pionierki, czapkę baseballową i nie napoczęty
karton importowanego piwa.
Poprawiając kasztanowe włosy, zatrzymała się na moment
i obejrzała zgromadzone w drzwiach rzeczy. Błyszcząca
brązowa walizka, którą w pośpiechu zapakowała, stała oparta
o stojak na parasole. Obok znajdowało się pudło wypełnione
pismami medycznymi, gazetami i wielokrotnie czytanymi
opowiadaniami Travisa McGee. Na wierzchu leżała para
męskich znoszonych butów.
- W porządku. Zaraz z tym skończymy. - Wzięła głęboki
oddech, wsunęła ręce do kieszeni spodni, a potem wolno
potrząsnęła głową. - Nie. Poprawka: już skończyliśmy. I to
jakiś czas temu, Danie Newlin. Minął już miesiąc, odkąd
rozstała się z młodym lekarzem. Było po wszystkim. Koniec.
Wszak samotność jest lepsza niż udawanie, nieprawdaż?
Powtarzała to sobie z uporem... ale ciągle odczuwała ból. Byli
ze sobą trzy lata. Przez cały ten czas Dan stanowił nieodłączną
część jej życia. Tym trudniej tyło jej teraz, gdy zrozumiała, że
ich związek nie ma przyszłości.
Aby zapomnieć, brała dodatkowe dyżury. Wszystko było
lepsze niż przejmujący chłód jej mieszkania. Ale to nie
wystarczało. Nie tak wyobrażała sobie swoje życie. Ellen
zakryła twarz dłońmi, gdy zaczęło ogarniać ją zmęczenie i
smutek i poczuła, jak gorące łzy napływają jej do oczu.
Wchodząc do sypialni znów sięgnęła machinalnie do
spływających kasztanową kaskadą na ramiona włosów. Jej
wzrok padł na maszynkę do golenia, która stała w kubeczku
na toaletce. Cholera! Oczy dziewczyny zabłysły. Zastanawiała
się, czy to możliwe, by nienawidzić maszynki do golenia.
Tkwiła tam, nieruchoma i tępa, z kilkoma włosami
przyklejonymi do ostrza. Dokładnie przypomniała, czym była
znajomość z Danem Newlinem. Z jednej strony ona, Ellen -
kochająca i szczodra, z drugiej zaś - zawsze skory do brania
Dan. Kiedy był jeszcze stażystą, zawsze tłumaczył się brakiem
czasu z powodu dużej ilości zajęć w szpitalu. Kiedy zaczął
pracować jako lekarz, nic się nie zmieniło. Co stało się z ich
uczuciem? Albo ich miłość wygasła już bardzo dawno, albo
była tylko wymysłem Ellen.
Cóż, nadszedł czas, by z tym skończyć. Zadzwoniła do
Dana i poprosiła go, aby przyjechał i zabrał rzeczy. Dopiero
wtedy będzie mogła rozpocząć życie od nowa.
Chwyciła maszynkę i z celnością gracza Harlem
Globetrotters wrzuciła ją do kosza na śmieci. Potem wyszła z
pokoju, szeroko otworzyła drzwi i wypchnęła cały dobytek
Dana na korytarz. Zrobione! Finis, jak mówią! Uśmiechnęła
się, otrzepując ręce, lecz po chwili uśmiech zniknął z jej
twarzy.
Ellen oparła się o framugę drzwi. Przeszył ją strach. A
jeśli nigdy więcej nikogo nie pokocha? Jeśli nic nowego jej
już nie czeka? Żadna pasja, żaden burzliwy romans ani
namiętna miłość?
Wargi Ellen zadrżały. Zamknęła oczy i przytrzymała się
drzwi, aby nie upaść pod wpływem nagle ogarniającej ją
słabości. Czy... czy kiedykolwiek jeszcze będzie szczęśliwa?
Ale nagle wyprostowała ramiona i otrząsnęła się z tych
ponurych myśli. O, nie! Nie zamierza poddać się tak łatwo.
Coś musi się wydarzyć! Ktoś musi pojawić się w jej życiu,
nawet jeśli miałoby to nastąpić później, niż oczekiwała. Tym
większa będzie to miłość!
Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Szybko
zamknęła drzwi i pospieszyła podnieść słuchawkę.
- Halo? O, cześć Laurie. - Głos Laurie Westin zawsze
wywoływał uśmiech na twarzy Ellen. Po trzech latach
małżeństwa z Rickiem Westinem jej najlepsza przyjaciółka
wciąż promieniowała szczęściem i radością, która udzielała
się także jej najbliższym. Za parę miesięcy spodziewała się
dziecka.
- Słuchaj Ellen, Rick zaprosił do domu jednego z
muzyków nowego zespołu jazzowego, który przyjechał do
miasta i...
- I z pewnością chciałabyś, żebym przyszła na obiad, w
dodatku najlepiej razem z deserem - zażartowała Ellen,
wiedząc, jaki będzie ciąg dalszy.
- Och, Ellen, pośpiesz się. Rick mówi, że to świetny facet.
Zależy nam, abyś go poznała. Wyjście z domu dobrze ci zrobi,
a poza tym bardzo chcielibyśmy cię zobaczyć - przekonywała
miękko Laurie.
Ellen roześmiała się głośno.
- Laurie, czy ty nigdy się nie poddasz?
- Oczywiście, że nie. Dzięki tobie poznałam Ricka i nie
spocznę, dopóki nie znajdę dla ciebie równie odpowiedniego
faceta. Przyjdziesz?
Ellen usiadła na kanapie obok telefonu.
- Laurie, nie chcę wydać się niewdzięczna, ale
przypominasz sobie ostatniego przyjaciela Ricka? Był niższy
ode mnie o piętnaście centymetrów i w dodatku nieustannie
całował mnie w brodę. Nigdy więcej muzyków! Przyjdę jutro
wieczorem i wezmę ze sobą lody czekoladowe. To mogę ci
gwarantować. W każdym razie dzięki. Dziś muszę sprzątnąć
mieszkanie i oczyścić je z pozostałości...
I nagle, odkładając słuchawkę, Ellen wiedziała już, jak to
zrobić. W chwilę później ubrana w luźny sweter zbiegała po
schodach.
- Clarence! - zawołała do mężczyzna w średnim wieku,
który pracował tu jako dozorca. - Kiedy zjawi się Dan Newlin,
by zabrać swoje rzeczy, powiedz mu, że wszystko z
wyjątkiem jego kubka do kawy leży przed drzwiami mojego
mieszkania. Kubek przedwcześnie opuścił ten świat!
Clarence uśmiechnął się z aprobatą.
- A pani wychodzi, panno Farrell?
- Tak, Clarence. Wyjeżdżam.
Wychodząc spostrzegła czarnego kota, który przeciął
chodnik i biegł w jej stronę.
- Och, nie! Psik!
Kot uciekł z podwiniętym ogonem, a Ellen pobiegła do
samochodu, usiadła za kierownicą i wyruszyła w drogę.
Przez opuszczoną szybę wpadał wiatr, targając jej włosy, a
chłodne, jesienne powietrze owiewało twarz dziewczyny. Ten
ożywczy powiew porwał jej myśli i uczucia, unosząc je ku
błękitnemu, bezchmurnemu niebu. Na następnych światłach
ostro skręciła w lewo. Tak musiało być. Pędząc w dół
Wisconsin Avenue, Ellen Farrell zbliżała się do swego
przeznaczenia.
To było takie proste - mknąć z ogromną prędkością,
patrzeć, jak umykają krajobrazy, czuć na twarzy pęd
powietrza. Była jak ptak, który wreszcie mógł rozwinąć
skrzydła. Czuła się wspaniale!
Skręcając na autostradę, przyspieszyła jeszcze i włączyła
radio. Rozległa się znana rockowa piosenka, której takt Ellen
zaczęła wystukiwać jedną nogą, drugą naciskając pedał gazu.
Włożyła okulary słoneczne i całkiem opuściła szybę. Tak
długo tłumione uczucia znalazły wreszcie ujście. Ellen
rozejrzała się dokoła, wzięła głęboki oddech i krzyknęła.
Krzyczała głośno i długo.
To było wspaniałe!
Tak cudowne, że wrzasnęła jeszcze raz, nic sobie nie
robiąc z obecności sportowego samochodu, który pojawił się
na lewym pasie. Gdy krzyknęła po raz kolejny, pozbyła się
tego ciężaru tak długo leżącego jej na sercu. Dostrzegła wokół
siebie czerwień jesiennych drzew, biel płynących po niebie
chmur i nie mogła powstrzymać zachwytu. Czuła się jak
więzień wypuszczony na wolność, jak człowiek, który
wyszedł ze szpitala. Szczęśliwa. Wolna. Cóż z tego, że miłość
nie jest łatwa? A kto powiedział, że ma być łatwa? Wciągnęła
głęboko powietrze, uśmiechnęła się i przyspieszyła, czując się
tak dobrze, jak nigdy dotąd.
Kiedy mijała mały sportowy samochód, który uprzednio ją
wyprzedził, prędkościomierz wskazywał sto czterdzieści
kilometrów na godzinę. Rzuciła kierowcy beztroski uśmiech,
lecz nagle jej oczy rozszerzyły się z zachwytu. On był
wspaniały! Był bardziej pociągający niż jego sportowy
samochód. Ellen zawsze pragnęła takiego.... samochodu.
Z jednym łokciem opartym o szybę Armand Dante
obserwował w bocznym lusterku szybko zbliżającego się
starego mercurego. Ci zwariowani kierowcy! - pomyślał,
marszcząc brwi z niezadowoleniem. Przez chwilę ujrzał na tle
błękitnego nieba rozwiane, ciemne włosy i ogromne słoneczne
okulary. Odwrócił się, by zganić spojrzeniem tę beztroską,
młodą kobietę, lecz jej uśmiech zupełnie go rozbroił. Przez
moment miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Uśmiechnął
się blado i zwiększył prędkość do stu trzydziestu.
Ellen poczuła się lekko oszołomiona, zwolniła nieco i
zjechała na prawy pas. Patrzyła prosto przed siebie i liczyła do
dziesięciu, po czym przygryzła dolną wargę, spojrzała we
wsteczne lusterko. Wciąż tam był, jechał tuż za nią i patrzył
wprost w jej lusterko. Ich oczy spotkały się. Uśmiechnął się
do niej i był to najbardziej podniecający uśmiech, jaki udało
jej się widzieć. Nie wierzyła swym oczom. Chyba śniła!
Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej coś podobnego.
Nagle nieznajomy dał jej znak światłami i zaczął ją
wyprzedzać. Pewnie tylko wyobraziła sobie ten uśmiech, teraz
on odjedzie i zniknie z jej życia na zawsze. Głupia
dziewczyno, wyobrażasz sobie różne...
Oho! Serce zabiło jej mocniej. Sportowy samochód jechał
tuż obok niej, dokładnie z tą samą prędkością. Spojrzała w
bok. Nieznajomy uśmiechnął się, odsłaniając rząd białych,
równych zębów. Była to chwila tak krótka, jak zrobienie
zdjęcia, lecz Ellen dostrzegła wszystkie szczegóły: ciemne,
śmiejące się oczy i bujne, rozwiane na wietrze czarne włosy.
Rumieniąc się odwróciła wzrok na drogę, lecz po chwili
ponownie spojrzała na nieznajomego. Tym razem przytrzymał
wzrokiem jej spojrzenie. Niepewnie się uśmiechnęła i
wzruszyła lekko ramionami. Niemalże słyszała jego śmiech.
Odrzucił do tyłu głowę i puścił oko do Ellen!
Dziewczyna poczuła, że kręci jej się w głowię. Nigdy
dotąd nie flirtowała z nieznajomymi na autostradzie, ale och...
to było przyjemne! Jechała za nim dziesięć kilometrów i tym
razem podniecała ją nie prędkość jazdy lecz fakt, że on ciągle
obserwował ją w lusterku.
Nagle dostrzegła, że tylne światła jego samochodu
zapaliły się i zgasły. Co teraz? - zastanawiała się z
zakłopotaniem. Kilka minut później minęli policyjny radar
skierowany w ich stronę. Poczuła wdzięczność. Co by było,
gdyby pędziła z prędkością stu czterdziestu kilometrów na
godzinę, krzycząc na wiatr? Nie tylko musiałaby zapłacić
mandat, na który ją nie było stać, lecz prawdopodobnie
odebrano by jej również prawo jazdy.
Uśmiechnęła się i pomachała przez okno, aby pokazać
temu rycerzowi w błyszczącej stali, jak bardzo była mu
wdzięczna. Odwzajemnił gest, a słońce zamigotało na jego
opalonej skórze. Ten ruch był tak zmysłowy, że Ellen zadrżały
oparte na kierownicy dłonie. Przez ostatnich kilka minut była
taka wolna, beztroska i szczęśliwa! - Teraz mój los się
odmieni - krzyknęła ze śmiechem.
Gdyby tylko jechała jako pierwsza, bez wahania
włączyłaby prawy migacz, aby zatrzymać ten samochód z
atrakcyjnym kierowcą w środku i móc się przedstawić. Nie
było to w jej stylu, ale nie mogłaby zaprzepaścić takiej szansy.
Ośmieliłaby się to zrobić tylko ten jeden raz. Może szczęście
by jej dopisało.
Jakby wiedziony jej myślą, sportowy samochód zwolnił i
zjechał na pobocze.
Ellen jak we śnie zjechała za nim.
Zobaczyła, że kierowca wysiadł i z uśmiechem zaczął iść
w jej kierunku. Był wysokim, silnie zbudowanym, lecz
szczupłym w biodrach mężczyzną.
Bez chwili zastanowienia otworzyła drzwi i również
wysiadła. Nogi miała jak z waty. Uśmiechnęła się. Uniosła
okulary, opierając je na włosach. Serce zabiło jej jeszcze
mocniej.
- Cześć! - Modliła się w duchu, by udało jej się zachować
kamienną twarz.
- Cześć. Niewiele brakowało, a mogłabyś mieć kłopoty.
- Och, wiem! Dzięki za ostrzeżenie. Mandat to najgorsza
rzecz, jaka mogłaby mi się teraz przydarzyć...
- Dla mnie mandat zawsze jest najgorszą rzeczą. Znam
tyle przyjemniejszych sposobów wydawania pieniędzy. -
Mówił spokojnie, ale Ellen czuła na swej twarzy jego
spojrzenie.
W wyobraźni widziała się, jak tańczy w objęciach tego
mężczyzny, przy blasku świec, aż po blady świt. Siląc się na
spokój, lekko się uśmiechnęła.
- Masz rację. Ale skąd wiedziałeś, że przed nami jest
policja?
- Moi przyjaciele zainstalowali małe urządzenie, aby
oszczędzić mi kłopotów. - Pokazał zęby w uśmiechu. -
Powinnaś zafundować sobie podobne, chociaż wątpię, czy
przydałoby się przy stu czterdziestu kilometrach na godzinę.
W jego ciemnych oczach dostrzegła rozbawienie.
- Och, zwykle nie jeżdżę tak szybko! Naprawdę prowadzę
ostrożnie i bezpiecznie.
Uniósł brew, jakby chciał powiedzieć, że rozmowa z
obcym mężczyzną na poboczu autostrady nie należy do rzeczy
najbezpieczniejszych dla młodej damy.
Potrząsnęła głową, brązowe włosy zawirowały wokół
twarzy. Było w nich więcej złota niż sądził... choć być może
to tylko słońce w nich się odbijało.
Kiedy spojrzał jej w oczy, wytrzymała jego wzrok i
powtórzyła z przekonaniem:
- Naprawdę rzadko robię takie zwariowane rzeczy. W jej
spojrzeniu wyczytał, że mówi prawdę.
- To dobrze - rzekł, wyciągając rękę. - Mogę spytać, jak
masz na imię?
- Ellen, Ellen Farrell - przedstawiła się. - A ty?
- Armand Dante. - Uśmiechnął się szeroko. - I bardzo się
cieszę, że cię poznałem.
- Ja również.
Zaczęła się śmiać, zachwycona niedorzecznością sytuacji,
w jakiej się znaleźli, stojąc tu, na poboczu autostrady, po
której pędziły samochody. Iskierki wesołości zapaliły się
również w jego oczach.
- Dokąd pędziłaś, Ellen, z prędkością stu czterdziestu
kilometrów na godzinę? Do pracy czy na spotkanie?
- Nigdzie - odparła, czując, jak płoną jej policzki. - Po
prostu... świętowałam. Jest taki piękny dzień. - Mówiąc to
odwróciła wzrok.
Przyglądał się jej twarzy: pełnym policzkom, ogromnym
błękitnym oczom i zniewalającemu uśmiechowi.
- Zaczekaj chwilę - powiedział, odwracając się w stronę
swego samochodu. Wyjął z niego cienki, skórzany notes i
wieczne pióro.
- Czy moglibyśmy się jeszcze spotkać? Podasz mi swój
adres i telefon?
Była zbyt zaskoczona, by myśleć. Zbyt szczęśliwa, by się
zastanowić. Wzięła notes, przerzuciła pokryte nutami kartki,
aż znalazła czystą stronę.
Wpisała swoje nazwisko i adres i oddała mu notatnik.
Od razu przeczytał głośno, co napisała, a w jego ustach te
znane jej przecież dane brzmiały dziwnie tajemniczo.
- Niedługo się spotkamy - obiecał z promiennym
uśmiechem.
Wydawało jej się, że śni. Cudowny początek, kusząca
zapowiedź upojnych dni i nocy. Ellen powstrzymała uśmiech.
Ostatnie tygodnie wypełnione pracą i niepokojem sprawiły, że
całkowicie schroniła się w świecie marzeń! Czuła, że
wykonuje głową potakujący gest, ale z ust dziewczyny nie
padło żadne słowo.
Armand Dante przyglądał jej się z uwagą. Chciał coś
dodać, ale właśnie jego oczy dostrzegły coś ponad głową
Ellen.
- Wygląda na to, że mamy towarzystwo. Prawdopodobnie
chcą się upewnić, czy nie trzymam cię na muszce.
Ellen odwróciła się i dostrzegła wolno zbliżający się
samochód policyjny. Przez okno wychylał się umundurowany
mężczyzna obserwując całą scenę.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
- O tak, dziękuję - odpowiedziała szybko Ellen.
Przystanęłam, bo mi nogi zdrętwiały, a ten pan zatrzymał się,
aby sprawdzić, czy nie potrzebuję pomocy.
- Rozumiem. To wszystko, co chciałem wiedzieć.
- Cóż - odparła uśmiechając się nerwowo. - Chyba już
pojadę.
- Żebym nie musiał was stąd wyganiać - mruknął
policjant. Twarz Ellen pokrył rumieniec.
- Oczywiście, że nie. Ja naprawdę muszę już jechać.
Jeszcze raz panu dziękuję. Armand delektował się każdym jej
słowem, każdym gestem.
- Niebawem się spotkamy - powtórzył, w jej mniemaniu
nieco zbyt głośno. Zrobił do niej oko i skierował się do swego
samochodu.
- Żegnaj - wyszeptała Ellen. Usiadła za kierownicą i
włączyła się do ruchu na autostradzie tuż za małym
sportowym samochodem.
Na następnym skrzyżowaniu Armand skręcił w lewo,
machnąwszy Ellen na pożegnanie, ona zaś zawróciła do domu.
Dopiero przejeżdżając nad odbijającymi światła wodami
rzeki Potomac, zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Podała
swoje nazwisko, adres i telefon zupełnie obcemu mężczyźnie.
Ona, która wiedziała, jak niebezpieczni mogą być ludzie, ona,
która na codzień pracując w szpitalu miała do czynienia z
ofiarami napadów. Mordercy i gwałciciele, mężczyźni, którzy
o trzeciej w nocy dzwonią do twego mieszkania i grożą ci,
dysząc w słuchawkę! Opanował ją strach. Poczuła, jak pocą
się jej ręce, a serce podchodzi do gardła.
Próbowała trzeźwo ocenić sytuację. Ten wspaniały
mężczyzna, którego poznała, nie wyglądał na kryminalistę.
Nie, człowiek o tak ciepłych oczach i łagodnym uśmiechu nie
może być zły! Czy jednak dobrze postąpiła, podając mu swe
dane? Po raz pierwszy w życiu poczuła się całkowicie
bezradna. No, może drugi, jeśli liczyć dzień, w którym wraz z
Laurie trafiła do klasztoru. A właściwie trzeci, gdyby dodać
do tego jeszcze jej związek z Danem.
Jej życie rozpadało się na kawałki!
Kiedy zaparkowała samochód, podążyła w stronę domu
krokiem, w którym na tyle wyraźnie dawało się zauważyć
dręczącą dziewczynę niepewność, że Clarence pospieszył by
jej pomóc.
- Panno Farrell, wygląda pani nie najlepiej. Czy wszystko
w porządku?
- Nie, Clarence! - Ellen wsparła się na jego ramieniu, z
trudem łapiąc powietrze. - Myślę, że narobiłam sobie
kłopotów. Dałam swój adres zupełnie obcemu mężczyźnie -
zakryła twarz ręką. Czuła się upokorzona, lecz była tak
przerażona, że musiała komuś o tym powiedzieć. - Czy
mógłbyś dziś zajrzeć do mnie parę razy? I miej oko na
wysokiego, przystojnego bruneta, który może się tu zjawić.
- Wystarczy szepnąć słówko i wszyscy w tym domu będą
na niego czatować!
- Clarence!
- Przepraszam... po prostu żartowałem. Widzę, że
naprawdę jest pani tym przerażona, ale proszę się nie martwić,
Clarence będzie pani osobistym aniołem stróżem.
- Myślę, że przydałaby mi się opieka świętego Bernarda...
odrobina brandy dobrze mi teraz zrobi!
Rozdział 2
Niełatwo było zadziwić Ellen Farrell, ale to, co powiedział
jej Clarence, poruszyło ją do głębi. - Kogo złapałeś?... Och,
nie, Clarence!... Tak, pamiętam co powiedziałam, ale... - Głos
Ellen załamał się. W najskrytszych marzeniach nie
przypuszczała, że on się pojawi. Ciemny, tajemniczo
wyglądający mężczyźni - szczególnie ci niewiarygodnie
przystojni - pojawiają się tylko w snach, nigdy u progu twego
własnego mieszkania! Wsuwając opalone stopy w kapcie,
które stały pod kanapą, Ellen podbiegła do drzwi. Wizja
Clarence'a zaciskającego palce na szyi nieznajomego sprawiła,
że dziewczyna jak oszalała zbiegła po wąskich schodach.
- Mój Boże!
Stanęła jak wryta, a serce zaczęło tłuc jej się w piersi.
Klęcząc nieruchomo na kafelkowej posadzce, Clarence
trzymał w miażdżącym uścisku mężczyznę w ciemnym
płaszczu, w którego ręku tkwił pognieciony bukiet
herbacianych róż.
- A... to pan? - upewniła się Ellen, przyglądając się
badawczo ciemnej głowie. Oczywiście, że to był on. Nikt inny
nie mógł być właścicielem tych wspaniałych, kruczoczarnych
włosów, które niemalże same prosiły się, by zanurzyć w nich
palce.
Mężczyzna spróbował unieść głowę, by na nią spojrzeć,
ale chwyt judo, który zastosował Clarence, umożliwiał mu
jedynie obserwację fragmentu podłogi i przeciwległej ściany.
- Twój głos... zgadza się... ale nie jestem pewien. Czy
mogłabyś za mnie pokrzyczeć? Zawsze pamiętam, by
krzyczeć - choć mówił z trudem, w jego głosie brzmiał ślad
rozbawienia.
Z ust Ellen wydobyło się westchnienie ulgi. Dzięki Bogu,
nie jest pozbawiony poczucia humoru! - pomyślała. Być może
nie wsadzi jej za to do więzienia, choć z pewnością na to
zasługiwała.
- Clarence, przestań! W porządku!
- To nie ten facet? Wygląda tak jak ten, co go pani
opisała!
- Nie! To znaczy masz rację, ale... - zdołała powstrzymać
uśmiech. - Jesteś świetnym detektywem, ale jak się bliżej
przyjrzałam temu człowiekowi, to widzę, że on nie może być
groźny. Wpuść go, Clarence.
Dozorca od razu rozluźnił chwyt.
Podnosząc się z pozycji, którą zajmował przez ostatnie
kilka minut, Armand Dante spojrzał przeciągle w szeroko
otwarte, błękitne oczy Ellen.
Nie był człowiekiem słynącym z cierpliwości, jednak w
tym momencie jedyne, co mógł zrobić, to potrząsnąć głową i
uśmiechnąć się, zamiast wygłosić jedną ze swych tyrad
dotyczących zasad dobrego wychowania.
- Cóż, panno Farrell - odezwał się głosem niskim i
cichym, który brzmiał nieomal teatralnie - myślę, że kiedyś
uda nam się spotkać w normalnych okolicznościach!
Ellen wybuchnęła śmiechem.
- Bardzo mi przykro, ja... - jej wilgotne oczy błyszczały. -
Wszystko panu wytłumaczę, ale...
- Ale to i tak nie miałoby sensu! - wtrącił Clarence,
również nieco rozweselony. - Całe zajście zawdzięcza pan
pannie Farrell. Bardzo za wszystko przepraszam, panie...
- Dante. Nie ma za co. A przy okazji, to był całkiem
niezły chwyt. - Uścisnął dłoń starszemu panu, a w jego oczach
błyszczały iskierki humoru. - No, cóż interesujący początek
wieczoru. - Spojrzał na Ellen. - Być może zapowiedź tego, co
nastąpi?
Patrzył na nią tak badawczo, że dziewczyna poczuła się
onieśmielona i co gorsza - dziwnie podniecona i zmieszana.
Zarumieniła się. Przykryła policzki dłońmi, lecz nie odwróciła
wzroku.
- Czemu... czemu pan tu przyszedł?
Armand uśmiechem skwitował to pytanie i wręczył jej
róże. Próbował sobie już na nie odpowiedzieć, kiedy szukał w
notesie adresu znajomej z autostrady. A gdy pędził tu jak
oszalały, czuł się jak dziecko, ale nie mógł jej o tym
powiedzieć.
- Aby przynieść kwiaty pięknej damie, która przydała
blasku memu nudnemu dniowi. I aby zapytać, czy ta dama nie
zjadłaby ze mną kolacji.
- Kolacji...? - powtórzyła Ellen, starając się, by jej głos
brzmiał naturalnie. - Kolacji?
- Tak. - Lekko ujął ją za łokieć, obracając w stronę drzwi,
za którymi rozpościerała się noc. - Zaparkowałem samochód
tuż obok, w miejscu, gdzie jest zakaz. Chciałbym panią
porwać, zanim wlepią mi mandat, a potem zjeść z panią
kolację przy świecach.
Clarence z entuzjazmem pokiwał głową.
- Brzmi to nieźle, panno Farrell. Mała przejażdżka dobrze
by pani zrobiła!
Ellen spojrzała na niego z naganą. Uwagi Clarence'a na
temat jej intymnego życia, a raczej jego braku, były w tej
chwili najbardziej jej potrzebne do szczęścia!
- Cóż, bardzo to miło z pana strony - odpowiedziała
pospiesznie, aby uniemożliwić Clarence'owi czynienie
dalszych spostrzeżeń. - Brzmi to niezwykle zachęcająco! -
Wzięła Dantego pod rękę i wyprowadziła, by uniknąć dalszej
rozmowy z zatroskanym Clarence'em.
Armand przystanął, nie kryjąc lekkiego uśmiechu.
- Coś nie tak? - zapytała Ellen. - Zmienił pan zamiar?
- Nie - odpowiedział, obejmując wzrokiem jej postać. -
Ale może zmieniłaby pani buty? Choć te wydają się bardzo do
pani pasować. - Jego głos brzmiał żartobliwie, a zarazem
podniecająco.
Ellen spojrzała na długie uszy królików przyczepionych
do jej różowych kapci.
- Oczywiście! - Roześmiała się. - Prawie zapomniałam.
Nigdy nie biorę Mopsy i Flopsy na kolację. Rzuciła mu
spojrzenie spod długich, czarnych rzęs.
Armand patrzył na nią, aż ich spojrzenia się spotkały. I w
tym momencie zrozumiał, dlaczego stał tutaj w tym chłodnym
korytarzu, zapraszając Ellen Farrell na kolację.
- Przykro mi, ale naprawdę będę musiała wrócić do domu
przed jedenastą. - Ellen niechętnie spojrzała na zegarek, kiedy
kelner przyprowadził ich do zarezerwowanego stolika.
- Widzę, że zjem kolację z Kopciuszkiem!
- Tak jakby - zaśmiała się Ellen. Czuła się wspaniale.
Niedługa przejażdżka jego samochodem sprawiła, że miała
uczucie, że znała Armanda od lat. Nic o nim nie wiedziała,
jednak ten krótki okres wystarczył, wbrew wszelkim regułom,
by go polubić.
- Hmm, a gdzie moja wróżka z bajki ukrywała się dotąd?
Rumieniec podkreślił delikatną, różową barwę jedwabnej
bluzki dziewczyny.
- Bardzo nam miło gościć pana, panie Dante - kelner
lekko pochylił głowę.
Podczas gdy Armand rozmawiał ze znajomym kelnerem,
Ellen z ciekawością się rozglądała. Trafili do pięknej, drogiej
restauracji. Dziewczyna była tu tylko raz, przed trzema laty,
kiedy jej najlepsza przyjaciółka, Laurie O'Niell i Rick Westin
postanowili się pobrać. Armand najwyraźniej bywał tu
częstym gościem.
Po zamówieniu butelki szampana, całkowicie poświęcił
swą uwagę Ellen.
Może miał rację mówiąc, że ona jest Kopciuszkiem,
pomyślała odwzajemniając uśmiech.
- Armand? - Spojrzenie błękitnych oczu spoczęło na
mężczyźnie. - Armand, to wszystko jest takie zwariowane,
całkiem nie w moim stylu. To znaczy, zwykle nie mam
zwyczaju....
- ...podrywać mężczyzn na autostradzie, a potem
skazywać ich na walkę z Clarence'em? - Ujął jej dłoń, a gdy
się uśmiechnął, wokół oczu powstały drobne zmarszczki.
- Co? To t y mnie poderwałeś! A Clarence jest po prostu
nieco nadopiekuńcza, to wszystko. Próbowała nie zwracać
uwagi na prowokujące ciepło jego dłoni. Nie było to łatwe!
- Masz absolutną rację - zgodził się Armand z galanterią.
- To wszystko moja wina. I wierz mi lub nie, pierwszy raz
zakochałem się na autostradzie numer 495.
Ellen przestała na moment oddychać, a potem uznała, że
to kurtuazyjny żart, jaki mówi się przy kolacji ze świecami.
Podjęła rozmowę.
- Pierwszy? Gdzie zatem zwykle się zakochujesz? Na
Wisconsin Avenue? Ja wolę N Street. Aczkolwiek czasem w
lecie Autostrada numer 50 ma nieodparty urok...
Armand lekko dotknął jej policzka opuszkami palców, a
Ellen poczuła, że słowa więzną jej w gardle.
- Zadziwiasz mnie, Ellen. Nie wiem, co jest w tobie
innego, ale wiem, że jesteś wyjątkową kobietą. Ellen
zarumieniła się. Spojrzała na jego wyraziste rysy, lecz szybko
opuściła wzrok na krawat. Zawsze
zdawała sobie sprawę ze swych silnych i słabych stron.
Otwartość w rozmowach z ludźmi z pewnością należała do
tych pierwszych. Ale teraz, choć kelner postawił między mmi
talerz delikatnie pachnących ostryg, czuła się bardziej
onieśmielona, niż na swym pierwszym studenckim balu w
Akademii Świętego Józefa w Pittsburghu w Pensylwanii.
Niechętnie uwolniła rękę i napiła się chłodnego,
wytrawnego szampana. Odchyliła głowę i spojrzała na
Armanda z udawaną pewnością siebie.
- Nic o mnie nie wiesz. Nic. Mogłabym być jedną z tych
kobiet z ulicy... Ze zdziwieniem uniósł brew.
- ...albo skorumpowanym politykiem. Albo kimś, kimś,
kto oskubie cię z pieniędzy. Armand uśmiechał się coraz
szerzej.
- Jakich pieniędzy?
Ellen machnęła ręką, a potem wskazała na jego świetnie
skrojony garnitur.
- Cóż, ta restauracja, twój garnitur, samochód. Z
pewnością nie należysz do najbiedniejszych. - Oparła ramię z
powrotem na stole. - Naprawdę powinieneś być ostrożniejszy.
Ale miałeś szczęście. Z mojej strony nic ci nie grozi. -
Pochyliła się do przodu, głęboko zaglądając mu w oczy.
Armand wykorzystał ten moment, by ponownie ująć jej
dłoń. Już uwielbiał ją dotykać, czuć pod palcami chłód jej
skóry.
- Zupełnie nic?
Sposób, w jaki do niej mówił, przejmował ją do głębi.
Zwykłe słowa nabierały dziwnej tajemniczości. Słuchając ich,
czuła się jak królowa.
- Z mojej strony nic. Natomiast to, czy ja jestem
bezpieczna przy tobie, to zupełnie inna sprawa. Może o tym
powinniśmy porozmawiać? - zajrzała mu w oczy.
Kiedy pochyliła się do przodu, jej piękne, kasztanowe
włosy miękką falą spłynęły na jedną stronę. Armand
obserwował, jak blask świec dobywał z nich jedwabiste
refleksy. Myślał, że są to włosy, które pragnąłby pieścić i
zanurzyć twarz.
- Nic ci ze mną nie grozi Ellen. Możesz mi zaufać.
Ale jego oczy płonęły tak dziwnie, że Ellen zastanawiała
się, jaka jest jego definicja bezpieczeństwa, a także, gdzie
zniknął jej zdrowy rozsądek.
Pojawienie się kelnera przerwało dalsze rozważania. Stół
zapełnił się półmiskami z mięsem a la Wellington, ostrygami i
kolorowymi sałatkami w pysznych sosach.
