Staff Adrienne & Goldenbaum Sally Symfonia na dwa serca i orkiestrę


Staff Adrienne

Goldenbaum Sally

Symfonia na dwa serca i orkiestrę

Rozdział 1

Brzdęk! Porcelanowy kubek Dana z namalowanym kotem wylądował na parkiecie. - Przykro mi, Garfield - powiedziała Ellen Farell, uginając się pod ciężarem wypełnionego po brzegi tekturowego pudła. Aby utorować sobie drogę, odsunęła nogą leżące na ziemi skorupy. - Młodzi lekarze nie powinni mieć tylu rzeczy - mruknęła - stawiając z hukiem pudło na ziemi. Czubkiem tenisówki zgniotła puste pudełko po czekoladkach. - Nareszcie! Pozbędę się w końcu tych gratów z mieszkania! Mojego mieszkania!

Nie dopuszczając do siebie dawnych uczuć, Ellen energicznym krokiem weszła do sypialni, by wynieść stamtąd zniszczone pionierki, czapkę baseballową i nie napoczęty karton importowanego piwa.

Poprawiając kasztanowe włosy, zatrzymała się na moment i obejrzała zgromadzone w drzwiach rzeczy. Błyszcząca brązowa walizka, którą w pośpiechu zapakowała, stała oparta o stojak na parasole. Obok znajdowało się pudło wypełnione pismami medycznymi, gazetami i wielokrotnie czytanymi opowiadaniami Travisa McGee. Na wierzchu leżała para męskich znoszonych butów.

- W porządku. Zaraz z tym skończymy. - Wzięła głęboki oddech, wsunęła ręce do kieszeni spodni, a potem wolno potrząsnęła głową. - Nie. Poprawka: już skończyliśmy. I to jakiś czas temu, Danie Newlin. Minął już miesiąc, odkąd rozstała się z młodym lekarzem. Było po wszystkim. Koniec. Wszak samotność jest lepsza niż udawanie, nieprawdaż? Powtarzała to sobie z uporem... ale ciągle odczuwała ból. Byli ze sobą trzy lata. Przez cały ten czas Dan stanowił nieodłączną część jej życia. Tym trudniej tyło jej teraz, gdy zrozumiała, że ich związek nie ma przyszłości.

Aby zapomnieć, brała dodatkowe dyżury. Wszystko było lepsze niż przejmujący chłód jej mieszkania. Ale to nie wystarczało. Nie tak wyobrażała sobie swoje życie. Ellen zakryła twarz dłońmi, gdy zaczęło ogarniać ją zmęczenie i smutek i poczuła, jak gorące łzy napływają jej do oczu.

Wchodząc do sypialni znów sięgnęła machinalnie do spływających kasztanową kaskadą na ramiona włosów. Jej wzrok padł na maszynkę do golenia, która stała w kubeczku na toaletce. Cholera! Oczy dziewczyny zabłysły. Zastanawiała się, czy to możliwe, by nienawidzić maszynki do golenia.

Tkwiła tam, nieruchoma i tępa, z kilkoma włosami przyklejonymi do ostrza. Dokładnie przypomniała, czym była znajomość z Danem Newlinem. Z jednej strony ona, Ellen - kochająca i szczodra, z drugiej zaś - zawsze skory do brania Dan. Kiedy był jeszcze stażystą, zawsze tłumaczył się brakiem czasu z powodu dużej ilości zajęć w szpitalu. Kiedy zaczął pracować jako lekarz, nic się nie zmieniło. Co stało się z ich uczuciem? Albo ich miłość wygasła już bardzo dawno, albo była tylko wymysłem Ellen.

Cóż, nadszedł czas, by z tym skończyć. Zadzwoniła do Dana i poprosiła go, aby przyjechał i zabrał rzeczy. Dopiero wtedy będzie mogła rozpocząć życie od nowa.

Chwyciła maszynkę i z celnością gracza Harlem Globetrotters wrzuciła ją do kosza na śmieci. Potem wyszła z pokoju, szeroko otworzyła drzwi i wypchnęła cały dobytek Dana na korytarz. Zrobione! Finis, jak mówią! Uśmiechnęła się, otrzepując ręce, lecz po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy.

Ellen oparła się o framugę drzwi. Przeszył ją strach. A jeśli nigdy więcej nikogo nie pokocha? Jeśli nic nowego jej już nie czeka? Żadna pasja, żaden burzliwy romans ani namiętna miłość?

Wargi Ellen zadrżały. Zamknęła oczy i przytrzymała się drzwi, aby nie upaść pod wpływem nagle ogarniającej ją słabości. Czy... czy kiedykolwiek jeszcze będzie szczęśliwa?

Ale nagle wyprostowała ramiona i otrząsnęła się z tych ponurych myśli. O, nie! Nie zamierza poddać się tak łatwo. Coś musi się wydarzyć! Ktoś musi pojawić się w jej życiu, nawet jeśli miałoby to nastąpić później, niż oczekiwała. Tym większa będzie to miłość!

Jej rozmyślania przerwał dzwonek telefonu. Szybko zamknęła drzwi i pospieszyła podnieść słuchawkę.

- Halo? O, cześć Laurie. - Głos Laurie Westin zawsze wywoływał uśmiech na twarzy Ellen. Po trzech latach małżeństwa z Rickiem Westinem jej najlepsza przyjaciółka wciąż promieniowała szczęściem i radością, która udzielała się także jej najbliższym. Za parę miesięcy spodziewała się dziecka.

- Słuchaj Ellen, Rick zaprosił do domu jednego z muzyków nowego zespołu jazzowego, który przyjechał do miasta i...

- I z pewnością chciałabyś, żebym przyszła na obiad, w dodatku najlepiej razem z deserem - zażartowała Ellen, wiedząc, jaki będzie ciąg dalszy.

- Och, Ellen, pośpiesz się. Rick mówi, że to świetny facet. Zależy nam, abyś go poznała. Wyjście z domu dobrze ci zrobi, a poza tym bardzo chcielibyśmy cię zobaczyć - przekonywała miękko Laurie.

Ellen roześmiała się głośno.

- Laurie, czy ty nigdy się nie poddasz?

- Oczywiście, że nie. Dzięki tobie poznałam Ricka i nie spocznę, dopóki nie znajdę dla ciebie równie odpowiedniego faceta. Przyjdziesz?

Ellen usiadła na kanapie obok telefonu.

- Laurie, nie chcę wydać się niewdzięczna, ale przypominasz sobie ostatniego przyjaciela Ricka? Był niższy ode mnie o piętnaście centymetrów i w dodatku nieustannie całował mnie w brodę. Nigdy więcej muzyków! Przyjdę jutro wieczorem i wezmę ze sobą lody czekoladowe. To mogę ci gwarantować. W każdym razie dzięki. Dziś muszę sprzątnąć mieszkanie i oczyścić je z pozostałości...

I nagle, odkładając słuchawkę, Ellen wiedziała już, jak to zrobić. W chwilę później ubrana w luźny sweter zbiegała po schodach.

- Clarence! - zawołała do mężczyzna w średnim wieku, który pracował tu jako dozorca. - Kiedy zjawi się Dan Newlin, by zabrać swoje rzeczy, powiedz mu, że wszystko z wyjątkiem jego kubka do kawy leży przed drzwiami mojego mieszkania. Kubek przedwcześnie opuścił ten świat!

Clarence uśmiechnął się z aprobatą.

- A pani wychodzi, panno Farrell?

- Tak, Clarence. Wyjeżdżam.

Wychodząc spostrzegła czarnego kota, który przeciął chodnik i biegł w jej stronę.

- Och, nie! Psik!

Kot uciekł z podwiniętym ogonem, a Ellen pobiegła do samochodu, usiadła za kierownicą i wyruszyła w drogę.

Przez opuszczoną szybę wpadał wiatr, targając jej włosy, a chłodne, jesienne powietrze owiewało twarz dziewczyny. Ten ożywczy powiew porwał jej myśli i uczucia, unosząc je ku błękitnemu, bezchmurnemu niebu. Na następnych światłach ostro skręciła w lewo. Tak musiało być. Pędząc w dół Wisconsin Avenue, Ellen Farrell zbliżała się do swego przeznaczenia.

To było takie proste - mknąć z ogromną prędkością, patrzeć, jak umykają krajobrazy, czuć na twarzy pęd powietrza. Była jak ptak, który wreszcie mógł rozwinąć skrzydła. Czuła się wspaniale!

Skręcając na autostradę, przyspieszyła jeszcze i włączyła radio. Rozległa się znana rockowa piosenka, której takt Ellen zaczęła wystukiwać jedną nogą, drugą naciskając pedał gazu. Włożyła okulary słoneczne i całkiem opuściła szybę. Tak długo tłumione uczucia znalazły wreszcie ujście. Ellen rozejrzała się dokoła, wzięła głęboki oddech i krzyknęła.

Krzyczała głośno i długo.

To było wspaniałe!

Tak cudowne, że wrzasnęła jeszcze raz, nic sobie nie robiąc z obecności sportowego samochodu, który pojawił się na lewym pasie. Gdy krzyknęła po raz kolejny, pozbyła się tego ciężaru tak długo leżącego jej na sercu. Dostrzegła wokół siebie czerwień jesiennych drzew, biel płynących po niebie chmur i nie mogła powstrzymać zachwytu. Czuła się jak więzień wypuszczony na wolność, jak człowiek, który wyszedł ze szpitala. Szczęśliwa. Wolna. Cóż z tego, że miłość nie jest łatwa? A kto powiedział, że ma być łatwa? Wciągnęła głęboko powietrze, uśmiechnęła się i przyspieszyła, czując się tak dobrze, jak nigdy dotąd.

Kiedy mijała mały sportowy samochód, który uprzednio ją wyprzedził, prędkościomierz wskazywał sto czterdzieści kilometrów na godzinę. Rzuciła kierowcy beztroski uśmiech, lecz nagle jej oczy rozszerzyły się z zachwytu. On był wspaniały! Był bardziej pociągający niż jego sportowy samochód. Ellen zawsze pragnęła takiego.... samochodu.

Z jednym łokciem opartym o szybę Armand Dante obserwował w bocznym lusterku szybko zbliżającego się starego mercurego. Ci zwariowani kierowcy! - pomyślał, marszcząc brwi z niezadowoleniem. Przez chwilę ujrzał na tle błękitnego nieba rozwiane, ciemne włosy i ogromne słoneczne okulary. Odwrócił się, by zganić spojrzeniem tę beztroską, młodą kobietę, lecz jej uśmiech zupełnie go rozbroił. Przez moment miał wrażenie, że serce przestało mu bić. Uśmiechnął się blado i zwiększył prędkość do stu trzydziestu.

Ellen poczuła się lekko oszołomiona, zwolniła nieco i zjechała na prawy pas. Patrzyła prosto przed siebie i liczyła do dziesięciu, po czym przygryzła dolną wargę, spojrzała we wsteczne lusterko. Wciąż tam był, jechał tuż za nią i patrzył wprost w jej lusterko. Ich oczy spotkały się. Uśmiechnął się do niej i był to najbardziej podniecający uśmiech, jaki udało jej się widzieć. Nie wierzyła swym oczom. Chyba śniła! Nigdy dotąd nie zdarzyło się jej coś podobnego.

Nagle nieznajomy dał jej znak światłami i zaczął ją wyprzedzać. Pewnie tylko wyobraziła sobie ten uśmiech, teraz on odjedzie i zniknie z jej życia na zawsze. Głupia dziewczyno, wyobrażasz sobie różne...

Oho! Serce zabiło jej mocniej. Sportowy samochód jechał tuż obok niej, dokładnie z tą samą prędkością. Spojrzała w bok. Nieznajomy uśmiechnął się, odsłaniając rząd białych, równych zębów. Była to chwila tak krótka, jak zrobienie zdjęcia, lecz Ellen dostrzegła wszystkie szczegóły: ciemne, śmiejące się oczy i bujne, rozwiane na wietrze czarne włosy. Rumieniąc się odwróciła wzrok na drogę, lecz po chwili ponownie spojrzała na nieznajomego. Tym razem przytrzymał wzrokiem jej spojrzenie. Niepewnie się uśmiechnęła i wzruszyła lekko ramionami. Niemalże słyszała jego śmiech. Odrzucił do tyłu głowę i puścił oko do Ellen!

Dziewczyna poczuła, że kręci jej się w głowię. Nigdy dotąd nie flirtowała z nieznajomymi na autostradzie, ale och... to było przyjemne! Jechała za nim dziesięć kilometrów i tym razem podniecała ją nie prędkość jazdy lecz fakt, że on ciągle obserwował ją w lusterku.

Nagle dostrzegła, że tylne światła jego samochodu zapaliły się i zgasły. Co teraz? - zastanawiała się z zakłopotaniem. Kilka minut później minęli policyjny radar skierowany w ich stronę. Poczuła wdzięczność. Co by było, gdyby pędziła z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę, krzycząc na wiatr? Nie tylko musiałaby zapłacić mandat, na który ją nie było stać, lecz prawdopodobnie odebrano by jej również prawo jazdy.

Uśmiechnęła się i pomachała przez okno, aby pokazać temu rycerzowi w błyszczącej stali, jak bardzo była mu wdzięczna. Odwzajemnił gest, a słońce zamigotało na jego opalonej skórze. Ten ruch był tak zmysłowy, że Ellen zadrżały oparte na kierownicy dłonie. Przez ostatnich kilka minut była taka wolna, beztroska i szczęśliwa! - Teraz mój los się odmieni - krzyknęła ze śmiechem.

Gdyby tylko jechała jako pierwsza, bez wahania włączyłaby prawy migacz, aby zatrzymać ten samochód z atrakcyjnym kierowcą w środku i móc się przedstawić. Nie było to w jej stylu, ale nie mogłaby zaprzepaścić takiej szansy. Ośmieliłaby się to zrobić tylko ten jeden raz. Może szczęście by jej dopisało.

Jakby wiedziony jej myślą, sportowy samochód zwolnił i zjechał na pobocze.

Ellen jak we śnie zjechała za nim.

Zobaczyła, że kierowca wysiadł i z uśmiechem zaczął iść w jej kierunku. Był wysokim, silnie zbudowanym, lecz szczupłym w biodrach mężczyzną.

Bez chwili zastanowienia otworzyła drzwi i również wysiadła. Nogi miała jak z waty. Uśmiechnęła się. Uniosła okulary, opierając je na włosach. Serce zabiło jej jeszcze mocniej.

- Cześć! - Modliła się w duchu, by udało jej się zachować kamienną twarz.

- Cześć. Niewiele brakowało, a mogłabyś mieć kłopoty.

- Och, wiem! Dzięki za ostrzeżenie. Mandat to najgorsza rzecz, jaka mogłaby mi się teraz przydarzyć...

- Dla mnie mandat zawsze jest najgorszą rzeczą. Znam tyle przyjemniejszych sposobów wydawania pieniędzy. - Mówił spokojnie, ale Ellen czuła na swej twarzy jego spojrzenie.

W wyobraźni widziała się, jak tańczy w objęciach tego mężczyzny, przy blasku świec, aż po blady świt. Siląc się na spokój, lekko się uśmiechnęła.

- Masz rację. Ale skąd wiedziałeś, że przed nami jest policja?

- Moi przyjaciele zainstalowali małe urządzenie, aby oszczędzić mi kłopotów. - Pokazał zęby w uśmiechu. - Powinnaś zafundować sobie podobne, chociaż wątpię, czy przydałoby się przy stu czterdziestu kilometrach na godzinę.

W jego ciemnych oczach dostrzegła rozbawienie.

- Och, zwykle nie jeżdżę tak szybko! Naprawdę prowadzę ostrożnie i bezpiecznie.

Uniósł brew, jakby chciał powiedzieć, że rozmowa z obcym mężczyzną na poboczu autostrady nie należy do rzeczy najbezpieczniejszych dla młodej damy.

Potrząsnęła głową, brązowe włosy zawirowały wokół twarzy. Było w nich więcej złota niż sądził... choć być może to tylko słońce w nich się odbijało.

Kiedy spojrzał jej w oczy, wytrzymała jego wzrok i powtórzyła z przekonaniem:

- Naprawdę rzadko robię takie zwariowane rzeczy. W jej spojrzeniu wyczytał, że mówi prawdę.

- To dobrze - rzekł, wyciągając rękę. - Mogę spytać, jak masz na imię?

- Ellen, Ellen Farrell - przedstawiła się. - A ty?

- Armand Dante. - Uśmiechnął się szeroko. - I bardzo się cieszę, że cię poznałem.

- Ja również.

Zaczęła się śmiać, zachwycona niedorzecznością sytuacji, w jakiej się znaleźli, stojąc tu, na poboczu autostrady, po której pędziły samochody. Iskierki wesołości zapaliły się również w jego oczach.

- Dokąd pędziłaś, Ellen, z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę? Do pracy czy na spotkanie?

- Nigdzie - odparła, czując, jak płoną jej policzki. - Po prostu... świętowałam. Jest taki piękny dzień. - Mówiąc to odwróciła wzrok.

Przyglądał się jej twarzy: pełnym policzkom, ogromnym błękitnym oczom i zniewalającemu uśmiechowi.

- Zaczekaj chwilę - powiedział, odwracając się w stronę swego samochodu. Wyjął z niego cienki, skórzany notes i wieczne pióro.

- Czy moglibyśmy się jeszcze spotkać? Podasz mi swój adres i telefon?

Była zbyt zaskoczona, by myśleć. Zbyt szczęśliwa, by się zastanowić. Wzięła notes, przerzuciła pokryte nutami kartki, aż znalazła czystą stronę.

Wpisała swoje nazwisko i adres i oddała mu notatnik.

Od razu przeczytał głośno, co napisała, a w jego ustach te znane jej przecież dane brzmiały dziwnie tajemniczo.

- Niedługo się spotkamy - obiecał z promiennym uśmiechem.

Wydawało jej się, że śni. Cudowny początek, kusząca zapowiedź upojnych dni i nocy. Ellen powstrzymała uśmiech. Ostatnie tygodnie wypełnione pracą i niepokojem sprawiły, że całkowicie schroniła się w świecie marzeń! Czuła, że wykonuje głową potakujący gest, ale z ust dziewczyny nie padło żadne słowo.

Armand Dante przyglądał jej się z uwagą. Chciał coś dodać, ale właśnie jego oczy dostrzegły coś ponad głową Ellen.

- Wygląda na to, że mamy towarzystwo. Prawdopodobnie chcą się upewnić, czy nie trzymam cię na muszce.

Ellen odwróciła się i dostrzegła wolno zbliżający się samochód policyjny. Przez okno wychylał się umundurowany mężczyzna obserwując całą scenę.

- Wszystko w porządku? - zapytał.

- O tak, dziękuję - odpowiedziała szybko Ellen. Przystanęłam, bo mi nogi zdrętwiały, a ten pan zatrzymał się, aby sprawdzić, czy nie potrzebuję pomocy.

- Rozumiem. To wszystko, co chciałem wiedzieć.

- Cóż - odparła uśmiechając się nerwowo. - Chyba już pojadę.

- Żebym nie musiał was stąd wyganiać - mruknął policjant. Twarz Ellen pokrył rumieniec.

- Oczywiście, że nie. Ja naprawdę muszę już jechać. Jeszcze raz panu dziękuję. Armand delektował się każdym jej słowem, każdym gestem.

- Niebawem się spotkamy - powtórzył, w jej mniemaniu nieco zbyt głośno. Zrobił do niej oko i skierował się do swego samochodu.

- Żegnaj - wyszeptała Ellen. Usiadła za kierownicą i włączyła się do ruchu na autostradzie tuż za małym sportowym samochodem.

Na następnym skrzyżowaniu Armand skręcił w lewo, machnąwszy Ellen na pożegnanie, ona zaś zawróciła do domu.

Dopiero przejeżdżając nad odbijającymi światła wodami rzeki Potomac, zdała sobie sprawę z tego, co zrobiła. Podała swoje nazwisko, adres i telefon zupełnie obcemu mężczyźnie. Ona, która wiedziała, jak niebezpieczni mogą być ludzie, ona, która na codzień pracując w szpitalu miała do czynienia z ofiarami napadów. Mordercy i gwałciciele, mężczyźni, którzy o trzeciej w nocy dzwonią do twego mieszkania i grożą ci, dysząc w słuchawkę! Opanował ją strach. Poczuła, jak pocą się jej ręce, a serce podchodzi do gardła.

Próbowała trzeźwo ocenić sytuację. Ten wspaniały mężczyzna, którego poznała, nie wyglądał na kryminalistę. Nie, człowiek o tak ciepłych oczach i łagodnym uśmiechu nie może być zły! Czy jednak dobrze postąpiła, podając mu swe dane? Po raz pierwszy w życiu poczuła się całkowicie bezradna. No, może drugi, jeśli liczyć dzień, w którym wraz z Laurie trafiła do klasztoru. A właściwie trzeci, gdyby dodać do tego jeszcze jej związek z Danem.

Jej życie rozpadało się na kawałki!

Kiedy zaparkowała samochód, podążyła w stronę domu krokiem, w którym na tyle wyraźnie dawało się zauważyć dręczącą dziewczynę niepewność, że Clarence pospieszył by jej pomóc.

- Panno Farrell, wygląda pani nie najlepiej. Czy wszystko w porządku?

- Nie, Clarence! - Ellen wsparła się na jego ramieniu, z trudem łapiąc powietrze. - Myślę, że narobiłam sobie kłopotów. Dałam swój adres zupełnie obcemu mężczyźnie - zakryła twarz ręką. Czuła się upokorzona, lecz była tak przerażona, że musiała komuś o tym powiedzieć. - Czy mógłbyś dziś zajrzeć do mnie parę razy? I miej oko na wysokiego, przystojnego bruneta, który może się tu zjawić.

- Wystarczy szepnąć słówko i wszyscy w tym domu będą na niego czatować!

- Clarence!

- Przepraszam... po prostu żartowałem. Widzę, że naprawdę jest pani tym przerażona, ale proszę się nie martwić, Clarence będzie pani osobistym aniołem stróżem.

- Myślę, że przydałaby mi się opieka świętego Bernarda... odrobina brandy dobrze mi teraz zrobi!

Rozdział 2

Niełatwo było zadziwić Ellen Farrell, ale to, co powiedział jej Clarence, poruszyło ją do głębi. - Kogo złapałeś?... Och, nie, Clarence!... Tak, pamiętam co powiedziałam, ale... - Głos Ellen załamał się. W najskrytszych marzeniach nie przypuszczała, że on się pojawi. Ciemny, tajemniczo wyglądający mężczyźni - szczególnie ci niewiarygodnie przystojni - pojawiają się tylko w snach, nigdy u progu twego własnego mieszkania! Wsuwając opalone stopy w kapcie, które stały pod kanapą, Ellen podbiegła do drzwi. Wizja Clarence'a zaciskającego palce na szyi nieznajomego sprawiła, że dziewczyna jak oszalała zbiegła po wąskich schodach.

- Mój Boże!

Stanęła jak wryta, a serce zaczęło tłuc jej się w piersi.

Klęcząc nieruchomo na kafelkowej posadzce, Clarence trzymał w miażdżącym uścisku mężczyznę w ciemnym płaszczu, w którego ręku tkwił pognieciony bukiet herbacianych róż.

- A... to pan? - upewniła się Ellen, przyglądając się badawczo ciemnej głowie. Oczywiście, że to był on. Nikt inny nie mógł być właścicielem tych wspaniałych, kruczoczarnych włosów, które niemalże same prosiły się, by zanurzyć w nich palce.

Mężczyzna spróbował unieść głowę, by na nią spojrzeć, ale chwyt judo, który zastosował Clarence, umożliwiał mu jedynie obserwację fragmentu podłogi i przeciwległej ściany.

- Twój głos... zgadza się... ale nie jestem pewien. Czy mogłabyś za mnie pokrzyczeć? Zawsze pamiętam, by krzyczeć - choć mówił z trudem, w jego głosie brzmiał ślad rozbawienia.

Z ust Ellen wydobyło się westchnienie ulgi. Dzięki Bogu, nie jest pozbawiony poczucia humoru! - pomyślała. Być może nie wsadzi jej za to do więzienia, choć z pewnością na to zasługiwała.

- Clarence, przestań! W porządku!

- To nie ten facet? Wygląda tak jak ten, co go pani opisała!

- Nie! To znaczy masz rację, ale... - zdołała powstrzymać uśmiech. - Jesteś świetnym detektywem, ale jak się bliżej przyjrzałam temu człowiekowi, to widzę, że on nie może być groźny. Wpuść go, Clarence.

Dozorca od razu rozluźnił chwyt.

Podnosząc się z pozycji, którą zajmował przez ostatnie kilka minut, Armand Dante spojrzał przeciągle w szeroko otwarte, błękitne oczy Ellen.

Nie był człowiekiem słynącym z cierpliwości, jednak w tym momencie jedyne, co mógł zrobić, to potrząsnąć głową i uśmiechnąć się, zamiast wygłosić jedną ze swych tyrad dotyczących zasad dobrego wychowania.

- Cóż, panno Farrell - odezwał się głosem niskim i cichym, który brzmiał nieomal teatralnie - myślę, że kiedyś uda nam się spotkać w normalnych okolicznościach!

Ellen wybuchnęła śmiechem.

- Bardzo mi przykro, ja... - jej wilgotne oczy błyszczały. - Wszystko panu wytłumaczę, ale...

- Ale to i tak nie miałoby sensu! - wtrącił Clarence, również nieco rozweselony. - Całe zajście zawdzięcza pan pannie Farrell. Bardzo za wszystko przepraszam, panie...

- Dante. Nie ma za co. A przy okazji, to był całkiem niezły chwyt. - Uścisnął dłoń starszemu panu, a w jego oczach błyszczały iskierki humoru. - No, cóż interesujący początek wieczoru. - Spojrzał na Ellen. - Być może zapowiedź tego, co nastąpi?

Patrzył na nią tak badawczo, że dziewczyna poczuła się onieśmielona i co gorsza - dziwnie podniecona i zmieszana. Zarumieniła się. Przykryła policzki dłońmi, lecz nie odwróciła wzroku.

- Czemu... czemu pan tu przyszedł?

Armand uśmiechem skwitował to pytanie i wręczył jej róże. Próbował sobie już na nie odpowiedzieć, kiedy szukał w notesie adresu znajomej z autostrady. A gdy pędził tu jak oszalały, czuł się jak dziecko, ale nie mógł jej o tym powiedzieć.

- Aby przynieść kwiaty pięknej damie, która przydała blasku memu nudnemu dniowi. I aby zapytać, czy ta dama nie zjadłaby ze mną kolacji.

- Kolacji...? - powtórzyła Ellen, starając się, by jej głos brzmiał naturalnie. - Kolacji?

- Tak. - Lekko ujął ją za łokieć, obracając w stronę drzwi, za którymi rozpościerała się noc. - Zaparkowałem samochód tuż obok, w miejscu, gdzie jest zakaz. Chciałbym panią porwać, zanim wlepią mi mandat, a potem zjeść z panią kolację przy świecach.

Clarence z entuzjazmem pokiwał głową.

- Brzmi to nieźle, panno Farrell. Mała przejażdżka dobrze by pani zrobiła!

Ellen spojrzała na niego z naganą. Uwagi Clarence'a na temat jej intymnego życia, a raczej jego braku, były w tej chwili najbardziej jej potrzebne do szczęścia!

- Cóż, bardzo to miło z pana strony - odpowiedziała pospiesznie, aby uniemożliwić Clarence'owi czynienie dalszych spostrzeżeń. - Brzmi to niezwykle zachęcająco! - Wzięła Dantego pod rękę i wyprowadziła, by uniknąć dalszej rozmowy z zatroskanym Clarence'em.

Armand przystanął, nie kryjąc lekkiego uśmiechu.

- Coś nie tak? - zapytała Ellen. - Zmienił pan zamiar?

- Nie - odpowiedział, obejmując wzrokiem jej postać. - Ale może zmieniłaby pani buty? Choć te wydają się bardzo do pani pasować. - Jego głos brzmiał żartobliwie, a zarazem podniecająco.

Ellen spojrzała na długie uszy królików przyczepionych do jej różowych kapci.

- Oczywiście! - Roześmiała się. - Prawie zapomniałam. Nigdy nie biorę Mopsy i Flopsy na kolację. Rzuciła mu spojrzenie spod długich, czarnych rzęs.

Armand patrzył na nią, aż ich spojrzenia się spotkały. I w tym momencie zrozumiał, dlaczego stał tutaj w tym chłodnym korytarzu, zapraszając Ellen Farrell na kolację.

- Przykro mi, ale naprawdę będę musiała wrócić do domu przed jedenastą. - Ellen niechętnie spojrzała na zegarek, kiedy kelner przyprowadził ich do zarezerwowanego stolika.

- Widzę, że zjem kolację z Kopciuszkiem!

- Tak jakby - zaśmiała się Ellen. Czuła się wspaniale. Niedługa przejażdżka jego samochodem sprawiła, że miała uczucie, że znała Armanda od lat. Nic o nim nie wiedziała, jednak ten krótki okres wystarczył, wbrew wszelkim regułom, by go polubić.

- Hmm, a gdzie moja wróżka z bajki ukrywała się dotąd?

Rumieniec podkreślił delikatną, różową barwę jedwabnej bluzki dziewczyny.

- Bardzo nam miło gościć pana, panie Dante - kelner lekko pochylił głowę.

Podczas gdy Armand rozmawiał ze znajomym kelnerem, Ellen z ciekawością się rozglądała. Trafili do pięknej, drogiej restauracji. Dziewczyna była tu tylko raz, przed trzema laty, kiedy jej najlepsza przyjaciółka, Laurie O'Niell i Rick Westin postanowili się pobrać. Armand najwyraźniej bywał tu częstym gościem.

Po zamówieniu butelki szampana, całkowicie poświęcił swą uwagę Ellen.

Może miał rację mówiąc, że ona jest Kopciuszkiem, pomyślała odwzajemniając uśmiech.

- Armand? - Spojrzenie błękitnych oczu spoczęło na mężczyźnie. - Armand, to wszystko jest takie zwariowane, całkiem nie w moim stylu. To znaczy, zwykle nie mam zwyczaju....

- ...podrywać mężczyzn na autostradzie, a potem skazywać ich na walkę z Clarence'em? - Ujął jej dłoń, a gdy się uśmiechnął, wokół oczu powstały drobne zmarszczki.

- Co? To t y mnie poderwałeś! A Clarence jest po prostu nieco nadopiekuńcza, to wszystko. Próbowała nie zwracać uwagi na prowokujące ciepło jego dłoni. Nie było to łatwe!

- Masz absolutną rację - zgodził się Armand z galanterią. - To wszystko moja wina. I wierz mi lub nie, pierwszy raz zakochałem się na autostradzie numer 495.

Ellen przestała na moment oddychać, a potem uznała, że to kurtuazyjny żart, jaki mówi się przy kolacji ze świecami. Podjęła rozmowę.

- Pierwszy? Gdzie zatem zwykle się zakochujesz? Na Wisconsin Avenue? Ja wolę N Street. Aczkolwiek czasem w lecie Autostrada numer 50 ma nieodparty urok...

Armand lekko dotknął jej policzka opuszkami palców, a Ellen poczuła, że słowa więzną jej w gardle.

- Zadziwiasz mnie, Ellen. Nie wiem, co jest w tobie innego, ale wiem, że jesteś wyjątkową kobietą. Ellen zarumieniła się. Spojrzała na jego wyraziste rysy, lecz szybko opuściła wzrok na krawat. Zawsze

zdawała sobie sprawę ze swych silnych i słabych stron. Otwartość w rozmowach z ludźmi z pewnością należała do tych pierwszych. Ale teraz, choć kelner postawił między mmi talerz delikatnie pachnących ostryg, czuła się bardziej onieśmielona, niż na swym pierwszym studenckim balu w Akademii Świętego Józefa w Pittsburghu w Pensylwanii.

Niechętnie uwolniła rękę i napiła się chłodnego, wytrawnego szampana. Odchyliła głowę i spojrzała na Armanda z udawaną pewnością siebie.

- Nic o mnie nie wiesz. Nic. Mogłabym być jedną z tych kobiet z ulicy... Ze zdziwieniem uniósł brew.

- ...albo skorumpowanym politykiem. Albo kimś, kimś, kto oskubie cię z pieniędzy. Armand uśmiechał się coraz szerzej.

- Jakich pieniędzy?

Ellen machnęła ręką, a potem wskazała na jego świetnie skrojony garnitur.

- Cóż, ta restauracja, twój garnitur, samochód. Z pewnością nie należysz do najbiedniejszych. - Oparła ramię z powrotem na stole. - Naprawdę powinieneś być ostrożniejszy. Ale miałeś szczęście. Z mojej strony nic ci nie grozi. - Pochyliła się do przodu, głęboko zaglądając mu w oczy.

Armand wykorzystał ten moment, by ponownie ująć jej dłoń. Już uwielbiał ją dotykać, czuć pod palcami chłód jej skóry.

- Zupełnie nic?

Sposób, w jaki do niej mówił, przejmował ją do głębi. Zwykłe słowa nabierały dziwnej tajemniczości. Słuchając ich, czuła się jak królowa.

- Z mojej strony nic. Natomiast to, czy ja jestem bezpieczna przy tobie, to zupełnie inna sprawa. Może o tym powinniśmy porozmawiać? - zajrzała mu w oczy.

