A i B Strugaccy Historia przyszlosci Stazysci 1 W krainie purpurowych oblokow

background image

6

Strugaccy B A - W krainie purpurowych ob³oków

background image

7

Część 1

Siódmy poligon

background image

8

background image

9

Zasadnicza rozmowa

Sekretarz spojrza³ na Bykowa swym jedynym okiem.

– Z Azji Œrodkowej?

– Tak.

– Dokumenty...

Rozkazuj¹cym gestem wyci¹gn¹³ poprzez stó³ rêkê o d³oni po-

dobnej do kleszczy, z niezwykle d³ugim palcem wskazuj¹cym; trzech

palców brakowa³o. Bykow po³o¿y³ na tej d³oni delegacjê s³u¿bow¹

i zaœwiadczenie. Sekretarz, nie œpiesz¹c siê, roz³o¿y³ papiery i czyta³:

– Aleksiej Bykow, in¿ynier mechanik z bazy radziecko-chiñ-

skiej ekspedycji. Ministerstwo Geologii przysy³a wy¿ej wymienio-

nego w celu przeprowadzenia rozmów na temat jego dalszej pracy.

Podstawa: zapotrzebowanie PKKM z dnia...

Po czym zerkn¹³ na zaœwiadczenie i zwracaj¹c je w³aœcicielo-

wi, wskaza³ na obite czarnym skajem drzwi.

– WejdŸcie tam – powiedzia³. – Towarzysz Krajuchin czeka.

Bykow zapyta³:

– Czy delegacja zostanie u was?

– Tak, delegacja zostanie u mnie.

Bykow przyg³adzi³ w³osy i obci¹gn¹³ zamszow¹ wiatrówkê.

Wyda³o mu siê, ¿e jednooki sekretarz patrzy na niego jakby z cie-

kawoœci¹ czy mo¿e z ironi¹. Naburmuszony otworzy³ drzwi i wszed³

do gabinetu.

Okna du¿ego i mrocznego pokoju zas³oniête by³y bambuso-

wymi matami. Go³e œciany z masy plastycznej matowo po³yskiwa³y

background image

10

w sk¹pym œwietle. Pod³ogê przykrywa³ miêkki czerwony dywan.

Bykow rozgl¹da³ siê, szukaj¹c wzrokiem gospodarza. Obok du¿e-

go, ca³kiem pustego biurka dostrzeg³ dwie ³ysiny. Jedna z nich bez-

krwista, o szarawym odcieniu widnia³a spoza oparcia fotela prze-

znaczonego zapewne dla interesantów. Druga jasnoszafranowego

koloru kiwa³a siê nad roz³o¿onymi na drugim koñcu biurka kalka-

mi technicznymi i niebieskimi fotokopiami rysunków.

Po chwili Bykow zobaczy³ trzeci¹ ³ysinê. Jej w³aœciciel, nie-

zwykle têgi, ubrany w szary kombinezon, rozwali³ siê na dywanie,

wcisn¹wszy g³owê w k¹t miêdzy œcian¹ i szaf¹ pancern¹. Od szyi

tego osobnika bieg³ pod biurko sznur...

Bykow poczu³ siê nieswojo. Przestêpowa³ z nogi na nogê, kil-

ka razy przesun¹³ suwak zamka b³yskawicznego wiatrówki i obej-

rza³ siê zaniepokojony na drzwi. W tej¿e chwili szafranowa ³ysina

zniknê³a. Rozleg³o siê sapanie i przyt³umiony, zachrypniêty g³os

stwierdzi³ z wyraŸnym zadowoleniem :

– Trzyma wspaniale! Wspa-nia-le!

Nad biurkiem powoli wyrasta³a wielka, przygarbiona postaæ

w roboczym nylonowym kombinezonie.

By³ to mê¿czyzna wysokiego wzrostu, barczysty i ociê¿a³y. Jego

szara i pobru¿d¿ona zmarszczkami twarz robi³a wra¿enie maski.

Zaciœniête, w¹skie wargi tworzy³y liniê prost¹. Spod wysokiego

wypuk³ego czo³a spojrza³y na Bykowa okr¹g³e oczy bez rzês.

– O co chodzi? – pad³o chrapliwe pytanie.

– Chcia³bym siê zobaczyæ z towarzyszem Krajuchinem – od-

powiedzia³ Bykow, z pewnym niepokojem zerkaj¹c na le¿¹cego na

dywanie osobnika.

– To w³aœnie ja. – Mówi¹cy tak¿e zerkn¹³ na le¿¹cego, po czym

natychmiast wlepi³ okr¹g³e oczy w Bykowa. £ysina w fotelu ani

drgnê³a. Po chwili wahania Bykow zrobi³ kilka kroków w stronê

swego rozmówcy i przedstawi³ siê. Krajuchin s³ucha³, pochyliw-

szy g³owê.

– Bardzo mi przyjemnie – odpowiedzia³ sucho. – Czeka³em

na was ju¿ wczoraj. Proszê, siadajcie – wskaza³ na fotel wielk¹ jak

³opata d³oni¹. – Proszê, tu. Zróbcie sobie miejsce i siadajcie.

Bykow, nie rozumiej¹c, o co chodzi, zbli¿y³ siê do biurka i pa-

trz¹c na fotel, z trudem opanowywa³ nerwowy uœmieszek. Na fote-

lu le¿a³ dziwaczny ubiór, podobny do skafandra dla nurków, zro-

biony z szarego materia³u. Srebrzysty he³m w kszta³cie kuli

z metalowymi zapinkami wystawa³ nad oparcie.

background image

11

– Po³ó¿cie to na pod³odze – powiedzia³ Krajuchin.

Bykow obejrza³ siê na grub¹ kuk³ê le¿¹c¹ na pod³odze ko³o

pancernej szafy.

– To tak¿e specjalny ubiór – z niecierpliwoœci¹ w g³osie ode-

zwa³ siê Krajuchin. – Siadajcie wreszcie!

Bykow szybko zdj¹³ skafander z krzes³a i siad³, czuj¹c siê nieco

zawstydzony. Krajuchin patrzy³ na niego bez mrugniêcia powiek¹.

– Tak... – bêbni³ po biurku bladymi palcami. – Tak... wiêc po-

znaliœmy siê, towarzyszu Bykow. Mo¿ecie zwracaæ siê do mnie po

prostu: Miko³aju Zacharowiczu. Mam nadziejê, ¿e mnie polubicie

i obdarzycie ¿yczliwoœci¹. Bêdziecie pracowaæ pod moim kierow-

nictwem. Oczywiœcie, jeœli...

Przenikliwy dŸwiêk telefonicznego dzwonka przerwa³ rozmo-

wê. Krajuchin podniós³ s³uchawkê.

– Przepraszam, towarzyszu Bykow... S³ucham. Tak... to ja.

Nie powiedzia³ wiêcej ani s³owa. Bykow zauwa¿y³, jak w b³ê-

kitnawym blasku rzucanym przez ekran wideofonu na ³ysych skro-

niach Krajuchina nabrzmia³y ¿y³y, a twarz poczerwienia³a. Najwi-

doczniej rozmowa dotyczy³a spraw niezwyk³ej wagi. Aby nie wydaæ

siê niedyskretnym, Bykow zacz¹³ ogl¹daæ le¿¹cy na s¹siednim fo-

telu skafander. Przez rozchylone wyciêcie ko³nierza widzia³ wnê-

trze he³mu. Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e poprzez sztywny materia³

widzi wzór na dywanie, chocia¿ srebrzysta kula, gdy patrzy³ na ni¹

z zewn¹trz, by³a ca³kiem nieprzezroczysta. Pochyli³ siê, aby lepiej

przyjrzeæ siê skafandrowi, lecz w tej samej chwili Krajuchin od³o-

¿y³ s³uchawkê i pstrykn¹³ wy³¹cznikiem.

– Wezwaæ Pokati³owa! – rozkaza³ ochryp³ym szeptem.

– Rozkaz! – odezwa³ siê czyjœ g³os.

– Za godzinê!

– Tak jest, za godzinê!

Znów pstrykn¹³ prze³¹cznik. Zapad³a cisza. Bykow podniós³

oczy i zobaczy³, ¿e Krajuchin z ca³ej si³y pociera czo³o d³oni¹.

– Tak – odezwa³ siê spokojnym g³osem, widz¹c, ¿e Bykow

mu siê przygl¹da. – Ale¿ to zakuta pa³a! Jak grochem o œcianê...

Wybaczcie, towarzyszu. Na czym to zatrzymaliœmy siê... Aha, aha...

Bardzo was przepraszam. Musimy porozmawiaæ powa¿nie, a cza-

su ma³o. W³aœciwie ca³kiem go nie mamy. Zatem do rzeczy... Po

pierwsze chcia³bym was lepiej poznaæ. Opowiedzcie coœ o sobie.

– Ale co? – spyta³ Bykow.

– No, chocia¿by ¿yciorys.

background image

12

– ¯yciorys? – in¿ynier zastanawia³ siê. – ¯yciorys mam nie-

skomplikowany. Urodzi³em siê w roku 19... w rodzinie marynarza

¿eglugi œródl¹dowej. Pochodzê z okolic Gorkiego. Ojciec umar³,

kiedy nie mia³em jeszcze trzech lat. Do piêtnastego roku ¿ycia

mieszka³em i uczy³em siê w szkole-internacie. Potem przez cztery

lata pracowa³em jako motorzysta na wo³¿añskich odrzutowych œli-

zgaczach-amfibiach. Gra³em w hokeja. Jako cz³onek reprezentacji

klubu Wo³ga dwa razy bra³em udzia³ w olimpiadach. Zacz¹³em stu-

diowaæ w wy¿szej szkole technicznej transportu l¹dowego. To daw-

na szko³a wojsk pancerno-motorowych. („Dlaczego, u licha, tyle

gadam?” – przemknê³a mu przez g³owê nieprzyjemna myœl). Ukoñ-

czy³em wydzia³ transportu o napêdzie atomowo-odrzutowym prze-

znaczony dla uczestników ekspedycji naukowych. Potem... no có¿...

pos³ali mnie w góry w okolice Tien-szan. Nastêpnie w piaski pu-

styni Gobi... Tam pracowa³em, tam te¿ wst¹pi³em do partii. Co by

tu jeszcze? To chyba wszystko.

– ¯yciorys naprawdê nieskomplikowany – przytakn¹³ Kraju-

chin. – Skoñczyliœcie trzydzieœci trzy lata? Tak?

– Za miesi¹c skoñczê trzydzieœci cztery.

– Oczywiœcie kawaler?

Pytanie to wydawa³o siê Bykowowi bardzo nietaktowne. In¿y-

nier nie lubi³ ¿adnych aluzji do swego wygl¹du. Tym bardziej i¿

zna³ jedn¹ kobietê, która nie zwraca³a uwagi na to, ¿e jego twarz

jest spalona s³oñcem, ¿e ma nos jak kartofel i rude, sztywne w³osy.

– Chcia³em powiedzie栖 mówi³ dalej Krajuchin – ¿e jeszcze

przed pó³ rokiem byliœcie kawalerem.

– Tak – lakonicznie odpowiedzia³ Bykow – teraz te¿ jestem

samotny. Na razie...

Zorientowa³ siê nagle, ¿e Krajuchin wie o nim bardzo du¿o,

a rzuca pytania nie po to, by siê czegoæ dowiedzieæ, lecz ¿eby wy-

robiæ sobie osobiste zdanie, czy te¿ z jakiegoœ innego powodu.

Taka rozmowa nie nale¿a³a do przyjemnych, wiêc Bykow naje¿y³

siê.

– Na razie jestem samotny – powtórzy³.

– A zatem nie macie bliskich krewnych – doda³ Krajuchin.

– Tak wychodzi, ¿e nie mam.

– Wobec tego jesteœcie, ¿e tak powiem, ca³kiem samotni i nie-

zale¿ni...

– Tak. Na razie jestem samotny.

– Gdzie pracowaliœcie ostatnio?

background image

13

– Na Gobi...

– Od dawna?

– Od trzech lat...

– Trzy lata! Przez ca³y czas na pustyni?

– Tak. Oczywiœcie z ma³ymi przerwami. Wyjazdy s³u¿bowe,

kursy... Lecz w zasadzie ca³y czas na pustyni...

– Nie znudzi³o siê?

Bykow zastanowi³ siê.

– Pocz¹tkowo by³o trudno – mówi³ ostro¿nie. – Potem przy-

wyk³em. Ale wiadomo, praca nie jest tam ³atwa. – Stanê³y mu przed

oczyma czarne przestrzenie piasków i rozpalone jak p³omieñ nie-

bo. – Ale przecie¿ i pustyniê mo¿na pokochaæ...

– Czy¿by? – mrukn¹³ Krajuchin – Mo¿na pokochaæ pustyniê?

A wy j¹ kochacie?

– Przyzwyczai³em siê.

– Jak¹ funkcjê pe³niliœcie ostatnio?

– By³em kierownikiem kolumny atomowych transporterów te-

renowych, nale¿¹cych do bazy ekspedycji.

– Wobec tego musicie œwietnie znaæ siê na maszynach. Nie-

prawda¿?

– Zale¿y na jakich?

– No, chocia¿by na waszych atomowych terenówkach.

Bykow uzna³ pytanie za retoryczne i nie odpowiedzia³.

– Powiedzcie mi, proszê, czy to wy kierowaliœcie akcj¹ ratun-

kow¹ ekspedycji Daugego?

– Tak, ja.

– Gratulujê, doskonale daliœcie sobie radê! Bez waszej pomo-

cy tamci by zginêli.

Bykow wzruszy³ ramionami.

– Dla nas by³ to w³aœciwie doœæ zwyk³y marsz i nic wiêcej.

Krajuchin zmru¿y³ oczy – A jednak ludzie z waszego zespo³u

prze¿yli ciê¿kie chwile... jeœli mnie pamiêæ nie zawodzi.

Bykow zaczerwieni³ siê, co przy jego kolorze twarzy sprawia-

³o przykre wra¿enie.

– Prze¿yliœmy czarn¹ burzê! – odpar³ ze z³oœci¹. – Nie chwalê

siê, towarzyszu Krajuchin. Maszerowaæ w takt muzyki ³atwo jest

tylko na defiladach. Na pustyni sprawa jest bardziej skompliko-

wana.

Rozmowa krêpowa³a go i poczu³ siê nieswojo. Krajuchin przy-

gl¹da³ mu siê z tajemniczym uœmieszkiem.

background image

14

– Tak... tak... bardziej skomplikowana... Trzy lata w pustyni.

Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow, czy interesuje was coœ poza

s³u¿b¹?

Bykow rzuci³ mu pytaj¹ce spojrzenie.

– Pod jakim wzglêdem?

– Co robicie w wolnych chwilach?

– Hm... Oczywiœcie czytam, grywam w szachy.

– Zdaje siê, ¿e pisaliœcie jakieœ prace?

– Pisa³em.

– Du¿o?

– Niewiele. Dwa artyku³y w czasopiœmie „Transport g¹sieni-

cowy”...

– Na jaki temat?

– Remont reaktorów napêdowych w polowych warunkach.

Z w³asnej praktyki.

– Powiadacie, remont reaktorów napêdowych... Bardzo cie-

kawe. Aha, czy ze sportu interesuje was coœ jeszcze prócz hokeja?

– D¿udo... jestem instruktorem.

– Œwietnie. A czy ciekawi³a was kiedy astronomia?

Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e Krajuchin drwi z niego.

– Nie, astronomia nie interesowa³a mnie nigdy.

– Szkoda!

– Byæ mo¿e...

– Chodzi o to, towarzyszu Bykow, ¿e wasza praca bêdzie,

w pewnym stopniu, zwi¹zana z t¹ nauk¹.

In¿ynier zasêpi³ siê.

– Przepraszam, ale nie bardzo rozumiem...

– Co powiedziano wam, deleguj¹c was tutaj?

– Powiedziano, ¿e jestem skierowany w celu przeprowadze-

nia rozmów na temat ewentualnego udzia³u w wyprawie nauko-

wej. Chwilowo...

– A nie powiedzieli, o jak¹ chodzi ekspedycjê?

– O jak¹œ wyprawê na pustyniê w poszukiwaniu rzadko spo-

tykanych rud.

Krajuchin strzeli³ palcami i po³o¿y³ d³onie na biurku.

– Tak, to ca³kiem zrozumia³e – mrukn¹³ – ca³kiem oczywiste.

Nic tam o tym nie wiedz¹. A zatem, towarzyszu Bykow – mówi³

dalej, westchn¹wszy g³êboko – ma siê rozumieæ, ¿e astronomia

nie ma z tym nic wspólnego. Mówi¹c œciœle, prawie nic... A jesz-

cze œciœlej: wy nie macie z ni¹ nic wspólnego. Niewa¿ne, czy

background image

15

interesowaliœcie siê t¹ nauk¹. W¹tpiê, czyby siê wam przyda³a. Osta-

tecznie przeczytacie coœ niecoœ, trochê wam opowiedz¹... Sprawa

polega na tym, ¿e bêdziecie pracowaæ nie tu... nie na Ziemi.

Bykow niespokojnie zamruga³ oczyma. Znów poczu³ siê tak

nieswojo, jak w pierwszej chwili, gdy przekroczy³ próg tego ga-

binetu.

– Obawiam siê, ¿e nic nie rozumiem – wykrztusi³. – Nie na

Ziemi? A mo¿e na Ksiê¿ycu?

– Nie, nie na Ksiê¿ycu. Znacznie dalej.

Wszystko zaczê³o siê wydawaæ dziwacznym snem. Krajuchin

opar³ brodê na splecionych palcach i mówi³:

– Co was tak zadziwi³o, Aleksieju Piotrowiczu? Ju¿ od trzy-

dziestu lat ludzie lataj¹ na inne planety. Zwykli ludzie, tacy jak wy.

Ludzie o najró¿niejszych specjalnoœciach. Jestem zdania, ¿e mo-

glibyœcie zostaæ œwietnym astronaut¹. Warto zwróciæ uwagê, ¿e

wielu astronautów doszlusowa³o do nas, ¿e tak powiem, z zewn¹trz,

na przyk³ad z lotnictwa. Rozumiem dobrze, ¿e wam jako in¿ynie-

rowi tak ca³kowicie zwi¹zanej z Ziemi¹ specjalnoœci nie przysz³o

nawet na myœl, ¿e moglibyœcie wzi¹æ udzia³ w takich pracach. A jed-

nak stworzone zosta³y takie mo¿liwoœci, ¿e obecnie wysy³amy

wyprawê na Wenus, i jest nam potrzebny cz³owiek doskonale zna-

j¹cy warunki pracy w piaszczystych terenach. Nie s¹dzê, aby tam-

te pustynie bardzo ró¿ni³y siê od waszej ukochanej Gobi. Tyle ¿e

napotkacie nieco wiêksze trudnoœci...

W g³owie Bykowa b³ysnê³a nagle myœl:

– Uranowa Golkonda!

Krajuchin spojrza³ na niego przenikliwie.

– Tak. Uranowa Golkonda. Widzicie, ju¿ wiecie prawie wszystko.

– Wenus... – powoli mówi³ Bykow. – Uranowa Golkonda... –

Pokrêci³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê. – Ja... i niebo! Niewiarygodne!

– No, nie taki z was chyba wielki grzesznik. A poza tym nie

wysy³amy was do rajskich ogrodów. Jednak mo¿e siê zdarzyæ... –

Krajuchin pochyli³ siê i zapyta³ szeptem:

– Boicie siê?

Bykow zastanowi³ siê.

– Oczywiœcie strach mnie oblatuje – przyzna³ siê. Prawdê

mówi¹c, po prostu mam stracha.. Zreszt¹... mo¿e nie dam rady.

Ale jeœli za¿¹da siê ode mnie tylko tego, co potrafiê, to dlaczegó¿

by nie? – popatrzy³ na Krajuchina i uœmiechn¹³ siê. – Nie, nie bojê

siê a¿ tak bardzo, ¿eby odmówiæ. Musicie rozumieæ, ¿e to jednak

background image

16

by³o zaskoczenie. A przy tym, dlaczego wy... uwa¿acie, ¿e wywi¹-

¿ê siê ze swego zadania?

– Jestem najzupe³niej przekonany. Oczywiœcie, nie bêdzie ³a-

two. Bêdziecie mieli trudnoœci, bêdzie wam ciê¿ko, bardzo ciê¿-

ko, natkniecie siê, byæ mo¿e, na niebezpieczeñstwa, o jakich na

razie nie mamy nawet pojêcia... lecz dacie sobie radê.

– Lepiej siê na tym znacie, towarzyszu Krajuchin.

– Tak mi siê wydaje. Liczymy na to, Aleksieju Piotrowiczu,

¿e nie pobiegniecie do waszego ministerstwa z proœb¹ o zwolnie-

nie ze wzglêdu na stan zdrowia czy warunki rodzinne.

– Towarzyszu Krajuchin!

– A có¿ wy myœlicie? – Krajuchin zaczerwieni³ siê. – Nie tacy

jak wy, siedz¹c na tym fotelu, sromotnie tchórzyli. – Przeci¹gn¹³

d³oni¹ po twarzy. – Mówi¹c szczerze, ju¿ od dawna mam was na

oku i jestem rad, ¿e siê nie omyli³em.

Bykow chrz¹kn¹³ za¿enowany i odwróci³ wzrok, po czym

spyta³:

– A sk¹d mnie znacie?

– Z akcji ratunkowej ekspedycji Daugego. Nale¿a³a ona do

naszego resortu. Od tej pory mam was na oku. Poprosi³em o opiniê

o was i wszystko, co potrzeba. Teraz nadszed³ czas i zaprosiliœmy

was tutaj.

– Rozumiem.

– Zwykle dajemy czas do namys³u, tydzieñ, a niekiedy mie-

si¹c. Tym razem jednak nie mo¿emy czekaæ. Decydujcie, towarzy-

szu Bykow. Uprzedzam was: jeœli wahacie siê choæby odrobinê,

rezygnujcie natychmiast. Pretensji mieæ nie bêdziemy.

Bykow rozeœmia³ siê.

– Towarzyszu Krajuchin, nie rezygnujê. Jeœli uwa¿acie, ¿e dam

sobie radê, zgadzam siê. Oczywiœcie by³em trochê zaskoczony, ale

to nic nie szkodzi.

– No to œwietnie.

Krajuchin spokojnie sk³oni³ g³owê i zerkn¹³ na zegarek.

– A teraz uwa¿ajcie. Ekspedycja potrwa stosunkowo krótko,

nie d³u¿ej ni¿ pó³tora miesi¹ca. Odpowiada wam to?

– Odpowiada...

– O szczegó³ach mówiæ teraz nie bêdê. Dowiecie siê wszyst-

kiego póŸniej. Czasu mamy jak na lekarstwo. Proszê wzi¹æ pod

uwagê, ¿e jutro odlatujemy.

– Jutro? Na Wenus?

background image

17

2 – W krainie...

– Nie, na Wenus nie polecimy tak prêdko. Na razie popracuje-

my na Ziemi. Nie myœlcie tylko, ¿e w Moskwie. Bêdziemy w in-

nym miejscu. Ale, ale... gdzie s¹ wasze rzeczy?

– Na dole w szatni. Rzeczy mam niewiele – walizê i rapor-

tówkê. Nie przypuszcza³em...

– To nie jest najwa¿niejsze. Gdzie macie zamiar zatrzymaæ

siê? Polecam wam Pragê... To blisko, tu¿ obok.

Bykow przytakn¹³.

– Wiem. To dobry hotel.

– Bardzo dobry. Teraz jesteœcie wolni, a za... – znów zerkn¹³

na zegarek – za dwie godziny z minutami, to znaczy dok³adnie o sie-

demnastej, proszê was, towarzyszu kosmonauto, wracajcie tu do

mnie. Dowiecie siê paru rzeczy. Jedliœcie obiad? Na pewno nie!

Restauracja znajduje siê na trzynastym piêtrze. Posilcie siê, od-

pocznijcie w klubie czy w bibliotece – wszystko znajduje siê w tym

samym budynku. A wiêc punktualnie siedemnasta. A teraz, jazda!

Ja natomiast zabiorê siê do mycia g³owy... no... muszê komuœ zmyæ

g³owê.

Bykow, ci¹gle jeszcze podniecony, wsta³ i po chwili wahania

rzuci³ pytanie, które mêczy³o go w ci¹gu ca³ej rozmowy.

– Towarzyszu Krajuchin, jak brzmi pe³na nazwa tej instytu-

cji? W skierowaniu podano skrót: „PKKM”. Mam wra¿enie, ¿e

rozszyfrowa³em go b³êdnie.

– PKKM to Pañstwowy Komitet Komunikacji Miêdzyplane-

tarnej przy Radzie Ministrów. Jestem zastêpc¹ prezesa komitetu.

– Dziêkujꠖ odpowiedzia³ Bykow.

– Komitet Komunikacji Miêdzyplanetarnej – mrukn¹³, kieru-

j¹c siê do drzwi. – Nno, tak... A ja myœla³em, ¿e Pañstwowy Komi-

tet Komunikacji Miêdzynarodowej... Taki sam skrót...

W drzwiach Bykow zderzy³ siê z jakimœ dryblasem pêdz¹cym

do gabinetu. Zd¹¿y³ tylko zauwa¿yæ, ¿e wielkie ch³opisko mia³o

du¿e okulary w piêknej czarnej oprawie odcinaj¹ce siê od niezwy-

kle bladej twarzy. Cz³owiek ten nie zwróci³ uwagi na goœcia i od-

sun¹wszy go na bok, ju¿ od progu wo³a³:

– Miko³aju Zacharowiczu!

W odpowiedzi Bykow us³ysza³ groŸny, sycz¹cy g³os Kraju-

china:

– Gdzie jest szósty reaktor?!

– Pozwólcie. Miko³aju...

– Pytam, gdzie jest szósty reaktor?

background image

18

Bykow zamkn¹³ drzwi i ruszy³ do wyjœcia. Ciemnolicy sekre-

tarz odprowadzi³ go spojrzeniem swego jedynego oka i znów po-

chyli³ siê nad biurkiem.

Załoga „Hiusa”

„Wenus jest, licz¹c od S³oñca, drug¹ z kolei planet¹. Œrednia

odleg³oœæ od S³oñca wynosi 0,723 jednostki astronomicznej, czyli

108 milionów km. Ca³kowity czas obiegu wokó³ S³oñca wynosi

224 dni 16 godzin 49 minut i 8 sekund. Œrednia prêdkoœæ porusza-

nia siê po orbicie wynosi 35 km/sek... Jest najbli¿sz¹ planet¹ w s¹-

siedztwie Ziemi. W momencie gdy znajduje siê miêdzy S³oñcem

a Ziemi¹, odleg³oœæ jej od naszej planety wynosi oko³o 39 milio-

nów km... Gdy jest po przeciwnej stronie S³oñca, odleg³oœæ ta wzra-

sta do 258 milionów km. Œrednica równa siê 12 400 km, sp³aszcze-

nie jest niedostrzegalne. Przyjmuj¹c wielkoœci ziemskie za 1, Wenus

bêdzie mieæ nastêpuj¹ce rozmiary: œrednica – 0,913, powierzch-

nia – 0,95, objêtoœæ – 0,92, si³a przyci¹gania na powierzchni – 0,85,

gêstoœæ – 0,88 (czyli 4,80 gr/cm

3

); masa 0,81.... czas obrotu wokó³

osi wynosi 57 godzin. Wenus otacza bardzo gêsta atmosfera z³o¿o-

na z dwutlenku wêgla i czadu, w której poruszaj¹ siê ob³oki z kry-

stalicznego amoniaku... Badania Wenus przeprowadzane s¹ z tym-

czasowych i sta³ych sputników, z których dwa nale¿¹ do Akademii

Nauk ZSRR. Kilka prób wyl¹dowania na tej planecie (Abrasimow,

Nisidzima, Soko³owski, Szi Feñ-ju i inni) i prowadzenia badañ bez-

poœrednio na jej powierzchni skoñczy³o siê niepowodzeniem...”.

Bykow spojrza³ na kolorow¹ fotografiê Wenus – na aksamit-

no-czarnym tle ¿ó³tawy dysk z b³êkitnymi i pomarañczowymi cie-

niami. Zatrzasn¹³ grub¹ ksiêgê. „Kilka prób wyl¹dowania... i pro-

wadzenia badañ bezpoœrednio... skoñczy³o siê niepowodzeniem...”.

Krótko i wyraŸnie. Próbowano. Bykow zacz¹³ sobie przypominaæ

wszystko, co czyta³ kiedyœ w ksi¹¿kach i gazetach, co widzia³ na

wyk³adach telewizyjnych i czego dowiedzia³ siê ze zwiêz³ych i su-

chych komunikatów TASS-u.

Pod koniec trzeciego dziesiêciolecia, od chwili gdy cz³owiek

pierwszy raz polecia³ na Ksiê¿yc, znane mu by³y wszystkie cia³a

niebieskie w promieniu pó³tora miliarda kilometrów. Rozwinê³y

siê nowe nauki – planetologia i planetografia Ksiê¿yca, Marsa

i Merkurego, wielkich sputników du¿ych planet i niektórych ma³ych

background image

19

planet-asteroidów. Kosmonauci, a zw³aszcza ci, którzy ca³e mie-

si¹ce, a nawet lata pracowali daleko od Ziemi, przywykli ju¿ do

lotnych warstw py³u na równinach Ksiê¿yca, do czerwonych pu-

styñ i jak gdyby wyschniêtych zaroœli marsjañskiego saksau³u, do

lodowych przepaœci i rozpalonych do bia³oœci p³askowy¿ów Mer-

kurego, do obcego nieba, po którym pêdz¹ liczne ksiê¿yce, do S³oñ-

ca podobnego do jasnej gwiazdy. Setki pojazdów miêdzyplanetar-

nych przecina³o we wszystkich kierunkach Uk³ad S³oneczny. Zbli¿a³

siê nowy etap podboju przestrzeni kosmicznej przez cz³owieka –

okres podboju wielkich, „trudnych” planet: Jupitera, Saturna, Ura-

na, Neptuna i Wenus.

Wenus by³a jednym z pierwszych obiektów, na który zwrócili

uwagê wyruszaj¹cy z Ziemi badacze kosmosu. Planeta znajduje

siê blisko Ziemi i S³oñca, ma wiele wspólnych z Ziemi¹ cech fi-

zycznych, a jednoczeœnie nic nie by³o wiadomo o jej budowie.

Wszystko to przykuwa³o uwagê kosmonautów.

Najpierw wys³ano ku niej rakiety automatyczne bez ludzi. Wy-

niki obserwacji i doœwiadczeñ by³y niezachêcaj¹ce. Chmury, konsy-

stencj¹ sw¹ przypominaj¹ce oceaniczny i³, otacza³y planetê i zas³a-

nia³y wszystko. Na setkach kilometrów zwyk³ych i ultraczerwonych

filmów widnia³ stale ten sam obraz: bia³a, jednostajna, nieprzenik-

niona zas³ona utworzona zapewne z bardzo grubej warstwy ob³o-

ków. Nie zda³a egzaminu tak¿e radiooptyka. Fale radiowe albo od-

bija³y siê od górnych warstw atmosfery, albo by³y ca³kowicie przez

ni¹ wch³aniane. Ekrany radiolokatorów albo jarzy³y siê równym nic

nie znacz¹cym blaskiem, albo pozostawa³y czarne. Telemechanicz-

ne i cybernetyczne tankietki-laboratoria, które tak œwietnie dawa³y

sobie radê podczas badañ Ksiê¿yca i Marsa, nie przesy³a³y ¿adnych

meldunków. Wszystkie zaginê³y gdzieœ na dnie zwartego oceanu

szaroró¿owej masy ob³oków.

Wówczas do szturmu ruszyli najodwa¿niejsi. Trzy wyprawy,

wyposa¿one w najnowsze, jak na owe czasy, urz¹dzenia technicz-

ne, jedna po drugiej zanurza³y siê w atmosferze tajemniczej plane-

ty. Pierwszy statek sp³on¹³, zanim zd¹¿y³ nadaæ choæby jeden ko-

munikat. (Obserwatorzy zauwa¿yli w miejscu zetkniêcia siê statku

z powierzchni¹ atmosfery Wenus nik³y b³ysk). Druga ekspedycja

nada³a meldunek, ¿e podchodzi do l¹dowania, a w dwadzieœcia

minut potem wiadomoœæ, ¿e tu¿ nad powierzchni¹ statek ich niesie

niezwykle silny pr¹d atmosferyczny. By³a to ostatnia informacja.

Trzecia ekspedycja wyl¹dowa³a szczêœliwie. Jednak nie wiadomo,

background image

20

jakie kaprysy przyrody nie pozwoli³y na nawi¹zanie ³¹cznoœci przez

ca³¹ dobê. Dowódca wyprawy meldowa³ póŸniej, ¿e wokó³ szalej¹

burze piaskowe, tr¹by powietrzne o tak potwornej sile, ¿e zwalaj¹

nawet ska³y, a wreszcie, ¿e otacza ich purpurowa nieprzenikniona

mg³a. Na tym ³¹cznoœæ siê urwa³a i dopiero po tygodniu ktoœ ner-

wowo rzuci³ do mikrofonu: „Gor¹czka, gor¹czka, gor¹czka”. By³y

to ostatnie s³owa, jakie us³yszano od cz³onków tej wyprawy.

Zag³ada trzech ekspedycji w tak krótkim czasie to ju¿ zbyt wie-

le! Zrozumiano, ¿e atakowaæ Wenus mo¿na dopiero po dokonaniu

nowych, bardzo dok³adnych przygotowañ. Trzeba by³o przeprowa-

dziæ ¿mudne, wszechstronne i g³êbokie rozpoznanie. Miêdzynaro-

dowy Kongres Kosmologów opracowa³ plan badania Wenus, które-

go realizacja mia³a trwaæ piêtnaœcie lat. Ludzkoœæ zmobilizowa³a

w tym celu wszystkie najnowsze œrodki znajduj¹ce siê w arsenale

wiedzy i techniki. Zbudowano i wys³ano w przestrzeñ kilka sputni-

ków-obserwatoriów, wyposa¿onych w setki automatów. Wprowa-

dzono do u¿ycia automatyczne sondy-szperacze, zastosowano ultra-

czerwon¹ i elektronow¹ optykê, aparaty jonoskopowe i wiele innych

urz¹dzeñ. Mózgi elektronowe bezustannie opracowywa³y otrzymy-

wane informacje. Wprzêgniêto do pracy najwiêksze w œwiecie elek-

tronowe maszyny do obliczeñ. Stratosfera Wenus zosta³a zbadana

tak dok³adnie, ¿e wyniki wprowadza³y w podziw nawet uczonych.

W koñcu z niezbêdn¹ dok³adnoœci¹ obliczono okres obrotu Wenus

wokó³ jej osi. Sporz¹dzono mapê z ogólnymi zarysami ³añcuchów

górskich. Zmierzono wystêpuj¹ce na Wenus pola magnetyczne. Pra-

ce prowadzono metodycznie i z pe³n¹ celowoœci¹.

Francuski sputnik wykry³ na Wenus i okreœli³ rejon zwiêkszonej

jonizacji. Po pewnym czasie odkrycie to potwierdzili uczeni radziec-

cy, chiñscy i japoñscy. Stwierdzono, ¿e rejon superintensywnej joni-

zacji obejmuje oko³o pól miliona metrów kwadratowych i okresowo

koncentruje siê na œciœle okreœlonym miejscu. Stwierdzono równie¿,

¿e jonizacja nie ma nic wspólnego z grub¹ pow³ok¹ chmur, a zatem

wy³¹cza siê mo¿liwoœæ jej atmosferycznego pochodzenia. Pozosta³o

tylko podsun¹æ myœl, ¿e rejon jonizacji zwi¹zany jest z tward¹ po-

wierzchni¹ Wenus. Je¿eli Ÿród³em jonizacji by³yby materia³y pro-

mieniotwórcze, to mog³y jedynie zdradzaæ obecnoœæ rud radioak-

tywnych o niebywa³ej koncentracji. Nazwa „Uranowa Golkonda”

narzuca³a siê sama przez siê.

W takiej sytuacji sprawy przybra³y inny obrót. Jeœli chodzi o ciê¿-

kie elementy radioaktywne, ludzkoœæ ci¹gle jeszcze odczuwa³a ich

background image

21

g³ód. Technologia wydobywania rozsianych po ca³ym globie rud roz-

wija³a siê powoli, natomiast zapotrzebowanie na materia³y rozsz-

czepialne wielokrotnie przewy¿sza³o produkcjê zak³adów aglome-

racyjnych, a sztuczne ich wytwarzanie by³o zbyt kosztowne.

Wy³¹cznie naukowe zainteresowania, jakie budzi³a Wenus, zosta³y

uzupe³nione zagadnieniami bardziej praktycznymi.

Znów wyruszy³o kilka ekspedycji. Zgin¹³ Sokolowski, wice-

prezes Miêdzynarodowego Kongresu Kosmogatorów*.

Jako niewidomy inwalida powróci³ do Nagoi nieustraszony Ni-

sidzima. Przepad³ bez wieœci jeden z najlepszych pilotów chiñskich

Szi Feñ-ju. By³o rzecz¹ oczywist¹, ¿e stare œrodki ataku zawodzi-

³y. Wenus po prostu drwi³a z wysi³ków cz³owieka. Analiza sk¹-

pych wiadomoœci o katastrofach ekspedycji wykaza³a, ¿e aby po-

myœlnie wyl¹dowaæ na Wenus, trzeba wyrzec siê dotychczasowych

konstrukcji i zasad technicznych, na których opiera³y siê loty miê-

dzyplanetarne. Miêdzynarodowy kongres wezwa³ do zaniechania

lotów a¿ do chwili, gdy zostan¹ zbudowane nowe statki miêdzy-

planetarne, i uchwali³ nagrodê za opracowanie takiej rakiety, która

by mog³a pokonaæ pancerz wenusjañskiej atmosfery. W Zwi¹zku

Radzieckim pe³n¹ par¹ prowadzono prace nad skonstruowaniem

rakiety o napêdzie fotonowym. Inne pañstwa tak¿e szuka³y nowych

rozwi¹zañ.

Na dwa lata przed rozpoczêciem naszej opowieœci w central-

nych gazetach pojawi³a siê wzmianka, ¿e na najwiêkszym sputni-

ku Ziemi Wei-ta-de Ju-i, co znaczy „Wielka przyjaŸñ”, radzieccy

i chiñscy mistrzowie bezgrawitacyjnego odlewnictwa metali – od-

lewnictwa w warunkach, gdy nie istnieje dzia³anie si³y ciê¿koœci –

rozpoczêli odlewanie kad³uba rakiety o napêdzie fotonowym. Mo¿-

liwe, ¿e na tej w³aœnie rakiecie los pozwoli Bykowowi i jego towa-

rzyszom dostaæ siê na wenusjañskie pustynie... o których powie-

dzia³ Krajuchin: „Nie s¹dzê, aby siê ró¿ni³y od waszej ukochanej

pustyni Gobi”.

Zreszt¹ wszystko jedno, czy bêdzie to rakieta fotonowa, czy

te¿ atomowa, czy pustynie na Wenus bêd¹ siê zasadniczo ró¿ni³y

od ziemskich – wiadomo by³o jedno: wyprawa mia³a do wykona-

nia nadzwyczaj trudne zadanie. Dla dokonania podboju Wenus i jej

* Autor stworzy³ nowe s³owo, którego pierwowzorem jest „nawigator” (przyp.

tlum.).

background image

22

na po³y mitycznych skarbów Uranowej Golkondy potrzebna jest

ogromna wiedza, ¿elazne zdrowie, niezwyk³a wytrzyma³oœæ... Trze-

ba byæ do tego prawdziwym astronaut¹, jednym z tych bohaterów,

jakich ogl¹da siê w kinie i jakich wita siê z kwiatami w rêku, albo

te¿... jednym z tych, co gin¹ w bezkresnej przestrzeni miêdzypla-

netarnej. Czy skromny in¿ynier Bykow ma doœæ wiedzy, czy wy-

trzymaj¹ jego zdrowie i charakter?

Krajuchin zna siê na tych sprawach lepiej, jest przecie¿ za-

stêpc¹ prezesa PKKM, Pañstwowego Komitetu Komunikacji Miê-

dzyplanetarnej. Jeœli Krajuchin jest przekonany, ¿e Bykow da so-

bie radê, to Bykow nie zawiedzie. Zreszt¹, ci astronauci to tak¿e

ludzie! Potrafi¹ oni, potrafi i on.

Bykow zda³ sobie nagle sprawê, ¿e uparcie wpatruje siê prosto

w oczy ³adniutkiej bibliotekarki siedz¹cej przy stoliku naprzeciw.

Dziewczyna najpierw zrobi³a groŸn¹ minê, lecz po chwili nie wy-

trzyma³a i parsknê³a œmiechem. Z kolei nachmurzy³ siê Bykow.

Trzeba bêdzie wys³aæ do Aszchabadu depeszê, ¿e delegacja prze-

ci¹gnie siê. Szkoda... nie zobaczy siê ju¿ przed wypraw¹... Ale co

by to da³o? Czy w ci¹gu kilku minut zdo³a powiedzieæ wszystko,

czego nie mia³ odwagi wyznaæ przez tyle lat? Niechaj los rozstrzy-

ga! Gdy wróci... (W myœli zobaczy³ fotografiê w czasopiœmie. Bo-

haterowie kosmicznych przestrzeni powrócili z trudnego rejsu –

kwiaty, uœmiechy, podniesione w geœcie powitania d³onie...), gdy

wróci, weŸmie urlop i pojedzie do Aszchabadu. Podejdzie do zna-

jomego domu, naciœnie guzik dzwonka...

Bykow spojrza³ na zegarek. Do pi¹tej brakowa³o jeszcze paru

minut. Wsta³, sk³oni³ siê bibliotekarce, zwracaj¹c jednoczeœnie tom

encyklopedii.

Jednooki sekretarz skin¹³ mu g³ow¹ jak staremu znajomemu.

Bykow jeszcze raz spojrza³ na zegarek (by³a za minutê pi¹ta), przy-

g³adzi³ rêk¹ w³osy, obci¹gn¹³ wiatrówkê i zdecydowanym ruchem

otworzy³ drzwi gabinetu.

Odniós³ wra¿enie, ¿e wszed³ do innego pokoju. Zas³ony na

oknach by³y rozsuniête; przez szeroko otwarte okna wdziera³o siê

s³oneczne œwiat³o, oblewaj¹c z³otem jasne, aksamitne œciany z pla-

stiku. Fotel, który sta³ przy biurku, zosta³ odsuniêty. Nadal le¿a³ na

nim, zwiesiwszy za oparcie srebrzysty he³m, strój przypominaj¹cy

skafander. Pod œcian¹ znajdowa³ siê zwiniêty dywan. Poœrodku

background image

23

gabinetu, na wyfroterowanym parkiecie, sta³ dziwaczny przedmiot,

coœ w rodzaju ¿ó³wia o piêciu grubych nogach. G³adki, sferyczny

pancerz wznosi³ siê przynajmniej metr nad pod³og¹. Wokó³ ,,¿ó³-

wia” przykucnê³o kilku mê¿czyzn.

Gdy Bykow wszed³ do gabinetu, jeden z nich, barczysty, przy-

garbiony, w czarnych ochronnych okularach, zakrywaj¹cych nie-

mal po³owê twarzy, podniós³ ³ys¹ g³owê, lœni¹c¹ w s³onecznym

blasku, i odezwa³ siê chrypi¹cym g³osem Krajuchina:

– Otó¿ i on! Towarzysze, przedstawiam wam szóstego cz³on-

ka waszej za³ogi, in¿yniera Aleksieja Piotrowicza Bykowa.

Zwróci³y siê ku niemu wszystkie twarze – ros³y, bardzo przy-

stojny mê¿czyzna w lekkim, doskonale uszytym garniturze; czer-

wony od upa³u grubas z ogolon¹ g³ow¹; œniady, czarnow³osy m³o-

dzian, wycieraj¹cy ¿ylaste d³onie zat³uszczonymi paku³ami, i...

Dauge, stary, dobry przyjaciel Dauge, tak samo jak na pustyni Gobi

wychud³y i niezgrabny, tylko ubrany inaczej, ju¿ nie w szerokich

spodniach i chustce na g³owie, lecz w zwyk³ym garniturze. Dauge

spogl¹da³ na Bykowa, wita³ go ¿yczliwym kiwaniem g³owy i uœmie-

cha³ siê na ca³¹ szerokoœæ wielkich ust.

– Poznajcie siꠖ powiedzia³ Krajuchin. – W³odzimierz Sier-

giejewicz Jurkowski, wybitny geolog i doœwiadczony astronauta.

Przystojny geolog w wymuskanym garniturze jakby od niechce-

nia uœcisn¹³ rêkê Bykowa i odwróci³ siê obojêtnie. Bykow k¹tem

oka spojrza³ na Krajuchina. Wyda³o siê mu, ¿e w jego oczach za-

b³ys³y i natychmiast przygas³y weso³e ogniki.

– ...Bogdan Bogdanowicz Spicyn, pilot, jeden z najlepszych

kosmonautów na œwiecie. Cz³onek pierwszych ekspedycji do stre-

fy asteroidów.

Ciemny brunet b³ysn¹³ w uœmiechu wspania³ymi zêbami. D³oñ

mia³ gor¹c¹ i tward¹ jak ¿elazo.

– Micha³ Antonowicz Krutikow – mówi³ dalej Krajuchin – na-

wigator. Duma radzieckiej astronautyki.

– Ech, jak wy coœ powiecie, Miko³aju Zacharowiczu, to... –

mrukn¹³ grubas, zmieszany jak panienka, przyjaŸnie ogl¹daj¹c By-

kowa od stóp do g³ów. – Towarzysz Bykow naprawdê mo¿e pomy-

œleæ... Bardzo mi przyjemnie poznaæ was, towarzyszu Bykow...

– A na koniec... tu, zdaje siê, przedstawiaæ nikogo nie potrze-

bujê.

Bykow i Dauge uœcisnêli siê.

– Wspaniale, Aleksieju, wspaniale! – szepta³ Dauge.

background image

24

– Oczom nie wierzê, ¿e to ty!

– A w³aœnie ¿e ja, Aleksieju!

Krajuchin uj¹³ Bykowa delikatnie za ³okieæ.

– Dowódca statku i kierownik ekspedycji.

Bykow obejrza³ siê. W drzwiach sta³ niewysoki, dobrze zbu-

dowany mê¿czyzna o bardzo bladej twarzy i zupe³nie siwych w³o-

sach. Patrz¹c na jego regularne, wyraziste i delikatne rysy, nie

mo¿na by³o mu daæ wiêcej ni¿ trzydzieœci parê lat. Widocznie

wszed³ do gabinetu tu¿ za Bykowem i obserwowa³ ca³¹ ceremoniê.

– ...Anatol Borysowicz Jermakow.

Bykow, gdy us³ysza³ nazwisko, które przed kilkoma miesi¹ca-

mi nie schodzi³o ze szpalt prasy, stan¹³ na bacznoœæ. S¹ ludzie,

których przewagê czuje siê od pierwszego wejrzenia. Do takich

z pewnoœci¹ nale¿a³ Jermakow. Bykow wyczuwa³ w nim niemal

olbrzymi¹ si³ê woli i wszechstronny umys³, który znamionuj¹ ¿ela-

zna logika i konsekwencja. Mocne usta Jermakowa rozchyli³y siê

w uprzejmym uœmiechu, lecz ciemne oczy z ciekawoœci¹ i uwag¹

bada³y twarz nowego cz³onka ekspedycji.

Minê³o kilka trudnych sekund milczenia. Pierwszy odezwa³ siê

Jermakow:

– Bardzo mi przyjemnie, towarzyszu Bykow.

I¿ynier delikatnie uœcisn¹³ jego w¹sk¹, ciep³¹ d³oñ i odwróci³

siê do Daugego. Zauwa¿y³, ¿e czo³o starego towarzysza by³o po-

kryte kroplami potu. No có¿, w gabinecie by³o doœæ gor¹co.

– A wiêc, towarzysze – zacz¹³ Krajuchin – zebraliœmy siê ju¿

wszyscy i mo¿emy zaczynaæ konferencjê, ostatni¹ w Moskwie.

Zbli¿y³ siê do biurka i nacisn¹³ jeden z guzików na ebonitowej

tablicy rozdzielczej wideofonu. Rozleg³o siê ciche brzêczenie i szary

¿ó³w powoli zapad³ siê pod pod³ogê, a nad ciemnym otworem zasun¹³

siê parkiet. Dauge i Spicyn rozwinêli i u³o¿yli na pod³odze dywan,

a grubasek Krutikow podsun¹³ fotel na dawne miejsce przy biurku.

– Siadajcie, towarzysze – zaprosi³ Krajuchin.

Wszyscy zajêli miejsca w lekkich fotelikach z czerwonego drze-

wa. Zapanowa³o milczenie.

– Z radoœci¹ mogê was zawiadomi栖 mówi³ Krajuchin – ¿e

rozkaz zosta³ podpisany. Sta³o siê to przed dwiema godzinami, a je-

œli chodzi o sk³ad za³ogi, to zosta³ ostatecznie zatwierdzony. Gra-

tulujê wam.

Wszyscy siedzieli nieruchomo i tylko elegancik Jurkowski pod-

niós³ g³owê i rzuci³ na Bykowa przelotne spojrzenie.

background image

25

– Co siê zaœ tyczy zadania... – Krajuchin zamilk³ na chwilê i pod-

niós³ kartkê do oczu. – Jeœli chodzi o zadanie, to w tym punkcie komi-

tet uzna³ za konieczne wprowadziæ kilka zmian, a raczej uzupe³nieñ.

– Zaczyna siê... – cicho, lecz z wyraŸnym niezadowoleniem

szepn¹³ Dauge.

Zaterkota³ dzwonek telefonu. Krajuchin podniós³ i od razu po-

³o¿y³ s³uchawkê. Nacisn¹³ prze³¹cznik i burkn¹³:

– Mam teraz konferencjê.

– Tak jest! – zabrzmia³o w g³oœniku.

– Tak wiêc, towarzysze, w zasadzie wszystko pozostaje tak,

jak by³o w projekcie. Zadaniem waszym bêdzie wypróbowanie

nowych urz¹dzeñ technicznych i przeprowadzenie geologicznych

badañ na Wenus. Poniewa¿ mamy wœród nas nowicjusza, który nie

jest obeznany z naszymi sprawami, a tak¿e bior¹c pod uwagê, ¿e

powtarzanie jest matk¹ m¹droœci... przeczytam wam tê czêœæ roz-

kazu. „Paragraf ósmy. Zadaniem ekspedycji jest: po pierwsze, prze-

prowadziæ wszechstronne próby eksploatacyjno-techniczne nowe-

go typu statku miêdzyplanetarnego – rakiety o napêdzie fotonowym

»Hius«. Po drugie, wyl¹dowaæ na Wenus w rejonie z³ó¿ radioak-

tywnych rud Uranowa Golkonda, które przed dwoma laty zosta³y

odkryte przez ekspedycjê Tachmasiba-Jermakowa...”.

Bykow g³oœno westchn¹³. Dauge ostrzegawczym gestem po³o-

¿y³ mu d³oñ na kolanie.

– „...i przeprowadziæ tam geologiczne badania. Paragraf dzie-

wi¹ty. Zadaniem grupy geologicznej ekspedycji jest okreœliæ grani-

ce z³ó¿ Uranowej Golkondy, zebraæ próbki materia³ów radioaktyw-

nych oraz obliczyæ w przybli¿eniu zapasy tych kopalin. Po powrocie

przed³o¿yæ komitetowi szacunkow¹ wartoœæ z³ó¿”. Wszystko to by³o

w projekcie, ale teraz przeczytam punkt, który zosta³ dodany – wtr¹-

ci³ Krajuchin. – S³uchajcie! „Paragraf dziesi¹ty. Zadaniem ekspedy-

cji jest znalezienie miejsca l¹dowania w odleg³oœci nie wiêkszej ni¿

piêædziesi¹t kilometrów od granicy Uranowej Golkondy. L¹dowi-

sko musi nadawaæ siê dla wszystkich typów statków miêdzyplane-

tarnych, a ekspedycja wyposa¿y je w automatyczne radiolatarnie typu

Usmanowa-Szwarca, dzia³aj¹ce na zakresie fal ultrakrótkich i po-

bieraj¹ce energiê z miejscowych Ÿróde³”. Krajuchin od³o¿y³ papiery

i spojrza³ na zebranych.

Przez chwilê panowa³o milczenie. Ciszê przerwa³ Jurkowski.

Z nonszalancj¹ uniós³ jedn¹ brew i zapyta³:

– A któ¿ bêdzie to robi³?

background image

26

– Dziwne pytanie – uœmiechaj¹c siê, zauwa¿y³ Krajuchin.

– Wszystko to brzmi bardzo ³adnie, znajdziemy l¹dowisko –

jakby pospiesznie zacz¹³ mówiæ Dauge. – Ostatecznie nawet je wy-

budujemy. Ale z tymi radiolatarniami... Sprawa specjalnego przy-

gotowania... delikatna i wymaga specjalnego przygotowania.

– To ju¿, moi drodzy, nie moja sprawa. Ta troska spada na

g³owê kierownika ekspedycji. – Krajuchin zapali³ papierosa. –

Prawda, Anatolu Borysowiczu?

Bykow z zaciekawieniem spojrza³ na Jermakowa. Ten mach-

n¹³ rêk¹.

– S¹dzꠖ mówi³ powoli – ¿e wywi¹¿emy siê z zadania. Jeœli

siê nie mylê, mamy jeszcze przed sob¹ pó³tora miesi¹ca. Przez ten

czas zd¹¿ymy poznaæ konstrukcjê owych latarñ i przeprowadziæ

kilka próbnych monta¿y. Nie taka to znów „delikatna” sprawa...

– Musicie jednak wzi¹æ pod uwagê, ¿e nie dam wam na te prace

ca³ych szeœciu tygodni ani nawet miesi¹ca – przerwa³ mu Krajuchin.

– W takim razie musz¹ wystarczyæ trzy tygodnie – Jermakow

opuœci³ wzrok i ogl¹da³ w³asne d³onie. – Ma siê rozumieæ, jeœli

nam to umo¿liwicie.

– Nie rozumiem – wtr¹ci³ siê Jurkowski, nie czekaj¹c na od-

powiedŸ Krajuchina – co to znaczy „pobieraj¹ce energiê z miej-

scowych Ÿróde³”? Zdaje siê, ¿e tak przeczytaliœcie?

– Znaczy to, drogi W³odzimierzu, ¿e Ÿród³o energii dla radio-

latarni musicie znaleŸæ tam na miejscu – odpowiedzia³ Krajuchin. –

Zreszt¹, jestem przeœwiadczony, ¿e dla naszych techników ta spra-

wa jest ca³kiem jasna. Chyba tak?

Krutikow szybko przytakn¹³, a Spicyn, uœmiechaj¹c siê, zacz¹³:

– Pewnie, ¿e rozumiemy. Jeœli Golkonda zawiera chocia¿by

po³owê tych materia³ów radioaktywnych, o jakich siê mówi, czy

te¿ termoelementy... A zreszt¹, co tu mówiæ! Rozkaz to rozkaz.

– Co innego wydaæ rozkaz, a ca³kiem co innego wykonaæ go –

ponuro mrukn¹³ Jurkowski. – W ka¿dym razie uwa¿am, ¿e punkt

ten trzeba by³o najpierw omówiæ z nami, a dopiero potem umiesz-

czaæ w rozkazie.

„Dlaczego Krajuchin nie zgasi tego napuszonego ba¿anta?” –

ze z³oœci¹ pomyœla³ Bykow.

Cienkie, jakby szrama po chirurgicznym ciêciu, wargi Kraju-

china rozchyli³y siê w ironicznym uœmiechu.

– W³odzimierzu Siergiejewiczu, czy uwa¿acie, ¿e to przekra-

cza mo¿liwoœci ekspedycji?

background image

27

– Nie o to chodzi...

– Oczywiœcie nie o to! – ostro potwierdzi³ Krajuchin. – Oczy-

wiœcie nie o to! Rzecz w tym, ¿e na osiem statków, które w ostatnim

dwudziestoleciu wylecia³y na Wenus, szeœæ rozbi³o siê o ska³y. Zwa¿-

cie wiêc, ¿e „Hius” zostaje wys³any na Wenus nie wy³¹cznie... i nie

w celu zaspokojenia waszych, W³odzimierzu, geologicznych namiêt-

noœci. Sprawa polega na tym, ¿e za wami pójd¹ inni... dziesi¹tki,

setki nastêpców. Wenus... Golkondy nie mo¿emy pozostawiæ bez

znaków nawigacyjnych. Nie mo¿emy i niech to diabli wezm¹! Albo

ustawimy tam automatyczne radiolatarnie, na których bêdzie mo¿na

ca³kowicie polegaæ, albo nadal bêdziemy wysy³aæ ludzi prawie na

pewn¹ zgubê. Czy¿byœcie tego nie rozumieli?

Krajuchin zacz¹³ kas³aæ, odrzuci³ papierosa i chusteczk¹ wy-

tar³ ³ysinê. Jurkowski obla³ siê p¹sem i opuœci³ wzrok. Wszyscy

milczeli. Dauge tr¹ci³ Bykowa ³okciem.

– W ten oto sposób œci¹ga siê nasz ludek z niebotycznych wy-

¿yn na ziemiê.

– Poczekaj, Grigorij – szepn¹³ Bykow – daj pos³uchaæ.

Jeszcze niezbyt wyraŸnie zdawa³ sobie sprawê z koncepcji ekspe-

dycji i œrodków, jakimi mia³a rozporz¹dzaæ. Na razie by³o oczywi-

ste, ¿e przynajmniej jedno l¹dowanie na Wenus przebieg³o pomyœl-

nie. L¹dowanie ekspedycji Tachmasiba-Jermakowa. Uranowa

Golkonda nie by³a mitem.

– Przypuszczam, ¿e nie bêdziemy musieli zmieniaæ obliczeñ

zwi¹zanych z lotem? – spyta³ Jermakow.

– Nie, dane przelotu nie ulegn¹ zmianie. Towarzysz Krutikow

powinien przewidzieæ start na piêtnastego, osiemnastego sierpnia.

Nawigator Krutikow uœmiechn¹³ siê i przytakn¹³ g³ow¹.

– Mam jeszcze jedno pytanie – niespodziewanie jeszcze raz

zabra³ g³os Jurkowski.

– Proszê bardzo, W³odzimierzu Siergiejewiczu.

– Zupe³nie nie rozumiem, jakie zadanie ma spe³niaæ towa-

rzysz... e... Bykow, zw³aszcza w takiej ekspedycji jak nasza. Nie

w¹tpiê w jego wielkie walory, zarówno fizyczne, jak i duchowe,

ale chcia³bym dowiedzieæ siê czegokolwiek o jego specjalnoœci i za-

daniach.

Bykow wstrzyma³ oddech.

– Wiadomo wam, ¿e ekspedycja bêdzie pracowaæ w warun-

kach pustynnych – powoli wyjaœnia³ Krajuchin. – A towarzysz

Bykow jest z pustyni¹ za pan brat.

background image

28

– Hm... Myœla³em, ¿e jest specjalist¹ od lotnisk. Mamy prawo

przypuszczaæ, ¿e Grigorij Dauge zna pustyniê nie gorzej.

– Dauge zna pustyniê znacznie gorzej – gniewnie zawo³a³ Gri-

gorij. – Znaczniej gorzej! Wymieniony przez Jurkowskiego nawet

w prozaicznych piaskach Gobi przepad³by z kretesem, gdyby nie

Bykow... Ty, W³odku, nie znasz Bykowa, ale tak¿e nie znasz pu-

styñ. Nie wszystkie s¹ podobne do tej w Wielkim Syrcie.

Krajuchin spokojnie poczeka³, a¿ Dauge wypowie siê, i dopie-

ro wtedy dokoñczy³ przerwane objaœnienie. – A poza tym Aleksiej

Piotrowicz jest œwietnym in¿ynierem chemikiem i kierowc¹.

Jurkowski wzruszy³ ramionami.

– Nie zrozumcie mnie Ÿle. Nie mam nic przeciwko in¿yniero-

wi Bykowowi. Lecz chyba powinienem wiedzieæ, jaka jest spe-

cjalnoœæ moich towarzyszy wyprawy! Teraz ju¿ wiem: towarzysz

Bykow jest specjalist¹ od pustyñ.

Bykow zacisn¹³ zêby i milcza³. Jednak¿e Krajuchin gniewnie

wbi³ wzrok w Jurkowskiego i zagrzmia³:

– W³odzimierzu Siergiejewiczu, jeœli pope³niê b³¹d, popraw-

cie mnie. Zdaje siê, ¿e to wam podczas pobytu na Marsie przed

piêciu laty pêk³a g¹sienica u tankietki. Prawda? A wy i Chlebni-

kow wlekliœcie siê piêædziesi¹t kilometrów na piechotê, bo nie

umieliœcie jej naprawiæ...

Jurkowski zerwa³ siê i chcia³ coœ t³umaczyæ, lecz Krajuchin

mówi³ dalej:

– Zreszt¹, nie o to nawet chodzi. In¿ynier Bykow zosta³ w³¹-

czony w sk³ad ekspedycji nie tylko jako specjalista, lecz tak¿e dla-

tego, ¿e ma owe fizyczne i duchowe walory, o których nie w¹tpi-

cie, co zreszt¹ sami przed chwil¹ s³yszeliœmy z waszych ust. To

cz³owiek, na którym wy bêdziecie mogli polegaæ w krytycznych

chwilach. A obiecujê, ¿e chwil takich wam nie zabraknie!

– Poddawaj siê! – Krutikow trzepn¹³ Jurkowskiego po ramie-

niu. – Tym bardziej, ¿e to on w³aœnie uratowa³ twojego ukochane-

go Daugego...

– Przestañ! – burkn¹³ Jurkowski.

