1 Cykl Stażyści Strugaccy Arkadij i Borys W krainie purpurowych obłoków 5fantastic pl

background image

Strugaccy B A - W krainie purpurowych obłoków

background image

Część 1

Siódmy poligon

background image
background image

Zasadnicza rozmowa

Sekretarz spojrzał na Bykowa swym jedynym okiem.
- Z Azji Środkowej?
- Tak.
- Dokumenty...
Rozkazującym gestem wyciągnął poprzez stół rękę o dłoni podobnej do kleszczy, z niezwykle

długim palcem wskazującym; trzech palców brakowało. Bykow położył na tej dłoni delegację
służbową i zaświadczenie. Sekretarz, nie śpiesząc się, rozłożył papiery i czytał:

- Aleksiej Bykow, inżynier mechanik z bazy radziecko-chińskiej ekspedycji. Ministerstwo

Geologii przysyła wyżej wymienionego w celu przeprowadzenia rozmów na temat jego dalszej pracy.
Podstawa: zapotrzebowanie PKKM z dnia...

Po czym zerknął na zaświadczenie i zwracając je właścicielowi, wskazał na obite czarnym skajem

drzwi.

- Wejdźcie tam - powiedział. - Towarzysz Krajuchin czeka. Bykow zapytał:
- Czy delegacja zostanie u was?
- Tak, delegacja zostanie u mnie.
Bykow przygładził włosy i obciągnął zamszową wiatrówkę. Wydało mu się, że jednooki

sekretarz patrzy na niego jakby z ciekawością czy może z ironią. Naburmuszony otworzył drzwi i
wszedł do gabinetu.

Okna dużego i mrocznego pokoju zasłonięte były bambusowymi matami. Gołe ściany z masy

plastycznej matowo połyskiwały w skąpym świetle. Podłogę przykrywał miękki czerwony dywan.
Bykow rozglądał się, szukając wzrokiem gospodarza. Obok dużego, całkiem pustego biurka
dostrzegł dwie łysiny. Jedna z nich bez-krwista, o szarawym odcieniu widniała spoza oparcia fotela
przeznaczonego zapewne dla interesantów. Druga jasnoszafranowego koloru kiwała się nad
rozłożonymi na drugim końcu biurka kalkami technicznymi i niebieskimi fotokopiami rysunków.

Po chwili Bykow zobaczył trzecią łysinę. Jej właściciel, niezwykle tęgi, ubrany w szary

kombinezon, rozwalił się na dywanie, wcisnąwszy głowę w kąt między ścianą i szafą pancerną. Od
szyi tego osobnika biegł pod biurko sznur...

Bykow poczuł się nieswojo. Przestępował z nogi na nogę, kilka razy przesunął suwak zamka

błyskawicznego wiatrówki i obejrzał się zaniepokojony na drzwi. W tejże chwili szafranowa łysina
zniknęła. Rozległo się sapanie i przytłumiony, zachrypnięty głos stwierdził z wyraźnym
zadowoleniem :

- Trzyma wspaniale! Wspa-nia-le!
Nad biurkiem powoli wyrastała wielka, przygarbiona postać w roboczym nylonowym

kombinezonie.

Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, barczysty i ociężały. Jego szara i pobrużdżona

zmarszczkami twarz robiła wrażenie maski. Zaciśnięte, wąskie wargi tworzyły linię prostą. Spod
wysokiego wypukłego czoła spojrzały na Bykowa okrągłe oczy bez rzęs.

- O co chodzi? - padło chrapliwe pytanie.
- Chciałbym się zobaczyć z towarzyszem Krajuchinem - odpowiedział Bykow, z pewnym

niepokojem zerkając na leżącego na dywanie osobnika.

- To właśnie j a. - Mówiący także zerknął na leżącego, po czym natychmiast wlepił okrągłe oczy

w Bykowa. Łysina w fotelu ani drgnęła. Po chwili wahania Bykow zrobił kilka kroków w stronę
swego rozmówcy i przedstawił się. Krajuchin słuchał, pochyliwszy głowę.

- Bardzo mi przyjemnie - odpowiedział sucho. - Czekałem na was już wczoraj. Proszę, siadajcie -

wskazał na fotel wielką jak łopata dłonią. - Proszę, tu. Zróbcie sobie miejsce i siadajcie.

Bykow, nie rozumiejąc, o co chodzi, zbliżył się do biurka i patrząc na fotel, z trudem

opanowywał nerwowy uśmieszek. Na fotelu leżał dziwaczny ubiór, podobny do skafandra dla
nurków, zrobiony z szarego materiału. Srebrzysty hełm w kształcie kuli z metalowymi zapinkami
wystawał nad oparcie.

background image

- Połóżcie to na podłodze - powiedział Krajuchin. Bykow obejrzał się na grubą kukłę leżącą na

podłodze koło

pancernej szafy.
- To także specjalny ubiór - z niecierpliwością w głosie odezwał się Krajuchin. - Siadajcie

wreszcie!

Bykow szybko zdjął skafander z krzesła i siadł, czując się nieco zawstydzony. Krajuchin patrzył

na niego bez mrugnięcia powieką.

- Tak... - bębnił po biurku bladymi palcami. - Tak... więc poznaliśmy się, towarzyszu Bykow.

Możecie zwracać się do mnie po prostu: Mikołaju Zacharowiczu. Mam nadzieję, że mnie polubicie i
obdarzycie życzliwością. Będziecie pracować pod moim kierownictwem. Oczywiście, jeśli...

Przenikliwy dźwięk telefonicznego dzwonka przerwał rozmowę. Krajuchin podniósł słuchawkę.
- Przepraszam, towarzyszu Bykow... Słucham. Tak... to ja.
Nie powiedział więcej ani słowa. Bykow zauważył, jak w błękitnawym blasku rzucanym przez

ekran wideofonu na łysych skroniach Krajuchina nabrzmiały żyły, a twarz poczerwieniała. Najwi-
doczniej rozmowa dotyczyła spraw niezwykłej wagi. Aby nie wydać się niedyskretnym, Bykow
zaczął oglądać leżący na sąsiednim fotelu skafander. Przez rozchylone wycięcie kołnierza widział
wnętrze hełmu. Bykow odniósł wrażenie, że poprzez sztywny materiał widzi wzór na dywanie,
chociaż srebrzysta kula, gdy patrzył na nią z zewnątrz, była całkiem nieprzezroczysta. Pochylił się,
aby lepiej przyjrzeć się skafandrowi, lecz w tej samej chwili Krajuchin odłożył słuchawkę i pstryknął
wyłącznikiem.

- Wezwać Pokatiłowa! - rozkazał ochrypłym szeptem.
- Rozkaz! - odezwał się czyjś głos.
- Za godzinę!
- Tak jest, za godzinę!
Znów pstryknął przełącznik. Zapadła cisza. Bykow podniósł oczy i zobaczył, że Krajuchin z całej

siły pociera czoło dłonią.

- Tak - odezwał się spokojnym głosem, widząc, że Bykow mu się przygląda. - Ależ to zakuta

pała! Jak grochem o ścianę... Wybaczcie, towarzyszu. Na czym to zatrzymaliśmy się... Aha, aha...
Bardzo was przepraszam. Musimy porozmawiać poważnie, a czasu mało. Właściwie całkiem go nie
mamy. Zatem do rzeczy... Po pierwsze chciałbym was lepiej poznać. Opowiedzcie coś o sobie.

- Ale co? - spytał Bykow.
- No, chociażby życiorys.
- Życiorys? - inżynier zastanawiał się. - Życiorys mam nieskomplikowany. Urodziłem się w roku

19... w rodzinie marynarza żeglugi śródlądowej. Pochodzę z okolic Gorkiego. Ojciec umarł, kiedy nie
miałem jeszcze trzech lat. Do piętnastego roku życia mieszkałem i uczyłem się w szkole-internacie.
Potem przez cztery lata pracowałem jako motorzysta na wołżańskich odrzutowych śli-zgaczach-
amfibiach. Grałem w hokeja. Jako członek reprezentacji klubu Wołga dwa razy brałem udział w
olimpiadach. Zacząłem studiować w wyższej szkole technicznej transportu lądowego. To dawna
szkoła wojsk pancerno-motorowych. („Dlaczego, u licha, tyle gadam?” - przemknęła mu przez głowę
nieprzyjemna myśl). Ukończyłem wydział transportu o napędzie atomowo-odrzutowym prze-
znaczony dla uczestników ekspedycji naukowych. Potem... no cóż... posłali mnie w góry w okolice
Tien-szan. Następnie w piaski pustyni Gobi... Tam pracowałem, tam też wstąpiłem do partii. Co by tu
jeszcze? To chyba wszystko.

- Życiorys naprawdę nieskomplikowany - przytaknął Krajuchin. - Skończyliście trzydzieści trzy

lata? Tak?

- Za miesiąc skończę trzydzieści cztery.
- Oczywiście kawaler?
Pytanie to wydawało się Bykowowi bardzo nietaktowne. Inżynier nie lubił żadnych aluzji do

swego wyglądu. Tym bardziej iż znał jedną kobietę, która nie zwracała uwagi na to, że jego twarz jest
spalona słońcem, że ma nos jak kartofel i rude, sztywne włosy.

- Chciałem powiedzieć - mówił dalej Krajuchin - że jeszcze przed pół rokiem byliście kawalerem.

background image

- Tak - lakonicznie odpowiedział Bykow - teraz też jestem samotny. Na razie...
Zorientował się nagle, że Krajuchin wie o nim bardzo dużo, a rzuca pytania nie po to, by się

czegoć dowiedzieć, lecz żeby wyrobić sobie osobiste zdanie, czy też z jakiegoś innego powodu. Taka
rozmowa nie należała do przyjemnych, więc Bykow najeżył się.

- Na razie jestem samotny - powtórzył.
- A zatem nie macie bliskich krewnych - dodał Krajuchin.
- Tak wychodzi, że nie mam.
- Wobec tego jesteście, że tak powiem, całkiem samotni i niezależni...
- Tak. Na razie jestem samotny.
- Gdzie pracowaliście ostatnio?
- Na Gobi...
- Od dawna?
- Od trzech lat...
- Trzy lata! Przez cały czas na pustyni?
- Tak. Oczywiście z małymi przerwami. Wyjazdy służbowe, kursy... Lecz w zasadzie cały czas na

pustyni...

- Nie znudziło się? Bykow zastanowił się.
- Początkowo było trudno - mówił ostrożnie. - Potem przywykłem. Ale wiadomo, praca nie j est

tam łatwa. - Stanęły mu przed oczyma czarne przestrzenie piasków i rozpalone jak płomień niebo. -
Ale przecież i pustynię można pokochać...

- Czyżby? - mruknął Krajuchin - Można pokochać pustynię? A wy ją kochacie?
- Przyzwyczaiłem się.
- Jaką funkcję pełniliście ostatnio?
- Byłem kierownikiem kolumny atomowych transporterów terenowych, należących do bazy

ekspedycji.

- Wobec tego musicie świetnie znać się na maszynach. Nieprawdaż?
- Zależy na jakich?
- No, chociażby na waszych atomowych terenówkach. Bykow uznał pytanie za retoryczne i nie

odpowiedział.

- Powiedzcie mi, proszę, czy to wy kierowaliście akcją ratunkową ekspedycji Daugego?
- Tak, ja.
- Gratuluję, doskonale daliście sobie radę! Bez waszej pomocy tamci by zginęli.
Bykow wzruszył ramionami.
- Dla nas był to właściwie dość zwykły marsz i nic więcej. Krajuchin zmrużył oczy - A jednak

ludzie z waszego zespołu

przeżyli ciężkie chwile... jeśli mnie pamięć nie zawodzi.
Bykow zaczerwienił się, co przy jego kolorze twarzy sprawiało przykre wrażenie.
- Przeżyliśmy czarną burzę! - odparł ze złością. - Nie chwalę się, towarzyszu Krajuchin.

Maszerować w takt muzyki łatwo jest tylko na defiladach. Na pustyni sprawa jest bardziej
skomplikowana.

Rozmowa krępowała go i poczuł się nieswojo. Krajuchin przyglądał mu się z tajemniczym

uśmieszkiem.

- Tak... tak... bardziej skomplikowana... Trzy lata w pustyni. Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow,

czy interesuje was coś poza służbą?

Bykow rzucił mu pytające spojrzenie.
- Pod jakim względem?
- Co robicie w wolnych chwilach?
- Hm... Oczywiście czytam, grywam w szachy.
- Zdaje się, że pisaliście jakieś prace?
- Pisałem.
- Dużo?

background image

- Niewiele. Dwa artykuły w czasopiśmie „Transport gąsienicowy”...
- Na jaki temat?
- Remont reaktorów napędowych w polowych warunkach. Z własnej praktyki.
- Powiadacie, remont reaktorów napędowych... Bardzo ciekawe. Aha, czy ze sportu interesuje

was coś jeszcze prócz hokeja?

- Dżudo... jestem instruktorem.
- Świetnie. A czy ciekawiła was kiedy astronomia? Bykow odniósł wrażenie, że Krajuchin drwi z

niego.

- Nie, astronomia nie interesowała mnie nigdy.
- Szkoda!
- Być może...
- Chodzi o to, towarzyszu Bykow, że wasza praca będzie, w pewnym stopniu, związana z tą

nauką.

Inżynier zasępił się.
- Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem...
- Co powiedziano wam, delegując was tutaj?
- Powiedziano, że jestem skierowany w celu przeprowadzenia rozmów na temat ewentualnego

udziału w wyprawie naukowej. Chwilowo...

- A nie powiedzieli, o jaką chodzi ekspedycję?
- O jakąś wyprawę na pustynię w poszukiwaniu rzadko spotykanych rud.
Krajuchin strzelił palcami i położył dłonie na biurku.
- Tak, to całkiem zrozumiałe - mruknął - całkiem oczywiste. Nic tam o tym nie wiedzą. A zatem,

towarzyszu Bykow - mówił dalej, westchnąwszy głęboko - ma się rozumieć, że astronomia nie ma z
tym nic wspólnego. Mówiąc ściśle, prawie nic... A jeszcze ściślej: wy nie macie z nią nic wspólnego.
Nieważne, czy interesowaliście się tą nauką. Wątpię, czyby się wam przydała. Ostatecznie
przeczytacie coś niecoś, trochę wam opowiedzą... Sprawa polega na tym, że będziecie pracować nie
tu... nie na Ziemi.

Bykow niespokojnie zamrugał oczyma. Znów poczuł się tak nieswojo, jak w pierwszej chwili,

gdy przekroczył próg tego gabinetu.

- Obawiam się, że nic nie rozumiem - wykrztusił. - Nie na Ziemi? A może na Księżycu?
- Nie, nie na Księżycu. Znacznie dalej.
Wszystko zaczęło się wydawać dziwacznym snem. Krajuchin oparł brodę na splecionych

palcach i mówił:

- Co was tak zadziwiło, Aleksieju Piotrowiczu? Już od trzydziestu lat ludzie latają na inne

planety. Zwykli ludzie, tacy jak wy. Ludzie o najróżniejszych specjalnościach. Jestem zdania, że mo-
glibyście zostać świetnym astronautą. Warto zwrócić uwagę, że wielu astronautów doszlusowało do
nas, że tak powiem, z zewnątrz, na przykład z lotnictwa. Rozumiem dobrze, że wam jako inżynierowi
tak całkowicie związanej z Ziemią specjalności nie przyszło nawet na myśl, że moglibyście wziąć
udział w takich pracach. A jednak stworzone zostały takie możliwości, że obecnie wysyłamy
wyprawę na Wenus, i jest nam potrzebny człowiek doskonale znający warunki pracy w piaszczystych
terenach. Nie sądzę, aby tamte pustynie bardzo różniły się od waszej ukochanej Gobi. Tyle że
napotkacie nieco większe trudności...

W głowie Bykowa błysnęła nagle myśl:
- Uranowa Golkonda!
Krajuchin spojrzał na niego przenikliwie.
- Tak. Uranowa Golkonda. Widzicie, już wiecie prawie wszystko.
- Wenus... - powoli mówił Bykow. - Uranowa Golkonda... -Pokręcił głową i uśmiechnął się. - Ja... i

niebo! Niewiarygodne!

- No, nie taki z was chyba wielki grzesznik. A poza tym nie wysyłamy was do rajskich ogrodów.

Jednak może się zdarzyć... -Krajuchin pochylił się i zapytał szeptem:

- Boicie się? Bykow zastanowił się.

background image

- Oczywiście strach mnie oblatuje - przyznał się. Prawdę mówiąc, po prostu mam stracha..

Zresztą... może nie dam rady. Ale jeśli zażąda się ode mnie tylko tego, co potrafię, to dlaczegóż by
nie? - popatrzył na Krajuchina i uśmiechnął się. - Nie, nie boję się aż tak bardzo, żeby odmówić.
Musicie rozumieć, że to jednak było zaskoczenie. A przy tym, dlaczego wy... uważacie, że wywiążę
się ze swego zadania?

- Jestem najzupełniej przekonany. Oczywiście, nie będzie łatwo. Będziecie mieli trudności, będzie

wam ciężko, bardzo ciężko, natkniecie się, być może, na niebezpieczeństwa, o jakich na razie nie
mamy nawet pojęcia... lecz dacie sobie radę.

- Lepiej się na tym znacie, towarzyszu Krajuchin.
- Tak mi się wydaje. Liczymy na to, Aleksieju Piotrowiczu, że nie pobiegniecie do waszego

ministerstwa z prośbą o zwolnienie ze względu na stan zdrowia czy warunki rodzinne.

- Towarzyszu Krajuchin!
- A cóż wy myślicie? - Krajuchin zaczerwienił się. - Nie tacy jak wy, siedząc na tym fotelu,

sromotnie tchórzyli. - Przeciągnął dłonią po twarzy. - Mówiąc szczerze, już od dawna mam was na
oku i jestem rad, że się nie omyliłem.

Bykow chrząknął zażenowany i odwrócił wzrok, po czym spytał:
- A skąd mnie znacie?
- Z akcji ratunkowej ekspedycji Daugego. Należała ona do naszego resortu. Od tej pory mam was

na oku. Poprosiłem o opinię o was i wszystko, co potrzeba. Teraz nadszedł czas i zaprosiliśmy was
tutaj.

- Rozumiem.
- Zwykle dajemy czas do namysłu, tydzień, a niekiedy miesiąc. Tym razem jednak nie możemy

czekać. Decydujcie, towarzyszu Bykow. Uprzedzam was: jeśli wahacie się choćby odrobinę,
rezygnujcie natychmiast. Pretensji mieć nie będziemy.

Bykow roześmiał się.
- Towarzyszu Krajuchin, nie rezygnuję. Jeśli uważacie, że dam sobie radę, zgadzam się.

Oczywiście byłem trochę zaskoczony, ale to nic nie szkodzi.

- No to świetnie.
Krajuchin spokojnie skłonił głowę i zerknął na zegarek.
- A teraz uważajcie. Ekspedycja potrwa stosunkowo krótko, nie dłużej niż półtora miesiąca.

Odpowiada wam to?

- Odpowiada...
- O szczegółach mówić teraz nie będę. Dowiecie się wszystkiego później. Czasu mamy jak na

lekarstwo. Proszę wziąć pod uwagę, że jutro odlatujemy.

- Jutro? Na Wenus?
- Nie, na Wenus nie polecimy tak prędko. Na razie popracujemy na Ziemi. Nie myślcie tylko, że

w Moskwie. Będziemy w innym miejscu. Ale, ale... gdzie są wasze rzeczy?

- Na dole w szatni. Rzeczy mam niewiele - walizę i raportówkę. Nie przypuszczałem...
- To nie jest najważniejsze. Gdzie macie zamiar zatrzymać się? Polecam wam Pragę... To blisko,

tuż obok.

Bykow przytaknął.
- Wiem. To dobry hotel.
- Bardzo dobry. Teraz jesteście wolni, a za... - znów zerknął na zegarek - za dwie godziny z

minutami, to znaczy dokładnie o siedemnastej, proszę was, towarzyszu kosmonauto, wracajcie tu do
mnie. Dowiecie się paru rzeczy. Jedliście obiad? Na pewno nie! Restauracja znajduje się na
trzynastym piętrze. Posilcie się, odpocznijcie w klubie czy w bibliotece - wszystko znajduje się w tym
samym budynku. A więc punktualnie siedemnasta. A teraz, jazda! Ja natomiast zabiorę się do mycia
głowy... no... muszę komuś zmyć głowę.

Bykow, ciągle jeszcze podniecony, wstał i po chwili wahania rzucił pytanie, które męczyło go w

ciągu całej rozmowy.

background image

- Towarzyszu Krajuchin, jak brzmi pełna nazwa tej instytucji? W skierowaniu podano skrót:

„PKKM”. Mam wrażenie, że rozszyfrowałem go błędnie.

- PKKM to Państwowy Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej przy Radzie Ministrów. Jestem

zastępcą prezesa komitetu.

- Dziękuję- odpowiedział Bykow.
- Komitet Komunikacji Międzyplanetarnej - mruknął, kierując się do drzwi. - Nno, tak... A ja

myślałem, że Państwowy Komitet Komunikacji Międzynarodowej... Taki sam skrót...

W drzwiach Bykow zderzył się z jakimś dryblasem pędzącym do gabinetu. Zdążył tylko

zauważyć, że wielkie chłopisko miało duże okulary w pięknej czarnej oprawie odcinające się od
niezwykle bladej twarzy. Człowiek ten nie zwrócił uwagi na gościa i odsunąwszy go na bok, już od
progu wołał:

- Mikołaju Zacharowiczu!
W odpowiedzi Bykow usłyszał groźny, syczący głos Kraju-china:
- Gdzie jest szósty reaktor?!
- Pozwólcie. Mikołaju...
- Pytam, gdzie jest szósty reaktor?
Bykow zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Ciemnolicy sekretarz odprowadził go spojrzeniem

swego jedynego oka i znów pochylił się nad biurkiem.

Załoga „Hiusa”

„Wenus jest, licząc od Słońca, drugą z kolei planetą. Średnia odległość od Słońca wynosi 0,723

jednostki astronomicznej, czyli 108 milionów km. Całkowity czas obiegu wokół Słońca wynosi 224
dni 16 godzin 49 minut i 8 sekund. Średnia prędkość poruszania się po orbicie wynosi 35 km/sek...
Jest najbliższą planetą w sąsiedztwie Ziemi. W momencie gdy znajduje się między Słońcem a Ziemią,
odległość jej od naszej planety wynosi około 39 milionów km... Gdy jest po przeciwnej stronie Słońca,
odległość ta wzrasta do 258 milionów km. Średnica równa się 12 400 km, spłaszczenie jest
niedostrzegalne. Przyjmując wielkości ziemskie za 1, Wenus będzie mieć następujące rozmiary:
średnica - 0,913, powierzchnia - 0,95, objętość - 0,92, siła przyciągania na powierzchni - 0,85, gęstość -
0,88 (czyli 4,80 gr/cm

3

); masa 0,81.... czas obrotu wokół osi wynosi 57 godzin. Wenus otacza bardzo

gęsta atmosfera złożona z dwutlenku węgla i czadu, w której poruszają się obłoki z krystalicznego
amoniaku... Badania Wenus przeprowadzane są z tymczasowych i stałych sputników, z których dwa
należą do Akademii Nauk ZSRR. Kilka prób wylądowania na tej planecie (Abrasimow, Nisidzima,
Sokołowski, Szi Feń-ju i inni) i prowadzenia badań bezpośrednio na jej powierzchni skończyło się
niepowodzeniem...”.

Bykow spojrzał na kolorową fotografię Wenus - na aksamit-no-czarnym tle żółtawy dysk z

błękitnymi i pomarańczowymi cieniami. Zatrzasnął grubą księgę. „Kilka prób wylądowania... i pro-
wadzenia badań bezpośrednio... skończyło się niepowodzeniem...”. Krótko i wyraźnie. Próbowano.
Bykow zaczął sobie przypominać wszystko, co czytał kiedyś w książkach i gazetach, co widział na
wykładach telewizyjnych i czego dowiedział się ze zwięzłych i suchych komunikatów TASS-u.

Pod koniec trzeciego dziesięciolecia, od chwili gdy człowiek pierwszy raz poleciał na Księżyc,

znane mu były wszystkie ciała niebieskie w promieniu półtora miliarda kilometrów. Rozwinęły się
nowe nauki - planetologia i planetografia Księżyca, Marsa i Merkurego, wielkich sputników dużych
planet i niektórych małych planet-asteroidów. Kosmonauci, a zwłaszcza ci, którzy całe miesiące, a
nawet lata pracowali daleko od Ziemi, przywykli już do lotnych warstw pyłu na równinach Księżyca,
do czerwonych pustyń i jak gdyby wyschniętych zarośli marsjańskiego saksaułu, do lodowych
przepaści i rozpalonych do białości płaskowyżów Merkurego, do obcego nieba, po którym pędzą
liczne księżyce, do Słońca podobnego do jasnej gwiazdy. Setki pojazdów międzyplanetarnych
przecinało we wszystkich kierunkach Układ Słoneczny. Zbliżał się nowy etap podboju przestrzeni
kosmicznej przez człowieka -okres podboju wielkich, „trudnych” planet: Jupitera, Saturna, Ura-na,
Neptuna i Wenus.

Wenus była jednym z pierwszych obiektów, na który zwrócili uwagę wyruszający z Ziemi

badacze kosmosu. Planeta znajduje się blisko Ziemi i Słońca, ma wiele wspólnych z Ziemią cech fi-

background image

zycznych, a jednocześnie nic nie było wiadomo o jej budowie. Wszystko to przykuwało uwagę
kosmonautów.

Najpierw wysłano ku niej rakiety automatyczne bez ludzi. Wyniki obserwacji i doświadczeń

były niezachęcające. Chmury, konsystencją swą przypominające oceaniczny ił, otaczały planetę i
zasłaniały wszystko. Na setkach kilometrów zwykłych i ultraczerwonych filmów widniał stale ten
sam obraz: biała, jednostajna, nieprzenikniona zasłona utworzona zapewne z bardzo grubej warstwy
obłoków. Nie zdała egzaminu także radiooptyka. Fale radiowe albo odbijały się od górnych warstw
atmosfery, albo były całkowicie przez nią wchłaniane. Ekrany radiolokatorów albo jarzyły się
równym nic nie znaczącym blaskiem, albo pozostawały czarne. Telemechanicz-ne i cybernetyczne
tankietki-laboratoria, które tak świetnie dawały sobie radę podczas badań Księżyca i Marsa, nie
przesyłały żadnych meldunków. Wszystkie zaginęły gdzieś na dnie zwartego oceanu szaroróżowej
masy obłoków.

Wówczas do szturmu ruszyli najodważniejsi. Trzy wyprawy, wyposażone w najnowsze, jak na

owe czasy, urządzenia techniczne, jedna po drugiej zanurzały się w atmosferze tajemniczej planety.
Pierwszy statek spłonął, zanim zdążył nadać choćby jeden komunikat. (Obserwatorzy zauważyli w
miejscu zetknięcia się statku z powierzchnią atmosfery Wenus nikły błysk). Druga ekspedycja nadała
meldunek, że podchodzi do lądowania, a w dwadzieścia minut potem wiadomość, że tuż nad
powierzchnią statek ich niesie niezwykle silny prąd atmosferyczny. Była to ostatnia informacja.
Trzecia ekspedycja wylądowała szczęśliwie. Jednak nie wiadomo, jakie kaprysy przyrody nie
pozwoliły na nawiązanie łączności przez całą dobę. Dowódca wyprawy meldował później, że wokół
szaleją burze piaskowe, trąby powietrzne o tak potwornej sile, że zwalają nawet skały, a wreszcie, że
otacza ich purpurowa nieprzenikniona mgła. Na tym łączność się urwała i dopiero po tygodniu ktoś
nerwowo rzucił do mikrofonu: „Gorączka, gorączka, gorączka”. Były to ostatnie słowa, jakie
usłyszano od członków tej wyprawy.

Zagłada trzech ekspedycji w tak krótkim czasie to już zbyt wiele! Zrozumiano, że atakować

Wenus można dopiero po dokonaniu nowych, bardzo dokładnych przygotowań. Trzeba było
przeprowadzić żmudne, wszechstronne i głębokie rozpoznanie. Międzynarodowy Kongres
Kosmologów opracował plan badania Wenus, którego realizacja miała trwać piętnaście lat. Ludzkość
zmobilizowała w tym celu wszystkie najnowsze środki znajdujące się w arsenale wiedzy i techniki.
Zbudowano i wysłano w przestrzeń kilka sputników-obserwatoriów, wyposażonych w setki
automatów. Wprowadzono do użycia automatyczne sondy-szperacze, zastosowano ultra-czerwoną i
elektronową optykę, aparaty jonoskopowe i wiele innych urządzeń. Mózgi elektronowe bezustannie
opracowywały otrzymywane informacje. Wprzęgnięto do pracy największe w świecie elektronowe
maszyny do obliczeń. Stratosfera Wenus została zbadana tak dokładnie, że wyniki wprowadzały w
podziw nawet uczonych. W końcu z niezbędną dokładnością obliczono okres obrotu Wenus wokół jej
osi. Sporządzono mapę z ogólnymi zarysami łańcuchów górskich. Zmierzono występujące na Wenus
pola magnetyczne. Prace prowadzono metodycznie i z pełną celowością.

Francuski sputnik wykrył na Wenus i określił rejon zwiększonej jonizacji. Po pewnym czasie

odkrycie to potwierdzili uczeni radzieccy, chińscy i japońscy. Stwierdzono, że rejon superintensywnej
jonizacji obejmuje około pól miliona metrów kwadratowych i okresowo koncentruje się na ściśle
określonym miejscu. Stwierdzono również, że jonizacja nie ma nic wspólnego z grubą powłoką
chmur, a zatem wyłącza się możliwość jej atmosferycznego pochodzenia. Pozostało tylko podsunąć
myśl, że rejon jonizacji związany jest z twardą powierzchnią Wenus. Jeżeli źródłem jonizacji byłyby
materiały promieniotwórcze, to mogły jedynie zdradzać obecność rud radioaktywnych o niebywałej
koncentracji. Nazwa „Uranowa Golkonda” narzucała się sama przez się.

W takiej sytuacji sprawy przybrały inny obrót. Jeśli chodzi o ciężkie elementy radioaktywne,

ludzkość ciągle jeszcze odczuwała ich głód. Technologia wydobywania rozsianych po całym globie
rud rozwijała się powoli, natomiast zapotrzebowanie na materiały rozszczepialne wielokrotnie
przewyższało produkcję zakładów aglomeracyjnych, a sztuczne ich wytwarzanie było zbyt
kosztowne. Wyłącznie naukowe zainteresowania, jakie budziła Wenus, zostały uzupełnione
zagadnieniami bardziej praktycznymi.

background image

Znów wyruszyło kilka ekspedycji. Zginął Sokolowski, wiceprezes Międzynarodowego Kongresu

Kosmogatorów*.

Jako niewidomy inwalida powrócił do Nagoi nieustraszony Ni-sidzima. Przepadł bez wieści

jeden z najlepszych pilotów chińskich Szi Feń-ju. Było rzeczą oczywistą, że stare środki ataku
zawodziły. Wenus po prostu drwiła z wysiłków człowieka. Analiza skąpych wiadomości o
katastrofach ekspedycji wykazała, że aby pomyślnie wylądować na Wenus, trzeba wyrzec się
dotychczasowych konstrukcji i zasad technicznych, na których opierały się loty międzyplanetarne.
Międzynarodowy kongres wezwał do zaniechania lotów aż do chwili, gdy zostaną zbudowane nowe
statki międzyplanetarne, i uchwalił nagrodę za opracowanie takiej rakiety, która by mogła pokonać
pancerz wenusjańskiej atmosfery. W Związku Radzieckim pełną parą prowadzono prace nad
skonstruowaniem rakiety o napędzie fotonowym. Inne państwa także szukały nowych rozwiązań.

Na dwa lata przed rozpoczęciem naszej opowieści w centralnych gazetach pojawiła się

wzmianka, że na największym sputniku Ziemi Wei-ta-de Ju-i, co znaczy „Wielka przyjaźń”, radzieccy
i chińscy mistrzowie bezgrawitacyjnego odlewnictwa metali - odlewnictwa w warunkach, gdy nie
istnieje działanie siły ciężkości -rozpoczęli odlewanie kadłuba rakiety o napędzie fotonowym. Moż-
liwe, że na tej właśnie rakiecie los pozwoli Bykowowi i jego towarzyszom dostać się na wenusjańskie
pustynie... o których powiedział Krajuchin: „Nie sądzę, aby się różniły od waszej ukochanej pustyni
Gobi”.

Zresztą wszystko jedno, czy będzie to rakieta fotonowa, czy też atomowa, czy pustynie na

Wenus będą się zasadniczo różniły od ziemskich - wiadomo było jedno: wyprawa miała do wykona-
nia nadzwyczaj trudne zadanie. Dla dokonania podboju Wenus ijej

* Autor stworzył nowe słowo, którego pierwowzorem jest „nawigator” (przyp. tlum.).

na poły mitycznych skarbów Uranowej Golkondy potrzebna jest ogromna wiedza, żelazne

zdrowie, niezwykła wytrzymałość... Trzeba być do tego prawdziwym astronautą, jednym z tych
bohaterów, jakich ogląda się w kinie i jakich wita się z kwiatami w ręku, albo też... jednym z tych, co
giną w bezkresnej przestrzeni międzyplanetarnej. Czy skromny inżynier Bykow ma dość wiedzy, czy
wytrzymają jego zdrowie i charakter?

Krajuchin zna się na tych sprawach lepiej, jest przecież zastępcą prezesa PKKM, Państwowego

Komitetu Komunikacji Międzyplanetarnej. Jeśli Krajuchin jest przekonany, że Bykow da sobie radę, to
Bykow nie zawiedzie. Zresztą, ci astronauci to także ludzie! Potrafią oni, potrafi i on.

Bykow zdał sobie nagle sprawę, że uparcie wpatruje się prosto w oczy ładniutkiej bibliotekarki

siedzącej przy stoliku naprzeciw. Dziewczyna najpierw zrobiła groźną minę, lecz po chwili nie wy-
trzymała i parsknęła śmiechem. Z kolei nachmurzył się Bykow. Trzeba będzie wysłać do Aszchabadu
depeszę, że delegacja przeciągnie się. Szkoda... nie zobaczy się już przed wyprawą... Ale co by to
dało? Czy w ciągu kilku minut zdoła powiedzieć wszystko, czego nie miał odwagi wyznać przez tyle
lat? Niechaj los rozstrzyga! Gdy wróci... (W myśli zobaczył fotografię w czasopiśmie. Bohaterowie
kosmicznych przestrzeni powrócili z trudnego rejsu -kwiaty, uśmiechy, podniesione w geście
powitania dłonie...), gdy wróci, weźmie urlop i pojedzie do Aszchabadu. Podejdzie do znajomego
domu, naciśnie guzik dzwonka...

Bykow spojrzał na zegarek. Do piątej brakowało jeszcze paru minut. Wstał, skłonił się

bibliotekarce, zwracając jednocześnie tom encyklopedii.

Jednooki sekretarz skinął mu głową jak staremu znajomemu. Bykow jeszcze raz spojrzał na

zegarek (była za minutę piąta), przygładził ręką włosy, obciągnął wiatrówkę i zdecydowanym
ruchem otworzył drzwi gabinetu.

Odniósł wrażenie, że wszedł do innego pokoju. Zasłony na oknach były rozsunięte; przez

szeroko otwarte okna wdzierało się słoneczne światło, oblewając złotem jasne, aksamitne ściany z pla-
stiku. Fotel, który stał przy biurku, został odsunięty. Nadal leżał na nim, zwiesiwszy za oparcie
srebrzysty hełm, strój przypominający skafander. Pod ścianą znajdował się zwinięty dywan.
Pośrodku gabinetu, na wyfroterowanym parkiecie, stał dziwaczny przedmiot, coś w rodzaju żółwia o
pięciu grubych nogach. Gładki, sferyczny pancerz wznosił się przynajmniej metr nad podłogą. Wokół
„żół-wia” przykucnęło kilku mężczyzn.

background image

Gdy Bykow wszedł do gabinetu, jeden z nich, barczysty, przygarbiony, w czarnych ochronnych

okularach, zakrywających niemal połowę twarzy, podniósł łysą głowę, lśniącą w słonecznym blasku, i
odezwał się chrypiącym głosem Krajuchina:

- Otóż i on! Towarzysze, przedstawiam wam szóstego członka waszej załogi, inżyniera Aleksieja

Piotrowicza Bykowa.

Zwróciły się ku niemu wszystkie twarze - rosły, bardzo przystojny mężczyzna w lekkim,

doskonale uszytym garniturze; czerwony od upału grubas z ogoloną głową; śniady, czarnowłosy
młodzian, wycierający żylaste dłonie zatłuszczonymi pakułami, i... Dauge, stary, dobry przyjaciel
Dauge, tak samo jak na pustyni Gobi wychudły i niezgrabny, tylko ubrany inaczej, już nie w
szerokich spodniach i chustce na głowie, lecz w zwykłym garniturze. Dauge spoglądał na Bykowa,
witał go życzliwym kiwaniem głowy i uśmiechał się na całą szerokość wielkich ust.

- Poznajcie się - powiedział Krajuchin. - Włodzimierz Sier-giejewicz Jurkowski, wybitny geolog i

doświadczony astronauta.

Przystojny geolog w wymuskanym garniturze jakby od niechcenia uścisnął rękę Bykowa i

odwrócił się obojętnie. Bykow kątem oka spojrzał na Krajuchina. Wydało się mu, że w jego oczach za-
błysły i natychmiast przygasły wesołe ogniki.

- ...Bogdan Bogdanowicz Spicyn, pilot, jeden z najlepszych kosmonautów na świecie. Członek

pierwszych ekspedycji do strefy asteroidów.

Ciemny brunet błysnął w uśmiechu wspaniałymi zębami. Dłoń miał gorącą i twardą jak żelazo.
- Michał Antonowicz Krutikow - mówił dalej Krajuchin - nawigator. Duma radzieckiej

astronautyki.

- Ech, jak wy coś powiecie, Mikołaju Zacharowiczu, to... -mruknął grubas, zmieszany jak

panienka, przyjaźnie oglądając By-kowa od stóp do głów. - Towarzysz Bykow naprawdę może pomy-
śleć... Bardzo mi przyjemnie poznać was, towarzyszu Bykow...

- A na koniec... tu, zdaje się, przedstawiać nikogo nie potrzebuję.
Bykow i Dauge uścisnęli się.
- Wspaniale, Aleksieju, wspaniale! - szeptał Dauge.
- Oczom nie wierzę, że to ty!
- A właśnie że ja, Aleksieju!
Krajuchin ujął Bykowa delikatnie za łokieć.
- Dowódca statku i kierownik ekspedycji.
Bykow obejrzał się. W drzwiach stał niewysoki, dobrze zbudowany mężczyzna o bardzo bladej

twarzy i zupełnie siwych włosach. Patrząc na jego regularne, wyraziste i delikatne rysy, nie można
było mu dać więcej niż trzydzieści parę lat. Widocznie wszedł do gabinetu tuż za Bykowem i
obserwował całą ceremonię.

- ...Anatol Borysowicz Jermakow.
Bykow, gdy usłyszał nazwisko, które przed kilkoma miesiącami nie schodziło ze szpalt prasy,

stanął na baczność. Są ludzie, których przewagę czuje się od pierwszego wejrzenia. Do takich z
pewnością należał Jermakow. Bykow wyczuwał w nim niemal olbrzymią siłę woli i wszechstronny
umysł, który znamionują żelazna logika i konsekwencja. Mocne usta Jermakowa rozchyliły się w
uprzejmym uśmiechu, lecz ciemne oczy z ciekawością i uwagą badały twarz nowego członka
ekspedycji.

Minęło kilka trudnych sekund milczenia. Pierwszy odezwał się Jermakow:
- Bardzo mi przyjemnie, towarzyszu Bykow.
Iżynier delikatnie uścisnął jego wąską, ciepłą dłoń i odwrócił się do Daugego. Zauważył, że czoło

starego towarzysza było pokryte kroplami potu. No cóż, w gabinecie było dość gorąco.

- A więc, towarzysze - zaczął Krajuchin - zebraliśmy się już wszyscy i możemy zaczynać

konferencję, ostatnią w Moskwie.

Zbliżył się do biurka i nacisnął jeden z guzików na ebonitowej tablicy rozdzielczej wideofonu.

Rozległo się ciche brzęczenie i szary żółw powoli zapadł się pod podłogę, a nad ciemnym otworem

background image

zasunął się parkiet. Dauge i Spicyn rozwinęli i ułożyli na podłodze dywan, a grubasek Krutikow
podsunął fotel na dawne miejsce przy biurku.

- Siadajcie, towarzysze - zaprosił Krajuchin.
Wszyscy zajęli miejsca w lekkich fotelikach z czerwonego drzewa. Zapanowało milczenie.
- Z radością mogę was zawiadomić - mówił Krajuchin - że rozkaz został podpisany. Stało się to

przed dwiema godzinami, a jeśli chodzi o skład załogi, to został ostatecznie zatwierdzony. Gratuluję
wam.

Wszyscy siedzieli nieruchomo i tylko elegancik Jurkowski podniósł głowę i rzucił na Bykowa

przelotne spojrzenie.

- Co się zaś tyczy zadania... - Krajuchin zamilkł na chwilę i podniósł kartkę do oczu. - Jeśli chodzi

o zadanie, to w tym punkcie komitet uznał za konieczne wprowadzić kilka zmian, a raczej
uzupełnień.

- Zaczyna się... - cicho, lecz z wyraźnym niezadowoleniem szepnął Dauge.
Zaterkotał dzwonek telefonu. Krajuchin podniósł i od razu położył słuchawkę. Nacisnął

przełącznik i burknął:

- Mam teraz konferencję.
- Tak jest! - zabrzmiało w głośniku.
- Tak więc, towarzysze, w zasadzie wszystko pozostaje tak, jak było w projekcie. Zadaniem

waszym będzie wypróbowanie nowych urządzeń technicznych i przeprowadzenie geologicznych
badań na Wenus. Ponieważ mamy wśród nas nowicjusza, który nie jest obeznany z naszymi
sprawami, a także biorąc pod uwagę, że powtarzanie jest matką mądrości... przeczytam wam tę część
rozkazu. „Paragraf ósmy. Zadaniem ekspedycji jest: po pierwsze, przeprowadzić wszechstronne
próby eksploatacyjno-techniczne nowego typu statku międzyplanetarnego - rakiety o napędzie
fotonowym »Hius«. Po drugie, wylądować na Wenus w rejonie złóż radioaktywnych rud Uranowa
Golkonda, które przed dwoma laty zostały odkryte przez ekspedycję Tachmasiba-Jermakowa...”.

Bykow głośno westchnął. Dauge ostrzegawczym gestem położył mu dłoń na kolanie.
- „...i przeprowadzić tam geologiczne badania. Paragraf dziewiąty. Zadaniem grupy geologicznej

ekspedycji jest określić granice złóż Uranowej Golkondy, zebrać próbki materiałów radioaktywnych
oraz obliczyć w przybliżeniu zapasy tych kopalin. Po powrocie przedłożyć komitetowi szacunkową
wartość złóż”. Wszystko to było w projekcie, ale teraz przeczytam punkt, który został dodany - wtrą-
cił Krajuchin. - Słuchajcie! „Paragraf dziesiąty. Zadaniem ekspedycji jest znalezienie miejsca
lądowania w odległości nie większej niż pięćdziesiąt kilometrów od granicy Uranowej Golkondy.
Lądowisko musi nadawać się dla wszystkich typów statków międzyplanetarnych, a ekspedycja
wyposaży je w automatyczne radiolatarnie typu Usmanowa-Szwarca, działające na zakresie fal
ultrakrótkich i pobierające energię z miejscowych źródeł”. Krajuchin odłożył papiery i spojrzał na
zebranych.

Przez chwilę panowało milczenie. Ciszę przerwał Jurkowski. Z nonszalancją uniósł jedną brew i

zapytał:

- A któż będzie to robił?
- Dziwne pytanie - uśmiechając się, zauważył Krajuchin.
- Wszystko to brzmi bardzo ładnie, znajdziemy lądowisko -jakby pospiesznie zaczął mówić

Dauge. - Ostatecznie nawet je wybudujemy. Ale z tymi radiolatarniami... Sprawa specjalnego przy-
gotowania... delikatna i wymaga specjalnego przygotowania.

- To już, moi drodzy, nie moja sprawa. Ta troska spada na głowę kierownika ekspedycji. -

Krajuchin zapalił papierosa. -Prawda, Anatolu Borysowiczu?

Bykow z zaciekawieniem spojrzał na Jermakowa. Ten machnął ręką.
- Sądzę - mówił powoli - że wywiążemy się z zadania. Jeśli się nie mylę, mamy jeszcze przed

sobą półtora miesiąca. Przez ten czas zdążymy poznać konstrukcję owych latarń i przeprowadzić
kilka próbnych montaży. Nie taka to znów „delikatna” sprawa...

- Musicie jednak wziąć pod uwagę, że nie dam wam na te prace całych sześciu tygodni ani nawet

miesiąca - przerwał mu Krajuchin.

background image

- W takim razie muszą wystarczyć trzy tygodnie - Jermakow opuścił wzrok i oglądał własne

dłonie. - Ma się rozumieć, jeśli nam to umożliwicie.

- Nie rozumiem - wtrącił się Jurkowski, nie czekając na odpowiedź Krajuchina - co to znaczy

„pobierające energię z miejscowych źródeł”? Zdaje się, że tak przeczytaliście?

- Znaczy to, drogi Włodzimierzu, że źródło energii dla radio-latarni musicie znaleźć tam na

miejscu - odpowiedział Krajuchin. -Zresztą, jestem przeświadczony, że dla naszych techników ta
sprawa jest całkiem jasna. Chyba tak?

Krutikow szybko przytaknął, a Spicyn, uśmiechając się, zaczął:
- Pewnie, że rozumiemy. Jeśli Golkonda zawiera chociażby połowę tych materiałów

radioaktywnych, o jakich się mówi, czy też termoelementy... A zresztą, co tu mówić! Rozkaz to
rozkaz.

- Co innego wydać rozkaz, a całkiem co innego wykonać go -ponuro mruknął Jurkowski. - W

każdym razie uważam, że punkt ten trzeba było najpierw omówić z nami, a dopiero potem umiesz-
czać w rozkazie.

„Dlaczego Krajuchin nie zgasi tego napuszonego bażanta?” -ze złością pomyślał Bykow.
Cienkie, jakby szrama po chirurgicznym cięciu, wargi Kraju-china rozchyliły się w ironicznym

uśmiechu.

- Włodzimierzu Siergiejewiczu, czy uważacie, że to przekracza możliwości ekspedycji?
- Nie o to chodzi...
- Oczywiście nie o to! - ostro potwierdził Krajuchin. - Oczywiście nie o to! Rzecz w tym, że na

osiem statków, które w ostatnim dwudziestoleciu wyleciały na Wenus, sześć rozbiło się o skały.
Zważcie więc, że „Hius” zostaje wysłany na Wenus nie wyłącznie... i nie w celu zaspokojenia
waszych, Włodzimierzu, geologicznych namiętności. Sprawa polega na tym, że za wami pójdą inni...
dziesiątki, setki następców. Wenus... Golkondy nie możemy pozostawić bez znaków nawigacyjnych.
Nie możemy i niech to diabli wezmą! Albo ustawimy tam automatyczne radiolatarnie, na których
będzie można całkowicie polegać, albo nadal będziemy wysyłać ludzi prawie na pewną zgubę.
Czyżbyście tego nie rozumieli?

Krajuchin zaczął kasłać, odrzucił papierosa i chusteczką wytarł łysinę. Jurkowski oblał się pąsem

i opuścił wzrok. Wszyscy milczeli. Dauge trącił Bykowa łokciem.

- W ten oto sposób ściąga się nasz ludek z niebotycznych wyżyn na ziemię.
- Poczekaj, Grigorij - szepnął Bykow - daj posłuchać.
Jeszcze niezbyt wyraźnie zdawał sobie sprawę z koncepcji ekspedycji i środków, jakimi miała

rozporządzać. Na razie było oczywiste, że przynajmniej jedno lądowanie na Wenus przebiegło
pomyślnie. Lądowanie ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Uranowa Golkonda nie była mitem.

- Przypuszczam, że nie będziemy musieli zmieniać obliczeń związanych z lotem? - spytał

Jermakow.

- Nie, dane przelotu nie ulegną zmianie. Towarzysz Krutikow powinien przewidzieć start na

piętnastego, osiemnastego sierpnia.

Nawigator Krutikow uśmiechnął się i przytaknął głową.
- Mam jeszcze jedno pytanie - niespodziewanie jeszcze raz zabrał głos Jurkowski.
- Proszę bardzo, Włodzimierzu Siergiejewiczu.
- Zupełnie nie rozumiem, jakie zadanie ma spełniać towarzysz... e... Bykow, zwłaszcza w takiej

ekspedycji jak nasza. Nie wątpię w jego wielkie walory, zarówno fizyczne, jak i duchowe, ale
chciałbym dowiedzieć się czegokolwiek o jego specjalności i zadaniach.

Bykow wstrzymał oddech.
- Wiadomo wam, że ekspedycja będzie pracować w warunkach pustynnych - powoli wyjaśniał

Krajuchin. - A towarzysz Bykow jest z pustynią za pan brat.

- Hm... Myślałem, że jest specjalistą od lotnisk. Mamy prawo przypuszczać, że Grigorij Dauge

zna pustynię nie gorzej.

- Dauge zna pustynię znacznie gorzej - gniewnie zawołał Grigorij. - Znaczniej gorzej!

Wymieniony przez Jurkowskiego nawet w prozaicznych piaskach Gobi przepadłby z kretesem,

background image

gdyby nie Bykow... Ty, Włodku, nie znasz Bykowa, ale także nie znasz pustyń. Nie wszystkie są
podobne do tej w Wielkim Syrcie.

Krajuchin spokojnie poczekał, aż Dauge wypowie się, i dopiero wtedy dokończył przerwane

objaśnienie. - A poza tym Aleksiej Piotrowicz jest świetnym inżynierem chemikiem i kierowcą.

Jurkowski wzruszył ramionami.
- Nie zrozumcie mnie źle. Nie mam nic przeciwko inżynierowi Bykowowi. Lecz chyba

powinienem wiedzieć, jaka jest specjalność moich towarzyszy wyprawy! Teraz już wiem: towarzysz
Bykow jest specjalistą od pustyń.

Bykow zacisnął zęby i milczał. Jednakże Krajuchin gniewnie wbił wzrok w Jurkowskiego i

zagrzmiał:

- Włodzimierzu Siergiejewiczu, jeśli popełnię błąd, poprawcie mnie. Zdaje się, że to wam

podczas pobytu na Marsie przed pięciu laty pękła gąsienica u tankietki. Prawda? A wy i Chlebni-kow
wlekliście się pięćdziesiąt kilometrów na piechotę, bo nie umieliście jej naprawić...

Jurkowski zerwał się i chciał coś tłumaczyć, lecz Krajuchin mówił dalej:
- Zresztą, nie o to nawet chodzi. Inżynier Bykow został włączony w skład ekspedycji nie tylko

jako specjalista, lecz także dlatego, że ma owe fizyczne i duchowe walory, o których nie wątpicie, co
zresztą sami przed chwilą słyszeliśmy z waszych ust. To człowiek, na którym wy będziecie mogli
polegać w krytycznych chwilach. A obiecuję, że chwil takich wam nie zabraknie!

- Poddawaj się! - Krutikow trzepnął Jurkowskiego po ramieniu. - Tym bardziej, że to on właśnie

uratował twojego ukochanego Daugego...

- Przestań! - burknął Jurkowski.
Bykow zrobił głęboki wdech i zaczesał dłonią sterczące na czubku głowy włosy. Krajuchin

wyciągnął z biurka złożoną we czworo kartkę i znów zaczął mówić:

- Przy sposobności coś o obowiązkach. Wszyscy je znacie, ale... ja tak, dla przypomnienia,

przeczytam jeszcze raz. „Jermakow - kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz.

Spicyn - pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pokładowy. Krutikow - nawigator,

cybernetyk, pilot i mechanik pokładowy. Jurkowski - geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge - geolog,
biolog. Bykow- inżynier mechanik, chemik, kierowca transportera, radiotelegrafista”.

- Specjalista od pustyń - szepnął Dauge. Bykow niecierpliwie wzruszył ramionami.
- A teraz coś jeszcze... - Krajuchin wstał i oparł się dłońmi o biurko. - Kilka słów o zagadce, o

„zagadce Tachmasiba”...

- O Boże! - żałośnie szepnął Krutikow.
- Co powiedzieliście? - zwrócił się do niego Krajuchin.
- Nic ważnego.
- Zapewne chcieliście powiedzieć, że mit o „zagadce Tach-masiba” zanudził już was na śmierć?
- Niezupełnie tak... ale... - Krutikow poruszył się zażenowany i zerknął na Jermakowa.
- Ale coś w tym rodzaju. Wróćmy jednak do sprawy. W kierownictwie Akademii znaleźli się

ludzie, którzy zainteresowali się tym problemem i prosili, aby włączyć go w prace waszej ekspedycji i
rozszyfrować tę „zagadkę”.

- To oczywiste... - z uśmiechem dorzucił Krutikow.
- Nie zgodziłem się na to, biorąc pod uwagę wasze i tak już bardzo napięte plany. Jednakże,

ponieważ będziecie pracować w pobliżu Golkondy, zwracam się do was z prośbą, abyście zwrócili
uwagę na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choćby stopniu przypominałyby to, co wiemy...
czego dowiedzieliśmy się od ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliśmy się?

Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzucił półgłosem:
- Niestety, ogólnie przyjęła się opinia, że dziwne przygody Tachmasiba to mit. A przecież jego

śmierć nie jest mitem...

- Mógł zginąć z tysiąca innych powodów - powiedział Dauge.
- Całkiem możliwe. Lecz nie należy zapominać, że „czerwony krąg”, wszystko jedno, co się za

tymi słowami kryje, istnieje rzeczywiście i stał się przyczyną jego zguby.

background image

- Krótko mówiąc, nie jest to rozkaz, lecz prośba - dodał Krajuchin - chociaż obawiam się, że

„zagadka Tachmasiba” da wam znać o sobie, niezależnie od tego, czy w nią wierzycie, czy nie... To
wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Teraz przejdźmy do spraw bieżących. Wiecie, że jutro
wylatujemy. Zbiórka tu u mnie o dwunastej. Pojedziemy na lotnisko Wnukowo... Towarzyszu Bykow!

- Słucham! - Aleksiej poderwał się z krzesła.
- Proszę, nie wstawajcie! Gdzie zamierzacie nocować? W Pradze?
- U mnie - szybko odpowiedział Dauge.
- A zatem świetnie! No cóż, towarzysze, jeśli nie ma pytań, możecie odejść i szykować się do

drogi. Anatolu Borysowiczu, proszę, zostańcie chwilę.

Wszyscy wstali i zaczęli się żegnać. W sekretariacie Dauge wziął Bykowa pod rękę.
- Zejdź na parter i czekaj na mnie w westybulu, ja skoczę po samochód. Mamy przed sobą cały

wieczór. Posiedzimy, pogadamy. Spodziewam się, że masz całą masę pytań. Prawda?

- Grigorij, jakiś ty przewidujący! Słów mi brakuje!

U progu

Bykow westchnął i usiadł na tapczanie, odrzucając kołdrę. Nie mógł usnąć. W gabinecie

Daugego było ciemno. Na podłodze bielały zrzucone na podłogę prześcieradła. Za oknami różowiła
się nocna łuna wielkomiejskich świateł.

Bykow wyciągnął rękę po zegarek leżący na stoliku obok tapczanu, ale ten wyśliznął mu się i

upadł na dywan. Bykow zsunął się z tapczanu i zaczął szukać zguby, wodząc dłonią po podłodze.
Zegarka jednak nie było. Inżynier wstał i poprawił rozkopane prześcieradła. Robił to już trzeci raz od
chwili, gdy Dauge życzył mu dobrej nocy i poszedł do swojej sypialni pisać listy. Aleksiej położył się,
lecz sen nie przychodził. Biedaczysko kręcił się, sapał, układał się najwygodniej, liczył do stu, ale
wszystko nadaremnie.

„Zbyt wiele wrażeń” - pomyślał. Zbyt wiele wrażeń i myśli. Zbyt wiele opowiadał Dauge, a

jeszcze więcej zostało nie wytłumaczone. Co za rozkosz sprawiłby teraz papieros. Nie! Nie wolno!
Trzeba odzwyczajać się. Trzeba rzucić palenie i zupełnie zapomnieć o alkoholu. Wieczorem Grigorij
bez żadnego entuzjazmu przyjął jego słowa, że „o tam, w walizce, czeka na swoją kolej butelka
najlepszego ormiańskiego koniaku”. Dość obojętnie spytał: „Piętnastoletnia?”. „Dwudziestoletnia!” -
triumfalnie obwieścił Bykow. „Wobec czego możesz ją wyrzucić - uprzejmie zaproponował Dauge. -
Wyrzuć natychmiast do śmietniczki, a już sama poleci przewodami zsypowymi, albo oddaj ją jutro
komukolwiek. Pamiętaj, że w rakiecie nie wolno palić. Taki już jest nasz regulamin. Na Ziemi wolno
nam czasami napić się trochę wina gronowego, w drodze - ani kropelki! Takie są zasady, towarzyszu
astronauto”.

- To ci klasztor - głęboko przeżywając to stwierdzenie, zamruczał Bykow, układając się

wygodniej pod kołdrą. - Trzeba spać. Muszę usnąć.

Zamknął oczy i natychmiast wyobraził sobie duży hall, w którym po posiedzeniu czekał na

Daugego. Minęli go Bogdan Spicyn i tłuściutki Krutikow. Przystanęli przed kioskiem z książkami. Z
urywków rozmowy domyślił się, że rozprawiają o jakiejś nowej książce. Właściwie Spicyn milczał, a
tylko Krutikow terkotał wysokim tenorkiem, od czasu do czasu rzucając w stronę nowicjusza
przyjazne spojrzenia. Bykow odniósł wrażenie, że nowi koledzy zapraszają go do wzięcia udziału w
dyskusji, lecz akurat zjawił się Dauge z Jurkowskim. Dauge maszerował zdecydowanym krokiem,
zagryzając wargi, a Jurkowski z twarzą jakby wykrzywioną skurczem ściskał w ręku zgniecioną
gazetę.

- Zginął Dangee - zakomunikował Jurkowski, gdy podszedł już całkiem blisko.
Bykow zauważył, jak słowa te starły z twarzy czarnowłosego Spicyna wesoły uśmiech.
- Do diabła! - zaklął Spicyn. Krutikow pochylił się do przodu. Wargi jego drżały.
- O Boże... Paul?!
- Nad Jupiterem! - z wściekłością mówił Jurkowski. - Ugrzązł w egzosferze, stracił prędkość, a

nie chciał zawrócić...

Podał gazetę. Bykow zobaczył portret w czarnej obwódce -szczupły młody człowiek ze

smutnymi oczyma.

background image

- Jupiter... Znów przeklęty Jupiter! - zaciskając pięści, mówił Jurkowski. - Jeszcze gorszy od

Wenus, gorszy od wszystkiego na świecie. Chciałbym tam... - machnął ręką, zrobił w tył zwrot i od-
szedł, energicznie stąpając po elastycznej podłodze.

- Paul Dangee. Paul... - powtarzał Krutikow żałośnie, kręcąc głową.
- Nie zdążyłem odpowiedzieć na jego list - z trudem wykrztusił Dauge. Wszyscy zamilkli.

Słychać było tylko chrzęst twardej okładki książki, gniecionej w pulchnych, porośniętych włosami
palcach Krutikowa.

...Bykow otworzył oczy i ułożył się na plecach. Wypadek zaćmił nastrój wieczoru. Rozmowa z

Daugem nie udała się. „Ci astronauci to diabelnie dzielni chłopcy - myślał Aleksiej. - A do tego zadzi-
wiająco uparci. Prawdziwi ludzie! Ilu już ich zginęło na Wenus!”. Ruszali do ataku na niezdarnych
rakietach odrzutowych, zabierających ograniczone zapasy paliwa. Nikt ich tam nie popędzał, raczej
ich powstrzymywano, po powrocie nie pozwolono na dalsze loty... jeśli oczywiście wracali.

Teraz do szturmu ruszał „Hius”... Bykow, jak każdy inżynier specjalista od silników o napędzie

atomowym, znał teorię napędu fotonowego i z zaciekawieniem studiował wszystko, co ukazywało się
w druku na ten temat. Rakieta fotonowa przetwarza paliwo na kwanty promieniowania
elektromagnetycznego i dzięki temu uzyskuje najwyższą osiągalną prędkość strumienia
odrzutowego, równą prędkości światła. Źródłem energii silnika rakiety fotonowej mogą być procesy
termojądrowe (częściowe przeistaczanie się paliwa w energię promienistą) lub też procesy anihilacji
antymaterii (pełne przekształcenie się paliwa w energię promienistą). Przewaga rakiety fotonowej
nad atomową z płynnym paliwem była wielka i niezaprzeczalna. Po pierwsze, stosunkowo mała
waga paliwa; po drugie, duży ciężar użytkowy; po trzecie, w porównaniu z rakietą o napędzie
płynnym fantastyczne właściwości manewrowania; po czwarte...

Tyle mówi teoria. Lecz Bykow wiedział także, że do niedawna wszelkie próby wykorzystania

zasady silnika rakietowo-fotonowego w praktyce kończyły się niepowodzeniem. Jeden z
podstawowych problemów tej zasady - odbicie promieniowania - nie dawał się rozwiązać w
praktyce. Aby otrzymać fotonową siłę ciągu, trzeba wytworzyć promieniowanie o intensywności
rzędu milionów kilo-kalorii na centymetr kwadratowy zwierciadła odbijającego na sekundę. Takich
temperatur, jakie występują przy tych procesach -sięgających setek tysięcy stopni - nie wytrzymywały
żadne materiały. Prototypy startujące bez pilotów spalały się do cna, zanim zdążyły wykorzystać
choćby jedną setną energii paliwa. A mimo to rakieta „Hius”, mająca napęd fotonowy, została
zbudowana!

- Wyprodukowano idealne zwierciadło - opowiadał Dauge -”absolutne zwierciadło”.

Wytworzono materiał odbijający wszystkie rodzaje energii promienistej o dowolnej intensywności,
odbijający wszystkie rodzaje cząstek elementarnych o energiach do stu, stu pięćdziesięciu milionów
elektronowoltów. Zdaje się, tylko prócz neutronów. Cudowny materiał. Teorię jego opracował
instytut w Nowosybirsku. To prawda, nie myślano przy tym o rakiecie fotonowej. Badano tam
idealne osłony mające zabezpieczyć przed

promieniowaniem reaktorów atomowych. Krajuchin jednak od razu zorientował się, o co chodzi.

- Dauge, mówiąc to, uśmiechał się. -Krajuchin to fanatyk, jeśli chodzi o rakiety fotonowe. To on wypo-
wiedział znany aforyzm: „Fotonowa rakieta - wszechświat podbity!”. Natychmiast uchwycił się on
tego „absolutnego zwierciadła”. Do dalszego opracowania zapędził trzy czwarte laboratoriów i pra-
cowni komitetu, a jako wynik otrzymał „Hiusa”!

Wyprodukowanie „absolutnego zwierciadła” było pierwszym realnym osiągnięciem nowej,

prawie fantastycznej nauki - chemii mezoatomowej, chemii sztucznych atomów, w których elektrony
zastąpiono mezonami. Sprawa ta pochłonęła Bykowa do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o
wszystkim - o nieszczęsnym Paulu Dangee, o Wenus, a nawet o czekającej go ekspedycji. Niestety,

O „absolutnym zwierciadle” Dauge mógł powiedzieć niewiele. Dużo natomiast opowiedział mu

o „Hiusie”.

W „Hiusie” zastosowano dwa różne rodzaje napędu: pięć zwykłych rakiet atomowo-

odrzutowych unosi paraboliczny reflektor z „absolutnego zwierciadła”. W punkcie ogniskowej
reflektora rozpyla się z określoną częstotliwością porcje plazmy wodorowo-try-towej. Zadanie rakiet

background image

atomowych jest dwojakie: umożliwiają one „Hiusowi” start i lądowanie na Ziemi, gdyż reaktor
fotonowy nie nadawał się do tego celu, ponieważ skażałby atmosferę niczym jednoczesny wybuch
dziesiątków bomb wodorowych. Reaktory rakiet wytwarzają także energię potrzebną dla potężnych
elektromagnesów, w których polu następuje hamowanie plazmy i powstaje termojądrowa synteza.

Wszystko to takie proste i pomysłowe: pięć rakiet i zwierciadło. Owa brzydka pokraka

przypominająca żółwia, którą Bykow widział stojącą na pięciu nogach w gabinecie Krajuchina, to
właśnie makieta „Hiusa”. Szczerze mówiąc, „Hius” nie może się poszczycić wdzięcznymi
kształtami...

Inżynier znów usiadł na łóżku. Skurczył się, opierając głowę i plecy o chłodną ścianę.
- Polecimy na rakiecie fotonowej „Hius-2”. „Hius-1” spłonął przed dwoma laty podczas lotów

próbnych - wygadał się Dauge. -Nikt nie zna przyczyn. Nie ma kogo spytać. Jedyny człowiek, który
mógłby cokolwiek wyjaśnić, to Aszot Petrosjan - cześć jego pamięci! Przeistoczył się w atomowy pył
razem z całą masą stopów tytanu, z jakich był zbudowany kadłub pierwszego „Hiusa”. Śmierć lekka i
zaszczytna...

„Nikt z nas, to pewne, śmierci się nie boi - mignęło w myślach Bykowa. - My tylko jej nie chcemy.

Czyje to słowa?” - Inżynier wstał z tapczanu. Wiedział już, że nie zaśnie. Absolutne zwierciadło...
Dangee, „Hius”. Petrosjan... „Zrobimy ostatnią próbę”.

Wyszedł na balkon, całkiem machinalnie namacał w kieszeni kurtki paczkę papierosów.
Jeśli nie można zasnąć, powiadają, trzeba przemarznąć. By-kow oparł się łokciami o balustradę

balkonu. Panowała cisza. Olbrzymie miasto spało w widmowym półmroku lipcowej nocy; daleko za
horyzontem na niebie zawisła różowawa, drgająca łuna, na północy oślepiająco białym grotem
wbijała się w niebo iglica Pałacu Rad.

„Na pewno już po drugiej - myślał Bykow. - Właściwie, gdzie posiałem zegarek? Ależ ciepła

noc... Wiaterek tak nagrzany, delikatny... A »Hius« po sybiracku - zimna wichura, północna zawieja.
Projekt rakiety o napędzie fotonowym opracowali inżynierowie Sybiracy i zaproponowali to słowo
jako kryptonim. Potem nazwa przeszła już na rakietę”.

Dziwne i obce nazwy. „Hius” - na cześć syberyjskiego mrozu. „Uranowa Golkonda” - to, zdaje

się, na pamiątkę starożytnego miasta, w którym król Salomon przechowywał niegdyś swoje diamen-
ty... Aha... jeszcze - „zagadka Tachmasiba”.

Tachmasib Mechti, wybitny azerbejdżański geolog, pierwszy człowiek, który był na Golkondzie.

Jermakow, Tachmasib i jeszcze dwóch geologów na specjalnie wyposażonej rakiecie sportowej
pomyślnie wylądowali na Wenus. Był to wielki wyczyn, a jednocześnie szczęśliwy przypadek.
Takiego zdania są wszyscy, nie wyłączając Jermakowa.

Wylądowali w odległości około dwudziestu kilometrów od granicy Golkondy. Tachmasib

zostawił Jermakowa w rakiecie, a sam ze swymi geologami wyruszył na rozpoznanie. Jaki był dalszy
bieg wypadków, nie wiadomo. Tachmasib powrócił do rakiety dopiero po czterech dniach. Był sam.
Na pół żywy z pragnienia, straszliwie wyczerpany, pokryty ranami wypalonymi przez
promieniowanie. Przyniósł ze sobą próbki rud. Miał rudę uranową, radową, transu-ranową. (Dauge,
opowiadając o tym, wykrzykiwał: to arcybogate rudy, Aleksieju, to niezwykłe rudy!). W specjalnym
zbiorniczku znajdował się szaroróżowy proszek. Uczony był już nieprzytomny. Pokazywał
Jermakowowi zbiorniczek i coś z zapałem tłumaczył mu po azerbejdżansku. Jermakow nie rozumiał
ani słowa i błagał go, aby przemówił po rosyjsku; domyślił się, że chodzi o coś bardzo ważnego. Lecz
po rosyjsku Tachmasib rzucił tylko: „Strzeżcie się czerwonego kręgu! Uciekajcie przed czerwonym
kręgiem!”. Nie powiedział już więcej ani słowa. Zmarł podczas startu i Jermakow spędził ze zmarłym
dwa tygodnie.

„Czerwony krąg” - to właśnie jest tajemnicą, zagadką Tach-masiba, tajemnicą, która okrywa

śmierć trzech geologów, zagadką Golkondy. Całkiem możliwe, że nie istnieje żadna zagadka. Nie-
mało jest takich, co uważają, że Tachmasib pokonany przez chorobę, porażony promieniowaniem,
będąc świadkiem śmierci swych towarzyszy, postradał zmysły. Szaroróżowy pył przyniesiony w
zbiorniczku był skomplikowanym związkiem organicznym krzemu - znanym na Ziemi już od
dawna.

background image

Dlaczego Tachmasib wlókł ze sobą ten zbiornik, nie wiadomo. Także trudno jest pojąć, jaki

związek ma z tym „czerwony krąg”.

Dauge mówił o tym niechętnie, krzywiąc się, jakby miał zgagę. Osobiście nie wierzył w

„zagadkę Tachmasiba”, ale za to potrafił całymi godzinami opowiadać o bogactwach Golkondy. Byle-
by dostać się do niej, dojść, dopełznąć...

Bykow przysiadł bokiem na balustradzie balkonu. Paczka papierosów przeszkadzała mu. Wyjął

ją z kieszeni i położył obok. Gdzieś wysoko, pomrukując cicho, przeleciał śmigłowiec. Bykow
odprowadził wzrokiem jego światła pozycyjne - czerwone i żółte. Znów myślami wrócił do rozmowy
z Daugem.

Tachmasib i jego towarzysze szli do Golkondy pieszo. Nasza ekspedycja bierze ze sobą

transporter. Dauge powiada, że to pierwszorzędna maszyna. Zresztą Grigorij wszystko uważa za
doskonałe: „Hius” jest wspaniały, transporter wspaniały. Jurkowski wspaniały. Tylko na temat
dowódcy wypowiada się jakoś ostrożnie. Okazuje się, że Jermakow jest adoptowanym synem
Krajuchina. Jeden z najlepszych kosmonautów świata, ale znany ze swych dziwactw. To prawda,
podobno miał bardzo ciężkie życie. Dauge mówił o nim jakoś bardzo niepewnie:

„Prawie go nie znam... mówią... powiadają... że to człowiek bardzo odważny, mający dużą

wiedzę i równie dużą dozę bezwzględności. Powiadają, że nigdy się nie śmieje...”.

Żona Jermakowa była pierwszym człowiekiem, który wylądował na sztucznym księżycu Wenus.

Wydarzyło się tam jakieś nieszczęście. Nikt dokładnie nic o tym nie wie - w każdym razie chodziło o
jakiś zatarg wewnątrz załogi. Od tej pory kobiety nie biorą udziału w dalekich rejsach
międzyplanetarnych, a Jermakow całkowicie poświęcił się zdobywaniu Wenus. Cztery razy próbował
wylądować na tej planecie - i cztery razy ponosił klęskę. Piąty raz poleciał z Tachmasibem Mechti. A
teraz na „Hiusie” wybiera się na Wenus po raz szósty.

Bykow przespacerował się po balkonie. Założył ręce do tyłu. Nie, na pewno nie zmarznie! Noc

jest zbyt ciepła. Prawie duszna. A może jednak zapalić? Bykow poczuł, jak rośnie w nim przekonanie,
że najlepszym lekarstwem na bezsenność jest papieros. Odszukał palcami paczkę.

„Najlepszy sposób na zwalczanie pokus - to ulegać im”. Uśmiechnął się. Cóż u diaska! Przecież

regulamin obowiązuje! Pudełko poleciało w dół z jedenastego piętra. Bykow przechylił się przez
balustradę i patrzył w ciemną przepaść. Nagle błysnęły światła mknącego samochodu, bezgłośnie
prześlizgnęły się po asfalcie i zniknęły.

„Niepotrzebnie naśmieciłem - pomyślał. - Ech, słabostki i grzechy! Trzeba spać!”. Wrócił do

pokoju i po omacku dotarł do tapczanu. Pod stopą coś zgrzytnęło. „Biedny zegarek” - błysnęła myśl,
która jednak nie mogła rozjaśnić egipskich ciemności.

Westchnął głęboko i ciężko opadł na poduszki niewygodnego tapczana. „O nie, panie

inżynierze, specjalisto od pustyń, nie zaśniesz dzisiaj! Dlaczego ten laluś Jurkowski tak się do mnie
uprzedził? Teraz już się przyklei do mnie przezwisko »specjalista od pustyń«. Ale jak się zmienił na
twarzy, gdy mówił o Paulu Dangee! Tak, taki typ na pewno nie cierpi przed lotem na bezsenność.
»My nie boimy się śmierci, my tylko jej nie chcemy...«. Czy mam rację, inżynierze? A może za pół
roku w tym samym hallu ktoś oznajmi wiadomość: - Słyszeliście już, towarzysze? Zginął »Hius«.
Zginął Jermakow. Jurkowski i ten... jak go tam, specjalista od pustyń. -Dęta lipa, Aleksieju! To
wszystko skutki bezsenności i nieróbstwa. Mogłaby się już skończyć ta noc. Aby prędzej do samolotu
i na lotnisko rakiet za kręgiem polarnym, na Siódmy Poligon, gdzie ekspedycja będzie
przygotowywać się do drogi, gdzie będziemy czekać na »Hiusa«, który wyruszy na próbny lot.
Mamy wstać o ósmej, a ja nie mogę zasnąć, bodaj to diabli... Dauge już na pewno śpi...”.

W tej samej chwili Bykow zauważył, że drzwi sypialni są uchylone i przez szparę pada wąski

promyk światła. Wstał i na palcach podszedł do drzwi. Zerknął przez szparę. Przy stole stojącym
obok przygotowanego do spania łóżka siedział Dauge. Dłońmi ściskał głowę. Na stole nie było
prawie nic, ale na podłodze leżał wielki plecak, na nim młotek geologiczny o wypolerowanej od
używania rączce. Bykow chrząknął.

- Właź - nie odwracając się, zaprosił Dauge.
- E... e... - zająknął się Aleksiej, zmieszany. - Wiesz, zapomniałem zapytać cię...

background image

Dauge obejrzał się.
- Wchodź już, wchodź... Siadaj, o czym zapomniałeś?
- No... jak by to powiedzieć... sam rozumiesz. Po co mamy ustawiać na Wenus radiolatarnie, jeśli

jej atmosfera i tak nie przepuszcza fal radiowych?

Twarz Daugego ukryta była w głębokim cieniu abażuru. By-kow siadł na niziutkim, lekkim

krzesełku i energicznym ruchem założył nogę na nogę. Sam fakt, że znalazł się w jasno oświetlonym
pokoju, w towarzystwie wypróbowanego przyjaciela, przyniósł mu ogromną ulgę.

- Tak - mówił zamyślony Dauge - to zagadnienie j est naprawdę bardzo ważne. Teraz rozumiem,

dlaczego nie mogłeś zasnąć do tej pory. A ja łamię sobie głowę: czego on dotychczas tłucze się po
pokoju? Zęby go bolą czy co? A tu chodzi o radiolatarnie... hm...

- No tak... - niepewnie przytaknął Bykow, przyjmując mniej bohaterską pozę. Uczucie ulgi

znikło.

- Na pewno wymyśliłeś coś w tej materii! Tak? - mówił Dauge całkiem poważnym tonem. -

Oczywiście, coś musiałeś wymyślić podczas swojego nocnego markowania! Coś, co dla wszystkich
ma wielkie znaczenie...

- Czy nie rozumiesz, Grigorij... - zaczął Bykow głosem zdradzającym wewnętrzne przekonanie o

wadze własnych słów. Starał się nadać twarzy wiele znaczący wyraz, a jednocześnie nie miał
zielonego pojęcia, jak skończy zaczęte zdanie.

- Tak, tak, dobrze cię rozumiem - przerwał mu Dauge, machając ręką. - Ty także dobrze

rozumiesz, o co chodzi. Masz absolutną rację! Właśnie tak stoją sprawy! Atmosfera Wenus rzeczywi-
ście nie przepuszcza promieni radiowych, lecz stosując bardzo dokładnie dobrane pasmo fal,
zakładamy, że uda się przerwać ową radioblokadę. Długość fal określona została wyłącznie na
podstawie teorii, a jednocześnie i na podstawie obserwacji jonizacji pól... czego, towarzyszu
inżynierze?

- Wenus - posępnie odpowiedział Bykow.
- Właśnie. Wenus! Atmosfera planety przepuszcza także, w pewnych wypadkach, fale innych

długości, lecz jest to zjawisko przypadkowe i nie można na nim polegać. Dlatego też naszym za-
daniem będzie określić pasmo, w jakim fale przedzierają się przez atmosferę, po czym ustawić
radiolatarnie na powierzchni... na powierzchni czego, inżynierze?

- Wenus! - już ze złością odpowiedział Bykow.
- Wspaniale! - zachwycał się Dauge. - Nie zmarnowałeś nieprzespanej nocy. Jednak dotychczas

wszystkie próby ustawienia radiolatarni na powierzchni Wenus kończyły się... jak się kończyły,
towarzyszu inżynierze?

- Dość - zawołał Bykow, wiercąc się na krześle.
- Hm... To dziwne... Próby te, mój przyjacielu, kończyły się niepowodzeniami. Prawdopodobnie

radiolatarnie-tankietki rozbijały się o skały. W każdym razie po lądowaniu nie nadawały się już do
użytku. Nawet jeśli nie rozbijały się, to jaki z nich pożytek? I tak by nam nic nie pomogły! Za to teraz
rozporządzamy... czym rozporządzamy?

- Nie rozporządzamy ani odrobiną cierpliwości - ponuro mruknął Bykow.
Dauge triumfalnie obwieścił:
- Teraz rozporządzamy „Hiusem”, mamy radiolatarnie, została znaleziona luka w

radioblokadzie, przez którą będą mogły przebić się sygnały określonej długości fal, a które także
znaleźliśmy. Słowem, rozporządzamy wszystkim oprócz odrobiny cierpliwości, ale to już jest tylko
kwestią przyzwyczajenia. Możesz spać spokojnie.