Kiedy pochyliła się do przodu, jej piękne, kasztanowe włosy miękką falą spłynęły na jedną stronę. Armand obserwował, jak blask świec dobywał z nich jedwabiste refleksy. Myślał, że są to włosy, które pragnąłby pieścić i zanurzyć twarz.

- Nic ci ze mną nie grozi Ellen. Możesz mi zaufać.

Ale jego oczy płonęły tak dziwnie, że Ellen zastanawiała się, jaka jest jego definicja bezpieczeństwa, a także, gdzie zniknął jej zdrowy rozsądek.

Pojawienie się kelnera przerwało dalsze rozważania. Stół zapełnił się półmiskami z mięsem a la Wellington, ostrygami i kolorowymi sałatkami w pysznych sosach.

Rozkoszowali się jedzeniem i miłą rozmową. Armand uwielbiał wodospady, jazdę na nartach, duszone ostrygi i filmy Woody Allena. Ellen z radością stwierdziła, że podzielał jej miłość do lodów czekoladowych. Rozmawiali o polityce zagranicznej, zaciekle sprzeczając się przy omawianiu ostatnich wydarzeń. Ellen założyła włosy na ucho i z rozgorączkowaną twarzą opadła na oparcie fotela. Czuła się szczęśliwa jak dziecko. Jedynie wydarzenia ostatnich miesięcy przesłaniały jej radość.

Gdy kelner napełnił ich kieliszki szampanem, Armand wzniósł toast.

- Za czarującego Kopciuszka z autostrady. Oby nigdy nie zgubił pantofelka.

Ellen uniosła kieliszek. Nagle ujrzała w wyobraźni swoje pielęgniarskie buty, które czekały na nią w domu.

- Mam nadzieję, że nie zgubię - szepnęła i wypiła łyk szampana, znajdując dziwną radość w fakcie, że Armand wzniósł toast na jej cześć. Spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Twoje nazwisko... wydaje mi się znajome. Jakbym gdzieś już je słyszała. Ellen podniosła do ust kęs mięsa.

Armand roześmiał się.

- Może myślisz o poecie? Boska komedia"! Ellen potrząsnęła głową.

- Nie, to coś bardziej współczesnego - bezskutecznie szukała w pamięci. - Kto wie, może spotkaliśmy się w poprzednim wcieleniu?

- Nigdy. Jakże mógłbym cię zapomnieć?

Jego zaloty były tak subtelne i zmysłowe, że Ellen była oczarowana.

- Proszę pana - podszedł kelner, trzymając ręku zadrukowaną kartkę. - Jeśli mógłbym przeszkodzić. Pewna kobieta prosiła mnie o pański autograf. Normalnie nie śmiał bym o to prosić, ale...

- Ale tak się składa, że ta kobieta, to żona twojego szefa, tak? - Armand spojrzał na speszonego kelnera, po czym złożył na programie swój podpis.

Ellen patrzyła na całą scenę pełnymi zdziwienia oczami, a potem nachyliła się, próbując odczytać, co było napisane na karteczce. Armand usłużnie przesunął program w jej stronę. U dołu kartki widniał podpis Armanda.

- Twoje nazwisko... - mruknęła pod nosem, ściągając w zamyśleniu brwi. - Tak, moje. Mam nadzieję, że to nie falsyfikat.

Ellen odczytała cały tekst.

- „Armand Dante, dyrygent. Orkiestra Symfoniczna w Virginii."

Spojrzała na niego z uwagą. Nie wyglądał na dyrygenta. Czy oni nie są zwykle nieco starsi, bardziej siwi? Jedyne nazwiska znanych dyrygentów, jakie jej przychodziły do głowy, to Leonard Berstein i Arthur Fiedler. Armand z całą pewnością nie przypominał żadnego z nich.

Z ciemnymi, niemalże czarnymi oczami i mocno zarysowanym podbródkiem wyglądał bardzo intrygująco. Przypominał może włoskiego piłkarza, może niekonwencjonalnego gwiazdora filmowego, ale dyrygenta? Przechyliła na bok głowę.

- Ty jesteś Armandem Dantem? Tym sławnym dyrygentem? Tutaj? - Czuła się głupio, ale starała się opanować zmieszanie. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - zapytała.

- Dlaczego? - Armand roześmiał się szczerze. - Ellen, czy mając takie imię jak moje, można zachować anonimowość? Ilu znasz Armandów? Przecież mówiłem ci, jak mam na imię...

- Ale nie wyjaśniłeś mi. To znaczy nie uzmysłowiłeś mi tego faktu. Oczywiście, że słyszałam o tobie. Po prostu zapomniałam, to wszystko!

Ale w duchu miała do siebie żal. Każdy przecież wie, kim jest Armand Dante! Wybuch wesołości Armanda przerwał jej ponure rozmyślania.

- Ellen Farrell, nigdy nie byłaś na żadnym moim koncercie, prawda?

Ellen przygryzła wargę. Potem, biorąc głęboki wdech, napotkała jego pełne wesołości spojrzenie.

- No cóż, rzeczywiście przyznaję, że nie. Niewiele wiem o muzyce poważnej. - Potrząsnęła głową, a jej ciemne włosy rozsypały się wokół twarzy. Dumnie uniosła brodę. - Ale to oczywiście nie znaczy, że w ogóle nie słucham muzyki. Mam przyjaciela, Ricka Westina, który gra na banjo...

- Rick Westin? Tak, słyszałem o nim. To całkiem niezły artysta.

- Jest wspaniały. Jego muzykę rozumiem. Ona opowiada o prawdziwym życiu, przemawia do mnie. Z muzyka klasyczną nigdy nie miałam żadnego kontaktu. I obawiam się, że nigdy już nie będę miała możliwości poznać jej lepiej.

Czuła się tak niezręcznie, jakby skrytykowała jego głos czy kolor włosów. Armand ani trochę się tym nie przejął. Z czułością dotknął jej policzka.

- Ależ to nieprawda. Zresztą i tak nie o to chodzi. Nie musisz przepraszać za to, że nie słuchasz muzyki poważnej. A już z pewnością nie mnie.

- Ja nie przepraszam. Po prostu chcę, żebyś dobrze mnie zrozumiał. Chodzi mi o to...

O co naprawdę? - zastanawiała się. Z rozkoszą przeżywała każdą chwilę tego wieczoru. Armand Dante sprawił, że czuła się doceniana, pełna życia. A jeśli jeszcze kiedykolwiek przyszłoby mu do głowy gdzieś ją zabrać, powinien wiedzieć, jak niewiele miała wspólnego z muzyką klasyczną! Pasowali do siebie jak wół do karety.

Podziwiała się za swą uczciwość i realizm, choć wcale nie pragnęła zdobywać się na nie w tej chwili.

- Cóż, wydaje mi się to bardzo zabawne: ty, sławny dyrygent jedzący kolację ze mną, skromną pielęgniarką, która nie ma pojęcia o muzyce poważnej, a większość swego czasu spędza w sali zabiegowej miejskiego szpitala. - Zrobiła pauzę. - Oboje możemy uznać to za zabawne zdarzenie, prawda?

Armand Dante pochylił się nad stołem, obserwując dziewczynę z uwagą i skupieniem.

- A więc jesteś pielęgniarką? To wiele tłumaczy.

- Tłumaczy to, że muszę być w domu o dziesiątej trzydzieści. Mam dzisiaj nocną zmianę. Mimo wszystko nie jestem Kopciuszkiem - zażartowała.

Ellen ogarnął smutek, który odczuwamy, budząc się ze wspaniałego snu do szarej rzeczywistości. Za kilka godzin znajdzie się już w pracy, a Armand Dante zniknie z jej życia na zawsze. Ale był to cudowny wieczór. Więc może warto przeżywać teraz ten smutek?

- Powinienem był zgadnąć, że jesteś pielęgniarką - nieświadom jej rozterek, dokończył Armand.

- Dlaczego? Czy wyglądam jak Florence Nightingale? A może masz na myśli moje podejście do ludzi? - Podparła ręką brodę.

- Ani to, ani to. W twoich oczach widać jakąś iskierkę współczucia, zrozumienia dla ludzkich cierpień. To po tym powinienem się zorientować - wyjaśnił z powagą Armand.

- Iskierkę - powtórzyła Ellen z rozrzewnieniem. - Armandzie, myślę że to zasługa wina, które wypiliśmy, lecz mimo to dziękuję ci za uroczy komplement. Ale muszę ci się przyznać, że zostałam pielęgniarką jedynie przez przypadek, nie z powołania.

- Przez przypadek?

- Tak. Kiedy skończyłam średnią szkołę, przedstawiono nam niewiele propozycji pracy: pielęgniarka, nauczycielka lub siostra opatrzności. Nigdy nie chciałam zostać nauczycielką, a po sześciu tygodniach spędzonych w klasztorze okazało się, że zupełnie nie nadaję się do zakonnego życia. Więc zostałam pielęgniarką.

Armand roześmiał się pełną piersią. Ellen wyobraziła sobie, jakby to było, gdyby mogła oprzeć dłonie o jego tors i niemal czuła w opuszkach palców głębokie wibracje, jakie wydobywały się z jego piersi, gdy mówił. Zmusiła się, by spojrzeć na jego twarz.

- Jak widzisz - nic interesującego.

- Chyba żartujesz! Powiedz, naprawdę byłaś w klasztorze? - Nie mógł sobie wyobrazić tej pełnej życia dziewczyny zamkniętej w klasztornych murach.

- Tak - odparła z uśmiechem. - I co więcej, podobało mi się tam! Przez pierwsze pięć tygodni. Była ze mną Laurie, moja najlepsza przyjaciółka. Spędzałam czas, podtrzymując na duchu ją i inne dziewczęta, rozweselając je, by zapomniały o tęsknocie za domem i wskazując im chwalebny cel stojący przed nimi. Aż nadszedł czas, że sama musiałam się nad nim zastanowić i śmiertelnie mnie to przeraziło. Z błogosławieństwem mych przełożonych czym prędzej opuściłam to miejsce. - Jej głos zmiękł. - Wiedzieli, że dla każdego powinno znaleźć się miejsce w klasztorze, ale ja po prostu tam nie pasowałam.

- A zatem twoje miejsce jest tu, w Waszyngtonie? - Armand chciał, żeby mówiła dalej. I chciał, żeby mógł zaglądać w jej oczy, których blask opromieniał jego duszę.

- Nie, nie całkiem. Jestem tu na razie, ale czasem jakiś głos mówi mi: „Nie należysz do tego miejsca Ellen" - odpowiedziała szczerze Ellen. - Ale życie niesie ze sobą tyle niespodzianek, że kto wie, co wydarzy się jutro? - Splotła jego palce ze swoimi. - Ale wiem na pewno, co przyniósł mi dzisiejszy, uroczy wieczór spędzony z tobą. Dziękuję, Armandzie. Zawsze, kiedy będę jechać autostradą albo przeczytam gdzieś o twoim koncercie, pomyślę wtedy o tobie. Także jedząc lody czekoladowe.

Przez moment, kiedy cofała rękę, jej uśmiech zadrżał w blasku świec.

- To był cudowny wieczór, ale teraz trzeba się rozstać.

- Nie, panie Rosen, nie zmieniłam uczesania - powiedziała Ellen, poprawiając pacjentowi wenflon. Stary dramatopisarz przyglądał się jej badawczo znad szpitalnych prześcieradeł.

- Coś się w pani zmieniło, to tak pewne, jak ta przeklęta igła w moim ramieniu!

- Proszę się uspokoić, panie Rosen. - Ellen wprawnym ruchem ujęła jego przegub, aby zbadać puls. Elliot Rosen, częsty gość tutejszego szpitala, dawno już pozyskał sobie jej sympatię.

- Uspokoić się? Pani mnie mówi o spokoju? - Zmrużył z uśmiechem oczy. - Widać, że dziś buja pani w obłokach. O czym pani myśli, Ellie?

Jego niski śmiech zawsze zdumiewał Ellen. Był silny i wibrujący, przecząc niejako kondycji, w jakiej znajdowało się ciało pacjenta.

- O wołowinie a la Wellington i deserze czekoladowym! - odparła Ellen.

- Kolacja z mężczyzną? - Brwi starszego pana uniosły się.

- Tak. - Ellen poklepała go po ramieniu. - Z Armandem Dantem! Elliot Rosen aż uniósł się na łokciu.

- Ellie, żartujesz sobie ze mnie.

- Ależ nie, panie Rosen. Czy wie pan, kim on jest? - Oczy Ellen zwęziły się.

- Czy wiem? Siostro Farrell, powinna się pani wstydzić, zadając takie idiotyczne pytania! Oczywiście, że wiem! - Jego głos nabrał mocy. - Moim skromnym zdaniem, jest jednym z najwybitniejszych żyjących dyrygentów. - Uniósł się wyżej i pogroził jej swym długim, szczupłym palcem. - Pamiętaj o tym, młoda damo, że Armand Dante jest prawdziwym artystą!

W szpitalnym pokoju rozległ się głośny śmiech Ellen. Wyciągając do przodu ręce, potrząsnęła głową.

- Panie Rosen, ja wcale tego nie neguję. Chciałabym jedynie wiedzieć o nim tak dużo, jak pan. Nawet nie skojarzyłam jego nazwiska!

Elliot Rosen zachichotał i opadł na poduszki. - Wystarczy spotkać Ellen Farrell i każdą gwiazdę można ściągnąć z piedestału. - Pociągnął białe prześcieradło pod samą brodę. - Powiem ci, co zrobię. Poproszę, by przysłano mi jutro kilka jego kaset i razem posłuchamy tej wspaniałej muzyki.

Właśnie o tym dziś była mowa, pomyślała Ellen, a na głos powiedziała:

- Dziękuję, panie Rosen. Z przyjemnością.

- Dobrze. A kiedy znów spotkasz tego dżentelmena?

- Och - głos Ellen przygasł. - Nie sądzę, żeby to miało nastąpić. Dzisiejszy wieczór to był po prostu los na loterii. Na pewno się już nie powtórzy. Armand nic nie wspomniał o kolejnej randce.

Odprowadziwszy Ellen pod drzwi jej domu raz tylko delikatnie ją pocałował, a potem odszedł. A ona, oparta o drzwi, przepełniona dziwną radością, patrzyła za nim. Barwa głosu, głębia ciemnych oczu i chłód nieskazitelnie białej koszuli miały nieodparty urok. Ale i tak z pewnością nigdy już nie ujrzy Armanda.

- Oczywiście, że się jeszcze spotkacie! - Głos Eliota Rosena brzmiał pewnie. - Kiedy mężczyzna jest samotny, potrzebuje takiej dobrej kobiety, jak ty, Ellie. A teraz zostaw mnie, proszę, samego. Chciałbym odpocząć i przemyśleć parę rzeczy.

Głowa opadła mu na poduszkę, a powieki wolno się zamknęły. Przez moment Ellen z sympatią patrzyła na chorego, a potem zgasiła światło i cicho wymknęła się z pokoju. W ciemności rozległy się ciche dźwięki. Ellen przystanęła, nasłuchując, jak Eliot Rosen, zanim zapadł w sen, nucił pierwsze takty znanej symfonii.

Rozdział 3

Dwa dni później posłaniec w liberii szofera dostarczył do szpitala bilet. Ellen kończyła pracę. Kilka minut wcześniej stwierdziła właśnie, że nigdy więcej nie zobaczy Armanda Dantego. Takie historie zdarzają się tylko w filmach, myślała. Teraz jej rzeczywistość to strzykawki, dextran i pacjent z siódmej sali.

- Ellen! - Zawołała jej przyjaciółka Adeline, zaglądając do pokoju pielęgniarek. - Ktoś na ciebie czeka. Jest w mundurze! Albo masz jakichś bogatych przyjaciół, których przed nami ukrywasz, albo interesują się tobą władze!

Ellen pospieszyła za pielęgniarką, kierując się w stronę izby przyjęć.

- Panna Farrell?

- Kim pan jest?

- Czy to pani jest panną Farrell?

- Tak, to ja?

- A zatem to dla pani. - Wręczył jej małą, perłowoszarą kopertę. Ellen stała w osłupieniu, jakby zapomniała nagle swej roli na planie.

- Cóż, Ellen, nie zamierzasz otworzyć listu i zobaczyć, kto ci go przysłał? - Adeline oparła ręce na biodrach i przechyliła głowę na bok.

Ellen popatrzyła na nią tak, jakby dopiero zdała sobie sprawę z faktu, że tu stoi.

- Oczywiście, że tak - odparła. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej kartkę, wraz z którą wypadł na stół bilet.

- I co...? - z niecierpliwością dopytywała się jej koleżanka. Tajemnicze przesyłki nie przychodziły do izby przyjęć często, a już ich doręczanie przez umundurowanego posłańca było czymś zupełnie wyjątkowym.

Ellen z trudnością przełknęła i cicho odczytała zaskakującą wiadomość.

Moja droga Ellen.

Byłby to dla mnie ogromny zaszczyt, gdybyś zechciała przyjąć zaproszenie na sobotni koncert jako mój gość honorowy.

Mam nadzieję, Kopciuszku, ze tym razem nie będziesz musiała odejść o wpół do jedenastej.

Twój Armand.

Nie zdawała sobie sprawy z tego, że czytając, wstrzymywała oddech. Dopiero teraz odetchnęła głęboko.

- Wielkie nieba!

Słowa te wypowiedziała z takim zdumieniem, że Adeline z niepokojem spojrzała na przyjaciółkę.

- Wszystko w porządku, Ellen?

Dziewczyna podniosła wzrok. Na czole miała kropelki potu, a serce waliło jej jak oszalałe.

- Och, Adeline, sam nie wiem. Naprawdę zupełnie nie mam pojęcia...

Kiedy nadeszła sobota, Ellen wyczerpała już wszystkie wymówki, żeby nie iść na koncert.

- Nie, po prostu nie mogę pójść. Muszę wziąć dyżur za Adeline...

- Maszyna do zmywania naczyń jest włączona i nie mogę jej zostawić, na wypadek, gdyby...

- W telewizji jest film Borisa Karloffa. Od lat chciałam go zobaczyć...

- Msza. Koniecznie muszę pójść na wieczorną mszę. W końcu nie można lekceważyć Boga... Nawet dla niej te wymówki brzmiały śmiesznie.

- Ellen Farrell, przestań się wreszcie miotać - mówiła do siebie głośno. Stojąc przed lustrem marszczyła czoło i próbowała przybrać najbardziej przekonujący ton.

- Pan Rosen mówi, że będzie to jeden z najlepszych koncertów w tym sezonie. Wygładziła na biodrach swą jedwabną, szafirową sukienkę.

Będzie wspaniale - „przekonywał ją. - Rimski - Korsakow, Dvorak." Wymawiała te nieznane nazwiska tak, jak uczył ją tego pan Rosen. „To wielki zaszczyt" - mówił do niej.

To dlaczego jej żołądek był tak boleśnie skurczony?, zastanawiała się.

Nawet Laurie i Rick osądzili, że zbyt się tym przejmowała. Czy Laurie nie chodziła sama na koncerty Ricka? Ale muzyka Ricka była... cóż, była wspaniała, swojska, zrozumiała. Na jego koncertach czuła się swobodnie, ale Armand Dante? To całkiem inna historia.

Ale było już za późno. Wycofać się na pół godziny przed rozpoczęciem koncertu to niemożliwe.

Raz jeszcze spojrzała w lustro, wypróbowując to, co w jej mniemaniu było uśmiechem odpowiednim na tę okoliczność, i wyszła.

Czas spędzony w taksówce wystarczył, by się uspokoić. Był to tylko koncert, kolejne doświadczenie w jej życiu. W końcu lubiła Arthura Fiedlera. Poza tym nie musiała się martwić, co powiedzieć Armandowi Dantemu. Maestro będzie miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozmowa z nią.

Odwzajemniła uśmiech uprzejmego biletera i podążyła za nim do wykładanej dywanami sali koncertowej. Zatrzymał się na samym środku, wskazując rząd, w którym było jej miejsce.

- To tutaj, madame. Specjalny rząd pana Dantego. - Uśmiechnął się porozumiewawczo, a Ellen spojrzała we wskazanym kierunku.

- Rząd pana Dantego?

- Tak, proszę pani. Najlepsze miejsca w sali. Chodzi o akustykę. - To powiedziawszy, wycofał się w kierunku drzwi.

Gdy tylko usiadła w wyściełanym aksamitem fotelu, zapomniała o akustyce i zajęła się obserwacją swych starannie wystrojonych sąsiadów. Był wśród nich starszy mężczyzna z ubraną w futra i klejnoty kobietą oraz młoda para, która z zainteresowaniem studiowała program koncertu. Czy oni także byli znajomymi Armanda? Czy należała do nich także ta siwa, elegancka kobieta rozmawiająca z piękną blondynką w czarnej, wieczorowej sukni i przystojnym mężczyzną w ciemnym garniturze?

Ponieważ nikt się nią nie zainteresował, Ellen skierowała swą uwagę w stronę strojących instrumenty na scenie muzyków. Jej oczy z uwagą śledziły instrumenty smyczkowe. W końcu wzrok jej spoczął na pustym podium pośrodku sceny. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie stojącego na nim przystojnego • Armanda, gotowego do rozpoczęcia koncertu.

Och! Szeroko otwierając oczy, uniosła rękę do policzka. Nie, nie mogła siedzieć w tym miejscu, to wszystko by zepsuło! Rozejrzawszy się, dostrzegła dużo bardziej na lewo i bliżej sceny wolne miejsce. Gdzieniegdzie siedzieli ludzie, jednak większość miejsc była pusta. Tak! Tam będzie znacznie lepiej. Kiedy wstała, aby udać się w tym kierunku, światła przygasły.

- Koncert zaraz się zacznie. Czy mogę w czymś pomóc? - Głos biletera zabrzmiał tuż obok. Ellen uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

- Dziękuję. Czy tamte miejsca są zajęte?

Z pobłażliwym uśmiechem bileter wyjaśnił jej, że prawie zawsze pozostawały puste.

- Nie są to najlepsze miejsca, proszę pani. Z pewnością nie takie, które pan Dante zarezerwowałby dla swoich gości.

- Tak, z pewnością, ale stąd nie będę widzieć jego twarzy.

Ellen wybiegła myślą naprzód. Nie, z pewnością pan Dante nie wybrałby ich, ale pan Dante żył i oddychał swoją muzyką. Nie potrzebował wzrokowych bodźców, by prawdziwie przeżyć ten wieczór. Ale ona z pewnością ich potrzebowała! „Uważnie obserwuj jego twarz" - instruował ją Elliott Rosen. - „Obserwuj i słuchaj, Ellie, a wtedy twój umysł i serce usłyszą..."

Gdy tylko zajęła miejsce w pierwszym rzędzie, światła pogasły, a reflektory oświetliły scenę. Rozmowy ucichły, a salę wypełnił nastrój oczekiwania.

Końcem języka Ellen zwilżyła wargi. W pewien sposób było to podniecające. Nie tak, jak pełne spontaniczności koncerty Ricka, gdzie ludzie wchodzili i wychodzili, a Rick wkraczał do zatłoczonej salki, brzdąkając na banjo. Tutaj dominował nastrój pełnego skupienia oczekiwania.

I wtedy, w najbardziej odpowiednim momencie, Armand Dante wyłonił się spoza bocznej kurtyny i wolno podszedł do niskiego podium w centrum sceny. Głośny aplauz, który rozpoczął się tuż przed pojawieniem się dyrygenta, teraz przybrał na sile.

Ellen z bijącym sercem podniosła wzrok. Widok Armanda we fraku przejął ją do głębi. Światło reflektorów wydobyło jasne błyski z ciemnych, tajemniczych oczu mężczyzny.

Ellen wychyliła się, by zobaczyć, czy miał ze sobą nuty, ale ich nie dostrzegła. Klaszcząc wraz z innymi, pochyliła się do siedzącej obok kobiety.

- Czy on korzysta z nut?

Przekrzykując hałas panujący na widowni, jej sąsiadka odparła z godnością.

- On dyryguje z pamięci, moja droga. Jest jednym z trzech dyrygentów, którzy to potrafią.

Ellen oparła się na fotelu, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Nie rozumiała dokładnie, co to oznaczało, ale z pewnością nie pomogło jej się uspokoić ani nie czyniło Armanda Dantego bardziej przystępnym.

Dante skłonił się, odwrócił w stronę orkiestry i czekał. Widownia uciszyła się. Ellen obserwowała, jak z gracją i wprawą tancerza uniósł ramiona na wysokość piersi. Jego wzrok przesunął się od stojącego po lewej stronie pierwszego skrzypka do znajdujących się poniżej harfiarek. I wtedy, nieomal niedostrzegalnie poruszając batutą, rozpoczął koncert.

Ellen szybko zajrzała do programu. Szeherazada Rimskiego - Korsakowa: opowieść o miłości księcia i księżniczki.

„Obserwuj jego twarz", przypomniała sobie słowa pana Rosena. Więc Ellen patrzyła na nią, na uniesione brwi, pełne ekspresji oczy, na jego gładkie, silne ręce i szerokie ramiona okryte czarnym frakiem. Podczas gdy delikatna, falująca muzyka przenikała ją go głębi, czuła, jak z wolna otacza ją cudowny świat piękna i fantazji.

Oczy Armanda były przymknięte, brwi lekko uniesione, a opalony, gładki kark wyraźnie odcinał się od nieskazitelnej bieli kołnierzyka koszuli. Delikatne, precyzyjne ruchy batuty, wyczarowywały nowe obrazy, które od razu zaczynały żyć swoim własnym życiem.

W miarę, jak kolejne instrumenty włączały się do gry, twarz Armanda ożywiała się, wyrażając koncentrację i wzruszenie. Ellen nie spuszczała z niego wzroku. Patrzyła, jak z wprawą i gracją prowadził swą orkiestrę. Jego siła i pasja promieniowały ze sceny; sprawiały na Ellen ogromne wrażenie.

Armand Dante stawał się muzyką. Ellen nie mogła oderwać od niego zachwyconego wzroku.

Muzyka Ricka była zrozumiała. Jej treści przemawiały do prostych ludzi, a uczucia jakie wzbudzała, były również proste i oczywiste. To zaś było coś zupełnie innego. Nowy świat, stworzony przez zmysły, umysł i serce. Nie wszystko rozumiała, ale obserwowanie Armanda w roli artysty podniecało ją bardziej niż przypuszczała.

Teraz Armand głęboko ukłonił się publiczności, a jego ciemne włosy falowały przy każdym ruchu. Obserwowała czarne, głębokie, wspaniałe oczy, które patrzyły na widownię i zatrzymały się na środkowym rzędzie foteli.

Ellen zamarła. Dante spojrzał na zarezerwowane dla niej miejsce, które świeciło pustką. Przez moment Ellen miała wrażenie, że dostrzegła w jego oczach ślad rozczarowania. Zaraz potem wyprostował się ponownie.

Objęła drżące ramiona.

- Zimno pani? - zapytała uprzejmie jej sąsiadka. - Może pani założy mój sweter?

- Nie, dziękuję. To tylko nagły przeciąg.

- Cóż, druga połowa koncertu z pewnością panią rozgrzeje. Mam ją nagraną i zapewniam panią, że Armand Dante jest w niej doskonały.

Poruszenie na scenie zwróciło ich uwagę. Dante wolno szedł w kierunku ich skrzydła. Przechodził tak blisko, że Ellen pomyślała, iż mogłaby go dotknąć ręką. Oczy miał przymknięte, ręce opuszczone wzdłuż ciała.

Już miał zniknąć za boczną kurtyną, kiedy coś spowodowało, że podniósł wzrok i napotkał wyczekujące spojrzenie Ellen.

Tylko ona zauważyła tę krótką pauzę, jego zakłopotany wzrok. Ale wszyscy siedzący blisko sceny dostrzegli uśmiech, który rozjaśnił przystojną twarz maestro i lekkie skinienie głową tuż przed zniknięciem za kulisami.

Podczas przerwy bileter odszukał Ellen i wręczył jej liścik. Otwierając go, przycisnęła rękę do serca. Jakże znajome wydało jej się pismo, które ujrzała:

Moja droga Ellen!

Po koncercie będę cię oczekiwał w garderobie.

Twój Armand. PS. Dlaczego siedzisz na tym okropnym miejscu?

Ellen lekko się uśmiechnęła. Jej opiekuńczo wyglądająca sąsiadka roześmiała się ze zrozumieniem.

- Zgaduję, że jeden z tych muzyków jest twój. Jeśli mogę coś powiedzieć, to zrobiłaś dobry wybór, ale na drugi raz poproś go o lepsze miejsce. - W jej głosie dźwięczały nutki macierzyńskiej troski.

Ellen odwróciła wzrok od listu i spojrzała na kobietę.

- Nie jest i nigdy nie będzie mój. To po prostu przyjaciel. Armand Dante. Sąsiadka dobrodusznie poklepała ją po nodze.

- Oczywiście moja droga, a ja jestem Elizabeth Taylor. A teraz cicho, dziecko. Pozwólmy panu Dantemu wypełnić nasze dusze muzyką.

Wypełnić nasze dusze. Słowa te brzmiały w uszach Ellen jeszcze długo potem, jak przebrzmiała muzyka, a później oklaski publiczności.

Czy to właśnie było przyczyną dziwnego uczucia i omdlewającej słabości, jaka ją ogarnęła? Czy to właśnie robił Armand Dante? Wypełniał jej duszę?

Ta myśl przyprawiła ją o drżenie. Podnosząc się z fotela, narzuciła na ramiona żakiet. Pożegnała się ze swą sąsiadką, zrobiła głęboki wdech i skierowała się do wyjścia. Ta droga musi prowadzić za kulisy, zdecydowała.

Ostatni raz była za kulisami teatru, kiedy jeszcze jako studentka brała udział w przestawieniu Piotruś Pan. Dokładnie je pamiętała, gdyż kiedy rozpoczęła wygłaszać swą kwestię, potknęła się o jeden z kabli i przewróciła się, zaczepiwszy nogą o fragment dekoracji. Szybko wstała, obróciła całe zdarzenie w żart i odegrała swą rolę pomimo zwichniętej kostki.

Kiedy to było? - pomyślała z rozrzewnieniem. A teraz idzie oto w swej eleganckiej, wymyślnej i podkreślającej jej wdzięki sukience, by spotkać się z samym Armandem Dantem. - Cóż - powiedziała sama do siebie - niezbadane są wyroki boskie...

- Panna Farrell?

Ten sam bileter, który doręczył jej w przerwie liścik, stał teraz obok drzwi tak wyprężony, że Ellen miała ochotę mu zasalutować. Zamiast tego uśmiechnęła się radośnie.

- Tak, słucham?

- Tędy proszę. Maestro oczekuje pani.

Ellen, która w tym momencie myślała o czymś innym, poczuła, jak zakręciło jej się w głowie. Maestro... oczekuje. Jak pięknie brzmiały te słowa. Jak u Dvoraka... i Rimskiego - Korsakowa. Z rozmarzeniem podążyła za bileterem w liberii, który przeprowadził ją przez wypełniony muzykami hall, a potem przez wahadłowe drzwi.

Ellen zamarła. Poruszała się jak we śnie, ale wszystko to działo się naprawdę. Co ona tu robiła? Dlaczego szła do garderoby Armanda Dantego?

- Czy wszystko w porządku, proszę pani? - Bileter z troską spojrzał na jej bladą twarz. Ellen wolno podniosła wzrok.

- Nie, czuję się okropnie - rzekła cicho. - Jestem śmiertelnie przerażona. - Zebrała całą energię, jaka jej została, uśmiechnęła się z przymusem. - Raz kozie... - i z tymi słowami zdecydowanie wkroczyła do garderoby.

- Ellen!

Armand dostrzegł ją od razu i przedarł się przez otaczający go tłum. - Nareszcie. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć objął ją i przytulił.

Ciepło jego ciała przeszyło ją dreszczem. Wiedziała że jeśli to był sen, wkrótce musi się skończyć. Jednak światła i dźwięki były tak intensywne, że sen w tych warunkach był niemożliwością.

- Witaj Armandzie. - Z trudem przełknęła ślinę. - Koncert był wspaniały. Armand uśmiechnął się z niedowierzaniem.

- Naprawdę ci się podobał?

- Tak. - Ellen uniosła twarz, uśmiechając się nieco śmielej. - Zwłaszcza Dvorak.

- Cudownie. Jesteś, jak widzę niepoprawną romantyczką. - Wesoło strzelił oczami i obrócił dziewczynę w kierunku ludzi, którzy czekali zgromadzeni w garderobie.

- Przyjaciele, przedstawiam wam mojej uroczego Kopciuszka z autostrady!

Ellen od razu skoncentrowała się na ich twarzach: przysadzisty, łysy mężczyzna, którego uśmiechowi towarzyszyły kłęby dymu z cygara, elegancka starsza pani, którą widziała w rzędzie zarezerwowanym przez Armanda oraz młoda para, której twarze zdradzały wysokie wykształcenie. Pierwszy skrzypek i inni muzycy stanowili resztę.

- No, no. - Palący cygaro mężczyzna z entuzjazmem uścisnął rękę Ellen. - A więc to pani jest Ellen. Miło mi poznać panią. Jestem Ted Sloane, przyjaciel, menadżer i anioł stróż Armanda.

Ellen od razu go polubiła. Jest normalny - pomyślała. Pozostali przy przywitaniu odnieśli się do niej dość sztywno i z dystansem.