Rozkoszowali się jedzeniem i miłą rozmową. Armand
uwielbiał wodospady, jazdę na nartach, duszone ostrygi i
filmy Woody Allena. Ellen z radością stwierdziła, że podzielał
jej miłość do lodów czekoladowych. Rozmawiali o polityce
zagranicznej, zaciekle sprzeczając się przy omawianiu
ostatnich wydarzeń. Ellen założyła włosy na ucho i z
rozgorączkowaną twarzą opadła na oparcie fotela. Czuła się
szczęśliwa jak dziecko. Jedynie wydarzenia ostatnich miesięcy
przesłaniały jej radość.
Gdy kelner napełnił ich kieliszki szampanem, Armand
wzniósł toast.
- Za czarującego Kopciuszka z autostrady. Oby nigdy nie
zgubił pantofelka.
Ellen uniosła kieliszek. Nagle ujrzała w wyobraźni swoje
pielęgniarskie buty, które czekały na nią w domu.
- Mam nadzieję, że nie zgubię - szepnęła i wypiła łyk
szampana, znajdując dziwną radość w fakcie, że Armand
wzniósł toast na jej cześć. Spojrzała na niego z
zaciekawieniem.
- Twoje nazwisko... wydaje mi się znajome. Jakbym
gdzieś już je słyszała. Ellen podniosła do ust kęs mięsa.
Armand roześmiał się.
- Może myślisz o poecie? Boska komedia"! Ellen
potrząsnęła głową.
- Nie, to coś bardziej współczesnego - bezskutecznie
szukała w pamięci. - Kto wie, może spotkaliśmy się w
poprzednim wcieleniu?
- Nigdy. Jakże mógłbym cię zapomnieć?
Jego zaloty były tak subtelne i zmysłowe, że Ellen była
oczarowana.
- Proszę pana - podszedł kelner, trzymając ręku
zadrukowaną kartkę. - Jeśli mógłbym przeszkodzić. Pewna
kobieta prosiła mnie o pański autograf. Normalnie nie śmiał
bym o to prosić, ale...
- Ale tak się składa, że ta kobieta, to żona twojego szefa,
tak? - Armand spojrzał na speszonego kelnera, po czym złożył
na programie swój podpis.
Ellen patrzyła na całą scenę pełnymi zdziwienia oczami, a
potem nachyliła się, próbując odczytać, co było napisane na
karteczce. Armand usłużnie przesunął program w jej stronę. U
dołu kartki widniał podpis Armanda.
- Twoje nazwisko... - mruknęła pod nosem, ściągając w
zamyśleniu brwi. - Tak, moje. Mam nadzieję, że to nie
falsyfikat.
Ellen odczytała cały tekst.
- „Armand Dante, dyrygent. Orkiestra Symfoniczna w
Virginii."
Spojrzała na niego z uwagą. Nie wyglądał na dyrygenta.
Czy oni nie są zwykle nieco starsi, bardziej siwi? Jedyne
nazwiska znanych dyrygentów, jakie jej przychodziły do
głowy, to Leonard Berstein i Arthur Fiedler. Armand z całą
pewnością nie przypominał żadnego z nich.
Z ciemnymi, niemalże czarnymi oczami i mocno
zarysowanym podbródkiem wyglądał bardzo intrygująco.
Przypominał
może
włoskiego
piłkarza,
może
niekonwencjonalnego gwiazdora filmowego, ale dyrygenta?
Przechyliła na bok głowę.
- Ty jesteś Armandem Dantem? Tym sławnym
dyrygentem? Tutaj? - Czuła się głupio, ale starała się
opanować zmieszanie. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? -
zapytała.
- Dlaczego? - Armand roześmiał się szczerze. - Ellen, czy
mając takie imię jak moje, można zachować anonimowość?
Ilu znasz Armandów? Przecież mówiłem ci, jak mam na
imię...
- Ale nie wyjaśniłeś mi. To znaczy nie uzmysłowiłeś mi
tego faktu. Oczywiście, że słyszałam o tobie. Po prostu
zapomniałam, to wszystko!
Ale w duchu miała do siebie żal. Każdy przecież wie, kim
jest Armand Dante! Wybuch wesołości Armanda przerwał jej
ponure rozmyślania.
- Ellen Farrell, nigdy nie byłaś na żadnym moim
koncercie, prawda?
Ellen przygryzła wargę. Potem, biorąc głęboki wdech,
napotkała jego pełne wesołości spojrzenie.
- No cóż, rzeczywiście przyznaję, że nie. Niewiele wiem
o muzyce poważnej. - Potrząsnęła głową, a jej ciemne włosy
rozsypały się wokół twarzy. Dumnie uniosła brodę. - Ale to
oczywiście nie znaczy, że w ogóle nie słucham muzyki. Mam
przyjaciela, Ricka Westina, który gra na banjo...
- Rick Westin? Tak, słyszałem o nim. To całkiem niezły
artysta.
- Jest wspaniały. Jego muzykę rozumiem. Ona opowiada
o prawdziwym życiu, przemawia do mnie. Z muzyka
klasyczną nigdy nie miałam żadnego kontaktu. I obawiam się,
że nigdy już nie będę miała możliwości poznać jej lepiej.
Czuła się tak niezręcznie, jakby skrytykowała jego głos
czy kolor włosów. Armand ani trochę się tym nie przejął. Z
czułością dotknął jej policzka.
- Ależ to nieprawda. Zresztą i tak nie o to chodzi. Nie
musisz przepraszać za to, że nie słuchasz muzyki poważnej. A
już z pewnością nie mnie.
- Ja nie przepraszam. Po prostu chcę, żebyś dobrze mnie
zrozumiał. Chodzi mi o to...
O co naprawdę? - zastanawiała się. Z rozkoszą przeżywała
każdą chwilę tego wieczoru. Armand Dante sprawił, że czuła
się doceniana, pełna życia. A jeśli jeszcze kiedykolwiek
przyszłoby mu do głowy gdzieś ją zabrać, powinien wiedzieć,
jak niewiele miała wspólnego z muzyką klasyczną! Pasowali
do siebie jak wół do karety.
Podziwiała się za swą uczciwość i realizm, choć wcale nie
pragnęła zdobywać się na nie w tej chwili.
- Cóż, wydaje mi się to bardzo zabawne: ty, sławny
dyrygent jedzący kolację ze mną, skromną pielęgniarką, która
nie ma pojęcia o muzyce poważnej, a większość swego czasu
spędza w sali zabiegowej miejskiego szpitala. - Zrobiła pauzę.
- Oboje możemy uznać to za zabawne zdarzenie, prawda?
Armand Dante pochylił się nad stołem, obserwując
dziewczynę z uwagą i skupieniem.
- A więc jesteś pielęgniarką? To wiele tłumaczy.
- Tłumaczy to, że muszę być w domu o dziesiątej
trzydzieści. Mam dzisiaj nocną zmianę. Mimo wszystko nie
jestem Kopciuszkiem - zażartowała.
Ellen ogarnął smutek, który odczuwamy, budząc się ze
wspaniałego snu do szarej rzeczywistości. Za kilka godzin
znajdzie się już w pracy, a Armand Dante zniknie z jej życia
na zawsze. Ale był to cudowny wieczór. Więc może warto
przeżywać teraz ten smutek?
- Powinienem był zgadnąć, że jesteś pielęgniarką -
nieświadom jej rozterek, dokończył Armand.
- Dlaczego? Czy wyglądam jak Florence Nightingale? A
może masz na myśli moje podejście do ludzi? - Podparła ręką
brodę.
- Ani to, ani to. W twoich oczach widać jakąś iskierkę
współczucia, zrozumienia dla ludzkich cierpień. To po tym
powinienem się zorientować - wyjaśnił z powagą Armand.
- Iskierkę - powtórzyła Ellen z rozrzewnieniem. -
Armandzie, myślę że to zasługa wina, które wypiliśmy, lecz
mimo to dziękuję ci za uroczy komplement. Ale muszę ci się
przyznać, że zostałam pielęgniarką jedynie przez przypadek,
nie z powołania.
- Przez przypadek?
- Tak. Kiedy skończyłam średnią szkołę, przedstawiono
nam niewiele propozycji pracy: pielęgniarka, nauczycielka lub
siostra opatrzności. Nigdy nie chciałam zostać nauczycielką, a
po sześciu tygodniach spędzonych w klasztorze okazało się, że
zupełnie nie nadaję się do zakonnego życia. Więc zostałam
pielęgniarką.
Armand roześmiał się pełną piersią. Ellen wyobraziła
sobie, jakby to było, gdyby mogła oprzeć dłonie o jego tors i
niemal czuła w opuszkach palców głębokie wibracje, jakie
wydobywały się z jego piersi, gdy mówił. Zmusiła się, by
spojrzeć na jego twarz.
- Jak widzisz - nic interesującego.
- Chyba żartujesz! Powiedz, naprawdę byłaś w
klasztorze? - Nie mógł sobie wyobrazić tej pełnej życia
dziewczyny zamkniętej w klasztornych murach.
- Tak - odparła z uśmiechem. - I co więcej, podobało mi
się tam! Przez pierwsze pięć tygodni. Była ze mną Laurie,
moja najlepsza przyjaciółka. Spędzałam czas, podtrzymując
na duchu ją i inne dziewczęta, rozweselając je, by zapomniały
o tęsknocie za domem i wskazując im chwalebny cel stojący
przed nimi. Aż nadszedł czas, że sama musiałam się nad nim
zastanowić
i
śmiertelnie
mnie
to
przeraziło.
Z
błogosławieństwem mych przełożonych czym prędzej
opuściłam to miejsce. - Jej głos zmiękł. - Wiedzieli, że dla
każdego powinno znaleźć się miejsce w klasztorze, ale ja po
prostu tam nie pasowałam.
- A zatem twoje miejsce jest tu, w Waszyngtonie? -
Armand chciał, żeby mówiła dalej. I chciał, żeby mógł
zaglądać w jej oczy, których blask opromieniał jego duszę.
- Nie, nie całkiem. Jestem tu na razie, ale czasem jakiś
głos mówi mi: „Nie należysz do tego miejsca Ellen" -
odpowiedziała szczerze Ellen. - Ale życie niesie ze sobą tyle
niespodzianek, że kto wie, co wydarzy się jutro? - Splotła jego
palce ze swoimi. - Ale wiem na pewno, co przyniósł mi
dzisiejszy, uroczy wieczór spędzony z tobą. Dziękuję,
Armandzie. Zawsze, kiedy będę jechać autostradą albo
przeczytam gdzieś o twoim koncercie, pomyślę wtedy o tobie.
Także jedząc lody czekoladowe.
Przez moment, kiedy cofała rękę, jej uśmiech zadrżał w
blasku świec.
- To był cudowny wieczór, ale teraz trzeba się rozstać.
- Nie, panie Rosen, nie zmieniłam uczesania -
powiedziała Ellen, poprawiając pacjentowi wenflon. Stary
dramatopisarz przyglądał się jej badawczo znad szpitalnych
prześcieradeł.
- Coś się w pani zmieniło, to tak pewne, jak ta przeklęta
igła w moim ramieniu!
- Proszę się uspokoić, panie Rosen. - Ellen wprawnym
ruchem ujęła jego przegub, aby zbadać puls. Elliot Rosen,
częsty gość tutejszego szpitala, dawno już pozyskał sobie jej
sympatię.
- Uspokoić się? Pani mnie mówi o spokoju? - Zmrużył z
uśmiechem oczy. - Widać, że dziś buja pani w obłokach. O
czym pani myśli, Ellie?
Jego niski śmiech zawsze zdumiewał Ellen. Był silny i
wibrujący, przecząc niejako kondycji, w jakiej znajdowało się
ciało pacjenta.
- O wołowinie a la Wellington i deserze czekoladowym! -
odparła Ellen.
- Kolacja z mężczyzną? - Brwi starszego pana uniosły się.
- Tak. - Ellen poklepała go po ramieniu. - Z Armandem
Dantem! Elliot Rosen aż uniósł się na łokciu.
- Ellie, żartujesz sobie ze mnie.
- Ależ nie, panie Rosen. Czy wie pan, kim on jest? - Oczy
Ellen zwęziły się.
- Czy wiem? Siostro Farrell, powinna się pani wstydzić,
zadając takie idiotyczne pytania! Oczywiście, że wiem! - Jego
głos nabrał mocy. - Moim skromnym zdaniem, jest jednym z
najwybitniejszych żyjących dyrygentów. - Uniósł się wyżej i
pogroził jej swym długim, szczupłym palcem. - Pamiętaj o
tym, młoda damo, że Armand Dante jest prawdziwym artystą!
W szpitalnym pokoju rozległ się głośny śmiech Ellen.
Wyciągając do przodu ręce, potrząsnęła głową.
- Panie Rosen, ja wcale tego nie neguję. Chciałabym
jedynie wiedzieć o nim tak dużo, jak pan. Nawet nie
skojarzyłam jego nazwiska!
Elliot Rosen zachichotał i opadł na poduszki. - Wystarczy
spotkać Ellen Farrell i każdą gwiazdę można ściągnąć z
piedestału. - Pociągnął białe prześcieradło pod samą brodę. -
Powiem ci, co zrobię. Poproszę, by przysłano mi jutro kilka
jego kaset i razem posłuchamy tej wspaniałej muzyki.
Właśnie o tym dziś była mowa, pomyślała Ellen, a na głos
powiedziała:
- Dziękuję, panie Rosen. Z przyjemnością.
- Dobrze. A kiedy znów spotkasz tego dżentelmena?
- Och - głos Ellen przygasł. - Nie sądzę, żeby to miało
nastąpić. Dzisiejszy wieczór to był po prostu los na loterii. Na
pewno się już nie powtórzy. Armand nic nie wspomniał o
kolejnej randce.
Odprowadziwszy Ellen pod drzwi jej domu raz tylko
delikatnie ją pocałował, a potem odszedł. A ona, oparta o
drzwi, przepełniona dziwną radością, patrzyła za nim. Barwa
głosu, głębia ciemnych oczu i chłód nieskazitelnie białej
koszuli miały nieodparty urok. Ale i tak z pewnością nigdy już
nie ujrzy Armanda.
- Oczywiście, że się jeszcze spotkacie! - Głos Eliota
Rosena brzmiał pewnie. - Kiedy mężczyzna jest samotny,
potrzebuje takiej dobrej kobiety, jak ty, Ellie. A teraz zostaw
mnie, proszę, samego. Chciałbym odpocząć i przemyśleć parę
rzeczy.
Głowa opadła mu na poduszkę, a powieki wolno się
zamknęły. Przez moment Ellen z sympatią patrzyła na
chorego, a potem zgasiła światło i cicho wymknęła się z
pokoju. W ciemności rozległy się ciche dźwięki. Ellen
przystanęła, nasłuchując, jak Eliot Rosen, zanim zapadł w sen,
nucił pierwsze takty znanej symfonii.
Rozdział 3
Dwa dni później posłaniec w liberii szofera dostarczył do
szpitala bilet. Ellen kończyła pracę. Kilka minut wcześniej
stwierdziła właśnie, że nigdy więcej nie zobaczy Armanda
Dantego. Takie historie zdarzają się tylko w filmach, myślała.
Teraz jej rzeczywistość to strzykawki, dextran i pacjent z
siódmej sali.
- Ellen! - Zawołała jej przyjaciółka Adeline, zaglądając
do pokoju pielęgniarek. - Ktoś na ciebie czeka. Jest w
mundurze! Albo masz jakichś bogatych przyjaciół, których
przed nami ukrywasz, albo interesują się tobą władze!
Ellen pospieszyła za pielęgniarką, kierując się w stronę
izby przyjęć.
- Panna Farrell?
- Kim pan jest?
- Czy to pani jest panną Farrell?
- Tak, to ja?
- A zatem to dla pani. - Wręczył jej małą, perłowoszarą
kopertę. Ellen stała w osłupieniu, jakby zapomniała nagle swej
roli na planie.
- Cóż, Ellen, nie zamierzasz otworzyć listu i zobaczyć,
kto ci go przysłał? - Adeline oparła ręce na biodrach i
przechyliła głowę na bok.
Ellen popatrzyła na nią tak, jakby dopiero zdała sobie
sprawę z faktu, że tu stoi.
- Oczywiście, że tak - odparła. Otworzyła kopertę i wyjęła
z niej kartkę, wraz z którą wypadł na stół bilet.
- I co...? - z niecierpliwością dopytywała się jej
koleżanka. Tajemnicze przesyłki nie przychodziły do izby
przyjęć często, a już ich doręczanie przez umundurowanego
posłańca było czymś zupełnie wyjątkowym.
Ellen z trudnością przełknęła i cicho odczytała
zaskakującą wiadomość.
Moja droga Ellen.
Byłby to dla mnie ogromny zaszczyt, gdybyś zechciała
przyjąć zaproszenie na sobotni koncert jako mój gość
honorowy.
Mam nadzieję, Kopciuszku, ze tym razem nie będziesz
musiała odejść o wpół do jedenastej.
Twój Armand.
Nie zdawała sobie sprawy z tego, że czytając,
wstrzymywała oddech. Dopiero teraz odetchnęła głęboko.
- Wielkie nieba!
Słowa te wypowiedziała z takim zdumieniem, że Adeline
z niepokojem spojrzała na przyjaciółkę.
- Wszystko w porządku, Ellen?
Dziewczyna podniosła wzrok. Na czole miała kropelki
potu, a serce waliło jej jak oszalałe.
- Och, Adeline, sam nie wiem. Naprawdę zupełnie nie
mam pojęcia...
Kiedy nadeszła sobota, Ellen wyczerpała już wszystkie
wymówki, żeby nie iść na koncert.
- Nie, po prostu nie mogę pójść. Muszę wziąć dyżur za
Adeline...
- Maszyna do zmywania naczyń jest włączona i nie mogę
jej zostawić, na wypadek, gdyby...
- W telewizji jest film Borisa Karloffa. Od lat chciałam go
zobaczyć...
- Msza. Koniecznie muszę pójść na wieczorną mszę. W
końcu nie można lekceważyć Boga... Nawet dla niej te
wymówki brzmiały śmiesznie.
- Ellen Farrell, przestań się wreszcie miotać - mówiła do
siebie głośno. Stojąc przed lustrem marszczyła czoło i
próbowała przybrać najbardziej przekonujący ton.
- Pan Rosen mówi, że będzie to jeden z najlepszych
koncertów w tym sezonie. Wygładziła na biodrach swą
jedwabną, szafirową sukienkę.
Będzie wspaniale - „przekonywał ją. - Rimski - Korsakow,
Dvorak." Wymawiała te nieznane nazwiska tak, jak uczył ją
tego pan Rosen. „To wielki zaszczyt" - mówił do niej.
To dlaczego jej żołądek był tak boleśnie skurczony?,
zastanawiała się.
Nawet Laurie i Rick osądzili, że zbyt się tym
przejmowała. Czy Laurie nie chodziła sama na koncerty
Ricka? Ale muzyka Ricka była... cóż, była wspaniała,
swojska, zrozumiała. Na jego koncertach czuła się swobodnie,
ale Armand Dante? To całkiem inna historia.
Ale było już za późno. Wycofać się na pół godziny przed
rozpoczęciem koncertu to niemożliwe.
Raz jeszcze spojrzała w lustro, wypróbowując to, co w jej
mniemaniu było uśmiechem odpowiednim na tę okoliczność, i
wyszła.
Czas spędzony w taksówce wystarczył, by się uspokoić.
Był to tylko koncert, kolejne doświadczenie w jej życiu. W
końcu lubiła Arthura Fiedlera. Poza tym nie musiała się
martwić, co powiedzieć Armandowi Dantemu. Maestro będzie
miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozmowa z nią.
Odwzajemniła uśmiech uprzejmego biletera i podążyła za
nim do wykładanej dywanami sali koncertowej. Zatrzymał się
na samym środku, wskazując rząd, w którym było jej miejsce.
- To tutaj, madame. Specjalny rząd pana Dantego. -
Uśmiechnął się porozumiewawczo, a Ellen spojrzała we
wskazanym kierunku.
- Rząd pana Dantego?
- Tak, proszę pani. Najlepsze miejsca w sali. Chodzi o
akustykę. - To powiedziawszy, wycofał się w kierunku drzwi.
Gdy tylko usiadła w wyściełanym aksamitem fotelu,
zapomniała o akustyce i zajęła się obserwacją swych starannie
wystrojonych sąsiadów. Był wśród nich starszy mężczyzna z
ubraną w futra i klejnoty kobietą oraz młoda para, która z
zainteresowaniem studiowała program koncertu. Czy oni także
byli znajomymi Armanda? Czy należała do nich także ta siwa,
elegancka kobieta rozmawiająca z piękną blondynką w
czarnej, wieczorowej sukni i przystojnym mężczyzną w
ciemnym garniturze?
Ponieważ nikt się nią nie zainteresował, Ellen skierowała
swą uwagę w stronę strojących instrumenty na scenie
muzyków. Jej oczy z uwagą śledziły instrumenty smyczkowe.
W końcu wzrok jej spoczął na pustym podium pośrodku
sceny. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie stojącego na nim
przystojnego • Armanda, gotowego do rozpoczęcia koncertu.
Och! Szeroko otwierając oczy, uniosła rękę do policzka.
Nie, nie mogła siedzieć w tym miejscu, to wszystko by
zepsuło! Rozejrzawszy się, dostrzegła dużo bardziej na lewo i
bliżej sceny wolne miejsce. Gdzieniegdzie siedzieli ludzie,
jednak większość miejsc była pusta. Tak! Tam będzie
znacznie lepiej. Kiedy wstała, aby udać się w tym kierunku,
światła przygasły.
- Koncert zaraz się zacznie. Czy mogę w czymś pomóc? -
Głos biletera zabrzmiał tuż obok. Ellen uśmiechnęła się i
potrząsnęła głową.
- Dziękuję. Czy tamte miejsca są zajęte?
Z pobłażliwym uśmiechem bileter wyjaśnił jej, że prawie
zawsze pozostawały puste.
- Nie są to najlepsze miejsca, proszę pani. Z pewnością
nie takie, które pan Dante zarezerwowałby dla swoich gości.
- Tak, z pewnością, ale stąd nie będę widzieć jego twarzy.
Ellen wybiegła myślą naprzód. Nie, z pewnością pan
Dante nie wybrałby ich, ale pan Dante żył i oddychał swoją
muzyką. Nie potrzebował wzrokowych bodźców, by
prawdziwie przeżyć ten wieczór. Ale ona z pewnością ich
potrzebowała! „Uważnie obserwuj jego twarz" - instruował ją
Elliott Rosen. - „Obserwuj i słuchaj, Ellie, a wtedy twój umysł
i serce usłyszą..."
Gdy tylko zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, światła
pogasły, a reflektory oświetliły scenę. Rozmowy ucichły, a
salę wypełnił nastrój oczekiwania.
Końcem języka Ellen zwilżyła wargi. W pewien sposób
było to podniecające. Nie tak, jak pełne spontaniczności
koncerty Ricka, gdzie ludzie wchodzili i wychodzili, a Rick
wkraczał do zatłoczonej salki, brzdąkając na banjo. Tutaj
dominował nastrój pełnego skupienia oczekiwania.
I wtedy, w najbardziej odpowiednim momencie, Armand
Dante wyłonił się spoza bocznej kurtyny i wolno podszedł do
niskiego podium w centrum sceny. Głośny aplauz, który
rozpoczął się tuż przed pojawieniem się dyrygenta, teraz
przybrał na sile.
Ellen z bijącym sercem podniosła wzrok. Widok Armanda
we fraku przejął ją do głębi. Światło reflektorów wydobyło
jasne błyski z ciemnych, tajemniczych oczu mężczyzny.
Ellen wychyliła się, by zobaczyć, czy miał ze sobą nuty,
ale ich nie dostrzegła. Klaszcząc wraz z innymi, pochyliła się
do siedzącej obok kobiety.
- Czy on korzysta z nut?
Przekrzykując hałas panujący na widowni, jej sąsiadka
odparła z godnością.
- On dyryguje z pamięci, moja droga. Jest jednym z trzech
dyrygentów, którzy to potrafią.
Ellen oparła się na fotelu, zastanawiając się nad tym, co
usłyszała. Nie rozumiała dokładnie, co to oznaczało, ale z
pewnością nie pomogło jej się uspokoić ani nie czyniło
Armanda Dantego bardziej przystępnym.
Dante skłonił się, odwrócił w stronę orkiestry i czekał.
Widownia uciszyła się. Ellen obserwowała, jak z gracją i
wprawą tancerza uniósł ramiona na wysokość piersi. Jego
wzrok przesunął się od stojącego po lewej stronie pierwszego
skrzypka do znajdujących się poniżej harfiarek. I wtedy,
nieomal niedostrzegalnie poruszając batutą, rozpoczął koncert.
Ellen szybko zajrzała do programu. Szeherazada
Rimskiego - Korsakowa: opowieść o miłości księcia i
księżniczki.
„Obserwuj jego twarz", przypomniała sobie słowa pana
Rosena. Więc Ellen patrzyła na nią, na uniesione brwi, pełne
ekspresji oczy, na jego gładkie, silne ręce i szerokie ramiona
okryte czarnym frakiem. Podczas gdy delikatna, falująca
muzyka przenikała ją go głębi, czuła, jak z wolna otacza ją
cudowny świat piękna i fantazji.
Oczy Armanda były przymknięte, brwi lekko uniesione, a
opalony, gładki kark wyraźnie odcinał się od nieskazitelnej
bieli kołnierzyka koszuli. Delikatne, precyzyjne ruchy batuty,
wyczarowywały nowe obrazy, które od razu zaczynały żyć
swoim własnym życiem.
W miarę, jak kolejne instrumenty włączały się do gry,
twarz Armanda ożywiała się, wyrażając koncentrację i
wzruszenie. Ellen nie spuszczała z niego wzroku. Patrzyła, jak
z wprawą i gracją prowadził swą orkiestrę. Jego siła i pasja
promieniowały ze sceny; sprawiały na Ellen ogromne
wrażenie.
Armand Dante stawał się muzyką. Ellen nie mogła
oderwać od niego zachwyconego wzroku.
Muzyka Ricka była zrozumiała. Jej treści przemawiały do
prostych ludzi, a uczucia jakie wzbudzała, były również proste
i oczywiste. To zaś było coś zupełnie innego. Nowy świat,
stworzony przez zmysły, umysł i serce. Nie wszystko
rozumiała, ale obserwowanie Armanda w roli artysty
podniecało ją bardziej niż przypuszczała.
Teraz Armand głęboko ukłonił się publiczności, a jego
ciemne włosy falowały przy każdym ruchu. Obserwowała
czarne, głębokie, wspaniałe oczy, które patrzyły na widownię i
zatrzymały się na środkowym rzędzie foteli.
Ellen zamarła. Dante spojrzał na zarezerwowane dla niej
miejsce, które świeciło pustką. Przez moment Ellen miała
wrażenie, że dostrzegła w jego oczach ślad rozczarowania.
Zaraz potem wyprostował się ponownie.
Objęła drżące ramiona.
- Zimno pani? - zapytała uprzejmie jej sąsiadka. - Może
pani założy mój sweter?
- Nie, dziękuję. To tylko nagły przeciąg.
- Cóż, druga połowa koncertu z pewnością panią
rozgrzeje. Mam ją nagraną i zapewniam panią, że Armand
Dante jest w niej doskonały.
Poruszenie na scenie zwróciło ich uwagę. Dante wolno
szedł w kierunku ich skrzydła. Przechodził tak blisko, że Ellen
pomyślała, iż mogłaby go dotknąć ręką. Oczy miał
przymknięte, ręce opuszczone wzdłuż ciała.
Już miał zniknąć za boczną kurtyną, kiedy coś
spowodowało, że podniósł wzrok i napotkał wyczekujące
spojrzenie Ellen.
Tylko ona zauważyła tę krótką pauzę, jego zakłopotany
wzrok. Ale wszyscy siedzący blisko sceny dostrzegli uśmiech,
który rozjaśnił przystojną twarz maestro i lekkie skinienie
głową tuż przed zniknięciem za kulisami.
Podczas przerwy bileter odszukał Ellen i wręczył jej liścik.
Otwierając go, przycisnęła rękę do serca. Jakże znajome
wydało jej się pismo, które ujrzała:
Moja droga Ellen!
Po koncercie będę cię oczekiwał w garderobie.
Twój Armand. PS. Dlaczego siedzisz na tym okropnym
miejscu?
Ellen lekko się uśmiechnęła. Jej opiekuńczo wyglądająca
sąsiadka roześmiała się ze zrozumieniem.
- Zgaduję, że jeden z tych muzyków jest twój. Jeśli mogę
coś powiedzieć, to zrobiłaś dobry wybór, ale na drugi raz
poproś go o lepsze miejsce. - W jej głosie dźwięczały nutki
macierzyńskiej troski.
Ellen odwróciła wzrok od listu i spojrzała na kobietę.
- Nie jest i nigdy nie będzie mój. To po prostu przyjaciel.
Armand Dante. Sąsiadka dobrodusznie poklepała ją po nodze.
- Oczywiście moja droga, a ja jestem Elizabeth Taylor. A
teraz cicho, dziecko. Pozwólmy panu Dantemu wypełnić
nasze dusze muzyką.
Wypełnić nasze dusze. Słowa te brzmiały w uszach Ellen
jeszcze długo potem, jak przebrzmiała muzyka, a później
oklaski publiczności.
Czy to właśnie było przyczyną dziwnego uczucia i
omdlewającej słabości, jaka ją ogarnęła? Czy to właśnie robił
Armand Dante? Wypełniał jej duszę?
Ta myśl przyprawiła ją o drżenie. Podnosząc się z fotela,
narzuciła na ramiona żakiet. Pożegnała się ze swą sąsiadką,
zrobiła głęboki wdech i skierowała się do wyjścia. Ta droga
musi prowadzić za kulisy, zdecydowała.
Ostatni raz była za kulisami teatru, kiedy jeszcze jako
studentka brała udział w przestawieniu Piotruś Pan. Dokładnie
je pamiętała, gdyż kiedy rozpoczęła wygłaszać swą kwestię,
potknęła się o jeden z kabli i przewróciła się, zaczepiwszy
nogą o fragment dekoracji. Szybko wstała, obróciła całe
zdarzenie w żart i odegrała swą rolę pomimo zwichniętej
kostki.
Kiedy to było? - pomyślała z rozrzewnieniem. A teraz
idzie oto w swej eleganckiej, wymyślnej i podkreślającej jej
wdzięki sukience, by spotkać się z samym Armandem
Dantem. - Cóż - powiedziała sama do siebie - niezbadane są
wyroki boskie...
- Panna Farrell?
Ten sam bileter, który doręczył jej w przerwie liścik, stał
teraz obok drzwi tak wyprężony, że Ellen miała ochotę mu
zasalutować. Zamiast tego uśmiechnęła się radośnie.
- Tak, słucham?
- Tędy proszę. Maestro oczekuje pani.
Ellen, która w tym momencie myślała o czymś innym,
poczuła, jak zakręciło jej się w głowie. Maestro... oczekuje.
Jak pięknie brzmiały te słowa. Jak u Dvoraka... i Rimskiego -
Korsakowa. Z rozmarzeniem podążyła za bileterem w liberii,
który przeprowadził ją przez wypełniony muzykami hall, a
potem przez wahadłowe drzwi.
Ellen zamarła. Poruszała się jak we śnie, ale wszystko to
działo się naprawdę. Co ona tu robiła? Dlaczego szła do
garderoby Armanda Dantego?
- Czy wszystko w porządku, proszę pani? - Bileter z
troską spojrzał na jej bladą twarz. Ellen wolno podniosła
wzrok.
- Nie, czuję się okropnie - rzekła cicho. - Jestem
śmiertelnie przerażona. - Zebrała całą energię, jaka jej została,
uśmiechnęła się z przymusem. - Raz kozie... - i z tymi
słowami zdecydowanie wkroczyła do garderoby.
- Ellen!
Armand dostrzegł ją od razu i przedarł się przez
otaczający go tłum. - Nareszcie. Zanim zdążyła cokolwiek
powiedzieć objął ją i przytulił.
Ciepło jego ciała przeszyło ją dreszczem. Wiedziała że
jeśli to był sen, wkrótce musi się skończyć. Jednak światła i
dźwięki były tak intensywne, że sen w tych warunkach był
niemożliwością.
- Witaj Armandzie. - Z trudem przełknęła ślinę. - Koncert
był wspaniały. Armand uśmiechnął się z niedowierzaniem.
- Naprawdę ci się podobał?
- Tak. - Ellen uniosła twarz, uśmiechając się nieco
śmielej. - Zwłaszcza Dvorak.
- Cudownie. Jesteś, jak widzę niepoprawną romantyczką.
- Wesoło strzelił oczami i obrócił dziewczynę w kierunku
ludzi, którzy czekali zgromadzeni w garderobie.
- Przyjaciele, przedstawiam wam mojej uroczego
Kopciuszka z autostrady!
Ellen od razu skoncentrowała się na ich twarzach:
przysadzisty,
łysy
mężczyzna,
którego
uśmiechowi
towarzyszyły kłęby dymu z cygara, elegancka starsza pani,
którą widziała w rzędzie zarezerwowanym przez Armanda
oraz młoda para, której twarze zdradzały wysokie
wykształcenie. Pierwszy skrzypek i inni muzycy stanowili
resztę.
- No, no. - Palący cygaro mężczyzna z entuzjazmem
uścisnął rękę Ellen. - A więc to pani jest Ellen. Miło mi
poznać panią. Jestem Ted Sloane, przyjaciel, menadżer i anioł
stróż Armanda.
Ellen od razu go polubiła. Jest normalny - pomyślała.
Pozostali przy przywitaniu odnieśli się do niej dość sztywno i
z dystansem.
Ellen uniosła głowę i odpowiadała na ich pytania z taką
swadą, że sama była zdziwiona. Mogła nie znać się na muzyce
klasycznej, ale znała się na ludziach i wiedziała, jak prowadzić
dowcipną konwersację.