Aleksiej westchnął głęboko i żałośliwie.
- Bezsenność- rzucił jedno słowo.
- Bywa i tak... - przytaknął Dauge. Bykow zaczął spacerować po pokoju i nagle zatrzymał się

przed zawieszonymi na ścianie zdjęciami stereoskopowymi. Lewa fotografia przedstawiała wąską,
starą uliczkę w nadbałtyckim miasteczku, a prawa - rakietę międzyplanetarną, przypominającą
gigantyczny nabój karabinowy z okresu II wojny światowej, który wbijał się ostrym końcem w czarne

background image

niebo. Na środkowym zdjęciu Bykow zobaczył młodą niewiastę w niebieskiej sukni zapiętej wysoko
pod szyję. Twarz kobiety była bardzo smutna.

- Kto to? Żona?
- Tak... A właściwie nie - niechętnie odpowiedział Dauge. -To Masza Jurkowska, siostra Włodka.

Rozeszliśmy się...

- Przepraszam...
Inżynier przygryzł wargę i podszedł do fotelika. Usiadł. Dauge bezmyślnie przerzucał kartki

książki leżącej przed nim ma stole.

- Dokładniej mówiąc, odeszła ode mnie...
Bykow milczał, obserwując wychudłą, opaloną twarz przyjaciela. Oświetlona błękitnym

blaskiem lampy wydawała się całkiem czarna.

- Jak widzisz, Aleksieju, ja także nie mogę zasnąć - ze smutkiem w głosie odezwał się Dauge. -

Szkoda mi Paula. Tym razem nie mam wielkiej ochoty na lot. Bardzo kocham Ziemię. Bardzo!
Zapewne jesteś przekonany, że wszyscy astronauci to zamiłowani mieszkańcy nieba. Nieprawda!
Wszyscy kochamy Ziemię i tęsknimy za błękitem nieba. Siedzisz gdzieś tam na Fobosie. Niebo nie ma
dna, jest zupełnie czarne. Gwiazdy jak brylantowe igły - kłują swym blaskiem w oczy. Układy
gwiezdne są jakieś dziwne, całkiem obce. Wszystko wokół wydaje się być sztuczne: powietrze
sztuczne, ciało sztuczne, nawet twoja własna waga - też jest nienaturalna...

Bykow słuchał i nie śmiał drgnąć.
- Nie znasz jeszcze tych uczuć. Nie śpisz tylko dlatego, że stoisz u progu: jedna noga po tej

stronie, a druga już tam. A Jurkowski siedzi teraz i pisze wiersze. Wiersze o błękitnym niebie, o
mgłach nad jeziorami, o białych obłokach nad lasem. Marna to poezja. Po redakcjach mają jej na
kilogramy, on wie o tym doskonale. Mimo to pisze.

Dauge zatrzasnął książkę i zagłębił się w fotelu, zarzucił głowę do tyłu.
- A pulchniutki Krutikow, nasz nawigator, oczywiście ugania się po Moskwie swym

samochodem. Razem z żoną. Ona siedzi przy kierownicy, a on nie spuszcza z niej wzroku. Żałuje, że
nie ma przy sobie dzieci. Zostawił je w Nowosybirsku u babci. Chło-paczysko i dziewczynka,
wspaniałe dzieciaki... - Dauge roześmiał się niespodziewanie. - A wiesz, kto śpi? Nasz drugi pilot.
Bogdan Spicyn. Właściwy jego dom - to rakieta. „Ja - powiada - i na Ziemi czuję się jak w pociągu:
chciałoby się położyć i zasnąć, byle szybciej dojechać...”. Bogdan to prawdziwy mieszkaniec nieba. Są
tacy wśród nas, zatruci na całe życie. Bogdan urodził się na Marsie, w naukowym miasteczku Wielki
Syrt. Mieszkał tam do piątego roku życia. Potem jego matka zachorowała i wysłano ich na Ziemię.
Opowiadają, że kiedyś puszczono małego Bogusia, żeby sobie pohasał po trawce. Chłopak
spacerował, spacerował, aż wreszcie wlazł w jakąś kałużę i jak nie zacznie wrzeszczeć: „Ja chcę do
domu! Na Marsa!”.

Bykow roześmiał się wesoło. Czuł, jak topnieje, znika ciężki zator skomplikowanych uczuć.

Wszystko takie zrozumiałe; jest rzeczywiście przed progiem - jeszcze po tej stronie, ale jedną nogę już
postawił po „tamtej”.

- A cóż porabia nasz dowódca? - rzucił pytanie. Douge spoważniał.
- Nie wiem. Po prostu nie potrafię sobie wyobrazić... Nie mam
pojęcia.
- Też na pewno śpi, jak Bogdan - mieszkaniec nieba... Douge pokręcił głową.
- Nie przypuszczam... Czy niebo jest pogodne?
- Nie, nadciągnęły chmury...
- W takim razie zupełnie już nie wiem. - Dauge znów pokręcił głową. - Jeszcze mógłbym sobie

wyobrazić, jak Anatol Jermakow wpatruje się w jasną gwiazdę nad horyzontem. W Wenus. Aje-go
dłonie... - Dauge zrobił pauzę - jego dłonie zacisnęły się w pięści, aż palce zbielały...

- Nie brakuje ci fantazji, Grigorij!
- Nie, Aleksieju, to nie fantazja. Dla nas Wenus - to ostatecznie tylko epizod. Bywaliśmy na

Księżycu, bywaliśmy na Marsie. Teraz lecimy podbijać nową planetę. Wykonujemy swoje zadania. A
Jermakow... on ma z Wenus swoje porachunki, straszliwe porachunki. Mogę ci powiedzieć, dlaczego

background image

on tam leci: pędzi go żądza zemsty, pragnienie pokonania jej. Chce ją pokonać, bezlitośnie i na
zawsze. Tak sobie to wyobrażam... Poświęcił tej planecie i życie, i śmierć.

- Musisz go dobrze znać. Dauge poruszył ramionami.
- Nie w tym sedno sprawy. Ja to czuję. Zrozum - mówiąc to zaczął liczyć na palcach - Nisidzima

Japończyk, jego przyjaciel; Sokołowski, jego najbliższy przyjaciel; Katarzyna, jego żona... Wszystkich
pochłonęła Wenus. Krajuchin jest dla niego drugim ojcem. Ostatni swój rejs Krajuchin odbył na
Wenus. Po tym rejsie lekarze zabronili mu latać. Na zawsze...

Dauge zerwał się i zaczął spacerować po pokoju.
- Podporządkować sobie i pokonać - powtarzał. - Bezlitośnie i na zawsze! Dla Jermakowa Wenus

to uosobienie wszystkich wrogich człowiekowi sił przyrody. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas będzie
w stanie pojąć takie uczucie. Być może to i lepiej. Żeby to zrozumieć, trzeba stoczyć takie walki, jakie
ma za sobą Jermakow, i cierpieć tak jak on, i znieść tyle co on... Pokonać na zawsze... - powtórzył
Dauge jakby w zamyśleniu.

Aleksiej skulił ramiona, jakby poczuł dreszcze.
- Teraz rozumiesz, dlaczego mówiłem o zaciśniętych pięściach - kończył Dauge. - Ponieważ

niebo pokrywają chmury, nie mam pojęcia, co on może robić. Najprawdopodobniej po prostu śpi.

Zamilkli. Bykow zdał sobie sprawę, że pod takim dowódcą jeszcze nie pracował.
- A jak twoje sprawy? - niespodziewanie spytał Dauge.
- Jakie sprawy?
- Z twoją aszchabadzką nauczycielką. Bykow od razu nadął się i posmutniał.
- Tak sobie - odpowiedział niewesoło. - Spotykamy się...
- Aha, spotykacie się! I co z tego?
- ... i nic.
- Oświadczyłeś się?
- Tak.
- Dała kosza?
- Nie. Powiedziała, że się zastanowi.
- Kiedy to było?
- Pół roku temu.
- I co?
- Co „i co?”. Nic więcej nie wiem.
- To znaczy, żeś dureń, bracie. Wybacz, na miłość boską, aleś dureń.
Bykow westchnął. Dauge patrzył na niego z nie ukrywaną drwiną.
- Oszałamiające! - wykrztusił. - Chłop po trzydziestce. Kocha piękną kobietę i spotyka się z nią

już osiem lat...

- Tylko pięć.
- Dobrze, niech będzie pięć. Po pięciu latach oświadcza się. Proszę tylko zauważyć, że ta

nieszczęsna dziewczyna czekała cierpliwie pięć lat...

- Przestań, Grigorij! - zażenowany prosił Bykow.
- Chwileczkę! Potem z nadmiaru skromności lub trochę na złość powiedziała, że zastanowi się...
- Dość!
Dauge westchnął i rozłożył ręce.
- Przecież to tylko twoja, Aleksieju, wina! Twoje zaloty przypominają raczej znęcanie się. Co ona

o tobie pomyśli? Niedołęga!

Bykow milczał, lecz po chwili odezwał się z nadzieją w głosie.
- Kiedy powrócimy... Dauge zachichotał.
- Ech ty, zwycięzco... twoja to wina, specjalisto od pustyń! „Kiedy powrócimy!”. Idź już lepiej

spać! Patrzeć na ciebie nie mogę!

Bykow wstał i wziął leżącą na stoliku książkę.

background image

La descriptionplanetographique du Fobos Paul Dangee - przeczytał. Na tytułowej stronicy widniał

nakreślony grubym czerwonym ołówkiem napis w języku rosyjskim: „Drogiemu Daugemu od
wiernego i wdzięcznego Paula Dangee”.

Bykow obudził się o świcie. Drzwi do sypialni były uchylone. Dauge w spodenkach

gimnastycznych, śniady i rozczochrany, stał przed biurkiem i wpatrywał się w portret Maszy
Jurkowskiej. Zdjął portret i wsadził go do plecaka.

Bykow ostrożnie przewrócił się na drugi bok i znów zapadł w sen.

Codzienność

Miasteczko było niewielkie - kilkaset nowiutkich domków, przypominających przytulne chatki,

stało przy czterech równoległych ulicach przeprowadzonych wzdłuż doliny między dwoma łań-
cuchami gołych, przypłaszczonych wzgórz. Jaskrawe, poranne słońce łagodnym blaskiem oświetlało
mokry asfalt ulic, pochyłe dachy, drzewka w ogródkach. Za łańcuchem wzgórz widniały wysokie,
lekkie konstrukcje, tak dobrze znane z filmu i fotografii - urządzenia startowe międzyplanetarnych
statków.

Aleksiej Bykow owinął się w biały fartuch i czekał, kiedy zawołają go do lekarza. Przez

olbrzymie okno na pół ściany patrzył na ulicę. Załoga „Hiusa” przyjechała do miasteczka
poprzedniego dnia wieczorem. W samolocie Bykow spał przez całą drogę, lecz widocznie nie
nadrobił zaległości, bo w samochodzie wiozącym załogę z lotniska także uciął sobie drzemkę, a z
wrażeń poprzedniego wieczoru pozostały w pamięci tylko fragmenty - zalana złotym blaskiem
zachodzącego słońca ulica, jasny wielopiętrowy gmach hotelu i słowa dyżurnej na jego piętrze: „Oto
wasz pokój, towarzyszu...”. O siódmej obudził go Dauge, przychodząc z wiadomością, że wszyscy
mają stawić się na badania lekarskie. Przyjaciel rzucił przy tym uwagę, że od zbyt długiego spania
można dostać odleżyn. Gmach z wszelkimi urządzeniami medycznymi mieścił się tuż obok hotelu.
Astronautom polecono tam rozebrać się, narzucić fartuchy i czekać.

Ulice za oknem były puste. Przed domem naprzeciwko stał aerodynamiczny samochód ze

srebrnym jeleniem na chłodnicy. Po chodniku przeszły dwie osoby w lekkich kombinezonach, niosąc
wielkie teczki z rysunkami technicznymi. Ciężko przepełznął przed oknem mocarny półgąsienicowy
elektrotraktor, ciągnąc furgon. Do ogródka wybiegł dwunastoletni chłopiec, popatrzył na niebo,
gwizdnął na palcach, przeskoczył przez płot i pobiegł ulicą, wyraźnie naśladując styl znanych
mistrzów.

Bykow odszedł od okna. Jermakowa i Jurkowskiego już wezwano do gabinetu. Pozostali

członkowie załogi rozbierali się bez pośpiechu i wieszali ubrania w ładnych szafkach z na wpół prze-
zroczystymi podwójnymi drzwiczkami. Bykow z przyjemnością spoglądał na Spicyna. Zbudowany
był potężnie, a jednocześnie mięśnie były suche jak u zawodowego sportowca; przelewały się pod
delikatną złotawą skórą na jego szerokich ramionach. Dauge narzucił już fartuch i uśmiechając się,
złośliwie zawiązywał rękawy jedwabnej koszuli Jurkowskiego, dogadując: „Tak, a teraz jeszcze tak...”.
Zakończywszy tak pożyteczną pracę, zachichotał i podszedł do Bykowa:

- Podoba ci się nasze miasteczko?
- Niebrzydkie - odpowiedział Bykow. - A do pola startowego daleko?
- To tam, za wzgórzami. Widzisz startowe dźwigi? Tam znajduje się sławetny Siódmy Poligon,

pierwszy i jak dotychczas jedyny na świecie poligon, na którym prowadzi się doświadczenia -próby
startów i lądowań rakiet o napędzie fotonowym. Stąd wyruszyła w świat pierwsza rakieta fotonowa
bez pilota „Smok Gory-nycz”. Tu lądowaly po kolei „Hius-l” i „Hius-2”. Zapewne tu wylądują „Hius-
3”, „Hius-4”, „Hius-5”.

- Wylądują czy wystartują?
- Startować też będą, lecz najpierw muszą wylądować. Przecież nie buduje się ich na Ziemi.
- Aha... - Bykow przypomniał sobie pozaziemski zakład odlewniczy na sputniku „Wei-ta-de Ju-

i”.

Tam, na wysokości pięciu tysięcy kilometrów nad Ziemią, gdzie nie czuje się skutków prawa

ciężkości, natomiast istnieje prawie idealna próżnia, odlewa się gigantyczne kadłuby superciężkich
rakiet. Dwieście pięćdziesiąt osób - uczonych, inżynierów, techników i robotników - czuwa nad

background image

działaniem słonecznych pieców, kieruje pracą olbrzymich wirówek, skomplikowanych automatów
odlewniczych, przeobrażając bloki tytanu i wolframu w kadłuby międzyplanetarnych statków.
Właśnie tam zbudowano „Hiusy”.

- Proszeni są Krutikow i Spicyn - rozległo się za plecami wołanie Jermakowa.
Przyjaciele obejrzeli się. Krutikow rzucił gazetę i wszedł za Spicynem do gabinetu lekarza,

ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

- Siódmy Poligon - to idealne miejsce! - z entuzjazmem mówił Dauge. Twarzą był zwrócony do

Bykowa, lecz zezował w stronę Jurkowskiego, który już otworzył swoją szafkę. - Wokół nic, tylko
setki kilometrów tundry, ani jednej ludzkiej osady, ani jednego człowieka. Na północy ocean...

Jurkowski zaczął wkładać koszulę.
- ...po linii prostej do wybrzeża oceanu mamy około dwustu kilometrów... - Dauge nagle

parsknął śmiechem, ale opanował się i prawie uroczystym głosem mówił dalej. - Między
miasteczkiem a oceanem ciągnie się pięć milionów hektarów tundry naszego poligonu.

Jurkowski wciągnął już koszulę przez głowę i stanął nieruchomo w napiętej pozie, podobny do

stracha na wróble. Jermakow, już ubrany, udał się do lekarza, zapinając dokładnie wszystkie guziki
fartucha.

- Mamy połączenie z południem za pomocą kolei i szosy -głośno perorował Dauge. - Czterysta

kilometrów stąd, koło placówki geofizycznej...

- Ciekawe - zastanawiając się, pytał Jurkowski - co to za kretyn zawiązał rękawy?
- ...tak więc koło tamtej placówki tory skręcają i łączą się z syberyjską magistralą tuż przed

Jakuckiem... Hej, Włodku, jak zdró-weczko?

- Dziękuję, niczego sobie - padła odpowiedź. Jurkowski ściągnął koszulę i zbliżał się do

Daugego, napinając mięśnie w wielce znaczący sposób. Patrzył przy tym spode łba. - Jestem całkiem
zdrów, ale postaram się, żeby o tobie, mój drogi, nie mógł powiedzieć tego nawet najgłupszy
weterynarz.

- Włodek! - krzyknął Dauge. - Coś ci się poplątało, przecież to nie ja.
- A kto?
- To on! - Dauge poklepał Bykowa po owłosionej piersi. -To on, Włodeczku, taki kawalarz!
Jurkowski ledwie raczył spojrzeć na Bykowa i odwrócił się na pięcie. Bykow już otwierał usta,

żeby coś powiedzieć, lecz tylko chrząknął i zamilkł. Jurkowski nie przyjmuje go do swego towa-
rzystwa - to było oczywiste. Dauge także tak to zrozumiał i speszył się bardzo. W tej samej chwili
otworzyły się drzwi i Jerma-kow zwrócił się do stojących.

- Towarzysze, wasza kolej.
Bykow, zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko wszedł do gabinetu.
Najpierw zbadał ich lekarz, ognisty brunet z fantastycznym nosem. Daugemu nie powiedział ani

słowa, lecz badając Bykowa, dotknął palcem długiej szramy na jego piersiach i spytał:

- Od czego?
- Awaria - lakonicznie odpowiedział inżynier.
- Dawno? - równie lakonicznie pytał dalej lekarz, podnosząc wyżej nos.
- Przed sześciu laty.
- Pozostały jakieś skutki?
- Nie - odparł Bykow, demonstracyjnie patrząc na doktorski nos. Dauge cicho zachichotał.
Lekarz zanotował coś w grubej księdze noszącej napis: „Dziennik pacjenta nr 4024 - Bykow

Aleksiej Piotrowicz” po czym przeprowadził przyjaciół do sąsiedniego gabinetu. Stała tam duża
mato-wobiała szafa. Lekarz skierował swój nochal w stronę Daugego i polecił mu wejść do szafy.
Bezszelestnie zamknęły się drzwi. Doktor nacisnął jakieś klawisze na tablicy rozdzielczej
umieszczonej po prawej stronie szafy, z której wnętrza natychmiast zaczęły dolatywać przytłumione
szumy. Na tablicy zabłysły różnokolorowe lampki, zaczęły drgać wskazówki przyrządów. Trwało to
półtorej minuty, aparat cicho szczęknął i nie wiadomo skąd wyleciała kartka pokryta cyframi i
szeregami liter. Lampki pogasły, a doktor otworzył drzwi, z których, pocierając ramię, wycofał się
Dauge.

background image

Lekarz z kolei zwrócił się do Bykowa i kiwnął na niego nosem:
- Naprzód!
Aleksiej chrząknął i wlazł do szafy. Chłodne metalowe obręcze objęły go za ramiona i w pasie,

przycisnęły do czegoś ciepłego i miękkiego, podniosły, opuściły. Rozbłysło czerwone światło, potem
zielonkawe, następnie coś ukłuło inżyniera w przedramię i By-kow nagle poczuł się wolny. Drzwi
otworzyły się.

Lekarz, mrucząc coś tam pod nosem, odczytywał wyrzucone przez „szafę” kartki. Wypisane tam

były wszystkie dane o zdrowiu pacjenta, a także spis indywidualnych ćwiczeń oraz dieta przewi-
dziana dla każdego badanego na okres przygotowawczy przed startem. Lekarz odnotował coś w
dziennikach pacjentów i oddał kartki Jermakowowi, zaznaczając, że takie badania będą
przeprowadzane co tydzień.

Jermakow podziękował i wyszedł.
Ubierając się, Bykow zapytał Daugego:
- Cóż to za czarodziejska skrzynka? Inkubator dla dorosłych? Elektronowa wersja puszki

Pandory?

- Cyberdoktor, elektronowa maszyna do stawiania diagnoz -odpowiedział Dauge. - Byłaby do

zniesienia, gdyby nie robiła zastrzyków. Nie znoszę zastrzyków!

Poszli do windy i pojechali na piąte piętro do stołówki.
Była to olbrzymia, dość pusta sala zalana różowawym światłem północnego słońca. Prawie

żaden stolik nie był zajęty. Snia-danie albo już się skończyło, albo jeszcze się nie zaczęło.

- Patrz, tam siedzą nasi - zawołał Dauge.
Załoga „Hiusa” zestawiła dwa stoliki koło okna. Siedzieli przy nich obydwaj piloci i Jermakow.

Bykow zauważył, że pulchniutki Krutikow ma strasznie nieszczęśliwą minę. „Duma radzieckiej
astronautyki” siedziała zgarbiona nad szklanką mleka, skubała suchy chleb i z nie dającym się opisać
smutkiem spoglądała na talerz Spicyna. Kruczowłosy Bogdan pastwił się nad parującym kawałem
soczystego befsztyka.

Może się wydać dziwne, ale śniadanie podano już według zaleconego przez cyberdoktora

jadłospisu indywidualnego. Bykow, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego dostał tak dziwne dania,
pałaszował po kolei: całą salaterkę pachnącej trawki, wymiótł talerz owsianki, spróbował zaledwie
dwa plasterki świetnej wędliny i zabrał się do soku jabłkowego. Dauge dostał porcję mięsa.

Grigorij podniósł nóż i widelec i patrząc na Krutikowa, spytał:
- A cóż tobie zalecił lekarz, Michałku? Krutikow spiekł raka i utkwił wzrok w szklance.
- Mogę wam powiedzieć - obwieścił, zbliżając się Jurkowski. - Doktor na pewno długo i

troskliwie trzymał Michała za fałdę brzucha i w sposób przystępny tłumaczył mu, że obżarstwo ni-
gdy nie należało do cnót astronautów.

Krutikow w milczeniu dokończył pić mleko i wyciągnął rękę do koszyczka z pieczywem.

Jermakow chrząknął znacząco i nawigator cofnął dłoń.

Po śniadaniu Krajuchin zawiadomił, że przyjechał Usmanow, jeden z konstruktorów nowej

radiolatarni. Miał on nauczyć załogę montowania i eksploatacji „owego wspaniałego osiągnięcia
nowoczesnej myśli technicznej”.

- Przeznaczam na to dwa tygodnie - powiedział Krajuchin. -Potem każdy zacznie pracę wedle

swej specjalności.

Pierwsze wykłady odbyły się w sali sportowej hotelu. Robotnicy w granatowych kombinezonach

wnieśli grubą sześcioboczną belkę i kilka innych przedmiotów, które w człowieku nie znającym się na
rzeczy z trudem mogły wzbudzić jakiekolwiek skojarzenie. Nawet Spi-cyn i Krutikow zdradzali
zdumienie i ciekawość i tylko Jermakow oglądał nieznaną aparaturę z jak zwykle obojętnym
wyrazem twarzy.

Wszedł Usmanow. Był to mężczyzna wysoki, o mocno zarysowanych kościach policzkowych,

ubrany w roboczy kombinezon. Przedstawił się i z miejsca zaczął wykład. Powoli rozjaśniły się
zasępione oblicza astronautów. Zaczęły padać pytania, rozpaliła się ożywiona dyskusja. Do rozmowy

background image

włączył się także Bykow, który jak każdy inżynier miał ogólne pojęcie o zasadach radiolokacji i
radionawigacji.

Aparaty, nad którymi głowili się astronauci, miały wysyłać wiązki ultrakrótkich fal w ściśle

określonym kierunku i o ściśle określonej długości. Te impulsy radiowe miały przedrzeć się przez
zbite chmury pyłowe i warstwy atmosfery o wielkiej jonizacji. Poszczególne impulsy trwałyby nie
dłużej niż dziesięć mikrosekund, czyli co sekunda aparaty wysyłałyby do stu impulsów. Specjalne
urządzenia miały prowadzić fale radiowe po spirali przecinającej w kilka sekund połowę sfery nieba
od horyzontu do zenitu i z powrotem do horyzontu.

Takie działanie aparatów umożliwiałoby statkom kosmicznym nawigowanie nad nieznanymi

planetami, których powierzchnia jest zasłonięta przed obserwacją wizualną, a gdzie zwykłe środki
radiolokacji nie zdawały egzaminu wskutek zakłóceń elektromagnetycznych i nadmiernej jonizacji.
Tego rodzaju radiolatarnie należało ustawić na wyniosłościach, w pobliżu dogodnych lądowisk i
innych takich punktów, które należałoby oznaczać na powierzchni planety. Załoga „Hiusa” miała
ustawić je w pobliżu pierwszego lądowiska, na granicy Uranowej Golkondy.

- A jakie mają być źródła energii? - spytał Jurkowski. Usmanow wyciągnął z teczki zawiniątko.
- Selenowo-cyrkonowe baterie radiowe - odpowiedział. -Dwieście komórek na powierzchni

jednego centymetra kwadratowego. Moglibyśmy dostarczyć wam dodatkowo neutronowe aku-
mulatory, ale przypuszczam, że jest to zbyteczne. Są one zbyt wielkie. Baterie półprzewodnikowe są
znacznie wygodniejsze. Załaduje się do „Hiusa” pięćset metrów kwadratowych takiej tkaniny, a wa-
szym zadaniem będzie tylko rozłożyć ją i umocować w pobliżu radiolatarni... Jeśli gleba w pobliżu
Golkondy będzie promieniować z intensywnością pięćdziesięciu, sześćdziesięciu rentgenów na
godzinę, a według naszych obliczeń promieniowanie jest tam znacznie silniejsze, to baterie otrzymają
ładunek dwóch, trzech tysięcy kilowatów. Jest to więcej, niż trzeba.

Bykow z niedowierzaniem obmacywał grubą, elastyczną powłokę. W na wpół przezroczystej

masie widniały mętnawe ziarenka.

- Nie ma potrzeby rozbierać poszczególnych części urządzenia radiolatarni - mówił Usmanow -

Byłoby to nawet bardzo nie wskazane, towarzyszu Jermakow. (Dowódca statku przytaknął). Jak
widzicie, wszystkie są zaplombowane fabrycznie. Za ich działanie odpowiada nasza pracownia.
Reszta zadania jest całkiem prosta. Proszę podejść bliżej, o tak... Pomóżcie mi... Dziękuję.

Wszystkie części aparatury „nawlekało się” na sześcioboczną belkę, łącząc za pomocą

zatrzasków i ślizgających się po prowadnicach sworzni. Bykow zauważył, że w całej aparaturze nie
było ani jednej śruby, przynajmniej widocznej z zewnątrz.

- A teraz do tego gniazdka podłączamy kabel od baterii. Tak ustawiona radiolatarnia może

działać bez obsługi dziesiątki lat.

- Urządzenie proste i dobre - mruknął Krutikow, głaszcząc wypukłą, pokrytą siatką niczym oko

pasikonika „głowę” radiola-tarni. - Ile to wszystko waży?

- Zaledwie sto osiemdziesiąt kilogramów.
- Nieźle - pochwalił Jurkowski. - Krótko mówiąc, najtrudniejszą sprawą będzie ustawienie tych

latarni.

Opracowano trzy wersje ustawienia aparatów. Na twardej, gładkiej skalistej powierzchni można

było wykorzystać potężne przyssawki, jakimi były zakończone belki urządzenia. W miękkiej glebie
należało wywiercić otwór, wstawić do niego podstawę latarni i zalać masą plastyczną. W końcu,
jeśliby zaszła konieczność ustawienia radiolatarni na gruncie sypkim, należało przeprowadzić miej-
scową petryfikację gleby za pomocą prądu wysokiej częstotliwości. Przy zastosowaniu tej metody
powstawał sześcionogi blok skalny sięgający do dziesięciu metrów w głąb gruntu. Belkę latarni
oczywiście wtapiano w podstawę.

Tego samego dnia przeprowadzono za miastem próby montażu i ustawienia radiolatarni. Bykow

z zachwytem obserwował, jak Jurkowski z wielką wprawą za pomocą świdra wibracyjnego wywiercił
w granitowym bloku głęboki otwór. Usmanow stwierdził, że praca wykonana została doskonale i
otwór jest idealnie pionowy. Wstawiono tam podstawę radiolatarni i uszczelniono, zalewając ohydnie
woniejącą masą wytłaczaną ciśnieniem z butli opatrzonej w manometr. Płyn natychmiast stwardniał.

background image

- Spróbujcie, jak trzyma! - zawołał Usmanow.
Bykow i Spicyn chwycili za słup... po chwili na pomoc ruszyli Dauge i Krutikow. Nie udało się

im jednak wyrwać ani nawet poruszyć mocno osadzonej latarni.

- Widzicie! Wszystko gra! - dumnie stwierdził Usmanow. -Teraz zajmiemy się montażem.
Gdy załoga „Hiusa” powracała do hotelu, słońce znów zawisło nad wierzchołkami wysokich

dźwigów startowych na lotnisku rakiet.

- Najbliższe dni poświęcimy na ćwiczenia - oznajmił Jermakow. - Każdy członek załogi musi

opanować pracę świdrem wibracyjnym w stopniu nie gorszym niż nasi geologowie, a radiolatarnie
montować z zawiązanymi oczyma. To nasze najbliższe zadania.

Po obiedzie Bykow skrył się w swoim pokoju i zaczął pisać list do Aszchabadu. Zapełnił

zwartym pismem siedem stronic. Przeczytał swoje dzieło, westchnął beznadziejnie i rzucił się na tap-
czan.

List wypadł nieprzyzwoicie sentymentalnie. Bykow miał straszliwą ochotę na papierosa. Położył

się na brzuchu i wsunął do ust ołówek. A więc, jakie są możliwości... Po pierwsze, można rozebrać

4 - W krainie...

49

się i przespać się do jutra; po drugie, można wleźć do wanny... Do licha, co za przykre myśli -

kłaść się, spać, kąpać się... Zdecydowanym ruchem zeskoczył z tapczana i pobiegł do biblioteki.

W hotelu Siódmego Poligonu zaczynało się wieczorne życie. Trzaskały drzwi. Po długich

korytarzach śpieszyli elegancko ubrani ludzie, z dolnego piętra dolatywały dźwięki pełnej
temperamentu muzyki. Przy wszystkich czterech windach było tłoczno, wobec czego Bykow
postanowił pójść do biblioteki schodami. Naprzeciw płynął strumień rozbawionej młodzieży.
Widocznie wszyscy szli do klubu.

W zacisznej czytelni Bykow wziął trzy książki o Wenus, jedną o teorii silników fotonowych i

przejrzał ostatni numer „Kosmonauty”. Znalazł tam artykuł Krutikowa o automatycznym sterowaniu
statkami międzyplanetarnymi. Próbował przeczytać go, ale ze zdumieniem stwierdził, że nic nie
rozumie - zbyt wiele było tam matematyki.

- Krzywa funkcji... - mruczał pod nosem inżynier, próbując choćby cokolwiek zrozumieć z

czytanego tekstu. - A to ci grubas!

„A może tak wstąpić do Daugego? - wpadł na zbawienny pomysł. - Ciekawe, czym się teraz

zajmują moi towarzysze z »Hiu-sa«? Czyżby też czytali książki o Wenus? Bardzo wątpię...”.

Dauge nie czytał książek. Golił się. Wysunął dolną szczękę w sposób wprost nieprawdopodobny.

W pokoju słychać było tylko cichy szum elektrycznej maszynki do golenia. Ujrzawszy Byko-wa,
burknął coś niezrozumiałego.

Aleksiej rzucił się na fotel i przyglądał plecom przyjaciela, patrzył na błękitne ściany z plastiku,

duży, płaski ekran telewizyjny, matowy, jakby daleki sufit.

Dauge skończył golenie i spytał:
- A co cię tu przywiodło?
- Przeszkadzam?
- Nie, nie tyle, że przeszkadzasz, ale właśnie miałem mieć rozmowę z Jurkowskim. Bardzo

poważną rozmowę.

Wszedł do łazienki. Zaszumiała woda, gospodarz mruczał coś i z przyjemnością prychał. Po

chwili Dauge ukazał się znowu, wycierając ciało ręcznikiem kąpielowym.

- Nie gniewaj się, Aleksieju, ale...
- Nie przejmuj się, stary, już sobie idę... - Bykow wstał. - Przyszedłem, bo mi się nudziło.
- Poważna rozmowa - powtórzył Dauge. - Jeśli się nudzisz, to poszukaj pilotów. Zdaje się, że są

w sali gimnastycznej. Bogdan gania tam Michała, żeby stracił trochę tłuszczu. Popatrz na nich, to
prawdziwy ubaw!

- Aha... No... Bóg z tobą! - Bykow ruszył do drzwi. - Powiedz mi, Grigorij - spytał, zatrzymując

się - czemu Jurkowski boczy się na mnie?

Dauge westchnął i odpowiedział, ociągając się:

background image

- Nie przejmuj się tym, Aleksieju. On w ogóle ma trudny charakter. Do nowicjuszy z reguły

odnosi się właśnie w taki sposób, a poza tym do wszystkich, którzy nie przechodzili badań w wi-
rującej kabinie lub nie siedzieli po dziesięć dni w maskach w azotowej atmosferze, jak to bywa w
instytucie przygotowawczym... po trzecie... widzisz, wyznaczono cię na miejsce pewnego pilota,
bliskiego przyjaciela Włodka. Krajuchin zdecydował, że weźmiemy ciebie. Teraz rozumiesz? Słowem,
wszystko się ułoży, a na Ziemię powrócicie jako najlepsi przyjaciele...

- Bardzo wątpię - burknął Bykow, rozzłoszczony otworzył drzwi i wyszedł.
Następnego dnia rozpoczęła się ciężka praca, ręce mdlały ze zmęczenia, którego nie usuwały

nawet gorące prysznice i poobiedni odpoczynek. Przez dwa tygodnie cała załoga ćwiczyła się w mon-
towaniu i ustawianiu radiolatarni.

Montowanie wszyscy opanowali bardzo prędko - każdy miał przecież dużą praktykę

inżynierską. Jednakże świder wibracyjny okazał się narzędziem kapryśnym. Zanim Jermakow
wyraził zadowolenie z pracy swych podkomendnych, w kamiennych morenach rozrzuconych w
pobliżu miasteczka można było spostrzec mnóstwo koślawych i nierównych dziur - śladów praktyki
adeptów sztuki posługiwania się nowoczesnym świdrem. Nie mniej kłopotów mieli astronauci z
przyssawkami próżniowymi...

- Nie rozumiem! - zwrócił się pewnego razu Bykow do Dau-gego. - Po co tracimy tyle czasu na

jakieś tam świdrowanie? Przecież ty robisz to świetnie, a Jurkowski nie gorzej. Czy to nie wystarczy?

Dauge spojrzał na niego groźnie.
- A przypuśćmy, że nie dojdziemy z Włodkiem do Golkondy... - powiedział spokojnie.
Krajuchina przez cały ten czas widywali tylko podczas śniadania. Całe dnie zajęty był

przygotowywaniem wyposażenia i zaopatrzenia ekspedycji. Dosłownie okrągłą dobę spędzał w
magazynach, przedsiębiorstwach i urzędach zaopatrujących bazę rakietową. Widocznie nie wszystko
szło gładko. Opowiadano, że kogoś wyrzucił z roboty, komuś innemu zakazał pokazywać się mu na
oczy, zanim nie usunie braków w swym dziale. Opowiadano o jego wystąpieniu na zebraniu
miejskiego aktywu partyjnego i o tym, jak obsztorcował komendanta poligonu.

Bykow skrycie obserwował Jermakowa. Kierownik ekspedycji i dowódca statku w jednej osobie

jak zwykle był małomówny, opanowany i właściwie nigdy się nie śmiał. A gdy się uśmiechał, to
drgały mu tylko wargi. W takich chwilach oczy stawały się jeszcze bardziej zimne. Wkrótce Bykow
przekonał się, że uśmiech Jer-makowa nie zwiastował nic dobrego, zwłaszcza dla tych, do których był
skierowany.

Kiedyś Dauge wstał od stołu, pozostawiając na talerzu większą część cielęciny przewidzianej dla

niego przez dietetyków.

- Chwileczkę - łagodnym głosem zatrzymał go Jermakow. -Bądźcie uprzejmi skończyć drugie

danie!

- Nie mogę już więcej - odpowiedział Dauge.
- A mimo to bardzo was proszę, skończcie - jeszcze łagodniej powiedział Jermakow.
Dauge bez słowa przeciągnął brzegiem dłoni po gardle. Wówczas Jermakow uśmiechnął się

owym dziwnym uśmiechem.

- Nie chciałbym was martwić, Grigorij - powiedział cichutko - ale odnoszę wrażenie, że wasz

stosunek do przepisów obowiązujących podczas przygotowań zmusi ekspedycję do ograniczenia się
do jednego geologa. Nie możemy dopuścić, aby Wenus miała choćby najmniejszą szansę przeciw
nam. Nawet gdyby to był nie dojedzony przez was kawałek cielęciny...

Dauge zaczerwienił się po uszy i z wściekłością usiadł, wbijając widelec w pechowy kawał

mięsa. Nikt się nie odezwał ani nawet spojrzał w jego stronę. Obiad zakończono w grobowym mil-
czeniu. Jermakow nie spuszczał wzroku z Daugego, dopóki geolog nie zebrał z talerza ostatniej kropli
sosu.

Bykow, nie bez zdziwienia, zauważył, że incydent ten, świadczący o surowości Jermakowa, nie

wywołał ani odrobiny oburzenia wśród członków załogi. Wprost przeciwnie, tego samego wieczoru
Jurkowski coś długo tłumaczył półgłosem Daugemu, po czym geolog tylko westchnął głęboko i jakby
w poczuciu winy rozłożył ręce.

background image

Pod koniec drugiego tygodnia Usmanow pożegnał się z załogą i odleciał. Następnego dnia,

zaraz po śniadaniu, Krajuchin wydał polecenia:

- Od dziś każdy zajmie się swoimi sprawami. Towarzyszu Jermakow, będziecie pracować z

Krutikowem i Spicynem, tak jak ustaliliśmy. Możecie wyruszać natychmiast. Przepustki już są
wypisane... Jurkowski i Dauge, poczekajcie na mnie tu na miejscu, odwiozę naszego specjalistę od
pustyń i wracam natychmiast... Jedziemy, towarzyszu Bykow.

Przed gmachem stał silny, półgąsienicowy samochód.
- Proszę, wsiadajcie - zaprosił Krajuchin.
Siedli w tyle za kierowcą. Gdy minęli już ulice miasta, Kraju-chin nachylił się i szepnął:
- Z Daugem rozmawialiście?
- O czym?
- O wszystkim.
- Tak... rozmawiałem.
- No i co?
Bykow poruszył ramionami. Krajuchin nie powinien był zaczynać rozmowy w ten sposób. Do

obowiązków kierownika nie należy wtrącanie się w cudze sprawy, włażenie do serca podwładnych
bez żadnych do tego podstaw. Ludzie poważni wolą przeżywać swoje sprawy w samotności. Przy
tym Krajuchin jakby w ogóle nie zauważył, że nie otrzymał odpowiedzi. Po chwili milczenia
powiedział:

- A teraz, inżynierze, będziemy poznawać wasze gospodarstwo. Po kilkunastu minutach

samochód zatrzymał się przed dużym

budynkiem bez okien, ale za to z drzwiami na całą ścianę. Podszedł ponury strażnik i sprawdził

przepustkę.

- Zawołajcie mechanika! - polecił Krajuchin.
Wysiedli z samochodu. Wokół ciągnęły się równe, miejscami tylko trochę sfałdowane tereny,

porośnięte twardą trawą. Po niebie pełzły szare postrzępione chmury. Mżył deszcz. Pod nogami chlu-
potała woda.

- Tundra...- westchnął szofer.
Otworzyły się szerokie niczym wrota drzwi. Do Krajuchina zbliżył się uśmiechnięty mężczyzna

w kombinezonie i wyciągnął umorusaną dłoń.

- Przywiozłem - burknął Krajuchin. Człowiek w kombinezonie zerknął na Bykowa.
- Widzę, widzę! Chodźmy.
Wewnątrz budynku było ciemno. Krajuchin potknął się o coś i zaklął z cicha. Mechanik

chrząknął jakby w poczuciu winy.

- Nie zdążyliśmy jeszcze przeprowadzić światła, ale do jutra wszystko będzie jak należy.
- Do jutra? A dziś co, trzeba się grzebać po ciemku?
Wzrok Bykowa powoli przyzwyczajał się do ciemności. Zobaczył przed sobą jakąś potężną szarą

masę. Rozróżniał gąsienice, otwarty luk, okrągłe ślepe oczy reflektorów.

- Co to takiego? - spytał.
- To „Malec” - odpowiedział Krajuchin. - Nasz czołg-trans-porter. Różni się nieco od zwykłych

maszyn tego typu, lecz opanujecie go bardzo szybko. Bierzcie się do roboty, choćby zaraz... A wy co
tu robicie? - zwrócił się nagle do mechanika. - Za pół godziny macie podłączyć światło!

- Tak jest! - żywo odpowiedział mechanik i zniknął.
- Przynieście ze sobą opis i instrukcje! - rzucił za nim Krajuchin. - To wszystko. Zostańcie tu i

pracujcie. Przed obiadem przyjedzie po was samochód. - Krajuchin pożegnał się i skierował się do
wyjścia.

Kiedy po upływie dwudziestu minut pod sufitem zabłysła żarówka, Bykow krzyknął z

zachwytu. Stał przed maszyną, najbardziej nowoczesnym tworem rąk ludzkich, jaki kiedykolwiek
poruszał się na gąsienicach. Pojazd był ogromny, nie mniejszy od wielkiego czołgu-batyskafu, który
Bykow oglądał na wystawie przemysłowej przed paru laty. Jednocześnie kolos sprawiał wrażenie
lekkości, był zgrabny, a nawet miał wdzięk. Okrągły, długi i spłaszczony nieco kadłub, podniesiona

background image

trochę rufa, ledwie zaznaczone wypukłości luków i peryskopów, wysoki prześwit pod kadłubem...
Nigdzie nie widać było ani jednego szwu! Talent konstruktorów zespolił w jedną całość ogromną siłę
ciężkiego wozu transportowego ze szlachetnymi liniami superszybkich atomo-karów.

- Ależ to maszynka! - pomrukiwał Bykow, oglądając „Malca” ze wszystkich stron i co chwila

przysiadając, aby zajrzeć pod jego spód. - A to co za diabeł? Urządzenie równoważne... Morowo! A
dźwignie podpierające wciągają się do środka?... Mądrze pomyślane!

Stanął przy rufie i położył dłoń na gładkiej powierzchni burty. Metal był ciepły.
- Paliwo jądrowe załadowane - uśmiechając się, dobrodusznie powiedział mechanik, który przez

cały czas obserwował Byko-wa, stojąc przy drzwiach. - Można siadać i ruszać w drogę.

Bykow zasępił się.
- Na jazdę jeszcze za wcześnie - odparł. - Czy przynieśliście mi instrukcje?
- Oczywiście! Proszę.
- Dziękuję.
Z niespodziewaną lekkością Bykow dał nurka do otwartego luku. Pokrywy zamknęły się nad

jego głową.

- Hej, towarzyszu - krzyknął mechanik - czy będę wam potrzebny?
Zabębnił po pokrywie luku. Odpowiedzi nie było. Mechanik wzruszył ramionami i odszedł.
W instrukcji Bykow wyczytał, że „Malec” jest czołgiem-trans-porterem świetnie

przystosowanym do pokonywania przeszkód terenowych. Przeznaczony był do pracy w terenach o
podłożu twardym, grząskim, sypkim i bardzo wyboistym. Mógł działać w atmosferze płynnej i
gazowej, przy ciśnieniu zewnętrznym dochodzącym do dwudziestu atmosfer i temperaturze do
tysiąca stopni. Zabierał załogę do ośmiu osób i piętnaście ton ładunku. Napęd składał się z turbin o
mocy dwóch tysięcy koni pobierających energię z małych uranowo-plutonowych reaktorów.
Wyposażony był w podczerwone reflektory, ultradźwiękową armatkę i parę mechanicznych rąk-
manipulatorów (prawie takich samych jakich kierowcy atomo-wozów używają do wymiany
ładunków energetycznych w swoich wozach na stacjach zaopatrzenia w paliwo jądrowe). Miał także
zewnętrzne i wewnętrzne wskaźniki natężenia ilości promieniowania, dziesiątki innych aparatów, o
których Bykow miał na razie tylko zielone pojęcie. Pomieszczenie dla załogi, ładunek, mechanizmy i
przyrządy były pokryte budzącym zaufanie pancerzem z odpornej - bardziej odpornej od pancerzy
tytanowych - ogniotrwałej i radioodpornej masy plastycznej.

Urządzenie sterownicze „Malca” niewiele się różniło od znanych Bykowowi systemów. Inżynier

przypuszczał, że układ napędowy jest równie prosty, lecz dla pewności postanowił przejrzeć każdą
śrubkę. Na obiady i kolacje przyjeżdżał do hotelu zmęczony, umazany tłustymi grafitowymi
smarami, pochłaniał chciwie swoje dania, zamieniał tylko kilka krótkich zdań z towarzyszami i
wracał do garażu lub kładł się do łóżka. Co rano i po obiedzie przed hotelem czekał na niego
samochód. Nie wolno było tylko w niczym naruszać indywidualnych przepisów treningu i diety
przewidzianych na okres przygotowawczy. Jermakow bardzo dokładnie tego przestrzegał.

Po czterech dniach Bykow po raz pierwszy wyjechał „Malcem” w teren. Olbrzymi pojazd z

zadziwiającą lekkością i prawie bezszelestnie wysunął się z garażu. Dyżurny mechanik, uśmiechając
się, machnął ręką. Bykow odpowiedział tym samym gestem i zamknął luk włazu. Nabrał szybkości.
„Malec” pędził po wilgotnej tundrze w płynnych rozkołysach, lekko pochylając się na stokach
wzgórz. Przerażone ptactwo zrywało się z krzykiem i wzbijało nad krzakami; podobny do szarej
kuleczki przemknął zając. „Malec” zbliżał się do ścielącego się nisko pasma mgły. Bykow włączył
podczerwone reflektory. Na ekranie pojawiały się i znikały białawe zarysy dużych zwałów kamieni,
dziwacznie powyginanych drzew. Bykow rozpędzał transporter do maksymalnej szybkości, po czym
gwałtownie hamował i stawał, robił ostre skręty, zataczał w miejscu kółka i wtedy na szkła peryskopu
padało rude rozbełtane błoto, które natychmiast zmywały automatyczne wycieraczki.

Niespodziewanie, gdy „Malec” był na pełnej szybkości, By-kow zauważył przed sobą siatkę z

kolczastych drutów, skręcił ostro na prawo i zahamował, jednak było już za późno. Rozległ się zgrzyt
i dzwonienie, pod gąsienicami coś zachrzęściło i transporter stanął. Bykow wyskoczył z wozu. Tuż za

background image

nim ciągnęły się w obie strony płoty z kolczastych drutów. Przecinał je wyciśnięty w grząskim
gruncie ślad „Malca”. W płocie powstała olbrzymia wyrwa.

- Tego jeszcze brakowało! - mruknął Bykow, rozglądając się wokół. - Gdzież mnie u licha

zaniosło?

Zwrócił uwagę na półkolisty budyneczek z jasnego betonu, ledwie widoczny we mgle, chociaż

oddalony nie więcej niż o dwadzieścia kroków.

- Hej, taaam! Luudzieee! - zawołał.
Odpowiedzi nie było. Jedyne głosy, jakie słyszał, to szum deszczu i smętne pobrzękiwanie

drucianej siatki. Bykow wahał się przez chwilę, lecz wreszcie ruszył zdecydowanym krokiem do
okrągłego budynku. Była to budowla całkiem niezwykła. W gładkich wysokich ścianach nie znalazł
ani okien, ani drzwi, nie dostrzegł nawet otworów wentylacyjnych, jedynie nad samą ziemią
zauważył niewielkie otwarte na oścież kwadratowe drzwi. Nieco dalej z trawy wystawała betonowa
rura z okrągłym, zardzewiałym daszkiem. By-kow zbliżył się do drzwi i zajrzał do wnętrza. Zdołał
jedynie zauważyć, że było tam ciemno i ciepło. Za plecami zgrzytnęło żelazo. Inżynier obejrzał się i
zamarł na widok sceny, jaką można zobaczyć tylko w koszmarnym śnie: daszek betonowej rury
zwisał obok niej, a z wnętrza ziemi wyłaził jakiś stwór z kulistą, pozbawioną oczu głową.

Aleksiej nie zdążył uprzytomnić sobie, że już gdzieś widział taką istotę, gdy owo coś rzuciło się

na niego. Chociaż otwór rury znajdował się ze trzy metry od Bykowa, tajemniczy stwór pokonał tę
przestrzeń jednym skokiem. Inżynier już ochłonął z pierwszego wrażenia, a do tego zjawa nie miała
żadnego pojęcia o dżudo... Wystarczyło kilkanaście sekund, aby powalić ją na plecy. Aleksiej
przycisnął przeciwnika do ziemi i zadał mu kilka ciosów w miejsce, gdzie u ludzi zwykle bywa
twarz. Podniósł się w samą porę, gdyż z rury wyłaziła jeszcze jedna zjawa.

Teraz sprawy przybrały inny obrót. Niewiele pomogło dżudo. Na szczękę Aleksieja zwalił się

potężny cios i inżynier rozciągnął się jak długi. Zjawa chwyciła go za nogi i powlokła nie wiadomo
dokąd. Trudno się bronić będąc mocno trzymanym za nogi. By-kow wiedział o tym dobrze i nie
stawiał oporu, czekając, co będzie dalej. Zjawy zatrzymały się, lecz nie puszczały swej ofiary. Alek-siej
próbował unieść się, opierając się dłońmi o trawę. Bolały go rozbite w pierwszym starciu pięści.
Usłyszał tupot i obok ukazała się trzecia zjawa. Nagle Bykow poczuł, że jest wolny. Odwrócił się
błyskawicznie i usiadł, z trudem obracał bolącą głowę.

Rozejrzał się. Leżał za rufą „Malca”. Zjawy stały tuż przy nim i wyczyniały jakieś ruchy rękami

przy swych głowach. W końcu błyszczące kule zostały zdjęte i Bykow ze zdumieniem ujrzał zna-
jomych - zaniepokojonego Daugego, zachmurzonego Krajuchina i bladego z wściekłości
Jurkowskiego. Jurkowski dotknął nosa palcami i pokazał je zakrwawione Aleksiejowi.

- Idiota! - krzyknął głośno. - Bałwan! Czy macie kapustę zamiast głowy?
- Uspokójcie się... - pohamował go Krajuchin. - Czy nie widzicie, że on nie ma pojęcia, co się

stało?

- A, to wy... - wybełkotał Aleksiej.
- Nie, nie my! Rycerze krzyżowi! Delegacja Ligi Kobiet!
- Prosiłem, uspokójcie się, towarzyszu Jurkowski!
- A wy, towarzyszu Bykow, szybciutko wyprowadzajcie stąd wasz wózek... Dauge, zamknijcie

luk i drzwi i krzyknijcie tam, że odjeżdżamy.

- Rozkaz! - odpowiedział Dauge, nałożył dziwaczny hełm i wyszedł zza rufy „Malca”.
Bykow usiadł w transporterze, a za nim Krajuchin i Jurkowski, który nie przestawał kląć.
- Wyjeżdżajcie za ogrodzenie i zatrzymajcie się! - polecił Kra-juchin.
„Malec” ruszył wstecznym biegiem.
- Dość! Stop! Teraz poczekamy na Daugego.
Bykow zerknął na Jurkowskiego, który ostrożnie obmacywał swój opuchnięty nos.
- Boli? - ze współczuciem spytał Krajuchin. Jurkow tylko wykrzywił się z wściekłością. Po

zewnętrznej stronie kadłuba zadudniły czyjeś kroki. Dauge zsunął się do włazu.

- Rozkaz wykonany - zameldował Krajuchinowi.
- Jedziemy!

background image

Bykow zbliżył palce do klawiszów sterowania, lecz zatrzymał się w pół ruchu, zastanowił

chwilę, pstryknął kilkoma przełącznikami, włączył silnik i opuścił miejsce kierowcy. „Malec” lekko
ruszył naprzód.

- Co ty robisz? - zawołał przestraszony Dauge - A kto będzie kierować?
- Automat - skromnie odpowiedział Bykow. - Nie pamiętam drogi, nie potrafiłbym wrócić.

Bądźcie spokojni, „Malec” jest wyposażony w aparaturę elektronową sprzężoną z żyrokompasem.

Przez pewien czas jechali w milczeniu. „Malec” powtarzał te same manewry, jakie przed pół

godziną wykonywał Bykow, tyle że w odwrotnym porządku.

- Czy macie ze sobą licznik radiacji? - spytał Krajuchin Dau-
gego.
- Mam! Nie będzie nam potrzebny. Zapomniałem wam powiedzieć, że kiedy Bykow zbliżył się

do zbiornika, już zdążyliśmy go zamknąć. Wszystko zatem jest w porządku.

Krajuchin odetchnąl z ulgą.
- Niewiele brakowało, a narazilibyście się na duże nieprzyjemności - zwrócił się do Bykowa,

wycierając pot z łysiny. - Czy wiecie, gdzie was zatrzymaliśmy?

- Nie mam pojęcia... - Bykow czuł się wielce nieswojo.
- Za tymi zasiekami znajduje się pod ziemią potężny reaktor wytwarzający tryt - paliwo dla

naszego „Hiusa”. Betonowa budowla, do której chcieliście tak nieostrożnie zajrzeć, to cmentarzysko
radioaktywnych odpadków pozostających przy oczyszczaniu uranu. Akurat dziś przerzuciliśmy tam
komplet uranowych prętów przeznaczonych do przeróbki. Gdybyście wsunęli tam czubek nosa...

- Zrozumiałby to nawet jeż! - zdenerwowanym głosem dorzucił Jurkowski. - Jeżeli coś

ogrodzone jest kolczastym drutem, to znaczy, że wejście wzbronione. Ale oczywiście są ludzie, co
muszą wszystko przełamać... gąsienicami... Nie mogą spokojnie patrzeć na ogrodzenie i rzucają się na
nie odważnie jak lwy!

Słowa Jurkowskiego były niesprawiedliwe, ale Bykow tylko westchnął ze skruchą. Krajuchin

mówił dalej:

- Pierwszy zauważył was Jurkowski, w chwili gdy zbliżaliście się do bunkra. Rzucił się na was,

aby odciągnąć od niebezpiecznego miejsca. Spóźnił się nieco. Byliśmy przekonani, że nie uniknęliście
nieszczęścia.

- Gnaliśmy na złamanie karku - odezwał się Dauge. - Myślałem, że mi serce wyskoczy...
Bykow spojrzał na Jurkowsklego i wyjąkał:
- Ja... mnie... naprawdę jest mi bardzo przykro... nie chciałem... - zrezygnowany machnął ręką. -

Diabli wiedzą, jak to się stało! Musicie zrozumieć, że się was przestraszyłem...

Jurkowski wykrzywił wargi w ironicznym uśmiechu. Dauge zachichotał. - Aleś ładnie go

przywitał! Wspaniale! O Boże, co to była za walka!

- Bić umiecie się dobrze - wesoło chwalił Bykowa Krajuchin -lecz na przyszłość przyda się nieco

ostrożności. Przy naszej pracy nie wolno niczego dotykać gołymi rękami, tym bardziej bez pytania.
Przypomniałem sobie ważną rzecz - dziś wieczorem Dauge wybierze dla was skafander i nauczy, jak
się z nim obchodzić.

- O, Boże, ale to była draka! - powtarzał Dauge, wycierając oczy. Bykow szybko usiadł na miejscu

kierowcy i wyłączył automat.

W lekkiej mgiełce zauważył już sylwetkę garażu.
- Jeszcze jedno - mówił Krajuchin. - Musimy poddać prawdziwej próbie was i waszego „Malca”.

Jesteście przygotowani?

- W tym terenie nie można przeprowadzić prawdziwych prób. Wszędzie tundra, równo jak na

stole.

- Nie martwcie się! Znajdziemy wam, mój drogi, wspaniałe miejsce! - W półmroku błysnęły złote

zęby Krajuchina.

Próba ognia

Bykow odprowadził Krajuchina i geologów do wezwanej z miasta terenówki, a sam powrócił do

garażu. „Malec” stał o dwa kroki od bramy. Po jego obłych bokach spływały strużki deszczu.

background image

- Próby! - powiedział na głos Bykow. - No cóż, jak próby, to wypróbują!
Wyciągnął z kieszeni wymiętą i umazaną smarami instrukcję, przerzucił kilka kartek, westchnął i

wlazł do luku. Jak każdy człowiek nie znosił egzaminów, niezależnie od tego, jaki miały mieć
charakter. Uważał, że wielką niesprawiedliwością bywa robienie z igły wideł i z nieważnych
szczegółów nie mających żadnego znaczenia praktycznego - problemów centralnej wagi. Kiedy osobi-
ście prowadził wykłady, opierał się na całkiem innych założeniach. „Choćbyście mieli czoła
wysokości siedmiu piędzi, i tak nie zapamiętacie wszystkiego, co zostało napisane i kryje się w
stosach książek i wykresów. Znajdują się tam rzeczy ważne, bardzo ważne, najbardziej istotne, także
zupełnie niepotrzebne - to, co zestarzało się jeszcze przed narodzeniem lub straciło swe znaczenie z
biegiem czasu. A ja, oczywiście, nie mam zamiaru wymagać, abyście wiedzieli dosłownie wszystko,
co znajduje się w podręcznikach i na tablicach czy w wykresach. Lecz jeśli ktoś z was, towarzysze, nie
będzie umiał tego, co umieć powinien - to proszę siebie o to winić”. Autorytet Bykowa, jako
najlepszego specjalisty od pojazdów mechanicznych, osłaniał tę zasadę przed atakami najbardziej
pedantycznych kierowników. Jego system zdawał egzamin na Gobi, ale czy na pewno zda i tutaj?
Tym razem on będzie poddany egzaminom. To prawda, że Krajuchin nie robi wrażenia doktrynera i
for-malisty, ale kto może wiedzieć, czego szukają jego maleńkie oczka, ukryte za wielkimi czarnymi
okularami? Takie myśli zmuszały By-kowa do dokładnego studiowania instrukcji. Główną uwagę
zwrócił przy tym na część zawierającą omówienia awarii i sposób ich usuwania w warunkach
terenowych. Inżynier zdjął kurtkę, ubrał się w kombinezon i wsunął się do maszynowni.

Do hotelu wrócił późno, zmęczony, lecz zadowolony i prawie już całkiem spokojny. W

restauracji nie spotkał nikogo. Nie śpiesząc się, zjadł kolację i poszedł szukać Daugego. Zatrzymał się
na drugim piętrze, gdzie mieszkali astronauci. Jedne drzwi były uchylone. Bykow usłyszał głos
Jurkowskiego. Geolog deklamował wiersze Bagrickiego :

...A wiatr jak ci gwizdnie

1

Jak zacznie zawodzić I chluśnie falami

O dźwięczne dno łodzi, By gwoździe dzwoniły
I maszt by łopotał: - Dobra robota, Prawdziwa robota!
Bykow zajrzał do pokoju. Jurkowski w piżamie leżał na tapczanie z twarzą zwróconą do okna.

Obok niego siedział Krutikow. Zgarbiony ssał pustą fajkę. Przy stole siedział, kołysząc się na krześle,
Bogdan Spicyn i uśmiechał się do własnych myśli. Nikogo więcej w pokoju nie było.

...Niech bije mi w żyłach, Niech ciska się, wre Młodość bezdomna Izłość, co mnie żre! By krew się jak

gwiazdy Sypała człowiecza, By pędzić jak wystrzał Wszechświatom naprzeciw...

To były wspaniałe wiersze. A przy tym „bażant” deklamował je naprawdę dobrze. W jego

głębokim, pełnym siły i uczucia głosie wibrowały nuty wyrażające niepokój i grozę. Bykow mimo
woli pomyślał, że ten przystojny mężczyzna na pewno jest podobny do autora recytowanych wierszy.
Tak samo jest pełen niepokoju i pragnień, namiętności badacza, który bez cienia żalu poświęciłby
swoje życie, aby dokonać wielkich i niezwykłych czynów. Zapewne o tym samym pomyślał
Krutikow, gdyż wyjął z zębów fajkę i wpatrywał się w Jurkowskiego, jakby pragnął potwierdzenia
swych przypuszczeń. Jedynie Spicyn kołysał się na krześle i uśmiechał się z na wpół przymkniętymi
powiekami.

...Bym dusząc się śpiewał Przez straszne przestworze: Ej, Czarne Morze! Ej, dobre morze!...
Jurkowski przerwał. Bykow odszedł od drzwi i ruszył dalej. Pokój Daugego był pusty. Na łóżku

leżał specjalny kombinezon, który Grigorij na pewno wybrał dla swego przyjaciela. Czerwone
refleksy wieczornego nieba mieniły się na polerowanej powierzchni kulistego hełmu. Bykow chciał
wyjść, lecz zatrzymał wzrok na leżącej na stole fotografii. Znał tę twarz pięknej kobiety o smutnej
twarzy, ubranej tak samo, jak widział ją kiedyś, w niebieską suknię zapiętą pod szyją.

Masza Jurkowska, przypomniał sobie Bykow. Westchnął.
Biedny przyjacielu! Oto, do czego doprowadza miłość... Jesteś wesoły i dobry, potrafisz żartować

i śmiać się nawet w najtrudniejszych chwilach, lecz nie potrafisz zapomnieć o niej, nawet na kilka dni
przed startem w nieznane.

1

Tłumaczył Zygmunt Braude (fragment Przemytników).

background image

- Najwstrętniejsze w tej historii j est chyba to, że przysłała taki list właśnie teraz! - zahuczał głos

Jurkowskiego... - Nie uspokoisz mnie, próżny trud, mnichu miłosierny, boża krówko! To drań-stwo z
jej strony...

- Jak śmiesz?! (Bykow początkowo nie poznał, kto wydał ten okrzyk). Jak śmiesz tak mówić o

niej?! Przecież ostatecznie to nie twoja sprawa!

- O, nie! To moja sprawa i nie tylko dlatego, że jest moją siostrą! To także sprawa Krajuchina i

wszystkich członków naszej załogi, nie pomijając twojego czerwonogębego specjalisty od pustyń.
Tam, dokąd się wybieramy, bycie nasze będzie zależeć od przytomności umysłu każdego z nas, od
każdego! Musimy sobie nawzajem całkowicie zaufać i móc polegać na towarzyszach wyprawy. W tej
chwili zastanawiam się, czy starczy ci teraz siły, woli i chęci do życia? Czy nie zawiedziesz nas,
Grigorij?

- Spokojnie, Włodku!
- Nie potrzeba spokojniej... Czyżbyś jeszcze jej nie rozgryzł, tej mojej czarującej siostrzyczki?

Przecież to nie człowiek, lecz kukułka! Tak, kukułeczka! Odejmij jej ten lalkowaty pyszczek, a co
pozostanie? Czy nie ma innych kobiet? Wiernych, kochających, rozumnych... Dlaczego trzymasz się
jej, dlaczego?

Bykow na palcach przeszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Wątpił, czy Dauge zechce

myśleć dziś o speckombinezo-nie. Zresztą, sam też nie miał na nic ochoty. Zbyt wiele nasuwa się
myśli. Rozebrał się i położył się do łóżka. Zamknął oczy. Najlepsze wyjście to zasnąć. Wstał, aby
zasunąć zasłony przy oknie. W tej samej chwili do pokoju wszedł Dauge. Wyglądał jak zwykle
-trochę rozczochrany, z przekrzywionym krawatem. Bykow usiadł i wlepił w niego oczy.

- Już się kładziesz? - spytał Dauge. - A kombinezon? Czego tak gapisz się na mnie? Czy coś się

stało?

Obejrzał własne dłonie, po czym spojrzał na garnitur.
- Nie, nic takiego... Ja tylko tak... - z trudem wykrztusił Bykow. - Myślałem, że już za późno...
- Nic podobnego. Ubieraj się, idziemy. Musisz dziś jeszcze poznać speckombinezon, gdyż jutro...

mam pewne obawy, że nie zdążymy. Gdzieś tak długo siedział?

- Miałem dość zajęcia z „Malcem”. Mam pietra... Nie zdam egzaminu.
- Jakiego egzaminu?
- Jak to, jakiego? Chodzi o te próby, pamiętasz, mówił o nich Krajuchin, gdy wracaliśmy z

garażu.

- A mnie się zdaje, że wszystko pójdzie jak najlepiej. Jesteś świetnym kierowcą, wiem doskonale.
- Kierowcą... A jak zaczną ciągnąć za język z teorii i innych tam szczegółów?
- Język, braciszku, i tak ci wyschnie na wiór. Przekonasz się.
- Nie rozumiem.
- Przecież wszystko jest oczywiste. Przeprowadzona zostanie próbna jazda. Będziesz musiał

jechać na przełaj przez bardzo nierówne tereny, na których czekają cię dodatkowo sztuczne prze-
szkody. Taki bieg z przeszkodami, jak powiadają sportowcy.

- Pojadę sam?
- Nie wiem. Być może poślą kogoś do towarzystwa. No, jesteś gotów? Chodźmy!
W pokoju Daugego Bykow zauważył, że fotografia zniknęła ze stołu. Grigorij zdjął

speckombinezon z łóżka i rozłożył go na podłodze.

- Siadaj i słuchaj - rozkazał Dauge. - Ta oto kapotka nazywa się SKK-6, czyli specjalny

kombinezon systemu Krajuchina, szósty model. Sporządzono ją z bardzo mocnego i elastycznego
materiału o długiej i skomplikowanej nazwie chemicznej. W zwykłej technicznej gwarze nazywa się
on siliket. Jest to związek orga-niczno-krzemowy o arcybajkowym układzie molekularnym. Na roz-
rywanie ma niezwykłą wytrzymałość. A ponadto jest ogniotrwały i oczywiście wodo- i gazoszczelny.

- Rozumiem - mruknął Bykow. Przysiadł w kucki i miął w ręku, to znów wygładzał elastyczny

rękaw skafandra.

- Garniturków takich, jak się domyślasz, nie szyją krawcy ani nawet się ich nie wytłacza. Są one

odlewane w takim oto gotowym stanie: razem z kieszeniami, otworkami i wszystkimi szczegółami.

background image

Siliket ma dwie warstwy. Układ molekuł jednej jest prostopadły do układu molekuł w drugiej
warstwie. Zrozumiano?

- Jasne jak słońce. To zwiększa wytrzymałość i szczelność.
- Masz rację. A teraz obejrzyj hełm. Widzisz, umocowany jest na karku i daje się łatwo odrzucać.

O, tak!

Bykow zajrzał do środka hełmu. Błyszczący, jakby niklowany z zewnątrz, od wewnątrz był

zupełnie przezroczysty.

- Co to za sztuczki magiczne?
- To spektrolit, specjalny rodzaj plastiku - odpowiedział Dauge. - Nielichy pomysł, co? Zapewnia

widoczność z wewnątrz. -Grigorij usiadł obok Bykowa i stukał palcem po hełmie. - Sam rozumiesz,
że można by zastosować różne inne przezroczyste materiały, lecz spektrolit ma specjalne cenne
właściwości. Po pierwsze, w określony sposób polaryzuje światło, dlatego też, gdy patrzysz w
ciemności lub o zmroku na silne źródło światła, nie razi cię ono i nie przeszkadza w widzeniu
wszystkiego dookoła. Spek-trolit przepuszcza tylko promienie świetlne widoczne dla ludzkiego oka.
Promienie chemiczne lub cieplne odbijają się od powierzchni hełmu lub są całkowicie pochłaniane.
Zresztą, tyczy się to także promieni rentgena i gamma. Po trzecie... no, zwyczajnie Krajuchin dokonał
wielkiego dzieła.

- A to? Cóż to takiego? Aha, chyba membrana.
- Pałąk ze słuchawkami. Urządzenie do chwytania fal radiowych, zresztą aparacik niezwykle

czuły, a pałąk służy jako amortyzator... gdybyś na przykład spadł na coś twardego główką w dół. Tu
znajduje się mikrofon z nadajnikiem i bateria zasilająca lampy półprzewodnikowe.

- Rozumiem.
- Garniturek jest także dźwiękoszczelny. Jeśli chcesz usłyszeć, co się dzieje na świecie, masz tu

ten aparacik. Regulujesz go sobie zależnie od gęstości atmosfery. Teraz ustawiony jest na ziemskie
ciśnienie atmosferyczne.

- Rozumiem i to.
- Świetnie! Wykład teoretyczny mamy za sobą. Teraz, Alek-sieju, bądź łaskaw wystroić się w to

ubranko... Poczekaj, nie tak. Właź nogami, o tędy, przez kołnierzyk. A teraz zakładaj hełm.

Dauge kazał przyjacielowi zakładać skafander kilka razy, zakładać i umocowywać hełm,

przerabiać różne ćwiczenia gimnastyczne. W końcu, gdy Aleksiej spocił się jak mysz i chciał już
błagać Grigorija o zmiłowanie, w instruktorze zmiękło serce.

- Na dziś dość! Rozbieraj się. Zwróć jeszcze uwagę na coś. Tu przy pasku masz gniazdka na

termosy z kakao, bulionem i napojami orzeźwiającymi. Do wnętrza hełmu prowadzą przewody do
picia. Aparaty tlenowe i pochłaniacze dwutlenku węgla umocujemy na plecach. Proszę, oto one.
Jeszcze zerknij na termoregulator - gdy jest zbyt zimno, możesz włączyć centralne ogrzewanie. Tu
masz licznik radiacji. Aha, jeszcze coś! W skład wyposażenia wchodzi filtr tlenowy. Jeśli nawet
znajdziesz się w najbardziej trującej atmosferze, gdzie znajduje się choćby pięć procent tlenu, filtr
przepuści do hełmu tylko tlen. Żadne inne gazy nie mają prawa przedostać się przez ten doskonały
aparacik...

Bykow wydostał się ze skafandra i jeszcze raz obejrzał go bardzo dokładnie.
- A jak jest z radiacją atomową? Czy toto chroni przed nią?
- Ma się rozumieć. W takich wypadkach siliket jest niezastąpiony.
- Jak „absolutne zwierciadło” fotonowego reaktora?
Otarł pot z czoła i siadł na podłodze obok Daugego. Grigorij wykładał dalej:
- „Absolutne zwierciadło” jest twarde i kruche. Na takie gar-niturki nie nadaje się. Siliket jest

godny zaufania. Dziś rano przesiedzieliśmy we trójkę - Krajuchin, Włodek i ja - całą godzinę w
bunkrze z odpadami radioaktywrnymi.

- Niemożliwe!
- Mówię poważnie! Temperatura około dwustu stopni, promieniowanie alfa i gamma i wszystko,

co chcesz. Ciepławo to nam było, nie ma co ukrywać...

5 - W krainie...

65

background image

Bykow z podziwu klepnął się po kolanach. Ktoś zapukał. Wszedł Krajuchin. Bykow wstał i

podał mu krzesło.

- Dziękuję, nie będę siadał - powiedział Krajuchin. - Już czas trochę odpocząć. Dajecie sobie radę

z tym speckombinezonem? Wypróbowaliście?

- Tak jest.
- Poznał go zupełnie dobrze - potwierdził Dauge.
- Należałoby przeprowadzić trening w tym stroju, ale nie mamy czasu na wszystko, nie starcza

go i tak... - Krajuchin wziął już za klamkę, lecz zawrócił.

- Najważniejsze wyleciało mi z pamięci. Jutro, towarzyszu By-kow, pojedźcie raniutko do garażu

i wróćcie pod hotel „Malcem”.

- Tak jest!
- Dobranoc!
Krajuchin wyszedł. Bykow także zaczął się żegnać. Przy drzwiach przytrzymał przez chwilę

dłoń Grigorija i powiedział cichutko:

- Słyszałem... że podobno dostałeś list. Nieprzyjemny list. Dauge milczał.
- Wiesz, tak sobie pomyślałem, że jeśli byłbym ci potrzebny... rozumiesz...
- Dziękuję... - Grigorij uśmiechnął się smętnie. - Idź już spać, Aleksieju... przyczepili się...

pocieszyciele, niech was diabli wezmą.

- Nie gniewaj się...
- O tym nie ma mowy... Dobranoc.
- Dobranoc.
- Patrzcie go! Jeszcze śpi - wołał Dauge, ściągając z Bykowa kołdrę. - Wstawaj, ślicznotko!
- Odejdź! - odburknął Bykow, odwrócił się do ściany, pomrukując z przyjemnością, i podciągnął

kolana pod brodę.

- „Pamiętasz wieczór, zamieć szalała...”, a teraz już godzina siódma i na dole czeka na ciebie

samochód.

- Niemożliwe!
Dauge ledwie zdołał zrobić unik. Bykow wyskoczył z pościeli i rzucił się po ubranie.
- Poczekaj, braciszku, jeszcze zrób gimnastykę.
- Odwołana! Jak tam pogoda? Dauge odsunął zasłony.
- Wspaniała! Ani jednej chmurki. Masz szczęście, ale od Jer-makowa i tak dostaniesz.
- Za co? - pytał Bykow, zapinając koszulę.
- Za odwołanie gimnastyki.
- Nic nie szkodzi, niech daje... Pędzę.
- A śniadanie?
- Potem, potem...
- Wypij chociaż szklankę mleka i przegryź chlebem, wariacie! Jermakow naprawdę odwoła

próby.

- Do diabła z tym...
W restauracji Bykow pospiesznie opróżnił szklankę mleka, wsunął do kieszeni kilka czarnych

sucharów i popędził.

- Szczęśliwej podróży! - pokpiwał Dauge, stojąc z rękoma w kieszeni. Przez chwilę patrzył na

oddalającą się terenówkę, ziewnął i poszedł do swego pokoju.

Bykow ze zdumieniem zauważył, że „Malec” nie wywołuje wśród mieszkańców miasta żadnej

sensacji. Przechodnie obojętnie oglądali się, rzucali przelotne spojrzenia na transporter, czasem tylko
stawali, aby przyjrzeć się bardziej dokładnie. Widocznie wszelkiego rodzaju techniczne nowości stały
się tu czymś całkiem normalnym. Inżynier zatrzymał „Malca” przed hotelem i poszedł zameldować
się u Krajuchina. Na korytarzu wpadł na Jerma-kowa.

- Przyjechaliście już? To świetnie. - Przenikliwe spojrzenie szarych oczu dowódcy spoczęło na

inżynierze. - Bardzo źle, że naruszyliście program zajęć.

- Ja?

background image

- Mieliście jak najlepsze intencje, to rozumiem, ale... za półtorej czy za dwie godziny czeka was

wielki wysiłek i silne napięcie nerwów, a dzisiejszy wypadek naruszenia dyscypliny może drogo
kosztować. I to nie tylko was.

Jermakow zamilkł na chwilę, po czym mówił dalej.
- Gdyby nie to, że macie żelazne zdrowie, upierałbym się, aby odłożyć próbę - dorzucił

Jermakow.

- To było ostatni raz - mruknął Bykow.
- Mam nadzieję. Program treningu został opracowany przez najlepszych lekarzy kraju, a każdy

doświadczony astronauta może podać wam dziesiątki przykładów, jakie opłakane skutki miewa
naruszenie dyscypliny w wypełnianiu tych prostych obowiązków. Gdybyście byli pilotem, dzisiejszy
dzień byłby waszym ostatnim dniem w załodze. Na szczęście nie jesteście pilotem. Zażyjcie dziesięć
tabletek toniku. A teraz chodźmy. Czekają na nas.

W gabinecie Krajuchina oprócz całej załogi Bykow zobaczył dwóch nieznajomych -

przewodniczącego miejskiej rady narodowej i sekretarza miejskiego komitetu partii. Goście odnosili
się do Krajuchina z tak wielkim szacunkiem, że nietrudno było pojąć, jakim autorytetem cieszy się tu
przedstawiciel Państwowego Komitetu Komunikacji Międzyplanetarnej.

- Nie będziemy marnować czasu, towarzysze - zaczął Kraju-chin, gdy tylko Bykow przywitał się

ze wszystkimi i usiadł.

- Aleksieju Piotrowiczu, wy dzisiaj gracie główną rolę, prosimy bliżej na scenę.
Bykow podszedł do biurka i stanął obok Krajuchina. Na twarzach sekretarza partii i

przewodniczącego rady narodowej zobaczył przyjazne uśmiechy. Dauge mrugnął
porozumiewawczo. Na biurku leżała dokładna mapa.

- Próby przeprowadzimy w tym kwadracie... - palec Krajuchina wskazał północno-wschodni róg

mapy. - Ile to będzie kilometrów od nas?

Bykow pochylił się nad mapą.
- Pięćdziesiąt.
- Słusznie. Ile czasu potrzebuje „Malec” na...
- Pół godziny, a może ze czterdzieści minut.
- Świetnie. Na terenach tych można obecnie znaleźć różnorodne formy i rodzaje powierzchni

sztucznego pochodzenia. Na mapie oczywiście ich nie ma. Zadaniem waszym będzie przewieźć nas
wszystkich na to wzgórze, z którego będziemy obserwować próbę. Wy natomiast przetniecie
wyznaczony rejon dokładnie z południa na północ i powrócicie do nas wzdłuż tego strumienia. Czy
rozumiecie wasze zadanie?

- Rozumiem.
- Uprzedzam: na trasie możecie napotkać wszelkiego rodzaju niespodzianki. Za jedną mogę

ręczyć. Czy ludzie zostali już wysłani? - zwrócił się Krajuchin do przewodniczącego rady miejskiej.

Ten w odpowiedzi skinął głową.
- Próba jest poważna i trudna. Pojedzie z wami towarzysz Jer-makow. Odwaga i ostrożność to

dwa hasła! Niepotrzebna jest tylko, jak to się mówi, zbyteczna brawura.

- Tak jest.
- To wszystko. Czy macie pytania?
- Nie.
- Speckombinezon macie?
- Zaraz wezmę, towarzyszu Krajuchin.
- Zabierajcie zatem szybciutko i w drogę. My przez ten czas zajmiemy miejsca w waszym

wehikule.

Po kwadransie „Malec” był już za północnym pasmem wzgórz. Bykow po raz pierwszy miał

okazję zobaczyć pole startowe rakiet. Była to taka sama płaska, równa jak stół tundra i tylko gdzienie-
gdzie widniały pagórki jakby porosłe szczeciną. W niektórych miejscach widział wyrudziałe liszaje w
kształcie gwiazd. Nie rosła tam ani jedna roślinka. Bykow skierował „Malca” ku jednemu z takich

background image

punktów. Miękki, mlaszczący odgłos, jaki wydawały dotychczas gąsienice, zmienił się. Przez kilka
sekund słychać było hurkot, jakby ktoś toczył pustą żelazną beczkę po kocich łbach.

