AGATHA CHRISTIE
BOŻE NARODZENIE
HERKULESA POIROT
PRZEŁOŻYŁA BARBARA JABŁOŃSKA
REDAKTOR MAŁGORZATA WAROWNY
Drogi Jamesie,
Zawsze byłeś jednym z moich najwierniejszych i najwdzięczniejszych czytelników,
tym bardziej więc poruszyły mnie twoje krytyczne uwagi.
Narzekałeś, że moje morderstwa stały się nazbyt wyrafinowane i, w gruncie rzeczy,
jakby anemiczne. Wyznałeś, że tęsknisz za „solidnym, gwałtownym, tonącym we
krwi mordem, który nie zostawiłby miejsca na wątpliwości, czy to naprawdę
morderstwo!”
Tę powieść napisałem więc specjalnie dla Ciebie. Mam nadzieję, że Ci się spodoba.
Twoja szczerze Cię kochająca bratowa
Agatha
CZĘŚĆ I
22 GRUDNIA
I
Słephen podniósł kołnierz płaszcza i szybkim krokiem szedł wzdłuż peronu. Ponad
jego głową gęsty dym zasnuwał dworzec. Potężne lokomotywy z donośnym gwizdem
wyrzucały w lodowate powietrze kłęby pary. Wszystko wokół było zabrudzone sadzą.
„Cóż za obrzydliwy kraj! Co za odpychające miasto!” — pomyślał.
Początkowo oszołomił go Londyn, widok sklepów, restauracji, atrakcyjnych i
eleganckich kobiet, ale to minęło. Miasto wydało mu się teraz tanią błyskotką w
tandetnej oprawie.
— A gdyby tak wrócić do Afryki Południowej ? Przypływ bolesnej nostalgii
przywiódł mu na pamięć blask słońca, błękit nieba, ogrody pełne kwiatów… jaskrawo
niebieskich kwiatów… rzędy żywopłotów i szafirowe powoje, które oplatały
najlichszy nawet domek.
Tu pełno było brudu, błota i potrącających się w pośpiechu ludzi, zaaferowanych jak
mrówki w drodze ku mrowisku. Przemknęło mu przez myśl: „Szkoda, że w ogóle
przyjechałem”.
Potem jednak przypomniał sobie o swoim celu i zacisnął zęby. Do licha, nie! Snuł
przecież plany całymi latami i zawsze pragnął urzeczywistnić to, co sobie zamierzył.
Jego chwilowe wahanie, pytania, jakie zadawał samemu sobie: „Po co? Czy warto
odgrzebywać przeszłość?”, wydały mu się jedynie oznaką słabości. Nie był
młodzieniaszkiem, który działa pod wpływem przelotnego kaprysu, ale mężczyzną
blisko czterdziestoletnim, pewnym siebie i zdolnym do czynu. Tak, zrobi to, po co
przyjechał do Anglii.
Wsiadł do pociągu i poszedł korytarzem, szukając wolnego miejsca. Gestem dłoni
odprawił tragarza i ze skórzaną walizą w ręku zaglądał do przedziałów. Święta
zaczynały się już za trzy dni, więc pociąg był przepełniony. Stephen Farr z niechęcią
mierzył wzrokiem licznych pasażerów.
Co za tłum! Niezmierzony, nieprzeliczony tłum! Wszyscy wyglądali tak jakoś…
bezbarwnie. Byli wręcz rozpaczliwie podobni do siebie. Stephen miał przed sobą albo
smętne baranie łby, albo pyszczki królików. Jeszcze inni — ociężali ludzie w
starszym wieku — pochrząkiwali z cicha niczym świnki w chlewiku. Nawet smukłe
dziewczęta z owalnymi twarzyczkami i pąsowymi ustami miały przygnębiająco
jednostajny wygląd.
Z niespodziewaną tęsknotą pomyślał o afrykańskim buszu, o spalonych słońcem
osamotnionych przestrzeniach. I nagle, gdy zajrzał do kolejnego przedziału, z
wrażenia zaparło mu dech. Ta dziewczyna była inna. Czarne włosy, blada matowa
cera o śmietankowym odcieniu, przepastne oczy. Smutne, dumne śródziemnomorskie
oczy. Chyba przez pomyłkę tkwiła pośród amorficznego tłumu, przemierzając
posępne równiny środkowej Anglii. Wyobraził ją sobie na balkonie, z różą w ustach,
w czarnej mantyli kryjącej wyniosłą głowę. Brakowało tylko kurzu, upału i unoszącej
się w powietrzu woni krwi rozlanej podczas walki byków. Powinna była olśniewać, a
nie siedzieć w kacie zatłoczonego przedziału trzeciej klasy.
Stephen był bystrym obserwatorem. Nie uszedł jego uwagi wyświechtany czarny
płaszczyk, skromna spódnica, taniutkie fabryczne rękawiczki i torebka w
wyzywającym, odcieniu czerwieni. Nad wszystkim górowało jednak i olśniewającego
zjawiska. Tak, była olśniewająca, egzotyczna… Co, u licha, robiła w tej krainie mgły,
chłodu i wiecznie zabieganych pracowitych mrówek?
„Muszę się dowiedzieć, kto to jest i co tu robi — pomyślał. Muszę koniecznie”.
II
Pilar, skulona w kącie pod oknem, rozmyślała nad tym, Jak dziwnie pachnie Anglia.
Właśnie to uderzyło ją najmocniej: odmienność woni. Nie ma zapachu czosnku ani
pyłu, a perfum nie czuje się prawie wcale. Przedział zionął stęchlizną zamkniętych
pomieszczeń, siarczanym odorem pociągu, mydłem. Kolejny niemiły zapach
emanował z futrzanego kołnierza siedzącej obok, tęgiej pani. Pilar ostrożnie
pociągnęła nosem, wdychając z niechęcią woń naftaliny. „Dziwne — pomyślała —
jak można skrapiać się podobnymi pachnidłami!”
Rozległ się gwizdek, ktoś krzyknął coś donośnym głosem i pociąg z wolna ruszył.
Jechała więc ku swemu przeznaczeniu.
Serce zabiło je j szybciej. Czy wszystko się uda? Czy zdoła dokonać tego, co
zamierzała zrobić? O, na pewno! Obmyśliła przecież wszystko tak starannie.
Przewidziała każdą okoliczność. Tak, na pewno się jej powiedzie!
Kąciki czerwonych warg Pilar uniosły się nieznacznie. Jej usta stały się nagle
okrutne i zachłanne jak u kota albo dziecka; jak u kogoś, kto chce zaspokoić swe
pragnienia i nie dba o litość.
Rozejrzała się wokół z nie ukrywaną dziecięcą ciekawością. Wszyscy Anglicy, w
liczbie siedmiu, wydali się jej niesłychanie zabawni. A przy tym wyglądali tak
dostatnio, wręcz zamożnie, sądząc choćby po ich strojach i butach. No, Anglia na
pewno jest bogatym krajem, zawsze o tym słyszała. Tylko stanowczo brak jej
wesołości. „O, tam na korytarzu stoi przystojny, nawet bardzo przystojny mężczyzna”
— pomyślała. Podobała się jej ciemno opalona twarz, orli nos i barczyste ramiona.
Szybciej niż angielska dziewczyna Pilar zdała sobie sprawę, że mężczyzna spogląda
na nią z admiracją. Nie musiała patrzeć w jego stronę, by dostrzec spojrzenie, jakim ją
obrzucał, a charakter tego spojrzenia dobrze pojmowała.
Pilar nie dziwiło to zbytnio. Przybywała z kraju, gdzie mężczyźni bez żenady
przypatrują się kobietom i wcale tego nie kryją. Zadawała sobie w duchu pytanie, czy
to Anglik, a odpowiedź wypadła zdecydowanie przecząco.
„Za wiele w nim życia jak na Anglika — rozstrzygnęła. — Ale włosy ma jednak
jasne. Może to Amerykanin?” Pomyślała, że przypomina jej aktorów, których
widywała w filmach o Dzikim Zachodzie.
Ktoś z obsługi pociągu torował sobie drogę przez korytarz wołając:
— Śniadanie! Proszę zająć miejsca! Śniadanie!
Każdy z siedmiu sąsiadów Pilar wykupił bilet z bonem restauracyjnym. Podnieśli
się wszyscy naraz jak jeden mąż i nagle znalazła się zupełnie sama w opustoszałym
przedziale. Szybko zamknęła okno, które przed chwilą otworzyła szpakowata jejmość
o wojowniczym wyglądzie, siedząca w przeciwległym kącie. Znów oparła się
wygodnie, oglądając przez szybę północne przedmieścia Londynu. Nie odwróciła
głowy na dźwięk otwieranych ostrożnie drzwi. Wiedziała, że to ów pan z korytarza
wszedł do środka, by z nią pogawędzić. Ciągle patrzyła zamyślona w okno.
— Pozwoli pani, że opuszczę szybę? — odezwał się Stephen Farr.
— Ależ dopiero co zamknęłam okno — odparła obojętnie, po angielsku biegle, lecz
z wyczuwalnym obcym akcentem.
W chwili milczenia, która potem nastąpiła, Stephen pomyślał: „Co za piękny głos.
Pełen słońca… Ciepły jak letnia noc”.
Pilar mówiła sobie w duchu: „Jaki ma miły głos, donośny i mocny. Bardzo mi się
podoba”.
— Pociąg jest przepełniony— zaczął Stephen.
— Niewątpliwie. Ludzie wyjeżdżają z Londynu, pewnie dlatego, że tam tak
mroczno.
Pilar nie wychowano wedle surowej zasady, że odezwanie się do nieznajomego z
pociągu to coś w rodzaju zbrodni. Gdyby zaś Stephen spędził młodość w Anglii,
zawahałby się pewnie przed nawiązaniem rozmowy z młodą dziewczyną, lecz on w
prostocie ducha uważał nawiązanie konwersacji za rzecz całkiem naturalną.
Uśmiechnął się z rozbrajającą szczerością i rzekł:
— Londyn to okropne miasto, prawda?
— O, tak Nie cierpię go.
— Ja również.
— Chyba nie jest pan Anglikiem?
Jestem Brytyjczykiem, ale przyjechałem z Afryki Południowej.
— No tak, to wszystko wyjaśnia.
— Czy pani też z zagranicy?
— Tak, z Hiszpanii.
— Z Hiszpanii! A więc jest pani Hiszpanką?
— Tylko półkrwi. Moja matka była Angielką. Dlatego tak dobrze mówię po
angielsku.
— Co pani sądzi o wojnie domowej? — spytał Stephen.
— Cóż za okropna rzecz! Tyle zniszczeń!
— A po czyjej pani jest stronie?
Pilar nie znała się zanadto na polityce.
— W mojej wiosce — wyjaśniła — mało mówi się o wojnie. Ona toczy się z dala
od nas. Rzecz jasna, alkad — jako urzędnik państwowy — jest po strome rządu, no a
proboszcz po stronie generała Franco… Ale całą resztę; obchodzą tylko własne
winnice i praca w polu; nikt nie ma czasu, żeby roztrząsać takie sprawy.
— A więc nie była pani świadkiem żadnej bitwy?
— W naszej okolicy nie, ale kiedy jechałam autem, widziałam mnóstwo ruin, a
także bomby lecące z nieba; jedna spadła na samochód obok, który stanął w
płomieniach, a inna zdruzgotała dom. Było na co popatrzeć!
Stephen zdobył się na wymuszony uśmiech.
— Czy to panią bawiło?
— Mieliśmy mnóstwo kłopotu — wyjaśniła Pilar — bo chciałam jechać dalej, a
tymczasem nasz szofer zginął.
Stephen zmierzył ją wzrokiem.
— Nie czuła pani żalu?
Ciemne oczy Pilar rozwarły się szeroko.
— Przecież każdy musi kiedyś umrzeć. Gdy śmierć nadchodzi z nieba, raz; dwa,
buum — trwa to tylko trochę szybciej i wnet jest po wszystkim. Raz się żyje, raz
umiera. Tak już bywa na świecie!
— Nie wygląda pani na pacyfistkę — zaśmiał się Stephen.
— Na co?
W słownictwie Pilar brakowało terminu, którym posłużył się jej rozmówca.
— Czy przebaczyłaby pani swym wrogom, signorina?
— Nie mam wrogów. Ale gdybym miała…
— No, co wtedy?
Stephen patrzył na nią zafascynowany okrucieństwem czającym się w kącikach
lekko wygiętych warg.
Pilar rzekła z powagą:
— Gdybym miała wroga… Gdyby ktoś nienawidził mnie, a ja jego…
poderżnęłabym mu gardło ot, w ten sposób…
Jej ręka wykonała gwałtowny gest, tak szybki i okrutny, że Stephen cofnął się.
— Ależ z pani krwiożercza istota!
Pilar odparła całkowicie naturalnym tonem:
— A co pan by zrobił ze swym wrogiem?
Stephen drgnął, potem spojrzał na nią uważnie, a wreszcie roześmiał się głośno.
— Sam nie wiem!
Pilar rzekła z naganą w głosie:
— Na pewno pan wie.
Stephen przestał się śmiać, westchnął i odparł półgłosem:
— Tak. Dobrze wiem, co bym zrobił.
A potem zmienił nagle ton.
— Co panią sprowadza do Anglii?
— Jadę do krewnych — rzekła z odcieniem afektacji w głosie. — Do moich
angielskich krewnych.
— Ach, tak.
Osunął się z powrotem na siedzenie i przypatrywał się jej przez jakiś czas,
rozmyślając, jak też może wyglądać jej rodzina i co pocznie ze swą hiszpańską
krewniaczką. Próbował wyobrazić sobie ową stateczną brytyjską familię zgromadzoną
razem w dzień Bożego Narodzenia.
— Czy ładnie jest w Afryce Południowej? — spytała Pilar.
Stephen zaczął mówić o swoim kraju. Pilar słuchała go z radością dziecka, któremu
opowiadają bajkę. Bawiły go jej naiwne — choć trzeźwe — pytania i z niejaką
przyjemnością przeistoczył swoją opowieść w bajecznie przesadną feerię.
Powrót pasażerów położył kres tej zabawie.
Stephen wstał, posłał Pilar uśmiech i ponownie skierował się na korytarz.
Gdy otwierał drzwi przedziału, odsunął się na bok, by przepuścić jakąś leciwą
damę, i wówczas spostrzegł nalepkę na egzotyczne walizie z plecionej słomki „Panna
Pilar Estravados”. Gdy to czytał z niedowierzaniem, dostrzegł nagle adres: „Gorston
Hall, Longdale, Addlesfield”.
Na wpół już odwrócony, zmierzył dziewczynę zaskoczonym i podejrzliwym
zarazem spojrzeniem. Wyszedł na korytarz i w zamyśleniu zapalił papierosa.
III
W dużym, niebiesko–złotym salonie Gorston Hall siedzieli Alfred Lee i jego żona
Lidia, rozważając plany na święta. Alfred był mężczyzną w średnim wieku, o
kanciastej sylwetce, miłej twarzy i łagodnych piwnych oczach. Głowę miał wciśniętą
w ramiona i sprawiał wrażenie człowieka ogarniętego inercją. Lidia za to tryskała
wręcz energią niczym rasowy pies myśliwski. Była nadzwyczaj szczupła, lecz jej
ruchy uderzały zwinnością i gracją. Jej drobna twarz wcale nie odznaczała się urodą,
lecz zdradzała swoistą dystynkcję, a głos był pełen uroku.
— Ojciec nalega. Nic nie poradzimy — odezwał się Alfred.
— Czy zawsze musisz mu się podporządkowywać? — spytała Lidia, hamując
zniecierpliwienie.
— On jest w bardzo podeszłym wieku, moja droga.
— Och, wiem, wiem!
— Zawsze spodziewa się posłuszeństwa.
Lidia odparła sucho:
— Nic dziwnego, bo zawsze mu ustępowano! Ale wcześniej czy później będziesz
musiał się mu przeciwstawić, Alfredzie.
— Co przez to rozumiesz?
Utkwił w niej wzrok, w którym widniało tyle przygnębienia i.lęku, że zagryzła
wargi i zawahała się, czy mówić dalej;
— Co przez to rozumiesz? — powtórzył.
Wzruszyła szczupłymi, zgrabnymi ramionami i rzekła, starając się dobierać słowa:
— Twój ojciec ma… despotyczne skłonności.
— Jest stary.
— I będzie jeszcze starszy, a zatem jeszcze bardziej despotyczny. Kiedy to się
wreszcie skończy? Już teraz pod każdym względem nami rządzi, nie wolno nam
nawet mieć własnych planów na święta, a jeśli się na nie ośmielimy, zawsze je musi
pokrzyżować!
— Ojciec sądzi, że jego wola jest najważniejsza — rzeki Alfred. — Pamiętaj, że jest
dla nas bardzo dobry.
— Bardzo dobry, też coś!
— Naprawdę bardzo dobry — głos Alfreda zabrzmiał surowo. Lidia odrzekła
chłodno:
— Masz na myśli to, że jest dla nas bardzo dobry… jeśli chodzi o pieniądze?
— Tak. Niewiele od nas żąda, a pieniędzy nigdy nie skąpi. Możesz wydawać, ile
chcesz na stroje i dom, a on bez szemrania płaci rachunki. Przecież nie dalej jak w
zeszłym tygodniu podarował nam nowy samochód.
— Przyznaję, twój ojciec jest bardzo hojny. Ale w zamian m to spodziewa się, że
będziemy mu posłuszni jak niewolnicy.
— Jak niewolnicy?
— A tak! To właściwe słowo! Ty już jesteś jego niewolnikiem, Alfredzie. Jeśli
chcemy wyjść, a on sobie tego nie życzy, zaraz wszystko odwołujesz i potulnie
zostajesz w domu. Jeśli znów, wedle jego kaprysu, mamy gdzieś wyjść, no to
idziemy… Brak nam własnego życia, brak niezależności.
Jej mąż odparł urażony:
— Proszę cię, Lidio, nie mów tak! To wielka niewdzięczność. Mój ojciec tyle dla
nas zrobił…
Lidia stłumiła ciętą odpowiedź, która cisnęła się jej na usta. Wzruszyła tylko
szczupłymi ramionami. Alfred odezwał się ponownie:
— Wiesz, Lidio, ojciec bardzo cię lubi…
— A ja go wcale! — odparła dobitnie.
— Lidio, wstyd mi tego słuchać. To nieładnie z twojej strony.
— Może. Ale czasem, w nagłym odruchu, wyrwie się człowiekowi parę słów
prawdy.
— Gdyby ojciec się domyślał…
— Twój ojciec doskonale wie, że go nie znoszę. Myślę, że świetnie się tym bawi.
Doprawdy, Lidio, jestem pewien, że się mylisz. Nieraz mi mówił, że jesteś dla niego
bardzo miła.
— Oczywiście, jestem uprzejma i taka pozostanę. Chciałam ci tylko uzmysłowić,
jakie są moje prawdziwe uczucia. Nie cierpię twego ojca, Alfredzie! Myślę, że to
złośliwy i despotyczny starzec. Terroryzuje cię i wykorzystuje twoją miłość synowską.
Już dawno powinieneś był się zbuntować.
— Dosyć tego, Lidio! — rzekł sucho Alfred. — Ani słowa więcej.
Lidia westchnęła.
— Przepraszam. Może się mylę… Wróćmy lepiej do świąt. Jak sądzisz, czy Dawid
naprawdę przyjedzie?
— Czemuż by nie?
Pokręciła głową z powątpiewaniem.
— Dawid jest… dziwny. Pamiętaj, że całe lata żył z dala od domu. Był bardzo
oddany matce. Może to miejsce budzi w nim złe wspomnienia?
— Dawid zawsze działał ojcu na nerwy — odparł Alfred. — Swoją muzyką,
marzycielskim usposobieniem… No, może ojciec był dla niego czasem zbyt surowy.
Ale myślę, że Dawid i Hilda przyjadą na pewno. Wiesz, święta to jednak święta.
— Pokój ludziom dobrej woli — rzuciła Lidia, krzywiąc z ironią subtelnie
wykrojone usta, — No, zobaczymy! George i Magdalena obiecali przyjechać jutro.
Magdalena zanudzi się tu chyba na śmierć.
Alfred rzekł z pewnym rozdrażnieniem:
— Zachodzę w głowę, jak George mógł sobie wybrać na żonę dziewczynę o
dwadzieścia lat od siebie młodszą! Zawsze trzymały się go głupstwa.
Szczęści mu się za to w polityce — odparowała Lidia. — Zdobył sympatię
wyborców. Myślę, że Magdalena odgrywa sporą rolę w jego karierze.
Alfred odrzekł, cedząc słowa:
— Nie przepadam za nią. Co prawda jest bardzo przystojna, ale czasami myślę, ze
przypomina nieco gruszki o wspaniałym wyglądzie, całe rumiane, a w istocie bez
smaku. — Pokiwał głową.
— I zepsute w środku? — wtrąciła Lidia. — Zabawne, że właśnie ty tak mówisz!
— Dlaczego cię to bawi?
— Bo zwykle jesteś taki wyrozumiały! O nikim nie powiesz złego słowa. Czasami
strasznie mnie drażni, że brak ci… jakby to wyrazić… należytej dozy nieufności. Nie
wiesz, ile zła może tkwić w ludziach. A nasze otoczenie…
— Zawsze myślałem, że nasze otoczenie jest takie, jakim sami je czynimy — rzekł
jej mąż z uśmiechem.
— Nie! — odparła żywo Lidia. — Zło istnieje nie tylko w naszej wyobraźni. Ono
istnieje naprawdę! Nie zdajesz sobie chyba sprawy ze zła panującego na tym świecie.
Jesteś ponad to. A tymczasem ja je wyczuwam. Zawsze je czułam tu, w tym domu…
Zagryzła wargi i urwała.
— Ależ, Lidio… — zaczął Alfred.
Ona jednak uniosła pospiesznie dłoń w ostrzegawczym geście, patrząc ku tyłowi,
ponad ramieniem męża. Alfred odwrócił się.
Milczący mężczyzna z obojętnym wyrazem twarzy stał za nimi w pełnym szacunku
oczekiwaniu.
— O co chodzi, Harbury? — rzuciła cierpko Lidia.
Głos Harbury’ego brzmiał jak przyciszone i również pełne szacunku pomrukiwanie.
— Pan Lee kazał mi powtórzyć, że na święta przyjedzie jeszcze dwoje innych gości
i trzeba przygotować pokoje na ich przyjęcie.
— Jeszcze dwoje gości?
Harbury odparł gładko:
— Tak, proszę pani. Jakiś dżentelmen i młoda dama. Alfred zdumiał się:
— Młoda dama?
— Tak powiedział pan Lee, sir.
Lidia rzekła szybko:
— Pójdę na górę i zobaczę się z nim…
Harbury zrobił tylko jeden mały krok naprzód; był to raczej cień ruchu niż sam ruch,
a jednak skutecznie wstrzymał zamiary Lidii.
— Proszę wybaczyć, ale pan Lee dziś po południu pragnie się zdrzemnąć i
stanowczo życzył sobie, by mu nie przeszkadzać.
— Pojmuję — powiedział Alfred. — Oczywiście, nie będziemy go niepokoić.
— Dziękuję, proszę pana — Harbury wycofał się.
— Nie znoszę tego człowieka! — wybuchnęła Lidia. — Snuje się cichaczem po
całym domu niby kot! Nigdy nie słychać, kiedy wchodzi.
— Ja też za nim nie przepadam, ale przyznaję, że zna swój fach. Niełatwo dzisiaj o
dobrego pokojowca dla chorego człowieka. A najważniejsze, że ojciec go lubi.
— Oczywiście… To najważniejsze, jak sam mówisz. Alfredzie, co znaczy ta
historia z młodą damą? O kogo może chodzić?
— Nie mam pojęcia. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, kto to może być.
Spojrzeli na siebie.
— Wiesz, Alfredzie, co sobie myślę? — zaczęła Lidia, krzywiąc swe wyraziste usta.
— No, co?
— Twój ojciec chyba się ostatnio trochę nudził. Myślę, że chciałby sobie sprawić
miłą odmianę na święta.
— Zapraszając dwoje obcych ludzi na zjazd rodzinny?
— Och, nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale zdaje mi się, że twój ojciec…
zamierza się nieco rozerwać.
— Owszem, mam nadzieję, że się nieco rozerwie — odparł Alfred bardzo serio. —
Biedny staruszek, inwalida, przykuty do łóżka przez tę nieszczęsną chorobę… I to po
takim bujnym życiu…
Lidia powtórzyła powoli:
— Po takim bujnym życiu…
Pauza, jaką poprzedziła przymiotnik, nadała mu trochę dwuznaczną wymowę.
Alfred musiał to pojąć, bo zaczerwienił się i zmienił na twarzy.
Jego żona wykrzyknęła naraz:
— Wprost nie do wiary, że możesz być jego synem! Wprost nie do wiary! Jesteście
najzupełniej odmienni. A on jakby na ciebie rzucił urok — ty go wprost
bałwochwalczo wielbisz!
Alfred odparł znękanym tonem:
— Lidio, chyba trochę przesadzasz. W końcu to naturalne, że syn kocha ojca! I na
odwrót, gdybym go nie kochał, przeczyłoby to naturze.
— W takim razie — odcięła się Lidia — wielu członków twej rodziny urąga
naturze! Och, nie próbuj zaprzeczać! Przestańmy się spierać; przepraszam, że się
uniosłam. Wiem, że cię; uraziłam. Wierz mi, Alfredzie, doprawdy nie chciałam tego.
Niezwykle cię podziwiam za twoją… twoją wierność. Lojalność to dzisiaj rzadka
cnota. Może myślisz, że jestem zazdrosna? Często posądza się kobiety o zazdrość
względem teściowych, a więc może chyba istnieć i zazdrość o teścia…
Alfred objął ją delikatnie.
— Niepotrzebnie się obwiniasz. Nie masz przecież żadnego powodu do zazdrości.
Żona obdarzyła go szybkim całusem, jakby pchnęły ją do tego gestu wyrzuty
sumienia, i pogładziła koniuszek jego ucha.
Wiem, wiem. Ale mimo wszystko, Alfredzie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła
być zazdrosna o twoją matkę. Szkoda, że jej nie poznam.
— Była biedną, nieszczęśliwą istotą.
— Tak więc zapisała się w twojej pamięci… Jako biedna, nieszczęśliwa istota? A to
ciekawe…
Alfred rzekł w zamyśleniu:
— Prawie zawsze była cierpiąca… Wiecznie tonęła we łzach… — Potrząsnął
głową. — Brak jej było hartu ducha.
Lidia, wciąż patrząc mu w oczy, szepnęła prawie niedosłyszalnie:
— Jakie to osobliwe…
Lecz gdy mąż zwrócił na nią pytające spojrzenie, drgnęła zmieniła temat:
— Skoro nie możemy się dowiedzieć, kim będą nasi tajemniczy goście, powinnam
wyjść i zakończyć robotę w ogrodzie,
— Kochanie, na dworze jest straszny ziąb i dmie ostry wiatr.
— Włożę na siebie coś ciepłego.
Lidia wyszła z .pokoju. Alfred Lee stał przez dłuższą chwilę bez ruchu z miną pełną
dezaprobaty, a potem podszedł do dużego okna w końcu pokoju. Na zewnątrz, wzdłuż
całego domostwa, ciągnął się taras. Po dłuższej chwili Alfred dostrzegł Lidię niosącą
płaski koszyk. Miała na sobie obszerny wełniany płaszcz. Postawiła kosz na ziemi i
przykucnęła przy kwadratowej kamiennej misie, której obrzeże ledwo wystawało nad
powierzchnię gruntu.
Mąż patrzył na nią przez jakiś czas, aż wreszcie i on opuścił pokój, włożył szeroki
płaszcz, owinął się szalikiem i wyszedł przez boczne drzwi na taras. Po drodze minął
kilka innych kamiennych mis zamienionych w miniaturować ogródki; wszystkie były
dziełem zręcznych palców Lidii.
Jeden z nich wyobrażał scenę rozgrywającą się na pustyni z miękkim żółtym
piaskiem, kępą wyciętych z blachy zielonych palm i karawaną wielbłądów oraz
kilkoma figurkami Arabów. Parę prymitywnych lepianek z plasteliny dopełniało
dzieła. Był tam również włoski ogród z tarasem i kwietnikami, które zrobiono z laku
do pieczęci, a także ogródek arktyczny z gromadką pingwinów, gdzie kawałki szkła
imitowały góry lodowe. Dalej widniał ogródek japoński z parą prześlicznych
karłowatych drzewek; lusterko wyobrażało tam wodę, a mostki również
wymodelowano z plasteliny.
Alfred przystanął za plecami żony i przyglądał się jej pracy. Wymościła wnętrze
jednej z mis papierem i nakryła go szkłem. Wokół piętrzyły się kamienie. Lidia
wysypała właśnie z torebki drobny żwir i formowała z niego coś w rodzaju
kamienistej plaży. Spośród kamieni wyzierały małe kaktusiki.
Lidia mruknęła do siebie:
— Tak. Właśnie tego chciałam.
— Co przedstawia to nowe dzieło sztuki? — odezwał się Alfred.
Lidia wzdrygnęła się zaskoczona; nie słyszała jego nadejścia.
— To? Och, to przecież Morze Martwe, Alfredzie! Podoba ci się?
— Wygląda to raczej na ziemię jałową. Czy nie powinno tam być trochę więcej
roślinności?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
— Tak właśnie wyobrażam sobie Morze Martwe. Ono przecież jest martwe, mój
drogi!
— Nie wygląda tak atrakcyjnie jak reszta.
— No bo to nie jest zbyt atrakcyjne miejsce…
Na tarasie rozległy się kroki. Stary, siwy i pochylony już wiekiem kamerdyner
zmierzał w ich stronę.
— Dzwoni żona pana George’a, proszę pani. Pyta, czy nikomu nie przeszkodzi, jeśli
przyjadą oboje pociągiem jutro, o piątej dwadzieścia.
— Proszę jej powiedzieć, że wszystko w porządku.
— Dziękuję łaskawej pani.
Kamerdyner pospieszył do domu. Lidia powiodła za nim spojrzeniem, a wyraz jej
twarzy złagodniał.
— Poczciwy stary Tressilian jest doprawdy opatrznościowy. Nie wiem, co byśmy
poczęli bez niego.
Alfred przytaknął żonie.
— To prawda. Takich domowników już dzisiaj nie ma. Służy u nas blisko
czterdzieści lat i jest bezgranicznie oddany.
Lidia skinęła głową.
— Niczym owi wierni starzy słudzy, o których można już tylko czytać w książkach.
Myślę, że byłby zdolny skłamać z podniesionym czołem, byle tylko ocalić któregoś z
nas!
— Byłby do tego zdolny… — mruknął Alfred. — Niewątpliwie… Tak, jestem
pewien!
Lidia wyrównała palcami resztę kamyczków.
— Wszystko gotowe!
— Gotowe? — Alfred wydawał się zaskoczony.
Lidia roześmiała się.
— Gotowe na święta! Na tę sentymentalną, pełną rodzinnego ciepła Gwiazdką!
IV
Dawid przebiegł oczami treść listu. Potem zmiął go w kulę i odrzucił, lecz po chwili
sięgnął po niego, wygładził kartkę i przeczytał ponownie.
Żona Dawida, Hilda, patrzyła na męża bez słowa. Dostrzegła drgającą żyłkę (a może
nerw?) na jego skroni, lekkie drżenie długich palców o subtelnym kształcie, nerwowy
skurcz całego ciała. Dawid odgarnął pasmo jasnych włosów, które zawsze spadało mu
na czoło, i błagalnie spojrzał na nią błękitnymi oczami.
— Hildo, i cóż my poczniemy?
Żona zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. Wyczuła w jego słowach prośbę o
pomoc. Wiedziała, jak bardzo był od niej zależny, odkąd się tylko pobrali. Wiedziała
też, że najpewniej właśnie ona wpłynie na jego ostateczną decyzję, ale z tego też
powodu wystrzegała się stanowczych słów.
Odezwała się, a w jej głosie zabrzmiała miękka, spokojna nuta doświadczonej niani:
— Sam musisz zadecydować, czy tam pojedziesz.
Hilda była kobietą postawną, choć zgoła nieurodziwą. Promieniował z niej jednak
nieodparty magnetyzm. W jakiś sposób przywodziła na myśl spokojny urok
holenderskich obrazów. Miała ciepły, serdeczny głos, a także witalną siłę:
wewnętrzną, jaka przyciąga słabych. Była tęgawą kobietą w średnim wieku, niezbyt
bystrą czy błyskotliwą, lecz posiadała to nieokreślone „coś”, co nie pozwalało przejść
obok niej obojętnie: silną osobowość. Tak, Hilda Lee miała silną osobowość.
Dawid wstał i zaczął przechadzać się po pokoju, miał ledwie przyprószone siwizną.
Wyglądał niezwykle chłopięco, a jego twarz przypominała miękkie, łagodne rycerzy z
obrazów Burne–Jonesa. Było w nim coś niewytłumaczalnie, osobliwie nierealnego.
Gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiał niepokój:
— Na pewno wiesz, co w tej chwili czuję. — Chyba nie.
— Ależ mówiłem ci tyle razy! Mówiłem, jak strasznie nienawidzę mego domu i
całej posiadłości. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Nienawidzę każdej chwili, którą
tam spędziłem. A gdy pomyślę o wszystkim, co wycierpiała moja matka…
Jego żona współczująco pokiwała głową. — Jakaż była dobra, Hildo! Jaka
cierpliwa! Czasem zwijała się z bólu, ale znosiła to bez słowa skargi. Bóg jeden wie,
ile się namęczyła. A kiedy wspomnę mojego ojca… — Twarz mu sposępniała. — To
przecież on ściągnął na nią całe nieszczęście… Upoił ją, przechwalając się swymi
podbojami miłosnymi, bo wiecznie ją zdradzał i ani myślał się z tym kryć…
— Powinna go była po prostu rzucić, zamiast godzić się z jego postępowaniem —
odezwała się Hilda Lee.
Dawid rzekł z wyrzutem:
— Była za dobra. Uważała, że ma obowiązek zostać. A poza tym dokąd miała
pójść?
— Mogła przecież rozpocząć gdzie indziej życie na nowo. Dawid odparł z
rozdrażnieniem:
— Nie w tamtych czasach! Nic nie pojmujesz. Kobiety wówczas tak nie robiły.
Godziły się z tym stanem rzeczy i znosiły wszystko cierpliwie. Musiała przecież
myśleć o nas.
Cóż by się stało, gdyby nawet dostała rozwód? Pewnie ojciec ożeniłby się
ponownie. Mógłby założyć nową rodzinę. Miała na względzie nasz interes.
Hilda milczała. Dawid ciągnął dalej: Nie, ona miała rację. Była doprawdy święta!
Znosiła wszystko do końca, bez użalania się.
— Chyba niezupełnie, Dawidzie, skoro tyle o tym wiesz…
Odparł miękko, z rozjaśnioną twarzą:
— O tak, mówiła mi różne rzeczy… Wiedziała, jak bardzo ją kocham. A gdy
umarła… — Urwał i chwycił się za głowę. — Hildo, to było okropne! Co za rozpacz!
Wcale nie musiała umierać tak młodo! To on ją zabił — on, mój ojciec! Na niego
spada odpowiedzialność. Złamał jej serce. Wtedy postanowiłem, że nie będę z nim
dłużej żył pod jednym dachem. Wyniosłem się stamtąd na zawsze.
— Postąpiłeś mądrze. Właśnie tak należało zrobić. Dawid ciągnął dalej:
— Ojciec chciał, żebym pomagał mu w fabryce, ale to by oznaczało dalszy pobyt w
tym domu. Nie mogłem już więcej znieść. Nie pojmuję, jak Alfred może to
wytrzymywać przez tyle lat.
— A czy on się nigdy nie buntował? — spytała Hilda z pewnym zaciekawieniem.
— Zdaje się, że o tym wspominałeś. Czy nie próbował samodzielnie zrobić kariery?
Dawid przytaknął.
— Zamierzał wstąpić do wojska. Ojciec wszystko przewidział dla nas z góry:
Alfred, najstarszy syn, miał służyć w kawalerii, Harry’emu i mnie przypadłaby w
udziale pomoc w fabryce, a George chciał zająć się polityką.
— Dlaczego stało się inaczej?
— Harry wszystko popsuł. Zawsze był zakałą rodziny. Wpadł w długi, miał też
sporo innych kłopotów, aż wreszcie pewnego dnia czmychnął wraz z kilkuset funtami,
które wcale do niego nie należały. Zostawił tylko kartkę z informacją, że praca
gryzipiórka go nie pociąga i że pragnie zwiedzić kawałek świata…
— Czy nigdy więcej o nim nie słyszałeś?
— Oczywiście, że słyszałem! — roześmiał się Dawid. — Depeszował z podróży,
prosząc o pieniądze. I zazwyczaj je dostawał!
— A co się stało z Alfredem?
— Ojciec kazał mu rzucić wojsko i wrócić do fabryki.
— A czy Alfred tego pragnął? chciałbym się dłużej rozwodzić; powiem tylko, że
tego, ale ojciec zawsze potrafił sobie z nim poradzić. Sądzę, że Alfred jest całkowicie
pod jego władzą. A jednak ty zdołałeś uciec.
Tak. Wyjechałem do Londynu studiować malarstwo. Ojciec uprzedził mnie, że
skoro dokonałem tak niemądrego wyboru, to niewiele od niego dostanę za jego życia i
ani centa w spadku. Odparłem, że nie dbam o to. Nawymyślał mi od młodych durniów
i nigdy więcej go już nie widziałem.
— Nie żałowałeś tego? — spytała cicho Hilda.
— Nie, nigdy. Wiem jednak, że niewiele zdołałem osiągnąć w sztuce i nie zostanę
wielkim artystą. Ale przecież nieźle się żyje w tym domku i mamy wszystko, czego
nam potrzeba. Wszystko, co najważniejsze. A jeśli umrę, no to cóż… Ubezpieczyłem
się na twoją korzyść.
Urwał i po chwili dodał:
— A teraz… coś takiego!
Uderzył dłonią w list.
— Szkoda, że twój ojciec w ogóle do ciebie napisał, skoro przysporzyło ci to tyle
przykrości.
Dawid ciągnął dalej, jakby jej nie słysząc:
— Prosi, abym przyjechał z żoną na święta, i wyraża nadzieję, że wszyscy razem
spędzimy je jak zżyta ze sobą rodzina. Coś musi się za tym kryć.
— A może nic się nie kryje? — Dawid spojrzał na żonę pytająco. — Po prostu
sądzę — rzekła z uśmiechem — że twój ojciec mógł się na starość zrobić nieco
sentymentalny i tęskni za rodzinnym ciepłem. Przecież wiesz, że tak czasami bywa.
— Może i bywa… — odparł Dawid nieufnie.
— Samotność zaczyna ciążyć wraz z wiekiem.
— Radziłabyś mi pojechać, tak?
Hilda odparła, ważąc słowa:
— Byłoby rzeczą godną pożałowania odmówić takiej prośbie. Może jestem
staroświecka, ale wydaje mi się, że ludzie powinni spędzać Boże Narodzenie w
zgodzie i przebaczać sobie urazy.
— Po tym wszystkim, co ci powiedziałem?
— Wiem, mój kochany, wiem. Ale to już przeszłość.
— Nie dla mnie.
— Nie, bo ty nie chcesz, żeby przeszłość umarła. Dla ciebie ciągle jest żywa.
— Nie mogę zapomnieć.
— Bo nie chcesz, Dawidzie!
Jego usta zacisnęły się.
— My, rodzina Lee, wszyscy jesteśmy tacy. Pamiętamy urazy całymi latami,
hołubimy je w sobie, ożywiamy wspomnienia.
— Dla mnie liczy się teraźniejszość. Co przeszło, musi odejść. Gdy usiłuje się
wciąż na nowo ożywiać przeszłość, zniekształca się ją, a wtedy widzi się wszystko w
fałszywej perspektywie.
— Ja pamiętam dokładnie każde słowo i każde wydarzenie — odrzekł Dawid
gniewnie.
— Zgoda, tylko że nie powinieneś tak robić, mój drogi! To nienaturalne. Widzisz
tamte dni oczami młodego chłopca, a powinieneś je osądzać ze spokojem dojrzałego
mężczyzny.
— Cóż to za różnica?
Hilda zawahała się. Ogarnął ją lęk, by nie zachować się nierozważnie, lecz słowa
same cisnęły się jej na wargi:
— Sądzę — rzekła — że ojciec wciąż jeszcze jest dla ciebie rodzajem straszydła. A
dziś zobaczyłbyś w nim może zwykłego człowieka, którego porywczość przeminęła z
wiatrem. Wiem, jego życie nie było bez skazy, ale to przecież tylko człowiek, a nie
jakieś nieludzkie monstrum.
— Niczego nie rozumiesz. On traktował moją matkę…
Hilda wtrąciła ostro:
— Istnieje pewien rodzaj pokory albo uległości, który budzi w mężczyźnie
najgorsze instynkty, gdyby ten sam człowiek stanął twarzą w twarz z siłą woli i
determinacją, mógłby postępować całkiem inaczej.
— A więc, według ciebie, wina leżała po jej stronie?
Hilda przerwała mu:
— Nie, z pewnością nie! Na pewno ojciec źle traktował twoją matkę, ale
małżeństwo to rzecz bardzo szczególna i żadna inna osoba, nawet dziecko zrodzone z
tego związku, nie ma prawa go sądzić. A poza tym twoje pretensje już jej w niczym
nie pomogą. Wszystko minęło. Został tylko stary, schorowany człowiek, który prosi
syna, aby przyjechał do domu na święta.
— I ty chcesz, bym pojechał?
Hilda zawahała się, lecz nagle podjęła decyzję.
— Tak — odparła. — Chcę tego. Chcę, żebyś tam pojechał i raz na zawsze
pogrzebał przeszłość w niepamięci.
V
George Lee, poseł do parlamentu z okręgu Westeringham, był korpulentnym
dżentelmenem w wieku czterdziestu jeden lat. Miał bladoniebieskie, wypukłe i
podejrzliwe oczy, masywny podbródek i rozwlekły, pedantyczny sposób mówienia.
— Powiedziałem ci już raz, Magdaleno, że pojadę, bo uważam to za swój święty
obowiązek — rzekł poważnym tonem.
Jego żona z irytacją wzruszyła ramionami. Była drobną, smukłą platynową
blondynką o regularnym owalu twarzy i depilowanych brwiach. Czasami jej twarz
mogła wydawać się pozbawiona wszelkiego wyrazu i tak właśnie wyglądała W tej
chwili.
— Kochanie — rzekła — pomyśl, jak tam będzie okropnie nudno! Jestem zupełnie
pewna.
— Poza tym — ciągnął George Lee, a jego twarz rozjaśniła się, jakby przyszła mu
do głowy świetna myśl — unikniemy w ten sposób wielu wydatków. Święta zawsze
mnóstwo kosztują! Moglibyśmy zapłacić służbie tylko za wyżywienie.
— Och, zgoda! — odparła Magdalena. — W końcu święta wszędzie są piekielnie
nudne.
— Być może — George mówił tak, jakby nadał zwracał się do siebie samego —
służba spodziewała się świątecznego obiadu. Chyba wystarczy im solidny befsztyk
zamiast indyka!
— Komu, służbie? Och, George, przestań pleść głupstwa. Zawsze martwisz się
tylko o pieniądze.
— Ktoś musi się o nie martwić.
— Owszem, ale to absurd, żeby tak skąpić na drobiazgach.
— Już i tak sporo od niego dostaję.
— Okropność Czy musimy we wszystkim zależeć od twego ojca? Powinien ci teraz
przysłać coś ekstra.
— To do niego niepodobne.
Magdalena zwróciła ku niemu swe orzechowe oczy, które nagle stały się ostre i
przenikliwe. Jej owalna twarz nabrała wyrazu.
— On jest niesłychanie bogaty, prawda, George? To chyba milioner?
— Sądzę, że ma nawet ładne parę milionów. Magdalena westchnęła z zawiścią.
— Gdzie on doszedł do bogactwa? W Afryce Południowej, tak?
— Owszem, zbił tam w młodości ogromny majątek. Dorobił się głównie na
diamentach.
— Coś niebywałego!
— Potem wrócił do Anglii i rozkręcił interes, a sądzę, że jego fortuna podwoiła się
lub potroiła od tamtej pory.
— Co będzie po jego śmierci? — spytana Magdalena.
— Ojciec nie lubi o tym mówić. Rzecz jasna, nie wypada pytać, ale myślę, że
większość pieniędzy przypadnie Alfredowi i mnie. No jasne, Alfred otrzyma więcej.
— Masz przecież inne rodzeństwo.
— Tak, jest jeszcze Dawid. Nie sądzę, żeby wiele mu się dostało. Odszedł z domu,
by poświęcić się sztuce czy innym podobnym głupstwom. Ojciec uprzedzał, że go
wydziedziczy, a Dawid odparł, że nie dba o to.
— Strasznie głupio postąpił — rzuciła pogardliwie Magdalena.
— Była też moja siostra, Jennifer. Uciekła z cudzoziemcem… hiszpańskim
artystą… jednym z przyjaciół Dawida, ale umarła blisko rok temu. Podobno miała
córkę. Ojciec pewnie jej zostawi trochę grosza, ale nie za wiele. No i oczywiście
Harry…
Urwał z pewnym zakłopotaniem.
— Harry? — spytała zaskoczona Magdalena. — Kimże on jest?
— Jest… moim bratem.
— Nigdy nie słyszałam, żebyś miał jeszcze jakiegoś brata.
— Moja droga, on… hm… nadużył naszego zaufania. Nigdy o nim nie
wspominamy. Postąpił jak najgorszy niewdzięcznik. Już od wielu lat nic o nim nie
słychać. Chyba nie żyje.
Magdalena roześmiała się nagle.
— Cóż cię tak rozbawiło?
— Pomyślałam sobie tylko — odparła — jakie to śmieszne, że ty — ty — George,
możesz mieć kompromitującego cię brata! Ty, człowiek o nieposzlakowanej
reputacji…
— Mam nadzieję, że moja reputacja jest bez skazy — uciął sucho George.
Oczy jego żony zwęziły się.
— No, twój ojciec jest trochę inny.
— Magdaleno, jak możesz!
— Czasem zdarzy mu się powiedzieć coś takiego, że czuję «ę bardzo nieswojo.
— Doprawdy, zaskakujesz mnie — rzekł jej mąż. — Czy Lidia sądzi podobnie?
— Ależ on nie mówi takich rzeczy Lidii! — odparła Magdalena i dodała ze złością:
— Nie, on jej nigdy nic takiego nie mówi. Chciałabym wiedzieć dlaczego!
George zerknął na nią i odwrócił wzrok.
— Och — rzekł obojętnie — trzeba być wyrozumiałym. W jego wieku… I przy
coraz gorszym zdrowiu…
— Czy… Czy z nim naprawdę jest tak bardzo źle?
— Tego bym nie powiedział Jest zdumiewająco odporny. Skoro jednak chce ujrzeć
rodzinę zgromadzoną przy wigilijnym stole, to sądzę, że postąpimy najsłuszniej, gdy
tam pojedziemy. Może to jego ostatnie święta.
— Mówisz tak, George — stwierdziła ostro — ale w istocie on może jeszcze żyć
przez długie lata, prawda?
— Tak, tak… Oczywiście — wybąkał zaskoczony małżonek.
— Och — rzekła Magdalena — w końcu wydaje mi się, że najlepiej zrobimy, jeśli
pojedziemy i zobaczymy sami.
— Nie wątpię.
— Ale to będzie okropne! Z Alfreda jest taki nudziarz, a Lidia wiecznie patrzy na
mnie z góry.
— Nonsens.
— A właśnie, że tak! I jeszcze ten wstrętny sługus!
— Kto, stary Tressilian?
— Nie, Harbury. Skrada się wszędzie jak kot, z fałszywym uśmieszkiem na twarzy.
— Doprawdy, Magdaleno, nie pojmuję, co możesz zarzucić Harbury’emu.
— Po prostu działa mi na nerwy, to wszystko. Ale nie kłóćmy się. Widzę, że
nieodwołalnie musimy tam pojechać. Nie trzeba obrażać starszego pana.
— Właśnie. Nie należy tego robić. A co do świątecznego obiadu służby…
— Nie teraz, George, załatwimy to później. Zaraz zadzwonię do Lidii i powiem jej,
że przyjedziemy jutro o piątej dwadzieścia.
Magdalena pospiesznie wyszła z pokoju. Po telefonie poszła do siebie na górę i
usiadła przy sekretarzyku. Opuściła jego klapę i zaczęła szperać wśród przegródek.
Posypała się stamtąd istna kaskada rachunków. Magdalena przejrzała je, próbując
zaprowadzić w nich jakiś ład, ale w końcu westchnęła z irytacją, zgarnęła papiery w
bezładny stosik i włożyła go z powrotem do biureczka. Przeciągnęła dłonią po
gładkich platynowych włosach nad czołem i szepnęła:
— Co ja mam począć?…
VI
Na pierwszym piętrze Gorston Hall długi korytarz wiódł do wielkiego pokoju,
którego okna wychodziły na frontowy podjazd. Pomieszczenie to umeblowano w
imponująco staroświeckim stylu. Wszędzie widniały brokatowe obicia, przepastne
skórzane fotele, ogromne wazy z wizerunkami smoków, rzeźby z brązu… Wszystko
było tu dostatnie, kosztowne i solidne.
W dużym głębokim fotelu, największym i najokazalszym ze wszystkich mebli,
siedział mizerny, wychudzony mężczyzna. Długie, szponiaste dłonie wsparł na
poręczach. Okuta złotem laska leżała tuż obok. Mężczyzna ubrany był w spłowiały
niebieski szlafrok, na nogach miał bambosze. Włosy jego były siwe a twarz pożółkła i
pomarszczona. Na pierwszy rzut oka mógł robić wrażenie osoby w opłakanym stanie,
pozbawionej wszelkiego znaczenia. Orli kształt dumnego nosa i ciemne, bystre oczy
zmusiłyby jednak obserwatora do zmiany opinii. Widniał w nich ogień i wigor.
Stary Simeon Lee zachichotał z cicha; był to nagły, ostry chichot, oznaka
rozbawienia.
— A zatem — rzekł — czy powtórzyłeś żonie pana Alfreda to, co ci kazałem?
Harbury stał za fotelem. Odparł uprzejmym, pełnym szacunku tonem:
— Tak, proszę pana.
— Dokładnie co do słowa, tak jak powiedziałem?
— Owszem. Bez jednego błędu, proszę pana.
— Nie… Ty nie robisz błędów. I lepiej, żebyś ich nadal nie robił, bo inaczej
pożałujesz! A cóż ona, Harbuiy? Co powiedziała pani Alfredowa?
Cicho i beznamiętnie Harbury powtórzył to, co usłyszał. Stary człowiek zachichotał
ponownie i zatarł ręce.
— Wspaniale… Pierwszorzędnie… Przez cały wieczór będą się głowić… A to
dobre! Ależ im dałem bobu! Idź i sprowadź ich tutaj.
— Tak, proszę pana.