Przez cały czas Armand obejmował ją ramieniem, nie
spuszczając wzroku z jej twarzy, gdy rozmawiała, śmiała się
czy wznosiła toast za dzisiejszy sukces. Wyglądało na to, że
wszyscy, poczynając od starszej pani, a kończąc na dwóch
muzykach, zaakceptowali Ellen. Co by było, gdyby
dowiedzieli się, że oblałam kiedyś egzamin do szkolnego
chóru - pomyślała z nagłym rozbawieniem. - Albo, że Rick
musiał jej wyjaśnić, iż Rachmaninow nie był rockowym
piosenkarzem? Roześmiała się, gdyż kiedy Armand ją
obejmował, nic jej nie groziło i nic innego nie miało
znaczenia.
- Armand, to był wspaniały, niezapomniany wieczór. -
Przytuliła się do niego, kiedy szli już do samochodu.
- A ty, Ellen, byłaś jego największą ozdobą. Ellen głośno
się roześmiała.
- Tak, Armandzie, ale tylko dlatego, że byłeś obok mnie,
uśmiechając się i sprawiając, że wszyscy zastanawiali się,
kim, do diabła, jestem i skąd się tam wzięłam.
Armand mocniej ją objął i spojrzał na rozgwieżdżone
niebo.
- To oczywiste, kim byłaś. Najpiękniejszą i najbardziej
czarującą spośród obecnych tam kobiet. Ellen poczuła, że się
rumieni. Czy rzeczywiście była taka urocza? Przynajmniej tak
się czuła w ten piękny, czarujący i obfitujący w niespodzianki
wieczór.
Z filharmonii Armand zabrał ją na zorganizowane z okazji
koncertu przyjęcie w pięknym, starym domu w Wirginii.
Wszyscy byli dla niej mili, okazywali jej zainteresowanie. W
głębi duszy wiedziała, że robią to tylko dlatego, że
towarzyszyła Armandowi, który ani na moment jej nie
opuszczał. Ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Ta
noc należała do niej.
Ellen uniosła głowę i uśmiechnęła się z wdzięcznością.
- Dziękuję za ten cudowny wieczór. Naprawdę było
wspaniale. Armand zatrzymał się przy swoim samochodzie i
ujął jej podbródek.
- Nie mów „był", Ellen. Muzyka się jeszcze nie
skończyła.
Jego oczy lśniły tysiącem blasków. Ellen stwierdziła, że
powoli pochłania ją ich głębia.
- Nie skończyła się? - powtórzyła słabo, czując, jak
szybko bije jej serce. - Czy wiesz, że zbliża się świt? - Jej
szept zamarł.
- To właśnie chcę ci pokazać, Ellen. Świt i wschód
słońca.
- Armandzie - roześmiała się Ellen, by ukryć wzruszenie,
które przepełniło jej serce. - Widziałam ich już wiele w swoim
życiu.
Armand cicho otworzył drzwi samochodu i zaprosił ją do
środka. Jego twarz znalazła się tak blisko, że dziewczyna
czuła na policzku ciepły oddech mężczyzny.
- Ale żadnego ze mną, Ellen. Nigdy nie widziałaś
wschodu słońca ze mną. Będzie wspaniały. Zaufaj mi.
Pomimo wełnianego koca, który Armand rozłożył na
ziemi, było chłodno. W dole rozpościerało się uśpione miasto,
a w górze rozgwieżdżone niebo. Było cicho. Armand zdjął
marynarkę od smokingu, która już wcześniej zastąpiła frak, i
zarzucił ją Ellen na ramiona, a potem objął dziewczynę i
razem patrzyli, jak rozjaśnia się niebo na wschodzie.
- Zastanawiam się, Armandzie, czemu robię to wszystko.
Czyżbyś rzucił na mnie jakiś urok? - Spojrzała mu w oczy,
spodziewając się dostrzec w nich uśmiech.
- Nie, Ellen. To ty sama chciałaś być tu ze mną i patrzeć,
jak budzi się dla nas nowy dzień. Poczuła, że ciemne włosy
dotykają jej szyi.
- Być może jestem niespokojnym duchem, ale nie ma we
mnie nic nadzwyczajnego. Ty natomiast jesteś niezwykły. -
Objęła ramionami kolana i spojrzała na zamglony horyzont. -
Jesteś dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem...
- A więc oto, czym jestem dla przemiłej pielęgniarki Ellen
Farrell: „doświadczeniem". - Jego niski śmiech brzmiał głucho
wśród ciszy poranka.
Uśmiechnęła się z zadumą.
- Z pewnością tak, ale kim jesteś poza tym, Maestro
Dante?
- Jestem tym, kogo widzisz. Nikim innym.
- Zwykłym człowiekiem. Znikąd, który przez przypadek
jest światowej sławy dyrygentem - zażartowała Ellen.
- Och, nie znikąd. Z Dayton w Ohio. Ellen spojrzała
podejrzliwie.
- Z Dayton?
- Tak, ale mieszkałem tam krótko. - Armand oparł ramię
na kolanie. - Widzisz, rodzice szybko odkryli moje muzyczne
uzdolnienia, jak to określali, i gdy miałem jedenaście lat
wysłali mnie do prywatnej szkoły z internatem, potem do
Juilliard, a później...
- ...reszta, to historia?
- Coś w tym rodzaju. - Armand lekko dotknął jej policzka.
- Musiało to być bardzo trudne dla twoich rodziców, byłeś
jeszcze dzieckiem - powiedziała Ellen. Przypomniała sobie
swoją kochającą, bardzo liczną rodzinę i pomyślała, że jej
matka nigdy nie puściłaby od siebie żadnego ze swych
sześciorga dzieci, niezależnie od tego, jak bardzo byłoby
uzdolnione.
Przez moment Armand milczał. Kiedy znów zaczął
opowiadać, w jego głosie słychać było zadumę:
- Nie wiem, czy dla nich było to trudne, nigdy o tym nie
rozmawialiśmy. Wiem jednak, że dla mnie było to tragiczne.
Bardzo tęskniłem za moją siostrą, za zabawami z
rówieśnikami, łowieniem ryb, graniem w piłkę i robieniem
psot... - Podczas, gdy mówił, jego dłoń delikatnie pieściła
policzek Ellen. - Kocham muzykę, to moje życie. Ale czasem
są chwile, gdy...
Ellen podniosła wzrok na jego twarz. Obserwowała silnie
zarysowaną szczękę, pełne wyrazu oczy i ciemne brwi. Kiedy
Armand podjął przerwany wątek, wydawało się, że błądzi
myślą setki kilometrów stąd.
- Rodzice wiele mi dali i jestem im za to wdzięczny. Ale
kiedy myślę o rodzinie, jaką chciałbym kiedyś mieć, wiem, że
będzie inna.
- Inna? - miękko spytała Ellen. Dla niej rodzina oznaczała
duży dom z dziećmi bawiącymi się na ganku, mamę kołyszącą
niemowlę i tatę rzucającego piłkę lub zabierającego dzieci na
przejażdżkę do lodziarni. Tata był zwyczajnym mężczyzną i w
niczym nie przypominał Armanda Dantego!
- Widzę, że nie wyobrażasz mnie sobie jako ojca rodziny,
Ellen. - Jego śmiech brzmiał matowo i Ellen poczuła, jak drży.
- Nie, chyba nie, Armandzie. Twoje życie jest takie...
- Jakie? - Ujął jej brodę i spojrzał głęboko w oczy. - Jakie
jest może życie? Rozważając jego pytanie, odwzajemniła
spojrzenie. Nie spuszczając wzroku, odparła:
- Nie wiem, Armandzie. Wiem tylko, że jest w nim coś
magicznego, ekscytującego, co sprawia, że będąc z tobą czuję,
jakbym śniła!
Jego dłoń zsunęła się z jej twarzy i delikatnie gładziła
teraz szyję dziewczyny.
- Nie, moja Ellen - czuła jego oddech na policzku. - To
nie jest moje życie. Może to miłość i może ty będziesz ją ze
mną dzielić.
Wargi, które dotknęły jej ust, były miękkie i wilgotne jak
mgła, która ich otaczała. Kiedy Ellen poczuła pocałunek
Armanda, objęła mężczyznę za szyję i mocno przytuliła do
siebie.
Czarna marynarka zsunęła się z jej ramion i niezauważona
opadła na ziemię.
Pocałunki Armanda Dantego były takie, jakimi je sobie
Ellen wyobrażała: śmiałe, mocne i pełne tajemniczości. Nie
miała siły, by uwolnić się z jego objęć.
- Zaufaj mi - powiedział.
Słowa dochodziły do niej jakby przez mgłę. Kiedy jego
wargi ponownie sięgnęły po jej usta, ogarnęła ją fala żaru.
Jego pocałunki stały się bardziej namiętne, a dłonie
pożądliwie pieściły osłonięte jedwabną suknią piersi. Ellen
głęboko westchnęła. To był tylko pocałunek, ale jej ciało
ogarnęło gwałtowne pożądanie. Czuła się tak, jakby nigdy
przedtem nie całowała mężczyzny, nie znała smaku męskich
ust ani uczucia, jakie ogarnia kobietę, gdy spoczywa w
ramionach ukochanego. Armand był taki delikatny, taki czuły!
Dlaczego więc nie mogła oddychać? Czemu serce waliło
jej jak młotem?
- Poczuła, że silne, a zarazem delikatne ręce głaszczą jej
plecy i ramiona. Armand zanurzył dłonie w gąszczu jej
kasztanowych włosów i pociągnął twarz ku swojej. Rozbudził
w niej namiętność tak bardzo, że Ellen była bliska omdlenia.
By to ukryć, uwolniła się z jego ramion i zakryła twarz
dłońmi. Nie mogła do tego dopuścić! Nie mogła go
rozczarować!
- Ellen - szepnął czule, pochylając się nad nią. - Ellen,
spójrz na mnie, powiedz coś. Kiedy usłyszała jego słowa,
ogarnęła ją skrucha.
- Przepraszam, Armandzie. Nie wiem, co mi się stało.
Czasem mi się to zdarza. Jej duże, błyszczące oczy patrzyły z
zakłopotaniem.
- Już dobrze, kochanie. Nie bój się. Nie chcę cię ranić. -
Objął ją delikatnie i obrócił w kierunku wschodu. - Patrz. Już
świta.
Mgła zniknęła, a jej miejsce wypełniła jutrzenka,
zabarwiając niebo wszystkimi kolorami tęczy: od różowo -
purpurowego, poprzez fioletowy, błękitny, aż do jasnozłotego.
Widok był tak wspaniały, że Ellen zaparło dech z zachwytu. -
Armand... och, tak bardzo się cieszę, że jestem tu teraz z tobą.
Radosny uśmiech rozjaśnił jego twarz.
- A nie mówiłem ci, żebyś mi zaufała? To jedyny sposób,
by zakończyć ten wspaniały wieczór... i rozpocząć coś
nowego.
Rozdział 4
Siostra Farrell? - powtórzyła pielęgniarką, spoglądając na
długie, wąskie, białe pudełko z wielką różową kokardą.
- To chyba tu - powiedział posłaniec, odczytując z małej
kartki nazwisko i adres. - Panna Ellen Farrell, Szpital Miejski.
- Tak, to tutaj - odparła pielęgniarka, żałując, że nie są to
kwiaty dla niej. - Proszę wejść i zapytać w izbie przyjęć.
Chłopiec zasalutował, zabrał pudełko i odszedł we
wskazanym kierunku.
Było już po północy i personel cicho poruszał się po
szpitalu. Posłaniec cofnął się, by ustąpić miejsca
przechodzącej ciężarnej kobiecie i podszedł do pulpitu
pielęgniarek.
- Panna Ellen Farrell? Kwiaty dla pani.
- Uuuu! Ellen, cóż za niespodzianka!
- Chwileczkę. - Ellen dokończyła wypełniać kartę
informacyjną szczupłej kobiety, której męża przywieziono
przed chwilą z bólami w klatce piersiowej. - Proszę się nie
martwić, pani Levy, wszystko będzie w porządku. Proszę
usiąść, zawołam panią, gdy będziemy gotowi, by przyjąć pani
męża na górę. - Pocieszająco poklepała starszą kobietę po
dłoni.
- Dziękuję, moja droga. Tak się martwiłam.
- Rozumiem. Ale lekarze są przy pani mężu i wszystko
będzie w porządku. A teraz pani sama powinna nieco
odpocząć.
Uśmiechnęła się, poprawiła kosmyk włosów, który
wysunął się jej spod czepka i podeszła do pulpitu.
- Adeline, wzywałaś mnie?
Zanim pielęgniarka zdążyła odpowiedzieć, posłaniec
umieścił naprzeciw Ellen eleganckie pudełko.
- Panna Ellen Farrell?
Ellen spojrzała z niedowierzaniem.
- To dla mnie?
- Tu zostało napisane: Ellen Farrell, pielęgniarka.
- To rzeczywiście ja - przytaknęła, po czym dodała z
niedowierzaniem: - Ja nie... nie oczekiwałam kwiatów.
Dziękuję bardzo. Czy muszę coś podpisać...
- Nic, zupełnie. Po prostu proszę się nimi cieszyć. -
Posłaniec założył czapkę i odwrócił się, by odejść. - Och,
proszę zaczekać! - Ellen sięgnęła do pustych kieszeni i
nerwowo powiedziała do Adeline. - Masz dolara, albo jakieś
drobne?
- Ani centa.
- Do diabła - jęknęła. - Przykro mi, ale portmonetkę mam
w szafce i nie mam przy sobie napiwku.
- Proszę się o to nie martwić. Wszystko zostało
załatwione. I to jak! - Wyszczerzył w uśmiechu zęby i dodał
konspiracyjnym szeptem. - Facet, który zamówił tę przesyłkę,
wydał na to niezłą fortunę. Jeszcze kilka takich dostaw, a będę
mógł wreszcie kupić motocykl, na który zbieram! - Z tymi
słowami zniknął,
Ellen przez chwilę stała nieruchomo. Serce jej waliło.
Koleżanki przywróciły ją do rzeczywistości.
- Ellen, nie zamierzasz tego otworzyć? Umieramy z
ciekawości!
- Jasne - rozległ się zgodny chór głosów zebranych wokół
biurka kolegów.
Ellen dotknęła różowej kokardy. Przez moment pozwoliła,
by jej palce cieszyły się satynową gładkością. Przepełniało ją
uczucie błogiego oczekiwania. Potem ściągnęła kokardę i
otworzyła pudełko.
Osiemnaście długich róż leżało zawinięte w bibułę.
Wszystkie miały pyszny, głęboki, różowy kolor, taki, jaki
spotyka się tylko na niebie, kiedy słońce ukazuje się ponad
horyzontem. Były piękne. Tak piękne, że łzy napłynęły jej do
oczu.
- Och, jakie to romantyczne! - westchnęła Adeline. -
Bilety na koncert, róże. Co dalej? Jeden ze stażystów
westchnął.
- A moja dziewczyna myśli, że jestem wspaniały, kiedy
przynoszę jej stokrotki z supermarketu. Kimkolwiek jest ten
facet, trzymaj go pod kluczem!
Ellen cicho się roześmiała. Drżącymi palcami rozerwała
małą kopertę i wyjęła z niej kartonik. Przeczytała.
Dla Ellen, która dzieliła ze mną różany blask jutrzenki...
Armand.
Stwierdziła, że rumieni się ze szczęścia. Nigdy przedtem
tak się nie czuła. Nikt nigdy nie był w stosunku do niej taki
szarmancki. Zawsze marzyła o tym, pragnęła tego, ale jak
dotąd jej codzienne życie pozbawione było romantyzmu. Aż
oto nadszedł ten dzień, w którym cudowne sny stały się jawą,
a ona sama bohaterką tak nieprawdopodobnej historii!
Wstrzymała oddech i w podnieceniu przygryzła dolną wargę.
By nie zapeszyć swego szczęścia, odpukała w nie
malowane drewno i wyszeptała cicho: „Och, proszę, niech to
nie skończy się tak, jak ostatnim razem". I wtedy pomyślała o
Armandzie, o jego oczach, uśmiechu i smaku jego ust... i
zupełnie pozbyła się wątpliwości.
- Czy macie jakiś wazon na te kwiaty? - zwróciła się do
kolegów.
Ktoś wręczył jej plastikową butelkę po dextranie i Ellen
śmiejąc się, umieściła w niej róże. Ich intensywny zapach
wypełnił całą izbę przyjęć. Zamknąwszy oczy, dziewczyna
ujęła jeden kwiat w dłonie i przytuliła go do policzka. Potem
poprawiła czepek i wróciła do pracy.
Pan Levy został zabrany na górę. Przyjęto małą
dziewczynkę ze złamaną na skutek upadku z piętrowego łóżka
nogą i Ellen musiała pocieszać zarówno ją, jak i jej matkę.
Potem asystowała przy szyciu rozciętej w ulicznej bijatyce
głowy. Zwyczajne podczas nocnego dyżuru przypadki.
Przez cały czas spoglądała na róże. Jej róże. Myślała o
Armandzie.
Być może dlatego właśnie nie zdziwiła się, gdy ujrzała go
wchodzącego do dyżurki pielęgniarek. Przez moment
pomyślała, że ściągnęła go tu siłą swych myśli. Ale nawet w
najśmielszych marzeniach nie mogła wyobrazić sobie, by
mógł wyglądać bardziej atrakcyjnie: szczupły i elegancki,
przyszedł tu oto, by ją spotkać.
Zatrzymał się w drzwiach i rozejrzał dokoła. Wreszcie
jego wzrok pad! na Ellen. Przeszedł przez dyżurkę, ujął
dziewczynę w ramiona i z czułością pocałował. Jego wargi
były gorące i pełne pożądania. Ellen poczuła, jak ogarnia ją
płomień.
- Zaczekaj... przestań! - szepnęła. - Co ty wyprawiasz?
- Och, łatwo zapominasz. - Uśmiechnął się, całując ją w
czubek nosa.
- Nie! - odparła. - Pytam, co robisz tutaj?
- Ty jesteś tutaj.
- Ale ja pracuję! - szepnęła, spoglądając ponad jego
ramieniem na zdziwione twarze swoich kolegów. - Nie
możesz tak po prostu przyjść tu i mnie całować!
- W porządku. Przyjedzie tu po mnie limuzyna. Zaczekaj.
Objęła go w pasie.
- Ależ to nie jest konieczne!
Obrócił się, ciągle pozostając w jej objęciach.
- W porządku. Nie chciałbym zniszczyć tego płaszcza na
deszczu.
- Wyglądasz w nim bardzo atrakcyjnie.
- A ty wyglądasz prześlicznie - odpowiedział miękko.
- Ja? W tym mundurku? Armandzie, nie bądź niemądry!
Odrzucił do tyłu głowę. - Różnie już mnie nazywano w
życiu, ale nikt nie powiedział mi jeszcze, że jestem niemądry.
A teraz muszę ci udowodnić, że jestem poważnym
człowiekiem. Pochylił ku niej twarz, ale Ellen tylko przytuliła
się do niego.
- Nie, Armandzie. Nie tutaj.
- Dlaczego nie? - zapytał żartobliwie. - Wstydzisz się ze
mną pokazywać? Absurdalność tego zarzutu wywołała
uśmiech na jej twarzy.
- Ależ skąd, Armandzie. Jestem tylko zdziwiona, co taki
mężczyzna jak ty może we mnie widzieć? Silnie uniósł jej
brodę i spojrzał głęboko w oczy.
- Nigdy tak nie mów. Ani nie myśl. Jestem zwykłym
mężczyzną, mężczyzną, który ma to szczęście, że może robić
to, co lubi i co sprawia mu ogromną satysfakcję. Myślę, że ty
jesteś równie dobra w tym, co robisz, a twoja praca ma może
większe znaczenie niż moja. Nie myśl, że ponieważ
przerwałem ci twoje zajęcia, to lekceważę twą pracę. Po
prostu nie mogłem oprzeć się pokusie, by cię zobaczyć, znów
cię dotknąć.
Ellen patrzyła na niego z takim zdziwieniem i szczęściem
w oczach, że aż Armand cicho się roześmiał i dotknął jej ust
wyciągniętym palcem.
- Nie patrz tak na mnie. Jesteś skarbem, nawet, jeśli nie
zdajesz sobie z tego sprawy. Ale ja ci to udowodnię.
Chciała powiedzieć: „tak, tak, spraw, bym w to uwierzyła,
przekonaj mnie!" Pragnęła przywrzeć do niego, rozwiązać
perfekcyjnie zawiązany krawat i wsunąć dłonie pod koszulę,
by poczuć ciepło jego ciała. Ale zamiast tego stwierdziła
tylko:
- Armandzie, muszę wracać do pracy.
- A ja muszę wracać na przyjęcie, które opuściłem dość
nieoczekiwanie. Zostawiłem hostessę z moim kieliszkiem
szampana w ręku i zdziwieniem na twarzy. Oczekuje mnie
trzydziestu gości, którzy wspierają swymi funduszami
orkiestrę. Ale cieszę się, że udało mi się spędzić tę chwilę z
tobą. - Pogładził jej policzek wierzchem dłoni. - Zadzwonię do
ciebie.
To mówiąc, odwrócił się i zniknął za podwójnymi
drzwiami. Ellen ciągle jeszcze zdumiona oparła się rękami o
pulpit.
- Ho, ho! Kim był ten tajemniczy mężczyzna? - zapytała z
nieskrywanym zainteresowaniem jedna z pielęgniarek.
- Ja... ja sama dobrze tego nie wiem - wyjąkała Ellen.
- Jak się dowiesz, to zapytaj, czy nie ma brata!
- Lub ojca! - zaśmiała się któraś ze starszych koleżanek.
Dwadzieścia po siódmej miasto właśnie budziło się ze snu,
a Ellen wracała do domu, niosąc naręcze różowych kwiatów.
Kiedy otworzyła drzwi, usłyszała dzwonek telefonu.
Podbiegła do aparatu.
- Dzień dobry Kopciuszku.
Ciśnienie krwi gwałtownie wzrasta! Puls przyspiesza!
- Och, Armandzie, to ty! Co za niespodzianka! Usłyszała
znajomy, niski śmiech.
- Chciałem tylko powiedzieć ci „dzień dobry" i życzyć
przyjemnych snów.
- Dziękuję. - Dokładnie wiedziała, o czym będzie śniła.
Zarumieniła się tak, jakby Armand mógł ją widzieć i szybko
zapytała: - Co będziesz dziś robił?
- Okropieństwa. Cały dzień próby. W sobotę wieczorem
gramy Pierwszy Koncert Skrzypcowy Szostakowicza, a ciągle
jeszcze nie brzmi tak, jakbym go chciał słyszeć. To piękna,
pełna słowiańskiej melancholii muzyka, a na razie przypomina
marsz pogrzebowy i... - Przerwał potok słów i najwyraźniej
uśmiechnął się smutno. - Ale ciebie z pewnością to wcale nie
interesuje.
- Przeciwnie! Może niewiele wiem na temat muzyki
klasycznej, ale z chęcią czegoś się nauczę.
- A ja chciałbym być twoim nauczycielem. - Nastąpiła
wymowna pauza, po czym ponownie rozległ się jego niski
baryton. - Muszę już iść i nie wiem, kiedy znów będę mógł
zadzwonić. Dziś wieczorem mam spotkanie w interesach, a w
środę obiecałem staremu przyjacielowi poprowadzić
Młodzieżową Orkiestrę w Arlington. Więc...
- Więc życzę ci miłego tygodnia - miękko powiedziała
Ellen, daremnie usiłując ukryć lekkie rozczarowanie.
- Mówisz to tak podejrzliwie, jak recepcjoniści w
hotelach, którzy wręczają mi klucze ze słowami: „Miłego
dnia, proszę pana". Chyba nie pracujesz dodatkowo w hotelu?
- Nie - odpowiedziała z uśmiechem, wiedząc, że z niej
żartuje. Wyobraziła sobie, jak zmarszczył ciemne brwi.
- To dobrze. Powiedz zatem, o czym myślisz. Nie lubię
owijania w bawełnę. Będziesz za mną tęsknić? Serce biło jej
jak oszalałe. Ale nic nie odpowiedziała.
- Zbyt wcześnie na takie wyznania? W porządku. Cóż, ja
będę za tobą tęsknił. Wszyscy inni mnie nudzą. Czy
przynajmniej powiesz mi, kiedy masz wolny dzień?
- Piątek i sobotę. Chyba sprzyja mi szczęście.
A więc oboje jesteśmy szczęśliwi. Spotkamy się w piątek.
Miłego tygodnia, Ellen.
Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odłożyła swoją,
chwyciła róże w ramiona i zaczęła z nimi tańczyć po pokoju.
Och... życie było cudowne! Dostrzegła w lustrze młodą,
piękną kobietę, której kasztanowe włosy wirowały wokół
głowy, gdy poruszała się w takt tylko dla niej słyszalnej
muzyki. Śmiejąc się, oparła się o ścianę. Och, to było szalone.
Szalone i nieprawdopodobne. Ale to się działo. Ten
niewiarygodny, wspaniały mężczyzna, ten światowej sławy,
wybitny dyrygent rozmawiał z nią przez telefon o Szosta...
Szostakowiczu? O Boże, musi dokopać się do starej
encyklopedii i sprawdzić informacje o Szostakowiczu. Może
powinna poczytać trochę o różnych kompozytorach? Może
powinna pójść do biblioteki i pożyczyć kilka książek na ten
temat? Zapisać się na kurs uniwersytecki...
Później!
Siadając na najbliższym krześle, zanurzyła twarz w
różach. Ciężki aromat działał jak narkotyk, jej puls zwolnił, a
serce biło bardziej miarowo. Lepiej włoży kwiaty do wody i
spróbuje się trochę przespać. Wszystko inne może poczekać,
aż znów będzie mogła jasno myśleć... chyba, że to nie nastąpi.
Na tej zmianie, dokładnie o północy otworzyły się drzwi i
zamiast kolejnej ofiary - dziecka, które wjechało motocyklem
na drzewo i złamało sobie rękę lub mężczyzny, który
zakrztusił się orzeszkami w lokalnym barze - znów wkroczył
do izby przyjęć posłaniec z pudłem kwiatów. Osiemnaście
długich róż, dokładnie w kolorze wschodzącego słońca.
Koledzy Ellen byli zdumieni. Czy to wszystko dla Ellen,
tej trzeźwo myślącej, opiekuńczej lecz skrytej kobiety, z którą
pracowali od lat? Wydawało się to niemożliwe. Jednak Ellen
nie wyglądała jak dawniej. Mundurek ten sam, podobnie jak
jej cichy krok i zawsze gotowe poprawić pielęgniarski czepek
dłonie. Ale pod czepkiem błyszczały błękitne jak niebo po
deszczu oczy, a na jej policzkach kwitły rumieńce. A kiedy
nie zajmowała się pacjentami, myśli dziewczyny błądziły
daleko od szpitalnych sal. Wszyscy zastanawiali się, co się z
nią dzieje - ale najbardziej ona sama.
Następnego ranka, przed położeniem się spać, Ellen
nakręciła dobrze znany numer telefonu.
Jej najlepsza przyjaciółka, Laurie Westin, odebrała
ziewając.
- Laurie? To ja, Ellen. Muszę z tobą pomówić.
- O tej godzinie? Ellen, nie wiesz, że kobiety ciężarne śpią
za dwoje?
- Przepraszam - wesoło odparła Ellen.
- W porządku, kiedyś odpłacę ci tym samym. Kiedy
dziecko zażąda butelki o drugiej w nocy, powiem mu, żeby
zadzwoniło do cioci Ellen.
- Nie ma sprawy, jeśli tylko pomożesz mi wyjaśnić, co się
dzieje.
- W porządku, jestem gotowa.
- Pamiętasz, jak opowiadałam ci o tym, że poznałam
dyrygenta, Armanda Dantego? Cóż, cały czas przysyła mi
kwiaty. I to nie byle jakie. Tuziny długich, różowych róż. I... -
zawahała się przez moment - zachowuje się tak, jakby mu na
mnie zależało.
Nastąpiła chwila ciszy, a potem odezwała się Laurie.
- To wspaniale. Zasługujesz na róże. Byłby głupcem,
gdyby tego nie dostrzegł. Ale czy to nie za wcześnie na tak
daleko idące wnioski?
Nie to Ellen pragnęła usłyszeć.
- Co? I ty to mówisz? Ty, która w tydzień po wyjściu z
klasztoru byłaś śmiertelnie zakochana w grajku na banjo?
- Fakt, ale jemu nie można było się oprzeć. Czy Armand
jest taki?
Ellen chciała krzyknąć, że tak, wielkie nieba, tak! Ale nie
miała zamiaru narazić się na kpiny Laurie. Powiedziała więc
tylko:
- Tak, jest bardzo miły.
- Ellen, nie twierdzę, że nie, ale wszystko wskazuje na to,
że, cóż, lubi żyć pełnią życia. Trochę inaczej niż my.
Rozumiesz... - Jej głos był pełen rozwagi. - Po prostu nie
chciałabym, żebyś kolejny raz cierpiała.
Ellen zwilżyła językiem usta i próbowała ukryć drżenie
głosu.
- Oczywiście, że rozumiem. Dobra z ciebie koleżanka. A
teraz wracaj do łóżka i dbaj o siebie! Chcę zostać wkrótce
matką chrzestną ślicznego, zdrowego dziecka!
- A ja bym chciała, żeby dla odmiany ktoś inny trochę je
ponosił! - roześmiała się Laurie i rozłączyła się.
Ellen trzymała słuchawkę w ręku, czując w głowie zamęt.
Już raz się omyliła. Czy tym razem miało ją spotkać kolejne
rozczarowanie? Co sprawiło, że tak silnie zaangażowała się w
związek z mężczyzną o imieniu Armand? Już słyszała śmiech
swojej matki, pełne konsternacji słowa ojca na wiadomość, że
jej wybranek ma na imię Armand. Dyrygent orkiestry
symfonicznej z limuzyną, sportowym samochodem i
bukietami róż dla niej, zwykłej, szarej dziewczyny?
Ale... Ale tym razem to nie ona nalegała, by kontynuować
tę znajomość. To nie ona aranżowała wszystko, organizowała
ich spotkania. Nie tym razem. To on o nią zabiegał. To
wszystko robił właśnie ten zdumiewający, wspaniały
mężczyzna, prawda?
Ale nawet ona nie mogła wyobrazić sobie, dlaczego!
Odłożyła słuchawkę na widełki i wstawiła kwiaty do
wody. Zrezygnowana, postanowiła wziąć gorącą kąpiel i
położyć się spać.
- Nie jest najgorzej - powiedziała, przyglądając się swemu
odbiciu w zaparowanym lustrze. Przetarła taflę ręką, i
spojrzała ponownie. - Cóż, nie wyglądam, jak Christie
Brinkley, ale i tak nie jest źle.
Była wysoką, ładnie zbudowaną kobietą o pełnych
piersiach, płaskim brzuchu i szczupłych biodrach. To, czego
potrzebowała, to piękna bielizna, kosztowne dodatki i ubrania
w delikatnych pastelowych kolorach. Może jeszcze seksowna
nocna koszula? Może...
Roześmiała się głośno. Pomyślała, że w tej chwili
potrzebowała raczej chłodnego, orzeźwiającego prysznica,
który sprowadziłby ją na ziemię!
Ale Ellen Farrell rzadko kiedy słuchała dobrych rad, nawet
jeżeli sama ich sobie udzielała. Zebrała kasztanowe włosy,
zręcznym ruchem upięła je na czubku głowy i z rozkoszą
zanurzyła się w gorącej kąpieli. Oparła głowę o chłodny brzeg
wanny, przymknęła powieki i zaczęła marzyć. Wyobraziła
sobie ciemne oczy Armanda, słodki smak jego ust, rozkoszny
uścisk ramion i kojącą muzykę orkiestry symfonicznej, a
wszystko to przesycone aromatem róż.
Wyszła
z wanny, włączyła radio, ale wkrótce
zdecydowała, że nie ma ochoty go słuchać. Poprawiła
poduszki, położyła się na łóżku i wzięła do ręki poranną
gazetę. Kiedy ją przeglądała, jej wzrok zatrzymał się na
krótkiej notatce, zamieszczonej w kronice towarzyskiej.
„Nasz znany i ceniony dyrygent poprowadził w tym
tygodniu Młodzieżową Orkiestrę Symfoniczną z Virginii,
która grać będzie „Bolero" Ravela. Jest tylko jedno pytanie:
Gdzie zniknął Maestro Dante ze zorganizowanego przez
państwa Wellingtonów przyjęcia? Z zapartym tchem wszyscy
próbujemy się domyślić... jakie niespodzianki skrywasz tym
razem, Armandzie?
Minęło kilka sekund, zanim Ellen mogła złapać oddech.
Głęboko oddychając, starała się uspokoić i raz jeszcze
przeczytała artykuł. To o nią tu chodziło - zwykłą, spokojną
pielęgniarkę, przykładną córkę Johna i Hellen Farrellów. Ale
oni oczywiście nie mogli o tym wiedzieć. Anonimowość
dawała duże poczucie bezpieczeństwa, z wolna jednak do jej
świadomości zaczęło docierać, że życie Armanda pozbawione
było tego luksusu.
W pewien sposób sprawiało jej przyjemność, że gdzieś w
redakcji jakiejś gazety ktoś zajęty był jej osobą. Ale
podawanie czegokolwiek do publicznej wiadomości... nie to
zupełnie nie było w stylu Ellen. Myśląc o Armandzie, który
wyszedł z przyjęcia, aby się z nią zobaczyć, z wolna
odepchnęła od siebie przykre myśli i z błogim uczuciem
położyła się w chłodnej pościeli. Gazeta zsunęła się na
podłogę, a Ellen zasnęła, myśląc o muzyce, wschodach
słońca... i ciemnowłosym, przystojnym dyrygencie.
Cały tydzień Ellen pracowała na nocną zmianę i co dzień,
dokładnie o północy, do szpitala dostarczane były róże.
Każdego ranka wracała do domu i zasypiała, rozmyślając o
swym ukochanym.
Zanim nadszedł koniec tygodnia, miała w domu tyle róż,
że mogłaby otworzyć kwiaciarnię. W każdym kącie jej
niewielkiego mieszkania znajdowały się kwiaty.
Kiedy w piątek o siódmej rano opuszczała szpital, niebo
było szare i zachmurzone.
Samochód prowadziła jak we śnie. Czy Armand dzisiaj
zadzwoni? Musi, po prostu musi.