- Tu lądowały statki międzyplanetarne - objaśniał Dauge, który siedział za Aleksiejem.
- A to?
W lewo od „Malca” mignęły zardzewiałe szyny, resztki drutów kolczastych i przechylony słup,

na którym widniał napis „1R”. Za ogrodzeniem Bykow dostrzegł olbrzymi lej wypełniony burą
niejednolitą masą.

- Z tego miejsca przed pięciu laty wystartował „Smok Gory-nycz” - mówił Dauge. - Widzisz,

miejsce startu ogrodzono, gdyż gleba stopiła się, tworząc radioaktywny żużel. „1R” oznacza, że
promieniowanie wynosi 1 rentgen.

- Tyle to wiem - burknął Aleksiej.
„Malec” pędził po tundrze, omijając polodowcowe moreny, bez zatrzymania dosłownie

przelatywał przez płyciutkie bagniste jeziora. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów Jermakow
poprosił Bykowa, aby ustąpił mu miejsca przy kierownicy. Aleksiej przeszedł do kabiny. Wszystkie
włazy były otwarte. Przewodniczący miejskiej rady narodowej dyskutował gorąco z Krutikowem, a
sekretarz komitetu partii przysłuchiwał się ich rozmowie bez większego zainteresowania. Krajuchin
drzemał oparty o miękkie obicie z gąbki. Jurkowski i Spicyn siedzieli na zewnątrz i z kabiny było
tylko widać ich zwisające z luku nogi. Bykow zajrzał do maszynowni, posłuchał, jak pracują
mechanizmy, rozejrzał się dobrze, czy wszystko w porządku, i usiadł koło Jermakowa.

Wycie silnika przybrało na sile, „Malec” zwolnił i zaczął wspinać się na zbocze. - Jesteśmy na

miejscu - powiedział Krajuchin.

Silnik transportera jeszcze raz zawył, wóz wykręcił na miejscu i stanął. Wszyscy szybko

wyskoczyli. Bykow wyszedł z wozu ostatni. Szczyt wysokiego kurhanu pokrywała twarda, szara
trawa. Przed Aleksiejem roztoczył się dziwny krajobraz. Równina skończyła się. Hen, daleko, aż do
skraju widnokręgu na północy, rozciągały się zwały głazów, wyrwy, stojące i sterczące na wszystkie
strony płyty kamienne. Poszczerbione nasypy otaczały rozległe leje. Prawie pionowa czerwona ściana
postrzępionym murem przecinała cały ten chaos.

- Proszę popatrzeć - rozległ się za jego plecami głos Krajuchina - moim zdaniem teren jest

godzien waszego doświadczenia i umiejętności, Aleksieju Piotrowiczu, a także świetnie nadaje się do
sprawdzenia zalet naszego „Malca”. Jakie jest wasze zdanie?

- Damy sobie radę! - Bykow spojrzał w ciemne okulary zasłaniające oczy Krajuchina. - Czy

można zaczynać?

- Spytajcie towarzysza Jermakowa. Tutaj on dowodzi. „Tym mnie nie speszysz” - pomyślał

Bykow i zwrócił się do

Jermakowa stojącego na gąsienicy „Malca” z lornetką w ręku.
- Towarzyszu Jermakow, czy można zaczynać? Jermakow zeskoczył z gąsienicy i skinął głową.
- Wciągajcie kombinezon - rozkazał i ściszając głos, dodał. -Nie denerwujcie się... spokojniej.
Bykow wzruszył ramionami i wdrapał się do włazu transportera. Dauge zobił krok w jego

stronę, lecz zatrzymał się i pozostał na uboczu. Jurkowski stał opodal. Pogwizdując, spoglądał na
„Malca”, to znów na teren, po którym miał za chwilę rozpocząć próbną jazdę. Krajuchin przykucnął
nad rozłożoną na ziemi mapą i prowadził ożywioną rozmowę z „ojcami miasta”. Krutikow i Spicyn
zajęci byli strojeniem maleńkiego odbiornika.

- Włączcie mikrofon i umocujcie hełm - powiedział Jerma-kow, siadając obok Bykowa.
Pomogli sobie nawzajem zapiąć szerokie pasy bezpieczeństwa. Bykow pochylił się ku dowódcy.
- Ruszamy. - Cichutko zadźwięczało w słuchawkach. Alek-siej opuścił palce na klawisze

sterownicze. „Malec” ruszył z miejsca i zaczął nabierać szybkości, pędząc po stoku. Na dole stanął
dęba. Wjechał na pierwszy wał kamieni i od razu dał nurka w lej. Jazda próbna była rozpoczęta.

Bykow nie miał czasu zastanawiać się nad porównaniami, lecz mimo to gdzieś w

podświadomości błąkało się porównanie: „Jak żaba w piłce futbolowej”. Mechanicznie zaczął
powtarzać to zdanie.

background image

W kwadratowym otworze przedniego luku migało błękitne niebo, to znów pojawiała się czarna,

jakby zwęglona ziemia lub zwały głazów. „Malcem” rzucało na wszystkie strony, ślizgając się po
kamieniach, zgrzytały gąsienice. „Tym mnie nie speszysz” - z uporem powtarzał Bykow. Transporter,
hucząc, zwalił się do głębokiego rowu. Na chwilę mignęła w luku równa brązowa powierzchnia i na
kolana chlusnął wodospad.

Na drugim brzegu rowu „Malec” zatrzymał się. Kilka metrów przed nim wznosiła się prawie

pionowa ściana z czerwonej gliny. „Z piętnaście, dwadzieścia metrów - obliczał błyskawicznie Bykow.
- Spróbujemy...”. Kątem oka dostrzegł, jak Jermakow zacisnął dłonie na poręczach fotela. „Jak żaba w
piłce futbolowej”.

Ze wzgórza transporter wyglądał jak mały szary żuczek pełznący po zaoranym polu. A teraz

żuczek postanowił wdrapać się na mur. W jakiś zupełnie niewytłumaczalny sposób udało mu się we-
drzeć nieco na stromiznę, lecz w pewnej chwili drgnął, odpadł od ściany i otoczony kłębami
czerwonego pyłu przewrócił się na plecy.

- Do diabła - szepnął sekretarz. - Dlaczego nie ominie przeszkody?
Dauge nerwowo splunął.
- Omijać nie wolno - spokojnie odpowiedział Krajuchin. -Wbrew założeniom próby. Uwaga!
Pod czerwonawym murem coś się działo. Żuk nagle zaczął się ruszać. Na wszystkie strony

wysunęły się z kadłuba błyszczące nogi na przegubach, zginały się, wpierając się w grunt. Po chwili
„Malec” znów stanął we właściwej pozycji. Nastąpiły chwile pełne napięcia... Trzy stalowe łapy
znalazły oparcie u podnóża ściany, a czwarta ostrożnie szukała mocniejszego punktu zaczepienia.
„Malec” metr po metrze podciągał się do szczytu przeszkody, tam gąsienice szarpnęły go do przodu i
transporter popędził naprzód, po drodze wciągając swoje łapy.

- Ależ to chwat! Ależ zuch! - wykrzykiwał podniecony Jurkowski. - Prawdziwy mistrz!
- A może jednak wymienimy go na jeszcze jednego pilota? -dociął Krajuchin i podniósł do oczu

lornetkę.

Bykow triumfował. Wszystko szło doskonale. „Malec” pokonywał kolejne przeszkody. Kruszył

gąsienicami kamienie, rozpryskiwał rzadkie błoto wypełniające głębokie, okrągłe leje. Jak grom dział
huczały walące się głazy. Kilka razy Jermakow prowadzący nawigację za pomocą mapy i kompasu
korygował kurs. Bez tej pomocy Bykow mógłby po prostu zjechać z wyznaczonej linii prostej, która
określała trasę próbnej jazdy.

- Ile już mamy za sobą? - spytał Bykow.
- Pozostało jeszcze półtora kilometra...
Nagle przed „Malcem” bezgłośnie buchnęły słupy malinowego ognia. Bykow szarpnął się do

tyłu i zatrzymał wóz.

- To na pewno zapowiedziane niespodzianki Krajuchina -mruknął pod nosem.
Ogień ogarniał coraz większą przestrzeń. Odnosiło się wrażenie, że płoną kamienie. Czarne

smugi dymu wzbiły się zmieszane z językami ognia. Suchy gorący wiatr niósł chmury kurzu.

- Skondensowana benzyna! - zaniepokojony narzekał Bykow. - Napalm! Też pomysły...
Jermakow milczał. Bykow uśmiechnął się. Zamknął luki obserwacyjne spektrolitowymi

zasłonami i dotknął klawiszy sterowania. „Malec” na pełnym gazie zanurzył się w ogniową burzę.

Gdy na widnokręgu rozpostarła się ciemnomalinowa kotara, sekretarz komitetu miejskiego

chrząknął, a przewodniczący rady miejskiej przysunął się do stacyjki radiowej. Krajuchin z całkowi-
tym spokojem objaśnił:

- Kazałem zapalić kilkadziesiąt beczek benzyny. W ciągu kilku minut temperatura powinna

podnieść się do siedmiuset, dzie-więciuset stopni. To głupstwo. „Malec” wytrzyma to z łatwością.
Tylko czy wytrzymają nerwy...

Wytrzymały i „Malec”, i nerwy. Otoczony obłokami czarnej sadzy transporter wjechał w

rzeczułkę, która oznaczała koniec trasy. Zatrzymał się. Fale pilnie omywały burty, syczały i
wybuchały kłębami pary. Pancerz „Malca” ochładzał się powolutku. Bykow spojrzał na zwisającego
na pasach Jermakowa i potrząsnął go za ramię. Jermakow był przytomny.

background image

- Ruszamy... - wykrztusił niepewnie. - Przejechaliśmy trasę prawidłowo - głośniej już mówił

dowódca. - Jestem z was zadowolony, z was i z siebie.

Bykow nie odpowiedział.
Po drodze wzdłuż strumienia nie odezwali się ani słowem. Dopiero gdy skręcili w stronę

kurhanu, z którego obserwatorzy machali do nich rękoma, Bykow spytał:

- Nie rozumiem, co spowodowało, że tu w środku tundry powstały takie zniszczenia ?
Jermakow długo nie odpowiadał. Odpiął pasy bezpieczeństwa i niechętnie mruknął:
- Nad tym terenem wybuchła rakieta... fotonowa rakieta, to wszystko.
- Tak przypuszczałem, że jakiś wybuch... - wyjąkał wstrząśnięty i zdumiony Bykow.
Pod koniec obiadu, do którego z okazji pomyślnego zakończenia prób podano kieliszek koniaku,

zabrał głos Krajuchin.

- Jermakow i Bykow przechodzą na tydzień na sanatoryjny tryb życia. Żadnej pracy. Możecie

czytać powieści przygodowe, chodzić na spacery i spać. Pozostali przygotowują się do przyjęcia
„Hiusa”. Otrzymaliśmy wiadomość, że wyleciał on już z „Ciołkowskiego” i przybędzie do nas za pięć
albo sześć dni.

Powrót „Hiusa”

Jermakow wprowadził „Malca” do hangaru. Transporter był rozpalony do czerwoności, a cały

hangar natychmiast stanął w płomieniach. Bykow rzucił się do gaśnicy pianowej, co tylko wywołało
głośny wybuch śmiechu Jermakowa, który złapał inżyniera za ramię i krzyknął mu prosto w ucho,
zwracając się nie wiadomo dlaczego na „ty”.

- Aleksiej, wstawaj. Obudź się! Słyszysz?
Aleksiej nagle zdał sobie sprawę, że Jermakow ma na sobie błyszczący płaszcz plastikowy i że to

w ogóle nie żaden Jerma-kow, lecz Dauge. Usiadł na tapczanie. Przecierając nieprzytomne oczy,
spytał:

- Co się stało?
- „Hius” podchodzi do lądowania. Idziemy na spotkanie. Wstawaj!
Dochodziła druga w nocy. Niebo pokrywały ciężkie szaroczarne chmury i tylko na północy

widniały jasne, jakby pociągnięte różem pasma. Lało.

- Kto jeszcze idzie ich witać?
- Cała nasza załoga, a na dodatek jeszcze pół miasta, Bykow zbliżył się do okna. Na ulicy ludzie

zdążali w jedną stronę. Szli, podbiegali... Pobrzękując, poważnie sunął traktor, ciągnąc jakieś
dziwaczne urządzenie na wielkich kołach. Minęło go kilka samochodów. Na dole trzasnęły drzwi.
Ktoś gniewnie zawołał.

- Dlaczego nie wezwano go do tej pory?
Jermakow i pozostali astronauci czekali już w hallu. U drzwi stał Krajuchin wyróżniający się

wśród tłumu swoim wzrostem. Otaczała go grupa inżynierów w mokrych nieprzemakalnych płasz-
czach i skórzanych kurtkach. Krajuchin mówił suchym i ostrym głosem, po prostu jakby ktoś
gwoździe wbijał w drewno.

- Miasto powstało i istnieje tylko po to, aby zaopatrywać, wysyłać w świat i przyjmować statki.

Zapomnieliście o tym. Mam wrażenie, że trzeba będzie odświeżyć waszą pamięć. Ale o tym później.
Na razie natychmiast znaleźć wszystkie samochody. Wysłać ludzi na stację - tu Krajuchin zwrócił się
do barczystego brodacza. - Za stację odpowiadacie głową.

- Postaram się, żeby wszystko grało - basem przemówił brodacz.
- Wszystkie środki deaktywizacji i przeciwpożarowe...
- Gotowe, towarzyszu Krajuchin.
- Dobrze. Będę gdzieś w schronach lub w ich pobliżu. Aha... -Krajuchin wskazał palcem na

młodego mężczyznę w kapturze. -Melduj mi o wszystkich depeszach ze statku.

- Rozkaz.
- Możecie odejść... A wy, Zajczenko - Krajuchin mówił niedbale, jakby od niechcenia - także

możecie odejść, ale do aresztu. Jeśli zdarzy się jaki wypadek, oddam was pod sąd.

Zajczenko przycisnął ręce do piersi.

background image

- Towarzyszu Krajuchin!
- Powiedziałem.
- Pozwólcie mi pójść na radiostację chociaż na godzinkę! -prosił Zajczenko. - Wiem, że jestem

winien... tak sąd... Zresztą w tej chwili beze mnie trudno będzie tam cokolwiek naprawić.

Krajuchin zastanawiał się. - Dobrze. Możecie jechać do radiostacji. Na areszt będzie czas po

wylądowaniu statku.

- Tak jest!
- Wszyscy? - Krajuchin liczył wzrokiem załogę. - Jedziemy, towarzysze.
Na dworze było mokro i dął zimny wiatr. Przed hotelem niecierpliwie mruczał i prychał

samochód. Astronauci zajęli miejsca. Maszyna ruszyła, mijając długi sznur półgąsienicowych ciężaró-
wek z brezentowymi budami. Bykow zapytał półgłosem: - O czym była mowa? Co to za radiostacja, o
której mówił Krajuchin?

- Radiolatarnia dokładnego naprowadzania - Dauge zerknął na plecy Krajuchina. - Kiedy statek

zbliża się do Ziemi, pilot może orientować się według trzech radiolatarni bazowych. Jedna z nich
ustawiona jest tu w mieście, a dwie pozostałe na brzegu Oceanu Lodowatego u krańców poligonu. Są
to punkty orientacyjne nie gwarantujące jednak dokładnej nawigacji. Statek może opuścić się równie
dobrze na miasto, jak na powierzchnię oceanu czy też gdzieś w tundrze. Aby zapewnić możliwość
precyzyjnego wylądowania w oznaczonym miejscu, ustawiono dodatkową specjalną radiolatarnię.
Właśnie tę, o której była mowa. Zajczenko jest za nią odpowiedzialny.

- A co się stało?
- Wczoraj wieczorem podczas próby spalił się jakiś ważny agregat - nie wiem, czy był to

transformator, czy coś w tym rodzaju. Okazało się, że zapasowy jest w składzie, tylko nie wiadomo
gdzie... zniknął... Lepszy skandal! W najważniejszej chwili radiostacja nie działa. Teraz można liczyć
tylko na umiejętności Lachowa.

- A któż to?
- Pilot „Hiusa”.
- A jeżeli...
- Najwyżej wyląduje na tundrze, ze dwieście kilometrów stąd. Nie stanie się nic złego. Dlatego

wyznaczono tak rozległy poligon. Lecz jeśli opuści się nad miastem, sprawa będzie gorsza.

- Nie obawiajcie się! - pełnym przekonania głosem dorzucił Krutikow. - Ty, Grigorij, nie strasz

ludzi. Lachow ma doświadczenie, od razu zorientuje się, że nie ma co liczyć na centralną radio-
latarnię, i zacznie przesuwać się ku północy. A że to jest skandal, to inna sprawa.

- Dziś na radiolatarni pracowano całą noc. Próbowali ją naprawić. Może jeszcze się im uda. -

Dauge znów zerknął na plecy Krajuchina.

Do rozmowy wtrącił się Spicyn:
- Dla Lachowa to sprawa bez znaczenia. Na pewno wyląduje pośrodku poligonu, nawigując

według radiolatarni bazowej.

- Żeby to... - chmurnie mruknął Krutikow.
- Lachow wyląduje dokładnie pośrodku poligonu - powtórzył Spicyn i zrobił minę wyraźnie

dającą do zrozumienia, że dalsza dyskusja na ten temat jest bezcelowa.

Jurkowski chrząknął i powiedział:
- Szkoda Zajczyka. Należałoby ukarać nie jego, ale tych innych, nieco wyżej.
- Każdy dostanie, co zarobił - warknął Krajuchin, nie odwracając się. - Nikogo nie skrzywdzimy,

ale Zajczenko dostanie pierwszy.

- Kierownik poligonu...
- Powiedziałem już... - Krajuchin obejrzał się wreszcie i spojrzał na Jurkowskiego - dostaną

wszyscy wedle zasług. Nie zapominajcie, Włodzimierzu Siergiejewiczu, że jemu zaufano...

Był to widocznie ważki argument, gdyż Jurkowski nie sprzeciwiał się dłużej. Nikt więcej się nie

odezwał. Samochód skręcił i pomknął po betonowej płaszczyźnie koło urządzeń startowych. Z pra-
wej, jakby przylepione do podnóży wzgórz, widniały niskie, lecz szerokie budynki bez przednich

background image

ścian, a nad nimi przebiegała linia wysokiego napięcia ginąca gdzieś za górkami. Tu i ówdzie stały
szare kopulaste baszty.

- Schrony - szepnął Spicyn.
- A my dokąd jedziemy?
- Do schronów podziemnych. Z nich będziemy obserwować lądowanie „Hiusa”.
Wyjechali na wąską prostą szosę. Deszcz lał coraz bardziej, potoki wody zalewały okna, po

asfalcie tańczyły jasne wodne ba-nieczki. Samochód zahamował i stanął. Zbliżył się mężczyzna w
nieprzemakalnym płaszczu z narzuconym na głowę kapiszonem. Nachylił się, żeby zajrzeć do
samochodu, poznał Krajuchina i machnął ręką. Krajuchin uchylił drzwi i zawołał:

- Jak dawno przejeżdżali radiowcy?
- Około pół godziny temu, towarzyszu Krajuchin.
- Uważajcie, nikogo nie przepuszczać.
Po kwadransie jazdy Bykow zobaczył wystające z ziemi pancerne kopuły, podobne do wieżyczek

obserwacyjnych w starodawnych schronach bojowych.

- Podziemne schrony - rzucił Spicyn.
Już dawno, bo przed trzydziestu laty, równina ta była poligonem doświadczalnym dla rakiet

międzyplanetarnych. Obserwatorzy kryli się w okopach i lekkich schronach. Zdarzało się, że wielkie,
wysokością równe miejskim wieżowcom rakiety, zamiast wzbić się prosto w niebo, z powodu jakichś
awarii w systemie sterowania przewracały się i zaczynały pełzać po ziemi, miotając ze swych dysz
płomienie. Pewnego razu taka rakieta przewróciła się prosto na okop. Były ofiary w ludziach. Od tej
pory istnieją podziemne schrony-obserwa-toria, żelazobetonowe pomieszczenia ukryte głęboko pod
ziemią, wyposażone w urządzenia zapewniające widoczność w dosłownie wszystkich kierunkach. Są
to tak zwane kaponiry. Były budowane z takim wyliczeniem, że nawet bezpośrednie trafienie rakietą
nie zagrażało bezpieczeństwu obserwatorów.

Szofer wjechał do głębokiego betonowego okopu z grubym dachem.
- A teraz na piechotę - powiedział Krajuchin.
Krótki korytarz o świecących ścianach doprowadził astronau-tów do zaciemnionego

pomieszczenia z niskim stropem. Bykow rozglądał się zaciekawiony. Po prawej i lewej stronie
schodki wiodły do okrągłych platforemek nakrytych stalowymi kopułami. Na platforemkach stały
peryskopy o czterdziestokrotnym powiększeniu. Do szczelin obserwacyjnych zaglądało szare,
siąpiące mżawką niebo. Trzech młodzieńców w skórzanych kurtkach odprawiało czary przy
radiostacji. Jeden z nich, widząc wchodzącego Kraju-china, zameldował mu, że łączność ze stacjami
radiolokacyjnymi i radiolatarniami została nawiązana.

- Spytajcie, czy są jakieś wiadomości z „Hiusa” - polecił Kra-juchin.
Spicyn podszedł do jednego z peryskopów. Inni usiedli na taboretach ustawionych pod

ścianami. Głośnik zachrypiał i odezwał się skrzeczącym głosem:

- „Hius” na razie milczy.
Krajuchin wsadził ręce w kieszenie płaszcza i zaczął krążyć po schronie. Zatrzymał się przed

staruszkiem plakatem, zupełnie wyblakłym już, głoszącym: „Wzrost energii jądrowej w ogólnym
bilansie energetycznym naszego kraju w latach 1900-1980”. Popatrzył chwilę i spacerował dalej.
Radiowcy spoglądali na niego z wyraźnym współczuciem. Jurkowski szepnął do Daugego:

- Denerwuje się staruszek... Znów zaryczał głośnik:
- Uwaga, uwaga! Towarzyszu Krajuchin!
- Słucham! - krótko, nie ukrywając zniecierpliwienia, odkrzyknął zawołany.
- „Hius” znajduje się nad poligonem. Podaję jego współrzędne z poprawką na wasze stanowisko

obserwacyjne. Azymut geodezyjny osiem stopni i... czterdzieści... czterdzieści cztery minuty... kąt
podniesienia sześćdziesiąt stopni. - (Wyląduje w środeczku poligonu - szepnął Spicyn).

- Czy na silniku fotonowym?
- Na razie tak.
- Przekazać rozkaz: na wysokości sześćdziesięciu kilometrów wyłączyć silnik fotonowy i przejść

na rakiety wodorowe.

background image

- Rozkaz... - nastąpiła pauza, po czym dalszy ciąg meldunku - ...rozkaz został wykonany. „Hius”

prosi o przysłanie sanitarki i lekarza.

Wszyscy zwrócili w stronę głośnika zatrwożone twarze.
- ...u nich na pokładzie znajduje się inżynier z czeskiego sputnika, towarzysz Diwiszek. Czuje się

bardzo źle.

- Wydajcie polecenia, aby przysłano sanitarkę, i niech natychmiast szykują do startu mój

samolot. Chory poleci do Moskwy. A co mu jest?

- Skażenie promieniami. Krajuchin zaklął z cicha.
- Taka sprawa... Powiedzcie, żeby Lachow uważał, radiola-tarnia dokładnego naprowadzania nie

działa.

- Zawiadomiliśmy go już.
- Co on na to? - spytał Spicyn.
- Roześmiał się.
Głośnik zamilkł. Krajuchin wyjął z kieszeni na piersiach ciemne okulary.
- Chodźmy do peryskopów.
Przez peryskopy widać było szare niebo, szarą tundrę, szare kopuły sąsiednich punktów

obserwacyjnych. Deszcz ustał, wilgotny, niemroźny wiatr marszczył wodę w kałużach, bawił się
niskimi krzakami i twardymi łodyżkami trawy. Bykow spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta.

Panowało milczenie. Minuty wlokły się straszliwie wolno.
- Patrzcie! - zawołał Krutikow.
Niebo wypełnił drżący fioletowy blask. Od razu zniknęła szarość, w której chmury i tundra

zlewały się w jedno. W jednej chwili blask wydobył z każdej chmury jej delikatny rysunek i kształt.
Po ziemi przebiegały oślepiająco białe linie. Blask wzmagał się. Nad tundrą zawisła dziwna,
nienaturalna odwrócona tęcza. W kałużach zaigrały jasne i liliowe refleksy. Uszy rozdzierał narastają-
cy wysoki ton. Bykow czuł, że od wibracji zabolały go zęby. Potrząsnął głową i zatkał uszy. Blask
oślepiał, a dźwięk osiągał trudną do wytrzymania wysokość i wibrował już na granicy słyszalności.

- Lachow melduje, że za dwie minuty wyłączy silnik fotonowy - oznajmił basem głośnik.
- Już dawno powinien był to zrobić - mruknął Krajuchin.
Oślepiające światło zgasło i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły tęcza i odblaski

błyskające po kałużach. Tundrę okrył mrok. Po chwili wzrok obserwatorów przywykł do ciemności,
monotonnej szarzyzny równiny i nieba. Nagle cały świat napełnił się przerażającym świszczącym
rykiem, jakby niezliczone klucze odrzutowych samolotów defilowały nad lądowiskiem.

- Widać go! - krzyknął Krutikow. - Patrzcie!
Spod chmur wystrzeliły słupy czerwonych iskier. Ukazał się ciemny okrągły kształt i ziejąc

ogniem, powoli opadał coraz niżej. Rósł w oczach. Ciężki huk i grzmot wstrząsnął powietrzem. Pięć
ognistych słupów wysunęło się z opadającego „Hiusa” i wparło się w ziemię jak potężne, idealnie
proste maszty. Wzbiły się w górę chmury pary, bryznęły kawały błota. Olbrzymie cielsko statku za-
wisło w powietrzu i kołysało się, lekko wsparte na płomienistych nogach. Po chwili zaczęło powoli
opadać, aż wreszcie zniknęło w kłębach pary. Ziemia lekko drgnęła i huk ucichł. Nikt nie odezwał się
ani jednym słowem, jakby każdy wsłuchiwał się w huczące w uszach dzwony. W miejscu, gdzie
wylądował planetolot, kłębiły się nadal obłoki brudnobiałej pary.

- Czysta robota. Dokładność niezwykła - dysząc jak po ciężkim wysiłku, mówił Spicyn.
- Masz rację - poparł go Krajuchin. - Lądowanie mistrzowskie. Jedziemy, bo popękacie z

niecierpliwości.

„Hius” wylądował w przewidzianym punkcie, lecz znacznie dalej od schronów obserwacyjnych,

niż przypuszczał Bykow. Szofer prowadził samochód na maksymalnym gazie, osiągając szybkość, na
jaką tylko pozwalał teren, pokryty kępkami trawy. Mimo to jazda trwała około kwadransa.
Pneumatyki wozu zaszumiały po gorącej, spalonej, dymiącej wciąż jeszcze ziemi. Gigantyczna kopuła
„Hiusa” zasłaniała pół nieba.

- Proszę! Popatrzcie tylko! - wołał w uniesieniu Spicyn- wylądował dolnym włazem w stronę

miasta! Fantastyczny pilot!

background image

Ludzie wyskakiwali z samochodu i natychmiast zadzierali głowy. Bykow z podziwem i jakby nie

wierząc własnym oczom, wpatrywał się w międzyplanetarnego potwora, stworzonego wolą czło-
wieka w czarnej próżni, w stoczni „Wei-ta-de Ju-i”. Nie widział jeszcze tak wielkiej i dziwacznej w
kształtach maszyny. Na pierwszy rzut oka może i była nieco podobna do żółwia, lecz takie po-
równanie nie przychodziło na myśl, gdy patrzyło się z bliska. Pla-netolot najbardziej chyba
przypominał ogrodowy pawilonik dla wielkoludów - o kopulastym daszku i wsparty na pięciu
potężnych słupach. Każdy słup, wielkości dużej wieży ciśnień, podpierał dach w kształcie soczewki.
Dolna powierzchnia kadłuba tworzyła wklęsłe zwierciadło. Bykow stanął pod nim i spojrzał do góry.
Zobaczył swoją twarz straszliwie zniekształconą i powiększoną.

Zwierciadło... Cieniuteńka warstwa czarodziejskiego materiału, który w naturze można znaleźć

zapewne tylko we wnętrzu gwiazd o największym ciężarze gatunkowym. Jednak stosując
przemyślne sposoby, ludzie potrafili pokryć tym materiałem wypolerowaną powierzchnię metalu.
Bykow odniósł wrażenie, że na jego twarz padają słabe, ledwie wyczuwalne promienie ciepła.
Wiedział, że zwierciadło nawet podczas pracy reaktora pozostaje zimne. Tam, około piętnastu
metrów nad jego głową, czerni się otwór, stanowiący środek zwierciadła. Podczas lotu wydobywa się
z niego rozpalona plazma i w miejscu, gdzie teraz stoi on, Bykow, następuje gwałtowny proces
syntezy jąder atomowych. Bykow nerwowo poruszył ramionami i wyszedł na otwartą przestrzeń.
Być może po raz pierwszy uświadomił sobie, jak potężne siły podporządkował swej woli człowiek!

Na górze coś zaterkotało. Nad „Hiusem” zawisł duży śmigłowiec ze znakami Czerwonego

Krzyża.

- Organizacja przede wszystkim - mruczał Jurkowski. - Dlaczego oni nie wyłażą?
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie między dwoma pierścieniami reaktora - tak nazywały się

„nogi” planetolotu - tuż u krawędzi kadłuba otworzył się okrągły właz, z którego wyjrzała blada, ale
uśmiechnięta twarz.

- Wasia! Lachow! - wrzasnął Spicyn, podskakując i wymachując rękoma.
- Jak się masz, Bogdan! Witajcie, towarzyszu Krajuchin. Cześć towarzysze!
- Wyłaźcie już, wy włóczęgi międzyplanetarne! - ochrypłym głosem odpowiedział Krajuchin. -

Dlaczego tak marudzicie?

- Zaraz, zaraz. Sanitarka przyjechała?
- Już czeka. - Spicyn wskazał ręką śmigłowiec, który wylądował tuż przy „Hiusie”. Z sanitarki

wysiedli ludzie w białych fartuchach i podbiegli do włazu planetolotu. W ciemnym otworze luku
ukazał się jakiś człowiek i wyrzucił elastyczną drabinę.

- Weźcie chorego - zawołał Lachow.
Na czterech przezroczystych cieniutkich jak szpagat linkach ostrożnie opuszczono chorego

owiniętego w prześcieradło i przywiązanego do hamaka. Bykow pomógł położyć go na noszach
przyniesionych ze śmigłowca. Ze zdziwieniem patrzył na łzy spływające po policzkach chorego.

- Zemie - szeptał Czech. - Zemie i modre niebo... modre...
- No tak, towarzyszu Diwiszek, już jesteście na Ziemi - łagodnie mówił Krajuchin, nachylając się

nad chorym. - Teraz już wszystko będzie w porządku. Za kilka godzin wylądujecie w Moskwie,
podleczycie się trochę i do domu! Wypoczywać!

- Diekuju, soudruhu...
- Proszę przekazać moje polecenie - zwrócił się Krajuchin do lekarza. - Natychmiast po

wszystkich zabiegach, jakie można wykonać w naszych warunkach, odwieźć chorego do Moskwy
moim osobistym samolotem.

- Tak jest, towarzyszu Krajuchin.
Przez ten czas Lachow i dwóch jego towarzyszy zeszli na ziemię. Szybko przywitali się z

przyjaciółmi i podeszli do noszy.

- Do zobaczenia, Janku! - mówił Lachow. - Wyzdrowiej szybko i wracaj do roboty, braciszku!
Szczupła niewiasta w obszernym kombinezonie pogłaskała Di-wiszka po twarzy.
- Nie traćcie czasu, towarzyszu Diwiszek, wracajcie do zdrowia. Pozdrówcie rodzinę.

background image

- Diekuju, soudrużko. Dziękuję, dziękuję - szeptał chory, ściskając dłonie swymi wychudłymi

palcami. - Bardzo wam dziękuję.

Wszyscy odprowadzili spojrzeniem odlatującą sanitarkę. La-chow podniósł wzrok na jaśniejące

niebo, spojrzał na zamglone sylwetki dalekich wzgórz i uśmiechnął się nieznacznie.

- Znów na Ziemi. Znów w domu... Ale żebyście wiedzieli, co to za maszyna! Nie macie pojęcia,

moi drodzy! - mówił radośnie.

- Chwileczkę, towarzysze... - wołał Spicyn i ciągnął Lacho-wa za rękaw, ustawiając go obok

szczupłej kobiety. Czokan, stań po lewej stronie, tu, koło Wiery...

Trzeci członek załogi, wysoki milczący Kazach, nachmurzył czoło.
- Znów męczysz nas fotografowaniem?
- Oczywiście...
Spicyn cofnął się. Nie odwracając oczu od swych ofiar, wyciągnął z kieszeni miniaturowy aparat

filmowy. Przykucnął i nakręcił kilka metrów taśmy.

- Dość! - groźnie krzyknął Krajuchin. - Załoga do samochodu i jazda odpoczywać! Rozmawiać

będziemy wieczorem.

- Chwileczkę. Mikołaju Zacharowiczu... - Lachow podszedł do Bykowa. - Jeśli się nie mylę, nowy

członek załogi.

- Ojej, nie przedstawiłem was - sumitował się Krajuchin. -Aleksiej Piotrowicz Bykow. Chemik,

inżynier atomista, kierowca. Wasilij Siemionowicz Lachow, pilot. Wieroczka, podejdźcie bliżej. Wiera
Nikołajewna Wasilewska, nawigator. Czokan Kunanba-jew, mechanik pokładowy.

Bykow ściskał wyciągnięte ku niemu dłonie.
- A teraz do miasta! - rozkazał Krajuchin.
- Spotkamy się wieczorem - zawołał Lachow do Bykowa.
- My, Anatolu Borysowiczu - zwrócił się Krajuchin do Jer-makowa - zostaniemy tu jeszcze z

godzinkę. Obejrzymy „Hiusa”. Wy także zostańcie, Aleksieju. Przy okazji porozmawiamy z kie-
rownikiem grupy zaopatrzenia i obsługi. Proszę już pędzić. Reszta jest wolna.

W stronę „Hiusa” ciągnęły przez tundrę sznury pojazdów, pół-gąsienicowe ciężarówki, traktory,

dźwigi.

- Powiedzcie im, żeby zwrócili uwagę na trzeci reaktor - wołał Czokan. - Niech się nim

szczególnie zaopiekują. Nawala trochę system regulujący... A zresztą, sam jutro pokażę, o co chodzi.

Bykow z bijącym z podniecenia sercem szedł za Krajuchinem i Jer-makowem. Po elastycznej

drabinie weszli do „Hiusa”. W sześciennej komorze, do której prowadziło wejście, Krajuchin
powiedział:

- Jest to komora przejściowa lub inaczej keson, przez który wchodzi się i wychodzi w warunkach

przestrzeni kosmicznej lub w trującej atmosferze. Ciasno tu, co?

- Nie tak bardzo... - niepewnie mruknął Bykow.
- Ciasno, ciasno - jakby ze wstrętem powtórzył Krajuchin. -Podczas projektowania nie wzięto

pod uwagę całego mnóstwa szczegółów. Zaczniemy wyładowanie, a później załadunek, to zobaczycie
sami. Dziesiątki, a nawet setki ton ładunku trzeba przenieść przez takie trzy igielne ucha - wskazał
palcem otwór włazu. - Wewnątrz statku jest jeszcze gorzej. Przejścia wąskie, pełno w nich przegródek
i progów.

- Z punktu widzenia warunków bezpieczeństwa i jeśli chodzi o zachowanie szczelności, a

zwłaszcza przy możliwych uszkodzeniach powłoki przez meteoryty, ma to swoje olbrzymie zalety
-dodał Jermakow. Z kesonu poszli po karbowanych stopniach schodów do jasno oświetlonego
korytarza. Rakieta o napędzie termojądrowym, rzecz, można powiedzieć, nowa - mówił Krajuchin. -

Projektowano ją jednak według starych zasad, jak zwykłe rakiety, wielu możliwości, jakie się

otwierały, nie wykorzystano. Rutyna, na nią nie ma rady... A tu, proszę, zaczyna się nowa era.

Krajuchin pchnął ciężkie stalowe drzwi. Astronauci weszli do przestronnego pomieszczenia,

gdzie Bykow zobaczył mnóstwo nie znanych mu przyrządów i tablic rozdzielczych.

- To jest mostek kapitański i sterówka - objaśniał Krajuchin. -A tam, za tymi tytanowymi

osłonami, mieści się serce „Hiusa” -fotoreaktor. Specjalne urządzenie powoduje, że przez dyszę w

background image

środku zwierciadła wylatuje wytworzony tu strumień plazmy, potok gołych trytów, jąder ciężkiego
wodoru, dawkowany w maleńkich porcjach z częstotliwością kilku tysięcy na sekundę. Potężne pole
elektromagnetyczne wytwarzane przez pięć selenoidów nad pierścieniami reaktora gwałtownie
hamuje drobinę plazmy, wskutek czego wywołuje w niej reakcję termojądrową. Punkt zatrzymania
plazmy znajduje się w ognisku zwierciadła stanowiącego dolną powierzchnię kadłuba „Hiusa”.
Zwarty strumień fal elektromagnetycznych, neutronów, jąder helu i nie rozłożonych jeszcze podczas
reakcji trytów uderza w zwierciadło i wytwarza potężną siłę ciągu... Oczywiście... - Krajuchin zamilkł
na chwilę - ...gdyby nie owo zwierciadło, „absolutne zwierciadło”, kadłub statku spłonąłby do cna.
Tak zginął pierwszy „Hius”; najprawdopodobniej w słoju materiału tworzącego „absolutne
zwierciadło” powstała jakaś rysa...

- Tego nikt nie wie - skandując słowa, powiedział Jermakow. Chodził po kabinie, oglądał

urządzenia i aparaty, notował coś w zeszyciku.

Krajuchin poruszył jeszcze wargami, ale nic nie powiedział. Dopiero po pewnej chwili zaczął na

nowo:

- Rakieta fotonowa jest czymś zupełnie nowym. Osiągnięciem doniosłym, otwierającym drogi w

przyszłość... - zdjął okulary i przecierał szkła patrząc na Bykowa okrągłymi oczyma. - „Ła-skawa
przyroda widocznie wie lepiej, dlaczego nie pozwala człowiekowi spocząć na laurach, gdy Ziemia
przemieni się w skromny raj, dlaczego zmusza nas do zdobywania coraz to nowych światów - tych
ostatnich krain, do których kluczem powinny się stać rakiety fotonowe”. Przeszło pół wieku temu
powiedział to pewien mądry Niemiec, kiedy napęd fotonowy pozostawał dopiero w strefie marzeń.
Teraz ten klucz do ostatnich, nie odkrytych jeszcze krain mamy w rękach. Nie potrafimy wykorzystać
go w pełni... Daleko nam jeszcze do doskonałości. Wiele przed nami niepojętego.

Za dużo mamy rutyny. Weźmy chociażby te nasze rakiety atomowe na „Hiusie”. W połączeniu z

silnikiem fotonowym przypominają chabetę zaprzężoną do najnowocześniejszego atomokaru.

- Przecież bez nich „Hius” nie mógłby wystartować z Ziemi -nieśmiało wtrącił Bykow. Krajuchin

założył okulary.

- W najbliższej przyszłości na pewno zrezygnujemy ze startów z Ziemi, „Hiusy” będą startować

ze sputników.

- To zrozumiałe - powiedział Bykow. - Na razie jednak „Hius” musi zabierać zapasy zwykłego

paliwa rakietowego.

- Niewielkie to zapasy. Stanowią zaledwie jedną piątą ciężaru użytkowego, gdyż służą jedynie

dla oderwania się od powierzchni Ziemi i wyjścia poza atmosferę łatwo poddającą się skażeniu ato-
mowemu. Tam, w dalszych rejonach, włącza się silnik fotonowy. „Hius” nie wie, co to niewygody
związane ze stanem nieważkości. Pędzi przez przestrzeń kosmiczną ze stale rosnącą prędkością, z
przyśpieszeniem dziesięciu metrów na sekundę do kwadratu, odpowiadającym prawie dokładnie sile
ciężkości na powierzchni Ziemi. Dzięki temu załoga „Hiusa” unika wielu przykrości, jakie odczuwa
się w zwykłej rakiecie. „Hius”, przynajmniej w lotach międzyplanetarnych, nie wie, co to są długie,
czasami trwające całe lata loty bezwładne, rozwija fantastyczne wprost szybkości i odległości do
planet pokonuje w ciągu dni lub tygodni. „Hius” jest kluczem otwierającym drogę „do najbardziej
odległych i leżących na skraju kosmosu światów”.

- „Hius” jest kluczem otwierającym drogi do wielkich planet - zmienionym, przytłumionym

głosem stwierdził Jermakow. Stał schylony nad jakimś aparatem i Bykow nie mógł dojrzeć jego
twarzy.

Krajuchin zacisnął wargi.
- Chodźmy, towarzyszu Bykow - powiedział posępnie. - Pokażę wam pozostałe pomieszczenia.
Zwiedzili cały statek, zajrzeli do kabin załogi, do salonu i do schronu. Wnętrze statku było

urządzone prosto, prawie surowo. W kabinach załogi - gołe miękkie ściany, wysuwane koje z szeroki-
mi elastycznymi pasami bezpieczeństwa, szafki w ścianach, niskie i miękkie fotele na stałe
przymocowane do elastycznej podłogi. W salonie - duży okrągły stół, znów miękkie fotele, a w
elastycznych ścianach kredens i biblioteka. Na stole leżał zapomniany przez któregoś członka załogi

background image

świstek papieru zapisany nierównymi słupkami wyliczeń. Krajuchin popatrzył na papierek i
powiedział:

- Wiadomo, kto zostawił. Czokan... matematyk.
Gdy powrócili do włazu wejściowego, zobaczyli wokół „Hiu-sa” tłum ludzi i szeregi

samochodów. Jermakow mówił coś do kierownika grupy zaopatrzenia i obsługi, który powtarzał i
przekazywał polecenia stojącym dokoła robotnikom, przeważnie młodym chłopcom, którzy
niedawno opuścili uczelnię. Od czasu do czasu rzucał jakieś pytania i prosił Jermakowa o
wyjaśnienia.

- Jedziemy do domu - zdecydował Krajuchin. - Jeśli jutro zakończymy załadunek paliwa dla

reaktorów, pojutrze zabierzemy się do sprzętu i wyposażenia.

- Ale, ale! - zawołał nagle Bykow, wsiadając już do samochodu. - Zupełnie zapomniałem... Co

zrobimy z „Malcem”? Gdzie można go umieścić?

- Na dachu - odpowiedział Krajuchin. - „Malec” pogalopuje przez kosmos wierzchem na

„Hiusie”!

Bykow, słysząc taką odpowiedź, tylko mruknął coś z niedowierzaniem i zamilkł.

Jak starożytni Argonauci

Następnego dnia Lachow składał sprawozdanie z lotu. Na zebranie przyszli nie tylko astronauci,

lecz także około trzydziestu osób z personelu obsługi lądowiska statków międzyplanetarnych i
inżynierowie ze stoczni „Wei-ta-de Ju-i”. Lachow nie nabrał jeszcze ziemskich rumieńców, był blady,
lecz uśmiechnięty. Mówił szybko i dobitnie, w niektórych miejscach, jakby chcąc jeszcze bardziej
przekonać słuchaczy, stukał ołówkiem w skórzaną teczkę z dziennikami pokładowymi i notatkami.

Lot próbny „Hiusa” odbył się zgodnie z planem. Statek przez dwadzieścia cztery godziny,

bezpośrednio po starcie, zajmował pozycję nieruchomą w stosunku do Słońca, po czym, lecąc wokół
niego, pomknął do punktu spotkania z Wenus, nabierając szybkości z przyśpieszeniem 9,7 metra na
sekundę do kwadratu. Po przebyciu dokładnie połowy odległości, mając już prędkość równą czterem
tysiącom kilometrów na sekundę (wśród słuchaczy wybucha ożywienie), Lachow odwrócił rakietę
zwierciadłem w stronę punktu docelowego i zaczął hamowanie. Po ośmiu i pół dniach „Hius” wszedł
na orbitę „Ciołkowskiego” - jednego z radzieckich sputników Wenus, a po następnych paru
godzinach dotknął jego powierzchni. Wykonując plan lotów próbnych, Lachow spędził około
miesiąca, latając wokół Wenus, badając pracę reaktora w najbardziej wymyślnych warunkach,
odwiedził sputniki należące do innych państw i wylądował na Wenicie, satelicie Wenus. Na za-
kończenie zabrał z czeskiego sputnika chorego Diwiszka i z nim poleciał na Ziemię.

Lachow opowiedział o możliwościach silnika fotonowego, o wynikach zastosowania zasady

Dopplera przy określaniu prędkości rakiety, wyraził swoje opinie na temat urządzeń zabezpie-
czających przed uderzeniem meteorytów („Niesie... na szczęście, jeśli mam być szczery... nie
musieliśmy praktycznie sprawdzać jego działania”), podał nowe dane o warstwach kosmicznego
pyłu znajdującego się między orbitami Ziemi i Wenus, („Dane te, jestem o tym najzupełniej
przekonany, wskazują, że istnieje całkiem realna możliwość zastosowania fotonowych silników
przepływowych, przynajmniej w rejsach na tych przestrzeniach, gdy tylko zostanie rozwiązany
problem silnika fotonowego pracującego na energii otrzymywanej z anihilacji”). Szczególną uwagę
zwrócił na pewne niepojęte zjawiska, z którymi zetknął się podczas rejsu. Zaobserwowano niczym
nie wytłumaczone przerwy w łączności radiowej i telewizyjnej, wibracje kadłuba statku o
ultrawysokiej częstotliwości, niewielkie zakłócenia pola magnetycznego służącego do hamowania
plazmy w ogniskowym punkcie zwierciadła. Wszystkie te zjawiska miały miejsce w okresie tuż przed
początkiem hamowania, czyli przy maksymalnej szybkości statku. Lachow uważał, że przyczyn
należy szukać w olbrzymich prędkościach planetolo-tu, kiedy to należałoby już kierować się
zasadami mechaniki opartej na teorii względności.

Jednak, ogólnie biorąc, „Hius” nie zawiódł nadziei. Na przekór „opiniom wygłaszanym przez

asekurantów i tępaków, którzy samym swoim istnieniem kalają wielką ideę komunikacji mię-
dzyplanetarnej”, wyniki próbnych lotów dowiodły, że przyszłość należy do rakiet o napędzie

background image

fotonowym. (Oklaski, okrzyki uznania). Nawet tak prymitywne połączenie reaktora fotonowego ze
zwierciadłem absolutnym stanowi olbrzymi skok w technice lotów międzyplanetarnych.

Drobne braki konstrukcyjne „Hiusa” były niczym w porównaniu z nie podlegającymi dyskusji

zaletami i osiągnięciami tej maszyny. Przecież na „Hiusie” można praktycznie nie liczyć się ze
zużyciem paliwa, gdyż jego zapas jest w zasadzie nieograniczony, można startować i lądować
dowolną ilość razy, nie narażając załogi na przeciążenia i szkodliwe działanie siły „g”, której przekro-
czenie poza pewną granicę może nawet grozić śmiercią, a wreszcie można latać w kosmosie
niezależnie, nie zważając, czy istnieją na trasach rejsów bazy pośrednie. Oczywiście innych zalet o
mniejszym znaczeniu jest więcej.

- ...doszło do tego, towarzysze, że o mało nie uległem pokusie, aby wylądować na Wenus.

Zastanawiałem się: „Lądować czy nie?”. (Sala wybuchnęła śmiechem. Krajuchin zrobił groźną minę, a
Jurkowski pogroził Lachowowi pięścią). A co myślicie! Nikt i tak by się nie dowiedział. Wystarczyło
jednak popatrzeć na tę miłą planetę z bliska, żeby natychmiast przypomnieć sobie, co to jest karność.
Tak, muszę przyznać, że dyscyplina to piękna rzecz. Nigdy jeszcze nie latałem na planety otoczone
atmosferą i powiem szczerze, że Wenus robi wrażenie... ale... nie najmilsze.

Lachow skończył. Jego miejsce zajęła Wiera, kosmogator „Hiu-sa”. Wyglądała bardzo ładnie.

Miała na sobie niebieską suknię, bardzo odpowiednią dla jej figury i różowej, nieco zażenowanej buzi.
Wiera podała kilka optymalnych wariantów wyliczeń pozwalających określić sposób wyprowadzenia
statku fotonowego na „tor prosty”. Okazało się, że zainstalowany na „Hiusie” mózg elektronowy
przeznaczony do prowadzenia obliczeń nawigacyjnych nie bardzo odpowiada nowej technice latania
po „torach prostych”. Kosmogator i operator muszą stale wprowadzać poprawki na zakłócenia
wywołane przyciąganiem Słońca, co było całkiem zbyteczne podczas lotów po krzywych orbitalnych.
Wierze przerwał młody wąsacz o bujnej czuprynie, będący przedstawicielem instytutu maszyn
matematycznych. Młodzieniec zaczął tłumaczyć Kra-juchinowi, że w instytucie już podjęto wysiłki,
aby rozwiązać ten problem. Mówił z zapałem i bardzo zawile. Dobrali się do niego natychmiast
Krutikow i jeszcze jeden z inżynierów. Rozgorzała dyskusja.

Nikt nie przerwał zacietrzewionym rozmówcom. Bykow był już prawie przekonany, że

najważniejszą częścią rakiet fotonowych jest nawigacyjny mózg elektronowy. Po chwili zorientował
się, że z poważnego i uroczystego zebrania nic już nie będzie.

Grupa pracowników bazy rakietowej oblegała Czokana Ku-nanbajewa, który spokojnie

tłumaczył im coś i pokazywał ołówkiem na rozwiniętych arkuszach technicznych. Krajuchin i Jerma-
kow zebrali wokół siebie inżynierów ze stoczni „Wei-ta-de Ju-i” i przeglądali z nimi dziennik lotów
„Hiusa”. Budowniczowie rakiety naradzali się i zapisywali uwagi w swoich notatnikach. La-chow,
Bogdan Spicyn i Jurkowski słuchali wywodów komendanta Siódmego Poligonu. Jurkowski wtrącił
jakieś zdanie poparte ironicznym uśmiechem, a wszyscy trzej jego towarzysze uśmiechnęli się -
Lachow i Spicyn wesoło, a komendant poligonu jakby czymś zawstydzony. W gabinecie panował
gwar głosów i szelest papierów.

Bykow czekał do chwili, kiedy pierwsi dyskutanci całkowicie pognębili wąsacza z instytutu

maszyn matematycznych. Nie wiedząc, co robić dalej, podszedł do Daugego. Ten zaproponował:

- Chodźmy do domu. Zakończą bez nas. Warto przejrzeć nowe dane o Wenus. Mam sporo

materiałów. Przysłał je Machow, komendant „Ciołkowskiego”.

Wieczorem astronauci spotkali się w czytelni. Wiera z ogniem w oczach mówiła:
- Nie wystarczy oderwać się od Ziemi i znaleźć w przestrzeni międzyplanetarnej, żeby stać się

zdobywcą kosmosu. Pierwsze balony napełniane gazem nie zawojowały powietrza. Uczynił to do-
piero samolot. Może nie mam racji? Tak samo będzie z „Hiusem”! Dzięki takiej rakiecie człowiek
stanie się panem przestrzeni kosmicznej, zupełnie niezależnym od siły przyciągania, od niewolni-
czego podporządkowywania się tym siłom...

Bogdan Spicyn patrzył na nią rozkochanym wzrokiem, a La-chow mruczał coś, uśmiechał się

zmieszany, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę ze swego lotu.

- Pomyślcie tylko... to przecież my pierwsi zaczęliśmy tę epokę! - wykrzyknął. Jurkowski

uśmiechnął się także.

background image

- Ale mimo to na Ziemi jest przyjemniej, no, powiedz nam prawdę, przyznaj się, Wasia!
- Oczywiście!
- „Oczywiście”. Ech, Wasia, Wasia, nie obdarzyła cię skąpa natura nawet odrobiną poezji!

Dokonała takiego lotu... Nie, na pewno nie należał ci się taki zaszczyt.

Lachow spoważniał.
- Wiesz co? - mówił prawie groźnie. - Nie jestem sportowcem, ale zwykłym robotnikiem! A do

tego nie widzę w tym nic złego.

- Nikt nie twierdzi, że to coś złego. - Jurkowski spojrzał na sufit. - Musisz jednak przyznać, mon

cher, że drogę torują zwykle ci, jak ty ich nazywasz, sportowcy.

- A więc nawet nie na zmianę, tak na przykład jeden na jeden?
- Cóż to za podział? - wydziwiał Krutikow. - Sportowcy... pracownicy....
- Wszędzie i zawsze - zdecydowanie powiedział Jurkowski -naprzód szli entuzjaści-marzyciele,

samotni romantycy i to właśnie oni wytyczali kierunki, torowali drogi dla administratorów,
inżynierów i...

- ...po śladach tamtych marzycieli i romantyków ruszała chciwa, szara masa, czerń... -

uśmiechając się złośliwie, cieniutkim głosem rzucił Dauge. - Pyskacz z ciebie, Włodeczku, nic więcej!
Entuzjasta-marzyciel... samotny rycerz!

Jurkowski gwałtownie zwrócił się w jego stronę, lecz przysłuchujący się rozmowie Krajuchin

podniósł rękę.

- Jeśli pozwolicie - zachrypiał z wyraźną drwiną w głosie. -Czy uważacie, Włodzimierzu, że nie

ma administratorów entuzjastów? A inżynierów marzycieli też nie ma? No cóż... coś tam jeszcze
należy się tej szarej masie. Czy nie?

Bykow siedział jak na szpilkach. Jeszcze nigdy dotychczas „bażant” nie wydał mu się tak

niesympatyczny. Zerknął na Lachowa, który pobladł urażony i zagryzał wargi. Bykow rozzłościł się
jeszcze bardziej. Nie czuł się jednak upoważniony do zabierania głosu, uważał, że jeszcze za
wcześnie.

- Mam wrażenie, Włodzimierzu Siergiejewiczu, że wszyscy jesteśmy entuzjastami i marzycielami

- mówił Krajuchin. - Tylko każdy na swój sposób. Na przykład Wiera entuzjazmuje się tym, że „Hius”
umożliwia jej, że użyję starego wyrażenia, żeglować po przestrzeni kosmicznej wszędzie, gdzie tylko
zechce, i radować tym jej uskrzydloną duszę. Najwidoczniej uważa, że takie jest zadanie „pana
przestrzeni”.

- Nie to miałam na myśli... - odezwała się zaskoczona Wiera. - Mam nadzieję, że nie to... Musicie

pamiętać także o tym, że nasze państwo, nasz kraj domaga się od was nie tyle rekordów, ile... a
przede wszystkim uranu, toru i innych surowców rozszczepialnych. A jednak wszyscy jesteśmy
marzycielami. Tylko że ja, dajmy na to, wcale nie marzę o tym, aby włóczyć się po przestrzeni
kosmicznej jak bańka mydlana po pokoju, ale uważam, że musimy przestrzeń tę wykorzystać,
wydobyć z niej to, co może przynieść nam korzyść... co niezbędne jest dla coraz lepszego życia na
Ziemi, dla komunistycznego współżycia narodów. Zwozić wszystko to do domu, a nie trwonić tego,
co już w tym domu mamy! Taki jest nasz cel, to jest poezja naszego życia.

- Jak pszczoły - w zamyśleniu powiedział Krutikow.
- Właśnie tak, jak pszczoły, a nie jak motylki. Chciałbym jeszcze zwrócić waszą uwagę na drobny

fakt, że okresy przejściowe mijają obecnie bardzo prędko. Na przykład: w następnym rejsie piloci
„Hiusa” będą już wypełniali skromne obowiązki furmanów. Pierwsze skrzypce zagrają tym razem
inni specjaliści. Bykow... - Kraju-chin pokazywał po kolei palcem siedzących naprzeciw astronautów i
wymieniał ich nazwiska. - Dauge, a może i wy, towarzyszu Jurkowski. Ludzkość potrzebuje skarbów
ukrytych na Wenus, a nie pełnych zachwytu sprawozdań. Po was przyjdą inni, ustąpicie miejsca
nowym bohaterom - budowniczym zupełnie nowych fabryk, jakie staną w pobliżu Uranowej
Golkondy. Ci nowi ludzie będą prowadzić pełną romantyzmu pracę, a nie tylko zajmować się
sportem! Ludzie są różni - jedni odnoszą się do wszystkiego jak do areny cyrkowej, na której można
błysnąć swoją sztuką i zbierać oklaski, a inni jak do zwykłej pracy. A wy, jak to powiadacie, mon cher,

background image

wiem, że pragniecie przede wszystkim dorwać się do tej skarbnicy tajemnic, gdzie znajdziecie ich całe
stosy... taki już z was sportowiec!

Zapanowało milczenie. Jurkowski wstał i nie patrząc na nikogo, wyszedł.
- Dzielny chłopak - pierwszy odezwał się Krajuchin. - Odważny i mądry... Tylko że ambicji ma aż

tyle i ho, ho!

Jermakow zaczął mówić bardzo poważnie:
- Opowiadał mi ojciec, że niejaki Mikołaj Krajuchin, kiedy
był...
- Krajuchin, Krajuchin! Jaki znów Krajuchin? - przerwał mu właściciel tego nazwiska. - To było

tak dawno... a przy tym, może ci wiadomo, że wymienionego tu Krajuchina za takie same rzeczy
podkręcono, tak... wybaczcie takie słowa, i to na zebraniu partyjnym. Właśnie twój ojciec, Anatolu!
Tak, twój ojciec...

Krajuchin zaczął groźnie chrząkać, burknął coś i wyszedł.
Nikt nie zauważył nawet, j ak minęły dni dzielące załogę od chwili startu. Wszyscy byli

straszliwie zajęci. Jermakow kierował pracami grupy zajmującej się załadunkiem „Hiusa”. Statek
pokrywały zawi-kłane konstrukcje stalowe, oplątywały węże i kable. Pod jego wielkim kadłubem
stłoczyły się dziesiątki samochodów-zbiorników z gazem, cystern, traktorów, dźwigów i
transporterów. Praca nie ustawała przez całą dobę. Grubymi rurami, pokrytymi lodem i szronem,
płynęły gazy w stanie płynnym - wodór dla rakiet i tlen dla załogi. Cienkimi wężami płynęła woda i
smary. Transportery i dźwigi ładowały do otwartych luków przenośne zbiorniki, worki i skrzynki z
prowiantem, aparatami i wyposażeniem. Dziesiątki mechaników grzebało się w uranowych
reaktorach. Specjaliści z Nowosybirska mikron po mikronie kontrolowali powierzchnię „absolutnego
zwierciadła”. Sprawdzali, czy w tej fantastycznie cienkiej warstwie, będącej jednocześnie
najmocniejszym pancerzem, nie utworzyły się mikroskopijne skazy, które stałyby się przyczyną
natychmiastowej śmierci załogi i zagłady statku. Krajuchin osobiście przyjechał asystować przy
ładowaniu do „Hiusa” paliwa podstawowego. Z kopuły statku zdjęto grubą płytę tytanową i do
specjalnie urządzonego pomieszczenia opuszczono butle z mieszanką płynnego trytu i deuteronów,
po czym płytę ułożono i zamocowano na starym miejscu, a na niej z kolei umieszczono zasobnik z
„Malcem”. - Ten zwariowany zasobnik na grzbiecie „Hiusa” nadaje mu jakiś prymitywny wygląd; nie
wiadomo teraz, co to jest? - narzekała Wiera.

Lachow, Spicyn i Krutikow spędzali całe dnie w kabinie nawigacyjnej i sterowniczej. Dauge i

Jurkowski studiowali najnowsze materiały o Wenus, które przywiózł Lachow. Ani na chwilę nie
przerywali swoich rozważań i dyskusji, pisali jakieś tajemnicze telegramy, biegali z nimi do
Krajuchina, a po zatwierdzeniu wysyłali je do radiostacji.

Pewnego dnia Krajuchin wyrwał Bykowa z wiru pracy i pojechał z nim za południowe

przedmieście, gdzie znajdowały się podziemne składy z bronią i amunicją.

- Znajome zabawki? - spytał Krajuchin.
- Karabin automat, wzór z siedemdziesiątego piątego roku.
- A to?
- Pistolet atomowy...
- Proszę, wybierajcie.
- Dla wszystkich?
- Dla wszystkich i jeszcze kilka na zapas.
Bykow wybrał osiem karabinów i kilkadziesiąt ręcznych granatów, atomowe pistolety, fińskie

noże w jasnych, skórzanych pochwach.

- Gdzie jest amunicja i zapalniki do granatów?
- Wszystko się znajdzie. Wypiszcie zapotrzebowanie i dajcie kierownikowi składu.
Zeszli piętro niżej.
- Tu też jest coś dla was - powiedział Krajuchin, wskazując cylindryczne pudełka o błyszczących

mętnie karbowanych bokach.

- Miny atomowe... - szepnął Bykow.

background image

- Znacie się na tym?
- Jakże mógłbym się nie znać.
- Weźcie dziesięć kompletów, a nie zapomnijcie zabrać także z dziesięciu rakiet oświetlających.
Po dwóch godzinach Bykow ładował już do „Hiusa” ciężkie skrzynki z masy plastycznej i

dziesięć cylindrycznych zasobników.

Wreszcie nadeszła chwila, kiedy spod „Hiusa” odjechały wszystkie ciężarówki, zniknęły

rusztowania i pajęczyna węży i przewodów, kiedy usunięto dźwigi i transportery. Nastąpiła cisza i
spokój. Pozostały tylko wdeptane w zrytą gąsienicami i kołami ziemię stosy śmieci.

Krajuchin w towarzystwie Jermakowa i kierownika grupy obsługi zajrzał do każdego

pomieszczenia, do każdej skrytki na „Hiu-sie”. Wszystko musiał zobaczyć, wszystkiego dotknąć. Jak
profesor konserwatorium, słuchając wykonania ulubionego utworu, przysłuchiwał się podejrzliwie
dźwiękom wydawanym przez włączone solenoidy, rzucił kilka dowcipnych uwag i zszedł na ziemię.

- Wydaje się, że wszystko w porządku, towarzyszu Jermakow. Podpisujcie protokół odbiorczy.
Jermakow gestem wyraził zgodę. Kierownik grupy obsługi westchnął z ulgą, pokręcił się chwilę

w milczeniu i w końcu spytał:

- A kiedy start, towarzyszu Krajuchin? Jutro?
Jednak okazało się, że trzeba załatwić jeszcze parę formalności. W mieście wezwano Krajuchina

do radiostacji. Po powrocie (Bykow odniósł wrażenie, że Krajuchin jest bardzo niezadowolony, iż
start został przełożony o jeden dzień) oświadczył:

- Jutro przyjeżdża komisja, a wieczorem mamy... no... uroczystość... przyjęcie. Można przyjść bez

fraków.

Jurkowski zaczął coś szeptać. Jermakow ziewnął, a Krutikow wzruszył ramionami i powrócił do

czytania książki.

- Chodź na spacer - zaproponował Aleksiejowi Grigorij. Wyszli z hotelu i nie śpiesząc, się ruszyli

ulicami w kierunku

poligonu.
- Zacznie się... toasty, górnolotne przemówienia - złościł się Grigorij. - Nie wytrzymuję tego!
- Wiesz jednak - próbował uspokoić go jakoś Bykow - że to wszystko...
- Co wszystko? Ludzie wykonują swoją pracę. Co w tym jest nadzwyczajnego? Przecież nie

wyznacza się specjalnej komisji, aby wyprawić w podróż ekspedycję geologiczną!

- Widocznie jednak zdarza się i to!
- Nie wiadomo, po co. Chyba tylko, żeby denerwować ludzi. Przez jakiś czas szli w milczeniu.
- W takim razie, po co się to robi? - pytał Bykow.
- Diabli wiedzą, po co? Czasem odnoszę wrażenie, że wlecze się za sobą stare zwyczaje, wlecze je

z czasów, kiedy jeszcze trzeba było „napompowywać ludzi gadaniem”, żeby wykonywali naj-
zwyklejsze, elementarne obowiązki... Od tego czasu nie mogą wyzbyć się tych zwariowanych
zwyczajów. Któż lepiej od nas może wiedzieć i oceniać, jakie znaczenie ma lot „Hiusa”? To śmieszne,
żeby jeszcze teraz wygłaszać płomienne, mobilizujące przemówienia zawierające jakieś
wyświechtane truizmy. Po co to? Chyba po to, żeby jeszcze tysiączny raz powiedzieć to, co
wyssaliśmy już z mlekiem matki.

Poszli z powrotem do hotelu. Przed wejściem do restauracji Dauge zatrzymał się, cofnął się o

krok i trącił Bykowa łokciem.

- Ćśś - szepnął.
Restaurację wypełniał łagodny blask popołudniowego słońca. Na otomance siedział Bogdan

Spicyn i Wiera Wasilewska. Milczeli, wpatrzeni w okno. Miny mieli tak poważne, a przy tym smutne,
że w Bykowie zamarło serce. Bogdan wielką łapą obejmował delikatne ramiona Wiery. Grigorij
pociągnął Bykowa za rękaw i obaj poszli na drugie piętro.

- Tak to bywa... - filozoficznie stwierdził Dauge. - Spotykają się na tydzień, na dwa, a potem

każde w swoją stroną. Wiera jest starsza od Bogdana o pięć lat... Miłość... na nią nie ma rady.

Zamyślił się. Bykow ostrożnie spytał:
- Dlaczego się nie pobiorą?

background image

- Dlaczego? - po chwili powtórzył pytanie Dauge. - A po co? Spotykają się tylko raz, może dwa

razy w roku...

- No, dobrze - mruczał niepewnie Bykow. Zastanowił się i prawie krzyknął. - Nic, do diabła, nie

rozumiem! Pobraliby się, żyliby ze sobą, lataliby razem...

- Razem? Latać razem nie można, zapamiętaj to sobie, Alek-sieju. Bogdan bierze udział w takich

wyprawach, na jakie nie puszcza się kobiet. Cóż to byłaby za rodzina? Spotkania tylko dwa razy do
roku...

- Nie - zaprotestował Bykow - gdyby zechcieli, jakoś by tam wszystko zorganizowali.
- Możliwe. A może oni tylko wmawiają sobie, że to jest miłość?
- Pleciesz!
- Ja, Aleksieju, za ukochaną kobietę życie bym oddał - głos Daugego zadrżał. - Słaby ze mnie

człowiek...

Następnego dnia przylecieli goście z Moskwy. Ku zadowoleniu i zdziwieniu Bykowa przyjęcie

minęło wesoło. Oczywiście wygłaszano mowy (jego zdaniem całkiem dobre), wznoszono toasty
(tylko szampanem), składano życzenia. Krajuchin opowiedział parę anegdot z dawnych czasów, a
Jurkowski zaczął niespodziewanie deklamować swoje ulubione wiersze Bagrickiego. Gdy skończył
recytować Przemytników i gdy ucichły oklaski, powiedział z żalem:

- Patrzcie, ile jest pięknych wierszy o morzu i żeglarzach, a o nas nie ma...
- Poeci znają morze od tysięcy lat - nieśmiało zaczęła Wiera- a przestrzeni kosmicznej nie znają w

ogóle. Poczekaj jeszcze, Włodku, a przeczytasz i takie wiersze... o nas.

Jurkowski pocałował ją w rękę.
- Poczekam, Wiero. Na razie jednak tylko możemy powtarzać:
Jak starożytni Argonauci, Rzuciwszy dom z ochotą, Ruszyliśmy Tiram - tam - tam, By zdobyć runo złote.
Gdy wyszli goście, Krutikow westchnął i powiedział:
- Dzięki Bogu, było dość przyjemnie. Tylko...
- Tylko w swoim gronie byłoby znacznie przyjemniej - przerwał mu Dauge - zwłaszcza przy

takiej okazji.

Krajuchin głośno odsunął krzesło.
- Proszę o chwileczkę uwagi - powiedział. - Tylko chwileczkę, przyjaciele. Teraz już jesteśmy we

własnym gronie i chcę wam jeszcze coś powiedzieć. Aleksieju, nalejcie wina, a ty, Anatolu, nie
denerwuj się, tylko po kropelce. Dziękuję wam, przyjaciele! Jestem wśród was najstarszym
astronautą. Aż strach pomyśleć, na jakich latających trumnach musieliśmy wyruszać w przestrzeń,
gdy zaczynaliśmy naszą nową epokę. W porównaniu z „Hiusem” to były wozy drabiniaste, żeby nie
powiedzieć czegoś gorszego. Nie należę jednak - przynajmniej tak mi się zdaje - do zadowolonych z
siebie głupców, co zadzierają nosa i gardłują, że młodzież ma znacznie lepsze warunki, niż myśmy
mieli, i tym podobne bzdury. Zadania zawsze określane są naszymi możliwościami. Większe
możliwości... od razu rosną i komplikują się zadania. Nie będziecie mieli lżejszej od nas roboty,
wprost przeciwnie, będzie ona znacznie trudniejsza, gdyż spada na was większa odpowiedzialność.
Jeśli natraficie na trudności, na straszliwe trudności, przypomnijcie sobie, dla kogo i w imię czego to
robicie! Znam was wszystkich dość dobrze, aby mieć pełne zaufanie, że jeśli przypomnicie sobie
właśnie to, co mówiłem, natychmiast przybędzie wam sił. To wszystko. Za waszą pomyślność!

Wzniósł kielich, wypił i szybko wyszedł z sali. Przez chwilę panowało milczenie. W końcu wstał

Jurkowski i zaczął cichym głosem:

- No cóż, Argonauci... za naszego staruszka!
Tej nocy Bykow długo nie mógł zasnąć.
Wstał, zapalił światło i siadł przy stole. Wpatrując się w lampkę, siedział bez ruchu. Po długiej

chwili spojrzał na gazetę, której nie zdążył przejrzeć za dnia.

„Odważniej wprowadzać w życie nowoczesne zasady orki”, wołał artykuł wstępny, „Uczniowie

z Islandii spędzają wakacje na Krymie”. „Podwodne sowchozy Dalekiego Wschodu dostarczą ponad
plan 30 milionów ton planktonu”, „Nowa elektrownia atomowa o sile półtora miliona kilowatów

background image

zaczęła pracę w Wierchojań-sku”. „Wyścigi mikrośmigłowców” - podtytuł brzmiał: „Zwycięzcą został
piętnastoletni chłopiec - Wasia Pticyn”. „Na starcie stuletni łyżwiarze”.

Bykow przerzucał tylko stronice.
„Festiwal stereofilmów krajów Ameryki Łacińskiej”. „Budowa anglo-chińsko-radzieckiego

obserwatorium astronomicznego na Księżycu” „Z Marsa donoszą...”.

Bykow spojrzał na gazetę, zastanowił się. Następnie szybko złożył ją i wsunął do kieszeni. Musi

zabrać ją ze sobą. Będzie cząstką Ziemi, bije w niej potężny puls rodzimej planety, którego nie chce
zapomnieć, który chce czuć tam, w dalekim rejsie. Symbol! Aleksiej westchnął i zgasił światło.

Dzień startu był jasny i pogodny. O piątej rano nikt już nie spał. Wszyscy zebrali się w hotelu,

siedzieli, kręcili się bez celu. Podczas śniadania jedli niewiele i niechętnie. Jermakow udawał, że nic
nie zauważa. Krajuchin rozmawiał półgłosem z gośćmi. Nadjechały samochody. Nie bacząc na
wczesną porę, na ulicach było pełno ludzi. Nikt nie rzucał haseł ani powitalnych okrzyków, nikt nie
celebrował hałaśliwie wielkiej chwili. Wszyscy spoglądali na astronautów jak na swoich najbliższych,
którzy wyruszają w daleką i niebezpieczną drogę. Samochody wyjechały za miasto.

Bykowa nagle ogarnęło uczucie, które później długo wspominał ze wstydem. Doznał jakiegoś

otępienia. Jakby dostał rozdwojenia jaźni i z wielką ciekawością oglądał sam siebie ze wszystkich
stron. Nie był w stanie się skoncentrować. W głowie buszowały urwane myśli, nie mógł się skupić na
żadnej z nich.

Koło schronów obserwacyjnych zaczęto żegnać się z pozostającymi na Ziemi. Bykow

machinalnie podawał rękę, czując, że ma bardzo głupią minę. Jednak i tym razem nie potrafił temu
zaradzić. Krajuchin mówił coś do niego, następnie uściskał go i ucałował. Aleksiej potakiwał, gdy
zwrócił się do niego przewodniczący rady narodowej miasteczka bazy. Odszedł na bok, nogi miał
jakby z drewna. Jak na ekran filmu patrzył na Spicyna obejmującego Wierę, gładzącego dłońmi jej
twarz. Dauge wziął go wreszcie za rękę i zaprowadził do samochodu.

Stanęli. Bykow podniósł wzrok. Wznosiła się nad nim, błyskając matowo, wypukłość pierścienia

reaktora. Zrozumiał nagle, co go tak niepokoiło. W podświadomości tętniła wciąż ta sama myśl:
„Ostatni raz, ostatni raz”. Nie przypominał sobie, kiedy się zrodziło to nieustępliwe brzęczenie, od
którego nie był w stanie się uwolnić.

- Załoga na miejsca! - zawołał Jermakow niezwykle rześkim głosem.
Bykow obejrzał się. Samochody, którymi przyjechali, już zniknęły w oddali. Wokół słała się

równa, pustynna tundra.

- Aleksieju, nie marudź!
„Ostatnie kroki na Ziemi” - wsłuchiwał się w swoje myśli z dziwną uwagą. Podszedł do trapu.

„Ostatni łyk ziemskiego powietrza” - dudniło w głowie. Zagłębił się we właz. Ktoś, chyba Jurkowski,
trącił go i warknął: „Ostrożniej!”. „Jeszcze raz trzeba

spojrzeć na błękitne niebo...”. Zatrzaśnięto pokrywę włazu. By-kow nagle pojął, że się boi.

Zwyczajnie tchórzy. To wystarczyło, żeby natychmiast uspokoić się. Razem z Daugem wszedł do
salonu. Zasiedli w fotelach. Przyłączył się do nich Jurkowski. Założyli i zapięli pasy bezpieczeństwa.
Jermakow, Spicyn i Krutikow znajdowali się prawdopodobnie w kabinie kapitańskiej. Bykow spojrzał
na Jurkowskiego. Twarz geologa była poważna. Na jego nosie dostrzegł żółtawą plamkę. „Jednak
wtedy porządnie dostał” - wspomniał walkę przy bunkrze.

- Przygotować się! - rozległ się z niewidzialnego głośnika głos Jermakowa.
Zapadła martwa cisza. Bykow na chwilę poczuł duszności i osłabienie. Wysiłkiem woli

opanował odrażające uczucie bezsilności i zerknął na Daugego. Ten w skupieniu patrzył prosto przed
siebie.

- Start!
Gdzieś z dołu doleciał straszliwy szum. Wszystko nagle przesunęło się, drgnęło. Fotele zaczęły

potwornie napierać na ciała astro-nautów. Bykow ze wszystkich sił zaciskał oczy, przed którymi krą-
żyły i migały różnokolorowe kręgi. Szum przybierał na sile, potem zaczął cichnąć i w końcu się
urwał. Bykow ostrożnie zwrócił się w stronę Daugego.

- Już więcej nic nie zaboli - wesołym głosem powiedział Grigorij. - Wystartowaliśmy.

background image

Jurkowski nagle z całej siły uderzył się w czoło.
- Co ci się stało? - zaniepokoił się Dauge.
- Diablica!
- Kto?
- Maszynka do golenia. Zapomniałem elektrycznej maszynki do golenia, a do tego nie

wyłączyłem jej.

Bykow z pewnym wysiłkiem przyjął postawę siedzącą, mocno potarł dłońmi skronie i westchnął

z ulgą.

background image
background image

Część 2

Kosmos i ludzie

background image
background image

Krajuchin

Przed wieczorem pogoda się zepsuła. Od oceanu nadciągnęły masy zimnego, lodowatego

powietrza. Nad tundrą popłynęły zbite fale szarej mgły. Niebo pokryły niskie chmury. Świat otulił
prawie nocny zmierzch.

W gabinecie kierownika głównej radiostacji Siódmego Poligonu było jasno i ciepło. Przy stole

zagłębiony w niskim fotelu, opuściwszy głowę na piersi, drzemał Krajuchin. Wyciągnął niezgrabnie
długie nogi w zabłoconych butach, a mocne, żylaste dłonie bezwładnie oparł o poręcze fotela. Nad
drzwiami zegar dźwięcznie odmierzał minuty. Krajuchin co chwila unosił sine z przemęczenia
powieki. Na brzegu stołu stała nietknięta, wystygła szklanka herbaty. Przez nie domknięte drzwi
zajrzał dyżurny, stał przez chwilę niezdecydowany, ale jednak wszedł do gabinetu, położył na stole
plik depesz.

- Jest coś nowego? - ochrypłym głosem spytał Krajuchin. Dyżurny drgnął.
- Nie, nie ma. Pół godziny temu „Hius” nadawał, że wszystko w porządku.
- Czy łączność telewizyjna nawiązana?
- Jeszcze nie. Na razie się nie udaje.
- Krajuchin milczał przez długą chwilę (dyżurny nieśmiało chrząknął), po czym się odezwał:
- Tak więc, powiadacie, że nie ma?
- Nie, nie ma.
- Dziękuję...
Krajuchin spojrzał na plik radiogramów i znów zamknął oczy. Tępym bólem dokuczało

zmęczone serce, łamało w lewym ramieniu. Wyprostowane nogi zdrętwiały, lecz nie miał ochoty
wstawać. Zmusił się jednak do podniesienia ręki. Wziął szklankę z herbatą, która wydała się mu
słodką aż do mdłości. - To wszystko nerwy -mruczał do siebie. - Nerwy i starość. - Do tego dnia nie
miał pojęcia, co to znaczy zdenerwowanie, śmiał się z lekarzy, którzy twierdzili, że nie wolno się mu
denerwować. Wydawało się mu, że nigdy się nie denerwował... aż do dnia startu „Hiusa”.