— Chwileczkę, Harbury…
Starzec rozejrzał się wokół i zaklął po nosem.
— Skrada się jak kot. Nigdy nie wiadomo, gdzie właściwie jest…
Znieruchomiał w fotelu, gładząc podbródek, póki nie rozległo się stukanie do drzwi.
Weszli Alfred i Lidia.
— Ach, to wy. Lidio, kochanie, usiądź no tutaj, przy mnie. Jakie masz dzisiaj
śliczne kolorki!
— Byłam na dworze. Jest zimno. Każdemu mogą zaczerwienić się policzki…
— Jak się czujesz, ojcze? — spytał Alfred. — Czy dobrze wypocząłeś po południu?
— Pierwszorzędnie! Pierwszorzędnie! Śniłem o dawnych czasach. O czasach,
zanim jeszcze nie ustatkowałem się i nie zostałem filarem społeczeństwa.
Niespodziewanie wybuchnął głośnym śmiechem. Jego synowa siedziała w
milczeniu, uśmiechając się z wymuszoną grzecznością. Alfred spytał ponownie:
— Cóż to za dwoje nieoczekiwanych gości świątecznych, ojcze?
— Ach, goście! No tak, muszę wam powiedzieć, kim oni są. Tegoroczne święta to
dla mnie wielkie święta! Poczekaj, przyjeżdżają George z Magdaleną…
— Tak, przyjadą jutro — rzekła Lidia — pociągiem o piątej dwadzieścia.
Stary Simeon ciągnął dalej:
— George, ta bezmyślna oferma… Dziwne, że to mój syn…
— Podoba się wyborcom — zauważył Alfred.
Simeon zachichotał ponownie.
— Bo pewnie myślą, że to porządny człowiek. Porządny! Nigdy nie było
porządnego człowieka w naszej rodzinie.
— Cóż znowu, ojcze!
— Poza tobą jednym, mój chłopcze. Poza tobą jednym!
— A Dawid? — spytała Lidia.
— Właśnie, Dawid. Ciekaw jestem, czy nie zmienił się po tylu latach. Taki był z
niego tkliwy młodzieniaszek. Jak też wygląda jego żona? Przynajmniej on nie ożenił
się z dziewczyną dwadzieścia lat młodszą, jak George!
— Hilda przysłała bardzo miły list — powiedziała Lidia. — Przed chwilą nadszedł
też telegram z wiadomością, że na pewno jutro przyjadą.
Teść zmierzył ją bystrym, przenikliwym spojrzeniem. Zaśmiał się.
— Zawsze to samo opanowanie — rzekł. — Powiem ci coś, Lidio: jesteś dobrze
wychowana. Po człowieku poznać klasę. Wiem o tym co nieco. A swoją drogą
dziedziczność to osobliwa rzecz. Tylko jedno z dzieci odziedziczyło coś po mnie,
jedyne z całej gromady…
Jego oczy rozbłysły.
— No, zgadnijcie teraz, kto przyjedzie na święta. Do trzech razy sztuka! Założę się
o pięć funtów, że nie dacie rady!
Przenosił wzrok kolejno z jednej twarzy na drugą. Alfred odezwał się,
zmarszczywszy brwi:
— Harbury mówił, że spodziewasz się młodej damy.
— A, tu cię mamy! A więc… Pilar zjawi się u nas lada chwila. Kazałem wysłać po
nią samochód.
Alfred spytał zaskoczony:
— Pilar?
— Pilar Estravados — wyjaśnił Simeon. — Córka Jennifer. Moja wnuczka!
Ciekawe, do kogo podobna?
Alfred zawołał:
— Wielkie nieba! Nigdy mi nie powiedziałeś…
Stary pan wykrzywił twarz w szerokim uśmiechu.
— A nie mówiłem, nie! Zachowałem to w sekrecie. Kazałem Charltonowi odpisać i
wszystko załatwić.
Alfred powtórzył urażonym i pełnym wyrzutu głosem:
— Nigdy mi nie powiedziałeś…
Ojciec odrzekł, ciągle ze złośliwym uśmiechem:
— Nie chciałem ci psuć niespodzianki! Ale czyż to nie przyjemność gościć znowu u
siebie kogoś młodego? Nigdy nie widziałem tego Estravadosa. Ciekawe, kogo ona
bardziej przypomina, ojca czy matkę?
— Czy to było rozsądne, ojcze? — zaczął Alfred. — Biorąc wszystko pod uwagę…
Starzec przerwał mu:
— Rozsądne… Rozsądne! Za bardzo się troszczysz o rozsądek, Alfredzie. Zawsze
taki byłeś. To do mnie niepodobne! Rób, co chcesz, a potem niech cię piorun trzaśnie,
taką mam dewizę! Dziewczyna jest moją wnuczką, jedyną wnuczką w rodzinie! Nie
dbam o jej ojca, nie obchodzi mnie, kim był i co robił. To krew z mojej krwi! A
przyjeżdża tu po to, żeby z nami zamieszkać.
— Zamieszkać z nami? — wykrzyknęła Lidia.
Teść spojrzał na nią bacznie.
— Masz coś przeciwko temu?
Pokręciła głową przecząco ł powiedziała z uśmiechem:
— Oczywiście, że nie. Jakżebym mogła się sprzeciwiać? Ojciec może przecież
zaprosić do własnego domu, kogo tylko zechce. Nie wiem jedynie, czy ona…
— Czy ona co?
— Czy będzie tu szczęśliwa.
Stary Simeon pokiwał głową.
— Nie ma grosza przy duszy. Powinna być wdzięczna!
Lidia wzruszyła ramionami, a Simeon obrócił się ku Alfredowi.
— No i co? Czy to nie wielkie święta? Wszystkie dzieci wokół mnie. Teraz twoja
kolej na zgadywanie, kto jest drugim gościem. — Alfred wytrzeszczył oczy. —
Wszystkie moje dzieci… No, dalejże, zgaduj, chłopcze! Harry, oczywiście! Twój brat
Harry!
Alfred pobladł. Wyjąkał:
— Ależ Harry… Harry nie…
— Hany we własnej osobie!
— Przecież sądziliśmy, że umarł…
— On by umarł?!
— A ty… Ty ściągnąłeś go tutaj? Po wszystkim, co zrobił?
— Syn marnotrawny, co? Masz rację. Zabiję więc tłustego cielca! Trzeba zabić
tłustego cielca, Alfredzie! Musimy zgotować Harry’emu serdeczne powitanie.
Alfred wybąkał:
— Postąpił wobec nas wszystkich… jak niewdzięcznik. On…
— Nie musisz wyliczać jego niecnych postępków. Lista byłaby bardzo długa. Ale
pamiętaj: święta to czas przebaczania win. Przygarnijmy życzliwie syna
marnotrawnego.
Alfred poczerwieniał. Wyszeptał:
— To… To raczej dla mnie szok. Nigdy nie sądziłem, że noga Harry’ego postanie w
tych murach.
Simeon nachylił się ku niemu.
— Nigdy go nie lubiłeś, prawda? — spytał z cicha.
— Po tym, jak się wobec nas znalazł…
Simeon zaśmiał się.
— Co było, minęło! W tym przecież tkwi sens świąt Bożego Narodzenia,
nieprawdaż, Lidio?
Lidia również pobladła. Odparła sucho:
— Widzę, że ojciec od dawna przemyśliwał nad tym, jak spędzić tegoroczne święta.
— Chcę mieć rodzinę wokół siebie. Pokój ludziom dobrej woli! Jestem już stary.
Co to? Zostawiasz mnie, chłopcze?
Alfred pospieszył do drzwi. Lidia pozostała na miejscu. Simeon wskazał jej ruchem
głowy syna stojącego już w drzwiach.
— Dopiekłem mu. On i Harry nigdy nie żyli w zgodzie. Harry zawsze się z niego
natrząsał. Przezywał go zarozumiałym ślamazarą.
Wargi Lidii rozchyliły się. Chciała coś powiedzieć, ale powstrzymał ją wyraz twarzy
starca. Jej opanowanie rozbroiło go w końcu. Lidia zauważyła to i ośmieliła się
odezwać:
— Zając i żółw. Ale w bajce to właśnie żółw wygrywa wyścig.
— Nie zawsze — odparł Simeon. — W życiu bywa inaczej, droga Lidio.
— Wybacz, ojcze — rzekła wciąż jeszcze z uśmiechem — ale muszę pójść za
Alfredem. Nagłe emocje przygnębiają go.
Simeon zachichotał.
— Owszem, Alfred nie lubi zmian. Zawsze wolał święty spokój!
— Alfred jest ojcu bardzo oddany — rzuciła Lidia.
— Dziwi cię to?
— Tak, czasami mnie dziwi — odparła i wyszła z pokoju.
Simeon spojrzał w ślad za nią. Zaśmiał się cicho i zatarł ręce.
— Ależ zabawa! I to jaka! Przez całe święta będę się świetnie bawił!
Wstał z wysiłkiem i podpierając się laską, pokuśtykał wzdłuż pokoju. Podszedł do
wielkiego sejfu stojącego w rogu. Przekręcił gałkę tyle razy, ile wymagał szyfr
cyfrowy. Drzwiczki rozwarły się i Simeon zanurzył drżące palce we wnętrzu.
Wyciągnął stamtąd mały zamszowy woreczek. Otworzył go i jął przesypywać
między palcami nie szlifowane diamenty.
— W porządku, moje śliczności… Zawsze takie same… Moi starzy przyjaciele…
To były piękne dni… Nie trzeba nadawać wam szlifu. Nie będziecie wisieć na
kobiecej szyi, tkwić na palcach niewiast czy zwisać z ich uszu. Jesteście tylko moje!
Moi starzy przyjaciele! Mamy wspólne sekrety, łowią, żem stary i chory, ale ja się
trzymam! Jeszcze w starym truchle sporo życia. I życie wciąż szykuje dla mnie coś
ciekawego. Wciąż coś ciekawego…
CZĘŚĆ II
23 GRUDNIA
I
Tressilian podszedł do drzwi na dźwięk dzwonka. Ktoś dzwonił z niezwykłą
natarczywością; nim stary sługa zdołał z wolna przejść przez hali, dzwonek rozległ się
ponownie.
Policzki Tressiliana pokrył rumieniec gniewu. Cóż to za nieuprzejmość dobijać się
do domu z podobną niecierpliwością! Jeśli znów przyszła banda kolędników, już on
im natrze uszu!
Przez matowe szkło w górnej części drzwi dostrzegł sylwetkę wysokiego
mężczyzny w kapeluszu z rondem nasuniętym na oczy. Otworzył mu. No oczywiście,
toż to jakiś pospolity, krzykliwie ubrany obcy przybysz w tanim garniturze.
Bezwstydny żebrak!
— A niechże mnie, przecież to Tressilian! — odezwał się obcy. — Jakże się
miewasz, stary?
Tressilian zaczerpnął głęboko tchu, spojrzał na intruza raz, potem drugi. Ten
arogancki wystający podbródek, zadarty nos, rozbawione oczy… Rozpoznałby je po
latach. Jeszcze zuchwalsze niż niegdyś!
Rzekł, ciężko chwytając oddech:
— Panicz Harry!
Harry Lee wybuchnął śmiechem.
— O mało nie zemdlałeś na mój widok. Dlaczego? Sądziłem, że mnie tu oczekują.
— Tak. Z pewnością, proszę pana.
— Skąd więc zaskoczenie? — Harry cofnął się o krok i spojrzał na dom. Solidna
bryła z czerwonej cegły, bez polotu, ale solidna. — Zawsze tak samo szkaradny—
stwierdził. — Ale wciąż stoi, a to najważniejsze. Jak się miewa ojciec?
— Właściwie już z niego inwalida. Prawie nie opuszcza pokoju, ciężko mu chodzić.
Wciąż się jednak nieźle trzyma.
— Stary grzesznik!
Harry Lee wszedł do środka, pozwolił Tressilianowi zdjąć z siebie szal i podał mu
nieco ekscentryczny kapelusz.
— Jakże się ma mój drogi brat Alfred?
— Bardzo dobrze, proszę pana. Harry wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Spieszno mu do powitania mnie, co?
— Sądzę, że tak, proszę pana.
— A ja nie! Wręcz przeciwnie. Założyłbym się, że mój powrót to dla niego niezły
wstrząs. My dwaj zawsze żyliśmy w niezgodzie. Czytujesz czasem Biblię, Tressilian?
— Ano tak, proszę pana.
— Pamiętasz przypowieść o powrocie syna marnotrawnego? Dobry brat krzywo na
to patrzył, prawda? O, bardzo krzywo! Stary domator Alfred również się nie ucieszy.
Tressilian milczał ze spuszczoną głową. Jego sztywna poza wyrażała protest. Harry
poklepał go po ramieniu.
— Uszy do góry, stary. Mnie się dostanie tłusty cielec! Prowadź mnie do ojca.
Tressilian wybąkał:
— Proszę tędy, do salonu. Nie bardzo wiem, gdzie są inni. Nie sposób było wysłać
kogoś na dworzec, bo nie wiedzieliśmy, którym pociągiem pan przyjedzie.
Harry skinął głową. Podążył za Tressilianem przez hali, rozglądając się
jednocześnie dokoła.
— Wszystko po staremu — stwierdził. — Wprost nie do wiary, że nic się tu nie
zmieniło od czasu, gdy odszedłem stąd przed dwudziestu laty.
Wszedł za Tressilianem do salonu. Stary sługa mruknął:
— Spróbuję znaleźć pana Alfreda i jego żonę — a potem pospiesznie wyszedł.
Harry Lee wkroczył do pokoju i nagle stanął jak wryty na widok osoby siedzącej na
parapecie okiennym. Jego oczy z niedowierzaniem przenosiły się z czarnych włosów
na matową egzotyczną cerę o śmietankowym odcieniu.
— Święty Boże — zawołał. — Czy może mam przyjemność z siódmą,
najpiękniejszą, żoną mego ojca?
Pilar ześlizgnęła się z parapetu i podeszła do niego.
— Nazywam się Pilar Estravados — oznajmiła. — A pan jest chyba wujkiem
Harrym, bratem mojej mamy?
Harry odparł, z oczami wciąż utkwionymi w jej postaci:
— A więc to pani jest córką Jenny?
— Tak. Czemu pan spytał, czy jestem siódmą żoną waszego ojca? Czy naprawdę
miał sześć żon?
Harry roześmiał się.
— Nie, myślę, że miał tylko jedną legalną żonę. A więc, Pil… Jak pani właściwie
na imię?
— Pilar.
— A zatem, Pilar, doprawdy zamurowało mnie, gdy spostrzegłem świeżą, młodą
istotę w tym mauzoleum.
— W mauzo…?
— W tym muzeum sztywnych kukieł! Zawsze sądziłem, że nasz dom jest wręcz
obrzydliwy. Teraz, gdy po latach znowu go widzę, brzydzi mnie jeszcze bardziej.
Pilar rzekła zgorszona:
— Ależ skąd, tu jest wspaniale! Jakie piękne meble, co za dywany! Wszędzie
puszyste dywany i pełno ślicznych rzeczy. Wszystko w dobrym gatunku i bardzo
wystawne!
— A więc pani się tu dobrze czuje? — rzekł Harry, uśmiechając się ironicznie.
Spojrzał na nią z rozbawieniem. — Mnie wręcz zastrzeliło, kiedy zobaczyłem panią
pośród…
Urwał, gdyż do pokoju spiesznie weszła Lidia.
— Jak się pan ma, Harry? — rzekła, stając przed nim. — Jestem Lidia, żona
Alfreda.
— Miło mi panią poznać. — Uścisnął jej dłoń, obrzuciwszy szybkim, badawczym
spojrzeniem inteligentną, żywą twarz szwagierki. Z zadowoleniem obserwował jej
chód. „Umie się zgrabnie poruszać jak mało która kobieta.” — zdecydował w duchu.
Lidia z kolei szybko podsumowała swoje wrażenia. Przemknęło jej przez myśl:
„Niezły z niego zuchwalec, choć mimo to… atrakcyjny. Ale nie wierzyłabym mu ani
trochę”.
Powiedziała jednak z uśmiechem:
— No i jak tu wygląda po tylu latach? Zupełnie inaczej czy całkiem tak samo?
— Całkiem tak samo. — Rozejrzał się wokół. — Nie… Ten pokój przemeblowano.
— Och, niejeden raz.
— Sądzę jednak, że zrobiła to pani — odparł. — że pani go odmieniła.
— Myślę, że tak…
Posłał jej nagle szeroki, szelmowski uśmiech, co Lidii dziwnie przypomniało
uśmiech starca z pokoju na górze.
— To wnętrze ma teraz klasę! Obiło mi się o uszy, że nasz poczciwy Alfred ożenił
się z dziewczyną, która pochodzi w prostej linii od jednego z towarzyszy Wilhelma
Zdobywcy.
Lidia uśmiechnęła się.
— Myślę, że istotnie tak było, ale ród raczej podupadł od tamtych czasów.
— Jakże ma się Alfred? — spytał Harry. — Zawsze sztywny i oficjalny?
— Doprawdy nie wiem. Sam pan zobaczy, czy się zmienił.
— A co z resztą rodzeństwa? Rozproszeni pewnie po całym kraju?
— Nie, wszyscy tu zjechali na święta. Harry zdumiał się.
— A niech to! Wigilijny zjazd rodzinny! Co tak wzruszyło staruszka? Zawsze sobie
lekceważył sentymenty. Jeśli mnie pamięć nie myli, rodzina mało go obchodziła.
Musiał się zmienić!
— Możliwe. — Głos Lidii zabrzmiał oschle. Pilar obserwowała ich z
zaciekawieniem.
— A co słychać u George’a? — pytał Harry. — Skąpiradło z niego jak zawsze?
Ciężko biadał, kiedy mu przyszło rozstawać się z groszem!
— George wszedł do parlamentu. Posłuje z okręgu Westeringham.
— Co? Wytrzeszcz w parlamencie? A to dopiero!
Harry odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się na całe gardło.
Był to donośny, kordialny śmiech, ale ten wybuch nieopanowanej wesołości
zabrzmiał w ciasnych czterech ścianach salonu w sposób dziwnie brutalny. Pilar
wstrzymała oddech, a Lidia zmarszczyła brwi.
Nagle jakiś ruch z tyłu sprawił, że śmiech Harry’ego urwał się raptownie. Gość nie
usłyszał, kiedy Alfred wszedł do pokoju, ale gdy pospiesznie się odwrócił, brat stał
już za nim w milczeniu i patrzył na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
Po chwili na wargi Harry’ego wypełzł uśmiech. Ruszył do przodu.
— Ależ to Alfred?!
Alfred skinął głową.
— Jak się masz, Harry.
Stali, patrząc na siebie bez słowa. Lidia zaczerpnęła tchu. Pomyślała: „Co za
absurd! Jak dwa psy, które śledzą się nawzajem…”
Oczy Pilar rozszerzyły się jeszcze bardziej. „Ależ głupio wyglądają — dumała —
stojąc tak naprzeciw siebie… Czemu się nie obejmują? No jasne, Anglicy tego nie
robią. Ale mogliby przynajmniej coś powiedzieć! Czemu, u licha, tylko patrzą?”
Harry odezwał się wreszcie:
— Trochę się głupio czuję po powrocie.
— Hm, pojmuję. To już szmat czasu, odkąd… Odkąd stąd odszedłeś.
Harry odrzucił głowę do tyłu i przesunął palcem po policzku, co znaczyło, że jest w
wojowniczym nastroju.
— Taak — rzekł — cieszę się, że wróciłem — tu urwał, by podkreślić znaczenie
słów — do domu…
II
— Myślę, że był niegdyś ze mnie kawał łotra — rzekł Simeon Lee.
Siedział zagłębiony w fotelu, z podanym do przodu podbródkiem, gładząc w
zamyśleniu szczękę. W wielkim kominku naprzeciw niego buzował ogień, rzucając
czerwony odblask. Obok siedziała Pilar. Trzymała w dłoni kawałek kartoniku,
usiłując osłonić nim twarz przed żarem. Chwilami wachlowała się tekturką,
poruszając z wdziękiem przegubem dłoni. Simeon patrzył na nią z przyjemnością.
Począł znów mówić, bardziej do siebie niż do dziewczyny, jakby sama jej obecność
zachęcała go do wynurzeń.
— O, tak — rzekł znowu — był ze mnie kawał łotra. Co ty na to? Pilar wzruszyła
ramionami.
— Wszyscy mężczyźni to łotry, tak przynajmniej mówią zakonnice. Trzeba się więc
za nich modlić.
— Ach, ale ze mnie był doprawdy straszny łobuz. — Simeon zaśmiał się. — I wiesz
co? Wcale tego nie żałuję. Nie żałuję niczego. Świetnie się bawiłem… W każdej
chwili mego życia! Ludzie mówią, że na starość przychodzi pora pokuty. Co za
bzdury! Ja tego nie zrobię. Coś ci powiem: popełniłem mnóstwo grzechów…
Wszystkie siedem grzechów głównych! Szachrowałem, kradłem, łgałem… O Boże, i
to jak…! A kobiety… Wiecznie te kobiety! Ktoś mi raz opowiadał o szejku arabskim,
który miał gwardię przyboczną z własnych czterdziestu synów — wszystkich prawie
w tym samym wieku! Oho! Czterdziestu! Nie wiem, czy znalazłoby się aż
czterdziestu moich bękartów, ale i ja mógłbym sobie zafundować niezłą gwardię,
gdybym tylko spróbował zebrać wszystkich razem. No co, Pilar? Zgorszyłem cię?
Pilar utkwiła w nim spojrzenie.
— Dlaczego miałabym się gorszyć? Mężczyźni zawsze pragną kobiet. Mój ojciec
też był taki. Dlatego ich żony są nieszczęśliwe i wiecznie chodzą modlić się do
kościoła.
Stary Simeon zmarszczył brwi.
— Unieszczęśliwiłem Adelajdę — rzekł półgłosem do siebie. — Boże, co za
kobieta! Krew z mlekiem! Jaka była piękna, kiedy ją brałem za żonę! A potem?
Wiecznie lament, wiecznie szloch. Kiedy żona wciąż płacze, w mężu budzi się
diabeł… Adelajdzie brakło siły charakteru, ot co. Gdybyż się kiedy zbuntowała! Ale
ona nic. Kiedy się z nią żeniłem, myślałem, że zdołam się ustatkować, założyć
rodzinę, zerwać z tym, co było…
Jego głos zamarł. Patrzył przed siebie, w gorejącą czeluść kominka.
— Założyć rodzinę… Do licha, jakaż to rodzina! — Zaniósł się nagle gniewnym,
piskliwym śmiechem. — Wystarczy na nich spojrzeć. Żaden nie dał mi wnuka! Czy
nie mają ani kropli mojej krwi w żyłach? Nie ma między nimi takiego, którego
chciałbym za syna, ślubni czy nieślubni! Weźmy Alfreda! O Boże w niebiesiech,
jakże się z nim wynudziłem! Patrzy na mnie jak wierny pies. Zawsze jest na
zawołanie. Rety, co za głupiec! Chociaż jego żona, Lidia… Owszem, lubię Lidię. Ma
w sobie trochę energii. Za to ona mnie nie cierpi, o czym wiem. Musi jednak robić
dobrą minę do złej gry przez wzgląd na tego gamonia Alfreda! — Spojrzał na
dziewczynę przy kominku. — Pilar, pamiętaj: nie ma nic nudniejszego nad oddanie.
Pilar uśmiechnęła się do niego. Simeon ciągnął swój monolog dalej; dodawała mu
wigoru jej obecność, jej młodość i promieniująca z niej kobiecość.
— George! Kimże jest George? Nudziarz, niezguła, nadęty jak balon, bez mózgu,
bez charakteru — ale za to to imponujący kutwa! Dawid? Dawid zawsze był
durniem… Durniem i marzycielem. A także maminsynkiem, ot co. Ale zrobił jedyną
rozsądną rzecz: ożenił się z solidną, miłą niewiastą. — Zawiesił rękę i uderzył nią w
krawędź fotela. — Harry najlepiej się udał! Biedny, stary Harry, zakała rodziny.
Przynajmniej on jeden jest pełen życia.
— Owszem — przytaknęła Pilar. — On jest miły. Śmieje się głośno i odrzuca wtedy
głowę do tyłu. O tak, bardzo go lubię!
Starzec spojrzał na nią.
— Lubisz go, co, Pilar? Harry zawsze umiał zawracać głowy dziewczynom. Ma to
po mnie! — Simeon zaczął się śmiać słabo i dychawicznie. — Dobrze mi się żyło,
bardzo dobrze! Doświadczyłem wszystkiego, tak jak trzeba.
— U nas, w Hiszpanii, jest pewne porzekadło: „Bóg mówi: Bierz, co chcesz, tylko
płać” — odezwała się Pilar.
Simeon z aprobatą poklepał poręcz fotela.
— Otóż to. Bierz, co chcesz… Ja tak robiłem. Przez całe moje życie brałem, co
tylko chciałem…
Pilar ponownie odezwała się jasnym, dźwięcznym głosem:
— A czy zapłaciłeś? — i zamilkła.
Simeon przestał chichotać pod nosem. Wyprostował się w fotelu i spojrzał na nią.
— Coś ty powiedziała?
— Spytałam: czy zapłaciłeś za to, dziadku?
Simeon Lee odparł powoli:
— Po co to powiedziałaś? Po co?!
— Bo się zdziwiłam — odrzekła.
Jej ręka z wachlarzykiem znieruchomiała. Oczy stały się mroczne i nieprzeniknione.
Siedziała tak, z głową odchyloną do tyłu, świadoma siebie i własnej kobiecości.
Simeon wybuchnął:
— Ty przeklęty bękarcie…
— Ale przecież lubisz mnie, dziadku! — rzekła miękko Pilar. — Lubisz, jak tu przy
tobie siedzę.
— Owszem, lubię. Już od dawna nie widziałem kogoś tak młodego i pięknego…
Dobrze mi to robi, rozgrzewają się moje stare kości… A prócz tego jesteś z mojej
krwi. Że też Jennifer okazała się najlepsza ze wszystkich! Pilar roześmiała się.
— Pamiętaj, nie wolno ci ze mnie drwić — rzekł Simeon. — Wiem, czemu siedzisz
tak spokojnie i słuchasz mojej gadaniny. Dla pieniędzy… Tylko dla pieniędzy…
Może jeszcze powiesz, że kochasz swojego starego dziadka, co?
Pilar odparła:
— Nie kocham cię, ale cię lubię, i to bardzo. Musisz mi uwierzyć, bo tak jest
naprawdę. Myślę, że byłeś wielkim niecnotą, ale i to lubię. Masz w sobie więcej życia
niż inni mieszkańcy tego domu. I mówisz ciekawe rzeczy. Podróżowałeś, miałeś
mnóstwo przygód. Gdybym była mężczyzną, chciałabym być właśnie taka!
— Chętnie się zgodzę — przytaknął Simeon. — Obydwoje mamy w sobie cygańską
krew, jak to nazywają, a niewiele jej w moich dzieciach, z wyjątkiem Harry’ego.
Przynajmniej w tobie się odezwała. Pamiętaj, że kiedy trzeba, umiem być cierpliwy…
Czekałem raz przez całe piętnaście lat, żeby wyrównać rachunki z kimś, kto mi
zaszedł za skórę. Oto kolejny rys rodziny Lee: oni nie zapominają! Pomszczą się na
wrogu, choćby im przyszło czekać całymi latami. Pewien człowiek oszukał mnie.
Czekałem piętnaście lat, aż wreszcie nadeszła okazja — i wtedy uderzyłem.
Zrujnowałem go. Oskubałem ze wszystkiego!
Zaśmiał się z cicha.
— Czy to było w Afryce Południowej? — spytała Pilar.
— Tak. To wspaniały kraj.
— Wracałeś tam jeszcze?
— Ostatni raz z pięć lat po moim ślubie.
— A przedtem. Żyłeś tam przez wiele lat?
— Tak.
— Opowiedz mi o tym.
Simeon zaczął opowiadać. Pilar słuchała, osłaniając od żaru twarz tekturką.
Jego głos osłabł wkrótce ze znużenia.
— Czekaj, coś ci pokażę — powiedział.
Ostrożnie wstał z fotela i wsparty na lasce pokuśtykał przez pokój. Otworzył wielki
sejf. Odwrócił się i skinął na nią.
— No, popatrz. Dotknij ich, przesyp między palcami. — Spojrzał na jej zdumioną
twarz i zaśmiał się. — Wiesz, co to takiego? Diamenty, dziecko, diamenty!
Pilar wytrzeszczyła oczy, nachylając się nad nimi.
— Ależ one wyglądają jak zwykłe kamyki!
Simeon chichotał.
— To surowe diamenty. Tak właśnie wyglądają, kiedy się je znajduje.
Pilar spytała z niedowierzaniem:
— A po oszlifowaniu staną się prawdziwymi brylantami?
— Z pewnością.
— Będą iskrzyć się i migotać?
— A jakże.
Pilar rzekła nieco dziecinnie:
— Och, nie mogą w to uwierzyć!
— Kiedy to prawda — odparł rozbawiony Simeon.
— Dużo są warte?
— Bardzo dużo, ale trudno to określić przed oszlifowaniem. W każdym razie ta
garstka kamyczków ma wartość wielu tysięcy funtów.
— Wielu… tysięcy… funtów? — powtórzyła Pilar, wymawiając każde słowo z
osobna.
— No, warte są jakieś dziewięć czy dziesięć tysięcy… To spore kamienie, jak sama
widzisz.
Pilar otworzyła oczy jeszcze szerzej.
— Czemu ich nie sprzedasz?
— Bo lubię je trzymać tutaj.
— Przecież to tyle pieniędzy…
— Nie trzeba mi pieniędzy.
— Och tak, rozumiem… — głos Filar zadrżał z przejęcia. Spytała: — Dlaczego nie
dasz ich oszlifować, żeby były piękne?
— Bardziej mi się podobają właśnie takie. — Jego twarz rozciągnęła się w
uśmiechu. Odwrócił się i począł mówić do siebie: — Przywodzą mi na myśl
przeszłość… Kiedy ich dotykam, gdy je czuję pod palcami, wszystko do mnie
wraca… Blask słońca, zapach krzewów stepowych, woły… stary Eb… wszyscy
chłopcy… i wieczory…
Ktoś cicho zastukał do drzwi. Simeon rozkazał:
— Włóż je zaraz do sejfu i zatrzaśnij go. — Potem zawołał: — Proszę wejść!
Harbury, cichy i ugrzeczniony, wkroczył do pokoju.
— Herbata czeka na dole.
III
— Wreszcie cię znalazłem, Dawidzie — rzekła Hilda. — Szukałam cię wszędzie.
Chodźmy stąd, okropnie tu zimno.
Dawid zwlekał przez chwilę z odpowiedzią. Stał i spoglądał na niski taboret obity
spłowiałą satyną. Nagle odezwał się:
— To jej krzesło… Zawsze na nim siadywała… Tak, to samo. Tylko trochę
wypłowiało.
Hilda zmarszczyła czoło.
— Rozumiem — odparła. — Chodźże stąd. Okropny tu ziąb. Dawid nie zwracał na
nią uwagi. Rozejrzał się dokoła:
— Zwykle tu przesiadywała. Pamiętam, jak siedząc na tym taborecie czytała mi
„Jacka, pogromcę olbrzymów”. Tak się to właśnie nazywało. Miałem wtedy ze sześć
lat.
Hilda oparła dłoń na jego ramieniu.
— Wracajmy do salonu, kochany. Nie ma tu ogrzewania. Odwrócił się posłusznie,
ale Hilda wyczuła, że przeszedł go dreszcz.
— Na pewno ten sam taboret — mruknął. — Jakby czas się zatrzymał.
Hilda zrobiła zmartwioną minę. Rzekła głosem, któremu usiłowała nadać ton
stanowczy, choć uprzejmy:
— Gdzież się podziali inni? Już chyba siedzą przy herbacie.
Dawid uwolnił ramię od jej uścisku i otworzył kolejne drzwi.
— Niegdyś stał tu fortepian. Och, przecież stoi jeszcze i teraz! Ciekawe, czy go
nastrojono.
Usiadł przy nim i podniósłszy wieko, przebiegł lekko palcami po klawiszach.
— Tak, jest nastrojony.
Zaczął grać. Spod jego dłoni popłynęła melodia.
— Co to takiego? Chyba to znam — rzekła Hilda — ale nie mogę sobie
przypomnieć tytułu.
— Nie grałem tego od lat — odparł — Ona ją zwykle grywała. To jedna z „Pieśni
bez słów” Mendelssohna.
Słodka, zbyt słodka melodia wypełniła pokój.
— Proszę, zagraj coś Mozarta — powiedziała Hilda. Dawid potrząsnął przecząco
głową. Rozpoczął inny utwór Mendelssohna.
I nagle uderzył gwałtownie w klawisze. Zadźwięczał ostry dysonans. Dawid wstał
od fortepianu, drżąc na całym ciele. Hilda podeszła do niego.
— Dawidzie, Dawidzie, co ci jest? Odparł:
— Nic… Nic takiego.
IV
Rozległ się natarczywy dźwięk dzwonka. Tressilian wstał ze swego krzesła w
pokoju stołowym i powoli podążył ku drzwiom.
Dzwonek zabrzmiał ponownie. Tressilian wzdrygnął się. Przez matową szybę w
drzwiach dostrzegł sylwetkę mężczyzny w kapeluszu z opuszczonym rondem.
Tressilian przesunął ręką po czole. Coś go nękało. Jakby wszystko powtarzało się
dwa razy…
Na pewno coś takiego już się dzisiaj wydarzyło…
Przekręcił zatrzask i otworzył drzwi. W tym momencie czar prysnął. Człowiek
stojący w progu odezwał się: r
— Czy tu mieszka pan Simeon Lee?
— Tak.
— Chciałbym się z nim zobaczyć.
Słabe echo zbudziło się w pamięci Tressiliana. Intonacja przybysza przypomniała
mu coś z dawnych czasów, kiedy pan Lee po raz pierwszy przybył do Anglii.
Kamerdyner z powątpiewaniem pokręcił głową.
— Pan Lee jest ciężko chory, sir. Nie widuje nikogo. Jeśli pan pragnie…
Obcy nie dał mu dokończyć. Wyciągnął kopertę i podał ją słudze.
— Proszę to wręczyć panu Lee.
— Tak, sir.
V
Simeon Lee wyjął z koperty pojedynczą kartkę papieru. Wyglądał na zaskoczonego.
Uniósł brwi, ale uśmiechnął się przy tym.
— Coś podobnego! — Zwrócił się do kamerdynera: — Poproś tu zaraz pana Farra.
— Tak,s ir.
— Właśnie przyszedł mi na myśl stary Ebenezer Farr — rzekł Simeon. — Był moim
wspólnikiem w Kimberley. I nagle zjawia się jego syn!
Tressilian ponownie ukazał się w drzwiach i zaanonsował:
— Pan Farr.
Stephen Farr wszedł do pokoju, usiłując zamaskować nerwowość ostentacyjną
swobodą. Odezwał się z jeszcze dobitniejszym niż przedtem akcentem
południowoafrykańskim:
— Czy mam przyjemność za panem Lee?
— Miło mi pana poznać. Więc jest pan synem Eba? Stephen Farr uśmiechnął się z
pewnym zakłopotaniem.
— Po raz pierwszy składam wizytę w starym kraju. Ojciec zawsze mi powtarzał,
żebym pana odwiedził, jeśli pojadę do Anglii.
— Jak najsłuszniej! — Stary człowiek rozejrzał się po obecnych. — To moja
wnuczka, Pilar Estravados.
— Witam pana — rzekła Pilar, starając się zachowywać w naturalny sposób.
Stephen Farr pomyślał z uznaniem: „Ależ twarda sztuka. Zaskoczył ją mój widok,
ale tylko na chwilę”. Odparł z pewnym ociąganiem:
— Bardzo mi miło, panno Estravados.
— Dziękuję.
— Niechże pan siądzie — rzekł Simeon Lee. — I proszę mi wszystko opowiedzieć
o sobie. Długo pan zabawi w Anglii?
— Nie mam się po co spieszyć, skoro już jestem na miejscu — odparł Farr i
roześmiał się, odchylając głowę do tyłu.
— Ma pan zupełną rację — ciągnął Simeon. — Musi pan zatrzymać się u nas
dłużej.
— Och, nie chciałbym się narzucać. Przecież za dwa dni święta.
— Musi pan je spędzić z nami, chyba że ma pan jakieś inne plany.
— Nie, nie mam, ale mimo to nie chciałbym…
— A więc już ustalone. — Simeon odwrócił głowę. — Pilar?
— Tak, dziadku.
— Idź i powiedz Lidii, że będziemy mieć jeszcze jednego gościa. Poproś ją do
mnie.
Pilar wyszła. Oczy Stephena podążyły w ślad za nią. Simeon zauważył to z uciechą.
— Przybywa pan prosto z Afryki? r
— Owszem.
Obydwaj zaczęli rozmawiać o tym kraju. Za chwilę do pokoju weszła Lidia.
— To jest Stephen Farr — rzekł Simeon. — Syn mego starego przyjaciela i
wspólnika, Ebenezera. Spędzi u nas święta; trzeba znaleźć pokój dla niego.
— Oczywiście. — Lidia uśmiechnęła się. Jej oczy taksowały nowo przybyłego.
Zauważyła opaloną twarz, błękitne oczy i zwyczaj odchylania głowy do tyłu.
— Moja synowa — przedstawił ją Simeon.
— Czuję się nieco skrępowany moim wtargnięciem na rodzinną uroczystość —
odparł Farr.
— Jesteś członkiem rodziny, chłopcze — rzekł Simeon. — Uważaj się za jednego z
nas.
— To za wiele.
Pilar ponownie weszła do pokoju. Usiadła w milczeniu przy kominku i sięgnęła po
kartonik. Traktowała go jak rodzaj wachlarza, kołysząc z wolna dłonią to w lewo, to
w prawo. Oczy miała spuszczone i pełne spokoju.
CZĘŚĆ III
24 GRUDNIA
I
— Czy naprawdę chcesz, żebym został, tato? — spytał Harry, odchylając w tył
głowę. — Wydaje mi się, że wsadziłem kij w mrowisko!
— Co masz na myśli? — spytał cierpko Simeon.
— Kochany Alfred — rzekł Harry — mój zacny brat z trudem znosi moją obecność.
— Tym gorzej dla niego! — warknął Simeon. — Jestem panem we własnym domu!
— Ale przecież w pewien sposób zależysz od niego. Nie chciałbym przysparzać ci
trosk.
— Zrobisz, co ci każę — żachnął się jego ojciec.
Harry ziewnął.
— Doprawdy nie wiem, czy będę się nadawał do nudnego, siedzącego trybu życia.
Człowiek, który był obieżyświatem, dusi się w takiej atmosferze.
— Może byś się ożenił — odparł ojciec — i założył rodzinę?
— A z kimże to mam się żenić? Szkoda, że nie można poślubić własnej
siostrzenicy! Pilar jest diabelnie atrakcyjną dziewczyną.
— Widzę, że zdołałeś to zauważyć.
— Kiedy już mowa o stabilizacji, to nasz tłuścioch George najwyraźniej dokonał
należytego wyboru, jeśli chodzi o aparycję. Kim ona jest?
Simeon wzruszył ramionami.
— Skądże mam wiedzieć. Zdaje się, że George poznał ją na pokazie modelek.
Mówi, że jej ojcem jest jakiś oficer marynarki, który wycofał się z czynnej służby.
— Pewnie był drugim oficerem na statku kabotażowym — rzekł Harry. — George
może mieć z nią nieco kłopotów, jeśli nie będzie uważał.
— George — parsknął Simeon Lee — jest głupcem.
— Więc czemu za niego wyszła? Dla jego pieniędzy?
Simeon znowu wzruszył ramionami.
— Czy sądzisz — odezwał się Harry — że zdołasz zmusić Alfreda do zgody na
moją obecność?
— Zaraz to załatwimy — odparł z powagą Simeon.
Ujął za dzwonek stojący przy nim na stoliku. Harbury zjawił się natychmiast.
Simeon rzekł:
— Poproś tu pana Alfreda.
Służący wyszedł, a Harry mruknął:
— Ten człowiek chyba podsłuchuje pod drzwiami!
— Być może.
Alfred wszedł z pośpiechem. Twarz mu się wydłużyła, gdy spostrzegł brata.
Ignorując jego obecność, odezwał się zgryźliwie:
— Chciałeś mnie widzieć, ojcze?
— Tak. Usiądź. Myślę, że musimy trochę zmienić nasz tryb życia, skoro już mamy
dwie osoby więcej w domu.
— Dwie osoby?
— Pilar oczywiście zamieszka z nami, a Harry wrócił do domu na stałe.
— Czy Harry… zamierza tu zostać? — zdziwił się Alfred.
— Dlaczegóż by nie, stary chłopie? — zawołał brat.
Alfred odwrócił się ku niemu gwałtownie.
— Sam powinieneś wiedzieć!
— Przykro mi, ale nie widzę powodu…
— Po tym wszystkim, co się zdarzyło? Zachowałeś się jak niewdzięcznik.
Skandal…
Harry machnął ręką.
— To wszystko przeszłość, stary.
— Postąpiłeś obrzydliwie wobec ojca… Po wszystkim, co dla ciebie zrobił…
— Słuchaj, Alfredzie, to chyba sprawa ojca, a nie twoja. Jeśli on chce mi
przebaczyć i przebaczy…
— Chcę tego — rzekł Simeon. — W każdym razie Harry jest moim synem.
— Tak, ale źle ci się odpłacił.
— Harry tu zostanie! — zawołał Simeon. — Taka jest moja wola. — Położył
łagodnie dłoń za ramieniu syna. — Jestem do niego bardzo przywiązany.
Alfred wstał i wyszedł z twarzą bladą jak papier. Harry wstał również i podążył za
nim ze śmiechem.
Simeon siedział, śmiejąc się pod nosem, lecz nagle poderwał się i rozejrzał naokoło.
— Kto tu jest, u licha? Ach, to ty, Harbury. Przestań się skradać.
— Przepraszam pokornie.
— Nieważne. Słuchaj: wydam ci pewne polecenia. Chcę, żeby wszyscy zebrali się
tu zaraz po lunchu. Wszyscy, rozumiesz?
— Tak, proszę pana.
— I jeszcze coś. Kiedy tu ruszą, ty pójdziesz za nimi. A gdy będziesz już w połowie
korytarza, podniesiesz głos tak, żebym cię mógł usłyszeć. Wystarczy byle pretekst.
Rozumiesz mnie?
— Tak, proszę pana.
Harbury zszedł na dół. Rzekł do Tressiliana:
— Jeśli pana interesuje moje zdanie, zapowiadają się nam bardzo wesołe święta.
— Co pan ma na myśli? — odparł sucho Tressilian.
— Proszę tylko poczekać, to pan zobaczy. Dzisiaj mamy Wigilię, ale miłego
świątecznego nastroju wcale tutaj nie wyczuwam, o nie!
II
Weszli do pokoju i zatrzymali się przy drzwiach. Simeon, który rozmawiał przez
telefon, skinął na nich ręką.
— Usiądźcie. To potrwa krótką chwilę. — Mówił dalej do słuchawki: — Czy to
biuro panów Charltona, Hodgkinsa i Bruce’a? To pan, Charlton? Tu Simeon Lee.
Tak… Nie, chciałbym, żeby sporządził mi pan nowy testament… Owszem, jakiś czas
temu spisałem inny… Zmieniły się niektóre okoliczności… Och, nie ma pośpiechu.
Nie chcę psuć panu świąt. Może drugiego stycznia albo dzień później? Kiedy pan
przyjedzie, wyjaśnię, czego sobie życzę. Nie, wszystko w porządku. Nie wybieram się
jeszcze na tamten świat.
Odłożył słuchawkę i powiódł wzrokiem po twarzach ośmiu członków rodziny, a
później rzekł ironicznie:
— Niewesoło wyglądacie. O co chodzi?
Alfred zaczął:
— Posłałeś po nas…
— Och, przecież nie ma w tym nic złego — odparł żywo Simeon. — Sądzicie, że to
narada rodzinna? Nie, jestem dziś nieco znużony, i tyle. Nikogo z was nie będę
fatygować po obiedzie. Powinienem się położyć. Chcę być wypoczęty na święta.
Uśmiechnął się do nich. George odezwał się z przejęciem:
— Oczywiście… Oczywiście…
— Święta — ciągnął Simeon — to wielka, stara tradycja. Sprzyja trwałości więzów
rodzinnych. Co o tym sądzisz, Magdaleno?
Magdalena Lee drgnęła nerwowo. Jej dość niemądrze wyglądające małe usteczka
rozwarły się i zamknęły ponownie.
— Och…Och, tak! — powiedziała.
— Zdaje się — odparł Simeon — że mieszkałaś ze spensjonowanym oficerem
marynarki… — tu zawiesił głos — twoim ojcem. Nie sądzę, byście jakoś specjalnie
świętowali Boże Narodzenie. Do tego trzeba większej rodziny!
— Tak, tak… Oczywiście, być może…
Oczy Simeona przestały się w nią wpatrywać.
— Nie chciałbym w tych dniach oznajmiać jakiejś niemiłej nowiny, ale wiesz co,
George — obawiam się, że będę musiał nieco zmniejszyć wypłacaną ci pensję.
Spodziewam się, że moje koszty utrzymania wzrosną w najbliższej przyszłości.
George mocno poczerwieniał.
— Ależ ojcze, nie możesz zrobić czegoś podobnego!
Simeon odparł miękko:
— Czy rzeczywiście nie mogę?
— Moje wydatki już dzisiaj są bardzo znaczne. Wobec tego, co powiedziałeś, nie
wiem doprawdy, jak będę mógł związać koniec z końcem. Zmusiłoby mnie to do
wprowadzenia krańcowych oszczędności.
— A więc niech twoja żona oszczędza! — odrzekł Simeon. — Kobiety to potrafią.
Często widzą możliwość zaoszczędzenia tam, gdzie mężczyzna wcale by jej nie
dostrzegł. Zręczna kobieta umie sama szyć swoje stroje. Dobrze pamiętam, że moja
żona świetnie sobie radziła z igłą. Ze wszystkim sobie radziła, zacna z niej była
niewiasta, tyle że beznadziejnie nudna…
Dawid poderwał się.
— Siadajże, chłopcze, bo jeszcze coś strącisz… — powstrzymał go ojciec.
Dawid wybuchnął:
— Moja matka…
— Twoja matka miała kurzy móżdżek! I, jak się zdaje, dzieci mają to po niej! —
Simeon wstał gwałtownie. Z wypiekami na policzkach rzucił ostro: — Żaden z was
niewart złamanego szeląga! Obrzydzenie mnie bierze na wasz widok! Nie jesteście
mężczyznami, tylko mięczakami — kupą mdłych mięczaków. Pilar warta jest dwa
razy więcej od każdego z was! Klnę się na wszystko, co najświętsze: mam pewnie
lepszego od was syna gdzieś w szerokim świecie, mimo żeście się wszyscy urodzili z
prawego łoża!
— Ojcze, licz się ze słowami! — krzyknął Harry. Skoczył do przodu i stał z
grymasem złości na jowialnej zazwyczaj twarzy. Simeon odciął się:
— Ciebie też to dotyczy! Cóżeś w końcu zrobił? Potrafiłeś tylko telegrafować do
mnie z całego świata, prosząc o pieniądze! Powtarzam, mdli mnie na wasz widok!
Wynoście się precz!
Opadł na fotel, z trudem chwytając powietrze.
Powoli, jeden po drugim, członkowie jego rodziny wychodzili z pokoju. Zgorszony
George był czerwony na twarzy. Magdalena wyglądała na przerażoną. Dawid pobladł
i drżał. Harry wypadł za drzwi. Alfred poruszał się jak we śnie. Lidia postępowała za
nim z uniesioną wysoko głową. Tylko Hilda zatrzymała się w progu i wolnym
krokiem wróciła do starca.
Stanęła nad Simeonem, który drgnął zaskoczony, gdy otworzył oczy i spostrzegł ją
koło siebie. W jej nieruchomej pozie kryła się jakaś groźba.
Spytał z irytacją:
— O co chodzi?
— Gdy nadszedł pana list — rzekła Hilda — uwierzyłam, że pan istotnie chciał
zobaczyć całą rodzinę zgromadzoną w czasie świąt wokół siebie i namówiłam
Dawida do przyjazdu.
— No i co z tego?
— Tak… — odparła powoli — pan chciał zobaczyć rodzinę wokół siebie, ale nie z
tego powodu, który figurował w liście. Chciał pan ich zgromadzić tutaj, żeby
wszystkich skłócić. Na miły Bóg, pan się tym doskonale bawi!
Simeon zaśmiał się.
— Zawsze miałem skłonności do żartów. Nie obchodzi mnie, co inni o tym myślą.
Wystarczy, że bawię się ja!
Hilda nic nie odrzekła. Simeon Lee zaczął coś niejasno rozumieć.
— O czym pani myśli? — zapytał ostro. Hilda Lee odparła powoli:
— Lękam się.
— Lęka się pani… mnie?
— Nie. Lękam się o pana!
I niczym sędzia po oznajmieniu werdyktu oddaliła się ciężko, powolnym krokiem.
Simeon siedział, wpatrując się w drzwi. Wreszcie wstał i powędrował do sejfu.
Zamruczał: „Popatrzmy sobie na moje śliczności”.
III
Dzwonek u wejścia rozległ się kwadrans przed ósmą. Tressilian podszedł do drzwi.
Po powrocie do stołowego zastał tam Harbury’ego, który odwracał filiżanki do kawy
stojące na tacy i oglądał znaki fabryczne na ich denkach.
— Kto przyszedł? — spytał Harbury.
— Inspektor policji, Sugden… Niechże pan uważa!
Harbury stłukł z trzaskiem filiżankę.
— I co teraz będzie? — biadał Tressilian. — Myłem ten serwis całe jedenaście lat i
ani razu żadnej nie upuściłem, a teraz pan się tu plącze i wtrąca w nie swoje sprawy,
no i mamy rezultat!
— Bardzo pana przepraszam, Tressilian — usprawiedliwiał się Harbury, któremu
pot wystąpił na czoło. — Sam nie wiem, jak to się mogło stać! Mówi pan, że
przyszedł inspektor policji?
— Tak, pan Sugden.
Służący zwilżył językiem bezkrwiste wargi.
— A… czego chciał?
— Prowadzi zbiórkę pieniędzy na sierociniec policyjny.
— Ach, tak! — Harbury wzruszył ramionami. — I dostał coś? — zapytał
spokojniejszym już tonem.
— Zaniosłem rejestr ofiarodawców do starszego pana, a on kazał mi wprowadzić
inspektora na górę i podać na stół wiśniówkę.
— O tej porze roku zawsze ktoś kwestuje — rzucił Harbury.
— Stary, muszę mu przyznać, jest szczodry, mimo że ma sporo wad.
Tressilian odparł z godnością:
— Pan Lee zawsze miał hojną rękę.
— To jego najlepsza cecha! — przytaknął Harbury. — No, a teraz wychodzę.
— Wybiera się pan do kina?
— Chyba tak. Cześć, Tressilian!