Ellen uniosła głowę i odpowiadała na ich pytania z taką swadą, że sama była zdziwiona. Mogła nie znać się na muzyce klasycznej, ale znała się na ludziach i wiedziała, jak prowadzić dowcipną konwersację.

Przez cały czas Armand obejmował ją ramieniem, nie spuszczając wzroku z jej twarzy, gdy rozmawiała, śmiała się czy wznosiła toast za dzisiejszy sukces. Wyglądało na to, że wszyscy, poczynając od starszej pani, a kończąc na dwóch muzykach, zaakceptowali Ellen. Co by było, gdyby dowiedzieli się, że oblałam kiedyś egzamin do szkolnego chóru - pomyślała z nagłym rozbawieniem. - Albo, że Rick musiał jej wyjaśnić, iż Rachmaninow nie był rockowym piosenkarzem? Roześmiała się, gdyż kiedy Armand ją obejmował, nic jej nie groziło i nic innego nie miało znaczenia.

- Armand, to był wspaniały, niezapomniany wieczór. - Przytuliła się do niego, kiedy szli już do samochodu.

- A ty, Ellen, byłaś jego największą ozdobą. Ellen głośno się roześmiała.

- Tak, Armandzie, ale tylko dlatego, że byłeś obok mnie, uśmiechając się i sprawiając, że wszyscy zastanawiali się, kim, do diabła, jestem i skąd się tam wzięłam.

Armand mocniej ją objął i spojrzał na rozgwieżdżone niebo.

- To oczywiste, kim byłaś. Najpiękniejszą i najbardziej czarującą spośród obecnych tam kobiet. Ellen poczuła, że się rumieni. Czy rzeczywiście była taka urocza? Przynajmniej tak się czuła w ten piękny, czarujący i obfitujący w niespodzianki wieczór.

Z filharmonii Armand zabrał ją na zorganizowane z okazji koncertu przyjęcie w pięknym, starym domu w Wirginii. Wszyscy byli dla niej mili, okazywali jej zainteresowanie. W głębi duszy wiedziała, że robią to tylko dlatego, że towarzyszyła Armandowi, który ani na moment jej nie opuszczał. Ale nie miało to dla niej większego znaczenia. Ta noc należała do niej.

Ellen uniosła głowę i uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dziękuję za ten cudowny wieczór. Naprawdę było wspaniale. Armand zatrzymał się przy swoim samochodzie i ujął jej podbródek.

- Nie mów „był", Ellen. Muzyka się jeszcze nie skończyła.

Jego oczy lśniły tysiącem blasków. Ellen stwierdziła, że powoli pochłania ją ich głębia.

- Nie skończyła się? - powtórzyła słabo, czując, jak szybko bije jej serce. - Czy wiesz, że zbliża się świt? - Jej szept zamarł.

- To właśnie chcę ci pokazać, Ellen. Świt i wschód słońca.

- Armandzie - roześmiała się Ellen, by ukryć wzruszenie, które przepełniło jej serce. - Widziałam ich już wiele w swoim życiu.

Armand cicho otworzył drzwi samochodu i zaprosił ją do środka. Jego twarz znalazła się tak blisko, że dziewczyna czuła na policzku ciepły oddech mężczyzny.

- Ale żadnego ze mną, Ellen. Nigdy nie widziałaś wschodu słońca ze mną. Będzie wspaniały. Zaufaj mi.

Pomimo wełnianego koca, który Armand rozłożył na ziemi, było chłodno. W dole rozpościerało się uśpione miasto, a w górze rozgwieżdżone niebo. Było cicho. Armand zdjął marynarkę od smokingu, która już wcześniej zastąpiła frak, i zarzucił ją Ellen na ramiona, a potem objął dziewczynę i razem patrzyli, jak rozjaśnia się niebo na wschodzie.

- Zastanawiam się, Armandzie, czemu robię to wszystko. Czyżbyś rzucił na mnie jakiś urok? - Spojrzała mu w oczy, spodziewając się dostrzec w nich uśmiech.

- Nie, Ellen. To ty sama chciałaś być tu ze mną i patrzeć, jak budzi się dla nas nowy dzień. Poczuła, że ciemne włosy dotykają jej szyi.

- Być może jestem niespokojnym duchem, ale nie ma we mnie nic nadzwyczajnego. Ty natomiast jesteś niezwykły. - Objęła ramionami kolana i spojrzała na zamglony horyzont. - Jesteś dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem...

- A więc oto, czym jestem dla przemiłej pielęgniarki Ellen Farrell: „doświadczeniem". - Jego niski śmiech brzmiał głucho wśród ciszy poranka.

Uśmiechnęła się z zadumą.

- Z pewnością tak, ale kim jesteś poza tym, Maestro Dante?

- Jestem tym, kogo widzisz. Nikim innym.

- Zwykłym człowiekiem. Znikąd, który przez przypadek jest światowej sławy dyrygentem - zażartowała Ellen.

- Och, nie znikąd. Z Dayton w Ohio. Ellen spojrzała podejrzliwie.

- Z Dayton?

- Tak, ale mieszkałem tam krótko. - Armand oparł ramię na kolanie. - Widzisz, rodzice szybko odkryli moje muzyczne uzdolnienia, jak to określali, i gdy miałem jedenaście lat wysłali mnie do prywatnej szkoły z internatem, potem do Juilliard, a później...

- ...reszta, to historia?

- Coś w tym rodzaju. - Armand lekko dotknął jej policzka.

- Musiało to być bardzo trudne dla twoich rodziców, byłeś jeszcze dzieckiem - powiedziała Ellen. Przypomniała sobie swoją kochającą, bardzo liczną rodzinę i pomyślała, że jej matka nigdy nie puściłaby od siebie żadnego ze swych sześciorga dzieci, niezależnie od tego, jak bardzo byłoby uzdolnione.

Przez moment Armand milczał. Kiedy znów zaczął opowiadać, w jego głosie słychać było zadumę:

- Nie wiem, czy dla nich było to trudne, nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Wiem jednak, że dla mnie było to tragiczne. Bardzo tęskniłem za moją siostrą, za zabawami z rówieśnikami, łowieniem ryb, graniem w piłkę i robieniem psot... - Podczas, gdy mówił, jego dłoń delikatnie pieściła policzek Ellen. - Kocham muzykę, to moje życie. Ale czasem są chwile, gdy...

Ellen podniosła wzrok na jego twarz. Obserwowała silnie zarysowaną szczękę, pełne wyrazu oczy i ciemne brwi. Kiedy Armand podjął przerwany wątek, wydawało się, że błądzi myślą setki kilometrów stąd.

- Rodzice wiele mi dali i jestem im za to wdzięczny. Ale kiedy myślę o rodzinie, jaką chciałbym kiedyś mieć, wiem, że będzie inna.

- Inna? - miękko spytała Ellen. Dla niej rodzina oznaczała duży dom z dziećmi bawiącymi się na ganku, mamę kołyszącą niemowlę i tatę rzucającego piłkę lub zabierającego dzieci na przejażdżkę do lodziarni. Tata był zwyczajnym mężczyzną i w niczym nie przypominał Armanda Dantego!

- Widzę, że nie wyobrażasz mnie sobie jako ojca rodziny, Ellen. - Jego śmiech brzmiał matowo i Ellen poczuła, jak drży.

- Nie, chyba nie, Armandzie. Twoje życie jest takie...

- Jakie? - Ujął jej brodę i spojrzał głęboko w oczy. - Jakie jest może życie? Rozważając jego pytanie, odwzajemniła spojrzenie. Nie spuszczając wzroku, odparła:

- Nie wiem, Armandzie. Wiem tylko, że jest w nim coś magicznego, ekscytującego, co sprawia, że będąc z tobą czuję, jakbym śniła!

Jego dłoń zsunęła się z jej twarzy i delikatnie gładziła teraz szyję dziewczyny.

- Nie, moja Ellen - czuła jego oddech na policzku. - To nie jest moje życie. Może to miłość i może ty będziesz ją ze mną dzielić.

Wargi, które dotknęły jej ust, były miękkie i wilgotne jak mgła, która ich otaczała. Kiedy Ellen poczuła pocałunek Armanda, objęła mężczyznę za szyję i mocno przytuliła do siebie.

Czarna marynarka zsunęła się z jej ramion i niezauważona opadła na ziemię.

Pocałunki Armanda Dantego były takie, jakimi je sobie Ellen wyobrażała: śmiałe, mocne i pełne tajemniczości. Nie miała siły, by uwolnić się z jego objęć.

- Zaufaj mi - powiedział.

Słowa dochodziły do niej jakby przez mgłę. Kiedy jego wargi ponownie sięgnęły po jej usta, ogarnęła ją fala żaru. Jego pocałunki stały się bardziej namiętne, a dłonie pożądliwie pieściły osłonięte jedwabną suknią piersi. Ellen głęboko westchnęła. To był tylko pocałunek, ale jej ciało ogarnęło gwałtowne pożądanie. Czuła się tak, jakby nigdy przedtem nie całowała mężczyzny, nie znała smaku męskich ust ani uczucia, jakie ogarnia kobietę, gdy spoczywa w ramionach ukochanego. Armand był taki delikatny, taki czuły!

Dlaczego więc nie mogła oddychać? Czemu serce waliło jej jak młotem?

- Poczuła, że silne, a zarazem delikatne ręce głaszczą jej plecy i ramiona. Armand zanurzył dłonie w gąszczu jej kasztanowych włosów i pociągnął twarz ku swojej. Rozbudził w niej namiętność tak bardzo, że Ellen była bliska omdlenia. By to ukryć, uwolniła się z jego ramion i zakryła twarz dłońmi. Nie mogła do tego dopuścić! Nie mogła go rozczarować!

- Ellen - szepnął czule, pochylając się nad nią. - Ellen, spójrz na mnie, powiedz coś. Kiedy usłyszała jego słowa, ogarnęła ją skrucha.

- Przepraszam, Armandzie. Nie wiem, co mi się stało. Czasem mi się to zdarza. Jej duże, błyszczące oczy patrzyły z zakłopotaniem.

- Już dobrze, kochanie. Nie bój się. Nie chcę cię ranić. - Objął ją delikatnie i obrócił w kierunku wschodu. - Patrz. Już świta.

Mgła zniknęła, a jej miejsce wypełniła jutrzenka, zabarwiając niebo wszystkimi kolorami tęczy: od różowo - purpurowego, poprzez fioletowy, błękitny, aż do jasnozłotego. Widok był tak wspaniały, że Ellen zaparło dech z zachwytu. - Armand... och, tak bardzo się cieszę, że jestem tu teraz z tobą.

Radosny uśmiech rozjaśnił jego twarz.

- A nie mówiłem ci, żebyś mi zaufała? To jedyny sposób, by zakończyć ten wspaniały wieczór... i rozpocząć coś nowego.

Rozdział 4

Siostra Farrell? - powtórzyła pielęgniarką, spoglądając na długie, wąskie, białe pudełko z wielką różową kokardą.

- To chyba tu - powiedział posłaniec, odczytując z małej kartki nazwisko i adres. - Panna Ellen Farrell, Szpital Miejski.

- Tak, to tutaj - odparła pielęgniarka, żałując, że nie są to kwiaty dla niej. - Proszę wejść i zapytać w izbie przyjęć.

Chłopiec zasalutował, zabrał pudełko i odszedł we wskazanym kierunku.

Było już po północy i personel cicho poruszał się po szpitalu. Posłaniec cofnął się, by ustąpić miejsca przechodzącej ciężarnej kobiecie i podszedł do pulpitu pielęgniarek.

- Panna Ellen Farrell? Kwiaty dla pani.

- Uuuu! Ellen, cóż za niespodzianka!

- Chwileczkę. - Ellen dokończyła wypełniać kartę informacyjną szczupłej kobiety, której męża przywieziono przed chwilą z bólami w klatce piersiowej. - Proszę się nie martwić, pani Levy, wszystko będzie w porządku. Proszę usiąść, zawołam panią, gdy będziemy gotowi, by przyjąć pani męża na górę. - Pocieszająco poklepała starszą kobietę po dłoni.

- Dziękuję, moja droga. Tak się martwiłam.

- Rozumiem. Ale lekarze są przy pani mężu i wszystko będzie w porządku. A teraz pani sama powinna nieco odpocząć.

Uśmiechnęła się, poprawiła kosmyk włosów, który wysunął się jej spod czepka i podeszła do pulpitu.

- Adeline, wzywałaś mnie?

Zanim pielęgniarka zdążyła odpowiedzieć, posłaniec umieścił naprzeciw Ellen eleganckie pudełko.

- Panna Ellen Farrell?

Ellen spojrzała z niedowierzaniem.

- To dla mnie?

- Tu zostało napisane: Ellen Farrell, pielęgniarka.

- To rzeczywiście ja - przytaknęła, po czym dodała z niedowierzaniem: - Ja nie... nie oczekiwałam kwiatów. Dziękuję bardzo. Czy muszę coś podpisać...

- Nic, zupełnie. Po prostu proszę się nimi cieszyć. - Posłaniec założył czapkę i odwrócił się, by odejść. - Och, proszę zaczekać! - Ellen sięgnęła do pustych kieszeni i nerwowo powiedziała do Adeline. - Masz dolara, albo jakieś drobne?

- Ani centa.

- Do diabła - jęknęła. - Przykro mi, ale portmonetkę mam w szafce i nie mam przy sobie napiwku.

- Proszę się o to nie martwić. Wszystko zostało załatwione. I to jak! - Wyszczerzył w uśmiechu zęby i dodał konspiracyjnym szeptem. - Facet, który zamówił tę przesyłkę, wydał na to niezłą fortunę. Jeszcze kilka takich dostaw, a będę mógł wreszcie kupić motocykl, na który zbieram! - Z tymi słowami zniknął,

Ellen przez chwilę stała nieruchomo. Serce jej waliło. Koleżanki przywróciły ją do rzeczywistości.

- Ellen, nie zamierzasz tego otworzyć? Umieramy z ciekawości!

- Jasne - rozległ się zgodny chór głosów zebranych wokół biurka kolegów.

Ellen dotknęła różowej kokardy. Przez moment pozwoliła, by jej palce cieszyły się satynową gładkością. Przepełniało ją uczucie błogiego oczekiwania. Potem ściągnęła kokardę i otworzyła pudełko.

Osiemnaście długich róż leżało zawinięte w bibułę. Wszystkie miały pyszny, głęboki, różowy kolor, taki, jaki spotyka się tylko na niebie, kiedy słońce ukazuje się ponad horyzontem. Były piękne. Tak piękne, że łzy napłynęły jej do oczu.

- Och, jakie to romantyczne! - westchnęła Adeline. - Bilety na koncert, róże. Co dalej? Jeden ze stażystów westchnął.

- A moja dziewczyna myśli, że jestem wspaniały, kiedy przynoszę jej stokrotki z supermarketu. Kimkolwiek jest ten facet, trzymaj go pod kluczem!

Ellen cicho się roześmiała. Drżącymi palcami rozerwała małą kopertę i wyjęła z niej kartonik. Przeczytała.

Dla Ellen, która dzieliła ze mną różany blask jutrzenki...

Armand.

Stwierdziła, że rumieni się ze szczęścia. Nigdy przedtem tak się nie czuła. Nikt nigdy nie był w stosunku do niej taki szarmancki. Zawsze marzyła o tym, pragnęła tego, ale jak dotąd jej codzienne życie pozbawione było romantyzmu. Aż oto nadszedł ten dzień, w którym cudowne sny stały się jawą, a ona sama bohaterką tak nieprawdopodobnej historii! Wstrzymała oddech i w podnieceniu przygryzła dolną wargę.

By nie zapeszyć swego szczęścia, odpukała w nie malowane drewno i wyszeptała cicho: „Och, proszę, niech to nie skończy się tak, jak ostatnim razem". I wtedy pomyślała o Armandzie, o jego oczach, uśmiechu i smaku jego ust... i zupełnie pozbyła się wątpliwości.

- Czy macie jakiś wazon na te kwiaty? - zwróciła się do kolegów.

Ktoś wręczył jej plastikową butelkę po dextranie i Ellen śmiejąc się, umieściła w niej róże. Ich intensywny zapach wypełnił całą izbę przyjęć. Zamknąwszy oczy, dziewczyna ujęła jeden kwiat w dłonie i przytuliła go do policzka. Potem poprawiła czepek i wróciła do pracy.

Pan Levy został zabrany na górę. Przyjęto małą dziewczynkę ze złamaną na skutek upadku z piętrowego łóżka nogą i Ellen musiała pocieszać zarówno ją, jak i jej matkę. Potem asystowała przy szyciu rozciętej w ulicznej bijatyce głowy. Zwyczajne podczas nocnego dyżuru przypadki.

Przez cały czas spoglądała na róże. Jej róże. Myślała o Armandzie.

Być może dlatego właśnie nie zdziwiła się, gdy ujrzała go wchodzącego do dyżurki pielęgniarek. Przez moment pomyślała, że ściągnęła go tu siłą swych myśli. Ale nawet w najśmielszych marzeniach nie mogła wyobrazić sobie, by mógł wyglądać bardziej atrakcyjnie: szczupły i elegancki, przyszedł tu oto, by ją spotkać.

Zatrzymał się w drzwiach i rozejrzał dokoła. Wreszcie jego wzrok pad! na Ellen. Przeszedł przez dyżurkę, ujął dziewczynę w ramiona i z czułością pocałował. Jego wargi były gorące i pełne pożądania. Ellen poczuła, jak ogarnia ją płomień.

- Zaczekaj... przestań! - szepnęła. - Co ty wyprawiasz?

- Och, łatwo zapominasz. - Uśmiechnął się, całując ją w czubek nosa.

- Nie! - odparła. - Pytam, co robisz tutaj?

- Ty jesteś tutaj.

- Ale ja pracuję! - szepnęła, spoglądając ponad jego ramieniem na zdziwione twarze swoich kolegów. - Nie możesz tak po prostu przyjść tu i mnie całować!

- W porządku. Przyjedzie tu po mnie limuzyna. Zaczekaj. Objęła go w pasie.

- Ależ to nie jest konieczne!

Obrócił się, ciągle pozostając w jej objęciach.

- W porządku. Nie chciałbym zniszczyć tego płaszcza na deszczu.

- Wyglądasz w nim bardzo atrakcyjnie.

- A ty wyglądasz prześlicznie - odpowiedział miękko.

- Ja? W tym mundurku? Armandzie, nie bądź niemądry!

Odrzucił do tyłu głowę. - Różnie już mnie nazywano w życiu, ale nikt nie powiedział mi jeszcze, że jestem niemądry. A teraz muszę ci udowodnić, że jestem poważnym człowiekiem. Pochylił ku niej twarz, ale Ellen tylko przytuliła się do niego.

- Nie, Armandzie. Nie tutaj.

- Dlaczego nie? - zapytał żartobliwie. - Wstydzisz się ze mną pokazywać? Absurdalność tego zarzutu wywołała uśmiech na jej twarzy.

- Ależ skąd, Armandzie. Jestem tylko zdziwiona, co taki mężczyzna jak ty może we mnie widzieć? Silnie uniósł jej brodę i spojrzał głęboko w oczy.

- Nigdy tak nie mów. Ani nie myśl. Jestem zwykłym mężczyzną, mężczyzną, który ma to szczęście, że może robić to, co lubi i co sprawia mu ogromną satysfakcję. Myślę, że ty jesteś równie dobra w tym, co robisz, a twoja praca ma może większe znaczenie niż moja. Nie myśl, że ponieważ przerwałem ci twoje zajęcia, to lekceważę twą pracę. Po prostu nie mogłem oprzeć się pokusie, by cię zobaczyć, znów cię dotknąć.

Ellen patrzyła na niego z takim zdziwieniem i szczęściem w oczach, że aż Armand cicho się roześmiał i dotknął jej ust wyciągniętym palcem.

- Nie patrz tak na mnie. Jesteś skarbem, nawet, jeśli nie zdajesz sobie z tego sprawy. Ale ja ci to udowodnię.

Chciała powiedzieć: „tak, tak, spraw, bym w to uwierzyła, przekonaj mnie!" Pragnęła przywrzeć do niego, rozwiązać perfekcyjnie zawiązany krawat i wsunąć dłonie pod koszulę, by poczuć ciepło jego ciała. Ale zamiast tego stwierdziła tylko:

- Armandzie, muszę wracać do pracy.

- A ja muszę wracać na przyjęcie, które opuściłem dość nieoczekiwanie. Zostawiłem hostessę z moim kieliszkiem szampana w ręku i zdziwieniem na twarzy. Oczekuje mnie trzydziestu gości, którzy wspierają swymi funduszami orkiestrę. Ale cieszę się, że udało mi się spędzić tę chwilę z tobą. - Pogładził jej policzek wierzchem dłoni. - Zadzwonię do ciebie.

To mówiąc, odwrócił się i zniknął za podwójnymi drzwiami. Ellen ciągle jeszcze zdumiona oparła się rękami o pulpit.

- Ho, ho! Kim był ten tajemniczy mężczyzna? - zapytała z nieskrywanym zainteresowaniem jedna z pielęgniarek.

- Ja... ja sama dobrze tego nie wiem - wyjąkała Ellen.

- Jak się dowiesz, to zapytaj, czy nie ma brata!

- Lub ojca! - zaśmiała się któraś ze starszych koleżanek.

Dwadzieścia po siódmej miasto właśnie budziło się ze snu, a Ellen wracała do domu, niosąc naręcze różowych kwiatów. Kiedy otworzyła drzwi, usłyszała dzwonek telefonu. Podbiegła do aparatu.

- Dzień dobry Kopciuszku.

Ciśnienie krwi gwałtownie wzrasta! Puls przyspiesza!

- Och, Armandzie, to ty! Co za niespodzianka! Usłyszała znajomy, niski śmiech.

- Chciałem tylko powiedzieć ci „dzień dobry" i życzyć przyjemnych snów.

- Dziękuję. - Dokładnie wiedziała, o czym będzie śniła. Zarumieniła się tak, jakby Armand mógł ją widzieć i szybko zapytała: - Co będziesz dziś robił?

- Okropieństwa. Cały dzień próby. W sobotę wieczorem gramy Pierwszy Koncert Skrzypcowy Szostakowicza, a ciągle jeszcze nie brzmi tak, jakbym go chciał słyszeć. To piękna, pełna słowiańskiej melancholii muzyka, a na razie przypomina marsz pogrzebowy i... - Przerwał potok słów i najwyraźniej uśmiechnął się smutno. - Ale ciebie z pewnością to wcale nie interesuje.

- Przeciwnie! Może niewiele wiem na temat muzyki klasycznej, ale z chęcią czegoś się nauczę.

- A ja chciałbym być twoim nauczycielem. - Nastąpiła wymowna pauza, po czym ponownie rozległ się jego niski baryton. - Muszę już iść i nie wiem, kiedy znów będę mógł zadzwonić. Dziś wieczorem mam spotkanie w interesach, a w środę obiecałem staremu przyjacielowi poprowadzić Młodzieżową Orkiestrę w Arlington. Więc...

- Więc życzę ci miłego tygodnia - miękko powiedziała Ellen, daremnie usiłując ukryć lekkie rozczarowanie.

- Mówisz to tak podejrzliwie, jak recepcjoniści w hotelach, którzy wręczają mi klucze ze słowami: „Miłego dnia, proszę pana". Chyba nie pracujesz dodatkowo w hotelu?

- Nie - odpowiedziała z uśmiechem, wiedząc, że z niej żartuje. Wyobraziła sobie, jak zmarszczył ciemne brwi.

- To dobrze. Powiedz zatem, o czym myślisz. Nie lubię owijania w bawełnę. Będziesz za mną tęsknić? Serce biło jej jak oszalałe. Ale nic nie odpowiedziała.

- Zbyt wcześnie na takie wyznania? W porządku. Cóż, ja będę za tobą tęsknił. Wszyscy inni mnie nudzą. Czy przynajmniej powiesz mi, kiedy masz wolny dzień?

- Piątek i sobotę. Chyba sprzyja mi szczęście.

A więc oboje jesteśmy szczęśliwi. Spotkamy się w piątek. Miłego tygodnia, Ellen.

Usłyszała trzask odkładanej słuchawki. Odłożyła swoją, chwyciła róże w ramiona i zaczęła z nimi tańczyć po pokoju. Och... życie było cudowne! Dostrzegła w lustrze młodą, piękną kobietę, której kasztanowe włosy wirowały wokół głowy, gdy poruszała się w takt tylko dla niej słyszalnej muzyki. Śmiejąc się, oparła się o ścianę. Och, to było szalone. Szalone i nieprawdopodobne. Ale to się działo. Ten niewiarygodny, wspaniały mężczyzna, ten światowej sławy, wybitny dyrygent rozmawiał z nią przez telefon o Szosta... Szostakowiczu? O Boże, musi dokopać się do starej encyklopedii i sprawdzić informacje o Szostakowiczu. Może powinna poczytać trochę o różnych kompozytorach? Może powinna pójść do biblioteki i pożyczyć kilka książek na ten temat? Zapisać się na kurs uniwersytecki...

Później!

Siadając na najbliższym krześle, zanurzyła twarz w różach. Ciężki aromat działał jak narkotyk, jej puls zwolnił, a serce biło bardziej miarowo. Lepiej włoży kwiaty do wody i spróbuje się trochę przespać. Wszystko inne może poczekać, aż znów będzie mogła jasno myśleć... chyba, że to nie nastąpi.

Na tej zmianie, dokładnie o północy otworzyły się drzwi i zamiast kolejnej ofiary - dziecka, które wjechało motocyklem na drzewo i złamało sobie rękę lub mężczyzny, który zakrztusił się orzeszkami w lokalnym barze - znów wkroczył do izby przyjęć posłaniec z pudłem kwiatów. Osiemnaście długich róż, dokładnie w kolorze wschodzącego słońca.

Koledzy Ellen byli zdumieni. Czy to wszystko dla Ellen, tej trzeźwo myślącej, opiekuńczej lecz skrytej kobiety, z którą pracowali od lat? Wydawało się to niemożliwe. Jednak Ellen nie wyglądała jak dawniej. Mundurek ten sam, podobnie jak jej cichy krok i zawsze gotowe poprawić pielęgniarski czepek dłonie. Ale pod czepkiem błyszczały błękitne jak niebo po deszczu oczy, a na jej policzkach kwitły rumieńce. A kiedy nie zajmowała się pacjentami, myśli dziewczyny błądziły daleko od szpitalnych sal. Wszyscy zastanawiali się, co się z nią dzieje - ale najbardziej ona sama.

Następnego ranka, przed położeniem się spać, Ellen nakręciła dobrze znany numer telefonu.

Jej najlepsza przyjaciółka, Laurie Westin, odebrała ziewając.

- Laurie? To ja, Ellen. Muszę z tobą pomówić.

- O tej godzinie? Ellen, nie wiesz, że kobiety ciężarne śpią za dwoje?

- Przepraszam - wesoło odparła Ellen.

- W porządku, kiedyś odpłacę ci tym samym. Kiedy dziecko zażąda butelki o drugiej w nocy, powiem mu, żeby zadzwoniło do cioci Ellen.

- Nie ma sprawy, jeśli tylko pomożesz mi wyjaśnić, co się dzieje.

- W porządku, jestem gotowa.

- Pamiętasz, jak opowiadałam ci o tym, że poznałam dyrygenta, Armanda Dantego? Cóż, cały czas przysyła mi kwiaty. I to nie byle jakie. Tuziny długich, różowych róż. I... - zawahała się przez moment - zachowuje się tak, jakby mu na mnie zależało.

Nastąpiła chwila ciszy, a potem odezwała się Laurie.

- To wspaniale. Zasługujesz na róże. Byłby głupcem, gdyby tego nie dostrzegł. Ale czy to nie za wcześnie na tak daleko idące wnioski?

Nie to Ellen pragnęła usłyszeć.

- Co? I ty to mówisz? Ty, która w tydzień po wyjściu z klasztoru byłaś śmiertelnie zakochana w grajku na banjo?

- Fakt, ale jemu nie można było się oprzeć. Czy Armand jest taki?

Ellen chciała krzyknąć, że tak, wielkie nieba, tak! Ale nie miała zamiaru narazić się na kpiny Laurie. Powiedziała więc tylko:

- Tak, jest bardzo miły.

- Ellen, nie twierdzę, że nie, ale wszystko wskazuje na to, że, cóż, lubi żyć pełnią życia. Trochę inaczej niż my. Rozumiesz... - Jej głos był pełen rozwagi. - Po prostu nie chciałabym, żebyś kolejny raz cierpiała.

Ellen zwilżyła językiem usta i próbowała ukryć drżenie głosu.

- Oczywiście, że rozumiem. Dobra z ciebie koleżanka. A teraz wracaj do łóżka i dbaj o siebie! Chcę zostać wkrótce matką chrzestną ślicznego, zdrowego dziecka!

- A ja bym chciała, żeby dla odmiany ktoś inny trochę je ponosił! - roześmiała się Laurie i rozłączyła się.

Ellen trzymała słuchawkę w ręku, czując w głowie zamęt. Już raz się omyliła. Czy tym razem miało ją spotkać kolejne rozczarowanie? Co sprawiło, że tak silnie zaangażowała się w związek z mężczyzną o imieniu Armand? Już słyszała śmiech swojej matki, pełne konsternacji słowa ojca na wiadomość, że jej wybranek ma na imię Armand. Dyrygent orkiestry symfonicznej z limuzyną, sportowym samochodem i bukietami róż dla niej, zwykłej, szarej dziewczyny?

Ale... Ale tym razem to nie ona nalegała, by kontynuować tę znajomość. To nie ona aranżowała wszystko, organizowała ich spotkania. Nie tym razem. To on o nią zabiegał. To wszystko robił właśnie ten zdumiewający, wspaniały mężczyzna, prawda?

Ale nawet ona nie mogła wyobrazić sobie, dlaczego!

Odłożyła słuchawkę na widełki i wstawiła kwiaty do wody. Zrezygnowana, postanowiła wziąć gorącą kąpiel i położyć się spać.

- Nie jest najgorzej - powiedziała, przyglądając się swemu odbiciu w zaparowanym lustrze. Przetarła taflę ręką, i spojrzała ponownie. - Cóż, nie wyglądam, jak Christie Brinkley, ale i tak nie jest źle.

Była wysoką, ładnie zbudowaną kobietą o pełnych piersiach, płaskim brzuchu i szczupłych biodrach. To, czego potrzebowała, to piękna bielizna, kosztowne dodatki i ubrania w delikatnych pastelowych kolorach. Może jeszcze seksowna nocna koszula? Może...

Roześmiała się głośno. Pomyślała, że w tej chwili potrzebowała raczej chłodnego, orzeźwiającego prysznica, który sprowadziłby ją na ziemię!

Ale Ellen Farrell rzadko kiedy słuchała dobrych rad, nawet jeżeli sama ich sobie udzielała. Zebrała kasztanowe włosy, zręcznym ruchem upięła je na czubku głowy i z rozkoszą zanurzyła się w gorącej kąpieli. Oparła głowę o chłodny brzeg wanny, przymknęła powieki i zaczęła marzyć. Wyobraziła sobie ciemne oczy Armanda, słodki smak jego ust, rozkoszny uścisk ramion i kojącą muzykę orkiestry symfonicznej, a wszystko to przesycone aromatem róż.

Wyszła z wanny, włączyła radio, ale wkrótce zdecydowała, że nie ma ochoty go słuchać. Poprawiła poduszki, położyła się na łóżku i wzięła do ręki poranną gazetę. Kiedy ją przeglądała, jej wzrok zatrzymał się na krótkiej notatce, zamieszczonej w kronice towarzyskiej.

„Nasz znany i ceniony dyrygent poprowadził w tym tygodniu Młodzieżową Orkiestrę Symfoniczną z Virginii, która grać będzie „Bolero" Ravela. Jest tylko jedno pytanie: Gdzie zniknął Maestro Dante ze zorganizowanego przez państwa Wellingtonów przyjęcia? Z zapartym tchem wszyscy próbujemy się domyślić... jakie niespodzianki skrywasz tym razem, Armandzie?

Minęło kilka sekund, zanim Ellen mogła złapać oddech. Głęboko oddychając, starała się uspokoić i raz jeszcze przeczytała artykuł. To o nią tu chodziło - zwykłą, spokojną pielęgniarkę, przykładną córkę Johna i Hellen Farrellów. Ale oni oczywiście nie mogli o tym wiedzieć. Anonimowość dawała duże poczucie bezpieczeństwa, z wolna jednak do jej świadomości zaczęło docierać, że życie Armanda pozbawione było tego luksusu.

W pewien sposób sprawiało jej przyjemność, że gdzieś w redakcji jakiejś gazety ktoś zajęty był jej osobą. Ale podawanie czegokolwiek do publicznej wiadomości... nie to zupełnie nie było w stylu Ellen. Myśląc o Armandzie, który wyszedł z przyjęcia, aby się z nią zobaczyć, z wolna odepchnęła od siebie przykre myśli i z błogim uczuciem położyła się w chłodnej pościeli. Gazeta zsunęła się na podłogę, a Ellen zasnęła, myśląc o muzyce, wschodach słońca... i ciemnowłosym, przystojnym dyrygencie.

Cały tydzień Ellen pracowała na nocną zmianę i co dzień, dokładnie o północy, do szpitala dostarczane były róże. Każdego ranka wracała do domu i zasypiała, rozmyślając o swym ukochanym.