Bykow zrobi³ g³êboki wdech i zaczesa³ d³oni¹ stercz¹ce na

czubku g³owy w³osy. Krajuchin wyci¹gn¹³ z biurka z³o¿on¹ we

czworo kartkê i znów zacz¹³ mówiæ:

– Przy sposobnoœci coœ o obowi¹zkach. Wszyscy je znacie,

ale... ja tak, dla przypomnienia, przeczytam jeszcze raz. „Jerma-

kow – kierownik wyprawy, dowódca statku, fizyk, biolog i lekarz.

background image

29

Spicyn – pilot, radiotelegrafista, nawigator i mechanik pok³ado-

wy. Krutikow – nawigator, cybernetyk, pilot i mechanik pok³ado-

wy. Jurkowski – geolog, radiotelegrafista, biolog. Dauge – geolog,

biolog. Bykow – in¿ynier mechanik, chemik, kierowca transporte-

ra, radiotelegrafista”.

– Specjalista od pustyñ – szepn¹³ Dauge.

Bykow niecierpliwie wzruszy³ ramionami.

– A teraz coœ jeszcze... – Krajuchin wsta³ i opar³ siê d³oñmi

o biurko. – Kilka s³ów o zagadce, o „zagadce Tachmasiba”...

– O Bo¿e! – ¿a³oœnie szepn¹³ Krutikow.

– Co powiedzieliœcie? – zwróci³ siê do niego Krajuchin.

– Nic wa¿nego.

– Zapewne chcieliœcie powiedzieæ, ¿e mit o „zagadce Tach-

masiba” zanudzi³ ju¿ was na œmieræ?

– Niezupe³nie tak... ale... – Krutikow poruszy³ siê za¿enowa-

ny i zerkn¹³ na Jermakowa.

– Ale coœ w tym rodzaju. Wróæmy jednak do sprawy. W kie-

rownictwie Akademii znaleŸli siê ludzie, którzy zainteresowali siê

tym problemem i prosili, aby w³¹czyæ go w prace waszej ekspedy-

cji i rozszyfrowaæ tê „zagadkê”.

– To oczywiste... – z uœmiechem dorzuci³ Krutikow.

– Nie zgodzi³em siê na to, bior¹c pod uwagê wasze i tak ju¿

bardzo napiête plany. Jednak¿e, poniewa¿ bêdziecie pracowaæ w po-

bli¿u Golkondy, zwracam siê do was z proœb¹, abyœcie zwrócili uwagê

na wszelkie zjawiska, które w najmniejszym choæby stopniu przy-

pomina³yby to, co wiemy... czego dowiedzieliœmy siê od ekspedycji

Tachmasiba-Jermakowa. Zrozumieliœmy siê?

Wszyscy milczeli. Tylko Jermakow rzuci³ pó³g³osem:

– Niestety, ogólnie przyjê³a siê opinia, ¿e dziwne przygody

Tachmasiba to mit. A przecie¿ jego œmieræ nie jest mitem...

– Móg³ zgin¹æ z tysi¹ca innych powodów – powiedzia³ Dauge.

– Ca³kiem mo¿liwe. Lecz nie nale¿y zapominaæ, ¿e „czerwo-

ny kr¹g”, wszystko jedno, co siê za tymi s³owami kryje, istnieje

rzeczywiœcie i sta³ siê przyczyn¹ jego zguby.

– Krótko mówi¹c, nie jest to rozkaz, lecz proœba – doda³ Kraju-

chin – chocia¿ obawiam siê, ¿e „zagadka Tachmasiba” da wam znaæ

o sobie, niezale¿nie od tego, czy w ni¹ wierzycie, czy nie... To wszyst-

ko, co chcia³em wam powiedzieæ. Teraz przejdŸmy do spraw bie¿¹-

cych. Wiecie, ¿e jutro wylatujemy. Zbiórka tu u mnie o dwunastej.

Pojedziemy na lotnisko Wnukowo... Towarzyszu Bykow!

background image

30

– S³ucham! – Aleksiej poderwa³ siê z krzes³a.

– Proszê, nie wstawajcie! Gdzie zamierzacie nocowaæ? W Pradze?

– U mnie – szybko odpowiedzia³ Dauge.

– A zatem œwietnie! No có¿, towarzysze, jeœli nie ma pytañ,

mo¿ecie odejœæ i szykowaæ siê do drogi. Anatolu Borysowiczu,

proszê, zostañcie chwilê.

Wszyscy wstali i zaczêli siê ¿egnaæ. W sekretariacie Dauge

wzi¹³ Bykowa pod rêkê.

– ZejdŸ na parter i czekaj na mnie w westybulu, ja skoczê po

samochód. Mamy przed sob¹ ca³y wieczór. Posiedzimy, pogada-

my. Spodziewam siê, ¿e masz ca³¹ masê pytañ. Prawda?

– Grigorij, jakiœ ty przewiduj¹cy! S³ów mi brakuje!

U progu

Bykow westchn¹³ i usiad³ na tapczanie, odrzucaj¹c ko³drê. Nie

móg³ usn¹æ. W gabinecie Daugego by³o ciemno. Na pod³odze bie-

la³y zrzucone na pod³ogê przeœcierad³a. Za oknami ró¿owi³a siê

nocna ³una wielkomiejskich œwiate³.

Bykow wyci¹gn¹³ rêkê po zegarek le¿¹cy na stoliku obok tap-

czanu, ale ten wyœlizn¹³ mu siê i upad³ na dywan. Bykow zsun¹³

siê z tapczanu i zacz¹³ szukaæ zguby, wodz¹c d³oni¹ po pod³odze.

Zegarka jednak nie by³o. In¿ynier wsta³ i poprawi³ rozkopane prze-

œcierad³a. Robi³ to ju¿ trzeci raz od chwili, gdy Dauge ¿yczy³ mu

dobrej nocy i poszed³ do swojej sypialni pisaæ listy. Aleksiej po³o-

¿y³ siê, lecz sen nie przychodzi³. Biedaczysko krêci³ siê, sapa³, uk³a-

da³ siê najwygodniej, liczy³ do stu, ale wszystko nadaremnie.

„Zbyt wiele wra¿eñ” – pomyœla³. Zbyt wiele wra¿eñ i myœli.

Zbyt wiele opowiada³ Dauge, a jeszcze wiêcej zosta³o nie wyt³u-

maczone. Co za rozkosz sprawi³by teraz papieros. Nie! Nie wol-

no! Trzeba odzwyczajaæ siê. Trzeba rzuciæ palenie i zupe³nie za-

pomnieæ o alkoholu. Wieczorem Grigorij bez ¿adnego entuzjazmu

przyj¹³ jego s³owa, ¿e ,,o tam, w walizce, czeka na swoj¹ kolej

butelka najlepszego ormiañskiego koniaku”. Doœæ obojêtnie spy-

ta³: „Piêtnastoletnia?”. „Dwudziestoletnia!” – triumfalnie obwie-

œci³ Bykow. „Wobec czego mo¿esz j¹ wyrzuci栖 uprzejmie zapro-

ponowa³ Dauge. – Wyrzuæ natychmiast do œmietniczki, a ju¿

sama poleci przewodami zsypowymi, albo oddaj j¹ jutro komukol-

wiek. Pamiêtaj, ¿e w rakiecie nie wolno paliæ. Taki ju¿ jest nasz

background image

31

regulamin. Na Ziemi wolno nam czasami napiæ siê trochê wina

gronowego, w drodze – ani kropelki! Takie s¹ zasady, towarzyszu

astronauto”.

– To ci klasztor – g³êboko prze¿ywaj¹c to stwierdzenie, za-

mrucza³ Bykow, uk³adaj¹c siê wygodniej pod ko³dr¹. – Trzeba spaæ.

Muszê usn¹æ.

Zamkn¹³ oczy i natychmiast wyobrazi³ sobie du¿y hall, w któ-

rym po posiedzeniu czeka³ na Daugego. Minêli go Bogdan Spicyn

i t³uœciutki Krutikow. Przystanêli przed kioskiem z ksi¹¿kami.

Z urywków rozmowy domyœli³ siê, ¿e rozprawiaj¹ o jakiejœ nowej

ksi¹¿ce. W³aœciwie Spicyn milcza³, a tylko Krutikow terkota³ wy-

sokim tenorkiem, od czasu do czasu rzucaj¹c w stronê nowicjusza

przyjazne spojrzenia. Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e nowi koledzy

zapraszaj¹ go do wziêcia udzia³u w dyskusji, lecz akurat zjawi³ siê

Dauge z Jurkowskim. Dauge maszerowa³ zdecydowanym krokiem,

zagryzaj¹c wargi, a Jurkowski z twarz¹ jakby wykrzywion¹ skur-

czem œciska³ w rêku zgniecion¹ gazetê.

– Zgin¹³ Dangée – zakomunikowa³ Jurkowski, gdy podszed³

ju¿ ca³kiem blisko.

Bykow zauwa¿y³, jak s³owa te star³y z twarzy czarnow³osego

Spicyna weso³y uœmiech.

– Do diab³a! – zakl¹³ Spicyn. Krutikow pochyli³ siê do przo-

du. Wargi jego dr¿a³y.

– O Bo¿e... Paul?!

– Nad Jupiterem! – z wœciek³oœci¹ mówi³ Jurkowski. – Ugrz¹z³

w egzosferze, straci³ prêdkoœæ, a nie chcia³ zawróciæ...

Poda³ gazetê. Bykow zobaczy³ portret w czarnej obwódce –

szczup³y m³ody cz³owiek ze smutnymi oczyma.

– Jupiter... Znów przeklêty Jupiter! – zaciskaj¹c piêœci, mówi³

Jurkowski. – Jeszcze gorszy od Wenus, gorszy od wszystkiego na

œwiecie. Chcia³bym tam... – machn¹³ rêk¹, zrobi³ w ty³ zwrot i od-

szed³, energicznie st¹paj¹c po elastycznej pod³odze.

– Paul Dangée. Paul... – powtarza³ Krutikow ¿a³oœnie, krêc¹c

g³ow¹.

– Nie zd¹¿y³em odpowiedzieæ na jego list – z trudem wykrztusi³

Dauge. Wszyscy zamilkli. S³ychaæ by³o tylko chrzêst twardej ok³ad-

ki ksi¹¿ki, gniecionej w pulchnych, poroœniêtych w³osami palcach

Krutikowa.

...Bykow otworzy³ oczy i u³o¿y³ siê na plecach. Wypadek zaæmi³

nastrój wieczoru. Rozmowa z Daugem nie uda³a siê. „Ci astronauci

background image

32

to diabelnie dzielni ch³opcy – myœla³ Aleksiej. – A do tego zadzi-

wiaj¹co uparci. Prawdziwi ludzie! Ilu ju¿ ich zginê³o na Wenus!”.

Ruszali do ataku na niezdarnych rakietach odrzutowych, zabiera-

j¹cych ograniczone zapasy paliwa. Nikt ich tam nie popêdza³, ra-

czej ich powstrzymywano, po powrocie nie pozwolono na dalsze

loty... jeœli oczywiœcie wracali.

Teraz do szturmu rusza³ „Hius”... Bykow, jak ka¿dy in¿ynier

specjalista od silników o napêdzie atomowym, zna³ teoriê napêdu

fotonowego i z zaciekawieniem studiowa³ wszystko, co ukazywa³o

siê w druku na ten temat. Rakieta fotonowa przetwarza paliwo na

kwanty promieniowania elektromagnetycznego i dziêki temu uzy-

skuje najwy¿sz¹ osi¹galn¹ prêdkoœæ strumienia odrzutowego, rów-

n¹ prêdkoœci œwiat³a. ród³em energii silnika rakiety fotonowej mog¹

byæ procesy termoj¹drowe (czêœciowe przeistaczanie siê paliwa

w energiê promienist¹) lub te¿ procesy anihilacji antymaterii (pe³ne

przekszta³cenie siê paliwa w energiê promienist¹). Przewaga rakiety

fotonowej nad atomow¹ z p³ynnym paliwem by³a wielka i nieza-

przeczalna. Po pierwsze, stosunkowo ma³a waga paliwa; po drugie,

du¿y ciê¿ar u¿ytkowy; po trzecie, w porównaniu z rakiet¹ o napê-

dzie p³ynnym fantastyczne w³aœciwoœci manewrowania; po czwarte...

Tyle mówi teoria. Lecz Bykow wiedzia³ tak¿e, ¿e do niedawna

wszelkie próby wykorzystania zasady silnika rakietowo-fotonowego

w praktyce koñczy³y siê niepowodzeniem. Jeden z podstawowych

problemów tej zasady – odbicie promieniowania – nie dawa³ siê

rozwi¹zaæ w praktyce. Aby otrzymaæ fotonow¹ si³ê ci¹gu, trzeba

wytworzyæ promieniowanie o intensywnoœci rzêdu milionów kilo-

kalorii na centymetr kwadratowy zwierciad³a odbijaj¹cego na se-

kundê. Takich temperatur, jakie wystêpuj¹ przy tych procesach –

siêgaj¹cych setek tysiêcy stopni – nie wytrzymywa³y ¿adne mate-

ria³y. Prototypy startuj¹ce bez pilotów spala³y siê do cna, zanim

zd¹¿y³y wykorzystaæ choæby jedn¹ setn¹ energii paliwa. A mimo

to rakieta „Hius”, maj¹ca napêd fotonowy, zosta³a zbudowana!

– Wyprodukowano idealne zwierciad³o – opowiada³ Dauge –

„absolutne zwierciad³o”. Wytworzono materia³ odbijaj¹cy wszyst-

kie rodzaje energii promienistej o dowolnej intensywnoœci, odbi-

jaj¹cy wszystkie rodzaje cz¹stek elementarnych o energiach do stu,

stu piêædziesiêciu milionów elektronowoltów. Zdaje siê, tylko prócz

neutronów. Cudowny materia³. Teoriê jego opracowa³ instytut

w Nowosybirsku. To prawda, nie myœlano przy tym o rakiecie fo-

tonowej. Badano tam idealne os³ony maj¹ce zabezpieczyæ przed

background image

33

3 – W krainie...

promieniowaniem reaktorów atomowych. Krajuchin jednak od razu

zorientowa³ siê, o co chodzi. – Dauge, mówi¹c to, uœmiecha³ siê. –

Krajuchin to fanatyk, jeœli chodzi o rakiety fotonowe. To on wypo-

wiedzia³ znany aforyzm: „Fotonowa rakieta – wszechœwiat podbi-

ty!”. Natychmiast uchwyci³ siê on tego „absolutnego zwierciad³a”.

Do dalszego opracowania zapêdzi³ trzy czwarte laboratoriów i pra-

cowni komitetu, a jako wynik otrzyma³ „Hiusa”!

Wyprodukowanie „absolutnego zwierciad³a” by³o pierwszym

realnym osi¹gniêciem nowej, prawie fantastycznej nauki – chemii

mezoatomowej, chemii sztucznych atomów, w których elektrony

zast¹piono mezonami. Sprawa ta poch³onê³a Bykowa do tego stop-

nia, ¿e na chwilê zapomnia³ o wszystkim – o nieszczêsnym Paulu

Dangée, o Wenus, a nawet o czekaj¹cej go ekspedycji. Niestety,

o „absolutnym zwierciadle” Dauge móg³ powiedzieæ niewiele. Du¿o

natomiast opowiedzia³ mu o „Hiusie”.

W „Hiusie” zastosowano dwa ró¿ne rodzaje napêdu: piêæ zwy-

k³ych rakiet atomowo-odrzutowych unosi paraboliczny reflektor

z „absolutnego zwierciad³a”. W punkcie ogniskowej reflektora roz-

pyla siê z okreœlon¹ czêstotliwoœci¹ porcje plazmy wodorowo-try-

towej. Zadanie rakiet atomowych jest dwojakie: umo¿liwiaj¹ one

„Hiusowi” start i l¹dowanie na Ziemi, gdy¿ reaktor fotonowy nie

nadawa³ siê do tego celu, poniewa¿ ska¿a³by atmosferê niczym

jednoczesny wybuch dziesi¹tków bomb wodorowych. Reaktory

rakiet wytwarzaj¹ tak¿e energiê potrzebn¹ dla potê¿nych elektro-

magnesów, w których polu nastêpuje hamowanie plazmy i powsta-

je termoj¹drowa synteza.

Wszystko to takie proste i pomys³owe: piêæ rakiet i zwiercia-

d³o. Owa brzydka pokraka przypominaj¹ca ¿ó³wia, któr¹ Bykow

widzia³ stoj¹c¹ na piêciu nogach w gabinecie Krajuchina, to w³a-

œnie makieta „Hiusa”. Szczerze mówi¹c, „Hius” nie mo¿e siê po-

szczyciæ wdziêcznymi kszta³tami...

In¿ynier znów usiad³ na ³ó¿ku. Skurczy³ siê, opieraj¹c g³owê

i plecy o ch³odn¹ œcianê.

– Polecimy na rakiecie fotonowej „Hius-2”. „Hius-1” sp³on¹³

przed dwoma laty podczas lotów próbnych – wygada³ siê Dauge. –

Nikt nie zna przyczyn. Nie ma kogo spytaæ. Jedyny cz³owiek, któ-

ry móg³by cokolwiek wyjaœniæ, to Aszot Petrosjan – czeœæ jego

pamiêci! Przeistoczy³ siê w atomowy py³ razem z ca³¹ mas¹ sto-

pów tytanu, z jakich by³ zbudowany kad³ub pierwszego „Hiusa”.

Œmieræ lekka i zaszczytna...

background image

34

„Nikt z nas, to pewne, œmierci siê nie boi – mignê³o w myœlach

Bykowa. – My tylko jej nie chcemy. Czyje to s³owa?” – In¿ynier

wsta³ z tapczanu. Wiedzia³ ju¿, ¿e nie zaœnie. Absolutne zwiercia-

d³o... Dangée, „Hius”. Petrosjan... „Zrobimy ostatni¹ próbê”.

Wyszed³ na balkon, ca³kiem machinalnie namaca³ w kieszeni

kurtki paczkê papierosów.

Jeœli nie mo¿na zasn¹æ, powiadaj¹, trzeba przemarzn¹æ. By-

kow opar³ siê ³okciami o balustradê balkonu. Panowa³a cisza. Ol-

brzymie miasto spa³o w widmowym pó³mroku lipcowej nocy; da-

leko za horyzontem na niebie zawis³a ró¿owawa, drgaj¹ca ³una, na

pó³nocy oœlepiaj¹co bia³ym grotem wbija³a siê w niebo iglica Pa-

³acu Rad.

„Na pewno ju¿ po drugiej – myœla³ Bykow. – W³aœciwie, gdzie

posia³em zegarek? Ale¿ ciep³a noc... Wiaterek tak nagrzany, deli-

katny... A »Hius« po sybiracku – zimna wichura, pó³nocna zawie-

ja. Projekt rakiety o napêdzie fotonowym opracowali in¿ynierowie

Sybiracy i zaproponowali to s³owo jako kryptonim. Potem nazwa

przesz³a ju¿ na rakietê”.

Dziwne i obce nazwy. „Hius” – na czeœæ syberyjskiego mrozu.

„Uranowa Golkonda” – to, zdaje siê, na pami¹tkê staro¿ytnego mia-

sta, w którym król Salomon przechowywa³ niegdyœ swoje diamen-

ty... Aha... jeszcze – „zagadka Tachmasiba”.

Tachmasib Mechti, wybitny azerbejd¿añski geolog, pierwszy

cz³owiek, który by³ na Golkondzie. Jermakow, Tachmasib i jesz-

cze dwóch geologów na specjalnie wyposa¿onej rakiecie sporto-

wej pomyœlnie wyl¹dowali na Wenus. By³ to wielki wyczyn, a jed-

noczeœnie szczêœliwy przypadek. Takiego zdania s¹ wszyscy, nie

wy³¹czaj¹c Jermakowa.

Wyl¹dowali w odleg³oœci oko³o dwudziestu kilometrów od gra-

nicy Golkondy. Tachmasib zostawi³ Jermakowa w rakiecie, a sam

ze swymi geologami wyruszy³ na rozpoznanie. Jaki by³ dalszy bieg

wypadków, nie wiadomo. Tachmasib powróci³ do rakiety dopiero

po czterech dniach. By³ sam. Na pó³ ¿ywy z pragnienia, straszliwie

wyczerpany, pokryty ranami wypalonymi przez promieniowanie.

Przyniós³ ze sob¹ próbki rud. Mia³ rudê uranow¹, radow¹, transu-

ranow¹. (Dauge, opowiadaj¹c o tym, wykrzykiwa³: to arcybogate

rudy, Aleksieju, to niezwyk³e rudy!). W specjalnym zbiorniczku

znajdowa³ siê szaroró¿owy proszek. Uczony by³ ju¿ nieprzytom-

ny. Pokazywa³ Jermakowowi zbiorniczek i coœ z zapa³em t³uma-

czy³ mu po azerbejd¿ansku. Jermakow nie rozumia³ ani s³owa

background image

35

i b³aga³ go, aby przemówi³ po rosyjsku; domyœli³ siê, ¿e chodzi

o coœ bardzo wa¿nego. Lecz po rosyjsku Tachmasib rzuci³ tylko:

„Strze¿cie siê czerwonego krêgu! Uciekajcie przed czerwonym

krêgiem!”. Nie powiedzia³ ju¿ wiêcej ani s³owa. Zmar³ podczas

startu i Jermakow spêdzi³ ze zmar³ym dwa tygodnie.

„Czerwony kr¹g” – to w³aœnie jest tajemnic¹, zagadk¹ Tach-

masiba, tajemnic¹, która okrywa œmieræ trzech geologów, zagadk¹

Golkondy. Ca³kiem mo¿liwe, ¿e nie istnieje ¿adna zagadka. Nie-

ma³o jest takich, co uwa¿aj¹, ¿e Tachmasib pokonany przez choro-

bê, pora¿ony promieniowaniem, bêd¹c œwiadkiem œmierci swych

towarzyszy, postrada³ zmys³y. Szaroró¿owy py³ przyniesiony

w zbiorniczku by³ skomplikowanym zwi¹zkiem organicznym krze-

mu – znanym na Ziemi ju¿ od dawna.

Dlaczego Tachmasib wlók³ ze sob¹ ten zbiornik, nie wiadomo.

Tak¿e trudno jest poj¹æ, jaki zwi¹zek ma z tym „czerwony kr¹g”.

Dauge mówi³ o tym niechêtnie, krzywi¹c siê, jakby mia³ zga-

gê. Osobiœcie nie wierzy³ w „zagadkê Tachmasiba”, ale za to po-

trafi³ ca³ymi godzinami opowiadaæ o bogactwach Golkondy. Byle-

by dostaæ siê do niej, dojœæ, dope³zn¹æ...

Bykow przysiad³ bokiem na balustradzie balkonu. Paczka pa-

pierosów przeszkadza³a mu. Wyj¹³ j¹ z kieszeni i po³o¿y³ obok.

Gdzieœ wysoko, pomrukuj¹c cicho, przelecia³ œmig³owiec. Bykow

odprowadzi³ wzrokiem jego œwiat³a pozycyjne – czerwone i ¿ó³te.

Znów myœlami wróci³ do rozmowy z Daugem.

Tachmasib i jego towarzysze szli do Golkondy pieszo. Nasza

ekspedycja bierze ze sob¹ transporter. Dauge powiada, ¿e to pierw-

szorzêdna maszyna. Zreszt¹ Grigorij wszystko uwa¿a za doskona-

³e: „Hius” jest wspania³y, transporter wspania³y. Jurkowski wspa-

nia³y. Tylko na temat dowódcy wypowiada siê jakoœ ostro¿nie.

Okazuje siê, ¿e Jermakow jest adoptowanym synem Krajuchina.

Jeden z najlepszych kosmonautów œwiata, ale znany ze swych dzi-

wactw. To prawda, podobno mia³ bardzo ciê¿kie ¿ycie. Dauge

mówi³ o nim jakoœ bardzo niepewnie:

„Prawie go nie znam... mówi¹... powiadaj¹... ¿e to cz³owiek

bardzo odwa¿ny, maj¹cy du¿¹ wiedzê i równie du¿¹ dozê bez-

wzglêdnoœci. Powiadaj¹, ¿e nigdy siê nie œmieje...”.

¯ona Jermakowa by³a pierwszym cz³owiekiem, który wyl¹do-

wa³ na sztucznym ksiê¿ycu Wenus. Wydarzy³o siê tam jakieœ nie-

szczêœcie. Nikt dok³adnie nic o tym nie wie – w ka¿dym razie cho-

dzi³o o jakiœ zatarg wewn¹trz za³ogi. Od tej pory kobiety nie bior¹

background image

36

udzia³u w dalekich rejsach miêdzyplanetarnych, a Jermakow ca³-

kowicie poœwiêci³ siê zdobywaniu Wenus. Cztery razy próbowa³

wyl¹dowaæ na tej planecie – i cztery razy ponosi³ klêskê. Pi¹ty raz

polecia³ z Tachmasibem Mechti. A teraz na „Hiusie” wybiera siê

na Wenus po raz szósty.

Bykow przespacerowa³ siê po balkonie. Za³o¿y³ rêce do ty³u.

Nie, na pewno nie zmarznie! Noc jest zbyt ciep³a. Prawie duszna.

A mo¿e jednak zapaliæ? Bykow poczu³, jak roœnie w nim przeko-

nanie, ¿e najlepszym lekarstwem na bezsennoœæ jest papieros. Od-

szuka³ palcami paczkê.

„Najlepszy sposób na zwalczanie pokus – to ulegaæ im”.

Uœmiechn¹³ siê. Có¿ u diaska! Przecie¿ regulamin obowi¹zuje! Pu-

de³ko polecia³o w dó³ z jedenastego piêtra. Bykow przechyli³ siê

przez balustradê i patrzy³ w ciemn¹ przepaœæ. Nagle b³ysnê³y œwiat-

³a mkn¹cego samochodu, bezg³oœnie przeœlizgnê³y siê po asfalcie

i zniknê³y.

„Niepotrzebnie naœmieci³em – pomyœla³. – Ech, s³abostki i grze-

chy! Trzeba spaæ!”. Wróci³ do pokoju i po omacku dotar³ do tap-

czanu. Pod stop¹ coœ zgrzytnê³o.,,Biedny zegarek” – b³ysnê³a myœl,

która jednak nie mog³a rozjaœniæ egipskich ciemnoœci.

Westchn¹³ g³êboko i ciê¿ko opad³ na poduszki niewygodnego

tapczana. ,,O nie, panie in¿ynierze, specjalisto od pustyñ, nie za-

œniesz dzisiaj! Dlaczego ten laluœ Jurkowski tak siê do mnie uprze-

dzi³? Teraz ju¿ siê przyklei do mnie przezwisko »specjalista od

pustyñ«. Ale jak siê zmieni³ na twarzy, gdy mówi³ o Paulu Dangée!

Tak, taki typ na pewno nie cierpi przed lotem na bezsennoœæ. »My

nie boimy siê œmierci, my tylko jej nie chcemy...«. Czy mam racjê,

in¿ynierze? A mo¿e za pó³ roku w tym samym hallu ktoœ oznajmi

wiadomoœæ: – S³yszeliœcie ju¿, towarzysze? Zgin¹³ »Hius«. Zgin¹³

Jermakow. Jurkowski i ten... jak go tam, specjalista od pustyñ. –

Dêta lipa, Aleksieju! To wszystko skutki bezsennoœci i nieróbstwa.

Mog³aby siê ju¿ skoñczyæ ta noc. Aby prêdzej do samolotu i na

lotnisko rakiet za krêgiem polarnym, na Siódmy Poligon, gdzie

ekspedycja bêdzie przygotowywaæ siê do drogi, gdzie bêdziemy

czekaæ na »Hiusa«, który wyruszy na próbny lot. Mamy wstaæ

o ósmej, a ja nie mogê zasn¹æ, bodaj to diabli... Dauge ju¿ na pew-

no œpi...”.

W tej samej chwili Bykow zauwa¿y³, ¿e drzwi sypialni s¹ uchy-

lone i przez szparê pada w¹ski promyk œwiat³a. Wsta³ i na palcach

podszed³ do drzwi. Zerkn¹³ przez szparê. Przy stole stoj¹cym obok

background image

37

przygotowanego do spania ³ó¿ka siedzia³ Dauge. D³oñmi œciska³

g³owê. Na stole nie by³o prawie nic, ale na pod³odze le¿a³ wielki

plecak, na nim m³otek geologiczny o wypolerowanej od u¿ywania

r¹czce. Bykow chrz¹kn¹³.

– W³aŸ – nie odwracaj¹c siê, zaprosi³ Dauge.

– E... e... – zaj¹kn¹³ siê Aleksiej, zmieszany. – Wiesz, zapo-

mnia³em zapytaæ ciê...

Dauge obejrza³ siê.

– WchodŸ ju¿, wchodŸ... Siadaj, o czym zapomnia³eœ?

– No... jak by to powiedzieæ... sam rozumiesz. Po co mamy

ustawiaæ na Wenus radiolatarnie, jeœli jej atmosfera i tak nie prze-

puszcza fal radiowych?

Twarz Daugego ukryta by³a w g³êbokim cieniu aba¿uru. By-

kow siad³ na niziutkim, lekkim krzese³ku i energicznym ruchem

za³o¿y³ nogê na nogê. Sam fakt, ¿e znalaz³ siê w jasno oœwietlo-

nym pokoju, w towarzystwie wypróbowanego przyjaciela, przy-

niós³ mu ogromn¹ ulgê.

– Tak – mówi³ zamyœlony Dauge – to zagadnienie jest napraw-

dê bardzo wa¿ne. Teraz rozumiem, dlaczego nie mog³eœ zasn¹æ do

tej pory. A ja ³amiê sobie g³owê: czego on dotychczas t³ucze siê po

pokoju? Zêby go bol¹ czy co? A tu chodzi o radiolatarnie... hm...

– No tak... – niepewnie przytakn¹³ Bykow, przyjmuj¹c mniej

bohatersk¹ pozê. Uczucie ulgi znik³o.

– Na pewno wymyœli³eœ coœ w tej materii! Tak? – mówi³ Dau-

ge ca³kiem powa¿nym tonem. – Oczywiœcie, coœ musia³eœ wymy-

œliæ podczas swojego nocnego markowania! Coœ, co dla wszyst-

kich ma wielkie znaczenie...

– Czy nie rozumiesz, Grigorij... – zacz¹³ Bykow g³osem

zdradzaj¹cym wewnêtrzne przekonanie o wadze w³asnych s³ów.

Stara³ siê nadaæ twarzy wiele znacz¹cy wyraz, a jednoczeœnie nie

mia³ zielonego pojêcia, jak skoñczy zaczête zdanie.

– Tak, tak, dobrze ciê rozumiem – przerwa³ mu Dauge, ma-

chaj¹c rêk¹. – Ty tak¿e dobrze rozumiesz, o co chodzi. Masz abso-

lutn¹ racjê! W³aœnie tak stoj¹ sprawy! Atmosfera Wenus rzeczywi-

œcie nie przepuszcza promieni radiowych, lecz stosuj¹c bardzo

dok³adnie dobrane pasmo fal, zak³adamy, ¿e uda siê przerwaæ ow¹

radioblokadê. D³ugoœæ fal okreœlona zosta³a wy³¹cznie na podsta-

wie teorii, a jednoczeœnie i na podstawie obserwacji jonizacji pól...

czego, towarzyszu in¿ynierze?

– Wenus – posêpnie odpowiedzia³ Bykow.

background image

38

– W³aœnie. Wenus! Atmosfera planety przepuszcza tak¿e,

w pewnych wypadkach, fale innych d³ugoœci, lecz jest to zjawisko

przypadkowe i nie mo¿na na nim polegaæ. Dlatego te¿ naszym za-

daniem bêdzie okreœliæ pasmo, w jakim fale przedzieraj¹ siê przez

atmosferê, po czym ustawiæ radiolatarnie na powierzchni... na po-

wierzchni czego, in¿ynierze?

– Wenus! – ju¿ ze z³oœci¹ odpowiedzia³ Bykow.

– Wspaniale! – zachwyca³ siê Dauge. – Nie zmarnowa³eœ nie-

przespanej nocy. Jednak dotychczas wszystkie próby ustawienia

radiolatarni na powierzchni Wenus koñczy³y siê... jak siê koñczy-

³y, towarzyszu in¿ynierze?

– Doœæ – zawo³a³ Bykow, wierc¹c siê na krzeœle.

– Hm... To dziwne... Próby te, mój przyjacielu, koñczy³y siê

niepowodzeniami. Prawdopodobnie radiolatarnie-tankietki rozbi-

ja³y siê o ska³y. W ka¿dym razie po l¹dowaniu nie nadawa³y siê ju¿

do u¿ytku. Nawet jeœli nie rozbija³y siê, to jaki z nich po¿ytek?

I tak by nam nic nie pomog³y! Za to teraz rozporz¹dzamy... czym

rozporz¹dzamy?

– Nie rozporz¹dzamy ani odrobin¹ cierpliwoœci – ponuro mruk-

n¹³ Bykow.

Dauge triumfalnie obwieœci³:

– Teraz rozporz¹dzamy „Hiusem”, mamy radiolatarnie, zosta³a

znaleziona luka w radioblokadzie, przez któr¹ bêd¹ mog³y przebiæ

siê sygna³y okreœlonej d³ugoœci fal, a które tak¿e znaleŸliœmy. S³o-

wem, rozporz¹dzamy wszystkim oprócz odrobiny cierpliwoœci, ale

to ju¿ jest tylko kwesti¹ przyzwyczajenia. Mo¿esz spaæ spokojnie.

Aleksiej westchn¹³ g³êboko i ¿a³oœliwie.

– Bezsennoœæ – rzuci³ jedno s³owo.

– Bywa i tak... – przytakn¹³ Dauge. Bykow zacz¹³ spacero-

waæ po pokoju i nagle zatrzyma³ siê przed zawieszonymi na œcia-

nie zdjêciami stereoskopowymi. Lewa fotografia przedstawia³a

w¹sk¹, star¹ uliczkê w nadba³tyckim miasteczku, a prawa – rakie-

tê miêdzyplanetarn¹, przypominaj¹c¹ gigantyczny nabój karabino-

wy z okresu II wojny œwiatowej, który wbija³ siê ostrym koñcem

w czarne niebo. Na œrodkowym zdjêciu Bykow zobaczy³ m³od¹

niewiastê w niebieskiej sukni zapiêtej wysoko pod szyjê. Twarz

kobiety by³a bardzo smutna.

– Kto to? ¯ona?

– Tak... A w³aœciwie nie – niechêtnie odpowiedzia³ Dauge. –

To Masza Jurkowska, siostra W³odka. Rozeszliœmy siê...

background image

39

– Przepraszam...

In¿ynier przygryz³ wargê i podszed³ do fotelika. Usiad³. Dauge

bezmyœlnie przerzuca³ kartki ksi¹¿ki le¿¹cej przed nim ma stole.

– Dok³adniej mówi¹c, odesz³a ode mnie...

Bykow milcza³, obserwuj¹c wychud³¹, opalon¹ twarz przyja-

ciela. Oœwietlona b³êkitnym blaskiem lampy wydawa³a siê ca³kiem

czarna.

– Jak widzisz, Aleksieju, ja tak¿e nie mogê zasn¹æ – ze smut-

kiem w g³osie odezwa³ siê Dauge. – Szkoda mi Paula. Tym razem

nie mam wielkiej ochoty na lot. Bardzo kocham Ziemiê. Bardzo!

Zapewne jesteœ przekonany, ¿e wszyscy astronauci to zami³owani

mieszkañcy nieba. Nieprawda! Wszyscy kochamy Ziemiê i têskni-

my za b³êkitem nieba. Siedzisz gdzieœ tam na Fobosie. Niebo nie

ma dna, jest zupe³nie czarne. Gwiazdy jak brylantowe ig³y – k³uj¹

swym blaskiem w oczy. Uk³ady gwiezdne s¹ jakieœ dziwne, ca³-

kiem obce. Wszystko wokó³ wydaje siê byæ sztuczne: powietrze

sztuczne, cia³o sztuczne, nawet twoja w³asna waga – te¿ jest nie-

naturalna...

Bykow s³ucha³ i nie œmia³ drgn¹æ.

– Nie znasz jeszcze tych uczuæ. Nie œpisz tylko dlatego, ¿e

stoisz u progu: jedna noga po tej stronie, a druga ju¿ tam. A Jur-

kowski siedzi teraz i pisze wiersze. Wiersze o b³êkitnym niebie,

o mg³ach nad jeziorami, o bia³ych ob³okach nad lasem. Marna to

poezja. Po redakcjach maj¹ jej na kilogramy, on wie o tym dosko-

nale. Mimo to pisze.

Dauge zatrzasn¹³ ksi¹¿kê i zag³êbi³ siê w fotelu, zarzuci³ g³o-

wê do ty³u.

– A pulchniutki Krutikow, nasz nawigator, oczywiœcie ugania

siê po Moskwie swym samochodem. Razem z ¿on¹. Ona siedzi

przy kierownicy, a on nie spuszcza z niej wzroku. ¯a³uje, ¿e nie

ma przy sobie dzieci. Zostawi³ je w Nowosybirsku u babci. Ch³o-

paczysko i dziewczynka, wspania³e dzieciaki... – Dauge rozeœmia³

siê niespodziewanie. – A wiesz, kto œpi? Nasz drugi pilot. Bogdan

Spicyn. W³aœciwy jego dom – to rakieta. „Ja – powiada – i na Zie-

mi czujê siê jak w poci¹gu: chcia³oby siê po³o¿yæ i zasn¹æ, byle

szybciej dojechaæ...”. Bogdan to prawdziwy mieszkaniec nieba. S¹

tacy wœród nas, zatruci na ca³e ¿ycie. Bogdan urodzi³ siê na Mar-

sie, w naukowym miasteczku Wielki Syrt. Mieszka³ tam do pi¹te-

go roku ¿ycia. Potem jego matka zachorowa³a i wys³ano ich na

Ziemiê. Opowiadaj¹, ¿e kiedyœ puszczono ma³ego Bogusia, ¿eby

background image

40

sobie pohasa³ po trawce. Ch³opak spacerowa³, spacerowa³, a¿

wreszcie wlaz³ w jak¹œ ka³u¿ê i jak nie zacznie wrzeszczeæ: „Ja

chcê do domu! Na Marsa!”.

Bykow rozeœmia³ siê weso³o. Czu³, jak topnieje, znika ciê¿ki

zator skomplikowanych uczuæ. Wszystko takie zrozumia³e; jest rze-

czywiœcie przed progiem – jeszcze po tej stronie, ale jedn¹ nogê

ju¿ postawi³ po „tamtej”.

– A có¿ porabia nasz dowódca? – rzuci³ pytanie.

Douge spowa¿nia³.

– Nie wiem. Po prostu nie potrafiê sobie wyobraziæ... Nie mam

pojêcia.

– Te¿ na pewno œpi, jak Bogdan – mieszkaniec nieba...

Douge pokrêci³ g³ow¹.

– Nie przypuszczam... Czy niebo jest pogodne?

– Nie, nadci¹gnê³y chmury...

– W takim razie zupe³nie ju¿ nie wiem. – Dauge znów pokrê-

ci³ g³ow¹. – Jeszcze móg³bym sobie wyobraziæ, jak Anatol Jerma-

kow wpatruje siê w jasn¹ gwiazdê nad horyzontem. W Wenus. A je-

go d³onie... – Dauge zrobi³ pauzꠖ jego d³onie zacisnê³y siê

w piêœci, a¿ palce zbiela³y...

– Nie brakuje ci fantazji, Grigorij!

– Nie, Aleksieju, to nie fantazja. Dla nas Wenus – to ostatecz-

nie tylko epizod. Bywaliœmy na Ksiê¿ycu, bywaliœmy na Marsie.

Teraz lecimy podbijaæ now¹ planetê. Wykonujemy swoje zadania.

A Jermakow... on ma z Wenus swoje porachunki, straszliwe pora-

chunki. Mogê ci powiedzieæ, dlaczego on tam leci: pêdzi go ¿¹dza

zemsty, pragnienie pokonania jej. Chce j¹ pokonaæ, bezlitoœnie i na

zawsze. Tak sobie to wyobra¿am... Poœwiêci³ tej planecie i ¿ycie,

i œmieræ.

– Musisz go dobrze znaæ.

Dauge poruszy³ ramionami.

– Nie w tym sedno sprawy. Ja to czujê. Zrozum – mówi¹c to

zacz¹³ liczyæ na palcach – Nisidzima Japoñczyk, jego przyjaciel;

Soko³owski, jego najbli¿szy przyjaciel; Katarzyna, jego ¿ona...

Wszystkich poch³onê³a Wenus. Krajuchin jest dla niego drugim

ojcem. Ostatni swój rejs Krajuchin odby³ na Wenus. Po tym rejsie

lekarze zabronili mu lataæ. Na zawsze...

Dauge zerwa³ siê i zacz¹³ spacerowaæ po pokoju.

– Podporz¹dkowaæ sobie i pokona栖 powtarza³. – Bezlitoœnie

i na zawsze! Dla Jermakowa Wenus to uosobienie wszystkich wrogich

background image

41

cz³owiekowi si³ przyrody. Nie wiem, czy ktokolwiek z nas bêdzie

w stanie poj¹æ takie uczucie. Byæ mo¿e to i lepiej. ¯eby to zrozu-

mieæ, trzeba stoczyæ takie walki, jakie ma za sob¹ Jermakow, i cier-

pieæ tak jak on, i znieœæ tyle co on... Pokonaæ na zawsze... – powtó-

rzy³ Dauge jakby w zamyœleniu.

Aleksiej skuli³ ramiona, jakby poczu³ dreszcze.

– Teraz rozumiesz, dlaczego mówi³em o zaciœniêtych piê-

œciach – koñczy³ Dauge. – Poniewa¿ niebo pokrywaj¹ chmury, nie

mam pojêcia, co on mo¿e robiæ. Najprawdopodobniej po prostu

œpi.

Zamilkli. Bykow zda³ sobie sprawê, ¿e pod takim dowódc¹ jesz-

cze nie pracowa³.

– A jak twoje sprawy? – niespodziewanie spyta³ Dauge.

– Jakie sprawy?

– Z twoj¹ aszchabadzk¹ nauczycielk¹.

Bykow od razu nad¹³ siê i posmutnia³.

– Tak sobie – odpowiedzia³ nieweso³o. – Spotykamy siê...

– Aha, spotykacie siê! I co z tego?

– ...i nic.

– Oœwiadczy³eœ siê?

– Tak.

– Da³a kosza?

– Nie. Powiedzia³a, ¿e siê zastanowi.

– Kiedy to by³o?

– Pó³ roku temu.

– I co?

– Co „i co?”. Nic wiêcej nie wiem.

– To znaczy, ¿eœ dureñ, bracie. Wybacz, na mi³oœæ bosk¹, aleœ

dureñ.

Bykow westchn¹³. Dauge patrzy³ na niego z nie ukrywan¹ drwin¹.

– Osza³amiaj¹ce! – wykrztusi³. – Ch³op po trzydziestce. Ko-

cha piêkn¹ kobietê i spotyka siê z ni¹ ju¿ osiem lat...

– Tylko piêæ.

– Dobrze, niech bêdzie piêæ. Po piêciu latach oœwiadcza siê.

Proszê tylko zauwa¿yæ, ¿e ta nieszczêsna dziewczyna czeka³a cier-

pliwie piêæ lat...

– Przestañ, Grigorij! – za¿enowany prosi³ Bykow.

– Chwileczkê! Potem z nadmiaru skromnoœci lub trochê na

z³oœæ powiedzia³a, ¿e zastanowi siê...

– Doœæ!

background image

42

Dauge westchn¹³ i roz³o¿y³ rêce.

– Przecie¿ to tylko twoja, Aleksieju, wina! Twoje zaloty przy-

pominaj¹ raczej znêcanie siê. Co ona o tobie pomyœli? Niedo³êga!

Bykow milcza³, lecz po chwili odezwa³ siê z nadziej¹ w g³osie.

– Kiedy powrócimy...

Dauge zachichota³.

– Ech ty, zwyciêzco... twoja to wina, specjalisto od pustyñ!

„Kiedy powrócimy!”. IdŸ ju¿ lepiej spaæ! Patrzeæ na ciebie nie

mogê!

Bykow wsta³ i wzi¹³ le¿¹c¹ na stoliku ksi¹¿kê.

La description planetographique du Fobos Paul Dangée – prze-

czyta³. Na tytu³owej stronicy widnia³ nakreœlony grubym czerwo-

nym o³ówkiem napis w jêzyku rosyjskim: „Drogiemu Daugemu od

wiernego i wdziêcznego Paula Dangée”.

Bykow obudzi³ siê o œwicie. Drzwi do sypialni by³y uchylone.

Dauge w spodenkach gimnastycznych, œniady i rozczochrany, sta³

przed biurkiem i wpatrywa³ siê w portret Maszy Jurkowskiej. Zdj¹³

portret i wsadzi³ go do plecaka.

Bykow ostro¿nie przewróci³ siê na drugi bok i znów zapad³

w sen.

Codzienność

Miasteczko by³o niewielkie – kilkaset nowiutkich domków,

przypominaj¹cych przytulne chatki, sta³o przy czterech równole-

g³ych ulicach przeprowadzonych wzd³u¿ doliny miêdzy dwoma ³añ-

cuchami go³ych, przyp³aszczonych wzgórz. Jaskrawe, poranne s³oñ-

ce ³agodnym blaskiem oœwietla³o mokry asfalt ulic, pochy³e dachy,

drzewka w ogródkach. Za ³añcuchem wzgórz widnia³y wysokie,

lekkie konstrukcje, tak dobrze znane z filmu i fotografii – urz¹-

dzenia startowe miêdzyplanetarnych statków.

Aleksiej Bykow owin¹³ siê w bia³y fartuch i czeka³, kiedy zawo-

³aj¹ go do lekarza. Przez olbrzymie okno na pó³ œciany patrzy³ na

ulicê. Za³oga „Hiusa” przyjecha³a do miasteczka poprzedniego dnia

wieczorem. W samolocie Bykow spa³ przez ca³¹ drogê, lecz widocz-

nie nie nadrobi³ zaleg³oœci, bo w samochodzie wioz¹cym za³ogê

z lotniska tak¿e uci¹³ sobie drzemkê, a z wra¿eñ poprzedniego

background image

43

wieczoru pozosta³y w pamiêci tylko fragmenty – zalana z³otym bla-

skiem zachodz¹cego s³oñca ulica, jasny wielopiêtrowy gmach hote-

lu i s³owa dy¿urnej na jego piêtrze: „Oto wasz pokój, towarzyszu...”.

O siódmej obudzi³ go Dauge, przychodz¹c z wiadomoœci¹, ¿e wszy-

scy maj¹ stawiæ siê na badania lekarskie. Przyjaciel rzuci³ przy tym

uwagê, ¿e od zbyt d³ugiego spania mo¿na dostaæ odle¿yn. Gmach

z wszelkimi urz¹dzeniami medycznymi mieœci³ siê tu¿ obok hotelu.

Astronautom polecono tam rozebraæ siê, narzuciæ fartuchy i czekaæ.

Ulice za oknem by³y puste. Przed domem naprzeciwko sta³ ae-

rodynamiczny samochód ze srebrnym jeleniem na ch³odnicy. Po

chodniku przesz³y dwie osoby w lekkich kombinezonach, nios¹c

wielkie teczki z rysunkami technicznymi. Ciê¿ko przepe³zn¹³ przed

oknem mocarny pó³g¹sienicowy elektrotraktor, ci¹gn¹c furgon. Do

ogródka wybieg³ dwunastoletni ch³opiec, popatrzy³ na niebo, gwizd-

n¹³ na palcach, przeskoczy³ przez p³ot i pobieg³ ulic¹, wyraŸnie

naœladuj¹c styl znanych mistrzów.

Bykow odszed³ od okna. Jermakowa i Jurkowskiego ju¿ we-

zwano do gabinetu. Pozostali cz³onkowie za³ogi rozbierali siê bez

poœpiechu i wieszali ubrania w ³adnych szafkach z na wpó³ prze-

zroczystymi podwójnymi drzwiczkami. Bykow z przyjemnoœci¹

spogl¹da³ na Spicyna. Zbudowany by³ potê¿nie, a jednoczeœnie

miêœnie by³y suche jak u zawodowego sportowca; przelewa³y siê

pod delikatn¹ z³otaw¹ skór¹ na jego szerokich ramionach. Dauge

narzuci³ ju¿ fartuch i uœmiechaj¹c siê, z³oœliwie zawi¹zywa³ rêka-

wy jedwabnej koszuli Jurkowskiego, dogaduj¹c: „Tak, a teraz jesz-

cze tak...”. Zakoñczywszy tak po¿yteczn¹ pracê, zachichota³ i pod-

szed³ do Bykowa:

– Podoba ci siê nasze miasteczko?

– Niebrzydkie – odpowiedzia³ Bykow. – A do pola startowe-

go daleko?

– To tam, za wzgórzami. Widzisz startowe dŸwigi? Tam znaj-

duje siê s³awetny Siódmy Poligon, pierwszy i jak dotychczas jedy-

ny na œwiecie poligon, na którym prowadzi siê doœwiadczenia –

próby startów i l¹dowañ rakiet o napêdzie fotonowym. St¹d wyru-

szy³a w œwiat pierwsza rakieta fotonowa bez pilota „Smok Gory-

nycz”. Tu l¹dowaly po kolei „Hius-l” i „Hius-2”. Zapewne tu wy-

l¹duj¹ „Hius-3”, „Hius-4”, „Hius-5”.

– Wyl¹duj¹ czy wystartuj¹?

– Startowaæ te¿ bêd¹, lecz najpierw musz¹ wyl¹dowaæ. Prze-

cie¿ nie buduje siê ich na Ziemi.

background image

44

– Aha... – Bykow przypomnia³ sobie pozaziemski zak³ad od-

lewniczy na sputniku „Wei-ta-de Ju-i”.

Tam, na wysokoœci piêciu tysiêcy kilometrów nad Ziemi¹, gdzie

nie czuje siê skutków prawa ciê¿koœci, natomiast istnieje prawie

idealna pró¿nia, odlewa siê gigantyczne kad³uby superciê¿kich ra-

kiet. Dwieœcie piêædziesi¹t osób – uczonych, in¿ynierów, techni-

ków i robotników – czuwa nad dzia³aniem s³onecznych pieców,

kieruje prac¹ olbrzymich wirówek, skomplikowanych automatów

odlewniczych, przeobra¿aj¹c bloki tytanu i wolframu w kad³uby

miêdzyplanetarnych statków. W³aœnie tam zbudowano „Hiusy”.

– Proszeni s¹ Krutikow i Spicyn – rozleg³o siê za plecami wo-

³anie Jermakowa.

Przyjaciele obejrzeli siê. Krutikow rzuci³ gazetê i wszed³ za

Spicynem do gabinetu lekarza, ostro¿nie zamykaj¹c za sob¹ drzwi.

– Siódmy Poligon – to idealne miejsce! – z entuzjazmem mó-

wi³ Dauge. Twarz¹ by³ zwrócony do Bykowa, lecz zezowa³ w stro-

nê Jurkowskiego, który ju¿ otworzy³ swoj¹ szafkê. – Wokó³ nic,

tylko setki kilometrów tundry, ani jednej ludzkiej osady, ani jedne-

go cz³owieka. Na pó³nocy ocean...

Jurkowski zacz¹³ wk³adaæ koszulê.

– ...po linii prostej do wybrze¿a oceanu mamy oko³o dwustu

kilometrów... – Dauge nagle parskn¹³ œmiechem, ale opanowa³ siê

i prawie uroczystym g³osem mówi³ dalej. – Miêdzy miasteczkiem

a oceanem ci¹gnie siê piêæ milionów hektarów tundry naszego po-

ligonu.

Jurkowski wci¹gn¹³ ju¿ koszulê przez g³owê i stan¹³ nierucho-

mo w napiêtej pozie, podobny do stracha na wróble. Jermakow,

ju¿ ubrany, uda³ siê do lekarza, zapinaj¹c dok³adnie wszystkie gu-

ziki fartucha.

– Mamy po³¹czenie z po³udniem za pomoc¹ kolei i szosy –

g³oœno perorowa³ Dauge. – Czterysta kilometrów st¹d, ko³o pla-

cówki geofizycznej...

– Ciekawe – zastanawiaj¹c siê, pyta³ Jurkowski – co to za kre-

tyn zawi¹za³ rêkawy?

– ...tak wiêc ko³o tamtej placówki tory skrêcaj¹ i ³¹cz¹ siê z sy-

beryjsk¹ magistral¹ tu¿ przed Jakuckiem... Hej, W³odku, jak zdró-

weczko?

– Dziêkujê, niczego sobie – pad³a odpowiedŸ. Jurkowski œci¹-

gn¹³ koszulê i zbli¿a³ siê do Daugego, napinaj¹c miêœnie w wielce

znacz¹cy sposób. Patrzy³ przy tym spode ³ba. – Jestem ca³kiem

background image

45

zdrów, ale postaram siê, ¿eby o tobie, mój drogi, nie móg³ powie-

dzieæ tego nawet najg³upszy weterynarz.

– W³odek! – krzykn¹³ Dauge. – Coœ ci siê popl¹ta³o, przecie¿

to nie ja.

– A kto?

– To on! – Dauge poklepa³ Bykowa po ow³osionej piersi. –

To on, W³odeczku, taki kawalarz!

Jurkowski ledwie raczy³ spojrzeæ na Bykowa i odwróci³ siê na

piêcie. Bykow ju¿ otwiera³ usta, ¿eby coœ powiedzieæ, lecz tylko

chrz¹kn¹³ i zamilk³. Jurkowski nie przyjmuje go do swego towa-

rzystwa – to by³o oczywiste. Dauge tak¿e tak to zrozumia³ i spe-

szy³ siê bardzo. W tej samej chwili otworzy³y siê drzwi i Jerma-

kow zwróci³ siê do stoj¹cych.

– Towarzysze, wasza kolej.

Bykow, zadowolony z takiego obrotu sprawy, szybko wszed³

do gabinetu.

Najpierw zbada³ ich lekarz, ognisty brunet z fantastycznym no-

sem. Daugemu nie powiedzia³ ani s³owa, lecz badaj¹c Bykowa,

dotkn¹³ palcem d³ugiej szramy na jego piersiach i spyta³:

– Od czego?

– Awaria – lakonicznie odpowiedzia³ in¿ynier.

– Dawno? – równie lakonicznie pyta³ dalej lekarz, podnosz¹c

wy¿ej nos.

– Przed szeœciu laty.

– Pozosta³y jakieœ skutki?

– Nie – odpar³ Bykow, demonstracyjnie patrz¹c na doktorski nos.

Dauge cicho zachichota³.

Lekarz zanotowa³ coœ w grubej ksiêdze nosz¹cej napis: „Dzien-

nik pacjenta nr 4024 – Bykow Aleksiej Piotrowicz” po czym prze-

prowadzi³ przyjació³ do s¹siedniego gabinetu. Sta³a tam du¿a mato-

wobia³a szafa. Lekarz skierowa³ swój nochal w stronê Daugego

i poleci³ mu wejœæ do szafy. Bezszelestnie zamknê³y siê drzwi. Dok-

tor nacisn¹³ jakieœ klawisze na tablicy rozdzielczej umieszczonej po

prawej stronie szafy, z której wnêtrza natychmiast zaczê³y dolaty-

waæ przyt³umione szumy. Na tablicy zab³ys³y ró¿nokolorowe lamp-

ki, zaczê³y drgaæ wskazówki przyrz¹dów. Trwa³o to pó³torej minuty,

aparat cicho szczêkn¹³ i nie wiadomo sk¹d wylecia³a kartka pokryta

cyframi i szeregami liter. Lampki pogas³y, a doktor otworzy³ drzwi,

z których, pocieraj¹c ramiê, wycofa³ siê Dauge.

Lekarz z kolei zwróci³ siê do Bykowa i kiwn¹³ na niego nosem:

background image

46

– Naprzód!

Aleksiej chrz¹kn¹³ i wlaz³ do szafy. Ch³odne metalowe obrê-

cze objê³y go za ramiona i w pasie, przycisnê³y do czegoœ ciep³ego

i miêkkiego, podnios³y, opuœci³y. Rozb³ys³o czerwone œwiat³o, po-

tem zielonkawe, nastêpnie coœ uk³u³o in¿yniera w przedramiê i By-

kow nagle poczu³ siê wolny. Drzwi otworzy³y siê.

Lekarz, mrucz¹c coœ tam pod nosem, odczytywa³ wyrzucone

przez „szafê” kartki. Wypisane tam by³y wszystkie dane o zdrowiu

pacjenta, a tak¿e spis indywidualnych æwiczeñ oraz dieta przewi-

dziana dla ka¿dego badanego na okres przygotowawczy przed star-

tem. Lekarz odnotowa³ coœ w dziennikach pacjentów i odda³ kartki

Jermakowowi, zaznaczaj¹c, ¿e takie badania bêd¹ przeprowadza-

ne co tydzieñ.

Jermakow podziêkowa³ i wyszed³.

Ubieraj¹c siê, Bykow zapyta³ Daugego:

– Có¿ to za czarodziejska skrzynka? Inkubator dla doros³ych?

Elektronowa wersja puszki Pandory?

– Cyberdoktor, elektronowa maszyna do stawiania diagnoz –

odpowiedzia³ Dauge. – By³aby do zniesienia, gdyby nie robi³a za-

strzyków. Nie znoszê zastrzyków!

Poszli do windy i pojechali na pi¹te piêtro do sto³ówki.

By³a to olbrzymia, doœæ pusta sala zalana ró¿owawym œwia-

t³em pó³nocnego s³oñca. Prawie ¿aden stolik nie by³ zajêty. Œnia-

danie albo ju¿ siê skoñczy³o, albo jeszcze siê nie zaczê³o.

– Patrz, tam siedz¹ nasi – zawo³a³ Dauge.

Za³oga „Hiusa” zestawi³a dwa stoliki ko³o okna. Siedzieli przy

nich obydwaj piloci i Jermakow. Bykow zauwa¿y³, ¿e pulchniutki

Krutikow ma strasznie nieszczêœliw¹ minê. „Duma radzieckiej

astronautyki” siedzia³a zgarbiona nad szklank¹ mleka, skuba³a su-

chy chleb i z nie daj¹cym siê opisaæ smutkiem spogl¹da³a na talerz

Spicyna. Kruczow³osy Bogdan pastwi³ siê nad paruj¹cym kawa-

³em soczystego befsztyka.

Mo¿e siê wydaæ dziwne, ale œniadanie podano ju¿ wed³ug za-

leconego przez cyberdoktora jad³ospisu indywidualnego. Bykow,

nie bardzo rozumiej¹c, dlaczego dosta³ tak dziwne dania, pa³aszo-

wa³ po kolei: ca³¹ salaterkê pachn¹cej trawki, wymiót³ talerz owsian-

ki, spróbowa³ zaledwie dwa plasterki œwietnej wêdliny i zabra³ siê

do soku jab³kowego. Dauge dosta³ porcjê miêsa.

background image

47

Grigorij podniós³ nó¿ i widelec i patrz¹c na Krutikowa, spyta³:

– A có¿ tobie zaleci³ lekarz, Micha³ku?

Krutikow spiek³ raka i utkwi³ wzrok w szklance.

– Mogê wam powiedzie栖 obwieœci³, zbli¿aj¹c siê Jurkow-

ski. – Doktor na pewno d³ugo i troskliwie trzyma³ Micha³a za fa³-

dê brzucha i w sposób przystêpny t³umaczy³ mu, ¿e ob¿arstwo ni-

gdy nie nale¿a³o do cnót astronautów.

Krutikow w milczeniu dokoñczy³ piæ mleko i wyci¹gn¹³ rêkê

do koszyczka z pieczywem. Jermakow chrz¹kn¹³ znacz¹co i nawi-

gator cofn¹³ d³oñ.

Po œniadaniu Krajuchin zawiadomi³, ¿e przyjecha³ Usmanow,

jeden z konstruktorów nowej radiolatarni. Mia³ on nauczyæ za³ogê

montowania i eksploatacji „owego wspania³ego osi¹gniêcia nowo-

czesnej myœli technicznej”.

– Przeznaczam na to dwa tygodnie – powiedzia³ Krajuchin. –

Potem ka¿dy zacznie pracê wedle swej specjalnoœci.

Pierwsze wyk³ady odby³y siê w sali sportowej hotelu. Robotnicy

w granatowych kombinezonach wnieœli grub¹ szeœcioboczn¹ belkê

i kilka innych przedmiotów, które w cz³owieku nie znaj¹cym siê na

rzeczy z trudem mog³y wzbudziæ jakiekolwiek skojarzenie. Nawet Spi-

cyn i Krutikow zdradzali zdumienie i ciekawoϾ i tylko Jermakow

ogl¹da³ nieznan¹ aparaturê z jak zwykle obojêtnym wyrazem twarzy.

Wszed³ Usmanow. By³ to mê¿czyzna wysoki, o mocno zarysowa-

nych koœciach policzkowych, ubrany w roboczy kombinezon. Przed-

stawi³ siê i z miejsca zacz¹³ wyk³ad. Powoli rozjaœni³y siê zasêpione

oblicza astronautów. Zaczê³y padaæ pytania, rozpali³a siê o¿ywiona

dyskusja. Do rozmowy w³¹czy³ siê tak¿e Bykow, który jak ka¿dy in-

¿ynier mia³ ogólne pojêcie o zasadach radiolokacji i radionawigacji.

Aparaty, nad którymi g³owili siê astronauci, mia³y wysy³aæ wi¹zki

ultrakrótkich fal w œciœle okreœlonym kierunku i o œciœle okreœlonej

d³ugoœci. Te impulsy radiowe mia³y przedrzeæ siê przez zbite chmu-

ry py³owe i warstwy atmosfery o wielkiej jonizacji. Poszczególne

impulsy trwa³yby nie d³u¿ej ni¿ dziesiêæ mikrosekund, czyli co se-

kunda aparaty wysy³a³yby do stu impulsów. Specjalne urz¹dzenia

mia³y prowadziæ fale radiowe po spirali przecinaj¹cej w kilka se-

kund po³owê sfery nieba od horyzontu do zenitu i z powrotem do

horyzontu.

Takie dzia³anie aparatów umo¿liwia³oby statkom kosmicznym

nawigowanie nad nieznanymi planetami, których powierzchnia

jest zas³oniêta przed obserwacj¹ wizualn¹, a gdzie zwyk³e œrodki

background image

48

radiolokacji nie zdawa³y egzaminu wskutek zak³óceñ elektroma-

gnetycznych i nadmiernej jonizacji. Tego rodzaju radiolatarnie na-

le¿a³o ustawiæ na wynios³oœciach, w pobli¿u dogodnych l¹dowisk

i innych takich punktów, które nale¿a³oby oznaczaæ na powierzch-

ni planety. Za³oga „Hiusa” mia³a ustawiæ je w pobli¿u pierwszego

l¹dowiska, na granicy Uranowej Golkondy.