Harbury wyszedł drzwiami, które prowadziły do hallu dla służby.
Tressilian spojrzał na zegar ścienny i poszedł do jadalni, gdzie owinął bułeczki
serwetkami. Potem, upewniwszy się, że wszystko jest w porządku, uderzył
kilkakrotnie w gong wiszący w hallu.
Gdy przebrzmiały ostatnie uderzenia, policjant schodził właśnie ze schodów.
Inspektor Sugden był barczystym, przystojnym .mężczyzną. Nosił szczelnie zapięty
granatowy uniform i miał minę człowieka świadomego własnej ważności.
— Dziś wieczór będzie chyba przymrozek — zwrócił się uprzejmie do Tressiliana.
— Dobrze się składa, bo ostatnio jest za ciepło jak na tę porę.
— Wilgoć zaostrza mój reumatyzm — rzekł Tressilian, kiwając głową.
Inspektor przyznał, że reumatyzm to doprawdy bardzo przykra dolegliwość, a
Tressilian wypuścił go frontowymi drzwiami.
Stary kamerdyner zamknął drzwi na zatrzask i wolnym krokiem wrócił do hallu.
Przesunął ręką po oczach i westchnął. Wyprostował się, gdy spostrzegł w progu
salonu Lidię. George Lee schodził właśnie ze schodów.
Tressilian czekał w pogotowiu. Gdy Magdalena jako ostatnia z gości weszła do
salonu, ukazał się w drzwiach i oznajmił:
— Podano do stołu.
Na swój sposób Tressilian był koneserem damskiej mody. Zawsze obserwował
kobiece stroje, gdy krążył wokół stołu z karafką w dłoni, i dokonywał w myśli ich
krytycznej oceny.
Żona pana Alfreda włożyła nową suknię z czarno–białej kwiecistej tafty. Śmiały
wzór, bardzo rzuca się w oczy, ale ona wygląda w nim dobrze, choć wiele kobiet nie
odważyło by się pokazać w takiej toalecie. Strój pani Magdaleny to oryginalny model.
Tressilian był tego pewien. Musiał kosztować mnóstwo pieniędzy. Dziwne, że pan
George w ogóle za niego zapłacił. Och, on nigdy nie lubił wydatków! A teraz weźmy
żonę pana Dawida: zacności kobieta, ale ubrać się nie potrafi. Przy jej pełnej figurze
gładki, czarny welwet byłby najlepszy. Wzorzysty aksamit, w dodatku karmazynowy,
stanowi niefortunny wybór. Panna Pilar może nosić cokolwiek. Z jej figurą i włosami
będzie świetnie wyglądać we wszystkim, ot choćby w tej taniutkiej białej sukience.
Chyba pan Lee wkrótce temu zaradzi. Kiedy dżentelmen się starzeje, zawsze dzieje
się to samo: wystarczy mieć młodą buzię, żeby okręcić go wokół palca.
— Wino reńskie czy bordeaux? — szepnął uprzejmie Tressilian do ucha George’a.
Kątem oka dostrzegł, że Walter, lokaj, znowu podał jarzynę przed sosem do pieczeni
— i to po tylu upomnieniach!
Tressilian obszedł stół z sufletem. Dopiero teraz, gdy stracił już zainteresowanie
damskimi toaletami i przestała go nękać obawa przed niezręcznością Waltera,
zauważył, że wszyscy byli dziwnie milczący. No, może nie wszyscy. Panicz Harry
rozprawiał za dwudziestu naraz. Nie, to nie panicz Harry, tylko ten dżentelmen z
Afryki Południowej. Inni też rozmawiali, ale w sposób wyraźnie wymuszony. Coś się
z nimi działo. Na przykład pan Alfred wyglądał wręcz na chorego. Jakby doznał
szoku czy czegoś podobnego. Miał nieprzytomną minę i prawie nie tykał jedzenia,
tylko grzebał widelcem w talerzu. Jego żonę coś gnębiło; Tressilian wyraźnie to
widział. Obserwował gości przy stole, oczywiście nie tak natarczywie, by dało się to
dostrzec. Pan George miał purpurową twarz i jadł żarłocznie, ale jakoś tak, jakby
wcale nie czuł smaku. Jeśli nie będzie się pilnować, powali go kiedyś apopleksja!
Jego żona nic nie jadła. Może się odchudza? Panna Pilar pałaszowała za to z
należytym apetytem, a prócz tego gawędziła i żartowała z afrykańskim dżentelmenem.
Całkiem zawróciła mu w głowie. Tych dwoje nie dbało o troski! A pan Dawid?
Tressilian martwił się o niego. Taki podobny do matki i wciąż młodo wygląda, tylko
że nerwowy, o, właśnie wywrócił kieliszek. Tressilian zręcznie wytarł rozlany płyn i
było po wszystkim, ale pan Dawid ledwo zauważył, co się stało; siedział pobladły i
patrzył prosto przed siebie. Widok jego bladej twarzy przypomniał Tressilianowi, że
Harbury jakoś dziwnie wyglądał, kiedy usłyszał, że do domu przybył inspektor
policji… Tak jakby…
Tok myśli kamerdynera urwał się nagle. Walter, podając paterę, strącił właśnie z
niej na ziemię gruszkę. Nie ma dziś dobrych lokajów! Te niezdary nadają się najwyżej
na chłopców stajennych!
Tressilian obszedł stół z portwajnem. Panicz Harry był jakiś nieswój tego wieczoru.
Wciąż spoglądał na pana Alfreda. No, ci dwaj od dzieciństwa się nie lubili. Panicz
Harry zawsze był beniaminkiem ojca, co go, rzecz jasna, poróżniło z Alfredem. Pan
Lee nie bardzo dbał o drugiego syna. Szkoda, bo przecież pan Alfred zawsze był mu
tak oddany.
Pani Lidia właśnie wstała i odeszła od stołu. Jak ładnie wygląda ten wzór na jej
taftowej sukni, a bolerko też dobrze na niej leży! Bardzo zgrabnie się porusza.
Tressilian oddalił się do pokoju stołowego i zamknął drzwi jadalni, gdzie panowie
pili swój portwajn. Zaniósł tacę z kawą do salonu. Przyszło mu na myśl, że cztery
panie, które tam siedziały, nie są w najlepszym nastroju. Nic nie mówiły i wyglądały
na skrępowane. Tressilian roznosił kawę wśród ogólnego milczenia.
Znowu wyszedł, a kiedy znalazł się w stołowym, usłyszał, że drzwi jadalni otwierają
się. Wyszedł stamtąd Dawid Lee i ruszył przez hali w stronę salonu.
Tressilian jeszcze raz wrócił do stołowego i zbeształ Waltera, który odciął mu się
wręcz impertynencko i zostawił go samego. Tressilian usiadł. Czuł się zmęczony i
przygnębiony. Oto i Wigilia, a tu w ludziach tyle napięcia… Wcale mu się to nie
podobało.
Wstał z wysiłkiem i poszedł do salonu, by zebrać puste filiżanki. Nie było tam
nikogo prócz Lidii, która stała na wpół ukryta za okienną zasłoną w drugim końcu
pokoju, wpatrzona w nocny mrok.
Zza sąsiednich drzwi rozległ się dźwięk fortepianu. To grał pan Dawid. „Tylko
dlaczego — głowił się Tressilian — wybrał sobie akurat marsz żałobny?” Bo właśnie
marsz żałobny dało się stamtąd słyszeć. Och, dzisiaj doprawdy wszystko idzie na
opak.
Tressilian pomału przeszedł przez hali, a potem wrócił do stołowego. I wtedy
właśnie tuż nad jego głową rozległ się łomot, brzęk tłuczonej porcelany, łoskot
przewracanych mebli oraz mnóstwo innych przeraźliwych dźwięków.
„Boże święty! — pomyślał ze zgrozą stary sługa. — Cóż to nasz pan wyprawia? Co
się tam dzieje na górze?”
A wtedy zabrzmiał ostry, cienki, upiorny krzyk zakończony zduszonym
gulgotaniem.
Tressilian stał przez chwilę jak porażony, potem puścił się biegiem przez hall i
wpadł na schody. Cała reszta ruszyła tuż za nim, krzyk usłyszano bowiem w całym
domu.
Wszyscy przebiegu pędem schody, minęli zakręt i niszę z posągami połyskującymi
widmowo białą poświatą, a potem wpadli w korytarz wiodący do drzwi Simeona Lee.
Stali tam już Farr i Hilda. Stephen na próżno mocował się z klamką, a Hilda wspierała
się o ścianę.
— Są zamknięte — zawołał Farr. — Zamknięte na klucz!
Harry Lee odepchnął go i gwałtownie odsunął jego rękę z klamki. On również na
próżno próbował ją przekręcić.
— Ojcze! — krzyknął. — Ojcze, wpuść nas!
Uniósł dłoń. Wszyscy czekali w zupełnym milczeniu. Nikt nie odpowiadał. Z
wnętrza pokoju nie dobiegł ich żaden dźwięk.
Na dole zadzwonił dzwonek u drzwi frontowych, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi.
— Musimy wyważyć drzwi! — oznajmił Farr. — To jedyny sposób.
— Nie pójdzie nam łatwo. Te drzwi są przeraźliwie mocne. Pomóż mi, Alfredzie!
— odparł Harry.
Naparli na drzwi z całą siłą. Wreszcie odeszli i wrócili z dębową ławą, którą
posłużyli się jak taranem. Drzwi w końcu przestały stawiać opór. Zawiasy puściły,
skrzydła drgnęły we framudze i w końcu runęły do środka.
Przez chwilę wszyscy stali zbici w gromadę, patrząc na okropny widok, który
odsłonił się przed nimi.
W pokoju niewątpliwie stoczono gwałtowną walkę. Ciężkie meble były
poprzewracane. Odłamki chińskich waz pokrywały podłogę. Na środku dywanu, tuż
przed paleniskiem kominka, leżał w ogromnej kałuży krwi Simeon Lee. Wszędzie
pełno było krwi. Pokój wyglądał jak jatka.
Rozległ się jeden zbiorowy jęk, a później kolejno zabrzmiały dwa głosy. I dziwna
rzecz; słowa, które wypowiedziano, w obydwu wypadkach były cytatami.
— Młyny boże mielą powoli… — rzekł Dawid Lee.
Lidia wyszeptała cicho:
— Och, kto by przypuszczał, że ten starzec miał w sobie tyle krwi…?
IV
Inspektor Sugden po raz trzeci nacisnął dzwonek; wreszcie sięgnął z desperacją po
kołatkę. W końcu otworzył mu przerażony Walter.
— Och, to pan? — zawołał. — Na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi. — Właśnie
dzwoniłem na policję!
— A po co? — spytał zaskoczony inspektor. — Stało się coś? Walter wyszeptał:
— Ktoś załatwił starego pana Lee…
Inspektor odepchnął go i wbiegł na schody. Wpadł do pokoju, gdzie nikt nie
zauważył jego wtargnięcia. Przy wejściu spostrzegł Pilar, która schylona podnosiła
coś z podłogi. Obok niej stał Dawid z twarzą ukrytą w dłoniach. Inspektor dostrzegł
też resztę gości zbitą w małą gromadkę. Tylko Alfred Lee przystanął tuż przy ciele
ojca i spoglądał w dół blady jak ściana.
George Lee odezwał się z pełną powagi miną:
— Niczego nie wolno dotykać, pamiętajcie, niczego, póki nie zjawi się policja. To
niesłychanie ważne!
— Przepraszam pana — rzekł Sudgen. Podszedł do przodu, delikatnie odsunął na
bok panie.
Alfred poznał go.
— Ach — powiedział — to pan, inspektorze. Szybko pan przybył.
— Tak, panie Lee — inspektor Sugden nie tracił czasu na wyjaśnienia. — Co to
wszystko znaczy?
— Mój ojciec — odparł Alfred — został zabity. Zamordowano go…
Głos mu się załamał.
Magdalena nagle zaczęła histerycznie szlochać.
Inspektor Sugden uniósł dłoń szerokim gestem i oznajmił nie znoszącym sprzeciwu
tonem:
— Zechcą państwo teraz opuścić ten pokój, wszyscy prócz pana Alfreda i… hm…
pana George’a Lee.
Powoli, jeden za drugim, obecni ruszyli ku drzwiom. Inspektor zatrzymał nagle
Pilar.
— Przepraszam, panienko — rzekł uprzejmie — ale niczego tu nie wolno ruszać.
Utkwiła w nim zdumiony wzrok. Stephen Farr rzucił niecierpliwie:
— Oczywiście, ona o tym wie.
Inspektor Sudgen odezwał się po raz drugi, tym samym uprzejmym, lecz
stanowczym tonem:
— Przed, chwilą podniosła panienka coś z podłogi.
— Doprawdy? — Pilar szeroko otworzyła oczy. Spojrzała na niego z
niedowierzaniem.
Inspektor stwierdził wciąż uprzejmie, tylko nieco twardszym tonem:
— Tak.
— Och!
— Proszę mi oddać to, co panienka trzyma w ręce. Pilar powoli rozwarła palce. Na
jej dłoni leżał strzępek kauczuku i mały drewniany przedmiot. Inspektor Sugden
zgarnął to, włożył do koperty i wsunął ją do kieszeni na piersiach, po czym rzekł:
„Dziękuję” i odwrócił się w stronę George’a Lee.
W oczach zaskoczonego Stephena Farra pojawił się błysk uznania. Stanowczo nie
docenił przystojnego, barczystego inspektora.
Wszyscy prócz George’a i Alfreda wyszli wolnym krokiem z pokoju. Z tyłu za nimi
rozległ się głos inspektora, który mówił oficjalnie chłodnym tonem:
— A teraz, jeśli panowie pozwolą…
V
— Nie ma to jak opalany drewnem kominek — rzucił pułkownik Johnson,
dokładając kolejne polano do ognia i przysuwając fotel bliżej paleniska. — Niechże
się pan poczęstuje — dodał, wskazując na likiery i syfon w zasięgu ręki jego gościa.
Gość uniósł dłoń w geście uprzejmej odmowy. Ostrożnie przysunął swój fotel w
pobliże buzującego ognia, choć przekonany był, że możliwość przypalenia sobie stóp
(niczym na średniowiecznych torturach) wcale nie uchroni go od lodowatego
przeciągu, który mroził mu plecy.
Niechże pułkownik Johnson, okręgowy komisarz policji w Middleshire, sądzi sobie,
że nie ma lepszego opału niż drewno; on, Herkules Poirot, był zdania, że centralne
ogrzewanie stanowczo góruje nad kominkiem, i to pod każdym względem!
— Casus Cartwrighta jest zdumiewający, a sam sprawca również — stwierdził
gospodarz. — Urokliwy, świetnie wychowany. Kiedy tu z panem przybył, wyglądał
doprawdy jak niewiniątko.
Pokręcił głową.
— Nigdy już nie zetkniemy się z czymś podobnym! Otrucie nikotyną to na
szczęście rzadkość!
— Niegdyś przysięgałby pan, że otrucie to rzecz niegodna Anglika — zauważył
Herkules Poirot. — Zbrodnia dobra dla cudzoziemców! Coś tak niesportowego!
— Dziś już bym tego nie powiedział — odparł komisarz. — Mnożą się otrucia
arszenikiem; jest ich zapewne dużo więcej, niż podejrzewamy.
— Owszem, możliwe.
— Każdy przypadek trucicielstwa to trudna sprawa — medytował Johnson. —
Biegli przeczą sobie nawzajem, a poza tym lekarze zawsze formułują swoje opinie z
przesadną ostrożnością. Bardzo to kłopotliwe dla ławy przysięgłych Skoro już, nie daj
Boże, trzeba zajmować się morderstwami, niechże to będą proste przypadki, gdzie nie
ma wątpliwości co do przyczyny zgonu! Poirot przytaknął.
— Rana postrzałowa, poderżnięte gardło albo rozłupana czaszka. Co pan wybiera?
— Och, proszę nie wspominać o wyborze. Niechże pan nie podejrzewa, że ja lubię
morderstwa. Wolałbym nigdy nie mieć z nimi do czynienia! Poza tym mam nadzieję,
że sama pana obecność powinna zapewnić nam spokój.
— Moja reputacja… — zauważył skromnie Poirot.
Ale Johnson już zaczął:
— Mamy święta — rzekł. — Pokój ludziom dobrej woli i tak dalej. Każdy powinien
w tym czasie miłować bliźniego.
Herkules Poirot zagłębił się w fotelu, łącząc razem koniuszki palców. Spojrzał w
zadumie na swego gospodarza i zapytał cicho:
— A zatem według pana święta nie są odpowiednią porą na zbrodnię?
— Tak właśnie sądzę.
— Dlaczego?
— Dlaczego? — powtórzył pułkownik, nieco wytrącony z równowagi. — No,
przecież mówiłem przed chwilą, że w czasie świąt ludzie powinni się radować i tak
dalej.
Herkules Poirot wymruczał:
— Ach, ci Brytyjczycy! Co za sentymentalny naród!
Johnson energicznie wyraził swój sprzeciw.
— Czy to źle, że tacy jesteśmy? Że lubimy tradycję i dawne zwyczaje? Cóż to panu
szkodzi?
— Wcale mi nie szkodzi. Przeciwnie, uważam, że to pełne uroku. Niech pan jednak
weźmie pod uwagę fakty. Powiedział pan, że podczas świąt ludzie winni się radować.
Oznacza to również, że mnóstwo się wówczas je i pije. A nadmiar jadła oznacza
przejedzenie. A po przejedzeniu ma się niestrawność! A wraz z niestrawnością zjawia
się rozdrażnienie!
— Nie popełnia się zbrodni z rozdrażnienia — fuknął pułkownik.
— Nie jestem tego pewien! Weźmy co innego. Święta to czas wzajemnej
życzliwości i przebaczenia. Wedle pańskich słów wtedy wręcz wypada tak
postępować. Idą w niepamięć dawne spory, skłóceni godzą się kolejny raz, nawet jeśli
jest to tylko zgoda chwilowa.
— Zakopuje się topór wojenny — przytaknął Johnson.
Poirot ciągnął dalej swój wątek:
— Weźmy teraz rodziny. Rozłączone przez cały rok, gromadzą się ponownie. A
wtedy, mon ami, powstaje, jak należy przypuszczać, wiele napięć. Ludzie, którzy
wcale nie są przyjacielsko nastawieni, zmuszają się do okazywania pozorów
przyjaźni. Podczas świąt mamy zatem do czynienia z mnóstwem hipokryzji. Rzecz
jasna, pojawia się ona ze wzniosłych powodów, ale zawsze pozostaje hipokryzją!
— Nie potrafię tak na to patrzeć — rzekł zamyślony Johnson.
Poirot pochylił się ku niemu.
— Nie, nie. To mój sposób widzenia, nie pański! Chciałem tylko udowodnić, że
napięcie umysłowe i dolegliwości fizyczne potrafią czasem przeistoczyć nieszkodliwe
i zdawałoby się niezbyt groźne konflikty w coś znacznie poważniejszego. Wysiłek
udawania kogoś bardziej przyjacielskiego, bardziej pobłażliwego i bardziej
wielkodusznego niż w rzeczywistości może sprawić, że wcześniej czy później ktoś
okaże się przykrzejszą, bezwzględniejszą i w sumie bardziej odpychającą osobą, niźli
jest nią w istocie! Jeśli tłamsi pan, mon ami, swe naturalne zachowanie, to wcześniej
czy później nastąpi wybuch i nieszczęście gotowe.
Pułkownik Johnson spojrzał na Poirota podejrzliwie.
— Nigdy nie wiem, kiedy mówi pan serio, a kiedy kpi sobie ze mnie — burknął.
Poirot uśmiechnął się.
— Na pewno nie mówię serio, powiedziałem jednak prawdę: sztuczne warunki
rodzą naturalną reakcję.
Do pokoju wszedł służący pułkownika.
— Dzwoni inspektor Sugden, proszę pana.
— W porządku, już idę.
Komisarz wyszedł, przepraszając Poirota. Powrócił po kilku minutach z poważną i
przygnębioną miną.
— Niech to diabli! Morderstwo! W samą Wigilię! Poirot uniósł brwi.
— Czy aby na pewno morderstwo?
— Nie ma innej możliwości. Jednoznaczny przypadek. Morderstwo, i to w dodatku
brutalne.
— Kto jest ofiarą?
— Stary Simeon Lee. Jeden z najbogatszych ludzi w okolicy. Zbił fortunę w Afryce
Południowej. Nie, wzbogacił się nie na złocie, tylko na diamentach. Ogromne zyski
przyniosła mu również produkcja maszyn górniczych własnego wynalazku. W
każdym razie był niesłychanie bogaty. Szacowano go na wiele milionów.
— A czy był lubiany? — spytał Poirot. Inspektor odparł po namyśle:
— Nie sądzę, by go ktokolwiek lubił. To był osobliwy człowiek. Już od kilku lat
poważnie chorował. Nie wiem o nim zbyt wiele, ale — rzecz jasna — był ważną
figurą w tym hrabstwie.
— Będzie więc sporo zamieszania?
— Tak. Muszę zaraz jechać do Longdale.
Wahał się przez chwilę, patrząc na gościa. Poirot wyrzekł głośno to, czego
pułkownik nie odważył się powiedzieć:
— Czy chciałby pan, bym mu towarzyszył?
Johnson odparł z zakłopotaniem:
— Nie śmiałem pana prosić. Pojmuje pan jednak sytuację! Inspektor Sugden to nasz
najlepszy policjant. Skrupulatny, ostrożny, odpowiedzialny… tylko brak mu
wyobraźni. Bardzo bym się cieszył z pańskich rad
Końcowa część przemowy pułkownika odznaczała się telegraficzną zwięzłością.
Poirot odparł żywo:
— Będę zachwycony. Może pan zawsze liczyć na moją obecność. Nie trzeba ranić
miłości własnej naszego inspektora. To będzie jego sprawa, nie moja! Pozostanę
czymś w rodzaju nieoficjalnego konsultanta.
Pułkownik Johnson rzekł kordialnie:
— Zacny z pana chłop, Poirot!
I po tych słowach pochwały obydwaj wyszli.
VI
Szeregowy policjant otworzył im drzwi i powitał na progu. Inspektor Sugden zszedł
do hallu oznajmiając:
— Miło mi pana widzieć. Może przejdziemy do pokoju po lewej? To gabinet pana
Lee. Chciałbym przedstawić najważniejsze fakty. Sprawa wygląda wręcz osobliwie.
Wprowadził ich do małego pokoiku, gdzie na wielkim, zaścielonym papierami
biurku stał telefon. Pod ścianami widniały półki pełne książek.
— Inspektorze Sugden — rzekł komisarz — to jest Herkules Poirot. Może pan o
nim słyszał? Szczęśliwym trafem bawił u mnie akurat w gościnie.
Poirot skłonił się lekko i zlustrował spojrzeniem stojącego przed nim człowieka.
Zobaczył wysokiego, barczystego mężczyznę o wojskowych manierach, z orlim
nosem, wydatnym podbródkiem i bujnym, kasztanowatym wąsem. Sugden zerknął na
niego z ukosa, Poirot spojrzał zaś spod oka na wąsy policjanta, których bujność
zdawała się go fascynować.
— Oczywiście, że słyszałem — odparł inspektor. — Już pan do nas zawitał kilka lat
temu, dobrze sobie przypominam. Chodziło o śmierć Bartłomieja Strange. Otrucie
nikotyną. To nie był przypadek z mojego okręgu, ale wszystko o nim wiem.
Pułkownik Johnson rzucił niecierpliwie:
— No a teraz, Sugden, proszę o fakty. Mówi pan, że to jednoznaczny przypadek
morderstwa.
— Bez wątpienia. Panu Lee poderżnięto gardło. Jeśli dobrze zrozumiałem słowa
doktora, przecięto mu żyłę szyjną. Ale to dziwna sprawa.
— Jak to?
— Może najpierw opowiem, co mi wiadomo. Tego wieczoru, o piątej, odebrałem
telefon od pana Lee na posterunku w Addlesfield. Telefon wydał mi się trochę
dziwny; pan Lee prosił, bym przyszedł do niego wieczorem, dokładnie o ósmej, co
wyraźnie podkreślił. Prócz tego uprzedził mnie, by powiedzieć kamerdynerowi, że
zbieram datki na cel dobroczynny.
— Sądzi pan, że pod jakimś pretekstem chciał ściągnąć pana do siebie?
— Właśnie to mam na myśli. Pan Lee był ważną osobistością, przystałem więc na
jego żądanie. Zjawiłem się tu niedługo przed ósmą i powiedziałem, że prowadzę
kwestę na sierociniec policyjny. Kamerdyner oddalił się i po chwili wrócił ze
słowami, że pan Lee mnie oczekuje. Potem wskazał mi drogę do jego pokoju na
piętrze, tuż nad jadalnią.
Inspektor urwał, zaczerpnął tchu i ciągnął dalej swój nieco oficjalny raport.
— Pan Lee siedział w szlafroku przy kominku. Gdy kamerdyner odszedł i zamknął
za sobą drzwi, poprosił mnie, bym usiadł koło niego. Z pewnym zakłopotaniem
stwierdził, że chce przekazać mi szczegóły dotyczące rabunku. Spytałem, co zginęło,
a on odparł, iż ma powody do przypuszczeń, że skradziono mu z sejfu diamenty
wartości kilkuset funtów. Chodziło, zdaje się, o nie oszlifowane kamienie.
— Diamenty? — spytał komisarz.
— Tak, diamenty. Zacząłem mu zadawać rutynowe pytania, ale jego zachowanie
było niepewne, a odpowiedzi dalekie od precyzji. Na koniec rzekł: „Rozumie pan,
inspektorze, mogłem się omylić”. Odparłem: „Wcale nie rozumiem. Albo diamenty
zniknęły, albo nie; jedno z dwojga!” Pan Lee odrzekł: „Diamenty na pewno zniknęły,
ale, panie inspektorze, może tu chodzi o czyjś głupi żart”. Wydało mi się to dziwne,
nic jednak nie powiedziałem. Pan Lee ciągnął zaś dalej: „Trudno mi wchodzić w
szczegóły, ale tylko dwie osoby mogły przywłaszczyć sobie kamienie. Jedna z nich
mogła zrobić to dla żartu. Jeśli jednak wzięła je ta druga, diamenty na pewno
skradziono”. Odparłem: „Czego właściwie pan ode mnie oczekuje?” Odrzekł
pospiesznie: „Chcę, żeby pan wrócił tu mniej więcej za godzinę — no, może trochę
później, powiedzmy, kwadrans po dziewiątej. Wtedy będę mógł panu na pewno
powiedzieć, czy mnie okradziono, czy nie”. Wydało mi się to zagadkowe, ale
zgodziłem się i wyszedłem. Pułkownik Johnson rzucił:
— Zdumiewające, wprost zdumiewające. Co pan na to, Poirot?
— Czy mogę spytać, inspektorze — rzekł Poirot — jakie były pańskie wnioski?
Inspektor potarł podbródek i odpowiedział z wahaniem:
— No cóż, rozważałem różne możliwości, lecz w końcu pomyślałem sobie tak:
żaden żart nie wchodzi w grę. Diamenty naprawdę skradziono, tylko stary pan nie ma
pewności, czyja to sprawka. Według mnie on mówił prawdę, kiedy wspomniał, że
może chodzić o dwie osoby, jedną z nich byłby pewnie ktoś ze służby, ale w wypadku
drugiej chodziłoby o członka rodziny.
Poirot kiwnął głową z aprobatą.
— Doskonale. To logicznie wyjaśnia postępowanie pana Lee.
— Stąd jego życzenie, bym wrócił nieco później. Przez ten czas zamierzał
porozmawiać z owymi osobami i oznajmić im, że wprawdzie skontaktował się już z
policją, ale jeśli dostanie z powrotem skradzioną rzecz, cała sprawa pójdzie w
niepamięć.
— A gdyby podejrzany nie zwrócił diamentów? — spytał pułkownik.
— Wtedy pan Lee zamierzał przekazać dochodzenie w nasze ręce.
Pułkownik zmarszczył brwi i szarpnął wąsa. Rzekł z wahaniem:
— Czemu więc nie postąpił w ten sposób, zanim nas wezwał?
— Nie, nie. — Inspektor potrząsnął głową. — Gdyby tak zrobił, byłby to bluff. Nie
wypadłoby to przekonywająco i złodziej pomyślałby sobie: „Stary nie wezwał policji,
choć ma podejrzenia!” Gdyby jednak starszy pan mógł powiedzieć: „Rozmawiałem
już z policją, inspektor właśnie ode mnie wyszedł”, złodziej spytałby kamerdynera, a
ten by potwierdził: „Tak, inspektor był tu krótko przed obiadem”. Wówczas złodziej
przekonałby się, że stary pan nie żartował, i poszedłby oddać diamenty.
— Hm, wydaje mi się, że mogło tak być — rzekł pułkownik. — Podejrzewa pan
kogoś z rodziny?
— Nie.
— Brak poszlak?
— Całkowicie.
Johnson kiwnął głową i powiedział:
— Proszę ciągnąć dalej.
Inspektor Sugden podjął swoją relację, znowu w dość oficjalnym tonie:
— Wróciłem tu kwadrans po dziewiątej. Właśnie miałem zadzwonić do drzwi
frontowych, kiedy z wnętrza domu dobiegł mnie krzyk, a potem usłyszałem
zmieszane ze sobą odgłosy wołania i ogólnego zamętu. Dzwoniłem bez skutku kilka
razy, aż wreszcie użyłem kołatki. Dopiero po trzech czy czterech minutach otworzono
mi. Zrobił to lokaj, a wtedy nabrałem przekonania, że stało się coś strasznego. Lokaj
trząsł się cały i wyglądał, jakby miał zemdleć. Wyjąkał, że pan Lee został
zamordowany. Pobiegłem na górę i zastałem pokój w stanie straszliwego nieładu.
Najwyraźniej toczono tam bezwzględną walkę. Pan Lee leżał przed kominkiem z
poderżniętym gardłem, w wielkiej kałuży krwi.
— Czy nie mógł tego zrobić sam? — spytał komisarz.
— Niemożliwe, sir. Przede wszystkim poprzewracano tam krzesła i stoły,
potłuczono porcelanę i różne ozdobne przedmioty, prócz tego nie ma ani śladu
brzytwy czy noża, narzędzia zbrodni.
— Tak, to przesądza sprawę — rzucił komisarz. — Czy ktoś wchodził do tego
pokoju?
— Niemal wszyscy członkowie rodziny. Stali dookoła zwłok.
Pułkownik Johnson spytał sucho:
— A więc nie ma pan pojęcia, kto go zabił?
Inspektor zwlekał przez chwilę z odpowiedzią.
— Brzydka sprawa, sir. Wygląda na to, że ktoś z nich musiał popełnić zbrodnię. Nie
pojmuję, jak mógłby tego dokonać obcy, i w dodatku zdążyć z ucieczką.
— Co z oknami? Były otwarte czy zamknięte?
— Są tam dwa okna, sir. Jedno było zamknięte, i to na klucz, a drugie uchylone o
kilka cali, ale unieruchomione aparatem zabezpieczającym przed włamaniem. Sam
próbowałem je otworzyć i nie dałem rady; aparat mocno trzyma. Ściana zewnętrzna
jest gładka, bez żadnych pnączy. Nikt nie mógł tamtędy uciec.
— Ile.drzwi ma ten pokój?
— Tylko jedną parę. Pokój znajduje się na samym końcu korytarza. Drzwi były
zamknięte od wewnątrz. Kiedy usłyszano odgłosy walki i krzyk umierającego starca,
wszyscy wbiegli na górę, ale musiano je wyważyć, żeby dostać się do środka.
— A kto był w pokoju?
Inspektor Sugden odparł z powagą:
— Nikogo tam nie było prócz starego pana, którego zabito najwyżej kilka minut
wcześniej.
VII
Pułkownik Johnson patrzył przez chwilę Sugdenowi w oczy, aż wreszcie
wybuchnął:
— Czy chce pan mi wmówić, że mamy do czynienia z jedną z tych przeklętych
historii rodem z policyjnych romansów, w których ktoś ginie w zamkniętym pokoju
wskutek działania sił nadprzyrodzonych?!
Wąs inspektora drgnął lekko pod wpływem słabego uśmiechu. Policjant rzekł
jednak tonem jak najbardziej serio:
— Nie sądzę, proszę pana, żeby było aż tak źle.
— A więc to niewątpliwie samobójstwo!
— Gdzież w takim razie narzędzie zbrodni? Nie ma mowy o samobójstwie, panie
komisarzu.
— Więc w jaki sposób morderca zdołał uciec? Przez okno?
— Przysiągłbym, że nie.
— Ależ mówi pan, że drzwi były zamknięte od wewnątrz. Inspektor skinął głową.
Wyjął z kieszeni klucz i położył go na stole.
— Brak wszelkich odcisków palców — oznajmił. — Proszę jednak spojrzeć przez
szkło powiększające.
Poirot pochylił się. Wraz z Johnsonem poddali klucz uważnym oględzinom.
Komisarz zawołał:
— A niech to! Zaczynam rozumieć. O, tu mamy drobne zadrapania na końcu. Widzi
pan, Poirot?
— Oczywiście. To znaczy, że przekręcono go od zewnątrz, posługując się jakimś
narzędziem wetkniętym w dziurkę, najpewniej pincetą, którą uchwycono czubek
klucza.
— Tak właśnie musiało być — przytaknął inspektor.
— Morderca pragnął więc wzbudzić przekonanie, ze chodzi o samobójstwo, skoro
drzwi zostały zamknięte i nikogo więcej nie było w pokoju? — spytał Poirot.
— Bez wątpienia tak sobie planował. Poirot pokręcił głową z niedowierzaniem.
— A nieład wewnątrz? Jak pan wcześniej sam zauważył, teza o samobójstwie musi
tym samym upaść, gdyż morderca powinien był wcześniej uporządkować pokój.
— Zabrakło mu czasu, panie Poirot — odparł inspektor. — W tym cała rzecz.
Zabrakło mu czasu! Przypuśćmy, że zamierzał zaskoczyć starszego pana, ale mu się to
nie udało. Nastąpiła walka, której odgłosy słyszano wyraźnie na dole, i wołanie o
pomoc. Wszyscy zostali zaalarmowani. Morderca zdołał jedynie wymknąć się z
pokoju i przekręcić klucz od zewnątrz.
— W istocie, wszystko pasuje — przyznał Poirot. — Pański morderca popełnił
jednak błąd. Czemuż nie pozostawił narzędzia zbrodni? Bez niego nie można wszak
mówić o samobójstwie! Co za prymitywny błąd!
— Zbrodniarze, o czym poucza nas doświadczenie, zawsze popełniają błędy —
odparł obojętnie inspektor.
Poirot westchnął lekko i szepnął:
— Mimo to nasz przestępca zdołał umknąć.
— Nie sądzę, by rzeczywiście umknął.
— Myśli pan, że wciąż jeszcze znajduje się w domu?
— A gdzie, może się znajdować? To zrobił któryś z domowników.
— Mimo wszystko — powtórzył uprzejmie, lecz z naciskiem Poirot — jak dotąd
nam się wymyka. Nie wie pan, kim on jest.
Sugden odparł uprzejmie, lecz równie stanowczo:
— Mam nadzieję, że wkrótce się dowiemy. Jeszcze nie przesłuchiwaliśmy służby…
Komisarz Johnson wpadł mu w słowo:
— Pewien szczegół nie daje mi spokoju. Ten, kto przekręcił klucz od zewnątrz, nie
był nowicjuszem. Musiał mieć pewne doświadczenie. Bez wprawy nie robi się czegoś
takiego.
— Sądzi pan, że to profesjonalny przestępca?
— Właśnie tak.
— Na to wygląda. W takim razie pośród służby znajduje się zawodowy złodziej.
Stąd zniknięcie diamentów. Zabójstwo pana Lee byłoby logicznym następstwem
faktów.
— Wydaje mi się, że to prawdopodobne.
— Z początku sam tak sądziłem, ale wyłania się pewna trudność. W domu mamy
ośmioro służących, w tym sześć kobiet, a pięć z nich pracuje tu ponad cztery lata. Jest
jeszcze kamerdyner i lokaj. Kamerdyner służy tutaj bez mała czterdzieści lat, co
stanowi, przyznaję, swoisty rekord. Lokaj to człowiek miejscowy, syn ogrodnika, i tu
się wychował. Nie pojmuję, w jaki sposób mógłby być złodziejem profesjonalistą.
Pozostaje tylko osobisty służący pana Lee. Bawi tu, co prawda, od niedawna, ale
akurat on wyszedł z domu przed ósmą… i jeszcze nie wrócił.
— Ma pan dokładną listę wszystkich domowników? — spytał pułkownik.
— Owszem. Wręczył mi ją kamerdyner. — Inspektor wyciągnął notes. — Czy mam
ją panu odczytać?
— Proszę bardzo.
— Pan Alfred Lee z żoną. Pan George Lee z żoną, członek parlamentu. Pan Harry
Lee. Pan Dawid Lee z żoną. Panna… — Tu inspektor urwał na moment, by w końcu
odczytać nazwisko, sylaba po sylabie, jakby składał je z oddzielnych cegiełek: —
Panna Pilar E–stra–va–dos. Pan Stephen Farr. Teraz służba: Edward Tressilian,
kamerdyner, Walter Champion, lokaj. Emilia Reeves, kucharka. Queenie Jones,
podkuchenna. Gladys Spent, główna pokojówka. Grace Best i Beatrice Moscombe,
dwie pokojówki. Joan Kench, dziewczyna do wszystkiego. Sydney Harbury, osobisty
służący pana Lee.
— Sporo ich, co, Sugden?
— Owszem, niemało.
— 1 nie wiadomo, gdzie każdy z nich był w chwili morderstwa?
— Tylko w przybliżeniu. Jak już mówiłem, nie zdołałem jeszcze nikogo
przesłuchać. Według tego, co mówi Tressilian, mężczyźni znajdowali się wtedy
jeszcze w jadalni. Panie przeszły do salonu, gdzie Tressilian zaniósł im kawę. Wedle
jego własnych słów wrócił właśnie do stołowego, gdy posłyszał nad głową straszny
hałas, a potem rozległ się krzyk. Tressilian pobiegł prosto przez hali, a potem wraz z
innymi wpadł na schody.
— Ilu członków rodziny mieszka tu na stałe i kim są zaproszeni goście?
— W domu mieszka tylko pan Alfred Lee z żoną. Cała reszta przyjechała na święta.
— A gdzie są teraz?
— Kazałem im zostać w salonie, póki nie zacznę przesłuchania.
— W porządku. Może pójdziemy na górę i obejrzymy miejsce zbrodni?
Inspektor poprowadził ich szerokimi schodami i korytarzem. Gdy weszli do pokoju,
Johnsonowi wyrwał się okrzyk:
— Co za okropność!
Stał przez chwilę nieruchomo, patrząc uważnie na przewrócone krzesła,
zdruzgotaną porcelanę i zbryzgane krwią szczątki wystroju wnętrza.
Chudy, starszawy mężczyzna podniósł się znad zwłok i pozdrowił go:
— Dobry wieczór, panie komisarzu. Można by rzec, istna jatka, prawda?
— Na to wygląda. Ma pan coś dla nas, doktorze? Lekarz wzruszył ramionami i
skrzywił się lekko.
— Na rozprawie posłużę się ściśle naukową terminologią, ale teraz mogę śmiało
powiedzieć: to nietrudny przypadek. Poderżnięto mu gardło niczym wieprzowi.
Wykrwawił się na śmierć błyskawicznie. Ani śladu narzędzia zbrodni.
Poirot podszedł do okna. Jedno było zamknięte a drugie uniesione na jakieś cztery
cale i — o czym wspomniał inspektor — unieruchomione w tej pozycji przez
staromodny aparat przeciw włamaniom, zaopatrzony w solidną żelazną sztabę.
— Kamerdyner powiada — odezwał się Sugden — że tego okna nigdy nie
domykano, bez względu na pogodę. Na wypadek deszczu leżało pod nim linoleum,
całkiem zresztą niepotrzebnie, bo spory okap stanowi zupełnie wystarczającą osłonę.
Poirot skinął głową. Przystanął nad zwłokami i długo przyglądał się zabitemu
starcowi. Ohydny grymas odsłaniał bezkrwiste dziąsła ofiary. Palce zaciśnięte były na
kształt kleszczy.
— Nie wygląda na silnego — zauważył Poirot
— Był jednak zaskakująco odporny. Zdołał oprzeć się kilku chorobom, które
niejednego by powaliły.
— Miałem na myśli co innego — odrzekł Poirot. — Chciałem powiedzieć, że nie
był potężnej postury.
— Nie, wydaje się raczej drobny.
Poirot odwrócił wzrok od zabitego. Przyjrzał się przewróconemu fotelowi,
masywnemu meblowi z mahoniu. Obok leżał okrągły stolik, również mahoniowy, i
resztki dużej porcelanowej lampy. Inne, mniejsze foteliki walały się nie opodal wraz z
ciężkim szklanym przyciskiem do papierów, książkami, statuetką z brązu
przedstawiającą nagą dziewczynę oraz szczątkami japońskiej wazy, karafki i dwóch
kieliszków.
Poirot nachylił się i obejrzał wszystko dokładnie, lecz bez dotykania. Zmarszczył
brwi, jakby go coś zaintrygowało.
— Czy coś pana zastanawia? — spytał inspektor.
Herkules Poirot westchnął.
— Taki słaby, mały człowieczek — i tyle nieładu…
Johnson wyglądał na zaskoczonego. Odwrócił się i rzekł do policjanta, który
pracował w pokoju:
— Czy są jakieś odciski?
— Pełno ich w całym pokoju.
— A na sejfie?
— Tylko ślady palców ofiary.
— Co pan powie o tej krwi? — Johnson zwrócił się do doktora. — Morderca z
pewnością musi mieć jej ślady na sobie.
— Niekoniecznie — odparł lekarz. — Krew pochodzi niemal wyłącznie z żyły
szyjnej. Stamtąd nie tryska tak gwałtownie jak z arterii.
— Nie, nie. Zdaje mi się jednak, że pełno tu krwi naokoło. Poirot rzekł:
— Tak, mnóstwo tu krwi, co każdego musi zaraz uderzyć. Mnóstwo krwi.
— Czy to nasuwa panu jakąś myśl? — odezwał się z respektem Sugden.
Poirot rozejrzał się wokół. Potrząsnął głową.
— Wyczuwam tu przemoc. Tak. Straszną przemoc. — Urwał na chwilę, po czym
zaczął znowu: — Tak… Przemoc. I krew.— Nacisk położono na krew. Jest tu…
jakby to rzec… zbyt wiele krwi. Krew na fotelach, stołach, dywanach… Jak gdyby
chodziło o rytualną, krwawą ofiarę. Czyż nie? Być może. Wątły, niepozorny,
wyschnięty starzec — i całe mnóstwo krwi. Za wiele krwi na tę śmierć…
Głos Poirota zamarł. Inspektor Sugden przyjrzał mu się uważnie i rzekł niepewnym
tonem:
— Dziwne. Powiedział pan to samo, co ta dama…
— Która dama? — spytał żywo Poirot.
— Żona pana Alfreda — odparł Sugden. — Stała tu, koło drzwi, i wyrzekła te słowa
niemal szeptem. Wydało mi się to wtedy bez sensu.
— Co ona takiego powiedziała?
— Coś w rodzaju: „Kto mógłby sądzić, że stary pan miał w sobie tyle krwi”.
Poirot wyrecytował przyciszonym głosem:
— „Och, kto by przypuszczał, że ten starzec miał w sobie tyle krwi?” — To słowa
lady Makbet. Tak właśnie wyraziła się żona pana Alfreda? A to ciekawe…
VIII
Alfred Lee i jego żona weszli do ciasnego pokoiku, gdzie Poirot, Sugden i komisarz
czekali na nich stojąc. Pułkownik Johnson wystąpił naprzód.
— Jakże się pan czuje? Nie spotkaliśmy się wprawdzie nigdy dotąd, ale, jak pan
wie, jestem okręgowym komisarzem policji. Nazywam się Johnson. Jestem głęboko
wstrząśnięty tym, co tutaj zaszło…
Alfred zwrócił na niego piwne oczy patrzące spojrzeniem godnym zbitego psa i
odrzekł schrypniętym głosem:
— Dziękuję. To straszne… Po prostu straszne. Pan pozwoli, oto moja żona.
Lidia odezwała się opanowanym tonem:
— Ta śmierć jest straszliwym szokiem dla mego męża. Wstrząsnęła wprawdzie
wszystkimi, ale nim szczególnie.
Położyła dłoń na mężowskim ramieniu.
— Zechce pani usiąść — zwrócił się do niej pułkownik. — To pan Herkules Poirot.
Połrot ukłonił się. Jego zaciekawiony wzrok wędrował kolejno od męża do żony i z
powrotem.
Dłoń Lidii znów spoczęła łagodnie na ramieniu męża.
— Usiądź, Alfredzie.
Alfred usiadł.
— Herkules Poirot? Któż to taki? — wyszeptał. Przesunął ręką po czole.
— Pułkownik Johnson chce ci zadać sporo pytań, Alfredzie — rzekła Lidia.
Komisarz spojrzał na nią z uznaniem, uszczęśliwiony, że w osobie pani Lee ma do
czynienia z rozumną i rzeczową kobietą.
— Oczywiście, oczywiście… — odrzekł Alfred.
„Szok oszołomił go kompletnie — myślał Johnson. — No, może się jakoś
pozbiera”. Na głos rzekł natomiast:
— Mam tu spis wszystkich osób, które dzisiejszego wieczoru znajdowały się w tym
domu. Może mi pan powie, czy zgadza się on z prawdą?
Skinął na Sugdena, który podał mu notes, i jeszcze raz odczytał listę nazwisk.
Z wolna Alfred począł odzyskiwać jasność myśli godną biznesmena. Gdy w pełni
oprzytomniał, wysłuchał z uwagą Sugdena i przytaknął:
— Wszystko się zgadza.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć kilka słów o gościach? George i Dawid Lee to
zapewne pańscy krewni?
— Są moimi braćmi.
— Przyjechali tu tylko na jakiś czas?
— Tak, na święta.
— Czy pan Harry Lee to również pański brat?
— Tak.
— A dwoje zaproszonych, panna Estravados i pan Farr?
— Panna Estravados jest moją siostrzenicą. Pan Farr to syn dawnego wspólnika
mego ojca w Afryce Południowej.
— Ach, tak. Stary przyjaciel.
— Nie. Wcale go dotąd nie znaliśmy — wtrąciła Lidia.
— Ale zaprosiliście go na święta?
Alfred zawahał się i spojrzał na żonę. Lidia oznajmiła zdecydowanym tonem:
— Pan Farr przybył tu wczoraj całkiem nieoczekiwanie. Złożył wizytę memu
teściowi, gdyż było mu właśnie po drodze. Kiedy teść dowiedział się, że to syn jego
starego przyjaciela i wspólnika, koniecznie chciał go zatrzymać w domu na święta.
— Rozumiem — rzekł pułkownik. — Czy ma pani zaufanie do całej służby, bez
żadnego wyjątku?
Lidia zastanawiała się jakiś czas nad odpowiedzią, a potem odparła:
— Tak. Wszyscy są uczciwi. I prawie wszystkich znamy od lat. Tressilian,
kamerdyner, służył tu już wtedy, gdy mój mąż był jeszcze małym chłopcem. Tylko
Joan, dziewczyna do wszystkiego, i osobisty służący mego teścia są u nas od
niedawna.
— Co pani o nich wiadomo?
— Joan jest zacną dziewczyną, tylko niezbyt rozgarniętą. To najgorsze, co można o
niej powiedzieć. O Harburym wiem niedużo. Jest u nas ponad rok. Doskonale zna
swój fach, a mój teść wydawał się z niego zadowolony.
— Ale pani niezupełnie? — spytał szybko Poirot. Lidia z lekka wzruszyła
ramionami.
— Nie miałam z nim wiele do czynienia.
— Jednak pani obowiązkiem jako gospodyni tego domu jest kontrolowanie służby.
— Och, oczywiście, ale Harbury był osobistym służącym teścia. Nie podlegał mojej
władzy.
— Pojmuję…
— Wróćmy do wydarzeń dzisiejszego wieczoru — poprosił pułkownik. —
Obawiam się, że sprawię panu ból, ale pragnąłbym, aby pan opowiedział mi
dokładnie, co się tu wydarzyło.
— Naturalnie — odparł głucho Alfred.
— Kiedy widział pan ojca po raz ostatni? — spytał pułkownik.
Po twarzy Alfreda przemknął skurcz bólu. Odparł cicho:
— Po herbacie. Poszedłem do niego na chwilę. Życzyłem mu dobrej nocy i
rozstaliśmy się mniej więcej na kwadrans przed szóstą.
— Życzył mu pan dobrej nocy? Nie spodziewał się pan zatem widzieć z nim jeszcze
tego wieczoru? — spytał Poirot.
— Nie. Ojcu przynoszono lekką kolację koło siódmej. Później albo kładł się spać o
wczesnej porze, albo też siadywał w fotelu, ale nie widywał już nikogo z członków
rodziny, chyba że po nich specjalnie posyłał.
— Często tak robił?
— Czasami, gdy chciał z kimś pogawędzić.
— Ale nie był to jego stały zwyczaj?
— Nie.
— Proszę, niech pan mówi dalej.
— Siedliśmy do obiadu o ósmej — ciągnął Alfred. — Potem moja żona i inne panie
przeszły do salonu… — Głos mu zadrżał, a oczy znieruchomiały. — Siedzieliśmy
jeszcze przy stole, gdy nagle na górze rozległ się przeraźliwy łoskot. Przewracano
stoły i krzesła, słychać było brzęk tłuczonego szkła i porcelany, a potem… O Boże!
— Wzdrygnął się. — Jeszcze teraz brzmi w moich uszach krzyk ojca, straszny,
przeciągły krzyk konającego…
Zakrył twarz trzęsącymi się dłońmi. Lidia wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.
— Co dalej? — spytał pułkownik. Alfred Lee rzekł zduszonym głosem:
— Przez chwilę staliśmy jak wryci. Potem pobiegliśmy na i górę, do pokoju ojca.
Drzwi były zamknięte. Nie mogliśmy sobie z nimi poradzić. Trzeba je było wyważyć.
I wtedy zobaczyliśmy… — Głos mu się załamał.
— Może pan oszczędzić sobie szczegółów — wtrącił szybko Johnson. — Wróćmy
do chwili, kiedy siedzieli państwo w jadalni. Kto tam był oprócz pana, gdy rozległ się
krzyk?
— Kto?… Ależ wszyscy… Nie, chwileczkę. Tylko mój i brat.. Harry… Siedział
tam ze mną.
— Nikt inny?
— Nikt.
— Dokąd poszli pozostali?
Alfred westchnął i odparł z niejakim wysiłkiem:
— Spróbuję sobie przypomnieć… Wydaje mi się, że minęły już całe lata… Ach,
tak. George poszedł zatelefonować. Zaczęliśmy roztrząsać sprawy rodzinne. Stephen
Farr wolał się wycofać, żeby nam nie przeszkadzać. Zrobił to ze sporą dozą taktu i
uprzejmości.