Zanim nadszedł koniec tygodnia, miała w domu tyle róż, że mogłaby otworzyć kwiaciarnię. W każdym kącie jej niewielkiego mieszkania znajdowały się kwiaty.

Kiedy w piątek o siódmej rano opuszczała szpital, niebo było szare i zachmurzone.

Samochód prowadziła jak we śnie. Czy Armand dzisiaj zadzwoni? Musi, po prostu musi.

Dlaczego miałby pytać ją o jej dni wolne, jeśli nie zamierzałby się z nią spotkać? Czy telefon będzie dzwonił, kiedy dojedzie do domu? Serce waliło jej, jak oszalałe. „Skarbie!" - Usłyszała ten drwiący, wewnętrzny głos, który czasem się w nas odzywa. - „Spójrz, co się z tobą dzieje!"

Ale seria głębokich wdechów, którą Ellen sobie zaaplikowała, nie pomogła. Wiedziała, że zachowuje się niemądrze, że powinna się uspokoić, ale nie potrafiła. Była nieprzytomna z radości. Pełna nadziei. Drżąca.

Zachowała wystarczająco dużo przytomności umysłu, by znaleźć miejsce w pobliżu swego domu i zaparkować samochód.

- Szczęśliwy dzień, Ellen! - powiedziała na głos, zabierając pudło z różami i zaczęła iść w stronę domu. W połowie drogi omal nie przewróciła się z wrażenia. Przed swoim domem dostrzegła stojący przy krawężniku sportowy wóz Armanda.

Ellen wolno podeszła do samochodu. Przez przyciemnioną szybę zajrzała do środka; wewnątrz nie było nikogo.

Rozejrzała się dookoła, mając nadzieję, że ujrzy Armanda nonszalancko opartego o drzwi wejściowe. Ale nigdzie go nie dostrzegła. Clarence'a także nie było pobliżu.

Rozczarowana pchnęła łokciem drzwi wejściowe i weszła do hallu.

- Jesteś nareszcie! - wykrzyknął Armand ciepłym barytonem. Puścił oko. - Jeszcze chwila, a poszedłbym cię szukać gdzieś w mieście.

Siedział przy rozchwianym stoliku stróża. Rękawy koszuli miał podwinięte, a ciemne włosy opadły mu na czoło. W ręku trzymał karty. Sądząc po minie Clarence'a, Armand wygrywał.

- Co wy tu robicie?

- Czekamy na ciebie! - odparł Armand. - Zabieram cię na śniadanie. Chyba, że jesteś bardzo zmęczona. W takim razie będę tu siedział z Clarence'em, dopóki się nie wyśpisz. Potem zjemy obiad.

- Panno Farrell, błagam panią, niech pani idzie na to śniadanie! Proszę! W przeciwnym razie przegram wszystko do ostatniej nitki!

Poszli zatem na śniadanie. Ellen szybko wstawiła róże do wody, przebrała się w spódnicę i bluzkę i już była gotowa do wyjścia. Zza drzwi sypialni słyszała, że Armand chodzi po pokoju gościnnym. Drżała z przejęcia. Jeśli miała taki kłopot z zapięciem guzików bluzki, to jak będzie wyglądać reszta dnia?

Opanowawszy się, szybko zerknęła w lustro na swoje odbicie i weszła do drugiego pokoju.

- Jestem gotowa.

- I urocza. - Armand podszedł do Ellen swobodnym, sportowym krokiem i objął ją. - Czekałem na ten moment przez cały tydzień - szepnął, opierając swą brodę o jej jedwabiste włosy. - A ty, czy tęskniłaś za mną choć trochę?

Chciała powiedzieć mu coś dowcipnego, zabawnego, co pamiętałby później i myślał: „Ach, jaka to szykowna, inteligentna kobieta! Jaka wyrafinowana! I jaka pełna uroku!" Zamiast tego zdobyła się tylko na to, by szepnąć w jego ramiona krótkie: „Tak."

- To dobrze! A czy podobały ci się kwiaty?

- Czy się podobały? - powtórzyła z niedowierzaniem, obejmując spojrzeniem swój pokój, który przeobraził się we wspaniały buduar wypełniony ekstrawaganckimi, różowymi różami. - Uwielbiam je. Są najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziałam!

- A ty jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek znałem - odparł roześmiany Armand, kładąc jej palec na ustach. - Mógłbym ogrzać dłonie ciepłem twych puszystych włosów, ostudzić policzek chłodem twojego. Patrząc na ciebie, myślę sobie: oto jest ktoś, z kim chciałbym być. Ty promieniejesz życiem. W twoich oczach dostrzegam jasną duszę.

- Przestań! - roześmiała się Ellen i zasłoniła mu usta dłońmi. - Zawstydzasz mnie.

Śmiała się, aby ukryć dręczącą ją niepewność. Nie mogła znieść myśli, że mógłby nie myśleć tego naprawdę.

Armand dostrzegł, jak zbladła i jego ciemne oczy zwęziły się. Nie ufała mu. Co ona sobie wyobrażała, że był jakimś podrywaczem, który mówi takie rzeczy każdej napotkanej dziewczynie? Czemu miałby to robić? Opanował złość. Nie, to tylko oznaczało, że ktoś ją kiedyś skrzywdził. Cholera! - zaklął w duchu. - Kto mógłby zranić tę wspaniałą, niezwykłą kobietę? Poczuł nagłą ochotę, by wybić temu idiocie wszystkie zęby.

Uśmiechnął się. Był mężczyzną, który zawsze osiągał to, czego chciał. Sprawi, że wszystko będzie dobrze. Należy cieszyć się z każdej chwili, którą dane im było spędzić razem. Powoli - mówił sobie, choć jego zmysły domagały się czegoś innego. Powoli i delikatnie, a zdobędzie jej serce.

A na głos zapytał:

- Śniadanie?

Ellen odpowiedziała krótko:

- Tak, śniadanie.

Rozdział 5

Pojechali do Cafe Galois. Starszy kelner powitał ich i wskazał osobny stolik stojący na patio. Ogromny, pasiasty parasol zapewniał odrobinę cienia w ten upalny, słoneczny poranek. Na stole stał bukiet róż, takich samych, jakie Ellen dostawała w szpitalu. - Tak, jak pan sobie życzył.

- Dziękuję. - Armand skinął z zadowoleniem. - Tak będzie dobrze. - Odwrócił twarz w kierunku Ellen i uśmiechnął się. - Prawda, moja śliczna?

- Tak, jest wspaniale - zgodziła się. - Ale ty w ogóle mnie nie słuchasz! Nie mógłbyś nazywać mnie jakoś inaczej?

- Owszem, mógłbym. Mógłbym założyć kowbojskie buty, kapelusz z ogromnym rondem i mówić do ciebie „skarbie". - W jego oczach błysnęło rozbawienie. - Albo... mógłbym zabrać cię do domu mego dziadka w Salerno, objąć cię czule przy blasku śródziemnomorskiego księżyca i szeptać cara mia. Wybieraj!

Rumieniec pokrył policzki Ellen. Spojrzała w kartę dań.

Armand nie chciał jej zawstydzać. Po prostu lubił patrzeć, jak jej delikatne, alabastrowe policzki przybierają barwę róż, które tak bardzo lubiła.

- Cóż będzie pani jadła, mademoiselle? Rzuciła mu smętne spojrzenie i odparła:

- Jajecznicę Benedykta i filiżankę czarnej kawy.

Armand wybuchnął śmiechem i przechyliwszy się nad stołem, pocałował ją w czubek nosa.

- Wiedziałem, po co dziś wstaję. Ellen, zachwycasz mnie!

- Nie jest pan taki zły, panie Dante - odpowiedziała.

- Panie Dante? - Odchylił się do tyłu, zakładając ręce za głowę. Ellen dostrzegła, jak naprężają się jego mięśnie i serce zabiło jej mocniej. - Jeśli się nie mylę, panno Farrell, moje imię sprawia pani pewien kłopot.

- Nie bądź śmieszny! - zaprzeczyła Ellen, nieco zbyt zapalczywie. Obserwując go, podparła głowę dłonią. - Chodzi o to, że twoje imię... a właściwie wszystko, co ciebie dotyczy... jest takie inne, niż to, co do tej pory znałam. Jest takie egzotyczne, dramatyczne. Czuję się jak uczennica, którą zaprosił na randkę filmowy gwiazdor! Jakby ktoś pisał scenariusz, a ja przez pomyłkę bym się do niego dostała.

- To nie jest pomyłka, Ellen. Ani nawet szczęście. To twój los. Przeznaczenie.

- Naprawdę w to wierzysz?

- Jeszcze tydzień temu nie wierzyłem, ale dziś rano zrozumiałem, że to prawda. - Patrzył jej w oczy. - Powiedz mi, jak wolałabyś mnie nazywać: Joe? Tom? - Uniósł brew. - Jak nazywali się twoi chłopcy?

Ellen zachichotała, usiłując sobie przypomnieć.

- Vinnie. I Lewis. I... - Z zastanowieniem potarła nos. - I Bomber!

- Całkiem długa lista.

- To jeszcze nie wszyscy. Był jeszcze Salvatore, Sean i Jojo.

- Czy teraz to już wszyscy?

- Wszyscy, których poznałam, zanim poszłam do klasztoru.

- Rzeczywiście, zapomniałem. Ale czemu znalazłaś się w klasztorze? Nie mogę wyobrazić sobie dla ciebie bardziej niestosownego miejsca.

- Właśnie z powodu Vinnie'ego, Lewisa, Bombera i innych. - Ellen roześmiała się, przypominając sobie swoją rodzinę. - Moi rodzice byli zdania, że odrobina prawdziwej dyscypliny pomoże mi wyleczyć się z moich miłosnych zapędów. Ale, jak już ci mówiłam, wytrzymałam tam tylko sześć tygodni. - Jej kształtne wargi rozchyliły się w uśmiechu, a ramiona lekko uniosły. - W każdym razie chyba mi to nie zaszkodziło.

- A więc skończyłaś z tym?

- Hmmmm? - mruknęła pytająco uderzona nagłą zmianą w jego głosie.

- Czy wszystkie twoje skłonności do romansów się skończyły? - zapytał, ujmując jej twarz w dłonie.

- Tak myślałam, dopóki nie spotkałam ciebie.

- Mam nadzieję, że choć odrobina pozostała - rzekł z zadumą. - Moje życie od tego zależy! Więc wszystko, czego nam potrzeba, to odrobina praktyki. Dobrze!

Uśmiechnął się i ujął jej rękę.

- A zatem zaczniemy od mojego imienia. Powiedz: Armand.

- Armand - powtórzyła wolno Ellen. - Armand. Armand Dante. Armand... Armand... Doświadczyła osobliwego uczucia. Podniosła się z krzesła, wolno przeszła przez patio i trzepocząc rzęsami zaczęła powtarzać jego imię, gestykulując gwałtownie. Armand roześmiał się głośno. Trzymając łokcie na oparciu krzesła, przyglądał jej się z rozbawieniem.

- Zawsze mnie zadziwiasz, Ellen.

Potrząsnął głową, podszedł do niej i zakrył usta dłonią.

- Tak, Armandzie? - Ciągle trenowała wymowę jego imienia. - Och, Armandzie... Ależ oczywiście, Armandzie!

Szeroko rozkładając ramiona, uderzyła nadchodzącego kelnera prosto w żołądek.

- Ooooch. Czy pani sobie czegoś życzy?

- Tak mi przykro! Nie, ja... ja po prostu... powtarzałam swoją rolę.

- Cóż, z pewnością będzie to przebój sezonu. - Kelner nie zmieniając wyrazu twarzy pomasował żołądek i zniknął.

Armand i Ellen nie mogli powstrzymać wybuchu wesołości. Kiedy wreszcie zdołali złapać oddech, Armand odgarnął włosy z twarzy dziewczyny i założył je za ucho. Przytrzymał dłoń na jej policzku.

- Myślę, że powinniśmy trenować nieco ciszej.

- Tak. - Uśmiechnęła się, czując jego dotyk. - Powinniśmy.

- Załóżmy, że powiedziałbym: „Piękny mamy dziś poranek, nieprawdaż?" Co powinnaś odrzec?

- Tak, Armandzie.

- Szybko się uczysz - szepnął, gładząc jej policzek. - A potem mógłbym dodać: „Czyż nie jest to wymarzone miejsce na spędzenie tego poranka?"

- Tak, Armandzie.

- Czy przebywanie tutaj jest dla ciebie taką przyjemnością, jak dla mnie?

- Tak, Armandzie.

- Czy... - Silniej objął jej głowę, przybliżając twarz Ellen do swojej. Poczuła na wargach jego gorący oddech. - Czy mogę cię pocałować?

- Tak, Armandzie.

Poczuła smak jego warg, ich niecierpliwość. Pocałunek napełnił ją słodyczą. Wdychała intensywny zapach męskiej wody kolońskiej zmieszanej z aromatem jego skóry. Całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz pożądania.

Odsunęła wargi, by mogli pieścić się końcami języków. Ten pocałunek był słodszy niż jakikolwiek zakazany owoc i bardziej trujący niż wszystkie boskie nektary razem wzięte. W głowie Ellen szumiało. Objęła go z pożądaniem za szyję, pragnąc, aby pocałunek trwał całą wieczność.

Z pewnością by tak było, gdyby to zależało od Armanda!

Kiedy czuł chłodną słodycz jej warg, ogarniał go płomień namiętności. Zapach ciała Ellen drażnił zmysły mężczyzny, a dotyk jedwabistych włosów na policzku doprowadzał do szaleństwa. Pragnął Ellen. Poczuł słodki dreszcz pożądania i jeszcze silniej przywarł wargami do jej ust...

- Ymm - dyskretnie oznajmił swe przybycie kelner.

Ellen i Armand oderwali się od siebie, opadając ciężko na krzesła po przeciwnych stronach stołu. Ellen przycisnęła dłoń do piersi, próbując złapać oddech. Armand sztywno ujął oparcie swego krzesła. Nie potrafił ukryć napięcia. Kelner podszedł bliżej.

- Czy mogę przyjąć zamówienie?

- Tak... tak myślę. - Armand zmarszczył brwi, spoglądając na płonącą twarz Ellen. - Jaki to posiłek?

- Śniadanie. Myślę, że mamy jeść śniadanie - odpowiedziała z wielką powagą i oboje wybuchnęli śmiechem.

W kolumnie towarzyskiej niedzielnej gazety zamieszczona została następująca notatka:

Zgadnijcie, kogo spotkaliśmy w Cafe Galois! A my myśleliśmy, że nasz słynny dyrygent poświęca cały czas pracy. Oczywiście jego występy są doskonale... zarówno w sali koncertowej, jak i gdzie indziej. Umieramy z ciekawości, Armandzie, aby dowiedzieć się, kim była twoja urocza towarzyszka?

Ellen poczuła, że po plecach przebiegł jej chłodny dreszcz. Znów obcy ludzie interesowali się jej życiem. Kiedy kładła się do łóżka, tysiące myśli tłoczyło jej się w głowie. Ale w tym samym momencie uświadomiła sobie, że ogarnia ją błogi spokój, bo Armand Dante na zawsze wkroczył w jej życie.

Musiała przyznać, iż czuła się wspaniale. Wspaniale... i tajemniczo. Była zakochana. Cały weekend spędzili cudownie. Podczas dnia przebywali razem, a nocą marzyli o sobie. W myśl jakiejś niepisanej umowy wieczorem zawsze wracali do swych domów i to oczekiwanie w dziwny sposób ich ze sobą wiązało. Być może dlatego, iż oboje wiedzieli, że będą się kochać... kiedy przyjdzie na to właściwa pora.

Rozdział 6

Jeżeli on jest taki wspaniały, Ellen, to czemu ukrywasz go przede mną? W końcu jestem twoją najlepszą przyjaciółką!

- Ukrywasz! - powtórzyła Ellen do słuchawki, śmiejąc się z niedowierzaniem. Opadła na

łóżko i zrzuciła w kąt pielęgniarskie pantofle na filcowej podeszwie. - Chyba żartujesz! Jedyną rzeczą, która dotyczy tej znajomości i która doprowadza mnie do szału, jest fakt, że w żaden sposób nie mogę jej ukryć. Nie ma ani chwili, którą moglibyśmy spędzić tylko we dwoje. Za każdym razem, kiedy przeglądam gazetę, widzę notatkę dokładnie informującą o tym, jak spędziliśmy ostatnie dwadzieścia cztery godziny! To, co naprawdę chciałabym zrobić, to wykraść go i mieć tylko dla siebie. Och, Laurie - głos Ellen przeszedł z drżący szept - on jest taki cudowny. Taki śmiały i pełen galanterii i... wyjątkowy. Zapiera mi dech! Doprawdy nie mogę uwierzyć, że to ja jestem tą szczęśliwą, kobietą, którą wybrał.

- Może to on miał szczęście, że cię spotkał? - padła lojalna odpowiedź Laurie. - Może, podobnie jak Rick, poczuł się już zmęczony całym tym rozgłosem, sławą i stawianymi mu wymaganiami...

- Owacjami na stojąco, pięknymi kobietami czekającymi w garderobie, przyjęciami i koncertami w Europie? Z pewnością!

- Cóż, czy kiedykolwiek myślałaś, jaką odmianą stałaś się w jego życiu po tym wszystkim?

- Aha! Zupełnie jakby przejechać się metrem po zbyt wielu lotach concordem - zażartowała w odpowiedzi Ellen.

- Ja nie żartuję - zganiła ją Laurie. - Jesteś wspaniałą kobietą. Uczciwą i otwartą...

- Mówiącą wszystko bez ogródek?

- Nie. Szczerą i prawdomówną. Stałą, jak Gwiazda Polarna. I kochającą.

- Zgoda, jestem kochająca. W tym momencie nawet tak bardzo, że aż mnie to przeraża.

Laurie jakby czekała na to wyznanie. Przybierając ton, jakim mówiła do nich przełożona w klasztorze, • ostrzegała Ellen:

- Czy na pewno wiesz, co robisz? Czy jesteś pewna, że on jest tak samo zaangażowany w ten związek, jak ty?

- Tak. - Ellen uśmiechnęła się do siebie.

- Skąd możesz o tym wiedzieć?

- Ponieważ on sam mi o tym powiedział.

Stwierdziła to z całkowitym przekonaniem, mając świeżo w pamięci dotyk jego palców na policzku, nagły uśmiech zapalający się w jego oczach, czułość brzmiącą w jego głosie. Nieoczekiwany kaprys losu wydawał się zdumiewać go nie mniej niż ją samą. By? nim zaskoczony, ale także uszczęśliwiony. Godzinami mógłby całować ją, przyglądać się jej twarzy i rozmawiać z nią. Ellen odczuła nagłą tęsknotę. Uśmiechnęła się i przycisnęła poduszkę do piersi.

- Laurie, muszę już kończyć. Zadzwoniłaś, gdy tylko weszłam do domu. Muszę zdjąć ten szpitalny strój, bo inaczej zwariuję.

- Trzymaj się i nie zapominaj, że nie wolno krzyczeć na ciężarną kobietę! Ellen, przez ten romans twój pełen pielęgniarskiej troski stosunek do ludzi gdzieś zniknął!

- To dlatego, że źle sypiam. Kiedy wieczorem rozstaję się z Armandem, popadam w rozdrażnienie!

- Co? - Zakłopotanie Laurie szybko przerodziło się w zdumienie. - Och, a ja myślałam ... to znaczy, to przecież Armand Dante, a z tym nazwiskiem związane są różne plotki!

- Wygląda na to, że jestem jedyną osobą w Wschodnim Wybrzeżu, która nic na ten temat nie wie - westchnęła Ellen.

- Cóż - odrzekła Laurie. - Muszę przyznać, że teraz nieco bardziej go lubię. A to przypomniało mi, po co w ogóle do ciebie zadzwoniłam.

- Nareszcie!

- Rick zarezerwował dla nas stolik w teatrze na dziś wieczór. Powiedz, że będziecie mogli przyjść! Bardzo chcielibyśmy go poznać i ogromnie stęskniliśmy się za tobą. O ósmej. Może być?

- Muszę zapytać Armanda, ale myślę, że jest to możliwe. Dzisiaj nie ma żadnego koncertu...

- Wiem, sprawdziłam. Ellen roześmiała się.

- Jesteś niemożliwa! A zatem do ósmej.

- Jesteś pewien, że nie masz nic przeciwko temu, Armandzie? - Po raz trzeci spytała Ellen, podczas gdy zręcznie wyprzedzał sportowym samochodem inne pojazdy. Jechali do Teatru Dramatycznego.

Uniósł rękę z kierownicy i wsunął ją pod jej opadające na plecy włosy.

- Jestem szczęśliwy, że poznam twoich przyjaciół, Ellen. Obejrzenie występu Ricka Westina to także wielka przyjemność. Mam nadzieję, że zrobię dobre wrażenie. - Spojrzał na nią z figlarnym błyskiem w ciemnych oczach. - Zostawisz mnie, jak im się nie spodobam?

- Jak mógłbyś się im nie spodobać? - Uśmiechnęła się, przytrzymując jego rękę policzkiem. Była chłodna. Przeciwnie niż jej ciepła, delikatna i miękka, jak dojrzały owoc skóra.

Armand poczuł, jak serce mocniej mu zabiło. Nigdy dotąd żadna inna kobieta nie wzbudzała w nim takich uczuć. Zmrużył oczy i spojrzał na uniesioną ku sobie twarz dziewczyny.

- Patrzysz na mnie tak, jak nikt dotąd. - Zwilżył językiem usta i mówił dalej niskim, głębokim głosem. - Ellen, są tacy, którzy mnie nie akceptują. Może chcą czegoś ode mnie, czegoś oczekują, żądają tylko dlatego, że mam talent i jestem sławny. - Jego wargi ułożyły się w drwiący uśmiech. - Chowają swą urazę pod maską uprzejmości, uśmiechów. Są również i tacy, którzy akceptują mnie bez zastrzeżeń. Ci wyrobili sobie opinię o mnie tylko na podstawie mej sławy i nie potrafiliby odróżnić najlepszego z moich koncertów od najgorszego.

Podkurczając nogi na skórzanym fotelu, Ellen analizowała doskonały profil Armanda. Przez moment wydawało jej się, że widzi fotografię z okładki lśniącego magazynu. Zimny i twardy jak skała. Nie mogła znieść tego skojarzenia. Dotknęła jego twarzy, jakby chciała sprawdzić, czy jest prawdziwa.

- Ellen - szepnął, odwracając się do niej z rozjaśnionymi uśmiechem oczyma. - Powiedz mi, co widzisz, kiedy tak na mnie patrzysz?

- Widzę mężczyznę, który nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki jest wspaniały. Widzę także, że jaśnieje blaskiem takiej namiętności i życiowej pasji, że nikt inny nie może się z nim równać.

- Nieprawda - zaprzeczył, schylając twarz, by ucałować wnętrze jej dłoni. - Ty jaśniejesz bardziej, niż ja.

- Obawiam się, mój dobry panie, że jest to tylko odbity blask - odparła, rumieniąc się Ellen.

- Nonsens. To światło pochodzi z twojego wnętrza, skupia się w twoich oczach i rozlewa na twojej twarzy. Dostrzegam w tobie jakiś sekret, którego prawdopodobnie nigdy nie poznam. Jest jednak w tobie coś takiego, co sprawia, że bardzo pragnąłbym go poznać, dzielić go z tobą. Coś ci powiem, Ellen... - Przerwał na chwilę. - Nie dyryguję dobrze, gdy wiem, że mnie obserwujesz.

- Więc... więc przestanę przychodzić!

- Ani mi się waż! Chodzi o to, że twoja obecność wytrąca mnie z równowagi. Moje dyrygowanie wydaje się być pełne dramatyzmu i ekspresji, ale jakby niewystarczające, kiedy mam świadomość, że przeze mnie odbierasz muzykę. Przywykłem już do wyrazów uznania, ale twoja obecność sprawia, że chciałbym być jeszcze lepszy, niż jestem.

- To niemożliwe. Jesteś najlepszy.

Nie zwracając uwagi na pełen zadowolenia chłopięcy śmiech Armanda, Ellen wsunęła palce pod kołnierzyk jego koszuli, rozkoszując się dotykiem skóry i wyobrażając sobie gładkość i ciepło reszty ciała.

- To nie fair, Ellen - powiedział, wypuszczając powietrze przez zaciśnięte zęby. Wrzucając bieg, wolną ręką przesunął po jej nodze, poczuł przez cienki jedwab sukienki rozkoszne ciepło jej ud.

Ellen zaśmiała się.

- Przestań! Czuję się jak nastolatka na swej pierwszej randce.

- To dobrze. Zostawmy więc twoich przyjaciół i zaparkujmy gdzieś samochód. Możemy to zrobić na tylnym siedzeniu.

- W tym samochodzie nie ma tylnych siedzeń! - parsknęła, a rozkoszne wyobrażenie pieszczot Armanda sprawiło, że poczuła zawrót głowy.

- Świetnie! A zatem zabiorę cię w nasze miejsce, z którego oglądaliśmy wschód słońca, rozłożę na ziemi marynarkę i będziemy kochać się tam bez końca.

Ellen przymknęła oczy. Jego słowa, brzmiąca w nich obietnica, obezwładniły ją zupełnie. To było nie do zniesienia! Przesuwając się na sam brzeg siedzenia, skrzyżowała przed sobą nogi i wbiła paznokcie w dłonie. Policz do dziesięciu! nakazała sobie, ale doszła tylko do trzech, kiedy jego głos ponownie rozbudził w niej pożądanie.

- Ellen? Czy pragniesz mnie tak bardzo, jak ja ciebie?

- Och, Boże! - szepnęła, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. - To tak, jakbyś zapytał Kopciuszka, czy pragnie zatańczyć z Księciem!

- Ellen! - Uśmiech zamarł mu na wargach. Armand dotknął dłonią czoła. - Świetnie potrafisz rozładować napięcie. Wróć do rzeczywistości, jak nie jestem księciem!

W przyciemnionym świetle wnętrza samochodu Ellen obserwowała Armanda. Przyglądała mu się kobieta, która wiele już w życiu widziała. Jako pielęgniarka napatrzyła się na ludzki ból, smutek i nieszczęście. Ale teraz jej oczy błyszczały.

- Posłuchaj mnie, Armandzie Dante. Jestem zwykłą kobietą, ale także niepoprawną romantyczką. A ty jesteś czystą fantazją.

Nie odpowiedział. Dojechali do Teatru Dramatycznego. Armand bez słowa zaparkował samochód, wysiadł i obszedł go dookoła, by otworzyć drzwi dziewczynie. Jego ciemne brwi były ściągnięte, a zęby zaciśnięte. Podał jej rękę, pomagając wysiąść z samochodu, a potem objął Ellen w talii. Mocno ją do siebie przytulił, tak, że poczuła siłę i prężność jego ramienia.

- A co będzie, jeśli okaże się, że nie potrafię sprostać twoim fantazjom?

- Już dawno je przerosłeś! - powiedziała cicho, czując, że drży.

Laurie, ubrana w granatowo - białą, pasiastą sukienkę ciążową, oczekiwała ich w hallu. Nawet kiedy Ellen objęła ją na powitanie, nie spuszczała badawczego wzroku z Armanda.

- Bardzo mi miło pana poznać - powiedziała, wyciągając dłoń na powitanie.

Armand, który usłyszał w jej głosie nutkę niechęci, spojrzał na nią z lekkim rozdrażnieniem. Już go osądzono. Przez moment miał ochotę kurtuazyjnie uścisnąć, a nawet ucałować jej dłoń, lecz oparł się pokusie i uśmiechnął się z rezerwą. Tylko w jego oczach błysnęła przez moment złość. Nie będzie żartował, ani drwił z nikogo... nie dziś. Jeśli to spotkanie było tak ważne dla Ellen, będzie zachowywał się poprawnie.

- Ja również cieszę się, że panią poznałem, Laurie. - Ujął jej dłoń i dodał: - Z niecierpliwością oczekuję występu pani męża.

Uwolniwszy dłoń, objął Ellen, poufale opierając rękę na jej biodrze. Dziewczyna czuła, że ładnie wygląda przy jego boku, że jest wysoka i smukła. Armand zapragnął zanurzyć twarz w jej włosach i lekko ugryźć delikatny płatek ucha. Zamiast tego uśmiechnął się chłodno.

- Wejdziemy?

Rick Westin na scenie stroił ostatnie ze swych pięciu banjo, przytupując i opowiadając dowcip siedzącym przy stolikach turystom w Wyoming. Kiedy dostrzegł żonę, zeskoczył ze sceny.

- Cześć, kochanie, cześć maluszku! - Pogładził żonę po brzuchu, co wywołało rumieniec na jej twarzy. Uścisnął Ellen i rozłożył ręce, aby powitać Armanda.

- Hej, wspaniale, że przyszedłeś, Armandzie. Bardzo stęskniliśmy się za Ellen i domyśliliśmy się, że ktoś wyjątkowo ważny musiał ją zajmować.

- Dzięki, Rick, ale to ona jest wyjątkowa!

- Panowie, wystarczy już tego dobrego! - wtrąciła się Ellen, czując, jak się rumieni. - Fan club Ellen Farrell wznowi działalność po koncercie. Będą podawane napoje chłodzące. A teraz czy nie powinieneś zacząć grać, Westin?

Rick Westin dał bardzo dobry koncert. Armand, który sam przywykł do światła reflektorów, wiedział, że nic nie było tak proste, jak wydawało się widzom. Oglądał ten koncert oczami fachowca, napawając się swobodną atmosferą i porównując pracę Ricka z wysiłkiem i pasją, jakie towarzyszyły powstawaniu jego własnych interpretacji. Jakże dziwnie było słyszeć reakcje publiczności, jej głośny śmiech i gwizdy, tak niepodobne do pełnej napięcia i oczekiwania ciszy, która poprzedzała zawsze jego występ w sali koncertowej. Dopiero, po skończonym utworze rozlegał się głośny aplauz publiczności.

Spojrzał na Ellen, próbując odgadnąć, o czym myślała. Z żalem uświadomił sobie, że nie zna jej na tyle dobrze, żeby odczytać myśli z jej twarzy. Pragnął ją poznać tak dokładnie, by móc odczuwać bicie jej serca, ciepło krążącej w jej ciele krwi.

Kiedy Rick rozpoczął swą finałową piosenkę, światła przygasły. Usiadł na brzegu podium i śpiewał, patrząc w oczy Laurie.

Ellen, mocno wciśnięta w swój fotel, ze wzruszeniem przyglądała się tej scenie.

Armand dostrzegał tylko Ellen. W delikatnym świetle jedynego reflektora zobaczył, że w oczach jej błyszczą łzy. Poczuł nagły skurcz. On to chciał robić! On chciał być jedynym, którego muzyka wywoływałaby łzy w jej oczach. Przeszyło go uczucie silnej zazdrości, któremu towarzyszyło mocne postanowienie.

Gwałtowne zapalenie świateł zaskoczyło ich oboje. Ellen z pośpiechem przetarła oczy, a Armand przybrał zwykły, obojętny wyraz twarzy. Laurie zostawiła ich samych i podeszła do Ricka, który wesoło rozmawiał z opuszczającą salę publicznością. Ich stolik stał się jedyną wysepką ciszy w hałasie, jaki rozlegał się dookoła.

- Jak ci się podobało? - zapytała w końcu Ellen. - Pewnie pomyślisz, że zwariowałam, ale takie koncerty zawsze do mnie przemawiają. Zawsze płaczę na Błyszczącej gwieździe sztandaru, w cyrku, kiedy linoskoczek idzie po linie, a tłumy wiwatują, a także za każdym razem, gdy oglądam Mały dom na prerii. Nie wiem, po prostu nie mogę się powstrzymać. I nigdy nie zabieraj mnie na filmy starego Tracy'ego Hepburna, narobiłabym ci strasznego wstydu!

Armand ujął dłoń dziewczyny, splatając jej palce ze swoimi.

- Nigdy nie mógłbym się wstydzić z twojego powodu, Ellen. Nigdy. Chciałbym cię zabrać wszędzie, gdzie tylko zapragniesz, i w miejsca, o których nawet nie śniłaś! W jego głosie słychać było zapał. - Tylko my we dwoje, Ellen, na prywatnej wyspie, gdzieś na Morzu Śródziemnym! Żadnej publiczności, żadnych gazet, żadnych...

- Hej, wy dwoje, chodźmy na pizzę! - zawołał Rick, opierając dłonie na ich ramionach.

Przez moment jeszcze Armand patrzył na Ellen, a potem uśmiechnął się przyjacielsko, ukrywając zniecierpliwienie. Ale Ellen dostrzegła ten błysk w jego oczach i nagle poczuła, jak ogarnia ją podniecenie. On rzeczywiście jej pragnął i cały ten wieczór z przyjaciółmi, beztroska konwersacja, rzeczy, które do tej pory wydawały jej się ważne, teraz stanowiły jedynie preludium do czegoś więcej. Nie śmiała tego nazwać, jeszcze nie teraz.

Kiedy opuszczali teatr, niski, kobiecy głos wykrzyknął obok nich:

- Pan Armand Dante, nieprawdaż? Oczywiście, od razu powiedziałam to mojemu mężowi. Widzieliśmy pana ostatnim razem w Kennedy Center i uważamy, że był pan wspaniały. Do tej pory nie przepadałam za muzyką klasyczną. Czy mogłabym zrobić panu i Rickowi Westinowi wspólne zdjęcie? Dziewczyny w Mah - Jongg byłyby zachwycone!