– A jakie maj¹ byæ Ÿród³a energii? – spyta³ Jurkowski.

Usmanow wyci¹gn¹³ z teczki zawini¹tko.

– Selenowo-cyrkonowe baterie radiowe – odpowiedzia³. –

Dwieœcie komórek na powierzchni jednego centymetra kwadrato-

wego. Moglibyœmy dostarczyæ wam dodatkowo neutronowe aku-

mulatory, ale przypuszczam, ¿e jest to zbyteczne. S¹ one zbyt wiel-

kie. Baterie pó³przewodnikowe s¹ znacznie wygodniejsze. Za³aduje

siê do „Hiusa” piêæset metrów kwadratowych takiej tkaniny, a wa-

szym zadaniem bêdzie tylko roz³o¿yæ j¹ i umocowaæ w pobli¿u

radiolatarni... Jeœli gleba w pobli¿u Golkondy bêdzie promienio-

waæ z intensywnoœci¹ piêædziesiêciu, szeœædziesiêciu rentgenów

na godzinê, a wed³ug naszych obliczeñ promieniowanie jest tam

znacznie silniejsze, to baterie otrzymaj¹ ³adunek dwóch, trzech

tysiêcy kilowatów. Jest to wiêcej, ni¿ trzeba.

Bykow z niedowierzaniem obmacywa³ grub¹, elastyczn¹ pow³o-

kê. W na wpó³ przezroczystej masie widnia³y mêtnawe ziarenka.

– Nie ma potrzeby rozbieraæ poszczególnych czêœci urz¹dze-

nia radiolatarni – mówi³ Usmanow – By³oby to nawet bardzo nie

wskazane, towarzyszu Jermakow. (Dowódca statku przytakn¹³). Jak

widzicie, wszystkie s¹ zaplombowane fabrycznie. Za ich dzia³anie

odpowiada nasza pracownia. Reszta zadania jest ca³kiem prosta.

Proszê podejœæ bli¿ej, o tak... Pomó¿cie mi... Dziêkujê.

Wszystkie czêœci aparatury „nawleka³o siê” na szeœcioboczn¹

belkê, ³¹cz¹c za pomoc¹ zatrzasków i œlizgaj¹cych siê po prowad-

nicach sworzni. Bykow zauwa¿y³, ¿e w ca³ej aparaturze nie by³o

ani jednej œruby, przynajmniej widocznej z zewn¹trz.

– A teraz do tego gniazdka pod³¹czamy kabel od baterii. Tak

ustawiona radiolatarnia mo¿e dzia³aæ bez obs³ugi dziesi¹tki lat.

– Urz¹dzenie proste i dobre – mrukn¹³ Krutikow, g³aszcz¹c

wypuk³¹, pokryt¹ siatk¹ niczym oko pasikonika „g³owê” radiola-

tarni. – Ile to wszystko wa¿y?

– Zaledwie sto osiemdziesi¹t kilogramów.

– NieŸle – pochwali³ Jurkowski. – Krótko mówi¹c, najtrud-

niejsz¹ spraw¹ bêdzie ustawienie tych latarni.

background image

49

4 – W krainie...

Opracowano trzy wersje ustawienia aparatów. Na twardej, g³ad-

kiej skalistej powierzchni mo¿na by³o wykorzystaæ potê¿ne przy-

ssawki, jakimi by³y zakoñczone belki urz¹dzenia. W miêkkiej gle-

bie nale¿a³o wywierciæ otwór, wstawiæ do niego podstawê latarni

i zalaæ mas¹ plastyczn¹. W koñcu, jeœliby zasz³a koniecznoœæ usta-

wienia radiolatarni na gruncie sypkim, nale¿a³o przeprowadziæ miej-

scow¹ petryfikacjê gleby za pomoc¹ pr¹du wysokiej czêstotliwo-

œci. Przy zastosowaniu tej metody powstawa³ szeœcionogi blok

skalny siêgaj¹cy do dziesiêciu metrów w g³¹b gruntu. Belkê latar-

ni oczywiœcie wtapiano w podstawê.

Tego samego dnia przeprowadzono za miastem próby monta-

¿u i ustawienia radiolatarni. Bykow z zachwytem obserwowa³, jak

Jurkowski z wielk¹ wpraw¹ za pomoc¹ œwidra wibracyjnego wy-

wierci³ w granitowym bloku g³êboki otwór. Usmanow stwierdzi³,

¿e praca wykonana zosta³a doskonale i otwór jest idealnie piono-

wy. Wstawiono tam podstawê radiolatarni i uszczelniono, zalewa-

j¹c ohydnie woniej¹c¹ mas¹ wyt³aczan¹ ciœnieniem z butli opa-

trzonej w manometr. P³yn natychmiast stwardnia³.

– Spróbujcie, jak trzyma! – zawo³a³ Usmanow.

Bykow i Spicyn chwycili za s³up... po chwili na pomoc ruszyli

Dauge i Krutikow. Nie uda³o siê im jednak wyrwaæ ani nawet po-

ruszyæ mocno osadzonej latarni.

– Widzicie! Wszystko gra! – dumnie stwierdzi³ Usmanow. –

Teraz zajmiemy siê monta¿em.

Gdy za³oga „Hiusa” powraca³a do hotelu, s³oñce znów zawi-

s³o nad wierzcho³kami wysokich dŸwigów startowych na lotnisku

rakiet.

– Najbli¿sze dni poœwiêcimy na æwiczenia – oznajmi³ Jerma-

kow. – Ka¿dy cz³onek za³ogi musi opanowaæ pracê œwidrem wibra-

cyjnym w stopniu nie gorszym ni¿ nasi geologowie, a radiolatarnie

montowaæ z zawi¹zanymi oczyma. To nasze najbli¿sze zadania.

Po obiedzie Bykow skry³ siê w swoim pokoju i zacz¹³ pisaæ

list do Aszchabadu. Zape³ni³ zwartym pismem siedem stronic. Prze-

czyta³ swoje dzie³o, westchn¹³ beznadziejnie i rzuci³ siê na tap-

czan.

List wypad³ nieprzyzwoicie sentymentalnie. Bykow mia³ strasz-

liw¹ ochotê na papierosa. Po³o¿y³ siê na brzuchu i wsun¹³ do ust

o³ówek. A wiêc, jakie s¹ mo¿liwoœci... Po pierwsze, mo¿na rozebraæ

background image

50

siê i przespaæ siê do jutra; po drugie, mo¿na wleŸæ do wanny... Do

licha, co za przykre myœli – k³aœæ siê, spaæ, k¹paæ siê... Zdecydo-

wanym ruchem zeskoczy³ z tapczana i pobieg³ do biblioteki.

W hotelu Siódmego Poligonu zaczyna³o siê wieczorne ¿ycie.

Trzaska³y drzwi. Po d³ugich korytarzach œpieszyli elegancko ubrani

ludzie, z dolnego piêtra dolatywa³y dŸwiêki pe³nej temperamentu

muzyki. Przy wszystkich czterech windach by³o t³oczno, wobec czego

Bykow postanowi³ pójœæ do biblioteki schodami. Naprzeciw p³yn¹³

strumieñ rozbawionej m³odzie¿y. Widocznie wszyscy szli do klubu.

W zacisznej czytelni Bykow wzi¹³ trzy ksi¹¿ki o Wenus, jedn¹

o teorii silników fotonowych i przejrza³ ostatni numer „Kosmo-

nauty”. Znalaz³ tam artyku³ Krutikowa o automatycznym sterowa-

niu statkami miêdzyplanetarnymi. Próbowa³ przeczytaæ go, ale ze

zdumieniem stwierdzi³, ¿e nic nie rozumie – zbyt wiele by³o tam

matematyki.

– Krzywa funkcji... – mrucza³ pod nosem in¿ynier, próbuj¹c

choæby cokolwiek zrozumieæ z czytanego tekstu. – A to ci grubas!

„A mo¿e tak wst¹piæ do Daugego? – wpad³ na zbawienny po-

mys³. – Ciekawe, czym siê teraz zajmuj¹ moi towarzysze z »Hiu-

sa«? Czy¿by te¿ czytali ksi¹¿ki o Wenus? Bardzo w¹tpiê...”.

Dauge nie czyta³ ksi¹¿ek. Goli³ siê. Wysun¹³ doln¹ szczêkê

w sposób wprost nieprawdopodobny. W pokoju s³ychaæ by³o tylko

cichy szum elektrycznej maszynki do golenia. Ujrzawszy Byko-

wa, burkn¹³ coœ niezrozumia³ego.

Aleksiej rzuci³ siê na fotel i przygl¹da³ plecom przyjaciela, pa-

trzy³ na b³êkitne œciany z plastiku, du¿y, p³aski ekran telewizyjny,

matowy, jakby daleki sufit.

Dauge skoñczy³ golenie i spyta³:

– A co ciê tu przywiod³o?

– Przeszkadzam?

– Nie, nie tyle, ¿e przeszkadzasz, ale w³aœnie mia³em mieæ roz-

mowê z Jurkowskim. Bardzo powa¿n¹ rozmowê.

Wszed³ do ³azienki. Zaszumia³a woda, gospodarz mrucza³ coœ

i z przyjemnoœci¹ prycha³. Po chwili Dauge ukaza³ siê znowu, wy-

cieraj¹c cia³o rêcznikiem k¹pielowym.

– Nie gniewaj siê, Aleksieju, ale...

– Nie przejmuj siê, stary, ju¿ sobie idê... – Bykow wsta³. – Przy-

szed³em, bo mi siê nudzi³o.

– Powa¿na rozmowa – powtórzy³ Dauge. – Jeœli siê nudzisz,

to poszukaj pilotów. Zdaje siê, ¿e s¹ w sali gimnastycznej. Bogdan

background image

51

gania tam Micha³a, ¿eby straci³ trochê t³uszczu. Popatrz na nich, to

prawdziwy ubaw!

– Aha... No... Bóg z tob¹! – Bykow ruszy³ do drzwi. – Po-

wiedz mi, Grigorij – spyta³, zatrzymuj¹c siꠖ czemu Jurkowski

boczy siê na mnie?

Dauge westchn¹³ i odpowiedzia³, oci¹gaj¹c siê:

– Nie przejmuj siê tym, Aleksieju. On w ogóle ma trudny

charakter. Do nowicjuszy z regu³y odnosi siê w³aœnie w taki spo-

sób, a poza tym do wszystkich, którzy nie przechodzili badañ w wi-

ruj¹cej kabinie lub nie siedzieli po dziesiêæ dni w maskach w azo-

towej atmosferze, jak to bywa w instytucie przygotowawczym...

po trzecie... widzisz, wyznaczono ciê na miejsce pewnego pilota,

bliskiego przyjaciela W³odka. Krajuchin zdecydowa³, ¿e weŸmie-

my ciebie. Teraz rozumiesz? S³owem, wszystko siê u³o¿y, a na Zie-

miê powrócicie jako najlepsi przyjaciele...

– Bardzo w¹tpiꠖ burkn¹³ Bykow, rozz³oszczony otworzy³

drzwi i wyszed³.

Nastêpnego dnia rozpoczê³a siê ciê¿ka praca, rêce mdla³y ze

zmêczenia, którego nie usuwa³y nawet gor¹ce prysznice i poobiedni

odpoczynek. Przez dwa tygodnie ca³a za³oga æwiczy³a siê w mon-

towaniu i ustawianiu radiolatarni.

Montowanie wszyscy opanowali bardzo prêdko – ka¿dy mia³

przecie¿ du¿¹ praktykê in¿yniersk¹. Jednak¿e œwider wibracyjny

okaza³ siê narzêdziem kapryœnym. Zanim Jermakow wyrazi³ zado-

wolenie z pracy swych podkomendnych, w kamiennych morenach

rozrzuconych w pobli¿u miasteczka mo¿na by³o spostrzec mnó-

stwo koœlawych i nierównych dziur – œladów praktyki adeptów

sztuki pos³ugiwania siê nowoczesnym œwidrem. Nie mniej k³opo-

tów mieli astronauci z przyssawkami pró¿niowymi...

– Nie rozumiem! – zwróci³ siê pewnego razu Bykow do Dau-

gego. – Po co tracimy tyle czasu na jakieœ tam œwidrowanie? Prze-

cie¿ ty robisz to œwietnie, a Jurkowski nie gorzej. Czy to nie wy-

starczy?

Dauge spojrza³ na niego groŸnie.

– A przypuœæmy, ¿e nie dojdziemy z W³odkiem do Golkon-

dy... – powiedzia³ spokojnie.

background image

52

Krajuchina przez ca³y ten czas widywali tylko podczas œniada-

nia. Ca³e dnie zajêty by³ przygotowywaniem wyposa¿enia i zaopa-

trzenia ekspedycji. Dos³ownie okr¹g³¹ dobê spêdza³ w magazy-

nach, przedsiêbiorstwach i urzêdach zaopatruj¹cych bazê rakietow¹.

Widocznie nie wszystko sz³o g³adko. Opowiadano, ¿e kogoœ wy-

rzuci³ z roboty, komuœ innemu zakaza³ pokazywaæ siê mu na oczy,

zanim nie usunie braków w swym dziale. Opowiadano o jego wy-

st¹pieniu na zebraniu miejskiego aktywu partyjnego i o tym, jak

obsztorcowa³ komendanta poligonu.

Bykow skrycie obserwowa³ Jermakowa. Kierownik ekspedy-

cji i dowódca statku w jednej osobie jak zwykle by³ ma³omówny,

opanowany i w³aœciwie nigdy siê nie œmia³. A gdy siê uœmiecha³,

to drga³y mu tylko wargi. W takich chwilach oczy stawa³y siê jesz-

cze bardziej zimne. Wkrótce Bykow przekona³ siê, ¿e uœmiech Jer-

makowa nie zwiastowa³ nic dobrego, zw³aszcza dla tych, do któ-

rych by³ skierowany.

Kiedyœ Dauge wsta³ od sto³u, pozostawiaj¹c na talerzu wiêk-

sz¹ czêœæ cielêciny przewidzianej dla niego przez dietetyków.

– Chwileczkꠖ ³agodnym g³osem zatrzyma³ go Jermakow. –

B¹dŸcie uprzejmi skoñczyæ drugie danie!

– Nie mogê ju¿ wiêcej – odpowiedzia³ Dauge.

– A mimo to bardzo was proszê, skoñczcie – jeszcze ³agod-

niej powiedzia³ Jermakow.

Dauge bez s³owa przeci¹gn¹³ brzegiem d³oni po gardle.

Wówczas Jermakow uœmiechn¹³ siê owym dziwnym uœmie-

chem.

– Nie chcia³bym was martwiæ, Grigorij – powiedzia³ cichut-

ko – ale odnoszê wra¿enie, ¿e wasz stosunek do przepisów obo-

wi¹zuj¹cych podczas przygotowañ zmusi ekspedycjê do ograni-

czenia siê do jednego geologa. Nie mo¿emy dopuœciæ, aby Wenus

mia³a choæby najmniejsz¹ szansê przeciw nam. Nawet gdyby to

by³ nie dojedzony przez was kawa³ek cielêciny...

Dauge zaczerwieni³ siê po uszy i z wœciek³oœci¹ usiad³, wbija-

j¹c widelec w pechowy kawa³ miêsa. Nikt siê nie odezwa³ ani na-

wet spojrza³ w jego stronê. Obiad zakoñczono w grobowym mil-

czeniu. Jermakow nie spuszcza³ wzroku z Daugego, dopóki geolog

nie zebra³ z talerza ostatniej kropli sosu.

Bykow, nie bez zdziwienia, zauwa¿y³, ¿e incydent ten, œwiad-

cz¹cy o surowoœci Jermakowa, nie wywo³a³ ani odrobiny obu-

rzenia wœród cz³onków za³ogi. Wprost przeciwnie, tego samego

background image

53

wieczoru Jurkowski coœ d³ugo t³umaczy³ pó³g³osem Daugemu, po

czym geolog tylko westchn¹³ g³êboko i jakby w poczuciu winy

roz³o¿y³ rêce.

Pod koniec drugiego tygodnia Usmanow po¿egna³ siê z za³og¹

i odlecia³. Nastêpnego dnia, zaraz po œniadaniu, Krajuchin wyda³

polecenia:

– Od dziœ ka¿dy zajmie siê swoimi sprawami. Towarzyszu Jer-

makow, bêdziecie pracowaæ z Krutikowem i Spicynem, tak jak usta-

liliœmy. Mo¿ecie wyruszaæ natychmiast. Przepustki ju¿ s¹ wypisa-

ne... Jurkowski i Dauge, poczekajcie na mnie tu na miejscu, odwiozê

naszego specjalistê od pustyñ i wracam natychmiast... Jedziemy,

towarzyszu Bykow.

Przed gmachem sta³ silny, pó³g¹sienicowy samochód.

– Proszê, wsiadajcie – zaprosi³ Krajuchin.

Siedli w tyle za kierowc¹. Gdy minêli ju¿ ulice miasta, Kraju-

chin nachyli³ siê i szepn¹³:

– Z Daugem rozmawialiœcie?

– O czym?

– O wszystkim.

– Tak... rozmawia³em.

– No i co?

Bykow poruszy³ ramionami. Krajuchin nie powinien by³ zaczy-

naæ rozmowy w ten sposób. Do obowi¹zków kierownika nie nale¿y

wtr¹canie siê w cudze sprawy, w³a¿enie do serca podw³adnych bez

¿adnych do tego podstaw. Ludzie powa¿ni wol¹ prze¿ywaæ swoje

sprawy w samotnoœci. Przy tym Krajuchin jakby w ogóle nie zauwa-

¿y³, ¿e nie otrzyma³ odpowiedzi. Po chwili milczenia powiedzia³:

– A teraz, in¿ynierze, bêdziemy poznawaæ wasze gospodarstwo.

Po kilkunastu minutach samochód zatrzyma³ siê przed du¿ym

budynkiem bez okien, ale za to z drzwiami na ca³¹ œcianê. Pod-

szed³ ponury stra¿nik i sprawdzi³ przepustkê.

– Zawo³ajcie mechanika! – poleci³ Krajuchin.

Wysiedli z samochodu. Wokó³ ci¹gnê³y siê równe, miejscami

tylko trochê sfa³dowane tereny, poroœniête tward¹ traw¹. Po niebie

pe³z³y szare postrzêpione chmury. M¿y³ deszcz. Pod nogami chlu-

pota³a woda.

– Tundra... – westchn¹³ szofer.

Otworzy³y siê szerokie niczym wrota drzwi. Do Krajuchina zbli-

¿y³ siê uœmiechniêty mê¿czyzna w kombinezonie i wyci¹gn¹³ umo-

rusan¹ d³oñ.

background image

54

– Przywioz³em – burkn¹³ Krajuchin.

Cz³owiek w kombinezonie zerkn¹³ na Bykowa.

– Widzê, widzê! ChodŸmy.

Wewn¹trz budynku by³o ciemno. Krajuchin potkn¹³ siê o coœ

i zakl¹³ z cicha. Mechanik chrz¹kn¹³ jakby w poczuciu winy.

– Nie zd¹¿yliœmy jeszcze przeprowadziæ œwiat³a, ale do jutra

wszystko bêdzie jak nale¿y.

– Do jutra? A dziœ co, trzeba siê grzebaæ po ciemku?

Wzrok Bykowa powoli przyzwyczaja³ siê do ciemnoœci. Zoba-

czy³ przed sob¹ jak¹œ potê¿n¹ szar¹ masê. Rozró¿nia³ g¹sienice,

otwarty luk, okr¹g³e œlepe oczy reflektorów.

– Co to takiego? – spyta³.

– To „Malec” – odpowiedzia³ Krajuchin. – Nasz czo³g-trans-

porter. Ró¿ni siê nieco od zwyk³ych maszyn tego typu, lecz opanu-

jecie go bardzo szybko. Bierzcie siê do roboty, choæby zaraz... A wy

co tu robicie? – zwróci³ siê nagle do mechanika. – Za pó³ godziny

macie pod³¹czyæ œwiat³o!

– Tak jest! – ¿ywo odpowiedzia³ mechanik i znikn¹³.

– Przynieœcie ze sob¹ opis i instrukcje! – rzuci³ za nim Kraju-

chin. – To wszystko. Zostañcie tu i pracujcie. Przed obiadem przy-

jedzie po was samochód. – Krajuchin po¿egna³ siê i skierowa³ siê

do wyjœcia.

Kiedy po up³ywie dwudziestu minut pod sufitem zab³ys³a ¿a-

rówka, Bykow krzykn¹³ z zachwytu. Sta³ przed maszyn¹, najbar-

dziej nowoczesnym tworem r¹k ludzkich, jaki kiedykolwiek poru-

sza³ siê na g¹sienicach. Pojazd by³ ogromny, nie mniejszy od

wielkiego czo³gu-batyskafu, który Bykow ogl¹da³ na wystawie prze-

mys³owej przed paru laty. Jednoczeœnie kolos sprawia³ wra¿e-

nie lekkoœci, by³ zgrabny, a nawet mia³ wdziêk. Okr¹g³y, d³ugi

i sp³aszczony nieco kad³ub, podniesiona trochê rufa, ledwie za-

znaczone wypuk³oœci luków i peryskopów, wysoki przeœwit pod

kad³ubem... Nigdzie nie widaæ by³o ani jednego szwu! Talent kon-

struktorów zespoli³ w jedn¹ ca³oœæ ogromn¹ si³ê ciê¿kiego wozu

transportowego ze szlachetnymi liniami superszybkich atomo-

karów.

xxx

– Ale¿ to maszynka! – pomrukiwa³ Bykow, ogl¹daj¹c „Mal-

ca” ze wszystkich stron i co chwila przysiadaj¹c, aby zajrzeæ pod

jego spód. – A to co za diabe³? Urz¹dzenie równowa¿ne... Moro-

wo! A dŸwignie podpieraj¹ce wci¹gaj¹ siê do œrodka?... M¹drze

pomyœlane!

background image

55

Stan¹³ przy rufie i po³o¿y³ d³oñ na g³adkiej powierzchni burty.

Metal by³ ciep³y.

– Paliwo j¹drowe za³adowane – uœmiechaj¹c siê, dobrodusz-

nie powiedzia³ mechanik, który przez ca³y czas obserwowa³ Byko-

wa, stoj¹c przy drzwiach. – Mo¿na siadaæ i ruszaæ w drogê.

Bykow zasêpi³ siê.

– Na jazdê jeszcze za wczeœnie – odpar³. – Czy przynieœliœcie

mi instrukcje?

– Oczywiœcie! Proszê.

– Dziêkujê.

Z niespodziewan¹ lekkoœci¹ Bykow da³ nurka do otwartego

luku. Pokrywy zamknê³y siê nad jego g³ow¹.

– Hej, towarzyszu – krzykn¹³ mechanik – czy bêdê wam po-

trzebny?

Zabêbni³ po pokrywie luku. Odpowiedzi nie by³o. Mechanik

wzruszy³ ramionami i odszed³.

W instrukcji Bykow wyczyta³, ¿e „Malec” jest czo³giem-trans-

porterem œwietnie przystosowanym do pokonywania przeszkód tere-

nowych. Przeznaczony by³ do pracy w terenach o pod³o¿u twardym,

grz¹skim, sypkim i bardzo wyboistym. Móg³ dzia³aæ w atmosferze

p³ynnej i gazowej, przy ciœnieniu zewnêtrznym dochodz¹cym do

dwudziestu atmosfer i temperaturze do tysi¹ca stopni. Zabiera³ za-

³ogê do oœmiu osób i piêtnaœcie ton ³adunku. Napêd sk³ada³ siê

z turbin o mocy dwóch tysiêcy koni pobieraj¹cych energiê z ma-

³ych uranowo-plutonowych reaktorów. Wyposa¿ony by³ w podczer-

wone reflektory, ultradŸwiêkow¹ armatkê i parê mechanicznych

r¹k-manipulatorów (prawie takich samych jakich kierowcy atomo-

wozów u¿ywaj¹ do wymiany ³adunków energetycznych w swoich

wozach na stacjach zaopatrzenia w paliwo j¹drowe). Mia³ tak¿e

zewnêtrzne i wewnêtrzne wskaŸniki natê¿enia iloœci promienio-

wania, dziesi¹tki innych aparatów, o których Bykow mia³ na razie

tylko zielone pojêcie. Pomieszczenie dla za³ogi, ³adunek, mecha-

nizmy i przyrz¹dy by³y pokryte budz¹cym zaufanie pancerzem z od-

pornej – bardziej odpornej od pancerzy tytanowych – ogniotrwa-

³ej i radioodpornej masy plastycznej.

Urz¹dzenie sterownicze „Malca” niewiele siê ró¿ni³o od zna-

nych Bykowowi systemów. In¿ynier przypuszcza³, ¿e uk³ad napê-

dowy jest równie prosty, lecz dla pewnoœci postanowi³ przejrzeæ

ka¿d¹ œrubkê. Na obiady i kolacje przyje¿d¿a³ do hotelu zmêczo-

ny, umazany t³ustymi grafitowymi smarami, poch³ania³ chciwie

background image

56

swoje dania, zamienia³ tylko kilka krótkich zdañ z towarzyszami

i wraca³ do gara¿u lub k³ad³ siê do ³ó¿ka. Co rano i po obiedzie

przed hotelem czeka³ na niego samochód. Nie wolno by³o tylko

w niczym naruszaæ indywidualnych przepisów treningu i diety prze-

widzianych na okres przygotowawczy. Jermakow bardzo dok³ad-

nie tego przestrzega³.

Po czterech dniach Bykow po raz pierwszy wyjecha³ „Mal-

cem” w teren. Olbrzymi pojazd z zadziwiaj¹c¹ lekkoœci¹ i prawie

bezszelestnie wysun¹³ siê z gara¿u. Dy¿urny mechanik, uœmiecha-

j¹c siê, machn¹³ rêk¹. Bykow odpowiedzia³ tym samym gestem

i zamkn¹³ luk w³azu. Nabra³ szybkoœci. „Malec” pêdzi³ po wilgot-

nej tundrze w p³ynnych rozko³ysach, lekko pochylaj¹c siê na sto-

kach wzgórz. Przera¿one ptactwo zrywa³o siê z krzykiem i wzbija-

³o nad krzakami; podobny do szarej kuleczki przemkn¹³ zaj¹c.

„Malec” zbli¿a³ siê do œciel¹cego siê nisko pasma mg³y. Bykow

w³¹czy³ podczerwone reflektory. Na ekranie pojawia³y siê i znika-

³y bia³awe zarysy du¿ych zwa³ów kamieni, dziwacznie powygina-

nych drzew. Bykow rozpêdza³ transporter do maksymalnej szyb-

koœci, po czym gwa³townie hamowa³ i stawa³, robi³ ostre skrêty,

zatacza³ w miejscu kó³ka i wtedy na szk³a peryskopu pada³o rude

rozbe³tane b³oto, które natychmiast zmywa³y automatyczne wycie-

raczki.

Niespodziewanie, gdy „Malec” by³ na pe³nej szybkoœci, By-

kow zauwa¿y³ przed sob¹ siatkê z kolczastych drutów, skrêci³ ostro

na prawo i zahamowa³, jednak by³o ju¿ za póŸno. Rozleg³ siê zgrzyt

i dzwonienie, pod g¹sienicami coœ zachrzêœci³o i transporter sta-

n¹³. Bykow wyskoczy³ z wozu. Tu¿ za nim ci¹gnê³y siê w obie

strony p³oty z kolczastych drutów. Przecina³ je wyciœniêty w grz¹-

skim gruncie œlad „Malca”. W p³ocie powsta³a olbrzymia wyrwa.

– Tego jeszcze brakowa³o! – mrukn¹³ Bykow, rozgl¹daj¹c siê

wokó³. – Gdzie¿ mnie u licha zanios³o?

Zwróci³ uwagê na pó³kolisty budyneczek z jasnego betonu, le-

dwie widoczny we mgle, chocia¿ oddalony nie wiêcej ni¿ o dwa-

dzieœcia kroków.

– Hej, taaam! Luudzieee! – zawo³a³.

Odpowiedzi nie by³o. Jedyne g³osy, jakie s³ysza³, to szum desz-

czu i smêtne pobrzêkiwanie drucianej siatki. Bykow waha³ siê przez

chwilê, lecz wreszcie ruszy³ zdecydowanym krokiem do okr¹g³e-

go budynku. By³a to budowla ca³kiem niezwyk³a. W g³adkich wy-

sokich œcianach nie znalaz³ ani okien, ani drzwi, nie dostrzeg³ nawet

background image

57

otworów wentylacyjnych, jedynie nad sam¹ ziemi¹ zauwa¿y³ nie-

wielkie otwarte na oœcie¿ kwadratowe drzwi. Nieco dalej z trawy

wystawa³a betonowa rura z okr¹g³ym, zardzewia³ym daszkiem. By-

kow zbli¿y³ siê do drzwi i zajrza³ do wnêtrza. Zdo³a³ jedynie za-

uwa¿yæ, ¿e by³o tam ciemno i ciep³o. Za plecami zgrzytnê³o ¿ela-

zo. In¿ynier obejrza³ siê i zamar³ na widok sceny, jak¹ mo¿na

zobaczyæ tylko w koszmarnym œnie: daszek betonowej rury zwisa³

obok niej, a z wnêtrza ziemi wy³azi³ jakiœ stwór z kulist¹, pozba-

wion¹ oczu g³ow¹.

Aleksiej nie zd¹¿y³ uprzytomniæ sobie, ¿e ju¿ gdzieœ widzia³

tak¹ istotê, gdy owo coœ rzuci³o siê na niego. Chocia¿ otwór rury

znajdowa³ siê ze trzy metry od Bykowa, tajemniczy stwór pokona³

tê przestrzeñ jednym skokiem. In¿ynier ju¿ och³on¹³ z pierwszego

wra¿enia, a do tego zjawa nie mia³a ¿adnego pojêcia o d¿udo...

Wystarczy³o kilkanaœcie sekund, aby powaliæ j¹ na plecy. Aleksiej

przycisn¹³ przeciwnika do ziemi i zada³ mu kilka ciosów w miej-

sce, gdzie u ludzi zwykle bywa twarz. Podniós³ siê w sam¹ porê,

gdy¿ z rury wy³azi³a jeszcze jedna zjawa.

Teraz sprawy przybra³y inny obrót. Niewiele pomog³o d¿udo.

Na szczêkê Aleksieja zwali³ siê potê¿ny cios i in¿ynier rozci¹gn¹³

siê jak d³ugi. Zjawa chwyci³a go za nogi i powlok³a nie wiadomo

dok¹d. Trudno siê broniæ bêd¹c mocno trzymanym za nogi. By-

kow wiedzia³ o tym dobrze i nie stawia³ oporu, czekaj¹c, co bêdzie

dalej. Zjawy zatrzyma³y siê, lecz nie puszcza³y swej ofiary. Alek-

siej próbowa³ unieœæ siê, opieraj¹c siê d³oñmi o trawê. Bola³y go

rozbite w pierwszym starciu piêœci. Us³ysza³ tupot i obok ukaza³a

siê trzecia zjawa. Nagle Bykow poczu³, ¿e jest wolny. Odwróci³

siê b³yskawicznie i usiad³, z trudem obraca³ bol¹c¹ g³owê.

Rozejrza³ siê. Le¿a³ za ruf¹ „Malca”. Zjawy sta³y tu¿ przy nim

i wyczynia³y jakieœ ruchy rêkami przy swych g³owach. W koñcu

b³yszcz¹ce kule zosta³y zdjête i Bykow ze zdumieniem ujrza³ zna-

jomych – zaniepokojonego Daugego, zachmurzonego Krajuchina

i bladego z wœciek³oœci Jurkowskiego. Jurkowski dotkn¹³ nosa

palcami i pokaza³ je zakrwawione Aleksiejowi.

– Idiota! – krzykn¹³ g³oœno. – Ba³wan! Czy macie kapustê za-

miast g³owy?

– Uspokójcie siê... – pohamowa³ go Krajuchin. – Czy nie wi-

dzicie, ¿e on nie ma pojêcia, co siê sta³o?

– A, to wy... – wybe³kota³ Aleksiej.

– Nie, nie my! Rycerze krzy¿owi! Delegacja Ligi Kobiet!

background image

58

– Prosi³em, uspokójcie siê, towarzyszu Jurkowski!

– A wy, towarzyszu Bykow, szybciutko wyprowadzajcie st¹d

wasz wózek... Dauge, zamknijcie luk i drzwi i krzyknijcie tam, ¿e

odje¿d¿amy.

– Rozkaz! – odpowiedzia³ Dauge, na³o¿y³ dziwaczny he³m

i wyszed³ zza rufy „Malca”.

Bykow usiad³ w transporterze, a za nim Krajuchin i Jurkow-

ski, który nie przestawa³ kl¹æ.

– Wyje¿d¿ajcie za ogrodzenie i zatrzymajcie siê! – poleci³ Kra-

juchin.

„Malec” ruszy³ wstecznym biegiem.

– Doœæ! Stop! Teraz poczekamy na Daugego.

Bykow zerkn¹³ na Jurkowskiego, który ostro¿nie obmacywa³

swój opuchniêty nos.

– Boli? – ze wspó³czuciem spyta³ Krajuchin. Jurkow tylko wy-

krzywi³ siê z wœciek³oœci¹. Po zewnêtrznej stronie kad³uba zadud-

ni³y czyjeœ kroki. Dauge zsun¹³ siê do w³azu.

– Rozkaz wykonany – zameldowa³ Krajuchinowi.

– Jedziemy!

Bykow zbli¿y³ palce do klawiszów sterowania, lecz zatrzyma³

siê w pó³ ruchu, zastanowi³ chwilê, pstrykn¹³ kilkoma prze³¹czni-

kami, w³¹czy³ silnik i opuœci³ miejsce kierowcy. „Malec” lekko

ruszy³ naprzód.

– Co ty robisz? – zawo³a³ przestraszony Dauge – A kto bê-

dzie kierowaæ?

– Automat – skromnie odpowiedzia³ Bykow. – Nie pamiêtam

drogi, nie potrafi³bym wróciæ. B¹dŸcie spokojni, „Malec” jest wy-

posa¿ony w aparaturê elektronow¹ sprzê¿on¹ z ¿yrokompasem.

Przez pewien czas jechali w milczeniu. „Malec” powtarza³ te

same manewry, jakie przed pó³ godzin¹ wykonywa³ Bykow, tyle

¿e w odwrotnym porz¹dku.

– Czy macie ze sob¹ licznik radiacji? – spyta³ Krajuchin Dau-

gego.

– Mam! Nie bêdzie nam potrzebny. Zapomnia³em wam po-

wiedzieæ, ¿e kiedy Bykow zbli¿y³ siê do zbiornika, ju¿ zd¹¿yliœmy

go zamkn¹æ. Wszystko zatem jest w porz¹dku.

Krajuchin odetchn¹l z ulg¹.

– Niewiele brakowa³o, a narazilibyœcie siê na du¿e nieprzy-

jemnoœci – zwróci³ siê do Bykowa, wycieraj¹c pot z ³ysiny. – Czy

wiecie, gdzie was zatrzymaliœmy?

background image

59

– Nie mam pojêcia... – Bykow czu³ siê wielce nieswojo.

– Za tymi zasiekami znajduje siê pod ziemi¹ potê¿ny reaktor

wytwarzaj¹cy tryt – paliwo dla naszego „Hiusa”. Betonowa bu-

dowla, do której chcieliœcie tak nieostro¿nie zajrzeæ, to cmentarzy-

sko radioaktywnych odpadków pozostaj¹cych przy oczyszczaniu

uranu. Akurat dziœ przerzuciliœmy tam komplet uranowych prêtów

przeznaczonych do przeróbki. Gdybyœcie wsunêli tam czubek

nosa...

– Zrozumia³by to nawet je¿! – zdenerwowanym g³osem do-

rzuci³ Jurkowski. – Je¿eli coœ ogrodzone jest kolczastym drutem,

to znaczy, ¿e wejœcie wzbronione. Ale oczywiœcie s¹ ludzie, co

musz¹ wszystko prze³amaæ... g¹sienicami... Nie mog¹ spokojnie

patrzeæ na ogrodzenie i rzucaj¹ siê na nie odwa¿nie jak lwy!

S³owa Jurkowskiego by³y niesprawiedliwe, ale Bykow tylko

westchn¹³ ze skruch¹. Krajuchin mówi³ dalej:

– Pierwszy zauwa¿y³ was Jurkowski, w chwili gdy zbli¿ali-

œcie siê do bunkra. Rzuci³ siê na was, aby odci¹gn¹æ od niebez-

piecznego miejsca. SpóŸni³ siê nieco. Byliœmy przekonani, ¿e nie

uniknêliœcie nieszczêœcia.

– Gnaliœmy na z³amanie karku – odezwa³ siê Dauge. – Myœla-

³em, ¿e mi serce wyskoczy...

Bykow spojrza³ na Jurkowsklego i wyj¹ka³:

– Ja... mnie... naprawdê jest mi bardzo przykro... nie chcia-

³em... – zrezygnowany machn¹³ rêk¹. – Diabli wiedz¹, jak to siê

sta³o! Musicie zrozumieæ, ¿e siê was przestraszy³em...

Jurkowski wykrzywi³ wargi w ironicznym uœmiechu.

Dauge zachichota³. – Aleœ ³adnie go przywita³! Wspaniale!

O Bo¿e, co to by³a za walka!

– Biæ umiecie siê dobrze – weso³o chwali³ Bykowa Krajuchin –

lecz na przysz³oœæ przyda siê nieco ostro¿noœci. Przy naszej pracy

nie wolno niczego dotykaæ go³ymi rêkami, tym bardziej bez pyta-

nia. Przypomnia³em sobie wa¿n¹ rzecz – dziœ wieczorem Dauge

wybierze dla was skafander i nauczy, jak siê z nim obchodziæ.

– O, Bo¿e, ale to by³a draka! – powtarza³ Dauge, wycieraj¹c oczy.

Bykow szybko usiad³ na miejscu kierowcy i wy³¹czy³ automat.

W lekkiej mgie³ce zauwa¿y³ ju¿ sylwetkê gara¿u.

– Jeszcze jedno – mówi³ Krajuchin. – Musimy poddaæ praw-

dziwej próbie was i waszego,,Malca”. Jesteœcie przygotowani?

– W tym terenie nie mo¿na przeprowadziæ prawdziwych prób.

Wszêdzie tundra, równo jak na stole.

background image

60

– Nie martwcie siê! Znajdziemy wam, mój drogi, wspania³e

miejsce! – W pó³mroku b³ysnê³y z³ote zêby Krajuchina.

Próba ognia

Bykow odprowadzi³ Krajuchina i geologów do wezwanej z mia-

sta terenówki, a sam powróci³ do gara¿u. „Malec” sta³ o dwa kroki

od bramy. Po jego ob³ych bokach sp³ywa³y stru¿ki deszczu.

– Próby! – powiedzia³ na g³os Bykow. – No có¿, jak próby, to

wypróbuj¹!

Wyci¹gn¹³ z kieszeni wymiêt¹ i umazan¹ smarami instrukcjê,

przerzuci³ kilka kartek, westchn¹³ i wlaz³ do luku. Jak ka¿dy cz³o-

wiek nie znosi³ egzaminów, niezale¿nie od tego, jaki mia³y mieæ

charakter. Uwa¿a³, ¿e wielk¹ niesprawiedliwoœci¹ bywa robienie

z ig³y wide³ i z niewa¿nych szczegó³ów nie maj¹cych ¿adnego zna-

czenia praktycznego – problemów centralnej wagi. Kiedy osobi-

œcie prowadzi³ wyk³ady, opiera³ siê na ca³kiem innych za³o¿eniach.

„Choæbyœcie mieli czo³a wysokoœci siedmiu piêdzi, i tak nie zapa-

miêtacie wszystkiego, co zosta³o napisane i kryje siê w stosach

ksi¹¿ek i wykresów. Znajduj¹ siê tam rzeczy wa¿ne, bardzo wa¿-

ne, najbardziej istotne, tak¿e zupe³nie niepotrzebne – to, co zesta-

rza³o siê jeszcze przed narodzeniem lub straci³o swe znaczenie z bie-

giem czasu. A ja, oczywiœcie, nie mam zamiaru wymagaæ, abyœcie

wiedzieli dos³ownie wszystko, co znajduje siê w podrêcznikach

i na tablicach czy w wykresach. Lecz jeœli ktoœ z was, towarzysze,

nie bêdzie umia³ tego, co umieæ powinien – to proszê siebie o to

winiæ”. Autorytet Bykowa, jako najlepszego specjalisty od pojaz-

dów mechanicznych, os³ania³ tê zasadê przed atakami najbardziej

pedantycznych kierowników. Jego system zdawa³ egzamin na Gobi,

ale czy na pewno zda i tutaj? Tym razem on bêdzie poddany egza-

minom. To prawda, ¿e Krajuchin nie robi wra¿enia doktrynera i for-

malisty, ale kto mo¿e wiedzieæ, czego szukaj¹ jego maleñkie oczka,

ukryte za wielkimi czarnymi okularami? Takie myœli zmusza³y By-

kowa do dok³adnego studiowania instrukcji. G³ówn¹ uwagê zwró-

ci³ przy tym na czêœæ zawieraj¹c¹ omówienia awarii i sposób ich

usuwania w warunkach terenowych. In¿ynier zdj¹³ kurtkê, ubra³

siê w kombinezon i wsun¹³ siê do maszynowni.

Do hotelu wróci³ póŸno, zmêczony, lecz zadowolony i prawie

ju¿ ca³kiem spokojny. W restauracji nie spotka³ nikogo. Nie œpiesz¹c

background image

61

siê, zjad³ kolacjê i poszed³ szukaæ Daugego. Zatrzyma³ siê na dru-

gim piêtrze, gdzie mieszkali astronauci. Jedne drzwi by³y uchylo-

ne. Bykow us³ysza³ g³os Jurkowskiego. Geolog deklamowa³ wier-

sze Bagrickiego :

...A wiatr jak ci gwizdnie*

Jak zacznie zawodziæ

I chluœnie falami

O dŸwiêczne dno ³odzi,

By gwoŸdzie dzwoni³y

I maszt by ³opota³:

– Dobra robota,

Prawdziwa robota!

Bykow zajrza³ do pokoju. Jurkowski w pi¿amie le¿a³ na tap-

czanie z twarz¹ zwrócon¹ do okna. Obok niego siedzia³ Krutikow.

Zgarbiony ssa³ pust¹ fajkê. Przy stole siedzia³, ko³ysz¹c siê na krze-

œle, Bogdan Spicyn i uœmiecha³ siê do w³asnych myœli. Nikogo

wiêcej w pokoju nie by³o.

...Niech bije mi w ¿y³ach,

Niech ciska siê, wre

M³odoœæ bezdomna

I z³oœæ, co mnie ¿re!

By krew siê jak gwiazdy

Sypa³a cz³owiecza,

By pêdziæ jak wystrza³

Wszechœwiatom naprzeciw...

To by³y wspania³e wiersze. A przy tym „ba¿ant” deklamowa³

je naprawdê dobrze. W jego g³êbokim, pe³nym si³y i uczucia g³o-

sie wibrowa³y nuty wyra¿aj¹ce niepokój i grozê. Bykow mimo woli

pomyœla³, ¿e ten przystojny mê¿czyzna na pewno jest podobny do

autora recytowanych wierszy. Tak samo jest pe³en niepokoju i pra-

gnieñ, namiêtnoœci badacza, który bez cienia ¿alu poœwiêci³by swoje

¿ycie, aby dokonaæ wielkich i niezwyk³ych czynów. Zapewne o tym

samym pomyœla³ Krutikow, gdy¿ wyj¹³ z zêbów fajkê i wpatrywa³

* T³umaczy³ Zygmunt Braude (fragment Przemytników).

background image

62

siê w Jurkowskiego, jakby pragn¹³ potwierdzenia swych przypusz-

czeñ. Jedynie Spicyn ko³ysa³ siê na krzeœle i uœmiecha³ siê z na

wpó³ przymkniêtymi powiekami.

...Bym dusz¹c siê œpiewa³

Przez straszne przestworze:

Ej, Czarne Morze!

Ej, dobre morze!...

Jurkowski przerwa³. Bykow odszed³ od drzwi i ruszy³ dalej.

Pokój Daugego by³ pusty. Na ³ó¿ku le¿a³ specjalny kombinezon,

który Grigorij na pewno wybra³ dla swego przyjaciela. Czerwone

refleksy wieczornego nieba mieni³y siê na polerowanej powierzchni

kulistego he³mu. Bykow chcia³ wyjœæ, lecz zatrzyma³ wzrok na le-

¿¹cej na stole fotografii. Zna³ tê twarz piêknej kobiety o smutnej

twarzy, ubranej tak samo, jak widzia³ j¹ kiedyœ, w niebiesk¹ sukniê

zapiêt¹ pod szyj¹.

Masza Jurkowska, przypomnia³ sobie Bykow. Westchn¹³.

Biedny przyjacielu! Oto, do czego doprowadza mi³oœæ... Je-

steœ weso³y i dobry, potrafisz ¿artowaæ i œmiaæ siê nawet w naj-

trudniejszych chwilach, lecz nie potrafisz zapomnieæ o niej, nawet

na kilka dni przed startem w nieznane.

– Najwstrêtniejsze w tej historii jest chyba to, ¿e przys³a³a taki

list w³aœnie teraz! – zahucza³ g³os Jurkowskiego... – Nie uspoko-

isz mnie, pró¿ny trud, mnichu mi³osierny, bo¿a krówko! To drañ-

stwo z jej strony...

– Jak œmiesz?! (Bykow pocz¹tkowo nie pozna³, kto wyda³ ten

okrzyk). Jak œmiesz tak mówiæ o niej?! Przecie¿ ostatecznie to nie

twoja sprawa!

– O, nie! To moja sprawa i nie tylko dlatego, ¿e jest moj¹ sio-

str¹! To tak¿e sprawa Krajuchina i wszystkich cz³onków naszej

za³ogi, nie pomijaj¹c twojego czerwonogêbego specjalisty od pu-

styñ. Tam, dok¹d siê wybieramy, bycie nasze bêdzie zale¿eæ od

przytomnoœci umys³u ka¿dego z nas, od ka¿dego! Musimy sobie

nawzajem ca³kowicie zaufaæ i móc polegaæ na towarzyszach wy-

prawy. W tej chwili zastanawiam siê, czy starczy ci teraz si³y, woli

i chêci do ¿ycia? Czy nie zawiedziesz nas, Grigorij?

– Spokojnie, W³odku!

– Nie potrzeba spokojniej... Czy¿byœ jeszcze jej nie rozgryz³,

tej mojej czaruj¹cej siostrzyczki? Przecie¿ to nie cz³owiek, lecz

background image

63

kuku³ka! Tak, kuku³eczka! Odejmij jej ten lalkowaty pyszczek, a co

pozostanie? Czy nie ma innych kobiet? Wiernych, kochaj¹cych,

rozumnych... Dlaczego trzymasz siê jej, dlaczego?

Bykow na palcach przeszed³ do swojego pokoju i zamkn¹³

drzwi. W¹tpi³, czy Dauge zechce myœleæ dziœ o speckombinezo-

nie. Zreszt¹, sam te¿ nie mia³ na nic ochoty. Zbyt wiele nasuwa siê

myœli. Rozebra³ siê i po³o¿y³ siê do ³ó¿ka. Zamkn¹³ oczy. Najlep-

sze wyjœcie to zasn¹æ. Wsta³, aby zasun¹æ zas³ony przy oknie. W

tej samej chwili do pokoju wszed³ Dauge. Wygl¹da³ jak zwykle –

trochê rozczochrany, z przekrzywionym krawatem. Bykow usiad³

i wlepi³ w niego oczy.

– Ju¿ siê k³adziesz? – spyta³ Dauge. – A kombinezon? Czego

tak gapisz siê na mnie? Czy coœ siê sta³o?

Obejrza³ w³asne d³onie, po czym spojrza³ na garnitur.

– Nie, nic takiego... Ja tylko tak... – z trudem wykrztusi³ By-

kow. – Myœla³em, ¿e ju¿ za póŸno...

– Nic podobnego. Ubieraj siê, idziemy. Musisz dziœ jeszcze

poznaæ speckombinezon, gdy¿ jutro... mam pewne obawy, ¿e nie

zd¹¿ymy. Gdzieœ tak d³ugo siedzia³?

– Mia³em doœæ zajêcia z „Malcem”. Mam pietra... Nie zdam

egzaminu.

– Jakiego egzaminu?

– Jak to, jakiego? Chodzi o te próby, pamiêtasz, mówi³ o nich

Krajuchin, gdy wracaliœmy z gara¿u.

– A mnie siê zdaje, ¿e wszystko pójdzie jak najlepiej. Jesteœ

œwietnym kierowc¹, wiem doskonale.

– Kierowc¹... A jak zaczn¹ ci¹gn¹æ za jêzyk z teorii i innych

tam szczegó³ów?

– Jêzyk, braciszku, i tak ci wyschnie na wiór. Przekonasz siê.

– Nie rozumiem.

– Przecie¿ wszystko jest oczywiste. Przeprowadzona zostanie

próbna jazda. Bêdziesz musia³ jechaæ na prze³aj przez bardzo nie-

równe tereny, na których czekaj¹ ciê dodatkowo sztuczne prze-

szkody. Taki bieg z przeszkodami, jak powiadaj¹ sportowcy.

– Pojadê sam?

– Nie wiem. Byæ mo¿e poœl¹ kogoœ do towarzystwa. No, je-

steœ gotów? ChodŸmy!

W pokoju Daugego Bykow zauwa¿y³, ¿e fotografia zniknê³a

ze sto³u. Grigorij zdj¹³ speckombinezon z ³ó¿ka i roz³o¿y³ go na

pod³odze.

background image

64

– Siadaj i s³uchaj – rozkaza³ Dauge. – Ta oto kapotka nazywa

siê SKK-6, czyli specjalny kombinezon systemu Krajuchina, szó-

sty model. Sporz¹dzono j¹ z bardzo mocnego i elastycznego mate-

ria³u o d³ugiej i skomplikowanej nazwie chemicznej. W zwyk³ej

technicznej gwarze nazywa siê on siliket. Jest to zwi¹zek orga-

niczno-krzemowy o arcybajkowym uk³adzie molekularnym. Na roz-

rywanie ma niezwyk³¹ wytrzyma³oœæ. A ponadto jest ogniotrwa³y

i oczywiœcie wodo- i gazoszczelny.

– Rozumiem – mrukn¹³ Bykow. Przysiad³ w kucki i mi¹³ w rê-

ku, to znów wyg³adza³ elastyczny rêkaw skafandra.

– Garniturków takich, jak siê domyœlasz, nie szyj¹ krawcy ani

nawet siê ich nie wyt³acza. S¹ one odlewane w takim oto gotowym

stanie: razem z kieszeniami, otworkami i wszystkimi szczegó³ami.

Siliket ma dwie warstwy. Uk³ad moleku³ jednej jest prostopad³y

do uk³adu moleku³ w drugiej warstwie. Zrozumiano?

– Jasne jak s³oñce. To zwiêksza wytrzyma³oœæ i szczelnoœæ.

– Masz racjê. A teraz obejrzyj he³m. Widzisz, umocowany jest

na karku i daje siê ³atwo odrzucaæ. O, tak!

Bykow zajrza³ do œrodka he³mu. B³yszcz¹cy, jakby niklowany

z zewn¹trz, od wewn¹trz by³ zupe³nie przezroczysty.

– Co to za sztuczki magiczne?

– To spektrolit, specjalny rodzaj plastiku – odpowiedzia³ Dau-

ge. – Nielichy pomys³, co? Zapewnia widocznoœæ z wewn¹trz. –

Grigorij usiad³ obok Bykowa i stuka³ palcem po he³mie. – Sam

rozumiesz, ¿e mo¿na by zastosowaæ ró¿ne inne przezroczyste ma-

teria³y, lecz spektrolit ma specjalne cenne w³aœciwoœci. Po pierw-

sze, w okreœlony sposób polaryzuje œwiat³o, dlatego te¿, gdy pa-

trzysz w ciemnoœci lub o zmroku na silne Ÿród³o œwiat³a, nie razi

ciê ono i nie przeszkadza w widzeniu wszystkiego dooko³a. Spek-

trolit przepuszcza tylko promienie œwietlne widoczne dla ludzkie-

go oka. Promienie chemiczne lub cieplne odbijaj¹ siê od powierzch-

ni he³mu lub s¹ ca³kowicie poch³aniane. Zreszt¹, tyczy siê to tak¿e

promieni rentgena i gamma. Po trzecie... no, zwyczajnie Krajuchin

dokona³ wielkiego dzie³a.

– A to? Có¿ to takiego? Aha, chyba membrana.

– Pa³¹k ze s³uchawkami. Urz¹dzenie do chwytania fal radio-

wych, zreszt¹ aparacik niezwykle czu³y, a pa³¹k s³u¿y jako amor-

tyzator... gdybyœ na przyk³ad spad³ na coœ twardego g³ówk¹ w dó³.

Tu znajduje siê mikrofon z nadajnikiem i bateria zasilaj¹ca lampy

pó³przewodnikowe.

background image

65

5 – W krainie...

– Rozumiem.

– Garniturek jest tak¿e dŸwiêkoszczelny. Jeœli chcesz us³yszeæ,

co siê dzieje na œwiecie, masz tu ten aparacik. Regulujesz go sobie

zale¿nie od gêstoœci atmosfery. Teraz ustawiony jest na ziemskie

ciœnienie atmosferyczne.

– Rozumiem i to.

– Œwietnie! Wyk³ad teoretyczny mamy za sob¹. Teraz, Alek-

sieju, b¹dŸ ³askaw wystroiæ siê w to ubranko... Poczekaj, nie tak.

W³aŸ nogami, o têdy, przez ko³nierzyk. A teraz zak³adaj he³m.

Dauge kaza³ przyjacielowi zak³adaæ skafander kilka razy, za-

k³adaæ i umocowywaæ he³m, przerabiaæ ró¿ne æwiczenia gimna-

styczne. W koñcu, gdy Aleksiej spoci³ siê jak mysz i chcia³ ju¿

b³agaæ Grigorija o zmi³owanie, w instruktorze zmiêk³o serce.

– Na dziœ doœæ! Rozbieraj siê. Zwróæ jeszcze uwagê na coœ.

Tu przy pasku masz gniazdka na termosy z kakao, bulionem i na-

pojami orzeŸwiaj¹cymi. Do wnêtrza he³mu prowadz¹ przewody do

picia. Aparaty tlenowe i poch³aniacze dwutlenku wêgla umocuje-

my na plecach. Proszê, oto one. Jeszcze zerknij na termoregula-

tor – gdy jest zbyt zimno, mo¿esz w³¹czyæ centralne ogrzewanie.

Tu masz licznik radiacji. Aha, jeszcze coœ! W sk³ad wyposa¿enia

wchodzi filtr tlenowy. Jeœli nawet znajdziesz siê w najbardziej tru-

j¹cej atmosferze, gdzie znajduje siê choæby piêæ procent tlenu, filtr

przepuœci do he³mu tylko tlen. ¯adne inne gazy nie maj¹ prawa

przedostaæ siê przez ten doskona³y aparacik...

Bykow wydosta³ siê ze skafandra i jeszcze raz obejrza³ go bar-

dzo dok³adnie.

– A jak jest z radiacj¹ atomow¹? Czy toto chroni przed ni¹?

– Ma siê rozumieæ. W takich wypadkach siliket jest niezast¹-

piony.

– Jak „absolutne zwierciad³o” fotonowego reaktora?

Otar³ pot z czo³a i siad³ na pod³odze obok Daugego. Grigorij

wyk³ada³ dalej:

– „Absolutne zwierciad³o” jest twarde i kruche. Na takie gar-

niturki nie nadaje siê. Siliket jest godny zaufania. Dziœ rano prze-

siedzieliœmy we trójkꠖ Krajuchin, W³odek i ja – ca³¹ godzinê

w bunkrze z odpadami radioaktywrnymi.

– Niemo¿liwe!

– Mówiê powa¿nie! Temperatura oko³o dwustu stopni, pro-

mieniowanie alfa i gamma i wszystko, co chcesz. Ciep³awo to nam

by³o, nie ma co ukrywaæ...

background image

66

Bykow z podziwu klepn¹³ siê po kolanach. Ktoœ zapuka³.

Wszed³ Krajuchin. Bykow wsta³ i poda³ mu krzes³o.

– Dziêkujê, nie bêdê siada³ – powiedzia³ Krajuchin. – Ju¿ czas

trochê odpocz¹æ. Dajecie sobie radê z tym speckombinezonem?

Wypróbowaliœcie?

– Tak jest.

– Pozna³ go zupe³nie dobrze – potwierdzi³ Dauge.

– Nale¿a³oby przeprowadziæ trening w tym stroju, ale nie mamy

czasu na wszystko, nie starcza go i tak... – Krajuchin wzi¹³ ju¿ za

klamkê, lecz zawróci³.

– Najwa¿niejsze wylecia³o mi z pamiêci. Jutro, towarzyszu By-

kow, pojedŸcie raniutko do gara¿u i wróæcie pod hotel „Malcem”.

– Tak jest!

– Dobranoc!

Krajuchin wyszed³. Bykow tak¿e zacz¹³ siê ¿egnaæ. Przy

drzwiach przytrzyma³ przez chwilê d³oñ Grigorija i powiedzia³ ci-

chutko:

– S³ysza³em... ¿e podobno dosta³eœ list. Nieprzyjemny list.

Dauge milcza³.

– Wiesz, tak sobie pomyœla³em, ¿e jeœli by³bym ci potrzebny...

rozumiesz...

– Dziêkujê... – Grigorij uœmiechn¹³ siê smêtnie. – IdŸ ju¿ spaæ,

Aleksieju... przyczepili siê... pocieszyciele, niech was diabli wezm¹.

– Nie gniewaj siê...

– O tym nie ma mowy... Dobranoc.

– Dobranoc.

– Patrzcie go! Jeszcze œpi – wo³a³ Dauge, œci¹gaj¹c z Bykowa

ko³drê. – Wstawaj, œlicznotko!

– OdejdŸ! – odburkn¹³ Bykow, odwróci³ siê do œciany, pomru-

kuj¹c z przyjemnoœci¹, i podci¹gn¹³ kolana pod brodê.

– „Pamiêtasz wieczór, zamieæ szala³a...”, a teraz ju¿ godzina

siódma i na dole czeka na ciebie samochód.

– Niemo¿liwe!

Dauge ledwie zdo³a³ zrobiæ unik. Bykow wyskoczy³ z poœcieli

i rzuci³ siê po ubranie.

– Poczekaj, braciszku, jeszcze zrób gimnastykê.

– Odwo³ana! Jak tam pogoda?

Dauge odsun¹³ zas³ony.

background image

67

– Wspania³a! Ani jednej chmurki. Masz szczêœcie, ale od Jer-

makowa i tak dostaniesz.

– Za co? – pyta³ Bykow, zapinaj¹c koszulê.

– Za odwo³anie gimnastyki.

– Nic nie szkodzi, niech daje... Pêdzê.

– A œniadanie?

– Potem, potem...

– Wypij chocia¿ szklankê mleka i przegryŸ chlebem, waria-

cie! Jermakow naprawdê odwo³a próby.

– Do diab³a z tym...

W restauracji Bykow pospiesznie opró¿ni³ szklankê mleka,

wsun¹³ do kieszeni kilka czarnych sucharów i popêdzi³.

– Szczêœliwej podró¿y! – pokpiwa³ Dauge, stoj¹c z rêkoma

w kieszeni. Przez chwilê patrzy³ na oddalaj¹c¹ siê terenówkê, ziew-

n¹³ i poszed³ do swego pokoju.

Bykow ze zdumieniem zauwa¿y³, ¿e „Malec” nie wywo³u-

je wœród mieszkañców miasta ¿adnej sensacji. Przechodnie obo-

jêtnie ogl¹dali siê, rzucali przelotne spojrzenia na transporter, cza-

sem tylko stawali, aby przyjrzeæ siê bardziej dok³adnie. Widocznie

wszelkiego rodzaju techniczne nowoœci sta³y siê tu czymœ ca³-

kiem normalnym. In¿ynier zatrzyma³ „Malca” przed hotelem i po-

szed³ zameldowaæ siê u Krajuchina. Na korytarzu wpad³ na Jerma-

kowa.

– Przyjechaliœcie ju¿? To œwietnie. – Przenikliwe spojrzenie

szarych oczu dowódcy spoczê³o na in¿ynierze. – Bardzo Ÿle, ¿e

naruszyliœcie program zajêæ.

– Ja?

– Mieliœcie jak najlepsze intencje, to rozumiem, ale... za pó³-

torej czy za dwie godziny czeka was wielki wysi³ek i silne napiê-

cie nerwów, a dzisiejszy wypadek naruszenia dyscypliny mo¿e dro-

go kosztowaæ. I to nie tylko was.

Jermakow zamilk³ na chwilê, po czym mówi³ dalej.

– Gdyby nie to, ¿e macie ¿elazne zdrowie, upiera³bym siê, aby

od³o¿yæ próbꠖ dorzuci³ Jermakow.

– To by³o ostatni raz – mrukn¹³ Bykow.

– Mam nadziejê. Program treningu zosta³ opracowany przez

najlepszych lekarzy kraju, a ka¿dy doœwiadczony astronauta mo¿e

podaæ wam dziesi¹tki przyk³adów, jakie op³akane skutki miewa

naruszenie dyscypliny w wype³nianiu tych prostych obowi¹zków.

Gdybyœcie byli pilotem, dzisiejszy dzieñ by³by waszym ostatnim

background image

68

dniem w za³odze. Na szczêœcie nie jesteœcie pilotem. Za¿yjcie dzie-

siêæ tabletek toniku. A teraz chodŸmy. Czekaj¹ na nas.

W gabinecie Krajuchina oprócz ca³ej za³ogi Bykow zobaczy³

dwóch nieznajomych – przewodnicz¹cego miejskiej rady narodo-

wej i sekretarza miejskiego komitetu partii. Goœcie odnosili siê do

Krajuchina z tak wielkim szacunkiem, ¿e nietrudno by³o poj¹æ, ja-

kim autorytetem cieszy siê tu przedstawiciel Pañstwowego Komi-

tetu Komunikacji Miêdzyplanetarnej.