— A pański brat Dawid?
Alfred drgnął.
— Dawid? Chyba go tam nie było… Tak, na pewno. Nie wiem, kiedy sobie poszedł.
Poirot spytał uprzejmie:
— A zatem panowie rozmawiali o sprawach rodzinnych?
— Owszem… Tak.
— Chodziło więc o kogoś z członków rodziny?
— Co pan przez to rozumie? — spytała Lidia.
Poirot odwrócił się żywo w jej stronę.
— Pani mąż twierdzi, madame, że pan Farr wolał się wycofać, gdyż przyszło do
roztrząsania problemów rodzinnych. Nie była to jednakże narada familijna, skoro
brakło tam panów Dawida i George’a. Chodziło więc o dyskusję między dwoma tylko
członkami rodziny…
— Mój szwagier Harry — odparła Lidia — przez wiele lat bawił za granicą.
Nietrudno się domyślić, że mieli z mężem sporo spraw do omówienia.
— Naturalnie. Właśnie tak sądziłem. Spojrzała na niego z niepokojem, a potem
odwróciła wzrok.
— Wygląda to całkiem jasno — rzucił pułkownik Johnson. — Czy spostrzegł pan
kogoś obcego po wejściu na górę?
— Doprawdy… nie wiem. Może… ale nie jestem pewien. Biegliśmy tam wszyscy z
różnych stron… Nie zwróciłem uwagi na nic innego… Byłem tak wstrząśnięty tym
krzykiem…
Pułkownik Johnson prędko zmienił temat.
.Dziękuję, wystarczy. Tylko jeszcze jedno: zdaje się, że ojciec posiadał diamenty
znacznej wartości? wyglądał na zaskoczonego.
— Owszem — przyznał. — To prawda.
— Gdzie je przechowywał?
— W sejfie, we własnym pokoju.
— Czy mógłby pan je opisać?
— Były to diamenty w stanie surowym, nie oszlifowane.
— Dlaczego pański ojciec trzymał je u siebie?
Taki miał kaprys. Przywiózł je z Afryki Południowej i nigdy nie pozwolił ich
oszlifować. Lubił je, bo stanowiły jego wyłączną własność. Jak mówiłem, taki miał
kaprys.
— Rozumiem — odparł komisarz, choć jego ton wskazywał, że było akurat
odwrotnie. Ciągnął jednak dalej: — Czy przedstawiały dużą wartość?
— Mój ojciec szacował je na blisko dziesięć tysięcy funtów.
— Ależ to oznacza fortunę!
— Tak.
— Co za dziwny pomysł, żeby trzymać drogie kamienie we własnym pokoju,
choćby nawet w sejfie…
— Mój teść — wtrąciła się Lidia — nie był tuzinkowym człowiekiem. Miał dość
ekscentryczne upodobania. Sprawiało mu wielką przyjemność, gdy przesypywał te
kamienie między palcami.
— Może przywodziły mu na myśl przeszłość?— spytał Poirot. Lidia spojrzała na
niego z uznaniem.
— Myślę, że tak właśnie było.
— Czy kamienie zostały ubezpieczone? — zapytał komisarz.
— Nie sądzę.
Johnson pochylił się do przodu i spokojnie zadał pytanie:
— Czy wie pan, że je skradziono?
— Co takiego? — zawołał Alfred ze zdumieniem.
— Ojciec nie powiedział panu, że zniknęły?
— Nie wspomniał o tym ani słowem.
— Nie wiedział pan, że posłał po inspektora Sugdena i powiadomił go o swojej
stracie?
— Nie miałem pojęcia!
— A pani? — pułkownik zwrócił się do Lidii.
Potrząsnęła głową.
— Nic mi o tym nie wiadomo.
— Sądziła pani, że nadal spoczywają w sejfie?
— Tak. — Zastanawiała się przez chwilę, a potem zadała pytanie: — Czy dlatego
został zabity? Z powodu diamentów?
— Właśnie próbujemy to wyjaśnić — odparł pułkownik. I dorzucił: — Czy nie
domyśla się pani, kto mógł popełnić podobną kradzież?
— Nie. Uważam że cała służba jest uczciwa. Mój teść nie opuszczał zaś swego
pokoju i nigdy nie schodził na dół.
— Kto u niego sprzątał?
— Harbury. On słał mu łóżko i ścierał kurze. Druga pokojówka czyściła kratę
paleniska i co rano rozpalała ogień w kominku. Resztą zajmował się Harbury.
— A więc to on miał najłatwiejszy dostęp do sejfu?
— Tak.
— Czy sądzi pani, że on ukradł diamenty?
— Możliwe. Myślę, że… tak. Miał największą sposobność. Och, to doprawdy nie
do wiary!
— Pani mąż powiedział nam, co robił dziś wieczorem — rzekł pułkownik. — Może
zechce pani postąpić tak samo? Kiedy widziała pani teścia po raz ostatni?
— Wszyscy poszliśmy do niego po południu, zanim podano herbatę. Potem już go
nie widziałam.
— Nie poszła pani później do niego życzyć mu dobrej nocy?
— Nie.
— A czy zwykle robiła to pani? — spytał Poirot.
— Nie! — rzuciła sucho Lidia.
— Gdzie pani była, gdy popełniono zbrodnię? — spytał komisarz.
— W salonie.
— Czy słyszała pani odgłosy walki?
— Zdaje mi się, że usłyszałam, jak upadło coś ciężkiego. Pokój teścia znajduje się
nad jadalnią, a nie nad salonem, nie słyszałam więc zbyt wiele.
— Ale dobiegł panią krzyk? Przeszedł ją dreszcz.
— Tak… To było coś upiornego… Istny skrzek potępieńca. Od razu pojęłam, że
stało .się coś strasznego. Wybiegłam z salonu i wpadłam na schody w ślad za mężem i
Harrym.
— Kto jeszcze znajdował się wtedy w salonie?
Lidia zmarszczyła czoło.
— Doprawdy, nie umiem sobie przypomnieć. Dawid był w pokoju obok i grał
Mendelssohna. Zdaje się, że Hilda poszła tam do niego.
— A pozostałe dwie panie?
— Magdalena oddaliła się do telefonu — odparła po namyśle Lidia. — Nie
przypominam sobie, czy wróciła. Nie wiem, gdzie się podziała Pilar.
— W gruncie rzeczy — zauważył łagodnie Poirot — znalazła się pani w salonie
zupełnie sama?
— Owszem… Zdaje mi się, że właśnie tak było.
— Wróćmy do diamentów — wtrącił pułkownik. — Musimy się upewnić, czy
istotnie zginęły. Znała pani może kombinację liczbową, której używał pan Lee? Zdaje
mi się, że jego sejf to mocno przestarzały model.
— Znajdzie pan te informacje w notesiku, który teść zawsze trzymał w kieszeni
szlafroka.
— W porządku. Poszukamy go zaraz. A w tej chwili powinniśmy chyba przesłuchać
innych świadków. Panie chcą się na pewno położyć.
Lidia wstała.
— Alfredzie, idziemy. — I zwróciła się do pułkownika ze słowami: — Czy mam tu
poprosić pozostałych?
— Zechce pani zaprosić wszystkich po kolei.
— Proszę bardzo.
Lidia ruszyła ku drzwiom. Alfred podążył za nią. Nagle, w ostatniej chwili,
odwrócił się gwałtownie.
— Ach, już wiem! Przypomniałem sobie. Pan jest tym sławnym Herkulesem
Poirotem. Zupełnie straciłem dziś głowę. Powinienem był domyślić się od razu —
rzekł przytłumionym, lecz zarazem pełnym podniecenia głosem. — Opatrzność pana
zesłała! Musi pan wykryć prawdę, Poirot, bez względu na koszty! Zapłacę każdą
sumę. Błagam… Niech pan zdemaskuje zabójcę mego biednego ojca! Zamordowano
go tak brutalnie… Musi pan znaleźć sprawcę! Mój ojciec musi być pomszczony!
Poirot odparł ze spokojem:
— Zapewniam pana, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc panu
komisarzowi i panu inspektorowi.
Alfred Lee rzekł z mocą:
— Chcę, by pracował pan dla mnie. Mój ojciec musi zostać pomszczony.
Zadrżał na całym ciele. Lidia przysunęła się do niego i ujęła jego rękę.
— Chodźmy, Alfredzie, trzeba tu poprosić pozostałych. Jej oczy napotkały
spojrzenie Poirota, lecz pozostały nieprzeniknione. Poirot wyrzekł cicho:
— Och, kto by przypuszczał, że ten starzec…
Przerwała mu:
— Dość! Niech pan przestanie!
— To pani własne słowa, madame — mruknął Poirot.
Lidia wyszeptała:
— Tak, wiem… Pamiętam… To było takie potworne…
A potem szybko wyszła z pokoju. Jej mąż podążył za nią.
IX
George Lee był solenny i dokładny.
— Co za okropność. — Pokiwał głową. — Po prostu okropność! Chyba to dzieło
jakiegoś szaleńca.
— Tak pan sądzi? — spytał uprzejmym tonem pułkownik.
— Trudno mi wątpić. Na pewno zabił go jakiś maniakalny morderca zbiegły z
okolicznego domu wariatów.
— A w jaki sposób ów szaleniec mógłby dostać się do domu i opuścić go
niepostrzeżenie?
George rozłożył ręce.
— To już sprawa policji — odparł stanowczym głosem.
Sugden począł wyjaśniać:
— Natychmiast obeszliśmy naokoło całe domostwo. Wszystkie okna były
pozamykane. Boczne drzwi są zamknięte na klucz, frontowe również. Nikt nie mógł
wymknąć się stąd tylnym wejściem, gdyż dostrzegłaby go służba w kuchni.
George Lee krzyknął:
— Ależ to absurd! Za chwilę powie mi pan, że ojca nikt nie zamordował!
— .Nie ulega to jednak żadnej wątpliwości. Zamordowano go z całą pewnością.
Komisarz odchrząknął i ciągnął dalej przesłuchanie:
— Gdzie pan był w chwili zbrodni?
— W jadalni. Właśnie skończył się obiad. Nie… Chyba bytem już tutaj… Akurat
zakończyłem rozmowę telefoniczną.
— Telefonował pan?
— Tak, musiałem zadzwonić do agenta konserwatystów z Westeringham. To mój
okręg wyborczy. Chodziło o niezwykle pilną sprawę.
— 1 po tej rozmowie usłyszał pan krzyk?
George Lee drgnął nieznacznie.
— O tak, to było koszmarne. Krzyk przejął mnie zgrozą do szpiku kości i zakończył
się czymś, co przypominało zdławiony charkot.
Wyjął chustkę i otarł nią spocone czoło.
— Cóż za okropność — wymamrotał.
— A potem pobiegł pan na górę?
— Tak.
— Czy zauważył pan swoich braci, Alfreda i Harry’ego?
— Nie. Sądzę, że musieli się tam znaleźć przede mną.
— Kiedy po raz ostatni widział pan ojca?
— Po południu. Wszyscy byliśmy u niego.
— Później już go pan nie zobaczył?
— Nie.
Po chwili komisarz spytał:
— Czy wiedział pan, że ojciec przechowywał nie oszlifowane diamenty wielkiej
wartości w swoim sypialnianym sejfie?
George Lee przytaknął.
— Co za nieostrożność z jego strony — rzekł sentencjonalnie. — Zawsze mu
powtarzałem, że… A może właśnie dla nich go zamordowano… To znaczy, że…
Pułkownik Johnson przerwał mu.
— Czy wie pan, że te kamienie zniknęły?
Masywna szczęka George’a opadła w dół, wypukłe oczy znieruchomiały.
— A więc dlatego został zabity! Komisarz odparł z wolna:
— Gdy się zorientował, że go okradziono, wezwał policję; zrobił to na kilka godzin
przed śmiercią.
— W takim razie… nic już nie rozumiem. Ja…
Herkules Poirot rzekł cichutko:
— I my również…
X
Harry wkroczył do pokoju z miną zdobywcy. Poirot mierzył go przez chwilę
spojrzeniem, marszcząc czoło. Zdawało mu się, że już gdzieś widział tego człowieka.
Dostrzegł wyraziste rysy: wydatny nos, arogancki profil, ciężki zarys szczęki. Chociaż
Harry był wyższy od ojca, człowieka zaledwie średniego wzrostu, podobieństwo
obydwu mężczyzn rzucało się w oczy.
Poirot zauważył jeszcze coś innego. Pomimo nonszalanckiej pozy Harry zdradzał
nerwowość, którą na próżno starał się zamaskować; jego niepokój dał się łatwo
dostrzec.
— Czego panowie ode mnie oczekują?
— Bylibyśmy zobowiązani, gdyby zechciał pan rzucić nieco światła na niektóre
zdarzenia dzisiejszego wieczoru — odrzekł pułkownik.
— Ależ ja niczego nie wiem — rzucił Harry Lee. — Wszystko jest straszliwe i
nieoczekiwane…
— Zdaje się, że właśnie wrócił pan z zagranicy? — spytał Poirot.
Harry obrócił się ku niemu.
— Tak. Wylądowałem w Anglii tydzień temu.
— Czy długo pan był nieobecny?
Harry uniósł podbródek i roześmiał się.
— Można ze mną mówić całkiem szczerze. Prędzej czy później i tak ktoś wszystko
wygada. Jestem marnotrawnym synem, panowie! Prawie dwadzieścia lat noga moja
nie postała w tym domu.
— A jednak pan wrócił. Czy mógłbym spytać, dlaczego? — rzekł Poirot.
Harry odparł z rozbrajającą szczerością:
— Zawsze ta sama, stara przypowieść. Znudziło mi się jadać paskudztwa ze
świńskiego koryta (paskudztwa, które wieprze jadły albo i nie jadły, już dobrze nie
pamiętam).
Doszedłem do wniosku, że tłusty cielec stanowiłby miłą odmianę. Dostałem list od
ojca, w którym zapraszał mnie do powrotu. Posłuchałem go… i przybyłem. To
wszystko.
— Przybył pan na krótko… czy na dłużej? — padło pytanie Poirota.
— Wróciłem na stałe — odrzekł Harry.
— Czy ojciec sobie tego życzył?
— Staruszek rozpływał się wprost z radości. — Harry roześmiał się znowu, a w
kącikach jego oczu zarysowały się sympatyczne zmarszczki. — Strasznie się tu
biedak wynudził z Alfredem! Alfred, muszę mu przyznać, to zacny chłop, ale nudny
jak lukrecja. Ojciec za młodu umiał sobie nieźle hulać; dlatego stęsknił się za moim
towarzystwem.
— Czy brat i szwagierka miło przyjęli pana powrót?
Poirot zadał swe pytanie unosząc lekko brwi.
— Alfred? Pienił się ze złości! Nie wiem, co myślała Lidia. Pewnie zamartwiała się
ze względu na niego. Lubię ją, to urocza niewiasta. O, z nią łatwo bym doszedł do
porozumienia, ale nie z Alfredem. — Harry znów się roześmiał. — Zawsze, był o
mnie wściekle zazdrosny. Całe życie był zacnym, obowiązkowym synalkiem–
domatorem. I co mu z tego przyszło? Jak każdy poczciwiec dostał kopniaka w zadek i
tyle! Wierzcie mi, panowie, cnota nigdy nie popłaca. — Powiódł wzrokiem po ich
twarzach. — Mam nadzieję, że nie szokuje was moja szczerość. W końcu jesteście tu
po to, żeby dochodzić prawdy. Prędzej czy później wyciągniecie na światło dzienne
wszystkie brudy rodzinne. Wolę zrobić to sam. Śmierć ojca nie zanadto mnie obeszła:
nie widziałem przecież staruszka od młodości. Ale był jednak moim ojcem, a ktoś go
zamordował. Z całego serca pragnę, by został pomszczony! — Mierzył ich wzrokiem,
gładząc dłonią podbródek. — Nasza rodzina zawsze była mściwa. Żaden Lee łatwo
nie przebacza. Żądam z całą mocą, aby mordercę mego ojca złapano i powieszono.
— Może pan na nas liczyć — odezwał się Sugden.
— Jeśli nie zdołacie złapać winowajcy, ja się tym zajmę — odparł Harry.
Komisarz przerwał mu cierpko:
— Czy domyśla się pan, kto może być mordercą?
— Nie… — rzekł z namysłem Harry. — Nie mam najmniejszego pojęcia. To był
dla mnie prawdziwy wstrząs. Im dłużej się głowię, tym większej nabieram pewności,
że nie mógł tego dokonać nikt z zewnątrz…
— No właśnie! — rzekł Sugden, przytakując ruchem głowy.
— A jeśli tak — ciągnął Harry Lee — to musiał go zabić któryś z domowników.
Ale któż, u diabła, by to zrobił?! Służba jest poza podejrzeniami. Tressilian pracuje tu
od niepamiętnych czasów. Lokaj, ten półgłówek?… Z pewnością nie! Harbury to
wprawdzie osobliwy ptaszek, ale Tressilian powiedział mi, że wybrał się wtedy do
kina. Stephen Farr? Możemy go sobie darować. Po cóż, u diaska, miałby przyjeżdżać
aż z Afryki Południowej, żeby mordować obcego sobie człowieka? A reszta… to
przecież rodzina. Czemu miałby to uczynić ktokolwiek z nas? Dam sobie głowę uciąć,
że nikt nie miał powodu. Alfred uwielbiał ojca. George to ostatni tchórz. Dawid? Z
Dawida zawsze był fantasta. Zresztą zemdlałby na widok zakrwawionego palca! A
kobiety? Żadna nie potrafi z zimną krwią poderżnąć gardła mężczyźnie. Kto go zatem
zabił? Zjem diabła z rogami, jeśli odgadnę! Co za historia!
Komisarz Johnson z czysto zawodowego nawyku odchrząknął i zabrał głos:
— Kiedy widział pan ojca tego wieczoru po raz ostatni?
— Po herbacie. Właśnie się poprztykaliśmy z Alfredem, tym uniżonym, oddanym
sługą! Staruszek nudził się w samotności, a że bawiły go sprzeczki, lubił wsadzać kij
w mrowisko. Pewnie właśnie z tego powodu trzymał mój powrót w sekrecie. Cieszył
się z góry na myśl o ich popłochu. Dlatego też oznajmił, że chce zmienić testament.
Poirot poruszył się nieznacznie i mruknął:
— A zatem pański ojciec wspomniał o testamencie?
— Owszem, i to wobec wszystkich, a potem śledził, jak przyjmujemy nowinę.
Zadzwonił po notariusza, żeby po świętach przyjechał zobaczyć się z nim w tej
sprawie.
— Co zamierzał zmienić w swojej ostatniej woli? — zapytał Poirot.
Harry Lee roześmiał się serdecznie.
— Niczego nam nie zdradził! Co za chytra sztuka! Coś mi się zdaje, że zmieniłby ją
na korzyść waszego pokornego sługi, panowie! Na pewno w poprzednim testamencie
wykluczył mnie z grona spadkobierców, a teraz, jak sądzę, chciał mi to wynagrodzić.
Niezły prztyczek dla pozostałych. No i pewnie chciał coś zostawić Pilar… Szybko
przywiązał się do małej. Sądzę, że dostałby się jej niezły kąsek. Nie widzieliście
jeszcze Pilar? To moja hiszpańska siostrzenica, prześliczne stworzenie. Ma w sobie
cały żar Południa, ale i jego okrucieństwo. Szkoda, że jestem jej wujem…
— Mówi pan, że pański ojciec się do niej przywiązał?
Harry przytaknął.
— Umiała go owinąć dokoła paluszka. Stale z nim przesiadywała. Dobrze
wiedziała, czego chce. No cóż, staruszek nie żyje. Nie zmieni już testamentu na
korzyść Pilar czy też mnie. Co za pech!
Zmarszczył brwi i urwał, po czym znów zaczął mówić, ale całkiem innym tonem:
— Odbiegłem od tematu. Pytał pan, kiedy ostatni raz widziałem ojca? Jak już
powiedziałem, po herbacie, gdzieś koło szóstej. Staruszek był w niezłym humorze,
tylko trochę znużony. Zostawiłem go z Harburym. I już go więcej nie zobaczyłem.
— Gdzie pan był w chwili jego śmierci?
— W jadalni, z Alfredem. Przyznaję, w niezbyt harmonijnym nastroju. Właśnie
sprzeczaliśmy się zawzięcie, gdy posłyszeliśmy harmider na górze. Jakby dziesięciu
chłopa brało się tam za łby. A potem biedny stary ojciec zakwilił przeraźliwie,
całkiem jak zarzynane prosię. Alfred .znieruchomiał. Siedział jak sparaliżowany, z
półotwartymi ustami. Musiałem dać mu szturchańca i razem pobiegliśmy na górę.
Drzwi trzeba było wyważyć, co przyszło nam z trudem. Nie mogę pojąć, kto, u diabła,
zdołał je zamknąć. W środku nie było nikogo prócz ojca, a dałbym głowę, że nie
sposób umknąć stamtąd oknem.
— Drzwi zamknięto z zewnątrz — zauważył inspektor Sugden.
— Co takiego? — Harry wytrzeszczył oczy. — Ależ przysiągłbym, że klucz tkwił w
zamku od środka!
— A więc zauważył pan to? — mruknął Poirot. Harry
Lee rzekł ostro:
— Mnie nic nie umknie. Jestem spostrzegawczy. — Spojrzał pytająco na rozmówcę.
— Czy chcecie wiedzieć coś więcej?
Johnson zaprzeczył.
— Dziękuję, nie teraz. Może poprosić pan tutaj kolejną osobę?
— Proszę bardzo.
Harry podszedł do drzwi i zamknął je, nie oglądając się za siebie.
Trzej mężczyźni wymienili znaczące spojrzenia.
— Co pan o nim sądzi, Sugden? — spytał komisarz. Inspektor z powątpiewaniem
pokręcił głową.
— On się czegoś boi. Ale czego?
XI
Magdalena Lee zrobiła efektowną pauzę, zatrzymując się na chwilę w progu. Długą,
wysmukłą dłonią przygładziła lśniące, platynowe włosy. Welwetowa suknia w
odcieniu żywej zieleni listowia leżała jak ulał na jej pięknej sylwetce. Magdalena
wyglądała na osobę bardzo młodą i nieco zalęknioną.
Trzej mężczyźni przez chwilę patrzyli na nią w milczeniu. W oczach Johnsona
malował się szczery podziw. Inspektor Sugden zdradzał jedynie lekkie
zniecierpliwienie człowieka, który chciałby tylko wykonać swój obowiązek. Wzrok
Poirota wyrażał natomiast, co Magdalena zaraz spostrzegła, głębokie uznanie. Nie
dotyczyło ono wszakże jej urody; Poirot podziwiał wyłącznie użytek, jaki potrafiła z
niej zrobić. Nie mogła wiedzieć, że mówił sobie w duchu: „Śliczna dziewczyna, ale
co za bezwzględne spojrzenie…”
Pułkownik Johnson rozmyślał: „Piekielnie przystojna mała. George Lee napyta
sobie kłopotu, jeśli się nie będzie pilnował. Ta dziewczyna każdemu może zawrócić
w głowie”.
Inspektorowi przemknęło przez głowę: „Co za bezmyślna lala. Na pewno obchodzą
ją tylko szmatki. Obyż jej przesłuchanie trwało jak najkrócej”.
— Proszę usiąść. Przepraszam, czy pani jest…
— Żoną George’a Lee? Tak.
Usiadła na wskazanym jej krześle i podziękowała z ciepłym uśmiechem, który
zdawał się mówić: „W gruncie rzeczy policjanci to tylko mężczyźni… A więc może
nie są tacy znów straszni”.
Do Poirota uśmiechnęła się szczególnie serdecznie. Wiadomo, cudzoziemcy zawsze
darzą atencją urok niewieści. Inspektorem nie przejęła się zanadto.
Splatając ręce w wymownym geście, który miał wyrażać rozpacz, wyszeptała:
— Och, co za potworność! Jakże się przeraziłam!
— Oczywiście, pani Lee — odezwał się pułkownik głosem pełnym wprawdzie
współczucia, lecz mimo to dość pospiesznie. — Tak, tak, wiemy, musiał to być wielki
wstrząs, ale wszystko już za panią. Chcielibyśmy tylko usłyszeć z pani własnych ust,
co wydarzyło się tego wieczoru.
— Przecież ja nic nie wiem! — krzyknęła. — Przysięgam, nie wiem!
Komisarz spoglądał na nią przez chwilę przymrużonymi oczami, aż wreszcie rzekł
łagodnie:
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Przyjechaliśmy wczoraj. George prawie mnie zmusił. Strasznie nalegał, żebym
razem z nim przybyła na święta. Lepiej byłoby zostać w domu. Za nic w świecie nie
chciałabym przeżyć po raz drugi czegoś podobnego!
— Och, rozumiem… Musiało to być dla pani ciężkie przeżycie.
— Ja właściwie słabo znam rodzinę męża. Teścia widziałam tylko raz czy dwa…
Na naszym ślubie, no i jeden raz później. Oczywiście, Alfreda i Lidię widywałam
częściej, ale w gruncie rzeczy to dla mnie obcy ludzie.
Znów przybrała pozę małej, przestraszonej dziewczynki. Poirot ponownie to
dostrzegł i ponownie pomyślał: „Ta mała świetnie potrafi grać komedię”.
— Tak, tak — rzekł pułkownik. — Teraz proszę mi— tylko powiedzieć, kiedy
widziała pani teścia ostatni raz… żywego?
— Ach, o to panu chodzi! Po południu. Ale to były bardzo niemiłe chwile…
— Niemiłe? Z jakiego powodu?
— Oni byli wściekli!
— Kto taki?
— Och, wszyscy… Nie… Nie sądzę, żeby się to odnosiło do George’a. Jemu ojciec
nic nie powiedział. Tylko innym.
— Co się właściwie stało?
— To było tak… Przyszliśmy tam… Wezwał nas wszystkich… Sam rozmawiał
przez telefon z notariuszem. Chodziło mu o testament. A potem zaczął besztać
Alfreda za to, że miał ponurą minę. Myślę, że przez powrót Harry’ego. Alfred był z
tego, jak mi się zdaje, mocno niezadowolony. Harry musiał kiedyś zrobić coś bardzo
złego… A potem teść wspomniał o swojej żonie… Ona już od dawna nie żyje… Że
miała kurzy móżdżek czy coś w tym rodzaju, a wtedy Dawid zerwał się na równe nogi
i wyglądał, jakby chciał go zabić… Och! — urwała gwałtownie, a oczy zaokrągliły się
jej z przerażenia. — Ja nie miałam tego na myśli… Wcale nie chciałam tak
powiedzieć!
Pułkownik Johnson próbował dodać jej odwagi.
— Doskonale panią rozumiem; tak się pani tylko wyrwało.
— Hilda, żona Dawida, próbowała go uspokoić i… i myślę, że to wszystko. Pan Lee
zawołał, że nie chce więcej nikogo widzieć, więc poszliśmy sobie wszyscy.
— I już go pani nie widziała?
— Nie. Aż do chwili, gdy…
Zadrżała od stóp do głowy.
— Dobrze, dobrze — rzekł pułkownik. — A gdzie pani była w momencie zbrodni?
— Zaraz… Niech pomyślę… Chyba w gabinecie.
— Na pewno?
Magdalena zamrugała oczami i spuściła powieki.
— Oczywiście! Ależ ze mnie idiotka… Przecież poszłam zadzwonić. Wszystko mi
się teraz plącze…
— A zatem telefonowała pani. Czy z tego pokoju?
— Tak. To jedyny aparat prócz tego na górze, w pokoju teścia.
— Czy był z panią ktoś jeszcze? — zapytał inspektor. Magdalena otworzyła szeroko
oczy.
— Ależ nie. Byłam zupełnie sama.
— Jak długo?
— No… dobrą chwilę. Dzisiejszego wieczoru trudno o połączenie.
— Czy to była zamiejscowa?
— Tak… Z Westeringham.
— Co potem?
— Potem… rozległ się ten okropny wrzask… Wszyscy pobiegli na górę… a drzwi
były zamknięte na klucz i musiano je wyłamać. Och, prawdziwy koszmar! Do końca
życia nie zdołam zapomnieć…
— Jasne, jasne. — Komisarz współczuł jej niejako mechanicznie. Spytał tylko: —
Czy pani wiadomo, że teść przechowywał w sejfie diamenty znacznej wartości?
— Nie, doprawdy? Diamenty…? — Wyglądała na szczerze zaskoczoną. —
Prawdziwe diamenty?
Herkules Poirot objaśnił:
— Diamenty wartości dziesięciu tysięcy funtów.
— Ooch!
Jej krzyk był istną kwintesencją kobiecej chciwości.
— W porządku — rzekł pułkownik. — Myślę, że to już wszystko. Nie będziemy
pani dłużej niepokoić.
— O, dziękuję — odparła wstając.
Posłała Johnsonowi i Poirotowi uśmiech wdzięczności godny małej dziewczynki i
wyszła wyprostowana, z uniesioną wysoko głową.
— Może pani poprosi tu swoją bratową, Hildę Lee? — powiedział pułkownik.
Zamknął za nią drzwi i rzekł, wracając do biurka:
— Co sądzicie? Robimy postępy, prawda? Pamiętacie, że George Lee miał podobno
telefonować, kiedy usłyszał krzyk? I jego żona tak samo! Mamy więc sprzeczność. Co
pan o tym myśli, Sugden?
Inspektor odparł, ważąc dokładnie każde słowo:
— Nie chciałbym uwłaczać tej damie, ale zdaje mi się, że zdolna byłaby raczej
ogołocić mężczyznę ze wszystkiego, niż podrzynać mu gardło. To nie jej metody.
— Nigdy nie wiadomo, mon vieux… — szepnął Poirot.
Komisarz spojrzał na niego zaintrygowany.
— A jakie jest pana zdanie, Poirot?
Herkules Poirot nachylił się do przodu, ustawił prosto bibularz leżący przed nim na
biurku i strzepnął ledwo widoczny pyłek z lampy, po czym odrzekł:
— Zdaje mi się, że z każdą chwilą lepiej poznajemy charakter nieboszczyka. Rzecz
w tym, że sednem sprawy jest zawsze… charakter ofiary.
Inspektor Sugden był również zaintrygowany.
— Nie bardzo pojmuję, do czego pan zmierza. Cóż to może mieć wspólnego ze
zbrodnią?
Poirot rzekł w zadumie:
— Charakter ofiary zawsze ma coś wspólnego z morderstwem. Szczere,
prostolinijne usposobienie Desdemony to bezpośredni powód jej śmierci. Kobieta
bardziej od niej podejrzliwa przejrzałaby machinacje Jagona i zdołałaby im zapobiec.
Marat dotknięty był chorobą skórną i dlatego zginął w wannie, a porywczy Merkucjo
— w pojedynku, od ciosu miecza.
Pułkownik Johnson szarpnął nerwowo wąsa.
— Do czego pan zmierza?
— Chcę panom uzmysłowić, że Simeon Lee mocą swego usposobienia rozpętał
pewne siły, które spowodowały jego zgon.
— Myśli pan, że to nie ma nic wspólnego z diamentami?
Poirot z rozbawieniem przyglądał się wyrazowi szczerego zaskoczenia na twarzy
pułkownika.
— Mon cher, to właśnie z powodu swego szczególnego charakteru Simeon Lee
trzymał w sejfie diamenty warte dziesięć tysięcy funtów! Nie każdy tak postępuje.
— Rzeczywiście, panie Poirot — rzekł Sugden, kiwając głową, z miną człowieka,
który pojął w końcu myśl rozmówcy — wielki był z niego oryginał. Trzymał w
ukryciu te kamienie, żeby się nimi bawić i wspominać przeszłość. Pewnie dlatego
wolał ich nie szlifować.
— Właśnie tak! Dokładnie tak myślałem! — przytaknął żywo Poirot. — Ma pan
przenikliwy umysł, inspektorze.
Komplement przyprawił inspektora o lekkie zażenowanie, lecz pułkownik Johnson
nie tracił czasu: — I jeszcze coś, Poirot. Czy pan zauważył, że…
— Mais oui! Wiem, co pan chce powiedzieć. Pani Magdalena powiedziała nam
więcej, niż się jej wydaje. Dzięki niej możemy sobie należycie wyobrazić, jak
przebiegało to ostatnie spotkanie rodzinne. Z rozbrajającą naiwnością uświadomiła
nam, że Alfred pokłócił się z ojcem, a Dawid wyglądał tak, „jakby chciał go
zamordować”. Sądzę, że w obydwu wypadkach mówiła prawdę. Możemy więc
odtworzyć na podstawie jej relacji, co tam właściwie zaszło. Po co Simeon Lee kazał
rodzinie zgromadzić się w swoim domu? Dlaczego nadeszli akurat wtedy, gdy mogli
usłyszeć, o czym mówił z notariuszem? Mon Dieu, to nie był przypadek, o nie! On
chciał, żeby go słyszeli. Biedny, stary człowiek, sam jeden w swoim fotelu,
pozbawiony wszelkich atrakcji, które tak lubił w młodości, wymyślił sobie rozrywkę.
Bawiło go, gdy grał na strunie chciwości właściwej ludzkiej naturze… i na ludzkich
namiętnościach. Stąd już tylko krok do zrozumienia, że wciągnął w tę grę wszystkie
swoje dzieci. O, nie pominął żadnego! Siłą rzeczy musiał dopiec George’owi Lee tak
samo jak pozostałym. Jego żona dyskretnie to przemilczała, choć i ją pewnie dosięgła
jakaś zatruta strzała. Może dowiemy się od innych, co Simeon Lee rzekł George’owi i
jego żonie…
Poirot urwał. W otwartych drzwiach stanął Dawid Lee.
XII
Dawid Lee trzymał uczucia na wodzy. Jego zachowanie zadziwiało nienaturalną
wręcz powściągliwością. Podszedł do biurka, przysunął sobie krzesło i usiadł, mierząc
pułkownika Johnsona pełnym powagi, pytającym spojrzeniem.
Światło elektryczne ześlizgnęło się po paśmie jasnych włosów nad jego czołem i
uwydatniło subtelny zarys kości policzkowych. Wyglądał zdumiewająco młodo jak na
syna zasuszonego starca, którego zwłoki spoczywały na górze.
— A więc, panowie, co mam wam powiedzieć?
— Jak się wydaje — zaczął pułkownik Johnson — w pokoju pańskiego ojca odbyło
się tego wieczoru coś w rodzaju spotkania rodzinnego.
— Istotnie, ale miało ono całkowicie nieformalny charakter. Nie była to narada
familijna czy coś w tym rodzaju.
— Co się tam wydarzyło?
Dawid Lee odparł obojętnym tonem:
— Mój ojciec nie miał najlepszego humoru. Był już wiekowym i schorowanym
człowiekiem, co go w jakiejś mierze usprawiedliwia. Sądzę, że kazał nam się zebrać u
siebie po to, by… powiedzmy… dać upust swoim uczuciom.
— Czy przypomina pan sobie, co on powiedział?
— Nie było to zbyt mądre — rzekł chłodno Dawid. — Mówił, że wszyscy razem
jesteśmy do niczego i że nie ma wśród nas nikogo godnego miana mężczyzny!
Wyrwało mu się też, że Pilar, moja hiszpańska siostrzenica, jest warta dwa razy
więcej niż każdy z nas. I jeszcze… — Urwał.
— Proszę powtórzyć słowa ojca możliwie jak najdokładniej, panie Lee — poprosił
Poirot.
Dawid ciągnął dalej z wyraźną niechęcią:
Zrobił dość grubiańską uwagę: dał nam do zrozumienia, że gdzie indziej ma, być
może, synów bardziej zasługujących na to miano, chociaż zrodzonych z nieprawego
łoża…
Gdy cytował te słowa, na jego twarzy o wysubtelnionych rysach pojawił się wyraz
niesmaku. Inspektor Sugden spojrzał na niego bacznie i zapytał:
— Czy nie powiedział czegoś, co mogło osobiście dotknąć pańskiego brata
George’a?
— Nie przypominam sobie… Ach tak, oznajmił mu przecież, że będzie musiał w
przyszłości ograniczyć swoje wydatki, gdyż zmniejszy wypłacaną mu pensję. George
bardzo się tym przejął i spurpurpwiał niczym indyk. Wybąkał niewyraźnie, że sobie
wówczas nie poradzi. Ojciec odparł zimno, że nie ma na to rady i że żona mogłaby
mu pomóc w oszczędzaniu. Był to raczej nieładny żart, bo George zawsze grał rolę
rodzinnego liczykrupy. Magdalena z kolei, jak mi się zdaje, trochę szasta groszem i
ma ekstrawaganckie gusty.
— A więc jej również sprawiło to przykrość? — zapytał Poirot
— Niewątpliwie, zwłaszcza że ojciec postąpił w dość szkaradny sposób, robiąc
aluzje do jej związku z oficerem marynarki. Chodziło oczywiście o jej ojca, ale
zabrzmiało to mocno dwuznacznie. Biedna Magdalena zaczerwieniła się po uszy, co
mnie wcale nie dziwi.
— Czy pański ojciec nie wspomniał o swej żonie… a pańskiej zmarłej matce? —
spytał Poirot.
Dawid, któremu krew napłynęła do twarzy, zadrżał i zacisnął w pięści dłonie leżące
na blacie stołu. Rzekł zdławionym głosem:
— Tak. Znieważył jej pamięć.
— A cóż powiedział? — spytał pułkownik Johnson.
— Nie pamiętam dokładnie. Zrobił, zdaje się, jakąś pogardliwą uwagę na jej temat
— odparł szorstko Dawid.
— Czy pańska matka od dawna nie żyje? — spytał Poirot.
— Umarła, gdy byłem chłopcem.
— Nie była tu chyba zbyt szczęśliwa?
Dawid zaśmiał się szyderczo.
— Ciekawe, kto mógłby czuć się szczęśliwy z takim człowiekiem jak mój ojciec.
Ona była doprawdy święta. Umarła ze zgryzoty.
— Czy ojciec bardzo bolał nad jej śmiercią? — ciągnął Poirot.
— Nie wiem. Wkrótce potem opuściłem dom — uciął Dawid. Zamilkł na chwilę,
potem jednak dodał: — Pewnie pan nie wie, że aż do mego przyjazdu na święta nie
widziałem ojca przez blisko dwadzieścia lat. Nie umiem więc niczego panu
powiedzieć o jego zwyczajach, o tym, czy miał jakichś wrogów i co się tu w ogóle
działo.
— Czy wiedział pan, że ojciec trzymał znaczną ilość cennych diamentów w
sypialnianym sejfie?
Dawid odparł obojętnie:
— Doprawdy? Wydaje mi się to bardzo nierozważne.
— Czy moglibyśmy wiedzieć, jak pan spędził dzisiejszy wieczór? — zapytał
pułkownik Johnson.
— Co robiłem? Och, wcześnie wyszedłem z jadalni. Nudziły mnie pogawędki przy
portwajnie, a poza tym wyraźnie zanosiło się na sprzeczkę między Alfredem i
Harrym. Nienawidzę kłótni, wymknąłem się więc po cichu i poszedłem do saloniku
muzycznego, by pograć na fortepianie.
— Czy ten pokój nie przylega czasem do salonu? — zapytał Poirot.
— Owszem. Grałem tam przez jakiś czas, póki… póki nie nastąpiło to straszne
wydarzenie.
— Co pan stamtąd usłyszał?
— Odległy łoskot mebli przewracanych gdzieś na górze, a potem upiorny krzyk. —
Dawid znów kurczowo zacisnął dłonie. — Istny krzyk potępieńca. Boże! To było
okropne.
— Czy był pan sam?
— Nie, byłem z Hildą, moją żoną, która przyszła tam do mnie z salonu. Razem z
innymi wbiegliśmy na schody. — Po chwili dorzucił szybko, nerwowym tonem: —
Chyba nie żąda pan ode mnie, żebym opisywał to, co… co tam ujrzałem?
— Nie ma potrzeby — odezwał się skwapliwie pułkownik. — Dziękuję panu, to
zupełnie wystarczy. Czy snuł pan może jakieś domysły, kto pragnął zabić pańskiego
ojca?
Dawid odrzekł, nie dbając o ostrożność:
— Och, całe mnóstwo osób! Nie wiem jednak, o kogo konkretnie mogłoby chodzić.
Wyszedł z gabinetu szybkim krokiem i zatrzasnął głośno drzwi za sobą.
XIII
Pułkownik Johnson ledwie zdołał odchrząknąć, gdy drzwi rozwarły się ponownie i
weszła Hilda Lee.
Herkules Poirot przyjrzał się jej z żywym zaciekawieniem. Musiał przyznać, że
bracia Lee wzięli sobie za żony nietuzinkowe kobiety. Inteligencja i gracja Lidii,
zalatujący wdziękiem kurtyzany fizyczny powab Magdaleny zrobiły na nim wrażenie.
A teraz znowu Hilda — solidna, opiekuńcza, pełna siły wewnętrznej. Zdał sobie
sprawę, że jest młodsza, niż można to było przypuszczać. Postarzała ją niegustowna
fryzura i niemodny ubiór. Brązowych włosów nie tknęła jeszcze siwizna, a z twarzy o
pełnych rysach promieniowały życzliwością orzechowe oczy. „Cóż za miła niewiasta”
— rzekł sobie w duchu.
Pułkownik Johnson odezwał się najuprzejmiejszym tonem, na jaki było go stać:
— Ta śmierć musiała być dla was wszystkich wyjątkowo ciężkim ciosem. Wedle
słów pani męża jest to wasza pierwsza wizyta w Gorston Hall?
Skinęła głową.
— Czy kiedykolwiek przedtem spotkała pani teścia?
Jej głos miał miłe brzmienie, gdy odrzekła:
— Nie. Pobraliśmy się niedługo potem, jak Dawid odszedł z domu. Nigdy więcej
nie chciał widzieć swojej rodziny. Aż dotąd nikogo z nich nie znałam.
— Jak więc doszło do tych odwiedzin?
— Mój teść napisał do Dawida. W liście uskarżał się na swój wiek i wyrażał
życzenie, by spędzić święta w otoczeniu wszystkich swoich dzieci.
— I pani mąż zgodził się przyjechać?
Hilda westchnęła.
— Obawiam się, że ja go do tego nakłoniłam. Źle oceniłam sytuację.
— Może zechciałaby pani wyrazić się nieco jaśniej, madame? — przerwał jej
Poirot. — Sądzę, że pani wyjaśnienia mogą okazać się dla nas bardzo istotne.
Odwróciła się szybko w jego stronę.
— Nigdy dotąd nie widziałam teścia. Nie wiem, co nim właściwie powodowało, gdy
nas zaprosił. Sądziłam, że starość i samotność skłoniły go do pojednania się z
dziećmi.
— A co według pani było prawdziwym motywem? Hilda po chwili namysłu
odparła:
— Bez wątpienia pragnieniem mego teścia nie była zgoda w rodzinie. Wręcz
przeciwnie, on chciał wszystkich poróżnić!
— W jaki sposób?
Hilda rzekła przyciszonym głosem:
— Bawiło go budzenie w ludziach najgorszych instynktów. Tkwiło w nim jakieś
przewrotne szelmostwo. Pragnął, aby wszyscy członkowie jego rodziny zaczęli brać
się za łby.
— Czy udało mu się dopiąć swego? — zapytał Johnson.
— O, tak — odparła — wyśmienicie!
— Usłyszeliśmy już co nieco, madame — rzekł Poirot — o scenie, która miała
miejsce dziś po południu i, jak się zdaje, była dość gwałtowna.
Hilda skinęła głową.
— Proszę ją nam opisać możliwie dokładnie.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Gdy weszliśmy, mój teść właśnie telefonował…
— Zdaje się, że do notariusza?
— Tak. Zapraszał kogoś… Pana Charltona… nie jestem pewna, czy dobrze
zapamiętałam nazwisko… by do nas przyszedł, gdyż teść pragnął sporządzić nowy
testament. Stary był już, według niego, nieaktualny.
Poirot odezwał się:
— Proszę sobie wszystko dokładnie przypomnieć i powiedzieć mi: czy według pani
teść chciał, byście słyszeli jego rozmowę, czy też stało się to przypadkowo?
— Jestem pewna, że tego chciał.
— Po to, by zasiać wśród was niepokój i zwątpienie?
— Tak.
— Może więc w istocie wcale nie pragnął zmieniać swej ostatniej woli?
— Nie, myślę, że to było szczere. Chyba naprawdę chciał spisać nowy testament, ale
czerpał złośliwą przyjemność z samego faktu, że o tym wiemy.
— Madame — rzekł Poirot — nie prowadzę oficjalnego śledztwa. Być może
angielski policjant zadałby pani zupełnie inne pytania. Jestem jednak ciekaw, jakie
według pani miały to być zmiany? Nie pytam, co pani wie. Mnie po prostu interesuje
własne pani zdanie. Na szczęście kobiety szybko potrafią je sobie wyrobić…
Hilda Lee uśmiechnęła się nieznacznie.
— Zaraz je pan pozna. Jennifer, siostra mego męża, wyszła za Hiszpana o nazwisku
Juan Estravados. Jej córka, Pilar, właśnie tu przyjechała. To prawdziwa piękność i w
dodatku jedyna wnuczka w rodzinie. Dziadek ogromnieją polubił. Sądzę, że w nowym
testamencie pragnął zapisać jej znaczną sumę. W starym nie zostawiał jej chyba zbyt
wiele.
— Czy znała pani swoją szwagierkę?
— Nie. Nigdy jej nie spotkałam. Jej hiszpański małżonek zmarł, jak się zdaje,
wkrótce po ich ślubie, w tragicznych okolicznościach. Sama Jennifer nie żyje już od
roku. Ponieważ Pilar została sierotą, pan Lee zaprosił ją, by przyjechała do Anglii i
zamieszkała razem z nim.
— Czy inni krewni przyjęli ją życzliwie? Hilda odparła ze spokojem:
— Sądzę, że wszyscy ją polubili. Miło widzieć kogoś tak w tym domu.
— A czy jej się tu podobało?
— Nie wiem — odparła po chwili. — Nasze życie mogło się wydać bezbarwne i
dziwne dziewczynie wychowanej na południu… i to jeszcze w Hiszpanii.
— W Hiszpanii dzieją się teraz niewesołe rzeczy — odrzekł pułkownik. — A więc
może nam pani opisze tę popołudniową rozmowę u teścia?
— Przepraszam za moje dygresje… — wymruczał Poirot.
Hilda Lee podjęła wątek.
— Gdy teść odłożył słuchawkę, rozejrzał się wokół, parsknął śmiechem i rzekł, że
wyglądamy bardzo smętnie. Potem oznajmił, że jest zmęczony i pragnie się wcześniej
położyć, nie chce więc, by ktokolwiek przychodził do niego wieczorem. Wolał być,
jak mówił, w dobrej formie na Święta czy coś takiego. A potem… — Zmarszczyła
czoło, usiłując sobie przypomnieć. — Powiedział, że trzeba należeć do dużej rodziny,
by należycie świętować Boże Narodzenie. Później przeszedł do kwestii pieniężnych.
Rzekł, że koszty jego utrzymania pójdą w górę, i że George z Magdaleną muszą
nauczyć się oszczędzać. Doradził jej, by sama szyła swoje suknie, co zabrzmiało
raczej szyderczo. Nie dziwię się, że ją to dotknęło. Jego żona, jak wspomniał,
świetnie radziła sobie z igłą.
— Czy tylko tyle? — spytał Poirot półgłosem.
Hilda zaczerwieniła się.
— Zrobił bardzo niemiłą uwagę dotyczącą jej inteligencji. Mój mąż był bardzo
oddany matce, więc dotknęło go to do głębi. Wtedy teść wpadł nagle w gniew i po
prostu obrzucił nas obelgami. Rozumiem, co go gnębiło…
— A co to było? — przerwał jej cichy głos Poirota. Spojrzała na niego spokojnie.
— Gnębiło go, że nie miał wnuków. Ani jednego chłopca, co przecież oznacza kres
rodziny Lee. Musiało go to nękać od dawna, aż nagle wyszło na jaw w wybuchu
złości. Nawymyślał synom od mięczaków i starych bab. Współczułam mu, bo
pojęłam, jak bardzo raniło to jego dumę. — A co potem?
— Potem wszyscy stamtąd wyszliśmy.
— Czy wtedy widziała go pani po raz ostatni?
Hilda przytaknęła milcząco.
— Gdzie pani była, gdy popełniono zbrodnię?
— Razem z mężem siedziałam w saloniku muzycznym. Grał mi na fortepianie.
— A później?
— Usłyszeliśmy nad sobą hałas przewracanych stołów i krzeseł, brzęk tłuczonej
porcelany, odgłosy jakichś straszliwych zmagań, a potem… ten straszny krzyk. I jego
przecięte gardło…
— Czy to był doprawdy straszny krzyk? — zapytał Poirot. — Czy brzmiał jak…
wrzask potępieńca?
— Znacznie gorzej!
— Co pani ma na myśli?
— Brzmiał jak krzyk istoty bez duszy, nieludzkiej, zezwierzęconej bestii…
Poirot spytał tonem pełnym powagi:
— Madame, tak go pani osądza?
Hilda machnęła ręką w geście rozterki i utkwiła wzrok w podłodze.
XIV
Pilar wślizgnęła się do pokoju czujna jak zwierzątko, które boi się pułapki. Jej oczy
biegały nerwowo na wszystkie strony. Robiła jednak wrażenie raczej osoby bardziej
nieufnej niż wystraszonej.
Pułkownik Johnson wstał i podsunął jej krzesło. Potem zaczął przesłuchanie:
— Zdaje się, że rozumie pani po angielsku, panno Estravados?
Pilar zrobiła wielkie oczy.
— Oczywiście! Moja matka była Angielką. Ja też jestem bardzo angielska.
Pułkownik Johnson uśmiechnął się lekko, patrząc kolejno na czarne lśniące włosy,
ciemne oczy i wygięte w uśmiechu czerwone usta. Bardzo angielska! Zgoła
niestosowne określenie dla Pilar Estravados.
— Pan Lee był pani dziadkiem. Sprowadził tu panią z Hiszpanii, przyjechała pani
kilka dni temu. Zgadza się?
Pilar przytaknęła.
— Tak właśnie było. Och, przydarzyło mi się mnóstwo rzeczy, nim zdołałam
wyjechać z Hiszpanii. Bomba spadła z nieba i zabiła szofera… Całą głowę miał
unurzaną we krwi. Nie umiem prowadzić auta i musiałam iść długo piechotą, a ja nie
lubię chodzić. Nigdy wiele nie chodziłam. Ach, jak mnie bolały nogi…
Pułkownik Johnson rzekł z uśmiechem:
— W końcu dotarła pani jednak na miejsce. Czy matka opowiadała pani o dziadku?
Pilar przytaknęła energicznie.
— O, tak! Mówiła, że z niego stary łajdak. Herkules Poirot również się uśmiechnął.
— A co pani sobie o nim pomyślała po przyjeździe, mademoiselle?
— Naprawdę był stary, strasznie stary. Musiał siedzieć w fotelu i całą twarz miał
pomarszczoną. Myślę, że za młodu musiał być przystojny… bardzo przystojny, tak jak
pan — rzekła do inspektora Sugdena. Oczy Pilar z naiwną satysfakcją spoczęły na
jego urodziwym obliczu, które po usłyszeniu przezeń komplementu pokryło się
ceglastym rumieńcem.