- Przykro mi, ale nie dziś.

- Och, błagam pana! - prosiła kobieta, kierując już obiektyw w ich stronę.

Rick wzruszył ramionami, objął Armanda i uśmiechnął się. Kobieta zrobiła zdjęcie, podziękowała i wmieszała się w tłum głośno pokrzykując. Rick roześmiał się.

- No, no. Często ci się to zdarza?

- Częściej, niżbym tego pragnął - odparł Armand, wzruszając ramionami. Potrząsnął głową. - Myślę, że powinienem być zadowolony. Przynajmniej odkryła, że lubi muzykę poważną.

- Sądzę, iż bardziej, niż słuchać Mozarta, lubi patrzeć na ciebie, jak machasz batutą!

- Co za faceci! - Ellen wsunęła się pomiędzy nich. - Każdy z was robi to, co lubi. Znam kogoś, kto lubi mieszkać w Georgetown i kogoś innego, komu wyraźną przyjemność sprawia jeżdżenie luksusowym, sportowym samochodem, kiedy tylko nie wożą go jego limuzyną. Powinniście być milsi dla swojej publiczności!

- Ach, obrońca pokrzywdzonych! Zapomniałem o twoim temperamencie, skarbie! - wykrzyknął Rick.

- A ja do tej pory nie zdawałem sobie z niego sprawy - uśmiechnął się Armand, splatając ręce.

- To dlatego, że rzucił pan na mnie urok, panie Dante. Ale niech się pan dobrze rozejrzy dookoła, a wszystkiego się pan o mnie dowie.

- Mam zamiar to zrobić - odparł Armand, całując ją w skroń. Jej oburzenie zniknęło.

- Och, jak ty to robisz! - szepnęła tak, że tylko on ją usłyszał.

- Rozejrzyj się dookoła, to z pewnością się dowiesz.

Ellen prawie nie spróbowała pizzy. Rozmowy dochodziły do niej jakby z oddali. Skupiła się na obserwowaniu Armanda i obietnicy, jaką dostrzegała w jego czarnych jak węgiel oczach. Pożądanie ogarnęło ją gwałtowną falą. Jej skóra stała się tak wrażliwa, że najdrobniejszy, przypadkowy dotyk rękawa jego marynarki przyprawiał ją o drżenie. Kiedy Armand zdjął marynarkę i podwinął do łokci rękawy koszuli, odsłaniając opalone przedramiona, jej palce, jak przyciągnięte magnesem, dotknęły jego skóry. Przerwał w połowie zdania i odwrócił się do niej z uśmiechem. Czy wiedział? Czy zdawał sobie sprawę z tego, jaką miał pad nią władzę?

Zegar wybił godzinę w właśnie w tym momencie, kiedy pomyślała, że dłużej już nie wytrzyma. Armand podniósł się, wyciągnął do niej rękę.

- Czy nie powinniśmy już iść? - zapytał. Jego głos brzmiał normalnie, ale w oczach Ellen dostrzegła niecierpliwość. Czy domyślił się, że siedziała jak na szpilkach, licząc minuty i pragnąc przyspieszyć wskazówki zegara?

- Chyba tak. - Uśmiechnęła się słodko. - Laurie musi wypocząć.

Nie mogła uwierzyć, że mówi tak chłodno i normalnie, podczas, gdy całe jej ciało płonęło.

Pożegnali się z przyjaciółmi i pospieszyli do samochodu. Kiedy Armand otwierał drzwi, starał się nie dotknąć Ellen. Ale jego uśmiech wyrażał całe oczekiwanie i pożądanie, które odczuwał. Ellen głęboko wciągnęła powietrze. Próbowała siedzieć nieruchomo ze złożonymi na kolanach rękami, ale nie potrafiła. Odwróciła się na siedzeniu, podwinęła nogi i oparła policzek na oparciu fotela.

- Armand? - Tak? Zarumieniła się.

- Nic. Ja... ja tylko chciałam wymówić twoje imię. Wolno przesunął palcem po jej ustach.

- Chcę czegoś więcej. Chcę słyszeć, jak nocą przyzywasz mnie po imieniu. Chcę trzymać cię w ramionach aż do świtu, a potem kochać cię przez cały dzień. Chcę, żeby twoja twarz była pierwszą rzeczą, którą ujrzę po otwarciu oczu.

- Och, Armandzie... - Jej głos załamał się i umilkł.

- Nie ma się czego obawiać, kochanie. Zaufaj mi.

Już po chwili zaparkował samochód przed eleganckim budynkiem, w którym znajdował się jego apartament. Trzymając Ellen za rękę, podszedł do windy i nacisnął guzik oznaczony cyfrą dziewięć. Przycisk umieszczony powyżej pozbawiony był numeru.

- Ktoś zajął piętro nad tobą - zażartowała Ellen, czują potrzebę rozładowania napięcia, jakie między nimi narosło.

- Nie, kochanie - odpowiedział Armand z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. - To ja zajmuję oba te piętra.

- Co? - zapytała z niedowierzaniem, przypominając sobie swoje skromne mieszkanko na trzecim piętrze.

- Nie oburzaj się. Wiesz dobrze, kim jestem. Sama kiedyś powiedziałaś, że cieszą mnie efekty mojej pracy. Teraz chciałbym, żebyś ty również z nich korzystała. Chciałbym rzucić ci je do stóp.

- Żebym chodziła po nich moimi filcowymi podeszwami!

- Kupię ci satynowe kapcie! - Roześmiał się i przyciągnął ją blisko do siebie. Tak blisko, że oparła się piersiami o jego silny tors, a jej oddech znalazł się naprzeciw ust Armanda. Przez moment mężczyzna trzymał ją w ten sposób, a potem pochylił twarz i pocałował jej wargi. Ellen poczuła, jak opuszczają ją siły. Wszystko stało się w tym momencie nieważne, liczyły się tylko te gorące usta.

Przymknęła oczy i wspięła się na palce, by objąć szyję mężczyzny i oddać mu pocałunek. Ich wargi znów przywarły do siebie, tym razem mocniej. Armand lekko uniósł głowę, doświadczając słodkiej męki rozstania, po czym znów sięgnął po jej usta. Ujął górną wargę Ellen pomiędzy swoje i smakował językiem wnętrze ust dziewczyny. Z jego piersi wydobył się jęk, który sprawił, że Ellen poczuła, że traci panowanie nad sobą. Ogarnięta pożądaniem, przylgnęła do kochanka. Nic poza nim nie istniało dla niej w tej chwili.

Drzwi windy rozsunęły się cicho.

Śmiejąc się, wyszli na korytarz, oszołomieni własną bliskością. Armand wyjął z kieszeni klucz, ale nie mógł trafić nim w zamek; zbyt był zajęty całowaniem włosów Ellen, skóry na karku i wnętrza jej ucha.

- Przestań... och, przestań - jęknęła, zanurzając palce w gęstwinę jego ciemnych włosów. - Armand! Och, kocham cię... kocham. Ale przestań...

- Nigdy!

Wreszcie udało mu się otworzyć zamek.

- Gotowa? - Roześmiał się niskim, matowym śmiechem, który tak bardzo pasował do jego ciemnego, przymglonego spojrzenia. A potem wziął Ellen na ręce, zamknął kopnięciem drzwi i zaniósł ją po schodach do sypialni.

- Poczekaj! Och, jaki wspaniały apartament! - zawołała z zachwytem dziewczyna, rozglądając się dookoła. - Ten widok... te meble!... Już wiem, schody ukradłeś chyba z jakiegoś bajkowego zamku!

- Cicho, maleńka. Wycieczka krajoznawcza jest przewidziana w dalszej części programu.

- Ale...

- Najpierw TO - szepnął, całując ją mocniej niż poprzednio, wzbudzając w niej dreszcz rozkoszy. Pieściła jego twarz, szyję, mięśnie jego ramion i cudowną gładkość jego pleców. Nagle jej ręce natrafiły na jego wystające biodro, wypukłość pośladków i twardą spoistość mięśni ud. Całą sobą pragnęła czuć jego ciało.

- Postaw mnie na ziemi!

Zrobił to, ale nadal nie wypuszczał jej z objęć.

- Co? - mruknął. Jego pierś poruszała się miarowo. Ostatkiem sił panował nad sobą. Jeszcze chwila, a znów uniósłby dziewczynę i rzucił na łóżko. Oddychał głęboko, jakby pragnąc ugasić ogień, który w nim płonął. Czekał, aż ona będzie gotowa. - Co ci jest, kochanie?

Miękko się uśmiechnął, obawiając się jej odpowiedzi. Nagły rumieniec pokrył twarz i szyję Ellen.

- Ja... ja tylko chciałam móc dotykać cię, czuć ciebie. Nie mogłam dosięgnąć i... Z radosnym okrzykiem porwał ją w ramiona i opuścił na szerokie łóżko.

- Och, moja kochana, kochana Ellen, nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego, jak ty! Nigdy! Zachwycasz mnie!

- Nie przesadzaj. Wcale nie jesteś gorszy! - Roześmiała się, wyciągając się obok niego i gładząc poprzez ubranie jego tors. Poczuł, jak serce wali mu pod jej dłonią, a biała, starannie wyprasowana koszula traci swą sztywność, rozgrzana ciepłem bijącym od jego ciała.

Czując to samo rozkoszne pobudzenie, nakrył dłonią jej pierś i pieścił najpierw jedną, potem drugą. Ciepło jej dłoni i śliski dotyk jedwabiu sprawiły, że napięcie narosło w nich do granic możliwości.

Ellen jęknęła, a Armand uniósł się na łokciu i pochylił się nad nią. W jego spojrzeniu malował się ogrom przepełniającego go pożądania. Zaczął całować jej usta, szyję, ramiona. Dziewczyna ujęła głowę Armanda i zbliżyła jego wargi do swoich, przesuwając językiem po ślicznie wykrojonych ustach. I nagle ich ciała złączyły się w uścisku, ramiona i nogi splotły się gwałtownie.

Po chwili równie nagle Armand uklęknął, obejmując udami biodra dziewczyny.

- Może zdejmiemy trochę tych ubrań? Ellen zaśmiała się bezgłośnie.

- Koniecznie! - szepnęła, drżąc z niecierpliwości, a jego ręce zaczęły rozpinać guziki pomiętej jedwabnej sukienki. Powoli uwalniał każdy guzik, systematycznie rozchylając materiał.

Ellen sięgnęła do guzików jego koszuli, ale podczas gdy on doszedł już do talii, ona wciąż mocowała się z tym przy kołnierzyku. -

- Co, do diabła... - Nie dokończyła, tylko niecierpliwie złapała za brzegi koszuli i jednym ruchem pokonała wszystkie.

Z okrzykiem zdziwienia i podniecenia Armand zerwał z niej sukienkę. Nachylił ciemną głowę, by całować jej piersi i brzuch przez jedwabną bieliznę, a Ellen, walczyła, by wyciągnąć ze spodni poły jeszcze do niedawna eleganckiej koszuli dyrygenta. Kiedy pochylił się nad nią, zsuwała ją z jego ramion.

Całowali się, kąsając wargi, a lekki ból potęgował ich podniecenie.

Bez słów. Tylko jęki i westchnienia wyrażały tę tak długo tłumioną namiętność.

Ogarnięta pożądaniem Ellen wysunęła się spod Armanda i rozpięła klamrę jego paska. Kiedy drążącą ręką sięgnęła do suwaka spodni, Armand przytrzymał jej dłoń na swej nabrzmiałej, pulsującej gorącem męskości. Ściągnął spodnie, bieliznę i zrzucił je na podłogę. Był nagi. Klęczał nad Ellen, potężny i władzy, niczym jakiś bóg, a bijąca od niego siła odebrała jej oddech.

- Jesteś... jesteś najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałam w życiu! Roześmiał się, potrząsając głową.

- Ellen, kochanie, to ty jesteś najpiękniejsza. - Pocałował ją w ramię, zsuwając ustami cienkie ramiączko. - Śliczna. - Pocałował ją w drugie ramię. - Zachwycająca.

Koszulka wylądowała na stercie ubrań leżących na podłodze. Kiedy patrzył na jej nagość, jego wzrok złagodniał.

- Nauczę cię tego, jak jesteś piękna.

Jego usta ześlizgnęły się w kierunku jej płaskiego brzucha.

- Kochanie - szepnął, rozkoszując się jej bliskością, jej dotykiem i smakiem. Ale kiedy Ellen znów wśliznęła się pod niego i objęła jego lędźwie udami, szept Armanda przerodził się w jęk.

- Armand... Armand, kochaj mnie teraz - błagała, popadając w ekstazę graniczącą z bólem. Jeszcze jedna chwila, jeden dotyk, a rozpadnie się na miliony drobnych kawałków. Silnie przylgnęła do niego, szeptała mu jego imię w twarz, włosy i szyje.

- Tak, kochanie.

Ogarnął ją całym sobą; ustami, ramionami, dłońmi, uściskiem ud sprawiał, że cała należała do niego, że on cały należał do niej. Każde z nich czuło, że w ten sposób przydarza mu się to pierwszy raz. Byli jak dwa muzyczne dźwięki, które wznoszą się, narastają, aż w końcu łączą się w doskonałe, zapierające dech w piersiach crescendo.

Później, kiedy leżeli już w ciemności, Ellen poruszyła się, wyszeptała imię kochanka, a on obudził się, przygarnął ją do siebie, pieścił jej piersi, gładził wnętrze ud. Kochali się najpierw na łóżku, a potem na grubym, puszystym dywanie. Tam też w końcu zasnęli, przykrywając się ściągniętym z łóżka kocem. Za poduszkę posłużyły Ellen ramiona Armanda.

Kiedy dziewczyna się obudziła, przez okna sypialni wpadało do pokoju światło poranka. Otworzyła jedno oko, potem drugie i ze zdziwieniem ujrzała, że miejsce obok było puste.

Odgarnęła z oczu niesforne kosmyki i dostrzegła aksamitny szlafrok leżący w nogach łóżka. Obok jej opalonych stóp stały kapcie, a na sąsiedniej poduszce leżała róża. Szczęście wypełniło dziewczynę, niczym słodka muzyka. Wstała, przeszła do hallu i stanęła u szczytu schodów.

Z dołu naprawdę dobiegała muzyka. To Armand grał na fortepianie. Z perfekcją i godną podziwu cierpliwością ćwiczył skomplikowany fragment jakiegoś utworu. Cicho zeszła po schodach i obejmując kolana ramionami, przysiadła na najniższym stopniu. Pokój był duży, urządzony na biało. Ale nad całością wnętrza dominował stojący na środku perskiego dywanu ogromny fortepian. Wspaniały, czarny i błyszczący. Równie wspaniały był mężczyzna, który przy nim siedział z pochyloną w skupieniu głową. Armand całkowicie wypełniał ten jasny pokój swoją obecnością. Mimo że ubrany w luźne spodnie i bawełnianą koszulkę wyglądał dostojnie i pięknie. Był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego Ellen kiedykolwiek w życiu widziała. Miała wrażenie, że to niemożliwe, by właśnie spędziła z nim noc. Nieprawdopodobne by kochał ją tak mocno, jak ona jego kochała!

Kiedy nagle podniósł głowę i uśmiechnął się, jej serce przestało bić. Ten uśmiech wszystko wyjaśnił: kochał ją, naprawdę ją kochał.

- Dzień dobry, najsłodsza. Czy to ja cię obudziłem?

- Stęskniłam się za tobą. Nie mogłam, znieść pustego miejsca obok siebie.

- To dobrze. - Te dwa słowa mówiły wszystko. Spojrzał jej w oczy i położył dłonie na klawiaturze. - Mam dla ciebie prezent.

Zagrał dla niej Fantazję Impromptu Chopina. To było jak magia - tak słodkie i kuszące, jak miłość Armanda. Ellen poczuła, że muzyka przenika ją i pobudza jej zmysły, popychając ku grającemu. Patrzyła na jego dłonie, na falę ciemnych włosów, przystojną, męską twarz, błyszczące oczy i wiedziała, że kocha tego mężczyznę ponad wszystko na świecie. Był jedyną, prawdziwą miłością jej życia.

Kiedy przestał grać, siłą opanowała wzruszenie i łzy, które napłynęły jej do oczu.

Armand podszedł do dziewczyny i wziął ją na ręce, aby zanieść do sypialni, ale gdy zaczęła całować jego usta i oczy, pomyślał, że jeszcze nigdy nie robił tego na schodach.

Zakrztusił się śmiechem, a serce zabiło mu mocniej. Jak ona to robiła? Wystarczyło jedno spojrzenie na te puszyste włosy, na biel skąpo przykrytych jego szlafrokiem piersi, a pożądanie rozpaliło się w nim na nowo. Zapach jej nie do końca jeszcze rozbudzonego ciała działał tak intensywnie, że Armand z niecierpliwością uwolnił Ellen ze szlafroka i oboje opadli na stojący obok fotel, a ich ciała raz jeszcze połączyły się w namiętnym uścisku.

Rozdział 7

Jesienne dni mijały wypełnione takim szczęściem, którego istnienia Ellen nawet nie podejrzewała. Kiedy nie było przy niej Armanda, zajmowała się swoją pracą, lecz jej myśli i serce były przy nim. Gdy zaś byli razem, życie stawało się nieprzerwanym pasmem radości. Pewnego słonecznego, sobotniego poranka siedzieli razem, jedząc croissanty i czytając przedpołudniową gazetę.

- Do diabła! - zirytował się nagle Armand.

Ellen pochyliła się i pocałowała go lepkimi od powideł ustami.

- Co się stało? - spytała, przysuwając się do niego bliżej.

Z nachmurzoną miną złożył gazetę i rzucił ją na podłogę po drugiej strome łóżka.

- Nic. To tylko znów ta cholerna kronika towarzyska. Mam już dosyć nieustannego ingerowania w moje prywatne życie! Spekulacje, insynuacje...

- Rozumiem. - Oparła brodę o jego kolano. Błękitne oczy patrzyły na niego spokojnie, choć widać w nich było cień lęku. - Całkowicie. Też nienawidzę tych pismaków.

- Ty także? Och, Ellen, muszę coś z tym zrobić, muszę to przerwać!

- Ci, kochanie - szepnęła, odgarniając mu z czoła włosy. - To nie ma sensu. Zawsze powtarzasz mi, żebym nie zwracała na to uwagi. Pokaż, co tym razem napisali. - Przechyliła się, dotykając piersiami do jego ud. - Zobaczmy, co tak bardzo wyprowadziło cię z równowagi.

- Nie! - Armand próbował wyrwać jej gazetę. - Nic szczególnego tam nie ma. Sam nie wiem, czemu tak się zdenerwowałem.

Ale Ellen już zaczęła czytać. To, co zobaczyła, było dla niej szokiem.

W gazecie zamieszczono jej stare zdjęcie zrobione z okazji ukończenia szkoły pielęgniarskiej. Miała ciasno związane pod czepkiem włosy, niezgrabny, sztywny mundurek, a całą jej bladą twarz wypełniały ogromne, błękitne oczy. Wyglądała jak czyjaś ciotka. Podpis pod zdjęciem głosił:

Czy właśnie dlatego nasz dyrygent pozostaje ostatnimi czasy w ukryciu?

Zanim zdążyła się opanować, łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach.

- Kochanie, och, kochanie, proszę nie płacz - błagał Armand, klękając przed nią i wycierając dłońmi jej twarz. - Nie... nie płacz! Nie ma powodu do rozpaczy.

- Właśnie, że jest, Armandzie. Jest! Nie widzisz tego? - Przerwała, bo nie potrafiła mu tego wytłumaczyć. Czuła się taka oszukana, nieszczęśliwa, że sama z ledwością rozumiała samą siebie.

- Wyglądam tu tak... tak śmiesznie. - Tylko to zdołała z siebie wydusić.

- Ależ nie! - wykrzyknął Armand, który nagle zdenerwował się na nią, jak ona na autorów notatki.

- Wyglądasz słodko, poważnie i delikatnie. Wyglądasz na młodą, niewinną dziewczynę, z której wnętrza promieniuje jakiś przedziwny blask. Oprawiłbym tę fotografię i powiesił nad łóżkiem!

- Och, Armandzie, jesteś zwariowany... i wspaniały. - Objęła go za szyję, a łzy wolno popłynęły po jej policzkach. - Ale to tak mnie denerwuje. Oni nie mają prawa! - Delikatnie potarła policzkiem o jego ramię.

- Nie, kochanie, nie mają. Pozwalają sobie na to z mojego powodu. Ale to nie ma znaczenia, nie rozumiesz? Dopóki my nie będziemy zwracać na to uwagi. To nie ma znaczenia, dopóki ufasz mnie, a nie im, nie temu, co robią z życiem innych.

Armand sięgnął po gazetę i raz jeszcze spojrzał na fotografię. Uśmiechnął się słabo. Delikatnie gładził włosy Ellen. - A poza tym, to zdjęcie naprawdę jest całkiem miłe, wiesz? - Pocałował ją w czubek nosa.

- Zupełnie tak jak ty, mój skarbie. Nigdy nie chciałbym mieć nikogo innego. To ciebie kocham. Ellen oddała mu pocałunek.

- A ja kocham ciebie.

- Koniec już łez i zamartwiania się? - pytał, całując po każdym słowie.

- Koniec, przyrzekam! - uśmiechnęła się, poddając się pocałunkom, pieszczącym jej szyję i piersi.

- Armand - szepnęła tracąc dech - co ty wyprawiasz?

A potem zapomniała o całym świecie z wyjątkiem tego jednego mężczyzny.

- Ellen, kiedy tu ostatnio przychodzisz, to jakby robiło się jaśniej. Czy dobrze zgaduję, że muzyka poważna dobrze ci robi?

Elliot Rosen opuścił okulary nisko na nos i spojrzał ponad nimi na swoją ulubioną pielęgniarkę. Choroba, która trawiła ciało dramatopisarza, oszczędziła jego umysł. Z uwagą i radością obserwował zmiany, jakie zachodziły w Ellen Farrell.

- To prawda, panie Rosen. Dzięki niej żyję teraz w innym świecie - przytaknęła Ellen.

- Dvorak, mówi pani.

Oczy starego mężczyzny rozbłysły. Ellen ujęła jego nadgarstek i wprawnym ruchem zmierzyła puls, patrząc na swój zegarek.

- Oczywiście, że Dvorak, panie Rosen. Kogóż innego mogłabym mieć na myśli?

- Chciałbym dowiedzieć się, kiedy będę mógł poznać tego „kogóż innego mogłabym mieć na myśli"

- zażartował. - Kiedy zamierza pani przyprowadzić tu swojego Maestro?

Nic nie mówiąc, Ellen spojrzała na niego i w jej głowie zaświtał pewien pomysł. W ostatnich dniach wszyscy zauważyli, że długi pobyt w szpitalu bardzo źle wpływał na Elliota Rosena. Ellen pomyślała, że wie, jak temu zaradzić.

Było już po godzinach odwiedzin, kiedy elegancko wyglądający w błękitnym swetrze Armand podszedł cicho do drzwi szpitalnego pokoju Elliota Rosena. Właśnie niedawno zakończył się koncert symfoniczny, którym dyrygował. Ellen z podnieceniem oczekiwała ukochanego przy drzwiach.

- Ciii, Armand - szepnęła, kiedy podszedł do niej i ucałował na przywitanie.

- O co chodzi, kochanie? Czy nie wszyscy witają cię w ten sposób? - Przytrzymał ją, muskając palcem jej policzek.

- Oczywiście, że tak, Armandzie. Ale jest już po godzinach wizyt i... Przerwał jej kolejnym pocałunkiem, objął i przycisnął do siebie.

- Tak dawno cię nie widziałem, skarbie.

- Tak, około trzech godzin, jak sądzę. Chyba więcej nie upłynęło, odkąd wpadłeś tu przed koncertem.

Głęboki, dźwięczny śmiech Armanda odbił się echem od ścian szpitalnego hallu.

- Pewnie myślisz, że zwariowałem, prawda? Zaraz co to zresztą udowodnię...

Zanim udało mu się raz jeszcze ją pocałować, Ellen wyśliznęła się z jego ramion i ujęła dużą, metalową klamkę.

- Powinniśmy wejść, zanim uśnie. Chodź!

Armand przytaknął i cicho wsunął się za nią do pokoju.

- Panie Rosen, czy pan śpi? - cicho zapytała Ellen.

- Nawet jeśli przed chwilą spałem to teraz już nie - padła odpowiedź. - Czy muszę wstać, żeby panią ujrzeć, czy też podejdzie pani do mnie, Ellie?

Sięgnął po okulary leżące na stojącym obok stoliku.

- Panie Rosen, przyprowadziłam ze sobą przyjaciela, ale musimy zachowywać się cicho, bo jest późno i moglibyśmy mieć kłopoty, gdyby ktoś nas usłyszał.

Chory uniósł się na łokciu.

- Panie Rosen, chciałabym przedstawić panu mojego przyjaciela, Armanda Dantego. Elliot Rosen. Elliot założył okulary i z uwagą przyglądał się stojącemu przed nim mężczyźnie.

- Witam, pana. Ellen dużo mi o panu mówiła - rzekł Armand.

- O mnie? Cóż, niech mnie diabli! Niech pan usiądzie na moim łóżku i nigdzie się stąd nie rusza. Niech mnie diabli! Wiesz Ellen, żartowałem, kiedy prosiłem cię, żebyś go tu przyprowadziła. Ale chciałbym, żebyś wiedziała, że to dla mnie zaszczyt.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Ellen mówi, że to pan nauczył ją słuchać mojej muzyki. Przyszedłem tu, by panu za to podziękować.

Oczy pana Rosena zabłysły.

- I jest jeszcze coś - dodał Armand.

Chory pochylił się bliżej, aby nie uronić ani jednego słowa.

- W zeszłym roku widziałem na Przeglądzie Sztuk Teatralnych w Virginii jedną z pańskich sztuk, Piosenkę za pięć groszy i, proszę mi wierzyć, uważam, że była genialna!

Ellen spojrzała na obu mężczyzn podziwiających nawzajem swój talent. Spostrzegła, jak twarz starego pacjenta rozjaśnia blask, jakiego dawno już w niej nie widziała. Cicho wysunęła się z pokoju.

Minęła prawie godzina, kiedy znalazła wreszcie wolną chwilę i mogła pójść do pokoju pana Elliota. Kiedy dotarła do korytarza, do którego przylegał jego pokój, zamarła. Naprzeciwko sali pana Rosena zebrał się spory tłum pielęgniarek i lekarzy. Wszyscy uśmiechali się z zachwytem.

Ale to, co wprawiło ją w zakłopotanie, to były dochodzące zza drzwi dźwięki muzyki granej przez orkiestrę symfoniczną.

Przeszła obok zgromadzonych ludzi i weszła do środka.

- Co tu się dzieje? - Zatrzymała się i ze zdziwieniem rozejrzała się po pokoju. W kącie siedział brodaty, młody mężczyzna ubrany w bermudy. W ręku trzymał skrzypce. W nogach łóżka stał Armand, wymachując termosem, jak batutą. Na łóżku, obok pana Rosena, leżał grający magnetofon.

W brodatym mężczyźnie rozpoznała pierwszego skrzypka orkiestry symfonicznej.

- Co wy sobie wyobrażacie? - spytała, wyłączając magnetofon.

- Mamy próbę - odparł z błyskiem w oku Elliot Rosen.

- To niewiarygodne! - Spojrzała na Armanda. - To co robisz, jest zupełnie zwariowane i niezgodne z przepisami. Mogę przez to stracić pracę. Obudziliście całe piętro!

- Wkrótce zaśnie, mając słodkie sny. Możesz być tego pewna, Ellen - ponownie odezwał się pan Elliot. Wyglądało na to, że tylko on ma odwagę teraz z nią rozmawiać. Wychudłe, chore ciało wydawało się odżywać na nowo.

- Wybacz nam, Ellen. - Armand próbował przemawiać z pokorą, ale w jego oczach błyszczały wesołe iskierki. - Wiedziałem, że George miał wolny czas po koncercie, więc kiedy zaczęliśmy dyskutować z Elliotem nad pierwszą częścią Koncertu Skrzypcowego D - dur Czajkowskiego pomyślałem...

- Pomyślałeś, że mógłbyś to mieć na miejscu na żywo. Oczywiście! Przecież to najnormalniejsza w świecie rzecz, urządzać koncerty w środku nocy, w dodatku w szpitalu! - Oparła obie dłonie na biodrach.

Armand podszedł do niej i zaczął delikatnie głaskać ją po ramieniu.

- A czemóż by nie? Jeżeli można mieć dość autentycznego, to po co używać substytutów? George jest naprawdę świetny w tym kawałku. Może chciałabyś posłuchać...

- Nie! - Ellen potrząsnęła głową, próbując jednocześnie nie zwracać uwagi na ciepło dotykających ją dłoni. Z dezaprobatą spojrzała na George'a. - Nie gniewaj się, ale wolę słuchać cię w filharmonii. Lepsza akustyka, rozumiesz.

W końcu się uśmiechnęła. Nikt z przełożonych jak dotąd się nie pojawił, a pan Elliot Rosen naprawdę wyglądał o dziesięć lat młodziej. Żadne lekarstwo nie było w stanie wywołać na jego policzkach takich rumieńców, jakie miał teraz. A jej niepokój związany ze złamaniem dyscypliny szpitalnej przesłoniło to, że Armand Dante okazał się czułym, myślącym... godnym jej miłości człowiekiem!

- A skoro już jesteśmy przy rzeczach autentycznych i cudownej muzyce - szepnął jej do ucha Armand - co byś powiedziała na krótkie sam na sam w wolnym gabinecie?

- Uspokój się. - Jej twarz pokryła się rumieńcem. - George, dziękuję, że przyszedłeś ale, choć prawdopodobnie narażę się na gniew pana Rosena, zamierzam was stąd wygonić.

Armand zrobił obrażoną minę.

- Odesłani bez bisowania! Myślisz, George, że możemy się na to zgodzić?

Młody skrzypek podniósł się z niewygodniego, szpitalnego krzesła i ze śmiechem potrząsnął głową.

- To będzie interesujące, gdy zaczniemy opowiadać, jak spędziliśmy sobotni wieczór. - Z sympatią spojrzał na leżącego w łóżku mężczyznę. - Dobranoc, panu. Było nam bardzo miło.

Elliot skinął głową obu muzykom z szerokim uśmiechem na twarzy.

Armand, idąc za George'em, chwycił Ellen za rękę i pociągnął za dyżurkę pielęgniarek.

- Jesteś na mnie zła?

Ellen zajrzała mu w oczy i złość ją opuściła. Jak długo jeszcze będzie wzbudzał w niej te uczucia? - zastanawiała się. Pewnie wkrótce jej serce zacznie bić normalnym rytmem i będzie mogła spojrzeć na ich związek chłodnym okiem, ze spokojem i opanowaniem, z którego była znana. Wkrótce... Pomyślała, całując maestro w same usta.

Niezwykły wieczór muzyki, śmiechu i zabawy narobił zamieszania w całym szpitalu.

Ellen słyszała, jak mówiono o mej w pokojach pielęgniarek, windach i przy zatłoczonych stolikach cafeterii dla personelu. Ale nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać, by odczuwać z tego powodu zadowolenie lub przeciwnie - złość, nie miała też głowy do tego by prostować wiele nieprawdziwych plotek, które powstały w związku z koncertem, gdyż zaledwie dwie noce później jej najmilsza przyjaciółka krótko po północy urodziła śliczną, ciemnowłosą dziewczynkę.

Rick Westin nie posiadał się z radości. Chwycił Ellen na ręce i krzyknął:

- Udało nam się, Ellen! Udało! Czy nie jest najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałaś? Ellen otarła łzy i przysunęła twarz do szyby oddzielającej ich od maleńkiej Kathleen Ellen Mary

Westin. Była zachwycająca. Drobna, doskonała i piękna. Jej własna córka chrzestna. Jej imienniczka! Kiedy tak patrzyła na dziecko, czuła narastające wzruszenie.

- Cóż, to wszystko wyjaśnia. Gratulacje, Rick.

Nie omyliła się. Ten głos, który usłyszała z tyłu wydał jej się znajomy. Odwróciła twarz w stronę Armanda i ujrzała ogromnego, biało - czarnego misia pandę.

- Och, Armandzie...

- Następnym razem, kiedy będziecie obchodzić jakąś uroczystość, chciałbym o tym wiedzieć!

- Obiecuję ci to, kochanie. - Ellen objęła go w pasie i przytuliła się do niego lekko. Była zmęczona. Całą noc spędzili z Rickiem na czuwaniu przy Laurie. Nie mieli czasu zadzwonić do Armanda, nie mieli czasu na nic innego oprócz asystowania przy tym cudownym zdarzeniu, które miało tu miejsce.

- Jak się dowiedziałeś, gdzie nas znaleźć? - zapytała Ellen.

- A jak sądzisz?

Roześmiała się mimo znużenia, kiedy oboje równocześnie powiedzieli:

- Clarence.

Drogi Clearence, zawsze troszczył się o nią, prawie, jak jej własny ojciec. Pewnie powiedział Armandowi, że nie wróciła jeszcze z wczorajszej zmiany.

Obejmując ją, Armand ponownie zwrócił wzrok w stronę maleństwa, które z zaciśniętymi piąstkami spało teraz w łóżeczku.