– Nie bêdziemy marnowaæ czasu, towarzysze – zacz¹³ Kraju-

chin, gdy tylko Bykow przywita³ siê ze wszystkimi i usiad³.

– Aleksieju Piotrowiczu, wy dzisiaj gracie g³ówn¹ rolê, prosi-

my bli¿ej na scenê.

Bykow podszed³ do biurka i stan¹³ obok Krajuchina. Na twa-

rzach sekretarza partii i przewodnicz¹cego rady narodowej zoba-

czy³ przyjazne uœmiechy. Dauge mrugn¹³ porozumiewawczo. Na

biurku le¿a³a dok³adna mapa.

– Próby przeprowadzimy w tym kwadracie... – palec Kraju-

china wskaza³ pó³nocno-wschodni róg mapy. – Ile to bêdzie kilo-

metrów od nas?

Bykow pochyli³ siê nad map¹.

– Piêædziesi¹t.

– S³usznie. Ile czasu potrzebuje „Malec” na...

– Pó³ godziny, a mo¿e ze czterdzieœci minut.

– Œwietnie. Na terenach tych mo¿na obecnie znaleŸæ ró¿no-

rodne formy i rodzaje powierzchni sztucznego pochodzenia. Na

mapie oczywiœcie ich nie ma. Zadaniem waszym bêdzie przewieŸæ

nas wszystkich na to wzgórze, z którego bêdziemy obserwowaæ

próbê. Wy natomiast przetniecie wyznaczony rejon dok³adnie z po-

³udnia na pó³noc i powrócicie do nas wzd³u¿ tego strumienia. Czy

rozumiecie wasze zadanie?

– Rozumiem.

– Uprzedzam: na trasie mo¿ecie napotkaæ wszelkiego rodzaju

niespodzianki. Za jedn¹ mogê rêczyæ. Czy ludzie zostali ju¿ wy-

s³ani? – zwróci³ siê Krajuchin do przewodnicz¹cego rady miejskiej.

Ten w odpowiedzi skin¹³ g³ow¹.

– Próba jest powa¿na i trudna. Pojedzie z wami towarzysz Jer-

makow. Odwaga i ostro¿noœæ to dwa has³a! Niepotrzebna jest tyl-

ko, jak to siê mówi, zbyteczna brawura.

– Tak jest.

– To wszystko. Czy macie pytania?

background image

69

– Nie.

– Speckombinezon macie?

– Zaraz wezmê, towarzyszu Krajuchin.

– Zabierajcie zatem szybciutko i w drogê. My przez ten czas

zajmiemy miejsca w waszym wehikule.

Po kwadransie „Malec” by³ ju¿ za pó³nocnym pasmem wzgórz.

Bykow po raz pierwszy mia³ okazjê zobaczyæ pole startowe rakiet.

By³a to taka sama p³aska, równa jak stó³ tundra i tylko gdzienie-

gdzie widnia³y pagórki jakby poros³e szczecin¹. W niektórych miej-

scach widzia³ wyrudzia³e liszaje w kszta³cie gwiazd. Nie ros³a tam

ani jedna roœlinka. Bykow skierowa³ „Malca” ku jednemu z takich

punktów. Miêkki, mlaszcz¹cy odg³os, jaki wydawa³y dotychczas

g¹sienice, zmieni³ siê. Przez kilka sekund s³ychaæ by³o hurkot, jakby

ktoœ toczy³ pust¹ ¿elazn¹ beczkê po kocich ³bach.

– Tu l¹dowa³y statki miêdzyplanetarne – objaœnia³ Dauge, któ-

ry siedzia³ za Aleksiejem.

– A to?

W lewo od „Malca” mignê³y zardzewia³e szyny, resztki dru-

tów kolczastych i przechylony s³up, na którym widnia³ napis ,,1R”.

Za ogrodzeniem Bykow dostrzeg³ olbrzymi lej wype³niony bur¹

niejednolit¹ mas¹.

– Z tego miejsca przed piêciu laty wystartowa³ „Smok Gory-

nycz” – mówi³ Dauge. – Widzisz, miejsce startu ogrodzono, gdy¿

gleba stopi³a siê, tworz¹c radioaktywny ¿u¿el. „1R” oznacza, ¿e

promieniowanie wynosi 1 rentgen.

– Tyle to wiem – burkn¹³ Aleksiej.

„Malec” pêdzi³ po tundrze, omijaj¹c polodowcowe moreny, bez

zatrzymania dos³ownie przelatywa³ przez p³yciutkie bagniste je-

ziora. Po przejechaniu trzydziestu kilometrów Jermakow poprosi³

Bykowa, aby ust¹pi³ mu miejsca przy kierownicy. Aleksiej prze-

szed³ do kabiny. Wszystkie w³azy by³y otwarte. Przewodnicz¹cy

miejskiej rady narodowej dyskutowa³ gor¹co z Krutikowem, a se-

kretarz komitetu partii przys³uchiwa³ siê ich rozmowie bez wiêk-

szego zainteresowania. Krajuchin drzema³ oparty o miêkkie obicie

z g¹bki. Jurkowski i Spicyn siedzieli na zewn¹trz i z kabiny by³o

tylko widaæ ich zwisaj¹ce z luku nogi. Bykow zajrza³ do maszy-

nowni, pos³ucha³, jak pracuj¹ mechanizmy, rozejrza³ siê dobrze,

czy wszystko w porz¹dku, i usiad³ ko³o Jermakowa.

Wycie silnika przybra³o na sile, „Malec” zwolni³ i zacz¹³ wspi-

naæ siê na zbocze. – Jesteœmy na miejscu – powiedzia³ Krajuchin.

background image

70

Silnik transportera jeszcze raz zawy³, wóz wykrêci³ na miejscu

i stan¹³. Wszyscy szybko wyskoczyli. Bykow wyszed³ z wozu ostatni.

Szczyt wysokiego kurhanu pokrywa³a twarda, szara trawa. Przed

Aleksiejem roztoczy³ siê dziwny krajobraz. Równina skoñczy³a siê.

Hen, daleko, a¿ do skraju widnokrêgu na pó³nocy, rozci¹ga³y siê

zwa³y g³azów, wyrwy, stoj¹ce i stercz¹ce na wszystkie strony p³yty ka-

mienne. Poszczerbione nasypy otacza³y rozleg³e leje. Prawie pionowa

czerwona œciana postrzêpionym murem przecina³a ca³y ten chaos.

– Proszê popatrze栖 rozleg³ siê za jego plecami g³os Kraju-

china – moim zdaniem teren jest godzien waszego doœwiadczenia

i umiejêtnoœci, Aleksieju Piotrowiczu, a tak¿e œwietnie nadaje siê

do sprawdzenia zalet naszego „Malca”. Jakie jest wasze zdanie?

– Damy sobie radê! – Bykow spojrza³ w ciemne okulary za-

s³aniaj¹ce oczy Krajuchina. – Czy mo¿na zaczynaæ?

– Spytajcie towarzysza Jermakowa. Tutaj on dowodzi.

„Tym mnie nie speszysz” – pomyœla³ Bykow i zwróci³ siê do

Jermakowa stoj¹cego na g¹sienicy „Malca” z lornetk¹ w rêku.

– Towarzyszu Jermakow, czy mo¿na zaczynaæ?

Jermakow zeskoczy³ z g¹sienicy i skin¹³ g³ow¹.

– Wci¹gajcie kombinezon – rozkaza³ i œciszaj¹c g³os, doda³. –

Nie denerwujcie siê... spokojniej.

Bykow wzruszy³ ramionami i wdrapa³ siê do w³azu transporte-

ra. Dauge zobi³ krok w jego stronê, lecz zatrzyma³ siê i pozosta³ na

uboczu. Jurkowski sta³ opodal. Pogwizduj¹c, spogl¹da³ na „Mal-

ca”, to znów na teren, po którym mia³ za chwilê rozpocz¹æ próbn¹

jazdê. Krajuchin przykucn¹³ nad roz³o¿on¹ na ziemi map¹ i pro-

wadzi³ o¿ywion¹ rozmowê z „ojcami miasta”. Krutikow i Spicyn

zajêci byli strojeniem maleñkiego odbiornika.

– W³¹czcie mikrofon i umocujcie he³m – powiedzia³ Jerma-

kow, siadaj¹c obok Bykowa.

Pomogli sobie nawzajem zapi¹æ szerokie pasy bezpieczeñstwa.

Bykow pochyli³ siê ku dowódcy.

– Ruszamy. – Cichutko zadŸwiêcza³o w s³uchawkach. Alek-

siej opuœci³ palce na klawisze sterownicze. „Malec” ruszy³ z miej-

sca i zacz¹³ nabieraæ szybkoœci, pêdz¹c po stoku. Na dole stan¹³

dêba. Wjecha³ na pierwszy wa³ kamieni i od razu da³ nurka w lej.

Jazda próbna by³a rozpoczêta.

Bykow nie mia³ czasu zastanawiaæ siê nad porównaniami, lecz

mimo to gdzieœ w podœwiadomoœci b³¹ka³o siê porównanie: „Jak

¿aba w pi³ce futbolowej”. Mechanicznie zacz¹³ powtarzaæ to zdanie.

background image

71

W kwadratowym otworze przedniego luku miga³o b³êkitne niebo,

to znów pojawia³a siê czarna, jakby zwêglona ziemia lub zwa³y

g³azów. „Malcem” rzuca³o na wszystkie strony, œlizgaj¹c siê po

kamieniach, zgrzyta³y g¹sienice. „Tym mnie nie speszysz” – z upo-

rem powtarza³ Bykow. Transporter, hucz¹c, zwali³ siê do g³êbo-

kiego rowu. Na chwilê mignê³a w luku równa br¹zowa powierzch-

nia i na kolana chlusn¹³ wodospad.

Na drugim brzegu rowu „Malec” zatrzyma³ siê. Kilka metrów

przed nim wznosi³a siê prawie pionowa œciana z czerwonej gliny.

,,Z piêtnaœcie, dwadzieœcia metrów – oblicza³ b³yskawicznie By-

kow. – Spróbujemy...”. K¹tem oka dostrzeg³, jak Jermakow zaci-

sn¹³ d³onie na porêczach fotela. „Jak ¿aba w pi³ce futbolowej”.

Ze wzgórza transporter wygl¹da³ jak ma³y szary ¿uczek pe³zn¹-

cy po zaoranym polu. A teraz ¿uczek postanowi³ wdrapaæ siê na

mur. W jakiœ zupe³nie niewyt³umaczalny sposób uda³o mu siê we-

drzeæ nieco na stromiznê, lecz w pewnej chwili drgn¹³, odpad³ od

œciany i otoczony k³êbami czerwonego py³u przewróci³ siê na plecy.

– Do diab³a – szepn¹³ sekretarz. – Dlaczego nie ominie prze-

szkody?

Dauge nerwowo splun¹³.

– Omijaæ nie wolno – spokojnie odpowiedzia³ Krajuchin. –

Wbrew za³o¿eniom próby. Uwaga!

Pod czerwonawym murem coœ siê dzia³o. ¯uk nagle zacz¹³ siê ru-

szaæ. Na wszystkie strony wysunê³y siê z kad³uba b³yszcz¹ce nogi na

przegubach, zgina³y siê, wpieraj¹c siê w grunt. Po chwili „Malec” znów

stan¹³ we w³aœciwej pozycji. Nast¹pi³y chwile pe³ne napiêcia... Trzy

stalowe ³apy znalaz³y oparcie u podnó¿a œciany, a czwarta ostro¿nie szu-

ka³a mocniejszego punktu zaczepienia. „Malec” metr po metrze pod-

ci¹ga³ siê do szczytu przeszkody, tam g¹sienice szarpnê³y go do przo-

du i transporter popêdzi³ naprzód, po drodze wci¹gaj¹c swoje ³apy.

– Ale¿ to chwat! Ale¿ zuch! – wykrzykiwa³ podniecony Jur-

kowski. – Prawdziwy mistrz!

– A mo¿e jednak wymienimy go na jeszcze jednego pilota? –

doci¹³ Krajuchin i podniós³ do oczu lornetkê.

Bykow triumfowa³. Wszystko sz³o doskonale. „Malec” poko-

nywa³ kolejne przeszkody. Kruszy³ g¹sienicami kamienie, rozpry-

skiwa³ rzadkie b³oto wype³niaj¹ce g³êbokie, okr¹g³e leje. Jak grom

dzia³ hucza³y wal¹ce siê g³azy. Kilka razy Jermakow prowadz¹cy

background image

72

nawigacjê za pomoc¹ mapy i kompasu korygowa³ kurs. Bez tej

pomocy Bykow móg³by po prostu zjechaæ z wyznaczonej linii pro-

stej, która okreœla³a trasê próbnej jazdy.

– Ile ju¿ mamy za sob¹? – spyta³ Bykow.

– Pozosta³o jeszcze pó³tora kilometra...

Nagle przed „Malcem” bezg³oœnie buchnê³y s³upy malinowe-

go ognia. Bykow szarpn¹³ siê do ty³u i zatrzyma³ wóz.

– To na pewno zapowiedziane niespodzianki Krajuchina –

mrukn¹³ pod nosem.

Ogieñ ogarnia³ coraz wiêksz¹ przestrzeñ. Odnosi³o siê wra¿e-

nie, ¿e p³on¹ kamienie. Czarne smugi dymu wzbi³y siê zmieszane

z jêzykami ognia. Suchy gor¹cy wiatr niós³ chmury kurzu.

– Skondensowana benzyna! – zaniepokojony narzeka³ By-

kow. – Napalm! Te¿ pomys³y...

Jermakow milcza³. Bykow uœmiechn¹³ siê. Zamkn¹³ luki ob-

serwacyjne spektrolitowymi zas³onami i dotkn¹³ klawiszy stero-

wania. „Malec” na pe³nym gazie zanurzy³ siê w ogniow¹ burzê.

Gdy na widnokrêgu rozpostar³a siê ciemnomalinowa kotara,

sekretarz komitetu miejskiego chrz¹kn¹³, a przewodnicz¹cy rady

miejskiej przysun¹³ siê do stacyjki radiowej. Krajuchin z ca³kowi-

tym spokojem objaœni³:

– Kaza³em zapaliæ kilkadziesi¹t beczek benzyny. W ci¹gu kil-

ku minut temperatura powinna podnieœæ siê do siedmiuset, dzie-

wiêciuset stopni. To g³upstwo. „Malec” wytrzyma to z ³atwoœci¹.

Tylko czy wytrzymaj¹ nerwy...

Wytrzyma³y i „Malec”, i nerwy. Otoczony ob³okami czarnej

sadzy transporter wjecha³ w rzeczu³kê, która oznacza³a koniec tra-

sy. Zatrzyma³ siê. Fale pilnie omywa³y burty, sycza³y i wybucha³y

k³êbami pary. Pancerz „Malca” och³adza³ siê powolutku. Bykow

spojrza³ na zwisaj¹cego na pasach Jermakowa i potrz¹sn¹³ go za

ramiê. Jermakow by³ przytomny.

– Ruszamy... – wykrztusi³ niepewnie. – Przejechaliœmy trasê

prawid³owo – g³oœniej ju¿ mówi³ dowódca. – Jestem z was zado-

wolony, z was i z siebie.

Bykow nie odpowiedzia³.

Po drodze wzd³u¿ strumienia nie odezwali siê ani s³owem. Do-

piero gdy skrêcili w stronê kurhanu, z którego obserwatorzy ma-

chali do nich rêkoma, Bykow spyta³:

background image

73

– Nie rozumiem, co spowodowa³o, ¿e tu w œrodku tundry po-

wsta³y takie zniszczenia ?

Jermakow d³ugo nie odpowiada³. Odpi¹³ pasy bezpieczeñstwa

i niechêtnie mrukn¹³:

– Nad tym terenem wybuch³a rakieta... fotonowa rakieta, to

wszystko.

– Tak przypuszcza³em, ¿e jakiœ wybuch... – wyj¹ka³ wstrz¹-

œniêty i zdumiony Bykow.

Pod koniec obiadu, do którego z okazji pomyœlnego zakoñcze-

nia prób podano kieliszek koniaku, zabra³ g³os Krajuchin.

– Jermakow i Bykow przechodz¹ na tydzieñ na sanatoryjny

tryb ¿ycia. ¯adnej pracy. Mo¿ecie czytaæ powieœci przygodowe,

chodziæ na spacery i spaæ. Pozostali przygotowuj¹ siê do przyjêcia

„Hiusa”. Otrzymaliœmy wiadomoœæ, ¿e wylecia³ on ju¿ z „Cio³-

kowskiego” i przybêdzie do nas za piêæ albo szeœæ dni.

Powrót „Hiusa”

Jermakow wprowadzi³ „Malca” do hangaru. Transporter by³

rozpalony do czerwonoœci, a ca³y hangar natychmiast stan¹³ w p³o-

mieniach. Bykow rzuci³ siê do gaœnicy pianowej, co tylko wywo-

³a³o g³oœny wybuch œmiechu Jermakowa, który z³apa³ in¿yniera za

ramiê i krzykn¹³ mu prosto w ucho, zwracaj¹c siê nie wiadomo

dlaczego na „ty”.

– Aleksiej, wstawaj. ObudŸ siê! S³yszysz?

Aleksiej nagle zda³ sobie sprawê, ¿e Jermakow ma na sobie

b³yszcz¹cy p³aszcz plastikowy i ¿e to w ogóle nie ¿aden Jerma-

kow, lecz Dauge. Usiad³ na tapczanie. Przecieraj¹c nieprzytomne

oczy, spyta³:

– Co siê sta³o?

– „Hius” podchodzi do l¹dowania. Idziemy na spotkanie. Wsta-

waj!

Dochodzi³a druga w nocy. Niebo pokrywa³y ciê¿kie szaroczarne

chmury i tylko na pó³nocy widnia³y jasne, jakby poci¹gniête ró-

¿em pasma. La³o.

– Kto jeszcze idzie ich witaæ?

– Ca³a nasza za³oga, a na dodatek jeszcze pó³ miasta,

Bykow zbli¿y³ siê do okna. Na ulicy ludzie zd¹¿ali w jedn¹ stro-

nê. Szli, podbiegali... Pobrzêkuj¹c, powa¿nie sun¹³ traktor, ci¹gn¹c

background image

74

jakieœ dziwaczne urz¹dzenie na wielkich ko³ach. Minê³o go kilka

samochodów. Na dole trzasnê³y drzwi. Ktoœ gniewnie zawo³a³.

– Dlaczego nie wezwano go do tej pory?

Jermakow i pozostali astronauci czekali ju¿ w hallu. U drzwi

sta³ Krajuchin wyró¿niaj¹cy siê wœród t³umu swoim wzrostem.

Otacza³a go grupa in¿ynierów w mokrych nieprzemakalnych p³asz-

czach i skórzanych kurtkach. Krajuchin mówi³ suchym i ostrym

g³osem, po prostu jakby ktoœ gwoŸdzie wbija³ w drewno.

– Miasto powsta³o i istnieje tylko po to, aby zaopatrywaæ, wy-

sy³aæ w œwiat i przyjmowaæ statki. Zapomnieliœcie o tym. Mam

wra¿enie, ¿e trzeba bêdzie odœwie¿yæ wasz¹ pamiêæ. Ale o tym

póŸniej. Na razie natychmiast znaleŸæ wszystkie samochody. Wy-

s³aæ ludzi na stacjꠖ tu Krajuchin zwróci³ siê do barczystego bro-

dacza. – Za stacjê odpowiadacie g³ow¹.

– Postaram siê, ¿eby wszystko gra³o – basem przemówi³ brodacz.

– Wszystkie œrodki deaktywizacji i przeciwpo¿arowe...

– Gotowe, towarzyszu Krajuchin.

– Dobrze. Bêdê gdzieœ w schronach lub w ich pobli¿u. Aha... –

Krajuchin wskaza³ palcem na m³odego mê¿czyznê w kapturze. –

Melduj mi o wszystkich depeszach ze statku.

– Rozkaz.

– Mo¿ecie odejœæ... A wy, Zajczenko – Krajuchin mówi³ nie-

dbale, jakby od niechcenia – tak¿e mo¿ecie odejœæ, ale do aresztu.

Jeœli zdarzy siê jaki wypadek, oddam was pod s¹d.

Zajczenko przycisn¹³ rêce do piersi.

– Towarzyszu Krajuchin!

– Powiedzia³em.

– Pozwólcie mi pójœæ na radiostacjê chocia¿ na godzinkê! –

prosi³ Zajczenko. – Wiem, ¿e jestem winien... tak s¹d... Zreszt¹

w tej chwili beze mnie trudno bêdzie tam cokolwiek naprawiæ.

Krajuchin zastanawia³ siê. – Dobrze. Mo¿ecie jechaæ do ra-

diostacji. Na areszt bêdzie czas po wyl¹dowaniu statku.

– Tak jest!

– Wszyscy? – Krajuchin liczy³ wzrokiem za³ogê. – Jedziemy,

towarzysze.

Na dworze by³o mokro i d¹³ zimny wiatr. Przed hotelem nie-

cierpliwie mrucza³ i prycha³ samochód. Astronauci zajêli miejsca.

Maszyna ruszy³a, mijaj¹c d³ugi sznur pó³g¹sienicowych ciê¿aró-

wek z brezentowymi budami. Bykow zapyta³ pó³g³osem: – O czym

by³a mowa? Co to za radiostacja, o której mówi³ Krajuchin?

background image

75

– Radiolatarnia dok³adnego naprowadzania – Dauge zerkn¹³ na

plecy Krajuchina. – Kiedy statek zbli¿a siê do Ziemi, pilot mo¿e orien-

towaæ siê wed³ug trzech radiolatarni bazowych. Jedna z nich ustawio-

na jest tu w mieœcie, a dwie pozosta³e na brzegu Oceanu Lodowate-

go u krañców poligonu. S¹ to punkty orientacyjne nie gwarantuj¹ce

jednak dok³adnej nawigacji. Statek mo¿e opuœciæ siê równie dobrze

na miasto, jak na powierzchniê oceanu czy te¿ gdzieœ w tundrze.

Aby zapewniæ mo¿liwoœæ precyzyjnego wyl¹dowania w oznaczo-

nym miejscu, ustawiono dodatkow¹ specjaln¹ radiolatarniê. W³a-

œnie tê, o której by³a mowa. Zajczenko jest za ni¹ odpowiedzialny.

– A co siê sta³o?

– Wczoraj wieczorem podczas próby spali³ siê jakiœ wa¿ny agre-

gat – nie wiem, czy by³ to transformator, czy coœ w tym rodzaju.

Okaza³o siê, ¿e zapasowy jest w sk³adzie, tylko nie wiadomo gdzie...

znikn¹³... Lepszy skandal! W najwa¿niejszej chwili radiostacja nie

dzia³a. Teraz mo¿na liczyæ tylko na umiejêtnoœci Lachowa.

– A któ¿ to?

– Pilot „Hiusa”.

– A je¿eli...

– Najwy¿ej wyl¹duje na tundrze, ze dwieœcie kilometrów st¹d.

Nie stanie siê nic z³ego. Dlatego wyznaczono tak rozleg³y poligon.

Lecz jeœli opuœci siê nad miastem, sprawa bêdzie gorsza.

– Nie obawiajcie siê! – pe³nym przekonania g³osem dorzuci³

Krutikow. – Ty, Grigorij, nie strasz ludzi. Lachow ma doœwiadcze-

nie, od razu zorientuje siê, ¿e nie ma co liczyæ na centraln¹ radio-

latarniê, i zacznie przesuwaæ siê ku pó³nocy. A ¿e to jest skandal,

to inna sprawa.

– Dziœ na radiolatarni pracowano ca³¹ noc. Próbowali j¹ na-

prawiæ. Mo¿e jeszcze siê im uda. – Dauge znów zerkn¹³ na plecy

Krajuchina.

Do rozmowy wtr¹ci³ siê Spicyn:

– Dla Lachowa to sprawa bez znaczenia. Na pewno wyl¹duje

poœrodku poligonu, nawiguj¹c wed³ug radiolatarni bazowej.

– ¯eby to... – chmurnie mrukn¹³ Krutikow.

– Lachow wyl¹duje dok³adnie poœrodku poligonu – powtórzy³

Spicyn i zrobi³ minê wyraŸnie daj¹c¹ do zrozumienia, ¿e dalsza

dyskusja na ten temat jest bezcelowa.

Jurkowski chrz¹kn¹³ i powiedzia³:

– Szkoda Zajczyka. Nale¿a³oby ukaraæ nie jego, ale tych in-

nych, nieco wy¿ej.

background image

76

– Ka¿dy dostanie, co zarobi³ – warkn¹³ Krajuchin, nie odwraca-

j¹c siê. – Nikogo nie skrzywdzimy, ale Zajczenko dostanie pierwszy.

– Kierownik poligonu...

– Powiedzia³em ju¿... – Krajuchin obejrza³ siê wreszcie i spoj-

rza³ na Jurkowskiego – dostan¹ wszyscy wedle zas³ug. Nie zapo-

minajcie, W³odzimierzu Siergiejewiczu, ¿e jemu zaufano...

By³ to widocznie wa¿ki argument, gdy¿ Jurkowski nie sprzeci-

wia³ siê d³u¿ej. Nikt wiêcej siê nie odezwa³. Samochód skrêci³ i po-

mkn¹³ po betonowej p³aszczyŸnie ko³o urz¹dzeñ startowych. Z pra-

wej, jakby przylepione do podnó¿y wzgórz, widnia³y niskie, lecz

szerokie budynki bez przednich œcian, a nad nimi przebiega³a linia

wysokiego napiêcia gin¹ca gdzieœ za górkami. Tu i ówdzie sta³y

szare kopulaste baszty.

– Schrony – szepn¹³ Spicyn.

– A my dok¹d jedziemy?

– Do schronów podziemnych. Z nich bêdziemy obserwowaæ

l¹dowanie „Hiusa”.

Wyjechali na w¹sk¹ prost¹ szosê. Deszcz la³ coraz bardziej,

potoki wody zalewa³y okna, po asfalcie tañczy³y jasne wodne ba-

nieczki. Samochód zahamowa³ i stan¹³. Zbli¿y³ siê mê¿czyzna

w nieprzemakalnym p³aszczu z narzuconym na g³owê kapiszonem.

Nachyli³ siê, ¿eby zajrzeæ do samochodu, pozna³ Krajuchina i mach-

n¹³ rêk¹. Krajuchin uchyli³ drzwi i zawo³a³:

– Jak dawno przeje¿d¿ali radiowcy?

– Oko³o pó³ godziny temu, towarzyszu Krajuchin.

– Uwa¿ajcie, nikogo nie przepuszczaæ.

Po kwadransie jazdy Bykow zobaczy³ wystaj¹ce z ziemi pan-

cerne kopu³y, podobne do wie¿yczek obserwacyjnych w starodaw-

nych schronach bojowych.

– Podziemne schrony – rzuci³ Spicyn.

Ju¿ dawno, bo przed trzydziestu laty, równina ta by³a poligonem

doœwiadczalnym dla rakiet miêdzyplanetarnych. Obserwatorzy kryli

siê w okopach i lekkich schronach. Zdarza³o siê, ¿e wielkie, wyso-

koœci¹ równe miejskim wie¿owcom rakiety, zamiast wzbiæ siê prosto

w niebo, z powodu jakichœ awarii w systemie sterowania przewraca-

³y siê i zaczyna³y pe³zaæ po ziemi, miotaj¹c ze swych dysz p³omie-

nie. Pewnego razu taka rakieta przewróci³a siê prosto na okop. By³y

ofiary w ludziach. Od tej pory istniej¹ podziemne schrony-obserwa-

toria, ¿elazobetonowe pomieszczenia ukryte g³êboko pod ziemi¹, wy-

posa¿one w urz¹dzenia zapewniaj¹ce widocznoœæ w dos³ownie

background image

77

wszystkich kierunkach. S¹ to tak zwane kaponiry. By³y budowane

z takim wyliczeniem, ¿e nawet bezpoœrednie trafienie rakiet¹ nie za-

gra¿a³o bezpieczeñstwu obserwatorów.

Szofer wjecha³ do g³êbokiego betonowego okopu z grubym

dachem.

– A teraz na piechotꠖ powiedzia³ Krajuchin.

Krótki korytarz o œwiec¹cych œcianach doprowadzi³ astronau-

tów do zaciemnionego pomieszczenia z niskim stropem. Bykow

rozgl¹da³ siê zaciekawiony. Po prawej i lewej stronie schodki wio-

d³y do okr¹g³ych platforemek nakrytych stalowymi kopu³ami. Na

platforemkach sta³y peryskopy o czterdziestokrotnym powiêksze-

niu. Do szczelin obserwacyjnych zagl¹da³o szare, si¹pi¹ce m¿aw-

k¹ niebo. Trzech m³odzieñców w skórzanych kurtkach odprawia³o

czary przy radiostacji. Jeden z nich, widz¹c wchodz¹cego Kraju-

china, zameldowa³ mu, ¿e ³¹cznoœæ ze stacjami radiolokacyjnymi

i radiolatarniami zosta³a nawi¹zana.

– Spytajcie, czy s¹ jakieœ wiadomoœci z „Hiusa” – poleci³ Kra-

juchin.

Spicyn podszed³ do jednego z peryskopów. Inni usiedli na ta-

boretach ustawionych pod œcianami. G³oœnik zachrypia³ i odezwa³

siê skrzecz¹cym g³osem:

– „Hius” na razie milczy.

Krajuchin wsadzi³ rêce w kieszenie p³aszcza i zacz¹³ kr¹¿yæ

po schronie. Zatrzyma³ siê przed staruszkiem plakatem, zupe³nie

wyblak³ym ju¿, g³osz¹cym: „Wzrost energii j¹drowej w ogólnym

bilansie energetycznym naszego kraju w latach 1900-1980”. Popa-

trzy³ chwilê i spacerowa³ dalej. Radiowcy spogl¹dali na niego z wy-

raŸnym wspó³czuciem. Jurkowski szepn¹³ do Daugego:

– Denerwuje siê staruszek...

Znów zarycza³ g³oœnik:

– Uwaga, uwaga! Towarzyszu Krajuchin!

– S³ucham! – krótko, nie ukrywaj¹c zniecierpliwienia, od-

krzykn¹³ zawo³any.

– „Hius” znajduje siê nad poligonem. Podajê jego wspó³rzêd-

ne z poprawk¹ na wasze stanowisko obserwacyjne. Azymut geo-

dezyjny osiem stopni i... czterdzieœci... czterdzieœci cztery minuty...

k¹t podniesienia szeœædziesi¹t stopni. – (Wyl¹duje w œrodeczku

poligonu – szepn¹³ Spicyn).

– Czy na silniku fotonowym?

– Na razie tak.

background image

78

– Przekazaæ rozkaz: na wysokoœci szeœædziesiêciu kilometrów

wy³¹czyæ silnik fotonowy i przejœæ na rakiety wodorowe.

– Rozkaz... – nast¹pi³a pauza, po czym dalszy ci¹g meldun-

ku – ...rozkaz zosta³ wykonany. „Hius” prosi o przys³anie sanitarki

i lekarza.

Wszyscy zwrócili w stronê g³oœnika zatrwo¿one twarze.

– ...u nich na pok³adzie znajduje siê in¿ynier z czeskiego sput-

nika, towarzysz Diwiszek. Czuje siê bardzo Ÿle.

– Wydajcie polecenia, aby przys³ano sanitarkê, i niech natych-

miast szykuj¹ do startu mój samolot. Chory poleci do Moskwy.

A co mu jest?

– Ska¿enie promieniami.

Krajuchin zakl¹³ z cicha.

– Taka sprawa... Powiedzcie, ¿eby Lachow uwa¿a³, radiola-

tarnia dok³adnego naprowadzania nie dzia³a.

– Zawiadomiliœmy go ju¿.

– Co on na to? – spyta³ Spicyn.

– Rozeœmia³ siê.

G³oœnik zamilk³. Krajuchin wyj¹³ z kieszeni na piersiach ciem-

ne okulary.

– ChodŸmy do peryskopów.

Przez peryskopy widaæ by³o szare niebo, szar¹ tundrê, szare

kopu³y s¹siednich punktów obserwacyjnych. Deszcz usta³, wilgot-

ny, niemroŸny wiatr marszczy³ wodê w ka³u¿ach, bawi³ siê niskimi

krzakami i twardymi ³ody¿kami trawy. Bykow spojrza³ na zega-

rek. Dochodzi³a pi¹ta.

Panowa³o milczenie. Minuty wlok³y siê straszliwie wolno.

– Patrzcie! – zawo³a³ Krutikow.

Niebo wype³ni³ dr¿¹cy fioletowy blask. Od razu zniknê³a sza-

roœæ, w której chmury i tundra zlewa³y siê w jedno. W jednej chwi-

li blask wydoby³ z ka¿dej chmury jej delikatny rysunek i kszta³t.

Po ziemi przebiega³y oœlepiaj¹co bia³e linie. Blask wzmaga³ siê.

Nad tundr¹ zawis³a dziwna, nienaturalna odwrócona têcza. W ka-

³u¿ach zaigra³y jasne i liliowe refleksy. Uszy rozdziera³ narastaj¹-

cy wysoki ton. Bykow czu³, ¿e od wibracji zabola³y go zêby. Po-

trz¹sn¹³ g³ow¹ i zatka³ uszy. Blask oœlepia³, a dŸwiêk osi¹ga³ trudn¹

do wytrzymania wysokoœæ i wibrowa³ ju¿ na granicy s³yszalnoœci.

– Lachow melduje, ¿e za dwie minuty wy³¹czy silnik fotono-

wy – oznajmi³ basem g³oœnik.

– Ju¿ dawno powinien by³ to zrobi栖 mrukn¹³ Krajuchin.

background image

79

Oœlepiaj¹ce œwiat³o zgas³o i jak za dotkniêciem czarodziejskiej

ró¿d¿ki zniknê³y têcza i odblaski b³yskaj¹ce po ka³u¿ach. Tundrê

okry³ mrok. Po chwili wzrok obserwatorów przywyk³ do ciemno-

œci, monotonnej szarzyzny równiny i nieba. Nagle ca³y œwiat na-

pe³ni³ siê przera¿aj¹cym œwiszcz¹cym rykiem, jakby niezliczone

klucze odrzutowych samolotów defilowa³y nad l¹dowiskiem.

– Widaæ go! – krzykn¹³ Krutikow. – Patrzcie!

Spod chmur wystrzeli³y s³upy czerwonych iskier. Ukaza³ siê

ciemny okr¹g³y kszta³t i ziej¹c ogniem, powoli opada³ coraz ni¿ej.

Rós³ w oczach. Ciê¿ki huk i grzmot wstrz¹sn¹³ powietrzem. Piêæ

ognistych s³upów wysunê³o siê z opadaj¹cego „Hiusa” i wpar³o siê

w ziemiê jak potê¿ne, idealnie proste maszty. Wzbi³y siê w górê

chmury pary, bryznê³y kawa³y b³ota. Olbrzymie cielsko statku za-

wis³o w powietrzu i ko³ysa³o siê, lekko wsparte na p³omienistych

nogach. Po chwili zaczê³o powoli opadaæ, a¿ wreszcie zniknê³o

w k³êbach pary. Ziemia lekko drgnê³a i huk ucich³. Nikt nie ode-

zwa³ siê ani jednym s³owem, jakby ka¿dy ws³uchiwa³ siê w hucz¹-

ce w uszach dzwony. W miejscu, gdzie wyl¹dowa³ planetolot, k³ê-

bi³y siê nadal ob³oki brudnobia³ej pary.

– Czysta robota. Dok³adnoœæ niezwyk³a – dysz¹c jak po ciê¿kim

wysi³ku, mówi³ Spicyn.

– Masz racjꠖ popar³ go Krajuchin. – L¹dowanie mistrzowskie.

Jedziemy, bo popêkacie z niecierpliwoœci.

„Hius” wyl¹dowa³ w przewidzianym punkcie, lecz znacznie

dalej od schronów obserwacyjnych, ni¿ przypuszcza³ Bykow. Szo-

fer prowadzi³ samochód na maksymalnym gazie, osi¹gaj¹c szyb-

koœæ, na jak¹ tylko pozwala³ teren, pokryty kêpkami trawy. Mimo

to jazda trwa³a oko³o kwadransa. Pneumatyki wozu zaszumia³y po

gor¹cej, spalonej, dymi¹cej wci¹¿ jeszcze ziemi. Gigantyczna ko-

pu³a „Hiusa” zas³ania³a pó³ nieba.

– Proszê! Popatrzcie tylko! – wo³a³ w uniesieniu Spicyn – wy-

l¹dowa³ dolnym w³azem w stronê miasta! Fantastyczny pilot!

Ludzie wyskakiwali z samochodu i natychmiast zadzierali g³o-

wy. Bykow z podziwem i jakby nie wierz¹c w³asnym oczom, wpa-

trywa³ siê w miêdzyplanetarnego potwora, stworzonego wol¹ cz³o-

wieka w czarnej pró¿ni, w stoczni „Wei-ta-de Ju-i”. Nie widzia³

jeszcze tak wielkiej i dziwacznej w kszta³tach maszyny. Na pierw-

szy rzut oka mo¿e i by³a nieco podobna do ¿ó³wia, lecz takie po-

równanie nie przychodzi³o na myœl, gdy patrzy³o siê z bliska. Pla-

netolot najbardziej chyba przypomina³ ogrodowy pawilonik dla

background image

80

wielkoludów – o kopulastym daszku i wsparty na piêciu potê¿nych

s³upach. Ka¿dy s³up, wielkoœci du¿ej wie¿y ciœnieñ, podpiera³ dach

w kszta³cie soczewki. Dolna powierzchnia kad³uba tworzy³a wklês³e

zwierciad³o. Bykow stan¹³ pod nim i spojrza³ do góry. Zobaczy³

swoj¹ twarz straszliwie zniekszta³con¹ i powiêkszon¹.

Zwierciad³o... Cieniuteñka warstwa czarodziejskiego materia³u,

który w naturze mo¿na znaleŸæ zapewne tylko we wnêtrzu gwiazd

o najwiêkszym ciê¿arze gatunkowym. Jednak stosuj¹c przemyœlne

sposoby, ludzie potrafili pokryæ tym materia³em wypolerowan¹ po-

wierzchniê metalu. Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e na jego twarz padaj¹

s³abe, ledwie wyczuwalne promienie ciep³a. Wiedzia³, ¿e zwiercia-

d³o nawet podczas pracy reaktora pozostaje zimne. Tam, oko³o piêt-

nastu metrów nad jego g³ow¹, czerni siê otwór, stanowi¹cy œrodek

zwierciad³a. Podczas lotu wydobywa siê z niego rozpalona plazma

i w miejscu, gdzie teraz stoi on, Bykow, nastêpuje gwa³towny pro-

ces syntezy j¹der atomowych. Bykow nerwowo poruszy³ ramionami

i wyszed³ na otwart¹ przestrzeñ. Byæ mo¿e po raz pierwszy uœwia-

domi³ sobie, jak potê¿ne si³y podporz¹dkowa³ swej woli cz³owiek!

Na górze coœ zaterkota³o. Nad „Hiusem” zawis³ du¿y œmig³o-

wiec ze znakami Czerwonego Krzy¿a.

– Organizacja przede wszystkim – mrucza³ Jurkowski. – Dla-

czego oni nie wy³a¿¹?

Jakby w odpowiedzi na jego pytanie miêdzy dwoma pierœcie-

niami reaktora – tak nazywa³y siê „nogi” planetolotu – tu¿ u kra-

wêdzi kad³uba otworzy³ siê okr¹g³y w³az, z którego wyjrza³a bla-

da, ale uœmiechniêta twarz.

– Wasia! Lachow! – wrzasn¹³ Spicyn, podskakuj¹c i wyma-

chuj¹c rêkoma.

– Jak siê masz, Bogdan! Witajcie, towarzyszu Krajuchin. Czeœæ

towarzysze!

– Wy³aŸcie ju¿, wy w³óczêgi miêdzyplanetarne! – ochryp³ym

g³osem odpowiedzia³ Krajuchin. – Dlaczego tak marudzicie?

– Zaraz, zaraz. Sanitarka przyjecha³a?

– Ju¿ czeka. – Spicyn wskaza³ rêk¹ œmig³owiec, który wyl¹-

dowa³ tu¿ przy „Hiusie”. Z sanitarki wysiedli ludzie w bia³ych far-

tuchach i podbiegli do w³azu planetolotu. W ciemnym otworze luku

ukaza³ siê jakiœ cz³owiek i wyrzuci³ elastyczn¹ drabinê.

– WeŸcie chorego – zawo³a³ Lachow.

Na czterech przezroczystych cieniutkich jak szpagat linkach ostro¿-

nie opuszczono chorego owiniêtego w przeœcierad³o i przywi¹zanego

background image

81

6 – W krainie...

do hamaka. Bykow pomóg³ po³o¿yæ go na noszach przyniesionych ze

œmig³owca. Ze zdziwieniem patrzy³ na ³zy sp³ywaj¹ce po policzkach

chorego.

– Zemie – szepta³ Czech. – Zemie i modre niebo... modre...

– No tak, towarzyszu Diwiszek, ju¿ jesteœcie na Ziemi – ³a-

godnie mówi³ Krajuchin, nachylaj¹c siê nad chorym. – Teraz ju¿

wszystko bêdzie w porz¹dku. Za kilka godzin wyl¹dujecie w Mo-

skwie, podleczycie siê trochê i do domu! Wypoczywaæ!

– Diekuju, soudruhu...

– Proszê przekazaæ moje polecenie – zwróci³ siê Krajuchin do

lekarza. – Natychmiast po wszystkich zabiegach, jakie mo¿na wy-

konaæ w naszych warunkach, odwieŸæ chorego do Moskwy moim

osobistym samolotem.

– Tak jest, towarzyszu Krajuchin.

Przez ten czas Lachow i dwóch jego towarzyszy zeszli na zie-

miê. Szybko przywitali siê z przyjació³mi i podeszli do noszy.

– Do zobaczenia, Janku! – mówi³ Lachow. – Wyzdrowiej szyb-

ko i wracaj do roboty, braciszku!

Szczup³a niewiasta w obszernym kombinezonie pog³aska³a Di-

wiszka po twarzy.

– Nie traæcie czasu, towarzyszu Diwiszek, wracajcie do zdro-

wia. Pozdrówcie rodzinê.

– Diekuju, soudru¿ko. Dziêkujê, dziêkujꠖ szepta³ chory, œci-

skaj¹c d³onie swymi wychud³ymi palcami. – Bardzo wam dziêkujê.

Wszyscy odprowadzili spojrzeniem odlatuj¹c¹ sanitarkê. La-

chow podniós³ wzrok na jaœniej¹ce niebo, spojrza³ na zamglone

sylwetki dalekich wzgórz i uœmiechn¹³ siê nieznacznie.

– Znów na Ziemi. Znów w domu... Ale ¿ebyœcie wiedzieli, co

to za maszyna! Nie macie pojêcia, moi drodzy! – mówi³ radoœnie.

– Chwileczkê, towarzysze... – wo³a³ Spicyn i ci¹gn¹³ Lacho-

wa za rêkaw, ustawiaj¹c go obok szczup³ej kobiety. Czokan, stañ

po lewej stronie, tu, ko³o Wiery...

Trzeci cz³onek za³ogi, wysoki milcz¹cy Kazach, nachmurzy³ czo³o.

– Znów mêczysz nas fotografowaniem?

– Oczywiœcie...

Spicyn cofn¹³ siê. Nie odwracaj¹c oczu od swych ofiar, wyci¹-

gn¹³ z kieszeni miniaturowy aparat filmowy. Przykucn¹³ i nakrêci³

kilka metrów taœmy.

– Doœæ! – groŸnie krzykn¹³ Krajuchin. – Za³oga do samocho-

du i jazda odpoczywaæ! Rozmawiaæ bêdziemy wieczorem.

background image

82

– Chwileczkê. Miko³aju Zacharowiczu... – Lachow podszed³

do Bykowa. – Jeœli siê nie mylê, nowy cz³onek za³ogi.

– Ojej, nie przedstawi³em was – sumitowa³ siê Krajuchin. –

Aleksiej Piotrowicz Bykow. Chemik, in¿ynier atomista, kierowca.

Wasilij Siemionowicz Lachow, pilot. Wieroczka, podejdŸcie bli-

¿ej. Wiera Niko³ajewna Wasilewska, nawigator. Czokan Kunanba-

jew, mechanik pok³adowy.

Bykow œciska³ wyci¹gniête ku niemu d³onie.

– A teraz do miasta! – rozkaza³ Krajuchin.

– Spotkamy siê wieczorem – zawo³a³ Lachow do Bykowa.

– My, Anatolu Borysowiczu – zwróci³ siê Krajuchin do Jer-

makowa – zostaniemy tu jeszcze z godzinkê. Obejrzymy „Hiusa”.

Wy tak¿e zostañcie, Aleksieju. Przy okazji porozmawiamy z kie-

rownikiem grupy zaopatrzenia i obs³ugi. Proszê ju¿ pêdziæ. Reszta

jest wolna.

W stronê „Hiusa” ci¹gnê³y przez tundrê sznury pojazdów, pó³-

g¹sienicowe ciê¿arówki, traktory, dŸwigi.

– Powiedzcie im, ¿eby zwrócili uwagê na trzeci reaktor – wo-

³a³ Czokan. – Niech siê nim szczególnie zaopiekuj¹. Nawala tro-

chê system reguluj¹cy... A zreszt¹, sam jutro poka¿ê, o co chodzi.

Bykow z bij¹cym z podniecenia sercem szed³ za Krajuchinem i Jer-

makowem. Po elastycznej drabinie weszli do „Hiusa”. W szeœciennej

komorze, do której prowadzi³o wejœcie, Krajuchin powiedzia³:

– Jest to komora przejœciowa lub inaczej keson, przez który

wchodzi siê i wychodzi w warunkach przestrzeni kosmicznej lub

w truj¹cej atmosferze. Ciasno tu, co?

– Nie tak bardzo... – niepewnie mrukn¹³ Bykow.

– Ciasno, ciasno – jakby ze wstrêtem powtórzy³ Krajuchin. –

Podczas projektowania nie wziêto pod uwagê ca³ego mnóstwa

szczegó³ów. Zaczniemy wy³adowanie, a póŸniej za³adunek, to zo-

baczycie sami. Dziesi¹tki, a nawet setki ton ³adunku trzeba prze-

nieœæ przez takie trzy igielne ucha – wskaza³ palcem otwór w³a-

zu. – Wewn¹trz statku jest jeszcze gorzej. Przejœcia w¹skie, pe³no

w nich przegródek i progów.

– Z punktu widzenia warunków bezpieczeñstwa i jeœli chodzi

o zachowanie szczelnoœci, a zw³aszcza przy mo¿liwych uszkodze-

niach pow³oki przez meteoryty, ma to swoje olbrzymie zalety –

doda³ Jermakow. Z kesonu poszli po karbowanych stopniach scho-

dów do jasno oœwietlonego korytarza. Rakieta o napêdzie termo-

j¹drowym, rzecz, mo¿na powiedzieæ, nowa – mówi³ Krajuchin. –

background image

83

Projektowano j¹ jednak wed³ug starych zasad, jak zwyk³e rakiety,

wielu mo¿liwoœci, jakie siê otwiera³y, nie wykorzystano. Rutyna,

na ni¹ nie ma rady... A tu, proszê, zaczyna siê nowa era.

Krajuchin pchn¹³ ciê¿kie stalowe drzwi. Astronauci weszli do

przestronnego pomieszczenia, gdzie Bykow zobaczy³ mnóstwo nie

znanych mu przyrz¹dów i tablic rozdzielczych.

– To jest mostek kapitañski i sterówka – objaœnia³ Krajuchin. –

A tam, za tymi tytanowymi os³onami, mieœci siê serce „Hiusa” –

fotoreaktor. Specjalne urz¹dzenie powoduje, ¿e przez dyszê w œrodku

zwierciad³a wylatuje wytworzony tu strumieñ plazmy, potok go³ych

trytów, j¹der ciê¿kiego wodoru, dawkowany w maleñkich porcjach

z czêstotliwoœci¹ kilku tysiêcy na sekundê. Potê¿ne pole elektroma-

gnetyczne wytwarzane przez piêæ selenoidów nad pierœcieniami re-

aktora gwa³townie hamuje drobinê plazmy, wskutek czego wywo³u-

je w niej reakcjê termoj¹drow¹. Punkt zatrzymania plazmy znajduje

siê w ognisku zwierciad³a stanowi¹cego doln¹ powierzchniê kad³u-

ba „Hiusa”. Zwarty strumieñ fal elektromagnetycznych, neutronów,

j¹der helu i nie roz³o¿onych jeszcze podczas reakcji trytów uderza

w zwierciad³o i wytwarza potê¿n¹ si³ê ci¹gu... Oczywiœcie... – Kra-

juchin zamilk³ na chwilꠖ ...gdyby nie owo zwierciad³o, „absolutne

zwierciad³o”, kad³ub statku sp³on¹³by do cna. Tak zgin¹³ pierwszy

„Hius”; najprawdopodobniej w s³oju materia³u tworz¹cego „abso-

lutne zwierciad³o” powsta³a jakaœ rysa...

– Tego nikt nie wie – skanduj¹c s³owa, powiedzia³ Jermakow.

Chodzi³ po kabinie, ogl¹da³ urz¹dzenia i aparaty, notowa³ coœ w ze-

szyciku.

Krajuchin poruszy³ jeszcze wargami, ale nic nie powiedzia³.

Dopiero po pewnej chwili zacz¹³ na nowo:

– Rakieta fotonowa jest czymœ zupe³nie nowym. Osi¹gniêciem

donios³ym, otwieraj¹cym drogi w przysz³oœæ... – zdj¹³ okulary

i przeciera³ szk³a patrz¹c na Bykowa okr¹g³ymi oczyma. – ,,£a-

skawa przyroda widocznie wie lepiej, dlaczego nie pozwala cz³o-

wiekowi spocz¹æ na laurach, gdy Ziemia przemieni siê w skromny

raj, dlaczego zmusza nas do zdobywania coraz to nowych œwia-

tów – tych ostatnich krain, do których kluczem powinny siê staæ

rakiety fotonowe”. Przesz³o pó³ wieku temu powiedzia³ to pewien

m¹dry Niemiec, kiedy napêd fotonowy pozostawa³ dopiero w stre-

fie marzeñ. Teraz ten klucz do ostatnich, nie odkrytych jeszcze

krain mamy w rêkach. Nie potrafimy wykorzystaæ go w pe³ni...

Daleko nam jeszcze do doskona³oœci. Wiele przed nami niepojêtego.

background image

84

Za du¿o mamy rutyny. WeŸmy chocia¿by te nasze rakiety atomo-

we na „Hiusie”. W po³¹czeniu z silnikiem fotonowym przypomi-

naj¹ chabetê zaprzê¿on¹ do najnowoczeœniejszego atomokaru.

– Przecie¿ bez nich „Hius” nie móg³by wystartowaæ z Ziemi –

nieœmia³o wtr¹ci³ Bykow. Krajuchin za³o¿y³ okulary.

– W najbli¿szej przysz³oœci na pewno zrezygnujemy ze star-

tów z Ziemi, „Hiusy” bêd¹ startowaæ ze sputników.

– To zrozumia³e – powiedzia³ Bykow. – Na razie jednak „Hius”

musi zabieraæ zapasy zwyk³ego paliwa rakietowego.

– Niewielkie to zapasy. Stanowi¹ zaledwie jedn¹ pi¹t¹ ciê¿a-

ru u¿ytkowego, gdy¿ s³u¿¹ jedynie dla oderwania siê od powierzchni

Ziemi i wyjœcia poza atmosferê ³atwo poddaj¹c¹ siê ska¿eniu ato-

mowemu. Tam, w dalszych rejonach, w³¹cza siê silnik fotonowy.

„Hius” nie wie, co to niewygody zwi¹zane ze stanem niewa¿koœci.

Pêdzi przez przestrzeñ kosmiczn¹ ze stale rosn¹c¹ prêdkoœci¹,

z przyœpieszeniem dziesiêciu metrów na sekundê do kwadratu, od-

powiadaj¹cym prawie dok³adnie sile ciê¿koœci na powierzchni Zie-

mi. Dziêki temu za³oga „Hiusa” unika wielu przykroœci, jakie od-

czuwa siê w zwyk³ej rakiecie. „Hius”, przynajmniej w lotach

miêdzyplanetarnych, nie wie, co to s¹ d³ugie, czasami trwaj¹ce ca³e

lata loty bezw³adne, rozwija fantastyczne wprost szybkoœci i odle-

g³oœci do planet pokonuje w ci¹gu dni lub tygodni. „Hius” jest

kluczem otwieraj¹cym drogê „do najbardziej odleg³ych i le¿¹cych

na skraju kosmosu œwiatów”.

– „Hius” jest kluczem otwieraj¹cym drogi do wielkich pla-

net – zmienionym, przyt³umionym g³osem stwierdzi³ Jermakow.

Sta³ schylony nad jakimœ aparatem i Bykow nie móg³ dojrzeæ jego

twarzy.

Krajuchin zacisn¹³ wargi.

– ChodŸmy, towarzyszu Bykow – powiedzia³ posêpnie. – Po-

ka¿ê wam pozosta³e pomieszczenia.

Zwiedzili ca³y statek, zajrzeli do kabin za³ogi, do salonu i do

schronu. Wnêtrze statku by³o urz¹dzone prosto, prawie surowo.

W kabinach za³ogi – go³e miêkkie œciany, wysuwane koje z szeroki-

mi elastycznymi pasami bezpieczeñstwa, szafki w œcianach, niskie

i miêkkie fotele na sta³e przymocowane do elastycznej pod³ogi. W sa-

lonie – du¿y okr¹g³y stó³, znów miêkkie fotele, a w elastycznych

œcianach kredens i biblioteka. Na stole le¿a³ zapomniany przez któ-

regoœ cz³onka za³ogi œwistek papieru zapisany nierównymi s³upka-

mi wyliczeñ. Krajuchin popatrzy³ na papierek i powiedzia³:

background image

85

– Wiadomo, kto zostawi³. Czokan... matematyk.

Gdy powrócili do w³azu wejœciowego, zobaczyli wokó³ „Hiu-

sa” t³um ludzi i szeregi samochodów. Jermakow mówi³ coœ do kie-

rownika grupy zaopatrzenia i obs³ugi, który powtarza³ i przekazy-

wa³ polecenia stoj¹cym doko³a robotnikom, przewa¿nie m³odym

ch³opcom, którzy niedawno opuœcili uczelniê. Od czasu do czasu

rzuca³ jakieœ pytania i prosi³ Jermakowa o wyjaœnienia.

– Jedziemy do domu – zdecydowa³ Krajuchin. – Jeœli jutro za-

koñczymy za³adunek paliwa dla reaktorów, pojutrze zabierzemy

siê do sprzêtu i wyposa¿enia.

– Ale, ale! – zawo³a³ nagle Bykow, wsiadaj¹c ju¿ do samo-

chodu. – Zupe³nie zapomnia³em... Co zrobimy z „Malcem”? Gdzie

mo¿na go umieœciæ?

– Na dachu – odpowiedzia³ Krajuchin. – „Malec” pogalopuje

przez kosmos wierzchem na „Hiusie”!

Bykow, s³ysz¹c tak¹ odpowiedŸ, tylko mrukn¹³ coœ z niedo-

wierzaniem i zamilk³.

Jak starożytni Argonauci

Nastêpnego dnia Lachow sk³ada³ sprawozdanie z lotu. Na ze-

branie przyszli nie tylko astronauci, lecz tak¿e oko³o trzydziestu

osób z personelu obs³ugi l¹dowiska statków miêdzyplanetarnych

i in¿ynierowie ze stoczni „Wei-ta-de Ju-i”. Lachow nie nabra³ jesz-

cze ziemskich rumieñców, by³ blady, lecz uœmiechniêty. Mówi³

szybko i dobitnie, w niektórych miejscach, jakby chc¹c jeszcze

bardziej przekonaæ s³uchaczy, stuka³ o³ówkiem w skórzan¹ teczkê

z dziennikami pok³adowymi i notatkami.

Lot próbny „Hiusa” odby³ siê zgodnie z planem. Statek przez

dwadzieœcia cztery godziny, bezpoœrednio po starcie, zajmowa³ po-

zycjê nieruchom¹ w stosunku do S³oñca, po czym, lec¹c wokó³

niego, pomkn¹³ do punktu spotkania z Wenus, nabieraj¹c szybko-

œci z przyœpieszeniem 9,7 metra na sekundê do kwadratu. Po prze-

byciu dok³adnie po³owy odleg³oœci, maj¹c ju¿ prêdkoœæ równ¹ czte-

rem tysi¹com kilometrów na sekundê (wœród s³uchaczy wybucha

o¿ywienie), Lachow odwróci³ rakietê zwierciad³em w stronê punktu

docelowego i zacz¹³ hamowanie. Po oœmiu i pó³ dniach „Hius”

wszed³ na orbitê „Cio³kowskiego” – jednego z radzieckich sput-

ników Wenus, a po nastêpnych paru godzinach dotkn¹³ jego

background image

86

powierzchni. Wykonuj¹c plan lotów próbnych, Lachow spêdzi³

oko³o miesi¹ca, lataj¹c wokó³ Wenus, badaj¹c pracê reaktora w naj-

bardziej wymyœlnych warunkach, odwiedzi³ sputniki nale¿¹ce do

innych pañstw i wyl¹dowa³ na Wenicie, satelicie Wenus. Na za-

koñczenie zabra³ z czeskiego sputnika chorego Diwiszka i z nim

polecia³ na Ziemiê.

Lachow opowiedzia³ o mo¿liwoœciach silnika fotonowego,

o wynikach zastosowania zasady Dopplera przy okreœlaniu prêd-

koœci rakiety, wyrazi³ swoje opinie na temat urz¹dzeñ zabezpie-

czaj¹cych przed uderzeniem meteorytów („Niesie... na szczêœcie,

jeœli mam byæ szczery... nie musieliœmy praktycznie sprawdzaæ jego

dzia³ania”), poda³ nowe dane o warstwach kosmicznego py³u znaj-

duj¹cego siê miêdzy orbitami Ziemi i Wenus, („Dane te, jestem

o tym najzupe³niej przekonany, wskazuj¹, ¿e istnieje ca³kiem real-

na mo¿liwoœæ zastosowania fotonowych silników przep³ywowych,

przynajmniej w rejsach na tych przestrzeniach, gdy tylko zostanie

rozwi¹zany problem silnika fotonowego pracuj¹cego na energii

otrzymywanej z anihilacji”). Szczególn¹ uwagê zwróci³ na pewne

niepojête zjawiska, z którymi zetkn¹³ siê podczas rejsu. Zaobser-

wowano niczym nie wyt³umaczone przerwy w ³¹cznoœci radiowej

i telewizyjnej, wibracje kad³uba statku o ultrawysokiej czêstotli-

woœci, niewielkie zak³ócenia pola magnetycznego s³u¿¹cego do

hamowania plazmy w ogniskowym punkcie zwierciad³a. Wszystkie

te zjawiska mia³y miejsce w okresie tu¿ przed pocz¹tkiem hamo-

wania, czyli przy maksymalnej szybkoœci statku. Lachow uwa¿a³,

¿e przyczyn nale¿y szukaæ w olbrzymich prêdkoœciach planetolo-

tu, kiedy to nale¿a³oby ju¿ kierowaæ siê zasadami mechaniki opar-

tej na teorii wzglêdnoœci.

Jednak, ogólnie bior¹c, „Hius” nie zawiód³ nadziei. Na prze-

kór „opiniom wyg³aszanym przez asekurantów i têpaków, którzy

samym swoim istnieniem kalaj¹ wielk¹ ideê komunikacji miê-

dzyplanetarnej”, wyniki próbnych lotów dowiod³y, ¿e przysz³oœæ

nale¿y do rakiet o napêdzie fotonowym. (Oklaski, okrzyki uzna-

nia). Nawet tak prymitywne po³¹czenie reaktora fotonowego ze

zwierciad³em absolutnym stanowi olbrzymi skok w technice lotów

miêdzyplanetarnych.

Drobne braki konstrukcyjne „Hiusa” by³y niczym w porówna-

niu z nie podlegaj¹cymi dyskusji zaletami i osi¹gniêciami tej ma-

szyny. Przecie¿ na „Hiusie” mo¿na praktycznie nie liczyæ siê ze

zu¿yciem paliwa, gdy¿ jego zapas jest w zasadzie nieograniczony,

background image

87

mo¿na startowaæ i l¹dowaæ dowoln¹ iloœæ razy, nie nara¿aj¹c za³o-

gi na przeci¹¿enia i szkodliwe dzia³anie si³y „g”, której przekro-

czenie poza pewn¹ granicê mo¿e nawet groziæ œmierci¹, a wresz-

cie mo¿na lataæ w kosmosie niezale¿nie, nie zwa¿aj¹c, czy istniej¹

na trasach rejsów bazy poœrednie. Oczywiœcie innych zalet o mniej-

szym znaczeniu jest wiêcej.

– ...dosz³o do tego, towarzysze, ¿e o ma³o nie uleg³em poku-

sie, aby wyl¹dowaæ na Wenus. Zastanawia³em siê: ,,L¹dowaæ czy

nie?”. (Sala wybuchnê³a œmiechem. Krajuchin zrobi³ groŸn¹ minê,

a Jurkowski pogrozi³ Lachowowi piêœci¹). A co myœlicie! Nikt i tak

by siê nie dowiedzia³. Wystarczy³o jednak popatrzeæ na tê mi³¹

planetê z bliska, ¿eby natychmiast przypomnieæ sobie, co to jest

karnoœæ. Tak, muszê przyznaæ, ¿e dyscyplina to piêkna rzecz. Ni-

gdy jeszcze nie lata³em na planety otoczone atmosfer¹ i powiem

szczerze, ¿e Wenus robi wra¿enie... ale... nie najmilsze.