18 sierpnia 19... roku dokładnie o godzinie piątej rano według czasu moskiewskiego doczekał się

zrealizowania lotu, o jakim marzył już od piętnastu lat. Start rakiety międzyplanetarnej o napędzie
fotonowym stanowił początek nowej ery w komunikacji międzyplanetarnej. Od tej chwili on,
Krajuchin, przestawał mieć wpływ na dalszy bieg wypadków. Piętnaście lat poszukiwań naukowych,
walki, olbrzymich napięć psychicznych i wysiłku fizycznego... A oto, jaki rezultat: siedzi sobie
spokojnie i wsłuchuje się w tęskne zawodzenie jesiennego wiatru, słucha, jak monotonnie krople
deszczu wybijają werblem na szybach jakieś sygnały, jak płyną strugami, jak szumią... Sześciu
wybranych specjalistów, wspaniałych ludzi, przejęło od niego pałeczkę sztafety i na najdoskonalszym
z wybudowanych do tej pory statków pomknęło dalej, aby urzeczywistnić jego najgłębsze marzenie.
A on musiał zostać. Od razu poczuł się słaby, jakby złamany. Teraz czeka, czeka, czeka...

Na chwilę szarpnęła nim zazdrość i jednocześnie poczuł do samego siebie pretensję, lecz zdołał

opanować te uczucia, gdyż mimo wszystko najbardziej dręczył go strach, obawy o tych sześciu...
właśnie to poczucie spychało na dalszy plan wszystkie inne. No, dobrze... Próbne loty „Hiusa”
dowiodły, że maszyna jest dobra. Procesy zachodzące w tytanowym pancerzu fotoreaktora zostały
zbadane do najmniejszego szczegółu. Inżynier może z absolutną dokładnością powiedzieć, co się tam
dzieje w każdej miliardowej cząstce sekundy, i przewidzieć, co będzie się działo w następnych,
równie króciutkich momentach. Wzięto pod uwagę dosłownie wszystkie zjawiska: fantastycznie
wysokie temperatury, równie fantastyczne prędkości, ciśnienia i naprężenia. A jednak pierwszy
„Hius” spłonął nie od uroku...

Krajuchin z trudem przełknął kilka łyków herbaty.
Gardło miał wyschnięte i piekły go oczy. Całe ciało przenikał ohydny chłód. Po szybach

nieprzerwanie ściekały strużki wody.

- Ohyda... - mruczał Krajuchin, kurcząc się i wciągając jeszcze głębiej głowę w ramiona.
Niepowodzenie wyprawy stałoby się klęską, znaczyłoby, że przegrał całe życie. Właśnie teraz,

gdy dużo jest jeszcze takich, co nie wierzą w „Hiusa”, gdy nie umilkła jeszcze wrzawa wywołana
przez niedowiarków po katastrofie pierwszego „Hiusa”. Gdy rozlegają się jeszcze głosy

background image

„asekurantów”. Wydawało się, że przyszłość napędu fotonowego została przesądzona, że nawet
pomysł został zdyskredytowany na zawsze. Grupa niedowiarków, ludzi małych, którzy czepiali się
wielkiej sprawy, przestała gardłować dopiero na skutek interwencji specjalnej komisji państwowej.

Właściwie to nie może narzekać. Zażądał olbrzymich sum, wkładów finansowych i

materiałowych - otrzymał wszystko z nawiązką, więcej, niż się spodziewał. Zażądał usunięcia
pracowników, których uznał za szkodliwych lub niepotrzebnych, chociaż znajdowali się wśród nich
ludzie o wielkich zasługach - zgodzono się z nim. Prowadził odważne eksperymenty - wierzono mu,
zaufano. Biła z niego potężna siła, niewzruszone przekonanie o słuszności swego dzieła. A przy tym,
trzeba przyznać, że miał szczęście. Krajuchin pierwszy zbadał dwie wielkie planety i kilka księżyców,
zaprojektował pięć wielkich sputników, był wychowawcą i bożyszczem trzech pokoleń
najodważniejszych na świecie astronautów... W tej chwili Krajuchin został faktycznym dowódcą
najpotężniejszej na świecie floty międzyplanetarnej. Zachował w pamięci towarzyszy, którzy padli w
akcji, godziny straszliwych zwątpień i strachu. Wie, co to ból bezpowrotnych strat... zna smak
triumfu, chwile ogromnego szczęścia, przysłaniającej rzeczywistość dumy. Zwycięstwa były trudne,
ale nie można oglądać się wstecz. Trzeba śpieszyć w przyszłość. Wielki naród powierzył mu swych
najlepszych synów, oddał do dyspozycji najbardziej nowoczesną technikę, ale za zaufanie żądał
zdobycia kosmosu, odkrycia jego tajników, jego skarbów. Czy podoła temu? Czy on, Krajuchin, jest w
stanie zapewnić zwycięstwo? Tak... jeśli „Hius” powróci szczęśliwie na Ziemię, wówczas już nikt nie
odważy się podnieść głosu przeciwko budowaniu rakiet fotonowych. Ajeśli...

Krajuchin wstał i aby rozruszać nogi, zaczął spacerować z kąta w kąt.
- Takie postępowanie do niczego nie doprowadzi - powiedział głośno. - Wróżę sobie jak stara

baba. „Jeśli, jeśli...”.

W rzeczywistości był całkiem przekonany, że nikt i nic nie potrafi zahamować rozwoju silników

fotonowych. Od momentu, kiedy to zostały wyodrębnione pierwsze najmniejsze okruchy „absolut-
nego zwierciadła”, los starych rakiet reaktywnych był przesądzony. Teraz przestrzeń kosmiczna
będzie cofać się przed nacierającymi. Będzie jeszcze walczyć, pochłaniać nowe ofiary, lecz cofnąć się
musi! Najpierw otworzy swoje granice, zwali słupy graniczne w Układzie Słonecznym (kto wie, może
jeszcze za życia Krajuchi-na) i pustynnych przestrzeniach międzygwiezdnych.

Jak potężna jest myśl. Pomysł rakiet międzyplanetarnych od pierwszej chwili miał swoich

przeciwników, przeważnie tych, co spoczywali na laurach i nie chcieli się ruszyć dalej, tych, którzy
całe swe życie poświęcali udowodnianiu, że silnik fotonowy to utopia, którzy od pierwszej chwili
krytykowali tę nowość, a później nie mieli odwagi przyznać się do popełnionego błędu, i także tych,
którzy szczerze, z uczciwych pobudek, nie chcieli ryzykować ludzkim życiem i bali się trwonić
społeczne pieniądze. Ludzi tego pokroju było wielu, znacznie więcej, niż pragnęli Krajuchin ijego
towarzysze. Udało się jednak przełamać opory. Konserwatyści krzyczeli: „Fantazja nie mająca
żadnego uzasadnienia! Sprawa dalekiej przyszłości!”. Żądali od Krajuchina, żeby wyliczył się z
dziesiątków modeli, które spłonęły bez śladu - a on w odpowiedzi wysłał w przestrzeń „Smoka
Gorynycza” - rakietę fotonową z mechanicznym pilotem. Ludzie ci próbowali wykorzystać
przeciwko niemu tragedię pierwszego „Hiusa”, lecz i te próby spełzły na niczym. Drugi „Hius”
wystartował. A może Krajuchin popełnił błąd, dając załodze „Hiusa” od razu tak karkołomne zada-
nie? A może należało wykorzystać rakietę do zwykłych rejsów międzyplanetarnych, przyzwyczaić się
do niej, uczynić z niej powszechny środek komunikacji? Wszystko możliwe... Lecz ile czasu musiałby
stracić na takie sprawy? Tymczasem skarby Uranowej Golkondy leżą bezużytecznie, czekają. Tylko
„Hius” umożliwi człowiekowi ich opanowanie.

Krajuchin znów zagłębił się w fotelu i zastygł bez ruchu, skrzyżowawszy ręce na piersi, jakby

kurczył się i chronił się przed mrozem. Przejmował go ziąb, wstrząsały nim dreszcze. Zdawało mu
się, że stan ten wywołany jest biernym wyczekiwaniem i dręczącym niepokojem. Stokroć lepiej
byłoby samemu stanąć na czele wyprawy, lecz nikt nie puściłby go. Nie przydałby się tam, na
strasznej planecie, najstraszliwszej ze wszystkich w Układzie Słonecznym, cóż bowiem mógłby robić
tam człowiek z przepalonymi płucami, sztucznym żołądkiem i przemęczonym, chorym sercem?
Mógłby przydać się jedynie jako doświadczony doradca - zrównoważony i ostrożny. Umiał przecież

background image

wycofywać się w porę... Młodzież zapominała często o tej prawdzie, która warta jest więcej od
innych. Wszyscy - to zapaleńcy i ludzie niecierpliwi. Nie wiedzą, co to strach, i nie doceniają
bezcennego skarbu, jakim jest ostrożność. Nie będą oszczędzać nawet życia, zapominając albo nie
rozumiejąc, że swoją śmiercią mogliby zadać straszliwy cios całej wielkiej sprawie lotów
międzyplanetarnych. Nie ma takiej Golkondy na świecie, którą można by wyrównać ich stratę. Nikt
nie dowiedziałby się, co się stało za białą mgłą okrywającą oblicze niedostępnej planety, wszystko
złożono by na karb niedoskonałości „Hiusa”, którego projekt i obliczenia, rysunki techniczne,
wszystko poszłoby do archiwum, aby schnąć tam jak pergaminy pod narastającą powłoką kurzu i
starości. Na wiele lat wróciłoby panowanie rakiet reaktywnych.

Lepiej nie myśleć o tym. Nie ma żadnych podstaw, aby nie wierzyć w sukces bohaterskiej

szóstki.

Jermakow... Mądry, opanowany, zawsze spokojny Anatol Jer-makow. Chyba on najlepiej wie, jak

w istocie przedstawiają się sprawy. W każdym razie ma dość doświadczenia, aby ocenić należycie,
czym jest w komunikacji międzyplanetarnej rakieta o napędzie fotonowym. Nic zresztą w tym
dziwnego. Całe życie spędził pod okiem Krajuchina. Z nim to poleciał na pierwszy rejs... z nim to
dzielił się swymi myślami i pomysłami, które swą śmiałością i rozmachem robiły wrażenie fantazji.
Brał przykład z Krajuchina, jak należy nienawidzić rutyny i konserwatyzmu, od niego uczył się
rozumieć ludzi, tak jak on pragnął służyć swemu narodowi. Ajednak... Leci na Wenus, tak jak chodzili
żołnierze do ataku, bez namysłu padnie w boju, rzucając się na przeciwnika - Anatol dyszy zemstą,
pragnie pomsty za wszystko, za straszną, niepotrzebną śmierć żony, śmierć strawionych przez ogień
towarzyszy.

Pokonania Wenus nie łączy nawet z podbojem całego kosmosu...
Manią Daugego są legendarne już, nie ocenione skarby Uranowej Golkondy. Widocznie ten

zdolny geolog, specjalista od poszukiwań materiałów rozszczepialnych, czuje się jak zapalony myśli-
wy, który przez długi czas musiał się zadowalać tylko skąpym zwierzostanem podmiejskich lasków, a
który nagle dostał zaproszenie na polowanie do dziewiczego lasu rojącego się od zwierzyny. To
prawda, ma jeszcze Maszę Jurkowską... Lecz ten człowiek nie może pozwolić sobie na zbyt poważne
przeżywanie rodzinnych niesnasek.

Dla Jurkowskiego, tego szczęściarza, lot jest jeszcze jednym osiągnięciem sportowym,

zapowiedzią nowych przeżyć. Nie uderzają mu do głowy sława i szacunek. Sam wielokrotnie drwił z
upojonych dowodzeniem pilotów, których wdzięczna ojczyzna troskliwie otaczała zasłużoną opieką.
Brał już udział w najbardziej ryzykanckich wyprawach, lecz nie widziało się wiele jego zdjęć w prasie
ani nie widywano go zbyt często w programach telewizyjnych. Po prostu lubi niebezpieczeństwa i ich
przezwyciężanie. Rozkoszuje się zwycięstwami jak smakosz zapachami świetnej kuchni. To prawda,
że ma słabostki, które ukrywa pieczołowicie przed cudzymi domysłami, a które Krajuchin nazwał
najgorszego gatunku czkawką po romansach w rodzaju hrabiego Monte Christo. Romantyk... Szkoda,
że nie uznaje wartości Bykowa i nie lubi go. Przez swoją kastową pyszałkowatość oskarża go o tępotę
i uważa za człowieka ograniczonego, bez odrobiny wyobraźni. A przyczyną tego jest niewątpliwie
nadmiernie rozwinięta wyobraźnia Jurkowskiego.

Bogdan Spicyn... Zupełnie nie potrafi pojąć, jak można interesować się czymś innym niż

prowadzeniem rakiet przez przestrzenie kosmosu. Obecnie, gdy poczuł, że pękły bariery
ograniczające możliwości kosmogacji, poczuł się prawdziwym panem wszechświata, śmieszny facet!
Poza Kosmosem i tablicą sterowniczą statku istnieje dla niego wyłącznie Wiera, miła, delikatna Wiera,
jego zdaniem jedyna kobieta na świecie i jedyny człowiek, który rozumie go całkowicie. Lecz i tu
pozostaje wierny swoim podstawowym zamiłowaniom. Robi wrażenie rycerza... pewnie gdy prowa-
dzi statek, uważa, że robi to dla chwały swej damy.

Michał Krutikow... Po prostu najlepszy kosmogator w kraju. Dobroduszny, delikatny, lubi

towarzyskie spotkania i okazałe uroczystości, gdzie zjawia się w towarzystwie rodziny - z żoną i
dziećmi - doskonały matematyk, który opracował kilka nowych zasad i wzorów umożliwiających
bardziej proste i szybsze rozwiązywanie skomplikowanych problemów kosmogacji. Z taką samą
satysfakcją pozuje przed fotoreporterami, jak ugania się całe dnie z dziećmi. Nigdy nie odmawia

background image

wykonania najbardziej niepozornych poleceń ani nie waha się, gdy trzeba lecieć w karkołomny rejs.
Gdyby nie Krajuchin, Krutikowa zawsze wysyłano by w nudne rejsy, grożące jednak śmiertelnym
niebezpieczeństwem - w rejsy do przestrzeni kosmicznej wypełnionej asteroidami. W tej chwili
kosmogator zajmuje swoje zwykłe stanowisko obok starego przyjaciela Spicyna i prostodusznie
zachwyca się tym.

Na wspomnienie Aleksieja Bykowa Krajuchin uśmiechnął się. Stanęła mu przed oczyma jego

czerwona jak świeżo wypalona cegła twarz, małe, blisko osadzone oczy, łuszczący się kartofel nosa,
szczeciniaste, nastroszone włosy nad wysokim, łukowato wygiętym profilem czoła. Nie można
twierdzić, że to przystojny młodzieniec, oczywiście nie Jurkowski... W poezji też na pewno niezbyt
mocny... Ale za to jaki praktyk! Jaki u niego refleks! Wystarczy przypomnieć sobie zajście przy
bunkrze, do którego prawie wjechał podczas próbnej jazdy... Dla Aleksieja lot na Wenus to zapewne
jeszcze jeden nieco niezwykły wyjazd służbowy, który na jakiś czas oderwał go od pracy w
azjatyckich pustyniach. Nadarzyła się mu okazja, aby w całej okazałości popisać się swym mi-
strzowskim opanowaniem pojazdu, popisać się umiejętnościami inżyniera atomisty i oczywiście
kiedyś pochwalić się w gronie kolegów udziałem w międzyplanetarnej podróży. Z drugiej zaś strony
na pewno odczuwał, jak każdy nowicjusz, strach przed groźnymi, a potężnymi tajemnicami
pozaziemskiego świata.

To bardzo dobrze, że taki człowiek bierze udział w wyprawie.
Wszyscy tworzą razem doskonałą „drużynę reprezentacyjną”. Ich tak różnorodne

indywidualności cementuje jedno - wszyscy są komunistami, ludźmi honoru i pracy. Mają swoje
słabostki i wady, lecz nawzajem uzupełniają się doskonale. Krajuchin czuł, że może być dumny ze
swej umiejętności dobierania ludzi.

Zamknął oczy. Od nowa robi przegląd załogi „Hiusa”. Jerma-kowa, pilotów, geologów,

„specjalisty od pustyń”. Gdyby tak nie pętali się pod nogami ostrożnisie bez wiary w wielkie sprawy!
To prawda, ich sceptycyzm przynosił nie tylko szkodę. W walce z przeżytkami „nowe” nabiera sił.
Trzeba przyznać, że dzięki tej walce „Hius” stał się mocniejszy i bardziej odporny. Jednakże szkód
przeciwnicy przysporzyli znacznie więcej. Na walkę z nimi zużywał mnóstwo energii, a oni ze
wszystkich sił starali się podważyć wiarę twórców „Hiusa” we własne dzieło. Szkoda, że wśród
przeciwników znaleźli się dawni przyjaciele i towarzysze, na których tak bardzo liczył...

Dyżurny znów zajrzał do gabinetu. Krajuchin obrzucił go takim gniewnym spojrzeniem, że ten

stanął jak wryty i tylko zamrugał ze zdziwienia oczyma. Jednak Krajuchin natychmiast się opanował.

- Co nowego? - rzucił krótko.
- Radiogram z komitetu.
- O co chodzi?
- Pytają o „Hiusa”.
- Przekażcie, że wszystko... jak dotychczas wszystko w porządku.
- Tak jest. Ale...
- Co?
- Wasz podpis...
- Już... o tak.
Krajuchin złożył podpis na blankiecie.
- Jak z łącznością telewizyjną?
Dyżurny jakby w poczuciu winy rozłożył ręce.
- No, dobrze już... idźcie... idźcie!
Krajuchin powrócił do swoich wspomnień. Na przyjęciu przed startem nie powiedział tego, co

chciał. Nie mógł przecież wygarnąć prosto z mostu: „Jeśli zginiecie, to wszystko, nie tylko wy,
przepadnie...”. Nie mógł nawet wtrącić nic w tym stylu. A może trzeba było?

Niepewnie podniósł się z fotela. Najwyraźniej był chory. Czuł, że ma gorączkę i dreszcze. Dobrze

by było poprosić o coś gorącego do picia. Wyciągnął rękę do wideofonu. W tej samej chwili usłyszał
szybkie kroki. Drzwi otworzyły się gwałtownie i uśmiechnięty dyżurny zawołał:

- Towarzyszu Krajuchin! Nawiązaliśmy łączność! Jermakow prosi was do ekranu!

background image

- Idę! - odpowiedział ożywiony na chwilę Krajuchin, lecz przez moment nie ruszył się z miejsca,

patrząc gdzieś nad głową dyżurnego. „Muszę uprzedzić Jermakowa- kołatało się mu w myślach. -
Czy aby potrafię?”.

Dyżurny zatrzymał na nim zaniepokojone, pytające spojrzenie. Jakby pod jego wpływem

Krajuchin ocknął się.

- Idziemy!
W wielkim pokoju łączności telewizyjnej jasne, rażące świetlówki rzucały blask na kilka

fotelików ustawionych przed okrągłym, srebrzystym ekranem. Krajuchin założył ciemne okulary.

- Włączajcie - powiedział, zbliżając się do ekranu. Dyżurny stanął przy telewizorze. Na ekranie

zamigotały szare cienie i z zielonkawej pustki wyłoniła się twarz Jermakowa. Krajuchinowi mignęła
myśl, że fale radiowe, aby dotrzeć do Ziemi, potrzebują już kilku sekund.

- Jak się masz, chłopcze? - zawołał. - Jak mnie widzisz?
- Doskonale.
- Czy wszystko w porządku?
- Przed pół godziną wyszliśmy już na kurs po prostej. Pierwszy raz w życiu lecę przez

przestrzeń międzyplanetarną po linii prostej. Namęczyliśmy się sporo, zanim wykreśliliśmy tor
pierwszego etapu. Elektronowe przeliczniki kosmogacyjne trzeba będzie udoskonalić. Szybkość
mamy około pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Fotoreaktor pracuje równo, temperatura
zwierciadła - zero. Radiacja - zwykłe natężenie.

- Jak załoga?
- Doskonale.
- Bykow?
- Trzyma się dobrze. Martwi się, że nie może spojrzeć na Ziemię.
- A zrób tak, żeby mógł... pokaż mu.
- Tak jest.
- Jak było podczas startu?
- Wspaniale. Jurkowski rozczarował się. Powiada, że taki start nie obudziłby nawet dziecka.
- Za to musisz podziękować Bogdanowi. Jego mistrzostwu.
- To zupełnie oczywiste.
Przez chwilę milczeli, przypatrując się sobie poprzez dzielące ich miliony kilometrów.
- A jakie są twoje wrażenia? Jak ty się czujesz?
- O mnie proszę się nie martwić, Mikołaju Zacharowiczu. -Jermakow rzucił odpowiedź tak

szybko, jakby już oczekiwał tego pytania.

Krajuchin zasępił się.
- Dyżurny! - zawołał.
- Jestem!
- Proszę was, wyjdźcie na dziesięć minut.
Dyżurny pośpiesznie wycofał się z pokoju, starannie zamykając za sobą drzwi.
- Bądźcie o mnie spokojni - powtórzył Jermakow.
- Przecież nie niepokoję się o ciebie - wolno wypowiadając każde słowo, odparł Krajuchin. - Ja,

mój drogi, w ogóle boję się.

Jermakow przymrużył oczy.
- Boicie się? Czy coś się stało?
Krajuchin zdjął okulary. „Jak mu to wytłumaczyć?” - myślał, przecierając je chusteczką.
- Chciałbym cię prosić: bądź ostrożny. Tak... Zwłaszcza tam na Wenus. Nie jesteś dzieckiem i

powinieneś rozumieć. Jeśli natkniecie się na wielkie niebezpieczeństwa, jeśli będzie wam coś
zagrażać, pluń na wszystko i wycofuj się. W tej chwili nie chodzi o Golkondę, nie ona jest
najważniejsza.

Czuł, że Anatol nie rozumie, o co mu chodzi. Nie mógł jednak wykrztusić prostego polecenia:

„Ograniczyć ryzyko do minimum. W tej chwili najważniejsze zadanie to szczęśliwie powrócić na Zie-
mię, bo jeśli z wami coś się stanie, trzeba będzie na długo zrezygnować z rakiet fotonowych”.

background image

Zawsze uważał, że astronauci nie powinni zbytnio wgłębiać się w różnice zdań, w szczegóły

walki, jaka toczyła się w komitecie. Wydawało mu się, że znajomość wszystkich tajników tych spraw
może poderwać zaufanie do kierownictwa.

- Strzeżonego Pan Bóg strzeże - mówił, czując z przerażeniem, że plecie bez sensu i naprawdę

nieprzekonująco. - Nie ryzykuj niepotrzebnie...

- Oczywiście, jeśli będzie ciężko, jeśli stanie się niebezpiecznie?
Taki był właśnie Tolek Jermakow! Z mlekiem matki wyssał pogardę dla wszelkich waruneczków

i niedomówień. Wstydził się teraz za Krajuchina i było mu żal staruszka. Był zaniepokojony. Przy-
bliżył się na ekranie i przyglądał się Krajuchinowi. Ten natychmiast się cofnął. Przez kilka sekund
panowało napięte milczenie.

- A zatem proszę słuchać, towarzyszu Jermakow - Krajuchin starał się ze wszystkich sił panować

nad podcinającą nogi słabością- słuchać uważnie. Nie mam zamiaru prowadzić językowej szermierki,
przynajmniej teraz... Rozumiesz?

- Tak jest! - cicho odpowiedział Jermakow. - Nie będę niepotrzebnie ryzykować. Zgadzam się, że

najważniejszym zadaniem wyprawy jest szczęśliwy powrót na Ziemię statku i ludzi. Statek potrafię
uchronić przed niebezpieczeństwami, lecz czy potrafię opanować swoich towarzyszy... oni przecież...

- Jesteś dowódcą!
- Tak, j estem dowódcą, lecz każdy z nich ma swój rozum, swoje myśli i swoje własne serce. Nie

będą chcieli mnie zrozumieć i nie wiem, czy potrafię w razie potrzeby zmusić ich do odwrotu. Nie
mam waszego autorytetu.

- Nie zrozumiałeś mnie, mój chłopcze...
- Mam wrażenie, że jednak zrozumiałem, Mikołaju Zacharo-wiczu. Na wasz rozkaz jestem

gotów wykonać wszystko, nawet jeśliby to uwłaczało mojemu honorowi. Czy jednak reszta byłaby
gotowa uczynić to samo, nie wiem.

Jermakow wwiercał się swoim wnikliwym spojrzeniem prosto w sam mózg Krajuchina.

Rozumiał... wszystko rozumiał.

- Mogę się tylko domyślać, co macie na myśli... Krajuchin ciężko opuścił głowę na piersi i

wyszeptał:

- Dobrze więc, postępuj zgodnie z tym, co wiesz. Widocznie nie ma na was rady. Cała moja

nadzieja w twoim rozsądku. A teraz wybacz... muszę już iść. Zdaje się, że trochę się rozchorowałem.

- Powinniście wypocząć.
- A powinienem. Sprawdzaj dokładnie działanie automatów radiowych. Co pół godziny musimy

otrzymywać od was sygnał. Co dwie godziny twoje osobiste sprawozdanie. Nie spóźniajcie się nawet
o sekundę!

- Tak jest!
- No, to trzymaj się!
Krajuchin wstał i chwiejnym krokiem ruszył do drzwi. Czuł, jak kołysze się podłoga, jak staje

dęba. „Muszę zdążyć...” - błysnęło mu w myślach, po czym zwalił się w czarną przepaść. Ocknął się
w ciepłym łóżku u siebie w hotelu. Za oknem świeciło słońce. Na nocnym stoliku zobaczył
plastikowe, różnobarwne ampułki i pudełeczka. Obok wpatrzeni w niego siedzieli doktor i Wiera,
ubrani w białe fartuchy.

- Która godzina? - zapytał, z trudem poruszając nieposłusznym językiem.
- Dwunasta pięć - natychmiast odpowiedziała Wiera.
- A jaki dzień?
- Dwudziesty sierpnia...
- To już trzeci dzień.
Wiera przytaknęła. Krajuchin zaniepokoił się, próbował się unieść.
- Jak „Hius”?
- W porządku. - Doktor delikatnie położył mu rękę na ramieniu. - Proszę leżeć spokojnie.
- Przed chwilą był telefon z radiostacji - mówiła Wiera. -Wszystko w porządku.
- To dobrze - mruknął Krajuchin. - To bardzo dobrze...

background image

Doktor dotknął ramienia chorego jednym z plastikowych zbiorniczków. Rozległo się syczenie i

lekarstwo zostało wprowadzone pod skórę. Krajuchin zamknął oczy. Po chwili powiedział wyraźnie:

- Proszę przekazać Jermakowowi. Wszystko, co mówiłem, nie liczy się. To była panika... byłem

chory...

- Bredzi... - szepnęła Wiera. Krajuchin chciał zaprotestować, lecz usnął.
Obudził się w nocy i od razu poczuł się znacznie lepiej. Wiera podała mu bulion i sucharki, do

picia przyniosła wywar z indyjskich ziółek.

- Włączcie radiogramy - zażądał Krajuchin.
- Musicie jeszcze wypoczywać - zaprotestowała Wiera.
- Powiedziałem: włączcie radiogramy!
Wiera posłusznie włączyła magnetofon. Słuchał, ale nie potrafił się skoncentrować. Patrzył w

sufit i zastanawiał się, czy „Hius” zaczął już wytracać szybkość. Zasnął nie wiadomo kiedy.

Następny dzień przeszedł bez ważniejszych wydarzeń. Stan Krajuchina poprawiał się z każdą

chwilą. Doktor zezwolił na ustawienie obok łóżka wideofonu, a następnie telewizora. Zaczęli przy-
chodzić goście. Do późnej nocy napływały z „Hiusa” sygnały i raporty Jermakowa. Przychodzili do
Krajuchina inżynierowie, majstrowie, kierownicy służb. Po kolacji chory przejrzał gazety, popatrzył
na telestereoskopowy program z Moskwy, porozmawiał z Wierą i Lachowem. Poczuł się zmęczony,
jak zwykle każdego wieczoru, uspokoił się więc i ułożył do snu.

Rano wpadła do pokoju Wiera. Była blada, nieuczesana. Zbyt głośno, przynajmniej takie odniósł

wrażenie, wykrzyknęła:

- „Hius” nie podaje sygnałów! Zamilkł nocą... zamilkł... i nie odzywa się już od pięciu godzin.
Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.

Atak

...Albo wszystko, co pisali powieściopisarze i dziennikarze, to wielka bujda, albo nasz lot jest

jakiś nietypowy. Nie odczuwam nic „międzyplanetarnego”. Wszystko jest takie zwykłe, codzienne. A
jednocześnie... Owo „jednocześnie” zawadza już o uczucia i przeżycia. Jeśli zastanawiać się nad
faktami, to po prostu nie mogę sobie wyobrazić, że znajduję się w planetolocie, który z fantastyczną
szybkością pędzi w kierunku Słońca. W tej samej chwili, kiedy piszę te słowa, Jurkowski i Dauge
ślęczą nad mapą Wenus - tak nazywają dwa koła wyrysowane na dużej karcie papieru i pokryte
różnokolorowymi znakami. Widnieją tam szeregi czerwonych i niebieskich kółek, niewielkie plamki
zakreślone zielonym tuszem. Jurkowski wyjaśniał, że czerwone kółka to szczyty górskie, których
pozycje zostały dokładnie określone, natomiast kółka niebieskie to szczyty zaobserwowane, ale
niedokładnie naniesione na mapę, zielone plamki to anomalie magnetyczne. Jest wreszcie duży
czarny kleks... to Uranowa Golkonda. Nic więcej na tej mapie nie ma. Naprawdę planeta dość
zagadkowa! Geologowie spędzają nad tą mapą całe godziny, mierzą, sprawdzają coś z notatkami,
kłócą się półgłosem, dopóki Jermakow nie wyjdzie ze swojej kabiny, aby zjeść obiad, i nie przegoni
ich od stołu. W tej chwili na wachcie jest Krutikow, a Bogdan w sąsiedniej kabinie czyta, leżąc na koi
skręcony niczym chiński paragraf. Nie zapomniał przywiązać się pasem bezpieczeństwa - widocznie
taka już jest siła przyzwyczajenia. Jermakow zaś zamknął się u siebie i nie pokazuje się od dwóch
godzin. W ogóle Jermakow to osobny rozdział...

...Ostatnia doba przeszła bez szczególnie ciekawych wydarzeń. Zanim udało się wejść na

właściwy kurs wiodący po linii prostej do miejsca spotkania z Wenus, piloci i mózg elektronowy
musieli się sporo namęczyć. Aby to osiągnąć, Jermakow i Krutikow jeszcze na Ziemi obliczyli jakąś
„szatańską krzywą”, trójwymiarową spiralę wytyczającą tor „Hiusa”. Planetolot, lecąc po niej,
eliminował siły orbitalnego i obrotowego ruchu Ziemi i wydostawał się na płaszczyznę orbity Wenus.
Krutikow zwierzał się potem, że mózg elektronowy „Hiusa” nie znalazł się na wysokości zadania.
Przez cały czas wyprowadzania „Hiusa” na kurs po prostej siedzieliśmy z Jurkowskim i Daugem w
salonie i wyczuwaliśmy lekkie wstrząsy, łagodzone przez cudowną amortyzację foteli, tak że
wszelkie niemiłe wrażenia, jakie odczuwałem, skończyły się na lekkich mdłościach. Po tych
manewrach przygotowałem obiad.

background image

Mamy obfite zapasy gotowych obiadów w termokonserwach, ale nie zapomnieliśmy także o

„żywym” mięsie w plastikowych bakach, które sterylizowano promieniami gamma. Mamy również
dostateczne zapasy warzyw i owoców. Postanowiłem zabłysnąć sztuką kulinarną. Wszyscy mnie
chwalili. Jurkowski nie omieszkał wykorzystać okazji i powiedział: „Cieszę się, że przynajmniej
mamy dobrego kucharza”. Rozzłościłem się. Jermakow przygadał

Jurkowskiemu: „Za to do waszego pichcenia można zbliżać się tylko od nawietrznej”.
- Próbowaliście? - spytał zaciekawiony Dauge.
- Krajuchin ostrzegał!
Tak czy owak, będę kucharzył do końca lotu. Z przyjemnością! Jednak „bażant” stale nabija się

ze mnie. Zresztą gwiżdżę na tego błędnego rycerza!

To wszystko drobiazgi. Zaniepokoiły mnie trzy rzeczy: pierwsza to spotkanie z meteorytem,

druga - rzut oka w przestrzeń międzyplanetarną i trzecia - rozmowa z Jermakowem. Opowiem o
wszystkim po kolei.

Nie mieliśmy takiego szczęścia jak Lachow podczas lotu próbnego. Niedługo po starcie „Hius”

napotkał meteoryt. Tak, zwyczajnie podłoga usunęła się spod nóg i serce stanęło jakby podczas jazdy
jakimś ultraprędkim dźwigiem. Przestrzeń przed „Hiusem” znajduje się pod stałą obserwacją
ultrakrótkich fal specjalnego radaru. Jeśli tylko w niebezpiecznej bliskości zjawia się meteoryt,
urządzenie to na podstawie odbitych fal określa jego tor i szybkość, przeprowadza kalkulację i
określa, czy nie znajdzie się on na drodze naszego statku. Jeśli zagraża zderzenie, planetolot automa-
tycznie zwalnia lot lub nabiera szybkości, żeby ominąć niebezpieczny punkt. Okazuje się, że
spotkanie z meteorytami nie należy do rzadkości i jest groźne. Urządzenie do wymijania takich
przeszkód działa jak dotąd znakomicie.

...Chociaż moi towarzysze nie zdradzają żadnego niepokoju, pracują spokojnie, odpoczywają,

dyskutują, ja reaguję nieco inaczej. Dauge powiada, że u nowicjuszy to rzecz często spotykana, że jest
to „instynktowne uczucie lotu przez przestrzeń”, coś w rodzaju choroby morskiej. Nie zgadzam się z
tym! Jakie „uczucie lotu przez przestrzeń” może mieć człowiek, który nie widział na oczy przestrzeni
kosmicznej? Na „Hiusie” nie ma nawet jednego iluminatora, a jedyny ekran obserwacyjny znajduje
się w sterówce, do której w zasadzie nikt poza wachtowymi nie wchodzi. Kiedy właśnie rozmyślałem
nad tym zagadnieniem, uczyniono dla mnie wyjątek, zresztą w warunkach, które tylko zwiększyły
mój niepokój.

Od kilku godzin mieliśmy już łączność telewizyjną z Siódmym Poligonem. Krajuchin wezwał

Jermakowa na jakąś widocznie bardzo ważną rozmowę, gdyż nasz dowódca wyprosił z kabiny
dowodzenia nawet pełniącego wachtę Bogdana i osobiście zamknął za nim drzwi. Rozmowa nie
trwała długo. Po chwili Jermakow odszedł prosto do swojej kabiny, nie mówiąc nikomu ani słowa.
Dauge i Jurkowski, żartując, zaczęli robić domysły, lecz Bogdan przerwał im dość stanowczo. Po
dwóch godzinach na wachtę wyszedł Jerma-kow. Po drodze poprosił mnie, abym wszedł do kabiny
dowodzenia. Towarzysze ledwie nie wyskoczyli ze skóry ze zdziwienia i patrzyli na mnie zdumieni.
Rozumiem ich. Można było pomyśleć, że Krajuchin rozmawiał z Jermakowem właśnie na mój temat.
Mnie samemu przyszło to do głowy i przestraszyłem się co niemiara. W sterówce było gorąco, przez
tytanowy pancerz dolatywał huk fotoreaktora. Jermakow nie spojrzał mi w oczy, unikał mojego wzro-
ku. Spytał, czy chciałbym zobaczyć Ziemię.

- Zdaje się, marzyliście o tym?
Uczułem przykry skurcz w sercu, wyschło mi w ustach. Bez słowa Jermakow podprowadził

mnie do aparatu podobnego do olbrzymiej lodówki, z której sterczały jakby okulary lornetki. Zapro-
ponował mi, abym spojrzał przez te szkła. Zobaczyłem czarną przepaść otoczoną słabiutkimi
fioletowymi błyskami. Na dnie przepaści skrzyły się miliardy błyszczących i matowych punkcików, a
pośrodku dostrzegłem wyraźny krzyż celownika. Nieco w prawo ku górze od przecięcia się linii
zobaczyłem zielonkawy krążek, a obok niego jasno świecącą gwiazdkę. Była to Ziemia z Księżycem...

- Mamy przed sobą dolną półkulę sfery niebieskiej - wyjaśniał Jermakow. - Te błyski na obwodzie

przepaści to odbicie wybuchów termojądrowych w ogniskowej zwierciadła.

background image

Od razu uspokoiłem się: nieprzyjemnie robiło się na myśl, gdyby tak zechciano mnie wysadzić

ze statku i wysłać na Ziemię.

Obraz ten nie sprawił na mnie jakiegoś potężnego wrażenia. Prawie to samo można oglądać w

aszchabadzkim planetarium. Podzieliłem się swoim spostrzeżeniem z Jermakowem. Przytaknął.

- Oczywiście, mieliście przed sobą tylko elektronowe odbicie rzeczywistości. Korzystamy z

niego, aby sprawdzać dokładność naszego kursu. Jasny krzyż wskazuje punkt przecięcia się naszej
osi z niebieską sferą.

Zaciekawiło mnie, jaka odległość dzieli nas od Ziemi.
- Około trzydziestu milionów kilometrów... chcecie zerknąć w przód, zobaczyć, co jest przed

nami?

Jermakow manipulował przez sekundę jakimiś przełącznikami i na ekranie zobaczyłem

jaskrawy żółty dysk. Przecięcie celownika leżało na samym jego środeczku. Wokół migały gwiazdy.

- To słońce - objaśniał Jermakow - spójrzcie w prawo od niego... widzicie? To Wenus! W chwili,

kiedy „Hius” wejdzie na jej orbitę, ona także znajdzie się na celowniku...

Jermakow wyłączył aparat. Zaproponował, żebym usiadł, i zerknął jakby ukradkiem na tablice

rozdzielcze, na dziesiątki wskaźników i wskaźniczków, barwnych światełek i wskazówek. Zaczęła się
rozmowa. Postaram się odtworzyć ją jak najdokładniej.

Jermakow jak zwykle wyglądał na całkiem spokojnego, lecz podkrążone oczy i mars na czole

wskazywały na to, że stało się coś niezwykłego.

- Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow, jak zapatrujecie się na wasze stanowisko w ekspedycji?
Mówiąc to, Jermakow wpatrywał się we mnie przenikliwym wzrokiem. Odpowiedziałem

natychmiast:

- Nie wiem, o co wam chodzi.
- Chodzi o sprawy subordynacji... podporządkowania się...
Teraz zastanowiłem się dłużej, ale odparłem, że w swojej pracy przywykłem do wykonywania

poleceń bezpośrednich przełożonych.

- To znaczy...
- W tym wypadku wy jesteście moim dowódcą na statku i kierownikiem wyprawy.
Jermakow milczał przez chwilę i rzucił pytanie:
- A jeśli wytworzy się sytuacja, że otrzymacie dwa sprzeczne rozkazy?
- Wykonać należy ostatni... późniejszy.
Starałem się mówić spokojnie, lecz muszę przyznać, dostawałem gęsiej skórki, gdyż rozmowa

budziła najdziwaczniejsze przypuszczenia. Zacząłem już nawet przemyśliwać nad planem działania,
jeśli nagle Jermakow okaże się piratem, który zechce podnieść czarną banderę i uprawiać w kosmosie
korsarstwo. Tymczasem padały dalsze pytania:

- Wobec tego, jeśli mój rozkaz będzie sprzeczny z rozkazami przewodniczącego Komitetu

Państwowego, wykonacie tylko mój?

- Oczywiście... - w tym momencie jak jakiś głupek oblizałem wargi i dodałem: - Nie jesteśmy w

wojsku, lecz wykonam każdy rozkaz, jeśli nie będzie godził w interesy naszego państwa... i partii.
Jestem komunistą.

Jermakow roześmiał się. - Tylko proszę, nie wyobrażajcie sobie, że jestem spiskowcem. Nie

posądzajcie mnie także, że nie dowierzam waszemu poczuciu dyscypliny. Chcę po prostu wiedzieć,
jakie zajmiecie stanowisko, gdy warunki, w jakich możemy się znaleźć, zmuszą nas do odstąpienia od
linii wytyczonej przez komitet. Bardzo się cieszę, że należycie do ludzi, którzy wiedzą, co to znaczy
dyscyplina i ... że wyjaśniliście swoje na tę sprawę poglądy.

Ja, daję słowo, także byłem rad z takiego obrotu sprawy.
- A jednak chciałbym wiedzieć... - zacząłem pytanie.
- Wyjaśnię, a raczej naprowadzę was na ślad, a dalej już sami zrozumiecie, o co chodzi. W

obecnej sytuacji, tam, na Ziemi, najważniejszą sprawą jest szczęśliwy powrót „Hiusa”. Ważniejszą niż
cokolwiek innego. Od tego zależy bardzo wiele... zbyt wiele, abyśmy mogli ryzykowna podczas

background image

obserwacji i badań Golkondy, nawet gdyby chodziło tylko o wykonanie zadań przewidzianych przez
komitet.

Jermakow dał mi do zrozumienia, że mogę odejść. Nie ma co, jest nad czym pomyśleć. Aleksieju,

miej się na baczności! Nie bardzo rozumiem, o co mu chodziło. Jermakow... no i Krajuchin to ludzie,
którzy nie lękają się byle czego. Tacy, aby rozpocząć odwrót, muszą zmobilizować całe swe męstwo...
o co mu chodziło?

Bykow postawił kropkę i starannie wsunął zeszyt do podniszczonej raportówki. Poszedł do

salonu. Zastał tam Jurkowskiego, Daugego i Spicyna. Grigorij zwiedzał na mapie całą Wenus, a Jur-
kowski i Spicyn wiedli gorącą dyskusję, której Bykow początkowo nie mógł zrozumieć. Wydawało
mu się, że rozmowa toczy się o sprawach, o których nie ma zielonego pojęcia, gdyż dyskutanci
używali wzorów matematycznych z arsenału rachunku różniczkowego i co chwila ciskali w
przeciwnika cytatami z klasyków, co, trzeba przyznać, nie dodawało jasności ich rozmowie. Niektóre
uwagi były bardzo ciekawe i niezwykłe. Nie minęła minuta, jak Bykow siedział obok nich w fotelu
przysuniętym do biblioteki i połykał chciwie każde słowo, całkiem zapominając o swoich niedaw-
nych troskach.

- Przy takim podejściu, kochaniutki, zwalisz się w błoto, w bagno niutoństwa- wołał Jurkowski. -

Przecież twoje twierdzenia sprowadzają się do uznawania absolutu przestrzeni. Gdzieś ty to
wszystko studiował?

- Zasada Lorentza...
- A fakty, setki faktów... I ty ośmielasz się je odrzucać! I do tego kiedy? Prawie sto lat po

narodzeniu się teorii względności...

- Nie mam zamiaru bronić rozumowania Lorentza - mówił Bogdan - nie mam nawet zamiaru

twierdzić, że jesteś jedynym kontynuatorem i obrońcą myśli staruszka Einsteina. Chciałem powie-
dzieć, że...

- Słuchamy, słuchamy...
- ...że w naszym zawodzie i przy obecnym stanie techniki jeszcze daleko nam do zetknięcia się w

praktyce ze skutkami teorii względności.

- Aha, więc o to chodzi!
- A o to!
- Powiadasz, że daleko nam...
- Tak, daleeeko! Przestrzeń dla astronautów jest jednorodną pustką.
- Jeśli nie brać pod uwagę meteorytów - nie odwracając głowy, dorzucił Dauge.
- Pustka! Latam od dziesięciu lat i ani razu nie musiałem robić żadnych poprawek na teorię

względności.

Przez chwilę dyskutujący milczeli, patrząc na siebie rozgorączkowanymi oczyma jak koguty

przed walką.

- A powiedz mi, kochaniutki - podstępnie zaczął znów Jurkowski - czy słyszałeś o ekspedycji na

Wejanę?

- Dokąd?
- Na Wejanę... Nie słyszałeś? Pierwszy raz dociera do ciebie ta nazwa? Żal mi cię, Bogdanku!
- Właściwie, co to jest? - spytał Dauge.
- Wejana- maleńka planetka, której orbita znajduje się wewnątrz orbity Merkurego. Jej średnia

odległość od Słońca wynosi około dziesięciu milionów kilometrów. Trzy lata temu odkryli ją chińscy
towarzysze i nazwali Wejan - czyli „Strażnik Słońca”, czy coś w tym rodzaju. Ponieważ planetka
krąży blisko Słońca, masa jej szybko wyparowuje i trzeba się liczyć z tym, że za sto lat może już
zniknąć. Czyżbyś naprawdę nic o niej nie słyszał? - ponownie zwrócił się Jurkowski do Bogdana.

Ten tylko pokręcił głową.
- Słuchaj więc... powtórzę ci, co w zeszłym roku opowiedział mi Fiedia, który wziął udział w

wyprawie do tego mikrusa. „W tak niewielkiej odległości od Słońca nie można było lekceważyć żad-
nych nieznanych figlów, jakie może nam spłatać jego potężne pole grawitacyjne”. Owe „figle” o mało
nie kosztowały ekspedycję życia.

background image

- Opowiadaj, jak już zacząłeś!
- Liu Szi-erowi nie udało się podejść do samej planetki, ale dość dokładnie określił jej orbitę. A tu

proszę, pierwsza niespodzianka. Nasi astronauci znaleźli planetkę zupełnie w innym miejscu, niż
podał Liu Szi-er.

- Liu popełnił jakiś błąd - mruknął Bogdan.
- Załóżmy, że tak. Aby nie upiec się żywcem, rakieta pokryta była lustrzaną powierzchnią.

Początkowo wszystko szło gładko. Odnaleziono planetę i ukryto się w jej cieniu. Wejan był maleńki i
miał kształt gruszkowaty, taki kawał krystalicznego żelaza kilkukilometrowej średnicy, który obraca
się bardzo szybko i nie może ostygnąć. Nasi, ukryci w cieniu, chcieli przeprowadzić obserwacje. Ale
to nie takie proste... - Jurkowski zrobił efektowną pauzę i triumfująco spojrzał na Spicyna. - Im
bardziej przybliżała się planetka do Słońca, tym dziwniejsze działy się rzeczy. Słońce zmieniało
barwę, stawało się ciemniejsze, to znów zupełnie czerwone, rozmiary jego pozornie zwiększały się
szybciej, niż należało, szybciej niż wedle zasad perspektywy. W końcu... - znów triumfujące
spojrzenie na Spicyna - zaczęło nagle grzać i świecić z dwóch stron jednocześnie! Cień zniknął. Fiodor
opowiadał, że wszystkich przejął strach. Planetolot prawie dotykał rozpalonej powierzchni Wejana, a
cienia ani śladu. Słońce, wielkie, gorejące, otaczało rakietę ze wszystkich stron. Tam, gdzie nie... miało
prawa być w tej samej chwili, co pierwsza rozpalona gwiazda, świecił potężny, przesłaniający całe
niebo purpurowy dysk.

- Miraż - z przekonaniem powiedział Bogdan.
- Miraż w próżni! Miraż, który zionie żarem i bombarduje strumieniami protonów! Dobrze,

przyjmijmy i to założenie. Ale czym wytłumaczyć, że urządzenia żyroskopowe na planetolocie
przestały działać? Czy to także miraż? A choćby fakt, że wszystkie chronometry, nie wyłączając
zwykłych zegarków, opóźniły się, co stwierdzono po powrocie, wszystkie jak jeden o równo
dwadzieścia trzy minuty, czy to także zaliczasz do złudzeń optycznych?

Bogdan milczał.
- Czym można to wszystko wytłumaczyć? - nie wytrzymując, rzucił pytanie Bykow.
- Tylko tym, że pole grawitacyjne w takiej bliskości od Słońca zniekształciło i zmieniło wszelkie

absoluty czasu i przestrzeni. Na pociechę pozostaje tylko jedno - Jurkowski teatralnym gestem
wyciągnął rękę do Spicyna - że wszystkie te zjawiska nie dają się wyjaśnić nawet za pomocą teorii
względności. Fakt pozostaje faktem: przestrzeń to nie zwykła pustka, o jakiej przed pół godziną tak
lekkomyślnie gadałeś. Świadczą o tym siwe włosy Fiedii, któremu udało się odprowadzić planetolot
od Wejana dopiero po piątej czy szóstej próbie.

Jurkowski przerwał i pogwizdując, spacerował po saloniku. By-kow zastanawiał się, co znaczyły

słowa: „Pole grawitacyjne zniekształciło i zmieniło wszelkie absoluty czasu i przestrzeni”. Nie zdążył
jednak zadać tego pytania, kiedy Dauge, ironicznie spoglądając na Jurkowskiego, przerwał dyskusję:

- Dość gadaniny! Nakrywajcie do stołu i wołajcie Anatola. Czas na kolację.
Po kolacji od stołu odszedł tylko Krutikow, który miał wachtę. Jermakow, chociaż trochę

zaspany, ale jak zawsze gładko uczesany i ubrany jak na przegląd, siedział z filiżanką w ręku,
rozkoszując się kawą. Bogdan i Jurkowski swoim zwyczajem rozweseleni wspominali jakieś kawały z
okresu studenckiego. Dauge w skupieniu, z niezwykle poważną miną, mieszał jakiś koktajl z co naj-
mniej dziesięciu różnych soków owocowych. Łagodne światło wypełniało salonik. Wszystko
wydawało się trwałe, przytulne i spokojne. Bykow po raz setny pomyślał, że nic nie kojarzy się z
metalowym pudłem pędzącym z fantastyczną szybkością, połykającym miliony kilometrów czarnej
przestrzeni.

- O czym tak dumasz, Aleksieju? - cichutko spytał Dauge. Bykow uśmiechnął się.
- Tak zwyczajnie... myśli się! Siedzimy sobie, gawędzimy... Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie

lot.

- Jak w ogóle mogłeś to sobie wyobrażać - zdziwił się Grigorij. - Na podstawie książek? Czy

może według opisów w gazetach?

- Chociażby...
Jurkowski górnolotnym tonem stwierdził:

background image

- Bohaterscy astronauci odważnie pokonywali wszystkie przeciwieństwa na trasie ich

niebezpiecznego lotu. Dzielnie kroczyli na spotkanie niebezpieczeństwom.

- Tak... coś w tym rodzaju. A ponadto spodziewałem się przeżyć wszelkie wrażenia związane z

nieważkością i inne nie znane mi dotychczas...

- Bój się Boga, chłopie!
- Wiedziałem dobrze, że na statku poruszającym się ze stałym przyśpieszeniem stanu

nieważkości nie odczuję, ale mimo to rozczarowałem się.

Bogdan i Grigorij roześmiali się.
- Wierzcie mi, Aleksieju - poważnie zaczął Jurkowski - że bez nieważkości żyje się znacznie

lepiej. Mieliście szczęście. Jakieś sześć lat temu lecieliśmy na Księżyc. Wybrał się z nami, weźcie to
pod uwagę, również pewien specjalista. Tylko nie od pustyń, lecz selenograf. Przez wiele lat pisał o
Księżycu, badał go, dyskutował na jego temat, ale na naszym satelicie nigdy nie stanął własną nogą.
Po prostu bał się lotu... tak już bywa w tym życiu.

- Chodzi ci o Głuzkina? - spytał Dauge.
- No pewnie, że o Głuzkina - z uśmieszkiem odpowiedział Jurkowski. - Wystartowaliśmy.

Lecimy. Wyłączyliśmy reaktor i pasażerowie mogli opuścić komory amortyzacyjne. Wszyscy aż drżeli
z ciekawości. Co to będzie - uczucie nieważkości, inne nieznane wrażenia... sami rozumiecie. Głuzkin
też cieszy się co niemiara, chociaż trochę przybladł. Po dwóch godzinach zbliża się do mnie i pyta:
„Gdzie toaleta, towarzyszu?”. A ja, no tak się złożyło, zapomniałem, że to nowicjusz, i powiadam:
„Prosto korytarzem i pierwsze drzwi na prawo...”. Nic więcej nie powiedziałem, a on, moi najmilsi,
maszeruje.

Na twarzach Daugego i Bogdana, a nawet Jermakowa pojawiły się uśmieszki. Bykow słuchał

poważnie.

- Zamknął się tam jak należy - opowiadał dalej Jurkowski -i siedzi. Mija pięć minut, dziesięć,

kwadrans... nie wychodzi z toalety! Nagle zjawia się, cały mokry... od stóp do głowy. Klnie, a dokoła
niego latają wodne baloniki... Chowamy się, gdzie kto może. Włączyliśmy wentylatory na pełny gaz,
ale korytarz oczyściliśmy z wielkim trudem. Klął nasz księżycowy specjalista, aż uszy puchły! Do
dziś rumienię się, kiedy to wspomnę. A trzeba wam wiedzieć, że były wśród nas kobiety. Nieważkość
potrafi płatać figle, towarzyszu Bykow - uroczyście zakończył Jurkowski.

- W ogóle nieważkość nie należy do wrażeń najmilszych -potwierdził Dauge, gdy tylko umilkł

głośny śmiech. - Zanim nauczysz się, jak należy zachowywać się w takich warunkach, wycierpisz
wiele...

- Pamiętam, jak jeden towarzysz... - zaczął Bogdan, ale umilkł. Przerwał mu Jermakow:
- Chwileczkę...
Wszyscy nadstawili uszu. Gdzieś z góry dolatywał ledwie słyszalny cieniutki pisk. Narastał i

cichł falami, zupełnie, jakby komar latał po namiocie. Bykow widział, jak bladość pokrywała za-
rumienioną twarz Jermakowa, jak Dauge zrobił się w jednej chwili prawie siny, jak Spicyn
wytrzeszczył oczy, a Jurkowski zacisnął zęby, aż widać było każdy mięsień na jego twarzy. Wszystkie
oczy były zwrócone ku górze. Bykow obejrzał się. Pod sufitem, w załamaniu skórzanego obicia
saloniku, błyskał równomiernie czerwony punkcik. Ktoś zaklął ochrypłym głosem i zerwał się z
miejsca. Przewróciła się szklanka i po białej serwecie rozpełzła się powoli czerwona plama. W tejże
chwili rozległo się ogłuszające dzwonienie. Sufit, twarze, ręce, biały obrus - wszystko jakby zostało
nasycone przerażającym malinowym światłem.

- Promieniowanie! - ryknął Bykowowi nad uchem czyjś zupełnie obcy głos.
Inżynier jak urzeczony nie mógł oderwać wzroku od błyskającej lampki ostrzegawczej. Dzwonek

alarmowy brzęczał jak oszalały. Gwałtownie otwarły się drzwi i wpadł Krutikow.

- Promieniowanie - krzyknął od progu.
Stężałą twarz pokrywał pot. Jermakow, ledwie poruszając pobladłymi wargami, odpowiedział

spokojnie:

- Widzimy i słyszymy.
- Dlaczego? Skąd? - mruczał Bogdan. Jurkowski jakby w odpowiedzi wzruszył ramionami.

background image

- Niepotrzebne pytanie!
- Wcale nie zbyteczne! - pośpiesznie, jak po ciężkim wysiłku, mówił Dauge. - Może jeszcze

zdołamy się osłonić...

- Speckombinezony?
- A chociażby!
- Bzdura - z przekonaniem w głosie huknął Bogdan - przecież promieniowanie przebiło pancerz

ochronny i warstwę izolującą.

Dzwonek alarmowy nie przestawał brzęczeć natarczywie.
- Przed tym nie zdołasz się osłonić - wyszeptał Krutikow. Dauge uśmiechnął się gorzko. -

Musimy czekać - mruknął

cichutko.
Krutikow z jakąś czupurną powagą podniósł przewróconą szklankę i usiadł między Bykowem i

Jermakowem.

- Nie mniej niż sto rentgenów - rzucił Jurkowski.
- Chyba więcej - poprawił go Spicyn.
- Sto pięćdziesiąt! Kto da więcej? - Dauge wziął ze stołu łyżeczkę i zaczął wyginać ją drżącymi

palcami. - Daję wam słowo, że czuję, jak przewiercają mnie protony!

- Ciekawe, jak długo to potrwa? - kurcząc się, warknął Jurkowski i spojrzał na lampkę

indykatora.

- Jeśli dłużej niż pięć minut, zagrasz marsza pogrzebowego...
- Minęły dwie minuty - oznajmił Jermakow cicho.
Krutikow poprawił kołnierz kombinezonu i zaciągnął zamek błyskawiczny. Sięgnął ręką po

fajkę, którą zawsze miał w kieszeni.

Dzwonek alarmowy nie przestawał dźwięczeć natarczywie.
- Siedząc pod ulewą promieni śmierci, słuchali cudownej muzyki - deklamował Jurkowski. -

Słuchajcie, czy nie można wyłączyć tego przeklętego dzwonka? Nie jestem przyzwyczajony do
umierania w takich warunkach.

Dauge wreszcie pokonał łyżeczkę, złamał ją i rzucił na stół. Wszyscy wlepili wzrok w połamane

kawałki metalu.

- Pierwsza ofiara ataku kosmosu - wzniośle oznajmił Jurkowski. - Grigorgij, bądź moim

przyjacielem i wpakuj łapy do kieszeni!

Bykow zachmurzył się, przymrużył oczy. - Jeśli nie minie za pięć minut - koniec! A najgorsze, że

nic nie można przeciwdziałać. Nic a nic!

Dzwonienie nagle ustało. Zgasła czerwona lampka indykatora. Cisza. Siedzieli bez ruchu, zbyt

oszołomieni, aby się cieszyć. Pierwszy odezwał się Jermakow, zwracając się do Jurkowskiego.

- A jednak jesteście fircyk, Włodzimierzu. Pozer...
Dauge roześmiał się nerwowo. Krutikow dostał ataku czkawki i wyciągnął rękę do syfonu z

wodą sodową.

- Przepraszam, towarzyszu Jermakow! Biję się w piersi, ale niezbyt mocno - klepał Jurkowski. -

W młodzieńczych latach występowałem w teatrze amatorskim. - Przeciągnął się, aż stawy mu
zatrzeszczały. - Miejmy nadzieję, że obejdzie się bez groźnych konsekwencji. Na bieżącym rachunku
mam ostatnio całą okrągłą sumkę tych rentgenów.

Bykow nieprzytomnie kręcił głową.
- Czyżby tylko dwie minuty?
- Tak więc, drodzy towarzysze, możemy uważać incydent za skończony - zduszonym głosem

powiedział Jermakow. - Teraz natychmiast bierzemy się do sprawdzania wewnętrznej warstwy izo-
lacyjnej!

- A po co? Przecież takie wypadki zdarzają się raz na dziesięć lat! - basem zawołał Krutikow. -

Jaka mogła być przyczyna tego wszystkiego?

- Nawet jeż to zrozumie! Promieniowanie kosmiczne! - odpowiedział za wszystkich Jurkowski.
- Jeśli tak, to wspaniale. A ja, grzesznik nieczysty, miałem wrażenie, że nawalił pancerz reaktora.

background image

Bogdan spojrzał na zegarek.
- Muszę ruszać na wachtę. Czas podawać sygnały na Ziemię. Zawiadomimy ich?
- Nie! - krótko odparł Jermakow. - Nie ma powodu niepotrzebnie denerwować ludzi. Nadać jak

zwykle. „Wszystko w porządku”. Aha, teraz proszę wszystkich do gabinetu lekarskiego na zastrzyki i
dezaktywizację. Dauge pierwszy. Potem, jak powiedziałem, ruszamy na sprawdzanie izolacji.

- Na razie można pozwolić sobie na filiżankę kawy - wesoło stwierdził Krutikow. - E, całkiem

ostygła! Aliosza, przyjacielu, włącz czajnik!

- A jednak bohaterscy astronauci muszą pokonywać niebezpieczeństwa - głośno powiedział

Bykow, zerkając na Jurkowskiego.

Ten wybuchnął śmiechem.
- Nie niebezpieczeństwa, drogi Aleksieju, lecz tylko strach przed śmiercią. Niebezpieczeństwa i

trudności leżą przed nami, za to mogę ręczyć, jak przepowiedział Krajuchin.

Sos

Po kilku godzinach zagadka kosmicznego ataku została wyjaśniona. W odpowiedzi na ostrożnie

zadane pytanie Jermakowa otrzymano komunikat Krymskiego Obserwatorium Aktynograficz-nego,
z którego wynikało, że dokładnie w tej samej chwili, gdy załoga „Hiusa” czekała na wyrok, na Słońcu
miał miejsce potężny wybuch jądrowy - zjawisko dość częste i dobrze już zbadane. Zwarty strumień
jąder atomów wodoru - protonów - z olbrzymią szybkością pomknął w przestrzeń i trafił na
planetolot przecinający jego drogę.

Zaledwie cząstka protonów przedostała się przez tytanowy pancerz „Hiusa”, wzmocniony

warstwą „absolutnego zwierciadła”, lecz właśnie te cząstki wielkiego promienia wywołały w jego
warstwie niezliczone źródła gwałtownego promieniowania gamma, które w praktyce nie znają
żadnych przeszkód. Promienie gamma wprowadziły w ruch urządzenia alarmowe i niewiele
brakowało, a zniszczyłyby załogę planetolotu na samym początku podróży.

Było to wydarzenie bardziej groźne niż spotkanie z meteorytem. Gdyby atak promieni potrwał

chociaż kwadrans, nikt z załogi „Hiusa” nie pozostałby wśród żywych. Nawet znacznie krótsze na-
świetlanie promieniami o takiej sile mogło wywołać w organizmach poważne zakłócenia: astronauta,
który już był porażony promieniowaniem, na pewno by zachorował. Na szczęście Jermakow miał na
pokładzie najnowsze preparaty, dostarczone do komitetu przez jeden z instytutów biofizycznych.
Preparaty te, wprowadzone do organizmu, całkowicie lub prawie calkowicie likwidowały skutki
porażenia radiacją.

- Słyszałem już o takich wypadkach - powiedział Bogdan, gdy Jermakow skończył czytać

komunikat. - Zdaje się, że jakieś piętnaście lat temu w ten sposób zginął niemiecki kosmozbiorniko-
wiec. Jeśli wybuchy na Słońcu nie należą do rzadkości, to czemu tak mało jest wypadków zderzenia
się z wiązkami wysyłanych przez nie promieni?

- Rzecz prosta, mieliśmy szczęście - westchnął Dauge.
- To całkiem jasne - z miejsca wyjaśnił Jurkowski. - Powiedziałbym, że należy się dziwić, że w

ogóle trafiliśmy na nie. Strumień protonów pędzi w przestrzeni bardzo cienkim strumieniem,
używając ziemskich wyrażeń, i prawdopodobieństwo natrafienia na taką niebezpieczną wiązkę jest
minimalne.

- Rzecz prosta, mieliśmy szczęście - westchnął Dauge. - Głupie uczucie, gdy czujesz, że cię

zabijają, a ty nie możesz nic przeciwdziałać. Najgorsze to, że nie znoszę, zupełnie nie znoszę za-
strzyków, a od tych boli mnie do tego krzyż.

- Czy speckombinezony naprawdę nic by nie pomogły? - spytał Bykow.
- Jakie tam speckombinezony! - Dauge machnął ręką. - Od tych promieni nie ochronią cię żadne

fatałaszki. Energia rzędu miliardów elektronowoltów!

- Na szczęście mamy to już za sobą.
- Na razie jeszcze nie wszyscy - pocieszył go Jermakow.
- A dlaczego?
- W kabinie sterowania jeszcze migają indykatory.
Jurkowski błyskawicznie zwrócił się do dowódcy.

background image

- Migają?
Jermakow przytaknął.
- Migają jak cholera! - potwierdził Bogdan.
- Mocno?
- Nie za bardzo, tak na jedną setną rentgena, ale mimo to migają.
- Wniosek: atak nie minął. - Dauge zamyślił się. - Przecież lecimy w pobliżu osi wiązki protonów.
- Nic podobnego! - z miną nauczyciela zaprotestował Jurkowski, zachowując się, jakby ganił

tępego ucznia. - Słońce obraca się, a wraz z jego obrotem zmienia położenie punkt wybuchu; teraz już
dawno promieniuje w innym kierunku. Nie, tu musi być jakaś inna przyczyna.

- Wtórne źródło radiacji - powiedział Jermakow.
- Oczywiście! - ucieszył się Dauge. - Trzeba było się tego spodziewać. Pod działaniem

bombardowania protonowego część atomów w masie pancerza stała się radioaktywna. To wszystko.

- Dobre mi „to wszystko”. Będziemy mieli z tym kupę kłopotów.
- Nie przypuszczam - sprzeciwił się Spicyn. - Przecież radiacja nie jest silna, nie przekracza

dopuszczalnego natężenia.

- Dobrze, że chociaż trochę osłonił nas „Malec” - wtrącił Bykow.
- Właśnie - Jermakow skrzywił się. - „Malec” mógł także stać się radioaktywny, a to byłoby

niezbyt przyjemne.

- Wyjdziemy na zewnątrz i sprawdzimy! - zaproponował Jurkowski.
- Dopiero wtedy, gdy odwrócimy się zwierciadłem do Słońca, czyli mniej więcej za dwadzieścia

cztery godziny.

- I pomyśleć tylko, że jeśliby takie bombardowanie trwało kilka minut dłużej, byłoby po

wszystkim! „Hius” z martwą załogą!

- A za pięćdziesiąt godzin jako rozpalony obłoczek wbijamy się w żar słoneczka.
- Martwy planetolot z martwą załogą! - Bogdan, mówiąc to, patrzył na Jermakowa. - Taki los...

bywa i tak... prawda Anatolu Borysowiczu?

- Międzyplanetarny „Latający Holender”, są już takie.
- Co się dzieje z takimi statkami? - rzucił pytanie zaciekawiony Bykow. - Co było przyczyną...
- Choroby przywiezione z innych planet lub takie jak nasze spotkania ze strumieniami protonów.

Rozmowa urwała się.

Życie w planetolocie szło swoim trybem. Jermakow miał baczenie na urządzenia silnika

fotonowego i opracowywał z Kruti-kowem jakiś nowy problem kosmogacji; geologowie po raz setny
przeglądali plan prac badawczych na Golkondzie; Bykow czytał książki astronomiczne; Bogdan
Spicyn cały wolny czas spędzał przy aparatach radiowych.

Pewnego dnia Bogdan zawołał wszystkich do kabiny sterowniczej.
- Słuchajcie - mówił radośnie. - Mówi Mars. Piaszczysta Zatoka. Specjalna audycja dla nas.
- „... i to wkrótce - mówiła kobieta wysokim, wesołym głosem. - W dolinie osłoniętej przed

mroźnymi burzami wykryliśmy otoczone odgałęzieniami Centralnego Łańcucha płytkie jeziorka i
rozległe łąki, tworzące razem obrazek jakby wzięty z dziecinnej bajki, żebyście tylko mogli zobaczyć,
jaki to piękny widok! Wspinacie się na szczyt wzgórza i spoglądacie w dół: fioletowa powierzchnia
jeziora, nieruchoma jak lustro, cudowny dywan wysokich traw pomarańczowego koloru i wielkich
zielonych kwiatów, a nad tym rozpięty ciemnofiołkowy namiot nieba. Chciałoby się zerwać
skafandry...”.

Bykow zauważył, jak na twarzach przyjaciół zachwyt i radość zmagają się z niedowierzaniem.

Jak wreszcie zaczynają jaśnieć ciepłymi uśmiechami, a w oczach zapalają się błyski.

- To Mars! - szepnął Dauge. - Pomyślcie tylko, chłopcy, to ten pozornie martwy Mars!
- „Nazwaliśmy tę dolinę »Doliną Hiusa«. Nie możemy podać wam wody z jej jezior ani kwiatów

z łąk, nie jesteśmy nawet w stanie pokazać jej wam, lecz chcemy, aby na waszą cześć nosiła imię
waszego statku! Jeszcze, chwileczka... Musimy kończyć i życzymy wam, Anatolu Jermakow, i tobie,
Włodku Jurkowski, tobie, Michale Krutikow, tobie, Bogdanie Spicyn, i wam, Grigoriju Dau-ge i
Aleksieju Bykow, serdecznie życzymy zwycięstwa!”.

background image

Minęło pięćdziesiąt godzin lotu i Jermakow zapowiedział, że pora przygotować się do zwrotu.

„Hius” miał się obrócić zwierciadłem w kierunku Słońca i zacząć hamowanie. Statek osiągnął już
szybkość tysiąca dwustu kilometrów na sekundę. Przez następne czterdzieści godzin „Hius” miał
lecieć z przyśpieszeniem ujemnym względem Słońca, aby w punkcie spotkania z Wenus wytracić
całkowicie swój pęd.

Dauge wyjaśnił dokładnie cały manewr Aleksiejowi podczas porządkowania i zamykania szaf

bibliotecznych, kredensu, bufetu, umocowywania wszystkich przedmiotów, jakie mogłyby przy
gwałtownych zmianach, mówiąc ostrożnie, zmienić swoje położenie. Szykowano się do ważnego
momentu. Załoga zapięła pasy bezpieczeństwa dopiero na rozkaz z kabiny sterowniczej. Bykow spo-
dziewał się przeżyć, jakich dostarczyła mu próbna jazda „Malcem”. Tym razem jednak wszystko
przeszło znacznie spokojniej. Dzięki niezwykłemu artyzmowi, z jakim sterował Spicyn, „Hius” wyko-
nał zwrot szybko, a zarazem płynnie. Ledwie zdołano zauważyć króciutką chwilę nieważkości.
Członkowie załogi przebywający w saloniku odnieśli wrażenie, że podłoga uciekła na chwilę w bok,
zatrzymała się w pozycji pionowej i ponownie wróciła na swoje miejsce.

„Hius” pędził w stronę Słońca zwrócony ku niemu zwierciadłem. Fotoreaktor pracował jak

przedtem, zmniejszając nabytą szybkość w tempie dziesięciu metrów na sekundę do kwadratu. Po
obiedzie Bykow przypomniał dowódcy, aby sprawdzić, czy „Malec” nie stał się radioaktywny.

- A przy okazji - mówił inżynier - warto zobaczyć, czy podczas zwrotu nie zostały uszkodzone

jakieś elementy przytrzymujące zasobnik z „Malcem” na kadłubie „Hiusa”.

- Tak zwyczajnie zobaczyć? - Jermakow przymrużył oczy. -Nie wydaje mi się to takie proste.
- Przecież w poprzednich rejsach nieraz wychodziliśmy na zewnątrz - wtrącił Jurkowski.
- Bardzo możliwe, ale proszę pamiętać, że było to w poprzednich rejsach. Teraz lecimy ze stałym

przyśpieszeniem.

- No tak... - Jurkowski zamilkł.
- Zdajecie chyba sobie sprawę z tego, co by się stało po opuszczeniu statku! - dorzucił Jermakow.
- „Hius” leci dalej, a ty wpadasz w tryskające spod niego płomienie, w samo ognisko atomowej

reakcji - wyjaśnił krótko Dauge.

Bykow zdecydowanie ruszył do ataku.
- Towarzyszu Jermakow, „Malec” został oddany pod moją opiekę. Proszę zatem o pozwolenie

sprawdzenia, w jakim jest stanie!

- Artykuł osiemnasty Instrukcji dla pilotów międzyplanetarnych powiada: „Podczas lotów nie wolno

wypuszczać na zewnątrz pasażerów...” - szybko zacytował Jurkowski.

- Ma rację! - poparł go Dauge. - Słuszna uwaga.
- Ale ja nie jestem pasażerem! - ostrym tonem stwierdził Bykow.
- Chwileczkę. - Jermakow mówił poważnym głosem. - Towarzyszu Bykow, naprawdę nie mam

prawa wypuścić was z kabiny na pancerz statku. Zresztą, gdybym nawet miał prawo, nie uczyniłbym
tego. W razie wypadku nikt z nas nie potrafi zastąpić was na „Malcu”...

- Zbyt wielkie ryzyko stracić takiego kucharza. - Nie mógł powstrzymać się od docinków

Jurkowski.

Bykow obrzucił „bażanta” lodowatym spojrzeniem, nie odciął się, lecz tylko podszedł do

Jermakowa.

- Wyłączymy fotoreaktor i nie będzie już żadnego ryzyka -mówił Jermakow (Jurkowski zrobił

kwaśną minę). - A jeśli chodzi o odpowiedzialność, za wszystko odpowiadam osobiście, za ludzi i
sprzęt. Nie w tym jednak rzecz. Spicyn ma w tej chwili wachtę. Krutikow szykuje się do odpoczynku,
zresztą jego też nie należy wysyłać do takiej pracy, zbyt ociężały...

- Hm... - czerwieniąc się, chrząknął Krutikow.
- Pozostaję ja? - uśmiechając się, znowu zawołał „bażant”.
- Włodzimierz przeszedł specjalne kursy, a poza tym nabrał wprawy podczas poprzednich lotów

- kończąc rozmowę, stwierdził Jermakow. - Sprawdzać pójdzie albo on, albo...

- Paragraf szesnasty - głośno wykrzyknął Dauge - paragraf szesnasty mówi, że „dowódca statku

nie może opuszczać go podczas lotu”.

background image

- Prawdę mówi! - roześmiał się Jurkowski i wyszedł. Bykow zasępił się, niezadowolony. Dauge

klepnął go po ramieniu.

- Nie przejmuj się, Aleksieju! Do tej roboty potrzeba nie tylko odwagi, ale i wprawy.
- Nie przesadzajmy.
- Dobrze, już dobrze. A czy masz, bracie, pojęcie o skafandrze próżniowym?
- O czym?
- O skafandrze próżniowym! Takim garniturku do pracy w kosmicznej próżni.
- A nasz speckombinezon nie wystarcza?
- Oj, bracie, bracie! Zrobiłby się z ciebie balonik. Ani byś ręką, ani nogą nie mógł ruszyć.

Widziałeś taki rozdęty kombinezon w gabinecie Krajuchina?

Bykow westchnął.
- Taki los... Miałem wielką ochotę popatrzeć na tę waszą kosmiczną przestrzeń.
- Zgadzam się z Daugem, nie przejmujcie się. Na tę przestrzeń napatrzycie się jeszcze do syta -

spoglądając serdecznie na inżyniera, powiedział Jermakow.

Powrócił Jurkowski, niosąc dwa ciężkie szarawe pakunki.
- A może nie będziemy wyłączać fotoreaktora? - rzucił nie wiadomo do kogo pytanie i zaczął

rozpakowywać swój bagaż. Wyciągnął z niego przezroczysty cylinder, podwójne butle i jeszcze jakieś
aparaty.

- Bezwzględnie musimy wyłączyć. Aha, Aleksieju, macie okazję popróbować, jak wygląda świat

bez pola grawitacyjnego. Radzę nie wychodzić z saloniku i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Jak
tylko wyłączy się fotoreaktor, przestanie działać przyśpieszenie i „Hius” będzie leciał z niezmienną
szybkością. A jeśli nie ma przyśpieszenia, nie ma też wrażenia ciężkości.

Humor Bykowa wyraźnie się poprawiał. Zatarł ręce.
- Bardzom ciekaw, bardzom ciekaw. Nawet wstydziłbym się przyznać, że brałem udział w takim

locie, a nie przeżyłem ani chwili nieważkości.

- Gotowe...- meldował Jurkowski.
Stał w drzwiach zakuty w dziwaczny pancerz z metalowych elastycznych obręczy, podobny do

olbrzymiego skorupiaka z ludzką głową. Pod pachą trzymał przezroczysty hełm. Bykow nieraz
oglądał tego rodzaju skafandry na filmach i zdjęciach, lecz nie mógł się powstrzymać i obszedł wokół
geologa, oglądając go z wielką ciekawością.

- Chodźmy!- powiedział Jermakow.
Bykow usiadł w fotelu i odprowadził wzrokiem towarzyszy.
Na korytarzu ucichły kroki. Dźwięcznie zamknęły się drzwi. Dauge zapytał głośno Jermakowa,

gdzie znajduje się uchwyt linki asekuracyjnej. Zapadła cisza.

- Uwaga! - rozległ się w głośniku głos Spicyna.
W tej samej chwili Bykow poczuł, że zaczyna się lekko unosić w powietrzu. Kurczowo wpił

palce w poręcze fotela. Usłyszał cichy świst i po saloniku przeleciał zimny powiew. Bykow głośno
westchnął. Odniósł wrażenie, że nie stało się nic nadzwyczajnego. Puścił poręcze fotela i ostrożnie
wstał.

Gdy po kwadransie Jermakow, Dauge i pokryty białym szronem Jurkowski wrócili do saloniku,

trzymając się mocno poręczy okalających wszystkie pomieszczenia, zobaczyli Bykowa wiszącego
głową w dół, zdenerwowanego, spoconego i czerwonego ze wstydu. Inżynier próbował nadaremnie
dosięgnąć ręką fotela.

Na ten widok Jurkowski ryknął z zachwytu, wypuścił poręcz i sam -wyleciał w powietrze,

stuknął głową o sufit i z powrotem wpadł do korytarzyka. Dauge i Krutikow, dusząc się ze śmiechu,
dopełzli do ponuro uśmiechającego się inżyniera i ściągnęli go na podłogę.

- No, jak znajdujesz świat bez siły przyciągania? - jąkając się ze śmiechu, pytał Dauge. - Miałeś

przeżycie?

- A miałem! - Bykow nie zdradzał ochoty do wesołości.
- Uwaga! - szczeknął głośnik.

background image

Po włączeniu reaktora wszystko powróciło do normy. Jurkowski opowiedział o wynikach swego

wypadu. Zasobnik z „Malcem” promieniuje, lecz bardzo słabo. Uchwyty nie naruszone, w każdym
razie nie można było tego zauważyć, a przecież zewnętrzne uchwyty były najważniejsze.

- Sierp Wenus widać gołym okiem. Wokół Słońca widnieje korona jak aureola z diamentów!

Dlaczego nie jestem poetą?! -Jurkowski wstał i zaczął deklamować wiersz Czarna przepaść.

- Gorąca przepaść - całkiem poważnie zawołał Bogdan Spi-cyn, który wpadł do saloniku, aby

łyknąć kawy. Jurkowski popatrzył na niego, jakby go wcale nie zauważał, i zaczął od początku:

Otchłań czarna skrzydła rozpostarła. Gwiazdy krople iskrzących się łez...
- E... e... jak tam idzie dalej?
- Zżarła - zaproponował Bogdan.
- Milcz, przeklęty.
- To niech będzie: starła.
- Poczekaj... już mam...
Otchłanie mroczne, nieprzeniknione. Gwiazdy - krople iskrzących się łez... Tam gdzie bezkres lodowej

pustyni...

- Tam parowóz teraz dymi! - lirycznym tonem dokończył Bogdan.
O pechowej przygodzie Aleksieja w krainie nieważkości nikt nie wspomniał ani słowem. W

planetolocie znów zapanowały spokój, cisza i prawie całkiem ziemskie życie.