Pułkownik Johnson z trudem zdołał ukryć rozbawienie. Po raz pierwszy zdarzyło
mu się ujrzeć flegmatycznego inspektora mocno zakłopotanego.
— Szkoda tylko — ciągnęła Pilar, wzdychając z żalem — że nigdy nie był tak
wysoki jak pan.
Poirot westchnął również.
— A więc pani podobają się wysocy mężczyźni, signorina? — zapytał.
Pilar przytaknęła z entuzjazmem:
— O tak, lubię, gdy mężczyzna jest wysoki, przystojny, barczysty i bardzo, bardzo
mocny…
— Często pani widywała dziadka? — przerwał jej pułkownik.
— Ach, tak! Przychodziłam do jego pokoju, żeby tam z nim siadywać, a on mi
opowiadał, jakim był wielkim grzesznikiem… i o wszystkim, co robił w Afryce
Południowej.
— Czy powiedział pani, że trzyma w sejfie diamenty?
— Tak, i pokazał mi je. Ale one wcale nie wyglądały jak diamenty, tylko jak
kamyki! Bardzo były brzydkie… Doprawdy, bardzo brzydkie.
Inspektor Sugden zainteresował się:
— A więc pokazywał je pani?
— Tak.
— Czy nie dał pani żadnego?
Pilar zaprzeczyła.
— Nie. Myślałam, że może kiedyś to zrobi, jeśli byłabym dla niego bardzo miła i
dotrzymywałabym mu towarzystwa. Starzy panowie lubią młode dziewczęta.
— Czy pani wie, że te diamenty skradziono? — rzekł pułkownik.
Pilar wytrzeszczyła oczy.
— Skradziono?
— Owszem. Nie wie pani, kto mógłby to zrobić?
Pilar kiwnęła głową.
— O, tak — odparła. — Musiał je wziąć Harbury.
— Harbury? Mówi pani o służącym?
— Tak.
— Skąd ta pewność?
— On ma minę złodzieja. Strzela oczami tu i tam, podsłuchuje pod drzwiami i
chodzi cicho jak kot. A każdy kot to złodziej..
— Hm… — mruknął pułkownik. — Wrócimy do tego później. Jak się zdaje, dzisiaj
po południu cała rodzina zebrała się na górze u pani dziadka. Podobno padły tam
jakieś ostre słowa?
Pilar przytaknęła mu śmiejąc się.
— Tak, to było bardzo zabawne! Dziadek wszystkich pokłócił.
— Czyżby to panią cieszyło?
— Czemu nie? Lubię patrzeć, jak się ludzie kłócą, bardzo lubię. Ale tu, w Anglii,
złoszczą się inaczej niż w Hiszpanii. U nas porywają za nóż, przeklinają, strzelają. A
w Anglii nic nie robią, tylko czerwienieją na twarzy i zagryzają wargi.
— Czy pamięta pani, o czym mówiono?
Pilar wyglądała na zakłopotaną.
— Chyba niewiele. Dziadek powiedział im, że są do niczego, bo nikt z nich nie ma
dzieci. Powiedział też, że jestem lepsza od każdego z nich… Bardzo mnie lubił.
— Czy mówił o pieniądzach albo o testamencie?
— O testamencie? Nie pamiętam.
— Co się potem zdarzyło?
— Wszyscy sobie poszli prócz Hildy, tej grubej, żony Dawida. Ona jedna została.
— Doprawdy?
— Tak. Dawid wyglądał strasznie śmiesznie. Cały się trząsł i był, och… taki
blady… jakby mu się robiło niedobrze.
— A co potem?
— Potem poszłam sobie i spotkałam Stephena. Tańczyliśmy razem przy
gramofonie.
— Ma pani na myśli Stephena Farra?
— Tak. On pochodzi z Afryki Południowej. To syn kogoś, kto był wspólnikiem
dziadka. On też jest bardzo przystojny. Wysoki, opalony i ma piękne oczy.
— Gdzie państwo byliście w chwili zbrodni?
— Chce pan wiedzieć, gdzie ja wtedy byłam?
— Tak.
— Siedziałam jakiś czas w salonie z Lidią, a potem poszłam do mego pokoju, żeby
się umalować, i wróciłam do Stephena, bo chciałam dalej tańczyć. I nagle z bardzo
daleka usłyszałam krzyk. Wszyscy pobiegli na schody, ja także. Próbowano wyłamać
drzwi do pokoju dziadka. Zrobili to w końcu Harry i Stephen. Oni obydwaj są bardzo
mocni.
— A później?
— Coś nagle trzasnęło, drzwi wypadły z zawiasów, a my zobaczyliśmy, ach, coś
strasznego! Wszystko połamane i poprzewracane, a dziadek leżał w wielkiej kałuży
krwi i miał gardło podcięte, o tak… — Wykonała żywy, dramatyczny gest, wskazując
na własną szyję. — Od ucha do ucha.
Urwała, wyraźnie zafascynowana własną opowieścią.
— Czy nie zrobiło się pani słabo na widok krwi? — spytał pułkownik.
Spojrzała na niego zdumiona.
— Nie, dlaczego? Gdy kogoś zabijają, zawsze leje się krew, dużo krwi. Och… tam
jej było takie mnóstwo!
Czy ktoś coś mówił? — odezwał się Poirot.
— Dawid powiedział dziwną rzecz, coś jakby „młyny Boga”, o, właśnie —
powtórzyła przeciągle słowo po słowie — „Mły–ny bo–że”. Co to znaczy? Młyny
mielą ziarno na mąkę, prawda?
— Dziękujemy, panno Estravados. To już chyba wszystko — wpadł jej w słowo
pułkownik.
Pilar posłusznie wstała i posłała każdemu z nich krótki, miły uśmiech.
— To ja już sobie pójdę — oznajmiła.
— Młyny boże mielą powoli, ale gruntownie… — rzekł po jej wyjściu inspektor
Sugden. — I powiedział to właśnie Dawid Lee!
XV
Kolejny raz otwarły się drzwi; pułkownik Johnson spojrzał na wchodzącego i przez
chwilę sądził, że to Harry Lee. Gdy jednak mężczyzna podszedł bliżej, komisarz pojął
swój błąd: człowiekiem który stał przed nim, był Stephen Farr.
— Proszę usiąść, panie Farr — odezwał się.
Stephen usiadł. Jego chłodne, inteligentne spojrzenie spoczęło kolejno na każdym z
trzech mężczyzn.
— Chyba nie na wiele się panom przydam — rzekł. — Proszę jednak zadawać mi
wszelkie pytania, jakie uznacie za stosowne. Może na początku wyjaśnię, kim jestem.
Mój ojciec, Ebenezer Farr, ponad czterdzieści lat temu pracował wraz z Simeonem
Lee w Afryce Południowej. — Zamilkł na chwilę. — Ojciec wiele mi opowiadał o
panu Lee. Uważał, że ten człowiek miał niezwykłą osobowość. Często działali razem.
Simeon Lee wrócił potem do Anglii z wielką fortuną, a mój ojciec również się
wzbogacił. Zawsze mi przykazywał, żebym odwiedził pana Lee, jeśli kiedyś pojadę do
kraju. Pewnego razu rzekłem mu, że upłynęło już sporo czasu i pan Lee może go nie
pamiętać, lecz ojciec mnie wyśmiał. „Kiedy dwóch ludzi przeżyje wspólnie to, co
Simeon i ja, nie można tego zapomnieć”. No cóż, ojciec umarł dość dawno temu.
Tego roku po raz pierwszy przyjechałem do Anglii i w myśl jego rady postanowiłem
złożyć wizytę panu Lee. — Po chwili ciągnął dalej z nieznacznym uśmiechem: —
Czułem się nieco zażenowany, gdy tu przybyłem, ale nie miałem racji. Pan Lee
przyjął mnie bardzo serdecznie i mocno nalegał, abym spędził całe święta razem z
jego rodziną. Wolałbym się wprawdzie nie narzucać, ale on nie chciał słyszeć o
odmowie.
I dodał trochę zmieszany: — Wszyscy traktowali mnie bardzo życzliwie, a pan
Alfred i jego żona okazali się doprawdy niezwykle uprzejmi. Nie umiem wprost
wyrazić, jak bardzo przejąłm się nieszczęściem, które ich dotknęło.
— Kiedy pan tu przybył?
— Wczoraj.
— Czy widział pan dziś Simeona Lee?
— Owszem, gawędziłem z nim tego ranka. Był w doskonałym humorze, wciąż mnie
wypytywał o nowiny z mego kraju i o różnych ludzi.
— Czy wtedy widział go pan po raz ostatni?
— Tak.
— Czy mówił panu, że trzyma w sejfie cenne diamenty?
— Nie. — Farr dodał jeszcze, nim którykolwiek z jego trzech rozmówców zdołał
się odezwać: — Czy panowie sądzą, że to morderstwo rabunkowe?
— Jeszcze nie jesteśmy całkiem pewni — odparł Johnson. — Wróćmy do wydarzeń
dzisiejszego wieczoru. Czy może pan dokładnie opowiedzieć, co pan wówczas robił?
— Oczywiście. Gdy panie opuszczały jadalnię, piłem jeszcze portwajn, ale wydało
mi się, że Alfred i Harry Lee mają zamiar omawiać jakieś rodzinne sprawy i
osądziłem, że moja obecność byłaby krępująca; przeprosiłem ich więc i oddaliłem się.
— A co pan robił potem?
Stephen Farr rozsiadł się wygodnie w fotelu i potarł wskazującym palcem
podbródek. Odparł obojętnie:
— Hm… Poszedłem do dużego pokoju z parkietem… Jak sądzę, jest to coś w
rodzaju sali do tańca. Stoi tam gramofon z płytami. Słuchałem kilku z nich.
— Czy nikt się do pana nie przyłączył? — zapytał Poirot. Na ustach Stephena Farra
ukazał się ledwo dostrzegalny uśmiech.
— Mogłem chyba żywić takie nadzieje. — Roześmiał się szczerze.
— Signorina Estravados jest prześliczną osóbką — rzekł Poirot.
— To najładniejsza dziewczyna, jaką ujrzałem od czasu mego przyjazdu — odparł
Farr.
— Czy panna Estravados dotrzymywała panu towarzystwa? — spytał pułkownik.
Stephen pokręcił głową.
— Właśnie siedziałem tam zupełnie sam, kiedy usłyszałem cały ten łoskot.
Wybiegłem z hallu i rzuciłem się na górę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wspólnie z
Harrym Lee wyważyłem drzwi.
— I to wszystko?
— Obawiam się, że tak.
Herkules Poirot pochylił się do przodu i rzekł miękko:
— Myślę, monsieur, że mógłby nam pan jeszcze sporo powiedzieć.
— Co takiego? — rzucił zaskoczony Farr.
— Moglibyśmy się od pana dowiedzieć czegoś bardzo istotnego o charakterze
Simeona Lee. Wedle pańskich słów ojciec wiele o nim opowiadał. Jaki człowiek
wyłania się z tych opowieści?
Stephen Farr zastanawiał się przez chwilę.
— Myślę, że wiem, do czego pan zmierza. Mam rzec, jaki był Simeon Lee za
młodu? Cóż, jeśli mogę być szczery…
— Właśnie…
— Przede wszystkim… nie był chyba wzorem moralności. Nie popełniał może
jaskrawych występków, ale nieraz ocierał się o granicę nieuczciwości i niewiele sobie
z tego robił. Miał jednak nieodparty urok i odznaczał się niezwykłą szczodrością.
Nigdy nie odmawiał pomocy, gdy się komuś powinęła noga. Sporo pijał, ale nie na
umór, ogromnie podobał się kobietom, miał poczucie humoru. A zarazem umiał być
niezwykle mściwy, niby słoń, co nigdy nie zapomniał doznanenej krzywdy. Ojciec
opowiedział mi niejedną historię o tym, jak Simeon Lee wyczekiwał całymi latami, by
pomścić się na kimś, kto mu zaszedł za skórę.
— No, niejeden tak robi — odezwał się inspektor Sugden. — Czy nie wiadomo
panu, komu Simeon Lee spłatał niegdyś brzydkiego figla w Afryce? Nie zna pan
żadnego incydentu z przeszłości, który mógłby stać się przyczyną zbrodni popełnionej
dzisiejszego wieczoru?
Stephen Farr zaprzeczył.
— Miał oczywiście wrogów; człowiek z jego charakterem musiał ich mieć. Nie
wiem jednak o niczym konkretnym. Poza tym — rzekł, przymykając oczy — nie było
tu dziś wieczór nikogo obcego. Wypytywałem już o to Tressiliana.
— Prócz pana, monsieur Farr — odezwał się Poirot.
Stephen Farr obrócił się żywo ku niemu.
— Coś podobnego! Ja miałbym być podejrzanym, obcym przybyszem w tym
domu?! Niczego nie zdołacie wywęszyć! Simeon Lee i Ebenezer Farr nigdy się nie
pokłócili; po cóż syn Farra miałby tu przybyć, żeby pomścić ojca? O, nie —
potrząsnął głową — żaden z nich nie miał drugiemu nic do zarzucenia. Wstąpiłem
tutaj z wizytą, jak już powiedziałem, wyłącznie z czystej ciekawości. Co więcej, zdaje
mi się, że mam alibi równie dobre jak każde inne. Bez przerwy zmieniałem płyty na
gramofonie; wszyscy musieli to słyszeć. A żadna płyta nie kręci się tak długo, bym
mógł przebyć ten piekielnie długi korytarz, poderżnąć starcowi gardło, oczyścić się ze
śladów krwi i wrócić, zanim wszyscy pobiegli na górę! To po prostu absurd!
— Ależ my panu niczego nie zarzucamy! — próbował go uspokoić pułkownik
Johnson.
— Ton pana Poirota wcale mi się nie spodobał.
— Szczerze mnie to martwi — rzekł uprzejmie Poirot, uśmiechając się do niego.
Stephen Farr rzucił mu spojrzenie pełne wściekłości.
— Dziękujemy panu — wtrącił pospiesznie Johnson. — To byłoby wszystko.
Oczywiście, nie może pan opuszczać domu.
Stephen Farr przytaknął bez słowa. Potem wstał i wyszedł sprężystym krokiem.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Johnson rozpoczął:
— Oto i tajemniczy X, nasza niewiadoma. Jego zeznania wyglądają szczerze, ale
mimo to… pozostaje niewiadomą. Mógł ukraść diamenty; mógł też wślizgnąć się tutaj
pod byle pretekstem. Lepiej niech pan zdejmie odciski jego palców, Sugden, i
sprawdzi, czy nie był notowany.
— Już je mam — odrzekł inspektor z nikłym uśmieszkiem.
— Znakomicie! Nie zapomina pan o niczym. Sądzę, że rutynowe czynności śledcze
również są już za panem?
Inspektor Sugden wyliczył kolejno na palcach:
— Poleciłem sprawdzić rozmowy telefoniczne, czynności Harbury’ego — kiedy
wyszedł, kto go wtedy widział i tak dalej — a także kto kiedy wychodził i
przychodził, zwłaszcza jeśli idzie o służbę. Kazałem także zbadać stan finansów
każdego członka rodziny, porozumiałem się z prawnikiem w sprawie testamentu,
przetrząsnąłem cały dom w poszukiwaniu narzędzia zbrodni i plam krwi na ubraniach,
a także diamentów, które mogą być gdzieś ukryte.
— No, to chyba wyczerpuje nasze możliwości — rzekł pułkownik Johnson. —
Może pan coś zasugeruje, Poirot?
— Pan inspektor wspaniale zna się na rzeczy — odparł Poirot.
Sugden rzekł ponuro:
— Przeszukanie tego domu to nie była fraszka. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu
cacek i bibelotów naraz.
— O, z pewnością nie brak tu kryjówek — przytaknął Poirot.
— A więc nic pan nie proponuje, Poirot?
Komisarz zdradzał pewne rozczarowanie, jak właściciel psa, który nagle nie chce
podać łapy.
— Może panowie pozwolą mi działać po swojemu? — spytał Poirot.
— Co oznacza „po swojemu”?
— Chciałbym sobie pogawędzić z kilkoma członkami rodziny — tłumaczył Poirot.
— I to niejeden raz.
— Czy sądzi pan, że coś pominięto w śledztwie i trzeba ich przesłuchać ponownie?
— spytał zaintrygowany komisarz.
— O nie! Nie przesłuchiwać… tylko porozmawiać.
— Dlaczego? — padło pytanie Sugdena.
Herkules Poirot począł gestykulować z emfazą.
— Podczas konwersacji można sobie wyjaśnić wiele szczegółów! Jeśli ktoś będzie
wiele mówił, siłą rzeczy powie w końcu prawdę!
— A więc sądzi pan, że ktoś kłamał? Poirot westchnął ciężko.
— Mon cher, przecież wszyscy kłamią w mniejszym czy większym stopniu.
Dokonam pożytecznej rzeczy: oddzielę niewinne kłamstewka od kłamstw istotnych.
— Nie do wiary! — krzyknął pułkownik. — Mamy do czynienia z wyjątkowo
okrutnym, brutalnym mordem, a kimże są podejrzani? Alfred Lee i jego żona to para
miłych, dobrze ułożonych, spokojnych ludzi. George Lee jest posłem do parlamentu i
człowiekiem ogólnie szanowanym. Jego żona to po prostu typ nowoczesnej kobietki.
Dawid Lee wydaje się człowiekiem bardzo łagodnym, a według słów Hardego nie
zniósłby nawet widoku krwi. Jego żona jest miłą, rozumną kobietą, choć nieco
pospolitą. Pozostaje hiszpańska siostrzenica i przybysz z Afryki Południowej.
Hiszpańskie piękności miewają porywczy temperament, ale nie sądzę, by to czarujące
stworzenie z zimną krwią poderżnęło starcowi gardło, a z tego co wiemy, można
sądzić, że miała raczej wszelkie powody, by go utrzymać przy życiu… Przynajmniej
póki nie złożył swego podpisu pod nowym testamentem. Stephen Farr? Owszem, miał
sposobność. Mógł tu przecież przybyć jako zawodowy złodziej, tylko dla diamentów.
Gdy starszy pan spostrzegł stratę, Farr podciął mu gardło, by go uciszyć na zawsze.
No tak, to możliwe; alibi w postaci gramofonu nie jest zbyt wiarygodne. Poirot
pokiwał głową.
— Drogi przyjacielu! Niechże pan porówna posturę Farra i starego Simeona. Gdyby
Farr naprawdę chciał go zabić, zrobiłby to w parę sekund. Simeon Lee nie zdołałby
podjąć żadnej obrony. Nie sposób sądzić, że kruchy staruszek i ten wspaniały okaz
mężczyzny w ferworze walki poprzewracali stoły i potłukli porcelanę. To nie do
przyjęcia!
Oczy pułkownika zwęziły się.
— Czy chce pan powiedzieć — zaczął — że Simeona Lee zabił słaby mężczyzna?
— Albo kobieta — rzekł inspektor Sugden.
XVI
Komisarz Johnson zerknął na zegarek.
— Nie mam tu już nic to roboty. Doskonale pan sobie radzi, Sugden. Och nie,
jeszcze jedna drobnostka… Powinniśmy wezwać kamerdynera. Prawda, że już go pan
przesłuchiwał, ale wiemy teraz trochę więcej niż przedtem i dobrze byłoby, gdyby
mógł potwierdzić alibi innych osób.
Tressilian wszedł, powłócząc nogami. Komisarz wskazał mu krzesło.
— Serdecznie dziękuję, proszę pana, chętnie skorzystam. Doprawdy, strasznie
jestem zmęczony… strasznie zmęczony. Moje nogi, sir, i głowa…
— Musiał to być dla pana wielki wstrząs — zauważył cichym głosem Poirot.
Stary sługa wzdrygnął się.
— Coś okropnego! I to w domu, gdzie zawsze panował ład i spokój!
— Spokój i porządek, owszem… — podchwycił Poirot — ale chyba nie szczęście?
— Nie. Tego bym nie powiedział, proszę pana.
— A czy dawniej, gdy żyła tu cała rodzina, ten dom był przybytkiem szczęścia?
Tressilian odparł po chwili:
— Może nie wszyscy byli ze sobą serdecznie zżyci, proszę pana.
— Pani Lee była, jak się zdaje, wątłego zdrowia?
— Tak, proszę pana, wiecznie słabowała.
— Czy dzieci ją kochały?
— Pan Dawid był jej ogromnie oddany, bardziej jak córka niż jak syn. A po jej
śmierci odszedł z domu. Nie chciał tu dłużej żyć.
— A pan Harry? Jaki był pan Harry?
— O, mocno hulał za młodu, ale miał złote serce. Och, panie Poirot, strasznie się
przejąłem, kiedy po raz drugi usłyszałem dzwonek i poszedłem otworzyć, a w progu
stał jakiś obcy… i nagle usłyszałem głos panicza Harry’ego: „Ależ to stary Tressilian!
Wciąż u nas na służbie, co?” Taki sam jak zawsze…
— Rozumiem, że to pana poruszyło — przytaknął mu życzliwie Poirot.
Lekki rumieniec pokrył policzki Tressiliana.
— Czasami można by sądzić, że przeszłość nie przemija… Zdaje się, że grali kiedyś
w Londynie sztukę o tym… albo o czymś podobnym… O, to najprawdziwsza prawda,
proszę pana! Jakby człowieka ogarniało przemożne uczucie, że coś już się zdarzyło.
Tak właśnie było ze mną, kiedy po dzwonku poszedłem otworzyć i zdawało mi się, że
widzę panicza Harry’ego… Ale to był pan Farr… czy ktoś inny… Powiedziałem
wtedy sam do siebie: „Przecież to już raz nastąpiło!”
— Bardzo ciekawe, bardzo ciekawe! — rzekł Poirot. Tressilian posłał mu
spojrzenie pełne wdzięczności. Zniecierpliwiony Johnson odchrząknął i włączył się
do konwersacji:
— Chciałbym sprawdzić, czy zgadza się czas w zeznaniach różnych osób. Kiedy na
górze rozległ się hałas, to w jadalni, jak się wydaje, pozostali tylko panowie Alfred i
Harry Lee?
— Nie potrafię stwierdzić na pewno, sir. Wszyscy panowie siedzieli tam jeszcze,
kiedy zaniosłem im kawę, ale to było dobry kwadrans wcześniej.
— George Lee poszedł zatelefonować. Czy może pan potwierdzić jego słowa?
— Myślę, sir, że naprawdę ktoś telefonował. Kiedy się podnosi słuchawkę i
wykręca numer, u mnie w stołowym odzywa się słabe brzęczenie. Przypominam
sobie, że coś podobnego słyszałem, ale nie zwróciłem na to uwagi.
— Czy potrafi pan dokładnie określić, kiedy to było?
— Nie, sir. Usłyszałem brzęczyk po tym, jak zaniosłem panom kawę. To wszystko,
co mogę powiedzieć.
— Gdzie znajdowały się wtedy panie?
— Pani Lidia była w salonie, kiedy zaniosłem tam tacę z kawą; w minutę czy dwie
potem usłyszałem krzyk.
— Co ona robiła? — zapytał Poirot.
— Stała przy bocznym oknie. Uchyliła nieznacznie zasłony i patrzyła przez szybę.
— Czy innych pań nie było w pokoju?
— Nie, proszę pana.
— Czy wie pan, gdzie się znajdowały?
— Nie umiem powiedzieć.
— A gdzie wtedy byli inni?
— Pan Dawid grał w saloniku muzycznym, tuż przy salonie.
— Słyszał go pan?
— Tak, sir. — Kamerdyner znowu zadrżał. — O, to było jak znak boży, tak sobie
potem pomyślałem. On grał marsza żałobnego. Pamiętam, że już wtedy przeszedł
mnie dreszcz…
— W istocie, to dziwne — przytaknął mu Poirot.
— A teraz przejdźmy do osoby Harbury’ego — rzekł komisarz. — Czy mógłby pan
zeznać pod przysięgą, że opuścił on dom punkt o ósmej?
— O tak, proszę pana. Zaraz po przyjściu pana Sugdena. Dobrze to zapamiętałem,
bo Harbury zbił filiżankę.
— Harbury stłukł filiżankę…? — spytał Poirot.
— Tak, proszę pana, i to ze starego serwisu marki Worcester. Jedenaście lat je
myłem i aż do dziś żadnej nie stłukłem!
— Co właściwie Harbury robił z filiżankami?
— Och, proszę pana, wcale się nimi nie musiał zajmować. Po co je w ogóle brał do
ręki? Właśnie przyglądał się jednej z nich, jakby ją podziwiał, kiedy rzekłem, że
przyszedł pan Sugden, a on zaraz ją upuścił!
— Czy rzekł pan „Sugden, czy też „policja”? — zapytał Poirot.
— Owszem, teraz sobie przypominam — odrzekł nieco zaskoczony Tressilian — że
powiedziałem: „Przyszedł inspektor policji”.
— I Harbury upuścił filiżankę?
— Owszem… To daje do myślenia — rzekł komisarz. — Czy Harbury pytał pana,
po co przyszedł inspektor?
— Tak, sir, pytał, czego on tu szuka. Powiedziałem, że prowadzi kwestę na
sierociniec policyjny i że poszedł na górę do pana Lee.
— Czy to go uspokoiło?
— A wie pan, że naprawdę tak było! Zaczął mówić, że z pana Lee zacny staruszek i
że ma hojną rękę — doprawdy, co za niestosowna poufałość! — a potem wyszedł.
— Którędy?
— Kuchennym wejściem.
Sugden wtrącił się do rozmowy.
— W porządku, panie komisarzu. Rzeczywiście tak było. Kucharka i podkuchenna
widziały, jak wychodził tylnymi drzwiami.
— Niech pan uważnie słucha, Tressilian. Czy Harbury mógł wrócić do domu nie
zauważony?
Stary sługa potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Nie dałby rady. Wszystkie drzwi są zamknięte od wewnątrz.
— Przypuśćmy, że miał klucz.
— Drzwi są nie tylko zamknięte na klucz, ale i zaryglowane.
— Jakże więc dostanie się do środka?
— Ma klucz od tylnego wejścia. Cała służba tamtędy chadza.
— A więc i on może tą drogą wrócić.
— Musiałby wpierw przejść przez kuchnię, proszę pana, a w niej zawsze ktoś jest,
nawet po wpół do dziesiątej czy za kwadrans dziesiąta.
— To rozstrzyga sprawę — rzekł pułkownik. — Dziękuję panu, Tressilian.
Starzec wstał, skłonił się obecnym i wyszedł, powrócił jednak w minutę czy dwie
później.
— Właśnie przyszedł Harbury, sir. Czy chce go pan zobaczyć?
— Tak, proszę go tu zaraz przysłać.
XVII
Sydney Harbury nie odznaczał się miłą fizjonomią. Wszedł do pokoju, pocierając
nerwowo jedną dłoń o drugą i stał, rzucając szybkie, ukradkowe spojrzenia na
każdego z obecnych.
— Czy pan jest Sydneyem Harburym?
— Tak, sir.
— Był pan osobistym służącym zmarłego?
— Tak. Jakie to straszne, prawda? — w jego głosie zadźwięczało służalcze
ugrzecznienie. — O mało mnie nie zwaliło z nóg, kiedy Gladys mi powiedziała…
Biedny stary pan!
Johnson przerwał mu.
— Proszę tylko odpowiadać na moje pytania.
— Tak, proszę pana, oczywiście…
— O której opuścił pan dom wieczorem i gdzie pan dotąd był?
— Wyszedłem dokładnie o ósmej, sir. Wybrałem się do kina; to ledwie pięć minut
drogi stąd. Idzie tam właśnie „Miłość w dawnej Sewilli”.
— Czy ktoś pana widział?
— Młoda dama, która siedzi w kasie. Ona mnie zna; bileterka również. A poza
tym… byłem w towarzystwie pewnej pani. Umówiłem się z nią pod kinem.
— Ach tak? Jak się nazywa?
— Doris Buckle, proszę pana. Pracuje w Zjednoczeniu Mleczarskim, na Markham
Road 23.
— Dobrze. Sprawdzimy to. Wrócił pan później do domu?
— Najpierw odprowadziłem moją dziewczynę. Wróciłem zaraz potem. Chyba
jestem w porządku, proszę pana? Nie mam nic wspólnego z tą zbrodnią. Ja…
— Nikt pana o nią nie oskarża — rzekł uprzejmie pułkownik.
— Nie, oczywiście, że nie. Ale to nic przyjemnego, kiedy zabiją kogoś akurat w
domu, gdzie się służy.
— Rzecz jasna. Jak długo był pan na służbie u Simeona Lee?
— Prawie od roku.
— Lubił pan swoje miejsce?
— Tak, sir. Byłem bardzo kontent. Dobrze mi płacono. Pan Lee bywał czasami
trochę kłopotliwy, ale ja przywykłem do obsługiwania chorych.
— Służył pan już u kogoś cierpiącego?
— O tak, sir. U majora Westa i u wielmożnego Jaspera Fincha…
— Wyjaśni pan to później dokładnie inspektorowi Sugdenowi — rzekł pułkownik.
— Ja chciałbym tylko wiedzieć, kiedy dziś wieczór widział pan Simeona Lee po raz
ostatni.
— Koło wpół do ósmej. Codziennie o siódmej przynosiłem mu lekką kolację, a
potem słałem łóżko. Później siadywał jeszcze w szlafroku przed kominkiem, póki nie
poczuł się senny.
— Kiedy to zwykle następowało?
— Różnie bywało, proszę pana. Czasem kładł się wcześnie, koło ósmej, zwłaszcza
gdy był znużony. Czasami znów wolał siedzieć w fotelu aż do jedenastej.
— Co robił, gdy miał zamiar się położyć?
— Zazwyczaj dzwonił na mnie.
— A pan przychodził i pomagał mu?
— Tak.
— Ale dziś miał pan wychodne. Czy zawsze przypadało w piątki?
— Tak, każdego piątku.
— Co się wtedy działo, gdy pan Lee chciał pójść do łóżka?
— Sięgał po dzwonek. Zjawiał się wtedy u niego Tressilian albo Walter.
— Mógł się sam poruszać, czy też nie miał władzy w nogach?
— Potrafił chodzić, ale z trudem. Zdaje się, że był artretykiem i dokuczał mu
reumatyzm. Raz czuł się lepiej, raz gorzej.
— Czy nigdy nie wychodził do innego pokoju?
— Nie, proszę pana. Wolał ciągle być w swojej sypialni. Pan Lee nie wymagał za
wiele. Jego pokój miał być jasny i dobrze przewietrzony, to wszystko.
— Mówił pan, że zawsze jadał kolację o siódmej?
— Tak. Potem zabierałem tacę i stawiałem na biurku butelkę wiśniówki wraz z
dwoma kieliszkami.
— Po co?
— Pan Lee życzył sobie tego.
— Czy zawsze żądał wiśniówki?
— Nie, od czasu do czasu. Nikt z rodziny nie mógł wchodzić do niego wieczorem,
chyba że sam kogoś poprosił do siebie. Czasem wolał siedzieć samotnie, kiedy indziej
posyłał po pana Alfreda, jego żonę albo po obydwoje razem, żeby przyszli do niego
po obiedzie.
— Ale dzisiaj tego nie zrobił? To znaczy nie posłał przez pana wiadomości do
nikogo z rodziny, że chce go widzieć?
— W każdym razie mnie nie wydawał takich dyspozycji.
— Nie oczekiwał zatem nikogo z bliskich?
— Mógł ich zaprosić osobiście, proszę pana.
— Ach, oczywiście. Harbury ciągnął dalej:
— Sprawdziłem, czy wszystko w porządku, życzyłem panu Lee dobrej nocy i
wyszedłem.
— Poprawił pan przed wyjściem ogień w kominku?
Harbury zawahał się z odpowiedzią.
— Nie musiałem. Kominek dobrze ciągnął.
— Czy pan Lee mógł zrobić to sam?
— O, nie. Może to zrobił pan Harry?
— Czy pan Harry był u ojca, kiedy przyniósł pan kolację?
— Tak. Właśnie wychodził, kiedy wnosiłem tacę.
— Jak się wówczas odnosili do siebie?
— Pan Harry był w dobrym humorze. Śmiał się serdecznie, z głową odrzuconą do
tyłu.
— A pan Lee?
— Wydał mi się cichy i zamyślony.
— Rozumiem. Chciałbym wiedzieć coś jeszcze, Harbury: co panu wiadomo o
diamentach, które Simeon Lee trzymał w sejfie?
— Diamenty? Nigdy nie widziałem żadnych diamentów.
— Pan Lee trzymał u siebie garść nie oszlifowanych diamentów. Na pewno widział
pan, jak je oglądał i przesypywał.
— Te śmieszne kamyczki? Owszem, widziałem je raz czy dwa, ale nie sądziłem, że
to diamenty. Wczoraj… albo przedwczoraj… pokazywał je tej młodej cudzoziemce.
Pułkownik Johnson odezwał się naraz:
— Te diamenty zostały skradzione.
— Chyba pan nie sądzi, sir — krzyknął Harbury — że mam z tym cokolwiek
wspólnego!
— Nie rzucam żadnych oskarżeń — odparł Johnson. — A więc czy może nam pan
coś powiedzieć w tej materii?
— Chodzi o diamenty czy o morderstwo?
— O jedno i drugie.
Harbury zamyślił się. Zwilżył językiem pobladłe wargi i rozejrzał się wokół
nerwowo.
— Nie sądzę, żebym coś wiedział, proszę pana.
— Czy podczas pełnienia służby nie słyszał pan niczego, co mogłoby nam być
pomocne? — spytał Poirot.
Harbury zamrugał lekko powiekami.
— Nie, myślę, że nie. Nastąpiło tylko jakieś nieporozumienie między panem Lee
i… pewnymi członkami rodziny.
— Kogo nią pan na myśli?
— Zdaje się, że chodziło o powrót pana Harry’ego. Pan Alfred źle to przyjął. Chyba
wymienili z ojcem kilka ostrych słów, ale nic więcej nie wiem. Pan Lee ani przez
chwilę nie oskarżał go o zabranie diamentów. Jestem zresztą pewien, że pan Alfred
nigdy by czegoś podobnego nie zrobił.
— Czy pan Lee rozmówił się z synem wtedy, gdy już wiedział, że diamenty
zniknęły? — spytał Poirot.
— Tak, proszę pana.
Poirot nachylił się ku niemu.
— Sądziłem, Harbury — rzekł miękko — że nie wiedział pan o kradzieży
diamentów, póki tego nie powiedzieliśmy przed chwilą. A więc jakim cudem
wiadomo panu, że Simeon Lee odkrył ich zniknięcie przed rozmową z synem?
Harbury poczerwieniał jak burak.
— Kłamstwo nie zda się na nic — rzekł Sugden. — Proszę mówić! Kiedy się pan
dowiedział o kradzieży?
— Słyszałem, jak pan Lee mówił o tym z kimś przez telefon — mruknął markotnie
Harbury.
— Był pan wtedy w pokoju?
— Nie, przy drzwiach. Nie usłyszałem wiele, najwyżej parę słów.
— A co pan właściwie usłyszał? — spytał dobrotliwie PoiroL
— Doszły mnie słowa „kradzież” i „diamenty”, a także „nie wiem, kogo
podejrzewać”. Potem pan Lee dodał jeszcze coś o dzisiejszym wieczorze i o godzinie
ósmej.
Inspektor Sugden przytaknął.
— On rozmawiał ze mną, chłopcze. Mniej więcej za dziesięć piąta. Zgadza się?
— Tak, proszę pana.
— A czy wieczorem, gdy pan tam przyszedł, wyglądał na przygnębionego?
— Chyba tak. Wydał mi się roztargniony i zmartwiony.
— Przestraszył się pan wtedy, co, Harbury?
— Och, panie inspektorze, proszę tak nie mówić. Nawet nie tknąłem diamentów!
Niczego mi pan nie udowodni. Nie jestem złodziejem…
Inspektor odparł niewzruszony:
— To się okaże. — Spojrzał pytająco na komisarza. Johnson dał mu znak
skinieniem głowy. Sugden ciągnął dalej: — Wystarczy, mój chłopcze. Nie będziemy
już pana dzisiaj fatygować.
Harbury pospiesznie wyszedł. Sugden pogratulował małemu Belgowi:
— Piękna robota, Poirot! Zastawił pan pułapkę, a on dał się złapać. Złodziej czy nie
złodziej, kłamczuch z niego pierwszorzędny…
— Obrzydliwy człowiek! — stęknął Poirot.
— Zgoda, straszne ladaco — przytaknął Johnson. — Co jednak sądzić o jego
zeznaniach?
— Widzę trzy hipotezy — podsumował Sugden. — Pierwsza: Harbury to złodziej i
morderca. Druga: złodziej, ale nie morderca. Trzecia: Harbury jest niewinny!
Skłaniam się jednak ku pierwszej ewentualności. Podsłuchał rozmowę telefoniczną i
dowiedział się, że kradzież odkryto. Zachowanie starszego pana zdradziło mu, że jest
podejrzany. Podjął więc decyzję: wyjdzie ostentacyjnie o ósmej, żeby sprokurować
sobie alibi. Cóż łatwiejszego niż wymknąć się z kina i wrócić tu niepostrzeżenie!
Może nam wmawiać, że był z dziewczyną; musi się jednak mieć na baczności, żeby
go nie zdradziła. Zobaczę jutro, co z tego wyniknie.
— Ale jak zdołał dostać się do domu?
— Wydaje się to niełatwe — przyznał Sugden. — Pewnie sobie jednak jakoś
poradził. Któraś ze służących mogła go wpuścić bocznym wejściem.
Poirot uniósł brwi i rzucił ironicznie:
— Znalazłby się zatem na łasce aż dwóch kobiet naraz. Z jedną mógł zaryzykować,
ale z dwiema… Eh bien, wydaje mi się, że ryzyko byłoby potężne!
— Przestępcy sądzą czasami, że poradzą sobie ze wszystkim — rzekł Sugden i
ciągnął dalej: — Weźmy wariant drugi.
Harbury zwędził diamenty. Wieczorem wyniósł je z domu i zapewne wręczył
wspólnikowi. Jak dotąd wszystko pasuje. Musimy tylko przyznać, że kto inny wybrał
sobie akurat ten sam wieczór, by zamordować pana Lee, i że ów ktoś nie ma nic
wspólnego z kradzieżą diamentów. Oczywiście to możliwe, ale raczej dziwne. Teraz
wariant trzeci: Harbury okazuje się niewinny. Ktoś inny ukradł diamenty i
zamordował starego dżentelmena, a do nas należy wykrycie prawdy…
Pułkownik Johnson ziewnął, spojrzał na zegarek i wstał.
— No, dobrze — rzekł. — Chyba na dziś wieczór wystarczy. Rzućmy lepiej okiem
na ten sejf, zanim sobie pójdziemy. Może nasze przeklęte diamenty nadal w nim
tkwią? Tego by tylko brakowało…
Diamentów tam jednak nie było. Znaleźli szyfr cyfrowy, posługując się notesikiem,
który zgodnie ze słowami Lidii Lee spoczywał w kieszeni szlafroka zmarłego. W
sejfie leżał pusty woreczek zamszowy i nieco papierów, ale tylko jeden z nich
przyciągnął ich uwagę.
Był to testament sporządzony piętnaście lat temu. Poza rozmaitymi legatami bez
większego znaczenia ostatnia wola Simeona Lee rysowała się dość jednoznacznie.
Połowę jego majątku miał otrzymać Alfred. Drugą połowę dziedziczyły w czterech
równych częściach pozostałe dzieci: Harry, George, Dawid i Jennifer.
CZĘŚĆ 4
25 GRUDNIA
I
W jasnym blasku świątecznego popołudnia Poirot przechadzał się. po ogrodzie
Gorston Hall. Samo domostwo, solidna kanciasta bryła, nie rościło sobie żadnych
pretensji do jakiegokolwiek stylu architektonicznego.
Wzdłuż południowej fasady ciągnął się obszerny taras okolony szpalerem
strzyżonych cisów. Ze szpar pomiędzy kamiennymi płytami wystrzeliwały w górę
drobne, zielone roślinki, a wzdłuż całego tarasu widniały, nieznacznie wzniesione nad
poziomem gruntu, kamienne misy przemienione w miniaturowe ogródki.
Poirot przyjrzał im się z uznaniem. Szepnął do siebie:
— Dobrze pomyślane!
Gdy uniósł znad nich wzrok, dostrzegł sylwetki dwóch osób, które zmierzały ku
oddalonej o jakieś trzysta metrów sadzawce. Z łatwością rozpoznał w jednej z nich
Pilar. Z początku sądził, że drugą postacią jest Stephen Farr, wkrótce jednak
stwierdził, że mężczyzną z boku Pilar był Harry Lee. Harry wydawał się z wielką
uwagą słuchać tego, co mówiła jego ponętna siostrzenica. Od czasu do czasu odrzucał
głowę do tyłu i wybuchał śmiechem, później zaś nachylał się ku swej towarzyszce, by
lepiej ją słyszeć.
— No, ci się nie zamartwiają — mruknął pod nosem Poirot. Lekki szelest tuż za
nim kazał mu się odwrócić. Niedaleko niego stała Magdalena Lee. Ona również
przyglądała się oddalonej parze. Odwróciła głowę i posłała Poirotowi czarujący
uśmiech.
— Jaki śliczny dzień, prawda? Po prostu nie sposób uwierzyć w koszmar ostatniej
nocy.
— Istotnie, trudno w to uwierzyć.
Magdalena westchnęła.
— Nigdy jeszcze nie byłam zamieszana w żadną tragedię. Ja… Ja po prostu nagle,
w ciągu jednej nocy, musiałam dorosnąć. Za długo chyba pozostawałam dzieckiem…
I myślę, że to niedobrze. — Westchnęła ponownie. — Pilar wspaniale potrafiła
zachować zimną krew. Może odegrało w tym rolę jej hiszpańskie pochodzenie…
Jakie to wszystko dziwne, nie uważa pan?
— Co panią dziwi, madame?
— Pojawiła się w tym domu tak nagle. Jakby spadła z nieba!
— Zdaje się, że pan Lee poszukiwał jej od dłuższego czasu — rzekł Poirot. —
Korespondował z konsulatem angielskim w Madrycie i z wicekonsulatem w Aliquara,
gdzie zmarła jej matka.
— Nikomu nie pisnął ani słowa — odparła Magdalena. — Alfred nic o tym nie
wiedział, Lidia również.
— Ach! — westchnął Poirot.
Magdalena podeszła bliżej. Poirot poczuł woń jej subtelnych perfum.
— Nie orientuje się pan zapewne, że mąż Jennifer, Estravados, umarł wkrótce po
ślubie w tajemniczych okolicznościach. Alfred i Lidia wiedzą coś o tym. Zdaje się, że
chodzi o jakiś skandal…
— Doprawdy? Co za smutna historia — odrzekł Poirot.
— Mój mąż uważa — ciągnęła Magdalena — i ja się z nim zgadzam, że rodzina
powinna więcej wiedzieć o przodkach tej małej… Gdyby jej ojciec był na przykład
przestępcą…
Urwała, lecz Poirot nadal milczał. Wydawało się, że całkowicie pochłonęła go
kontemplacja piękna przyrody, które nawet zimą dało się jeszcze dostrzec w parku
Gorston Hali.
— Sposób, w jaki zamordowano mego teścia, wydaje mi się doprawdy bardzo
znamienny. Jest tak mało angielski…
Herkules Poirot odwrócił się ku niej powoli. Jego badawczy wzrok skrzyżował się z
naiwnym, lecz oskarżycielskim spojrzeniem Magdaleny.
— Oni są przecież strasznie okrutni, prawda? — rzekła głosikiem zalęknionego
dziecka. — Weźmy choćby walki byków i tak dalej…
— A więc według pani to signorina Estravados poderżnęła gardło swemu
dziadkowi? — spytał żartobliwie Poirot.
— Och, nie! — wykrzyknęła ze zgorszeniem Magdalena. — Wcale czegoś takiego
nie mówiłam!
— No, chyba nie.
— Ja tylko sądzę, że może być… hm… podejrzana. Na przykład wczoraj
wieczorem szybko podniosła coś z podłogi w tym pokoju.
— Podniosła wczoraj coś z podłogi? — ton Poirota zmienił się nagle. /
Magdalena kiwnęła głową. Jej dziecinne usteczka wygięły się w złośliwym
grymasie.
— Och, jak tylko wbiegliśmy do pokoju. Rozejrzała się dokoła, czy nikt nie patrzy,
a potem to coś podniosła. Na szczęście inspektor ją zobaczył i musiała mu oddać, co
zabrała.
— Co to było, madame?
— Nie wiem. Stałam za daleko. — W głosie Magdaleny zabrzmiał szczery żal. —
Jakiś drobiazg.
Poirot zmarszczył brwi.
— A to ciekawe… — mruknął do siebie.
Magdalena dorzuciła pospiesznie:
— Sądzę, że powinien pan o tym wiedzieć. W końcu niewiele nam wiadomo o
edukacji Pilar i o jej życiu w Hiszpanii. Alfred zawsze wszystkim zanadto ufa, a Lidia
jest zbyt wyrozumiała. Chyba już pójdę i zobaczę, czy mogę jej w czymś pomóc,
trzeba przecież napisać listy.
Odeszła ze złośliwym uśmieszkiem.
Poirot stał nadal w zamyśleniu na tarasie.
II
Do małego Belga podszedł inspektor Sugden.
— Dzień dobry. Chyba nie wypada życzyć dziś panu wesołych świąt? — rzekł z
posępną miną.
— Mon cher collegue, w istocie nie wygląda pan radośnie. Na życzenia wesołych
świąt z pewnością nie mógłbym odpowiedzieć „nawzajem”…
— Rzeczywiście, wolałbym nigdy nie świętować podobnego Bożego Narodzenia —
odparł Sugden.
— Są jakieś postępy?
— Sprawdziłem wiele spornych punktów w zeznaniach. Alibi Harbury’ego wygląda
całkiem nieźle. Jeden z pracowników kina widział go w towarzystwie dziewczyny.
Widział też, jak z nią wychodził po skończonym seansie, i zaręcza, że w żaden sposób
nie mógł opuścić sali podczas wyświetlania filmu. Dziewczyna z kolei zaklina się, że
Harbury cały czas siedział koło niej.
Poirot uniósł brwi.
— A więc to przesądza sprawę.
— Z dziewczętami nigdy nie wiadomo! — rzekł z pewnym cynizmem Sugden. —
Skłamią bezwstydnie, byle tylko chronić amanta.
— Dowodzi to tylko ich dobrego serca — odparł Poirot.
— Mówi pan jak typowy cudzoziemiec. Uwłacza to wymiarowi sprawiedliwości —
burknął Sugden.
— Sprawiedliwość bywa dziwną rzeczą — stwierdził Poirot. — Czy zastanawiał się
pan kiedyś nad tym?
Sugden spojrzał na niego przeciągle.
— Co pan wygaduje?
— Ależ ja tylko wyciągam wnioski z mego rozumowania. Przestańmy się sprzeczać.
Uważa pan zatem, że panienka z mleczarni mówi nieprawdę?
— Tego nie powiedziałem — sprzeciwił się Sugden. — W gruncie rzeczy myślę, że
mówiła szczerze. To prosta dziewczyna i zaraz złapałbym ją na kłamstwie.
— Z pewnością ma pan spore doświadczenie.
— O właśnie, Poirot. Gdy spędzi się większą część życia na słuchaniu cudzych
zeznań, nietrudno odróżnić prawdę od kłamstwa. Nie, sądzę, że ona mówi szczerze. A
jeśli tak, to Harbury nie mógł zamordować starego pana Lee i musimy szukać
winowajcy pośród mieszkańców tego domu. — Westchnął głęboko. — Ktoś z nich
popełnił zbrodnię, Poirot Ktoś z nich… lecz kto?
— Nie ma pan nowych poszlak?
— Owszem. Poszczęściło mi się z telefonami. George Lee przeprowadził rozmowę
z Westeringham na dwie minuty przed dziewiątą. Mówił prawie przez sześć minut.
— No, proszę!
— Co więcej, nie było poza tym połączenia ani z Westeringham, ani z żadną inną
miejscowością.
— Bardzo interesujące — rzekł Poirot z uznaniem. — George Lee powiedział, że
właśnie odkładał słuchawkę, gdy posłyszał hałas nad głową, ale naprawdę skończył
rozmowę o dziesięć minut wcześniej. Gdzie wtedy był? Jego żona mówi, że to ona
dzwoniła, tylko że wcale tego nie zrobiła. Gdzież z kolei podziewała się ona?
— Zdaje się, że pan z nią przed chwilą rozmawiał? — zauważył Sugden.
— Jest pan w błędzie — odparł Poirot.
— Co takiego?
— Ja z nią nie rozmawiałem. To ona mówiła ze mną.
Zniecierpliwiony Sugden miał już pominąć milczeniem ów niuans, gdy nagle
dotarło do niego znaczenie słów Poirota.
— Powiada pan, że to ona z panem mówiła?
— Jak najbardziej. Właśnie po to przyszła.
— I co panu powiedziała? — spytał zaciekawiony Sugden.
— Chciała zwrócić moją uwagę na pewne szczegóły, a mianowicie: na mało
angielski charakter zbrodni, na podejrzanych przodków panny Estravados, a wreszcie
na fakt, że wczoraj wieczorem pospiesznie podniosła ona coś z podłogi.
— Mówiła panu o tym?
— Tak. Co właściwie signorina znalazła tam na podłodze?
Sugden westchnął.
— Sam chciałbym wiedzieć! Pokażę panu. W romansach policyjnych stanowi to
zwykle klucz do tajemnicy. Jeśli pan zdoła coś wydedukować, gotów jestem wycofać
się ze służby…
— Proszę mi to pokazać.
Sugden wyjął z kieszeni kopertę i wysypał na dłoń jej zawartość. Na jego twarzy
ukazał się słaby uśmiech.
— Jaki wniosek pan z tego wyciągnie?
Na dłoni inspektora leżał trójkątny strzępek różowego kauczuku i drewniana kostka.
Sugden uśmiechnął się szerzej, gdy Poirot z nieufnością oglądał drobiazgi.
— Nasuwa to panu jakąś myśl?
— Strzępek kauczuku mógłby pochodzić z torebki na przybory toaletowe.
— Istotnie. Wykrojono go z woreczka na gąbkę, który znaleziono w pokoju pana
Lee. Ktoś wyciął z niej ostrymi nożyczkami mały trójkącik. Mógłby to zrobić sam pan
Lee, ale nie pojmuję celu. Harbury nie potrafił tego wyjaśnić. Kostka przypomina
żetony do gry, ale zazwyczaj robi się je z kości słoniowej, a tymczasem tą wyrzezano
nożem z pospolitego, surowego drewna.
— Zadziwiające… — szepnął Poirot.
— Może pan sobie zatrzymać te błahostki — rzekł uprzejmie Sugden. — Mnie się
do niczego nie przydadzą.
— Mon ami, nie chciałbym ich pana pozbawiać.