Lachow skoñczy³. Jego miejsce zajê³a Wiera, kosmogator „Hiu-

sa”. Wygl¹da³a bardzo ³adnie. Mia³a na sobie niebiesk¹ sukniê,

bardzo odpowiedni¹ dla jej figury i ró¿owej, nieco za¿enowanej

buzi. Wiera poda³a kilka optymalnych wariantów wyliczeñ pozwa-

laj¹cych okreœliæ sposób wyprowadzenia statku fotonowego na „tor

prosty”. Okaza³o siê, ¿e zainstalowany na „Hiusie” mózg elektro-

nowy przeznaczony do prowadzenia obliczeñ nawigacyjnych nie

bardzo odpowiada nowej technice latania po „torach prostych”.

Kosmogator i operator musz¹ stale wprowadzaæ poprawki na za-

k³ócenia wywo³ane przyci¹ganiem S³oñca, co by³o ca³kiem zby-

teczne podczas lotów po krzywych orbitalnych. Wierze przerwa³

m³ody w¹sacz o bujnej czuprynie, bêd¹cy przedstawicielem insty-

tutu maszyn matematycznych. M³odzieniec zacz¹³ t³umaczyæ Kra-

juchinowi, ¿e w instytucie ju¿ podjêto wysi³ki, aby rozwi¹zaæ ten

problem. Mówi³ z zapa³em i bardzo zawile. Dobrali siê do niego

natychmiast Krutikow i jeszcze jeden z in¿ynierów. Rozgorza³a

dyskusja.

Nikt nie przerwa³ zacietrzewionym rozmówcom. Bykow by³

ju¿ prawie przekonany, ¿e najwa¿niejsz¹ czêœci¹ rakiet fotonowych

jest nawigacyjny mózg elektronowy. Po chwili zorientowa³ siê, ¿e

z powa¿nego i uroczystego zebrania nic ju¿ nie bêdzie.

Grupa pracowników bazy rakietowej oblega³a Czokana Ku-

nanbajewa, który spokojnie t³umaczy³ im coœ i pokazywa³ o³ów-

kiem na rozwiniêtych arkuszach technicznych. Krajuchin i Jerma-

kow zebrali wokó³ siebie in¿ynierów ze stoczni „Wei-ta-de Ju-i”

background image

88

i przegl¹dali z nimi dziennik lotów „Hiusa”. Budowniczowie ra-

kiety naradzali siê i zapisywali uwagi w swoich notatnikach. La-

chow, Bogdan Spicyn i Jurkowski s³uchali wywodów komendanta

Siódmego Poligonu. Jurkowski wtr¹ci³ jakieœ zdanie poparte iro-

nicznym uœmiechem, a wszyscy trzej jego towarzysze uœmiechnêli

siꠖ Lachow i Spicyn weso³o, a komendant poligonu jakby czymœ

zawstydzony. W gabinecie panowa³ gwar g³osów i szelest papierów.

Bykow czeka³ do chwili, kiedy pierwsi dyskutanci ca³kowicie

pognêbili w¹sacza z instytutu maszyn matematycznych. Nie wie-

dz¹c, co robiæ dalej, podszed³ do Daugego. Ten zaproponowa³:

– ChodŸmy do domu. Zakoñcz¹ bez nas. Warto przejrzeæ nowe

dane o Wenus. Mam sporo materia³ów. Przys³a³ je Machow, ko-

mendant „Cio³kowskiego”.

Wieczorem astronauci spotkali siê w czytelni. Wiera z ogniem

w oczach mówi³a:

– Nie wystarczy oderwaæ siê od Ziemi i znaleŸæ w przestrzeni

miêdzyplanetarnej, ¿eby staæ siê zdobywc¹ kosmosu. Pierwsze ba-

lony nape³niane gazem nie zawojowa³y powietrza. Uczyni³ to do-

piero samolot. Mo¿e nie mam racji? Tak samo bêdzie z „Hiusem”!

Dziêki takiej rakiecie cz³owiek stanie siê panem przestrzeni ko-

smicznej, zupe³nie niezale¿nym od si³y przyci¹gania, od niewolni-

czego podporz¹dkowywania siê tym si³om...

Bogdan Spicyn patrzy³ na ni¹ rozkochanym wzrokiem, a La-

chow mrucza³ coœ, uœmiecha³ siê zmieszany, jakby dopiero teraz

zda³ sobie sprawê ze swego lotu.

– Pomyœlcie tylko... to przecie¿ my pierwsi zaczêliœmy tê epo-

kê! – wykrzykn¹³. Jurkowski uœmiechn¹³ siê tak¿e.

– Ale mimo to na Ziemi jest przyjemniej, no, powiedz nam

prawdê, przyznaj siê, Wasia!

– Oczywiœcie!

– „Oczywiœcie”. Ech, Wasia, Wasia, nie obdarzy³a ciê sk¹pa

natura nawet odrobin¹ poezji! Dokona³a takiego lotu... Nie, na pew-

no nie nale¿a³ ci siê taki zaszczyt.

Lachow spowa¿nia³.

– Wiesz co? – mówi³ prawie groŸnie. – Nie jestem sportowcem,

ale zwyk³ym robotnikiem! A do tego nie widzê w tym nic z³ego.

– Nikt nie twierdzi, ¿e to coœ z³ego. – Jurkowski spojrza³ na

sufit. – Musisz jednak przyznaæ, mon cher, ¿e drogê toruj¹ zwykle

ci, jak ty ich nazywasz, sportowcy.

– A wiêc nawet nie na zmianê, tak na przyk³ad jeden na jeden?

background image

89

– Có¿ to za podzia³? – wydziwia³ Krutikow. – Sportowcy... pra-

cownicy....

– Wszêdzie i zawsze – zdecydowanie powiedzia³ Jurkowski –

naprzód szli entuzjaœci-marzyciele, samotni romantycy i to w³a-

œnie oni wytyczali kierunki, torowali drogi dla administratorów,

in¿ynierów i...

– ...po œladach tamtych marzycieli i romantyków rusza³a chci-

wa, szara masa, czerñ... – uœmiechaj¹c siê z³oœliwie, cieniutkim

g³osem rzuci³ Dauge. – Pyskacz z ciebie, W³odeczku, nic wiêcej!

Entuzjasta-marzyciel... samotny rycerz!

Jurkowski gwa³townie zwróci³ siê w jego stronê, lecz przys³u-

chuj¹cy siê rozmowie Krajuchin podniós³ rêkê.

– Jeœli pozwolicie – zachrypia³ z wyraŸn¹ drwin¹ w g³osie. –

Czy uwa¿acie, W³odzimierzu, ¿e nie ma administratorów entuzja-

stów? A in¿ynierów marzycieli te¿ nie ma? No có¿... coœ tam jesz-

cze nale¿y siê tej szarej masie. Czy nie?

Bykow siedzia³ jak na szpilkach. Jeszcze nigdy dotychczas „ba-

¿ant” nie wyda³ mu siê tak niesympatyczny. Zerkn¹³ na Lachowa,

który poblad³ ura¿ony i zagryza³ wargi. Bykow rozz³oœci³ siê jesz-

cze bardziej. Nie czu³ siê jednak upowa¿niony do zabierania g³osu,

uwa¿a³, ¿e jeszcze za wczeœnie.

– Mam wra¿enie, W³odzimierzu Siergiejewiczu, ¿e wszyscy

jesteœmy entuzjastami i marzycielami – mówi³ Krajuchin. – Tylko

ka¿dy na swój sposób. Na przyk³ad Wiera entuzjazmuje siê tym,

¿e „Hius” umo¿liwia jej, ¿e u¿yjê starego wyra¿enia, ¿eglowaæ po

przestrzeni kosmicznej wszêdzie, gdzie tylko zechce, i radowaæ

tym jej uskrzydlon¹ duszê. Najwidoczniej uwa¿a, ¿e takie jest za-

danie „pana przestrzeni”.

– Nie to mia³am na myœli... – odezwa³a siê zaskoczona Wie-

ra. – Mam nadziejê, ¿e nie to... Musicie pamiêtaæ tak¿e o tym, ¿e

nasze pañstwo, nasz kraj domaga siê od was nie tyle rekordów,

ile... a przede wszystkim uranu, toru i innych surowców rozszcze-

pialnych. A jednak wszyscy jesteœmy marzycielami. Tylko ¿e ja,

dajmy na to, wcale nie marzê o tym, aby w³óczyæ siê po przestrzeni

kosmicznej jak bañka mydlana po pokoju, ale uwa¿am, ¿e musimy

przestrzeñ tê wykorzystaæ, wydobyæ z niej to, co mo¿e przynieœæ

nam korzyœæ... co niezbêdne jest dla coraz lepszego ¿ycia na Zie-

mi, dla komunistycznego wspó³¿ycia narodów. Zwoziæ wszystko

to do domu, a nie trwoniæ tego, co ju¿ w tym domu mamy! Taki

jest nasz cel, to jest poezja naszego ¿ycia.

background image

90

– Jak pszczo³y – w zamyœleniu powiedzia³ Krutikow.

– W³aœnie tak, jak pszczo³y, a nie jak motylki. Chcia³bym jesz-

cze zwróciæ wasz¹ uwagê na drobny fakt, ¿e okresy przejœciowe mi-

jaj¹ obecnie bardzo prêdko. Na przyk³ad: w nastêpnym rejsie piloci

„Hiusa” bêd¹ ju¿ wype³niali skromne obowi¹zki furmanów. Pierw-

sze skrzypce zagraj¹ tym razem inni specjaliœci. Bykow... – Kraju-

chin pokazywa³ po kolei palcem siedz¹cych naprzeciw astronautów

i wymienia³ ich nazwiska. – Dauge, a mo¿e i wy, towarzyszu Jur-

kowski. Ludzkoœæ potrzebuje skarbów ukrytych na Wenus, a nie pe³-

nych zachwytu sprawozdañ. Po was przyjd¹ inni, ust¹picie miejsca

nowym bohaterom – budowniczym zupe³nie nowych fabryk, jakie

stan¹ w pobli¿u Uranowej Golkondy. Ci nowi ludzie bêd¹ prowa-

dziæ pe³n¹ romantyzmu pracê, a nie tylko zajmowaæ siê sportem!

Ludzie s¹ ró¿ni – jedni odnosz¹ siê do wszystkiego jak do areny

cyrkowej, na której mo¿na b³ysn¹æ swoj¹ sztuk¹ i zbieraæ oklaski,

a inni jak do zwyk³ej pracy. A wy, jak to powiadacie, mon cher, wiem,

¿e pragniecie przede wszystkim dorwaæ siê do tej skarbnicy tajem-

nic, gdzie znajdziecie ich ca³e stosy... taki ju¿ z was sportowiec!

Zapanowa³o milczenie. Jurkowski wsta³ i nie patrz¹c na niko-

go, wyszed³.

– Dzielny ch³opak – pierwszy odezwa³ siê Krajuchin. – Od-

wa¿ny i m¹dry... Tylko ¿e ambicji ma a¿ tyle i ho, ho!

Jermakow zacz¹³ mówiæ bardzo powa¿nie:

– Opowiada³ mi ojciec, ¿e niejaki Miko³aj Krajuchin, kiedy

by³...

– Krajuchin, Krajuchin! Jaki znów Krajuchin? – przerwa³ mu

w³aœciciel tego nazwiska. – To by³o tak dawno... a przy tym, mo¿e

ci wiadomo, ¿e wymienionego tu Krajuchina za takie same rzeczy

podkrêcono, tak... wybaczcie takie s³owa, i to na zebraniu partyj-

nym. W³aœnie twój ojciec, Anatolu! Tak, twój ojciec...

Krajuchin zacz¹³ groŸnie chrz¹kaæ, burkn¹³ coœ i wyszed³.

Nikt nie zauwa¿y³ nawet, jak minê³y dni dziel¹ce za³ogê od chwili

startu. Wszyscy byli straszliwie zajêci. Jermakow kierowa³ pracami

grupy zajmuj¹cej siê za³adunkiem „Hiusa”. Statek pokrywa³y zawi-

k³ane konstrukcje stalowe, opl¹tywa³y wê¿e i kable. Pod jego wiel-

kim kad³ubem st³oczy³y siê dziesi¹tki samochodów-zbiorników z ga-

zem, cystern, traktorów, dŸwigów i transporterów. Praca nie ustawa³a

przez ca³¹ dobê. Grubymi rurami, pokrytymi lodem i szronem, p³ynê³y

background image

91

gazy w stanie p³ynnym – wodór dla rakiet i tlen dla za³ogi. Cienkimi

wê¿ami p³ynê³a woda i smary. Transportery i dŸwigi ³adowa³y do

otwartych luków przenoœne zbiorniki, worki i skrzynki z prowian-

tem, aparatami i wyposa¿eniem. Dziesi¹tki mechaników grzeba³o

siê w uranowych reaktorach. Specjaliœci z Nowosybirska mikron po

mikronie kontrolowali powierzchniê „absolutnego zwierciad³a”.

Sprawdzali, czy w tej fantastycznie cienkiej warstwie, bêd¹cej jed-

noczeœnie najmocniejszym pancerzem, nie utworzy³y siê mikrosko-

pijne skazy, które sta³yby siê przyczyn¹ natychmiastowej œmierci

za³ogi i zag³ady statku. Krajuchin osobiœcie przyjecha³ asystowaæ

przy ³adowaniu do „Hiusa” paliwa podstawowego. Z kopu³y statku

zdjêto grub¹ p³ytê tytanow¹ i do specjalnie urz¹dzonego pomiesz-

czenia opuszczono butle z mieszank¹ p³ynnego trytu i deuteronów,

po czym p³ytê u³o¿ono i zamocowano na starym miejscu, a na niej

z kolei umieszczono zasobnik z „Malcem”. – Ten zwariowany za-

sobnik na grzbiecie „Hiusa” nadaje mu jakiœ prymitywny wygl¹d;

nie wiadomo teraz, co to jest? – narzeka³a Wiera.

Lachow, Spicyn i Krutikow spêdzali ca³e dnie w kabinie nawi-

gacyjnej i sterowniczej. Dauge i Jurkowski studiowali najnowsze

materia³y o Wenus, które przywióz³ Lachow. Ani na chwilê nie

przerywali swoich rozwa¿añ i dyskusji, pisali jakieœ tajemnicze te-

legramy, biegali z nimi do Krajuchina, a po zatwierdzeniu wysy³ali

je do radiostacji.

Pewnego dnia Krajuchin wyrwa³ Bykowa z wiru pracy i poje-

cha³ z nim za po³udniowe przedmieœcie, gdzie znajdowa³y siê pod-

ziemne sk³ady z broni¹ i amunicj¹.

– Znajome zabawki? – spyta³ Krajuchin.

– Karabin automat, wzór z siedemdziesi¹tego pi¹tego roku.

– A to?

– Pistolet atomowy...

– Proszê, wybierajcie.

– Dla wszystkich?

– Dla wszystkich i jeszcze kilka na zapas.

Bykow wybra³ osiem karabinów i kilkadziesi¹t rêcznych gra-

natów, atomowe pistolety, fiñskie no¿e w jasnych, skórzanych po-

chwach.

– Gdzie jest amunicja i zapalniki do granatów?

– Wszystko siê znajdzie. Wypiszcie zapotrzebowanie i dajcie

kierownikowi sk³adu.

Zeszli piêtro ni¿ej.

background image

92

– Tu te¿ jest coœ dla was – powiedzia³ Krajuchin, wskazuj¹c

cylindryczne pude³ka o b³yszcz¹cych mêtnie karbowanych bokach.

– Miny atomowe... – szepn¹³ Bykow.

– Znacie siê na tym?

– Jak¿e móg³bym siê nie znaæ.

– WeŸcie dziesiêæ kompletów, a nie zapomnijcie zabraæ tak¿e

z dziesiêciu rakiet oœwietlaj¹cych.

Po dwóch godzinach Bykow ³adowa³ ju¿ do „Hiusa” ciê¿kie

skrzynki z masy plastycznej i dziesiêæ cylindrycznych zasobników.

Wreszcie nadesz³a chwila, kiedy spod „Hiusa” odjecha³y

wszystkie ciê¿arówki, zniknê³y rusztowania i pajêczyna wê¿y i prze-

wodów, kiedy usuniêto dŸwigi i transportery. Nast¹pi³a cisza i spo-

kój. Pozosta³y tylko wdeptane w zryt¹ g¹sienicami i ko³ami ziemiê

stosy œmieci.

Krajuchin w towarzystwie Jermakowa i kierownika grupy ob-

s³ugi zajrza³ do ka¿dego pomieszczenia, do ka¿dej skrytki na „Hiu-

sie”. Wszystko musia³ zobaczyæ, wszystkiego dotkn¹æ. Jak profe-

sor konserwatorium, s³uchaj¹c wykonania ulubionego utworu,

przys³uchiwa³ siê podejrzliwie dŸwiêkom wydawanym przez w³¹-

czone solenoidy, rzuci³ kilka dowcipnych uwag i zszed³ na ziemiê.

– Wydaje siê, ¿e wszystko w porz¹dku, towarzyszu Jermakow.

Podpisujcie protokó³ odbiorczy.

Jermakow gestem wyrazi³ zgodê. Kierownik grupy obs³ugi wes-

tchn¹³ z ulg¹, pokrêci³ siê chwilê w milczeniu i w koñcu spyta³:

– A kiedy start, towarzyszu Krajuchin? Jutro?

Jednak okaza³o siê, ¿e trzeba za³atwiæ jeszcze parê formalno-

œci. W mieœcie wezwano Krajuchina do radiostacji. Po powrocie

(Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e Krajuchin jest bardzo niezadowolo-

ny, i¿ start zosta³ prze³o¿ony o jeden dzieñ) oœwiadczy³:

– Jutro przyje¿d¿a komisja, a wieczorem mamy... no... uro-

czystoœæ... przyjêcie. Mo¿na przyjœæ bez fraków.

Jurkowski zacz¹³ coœ szeptaæ. Jermakow ziewn¹³, a Krutikow

wzruszy³ ramionami i powróci³ do czytania ksi¹¿ki.

– ChodŸ na spacer – zaproponowa³ Aleksiejowi Grigorij.

Wyszli z hotelu i nie œpiesz¹c, siê ruszyli ulicami w kierunku

poligonu.

– Zacznie siê... toasty, górnolotne przemówienia – z³oœci³ siê

Grigorij. – Nie wytrzymujê tego!

– Wiesz jednak – próbowa³ uspokoiæ go jakoœ Bykow – ¿e to

wszystko...

background image

93

– Co wszystko? Ludzie wykonuj¹ swoj¹ pracê. Co w tym jest

nadzwyczajnego? Przecie¿ nie wyznacza siê specjalnej komisji,

aby wyprawiæ w podró¿ ekspedycjê geologiczn¹!

– Widocznie jednak zdarza siê i to!

– Nie wiadomo, po co. Chyba tylko, ¿eby denerwowaæ ludzi.

Przez jakiœ czas szli w milczeniu.

– W takim razie, po co siê to robi? – pyta³ Bykow.

– Diabli wiedz¹, po co? Czasem odnoszê wra¿enie, ¿e wlecze

siê za sob¹ stare zwyczaje, wlecze je z czasów, kiedy jeszcze trze-

ba by³o „napompowywaæ ludzi gadaniem”, ¿eby wykonywali naj-

zwyklejsze, elementarne obowi¹zki... Od tego czasu nie mog¹

wyzbyæ siê tych zwariowanych zwyczajów. Któ¿ lepiej od nas mo¿e

wiedzieæ i oceniaæ, jakie znaczenie ma lot „Hiusa”? To œmieszne,

¿eby jeszcze teraz wyg³aszaæ p³omienne, mobilizuj¹ce przemówie-

nia zawieraj¹ce jakieœ wyœwiechtane truizmy. Po co to? Chyba po

to, ¿eby jeszcze tysi¹czny raz powiedzieæ to, co wyssaliœmy ju¿

z mlekiem matki.

Poszli z powrotem do hotelu. Przed wejœciem do restauracji

Dauge zatrzyma³ siê, cofn¹³ siê o krok i tr¹ci³ Bykowa ³okciem.

– Ɯœ – szepn¹³.

Restauracjê wype³nia³ ³agodny blask popo³udniowego s³oñca.

Na otomance siedzia³ Bogdan Spicyn i Wiera Wasilewska. Mil-

czeli, wpatrzeni w okno. Miny mieli tak powa¿ne, a przy tym smut-

ne, ¿e w Bykowie zamar³o serce. Bogdan wielk¹ ³ap¹ obejmowa³

delikatne ramiona Wiery. Grigorij poci¹gn¹³ Bykowa za rêkaw

i obaj poszli na drugie piêtro.

– Tak to bywa... – filozoficznie stwierdzi³ Dauge. – Spotykaj¹

siê na tydzieñ, na dwa, a potem ka¿de w swoj¹ stron¹. Wiera jest

starsza od Bogdana o piêæ lat... Mi³oœæ... na ni¹ nie ma rady.

Zamyœli³ siê. Bykow ostro¿nie spyta³:

– Dlaczego siê nie pobior¹?

– Dlaczego? – po chwili powtórzy³ pytanie Dauge. – A po co?

Spotykaj¹ siê tylko raz, mo¿e dwa razy w roku...

– No, dobrze – mrucza³ niepewnie Bykow. Zastanowi³ siê i pra-

wie krzykn¹³. – Nic, do diab³a, nie rozumiem! Pobraliby siê, ¿yli-

by ze sob¹, lataliby razem...

– Razem? Lataæ razem nie mo¿na, zapamiêtaj to sobie, Alek-

sieju. Bogdan bierze udzia³ w takich wyprawach, na jakie nie pusz-

cza siê kobiet. Có¿ to by³aby za rodzina? Spotkania tylko dwa razy

do roku...

background image

94

– Nie – zaprotestowa³ Bykow – gdyby zechcieli, jakoœ by tam

wszystko zorganizowali.

– Mo¿liwe. A mo¿e oni tylko wmawiaj¹ sobie, ¿e to jest mi-

³oœæ?

– Pleciesz!

– Ja, Aleksieju, za ukochan¹ kobietê ¿ycie bym odda³ – g³os

Daugego zadr¿a³. – S³aby ze mnie cz³owiek...

Nastêpnego dnia przylecieli goœcie z Moskwy. Ku zadowole-

niu i zdziwieniu Bykowa przyjêcie minê³o weso³o. Oczywiœcie wy-

g³aszano mowy (jego zdaniem ca³kiem dobre), wznoszono toasty

(tylko szampanem), sk³adano ¿yczenia. Krajuchin opowiedzia³

parê anegdot z dawnych czasów, a Jurkowski zacz¹³ niespodzie-

wanie deklamowaæ swoje ulubione wiersze Bagrickiego. Gdy skoñ-

czy³ recytowaæ Przemytników i gdy ucich³y oklaski, powie-

dzia³ z ¿alem:

– Patrzcie, ile jest piêknych wierszy o morzu i ¿eglarzach,

a o nas nie ma...

– Poeci znaj¹ morze od tysiêcy lat – nieœmia³o zaczê³a Wie-

ra – a przestrzeni kosmicznej nie znaj¹ w ogóle. Poczekaj jeszcze,

W³odku, a przeczytasz i takie wiersze... o nas.

Jurkowski poca³owa³ j¹ w rêkê.

– Poczekam, Wiero. Na razie jednak tylko mo¿emy powta-

rzaæ:

Jak staro¿ytni Argonauci,

Rzuciwszy dom z ochot¹,

Ruszyliœmy

Tiram – tam – tam,

By zdobyæ runo z³ote.

Gdy wyszli goœcie, Krutikow westchn¹³ i powiedzia³:

– Dziêki Bogu, by³o doœæ przyjemnie. Tylko...

– Tylko w swoim gronie by³oby znacznie przyjemniej – prze-

rwa³ mu Dauge – zw³aszcza przy takiej okazji.

Krajuchin g³oœno odsun¹³ krzes³o.

– Proszê o chwileczkê uwagi – powiedzia³. – Tylko chwilecz-

kê, przyjaciele. Teraz ju¿ jesteœmy we w³asnym gronie i chcê wam

jeszcze coœ powiedzieæ. Aleksieju, nalejcie wina, a ty, Anatolu,

background image

95

nie denerwuj siê, tylko po kropelce. Dziêkujê wam, przyjaciele!

Jestem wœród was najstarszym astronaut¹. A¿ strach pomyœleæ, na

jakich lataj¹cych trumnach musieliœmy wyruszaæ w przestrzeñ, gdy

zaczynaliœmy nasz¹ now¹ epokê. W porównaniu z „Hiusem” to

by³y wozy drabiniaste, ¿eby nie powiedzieæ czegoœ gorszego. Nie

nale¿ê jednak – przynajmniej tak mi siê zdaje – do zadowolonych

z siebie g³upców, co zadzieraj¹ nosa i gard³uj¹, ¿e m³odzie¿ ma

znacznie lepsze warunki, ni¿ myœmy mieli, i tym podobne bzdury.

Zadania zawsze okreœlane s¹ naszymi mo¿liwoœciami. Wiêksze

mo¿liwoœci... od razu rosn¹ i komplikuj¹ siê zadania. Nie bêdzie-

cie mieli l¿ejszej od nas roboty, wprost przeciwnie, bêdzie ona

znacznie trudniejsza, gdy¿ spada na was wiêksza odpowiedzial-

noœæ. Jeœli natraficie na trudnoœci, na straszliwe trudnoœci, przypo-

mnijcie sobie, dla kogo i w imiê czego to robicie! Znam was wszyst-

kich doœæ dobrze, aby mieæ pe³ne zaufanie, ¿e jeœli przypomnicie

sobie w³aœnie to, co mówi³em, natychmiast przybêdzie wam si³. To

wszystko. Za wasz¹ pomyœlnoœæ!

Wzniós³ kielich, wypi³ i szybko wyszed³ z sali. Przez chwilê

panowa³o milczenie. W koñcu wsta³ Jurkowski i zacz¹³ cichym

g³osem:

– No có¿, Argonauci... za naszego staruszka!

Tej nocy Bykow d³ugo nie móg³ zasn¹æ.

Wsta³, zapali³ œwiat³o i siad³ przy stole. Wpatruj¹c siê w lamp-

kê, siedzia³ bez ruchu. Po d³ugiej chwili spojrza³ na gazetê, której

nie zd¹¿y³ przejrzeæ za dnia.

„Odwa¿niej wprowadzaæ w ¿ycie nowoczesne zasady orki”,

wo³a³ artyku³ wstêpny, „Uczniowie z Islandii spêdzaj¹ wakacje na

Krymie”. „Podwodne sowchozy Dalekiego Wschodu dostarcz¹ po-

nad plan 30 milionów ton planktonu”, „Nowa elektrownia atomo-

wa o sile pó³tora miliona kilowatów zaczê³a pracê w Wierchojañ-

sku”. „Wyœcigi mikroœmig³owców” – podtytu³ brzmia³: „Zwyciêzc¹

zosta³ piêtnastoletni ch³opiec – Wasia Pticyn”. „Na starcie stuletni

³y¿wiarze”.

Bykow przerzuca³ tylko stronice.

„Festiwal stereofilmów krajów Ameryki £aciñskiej”. „Budo-

wa anglo-chiñsko-radzieckiego obserwatorium astronomicznego na

Ksiê¿ycu” ,,Z Marsa donosz¹...”.

Bykow spojrza³ na gazetê, zastanowi³ siê. Nastêpnie szybko

z³o¿y³ j¹ i wsun¹³ do kieszeni. Musi zabraæ j¹ ze sob¹. Bêdzie cz¹st-

k¹ Ziemi, bije w niej potê¿ny puls rodzimej planety, którego nie

background image

96

chce zapomnieæ, który chce czuæ tam, w dalekim rejsie. Symbol!

Aleksiej westchn¹³ i zgasi³ œwiat³o.

Dzieñ startu by³ jasny i pogodny. O pi¹tej rano nikt ju¿ nie

spa³. Wszyscy zebrali siê w hotelu, siedzieli, krêcili siê bez celu.

Podczas œniadania jedli niewiele i niechêtnie. Jermakow udawa³,

¿e nic nie zauwa¿a. Krajuchin rozmawia³ pó³g³osem z goœæmi. Nad-

jecha³y samochody. Nie bacz¹c na wczesn¹ porê, na ulicach by³o

pe³no ludzi. Nikt nie rzuca³ hase³ ani powitalnych okrzyków, nikt

nie celebrowa³ ha³aœliwie wielkiej chwili. Wszyscy spogl¹dali na

astronautów jak na swoich najbli¿szych, którzy wyruszaj¹ w dale-

k¹ i niebezpieczn¹ drogê. Samochody wyjecha³y za miasto.

Bykowa nagle ogarnê³o uczucie, które póŸniej d³ugo wspomi-

na³ ze wstydem. Dozna³ jakiegoœ otêpienia. Jakby dosta³ rozdwo-

jenia jaŸni i z wielk¹ ciekawoœci¹ ogl¹da³ sam siebie ze wszyst-

kich stron. Nie by³ w stanie siê skoncentrowaæ. W g³owie buszowa³y

urwane myœli, nie móg³ siê skupiæ na ¿adnej z nich.

Ko³o schronów obserwacyjnych zaczêto ¿egnaæ siê z pozosta-

j¹cymi na Ziemi. Bykow machinalnie podawa³ rêkê, czuj¹c, ¿e ma

bardzo g³upi¹ minê. Jednak i tym razem nie potrafi³ temu zaradziæ.

Krajuchin mówi³ coœ do niego, nastêpnie uœciska³ go i uca³owa³.

Aleksiej potakiwa³, gdy zwróci³ siê do niego przewodnicz¹cy rady

narodowej miasteczka bazy. Odszed³ na bok, nogi mia³ jakby

z drewna. Jak na ekran filmu patrzy³ na Spicyna obejmuj¹cego Wie-

rê, g³adz¹cego d³oñmi jej twarz. Dauge wzi¹³ go wreszcie za rêkê

i zaprowadzi³ do samochodu.

Stanêli. Bykow podniós³ wzrok. Wznosi³a siê nad nim, b³yska-

j¹c matowo, wypuk³oœæ pierœcienia reaktora. Zrozumia³ nagle, co

go tak niepokoi³o. W podœwiadomoœci têtni³a wci¹¿ ta sama myœl:

,,Ostatni raz, ostatni raz”. Nie przypomina³ sobie, kiedy siê zro-

dzi³o to nieustêpliwe brzêczenie, od którego nie by³ w stanie siê

uwolniæ.

– Za³oga na miejsca! – zawo³a³ Jermakow niezwykle rzeœkim

g³osem.

Bykow obejrza³ siê. Samochody, którymi przyjechali, ju¿ znik-

nê³y w oddali. Wokó³ s³a³a siê równa, pustynna tundra.

– Aleksieju, nie marudŸ!

,,Ostatnie kroki na Ziemi” – ws³uchiwa³ siê w swoje myœli

z dziwn¹ uwag¹. Podszed³ do trapu. „Ostatni ³yk ziemskiego po-

wietrza” – dudni³o w g³owie. Zag³êbi³ siê we w³az. Ktoœ, chyba

Jurkowski, tr¹ci³ go i warkn¹³: „Ostro¿niej!”. „Jeszcze raz trzeba

background image

97

7 – W krainie...

spojrzeæ na b³êkitne niebo...”. Zatrzaœniêto pokrywê w³azu. By-

kow nagle poj¹³, ¿e siê boi. Zwyczajnie tchórzy. To wystarczy³o,

¿eby natychmiast uspokoiæ siê. Razem z Daugem wszed³ do salo-

nu. Zasiedli w fotelach. Przy³¹czy³ siê do nich Jurkowski. Za³o¿yli

i zapiêli pasy bezpieczeñstwa. Jermakow, Spicyn i Krutikow znaj-

dowali siê prawdopodobnie w kabinie kapitañskiej. Bykow spoj-

rza³ na Jurkowskiego. Twarz geologa by³a powa¿na. Na jego nosie

dostrzeg³ ¿ó³taw¹ plamkê. „Jednak wtedy porz¹dnie dosta³” – wspo-

mnia³ walkê przy bunkrze.

– Przygotowaæ siê! – rozleg³ siê z niewidzialnego g³oœnika g³os

Jermakowa.

Zapad³a martwa cisza. Bykow na chwilê poczu³ dusznoœci

i os³abienie. Wysi³kiem woli opanowa³ odra¿aj¹ce uczucie bezsil-

noœci i zerkn¹³ na Daugego. Ten w skupieniu patrzy³ prosto przed

siebie.

– Start!

Gdzieœ z do³u dolecia³ straszliwy szum. Wszystko nagle prze-

sunê³o siê, drgnê³o. Fotele zaczê³y potwornie napieraæ na cia³a astro-

nautów. Bykow ze wszystkich si³ zaciska³ oczy, przed którymi kr¹-

¿y³y i miga³y ró¿nokolorowe krêgi. Szum przybiera³ na sile, potem

zacz¹³ cichn¹æ i w koñcu siê urwa³. Bykow ostro¿nie zwróci³ siê

w stronê Daugego.

– Ju¿ wiêcej nic nie zaboli – weso³ym g³osem powiedzia³ Gri-

gorij. – Wystartowaliœmy.

Jurkowski nagle z ca³ej si³y uderzy³ siê w czo³o.

– Co ci siê sta³o? – zaniepokoi³ siê Dauge.

– Diablica!

– Kto?

– Maszynka do golenia. Zapomnia³em elektrycznej maszynki

do golenia, a do tego nie wy³¹czy³em jej.

Bykow z pewnym wysi³kiem przyj¹³ postawê siedz¹c¹, mocno

potar³ d³oñmi skronie i westchn¹³ z ulg¹.

background image

98

background image

99

Część 2

Kosmos i ludzie

background image

100

background image

101

Krajuchin

Przed wieczorem pogoda siê zepsu³a. Od oceanu nadci¹gnê³y

masy zimnego, lodowatego powietrza. Nad tundr¹ pop³ynê³y zbite

fale szarej mg³y. Niebo pokry³y niskie chmury. Œwiat otuli³ prawie

nocny zmierzch.

W gabinecie kierownika g³ównej radiostacji Siódmego Poli-

gonu by³o jasno i ciep³o. Przy stole zag³êbiony w niskim fotelu,

opuœciwszy g³owê na piersi, drzema³ Krajuchin. Wyci¹gn¹³ nie-

zgrabnie d³ugie nogi w zab³oconych butach, a mocne, ¿ylaste d³o-

nie bezw³adnie opar³ o porêcze fotela. Nad drzwiami zegar dŸwiêcz-

nie odmierza³ minuty. Krajuchin co chwila unosi³ sine

z przemêczenia powieki. Na brzegu sto³u sta³a nietkniêta, wysty-

g³a szklanka herbaty. Przez nie domkniête drzwi zajrza³ dy¿urny,

sta³ przez chwilê niezdecydowany, ale jednak wszed³ do gabinetu,

po³o¿y³ na stole plik depesz.

– Jest coœ nowego? – ochryp³ym g³osem spyta³ Krajuchin.

Dy¿urny drgn¹³.

– Nie, nie ma. Pó³ godziny temu „Hius” nadawa³, ¿e wszystko

w porz¹dku.

– Czy ³¹cznoœæ telewizyjna nawi¹zana?

– Jeszcze nie. Na razie siê nie udaje.

– Krajuchin milcza³ przez d³ug¹ chwilê (dy¿urny nieœmia³o

chrz¹kn¹³), po czym siê odezwa³:

– Tak wiêc, powiadacie, ¿e nie ma?

– Nie, nie ma.

background image

102

– Dziêkujê...

Krajuchin spojrza³ na plik radiogramów i znów zamkn¹³ oczy.

Têpym bólem dokucza³o zmêczone serce, ³ama³o w lewym ramie-

niu. Wyprostowane nogi zdrêtwia³y, lecz nie mia³ ochoty wstawaæ.

Zmusi³ siê jednak do podniesienia rêki. Wzi¹³ szklankê z herbat¹,

która wyda³a siê mu s³odk¹ a¿ do md³oœci. – To wszystko nerwy –

mrucza³ do siebie. – Nerwy i staroœæ. – Do tego dnia nie mia³ pojê-

cia, co to znaczy zdenerwowanie, œmia³ siê z lekarzy, którzy twier-

dzili, ¿e nie wolno siê mu denerwowaæ. Wydawa³o siê mu, ¿e ni-

gdy siê nie denerwowa³... a¿ do dnia startu „Hiusa”.

18 sierpnia 19... roku dok³adnie o godzinie pi¹tej rano wed³ug

czasu moskiewskiego doczeka³ siê zrealizowania lotu, o jakim

marzy³ ju¿ od piêtnastu lat. Start rakiety miêdzyplanetarnej o na-

pêdzie fotonowym stanowi³ pocz¹tek nowej ery w komunikacji miê-

dzyplanetarnej. Od tej chwili on, Krajuchin, przestawa³ mieæ wp³yw

na dalszy bieg wypadków. Piêtnaœcie lat poszukiwañ nauko-

wych, walki, olbrzymich napiêæ psychicznych i wysi³ku fizyczne-

go... A oto, jaki rezultat: siedzi sobie spokojnie i ws³uchuje siê

w têskne zawodzenie jesiennego wiatru, s³ucha, jak monoton-

nie krople deszczu wybijaj¹ werblem na szybach jakieœ sygna³y,

jak p³yn¹ strugami, jak szumi¹... Szeœciu wybranych specjalistów,

wspania³ych ludzi, przejê³o od niego pa³eczkê sztafety i na naj-

doskonalszym z wybudowanych do tej pory statków pomknê³o da-

lej, aby urzeczywistniæ jego najg³êbsze marzenie. A on musia³ zo-

staæ. Od razu poczu³ siê s³aby, jakby z³amany. Teraz czeka, czeka,

czeka...

Na chwilê szarpnê³a nim zazdroœæ i jednoczeœnie poczu³ do

samego siebie pretensjê, lecz zdo³a³ opanowaæ te uczucia, gdy¿

mimo wszystko najbardziej drêczy³ go strach, obawy o tych sze-

œciu... w³aœnie to poczucie spycha³o na dalszy plan wszystkie inne.

No, dobrze... Próbne loty „Hiusa” dowiod³y, ¿e maszyna jest dobra.

Procesy zachodz¹ce w tytanowym pancerzu fotoreaktora zosta³y

zbadane do najmniejszego szczegó³u. In¿ynier mo¿e z absolutn¹

dok³adnoœci¹ powiedzieæ, co siê tam dzieje w ka¿dej miliardowej

cz¹stce sekundy, i przewidzieæ, co bêdzie siê dzia³o w nastêpnych,

równie króciutkich momentach. Wziêto pod uwagê dos³ownie

wszystkie zjawiska: fantastycznie wysokie temperatury, równie

fantastyczne prêdkoœci, ciœnienia i naprê¿enia. A jednak pierwszy

„Hius” sp³on¹³ nie od uroku...

Krajuchin z trudem prze³kn¹³ kilka ³yków herbaty.

background image

103

Gard³o mia³ wyschniête i piek³y go oczy. Ca³e cia³o przenika³

ohydny ch³ód. Po szybach nieprzerwanie œcieka³y stru¿ki wody.

– Ohyda... – mrucza³ Krajuchin, kurcz¹c siê i wci¹gaj¹c jesz-

cze g³êbiej g³owê w ramiona.

Niepowodzenie wyprawy sta³oby siê klêsk¹, znaczy³oby, ¿e

przegra³ ca³e ¿ycie. W³aœnie teraz, gdy du¿o jest jeszcze takich, co

nie wierz¹ w „Hiusa”, gdy nie umilk³a jeszcze wrzawa wywo³ana

przez niedowiarków po katastrofie pierwszego „Hiusa”. Gdy roz-

legaj¹ siê jeszcze g³osy „asekurantów”. Wydawa³o siê, ¿e przy-

sz³oœæ napêdu fotonowego zosta³a przes¹dzona, ¿e nawet pomys³

zosta³ zdyskredytowany na zawsze. Grupa niedowiarków, ludzi

ma³ych, którzy czepiali siê wielkiej sprawy, przesta³a gard³owaæ

dopiero na skutek interwencji specjalnej komisji pañstwowej.

W³aœciwie to nie mo¿e narzekaæ. Za¿¹da³ olbrzymich sum, wk³a-

dów finansowych i materia³owych – otrzyma³ wszystko z nawi¹zk¹,

wiêcej, ni¿ siê spodziewa³. Za¿¹da³ usuniêcia pracowników, których

uzna³ za szkodliwych lub niepotrzebnych, chocia¿ znajdowali siê

wœród nich ludzie o wielkich zas³ugach – zgodzono siê z nim. Pro-

wadzi³ odwa¿ne eksperymenty – wierzono mu, zaufano. Bi³a z nie-

go potê¿na si³a, niewzruszone przekonanie o s³usznoœci swego dzie-

³a. A przy tym, trzeba przyznaæ, ¿e mia³ szczêœcie. Krajuchin pierwszy

zbada³ dwie wielkie planety i kilka ksiê¿yców, zaprojektowa³ piêæ

wielkich sputników, by³ wychowawc¹ i bo¿yszczem trzech pokoleñ

najodwa¿niejszych na œwiecie astronautów... W tej chwili Krajuchin

zosta³ faktycznym dowódc¹ najpotê¿niejszej na œwiecie floty miê-

dzyplanetarnej. Zachowa³ w pamiêci towarzyszy, którzy padli w ak-

cji, godziny straszliwych zw¹tpieñ i strachu. Wie, co to ból bezpow-

rotnych strat... zna smak triumfu, chwile ogromnego szczêœcia,

przys³aniaj¹cej rzeczywistoœæ dumy. Zwyciêstwa by³y trudne, ale nie

mo¿na ogl¹daæ siê wstecz. Trzeba œpieszyæ w przysz³oœæ. Wielki

naród powierzy³ mu swych najlepszych synów, odda³ do dyspozycji

najbardziej nowoczesn¹ technikê, ale za zaufanie ¿¹da³ zdobycia

kosmosu, odkrycia jego tajników, jego skarbów. Czy podo³a temu?

Czy on, Krajuchin, jest w stanie zapewniæ zwyciêstwo? Tak... jeœli

„Hius” powróci szczêœliwie na Ziemiê, wówczas ju¿ nikt nie odwa¿y

siê podnieœæ g³osu przeciwko budowaniu rakiet fotonowych. A jeœli...

Krajuchin wsta³ i aby rozruszaæ nogi, zacz¹³ spacerowaæ z k¹ta

w k¹t.

– Takie postêpowanie do niczego nie doprowadzi – powiedzia³

g³oœno. – Wró¿ê sobie jak stara baba. „Jeœli, jeœli...”.

background image

104

W rzeczywistoœci by³ ca³kiem przekonany, ¿e nikt i nic nie po-

trafi zahamowaæ rozwoju silników fotonowych. Od momentu, kiedy

to zosta³y wyodrêbnione pierwsze najmniejsze okruchy „absolut-

nego zwierciad³a”, los starych rakiet reaktywnych by³ przes¹dzo-

ny. Teraz przestrzeñ kosmiczna bêdzie cofaæ siê przed nacieraj¹-

cymi. Bêdzie jeszcze walczyæ, poch³aniaæ nowe ofiary, lecz cofn¹æ

siê musi! Najpierw otworzy swoje granice, zwali s³upy graniczne

w Uk³adzie S³onecznym (kto wie, mo¿e jeszcze za ¿ycia Krajuchi-

na) i pustynnych przestrzeniach miêdzygwiezdnych.

Jak potê¿na jest myœl. Pomys³ rakiet miêdzyplanetarnych od

pierwszej chwili mia³ swoich przeciwników, przewa¿nie tych, co

spoczywali na laurach i nie chcieli siê ruszyæ dalej, tych, którzy

ca³e swe ¿ycie poœwiêcali udowodnianiu, ¿e silnik fotonowy to

utopia, którzy od pierwszej chwili krytykowali tê nowoœæ, a póŸ-

niej nie mieli odwagi przyznaæ siê do pope³nionego b³êdu, i tak¿e

tych, którzy szczerze, z uczciwych pobudek, nie chcieli ryzyko-

waæ ludzkim ¿yciem i bali siê trwoniæ spo³eczne pieni¹dze. Ludzi

tego pokroju by³o wielu, znacznie wiêcej, ni¿ pragnêli Krajuchin

i jego towarzysze. Uda³o siê jednak prze³amaæ opory. Konserwa-

tyœci krzyczeli: „Fantazja nie maj¹ca ¿adnego uzasadnienia! Spra-

wa dalekiej przysz³oœci!”. ¯¹dali od Krajuchina, ¿eby wyliczy³ siê

z dziesi¹tków modeli, które sp³onê³y bez œladu – a on w odpowie-

dzi wys³a³ w przestrzeñ „Smoka Gorynycza” – rakietê fotono-

w¹ z mechanicznym pilotem. Ludzie ci próbowali wykorzystaæ

przeciwko niemu tragediê pierwszego „Hiusa”, lecz i te próby spe³-

z³y na niczym. Drugi „Hius” wystartowa³. A mo¿e Krajuchin po-

pe³ni³ b³¹d, daj¹c za³odze „Hiusa” od razu tak karko³omne zada-

nie? A mo¿e nale¿a³o wykorzystaæ rakietê do zwyk³ych rejsów

miêdzyplanetarnych, przyzwyczaiæ siê do niej, uczyniæ z niej po-

wszechny œrodek komunikacji? Wszystko mo¿liwe... Lecz ile cza-

su musia³by straciæ na takie sprawy? Tymczasem skarby Uranowej

Golkondy le¿¹ bezu¿ytecznie, czekaj¹. Tylko „Hius” umo¿liwi cz³o-

wiekowi ich opanowanie.

Krajuchin znów zag³êbi³ siê w fotelu i zastyg³ bez ruchu, skrzy-

¿owawszy rêce na piersi, jakby kurczy³ siê i chroni³ siê przed mro-

zem. Przejmowa³ go zi¹b, wstrz¹sa³y nim dreszcze. Zdawa³o mu

siê, ¿e stan ten wywo³any jest biernym wyczekiwaniem i drêcz¹-

cym niepokojem. Stokroæ lepiej by³oby samemu stan¹æ na czele wy-

prawy, lecz nikt nie puœci³by go. Nie przyda³by siê tam, na strasznej

planecie, najstraszliwszej ze wszystkich w Uk³adzie S³onecznym,

background image

105

có¿ bowiem móg³by robiæ tam cz³owiek z przepalonymi p³ucami,

sztucznym ¿o³¹dkiem i przemêczonym, chorym sercem? Móg³by

przydaæ siê jedynie jako doœwiadczony doradca – zrównowa¿ony

i ostro¿ny. Umia³ przecie¿ wycofywaæ siê w porê... M³odzie¿ za-

pomina³a czêsto o tej prawdzie, która warta jest wiêcej od innych.

Wszyscy – to zapaleñcy i ludzie niecierpliwi. Nie wiedz¹, co to

strach, i nie doceniaj¹ bezcennego skarbu, jakim jest ostro¿noœæ.

Nie bêd¹ oszczêdzaæ nawet ¿ycia, zapominaj¹c albo nie rozumie-

j¹c, ¿e swoj¹ œmierci¹ mogliby zadaæ straszliwy cios ca³ej wielkiej

sprawie lotów miêdzyplanetarnych. Nie ma takiej Golkondy na

œwiecie, któr¹ mo¿na by wyrównaæ ich stratê. Nikt nie dowiedzia³-

by siê, co siê sta³o za bia³¹ mg³¹ okrywaj¹c¹ oblicze niedostêpnej

planety, wszystko z³o¿ono by na karb niedoskona³oœci „Hiusa”,

którego projekt i obliczenia, rysunki techniczne, wszystko posz³o-

by do archiwum, aby schn¹æ tam jak pergaminy pod narastaj¹c¹

pow³ok¹ kurzu i staroœci. Na wiele lat wróci³oby panowanie rakiet

reaktywnych.

Lepiej nie myœleæ o tym. Nie ma ¿adnych podstaw, aby nie

wierzyæ w sukces bohaterskiej szóstki.

Jermakow... M¹dry, opanowany, zawsze spokojny Anatol Jer-

makow. Chyba on najlepiej wie, jak w istocie przedstawiaj¹ siê

sprawy. W ka¿dym razie ma doœæ doœwiadczenia, aby oceniæ nale-

¿ycie, czym jest w komunikacji miêdzyplanetarnej rakieta o napê-

dzie fotonowym. Nic zreszt¹ w tym dziwnego. Ca³e ¿ycie spêdzi³

pod okiem Krajuchina. Z nim to polecia³ na pierwszy rejs... z nim

to dzieli³ siê swymi myœlami i pomys³ami, które sw¹ œmia³oœci¹

i rozmachem robi³y wra¿enie fantazji. Bra³ przyk³ad z Krajuchina,

jak nale¿y nienawidziæ rutyny i konserwatyzmu, od niego uczy³

siê rozumieæ ludzi, tak jak on pragn¹³ s³u¿yæ swemu narodowi.

A jednak... Leci na Wenus, tak jak chodzili ¿o³nierze do ataku, bez

namys³u padnie w boju, rzucaj¹c siê na przeciwnika – Anatol dy-

szy zemst¹, pragnie pomsty za wszystko, za straszn¹, niepotrzebn¹

œmieræ ¿ony, œmieræ strawionych przez ogieñ towarzyszy.

Pokonania Wenus nie ³¹czy nawet z podbojem ca³ego kosmosu...

Mani¹ Daugego s¹ legendarne ju¿, nie ocenione skarby Urano-

wej Golkondy. Widocznie ten zdolny geolog, specjalista od poszu-

kiwañ materia³ów rozszczepialnych, czuje siê jak zapalony myœli-

wy, który przez d³ugi czas musia³ siê zadowalaæ tylko sk¹pym

zwierzostanem podmiejskich lasków, a który nagle dosta³ zaprosze-

nie na polowanie do dziewiczego lasu roj¹cego siê od zwierzyny. To

background image

106

prawda, ma jeszcze Maszê Jurkowsk¹... Lecz ten cz³owiek nie mo¿e

pozwoliæ sobie na zbyt powa¿ne prze¿ywanie rodzinnych niesnasek.

Dla Jurkowskiego, tego szczêœciarza, lot jest jeszcze jednym osi¹-

gniêciem sportowym, zapowiedzi¹ nowych prze¿yæ. Nie uderzaj¹

mu do g³owy s³awa i szacunek. Sam wielokrotnie drwi³ z upojonych

dowodzeniem pilotów, których wdziêczna ojczyzna troskliwie ota-

cza³a zas³u¿on¹ opiek¹. Bra³ ju¿ udzia³ w najbardziej ryzykanckich

wyprawach, lecz nie widzia³o siê wiele jego zdjêæ w prasie ani nie

widywano go zbyt czêsto w programach telewizyjnych. Po prostu

lubi niebezpieczeñstwa i ich przezwyciê¿anie. Rozkoszuje siê zwy-

ciêstwami jak smakosz zapachami œwietnej kuchni. To prawda, ¿e

ma s³abostki, które ukrywa pieczo³owicie przed cudzymi domys³a-

mi, a które Krajuchin nazwa³ najgorszego gatunku czkawk¹ po ro-

mansach w rodzaju hrabiego Monte Christo. Romantyk... Szkoda,

¿e nie uznaje wartoœci Bykowa i nie lubi go. Przez swoj¹ kastow¹

pysza³kowatoœæ oskar¿a go o têpotê i uwa¿a za cz³owieka ograni-

czonego, bez odrobiny wyobraŸni. A przyczyn¹ tego jest niew¹tpli-

wie nadmiernie rozwiniêta wyobraŸnia Jurkowskiego.

Bogdan Spicyn... Zupe³nie nie potrafi poj¹æ, jak mo¿na intere-

sowaæ siê czymœ innym ni¿ prowadzeniem rakiet przez przestrze-

nie kosmosu. Obecnie, gdy poczu³, ¿e pêk³y bariery ograniczaj¹ce

mo¿liwoœci kosmogacji, poczu³ siê prawdziwym panem wszech-

œwiata, œmieszny facet! Poza Kosmosem i tablic¹ sterownicz¹ stat-

ku istnieje dla niego wy³¹cznie Wiera, mi³a, delikatna Wiera, jego

zdaniem jedyna kobieta na œwiecie i jedyny cz³owiek, który rozu-

mie go ca³kowicie. Lecz i tu pozostaje wierny swoim podstawo-

wym zami³owaniom. Robi wra¿enie rycerza... pewnie gdy prowa-

dzi statek, uwa¿a, ¿e robi to dla chwa³y swej damy.

Micha³ Krutikow... Po prostu najlepszy kosmogator w kraju.

Dobroduszny, delikatny, lubi towarzyskie spotkania i okaza³e uro-

czystoœci, gdzie zjawia siê w towarzystwie rodziny – z ¿on¹ i dzieæ-

mi – doskona³y matematyk, który opracowa³ kilka nowych zasad

i wzorów umo¿liwiaj¹cych bardziej proste i szybsze rozwi¹zywa-

nie skomplikowanych problemów kosmogacji. Z tak¹ sam¹ satys-

fakcj¹ pozuje przed fotoreporterami, jak ugania siê ca³e dnie z dzieæ-

mi. Nigdy nie odmawia wykonania najbardziej niepozornych

poleceñ ani nie waha siê, gdy trzeba lecieæ w karko³omny rejs.

Gdyby nie Krajuchin, Krutikowa zawsze wysy³ano by w nudne rejsy,

gro¿¹ce jednak œmiertelnym niebezpieczeñstwem – w rejsy do

przestrzeni kosmicznej wype³nionej asteroidami. W tej chwili

background image

107

kosmogator zajmuje swoje zwyk³e stanowisko obok starego przy-

jaciela Spicyna i prostodusznie zachwyca siê tym.

Na wspomnienie Aleksieja Bykowa Krajuchin uœmiechn¹³ siê.

Stanê³a mu przed oczyma jego czerwona jak œwie¿o wypalona ce-

g³a twarz, ma³e, blisko osadzone oczy, ³uszcz¹cy siê kartofel nosa,

szczeciniaste, nastroszone w³osy nad wysokim, ³ukowato wygiê-

tym profilem czo³a. Nie mo¿na twierdziæ, ¿e to przystojny m³o-

dzieniec, oczywiœcie nie Jurkowski... W poezji te¿ na pewno nie-

zbyt mocny... Ale za to jaki praktyk! Jaki u niego refleks! Wystarczy

przypomnieæ sobie zajœcie przy bunkrze, do którego prawie wje-

cha³ podczas próbnej jazdy... Dla Aleksieja lot na Wenus to za-

pewne jeszcze jeden nieco niezwyk³y wyjazd s³u¿bowy, który na

jakiœ czas oderwa³ go od pracy w azjatyckich pustyniach. Nada-

rzy³a siê mu okazja, aby w ca³ej okaza³oœci popisaæ siê swym mi-

strzowskim opanowaniem pojazdu, popisaæ siê umiejêtnoœciami

in¿yniera atomisty i oczywiœcie kiedyœ pochwaliæ siê w gronie ko-

legów udzia³em w miêdzyplanetarnej podró¿y. Z drugiej zaœ stro-

ny na pewno odczuwa³, jak ka¿dy nowicjusz, strach przed groŸny-

mi, a potê¿nymi tajemnicami pozaziemskiego œwiata.

To bardzo dobrze, ¿e taki cz³owiek bierze udzia³ w wyprawie.

Wszyscy tworz¹ razem doskona³¹ „dru¿ynê reprezentacyjn¹”.

Ich tak ró¿norodne indywidualnoœci cementuje jedno – wszyscy s¹

komunistami, ludŸmi honoru i pracy. Maj¹ swoje s³abostki i wady,

lecz nawzajem uzupe³niaj¹ siê doskonale. Krajuchin czu³, ¿e mo¿e

byæ dumny ze swej umiejêtnoœci dobierania ludzi.

Zamkn¹³ oczy. Od nowa robi przegl¹d za³ogi „Hiusa”. Jerma-

kowa, pilotów, geologów, „specjalisty od pustyñ”. Gdyby tak nie

pêtali siê pod nogami ostro¿nisie bez wiary w wielkie sprawy! To

prawda, ich sceptycyzm przynosi³ nie tylko szkodê. W walce z prze-

¿ytkami „nowe” nabiera si³. Trzeba przyznaæ, ¿e dziêki tej walce

„Hius” sta³ siê mocniejszy i bardziej odporny. Jednak¿e szkód prze-

ciwnicy przysporzyli znacznie wiêcej. Na walkê z nimi zu¿ywa³

mnóstwo energii, a oni ze wszystkich si³ starali siê podwa¿yæ wia-

rê twórców „Hiusa” we w³asne dzie³o. Szkoda, ¿e wœród przeciw-

ników znaleŸli siê dawni przyjaciele i towarzysze, na których tak

bardzo liczy³...

Dy¿urny znów zajrza³ do gabinetu. Krajuchin obrzuci³ go takim

gniewnym spojrzeniem, ¿e ten stan¹³ jak wryty i tylko zamruga³ ze

background image

108

zdziwienia oczyma. Jednak Krajuchin natychmiast siê opa-

nowa³.

xxxxx

– Co nowego? – rzuci³ krótko.

– Radiogram z komitetu.

– O co chodzi?

– Pytaj¹ o „Hiusa”.

– Przeka¿cie, ¿e wszystko... jak dotychczas wszystko w po-

rz¹dku.

– Tak jest. Ale...

– Co?

– Wasz podpis...

– Ju¿... o tak.

Krajuchin z³o¿y³ podpis na blankiecie.

– Jak z ³¹cznoœci¹ telewizyjn¹?

Dy¿urny jakby w poczuciu winy roz³o¿y³ rêce.

– No, dobrze ju¿... idŸcie... idŸcie!

Krajuchin powróci³ do swoich wspomnieñ. Na przyjêciu przed

startem nie powiedzia³ tego, co chcia³. Nie móg³ przecie¿ wygar-

n¹æ prosto z mostu: „Jeœli zginiecie, to wszystko, nie tylko wy,

przepadnie...”. Nie móg³ nawet wtr¹ciæ nic w tym stylu. A mo¿e

trzeba by³o?

Niepewnie podniós³ siê z fotela. NajwyraŸniej by³ chory. Czu³,

¿e ma gor¹czkê i dreszcze. Dobrze by by³o poprosiæ o coœ gor¹ce-

go do picia. Wyci¹gn¹³ rêkê do wideofonu. W tej samej chwili us³y-

sza³ szybkie kroki. Drzwi otworzy³y siê gwa³townie i uœmiechniê-

ty dy¿urny zawo³a³:

– Towarzyszu Krajuchin! Nawi¹zaliœmy ³¹cznoœæ! Jermakow

prosi was do ekranu!

– Idê! – odpowiedzia³ o¿ywiony na chwilê Krajuchin, lecz

przez moment nie ruszy³ siê z miejsca, patrz¹c gdzieœ nad g³ow¹

dy¿urnego. „Muszê uprzedziæ Jermakowa – ko³ata³o siê mu w my-

œlach. – Czy aby potrafiê?”.

Dy¿urny zatrzyma³ na nim zaniepokojone, pytaj¹ce spojrze-

nie. Jakby pod jego wp³ywem Krajuchin ockn¹³ siê.

– Idziemy!

W wielkim pokoju ³¹cznoœci telewizyjnej jasne, ra¿¹ce œwie-

tlówki rzuca³y blask na kilka fotelików ustawionych przed okr¹-

g³ym, srebrzystym ekranem. Krajuchin za³o¿y³ ciemne okulary.

– W³¹czajcie – powiedzia³, zbli¿aj¹c siê do ekranu. Dy¿urny sta-

n¹³ przy telewizorze. Na ekranie zamigota³y szare cienie i z zielonkawej

background image

109

pustki wy³oni³a siê twarz Jermakowa. Krajuchinowi mignê³a myœl, ¿e

fale radiowe, aby dotrzeæ do Ziemi, potrzebuj¹ ju¿ kilku sekund.

– Jak siê masz, ch³opcze? – zawo³a³. – Jak mnie widzisz?

– Doskonale.

– Czy wszystko w porz¹dku?

– Przed pó³ godzin¹ wyszliœmy ju¿ na kurs po prostej. Pierwszy

raz w ¿yciu lecê przez przestrzeñ miêdzyplanetarn¹ po linii prostej.

Namêczyliœmy siê sporo, zanim wykreœliliœmy tor pierwszego eta-

pu. Elektronowe przeliczniki kosmogacyjne trzeba bêdzie udosko-

naliæ. Szybkoœæ mamy oko³o piêædziesiêciu kilometrów na sekundê.

Fotoreaktor pracuje równo, temperatura zwierciad³a – zero. Radia-

cja – zwyk³e natê¿enie.

– Jak za³oga?

– Doskonale.

– Bykow?

– Trzyma siê dobrze. Martwi siê, ¿e nie mo¿e spojrzeæ na

Ziemiê.

– A zrób tak, ¿eby móg³... poka¿ mu.

– Tak jest.

– Jak by³o podczas startu?

– Wspaniale. Jurkowski rozczarowa³ siê. Powiada, ¿e taki start

nie obudzi³by nawet dziecka.

– Za to musisz podziêkowaæ Bogdanowi. Jego mistrzostwu.

– To zupe³nie oczywiste.

Przez chwilê milczeli, przypatruj¹c siê sobie poprzez dziel¹ce

ich miliony kilometrów.

– A jakie s¹ twoje wra¿enia? Jak ty siê czujesz?

– O mnie proszê siê nie martwiæ, Miko³aju Zacharowiczu. –

Jermakow rzuci³ odpowiedŸ tak szybko, jakby ju¿ oczekiwa³ tego

pytania.

Krajuchin zasêpi³ siê.

– Dy¿urny! – zawo³a³.

– Jestem!

– Proszê was, wyjdŸcie na dziesiêæ minut.

Dy¿urny poœpiesznie wycofa³ siê z pokoju, starannie zamykaj¹c

za sob¹ drzwi.

– B¹dŸcie o mnie spokojni – powtórzy³ Jermakow.

– Przecie¿ nie niepokojê siê o ciebie – wolno wypowiadaj¹c

ka¿de s³owo, odpar³ Krajuchin. – Ja, mój drogi, w ogóle bojê siê.

Jermakow przymru¿y³ oczy.

background image

110

– Boicie siê? Czy coœ siê sta³o?

Krajuchin zdj¹³ okulary. „Jak mu to wyt³umaczyæ?” – myœla³,

przecieraj¹c je chusteczk¹.