Dlaczego miałby pytać ją o jej dni wolne, jeśli nie
zamierzałby się z nią spotkać? Czy telefon będzie dzwonił,
kiedy dojedzie do domu? Serce waliło jej, jak oszalałe.
„Skarbie!" - Usłyszała ten drwiący, wewnętrzny głos, który
czasem się w nas odzywa. - „Spójrz, co się z tobą dzieje!"
Ale seria głębokich wdechów, którą Ellen sobie
zaaplikowała, nie pomogła. Wiedziała, że zachowuje się
niemądrze, że powinna się uspokoić, ale nie potrafiła. Była
nieprzytomna z radości. Pełna nadziei. Drżąca.
Zachowała wystarczająco dużo przytomności umysłu, by
znaleźć miejsce w pobliżu swego domu i zaparkować
samochód.
- Szczęśliwy dzień, Ellen! - powiedziała na głos,
zabierając pudło z różami i zaczęła iść w stronę domu. W
połowie drogi omal nie przewróciła się z wrażenia. Przed
swoim domem dostrzegła stojący przy krawężniku sportowy
wóz Armanda.
Ellen wolno podeszła do samochodu. Przez przyciemnioną
szybę zajrzała do środka; wewnątrz nie było nikogo.
Rozejrzała się dookoła, mając nadzieję, że ujrzy Armanda
nonszalancko opartego o drzwi wejściowe. Ale nigdzie go nie
dostrzegła. Clarence'a także nie było pobliżu.
Rozczarowana pchnęła łokciem drzwi wejściowe i weszła
do hallu.
- Jesteś nareszcie! - wykrzyknął Armand ciepłym
barytonem. Puścił oko. - Jeszcze chwila, a poszedłbym cię
szukać gdzieś w mieście.
Siedział przy rozchwianym stoliku stróża. Rękawy koszuli
miał podwinięte, a ciemne włosy opadły mu na czoło. W ręku
trzymał karty. Sądząc po minie Clarence'a, Armand wygrywał.
- Co wy tu robicie?
- Czekamy na ciebie! - odparł Armand. - Zabieram cię na
śniadanie. Chyba, że jesteś bardzo zmęczona. W takim razie
będę tu siedział z Clarence'em, dopóki się nie wyśpisz. Potem
zjemy obiad.
- Panno Farrell, błagam panią, niech pani idzie na to
śniadanie! Proszę! W przeciwnym razie przegram wszystko do
ostatniej nitki!
Poszli zatem na śniadanie. Ellen szybko wstawiła róże do
wody, przebrała się w spódnicę i bluzkę i już była gotowa do
wyjścia. Zza drzwi sypialni słyszała, że Armand chodzi po
pokoju gościnnym. Drżała z przejęcia. Jeśli miała taki kłopot z
zapięciem guzików bluzki, to jak będzie wyglądać reszta dnia?
Opanowawszy się, szybko zerknęła w lustro na swoje
odbicie i weszła do drugiego pokoju.
- Jestem gotowa.
- I urocza. - Armand podszedł do Ellen swobodnym,
sportowym krokiem i objął ją. - Czekałem na ten moment
przez cały tydzień - szepnął, opierając swą brodę o jej
jedwabiste włosy. - A ty, czy tęskniłaś za mną choć trochę?
Chciała powiedzieć mu coś dowcipnego, zabawnego, co
pamiętałby później i myślał: „Ach, jaka to szykowna,
inteligentna kobieta! Jaka wyrafinowana! I jaka pełna uroku!"
Zamiast tego zdobyła się tylko na to, by szepnąć w jego
ramiona krótkie: „Tak."
- To dobrze! A czy podobały ci się kwiaty?
- Czy się podobały? - powtórzyła z niedowierzaniem,
obejmując spojrzeniem swój pokój, który przeobraził się we
wspaniały buduar wypełniony ekstrawaganckimi, różowymi
różami. - Uwielbiam je. Są najpiękniejszą rzeczą, jaką
kiedykolwiek widziałam!
- A ty jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek
znałem - odparł roześmiany Armand, kładąc jej palec na
ustach. - Mógłbym ogrzać dłonie ciepłem twych puszystych
włosów, ostudzić policzek chłodem twojego. Patrząc na
ciebie, myślę sobie: oto jest ktoś, z kim chciałbym być. Ty
promieniejesz życiem. W twoich oczach dostrzegam jasną
duszę.
- Przestań! - roześmiała się Ellen i zasłoniła mu usta
dłońmi. - Zawstydzasz mnie.
Śmiała się, aby ukryć dręczącą ją niepewność. Nie mogła
znieść myśli, że mógłby nie myśleć tego naprawdę.
Armand dostrzegł, jak zbladła i jego ciemne oczy zwęziły
się. Nie ufała mu. Co ona sobie wyobrażała, że był jakimś
podrywaczem, który mówi takie rzeczy każdej napotkanej
dziewczynie? Czemu miałby to robić? Opanował złość. Nie,
to tylko oznaczało, że ktoś ją kiedyś skrzywdził. Cholera! -
zaklął w duchu. - Kto mógłby zranić tę wspaniałą, niezwykłą
kobietę? Poczuł nagłą ochotę, by wybić temu idiocie
wszystkie zęby.
Uśmiechnął się. Był mężczyzną, który zawsze osiągał to,
czego chciał. Sprawi, że wszystko będzie dobrze. Należy
cieszyć się z każdej chwili, którą dane im było spędzić razem.
Powoli - mówił sobie, choć jego zmysły domagały się czegoś
innego. Powoli i delikatnie, a zdobędzie jej serce.
A na głos zapytał:
- Śniadanie?
Ellen odpowiedziała krótko:
- Tak, śniadanie.
Rozdział 5
Pojechali do Cafe Galois. Starszy kelner powitał ich i
wskazał osobny stolik stojący na patio. Ogromny, pasiasty
parasol zapewniał odrobinę cienia w ten upalny, słoneczny
poranek. Na stole stał bukiet róż, takich samych, jakie Ellen
dostawała w szpitalu. - Tak, jak pan sobie życzył.
- Dziękuję. - Armand skinął z zadowoleniem. - Tak
będzie dobrze. - Odwrócił twarz w kierunku Ellen i
uśmiechnął się. - Prawda, moja śliczna?
- Tak, jest wspaniale - zgodziła się. - Ale ty w ogóle mnie
nie słuchasz! Nie mógłbyś nazywać mnie jakoś inaczej?
- Owszem, mógłbym. Mógłbym założyć kowbojskie buty,
kapelusz z ogromnym rondem i mówić do ciebie „skarbie". -
W jego oczach błysnęło rozbawienie. - Albo... mógłbym
zabrać cię do domu mego dziadka w Salerno, objąć cię czule
przy blasku śródziemnomorskiego księżyca i szeptać cara mia.
Wybieraj!
Rumieniec pokrył policzki Ellen. Spojrzała w kartę dań.
Armand nie chciał jej zawstydzać. Po prostu lubił patrzeć,
jak jej delikatne, alabastrowe policzki przybierają barwę róż,
które tak bardzo lubiła.
- Cóż będzie pani jadła, mademoiselle? Rzuciła mu
smętne spojrzenie i odparła:
- Jajecznicę Benedykta i filiżankę czarnej kawy.
Armand wybuchnął śmiechem i przechyliwszy się nad
stołem, pocałował ją w czubek nosa.
- Wiedziałem, po co dziś wstaję. Ellen, zachwycasz mnie!
- Nie jest pan taki zły, panie Dante - odpowiedziała.
- Panie Dante? - Odchylił się do tyłu, zakładając ręce za
głowę. Ellen dostrzegła, jak naprężają się jego mięśnie i serce
zabiło jej mocniej. - Jeśli się nie mylę, panno Farrell, moje
imię sprawia pani pewien kłopot.
- Nie bądź śmieszny! - zaprzeczyła Ellen, nieco zbyt
zapalczywie. Obserwując go, podparła głowę dłonią. - Chodzi
o to, że twoje imię... a właściwie wszystko, co ciebie
dotyczy... jest takie inne, niż to, co do tej pory znałam. Jest
takie egzotyczne, dramatyczne. Czuję się jak uczennica, którą
zaprosił na randkę filmowy gwiazdor! Jakby ktoś pisał
scenariusz, a ja przez pomyłkę bym się do niego dostała.
- To nie jest pomyłka, Ellen. Ani nawet szczęście. To
twój los. Przeznaczenie.
- Naprawdę w to wierzysz?
- Jeszcze tydzień temu nie wierzyłem, ale dziś rano
zrozumiałem, że to prawda. - Patrzył jej w oczy. - Powiedz mi,
jak wolałabyś mnie nazywać: Joe? Tom? - Uniósł brew. - Jak
nazywali się twoi chłopcy?
Ellen zachichotała, usiłując sobie przypomnieć.
- Vinnie. I Lewis. I... - Z zastanowieniem potarła nos. - I
Bomber!
- Całkiem długa lista.
- To jeszcze nie wszyscy. Był jeszcze Salvatore, Sean i
Jojo.
- Czy teraz to już wszyscy?
- Wszyscy, których poznałam, zanim poszłam do
klasztoru.
- Rzeczywiście, zapomniałem. Ale czemu znalazłaś się w
klasztorze? Nie mogę wyobrazić sobie dla ciebie bardziej
niestosownego miejsca.
- Właśnie z powodu Vinnie'ego, Lewisa, Bombera i
innych. - Ellen roześmiała się, przypominając sobie swoją
rodzinę. - Moi rodzice byli zdania, że odrobina prawdziwej
dyscypliny pomoże mi wyleczyć się z moich miłosnych
zapędów. Ale, jak już ci mówiłam, wytrzymałam tam tylko
sześć tygodni. - Jej kształtne wargi rozchyliły się w uśmiechu,
a ramiona lekko uniosły. - W każdym razie chyba mi to nie
zaszkodziło.
- A więc skończyłaś z tym?
- Hmmmm? - mruknęła pytająco uderzona nagłą zmianą
w jego głosie.
- Czy wszystkie twoje skłonności do romansów się
skończyły? - zapytał, ujmując jej twarz w dłonie.
- Tak myślałam, dopóki nie spotkałam ciebie.
- Mam nadzieję, że choć odrobina pozostała - rzekł z
zadumą. - Moje życie od tego zależy! Więc wszystko, czego
nam potrzeba, to odrobina praktyki. Dobrze!
Uśmiechnął się i ujął jej rękę.
- A zatem zaczniemy od mojego imienia. Powiedz:
Armand.
- Armand - powtórzyła wolno Ellen. - Armand. Armand
Dante. Armand... Armand... Doświadczyła osobliwego
uczucia. Podniosła się z krzesła, wolno przeszła przez patio i
trzepocząc rzęsami zaczęła powtarzać jego imię, gestykulując
gwałtownie. Armand roześmiał się głośno. Trzymając łokcie
na oparciu krzesła, przyglądał jej się z rozbawieniem.
- Zawsze mnie zadziwiasz, Ellen.
Potrząsnął głową, podszedł do niej i zakrył usta dłonią.
- Tak, Armandzie? - Ciągle trenowała wymowę jego
imienia. - Och, Armandzie... Ależ oczywiście, Armandzie!
Szeroko rozkładając ramiona, uderzyła nadchodzącego
kelnera prosto w żołądek.
- Ooooch. Czy pani sobie czegoś życzy?
- Tak mi przykro! Nie, ja... ja po prostu... powtarzałam
swoją rolę.
- Cóż, z pewnością będzie to przebój sezonu. - Kelner nie
zmieniając wyrazu twarzy pomasował żołądek i zniknął.
Armand i Ellen nie mogli powstrzymać wybuchu
wesołości. Kiedy wreszcie zdołali złapać oddech, Armand
odgarnął włosy z twarzy dziewczyny i założył je za ucho.
Przytrzymał dłoń na jej policzku.
- Myślę, że powinniśmy trenować nieco ciszej.
- Tak. - Uśmiechnęła się, czując jego dotyk. -
Powinniśmy.
- Załóżmy, że powiedziałbym: „Piękny mamy dziś
poranek, nieprawdaż?" Co powinnaś odrzec?
- Tak, Armandzie.
- Szybko się uczysz - szepnął, gładząc jej policzek. - A
potem mógłbym dodać: „Czyż nie jest to wymarzone miejsce
na spędzenie tego poranka?"
- Tak, Armandzie.
- Czy przebywanie tutaj jest dla ciebie taką
przyjemnością, jak dla mnie?
- Tak, Armandzie.
- Czy... - Silniej objął jej głowę, przybliżając twarz Ellen
do swojej. Poczuła na wargach jego gorący oddech. - Czy
mogę cię pocałować?
- Tak, Armandzie.
Poczuła smak jego warg, ich niecierpliwość. Pocałunek
napełnił ją słodyczą. Wdychała intensywny zapach męskiej
wody kolońskiej zmieszanej z aromatem jego skóry. Całym jej
ciałem wstrząsnął dreszcz pożądania.
Odsunęła wargi, by mogli pieścić się końcami języków.
Ten pocałunek był słodszy niż jakikolwiek zakazany owoc i
bardziej trujący niż wszystkie boskie nektary razem wzięte. W
głowie Ellen szumiało. Objęła go z pożądaniem za szyję,
pragnąc, aby pocałunek trwał całą wieczność.
Z pewnością by tak było, gdyby to zależało od Armanda!
Kiedy czuł chłodną słodycz jej warg, ogarniał go płomień
namiętności. Zapach ciała Ellen drażnił zmysły mężczyzny, a
dotyk jedwabistych włosów na policzku doprowadzał do
szaleństwa. Pragnął Ellen. Poczuł słodki dreszcz pożądania i
jeszcze silniej przywarł wargami do jej ust...
- Ymm - dyskretnie oznajmił swe przybycie kelner.
Ellen i Armand oderwali się od siebie, opadając ciężko na
krzesła po przeciwnych stronach stołu. Ellen przycisnęła dłoń
do piersi, próbując złapać oddech. Armand sztywno ujął
oparcie swego krzesła. Nie potrafił ukryć napięcia. Kelner
podszedł bliżej.
- Czy mogę przyjąć zamówienie?
- Tak... tak myślę. - Armand zmarszczył brwi,
spoglądając na płonącą twarz Ellen. - Jaki to posiłek?
- Śniadanie. Myślę, że mamy jeść śniadanie -
odpowiedziała z wielką powagą i oboje wybuchnęli
śmiechem.
W kolumnie towarzyskiej niedzielnej gazety zamieszczona
została następująca notatka:
Zgadnijcie, kogo spotkaliśmy w Cafe Galois! A my
myśleliśmy, że nasz słynny dyrygent poświęca cały czas
pracy. Oczywiście jego występy są doskonale... zarówno w
sali koncertowej, jak i gdzie indziej. Umieramy z ciekawości,
Armandzie, aby dowiedzieć się, kim była twoja urocza
towarzyszka?
Ellen poczuła, że po plecach przebiegł jej chłodny dreszcz.
Znów obcy ludzie interesowali się jej życiem. Kiedy kładła się
do łóżka, tysiące myśli tłoczyło jej się w głowie. Ale w tym
samym momencie uświadomiła sobie, że ogarnia ją błogi
spokój, bo Armand Dante na zawsze wkroczył w jej życie.
Musiała przyznać, iż czuła się wspaniale. Wspaniale... i
tajemniczo. Była zakochana. Cały weekend spędzili cudownie.
Podczas dnia przebywali razem, a nocą marzyli o sobie. W
myśl jakiejś niepisanej umowy wieczorem zawsze wracali do
swych domów i to oczekiwanie w dziwny sposób ich ze sobą
wiązało. Być może dlatego, iż oboje wiedzieli, że będą się
kochać... kiedy przyjdzie na to właściwa pora.
Rozdział 6
Jeżeli on jest taki wspaniały, Ellen, to czemu ukrywasz go
przede mną? W końcu jestem twoją najlepszą przyjaciółką!
- Ukrywasz! - powtórzyła Ellen do słuchawki, śmiejąc się
z niedowierzaniem. Opadła na
łóżko i zrzuciła w kąt pielęgniarskie pantofle na filcowej
podeszwie. - Chyba żartujesz! Jedyną rzeczą, która dotyczy tej
znajomości i która doprowadza mnie do szału, jest fakt, że w
żaden sposób nie mogę jej ukryć. Nie ma ani chwili, którą
moglibyśmy spędzić tylko we dwoje. Za każdym razem, kiedy
przeglądam gazetę, widzę notatkę dokładnie informującą o
tym, jak spędziliśmy ostatnie dwadzieścia cztery godziny! To,
co naprawdę chciałabym zrobić, to wykraść go i mieć tylko
dla siebie. Och, Laurie - głos Ellen przeszedł z drżący szept -
on jest taki cudowny. Taki śmiały i pełen galanterii i...
wyjątkowy. Zapiera mi dech! Doprawdy nie mogę uwierzyć,
że to ja jestem tą szczęśliwą, kobietą, którą wybrał.
- Może to on miał szczęście, że cię spotkał? - padła
lojalna odpowiedź Laurie. - Może, podobnie jak Rick, poczuł
się już zmęczony całym tym rozgłosem, sławą i stawianymi
mu wymaganiami...
- Owacjami na stojąco, pięknymi kobietami czekającymi
w garderobie, przyjęciami i koncertami w Europie? Z
pewnością!
- Cóż, czy kiedykolwiek myślałaś, jaką odmianą stałaś się
w jego życiu po tym wszystkim?
- Aha! Zupełnie jakby przejechać się metrem po zbyt
wielu lotach concordem - zażartowała w odpowiedzi Ellen.
- Ja nie żartuję - zganiła ją Laurie. - Jesteś wspaniałą
kobietą. Uczciwą i otwartą...
- Mówiącą wszystko bez ogródek?
- Nie. Szczerą i prawdomówną. Stałą, jak Gwiazda
Polarna. I kochającą.
- Zgoda, jestem kochająca. W tym momencie nawet tak
bardzo, że aż mnie to przeraża.
Laurie jakby czekała na to wyznanie. Przybierając ton,
jakim mówiła do nich przełożona w klasztorze, • ostrzegała
Ellen:
- Czy na pewno wiesz, co robisz? Czy jesteś pewna, że on
jest tak samo zaangażowany w ten związek, jak ty?
- Tak. - Ellen uśmiechnęła się do siebie.
- Skąd możesz o tym wiedzieć?
- Ponieważ on sam mi o tym powiedział.
Stwierdziła to z całkowitym przekonaniem, mając świeżo
w pamięci dotyk jego palców na policzku, nagły uśmiech
zapalający się w jego oczach, czułość brzmiącą w jego głosie.
Nieoczekiwany kaprys losu wydawał się zdumiewać go nie
mniej niż ją samą. By? nim zaskoczony, ale także
uszczęśliwiony. Godzinami mógłby całować ją, przyglądać się
jej twarzy i rozmawiać z nią. Ellen odczuła nagłą tęsknotę.
Uśmiechnęła się i przycisnęła poduszkę do piersi.
- Laurie, muszę już kończyć. Zadzwoniłaś, gdy tylko
weszłam do domu. Muszę zdjąć ten szpitalny strój, bo inaczej
zwariuję.
- Trzymaj się i nie zapominaj, że nie wolno krzyczeć na
ciężarną kobietę! Ellen, przez ten romans twój pełen
pielęgniarskiej troski stosunek do ludzi gdzieś zniknął!
- To dlatego, że źle sypiam. Kiedy wieczorem rozstaję się
z Armandem, popadam w rozdrażnienie!
- Co? - Zakłopotanie Laurie szybko przerodziło się w
zdumienie. - Och, a ja myślałam ... to znaczy, to przecież
Armand Dante, a z tym nazwiskiem związane są różne plotki!
- Wygląda na to, że jestem jedyną osobą w Wschodnim
Wybrzeżu, która nic na ten temat nie wie - westchnęła Ellen.
- Cóż - odrzekła Laurie. - Muszę przyznać, że teraz nieco
bardziej go lubię. A to przypomniało mi, po co w ogóle do
ciebie zadzwoniłam.
- Nareszcie!
- Rick zarezerwował dla nas stolik w teatrze na dziś
wieczór. Powiedz, że będziecie mogli przyjść! Bardzo
chcielibyśmy go poznać i ogromnie stęskniliśmy się za tobą.
O ósmej. Może być?
- Muszę zapytać Armanda, ale myślę, że jest to możliwe.
Dzisiaj nie ma żadnego koncertu...
- Wiem, sprawdziłam. Ellen roześmiała się.
- Jesteś niemożliwa! A zatem do ósmej.
- Jesteś pewien, że nie masz nic przeciwko temu,
Armandzie? - Po raz trzeci spytała Ellen, podczas gdy
zręcznie wyprzedzał sportowym samochodem inne pojazdy.
Jechali do Teatru Dramatycznego.
Uniósł rękę z kierownicy i wsunął ją pod jej opadające na
plecy włosy.
- Jestem szczęśliwy, że poznam twoich przyjaciół, Ellen.
Obejrzenie występu Ricka Westina to także wielka
przyjemność. Mam nadzieję, że zrobię dobre wrażenie. -
Spojrzał na nią z figlarnym błyskiem w ciemnych oczach. -
Zostawisz mnie, jak im się nie spodobam?
- Jak mógłbyś się im nie spodobać? - Uśmiechnęła się,
przytrzymując jego rękę policzkiem. Była chłodna. Przeciwnie
niż jej ciepła, delikatna i miękka, jak dojrzały owoc skóra.
Armand poczuł, jak serce mocniej mu zabiło. Nigdy dotąd
żadna inna kobieta nie wzbudzała w nim takich uczuć.
Zmrużył oczy i spojrzał na uniesioną ku sobie twarz
dziewczyny.
- Patrzysz na mnie tak, jak nikt dotąd. - Zwilżył językiem
usta i mówił dalej niskim, głębokim głosem. - Ellen, są tacy,
którzy mnie nie akceptują. Może chcą czegoś ode mnie,
czegoś oczekują, żądają tylko dlatego, że mam talent i jestem
sławny. - Jego wargi ułożyły się w drwiący uśmiech. -
Chowają swą urazę pod maską uprzejmości, uśmiechów. Są
również i tacy, którzy akceptują mnie bez zastrzeżeń. Ci
wyrobili sobie opinię o mnie tylko na podstawie mej sławy i
nie potrafiliby odróżnić najlepszego z moich koncertów od
najgorszego.
Podkurczając nogi na skórzanym fotelu, Ellen analizowała
doskonały profil Armanda. Przez moment wydawało jej się, że
widzi fotografię z okładki lśniącego magazynu. Zimny i
twardy jak skała. Nie mogła znieść tego skojarzenia. Dotknęła
jego twarzy, jakby chciała sprawdzić, czy jest prawdziwa.
- Ellen - szepnął, odwracając się do niej z rozjaśnionymi
uśmiechem oczyma. - Powiedz mi, co widzisz, kiedy tak na
mnie patrzysz?
- Widzę mężczyznę, który nie zdaje sobie sprawy z tego,
jaki jest wspaniały. Widzę także, że jaśnieje blaskiem takiej
namiętności i życiowej pasji, że nikt inny nie może się z nim
równać.
- Nieprawda - zaprzeczył, schylając twarz, by ucałować
wnętrze jej dłoni. - Ty jaśniejesz bardziej, niż ja.
- Obawiam się, mój dobry panie, że jest to tylko odbity
blask - odparła, rumieniąc się Ellen.
- Nonsens. To światło pochodzi z twojego wnętrza, skupia
się w twoich oczach i rozlewa na twojej twarzy. Dostrzegam
w tobie jakiś sekret, którego prawdopodobnie nigdy nie
poznam. Jest jednak w tobie coś takiego, co sprawia, że
bardzo pragnąłbym go poznać, dzielić go z tobą. Coś ci
powiem, Ellen... - Przerwał na chwilę. - Nie dyryguję dobrze,
gdy wiem, że mnie obserwujesz.
- Więc... więc przestanę przychodzić!
- Ani mi się waż! Chodzi o to, że twoja obecność wytrąca
mnie z równowagi. Moje dyrygowanie wydaje się być pełne
dramatyzmu i ekspresji, ale jakby niewystarczające, kiedy
mam świadomość, że przeze mnie odbierasz muzykę.
Przywykłem już do wyrazów uznania, ale twoja obecność
sprawia, że chciałbym być jeszcze lepszy, niż jestem.
- To niemożliwe. Jesteś najlepszy.
Nie zwracając uwagi na pełen zadowolenia chłopięcy
śmiech Armanda, Ellen wsunęła palce pod kołnierzyk jego
koszuli, rozkoszując się dotykiem skóry i wyobrażając sobie
gładkość i ciepło reszty ciała.
- To nie fair, Ellen - powiedział, wypuszczając powietrze
przez zaciśnięte zęby. Wrzucając bieg, wolną ręką przesunął
po jej nodze, poczuł przez cienki jedwab sukienki rozkoszne
ciepło jej ud.
Ellen zaśmiała się.
- Przestań! Czuję się jak nastolatka na swej pierwszej
randce.
- To dobrze. Zostawmy więc twoich przyjaciół i
zaparkujmy gdzieś samochód. Możemy to zrobić na tylnym
siedzeniu.
- W tym samochodzie nie ma tylnych siedzeń! -
parsknęła, a rozkoszne wyobrażenie pieszczot Armanda
sprawiło, że poczuła zawrót głowy.
- Świetnie! A zatem zabiorę cię w nasze miejsce, z
którego oglądaliśmy wschód słońca, rozłożę na ziemi
marynarkę i będziemy kochać się tam bez końca.
Ellen przymknęła oczy. Jego słowa, brzmiąca w nich
obietnica, obezwładniły ją zupełnie. To było nie do zniesienia!
Przesuwając się na sam brzeg siedzenia, skrzyżowała przed
sobą nogi i wbiła paznokcie w dłonie. Policz do dziesięciu!
nakazała sobie, ale doszła tylko do trzech, kiedy jego głos
ponownie rozbudził w niej pożądanie.
- Ellen? Czy pragniesz mnie tak bardzo, jak ja ciebie?
- Och, Boże! - szepnęła, nawet nie zdając sobie z tego
sprawy. - To tak, jakbyś zapytał Kopciuszka, czy pragnie
zatańczyć z Księciem!
- Ellen! - Uśmiech zamarł mu na wargach. Armand
dotknął dłonią czoła. - Świetnie potrafisz rozładować napięcie.
Wróć do rzeczywistości, jak nie jestem księciem!
W przyciemnionym świetle wnętrza samochodu Ellen
obserwowała Armanda. Przyglądała mu się kobieta, która
wiele już w życiu widziała. Jako pielęgniarka napatrzyła się na
ludzki ból, smutek i nieszczęście. Ale teraz jej oczy
błyszczały.
- Posłuchaj mnie, Armandzie Dante. Jestem zwykłą
kobietą, ale także niepoprawną romantyczką. A ty jesteś
czystą fantazją.
Nie odpowiedział. Dojechali do Teatru Dramatycznego.
Armand bez słowa zaparkował samochód, wysiadł i obszedł
go dookoła, by otworzyć drzwi dziewczynie. Jego ciemne
brwi były ściągnięte, a zęby zaciśnięte. Podał jej rękę,
pomagając wysiąść z samochodu, a potem objął Ellen w talii.
Mocno ją do siebie przytulił, tak, że poczuła siłę i prężność
jego ramienia.
- A co będzie, jeśli okaże się, że nie potrafię sprostać
twoim fantazjom?
- Już dawno je przerosłeś! - powiedziała cicho, czując, że
drży.
Laurie, ubrana w granatowo - białą, pasiastą sukienkę
ciążową, oczekiwała ich w hallu. Nawet kiedy Ellen objęła ją
na powitanie, nie spuszczała badawczego wzroku z Armanda.
- Bardzo mi miło pana poznać - powiedziała, wyciągając
dłoń na powitanie.
Armand, który usłyszał w jej głosie nutkę niechęci,
spojrzał na nią z lekkim rozdrażnieniem. Już go osądzono.
Przez moment miał ochotę kurtuazyjnie uścisnąć, a nawet
ucałować jej dłoń, lecz oparł się pokusie i uśmiechnął się z
rezerwą. Tylko w jego oczach błysnęła przez moment złość.
Nie będzie żartował, ani drwił z nikogo... nie dziś. Jeśli to
spotkanie było tak ważne dla Ellen, będzie zachowywał się
poprawnie.
- Ja również cieszę się, że panią poznałem, Laurie. - Ujął
jej dłoń i dodał: - Z niecierpliwością oczekuję występu pani
męża.
Uwolniwszy dłoń, objął Ellen, poufale opierając rękę na
jej biodrze. Dziewczyna czuła, że ładnie wygląda przy jego
boku, że jest wysoka i smukła. Armand zapragnął zanurzyć
twarz w jej włosach i lekko ugryźć delikatny płatek ucha.
Zamiast tego uśmiechnął się chłodno.
- Wejdziemy?
Rick Westin na scenie stroił ostatnie ze swych pięciu
banjo, przytupując i opowiadając dowcip siedzącym przy
stolikach turystom w Wyoming. Kiedy dostrzegł żonę,
zeskoczył ze sceny.
- Cześć, kochanie, cześć maluszku! - Pogładził żonę po
brzuchu, co wywołało rumieniec na jej twarzy. Uścisnął Ellen
i rozłożył ręce, aby powitać Armanda.
- Hej, wspaniale, że przyszedłeś, Armandzie. Bardzo
stęskniliśmy się za Ellen i domyśliliśmy się, że ktoś
wyjątkowo ważny musiał ją zajmować.
- Dzięki, Rick, ale to ona jest wyjątkowa!
- Panowie, wystarczy już tego dobrego! - wtrąciła się
Ellen, czując, jak się rumieni. - Fan club Ellen Farrell wznowi
działalność po koncercie. Będą podawane napoje chłodzące. A
teraz czy nie powinieneś zacząć grać, Westin?
Rick Westin dał bardzo dobry koncert. Armand, który sam
przywykł do światła reflektorów, wiedział, że nic nie było tak
proste, jak wydawało się widzom. Oglądał ten koncert oczami
fachowca, napawając się swobodną atmosferą i porównując
pracę Ricka z wysiłkiem i pasją, jakie towarzyszyły
powstawaniu jego własnych interpretacji. Jakże dziwnie było
słyszeć reakcje publiczności, jej głośny śmiech i gwizdy, tak
niepodobne do pełnej napięcia i oczekiwania ciszy, która
poprzedzała zawsze jego występ w sali koncertowej. Dopiero,
po skończonym utworze rozlegał się głośny aplauz
publiczności.
Spojrzał na Ellen, próbując odgadnąć, o czym myślała. Z
żalem uświadomił sobie, że nie zna jej na tyle dobrze, żeby
odczytać myśli z jej twarzy. Pragnął ją poznać tak dokładnie,
by móc odczuwać bicie jej serca, ciepło krążącej w jej ciele
krwi.
Kiedy Rick rozpoczął swą finałową piosenkę, światła
przygasły. Usiadł na brzegu podium i śpiewał, patrząc w oczy
Laurie.
Ellen, mocno wciśnięta w swój fotel, ze wzruszeniem
przyglądała się tej scenie.
Armand dostrzegał tylko Ellen. W delikatnym świetle
jedynego reflektora zobaczył, że w oczach jej błyszczą łzy.
Poczuł nagły skurcz. On to chciał robić! On chciał być
jedynym, którego muzyka wywoływałaby łzy w jej oczach.
Przeszyło go uczucie silnej zazdrości, któremu towarzyszyło
mocne postanowienie.
Gwałtowne zapalenie świateł zaskoczyło ich oboje. Ellen
z pośpiechem przetarła oczy, a Armand przybrał zwykły,
obojętny wyraz twarzy. Laurie zostawiła ich samych i
podeszła do Ricka, który wesoło rozmawiał z opuszczającą
salę publicznością. Ich stolik stał się jedyną wysepką ciszy w
hałasie, jaki rozlegał się dookoła.
- Jak ci się podobało? - zapytała w końcu Ellen. - Pewnie
pomyślisz, że zwariowałam, ale takie koncerty zawsze do
mnie przemawiają. Zawsze płaczę na Błyszczącej gwieździe
sztandaru, w cyrku, kiedy linoskoczek idzie po linie, a tłumy
wiwatują, a także za każdym razem, gdy oglądam Mały dom
na prerii. Nie wiem, po prostu nie mogę się powstrzymać. I
nigdy nie zabieraj mnie na filmy starego Tracy'ego Hepburna,
narobiłabym ci strasznego wstydu!
Armand ujął dłoń dziewczyny, splatając jej palce ze
swoimi.
- Nigdy nie mógłbym się wstydzić z twojego powodu,
Ellen. Nigdy. Chciałbym cię zabrać wszędzie, gdzie tylko
zapragniesz, i w miejsca, o których nawet nie śniłaś! W jego
głosie słychać było zapał. - Tylko my we dwoje, Ellen, na
prywatnej wyspie, gdzieś na Morzu Śródziemnym! Żadnej
publiczności, żadnych gazet, żadnych...
- Hej, wy dwoje, chodźmy na pizzę! - zawołał Rick,
opierając dłonie na ich ramionach.
Przez moment jeszcze Armand patrzył na Ellen, a potem
uśmiechnął się przyjacielsko, ukrywając zniecierpliwienie.
Ale Ellen dostrzegła ten błysk w jego oczach i nagle poczuła,
jak ogarnia ją podniecenie. On rzeczywiście jej pragnął i cały
ten wieczór z przyjaciółmi, beztroska konwersacja, rzeczy,
które do tej pory wydawały jej się ważne, teraz stanowiły
jedynie preludium do czegoś więcej. Nie śmiała tego nazwać,
jeszcze nie teraz.
Kiedy opuszczali teatr, niski, kobiecy głos wykrzyknął
obok nich:
- Pan Armand Dante, nieprawdaż? Oczywiście, od razu
powiedziałam to mojemu mężowi. Widzieliśmy pana ostatnim
razem w Kennedy Center i uważamy, że był pan wspaniały.
Do tej pory nie przepadałam za muzyką klasyczną. Czy
mogłabym zrobić panu i Rickowi Westinowi wspólne zdjęcie?
Dziewczyny w Mah - Jongg byłyby zachwycone!