— Czy to drobiażdżki coś panu mówią?
— Przyznaję, że absolutnie nic.
— Wspaniale! — wykrzyknął Sugden z ironią, chowając do kieszeni zawartość
koperty. — Ależ robimy postępy!
— Pani Magdalena powiedziała, że hiszpańska mademoiselle podniosła te drobiazgi
mimochodem z podłogi. Czy to prawda?
Sugden zastanawiał się przez chwilę.
— Nie… — rzekł z wahaniem. — Nie wygląda na winną… ale schyliła się szybko i
bezszelestnie. Nie wiem, czy pan rozumie, co mam na myśli. Ona nie wiedziała, że
spostrzegłem, co robi. Tego jestem pewien. Aż podskoczyła, gdy do niej podszedłem.
Poirot stwierdził w zadumie:
— Miała więc powód do strachu. Ale jaki? Ten strzępek kauczuku jest całkiem
świeży i do niczego nie służy… A jednak…
Sugden rzucił niecierpliwie:
— Może pan sobie łamać głowę do woli. Mam inne rzeczy do roboty.
— Jak daleko pan zaszedł? — spytał Poirot.
Sugden wyjął notes.
— Wróćmy do faktów. Na razie wyeliminowałem ludzi, którzy nie mogli popełnić
zbrodni. Trzeba ich sobie darować.
— O kim pan myśli?
— Najpierw Alfred i Harry Lee. Mają murowane alibi. Potem pani Lidia, którą
Tressilian widział w salonie minutę wcześniej, nim posłyszano hałas na górze. Ta
trójka jest poza podejrzeniami. A teraz reszta. Ma pan tu listę, sporządziłem ją dla
większej jasności.
Podał Poirotowi notes.
„George Lee: nie wiadomo, gdzie był.
Magdalena Lee: nie wiadomo, gdzie była.
Dawid Lee: grał na fortepianie w saloniku muzycznym (potwierdziła to jego żona).
Hilda Lee: była w saloniku razem z nim (potwierdza to mąż).
Panna Estravados: była w swojej sypialni (brak potwierdzenia).
Stephen Farr: był w sali tanecznej i słuchał płyt (potwierdza to troje służących,
którzy słyszeli w kredensie odgłos muzyki)”.
Poirot zwrócił mu listę ze słowami:
— A więc?
— A więc — odparł Sugden — George Lee mógł zabić ojca. Pani Magdalena także
i tak samo panna Estravados. Również Dawid i Hilda Lee mogli to zrobić… ale nie
obydwoje naraz.
— Nie wierzy pan zatem w ich alibi?
Inspektor Sugden gwałtownie potrząsnął głową.
— Nigdy w życiu! Oddane sobie małżeństwo? Mogą być wspólnikami. Jeśli jedno z
nich popełniło zbrodnię, drugie skłamie z podniesionym czołem, byle tylko zapewnić
małżonkowi alibi. Ja uważam, że ktoś rzeczywiście grał w saloniku na fortepianie.
Mógł to być Dawid Lee i pewnie tak się rzeczy miały, bo z niego wyborny pianista,
ale mamy tylko jego słowo na dowód, że byli tam obydwoje. Również Hilda mogła
grać na fortepianie, podczas gdy Dawid wspiął się po schodach i zabił ojca! Ich
przypadek różni się krańcowo od przypadku dwóch braci w jadalni. Alfred i Harry
Lee bynajmniej się nie kochają i żaden z nich nie skłamałby, żeby ocalić drugiego.
— A Stephen Farr?
— Pozostaje podejrzanym, bo gramofon to słabe alibi. Może się jednak
niespodziewanie okazać mocniejszym od stuprocentowego, które w dziewięciu
przypadkach na dziesięć bywa sfingowane.
Poirot pokiwał głową.
— Wiem, o czym pan myśli. O alibi kogoś, kto wcale się nie stara, by je sobie
zapewnić.
— Doskonale! A poza tym nie sądzę, by w tę zbrodnię zamieszany był ktoś obcy.
— Całkowicie się z panem zgadzam — odparł żywo Poirot. — To sprawa rodzinna.
Złe skłonności bywają głęboko zakorzenione… Krążą we krwi niczym trucizna…
Czuję tu świadomą, głęboką nienawiść… — Machnął ręką. — Och… Nic już nie
pojmuję… Jakie to trudne!
Inspektor Sugden wysłuchał go z respektem, lecz bez głębszego zainteresowania, po
czym rzekł:
— Właśnie, właśnie, Poirot. Ale poradzimy sobie z tym, nie ma obawy, wystany
logika i eliminacja. Wiemy już, kto miał okazję: George „Lee, Magdalena Lee, Hilda
Lee, Pilar Estravados i, być może, Stephen Farr. Zajmijmy się teraz tymi, którzy mieli
motyw. Ktoś miał bowiem niezbędny motyw do usunięcia z drogi starego pana Lee. I
tu również musimy pominąć niektóre osoby. Po pierwsze: panna Estravados. W myśl
obecnego testamentu niczego nie dziedziczy. Gdyby Simeon Lee zmarł wcześniej od
jej matki, Pilar dziedziczyłaby część przypadającą Jennifer. To ostatnia zmarła
wszakże wcześniej niż Simeon, a zatem należna jej część przechodzi na innych
członków rodziny. W interesie panny Estravados leżało więc zachowanie starego pana
przy życiu. Zdążył się do niej przywiązać i z pewnością zostawiłby jej niemałą sumkę,
gdyby sporządził nowy testament. Miała wszystko do stracenia i nic do zyskania,
gdyby popełniła morderstwo. Zgadza się pan ze mną?
— Całkowicie.
— Oczywiście, pozostaje możliwość, że mogła go zabić w trakcie jakiejś kłótni, ale
wydaje mi się to nieprawdopodobne. Najwyraźniej żyli w zupełnej zgodzie, a poza
tym za tu przebywa, by zdążyła poczuć do niego głębszą urazę. Jestem więc zdania, że
panna Pilar nie miała nic wspólnego z morderstwem, choć mógłby pan uważać, że
poderżnięcie komuś gardła to, jak mówi pana przyjaciel George Lee, strasznie
nieangielska zbrodnia…
— Proszę nie nazywać go moim przyjacielem — odrzekł cierpko Poirot — bo
zacznę mówić o pańskiej przyjaciółce, pannie Estravados, niezwykle czułej na męską
urodę…
Poirot z przyjemnością zauważył, że Sugden ponownie stracił zawodową zimną
krew i poczerwieniał jak piwonia. Poirot obserwował to ze złośliwą satysfakcją.
— Pańskie wąsy są doprawdy imponujące… Czy może mi pan zdradzić markę
swojej pomady?…
— Pomady? O Boże! Nie używam żadnej.
— A więc cóż pan stosuje?
— Niczego nie stosuję. One… One po prostu tak rosną.
Poirot westchnął.
— Co za szczęściarz. — Pogładził własny, dosyć obfity, czarny wąsik i westchnął
ponownie. — Mimo że wcale nie dbam o koszty — mruknął — farba strasznie
niszczy włos…
Inspektor Sugden nie wykazał należytego zainteresowania problemem pielęgnacji
owłosienia i ciągnął flegmatycznie:
— W związku z motywem musimy zapewne wyeliminować z grona podejrzanych
Stephena Farra. Może jego ojciec ucierpiał kiedyś wskutek kłótni z Simeonem Lee,
ale ja w to wątpię. Farr mówi zbyt szczerze i zbyt pewnie, gdy porusza ten temat.
Budzi we mnie zaufanie. Nie sądzę, by mógł popełnić tę zbrodnię. Nie, stanowczo nie
tędy droga.
— Zgadzam się z panem.
— I jeszcze jedna osoba miała motyw, by nie zabijać starego pana: jego syn Harry.
Owszem, przypadła mu w udziale część spadku, tylko że o tym nie wiedział. Co
prawda, nie miał pewności. Każdy sądził, że ojciec go wydziedziczył po tym, jak syn
uciekł z domu. Pojednali się wszakże i Harry wrócił do łask. Nowy testament z
pewnością byłby dlań korzystny, po cóż miałby, jak ostatni głupiec, zabijać ojca? A w
dodatku, jak wiemy, wcale nie mógł tego zrobić. Doprawdy, Poirot, robimy postępy:
zdołaliśmy wyeliminować mnóstwo osób…
— W istocie. Wkrótce zabraknie nam podejrzanych!
Sugden zaśmiał się ironicznie.
— Nie tak prędko! Pozostają George i Dawid wraz z żonami. Wszyscy zyskaliby na
śmierci Simeona, a George, jak się zdołałem dowiedzieć, ma kłopoty finansowe. Co
więcej, ojciec zagroził, że mu obetnie pensję. Mamy więc i motyw, i sposobność.
— Niech pan ciągnie dalej — rzekł Poirot.
— Mamy też jego żonę… Łasa na pieniądze jak kot na śmietanę. Założyłbym się, że
tonie w długach! Skręca ją z zazdrości o małą Hiszpankę, w której szybko odkryła
faworytkę starego pana. Słyszała, że posłał po prawnika, więc postanowiła działać
szybko. Oto domniemana winowajczyni.
— Możliwe.
— Pozostają Dawid i Hilda Lee. Wedle testamentu dziedziczą, nie wiem jednak, czy
w ich przypadku motyw pieniędzy jest decydujący.
— Sądzi pan, że nie?
— Chyba nie. Dawid Lee wydaje mi się marzycielem, nie kupczykiem. Ale poza
tym… dziwny z niego typ. Widzę tu trzy możliwe motywy zbrodni: diamenty,
testament i… czystą nienawiść.
Ach, dostrzega pan to?
— Naturalnie. Cały czas ją widzę. Gdyby Dawid Lee uśmiercił ojca, to na pewno
nie dla pieniędzy. Jeśli on jest mordercą, może stąd właśnie ów straszny rozlew
krwi…
Poirot spojrzał na Sugdena z uznaniem.
— Ciekaw byłem, czy weźmie pan to pod uwagę. „Że też ten starzec miał w sobie
tyle krwi…” — to słowa Lidii. Przywodzą mi na myśl rytuały oczyszczenia przez
krew ofiary… Sugden wzdrygnął się
— Sądzi pan, że sprawca jest szaleńcem?
— Mon cher, w ludziach drzemią instynkty, z których nie zdają sobie sprawy. Żądza
krwi, dzikie pragnienie złożenia ofiary…
— Dawid Lee sprawia wrażenie spokojnego, nieszkodliwego człowieka — rzekł z
powątpiewaniem Sugden.
— Nie zna pan ludzkiej psychiki — odparł Poirot. — On żyje przeszłością. Pamięć
o matce jest dla niego wiecznie żywa. Przed wielu laty zerwał z ojcem, bo nie mógł
mu wybaczyć, że źle traktował żonę. Przypuśćmy, że przyjechał z zamiarem
przebaczenia… A może nie jest w stanie tego zrobić? Weźmy choćby jedno: gdy
Dawid stanął nad zwłokami ojca, doznał swoistego ukojenia. „Młyny boże mielą
powoli, ale gruntownie”. Oto mamy zemstę i odpłatę, zło unicestwione przez ofiarę
przebłagalną!
Sugden zadrżał nagle.
— Niechże pan przestanie, Poirot. Krew mi krzepnie w żyłach, kiedy to słyszę. W
takim razie… jego żona wie o wszystkim i wytęży wszelkie siły, byle tylko osłonić
męża. Mogę to sobie łatwo wyobrazić, ale mimo wszystko nie widzę jej w roli
morderczyni. Taka miła, dosyć pospolita kobieta…
Poirot spój rżał na niego z zaciekawieniem.
— Tak pan sądzi? — mruknął.
— Owszem… Wydaje mi się po prostu zacną osobą. Chyba pan rozumie, co chcę
przez to powiedzieć.
— Znakomicie rozumiem.
Sugden spojrzał na Poirota zaintrygowany.
— Coś mi się zdaje, że ma pan własne zdanie o tej sprawie. Chętnie bym je poznał.
Poirot oświadczył, mówiąc powoli:
— Owszem, mam własne zdanie, ale jeszcze dosyć mgliste. Może najpierw pan
spróbuje wszystko podsumować?
— Zgoda. Jak już mówiłem, mamy trzy możliwe motywy: nienawiść, chciwość i
diamenty. Ustalmy najpierw kolejność wydarzeń. O trzeciej trzydzieści cała rodzina
gromadzi się na górze. Wszyscy słyszą rozmowę telefoniczną. Potem stary pan
obrzuca bliskich stekiem obelg i wyrzuca ich z pokoju. Wychodzą przerażeni.
— Hilda Lee zostaje — rzekł Poirot.
— Owszem, ale nie na długo. Potem, koło szóstej, Alfred rozmawia z ojcem… i jest
to niemiła rozmowa. Harry zostaje w domu. Alfred jest niezadowolony. Oczywiście,
mógłby być naszym głównym podejrzanym. Ma najmocniejszy motyw. Nadchodzi
jednak pełen arogancji Harry, któremu udało się dopiąć swego: na nowo pozyskać
życzliwość ojcowską. Wcześniej jednak Simeon Lee odkrył stratę diamentów i
zadzwonił do mnie. Nie wspomniał o niej żadnemu z synów. Dlaczego? Dlatego, że
— jak sądzę — był pewien niewinności obydwóch. Żadnego z nich nie podejrzewał.
Myślę, jak już wspomniałem, że stary pan miał na oku Harbury’ego i jeszcze jedną
osobę. Jestem pewien, że wiem, kogo miał na myśli. Niech pan sobie przypomni:
Simeon Lee nie chciał, żeby tego wieczoru ktokolwiek dotrzymywał mu towarzystwa.
Dlaczego? Bo czekał na dwie wizyty: moją i podejrzanej osoby. Poprosił kogoś, by
przyszedł zobaczyć się z nim zaraz po obiedzie. Kto to mógł być? Może George Lee?
A może, co bardziej prawdopodobne, jego żona? I jeszcze jedna osoba wkracza na
scenę… Pilar Estravados. Pokazywał jej diamenty. Powiedział, ile są warte. A może
ta dziewczyna to złodziejka? Niech pan weźmie pod uwagę tajemnicze wzmianki o jej
ojcu. Może był zawodowym złodziejem i skończył w więzieniu?
Poirot rzekł po chwili namysłu:
— A więc, jak pan mówi, Pilar Estravados wkracza na scenę.
— Owszem. Jako złodziejka. Nie ma innej możliwości. Mogła stracić panowanie
nad sobą, gdy pojęła, że prawda wyszła na jaw. Mogła rzucić się na dziadka i
zamordować go.
— Owszem… możliwe…
Inspektor Sugden spojrzał bystro na swego rozmówcę.
— Ale pan ma inne zdanie. Kiedy będę mógł je poznać?
— Pozwoli pan, że wrócę do mego starego tematu — odezwał się Poirot. — Do
charakteru ofiary. Jaki był właściwie Simeon Lee?
— To dosyć jasne.
— A zatem niech mi pan opowie, co o nim sądzono w okolicy.
Inspektor Sugden z powątpiewaniem poskrobał palcem podbródek i trwał przez
chwilę w zamyśleniu. Wreszcie rzekł:
— Właściwie to nie moje strony. Pochodzę z Reeveshire, sąsiedniego hrabstwa.
Rzecz jasna, stary pan Lee był i tam znaczną figurą. Znałem go ze słyszenia.
— A co pan o nim słyszał?
— Powiadano, że to człowiek bez skrupułów, sądzili tak prawie wszyscy. Uważano
jednak, że jest szczodry, ma hojną rękę. Trudno sobie wyobrazić, że skąpiradło
George to jego syn…
— Aha! Ale w tej rodzinie są jakby dwie różne linie. Alfreda, George’a i Dawida
łączy podobieństwo fizyczne, choćby nawet słabo zaznaczone, z ich matką.
Przyglądałem się rankiem portretom w galerii…
— Miał porywcze usposobienie — ciągnął Sugden — i, rzecz jasna, uganiał się za
spódniczkami, przynajmniej za młodu. Nawet gdy już był obłożnie chory, potrafił
okazać się hojny pod tym względem. W razie kłopotu nie skąpił grosza i zazwyczaj
wydawał dziewczynę za mąż. Miał fatalną opinię, ale nic sobie z tego nie robił. Źle
traktował żonę, szalał za innymi kobietami, zaniedbywał ją. Złamał jej serce i dlatego,
jak mówią, umarła ze zgryzoty. Oczywiście to obiegowa opinia, ale myślę, że pani
Lee była naprawdę bardzo nieszczęśliwa. Wiele chorowała, rzadko wychodziła z
domu. Bez wątpienia Simeon Lee był osobliwym typem: na przykład lubił się mścić.
Jeśli ktoś mu się naraził, zawsze pamiętał, żeby za to odpłacić, choćby przyszło długo
czekać.
— Młyny boże mielą powoli, ale gruntownie — szepnął Poirot.
— Raczej młyny diabelskie! — wybuchnął Sugden. — Nie udawał świętego!
Można by rzec, że zaprzedał duszę diabłu i cieszył się z dobrego interesu. A pyszny
był jak Lucyfer!
— Pyszny jak Lucyfer! — zawołał Poirot. — Oto sugestywna idea!
Inspektor Sugden przyjrzał mu się z uwagą.
— Czy sądzi pan, że pycha stała się przyczyną jego śmierci?
— Sądzę, że dziedziczność nie jest wymysłem. Simeon Lee przekazał pychę swemu
potomstwu…
Poirot urwał nagle. Z domu wyszła Hilda Lee i stała na tarasie, szukając kogoś
wzrokiem.
III
— Chciałabym z panem porozmawiać, monsieur Poiroy.
Inspektor Sugden wycofał się taktownie i zniknął we wnętrzu domu. Hilda zaczęła
mówić, patrząc w ślad za nim:
— Nie wiedziałam, że on tu jest razem z panem. Zdawało mi się, że widziałam go w
towarzystwie Pilar. Sympatyczny człowiek, pełen względów dla każdego, ale…
Jej głos miał miłe brzmienie i głęboką, dźwięczną kadencję.
— Chciała pani widzieć tylko mnie? — spytał Poirot.
Skinęła głową,
— Tak. Sądzę, że mógłby mi pan pomóc.
— Z radością, madame.
— Pan jest bardzo inteligentnym człowiekiem, monsieur Poirot. Zauważyłam to
wczorajszego wieczoru. Łatwo więc zrozumie pan pewne sprawy. Chciałabym panu
uzmysłowić szczególny rys charakteru mojego męża.
— Co takiego, madame?
— Nie odważyłabym się mówić o tym z inspektorem Sugdenem. Nie pojąłby, o co
mi chodzi. Pan to co innego.
Poirot skłonił się.
— Czyni mi pani wielki zaszczyt.
Hilda spokojnie ciągnęła dalej:
— Mój mąż od wielu lat, jeszcze zanim za niego wyszłam, był rodzajem
psychicznego kaleki.
— Doprawdy…
— Gdy ktoś dozna gwałtownego urazu fizycznego, płaci za to szokiem i bólem, lecz
potem przychodzi powoli do siebie; ciało się goi, kości zrastają. Może być później
słabszy czy mniej sprawny, lecz nic poza tym. Mój mąż, monsieur Poirot, przeżył
wielki szok psychiczny w wieku największej wrażliwości, jako młody chłopiec.
Uwielbiał matkę, a musiał patrzeć na jej śmierć. Osądził, że ojciec jest moralnie
odpowiedzialny za jej smutny koniec. Nigdy się z tego nie zdołał otrząsnąć. Jego
wrogość wobec ojca nie wygasła. To ja go namówiłam, żeby przyjechał tu na święta i
pogodził się z nim. Pragnęłam tego dla jego własnego dobra. Chciałam, by jego
zraniona psychika uleczyła się wreszcie. Pojmuję teraz, że popełniłam błąd. Simeon
Lee znajdował złośliwą przyjemność w rozdrapywaniu starej rany. A to było… bardzo
niebezpieczne…
— Czy chce mi pani rzec, madame, że pani mąż zabił swego ojca?
— Pragnę tylko panu uświadomić, że łatwo mógł tak zrobić. I chcę podkreślić, że
tego nie uczynił! Gdy na górze mordowano Simeona Lee, jego syn grał marsza
żałobnego. Pragnienie uśmiercenia ojca tkwiło w nim głęboko, lecz unicestwiła je
muzyka. Tak wygląda prawda.
Poirot milczał przez chwilę. Potem zwrócił się do niej:
— A co pani sądzi o dramacie, którego sceną był ten dom?
— Mówi pan o śmierci żony Simeona Lee?
— Tak.
Hilda odparła powoli:
— Mam dosyć doświadczenia, by nie sądzić po pozorach. W oczach ogółu wina
leżała po stronie Simeona Lee, który pomiatał swoją żoną. A tymczasem ja sądzę, że
istnieje predyspozycja do cierpiętnictwa, która w pewnym typie mężczyzn budzi
najgorsze instynkty. Simeon Lee powitałby zapewne z uznaniem odwagę i siłę
charakteru. Potulność i płaczliwość żony irytowały go do głębi.
Poirot skinął głową i spytał:
— Pani mąż powiedział wczoraj wieczorem: „Moja matka cierpiała bez słowa
skargi”. Czy to prawda?
Hilda odparła z rozdrażnieniem:
— Ależ skąd! Wiecznie się skarżyła. Cały ciężar swego cierpienia złożyła na zbyt
jeszcze wątłe barki syna. Był o wiele za młody, by udźwignąć podobne brzemię.
Poirot spojrzał na nią przeciągle. Hilda zarumieniła się i przygryzła wargę.
— Rozumiem — rzekł mały Belg.
— Co pan rozumie?
— Pojmuję, że wolałaby pani odgrywać u boku męża rolę żony, a nie matki.
Hilda odwróciła się.
Na progu domu stanął Dawid Lee i podszedł do nich. Zawołał radośnie:
— Co za prześliczny dzień! Można by sądzić, że mamy wiosnę zamiast zimy!
Odrzucona w tył głowa, kosmyk jasnych włosów nad czołem i rozjarzone,
niebieskie oczy sprawiały, że wyglądał niezwykle chłopięco. Promieniowała z niego
młodzieńcza beztroska.
— Hildo, chodźmy nad jezioro!
Żona uśmiechnęła się, podała mu ramię i obydwoje odeszli.
Poirot patrzył w ślad za nimi, gdy Hilda odwróciła się i musnęła go wzrokiem, w
którym wyczuł przelotny niepokój czy nawet strach. Wolnym krokiem poszedł wzdłuż
tarasu, mrucząc pod nosem:
— Jak zwykle odgrywam rolę spowiednika. A kobiety chodzą do spowiedzi częściej
niż mężczyźni i dlatego tyle ich mnie oblegało tego ranka. Która będzie następna?
Gdy dotarł, do końca tarasu i zrobił półobrót, pojął, że zna już odpowiedź na własne
pytanie. Zbliżała się do niego Lidia Lee.
IV
— Dzień dobry, panie Poirot — pozdrowiła go żona Alfreda. — Tressilian
powiedział mi, że zastanę tu pana wraz z Harrym, ale cieszę się, że jesteśmy sami.
Mąż koniecznie pragnął z panem mówić.
— Ach tak? Wobec tego zaraz go odwiedzę.
— Jeszcze nie teraz. Ostatniej nocy nie mógł zasnąć, aż wreszcie dałam mu silny
proszek. Wciąż jeszcze śpi i nie mam sumienia go budzić.
— Postąpiła pani nad wyraz rozsądnie. Zdaję sobie sprawę, jaki szok musiał
przeżyć.
Lidia rzekła z powagą:
— Widzi pan… On kochał ojca o wiele bardziej niż inni.
— Rozumiem.
— Czy pan lub inspektor domyślacie się, kto mógł popełnić ten straszny czyn ?
— Domyślamy się raczej, kto go nie popełnił.
Lidia wykrzyknęła zniecierpliwiona:
— Ależ to. istny koszmar! Coś niesłychanego. Nie mogę uwierzyć, że tak się
naprawdę stało. — I dodała: — Co z Harburym? Czy rzeczywiście był w kinie, jak
powiada?
— Tak, madame. Jego alibi wygląda całkiem wiarygodnie. Powiedział nam
najprawdziwszą prawdę.
Lidia przystanęła i urwała gałązkę cisu. Twarz jej pobladła.
— Przerażające! A więc zostaje tylko… rodzina.
— W istocie.
— Trudno mi uwierzyć!
— Już pan wierzy.
Zaprotestowała, ale słabo i bez przekonania. Uśmiechnęła się gorzko:
— Istotnie. Okazałam się hipokrytką.
— Jeśli pani będzie ze mną szczera, madame, sama pani uzna za fakt całkiem
naturalny, że ktoś spośród bliskich mógł zamordować pani teścia.
— Mówi pan straszne rzeczy.
— Tak. Ale czyż pani teść nie był strasznym człowiekiem?
— Biedny starzec… Teraz mogę mu współczuć, ale za życia budził we mnie zgoła
odmienne emocje.
— Mogę sobie wyobrazić jakie — rzekł Poirot.
Podszedł do jednego z miniaturowych ogródków.
— Bardzo dobrze pomyślane. Ogromnie mi się podobają.
— Cieszę się, bo to moje hobby. Czy podoba się panu pejzaż arktyczny z
pingwinami i górą lodową?
— Czarujące. A ten krajobraz?
— Och, miał przedstawiać Morze Martwe… albo przynajmniej coś w tym rodzaju.
Jeszcze go nie skończyłam. Proszę tego nie oglądać. Tutaj mamy znów korsykańską
Pianę… Wie pan, skały są tam różowe i wznoszą się tuż nad błękitną wodą… Scena
pustynna też chyba wygląda interesująco, jak pan myśli?
Gdy doszli do końca tarasu, spojrzała na zegarek.
— Pójdę zobaczyć, czy Alfred się obudził.
Gdy odeszła, Poirot podszedł wolnym krokiem do ogródka przedstawiającego
Morze Martwe. Spojrzał na niego z zaciekawieniem. Potem podniósł kilka
kamyczków i obrócił je w palcach.
Wyraz jego twarzy nagle się zmienił. Obejrzał kamyki z bliska.
— Sapristi! — krzyknął. — Co za niespodzianka! Cóż to ma właściwie znaczyć?
CZĘŚĆ 5
26 GRUDNIA
I
Inspektor Sugden i komisarz patrzyli na Poirota z niedowierzaniem. Mały Belg
wsypał garść kamyków do kartonowego pudełeczka i podał je Johnsonowi.
— Niewątpliwie są to diamenty.
— Gdzie je pan znalazł, w ogrodzie?
— W jednym z małych ogródków pani Lidii.
— Pani Lidia Lee? Nie do wiary! — Sugden pokręcił głową.
— Chce pan zapewne dać do zrozumienia, że ona nie mogła poderżnąć teściowi
gardła? — zapytał Poirot.
Sugden odparł pospiesznie:
— Wiemy przecież, że tego nie zrobiła. Chciałem tylko powiedzieć, że nie wygląda
mi na złodziejkę diamentów.
— Istotnie, trudno ją wziąć za złodziejkę.
— Każdy mógł je tam ukryć — rzekł Sugden.
— Właśnie. Ogródek z Morzem Martwym świetnie się do tego nadawał, bo pełno
tam kamyczków bardzo podobnych z wyglądu do naszych diamentów…
— Czy chce pan zasugerować — spytał Sugden — że zaplanowała to zawczasu?
— Ani przez chwilę nie uwierzę — rzekł gorąco komisarz. — Ani przez chwilę. Po
cóż miałaby chować diamenty w pierwszym lepszym miejscu?
— No, jeśli o to chodzi… — rzekł Sugden.
Poirot przerwał im:
— Nietrudno się domyślić. Zabrała diamenty, żeby upozorować motyw zbrodni, co
oznacza, że wiedziała o dokonanym morderstwie, choć sama go nie popełniła.
Johnson zmarszczył brwi.
— Przecież to bez sensu; robi pan z niej wspólniczkę, ale kogo ona mogła kryć?
Tylko męża. A tymczasem on nie ma, jak nam wiadomo, nic wspólnego z
morderstwem. Pańska teoria upada.
Sugden w zamyśleniu potarł podbródek.
— Na to wygląda. Gdyby ona zabrała diamenty, byłaby to zwykła kradzież; co
prawda mogła zawczasu przygotować sobie kryjówkę w postaci tego ogródka i
czekać, aż minie zamęt spowodowany zbrodnią. Ów pełen kamyczków ogródek mógł
jednak, jako idealna wręcz kryjówka, zwrócić uwagę każdego potencjalnego
złodzieja.
— Całkiem możliwe — przyznał Poirot. — Zawsze liczę się z przypadkowym
zbiegiem okoliczności.
Inspektor Sugden potrząsnął głową.
— Chciałbym znać pańskie zdanie — zachęcał go Poirot.
— Pani Lidia — odparł inspektor starannie dobierając słów — to miła osoba.
Trudno uwierzyć, by mogła się wplątać w podobną intrygę. Oczywiście, nigdy nie
wiadomo…
— W każdym razie — obstawał przy swoim Johnson — pani Lee jest poza
podejrzeniami o popełnienie zbrodni, obojętne, czy ukradła diamenty, czy nie.
Dokładnie w chwili morderstwa kamerdyner widział ją w salonie, pamięta pan chyba,
Poirot?
— Wcale nie zapomniałem.
Komisarz zwrócił się do swego podwładnego:
— Jedźmy dalej. Ma pan jakieś nowiny, Sugden?
— Owszem, panie komisarzu. Dowiedziałem się co nieco o Harburym. Ma ważny
powód, by mieć stracha przed policją.
— Kradzież, co?
— Nie. Szantaż. Próbował w ten sposób wyłudzać pieniądze. Zwolniono go z braku
dostatecznych dowodów, ale podejrzewam, że nie robił tego po raz pierwszy. A że
miał nieczyste sumienie, musiał pomyśleć, iż odkryliśmy jego podejrzaną przeszłość,
gdy Tressilian wspomniał mu o wizycie policji.
— A więc możemy go wyłączyć ze sprawy — mruknął komisarz. — Co jeszcze?
Inspektor chrząknął.
— Chodzi o żonę George’a Lee. Sprawdziliśmy pewne fakty z jej życia. Przed
ślubem mieszkała z niejakim komandorem Jonesem. Uchodziła za jego córkę… ale
nią wcale nie była. Najwyraźniej stary pan Lee umiał ją przejrzeć. Znał się nieźle na
kobietach. Zaryzykował strzał w ciemno… i trafił. Trzymał ją w ręku.
Pułkownik Johnson rzekł po chwili zadumy:
— Miałaby zatem kolejny motyw prócz pieniędzy. Może myślała, że Simeon
dokładnie wie o wszystkim i zdradzi jej mężowi prawdę. Historyjka z telefonem
wygląda podejrzanie. Wiemy, że wcale z niego nie skorzystała.
— Może poprosimy ich tu obydwoje? — zaproponował Sugden. — Niech spróbują
nam wyjaśnić, jak właściwie było z tą rozmową…
— Świetny pomysł! — zgodził się Johnson i sięgnął po dzwonek. Tressilian zjawił
się natychmiast.
— Niech pan tu poprosi George’a Lee wraz z żoną.
— Tak jest, proszę pana.
Ody stary sługa wychodził, Poirot zatrzymał go.
— Czyżby nie zrywano kartek z kalendarza? Zdaje się, że wciąż widzę datę
zbrodni…
Tressiłian odwrócił się.
— O który kalendarz chodzi?
— O ten na ścianie.
Był to kalendarz ścienny sporych rozmiarów, gdzie daty wydrukowano dużą,
wyrazistą czcionką.
Tressilian podszedł do ściany i zatrzymał się tuż pod nim.
— Wybaczy pan, ale tak nie jest… Dziś mamy dwudziestego szóstego. Kartki na
pewno zrywano.
— Bardzo pana przepraszam. Kto się tym zwykle zajmuje?
— Pan Alfred, sir, każdego ranka. On ma wielki zmysł porządku.
— Ach, tak… Dziękuję.
Tressilian wyszedł. Sugden spytał zaciekawiony:
— Co oznacza ta historia z kalendarzem? Czy czegoś nie dopatrzyłem?
Poirot wzruszył ramionami.
— Kalendarz nie ma znaczenia. Wykonałem po prostu maleńkie doświadczenie…
— Jutro musimy być u koronera. Inaczej sprawę trzeba będzie odroczyć — odezwał
się pułkownik.
— Oczywiście. Już go uprzedziłem. Wszystko gotowe — oznajmił Sugden.
II
George Lee i Magdalena weszli do gabinetu.
— Dzień dobry — zwrócił się do nich pułkownik. — Proszę usiąść. Chciałbym
państwu zadać kilka dodatkowych pytań. Nie wszystko jest dla mnie jasne.
— Udzielę wszelkich możliwych wyjaśnień — rzekł George Lee pompatycznym
tonem.
— Oczywiście… oczywiście… — bąknęła niepewnie Magdalena.
Komisarz dał znak Sugdenowi. Inspektor zaczął:
— Chodzi o ten telefon w chwili popełnienia zbrodni. Zdaje się, że dzwonił pan
wtedy do Westeringham?
— Owszem — rzekł chłodno George Lee. — Do mego agenta wyborczego. Mogę
podać jego personalia…
Inspektor gestem dłoni przerwał potok jego wymowy.
— Świetnie, świetnie.. Nie kwestionujemy tego. Dzwonił pan tam dokładnie na
dwie minuty przed dziewiątą.
— Doprawdy… Nie umiem powiedzieć dokładnie…
— Ale my umiemy — tryumfalnie obwieścił Sugden. — Zawsze dokładnie
sprawdzamy takie szczegóły. Rozmowa zaczęła się dwie minuty przed dziewiątą i
skończyła w cztery minuty po tej godzinie. Pańskiego ojca zabito zaś kwadrans po
dziewiątej. Po raz wtóry muszę spytać, co pan wtedy robił.
— Przecież już mówiłem! Telefonowałem.
— Nie, panie Lee.
— Nonsens! Musiał się pan omylić. No, może już skończyłem rozmawiać i myśląc
o kolejnym telefonie, zastanawiałem się, czy warto podejmować taki koszt… I wtedy
usłyszałem hałas na górze.
— Chyba nie dumał pan nad tym całe dziesięć minut?
— Do czego, u diabła, pan zmierza?! Co za bezczelność! Wątpi pan w moje słowa,
w słowa kogoś z moją pozycją? Nie będę panu zdawał sprawozdania z każdej minuty!
Inspektor Sugden rzekł z kamiennym spokojem, który wzbudził podziw Poirota:
— Wybaczy pan, to obowiązek zawodowy. George zwrócił się z wściekłością do
komisarza:
— Panie pułkowniku! Czy aprobuje pan to… to bezprzykładne zachowanie?
— W przypadku morderstwa muszą paść pewne pytania… i trzeba na nie
odpowiadać.
— Przecież już odpowiedziałem! Skończyłem jedną rozmowę i… i zastanawiałem
się, czy zaczynać następną.
— A zatem był pan tutaj, gdy na górze rozległ się łoskot?
— Owszem… tak, byłem tu.
Johnson zwrócił się do Magdaleny.
— Zdaje się, że to właśnie pani miała wówczas rozmawiać stąd przez telefon, w
dodatku zupełnie sama?
Magdalena spłoszyła się. Zaczerpnęła głęboko tchu, rzuciła nerwowe spojrzenie na
George’a, potem na Sugdena, a wreszcie spojrzała żałośnie na komisarza.
— Och, doprawdy… nie wiem… Nie pamiętam, co mówiłam… Tak się strasznie
przejęłam…
— Mamy pani zeznania na piśmie — uprzedził ją Sugden.
Magdalena wytoczyła najcięższą artylerię: zrobiła wielkie oczy, drżały jej wargi.
Napotkała jednak obojętny wzrok funkcjonariusza prawa, który nie aprobował
podobnych sztuczek.
Rzekła niepewnie:
— O tak… oczywiście, telefonowałam. Nie wiem dokładnie kiedy, ale…
Urwała.
— Co to ma znaczyć? — spytał George. — Telefonowałaś? Skąd? Stąd na pewno
nie!
— Przypuśćmy, że pani wcale nie telefonowała — stwierdził Sugden. — A zatem:
gdzie pani była i co robiła?
Magdalena rozejrzała się lękliwie po pokoju i zaczęła szlochać. Rzekła
przerywanym głosem:
— George… nie pozwól, żeby mną poniewierano… Wiesz przecież, że zupełnie
tracę głowę, kiedy mnie ktoś próbuje straszyć! Ja… Ja niczego już nie pamiętam. Nie
wiem, co mówiłam tego wieczoru… strasznie się wtedy przejęłam… a oni robią mi
taką przykrość!
Poderwała się i cała we łzach wybiegła z pokoju. George Lee wybuchnął:
— Co to ma znaczyć?! Za nic nie pozwolę, żeby moją żonę straszono i
molestowano! Ona jest taka wrażliwa! To po prostu niegodziwe! Wniosę interpelację
do Izby Gmin w sprawie niedopuszczalnych metod policji! Zupełny skandal!
Wyszedł szybką z gabinetu, trzasnąwszy drzwiami. Inspektor Sugden odchylił
głowę do tyłu i roześmiał się.
— Ależ wpadli! Zobaczymy, co będzie dalej.
— Jej zachowanie jest co najmniej osobliwe — mruknął Johnson, unosząc brwi. —
Musi po raz drugi złożyć zeznania.
— Och, wróci do nas za chwilę — oznajmił Sugden. — Kiedy przygotuje sobie
nową bajeczkę. Co pan na to, Poirot?
Poirot drgnął, jakby głos Sugdena wyrwał go z zamyślenia.
— Ach tak… O co chodzi?
— Powiedziałem, że ona zaraz wróci.
— Tak, możliwe… możliwe.
— Co panu jest, Poirot? — spytał Sugden. — Czy zobaczył pan widmo?
— Chyba tak właśnie było…
— Co jeszcze, Sugden? — spytał niecierpliwie pułkownik.
— Próbowałem ustalić, w jakiej kolejności każdy z podejrzanych pojawił się na
miejscu zbrodni. Tuż po jej popełnieniu, gdy wszystkich zaalarmował rozpaczliwy
krzyk ofiary. Morderca wyślizgnął się z pokoju i zamknął drzwi, posługując się
pincetą lub czymś podobnym. Chwilę później udało mu się wmieszać w grupę
nadbiegających osób. Niestety, trudno dokładnie określić, kto kogo wtedy widział, bo
w takich chwilach pamięć zawodzi ludzi. Tressilian zeznał, że widział, jak Harry i
Alfred Lee przebiegli przez hall od strony jadalni i popędzili na górę. Jego
świadectwo wyklucza ich spośród podejrzanych, a zresztą i tak nimi nie byli. Jeśli
dobrze pamiętam, panna Estravados przybyła późno… chyba na samym końcu.
Wszystko przemawia za tym, że Stephen Farr oraz Magdalena i Hilda Lee byli tam
pierwsi. Każde z nich twierdzi, że ktoś dotarł tam już wcześniej. Trudno odróżnić
świadome kłamstwo od przypadkowej pomyłki. Wszyscy pobiegli na górę, ale trudno
orzec, w jakiej kolejności tam przybyli.
— Czy przywiązuje pan do tego wielką wagę? — spytał Poirot.
— Owszem, gdyż chodzi o czas. Pamięta pan? Zbrodniarz miał niewiele czasu…
— Zgadzam się. Kwestia czasu gra w tym przypadku pierwszorzędną rolę.
Sugden ciągnął dalej:
— Sprawę komplikuje fakt, że mamy tu podwójne schody. Jedne w hallu,
jednakowo odległe od jadalni i salonu, i drugie — w przeciwnym krańcu domostwa.
Stephen Farr właśnie tamtędy dostał się na piętro. Panna Estravados również
przybiegła tą drogą. Jej pokój znajduje się akurat na drugim końcu domu. Reszta
biegła schodami od strony hallu.
— Rzeczywiście, to komplikuje sprawę — rzekł Poirot. Drzwi gabinetu otwarły się.
Weszła do niego pospiesznie Magdalena.
Z trudem łapała oddech i miała wypieki na policzkach, lecz kiedy podeszła do
biurka, odezwała się całkiem spokojnie:
— Mąż myśli, że się położyłam, ale zdołałam się wymknąć z mego pokoju. Panie
komisarzu — Magdalena spojrzała na niego szeroko rozwartymi, pełnymi udręki
oczami — czy zachowa pan w sekrecie moje słowa, jeśli powiem prawdę? Chyba nie
trzeba będzie tego ujawniać publicznie?
— Ma pani na myśli coś, co nie łączy się bezpośrednio ze zbrodnią?
— Z całą pewnością nie! To dotyczy tylko… moich prywatnych spraw.
— Może najpierw nam pani wszystko opowie, a my osądzimy, co należy zrobić.
Magdalena rzekła płaczliwie:
— Och, wierzę panu. Wiem, że panu można wierzyć. Wygląda pan na zacnego
człowieka… To było tak… Ktoś… — Urwała.
— Proszę mówić.
— Chciałam wtedy naprawdę do kogoś zatelefonować… do jednego z moich
przyjaciół… i wolałam, żeby George o tym nie wiedział. Wiem, że to nieładnie, ale
tak właśnie było. Poszłam więc po obiedzie do aparatu. Myślałam, że George dostał w
jadalni, lecz kiedy tu przyszłam, usłyszałam, jak mówi do słuchawki, więc
postanowiłam zaczekać.
— Gdzie pani czekała, madame? — zapytał Poirot.
— Przy wieszaku na płaszcze, tuż koło schodów; to dosyć ciemny zakątek.
Schowałam się tam, żeby zobaczyć, jak George wyjdzie. Ale… on wcale nie
wyszedł… a gdy tylko rozległ się hałas i krzyk pana Lee, wbiegłam na górę.
— A więc pani mąż nie ruszył się stąd krokiem aż do chwili morderstwa?
— Tak.
— Pani zaś między dziewiątą a kwadrans po dziewiątej czekała w kącie pod
schodami?
— Właśnie, ale nie mogłam się przyznać! Wszyscy zaczęliby pytać, co tam robiłam,
a to byłoby kłopotliwe, sam pan rozumie.
— Niewątpliwie — rzekł sucho komisarz. Magdalena uśmiechnęła się radośnie.
— Och, jak dobrze, że już wszystko powiedziałam! Ale pan nie powtórzy tego
memu mężowi, prawda? Jestem pewna, że mogę panom zaufać…
Posłała wszystkim trzem mężczyznom to samo błagalne spojrzenie i wybiegła w
pośpiechu. Komisarz Johnson westchnął.
— Owszem, mogło tak być! Jej historyjka brzmi całkiem prawdopodobnie. Tylko
że…
— … mogła i tym razem kłamać — dokończył za niego Sugden. — W każdym
razie… nie mamy pewności.
III
Lidia Lee stała w salonie i wyglądała przez boczne okno. Jej sylwetka niemal
całkowicie nikła w cieniu ciężkich zasłon. Szelest w pokoju spłoszył ją i kazał się jej
odwrócić. W drzwiach stanął Herkules Poirot.
— Och, przestraszył mnie pan.
— Najmocniej przepraszam, madame. Mam zwyczaj cicho stąpać.
— Myślałam, że to Harbury.
— Tak, on nigdy nie czyni hałasu — przyznał Poirot. — Jak kot… albo jak złodziej.
Urwał i obserwował ją w milczeniu.
Na twarzy Lidii pojawił się jedynie wyraz lekkiego niesmaku.
— Nigdy go nie lubiłam. Będę zadowolona, kiedy go wreszcie zwolnimy.
— To mądre posunięcie z pani strony. Spojrzała na niego uważnie.
— Czy wie pan o czymś, co świadczyłoby na jego niekorzyść?
— Ten człowiek lubi znać cudze sekrety… i potrafi robić użytek ze swojej wiedzy.
— Sądzi pan — rzuciła gwałtownie — że wie o czymś, co ma związek z
morderstwem?
Poirot wzruszył ramionami.
— Ma cichy krok i długie uszy. Mógł coś podsłuchać i zachować to dla siebie.
— Czy myśli pan, że będzie próbował szantażować kogoś z nas?
— Zupełnie możliwe. Ale nie o tym chciałem z panią pomówić.
— Po co zatem pan przyszedł?
— Rozmawiałem z pani małżonkiem. Złożył mi ofertę, a ja chciałem się pani
poradzić, czy mam ją przyjąć, czy też nie. Tak mnie jednak zachwycił widok pani
pięknej wzorzystej sukni na tle purpurowych portier okiennych, ze zastygłem w
niemym podziwie.
— Doprawdy, monsieur Poirot — rzekła szorstko Lidia — nie traćmy czasu na
komplementy.
— Błagam o wybaczenie, madame. Co za szkoda, ze angielskie panie tak mało
uwagi przywiązują do toalety… Suknia, którą pani nosiła tamtego wieczoru, o
prostym kroju, lecz śmiałym deseniu, odznacza się jednocześnie wdziękiem i
dystynkcją.
— W jakim celu chciał mnie pan widzieć? — zniecierpliwiła się Lidia.
— Madame — rzekł z powagą Poirot — pani mąż bardzo serio prosił mnie, żebym
podjął się śledztwa. Pragnie, bym tu pozostał i zrobił wszystko, co w mojej mocy,
byle dotrzeć do sedna sprawy.
Z ust Lidii padło suche pytanie:
— No i co?
— Nie mogę przyjąć zaproszenia, jeśli nie potwierdzi go pani tego domu.
— Oczywiście, potwierdzam — odrzekła obojętnie.
— Madame, to jeszcze nie wszystko. Czy pani naprawdę sobie tego życzy?
— Czemuż by nie?
— Bądźmy szczerzy. W istocie moje pytanie brzmi następująco: czy pani chce, by
prawda wyszła na jaw, czy też nie?
— Naturalnie, chcę tego.
Poirot westchnął.
— Kiedy usłyszę od pani coś więcej niż konwencjonalne formułki?
— Jestem konwencjonalną kobietą — odparła. Potem przygryzła wargę i
powiedziała po krótkim wahaniu: — Ma pan rację. Bądźmy szczerzy. Oczywiście,
dobrze pana rozumiem. To nie jest przyjemne zadanie. Ktoś w bardzo brutalny sposób
zamordował mego teścia, a skoro człowiek najbardziej podejrzany o mord i rabunek,
czyli Harbury, najwyraźniej tego nie zrobił, staje się jasne, że mordercą musi być ktoś
z rodziny. Jeśli ów ktoś stanie przed trybunałem, to hańba spadnie na wszystkich…
Skoro mam być szczera… wcale sobie tego nie życzę…
— A więc wolałaby pani, by sprawca uniknął kary?
— Z pewnością. Chyba niemało bezkarnych morderców chadza sobie na swobodzie.
Jeden mniej, jeden więcej…
— A co z innymi członkami rodziny? — spytał Poirot. Lidia utkwiła w nim
spojrzenie.
— Z innymi…?
— Jeśli sprawy przybiorą taki obrót, jakiego pani sobie życzy, nikt nigdy nie dojdzie
prawdy. Cień podejrzenia zawsze będzie wisiał nad wami.
— Nie pomyślałam o tym — rzekła niepewnie.
— Nikt się nigdy nie dowie, kto był winowajcą… — I dodał miękko: — Chyba, że
pani to już wie, madame…
— Po co pan tak mówi?! — krzyknęła. — Nie! Nieprawda! Och, gdyby to mógł być
ktoś obcy, a nie któryś z nas!
— Sprawca może być jednym i drugim… Spojrzała na niego bystro.
— Co pan powiedział?
— Może to być ktoś z rodziny, a zarazem obcy… Pojmuje pani, do czego
zmierzam? Eh bien, to właśnie idea, która zrodziła się w moim umyśle, w głowie
Herkulesa Poirota…
Spojrzała pytająco.
— A zatem, madame, cóż mam rzec panu Alfredowi? Lidia uniosła ręce i po chwili
pozwoliła im opaść bezwładnie w geście zniechęcenia.
Odparła: . — No tak. Może pan przyjąć jego zaproszenie.
IV
Pilar stała wyprostowana pośrodku saloniku muzycznego i rzucała wokoło przelotne
spojrzenia niby zwierzę, które lęka się ataku.
— Chciałabym pójść sobie stąd! — zawołała.
— Nie tylko pani ma na to ochotę, ale nikomu nie pozwolą, moja miła — rzekł
Stephen Farr.
— Kto? Policja?
— Tak.
Pilar odparła z powagą:
— Nie lubię mieć do czynienia z policją. Uczciwi ludzie nie mają z nią nic
wspólnego.
— Tacy jak pani? — spytał Stephen z lekkim uśmiechem.
— Nie mówię o sobie. Ale Alfred, Lidia, Dawid, George, Hilda i… i Magdalena…
Och, oni to co innego.
Stephen zapalił papierosa i kilka razy zaciągnął się dymem, zanim odezwał się
znowu:
— Pominęła pani jedną osobę.
— Kogo?
— Nie było mowy o Harrym.
Pilar odsłoniła w uśmiechu białe, równe zęby.
— Och, Harry jest zupełnie inny! Myślę, że dobrze wie, co to policja.
— Pewnie tak. Nie bardzo pasuje do reszty rodziny.
Po chwili Farr zapytał znowu:
— Pilar, czy pani lubi swoich angielskich krewnych?
Odparła niepewnie:
— Są dla mnie mili, nawet bardzo mili. Ale tak rzadko się śmieją. Zupełnie brak im
wesołości.
— Moja droga! Dopiero co popełniono tu zbrodnię.
— Hm… prawda.
— A morderstwo — rzekł Farr moralizatorskim tonem — to znacznie bardziej
niecodzienne i osobliwe wydarzenie, niż chciałaby pani przyznać. W Anglii traktują je
znacznie poważniej niż w Hiszpanii.
— Stroi pan sobie ze mnie żarty!
— Bynajmniej. Nie jestem w nastroju do żartów. Pilar zerknęła na niego i spytała:
— Pewnie i pan ma już dosyć tego domu? — Tak.
— A ten wysoki, przystojny policjant pana nie puści?
— Nie pytałem go o zgodę, ale bez wątpienia zabroniłby mi wyjechać. Muszę być
ostrożny, Pilar, bardzo ostrożny…
— Ach, jakie to męczące! — przytaknęła.
— Nie tylko męczące, moja droga. Ten cudzoziemski dziwak wszędzie wsadza nos.
Nie wygląda co prawda na bystrego, ale już sama jego obecność działa mi na nerwy.
Pilar namyślała się nad czymś, marszcząc czoło. Wreszcie spytała:
— Mój dziadek był strasznie bogaty, prawda? — Zdaje się, że tak.
— Kto weźmie po nim spadek? Alfred i reszta?
— To zależy od treści testamentu.
Pilar rzekła w zadumie:
— Mógł mi zostawić trochę grosza, ale boję się, że nie zdążył.
— W końcu należy pani do rodziny. Powinni się panią zająć.
Pilar westchnęła.
— Ja… do rodziny? Ależ to śmieszne. A w gruncie rzeczy nie ma w tym nic
śmiesznego.
— Rozumiem, że to pani nie zachwyca.
Pilar westchnęła ponownie.
— Może byśmy zatańczyli?