– Chcia³bym ciê prosiæ: b¹dŸ ostro¿ny. Tak... Zw³aszcza tam

na Wenus. Nie jesteœ dzieckiem i powinieneœ rozumieæ. Jeœli na-

tkniecie siê na wielkie niebezpieczeñstwa, jeœli bêdzie wam coœ

zagra¿aæ, pluñ na wszystko i wycofuj siê. W tej chwili nie chodzi

o Golkondê, nie ona jest najwa¿niejsza.

Czu³, ¿e Anatol nie rozumie, o co mu chodzi. Nie móg³ jednak

wykrztusiæ prostego polecenia: „Ograniczyæ ryzyko do minimum.

W tej chwili najwa¿niejsze zadanie to szczêœliwie powróciæ na Zie-

miê, bo jeœli z wami coœ siê stanie, trzeba bêdzie na d³ugo zrezy-

gnowaæ z rakiet fotonowych”.

Zawsze uwa¿a³, ¿e astronauci nie powinni zbytnio wg³êbiaæ

siê w ró¿nice zdañ, w szczegó³y walki, jaka toczy³a siê w komite-

cie. Wydawa³o mu siê, ¿e znajomoœæ wszystkich tajników tych

spraw mo¿e poderwaæ zaufanie do kierownictwa.

– Strze¿onego Pan Bóg strze¿e – mówi³, czuj¹c z przera¿e-

niem, ¿e plecie bez sensu i naprawdê nieprzekonuj¹co. – Nie ryzy-

kuj niepotrzebnie...

– Oczywiœcie, jeœli bêdzie ciê¿ko, jeœli stanie siê niebezpiecznie?

Taki by³ w³aœnie Tolek Jermakow! Z mlekiem matki wyssa³ po-

gardê dla wszelkich waruneczków i niedomówieñ. Wstydzi³ siê te-

raz za Krajuchina i by³o mu ¿al staruszka. By³ zaniepokojony. Przy-

bli¿y³ siê na ekranie i przygl¹da³ siê Krajuchinowi. Ten natychmiast

siê cofn¹³. Przez kilka sekund panowa³o napiête milczenie.

– A zatem proszê s³uchaæ, towarzyszu Jermakow – Krajuchin

stara³ siê ze wszystkich si³ panowaæ nad podcinaj¹c¹ nogi s³abo-

œci¹ – s³uchaæ uwa¿nie. Nie mam zamiaru prowadziæ jêzykowej

szermierki, przynajmniej teraz... Rozumiesz?

– Tak jest! – cicho odpowiedzia³ Jermakow. – Nie bêdê nie-

potrzebnie ryzykowaæ. Zgadzam siê, ¿e najwa¿niejszym zadaniem

wyprawy jest szczêœliwy powrót na Ziemiê statku i ludzi. Statek

potrafiê uchroniæ przed niebezpieczeñstwami, lecz czy potrafiê opa-

nowaæ swoich towarzyszy... oni przecie¿...

– Jesteœ dowódc¹!

– Tak, jestem dowódc¹, lecz ka¿dy z nich ma swój rozum, swo-

je myœli i swoje w³asne serce. Nie bêd¹ chcieli mnie zrozumieæ

i nie wiem, czy potrafiê w razie potrzeby zmusiæ ich do odwrotu.

Nie mam waszego autorytetu.

background image

111

– Nie zrozumia³eœ mnie, mój ch³opcze...

– Mam wra¿enie, ¿e jednak zrozumia³em, Miko³aju Zacharo-

wiczu. Na wasz rozkaz jestem gotów wykonaæ wszystko, nawet

jeœliby to uw³acza³o mojemu honorowi. Czy jednak reszta by³aby

gotowa uczyniæ to samo, nie wiem.

Jermakow wwierca³ siê swoim wnikliwym spojrzeniem prosto

w sam mózg Krajuchina. Rozumia³... wszystko rozumia³.

– Mogê siê tylko domyœlaæ, co macie na myœli...

Krajuchin ciê¿ko opuœci³ g³owê na piersi i wyszepta³:

– Dobrze wiêc, postêpuj zgodnie z tym, co wiesz. Widocznie

nie ma na was rady. Ca³a moja nadzieja w twoim rozs¹dku. A teraz

wybacz... muszê ju¿ iœæ. Zdaje siê, ¿e trochê siê rozchorowa³em.

– Powinniœcie wypocz¹æ.

– A powinienem. Sprawdzaj dok³adnie dzia³anie automatów

radiowych. Co pó³ godziny musimy otrzymywaæ od was sygna³.

Co dwie godziny twoje osobiste sprawozdanie. Nie spóŸniajcie siê

nawet o sekundê!

– Tak jest!

– No, to trzymaj siê!

Krajuchin wsta³ i chwiejnym krokiem ruszy³ do drzwi. Czu³,

jak ko³ysze siê pod³oga, jak staje dêba. „Muszê zd¹¿yæ...” – b³y-

snê³o mu w myœlach, po czym zwali³ siê w czarn¹ przepaœæ. Ock-

n¹³ siê w ciep³ym ³ó¿ku u siebie w hotelu. Za oknem œwieci³o s³oñ-

ce. Na nocnym stoliku zobaczy³ plastikowe, ró¿nobarwne ampu³ki

i pude³eczka. Obok wpatrzeni w niego siedzieli doktor i Wiera,

ubrani w bia³e fartuchy.

– Która godzina? – zapyta³, z trudem poruszaj¹c niepos³usz-

nym jêzykiem.

– Dwunasta piê栖 natychmiast odpowiedzia³a Wiera.

– A jaki dzieñ?

– Dwudziesty sierpnia...

– To ju¿ trzeci dzieñ.

Wiera przytaknê³a. Krajuchin zaniepokoi³ siê, próbowa³ siê

unieϾ.

– Jak „Hius”?

– W porz¹dku. – Doktor delikatnie po³o¿y³ mu rêkê na ramie-

niu. – Proszê le¿eæ spokojnie.

– Przed chwil¹ by³ telefon z radiostacji – mówi³a Wiera. –

Wszystko w porz¹dku.

– To dobrze – mrukn¹³ Krajuchin. – To bardzo dobrze...

background image

112

Doktor dotkn¹³ ramienia chorego jednym z plastikowych zbior-

niczków. Rozleg³o siê syczenie i lekarstwo zosta³o wprowadzone

pod skórê. Krajuchin zamkn¹³ oczy. Po chwili powiedzia³ wyraŸnie:

– Proszê przekazaæ Jermakowowi. Wszystko, co mówi³em, nie

liczy siê. To by³a panika... by³em chory...

– Bredzi... – szepnê³a Wiera.

Krajuchin chcia³ zaprotestowaæ, lecz usn¹³.

Obudzi³ siê w nocy i od razu poczu³ siê znacznie lepiej. Wiera

poda³a mu bulion i sucharki, do picia przynios³a wywar z indyj-

skich zió³ek.

– W³¹czcie radiogramy – za¿¹da³ Krajuchin.

– Musicie jeszcze wypoczywa栖 zaprotestowa³a Wiera.

– Powiedzia³em: w³¹czcie radiogramy!

Wiera pos³usznie w³¹czy³a magnetofon. S³ucha³, ale nie potra-

fi³ siê skoncentrowaæ. Patrzy³ w sufit i zastanawia³ siê, czy „Hius”

zacz¹³ ju¿ wytracaæ szybkoœæ. Zasn¹³ nie wiadomo kiedy.

Nastêpny dzieñ przeszed³ bez wa¿niejszych wydarzeñ. Stan

Krajuchina poprawia³ siê z ka¿d¹ chwil¹. Doktor zezwoli³ na usta-

wienie obok ³ó¿ka wideofonu, a nastêpnie telewizora. Zaczêli przy-

chodziæ goœcie. Do póŸnej nocy nap³ywa³y z „Hiusa” sygna³y i ra-

porty Jermakowa. Przychodzili do Krajuchina in¿ynierowie,

majstrowie, kierownicy s³u¿b. Po kolacji chory przejrza³ gazety,

popatrzy³ na telestereoskopowy program z Moskwy, porozmawia³

z Wier¹ i Lachowem. Poczu³ siê zmêczony, jak zwykle ka¿dego

wieczoru, uspokoi³ siê wiêc i u³o¿y³ do snu.

Rano wpad³a do pokoju Wiera. By³a blada, nieuczesana. Zbyt

g³oœno, przynajmniej takie odniós³ wra¿enie, wykrzyknê³a:

– „Hius” nie podaje sygna³ów! Zamilk³ noc¹... zamilk³... i nie

odzywa siê ju¿ od piêciu godzin.

Ukry³a twarz w d³oniach i rozp³aka³a siê.

Atak

...Albo wszystko, co pisali powieœciopisarze i dziennikarze, to

wielka bujda, albo nasz lot jest jakiœ nietypowy. Nie odczuwam

nic „miêdzyplanetarnego”. Wszystko jest takie zwyk³e, codzien-

ne. A jednoczeœnie... Owo „jednoczeœnie” zawadza ju¿ o uczucia

i prze¿ycia. Jeœli zastanawiaæ siê nad faktami, to po prostu nie mogê

sobie wyobraziæ, ¿e znajdujê siê w planetolocie, który z fantastyczn¹

background image

113

8 – W krainie...

szybkoœci¹ pêdzi w kierunku S³oñca. W tej samej chwili, kiedy

piszê te s³owa, Jurkowski i Dauge œlêcz¹ nad map¹ Wenus – tak

nazywaj¹ dwa ko³a wyrysowane na du¿ej karcie papieru i pokryte

ró¿nokolorowymi znakami. Widniej¹ tam szeregi czerwonych i nie-

bieskich kó³ek, niewielkie plamki zakreœlone zielonym tuszem.

Jurkowski wyjaœnia³, ¿e czerwone kó³ka to szczyty górskie, któ-

rych pozycje zosta³y dok³adnie okreœlone, natomiast kó³ka niebie-

skie to szczyty zaobserwowane, ale niedok³adnie naniesione na

mapê, zielone plamki to anomalie magnetyczne. Jest wreszcie du¿y

czarny kleks... to Uranowa Golkonda. Nic wiêcej na tej mapie nie

ma. Naprawdê planeta doœæ zagadkowa! Geologowie spêdzaj¹ nad

t¹ map¹ ca³e godziny, mierz¹, sprawdzaj¹ coœ z notatkami, k³óc¹

siê pó³g³osem, dopóki Jermakow nie wyjdzie ze swojej kabiny, aby

zjeœæ obiad, i nie przegoni ich od sto³u. W tej chwili na wachcie

jest Krutikow, a Bogdan w s¹siedniej kabinie czyta, le¿¹c na koi

skrêcony niczym chiñski paragraf. Nie zapomnia³ przywi¹zaæ siê

pasem bezpieczeñstwa – widocznie taka ju¿ jest si³a przyzwycza-

jenia. Jermakow zaœ zamkn¹³ siê u siebie i nie pokazuje siê od

dwóch godzin. W ogóle Jermakow to osobny rozdzia³...

...Ostatnia doba przesz³a bez szczególnie ciekawych wydarzeñ.

Zanim uda³o siê wejœæ na w³aœciwy kurs wiod¹cy po linii prostej

do miejsca spotkania z Wenus, piloci i mózg elektronowy musieli

siê sporo namêczyæ. Aby to osi¹gn¹æ, Jermakow i Krutikow jesz-

cze na Ziemi obliczyli jak¹œ „szatañsk¹ krzyw¹”, trójwymiarow¹

spiralê wytyczaj¹c¹ tor „Hiusa”. Planetolot, lec¹c po niej, elimino-

wa³ si³y orbitalnego i obrotowego ruchu Ziemi i wydostawa³ siê na

p³aszczyznê orbity Wenus. Krutikow zwierza³ siê potem, ¿e mózg

elektronowy „Hiusa” nie znalaz³ siê na wysokoœci zadania. Przez

ca³y czas wyprowadzania „Hiusa” na kurs po prostej siedzieliœmy

z Jurkowskim i Daugem w salonie i wyczuwaliœmy lekkie wstrz¹-

sy, ³agodzone przez cudown¹ amortyzacjê foteli, tak ¿e wszelkie

niemi³e wra¿enia, jakie odczuwa³em, skoñczy³y siê na lekkich md³o-

œciach. Po tych manewrach przygotowa³em obiad.

Mamy obfite zapasy gotowych obiadów w termokonserwach,

ale nie zapomnieliœmy tak¿e o ,,¿ywym” miêsie w plastikowych

bakach, które sterylizowano promieniami gamma. Mamy równie¿

dostateczne zapasy warzyw i owoców. Postanowi³em zab³ysn¹æ

sztuk¹ kulinarn¹. Wszyscy mnie chwalili. Jurkowski nie omiesz-

ka³ wykorzystaæ okazji i powiedzia³: „Cieszê siê, ¿e przynajmniej

mamy dobrego kucharza”. Rozz³oœci³em siê. Jermakow przygada³

background image

114

Jurkowskiemu: „Za to do waszego pichcenia mo¿na zbli¿aæ siê

tylko od nawietrznej”.

– Próbowaliœcie? – spyta³ zaciekawiony Dauge.

– Krajuchin ostrzega³!

Tak czy owak, bêdê kucharzy³ do koñca lotu. Z przyjemno-

œci¹! Jednak „ba¿ant” stale nabija siê ze mnie. Zreszt¹ gwi¿d¿ê na

tego b³êdnego rycerza!

To wszystko drobiazgi. Zaniepokoi³y mnie trzy rzeczy: pierw-

sza to spotkanie z meteorytem, druga – rzut oka w przestrzeñ miê-

dzyplanetarn¹ i trzecia – rozmowa z Jermakowem. Opowiem

o wszystkim po kolei.

Nie mieliœmy takiego szczêœcia jak Lachow podczas lotu prób-

nego. Nied³ugo po starcie „Hius” napotka³ meteoryt. Tak, zwy-

czajnie pod³oga usunê³a siê spod nóg i serce stanê³o jakby podczas

jazdy jakimœ ultraprêdkim dŸwigiem. Przestrzeñ przed „Hiusem”

znajduje siê pod sta³¹ obserwacj¹ ultrakrótkich fal specjalnego ra-

daru. Jeœli tylko w niebezpiecznej bliskoœci zjawia siê meteoryt,

urz¹dzenie to na podstawie odbitych fal okreœla jego tor i szyb-

koœæ, przeprowadza kalkulacjê i okreœla, czy nie znajdzie siê on na

drodze naszego statku. Jeœli zagra¿a zderzenie, planetolot automa-

tycznie zwalnia lot lub nabiera szybkoœci, ¿eby omin¹æ niebezpiecz-

ny punkt. Okazuje siê, ¿e spotkanie z meteorytami nie nale¿y do

rzadkoœci i jest groŸne. Urz¹dzenie do wymijania takich przeszkód

dzia³a jak dot¹d znakomicie.

...Chocia¿ moi towarzysze nie zdradzaj¹ ¿adnego niepokoju, pra-

cuj¹ spokojnie, odpoczywaj¹, dyskutuj¹, ja reagujê nieco inaczej.

Dauge powiada, ¿e u nowicjuszy to rzecz czêsto spotykana, ¿e jest

to „instynktowne uczucie lotu przez przestrzeñ”, coœ w rodzaju cho-

roby morskiej. Nie zgadzam siê z tym! Jakie „uczucie lotu przez

przestrzeñ” mo¿e mieæ cz³owiek, który nie widzia³ na oczy prze-

strzeni kosmicznej? Na „Hiusie” nie ma nawet jednego iluminatora,

a jedyny ekran obserwacyjny znajduje siê w sterówce, do której w za-

sadzie nikt poza wachtowymi nie wchodzi. Kiedy w³aœnie rozmyœla-

³em nad tym zagadnieniem, uczyniono dla mnie wyj¹tek, zreszt¹

w warunkach, które tylko zwiêkszy³y mój niepokój.

Od kilku godzin mieliœmy ju¿ ³¹cznoœæ telewizyjn¹ z Siódmym

Poligonem. Krajuchin wezwa³ Jermakowa na jak¹œ widocznie bar-

dzo wa¿n¹ rozmowê, gdy¿ nasz dowódca wyprosi³ z kabiny dowo-

dzenia nawet pe³ni¹cego wachtê Bogdana i osobiœcie zamkn¹³ za

nim drzwi. Rozmowa nie trwa³a d³ugo. Po chwili Jermakow odszed³

background image

115

prosto do swojej kabiny, nie mówi¹c nikomu ani s³owa. Dauge i Jur-

kowski, ¿artuj¹c, zaczêli robiæ domys³y, lecz Bogdan przerwa³ im

doœæ stanowczo. Po dwóch godzinach na wachtê wyszed³ Jerma-

kow. Po drodze poprosi³ mnie, abym wszed³ do kabiny dowodze-

nia. Towarzysze ledwie nie wyskoczyli ze skóry ze zdziwienia i pa-

trzyli na mnie zdumieni. Rozumiem ich. Mo¿na by³o pomyœleæ, ¿e

Krajuchin rozmawia³ z Jermakowem w³aœnie na mój temat. Mnie

samemu przysz³o to do g³owy i przestraszy³em siê co niemiara.

W sterówce by³o gor¹co, przez tytanowy pancerz dolatywa³ huk

fotoreaktora. Jermakow nie spojrza³ mi w oczy, unika³ mojego wzro-

ku. Spyta³, czy chcia³bym zobaczyæ Ziemiê.

– Zdaje siê, marzyliœcie o tym?

Uczu³em przykry skurcz w sercu, wysch³o mi w ustach. Bez

s³owa Jermakow podprowadzi³ mnie do aparatu podobnego do ol-

brzymiej lodówki, z której stercza³y jakby okulary lornetki. Zapro-

ponowa³ mi, abym spojrza³ przez te szk³a. Zobaczy³em czarn¹ prze-

paœæ otoczon¹ s³abiutkimi fioletowymi b³yskami. Na dnie przepaœci

skrzy³y siê miliardy b³yszcz¹cych i matowych punkcików, a po-

œrodku dostrzeg³em wyraŸny krzy¿ celownika. Nieco w prawo ku

górze od przeciêcia siê linii zobaczy³em zielonkawy kr¹¿ek, a obok

niego jasno œwiec¹c¹ gwiazdkê. By³a to Ziemia z Ksiê¿ycem...

– Mamy przed sob¹ doln¹ pó³kulê sfery niebieskiej – wyja-

œnia³ Jermakow. – Te b³yski na obwodzie przepaœci to odbicie wy-

buchów termoj¹drowych w ogniskowej zwierciad³a.

Od razu uspokoi³em siê: nieprzyjemnie robi³o siê na myœl, gdy-

by tak zechciano mnie wysadziæ ze statku i wys³aæ na Ziemiê.

Obraz ten nie sprawi³ na mnie jakiegoœ potê¿nego wra¿e-

nia. Prawie to samo mo¿na ogl¹daæ w aszchabadzkim planeta-

rium. Podzieli³em siê swoim spostrze¿eniem z Jermakowem. Przy-

takn¹³.

– Oczywiœcie, mieliœcie przed sob¹ tylko elektronowe odbicie

rzeczywistoœci. Korzystamy z niego, aby sprawdzaæ dok³adnoœæ

naszego kursu. Jasny krzy¿ wskazuje punkt przeciêcia siê naszej

osi z niebiesk¹ sfer¹.

Zaciekawi³o mnie, jaka odleg³oœæ dzieli nas od Ziemi.

– Oko³o trzydziestu milionów kilometrów... chcecie zerkn¹æ

w przód, zobaczyæ, co jest przed nami?

Jermakow manipulowa³ przez sekundê jakimiœ prze³¹cznikami

i na ekranie zobaczy³em jaskrawy ¿ó³ty dysk. Przeciêcie celownika

le¿a³o na samym jego œrodeczku. Wokó³ miga³y gwiazdy.

background image

116

– To s³oñce – objaœnia³ Jermakow – spójrzcie w prawo od nie-

go... widzicie? To Wenus! W chwili, kiedy „Hius” wejdzie na jej

orbitê, ona tak¿e znajdzie siê na celowniku...

Jermakow wy³¹czy³ aparat. Zaproponowa³, ¿ebym usiad³, i zer-

kn¹³ jakby ukradkiem na tablice rozdzielcze, na dziesi¹tki wskaŸ-

ników i wskaŸniczków, barwnych œwiate³ek i wskazówek. Zaczê³a

siê rozmowa. Postaram siê odtworzyæ j¹ jak najdok³adniej.

Jermakow jak zwykle wygl¹da³ na ca³kiem spokojnego, lecz

podkr¹¿one oczy i mars na czole wskazywa³y na to, ¿e sta³o siê coœ

niezwyk³ego.

– Powiedzcie mi, towarzyszu Bykow, jak zapatrujecie siê na

wasze stanowisko w ekspedycji?

Mówi¹c to, Jermakow wpatrywa³ siê we mnie przenikliwym

wzrokiem. Odpowiedzia³em natychmiast:

– Nie wiem, o co wam chodzi.

– Chodzi o sprawy subordynacji... podporz¹dkowania siê...

Teraz zastanowi³em siê d³u¿ej, ale odpar³em, ¿e w swojej pra-

cy przywyk³em do wykonywania poleceñ bezpoœrednich prze³o-

¿onych.

– To znaczy...

– W tym wypadku wy jesteœcie moim dowódc¹ na statku i kie-

rownikiem wyprawy.

Jermakow milcza³ przez chwilê i rzuci³ pytanie:

– A jeœli wytworzy siê sytuacja, ¿e otrzymacie dwa sprzeczne

rozkazy?

– Wykonaæ nale¿y ostatni... póŸniejszy.

Stara³em siê mówiæ spokojnie, lecz muszê przyznaæ, dostawa-

³em gêsiej skórki, gdy¿ rozmowa budzi³a najdziwaczniejsze przy-

puszczenia. Zacz¹³em ju¿ nawet przemyœliwaæ nad planem dzia³a-

nia, jeœli nagle Jermakow oka¿e siê piratem, który zechce podnieœæ

czarn¹ banderê i uprawiaæ w kosmosie korsarstwo. Tymczasem pa-

da³y dalsze pytania:

– Wobec tego, jeœli mój rozkaz bêdzie sprzeczny z rozkazami

przewodnicz¹cego Komitetu Pañstwowego, wykonacie tylko mój?

– Oczywiœcie... – w tym momencie jak jakiœ g³upek obliza³em

wargi i doda³em: – Nie jesteœmy w wojsku, lecz wykonam ka¿dy

rozkaz, jeœli nie bêdzie godzi³ w interesy naszego pañstwa... i par-

tii. Jestem komunist¹.

Jermakow rozeœmia³ siê. – Tylko proszê, nie wyobra¿ajcie sobie,

¿e jestem spiskowcem. Nie pos¹dzajcie mnie tak¿e, ¿e nie dowierzam

background image

117

waszemu poczuciu dyscypliny. Chcê po prostu wiedzieæ, jakie

zajmiecie stanowisko, gdy warunki, w jakich mo¿emy siê znaleŸæ,

zmusz¹ nas do odst¹pienia od linii wytyczonej przez komitet. Bardzo

siê cieszê, ¿e nale¿ycie do ludzi, którzy wiedz¹, co to znaczy dyscypli-

na i ... ¿e wyjaœniliœcie swoje na tê sprawê pogl¹dy.

Ja, dajê s³owo, tak¿e by³em rad z takiego obrotu sprawy.

– A jednak chcia³bym wiedzieæ... – zacz¹³em pytanie.

– Wyjaœniê, a raczej naprowadzê was na œlad, a dalej ju¿ sami

zrozumiecie, o co chodzi. W obecnej sytuacji, tam, na Ziemi, naj-

wa¿niejsz¹ spraw¹ jest szczêœliwy powrót „Hiusa”. Wa¿niejsz¹ ni¿

cokolwiek innego. Od tego zale¿y bardzo wiele... zbyt wiele, abyœmy

mogli ryzykowna podczas obserwacji i badañ Golkondy, nawet gdyby

chodzi³o tylko o wykonanie zadañ przewidzianych przez komitet.

Jermakow da³ mi do zrozumienia, ¿e mogê odejœæ. Nie ma co,

jest nad czym pomyœleæ. Aleksieju, miej siê na bacznoœci! Nie bar-

dzo rozumiem, o co mu chodzi³o. Jermakow... no i Krajuchin to

ludzie, którzy nie lêkaj¹ siê byle czego. Tacy, aby rozpocz¹æ od-

wrót, musz¹ zmobilizowaæ ca³e swe mêstwo... o co mu chodzi³o?

Bykow postawi³ kropkê i starannie wsun¹³ zeszyt do podnisz-

czonej raportówki. Poszed³ do salonu. Zasta³ tam Jurkowskiego,

Daugego i Spicyna. Grigorij zwiedza³ na mapie ca³¹ Wenus, a Jur-

kowski i Spicyn wiedli gor¹c¹ dyskusjê, której Bykow pocz¹tko-

wo nie móg³ zrozumieæ. Wydawa³o mu siê, ¿e rozmowa toczy siê

o sprawach, o których nie ma zielonego pojêcia, gdy¿ dyskutanci

u¿ywali wzorów matematycznych z arsena³u rachunku ró¿niczko-

wego i co chwila ciskali w przeciwnika cytatami z klasyków, co,

trzeba przyznaæ, nie dodawa³o jasnoœci ich rozmowie. Niektóre

uwagi by³y bardzo ciekawe i niezwyk³e. Nie minê³a minuta, jak

Bykow siedzia³ obok nich w fotelu przysuniêtym do biblioteki i po-

³yka³ chciwie ka¿de s³owo, ca³kiem zapominaj¹c o swoich niedaw-

nych troskach.

– Przy takim podejœciu, kochaniutki, zwalisz siê w b³oto, w ba-

gno niutoñstwa – wo³a³ Jurkowski. – Przecie¿ twoje twierdzenia

sprowadzaj¹ siê do uznawania absolutu przestrzeni. Gdzieœ ty to

wszystko studiowa³?

– Zasada Lorentza...

– A fakty, setki faktów... I ty oœmielasz siê je odrzucaæ! I do

tego kiedy? Prawie sto lat po narodzeniu siê teorii wzglêdnoœci...

background image

118

– Nie mam zamiaru broniæ rozumowania Lorentza – mówi³

Bogdan – nie mam nawet zamiaru twierdziæ, ¿e jesteœ jedynym kon-

tynuatorem i obroñc¹ myœli staruszka Einsteina. Chcia³em powie-

dzieæ, ¿e...

– S³uchamy, s³uchamy...

– ...¿e w naszym zawodzie i przy obecnym stanie techniki jesz-

cze daleko nam do zetkniêcia siê w praktyce ze skutkami teorii

wzglêdnoœci.

– Aha, wiêc o to chodzi!

– A o to!

– Powiadasz, ¿e daleko nam...

– Tak, daleeeko! Przestrzeñ dla astronautów jest jednorodn¹

pustk¹.

– Jeœli nie braæ pod uwagê meteorytów – nie odwracaj¹c g³o-

wy, dorzuci³ Dauge.

– Pustka! Latam od dziesiêciu lat i ani razu nie musia³em ro-

biæ ¿adnych poprawek na teoriê wzglêdnoœci.

Przez chwilê dyskutuj¹cy milczeli, patrz¹c na siebie rozgor¹cz-

kowanymi oczyma jak koguty przed walk¹.

– A powiedz mi, kochaniutki – podstêpnie zacz¹³ znów Jur-

kowski – czy s³ysza³eœ o ekspedycji na Wejanê?

– Dok¹d?

– Na Wejanê... Nie s³ysza³eœ? Pierwszy raz dociera do ciebie

ta nazwa? ¯al mi ciê, Bogdanku!

– W³aœciwie, co to jest? – spyta³ Dauge.

– Wejana – maleñka planetka, której orbita znajduje siê we-

wn¹trz orbity Merkurego. Jej œrednia odleg³oœæ od S³oñca wynosi

oko³o dziesiêciu milionów kilometrów. Trzy lata temu odkryli j¹

chiñscy towarzysze i nazwali Wejan – czyli „Stra¿nik S³oñca”, czy

coœ w tym rodzaju. Poniewa¿ planetka kr¹¿y blisko S³oñca, masa

jej szybko wyparowuje i trzeba siê liczyæ z tym, ¿e za sto lat mo¿e

ju¿ znikn¹æ. Czy¿byœ naprawdê nic o niej nie s³ysza³? – ponownie

zwróci³ siê Jurkowski do Bogdana.

Ten tylko pokrêci³ g³ow¹.

– S³uchaj wiêc... powtórzê ci, co w zesz³ym roku opowiedzia³

mi Fiedia, który wzi¹³ udzia³ w wyprawie do tego mikrusa. „W tak

niewielkiej odleg³oœci od S³oñca nie mo¿na by³o lekcewa¿yæ ¿ad-

nych nieznanych figlów, jakie mo¿e nam sp³ataæ jego potê¿ne

pole grawitacyjne”. Owe „figle” o ma³o nie kosztowa³y ekspedy-

cjê ¿ycia.

background image

119

– Opowiadaj, jak ju¿ zacz¹³eœ!

– Liu Szi-erowi nie uda³o siê podejœæ do samej planetki, ale

doœæ dok³adnie okreœli³ jej orbitê. A tu proszê, pierwsza niespo-

dzianka. Nasi astronauci znaleŸli planetkê zupe³nie w innym miej-

scu, ni¿ poda³ Liu Szi-er.

– Liu pope³ni³ jakiœ b³¹d – mrukn¹³ Bogdan.

– Za³ó¿my, ¿e tak. Aby nie upiec siê ¿ywcem, rakieta pokryta

by³a lustrzan¹ powierzchni¹. Pocz¹tkowo wszystko sz³o g³adko.

Odnaleziono planetê i ukryto siê w jej cieniu. Wejan by³ maleñki

i mia³ kszta³t gruszkowaty, taki kawa³ krystalicznego ¿elaza kilku-

kilometrowej œrednicy, który obraca siê bardzo szybko i nie mo¿e

ostygn¹æ. Nasi, ukryci w cieniu, chcieli przeprowadziæ obserwa-

cje. Ale to nie takie proste... – Jurkowski zrobi³ efektown¹ pauzê

i triumfuj¹co spojrza³ na Spicyna. – Im bardziej przybli¿a³a siê pla-

netka do S³oñca, tym dziwniejsze dzia³y siê rzeczy. S³oñce zmie-

nia³o barwê, stawa³o siê ciemniejsze, to znów zupe³nie czerwone,

rozmiary jego pozornie zwiêksza³y siê szybciej, ni¿ nale¿a³o, szyb-

ciej ni¿ wedle zasad perspektywy. W koñcu... – znów triumfuj¹ce

spojrzenie na Spicyna – zaczê³o nagle grzaæ i œwieciæ z dwóch stron

jednoczeœnie! Cieñ znikn¹³. Fiodor opowiada³, ¿e wszystkich przej¹³

strach. Planetolot prawie dotyka³ rozpalonej powierzchni Wejana,

a cienia ani œladu. S³oñce, wielkie, gorej¹ce, otacza³o rakietê ze

wszystkich stron. Tam, gdzie nie... mia³o prawa byæ w tej samej

chwili, co pierwsza rozpalona gwiazda, œwieci³ potê¿ny, przes³a-

niaj¹cy ca³e niebo purpurowy dysk.

– Mira¿ – z przekonaniem powiedzia³ Bogdan.

– Mira¿ w pró¿ni! Mira¿, który zionie ¿arem i bombarduje stru-

mieniami protonów! Dobrze, przyjmijmy i to za³o¿enie. Ale czym

wyt³umaczyæ, ¿e urz¹dzenia ¿yroskopowe na planetolocie przesta-

³y dzia³aæ? Czy to tak¿e mira¿? A choæby fakt, ¿e wszystkie chro-

nometry, nie wy³¹czaj¹c zwyk³ych zegarków, opóŸni³y siê, co

stwierdzono po powrocie, wszystkie jak jeden o równo dwadzie-

œcia trzy minuty, czy to tak¿e zaliczasz do z³udzeñ optycznych?

Bogdan milcza³.

– Czym mo¿na to wszystko wyt³umaczyæ? – nie wytrzymu-

j¹c, rzuci³ pytanie Bykow.

– Tylko tym, ¿e pole grawitacyjne w takiej bliskoœci od S³oñ-

ca zniekszta³ci³o i zmieni³o wszelkie absoluty czasu i przestrzeni.

Na pociechê pozostaje tylko jedno – Jurkowski teatralnym gestem

wyci¹gn¹³ rêkê do Spicyna – ¿e wszystkie te zjawiska nie daj¹ siê

background image

120

wyjaœniæ nawet za pomoc¹ teorii wzglêdnoœci. Fakt pozostaje fak-

tem: przestrzeñ to nie zwyk³a pustka, o jakiej przed pó³ godzin¹

tak lekkomyœlnie gada³eœ. Œwiadcz¹ o tym siwe w³osy Fiedii, któ-

remu uda³o siê odprowadziæ planetolot od Wejana dopiero po pi¹-

tej czy szóstej próbie.

Jurkowski przerwa³ i pogwizduj¹c, spacerowa³ po saloniku. By-

kow zastanawia³ siê, co znaczy³y s³owa: „Pole grawitacyjne znie-

kszta³ci³o i zmieni³o wszelkie absoluty czasu i przestrzeni”. Nie

zd¹¿y³ jednak zadaæ tego pytania, kiedy Dauge, ironicznie spogl¹-

daj¹c na Jurkowskiego, przerwa³ dyskusjê:

– Doœæ gadaniny! Nakrywajcie do sto³u i wo³ajcie Anatola.

Czas na kolacjê.

Po kolacji od sto³u odszed³ tylko Krutikow, który mia³ wachtê.

Jermakow, chocia¿ trochê zaspany, ale jak zawsze g³adko uczesa-

ny i ubrany jak na przegl¹d, siedzia³ z fili¿ank¹ w rêku, rozkoszu-

j¹c siê kaw¹. Bogdan i Jurkowski swoim zwyczajem rozweseleni

wspominali jakieœ kawa³y z okresu studenckiego. Dauge w sku-

pieniu, z niezwykle powa¿n¹ min¹, miesza³ jakiœ koktajl z co naj-

mniej dziesiêciu ró¿nych soków owocowych. £agodne œwiat³o

wype³nia³o salonik. Wszystko wydawa³o siê trwa³e, przytulne i spo-

kojne. Bykow po raz setny pomyœla³, ¿e nic nie kojarzy siê z meta-

lowym pud³em pêdz¹cym z fantastyczn¹ szybkoœci¹, po³ykaj¹cym

miliony kilometrów czarnej przestrzeni.

– O czym tak dumasz, Aleksieju? – cichutko spyta³ Dauge.

Bykow uœmiechn¹³ siê.

– Tak zwyczajnie... myœli siê! Siedzimy sobie, gawêdzimy...

Zupe³nie inaczej wyobra¿a³em sobie lot.

– Jak w ogóle mog³eœ to sobie wyobra¿a栖 zdziwi³ siê Grigo-

rij. – Na podstawie ksi¹¿ek? Czy mo¿e wed³ug opisów w gaze-

tach?

– Chocia¿by...

Jurkowski górnolotnym tonem stwierdzi³:

– Bohaterscy astronauci odwa¿nie pokonywali wszystkie prze-

ciwieñstwa na trasie ich niebezpiecznego lotu. Dzielnie kroczyli

na spotkanie niebezpieczeñstwom.

– Tak... coœ w tym rodzaju. A ponadto spodziewa³em siê prze-

¿yæ wszelkie wra¿enia zwi¹zane z niewa¿koœci¹ i inne nie znane

mi dotychczas...

background image

121

– Bój siê Boga, ch³opie!

– Wiedzia³em dobrze, ¿e na statku poruszaj¹cym siê ze sta³ym

przyœpieszeniem stanu niewa¿koœci nie odczujê, ale mimo to roz-

czarowa³em siê.

Bogdan i Grigorij rozeœmiali siê.

– Wierzcie mi, Aleksieju – powa¿nie zacz¹³ Jurkowski – ¿e

bez niewa¿koœci ¿yje siê znacznie lepiej. Mieliœcie szczêœcie. Ja-

kieœ szeœæ lat temu lecieliœmy na Ksiê¿yc. Wybra³ siê z nami, we-

Ÿcie to pod uwagê, równie¿ pewien specjalista. Tylko nie od pu-

styñ, lecz selenograf. Przez wiele lat pisa³ o Ksiê¿ycu, bada³ go,

dyskutowa³ na jego temat, ale na naszym satelicie nigdy nie stan¹³

w³asn¹ nog¹. Po prostu ba³ siê lotu... tak ju¿ bywa w tym ¿yciu.

– Chodzi ci o G³uzkina? – spyta³ Dauge.

– No pewnie, ¿e o G³uzkina – z uœmieszkiem odpowiedzia³

Jurkowski. – Wystartowaliœmy. Lecimy. Wy³¹czyliœmy reaktor

i pasa¿erowie mogli opuœciæ komory amortyzacyjne. Wszyscy a¿

dr¿eli z ciekawoœci. Co to bêdzie – uczucie niewa¿koœci, inne

nieznane wra¿enia... sami rozumiecie. G³uzkin te¿ cieszy siê co

niemiara, chocia¿ trochê przyblad³. Po dwóch godzinach zbli¿a

siê do mnie i pyta: „Gdzie toaleta, towarzyszu?”. A ja, no tak siê

z³o¿y³o, zapomnia³em, ¿e to nowicjusz, i powiadam: „Prosto ko-

rytarzem i pierwsze drzwi na prawo...”. Nic wiêcej nie powie-

dzia³em, a on, moi najmilsi, maszeruje.

Na twarzach Daugego i Bogdana, a nawet Jermakowa poja-

wi³y siê uœmieszki. Bykow s³ucha³ powa¿nie.

– Zamkn¹³ siê tam jak nale¿y – opowiada³ dalej Jurkowski –

i siedzi. Mija piêæ minut, dziesiêæ, kwadrans... nie wychodzi z toa-

lety! Nagle zjawia siê, ca³y mokry... od stóp do g³owy. Klnie, a do-

ko³a niego lataj¹ wodne baloniki... Chowamy siê, gdzie kto mo¿e.

W³¹czyliœmy wentylatory na pe³ny gaz, ale korytarz oczyœciliœmy

z wielkim trudem. Kl¹³ nasz ksiê¿ycowy specjalista, a¿ uszy pu-

ch³y! Do dziœ rumieniê siê, kiedy to wspomnê. A trzeba wam wie-

dzieæ, ¿e by³y wœród nas kobiety. Niewa¿koœæ potrafi p³ataæ figle,

towarzyszu Bykow – uroczyœcie zakoñczy³ Jurkowski.

– W ogóle niewa¿koœæ nie nale¿y do wra¿eñ najmilszych –

potwierdzi³ Dauge, gdy tylko umilk³ g³oœny œmiech. – Zanim na-

uczysz siê, jak nale¿y zachowywaæ siê w takich warunkach, wy-

cierpisz wiele...

– Pamiêtam, jak jeden towarzysz... – zacz¹³ Bogdan, ale umilk³.

Przerwa³ mu Jermakow:

background image

122

– Chwileczkê...

Wszyscy nadstawili uszu. Gdzieœ z góry dolatywa³ ledwie s³y-

szalny cieniutki pisk. Narasta³ i cich³ falami, zupe³nie, jakby ko-

mar lata³ po namiocie. Bykow widzia³, jak bladoœæ pokrywa³a za-

rumienion¹ twarz Jermakowa, jak Dauge zrobi³ siê w jednej chwili

prawie siny, jak Spicyn wytrzeszczy³ oczy, a Jurkowski zacisn¹³

zêby, a¿ widaæ by³o ka¿dy miêsieñ na jego twarzy. Wszystkie oczy

by³y zwrócone ku górze. Bykow obejrza³ siê. Pod sufitem, w za³a-

maniu skórzanego obicia saloniku, b³yska³ równomiernie czerwo-

ny punkcik. Ktoœ zakl¹³ ochryp³ym g³osem i zerwa³ siê z miejsca.

Przewróci³a siê szklanka i po bia³ej serwecie rozpe³z³a siê powoli

czerwona plama. W tej¿e chwili rozleg³o siê og³uszaj¹ce dzwonie-

nie. Sufit, twarze, rêce, bia³y obrus – wszystko jakby zosta³o nasy-

cone przera¿aj¹cym malinowym œwiat³em.

– Promieniowanie! – rykn¹³ Bykowowi nad uchem czyjœ zu-

pe³nie obcy g³os.

In¿ynier jak urzeczony nie móg³ oderwaæ wzroku od b³yskaj¹-

cej lampki ostrzegawczej. Dzwonek alarmowy brzêcza³ jak osza-

la³y. Gwa³townie otwar³y siê drzwi i wpad³ Krutikow.

– Promieniowanie – krzykn¹³ od progu.

Stê¿a³¹ twarz pokrywa³ pot. Jermakow, ledwie poruszaj¹c po-

blad³ymi wargami, odpowiedzia³ spokojnie:

– Widzimy i s³yszymy.

– Dlaczego? Sk¹d? – mrucza³ Bogdan.

Jurkowski jakby w odpowiedzi wzruszy³ ramionami.

– Niepotrzebne pytanie!

– Wcale nie zbyteczne! – poœpiesznie, jak po ciê¿kim wysi³-

ku, mówi³ Dauge. – Mo¿e jeszcze zdo³amy siê os³oniæ...

– Speckombinezony?

– A chocia¿by!

– Bzdura – z przekonaniem w g³osie hukn¹³ Bogdan – przecie¿

promieniowanie przebi³o pancerz ochronny i warstwê izoluj¹c¹.

Dzwonek alarmowy nie przestawa³ brzêczeæ natarczywie.

– Przed tym nie zdo³asz siê os³oni栖 wyszepta³ Krutikow.

Dauge uœmiechn¹³ siê gorzko. – Musimy czeka栖 mrukn¹³

cichutko.

Krutikow z jak¹œ czupurn¹ powag¹ podniós³ przewrócon¹

szklankê i usiad³ miêdzy Bykowem i Jermakowem.

– Nie mniej ni¿ sto rentgenów – rzuci³ Jurkowski.

– Chyba wiêcej – poprawi³ go Spicyn.

background image

123

– Sto piêædziesi¹t! Kto da wiêcej? – Dauge wzi¹³ ze sto³u ³y-

¿eczkê i zacz¹³ wyginaæ j¹ dr¿¹cymi palcami. – Dajê wam s³owo,

¿e czujê, jak przewiercaj¹ mnie protony!

– Ciekawe, jak d³ugo to potrwa? – kurcz¹c siê, warkn¹³ Jur-

kowski i spojrza³ na lampkê indykatora.

– Jeœli d³u¿ej ni¿ piêæ minut, zagrasz marsza pogrzebowego...

– Minê³y dwie minuty – oznajmi³ Jermakow cicho.

Krutikow poprawi³ ko³nierz kombinezonu i zaci¹gn¹³ za-

mek b³yskawiczny. Siêgn¹³ rêk¹ po fajkê, któr¹ zawsze mia³ w kie-

szeni.

Dzwonek alarmowy nie przestawa³ dŸwiêczeæ natarczywie.

– Siedz¹c pod ulew¹ promieni œmierci, s³uchali cudownej mu-

zyki – deklamowa³ Jurkowski. – S³uchajcie, czy nie mo¿na wy³¹-

czyæ tego przeklêtego dzwonka? Nie jestem przyzwyczajony do

umierania w takich warunkach.

Dauge wreszcie pokona³ ³y¿eczkê, z³ama³ j¹ i rzuci³ na stó³.

Wszyscy wlepili wzrok w po³amane kawa³ki metalu.

– Pierwsza ofiara ataku kosmosu – wznioœle oznajmi³ Jurkow-

ski. – Grigorgij, b¹dŸ moim przyjacielem i wpakuj ³apy do kieszeni!

Bykow zachmurzy³ siê, przymru¿y³ oczy. – Jeœli nie minie za

piêæ minut – koniec! A najgorsze, ¿e nic nie mo¿na przeciwdzia-

³aæ. Nic a nic!

Dzwonienie nagle usta³o. Zgas³a czerwona lampka indykato-

ra. Cisza. Siedzieli bez ruchu, zbyt oszo³omieni, aby siê cieszyæ.

Pierwszy odezwa³ siê Jermakow, zwracaj¹c siê do Jurkowskiego.

– A jednak jesteœcie fircyk, W³odzimierzu. Pozer...

Dauge rozeœmia³ siê nerwowo. Krutikow dosta³ ataku czkawki

i wyci¹gn¹³ rêkê do syfonu z wod¹ sodow¹.

– Przepraszam, towarzyszu Jermakow! Bijê siê w piersi, ale

niezbyt mocno – klepa³ Jurkowski. – W m³odzieñczych latach wy-

stêpowa³em w teatrze amatorskim. – Przeci¹gn¹³ siê, a¿ stawy mu

zatrzeszcza³y. – Miejmy nadziejê, ¿e obejdzie siê bez groŸnych kon-

sekwencji. Na bie¿¹cym rachunku mam ostatnio ca³¹ okr¹g³¹ sum-

kê tych rentgenów.

Bykow nieprzytomnie krêci³ g³ow¹.

– Czy¿by tylko dwie minuty?

– Tak wiêc, drodzy towarzysze, mo¿emy uwa¿aæ incydent za

skoñczony – zduszonym g³osem powiedzia³ Jermakow. – Teraz na-

tychmiast bierzemy siê do sprawdzania wewnêtrznej warstwy izo-

lacyjnej!

background image

124

– A po co? Przecie¿ takie wypadki zdarzaj¹ siê raz na dziesiêæ

lat! – basem zawo³a³ Krutikow. – Jaka mog³a byæ przyczyna tego

wszystkiego?

– Nawet je¿ to zrozumie! Promieniowanie kosmiczne! – od-

powiedzia³ za wszystkich Jurkowski.

– Jeœli tak, to wspaniale. A ja, grzesznik nieczysty, mia³em

wra¿enie, ¿e nawali³ pancerz reaktora.

Bogdan spojrza³ na zegarek.

– Muszê ruszaæ na wachtê. Czas podawaæ sygna³y na Ziemiê.

Zawiadomimy ich?

– Nie! – krótko odpar³ Jermakow. – Nie ma powodu niepo-

trzebnie denerwowaæ ludzi. Nadaæ jak zwykle. „Wszystko w po-

rz¹dku”. Aha, teraz proszê wszystkich do gabinetu lekarskiego na

zastrzyki i dezaktywizacjê. Dauge pierwszy. Potem, jak powiedzia-

³em, ruszamy na sprawdzanie izolacji.

– Na razie mo¿na pozwoliæ sobie na fili¿ankê kawy – weso³o

stwierdzi³ Krutikow. – E, ca³kiem ostyg³a! Aliosza, przyjacielu,

w³¹cz czajnik!

– A jednak bohaterscy astronauci musz¹ pokonywaæ nie-

bezpieczeñstwa – g³oœno powiedzia³ Bykow, zerkaj¹c na Jurkow-

skiego.

Ten wybuchn¹³ œmiechem.

– Nie niebezpieczeñstwa, drogi Aleksieju, lecz tylko strach

przed œmierci¹. Niebezpieczeñstwa i trudnoœci le¿¹ przed nami, za

to mogê rêczyæ, jak przepowiedzia³ Krajuchin.

Sos

Po kilku godzinach zagadka kosmicznego ataku zosta³a wyja-

œniona. W odpowiedzi na ostro¿nie zadane pytanie Jermakowa

otrzymano komunikat Krymskiego Obserwatorium Aktynograficz-

nego, z którego wynika³o, ¿e dok³adnie w tej samej chwili, gdy

za³oga „Hiusa” czeka³a na wyrok, na S³oñcu mia³ miejsce potê¿ny

wybuch j¹drowy – zjawisko doœæ czêste i dobrze ju¿ zbadane.

Zwarty strumieñ j¹der atomów wodoru – protonów – z olbrzymi¹

szybkoœci¹ pomkn¹³ w przestrzeñ i trafi³ na planetolot przecinaj¹-

cy jego drogê.

Zaledwie cz¹stka protonów przedosta³a siê przez tytanowy pan-

cerz „Hiusa”, wzmocniony warstw¹ „absolutnego zwierciad³a”, lecz

background image

125

w³aœnie te cz¹stki wielkiego promienia wywo³a³y w jego warstwie

niezliczone Ÿród³a gwa³townego promieniowania gamma, które

w praktyce nie znaj¹ ¿adnych przeszkód. Promienie gamma wpro-

wadzi³y w ruch urz¹dzenia alarmowe i niewiele brakowa³o, a znisz-

czy³yby za³ogê planetolotu na samym pocz¹tku podró¿y.

By³o to wydarzenie bardziej groŸne ni¿ spotkanie z meteory-

tem. Gdyby atak promieni potrwa³ chocia¿ kwadrans, nikt z za³ogi

„Hiusa” nie pozosta³by wœród ¿ywych. Nawet znacznie krótsze na-

œwietlanie promieniami o takiej sile mog³o wywo³aæ w organizmach

powa¿ne zak³ócenia: astronauta, który ju¿ by³ pora¿ony promie-

niowaniem, na pewno by zachorowa³. Na szczêœcie Jermakow mia³

na pok³adzie najnowsze preparaty, dostarczone do komitetu przez

jeden z instytutów biofizycznych. Preparaty te, wprowadzone do

organizmu, ca³kowicie lub prawie calkowicie likwidowa³y skutki

pora¿enia radiacj¹.

– S³ysza³em ju¿ o takich wypadkach – powiedzia³ Bogdan, gdy

Jermakow skoñczy³ czytaæ komunikat. – Zdaje siê, ¿e jakieœ piêt-

naœcie lat temu w ten sposób zgin¹³ niemiecki kosmozbiorniko-

wiec. Jeœli wybuchy na S³oñcu nie nale¿¹ do rzadkoœci, to czemu

tak ma³o jest wypadków zderzenia siê z wi¹zkami wysy³anych przez

nie promieni?

– Rzecz prosta, mieliœmy szczêœcie – westchn¹³ Dauge.

– To ca³kiem jasne – z miejsca wyjaœni³ Jurkowski. – Powie-

dzia³bym, ¿e nale¿y siê dziwiæ, ¿e w ogóle trafiliœmy na nie. Stru-

mieñ protonów pêdzi w przestrzeni bardzo cienkim strumieniem,

u¿ywaj¹c ziemskich wyra¿eñ, i prawdopodobieñstwo natrafienia

na tak¹ niebezpieczn¹ wi¹zkê jest minimalne.

– Rzecz prosta, mieliœmy szczêœcie – westchn¹³ Dauge. – G³u-

pie uczucie, gdy czujesz, ¿e ciê zabijaj¹, a ty nie mo¿esz nic prze-

ciwdzia³aæ. Najgorsze to, ¿e nie znoszê, zupe³nie nie znoszê za-

strzyków, a od tych boli mnie do tego krzy¿.

– Czy speckombinezony naprawdê nic by nie pomog³y? – spy-

ta³ Bykow.

– Jakie tam speckombinezony! – Dauge machn¹³ rêk¹. – Od

tych promieni nie ochroni¹ ciê ¿adne fata³aszki. Energia rzêdu mi-

liardów elektronowoltów!

– Na szczêœcie mamy to ju¿ za sob¹.

– Na razie jeszcze nie wszyscy – pocieszy³ go Jermakow.

– A dlaczego?

– W kabinie sterowania jeszcze migaj¹ indykatory.

background image

126

Jurkowski b³yskawicznie zwróci³ siê do dowódcy.

– Migaj¹?

Jermakow przytakn¹³.

– Migaj¹ jak cholera! – potwierdzi³ Bogdan.

– Mocno?

– Nie za bardzo, tak na jedn¹ setn¹ rentgena, ale mimo to mi-

gaj¹.

– Wniosek: atak nie min¹³. – Dauge zamyœli³ siê. – Przecie¿

lecimy w pobli¿u osi wi¹zki protonów.

– Nic podobnego! – z min¹ nauczyciela zaprotestowa³ Jurkow-

ski, zachowuj¹c siê, jakby gani³ têpego ucznia. – S³oñce obraca

siê, a wraz z jego obrotem zmienia po³o¿enie punkt wybuchu; te-

raz ju¿ dawno promieniuje w innym kierunku. Nie, tu musi byæ

jakaœ inna przyczyna.

– Wtórne Ÿród³o radiacji – powiedzia³ Jermakow.

– Oczywiœcie! – ucieszy³ siê Dauge. – Trzeba by³o siê tego

spodziewaæ. Pod dzia³aniem bombardowania protonowego czêœæ

atomów w masie pancerza sta³a siê radioaktywna. To wszystko.

– Dobre mi „to wszystko”. Bêdziemy mieli z tym kupê k³o-

potów.

– Nie przypuszczam – sprzeciwi³ siê Spicyn. – Przecie¿ radia-

cja nie jest silna, nie przekracza dopuszczalnego natê¿enia.

– Dobrze, ¿e chocia¿ trochê os³oni³ nas „Malec” – wtr¹ci³

Bykow.

– W³aœnie – Jermakow skrzywi³ siê. – „Malec” móg³ tak¿e staæ

siê radioaktywny, a to by³oby niezbyt przyjemne.

– Wyjdziemy na zewn¹trz i sprawdzimy! – zaproponowa³ Jur-

kowski.

– Dopiero wtedy, gdy odwrócimy siê zwierciad³em do S³oñ-

ca, czyli mniej wiêcej za dwadzieœcia cztery godziny.

– I pomyœleæ tylko, ¿e jeœliby takie bombardowanie trwa³o kilka

minut d³u¿ej, by³oby po wszystkim! „Hius” z martw¹ za³og¹!

– A za piêædziesi¹t godzin jako rozpalony ob³oczek wbijamy

siê w ¿ar s³oneczka.

– Martwy planetolot z martw¹ za³og¹! – Bogdan, mówi¹c to,

patrzy³ na Jermakowa. – Taki los... bywa i tak... prawda Anatolu

Borysowiczu?

– Miêdzyplanetarny „Lataj¹cy Holender”, s¹ ju¿ takie.

– Co siê dzieje z takimi statkami? – rzuci³ pytanie zacieka-

wiony Bykow. – Co by³o przyczyn¹...

background image

127

– Choroby przywiezione z innych planet lub takie jak nasze

spotkania ze strumieniami protonów.

Rozmowa urwa³a siê.

¯ycie w planetolocie sz³o swoim trybem. Jermakow mia³ ba-

czenie na urz¹dzenia silnika fotonowego i opracowywa³ z Kruti-

kowem jakiœ nowy problem kosmogacji; geologowie po raz setny

przegl¹dali plan prac badawczych na Golkondzie; Bykow czyta³

ksi¹¿ki astronomiczne; Bogdan Spicyn ca³y wolny czas spêdza³

przy aparatach radiowych.

Pewnego dnia Bogdan zawo³a³ wszystkich do kabiny sterow-

niczej.

– S³uchajcie – mówi³ radoœnie. – Mówi Mars. Piaszczysta Za-

toka. Specjalna audycja dla nas.

– „... i to wkrótce – mówi³a kobieta wysokim, weso³ym g³o-

sem. – W dolinie os³oniêtej przed mroŸnymi burzami wykryliœmy

otoczone odga³êzieniami Centralnego £añcucha p³ytkie jeziorka i

rozleg³e ³¹ki, tworz¹ce razem obrazek jakby wziêty z dziecinnej

bajki, ¿ebyœcie tylko mogli zobaczyæ, jaki to piêkny widok! Wspi-

nacie siê na szczyt wzgórza i spogl¹dacie w dó³: fioletowa po-

wierzchnia jeziora, nieruchoma jak lustro, cudowny dywan wyso-

kich traw pomarañczowego koloru i wielkich zielonych kwiatów,

a nad tym rozpiêty ciemnofio³kowy namiot nieba. Chcia³oby siê

zerwaæ skafandry...”.

Bykow zauwa¿y³, jak na twarzach przyjació³ zachwyt i radoœæ

zmagaj¹ siê z niedowierzaniem. Jak wreszcie zaczynaj¹ jaœnieæ

ciep³ymi uœmiechami, a w oczach zapalaj¹ siê b³yski.

– To Mars! – szepn¹³ Dauge. – Pomyœlcie tylko, ch³opcy, to

ten pozornie martwy Mars!

– „Nazwaliœmy tê dolinê »Dolin¹ Hiusa«. Nie mo¿emy podaæ

wam wody z jej jezior ani kwiatów z ³¹k, nie jesteœmy nawet w sta-

nie pokazaæ jej wam, lecz chcemy, aby na wasz¹ czeœæ nosi³a imiê

waszego statku! Jeszcze, chwileczka... Musimy koñczyæ i ¿yczy-

my wam, Anatolu Jermakow, i tobie, W³odku Jurkowski, tobie,

Michale Krutikow, tobie, Bogdanie Spicyn, i wam, Grigoriju Dau-

ge i Aleksieju Bykow, serdecznie ¿yczymy zwyciêstwa!”.

Minê³o piêædziesi¹t godzin lotu i Jermakow zapowiedzia³, ¿e

pora przygotowaæ siê do zwrotu. „Hius” mia³ siê obróciæ zwiercia-

d³em w kierunku S³oñca i zacz¹æ hamowanie. Statek osi¹gn¹³ ju¿

background image

128

szybkoœæ tysi¹ca dwustu kilometrów na sekundê. Przez nastêpne

czterdzieœci godzin „Hius” mia³ lecieæ z przyœpieszeniem ujem-

nym wzglêdem S³oñca, aby w punkcie spotkania z Wenus wytraciæ

ca³kowicie swój pêd.

Dauge wyjaœni³ dok³adnie ca³y manewr Aleksiejowi podczas

porz¹dkowania i zamykania szaf bibliotecznych, kredensu, bufe-

tu, umocowywania wszystkich przedmiotów, jakie mog³yby przy

gwa³townych zmianach, mówi¹c ostro¿nie, zmieniæ swoje po³o¿e-

nie. Szykowano siê do wa¿nego momentu. Za³oga zapiê³a pasy bez-

pieczeñstwa dopiero na rozkaz z kabiny sterowniczej. Bykow spo-

dziewa³ siê prze¿yæ, jakich dostarczy³a mu próbna jazda „Malcem”.

Tym razem jednak wszystko przesz³o znacznie spokojniej. Dziêki

niezwyk³emu artyzmowi, z jakim sterowa³ Spicyn, „Hius” wyko-

na³ zwrot szybko, a zarazem p³ynnie. Ledwie zdo³ano zauwa¿yæ

króciutk¹ chwilê niewa¿koœci. Cz³onkowie za³ogi przebywaj¹cy

w saloniku odnieœli wra¿enie, ¿e pod³oga uciek³a na chwilê w bok,

zatrzyma³a siê w pozycji pionowej i ponownie wróci³a na swoje

miejsce.

„Hius” pêdzi³ w stronê S³oñca zwrócony ku niemu zwiercia-

d³em. Fotoreaktor pracowa³ jak przedtem, zmniejszaj¹c nabyt¹ szyb-

koœæ w tempie dziesiêciu metrów na sekundê do kwadratu. Po obie-

dzie Bykow przypomnia³ dowódcy, aby sprawdziæ, czy „Malec”

nie sta³ siê radioaktywny.

– A przy okazji – mówi³ in¿ynier – warto zobaczyæ, czy pod-

czas zwrotu nie zosta³y uszkodzone jakieœ elementy przytrzymuj¹-

ce zasobnik z „Malcem” na kad³ubie „Hiusa”.

– Tak zwyczajnie zobaczyæ? – Jermakow przymru¿y³ oczy. –

Nie wydaje mi siê to takie proste.

– Przecie¿ w poprzednich rejsach nieraz wychodziliœmy na ze-

wn¹trz – wtr¹ci³ Jurkowski.

– Bardzo mo¿liwe, ale proszê pamiêtaæ, ¿e by³o to w poprzed-

nich rejsach. Teraz lecimy ze sta³ym przyœpieszeniem.

– No tak... – Jurkowski zamilk³.

– Zdajecie chyba sobie sprawê z tego, co by siê sta³o po opusz-

czeniu statku! – dorzuci³ Jermakow.

– „Hius” leci dalej, a ty wpadasz w tryskaj¹ce spod niego p³o-

mienie, w samo ognisko atomowej reakcji – wyjaœni³ krótko Dauge.

Bykow zdecydowanie ruszy³ do ataku.

– Towarzyszu Jermakow, „Malec” zosta³ oddany pod moj¹ opie-

kê. Proszê zatem o pozwolenie sprawdzenia, w jakim jest stanie!

background image

129

9 – W krainie...

– Artyku³ osiemnasty Instrukcji dla pilotów miêdzyplanetar-

nych powiada: „Podczas lotów nie wolno wypuszczaæ na zewn¹trz

pasa¿erów...” – szybko zacytowa³ Jurkowski.

– Ma racjê! – popar³ go Dauge. – S³uszna uwaga.

– Ale ja nie jestem pasa¿erem! – ostrym tonem stwierdzi³ Bykow.

– Chwileczkê. – Jermakow mówi³ powa¿nym g³osem. – To-

warzyszu Bykow, naprawdê nie mam prawa wypuœciæ was z kabi-

ny na pancerz statku. Zreszt¹, gdybym nawet mia³ prawo, nie uczy-

ni³bym tego. W razie wypadku nikt z nas nie potrafi zast¹piæ was

na „Malcu”...

– Zbyt wielkie ryzyko straciæ takiego kucharza. – Nie móg³

powstrzymaæ siê od docinków Jurkowski.

Bykow obrzuci³ „ba¿anta” lodowatym spojrzeniem, nie odci¹³

siê, lecz tylko podszed³ do Jermakowa.

– Wy³¹czymy fotoreaktor i nie bêdzie ju¿ ¿adnego ryzyka –

mówi³ Jermakow (Jurkowski zrobi³ kwaœn¹ minê). – A jeœli cho-

dzi o odpowiedzialnoœæ, za wszystko odpowiadam osobiœcie, za

ludzi i sprzêt. Nie w tym jednak rzecz. Spicyn ma w tej chwili

wachtê. Krutikow szykuje siê do odpoczynku, zreszt¹ jego te¿ nie

nale¿y wysy³aæ do takiej pracy, zbyt ociê¿a³y...

– Hm... – czerwieni¹c siê, chrz¹kn¹³ Krutikow.

– Pozostajê ja? – uœmiechaj¹c siê, znowu zawo³a³ „ba¿ant”.

– W³odzimierz przeszed³ specjalne kursy, a poza tym nabra³

wprawy podczas poprzednich lotów – koñcz¹c rozmowê, stwier-

dzi³ Jermakow. – Sprawdzaæ pójdzie albo on, albo...