- Przykro mi, ale nie dziś.
- Och, błagam pana! - prosiła kobieta, kierując już
obiektyw w ich stronę.
Rick wzruszył ramionami, objął Armanda i uśmiechnął
się. Kobieta zrobiła zdjęcie, podziękowała i wmieszała się w
tłum głośno pokrzykując. Rick roześmiał się.
- No, no. Często ci się to zdarza?
- Częściej, niżbym tego pragnął - odparł Armand,
wzruszając ramionami. Potrząsnął głową. - Myślę, że
powinienem być zadowolony. Przynajmniej odkryła, że lubi
muzykę poważną.
- Sądzę, iż bardziej, niż słuchać Mozarta, lubi patrzeć na
ciebie, jak machasz batutą!
- Co za faceci! - Ellen wsunęła się pomiędzy nich. -
Każdy z was robi to, co lubi. Znam kogoś, kto lubi mieszkać
w Georgetown i kogoś innego, komu wyraźną przyjemność
sprawia jeżdżenie luksusowym, sportowym samochodem,
kiedy tylko nie wożą go jego limuzyną. Powinniście być milsi
dla swojej publiczności!
- Ach, obrońca pokrzywdzonych! Zapomniałem o twoim
temperamencie, skarbie! - wykrzyknął Rick.
- A ja do tej pory nie zdawałem sobie z niego sprawy -
uśmiechnął się Armand, splatając ręce.
- To dlatego, że rzucił pan na mnie urok, panie Dante. Ale
niech się pan dobrze rozejrzy dookoła, a wszystkiego się pan o
mnie dowie.
- Mam zamiar to zrobić - odparł Armand, całując ją w
skroń. Jej oburzenie zniknęło.
- Och, jak ty to robisz! - szepnęła tak, że tylko on ją
usłyszał.
- Rozejrzyj się dookoła, to z pewnością się dowiesz.
Ellen prawie nie spróbowała pizzy. Rozmowy dochodziły
do niej jakby z oddali. Skupiła się na obserwowaniu Armanda
i obietnicy, jaką dostrzegała w jego czarnych jak węgiel
oczach. Pożądanie ogarnęło ją gwałtowną falą. Jej skóra stała
się tak wrażliwa, że najdrobniejszy, przypadkowy dotyk
rękawa jego marynarki przyprawiał ją o drżenie. Kiedy
Armand zdjął marynarkę i podwinął do łokci rękawy koszuli,
odsłaniając opalone przedramiona, jej palce, jak przyciągnięte
magnesem, dotknęły jego skóry. Przerwał w połowie zdania i
odwrócił się do niej z uśmiechem. Czy wiedział? Czy zdawał
sobie sprawę z tego, jaką miał pad nią władzę?
Zegar wybił godzinę w właśnie w tym momencie, kiedy
pomyślała, że dłużej już nie wytrzyma. Armand podniósł się,
wyciągnął do niej rękę.
- Czy nie powinniśmy już iść? - zapytał. Jego głos
brzmiał normalnie, ale w oczach Ellen dostrzegła
niecierpliwość. Czy domyślił się, że siedziała jak na szpilkach,
licząc minuty i pragnąc przyspieszyć wskazówki zegara?
- Chyba tak. - Uśmiechnęła się słodko. - Laurie musi
wypocząć.
Nie mogła uwierzyć, że mówi tak chłodno i normalnie,
podczas, gdy całe jej ciało płonęło.
Pożegnali się z przyjaciółmi i pospieszyli do samochodu.
Kiedy Armand otwierał drzwi, starał się nie dotknąć Ellen.
Ale jego uśmiech wyrażał całe oczekiwanie i pożądanie, które
odczuwał. Ellen głęboko wciągnęła powietrze. Próbowała
siedzieć nieruchomo ze złożonymi na kolanach rękami, ale nie
potrafiła. Odwróciła się na siedzeniu, podwinęła nogi i oparła
policzek na oparciu fotela.
- Armand? - Tak? Zarumieniła się.
- Nic. Ja... ja tylko chciałam wymówić twoje imię. Wolno
przesunął palcem po jej ustach.
- Chcę czegoś więcej. Chcę słyszeć, jak nocą przyzywasz
mnie po imieniu. Chcę trzymać cię w ramionach aż do świtu, a
potem kochać cię przez cały dzień. Chcę, żeby twoja twarz
była pierwszą rzeczą, którą ujrzę po otwarciu oczu.
- Och, Armandzie... - Jej głos załamał się i umilkł.
- Nie ma się czego obawiać, kochanie. Zaufaj mi.
Już po chwili zaparkował samochód przed eleganckim
budynkiem, w którym znajdował się jego apartament.
Trzymając Ellen za rękę, podszedł do windy i nacisnął guzik
oznaczony cyfrą dziewięć. Przycisk umieszczony powyżej
pozbawiony był numeru.
- Ktoś zajął piętro nad tobą - zażartowała Ellen, czują
potrzebę rozładowania napięcia, jakie między nimi narosło.
- Nie, kochanie - odpowiedział Armand z ledwo
dostrzegalnym uśmiechem. - To ja zajmuję oba te piętra.
- Co? - zapytała z niedowierzaniem, przypominając sobie
swoje skromne mieszkanko na trzecim piętrze.
- Nie oburzaj się. Wiesz dobrze, kim jestem. Sama kiedyś
powiedziałaś, że cieszą mnie efekty mojej pracy. Teraz
chciałbym, żebyś ty również z nich korzystała. Chciałbym
rzucić ci je do stóp.
- Żebym chodziła po nich moimi filcowymi podeszwami!
- Kupię ci satynowe kapcie! - Roześmiał się i przyciągnął
ją blisko do siebie. Tak blisko, że oparła się piersiami o jego
silny tors, a jej oddech znalazł się naprzeciw ust Armanda.
Przez moment mężczyzna trzymał ją w ten sposób, a potem
pochylił twarz i pocałował jej wargi. Ellen poczuła, jak
opuszczają ją siły. Wszystko stało się w tym momencie
nieważne, liczyły się tylko te gorące usta.
Przymknęła oczy i wspięła się na palce, by objąć szyję
mężczyzny i oddać mu pocałunek. Ich wargi znów przywarły
do siebie, tym razem mocniej. Armand lekko uniósł głowę,
doświadczając słodkiej męki rozstania, po czym znów sięgnął
po jej usta. Ujął górną wargę Ellen pomiędzy swoje i
smakował językiem wnętrze ust dziewczyny. Z jego piersi
wydobył się jęk, który sprawił, że Ellen poczuła, że traci
panowanie nad sobą. Ogarnięta pożądaniem, przylgnęła do
kochanka. Nic poza nim nie istniało dla niej w tej chwili.
Drzwi windy rozsunęły się cicho.
Śmiejąc się, wyszli na korytarz, oszołomieni własną
bliskością. Armand wyjął z kieszeni klucz, ale nie mógł trafić
nim w zamek; zbyt był zajęty całowaniem włosów Ellen,
skóry na karku i wnętrza jej ucha.
- Przestań... och, przestań - jęknęła, zanurzając palce w
gęstwinę jego ciemnych włosów. - Armand! Och, kocham
cię... kocham. Ale przestań...
- Nigdy!
Wreszcie udało mu się otworzyć zamek.
- Gotowa? - Roześmiał się niskim, matowym śmiechem,
który tak bardzo pasował do jego ciemnego, przymglonego
spojrzenia. A potem wziął Ellen na ręce, zamknął kopnięciem
drzwi i zaniósł ją po schodach do sypialni.
- Poczekaj! Och, jaki wspaniały apartament! - zawołała z
zachwytem dziewczyna, rozglądając się dookoła. - Ten
widok... te meble!... Już wiem, schody ukradłeś chyba z
jakiegoś bajkowego zamku!
- Cicho, maleńka. Wycieczka krajoznawcza jest
przewidziana w dalszej części programu.
- Ale...
- Najpierw TO - szepnął, całując ją mocniej niż
poprzednio, wzbudzając w niej dreszcz rozkoszy. Pieściła jego
twarz, szyję, mięśnie jego ramion i cudowną gładkość jego
pleców. Nagle jej ręce natrafiły na jego wystające biodro,
wypukłość pośladków i twardą spoistość mięśni ud. Całą sobą
pragnęła czuć jego ciało.
- Postaw mnie na ziemi!
Zrobił to, ale nadal nie wypuszczał jej z objęć.
- Co? - mruknął. Jego pierś poruszała się miarowo.
Ostatkiem sił panował nad sobą. Jeszcze chwila, a znów
uniósłby dziewczynę i rzucił na łóżko. Oddychał głęboko,
jakby pragnąc ugasić ogień, który w nim płonął. Czekał, aż
ona będzie gotowa. - Co ci jest, kochanie?
Miękko się uśmiechnął, obawiając się jej odpowiedzi.
Nagły rumieniec pokrył twarz i szyję Ellen.
- Ja... ja tylko chciałam móc dotykać cię, czuć ciebie. Nie
mogłam dosięgnąć i... Z radosnym okrzykiem porwał ją w
ramiona i opuścił na szerokie łóżko.
- Och, moja kochana, kochana Ellen, nigdy w życiu nie
spotkałem kogoś takiego, jak ty! Nigdy! Zachwycasz mnie!
- Nie przesadzaj. Wcale nie jesteś gorszy! - Roześmiała
się, wyciągając się obok niego i gładząc poprzez ubranie jego
tors. Poczuł, jak serce wali mu pod jej dłonią, a biała,
starannie wyprasowana koszula traci swą sztywność,
rozgrzana ciepłem bijącym od jego ciała.
Czując to samo rozkoszne pobudzenie, nakrył dłonią jej
pierś i pieścił najpierw jedną, potem drugą. Ciepło jej dłoni i
śliski dotyk jedwabiu sprawiły, że napięcie narosło w nich do
granic możliwości.
Ellen jęknęła, a Armand uniósł się na łokciu i pochylił się
nad nią. W jego spojrzeniu malował się ogrom
przepełniającego go pożądania. Zaczął całować jej usta, szyję,
ramiona. Dziewczyna ujęła głowę Armanda i zbliżyła jego
wargi do swoich, przesuwając językiem po ślicznie
wykrojonych ustach. I nagle ich ciała złączyły się w uścisku,
ramiona i nogi splotły się gwałtownie.
Po chwili równie nagle Armand uklęknął, obejmując
udami biodra dziewczyny.
- Może zdejmiemy trochę tych ubrań? Ellen zaśmiała się
bezgłośnie.
- Koniecznie! - szepnęła, drżąc z niecierpliwości, a jego
ręce zaczęły rozpinać guziki pomiętej jedwabnej sukienki.
Powoli uwalniał każdy guzik, systematycznie rozchylając
materiał.
Ellen sięgnęła do guzików jego koszuli, ale podczas gdy
on doszedł już do talii, ona wciąż mocowała się z tym przy
kołnierzyku. -
- Co, do diabła... - Nie dokończyła, tylko niecierpliwie
złapała za brzegi koszuli i jednym ruchem pokonała
wszystkie.
Z okrzykiem zdziwienia i podniecenia Armand zerwał z
niej sukienkę. Nachylił ciemną głowę, by całować jej piersi i
brzuch przez jedwabną bieliznę, a Ellen, walczyła, by
wyciągnąć ze spodni poły jeszcze do niedawna eleganckiej
koszuli dyrygenta. Kiedy pochylił się nad nią, zsuwała ją z
jego ramion.
Całowali się, kąsając wargi, a lekki ból potęgował ich
podniecenie.
Bez słów. Tylko jęki i westchnienia wyrażały tę tak długo
tłumioną namiętność.
Ogarnięta pożądaniem Ellen wysunęła się spod Armanda i
rozpięła klamrę jego paska. Kiedy drążącą ręką sięgnęła do
suwaka spodni, Armand przytrzymał jej dłoń na swej
nabrzmiałej, pulsującej gorącem męskości. Ściągnął spodnie,
bieliznę i zrzucił je na podłogę. Był nagi. Klęczał nad Ellen,
potężny i władzy, niczym jakiś bóg, a bijąca od niego siła
odebrała jej oddech.
- Jesteś... jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiego
kiedykolwiek widziałam w życiu! Roześmiał się, potrząsając
głową.
- Ellen, kochanie, to ty jesteś najpiękniejsza. - Pocałował
ją w ramię, zsuwając ustami cienkie ramiączko. - Śliczna. -
Pocałował ją w drugie ramię. - Zachwycająca.
Koszulka wylądowała na stercie ubrań leżących na
podłodze. Kiedy patrzył na jej nagość, jego wzrok złagodniał.
- Nauczę cię tego, jak jesteś piękna.
Jego usta ześlizgnęły się w kierunku jej płaskiego brzucha.
- Kochanie - szepnął, rozkoszując się jej bliskością, jej
dotykiem i smakiem. Ale kiedy Ellen znów wśliznęła się pod
niego i objęła jego lędźwie udami, szept Armanda przerodził
się w jęk.
- Armand... Armand, kochaj mnie teraz - błagała,
popadając w ekstazę graniczącą z bólem. Jeszcze jedna
chwila, jeden dotyk, a rozpadnie się na miliony drobnych
kawałków. Silnie przylgnęła do niego, szeptała mu jego imię
w twarz, włosy i szyje.
- Tak, kochanie.
Ogarnął ją całym sobą; ustami, ramionami, dłońmi,
uściskiem ud sprawiał, że cała należała do niego, że on cały
należał do niej. Każde z nich czuło, że w ten sposób przydarza
mu się to pierwszy raz. Byli jak dwa muzyczne dźwięki, które
wznoszą się, narastają, aż w końcu łączą się w doskonałe,
zapierające dech w piersiach crescendo.
Później, kiedy leżeli już w ciemności, Ellen poruszyła się,
wyszeptała imię kochanka, a on obudził się, przygarnął ją do
siebie, pieścił jej piersi, gładził wnętrze ud. Kochali się
najpierw na łóżku, a potem na grubym, puszystym dywanie.
Tam też w końcu zasnęli, przykrywając się ściągniętym z
łóżka kocem. Za poduszkę posłużyły Ellen ramiona Armanda.
Kiedy dziewczyna się obudziła, przez okna sypialni
wpadało do pokoju światło poranka. Otworzyła jedno oko,
potem drugie i ze zdziwieniem ujrzała, że miejsce obok było
puste.
Odgarnęła z oczu niesforne kosmyki i dostrzegła
aksamitny szlafrok leżący w nogach łóżka. Obok jej
opalonych stóp stały kapcie, a na sąsiedniej poduszce leżała
róża. Szczęście wypełniło dziewczynę, niczym słodka
muzyka. Wstała, przeszła do hallu i stanęła u szczytu
schodów.
Z dołu naprawdę dobiegała muzyka. To Armand grał na
fortepianie. Z perfekcją i godną podziwu cierpliwością
ćwiczył skomplikowany fragment jakiegoś utworu. Cicho
zeszła po schodach i obejmując kolana ramionami, przysiadła
na najniższym stopniu. Pokój był duży, urządzony na biało.
Ale nad całością wnętrza dominował stojący na środku
perskiego dywanu ogromny fortepian. Wspaniały, czarny i
błyszczący. Równie wspaniały był mężczyzna, który przy nim
siedział z pochyloną w skupieniu głową. Armand całkowicie
wypełniał ten jasny pokój swoją obecnością. Mimo że ubrany
w luźne spodnie i bawełnianą koszulkę wyglądał dostojnie i
pięknie. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Ellen
kiedykolwiek w życiu widziała. Miała wrażenie, że to
niemożliwe,
by
właśnie
spędziła
z
nim
noc.
Nieprawdopodobne by kochał ją tak mocno, jak ona jego
kochała!
Kiedy nagle podniósł głowę i uśmiechnął się, jej serce
przestało bić. Ten uśmiech wszystko wyjaśnił: kochał ją,
naprawdę ją kochał.
- Dzień dobry, najsłodsza. Czy to ja cię obudziłem?
- Stęskniłam się za tobą. Nie mogłam, znieść pustego
miejsca obok siebie.
- To dobrze. - Te dwa słowa mówiły wszystko. Spojrzał
jej w oczy i położył dłonie na klawiaturze. - Mam dla ciebie
prezent.
Zagrał dla niej Fantazję Impromptu Chopina. To było jak
magia - tak słodkie i kuszące, jak miłość Armanda. Ellen
poczuła, że muzyka przenika ją i pobudza jej zmysły,
popychając ku grającemu. Patrzyła na jego dłonie, na falę
ciemnych włosów, przystojną, męską twarz, błyszczące oczy i
wiedziała, że kocha tego mężczyznę ponad wszystko na
świecie. Był jedyną, prawdziwą miłością jej życia.
Kiedy przestał grać, siłą opanowała wzruszenie i łzy, które
napłynęły jej do oczu.
Armand podszedł do dziewczyny i wziął ją na ręce, aby
zanieść do sypialni, ale gdy zaczęła całować jego usta i oczy,
pomyślał, że jeszcze nigdy nie robił tego na schodach.
Zakrztusił się śmiechem, a serce zabiło mu mocniej. Jak
ona to robiła? Wystarczyło jedno spojrzenie na te puszyste
włosy, na biel skąpo przykrytych jego szlafrokiem piersi, a
pożądanie rozpaliło się w nim na nowo. Zapach jej nie do
końca jeszcze rozbudzonego ciała działał tak intensywnie, że
Armand z niecierpliwością uwolnił Ellen ze szlafroka i oboje
opadli na stojący obok fotel, a ich ciała raz jeszcze połączyły
się w namiętnym uścisku.
Rozdział 7
Jesienne dni mijały wypełnione takim szczęściem, którego
istnienia Ellen nawet nie podejrzewała. Kiedy nie było przy
niej Armanda, zajmowała się swoją pracą, lecz jej myśli i
serce były przy nim. Gdy zaś byli razem, życie stawało się
nieprzerwanym pasmem radości. Pewnego słonecznego,
sobotniego poranka siedzieli razem, jedząc croissanty i
czytając przedpołudniową gazetę.
- Do diabła! - zirytował się nagle Armand.
Ellen pochyliła się i pocałowała go lepkimi od powideł
ustami.
- Co się stało? - spytała, przysuwając się do niego bliżej.
Z nachmurzoną miną złożył gazetę i rzucił ją na podłogę
po drugiej strome łóżka.
- Nic. To tylko znów ta cholerna kronika towarzyska.
Mam już dosyć nieustannego ingerowania w moje prywatne
życie! Spekulacje, insynuacje...
- Rozumiem. - Oparła brodę o jego kolano. Błękitne oczy
patrzyły na niego spokojnie, choć widać w nich było cień
lęku. - Całkowicie. Też nienawidzę tych pismaków.
- Ty także? Och, Ellen, muszę coś z tym zrobić, muszę to
przerwać!
- Ci, kochanie - szepnęła, odgarniając mu z czoła włosy. -
To nie ma sensu. Zawsze powtarzasz mi, żebym nie zwracała
na to uwagi. Pokaż, co tym razem napisali. - Przechyliła się,
dotykając piersiami do jego ud. - Zobaczmy, co tak bardzo
wyprowadziło cię z równowagi.
- Nie! - Armand próbował wyrwać jej gazetę. - Nic
szczególnego tam nie ma. Sam nie wiem, czemu tak się
zdenerwowałem.
Ale Ellen już zaczęła czytać. To, co zobaczyła, było dla
niej szokiem.
W gazecie zamieszczono jej stare zdjęcie zrobione z
okazji ukończenia szkoły pielęgniarskiej. Miała ciasno
związane pod czepkiem włosy, niezgrabny, sztywny
mundurek, a całą jej bladą twarz wypełniały ogromne,
błękitne oczy. Wyglądała jak czyjaś ciotka. Podpis pod
zdjęciem głosił:
Czy właśnie dlatego nasz dyrygent pozostaje ostatnimi
czasy w ukryciu?
Zanim zdążyła się opanować, łzy popłynęły strumieniem
po jej policzkach.
- Kochanie, och, kochanie, proszę nie płacz - błagał
Armand, klękając przed nią i wycierając dłońmi jej twarz. -
Nie... nie płacz! Nie ma powodu do rozpaczy.
- Właśnie, że jest, Armandzie. Jest! Nie widzisz tego? -
Przerwała, bo nie potrafiła mu tego wytłumaczyć. Czuła się
taka oszukana, nieszczęśliwa, że sama z ledwością rozumiała
samą siebie.
- Wyglądam tu tak... tak śmiesznie. - Tylko to zdołała z
siebie wydusić.
- Ależ nie! - wykrzyknął Armand, który nagle
zdenerwował się na nią, jak ona na autorów notatki.
- Wyglądasz słodko, poważnie i delikatnie. Wyglądasz na
młodą, niewinną dziewczynę, z której wnętrza promieniuje
jakiś przedziwny blask. Oprawiłbym tę fotografię i powiesił
nad łóżkiem!
- Och, Armandzie, jesteś zwariowany... i wspaniały. -
Objęła go za szyję, a łzy wolno popłynęły po jej policzkach. -
Ale to tak mnie denerwuje. Oni nie mają prawa! - Delikatnie
potarła policzkiem o jego ramię.
- Nie, kochanie, nie mają. Pozwalają sobie na to z mojego
powodu. Ale to nie ma znaczenia, nie rozumiesz? Dopóki my
nie będziemy zwracać na to uwagi. To nie ma znaczenia,
dopóki ufasz mnie, a nie im, nie temu, co robią z życiem
innych.
Armand sięgnął po gazetę i raz jeszcze spojrzał na
fotografię. Uśmiechnął się słabo. Delikatnie gładził włosy
Ellen. - A poza tym, to zdjęcie naprawdę jest całkiem miłe,
wiesz? - Pocałował ją w czubek nosa.
- Zupełnie tak jak ty, mój skarbie. Nigdy nie chciałbym
mieć nikogo innego. To ciebie kocham. Ellen oddała mu
pocałunek.
- A ja kocham ciebie.
- Koniec już łez i zamartwiania się? - pytał, całując po
każdym słowie.
- Koniec, przyrzekam! - uśmiechnęła się, poddając się
pocałunkom, pieszczącym jej szyję i piersi.
- Armand - szepnęła tracąc dech - co ty wyprawiasz?
A potem zapomniała o całym świecie z wyjątkiem tego
jednego mężczyzny.
- Ellen, kiedy tu ostatnio przychodzisz, to jakby robiło się
jaśniej. Czy dobrze zgaduję, że muzyka poważna dobrze ci
robi?
Elliot Rosen opuścił okulary nisko na nos i spojrzał ponad
nimi na swoją ulubioną pielęgniarkę. Choroba, która trawiła
ciało dramatopisarza, oszczędziła jego umysł. Z uwagą i
radością obserwował zmiany, jakie zachodziły w Ellen Farrell.
- To prawda, panie Rosen. Dzięki niej żyję teraz w innym
świecie - przytaknęła Ellen.
- Dvorak, mówi pani.
Oczy starego mężczyzny rozbłysły. Ellen ujęła jego
nadgarstek i wprawnym ruchem zmierzyła puls, patrząc na
swój zegarek.
- Oczywiście, że Dvorak, panie Rosen. Kogóż innego
mogłabym mieć na myśli?
- Chciałbym dowiedzieć się, kiedy będę mógł poznać tego
„kogóż innego mogłabym mieć na myśli"
- zażartował. - Kiedy zamierza pani przyprowadzić tu
swojego Maestro?
Nic nie mówiąc, Ellen spojrzała na niego i w jej głowie
zaświtał pewien pomysł. W ostatnich dniach wszyscy
zauważyli, że długi pobyt w szpitalu bardzo źle wpływał na
Elliota Rosena. Ellen pomyślała, że wie, jak temu zaradzić.
Było już po godzinach odwiedzin, kiedy elegancko
wyglądający w błękitnym swetrze Armand podszedł cicho do
drzwi szpitalnego pokoju Elliota Rosena. Właśnie niedawno
zakończył się koncert symfoniczny, którym dyrygował. Ellen
z podnieceniem oczekiwała ukochanego przy drzwiach.
- Ciii, Armand - szepnęła, kiedy podszedł do niej i
ucałował na przywitanie.
- O co chodzi, kochanie? Czy nie wszyscy witają cię w
ten sposób? - Przytrzymał ją, muskając palcem jej policzek.
- Oczywiście, że tak, Armandzie. Ale jest już po
godzinach wizyt i... Przerwał jej kolejnym pocałunkiem, objął
i przycisnął do siebie.
- Tak dawno cię nie widziałem, skarbie.
- Tak, około trzech godzin, jak sądzę. Chyba więcej nie
upłynęło, odkąd wpadłeś tu przed koncertem.
Głęboki, dźwięczny śmiech Armanda odbił się echem od
ścian szpitalnego hallu.
- Pewnie myślisz, że zwariowałem, prawda? Zaraz co to
zresztą udowodnię...
Zanim udało mu się raz jeszcze ją pocałować, Ellen
wyśliznęła się z jego ramion i ujęła dużą, metalową klamkę.
- Powinniśmy wejść, zanim uśnie. Chodź!
Armand przytaknął i cicho wsunął się za nią do pokoju.
- Panie Rosen, czy pan śpi? - cicho zapytała Ellen.
- Nawet jeśli przed chwilą spałem to teraz już nie - padła
odpowiedź. - Czy muszę wstać, żeby panią ujrzeć, czy też
podejdzie pani do mnie, Ellie?
Sięgnął po okulary leżące na stojącym obok stoliku.
- Panie Rosen, przyprowadziłam ze sobą przyjaciela, ale
musimy zachowywać się cicho, bo jest późno i moglibyśmy
mieć kłopoty, gdyby ktoś nas usłyszał.
Chory uniósł się na łokciu.
- Panie Rosen, chciałabym przedstawić panu mojego
przyjaciela, Armanda Dantego. Elliot Rosen. Elliot założył
okulary i z uwagą przyglądał się stojącemu przed nim
mężczyźnie.
- Witam, pana. Ellen dużo mi o panu mówiła - rzekł
Armand.
- O mnie? Cóż, niech mnie diabli! Niech pan usiądzie na
moim łóżku i nigdzie się stąd nie rusza. Niech mnie diabli!
Wiesz Ellen, żartowałem, kiedy prosiłem cię, żebyś go tu
przyprowadziła. Ale chciałbym, żebyś wiedziała, że to dla
mnie zaszczyt.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Ellen mówi, że to
pan nauczył ją słuchać mojej muzyki. Przyszedłem tu, by panu
za to podziękować.
Oczy pana Rosena zabłysły.
- I jest jeszcze coś - dodał Armand.
Chory pochylił się bliżej, aby nie uronić ani jednego
słowa.
- W zeszłym roku widziałem na Przeglądzie Sztuk
Teatralnych w Virginii jedną z pańskich sztuk, Piosenkę za
pięć groszy i, proszę mi wierzyć, uważam, że była genialna!
Ellen spojrzała na obu mężczyzn podziwiających
nawzajem swój talent. Spostrzegła, jak twarz starego pacjenta
rozjaśnia blask, jakiego dawno już w niej nie widziała. Cicho
wysunęła się z pokoju.
Minęła prawie godzina, kiedy znalazła wreszcie wolną
chwilę i mogła pójść do pokoju pana Elliota. Kiedy dotarła do
korytarza, do którego przylegał jego pokój, zamarła.
Naprzeciwko sali pana Rosena zebrał się spory tłum
pielęgniarek i lekarzy. Wszyscy uśmiechali się z zachwytem.
Ale to, co wprawiło ją w zakłopotanie, to były dochodzące
zza drzwi dźwięki muzyki granej przez orkiestrę symfoniczną.
Przeszła obok zgromadzonych ludzi i weszła do środka.
- Co tu się dzieje? - Zatrzymała się i ze zdziwieniem
rozejrzała się po pokoju. W kącie siedział brodaty, młody
mężczyzna ubrany w bermudy. W ręku trzymał skrzypce. W
nogach łóżka stał Armand, wymachując termosem, jak batutą.
Na łóżku, obok pana Rosena, leżał grający magnetofon.
W brodatym mężczyźnie rozpoznała pierwszego skrzypka
orkiestry symfonicznej.
- Co wy sobie wyobrażacie? - spytała, wyłączając
magnetofon.
- Mamy próbę - odparł z błyskiem w oku Elliot Rosen.
- To niewiarygodne! - Spojrzała na Armanda. - To co
robisz, jest zupełnie zwariowane i niezgodne z przepisami.
Mogę przez to stracić pracę. Obudziliście całe piętro!
- Wkrótce zaśnie, mając słodkie sny. Możesz być tego
pewna, Ellen - ponownie odezwał się pan Elliot. Wyglądało na
to, że tylko on ma odwagę teraz z nią rozmawiać. Wychudłe,
chore ciało wydawało się odżywać na nowo.
- Wybacz nam, Ellen. - Armand próbował przemawiać z
pokorą, ale w jego oczach błyszczały wesołe iskierki. -
Wiedziałem, że George miał wolny czas po koncercie, więc
kiedy zaczęliśmy dyskutować z Elliotem nad pierwszą częścią
Koncertu
Skrzypcowego
D
-
dur
Czajkowskiego
pomyślałem...
- Pomyślałeś, że mógłbyś to mieć na miejscu na żywo.
Oczywiście! Przecież to najnormalniejsza w świecie rzecz,
urządzać koncerty w środku nocy, w dodatku w szpitalu! -
Oparła obie dłonie na biodrach.
Armand podszedł do niej i zaczął delikatnie głaskać ją po
ramieniu.
- A czemóż by nie? Jeżeli można mieć dość
autentycznego, to po co używać substytutów? George jest
naprawdę świetny w tym kawałku. Może chciałabyś
posłuchać...
- Nie! - Ellen potrząsnęła głową, próbując jednocześnie
nie zwracać uwagi na ciepło dotykających ją dłoni. Z
dezaprobatą spojrzała na George'a. - Nie gniewaj się, ale wolę
słuchać cię w filharmonii. Lepsza akustyka, rozumiesz.
W końcu się uśmiechnęła. Nikt z przełożonych jak dotąd
się nie pojawił, a pan Elliot Rosen naprawdę wyglądał o
dziesięć lat młodziej. Żadne lekarstwo nie było w stanie
wywołać na jego policzkach takich rumieńców, jakie miał
teraz. A jej niepokój związany ze złamaniem dyscypliny
szpitalnej przesłoniło to, że Armand Dante okazał się czułym,
myślącym... godnym jej miłości człowiekiem!
- A skoro już jesteśmy przy rzeczach autentycznych i
cudownej muzyce - szepnął jej do ucha Armand - co byś
powiedziała na krótkie sam na sam w wolnym gabinecie?
- Uspokój się. - Jej twarz pokryła się rumieńcem. -
George, dziękuję, że przyszedłeś ale, choć prawdopodobnie
narażę się na gniew pana Rosena, zamierzam was stąd
wygonić.
Armand zrobił obrażoną minę.
- Odesłani bez bisowania! Myślisz, George, że możemy
się na to zgodzić?
Młody
skrzypek podniósł się z niewygodniego,
szpitalnego krzesła i ze śmiechem potrząsnął głową.
- To będzie interesujące, gdy zaczniemy opowiadać, jak
spędziliśmy sobotni wieczór. - Z sympatią spojrzał na
leżącego w łóżku mężczyznę. - Dobranoc, panu. Było nam
bardzo miło.
Elliot skinął głową obu muzykom z szerokim uśmiechem
na twarzy.
Armand, idąc za George'em, chwycił Ellen za rękę i
pociągnął za dyżurkę pielęgniarek.
- Jesteś na mnie zła?
Ellen zajrzała mu w oczy i złość ją opuściła. Jak długo
jeszcze będzie wzbudzał w niej te uczucia? - zastanawiała się.
Pewnie wkrótce jej serce zacznie bić normalnym rytmem i
będzie mogła spojrzeć na ich związek chłodnym okiem, ze
spokojem i opanowaniem, z którego była znana. Wkrótce...
Pomyślała, całując maestro w same usta.
Niezwykły wieczór muzyki, śmiechu i zabawy narobił
zamieszania w całym szpitalu.
Ellen słyszała, jak mówiono o mej w pokojach
pielęgniarek, windach i przy zatłoczonych stolikach cafeterii
dla personelu. Ale nie miała czasu, by się nad tym
zastanawiać, by odczuwać z tego powodu zadowolenie lub
przeciwnie - złość, nie miała też głowy do tego by prostować
wiele nieprawdziwych plotek, które powstały w związku z
koncertem, gdyż zaledwie dwie noce później jej najmilsza
przyjaciółka krótko po północy urodziła śliczną, ciemnowłosą
dziewczynkę.
Rick Westin nie posiadał się z radości. Chwycił Ellen na
ręce i krzyknął:
- Udało nam się, Ellen! Udało! Czy nie jest
najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałaś?
Ellen otarła łzy i przysunęła twarz do szyby oddzielającej ich
od maleńkiej Kathleen Ellen Mary
Westin. Była zachwycająca. Drobna, doskonała i piękna.
Jej własna córka chrzestna. Jej imienniczka! Kiedy tak
patrzyła na dziecko, czuła narastające wzruszenie.
- Cóż, to wszystko wyjaśnia. Gratulacje, Rick.
Nie omyliła się. Ten głos, który usłyszała z tyłu wydał jej
się znajomy. Odwróciła twarz w stronę Armanda i ujrzała
ogromnego, biało - czarnego misia pandę.
- Och, Armandzie...
- Następnym razem, kiedy będziecie obchodzić jakąś
uroczystość, chciałbym o tym wiedzieć!
- Obiecuję ci to, kochanie. - Ellen objęła go w pasie i
przytuliła się do niego lekko. Była zmęczona. Całą noc
spędzili z Rickiem na czuwaniu przy Laurie. Nie mieli czasu
zadzwonić do Armanda, nie mieli czasu na nic innego oprócz
asystowania przy tym cudownym zdarzeniu, które miało tu
miejsce.
- Jak się dowiedziałeś, gdzie nas znaleźć? - zapytała
Ellen.
- A jak sądzisz?
Roześmiała się mimo znużenia, kiedy oboje równocześnie
powiedzieli:
- Clarence.
Drogi Clearence, zawsze troszczył się o nią, prawie, jak jej
własny ojciec. Pewnie powiedział Armandowi, że nie wróciła
jeszcze z wczorajszej zmiany.