- Jest takie wspaniałe - powiedział miękko. - Gratuluję, tato.

- Dziękuję, Armandzie. Prawda, że jest doskonała? A teraz idę ucałować moją drugą, cudowną dziewczynę.

- Nie przyszedłem tu z pustymi rękami, przyniosłem kilka rzeczy dla uczczenia tej okazji. - Wręczywszy Rickowi ogromnego misia, Armand wyjął z torby butelkę szampana. Potem ich oczom ukazało się pudełko doskonałych cygar i buteleczka perfum. - Dla Laurie - wyjaśnił. Rick podziękował za prezenty, przesłał dziecku buziaka i poszedł do pokoju Laurie.

- A dla ciebie, najdroższa - Armand z miłością spojrzał w oczy Ellen - wiadomość od Clarence'a. Cała twoja rodzina, zaproszona przez rodziców Laurie, przyjedzie na chrzciny.

Ellen otworzyła usta ze zdziwieniem. Armand delikatnie położył na nich dłoń.

- Clarence mówi, że zostaną przez kilka dni, żeby się trochę rozejrzeć, a potem wrócą do Pensylwanii.

- Och, Armandzie.

- Och, Ellen - sparodiował ją żartobliwie Armand, a potem przypieczętował to westchnienie pocałunkiem.

Hellen i John Farrell byli prostymi, uczciwymi ludźmi, pełnymi ciepła i miłości. Rzadko opuszczali Pittsburgh, czasem wybierali się tylko do centralnej Pensylwanii, gdzie się urodzili. Ellen wiedziała, że rodzice będą całkowicie nie przygotowani na wizytę w tak wielkim mieście, jakim był Waszyngton.

- Ależ kochanie... dlaczego karawan? - Helen uścisnęła swą najstarszą córkę, patrząc ze zdziwieniem na długi, błyszczący, czarny samochód, czekający na nich na parkingu przed lotniskiem.

John Farrell, wysoki, barczysty mężczyzna o jasnych, błękitnych oczach, ucałował serdecznie Ellen i spojrzał na samochód.

- To nie jest karawan, kochanie. To limuzyna, prawda, El? - Mrugnął do niej porozumiewawczo.

- Masz rację, tatusiu. To jest... ona należy do mojego przyjaciela, który pożyczył mi ją, żebyście nie musieli wynajmować samochodu.

- Ekstra! - wykrzyknął siedzący na stercie walizek Freddie Farrell. Miał jedenaście lat i odzywał się tylko wtedy, kiedy uznał, że coś zasługiwało na to, by się o tym wypowiedział. Na przykład limuzyna. Cheryl i Karen, piętnastoletnie bliźniaczki zdawały się całkowicie podzielać zdanie brata.

- Ale - nalegała Helen - czy naprawdę potrzebujemy aż limuzyny, aby dostać się do twojego mieszkania?

Wiedziała, że powinna uprzedzić ich przez telefon. Ale w ciągu ostatnich dwóch tygodni mieli tak mało czasu. Każdą wolną chwilę spędzali w szpitalu, a potem już w domu Westinów z Laurie i jej dzieckiem, które całkowicie podbiło ich serca. Ellen stwierdziła, że Laurie niechybnie będzie miała co najmniej szóstkę.

Właściwie dopiero teraz Ellen uświadomiła sobie, że powinna była przygotować rodziców. Zebrała się więc na odwagę i powiedziała z uśmiechem.

- Mam dla was wszystkich niespodziankę. Zgadnijcie, co?

- Niespodziankę? - Pani Farrell spojrzała z lekkim niepokojem.

- Cóż, moje mieszkanie jest raczej małe, a ponieważ nie byłam pewna, ile dzieci przyjedzie z wami, więc ten mój przyjaciel... wiesz... - wskazała w kierunku samochodu i szybko podjęła dalej. - No więc... jego orkiestra... wynajmuje apartament dla gości w hotelu Hilton, a ponieważ teraz stoi pusty, stwierdziliśmy, że moglibyście przez ten czas w nim zamieszkać. No. Wreszcie to z siebie wydusiła.

- Orkiestra?

- Apartament!

- Przyjaciel?

- Ellen!

Wszyscy przekrzykiwali się nawzajem, ale to „Ellen!", które powiedział ojciec, sprawiło, że szofer uchylił okno i zapytał, czy wszystko w porządku.

- Tak, tak, Ernest, dziękuję - odparła, po czym szybko spojrzała na ojca. - Tato, to jest całkiem rozsądne. W moim mieszkaniu dzieci musiałyby spać na podłodze i byłoby nam bardzo ciasno. Nawet kiedy mieszkałyśmy z Laurie, miałyśmy problem, by nie wchodzić sobie w drogę. Wszystko będzie w porządku i może to nawet uatrakcyjni wam ten pobyt. - Z czułością uścisnęła mamę. - Zaufajcie mi. - Uśmiechnęła się do siebie, gdy spostrzegła, że mówi tak, jak Armand. „Zaufaj mi." I zaufała mu, całym swoim sercem, całą duszą.

- Dobrze, Ellen Mary Farrell, opowiedz mi o tym przyjacielu. Głos ojca był uprzejmy, ale zarazem surowy. Dojeżdżali do hotelu.

Helen Farrell słuchała głosu swego męża i zastanawiała się, czy on zdaje sobie sprawę z tego, że jego dzieci są już zupełnie dorosłe. A co najmniej Ellen. Sądząc po minie Ellen, dziewczyna myślała o tym samym. Ale kochała i szanowała swego ojca tak bardzo, że nie ośmieliłaby się robić mu jakiś uwag. Jeszcze bardziej kochała go za to, że tak się o nią troszczył.

- Nazywa się Armand Dante, tato. Jest wspaniałym człowiekiem. Jestem pewna, że wszyscy go polubicie. - Spojrzała na matkę, szukając u niej wsparcia.

- Armand Dante! - Helen wyprostowała się. - Ellen, Armand Dante jest kimś...

- Racja! - Gęste brwi Johna Farrela zmarszczyły się. - Ja też słyszałem to nazwisko. Karen, Cheryl i Freddie przerwali rozmowę, by usłyszeć odpowiedź Ellen.

- No cóż, mogliście słyszeć. Jest dyrygentem. Bardzo zresztą dobrym.

- Oczywiście, widziałam go w telewizji - z entuzjazmem oznajmiła Cheryl.

Helen spojrzała na córkę. A więc dlatego Ellen tak promieniała. Teraz zrozumiała: jej najstarsza córka była zakochana. Ze wzruszeniem dotknęła jej policzka.

- Dyrygent orkiestry symfonicznej, Ellen? Ellen roześmiała się.

- Wiem, o czym myślisz, mamo. Co taki człowiek, jak Armand robi z kimś, kogo wyrzucono z podrzędnego chóru?

- Wcale nie, kochanie. - Jej matka uśmiechnęła się łagodnie. - Jesteś godna każdego mężczyzny. Ale Armand Dante... cóż, jest bardzo sławny. Postać publiczna.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Czasem jest to dosyć uciążliwe, przyznaję. Ale bardzo, bardzo go lubię, mamo. I to wynagradza mi nawet to, że czasem znajduję swoje nazwisko w kronice towarzyskiej lub...

- Co?! - Bliźniaczki całe zamieniły się w słuch.

- Jest bardzo znanym artystą i ci niemądrzy dziennikarze śledzą każdy jego krok. Odwracając wzrok od zaskoczonych twarzy rodziców, Ellen wyjrzała przez okno.

- Patrzcie - pokazała ręką - prawie jesteśmy na miejscu!

Limuzyna zatrzymała się wolno przed wspaniałym hotelem i Ellen odetchnęła z ulgą. Trudno jej było rozmawiać o Armandzie. Nie należał do mężczyzn, o których można było opowiedzieć w trzech słowach. Może nawet cała wieczność by na to nie wystarczyła.

Apartament wydał się wszystkim zachwycający. Rząd okien, z których mieli widok na miasto, kryształowy żyrandol zawieszony w jadalni, ogromny telewizor w salonie, a także mały basen otoczony lustrami i egzotycznymi roślinami zapierały dech w piersiach.

Helen Farrell opadła na jeden z pluszowych foteli i westchnęła.

- Ellen, kochanie, jak my zdołamy kiedykolwiek się za to odwdzięczyć?

Patrzyła na stojący na szklanym stoliku kosz owoców i chłodzącego się szampana. Obok pudełka z videokasetami leżały bilety na koncerty muzyki symfonicznej, na koncerty Ricka i przedstawienia teatralne. Barek i lodówka były pełne, a w wazonach stały piękne, świeże kwiaty. O niczym nie zapomniano.

Ellen musiała przyznać, że myśl o odwdzięczeniu się Armandowi nawet nie powstała w jej głowie. Nie było takiej potrzeby. Armand tego nie oczekiwał. Robił to, ponieważ - pomyślała uśmiechając się do siebie - ponieważ ją kochał.

- Odwdzięczyć mu się? Nie martw się, mamo. On nie myśli w ten sposób. Tata spojrzał na nią sceptycznie.

- To jaki on jest? Kiedy będziemy mieli możliwość poznać tego cudownego człowieka?

- Jutro. Dziś cały dzień ma próby, ale jutro będzie na chrzcinach. Kocha małą Kathleen prawie tak bardzo, jak ja. A ponieważ ma największe mieszkanie, przyjęcie odbędzie się u niego. Mieszkanie Ricka i Laurie jest małe, a moje jeszcze mniejsze, więc zaproponował swoje... - Zdała sobie sprawę, że mówi jak katarynka, ale nie mogła się powstrzymać. Potrząsnęła głową. - Jutro! Poznacie się jutro. A teraz, czy ktoś ma ochotę popływać?

Ellen nerwowo poprawiła nową, jasnoczerwoną, jedwabną sukienkę i wyprostowała szeroki kapelusz. Denerwowało ją, że tłum ludzi napierał na nią w zatłoczonym kościele, ale postanowiła się tym nie przejmować. Nie dziś. Cóż za doborowe towarzystwo - pomyślała. Laurie i Rick, jej rodzice i Armand, który tak bardzo zaangażował się w organizację tej uroczystości. Wszyscy, którzy coś znaczyli w jej życiu.

Laurie podeszła do niej i podała jej śpiące dziecko. Ellen uśmiechnęła się do jego matki i spojrzała na niemowlę. Z dumą zajęła miejsce obok księdza i chrzcielnicy.

Stojąc nieco dalej, za kamiennym filarem, Armand Dante z uwagą obserwował ceremonię. Jego wzrok przykuwała ubrana w jedwabną suknię śliczna kobieta, która dziwnym trafem zajęła tak ważne miejsce w jego życiu. Nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, kiedy i jak to się stało. Po prostu tak się stało i już. I wiedział także, że jego życie nigdy nie będzie takie jak kiedyś.

Poznał jej rodziców jeszcze przed kościołem i wiedział, że teraz bacznie go obserwują, zastanawiając się, kim jest ten mężczyzna, który zawładnął życiem ich najstarszej córki. John Farrell bardzo troszczył się o swoje dzieci, bez względu na to, ile miały lat. Armand stwierdził to natychmiast, gdy spojrzał na starszego pana. Zapragnął nagle zapewnić tego mężczyznę, że za nic w świecie nie zraniłby Ellen, nie zawiódłby jej zaufania. Chce, by ona zgodziła się dzielić z nim życie, bo bez niej nie ma ono dla niego żadnej wartości. Hellen i John klęczeli w pierwszym rzędzie wraz ze swoimi dziećmi, przyglądając się zgromadzonej przy ołtarzu grupce. Przed oczyma Helen pojawiły się wspomnienia chrztów jej własnych dzieci. A teraz jej Ellen, dorosła kobieta, stała trzymając w ramionach dziecko. Oczy pani Farrell zwróciły się w kierunku mężczyzny, który nie spuszczał wzroku z jej córki. Ciemny, przystojny, elegancko ubrany mężczyzna, który pokochał ich dziewczynkę. W to nie wątpiła. Ale życie Armanda Dantego zdawało się być oparte na innych wartościach, niż te, które tak bardzo cenili członkowie rodziny Farrellów. I to właśnie przerażało ją i jej męża, gdyż stanowiło to zagrożenie szczęścia ich córki.

Głośny płacz przebudzonego niemowlęcia z powrotem przykuł uwagę wszystkich zgromadzonych w małym westybulu ludzi. Ellen czule uspakajała małą. Czystym głosem złożyła przysięgę odpowiedzialności za Kathleen i powtarzała za księdzem słowa modlitwy.

Wszyscy zgadzali się, że mieszkanie Armanda było najodpowiedniejszym miejscem na przyjęcie na cześć małej Kathleen.

John Farrell pomyślał ze zdumieniem, że cały apartament zajmował większą powierzchnię niż farma, gdzie się urodził.

Największy pokój jaśniał słonecznym blaskiem, który wpadał przez wysokie na trzy metry okno. Na ogromnym fortepianie leżały kolorowe zapakowane prezenty dla Kathleen. Sterta podarków rosła, w miarę, jak przybywali nowi goście. Cicha muzyka, stanowiła doskonałe tło dla toczących się rozmów.

- Armand, wszystko jest wspaniale - szepnęła Laurie i pocałowała go z wdzięcznością w policzek.

- Ach, nasza śliczna mama. Czyżbym w końcu przeciągnął cię na swoją stronę?

- Co masz na myśli? - Laurie obrzuciła go niepewnym spojrzeniem. Armand uśmiechnął się uspakajająco.

- Nie denerwuj się, Laurie. Chodziło mi o to, że zawsze byłaś bardzo, nazwijmy to, „ostrożna" w ocenie mojej znajomości z Ellen.

Przez moment Laurie nie odpowiedziała, w końcu spojrzała na niego z powagą.

- Tak, Armandzie, to prawda. Ciągłe jeszcze trochę jestem. To dlatego, że jesteś tym, kim jesteś - wspaniałym, kochającym mężczyzną, ale należącym do całkiem innego świata niż ja czy Ellen. -

. Strzepnęła jakiś pyłek ze swej sukienki, przymknęła na moment oczy, a potem mówiła dalej. - Wiem jednak, że twoje uczucia do Ellen są szczere. Na początku nie byłam tego pewna, ale teraz wiem, że Ellen może ci zaufać.

- Masz wątpliwości, czy mogłaby prowadzić mój styl życia, o to chodzi? - zapytał miękko.

- Albo ty jej, Armandzie. Bardzo różnicie się do siebie.

Armand długo patrzył na najlepszą przyjaciółkę Ellen, wiedząc, że to, co powiedziała, było absolutną prawdą. Ale wierzył, że te różnice nigdy nie mogłyby znacząco zaważyć na ich życiu. Nigdy me zraniłby Ellen, a więc mogła powierzyć mu swe szczęście.

- A, tu jesteście. - Ellen weszła do kuchni, gdzie rozmawiali. - Kathleen jest głodna, Laurie. Wszyscy jedzą, oprócz niej. A ty, Armandzie - uśmiechnęła się, ujmując go pod ramię - jesteś proszony na salę. Wszyscy pragną poznać uroczego gospodarza.

Zaprowadziła go do dużego pokoju, gdzie zebrali się goście.

Patrzyła na swego ojca i mogła niemalże czytać w jego myślach. Początkowo stał cicho koło fortepianu, przyglądając się Armandowi z uwagą. Potem zdecydowanie podszedł do niego, po czym obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i Ellen była świadkiem tego, jak jej ukochany wzięty został w krzyżowy ogień pytań, jakich nie zadawał mu nigdy najśmielszy nawet reporter.

- Więc Armandzie, jest pan dobrym znajomym mojej córki? - Głos Johna Farrella brzmiał przyjacielsko. Armand spojrzał starszemu panu prosto w oczy. Były tak jasne i uczciwe jak oczy Ellen.

- Tak. Znamy się dobrze. Myślę, że Ellen jest najwspanialszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem.

- To prawda. Ellen jest uczciwą i mądrą dziewczyną. Łatwo poznać, co myśli. To, czego oczekuje od życia jest tak jasne i proste, jak nos na pana twarzy. - Przerwał, czekając na komentarz Armanda, ale ten milczał. - Praca pielęgniarki, pomaganie ludziom. Rodzenie dzieci. El uwielbia dzieci, zawsze je lubiła. Pracowała jako baby - sitter w sąsiedztwie i bardzo kochała tę pracę.

- Niewiele jest rzeczy, w których nie byłaby dobra - uśmiechnął się Armand. - Jest naprawdę wyjątkową dziewczyną.

- Tak.

- Kocham pańską córkę, panie Farrell.

- Wiem. Widać to po sposobie, w jaki pan na nią patrzy. I - powiedział z westchnieniem - jeśli się nie mylę, ona także pana kocha.

- Mam taką nadzieję. - Armand mówił opanowanym głosem, ale jego ręce drżały] Ta rozmowa była trudniejsza, niż jakikolwiek koncert, który prowadził. - Panie Farrell... - zaczął mówić, ale ten przerwał mu w połowie.

- Lepiej, jeśli będzie pan mi mówić John. Wygląda na to, że będziemy musieli lepiej się poznać.

- Dziękuję, John.

- Nie ma sprawy, Armandzie. Armand! - John Farrell potrząsnął głową. - Nigdy by mi to nie przyszło do głowy.

- Twoja córka także miała na początku kłopot z moim imieniem - roześmiał się Armand szczerym, głośnym śmiechem, który wzbudził sympatię pana Farrella.

- Cóż, jeśli ona dała sobie z nim radę, to może reszta pójdzie już łatwiej.

- Zrobię wszystko, żeby jej to umożliwić, John. Bardzo ją kocham!

Później, kiedy wrócili już do hotelu, John Farrell odciągnął córkę na bok.

- Nie miałabyś ochoty przejść się ze mną troszeczkę, El?

- Z przyjemnością, tatku - odpowiedziała, biorąc go pod rękę.

Wolno spacerowali wokół budynku, ciesząc się swoją obecnością. Ellen odezwała się pierwsza.

- I co? Co o nim myślisz, tato?

- Szczerze, Ellen? - Tak.

- Cóż, myślę, że jest utalentowany, inteligentny, wrażliwy. Prawdopodobnie jest wspaniałym mężczyzną, El. Myślę jednak, że jest między wami wiele różnic. Wasze dążenia, oczekiwania i doświadczenia

są całkiem rozbieżne. Jego życie z pewnością jest równie trudne jak podniecające. Czy umiałabyś prowadzić takie życie?

- Nie wiem, tato - szepnęła, nie potrafiąc zdobyć się na kłamstwo. - Tak myślę! Chcę tego spróbować, bo bardzo, bardzo go kocham. - Objęła ojca i przytuliła policzek do jego ramienia. - Tato, czy myślisz, że mogłabym spróbować? Czy powinnam?

Pan Farrell przytulił do siebie swoją dorosłą córkę, która ciągle pozostawała dla niego małą dziewczynką.

- Żałuję, że nie mogę ci dać jakiejś prostej odpowiedzi. Ale tylko ty możesz to wiedzieć. Tylko twoje serce zna odpowiedź na to pytanie.

Rozdział 8

Mam zamiar porwać cię na ten weekend, Armandzie! Mamy dla siebie dwa, prawie trzy dni!

- Ellen z podnieceniem ściskała słuchawkę. Jej oczy błyszczały.

- Należę do ciebie! - Gdy to mówił, poczuł, jak ogarnia go pożądanie. - Słuchaj, mam wspaniały pomysł...

- Armand...

- Posłuchaj. Nie mam w ten weekend żadnych koncertów, a ty potrzebujesz wypoczynku. Zbyt wiele zajęć miałaś w ciągu ostatnich tygodni: praca, dziecko Laurie, rodzina. Znam wspaniały sposób, by zwolnić tempo.

- Armand, dzień, w którym zwolnisz tempo mojego życia, będzie ostatnim dniem, w...

- Ellen! - zażartował Armand. - Mówisz jak mniszka! A teraz posłuchaj mnie przez chwilę, mój skarbie. Zapowiadają na najbliższe dni cudowną pogodę, słoneczne niebo, ciepłe dni i noce... Weźmiemy jacht i wypłyniemy na pełny ocean. - Jego cichy zazwyczaj głos brzmiał teraz głośno. - Thomas i reszta załogi za kilka chwil mogliby być gotowi. Musieliby tylko kupić coś do jedzenia, zamówić kwiaty i oczywiście odświeżyć łóżka, ale to nie powinno trwać długo. Będzie cudownie!

- Załoga? - Ellen przez moment poczuła się zagubiona. Jej glos zabrzmiał jak szept w ogromnym pokoju.

- Tak, kapitan i pięciu marynarzy. Henri ma dwóch do pomocy w kuchni. Ale to tak, jakbyśmy byli tam sami. A o tej porze roku ocean jest cudowny. Księżyc jest niewiarygodny, a niebo w samo południe ma kolor twoich oczu.

- Armand, nie!

- Dlaczego nie? Co się stało, Ellen? - W jego głosie wyraźnie słychać było rozczarowanie. - Choroba morska, o to chodzi? Zajmiemy się tym.

- Nie, Armandzie, nie choruję na chorobę morską.

- Dobrze. A zatem wyjeżdżamy za parę godzin?

- Nie, Armand, zaczekaj. Posłuchaj mnie, proszę. - Ellen zmarszczyła brwi. Wszystko zaczynało się od nowa, ale Ellen musiała mu wyjaśnić, o co jej chodzi. - Armandzie, przez ostatnie tygodnie byłeś dla mnie taki dobry. Wszystkie twoje gesty w stosunku do mojej rodziny, Laurie i Ricka oraz ich dziecka były po prostu nadzwyczajne. A dla mnie byłeś najlepszy. Gościłeś mnie, bawiłeś, wciągałeś mnie w cały swój nieprawdopodobny świat z siłą tornada!

- Po prostu sam chciałem to robić. - Armand uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Wiem. Ale teraz nadeszła moja kolej. Teraz j a chcę zrobić ci przyjemność!

- Ależ robisz mi ją, kochanie, w każdej chwili, kiedy ze mną jesteś! Jej serce zabiło szybciej. Czym zasłużyła sobie na tyle szczęścia?

- Dziękuję. Ale poczekaj chwilę. Zadzwoniłam do ciebie, więc ja będę mówić. Ja chcę zaplanować dla nas te dwa dni i to w najdrobniejszych szczegółach. Mam zamiar zabrać cię nad ocean i pokazać, jak j a lubię spędzać czas. Chcę podzielić się z tobą światem, który znam, który kocham i rozumiem. - Przerwała na chwilę, a potem dodała cicho: - Wierz mi lub nie, ale nie mam zwyczaju pływać po oceanie jachtem z załogą.

- Ale to jest takie piękne. Jestem pewien, że byłabyś zachwycona.

Do diabła, zaczynał być trudny. Oczywiście, że byłaby zachwycona... żeglując z nim, otoczona luksusem i życzliwymi ludźmi. Ale nie tym razem. Nie, zależało jej na tym, aby tym razem zrobili to, co ona zaplanuje.

- Wiem o tym, że bym była - powiedziała w końcu. - Ale nie w ten weekend. On należy do mnie, Armandzie, i chcę zaplanować dla ciebie każdą jego sekundę. Chcę, żeby z zachwytu zaparło ci dech.

- Już to zrobiłaś, Ellen - powiedział miękko.

- Może oboje zrobiliśmy to sobie nawzajem. Ale ja mówię poważnie. - Ellen ostrożnie dobierała następne słowa. - Twoja propozycja brzmi romantycznie i zachęcająco, ale nadszedł czas, żebyś zobaczył mnie w moim własnym świecie, zobaczył, jak sobie radzę, gdy muszę wyrwać się z miasta, odpocząć. Nadszedł czas, Maestro, abyś dowiedział się, jak żyją inni ludzie.

Armand milczał, a w myślach zabrzmiały mu słowa, które powiedziała Laurie i John Farrell. Och, dokładnie wiedział, o co chodziło Ellen. Badała grunt, sprawdzała, jak on będzie pasował do jej świata.

Armand potrząsnął głową i uśmiechnął się do siebie, a miłość do Ellen wypełniała mu serce. Dla tej kobiety przeszedłby nawet przez ucho' igielne, jeśli mogłoby to ją uszczęśliwić. Kiedy się odezwał, jego głos był pełen miłości.

- Planuj, co chcesz, kochanie, a ja się zjawię, kiedy tylko sobie zażyczysz. Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

Niespełna dwie godziny później Ellen zaparkowała wypełniony po sam dach samochód przed eleganckim' budynkiem, w którym mieszkał Armand. Szybko pobiegła na górę, by zabrać swój najcenniejszy skarb.

Uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem. Będzie wspaniale! Romantycznie. Intymnie. Tylko ich dwoje, ocean, cichość plaży... Raj!

Ale gdzie Armand? Mrużąc oczy od słońca, spojrzała w stronę drzwi wejściowych, w których miała nadzieję go ujrzeć. Ale to nie on był osobą, która schodziła właśnie po schodach. Ellen cofnęła się gwałtownie, by uniknąć zderzenia z elegancko ubraną kobietą, która wybiegła z budynku. Jej usta były zaciśnięte, a w oczach malowała się złość.

Ellen ze zdziwieniem patrzyła za nieznajomą. Odprowadziła ją wzrokiem aż do żółtego, sportowego samochodu stojącego przy krawężniku. Nieznajoma z pośpiechem włączyła silnik, wrzuciła bieg i, nie oglądając się za siebie, ostro ruszyła.

Ellen ponownie spojrzała na drzwi.

Armand z zaciśniętymi pięściami stał u szczytu schodów. Patrzył za odjeżdżającym samochodem.

- Armand... Przerzucił na nią spojrzenie.

- Ellen! Kochanie! - Zbiegł ze schodów i ujął ją w ramiona.

Ellen poczuła, jak jego mięśnie rozluźniają się. Spojrzała w nieprzeniknioną czerń oczu.

- Nawet chodniki stają się niebezpieczne! - zażartowała. - Kim była ta kobieta? Twoja przyjaciółka? Nie wyglądała na bardzo szczęśliwą.

- Nie, nie jest moją przyjaciółką. Po prostu kimś, kogo kiedyś znałem i kto próbuje odgrzebywać stare sprawy. - Głos Armanda był opanowany, nie dający żadnych wskazówek.

Ellen cierpliwie czekała na dalsze wyjaśnienia, ale te nie nastąpiły.

- Jakie sprawy? - spytała więc po chwili.

- Nic poważnego - odpowiedział miękko, zaglądając jej w oczy. - Powiedziałem jej, że gra jest już skończona i że nie ma czego tu szukać.

Czule pocałował Ellen, a potem posłał jej swój zniewalający uśmiech.

- No, jestem do twojej dyspozycji. Rób ze mną, co uważasz za stosowne! Nie można było się oprzeć temu mężczyźnie.

Wymieniając uśmiechy, poszli do samochodu dziewczyny. Tym razem ona zajęła miejsce za kierownicą. Jednym spojrzeniem Armand objął kijki, żerdzie i płachty nieprzemakalnego nylonu zgromadzone na tylnym siedzeniu, a także leżące na nich zwinięte śpiwory, siatki i koszyki z jedzeniem.

- Czy jesteś pewna, że ja się tu jeszcze zmieszczę? - zapytał ze śmiechem.

- Jeśli nie, zostawię to wszystko na środku ulicy. Pan jest wszystkim, czego pragnę!

- Nie popadaj w melodramatyczny ton - skarcił ją żartobliwie, ale jego ciemna twarz wyrażała zadowolenie. Bez słowa, pokornie wcisnął się pomiędzy wypełniony pieczywem wiklinowy kosz a drzwi samochodu.

- Gotowy?

Armand odwrócił się i spojrzał na Ellen, obejmując wzrokiem całą jej postać. Włosy miała związane z tylu głowy błękitną wstążką. Ubrana była w niebieskie dżinsy i bawełnianą koszulkę z podwiniętymi rękawami.

- Ellen, jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem - powiedział w końcu swym niskim, głębokim głosem.

Ellen roześmiała się nerwowo, rumieniąc się pod wpływem jego wzroku.

- Wielkie dzięki - zdołała z siebie wydusić, wdychając chłodne powietrze, które wpadało przez otwarte okna samochodu.

Zamilkli, delektując się wzajemną bliskością.

- Dokąd jedziemy? - zapytał wreszcie Armand, kiedy wyjechali z miasta.

- Zaufaj mi. - Ellen uśmiechnęła się przekornie.

- Och, zaufałem ci całym swoim życiem - odpowiedział. - Ale czułbym się znacznie lepiej, gdybym wiedział, dokąd to życie teraz zmierza.

- Na północ, a potem na północny wschód.

- Co z pewnością doprowadzi nas gdzieś na środek Zatoki - dociekał głośno.

- Błąd, Maestro. Mamy przejechać przez most w Annapolis, a potem dotrzeć nad ocean. Wielokrotnie przemierzałam tę drogę, odkąd zaczęłam pracować w Waszyngtonie.

Ellen zaczęła snuć wspomnienia i Armand przysunął się, by lepiej słyszeć. Kosz z pieczywem znalazł się na jego kolanach.

- Znam dobrze to miejsce - zaczęła z nieśmiałym uśmiechem. - Wielokrotnie przyjeżdżaliśmy tu całą rodziną, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Kiedy się tu przeprowadziliśmy, niejako odkryłam je na nowo. Kocham je. Jest urocze, świeże i nieskomplikowane. A magia oceanu zawsze ucisza moje troski i nadaje wszystkiemu właściwy wymiar.

Armand nie przerywał. W tej chwili przyszło mu do głowy, że tak gwałtownie wciągnął ją we własne życie, że nie miał nawet czasu, by poznać dobrze jej prywatny świat. Mógł przegapić ten moment. Podczas, gdy samochód pędził wzdłuż wschodniego wybrzeża, mijając konne bryczki, prawie tak liczne jak samochody, przejeżdżając przez pachnące lasy i uprawne pola, przyrzekł sobie nigdy więcej nie popełniać tego błędu.

- Jesteśmy na miejscu. - Ellen podjechała na mały, publiczny parking i wyciągnęła ramiona na tyle, na ile pozwalała na to wysokość samochodu.

- Gdzie? - Armand uniósł się, zmieniając niewygodną pozycję, w jakiej zmuszony był cały czas siedzieć. Ciekawie wyjrzał przez okno. Rozciągały się za nim nieprzeniknione ciemności. Tu?

Ellen posłała mu uszczęśliwiony uśmiech.

- Dostaniesz to, co widzisz.

- Ale, cara mia - ze zdumieniem uniósł ciemną brew - ja nic nie widzę.

- Więc słuchaj!

Nocne powietrze rozbrzmiewało szumem oceanu.

Armand otworzył drzwiczki i z ulgą wysiadł z samochodu. Ellen sięgnęła przez siedzenie i wyjęła z bocznej kieszeni latarkę.

- Proszę. - Wręczyła ją Armandowi. - Rozejrzyj się. I jeśli to nie jest najwytworniejszy hotelowy pokój, w jakim kiedykolwiek mieszkałeś, to nie chcę o tym słyszeć!

- Z pewnością jest największy - zamruczał Armand, kiedy jej słowa dotarły do jego zaspanego umysłu. - Czy będziemy tu spali?

Ellen objęła go i wdychając ożywcze morskie powietrze, powiedziała:

- Tak, mój drogi Maestro. A nad nami będzie rozgwieżdżone niebo.

Ich oczy przywykły już do ciemności i mogli rozróżnić poszczególne kształty. Trzymając się za ręce, ruszyli po piaszczystej plaży.

- No i co? Jak ci, się podoba? - zapytała w końcu Ellen.

- Myślę, najdroższa, że jest to wspaniały hotel, cudowna plaża, a ty... - przyciągnął ją do siebie i wsunął dłonie pod flanelową koszulę, którą narzuciła na siebie zaraz po wyjściu z samochodu. - Ty jesteś najbardziej zachwycająca ze wszystkiego! Chodź tutaj! - krzyknął, kiedy wyśliznęła się z jego ramion i pobiegła do przodu.

- O nie! Najpierw musimy rozstawić namiot!

- Co? Chodź do mnie. Chcę się z tobą kochać.

- Najpierw obowiązek, a potem przyjemność! - To mówiąc, pobiegła po piaszczystej plaży w stronę samochodu.

Przy pomocy jednej latarki i światła księżyca znaleźli niewielkie, zasłonięte wydmami schronienie. Armand pomógł Ellen rozłożyć mały, nylonowy namiot. Kiedy wsunął się do środka, próbując przekonać samego siebie, że to naprawdę był wspaniały pomysł, Ellen zajęła się sortowaniem zapasów żywności, którą przyniosła z samochodu.

- Armand? - zawołała przez malutkie okienko. - Chodź, mam coś dla ciebie.

- Myślę, że mieliśmy już wystarczająco dużo niespodzianek jak na jeden dzień - mruknął z niezadowoleniem. Ale ciekawość wzięła górę i wysunął głowę z namiotu.

Ellen siedziała przy małym ognisku, dookoła którego ułożyła drobne kamienie. Obok niej stał talerz, na nim krakersy i ser, a jeszcze dalej butelka szampana chłodziła się w zimnym piasku. Wskazała ręką kieliszki. - Masz ochotę przekąsić coś przed snem?

W oczach dziewczyny odbijał się blask ogniska, dodając im tajemniczości. Armand usiadł na miękkim piasku i przyciągnął Ellen do siebie.