– Paragraf szesnasty – g³oœno wykrzykn¹³ Dauge – paragraf

szesnasty mówi, ¿e „dowódca statku nie mo¿e opuszczaæ go pod-

czas lotu”.

– Prawdê mówi! – rozeœmia³ siê Jurkowski i wyszed³.

Bykow zasêpi³ siê, niezadowolony. Dauge klepn¹³ go po ra-

mieniu.

– Nie przejmuj siê, Aleksieju! Do tej roboty potrzeba nie tyl-

ko odwagi, ale i wprawy.

– Nie przesadzajmy.

– Dobrze, ju¿ dobrze. A czy masz, bracie, pojêcie o skafan-

drze pró¿niowym?

– O czym?

– O skafandrze pró¿niowym! Takim garniturku do pracy w ko-

smicznej pró¿ni.

– A nasz speckombinezon nie wystarcza?

background image

130

– Oj, bracie, bracie! Zrobi³by siê z ciebie balonik. Ani byœ

rêk¹, ani nog¹ nie móg³ ruszyæ. Widzia³eœ taki rozdêty kombine-

zon w gabinecie Krajuchina?

Bykow westchn¹³.

– Taki los... Mia³em wielk¹ ochotê popatrzeæ na tê wasz¹ ko-

smiczn¹ przestrzeñ.

– Zgadzam siê z Daugem, nie przejmujcie siê. Na tê przestrzeñ

napatrzycie siê jeszcze do syta – spogl¹daj¹c serdecznie na in¿y-

niera, powiedzia³ Jermakow.

Powróci³ Jurkowski, nios¹c dwa ciê¿kie szarawe pakunki.

– A mo¿e nie bêdziemy wy³¹czaæ fotoreaktora? – rzuci³ nie

wiadomo do kogo pytanie i zacz¹³ rozpakowywaæ swój baga¿. Wy-

ci¹gn¹³ z niego przezroczysty cylinder, podwójne butle i jeszcze

jakieœ aparaty.

– Bezwzglêdnie musimy wy³¹czyæ. Aha, Aleksieju, macie oka-

zjê popróbowaæ, jak wygl¹da œwiat bez pola grawitacyjnego. Radzê

nie wychodziæ z saloniku i nie wykonywaæ gwa³townych ruchów.

Jak tylko wy³¹czy siê fotoreaktor, przestanie dzia³aæ przyœpieszenie

i „Hius” bêdzie lecia³ z niezmienn¹ szybkoœci¹. A jeœli nie ma przy-

œpieszenia, nie ma te¿ wra¿enia ciê¿koœci.

Humor Bykowa wyraŸnie siê poprawia³. Zatar³ rêce.

– Bardzom ciekaw, bardzom ciekaw. Nawet wstydzi³bym siê

przyznaæ, ¿e bra³em udzia³ w takim locie, a nie prze¿y³em ani chwili

niewa¿koœci.

– Gotowe... – meldowa³ Jurkowski.

Sta³ w drzwiach zakuty w dziwaczny pancerz z metalowych

elastycznych obrêczy, podobny do olbrzymiego skorupiaka z ludz-

k¹ g³ow¹. Pod pach¹ trzyma³ przezroczysty he³m. Bykow nieraz

ogl¹da³ tego rodzaju skafandry na filmach i zdjêciach, lecz nie móg³

siê powstrzymaæ i obszed³ wokó³ geologa, ogl¹daj¹c go z wielk¹

ciekawoœci¹.

– ChodŸmy! – powiedzia³ Jermakow.

Bykow usiad³ w fotelu i odprowadzi³ wzrokiem towarzyszy.

Na korytarzu ucich³y kroki. DŸwiêcznie zamknê³y siê drzwi.

Dauge zapyta³ g³oœno Jermakowa, gdzie znajduje siê uchwyt linki

asekuracyjnej. Zapad³a cisza.

– Uwaga! – rozleg³ siê w g³oœniku g³os Spicyna.

W tej samej chwili Bykow poczu³, ¿e zaczyna siê lekko unosiæ

w powietrzu. Kurczowo wpi³ palce w porêcze fotela. Us³ysza³ ci-

chy œwist i po saloniku przelecia³ zimny powiew. Bykow g³oœno

background image

131

westchn¹³. Odniós³ wra¿enie, ¿e nie sta³o siê nic nadzwyczajnego.

Puœci³ porêcze fotela i ostro¿nie wsta³.

Gdy po kwadransie Jermakow, Dauge i pokryty bia³ym szro-

nem Jurkowski wrócili do saloniku, trzymaj¹c siê mocno porêczy

okalaj¹cych wszystkie pomieszczenia, zobaczyli Bykowa wisz¹-

cego g³ow¹ w dó³, zdenerwowanego, spoconego i czerwonego ze

wstydu. In¿ynier próbowa³ nadaremnie dosiêgn¹æ rêk¹ fotela.

Na ten widok Jurkowski rykn¹³ z zachwytu, wypuœci³ porêcz

i sam wylecia³ w powietrze, stukn¹³ g³ow¹ o sufit i z powrotem wpad³

do korytarzyka. Dauge i Krutikow, dusz¹c siê ze œmiechu, dope³zli

do ponuro uœmiechaj¹cego siê in¿yniera i œci¹gnêli go na pod³ogê.

– No, jak znajdujesz œwiat bez si³y przyci¹gania? – j¹kaj¹c siê

ze œmiechu, pyta³ Dauge. – Mia³eœ prze¿ycie?

– A mia³em! – Bykow nie zdradza³ ochoty do weso³oœci.

– Uwaga! – szczekn¹³ g³oœnik.

Po w³¹czeniu reaktora wszystko powróci³o do normy. Jurkow-

ski opowiedzia³ o wynikach swego wypadu. Zasobnik z „Malcem”

promieniuje, lecz bardzo s³abo. Uchwyty nie naruszone, w ka¿-

dym razie nie mo¿na by³o tego zauwa¿yæ, a przecie¿ zewnêtrzne

uchwyty by³y najwa¿niejsze.

– Sierp Wenus widaæ go³ym okiem. Wokó³ S³oñca widnieje

korona jak aureola z diamentów! Dlaczego nie jestem poet¹?! –

Jurkowski wsta³ i zacz¹³ deklamowaæ wiersz Czarna przepaœæ.

– Gor¹ca przepaœæ – ca³kiem powa¿nie zawo³a³ Bogdan Spi-

cyn, który wpad³ do saloniku, aby ³ykn¹æ kawy. Jurkowski popa-

trzy³ na niego, jakby go wcale nie zauwa¿a³, i zacz¹³ od pocz¹tku:

Otch³añ czarna skrzyd³a rozpostar³a.

Gwiazdy krople iskrz¹cych siê ³ez...

– E... e... jak tam idzie dalej?

– Z¿ar³a – zaproponowa³ Bogdan.

– Milcz, przeklêty.

– To niech bêdzie: star³a.

– Poczekaj... ju¿ mam...

Otch³anie mroczne, nieprzeniknione.

Gwiazdy – krople iskrz¹cych siê ³ez...

Tam gdzie bezkres lodowej pustyni...

background image

132

– Tam parowóz teraz dymi! – lirycznym tonem dokoñczy³

Bogdan.

O pechowej przygodzie Aleksieja w krainie niewa¿koœci nikt

nie wspomnia³ ani s³owem. W planetolocie znów zapanowa³y spo-

kój, cisza i prawie ca³kiem ziemskie ¿ycie.

Bykow i Dauge grali w szachy. W pewnej chwili przerwa³ im

Krutikow.

– S³yszeliœcie ostatnie nowiny?

Bykow spojrza³ na kosmogatora pytaj¹co, a Dauge spyta³ zdaw-

kowo:

– No, co siê wydarzy³o?

– £¹cznoœæ siê zerwa³a.

– Z kim?

– Ze wszystkimi. Nie mo¿emy nawi¹zaæ kontaktu ani z Zie-

mi¹, ani z „Cio³kowskim”.

– Dlaczego?

Krutikow wzruszy³ ramionami, wyci¹gn¹³ rêkê po wafel.

– Jak dawno nie mamy ³¹cznoœci?

– Przesz³o od godziny. – Kosmogator chrupa³ wafel. – Jerma-

kow i Spicyn sprawdzili wszyœciutko i próbowali na setki sposo-

bów, na ka¿dej fali. Pusto i cicho jak w dzikim stepie. A co naj-

wa¿niejsze, ¿e zwykle trafia siê na czyj¹œ rozmowê. W tej chwili

jednak wokó³ nas panuje cisza jak na morskim dnie. Ani jednego

dŸwiêku, ani jednego nawet trzasku w s³uchawkach.

– Mo¿e nawali³y aparaty? – pyta³ Dauge.

– Wszystkie trzy zespo³y jednoczeœnie? W¹tpliwe!

– A anteny?

Kosmogator znów potrz¹sn¹³ ramionami. Dauge mrucza³ coœ

pod nosem i przy okazji zwali³ figury na szachownicy.

– Gdzie W³odek?

– Na pewno u siebie w kabinie.

– Mo¿e tylko nie dzia³aj¹ nadajniki, a oni nas s³ysz¹.

– Wszystko mo¿liwe. Ale tak, miêdzy nami, g³upie uczucie.

Ni z tego, ni z owego przesta³y dzia³aæ wszystkie aparaty radiowe.

Jeszcze nigdy coœ takiego siê nie przydarzy³o. Lachow wprawdzie

ostrzega³ nas, ale sam rozumiesz, w jednej chwili zrobi³o siê jakoœ

nieprzyjemnie, nieprzytulnie...

Bykow popatrzy³ na Micha³a ze wspó³czuciem. Na pulchnej

twarzy kosmogatora b³yska³y maleñkie smutne oczy.

– Rozumiem to... dobrze rozumiem.

background image

133

Niew¹tpliwie zrobi³o siê dziwnie. Bykowa opanowa³o smutne

przeczucie, jakby przed jakimœ powa¿nym nieszczêœciem. Byæ mo¿e

tylko dlatego, ¿e ka¿da najmniejsza niedok³adnoœæ urasta³a w jego

oczach do powa¿nego problemu. Krutikow najwyraŸniej podziela³

ten niepokój, a jego przecie¿ nie mo¿na by³o pos¹dzaæ o brak do-

œwiadczenia, jaki zdradza³ nowicjusz.

– Tylko nie zwieszaæ nosów na kwintꠖ z nienaturaln¹ weso-

³oœci¹ wo³a³ Dauge. – Na razie nic powa¿nego siê nie sta³o. Praw-

da, co nie? Z jakichœ nieznanych powodów przerwa³a siê ³¹cznoœæ.

Ale silniki pracuj¹ jak nale¿y, prowiantu mamy doœæ, „Hius” leci

po wytyczonym kursie.

Krutikow westchn¹³. Bykow rozumia³ go bardzo dobrze. Dla

nich, dzieci Ziemi, ³¹cznoœæ radiowa by³a jedyn¹ uchwytn¹ nici¹ ³¹-

cz¹c¹ z rodzim¹ planet¹. Zerwanie siê tej niteczki, nawet na chwilê,

dzia³a³o przygnêbiaj¹co. Bykow ka¿d¹ komórk¹ swego cia³a odczu-

wa³ straszliw¹ samotnoœæ „Hiusa”. Dziesi¹tki, setki milionów kilo-

metrów milcz¹cej przestrzeni jak o³ów zwali³y siê na jego ramiona,

odciê³y od pozosta³ych œwiatów, od emanuj¹cej matczynym ciep³em

Ziemi. Dziesi¹tki, setki milionów kilometrów lodowatej pró¿ni... Te

nie daj¹ce siê poj¹æ zmys³ami kosmiczne pustkowia wcale nie s¹

„niczym”, ¿yj¹ swoim w³asnym niezrozumia³ym ¿yciem, kierowa-

nym przez nieznane prawa, skomplikowane, podstêpne...

Bykow spojrza³ na Daugego, który spokojnie przestawia³ figu-

ry na szachownicy. Zawstydzi³ siê swych myœli. Wystarczy³o, ¿e

przestraszy³ siê raz, podczas startu. Przecie¿ najgorsze, co mo¿e

go spotkaæ... A dlaczego koniecznie coœ musi siê staæ?

– Nowe igraszki naszego ukochanego kosmosu – wchodz¹c,

obwieœci³ Jurkowski. – Jak wam siê to podoba?

– Wcale siê nie podoba! – odburkn¹³ Dauge. – Przestañ wresz-

cie pajacowaæ! Znudzi³o siê nam... Na Ziemi Krajuchin oszaleje...

– O staruszka mo¿esz siê nie baæ! Mocniejsz¹ ma g³owê ni¿

my obydwaj. Wydaje mi siê, ¿e ³¹cznoœæ zosta³a przerwana dlate-

go, ¿e rejon przestrzeni, przez który w tej chwili lecimy, nie prze-

puszcza fal radiowych. Dlaczego tak jest, wyjaœniæ nie potrafiê...

W ka¿dym razie nie ma co zwalaæ winy na stacje radiowe, a tym

bardziej na anteny.

– Fantasta! – westchn¹³ Micha³ Krutikow. – Gdzieœ widzia³,

¿eby pró¿nia nie przepuszcza³a fal radiowych?

– Do dzisiaj – nigdzie! Ale Lachow mówi³ o tym. A ja jestem

tego œwiadkiem w obecnej, o w³aœnie w tej chwili, chocia¿ nale¿ê

background image

134

do ogólnie znanych sceptyków. Ciebie nawet faktami nie da siê

przekonaæ.

– Jesteœ œwiadkiem?

– Jestem!

– Tylko figê widzisz, W³odeczku!

– Powiadasz, ¿e figê widzê? – z przesadn¹ uprzejmoœci¹ spy-

ta³ Jurkowski.

– Ano, tak!

Jurkowski zrobi³ w ty³ zwrot i skierowa³ siê do drzwi. Przed

progiem zatrzyma³ siê.

– Polecam wszystkim tu obecnym, aby poszli do drzwi kabiny

sterowniczej. Mo¿e uda siê wam us³yszeæ kilka ciekawych zdañ.

Krutikow skrzywi³ siê z niesmakiem i siêgn¹³ po nastêpny wa-

fel, szepcz¹c: „Fantasta, fantasta”.

Dauge milcza³, a Bykow w duszy przyznawa³ racjê Jurkow-

skiemu. Obydwaj wstali i podeszli do otwartych drzwi kabiny ste-

rowniczej, gdzie na stopniu siedzia³ ju¿ Jurkowski.

Z kabiny dolatywa³ monotonny g³os Spicyna.

– Ziemia. Ziemia... Wu szesnaœcie, dlaczego siê nie odzywa-

cie? Raz, dwa, trzy, cztery, piêæ...

Cisza. Dauge i Bykow spojrzeli na siebie pytaj¹co. Jurkowski

w zamyœleniu g³adzi³ brodê. Pstryknê³y niepowa¿nie jakieœ prze-

³¹czniki. Bogdan przerwa³ milczenie.

– Nic nie s³ychaæ, towarzyszu Jermakow. Cicho jak w rodzin-

nym grobie.

– Spróbujcie na d³ugich falach.

– Tak jest.

Po chwili Bogdan zaczyna³ od pocz¹tku.

– No dobrze, przyjmijmy, ¿e coœ jest nie w porz¹dku z antena-

mi. Jednak tak¹ radiostacjê, jak¹ ma Siódmy Poligon, mo¿na przyj-

mowaæ nawet bez anteny. Ale co u licha mog³o staæ siê z antena-

mi? Nic nie rozumiem! Ani jednego dŸwiêku, nawet najl¿ejszego

szmeru... Lachow mia³ racjê. To winna nasza szybkoœæ...

– Ziemia! Ziemia? Wu szesnaœcie, dlaczego nie odpowiada-

cie? Mówi „Hius”... Raz, dwa, trzy, cztery, piêæ.

– Jurkowski ma racjê. Pewnie wpadliœmy w jak¹œ dziurê le¿¹-

c¹ w czwartym wymiarze – oznajmi³ swoj¹ konkluzjê Jermakow.

Jurkowski chrz¹kn¹³ dŸwiêcznie. Jermakow podszed³ do drzwi.

– Jesteœcie wszyscy?

– Siedzimy i czekamy.

background image

135

– Jakie jest wasze zdanie? Co to znaczy?

– Ja swoje ju¿ powiedzia³em – oœwiadczy³ Jurkowski.

– Mo¿e macie racjê, ale te deformacje pró¿ni zalatuj¹ mate-

matyczn¹ mistyk¹.

– Jak uwa¿acie – spokojnie odpowiedzia³ Jurkowski. – Ja nie

uwa¿am tego za mistykê. Przypuszczam, ¿e najbardziej realne s¹

nasze osobiste doœwiadczenia i odczucia zmys³owe.

Jermakow zastanawia³ siê.

– Gdzie Micha³?

– Zosta³ w saloniku. Wcina wafle.

– Warto by...

Radosny okrzyk Bogdana nie pozwoli³ Jermakowowi skoñczyæ

zdania.

– Odezwali siê! Odpowiadaj¹!

Wszyscy zerwali siê na równe nogi. Suchy, skrzypi¹cy nieco

g³os mówi³:

– Tu wu szesnaœcie. Wu szesnaœcie, „Hius”. „Hius”, proszê

odpowiadaæ. „Hius”, proszê odpowiadaæ. Wu szesnaœcie. Raz, dwa,

trzy, cztery... cztery, trzy, dwa, jeden, „Hius”, proszê odpowiadaæ.

– To Zajczenko – szepn¹³ Jurkowski.

Bogdan zacz¹³ poœpiesznie swoj¹ litaniê.

– Wu szesnaœcie, s³yszê was dobrze. Wu szesnaœcie, s³yszê was

dobrze. Tu mówi „Hius”. Dlaczego tak d³ugo nie odpowiadaliœcie?

– Mówi wu szesnaœcie, mówi wu szesnaœcie – wyraŸnie, nie

zwracaj¹c uwagi na s³owa Bogdana, mówi³ dalej Zajczenko. –

„Hius”, dlaczego nie odpowiadacie? Czemu milczycie? „Hius”,

proszê odpowiadaæ. Mówi wu szesnaœcie...

– My ich s³yszymy, ale oni nas nie s³ysz¹ – mówi³ Dauge. –

Jedna godzina nie lepsza od drugiej, czy na odwrót...

– Mówi „Hius”, s³yszê was dobrze – monotonnym g³osem po-

wtarza³ Bogdan. – Mówi „Hius”, s³yszê was dobrze. Wu szesna-

œcie, mówi „Hius”...

Tak minê³a nastêpna godzina. Siódmy Poligon takim samym mo-

notonnym g³osem, jakby ju¿ pozbawiony nadziei, wzywa³ „Hiusa”,

a Bogdan odpowiada³ nie mniej monotonnie. Siódmy Poligon nie

s³ysza³ go. Kosmos pozwala³ „Hiusowi” s³yszeæ Ziemiê, lecz nie

przepuszcza³ jego fal radiowych do bazy. Jermakow bez przerwy

spacerowa³ po kabinie. Jurkowski zamkn¹³ oczy i nie rusza³ siê.

Dauge wybija³ werbel knykciami po kolanie. Bykow wzdycha³ i g³a-

dzi³ siê po udach. Do kabiny, ss¹c pust¹ fajkê, wszed³ Krutikow.

background image

136

– Mówi wu szesnaœcie, „Hius”, proszê odpowiadaæ... – W eterze

coœ zaszumia³o i rozleg³y siê trzaski. Nowy, nieznajomy g³os wtr¹ci³

siê do rozmowy. Ktoœ zd³awionym g³osem, jakby dusz¹c siê, wo³a³.

– Hilfe! Hilfe! Save our souls! Na pomoc! Na pomoc! Take

our bearings!

Jurkowski wsta³ natychmiast. Zamar³ bez ruchu Jermakow.

Dauge œcisn¹³ Aleksieja za rêkê.

– Hilfe! Hilfe! – wo³a³ nieznajomy g³os. – In three hours we

are done... Ballonen... na pomoc! Umiera... – wo³anie zag³uszy³y

straszliwe trzaski i piski.

– Co to? – jakby nie wierz¹c w³asnym uszom, pyta³ Bykow.

– Ktoœ ginie, wo³a pomocy... – ledwie poruszaj¹c wargami, wy-

szepta³ Dauge.

– ...koordinaten... zwei und zwanzig... dwadzieœcia dwa... Du-

simy siê... Zum alles...

– Spicyn do pelengatora, piorunem! – rozkaza³ Jermakow.

– Rozkaz!

– Our bearings... take our bearings... Unseren pelengen.

– Musimy natychmiast lecieæ w jego kierunku! – zawo³a³ Jur-

kowski.

– W jakim kierunku?

– Spicyn, z³apa³eœ coœ?

Po krótkiej przerwie Spicyn zmienionym g³osem oznajmi³:

– Nie mo¿na wzi¹æ namiaru!

– Jak to nie mo¿na?

– Nie mo¿na! – dr¿¹cym tenorkiem t³umaczy³ Bogdan. – Prze-

konajcie siê sami...

Nie naradzaj¹c siê, jak na rozkaz, Jurkowski, Dauge i Bykow

weszli do kabiny. Bykow zerkn¹³ przez ramiê Jermakowa. D³uga

smuk³a strza³ka powoli, niechêtnie kr¹¿y³a po tarczy, nie zatrzy-

muj¹c siê. Lekko drga³a i nic poza tym. Jurkowski zakl¹³.

– Hilfe! Hilfe! Na pomoc! Tasukete kure! Nasze namiary...

Astronauci spogl¹dali jeden na drugiego. Bogdan z wœciek³o-

œci¹ obraca³ namiernikiem, w³¹cza³ i wy³¹cza³ – jakieœ kontakty.

Namiaru nie udawa³o siê uchwyciæ.

– Zaklêta strefa – mrucza³, wycieraj¹c pot z czo³a.

– Jaki to wstyd dla nas... tam gin¹ ludzie... – szepta³ Dauge.

Jermakow gwa³townie zwróci³ siê do niego.

– Dlaczego weszliœcie do kabiny? Kto wam pozwoli³? Proszê

wyjϾ. Wszyscy trzej.

background image

137

Na stopniach Jurkowski usiad³ na swoim miejscu i opar³ g³o-

wê na d³oniach. Bykow i Dauge stanêli obok.

– Na pomoc! Na pomoc! – wo³a³ ochryp³y g³os. – Everybody

who hears us, please help!

Bykow s³ucha³, wstrzymuj¹c oddech. Nie wiedzia³, kto wzywa

pomocy, nie mia³ pojêcia, co siê sta³o tam w dalekiej pró¿ni, czu³

tylko ca³ym swoim jestestwem straszn¹ rozpacz przenikaj¹c¹ ka¿-

de s³owo wo³aj¹cego.

– Gdybyœmy wiedzieli, gdzie siê znajduj¹! – szepta³ Jurkowski.

– Niech to diabli! – z wœciek³oœci¹ wykrzykiwa³ Dauge. –

Czy¿by nikt prócz nas nie s³ysza³ ich wo³ania?

– O ile wiem, w tej chwili znajduje siê w przestrzeni oko³o

siedmiu statków. Ze wszystkich tylko dwa, chiñski i angielski, maj¹

pewn¹ rezerwê na dodatkowe przeloty. Zreszt¹ wszystko jedno...

zanim obliczyliby nowy tor, minê³aby godzina... Ciekawe jednak,

dlaczego nie s³yszymy ich?

– Kogo?

– Tych innych...

– Tylko „Hius” móg³by lecieæ na pomoc bez obliczania toru,

prosto na namiar – powiedzia³ Dauge.

– Gdyby zna³ ten namiar.

W drzwiach pojawi³ siê Jermakow. Oczy mia³ b³yszcz¹ce, szkla-

ne. By³ blady.

– ZejdŸcie, towarzysze, do swoich kabin! – rozkaza³. – Uk³a-

damy siê na kojach i zapinamy pasy. Spróbujemy wyrwaæ siê z te-

go zaczarowanego worka. Przyœpieszenie przekroczy czterokrot-

nie zwyk³e normy. Proszê mieæ to na uwadze. Dauge, wyt³umaczcie

Bykowowi, jak nale¿y siê zachowaæ podczas przeci¹¿enia.

– Tak jest!

Jurkowski pierwszy ruszy³ w dó³. Z kabiny dolecia³y nowe g³o-

sy. Czyjœ dŸwiêczny, pewny siebie g³os pyta³:

– Who speaks? Do you hear me? I take your bearing.

Wzywaj¹cy pomocy odpowiedzia³ zdenerwowanym g³osem:

– I hear you all right!

– Do you speak Chinese?

– No...

– Do you speak Russian?

– Da, da... znam rosyjski... jesteœcie Rosjaninem?

– Nie. Mówi dowódca gwiazdolotu ChRL „Jan-tsy” Liu

Szi-er. S³yszymy was od dawna, ale dopiero przed chwil¹ uda³o

background image

138

siê nam naprawiæ nadajnik i wzi¹æ wasz namiar, z kim rozma-

wiam?

– Profesor uniwersytetu w Cambridge... Robert Lloyd ze stat-

ku „Star”... straszliwa awaria...

Dalej rozmowa potoczy³a siê po angielsku.

– Lecimy po waszym namiarze – oznajmi³ Liu.

– Dziêkujê... Gdzie jesteœcie?

– Przed pó³ godzin¹ wystartowaliœmy z miêdzynarodowej bazy

na Fobosie.

S³owom Liu zawtórowa³ krzyk pe³en rozpaczy.

– Nie zd¹¿ycie! Nie, w ¿adnym wypadku nie zd¹¿ycie! Jeste-

œmy skazani...

– Postaramy siê zd¹¿yæ. Do startu szykuj¹ siê kosmiczne zbior-

nikowce. Zabierzemy was z uszkodzonego statku.

– Nie zd¹¿ycie. – Anglik mówi³ ju¿ zupe³nie spokojnie. – Nie

zd¹¿ycie, bo tlenu zosta³o nam tylko na dwie godziny.

– Podajcie wasz¹ pozycjê. Podajcie wspó³rzêdne.

– Wspó³rzêdne heliocentryczne...

Profesor wymieni³ jakieœ niezrozumia³e dla Bykowa cyfry. S³y-

chaæ by³o, jak Jermakow i Bogdan przerzucaj¹ jakieœ kartki i w³¹-

czaj¹c maszynê elektronow¹, obliczaj¹ pozycjê. Przez chwilê pa-

nowa³a cisza.

– Awaria w strefie asteroid. Jedna trzecia astronomicznej jed-

nostki od Marsa – poda³ wyniki obliczeñ.

– Piêædziesi¹t milionów kilometrów – ponurym g³osem dorzu-

ci³ Jurkowski. – Nawet „Hius”, gdyby znajdowa³ siê w pobli¿u Mar-

sa, nie zd¹¿y³by. – Wsta³ i wyprê¿y³ siê w postawie na bacznoœæ.

– Rozumiem, o co chodzi – mówi³ Liu. – Czy nie macie ¿ad-

nej mo¿liwoœci wytrwaæ jeszcze chocia¿ dziesiêæ godzin? Zasta-

nówcie siê... pomyœlcie!

– W ¿adnym wypadku. Uszkodzone s¹ glicerynowe anesteza-

tory... Powietrze ucieka... Widocznie w poszyciu statku powsta³y

mikroskopijne otworki...

Po chwili profesor doda³:

– Zosta³o nas dwóch. Jeden le¿y bez przytomnoœci.

– Nie traæcie ducha, profesorze!

– Jestem zupe³nie spokojny – profesor rozeœmia³ siê. – Teraz

ju¿ jestem zupe³nie spokojny! Panie Liu...

– S³ucham pana, profesorze!

– Jest pan ostatnim cz³owiekiem, z jakim rozmawiam.

background image

139

– Profesorze, w tej chwili s³ysz¹ pana na pewno setki ludzi...

– To wszystko jedno... Pan jest ostatnim, z kim rozmawiam.

Za ileœ tam godzin odnajdziecie nasz statek i nasze cia³a. Proszê

i zaklinam was, abyœcie przekazali wszystkie materia³y zebrane pod-

czas tego rejsu Miêdzynarodowemu Kongresowi Kosmogatorów.

Czy pan obiecuje mi to?

– Obiecujê, profesorze Lloyd!

– Wszystkich, którzy nas s³uchaj¹, biorê na œwiadków. Mate-

ria³y wk³adam do teczki... teczki ze skóry krokodyla... o tak. K³adê

j¹ na stole w kabinie sterowniczej. S³yszycie mnie?

– S³yszê pana doskonale, panie profesorze!

– Doskonale, z góry panu dziêkujê, mister Liu. Mam jeszcze

jedn¹ proœbê. Kiedy wrócicie na Ziemiê... wrócicie na Ziemiê... –

przez chwilê s³ychaæ by³o tylko spazmatyczny oddech profesora. –

Przepraszam, mister Liu... Kiedy wróci pan na Ziemiê, na pewno

odwiedzi pana moja ¿ona, pani Lloyd, i syn. Proszê przekazaæ im

moje ostatnie pozdrowienia i powiedzieæ, ¿e pozostawa³em na

posterunku do koñca. Czy mnie pan s³yszy?

– S³yszê, panie profesorze!

– To by³oby wszystko... A wiêc ¿egnajcie... ¯egnajcie wszyscy,

którzy mnie s³uchaj¹! Wszystkim ¿yczê szczêœcia i powodzenia.

– ¯egnaj profesorze! Schylam przed panem czo³o.

– Nie potrzeba takich s³ów, mister Liu! Pelengator bêdzie pra-

cowa³ bez przerwy.

– Tak jest.

– Luki bêd¹ otwarte.

Po chwili milczenia Liu odpowiedzia³ krótko:

– Tak jest, panie profesorze.

– Tym razem to ju¿ na pewno wszystko. Good bye!

Zapad³o milczenie.

– Czy nie moglibyœmy zd¹¿yæ... w ¿aden sposób? – spyta³ By-

kow, ledwie poruszaj¹c zdrêtwia³ymi wargami.

Nikt nie odpowiedzia³. Wszyscy bez s³owa zeszli do saloniku,

usiedli w fotelach, staraj¹c siê nie patrzeæ na siebie. Po chwili do³¹-

czyli siê do nich Jermakow i Krutikow. Bykow z trudem uœwiadamia³

sobie, co siê dzieje wokó³ niego. Myœli jego uczepi³y siê obrazu us³u¿-

nie narysowanego wyobraŸni¹: siwy mê¿czyzna, dusz¹c siê, nie mo-

g¹c z³apaæ tchu, czo³ga siê po korytarzu i po kolei otwiera masywne

stalowe drzwi. Przed lukiem wejœciowym zastanawia siê przez chwi-

lê, spogl¹da wstecz nieprzytomnym wzrokiem. Na koñcu korytarza

background image

140

widaæ stó³, na którym le¿y teczka ze skóry krokodyla. Mê¿czyzna po-

ciera czo³o rêk¹, ostatni raz g³êboko wci¹ga rozrzedzone powietrze.

– Aleksieju!

Bykow drgn¹³ i podniós³ wzrok. Pochylony nad nim sta³ Jer-

makow.

– IdŸcie do swojej kabiny i postarajcie siê zasn¹æ.

– IdŸ. Aleksieju, idŸ ju¿. Twarz ci zapad³a... – dorzuci³ Dauge.

Bykow bez s³owa wsta³ i wyszed³ z saloniku. Przechodz¹c ko³o

schodów wiod¹cych do kabiny sterowniczej, us³ysza³, jak Bogdan

monotonnie powtarza:

– Wu szesnaœcie, wu szesnaœcie... mówi „Hius”. Wu szesna-

œcie, wu szesnaœcie... mówi „Hius”.

W saloniku Jermakow mówi³ pó³g³osem:

– Zna³em profesora Lloyda. Niedawno z nim rozmawia³em.

Dobry astronauta. Nieprzeciêtny uczony...

– Czeœæ jego pamiêci! Trzyma³ siê dzielnie... – wyszepta³ Jur-

kowski.

Nagle Dauge zerwa³ siê na równe nogi.

– Niech to diabli porw¹! Odnoszê wra¿enie, ¿e zamarliœmy

w jednym miejscu, ¿e wpadliœmy w jak¹œ przepaœæ, ¿e zostaliœmy

zasypani...

– Tylko bez paniki... – zmêczonym g³osem, uœmiechaj¹c siê,

strofowa³ go Jermakow.

Nikt nie kwapi³ siê do obiadu. Po chwili pierwszy wsta³ Jer-

makow, aby pójœæ do siebie. Krutikow po³o¿y³ d³oñ na ramieniu

Jurkowskiego i powiedzia³ za¿enowany:

– Wygl¹da na to, ¿e mia³eœ racjê, W³odku.

– Niewa¿ne! – odpar³ Jurkowski. – Stan¹³em wobec jeszcze

jednej zagadki.

Wzrok towarzyszy spocz¹³ na nim, jakby domagaj¹c siê na-

tychmiastowej odpowiedzi.

– Liu powiedzia³, ¿e przed chwil¹ naprawi³ nadajnik.

– No tak.

– A przecie¿ s³yszeliœmy go doskonale przez ca³y czas.

Krutikow roztargnionym spojrzeniem popatrzy³ na Jermakowa.

– Co w tym dziwnego?

– Tylko to, ¿e „Hius” w stosunku do Liu znajdowa³ siê na ca³-

kiem innym namiarze ni¿ statek Lloyda. W¹ska smuga promieni

wysy³anych w jednym kierunku nie mog³a dotrzeæ do nas.

Dauge chwyci³ siê za g³owê.

background image

141

– Mam doœæ zagadek! To staje siê nie do zniesienia!

Lecz Jermakow i Krutikow natychmiast zabrali Jurkowskiego

do kabiny sterowniczej,

Wenus z lotu ptaka

Po dwudziestu czterech godzinach ³¹cznoœæ zosta³a nawi¹za-

na równie niespodziewanie, jak nast¹pi³o jej przerwanie. Widocz-

nie „Hius” min¹³ „zaklête miejsca”, dziwny obszar przestrzeni

majcy nie zbadany jeszcze wp³yw na fale radiowe. W salonie dys-

kutowano wiele na ten temat i oczywiœcie wysuniêto kilka hipotez,

wœród których znalaz³y siê tak¿e ca³kowicie bzdurne. (Dauge sk³on-

ny by³ przypuszczaæ, ¿e wszyscy cz³onkowie za³ogi stali siê ofia-

rami zbiorowej psychozy). Jurkowski zacz¹³ opracowywaæ hipote-

zê jakichœ odbiæ w czwartym wymiarze. Przy pomocy najlepszego

matematyka na pok³adzie, Krutikowa, próbowa³ wprowadziæ „fi-

zycznie prawid³owe pojêcie punktu przestrzeni”, przez który fale

radiowe mog¹ przechodziæ tylko w jedn¹ stronê. Jeœli chodzi o

Bykowa, to czu³ ¿al do przyjació³, ¿e tak spokojnie podeszli do

œmierci Lloyda. Rozmowy o teoriach i nowych wzorach matema-

tycznych, jakie rozpoczê³y siê ju¿ w dwie godziny po tragedii, któ-

rej byli œwiadkami, uwa¿a³ prawie za bluŸnierstwo. Katastrofa an-

gielskiego planetolotu „Star” zrobi³a na nim wstrz¹saj¹ce wra¿enie.

Oszo³omiony, przybity, wa³êsa³ siê po statku.

Do Wenus pozostawa³o jeszcze piêtnaœcie milionów kilome-

trów. Lot mia³ siê ku koñcowi. Zbli¿a³a siê najtrudniejsza dla za³o-

gi chwila, l¹dowanie na groŸnej planecie. Uda³o siê to zaledwie

kilku astronautom.

Na „Hiusie” wszyscy pracowali wytrwale i spokojnie. Próby

zrozumienia zagadki „zaklêtych miejsc” by³y wyrazem ca³kiem na-

turalnej troski o tych, co kiedyœ mieli lecieæ ich œladem.

Bykow, aby wyraziæ dla nich swój podziw i szacunek, przygo-

towa³ wspania³y pilaw, tak ¿e Krutikow dwa razy biega³ po repetê,

za co dosta³o mu siê od Jermakowa.

Gdy tylko ³¹cznoœæ z Ziemi¹ zosta³a na nowo nawi¹zana, Jer-

makow w krótkich s³owach opisa³ ostatnie wydarzenia i przekaza³

treϾ rozmowy Lloyda z Liu.

– Zdenerwowaliœmy siê porz¹dnie – j¹kaj¹c siê z wra¿enia,

mówi³ Zajczenko. – Wiera odchodzi³a od zmys³ów. A o „Starze”...

background image

142

Ju¿ wszystko wiemy. Ca³y œwiat s³ysza³ tê rozmowê. Liu dotar³ do

statku i zabra³ cia³a astronautów i dokumenty.

– Co siê tam sta³o?

– Dok³adnie nie wiadomo. Istniej¹ przypuszczenia, ¿e na-

st¹pi³ wybuch w reaktorze. Czêœæ statku, w której by³y silniki, roz-

niesiona w strzêpy. Liu pokazywa³ nam fotografie... przez tele-

wizjê.

xxx

– Ile osób zginê³o?

– Liu znalaz³ dwa cia³a, ale Anglicy mówi¹, ¿e na statku by³o

oœmiu astronautów.

– Czeœæ ich pamiêci!

– Czeœæ ich pamiêci!

– Towarzyszu Jermakow, a jakie jest wasze zdanie, jeœli cho-

dzi o przerwê w ³¹cznoœci radiowej?

– Na razie nie mam w tej sprawie wyrobionej opinii.

– Faktów oczywiœcie mamy niewiele. Ca³kiem mo¿liwe, ¿e

pewn¹ rolê odgrywa tu szybkoœæ, z jak¹ leci „Hius”. Lachow zdaje

siê mówi³ o tym.

– Ca³kiem mo¿liwe...

– A mo¿e wpadliœcie w ob³ok metalowego py³u?

– Tym niczego nie da siê wyt³umaczyæ, pozostawimy ten pro-

blem do rozwi¹zania specjalistom. Co u Krajuchina?

– Ju¿ ma siê lepiej. Wyrywa³ siê lekarzom, ¿eby tu przyjœæ,

ale mu nie pozwolili. U nas tu bez przerwy lej¹ deszcze.

– Pozdrówcie staruszka jak najserdeczniej w imieniu ca³ej za-

³ogi i ode mnie osobiœcie.

– Polecenie przyjêto! – weso³o odpowiedzia³ Zajczenko. – Za-

gada³em siê z wami, a tu dla was od dwóch dni le¿y jakaœ wiado-

moϾ.

– Czytajcie, czego zwlekacie?

– Zaraz, zaraz... „Anatolu, wszystko, co mówi³em w ostatniej

naszej rozmowie, puœæ w niepamiêæ. NajwyraŸniej starzejê siê i ro-

biê siê coraz bardziej miêkki. K”.

– Co?

– Ka. Jedna litera. Wystarczy zamiast podpisu. – Zrozumia-

no: „Wszystko, co mówi³em, puœæ w niepamiêæ”.

– Tak jest: „...puœæ w niepamiêæ”.

Jermakow spojrza³ zezem na Spicyna, który siedzia³ przy ta-

blicy rozdzielczej odwrócony do niego plecami. – Zrozumia³em.

Istnia³a pewna ró¿nica zdañ. Czy to wszystko, co mieliœcie dla nas?

background image

143

– Wszyœciutko, towarzyszu Jermakow. Czy rozk³ad audycji po-

zostaje ten sam?

– Tak, taki sam. Do us³yszenia!

Podczas obiadu Spicyn poruszy³ nowy temat.

– Ju¿ czas braæ namiary u Machowa – mówi³.

– Czy nie za wczeœnie? – zdziwi³ siê Jermakow. – Mamy jesz-

cze dziesiêæ godzin.

– Jeœli pozwolicie, wola³bym zacz¹æ namierzaæ siê wczeœniej.

Lecimy w nowych warunkach, warto mieæ wiêcej danych.

– „Hius” zbli¿a siê do Wenus – Dauge wyjaœnia³ Bykowowi

sens rozmowy. – Trzeba teraz obliczyæ tor dolotu do „Cio³kow-

skiego”, musimy zbli¿yæ siê do niego.

– Dotychczas przypuszcza³em, ¿e bêdziemy tylko utrzymywali

z nimi... no, z tymi na „Cio³kowskim”, ³¹cznoœæ radiow¹ i wyl¹du-

jemy na Wenus, omijaj¹c jej sputnik.

– A jednak musimy porozumieæ siê z Machowem i u³o¿yæ

wspó³dzia³anie.

– Ciekaw jestem, jak d³ugo tam zabawimy!

– Nie mam pojêcia. Anatolu Borysowiczu, jak d³ugo bêdzie-

my staæ przy „Cio³kowskim”?

– Piêæ, szeœæ godzin, nie wiêcej. Przeka¿emy pocztê, ksi¹¿ki,

owoce, naradzimy siê i dalej w drogê.

– Jasne. Przy okazji. Aleksieju, poznasz znacznie lepiej wszyst-

kie wra¿enia zwi¹zane z niewa¿koœci¹. Napatrzymy siê...

Bykow przypomnia³ sobie niefortunny incydent i nie podnosi³

wzroku.

Podejœcie „Hiusa” do „Cio³kowskiego” zajê³o oko³o trzech go-

dzin i nie nale¿a³o do ³atwych. Pilotom du¿o k³opotów sprawia³

fakt, ¿e p³aszczyzna orbity „Cio³kowskiego”, po której sputnik kr¹-

¿y³ wokó³ Wenus w odleg³oœci oko³o kilku tysiêcy kilometrów, by³a

prawie prostopad³a do p³aszczyzny orbitalnego obrotu planety. Kru-

tikow i Spicyn nie mogli narzekaæ na brak roboty. Problem jednak

rozwi¹zali i planetolot po sto¿kowej spirali zbli¿a³ siê do punktu,

w którym w oznaczonej chwili mia³ tak¿e znaleŸæ siê „Cio³kow-

ski”. „Pasa¿erowie” spêdzili ten czas w salonie przywi¹zani pasa-

mi do foteli i co chwila czuli, ¿e wa¿¹ tyle, co wielkie balony wy-

pe³nione wodorem, to znów cia³a ich stawa³y siê ciê¿kie jak o³ów.

Bykow odnosi³ wra¿enie, ¿e ko³ysze siê na jakiejœ gigantycznej

background image

144

huœtawce. Kurczowo chwyta³ porêcze, boj¹c siê ulecieæ do sufitu,

to otwiera³ usta, usi³uj¹æ z³apaæ nieco powietrza, gdy¿ czu³, ¿e ¿e-

bra wgniata mu w p³uca niesamowity ciê¿ar. Zmiany natê¿enia przy-

œpieszeñ skoñczy³y siê i w pewnej chwili zamiast zwyk³ego przy

ko³ysaniu siê na huœtawce wzlotu czu³, ¿e zapadaj¹ siê w straszli-

w¹ przepaœæ.

Wreszcie z g³oœnika odezwa³ siê Spicyn:

– Wszystko w porz¹dku, mo¿ecie odpinaæ pasy. „Cio³kowski”

znajduje siê sto kilometrów od nas, a Wenus ju¿ tylko trzy tysi¹ce

kilometrów.

– Poczekaj. Aleksieju, nie odpinaj siꠖ ostrzeg³ Bykowa Dau-

ge, sam zdejmuj¹c pas bezpieczeñstwa.

Razem z Jurkowskim przeci¹gn¹³ przez salonik nylonowe lin-

ki, aby mo¿na by³o poruszaæ siê swobodnie i mieæ za co uchwyciæ

w razie potrzeby. Robi¹c to, sami chwytali siê wszystkiego, co

wpad³o im w rêce, nie tylko porêczy przewidzianych do tego celu,

lecz tak¿e przymocowanych do pod³ogi mebli. Linki nylonowe

przeci¹gniêto równie¿ i w kabinach. Gdy wszystkie te przygoto-

wania zosta³y zakoñczone, Dauge zwróci³ siê do Bykowa:

– Teraz mo¿esz uwolniæ siê z uwiêzi...

Bykow wsta³ bardzo ostro¿nie, lecz mimo to uniós³ siê nagle

w powietrze, zd¹¿y³ uchwyciæ porêcz fotela. Zaczerwieni³ siê, uj¹³

rêk¹ linkê, machn¹³ niezgrabnie nogami i znów stan¹³ na pod³odze.

– Zupe³ne wariactwo... – burcza³ niezadowolony.

– Wiesz co, Aleksieju, warto by potrudziæ siê i przygotowaæ

jakiœ wspania³y obiadek dla ch³opaków z „Cio³kowskiego” – wcho-

dz¹c do saloniku, mówi³ Krutikow.

– Zaraz siê wezmê... – z wielkim wysi³kiem odpowiedzia³

Bykow.

– Nawet nie próbuj, Alku! – zatrzyma³ go Krutikow. – Na ra-

zie musisz z³o¿yæ grzecznie r¹czki i niczego nie dotykaæ.

– Dlaczego?

– A potrafi³byœ ugotowaæ coœ w tych warunkach? Woda prze-

cie¿ nie leci z kranu, tylko lata po kabinach w formie banieczek.

Kotlety skacz¹ po patelni jak wœciek³e ¿aby i niedosma¿one lataj¹

w powietrzu...

Wynurzenia kulinarne kosmogatora przerwa³ doœæ silny wstrz¹s.

Po zewnêtrznej stronie kad³uba coœ zgrzytnê³o, a salonik zako³ysa³

siê.

– Co siê tam wyrabia? – mrukn¹³ Dauge.

background image

145

10 – W krainie...

Bykow spojrza³ na Krutikowa. Na czole kosmogatora b³ysz-

cza³y krople potu.

– Micha³! – rozleg³o siê wo³anie Spicyna. – Witaj goœci. Dia-

b³y weneckie!

Dauge odetchn¹³ g³êboko, a Micha³ siêgn¹³ do kieszeni po chu-

steczkê.

– Rzeczywiœcie, diab³y – zakl¹³ st³umionym g³osem, z trudem

chwytaj¹c oddech. – W taki sposób mo¿na unieszczêœliwiæ cz³o-

wieka na ca³e ¿ycie...

Wsadzi³ chusteczkê do kieszeni i chwytaj¹c za linki, wywlók³

siê dos³ownie za drzwi. Dauge mrucza³ niezadowolony:

– Prawie za ka¿dym razem dzieje siê tak samo i zawsze serce

ucieka mi w piêty, a duszê mam na ramieniu.

– Przycumowa³a do nas rakietka z „Cio³kowskiego”. Taka miê-

dzyplanetarna taksówka. Niepotrzebne popisywanie siê... na pew-

no przylecia³ Machow z³o¿yæ nam swoje uszanowanie... Poczekaj,

Alku, nie odlatuj! Dok¹d ci œpieszno?

Bykow zrobi³ zbyt gwa³towny ruch i przelecia³ miêdzy linka-

mi. Trzasn¹³ g³ow¹ o sufit i znów wyl¹dowa³ na pod³odze. Dauge

pochwyci³ go za nogi. Szarpn¹³ i ustawi³ w pozycji pionowej do

pod³ogi.

– Spokojniej, anio³ku niebiañski, nie trzeba siê denerwowaæ.

Czy pamiêtasz wzór m

2

dzielone na dwa? Tak, w³aœnie na dwie

po³ówki, w³aœnie to ciê uratowa³o, bo inaczej rozwali³byœ swój ³e-

bek tak¿e na po³ówki.

Bykow wtuli³ siê w bezpieczny i przyjazny fotel, postanawia-

j¹c twardo, ¿e nie ruszy siê z niego, dopóki nie odlec¹ i przyœpie-

szenie znów stworzy pole grawitacyjne. W tej¿e chwili w koryta-

rzu podniós³ siê jakiœ tumult i radosne powitania, g³oœne uderzenia

d³oni i, zdaje siê, wielkie ca³owanie.

– Czo³em, przyjaciele! Witajcie, ziemscy ludkowie! – hucza³

czyjœ bas. – Witaj, Micha³, co siê z tob¹ dzieje? Chudniesz coraz

bardziej!

– Witaj, ptaszyno! Najprzód ciê uœciskam, a potem na³o¿ê

grzywnê za naruszanie przepisów ruchu miêdzyplanetarnego!

– Bogdan! Nie móg³byœ na chwilê przestaæ? Zaczyna na powa¿-

nie, zamiast siê cieszyæ. Towarzyszu Jermakow, cieszê siê, ¿e was

widzê! Poznajcie siê, towarzysze, mój zastêpca, in¿ynier Grigorij

Sztirner. To w³aœnie on bêdzie bezpoœrednio wspó³pracowa³ z wami.

– S³ysza³em ju¿, bardzo siê cieszê...

background image

146

– Bardzo mi przyjemnie. – Sztirner mówi³ oschle i jakimœ prze-

nikliwym g³osem.

– Prosimy do salonu – zaprasza³ Jermakow.

– O nie, moi drodzy, nic z tego! Zabieramy pocztê i was wszyst-

kich do nas. Czekaliœmy tak d³ugo.

– Wybaczcie, towarzyszu Machow, tym razem ograniczymy

siê do rozmowy tu, na pok³adzie „Hiusa”, a w drodze powrotnej

z³o¿ymy wam wizytê.

Zapad³o dziwne milczenie.

– Niepotrzebnie tak powiedzia³ – szepn¹³ Dauge, patrz¹c na

drzwi rozszerzonymi oczyma. – Powtórzy³ dok³adnie s³owa Tach-

masiba...

Bykow poczu³ siê nieswojo.

– Wiem, wiem, co macie na myœli! – znów zacz¹³ Jermakow. –

Nie nale¿y byæ takim pewnym siebie. Musimy siê œpieszyæ.

Skoñczy³ i uœmiechn¹³ siê.

– Jak uwa¿acie, towarzyszu Jermakow – niepewnie odpar³ Ma-

chow. – Pójdziemy, gdzie sobie ¿yczycie.

– Proszê wiêc têdy...

Goœcie weszli pierwsi. Wysoki niedŸwiedziowaty Machow, a za

nim przypominaj¹cy ch³opaczka Sztirner. Obaj byli ubrani w miêk-

kie wytarte kombinezony z odrzuconymi na plecy he³mami. Sztir-

ner trzyma³ pod pach¹ teczkê. Gdy weszli do salonu, Machow za-

wo³a³:

– Witajcie, towarzyszu Dauge! A to na pewno towarzysz By-

kow. Prawda?

Postêpuj¹c ju¿ zgodnie ze zdobytym doœwiadczeniem, Aleksiej

nie wypuœci³ linki, œciskaj¹c j¹ w lewej rêce, i ostro¿nie podawa³

praw¹ Machowowi i Sztirnerowi. Zasiedli do sto³u.

– A teraz opowiadajcie, jak stoj¹ sprawy – zwracaj¹c siê do

Machowa, zacz¹³ Jermakow.

Machow odchrz¹kn¹³ g³oœno, a Sztirner otworzy³ teczkê. Za-

czê³a siê rzeczowa rozmowa. Zdania by³y zwiêz³e i pe³ne treœci.

Pada³o wiêcej wzorów ni¿ s³ów. Dyskutuj¹cy wodzili palcami po

wykresach i tabelach obliczeñ, które przyniós³ zastêpca Machowa.

Tematem rozmowy by³o znalezienie jak najlepszego sposobu, aby

„Hius” móg³ wyl¹dowaæ dok³adnie na granicy Uranowej Golkon-

dy i utrzymaæ ³¹cznoœæ z „Cio³kowskim”. Machow i Sztirner oraz

towarzysze z dwóch innych sputników Wenus opracowali dok³ad-

ny system ³¹cznoœci radiowej, który przed³o¿yli dowódcy „Hiusa”

background image

147

do wykorzystania w celu doprowadzenia statku do punktu po³o¿o-

nego oko³o piêædziesiêciu, stu kilometrów od granicy Golkondy.

System nie zosta³ jeszcze wypróbowany w praktyce, ale podczas

æwiczeñ doskonale zdawa³ egzamin i wydawa³ siê doœæ dobry, aby

zapewniæ powodzenie.

– My musimy teraz wykazaæ siê jak najwiêksz¹ dok³adnoœci¹,

a wy, towarzysze, uwag¹ i umiejêtnoœci¹ manewrowania – mówi³

Sztirner. – O ile siê dobrze orientujê, to „Hius” nie jest tak bardzo

ograniczony w zdolnoœci manewrowej jak zwyk³e rakiety i w ka¿-

dych warunkach mo¿e dok³adnie lecieæ po namiarach. Moim zda-

niem najwa¿niejsza rzecz to skoncentrowanie uwagi. Jeœli „Hius”

oderwie siê od promienia radiowego, istnieje mo¿liwoœæ, ¿e wyl¹-

dujecie tysi¹ce kilometrów od ¿¹danego miejsca.

Uradzono, ¿e „Hius” bêdzie lecia³ po promieniu naprowadzaj¹-

cym i trzyma³ siê na skrzy¿owaniu trzech promieni radiowych, dziê-

ki którym wyl¹duje dok³adnie w wyznaczonym punkcie. Na wyso-

koœci oko³o dziesiêciu lub piêtnastu kilometrów nad powierzchni¹

Wenus impulsy namierników radiowych nikn¹ lub zostaj¹ poch³o-

niête ca³kowicie przez atmosferê albo te¿ s¹ odbite przez ni¹ w prze-

strzeñ. Od tej wysokoœci planetolot powinien opuszczaæ siê piono-

wo. Niewykluczone, ¿e zdradziecka atmosfera Wenus mo¿e skrzywiæ

promienie radiowe, co z kolei wywo³a³oby powa¿ne komplikacje.

Aby temu zapobiec, bêd¹ dzia³aæ kontrolne radiostacje wysy³aj¹ce

promienie równoleg³e do podstawowych. Spicyn i Jermakow zapi-

sywali jakieœ cyfry, porównywali swoje obliczenia z przyniesionymi

przez Sztirnera i stwierdzili, ¿e nie maj¹ ¿adnych pytañ. Machow

przeszed³ do drugiego punktu rozmowy. Poniewa¿ wedle wszelkie-

go prawdopodobieñstwa nie uda siê nawi¹zaæ trwa³ej ³¹cznoœci ra-

diowej miêdzy „Hiusem” znajduj¹cym siê na powierzchni Wenus

a sputnikami, nale¿a³o zastosowaæ umowne sygna³y optyczne. Zda-

niem Machowa niezbêdne by³yby tylko dwa sygna³y, „prowiant i wo-

da” oraz „czêœci zapasowe i paliwo”. Spisy czêœci zapasowych i apa-

ratury przygotowano ju¿ zawczasu.

– PrzywieŸliœmy wam przenoœne wyrzutnie i dwie rakietki ato-

mowe. Jeœli, na psa urok, wydarzy siê coœ... no rozumiecie... coœ

pójdzie niepomyœlnie i bêdzie wam potrzebna nasza pomoc, skie-

rujecie jedn¹ rakietkê prostopadle w górê. Wybuch nast¹pi na wy-

sokoœci oko³o dwustu kilometrów. Oczywiœcie nie mo¿na wysy³aæ

jej w dowolnej chwili. Proszê, tu jest tablica, wed³ug której zorientu-

jecie siê, kiedy mo¿emy zaobserwowaæ wybuch. Nasi obserwatorzy

background image

148

bêd¹ czuwali w wyznaczonych terminach, maj¹c na oku rejon wa-

szego l¹dowiska.

– I co z tego? – spyta³ Jermakow.

– I... nic. Dowiemy siê, ¿e coœ nie w porz¹dku, i bêdziemy

starali siê wam pomóc.

– W jaki sposób?

– Wystrzelimy automatyczne rakiety z niezbêdnymi zapasami

awaryjnymi. Rakiety te polec¹ dok³adnie po waszym namiarze.

– Doskonale! – odpowiedzia³ Jermakow. – A do czego potrzeb-

na druga rakieta sygnalizacyjna?

– Wystrzelicie obie rakietki w wypadku, jeœli l¹dowanie nie

uda³o siê i planetolot jest powa¿nie uszkodzony.

Zapanowa³o milczenie.

– Bardzo mo¿liwe, ¿e wówczas nie bêdzie nikogo, kto móg³-

by wys³aæ sygna³y – zauwa¿y³ Dauge, krzywi¹c siê.

– Mój pesymizm nie siêga a¿ tak daleko – spokojnie, ³agod-

nie odpar³ Machow.

Po zakoñczeniu rozmów Dauge zaproponowa³ Bykowowi:

– ChodŸ popatrzeæ na piêkn¹ Wenus. Jermakow pozwoli³ za-

braæ ciebie na zewn¹trz „Hiusa”.

Po dziesiêciu minutach, ubrani w krêpuj¹ce ruchy pancerze,

z przezroczystymi he³mami na g³owach stali w szeœciennym keso-

nie przed w³azem. Dauge zamkn¹³ drzwi na g³ucho, w³¹czy³ pom-

pê i wpatrywa³ siê w manometr umieszczony na œcianie. Cienka

strza³ka nierównymi skokami polecia³a w dó³. Gdy stanê³a, Dauge

odrzuci³ szeroki metalowy pas zamykaj¹cy w³az. Gruby p³at meta-

lu leciutko usun¹³ siê pod jego rêk¹. Bykow oczekiwa³ widoków,

o jakich czyta³ setki razy w reporta¿ach, opowiadaniach i powie-

œciach: czarno-fioletowa przepaœæ, utkana oœlepiaj¹co jasnymi punk-

tami gwiazd. Tymczasem okr¹g³y otwór w³azu zajaœnia³ matowym

¿ó³toró¿owawym blaskiem. Planetolot wisia³ nad olbrzymim, ³a-

godnie oœwietlonym, mglistym krêgiem. Szarawe cienie leniwie

pe³z³y po jasnym pomarañczowym polu, zbli¿a³y siê do siebie,

oddala³y, tworzy³y ko³a, to znów rozpada³y siê w niewyraŸne pla-

my. Na skrajach kr¹g by³ ciemniejszy, lecz nie mo¿na by³o wyraŸ-

nie zobaczyæ jego brzegów, które w jakiœ niepojêty sposób, zupe³-

nie niedostrzegalnie, z fioletowomêtnych tonów przechodzi³y

w ca³kowit¹ nieprzeniknion¹ czerñ. Poœrodku natomiast splata³y

siê ró¿owe, ¿ó³te i szare wstêgi, lecz nie zlewa³y siê, a tylko wid-

nia³y wyraŸnie za rudaw¹ mgie³k¹...

background image

149

Wiêc to tak wygl¹da Wenus, „najstraszliwsza z planet w Uk³a-

dzie S³onecznym”? Bykow natychmiast zorientowa³ siê, ¿e owe

wolno pe³zaj¹ce cienie to nic innego jak tylko oddalone o tysi¹ce

kilometrów zmiany atmosferyczne, potworne burze o fantastycz-

nych szybkoœciach, tajfuny, tr¹by i zawirowania, do których nie

mo¿na porównaæ nic ze zjawisk spotykanych na Ziemi.

Jedna d³uga, szara plama wyci¹gnê³a siê, zrobi³a siê cieñsza,

wygiê³a siê i zwinê³a siê w kr¹g... Mo¿na by³o sobie wyobraziæ

gigantyczny wir i potworne masy chmur, które pêdzi³y, skrêca³y

siê w jej œrodku z fantastyczn¹ szybkoœci¹. „Nie wygl¹da zachêca-

j¹co”, przypomnia³ sobie Bykow czyjeœ s³owa. Nie móg³ oderwaæ

wzroku od tego strasznego i jednoczeœnie wspania³ego widoku.

Tam pod t¹ wrz¹c¹ stale pokryw¹ chmur kryje siê wielki œwiat,

kryj¹ siê góry i pustynie.... a, byæ mo¿e, oceany i morza. Gdzieœ tam

ukryte le¿¹ skarby, które ma odnaleŸæ za³oga „Hiusa”. Tam spoczy-

waj¹ wraki i szcz¹tki zdalnie sterowanych rakiet, rozbite planetoloty,

mogi³y odwa¿nych astronautów... Bykowa opanowa³o przygnêbiaj¹-

ce uczucie podobne do zabobonnego strachu. Uœwiadamia³ sobie, z ja-

k¹ wœciek³oœci¹ planeta odpiera³a ataki œmia³ków, którzy chcieli j¹

podbiæ. Jednak rozum ludzki jest silniejszy od ¿ywio³ów, cz³owiek to

rozum i si³a, wsparte uporem. Jeœli nawet za³oga „Hiusa” z³o¿y g³owy

w tej bitwie, nie powstrzyma to tych, którzy wyrusz¹ jej œladem.

Na jaœniej¹c¹ tarczê wpe³z³a z lewej strony czarna chmura –

nierówna, pe³na g³êbokich przepaœci i wzniesieñ.

– Przelatujemy nad nocn¹ czêœæ planety – zadŸwiêcza³y w he³-

mie s³owa Daugego.

„Hius” zanurzy³ siê w ciemny sto¿ek cienia rzucanego przez We-

nus. Zapad³ mrok, tylko zarysy planety otacza³a œwiec¹ca korona. Wkrót-

ce jednak Bykow zauwa¿y³ na czarnym tle s³abe ró¿owawe b³yski.

– Co to mo¿e byæ? – spyta³.

Dauge poruszy³ siê i obserwowa³ z napiêciem. Po chwili By-

kow us³ysza³ odpowiedŸ:

– Chyba wulkany. S³ysza³em, ¿e s¹ tam rejony nieprzerwanej

dzia³alnoœci wulkanicznej. Na razie nikt nie wie o tym nic pewne-

go. Po prostu przypuszczenie...

Przyjaciele opuœcili keson, gdy znów zbli¿yli siê do strefy dzien-

nej, a Wenus wygl¹da³a jak Ksiê¿yc w nowiu, b³yskaj¹c w¹skim

jasnym sierpem.

– Chcia³bym zobaczyæ „Cio³kowskiego” – zawo³a³ nagle By-

kow. – Gdzie siê podzia³ nasz sputnik?

background image

150

– Nie zobaczymy go st¹d – wyjaœni³ Dauge. – Lecimy zwró-

ceni lukami w stronê Wenus. „Cio³kowski” znajduje siê nad nami.

Na razie nie mo¿esz ³aziæ po kad³ubie „Hiusa”, do tego trzeba mieæ

du¿o wprawy. Zobaczysz go w drodze powrotnej.

Bykow skojarzy³ s³owa Daugego z jego niedawn¹ reakcj¹ na

temat zapowiedzi Jermakowa. Westchn¹³, ale nic nie powiedzia³.