Stephen odparł niepewnym głosem:
— Nie zrobi to dobrego wrażenia. W końcu dom jest w żałobie, moja mała
Hiszpanko bez serca!
Pilar otworzyła szeroko oczy.
— Ależ mnie wcale nie jest smutno! Przecież prawie nie znałam dziadka i chociaż
lubiłam z nim pogawędzić, nie chce mi się płakać. Nie rozpaczam nad jego śmiercią.
Głupio byłoby okazywać żal, skoro go nie czuję.
— Pani jest wspaniała! — zawołał Stephen.
Pilar odparła przymilnie:
— Moglibyśmy wepchnąć pończochy czy rękawiczki w tubę gramofonu. To stłumi
dźwięk i nikt nas nie usłyszy…
— Zgoda, kusicielko!
Pilar roześmiała się uszczęśliwiona i wybiegła z saloniku, kierując się do sali
tanecznej na drugim końcu domu.
Gdy dotarła do korytarzyka wiodącego ku furtce ogrodowej, stanęła nagle jak wryta.
Stephen, który biegł w ślad za nią, zatrzymał się również.
Herkules Poirot zdjął właśnie z haka portret wiszący na ścianie i przypatrywał mu
się uważnie w świetle, które przenikało tu z tarasu. Gdy podniósł wzrok znad obrazu,
spostrzegł obydwoje młodych.
— Aha! — rzekł. — Przybywacie we właściwej chwili.
— Co pan tu robi? — spytała Pilar. Podeszła bliżej i zajrzała mu przez ramię. Poirot
odparł z namaszczeniem:
— Przypatruję się właśnie czemuś bardzo istotnemu: twarzy Simeona Lee w latach
jego młodości.
— Och! To mój dziadek?
— Tak, mademoiselle.
Pilar wpatrzyła się w oblicze namalowane na płótnie.
— Jakiż był inny… zupełnie inny… — powiedziała wolno. — Gdy go poznałam,
miał twarz starą i pomarszczoną. A tu wygląda jak Harry… Harry sprzed dziesięciu
lat.
— Owszem, mademoiselle. Harry to prawy syn swego ojca. A teraz proszę spojrzeć
tu… — Przeszedł kilka kroków wzdłuż galerii. — Oto jego żona, pani babka:
łagodna, pociągła twarz, bardzo jasne włosy, czułe niebieskie oczy…
— Zupełnie jak Dawid — wyrwało się Pilar. — I trochę jak Alfred — dodał
Stephen.
— Dziedziczność to ciekawa rzecz — perorował Poirot. — Pan Lee i jego żona byli
krańcowo różni. Większość dzieci wzięła rysy po matce. Proszę spojrzeć choćby tu,
mademoiselle…
Wskazał na portret dwudziestolatki o złocistych włosach i wielkich błękitnych
oczach. Karnację miała podobną do żony Simeona Lee, ale biła od niej wesołość i
witalność, której brakło w bladych tęczówkach i łagodnych rysach tamtej twarzy.
— Och! — wykrzyknęła Pilar. Policzki jej pokrył silny rumieniec, ręką sięgnęła do
piersi. Wyciągnęła spod bluzki medalion na złotym łańcuszku, przycisnęła zamek i
wieczko odskoczyło. Na Poirota spoglądała ta sama roześmiana twarz.
— Moja matka — powiedziała Pilar.
Poirot nachylił się. Na odwrocie medalionu widniał portret młodego przystojnego
mężczyzny o czarnych włosach i szafirowych oczach.
— To pani ojciec?
— Tak. Był bardzo piękny, prawda?
— Istotnie. Ale chyba niewielu Hiszpanów ma niebieskie oczy, signorina.
— Czasami zdarza się to na północy kraju. A poza tym jego matka była Irlandką.
Poirot rzekł zadumany:
— Ma więc pani w sobie krew hiszpańską, irlandzką i angielską, a także trochę
cygańskiej. Wie pani, co sobie myślę? Kobieta z takim dziedzictwem może być
groźnym wrogiem.
— Wrogom należy podrzynać gardła, prawda, Pilar? Pamięta pani chyba własne
słowa z pociągu? — rzekł z uśmiechem Farr. — Och…
Urwał, gdy zdał sobie nagle sprawę ze znaczenia tego, co powiedział.
Herkules Poirot prędko zmienił temat:
— A prawda… Przypomniałem sobie o czymś. Muszę panią poprosić o paszport,
signorina. Zażądał tego mój przyjaciel, inspektor Sugden. Sama pani rozumie,
przepisy policyjne są głupie i uciążliwe, ale potrzebne. A w myśl prawa jest pani
cudzoziemką.
— Paszport? Zaraz go przyniosę. Jest w moim pokoju. Razem z Pilar podeszli ku
schodom. Pilar wbiegła na nie, a Poirot podążył za nią. Stephen szedł z tyłu za nimi.
Sypialnia Pilar znajdowała się tuż przy schodach. Pilar odwróciła się z ręką na
klamce.
— Zaraz z nim wrócę.
Weszła do pokoju. Poirot i Farr czekali na korytarzu. Stephen zauważył zmieszany:
— Co za głupiec ze mnie. Powinienem był ugryźć się w język. A może nie zwróciła
uwagi na moje słowa…
Poirot nie odpowiedział mu. Przechylił nieznacznie głowę na bok i nadsłuchiwał.
— Doprawdy, nie rozumiem, czemu Anglicy tak się lubują w przeciągach. Panna
Estravados musiała odziedziczyć ten narodowy rys charakteru.
— Czemu pan tak sądzi? — Stephen Farr spojrzał na niego.
— Dziś jest wyjątkowo zimno, choć jeszcze wczoraj mieliśmy ciepłą i słoneczną
pogodę. A tymczasem panna Estravados najwyraźniej uchyliła podnoszone okno.
Jakże można lubić przeciąg?
Z wnętrza pokoju dobiegło ich hiszpańskie przekleństwo i na progu pojawiła się
skonsternowana Pilar.
— Ach, jakaż ze mnie głupia niezdara! Położyłam torebkę na parapecie i kiedy
szperałam w papierach, strąciłam paszport za okno. Leży na klombie. Zaraz po niego
pobiegnę.
— Przyniosę go — ofiarował się Stephen, lecz Pilar już biegła na dół, wołając przez
ramię:
— Nie! To moja własna wina. Proszę poczekać w salonie razem z panem Poirotem.
Za chwilę będę z powrotem i przyniosę paszport.
Stephen mimo wszystko chciał podążyć za nią, lecz Poirot przytrzymał go za ramię i
szepnął:
— Proszę tędy.
Przeszli korytarzem pierwszego piętra na drugi koniec domu, aż do szczytu
schodów.
— Nie schodźmy jeszcze na dół — rzekł Poirot. — Może poszedłby pan ze mną na
miejsce zbrodni? Chciałbym o coś zapytać.
Podążyli korytarzem ku pokojowi Simeona Lee. Minęli niszę po lewej, gdzie
widniały dwie marmurowe statuy, nimfy o bujnych kształtach otulone szczelnie
draperiami, by w niczym nie urazić wiktoriańskiej skromności.
Stephen Farr spojrzał na nie i mruknął:
— Za dnia mogą człowieka przestraszyć. Kiedy biegłem tędy przedwczoraj,
zdawało mi się, że jest ich trzy, ale teraz widzę na szczęście tylko dwie!
— Dzisiaj ten styl się nie podoba — przyznał Poirot — ale swego czasu musiały
kosztować ładną sumkę. Sądzę, że najlepiej prezentują się w nocy…
— A tak, bo wtedy widać tylko mgliste zarysy ich postaci.
— W nocy wszystkie koty są szare — szepnął Poirot.
W pokoju zastali inspektora Sugdena. Klęczał przy sejfie i przyglądał mu się przez
szkło powiększające. Spojrzał na nich, gdy wchodzili.
— Otworzono go kluczem — rzekł. — Zrobił to ktoś, kto znał szyfr cyfrowy. Brak
śladów włamania.
Poirot zbliżył się do policjanta i szepnął mu coś do ucha. Inspektor skinął głową i
wyszedł.
Poirot obrócił się w stronę Farra, który stał i patrzył na fotel, gdzie siadywał zwykle
Simeon Lee. Brwi miał ściągnięte, żyły wystąpiły mu na skronie. Poirot przypatrywał
mu się jakiś czas w milczeniu, aż wreszcie przemówił:
— Budzi to w panu wspomnienia, prawda?
— Jeszcze dwa dni temu siedział tu żywy, a teraz… — odrzekł powoli Farr.
Otrząsnął się jednak z posępnych myśli. — Czy pan chciał mnie może o coś spytać?
— A tak. Zdaje się, że pan był pierwszą osobą, która tamtej nocy pojawiła się pod
drzwiami?
— Czyżby? Nie pamiętam. Nie, zdaje się, że któraś z pań była tu przede mną.
— Która?
— Albo żona George’a, albo Dawida. Obie przybiegły tu wcześnie.
— Czy słyszał pan krzyk?
— Nie wydaje mi się. Nie umiem sobie przypomnieć. Owszem, ktoś krzyknął, ale
chyba na dole.
— A więc nie słyszał pan takiego odgłosu? — Poirot odchylił głowę do tyłu i
znienacka wrzasnął przeraźliwie.
Zrobił to tak niespodziewanie, że Stephen odskoczył do tyłu; o mało nie upadł.
Rzekł gniewnie:
— Boże święty, czy chce pan przerazić cały dom? Nie, niczego takiego nie
słyszałem! Jeszcze mi dzwoni w uszach. Ktoś może pomyśleć, że to kolejne
morderstwo!
Poirot mruknął z zażenowaniem:
— Prawda… Strasznie głupio postąpiłem. Chodźmy stąd zaraz.
Wyszli w pośpiechu. Lidia i Alfred stali u stóp schodów, spoglądając ku górze.
George wyjrzał z biblioteki, a z dala nadbiegała Pilar z paszportem w ręce.
— To nic, to nic! — zawołał Poirot. — Proszę się nie przejmować. Zrobiłem po
prostu maleńki eksperyment.
Alfred spojrzał na niego z irytacją. Mina George’a wyrażała najwyższe zgorszenie.
Poirot pozostawił Stephenowi trud składania wyjaśnień i pospieszył korytarzem na
drugi koniec domu.
Inspektor Sugden wyjrzał z pokoju Pilar i wyszedł mu na spotkanie.
— Eh bien? — spytał Poirot.
Inspektor skinął głową.
— Niczego nie było słychać.
Obydwaj spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
V
— A więc zgadza się pan, Poirot! — rzekł Alfred Lee.
Ręce mu drżały, a w łagodnych brązowych oczach pojawił się gorączkowy blask.
Jąkał się lekko przy mówieniu. Lidia stała przy nim bez słowa. Patrzyła na męża z
niepokojem.
— Nawet pan nie przypuszcza… jak… jak bardzo… mi na tym za…zależy.
Absolutnie trze…trzeba wykryć mor… mordercę mego ojca.
— Skoro podjął pan decyzję, wedle własnych słów, po długim i głębokim namyśle,
muszę wyrazić zgodę. Rozumie pan jednak, że nie będę mógł zawrócić z raz obranej
drogi. Nie mogę być czymś w rodzaju psa myśliwskiego, którego się odwołuje, bo
ktoś stracił ochotę na polowanie.
— Naturalnie… Naturalnie… Wszystko już zarządziłem. Przygotowano panu
sypialnię. Może pan tu zostać tak długo, jak będzie potrzeba.
— To nie potrwa długo — rzekł poważnie Poirot.
— Co takiego?
— Mówię, że to nie potrwa długo. Krąg podejrzanych jest wąski, więc wkrótce
dojdziemy prawdy. Zdaje się, że zaraz będzie po wszystkim.
Alfred wytrzeszczył oczy.
— Niemożliwe!
— Bynajmniej. Wszystkie poszlaki wiodą w jednym kierunku. Jeszcze tylko
wyjaśnię kilka szczegółów i objawi się nam prawda.
— Czy… Czy pan już wie? — spytał z niedowierzaniem Alfred.
Poirot uśmiechnął się.
— Ależ tak. Ja wiem.
— Mój ojciec… Mój ojciec… — wzdychał Alfred.
— Muszę jednak prosić o dwie rzeczy.
— Wszystko, czego pan tylko chce — rzekł zduszonym głosem Alfred.
— Przede wszystkim pragnę, aby zawieszono w mojej sypialni młodzieńczy portret
pańskiego ojca.
— Portret ojca? Dlaczego?
Poirot odparł, gestykulując dłońmi:
— Och, on… jakby to powiedzieć… inspiruje mnie.
— Czy chce pan rozwiązać zagadkę zbrodni uciekając się do jasnowidzenia? —
spytała ostro Lidia.
— Powiedzmy, madame, że mam zamiar posłużyć się nie tylko moim wzrokiem
fizycznym, ale i oczami duszy.
Wzruszyła ramionami. Poirot ciągnął dalej:
— Prócz tego chciałbym się dowiedzieć, w jakich właściwie okolicznościach zmarł
mąż pańskiej siostry, Juan Estravados.
— Czy to konieczne? — spytała Lidia.
— Ja tylko chcę znać dokładnie fakty, madame.
— Juan Estravados — odparł Alfred — podczas kłótni o kobietę zabił w kawiarni
pewnego człowieka.
— Jak zginął ten człowiek?
Alfred rzucił żonie spojrzenie pełne udręki.
— Został zasztyletowany. Mego szwagra nie skazano jednak na śmierć, gdyż
zostało dowiedzione, że przeciwnik go sprowokował. Juan Estravados dostał
dożywocie i zmarł w więzieniu.
— Czy jego córka wie o tym?
— Myślę, że nie. Jennifer nigdy jej nic nie powiedziała.
— Dziękuję panu.
— Chyba pan nie sądzi — rzekła Lidia — że Pilar…? Och, to absurd!
— A teraz proszę mi udzielić paru informacji na temat pańskiego brata, Harry’ego
Lee.
— Co chciałby pan wiedzieć?
— Zdaje się, że skompromitował waszą rodzinę. W jaki sposób?
— To stara historia… — zawahała się Lidia. Alfred poczerwieniał.
— Jeśli pan już koniecznie chce wiedzieć, Harry ukradł znaczną sumę pieniędzy,
fałszując ojcowski podpis na czeku. Oczywiście ojciec nie oddał sprawy do sądu.
Harry zawsze był nicponiem. Gdzie się tylko pojawił, popadał w tarapaty. Zwykle
depeszował wtedy do nas z prośbą o pieniądze. Wszędzie, dokąd zawędrował, siedział
w więzieniu.
— Ależ o niczym nie wiesz na pewno, Alfredzie! — zawołała Lidia.
Alfredowi poczęły się trząść ręce. Krzyknął ze złością:
— Harry to ladaco! Zawsze taki był!
— Chyba się panowie zanadto nie lubicie? — spytał Poirot.
— Przysporzył ojcu cierpień! On cierpiał, a Harry nie miał za grosz wstydu!
Lidia westchnęła. Poirot dostrzegł to i spojrzał na nią przenikliwie.
— Och, gdyby tylko znalazły się diamenty! — powiedziała Lidia. — Jestem pewna,
że stanowią klucz do zagadki.
— Znaleziono je, madame — odrzekł Poirot.
— Gdzie?
— W ogródku przedstawiającym Morze Martwe — odparł Poirot.
— W moim ogródku?! To zdumiewające!
— Prawda, madame? — rzucił Poirot.
CZĘŚĆ 6
27 GRUDNIA
I
Alfred Lee rzucił z westchnieniem:
— Poszło lepiej, niż sądziłem.
Właśnie wrócili z rozprawy u koronera.
Pan Charlton, prawnik o staroświeckim wyglądzie, lecz bystrym oku, który przybył
wraz z nimi do Gorston Hali, zabrał głos:
— Mówiłem już, że to będzie czysta formalność… Czysta formalność i nic więcej.
Śledztwo zostało odroczone, by policja mogła zebrać dodatkowe informacje.
George Lee zawołał zniecierpliwiony:
— Wszystko to jest bardzo niemiłe, a poza tym stawia nas w przykrej sytuacji. W
moim przekonaniu zbrodnię popełnił jakiś maniak, który w taki czy inny sposób
zdołał przedostać się do domu. Ten Sugden jest uparty jak muł. Pułkownik Johnson
powinien zwrócić się o pomoc do Scotland Yardu. Miejscowa policja jest niewiele
warta. To ograniczeni ludzie. A co z Harburym? Słyszałem, że miał na sumieniu
brzydkie sprawki, lecz policja wcale się tym nie zajmuje.
Pan Charlton rzekł:
— Zdaje się, że ten Harbury ma wystarczające alibi. Policja je uznała.
— Jak mogli?! — George wprost się pienił. — Na ich miejscu potraktowałbym
podobne alibi z wielką rezerwą. Przestępcy zawsze potrafią o nie zadbać.
Obowiązkiem policji jest obalać takie alibi, oczywiście, jeśli znają się na robocie.
— No, no — rzekł Charlton — nie sądzę, bym musiał pouczać policję, jak ma
pracować. W końcu to chyba grono kompetentnych ludzi.
George upierał się z ponurą miną:
— Trzeba wezwać Scotland Yard, proszę pana. Nie mam ani krztyny zaufania do
inspektora Sugdena. Może to nawet sumienny pracownik, ale na pewno nie
błyskotliwy.
— Nie zgodziłbym się z panem. Sugden jest godziwym fachowcem. Stara się, jak
może.
— Jestem pewna, że policja robi wszystko, co trzeba — wtrąciła Lidia. — Nie
odmówi pan kieliszka wiśniówki, Charlton?
Notariusz odmówił jednak, choć w sposób uprzejmy. Potem odchrząknął i
przystąpił do odczytania testamentu wobec całej rodziny.
Czytał go z upodobaniem, zatrzymując się dłużej na fragmentach najeżonych
niezrozumiałą terminologią, jakby się specjalnie nią delektował.
Gdy skończył, zdjął okulary, przetarł je i rozejrzał się pytającym wzrokiem po
zebranych.
— Gubię się w zawiłościach prawniczych formułek — rzekł Harry Lee. — Czy nie
mógłby pan zakomunikować nam ostatniej woli ojca nieco jaśniej?
— Ależ doprawdy — odparł pan Charlton — to zupełnie prosty testament.
— Mój Boże, jak więc musi wyglądać trudny?
Charlton zmierzył go chłodnym spojrzeniem i odparł:
— Podstawowe paragrafy są całkiem jasne. Połowa majątku pana Lee przypada jego
synowi Alfredowi, a reszta podzielona została między pozostałe dzieci.
Harry zaśmiał się zgryźliwie.
— Jak zawsze, Alfred okazuje się szczęściarzem. Połowa ojcowskiej fortuny! W
czepku się urodził!
Alfred spurpurowiał. Lidia odparowała:
— Alfred zawsze był lojalnym i oddanym synem. Przez całe lata prowadził fabrykę.
Spoczywała na nim wielka odpowiedzialność.
— Och, wiem, że z niego zacny chłopak — odciął się Harry. Alfred rzekł cierpko:
— Uważam, Harry, że to właśnie ty możesz uważać się za szczęściarza, skoro ojciec
zechciał zapisać ci cokolwiek!
Harry zaśmiał się, odchylając głowę do tyłu.
— Pewnie wolałbyś, żeby mnie puścił z torbami, prawda? Zawsze mnie nie
znosiłeś.
Charlton chrząknął. Był aż zanadto przyzwyczajony do przykrych scen, jakie
następują po odczytaniu testamentu. Miał zamiar wymknąć się, zanim wybuchnie
tradycyjna rodzinna kłótnia. Mruknął:
— Hm… Myślę, że to właściwie już wszystko…
Harry rzekł nagle:
— A co będzie z Pilar?
Charlton odkaszlnął ponownie, tym razem przepraszająco.
— Hm, hm… Panna Estravados nie została wymieniona w testamencie.
— Czy nie dziedziczy udziału po matce?
Charlton począł wyjaśniać:
— Gdyby pani Estravados jeszcze żyła, bez wątpienia odziedziczyłaby taką samą
sumę jak jej rodzeństwo, skoro jednak zmarła, jej część zostaje równo podzielona
między was wszystkich.
— A więc nic mi się nie należy? — zapytała Pilar.
— Moja droga, rodzina się tym zajmie — pospieszyła z odpowiedzią Lidia.
George zwrócił się do niej:
— Będziesz mogła tu zamieszkać wraz z Alfredem… Prawda, Alfredzie? My… W
końcu… jesteś naszą siostrzenicą. Mamy obowiązek czuwać nad tobą.
Hilda dodała:
— Zawsze z chęcią będziemy clę widzieć w naszej rodzime.
— Powinna dostać swoją część — upierał się Harry. — Tę część, która miała
przypaść jej matce.
Charlton wymamrotał:
— Doprawdy czas już na mnie. Do widzenia, pani Lidio… Pozostaję do pani pełnej
dyspozycji… Zawsze gotów do usług…
Oddalił się z pośpiechem, wiedząc z doświadczenia, że za jego plecami wybuchnie
teraz prawdziwa burza rodzinna. Po jego odejściu Lidia rzekła zdecydowanym tonem:
— Zgadzam się z Harrym. Pilar ma prawo do matczynego udziału. Testament
spisano na wiele lat przed śmiercią Jennifer.
— To śmieszne! — oświadczył George. — Lidio, masz bardzo niemądre pomysły.
Prawo jest prawem. Wszyscy musimy mu się podporządkować.
— Oczywiście, to smutne i wszyscy współczujemy Pilar — zabrała głos Magdalena
— ale George ma słuszność. Jak mówi, prawo jest prawem.
Lidia wstała i objęła dziewczynę ramieniem.
— Moja droga, wiem, że to dla ciebie bardzo niemiła chwila. Zostaw nas, proszę, na
chwilę samych. Musimy to omówić. — Odprowadziła ją do drzwi ze słowami: — Nie
martw się i zostaw to mnie.
Pilar powoli wyszła z pokoju. Lidia zamknęła za nią drzwi i odwróciła się twarzą do
zebranych.
Po krótkiej pauzie, podczas której każdy wstrzymał dech, kłótnia rozgorzała na
nowo.
— Zawsze byłeś dusigroszem, George! — krzyknął Harry.
— W każdym razie jednak nie naciągaczem! — odwarknął jego brat.
— Z ciebie taki sam naciągacz! Od lat żyjesz za ojcowskie pieniądze!
— Zapominasz, że piastuję odpowiedzialną funkcję!
— Mam gdzieś taką odpowiedzialność! Jesteś nadęty niczym balon!
— Harry, jak możesz?! — krzyknęła piskliwie Magdalena. Hilda powiedziała
spokojnie, lecz bardzo głośno:
— Czy nie moglibyśmy omówić tej kwestii z większą powściągliwością?
Lidia rzuciła jej spojrzenie pełne wdzięczności. Dawid zawołał z niespodziewaną
gwałtownością:
— Czy musimy się tak haniebnie wykłócać o pieniądze?! Magdalena odcięła się
jadowicie:
— Och, możesz sobie odgrywać wielkodusznego! Nie zrzekłeś się jednak swego
legatu, co? Tak samo potrzebujesz pieniędzy jak wszyscy inni! Cały twój dystans
wobec przyziemnych spraw to tylko pozerstwo!
Dawid odparł zduszonym głosem:
— A więc uważasz, że powinienem się zrzec spadku? Ciekawe, czy…
— Oczywiście, że nie! — zawołała Hilda. — Czy musimy zachowywać się jak
niemądre dzieci? Alfredzie! Jesteś głową rodziny, kolej na ciebie.
Alfred wyglądał na zbudzonego ze snu.
— Przepraszam, ale mówicie wszyscy jeden przez drugiego… Mąci mi się w
głowie.
— Jak już zauważyła Hilda, nie powinniśmy kłócić się niczym grono zachłannych
dzieci — rzekła Lidia. — Porozmawiajmy o tym jak przystało na rozsądnych ludzi, a
także… po kolei. Alfred powinien to zrobić pierwszy, z racji starszeństwa. Jak
myślisz, Alfredzie, co możemy uczynić dla Pilar?
Ten odrzekł po krótkim namyśle:
— Pilar zamieszka z nami. Wyznaczymy jej rentę. Nie przypuszczam, by legalną
drogą mogła dochodzić praw do udziału matki. Pamiętaj, że nie nosi nazwiska Lee i w
dodatku jest cudzoziemką.
— Owszem, oficjalnie Pilar nie ma tego prawa, ale ja myślę o stronie moralnej. Jak
sam widzisz, twój ojciec, mimo że córka wyszła za Hiszpana wbrew jego woli,
pozostawił jej tyle samo, co innym. George, Harry, Dawid i Jennifer dostali tyle samo.
Jennifer zmarła rok temu. Jestem pewna, że gdy ojciec posłał po pana Charltona,
zamierzał zapisać Pilar znaczną sumę. Zostawiłby jej co najmniej tyle samo, a może
nawet i więcej. Pamiętaj, że jest jego jedyną wnuczką. Sądzę, że mamy obowiązek
naprawić tę niesprawiedliwość, której i on chciał zaradzić. Przynajmniej tyle możemy
dla niej zrobić.
— Doskonale powiedziane, Lidio! Myliłem się, przyznaję. Zgadzam się z tobą. Pilar
winna odziedziczyć w spadku tyle, co Jennifer.
— Kolej na ciebie, Harry — rzekła Lidia.
— Chyba sama wiesz, że się zgadzam. Lidio, pięknie to załatwiłaś. Gratuluję ci.
— A ty, George? — spytała jego bratowa.
George poczerwieniał. Wykrztusił:
— Sprzeciwiam się stanowczo! To bezsens! Damy jej dom i odzienie. To całkiem
wystarczy!
— A zatem odmawiasz zgody na współudział? — spytał Alfred.
— Tak, odmawiam!
— I masz zupełną rację! — zawołała Magdalena. — Co za bezczelność! Jak
możecie domagać się od niego podobnej rzeczy! Przecież w całej rodzinie tylko
George znaczy coś dla społeczeństwa! To haniebne, że ojciec tak mało mu zostawił!
— A ty, Dawidzie? — spytała Lidia.
Odparł wymijająco:
— Och, sądzę, że to wy macie rację. Wszystkie te wstrętne spory są godne
pożałowania.
— Masz słuszność, Lidio — poparła ją Hilda. — To tylko prosta sprawiedliwość.
Harry rozejrzał się wokół.
— A więc wszystko jasne. Alfred, ja i Dawid zgadzamy się, z propozycją wysuniętą
przez Lidię. George jest przeciw. Uzgodniliśmy, co czynić.
George odparł gniewnie:
— Ależ bynajmniej. Absolutnie nie ustąpię. Mam prawo do przypadającej mi części
i nie oddam z niej ani pensa.
— Pewnie, że nie! — poparła go Magdalena. /
— Wolno ci to zrobić — rzuciła szybko Lidia. — W takim razie każde z nas da
trochę więcej, aby uzupełnić sumę.
Powiodła wzrokiem po zgromadzonych, którzy jej przytaknęli.
— Alfredowi dostała się lwia część — zauważył Hany. — Powinien dać więcej niż
inni.
— Wiedziałem, że twoja bezinteresowność długo nie potrwa — dociął mu starszy
brat.
— Nie zaczynajmy na nowo! — rzekła stanowczo Hilda. — Lidia oznajmi Pilar o
naszym postanowieniu. Szczegóły możemy omówić później.
I dodała, by zmienić temat:
— Gdzie się podziali Poirot i Stephen Farr?
— Zostawiliśmy Poirota w miasteczku — wyjaśnił Alfred — w drodze na rozprawę.
Powiedział, że ma jakiś ważny sprawunek do załatwienia.
— Czemu właśnie jego zabrakło na rozprawie? — spytał Harry. — Stanowczo
powinien był tam pójść!
— Może sądził, że nie ma to wielkiego znaczenia — rzekła Lidia. — Kto tam jest w
ogrodzie? Inspektor Sugden czy może pan Farr?
Wysiłki obydwu pań zostały uwieńczone powodzeniem.
Rodzinne zebranie zakończyło się.
Gdy Lidia znalazła się sam na sam z Hildą, szepnęła do niej:
— Serdecznie dziękuję za wsparcie. Doprawdy, Hildo, przez cały czas byłaś dla
mnie niczym balsam.
Hilda rzekła w zamyśleniu:
— Dziwne, jak pieniądz potrafi zmienić ludzi…
— Tak… — przytaknęła Lidia. — Nawet Harry był inny… Chociaż to on pierwszy
wystąpiła propozycją pomocy dla Pilar… A mój biedny Alfred… Jest tak bardzo
brytyjski, że trudno mu przeboleć stratę części fortuny jego ojca na rzecz obywatelki
hiszpańskiej…
— Czy sądzisz, że my, kobiety, jesteśmy mniej przyziemnymi istotami? — spytała z
uśmiechem Hilda.
Lidia jeszcze raz wzruszyła swymi zgrabnymi ramionami.
— Widzisz, to właściwie nie są nasze własne pieniądze, co stanowi istotną różnicę.
Hilda szepnęła zamyślona:
— Dziwna jest ta mała… Myślę, rzecz jasna, o Pilar. Co się z nią stanie?
Lidia westchnęła.
— Całe szczęście, że uzyskała niezależność. Chyba nie byłaby zbyt zadowolona,
żyjąc tu na naszej łasce z pieniędzy wydzielanych jej na życie i sukienki. Jest za
dumna i, jak sądzę, zbyt mało angielska, żeby się na to godzić. — Dorzuciła jeszcze:
— Przywiozłam niegdyś z Egiptu piękny naszyjnik z lapis lazuli. Tam, w rozjarzonym
słońcu i na tle piasków, jego błękit wprost mnie zachwycał. A tu, w Anglii, błękit
przygasł i naszyjnik stracił cały swój urok.
— Owszem, rozumiem…
— Tak się cieszę, że mogłam wreszcie poznać Dawida i ciebie.
— A mnie w ostatnich dniach wiele razy przyszło żałować swego przyjazdu…
— Wiem, wiem. Ale wiesz co? Wydaje mi się, że ten wstrząs nie dotknął Dawida
tak bardzo, jak można by sądzić, znając jego wrażliwość. A nawet wygląda teraz o
wiele lepiej…
Hilda wydawała się nieco zaambarasowana.
— A więc zauważyłaś?… To w pewnym sensie straszne… ale niewątpliwie tak jest!
Przez chwilę Hilda siedziała w milczeniu. Przyszły jej na myśl słowa, które
poprzedniego wieczoru usłyszała u ust męża. Rzekł do niej żywo, odrzucając pasmo
jasnych włosów znad czoła:
„Pamiętasz może ten fragment z »Toski«? To miejsce, kiedy ona zapala świece u
stóp i u wezgłowia nieżywego Scarpii? »Teraz mogę mu przebaczyć…« Właśnie tak
się teraz czuję względem ojca… Widzisz, przez tyle lat nie mogłem mu wybaczyć,
choć tego pragnąłem. Ale nie dziś. Cała moja uraza znikła. I mam takie wrażenie,
jakby mi zdjęto z barków ogromny ciężar.”
„Czy dlatego, że on już nie żyje?” — spytała, próbując zwalczyć niejasny
przestrach.
Odparł, jąkając się nieznacznie:
„Nie… nie… Ty nie rozumiesz. Nie dlatego, że on umarł, lecz dlatego, że umarła
moja głupia, infantylna nienawiść do niego…”
Hilda rozmyślała nad jego słowami. Chętnie by je powtórzyła miłej kobiecie
siedzącej obok, lecz uznała, że lepiej będzie zachować milczenie.
W ślad za Lidią opuściła salon. W hallu zobaczyły Magdalenę. Żona George’a stała
przy stole z paczuszką w ręku. Drgnęła nerwowo na ich widok.
— Och, to na pewno ważny sprawunek pana Poirota. Widziałam, jak go tu położył.
Umieram z ciekawości, co jest w środku!
Spojrzała na obydwie kobiety i zachichotała, ale w jej wzroku widniała obawa,
przecząc fałszywej wesołości słów. Lidia uniosła brwi i odezwała się:
— Och, muszę się przebrać przed lunchem. Magdalena ciągnęła z tą samą dziecinną
afektacją, lecz niezdolna już do ukrycia niepokoju:
— Koniecznie muszę zobaczyć, co tam jest! Rozwinęła papier i nagle wydała
okrzyk zaskoczenia na widok tego, co trzymała w ręku.
Lidia i Hilda zatrzymały się zdumione. Magdalena wyjąkała zaintrygowana:
— Sztuczne wąsy! A po co mu to?
— Może chce wystąpić w przebraniu? Ale… dlaczego? — zdziwiła się Hilda.
Lidia dokończyła za nią:
— Właśnie, dlaczego? Przecież jego własny wąsik jest całkiem niebrzydki!
Magdalena zawinęła pakiecik z powrotem. Rzekła:
— Zupełnie tego nie rozumiem. Czyżby miał lekkiego bzika? Czemu kupił sobie
sztuczne wąsy?
II
Gdy Pilar wyszła z salonu, poczęła spacerować wolnym krokiem po hallu.
Drzwiami od strony ogrodu wszedł tam również Stephen Farr.
— A więc zebranko rodzinne się skończyło? Czy odczytano testament?
Pilar rzekła z rozpaczą w głosie:
— Nie dostałam nic… Ani grosza! Spisano go wiele lat wcześniej. Dziadek
zostawił część pieniędzy mojej matce, ale po jej śmierci nie przejdą one na mnie,
tylko na inne jego dzieci.
— Trudno się z tym pogodzić — rzekł do niej Farr.
— Gdyby żył, zrobiłby inny testament i zostawiłby pieniądze mnie… A może wiele
pieniędzy! Może nawet wszystkie!
Stephen rzekł z uśmiechem:
— To z kolei byłoby bardzo niesprawiedliwe wobec pozostałych.
— Dlaczego? Mnie na pewno lubił bardziej!
— Ależ z pani chciwa dziewczyna, Pilar!
— Życie jest okrutne dla kobiet — rzekła Pilar spokojniejszym już tonem. —
Powinny dbać o swój interes, póki tylko są młode. Kiedy staną się stare i brzydkie,
nikogo już nie będą obchodzić!
— Jest w tym trochę prawdy — rzekł Stephen — więcej, niż chciałbym przyznać.
Ale różnie bywa ze starymi ludźmi… Alfred był przecież bardzo przywiązany do ojca,
mimo że ten nie odpłacał mu wielkim uczuciem, tylko zawsze czegoś żądał i wymagał
posłuszeństwa.
Pilar zadarła podbródek do góry.
— Alfred to głupiec — oświadczyła.
Stephen roześmiał się.
— No, proszę się nie martwić, śliczna Pilar. Rodzina z pewnością o panią zadba.
Pilar rzekła smętnie:
— Nie będzie to zbyt zabawne…
— Istotnie, myślę, że nie — odparł Stephen. — Wcale mnie nie dziwi, że
perspektywa życia w Anglii napełnia panią przygnębieniem. Czy nie lepiej byłoby
pojechać do Afryki Południowej?
Pilar przytaknęła.
— Tam pełno jest słońca i wielkich, rozległych przestrzeni. Trzeba jednak ciężko
pracować. Potrafi pani pracować, Pilar?
— Nie jestem pewna — rzekła ze zwątpieniem.
— Czy wolałaby pani siedzieć na balkonie i przez cały dzień opychać się
słodyczami? I utyć przeraźliwie, i mieć podwójny podbródek?
Pilar wybuchnęła śmiechem.
— No, już lepiej! Nareszcie zdołałem panią rozbawić — ucieszył się.
— Ach, myślałam, że będę się świetnie bawić podczas świąt! — westchnęła Pilar.
— Czytałam w wielu książkach, że angielskie Boże Narodzenie jest wesołe, że je się
wtedy placek z rodzynkami, płonący budyń ze śliwek i jakieś specjalne ciastka…
— Pod warunkiem, że świąt nie zakłóci popełnione właśnie wtedy morderstwo!
Proszę tu spojrzeć, Pilar… Lidia pokazywała mi wczoraj swoje zapasy. To jej
spiżarnia.
Wprowadził ją do pokoiku niewiele większego od szafy ściennej.
— No, proszę tylko spojrzeć. Całe stosy herbatników, kandyzowane owoce,
pomarańcze, daktyle, orzechy… A tu…
— Och! — zawołała Pilar, klaszcząc w dłonie. — Jakie śliczne srebrne i złote
wisiorki!
— Wiesza się je na choince razem z prezentami dla służby. A tu znów mamy
śniegowe bałwanki; stawia się je na świątecznym stole. To z kolei baloniki we
wszystkich kolorach tęczy; wystarczy je nadmuchać.
— Och! — Oczy Pilar rozbłysły. — Och, czy mogę nadmuchać jeden z nich? Lidia
chyba nie będzie się gniewać! Uwielbiam baloniki!
— Ten czerwony!
Każde z nich wzięło po jednym baloniku i próbowali je nadmuchać, wydymając
policzki. Pilar wybuchnęła śmiechem i jej balonik skurczył się.
— Ależ pan zabawnie wygląda z wydętymi policzkami — powiedziała. Przestała się
śmiać i poczęła pracowicie nadmuchiwać swój balon. Obydwoje zawiązali je
starannie i zaczęli się nimi bawić, podrzucając je do góry.
— W hallu będzie więcej miejsca — rzekła Pilar.
Podali sobie wzajemnie swoje baloniki i wyszli ze śmiechem do westybulu, gdy
zjawił się tam Poirot. Spojrzał na nich wyrozumiale.
— Bawicie się doprawdy jak dzieci! Śliczne są te baloniki.
Pilar rzekła, chwytając oddech:
— Mój jest czerwony! Większy niż jego! O wiele większy! Gdy rzucimy je w
powietrze, pofruną do nieba.
— Tak, zróbmy to, wypowiadając jednocześnie jakieś życzenie.
— Świetny pomysł!
Pilar pobiegła do drzwi wychodzących na ogród, a Stephen w ślad za nią. Poirot
szedł z tyłu, wciąż z tym samym wyrozumiałym uśmiechem. — Życzę sobie mnóstwa
pieniędzy! — obwieściła Pilar.
Stanęła na palcach, trzymając sznurek balonika, który wyprostował się pod
wpływem wiatru. Potem puściła go i balonik poleciał do góry, unoszony przez
podmuch.
— Nie trzeba było głośno wypowiadać życzenia — roześmiał się Stephen.
— Dlaczego?
— Bo się nie spełni. Teraz moja kolej…
Wypuścił swój balonik, lecz szczęście mu nie sprzyjało. Wiatr zniósł go w bok.
Balonik zaczepił o gałąź ostrokrzewu i eksplodował z suchym trzaskiem.
Pilar podbiegła do niego. Oznajmiła tragicznym tonem:
— Wszystko przepadło! — I trącając końcem bucika strzępek gumy u swoich stóp,
rzekła: — Coś bardzo podobnego znalazłam w pokoju dziadka. On także miał
balonik, tylko że różowy.
Poirotowi wyrwał się nagle głośny okrzyk. Pilar odwróciła się zdumiona.
— Nic, nic! — zawołał. — Po prostu małe potknięcie. Spojrzał ku domowi.
— Ileż tu okien! — mruknął. — Domy, mademoiselle, mają oczy i uszy. Nie
pojmuję, czemu Anglicy tak lubią otwierać okna!
Od strony tarasu zbliżyła się do nich Lidia.
— Lunch już gotowy — oznajmiła. — Pilar, kochanie, wszystko poszło jak
najlepiej. Alfred wytłumaczy ci pewne szczegóły po śniadaniu. Możemy już wracać.
Wszyscy troje weszli do domu. Poirot szedł na końcu z posępnym wyrazem twarzy.
Po lunchu, gdy wszyscy wyszli z jadalni, Alfred skinął na Pilar.
— Proszę do mego pokoju. Mamy pewne sprawy do omówienia.
Zaprowadził ją do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. Reszta obecnych przeszła do
salonu. W hallu pozostał jedynie Herkules Poirot i w zamyśleniu patrzył na zamknięte
drzwi gabinetu.
Nagle zdał sobie sprawę, że stoi przed nim Tressilian. Stary sługa wydawał się
zmieszany.
— Chciałbym pomówić z panem Alfredem, ale nie chcę mu teraz przeszkadzać.
— Czy coś się stało? — spytał Poirot.
— Dziwne! Przecież to wcale nie ma sensu — rzekł Tressilian.
— Niech mi pan powie, o co chodzi.
Trassilian wahał się przez chwilę, aż wreszcie wyjaśnił:
— Może pan zauważył, sir, że przy wejściu, po każdej stronie drzwi frontowych,
leżała wielka kula armatnia. Duża kamienna kula. A teraz jedna z nich zniknęła.
Herkules Poirot uniósł brwi.
— Kiedy to się wydarzyło?
— Jeszcze tego ranka leżały tam obydwie, dałbym głowę!
— Niech mi pan pokaże.
Wyszli razem przed drzwi frontowe. Poirot nachylił się i dokładnie obejrzał
pozostałą kulę. Gdy się wyprostował, wyraz jego twarzy był niezwykle poważny.
Tressilian wyjęczał:
— Kto mógł ukraść coś podobnego? Przecież to bez sensu! Poirot rzekł:
— O, to mi się nie podoba. Wcale mi się nie podoba… Tressilian spojrzał na niego
niepewnie.
— Co się w tym domu dzieje, sir? Odkąd naszego pana zamordowano, wszystko
idzie na opak! Cały czas czuję się jak we śnie. Myli mi się wszystko, a czasami nie
wierzę własnym oczom.
— Tu się pan mija z prawdą. Zawsze należy wierzyć świadectwu własnych oczu.
— Kiedy wzrok mi się psuje! — narzekał kamerdyner. — Już nie widzę tak dobrze
jak dawniej. Plączę rzeczy i ludzi. Za stary już jestem na taką pracę.
Herkules Poirot poklepał go po ramieniu:
— Odwagi!
— Dziękuję panu. To bardzo miło z pańskiej strony, ale ja się naprawdę starzeję.
Ciągle przychodzą mi na myśl dawne dni i widzę dawne twarze. Panienkę Jenny, pana
Dawida i Alfreda… Zawsze widzę ich jako młodych ludzi. A tego wieczoru, kiedy
wrócił panicz Harry…
— Tak właśnie myślałem — przytaknął mu Poirot. — Powiedział pan przed chwilą
„Odkąd naszego pana zamordowano”, ale to się zaczęło wcześniej, prawda? Wszystko
stało się inne i jakby nierealne, odkąd Harry Lee powrócił do domu…
— Ma pan zupełną rację, sir — odrzekł kamerdyner. — Tak właśnie było. Panicz
Harry zawsze wnosił jakiś niepokój do domu, nawet i za dawnych czasów. — Jego
oczy znowu powędrowały ku opustoszałemu miejscu koło drzwi. — Któż ją mógł
zabrać? — wyszeptał. — I po co? Istny dom wariatów.
— Obawiam się, że to wcale nie szaleństwo — odparł Poirot. — Wprost
przeciwnie! Tressilian, komuś w tym domu grozi wielkie niebezpieczeństwo.
Odwrócił się i wszedł do środka. W tej samej chwili Pilar wybiegła z gabinetu cała
w wypiekach, z roziskrzonymi oczami i dumnie uniesioną głową.
Gdy Poirot zbliżył się do niej, tupnęła nogą i rzekła:
— Nie przyjmę tego!
— Czego pani nie przyjmie, mademoiselle?
— Alfred mi powiedział — wybuchnęła — że dostanę udział mojej matki, który
dziadek zapisał jej w testamencie.
— No i co?
— Powiedział, że nie mogę go otrzymać legalną drogą, ale on, Lidia i pozostali
uznali, że mi się to należy. Mówią coś o sprawiedliwości… i że dlatego mi to dają.
Poirot spytał ponownie:
— No i co?
Pilar powtórnie tupnęła nogą.
— Nie rozumie pan?! Oni mi to dają!
— Czemu więc uniosła się pani dumą? Skoro mówią, że należy się to pani…
— Niczego pan nie rozumie!
— Przeciwnie… Bardzo dobrze rozumiem.
— Och! — Pilar odwróciła się z irytacją.
Rozległ się dzwonek. Poirot spojrzał przez ramię. Dostrzegł sylwetkę inspektora
rysującą się za drzwiami i zawołał w ślad za Pilar:
— Dokąd pani idzie?
— Do salonu. Do tamtych… — odrzekła nadąsana.
— Doskonale. Niech pani zostanie tam razem z nimi. Proszę nie wychodzić z domu,
zwłaszcza po zapadnięciu zmroku, i uważać. Grozi pani wielkie niebezpieczeństwo,
mademoiselle. Większe niż kiedykolwiek przedtem.
I zostawił ją idącą powitać Sugdena.
Policjant poczekał, aż Tressilian zniknie w pomieszczeniach dla służby i podsunął
Poirotowi telegram pod same oczy.
— Mamy ptaszka! — rzekł. — Proszę tylko przeczytać: to depesza od policji w
Afryce Południowej.
Telegram głosił:
„Jedyny syn Ebenezera Farra zmarł dwa lata temu”.
— A więc wiemy, jak się rzeczy mają — rzekł Sugden.
IV
Pilar wkroczyła do salonu z dumnie uniesioną głową. Skierowała się prosto ku
Lidii, która siedziała na parapecie okiennym i robiła na drutach.
— Lidio — oznajmiła — przyszłam ci powiedzieć, że nie wezmę tych pieniędzy… i
że zaraz wyjeżdżam.
Lidia spojrzała na nią ze zdumieniem. Odłożyła robótkę i oświadczyła:
— Drogie dziecko! Alfred musiał się źle wyrazić. Nie robimy tego z litości, jeśli tak
sądzisz. To nie kwestia naszej uprzejmości czy hojności, tylko po prostu zwykła
uczciwość. Gdyby los zrządził inaczej, twoja matka odziedziczyłaby te pieniądze, a
potem ty dostałabyś je w spadku po niej. Masz do tego prawo, jesteś przecież z naszej
krwi. Nie chodzi o jałmużnę. Chodzi o sprawiedliwość!
Pilar odparła gniewnie:
— I właśnie dlatego ich nie chcę! Nie chcę też, żebyś tak do mnie mówiła!
Przyjechałam tu z chęcią, bo mnie to bawiło, to była przygoda! Zepsuliście wszystko.
Natychmiast wyjeżdżam i nigdy więcej o mnie nie usłyszycie!
Płacz stłumił jej słowa. Pilar odwróciła się i wybiegła z salonu.
Lidia otwarła szeroko oczy i rzekła ze smutkiem:
— Nie spodziewałam się, że tak to przyjmie!
— Chyba coś ją gnębi — zauważyła Hilda.
George odchrząknął i obwieścił ostentacyjnie:
— Hm… Już to dzisiaj mówiłem… Obraliśmy niedobre wyjście. Pilar jest
dostatecznie inteligentna, by to zauważyć. Odmawia przyjęcia jałmużny.
Lidia odparła ostro:
— To nie jałmużna. Pieniądze należą się jej sprawiedliwie!
— Najwyraźniej wcale tak nie myśli — odparował George.
W drzwiach ukazał się inspektor Sugden wraz z Poirotem.
Policjant rozejrzał się po wnętrzu i zapytał:
— Gdzież jest pan Farr? Chciałem prosić go na słówko. Nim ktokolwiek zdążył
odpowiedzieć, Herkules Poirot spytał nerwowo:
— Gdzie jest signorina Estravados?
George Lee odparł tonem, w którym dało się wyczuć nutę złośliwej satysfakcji:
— Wyjeżdża stąd natychmiast… Przynajmniej tak powiedziała. Najwyraźniej
sprzykrzyli się jej angielscy krewni.
— Szybko! — krzyknął Poirot. — Powtórzył raz jeszcze, zwracając się do Sugdena:
— Szybko! Nie ma czasu do stracenia!
W tejże chwili z daleka doszedł ich odgłos upadku jakiegoś ciężkiego przedmiotu i
wołanie o pomoc. Obydwaj przebiegli przez hali i wpadli na schody. Drzwi od pokoju
Pilar były otwarte i stał w nich jakiś mężczyzna. Na odgłos ich kroków odwrócił
głowę. Był to Stephen Farr.
— Żyje… — rzekł.
Pilar przywarła do ściany swego pokoju. Patrzyła rozszerzonymi oczami na podłogę,
gdzie leżała ogromna kamienna kula.
— Ktoś ją położył na górnej krawędzi moich drzwi — szepnęła niemal bez tchu. —
Roztrzaskałaby mi głowę, ale zaczepiłam sukienką o gwóźdź i to mnie zatrzymało.
Poirot przyklęknął i obejrzał gwóźdź. Zwisały na nim strzępy czerwonej wełny.
Poirot podniósł się z posępną twarzą i pokiwał głową.
— Mademoiselle, ten gwóźdź uratował pani życie.
— Co to wszystko ma znaczyć?! — krzyknął inspektor.
— Ktoś chciał mnie zabić! — zawołała Pilar. Sugden spojrzał na drzwi.
— Głupi kawał — rzekł. — Stary głupi kawał, ale zrobiono go z myślą o
morderstwie. To już drugie morderstwo z premedytacją zaplanowane w tym domu.
Ale tym razem mordercy się nie udało.
— Dzięki Bogu, zdołała się pani uratować — rzekł ochrypłym głosem Stephen Farr.
Pilar rozłożyła szeroko ręce w wymownym geście.
— Madre de Dios! Kto miałby mnie zabijać? Co ja takiego zrobiłam?
— Powinna pani raczej spytać: „Co ja takiego wiem?” — odparł Poirot.
— Ja? Przecież ja nic nie wiem.
— Jest pani w błędzie. Proszę mi powiedzieć, mademoiselle Pilar, gdzie pani była w
chwili morderstwa? Bo nie w tym pokoju…
— Byłam tutaj i już! Przecież panu mówiłam. Inspektor Sugden odezwał się z
uprzedzającą grzecznością:
— Tak… ale nie mówiła pani prawdy. Wedle pani słów usłyszała pani krzyk
dziadka, ale to niemożliwe. W tym pokoju nie było go słychać. Sprawdziliśmy to
wczoraj wraz z panem Poirotem.
— Och! — Pilar zabrakło tchu.
— Była pani znacznie bliżej pokoju dziadka — odezwał się Poirot. — I myślę, że
wiem, gdzie pani była, mademoiselle… We wnęce z posągami, tuż przy tamtych
drzwiach. Pilar rzekła przestraszona:
— O… Skąd pan wie?
Poirot powiedział ze słabym uśmieszkiem:
— Widział tam panią Stephen Farr.
— Nic podobnego! — rzucił ze złością Stephen. — To kłamstwo! Absolutne
kłamstwo!
— Bardzo pana przepraszam, monsieur Farr, ale pan ją widział. Przypomina pan
sobie własną uwagę o trzech statuach we wnęce? Widział ich pan trzy, choć w
rzeczywistości są tylko dwie. Tylko jedna osoba tego wieczoru nosiła białą suknię —
mademoiselle Estravados. To ona była trzecią statuą. Prawda, mademoiselle?
Pilar po chwili przyznała:
— Tak. To prawda.
— A teraz proszę nam powiedzieć całą prawdę. Po co tam pani poszła?