- Jestem głodny, ale kanapki nie zaspokoją mego głodu - wyszeptał, całując pulsujący punkt na jej skroni. Jego wargi wolno przesunęły się w stronę jej powiek, a potem policzków. Kiedy dotarły do ust, Armand zatrzymał się i szeptem wyznał jej miłość. Ellen oddała pocałunek.

Kochali się pod rozgwieżdżonym niebem, aż zmęczeni miłością zasnęli w jednym śpiworze obok pustego namiotu.

- Jak ci się spało? - spytała Ellen, smażąc jajka na śniadanie. - Całą noc kręciłeś się i mówiłeś przez sen. Coś jakby: „weź ten pasek".

Armand wstał, przeciągnął się, ziewając szeroko.

- Pewnie to było: „weź ten piasek". Jestem pewien, że w naszym śpiworze było co najmniej pół plaży. Śmiech Ellen odbił się echem od wydm.

- Książę na ziarnku grochu, tak? Ja nie czułam żadnego piasku.

Pochyliła się nad patelnią i za chwilę w powietrzu rozniósł się zapach smażonej na boczku jajecznicy. Podawszy talerz Armandowi, dziewczyna położyła się obok na piasku.

- Morskie powietrze działa na mnie jak narkotyk. Sprawia, że śpię jak dziecko. Armand przerwał jedzenie i z czułością pocałował ją w ramię.

- A ja myślałem, że to dzięki mnie tak dobrze spałaś.

- Och, to także. Z całą pewnością masz korzystny wpływ na mój sen.

- To dobrze. To jeden z moich głównych atutów. - Armand podziwiał jak ładnie wyglądała w blasku słońca. - Jestem z tobą bardzo szczęśliwy. Szczęśliwszy niż kiedykolwiek.

- To magia tego miejsca - odpowiedziała mu z uśmiechem.

- To twoja magia, kochanie. - Wstał, wytrząsnął piasek z sandałów i podał jej rękę. - Co przewidziałaś dla nas na dzisiejszy dzień? Czy mam znaleźć jakąś łódkę do wynajęcia? Czy może wolałabyś jeździć samochodem wzdłuż wybrzeża? Albo... - uśmiechnął się z przesadną zmysłowością. - Może, jak mówią tubylcy, poturlamy się w piasku?

Ellen ze śmiechem wysunęła się z jego objęć.

- Nic z tych rzeczy. Pan, Maestro, pomoże mi teraz złapać nasz dzisiejszy obiad. Szybko przysypała piaskiem ognisko, pozmywała naczynia i poszła do samochodu.

Armand był zdumiony ilością i różnorodnością rzeczy, jakie Ellen stamtąd wyciągnęła i rozłożyła na plaży. Były tam plastikowe kubły, małe siatki do łowienia ryb, cały asortyment wędek i kilka okrągłych opakowań soli. Armand posłusznie niósł za Ellen pakunki i wędki. Doszli do miejsca, gdzie półwysep zwężał się i gdzie uzbrojeni w wędki i siedzi stali rzędem rybacy.

- Armand, zdumiewasz mnie - powiedziała Ellen, stając na dużym, wchodzącym w morze głazie.

- Czy myślałaś, że rozpuszczę się w wodzie?

- Nie, nie to miałam na myśli. - Roześmiała się. - Ślepo robisz wszystko, o co poproszę. Nie masz pojęcia, co się z tobą dzieje, ale wypełniasz wszystko bez wahania. Skąd tyle ufności!

- Zaufanie to podstawa.

Nagle Ellen przypomniała sobie kobietę, która poprzedniego dnia w takim pośpiechu opuszczała mieszkanie Armanda i już miała zapytać o nią, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili. Nie, nie może ingerować w jego prywatne sprawy. Musi mu zaufać. Po prostu musi.

- Masz rację. - Zrzuciwszy na ziemię bagaż, który miała ze sobą, ujęła mężczyznę za ramię. - Widzisz tego faceta? - Wskazała ręką na brodzącego w płytkiej wodzie rybaka, który trzymał w jednej ręce długą wędkę, w drugiej zaś plastikowe wiaderko. - Złowił już kilka sztuk, ale jeśli zaczniemy teraz, to do południa schwytamy więcej krabów, niż zdołamy zjeść.

Tak też zrobili. Ich połów był tak obfity, że wystarczył, by zaspokoić zaostrzone przez przebywanie na świeżym powietrzu apetyty.

Wieczór spędzili przy ognisku, podziwiając zachód słońca i patrząc na rybaków w oddali. Armand leżał obok Ellen z głową opartą na jej nogach i jak mały chłopiec rysował na piasku serca.

- A.D. kocha E.F. - Uśmiechnął się. - E.F. kocha A.D., tak? - Dorysował strzałę przebijającą serce i oparł policzek o pachnącą słońcem skórę jej uda. - Naprawdę kocham cię, Ellen. Chciałbym o tym powiedzieć całemu światu!

- Mam wrażenie, że cały świat już o tym wie - wyrwało się Ellen, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. Armand uniósł się i spojrzał w jej błękitne oczy.

- Naprawdę się tym przejmujesz?

Potrząsnęła głową, próbując zbagatelizować całą sprawę.

- Troszeczkę.

- Ale kochasz mnie, tak?

- Oczywiście, że tak! - Kochać go? Te słowa nie oddawały w pełni uczucia, które przepełniało jej serce i duszę. Oczywiście, że go kochała. Bez reszty, aż do bólu. - Gdybym cię nie kochała, nie byłoby mnie dziś tutaj.

- Skoro tak, to czego się obawiasz? - Armand objął ją i przyciągnął do siebie.

- To nie jest obawa... - zaczęła, ale przerwała w pół zdania. Nie wiedziała, jak opisać mu niepewność, która nieustannie ją dręczyła.

- A co to jest, kochanie? Powiedz mi, czemu się wahasz?

Delikatnie pocałował ją w szyję, a Ellen doszła do wniosku, że w jego ramionach czuje się bezpiecznie i żadne obawy nie mają znaczenia. Bez słowa przycisnęła policzek do jego twarzy, rozkoszując się dotykiem szorstkiego zarostu.

Siedzieli tak nic nie mówiąc, a jedynymi ich towarzyszami były gwiazdy i szum oceanu. Długie milczenie przerwał Armand.

- Ellen, czy to mój tryb życia cię przeraża?

Dziewczyna nabrała garść piasku i wolno przepuściła go przez palce.

- Wydaje mi się, że w pewien sposób tak. Tak dobrze jest, kiedy możemy tu sobie być sami, bez reporterów, tłumu wielbicieli i ludzi, którzy czegoś od ciebie oczekują!

- Wiem o tym. Sam czuję podobnie. - Splótł palce obejmując w talii Ellen. - Ale zawsze przecież możemy uciec od tego wszystkiego.

- Uciec... Może to właśnie mnie przeraża. Zawsze będziemy uciekać, żeby móc być tylko we dwoje.

- Nie - powiedział ciepłym, niskim głosem. - Każdy dziś musi to robić. Czyż nie uciekałaś przed czymś, kiedy poznałem cię na autostradzie? Pogoń za samotnością, za szansą pobycia sam na sam ze swymi...

- Ze swymi problemami? - wtrąciła. - Tak, być może masz rację.

Dawno już opowiedziała mu o Danie Newlinie i o tym, dlaczego pędziła autostradą z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę.

- No więc? Jeśli to jest to, co lubisz, co czyni cię szczęśliwą - gładził ręką stygnący piasek - to będzie to nasza furtka do prywatności. Jeśli jazda po autostradzie jest tym, czego teraz najbardziej pragniesz - szeptał czule w jej włosy, całując jednocześnie ucho - może nam zająć trochę czasu, zanim, się na nią dostaniemy!

- Och, Armandzie, jesteś niemożliwy. Kiedy tak się zachowujesz, zupełnie nie potrafię się skupić. Zwróciła ku niemu twarz i pocałowała go w usta. W chwilę potem odsunęła się od niego i z zamyśleniem

spojrzała w dogasający ogień.

- Czasami wydaje mi się, że znam cię lepiej niż własną duszę, a czasami nie jestem tego pewna. Nie znam i nie rozumiem niektórych fragmentów twojego życia. Myślę, że to niepokoi mnie najbardziej.

Armand nie spieszył się z odpowiedzią. Wiedział, jak ważne było dla Ellen, żeby poważnie potraktował jej wątpliwości. Czuł, jak drżała pod jego dłonią, niczym ptak, który osłabł i potrzebuje kogoś, kto pogładziłby go i dodał sił do lotu.

- Ellen, znasz mnie lepiej, niż ktokolwiek inny. Wiesz, czego się boję, jak potrafię kochać. - O tym, czego jeszcze nie wiesz o mnie - o moim dzieciństwie, o przeszłości - kiedyś ci opowiem. Może nadejdzie taki czas, że oboje usiądziemy w bujanych fotelach, patrząc na nadchodzący przypływ, i będziemy śmiać się z naszych dawnych błędów i słabostek. - Zanurzył w piasku stopy. Objął Ellen i przyciągnął ją do siebie. - Co o tym myślisz, kochanie? - Pochylił głowę i pocałował ją w kark, czując słodki, a jednocześnie słony smak jej skóry. - Czy ma to dla ciebie jakiś sens?

Całym swym ciałem poddawała się jego pieszczotom. Każdym nerwem czuła tego silnego, niecierpliwego mężczyznę, który coraz mocniej ją przytulał do siebie, aż w końcu przestało być ważne, co ma sens, a co nie. Wszystkie myśli zostały porwane przez gorący, nieopanowany strumień ich miłości.

Nie otwierając oczu, Ellen sięgnęła ręką obok siebie, szukając ciepłego ciała Armanda. Usiadła otwierając szeroko oczy. Poranne światło wpadało przez malutkie okienko, oświetlając pusty śpiwór obok niej. Dostrzegła na nim tylko odcisk sylwetki swego mężczyzny.

- Armand? - Szybko ubrała się w koszulkę i dżinsy i wysunęła się z namiotu. Już prawie południe, zdała sobie sprawę, niezadowolona z faktu, że spała tak długo. Zmrużyła oczy, chroniąc je przed słońcem i rozejrzała się po plaży, szukając Armanda. Ale plaża była pusta. Tylko w oddali majaczyły postacie dwóch stojących nieruchomo wędkarzy. Armanda nie dostrzegła.

- Chyba zrobiłam z niego prawdziwego tubylca. Pewnie chodzi gdzieś po plaży i szuka czegoś na śniadanie - powiedziała sobie.

Ale kiedy doszła do parkingu okazało się, że nie miała racji. Armand wyskoczył z samochodu i biegł do niej coś wykrzykując.

- Co się stało? Gdzie byłeś?

- Nic, kochanie. Wszystko w porządku! Chodź ze mną, coś ci pokażę.

Ellen patrzyła za nim, jak podążał z powrotem w stronę samochodu. W końcu, powodowana ciekawością, ruszyła za nim.

Gdy tylko usiadła, Armand zapalił silnik i wyjechał z parkingu. Między dłonią i kierownicą trzymał złożony kawałek papieru.

- Nawet nie zdążyłam umyć twarzy! Dokąd jedziemy?

- To niespodzianka. Zaufaj mi.

Po kilku minutach skręcili w boczną drogę biegnącą w stronę wody. Na brzegu znajdowało się kilka letnich domków, a na końcu plaży stał biały dom z niebieskimi okiennicami i szerokim, białym tarasem otaczającym go ze wszystkich stron. Całość ogrodzona była świeżo pomalowanym płotem, przy którym rosły kolorowe kwiaty.

Zanim Ellen zauważyła, że samochód się zatrzymał, Armand już był za zewnątrz. Stanął przy furtce i szerokim gestem zaprosił ją do posesji.

- Armandzie, kto tu mieszka? Dokąd mnie prowadzisz? Czy to dom twoich przyjaciół?

- Cicho, kochanie. Zbyt wiele pytań. - Pocałował ją szybko i wprowadził po drewnianych schodkach do środka.

- To piękne miejsce - powiedziała Ellen, a potem dodała: - ale co my tutaj robimy? - Dotknęła jego ramienia, a w jej głowie zwolna zaczęło rodzić się pewne podejrzenie. - Och, Armandzie, nie... Chyba nie... zrobiłeś tego? - Patrzyła szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. - Nie, Armandzie!

Rozłożył papier, który trzymał w ręku. Był to rachunek od pośrednika handlu nieruchomościami.

- Pokazał mi to dziś rano agent handlowy. Furtka... prywatność... właśnie to, czego sobie życzyłaś! Co o tym myślisz? Powiedz słowo, a będzie należeć do ciebie. Wymarzone miejsce do spędzania setek weekendów, które nas czekają. - Zmrużył oczy. - I są tu łóżka... miękkie łóżka, w których w dodatku nie ma ani ziarenka piasku.

- Och, Armandzie. - Ellen objęła go za szyję, czując pod powiekami łzy. - To jest cudowne, ale my... ja... ja tego nie potrzebuję. Namiot...

Jak on to robił? - zastanawiała się. Zawładnął jej życiem, spełniał każdą jej zachciankę i to w tak nieprawdopodobny sposób, że zapierało jej dech w piersiach. Był wspaniały, kochający, czuły... dlatego właśnie to robił. Ale jak ona, Ellen Farrell, mogła temu podołać?

- Armandzie Dante, jestem po prostu zachwycona. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć.

Armand z uwagą przyglądał się dziewczynie i dostrzegł, że pod nieśmiałym uśmiechem kryło się zakłopotanie.

Do diabła! Znów się pospieszył. Powinien zwolnić tempo, aby jej nie przestraszyć. Nabierając głęboko powietrza, uśmiechnął się i delikatnie dotknął dłonią jej policzka.

- Znów to zrobiłem, tak? Przepraszam. Ale tak bardzo cię kocham, po prostu pragnę cię uszczęśliwić, chcę dać ci wszystko! Po raz pierwszy w życiu czuję, że... - Przerwał, a jego oczy wyrażały całą miłość, która go przepełniała. Czuł się jak mały chłopiec. - Ellen, po raz pierwszy czuję, że mogę podzielić się z kimś częścią samego siebie. Nie tylko moją muzyką. Pamiętasz, mówiłem ci kiedyś, że moi rodzice wysłali mnie z domu, gdy miałem jedenaście lat? Oczywiście chcieli dla mnie jak najlepiej. Ale, podobnie jak moi nauczyciele, widzieli we mnie tylko mój talent. Poświęcali mi swój czas, dawali wskazówki, dodawali mi odwagi. Jedyne, czym mogłem się im odwdzięczyć, to moja muzyka. Nigdy się do mnie naprawdę nie zbliżyli. Ale ty! Ty wpuściłaś mnie do swego serca. Kochasz mnie za wszystko, wiem o tym! Za moje nadzieje, obawy, marzenia...

- I wielkie gesty!

- Tak, nawet za moje wielkie gesty. - Roześmiał się pocierając policzkiem o jej włosy. - Lubię je robić, prawda? Ale nie wiń mnie za to. Kocham cię. I kocham rzeczy, które ty kochasz. Nawet namioty nie są takie złe! Nawet piasek ma swój urok... - Pocałował ją czule i wsunął złożoną kartkę do tylnej kieszeni jej spodni. - Cóż, niech się dzieje, co chce, Ellen. Nic się nie martw, nie ma się czego obawiać. Po prostu zaufaj mi.

Rozdział 9

Czasami wszystko tak dobrze się układa, prawda Laurie? - W słuchawce rozległ się pełen szczęścia śmiech Ellen. - Chcę powiedzieć, że było cudownie. Wszystko idzie doskonale! - To znaczy, że nie pukasz już w nie malowane i nie wymyślasz życzenia, kiedy widzisz spadającą gwiazdę?

- No, już prawie nie - przyznała z chichotem. - Ale mówiąc poważnie, nie uwierzyłabyś, widząc Armanda. Miał piasek w śpiworze, w kawie, w szortach i podobało mu się! Nie musiał nawet tego mówić, widziałam to w jego oczach. Był wypoczęty i szczęśliwy. Cieszył się każdą minutą!

- Cóż, masz rację, nie uwierzyłabym w to. Ale skoro tak mówisz.. - Laurie cicho westchnęła.

- Mówię! - Ellen powiedziała z nagłą złością. Ciemne brwi zlały się w jedną kreskę ponad zachmurzonymi oczami. - Dlaczego ciągle jesteś tak pełna sceptycyzmu, Laurie? Właśnie rozmawiałam z rodzicami i oni przynajmniej wydawali się zadowoleni. Jeśli oni zaufali moim odczuciom, to dlaczego ty nie możesz? Przecież jesteś moją najlepszą przyjaciółką!

- Dlatego właśnie martwię się o ciebie.

- No więc przestań się o mnie martwić i ciesz się tym, co jest moim szczęściem!

- Ellen, nie mogę się martwić i być jednocześnie szczęśliwa. To jedna z tych tajemnic, których nauczają w klasztorze!

Obie się roześmiały, co znacznie rozładowało sytuacje.

- Cieszę się więc, że dobrze się bawiliście.

- Już lepiej, pani Westin. Kiedy zdasz sobie sprawę z tego, jaka jestem szczęśliwa?

- Kiedy on zda sobie sprawę, ile miał szczęścia, i udowodni to, idąc z tobą do ołtarza.

- Laurie, Armand nic nie musi udowadniać. On mnie kocha.

- To całkiem zrozumiałe! Kiedy nie jesteś taka wściekła jak teraz, nawet dasz się kochać. A teraz muszę nakarmić dziecko. Jest prawie dziesiąta, a ona ma taki apetyt jak jej chrzestna matka!

- Dobra dziewczyna! Uściskaj ją ode mnie. Zadzwonię, jak wrócę rano z pracy. Jeśli będę miała szczęście, odbierze Rick. Tymczasem! - odłożyła słuchawkę, mimo wszystko z uśmiechem.

Kwadrans później, przebrana w swój pielęgniarski mundurek, parkowała samochód na szpitalnym parkingu. Noc była chłodna i czysta, a na niebie widoczny był złoty sierp księżyca. Ellen szczelniej owinęła się żakietem i wysiadła z samochodu. Miała jeszcze chwilę, więc wpadła do małej, prowadzonej przez Tony'ego włoskiej pizzerii. Jedna porcja, a będzie mogła stawić czoła wszystkim zadaniom, jakie staną przed nią na nocnej zmianie. Weźmie także dla pana Rosena paczkę jego ulubionych rodzynkowych ciasteczek, takich samych, jakie kiedyś piekła jego matka.

Było już późno. Po chodnikach chodzili ludzie, na podwórkowych boiskach chłopcy grali w koszykówkę. Uśmiechnęła się do nich wszystkich. Do dwóch grających na harmonijkach chłopców, do pary staruszków trzymających się pod ramię, do trzech chichoczących i szepczących coś w ciemności dziewcząt.

Wieczór był przepiękny i Ellen z radosnym uśmiechem weszła do pachnącej przyprawami pizzerii Tony'ego.

- Cześć, moja droga! - Tony mrugnął do niej porozumiewawczo i rzucił na blachę blady krążek ciasta. - Jak leci?

- Świetnie! - odparła, przypominając sobie, że dawniej jego żarty dziwnie ją onieśmielały. Ale to już przeszłość! Teraz naprawdę czuła się znakomicie. - Znajdzie się dla mnie porcja pepperoni?

- Masz, prosto z pieca Tony'ego! - Przesunął po ladzie gorącą, pachnącą ostrymi przyprawami pizzę leżącą na papierowym talerzyku.

- Ummm... dzięki - Ellen odgryzła pierwszy kęs. Kiedy sięgała do kieszeni, żeby zapłacić za pizzę i ciasteczka, wypadła jej puderniczka, a lusterko rozbiło się na tysiąc kawałków.

- Och, nie! - krzyknęła.

- Siedem lat nieszczęścia - roześmiał się Tony. Zobaczył, jak Ellen zwężają się oczy. - Hej, w porządku. Zaraz to sprzątnę. Chyba nie wierzysz w te bzdury, co?

- Oczywiście, że nie! - odparła krzyżując za plecami dwa palce. - Bardzo mi przykro...

- Już mówiłem, że nie ma sprawy. Przestań się martwić, śliczna.

- Kto tu się martwi? - parsknęła poprawiając włosy. I ze zdumieniem uświadomiła sobie, że naprawdę się nie zmartwiła. Kto by się przejmował, kiedy wszystko taki dobrze się układa?

Jedząc pizzę, wyszła na ulicę i kiedy doszła do szpitala, przełykała właśnie ostatni kawałek.

- Cześć wszystkim - rzuciła w stronę zgromadzonych pielęgniarek i stażystów.

- Hej, to nasza Miss Virginia Symphony! - zażartował jeden z lekarzy, śmiejąc się z własnego dowcipu.

- Bardzo zabawne, Henry - odparła Ellen, pokrywając rozdrażnienie uśmiechem.

- Ellen, naprawdę spędziłaś weekend na jachcie? Napisali tak w kolumnie towarzyskiej sobotniej popołudniówki! - Adeline podeszła do niej i z konspiracyjnym uśmiechem ujęła ją pod ramię. - Oooch, chcę dokładnie wiedzieć, jak było! Zostawmy tych głupków i...

- Lepiej uważajcie na to, kogo nazywacie głupkami!

- Ja nikogo nie nazywam głupkiem! - zaprotestowała Ellen i uwolniła się z uchwytu Adeline. - Nie moglibyśmy przestać? Mówiłam już, że nie lubię, gdy żartujecie ze mnie w ten sposób. - Jej oczy pociemniały.

- A kto żartuje? - padła szybka odpowiedź i rozległy się pojedyncze, pełne drwiny chichoty. Ellen zmarszczyła się próbując zwalczyć rumieniec, który wykwitł na jej twarzy.

- Tak się składa, że ten weekend spędziliśmy pod namiotem, łowiąc kraby nad Zatoką. Jak...

- Jak zwykli ludzie! - wtrącił Henry, ale kiedy spojrzała na niego z wściekłością, objął ją po przyjacielsku. - Żart! Po prostu żartowałem! Gdzie się podziało twoje poczucie humoru, Ellen?

- Prawdopodobnie poszło tam, gdzie twoje włosy, Henry - odparła, gładząc go po łysinie. Usłyszała śmiechy.

- Poddaję się.

Ale nie czuła satysfakcji z odniesionego zwycięstwa. Kiedy wieszała żakiet w swojej szafce, owładnęło nią dziwne zniechęcenie i przygnębienie. Chciała po prostu odpracować swoją zmianę, pójść do domu i znaleźć się ponownie w bezpiecznych ramionach Armanda.

Tej nocy nie miała dużo pracy. Lekkie zatrucie pokarmowe, pogryzienie przez psa, zwichnięte ramię.

O trzeciej rano pielęgniarki zmieniały się i szły do kawiarni, by napić się kawy, wody sodowej, zapalić papierosa czy zjeść kawałek ciasta.

Ellen zaniosła paczkę rodzynkowych ciasteczek panu Rosenowi. Po cichu weszła do jego pokoju i zostawiła ją na nocnym stoliku. Przez moment zapragnęła, żeby obudził się i porozmawiał z nią przez chwilę, ale zaraz potem roześmiała się ze swej głupoty. O czym chciała rozmawiać? O żartach? O nagłej samotności?

Cicho wyszła z jego pokoju i poszła do kafejki, w której znajdowali się jej przyjaciele.

Coś się tu działo. Wszyscy z ożywieniem o czymś rozprawiali. Nie mogła się doczekać, kiedy się przyłączy do kolegów. Ale gdy weszła, rozmowy ucichły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

Stanęła zmieszana. Nigdy dotąd to się nie zdarzało. To byli jej przyjaciele, ludzie, z którymi pracowała, których znała od lat. Nagle poczuła się samotna i opuszczona. Obca. Zdała sobie sprawę, że pocą się jej ręce. Wytarła je o spódnicę. Poruszenie, jakie zapanowało, przywróciło jej zdolność działania. Coś tutaj zaszło i miała zamiar dowiedzieć się co!

Podeszła wprost do stolika Henry'ego.

- Co się tu dzieje? Znowu robisz jakieś dowcipy?

- Hej, ja nie mam z tym nic wspólnego - odpowiedział, machając rękami.

- Idź i zapytaj Adeline.

Ellen zwróciła się w stronę następnego stolika, ale wszyscy byli zajęci gapieniem się we własne filiżanki z kawą.

- Co się dzieje? Dziwnie wyglądam? A może założyłam fartuch na lewą stronę?

Nikt nie odpowiedział, nikt się nie uśmiechnął. Patrzyła na każdego z nich z niedowierzaniem i bólem. Wreszcie jedna z dziewcząt, pielęgniarka, którą znała z piętra pana Rosena, napotkała jej wzrok.

- Śmiało, Mary, powiedz mi - rzekła Ellen, próbując nie skurczyć się pod naporem spojrzeń.

- Ellen - powiedziała miękko Marry - może powinnaś przejrzeć poranną gazetę. Serce Ellen przestało bić. Poczuła, jak narasta w niej strach.

- Och, Boże... nie... - szepnęła, wyobrażając sobie kraksę samochodową, kradzież, jakiś straszny wypadek i leżącego gdzieś zranionego.... albo nawet martwego Armanda.

Gorące łzy wypełniły jej oczy.

- Nie... nie potrafię - wykrztusiła, opuszczając bezwładnie ręce wzdłuż ciała. A potem ogarnęła ją panika i zmusiła do błyskawicznego działania.

- Pokażcie mi tę gazetę! Co się stało?

Ktoś dał jej dziennik i Ellen przeglądała go z szeroko otwartymi z przerażenia oczami, ale niczego nie mogła dostrzec... niczego.

- Tutaj - powiedział jakiś niecierpliwy głos. Ktoś rozłożył jej gazetę.

- Tutaj! - Palec pokazywał duży tytuł na drugiej stronie. Dyrygent Orkiestry Symfonicznej Virginii postawiony przed sądem w sprawie o ustalenie ojcostwa.

Ellen przez moment wpatrywała się w napis. Och, dzięki Ci, dzięki Ci, dobry Boże! Dzięki za to, że nic mu się nie stało. Było tam jego zdjęcie, którego dotknęła, czując, jak powraca w niej życie. Wiedziała że płacze, stojąc przed wszystkimi, ale nie mogła powstrzymać łez ulgi, które gorącym strumieniem płynęły po policzkach.

- Hej, nie przejmuj się tym tak bardzo - pocieszał ją Henry. - Wszyscy czasem robimy z siebie głupców!

- Każdy mógłby się na to nabrać. Wszyscy widzieliśmy, jak był przystojny, miły... i te kwiaty... - odezwała się Mary.

- I ta limuzyna.

- I jego reputacja!

Nagle wszystkie kobiety stały się dla Ellen niezwykle miłe, z chęcią wtrącając swoje trzy grosze.

- Tak, Ellen. Każda z nas mogła popełnić ten sam błąd.

- Zastanawiam się, ile kobiet już tak załatwił! Czy to cię nie wkurza? Piszą tu, że obiecał, że się z nią ożeni, a potem...

Było tak, jakby opadła mgła i wszystko stało się dobrze widoczne. Słyszała teraz wyraźnie każde słowo, jakie do niej mówiono.

Chwyciła gazetę i jeszcze raz przeczytała nagłówek. Nie, to było niemożliwe! Nie Armand. Nie jej Armand!

- Nie, to jakaś pomyłka.. - powiedziała łamiącym się głosem i wybiegła z kawiarni.

Ukryła się w pokoju pielęgniarek i oparła czoło o chłodny metal. Kiedy mogła już normalnie oddychać, a kolana przestały się jej trząść, raz jeszcze przeczytała całą notatkę. Znajdowała się na początku strony i zawierała dokładne daty oraz cytaty. Ta kobieta twierdziła, że ma dowody: pamiętnik i listy miłosne.

Ona nie miała żadnych miłosnych listów od Armanda.

Och, przestań, Ellen Farrell! - powiedziała do samej siebie. Wyprostowała ramiona i poprawiła wystające spod czepka włosy. Nie wierzyła ani jednemu słowu. To było niemożliwe, zupełnie niewiarygodne. Niepotrzebnie się zamartwiała.

Wzięła się w garść, wrzuciła gazetę do kosza na śmieci i poszła do izby przyjęć.

Adeline podbiegła do niej i krzyknęła:

- Och, Ellen, mam nadzieję, że nie czytałaś porannej gazety!

- Czytałam.

- Biedaczko, musisz się czuć taka pokrzywdzona!

- Takie bzdury jak ta, którą tu napisano, zupełnie mnie nie wzruszają.

- Och, tak się cieszę - powiedziała serdeczna przyjaciółka, ale była wyraźnie zawiedziona, że Ellen nie jest przygnębiona. Odwróciła się i wróciła do pracy.

Pozostali patrzyli w różne strony, skrzętnie unikając wzroku Ellen. Słychać było poszeptywania, ciche śmiechy, a czasem panowała nienaturalna cisza.

Ellen czuła się tak, jakby ponownie znalazła się w pierwszej klasie i była jedyną dziewczyną, która zapomniała wziąć ze sobą kostium na lekcję wychowania fizycznego.

Żaden z tak zwanych jej przyjaciół nie kwapił się, żeby do niej podejść. Ellen dostrzegła to i łzy napłynęły jej do oczu. Otarła je szybko, mając nadzieję, że nikt ich nie dostrzegł. Wiedziała jednak, że musi być tu ktoś, kto nieustannie ją obserwuje, śledzi jej reakcje. Czy potrzebuje życzliwości? Czy sama sobie poradzi? Czy jest blada? Czy trzęsą jej się ręce? Jak ta biedna sierotka da sobie radę, kiedy dowie się o tej strasznej sprawie? Pewnie dokładnie sobie to zapiszą i poślą do wieczornej gazety!

Ta myśl sprawiła, że poczuła skurcz w żołądku. Nagle zupełnie opuściły ją siły. Zapragnęła znaleźć się w domu i skryć się we własnym łóżku. I zostać tam na zawsze. Nigdy w życiu nie czuła się taka skrzywdzona i opuszczona.

- Siostro Farrell, telefon. - Jedna z pielęgniarek wyciągnęła w jej stronę słuchawkę. Bezwiednie złożyła ręce jak do modlitwy. Nie tutaj - pomyślała z desperacją. Nie przy wszystkich. Po

prostu nie mogła... Ale wrodzona duma nie pozwoliła jej tego po sobie pokazać. Podeszła do biurka i wzięła słuchawkę. Ręka nie drżała.

- Ellen? Och, tak się cieszę, że cię złapałam!

Poznawszy głos Laurie, Ellen odetchnęła z ulgą. Przełknęła ślinę.

- Cześć, Laurie.

- Ellen, chcę, żebyś przyszła do mnie od razu po pracy. Nie idź do domu. Przyjdź od razu, jest coś...

- Laurie, ja wiem - przerwała, siląc się a spokój. - Widziałam gazetę.

- O nie! Och, chciałam, żebyś była tu z nami. Rick przyniósł ją, kiedy zajmowałam się dzieckiem i... nie mogłam znieść myśli o tobie... Och, Ellen, to musi być jakaś okropna pomyłka. Ktoś próbuje się na was odegrać!

- Oczywiście.

- Ellen czy chcesz, żebym po ciebie przyszła? Albo Rick? Niech on cię zabierze.

- Laurie, dam sobie radę. Kończę za kilka godzin, a potem idę do domu. Zadzwonię do was później. I dzięki za wszystko. Jesteście dla mnie bardzo dobrzy.

Jeszcze jedna chwila, jedno słowo więcej, a rozpłacze się tu, przy wszystkich. Odłożyła słuchawkę i chwyciła kartę następnego pacjenta.

- Pan Rodriguez? Pojedzie pan na górę, na badanie radiologiczne. Najpierw musi udzielić mi pan kilku informacji.

Szukała sobie zajęcia, zdecydowana jakoś przetrwać te kilka godzin, które jej pozostały. Nie było to łatwe. Kiedy tylko przestawała się kontrolować, ból powracał ze zdwojoną siłą. Przypomniała sobie Armanda na plaży, w łóżku, w restauracji i chciało się jej płakać. Słyszała jego głos szepczący jej do ucha: „Kocham cię. Wszystko będzie w porządku, zaufaj mi."

Och, Boże nie pozwól mi się tu rozpłakać.

Za pięć siódma zostawiła wszystko i poszła po swoje rzeczy. Punktualnie o siódmej założyła żakiet i wyszła.

Naprzeciwko drzwi szpitala czekał na nią Armand. Marynarka rozpięta, ręce w kieszeniach, włosy potargane, twarz blada, a oczy chyba jeszcze ciemniejsze.

- Ellen.

Nic więcej. Jego głos brzmiał bezbarwnie i głucho.

Ellen skinęła głową i wolno, nie spiesząc się podeszła do niego. Szła z podniesioną głową, wyprostowana jak żołnierz. Ujął ją pod rękę i odeszli. Żadne z nich nie odezwało się, dopóki nie znaleźli się na ulicy.

- Więc już widziałaś - powiedział zduszonym głosem.

Spojrzała na jego profil i dostrzegła, jak napinają się mu mięśnie żuchwy. Zacisnął zęby aż do bólu.

- Tak - odparła. - Gazety dostarczyli do szpitala wcześnie rano i wszyscy postarali się, żebym dostała egzemplarz.

Odwrócił się do niej i ujął jej twarz w dłonie. Jego oczy wyrażały cierpienie.

- Mój Boże, tak mi przykro, Ellen! Nie chciałem, żebyś przeczytała, sama, beze mnie.