Bykow i Dauge grali w szachy. W pewnej chwili przerwał im Krutikow.
- Słyszeliście ostatnie nowiny?
Bykow spojrzał na kosmogatora pytająco, a Dauge spytał zdawkowo:
- No, co się wydarzyło?
- Łączność się zerwała.
- Z kim?
- Ze wszystkimi. Nie możemy nawiązać kontaktu ani z Ziemią, ani z „Ciołkowskim”.
- Dlaczego?
Krutikow wzruszył ramionami, wyciągnął rękę po wafel.
- Jak dawno nie mamy łączności?
- Przeszło od godziny. - Kosmogator chrupał wafel. - Jerma-kow i Spicyn sprawdzili wszyściutko

i próbowali na setki sposobów, na każdej fali. Pusto i cicho jak w dzikim stepie. A co najważniejsze, że
zwykle trafia się na czyjąś rozmowę. W tej chwili jednak wokół nas panuje cisza jak na morskim dnie.
Ani jednego dźwięku, ani jednego nawet trzasku w słuchawkach.

- Może nawaliły aparaty? - pytał Dauge.
- Wszystkie trzy zespoły jednocześnie? Wątpliwe!
- A anteny?
Kosmogator znów potrząsnął ramionami. Dauge mruczał coś pod nosem i przy okazji zwalił

figury na szachownicy.

- Gdzie Włodek?
- Na pewno u siebie w kabinie.
- Może tylko nie działają nadajniki, a oni nas słyszą.
- Wszystko możliwe. Ale tak, między nami, głupie uczucie. Ni z tego, ni z owego przestały

działać wszystkie aparaty radiowe. Jeszcze nigdy coś takiego się nie przydarzyło. Lachow wprawdzie
ostrzegał nas, ale sam rozumiesz, w jednej chwili zrobiło się jakoś nieprzyjemnie, nieprzytulnie...

Bykow popatrzył na Michała ze współczuciem. Na pulchnej twarzy kosmogatora błyskały

maleńkie smutne oczy.

- Rozumiem to... dobrze rozumiem.
Niewątpliwie zrobiło się dziwnie. Bykowa opanowało smutne przeczucie, jakby przed jakimś

poważnym nieszczęściem. Być może tylko dlatego, że każda najmniejsza niedokładność urastała w
jego oczach do poważnego problemu. Krutikow najwyraźniej podzielał ten niepokój, a jego przecież
nie można było posądzać o brak doświadczenia, jaki zdradzał nowicjusz.

background image

- Tylko nie zwieszać nosów na kwintę - z nienaturalną wesołością wołał Dauge. - Na razie nic

poważnego się nie stało. Prawda, co nie? Z jakichś nieznanych powodów przerwała się łączność. Ale
silniki pracują jak należy, prowiantu mamy dość, „Hius” leci po wytyczonym kursie.

Krutikow westchnął. Bykow rozumiał go bardzo dobrze. Dla nich, dzieci Ziemi, łączność

radiowa była jedyną uchwytną nicią łączącą z rodzimą planetą. Zerwanie się tej niteczki, nawet na
chwilę, działało przygnębiająco. Bykow każdą komórką swego ciała odczuwał straszliwą samotność
„Hiusa”. Dziesiątki, setki milionów kilometrów milczącej przestrzeni jak ołów zwaliły się na jego
ramiona, odcięły od pozostałych światów, od emanującej matczynym ciepłem Ziemi. Dziesiątki, setki
milionów kilometrów lodowatej próżni... Te nie dające się pojąć zmysłami kosmiczne pustkowia
wcale nie są „niczym”, żyją swoim własnym niezrozumiałym życiem, kierowanym przez nieznane
prawa, skomplikowane, podstępne...

Bykow spojrzał na Daugego, który spokojnie przestawiał figury na szachownicy. Zawstydził się

swych myśli. Wystarczyło, że przestraszył się raz, podczas startu. Przecież najgorsze, co może go
spotkać... A dlaczego koniecznie coś musi się stać?

- Nowe igraszki naszego ukochanego kosmosu - wchodząc, obwieścił Jurkowski. - Jak wam się to

podoba?

- Wcale się nie podoba! - odburknął Dauge. - Przestań wreszcie pajacować! Znudziło się nam...

Na Ziemi Krajuchin oszaleje...

- O staruszka możesz się nie bać! Mocniejszą ma głowę niż my obydwaj. Wydaje mi się, że

łączność została przerwana dlatego, że rejon przestrzeni, przez który w tej chwili lecimy, nie prze-
puszcza fal radiowych. Dlaczego tak jest, wyjaśnić nie potrafię... W każdym razie nie ma co zwalać
winy na stacje radiowe, a tym bardziej na anteny.

- Fantasta! - westchnął Michał Krutikow. - Gdzieś widział, żeby próżnia nie przepuszczała fal

radiowych?

- Do dzisiaj - nigdzie! Ale Lachow mówił o tym. A ja jestem tego świadkiem w obecnej, o właśnie

w tej chwili, chociaż należę do ogólnie znanych sceptyków. Ciebie nawet faktami nie da się
przekonać.

- Jesteś świadkiem?
- Jestem!
- Tylko figę widzisz, Włodeczku!
- Powiadasz, że figę widzę? - z przesadną uprzejmością spytał Jurkowski.
- Ano, tak!
Jurkowski zrobił w tył zwrot i skierował się do drzwi. Przed progiem zatrzymał się.
- Polecam wszystkim tu obecnym, aby poszli do drzwi kabiny sterowniczej. Może uda się wam

usłyszeć kilka ciekawych zdań.

Krutikow skrzywił się z niesmakiem i sięgnął po następny wafel, szepcząc: „Fantasta, fantasta”.
Dauge milczał, a Bykow w duszy przyznawał rację Jurkowskiemu. Obydwaj wstali i podeszli do

otwartych drzwi kabiny sterowniczej, gdzie na stopniu siedział już Jurkowski.

Z kabiny dolatywał monotonny głos Spicyna.
- Ziemia. Ziemia... Wu szesnaście, dlaczego się nie odzywacie? Raz, dwa, trzy, cztery, pięć...
Cisza. Dauge i Bykow spojrzeli na siebie pytająco. Jurkowski w zamyśleniu gładził brodę.

Pstryknęły niepoważnie jakieś przełączniki. Bogdan przerwał milczenie.

- Nic nie słychać, towarzyszu Jermakow. Cicho jak w rodzinnym grobie.
- Spróbujcie na długich falach.
- Tak jest.
Po chwili Bogdan zaczynał od początku.
- No dobrze, przyjmijmy, że coś jest nie w porządku z antenami. Jednak taką radiostację, jaką ma

Siódmy Poligon, można przyjmować nawet bez anteny. Ale co u licha mogło stać się z antenami? Nic
nie rozumiem! Ani jednego dźwięku, nawet najlżejszego szmeru... Lachow miał rację. To winna nasza
szybkość...

background image

- Ziemia! Ziemia? Wu szesnaście, dlaczego nie odpowiadacie? Mówi „Hius”... Raz, dwa, trzy,

cztery, pięć.

- Jurkowski ma rację. Pewnie wpadliśmy w jakąś dziurę leżącą w czwartym wymiarze - oznajmił

swoją konkluzję Jermakow.

Jurkowski chrząknął dźwięcznie. Jermakow podszedł do drzwi.
- Jesteście wszyscy?
- Siedzimy i czekamy.
- Jakie jest wasze zdanie? Co to znaczy?
- Ja swoje już powiedziałem - oświadczył Jurkowski.
- Może macie rację, ale te deformacje próżni zalatują matematyczną mistyką.
- Jak uważacie - spokojnie odpowiedział Jurkowski. - Ja nie uważam tego za mistykę.

Przypuszczam, że najbardziej realne są nasze osobiste doświadczenia i odczucia zmysłowe.

Jermakow zastanawiał się.
- Gdzie Michał?
- Został w saloniku. Wcina wafle.
- Warto by...
Radosny okrzyk Bogdana nie pozwolił Jermakowowi skończyć zdania.
- Odezwali się! Odpowiadają!
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Suchy, skrzypiący nieco głos mówił:
- Tu wu szesnaście. Wu szesnaście, „Hius”. „Hius”, proszę odpowiadać. „Hius”, proszę

odpowiadać. Wu szesnaście. Raz, dwa, trzy, cztery... cztery, trzy, dwa, jeden, „Hius”, proszę
odpowiadać.

- To Zajczenko - szepnął Jurkowski. Bogdan zaczął pośpiesznie swoją litanię.
- Wu szesnaście, słyszę was dobrze. Wu szesnaście, słyszę was dobrze. Tu mówi „Hius”.

Dlaczego tak długo nie odpowiadaliście?

- Mówi wu szesnaście, mówi wu szesnaście - wyraźnie, nie zwracając uwagi na słowa Bogdana,

mówił dalej Zajczenko. -”Hius”, dlaczego nie odpowiadacie? Czemu milczycie? „Hius”, proszę
odpowiadać. Mówi wu szesnaście...

- My ich słyszymy, ale oni nas nie słyszą - mówił Dauge. -Jedna godzina nie lepsza od drugiej,

czy na odwrót...

- Mówi „Hius”, słyszę was dobrze - monotonnym głosem powtarzał Bogdan. - Mówi „Hius”,

słyszę was dobrze. Wu szesnaście, mówi „Hius”...

Tak minęła następna godzina. Siódmy Poligon takim samym monotonnym głosem, jakby już

pozbawiony nadziei, wzywał „Hiusa”, a Bogdan odpowiadał nie mniej monotonnie. Siódmy Poligon
nie słyszał go. Kosmos pozwalał „Hiusowi” słyszeć Ziemię, lecz nie przepuszczał jego fal radiowych
do bazy. Jermakow bez przerwy spacerował po kabinie. Jurkowski zamknął oczy i nie ruszał się.
Dauge wybijał werbel knykciami po kolanie. Bykow wzdychał i gładził się po udach. Do kabiny, ssąc
pustą fajkę, wszedł Krutikow.

- Mówi wu szesnaście, „Hius”, proszę odpowiadać... - W eterze coś zaszumiało i rozległy się

trzaski. Nowy, nieznajomy głos wtrącił się do rozmowy. Ktoś zdławionym głosem, jakby dusząc się,
wołał.

- Hilfe! Hilfe! Save our souls! Na pomoc! Na pomoc! Take our bearings!
Jurkowski wstał natychmiast. Zamarł bez ruchu Jermakow. Dauge ścisnął Aleksieja za rękę.
- Hilfe! Hilfe! - wołał nieznajomy głos. - In three hours we are done... Ballonen... na pomoc! Umiera...

- wołanie zagłuszyły straszliwe trzaski i piski.

- Co to? - jakby nie wierząc własnym uszom, pytał Bykow.
- Ktoś ginie, woła pomocy... - ledwie poruszając wargami, wyszeptał Dauge.
- ...koordinaten... zwei undzwanzig... dwadzieścia dwa... Dusimy się... Zum alles...
- Spicyn do pelengatora, piorunem! - rozkazał Jermakow.
- Rozkaz!
- Our bearings... take our bearings... Unserenpelengen.

background image

- Musimy natychmiast lecieć w jego kierunku! - zawołał Jurkowski.
- W jakim kierunku?
- Spicyn, złapałeś coś?
Po krótkiej przerwie Spicyn zmienionym głosem oznajmił:
- Nie można wziąć namiaru!
- Jak to nie można?
- Nie można! - drżącym tenorkiem tłumaczył Bogdan. - Przekonajcie się sami...
Nie naradzając się, jak na rozkaz, Jurkowski, Dauge i Bykow weszli do kabiny. Bykow zerknął

przez ramię Jermakowa. Długa smukła strzałka powoli, niechętnie krążyła po tarczy, nie zatrzymując
się. Lekko drgała i nic poza tym. Jurkowski zaklął.

- Hilfe! Hilfe! Na pomoc! Tasukete kure! Nasze namiary...
Astronauci spoglądali jeden na drugiego. Bogdan z wściekłością obracał namiernikiem, włączał i

wyłączał - jakieś kontakty. Namiaru nie udawało się uchwycić.

- Zaklęta strefa - mruczał, wycierając pot z czoła.
- Jaki to wstyd dla nas... tam giną ludzie... - szeptał Dauge. Jermakow gwałtownie zwrócił się do

niego.

- Dlaczego weszliście do kabiny? Kto wam pozwolił? Proszę wyjść. Wszyscy trzej.
Na stopniach Jurkowski usiadł na swoim miejscu i oparł głowę na dłoniach. Bykow i Dauge

stanęli obok.

- Na pomoc! Na pomoc! - wołał ochrypły głos. - Everybody who hears us, please help!
Bykow słuchał, wstrzymując oddech. Nie wiedział, kto wzywa pomocy, nie miał pojęcia, co się

stało tam w dalekiej próżni, czuł tylko całym swoim jestestwem straszną rozpacz przenikającą każde
słowo wołającego.

- Gdybyśmy wiedzieli, gdzie się znajdują! - szeptał Jurkowski.
- Niech to diabli! - z wściekłością wykrzykiwał Dauge. -Czyżby nikt prócz nas nie słyszał ich

wołania?

- O ile wiem, w tej chwili znajduje się w przestrzeni około siedmiu statków. Ze wszystkich tylko

dwa, chiński i angielski, mają pewną rezerwę na dodatkowe przeloty. Zresztą wszystko jedno... zanim
obliczyliby nowy tor, minęłaby godzina... Ciekawe jednak, dlaczego nie słyszymy ich?

- Kogo?
- Tych innych...
- Tylko „Hius” mógłby lecieć na pomoc bez obliczania toru, prosto na namiar - powiedział

Dauge.

- Gdyby znał ten namiar.
W drzwiach pojawił się Jermakow. Oczy miał błyszczące, szklane. Był blady.
- Zejdźcie, towarzysze, do swoich kabin! - rozkazał. - Układamy się na kojach i zapinamy pasy.

Spróbujemy wyrwać się z tego zaczarowanego worka. Przyśpieszenie przekroczy czterokrotnie
zwykłe normy. Proszę mieć to na uwadze. Dauge, wytłumaczcie Bykowowi, jak należy się zachować
podczas przeciążenia.

- Tak jest!
Jurkowski pierwszy ruszył w dół. Z kabiny doleciały nowe głosy. Czyjś dźwięczny, pewny siebie

głos pytał:

- Who speaks? Do you hear me? I take your bearing. Wzywający pomocy odpowiedział

zdenerwowanym głosem:

- I hear you all right!
- Do you speak Chinese?
- No...
- Do you speak Russian?
- Da, da...
znam rosyjski... jesteście Rosjaninem?
- Nie. Mówi dowódca gwiazdolotu ChRL „Jan-tsy” Liu Szi-er. Słyszymy was od dawna, ale

dopiero przed chwilą udało się nam naprawić nadajnik i wziąć wasz namiar, z kim rozmawiam?

background image

- Profesor uniwersytetu w Cambridge... Robert Lloyd ze statku „Star”... straszliwa awaria...
Dalej rozmowa potoczyła się po angielsku.
- Lecimy po waszym namiarze - oznajmił Liu.
- Dziękuję... Gdzie jesteście?
- Przed pół godziną wystartowaliśmy z międzynarodowej bazy na Fobosie.
Słowom Liu zawtórował krzyk pełen rozpaczy.
- Nie zdążycie! Nie, w żadnym wypadku nie zdążycie! Jesteśmy skazani...
- Postaramy się zdążyć. Do startu szykują się kosmiczne zbiornikowce. Zabierzemy was z

uszkodzonego statku.

- Nie zdążycie. - Anglik mówił już zupełnie spokojnie. - Nie zdążycie, bo tlenu zostało nam tylko

na dwie godziny.

- Podajcie waszą pozycję. Podajcie współrzędne.
- Współrzędne heliocentryczne...
Profesor wymienił jakieś niezrozumiałe dla Bykowa cyfry. Słychać było, jak Jermakow i Bogdan

przerzucają jakieś kartki i włączając maszynę elektronową, obliczają pozycję. Przez chwilę panowała
cisza.

- Awaria w strefie asteroid. Jedna trzecia astronomicznej jednostki od Marsa - podał wyniki

obliczeń.

- Pięćdziesiąt milionów kilometrów - ponurym głosem dorzucił Jurkowski. - Nawet „Hius”,

gdyby znajdował się w pobliżu Marsa, nie zdążyłby. - Wstał i wyprężył się w postawie na baczność.

- Rozumiem, o co chodzi - mówił Liu. - Czy nie macie żadnej możliwości wytrwać jeszcze

chociaż dziesięć godzin? Zastanówcie się... pomyślcie!

- W żadnym wypadku. Uszkodzone są glicerynowe anesteza-tory... Powietrze ucieka...

Widocznie w poszyciu statku powstały mikroskopijne otworki...

Po chwili profesor dodał:
- Zostało nas dwóch. Jeden leży bez przytomności.
- Nie traćcie ducha, profesorze!
- Jestem zupełnie spokojny - profesor roześmiał się. - Teraz już jestem zupełnie spokojny! Panie

Liu...

- Słucham pana, profesorze!
- Jest pan ostatnim człowiekiem, z jakim rozmawiam.
- Profesorze, w tej chwili słyszą pana na pewno setki ludzi...
- To wszystko jedno... Pan jest ostatnim, z kim rozmawiam. Za ileś tam godzin odnajdziecie nasz

statek i nasze ciała. Proszę i zaklinam was, abyście przekazali wszystkie materiały zebrane podczas
tego rejsu Międzynarodowemu Kongresowi Kosmogatorów. Czy pan obiecuje mi to?

- Obiecuję, profesorze Lloyd!
- Wszystkich, którzy nas słuchają, biorę na świadków. Materiały wkładam do teczki... teczki ze

skóry krokodyla... o tak. Kładę ją na stole w kabinie sterowniczej. Słyszycie mnie?

- Słyszę pana doskonale, panie profesorze!
- Doskonale, z góry panu dziękuję, mister Liu. Mam jeszcze jedną prośbę. Kiedy wrócicie na

Ziemię... wrócicie na Ziemię... -przez chwilę słychać było tylko spazmatyczny oddech profesora.
-Przepraszam, mister Liu... Kiedy wróci pan na Ziemię, na pewno odwiedzi pana moja żona, pani
Lloyd, i syn. Proszę przekazać im moje ostatnie pozdrowienia i powiedzieć, że pozostawałem na
posterunku do końca. Czy mnie pan słyszy?

- Słyszę, panie profesorze!
- To byłoby wszystko... A więc żegnajcie... Żegnajcie wszyscy, którzy mnie słuchają! Wszystkim

życzę szczęścia i powodzenia.

- Żegnaj profesorze! Schylam przed panem czoło.
- Nie potrzeba takich słów, mister Liu! Pelengator będzie pracował bez przerwy.
- Tak jest.
- Luki będą otwarte.

background image

Po chwili milczenia Liu odpowiedział krótko:
- Tak jest, panie profesorze.
- Tym razem to już na pewno wszystko. Good bye! Zapadło milczenie.
- Czy nie moglibyśmy zdążyć... w żaden sposób? - spytał By-kow, ledwie poruszając

zdrętwiałymi wargami.

Nikt nie odpowiedział. Wszyscy bez słowa zeszli do saloniku, usiedli w fotelach, starając się nie

patrzeć na siebie. Po chwili dołączyli się do nich Jermakow i Krutikow. Bykow z trudem uświadamiał
sobie, co się dzieje wokół niego. Myśli jego uczepiły się obrazu usłużnie narysowanego wyobraźnią:
siwy mężczyzna, dusząc się, nie mogąc złapać tchu, czołga się po korytarzu i po kolei otwiera
masywne stalowe drzwi. Przed lukiem wejściowym zastanawia się przez chwilę, spogląda wstecz
nieprzytomnym wzrokiem. Na końcu korytarza widać stół, na którym leży teczka ze skóry
krokodyla. Mężczyzna pociera czoło ręką, ostatni raz głęboko wciąga rozrzedzone powietrze.

- Aleksieju!
Bykow drgnął i podniósł wzrok. Pochylony nad nim stał Jer-makow.
- Idźcie do swojej kabiny i postarajcie się zasnąć.
- Idź. Aleksieju, idź już. Twarz ci zapadła... - dorzucił Dauge. Bykow bez słowa wstał i wyszedł z

saloniku. Przechodząc koło

schodów wiodących do kabiny sterowniczej, usłyszał, jak Bogdan monotonnie powtarza:
- Wu szesnaście, wu szesnaście... mówi „Hius”. Wu szesnaście, wu szesnaście... mówi „Hius”.
W saloniku Jermakow mówił półgłosem:
- Znałem profesora Lloyda. Niedawno z nim rozmawiałem. Dobry astronauta. Nieprzeciętny

uczony...

- Cześć jego pamięci! Trzymał się dzielnie... - wyszeptał Jurkowski.
Nagle Dauge zerwał się na równe nogi.
- Niech to diabli porwą! Odnoszę wrażenie, że zamarliśmy wjednym miejscu, że wpadliśmy w

jakąś przepaść, że zostaliśmy zasypani...

- Tylko bez paniki... - zmęczonym głosem, uśmiechając się, strofował go Jermakow.
Nikt nie kwapił się do obiadu. Po chwili pierwszy wstał Jer-makow, aby pójść do siebie.

Krutikow położył dłoń na ramieniu Jurkowskiego i powiedział zażenowany:

- Wygląda na to, że miałeś rację, Włodku.
- Nieważne! - odparł Jurkowski. - Stanąłem wobec jeszcze jednej zagadki.
Wzrok towarzyszy spoczął na nim, jakby domagając się natychmiastowej odpowiedzi.
- Liu powiedział, że przed chwilą naprawił nadajnik.
- No tak.
- A przecież słyszeliśmy go doskonale przez cały czas. Krutikow roztargnionym spojrzeniem

popatrzył na Jermakowa.

- Co w tym dziwnego?
- Tylko to, że „Hius” w stosunku do Liu znajdował się na całkiem innym namiarze niż statek

Lloyda. Wąska smuga promieni wysyłanych w jednym kierunku nie mogła dotrzeć do nas.

Dauge chwycił się za głowę.
- Mam dość zagadek! To staje się nie do zniesienia! Lecz Jermakow i Krutikow natychmiast

zabrali Jurkowskiego do kabiny sterowniczej,

Wenus z lotu ptaka

Po dwudziestu czterech godzinach łączność została nawiązana równie niespodziewanie, jak

nastąpiło jej przerwanie. Widocznie „Hius” minął „zaklęte miejsca”, dziwny obszar przestrzeni majcy
nie zbadany jeszcze wpływ na fale radiowe. W salonie dyskutowano wiele na ten temat i oczywiście
wysunięto kilka hipotez, wśród których znalazły się także całkowicie bzdurne. (Dauge skłonny był
przypuszczać, że wszyscy członkowie załogi stali się ofiarami zbiorowej psychozy). Jurkowski zaczął
opracowywać hipotezę jakichś odbić w czwartym wymiarze. Przy pomocy najlepszego matematyka
na pokładzie, Krutikowa, próbował wprowadzić „fizycznie prawidłowe pojęcie punktu przestrzeni”,
przez który fale radiowe mogą przechodzić tylko w jedną stronę. Jeśli chodzi o Bykowa, to czuł żal do

background image

przyjaciół, że tak spokojnie podeszli do śmierci Lloyda. Rozmowy o teoriach i nowych wzorach
matematycznych, jakie rozpoczęły się już w dwie godziny po tragedii, której byli świadkami, uważał
prawie za bluźnierstwo. Katastrofa angielskiego planetolotu „Star” zrobiła na nim wstrząsające
wrażenie. Oszołomiony, przybity, wałęsał się po statku.

Do Wenus pozostawało jeszcze piętnaście milionów kilometrów. Lot miał się ku końcowi.

Zbliżała się najtrudniejsza dla załogi chwila, lądowanie na groźnej planecie. Udało się to zaledwie
kilku astronautom.

Na „Hiusie” wszyscy pracowali wytrwale i spokojnie. Próby zrozumienia zagadki „zaklętych

miejsc” były wyrazem całkiem naturalnej troski o tych, co kiedyś mieli lecieć ich śladem.

Bykow, aby wyrazić dla nich swój podziw i szacunek, przygotował wspaniały pilaw, tak że

Krutikow dwa razy biegał po repetę, za co dostało mu się od Jermakowa.

Gdy tylko łączność z Ziemią została na nowo nawiązana, Jer-makow w krótkich słowach opisał

ostatnie wydarzenia i przekazał treść rozmowy Lloyda z Liu.

- Zdenerwowaliśmy się porządnie - jąkając się z wrażenia, mówił Zajczenko. - Wiera odchodziła

od zmysłów. A o „Starze”...

Już wszystko wiemy. Cały świat słyszał tę rozmowę. Liu dotarł do statku i zabrał ciała

astronautów i dokumenty.

- Co się tam stało?
- Dokładnie nie wiadomo. Istnieją przypuszczenia, że nastąpił wybuch w reaktorze. Część

statku, w której były silniki, rozniesiona w strzępy. Liu pokazywał nam fotografie... przez telewizję.

- Ile osób zginęło?
- Liu znalazł dwa ciała, ale Anglicy mówią, że na statku było ośmiu astronautów.
- Cześć ich pamięci!
- Cześć ich pamięci!
- Towarzyszu Jermakow, a jakie jest wasze zdanie, jeśli chodzi o przerwę w łączności radiowej?
- Na razie nie mam w tej sprawie wyrobionej opinii.
- Faktów oczywiście mamy niewiele. Całkiem możliwe, że pewną rolę odgrywa tu szybkość, z

jaką leci „Hius”. Lachow zdaje się mówił o tym.

- Całkiem możliwe...
- A może wpadliście w obłok metalowego pyłu?
- Tym niczego nie da się wytłumaczyć, pozostawimy ten problem do rozwiązania specjalistom.

Co u Krajuchina?

- Już ma się lepiej. Wyrywał się lekarzom, żeby tu przyjść, ale mu nie pozwolili. U nas tu bez

przerwy leją deszcze.

- Pozdrówcie staruszka jak najserdeczniej w imieniu całej załogi i ode mnie osobiście.
- Polecenie przyjęto! - wesoło odpowiedział Zajczenko. - Zagadałem się z wami, a tu dla was od

dwóch dni leży jakaś wiadomość.

- Czytajcie, czego zwlekacie?
- Zaraz, zaraz... „Anatolu, wszystko, co mówiłem w ostatniej naszej rozmowie, puść w

niepamięć. Najwyraźniej starzeję się i robię się coraz bardziej miękki. K”.

- Co?
- Ka. Jedna litera. Wystarczy zamiast podpisu. - Zrozumiano: „Wszystko, co mówiłem, puść w

niepamięć”.

- Tak jest: „...puść w niepamięć”.
Jermakow spojrzał zezem na Spicyna, który siedział przy tablicy rozdzielczej odwrócony do

niego plecami. - Zrozumiałem. Istniała pewna różnica zdań. Czy to wszystko, co mieliście dla nas?

- Wszyściutko, towarzyszu Jermakow. Czy rozkład audycji pozostaje ten sam?
- Tak, taki sam. Do usłyszenia!
Podczas obiadu Spicyn poruszył nowy temat.
- Już czas brać namiary u Machowa - mówił.
- Czy nie za wcześnie? - zdziwił się Jermakow. - Mamy jeszcze dziesięć godzin.

background image

- Jeśli pozwolicie, wolałbym zacząć namierzać się wcześniej. Lecimy w nowych warunkach,

warto mieć więcej danych.

- „Hius” zbliża się do Wenus - Dauge wyjaśniał Bykowowi sens rozmowy. - Trzeba teraz obliczyć

tor dolotu do „Ciołkowskiego”, musimy zbliżyć się do niego.

- Dotychczas przypuszczałem, że będziemy tylko utrzymywali z nimi... no, z tymi na

„Ciołkowskim”, łączność radiową i wylądujemy na Wenus, omijając jej sputnik.

- A jednak musimy porozumieć się z Machowem i ułożyć współdziałanie.
- Ciekaw jestem, jak długo tam zabawimy!
- Nie mam pojęcia. Anatolu Borysowiczu, jak długo będziemy stać przy „Ciołkowskim”?
- Pięć, sześć godzin, nie więcej. Przekażemy pocztę, książki, owoce, naradzimy się i dalej w

drogę.

- Jasne. Przy okazji. Aleksieju, poznasz znacznie lepiej wszystkie wrażenia związane z

nieważkością. Napatrzymy się...

Bykow przypomniał sobie niefortunny incydent i nie podnosił wzroku.
Podejście „Hiusa” do „Ciołkowskiego” zajęło około trzech godzin i nie należało do łatwych.

Pilotom dużo kłopotów sprawiał fakt, że płaszczyzna orbity „Ciołkowskiego”, po której sputnik krą-
żył wokół Wenus w odległości około kilku tysięcy kilometrów, była prawie prostopadła do
płaszczyzny orbitalnego obrotu planety. Krutikow i Spicyn nie mogli narzekać na brak roboty.
Problem jednak rozwiązali i planetolot po stożkowej spirali zbliżał się do punktu, w którym w
oznaczonej chwili miał także znaleźć się „Ciołkowski”. „Pasażerowie” spędzili ten czas w salonie
przywiązani pasami do foteli i co chwila czuli, że ważą tyle, co wielkie balony wypełnione wodorem,
to znów ciała ich stawały się ciężkie jak ołów. Bykow odnosił wrażenie, że kołysze się na jakiejś
gigantycznej huśtawce. Kurczowo chwytał poręcze, bojąc się ulecieć do sufitu, to otwierał usta,
usiłująć złapać nieco powietrza, gdyż czuł, że żebra wgniata mu w płuca niesamowity ciężar. Zmiany
natężenia przyśpieszeń skończyły się i w pewnej chwili zamiast zwykłego przy kołysaniu się na
huśtawce wzlotu czuł, że zapadają się w straszliwą przepaść.

Wreszcie z głośnika odezwał się Spicyn:
- Wszystko w porządku, możecie odpinać pasy. „Ciołkowski” znajduje się sto kilometrów od

nas, a Wenus już tylko trzy tysiące kilometrów.

- Poczekaj. Aleksieju, nie odpinaj się - ostrzegł Bykowa Dau-ge, sam zdejmując pas

bezpieczeństwa.

Razem z Jurkowskim przeciągnął przez salonik nylonowe linki, aby można było poruszać się

swobodnie i mieć za co uchwycić w razie potrzeby. Robiąc to, sami chwytali się wszystkiego, co
wpadło im w ręce, nie tylko poręczy przewidzianych do tego celu, lecz także przymocowanych do
podłogi mebli. Linki nylonowe przeciągnięto również i w kabinach. Gdy wszystkie te przygotowania
zostały zakończone, Dauge zwrócił się do Bykowa:

- Teraz możesz uwolnić się z uwięzi...
Bykow wstał bardzo ostrożnie, lecz mimo to uniósł się nagle w powietrze, zdążył uchwycić

poręcz fotela. Zaczerwienił się, ujął ręką linkę, machnął niezgrabnie nogami i znów stanął na
podłodze.

- Zupełne wariactwo... - burczał niezadowolony.
- Wiesz co, Aleksieju, warto by potrudzić się i przygotować jakiś wspaniały obiadek dla

chłopaków z „Ciołkowskiego” - wchodząc do saloniku, mówił Krutikow.

- Zaraz się wezmę... - z wielkim wysiłkiem odpowiedział Bykow.
- Nawet nie próbuj, Alku! - zatrzymał go Krutikow. - Na razie musisz złożyć grzecznie rączki i

niczego nie dotykać.

- Dlaczego?
- A potrafiłbyś ugotować coś w tych warunkach? Woda przecież nie leci z kranu, tylko lata po

kabinach w formie banieczek. Kotlety skaczą po patelni jak wściekłe żaby i niedosmażone latają w
powietrzu...

background image

Wynurzenia kulinarne kosmogatora przerwał dość silny wstrząs. Po zewnętrznej stronie kadłuba

coś zgrzytnęło, a salonik zakołysał się.

- Co się tam wyrabia? - mruknął Dauge.
Bykow spojrzał na Krutikowa. Na czole kosmogatora błyszczały krople potu.
- Michał! - rozległo się wołanie Spicyna. - Witaj gości. Diabły weneckie!
Dauge odetchnął głęboko, a Michał sięgnął do kieszeni po chusteczkę.
- Rzeczywiście, diabły - zaklął stłumionym głosem, z trudem chwytając oddech. - W taki sposób

można unieszczęśliwić człowieka na całe życie...

Wsadził chusteczkę do kieszeni i chwytając za linki, wywlókł się dosłownie za drzwi. Dauge

mruczał niezadowolony:

- Prawie za każdym razem dzieje się tak samo i zawsze serce ucieka mi w pięty, a duszę mam na

ramieniu.

- Przycumowała do nas rakietka z „Ciołkowskiego”. Taka międzyplanetarna taksówka.

Niepotrzebne popisywanie się... na pewno przyleciał Machow złożyć nam swoje uszanowanie...
Poczekaj, Alku, nie odlatuj! Dokąd ci śpieszno?

Bykow zrobił zbyt gwałtowny ruch i przeleciał między linkami. Trzasnął głową o sufit i znów

wylądował na podłodze. Dauge pochwycił go za nogi. Szarpnął i ustawił w pozycji pionowej do
podłogi.

- Spokojniej, aniołku niebiański, nie trzeba się denerwować. Czy pamiętasz wzór m dzielone na

dwa? Tak, właśnie na dwie połówki, właśnie to cię uratowało, bo inaczej rozwaliłbyś swój łebek także
na połówki.

Bykow wtulił się w bezpieczny i przyjazny fotel, postanawiając twardo, że nie ruszy się z niego,

dopóki nie odlecą i przyśpieszenie znów stworzy pole grawitacyjne. W tejże chwili w korytarzu
podniósł się jakiś tumult i radosne powitania, głośne uderzenia dłoni i, zdaje się, wielkie całowanie.

- Czołem, przyjaciele! Witajcie, ziemscy ludkowie! - huczał czyjś bas. - Witaj, Michał, co się z tobą

dzieje? Chudniesz coraz bardziej!

- Witaj, ptaszyno! Najprzód cię uściskam, a potem nałożę grzywnę za naruszanie przepisów

ruchu międzyplanetarnego!

- Bogdan! Nie mógłbyś na chwilę przestać? Zaczyna na poważnie, zamiast się cieszyć.

Towarzyszu Jermakow, cieszę się, że was widzę! Poznajcie się, towarzysze, mój zastępca, inżynier
Grigorij Sztirner. To właśnie on będzie bezpośrednio współpracował z wami.

- Słyszałem już, bardzo się cieszę...
- Bardzo mi przyjemnie. - Sztirner mówił oschle i jakimś przenikliwym głosem.
- Prosimy do salonu - zapraszał Jermakow.
- O nie, moi drodzy, nic z tego! Zabieramy pocztę i was wszystkich do nas. Czekaliśmy tak

długo.

- Wybaczcie, towarzyszu Machow, tym razem ograniczymy się do rozmowy tu, na pokładzie

„Hiusa”, a w drodze powrotnej złożymy wam wizytę.

Zapadło dziwne milczenie.
- Niepotrzebnie tak powiedział - szepnął Dauge, patrząc na drzwi rozszerzonymi oczyma. -

Powtórzył dokładnie słowa Tach-masiba...

Bykow poczuł się nieswojo.
- Wiem, wiem, co macie na myśli! - znów zaczął Jermakow. -Nie należy być takim pewnym

siebie. Musimy się śpieszyć.

Skończył i uśmiechnął się.
- Jak uważacie, towarzyszu Jermakow - niepewnie odparł Ma-chow. - Pójdziemy, gdzie sobie

życzycie.

- Proszę więc tędy...
Goście weszli pierwsi. Wysoki niedźwiedziowaty Machow, a za nim przypominający chłopaczka

Sztirner. Obaj byli ubrani w miękkie wytarte kombinezony z odrzuconymi na plecy hełmami. Sztir-
ner trzymał pod pachą teczkę. Gdy weszli do salonu, Machow zawołał:

background image

- Witajcie, towarzyszu Dauge! A to na pewno towarzysz By-kow. Prawda?
Postępując już zgodnie ze zdobytym doświadczeniem, Aleksiej nie wypuścił linki, ściskając ją w

lewej ręce, i ostrożnie podawał prawą Machowowi i Sztirnerowi. Zasiedli do stołu.

- A teraz opowiadajcie, jak stoją sprawy - zwracając się do Machowa, zaczął Jermakow.
Machow odchrząknął głośno, a Sztirner otworzył teczkę. Zaczęła się rzeczowa rozmowa. Zdania

były zwięzłe i pełne treści. Padało więcej wzorów niż słów. Dyskutujący wodzili palcami po
wykresach i tabelach obliczeń, które przyniósł zastępca Machowa. Tematem rozmowy było
znalezienie jak najlepszego sposobu, aby „Hius” mógł wylądować dokładnie na granicy Uranowej
Golkondy i utrzymać łączność z „Ciołkowskim”. Machow i Sztirner oraz towarzysze z dwóch innych
sputników Wenus opracowali dokładny system łączności radiowej, który przedłożyli dowódcy
„Hiusa” do wykorzystania w celu doprowadzenia statku do punktu położonego około pięćdziesięciu,
stu kilometrów od granicy Golkondy. System nie został jeszcze wypróbowany w praktyce, ale
podczas ćwiczeń doskonale zdawał egzamin i wydawał się dość dobry, aby zapewnić powodzenie.

- My musimy teraz wykazać się jak największą dokładnością, a wy, towarzysze, uwagą i

umiejętnością manewrowania - mówił Sztirner. - O ile się dobrze orientuję, to „Hius” nie jest tak
bardzo ograniczony w zdolności manewrowej jak zwykłe rakiety i w każdych warunkach może
dokładnie lecieć po namiarach. Moim zdaniem najważniejsza rzecz to skoncentrowanie uwagi. Jeśli
„Hius” oderwie się od promienia radiowego, istnieje możliwość, że wylądujecie tysiące kilometrów
od żądanego miejsca.

Uradzono, że „Hius” będzie leciał po promieniu naprowadzającym i trzymał się na

skrzyżowaniu trzech promieni radiowych, dzięki którym wyląduje dokładnie w wyznaczonym
punkcie. Na wysokości około dziesięciu lub piętnastu kilometrów nad powierzchnią Wenus impulsy
namierników radiowych nikną lub zostają pochłonięte całkowicie przez atmosferę albo też są odbite
przez nią w przestrzeń. Od tej wysokości planetolot powinien opuszczać się pionowo.
Niewykluczone, że zdradziecka atmosfera Wenus może skrzywić promienie radiowe, co z kolei
wywołałoby poważne komplikacje. Aby temu zapobiec, będą działać kontrolne radiostacje wysyłające
promienie równoległe do podstawowych. Spicyn i Jermakow zapisywali jakieś cyfry, porównywali
swoje obliczenia z przyniesionymi przez Sztirnera i stwierdzili, że nie mają żadnych pytań. Machow
przeszedł do drugiego punktu rozmowy. Ponieważ wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie uda
się nawiązać trwałej łączności radiowej między „Hiusem” znajdującym się na powierzchni Wenus a
sputnikami, należało zastosować umowne sygnały optyczne. Zdaniem Machowa niezbędne byłyby
tylko dwa sygnały, „prowiant i woda” oraz „części zapasowe i paliwo”. Spisy części zapasowych i
aparatury przygotowano już zawczasu.

- Przywieźliśmy wam przenośne wyrzutnie i dwie rakietki atomowe. Jeśli, na psa urok, wydarzy

się coś... no rozumiecie... coś pójdzie niepomyślnie i będzie wam potrzebna nasza pomoc, skierujecie
jedną rakietkę prostopadle w górę. Wybuch nastąpi na wysokości około dwustu kilometrów.
Oczywiście nie można wysyłać jej w dowolnej chwili. Proszę, tu jest tablica, według której zorientu-
jecie się, kiedy możemy zaobserwować wybuch. Nasi obserwatorzy będą czuwali w wyznaczonych
terminach, mając na oku rejon waszego lądowiska.

- I co z tego? - spytał Jermakow.
- I... nic. Dowiemy się, że coś nie w porządku, i będziemy starali się wam pomóc.
- W jaki sposób?
- Wystrzelimy automatyczne rakiety z niezbędnymi zapasami awaryjnymi. Rakiety te polecą

dokładnie po waszym namiarze.

- Doskonale! - odpowiedział Jermakow. - A do czego potrzebna druga rakieta sygnalizacyjna?
- Wystrzelicie obie rakietki w wypadku, jeśli lądowanie nie udało się i planetolot jest poważnie

uszkodzony.

Zapanowało milczenie.
- Bardzo możliwe, że wówczas nie będzie nikogo, kto mógłby wysłać sygnały - zauważył Dauge,

krzywiąc się.

- Mój pesymizm nie sięga aż tak daleko - spokojnie, łagodnie odparł Machow.

background image

Po zakończeniu rozmów Dauge zaproponował Bykowowi:
- Chodź popatrzeć na piękną Wenus. Jermakow pozwolił zabrać ciebie na zewnątrz „Hiusa”.
Po dziesięciu minutach, ubrani w krępujące ruchy pancerze, z przezroczystymi hełmami na

głowach stali w sześciennym kesonie przed włazem. Dauge zamknął drzwi na głucho, włączył pom-
pę i wpatrywał się w manometr umieszczony na ścianie. Cienka strzałka nierównymi skokami
poleciała w dół. Gdy stanęła, Dauge odrzucił szeroki metalowy pas zamykający właz. Gruby płat
metalu leciutko usunął się pod jego ręką. Bykow oczekiwał widoków, ojakich czytał setki razy w
reportażach, opowiadaniach i powieściach: czarno-fioletowa przepaść, utkana oślepiająco jasnymi
punktami gwiazd. Tymczasem okrągły otwór włazu zajaśniał matowym żółtoróżowawym blaskiem.
Planetolot wisiał nad olbrzymim, łagodnie oświetlonym, mglistym kręgiem. Szarawe cienie leniwie
pełzły po jasnym pomarańczowym polu, zbliżały się do siebie, oddalały, tworzyły koła, to znów
rozpadały się w niewyraźne plamy. Na skrajach krąg był ciemniejszy, lecz nie można było wyraźnie
zobaczyć jego brzegów, które w jakiś niepojęty sposób, zupełnie niedostrzegalnie, z
fioletowomętnych tonów przechodziły w całkowitą nieprzeniknioną czerń. Pośrodku natomiast
splatały się różowe, żółte i szare wstęgi, lecz nie zlewały się, a tylko widniały wyraźnie za rudawą
mgiełką...

Więc to tak wygląda Wenus, „najstraszliwsza z planet w Układzie Słonecznym”? Bykow

natychmiast zorientował się, że owe wolno pełzające cienie to nic innego jak tylko oddalone o tysiące
kilometrów zmiany atmosferyczne, potworne burze o fantastycznych szybkościach, tajfuny, trąby i
zawirowania, do których nie można porównać nic ze zjawisk spotykanych na Ziemi.

Jedna dług a, szara plama wyciągnęła się, zrobiła się cieńsza, wygięła się i zwinęła się w krąg...

Można było sobie wyobrazić gigantyczny wir i potworne masy chmur, które pędziły, skręcały się w jej
środku z fantastyczną szybkością. „Nie wygląda zachęcająco”, przypomniał sobie Bykow czyjeś
słowa. Nie mógł oderwać wzroku od tego strasznego i jednocześnie wspaniałego widoku.

Tam pod tą wrzącą stale pokrywą chmur kryje się wielki świat, kryją się góry i pustynie.... a, być

może, oceany i morza. Gdzieś tam ukryte leżą skarby, które ma odnaleźć załoga „Hiusa”. Tam
spoczywają wraki i szczątki zdalnie sterowanych rakiet, rozbite planetoloty, mogiły odważnych
astronautów... Bykowa opanowało przygnębiające uczucie podobne do zabobonnego strachu.
Uświadamiał sobie, z jaką wściekłością planeta odpierała ataki śmiałków, którzy chcieli ją podbić.
Jednak rozum ludzki jest silniejszy od żywiołów, człowiek to rozum i siła, wsparte uporem. Jeśli
nawet załoga „Hiusa” złoży głowy w tej bitwie, nie powstrzyma to tych, którzy wyruszą jej śladem.

Na jaśniejącą tarczę wpełzła z lewej strony czarna chmura -nierówna, pełna głębokich przepaści i

wzniesień.

- Przelatujemy nad nocną część planety - zadźwięczały w hełmie słowa Daugego.
„Hius” zanurzył się w ciemny stożek cienia rzucanego przez Wenus. Zapadł mrok, tylko zarysy

planety otaczała świecąca korona. Wkrótce jednak Bykow zauważył na czarnym tle słabe różowawe
błyski.

- Co to może być? - spytał.
Dauge poruszył się i obserwował z napięciem. Po chwili By-kow usłyszał odpowiedź:
- Chyba wulkany. Słyszałem, że są tam rejony nieprzerwanej działalności wulkanicznej. Na razie

nikt nie wie o tym nic pewnego. Po prostu przypuszczenie...

Przyjaciele opuścili keson, gdy znów zbliżyli się do strefy dziennej, a Wenus wyglądała jak

Księżyc w nowiu, błyskając wąskim jasnym sierpem.

- Chciałbym zobaczyć „Ciołkowskiego” - zawołał nagle Bykow. - Gdzie się podział nasz sputnik?
- Nie zobaczymy go stąd - wyjaśnił Dauge. - Lecimy zwróceni lukami w stronę Wenus.

„Ciołkowski” znajduje się nad nami. Na razie nie możesz łazić po kadłubie „Hiusa”, do tego trzeba
mieć dużo wprawy. Zobaczysz go w drodze powrotnej.

Bykow skojarzył słowa Daugego z jego niedawną reakcją na temat zapowiedzi Jermakowa.

Westchnął, ale nic nie powiedział.

background image

W kadłubie czekano już na nich. Jermakow zapraszał wszystkich na obiad. Był to pierwszy

posiłek w warunkach nieważkości. Bykow wyraził cichą nadzieję, że już więcej nie będzie jadał obia-
dów w tak niemiłej sytuacji.

Astronauci ssali jedzenie przez smoczki połączone z naczyniami elastycznymi rurkami. Kawałki

chleba i zakąski brali z talerzy nakrytych siatkami i za każdym razem zamykali je starannie. Opiekun
„Malca” na pewno cierpiałby głód, gdyby nie zaopiekował się nim siedzący obok Krutikow.

Podczas obiadu rozmowa toczyła się o życiu na sputniku i o planach wybudowania całej armady

„Hiusów”, o specjalnych kursach i konsultacjach dla studentów pracujących na sputnikach i studiują-
cych korespondencyjnie. Machow uskarżał się na bezmyślność zaopatrzeniowców, którzy przysłali
na „Ciołkowskiego” serię filmów o technice jazdy na nartach. Sztirner śmiał się, że ktoś przywiózł na
„Ciołkowskiego” myszy i teraz załoga błaga o przysłanie kota. „To będzie niecodzienne widowisko:
polowanie kota na myszy w warunkach nieważkości...”. Mówiono o koncertach świetnego zespołu
indonezyjskiego i wstrząsającej symfonii swierdłowszczanina Ga-dałowa Droga do gwiazd. Nie obyło
się bez odpowiedniej porcji dowcipów 'wywołujących salwy śmiechu. Ani słowem nie wspomniano o
zadaniach, jakie czekały załogę „Hiusa”.

W pewnej chwili Jermakow spojrzał na zegarek, a Machow natychmiast zorientował się, o co

chodzi, i wstał.

- Już na nas czas, towarzysze!
Pożegnania trwały krótko. Astronauci uścisnęli sobie dłonie. By-kow ze zdziwieniem zauważył,

że Machow denerwuje się do tego stopnia, iż blednie i w jego zmienionej twarzy zapadają się
policzki. Oznaki zdenerwowania występowały u Sztirnera mniej widocznie.

- Nie zapomnijcie odejść od nas przynajmniej na pięćdziesiąt kilometrów - przypominał

Jermakow - bo możemy was porządnie przypiec.

- Dziękujemy za ostrzeżenie, ale naprawdę nie martwcie się o nas - wybąkał Machow. - Żeg...

No, to do widzenia! Trzymajcie się, przyjaciele!

Odwrócił się i szybko wyszedł do korytarza, przeciągając się po lince. Sztirner machnął

przyjaźnie ręką i ruszył za nim. Dźwięcznie zatrzasnęła się klapa włazu. Zapadła cisza.

- Z tego wszystkiego zapomnieliśmy opowiedzieć im o kosmicznym ataku - zauważył

Jurkowski.

Jermakow spojrzał na niego roztargnionym wzrokiem.
- Nie opowiedzieliśmy... To nic ważnego, proszę szykować się... Spicyn, idziemy.
Bykow szeptem spytał Daugego:
- Michał zostaje z nami?
- Tak. W kabinie sterowniczej nie ma dla niego żadnego zajęcia... - Dauge potrząsnął głową,

jakby odpędzał jakieś myśli. - No cóż, zajmujemy swoje miejsca.

Michał i Włodek siedzieli już w fotelach i zapinali pasy. Dauge pomógł Aleksiejowi przywiązać

się. Zdjął linki i stanął niezdecydowany.

- Na co czekasz? - krzyknął Jurkowski.
- Pozostało nam dziesięć minut - oznajmił Jermakow przez głośnik.
Dauge pośpiesznie zajął swój fotel.
Znów zapadło milczenie. Bykow zamknął oczy i pogrążył się we wspomnieniach. Widział

ukochaną twarz dziewczyny, czuł zapach perfum, rozpościerała się nad nim ciemna azjatycka noc. To
było bardzo dawno! Coś ścisnęło go za gardło.

- Startujemy... Zaczyna się opuszczanie! - ryknął głośnik.
Podłoga saloniku drgnęła. Oparcie fotela zaczęło uciskać plecy. Uszy rozdzierał narastający ryk

reaktora. Machow i Sztirner rozpłaszczyli nosy o okrągłe iluminatory kosmicznej taksówki. Patrzyli,
jak z „Hiusa”, przypominającego czarną meduzę rozpostartą na tle wielkiego pomarańczowego
dysku Wenus, błysnęły płomienie. Początkowo słabiutki blask stał się nagle oślepiający jak fioletowe
słońce. Po chwili, gdy odważyli się otworzyć oczy, „Hiu-sa” już nie było. Pozostał po nim tylko lekki
obłoczek.

Życie pełne jest niespodzianek

background image

Nikt z załogi „Hiusa” nie robił sobie nadziei na łatwe lądowanie. Kiedyś Jermakow, wygłaszając

sprawozdanie z lotu i przebiegu wyprawy Tachmasiba, opowiedział, jak trudno pilotować rakietę w
wenusjańskiej atmosferze, jak potwornej siły prądy atmosferyczne rzucały nią niby piórkiem, jakiego
nadludzkiego wysiłku trzeba było, aby utrzymać rakietę w pozycji dyszami w dół. Opisywał wichury,
lodowe wiry nad rozpalonym do stu stopni terenem. W takich warunkach całkowicie zawodziły naj-
nowocześniejsze urządzenia żyroskopowe, które w spokojniejszych atmosferach automatycznie
utrzymywały statek międzyplanetarny na kursie i we właściwej pozycji, nie pozwalając na nadmierne
rzucanie nim, nie dopuszczając do przewracania i koziołkowania.

Nawigacja „Hiusa” opierała się na niezbyt dokładnych, mogących lada chwila urwać się

sygnałach nadawanych ze sputników. W elektromagnetycznych polach wytwarzanych przez Wenus
przestawały działać radiolokatory ostrzegające planetolot przed meteorytami, statek więc mógł się
nadziać na każdy wysoko sterczący skalny szczyt nie wyłowiony przez radar. Burze i wiry powietrza
wenusjańskiego mogły znosić „Hiusa” jeszcze bardziej niż zwykłe rakiety, bo chociaż statek łatwiej
dawał ustawiać się dyszami w dół, to jednak nie mógł pochwalić się opływowymi kształtami.

A mimo to „Hius” miał większe szanse wylądowania w przewidzianym punkcie, gdyż zdolności

manewrowe w płaszczyznach pionowych miał nieporównanie lepsze i mógł opuszczać się bardzo
powoli, dosłownie centymetr po centymetrze, a także w razie potrzeby natychmiast nabierać
wysokości, aby wybrać inne lądowisko. Pod tym względem przewyższał wszystkie dotychczasowe
rakiety reaktywne. Jermakow twierdził, że „Hius” jest panem przestrzeni międzyplanetarnych, a
teraz musiał tego dowieść.

- Głupstwa, wszystko to głupstwa! - mruczał Krutikow, sprawdzając po raz dziesiąty, czy

trzymają go pasy bezpieczeństwa. -Wszystko musi pójść jak z płatka, jestem tego pewien. Być może
potrzęsie nas nieco. Pomyślcie tylko, jaki przewrót w historii lotów międzyplanetarnych nastąpi po
tym rejsie „Hiusa”!

- Owa myśl podniosła dodaje mi otuchy w obliczu czekających nas prób - górnolotnie, a

żartobliwie wydeklamował Jurkowski. - I będą ludziska mówić: To Krutikow... tak, tak, ten sam, co
pierwszy budował lądowiska rakiet na Wenus!

- Żeby tylko szczęśliwie wylądować... - wycedził przez zęby Dauge.
Michał wyszukał w kieszeni pustą fajkę i zaczął ją ssać.
- Rzeczywiście, żeby to już prędzej było po wszystkim! - powiedział cicho. - A jednak wszystko

jest podobne do poprzednich rejsów. Prawda?

- Prawda! - powtórzył za nim Dauge. - Święta prawda. Podczas lądowania na cichych planetach

nie mających atmosfery samopoczucie bywało całkiem inne.

- Dlaczego? - z wysiłkiem spytał Bykow, zastanawiając się jednocześnie, czy inni także

odczuwają nudności i czy kręci się im w głowach.

- Dlatego, mój drogi, że mając takich pilotów, jak Jermakow i Spicyn, można przy lądowaniach i

startach spać, czytać czy grać w szachy. Widocznie jednak wszędzie, tylko nie na Wenus.

- Tak - z głębokim westchnieniem dodał Krutikow - tylko nie tu na Wenus.
- Już mam dość waszego ględzenia - huknął Jurkowski. - Czego jęczycie? Zachowajcie swoje

przeżycia dla siebie. Bierzcie przykład z Bykowa, zzieleniał, ale trzyma się i nic nie gada. Lepiej
zaśpiewajmy!

Głośnik przekazał im pełen napięcia głos Jermakowa.
- Uwaga!
Podłoga zakołysała się i zaczęła stawać dęba.
Z tego, co się działo przez następne trzy godziny, w pamięci Bykowa pozostały tylko strzępy

urywkowych wrażeń. Później nie potrafił nawet ustalić ich kolejności. Zdawało się mu, że Jurkowski
dotarł do Daugego, któremu głowa opadła na piersi, i podał mu tlen z butli. Pamiętał, jak Spicyn
zmienionym nie do poznania głosem zawiadomił ich, że Jermakow rozbił sobie głowę. Było to chyba
po tym, jak pas, którym Bykow był przywiązany do fotela, pękł niczym sparciały sznurek. Nie
pamięta na pewno, co było dalej. Jakieś niesamowite siły igrały „Hiusem”, tak że przypomniał sobie
próbną jazdę w „Malcu”, „jak żaba w piłce futbolowej”. Zdaje się, że myśl ta zaświtała mu w głowie

background image

dopiero wtedy, gdy leciał z kawałkiem pasa w ręku i wyrżnął plecami o przeciwległą ścianę salonu.
Elastyczne obicie ściany odrzuciło go i zapewne stracił wtedy przytomność, bo obudził się już mocno
przykrępowany do fotela. Nie pamiętał także, w jaki sposób między jego kolanami został
umocowany zbiorniczek z aktywnym ozonem, ani momentu, kiedy Jurkowski zwisł na swoich
pasach zalany krwią... W jednej chwili poczuł, że Michał potrząsa go za ramię i wrzeszczy mu coś do
ucha... Wszystkie te obrazy migały w myślach przesłonięte żółto-zieloną mgiełką, rozdzielane
okresami ciemności, kiedy tracił przytomność. Sufit uciekał gdzieś w bok, to znów błyskawicznie
wracał na swoje miejsce, po czym podłoga zaczynała unosić się, prąc na stopy. Statek ani na chwilę
nie pozostawał w spokoju, ale gdy kołysał się nieco łagodniej, Bykow odchylał głowę do tyłu i
otwierając usta, robił głębokie wdechy. Planetolot znów zaczynał swój opętańczy taniec i świat
przewracał się od początku. Reaktory nie ryczały już, lecz tylko szumiały dyskretnie, nie zagłuszając
jęków i rzucanych co chwila dowcipów. Zahartowane „wilki kosmiczne” mimo wszystko żartowały.
Bykow jednak nie zapamiętał ani jednego powiedzonka. Zbyt absorbowały go własne przeżycia i
doznania, które wynikały z przekonania, że każdy następny skok „Hiusa” ostatecznie wytarmosi z
niego resztki ducha. Czasem próbował sobie wyobrazić pilotów znajdujących się w kabinie sterow-
niczej. Ponure były to obrazy. Widział ich okaleczonych, przybory i aparaty rozbite, a planetolot
spadający na ostre skały Wenus. Prawdopodobnie „Hius” wpadł w jakiś potężny prąd atmosferyczny,
anie mając dostatecznej szybkości wytraconej przed lądowaniem, został uniesiony daleko od miejsca
przewidzianego w planie. Prawdopodobnie Jermakow i Spicyn czynili szalone wysiłki, aby utrzymać
go w granicach namiarów. Jak później opowiadał Spi-cyn, jeszcze ani razu w całej karierze nie
lądował w tak trudnych warunkach.

Nagle zapanowała cisza. Całkowity, niczym nie zakłócany spokój... Nie słychać było ani jednego

dźwięku, nie czuło się najmniejszej wibracji. Ludzie odczuli tę ciszę jak uderzenie pioruna. Bykow
odniósł wrażenie, że stanął nawet czas. Przed oczyma jeszcze migały mu różnobarwne plamy, po
ciele spływały strugi potu, drżały ręce i nogi. Opanowała go obezwładniająca apatia. Poczuł
nieprzemożną potrzebę snu. Pragnął jednego, wyprostować nogi i spać, spać... Przez zmrużone
powieki zobaczył, jak Jurkowski poruszał się i po chwili wstał, zrobił kilka niepewnych kroków, otarł
dłonią twarz i ze zdziwieniem patrzył na umazane krwią palce.

- Co ci się stało? - cicho zapytał Dauge.
- Nnnic taakiego - jąkając się, odpowiedział Jurkowski. - Zdaje się, że to z nosa... Straszliwie bolą

mnie oczy.

- Mogę was zapewnić, że to było prawdziwe trzęsienie... -łapiąc powietrze otwartymi ustami,

mówił Krutikow.

Jurkowski podniósł ręce, zrobił kilka gimnastycznych ruchów i nagle zamarł.
- Towarzysze! Jesteśmy na Wenus! - wrzasnął. - Jesteśmy na Wenus... i żyjemy! „Hius” stoi cały,

w jednym kawałku! Niech to diabli. Dauge, wstawaj! Czy rozumiesz? Jesteśmy na Wenus!

- Nie mów hop - pohamował jego entuzjazm Dauge. - Zdaje się, że Jermakow miał osobistą

awarię...

- Ja też słyszałem, co mówił Bogdan - dorzucił Krutikow.
- Chodźmy!
Ruszyli do kabiny sterowniczej, lecz zanim doszli do drzwi, ukazał się w nich Jermakow. Blady,

ociekający potem, z głową obandażowaną śnieżnobiałą elastyczną opaską.

- Wszyscy żywi? - spytał, obrzucając zebranych zmęczonym spojrzeniem.
- Wszyscy- odpowiedział Dauge.
- Gratuluję szczęśliwego lądowania!
Po kolei ściskał dłonie załogi. - Co się dzieje z Bogdanem? -zaniepokoił się Michał.
- Śpi.
- Hm...
- Leży jak zabity.
- Co się dziwić? - uśmiechnął się Krutikow. - Przeszło trzy godziny takiej zabawy... Sam ledwie

trzymam się na nogach.

background image

- Ciekawe, co z „Malcem”? Czy nie zerwał się z uwięzi? -niespodziewanie zapytał Bykow.
- Wyjdziemy sprawdzić? - bez entuzjazmu spytał Jurkowski.
- Nie. - Jermakow jeszcze raz przyjrzał się każdemu po kolei i powtórzył:
- Nie. Absolutnie nie. Odpocznijcie, zajmijcie się trochę doprowadzeniem samych siebie do

porządku, o wychodzeniu będziemy rozmawiać za jakieś cztery godziny, kiedy otrzymamy wszystkie
dane z zewnętrznego laboratorium. Włączcie jonizatory, wykąpcie się i spać!

- Nie zaszkodziłoby coś przekąsić... - zmartwiony takimi rozkazami bąknął Krutikow.
„... i wypić kieliszek koniaku” - pomyślał Bykow.
- To już, jak kto woli. Ja osobiście skaczę do wanny, a stamtąd prosto do łóżka. Aleksieju,

pomóżcie Bogdanowi, zaprowadźcie go do jego kabiny. Dobrze?

- Oczywiście, towarzyszu Jermakow.
Nie. To nie to, co sobie wyobrażał Bykow. Sprawy układały się prościej i lepiej. Po przeszło pół

godzinie, wygrzany w kąpieli i zaczerwieniony jeszcze bardziej niż zwykle, wsunął się między
prześcieradła. Znów stanął mu przed oczyma domek w Aszchaba-dzie... Uśmiechnął się po
dziecięcemu szczęśliwy i zasnął.

Jak zwykle obudził go Dauge. Chuda twarz Grigorija wydawała się jeszcze bardziej pociągła,

czarne oczy zapadły głębiej i błyszczały jak w gorączce.

- Ubieraj się, Aleksieju. Wkładaj speckombinezon i przychodź do salonu - mówił zachrypniętym

głosem. - Za chwilę wychodzimy na zewnątrz.

Wychodzimy na zewnątrz! Jak błyskawica przemknęła myśl, że oto on znajduje się na planecie, z

którą w walce zginęło tylu śmiałków. Teraz zacznie się wykonywanie zasadniczego zadania, jakie ich
tu sprowadziło.

Ubierał się pośpiesznie. Wyciągnął ze schowka speckombine-zon i wcisnął się w niego. W

salonie czekali już wszyscy członkowie załogi „Hiusa”. Stali wokół stołu. Spektrolitowe hełmy mieli
odrzucone na plecy. Milczeli. Szeroko otwarte oczy Jermakowa świeciły się jak u kota. Michał ssał
swoją fajeczkę.

- Podać kawy? - zwrócił się do wszystkich od razu Bykow.
- Myślę, że lepiej potem - robiąc marsa, odpowiedział Jurkowski. - Nie ma co zwlekać, ruszajmy

lepiej. Rzecz niebywała! Minęło pięć godzin od chwili lądowania, a my jeszcze nie otworzyliśmy
włazów!

- Chodźmy - jakoś zwyczajnie zaproponował Jermakow.
- Czy zabrać broń? - Bykow rzucił na dowódcę pytające spojrzenie.
Jermakow skinął na znak zgody. Wszyscy ruszyli na korytarz do wyjścia, a Bykow popędził na

górę do magazynu. Po chwili dołączył do towarzyszy z automatem przewieszonym przez pierś i
dwoma granatami za pasem.

- Aleksiej zdobywca! - zażartował Spicyn. Jurkowski jeszcze bardziej się skrzywił.
Stłoczyli się w komorze przejściowej, przed zewnętrzną pokrywą włazu. Bogdan zamknął

szczelne drzwi.

- Założyć hełmy! - padł rozkaz Jermakowa.
Od tej chwili Bykow nie widział twarzy towarzyszy i zrobiło się mu nieprzyjemnie. Zaszumiała

pompa. Drgnęła strzałka manometru. Jermakow oparł dłoń na dźwigni otwierającej drzwi. Odsunęła
się ciężka stalowa płyta. Pokrywa włazu drgnęła i pod nogi chlusnęła ohydna, tłusta szarożółta maź.
Masa ta była gęsta i lepka, lecz płynęła lekko. Na jej bulgoczącej powierzchni zadrgało światło re-
flektora. Efekt był tak nieoczekiwany, że przez kilka sekund nikt nie ruszył się z miejsca. Jurkowski ze
zdławionym w gardle okrzykiem rzucił się do pokrywy. Jednak Bykow wyprzedził go o ułamek se-
kundy. Chwycił za brzeg pokrywy i nacisnął ją z całej siły. Nogi ślizgały się w mazi. Inżynier upadł na
kolana. Lecz Jurkowski i Dauge przytrzymali go i pomogli napierać na pokrywę. Inni nie czekali na
wyniki wysiłków przyjaciół, lecz także wzięli się do pomocy. Metalowa płyta drgnęła i z
mlaszczącym dźwiękiem powróciła na swoje miejsce. Jermakow nacisnął dźwignię zasuwy.

background image

Astronauci wyprostowali zgięte z wysiłku karki. Pod nogami parowała, rozlewała się mętna

masa. Bykow podniósł automat, otarł kolbę rękawem i zajrzał do lufy. Dopiero wtedy starannie
wytarł kolana.

- O ile mogłem się zorientować - odezwał się Dauge - to ani trochę nie przypomina piasku!
- Ja też mogę stwierdzić, że to nie przypomina pustyni - poparł go Jurkowski i dodał po chwili

- ...chociaż nie jestem w tych sprawach specjalistą.

Jermakow przykucnął i przyglądał się błotnistej kałuży.
- Jeśli mam mówić poważnie, to po prostu „Hius” wylądował w bagnisku.
- I wlazł po uszy w błoto - przytaknął Jurkowski. - Ale gdzie są pustynie?
- Życie pełne jest niespodzianek - filozoficznie podsumował Krutikow.
- Oto, jak Sztirner przysłużył się nam swoimi namiarami!
- A co winien jest Sztirner?
- Jeśli „Hius” całkowicie pogrążył się w to trzęsawisko... -zaczął Bogdan.
Przerwał mu zniecierpliwiony Jurkowski.
- Wyjdziemy przez górny właz i zobaczymy, co się tam dzieje. To będzie najprostsze.
Wyszli z komory przejściowej i zostawiając na linoleum rdzawe ślady, wdrapali się do wąskiego

korytarza przed włazem towarowym.

- Błoto na Wenus, pomyślcie tylko, co za niespodzianka - wydziwiał Krutikow.
Górny właz otwierali, zachowując jak największą ostrożność, aby móc zatrzasnąć go w jednej

chwili. Nie stało się jednak nic strasznego. Cichy świst wpadającej do komory atmosfery wenu-
sjańskiej zamilkł natychmiast.

- Hura! - cicho i spokojnie powiedział Jurkowski. - Wszystko w porządku. Można otwierać.
Odrzucona pokrywa zadźwięczała o kadłub. Stojący przy włazie Jermakow wychylił się i

wysunął się na zewnątrz. Za jego plecami stłoczyli się Jurkowski i Krutikow. Dauge przecisnął się
między nimi, wydając jakiś niezrozumiały dźwięk.

Po wyjściu z włazu przez chwilę nie widzieli nic a nic. Cały świat otulała nieprzenikniona

żółtawa mgła. Poniżej, nie dalej niż półtora metra, mętnie błyskała powierzchnia trzęsawiska.
Dolatywały jakieś niezrozumiałe odgłosy, przypominające stłumiony kaszel czy też bulgotanie.
Astronauci długo nie mogli oderwać się od widoku mętnych białawych fal unoszącej się nad
bagniskiem pary. Chwilami odnosili wrażenie, że przed nimi majaczą jakieś cienie, ukazują się jakieś
straszydła, lecz napłynęły nowe fale mgły i wszystko zniknęło.

- Dość - oznajmił Jermakow. - Już mi się w oczach mąci. Musimy użyć podczerwonych promieni.

- Wyprostował się i spojrzał do góry. - Zdaje się, że „Malec” siedzi na swoim miejscu.

- Porządnie wpadliśmy - pomrukiwał Spicyn, leżąc na brzuchu i rozglądając się we wszystkich

kierunkach. - Pierścienie reaktorów wcisnęły się w błocko do końca.

- Nic nie szkodzi. Rozejrzymy się nieco i spróbujemy wyrwać się z topieli.
- A co będzie, jeśli kadłub zapadnie się jeszcze głębiej?
Promienie podczerwone nic nie pokazały. Na ekranie kłębiły się liczne cienie, grunt wydawał się

mieć różną konsystencję; miejscami był sypki, w innych miejscach jakby ubity, to znów grząski.

- Wyjdźmy i przyjrzyjmy się z bliska, co to za licho - zaproponował Jurkowski.
Już szykował się do skoku, lecz Bykow chwycił go za ramię.
- O co chodzi? - zirytowanym tonem spytał geolog.
- „Życie pełne jest niespodzianek” - odparł Bykow. - Tym razem ja pójdę pierwszy.
- Niby dlaczego? Bykow podniósł automat.
- Przestańcie udawać lorda Rockstona! - Jurkowski strząsnął rękę Aleksieja.
- Bykow ma rację - wtrącił się Jermakow. - Przepraszam, Włodku, przepuśćcie mnie.
- Nic nie rozumiem...
- Proszę przepuścić mnie i Bykowa. Wracamy za trzy minuty.
Wszyscy wiedzieli, że dowódca nie powinien opuszczać statku po lądowaniu w nieznanym

miejscu. Jednocześnie wszyscy rozumieli Jermakowa. Jurkowski odsunął się na bok. Bykow wpraw-
nym ruchem przygotował automat i skoczył za Jermakowem. Po kolana zagłębił się w rzadką masę.

background image
background image

Część 3

Na granicy Uranowej Golkondy

background image
background image

W bagnisku

Bagnisko na Wenus... Wydało się to astronautom całkowitym absurdem. Znacznie większą

niedorzecznością niż, dajmy na to, palmowe gaje na Księżycu czy stada krów na gołych skałach aste-
roidów. Mleczna mgła zamiast ognistego nieba i rzadkie błocko zamiast suchego, gorącego jak ogień
piasku. Wywracało to na nice stare i dawno ustalone pojęcia, będąc jednocześnie odkryciem wielkiej
wagi. Jednak niespodzianka komplikowała sytuację. Nic przecież nie przeszkadza tak bardzo w
poważnej pracy jak niespodzianki. Nawet odważny kierowca, który na swych wozach terenowych
przemierzył pustynię Gobi, człowiek, który nie miał wielkiego doświadczenia w naukach
teoretycznych tyczących się Wenus i przez to nie wyobrażający sobie tej planety, nie mający żadnego
wyrobionego o niej zdania, był całkowicie zaskoczony i stracił nieco na minie. To, co zobaczył przez
otwarty właz „Hiusa”, w żaden sposób nie kojarzyło się z jego zadaniami jako przewodnika, specjali-
sty od pustyń.

Jeśli chodzi o innych członków załogi, to rzecz jasna, że spodziewali się zastać powierzchnię

Wenus całkiem inną, i właśnie dlatego obawy ich były znacznie poważniejsze. A przecież zarówno
piloci, jak i geologowie zawsze byli przygotowani na wszelkiego rodzaju niespodzianki i trudności.
Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że biorąc pod uwagę szybkość „Hiusa”, mogli wylądować o
tysiące kilometrów od wyznaczonego punktu na granicy Gol-kondy. Mogli opaść na góry,
przekoziołkować, wreszcie rozbić się o skały. Tego rodzaju komplikacje były jednakże brane pod
uwagę, chociaż wiadomo, że groziły śmiercią. „Przy wykonywaniu wielkich zadań zawsze istnieje
ryzyko - lubił mawiać Krajuchin -a ci, co bardzo boją się śmierci, nie nadają się do naszego towarzy-
stwa”. Ale żeby znaleźć bagnisko na Wenus?!

Pomimo dużego doświadczenia i wytrzymałości nerwowej astronauci z trudem potrafili taić

przed towarzyszami własny niepokój. Każdy z nich wiedział, że losy wyprawy zależą w tej chwili od
całego łańcucha nie znanych jeszcze czynników. Każdy zadawał sobie coraz to inne, trudne pytania.
Jaki obszar zajmuje bagni-sko? Jaki jest jego charakter i struktura? Czy „Malec” będzie mógł poruszać
się po jego powierzchni? Czy „Hius” narażony jest na niebezpieczeństwo całkowitego pogrążenia się
w lepką maź? Czy można będzie zaryzykować i oderwać planetolot od gruntu, aby wylądować w
innym miejscu?

Tuż przed startem Dauge powiedział Krajuchinowi: „Abyśmy tylko wylądowali szczęśliwie, a

tam pójdziemy dalej, chociażby przez samo piekło”. Każdy był przygotowany „przedzierać się przez
piekło”, lecz czy można było przypuszczać, że będzie ono przedstawiać się jako bulgocząca, mętna i
dziwna masa?

Dla Bykowa niespodzianka była tylko przygodą. Jego brak doświadczenia w sprawach

astronautycznych, głęboka wiara w cudowne właściwości i możliwości „Hiusa”, a przede wszystkim
w swoich towarzyszy spowodowały, że był całkiem spokojny. Fakt, że Jermakow stanął po jego
stronie w maleńkim sporze z Jurkowskim, połechtał jego próżność.

Z trudem wyciągając z błota nogi, zrobił kilka kroków za dowódcą, który nagle zatrzymał się i

zaczął nasłuchiwać. Otaczał ich nieprzenikniony żółtawy mrok. Widzieli jedynie maleńką przestrzeń
bezpośrednio koło siebie, lecz za to słyszeli wiele. Niewidzialne przestrzenie bagniska rozbrzmiewały
dziwnymi głosami. Słychać było ochrypłe westchnienia, kaszel, chrząkania. Gdzieś z daleka dolaty-
wały przytłumione jęki, to wybuchał basowy ryk, któremu wtórowało przeciągłe buczenie. Bardzo
możliwe, że dźwięki te powstawały w samym bagnisku, lecz Bykow wyobraził sobie tysiące
fantastycznych potworów, ukrywających się za kurtyną mgieł, i szybko nama-cał ręką wsunięte za
pas granaty. „Jak opowiem to wszystko swoim kompanom z ekspedycji gobijskiej, to i tak nie
uwierzą” - pomyślał. Opanowało go nieprzyjemne uczucie samotności. Obejrzał się na potężny
kształt „Hiusa”, chwycił poręczniej automat i szybko wysunął się przed Jermakowa.

Niespodziewanie zatykał licznik promieniowania. „Nie wykazuje więcej niż jedną tysięczną

rentgena” - uspokoił się natychmiast. W tej samej chwili nastąpił nogą na coś twardego. Nachylił się i
zaczął macać przed sobą wolną ręką, z tłustej rdzawej mazi sterczały jakieś kanciaste bryły oblepione
błotem.

- Coście znaleźli? - zawołał Jermakow.

background image

- Na razie nic nadzwyczajnego. Mam pod nogami coś w rodzaju kamieni czy odłamków...
Potykając się, ruszył przez teren pokryty twardymi przedmiotami.
- Bardzo wsysa bagnisko?
- Nie bardzo! - odpowiedział Aleksiej i wpadł po pas. „Żeby tylko nie utonąć przypadkiem” -

mignęło mu w myślach.

Lufa automatu uderzyła o coś twardego. Bykow popatrzył zdumiony. Przed nim ciągnęła się

szara płaszczyzna otoczona błyszczącym jak polewa brzeżkiem.

- Towarzyszu Jermakow! - zawołał.
- Słucham!
- Mam przed sobą asfaltowe bagnisko.
- Nic nie rozumiem. Już idę!
- Powiadam, że bagnisko pokryte jest dalej asfaltem!
- Co pleciesz, Aleksieju? - doleciał z daleka głos Daugego, który z resztą załogi stał na kadłubie

„Hiusa” i wsłuchiwał się w każde słowo zwiadowców.

- Wygląda jak prawdziwy asfalt czy takyr*, jaki znam z naszych pustyń!
Bykow zarzucił automat na ramię i uchwyciwszy rękoma za brzeg platformy, z głośnym

mlaśnięciem wyrwał się z bagniska. Licznik promieniowania ożywił się.

- Prawdziwy asfalt, towarzyszu Jermakow!
- Może to już brzeg...
- Nie wiem... ale chyba nie... to tylko skorupa na bagnisku. Jermakow stał już przy nim i badał

grubość skorupy.

- Nie grubsza niż na trzydzieści, trzydzieści pięć centymetrów - powiedział.

* Takyr - rodzaj naturalnego klepiska z gliniastych iłów spotykany na pustyniach Azji Środkowej.

- Już wiem, co to jest! - wołał Krutikow. - „Hius” opadał na fotoreaktorze...
- Niech to diabli... - zaklął Jurkowski.
- Całkiem jasne... płomień stopił powierzchnię, a „Hius” pokruszył swym ciężarem pięknie

przygotowaną płytę lądowiska -odkrzyknął Jermakow.

- Nie mniejsza od Placu Czerwonego w Moskwie... - medytował Bykow - tylko straszliwie

popękana.

- „Malec” przejedzie?
- „Malec” wszędzie przejdzie!
- Ja już wracam... Załoga może wychodzić. Jurkowski i Spi-cyn, dołączcie do Bykowa.
- Tak jest!
- Naprzód, zwycięzcy kosmosu! - żartobliwie zanucił Jurkowski. - Uważaj, Bogdan!
- A ja? - jak urażone dziecko zawołał Dauge.
- Przeprowadzimy razem analizę gruntu i atmosfery!
- To co innego!
- Towarzyszu Krutikow, spróbujcie rozpoznać teren za pomocą radaru. - Jermakow wydawał

polecenia, otrzepując się z błota przed włazem. - Towarzysz Bykow już na was czeka - zwrócił się do
Jurkowskiego i Spicyna. - On jest dowódcą grupy rozpoznawczej. Nie wypuszczać się za daleko.

- Tak jest!- odkrzyknął Bykow.
„Ma rację - myślał. - Nie warto błądzić na ślepo po pas czy po szyję w błocie! Mamy do takich

wycieczek »Malca« z odpowiednimi podczerwonymi reflektorami. Ale, ale, przecież trzeba zdjąć mój
wózek”.

Gdzieś w pobliżu siarczyście klął Jurkowski. Bogdan pokrzykiwał stłumionym głosem:
- W prawo. Włodku, jeszcze bardziej w prawo.
Bykow słyszał każdy krok, któremu akompaniowało ohydne mlaskanie bagniska, z mgły

wyłoniły się wreszcie sylwetki towarzyszy.