— Po obiedzie opuściłam salon i pomyślałam, że dobrze byłoby odwiedzić dziadka.
Myślałam, że byłby temu rad. Kiedy jednak skręciłam w korytarz, zobaczyłam, że pod
drzwiami ktoś stoi. Nie chciałam, żeby mnie widział, bo wiedziałam, że dziadek nie
życzy sobie żadnych wizyt tego wieczoru. Ukryłam się we wnęce i czekałam, aż tamta
osoba sobie pójdzie. Nagle usłyszałam straszliwy hałas, wszystko się waliło i tłukło.
Nie ruszyłam się z miejsca. Nie mogłam się poruszyć, choć nie wiem czemu… Zdjął
mnie strach. A potem rozległ się przeraźliwy krzyk — Pilar przeżegnała się znakiem
krzyża — i serce we mnie zamarło, i powiedziałam sobie: „Ktoś nie żyje…”
— A potem?
— Potem wszyscy nadbiegli korytarzem, a ja po cichu wyszłam ż wnęki i
przyłączyłam się do nich.
Inspektor Sugden zauważył cierpko:
— Nie wspomniała pani o tym podczas przesłuchania. Dlaczego?
Pilar pokręciła przecząco głową i odparła nieco przemądrzałym tonem:
— Nie trzeba mówić policji za wiele. Widzi pan, gdybym powiedziała, że
znajdowałam się tak blisko pokoju dziadka, mógłby pan pomyśleć, że to ja go
zabiłam. Więc powiedziałam, że byłam u siebie.
— Świadomym kłamstwem tylko ściągnęła pani na siebie podejrzenia.
Stephen Farr zapytał z wolna:
— Pilar, proszę powiedzieć, kogo pani widziała pod drzwiami.
— Tak, proszę nam to powiedzieć! — zawtórował mu Sugden.
Dziewczyna wahała się przez chwilę. Otwierała i przymykała kolejno wielkie oczy,
aż wreszcie rzekła:
— Nie wiem. Było za ciemno, żeby poznać, kogo się widzi. Ale to była kobieta.
V
Inspektor Sugden powiódł wzrokiem po twarzach wszystkich osób zgromadzonych
w salonie. Rzekł do detektywa niemal z irytacją:
— To niezgodne z regulaminem, Poirot.
— Cóż, taki miałem pomysł — odparł Poirot. — Chciałbym podzielić się ze
wszystkimi świeżo nabytą wiedzą i zaprosić ich do współudziału w odkrywaniu
prawdy.
Sugden wymamrotał pod nosem:
— Bzdurne sztuczki.
I rozparł się wygodnie w fotelu.
— Zdaje się, że dopiero co chciał pan wyjaśnić jakieś sprawy ze Stephenem Farrem
— zauważył Poirot.
Sugden przygryzł wargi.
— Wolałbym uczynić to w mniejszym gronie. Tym gorzej dla niego.
Podał Stephenowi depeszę.
— No, panie Farr, ponieważ już posługuje się pan tym nazwiskiem… Czy możemy
prosić o wyjaśnienia?
Farr wziął do ręki telegram. Przeczytał go powoli na głos, unosząc nieco brwi, a
potem z ukłonem zwrócił papier inspektorowi.
— To trochę kłopotliwe.
— Czy tylko tyle ma pan do powiedzenia? Może pan teraz nie składać jeszcze
zeznań, ale…
— Nie musi mnie pan przestrzegać z zawodowego obowiązku — przerwał mu
Stephen — choć widzę, że ma pan już odpowiednie słowa na końcu języka. Owszem
mogę udzielić wyjaśnień; może będą one nieco śmieszne, ale za to prawdziwe. —
Urwał, a po chwili zaczął mówić ponownie: — Nie jestem synem Ebenezera Farra,
ale znałem i syna, i ojca. Naprawdę nazywam się Stephen Grant. Niech się pan teraz
postawi w moim położeniu: przyjeżdżam do tego kraju po raz pierwszy w życiu.
Wszystko wydaje mi się tu smętne i blade. Jestem rozczarowany. I nagle, gdy jadę
pociągiem, spostrzegam dziewczynę. Wyznam szczerze: zakochuję się od pierwszego
wejrzenia! To najpiękniejsze i najniezwyklejsze stworzenie na świecie. Rozmawiam z
nią podczas podróży i postanawiam nie spuszczać jej z oka. A kiedy opuszczam
przedział, dostrzegam nalepkę na walizie. Nazwisko nic mi nie mówi, ale adres, pod
który jedzie — jak najbardziej. Słyszałem o Gorston Hall i wiem, kto w nim mieszka,
ów ktoś był niegdyś wspólnikiem Ebenezera Farra i stary Eb często o nim wspominał.
Wtedy właśnie wpadam na pomysł, by dostać się do Gorston Hall pod nazwiskiem
syna Eba. Zmarł on, jak powiada ta depesza, dwa lata temu, ale pamiętam, jak stary
Eb mówił, że nie słyszał od lat o Simeonie Lee i dochodzę do wniosku, że pan Lee nie
może o tej śmierci wiedzieć. A w każdym razie czuję, że warto zaryzykować…
— Nie zaryzykował pan jednak od razu. Odczekał pan dwa dni w Addlesfield, w
zajeździe „Pod królewską zbroją”.
— Musiałem wszystko przemyśleć — odparł Stephen. — Czy próbować, czy też
nie. Wreszcie zdecydowałem się, żeby spróbować. Przemawiała do mnie perspektywa
takiej przygody. I wszystko poszło jak z płatka! Stary pan przyjął mnie jak
najserdeczniej i zaprosił na święta; zgodziłem się przyjąć zaproszenie. Tak wyglądają
moje wyjaśnienia, panie inspektorze. Jeśli uzna je pan za nieprawdopodobne, niechże
pan wróci myślami do czasów, kiedy panu zdarzyło się zakochać. Chyba nietrudno się
domyśleć, że można wtedy popełnić jakieś głupstwo. Nazywam się, jak już mówiłem,
Stephen Grant. Może pan zatelegrafować do Afryki Południowej i sprawdzić, te dane,
lecz uprzedzam: odpowiedzą wówczas, że jestem ogólnie szanownym obywatelem, a
nie włamywaczem czy złodziejem diamentów.
— Nigdy nie sądziłem, że jest pan złodziejem — rzekł Poirot.
Inspektor Sugden pogładził podbródek.
— Muszę to oczywiście sprawdzić. Na razie chciałbym tylko wiedzieć: dlaczego nie
ujawnił pan prawdziwego nazwiska po morderstwie i zamiast tego poczęstował nas
stekiem kłamstw?
Stephen rzekł z rozbrajającą szczerością:
— Owszem, zachowałem się jak głupiec! Myślałem, że uda mi się jakoś z tego
wybrnąć. Gdybym przyznał, że dostałem się tu pod fałszywym nazwiskiem,
wyglądałoby to podejrzanie. Skądinąd postąpiłem jak kompletny idiota, bo nie
przyszło mi na myśl, że pan zadepeszuje do Johannesburga.
— No, dobrze, panie… ehm… Grant, pańska opowieść brzmi dosyć wiarygodnie,
ale tak czy inaczej szybko to sprawdzimy.
Rzucił Poirotowi pytające spojrzenie.
— Zdaje mi się, że panna Estravados ma nam coś do powiedzenia — odezwał się
detektyw.
Pilar, bardzo blada, odparła ledwie dosłyszalnym głosem:
— Tak. Nigdy bym się nie przyznała, gdyby nie Lidia i to, co powiedziała o
pieniądzach. Przyjechałam tu i odegrałam niezłą komedię; bawiłam się dobrze aż do
chwili, kiedy ona oświadczyła, że te pieniądze są moje i że to kwestia prostej
sprawiedliwości… To było coś innego i wcale nie zabawnego. Już nie mogłam
dłużej…
— Nie pojmuję, o czym mówisz, moja droga — przerwał jej zdumiony Alfred.
— Wszyscy myślicie, że jestem waszą siostrzenicą, Pilar Estravados, a to
nieprawda! Pilar zginęła w samochodzie, którym razem jechałyśmy. Na nasze auto
spadła bomba i zabiła ją, ale ja przeżyłam. Nie znałam jej zbyt dobrze, ale zdążyła mi
opowiedzieć wszystko o sobie, a także o dziadku, który ją odszukał i zaprosił do
Anglii. On był bardzo bogaty, a ja wcale nie miałam pieniędzy ani nie wiedziałam,
gdzie się podziać i co robić. Wtedy pomyślałam sobie: „Czemu nie wziąć paszportu
Pilar? Pojadę do Anglii i będę bogata!” — Jej twarz rozjaśnił nagle szeroki uśmiech.
— Ciekawa byłam, czy mi się uda; ach, jak wspaniale się wtedy czułam! Byłam
trochę podobna do Pilar na fotografii, a kiedy musiałam pokazać paszport,
otworzyłam okno i wyrzuciłam go na dół, a potem pobiegłam tam i pomazałam trochę
zdjęcie ziemią; podczas podróży strażnicy nigdy nie patrzą na nie zbyt uważnie, ale
tu… Alfred zawołał gniewnie:
— A więc przedstawiła się pani memu ojcu jako wnuczka, aby wykorzystać jego
uczucia?!
Pilar przytaknęła i dodała z wyraźną satysfakcją:
— O tak, od razu wiedziałam, że mnie bardzo polubi.
George stracił panowanie nad sobą.
— Niedorzeczność — wybuchnął. — To jest przestępstwo! Próba wyłudzenia
pieniędzy pod cudzym nazwiskiem!
Harry Lee zabrał głos:
— Od ciebie i tak nic by nie dostała, mój stary! Pilar, jestem za tobą i podziwiam
twoją śmiałość. Co za szczęście, że nie muszę już być twoim wujkiem! Czuję się teraz
o wiele swobodniej!
Pilar zwróciła się do Poirota.
— Jakim cudem się pan domyślił?
Mały Belg uśmiechnął się.
— Mademoiselle, z prac Mendla mogłaby się pani dowiedzieć, że dwie osoby o
niebieskich oczach nie mogą mieć czarnookiego potomka, a pani matka z pewnością
nie uchybiła małżeńskiej wierności. W żadnym razie nie mieliśmy zatem do czynienia
z panną Pilar Estravados, a sztuczka z paszportem tylko mnie o tym upewniła. Była
gierką zręczną, ale nie dość przebiegłą.
Inspektor Sugden rzucił cierpko:
— Nie widzę w tym nic przebiegłego.
Pilar wlepiła w niego oczy.
— Nie rozumiem…
— Dowiedzieliśmy się sporo, ale myślę, że dużo więcej pani przemilczała.
— Niechże ją pan zostawi w spokoju! — zawołał Stephen.
Inspektor zignorował jego okrzyk i ciągnął dalej:
— Poszła pani po obiedzie do pokoju dziadka ot, tak sobie. Ja sądzę inaczej. Myślę,
że to pani ukradła diamenty. Zapewne nie odłożyła ich pani po obejrzeniu do sejfu, a
stary pan tego nie dopilnował. Gdy odkrył brak kamieni, od razu wiedział, że mogły je
zabrać tylko dwie osoby. Jedną z nich był Harbury, który mógł zapoznać się w jakiś
sposób z kombinacją liczbową, wślizgnąć się do pokoju i ukraść je w nocy. Drugą
była pani. No cóż, pan Lee z miejsca przedsięwziął pewne środki. Zadzwonił do mnie
i skłonił mnie do wizyty. Potem posłał po panią; chciał się z panią zobaczyć po
obiedzie, a potem oskarżyć panią o kradzież. Pani zaprzeczyła, on podtrzymywał
oskarżenie. Nie wiem dokładnie, co się potem zdarzyło; może odgadł, że nie jest pani
jego wnuczką, tylko sprytną, profesjonalną złodziejką. Tak czy inaczej, gra była
skończona; groźba procesu sprawiła, że rzuciła się pani na niego z nożem. Potem
nastąpiła walka i jego krzyk. Wybiegła pani z pokoju, obróciła klucz w zamku od
zewnątrz, a potem, mając odcięty odwrót, wślizgnęła się pani do wnęki z posągami,
zanim nadbiegli inni.
Pilar krzyknęła przeraźliwie:
— Nieprawda! Nieprawda! Nie ukradłam diamentów! Nie zabiłam go! Przysięgam
na Najświętszą Panienkę!
— A więc któż to zrobił?! — zawołał Sugden. — Widziała pani podobno kogoś pod
tymi drzwiami. Musiał to zatem być morderca. Nikt inny nie przechodził koło wnęki!
Tylko z pani słów wiadomo nam, że ktoś tam w ogóle stał. Widzę w tym jedynie pani
wykręt zrodzony ze strachu o własną skórę.
George Lee zawołał:
— Oczywiście, że to ona! Wszystko jasne! Cały czas mówiłem, że ojca zabił ktoś
obcy! Co za niedorzeczność sądzić, że mógłby to zrobić któryś z członków rodziny!
To… To przeciwne naturze!
Poirot poruszył się nerwowo w fotelu.
— Nie zgadzam się z panem. Gdy weźmiemy pod uwagę charakter Simeona Lee,
okaże się, że wszystko przebiegało zgodnie z naturą.
— Co takiego? — George wpatrywał się w Poirota z otwartymi ustami.
— I wedle mego zdania tak się właśnie zdarzyło. Simeon Lee został zamordowany
przez kogoś, kto był z jego krwi, i w tym właśnie upatrywał bardzo dobry powód do
zbrodni.
— Jeden z nas?! — wrzasnął George. — Kategorycznie zaprzeczam…
Poirot przerwał mu stanowczym tonem:
— Każdą z obecnych osób można podejrzewać, przede wszystkim zaś pana! Nie
kochał pan wcale ojca. Utrzymywał pan z nim poprawne stosunki tylko ze względu na
pieniądze. W dniu śmierci ojciec zagroził, że obetnie wypłacaną panu pensję.
Wiedział pan, że po jego zgonie najprawdopodobniej odziedziczy pan sporą sumę.
Oto motyw. Po obiedzie poszedł pan rzekomo do telefonu i naprawdę pan rozmawiał,
ale tylko przez pięć minut. Potem przedostał się pan do pokoju ojca, odwrócił jego
uwagę rozmową, a później zaatakował go i zabił. Opuścił pan jego sypialnię i obrócił
klucz od zewnątrz, żeby zwalić wszystko na włamywacza. W panice zapomniał pan,
że włamywacz musiałby uciec oknem, co było głupie, ale — proszę mi wybaczyć
moje słowa… — jest pan raczej głupim człowiekiem! — Mimo to — ciągnął Poirot
po krótkiej przerwie, podczas której George na próżno usiłował coś wykrztusić —
sporo głupich ludzi zostaje przestępcami! — Wzrok detektywa spoczął na
Magdalenie. — Pańska żona również miała motyw. Jak mi się zdaje, tonie ona w
długach, a niektóre uwagi pańskiego ojca miały dość szczególny, charakter, który
mógł się jej nie podobać. Ona także nie ma alibi. Poszła do telefonu, ale nie
telefonowała, a my mamy tylko jej słowa na potwierdzenie tego faktu… A teraz
weźmy panią Hildę. Niejeden raz słyszeliśmy o mściwym usposobieniu i długiej
pamięci, które ma we krwi rodzina Lee. Pan Dawid nie zapomniał i nie wybaczył ojcu
sposobu, w jaki traktował jego matkę. Końcowa sarkastyczna uwaga, dotycząca
zmarłej, mogła przeważyć szalę. Dawid Lee mówi, że w chwili morderstwa grał na
fortepianie. Dziwnym trafem grał marsza żałobnego. Przypuśćmy jednak, że to ktoś
inny go grał; ktoś, kto wiedział, co ma zamiar zrobić pan Dawid i aprobował jego
poczynania…
Hilda Lee odparła ze spokojem:
— Co za niegodna sugestia.
Poirot spojrzał jej prosto w oczy.
— A więc zaproponuję inną, madame. To pani ręka zabiła. To pani wspięła się na
schody, by wykonać wyrok na człowieku niegodnym przebaczenia. Pani jest z tych,
którzy mogą być straszliwi w gniewie…
— Nie zabiłam go.
Inspektor Sugden zauważył:
— Pan Poirot ma zupełną słuszność. Przeciw każdemu z państwa można by wnieść
oskarżenie, prócz pani Lidii, pana Harry’ego i pana Alfreda.
— Nie wykluczam nawet tych trojga… — rzekł cicho Poirot.
— Ależ proszę pana! — zaprotestował inspektor.
— A w jaki sposób można by oskarżyć mnie? — spytała Lidia, unosząc brwi w
ironicznym uśmiechu.
Poirot skłonił się jej.
— Nie rozwodziłem się nad pani motywem, bo dość wyraźnie go widać. Nosiła pani
w noc zbrodni suknię z kwiecistej tafty o bardzo wyrazistym deseniu; suknia ta miała
bolerko. Pragnę przypomnieć, że Tressilian, kamerdyner, jest krótkowzroczny.
Wszystko, co widzi z pewnego dystansu, jest dla niego zamglone i niewyraźne.
Przypominam też, że pani salon jest obszerny i oświetlony lampami w ciężkich
abażurach… Tego wieczoru, na minutę czy dwie przedtem, zanim rozległ się krzyk,
Tressilian wszedł tam, by zabrać filiżanki po kawie. Myślał, że widział panią, stojącą
w znanej mu pozie przy oknie, na wpół przesłoniętą przez portiery.
— On widział mnie! — rzekła Lidia.
Poirot podjął swój wątek:
— Myślę, że to, co widział, było tylko bolerkiem od pani sukni, udrapowanym w
taki sposób, by robiło wrażenie, że pani tam stoi.
— Ależ stałam tam!
— Jak pan śmie sugerować?! — zawołał Alfred.
Harry przerwał mu:
— Niech mówi, Alfredzie. Kolej na nas. W jaki sposób nasz drogi Alfred mógłby
zabić ukochanego ojca, skoro obydwaj siedzieliśmy w jadalni na dole?
Poirot spojrzał na niego z tryumfem.
— To bardzo proste. Alibi bardzo zyskuje na wiarygodności, gdy potwierdza je ktoś
niechętny. Byliście obydwaj w złych stosunkach, wszyscy to wiedzą. Publicznie
czynił pan bratu uszczypliwe uwagi, a on nie rzekł o panu dobrego słowa. Przypuśćmy
jednak, że mamy do czynienia ze sprytnie uknutą intrygą, że Alfred Lee znużył się
bezskutecznym nadskakiwaniem zawziętemu i wymagającemu ojcu. Przypuśćmy, że
spotkaliście się jakiś czas temu i uzgodniliście plan. Pan wraca do domu, Alfred
najwyraźniej przejawia wrogość. Okazuje panu zazdrość i niechęć. Pan z kolei
traktuje go pogardliwie. Nadchodzi noc morderstwa, które tak sprytnie
zaplanowaliście wcześniej. Jeden z was zostaje w jadalni i głośno rozprawia lub
nawet udaje kłótnię, jakby siedziały tam dwie osoby. Drugi wchodzi na górę i
popełnia zbrodnię…
Alfred zerwał się na równe nogi.
— Pan jest potworem! — krzyknął. Reszta słów uwięzia mu w gardle.
Sugden spojrzał na Poirota.
— Czy naprawdę pan sądzi…?
Detektyw odparł z nagłą mocą:
— Chciałem wykazać, że wszyscy mogli to zrobić! Wszystko to mogło się zdarzyć!
A jak było naprawdę? Dowiemy się, kiedy przejdziemy od domysłów do realiów…
Urwał i dokończył powoli:
— Musimy powrócić, jak już wcześniej mówiłem, do charakteru Simeona Lee…
VI
Przez chwilę wszyscy trwali w milczeniu. Chociaż mogło się to wydawać dziwne,
gniew i oburzenie znikły. Herkules Poirot podporządkował swych słuchaczy sile
własnej osobowości. Patrzyli na niego zafascynowani, gdy począł mówić dalej:
— W tym sedno rzeczy. Jądrem, ośrodkiem całej tajemnicy jest ofiara zbrodni.
Musimy zgłębić do dna serce i umysł Simeona Lee, by dostrzec, co się tam kryło.
Człowiek nie żyje sam ani też nie umiera samotnie. Przekazuje wszystko, co miał,
tym, którzy przyjdą po nim… Cóż mógł przekazać Simeon Lee swym synom i córce?
Przede wszystkim pychę… Pychę, którą na starość ciężko zraniło rozczarowanie,
jakie przyniosło mu potomstwo. Przekazał im również w spadku cierpliwość. Nieraz
tu wspominano, że całymi latami potrafił wyczekiwać, by zemścić się na kimś, kto mu
dokuczył. Zauważmy, że ten rys charakteru odziedziczył po nim syn najmniej do
niego podobny fizycznie. Dawid Lee również umie czekać i przez długie lata
zachowywać urazę. Harry Lee jako jedyny wyraźnie przypomina ojca z rysów twarzy.
Podobieństwo to bije w oczy, gdy przyjrzymy się portretowi Simeona z lat młodości.
Ten sam wydatny, orli nos, kanciasty zarys szczęki, sposób trzymania głowy. Harry
odziedziczył również odruchy ojca… na przykład odchylanie głowy w tył podczas
śmiechu i gładzenie palcem podbródka. Pamiętałem o tym i trwałem w przekonaniu,
że morderstwo popełniła osoba blisko związana z ofiarą. Obserwowałem więc
dokładanie rodzinę z psychologicznego punktu widzenia. Innymi słowy, próbowałem
dociec, kto z jej członków był, psychologicznie rzecz biorąc, potencjalnym mordercą.
W moim przekonaniu mogło chodzić tylko o dwie osoby: o Alfreda Lee i o Hildę,
żonę pana Dawida. Sam Dawid nie mógł się okazać potencjalnym mordercą. Nie
sądzę, by ktoś o jego subtelności odczuć mógł wytrzymać widok krwi płynącej z
przeciętego gardła. Odrzuciłem również George’a Lee i jego żonę. Nie wierzę, by —
bez względu na to, co czują — mogli podjąć podobne ryzyko. Na to są zbyt ostrożni.
Pani Lidia nie jest zdolna do popełnienia gwałtownego czynu; jej broń to raczej
ironia. Wahałem się co do Harry’ego. Wprawdzie nie brak mu jawnej brutalności, lecz
wbrew bluffom i pozorowanej nonszalancji jest to zdecydowany słabeusz. I tak
właśnie w gruncie rzeczy osądzał go ojciec: „Harry w niczym nie jest lepszy od
innych”. Pozostają więc dwie wymienione już osoby: Alfred i Hilda Lee. Alfred jest
człowiekiem zdolnym do prawdziwego, bezinteresownego uczucia; potrafił
kontrolować swoje zachowanie i przez wiele lat podporządkować się woli ojca.
Wszystko to jednak mogło pęknąć któregoś dnia. Co więcej, mógł żywić do ojca
skrytą urazę, której nie należało ujawniać, co ją z kolei wzmagało. Spokojni, łagodni
ludzie bywają nieraz zdolni do nagłych i gwałtownych czynów, bo gdy ich
samokontrola raz pęknie, to już na dobre! Druga z kolei jest Hilda Lee: typ osoby,
która w pewnych okolicznościach własnoręcznie stara się wymierzyć
sprawiedliwość… nigdy jednak z samolubnych pobudek. Tacy ludzie osądzają i
wykonują wyrok. Wiele przykładów znajdziemy w Starym Testamencie, na przykład
Jael i Judytę. Gdy zaszedłem już tak daleko, zacząłem badać okoliczności samej
zbrodni. Przede wszystkim uderzało w nich, bilo wręcz w oczy coś niezwykłego.
Wróćmy w wyobraźni do pokoju, gdzie spoczywał martwy już Simeon Lee. Jak
państwo pamiętają, leżał tam przewrócony stół i ciężki fotel, lampa, resztki porcelany,
kieliszków t tak dalej. Najbardziej zdziwiły mnie meble. Zrobiono je z solidnego
mahoniu. Trudno mi było pojąć, dlaczego podczas jakiejkolwiek walki między słabym
starcem i jego przeciwnikiem miałoby się przewrócić tak wiele masywnych mebli!
Wszystko to wyglądało jakoś nierealnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby
przypuścić, że nastąpiło to wskutek zabicia Simeona Lee przez silnego mężczyznę.
Raczej miało zasugerować, że atakującym była kobieta lub ktoś słaby fizycznie.
Podobna idea była jednak krańcowo nieprzekonująca, gdyż rumor przewracanych
mebli zaalarmowałby resztę domowników, a morderca miałby bardzo mało czasu na
ucieczkę. W interesie każdego zbrodniarza było raczej poderżnięcie gardła
Simeonowi Lee możliwie najciszej.
Inny osobliwy rys: dlaczego klucz przekręcono w zamku od zewnątrz? Nie
widziałem żadnego powodu. Nie sugerowało to samobójstwa, bo śmierć zadano w
sposób wykluczający własnoręczne odebranie sobie życia. Czy miało nasuwać
przypuszczenie ucieczki przez okno? Ależ tamtędy nie dałoby się uciec. Co więcej,
znowu nie starczyłoby na to czasu, tak cennego dla mordercy!
I jeszcze coś niepojętego: myślę o kawałeczku kauczuku, wyciętego z woreczka na
gąbkę Simeona Lee, oraz o drewnianej kostce; pokazał mi je inspektor Sugden.
Podniosła je z podłogi jedna z tych osób, które najwcześniej dostały się do pokoju.
Nowy bezsens! Te drobiazgi nic nie znaczyły, a jednak tam były.
Jak się państwo zapewne domyślają, zbrodnia okazała się w ten sposób kompletnie
niepojęta. Brakło w niej ładu i metody; w sumie stanowiła bezsens. A oto zarysowała
się nowa komplikacja. Inspektor Sugden został wezwany przez samego zabitego;
oznajmiono mu o kradzieży i poproszono o powrót w półtorej godziny później.
Dlaczego? Jeśli Simeon Lee podejrzewał wnuczkę lub kogoś innego z rodziny, to
czemu nie poprosił inspektora, by poczekał na dole, póki on sam nie rozmówi się z
podejrzanym? Gdyby inspektor pozostał w domu, wywarłoby to przecież znacznie
większe wrażenie na winowajcy.
Doszliśmy do momentu, gdzie nie tylko postępowanie mordercy, lecz i zachowanie
się Simeona Lee było wręcz osobliwe!
Rzekłem więc sobie: „Ależ to nie ma sensu!” Dlaczego? Bo widzimy wydarzenia
pod niewłaściwym kątem — tak właśnie, jak pragnął tego morderca…
Mamy trzy rzeczy bez sensu: walkę, klucz przekręcony od zewnątrz i strzępek
kauczuku. Trzeba jednak zobaczyć je w sposób, który miałby sens! Wysilałem więc
mózgownicę, próbując spojrzeć na okoliczności zbrodni we właściwy sposób. Mamy
zatem walkę. Co to sugeruje? Przemoc, zniszczenie, hałas. Czemu obrócono klucz w
zamku? Żeby nikt nie mógł wejść? Ależ drzwi wyważono prawie natychmiast. Więc
może chodziło o zatrzymanie kogoś w środku? A może o to, by wyszedł? Strzęp
kauczuku były zaś tylko strzępem kauczuku, i tyle. Możecie powiedzieć: „Nie na
wiele się panu przydały te dywagacje”. Czyżby? Zostają jednak trzy wrażenia: hałas
— zamknięcie — pustka. Czy to pasowało do moich potencjalnych sprawców? Nie!
Do Alfreda i Hildy Lee nieskończenie łatwiej pasowało ciche morderstwo. Strata
czasu na zmykanie drzwi od zewnątrz byłaby więc absurdem, a kawałeczek kauczuku
to już zupełny nonsens. Dominowało jednak silne wrażenie, że w tej zbrodni nie ma
niczego absurdalnego, przeciwnie, że została ona doskonale zaplanowana i
znakomicie wykonana. I tak właśnie się stało! A to znaczyło, że… I wówczas
ujrzałem pierwszy promyk światła. Krew. Mnóstwo krwi wszędzie. Nacisk położono
na krew — świeżą, intensywnie czerwoną krew. Mnóstwo krwi… za wiele krwi! Po
tej refleksji pojawiła się druga: to właśnie krew Simeona Lee powstała przeciw niemu.
Herkules Poirot pochylił się do przodu.
— Dwóch najważniejszych poszlak dostarczyło mi, całkowicie zresztą
nieświadomie, dwoje różnych ludzi. Pierwszą z nich była pani Lidia, która zacytowała
wers z Makbeta:
„Och, kto by przypuszczał, że ten starzec miał w sobie tyle krwi”. Drugą był
Tressilian. Zwierzył mi się, że czuje, jakby wciąż coś zdarzało się dwa razy. Nic
dziwnego! Usłyszał dzwonek, poszedł otworzyć drzwi Harry’emu Lee, a następnego
dnia… Stephenowi Farrowi.
Skąd wzięło się to wrażenie? Proszę spojrzeć na obydwu panów, a wszystko stanie
się jasne. Są zdumiewająco podobni do siebie! To dlatego otworzenie drzwi
Harry’emu Lee było tak podobne do otworzenia drzwi Stephanowi Farrowi. Mogło się
wydawać, że stoi tam ten sam mężczyzna. Nawet i dzisiaj Tressilian skarżył się, że
myli ludzi. Nic dziwnego! Stephen Farr ma tak samo wydatny nos, ten sam odruch
odchylania głowy do tyłu, gdy wybucha śmiechem, i nawyk gładzenia palcem
podbródka. Jeśli zaś dosyć długo i bez uprzedzenia państwo popatrzycie na portret
Simeona Lee jako młodzieńca, dojrzycie tam nie tylko rysy Harry’ego Lee, lecz i
Stephena Farra…
Stephen poruszył się w krześle. Poirot podjął zaś swój monolog:
— Czy pamiętacie tyradę Simeona Lee przeciw jego rodzinie? Zaklinał się, że ma
zapewne gdzie indziej lepszych synów, choćby z nieprawego łoża. Znów powracamy
zatem do charakteru Simeona Lee, który miał takie powodzenie u kobiet, że złamało
to serce jego żonie; do Simeona Lee, który przechwalał się przed Pilar, że mógłby
sobie sprokurować straż przyboczną z samych swoich synów niemal w jednym wieku!
Doszedłem do wniosku, że w domu Simeona Lee znajdowała się nie tylko jego
legalna rodzina, ale też nie rozpoznany i nie dający się poznać nieślubny syn.
Stephen zerwał się z krzesła, a Poirot rzekł:
— To był prawdziwy powód pańskiej wizyty, czyż nie tak? Chodziło nie tylko o
romans z dziewczyną spotkaną w pociągu. Chciał pan tu przybyć jeszcze przed tym
spotkaniem… po to, by przekonać się na własne oczy, jakim człowiekiem jest pański
ojciec…
Stephen pobladł. Odparł głuchym, schrypniętym głosem:
— Tak, zawsze byłem ciekaw… Matka nieraz mi o nim mówiła. Stawało się to dla
mnie coraz silniejszą obsesją. Chciałem zobaczyć, jaki był. Uskładałem nieco grosza i
przyjechałem do Anglii. Wolałem, by nie wiedział, kim jestem. Podałem się więc za
syna starego Ebenezera. Przybyłem tu tylko w jednym celu — zobaczyć człowieka,
który był moim ojcem…
Inspektor Sugden mruknął:
— Boże, ależ byłem ślepy… a teraz przejrzałem. Dwukrotnie wziąłem pana za
Harry’ego Lee, ale nie zdołałem się domyślić! — Zwrócił się ku Pilar. — A więc tak
się rzeczy miały! To jego widziała pani pod drzwiami pokoju dziadka? Zawahała się
pani i spojrzała na niego przy słowach, że była to kobieta. Widziała go pani, ale nie
chciała go wydać…
Rozległ się lekki szelest jedwabiu i Hilda Lee przemówiła głosem pełnym powagi:
— Nie. To nieprawda. Pilar widziała tam mnie.
— Panią, madame? — spytał Poirot. — Owszem, tak właśnie myślałem…
— Instynkt samozachowawczy to dziwna rzecz — odparła Hilda. — Trudno mi
wręcz uwierzyć, że mogłam być takim tchórzem. Milczałam, bo się po prostu bałam!
— Ale teraz pani nam powie?
Hilda skinęła głową.
— Siedziałam wraz z Dawidem w saloniku muzycznym. On grał na fortepianie. Był
w osobliwym nastroju. Wyrzucałam sobie, że namówiłam go do przyjazdu. Zaczął
grać marsza żałobnego, a ja nagle wtedy podjęłam decyzję. Choć może się to wydać
dziwne, doszłam do wniosku, że musimy obydwoje zaraz odjechać, jeszcze tej nocy.
Po cichu wymknęłam się z saloniku i poszłam na górę do pana Lee. Chciałam
powiedzieć mu w oczy, dlaczego wyjeżdżamy. Przeszłam korytarzem pod same drzwi
i zapukałam. Nikt nie odpowiadał. Zapukałam ponownie, już znacznie głośniej.
Wciąż nic. Próbowałam nacisnąć klamkę: zamknięte. I gdy tak stałam pełna wahania,
usłyszałam jakiś dźwięk w środku… — Urwała. — Może mi pan nie wierzyć, ale to
prawda! Ktoś tam był i atakował pana Lee. Słyszałam rumor przewracanych mebli,
trzask tłuczonego szkła i porcelany, a potem ów ostatni, upiorny krzyk. Potem zapadła
cisza.
Stałam jak sparaliżowana. Nie mogłam się ruszyć! Potem nadbiegł pan Farr z
Magdaleną i reszta. Pan Farr i Harry wyważyli drzwi i zobaczyliśmy wnętrze, w
którym nikogo nie było prócz pana Lee leżącego bez życia w wielkiej kałuży krwi.
Jej spokojny dotąd głos podniósł się i przeszedł niemal w krzyk:
— Nikogo innego tam nie było — nikogo, rozumie pan?! A nikt stamtąd nie
wyszedł!
VII
Inspektor Sugden zaczerpnął głęboko tchu:
— Albo ja zwariowałem… albo wszyscy inni! Mówi pani bzdury. To nonsens!
— Ależ powiadam panu — zawołała Hilda — że słyszałam odgłosy walki i krzyk
starca, któremu podrzynano gardło, a nikt stamtąd nie wyszedł i nikogo nie było
wewnątrz!
— I przez cały czas pani milczała — odezwał się Poirot.
Hilda, blada jak papier, odparła stanowczo:
— Tak, bo gdybym powiedziała panu, co się wtedy wydarzyło, mógł pan pomyśleć
tylko jedno — że to ja zabiłam…
Poirot pokręcił głową.
— Nie. Pani go nie zabiła. Zrobił to jego syn.
— Przysięgam na Boga, że nigdy go nie tknąłem! — krzyknął Stephen Farr.
— Nie pan — rzekł Poirot. — On miał innych synów.
— Co, u diabła! — wrzasnął Harry.
George wlepił wzrok w Poirota. Dawid przesłonił dłonią oczy. Alfred zamrugał
powiekami.
— Pierwszego wieczoru, gdy tu przyszedłem — ciągnął Poirot — ujrzałem w noc
morderstwa widmo. Było to widmo zabitego. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem
Harry’ego Lee, zaintrygował mnie. Czułem, że widziałem go już przedtem.
Przyjrzałem się wówczas dokładnie jego rysom i pojąłem, jak bardzo przypominał
ojca; sądziłem wtedy, że stąd wzięło się owo wrażenie widzenia czegoś po raz wtóry.
Wczoraj jednak mężczyzna siedzący naprzeciw mnie odrzucił głowę do tyłu podczas
śmiechu i wtedy zrozumiałem, kogo przypominał mi Harry Lee. Po raz drugi ujrzałem
w innej twarzy rysy zmarłego. Nic dziwnego, że zacny stary Tressilian poczuł się
nieswojo, skoro przyszło mu otwierać drzwi już nie dwu, lecz trzem mężczyznom
niezwykle podobnym do siebie. I nic dziwnego, że mąciło się w oczach, skoro w
domu przebywało wtedy trzech mężczyzn, których z pewnej odległości można było
pomylić ze sobą! Ta sama sylwetka, te same gesty — a zwłaszcza odruch gładzenia
podbródka — ten sam zwyczaj odchylania głowy do tyłu przy śmiechu, ten sam
wyrazisty i wydatny nos. Nie zawsze jednak podobieństwo to rzucało się w oczy, gdyż
trzeci mężczyzna nosił wąsy. — Poirot przechylił się do tyłu. — Czasami zapomina
się, że oficerowie policji są ludźmi jak wszyscy inni, że mają żony, synów, matki… i
ojców, pamiętają państwo chyba, jaką reputacją cieszył się Simeon Lee w okolicy?
Miał opinię człowieka, który złamał żonie serce z powodu swych przygód miłosnych.
Syn urodzony z nieprawego łoża może odziedziczyć wiele rzeczy, na przykład rysy
ojca, a nawet jego odruchowe gesty. A także jego pychę, jego cierpliwość i jego
mściwe usposobienie! — Poirot podniósł głos. — Przez całe życie, inspektorze
Sugden, żywił pan do ojca zawziętą urazę za zło, które panu wyrządził. Sądzę, że od
dawna chciał go pan zabić. Pochodzi pan z sąsiedniego hrabstwa; to niedaleko stąd.
Bez wątpienia pańska matka, dzięki pieniądzom, których Simeon Lee nie poskąpił,
łatwo znalazła męża, który uchodził za ojca jej dziecka. Łatwo też przyszło panu
wstąpić do policji hrabstwa Middleshire i czekać sposobności. Inspektor policji ma
wielką sposobność popełnienia morderstwa i bez trudu może uniknąć
odpowiedzialności.
Twarz Sugdena pobladła.
— Pan oszalał! Byłem poza domem, gdy dokonano zbrodni.
Poirot pokręcił głową.
— Nie. Lee został zabity, gdy po raz pierwszy opuścił pan ten dom. Nikt nie widział
go żywego po pańskim odejściu. Wszystko łatwo poszło. Owszem, Simeon Lee
oczekiwał pana, ale nigdy pana nie wzywał. To pan do niego zadzwonił i niejasno
nadmienił o próbie kradzieży. Pan poddał mu myśl wizyty o ósmej pod pretekstem
kwesty dobroczynnej. Simeon Lee nie żywił podejrzeń. Nie wiedział, że jest pan jego
synem. Przyszedł pan i opowiedział bajeczkę o zamianie diamentów. Simeon Lee
otworzył sejf, by udowodnić, że nadal je posiada. Przeprosił go pan, a potem,
podchodząc bliżej do kominka, niespodziewanie poderżnął mu pan gardło,
zakrywając ręką usta, by stłumić krzyk. Była to fraszka dla kogoś o pańskiej sile
fizycznej.
A potem przystąpił pan do urządzania sceny. Wziął pan diamenty. Ułożył pan stos
ze stołów, lamp i szkła i okręcił go cienką linką lub sznurem, który przyniósł pan ze
sobą pod ubraniem. Miał pan też ze sobą butelkę świeżej krwi zwierzęcej, do której
dodał pan cytrynianu sodu. Spryskał pan nią wszystko w pokoju i dodał cytrynianu do
kałuży krwi, która wypływała z rany zadanej Simeonowi Lee. Dołożył pan do ognia,
by ciało mogło zachować ciepło. Potem przerzucił pan końce sznura przez szczelinę
w uchylonym oknie w taki sposób, by zwisały wzdłuż zewnętrznej ściany. Opuścił
pan pokój i przekręcił klucz w dziurce od zewnątrz. Było bowiem niezwykle ważne,
by nikt tam nie wszedł.
Potem opuścił pan dom i ukrył diamenty w kamiennej misie z miniaturowym
ogródkiem. Po ich znalezieniu miały jeszcze mocniej zacieśnić podejrzenia wokół
legalnego potomstwa zabitego. Kwadrans po dziewiątej wrócił pan i pociągnął za
sznur zwisający wzdłuż ściany za oknem. Spowodowało to runięcie piramidy mebli,
którą ułożył pan wcześniej. Meble i porcelana upadły z trzaskiem na ziemię. Wtedy
pociągnął pan za drugi kraniec sznurka i ukrył go, owijając się nim dookoła pod
płaszczem. Lecz użył pan jeszcze jednego podstępu…
Poirot obrócił się ku zebranym.
— Czy pamiętają państwo, jak rozmaicie niektórzy z was określili śmiertelny krzyk
Simeona Lee? Pan Alfred uznał go za jęk człowieka w agonii. Pańska żona i pan
Dawid użyli wyrażenia „wrzask potępieńca”. Pani Hilda orzekła natomiast, że był to
krzyk kogoś bez duszy, istoty nieludzkiej, jak zwierzę. Pan Harry Lee okazał się
najbliższy prawdy, mówiąc, że brzmiało to jak kwik zarzynanego wieprza.
Czy widzieliście kiedyś duże różowe baloniki sprzedawane na jarmarkach,
ozdobione karykaturalnymi rysunkami? Noszą nazwę „zarzynanych wieprzy”. Gdy
uchodzi z nich powietrze, wydają głośny, nieludzki kwik. To był pana ostatni podstęp,
Sugden! Umieścił pan w pokoju Simeona Lee jeden z takich baloników, zamknięty
drewnianą zatyczka, a zatyczka łączyła się z kolei ze sznurem. Gdy pociągnął pan za
linkę, zatyczka puściła i balonik zaczął klęsnąć. Nad rumowiskiem mebli rozległ się
skrzek „zarzynanego wieprza”.
Poirot znów zwrócił się ku swym słuchaczom.
— Wiecie już, co takiego podniosła z podłogi Pilar Estravados? Inspektor miał
nadzieję, że dotrze tu na czas, by usunąć ów zwitek kauczuku, nim ktokolwiek go
zauważy. Istotnie, dość szybko zdołał odebrać go Pilar, i to w najzupełniej oficjalny
sposób. Pamiętajcie jednak, że nikomu o tym nie wspomniał! Już samo w sobie było
to wyraźnie podejrzane. Usłyszałem o całym incydencie z ust Magdaleny Lee i
zagadnąłem wtedy inspektora. Poczynił przygotowania na taką ewentualność. Podał
mi wycięty z torebki na gąbkę Simeona Lee kawałek kauczuku wraz z drewnianą
kostką. Z pozoru wyglądało to tak samo: strzępek kauczuku i kawałeczki drewna. Od
razu pojąłem, że to bez sensu, ale jak ostatni głupiec nie zdołałem sobie rzec: „To nie
ma sensu, a więc nie powinno znajdować się tutaj… A zatem inspektor Sugden
kłamie…” Nie, ja niczym idiota głowiłem się nad wyjaśnieniem, póki mademoiselle
Estravados na widok pękniętego balonika nie zawołała, że to właśnie resztkę balonu
podniosła z podłogi w pokoju Simeona Lee. Wtedy objawiła mi się prawda.
Widzicie państwo, jak wszystko do siebie pasuje? Nieprawdopodobna walka ustala
fałszywy czas śmierci; zamknięte drzwi nie pozwalają, by ciało znaleziono za i nie;
wreszcie okropny krzyk… Zbrodnia wydaje się teraz tragiczna i racjonalna.
Od kiedy jednak Pilar Estravados głośno oznajmiła swe odkrycie co do balonika,
poczęło jej grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Gdyby morderca usłyszał jej uwagę
w domu (co umożliwiał jej jasny, donośny głos i otwarte okna), wkrótce byłoby po
niej. Już wcześniej przeżył on z jej przyczyny bardzo przykrą chwilę, gdy
powiedziała, mając na myśli starego pana Lee: „Musiał być bardzo przystojny za
młodu” i dorzuciła, patrząc wprost na niego: „Tak jak pan”. Nic dziwnego, że
poczerwieniał wówczas i zaniemówił. To było zbyt niespodziewane i groziło mu
wielkim niebezpieczeństwem. Próbował później ściągnąć na nią podejrzenia, lecz
bezskutecznie; jako wydziedziczona wnuczka nie miała żadnego motywu do
popełnienia zbrodni. Gdy później usłyszał z wnętrza domu jej uwagę o różowym
baloniku wypowiedzianą donośnie na głos, podjął desperacką próbę zabójstwa.
Zastawił tę prymitywną pułapkę, gdy jedliśmy lunch. Na szczęście nie udało mu się i
panna Pilar cudem uszła cało…
Odpowiedziało mu głuche milczenie. Potem Sugden spytał bardzo cicho:
— Kiedy zyskał pan pewność?
— Nie byłem całkiem pewien aż do chwili, gdy przyłożyłem sztuczne wąsy do
portretu Simeona Lee. Twarz, która wyjrzała wtedy ku mnie z obrazu, miała pańskie
rysy.
Sugden zawołał:
— Niech jego dusza zginie w piekle! Nie żałuję mojego czynu!
CZĘŚĆ 7
28 GRUDNIA
I
— Pilar — rzekła Lidia Lee — sądzę, że powinnaś z nami zostać, póki nie
rozwikłamy jakoś twoich spraw.
— Jesteś bardzo dobra, Lidio — odparła Pilar. — Bardzo dobra i miła. Łatwo
przebaczasz, bez fochów i dąsów.
Lidia odrzekła ze śmiechem:
— Wciąż mówię do ciebie „Pilar”, choć przypuszczam, że nazywasz się jakoś
inaczej.
— Naprawdę nazywam się Conchita Lopez.
— Conchita. Śliczne imię!
— Jesteś zbyt dobra, Lidio, ale nie zaprzątajcie sobie mną głowy. Wychodzę za
Stephena, a potem wyjeżdżamy do Afryki Południowej.
— A więc wszystko układa się jak najlepiej.
Pilar rzekła nieśmiało:
— Lidio, miałaś dla mnie tyle względów! A skoro tak, to może kiedyś przyjedziemy
tu na trochę dłużej — może na święta — i wtedy zapalimy sztuczne ognie, będziemy
jeść płonący pudding śliwkowy, ubierzemy choinkę i postawimy na stole figurki
śniegowych bałwanków…
— Z pewnością wrócisz tu kiedyś, a wówczas będziemy świętować prawdziwe
angielskie Boże Narodzenie.
— Byłoby to wspaniałe. Wiesz, Lidio, tegoroczne święta nie udały się.
— O nie, to nie były miłe święta — westchnęła Lidia.
II
— Do widzenia, Alfredzie — rzekł Harry Lee. — Nie obawiaj się. Już cię więcej
nie będę niepokoił. Jadę na Hawaje. Zawsze marzyłem, że tam osiądę, jeśli skapnie
mi nieco grosza.
— Żegnaj, Harry — odrzekł Alfred. — Życzę ci szczęścia.
Harry mruknął, nieco zażenowany:
— Przykro mi, że ci tyle razy docinałem. Mam fatalne poczucie humoru i nie
umiem się powstrzymać, żeby komuś nie przypiąć łatki.
Alfred zdobył się na wysiłek:
— No cóż, muszę się nauczyć, jak bardziej obojętnie przyjmować cudze żarty.
Harry rzekł z wyraźną ulgą:
— Do widzenia, stary, do szybkiego zobaczenia…
III
— Słuchaj, Dawidzie — odezwał się Alfred. — Lidia i ja doszliśmy do wniosku, że
należy sprzedać nasz dom. Może chciałbyś zachować jakąś rzecz, która należała do
matki — jej taboret czy podnóżek? Zawsze byłeś jej ulubieńcem.
Po chwili wahania Dawid odparł powoli:
— Dziękuję, że o tym pomyślałeś, ale wiesz co — wcale nie mam takich zamiarów.
Nie chcę zabierać nic z tego domu. Chyba lepiej będzie skończyć całkowicie z
przeszłością.
— Rozumiem cię — odrzekł Alfred. — Myślę, że masz rację.
IV
— Do zobaczenia, Alfredzie — rzeki George. — Do zobaczenia, Lidio! Cóż to były
za straszne święta! I jeszcze proces w perspektywie… Wybuchnie straszny skandal,
kiedy wyjdzie na jaw, że Sugden jest… hm… synem naszego ojca. Czy nie można by
mu podsunąć, by podał się za komunistę? Wtedy motywem zbrodni byłaby nienawiść
do ojca jako kapitalisty…
— Drogi George — odparła Lidia — czy naprawdę sądzisz, że człowiek jego
pokroju skłamie, żeby nam zrobić przyjemność?
— Ech… hm… Może i nie. Owszem, pojmuję twój punkt widzenia. W każdym
razie to szaleniec. No, do zobaczenia.
— Do zobaczenia — rzekła Magdalena. — W przyszłym roku spędzimy święta na
Riwierze, to będzie coś wspaniałego.
— Zależy od kursu funta — mruknął George.
— Och, kochanie, przestań wciąż myśleć o pieniądzach!
V
Alfred wyszedł na taras. Lidia, nachylona nad swoim małym ogródkiem, podniosła
się na widok męża.
— A więc wszyscy już pojechali — westchnął.
— Tak… Na szczęście.
— Istotnie — przyznał. — Czy cieszy cię, że opuszczamy Gorston Hall?
— A ciebie?
— Mnie tak. Możemy szczęśliwie żyć gdzie indziej. Gdybyśmy tu zostali, wszystko
przypominałoby nam ten koszmar. Dzięki Bogu, że już koniec!
— To zasługa Poirota.
— Owszem. Wyjaśnił wszystko w sposób wręcz zdumiewający.
— Wiem. Kiedy się kończy układać łamigłówkę, wszystkie kawałeczki, które
zdawały się nigdzie nie pasować, znajdują jednak właściwe miejsce.
— Nie rozumiem jednego — rzekł Alfred. — Co właściwie robił George po
telefonie? Czemu nie chciał tego powiedzieć?
— Nie orientujesz się? Ja cały czas wiedziałam… Szperał w papierach na twoim
biurku.
— Och, nie! Lidio, przecież nikt by tak nie mógł postąpić!
— George może. Jest przeraźliwie ciekaw wszystkiego, co dotyczy pieniędzy.
Oczywiście nie przyznałby się za nic, chyba tylko ze strachu przed sądem.
— Zrobisz jeszcze jakiś ogródek?
— Tak.
— Co będzie przedstawiać tym razem?
— Sądzę, że rajski ogród. Nowa wersja: bez węża, z Adamem i Ewą w średnim
wieku…
— Droga Lidio… Ileż cierpliwości okazałaś przez te wszystkie lata. Byłaś dla mnie
doprawdy niezwykle dobra.
— Bo widzisz, Alfredzie, ja cię kocham…
VI
— Boże święty! Czy to możliwe?! — jęknął pułkownik Johnson. — No, słowo
daję…! — I na końcu powtórzył raz jeszcze: — Boże święty! — Oparł się wygodnie
w fotelu i spojrzał na Poirota. Rzekł smętnie: — I to on, moja prawa ręka! Doprawdy,
policja schodzi na psy!
— Nawet i policjanci mają życie osobiste — zauważył Poirot. — Sugden był
niesłychanym wręcz pyszałkiem.
Pułkownik Johnson potrząsnął głową i żeby jakoś się wyładować, kopnął polano
leżące przed kominkiem. Zrobił to ze słowami:
— Nie ma jak dobry kominek!
Herkules Poirot, czując przeciąg na karku, pomyślał zaś sobie: „Nie ma jak
centralne ogrzewanie…”