- Och, nie byłam sama. Było tam dużo moich... - zrobiła przerwę, by zaakcentować swoje rozgoryczenie - ...moich przyjaciół. - Próbowała powstrzymać łzy. - Niektórzy z nich byli nawet zadowoleni, że to się stało. To było tak, jakby uważali, że zasłużyłam na to, bo... bo zbyt dużo chciałam, zbyt dużo otrzymywałam. Zbyt jawnie obnosiłam się ze swym szczęściem.

- Nigdy tego nie robiłaś! Och, najdroższa, jesteś najdelikatniejszą, najbardziej kochającą istotą pod słońcem. - Otarł jej łzy. - Nie płacz. Zapomnij o nich! Nawet nie to miałem na myśli. Nie chciałem, żebyś musiała przez to przechodzić beze mnie. Jestem twoim przyjacielem. Przyjacielem i kochankiem. I chcę być twoim mężem.

Ellen zamknęła powieki, ale łzy wypłynęły spod nich i opadały aż w kąciki ust. Nie potrafiła odpowiedzieć. Nie było w niej żadnych słów, żadnych myśli, ani uczuć, jedynie przeszywający ból. Dlaczego, ach, dlaczego on teraz mówi o małżeństwie?

Jego ręce zacisnęły się na jej ramionach.

- Spójrz na mnie, Ellen. Proszę, spójrz mi w oczy. Nie mogła.

Odszedł na bok i usłyszała, jak uderzył pięścią w jakieś ogrodzenie. Przez moment siatka dzwoniła, a potem ponownie usłyszała uderzenie.

- Przestań! Poranisz sobie dłonie.

- Moje ręce? Co mnie, do diabła, obchodzą moje ręce?

- Są twoim życiem.

- Nie! Ty jesteś moim życiem. Wszystko inne nie ma dla mnie znaczenia. Nie chcę niczego, co może zranić cię w ten sposób.

- Ze mną jest wszystko w porządku, Armandzie - powiedziała szybko, przestraszona dziką pasją malującą się w jego oczach.

- Naprawdę? A zatem przestań wyglądać jak ktoś, komu wbijają w serce nóż!

- Już dobrze. - Na siłę przywołała uśmiech. - Naprawdę. To ty dajesz się ponosić uczuciom. Za bardzo się przejmujesz tym wszystkim. Ze mną wszystko w porządku. Już jestem spokojna.

Obserwował ją zmrużonymi oczyma. Pochylił głowę i kosmyk włosów opadł mu na brew. Jego wargi były napięte jak struny.

- Naprawdę? To dobrze. - Oddychał gwałtownie. - Dobrze. A zatem wiesz, że to nieprawda. Nikczemna próba załatwienia dawnych porachunków.

- Ale kto to zrobił, Armandzie?

- Wielu ludziom mogłoby na tym zależeć. Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale uważają mnie za własność publiczną. Ellen, nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Mogę ci tylko powiedzieć, że cię kocham i prosić, abyś mi zaufała.

- Ale musisz przecież znać tę kobietę. Ona mówi, że ma zdjęcia, listy... - Głos się jej załamał. Patrzyła na niego z ufnością, ale także z ogromnym lękiem.

Armand dotknął jej włosów. - Chciał więcej - objąć ją, pocałować, rozproszyć jej smutek i wątpliwości - ale wiedział, że ona nie pozwoli mu teraz tego zrobić. Nie teraz... a może nawet nigdy. Ta myśl uderzyła go jak cios. Pod wpływem nagłej słabości oparł rękę o kruche, szczupłe ramiona Ellen.

Poczuł, jak zesztywniała. Czy odsuwała się od niego? Ta jej bezkompromisowa uczciwość, którą tak w niej kochał, mogła teraz na zawsze ich rozdzielić!

Mógł stracić Ellen.

Och, Boże, umrze bez niej! Musi ją przekonać, udowodnić, że nie miała powodu do obaw.

- Ellen, byłem z nią jeszcze, zanim poznałem ciebie - starał się mówić spokojnie.

- Czy znaliście się dobrze? - zapytała, usiłując się uśmiechnąć, ale jej oczy błyszczały od łez. Głęboko wciągnął powietrze.

- Tak. Ale to było... - odwrócił oczy, a potem ponownie spojrzał na dziewczynę. - To bardzo dziwna znajomość. Dała mi jasno do zrozumienia, że nie byłem jedynym mężczyzną w jej życiu. Chciała się upewnić, że zrozumiałem dobrze, iż nie byłem w jej życiu nikim wyjątkowym.

- Ale to mogło być twoje dziecko.

- To nie jest moje dziecko!

- Ale Armandzie, jeśli jest...

- Nie jest! Od miesięcy nie widywałem się z tą kobietą. Dokładnie, odkąd poznałem ciebie. Dlaczego, dlaczego miałbym się z kimś spotykać, skoro miałem ciebie?

Jego głos się załamał. Armand przeciągnął ręką po włosach.

- Ellen, to ją widziałaś wychodzącą z mojego mieszkania. Przyszła do mnie zła, zazdrosna i zdesperowana. Powiedziała, że chciałaby odnowić nasz związek. Powiedziałem... powiedziałem jej, że to już skończone. Powiedziałem, że kocham ciebie. Odpowiedziała mi, że pożałuję i że zwykle osiąga to, czego pragnie, bez względu na środki! A potem wybiegła jak oszalała i niemal cię nie przewróciła. - Jego głos nagle stał się ostry. - Ellen, ona nigdy nie wspominała, że jest w ciąży.

- Może to było dla niej zbyt straszne - szepnęła Ellen, znów płacząc. - Może była zbyt przerażona, zbyt zagubiona...

- Może wiedziała, że to nie było moje dziecko!

- Ale zawsze...

- Ale co? Dlaczego jej bronisz? Weź moją stronę. Zaufaj mi! Mówię ci, że to dziecko nie jest moje! Zwiesiła głowę, nagle śmiertelnie zmęczona. Chciała iść spać, schować się w łóżku, nie mówić, nie

myśleć, po prostu zapomnieć o tym wszystkim. Było to jak dla niej zbyt wiele. Życie nie przygotowało ją do takich niespodzianek.

- Armand... - Przystawiła drżącą rękę do czoła. - Nie wiem, może powinieneś zrobić ten test. Udowodnić, że to nie jest twoje dziecko. Wtedy gazety opiszą to i...

- Nigdy! Czy ty tego nie widzisz? To jest dokładnie to, czego oni chcą. Całe kolumny wypełniliby wywiadami z lekarzami, moimi zdjęciami jak idę do szpitala, jak z niego wychodzę, wypowiedziami ekspertów; niezależnie od wyniku testu. Jej by to się podobało! Jej adwokat skontaktowałby się z moim, aby omówić warunki, na jakich moglibyśmy załatwić tę sprawę, aby zaoszczędzić obu stronom dalszych nieprzyjemności... Nigdy! - Armand silnie ujął Ellen za ramiona. Jego głos był jednak cichy i delikatny. - Ellen, posłuchaj mnie. Położyła dłoń na jego piersi, ale nie pozwoliła się przytulić.

- Armand, nie chcę niczego słuchać. Muszę iść do domu. Potrzebuję czasu, żeby to przemyśleć.

- Nie, nie chcę, żebyś o tym myślała! Nie pozwolę, żebyś się na chłodno nad tym zastanawiała. Nie chcę, żebyś myślała o konsekwencjach, rozważała naszą przyszłość. Ellen, nigdy nie mówiłem ci, że łatwo jest mnie kochać. Nigdy tak nie twierdziłem! To nie będzie proste, jeśli nadal pozostanę kimś sławnym, „naszym wielki dyrygentem"! Ale... - odsunął jej rękę i mocno przycisnął dziewczynę, mówiąc w jej włosy: - ...ale nie muszę ciągle być znaną osobistością. Mogę to wszystko rzucić. Mogę robić coś innego!

- Nie bądź niemądry!

- Więc znów tak do mnie mówisz. - Roześmiał się miękko. - Och, moja najdroższa, moja ukochana...

- Nie, Armand, mówię teraz poważnie! Co innego mógłbyś robić? Pracować w biurze? Dawać w wolnym czasie lekcje muzyki małym dzieciom?

- Mógłbym komponować. Moglibyśmy kupić ten dom na plaży i tam mógłbym pisać muzykę.

- I słyszeć, jak inni ją grają? Nigdy więcej nie podnosić batuty, by wydobywać tę muzykę z orkiestry i usłyszeć, jak unosi się i rozbrzmiewa w sali koncertowej? Och, Armandzie, obserwowałam cię, jak dyrygujesz. To jest twoje życie. Zabranie ci tego to tak, jak obcięcie ci rąk.

- Utrata ciebie byłaby jak wycięcie serca! Odgarnęła włosy z jego oczu.

- Jesteś niepoprawnym romantykiem. Ty i twoje wzruszające, wielkie gesty. Ale mylisz się. Nie mógłbyś być kimś innym niż jesteś, a gdybyś tego spróbował znienawidziłbyś siebie i... mnie!

- Nienawidzić ciebie? Nigdy! Ellen, ja ciebie kocham.

- Ja ciebie też.

- Więc nic innego nie jest ważne! Ani publiczność, ani oszczerstwa, ani kronika towarzyska.

- Nieprawda! One są ważne, nawet jeśli tego nie chcemy. - Gorące łzy popłynęły po jej policzkach, mocząc mu koszulę. - Nawet jeśli skłamałam, mówiąc, że mogłabym z tym żyć, udając, że nic mnie to nie obchodzi, bardzo bym to przeżywała.

- Nie pozwolę na to! Znajdę jakiś sposób, by cię przed tym ochronić!

- Nie możesz tego obiecać. Nie możesz walczyć z całym światem. Nie możesz zmienić całego świata! Nikt tego nie potrafi, nawet ty.

- Zrobię to, jeśli od tego zależy, czy będziesz do mnie należeć. Och, Ellen, nigdy przedtem nikogo nie kochałem i nigdy już nikogo nie pokocham. Nikt, tylko ty. Tylko.

- Armand - powiedziała, połykając łzy i unosząc twarz, aby spojrzeć mu w oczy. - Nie mów tak. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo można pokochać. Ktoś inny, w innym czasie i miejscu. Ktoś w przyszłości.

- Czyżby? - Ciasno ją obejmując, przycisnął usta do jej włosów. - Czyżby, Ellen? Czy ty mogłabyś pokochać kogoś innego?

- Może będę musiała - szepnęła z uporem. - Może... może popełniłam błąd. Nie jestem taka, jak ty. Nie mogę tak po prostu przejść obok tych oszczerstw, zignorować ich. Przygnębiają mnie. Pamiętam, jak się czułam, kiedy zobaczyłam gazetę. Myślę o tym, jak powiem o tym moim rodzicom albo, co gorsza, jak ktoś inny to za mnie zrobi. Myślę o tym, co powiem moim dzieciom, gdy będę je miała i kiedy to zobaczą. Nie mogę tego zrobić. Nie potrafię tak żyć. Myliłam się. Kochałam cię tak bardzo, że myślałam, iż wszystko potrafię znieść, myślałam, że nic innego nie ma znaczenia. Ale to nieprawda.

- Tylko my się liczymy! - Spojrzał na nią, a oczy jego wyrażały ogromną miłość i cierpienie.

- Chciałabym w to wierzyć, ale nie potrafię! - I uwolniwszy się z jego ramion, pobiegła na oślep do swego samochodu.


Rozdział 10

Ellen spróbowała otworzyć ramieniem drzwi do swego domu. Była zbyt zmęczona, aby unieść rękę. Oparła czoło o chłodne szkło i zamknęła oczy, marząc o tym, aby jakaś magiczna siła przeniosła ją do jej bezpiecznego, cichego mieszkania. Gwałtowne pukanie z drugiej strony szyby sprawiło, że podskoczyła jak oparzona.

- Panno Farrell. - Clarence otworzył drzwi. - Proszę wejść. Czy wszystko w porządku?

- Tak, dziękuję, Clarence.

- Hej, mnie pani nie oszuka! Panno Farrell, chciałem pani powiedzieć, że przeczytałem gazetę i uważam, że te brednie nie są warte funta kłaków. Znam się na ludziach i proszę mi wierzyć, ten pani facet jest w porządku. Niech pani po prostu zapomni o tych bzdurach.

- Clarence, dzięki za wszystko, ale nie chcę o tym mówić.

- W porządku, jasne, ale powiem pani jeszcze tylko jedną rzecz. Grałem z nim w karty i mogą panią zapewnić, że nie oszukiwał. Wiem to, ponieważ sam to robiłem! Może mu pani zaufać, ja to pani mówię.

- Dziękuję, Clarence - odparła ze ściśniętym gardłem.

- Nie ma za co. Jeśli zjawi się jakiś reporter, czy mam powiedzieć, że nie ma pani w domu?

Jej mieszkanie było małe, ciche i ciemne. Okna zasłonięte. Ellen zrzuciła żakiet, rozpięła mundurek i zaczęła się rozbierać. Nagle rozpłakała się głośno. Stała w łazience, łkając jak mała dziewczynka, bezradna jak dziecko. Nie mogła się poruszyć, nie mogła przestać, nie mogła zrobić niczego innego, jak tylko płakać. Co teraz zrobi? Pierwszy raz w życiu pożałowała, że opuściła klasztor. Chciała być zamknięta, bezpieczna, gdzieś, gdzie nic nie mogło jej zranić, gdzie nie mogłaby niczego pragnąć, ani nic posiadać...

Dzwonek telefonu podziałał na nią jak zimny prysznic. Odskoczyła do tyłu niemal przewracając lampę, i stanęła nieruchomo z dłońmi przyciśniętymi do ust.

- Przestań - załkała - przestań, odejdź, zostaw mnie samą.

W końcu telefon zamilkł. Nie odrywając rąk od twarzy, położyła się na łóżku i ukryła głowę w poduszkach. Dlaczego? Dlaczego tak musi być? To po prostu nie fair. Przez tyle lat była silna i niezależna. Pomagała innym. Zwalczała wszelkie przeciwności losu. Jak to mogło się jej przydarzyć?

Zalała ją fala współczucia do samej siebie. Och, to ona zawiniła! To ona kłamała. Wcale nie były silna! Była śmiertelnie przerażona tym, co ludzie pomyślą, widząc jej nazwisko w gazetach. Bała się ich śmiechu, drwin. Tego nie zniesie, nigdy więcej nie chce przeżywać tego, co czuła dziś rano. Nie! Znajdzie jakiś sposób na spokojne przeżycie reszty życia... Jakieś bezpieczne, ciche miejsce, gdzie nikt jej nie zrani.

Jak dziecko utuliła się do snu obietnicami.

Kiedy się obudziła, czuła się okropnie. Nie spojrzała na zegarek. Odwróciła twarz od okna, przecz które wpadało łagodne światło rozpraszające ciemności. Za oknem śpiewały ptaki, ale nie miała ochoty ich słuchać. Wiatr zakołysał zasłonami, przynosząc ze sobą chłodny powiew zwiastujący nadchodzącą zimę, ale ona tego nie czuła. Po prostu leżała, próbując o niczym nie myśleć i niczego nie czuć.

Kiedy zadzwonił telefon, wyskoczyła z łóżka i czekała, aż uspokoi się jej serce. Podniosła słuchawkę z takim wysiłkiem, jakby była z ołowiu.

- Ellen, tu Rick. Laurie i ja martwiliśmy się o ciebie. Nie zadzwoniłaś.

- Zdrzemnęłam się trochę. - Westchnęła, starając się znaleźć z myślach coś, o mogłaby powiedzieć i co brzmiałoby przekonująco, ale była zbyt zmęczona, by sobie z tym poradzić. Mruknęła tylko: - Wszystko w porządku.

- Cóż, głos masz nie najweselszy, ale musisz jakoś przez to przejść! Jak się ma Armand?

- Ja... - Zakryła oczy dłońmi. - Ja nie wiem.

- Ellen... - W głosie Ricka usłyszała dezaprobatę.

- Rick, jestem naprawdę wykończona. Zadzwonię później.

- Ellen, musisz sobie zdać sprawę, że to jedna z tych rzeczy, jakie przytrafiają się czasem sławnym ludziom! Musisz mu wierzyć! Musisz...

- Jedyne, co teraz muszę, to iść z powrotem do łóżka!

- Cóż, zanim się w nim ukryjesz, może powinnaś zajrzeć do wieczornej gazety.

- Do diabła, czy nie wydaje ci się, że nie powinnam dziś czytać żadnych gazet? - krzyknęła łamiącym się głosem.

- Rozumiem cię - powiedział miękko. - Wiem, że to musi być dla ciebie okropne. Ale jesteśmy z tobą, Ellen. Kochamy cię. A ty, jeśli go kochasz, musisz przez to przejść.

- Rick, rozłączam się!

- Tylko spójrz na kolumnę towarzyską, Ellen - powtórzył, zanim odłożyła słuchawkę.

Usiadła i patrzyła na drzwi, jakby czaił się za nimi jakiś wróg. Pokój pogrążał się w ciemności. Próbowała nie myśleć o niczym, nic nie odczuwać, ale natrętne wspomnienia ogarniały ją nie dając zapomnieć. Widziała Armanda poprawiającego ręką włosy, Armanda śmiejącego się, widziała jego silnie zarysowany podbródek, poranny zarost, czuła oszałamiający zapach jego wody kolońskiej i twardość piersi, do której przyciskał ją, kiedy byli sami...

Znów zaczęła płakać, wylewając ze łzami swój żal i rozgoryczenie.

Och, w żaden sposób nie mogła tego znieść. Jakże mogłaby żyć jego życiem? Ale jak mogła żyć bez niego?

Armand...

Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła jego numer. Nikt nie odpowiadał. Gdzie mógł być? Do kogo mógł się zwrócić ten dumny i uparty mężczyzna? Czy miał kogoś takiego jak Laurie i Ricki, którzy mogliby go pocieszyć?

Ta myśl przypomniała jej to, co powiedział Rick: gazeta. Co znowu? Co jeszcze mogło się zdarzyć?

Wieczorna gazeta leżała pod jej drzwiami. Ellen sięgnęła po nią i niecierpliwie przerzuciła wszystkie strony, aż dotarła do kroniki towarzyskiej. I oto była - ziarno soli w jej oku.

Zgadnijcie, czego dowiedzieliśmy się na cichym przyjęciu w Willi Capri. Zaproszeni goście rozprawiali na temat tegorocznego menu Orkiestry Symfonicznej w Virginii:

Zupa z Zieleniny

Sałatka z Mimozy

Gotowana Gęś Armanda Dantego To, co chcielibyśmy wiedzieć, Maestro, to kto będzie kroił to mięso?

Wreszcie złość wzięła w niej górę. Przestała się nad sobą rozczulać, przestała się czegokolwiek bać. Liczyła się tylko jej miłość.

Jak oni śmieli? Jak mogli drwić sobie z tego wspaniałego człowieka? Oni, którzy wiwatowali na jego cześć, którzy wołali „brawo", rzucając róże na scenę, czekali na niego przed filharmonią, prosili o autografy i pamiątkowe zdjęcia, łapali go za rękawy i chcieli zdobyć kosmyk jego włosów. Pisali listy, które wprawiały go w zakłopotanie i przysyłali prezenty, których nie chciał przyjmować. Chcieli wszystkiego: jego muzyki, talentu, jego czasu i odrobiny zainteresowania. Kiedy to dostawali, rzucali się na kolana lub w jego ramiona, jeśli im na to pozwolił! A teraz byli tu, uśmiechając się tymi złośliwymi uśmiechami...

Och, chciałaby móc kazać im zjeść to, co napisali.

Ale jak?

Złapała kosmyk włosów i owinęła go dookoła palca tak, jak robiła to, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Pomyśl, Ellen Farrell. Chodziła po pokoju, trzymając pasemko włosów między palcami. Strasznego zamieszania dziś narobiła. Kiedy powinna stać mocno na ziemi, ona uciekła, by ukryć się w swoim łóżku. Opuściła Armanda, kiedy powinna stanąć przy nim i wesprzeć go swoją miłością. Jeśli to był test na jej odwagę, dostała z niego, dużą, tłustą dwóję. Ale... jeśli miała jeszcze jedną szansę... Od tej pory nie będzie dostawać już niczego, z wyjątkiem samych piątek!

Armand... Armand wiedziałby, co zrobić. Raz jeszcze wykręciła z bijącym sercem numer jego telefonu. Nikt się nie zgłaszał. Gdzie on mógł być? Przygryzła wargę i zastanawiając się, potarła ręką czoło. Nagle stanęła nieruchomo na środku pokoju.

Filharmonia! Przecież miał dzisiaj koncert. Ale nie! Nie mógł przecież pójść tam sam, stanąć na podium i wystawić się na drwiące, złośliwe spojrzenia szydzącej z niego publiczności.

Wiedziała jednak, że to właśnie zrobił. Widziała go, jak stanie z dumnie uniesioną ciemną głową, jak uniesie ręce, a jego czarne oczy będą błyszczały na bladej twarzy. Silny i niezależny. Da im tylko ich muzykę, nic ponadto.

Spojrzawszy na zegarek, stwierdziła, że jeśli się pośpieszy, to ma jeszcze szansę zdążyć. Zapaliła wszystkie światła, otworzyła okna, by wpuścić do mieszkania świeże powietrze. W pośpiechu wzięła prysznic, szybko zrobiła makijaż i założyła sukienkę z czerwonego jedwabiu, która, jak mówił Armand, wydobywała drzemiący w jej włosach i skórze ogień. Z jednym butem w ręku wybiegła na korytarz, gdzie usłyszała kroki przeskakującego po trzy stopnie mężczyzny.

- Armand?

- Nie, to ja, Rick! Laurie jest z dzieckiem w samochodzie. Ellen zbiegła na dół, by się z nim przywitać.

- Wspaniale! Wszystkie oddziały gotowe do bitwy! Rick uśmiechnął się szeroko i uściskał Ellen.

- No, nareszcie. To jest Ellen, którą znamy i kochamy. A teraz dokąd?

- Do filharmonii. I to szybko!

Przybyli kilka minut przed rozpoczęciem koncertu.

- Czy chcesz, żebyśmy zostali z tobą? - zapytał Rick.

- Nie, myślę, że dam sobie radę sama. Ale dziękuję wam. Całej trójce!

- Nie ma sprawy - odpowiedziała Laurie, ściskając ją na pożegnanie. - Przyjedziemy, żeby cię zabrać. Nie kłóć się, tak będzie lepiej! A teraz idź i pokaż im, co potrafisz!

Ellen pobiegła do kasy.

- Jedno miejsce, Jane - powiedziała do szczupłej kasjerki, którą poznała podczas swych licznych wizyt w filharmonii.

- Och, panna Farrell! Nie spodziewałam się...

- Jane, bardzo się spieszę!

- Jasne! Niech pani wchodzi! Maestro bardzo się ucieszy! - Szczupła kobieta obdarzyła dziewczynę promiennym uśmiechem.

Ellen skinęła stojącej przy drzwiach bileterce, która ze zdziwieniem uniosła brew.

- Mam zamiar usiąść z przodu. Dziękuję, Doris.

A potem dumnie przeszła wzdłuż całego rzędu foteli, patrząc z uniesioną głową na pustą scenę przed sobą.

Głowy wszystkich zwróciły się w jej stronę. Rozpoznano ją; niektórzy z powodu jej częstych wizyt w filharmonii, inni ze zdjęcia w gazecie. Rozległy się stłumione szepty. Ellen nie zwracała na nie uwagi. Miłość i odwaga dodawały jej sił i nic nie mogło jej dotknąć.

Kiedy była przy trzecim rzędzie, światła zgasły. Rozległy się nieśmiałe brawa. Armand Dante wyłonił się zza kotary i stanął w świetle reflektorów.

Nigdy nie wyglądał tak wspaniale. Jego skóra miała odcień szlachetnej bieli, a na jej tle odbijały się przenikliwe, ciemne oczy. Stał z wyprostowanymi plecami, ramionami uniesionymi tak, jakby całe jego ciało szykowało się do stoczenia walki. Z jego postawy biło takie męstwo i zdecydowanie, że Ellen wstrzymała oddech z zachwytu.

Armand doszedł do podium, skłonił się orkiestrze i odwrócił się twarzą w stronę publiczności.

I wtedy zobaczył Ellen.

Ich oczy spotkały się. Miłość, jaką sobie przekazali tym spojrzeniem, była tak silna, że Ellen niemal fizycznie odczuła jej dotyk. Chociaż się uśmiechała, policzki dziewczyny były mokre od łez. Armand podszedł krok do przodu, skinął jej ręką i pierwszy raz tego dnia spokojnie odetchnął.

W sali było tak cicho, że Ellen słyszała ten pełen ulgi oddech. Słyszała także bicie własnego serca. Publiczność trwała w absolutnej ciszy. Armand odwrócił się w stronę orkiestry, uniósł batutę i rozpoczął koncert.

Po kilku godzinach, kiedy doprowadził utwór do wspaniałego finału, salę znów wypełniła dziwna, niezwykła cisza. I wtedy Ellen zerwała się ze swego fotela i klaszcząc głośno krzyknęła: „Brawo!". Jej głos odbił się echem po sali.

I w tej chwili publiczność podniosła się z miejsc, a salę zalała fala oklasków i wiwatów na cześć stojącego samotnie na podium mężczyzny. Cała orkiestra powstała również, swoimi oklaskami wzmacniając aplauz zgotowany przez widownię.

Armand objął wzrokiem całą salę, skinął głową w ukłonie i opuścił scenę.

Ellen podążyła za kulisy.

- Armand - szepnęła, bo bała się, że głos jej zadrży.

- Ellen! Och, kochanie... - Ujął ją w ramiona, przycisnął mocno do siebie i zanurzył usta w jej włosach. - Ellen - szepnął raz jeszcze głosem nabrzmiałym od skrywanej emocji.

Wsunęła ręce pod jego smoking, pragnąc objąć go, chronić, ogarnąć swoją miłością. Czuła, że mokra koszula przylepiła mu się do pleców. Czuła jego ciepło, bicie jego serca, jego oddech.

- Wszystko w porządku? - wyszeptała, przyciskając wargi do żyły pulsującej na jego szyi.

- Jeszcze nie wiem - odpowiedział, biorąc ją na ręce. Po czym zaniósł ją do swej garderoby, zamknął za sobą drzwi, postawił na ziemi i pochylił się nad dziewczyną, opierając się rękami o ścianę. Zbliżył twarz do jej twarzy. Widziała ciemne cienie pod jego oczami i pionowe zmarszczki pomiędzy brwiami. Dotknęła ich palcami, jakby chciała je wygładzić.

- Och, kochanie, czy to było straszne?

- Nie bardzo. Oni nie mogą mnie zranić. Tylko ty możesz to zrobić.

- Armand. - W jego oczach odbiły się wszystkie uczucia i miłość, jaką w nich dostrzegła, dala Ellen siłę, jakiej potrzebowała. Pogładziła go po twarzy i wyszeptała: - Wybacz mi, kochanie.

- Ellen, nie ma czego wybaczać. Zbyt wiele wymagałem. Byłem uparty, dumny, ale zrobiłem to badanie...

- Nie! Niczego nie musisz udowadniać. I właśnie dlatego, że jesteś uparty, dumny, dzielny i wspaniały, dlatego cię kocham. - Łzy popłynęły jej po pliczkach, ale tym razem nie próbowała ich powstrzymać.

- Armandzie, kocham cię.

- Nigdy w to nie wątpiłem, moja śliczna - wyszeptał. - Ale masz rację, nie mogę niczego obiecywać.

- Jego głos załamał się, ale po chwili Armand z determinacją mówił dalej: - Wierz mi, chcę tego, Ellen. Chcę obiecać ci, że nic takiego nigdy się już nie zdarzy, że mogę ich powstrzymać od ingerowania w nasze życie i że nigdy już cię nie zranią.

- Już dobrze - powtórzyła, delikatnie przesuwając palcem po jego brwi.

- Nie, nic nie jest dobrze! Ale ja mogę to znieść. Radość, jaką daje mi muzyka, praca. Ale ty...

- Ty jesteś moją radością. I jestem silniejsza, niż myślisz! - powiedziała z czułością, a jej błękitne oczy błyszczały. - Jestem silniejsza, niż sama myślałam. Dzisiaj się o tym dowiedziałam, kiedy przestałam uciekać i chować się. Jedyną rzecz, której żałuję - powstrzymała łzy, które znów napłynęły jej do oczu - to to, że nie wiedziałam tego jeszcze dziś rano. Ale ty byłeś dzisiaj zachwycający! Nieugięty!

- Gazety przedstawią mnie pewnie jako zimnego i pozbawionego serca drania - uśmiechnął się blado.

- No i co z tego! I tak ja wiem lepiej - szepnęła, głaszcząc go i pieszcząc jego włosy. - Oto mój dowód! - Pochyliła się i przycisnęła usta do jego koszuli w miejscu, w którym znajdowało się serce.

Armand na chwilę zamknął oczy. Potem pochylił się i pocałował ją w czubek głowy.

- Ellen - jego miękki głos niemal ginął w jej włosach. - Kocham cię. Nikt inny nie istnieje dla mnie na tym świecie. Ty jesteś moim światem!

Ellen pomyślała, że serce wyskoczy jej z piersi, jak uwolniony z klatki ptak. A potem roześmiała się pełnym, radosnym śmiechem, w którym słychać było szczęście.

- To, chodź, Maestro, chodź i to udowodnij!

Poczuła nagle, jak jego mięśnie silnie opinają się wokół jej ciała. Uniósł ją, całując i pieszcząc, jakby chciał się upewnić, że jest prawdziwa, że należy do niego na zawsze.

Ellen oddała mu pocałunek, przyjmując obietnicę, jaka była w nim zawarta. Pragnęła dzielić życie z tym wspaniałym, cudownym mężczyzną. Czym zasłużyła sobie na tyle szczęścia? Odpowiedź znalazła w jego oczach, uśmiechu i pieszczotach.

- Nie wierzę! Ale na śmierć zapomniałam, że Laurie i Rick czekają na mnie przed filharmonią razem z dzieckiem. Są moją uzbrojoną gwardią.

- Kto? Co!

Armand oparł się ramieniem o framugę drzwi, bawiąc się kosmykiem włosów Ellen. Był wyraźnie zadowolony.

- Powinienem się domyślić. Ty, kochanie, i twoi przyjaciele. Jeśli wpuścisz już kogoś do swego serca, jest tam bezpieczny na zawsze. - Przełknął ślinę i dodał: - Czy wiesz, że Clarence zadzwonił do mnie i zostawił dziwną wiadomość, że butelka szampana i stolik do gry w karty czekają na moją następną wizytę?

- Och, Armandzie - roześmiała się, szczęśliwsza niż kiedykolwiek. - Kocham cię!

- I ja cię kocham.

Gdy otwierali drzwi, by pójść na spotkanie przyjaciół, w garderobie zadzwonił telefon.

Wymienili spojrzenia i Armand podniósł słuchawkę. Słuchał przez moment, po czym uśmiechnął się.

- Tak, jesteśmy tu razem. Wszystko będzie w porządku. I dziękuję, że zechciałeś zadzwonić. Wręczył dziewczynie słuchawkę.

- Hallo? - powiedziała ostrożnie, a potem westchnęła i uśmiechnęła się. - Tak, tato. U nas wszystko w porządku. Czy dasz wiarę tej historii? Wydaje mi się, że trochę to potrwa, zanim przyzwyczaję się do bycia żoną sławnego dyrygenta.

Z okrzykiem radości Armand wziął ją w ramiona i całował tak, jak gdyby nigdy nie miał przestać.

EPILOG

Drodzy czytelnicy, mamy dla was wiadomość. Nasza gazeta nie tylko była pierwszą, która wyjaśniła prawdę dotyczącą historii, o której było głośno przez jakiś czas i której bohaterem był sławny dyrygent Orkiestry Symfonicznej Armand Dante (nie wierzyliśmy w nią ani przez chwilę!), ale donosimy niniejszym, że Maestro Dante wstąpił w związek małżeński. Maestro, czemu ukrywałeś tak wspaniałą wiadomość przed nami, lojalnymi miłośnikami Twego talentu. Przesyłamy Panu i Pańskiej Uroczej Małżonce najlepsze życzenia. Z niecierpliwością oczekujemy kolejnego sezonu koncertowego.

Składamy również podziękowania anonimowemu nadawcy, który przysłał do redakcji to śliczne zdjęcie młodej pary z jej podróży poślubnej po Europie!

- Nie ma za co! - roześmiała się Laurie i poszła nakarmić dziecko.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
18 Adrienne Staff, Sally Goldenbaum Symfonia na dwa serca i orkiestrę
32 Staff Adrienne i Goldenbaum Sally Namiętności 32 Opowieść Kevina
DUMKA NA DWA SERCA (2)
Dumka na dwa serca
DUMKA NA DWA SERCA, teksty piosenek
Dumka na dwa serca E Górniak&M Szcześniak
Dumka na dwa serca
Dumka na dwa serca, teksty piosenek
Dumka na dwa serca
dumka na dwa serca nuty keyboard(2)
Dumka na dwa serca
Dumka na dwa serca
dumka na dwa serca nuty keyboard
Kocie troski czyli o wielkiej przyjazni na cztery lapy i dwa serca
Nasze Dwa Serca zostaną na nowo przeszyte
Kod na dwa obrazki

więcej podobnych podstron