- Gdzie jesteście? A bodaj to diabli, nic nie widać. Nie pożarły cię jeszcze miejscowe potwory?
- Bóg zachował! - odburknął Aleksiej, pomagając kolegom wydostać się na platformę. Jurkowskl

tupnął, aby sprawdzić wytrzymałość asfaltu. Bogdan, wycierając dłonią przednią część zabłoconego
hełmu, klął:

background image

- To idiotyzm!
- Co?
- Nazwać takie paskudztwo imieniem bogini miłości! Jurkowski roześmiał się. Wolniutko

posuwali się po płycie,

przeskakując przez ziejące parą szczeliny.
- Bogdan, słyszysz...? - odezwał się Bykow. - Błoto promieniuje.
- Każdy słyszy! Nasze liczniki są bardzo czułe.
- Wszystko, co znajdowało się pod reaktorem, musi promieniować - pouczającym tonem wtrącił

Jurkowski.

- Uwaga! - Aleksiej podniósł rękę.
Stanęli. Dalekie odgłosy rozmowy na „Hiusie” ledwo docierały przez ustawiczne szmery i

trzaski w słuchawkach.

- Jak daleko odeszliśmy od naszych? - spytał Spicyn.
- Nie więcej niż siedemdziesiąt metrów - natychmiast odpowiedział Bykow.
- To znaczy, nasze radiotelefony mają zasięg niewiele większy.
- Niezbyt wielki - dorzucił Jurkowski. - Zapewne przeszkadza jonizacja.
Ruszyli dalej. Niesamowite dźwięki, chrząkania i ryk rozlegały się coraz bliżej. Gdzieś od prawej

doleciało gromkie chrapanie.

- ...ryknęły spiże... - mruknął Jurkowski.
- Proszę, już koniec!
- Czego?
- Naszego asfaltu!
Skraj olbrzymiego placka upieczonego z błota ogniem fotore-aktora łagodnym półkolem zapadał

się w bagnisku. We mgle kołysały się widmowe sylwetki szarawych roślin. Wyrastały z błota nie dalej
niż dziesięć kroków od astronautów, lecz przesłonięte ruchomymi falami mgły widniały podobne do
niesamowitych sylwetek. Nie można było rozróżnić żadnych szczegółów.

- Wenusjański las - szepnął Jurkowski tak dziwnyn tonem, że Bykow mimo woli obejrzał się w

jego stronę.

- Chociaż wenusjański, ale moim zdaniem... ohydny! - wyraził swoją opinię Bogdan.
- Milczałbyś! - oburzył się Jurkowski. - Pleciesz głupstwa! Przecież to nowe, nie znane jeszcze

formy życia... a my... właśnie my je odkryliśmy!

- Uwaga, cicho - zawołał Bykow. - Macie, o ile się nie mylę, jeszcze jedną formę tego życia.
Na skraju płyty ukazała się powoli rozszerzająca się plama.
- Gdzie? - Jurkowski spojrzał we wskazanym kierunku.
Plama zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła.
- Zdawało mi się... - uspokoił go Bykow. - Słuchajcie!
- Tuż obok nas! O tam... - Spicyn pokazał ręką gdzieś w prawo.
- Tak, właśnie tam - szeptał Bykow. - A więc nie omyliłem się. - Wyciągnął zza pasa granat i

rozglądał się bacznie.

- Czy duże?
- Duże!
Znów coś ryknęło. Tym razem całkiem blisko. Żadne stworzenie na Ziemi nie wydawało tak

przejmującego głosu, podobnego do mechanicznego wycia syreny, a jednak przerażającego.

- Ależ ryczy... - szepnął Bykow.
- Podejdźmy bliżej - zaproponował Jurkowski, nieco schrypniętym głosem. - Żeby to było na

Marsie! To jest cudowna i porządna planeta! Po prostu sanatorium!

- Niepotrzebna brawura. Moim zdaniem nie ma co chodzić, gdzie nie trzeba - spokojnie

odpowiedział Spicyn.

Bykow milczał. Jurkowski zdecydowanie ruszył naprzód.
- Jak boicie się, to ja sam - rzucił wyzywająco. Zdarzenia potoczyły się błyskawicznie. Na asfalt

spadł jakiś

background image

miękki kształt, j akby ktoś rzucił wór z mokrą bielizną. Kulista ciemna masa sunęła na ludzi.

Jurkowski krzyknął i przewrócił się w bagnisko. Spicyn cofnął się. Na mgnienie oka Bykow odniósł
wrażenie, że zapadła całkowita cisza.

- Padnij - krzyknął.
Spicyn przylgnął do płyty. Bykow odskoczył do tyłu i po kolei rzucił dwa granaty. Wybuchy

oszołomiły go. Mgłę rozdarły oślepiające błyski. Bykow dostrzegł olbrzymie oślizłe cielsko przypo-
minające skórzany worek, pokryty głębokimi zmarszczkami.

- Finita la comedia! - siląc się na spokój, powiedział Spicyn, z trudem stając na nogi.
- Gdzie Jurkowski?! - krzyknął Bykow.
- Jestem tu... Podajcie mi rękę!
Koledzy wciągnęli na asfalt unurzanego w błocie Włodka. „Bażant”, nie tracąc czasu na

podziękowanie, rzucił się w stronę, gdzie ukazał się tajemniczy stwór.

- Nic nie ma - zawołał pełen rozczarowania. Po „nowej formie życia” nie został nawet ślad.
- Przecież widzieliśmy je! - Jurkowski nie dawał za wygraną i chodził po brzegu, wpatrując się w

niewyraźne zarysy dziwacznych roślin, kryjących się we mgle.

- Było... Ale nie ma...
- Rozpłynęło się... - Spicyn mówił jakby w zamyśleniu.
- A może nie trafiliście? - spytał Jurkowski, stając przed By-kowem, który oglądał swój automat.
Bykow i tym razem nie odpowiedział na prowokacyjne pytanie Jurkowskiego.
- Zniknęło i pozostaje nam tylko podziękować Allachowi -mówił dalej Spicyn. - Ciekawe, jaki

miało to do nas interes? Może chciało zjeść obiad?

- Cóż za bzdura! - oburzył się Jurkowski. - Zupełna bzdura. Nie mam pojęcia, skąd biorą się takie

głupie przypuszczenia, że istoty z innych planet muszą być ludożercami. Rozumiem jeszcze, gdy
mówią tak powieściopisarze czy inni scenarzyści, ale żebyś ty... stary astronauta...

Wracali w milczeniu. Głosów kolegów na „Hiusie” nie słyszeli zupełnie. Zanim zeszli z

platformy i pogrążyli się w bagnisko, Jurkowski powiedział:

- Jedno jest pewne. Na Wenus znajdują się istoty żywe. To jest ważne. Tylko, Aleksieju, czy

jesteście przekonani, że nie chybiliście?

Tego było już za wiele. Bykow przyspieszył kroku. Liczniki promieniowania tykały bez przerwy.
Bykow stracił trochę czasu na dokładne czyszczenie broni. Gdy wszedł do salonu, trafił akurat

na dyskusję przypominającą raczej kłótnię.

Jurkowski i Dauge, stojąc na przeciwległych krańcach stołu, krzyczeli coś do siebie, a Krutikow i

Spicyn siedzieli, słuchając ich z ironicznymi uśmieszkami przylepionymi do twarzy. Jerma-kowa w
salonie nie było.

- W takim razie, jak możesz to wytłumaczyć? - Najwidoczniej nie pierwszy raz Dauge rzucał to

samo pytanie.

- Mówiłem ci już...
- Słyszałem... słyszałem, ale chcę wiedzieć, dlaczego to rzuciło się na was?
- A kto ci powiedział, że rzuciło się na nas?
- Bogdan powiedział! A ty sam potwierdziłeś...
- Nic podobnego! To po prostu natknęło się na nas przypadkowo. To jeszcze nie wszystko: jestem

przekonany, że do chwili, kiedy bohaterski Aleksiej nie poczęstował go swoimi bombami, nie miało
pojęcia o naszym istnieniu!

- Osobiście w takich wypadkach wolę spodziewać się wszystkiego najgorszego i jestem

wdzięczny Aleksiejowi, że przegonił toto.

- A ja - wtrącił się Bykow, spoglądając spode łba na Jurkowskiego - nie mogłem postąpić inaczej!
Jurkowski lekceważąco wykrzywił usta.
- Odbiegliśmy od tematu - zwrócił się do Daugego. Spicyn mu przerwał:
- Uważasz zatem, że istoty z różnych planet nie mogą mieć apetytu na osobniki przybywające z

innych światów, gdyż te powstały dzięki innej ewolucji i mają inne ustroje... Czy tak?

- Ogólnie biorąc: tak!

background image

- Nie wiem. Bardzo możliwe, że masz rację. Tylko czy przypominasz sobie Walę Biezuchową i

całą jej grupę? Powinieneś ją dobrze pamiętać. Miała psa... takiego kundla... skrzyżowanie jamnika z
buldogiem, straszliwie głupie psisko. Kiedy Woronow przywiózł z Kalisto białą jaszczurkę, kundel
dobrał się do jej klatki, poobgryzał biedaczce łapy. Nikt nie zdążył nawet krzyknąć, tak się uwinął. To
prawda, chorował potem przez tydzień na żołądek.

- O proszę! - bez przekonania rzucił Jurkowski. Krutikow i Bykow wybuchnęli śmiechem.
- Taki tragiczny koniec miało spotkanie dwóch istot z różnych światów - mówił Spicyn - kundla

z Ziemi i jaszczurki z satelity Jupitera.

- Przecież nawet jeż zrozumiałby... - zaczął Jurkowski, lecz machnął ręką i mruknął tylko -

jaskiniowcy...

Do salonu wszedł Jermakow. Usiadł przy stole i rozłożył brulion w skórzanej oprawie, schylając

nad nim obandażowaną głowę. Bykow usiadł także i czekał.

- A teraz, towarzysze - odezwał się dowódca - musimy zastanowić się nad planem dalszego

działania. Czekam na sprawozdanie towarzysza Bykowa. Słuchamy!

Bykow wstał.
- Otacza nas bagnisko. Dziesięć kroków od „Hiusa”... - zaczął Aleksiej relację, starając się nie

opuścić żadnego szczegółu, ajednocześnie zdawał sobie sprawę, że kierownik jego departamentu
geologicznego nazwałby go fajtłapą. Jednak Jermakow słuchał bardzo uważnie, potakująco kiwał
głową i robił jakieś notatki.

Aleksiej zdziwił się nieco, gdy podczas opowiadania incydentu z nieznaną istotą żywą dowódca

nie zdradził ani cienia ciekawości i tylko uśmiechnął się z lekka, gdy Jurkowski zaczął kręcić się
niecierpliwie, protestując widocznie w ten sposób przeciwko zbyt realistycznemu przedstawieniu
przez Bykowa jego zachowania.

- To byłoby wszystko - zakończył nagle Bykow.
Jermakow podziękował, a Dauge rzucił Aleksiejowi porozumiewawcze spojrzenie i łypnął okiem

w stronę Jurkowskiego. By-kow z kamienną twarzą nie zwrócił na to uwagi.

- Podsumowując to wszystko - mówił Jermakow - wiemy tylko, że wylądowaliśmy w bagnisku

nie dalej niż sto kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. Odległość wprawdzie niewielka... i w
innych warunkach moglibyśmy osiągnąć nasz cel w ciągu doby. Tymczasem siedzimy w błocku i to
wedle naszych obserwacji radarowych niezbyt bezpiecznym. Otaczają nas bowiem ze wszystkich
stron skaliste góry, między którymi jak dotychczas nie znaleźliśmy żadnego przejścia.

- Wulkany? - spytał Dauge.
- Całkiem możliwe, że znajdujemy się w kraterze wielkiego wulkanu. A wulkan ten nie należy

do zwyczajnych. Analiza wody z otaczającego nas bagna wykazuje, że jest to woda... ciężka i su-
perciężka, zmieszane mniej więcej pół na pół.

Jurkowski zerwał się ze swego miejsca.
- Trytowa woda?
- Tak... T

2

O- potwierdził Jermakow.

- Ale...
- Właśnie, właśnie... Okres połowicznego zaniku T

2

O wynosi zaledwie około dwunastu lat. To

znaczy...

- To znaczy, że nasz wulkan albo powstał dopiero niedawno, albo istnieje tu jakieś źródło

uzupełniające ubytek trytu... - wtrącił Dauge.

Bykow nie potrafił wyobrazić sobie, jakie to może być źródło, które dostarcza superciężkiego

wodoru, produkowanego na Ziemi w skomplikowanych urządzeniach, specjalnie do tego celu budo-
wanych reaktorach. Słuchał więc uważnie.

- Na tym jeszcze nie koniec - ciągnął dalej Jermakow. - Krater, oczywiście, jeśli wylądowaliśmy w

kraterze, po prostu nie ma dna. Nasze echosondy okazały się bezsilne.

- Jaka jest średnica krateru? - spytał Jurkowski.

background image

- Krater ma kształt prawie regularnego koła o promieniu około piętnastu kilometrów. „Hius”

wylądował bliżej północno-wschodniego brzegu i do łańcucha górskiego mamy zaledwie osiem
kilometrów. -Jurkowski wstał, przygładził włosy i powiedział:

- Słowem, pod nami setki metrów bagna, a przed nami sto kilometrów... Z tego dziesięć po

topieli i ileś tam przez skaliste

góry.
- Tak - potwierdził Jermakow.
- Połowę błota stanowi woda trytowa. Pozwolę sobie przypomnieć towarzyszom, że tryt rozpada

się przy jednoczesnym wy-promieniowywaniu neutronów, a promienie te, chodzi mi o dłuższe
działanie, nie wpływają dodatnio na organizm, nawet jeśli się chodzi w speckombinezonach...

- Racja...
- Przy tym Bykow zapewnia nas, że „Malec” przejedzie zarówno przez bagnisko, jak i przez

góry. Czy na pewno przejedzie przez skaliste progi i doliny?

- „Malec”, jak powiedziałem, przejedzie wszędzie - z uporem powtórzył Bykow. - W najgorszym

wypadku będę oczyszczać drogę, wysadzając przeszkody.

- A jednak uważam, że chodzi tu o „Hiusa”, nie chciałbym zostawić go w tym raczej niezbyt

bezpiecznym miejscu.

Jurkowski usiadł.
- Nie przypuszczam, abyśmy musieli uciekać się do wysadzania skał, żeby zrobić przejazd dla

„Malca” - zabrał głos Dauge. -Trudno wyobrazić sobie łańcuch górski bez żadnych przerw, a jeśli są,
to trzeba ich poszukać.

- Proszę mieć na uwadze - powiedział Spicyn - że „Hius” nie jest przystosowany do lotów

poziomych i z łatwością można przelecieć kilka tysięcy kilometrów za daleko. Nie mamy zielonego
pojęcia, jaką siłę osiągają prądy atmosferyczne na tej przemiłej planecie. W końcu lepiej siedzieć w
błocie, niż leżeć na skałach...

- Jeśli dobrze rozumiem, chodzi wam o to, co zrobić, aby zmniejszyć ryzyko. - Odezwał się

milczący dotychczas Krutikow. -Czy pozostawić „Hiusa” tu, gdzie siedzi, czy próbować wyrwać go z
bagniska. Prawda?

- A co, waszym zdaniem, należy zrobić w tej sytuacji?
- Jeśli Alek... to jest towarzysz Aleksiej gwarantuje, że „Malec” przebrnie przez przeszkody, a

geologowie stwierdzą, że „Hius” nie utonie, proponuję pozostać na miejscu.

- Co to znaczy „stwierdzą, że nie zatonie”? - wykrzyknął Jurkowski.
- To znaczy udowodnią, że „Hius” nie zapadnie się ani też nie przewróci - kosmogator spokojnie

wsadził między zęby pustą fajkę.

Jermakow wstał.
- Wobec tego „Hius” pozostaje na miejscu - oświadczył zdecydowanym tonem. -

Przeprowadziliśmy z Daugem niezbędne pomiary i odnoszę wrażenie, że planetolot stoi dość
pewnie. W każdym razie ryzyko zapadnięcia się w bagno nie jest większe niż rozbicia się o skały przy
próbie zmiany miejsca.

Bykow zerknął na Jurkowskiego, który siedział z pokerową twarzą.
- Oczywiście, nie zostawimy „Hiusa” bez opieki. Na „Malcu” wyruszy pięć osób, a jeden z

pilotów zostanie w statku.

Spicyn drgnął i zaniepokojony spojrzał na dowódcę. Krutikow wyjął z ust fajkę. Czekali na

decyzję.

- „Hiusem” zaopiekuje się Krutikow. Czy są jakieś sprzeciwy? Mam na myśli jakieś uzasadnione

sprzeciwy...

Sądząc po wyrazie twarzy kosmogatora, nie był on przekonany, czy sprzeciwy, które chciał

wyrazić, są uzasadnione. Jerma-kow mówil dalej:

- Doskonale zatem. Nie traćmy czasu. Musimy wyruszyć w ciągu najbliższej doby, mam na myśli

dwadzieścia cztery godziny. Obecnie według czasu wenusjańskiego jest wieczór, a start wypadnie w

background image

nocy, nie przypuszczam jednak, aby ciemności przeszkodziły nam bardziej niż mgła. A teraz zjedzmy
coś...

- ...co Bóg dał... - wzdychając, rzucił Krutikow.
- ... i zabierzemy się do zdejmowania „Malca”.
Narada została zakończona. Aleksiej zauważył, że wszyscy wja-kiś dyskretny sposób chcieli

wyrazić Michałowi swoje współczucie.

- Jak to dobrze, że „Hius” siedzi w błocie po szyję. Zdejmując „Malca”, nie będziemy musieli

zawracać sobie głowy całym systemem bloków, którego, mówiąc szczerze, całkiem nie rozumiem.

- Drobiazgi - oświadczył Dauge. - Nie ma tam nic skomplikowanego, a i tak nie ominie cię

okazja, gdy będziemy „Malca” ładowali ponownie na „Hiusa”. Oczywiście, że w tej chwili dopisało
nam nie byle jakie szczęście. Prawda, Aleksieju?

Bykow mruknął potakująco.
„Malec” opuścił swój garaż na grzbiecie planetolotu bez żadnych trudności. Odmontowano

przednią ścianę zasobnika i Bykow pełnym powagi tonem poprosił towarzyszy, żeby schronili się w
komorze przejściowej „Hiusa”.

- Tam będzie bezpieczniej - dodał, widząc ich zdziwione miny. Astronauci, uśmiechając się,

wykonali polecenie. Bykow zamknął wszystkie włazy transportera i usiadł przy urządzeniu
sterowym. Dotknął klawiszy na tablicy rozdzielczej. Silnik „Malca” warknął cicho. Zgrzytnęły
gąsienice. „A teraz zaimponujemy wszystkim” -postanowił Bykow. Silnik ryknął na pełnych obrotach
i „Malec” skoczył lekko jak żaba do sadzawki. Mignęło we mgle potężne cielsko i z pluskiem wpadło
do bagniska, „Hius” zakołysał się jak łódka na falach. Po chwili astronauci usłyszeli, jak „Malec”, drąc
gąsienicami asfaltową skorupę, zatoczył łuk i nie wiadomo, płynąc czy jadąc, zbliżył się do
planetolotu. Kierowca zatrzymał maszynę przed wyjściowym lukiem. Przenikliwe światło
reflektorów rozdzierało skłębione nad oparzeliskiem mgły.

- Prawdziwy mistrz! - mruknął Jurkowski. Zachwycony Krutikow bił brawo. Przed włazem

zjawił się nagle

wyłaniający się z mgieł, niezdarnie poruszający się kształt i w słuchawkach wszystkich

astronautów rozległ się nieco skrzypiący głos:

- Towarzyszu dowódco, „Malec” gotów do drogi.
Jeśli już mówiło się o sportowym stusunku do pracy i życia, to Bykow bezwzględnie zawsze

miał w sobie jakieś cechy dawnego zawodnika. W każdym razie wsławił się skokami z miejsca na
wszelkiego rodzaju pojazdach gąsienicowych, co stawiało go na pierwszym miejscu wśród mistrzów
kierownicy. Bykow wiedział o tym i był z tego dumny. Pomysł, aby zaimponować towarzyszom,
wpadł mu do głowy w ostatniej chwili. Nie miał pojęcia, jak ustosunkuje się do tego rodzaju popisów
dowódca. Lecz Jermakow widocznie jak wszyscy był zachwycony i gorąco uścisnął mu dłoń.

- W każdym razie powinniście byli uprzedzić nas!
- To niemożliwe - zaprotestował Spicyn. - Każdy prawdziwy mistrz ma w sobie coś z magika.

Przecież trzeba mieć jakąś satysfakcję!

Z miejsca przystąpiono do pakowania sprzętu i załadowywania go na transporter. Przez kilka

godzin astronauci nosili skrzynki z prowiantem, sprzętem i worki z witaminizowaną wodą.

Zapadła noc. Nieprzeniknione ciemności otoczyły planetolot. Wokół rozbrzmiewały przerażające

odgłosy życia, a na ich tle ledwie dosłyszalnie tykały dozymetry.

Gdy zakończono żmudne ładowanie, Jermakow i Bykow sprawdzili „Malca”, począwszy od

peryskopów do gąsienic. Zajrzeli do każdego kącika i dokładnie obejrzeli umocowanie ładunku,
zapełniającego prawie całą wolną przestrzeń w kabinie dla załogi. Bykow dokładnie pozamykał
wszystkie włazy.

- A teraz, proszę iść spać! - polecił Jermakow. - Sprawdzam za kwadrans.
Astronauci zmęczeni, lecz zadowoleni, wpadli do salonu, aby jak najszybciej zjeść kolację.

Krutikow, który biegł na przodzie, przewrócił się, pośliznąwszy.

- Niech to diabli! Któż to porozlewał takie obrzydlistwo? -krzyknął oburzony.
- Co mówisz?

background image

- Patrzcie, tu rzeczywiście coś jest... - zaniepokoił się Jerma-kow. Podłogę salonu pokrywała

cienka powłoka przezroczystego, czerwonawego śluzu. Dopiero widząc ową masę, Bykow zdał sobie
sprawę, że w powietrzu wisi odór gnijących owoców. Jurkowski także coś poczuł, bo pociągnął
nosem i zaczął prychać.

- A skąd ten smrodek? - wołał.
Jermakow schylony nad podłogą badał dziwną pleśń. Kruti-kow, oglądając się wokół, wskazał

na kredens.

- Patrzcie - zawołał - tam też to wlazło! - Zza nie domkniętych drzwiczek kredensu zwisały

festony brązowych nici. Koło lodówki widniała duża rudawa plama. Talerzyk stojący na stole po-
krywała ruda, puszysta pajęczyna.

- Pleśń?
- Nie pomyśleliśmy o tym wcześniej... - mruknął Jermakow. Jurkowski oglądał najpierw talerz,

później wziął się do bliższego badania pleśni na podłodze i koło lodówki.

- Nno... tak. Wpuściliśmy do naszej twierdzy poważnego przeciwnika.
- Jakiego znów przeciwnika?
- Pleśń... grzyb... - wyręczył Jurkowskiego Jermakow. - Wnieśliśmy do „Hiusa” zarodniki

wenusjańskiej flory... a może fauny... i oto mamy skutki. Jak mogliśmy o tym zapomnieć? Odwołuję
poprzednie polecenie. Zabieramy się, towarzysze, do roboty. Musimy dokładnie przeglądnąć
wszystkie zakątki na „Hiusie” i przeprowadzić dezynfekcję za pomocą ultradźwięku. Na razie,
miejmy nadzieję, nie stało się nic groźnego, ale na wszelki wypadek radzę, aby wszyscy natychmiast
wykąpali się i natarli spirytusem.

- A może po zrobieniu porządków? - zaproponował Jurkowski. Jermakow jednak powtórzył

polecenie, dodając:

- Po sprzątaniu możemy także... nawet musimy. A teraz do roboty.
Pracy nie brakowało. Skórzane obicia w niektórych kabinach upstrzone były białawymi

pęcherzykami nie większymi niż główki od szpilek. Plastikowe obicia i przedmioty nie ucierpiały od
tej niezwykłej inwazji. Za to wszystkie rzeczy zawierające nieco wilgoci porosły pleśnią podobną do
przędzy. Na wełnianych dywanikach w łazience, na ręcznikach i prześcieradłach utworzyły się
puszyste plamy rdzawych nalotów. Krutikow z przerażeniem skonstatował, że wszystkie prowianty
niezbyt dokładnie zabezpieczone zostały całkowicie zniszczone. Nie ocalał nawet, upatrzony za-
wczasu, kawałek wędliny zostawiony pod przykryciem w kredensie. Przemienił się w ohydną
brązową masę wyzwalającą straszliwy odór. Astronauci musieli dotrzeć aparaturą ultradźwiękową
do wszystkich zakamarków statku.

- Widać wyraźnie, że miejscowa mikrofauna bardziej lubi zwykłą ziemską wodę od niezwykłej

wenusjańskiej.

- Niestety...- mruknął Jermakow.
Bykow na wszelki wypadek wydezynfekował także powierzoną jego opiece broń i amunicję.
Gdy po trzech godzinach załoga zebrała się w salonie, aby zjeść „co Bóg raczył ocalić”, jak to ze

smutkiem powiedział Krutikow, dowódca „Hiusa” zaczął opowiadać, nie patrząc na nikogo:

- Przed pięciu laty zginęła, zaatakowana przez nieznaną chorobę, załoga amerykańskiego

planetolotu „Astra-12”. Wylądowali na Kalisto i po piętnastu godzinach zmarli. Mam nadzieję, że
nam nie grozi podobny los, ale musimy zachować większą ostrożność. Przy najmniejszych
niedomaganiach natychmiast proszę meldować. - Przez chwilę bębnił palcami po stole i dodał:

- Po kolacji proszę, żeby wszyscy jak najszybciej udali się na spoczynek. Mamy przed sobą tylko

siedem godzin na sen. Towarzysza Krutikowa poproszę na chwilę do siebie.

- Z jaką rozkoszą wypiłbym teraz kieliszek koniaku - westchnął Bykow. Dauge przytakiwał ze

zrozumieniem.

Czerwone i czarne

„Malec” pełzł powoli między dwiema wysokimi, pionowymi ścianami, które jakby

wypolerowane błyskały czernią antracytu. Nie kończący się korytarz górski zdawał się zamykać się
gdzieś daleko w czerwonej mgle. Popękane, nierówne dno rozpadliny pokrywała gruba warstwa

background image

czarnego ciężkiego pyłu, który wzbijał się ciemną chmurą tuż za „Malcem” i opadał natychmiast,
zasypując ślady gąsienic. Nad sunącym przez niezwykłą dolinę transporterem płonęło
pomarańczowoczerwone niebo, ze wściekłą szybkością przelatywały łaciate purpurowe obłoki.
Straszne i dziwne uczucie ogarnęło ludzi, gdy znaleźli się w tej szczelinie, jakby nożem wyciętej
wśród bazaltowych skał. Na pewno nie inną drogą schodził Dante do piekła w swej Boskiej Komedii.
Ściany były tak gładkie, że robiły wrażenie specjalnie wypolerowanych, jakby działały tu rozumne
siły.

Oczywiście Dauge i Jurkowski nie zaniechali okazji, aby wygłosić kilka hipotez. Obijając się o

kolegów, uderzając głowami o nisko zawieszony elastyczny sufit, rozgadali się, jak zwykle w takich
wypadkach. Dyskutowali o synklinach i epigenezie, oskarżali się nawzajem o ignorancję w
najbardziej podstawowych prawdach, co chwila zwracając się o poparcie do Jermakowa i Spicyna.
Skończyło się na tym, że dowódca nałożył hełm i wyłączył słuchawki. A Bogdan na czysto retoryczne
pytanie, co myśli na temat wpływu granitowych ośrodków magmy na kształtowanie się po-
wierzchniowych warstw geologicznych Wenus, odpowiedział całkiem poważnie:

- Moim zdaniem recesja okresu aluwialnego wpływa na fenotyp tylko wtedy, gdy genotyp jest

dostatecznie homozygotyczny...

Pozbawione sensu zestawienie uczonych słów wywołało oburzenie dyskutantów, lecz przygasiło

ich zapał krasomówczy i przywróciło spokój. Bykow odczuł jakby wielką ulgę, gdyż namiętna, a
pozbawiona podstaw dyskusja o hipotezach wydawała się mu dość niewłaściwa w obliczu dzikiego,
niepojętego, a realnego świata, w jakim poruszał się „Malec”.

Dzień przedtem, po wydostaniu się z trzęsawiska, wlokąc za sobą długie warkocze bladych

roślin wodnych, transporter czas jakiś krążył po kamienistym gruncie, zanim udało się znaleźć
przejście przez otaczający krater łańcuch górski. Skały porośnięte gęstym, a mocnym jak żelazo
szarawym bluszczem wyglądały na całkiem niedostępne. Dopiero przy zastosowaniu radaru odkryto
w kilka minut szczelinę zarośniętą krzakami, a raczej kępami gołych pędów z wielkimi,
półmetrowymi cierniami. Rycząc i zgrzytając, „Malec” wdarł się w owe żelazne dżungle. Pomagając
sobie wysuwanymi łapami, łamiąc i odrzucając na bok oporne pnie, przebił drogę do rozpadliny.
Astronauci wyszli na chwilę z transportera i w milczeniu spoglądali na wypolerowane ściany doliny i
krwawą wstęgę nieba zawieszoną nad ich głowami, na płomienisty pas widniejący w oddali. Gdy
wrócili do maszyny, Dauge powiedział cicho:

- A grunt drży pod nogami...
Bykow nie czuł nic, lecz Jermakow dorzucił równie cicho i poważnie, jak Dauge:
- To Golkonda. - Po czym, zwracając się do Bykowa, spytał:
- Przejedziemy?
- Zaryzykujemy - wesoło odpowiedział Aleksiej. - Jeśli jednak napotkamy zwaliska skalne lub

dolina okaże się ślepą uliczką. trzeba będzie zawrócić i szukać w innym miejscu. A może spróbujemy
wysadzić przeszkodę...

„Malec” ruszył dalej. Połykał kilometry i przez długi czas nic nie zapowiadało, że dolina okaże

się zamknięta lub przegrodzona. Aleksiej się uspokoił.

Silnik pracował równo, poskrzypywały nieco skrzynki i przytrzymujące je rzemienie. Wszyscy

posnęli. Nie oparł się znużeniu nawet pełen niepohamowanej energii Jurkowski. Bykow widział
wnętrze kabiny w lustrze umieszczonym nad ekranem infraczer-wonego reflektora. Spał Bogdan,
oparłszy głowę o radiostację. Spał, leżąc na pakunkach, Jurkowski, a obok wyciągnięty Dauge, marsz-
cząc przez sen swoją dobroduszną twarz. Jermakow kiwał się, siedząc w nałożonym hełmie.

Po obu stronach maszyny przesuwały się, drżąc i przechylając się, błyskające czernią skały

rozpadliny. Blask reflektorów tańczył po nierównej nawierzchni zasp z czarnego pyłu. Dalej mrok...
czarna pustka. Gdzieś tam skalne mury rozstąpią się i „Malec” wyjedzie na pustynię. „A jeśli po
drodze napotkają nieprzebyte przeszkody?”.

Czarne obrzeża doliny naprawdę robią wrażenie, jakby przechylały się i podskakiwały. Ukazuje

się co chwila gorejące niebo. Transporter wypełza z głębokiego dołu, reflektory znów głaszczą fale
czarnego pyłu. Znów dół, za nim wzniesienie... tak bez końca...

background image

„Malec” pełznie powolutku. Pokonał dwadzieścia kilometrów trzęsawiska i przejechał mniej

więcej taką samą przestrzeń po dnie skalnej szczeliny. Bykow od pięciu godzin siedzi przy tablicy
rozdzielczej sterowania. Zdrętwiały mu już nogi i kark. Czarne i czerwone barwy, którymi nasycony
jest ten wenusjański świat, męczą oczy. Lecz przecież nie powierzy transportera nikomu, nawet
dowódcy. Droga jest zbyt trudna dla niewprawnego kierowcy.

Oczywiście „Malcowi” nic by się nie stało, lecz jaką osiągaliby szybkość... Nawet Bykow przy

swej wprawie nie zdobywa się na ryzyko wyciągania więcej niż sześciu, ośmiu kilometrów na godzi-
nę. Żeby chociaż skończyły się te przeklęte skały! Jermakow wyprostował się i zdjął hełm.

- Jak droga, Aleksieju?
- Bez zmian!
- Zmęczyliście się?
Bykow niezdecydowanie poruszył ramionami.
- Może przekażecie mi sterowanie i odpoczniecie?
- Droga bardzo trudna.
- Taak... nienadzwyczajna. Ale już niedługo powinniśmy wyjechać na pustynię.
- Żeby to...
Obudził się Jurkowski. Usiadł i tarł dłońmi twarz.
- Świetnie się pospało! Dauge!
- Co... co?
- Wstawaj!
- Co się stało? Tfu... ależ miałem sen... tfu!
Grigorij zachrypniętym głosem zaczął opowiadać sen, lecz By-kow nie słuchał go. Za pancerzem

„Malca” działo się coś dziwnego. Niebo pociemniało i nabrało koloru brudnobrązowego. W świetle
reflektorów, jak kłęby śniegu podczas zamieci, zawirowały czarne punkty. Czarny pył sypał się gdzieś
z nieba jak piekielny śnieg. Po chwili nie było już widać ani drogi, ani skał. Lampki alarmowe
połączone z zewnętrznymi licznikami i dozymetrami zabłysnęły malinowym światłem, strzałki na
tarczach radiometrów alfa i beta zadrgały nerwowo. Bykow zahamował pojazd. Transporter ześliznął
się prawą gąsienicą w dół i wykręcił się, stając w poprzek doliny. Światła reflektorów zmącone
czarnym pyłem wparły się w gładką ścianę bazaltu.

- Co się stało? - spytał Jermakow.
Bykow bez słowa otworzył zasłonę przedniej szyby. Jermakow milczał przez chwilę i po chwili,

gdy napatrzył się na zamieć, powiedział:

- Czarna burza. Już się z nią kiedyś zetknąłem.
- Co się tam dzieje? - rozległ się zaniepokojony głos Daugego. Spicyn, spoglądając na szybę,

mruknął:

- Karnawał kominiarzy.
- Co się tu dzieje!?
- Czarna burza - głośniej wyjaśniał Jermakow. - Jeszcze jeden dowód, że znajdujemy się blisko

Golkondy. Wyłączcie silnik, Aleksieju.

Inżynier wykonał rozkaz, lecz „Malec” nie przestał wibrować. Pobrzękiwał jakiś źle umocowany

metalowy przedmiot.

- Wyjdziemy? - niecierpliwił się Jurkowski.
- Po co? Pył jest radioaktywny, przecież widzicie! Musielibyśmy stracić mnóstwo czasu na

dezaktywizację.

- Dobrze by było wziąć próbkę tego świństwa...
- To lepiej za pomocą mechanicznych rąk - wtrącił się Bykow. - Można, towarzyszu Jermakow? -

a zwracając się do Dau-gego, zawołał:

- Grigorij, dawaj zasobnik.
Jurkowski i Dauge usadowili się w komorze przejściowej przed górnym włazem „Malca”. Po

chwili przed transporterem znalazł się już ołowiany cylinder. Bykow, dziwacznie poruszając rękoma,

background image

manipulował sztucznymi, mechanicznymi palcami na długich metalowych prętach. Napierw chwycił
w nie zasobnik. Stojący obok niego Spicyn nie wytrzymał i mruknął:

- No... no... teraz...
- Nie „nokaj” mi nad głową - burknął groźnie Bykow. Sztuczne ręce odkręciły pokrywę cylindra,

potrzymały chwilę

otwarty zbiorniczek pod czarnym śniegiem i podały go do górnego włazu.
- Mamy go! - krzyknął uradowany Dauge.
Bykow wciągnął sztuczne ręce do schowków i wytarł pot z czoła. Jermakow szeptał, siedząc koło

niego:

- Dwa razy widziałem czarną zamieć, ale za każdym razem odczuwaliśmy przed tym silne

wstrząsy podziemne... to jest chyba należy powiedzieć podgruntowe.

- Tym razem nic takiego nie zauważyliśmy - rzeczowo stwierdził Bykow.
- Może nie zwróciliśmy uwagi podczas jazdy.
- Za to obecnie grunt drży coraz silniej... - dorzucił Spicyn. -Gdy byliśmy w głębi doliny, nie

czuliśmy nic podobnego... a teraz...

- Jesteśmy bliżej Golkondy.
Jurkowski i Dauge wrócili z komory przejściowej, żywo rozprawiając. Jermakow polecił jechać

dalej. Bykow włączył infra-czerwony reflektor. Bazaltowe ściany rozpadliny drgnęły i zaczęły cofać
się w tył. Po pół godzinie czarny śnieg przestał sypać i niebo na nowo stało się
pomarańczowoczerwone. W napięciu prowadząc transporter, Bykow jednocześnie przysłuchiwał się
rozmowom toczącym się za plecami.

Z ożywionej dyskusji, jaką wiedli Jurkowski i Dauge, dowiedział się, że: po pierwsze - czarny

śnieg na pewno jest popiołem pochodzenia wulkanicznego; po drugie - że poważnie mówić o ra-
dioaktywnym popiele wulkanicznym może tylko człowiek, „który nie jest w stanie nawet obliczyć
prostej funkcji całkowej” (tego rodzaju określenie naukowej impotencji wydało się inżynierowi dość
mgliste, lecz w każdym razie utwierdziło go w przekonaniu, że geologowie nie potrafią rozmawiać
poważnie o popiele wulkanicznym); po trzecie - że czarne zamiecie związane są niewątpliwie z
działalnością Golkondy, i po czwarte, że na ten temat nie można jeszcze powiedzieć nic pewnego.

Nie bacząc na nie wyjaśnioną sytuację, astronauci zjedli śniadanie. Bykow zmniejszył szybkość,

wypił cały termos czekolady i zjadł dwie kanapki z wędliną. Po przekąsce Jermakow, Dauge i
Jurkowski zanotowali obserwacje dokonane przez zewnętrzne laboratorium automatyczne. W miarę
oddalania się od bagniska wilgotność atmosfery spadała i podczas sprawdzania zapisów doszła
prawie do zera. Zwiększyła się zawartość izotopów gazów szlachetnych, tlenku węgla i tlenu;
temperatura wahała się między siedemdziesięcioma pięcioma a stoma stopniami. Ku zdumieniu
wszystkich i dzikiemu po prostu zachwytowi Jurkowskiego laboratorium wykryło w atmosferze
wyraźne ślady żywej plazmy - jakieś mikroorganizmy, bakterie czy też wirusy, które potrafiły prze-
trwać w suchym i rozpalonym powietrzu wenusjańskim. W wyniku tych obserwacji Jermakow zalecił
jeszcze większą ostrożność przy wychodzeniu z wozu i zapowiedział, że przy pierwszej nadającej się
okazji zrobi wszystkim zastrzyki silnych antybiotyków.

Dauge wzdychał, wyrażając pobożne życzenia, że chciałby doczekać chwili, kiedy Wenus

zostanie opanowana całkowicie i zmieniona w kwitnący sad, po którym będzie można spacerować
bez speckombinezonów, nie obawiając się jakichś złośliwych choróbsk.

- W ogóle celem ludzkiego życia - dodał po zastanowieniu się- jest przekształcenie każdego

miejsca, do którego człowiek dotrze, w kwitnący sad. Jeśli my nie doczekamy tej chwili, kiedy tu na
Wenus zakwitną sady, to nasze dzieci dożyją tego na pewno.

Po takim spokojnym wstępie zaczęła się zwykła długa i głośna dyskusja z Jurkowskim na temat

możliwości przeobrażania przyrody w skali całej planety. Obydwaj zgadzali się, że w zasadzie nic
temu nie stoi na przeszkodzie, ale kiedy zaczęli rozważać, jak to praktycznie wykonać i jakie
zastosować metody działania, różnice ujawniły się bardzo szybko. Niewiele brakowało, by dyskusja
zmieniła się w prawdziwą kłótnię.

background image

Rozpadlina skończyła się całkiem niespodziewanie. Skalne ściany nagle obniżyły się i oddaliły.

Blask reflektorów zbladł przy czerwonym świetle spływającym z nieba. Bykow dodał gazu, „Malec”
jeszcze kilka razy podskoczył na nierównościach i wjechał na kamienistą równinę, czarną i rozległą.

- Pustynia - z ulgą w głosie oznajmił Bykow.
- Zatrzymaj się, Aleksieju, na chwilę - wołał Dauge. „Malec” stanął. Astronauci natychmiast

założyli hełmy i wysiedli z wozu. Bykow wyszedł ostatni.

Góry mieli za sobą. Daleko na widnokręgu sterczały postrzępione jak zęby wielkoluda czarne

skały, równy jak cięcie nożem wąwóz. Pustynia, lub raczej to, co w pewnym stopniu przypominało
pustynię, było nową niespodzianką. W każdym razie Spicyn, który nigdy w życiu nie widział
prawdziwej pustyni, wyobrażał sobie, że zobaczy żółte i szare piaski i wydmy. Tymczasem wokół
„Malca” ciągnęła się równa jak stół czarna przestrzeń, po której sunęły przezroczyste jak mgiełka
strumienie drobniutkiego pyłu. Daleko, na samym krańcu widnokręgu zasłoniętego czerwonawą
kotarą mgieł, leniwie przesuwały się wdzięcznie wyginające się cienie jak gigantyczne węże
próbujące stanąć na ogonach. Cały ten świat pokrywała pomarańczowoczerwona kopuła nieba, po
którym pędziły ciemne, purpurowe obłoki z wściekłą szybkością zbliżające się do „Malca”.

- Jak się wam podoba taka nawierzchnia? - spytał Jermako-wa, podchodząc do Bykowa.
- Pustynia... - spokojnie odpowiedział inżynier.
- Ma się rozumieć. Dla was to ojczysty krajobraz. Nie spotkacie tu wprawdzie saksaułów, ale

macie prawdziwą Gobi, najprawdziwsze czarne piaski.

- Czarne to one są... - Bykow zająknął się. - No i nawierzchnia wygląda całkiem przyzwoicie.

Szeroka, równa... teraz popędzimy.

Dauge wygłupiał się i wrzeszczał. Astronauci w wesołych nastrojach wracali do maszyny.

Bogdan Spicyn zatrzymał się na chwilę przy włazie i powiedział:

- Zupełnie jak u Stendhala.
- Co takiego? - zdziwił się Bykow.
- Wszystko „czerwone i czarne”... Rozumiesz, nigdy nie lubiłem Stendhala...
Bykow znów usiadł przy tablicy rozdzielczej sterowania. „Malec” drgnął i zaczął nabierać

szybkości. Gnał naprzód, lekko kołysząc się. Wiatr pędził ogon kurzu, niósł po pustyni smugi pyłu,
wiercił nimi i podnosił w formie trąb powietrznych. Oto maleńki wir pyłu rośnie, powiększa się,
rozszerza i wytryska w niebo pionowym słupem. Na horyzoncie widnieje już cała masa takich wi-
rujących trąb.

- Lepiej nie zbliżać się do tych diabłów - rzucił ostrzegawczo Dauge.
- Pewnie, że lepiej - odpowiedział Bykow, przypominając sobie spotkanie ze znacznie mniejszą

trąbą powietrzną, która zniszczyła obóz geologów na Gobi, zmieniając go w zwykłą wydmę.

Wiatr przybierał na sile. W pobliżu bazaltowych skał ledwie się go czuło, lecz na otwartej

przestrzeni hulał, wyjąc w antenach i sypiąc piaskiem w przednią ścianę wozu. Droga wiodła nieco
pod górę. Transporter wdrapywał się na rozległy płaskowyż. W niektórych miejscach warstwa
czarnego piasku była zmieciona przez wiatr i wówczas gąsienice turkotały po gołej, popękanej skale.

Spicyn, już nie wiadomo który raz, próbował nawiązać łączność z „Hiusem”. Dauge i Jurkowski

rozmawiali o planie poszukiwań geologicznych, od czasu do czasu gestykulując zaciekle, jakby
chcieli uszanować uszy przyjaciół.

Bykow przekazał sterowanie dowódcy, rzucił mu kilka pożytecznych rad, a sam ułożył się na

bagażach z mocnym postanowieniem ucięcia drzemki. Do Golkondy, zdaniem Jermakowa, pozostały
jeszcze ze dwie godziny jazdy, miał więc troszkę czasu, lecz sen nie przychodził.

Bogdan Spicyn podniósł nagle rękę i poprosił o ciszę.
Jurkowski uradowany zaczął pytać, czy już złapał radiostację „Hiusa”.
- Nie... ale poczekajcie chwileczkę. - Bogdan jeszcze chwilę stroił aparat, po czym wyszeptał:
- Namiary.
- Czyje? „Hiusa”?
- Nie. Ale posłuchajcie.
Jurkowski i Dauge pochylili się nad nim. Jermakow także nasłuchiwał.

background image

- Poczekajcie chwilę... - zastanawiał się na głos Dauge. - To znaczy, że prócz nas ktoś tu jest na tej

planecie.

- Tak wygląda!
- W prawo od kursu... Ciekawe! - Jermakow nagle zwrócił się do Aleksieja. - Towarzyszu Bykow,

obejmijcie sterowanie. -Dowódca wstał i założył słuchawki. Na twarzach wyraźnie malował się
niepokój.

- Trzy kropki, trzy kreski... Jermakow zdjął słuchawki.
- W ciągu ostatnich dziesięciu lat w rejonie Golkondy znalazło się sześć ekspedycji badawczych i

co najmniej z tuzin rakiet bez obsługi ludzkiej.

- Wszystko jest możliwe! - Dauge mówił podnieconym głosem. - Tam mogą znajdować się

ludzie! Wzywają przecież pomocy!

- Bardzo w to wątpię - zaprotestował Jurkowski. - Jakie jest wasze zdanie, Anatolu Borysowiczu?
- Krzywicki wytrzymał na Marsie trzy miesiące, ale on znalazł wodę... Moim zdaniem jest to

automatyczny pelengator.

Bykow niespokojnie kręcił się przy sterze.
- Skręcamy czy nie? - wykrzyknął wreszcie zniecierpliwiony. Jermakow zastanawiał się. Wszyscy

domyślali się, że nie może

podjąć decyzji, lecz trudno było dociec dlaczego. Musiały to jednak być ważne przyczyny, tego

byli pewni.

- Chodzi o wodę... - powiedział wreszcie Jermakow.
- O wodę... - jak echo powtórzył Jurkowski.
- A może to będzie całkiem blisko... - jakby prosząc, wyszeptał Dauge.
- Jedziemy zatem - zdecydował Jermakow. - Może potrafimy dotrzeć tam za dwie godziny.

Jedziemy, Aleksieju, zmieniajcie kurs... według żyrokompasu... - pochylił się nad radiostacją - sześć-
dziesiąt stopni, o tak... a teraz na pełny gaz.

„Malec” pomknął, przecinając ruchliwe strugi pyłu nadlatujące z północy. Wiatr uderzał o prawą

burtę wozu czasem z taką mocą, że Bykow szóstym zmysłem kierowcy wyczuwał, jak maszyna traci
stateczność. Zmieniał wówczas kurs o parę stopni, nastawiając na uderzenia wichury i piasku
przedni pancerz, to znów wystawiał prawą łapę, aby w razie czego podeprzeć się nią. Bogdan ze
słuchawkami na uszach siedział przy radioaparacie i półgłosem korygował kurs. W lustrze Bykow
widział pobladłą twarz Daugego. Mijały minuty, przelatywały nad pustynią purpurowe obłoki... W
pewnej chwili Jurkowski pochylił się nad Bykowem i krzyknął mu do ucha kilka słów. Aleksiej w tej
samej chwili zauważył przed „Malcem” wielki wypalony krąg, pośrodku którego ział duży lej o
postrzępionych brzegach. Gąsienice zadudniły po twardym jak skała gruncie. Inżynier rzucił
Daugemu pytające spojrzenie, lecz ten albo nie zauważył leja, albo uważał, że na Wenus nie ma się
czemu dziwić. „Jeszcze jedna zagadka tej planety” -pomyślał Bykow. Zerknął na strzałkę
szybkościomierza. Drgała koło stu dwudziestu. Niesamowity czarno-czerwony świat migał przed
oczyma, aż zaczynały łzawić.

- Pośpiesz się, Aleksieju! Prędzej! - szeptał błagalnie nad uchem Dauge.
Bykow przymrużył oczy i potrząsnął głową. W tej chwili Jurkowski krzyknął:
- W lewo! Skręcajcie w lewo! O tam...
- Planetolot!- wykrzyknął Dauge.
Nawet Bykow swym niedoświadczonym okiem mógł zobaczyć, jakiego rodzaju katastrofa

zniszczyła ten wielki metalowy stożek. Najwyraźniej było widać, że statek, podchodząc do
lądowania, dostał się w potężny wir i został rzucony bokiem na szczyt bazaltowego wzgórza.
Pozostał tak już na zawsze, tkwiąc między powywracanymi jakimś kataklizmem skałami. Jak kawałki
blachy wyrzucone na śmietnik leżały pogięte wielkie płaszczyzny stateczników, cała rufowa część
rakiety przecięta była nierówną linią pęknięcia, które już zasypał czarny piasek. Nad samą ziemią
widniał niewielki otwór - otwarty na oścież właz.

- Taak, namiary na pewno były automatyczne... - ponurym tonem powiedział Jurkowski.

background image

Bykow obejrzał się na towarzyszy. Dauge gryzł wargi. Piękna twarz Jurkowskiego zastygła.

Spicyn kręcił głową, jakby zobaczył coś, co jest całkiem oczywiste. Jermakow z ponurym wyrazem
twarzy nie odrywał wzroku od iluminatora.

- Podjedźcie bliżej, Aleksieju - wydał niegłośne polecenie. Gdy „Malec” przedostał się wreszcie

przez zwaliska kamieni

i stanął przed włazem do planetolotu, wszyscy członkowie załogi zaczęli zakładać hełmy.

Jermakow jednak rozkazał, aby pozostali w transporterze, po czym dorzucił:

- Ze mną pójdą tylko Bykow i Spicyn.
Przyświecając sobie latarkami, pełzli po ciemnych korytarzach przewróconego planetolotu.

Dotarli do stalowych drzwi. Bykow słyszał, jak poskrzypuje siliketowy kombinezon, jak wali w skro-
niach puls. Jermakow mocował się z drzwiami, lecz nie dał rady ich otworzyć i zwrócił się do
Bykowa.

- Nie mam siły, bracie. Wasza kolej. Spróbujcie.
Bykow nacisnął całą wagą ciała, napiął mięśnie. Drzwi ze zgrzytem ustąpiły.
- Droga otwarta - szepnął, wskazując na wąską szparę.
W pustym sześciennym pomieszczeniu, zapewne w komorze przejściowej, zobaczyli zniszczony

aparat tlenowy i leżący na podłodze łuskowy pancerz astronautyczny. Jermakow nachylił się,
oglądając go.

- Butle z tlenem puste.
- Spójrzcie - zduszonym głosem zawołał Spicyn.
Bykow cofnął się. Pod nogami coś zabrzęczało. W planetolo-cie, przeświecając przez szpary i nie

domknięte drzwi, paliło się światło, wskazując drogę do dalszych kabin.

Minęli oświetlony mlecznymi żarówkami salon, zawalony jakimiś zetlałymi już szmatami, na

których można było rozróżnić brązowe plamy, weszli do kabiny sterowniczej.

Na ścianie, która w nienaturalnej pozycji rakiety wisiała nad nimi jak sufit, błyskała matowa

żarówka. Tablica rozdzielcza, zerwana ze swego miejsca, trzymała się na nadpalonych przewodach.
W radioaparacie migało zielone światełko. Aparat działał. Przed nim siedział człowiek. Głowę
owiniętą zrudziałymi bandażami pochylił na piersi i nie zwracał uwagi na nieustannie migające świa-
tełko, rzucające przez rozbite szkło osłonki zielony promyk.

- Witaj, pandicie Bidchanie Bondepadchaju, bohaterski Hindusie! - opierając dłonie na oparciu

krzesła, cicho wypowiedział Jermakow. - Oto, gdzie się spotkaliśmy. Zginąłeś na posterunku jak
prawdziwy człowiek...

Milczał przez chwilę, próbując opanować zdenerwowanie. W końcu, wznosząc ściśniętą pięść i

skandując słowa, powiedział:

- Cześć twojej pamięci!
Ułożyli ciało martwego astronauty na podłodze.
- Lepszego pomnika niż ten planetolot nie można wymyślić -powiedział Jermakow, pochylając

głowę. - Zostawimy go na miejscu.

Bykow wpatrywał się w chude, poranione ciało, niestarannie owinięte w bandaże i porwane

prześcieradła. Wydało mu się, że ten bojownik nauki nie bał się śmierci, która dościgła go tu, miliony
kilometrów od Ziemi. Tacy ludzie nie załamują się, nie cofają.

Spicyn zbliżył się do radioaparatu.
- Sam go naprawiał... o proszę, widać, że naprawił automat -nadajnik namiarów. Nie potrafię

tylko pojąć, w jaki sposób udało się mu zachować życie przy tak silnym uderzeniu. Wszystko prze-
cież rozbite jest w drzazgi.

- A gdzie są jego towarzysze? - spytał nagle Bykow.
- Kto?
- Jego towarzysze...
- Bondepadchaj leciał samotnie - odpowiedział Jermakow.

background image

Astronauci zabrali ze sobą dziennik pokładowy, filmy z automatycznych obserwatoriów, notatki

i dokładnie zamknęli za sobą drzwi. Gdy maszerowali do „Malca”, Jermakow cichym głosem
powiedział, jakby w formie rady:

- Nie opowiadajcie zbyt wiele o tym, co widzieliśmy. Towarzyszu Spicyn, zróbcie kilka zdjęć

statku i chodźmy.

W kabinie transportera Jermakow zajął miejsce kierowcy i w kilku zdaniach opowiedział o

tragedii Bondepadchaja.

Dauge spytał tylko, „czy chodzi o tego samego uczonego, który założył obserwatorium na

Księżycu”. Nie dostał odpowiedzi na swoje pytanie. Dopiero po długiej przerwie Jermakow
powiedział z nutką wściekłości w głosie:

- Potworna planeta... ale my ją pokonamy! My ją opanujemy! „Malec” pędził na północ, omijając

po drodze wirujące trąby

powietrzne. W pewnej chwili całkowicie zmieniając barwę nieba, wybuchła nad horyzontem

oślepiająca błękitna zorza. Na jej tle astronauci zobaczyli wyraźnie rysujący się łańcuch górski
ciągnący się daleko na skraju widnokręgu. Zorza drgnęła, mieniąc się błękitem i bielą, i po paru
minutach zgasła równie nagle, jak rozbłysła.

- To Golkonda uśmiecha się do nas zwodniczo - powiedział Jermakow. - Zbliża się nowa czarna

burza, Aleksieju, siadajcie przy sterach. Teraz będziecie mieli okazję pokazać wszystkie swoje
umiejętności.

Wenus obnaża kły

Bykow z trudem potrafił później uświadomić sobie przebieg wydarzeń, jakie rozegrały się

dosłownie w kilka sekund po słowach dowódcy. Inni członkowie załogi także nie zorientowali się, co
zaszło. Nie zdążyli nawet pozapinać pasów bezpieczeństwa. Czarna burza Golkondy nie nadchodzi
jak huragan! Po prostu powstaje jak odbicie w lustrze - w jednej chwili. Bykow zdążył zaledwie
zauważyć na podczerwonym ekranie czarną masę, która wpadła na „Malca”. W tym momencie
kończyły się wszelkie wrażenia, a zaczynały mechaniczne odczucia.

Transporter jakby zderzył się z pociągiem pośpiesznym. Bykow uderzył głową o przednią ścianę

i jęknął z bólu. W oczach zamigały mu wszystkie gwiazdy kosmosu. Poczuł, jak „Malec” staje dęba i
lada chwila przewróci się na plecy. Dał pełny gaz, włączył maksymalne obroty, jakie mógł wyciągnąć
silnik. Jednocześnie wyrzucił raczej, niż wysunął łapy. Prawa tylna zgięła się po kilku sekundach.
Transporter zakręcił się w miejscu i zwalił na bok. Łapy uniosły go nieco, a burza od razu rzuciła na
gąsienice. Jak zwykle w chwilach prawdziwego niebezpieczeństwa mózg pracował niezawodnie.
Bykow stał się jedną z części wielkiego organizmu maszyny. Nieprzytomnymi oczyma widział, jak w
czarnej otchłani burzy co chwila wybuchają błękitem jasne kule. Kule wybuchały bezgłośnie, sypiąc
ogniem. Silnik zapewne ryczał, lecz nie było go słychać w straszliwym gromie huraganu, który
spychał „Malca” do tyłu. Gąsienice bezskutecznie obracały się z olbrzymią szybkością. Tytanowe łapy
wyginały się jak trzciny, ale „Malec” cofał się. Znów staje dęba i pada na bok. Bykow naciska jakieś
klawisze urządzeń kierujących działaniem maszyny... Na ekranie błyskawice wybuchają kulistymi
plamami, „Malec” podnosi się, znów się przewraca i nagle... Wszystko ucicha. Bykow ustawia
maszynę... wyłącza silnik i zdejmuje ręce z klawiszów. Przez przednią szybę widzi czerwono-czarny
świat, tym razem piękny i miły. W ciszy słychać gwałtowne tykanie liczników promieniowania i
dozymetrów. Bykow zajrzał do kabiny. Jermakow zdrętwiałymi palcami próbował rozplątać pasy,
jakimi był przymocowany do fotelika. Spicyn bez hełmu na głowie siedział na podłodze pod
radiostacją.

- Wiecie co, żeby tak żyć... - zaczął Bogdan, ale urwał i filozoficznie uśmiechając, się zapytał:
- Czyżby młodość naszej planety była równie niespokojna? Spod stolika umocowanego pod

ścianą wylazł Dauge, klnąc

po łotewsku. Usiadł, oparł się o bagaże i znów zaklął w ojczystym języku. Zdjął hełm. Był blady i

ostrzegał, że zaraz dostanie morskiej choroby. Jurkowskiego musieli szukać pod stosami bagażów.
Leżał przez chwilę bez przytomności, lecz prędko przyszedł do siebie i spytał:

- Co się stało? Gdzie jestem?

background image

Bogdan poważnie odpowiedział:
- W „Malcu”... to taki transporter...
- Do diabła ze szczegółami! Na jakiej jestem planecie?
- Wyjątkowe zdolności... - ryknął ni z tego, ni z owego Dauge. - Przy każdej okazji powtarzać

stare kawały.

Jurkowski zerwał się i patrząc na Daugego, wycedził przez zęby.
- Cher Gregoire! A wiesz, jaki przybrałeś kolorek?
- Wydaje mi się, że żółty.
- Nie. Jesteś purpurowy, widocznie poddajesz się prawu mi-mikry. Tu wszystko jest purpurowe.
Przerwał mu rozkazujący głos Jermakowa:
- Towarzysze! Alarm! Natychmiast założyć hełmy! Bykow akurat miał zamiar zdjąć hełm, ale

zatrzymał się w pół

ruchu. Jermakow wyjaśniał:
- Spójrzcie, co się tu dzieje! Do „Malca” dostała się radioaktywna sadza. Przygotować się do

dezaktywizacji.

Bykow zrozumiał, że stała się rzecz na pozór niemożliwa. Przez mikroskopijne, nieledwie

włoskowate szczeliny włazu huragan wcisnął do wnętrza wozu czarny pył. Bogdan Spicyn, który
umazany był sadzą, rzucił się do umywalni. Dauge wahał się chwilę, lecz spojrzawszy na Jermakowa,
nałożył hełm.

- Aleksieju, obejrzyjcie „Malca” z zewnątrz- polecił dowódca. Wokół transportera panowała

cudowna cisza. Przestał nawet

wiać wiatr, który dotychczas dął od strony Golkondy. Zniknęły gigantyczne trąby powietrzne,

tańczące do niedawna na widnokręgu. Bykow zeskoczył z maszyny i zapadł się po kolana w czarnym
pyle. Grunt drżał tak silnie, że Bykowowi dzwoniły zęby. W słuchawkach co chwila dźwięczał głuchy
grzmot.

- Golkonda! - Bykow wpatrywał się w łańcuch wzgórz na widnokręgu.
W purpurowej mgiełce zjawiał się, to znów ginął postrzępiony grzbiet, drgał w rozpalonych

gazach atmosfery.

Grzmot dudniący gdzieś w trzewiach planety nie milkł. „Malec” stał z uniesionym dziobem,

lekko przechylony na prawy bok, przypominając wielkiego, czarnego pająka, który stoczył przed
chwilą ciężką walkę. Pod dnem maszyny urosła pokaźna wydma z czarnego pyłu, a łapy „Malca”
tonęły w niej głęboko. Obchodząc transporter dookoła, Bykow przyglądał się bruzdom wyrytym
podczas cofania się pod naporem czarnej burzy. Wydawały się być całkiem płytkie, lecz w
rzeczywistości krył się w nich po pas.

Tylna prawa łapa dosłownie wisiała na paru metalowych żyłkach. Napór wichury wywichnął

ową niezwykle mocną, sporządzoną z tytanu „kość” i rzucił niezdatną w czarny proch. Uszkodzenie
można było naprawić, ale Bykow, zabierając się do roboty, wiedział, że łapa nie uzyska już dawnej
siły.

Niewiele brakowało do zakończenia pracy, gdy usłyszał nad uchem głos Jermakowa:
- Jak wasze sprawy? My swoje już załatwiliśmy. Dowódca przykucnął obok inżyniera.
- My nie mieliśmy wiele kłopotu, ale i wy, zdaje się, już kończycie.
- Tak... - dysząc ciężko, odpowiedział Bykow. - Szkoda „Malca”, pokaleczył nóżkę, biedaczek.

Teraz nadaje się do spokojnych spacerów. - Patrząc krytycznym okiem na swoją robotę, dodał:

- Trzeba było cofać się, nie połamałbym kości. Dowódca uśmiechnął się.
- A macie pojęcie, jak długo trwał huragan? - spytał niespodziewanie.
- Chyba ze dwadzieścia minut. Nie patrzyłem na zegarek -odpowiedział bez zastanowienia

Bykow.

- Akurat! Tylko trzy i pół minuty!
- Niemożliwe.
- Trzy i pół minuty - powtórzył Jermakow. - Przez ten czas cofnęło nas tysiąc metrów. Gdybyście

pozwolili unieść się, „Malec” byłby sto kilometrów stąd. A do tego leżałby rozbity na kawałki. Nie

background image

zdajecie nawet sobie sprawy, co zrobiliście. - Jermakow przyjaźnie pogłaskał metalową łapę „Malca”.
- Teraz musimy ruszać. Droga otwarta, a Golkonda tuż przed nami. Słyszycie, jak grzmi?... Nie dalej
niż sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Już ją widać... Tam na widnokręgu to nie góry, lecz właśnie
tętniąca energią Golkonda.

Bykow, zanim ruszył za dowódcą, spojrzał na cel swej jazdy. W oczach mieniły mu się przez

chwilę szerokie fiołkowe pasma, po czym nagle znikły. Aleksiej potrząsnął głową. Pasma zniknęły.

- Jeszcze tego brakowało! - mruknął. - Mam halucynacje. Wesoła historia! Nie ma co!
Całe wnętrze „Malca” było wyszorowane i błyskało czystym metalem i plastikiem. Ładunek

został porządnie ułożony i zamocowany. Nastroszony, z mokrymi jeszcze włosami, zaróżowiony po
kąpieli Bogdan siedział przy radiostacji. Geologowie zajęli swój ulubiony kącik za składanym
stolikiem. Jurkowski przeglądał jakąś broszurę i pogwizdywał przez zęby. Wnętrze maszyny zrobiło
na Bykowie wrażenie, jakie robi ciche i przytulne mieszkanie. Poczuł nagle, że chce mu się straszliwie
spać. Oczy same się zamykały. Inżynier czuł, że odbija się na nim napięcie ostatnich godzin.

- Anatolu Borysowiczu...
- Idźcie spać... nic innego tylko spać!
- Z rozkoszą! - Bykow przysiadł na pakunkach i zdjął hełm. Dauge obserwował go bacznym

przyjacielskim okiem.

Gdy Aleksiej zdjął hełm, Dauge pobladł. Jednocześnie Jerma-kow zawołał:
- Aleksieju, macie całą twarz umazaną krwią!
- Stuknąłem się twarzą - mruknął kierowca, obmacując nos.
- Nie dotykajcie! Zaraz przemyję siniec... Włodku, podajcie lustro...
Bykow zobaczył na czole olbrzymi siniec. Nos miał spuchnięty, a dolna warga nabrała jakichś

groteskowych kształtów. Na policzkach widniały dziwaczne wzory.

Jermakow, przemywając krwawe nacieki, mówił:
- Nic groźnego, chociaż wygląda bardzo efektownie. Nie rozumiem, jak mogliście nie poczuć

takiego potłuczenia.

- Bolało trochę, ale nie bardzo. Kto mógł przypuszczać?...
- Ja wierzę święcie w to, co on mówi. Sam stałem połowę drogi na głowie i przytrzymywałem

żołądek językiem.

- Bujasz! Nie stałeś na głowie, tylko do góry nogami! Bykow powiesił hełm i ledwie zdążył

położyć się, już spał.

Jurkowski mówił coś do niego, ale było za późno.
Aleksiej płynął białym stateczkiem po szerokiej błękitnej rzece. Brzegi zasłaniała leciutka

mgiełka. Nad wodą unosił się dziwaczny, oślepiająco biały ptak. Nagle pokład usunął się w bok.
Bykow wypadł za burtę. Ktoś krzyknął: „Co za piekielna droga!”. Inżynier machnął nogami i usiadł.
Jermakow siedział przy tablicy rozdzielczej sterowania, a reszta towarzyszy stała za nim, wlepiając
oczy w ekran.

Bogdan Spicyn rozprawiał:
- Podstarzała bogini piękności, a jakie to zębiska pokazuje. Piękny widok: Wenus obnaża kły! A

my leziemy do jej paszczęki.

Bykow zwlókł się ze swego twardego łoża i przecisnął się między Bogdanem a Grigorijem.

Pustynia skończyła się. Omijając zwały głazów, „Malec” sunął przez las gładkich kamiennych
słupów.

Nad głazami sterczały wysokie, ostro zakończone, naturalne obeliski. Bogdan miał rację, z

daleka przypominały one potężne starcze zęby. Grunt był popękany i pokryty licznymi lejami, na któ-
rych rosły twarde bluszcze. Cierniste gałęzie oplatały kamienne słupy otaczające „Malca” ze
wszystkich stron.

Trzęsło niesamowicie. Jurkowski na jakimś podskoku transportera przygryzł sobie język i aż

kwiknął z bólu. Bykow dotknął ramienia Jermakowa i powiedział stanowczym tonem:

- Musimy zatrzymać wóz, towarzyszu Jermakow. W tym terenie moglibyśmy z łatwością przebić

brzuch naszego „Malca”.

background image

Jermakow skinął głową na znak zgody. Podprowadził transporter pod najbliższy cokół i

wyłączył silnik.

- Należałoby przeprowadzić rozpoznanie drogi - doradzał Bykow. - Bardzo możliwe, że

będziemy musieli zawrócić i szukać nowego dojazdu do Golkondy.

- Nie! - krótko zaprotestował Jermakow. - Nie mamy na to czasu, a pasmo kamieni ciągnie się

bardzo daleko.

- Wobec tego trzeba będzie wysadzać skały. Kilka min powinno wystarczyć - powiedział tym

razem Spicyn.

Jermakow zastanawiał się przez chwilę. Wstał i oznajmił:
- Rozpoznanie przeprowadzimy we czwórkę. Kierowca zostaje w wozie.
- Tak jest.
- Rozpoznanie! Nareszcie rozpoznanie! - wykrzykiwał Dau-ge, chwytając za młotek geologiczny.
- Młotek zostawcie - polecił Jermakow. - Bierzemy tylko broń.
- Anatolu Borysowiczu... przecież nie byliśmy ani... razu w terenie...
- Teraz nie czas na to. Jurkowski, Spicyn i Dauge za mną. Bykow, nie odchodzić na krok od

maszyny. Nawet jeśli usłyszycie wystrzały. Czy wszyscy gotowi? Idziemy więc.

Aleksiej razem ze wszystkimi wyszedł z wozu i usiadł na jego zewnętrznym pancerzu. Z

niewielkiego podwyższenia, jakie stanowiła umieszczona na wierzchu kadłuba wieżyczka dowódcy,
widział dobrze, jak w różnych kierunkach pełzną maleńkie ludzkie figurynki, tak maleńkie w
porównaniu z kamiennymi olbrzymami, że robią wrażenie drobniutkich owadów. Jurkowski z
Bogdanem udali się w prawo, a Jermakow i Grigorij prosto. Przez długą chwilę słyszał wynurzenia
Włodka Jurkowskiego, że maszerują przez najcudowniejszy na świecie rezerwat geologiczny, wesołe
odpowiedzi Bogdana i dziarskie pokrzykiwania Grigorija, który basem zaczął śpiewać piosenkę o
Argonautach. Jednakże wkrótce ucichły wszelkie głosy i Bykow pozostał sam.

Po niebie, jak i przedtem, pędziły szalone chmury. W szczytach kamiennego lasu wiatr

wyśpiewywał ponure melodie. Bykow kilka razy usłyszał głośny trzask i wówczas zrywał się na
równe nogi, rozglądał dookoła, bo odnosił wrażenie, że jest to wystrzał sygnalizacyjny. Po pewnym
czasie zorientował się, że to wichura zwala kamienne drzewa lub obala jedne na drugie. Zszedł
jednak do kabiny i wziął automat. Teren drżał od ciężkich uderzeń.

Okolica była wyjątkowo ponura. Bykow wyobraził sobie, że znajduje się w ruinach jakiegoś

wielkiego pałacu. Nie miał on komnat, lecz tylko wspaniałe kolumny z czarnego kamienia. Między
kolumnami z godnością przechadzali się biało ubrani mędrcy, piękne kobiety, wojownicy w
miedzianych hełmach z tarczami w ręku... Niby na rysunku, jaki widział w historycznej powieści o
Atlantydzie... Pewnego dnia rozhulała się czarna burza. Zwaliła dach, który runął między kolumny.
Wszystko zginęło i pozostał tylko kamienny las.

Nagle inżynier zerwał się. Zdawało mu się, że za jednym z kamiennych wzgórz poruszył się

ciemny kształt, nie mniejszy od sporej kamienicy. Tajemnicze stworzenie okazało się tylko wielkim
głazem. Kamienie przybrały tak dziwaczne kształty, że niektóre do złudzenia przypominały
wielkoludy. Bykow uspokoił się i zaczął obserwować najbliższe kamienie, doszukując się wśród nich
znanych mu obrazów. Oto leży wyciągnięty śpiący lew, tam roześmiana twarz wygląda spod
wysokiej czapy; dalej gigantyczna żaba czai się do skoku; obok niej dziwaczny zwierz z rogami i
wyłupiastymi oczyma... Kamienne konie wyciągnięte w cwale żyły swym nieruchomym życiem. Na
pewno cały ten zwierzyniec dyszał, obserwował świat spod przymrużonych powiek, niezauważalnie
robił bokami po ciężkim wysiłku... Patrzyły na przybysza z obcej planety kamienne tygrysy,
jaszczury, smoki...

Aleksiejowi przyszło na myśl, że jednak ta planeta nie ma tak bogatego życia jak Ziemia. Tam

nawet na pustyni były węże, skorpiony, tarantule... na skraju wielkich pustyń widywało się antylopy.
Co prawda w tamtym błocku wokół „Hiusa” życie aż tętniło, ale za to na pustyni istniały tylko
twarde ciernie, wyrastające prosto z kamieni kolce. Gdy „Malec” próbował wydostać się za skalistą
barykadę okalającą krater, Bykow odniósł wrażenie, że mignął mu jakiś cień i skrył się w kłujących
zaroślach. Lecz na pewno było to złudzenie optyczne... Nędzna planetka.

background image

„Co to wszystko jest w porównaniu z zieloną trawą, z gałązkami brzozy. Gdzie tu szukać białych

chatek i szemrzących strumieni?” - westchnął tęsknie: „Ech, Ziemio, Ziemio!”.

Daleko za zwałami kamieni przesunęła się postać idącego. Spieszył, wymachując rękoma, jakby

bał się stracić równowagę. Potknął się i o mało nie upadł. W słuchawkach Bykowa ledwie
dosłyszalnie zabrzęczał głos. „Jurkowski! Jak przyjemnie dojrzeć znów żywego człowieka w tym
martwym lesie na kamiennym cmentarzu! Idzie i już nie śpieszy się... głos brzmi posępnie, widocznie
nie ma przejazdu... Niedobrze, trzeba będzie wysadzać skały... marnowanie czasu. Bykow roześmiał
się. Ale nim kiwa! Jak na morzu!” Geolog zamachał rękoma i podnosząc jedną nogę, zjechał z
wielkiego głazu. W słuchawkach rozległo się kilka bardziej soczystych słówek. Aleksiej uśmiechał się.
Cieszył się widokiem człowieka! Jurkowski w końcu wcale nie taki zły chłop, nawet nieprawdziwy
„bażant”. Lubi zadzierać nosa, to jasne! A w ogóle poeta! Bykow nie znał się na wierszach, a do
wszelkiego rodzaju romantyki odnosił się sceptycznie.

Jurkowski zbliżył się, oddychając z trudem. Zdjął z szyi automat i ze wstrętem rzucił go na

pancerz „Malca”. Usiadł na kamieniu. Bykow po chwili milczenia rzucił pytanie:

- Drogę znaleźliście? Jurkowski machnął ręką.
- Zwały kamieni, doły i diabli wiedzą co. Sterczy to wszystko z piasku na metr... na półtora

metra... Każdy taki kamyczek - ostry jak brzytwa. - Wskazał ręką kierunek, z którego tylko co wrócił.
-Dwieście metrów w tamtym kierunku ząbki naszej Wenus tworzą nieprzebytą ścianę. Słowem, ślepa
uliczka. Zdaje się, że szanowny inżynier będzie musiał zawrócić swoje pancerne dyszle. Jakiś mę-
drzec proponował, abyśmy zabrali na „Hiusa” śmigłowiec. Dziwa-dło! Tu każdy najmocniejszy
samolot rozleciałby się w kawałeczki w ciągu jednej sekundy.

- Może jednak Dauge i Jermakow znajdą przejście.
- Możliwe, chociaż osobiście bardzo w to wątpię. Najprawdopodobniej będziemy musieli szukać

objazdu. Nie zdołamy przecież wysadzić wszystkich przeszkód na naszej drodze! Na waszym
miejscu już zacząłbym szykować maszynę.

Jurkowski wlazł na transporter i usiadł obok Bykowa. Wyprostował nogi i uderzał stopą o stopę.
- Słyszycie? Czujecie, jak oddycha Golkonda? Wspaniała kraina zagadek i tajemnic... Dzika...

dziewicza przyroda. Atmosfera nie skażona żadnym ludzkim oddechem, świat, przestrzenie nie
tknięte ludzką stopą.

Bykow mruknął coś. Sposób, w jaki rozmawiał Jurkowski, denerwował go. Wspaniały romantyk

wydał mu się niedorzeczny i po-zerski.

- O, proszę, jeszcze jedna zagadka... - „bażant” wyciągnął rękę. Nad szczytami zabłysły na nowo

fioletowe pasma. Bykow ożywił się.

- Widzicie je? Wy je także widzicie?
- Nie rozumiem, co znaczy „także”? Trudno nie zauważyć! Ukazały się dwie nowe figurki.

Wdrapały się na zwał kamieni

i pomachały rękoma. Bykow odpowiedział takim samym znakiem.
- Wraca Jermakow i Dauge. A gdzie się podział Bogdan? Ro-zeszliście się czy co?
- Widocznie zgubiliśmy się - roztargnionym tonem odpowiedział Jurkowski. - W takim terenie

wystarczy parę kroków i już można się zgubić. A Bogdan dawno wyruszył?

- Co za pytanie? Przecież poszedł razem z Wami!
- Co? - wykrzyknął Jurkowski.
Bykow zastanawiał się w milczeniu. „Zgrywa się »bażant« czy naprawdę nic nie pamięta?”.
- Bogdan przecież wrócił do „Malca”, żeby zmienić butle z tlenem... coś mu nawalało... kazał mi

iść samemu i wrócił...

Bykow patrzył na mówiącego, jakby nie rozumiał, o co chodzi. Jurkowski widział tylko

nieruchomy hełm. Powtórzył raz jeszcze zdanie:

- Bogdan nie powrócił do „Malca” - z trudem wyjąkał Bykow.
- Nie wrócił?
Obydwaj zerwali się na równe nogi. Bykow także nie widział twarzy swego rozmówcy, ale nie

słyszał nawet jego oddechu... Jurkowski skamieniał.

background image

- Ostrożniej... ostrożniej, towarzyszu Jermakow! - rozbrzmiewał blisko głos Daugego.
Bykow obejrzał się. Dauge wyłonił się zza kamieni, prowadząc pod rękę dowódcę wyprawy, a

na szyi miał zawieszone dwa automaty. Jermakow silnie utykał na prawą nogę.

- Szykujcie się do jazdy. Tam można przejechać. Wszyscy do wozu!
Jurkowski zeskoczył na kamienie. Po drodze porwał automat i pobiegł swym starym śladem.

Bykow krzyknął do Daugego:

- Grigorij! Natychmiast oddaj jeden pistolet dowódcy i biegiem za Jurkowskim. - Po czym

zwrócił się do Jermakowa:

- Anatolu Borysowiczu, z Bogdanem coś się stało, wypadek, czy pozwolicie iść?
- Ruszajcie!
Dauge już pędził. Ton, jakim Bykow wydał rozkaz, nie pozwalał na zastanowienie się. Po kilku

chwilach biegu po sterczących kamieniach, po ostrych jak brzytwa krawędziach, po gładkich
płytkach Bykow czuł, że oblewa się potem.

„Trzeba brać pod rozwagę kilka możliwości - myślał. - Albo coś napadło na Bogdana, bo, być

może, skały nie są martwe, albo upadł i rozbił się... leży gdzieś i czeka na pomoc. Dlaczego zatem nie
strzela...? Nie wzywa pomocy?” W tej samej chwili zaterkotała seria z automatu. „Bogdan? Nie, to
Jurkowski. Zuch, nie stracił głowy. Włączył sygnałowy magazynek i grzeje! Nie ma żadnej
odpowiedzi!”.

Bykow siedział oparty o toboły z prowiantem. Powoli żuł prasowaną wędlinę, chciwie popijając

sokiem. Obok chrapał Dauge. Śniada twarz zapadła, nie golone policzki wydawały się jeszcze
chudsze, niż były w istocie. Od czasu do czasu mruczał coś po łotewsku. Nad radioaparatem drzemał
Jermakow. Chociaż miał zamknięte oczy, szukał w eterze najmniejszego dźwięku. Próbował nawiązać
łączność z „Hiusem”. Dawniej zawsze robił to Bogdan.