Obejmując ją, Armand ponownie zwrócił wzrok w stronę
maleństwa, które z zaciśniętymi piąstkami spało teraz w
łóżeczku.
- Jest takie wspaniałe - powiedział miękko. - Gratuluję,
tato.
- Dziękuję, Armandzie. Prawda, że jest doskonała? A
teraz idę ucałować moją drugą, cudowną dziewczynę.
- Nie przyszedłem tu z pustymi rękami, przyniosłem kilka
rzeczy dla uczczenia tej okazji. - Wręczywszy Rickowi
ogromnego misia, Armand wyjął z torby butelkę szampana.
Potem ich oczom ukazało się pudełko doskonałych cygar i
buteleczka perfum. - Dla Laurie - wyjaśnił. Rick podziękował
za prezenty, przesłał dziecku buziaka i poszedł do pokoju
Laurie.
- A dla ciebie, najdroższa - Armand z miłością spojrzał w
oczy Ellen - wiadomość od Clarence'a. Cała twoja rodzina,
zaproszona przez rodziców Laurie, przyjedzie na chrzciny.
Ellen otworzyła usta ze zdziwieniem. Armand delikatnie
położył na nich dłoń.
- Clarence mówi, że zostaną przez kilka dni, żeby się
trochę rozejrzeć, a potem wrócą do Pensylwanii.
- Och, Armandzie.
- Och, Ellen - sparodiował ją żartobliwie Armand, a
potem przypieczętował to westchnienie pocałunkiem.
Hellen i John Farrell byli prostymi, uczciwymi ludźmi,
pełnymi ciepła i miłości. Rzadko opuszczali Pittsburgh,
czasem wybierali się tylko do centralnej Pensylwanii, gdzie
się urodzili. Ellen wiedziała, że rodzice będą całkowicie nie
przygotowani na wizytę w tak wielkim mieście, jakim był
Waszyngton.
- Ależ kochanie... dlaczego karawan? - Helen uścisnęła
swą najstarszą córkę, patrząc ze zdziwieniem na długi,
błyszczący, czarny samochód, czekający na nich na parkingu
przed lotniskiem.
John Farrell, wysoki, barczysty mężczyzna o jasnych,
błękitnych oczach, ucałował serdecznie Ellen i spojrzał na
samochód.
- To nie jest karawan, kochanie. To limuzyna, prawda,
El? - Mrugnął do niej porozumiewawczo.
- Masz rację, tatusiu. To jest... ona należy do mojego
przyjaciela, który pożyczył mi ją, żebyście nie musieli
wynajmować samochodu.
- Ekstra! - wykrzyknął siedzący na stercie walizek
Freddie Farrell. Miał jedenaście lat i odzywał się tylko wtedy,
kiedy uznał, że coś zasługiwało na to, by się o tym
wypowiedział. Na przykład limuzyna. Cheryl i Karen,
piętnastoletnie bliźniaczki zdawały się całkowicie podzielać
zdanie brata.
- Ale - nalegała Helen - czy naprawdę potrzebujemy aż
limuzyny, aby dostać się do twojego mieszkania?
Wiedziała, że powinna uprzedzić ich przez telefon. Ale w
ciągu ostatnich dwóch tygodni mieli tak mało czasu. Każdą
wolną chwilę spędzali w szpitalu, a potem już w domu
Westinów z Laurie i jej dzieckiem, które całkowicie podbiło
ich serca. Ellen stwierdziła, że Laurie niechybnie będzie miała
co najmniej szóstkę.
Właściwie dopiero teraz Ellen uświadomiła sobie, że
powinna była przygotować rodziców. Zebrała się więc na
odwagę i powiedziała z uśmiechem.
- Mam dla was wszystkich niespodziankę. Zgadnijcie, co?
- Niespodziankę? - Pani Farrell spojrzała z lekkim
niepokojem.
- Cóż, moje mieszkanie jest raczej małe, a ponieważ nie
byłam pewna, ile dzieci przyjedzie z wami, więc ten mój
przyjaciel... wiesz... - wskazała w kierunku samochodu i
szybko podjęła dalej. - No więc... jego orkiestra... wynajmuje
apartament dla gości w hotelu Hilton, a ponieważ teraz stoi
pusty, stwierdziliśmy, że moglibyście przez ten czas w nim
zamieszkać. No. Wreszcie to z siebie wydusiła.
- Orkiestra?
- Apartament!
- Przyjaciel?
- Ellen!
Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem, ale to „Ellen!",
które powiedział ojciec, sprawiło, że szofer uchylił okno i
zapytał, czy wszystko w porządku.
- Tak, tak, Ernest, dziękuję - odparła, po czym szybko
spojrzała na ojca. - Tato, to jest całkiem rozsądne. W moim
mieszkaniu dzieci musiałyby spać na podłodze i byłoby nam
bardzo ciasno. Nawet kiedy mieszkałyśmy z Laurie, miałyśmy
problem, by nie wchodzić sobie w drogę. Wszystko będzie w
porządku i może to nawet uatrakcyjni wam ten pobyt. - Z
czułością uścisnęła mamę. - Zaufajcie mi. - Uśmiechnęła się
do siebie, gdy spostrzegła, że mówi tak, jak Armand. „Zaufaj
mi." I zaufała mu, całym swoim sercem, całą duszą.
- Dobrze, Ellen Mary Farrell, opowiedz mi o tym
przyjacielu. Głos ojca był uprzejmy, ale zarazem surowy.
Dojeżdżali do hotelu.
Helen Farrell słuchała głosu swego męża i zastanawiała
się, czy on zdaje sobie sprawę z tego, że jego dzieci są już
zupełnie dorosłe. A co najmniej Ellen. Sądząc po minie Ellen,
dziewczyna myślała o tym samym. Ale kochała i szanowała
swego ojca tak bardzo, że nie ośmieliłaby się robić mu jakiś
uwag. Jeszcze bardziej kochała go za to, że tak się o nią
troszczył.
- Nazywa się Armand Dante, tato. Jest wspaniałym
człowiekiem. Jestem pewna, że wszyscy go polubicie. -
Spojrzała na matkę, szukając u niej wsparcia.
- Armand Dante! - Helen wyprostowała się. - Ellen,
Armand Dante jest kimś...
- Racja! - Gęste brwi Johna Farrela zmarszczyły się. - Ja
też słyszałem to nazwisko. Karen, Cheryl i Freddie przerwali
rozmowę, by usłyszeć odpowiedź Ellen.
- No cóż, mogliście słyszeć. Jest dyrygentem. Bardzo
zresztą dobrym.
- Oczywiście, widziałam go w telewizji - z entuzjazmem
oznajmiła Cheryl.
Helen spojrzała na córkę. A więc dlatego Ellen tak
promieniała. Teraz zrozumiała: jej najstarsza córka była
zakochana. Ze wzruszeniem dotknęła jej policzka.
- Dyrygent orkiestry symfonicznej, Ellen? Ellen
roześmiała się.
- Wiem, o czym myślisz, mamo. Co taki człowiek, jak
Armand robi z kimś, kogo wyrzucono z podrzędnego chóru?
- Wcale nie, kochanie. - Jej matka uśmiechnęła się
łagodnie. - Jesteś godna każdego mężczyzny. Ale Armand
Dante... cóż, jest bardzo sławny. Postać publiczna.
- Zdaję sobie z tego sprawę. Czasem jest to dosyć
uciążliwe, przyznaję. Ale bardzo, bardzo go lubię, mamo. I to
wynagradza mi nawet to, że czasem znajduję swoje nazwisko
w kronice towarzyskiej lub...
- Co?! - Bliźniaczki całe zamieniły się w słuch.
- Jest bardzo znanym artystą i ci niemądrzy dziennikarze
śledzą każdy jego krok. Odwracając wzrok od zaskoczonych
twarzy rodziców, Ellen wyjrzała przez okno.
- Patrzcie - pokazała ręką - prawie jesteśmy na miejscu!
Limuzyna zatrzymała się wolno przed wspaniałym
hotelem i Ellen odetchnęła z ulgą. Trudno jej było rozmawiać
o Armandzie. Nie należał do mężczyzn, o których można było
opowiedzieć w trzech słowach. Może nawet cała wieczność by
na to nie wystarczyła.
Apartament wydał się wszystkim zachwycający. Rząd
okien, z których mieli widok na miasto, kryształowy żyrandol
zawieszony w jadalni, ogromny telewizor w salonie, a także
mały basen otoczony lustrami i egzotycznymi roślinami
zapierały dech w piersiach.
Helen Farrell opadła na jeden z pluszowych foteli i
westchnęła.
- Ellen, kochanie, jak my zdołamy kiedykolwiek się za to
odwdzięczyć?
Patrzyła na stojący na szklanym stoliku kosz owoców i
chłodzącego się szampana. Obok pudełka z videokasetami
leżały bilety na koncerty muzyki symfonicznej, na koncerty
Ricka i przedstawienia teatralne. Barek i lodówka były pełne,
a w wazonach stały piękne, świeże kwiaty. O niczym nie
zapomniano.
Ellen musiała przyznać, że myśl o odwdzięczeniu się
Armandowi nawet nie powstała w jej głowie. Nie było takiej
potrzeby. Armand tego nie oczekiwał. Robił to, ponieważ -
pomyślała uśmiechając się do siebie - ponieważ ją kochał.
- Odwdzięczyć mu się? Nie martw się, mamo. On nie
myśli w ten sposób. Tata spojrzał na nią sceptycznie.
- To jaki on jest? Kiedy będziemy mieli możliwość
poznać tego cudownego człowieka?
- Jutro. Dziś cały dzień ma próby, ale jutro będzie na
chrzcinach. Kocha małą Kathleen prawie tak bardzo, jak ja. A
ponieważ ma największe mieszkanie, przyjęcie odbędzie się u
niego. Mieszkanie Ricka i Laurie jest małe, a moje jeszcze
mniejsze, więc zaproponował swoje... - Zdała sobie sprawę, że
mówi jak katarynka, ale nie mogła się powstrzymać.
Potrząsnęła głową. - Jutro! Poznacie się jutro. A teraz, czy
ktoś ma ochotę popływać?
Ellen nerwowo poprawiła nową, jasnoczerwoną, jedwabną
sukienkę i wyprostowała szeroki kapelusz. Denerwowało ją,
że tłum ludzi napierał na nią w zatłoczonym kościele, ale
postanowiła się tym nie przejmować. Nie dziś. Cóż za
doborowe towarzystwo - pomyślała. Laurie i Rick, jej rodzice
i Armand, który tak bardzo zaangażował się w organizację tej
uroczystości. Wszyscy, którzy coś znaczyli w jej życiu.
Laurie podeszła do niej i podała jej śpiące dziecko. Ellen
uśmiechnęła się do jego matki i spojrzała na niemowlę. Z
dumą zajęła miejsce obok księdza i chrzcielnicy.
Stojąc nieco dalej, za kamiennym filarem, Armand Dante
z uwagą obserwował ceremonię. Jego wzrok przykuwała
ubrana w jedwabną suknię śliczna kobieta, która dziwnym
trafem zajęła tak ważne miejsce w jego życiu. Nie zdawał
sobie do końca sprawy z tego, kiedy i jak to się stało. Po
prostu tak się stało i już. I wiedział także, że jego życie nigdy
nie będzie takie jak kiedyś.
Poznał jej rodziców jeszcze przed kościołem i wiedział, że
teraz bacznie go obserwują, zastanawiając się, kim jest ten
mężczyzna, który zawładnął życiem ich najstarszej córki. John
Farrell bardzo troszczył się o swoje dzieci, bez względu na to,
ile miały lat. Armand stwierdził to natychmiast, gdy spojrzał
na starszego pana. Zapragnął nagle zapewnić tego mężczyznę,
że za nic w świecie nie zraniłby Ellen, nie zawiódłby jej
zaufania. Chce, by ona zgodziła się dzielić z nim życie, bo bez
niej nie ma ono dla niego żadnej wartości. Hellen i John
klęczeli w pierwszym rzędzie wraz ze swoimi dziećmi,
przyglądając się zgromadzonej przy ołtarzu grupce. Przed
oczyma Helen pojawiły się wspomnienia chrztów jej własnych
dzieci. A teraz jej Ellen, dorosła kobieta, stała trzymając w
ramionach dziecko. Oczy pani Farrell zwróciły się w kierunku
mężczyzny, który nie spuszczał wzroku z jej córki. Ciemny,
przystojny, elegancko ubrany mężczyzna, który pokochał ich
dziewczynkę. W to nie wątpiła. Ale życie Armanda Dantego
zdawało się być oparte na innych wartościach, niż te, które tak
bardzo cenili członkowie rodziny Farrellów. I to właśnie
przerażało ją i jej męża, gdyż stanowiło to zagrożenie
szczęścia ich córki.
Głośny płacz przebudzonego niemowlęcia z powrotem
przykuł uwagę wszystkich zgromadzonych w małym
westybulu ludzi. Ellen czule uspakajała małą. Czystym głosem
złożyła przysięgę odpowiedzialności za Kathleen i powtarzała
za księdzem słowa modlitwy.
Wszyscy zgadzali się, że mieszkanie Armanda było
najodpowiedniejszym miejscem na przyjęcie na cześć małej
Kathleen.
John Farrell pomyślał ze zdumieniem, że cały apartament
zajmował większą powierzchnię niż farma, gdzie się urodził.
Największy pokój jaśniał słonecznym blaskiem, który
wpadał przez wysokie na trzy metry okno. Na ogromnym
fortepianie leżały kolorowe zapakowane prezenty dla
Kathleen. Sterta podarków rosła, w miarę, jak przybywali
nowi goście. Cicha muzyka, stanowiła doskonałe tło dla
toczących się rozmów.
- Armand, wszystko jest wspaniale - szepnęła Laurie i
pocałowała go z wdzięcznością w policzek.
- Ach, nasza śliczna mama. Czyżbym w końcu
przeciągnął cię na swoją stronę?
- Co masz na myśli? - Laurie obrzuciła go niepewnym
spojrzeniem. Armand uśmiechnął się uspakajająco.
- Nie denerwuj się, Laurie. Chodziło mi o to, że zawsze
byłaś bardzo, nazwijmy to, „ostrożna" w ocenie mojej
znajomości z Ellen.
Przez moment Laurie nie odpowiedziała, w końcu
spojrzała na niego z powagą.
- Tak, Armandzie, to prawda. Ciągłe jeszcze trochę
jestem. To dlatego, że jesteś tym, kim jesteś - wspaniałym,
kochającym mężczyzną, ale należącym do całkiem innego
świata niż ja czy Ellen. -
. Strzepnęła jakiś pyłek ze swej sukienki, przymknęła na
moment oczy, a potem mówiła dalej. - Wiem jednak, że twoje
uczucia do Ellen są szczere. Na początku nie byłam tego
pewna, ale teraz wiem, że Ellen może ci zaufać.
- Masz wątpliwości, czy mogłaby prowadzić mój styl
życia, o to chodzi? - zapytał miękko.
- Albo ty jej, Armandzie. Bardzo różnicie się do siebie.
Armand długo patrzył na najlepszą przyjaciółkę Ellen,
wiedząc, że to, co powiedziała, było absolutną prawdą. Ale
wierzył, że te różnice nigdy nie mogłyby znacząco zaważyć na
ich życiu. Nigdy me zraniłby Ellen, a więc mogła powierzyć
mu swe szczęście.
- A, tu jesteście. - Ellen weszła do kuchni, gdzie
rozmawiali. - Kathleen jest głodna, Laurie. Wszyscy jedzą,
oprócz niej. A ty, Armandzie - uśmiechnęła się, ujmując go
pod ramię - jesteś proszony na salę. Wszyscy pragną poznać
uroczego gospodarza.
Zaprowadziła go do dużego pokoju, gdzie zebrali się
goście.
Patrzyła na swego ojca i mogła niemalże czytać w jego
myślach. Początkowo stał cicho koło fortepianu, przyglądając
się Armandowi z uwagą. Potem zdecydowanie podszedł do
niego, po czym obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i Ellen
była świadkiem tego, jak jej ukochany wzięty został w
krzyżowy ogień pytań, jakich nie zadawał mu nigdy
najśmielszy nawet reporter.
- Więc Armandzie, jest pan dobrym znajomym mojej
córki? - Głos Johna Farrella brzmiał przyjacielsko. Armand
spojrzał starszemu panu prosto w oczy. Były tak jasne i
uczciwe jak oczy Ellen.
- Tak. Znamy się dobrze. Myślę, że Ellen jest
najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.
- To prawda. Ellen jest uczciwą i mądrą dziewczyną.
Łatwo poznać, co myśli. To, czego oczekuje od życia jest tak
jasne i proste, jak nos na pana twarzy. - Przerwał, czekając na
komentarz Armanda, ale ten milczał. - Praca pielęgniarki,
pomaganie ludziom. Rodzenie dzieci. El uwielbia dzieci,
zawsze je lubiła. Pracowała jako baby - sitter w sąsiedztwie i
bardzo kochała tę pracę.
- Niewiele jest rzeczy, w których nie byłaby dobra -
uśmiechnął się Armand. - Jest naprawdę wyjątkową
dziewczyną.
- Tak.
- Kocham pańską córkę, panie Farrell.
- Wiem. Widać to po sposobie, w jaki pan na nią patrzy. I
- powiedział z westchnieniem - jeśli się nie mylę, ona także
pana kocha.
- Mam taką nadzieję. - Armand mówił opanowanym
głosem, ale jego ręce drżały] Ta rozmowa była trudniejsza, niż
jakikolwiek koncert, który prowadził. - Panie Farrell... - zaczął
mówić, ale ten przerwał mu w połowie.
- Lepiej, jeśli będzie pan mi mówić John. Wygląda na to,
że będziemy musieli lepiej się poznać.
- Dziękuję, John.
- Nie ma sprawy, Armandzie. Armand! - John Farrell
potrząsnął głową. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy.
- Twoja córka także miała na początku kłopot z moim
imieniem - roześmiał się Armand szczerym, głośnym
śmiechem, który wzbudził sympatię pana Farrella.
- Cóż, jeśli ona dała sobie z nim radę, to może reszta
pójdzie już łatwiej.
- Zrobię wszystko, żeby jej to umożliwić, John. Bardzo ją
kocham!
Później, kiedy wrócili już do hotelu, John Farrell
odciągnął córkę na bok.
- Nie miałabyś ochoty przejść się ze mną troszeczkę, El?
- Z przyjemnością, tatku - odpowiedziała, biorąc go pod
rękę.
Wolno spacerowali wokół budynku, ciesząc się swoją
obecnością. Ellen odezwała się pierwsza.
- I co? Co o nim myślisz, tato?
- Szczerze, Ellen? - Tak.
- Cóż, myślę, że jest utalentowany, inteligentny,
wrażliwy. Prawdopodobnie jest wspaniałym mężczyzną, El.
Myślę jednak, że jest między wami wiele różnic. Wasze
dążenia, oczekiwania i doświadczenia
są całkiem rozbieżne. Jego życie z pewnością jest równie
trudne jak podniecające. Czy umiałabyś prowadzić takie
życie?
- Nie wiem, tato - szepnęła, nie potrafiąc zdobyć się na
kłamstwo. - Tak myślę! Chcę tego spróbować, bo bardzo,
bardzo go kocham. - Objęła ojca i przytuliła policzek do jego
ramienia. - Tato, czy myślisz, że mogłabym spróbować? Czy
powinnam?
Pan Farrell przytulił do siebie swoją dorosłą córkę, która
ciągle pozostawała dla niego małą dziewczynką.
- Żałuję, że nie mogę ci dać jakiejś prostej odpowiedzi.
Ale tylko ty możesz to wiedzieć. Tylko twoje serce zna
odpowiedź na to pytanie.
Rozdział 8
Mam zamiar porwać cię na ten weekend, Armandzie!
Mamy dla siebie dwa, prawie trzy dni!
- Ellen z podnieceniem ściskała słuchawkę. Jej oczy
błyszczały.
- Należę do ciebie! - Gdy to mówił, poczuł, jak ogarnia go
pożądanie. - Słuchaj, mam wspaniały pomysł...
- Armand...
- Posłuchaj. Nie mam w ten weekend żadnych koncertów,
a ty potrzebujesz wypoczynku. Zbyt wiele zajęć miałaś w
ciągu ostatnich tygodni: praca, dziecko Laurie, rodzina. Znam
wspaniały sposób, by zwolnić tempo.
- Armand, dzień, w którym zwolnisz tempo mojego życia,
będzie ostatnim dniem, w...
- Ellen! - zażartował Armand. - Mówisz jak mniszka! A
teraz posłuchaj mnie przez chwilę, mój skarbie. Zapowiadają
na najbliższe dni cudowną pogodę, słoneczne niebo, ciepłe dni
i noce... Weźmiemy jacht i wypłyniemy na pełny ocean. - Jego
cichy zazwyczaj głos brzmiał teraz głośno. - Thomas i reszta
załogi za kilka chwil mogliby być gotowi. Musieliby tylko
kupić coś do jedzenia, zamówić kwiaty i oczywiście
odświeżyć łóżka, ale to nie powinno trwać długo. Będzie
cudownie!
- Załoga? - Ellen przez moment poczuła się zagubiona. Jej
glos zabrzmiał jak szept w ogromnym pokoju.
- Tak, kapitan i pięciu marynarzy. Henri ma dwóch do
pomocy w kuchni. Ale to tak, jakbyśmy byli tam sami. A o tej
porze roku ocean jest cudowny. Księżyc jest niewiarygodny, a
niebo w samo południe ma kolor twoich oczu.
- Armand, nie!
- Dlaczego nie? Co się stało, Ellen? - W jego głosie
wyraźnie słychać było rozczarowanie. - Choroba morska, o to
chodzi? Zajmiemy się tym.
- Nie, Armandzie, nie choruję na chorobę morską.
- Dobrze. A zatem wyjeżdżamy za parę godzin?
- Nie, Armand, zaczekaj. Posłuchaj mnie, proszę. - Ellen
zmarszczyła brwi. Wszystko zaczynało się od nowa, ale Ellen
musiała mu wyjaśnić, o co jej chodzi. - Armandzie, przez
ostatnie tygodnie byłeś dla mnie taki dobry. Wszystkie twoje
gesty w stosunku do mojej rodziny, Laurie i Ricka oraz ich
dziecka były po prostu nadzwyczajne. A dla mnie byłeś
najlepszy. Gościłeś mnie, bawiłeś, wciągałeś mnie w cały
swój nieprawdopodobny świat z siłą tornada!
- Po prostu sam chciałem to robić. - Armand uśmiechnął
się z zadowoleniem.
- Wiem. Ale teraz nadeszła moja kolej. Teraz j a chcę
zrobić ci przyjemność!
- Ależ robisz mi ją, kochanie, w każdej chwili, kiedy ze
mną jesteś! Jej serce zabiło szybciej. Czym zasłużyła sobie na
tyle szczęścia?
- Dziękuję. Ale poczekaj chwilę. Zadzwoniłam do ciebie,
więc ja będę mówić. Ja chcę zaplanować dla nas te dwa dni i
to w najdrobniejszych szczegółach. Mam zamiar zabrać cię
nad ocean i pokazać, jak j a lubię spędzać czas. Chcę podzielić
się z tobą światem, który znam, który kocham i rozumiem. -
Przerwała na chwilę, a potem dodała cicho: - Wierz mi lub
nie, ale nie mam zwyczaju pływać po oceanie jachtem z
załogą.
- Ale to jest takie piękne. Jestem pewien, że byłabyś
zachwycona.
Do diabła, zaczynał być trudny. Oczywiście, że byłaby
zachwycona... żeglując z nim, otoczona luksusem i
życzliwymi ludźmi. Ale nie tym razem. Nie, zależało jej na
tym, aby tym razem zrobili to, co ona zaplanuje.
- Wiem o tym, że bym była - powiedziała w końcu. - Ale
nie w ten weekend. On należy do mnie, Armandzie, i chcę
zaplanować dla ciebie każdą jego sekundę. Chcę, żeby z
zachwytu zaparło ci dech.
- Już to zrobiłaś, Ellen - powiedział miękko.
- Może oboje zrobiliśmy to sobie nawzajem. Ale ja
mówię poważnie. - Ellen ostrożnie dobierała następne słowa. -
Twoja propozycja brzmi romantycznie i zachęcająco, ale
nadszedł czas, żebyś zobaczył mnie w moim własnym
świecie, zobaczył, jak sobie radzę, gdy muszę wyrwać się z
miasta, odpocząć. Nadszedł czas, Maestro, abyś dowiedział
się, jak żyją inni ludzie.
Armand milczał, a w myślach zabrzmiały mu słowa, które
powiedziała Laurie i John Farrell. Och, dokładnie wiedział, o
co chodziło Ellen. Badała grunt, sprawdzała, jak on będzie
pasował do jej świata.
Armand potrząsnął głową i uśmiechnął się do siebie, a
miłość do Ellen wypełniała mu serce. Dla tej kobiety
przeszedłby nawet przez ucho' igielne, jeśli mogłoby to ją
uszczęśliwić. Kiedy się odezwał, jego głos był pełen miłości.
- Planuj, co chcesz, kochanie, a ja się zjawię, kiedy tylko
sobie zażyczysz. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.
Niespełna dwie godziny później Ellen zaparkowała
wypełniony po sam dach samochód przed eleganckim'
budynkiem, w którym mieszkał Armand. Szybko pobiegła na
górę, by zabrać swój najcenniejszy skarb.
Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Będzie
wspaniale! Romantycznie. Intymnie. Tylko ich dwoje, ocean,
cichość plaży... Raj!
Ale gdzie Armand? Mrużąc oczy od słońca, spojrzała w
stronę drzwi wejściowych, w których miała nadzieję go
ujrzeć. Ale to nie on był osobą, która schodziła właśnie po
schodach. Ellen cofnęła się gwałtownie, by uniknąć zderzenia
z elegancko ubraną kobietą, która wybiegła z budynku. Jej
usta były zaciśnięte, a w oczach malowała się złość.
Ellen
ze
zdziwieniem
patrzyła
za nieznajomą.
Odprowadziła ją wzrokiem aż do żółtego, sportowego
samochodu stojącego przy krawężniku. Nieznajoma z
pośpiechem włączyła silnik, wrzuciła bieg i, nie oglądając się
za siebie, ostro ruszyła.
Ellen ponownie spojrzała na drzwi.
Armand z zaciśniętymi pięściami stał u szczytu schodów.
Patrzył za odjeżdżającym samochodem.
- Armand... Przerzucił na nią spojrzenie.
- Ellen! Kochanie! - Zbiegł ze schodów i ujął ją w
ramiona.
Ellen poczuła, jak jego mięśnie rozluźniają się. Spojrzała
w nieprzeniknioną czerń oczu.
- Nawet chodniki stają się niebezpieczne! - zażartowała. -
Kim była ta kobieta? Twoja przyjaciółka? Nie wyglądała na
bardzo szczęśliwą.
- Nie, nie jest moją przyjaciółką. Po prostu kimś, kogo
kiedyś znałem i kto próbuje odgrzebywać stare sprawy. - Głos
Armanda był opanowany, nie dający żadnych wskazówek.
Ellen cierpliwie czekała na dalsze wyjaśnienia, ale te nie
nastąpiły.
- Jakie sprawy? - spytała więc po chwili.
- Nic poważnego - odpowiedział miękko, zaglądając jej w
oczy. - Powiedziałem jej, że gra jest już skończona i że nie ma
czego tu szukać.
Czule pocałował Ellen, a potem posłał jej swój
zniewalający uśmiech.
- No, jestem do twojej dyspozycji. Rób ze mną, co
uważasz za stosowne! Nie można było się oprzeć temu
mężczyźnie.
Wymieniając uśmiechy, poszli do samochodu dziewczyny.
Tym razem ona zajęła miejsce za kierownicą. Jednym
spojrzeniem Armand objął kijki, żerdzie i płachty
nieprzemakalnego nylonu zgromadzone na tylnym siedzeniu,
a także leżące na nich zwinięte śpiwory, siatki i koszyki z
jedzeniem.
- Czy jesteś pewna, że ja się tu jeszcze zmieszczę? -
zapytał ze śmiechem.
- Jeśli nie, zostawię to wszystko na środku ulicy. Pan jest
wszystkim, czego pragnę!
- Nie popadaj w melodramatyczny ton - skarcił ją
żartobliwie, ale jego ciemna twarz wyrażała zadowolenie. Bez
słowa, pokornie wcisnął się pomiędzy wypełniony pieczywem
wiklinowy kosz a drzwi samochodu.
- Gotowy?
Armand odwrócił się i spojrzał na Ellen, obejmując
wzrokiem całą jej postać. Włosy miała związane z tylu głowy
błękitną wstążką. Ubrana była w niebieskie dżinsy i
bawełnianą koszulkę z podwiniętymi rękawami.
- Ellen, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek
widziałem - powiedział w końcu swym niskim, głębokim
głosem.
Ellen roześmiała się nerwowo, rumieniąc się pod
wpływem jego wzroku.
- Wielkie dzięki - zdołała z siebie wydusić, wdychając
chłodne powietrze, które wpadało przez otwarte okna
samochodu.
Zamilkli, delektując się wzajemną bliskością.
- Dokąd jedziemy? - zapytał wreszcie Armand, kiedy
wyjechali z miasta.
- Zaufaj mi. - Ellen uśmiechnęła się przekornie.
- Och, zaufałem ci całym swoim życiem - odpowiedział. -
Ale czułbym się znacznie lepiej, gdybym wiedział, dokąd to
życie teraz zmierza.
- Na północ, a potem na północny wschód.
- Co z pewnością doprowadzi nas gdzieś na środek Zatoki
- dociekał głośno.
- Błąd, Maestro. Mamy przejechać przez most w
Annapolis, a potem dotrzeć nad ocean. Wielokrotnie
przemierzałam tę drogę, odkąd zaczęłam pracować w
Waszyngtonie.
Ellen zaczęła snuć wspomnienia i Armand przysunął się,
by lepiej słyszeć. Kosz z pieczywem znalazł się na jego
kolanach.
- Znam dobrze to miejsce - zaczęła z nieśmiałym
uśmiechem. - Wielokrotnie przyjeżdżaliśmy tu całą rodziną,
gdy
byłam
jeszcze
dzieckiem.
Kiedy
się
tu
przeprowadziliśmy, niejako odkryłam je na nowo. Kocham je.
Jest urocze, świeże i nieskomplikowane. A magia oceanu
zawsze ucisza moje troski i nadaje wszystkiemu właściwy
wymiar.
Armand nie przerywał. W tej chwili przyszło mu do
głowy, że tak gwałtownie wciągnął ją we własne życie, że nie
miał nawet czasu, by poznać dobrze jej prywatny świat. Mógł
przegapić ten moment. Podczas, gdy samochód pędził wzdłuż
wschodniego wybrzeża, mijając konne bryczki, prawie tak
liczne jak samochody, przejeżdżając przez pachnące lasy i
uprawne pola, przyrzekł sobie nigdy więcej nie popełniać tego
błędu.
- Jesteśmy na miejscu. - Ellen podjechała na mały,
publiczny parking i wyciągnęła ramiona na tyle, na ile
pozwalała na to wysokość samochodu.
- Gdzie? - Armand uniósł się, zmieniając niewygodną
pozycję, w jakiej zmuszony był cały czas siedzieć. Ciekawie
wyjrzał przez okno. Rozciągały się za nim nieprzeniknione
ciemności. Tu?
Ellen posłała mu uszczęśliwiony uśmiech.
- Dostaniesz to, co widzisz.
- Ale, cara mia - ze zdumieniem uniósł ciemną brew - ja
nic nie widzę.
- Więc słuchaj!
Nocne powietrze rozbrzmiewało szumem oceanu.
Armand otworzył drzwiczki i z ulgą wysiadł z samochodu.
Ellen sięgnęła przez siedzenie i wyjęła z bocznej kieszeni
latarkę.
- Proszę. - Wręczyła ją Armandowi. - Rozejrzyj się. I jeśli
to nie jest najwytworniejszy hotelowy pokój, w jakim
kiedykolwiek mieszkałeś, to nie chcę o tym słyszeć!
- Z pewnością jest największy - zamruczał Armand, kiedy
jej słowa dotarły do jego zaspanego umysłu. - Czy będziemy
tu spali?
Ellen objęła go i wdychając ożywcze morskie powietrze,
powiedziała:
- Tak, mój drogi Maestro. A nad nami będzie
rozgwieżdżone niebo.
Ich oczy przywykły już do ciemności i mogli rozróżnić
poszczególne kształty. Trzymając się za ręce, ruszyli po
piaszczystej plaży.
- No i co? Jak ci, się podoba? - zapytała w końcu Ellen.
- Myślę, najdroższa, że jest to wspaniały hotel, cudowna
plaża, a ty... - przyciągnął ją do siebie i wsunął dłonie pod
flanelową koszulę, którą narzuciła na siebie zaraz po wyjściu z
samochodu. - Ty jesteś najbardziej zachwycająca ze
wszystkiego! Chodź tutaj! - krzyknął, kiedy wyśliznęła się z
jego ramion i pobiegła do przodu.
- O nie! Najpierw musimy rozstawić namiot!
- Co? Chodź do mnie. Chcę się z tobą kochać.
- Najpierw obowiązek, a potem przyjemność! - To
mówiąc, pobiegła po piaszczystej plaży w stronę samochodu.
Przy pomocy jednej latarki i światła księżyca znaleźli
niewielkie, zasłonięte wydmami schronienie. Armand pomógł
Ellen rozłożyć mały, nylonowy namiot. Kiedy wsunął się do
środka, próbując przekonać samego siebie, że to naprawdę był
wspaniały pomysł, Ellen zajęła się sortowaniem zapasów
żywności, którą przyniosła z samochodu.
- Armand? - zawołała przez malutkie okienko. - Chodź,
mam coś dla ciebie.
- Myślę, że mieliśmy już wystarczająco dużo
niespodzianek jak na jeden dzień - mruknął z
niezadowoleniem. Ale ciekawość wzięła górę i wysunął głowę
z namiotu.