Po pancerzu miarowo, powoli stukały kroki. To Jurkowski. Uważa się za winnego. Nie powinien

był pozwolić wracać Bogdanowi bez opieki. Szkoda Bogdana, ale szkoda także Jurkowskiego.

Przeszło dwanaście godzin spędzili na poszukiwaniu zaginionego towarzysza. Znajdywali tylko

łuski od wystrzelonych nabojów... ich własnych nabojów. Znajdywali ślady butów... swoich własnych
butów. Bogdan nie odpowiadał. Gdy Jurkowskl lub Dauge chcieli na chwilę chociaż odłączyć się od
grupy, Bykow rozkazywał im, aby wrócili, rozkazywał takim tonem, że nie poznawał go sam! Kilka
razy mieli wrażenie, że gdzieś daleko rozlegają się wystrzały. Biegli w tamtą stronę. Odpowiadali
wystrzałami, lecz wszystko na próżno! Pot zalewał im oczy. Nogi uginały się ze zmęczenia. Coraz
częściej potykali się i przewracali. W końcu Jurkowski upadł, a Dauge, który chciał mu pomóc, zwalił
się na niego. Bykow zbliżył się do nich i przysiadł, z trudem zginając zbolałe nogi. Jurkowski, dysząc
z wysiłkiem, próbował wstać. Udało mu się to po wielkich trudach. Bykow powiedział cicho:

- Musimy wrócić do „Malca” i odpocząć. Odpowiedział mu histeryczny krzyk Włodka:
- Nie, za żadne skarby! Nie!
Jednak wrócili. Bykow niósł wszystkie trzy automaty i trzymał pod rękę Jurkowskiego. Dauge,

chwiejąc się na nogach, szedł przed nimi, wybierając drogę. Gdy zatrzymywał się, opierając się o gła-
zy, Bykow popychał go, przynaglając do marszu. Geolog z trudem odrywał się od kamienia i szedł
dalej. Wydawało się, że oślepł ze zmęczenia, ale mimo to właśnie on pierwszy zauważył czarną roz-
padlinę, nad którą leżał automat Bogdana. Dauge krzyknął i osuwając się na kolana, wskazywał
drżącą dłonią kierunek...

Do tego miejsca podjechali „Malcem” i gdy Bykow umocowany na stalowej lince opuścił się w

przepaść, wszyscy z zapartymi oddechami czekali na wiadomości. Aleksiej słyszał, jak na górze
Jurkowski bez przerwy nawoływał: „Bogdan! Bogdan!”. Po półgodzinnych poszukiwaniach Bykow
wiedział, że Bogdana nie znajdzie. Widział tylko zwały kamieni, nawiany do szczeliny piasek,
kawałki wenusjańskich cierni i gałęzi, drobny tłuczeń... Dotknął każdego kamienia, zajrzał do każdej
rozpadliny i szczeliny. Nie... Bogdana tam nie było. Ledwie żywy ze zmęczenia wydostał się na
równinę i ostatkami przytomności zawlókł się do kabiny transportera. Upadł i zasnął...

background image

Załoga wypoczywała po potwornym wprost zmęczeniu i napięciu nerwów. Bykow poczuł głód i

wziął się do jedzenia. Akurat wyrzucił opakowanie i okruchy do przewodu-śmietniczki, gdy Dauge
zerwał się i patrząc na Aleksieja, krzyknął:

- Bogdan, Boguś! Znalazł się nareszcie!
Jermakow podniósł się na łokciu. Dauge oprzytomniał i zaczął przepraszać, tłumacząc się jakimś

snem. Bykow zwrócił się do dowódcy.

- Towarzyszu Jermakow, spróbujemy jeszcze raz? Nie odjedziemy chyba...
- Tak - ledwie poruszając wargami, odpowiedział Jermakow.
Czterdzieści osiem godzin trwały dalsze poszukiwania. Napięcie i wyczerpanie rosły z każdą

chwilą, tak samo jak malała nadzieja, że natrafią chociażby na jeszcze jeden ślad Bogdana.

W promieniu kilometra nie było szczeliny, do której nie zajrzeliby astronauci. Do rozpadliny, nad

którą znaleźli automat, opuszczali się ze cztery razy. Nie mogli uczynić nic więcej. Gdyby Bogdan
zginął na ich oczach, gdyby przywaliła go kamienna lawina, gdyby znaleźli jego ciało, czuliby się
znacznie lepiej.

Jermakow milczał. Gdy towarzysze wyruszali, wychodził z kabiny i kładł automat na kolana.

Czekał na sygnał. Nie mógł ruszyć się z miejsca, gdyż bolała go skręcona noga. Próbował połączyć się
z Krutikowem. Były to trudne próby. Jermakow bał się rozmowy z kosmogatorem, lecz gdy wreszcie
z głośnika wśród trzasków i świstów zdołano wyłowić głos Krutikowa, Jermakow zaczął rozmowę
tonem tak spokojnym i chwilami nawet żartobliwym, jakby się nic złego nie stało. Mówił, że cel jest
już blisko, że wszystko jest w porządku i tylko złe warunki terenowe opóźniły nieco marsz.
Pozdrowił Krutikowa w imieniu wszystkich członków załogi. Słuchając tej rozmowy, geologowie
potakująco kiwali głowami. Michał nie musi wiedzieć o wszystkim. Samotność i tak nie jest lekka do
zniesienia.

Tego dnia Jurkowski podjął ostatnią rozpaczliwą próbę. Jako doświadczony alpinista wspiął się

na wysoką kamienną wieżycę odległą około stu metrów od „Malca”. Znalazł w niej stosunkowo
wąski komin i wspierając się w jego ściany, dostał się na szczyt.

Przyjaciele oczekiwali go z resztkami złudnych nadziei. Jurkowski zszedł na dół i powiedział

tylko:

- Golkonda już widoczna jak na dłoni...
Jermakow czekał na nich przy włazie do „Malca”. Gdy załoga znalazła się w kabinie i zdjęła

hełmy, powiedział krótko:

- Za godzinę wyruszamy.
Bykow oczekiwał takiego rozkazu. Nawet gdyby Bogdan miał pełne butle tlenu, nie mógłby

wytrzymać tak długo. Zapas skończył się już dawno, a tlen, jaki można było pobierać za pomocą
filtru z atmosfery wenusjańskiej, przedłużyłby tylko agonię o trzydzieści, może czterdzieści godzin.

Bogdan Spicyn nie mógł tak długo utrzymać się przy życiu.
Jermakow po wydaniu rozkazu zobaczył tragiczny wyraz twarzy Jurkowskiego, zauważył, jak

zmienił się nagle Dauge.

- Nie rozporządzamy już rezerwą czasu. Pozostawanie na miejscu uważam za niemożliwe i...

bezcelowe - oświadczył.

Jurkowski miotał się. Zaciskał pięści. Dauge zwiesił głowę. Milczenie stało się nie do

wytrzymania. Bykow usiadł przy tablicy rozdzielczej sterownicy. Nagle Jurkowski zawołał:

- Nie ruszę się stąd! On musi być tu, gdzieś blisko, tuż obok nas...
Jermakow odezwał się cichym, uspokajającym tonem.
- Drogi Włodku, musimy ruszać. Bogdan umarł. A my musimy wykonać nasze zadania. Nie

mamy prawa... Czy myślicie, że na Ziemi, podczas pierwszych wypraw na Antarktydę, było łatwiej?
Barens, Siedow, Scott, Amundsen... Nasi dziadowie pod Stalingradem? Śmierć nie może zatrzymać
natarcia.

Jeszcze nigdy Jermakow nie mówił tak dużo naraz. Jurkowski tracił poczucie rzeczywistości.
- Pluję na to wszystko! Pluję na Golkondę! Nie ruszę się stąd. Zostanę choćby sam!
Jermakow pobladł, ale mówił tak spokojnie jak przed chwilą.

background image

- Towarzyszu Jurkowski, nie histeryzujcie. Weźcie się w garść! Rozkazuję wam nałożyć hełm i

przygotować się do drogi - podszedł do sterów. Bykow ustąpił mu miejsca.

Jurkowski załamał się ostatecznie. Zwalił się na bagaże. Dauge przysiadł obok i tłumaczył jak

dziecku:

- Włodku, zrozum, musimy ruszać. Tego nie da się uniknąć. Prowadzimy straszliwą bitwę...

bitwę...

Nad brzegiem Morza Dymiącego

- Tu...
- Tak jest, towarzyszu Jermakow. Poczekajcie... pomogę. Grigorij, nie śpij.
Bykow wyjrzał z włazu. Przymrużył oczy. Wydostał się na pancerz „Malca” i podał rękę

dowódcy. Za Jermakowem wyszedł ponury jak noc Dauge. Jurkowski leżał w kabinie, odwrócony do
ściany.

Przed astronautami zionęła ogniem i huczała Golkonda! Nie dalej niż kilometr od „Malca”

ciągnęła się w lewo i w prawo, hen, aż do widnokręgu, ruchoma wrząca chmura dymu i pyłu.
Potężne fale przebiegały przez tę niezwykłą chmurę, kolebiąc nią i unosząc. Daleko sterczała czarna
jak węgiel skała zasłaniająca pół nieba. Co chwila padał na nią blask różnokolorowych świateł. Szczyt
tonął w pędzących purpurowych obłokach, z tego olbrzymiego kipiącego kotła dolatywał nieustanny
grzmot. Grunt drżał pod nogami, zdawał się usuwać jak żywe stworzenie. Bykow przygryzł wargi i
odgrodził się od zewnętrznych głosów.

- Wyłącz mikrofon! Słyszysz?- darł mu się nad uchem Dauge.
- Już dawno wyłączyłem! Nie hałasuj!
- I tak nie mogę przekrzyczeć tej burzy...
Z kłębiących się chmur wytrysnął ognisty kłąb, wzbił się w niebo i rozerwał z ogłuszającym

hukiem.

- To było wspaniałe - zawołał z zachwytem Dauge. - Pójdę zawołać Włodka.
- Nie należy go niepokoić - z jakąś niechęcią szepnął Jerma-kow.
Bykow nie mógł oderwać wzroku od góry tak wielkiej, że przekraczała jego wyobraźnię. W

końcu zrozumiał, że to olbrzymi słup dymu. Trudno było uwierzyć, że tak wielkie i pozornie trwałe
dzieło natury składa się z pary, rozpalonych gazów i pyłów. Tylko po bardzo dokładnym przyjrzeniu
się można było dostrzec, że gładkie ściany powoli pełzną ku niskiemu pułapowi purpurowych obło-
ków. Przez chwilę czuł się bardzo nieswojo. Jakiś gigantyczny komin tkwiący aż w głębi ciała planety
wyrzucał tysiące ton piasku, pyłu i kamieni. Tam po stokach tej góry z niepojętą szybkością pędzą
chmury mineralnego kruszywa rozpalone do olbrzymich temperatur.

Bykow ocknął się.
- Jaka będzie dalsza trasa, towarzyszu Jermakow? Co będziemy robić teraz?
Jermakow siedział na wieżyczce i obserwował Golkondę przez lornetkę.
- To powiedzą nam geologowie. Najprawdopodobniej pojedziemy skrajem Golkondy i będziemy

zbierać materiały... Po drodze musimy znaleźć miejsce, gdzie wytyczymy lądowisko dla rakiet.

Geologowie wyszli wreszcie z maszyny. Dauge w podnieceniu wymachiwał rąkoma.
- Tylko popatrz, Włodku! Mamy przed sobą geologiczną katastrofę, kataklizm! Uszczypnij mnie!

Czy czasem nie ulegam złudzeniom?

Jurkowski dość obojętnie słuchał przyjaciela i usiadł przy dowódcy. Odnosiło się wrażenie, że

jest mu absolutnie wszystko jedno, co się dzieje. Dauge zeskoczył w dół i jego hełm pochylił się nisko
nad gruntem. Przez chwilę medytował nad czymś, aż wreszcie wsunął w czarny pył dłoń i zawołał,
podnosząc garść gleby do góry:

- Jurkowski, popatrz. Smołowe piaski! Czy tu zaczniemy? -zwrócił się do Jermakowa. - Chyba

nie. - Wdrapał się na pancerz wozu.

- Nie, raczej jedźmy dalej. Właściwe skarby znajdziemy dopiero tam - wskazał ręką zasłonę

szarego dymu.

- Grigorij, to niebezpieczna sprawa. Diabli wiedzą, co się tam dzieje.

background image

- Niebezpieczna?! - unosił się Grigorij. - Po co żeś tu w ogóle przyleciał? Rozpoznanie jest zawsze

niebezpieczne.

Około półtora kilometra od „Malca” wyrósł wysoki słup szarego dymu, w którym błyskały białe

płomienie. Słup wznosił swój wierzchołek, stawał się coraz bardziej oślepiający. W jednostajny szum,
hałas i dudnienie wplótł się potężny grom. „Malec” zakoły-sał się. Bykow stracił równowagę i
przytrzymał się ramienia Dau-gego. Zdołał jednak zauważyć, że nad słupem dymu ukazała się
błękitna kula, uleciała w niebo i spadła w skłębione mgły.

- Widziałeś? To już nie jest przypuszczalne niebezpieczeństwo, ale coś bardziej realnego.
- A więc musimy dostać się tam, bliżej Golkondy. Tak zaczęła się realna, codzienna praca

wyprawy.

„Malec” sunął wzdłuż ściany dymu w odległości nie mniejszej niż trzysta metrów. Jermakow nie

zgodził się na żądania Daugego.

- Dopóki nie urządziliśmy lądowiska dla rakiet i nie ustawiliśmy na nim radiolatarń, nie mam

prawa ryzykować. Zaczniemy działać, kiedy już „Hius” przeniesie się na nowe lądowisko.

Co dwa, trzy kilometry „Malec” zatrzymywał się i zwiadowcy wychodzili na poszukiwania. W

maszynie zostawał tylko Jerma-kow. Dauge i Jurkowski zbierali próbki geologiczne, a Bykow usta-
wiał aparaty do obserwacji geofizycznych, które zabierali w drodze powrotnej. Bykow zwykle szedł
na końcu, przeklinając geologów w żywy kamień za to, że ładowali na niego takie stosy swoich
przyborów i wszelkiego „draństwa”. „Draństwo” było straszliwie ciężkie. Bykow dźwigał także
olbrzymie ilości próbek gruntu. Ponadto geologowie przez cały czas rozmawiali między sobą, a do
Aleksieja zwracali się tylko w wyjątkowych wypadkach. Każdy zwiadowca miał przy sobie automat.
Przeszkadzało to geologom i pewnego razu Dauge próbował oddać swój Aleksiejowi. Inżynier
zaprotestował.

Każdy musi mieć przy sobie swoją broń. Niosąc dwa pistolety, Bykow nie tylko nie mógłby

stanąć w obronie kolegów, lecz także sam byłby bezbronny. Tłumaczył geologom, że chociaż
automaty przeszkadzają im, nie ma na to rady.

Dauge upierał się przy swoim:
- Aleksieju, kochasiu! - Zwracał się przymilnie do przyjaciela. - A któż to ma zamiar na nas

napadać? A cóż to my takiego mamy nadzwyczajnego, że boisz się napaści? Asekurant! Bezpiecz-niś!
Otwórz oczęta... przecież wszystko wokół martwe. Przy tym natężeniu radiacji nie potrafi utrzymać
się przy życiu żadne żywe stworzenie, oczywiście prócz takich gruboskórnych jak ty!

Bykow nie ustąpił. W końcu Dauge z dużą dozą złośliwości spytał, co Bykow zrobi, jeśli on,

Grigorij Dauge, wyrzuci ten kawał żelaza i nie będzie miał zamiaru brać go więcej do ręki?

Bykow zareagował... absolutnym milczeniem i zwyciężył.
Las ostrych skałek, nazwany Kłami Wenus, podchodził prawie do samego skraju Morza

Dymiącego - pokrytego szarą masą gęstych mgieł kotła Uranowej Golkondy. Nie udało się znaleźć
miejsca dla stałego lądowiska rakiet. Teren był aż nazbyt niepewny. Skały i leje ziejące ogniem i
wygasłe pęknięcia i szczeliny w gruncie - wszystko to działało raczej odstraszająco. Wprawdzie wy-
prawa miała ze sobą dziesięć min atomowych i dwadzieścia granatów, lecz do oczyszczania gruntu
był to zapas niewystarczający. Do przygotowania lądowiska w tym terenie potrzebna by była cała
armia budowniczych, uzbrojona w maszyny i wielkie ilości materiałów wybuchowych. Dopiero
wtedy można by pomyśleć o zwycięstwie. Kiedyś, w przyszłości, takie lotniska rakiet zostaną tu wy-
budowane. Rozbłysną potężne radiolatarnie, powstaną wielkie zakłady produkujące paliwo
atomowe, opaszą Wenus szerokie autostrady... na razie jednak... trzeba znaleźć w najbliższej okolicy
dostatecznie rozległą i równą płaszczyznę, na której można by urządzić lądowisko dla pierwszych
statków z Ziemi. „Trzeba znaleźć!” Ale gdzie szukać? Na jednym z króciutkich posiedzeń Jermakow
powiedział:

- Geologowie niecierpliwią się i chcą się dostać na Morze Dymiące. Mają rację, zapewne zagadka

Golkondy kryje się właśnie tam. Lecz my jesteśmy pierwszymi prawdziwymi zwiadowcami. Zadanie
nasze polega na zgromadzeniu i przywiezieniu na Ziemię niewielkiej kolekcji minerałów i żywych
organizmów. Powinniśmy ocenić wartość Golkondy i zastanowić się nad opłacalnością jej

background image

eksploatacji. Zbadać i podać dane orientacyjne co do skorupy geologicznej Wenus. Proszę to dobrze
zrozumieć. Na Ziemi wszyscy pojmowali to doskonale... Czyżby opanowała was gorączka złota? Nie
mamy prawa zapomnieć o równie ważnym zadaniu - o przygotowaniu lądowiska dla rakiet. Nie
wykonawszy tej części naszego programu, nie możemy stąd wyruszyć. Brak wody ogranicza czas
naszej wyprawy „Malcem”. Jeśli w ciągu dziesięciu dni nie potrafimy znaleźć nic odpowiedniego w
tych okolicach, będziemy musieli wprowadzić „Malca” na tamtą stronę łańcucha górskiego i szukać
miejsca do lądowania w innych rejonach.

Tak. Woda bardzo ograniczała czas przebywania w terenie. Niespodziewanie dużo zużyto jej na

dezaktywizację. Zwiadowcy po każdym powrocie z rozpoznania musieli dokładnie myć się w ko-
morze przejściowej. W fałdach speckombinezonów zbierał się lepki czarny pył, który można było
jedynie wypłukać silnym strumieniem dezaktywizującej wody. Jermakow licznikiem promieniowania
sprawdzał czystość kombinezonów i zdarzało się, że płukanie musiano powtarzać kilkakrotnie.
Zapas dezaktywizującej wody zmniejszał się błyskawicznie. Najlepsze filtry i pochłaniacze jono-
wymienne pomagały niewiele. Woda po płukaniu kombinezonów stawała się radioaktywna i trzeba
było ją wylewać. Widocznie w smolistym pyle znajdowały się jakieś ciała koloidalne, których
radioaktywności nie niwelowały stosowane dotychczas urządzenia. Po opróżnieniu zbiornika z wodą
dezaktywizującą można było liczyć tylko na wodę do picia wiezioną w nylonowych workach.

„Malec” wędrował stale na zachód, pozostawiając po prawej burcie skłębione fale Morza

Dymiącego. Grunt drgał i często kołysał się, poruszany dalekimi wstrząsami. Wichry niosły
radioaktywny kurz i pary. Za widnokręgiem w potworny sposób ryczał groźny słup dymów nawisły
nad kipiącym uranowym kotłem. Tam bez przerwy powstawały nowe transuranidy: zaczynał się
niewielki proces i wybuchała maleńka bomba atomowa o ekwiwalencie trotylowym kilkudziesięciu
ton. Przez lornetkę można było widzieć, j ak w wielkiej górze dymów błyskają setki takich
wybuchów. W olbrzymim kotle o średnicy setek kilometrów warzyły się straszliwe masy skon-
centrowanej energii.

- Ciekawe, co by się stało, gdyby nie było tam dużej ilości materiałów pochłaniających neutrony.

Bomba atomowa wagi rzędu stu milionów ton działająca bez chwili spoczynku.

Miejsce to nie należało do najprzyjemniejszych. W ścianie dymów ukazywały się tajemnicze

pasma fioletowego światła i po chwili niknęły, nabierając przed tym blasku, który stawał się ośle-
piający, aż wreszcie wybuchały ulewą świecącego pyłu. Izolacja głosowa kombinezonów nie tłumiła
potężnego huku.

Pewnego dnia uderzyła w transporter nowa czarna burza. Chmura wysunęła się z kotła

Golkondy i Bykow zdążył tylko odwrócić „Malca”, aby próbować ucieczki. Nie udało się. Burza
ogarnęła ich wjed-nej chwili, uderzyła po pancerzu kamieniami, sypnęła piaskiem. Na ekranie
zapełgały jasne błyski wyładowań. Potem wszystko zamazało się. Załoga siedziała z bijącym sercem,
czekając na koniec tej szalonej jazdy, która zakończyła się gwałtownym zahamowaniem transportera.
Zdążyli jeszcze dojrzeć ginącą za widnokręgiem chmurę.

Golkonda dyszała. Niekiedy na „Malca” waliły się niewidoczne fale radiacji. Liczniki zaczynały

tykać ze zdwojoną, zwielokrotnioną mocą. Stosowano wszelkie dodatkowe środki zabezpieczające,
wzmacniano ochronę kombinezonów. Jermakow codziennie obdzielał załogę zastrzykami aradiatinu
- preparatu zapobiegającego rozwijaniu się choroby popromiennej. Geologowie pracowali osłonięci
specjalnymi tarczami, chroniącymi przed promieniowaniem. Mimo tych ostrożności nad załogą
„Malca” zawisło groźne niebezpieczeństwo. Wszyscy zaczęli tracić apetyt. Pojawiły się oznaki
bezkrwistości - pierwsze symptomy choroby popromiennej. Osłabienie fizyczne i rozdrażnienie
nerwowe dopełniały obrazu. Jermakow w milczeniu prowadził „Malca” wzdłuż brzegów Morza
Dymiącego.

Już wkrótce po przybyciu nad Golkondę Bykow poczynił pewne dziwne obserwacje, związane

jakby z tajemniczym wpływem Gol-kondy na dowódcę. Dokładnie o godzinie dwudziestej, według
czasu „Hiusa”, jako że astronauci liczyli czas według warunków ziemskich, Jermakow, utykając na
okaleczonej nodze, wdrapywał się do wieżyczki dowódcy na grzbiecie „Malca” i po ustawieniu sze-

background image

rokokątnego dalmierza na południe, w kierunku pustyni, wyczekiwał, jakby spodziewając się
jakiegoś sygnału. Bykow nie bardzo rozumiał, o co chodzi, lecz nie odważył się zapytać.

Wyniki rozpoznania geologicznego okazały się wspaniałe. Golkonda była prawdziwą, jak tego

oczekiwano, skarbnicą. Uran, tor, rad... transuranity... pluton, kaliforn, ameryk, kiur- pierwiastki,
których wydobycie na Ziemi pochłania olbrzymie środki, wymaga budowania specjalnych urządzeń,
pochłaniających ogromne sumy -po prostu leżały pod nogami. Bez specjalnych kłopotów można było
użytkować je na skalę przemysłową w nieograniczonej praktycznie ilości. Dauge aż piał z zachwytu.
Nawet Jurkowski, od pewnego czasu ponury i przygaszony, ożywił się i zachwycał coraz to nowymi
odkryciami. Nie można było nie doceniać tego, co znajdowano. Zbliżała się przełomowa era w
energetyce, technice, przemyśle, a nawet medycynie. Załoga „Hiusa”, a w tej chwili „Malca”,
widziała oczyma wyobraźni swoją ojczystą Ziemię, zdrowych, nie znających chorób ludzi, żyjących w
dobrobycie, we wspaniałych miastach i osadach wśród zieleni, widziała olbrzymie zakłady
produkcyjne i energetyczne, którym z pomocą miały przyjść ich odkrycia, osiągnięte nie wiadomo
jeszcze kosztem jakich ofiar. Ta garstka ludzi nie cofała się przed niczym.

Dauge zaczął tracić włosy. Wychudł i osłabł. Jedynie oczy były błyszczące i pełne ognia, jak

zawsze. Gorączkował, lecz nie przerywał pracy.

- Grypa? Trzeba mieć niezwykły talent, by przeziębić się, nie wychodząc ani na chwilę ze

speckombinezonu! Tego się po sobie nie spodziewałem - oburzał się Grigorij, patrząc na termometr.
-Na pewno nic innego tylko grypa!

Jermakow kiwał głową. Sam czuł się nie najlepiej. Wywichnięta noga nie przestawała boleć,

przeciwnie - dokuczała coraz bardziej.

Jurkowskiego męczyły wrzody. Włodek posępniał coraz bardziej.
Bykow pozornie czuł się całkiem dobrze. Na pewno lepiej od innych, lecz miał kłopot z oczami.

Widział coraz słabiej, po prostu stawał się krótkowidzem. Jermakow zbadał go i zaaplikował jakieś
krople, po czym zalecił specjalną dietę i codziennie dawał podwójny zastrzyk z aradiatinu.

Pomimo że temperatura radioaktywnego gruntu dochodziła do stu stopni, teren był widocznie

zamieszkały przez jakieś żywe istoty. Podczas jednej z wycieczek rozpoznawczych Bykow oglądał
ślady nieznanego metalu wtopionego w kamienny blok, gdy nagle do jego uszu doleciały krzyki.

Szykując automat do strzału, rzucił się w tamtą stronę. Naprzeciwko biegli geologowie.

Jurkowski oglądał się, wymachując pistoletem. Dauge ciągnął go za pasek.

- Mówię ci, Aleksieju, co za bestia... - opowiadał podniecony. - Prosto z kamienia wylazła taka

pięciometrowa szyja z dziobem i paszczą, widziałeś, Włodku? Chwyciłem automat... widziałeś,
Włodku?

- Ni cholery nie widziałem - zasępiony odpowiedział Włodek Jurkowski, poprawiając plecak. -

Krzyknąłeś, rąbnąłeś serię z automatu, przeszywając śmiercionośnymi promieniami diabli wiedzą co,
i rzuciłeś się do ucieczki, wlokąc mnie za sobą... Nie, nie widziałem.

Przez chwilę stali, obserwując bacznie okolicę, a Dauge znów zaczął opowieść o tym, jak podczas

oglądania jakiegoś bardzo ciekawego kamienia przesunął się po nim długi cień, jak on, Dauge,
podniósł wzrok i zobaczył tuż nad głową Jurkowskiego potężną szyję ni to smoka, ni to innego
zwierzęcia. Szyja była zakończona małą głową z potężną paszczą. Oczu zwierzę nie miało. Dauge
wrósł w ziemię, lecz natychmiast ochłonął, oddał serię z automatu, porwał Jurkowskiego i zmykał co
sił.

- Co mnie oszołomiło całkowicie, to fakt, że bestia wysuwała głowę prosto z kamienia...
- Wydało ci się! - Jurkowski lekceważąco machnął ręką. - Po prostu zwierz siedział za skałą i

tylko odniosłeś wrażenie, że wyłazi z kamienia. Zapewne przestraszył się, że pewien roztargniony
Dauge chce mu nadepnąć na łeb, wobec czego...

- Nie wygłupiaj się - krzyknął poważnie Grigorij. - Chodźmy lepiej zobaczyć, co to było.

Aleksieju, masz granaty?

- Granaty mam, ale iść chyba nie warto.
- Dlaczego? We trójkę damy sobie radę! A przy tym jestem pewien, że go zraniłem. Co ty na to,

Włodku?

background image

Jurkowski stał niezdecydowany, manipulując przy bezpieczniku automatu. Bykow jeszcze raz

zaapelował do towarzyszy.

- Mówię wam, nie warto. Nie podobają mi się te skały. Lepiej przyjechać tu naszym czołgiem...

„Malcem”.

- A jednak chodźmy - niespodziewanie odezwał się Jurkowski. - Jeśliś go utłukł, Grigoriju, to

będzie rzecz arcyciekawa do obejrzenia. Nasi biologowie zapieją z radości. W najgorszym wypadku
Bykow może wrócić do swojego czołgu.

Bykow miał ochotę zwrócić uwagę, że to on jest dowódcą, ale zrezygnował: a nuż to naprawdę

ważna dla nauki sprawa?

Posuwali się ostrożnie, oglądali się dokoła i szli obok siebie. Bykow trzymał gotowy do rzucenia

granat.

- To tu! - powiedział Dauge.
- Sądząc po tym, co widzimy, chybiłeś! - uszczypliwie odezwał się Jurkowski. - Chodźmy do

domu, czas na obiad.

Bykow rozglądał się po okolicy. Skały, zwały kamieni, piach i tłuczeń. Na jednym z głazów, na

wysokości około czterech metrów, widniały wypalone ślady wystrzałów. Wielki to musiał być gad,
nic dziwnego, że Dauge zmykał co sił w nogach.

- Widocznie chybiłem - żałośnie przyznał się Grigorij. -A szkoda! Mielibyśmy wspaniały

eksponat dla naszego muzeum.

W drodze powrotnej Jurkowski nabijał się z Daugego, przezywając go „pogromcą smoków”.

Podczas obiadu wszyscy mówili niezwykle dużo. Słuchając wesołych śmiechów i żartów, Bykow
doszedł do wniosku, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - bo przecież ostatnio atmosfera
w kabinie „Malca” stawała się całkiem przykra. Wydarzenie to wniosło jakieś odprężenie i zli-
kwidowało dotychczasowy nastrój. Jurkowski całkiem przyjaźnie zrobił kilka uwag o wyglądzie
Bykowa i nawet zwrócił się do niego bezpośrednio, aby podał mu nóż do konserw, czym niezmiernie
zdumiał Aleksieja. Po obiedzie Jermakow skorzystał z okazji, aby upomnieć astronautów, i podkreślił,
że zachowanie się maleńkiej grupy było bardzo nieostrożne. Patrząc na Jurkowskiego, powtórzył
dobitnie, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo wycieczek spoczywa na Aleksieju. Grigorij,
uśmiechając się szeroko, odpowiedział tylko „tak jest”, ale Jurkowski zasępił się jak skarcony
dzieciak.

W godzinę potem Bykow prowadził transporter, ostrożnie wymijając zwały kamienia, a

Jermakow siedział nad notatkami. Ciszę przerwał nagle głośnym szeptem Dauge:

- Włodeczku - spójrz tylko! Mam tu coś!
- Oho! Grigorij... - Jurkowski krzyknął z nie ukrywanym zachwytem i dopiero po dłuższej chwili

dodał:

- To przecież sensacyjne odkrycie. Gdzieś to znalazł?
- Pod tą skałą, gdzie mieszka smok. Na oko zwykły kawałek skały, ale uderzyła mnie jego forma.
- Trylobit... Zupełny trylobit! Nasi chłopcy na Ziemi całkiem oszaleją!
- Trylobit na Wenus? - zahuczał zdziwiony głos Jermakowa. -Czy jesteście pewni?
- Jeśli mamy być dokładni, to nie jest to typowy trylobit - zaczął wyjaśniać Dauge.
- Nawet na oko widać pewne różnice, chociaż nie jestem specjalistą. Podobieństwo jednak

uderzające. Zresztą najważniejszy jest sam fakt, że można znaleźć tu skamieliny! O ile się nie mylę,
nie spotkano ich jeszcze na żadnej planecie.

Niezwykły okaz zaczął krążyć z rąk do rąk. Bykow spoglądał na szary kamyczek, w którym

odcisnęły się delikatnie wyraźne wzory główki, całego stworzonka i licznych zgiętych łapek. Dauge
tłumaczył, że stworzonko to musiało przebywać w gruncie przez wiele milionów lat, zanim
skamieniało. Dodał przy tym, że na Ziemi znajduje się skamieliny całkiem podobne do tej
wenusjańskiej.

- ...no cóż, wokół nas same zagadki i tajemnice - mówił z zapałem. - Golkonda - wielka zagadka;

Kły Wenus - zagadka; purpurowe obłoki - wielka niewiadoma; bagno, w którym tkwi „Hius”, czarne
burze; wybuchy nad Golkondą; a teraz mamy trylobita... Czyżby rozlewało się tu niegdyś morze?

background image

- Zapomniałeś o swoim smoku, Owidiuszu Dauge - dorzucił Jurkowski.
- Zagadka Tachmasiba - przypomniał Jermakow.
- Same zagadki...
Bykow, milcząc, myślał o Bogdanie. Widocznie wszyscy pomyśleli o nim, gdyż wesoły nastrój

prysnął nagle jak mydlana bańka.

Minął następny dzień. „Malec” cierpliwie wędrował na zachód, szukając wygodnego lądowiska

dla rakiet. Znów przypomniały o sobie tajemnicze istoty zamieszkujące te okolice. Pewnego dnia
Dauge, wychodząc z „Malca”, cofnął się z krzykiem, twierdząc, że zobaczył wielkiego węża
wypełzającego spod transportera. Bykow natychmiast zaczął skręcać prawie w miejscu, aby zabić
gada. Zatańczył maszyną kozaczka, jak potem mówił Jurkowski. Wprawdzie pod „Malcem” utworzył
się pokaźny dół, lecz węża nie znaleziono.

Jermakow polecił Aleksiejowi zachować jak największą czujność. Inżynier zabierał ze sobą po

cztery granaty i stale trzymając automat w pogotowiu, nie odstępował geologów ani na krok. Mijały
dalsze dni, lecz „smoki” nie pokazywały się. Napięcie słabło.

Bykow zauważył, że geologowie pracowali spokojniej i stali się weselsi. Czasami jednak

zachowywali się jak mali chłopcy, zaczynali śmiać się z byle czego, popychali się i baraszkowali. Prze-
komarzali się, mówiąc, że mają zamiar wybrać się dalej w głąb

Morza Dymiącego , nie pytając o zezwolenie Jermakowa. Aleksiej udawał, że się złości, krzyczał

na nich i cieszył się, że nastąpiła tak wielka zmiana w nastrojach. Od chwili zaginięcia Bogdana
dopiero teraz wszystko wracało do normalnego stanu.

„Wieczorami”, gdy po dziesięciogodzinnym dniu pracy siedzieli przy kolacji, Jurkowski i Dauge

głośno marzyli o wielkiej wyprawie w głąb Golkondy, dyskutowali nad przypuszczalnymi możli-
wościami powstania tego gigantycznego krateru lub rozprawiali o zagadnieniach nowych badań w
kosmosie. Jurkowski, przyciskając dłonie do serca, przysięgał na wszystkie świętości, że gdy tylko
skończą z tą Golkondą, będzie walczył i wywalczy środki do zorganizowania wyprawy na straszliwy
Jupiter, gdzie niedawno zginął Paul Dangee. Na to Dauge odpowiadał ze złością, że Jupiter to nic
innego, jak tylko olbrzymi balonik napełniony wodorem i geologom nic po nim, a w ogóle Jupiter
jeszcze za daleko i za wysoko, a ludzie do niego nie dorośli, chociaż mają już statki o napędzie
fotonowym. Przypominał pewne chińskie powiedzonko o nosorożcu: „Gdy nosorożec patrzy na
księżyc, to tylko szkoda, że się w nim wątroba od tego psuje...”. Jurkowski irytował się, zaczynał
wykładać swoje racje, zaginając palce i licząc: „Po pierwsze... po drugie...”, i tak do końca wieczoru.

Bykow rozkoszował się atmosferą tych sporów i dyskusji, czując, jak bardzo zbliżyli się wszyscy

do siebie, jak pogłębiły się uczucia przyjaźni i każdy pełen był wiary w powodzenie wyprawy, pełen
energii i nadziei.

Lecz zdarzył się niespodziewany wypadek.
Pewnego dnia Bykow wybrał się na rozpoznanie z Daugem. Jurkowski pozostał w maszynie,

aby uporządkować materiał i zrobić szkic sprawozdania z dotychczasowych badań i obserwacji Gol-
kondy.

Aleksiej niechętnie zgodził się na wymarsz tylko we dwójkę. Wcale nie uśmiechało się mu

spotkanie ze smokami.

Przyjaciele wędrowali przez dwie godziny i nie zauważyli nic nadzwyczajnego. Gdy już wracali,

Bykow, znużony apodyktycznymi uwagami Daugego i zmęczony noszeniem ciężkich zasobników z
próbkami, poczuł się źle.

Z trudem opanowywał straszliwy ból głowy, bez większej energii próbował wygodniej ułożyć na

plecach ciężary. Klął przyjaciół geologów, zastanawiając się, jak długo jeszcze mają zamiar używać go
jako zwierzę juczne do noszenia tych brukowców... Czuł ucisk i palenie w oczach. Wokół sterczały,
doprowadzające swym widokiem do mdłości, Kły Wenus, a na północy jak granica legendarnego
piekła snuła się zasłona z dymów. „Wygląda na to, że zachorowałem...” - myślał obojętnie. Miał
wielką ochotę położyć się i odpocząć. Ledwie słyszał monotonny huk Golkondy.

- O, znów! - krzyk Daugego przywrócił mu przytomność. -Okropnie nie lubię takich

dziwacznych formacji.

background image

Stali nad dużym lejem, pośrodku którego widniała bezdenna studnia, od której rozchodziły się

szczeliny.

- Spójrz, brzegi leja są wyraźnie stopione - mówił Dauge. -Musiała tu panować straszliwa

temperatura. Tysiące stopni!

- Podziemny wybuch? - leniwie spytał Aleksiej, czując, że z trudem porusza językiem. Pragnął

jednego: spać, spać za wszelką cenę.

- Tak, podziemny wybuch atomowy... - Dauge dorzucił coś po łotewsku. - Bardzo nie lubię takich

śladów. Nie podoba mi się nawet kolor gleby.

Wokół leja wszystko było pokryte jakby nalotem o intensywnym czerwonym kolorze.
- Wszystko tu jest czerwone, „czerwone i czarne” - Bykow przypomniał sobie Bogdana. -

Chodźmy, Grigorij. Jestem bardzo zmęczony.

Zrobili zaledwie parę kroków, gdy Dauge krzyknął przeraźliwie, z dziką nutą w głosie. Bykow

obejrzał się.

- Co się stało?
- Granat! Aleksieju, prędzej, dawaj granat! - wrzeszczał nieprzytomnie Dauge, szarpiąc go za

ramię.

Bykow wyciągnął granat zza pasa, nie rozumiejąc, o co chodzi przyjacielowi. Dauge, trzymając

automat pod pachą, sypał serię za serią.

Wokół widniały tylko gołe dzikie skały. Bykow widział, jak miotacz śmiertelnych promieni

rysował na popękanych kamieniach czarne smugi.

- Smok! - wrzeszczał Dauge. - Rzucaj granat!
Na chwilę nie przerywał ognia, celując do jakiegoś niewidzialnego stworu, stojącego gdzieś nie

dalej niż dziesięć metrów przed nim. Bykow wypatrywał zmęczone oczy. Nie widział nic a nic.

- Dauge - powiedział wreszcie zmienionym głosem. - Grigorij... co się z tobą dzieje, przyjacielu?
W końcu Dauge opuścił automat.
- Uciekł! - mruczał, ledwie wyrzucając słowa. - Uciekł. A mogłeś zabić go granatem. Dlaczego nie

rzucałeś?

Bykow rozglądał się jeszcze wokół, gdyż chciał, naprawdę chciał dojrzeć chociaż ślad czegoś

podejrzanego. Dokoła nie było widać nic prócz głazów. Bykow zdecydowanym ruchem wsunął
granat za pas.

- Grigorij, chodźmy... chodźmy już, kochany...
Powlekli się powolutku dalej. Dauge szedł, najwyraźniej zataczając się. Mówił coś, plącząc

rosyjskie i łotewskie słowa. Koło „Malca” czekali na nich towarzysze.

- Co się stało? - zaczął dopytywać się Jermakow.
- Zupełnie niezwykłe zwierzę - opowiadał, jąkając się Dauge. - Potężne zwierzaki... czarne,

długości co najmniej dziesięciu metrów. Skórę mają błyszczącą, jakby była mokra. Dlaczego nie
rzuciłeś w niego granatem? - zwrócił się do Aleksieja.

Towarzysze pomogli Daugemu wejść na „Malca”, wsunąć się do kabiny i zdjąć hełm. Geolog był

mokry od potu, wytrzeszczał oczy.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego są przezroczyste? - wyrzucił z siebie prawie z jękiem i upadł

twarzą na poduszki.

Ułożony wygodniej natychmiast zapadł w kamienny sen. Jer-makow wysłuchał sprawozdania

Bykowa i zanim rzucił pytanie, minęła długa chwila milczenia.

- Czy jesteście, Aleksieju, całkowicie przekonany, że nie było żadnego smoka?
- Na pewno nie było tam żadnego smoka - z przekonaniem powiedział Aleksiej.
- Niedobrze... - mruknął Jurkowski, przygryzając wargi.
Jermakow wziął apteczkę i przysiadł obok śpiącego. Jurkowski usiadł przy nim. Rozległy się

jakieś dziwne szmery, po kabinie rozszedł się zapach ozonu. Grigorij jęknął żałośnie.

- Po wszystkim - łagodnie powiedział Jurkowski.
- Bardzo niedobrze, Włodku - powiedział, wstając, Jermakow. - Dauge jest poważnie chory i...

background image

Jurkowski podniósł głowę. Wyraźnie czekał na dalsze słowa dowódcy, który zrobił dłuższą

pauzę, jakby się namyślał.

- ...i przypomina Tachmasiba - ponuro mówił dalej Jermakow. - Symptomy są takie same. Coś w

rodzaju halucynacji.

Gdy „Malec” ruszył w dalszą drogę, Dauge ocknął się, zaczesał ręką niesforne włosy i spokojnie

zapytał:

- Czy już jedziemy?
Drzemiący obok niego Bykow uniósł się na łokciu. Grigorij uśmiechnął się do niego.
- Przepraszam, że cię rozbudziłem, Alku! Spij dalej... Jurkowski zamarł nad swoim stolikiem i

patrzył na przyjaciela

ze zdumieniem i radością. Jermakow zatrzymał „Malca” i powiedział z ulgą:
- Zdaje się, że tym razem udało nam się...

Urodziny

Bykow podniósł rękę, aby otrzeć spocone czoło, i ze złością opuścił ją z powrotem. Stale

zapominał o tym hełmie! Czasami palce same unoszą się, aby podrapać się po głowie w trudnej sytu-
acji, czy w zamyśleniu chcesz włożyć do ust kawałek czekolady i trafiasz na gładką przezroczystą
zasłonę. Dawniej podczas rozmyślań lubił szarpać dolną wargę - teraz musiał się od tego odzwyczaić.
Dauge zauważył to i nie omieszkał wygłosić krótkiego referatu na temat: „Wpływ astronautycznych
speckombinezonów na odzwyczajanie człowieczeństwa od głupich przyzwyczajeń”.

Już drugi dzień z nieba sypał czarny śnieg, kłębił się w porywach niezbyt mocnego wiatru,

pokrywał z lekka pofalowany teren, na którym stał „Malec”. Bykow rozglądał się po równej po-
wierzchni, świetnie nadającej się na lądowisko rakiet. Mieli szczęście! Właściwie, jeśli nie brać pod
uwagę kilkudziesięciu sterczących wysoko naturalnych skał, to rakietodrom miał powierzchnię około
dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, pokrytych smolistymi piaskami. Od południa granicę
stanowiło półkoliste pasmo Kłów Wenus. na północy za ścianą Morza Dymiącego huczała Golkonda.
Odległość do niej wynosiła nie więcej niż czterdzieści kilometrów, nie za blisko i nie za daleko. Grunt
był na tyle radioaktywny, że dostarczał dość energii niezbędnej dla zasilania selenowych baterii -
źródeł prądu, na jakich pracowały radiolatar-nie. Radiolatarnie miały być ustawione na
wierzchołkach olbrzymiego równobocznego trójkąta przewidzianego na lotnisko. Jako pierwsze
zadanie astronauci postawili sobie wysadzenie niebezpiecznych skał. Możliwość wylądowania na
nich była dość poważna, gdyż sterczały w dwóch dużych grupach akurat pośrodku trójkąta. To
zadanie można było wykonać własnymi siłami. Bykow przy pomocy geologów złożył dwie miny
pośrodku północnej grupy skał. Wybuch według jego obliczeń powinien był wyrwać głazy i
sproszkować je. Drugą grupę - południową - zdecydował się zlikwidować z góry. Minę postanowił
umieścić na szczycie jednego z kamiennych słupów. Wybuch miał zniszczyć wszystkie nierówności,
jak to powiadał Dauge, wbić skały w ziemię.

- Na jaką częstotliwość nastawiać zapalnik? - dopytywał się Jurkowski, gdy dotarł już do szczytu

kamiennego słupa i nie bez wysiłku wciągnął tam ciężką minę.

- Podziałka osiem! - odkrzyknął Bykow, zadzierając głowę.
- Rozumiem... - na tle purpurowych chmur, w smugach czarnej zadymki, widniała sylwetka

Jurkowskiego. - Gotowe! Zdaje się, że wszystko powinno grać!

- Złaźcie!- wołał Aleksiej.
- Strasznie jestem ciekaw twojej miny, gdy okaże się, że skały po wybuchu będą stały jak

przedtem - medytował Dauge siedzący obok Bykowa na wieżyczce transportera.

- Nie bój się! Nie będą stały! - odpowiedział Bykow, niespokojnie obserwując, jak Jurkowski z

olbrzymią wprawą złazi z góry po prawie pionowej gładkiej ścianie. Po kiego diabła pcha się taki bez
linki asekuracyjnej? Oczywiście, nie może wytrzymać bez swoich sztuczek i popisów, o, proszę, ani w
tę, ani w tamtą.

Jurkowski dosłownie przylepił się do skały na wysokości około siedmiu metrów nad

powierzchnią. Wydawało się, że całkiem znieruchomiał. Tylko z niezwykłej pozycji, jaką przyjął, i

background image

szumiącego w słuchawkach schrypniętego, urywanego oddechu można było domyślać się, z jak
wielkim pracuje wysiłkiem.

Dauge zaniepokojony zawołał:
- Włodek, co się dzieje?
Jurkowski nie odpowiedział, lecz jak kamień ześliznął się po ścianie skały. Bykow mimo woli

zamknął oczy, a gdy je otworzył, zobaczył geologa zawieszonego na rękach trzy metry niżej. Jur-
kowski trzymał się jakiegoś, niewidocznego z wieżyczki transportera, występu.

- Włodek! - Grigorij rzucił się w stronę skały. - Dauge, uspokoić się! - zabrzmiał żartobliwie

rozkazujący głos Jurkowskiego, drżący jednak z napięcia. - Ile mi zostało?

- Ze cztery metry - jęknął Dauge. - Potłuczesz się, wariacie!
- Odsuń się! - krzyknął Włodek i odbijając się od ściany, skoczył. Upadł według wszelkich

prawideł sztuki. Przygiął kolana i zwalił się na bok. Bykow zeskoczył z transportera, lecz nie było
potrzeby. Geolog siedział już, rozglądając się. Wtedy Bykow zabrał głos, i to jak!

- Cóż to za chuligaństwo, towarzyszu Jurkowski? - warknął groźnie. - Jakim prawem narażacie

się na niebezpieczeństwo? Natychmiast idźcie do dowódcy i zameldujcie o tym.

- Co za historie o takie głupstwo! - mówił Jurkowski tonem wyraźnie pojednawczym. - Cztery

metry - to przecież zupełne głupstwo! Sami zastanówcie się...

Jednak Bykowa poniosło.
- Mogliście najspokojniej zjechać na linie! Zachowujecie się jak sztubak! Znaleźliście właściwą

porę, aby zabawiać się w sportowca! A zresztą, diabli was wiedzą!

- Przestałbyś, Alku! - wytrącił się Dauge, obejmując jednocześnie Włodka ramieniem. -

Wiadomo, że sztubak! Co można z takim zrobić, wiadomo - odważniak!

- „Odważniak”! To co z tego? Skręci sobie jaki gnat i musisz, bracie, ciągnąć się z inwalidą.
- Przepraszam, Aleksieju - niespodziewanie powiedział Jurkowski. - Moja wina.
Bykow od razu uspokoił się.
- Zameldujcie o swoim postępowaniu dowódcy - powiedział i podniósł linę. Geologowie

pomogli mu ją zwinąć. Dauge dogadywał:

- Taka piękna skałka, aż szkoda ją niszczyć - mówił, gdy już byli przy włazie transportera i

patrzyli na przesłonięte czarną zadymką kamienne stożki. - To po prostu barbarzyństwo zniszczyć
pomnik, który natura wystawiła na cześć Włodzimierza Jurkowskiego.

Rozgadany Grigorij rąbnął dłonią po plecach Włodka, który zsuwał się do włazu. Jermakow

skierował „Malca” na południe i zatrzymał na skraju Kłów Wenus. Skazane na zagładę skały zniknęły
już z oczu astronautów, przesłonięte zawieruchą.

- Czy można zaczynać, towarzyszu Jermakow? - spytał Bykow.
- Można!
Bykow położył dłoń na przełącznik radiozapalarki i nacisnął go. Na ekranie rozbłysło jasne białe

światło, potem na ciemniejszym tle uniosły się przechylane wichurą trzy krwawoczerwone ogniste
słupy, zakończone u wierzchołków grzybami dymu. Z daleka, zagłuszając huk Golkondy, jak grom z
piekielnej czeluści doleciało mocarne stęknięcie i głos wybuchu potoczył się nad „Mal-cem”, ulatując
w pustynię.

Tego samego dnia przestał sypać czarny śnieg, ale zapanowała niezwykła ciemność. Zgasły

świecące purpurowe obłoki. Nad pustynią rozpostarła swe skrzydła upiorna noc. Lekko fosforyzo-
wały smolne piaski, ze szczelin w gruncie wiatr unosił świecące dymy.

Astronauci przystąpili do ustawiania radiolatarń. Pracowali w ciemnościach, przyświecając sobie

latarkami umocowanymi, jak u górników, na hełmach lub korzystali z reflektorów „Malca”. Przydały
się teraz ćwiczenia przeprowadzane na Siódmym Poligonie. Z łatwością zmontowali radiolatarnie,
lecz ułożenie i przysypanie piaskiem wielkich, bo liczących setki metrów kwadratowych, baterii
selenowych zajmowało dużo czasu. Praca była nudna i męcząca. Pod wieczór wszyscy opadali z sił i
niechętnie połykali nieco bulionu z chlebem, aby jak najprędzej zwalić się na posłania.

Cała praca spadła na geologów i Bykowa, gdyż Jermakow nadal nie mógł poruszać się

swobodnie i spędzał całe godziny przy radiostacji, utrzymując łączność z „Hiusem” oraz próbując

background image

naprawić telewizor. Prowadził dziennik wyprawy, zapisywał wskazania zewnętrznego laboratorium
automatycznego, pracował nad sporządzeniem mapy okolic Golkondy, dokładnie nanosząc czarnym
i czerwonym tuszem znaki konwencjonalne na nylonowy arkusz. Bywało, że siadał koło worków z
wodą, obmacywał je i zagryzając poszarzałe wargi, obliczał coś w pamięci, mrużąc przy tym zaczer-
wienione powieki. Co noc dokładnie o godzinie dziewiętnastej pięćdziesiąt pięć według czasu
„Hiusa” gasił w kabinie światło i wychodził do wieżyczki dowódcy na grzbiecie „Malca”. Przylepiał
się do dalmierza i obserwował południowy horyzont. Za każdym razem, gdy kończono układanie
baterii radiolatarni, wychodził z transportera, podpierany przez Bykowa, sprawdzał instalację urzą-
dzenia i uruchamiał ją.

Niekiedy łączność z „Hiusem” działała znakomicie - widocznie takie były kaprysy wenusjańskiej

atmosfery. W te dni Jermakow rozmawiał z Krutikowem co cztery godziny. Michał dopytywał się o
szczegóły ich życia, przysyłał pozdrowienia. Mówił, że ma się doskonale, że wszystko jest w jak
najlepszym porządku, lecz wyraźnie można było wyczuć w jego głosie tęsknotę za towarzyszami, za
Ziemią, co robiło na Bykowie przygnębiające wrażenie. A przecież ko-smogator nie wiedział jeszcze
nic o losie Bogdana.

To były najmilsze minuty przerywające monotonię codziennej pracy. Usiąść wygodnie, rozluźnić

obolałe mięśnie i słuchać zachrypniętego, dalekiego głosu kosmogatora tak jak melomani słuchają
pięknej muzyki. Przyjemnie było myśleć, że Michał czuje się dobrze, że już niedługo „Hius” przyleci
tu na nowe lotnisko, aby zabrać ich i powrócić na Ziemię.

Jednak zdrowie załogi znów zaczęło przysparzać kłopotów. Każdy starał się ukryć własne

niedomagania, lecz nie zawsze się to udawało. Bykow często budził się w nocy dręczony straszliwym
bólem oczu i widział, jak Jermakow obmacuje, jęcząc przy tym, swoją opuchniętą kostkę. Jurkowski
w tajemnicy przed przyjaciółmi bandażował wrzody, jakie pootwierały mu się na nogach i rękach.
Dauge czuł się chyba najgorzej. Wyglądał całkiem zdrowo, lecz trawiła go nie rozpoznana tajemnicza
choroba. Stale miał wysoką temperaturę i wychudł straszliwie. Jermakow robił, co było w jego mocy -
dawał mu środki uspokajające, stosował elektrote-rapię, lecz wszystko na próżno. Choroba nie
ustępowała i Dauge dostawał dziwnych ataków, podczas których bredził lub z krzykiem uciekał
przed wyimaginowanymi potworami. Objawy były straszliwe, lecz nikt nie wiedział, jak im
przeciwdziałać. W chwilach, gdy następował atak, Dauge nikogo nie zauważał, a gdy przychodził do
siebie, nic nie pamiętał.

Astronauci kończyli montaż drugiej radiolatarni. Zostało jeszcze kilka godzin do jej

uruchomienia. Bykow zmęczony i spocony poszedł do transportera, aby obetrzeć pot z czoła i nieco
odpocząć. Geologowie układali ostatnie metry baterii. Jermakow siedział przy radiostacji, zły i
zasępiony. Bykow spytał:

- Czy coś poważnego? Jermakow drgnął i obejrzał się.
- Rozmawiałem z Michałem... i... - dowódca zawahał się-nagle łączność została zerwana.
- Czy nawaliły aparaty?
- O to chodzi, że nie. Aparat jest w całkowitym porządku. A do ostatniej chwili mieliśmy

doskonałe warunki.

W tonie, jakim mówił dowódca, Bykow wyczuł coś niezwykłego. Przez chwilę obydwaj patrzyli

na siebie badawczo. W końcu Jermakow rzucił pytanie:

- Na długo macie jeszcze roboty?
- Mniej więcej na dwie godziny.
- To dobrze - dowódca spojrzał na zegarek. - Aleksieju, czy nie zauważyliście kiedy błysków

daleko na południu?

- Na południu? W kierunku „Hiusa”? Nie, nie widziałem. Przecież na południu, tam, gdzie

odkryliśmy błotny krater, nigdy nie świeciły żadne zorze. W każdym razie do tej pory nie świeciły.

- Nno, tak... macie rację. - Jermakow mówił już bardzo spokojnie. - Kończcie robotę i idźcie

odpoczywać. - Bykow założył hełm i ruszył do wyjścia. Nagle poczuł się rześki i wypoczęty. Przy
komorze przejściowej zatrzymał się.

- Za chwilę wrócę, żeby pomóc wam wydostać się z kabiny -powiedział.

background image

Jermakow spojrzał naprzód na Aleksieja, potem na zegarek i wyskandował:
- Miejcie baczenie na południowy widnokrąg!
- Na widnokrąg?
- Tak. Obserwujcie, co się dzieje na południu, w kierunku ba-gniska.
- Oczywiście, będziemy!
Bykow obudził się w nocy i zobaczył Jermakowa siedzącego przy radiu. Łączności nie było,

„Hius” milczał już cały dzień.

Astronauci ustawili trzecią radiolatarnię, co zajęło im stosunkowo niewiele czasu, bo tylko

dziesięć godzin. Jermakow, utykając na nogę, sprawdził wszystko i włączył sygnał nadajnika.

Astronauci stali obok matowo pobłyskującej wieżyczki i milczeli. Nic się tu nie zmieniło. Tam,

gdzie huczał kipiący energią kocioł Golkondy, jak dawniej wznosiła się purpurowa kotara światła.
Pod nogami drżał grunt. Na południu nad czarną pustynią przelatywały trąby powietrzne i burze.
Radiolatarnia ledwie dosłyszalnie wyrzuciła sygnały skierowane przede wszystkim w stronę nieba,
od horyzontu do zenitu i od zenitu do horyzontu, jakby wijąc niewidzialną spiralę promieni
radiowych.

Najważniejsze zadanie zostało wykonane. Teraz z olbrzymiego bagniska wystartuje „Hius”,

zabierze „Malca”, ich śladem przylecą tu dziesiątki planetolotów kierujących się głosem ustawionych
już radiolatarni, wyrzucających w przestrzeń sygnały, które astronauci będą odczytywali jako całkiem
wyraźne zdanie: „Tu znajduje się lotnisko, tu znajduje się Golkonda. Tu, włóczędzy niezmierzonych
przestrzeni kosmosu, jest cel waszego lotu”.

Jermakow wysokim, dźwięcznym głosem oświadczył:
- Rakietodrom Uranowa Golkonda numer jeden gotów do przyjęcia planetolotów. Godzina

siedemnasta czterdzieści pięć, szesnastego września 19... roku. - Podniósł rękę i dodał uroczystym
tonem:

- My, załoga radzieckiego planetolotu „Hius”, oświadczamy w imieniu Związku

Socjalistycznych Republik Radzieckich, że Uranowa Golkonda wraz ze wszystkimi jej skarbami jest
własnością całej ludzkości.

Do latarni zbliżył się Bykow i przymocował szerokie czerwone płótno. Wiatr rozwinął sztandar

Związku Radzieckiego, który w purpurowym blasku wydał się prawie czarny, tym mocniej błyskając
złotą gwiazdą i starym herbem - sierpem i młotem.

Jurkowski krzyknął: „Hura!”, a Dauge bił brawa.
Na tym oficjalna część uroczystości została zakończona.
Po powrocie do transportera Jermakow natychmiast siadł przy radiostacji.
Jurkowski rozebrał się i leżąc już na łóżku, spytał: - A teraz, Grigorij, jaki przewidujesz

poczęstunek? Bykow nagle uświadomił sobie, że to urodziny Daugego. Jeszcze na początku pracy,
gdy stawiali pierwszą radiolatarnię, Dauge zapowiadał, że tak wielką uroczystość jak jego urodziny
muszą oblać, czym się da, a nie będą skąpić ani jadła, ani frykasów. Zaproszenie wygłosił wierszem:

Na wieczór ku mej czci wydany Mam zaszczyt prosić o przybycie. Iproszę, byście przyszli Schludnie

ubrani i wymyci.

Bykow, uśmiechając się, pytał o zapowiadane frykasy. Dauge natychmiast zaczął grzebać w

swoim plecaku. Wyciągnął starannie owiniętą w papier butelkę, dwie puszki rolmopsów i spory ka-
wał wędzonej po łotewsku słoniny. Wszystkie te przysmaki nie wchodziły do jadłospisu astronautów,
ale Dauge przemycił je dawno, przewidując, że nie wymiga się byle czym. Bykow rozłożył serwetkę i
wyjął z plastikowego opakowania sztućce i kieliszki. Podał chleb. Jurkowski chrząknął i w znaczący
sposób mruknął „ajednak”, po czym przysunął się do improwizowanego biesiadnego stołu. W
pancernym wozie od razu zapanowała przytulna domowa atmosfera. Zrobiło się przyjemnie i jakoś
inaczej niż dotychczas. Dauge odwinął butelkę, postawił pośrodku serwetki i zatarł ręce. Jurkowski
przyczesał włosy. Bykow, zastanowiwszy się chwilę, na speckombinezon założył krawat, co wywołało
u solenizanta radosny zachwyt.

Podczas tych dość długich przygotowań Jermakow ślęczał przy aparacie radiowym. Zrobił jakieś

obliczenia i wywoływał „Hiusa”. Odbiornik milczał. Wprawdzie głośnik chrypiał i skrzeczał, ale były

background image

to jedyne dźwięki, jakie można było z niego wydobyć. Jermakow wyłączył aparat, zmęczonym
ruchem zdjął hełm i starannie powiesił go na wieszaku. Bykow ze zdziwieniem zauważył, że twarz
dowódcy stała się bardziej surowa i jakby pociemniała. Jermakow najwyraźniej niepokoił się czymś
bardzo poważnie. Niepokoił się właśnie teraz, gdy mieli za sobą olbrzymi szmat drogi, gdy wykonali
już zadanie i pozostawało im tylko czekać na przybycie „Hiu-sa”. Czekać... Ale na razie nie mogli
zawiadomić Krutikowa, żeby przyleciał. To dziwne... tak dziwne, że Aleksiej starym zwyczajem znów
zaczął szarpać dolną wargę.

- Towarzysze, chciałbym, abyście wypoczęli... - Jermakow zamilkł i patrzył zaskoczony na

zastawiony stół. - Co to za pomysł?

- Na wieczór ku mej czci wydany... - Dauge urwał, przeraził go bowiem wyraz twarzy dowódcy.

- Towarzyszu Jermakow, dziś moje święto, w pewnym stopniu zakończenie...

- To noworodek, towarzyszu Jermakow - wesoło wyjaśnił Jurkowski, walcząc z korkiem od

butelki. - Wypijemy po łyku koniaku, pogadamy sobie.

Jermakow spojrzał na niego, potem na zaczerwienionego Grigorija i Bykowa, który nie wiadomo

dlaczego zasłonił dłonią krawat. Uśmiechnął się łagodnie.

- W takim razie, nalewajcie! - złożył mapę, leżącą na stoliku koło radia. Wszyscy usiedli.
- Czy wzniesiecie jakiś toast? - pytał Jermakow, biorąc z rąk Jurkowskiego kieliszek.
- Bez tego ani rusz! - odpowiedział Włodek i zaczął górnolotnie. - Święcimy podwójną

uroczystość! Dziś urodził się wielki Grigorij Dauge i maleńkie lotnisko dla rakiet Uranowa Golkonda.
Oba noworodki mają przed sobą wspaniałą przyszłość, oba są bliskie naszym sercom. Żyjcie i
rośnijcie, a mnóżcie się! Hura, hura, hura!

Za pancerzem „Malca” gwizdał gorący wiatr. Wokół transportera rosły zaspy ciemnego piasku.

Obca, czarna noc otuliła ze wszech stron maleńki, przytulny kącik życia i światła.

- Świetne rolmopsy - chwalił Jurkowski, w skupieniu nadziewając na widelec ulubiony

przysmak. - Bardzo lubię rolmopsy.

Grigorij pokręcił głową i zwrócił się do Jermakowa.
- Kiedyś miałem z rolmopsami ciekawą historię. Raczej chodziło nie o rolmopsa, ale...

Wyobraźcie sobie Gobi, pustynia, kilka namiotów... ekspedycja geologiczna. W promieniu trzystu
kilometrów ani żywej duszy, dziki kraj, rozkosz! A my, młodzi praktykanci, mieliśmy w zapasach
butelczynę koniaku i puszkę rolmop-sów. Czekaliśmy tylko na jakąś godną okazję, żeby... no
wiadomo co. - Dauge porozumiewawczo strzelił palcami. - Doczekaliśmy się wreszcie. Tak jak dziś
obchodziliśmy urodziny jednej... jednego z naszych towarzyszy. Przed naszym praktykanckim
namiotem zebrali się wszyscy, sześć osób. Otworzyliśmy koniak, pokroiliśmy chleb, umyliśmy nawet
ręce. Rozłożyliśmy zapasy na futerale od teodolitu, a ja zacząłem, poganiany pożądliwym wzrokiem
kolegów, otwierać puszkę z rolmopsami. Sami rozumiecie, stale baranina, wędliny i takie tam, a tu aż
ślinka cieknie, żeby zjeść coś kwaśnego, ostrego! Ledwie otworzyłem puszkę, a tu... - Dauge zrobił
pauzę, a Bykow niecierpliwie chrząknął i spytał:

- No, otworzyłeś puszkę i co?
- Nawet nie zapamiętałem, jak to się stało. Wszyscy nachylili się nad puszką, a ja akurat

spojrzałem nad ich głowami - i zobaczyłem na najbliższej wydmie gigantyczną liszkę. Zwijała się,
pełznąc jak prawdziwy boa dusiciel, złożony z takich wielkich członów.

- Kłamiesz! - z przekonaniem powiedział Jurkowski.
- Cierpliwości! - skarcił go Bykow. - Pozwólcie mu skończyć.
- Nie kłamię. Włodku, to był olgoj-chorchoj.
- Olgoj... kto?- spytał Bykow.
- Olgoj-chorchoj - powtórzył Dauge. - Zdaje się, jedyne lądowe zwierzę na Ziemi uzbrojone w

broń elektryczną.

Jurkowski ściągnął brwi i przypominał sobie.
- Olgoj-chorchoj... zdaje się, pierwszy raz został opisany wjednym z gobijskich opowiadań Iwana

Jefriemowa jeszcze przed pół wiekiem.

background image

- Właśnie, właśnie - podchwycił Dauge. - Potem okazało się, że w ciągu pięćdziesięciu lat

byliśmy trzecią czy czwartą ekspedycją, która widziała to stworzenie.

- Ale co się wreszcie stało? - niecierpliwił się Bykow. Dauge westchnął.
- Nic takiego, oczywiście, się nie stało. Wrzasnąłem na całe gardło. Zerwaliśmy się na równe

nogi, rolmopsy spadły na ziemię, w piach. Rzuciliśmy się po broń, a gdy wróciliśmy... - Dauge bez-
radnie rozłożył ręce. - Nie mieliśmy żadnych szans. Elektryczna liszka ukryła się.

- Dostałeś na pewno od kolegów - stwierdził Jurkowski i znów wyciągnął widelec, celując w

rolmopsa.

- No, pewnie, ale nie tak, jak to sobie wyobrażasz. Do końca ekspedycji nie mówiono o niczym

innym jak tylko o ołgoj-chor-choj.

- A ja nigdy nie widziałem czegoś podobnego w mojej pustyni - przyznał Bykow. Dauge

wyjaśniał, że ołgoj-chorchoj przebywa jedynie w najbardziej upalnych rejonach mongolskiej Gobi.

- Mam pewien projekt - znów zabrał głos Włodek.
- Przepraszam... na chwileczkę - przerwał mu Jermakow. Wstał i włączył radioodbiornik.
Kabinę nagle wypełniły trzaski i zgrzyty. Geologowie spoglądali na siebie.
- Nie ma łączności? - zaniepokojony spytał Dauge.
- Nie mamy jej już drugą dobę - cicho odpowiedział Bykow, zerkając na dowódcę.
Jermakow przekręcił gałkę odbiornika. Trzaski umilkły. - Za godzinę z minutami ruszamy w

kierunku „Hiusa” - powiedział, spoglądając na zegarek. - Oczywiście, jeśli sytuacja nie ulegnie
zmianie.

Astronauci tępo patrzyli na siebie.
- Towarzyszu Jermakow, a Morze Dymiące? - zaniepokoił się Jurkowski.
- Czy mamy zrezygnować z Morza Dymiącego? - pytał Dauge.
- Zresztą, umówiliśmy się, że Michał przyleci do nas „Hiu-sem”. Lotnisko gotowe do przyjęcia

maszyny. Michał tylko czeka na wasz rozkaz.

- Nie mamy łączności - beznamiętnie odpowiedział Jermakow.
- Wielka rzecz! Przecież i przed tym rwała się stale - upierał się Jurkowski. - Możemy poczekać.

- ...a przez ten czas zbadamy tajemnicze Morze Dymiące - poparł go Dauge. - W ten sposób
połączymy przyjemne z pożytecznym.

Jermakow pokręcił przecząco głową.
- Nie. Pojedziemy do „Hiusa”.
Powiedział to tak łagodnym tonem, że po raz pierwszy astronauci odnieśli wrażenie, że

dowódca prosi ich o zgodę.

- Łączność może uda się nawiązać, a może się nie uda. Nie możemy jednak czekać. Musimy

natychmiast wracać do „Hiusa”. Wody zostało nam na niepełne cztery doby. Od jutra ograniczamy
porcje.

- Wycofywać się? W połowie dzieła? - Zrywając się z miejsca, zawołał Jurkowski. - Mamy

ograniczyć badania do jakichś okruchów i zrezygnować, stojąc już na brzegu tajemnic i zagadek?
Powierzono nam odpowiedzialną pracę...

Bykow od razu zorientował się, że nadeszła decydująca rozmowa. Zaczynała się już kilka razy,

geologowie często i natarczywie dopominali się o zezwolenie na wszczęcie rozpoznania zasnutego
dymami obszaru, lecz dowódca albo zbywał ich milczeniem, albo dawał odpowiedzi tak mało
wiążące, że geologowie, nie chcąc naruszyć dyscypliny, pękali wprost ze złości, zmuszeni dławić w
sobie najbardziej ważkie argumenty.

Bykow wprawdzie nie spodziewał się, że do decydującej rozmowy dojdzie właśnie teraz, gdy

siedzieli spokojnie, aby spędzić w miłym nastroju kilka godzin. Wieczór zepsuty całkowicie. Po-
zostało jedno - milczeć i słuchać, a zabrać głos, kiedy będzie to konieczne. A o tym, że będzie musiał
przeważyć szalę, nie wątpił ani na chwilę, wystarczyło popatrzeć na te pobladłe, zapadnięte twarze.
Każdy z tych ludzi był zdecydowany i całkowicie przekonany o własnej racji.

- Czy nie uważacie, że obserwacje i wstępne badania geologiczne dają nam pełny obraz

najbliższych okolic Golkondy? - przerwał Jurkowskiemu Jermakow.

background image

- Tylko na dalekim przedpolu? - Jurkowski przymrużył oczy.
- Tak.
- Tak, zebraliśmy dokładne dane - wtrącił się Dauge - lecz...
- Zakończyliście pierwsze, przybliżone rozpoznanie jakościowego i ilościowego składu

wartościowych kopalin zalegających okolice Golkondy. - Jermakow mówił głośno i ostro. - Udowod-
niliście, że w okolicy Golkondy warto rozpocząć eksploatację odkrytych złóż. Zgromadziliście
podstawowe materiały dotyczące naturalnych warunków, poznaliście geografię i klimat tych rejonów.
Określiliście radioaktywność. Macie już mapy geologiczne i topograficzne. Dokonaliście
geofizycznego rozpoznania Wenus w tym rejonie...

- Lecz wszystkie te dane są jeszcze dość płynne i niezupełnie dostateczne - wtrącił się Jurkowski.

- Mamy okazję zdobyć znacznie dokładniejsze wiadomości.

- Nie mamy żadnych możliwości - dobitnie odparł Jermakow.
- Jak to, nie mamy?
- Powiedziałem już. Jestem gotów powtórzyć jeszcze raz. Zapasy wody wystarczą na cztery dni.

Łączność przerwana, „Hius” został na miejscu lądowania w bagnisku, co nie jest zbyt bezpieczne.
Badanie Morza Dymiącego byłoby w tych warunkach przedsięwzięciem awanturniczym.
Najmniejsza awaria transportera może stać się przyczyną zupełnej klęski. A ponadto...

- Jakie awanturnictwo, kiedy chodzi o wykonanie zadań powierzonych przez rząd? - Jurkowski

zerwał się podniecony do najwyższego stopnia. - Powierzono nam odpowiedzialne zadanie, a my
wykonujemy tylko jego część. To hańba. Nie tak szybko jeszcze będą tu ludzie...

- Jeśli wycofamy się, przylecą na pewno, jeśli zostaniemy, nie dotrą tu... Może spróbują za jakie

dwadzieścia lat... Nie mamy zatem prawa ryzykować i wystawiać na niebezpieczeństwo dotych-
czasowych wyników ekspedycji.

- Ryzyko! Niebezpieczeństwo! - unosił się Jurkowski. - Nie boję się ani jednego, ani drugiego!

Mówcie, co chcecie, towarzyszu Jermakow, ale nie możecie robić z nas tchórzy.

Jermakow mimo woli drgnął. To przecież były jego własne słowa. Jurkowski mówił podniecony.
- Podstawowe zadanie ekspedycji nie zostanie wykonane!
- Nie macie racji! - wtrącił się wreszcie Bykow.
Wiedział dobrze, dlaczego Jermakow musi zachować ostrożność. Geologowie przyzwyczajeni,

że Aleksiej nie zabierał do tej pory głosu w dyskusjach, wlepili w niego zdziwione spojrzenia.
Jermakow nawet poruszył się. Bykow mówił.

- Podstawowe zadanie ekspedycji nie polega na tym, co wy mówicie. Źle zrozumieliście rozkaz

komitetu. Podstawowym zadaniem jest wypróbowanie „Hiusa”.

- Bykow ma rację. Naszym podstawowym zadaniem jest udowodnić, że statki tego typu co

„Hius” mogą, są w stanie opanować Wenus. Musimy tego dowieść, poza tym zawieźć na Ziemię
wyniki naszego pierwszego rozpoznania. Materiał już znajduje się w naszym posiadaniu. Lotnisko
dla rakiet przygotowane. Pozostaje nam jedno - powrót.

Niefortunny solenizant z obrzydzeniem zaczął dojadać rolmop-sa - najwyraźniej poddawał się.
Jurkowski jednak nie zrezygnował jeszcze i wykrzyknął z żalem:
- I mamy porzucić taką robotę!
- Lepiej jest największym wrogiem dobrego, Włodku. A poza tym robota nasza jest właściwie

zakończona.

- Wy nie jesteście specjalistą - bezczelnie powiedział Jurkowski.
- Ale jestem dowódcą! - na twarzy Jermakowa zadrgały mięśnie. Mówił dalej, powstrzymując się

od gwałtowniejszych słów. -Odpowiadam za wszystko. Mógłbym zwyczajnie wydać rozkaz, lecz
wysłuchałem waszych opinii i doszedłem do wniosku, że są nieprzekonujące. Nie będziemy wracać
do tej sprawy. Poza tym, jeśli Michał nawiąże z nami łączność w ciągu najbliższej godziny, dam wam
jeszcze dwa, trzy dni czasu na wasze prace. - Nastrój się zepsuł. Geologowie usiedli obok siebie i
ponuro zwiesili głowy. Jermakow powrócił do radioodbiornika. Głośnik tylko piszczał i warczał. Czas
upływał, a łączności nawiązać się nie udawało. Zapomniana butelka samotnie stała na środku stolika.

background image

Głośnik nie zmieniał swej nieprzyjemnej symfonii trzasków, a do tego zabłysły światełka

indykatorów radiacji i zabrzęczały liczniki.

- Wenus przesyła ci pozdrowienia. Słyszysz, Grigorij? - bezdźwięcznym głosem odezwał się

Jurkowski.

- Oj, Boże, Boże... - jęknął solenizant i zaczął głośno kląć po łotewsku.
Jurkowski zanucił sentymentalną piosenkę:
Czy słyszysz to smętne kabestanu granie? Jak liny napięte nucą? To Mgieł Synowie wypływają z

przystani. Ach, dokąd? Kiedy powrócą?

Dauge podchwycił melodię, fałszując straszliwie:
To Mgieł Synowie wypływają z przystani. Ach, dokąd? Kiedy powrócą?
Czy słyszysz, jak mewa krzykliwie zawodzi, Muskając falę spienioną?
Już maszty sczerniałe znikają na wodzie Za deszczu szarą zasłoną...
W morze burzliwe, w poranną wichurę, w skłębione fali odmęty Ci ludzie pogodnie o świcie ponurym

Prowadzą swoje okręty.

Nie straszna im w sztormy wachta przy szturwale.
Przybój o dzikie skał zręby
I ryk tej dziewiątej rozszalałej fali,
I wyszczerzone raf zęby.
W noce upalne zwilgotniałe sieci I szelest żagli na rei, Czułe muśnięcie wiatru, co przyleci Z dalekiej,

przybrzeżnej kniei.

Trzech oceanów czekają tam na nich Brzegi, gdzie fale się kłócą... To Mgieł Synowie wypływają z

przystani... Kiedy z podróży tej wrócą?

- A może tak lepiej wypić po jednym?
Wypili. Jurkowski rozrzewnił się i jeszcze bardziej posmutniał. Jermakow zastanawiał się nad

czymś w wielkim napięciu i co chwila spoglądał na zegarek. Bykowa opanował smutek. Wyciągnął
się na fotelu i zamknął oczy. Wracał myślami daleko na Ziemię... czuł lekki pieszczotliwy powiew
wiatru, widział błękitne niebo, białe obłoki odbijające się jak w zwierciadle w dużej kałuży.

Jermakow podniósł się zdecydowanie. Spokojnie zwrócił się do towarzyszy:
- Przepraszam, ale muszę na chwilę zgasić światło i obejrzeć okolicę. Pomóżcie mi, Aleksieju.
Wyszli do wieżyczki dowódcy. Jermakow wyłączył światła i jak zwykle skierował dalmierz na

południe. Bykow przylgnął do drugiego dalmierza. Na ołowianoczarnym tle poprzecinanym fosfory-
zującymi smugami zabłysły czerwone jaskrawe gwiazdy, unosząc się tuż nad czarną smugą
widnokręgu. - Odległość - niespodziewanie krzyknął zachrypniętym głosem Jermakow. - Nie
przegapcie kierunku ani odległości. - Bykow machinalnie nastawiał bębny dalmierza. Gwiazdki
zniknęły. Jermakow zapalił światło i odczytał dane.

- A ile u was? - rzucił pytanie.
- Wysokość: dziesięć stopni zero osiem minut, azymut trzydzieści stopni dwadzieścia sześć

minut... Ale co to...

- Nie poruszajcie tego tematu. - Jermakow zapisał dane w notesie. - Proszę was, Aleksieju, o tym

potem!

Bykow zaczął szarpać dolną wargę.
- Światło, włączcie światło! - wołał z dołu Jurkowski. - Z Dau-gem znów coś się dzieje.

Ostatnie słowo Golkondy

„Malec” gnał co sił w motorze. Na ekranie migały zarysy skał, kamienny chaos. Na potężnych

barach zwałów kamieni tańczyły dalekie błyski zórz Golkondy.

Kierowca transportera mógł nawet na takiej drodze wyciągnąć większą szybkość, lecz za

każdym razem, gdy „Malec” podskakiwał na nierównościach, leżący na łóżku Jurkowski jęczał i
budził się, zgrzytając zębami. Ciało miał obsypane wrzodami. Jazda męczyła go bardziej niż innych.