Ellen siedziała przy małym ognisku, dookoła którego
ułożyła drobne kamienie. Obok niej stał talerz, na nim
krakersy i ser, a jeszcze dalej butelka szampana chłodziła się
w zimnym piasku. Wskazała ręką kieliszki. - Masz ochotę
przekąsić coś przed snem?
W oczach dziewczyny odbijał się blask ogniska, dodając
im tajemniczości. Armand usiadł na miękkim piasku i
przyciągnął Ellen do siebie.
- Jestem głodny, ale kanapki nie zaspokoją mego głodu -
wyszeptał, całując pulsujący punkt na jej skroni. Jego wargi
wolno przesunęły się w stronę jej powiek, a potem policzków.
Kiedy dotarły do ust, Armand zatrzymał się i szeptem wyznał
jej miłość. Ellen oddała pocałunek.
Kochali się pod rozgwieżdżonym niebem, aż zmęczeni
miłością zasnęli w jednym śpiworze obok pustego namiotu.
- Jak ci się spało? - spytała Ellen, smażąc jajka na
śniadanie. - Całą noc kręciłeś się i mówiłeś przez sen. Coś
jakby: „weź ten pasek".
Armand wstał, przeciągnął się, ziewając szeroko.
- Pewnie to było: „weź ten piasek". Jestem pewien, że w
naszym śpiworze było co najmniej pół plaży. Śmiech Ellen
odbił się echem od wydm.
- Książę na ziarnku grochu, tak? Ja nie czułam żadnego
piasku.
Pochyliła się nad patelnią i za chwilę w powietrzu rozniósł
się zapach smażonej na boczku jajecznicy. Podawszy talerz
Armandowi, dziewczyna położyła się obok na piasku.
- Morskie powietrze działa na mnie jak narkotyk.
Sprawia, że śpię jak dziecko. Armand przerwał jedzenie i z
czułością pocałował ją w ramię.
- A ja myślałem, że to dzięki mnie tak dobrze spałaś.
- Och, to także. Z całą pewnością masz korzystny wpływ
na mój sen.
- To dobrze. To jeden z moich głównych atutów. -
Armand podziwiał jak ładnie wyglądała w blasku słońca. -
Jestem z tobą bardzo szczęśliwy. Szczęśliwszy niż
kiedykolwiek.
- To magia tego miejsca - odpowiedziała mu z
uśmiechem.
- To twoja magia, kochanie. - Wstał, wytrząsnął piasek z
sandałów i podał jej rękę. - Co przewidziałaś dla nas na
dzisiejszy dzień? Czy mam znaleźć jakąś łódkę do wynajęcia?
Czy może wolałabyś jeździć samochodem wzdłuż wybrzeża?
Albo... - uśmiechnął się z przesadną zmysłowością. - Może,
jak mówią tubylcy, poturlamy się w piasku?
Ellen ze śmiechem wysunęła się z jego objęć.
- Nic z tych rzeczy. Pan, Maestro, pomoże mi teraz złapać
nasz dzisiejszy obiad. Szybko przysypała piaskiem ognisko,
pozmywała naczynia i poszła do samochodu.
Armand był zdumiony ilością i różnorodnością rzeczy,
jakie Ellen stamtąd wyciągnęła i rozłożyła na plaży. Były tam
plastikowe kubły, małe siatki do łowienia ryb, cały asortyment
wędek i kilka okrągłych opakowań soli. Armand posłusznie
niósł za Ellen pakunki i wędki. Doszli do miejsca, gdzie
półwysep zwężał się i gdzie uzbrojeni w wędki i siedzi stali
rzędem rybacy.
- Armand, zdumiewasz mnie - powiedziała Ellen, stając
na dużym, wchodzącym w morze głazie.
- Czy myślałaś, że rozpuszczę się w wodzie?
- Nie, nie to miałam na myśli. - Roześmiała się. - Ślepo
robisz wszystko, o co poproszę. Nie masz pojęcia, co się z
tobą dzieje, ale wypełniasz wszystko bez wahania. Skąd tyle
ufności!
- Zaufanie to podstawa.
Nagle
Ellen
przypomniała
sobie kobietę, która
poprzedniego dnia w takim pośpiechu opuszczała mieszkanie
Armanda i już miała zapytać o nią, lecz powstrzymała się w
ostatniej chwili. Nie, nie może ingerować w jego prywatne
sprawy. Musi mu zaufać. Po prostu musi.
- Masz rację. - Zrzuciwszy na ziemię bagaż, który miała
ze sobą, ujęła mężczyznę za ramię. - Widzisz tego faceta? -
Wskazała ręką na brodzącego w płytkiej wodzie rybaka, który
trzymał w jednej ręce długą wędkę, w drugiej zaś plastikowe
wiaderko. - Złowił już kilka sztuk, ale jeśli zaczniemy teraz, to
do południa schwytamy więcej krabów, niż zdołamy zjeść.
Tak też zrobili. Ich połów był tak obfity, że wystarczył, by
zaspokoić zaostrzone przez przebywanie na świeżym
powietrzu apetyty.
Wieczór spędzili przy ognisku, podziwiając zachód słońca
i patrząc na rybaków w oddali. Armand leżał obok Ellen z
głową opartą na jej nogach i jak mały chłopiec rysował na
piasku serca.
- A.D. kocha E.F. - Uśmiechnął się. - E.F. kocha A.D.,
tak? - Dorysował strzałę przebijającą serce i oparł policzek o
pachnącą słońcem skórę jej uda. - Naprawdę kocham cię,
Ellen. Chciałbym o tym powiedzieć całemu światu!
- Mam wrażenie, że cały świat już o tym wie - wyrwało
się Ellen, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. Armand uniósł
się i spojrzał w jej błękitne oczy.
- Naprawdę się tym przejmujesz?
Potrząsnęła głową, próbując zbagatelizować całą sprawę.
- Troszeczkę.
- Ale kochasz mnie, tak?
- Oczywiście, że tak! - Kochać go? Te słowa nie
oddawały w pełni uczucia, które przepełniało jej serce i duszę.
Oczywiście, że go kochała. Bez reszty, aż do bólu. - Gdybym
cię nie kochała, nie byłoby mnie dziś tutaj.
- Skoro tak, to czego się obawiasz? - Armand objął ją i
przyciągnął do siebie.
- To nie jest obawa... - zaczęła, ale przerwała w pół
zdania. Nie wiedziała, jak opisać mu niepewność, która
nieustannie ją dręczyła.
- A co to jest, kochanie? Powiedz mi, czemu się wahasz?
Delikatnie pocałował ją w szyję, a Ellen doszła do
wniosku, że w jego ramionach czuje się bezpiecznie i żadne
obawy nie mają znaczenia. Bez słowa przycisnęła policzek do
jego twarzy, rozkoszując się dotykiem szorstkiego zarostu.
Siedzieli tak nic nie mówiąc, a jedynymi ich towarzyszami
były gwiazdy i szum oceanu. Długie milczenie przerwał
Armand.
- Ellen, czy to mój tryb życia cię przeraża?
Dziewczyna nabrała garść piasku i wolno przepuściła go
przez palce.
- Wydaje mi się, że w pewien sposób tak. Tak dobrze jest,
kiedy możemy tu sobie być sami, bez reporterów, tłumu
wielbicieli i ludzi, którzy czegoś od ciebie oczekują!
- Wiem o tym. Sam czuję podobnie. - Splótł palce
obejmując w talii Ellen. - Ale zawsze przecież możemy uciec
od tego wszystkiego.
- Uciec... Może to właśnie mnie przeraża. Zawsze
będziemy uciekać, żeby móc być tylko we dwoje.
- Nie - powiedział ciepłym, niskim głosem. - Każdy dziś
musi to robić. Czyż nie uciekałaś przed czymś, kiedy
poznałem cię na autostradzie? Pogoń za samotnością, za
szansą pobycia sam na sam ze swymi...
- Ze swymi problemami? - wtrąciła. - Tak, być może
masz rację.
Dawno już opowiedziała mu o Danie Newlinie i o tym,
dlaczego pędziła autostradą z prędkością stu czterdziestu
kilometrów na godzinę.
- No więc? Jeśli to jest to, co lubisz, co czyni cię
szczęśliwą - gładził ręką stygnący piasek - to będzie to nasza
furtka do prywatności. Jeśli jazda po autostradzie jest tym,
czego teraz najbardziej pragniesz - szeptał czule w jej włosy,
całując jednocześnie ucho - może nam zająć trochę czasu,
zanim, się na nią dostaniemy!
- Och, Armandzie, jesteś niemożliwy. Kiedy tak się
zachowujesz, zupełnie nie potrafię się skupić. Zwróciła ku
niemu twarz i pocałowała go w usta. W chwilę potem
odsunęła się od niego i z zamyśleniem
spojrzała w dogasający ogień.
- Czasami wydaje mi się, że znam cię lepiej niż własną
duszę, a czasami nie jestem tego pewna. Nie znam i nie
rozumiem niektórych fragmentów twojego życia. Myślę, że to
niepokoi mnie najbardziej.
Armand nie spieszył się z odpowiedzią. Wiedział, jak
ważne było dla Ellen, żeby poważnie potraktował jej
wątpliwości. Czuł, jak drżała pod jego dłonią, niczym ptak,
który osłabł i potrzebuje kogoś, kto pogładziłby go i dodał sił
do lotu.
- Ellen, znasz mnie lepiej, niż ktokolwiek inny. Wiesz,
czego się boję, jak potrafię kochać. - O tym, czego jeszcze nie
wiesz o mnie - o moim dzieciństwie, o przeszłości - kiedyś ci
opowiem. Może nadejdzie taki czas, że oboje usiądziemy w
bujanych fotelach, patrząc na nadchodzący przypływ, i
będziemy śmiać się z naszych dawnych błędów i słabostek. -
Zanurzył w piasku stopy. Objął Ellen i przyciągnął ją do
siebie. - Co o tym myślisz, kochanie? - Pochylił głowę i
pocałował ją w kark, czując słodki, a jednocześnie słony smak
jej skóry. - Czy ma to dla ciebie jakiś sens?
Całym swym ciałem poddawała się jego pieszczotom.
Każdym nerwem czuła tego silnego, niecierpliwego
mężczyznę, który coraz mocniej ją przytulał do siebie, aż w
końcu przestało być ważne, co ma sens, a co nie. Wszystkie
myśli zostały porwane przez gorący, nieopanowany strumień
ich miłości.
Nie otwierając oczu, Ellen sięgnęła ręką obok siebie,
szukając ciepłego ciała Armanda. Usiadła otwierając szeroko
oczy. Poranne światło wpadało przez malutkie okienko,
oświetlając pusty śpiwór obok niej. Dostrzegła na nim tylko
odcisk sylwetki swego mężczyzny.
- Armand? - Szybko ubrała się w koszulkę i dżinsy i
wysunęła się z namiotu. Już prawie południe, zdała sobie
sprawę, niezadowolona z faktu, że spała tak długo. Zmrużyła
oczy, chroniąc je przed słońcem i rozejrzała się po plaży,
szukając Armanda. Ale plaża była pusta. Tylko w oddali
majaczyły postacie dwóch stojących nieruchomo wędkarzy.
Armanda nie dostrzegła.
- Chyba zrobiłam z niego prawdziwego tubylca. Pewnie
chodzi gdzieś po plaży i szuka czegoś na śniadanie -
powiedziała sobie.
Ale kiedy doszła do parkingu okazało się, że nie miała
racji. Armand wyskoczył z samochodu i biegł do niej coś
wykrzykując.
- Co się stało? Gdzie byłeś?
- Nic, kochanie. Wszystko w porządku! Chodź ze mną,
coś ci pokażę.
Ellen patrzyła za nim, jak podążał z powrotem w stronę
samochodu. W końcu, powodowana ciekawością, ruszyła za
nim.
Gdy tylko usiadła, Armand zapalił silnik i wyjechał z
parkingu. Między dłonią i kierownicą trzymał złożony
kawałek papieru.
- Nawet nie zdążyłam umyć twarzy! Dokąd jedziemy?
- To niespodzianka. Zaufaj mi.
Po kilku minutach skręcili w boczną drogę biegnącą w
stronę wody. Na brzegu znajdowało się kilka letnich domków,
a na końcu plaży stał biały dom z niebieskimi okiennicami i
szerokim, białym tarasem otaczającym go ze wszystkich stron.
Całość ogrodzona była świeżo pomalowanym płotem, przy
którym rosły kolorowe kwiaty.
Zanim Ellen zauważyła, że samochód się zatrzymał,
Armand już był za zewnątrz. Stanął przy furtce i szerokim
gestem zaprosił ją do posesji.
- Armandzie, kto tu mieszka? Dokąd mnie prowadzisz?
Czy to dom twoich przyjaciół?
- Cicho, kochanie. Zbyt wiele pytań. - Pocałował ją
szybko i wprowadził po drewnianych schodkach do środka.
- To piękne miejsce - powiedziała Ellen, a potem dodała:
- ale co my tutaj robimy? - Dotknęła jego ramienia, a w jej
głowie zwolna zaczęło rodzić się pewne podejrzenie. - Och,
Armandzie, nie... Chyba nie... zrobiłeś tego? - Patrzyła
szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. - Nie, Armandzie!
Rozłożył papier, który trzymał w ręku. Był to rachunek od
pośrednika handlu nieruchomościami.
- Pokazał mi to dziś rano agent handlowy. Furtka...
prywatność... właśnie to, czego sobie życzyłaś! Co o tym
myślisz? Powiedz słowo, a będzie należeć do ciebie.
Wymarzone miejsce do spędzania setek weekendów, które nas
czekają. - Zmrużył oczy. - I są tu łóżka... miękkie łóżka, w
których w dodatku nie ma ani ziarenka piasku.
- Och, Armandzie. - Ellen objęła go za szyję, czując pod
powiekami łzy. - To jest cudowne, ale my... ja... ja tego nie
potrzebuję. Namiot...
Jak on to robił? - zastanawiała się. Zawładnął jej życiem,
spełniał każdą jej zachciankę i to w tak nieprawdopodobny
sposób, że zapierało jej dech w piersiach. Był wspaniały,
kochający, czuły... dlatego właśnie to robił. Ale jak ona, Ellen
Farrell, mogła temu podołać?
- Armandzie Dante, jestem po prostu zachwycona.
Zupełnie nie wiem, co powiedzieć.
Armand z uwagą przyglądał się dziewczynie i dostrzegł,
że pod nieśmiałym uśmiechem kryło się zakłopotanie.
Do diabła! Znów się pospieszył. Powinien zwolnić tempo,
aby jej nie przestraszyć. Nabierając głęboko powietrza,
uśmiechnął się i delikatnie dotknął dłonią jej policzka.
- Znów to zrobiłem, tak? Przepraszam. Ale tak bardzo cię
kocham, po prostu pragnę cię uszczęśliwić, chcę dać ci
wszystko! Po raz pierwszy w życiu czuję, że... - Przerwał, a
jego oczy wyrażały całą miłość, która go przepełniała. Czuł
się jak mały chłopiec. - Ellen, po raz pierwszy czuję, że mogę
podzielić się z kimś częścią samego siebie. Nie tylko moją
muzyką. Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moi rodzice
wysłali mnie z domu, gdy miałem jedenaście lat? Oczywiście
chcieli dla mnie jak najlepiej. Ale, podobnie jak moi
nauczyciele, widzieli we mnie tylko mój talent. Poświęcali mi
swój czas, dawali wskazówki, dodawali mi odwagi. Jedyne,
czym mogłem się im odwdzięczyć, to moja muzyka. Nigdy się
do mnie naprawdę nie zbliżyli. Ale ty! Ty wpuściłaś mnie do
swego serca. Kochasz mnie za wszystko, wiem o tym! Za
moje nadzieje, obawy, marzenia...
- I wielkie gesty!
- Tak, nawet za moje wielkie gesty. - Roześmiał się
pocierając policzkiem o jej włosy. - Lubię je robić, prawda?
Ale nie wiń mnie za to. Kocham cię. I kocham rzeczy, które ty
kochasz. Nawet namioty nie są takie złe! Nawet piasek ma
swój urok... - Pocałował ją czule i wsunął złożoną kartkę do
tylnej kieszeni jej spodni. - Cóż, niech się dzieje, co chce,
Ellen. Nic się nie martw, nie ma się czego obawiać. Po prostu
zaufaj mi.
Rozdział 9
Czasami wszystko tak dobrze się układa, prawda Laurie? -
W słuchawce rozległ się pełen szczęścia śmiech Ellen. - Chcę
powiedzieć, że było cudownie. Wszystko idzie doskonale! -
To znaczy, że nie pukasz już w nie malowane i nie wymyślasz
życzenia, kiedy widzisz spadającą gwiazdę?
- No, już prawie nie - przyznała z chichotem. - Ale
mówiąc poważnie, nie uwierzyłabyś, widząc Armanda. Miał
piasek w śpiworze, w kawie, w szortach i podobało mu się!
Nie musiał nawet tego mówić, widziałam to w jego oczach.
Był wypoczęty i szczęśliwy. Cieszył się każdą minutą!
- Cóż, masz rację, nie uwierzyłabym w to. Ale skoro tak
mówisz.. - Laurie cicho westchnęła.
- Mówię! - Ellen powiedziała z nagłą złością. Ciemne
brwi zlały się w jedną kreskę ponad zachmurzonymi oczami. -
Dlaczego ciągle jesteś tak pełna sceptycyzmu, Laurie?
Właśnie rozmawiałam z rodzicami i oni przynajmniej
wydawali się zadowoleni. Jeśli oni zaufali moim odczuciom,
to dlaczego ty nie możesz? Przecież jesteś moją najlepszą
przyjaciółką!
- Dlatego właśnie martwię się o ciebie.
- No więc przestań się o mnie martwić i ciesz się tym, co
jest moim szczęściem!
- Ellen, nie mogę się martwić i być jednocześnie
szczęśliwa. To jedna z tych tajemnic, których nauczają w
klasztorze!
Obie się roześmiały, co znacznie rozładowało sytuacje.
- Cieszę się więc, że dobrze się bawiliście.
- Już lepiej, pani Westin. Kiedy zdasz sobie sprawę z
tego, jaka jestem szczęśliwa?
- Kiedy on zda sobie sprawę, ile miał szczęścia, i
udowodni to, idąc z tobą do ołtarza.
- Laurie, Armand nic nie musi udowadniać. On mnie
kocha.
- To całkiem zrozumiałe! Kiedy nie jesteś taka wściekła
jak teraz, nawet dasz się kochać. A teraz muszę nakarmić
dziecko. Jest prawie dziesiąta, a ona ma taki apetyt jak jej
chrzestna matka!
- Dobra dziewczyna! Uściskaj ją ode mnie. Zadzwonię,
jak wrócę rano z pracy. Jeśli będę miała szczęście, odbierze
Rick. Tymczasem! - odłożyła słuchawkę, mimo wszystko z
uśmiechem.
Kwadrans później, przebrana w swój pielęgniarski
mundurek, parkowała samochód na szpitalnym parkingu. Noc
była chłodna i czysta, a na niebie widoczny był złoty sierp
księżyca. Ellen szczelniej owinęła się żakietem i wysiadła z
samochodu. Miała jeszcze chwilę, więc wpadła do małej,
prowadzonej przez Tony'ego włoskiej pizzerii. Jedna porcja, a
będzie mogła stawić czoła wszystkim zadaniom, jakie staną
przed nią na nocnej zmianie. Weźmie także dla pana Rosena
paczkę jego ulubionych rodzynkowych ciasteczek, takich
samych, jakie kiedyś piekła jego matka.
Było już późno. Po chodnikach chodzili ludzie, na
podwórkowych boiskach chłopcy grali w koszykówkę.
Uśmiechnęła się do nich wszystkich. Do dwóch grających na
harmonijkach chłopców, do pary staruszków trzymających się
pod ramię, do trzech chichoczących i szepczących coś w
ciemności dziewcząt.
Wieczór był przepiękny i Ellen z radosnym uśmiechem
weszła do pachnącej przyprawami pizzerii Tony'ego.
- Cześć, moja droga! - Tony mrugnął do niej
porozumiewawczo i rzucił na blachę blady krążek ciasta. - Jak
leci?
- Świetnie! - odparła, przypominając sobie, że dawniej
jego żarty dziwnie ją onieśmielały. Ale to już przeszłość!
Teraz naprawdę czuła się znakomicie. - Znajdzie się dla mnie
porcja pepperoni?
- Masz, prosto z pieca Tony'ego! - Przesunął po ladzie
gorącą, pachnącą ostrymi przyprawami pizzę leżącą na
papierowym talerzyku.
- Ummm... dzięki - Ellen odgryzła pierwszy kęs. Kiedy
sięgała do kieszeni, żeby zapłacić za pizzę i ciasteczka,
wypadła jej puderniczka, a lusterko rozbiło się na tysiąc
kawałków.
- Och, nie! - krzyknęła.
- Siedem lat nieszczęścia - roześmiał się Tony. Zobaczył,
jak Ellen zwężają się oczy. - Hej, w porządku. Zaraz to
sprzątnę. Chyba nie wierzysz w te bzdury, co?
- Oczywiście, że nie! - odparła krzyżując za plecami dwa
palce. - Bardzo mi przykro...
- Już mówiłem, że nie ma sprawy. Przestań się martwić,
śliczna.
- Kto tu się martwi? - parsknęła poprawiając włosy. I ze
zdumieniem uświadomiła sobie, że naprawdę się nie
zmartwiła. Kto by się przejmował, kiedy wszystko taki dobrze
się układa?
Jedząc pizzę, wyszła na ulicę i kiedy doszła do szpitala,
przełykała właśnie ostatni kawałek.
- Cześć wszystkim - rzuciła w stronę zgromadzonych
pielęgniarek i stażystów.
- Hej, to nasza Miss Virginia Symphony! - zażartował
jeden z lekarzy, śmiejąc się z własnego dowcipu.
- Bardzo zabawne, Henry - odparła Ellen, pokrywając
rozdrażnienie uśmiechem.
- Ellen, naprawdę spędziłaś weekend na jachcie? Napisali
tak w kolumnie towarzyskiej sobotniej popołudniówki! -
Adeline podeszła do niej i z konspiracyjnym uśmiechem ujęła
ją pod ramię. - Oooch, chcę dokładnie wiedzieć, jak było!
Zostawmy tych głupków i...
- Lepiej uważajcie na to, kogo nazywacie głupkami!
- Ja nikogo nie nazywam głupkiem! - zaprotestowała
Ellen i uwolniła się z uchwytu Adeline. - Nie moglibyśmy
przestać? Mówiłam już, że nie lubię, gdy żartujecie ze mnie w
ten sposób. - Jej oczy pociemniały.
- A kto żartuje? - padła szybka odpowiedź i rozległy się
pojedyncze, pełne drwiny chichoty. Ellen zmarszczyła się
próbując zwalczyć rumieniec, który wykwitł na jej twarzy.
- Tak się składa, że ten weekend spędziliśmy pod
namiotem, łowiąc kraby nad Zatoką. Jak...
- Jak zwykli ludzie! - wtrącił Henry, ale kiedy spojrzała
na niego z wściekłością, objął ją po przyjacielsku. - Żart! Po
prostu żartowałem! Gdzie się podziało twoje poczucie
humoru, Ellen?
- Prawdopodobnie poszło tam, gdzie twoje włosy, Henry -
odparła, gładząc go po łysinie. Usłyszała śmiechy.
- Poddaję się.
Ale nie czuła satysfakcji z odniesionego zwycięstwa.
Kiedy wieszała żakiet w swojej szafce, owładnęło nią dziwne
zniechęcenie i przygnębienie. Chciała po prostu odpracować
swoją zmianę, pójść do domu i znaleźć się ponownie w
bezpiecznych ramionach Armanda.
Tej nocy nie miała dużo pracy. Lekkie zatrucie
pokarmowe, pogryzienie przez psa, zwichnięte ramię.
O trzeciej rano pielęgniarki zmieniały się i szły do
kawiarni, by napić się kawy, wody sodowej, zapalić papierosa
czy zjeść kawałek ciasta.
Ellen zaniosła paczkę rodzynkowych ciasteczek panu
Rosenowi. Po cichu weszła do jego pokoju i zostawiła ją na
nocnym stoliku. Przez moment zapragnęła, żeby obudził się i
porozmawiał z nią przez chwilę, ale zaraz potem roześmiała
się ze swej głupoty. O czym chciała rozmawiać? O żartach? O
nagłej samotności?
Cicho wyszła z jego pokoju i poszła do kafejki, w której
znajdowali się jej przyjaciele.
Coś się tu działo. Wszyscy z ożywieniem o czymś
rozprawiali. Nie mogła się doczekać, kiedy się przyłączy do
kolegów. Ale gdy weszła, rozmowy ucichły jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Stanęła zmieszana. Nigdy dotąd to się nie zdarzało. To
byli jej przyjaciele, ludzie, z którymi pracowała, których znała
od lat. Nagle poczuła się samotna i opuszczona. Obca. Zdała
sobie sprawę, że pocą się jej ręce. Wytarła je o spódnicę.
Poruszenie, jakie zapanowało, przywróciło jej zdolność
działania. Coś tutaj zaszło i miała zamiar dowiedzieć się co!
Podeszła wprost do stolika Henry'ego.
- Co się tu dzieje? Znowu robisz jakieś dowcipy?
- Hej, ja nie mam z tym nic wspólnego - odpowiedział,
machając rękami.
- Idź i zapytaj Adeline.
Ellen zwróciła się w stronę następnego stolika, ale
wszyscy byli zajęci gapieniem się we własne filiżanki z kawą.
- Co się dzieje? Dziwnie wyglądam? A może założyłam
fartuch na lewą stronę?
Nikt nie odpowiedział, nikt się nie uśmiechnął. Patrzyła na
każdego z nich z niedowierzaniem i bólem. Wreszcie jedna z
dziewcząt, pielęgniarka, którą znała z piętra pana Rosena,
napotkała jej wzrok.
- Śmiało, Mary, powiedz mi - rzekła Ellen, próbując nie
skurczyć się pod naporem spojrzeń.
- Ellen - powiedziała miękko Marry - może powinnaś
przejrzeć poranną gazetę. Serce Ellen przestało bić. Poczuła,
jak narasta w niej strach.
- Och, Boże... nie... - szepnęła, wyobrażając sobie kraksę
samochodową, kradzież, jakiś straszny wypadek i leżącego
gdzieś zranionego.... albo nawet martwego Armanda.
Gorące łzy wypełniły jej oczy.
- Nie... nie potrafię - wykrztusiła, opuszczając bezwładnie
ręce wzdłuż ciała. A potem ogarnęła ją panika i zmusiła do
błyskawicznego działania.
- Pokażcie mi tę gazetę! Co się stało?
Ktoś dał jej dziennik i Ellen przeglądała go z szeroko
otwartymi z przerażenia oczami, ale niczego nie mogła
dostrzec... niczego.
- Tutaj - powiedział jakiś niecierpliwy głos. Ktoś rozłożył
jej gazetę.
- Tutaj! - Palec pokazywał duży tytuł na drugiej stronie.
Dyrygent Orkiestry Symfonicznej Virginii postawiony przed
sądem w sprawie o ustalenie ojcostwa.
Ellen przez moment wpatrywała się w napis. Och, dzięki
Ci, dzięki Ci, dobry Boże! Dzięki za to, że nic mu się nie
stało. Było tam jego zdjęcie, którego dotknęła, czując, jak
powraca w niej życie. Wiedziała że płacze, stojąc przed
wszystkimi, ale nie mogła powstrzymać łez ulgi, które
gorącym strumieniem płynęły po policzkach.
- Hej, nie przejmuj się tym tak bardzo - pocieszał ją
Henry. - Wszyscy czasem robimy z siebie głupców!
- Każdy mógłby się na to nabrać. Wszyscy widzieliśmy,
jak był przystojny, miły... i te kwiaty... - odezwała się Mary.
- I ta limuzyna.
- I jego reputacja!
Nagle wszystkie kobiety stały się dla Ellen niezwykle
miłe, z chęcią wtrącając swoje trzy grosze.
- Tak, Ellen. Każda z nas mogła popełnić ten sam błąd.
- Zastanawiam się, ile kobiet już tak załatwił! Czy to cię
nie wkurza? Piszą tu, że obiecał, że się z nią ożeni, a potem...
Było tak, jakby opadła mgła i wszystko stało się dobrze
widoczne. Słyszała teraz wyraźnie każde słowo, jakie do niej
mówiono.
Chwyciła gazetę i jeszcze raz przeczytała nagłówek. Nie,
to było niemożliwe! Nie Armand. Nie jej Armand!
- Nie, to jakaś pomyłka.. - powiedziała łamiącym się
głosem i wybiegła z kawiarni.
Ukryła się w pokoju pielęgniarek i oparła czoło o chłodny
metal. Kiedy mogła już normalnie oddychać, a kolana
przestały się jej trząść, raz jeszcze przeczytała całą notatkę.
Znajdowała się na początku strony i zawierała dokładne daty
oraz cytaty. Ta kobieta twierdziła, że ma dowody: pamiętnik i
listy miłosne.
Ona nie miała żadnych miłosnych listów od Armanda.
Och, przestań, Ellen Farrell! - powiedziała do samej
siebie. Wyprostowała ramiona i poprawiła wystające spod
czepka włosy. Nie wierzyła ani jednemu słowu. To było
niemożliwe, zupełnie niewiarygodne. Niepotrzebnie się
zamartwiała.
Wzięła się w garść, wrzuciła gazetę do kosza na śmieci i
poszła do izby przyjęć.
Adeline podbiegła do niej i krzyknęła:
- Och, Ellen, mam nadzieję, że nie czytałaś porannej
gazety!
- Czytałam.
- Biedaczko, musisz się czuć taka pokrzywdzona!
- Takie bzdury jak ta, którą tu napisano, zupełnie mnie nie
wzruszają.
- Och, tak się cieszę - powiedziała serdeczna przyjaciółka,
ale była wyraźnie zawiedziona, że Ellen nie jest przygnębiona.
Odwróciła się i wróciła do pracy.
Pozostali patrzyli w różne strony, skrzętnie unikając
wzroku Ellen. Słychać było poszeptywania, ciche śmiechy, a
czasem panowała nienaturalna cisza.
Ellen czuła się tak, jakby ponownie znalazła się w
pierwszej klasie i była jedyną dziewczyną, która zapomniała
wziąć ze sobą kostium na lekcję wychowania fizycznego.
Żaden z tak zwanych jej przyjaciół nie kwapił się, żeby do
niej podejść. Ellen dostrzegła to i łzy napłynęły jej do oczu.
Otarła je szybko, mając nadzieję, że nikt ich nie dostrzegł.
Wiedziała jednak, że musi być tu ktoś, kto nieustannie ją
obserwuje, śledzi jej reakcje. Czy potrzebuje życzliwości? Czy
sama sobie poradzi? Czy jest blada? Czy trzęsą jej się ręce?
Jak ta biedna sierotka da sobie radę, kiedy dowie się o tej
strasznej sprawie? Pewnie dokładnie sobie to zapiszą i poślą
do wieczornej gazety!
Ta myśl sprawiła, że poczuła skurcz w żołądku. Nagle
zupełnie opuściły ją siły. Zapragnęła znaleźć się w domu i
skryć się we własnym łóżku. I zostać tam na zawsze. Nigdy w
życiu nie czuła się taka skrzywdzona i opuszczona.
- Siostro Farrell, telefon. - Jedna z pielęgniarek
wyciągnęła w jej stronę słuchawkę. Bezwiednie złożyła ręce
jak do modlitwy. Nie tutaj - pomyślała z desperacją. Nie przy
wszystkich. Po
prostu nie mogła... Ale wrodzona duma nie pozwoliła jej
tego po sobie pokazać. Podeszła do biurka i wzięła słuchawkę.
Ręka nie drżała.
- Ellen? Och, tak się cieszę, że cię złapałam!
Poznawszy głos Laurie, Ellen odetchnęła z ulgą.
Przełknęła ślinę.
- Cześć, Laurie.
- Ellen, chcę, żebyś przyszła do mnie od razu po pracy.
Nie idź do domu. Przyjdź od razu, jest coś...
- Laurie, ja wiem - przerwała, siląc się a spokój. -
Widziałam gazetę.
- O nie! Och, chciałam, żebyś była tu z nami. Rick
przyniósł ją, kiedy zajmowałam się dzieckiem i... nie mogłam
znieść myśli o tobie... Och, Ellen, to musi być jakaś okropna
pomyłka. Ktoś próbuje się na was odegrać!
- Oczywiście.
- Ellen czy chcesz, żebym po ciebie przyszła? Albo Rick?
Niech on cię zabierze.
- Laurie, dam sobie radę. Kończę za kilka godzin, a potem
idę do domu. Zadzwonię do was później. I dzięki za wszystko.
Jesteście dla mnie bardzo dobrzy.
Jeszcze jedna chwila, jedno słowo więcej, a rozpłacze się
tu, przy wszystkich. Odłożyła słuchawkę i chwyciła kartę
następnego pacjenta.
- Pan Rodriguez? Pojedzie pan na górę, na badanie
radiologiczne. Najpierw musi udzielić mi pan kilku
informacji.
Szukała sobie zajęcia, zdecydowana jakoś przetrwać te
kilka godzin, które jej pozostały. Nie było to łatwe. Kiedy
tylko przestawała się kontrolować, ból powracał ze zdwojoną
siłą. Przypomniała sobie Armanda na plaży, w łóżku, w
restauracji i chciało się jej płakać. Słyszała jego głos
szepczący jej do ucha: „Kocham cię. Wszystko będzie w
porządku, zaufaj mi."
Och, Boże nie pozwól mi się tu rozpłakać.
Za pięć siódma zostawiła wszystko i poszła po swoje
rzeczy. Punktualnie o siódmej założyła żakiet i wyszła.
Naprzeciwko drzwi szpitala czekał na nią Armand.
Marynarka rozpięta, ręce w kieszeniach, włosy potargane,
twarz blada, a oczy chyba jeszcze ciemniejsze.
- Ellen.
Nic więcej. Jego głos brzmiał bezbarwnie i głucho.
Ellen skinęła głową i wolno, nie spiesząc się podeszła do
niego. Szła z podniesioną głową, wyprostowana jak żołnierz.
Ujął ją pod rękę i odeszli. Żadne z nich nie odezwało się,
dopóki nie znaleźli się na ulicy.
- Więc już widziałaś - powiedział zduszonym głosem.
Spojrzała na jego profil i dostrzegła, jak napinają się mu
mięśnie żuchwy. Zacisnął zęby aż do bólu.
- Tak - odparła. - Gazety dostarczyli do szpitala wcześnie
rano i wszyscy postarali się, żebym dostała egzemplarz.
Odwrócił się do niej i ujął jej twarz w dłonie. Jego oczy
wyrażały cierpienie.
- Mój Boże, tak mi przykro, Ellen! Nie chciałem, żebyś
przeczytała, sama, beze mnie.
- Och, nie byłam sama. Było tam dużo moich... - zrobiła
przerwę, by zaakcentować swoje rozgoryczenie - ...moich
przyjaciół. - Próbowała powstrzymać łzy. - Niektórzy z nich
byli nawet zadowoleni, że to się stało. To było tak, jakby
uważali, że zasłużyłam na to, bo... bo zbyt dużo chciałam,
zbyt dużo otrzymywałam. Zbyt jawnie obnosiłam się ze swym
szczęściem.
- Nigdy tego nie robiłaś! Och, najdroższa, jesteś
najdelikatniejszą, najbardziej kochającą istotą pod słońcem. -
Otarł jej łzy. - Nie płacz. Zapomnij o nich! Nawet nie to
miałem na myśli. Nie chciałem, żebyś musiała przez to
przechodzić beze mnie. Jestem twoim przyjacielem.
Przyjacielem i kochankiem. I chcę być twoim mężem.
Ellen zamknęła powieki, ale łzy wypłynęły spod nich i
opadały aż w kąciki ust. Nie potrafiła odpowiedzieć. Nie było
w niej żadnych słów, żadnych myśli, ani uczuć, jedynie
przeszywający ból. Dlaczego, ach, dlaczego on teraz mówi o
małżeństwie?
Jego ręce zacisnęły się na jej ramionach.
- Spójrz na mnie, Ellen. Proszę, spójrz mi w oczy. Nie
mogła.
Odszedł na bok i usłyszała, jak uderzył pięścią w jakieś
ogrodzenie. Przez moment siatka dzwoniła, a potem ponownie
usłyszała uderzenie.
- Przestań! Poranisz sobie dłonie.
- Moje ręce? Co mnie, do diabła, obchodzą moje ręce?
- Są twoim życiem.
- Nie! Ty jesteś moim życiem. Wszystko inne nie ma dla
mnie znaczenia. Nie chcę niczego, co może zranić cię w ten
sposób.
- Ze mną jest wszystko w porządku, Armandzie -
powiedziała szybko, przestraszona dziką pasją malującą się w
jego oczach.
- Naprawdę? A zatem przestań wyglądać jak ktoś, komu
wbijają w serce nóż!
- Już dobrze. - Na siłę przywołała uśmiech. - Naprawdę.
To ty dajesz się ponosić uczuciom. Za bardzo się przejmujesz
tym wszystkim. Ze mną wszystko w porządku. Już jestem
spokojna.
Obserwował ją zmrużonymi oczyma. Pochylił głowę i
kosmyk włosów opadł mu na brew. Jego wargi były napięte
jak struny.
- Naprawdę? To dobrze. - Oddychał gwałtownie. -
Dobrze. A zatem wiesz, że to nieprawda. Nikczemna próba
załatwienia dawnych porachunków.
- Ale kto to zrobił, Armandzie?
- Wielu ludziom mogłoby na tym zależeć. Bóg raczy
wiedzieć dlaczego, ale uważają mnie za własność publiczną.
Ellen, nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Mogę
ci tylko powiedzieć, że cię kocham i prosić, abyś mi zaufała.
- Ale musisz przecież znać tę kobietę. Ona mówi, że ma
zdjęcia, listy... - Głos się jej załamał. Patrzyła na niego z
ufnością, ale także z ogromnym lękiem.
Armand dotknął jej włosów. - Chciał więcej - objąć ją,
pocałować, rozproszyć jej smutek i wątpliwości - ale wiedział,
że ona nie pozwoli mu teraz tego zrobić. Nie teraz... a może
nawet nigdy. Ta myśl uderzyła go jak cios. Pod wpływem
nagłej słabości oparł rękę o kruche, szczupłe ramiona Ellen.
Poczuł, jak zesztywniała. Czy odsuwała się od niego? Ta
jej bezkompromisowa uczciwość, którą tak w niej kochał,
mogła teraz na zawsze ich rozdzielić!
Mógł stracić Ellen.
Och, Boże, umrze bez niej! Musi ją przekonać,
udowodnić, że nie miała powodu do obaw.
- Ellen, byłem z nią jeszcze, zanim poznałem ciebie -
starał się mówić spokojnie.
- Czy znaliście się dobrze? - zapytała, usiłując się
uśmiechnąć, ale jej oczy błyszczały od łez. Głęboko wciągnął
powietrze.
- Tak. Ale to było... - odwrócił oczy, a potem ponownie
spojrzał na dziewczynę. - To bardzo dziwna znajomość. Dała
mi jasno do zrozumienia, że nie byłem jedynym mężczyzną w
jej życiu. Chciała się upewnić, że zrozumiałem dobrze, iż nie
byłem w jej życiu nikim wyjątkowym.
- Ale to mogło być twoje dziecko.
- To nie jest moje dziecko!
- Ale Armandzie, jeśli jest...
- Nie jest! Od miesięcy nie widywałem się z tą kobietą.
Dokładnie, odkąd poznałem ciebie. Dlaczego, dlaczego
miałbym się z kimś spotykać, skoro miałem ciebie?
Jego głos się załamał. Armand przeciągnął ręką po
włosach.
- Ellen, to ją widziałaś wychodzącą z mojego mieszkania.
Przyszła do mnie zła, zazdrosna i zdesperowana. Powiedziała,
że chciałaby odnowić nasz związek. Powiedziałem...
powiedziałem jej, że to już skończone. Powiedziałem, że
kocham ciebie. Odpowiedziała mi, że pożałuję i że zwykle
osiąga to, czego pragnie, bez względu na środki! A potem
wybiegła jak oszalała i niemal cię nie przewróciła. - Jego głos
nagle stał się ostry. - Ellen, ona nigdy nie wspominała, że jest
w ciąży.
- Może to było dla niej zbyt straszne - szepnęła Ellen,
znów płacząc. - Może była zbyt przerażona, zbyt zagubiona...
- Może wiedziała, że to nie było moje dziecko!
- Ale zawsze...
- Ale co? Dlaczego jej bronisz? Weź moją stronę. Zaufaj
mi! Mówię ci, że to dziecko nie jest moje! Zwiesiła głowę,
nagle śmiertelnie zmęczona. Chciała iść spać, schować się w
łóżku, nie mówić, nie
myśleć, po prostu zapomnieć o tym wszystkim. Było to
jak dla niej zbyt wiele. Życie nie przygotowało ją do takich
niespodzianek.
- Armand... - Przystawiła drżącą rękę do czoła. - Nie
wiem, może powinieneś zrobić ten test. Udowodnić, że to nie
jest twoje dziecko. Wtedy gazety opiszą to i...
- Nigdy! Czy ty tego nie widzisz? To jest dokładnie to,
czego oni chcą. Całe kolumny wypełniliby wywiadami z
lekarzami, moimi zdjęciami jak idę do szpitala, jak z niego
wychodzę, wypowiedziami ekspertów; niezależnie od wyniku
testu. Jej by to się podobało! Jej adwokat skontaktowałby się z
moim, aby omówić warunki, na jakich moglibyśmy załatwić
tę sprawę, aby zaoszczędzić obu stronom dalszych
nieprzyjemności... Nigdy! - Armand silnie ujął Ellen za
ramiona. Jego głos był jednak cichy i delikatny. - Ellen,
posłuchaj mnie. Położyła dłoń na jego piersi, ale nie pozwoliła
się przytulić.
- Armand, nie chcę niczego słuchać. Muszę iść do domu.
Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć.
- Nie, nie chcę, żebyś o tym myślała! Nie pozwolę, żebyś
się na chłodno nad tym zastanawiała. Nie chcę, żebyś myślała
o konsekwencjach, rozważała naszą przyszłość. Ellen, nigdy
nie mówiłem ci, że łatwo jest mnie kochać. Nigdy tak nie
twierdziłem! To nie będzie proste, jeśli nadal pozostanę kimś
sławnym, „naszym wielki dyrygentem"! Ale... - odsunął jej
rękę i mocno przycisnął dziewczynę, mówiąc w jej włosy: -
...ale nie muszę ciągle być znaną osobistością. Mogę to
wszystko rzucić. Mogę robić coś innego!
- Nie bądź niemądry!
- Więc znów tak do mnie mówisz. - Roześmiał się
miękko. - Och, moja najdroższa, moja ukochana...
- Nie, Armand, mówię teraz poważnie! Co innego
mógłbyś robić? Pracować w biurze? Dawać w wolnym czasie
lekcje muzyki małym dzieciom?
- Mógłbym komponować. Moglibyśmy kupić ten dom na
plaży i tam mógłbym pisać muzykę.
- I słyszeć, jak inni ją grają? Nigdy więcej nie podnosić
batuty, by wydobywać tę muzykę z orkiestry i usłyszeć, jak
unosi się i rozbrzmiewa w sali koncertowej? Och, Armandzie,
obserwowałam cię, jak dyrygujesz. To jest twoje życie.
Zabranie ci tego to tak, jak obcięcie ci rąk.
- Utrata ciebie byłaby jak wycięcie serca! Odgarnęła
włosy z jego oczu.
- Jesteś niepoprawnym romantykiem. Ty i twoje
wzruszające, wielkie gesty. Ale mylisz się. Nie mógłbyś być
kimś innym niż jesteś, a gdybyś tego spróbował
znienawidziłbyś siebie i... mnie!
- Nienawidzić ciebie? Nigdy! Ellen, ja ciebie kocham.
- Ja ciebie też.
- Więc nic innego nie jest ważne! Ani publiczność, ani
oszczerstwa, ani kronika towarzyska.
- Nieprawda! One są ważne, nawet jeśli tego nie chcemy.
- Gorące łzy popłynęły po jej policzkach, mocząc mu koszulę.
- Nawet jeśli skłamałam, mówiąc, że mogłabym z tym żyć,
udając, że nic mnie to nie obchodzi, bardzo bym to
przeżywała.
- Nie pozwolę na to! Znajdę jakiś sposób, by cię przed
tym ochronić!
- Nie możesz tego obiecać. Nie możesz walczyć z całym
światem. Nie możesz zmienić całego świata! Nikt tego nie
potrafi, nawet ty.
- Zrobię to, jeśli od tego zależy, czy będziesz do mnie
należeć. Och, Ellen, nigdy przedtem nikogo nie kochałem i
nigdy już nikogo nie pokocham. Nikt, tylko ty. Tylko.
- Armand - powiedziała, połykając łzy i unosząc twarz,
aby spojrzeć mu w oczy. - Nie mów tak. Zawsze znajdzie się
ktoś, kogo można pokochać. Ktoś inny, w innym czasie i
miejscu. Ktoś w przyszłości.
- Czyżby? - Ciasno ją obejmując, przycisnął usta do jej
włosów. - Czyżby, Ellen? Czy ty mogłabyś pokochać kogoś
innego?
- Może będę musiała - szepnęła z uporem. - Może... może
popełniłam błąd. Nie jestem taka, jak ty. Nie mogę tak po
prostu przejść obok tych oszczerstw, zignorować ich.
Przygnębiają mnie. Pamiętam, jak się czułam, kiedy
zobaczyłam gazetę. Myślę o tym, jak powiem o tym moim
rodzicom albo, co gorsza, jak ktoś inny to za mnie zrobi.
Myślę o tym, co powiem moim dzieciom, gdy będę je miała i
kiedy to zobaczą. Nie mogę tego zrobić. Nie potrafię tak żyć.
Myliłam się. Kochałam cię tak bardzo, że myślałam, iż
wszystko potrafię znieść, myślałam, że nic innego nie ma
znaczenia. Ale to nieprawda.
- Tylko my się liczymy! - Spojrzał na nią, a oczy jego
wyrażały ogromną miłość i cierpienie.
- Chciałabym w to wierzyć, ale nie potrafię! - I
uwolniwszy się z jego ramion, pobiegła na oślep do swego
samochodu.
Rozdział 10
Ellen spróbowała otworzyć ramieniem drzwi do swego
domu. Była zbyt zmęczona, aby unieść rękę. Oparła czoło o
chłodne szkło i zamknęła oczy, marząc o tym, aby jakaś
magiczna siła przeniosła ją do jej bezpiecznego, cichego
mieszkania. Gwałtowne pukanie z drugiej strony szyby
sprawiło, że podskoczyła jak oparzona.
- Panno Farrell. - Clarence otworzył drzwi. - Proszę
wejść. Czy wszystko w porządku?
- Tak, dziękuję, Clarence.
- Hej, mnie pani nie oszuka! Panno Farrell, chciałem pani
powiedzieć, że przeczytałem gazetę i uważam, że te brednie
nie są warte funta kłaków. Znam się na ludziach i proszę mi
wierzyć, ten pani facet jest w porządku. Niech pani po prostu
zapomni o tych bzdurach.
- Clarence, dzięki za wszystko, ale nie chcę o tym mówić.
- W porządku, jasne, ale powiem pani jeszcze tylko jedną
rzecz. Grałem z nim w karty i mogą panią zapewnić, że nie
oszukiwał. Wiem to, ponieważ sam to robiłem! Może mu pani
zaufać, ja to pani mówię.
- Dziękuję, Clarence - odparła ze ściśniętym gardłem.
- Nie ma za co. Jeśli zjawi się jakiś reporter, czy mam
powiedzieć, że nie ma pani w domu?
Jej mieszkanie było małe, ciche i ciemne. Okna zasłonięte.
Ellen zrzuciła żakiet, rozpięła mundurek i zaczęła się
rozbierać. Nagle rozpłakała się głośno. Stała w łazience, łkając
jak mała dziewczynka, bezradna jak dziecko. Nie mogła się
poruszyć, nie mogła przestać, nie mogła zrobić niczego
innego, jak tylko płakać. Co teraz zrobi? Pierwszy raz w życiu
pożałowała, że opuściła klasztor. Chciała być zamknięta,
bezpieczna, gdzieś, gdzie nic nie mogło jej zranić, gdzie nie
mogłaby niczego pragnąć, ani nic posiadać...
Dzwonek telefonu podziałał na nią jak zimny prysznic.
Odskoczyła do tyłu niemal przewracając lampę, i stanęła
nieruchomo z dłońmi przyciśniętymi do ust.
- Przestań - załkała - przestań, odejdź, zostaw mnie samą.
W końcu telefon zamilkł. Nie odrywając rąk od twarzy,
położyła się na łóżku i ukryła głowę w poduszkach. Dlaczego?
Dlaczego tak musi być? To po prostu nie fair. Przez tyle lat
była silna i niezależna. Pomagała innym. Zwalczała wszelkie
przeciwności losu. Jak to mogło się jej przydarzyć?
Zalała ją fala współczucia do samej siebie. Och, to ona
zawiniła! To ona kłamała. Wcale nie były silna! Była
śmiertelnie przerażona tym, co ludzie pomyślą, widząc jej
nazwisko w gazetach. Bała się ich śmiechu, drwin. Tego nie
zniesie, nigdy więcej nie chce przeżywać tego, co czuła dziś
rano. Nie! Znajdzie jakiś sposób na spokojne przeżycie reszty
życia... Jakieś bezpieczne, ciche miejsce, gdzie nikt jej nie
zrani.
Jak dziecko utuliła się do snu obietnicami.
Kiedy się obudziła, czuła się okropnie. Nie spojrzała na
zegarek. Odwróciła twarz od okna, przecz które wpadało
łagodne światło rozpraszające ciemności. Za oknem śpiewały
ptaki, ale nie miała ochoty ich słuchać. Wiatr zakołysał
zasłonami, przynosząc ze sobą chłodny powiew zwiastujący
nadchodzącą zimę, ale ona tego nie czuła. Po prostu leżała,
próbując o niczym nie myśleć i niczego nie czuć.
Kiedy zadzwonił telefon, wyskoczyła z łóżka i czekała, aż
uspokoi się jej serce. Podniosła słuchawkę z takim wysiłkiem,
jakby była z ołowiu.
- Ellen, tu Rick. Laurie i ja martwiliśmy się o ciebie. Nie
zadzwoniłaś.
- Zdrzemnęłam się trochę. - Westchnęła, starając się
znaleźć z myślach coś, o mogłaby powiedzieć i co brzmiałoby
przekonująco, ale była zbyt zmęczona, by sobie z tym
poradzić. Mruknęła tylko: - Wszystko w porządku.
- Cóż, głos masz nie najweselszy, ale musisz jakoś przez
to przejść! Jak się ma Armand?
- Ja... - Zakryła oczy dłońmi. - Ja nie wiem.
- Ellen... - W głosie Ricka usłyszała dezaprobatę.
- Rick, jestem naprawdę wykończona. Zadzwonię
później.
- Ellen, musisz sobie zdać sprawę, że to jedna z tych
rzeczy, jakie przytrafiają się czasem sławnym ludziom!
Musisz mu wierzyć! Musisz...
- Jedyne, co teraz muszę, to iść z powrotem do łóżka!
- Cóż, zanim się w nim ukryjesz, może powinnaś zajrzeć
do wieczornej gazety.
- Do diabła, czy nie wydaje ci się, że nie powinnam dziś
czytać żadnych gazet? - krzyknęła łamiącym się głosem.
- Rozumiem cię - powiedział miękko. - Wiem, że to musi
być dla ciebie okropne. Ale jesteśmy z tobą, Ellen. Kochamy
cię. A ty, jeśli go kochasz, musisz przez to przejść.
- Rick, rozłączam się!
- Tylko spójrz na kolumnę towarzyską, Ellen - powtórzył,
zanim odłożyła słuchawkę.
Usiadła i patrzyła na drzwi, jakby czaił się za nimi jakiś
wróg. Pokój pogrążał się w ciemności. Próbowała nie myśleć
o niczym, nic nie odczuwać, ale natrętne wspomnienia
ogarniały ją nie dając zapomnieć. Widziała Armanda
poprawiającego ręką włosy, Armanda śmiejącego się, widziała
jego silnie zarysowany podbródek, poranny zarost, czuła
oszałamiający zapach jego wody kolońskiej i twardość piersi,
do której przyciskał ją, kiedy byli sami...
Znów zaczęła płakać, wylewając ze łzami swój żal i
rozgoryczenie.
Och, w żaden sposób nie mogła tego znieść. Jakże
mogłaby żyć jego życiem? Ale jak mogła żyć bez niego?
Armand...
Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła jego numer. Nikt nie
odpowiadał. Gdzie mógł być? Do kogo mógł się zwrócić ten
dumny i uparty mężczyzna? Czy miał kogoś takiego jak
Laurie i Ricki, którzy mogliby go pocieszyć?
Ta myśl przypomniała jej to, co powiedział Rick: gazeta.
Co znowu? Co jeszcze mogło się zdarzyć?
Wieczorna gazeta leżała pod jej drzwiami. Ellen sięgnęła
po nią i niecierpliwie przerzuciła wszystkie strony, aż dotarła
do kroniki towarzyskiej. I oto była - ziarno soli w jej oku.
Zgadnijcie, czego dowiedzieliśmy się na cichym przyjęciu
w Willi Capri. Zaproszeni goście rozprawiali na temat
tegorocznego menu Orkiestry Symfonicznej w Virginii:
Zupa z Zieleniny
Sałatka z Mimozy
Gotowana Gęś Armanda Dantego To, co chcielibyśmy
wiedzieć, Maestro, to kto będzie kroił to mięso?
Wreszcie złość wzięła w niej górę. Przestała się nad sobą
rozczulać, przestała się czegokolwiek bać. Liczyła się tylko jej
miłość.
Jak oni śmieli? Jak mogli drwić sobie z tego wspaniałego
człowieka? Oni, którzy wiwatowali na jego cześć, którzy
wołali „brawo", rzucając róże na scenę, czekali na niego przed
filharmonią, prosili o autografy i pamiątkowe zdjęcia, łapali
go za rękawy i chcieli zdobyć kosmyk jego włosów. Pisali
listy, które wprawiały go w zakłopotanie i przysyłali prezenty,
których nie chciał przyjmować. Chcieli wszystkiego: jego
muzyki, talentu, jego czasu i odrobiny zainteresowania. Kiedy
to dostawali, rzucali się na kolana lub w jego ramiona, jeśli im
na to pozwolił! A teraz byli tu, uśmiechając się tymi
złośliwymi uśmiechami...
Och, chciałaby móc kazać im zjeść to, co napisali.
Ale jak?
Złapała kosmyk włosów i owinęła go dookoła palca tak,
jak robiła to, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Pomyśl,
Ellen Farrell. Chodziła po pokoju, trzymając pasemko włosów
między palcami. Strasznego zamieszania dziś narobiła. Kiedy
powinna stać mocno na ziemi, ona uciekła, by ukryć się w
swoim łóżku. Opuściła Armanda, kiedy powinna stanąć przy
nim i wesprzeć go swoją miłością. Jeśli to był test na jej
odwagę, dostała z niego, dużą, tłustą dwóję. Ale... jeśli miała
jeszcze jedną szansę... Od tej pory nie będzie dostawać już
niczego, z wyjątkiem samych piątek!
Armand... Armand wiedziałby, co zrobić. Raz jeszcze
wykręciła z bijącym sercem numer jego telefonu. Nikt się nie
zgłaszał. Gdzie on mógł być? Przygryzła wargę i
zastanawiając się, potarła ręką czoło. Nagle stanęła
nieruchomo na środku pokoju.
Filharmonia! Przecież miał dzisiaj koncert. Ale nie! Nie
mógł przecież pójść tam sam, stanąć na podium i wystawić się
na drwiące, złośliwe spojrzenia szydzącej z niego
publiczności.
Wiedziała jednak, że to właśnie zrobił. Widziała go, jak
stanie z dumnie uniesioną ciemną głową, jak uniesie ręce, a
jego czarne oczy będą błyszczały na bladej twarzy. Silny i
niezależny. Da im tylko ich muzykę, nic ponadto.
Spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że jeśli się
pośpieszy, to ma jeszcze szansę zdążyć. Zapaliła wszystkie
światła, otworzyła okna, by wpuścić do mieszkania świeże
powietrze. W pośpiechu wzięła prysznic, szybko zrobiła
makijaż i założyła sukienkę z czerwonego jedwabiu, która, jak
mówił Armand, wydobywała drzemiący w jej włosach i
skórze ogień. Z jednym butem w ręku wybiegła na korytarz,
gdzie usłyszała kroki przeskakującego po trzy stopnie
mężczyzny.
- Armand?
- Nie, to ja, Rick! Laurie jest z dzieckiem w samochodzie.
Ellen zbiegła na dół, by się z nim przywitać.
- Wspaniale! Wszystkie oddziały gotowe do bitwy! Rick
uśmiechnął się szeroko i uściskał Ellen.
- No, nareszcie. To jest Ellen, którą znamy i kochamy. A
teraz dokąd?
- Do filharmonii. I to szybko!
Przybyli kilka minut przed rozpoczęciem koncertu.
- Czy chcesz, żebyśmy zostali z tobą? - zapytał Rick.
- Nie, myślę, że dam sobie radę sama. Ale dziękuję wam.
Całej trójce!
- Nie ma sprawy - odpowiedziała Laurie, ściskając ją na
pożegnanie. - Przyjedziemy, żeby cię zabrać. Nie kłóć się, tak
będzie lepiej! A teraz idź i pokaż im, co potrafisz!
Ellen pobiegła do kasy.
- Jedno miejsce, Jane - powiedziała do szczupłej kasjerki,
którą poznała podczas swych licznych wizyt w filharmonii.
- Och, panna Farrell! Nie spodziewałam się...
- Jane, bardzo się spieszę!
- Jasne! Niech pani wchodzi! Maestro bardzo się ucieszy!
- Szczupła kobieta obdarzyła dziewczynę promiennym
uśmiechem.
Ellen skinęła stojącej przy drzwiach bileterce, która ze
zdziwieniem uniosła brew.
- Mam zamiar usiąść z przodu. Dziękuję, Doris.
A potem dumnie przeszła wzdłuż całego rzędu foteli,
patrząc z uniesioną głową na pustą scenę przed sobą.
Głowy wszystkich zwróciły się w jej stronę. Rozpoznano
ją; niektórzy z powodu jej częstych wizyt w filharmonii, inni
ze zdjęcia w gazecie. Rozległy się stłumione szepty. Ellen nie
zwracała na nie uwagi. Miłość i odwaga dodawały jej sił i nic
nie mogło jej dotknąć.
Kiedy była przy trzecim rzędzie, światła zgasły. Rozległy
się nieśmiałe brawa. Armand Dante wyłonił się zza kotary i
stanął w świetle reflektorów.
Nigdy nie wyglądał tak wspaniale. Jego skóra miała
odcień szlachetnej bieli, a na jej tle odbijały się przenikliwe,
ciemne oczy. Stał z wyprostowanymi plecami, ramionami
uniesionymi tak, jakby całe jego ciało szykowało się do
stoczenia walki. Z jego postawy biło takie męstwo i
zdecydowanie, że Ellen wstrzymała oddech z zachwytu.
Armand doszedł do podium, skłonił się orkiestrze i
odwrócił się twarzą w stronę publiczności.
I wtedy zobaczył Ellen.
Ich oczy spotkały się. Miłość, jaką sobie przekazali tym
spojrzeniem, była tak silna, że Ellen niemal fizycznie odczuła
jej dotyk. Chociaż się uśmiechała, policzki dziewczyny były
mokre od łez. Armand podszedł krok do przodu, skinął jej
ręką i pierwszy raz tego dnia spokojnie odetchnął.
W sali było tak cicho, że Ellen słyszała ten pełen ulgi
oddech. Słyszała także bicie własnego serca. Publiczność
trwała w absolutnej ciszy. Armand odwrócił się w stronę
orkiestry, uniósł batutę i rozpoczął koncert.
Po kilku godzinach, kiedy doprowadził utwór do
wspaniałego finału, salę znów wypełniła dziwna, niezwykła
cisza. I wtedy Ellen zerwała się ze swego fotela i klaszcząc
głośno krzyknęła: „Brawo!". Jej głos odbił się echem po sali.
I w tej chwili publiczność podniosła się z miejsc, a salę
zalała fala oklasków i wiwatów na cześć stojącego samotnie
na podium mężczyzny. Cała orkiestra powstała również,
swoimi oklaskami wzmacniając aplauz zgotowany przez
widownię.
Armand objął wzrokiem całą salę, skinął głową w ukłonie
i opuścił scenę.
Ellen podążyła za kulisy.
- Armand - szepnęła, bo bała się, że głos jej zadrży.
- Ellen! Och, kochanie... - Ujął ją w ramiona, przycisnął
mocno do siebie i zanurzył usta w jej włosach. - Ellen -
szepnął raz jeszcze głosem nabrzmiałym od skrywanej emocji.
Wsunęła ręce pod jego smoking, pragnąc objąć go,
chronić, ogarnąć swoją miłością. Czuła, że mokra koszula
przylepiła mu się do pleców. Czuła jego ciepło, bicie jego
serca, jego oddech.
- Wszystko w porządku? - wyszeptała, przyciskając wargi
do żyły pulsującej na jego szyi.
- Jeszcze nie wiem - odpowiedział, biorąc ją na ręce. Po
czym zaniósł ją do swej garderoby, zamknął za sobą drzwi,
postawił na ziemi i pochylił się nad dziewczyną, opierając się
rękami o ścianę. Zbliżył twarz do jej twarzy. Widziała ciemne
cienie pod jego oczami i pionowe zmarszczki pomiędzy
brwiami. Dotknęła ich palcami, jakby chciała je wygładzić.
- Och, kochanie, czy to było straszne?
- Nie bardzo. Oni nie mogą mnie zranić. Tylko ty możesz
to zrobić.
- Armand. - W jego oczach odbiły się wszystkie uczucia i
miłość, jaką w nich dostrzegła, dala Ellen siłę, jakiej
potrzebowała. Pogładziła go po twarzy i wyszeptała: - Wybacz
mi, kochanie.
- Ellen, nie ma czego wybaczać. Zbyt wiele wymagałem.
Byłem uparty, dumny, ale zrobiłem to badanie...
- Nie! Niczego nie musisz udowadniać. I właśnie dlatego,
że jesteś uparty, dumny, dzielny i wspaniały, dlatego cię
kocham. - Łzy popłynęły jej po pliczkach, ale tym razem nie
próbowała ich powstrzymać.
- Armandzie, kocham cię.
- Nigdy w to nie wątpiłem, moja śliczna - wyszeptał. -
Ale masz rację, nie mogę niczego obiecywać.
- Jego głos załamał się, ale po chwili Armand z
determinacją mówił dalej: - Wierz mi, chcę tego, Ellen. Chcę
obiecać ci, że nic takiego nigdy się już nie zdarzy, że mogę ich
powstrzymać od ingerowania w nasze życie i że nigdy już cię
nie zranią.
- Już dobrze - powtórzyła, delikatnie przesuwając palcem
po jego brwi.
- Nie, nic nie jest dobrze! Ale ja mogę to znieść. Radość,
jaką daje mi muzyka, praca. Ale ty...
- Ty jesteś moją radością. I jestem silniejsza, niż myślisz!
- powiedziała z czułością, a jej błękitne oczy błyszczały. -
Jestem silniejsza, niż sama myślałam. Dzisiaj się o tym
dowiedziałam, kiedy przestałam uciekać i chować się. Jedyną
rzecz, której żałuję - powstrzymała łzy, które znów napłynęły
jej do oczu - to to, że nie wiedziałam tego jeszcze dziś rano.
Ale ty byłeś dzisiaj zachwycający! Nieugięty!
- Gazety przedstawią mnie pewnie jako zimnego i
pozbawionego serca drania - uśmiechnął się blado.
- No i co z tego! I tak ja wiem lepiej - szepnęła, głaszcząc
go i pieszcząc jego włosy. - Oto mój dowód! - Pochyliła się i
przycisnęła usta do jego koszuli w miejscu, w którym
znajdowało się serce.
Armand na chwilę zamknął oczy. Potem pochylił się i
pocałował ją w czubek głowy.
- Ellen - jego miękki głos niemal ginął w jej włosach. -
Kocham cię. Nikt inny nie istnieje dla mnie na tym świecie.
Ty jesteś moim światem!
Ellen pomyślała, że serce wyskoczy jej z piersi, jak
uwolniony z klatki ptak. A potem roześmiała się pełnym,
radosnym śmiechem, w którym słychać było szczęście.
- To, chodź, Maestro, chodź i to udowodnij!
Poczuła nagle, jak jego mięśnie silnie opinają się wokół jej
ciała. Uniósł ją, całując i pieszcząc, jakby chciał się upewnić,
że jest prawdziwa, że należy do niego na zawsze.
Ellen oddała mu pocałunek, przyjmując obietnicę, jaka
była w nim zawarta. Pragnęła dzielić życie z tym wspaniałym,
cudownym mężczyzną. Czym zasłużyła sobie na tyle
szczęścia? Odpowiedź znalazła w jego oczach, uśmiechu i
pieszczotach.
- Nie wierzę! Ale na śmierć zapomniałam, że Laurie i
Rick czekają na mnie przed filharmonią razem z dzieckiem.
Są moją uzbrojoną gwardią.
- Kto? Co!
Armand oparł się ramieniem o framugę drzwi, bawiąc się
kosmykiem włosów Ellen. Był wyraźnie zadowolony.
- Powinienem się domyślić. Ty, kochanie, i twoi
przyjaciele. Jeśli wpuścisz już kogoś do swego serca, jest tam
bezpieczny na zawsze. - Przełknął ślinę i dodał: - Czy wiesz,
że Clarence zadzwonił do mnie i zostawił dziwną wiadomość,
że butelka szampana i stolik do gry w karty czekają na moją
następną wizytę?
- Och, Armandzie - roześmiała się, szczęśliwsza niż
kiedykolwiek. - Kocham cię!
- I ja cię kocham.
Gdy otwierali drzwi, by pójść na spotkanie przyjaciół, w
garderobie zadzwonił telefon.
Wymienili spojrzenia i Armand podniósł słuchawkę.
Słuchał przez moment, po czym uśmiechnął się.
- Tak, jesteśmy tu razem. Wszystko będzie w porządku. I
dziękuję, że zechciałeś zadzwonić. Wręczył dziewczynie
słuchawkę.
- Hallo? - powiedziała ostrożnie, a potem westchnęła i
uśmiechnęła się. - Tak, tato. U nas wszystko w porządku. Czy
dasz wiarę tej historii? Wydaje mi się, że trochę to potrwa,
zanim przyzwyczaję się do bycia żoną sławnego dyrygenta.
Z okrzykiem radości Armand wziął ją w ramiona i całował
tak, jak gdyby nigdy nie miał przestać.
EPILOG
Drodzy czytelnicy, mamy dla was wiadomość. Nasza
gazeta nie tylko była pierwszą, która wyjaśniła prawdę
dotyczącą historii, o której było głośno przez jakiś czas i
której bohaterem był sławny dyrygent Orkiestry Symfonicznej
Armand Dante (nie wierzyliśmy w nią ani przez chwilę!), ale
donosimy niniejszym, że Maestro Dante wstąpił w związek
małżeński. Maestro, czemu ukrywałeś tak wspaniałą
wiadomość przed nami, lojalnymi miłośnikami Twego talentu.
Przesyłamy Panu i Pańskiej Uroczej Małżonce najlepsze
życzenia. Z niecierpliwością oczekujemy kolejnego sezonu
koncertowego.
Składamy
również
podziękowania
anonimowemu
nadawcy, który przysłał do redakcji to śliczne zdjęcie młodej
pary z jej podróży poślubnej po Europie!
- Nie ma za co! - roześmiała się Laurie i poszła nakarmić
dziecko.