Równy szum silnika nie mógł zagłuszyć trzasków radia, które prawie bez przerwy było

włączone. Dowódca siedział przy składanym stoliku nad papierami. Wstrząsy wywołane jazdą
zapewne mu przeszkadzały, lecz nic nie mówił.

background image

Jak to wszystko wygląda inaczej, niż sobie wyobrażał Bykow! Rozpoznanie zakończone,

radiolatarnie stanęły na rogach nowego wielkiego lądowiska rakiet... powinien był przylecieć „Hius”,
powinno nastąpić wspaniałe spotkanie. Siedzieliby teraz w przestronnych wygodnych kabinach,
serdeczny druh Michał wiózłby ich na ojczystą Ziemię. Tymczasem na południu stale błyskają
niepokojące wybuchy. Transporter urządza jakieś wściekłe wyścigi po nierównym terenie, a dowódca
siedzi z pełną napięcia twarzą. Bykow jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Czemu tak gnają?
Oczywiście, trudno czekać na „Hiusa”, mając ograniczony zapas wody, chorego członka załogi i...
pozostając bez łączności. Rzecz zrozumiała, że powrót jest konieczny, ale takie tempo... Dlaczego
dowódca przywiązuje tak wielkie znaczenie do wybuchów na południu? Przecież czekał na nie.
Czyżby to było związane z Michałem? Niemożliwe!

- Aleksieju, chciałem z wami porozmawiać - cicho odezwał się dowódca.
- Słucham! - odpowiedział Bykow, nie odwracając się, gdyż cała jego uwaga skupiona była na

prowadzeniu maszyny po nierównym terenie. Wpadli w jakiś dół. Transporterem rzuciło, Jurkowski
jęknął.

- Zatrzymajcie wóz - polecił Jermakow.
- Tak jest!
Jermakow siedział przy stoliku. Łagodne błękitnawe światło padało na mapę, na bawiące się

ołówkiem smukłe palce dowódcy.

- Proszę, słuchajcie bardzo uważnie. Sprawa jest niezmiernej wagi. Pamiętacie te dwa wybuchy

na południu?

- Określiłem współrzędne, biorąc pod uwagę możliwość, że były to rakiety sygnalizacyjne.
- „Hius”?
- Nie wiem na pewno. Spójrzcie...
Jermakow wskazał na nową mapę sporządzoną podczas wyprawy „Malca”. Bykow zobaczył

prawie regularne koło bagniska błotnego krateru, na którym widniał krzyżyk oznaczający miejsce
lądowania „Hiusa”. Drobnymi punkcikami była wytyczona trasa transportera wiodąca przez
pustynię, kamienny las, Kły Wenus i teren wokół lotniska Golkonda-l. Wyraźnie odcinała się ciemna
plama Golkondy, otoczona morzem dymów.

Jermakow końcem ołówka wskazał maleńkie czerwone kółka na południowy wschód od

bagniska.

- Ten punkt - to wyliczona pozycja błysków. Właśnie tam wybuchły rakiety, jeśli oczywiście były

to rakiety. Pozycja obliczona z dokładnością pięciu do siedmiu kilometrów.

- Ale dlaczego „Hius” miałby zmieniać miejsce i przelatywać właśnie tam?
- Nie twierdzę, że sygnały pochodzą z „Hiusa”. Ale...
- Słucham.
Jermakow skulił się i podrapał po bolącej nodze.
- Zrozumcie mnie. W tej chwili jedziemy do miejsca lądowania „Hiusa”, w stronę bagniska.

Rakiety mogła wystrzelić jakaś inna ekspedycja, wiedząc, że znajdujemy się gdzieś w tej okolicy.
Bardzo możliwe, że była to kosmiczna ciężarówka, rakieta z prowiantem sterowana automatycznie i
przysłana z „Ciołkowskiego”.

A równie dobrze może tam nic nie być. Może są to tylko jakieś zjawiska atmosferyczne... chociaż

bardzo dokładnie odpowiadają naszym umownym sygnałom.

- Czy równo o dwudziestej?
- O dwudziestej dwanaście - spokojnie poprawił Jermakow.
- Michał miał podawać sygnały równo o dwudziestej?
- Tak.
W serce Bykowa wkradł się niemiły chłód złego przeczucia. Jermakow mówił dalej:
- Łączność zerwała się w sposób bardzo dziwny. Głośnik zaszumiał, tak że prawie nie słyszałem

Krutikowa, chociaż odniosłem wrażenie, że zawołał coś jakimś nieswoim głosem. Jakby bardzo się
zdenerwował. Potem nastała cisza, która trwa już trzy doby.

Nachylił się do ucha Bykowa i szeptał. Oczy zaświeciły mu na moment jak u kota.

background image

- Jedną mapę daję wam. Schowajcie ją i trzymajcie zawsze przy sobie. Drugą będę miał ze sobą,

włożę ją tu do szuflady stolika. Nie bacząc na to, co może się stać, trzymajcie kurs na bagnisko. Nie
szukajcie nowych przejść, nie należy tracić czasu. Kierujcie się prosto na „Hiusa” i dopiero, jeśli nie
znajdziecie go na bagnisku...

Bykow powstrzymał oddech.
- Oczywiście mam nadzieję, że wszystko pójdzie jak najlepiej - zakończył Jermakow takim

tonem, że Bykow zrozumiał od razu: dowódca prawie nie liczył się z pomyślnym przebiegiem
wydarzeń.

Przez kilka sekund milczeli obydwaj.
- To wszystko, co chciałem wam powiedzieć. Trzymajcie kurs na bagnisko! - Jermakow chrząknął

i odwrócił się do odbiornika.

„Malec”, gniotąc gąsienicami rozkruszone kamienie, ruszył z miejsca. Bykow nie zwracał już

żadnej uwagi na jęki Jurkowskiego. Strzałka szybkościomierza przekroczyła liczbę trzydzieści.
Transporter nabierał szybkości.

„Co z „Hiusem?” - zastanawiał się Aleksiej. - „Co z Michałem? Czyżby stało się coś złego?

Czyżby planetolot zaginął?”.

Dauge z chorobliwymi wypiekami na twarzy chrapał. Okrutna, nie dająca się opanować

choroba! Co to jest? Nie pomagają żadne leki. „Gorączka, która zniszczyła załogę czeskiego statku!”
-powiedział Jurkowski. Pustynna gorączka. Dlaczego jednak zachorował tylko Grigorij? Załoga
„Malca” przez cały czas znajdowała się w takich samych warunkach. To prawda, że podczas
poszukiwań

Bogdana Dauge w pewnej chwili wyskoczył z komory przejściowej bez skafandra i zdrowo

łyknął pyłu i wenusjańskiej atmosfery. Jeśli to naprawdę jest pustynna gorączka, to biednego,
dzielnego Grigorija nie czekają łatwe chwile. Jermakow twierdził, że „niebieskie niebo leczy
wszystkie choroby lepiej od najdoskonalszych lekarzy”. No dobrze... lecz jeśli do tego nieba jeszcze
daleka droga, może trzeba będzie poczekać, zanim się je zobaczy... Szkoda Grigorija.

Bykow czuł, jak coraz bardziej bolą go oczy. Oderwał lewą rękę od klawiszów kierowania i

przetarł oko.

- Bolą? - spytał Jermakow.
- Bolą- jak echo odpowiedział Bykow.
Jermakow ostrożnie przedostał się od stolika przy radioaparatach na siedzenie obok kierowcy i

spojrzał na szybkościomierz. Jechali z szybkością czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę. Zbyt
wolno. Transporter podskoczył i rozgniatając gąsienicami kamienie, pojechał dalej. „Do diaska” -
jęknął Jurkowski. Strzałka szybkościomierza drgała już koło siedemdziesiątki.

„Malec” zbliżył się do skalistej bariery otaczającej bagnisko, gdy Bykow zauważył przed sobą

czerwone plamy i pasma, nad którymi unosił się ciężki fioletowy dymek. Niezwykły płomienny
potok zagradzał transporterowi drogę. Bykow zatrzymał maszynę i zawołał po cichutku Jermakowa.
Przez długą chwilę wpatrywali się w tajemnicze zjawisko.

- Spróbujemy sforsować? - zapytał Bykow. Jermakow niezrozumiale poruszył głową.
- Nie - powiedział po chwili. - Nie warto ryzykować. Lepiej spróbujemy ominąć.
- Co to może być?
- Nie mam pojęcia. Podjedźcie bliżej.
„Malec” powolutku przejechał jeszcze dwieście metrów i zatrzymał się. Na czarnym tle gleby

błyskały jaskrawe czerwone smugi, wyginające się jak żywe. Dalej, za woalem czerwonawej mgiełki,
tworzyły jednolitą czerwoną plamę. Robiło to wrażenie, że na pustynię wylewa się z jakiegoś krateru
rozpalona lawa. Bykow zauważył, że czerwona lawa podpłynęła do wielkiego głazu, zatrzymała się
na chwilę i zaczęła wpełzać na niego.

- To pełznie... - wyszeptał Jermakow.
Głaz niknął pod ruchomym czerwonym ciastem.
- Ki diabeł?!

background image

- Chodźmy zobaczyć z bliska - zdecydował Jermakow. Poderwał się szybko i jęknął, stąpnąwszy

chorą nogą.

Z powrotem zwalił się na fotel. - Nie bardzo nadaję się do marszu... Zbudźcie geologów.
Nie od razu wyszli z transportera. Od czerwonej masy bił jakiś straszliwy, pełen grozy nastrój.

Nawet Jurkowski nie odezwał się, gdy Bykow zaproponował, aby zbadać masę, pobierając próbkę
sztucznymi łapami „Malca”.

- Może... - zgodził się Dauge - lecz moim zdaniem to nie jest lawa.
Jermakow nachylił się i krzywiąc się, obmacywał nogę.
- Zachowajcie jak najdalej idącą ostrożność. W razie najmniejszego niebezpieczeństwa

natychmiast wracajcie do transportera. Zawsze zdążycie uciec. To płynie bardzo wolno.

Przed wejściem do komory przejściowej Bykow obejrzał się. Jermakow, siedząc zgarbiony, nie

spuszczał oka z czerwonej lawy sunącej na maszynę. Nie ubrał się w speckombinezon i Bykow wy-
raźnie widział, jak jego dłonie zacisnęły się w pięści.

Drgająca masa sunęła półkolem, obejmując transporter. Długie zagony wysunięte do przodu,

jakby badały teren. Nad całym żywym dywanem unosiła się fiołkowa mgiełka. W słuchawkach
huczała daleka Golkonda i rozlegały się szelest i zgrzyt. To czerwona lawa niosła ze sobą kamienie i
odłamki skał.

- Strasznie przypomina żywą istotę - mruknął Dauge.
- Nie pleć głupstw - skarcił go Jurkowski.
- To naprawdę jest żywa istota. Spójrz tylko, jak owe zagony wysuwają się przed główny potok,

szukając drogi...

- Niczego nie szukają.
Dauge nachylił się, podniósł kamień i wołając, „a niech tam!” -cisnął nim w czerwoną masę.

Bykow nie zdążył go powstrzymać, naprężył się cały, gotów na przyjęcie wszelkich niespodzianek.
Jednak nic się nie stało. Kamień uderzył o czerwoną powierzchnię, podskoczył, potoczył się i leżał
spokojnie. Wokół niego wzniosły się tylko smużki fiołkowego dymu. Po chwili zniknął, jakby roz-
płynął się. Czerwona masa wessała go.

- Temperatura normalna - oznajmił Jurkowski, spoglądając na termometr - pięćdziesiąt cztery

stopnie i trzy dziesiąte. Jak na te okolice, całkiem normalna - poprawił się. - To nie może być lawa.

Podeszli do samej granicy lawy. Tuż przed nimi unosiła się zasłona z dymu czy mgiełki. Jeszcze

kilka kroków i mogli wstąpić na ów czarodziejski kobierzec.

- Nie warto chodzić dalej - powiedział Bykow. - Mój licznik radiacji już całkiem oszalał.
- Racja - mruknął Dauge. - Promieniowanie zwiększyło się wyraźnie, ta masa jest silnie

radioaktywna. Uważaj, Włodku.

- Widzę przecież i słyszę. - Jurkowski przykucnął tuż przed lawą i obserwował. Grunt pokrywała

gruba świecąca warstwa czegoś w rodzaju twardej porowatej gąbki, która powoli sunęła po
powierzchni, w niektórych miejscach zagarniając kamienie i pchając je przed sobą.

- Grubość piętnaście centymetrów. - Podawał Jurkowski. - To nie może być żywa istota! - Wołał,

patrząc, jak masa napiera na ostrą krawędź kamienia. - To nie reaguje na bodźce zewnętrzne.

- Dziwak jesteś, Włodku - mówił Dauge. - Przecież gąbka także nie reaguje na bodźce

zewnętrzne. Jestem przekonany, że to kolonia jakichś mikroorganizmów.

- Mikroorganizmy przy takim natężeniu promieniowania! -Jurkowski myślał głośno. - Chociaż

wiadomo, że życie może przystosować się do każdych warunków. Tym bardziej, że to samo jest
radioaktywne. Może masz rację, Grigorij. Weźmy próbkę. W domu zbadamy.

- Słowem, uważacie, że „Malec” może przejechać przez to czerwone pole?
- Raczej tak niż nie - powiedział po chwili zastanowienia się Dauge. - W każdym razie to na

pewno nie jest lawa.

- W takim razie chodźmy do „Malca”. Jermakow czeka.
- Poczekaj, Aleksieju. Musimy wziąć próbkę. Transporter stał nie dalej niż sto metrów od

zwiadowców. Jego

background image

burty błyskały na czerwonym tle. Czerniał otwór włazu. Lawa otoczyła już „Malca” z trzech

stron.

- Chodźcie szybciej do transportera - ponaglał Bykow. - Nie podoba mi się zachowanie tego

czarodziejskiego dywaniku.

- Chwileczkę... pobiegnę po zasobnik dla wzięcia próbki -upierał się Dauge i ruszył do maszyny.

Bykow patrzył w ślad za nim, lecz po chwili znów przyglądał się, jak Jurkowski próbował odciąć
fińskim nożem kawałek lawy.

- Po co się tak męczycie, Włodku? Weźmiemy, co potrzeba, manipulatorem, ma mocniejsze

paluszki.

Jurkowski zapalił się i tylko dyszał z wściekłości, manipulując nożem. Nóż z łatwością wchodził

w masę, lecz nie mógł jej odciąć. Zamykała się za jego ostrzem. Geolog zaczął rwać elastyczną
ruchliwą masę i w końcu udało mu się oddzielić spory kawałek. Buchnął świecący gaz. Jurkowski
rzucił kawałek masy na grunt i odtrącił go nogą. Na czarnym piasku zaświeciła jaskrawa czerwona
plama. Za nimi coś zagrzmiało. Obejrzeli się. Dauge siedział w dziwnej pozycji koło „Malca”.
Widocznie spadł z niego przy wchodzeniu.

Jurkowski zaklął. Dauge podniósł się i ciągnąc na pasku zasobnik, szedł szybkim krokiem w

stronę kolegów. Bykow zauważył, że ogniste macki otoczyły transporter z trzech stron i że wokół
maszyny koło lawy zamknęło się, tworząc regularny krąg o średnicy około trzystu metrów.

„Koło... ogniste koło... nie ognisty krąg” - uświadomił sobie nagle straszliwą nazwę, ostrzeżenie,

jakie pozostawił po sobie Tach-masib. Oto zagadka Tachmasiba. Świadomość tego sparaliżowała go
na chwilę. Zanim jednak zdążył ochłonąć, poczuł, jak grunt pod nogami się usuwa. Stracił
równowagę, kątem oka dojrzał, jak Dauge przewraca się, a Jurkowski stara się wstać.

Na czarnym niebie wybuchła jaskrawa, oślepiająco biała zorza. Drugi wstrząs zwalił Bykowa z

nóg. Rozległ się huk i grzmot.

Jakby z wielkiej odległości doleciał krzyk Jurkowskiego. By-kow wlepił się w grunt. Zobaczył,

jak obok „Malca” utworzył się lej, z którego buchnął słup dymu. „Malec” wyleciał w górę i jakby
pragnąc uciec, bezsilnie mełł gąsienicami wenusjańską atmosferę. Bykow zobaczył, że Grigorij upadł,
uniósł się i znów legł jak martwy. Siliketowy kombinezon nie osłonił Bykowa od straszliwego żaru,
jaki ścisnął całe ciało, pozbawiając je prawie całkowicie czucia. Tracąc przytomność, Bykow podniósł
się i zdołał zaledwie zrobić kilka kroków w kierunku transportera, gdy ziemia znów zako-łysała się i
Aleksiej upadł. Grzmot ucichł. Poprzez pot zalewający oczy Bykow widział, jak spękana ziemia staje
się wiśniowoczer-wona, zaczyna świecić jak rozżarzone żelazo, jak zapada się rozpalony do
czerwoności transporter.

Za plecami słyszał wołanie Jurkowskiego.
Aleksiej zacisnął mocno zęby, ostatkiem przytomności przezwyciężył obezwładniającą go

słabość i poczołgał się w kierunku głosu. Jurkowski wyciągał do niego sczerniałe, jakby zwęglone
ręce. Alek-siej zdołał wykrzesać z siebie jeszcze dość siły, aby uchwycić je i odciągnąć krzyczącego
wciąż geologa od malinowoczerwonej drgającej masy.

Stracił przytomność. Gdy odzyskał ją, zobaczył obok siebie leżącego Jurkowskiego, grunt nieco

ciemniejszy, jednak jeszcze dyszący straszliwym żarem, i „Malca” - właściwie tylko sczerniały wrak
zapadnięty głęboko w roztopioną pustynię. Transporter dymił jeszcze i zmieniał kolor niby
dogorywający kameleon. Na niebie nie było już oślepiających biało-błękitnych smug. Uszy rozrywał
nieustanny, ogłuszający brzęk. Bykow dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że to licznik radiacji.
„Dziesiątki, setki rentgenów” -przemknęło mu przez myśl.

Podniósł się i chwycił Jurkowskiego pod pachy, próbując dowlec go do „Malca”, aby dalej od

pieniącej się, buchającej różową parą lawy. Po czterdziestu krokach natknął się na Daugego. Grigorij
leżał na plecach, kurczowo ściskając palce na fałdach kombinezonu pod gardłem. Bykow położył
obok niego Włodka Jurkowskiego i pochylił się, nasłuchując. Dauge oddychał prędko, ochryple.
Dolna część speckombinezonu porwana była w strzępy. Aleksiej odkręcił kurek butli z tlenem, a sam
trzęsącymi się palcami zdjął pas od automatu i ścisnął nim kombinezon Grigorija, aby nie dopuścić
do twarzy radioaktywnego pyłu i nie pozwolić wdychać go wraz z ubogim w tlen powietrzem.

background image

Dauge jęknął i głęboko wciągnął w płuca ożywczy gaz. Jurkowski także ocknął się z omdlenia. Rzucił
się gwałtownie i usiadł. Dauge charczał.

- Aleksieju... „Malec”... - mówił jakby bez związku Jurkowski. - Prędzej...
Bykow pomógł mu podnieść się i potykając się, obydwaj ruszyli ku transporterowi, stojącemu

nie dalej niż sto kroków od nich. Jurkowski pierwszy dostał się do włazu, ale się ześliznął.

Bykow ruszył następny. Pokrywa włazu nadtopiła się i przybrała kształt owalu. Pancerz był

jeszcze rozpalony do tego stopnia, że piekł nawet przez siliketowy kombinezon. Bykow dostał się
wreszcie do komory przejściowej, lecz nie mogąc znaleźć kontaktu elektrycznego, włączył lampkę na
hełmie. Rzucił się do drzwi wiodących do kabiny transportera. Nie mógł ich otworzyć.

Zawołał kilka razy dowódcę, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Ana-tolij Jermakow zginął.

Temperatura wybuchu była zbyt wysoka, aby mógł przeżyć tak długo w rozpalonym kadłubie
transportera. Do tego, gdy wychodzili, Jermakow był bez hełmu. We wnętrzu transportera wszystko
na pewno spaliło się do cna. Wszystko... a więc i Jermakow.

Jurkowski pieklił się, nie wiedząc, o co chodzi.
- Otwieraj właz! Prędzej, czego marudzisz! - W końcu Jurkowski dostał się do komory

przejściowej i rzucił się na drzwi do kabiny. Bykow pomógł mu. Bez skutku. Jurkowski z wściekłością
zaczął walić w drzwi pięściami.

- Musimy ciąć... - burknął Bykow.
- Ale czym? - przytomniejąc nagle, zawołał Jurkowski. -Chodźmy prędzej do zapasowego włazu!

Prędko!

Bykow wyskoczył z komory. Nigdy nie używany zapasowy właz znajdował się na rufie wozu.

Teraz, gdy „Malec” osiadł głęboko w roztopionym gruncie, drzwi znalazły się pod powierzchnią
twardej, pokrytej szkliwem stopionych minerałów skorupy. Transporter przemienił się w
niedostępną, martwą twierdzę. Jermakow nie żył i był całkowicie odcięty od reszty świata.

Bykow podniósł dłonie do twarzy i oparł je o gładką powierzchnię hełmu.
Daugego przynieśli pod sam transporter i ułożyli jak najwygodniej. Grigorij jeszcze nie odzyskał

przytomności. Włodek i Aleksiej wyciągali, jakie się dało, szmaty i improwizowanymi bandażami
owijali rany przyjaciela. Próbowali stosować sztuczne oddychanie, sami nie wiedząc po co. Strzępami
kombinezonu okrywali spalone ciało przed porywami gorącego wiatru. Bykow co chwila spoglądał
na ręczny termometr, lecz temperatura opadała bardzo powoli.

- Umrze - ponuro stwierdził Jurkowski. - Oparzenia drugiego stopnia.
- Milczałbyś! - wrzasnął na niego Bykow.
- Aleksy, spójrz - jęknął Jurkowski. - Zobacz tylko, ona pełznie...
- Kto? - Aleksiej obejrzał się i od razu zrozumiał. Dokoła „Malca” zacieśniał się ognisty krąg

lawy. Purpurowa masa napierała ze wszystkich stron, kierując się koncentrycznie do miejsca
straszliwego podziemnego wybuchu, który zniszczył „Malca”, zostawiając obok krateru zwały
pokrytych glazurą stopionego minerału głazów. Nad lejem wznosił się słup dymu.

- Pochłonie nas - jak w malignie mówił Jurkowski. - Zdusi, rozdepcze... musimy uciekać.
- Dokąd? - Bykow omiótł oczyma widnokrąg. Czerwony dywan napierał ze wszystkich stron.
Jurkowski wstał. Ostrożnie wziął Daugego za ramiona.
- Bierz się, Aleksy, do roboty. Schronimy się w komorze przejściowej „Malca”. Może

przeczekamy.

Grigorij żałośnie jęknął, gdy tylko zaczęli przeciągać go przez właz. W komorze przejściowej

było straszliwie gorąco. Temperatura na pewno znacznie wyższa niż na zewnątrz.

- O Boże - jęknął Bykow. - Dziewięćdziesiąt stopni. - Położył się na rozpalonej podłodze i

wciągnął Daugego na siebie. Jurkowski próbował zamknąć pokrywę włazu, lecz bezskutecznie. Po-
krywa zmieniła kształt i nie pasowała już do otworu. Przyciągnął więc, ile się dało, zwichrowany płat
pancernego plastiku i obserwował przez szczelinę, co się dzieje wokół „Malca”.

- Za chwilę to świństwo zacznie wdrapywać się na nasz czołg. To nie zna przeszkód, nie omija

ich, przełazi przez nie. Zobaczymy, co się stanie.

background image

Odszedł od szczeliny i wtulił się w ciemny kąt. Aleksiej milczał, wsłuchując się w charczenie

Grigorija i szmery dochodzące z zewnątrz. Czuł nieznośny żar przypiekający plecy. Byli skazani.
„Malec” zginął. Nie mają wody, nie mają tlenu ani prowiantów. Grigorij wyglądał coraz gorzej. Co
można dla niego uczynić, jak mu pomóc? A chciałoby się zrobić cokolwiek...

„Malec” drgnął. Czerwone światło przedostające się przez szczeliny włazu stało się bardziej

intensywne, jaśniejsze. Zachrzę-ściło, zgrzytnęło... czerwona masa powoli wchłaniała zniszczony
transporter.

Po pół godzinie temperatura spadła do sześćdziesięciu stopni. Aleksiej ułożył Daugego obok

siebie. Ostrożnie zdjął mu hełm i wlał w usta nieco cytrynowego soku. Grigorij otworzył oczy. By-
kow pogłaskał go po nieogolonej brodzie i znów założył hełm.

- Gdzie jesteśmy?
- W „Malcu”. Jesteś ranny.
- Nogi... strasznie bolą mnie nogi. Co się stało? Dlaczego jest ciemno? Dlaczego stoimy?
- Przeżyliśmy wybuch... - powiedział Jurkowski, lecz nie zdobył się na wyjawienie całej

straszliwej prawdy.

- Tak... pamiętam... wybuch. Rzuciło mną o ziemią. Włodku, czy ty rozumiesz, co to było? Pod

powierzchnią wybuchł atomowy kocioł... pamiętasz, sprzeczaliśmy się na ten temat... nie udało się
nam... akurat pod nami.

Dauge oddychał urywanie i szybko. Aleksy odkręcił kurek tlenowy do samego końca.
- O dobrze... tak... tak... jeszcze. - Dauge wdychał tlen głęboko, pożądliwie. - Gdzie jest

Jermakow? Dlaczego milczycie? Aleksy, co się stało?

- „Malec” zniszczony - Jurkowski milczał przez chwilę i powoli dokończył:
- Jermakow zginął.
Dauge westchnął i stracił przytomność. „Malec” drżał. Coś zgrzytało po pancerzu, w szczelinach

błyskało czerwone światło. Jurkowski nagle zaczął mówić bardzo głośno:

- Grigorij. Grisza, obudź się... wydostaniemy się stąd... Poniesiemy cię na rękach... Grisza!
Daugego chwytały kurcze. Bredził, wołał Maszę. Bykow ujął w dłonie jego bezsilną głowę

zamkniętą w hełmie i przytulił do siebie. Dauge zamilkł.

- Umarł? - nieswoim głosem spytał Jurkowski. Bykow aż zgrzytnął zębami.
- Nie, nie umarł. Poniesiemy go. Rozumiesz? Dopóki sami będziemy żyć.
- Poniesiemy.
Jurkowski przycisnął się do włazu.
- Sześć lat razem... Księżyc... marsjańskie pustynie... sześć lat.
Gwałtownym, niespodziewanie silnym ruchem odrzucił pokrywę włazu. Na świecie panowała

ciemność, głęboka noc. Daleko, drgając od nadmiaru własnej siły, huczała Uranowa Golkonda,
podnosząc nad horyzontem mglistą, nasyconą błyskami wybuchów zorzę.

Sto pięćdziesiąt tysięcy kroków

Zostali we trzech.
Dauge stale był nieprzytomny. Przyjaciele z wielkim wysiłkiem wydostali go z komory

przejściowej. Przez długą chwilę nie ruszali się, jakby nie mając odwagi opuścić tego strasznego
miejsca. Jak zwykle grunt drżał pod nogami. Czerwona lawa zniknęła. Zdążyli jeszcze zobaczyć jej
resztki na brzegach krateru pozostawionego przez podziemny wybuch. Czerwona masa szybko
wciągała się do bezdennego otworu leja, jednocześnie gasząc fiołkowe światło. Mrok stał się jeszcze
bardziej gęsty. Bykow podniósł już automat, aby oddać ostatni salut, lecz rozmyślił się. Pozostał mu
tylko jeden magazynek z amunicją sygnałową - zaledwie sześćdziesiąt nabojów, a mieli przed sobą
sto kilometrów marszu przez pustynię, przez skalisty wąwóz, przez bagnisko...

Sto kilometrów, sto tysięcy metrów, sto pięćdziesiąt tysięcy kroków, z których każdy po

nieznanym, niebezpiecznym gruncie.

- Salwę honorową! - zażądał Jurkowski, a Bykow znów podniósł automat i oddał krótką, bardzo

skąpą serię.

background image

Z kawałków selenowego materiału, jakie znaleźli w komorze przejściowej w „Malcu”,

sporządzili coś w rodzaju noszy, na których ułożyli Daugego. Dobry, mocny materiał. Starczyło go
jeszcze na obmotanie całego ciała Grigorija, aż po hełm.

Maszerowali, uginając się pod ciężarem towarzysza, brnąc przez piekielne ciemności z rzadka

oświetlane błękitnawymi błyskawicami bez grzmotów. W takich chwilach Bykow widział przed sobą
hełm Daugego spoczywający na noszach i zgięte, kołyszące się plecy Jurkowskiego, a dalej dyszące
grozą śmierci piaski i niskie chmury z migającymi w nich pasmami światła.

Błyskawica jak krótkotrwała zorza gasła powoli i świat znów ginął z oczu otulony

nieprzeniknionym mrokiem - pod nogami chrzęścił wsysający stopy piach, w słuchawkach zawodził
wicher...

Szli w milczeniu. Aby zaoszczędzić zapasy tlenu, włączyli filtry i czerpali ożywczy gaz z

wenusjańskiej atmosfery. Oddychali z trudem. Powietrze dochodzące do hełmów było rozpalone,
brak tlenu zmuszał ich co chwila do niepowstrzymanego ziewania... Chciwie otwierali spieczone
wargi jak ryby wyrzucone z wody.

Pragnienie! Zdawało się, że krtań zasypał już gorący piasek pustyni, język jak zeschnięty kołek

ledwie dał się poruszać w ustach. A tu u samych warg, wystarczy je tylko nieco wyciągnąć, sięgnąć
nimi, j est ustnik, którym popłynie cudowny cytrynowy napój... pachnący, kwaskowy. Wystarczy
tylko odrobinę pochylić głowę i pociągnąć tego najwspanialszego na świecie napoju! Choćby kropel-
kę, jeden łyk... żeby tylko zwilżyć język.

Nie wolno! Aby na to zarobić, trzeba przejść pięćdziesiąt tysięcy kroków. Do celu pozostało

jeszcze około stu tysięcy, a do tego Grigorij... Grisza... Bykow oblizuje wargi. Czuje, że pięć cen-
tymetrów od warg sterczy z hełmu ustnik z chłodzącym napojem...

Prawdę mówiąc, po co to wszystko? Zadanie i tak już skończone. Daleko nad Uranową

Golkondą łuny igrają na gładkiej stali słupów radiolatarń. Wkrótce, może całkiem niedługo, wylądują
tu planetoloty i odważni, weseli ludzie rozpoczną prawdziwy atak.

Silni, wypoczęci, zaopatrzeni w zapasy świeżego, chłodnego soku cytrynowego, który będą

mogli pić bez ograniczeń. Golkonda podda się. To już zupełnie nie zależy od dwóch ledwie
trzymających się na nogach wraków ludzkich w siliketowych kombinezonach. A co stoi na
przeszkodzie, aby zatrzymać się, lec na piasku, napić się do syta chłodnego płynu i zasnąć?

Niechaj wichury usypują nad nimi wydmę z czarnego piasku. Na razie warto by zdjąć i wyrzucić

automat. Po kiego licha jest potrzebny tu, w głuchej pustyni? Tu przecież wszystko i tak wymarło już
dawno! Pić!!! W termosie pozostało jeszcze pół litra soku! Pić i czekać, aż wiatr dokona reszty...

Ale nie! Jeszcze marsz przez bagnisko, a tam broń będzie potrzebna. Bagnisko... W „Hiusie”

czeka Michał. Będzie tak siedział, nie dosypiając, wyczerpany, nie ruszając się od radioodbiornika.
Nie odleci bez nich, nie odleci, dopóki nie otrzyma jakiejkolwiek wiadomości.... być może wbrew
zakazowi sam wyruszy na poszukiwania. Wie przecież doskonale, że nie można utrzymać się tu przy
życiu bez wielkich zapasów świeżej, chłodnej wody. Nie wolno położyć się! Trzeba nieść Daugego!
Michał czeka. Krajuchin także czeka... i Machow, ten opanowany inżynier z „Ciołkowskiego”, czeka
także dziewczyna z Aszchabadu... Czekają wszyscy ludzie, cała ukochana planeta. Jeśli położą się tu
na piasku, to zrobią wszystkim straszliwy zawód... Mogą dojść, mogą mogą... „Nie chce się - a
trzeba!” - powiadał Grigorij.

...Już całą dobę wloką się po piasku, w którym coraz głębiej grzęzną nogi. Już całą dobę zmagają

się z wiatrem, który chce ich powalić. Przez ostatnie dwie doby jedli tylko raz. Pili także tylko raz.
Jurkowski upada ze zmęczenia, wypuszcza z rąk nosze. By-kow stara się mu pomóc. „Do diabła...” -
zaczyna kląć geolog. Jak to „do diabła”, kiedy nie wolno im się zatrzymać. Pozostało tylko sto tysięcy
kroków... no, może trochę więcej... Bykow siada koło wycieńczonego Włodka. Czeka. Nie ma na co
czekać... Nie wolno! Czas - to kończąca się woda, a woda - to życie. Bykow trąca Jurkowskiego. Ten
mruczy coś bez związku. - Chodźmy,

Włodku!

background image

- Chodźmy, niewiele już nam pozostało! Jurkowski znów coś mruczy, ale nie rusza się z miejsca.

Bykow przysuwa się do niego po omacku, znajduje kran butli tlenowej, otwiera go na parę sekund.
Jurkowski oddycha głęboko, po czym powoli wstaje. Aleksiej pomaga mu...

Wloką się już czwartą dobę. Pierwsza doba - to była pustynia. Jurkowski upadł i nie chciał wstać.

Bykow włączył mu dodatkową dawkę tlenu. Drugi dzień... aha... Co było na drugi dzień? Bykow
zapadł się w lej wypełniony lotnym piaskiem i Jurkowski ledwie zdołał go wyciągnąć. Prawie przez
godzinę odpoczywali w tamtym miejscu i napili się soku. Grigorij oddychał nieco łatwiej, ale nie
odzyskiwał przytomności. To był dobry dzień. A co się działo w ciągu trzeciej doby? Ręce omdlewały
i drętwiały.

Coraz trudniej było nosić Griszę. Zrobili więc pętle, które pozakładali na szyje, i w ten sposób

udało się im nieść towarzysza. Potem, gdy spali, wichura usypała wokół nich zaspę. Dziś, gdy
zaczynali marsz, znów musieli wygrzebać się z piaszczystej wydmy. Jurkowskiego i Grigorija Bykow
musiał wygrzebywać własnoręcznie. No tak, minęły już trzy doby. W ciągu dnia udaje się im przejść
trzydzieści tysięcy kroków. Bykow ma przy sobie krokomierz. Przeszli już sto tysięcy kroków. A cała
droga ma sto pięćdziesiąt tysięcy kroków... Pozostało zatem tylko pięćdziesiąt tysięcy.

Dziś obejrzeli oparzenia na nogach Grigorija. Skóra zlazła, pozostawiając broczące krwią rany.

Bykow opatrzył je, jak umiał. Potem zabrał od Jurkowskiego termosy Daugego. Odniósł wrażenie, że
Włodzimierz dwa razy pociągał z nich...

Bykow wszystko dźwiga na własnym grzbiecie. Jurkowski znów przewrócił się. Błyskawica

zorza rzuca na rozpostarte na piasku ciało niesamowity drżący blask.

- Wstawaj!
- Nie...
- Mówię ci, wstawaj!
- Nie mogę...
- Wstawaj, bo zabiję! - wytężając siły, krzyczy Bykow.
- Zostaw mnie i Grigorija! - z wściekłością wyrzuca z siebie Jurkowski. - Idź sam...
Jednak podnosi się.
Aleksiej przez wpółprzymknięte powieki widzi własny cień -długi, niezgrabny. Cień kołysze się i

szarpnięciami stara się utrzymać równowagę. Wiatr zmienia kierunek. Teraz wieje im w plecy,
pomaga maszerować, a gdy ucicha, ciało zdaje się ciążyć niezmiernie.

Dobrze, że nie wybuchła czarna burza. Włodek pada. Leży nieruchomo, szarpiąc palcami piach.

- Wstawaj!

Na postoju Bykow kompletnie wyczerpany, pozbawiony resztek energii zasnął. Jurkowski miał

czuwać. Czwartego dnia przeszli nie więcej niż dwanaście tysięcy kroków. Gdy tylko Bykow zasnął,
Jurkowski zdjął z siebie termosy z resztkami płynnej czekolady i lemoniady, zdjął butlę z tlenem,
włożył to wszystko do worka i zostawił przy noszach. Umocował hełm i poszedł samotnie umrzeć.
Bykow obudził się akurat w porę. Odnalazł geologa, gdy ten nie mając już sił odczołgać się dalej,
próbował ściągnąć z głowy hełm, który na szczęście zaczepił się o coś.

Bykow powlókł Jurkowskiego z powrotem na miejsce postoju. Pomógł mu umocować hełm jak

należy i podłączyć butle z tlenem. Obydwaj nie wymówili ani słowa. Dopiero po chwili Bykow
powiedział:

- Jestem bardzo zmęczony. Chce mi się spać. Daj słowo, że nie uciekniesz, gdy będę odpoczywał!
Jurkowski milczał.
- Bardzo chcę spać... bardzo... A ty, Włodku, nie dajesz mi odetchnąć nawet na chwilę.
Jurkowski milczał uparcie, w słuchawkach było słychać tylko jego przyśpieszony oddech.
- Włodku, mówię ci - chcę spać! Porozmawiamy, kiedy się obudzę. Błagam cię, Włodku!
- Dobrze - odezwał się Jurkowski. - Spij, wszystko w porządku. Bykow chciał mu podziękować,

lecz już nie zdążył. Zasnął kamiennym snem.

Na niebie znów pokazały się purpurowe obłoki. Wiał silny wiatr, wiał z północy i pomagał w

marszu. Chmury nadciągnęły znad Golkondy podczas snu Bykowa. Na widnokręgu zwijały się
wężowe cienie trąb powietrznych, zupełnie tak samo, jak przed trzema tygodniami, gdy „Malec”

background image

pędził pod wiatr w kierunku Uranowej Golkondy. „Malec” pozostał daleko jako pomnik wielkiego
marszu. Pozostali tam dwaj towarzysze, lecz wielki marsz nie skończył się jeszcze.

Jurkowski całkiem opadał z sił. Bywały chwile, że Bykow nienawidził go. Geolog coraz częściej

opuszczał nosze na piasek. Aleksiej wściekał się. Nie wolno stracić tego „bażanta”. Teraz tylko on
jeden na świecie może określić dokładnie, jaką bezcenną wartość mają te przeklęte piaski, droższe od
złota, od wszystkiego, co zdołano dotychczas odkryć. Bykow z trudem wstawał po każdym postoju.
Otwierał kran butli tlenowej i liczył do dziesięciu. Bez tej dodatkowej dawki nie miałby siły ruszyć w
dalszą drogę.

W pewnej chwili sam musiał unieść bezwładne ciało Daugego i zarzucić sobie na ramię.

Jurkowski nie wstał, nieruchomo siedział na wydmie czarnego piasku.

- Wiesz co, Bykow, tak nie można... - głos jego brzmiał ochryple, ale spokojnie. - Ja protestuję.
Bykow ma ochotę rozerwać go na strzępy, nie ma jednak sił i dlatego tylko może 'wykrztusić:
- Pyskaczu, wstawać i marsz!
- Zostaw nas! Po co się tak męczysz? Przez nas sam zginiesz...
- Nie twój interes! Wstawaj i marsz! Jurkowski waha się.
- A ty co, chcesz zdobyć laury bohatera? Męczennika? Kłamiesz! Będę cię popędzał, dopóki sam

nie padnę. A jeśli nawet padnę, to ty sam poczołgasz się dalej. Zrozumiałeś? Wstawaj!

Jurkowski posłusznie wstaje. Dobry, morowy chłopak, prawdziwy radziecki człowiek, chociaż

trochę słaby. Bykow od razu zapomina o nienawiści, jaką czuł przed chwilą. Kocha Włodka jak brata.
Ani słowa nie powiedział. Milczy sukinsyn... Nie skarży się, chociaż włosy wyłażą mu garściami, a
twarz ma bardziej szarą niż ta pustynia. Chwieje się. Kochany Włodek! Dojdziemy jakoś. Spójrz,
bracie, znów odwaliliśmy dziesięć kilosów. Naprzód. Raz, dwa! Raz, dwa!

Jurkowski mruczy:
- Posłuchaj, Alku! Na wszelki wypadek, gdybym nie doszedł. Jeśli chodzi o zagadkę Tachmasiba,

o czerwony krąg... ja uważam, że to bakterie. Jestem o tym przekonany. Kolonie bakterii. Nie naszych
ziemskich. Tu istnieje całkiem odmienne życie. Nieorganiczne... życie nieorganiczne. Bakterie żyjące
dzięki promieniowaniu. Pobierają promienie z materiałów i reakcji radioaktywnych i żyją,
wykorzystując tę energię. Bykow, słyszysz, co mówię?

Oczywiście. Bykow słyszy i stara się zapamiętać: „Bakterie i promieniowanie...”.
- ...Zbierają się w miejscach, gdzie powinien nastąpić wybuch atomowy - mówił dalej Jurkowski.

- Zbierają się, tworząc krąg, i czekają. „Malec” znalazł się właśnie w takim miejscu. Pod nim
wybuch... podziemny atomowy... wybuch. Bakterie czują, gdzie ma to nastąpić... Czekają zgłodniałe...
Słyszysz? Jestem prawie przekonany...

Oczywiście. Bykow słyszy. Wlecze się wzdłuż kamiennej bariery i wypatruje, gdzie skrył się

wąwóz. Powinien być gdzieś blisko... a tam za nim woda.

- ...powiedz to wszystkim - mówi Jurkowski. - Powiedz, że gdzie czerwony krąg bakterii, tam

nastąpi wybuch. Niech się strzegą czerwonego kręgu. Powiesz wszystkim ? Czy słyszysz?

- Tak, tak, powiem. Sam powiesz! Trzeba liczyć kroki... jeden... dwa...
Po sześciu dniach dotarli do wąwozu. Bykow zostawił Jurkowskiego przy kamiennej ścianie i

długo błądził, aby znaleźć wejście. Wylot czarnej szczeliny zarósł kłującymi krzakami i wyglądał
groźnie w czerwonym świetle ognistego nieba. Bykow powrócił do Jurkowskiego, wziął Daugego na
plecy i ruszył wzdłuż kamiennego muru. Przy wejściu do wąwozu zwalił się i leżał na wpół
przytomny. Chwilami wracała mu świadomość i słyszał, jak Jurkowski ogarnięty wściekłością
wykrzykiwał, łykając słowa:

- Wrócimy tu jeszcze... przyjdziemy! Zapłacisz nam za nasze męki, za śmierć! Przeklęta planeto!

Będziesz harować na nas jak niewolnica... Będziesz pracować, dając światło i życie... Zakujemy się w
stal i beton! Będziesz pracować.

Bykow podniósł się i wspierając się o spękany kamień, zawołał:
- Dość!

background image

Nie. Maszerować już dalej nie ma sił. Można jednak czołgać się. Można posuwać się na

czworakach i wlec za sobą Daugego. Tak jest znacznie lżej, niż nieść go na plecach. Jurkowski także
czołga się.

Bykow zatrzymuje się, włącza lampkę elektryczną i spogląda za siebie. Jurkowski jest tuż. Leży

za nieruchomym ciałem Grigorija. Wpiera rozstawione łokcie w piasek i patrzy na niego ślepym
owalem hełmu. Wszyscy połączeni są rzemieniem zdjętym z plecaka. Trzeba uważać na ten łączący
ich pasek. Już raz rozwiązał się niepostrzeżenie i Bykow odczołgał się za daleko. Musiał wracać i
szukać Jurkowskiego, który bezradnie kręcił się pośrodku wąwozu. Robił wrażenie ślepego. Gdy
trzyma się za pasek, nie zostaje.

Widać ślady „Malca” - poczerniałe, pogniecione gałęzie twardych jak żelazo roślin leżą wyrwane

wśród pogruchotanych gąsienicami transportera kamieni. Wąwóz zdążył już zarosnąć, jednak można
przedzierać się po starym śladzie. Do pokonania pozostało jeszcze kilka tysięcy kroków...

Bykow siada i podciąga pozbawione czucia nogi. Skóra na kolanach popękała, lecz nie wiadomo

dlaczego nie czuje bólu. Wszystko w porządku, tak jest lepiej.

- Niedaleko już nasze bagnisko. Włodku, został jeszcze tylko kawałek drogi. Ruszamy!
- Ruszamy! - powtarza Włodek Jurkowski.
- Naprzód.
- Naprzód!
Na bagnisku w świetlistej mgle majaczyły dżungle bezbarwnych roślin. Rosły ciasno splecione i

wędrowcy musieli przeciskać się między nimi, ocierając się o śliskie grube pnie. Trzęsawisko
mlaskało, cmokało i usiłowało wessać astronautów swoją obleśną błotnistą gębą. Przed ostatnim
decydującym odcinkiem marszu zatrzymali się na dłuższy odpoczynek. Bykow wyciągnął bezcenny,
upragniony termos Daugego - ostatnią nadzieję i pomoc. Pozostał tam prawie dwa litry soku
cytrynowego i gdy Bykow mignął termosem oświetlonym promieniem lampki elektrycznej,
Jurkowski uśmiechnął się. Bykow pozwolił Jurkowskiemu i sobie wypić po pięć dużych łyków życia,
a Daugemu wlał w spieczone usta całą szklankę. Potem spali po kolei, po trzy godziny, i znów
pociągnęli po pięć łyków.

Gdy ruszyli, Bykow obciążony leżącym na jego plecach Dau-gem zapadł się w bagnisko i

Jurkowski z trudem zdołał ich wyciągnąć. Jakimś cudem od razu znaleźli miejsce, gdzie przed
miesiącem wylądował „Hius”.

Tylko że... „Hiusa” nie było.
Tam, gdzie stał ich statek, pozostała tylko rozległa, o sześćdziesięciu metrach średnicy twarda

platforma ze spieczonego, przypominającego asfalt błota. Od jej środka rozchodziły się pęknięcia,
przez które już wytryskały w górę białawe wenusjańskie rośliny.

„Hius” versus Venus

Michał Krutikow największą rozkosz życia odczuwał wtedy, gdy mógł usiąść w ogródku przy

swojej willi w Górach Ałtajskich, rozłożyć na stoliku ustawionym pod rozłożystą olchą książki i pra-
cować, nie śpiesząc się, spokojnie i metodycznie. Interesował się niektórymi zagadnieniami teorii
kosmogacji i od lat hołubił marzenie, że kiedyś napisze niewielką, lecz pełną treści książkę, w której
usystematyzowałby wszystkie osiągnięcia ostatnich dwudziestu lat, związane z tym przedmiotem.

Był matematykiem, absolwentem wydziału matematyczno-me-chanicznego Uniwersytetu

Leningradzkiego i początkowo, zaraz po studiach, pracował w Instytucie Kosmogacji. Lubił swoją
pracę, prawdziwą przyjemność sprawiało mu obserwowanie wyników obliczeń, gdy spod pióra
wypływają skomplikowane, lecz wysublimowane piękne wzory zawierające głęboką treść.

Nie spostrzegł się nawet, jak pochłonęły go całkowicie problemy automatycznego sterowania na

nowych reaktywnych rakietach atomowych, niedawno wprowadzonych właśnie do eksploatacji. To
zdecydowało o jego dalszych losach. Uparty Krajuchin wciągnął go w krąg swej działalności,
namówił do ukończenia szkoły ko-smogatorów astronautów i jako jednego z pierwszych skierował
na loty w strefę asteroid. Wszystko to działo się przed piętnastu laty.

background image

Michał bywał na Księżycu i na Marsie, latał, jak już wiemy, w strefie asteroidów, stał się

doskonałym kosmogatorem praktykiem. Nie ominęły go liczne przygody, widział to, czego nigdy nie
byłby w stanie poznać, siedząc w instytucie naukowym przy pracy teoretycznej.

Jednakże ponad wszystko przekładał pracę w cieniu rozłożystego drzewa, grzebanie się w

grubych księgach i matematyczne obliczenia, których szeregi wyglądają jak tajemniczy szyfr uczo-
nych; lubił wsłuchiwać się w szelest liści nad głową, gdy nieruchome słońce wisi na najczystszym z
błękitów, gdy wieje leciutko wiatr, a przy stoliku stoi w zasięgu ręki wiaderko z lodem, a w nim
butelki z ożywczym narzanem.

Niechaj żona z córeczką zbierają porzeczki na pobliskich krzewach, a synek, dzielny chłopak,

siedzi przed mrowiskiem i dziecięcym szczebiotem wyraża swoje najgłębsze zdumienie. Niebo jest
czyste, nie widać na nim ani jednej chmurki, a przede wszystkim jest nasycone głębokim błękitem.

Gdy Krutikow owego pamiętnego dnia pożegnał towarzyszy i został sam na „Hiusie”, długo

jeszcze stał w otwartym włazie i obserwował, jak w kłębiącej się mgle nikną światełka na rufie „Mal-
ca”. Transporter przepadł gdzieś w błotnistej dżungli, zniknęły światełka, świat od razu stał się
ciemniejszy, bardziej ponury.

Minęła doba. Nad bagniskiem nieśmiało zaświtał dzień. Mgły przybrały różowy odcień. Lepkie

opary bezszelestnymi falami unosiły się nad powierzchnią błotnistego krateru, ciężką opończą przy-
kryły planetolot i otaczający go fantastyczny las powykrzywianych pni, grzybów, traw
powyginanych, niesamowitych... W nieprzeniknionej mgle kołyszące się rośliny sprawiały wrażenie,
że płyną obok statku i nie ma im końca. Czasami zaczynał padać deszcz, warkliwe bulgotanie
gorących źródeł zagłuszał szum ulewy. Michał miał dość pracy. Zrobił dokładny przegląd
planetolotu. Wymienił kilka części uszkodzonych podczas lądowania, sprawdził wszystkie aparaty i
urządzenia i posprzątał w kabinach kolegów. Spod poduszki Daugego wypadła paczka listów
pisanych na maszynie, na błękitnym papierze z czerwonym brzeżkiem. Listy Marii Jurkowskiej.
Michał złożył je i schował w szufladce stolika. W kabinie Jurkowskiego leżał czarny, oprawny w skórę
brulion. Michał poznał od razu, że to zbiór wierszy Włodka, który wpisywał tu swoje utwory od
wielu już lat. Stronice brulionu były pokryte rysunkami fregat o dumnych kształtach, lecz zawsze z
jednakowymi garbatymi dziobami. Michał przeczytał kilka wierszy:

Szarej jesieni wierna przyjaciółko,
Wszak wciąż pamiętasz i ciągle mnie czekasz?
Westchnął. Nie porywała go ta poezja, lecz schował brulion do kieszeni. Poczyta się na sen.

Jurkowski nigdy nie ukrywał wierszy przed przyjaciółmi, zwłaszcza przed najbliższymi.

Przez pierwszy dzień łączność działała nienadzwyczajnie. Odbiornik milczał. Michał całe

godziny przesiadywał przy aparacie, szukając głosu przyjaciół i bezskutecznie nawołując „Malca.

Załoga transportera nie odzywała się. Tylko raz Michał złapał tajemniczy sygnał, który

wstrząsnął nim do głębi: trzy kropki, kreska, kropka; trzy kropki, kreska, kropka... Kosmogator
próbował nawiązać łączność z tajemniczym radiotelegrafistą, nadającym sygnał wzywający pomocy.
Dopiero w kilka dni później dowiedział się od Jermakowa, że to sygnał namiarowy z rozbitego statku
Bondepadchaja.

Nadszedł jednak dzień, kiedy w odbiorniku, pokonując zgrzyty i trzaski, zadźwięczał spokojny

głos Jermakowa. Michał promieniał z radości. Od tej chwili łączność zaczęła działać sprawnie.
Dowódca zawiadamiał, że wszystko jest w porządku. Cel został osiągnięty. Jermakow opowiadał, jak
prowadzone są badania, jak się czują członkowie wyprawy.

Michał za każdym razem prosił, żeby ich pozdrowił, żeby pozdrowił serdecznie! Przyszedł

dzień, kiedy dowódca oznajmił, że skręcił nogę i od tej chwili on osobiście będzie pełnił obowiązki
radiooperatora, gdyż reszta załogi jest straszliwie przeciążona pracą.

Zdarzało się jednak, że odzywał się Aleksiej. Tłumaczył, że Bogdan nie ma szczęścia i nie może

połączyć się z „Hiusem” w czasie swoich dyżurów. Krutikow, który bardzo lubił Bogdana, prosił o
przekazywanie mu specjalnie gorących pozdrowień. To przecież stary druh! Już od piętnastu lat.

Bardzo często odbiornik milczał lub trzeszczał jak oszalały. Wówczas kosmogator odczuwał

samotność i tęsknotę za ludzkim słowem. Ciężkie jest życie, gdy nie można porozmawiać, pośmiać

background image

się czy też posprzeczać... Nawet obiady nie smakowały, trudno było przełknąć choćby kęs chleba.
Michał próbował pracować, lecz nie potrafił napisać jednej linijki. Brał się do czytania. Początkowo
szło to jako tako. W bibliotece „Hiusa” był spory wybór dobrych książek, a w ciągu ostatnich lat
Michał nieczęsto miał czas na beletrystykę, zbyt był zajęty, nawet w tak zwanych wolnych chwilach.
Namiętność czytania minęła... zwyciężyły myśli o rodzinie, o przyjaciołach.

Tęsknota wypędziła Michała z kabiny „Hiusa”. Pewnego razu, łamiąc rozkaz dowódcy, że nie

wolno opuszczać planetolotu bez jakiejś bardzo ważnej przyczyny, wziął automat i przez godzinę
włóczył się we mgle po dżunglach wielkich skrzypów. Niespokojnie oglądając się za każdym
westchnieniem trzęsawiska, za każdym szelestem, zbierał do zasobnika okazy miejscowej flory -
kawałki bladych roślin, okrągłe fosforyzujące kapelusiki grzybów, a do specjalnego pudełka nabrał
ohydnego z wyglądu iłu. Potem zgubił to wszystko, gdyż zapadł się w jakąś dziurę, i z trudem
wydostał się na twardszy grunt, gubiąc przy tej okazji także i automat. Bezbronny długo szukał drogi
do planetolotu. Po przeżyciu takich przygód postanowił nie robić więcej wypadów z „Hiusa”.
Ograniczył się do obserwowania otaczającego go świata z włazu planetolotu. Sam musiał przyznać,
że nie zabrakło ciekawych wrażeń.

Pewnego razu wypełznął z bagniska na spieczoną wokół „Hiu-sa” skorupę jakiś stwór o

błyszczącej skórze. Prychając i pochrapując, wlepił w kosmogatora bezczelne spojrzenie białych oczu.
Michał sięgnął po broń, lecz dziwadło zniknęło we mgle. Po pancerzu „Hiusa” pełzały wielkie
fiołkowe mięczaki. Spadały ciężko, uderzając o bagnisko i niknąc w błocie. Czasami nad głową prze-
latywały jakieś cienie. Mięsożerne rośliny rozdzierały na części rozpaczliwie broniące się olbrzymie
gąsienice; z mgły dolatywały przeraźliwe, chrypiące krzyki; nad planetolotem ukazał się pewnego
razu cień przypominający długiego węża złożonego jakby z kłębków wełny. Michał szybko zamknął
właz, nie czekając na ewentualną wizytę stworzenia.

Kiedyś, drzemiąc przy aparatach, poczuł, jak „Hius” się zakołysał. Gdy wyjrzał z włazu,

zobaczył w bagnisku wielkie owalne doły i drogę wyłamaną przez dżunglę przez jakiegoś
gigantycznego potwora.

Michał przeprowadził do komory przejściowej połączenia od radiostacji i nie schodząc do

kabiny, nawoływał przyjaciół. Mógł teraz pogodzić obowiązki z pasją zaspokajania ciekawości. Trzy-
mając palec na wyłączniku, obserwował i słuchał, co się dzieje wokół. Asfaltowy krąg wokół „Hiusa”
szybko porósł bezbarwnymi roślinami. Od pierwszego dnia Michał obserwował, jak zaciska się
pierścień otaczającej go dżungli. W końcu rośliny całkowicie oplotły planetolot, który siedząc głęboko
w bagnisku, co raz bardziej tonął w napierającym na niego świecie planety noszącej imię bogini
miłości i piękności. Atmosfera składająca się z dwutlenku węgla, azotu i gorącej mgły, ciężka woda
zawierająca duży procent wody deu- i trytowej, wilgotny upał dochodzący do stu stopni Celsjusza,
flora i fauna, których wygląd z miejsca przesądzał, że nie da się ich użyć jako pożywienia, były tym
światem, jaki coraz mocniej wchłaniał „Hiusa”.

- Dobrze, że wasza Golkonda nie jest podobna do tego bagni-ska... - mówił do Jermakowa przez

radio. W odpowiedzi dowódca tylko chrząknął znacząco.

Wkrótce po tej rozmowie rozszalała się burza. We mgle zadrżało zielonkawe światło, rozległy się

grzmoty, rozbłysły błękitne kuliste błyskawice. Uderzył upalny wiatr. Michał patrzył na wskazówkę
termometru, która pełzła szybko w górę i przekroczyła liczbę dwieście. „Hius” kołysał się jak statek
na morzu. W pewnej chwili fala rzadkiego błota chlusnęła do włazu. Kosmogator, ślizgając się w ile,
nie mógł od razu zamknąć pokrywy, a później nowe uderzenie wichury cisnęło nią w Michała, który
stracił przytomność. Ocknął się prawie po godzinie. Huragan przeszedł. W komorze przejściowej
przelewało się rzadkie błoto, a na pancerzu planetolotu leżały stosy wenusjańskich roślin.

Następnego dnia po burzy Jermakow zawiadomił Krutikowa o chorobie Daugego. Nie była to

mobilizująca wiadomość. Michał odczuł to jako pierwszy poważny cios. Zaczynała się pechowa seria.
Samotny astronauta także rozchorował się. Termometr wskazywał taką samą temperaturę, jaką miał
Dauge - trzydzieści dziewięć stopni. Michał leżał na koi i rozmyślał. Ssał ustnik pustej fajki i
przypominał sobie wszystkie ponure przypuszczenia, jakie nasuwały się przed tym lotem. Rozmyślał
o zagadce Tachmasiba,

background image

tajemniczych chorobach. Być może towarzysze powrócą do „Hiusa” a on nie będzie w stanie

wpuścić ich do środka. Musi zatem pamiętać, aby nie zamykać włazu... No dobrze, a jeśli do komory
przejściowej dostanie się jakiś potwór... czy potrafi go wypędzić?

Michał zastanawiał się długo, ale nie mógł się zdecydować. Na wszelki wypadek sprawdził dwie

rakiety sygnalizacyjne - półmetrowej długości stalowe cygara pokryte grubą warstwą smaru. Obejrzał
masywne trójnogi stanowiące podstawy do montowania rakiet przed odpaleniem. Urządzenie
startowe nie było skomplikowane. Koło stateczników rakiety znajdował się rodzaj bezpiecznika.
Wystarczyło włączyć go, a wówczas już można było odpalać za pomocą fal radiowych. Jeśli dostanie
silnych ataków choroby i będzie czuł, że jest z nim niedobrze, wystrzeli rakietę, jak było ustalone,
dokładnie o godzinie dwudziestej zero, zero według czasu „Hiusa”. A potem pozostanie tylko czekać,
pozostawiając pokrywę włazu otwartą.

Zaczęła się nowa długa wenusjańska noc. Michał wysłuchiwał informacji dowódcy o przebiegu

działań w okolicy Golkon-dy, o tym, jak ustawia się radiolatarnie, jak praca dobiega końca. Już
niedługo Michał będzie mógł wystartować i kierując się według radiolatarń, wyląduje na nowym
lotnisku. Czeka go wkrótce spotkanie z przyjaciółmi i najcudowniejsza podróż! Będą lecieć na

Ziemię! Wstąpią na „Ciołkowskiego”. I wreszcie Ziemia... a tam najwspanialsze ze wszystkich

powitania, najradośniejsze...

Michał wspomina swój pierwszy powrót z kosmosu. Kwiaty, muzyka, tłumy ludzi, a wśród nich

Zoja. Młodziutka, ale już starszy laborant instytutu Krajuchina. „Starszy laborant” - żartował z niej
Michał i docinał: „Jeśli ty jesteś starszym laborantem, to jak wyglądają młodsi?”.

Wspomina, jak przyjęto w świecie naukowym pomysł wykorzystania „absolutnego

zwierciadła”. Jak atakowano jego odkrywcę, Szrajbera, obrzucając go tysiącem epitetów. Nazywano
go „szalonym starcem”, „średniowiecznym alchemikiem”, „fantastą”. Pamiętał, jak Krajuchin stanął
w obronie Szrajbera, jak zaczął toczyć zaciętą walkę, aby „absolutne zwierciadło” wykorzystać do
budowy silnika fotonowego, jak narażał się różnym ludziom i niewiele brakowało, aby przegrał tę
trudną rozgrywkę.

Teraz Michał siedział we wnętrzu „Hiusa”, który był owocem tych zmagań. - „Hius” versus

Venus - powiedział na głos, wyczerpując dwie trzecie swej znajomości łaciny. „Hius” versus Venus!
Jak na razie to wszystko idzie jak najlepiej! Tfu... żeby tylko nie zauroczyć.

W dwanaście dni po odjeździe „Malca” Krutikow obudził się przerażony, słysząc czyjś głos. Zdał

sobie sprawę, że to on sam mówi. Zmierzył temperaturę, była normalna, tylko głowa bolała i czuł
mrowie w palcach.

Opierając się o ściany korytarza, słaniając się na nogach, podszedł do radioodbiornika. Zaczął

nawoływać „Malca”. Załoga transportera nie odpowiadała.

Trzeba koniecznie przewietrzyć się - mówił na głos. - Jestem chory i muszę się przewietrzyć.
Wrócił pustymi korytarzami do kabiny i wszedł do magazynu, gdzie przechowywano

speckombinezony. W blasku matowych lamp zobaczył stare brązowe ślady na ścianach. Pamiątka po
wizycie wenusjańskiej pleśni. Uderzyła go nagle cisza... ta cisza, która otaczała go prawie od dwóch
tygodni, a która właśnie teraz, w tej chwili, zaczęła ciążyć... cisza oczekiwania, cisza samotności.

„Na zewnątrz... koniecznie muszę się przewietrzyć!”.
Z wielkim trudem dotarł do górnej komory przejściowej. Hełm ciążył jak nigdy, ręce z wysiłkiem

otworzyły pokrywę włazu. Michał bezsilnie opadł na obramowanie włazu.

Mgła zniknęła. Nad głową rozpościerała się nieprzenikniona ciemna czasza nieba, obramowana

na horyzoncie czerwonym pierścieniem.

Michał rozsunął porastające „Hiusa” zielska. Równina krateru świeciła słabym blaskiem.

Ciemność... pustka... Czerwona smuga na widnokręgu płynęła powoli, jakby pożerając ciemność.
Kosmo-gator aż krzyknął ze zdziwienia - tuż przed sobą zobaczył pustynię, nad którą prawie
nieruchomo stała gigantyczna trąba powietrzna, a wokół niej szalała wichura. Obraz kołysał się przez
chwilę i zniknął. Zamiast piaszczystej pustyni widniało tylko fosforyzujące bagnisko, a za nalanymi
purpurą szczytami gór zapalało się i gasło jakieś silne światło.

background image

Michał zszedł do kabiny. Nie bardzo rozumiał, co przed chwilą przeżywał. „Fatamorgana czy

zwykłe halucynacje?”. Wziął aparat filmowy i tak uzbrojony poszedł z powrotem do komory przej-
ściowej. Czerwona smuga znów zaczynała nabierać życia. Nad „Hiusem” zamigotały nowe obrazy.
Krutikow nie żałował filmu.

Gdy zjawisko zniknęło, natychmiast wrócił do kabiny i wywołał film. A więc jednak nie

halucynacje... na filmie wyraźnie widział drzewa i skały. Jak to dobrze, że na tej planecie istnieją także
inne widoki niż bagniste równiny. Jak to dobrze, że można sfilmować zjawisko fatamorgany i
upewnić się, że to nie chorobliwe złudzenia.

Rozmyślania przerwał dźwięk płynący z głośnika. Michał rzucił się do aparatu. Mówił

Jermakow. Rozmowa nagle się urwała. Michał nie zdążył nawet rozpytać o wszystko, czego był
ciekaw. Poczuł, jak podłoga ucieka mu spod nóg. Krzyknął coś do Jermakowa, lecz odbiornik zawył
tylko tysiącem syren. Michał próbował podnieść się z krzesła, lecz drugi silny wstrząs zwalił go z
nóg. Upadając, zaczepił o radiowy aparat, który zwalił się także. „Trzęsienie ziemi... nie, raczej
trzęsienie Wenus” - mignęło w myślach. Kosmogator podniósł się i zaczął nawoływać Jermakowa.
Głośnik jednak tylko świszczał i trzeszczał. „Hius” pochylił się. Kosmogator znów runął jak długi i
potoczył się aż pod deskę rozdzielczą urządzeń napędowych i sterowniczych. Głośnik zmieniał swój
ton na coraz niższy, aż wreszcie urwał się jakby pod ciężkim uderzeniem.

Przy lądowaniu na Wenus planetolot zapadł się głęboko w ił. Niezbyt zapewne gruba warstwa

pokrywająca bezdenne bagnisko ustępowała mikron po mikronie, centymetr po centymetrze pod
naporem tysiąctonowej masy. Podczas rozmowy Krutikowa z dowódcą przerwała się ostatecznie i
„Hius” jak kamień poszedł w dół... Michał siedział oniemiały. Towarzysze, gdy powrócą z wyprawy,
zobaczą tylko ciemną łysinkę wśród zarośli, stawik wypełniony radioaktywną wodą. Zginą
pozbawieni tlenu, wody, żywności. Nie będą mogli nawet wysłać rakiet sygnalizacyjnych, aby
zawiadomić „Ciołkowskiego”. Michał uchwycił rękoma za skraj tablicy rozdzielczej. Czuł, jak
planetolot przechyla się. Jeśli zwali się na bok, to koniec! Śmierć! Naprężając mięśnie, dostał się
wreszcie do głównych urządzeń napędowych. Położył palce na klawiszach. Radośnie zapełgały
różnokolorowe światełka indykatorów.

Trzęsawiskiem wstrząsnął potężny podmuch bijący z dysz pla-netolotu. Buchnęły kłęby pary i

rozpalonego błota. Z bagniska, jak z piekielnej czeluści, wyłonił się potężny kształt „Hiusa”, jak pię-
cionogi potworny skorupiak zawisł nad kraterem i uniósł się lekko w górę. Na bagnisku pozostała
wypalona żarem rakiet twarda platforma z biegnącymi od jej środka pęknięciami.

- „Malec”, „Malec”, tu mówi „Hius”! Słucham was! Tu mówi „Hius”! „Malec”, „Malec”, tu mówi

„Hius”, przechodzę na odbiór, przechodzę na odbiór!

Michał nawoływał, czekał, lecz w odpowiedzi głośnik przynosił tylko wycie samorodnych fal

radiowych, trzaski wyładowań. Nie otrzymywał odpowiedzi. Od pięciu dni załoga „Malca” nie
odpowiadała. Co mogło się stać? Dlaczego nie przesyłają polecenia, aby lądować na nowym lotnisku?

„Hius” po wydostaniu się z bagniska wylądował na twardym kamienistym gruncie. Jego pięć

łap - kolumn reaktorów - znalazło wreszcie oparcie na stałym lądzie. Dziwna to maszyna ten „Hius”.
Cechuje ją łatwość obsługi i olbrzymia stateczność podczas lotu. Tylko dzięki swym potężnym
silnikom mógł wyskoczyć z błota, przelecieć nad otaczającą krater barierą wysokich skał i delikatnie
opuścić się na grunt, jakby nie było prądów atmosferycznych i straszliwych trąb powietrznych.
„Hius” poddawał się posłusznie rozkazom doświadczonego, lecz przerażonego wydarzeniami pilota,
którego nerwy napięte były do ostatnich granic wytrzymałości. Nie zostały zmarnowane bezsenne
noce Krajuchina, Priwałowa i setek innych, który włożyli w stworzenie tej maszyny całe swe
doświadczenie i wiedzę, całą duszę twórców nowego statku - rakiety o napędzie fotonowym. „Hius”
zwyciężył w okolicznościach, w jakich każdy inny typ statku uległby całkowitej zagładzie.

„Hius” stał w nieprzeniknionych ciemnościach, cały i nienaruszony, jeśli nie liczyć drobnych

uszkodzeń radiostacji naprawionych natychmiast przez Krutikowa.

„Hius” wylądował, lecz kosmogator nie mógł zorientować się dokładnie, jaka jest jego dokładna

pozycja. Zresztą nie jest to sprawa najważniejsza. Czekał przecież na sygnał z „Malca”, aby przenieść
się na nowe lotnisko. Michał wstaje i zaczyna spacerować tam i z powrotem po kabinie.

background image

Jeśli nie uda się nawiązać łączności, „Malec” pojedzie na miejsce pierwszego lądowania. Załoga

będzie szukać „Hiusa”, a przecież nie ma już wody... Dlaczego nie podają sygnału? A może już
nadali?

Michał wytężał wszystkie siły, aby opanować zdradzieckie ataki słabości. Uspokój się,

człowieku! - mówił sam do siebie. - Tylko spokój jest potrzebny w takich chwilach, z każdej sytuacji
są dwa wyjścia, tak przynajmniej zawsze powtarzał Grisza Dauge. Plane-tolot jest cały i w pełnej
gotowości do lotu, a zatem kosmogator może czuć się bezpiecznie. Nie o to jednak chodzi! Czy iść na
bagnisko i zostawić tam znak, wskazówki, gdzie się podział? Brr... dziesiątki kilometrów po
straszliwym błocie... „Hius” pozostałby bez opieki. A gdzie się znajduje owo bagnisko? W jakim
maszerować kierunku?

Nagle przypomniał sobie! Przecież może wystrzelić sygnałowe rakiety „dokładnie o godzinie

dwudziestej zero, zero”. Tak umówili się z Jermakowem. Michał zszedł do dolnej komory przejścio-
wej. Otworzył właz i wyszedł na pustynię, po której hulał przenikliwy, upalny wiatr. Spuszczenie
rakiet na powierzchnię Wenus nie przyszło łatwo. Musiał jednak wystrzelić obie rakiety! Jedna może
być nie zauważona... Tak mówił Jermakow.

Michał oddalił się, wlokąc za sobą obie rakiety na odległość stu metrów od „Hiusa”. Wytężał

przy tej pracy całą wolę i wszystkie mięśnie. Ustawił je na trójnogach i włączył urządzenia
odpalające. Dla bezpieczeństwa powinien był wejść do „Hiusa”, lecz nie mógł znaleźć trapu
rozhuśtanego wichurą. Michał prawie nieprzytomny z wysiłku ukrył się za kolumną reaktora. Nie
zauważył nawet, jak rakiety jedna po drugiej wystrzeliły w niebo i gdzieś wysoko za chmurami
rozerwały się, wybuchając oślepiająco białymi błyskami.

Gdy wreszcie oprzytomniał i wszedł do przytulnej kabiny w „Hiusie”, zrzucił z siebie

speckombinezon i zwalił się na koję. Przeleżał parę godzin, po czym spokojniejszy już wypił kubek
bulionu i poszedł do kabiny sterowania. Dopiero tam zorientował się, że jego zegarek opóźnia się w
stosunku do idealnego chronometru „Hiusa”, działającego na zasadzie rozpadu molekuł metalu. Ra-
kiety zostały zatem wystrzelone z dwunastominutowym opóźnieniem. Jermakow mógł ich nie
zauważyć. Lecz kosmogator nie miał sił na głębsze rozważania, na zastanawianie się, jakie z takiej po-
myłki mogą wyniknąć skutki. Pozostawało mu jedno: czekać.

Leżąc już w koi, Michał zerwał się nagle na równe nogi. - Trzeba być ostatnim idiotą - wymyślał

sobie. Powinien był natychmiast włączyć stację namiarową i podawać własne namiary radiowe.
Wcześniej czy później Jermakow usłyszy namiary i określi kurs „Malca”, przyjedzie prosto do
„Hiusa”.

Manipulując przy tablicy rozdzielczej, podśpiewywał z uciechy, patrząc na świecące ekrany

radiolokatora.

Minęły następne cztery doby.
- „Malec”, „Malec”, bierzcie moje namiary! Długość fal... -wołał do mikrofonu. Atmosfera Wenus

miała swoje humory. Nie zawsze przepuszczała fale radaru. Michał uzbroił się w cierpliwość.

- Mówi „Hius”, mówi „Hius”... bierzcie moje namiary - powtarzał jak urzeczony.
Ciekawe, co pomyśleli sobie na „Ciołkowskim”, gdy zobaczyli rakiety? Na pewno ogłosili

żałobę. Machow szykuje do startu kosmiczne ciężarówki z automatycznymi pilotami. Krajuchin po-
czuł się nagle starcem i siedzi w swym gabinecie, ponuro rozmyślając nad tym, co się stało -
przepadły jego nadzieje, przepadły wszystkie marzenia jego życia - „Hius” zginął! Nie, „Hius” nie
zginął! „Hius” jest wspaniałą maszyną!

- Słucham was... odezwijcie się. Tu mówi „Hius”, „Malec”, słucham was, przechodzę na odbiór...
Mijały dni, „Malec” nie odzywał się. Musiało stać się coś poważnego. Na próżno czeka? Nie!

Musi czekać! Oni muszą wrócić! Michał znów nawołuje przyjaciół.

Dziewiątego dnia kosmogator jeszcze raz sprawdził radiolo-kator, sprawdził speckombinezon,

wziął automat i zszedł na kamienisty, twardy grunt pod „Hiusem”. Po niebie mknęły purpurowe
obłoki. Pod nogami chrzęścił rudy, drobny piach. Wiatr podnosił go i niósł burymi chmurami,
szumiał w słuchawkach, hałasował w twardych suchych zaroślach porastających pustynię o dwieście

background image

kroków od planetolotu. Drzewa z płaskimi koronami były zwęglone nawet w odległości pół
kilometra od „Hiusa”.

Michał rozejrzał się, pogłaskał pieszczotliwie jedną z wielkich łap „Hiusa”, na której spiekły się

grudki błota, i ruszył w kierunku drzew. Nie potrafił czekać dłużej ani chwili. Tamci zginęli, to było
oczywiste. Nie może jednak odlecieć, zanim nie znajdzie ich ciał.

W spalonym lesie prawie natychmiast natknął się na trzech towarzyszy. Pierwszy czołgał się,

skręcając się jak gąsienica, czepiając palcami nierówności gruntu. Na plecach wlókł owinięty brud-
nymi szmatami kształt, ledwie przypominający człowieka. Następny połączony rzemieniem z
pierwszym czołgał się jego śladem. Sunęli powolutku prosto na skamieniałego z wrażenia Michała.
Pierwszy z nich uderzył srebrzystym hełmem o pień. Jęknął i jakby ze złością zaczął omijać łukiem
przeszkodę.

Michał krzyknął i rzucił się ku towarzyszom. Pierwszy podniósł się błyskawicznie na kolana i

błysnął automatem.

- Kto? - zaskrzeczał obcym głosem.
- Aleksiej! - zawołał Krutikow. Przyklęknął koło Bykowa, objął go w serdecznym uścisku.
Pod nogami Krutikowa zaszeleściła mapa. Na twardym papierze kosmogator zobaczył czarny

kształt Golkondy, krąg oznaczający krater bagniska, a obok maleńkie czerwone kółko. Gdyby znał
własną pozycję, odgadłby od razu, że właśnie tu stoi „Hius”. Jer-makow wyznaczył miejsce z
dokładnością do kilku kilometrów.

Bykow kończył opowiadanie. Jurkowski leżał na fotelu, obok którego stał biały, matowy

cylinder, gdzie w specjalnym leczniczym roztworze umieszczono Daugego. Grigorij pokłuty zastrzy-
kami żył i czekał na wyzdrowienie. Krutikow przecierał łzawiące nagle oczy... Nadrabiał miną.
Jurkowski upominał go:

- Nie rozpłacz się tylko. Włącz lepiej radio na fale radiolatarń Golkondy.
Michał posłusznie wykonał prośbę. W głośniku odezwały się wyraźne sygnały...
- Czy potrafiłbyś kierować się nimi? - spytał szeptem Włodek, zwracając się do kosmogatora.
- Też pytanie? Przecież to proste! Nawet nowicjusz by potrafił! - odpowiedział Michał. - A ty,

Aleksy, włóż okulary. Znów chcesz dostać ataku ślepoty? - krzyknął na Bykowa. - Do „Cioł-
kowskiego” pozostało jeszcze tysiąc pięćset kilometrów... - dorzucił i tym razem już nie ukrywając
łez, sięgnął po chusteczkę.

- Nie rozpłacz się! - powtórzył Jurkowski. - Zadanie zostało wykonane... Nie mogliśmy uczynić

nic więcej... Droga została utorowana. Jeszcze tu wrócimy. Wszyscy - i Aleksy, i Grisza, i ty, i ja!

W przestrzeń, jakby przywołując astronautów, leciały sygnały radiolatarń. Pędziły nad rozbitymi

statkami, nad zniszczonym „Malcem”, nad nieznaną mogiłą Bogdana, nad huczącymi gardzielami
Golkondy. Wylatywały nad purpurowe obłoki i podawały radośnie wieść, że droga otwarta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4 Cykl Stażyści Strugaccy Arkadij i Borys Drapieżność naszego wieku 5fantastic pl
A i B Strugaccy Historia przyszlosci Stazysci 1 W krainie purpurowych oblokow
Strugacki Arkadij i Borys Noc na Marsie
Strugacki Arkadij i Borys Wspaniale urzadzona planeta
Strugacki Arkadij i Borys Hotel pod poległym alpinista
Strugaccy Arkadij i Borys Miliard lat przed końcem świata
Strugaccy Arkadij Borys Niedoskonali
Strugaccy Arkadij i Borys Pora Deszczów
Strugacki Arkadij i Borys Sprawa zbojstwa
Strugaccy Arkadij i Borys Miliard lat przed koncem swiata BLACK
Strugaccy Arkadij i Borys Poniedziałek zaczyna się w sobotę
Strugaccy Arkadij i Borys Historia przyszłości 5 Trudno być bogiem
Strugacki Arkadij i Borys Historia Przyszłości 5 Przyjaciel z piekla
Strugacki Arkadij i Borys Bialy stozek Alaidu
Strugacki Arkadij i Borys Drugi najazd Marsjan
Strugacki Arkadij i Borys Eunomia Niszczyciele planet
Strugacki Arkadij i Borys Las
Strugaccy Arkadij i Borys Ekspedycja do piekła

więcej podobnych podstron