W kad³ubie czekano ju¿ na nich. Jermakow zaprasza³ wszyst-

kich na obiad. By³ to pierwszy posi³ek w warunkach niewa¿koœci.

Bykow wyrazi³ cich¹ nadziejê, ¿e ju¿ wiêcej nie bêdzie jada³ obia-

dów w tak niemi³ej sytuacji.

Astronauci ssali jedzenie przez smoczki po³¹czone z naczy-

niami elastycznymi rurkami. Kawa³ki chleba i zak¹ski brali z tale-

rzy nakrytych siatkami i za ka¿dym razem zamykali je starannie.

Opiekun „Malca” na pewno cierpia³by g³ód, gdyby nie zaopieko-

wa³ siê nim siedz¹cy obok Krutikow.

Podczas obiadu rozmowa toczy³a siê o ¿yciu na sputniku i o pla-

nach wybudowania ca³ej armady „Hiusów”, o specjalnych kursach

i konsultacjach dla studentów pracuj¹cych na sputnikach i studiuj¹-

cych korespondencyjnie. Machow uskar¿a³ siê na bezmyœlnoœæ za-

opatrzeniowców, którzy przys³ali na „Cio³kowskiego” seriê filmów

o technice jazdy na nartach. Sztirner œmia³ siê, ¿e ktoœ przywióz³ na

„Cio³kowskiego” myszy i teraz za³oga b³aga o przys³anie kota. „To

bêdzie niecodzienne widowisko: polowanie kota na myszy w wa-

runkach niewa¿koœci...”. Mówiono o koncertach œwietnego zespo³u

indonezyjskiego i wstrz¹saj¹cej symfonii swierd³owszczanina Ga-

da³owa Droga do gwiazd. Nie oby³o siê bez odpowiedniej porcji

dowcipów wywo³uj¹cych salwy œmiechu. Ani s³owem nie wspomnia-

no o zadaniach, jakie czeka³y za³ogê „Hiusa”.

W pewnej chwili Jermakow spojrza³ na zegarek, a Machow

natychmiast zorientowa³ siê, o co chodzi, i wsta³.

– Ju¿ na nas czas, towarzysze!

Po¿egnania trwa³y krótko. Astronauci uœcisnêli sobie d³onie. By-

kow ze zdziwieniem zauwa¿y³, ¿e Machow denerwuje siê do tego

stopnia, i¿ blednie i w jego zmienionej twarzy zapadaj¹ siê policzki.

Oznaki zdenerwowania wystêpowa³y u Sztirnera mniej widocznie.

– Nie zapomnijcie odejœæ od nas przynajmniej na piêædziesi¹t kilo-

metrów – przypomina³ Jermakow – bo mo¿emy was porz¹dnie przypiec.

– Dziêkujemy za ostrze¿enie, ale naprawdê nie martwcie siê

o nas – wyb¹ka³ Machow. – ¯eg... No, to do widzenia! Trzymajcie

siê, przyjaciele!

background image

151

Odwróci³ siê i szybko wyszed³ do korytarza, przeci¹gaj¹c siê

po lince. Sztirner machn¹³ przyjaŸnie rêk¹ i ruszy³ za nim. DŸwiêcz-

nie zatrzasnê³a siê klapa w³azu. Zapad³a cisza.

– Z tego wszystkiego zapomnieliœmy opowiedzieæ im o ko-

smicznym ataku – zauwa¿y³ Jurkowski.

Jermakow spojrza³ na niego roztargnionym wzrokiem.

– Nie opowiedzieliœmy... To nic wa¿nego, proszê szykowaæ

siê... Spicyn, idziemy.

Bykow szeptem spyta³ Daugego:

– Micha³ zostaje z nami?

– Tak. W kabinie sterowniczej nie ma dla niego ¿adnego zajê-

cia... – Dauge potrz¹sn¹³ g³ow¹, jakby odpêdza³ jakieœ myœli. – No

có¿, zajmujemy swoje miejsca.

Micha³ i W³odek siedzieli ju¿ w fotelach i zapinali pasy.

Dauge pomóg³ Aleksiejowi przywi¹zaæ siê. Zdj¹³ linki i stan¹³

niezdecydowany.

– Na co czekasz? – krzykn¹³ Jurkowski.

– Pozosta³o nam dziesiêæ minut – oznajmi³ Jermakow przez

g³oœnik.

Dauge poœpiesznie zaj¹³ swój fotel.

Znów zapad³o milczenie. Bykow zamkn¹³ oczy i pogr¹¿y³ siê

we wspomnieniach. Widzia³ ukochan¹ twarz dziewczyny, czu³ za-

pach perfum, rozpoœciera³a siê nad nim ciemna azjatycka noc. To

by³o bardzo dawno! Coœ œcisnê³o go za gard³o.

– Startujemy... Zaczyna siê opuszczanie! – rykn¹³ g³oœnik.

Pod³oga saloniku drgnê³a. Oparcie fotela zaczê³o uciskaæ ple-

cy. Uszy rozdziera³ narastaj¹cy ryk reaktora. Machow i Sztirner

rozp³aszczyli nosy o okr¹g³e iluminatory kosmicznej taksówki. Pa-

trzyli, jak z „Hiusa”, przypominaj¹cego czarn¹ meduzê rozpostar-

t¹ na tle wielkiego pomarañczowego dysku Wenus, b³ysnê³y p³o-

mienie. Pocz¹tkowo s³abiutki blask sta³ siê nagle oœlepiaj¹cy jak

fioletowe s³oñce. Po chwili, gdy odwa¿yli siê otworzyæ oczy, „Hiu-

sa” ju¿ nie by³o. Pozosta³ po nim tylko lekki ob³oczek.

Życie pełne jest niespodzianek

Nikt z za³ogi „Hiusa” nie robi³ sobie nadziei na ³atwe l¹do-

wanie. Kiedyœ Jermakow, wyg³aszaj¹c sprawozdanie z lotu i prze-

biegu wyprawy Tachmasiba, opowiedzia³, jak trudno pilotowaæ

background image

152

rakietê w wenusjañskiej atmosferze, jak potwornej si³y pr¹dy at-

mosferyczne rzuca³y ni¹ niby piórkiem, jakiego nadludzkiego

wysi³ku trzeba by³o, aby utrzymaæ rakietê w pozycji dyszami

w dó³. Opisywa³ wichury, lodowe wiry nad rozpalonym do stu

stopni terenem. W takich warunkach ca³kowicie zawodzi³y naj-

nowoczeœniejsze urz¹dzenia ¿yroskopowe, które w spokojniej-

szych atmosferach automatycznie utrzymywa³y statek miêdzy-

planetarny na kursie i we w³aœciwej pozycji, nie pozwalaj¹c na

nadmierne rzucanie nim, nie dopuszczaj¹c do przewracania i ko-

zio³kowania.

Nawigacja „Hiusa” opiera³a siê na niezbyt dok³adnych, mo-

g¹cych lada chwila urwaæ siê sygna³ach nadawanych ze sputni-

ków. W elektromagnetycznych polach wytwarzanych przez We-

nus przestawa³y dzia³aæ radiolokatory ostrzegaj¹ce planetolot

przed meteorytami, statek wiêc móg³ siê nadziaæ na ka¿dy wyso-

ko stercz¹cy skalny szczyt nie wy³owiony przez radar. Burze i wiry

powietrza wenusjañskiego mog³y znosiæ „Hiusa” jeszcze bardziej

ni¿ zwyk³e rakiety, bo chocia¿ statek ³atwiej dawa³ ustawiaæ siê

dyszami w dó³, to jednak nie móg³ pochwaliæ siê op³ywowymi

kszta³tami.

A mimo to „Hius” mia³ wiêksze szanse wyl¹dowania w prze-

widzianym punkcie, gdy¿ zdolnoœci manewrowe w p³aszczyznach

pionowych mia³ nieporównanie lepsze i móg³ opuszczaæ siê bar-

dzo powoli, dos³ownie centymetr po centymetrze, a tak¿e w razie

potrzeby natychmiast nabieraæ wysokoœci, aby wybraæ inne l¹do-

wisko. Pod tym wzglêdem przewy¿sza³ wszystkie dotychczasowe

rakiety reaktywne. Jermakow twierdzi³, ¿e „Hius” jest panem prze-

strzeni miêdzyplanetarnych, a teraz musia³ tego dowieœæ.

– G³upstwa, wszystko to g³upstwa! – mrucza³ Krutikow, spraw-

dzaj¹c po raz dziesi¹ty, czy trzymaj¹ go pasy bezpieczeñstwa. –

Wszystko musi pójœæ jak z p³atka, jestem tego pewien. Byæ mo¿e

potrzêsie nas nieco. Pomyœlcie tylko, jaki przewrót w historii lo-

tów miêdzyplanetarnych nast¹pi po tym rejsie „Hiusa”!

– Owa myœl podnios³a dodaje mi otuchy w obliczu czekaj¹-

cych nas prób – górnolotnie, a ¿artobliwie wydeklamowa³ Jurkow-

ski. – I bêd¹ ludziska mówiæ: To Krutikow... tak, tak, ten sam, co

pierwszy budowa³ l¹dowiska rakiet na Wenus!

– ¯eby tylko szczêœliwie wyl¹dowaæ... – wycedzi³ przez zêby

Dauge.

Micha³ wyszuka³ w kieszeni pust¹ fajkê i zacz¹³ j¹ ssaæ.

background image

153

– Rzeczywiœcie, ¿eby to ju¿ prêdzej by³o po wszystkim! – po-

wiedzia³ cicho. – A jednak wszystko jest podobne do poprzednich

rejsów. Prawda?

– Prawda! – powtórzy³ za nim Dauge. – Œwiêta prawda. Pod-

czas l¹dowania na cichych planetach nie maj¹cych atmosfery sa-

mopoczucie bywa³o ca³kiem inne.

– Dlaczego? – z wysi³kiem spyta³ Bykow, zastanawiaj¹c siê

jednoczeœnie, czy inni tak¿e odczuwaj¹ nudnoœci i czy krêci siê im

w g³owach.

– Dlatego, mój drogi, ¿e maj¹c takich pilotów, jak Jermakow

i Spicyn, mo¿na przy l¹dowaniach i startach spaæ, czytaæ czy graæ

w szachy. Widocznie jednak wszêdzie, tylko nie na Wenus.

– Tak – z g³êbokim westchnieniem doda³ Krutikow – tylko nie

tu na Wenus.

– Ju¿ mam doœæ waszego glêdzenia – hukn¹³ Jurkowski. – Cze-

go jêczycie? Zachowajcie swoje prze¿ycia dla siebie. Bierzcie przy-

k³ad z Bykowa, zzielenia³, ale trzyma siê i nic nie gada. Lepiej

zaœpiewajmy!

G³oœnik przekaza³ im pe³en napiêcia g³os Jermakowa.

– Uwaga!

Pod³oga zako³ysa³a siê i zaczê³a stawaæ dêba.

Z tego, co siê dzia³o przez nastêpne trzy godziny, w pamiêci

Bykowa pozosta³y tylko strzêpy urywkowych wra¿eñ. PóŸniej nie

potrafi³ nawet ustaliæ ich kolejnoœci. Zdawa³o siê mu, ¿e Jurkow-

ski dotar³ do Daugego, któremu g³owa opad³a na piersi, i poda³ mu

tlen z butli. Pamiêta³, jak Spicyn zmienionym nie do poznania g³o-

sem zawiadomi³ ich, ¿e Jermakow rozbi³ sobie g³owê. By³o to chy-

ba po tym, jak pas, którym Bykow by³ przywi¹zany do fotela, pêk³

niczym sparcia³y sznurek. Nie pamiêta na pewno, co by³o dalej.

Jakieœ niesamowite si³y igra³y „Hiusem”, tak ¿e przypomnia³ sobie

próbn¹ jazdê w „Malcu”, „jak ¿aba w pi³ce futbolowej”. Zdaje siê,

¿e myœl ta zaœwita³a mu w g³owie dopiero wtedy, gdy lecia³ z ka-

wa³kiem pasa w rêku i wyr¿n¹³ plecami o przeciwleg³¹ œcianê sa-

lonu. Elastyczne obicie œciany odrzuci³o go i zapewne straci³ wte-

dy przytomnoœæ, bo obudzi³ siê ju¿ mocno przykrêpowany do fotela.

Nie pamiêta³ tak¿e, w jaki sposób miêdzy jego kolanami zosta³

umocowany zbiorniczek z aktywnym ozonem, ani momentu,

kiedy Jurkowski zwis³ na swoich pasach zalany krwi¹... W jednej

chwili poczu³, ¿e Micha³ potrz¹sa go za ramiê i wrzeszczy mu coœ

do ucha... Wszystkie te obrazy miga³y w myœlach przes³oniête

background image

154

¿ó³to-zielon¹ mgie³k¹, rozdzielane okresami ciemnoœci, kiedy tra-

ci³ przytomnoœæ. Sufit ucieka³ gdzieœ w bok, to znów b³yskawicz-

nie wraca³ na swoje miejsce, po czym pod³oga zaczyna³a unosiæ

siê, pr¹c na stopy. Statek ani na chwilê nie pozostawa³ w spokoju,

ale gdy ko³ysa³ siê nieco ³agodniej, Bykow odchyla³ g³owê do ty³u

i otwieraj¹c usta, robi³ g³êbokie wdechy. Planetolot znów zaczyna³

swój opêtañczy taniec i œwiat przewraca³ siê od pocz¹tku. Reakto-

ry nie rycza³y ju¿, lecz tylko szumia³y dyskretnie, nie zag³uszaj¹c

jêków i rzucanych co chwila dowcipów. Zahartowane „wilki ko-

smiczne” mimo wszystko ¿artowa³y. Bykow jednak nie zapamiêta³

ani jednego powiedzonka. Zbyt absorbowa³y go w³asne prze¿ycia

i doznania, które wynika³y z przekonania, ¿e ka¿dy nastêpny skok

„Hiusa” ostatecznie wytarmosi z niego resztki ducha. Czasem pró-

bowa³ sobie wyobraziæ pilotów znajduj¹cych siê w kabinie sterow-

niczej. Ponure by³y to obrazy. Widzia³ ich okaleczonych, przybory

i aparaty rozbite, a planetolot spadaj¹cy na ostre ska³y Wenus. Praw-

dopodobnie „Hius” wpad³ w jakiœ potê¿ny pr¹d atmosferycz-

ny, a nie maj¹c dostatecznej szybkoœci wytraconej przed l¹dowa-

niem, zosta³ uniesiony daleko od miejsca przewidzianego w planie.

Prawdopodobnie Jermakow i Spicyn czynili szalone wysi³ki, aby

utrzymaæ go w granicach namiarów. Jak póŸniej opowiada³ Spi-

cyn, jeszcze ani razu w ca³ej karierze nie l¹dowa³ w tak trudnych

warunkach.

Nagle zapanowa³a cisza. Ca³kowity, niczym nie zak³ócany spo-

kój... Nie s³ychaæ by³o ani jednego dŸwiêku, nie czu³o siê najmniej-

szej wibracji. Ludzie odczuli tê ciszê jak uderzenie pioruna. Bykow

odniós³ wra¿enie, ¿e stan¹³ nawet czas. Przed oczyma jeszcze miga-

³y mu ró¿nobarwne plamy, po ciele sp³ywa³y strugi potu, dr¿a³y rêce

i nogi. Opanowa³a go obezw³adniaj¹ca apatia. Poczu³ nieprzemo¿n¹

potrzebê snu. Pragn¹³ jednego, wyprostowaæ nogi i spaæ, spaæ... Przez

zmru¿one powieki zobaczy³, jak Jurkowski porusza³ siê i po chwili

wsta³, zrobi³ kilka niepewnych kroków, otar³ d³oni¹ twarz i ze zdzi-

wieniem patrzy³ na umazane krwi¹ palce.

– Co ci siê sta³o? – cicho zapyta³ Dauge.

– Nnnic taakiego – j¹kaj¹c siê, odpowiedzia³ Jurkowski. – Zda-

je siê, ¿e to z nosa... Straszliwie bol¹ mnie oczy.

– Mogê was zapewniæ, ¿e to by³o prawdziwe trzêsienie... –

³api¹c powietrze otwartymi ustami, mówi³ Krutikow.

Jurkowski podniós³ rêce, zrobi³ kilka gimnastycznych ruchów

i nagle zamar³.

background image

155

– Towarzysze! Jesteœmy na Wenus! – wrzasn¹³. – Jesteœmy na

Wenus... i ¿yjemy! „Hius” stoi ca³y, w jednym kawa³ku! Niech to

diabli. Dauge, wstawaj! Czy rozumiesz? Jesteœmy na Wenus!

– Nie mów hop – pohamowa³ jego entuzjazm Dauge. – Zdaje

siê, ¿e Jermakow mia³ osobist¹ awariê...

– Ja te¿ s³ysza³em, co mówi³ Bogdan – dorzuci³ Krutikow.

– ChodŸmy!

Ruszyli do kabiny sterowniczej, lecz zanim doszli do drzwi,

ukaza³ siê w nich Jermakow. Blady, ociekaj¹cy potem, z g³ow¹

obanda¿owan¹ œnie¿nobia³¹ elastyczn¹ opask¹.

– Wszyscy ¿ywi? – spyta³, obrzucaj¹c zebranych zmêczonym

spojrzeniem.

– Wszyscy – odpowiedzia³ Dauge.

– Gratulujê szczêœliwego l¹dowania!

Po kolei œciska³ d³onie za³ogi. – Co siê dzieje z Bogdanem? –

zaniepokoi³ siê Micha³.

– Œpi.

– Hm...

– Le¿y jak zabity.

– Co siê dziwiæ? – uœmiechn¹³ siê Krutikow. – Przesz³o trzy

godziny takiej zabawy... Sam ledwie trzymam siê na nogach.

– Ciekawe, co z „Malcem”? Czy nie zerwa³ siê z uwiêzi? –

niespodziewanie zapyta³ Bykow.

– Wyjdziemy sprawdziæ? – bez entuzjazmu spyta³ Jurkowski.

– Nie. – Jermakow jeszcze raz przyjrza³ siê ka¿demu po kolei

i powtórzy³:

– Nie. Absolutnie nie. Odpocznijcie, zajmijcie siê trochê do-

prowadzeniem samych siebie do porz¹dku, o wychodzeniu bêdzie-

my rozmawiaæ za jakieœ cztery godziny, kiedy otrzymamy wszystkie

dane z zewnêtrznego laboratorium. W³¹czcie jonizatory, wyk¹pcie

siê i spaæ!

– Nie zaszkodzi³oby coœ przek¹siæ... – zmartwiony takimi roz-

kazami b¹kn¹³ Krutikow.

„... i wypiæ kieliszek koniaku” – pomyœla³ Bykow.

– To ju¿, jak kto woli. Ja osobiœcie skaczê do wanny, a stam-

t¹d prosto do ³ó¿ka. Aleksieju, pomó¿cie Bogdanowi, zaprowadŸ-

cie go do jego kabiny. Dobrze?

– Oczywiœcie, towarzyszu Jermakow.

Nie. To nie to, co sobie wyobra¿a³ Bykow. Sprawy uk³ada³y

siê proœciej i lepiej. Po przesz³o pó³ godzinie, wygrzany w k¹pieli

background image

156

i zaczerwieniony jeszcze bardziej ni¿ zwykle, wsun¹³ siê miêdzy

przeœcierad³a. Znów stan¹³ mu przed oczyma domek w Aszchaba-

dzie... Uœmiechn¹³ siê po dzieciêcemu szczêœliwy i zasn¹³.

Jak zwykle obudzi³ go Dauge. Chuda twarz Grigorija wyda-

wa³a siê jeszcze bardziej poci¹g³a, czarne oczy zapad³y g³êbiej

i b³yszcza³y jak w gor¹czce.

– Ubieraj siê, Aleksieju. Wk³adaj speckombinezon i przychodŸ

do salonu – mówi³ zachrypniêtym g³osem. – Za chwilê wychodzi-

my na zewn¹trz.

Wychodzimy na zewn¹trz! Jak b³yskawica przemknê³a myœl,

¿e oto on znajduje siê na planecie, z któr¹ w walce zginê³o tylu

œmia³ków. Teraz zacznie siê wykonywanie zasadniczego zadania,

jakie ich tu sprowadzi³o.

Ubiera³ siê poœpiesznie. Wyci¹gn¹³ ze schowka speckombine-

zon i wcisn¹³ siê w niego. W salonie czekali ju¿ wszyscy cz³onko-

wie za³ogi „Hiusa”. Stali wokó³ sto³u. Spektrolitowe he³my mieli

odrzucone na plecy. Milczeli. Szeroko otwarte oczy Jermakowa

œwieci³y siê jak u kota. Micha³ ssa³ swoj¹ fajeczkê.

– Podaæ kawy? – zwróci³ siê do wszystkich od razu Bykow.

– Myœlê, ¿e lepiej potem – robi¹c marsa, odpowiedzia³ Jur-

kowski. – Nie ma co zwlekaæ, ruszajmy lepiej. Rzecz niebywa³a!

Minê³o piêæ godzin od chwili l¹dowania, a my jeszcze nie otwo-

rzyliœmy w³azów!

– ChodŸmy – jakoœ zwyczajnie zaproponowa³ Jermakow.

– Czy zabraæ broñ? – Bykow rzuci³ na dowódcê pytaj¹ce spoj-

rzenie.

Jermakow skin¹³ na znak zgody. Wszyscy ruszyli na korytarz

do wyjœcia, a Bykow popêdzi³ na górê do magazynu. Po chwili

do³¹czy³ do towarzyszy z automatem przewieszonym przez pierœ

i dwoma granatami za pasem.

– Aleksiej zdobywca! – za¿artowa³ Spicyn.

Jurkowski jeszcze bardziej siê skrzywi³.

St³oczyli siê w komorze przejœciowej, przed zewnêtrzn¹ po-

kryw¹ w³azu. Bogdan zamkn¹³ szczelne drzwi.

– Za³o¿yæ he³my! – pad³ rozkaz Jermakowa.

Od tej chwili Bykow nie widzia³ twarzy towarzyszy i zrobi³o siê

mu nieprzyjemnie. Zaszumia³a pompa. Drgnê³a strza³ka manome-

tru. Jermakow opar³ d³oñ na dŸwigni otwieraj¹cej drzwi. Odsunê³a

siê ciê¿ka stalowa p³yta. Pokrywa w³azu drgnê³a i pod nogi chlusnê-

³a ohydna, t³usta szaro¿ó³ta maŸ. Masa ta by³a gêsta i lepka, lecz

background image

157

p³ynê³a lekko. Na jej bulgocz¹cej powierzchni zadrga³o œwiat³o re-

flektora. Efekt by³ tak nieoczekiwany, ¿e przez kilka sekund nikt nie

ruszy³ siê z miejsca. Jurkowski ze zd³awionym w gardle okrzykiem

rzuci³ siê do pokrywy. Jednak Bykow wyprzedzi³ go o u³amek se-

kundy. Chwyci³ za brzeg pokrywy i nacisn¹³ j¹ z ca³ej si³y. Nogi

œlizga³y siê w mazi. In¿ynier upad³ na kolana. Lecz Jurkowski i Dauge

przytrzymali go i pomogli napieraæ na pokrywê. Inni nie czekali na

wyniki wysi³ków przyjació³, lecz tak¿e wziêli siê do pomocy. Meta-

lowa p³yta drgnê³a i z mlaszcz¹cym dŸwiêkiem powróci³a na swoje

miejsce. Jermakow nacisn¹³ dŸwigniê zasuwy.

Astronauci wyprostowali zgiête z wysi³ku karki. Pod nogami

parowa³a, rozlewa³a siê mêtna masa. Bykow podniós³ automat, otar³

kolbê rêkawem i zajrza³ do lufy. Dopiero wtedy starannie wytar³

kolana.

– O ile mog³em siê zorientowa栖 odezwa³ siê Dauge – to ani

trochê nie przypomina piasku!

– Ja te¿ mogê stwierdziæ, ¿e to nie przypomina pustyni – po-

par³ go Jurkowski i doda³ po chwili – ...chocia¿ nie jestem w tych

sprawach specjalist¹.

Jermakow przykucn¹³ i przygl¹da³ siê b³otnistej ka³u¿y.

– Jeœli mam mówiæ powa¿nie, to po prostu „Hius” wyl¹dowa³

w bagnisku.

– I wlaz³ po uszy w b³oto – przytakn¹³ Jurkowski. – Ale gdzie

s¹ pustynie?

– ¯ycie pe³ne jest niespodzianek – filozoficznie podsumowa³

Krutikow.

– Oto, jak Sztirner przys³u¿y³ siê nam swoimi namiarami!

– A co winien jest Sztirner?

– Jeœli „Hius” ca³kowicie pogr¹¿y³ siê w to trzêsawisko... –

zacz¹³ Bogdan.

Przerwa³ mu zniecierpliwiony Jurkowski.

– Wyjdziemy przez górny w³az i zobaczymy, co siê tam dzie-

je. To bêdzie najprostsze.

Wyszli z komory przejœciowej i zostawiaj¹c na linoleum rdza-

we œlady, wdrapali siê do w¹skiego korytarza przed w³azem towa-

rowym.

– B³oto na Wenus, pomyœlcie tylko, co za niespodzianka – wy-

dziwia³ Krutikow.

Górny w³az otwierali, zachowuj¹c jak najwiêksz¹ ostro¿noœæ,

aby móc zatrzasn¹æ go w jednej chwili. Nie sta³o siê jednak nic

background image

158

strasznego. Cichy œwist wpadaj¹cej do komory atmosfery wenu-

sjañskiej zamilk³ natychmiast.

– Hura! – cicho i spokojnie powiedzia³ Jurkowski. – Wszyst-

ko w porz¹dku. Mo¿na otwieraæ.

Odrzucona pokrywa zadŸwiêcza³a o kad³ub. Stoj¹cy przy w³a-

zie Jermakow wychyli³ siê i wysun¹³ siê na zewn¹trz. Za jego ple-

cami st³oczyli siê Jurkowski i Krutikow. Dauge przecisn¹³ siê miê-

dzy nimi, wydaj¹c jakiœ niezrozumia³y dŸwiêk.

Po wyjœciu z w³azu przez chwilê nie widzieli nic a nic. Ca³y œwiat

otula³a nieprzenikniona ¿ó³tawa mg³a. Poni¿ej, nie dalej ni¿ pó³tora

metra, mêtnie b³yska³a powierzchnia trzêsawiska. Dolatywa³y jakieœ

niezrozumia³e odg³osy, przypominaj¹ce st³umiony kaszel czy te¿ bul-

gotanie. Astronauci d³ugo nie mogli oderwaæ siê od widoku mêtnych

bia³awych fal unosz¹cej siê nad bagniskiem pary. Chwilami odnosili

wra¿enie, ¿e przed nimi majacz¹ jakieœ cienie, ukazuj¹ siê jakieœ stra-

szyd³a, lecz nap³ynê³y nowe fale mg³y i wszystko zniknê³o.

– Doœæ – oznajmi³ Jermakow. – Ju¿ mi siê w oczach m¹ci. Mu-

simy u¿yæ podczerwonych promieni. – Wyprostowa³ siê i spojrza³

do góry. – Zdaje siê, ¿e „Malec” siedzi na swoim miejscu.

– Porz¹dnie wpadliœmy – pomrukiwa³ Spicyn, le¿¹c na brzu-

chu i rozgl¹daj¹c siê we wszystkich kierunkach. – Pierœcienie re-

aktorów wcisnê³y siê w b³ocko do koñca.

– Nic nie szkodzi. Rozejrzymy siê nieco i spróbujemy wyrwaæ

siê z topieli.

– A co bêdzie, jeœli kad³ub zapadnie siê jeszcze g³êbiej?

Promienie podczerwone nic nie pokaza³y. Na ekranie k³êbi³y

siê liczne cienie, grunt wydawa³ siê mieæ ró¿n¹ konsystencjê; miej-

scami by³ sypki, w innych miejscach jakby ubity, to znów grz¹ski.

– WyjdŸmy i przyjrzyjmy siê z bliska, co to za licho – zapro-

ponowa³ Jurkowski.

Ju¿ szykowa³ siê do skoku, lecz Bykow chwyci³ go za ramiê.

– O co chodzi? – zirytowanym tonem spyta³ geolog.

– ,,¯ycie pe³ne jest niespodzianek” – odpar³ Bykow. – Tym ra-

zem ja pójdê pierwszy.

– Niby dlaczego?

Bykow podniós³ automat.

– Przestañcie udawaæ lorda Rockstona! – Jurkowski strz¹sn¹³

rêkê Aleksieja.

background image

159

– Bykow ma racjꠖ wtr¹ci³ siê Jermakow. – Przepraszam,

W³odku, przepuœæcie mnie.

– Nic nie rozumiem...

– Proszê przepuœciæ mnie i Bykowa. Wracamy za trzy minuty.

Wszyscy wiedzieli, ¿e dowódca nie powinien opuszczaæ stat-

ku po l¹dowaniu w nieznanym miejscu. Jednoczeœnie wszyscy ro-

zumieli Jermakowa. Jurkowski odsun¹³ siê na bok. Bykow wpraw-

nym ruchem przygotowa³ automat i skoczy³ za Jermakowem. Po

kolana zag³êbi³ siê w rzadk¹ masê.

background image

160

background image

161

11 – W krainie...

Część 3

Na granicy Uranowej

Golkondy

background image

162

background image

163

W bagnisku

Bagnisko na Wenus... Wyda³o siê to astronautom ca³kowitym

absurdem. Znacznie wiêksz¹ niedorzecznoœci¹ ni¿, dajmy na to,

palmowe gaje na Ksiê¿ycu czy stada krów na go³ych ska³ach aste-

roidów. Mleczna mg³a zamiast ognistego nieba i rzadkie b³ocko

zamiast suchego, gor¹cego jak ogieñ piasku. Wywraca³o to na nice

stare i dawno ustalone pojêcia, bêd¹c jednoczeœnie odkryciem wiel-

kiej wagi. Jednak niespodzianka komplikowa³a sytuacjê. Nic prze-

cie¿ nie przeszkadza tak bardzo w powa¿nej pracy jak niespodzian-

ki. Nawet odwa¿ny kierowca, który na swych wozach terenowych

przemierzy³ pustyniê Gobi, cz³owiek, który nie mia³ wielkiego do-

œwiadczenia w naukach teoretycznych tycz¹cych siê Wenus i przez

to nie wyobra¿aj¹cy sobie tej planety, nie maj¹cy ¿adnego wyro-

bionego o niej zdania, by³ ca³kowicie zaskoczony i straci³ nieco na

minie. To, co zobaczy³ przez otwarty w³az „Hiusa”, w ¿aden spo-

sób nie kojarzy³o siê z jego zadaniami jako przewodnika, specjali-

sty od pustyñ.

Jeœli chodzi o innych cz³onków za³ogi, to rzecz jasna, ¿e spo-

dziewali siê zastaæ powierzchniê Wenus ca³kiem inn¹, i w³aœnie

dlatego obawy ich by³y znacznie powa¿niejsze. A przecie¿ zarów-

no piloci, jak i geologowie zawsze byli przygotowani na wszelkie-

go rodzaju niespodzianki i trudnoœci. Ka¿dy z nich zdawa³ sobie

sprawê, ¿e bior¹c pod uwagê szybkoœæ „Hiusa”, mogli wyl¹dowaæ

o tysi¹ce kilometrów od wyznaczonego punktu na granicy Gol-

kondy. Mogli opaœæ na góry, przekozio³kowaæ, wreszcie rozbiæ siê

background image

164

o ska³y. Tego rodzaju komplikacje by³y jednak¿e brane pod uwa-

gê, chocia¿ wiadomo, ¿e grozi³y œmierci¹. „Przy wykonywaniu

wielkich zadañ zawsze istnieje ryzyko – lubi³ mawiaæ Krajuchin –

a ci, co bardzo boj¹ siê œmierci, nie nadaj¹ siê do naszego towarzy-

stwa”. Ale ¿eby znaleŸæ bagnisko na Wenus?!

Pomimo du¿ego doœwiadczenia i wytrzyma³oœci nerwowej

astronauci z trudem potrafili taiæ przed towarzyszami w³asny nie-

pokój. Ka¿dy z nich wiedzia³, ¿e losy wyprawy zale¿¹ w tej chwili

od ca³ego ³añcucha nie znanych jeszcze czynników. Ka¿dy zada-

wa³ sobie coraz to inne, trudne pytania. Jaki obszar zajmuje bagni-

sko? Jaki jest jego charakter i struktura? Czy „Malec” bêdzie móg³

poruszaæ siê po jego powierzchni? Czy „Hius” nara¿ony jest na

niebezpieczeñstwo ca³kowitego pogr¹¿enia siê w lepk¹ maŸ? Czy

mo¿na bêdzie zaryzykowaæ i oderwaæ planetolot od gruntu, aby

wyl¹dowaæ w innym miejscu?

Tu¿ przed startem Dauge powiedzia³ Krajuchinowi:

„Abyœmy tylko wyl¹dowali szczêœliwie, a tam pójdziemy da-

lej, chocia¿by przez samo piek³o”. Ka¿dy by³ przygotowany

„przedzieraæ siê przez piek³o”, lecz czy mo¿na by³o przypuszczaæ,

¿e bêdzie ono przedstawiaæ siê jako bulgocz¹ca, mêtna i dziwna

masa?

Dla Bykowa niespodzianka by³a tylko przygod¹. Jego brak do-

œwiadczenia w sprawach astronautycznych, g³êboka wiara w cu-

downe w³aœciwoœci i mo¿liwoœci „Hiusa”, a przede wszystkim

w swoich towarzyszy spowodowa³y, ¿e by³ ca³kiem spokojny. Fakt,

¿e Jermakow stan¹³ po jego stronie w maleñkim sporze z Jurkow-

skim, po³echta³ jego pró¿noœæ.

Z trudem wyci¹gaj¹c z b³ota nogi, zrobi³ kilka kroków za do-

wódc¹, który nagle zatrzyma³ siê i zacz¹³ nas³uchiwaæ. Otacza³ ich

nieprzenikniony ¿ó³tawy mrok. Widzieli jedynie maleñk¹ przestrzeñ

bezpoœrednio ko³o siebie, lecz za to s³yszeli wiele. Niewidzialne prze-

strzenie bagniska rozbrzmiewa³y dziwnymi g³osami. S³ychaæ by³o

ochryp³e westchnienia, kaszel, chrz¹kania. Gdzieœ z daleka dolaty-

wa³y przyt³umione jêki, to wybucha³ basowy ryk, któremu wtórowa-

³o przeci¹g³e buczenie. Bardzo mo¿liwe, ¿e dŸwiêki te powstawa³y

w samym bagnisku, lecz Bykow wyobrazi³ sobie tysi¹ce fantastycz-

nych potworów, ukrywaj¹cych siê za kurtyn¹ mgie³, i szybko nama-

ca³ rêk¹ wsuniête za pas granaty. „Jak opowiem to wszystko swoim

kompanom z ekspedycji gobijskiej, to i tak nie uwierz¹” – pomyœla³.

Opanowa³o go nieprzyjemne uczucie samotnoœci. Obejrza³ siê na

background image

165

potê¿ny kszta³t „Hiusa”, chwyci³ porêczniej automat i szybko wysu-

n¹³ siê przed Jermakowa.

Niespodziewanie zatyka³ licznik promieniowania. „Nie wyka-

zuje wiêcej ni¿ jedn¹ tysiêczn¹ rentgena” – uspokoi³ siê natych-

miast. W tej samej chwili nast¹pi³ nog¹ na coœ twardego. Nachyli³

siê i zacz¹³ macaæ przed sob¹ woln¹ rêk¹, z t³ustej rdzawej mazi

stercza³y jakieœ kanciaste bry³y oblepione b³otem.

– Coœcie znaleŸli? – zawo³a³ Jermakow.

– Na razie nic nadzwyczajnego. Mam pod nogami coœ w ro-

dzaju kamieni czy od³amków...

Potykaj¹c siê, ruszy³ przez teren pokryty twardymi przedmiotami.

– Bardzo wsysa bagnisko?

– Nie bardzo! – odpowiedzia³ Aleksiej i wpad³ po pas.

,,¯eby tylko nie uton¹æ przypadkiem” – mignê³o mu w myœlach.

Lufa automatu uderzy³a o coœ twardego. Bykow popatrzy³ zdumio-

ny. Przed nim ci¹gnê³a siê szara p³aszczyzna otoczona b³yszcz¹-

cym jak polewa brze¿kiem.

– Towarzyszu Jermakow! – zawo³a³.

– S³ucham!

– Mam przed sob¹ asfaltowe bagnisko.

– Nic nie rozumiem. Ju¿ idê!

– Powiadam, ¿e bagnisko pokryte jest dalej asfaltem!

– Co pleciesz, Aleksieju? – dolecia³ z daleka g³os Daugego,

który z reszt¹ za³ogi sta³ na kad³ubie „Hiusa” i ws³uchiwa³ siê w ka¿-

de s³owo zwiadowców.

– Wygl¹da jak prawdziwy asfalt czy takyr*, jaki znam z na-

szych pustyñ!

Bykow zarzuci³ automat na ramiê i uchwyciwszy rêkoma za

brzeg platformy, z g³oœnym mlaœniêciem wyrwa³ siê z bagniska.

Licznik promieniowania o¿ywi³ siê.

– Prawdziwy asfalt, towarzyszu Jermakow!

– Mo¿e to ju¿ brzeg...

– Nie wiem... ale chyba nie... to tylko skorupa na bagnisku.

Jermakow sta³ ju¿ przy nim i bada³ gruboœæ skorupy.

– Nie grubsza ni¿ na trzydzieœci, trzydzieœci piêæ centyme-

trów – powiedzia³.

* Takyr – rodzaj naturalnego klepiska z gliniastych i³ów spotykany na pusty-

niach Azji Œrodkowej.

background image

166

– Ju¿ wiem, co to jest! – wo³a³ Krutikow. – „Hius” opada³ na

fotoreaktorze...

– Niech to diabli... – zakl¹³ Jurkowski.

– Ca³kiem jasne... p³omieñ stopi³ powierzchniê, a „Hius” po-

kruszy³ swym ciê¿arem piêknie przygotowan¹ p³ytê l¹dowiska –

odkrzykn¹³ Jermakow.

– Nie mniejsza od Placu Czerwonego w Moskwie... – medy-

towa³ Bykow – tylko straszliwie popêkana.

– „Malec” przejedzie?

– „Malec” wszêdzie przejdzie!

– Ja ju¿ wracam... Za³oga mo¿e wychodziæ. Jurkowski i Spi-

cyn, do³¹czcie do Bykowa.

– Tak jest!

– Naprzód, zwyciêzcy kosmosu! – ¿artobliwie zanuci³ Jurkow-

ski. – Uwa¿aj, Bogdan!

– A ja? – jak ura¿one dziecko zawo³a³ Dauge.

– Przeprowadzimy razem analizê gruntu i atmosfery!

– To co innego!

– Towarzyszu Krutikow, spróbujcie rozpoznaæ teren za pomoc¹

radaru. – Jermakow wydawa³ polecenia, otrzepuj¹c siê z b³ota przed

w³azem. – Towarzysz Bykow ju¿ na was czeka – zwróci³ siê do

Jurkowskiego i Spicyna. – On jest dowódc¹ grupy rozpoznawczej.

Nie wypuszczaæ siê za daleko.

– Tak jest! – odkrzykn¹³ Bykow.

„Ma racjꠖ myœla³. – Nie warto b³¹dziæ na œlepo po pas czy

po szyjê w b³ocie! Mamy do takich wycieczek »Malca« z odpo-

wiednimi podczerwonymi reflektorami. Ale, ale, przecie¿ trzeba

zdj¹æ mój wózek”.

Gdzieœ w pobli¿u siarczyœcie kl¹³ Jurkowski. Bogdan pokrzy-

kiwa³ st³umionym g³osem:

– W prawo. W³odku, jeszcze bardziej w prawo.

Bykow s³ysza³ ka¿dy krok, któremu akompaniowa³o ohydne mla-

skanie bagniska, z mg³y wy³oni³y siê wreszcie sylwetki towarzyszy.

– Gdzie jesteœcie? A bodaj to diabli, nic nie widaæ. Nie po¿ar-

³y ciê jeszcze miejscowe potwory?

– Bóg zachowa³! – odburkn¹³ Aleksiej, pomagaj¹c kolegom

wydostaæ siê na platformê. Jurkowskl tupn¹³, aby sprawdziæ wy-

trzyma³oœæ asfaltu. Bogdan, wycieraj¹c d³oni¹ przedni¹ czêœæ za-

b³oconego he³mu, kl¹³:

– To idiotyzm!

background image

167

– Co?

– Nazwaæ takie paskudztwo imieniem bogini mi³oœci!

Jurkowski rozeœmia³ siê. Wolniutko posuwali siê po p³ycie,

przeskakuj¹c przez ziej¹ce par¹ szczeliny.

– Bogdan, slyszysz...? – odezwa³ siê Bykow. – B³oto promieniuje.

– Ka¿dy s³yszy! Nasze liczniki s¹ bardzo czu³e.

– Wszystko, co znajdowa³o siê pod reaktorem, musi promie-

niowa栖 pouczaj¹cym tonem wtr¹ci³ Jurkowski.

– Uwaga! – Aleksiej podniós³ rêkê.

Stanêli. Dalekie odg³osy rozmowy na „Hiusie” ledwo dociera-

³y przez ustawiczne szmery i trzaski w s³uchawkach.

– Jak daleko odeszliœmy od naszych? – spyta³ Spicyn.

– Nie wiêcej ni¿ siedemdziesi¹t metrów – natychmiast odpo-

wiedzia³ Bykow.

– To znaczy, nasze radiotelefony maj¹ zasiêg niewiele wiêkszy.

– Niezbyt wielki – dorzuci³ Jurkowski. – Zapewne przeszka-

dza jonizacja.

Ruszyli dalej. Niesamowite dŸwiêki, chrz¹kania i ryk rozlega-

³y siê coraz bli¿ej. Gdzieœ od prawej dolecia³o gromkie chrapanie.

– ...ryknê³y spi¿e... – mrukn¹³ Jurkowski.

– Proszê, ju¿ koniec!

– Czego?

– Naszego asfaltu!

Skraj olbrzymiego placka upieczonego z b³ota ogniem fotore-

aktora ³agodnym pó³kolem zapada³ siê w bagnisku. We mgle ko³y-

sa³y siê widmowe sylwetki szarawych roœlin. Wyrasta³y z b³ota nie

dalej ni¿ dziesiêæ kroków od astronautów, lecz przes³oniête rucho-

mymi falami mg³y widnia³y podobne do niesamowitych sylwetek.

Nie mo¿na by³o rozró¿niæ ¿adnych szczegó³ów.

– Wenusjañski las – szepn¹³ Jurkowski tak dziwnyn tonem,

¿e Bykow mimo woli obejrza³ siê w jego stronê.

– Chocia¿ wenusjañski, ale moim zdaniem... ohydny! – wyra-

zi³ swoj¹ opiniê Bogdan.

– Milcza³byœ! – oburzy³ siê Jurkowski. – Pleciesz g³upstwa!

Przecie¿ to nowe, nie znane jeszcze formy ¿ycia... a my... w³aœnie

my je odkryliœmy!

– Uwaga, cicho – zawo³a³ Bykow. – Macie, o ile siê nie mylê,

jeszcze jedn¹ formê tego ¿ycia.

Na skraju p³yty ukaza³a siê powoli rozszerzaj¹ca siê plama.

– Gdzie? – Jurkowski spojrza³ we wskazanym kierunku.

background image

168

Plama zniknê³a równie niespodziewanie, jak siê pojawi³a.

– Zdawa³o mi siê... – uspokoi³ go Bykow. – S³uchajcie!

– Tu¿ obok nas! O tam... – Spicyn pokaza³ rêk¹ gdzieœ w prawo.

– Tak, w³aœnie tam – szepta³ Bykow. – A wiêc nie omyli³em

siê. – Wyci¹gn¹³ zza pasa granat i rozgl¹da³ siê bacznie.

– Czy du¿e?

– Du¿e!

Znów coœ ryknê³o. Tym razem ca³kiem blisko. ¯adne stworze-

nie na Ziemi nie wydawa³o tak przejmuj¹cego g³osu, podobnego

do mechanicznego wycia syreny, a jednak przera¿aj¹cego.

– Ale¿ ryczy... – szepn¹³ Bykow.

– PodejdŸmy bli¿ej – zaproponowa³ Jurkowski, nieco schryp-

niêtym g³osem. – ¯eby to by³o na Marsie! To jest cudowna i po-

rz¹dna planeta! Po prostu sanatorium!

– Niepotrzebna brawura. Moim zdaniem nie ma co chodziæ,

gdzie nie trzeba – spokojnie odpowiedzia³ Spicyn.

Bykow milcza³. Jurkowski zdecydowanie ruszy³ naprzód.

– Jak boicie siê, to ja sam – rzuci³ wyzywaj¹co.

Zdarzenia potoczy³y siê b³yskawicznie. Na asfalt spad³ jakiœ

miêkki kszta³t, jakby ktoœ rzuci³ wór z mokr¹ bielizn¹. Kulista ciem-

na masa sunê³a na ludzi. Jurkowski krzykn¹³ i przewróci³ siê w ba-

gnisko. Spicyn cofn¹³ siê. Na mgnienie oka Bykow odniós³ wra¿e-

nie, ¿e zapad³a ca³kowita cisza.

– Padnij – krzykn¹³.

Spicyn przylgn¹³ do p³yty. Bykow odskoczy³ do ty³u i po kolei

rzuci³ dwa granaty. Wybuchy oszo³omi³y go. Mg³ê rozdar³y oœle-

piaj¹ce b³yski. Bykow dostrzeg³ olbrzymie oœliz³e cielsko przypo-

minaj¹ce skórzany worek, pokryty g³êbokimi zmarszczkami.

– Finita la comedia! – sil¹c siê na spokój, powiedzia³ Spicyn,

z trudem staj¹c na nogi.

– Gdzie Jurkowski?! – krzykn¹³ Bykow.

– Jestem tu... Podajcie mi rêkê!

Koledzy wci¹gnêli na asfalt unurzanego w b³ocie W³odka.

„Ba¿ant”, nie trac¹c czasu na podziêkowanie, rzuci³ siê w stronê,

gdzie ukaza³ siê tajemniczy stwór.

– Nic nie ma – zawo³a³ pe³en rozczarowania.

Po „nowej formie ¿ycia” nie zosta³ nawet œlad.

– Przecie¿ widzieliœmy je! – Jurkowski nie dawa³ za wygran¹

i chodzi³ po brzegu, wpatruj¹c siê w niewyraŸne zarysy dziwacz-

nych roœlin, kryj¹cych siê we mgle.

background image

169

– By³o... Ale nie ma...

– Rozp³ynê³o siê... – Spicyn mówi³ jakby w zamyœleniu.

– A mo¿e nie trafiliœcie? – spyta³ Jurkowski, staj¹c przed By-

kowem, który ogl¹da³ swój automat.

Bykow i tym razem nie odpowiedzia³ na prowokacyjne pyta-

nie Jurkowskiego.

– Zniknê³o i pozostaje nam tylko podziêkowaæ Allachowi –

mówi³ dalej Spicyn. – Ciekawe, jaki mia³o to do nas interes? Mo¿e

chcia³o zjeœæ obiad?

– Có¿ za bzdura! – oburzy³ siê Jurkowski. – Zupe³na bzdura.

Nie mam pojêcia, sk¹d bior¹ siê takie g³upie przypuszczenia, ¿e

istoty z innych planet musz¹ byæ ludo¿ercami. Rozumiem jeszcze,

gdy mówi¹ tak powieœciopisarze czy inni scenarzyœci, ale ¿ebyœ

ty... stary astronauta...

Wracali w milczeniu. G³osów kolegów na „Hiusie” nie s³ysze-

li zupe³nie. Zanim zeszli z platformy i pogr¹¿yli siê w bagnisko,

Jurkowski powiedzia³:

– Jedno jest pewne. Na Wenus znajduj¹ siê istoty ¿ywe. To

jest wa¿ne. Tylko, Aleksieju, czy jesteœcie przekonani, ¿e nie chy-

biliœcie?

Tego by³o ju¿ za wiele. Bykow przyspieszy³ kroku. Liczniki

promieniowania tyka³y bez przerwy.

Bykow straci³ trochê czasu na dok³adne czyszczenie broni. Gdy

wszed³ do salonu, trafi³ akurat na dyskusjê przypominaj¹c¹ raczej

k³ótniê.

Jurkowski i Dauge, stoj¹c na przeciwleg³ych krañcach sto³u,

krzyczeli coœ do siebie, a Krutikow i Spicyn siedzieli, s³uchaj¹c

ich z ironicznymi uœmieszkami przylepionymi do twarzy. Jerma-

kowa w salonie nie by³o.

– W takim razie, jak mo¿esz to wyt³umaczyæ? – Najwidocz-

niej nie pierwszy raz Dauge rzuca³ to samo pytanie.

– Mówi³em ci ju¿...

– S³ysza³em... s³ysza³em, ale chcê wiedzieæ, dlaczego to rzu-

ci³o siê na was?

– A kto ci powiedzia³, ¿e rzuci³o siê na nas?

– Bogdan powiedzia³! A ty sam potwierdzi³eœ...

– Nic podobnego! To po prostu natknê³o siê na nas przypad-

kowo. To jeszcze nie wszystko: jestem przekonany, ¿e do chwili,

background image

170

kiedy bohaterski Aleksiej nie poczêstowa³ go swoimi bombami,

nie mia³o pojêcia o naszym istnieniu!

– Osobiœcie w takich wypadkach wolê spodziewaæ siê wszyst-

kiego najgorszego i jestem wdziêczny Aleksiejowi, ¿e przegoni³

toto.

– A ja – wtr¹ci³ siê Bykow, spogl¹daj¹c spode ³ba na Jurkow-

skiego – nie mog³em post¹piæ inaczej!

Jurkowski lekcewa¿¹co wykrzywi³ usta.

– Odbiegliœmy od tematu – zwróci³ siê do Daugego.

Spicyn mu przerwa³:

– Uwa¿asz zatem, ¿e istoty z ró¿nych planet nie mog¹ mieæ

apetytu na osobniki przybywaj¹ce z innych œwiatów, gdy¿ te po-

wsta³y dziêki innej ewolucji i maj¹ inne ustroje... Czy tak?

– Ogólnie bior¹c: tak!

– Nie wiem. Bardzo mo¿liwe, ¿e masz racjê. Tylko czy przy-

pominasz sobie Walê Biezuchow¹ i ca³¹ jej grupê? Powinieneœ j¹

dobrze pamiêtaæ. Mia³a psa... takiego kundla... skrzy¿owanie jam-

nika z buldogiem, straszliwie g³upie psisko. Kiedy Woronow przy-

wióz³ z Kalisto bia³¹ jaszczurkê, kundel dobra³ siê do jej klatki,

poobgryza³ biedaczce ³apy. Nikt nie zd¹¿y³ nawet krzykn¹æ, tak

siê uwin¹³. To prawda, chorowa³ potem przez tydzieñ na ¿o³¹dek.

– O proszê! – bez przekonania rzuci³ Jurkowski.

Krutikow i Bykow wybuchnêli œmiechem.

– Taki tragiczny koniec mia³o spotkanie dwóch istot z ró¿-

nych œwiatów – mówi³ Spicyn – kundla z Ziemi i jaszczurki z sate-

lity Jupitera.

– Przecie¿ nawet je¿ zrozumia³by... – zacz¹³ Jurkowski, lecz

machn¹³ rêk¹ i mrukn¹³ tylko – jaskiniowcy...

Do salonu wszed³ Jermakow. Usiad³ przy stole i roz³o¿y³ bru-

lion w skórzanej oprawie, schylaj¹c nad nim obanda¿owan¹ g³o-

wê. Bykow usiad³ tak¿e i czeka³.

– A teraz, towarzysze – odezwa³ siê dowódca – musimy za-

stanowiæ siê nad planem dalszego dzia³ania. Czekam na sprawoz-

danie towarzysza Bykowa. S³uchamy!

Bykow wsta³.

– Otacza nas bagnisko. Dziesiêæ kroków od „Hiusa”... – za-

cz¹³ Aleksiej relacjê, staraj¹c siê nie opuœciæ ¿adnego szczegó³u,

a jednoczeœnie zdawa³ sobie sprawê, ¿e kierownik jego departa-

mentu geologicznego nazwa³by go fajt³ap¹. Jednak Jermakow s³u-

cha³ bardzo uwa¿nie, potakuj¹co kiwa³ g³ow¹ i robi³ jakieœ notatki.

background image

171

Aleksiej zdziwi³ siê nieco, gdy podczas opowiadania incydentu

z nieznan¹ istot¹ ¿yw¹ dowódca nie zdradzi³ ani cienia ciekawoœci

i tylko uœmiechn¹³ siê z lekka, gdy Jurkowski zacz¹³ krêciæ siê

niecierpliwie, protestuj¹c widocznie w ten sposób przeciwko zbyt

realistycznemu przedstawieniu przez Bykowa jego zachowania.

– To by³oby wszystko – zakoñczy³ nagle Bykow.

Jermakow podziêkowa³, a Dauge rzuci³ Aleksiejowi porozu-

miewawcze spojrzenie i ³ypn¹³ okiem w stronê Jurkowskiego. By-

kow z kamienn¹ twarz¹ nie zwróci³ na to uwagi.

– Podsumowuj¹c to wszystko – mówi³ Jermakow – wiemy tyl-

ko, ¿e wyl¹dowaliœmy w bagnisku nie dalej ni¿ sto kilometrów od

granicy Uranowej Golkondy. Odleg³oœæ wprawdzie niewielka...

i w innych warunkach moglibyœmy osi¹gn¹æ nasz cel w ci¹gu doby.

Tymczasem siedzimy w b³ocku i to wedle naszych obserwacji ra-

darowych niezbyt bezpiecznym. Otaczaj¹ nas bowiem ze wszyst-

kich stron skaliste góry, miêdzy którymi jak dotychczas nie zna-

leŸliœmy ¿adnego przejœcia.

– Wulkany? – spyta³ Dauge.

– Ca³kiem mo¿liwe, ¿e znajdujemy siê w kraterze wielkiego

wulkanu. A wulkan ten nie nale¿y do zwyczajnych. Analiza wody

z otaczaj¹cego nas bagna wykazuje, ¿e jest to woda... ciê¿ka i su-

perciê¿ka, zmieszane mniej wiêcej pó³ na pó³.

Jurkowski zerwa³ siê ze swego miejsca.

– Trytowa woda?

– Tak... T

2

O – potwierdzi³ Jermakow.

– Ale...

– W³aœnie, w³aœnie... Okres po³owicznego zaniku T

2

O wynosi

zaledwie oko³o dwunastu lat. To znaczy...

– To znaczy, ¿e nasz wulkan albo powsta³ dopiero niedawno, albo

istnieje tu jakieœ Ÿród³o uzupe³niaj¹ce ubytek trytu... – wtr¹ci³ Dauge.

Bykow nie potrafi³ wyobraziæ sobie, jakie to mo¿e byæ Ÿród³o,

które dostarcza superciê¿kiego wodoru, produkowanego na Ziemi

w skomplikowanych urz¹dzeniach, specjalnie do tego celu budo-

wanych reaktorach. S³ucha³ wiêc uwa¿nie.

– Na tym jeszcze nie koniec – ci¹gn¹³ dalej Jermakow. – Kra-

ter, oczywiœcie, jeœli wyl¹dowaliœmy w kraterze, po prostu nie ma

dna. Nasze echosondy okaza³y siê bezsilne.

– Jaka jest œrednica krateru? – spyta³ Jurkowski.

– Krater ma kszta³t prawie regularnego ko³a o promieniu oko³o

piêtnastu kilometrów. „Hius” wyl¹dowa³ bli¿ej pó³nocno-wschodniego

background image

172

brzegu i do ³añcucha górskiego mamy zaledwie osiem kilometrów. –

Jurkowski wsta³, przyg³adzi³ w³osy i powiedzia³:

– S³owem, pod nami setki metrów bagna, a przed nami sto

kilometrów... Z tego dziesiêæ po topieli i ileœ tam przez skaliste

góry.

– Tak – potwierdzi³ Jermakow.

– Po³owê b³ota stanowi woda trytowa. Pozwolê sobie przypo-

mnieæ towarzyszom, ¿e tryt rozpada siê przy jednoczesnym wy-

promieniowywaniu neutronów, a promienie te, chodzi mi o d³u¿-

sze dzia³anie, nie wp³ywaj¹ dodatnio na organizm, nawet jeœli siê

chodzi w speckombinezonach...

– Racja...

– Przy tym Bykow zapewnia nas, ¿e „Malec” przejedzie za-

równo przez bagnisko, jak i przez góry. Czy na pewno przejedzie

przez skaliste progi i doliny?

– „Malec”, jak powiedzia³em, przejedzie wszêdzie – z upo-

rem powtórzy³ Bykow. – W najgorszym wypadku bêdê oczyszczaæ

drogê, wysadzaj¹c przeszkody.

– A jednak uwa¿am, ¿e chodzi tu o „Hiusa”, nie chcia³bym

zostawiæ go w tym raczej niezbyt bezpiecznym miejscu.

Jurkowski usiad³.

– Nie przypuszczam, abyœmy musieli uciekaæ siê do wysadza-

nia ska³, ¿eby zrobiæ przejazd dla „Malca” – zabra³ g³os Dauge. –

Trudno wyobraziæ sobie ³añcuch górski bez ¿adnych przerw, a je-

œli s¹, to trzeba ich poszukaæ.

– Proszê mieæ na uwadze – powiedzia³ Spicyn – ¿e „Hius” nie

jest przystosowany do lotów poziomych i z ³atwoœci¹ mo¿na prze-

lecieæ kilka tysiêcy kilometrów za daleko. Nie mamy zielonego

pojêcia, jak¹ si³ê osi¹gaj¹ pr¹dy atmosferyczne na tej przemi³ej

planecie. W koñcu lepiej siedzieæ w b³ocie, ni¿ le¿eæ na ska³ach...

– Jeœli dobrze rozumiem, chodzi wam o to, co zrobiæ, aby

zmniejszyæ ryzyko. – Odezwa³ siê milcz¹cy dotychczas Krutikow. –

Czy pozostawiæ „Hiusa” tu, gdzie siedzi, czy próbowaæ wyrwaæ

go z bagniska. Prawda?

– A co, waszym zdaniem, nale¿y zrobiæ w tej sytuacji?

– Jeœli Alek... to jest towarzysz Aleksiej gwarantuje, ¿e „Ma-

lec” przebrnie przez przeszkody, a geologowie stwierdz¹, ¿e „Hius”

nie utonie, proponujê pozostaæ na miejscu.

– Co to znaczy „stwierdz¹, ¿e nie zatonie”? – wykrzykn¹³ Jur-

kowski.

background image

173

– To znaczy udowodni¹, ¿e „Hius” nie zapadnie siê ani te¿ nie

przewróci – kosmogator spokojnie wsadzi³ miêdzy zêby pust¹ fajkê.

Jermakow wsta³.

– Wobec tego „Hius” pozostaje na miejscu – oœwiadczy³ zde-

cydowanym tonem. – Przeprowadziliœmy z Daugem niezbêdne po-

miary i odnoszê wra¿enie, ¿e planetolot stoi doœæ pewnie. W ka¿-

dym razie ryzyko zapadniêcia siê w bagno nie jest wiêksze ni¿

rozbicia siê o ska³y przy próbie zmiany miejsca.

Bykow zerkn¹³ na Jurkowskiego, który siedzia³ z pokerow¹

twarz¹.

– Oczywiœcie, nie zostawimy „Hiusa” bez opieki. Na „Mal-

cu” wyruszy piêæ osób, a jeden z pilotów zostanie w statku.

Spicyn drgn¹³ i zaniepokojony spojrza³ na dowódcê. Krutikow

wyj¹³ z ust fajkê. Czekali na decyzjê.

– „Hiusem” zaopiekuje siê Krutikow. Czy s¹ jakieœ sprzeci-

wy? Mam na myœli jakieœ uzasadnione sprzeciwy...

S¹dz¹c po wyrazie twarzy kosmogatora, nie by³ on przekona-

ny, czy sprzeciwy, które chcia³ wyraziæ, s¹ uzasadnione. Jerma-

kow mówil dalej:

– Doskonale zatem. Nie traæmy czasu. Musimy wyruszyæ

w ci¹gu najbli¿szej doby, mam na myœli dwadzieœcia cztery godzi-

ny. Obecnie wed³ug czasu wenusjañskiego jest wieczór, a start wy-

padnie w nocy, nie przypuszczam jednak, aby ciemnoœci przeszko-

dzi³y nam bardziej ni¿ mg³a. A teraz zjedzmy coœ...

– ...co Bóg da³... – wzdychaj¹c, rzuci³ Krutikow.

– ...i zabierzemy siê do zdejmowania „Malca”.

Narada zosta³a zakoñczona. Aleksiej zauwa¿y³, ¿e wszyscy w ja-

kiœ dyskretny sposób chcieli wyraziæ Micha³owi swoje wspó³czucie.

– Jak to dobrze, ¿e „Hius” siedzi w b³ocie po szyjê. Zdejmuj¹c

„Malca”, nie bêdziemy musieli zawracaæ sobie g³owy ca³ym syste-

mem bloków, którego, mówi¹c szczerze, ca³kiem nie rozumiem.

– Drobiazgi – oœwiadczy³ Dauge. – Nie ma tam nic skompli-

kowanego, a i tak nie ominie ciê okazja, gdy bêdziemy „Malca”

³adowali ponownie na „Hiusa”. Oczywiœcie, ¿e w tej chwili dopi-

sa³o nam nie byle jakie szczêœcie. Prawda, Aleksieju?

Bykow mrukn¹³ potakuj¹co.

„Malec” opuœci³ swój gara¿ na grzbiecie planetolotu bez ¿ad-

nych trudnoœci. Odmontowano przedni¹ œcianê zasobnika i Bykow

pe³nym powagi tonem poprosi³ towarzyszy, ¿eby schronili siê w ko-

morze przejœciowej „Hiusa”.

background image

174

– Tam bêdzie bezpieczniej – doda³, widz¹c ich zdziwione miny.

Astronauci, uœmiechaj¹c siê, wykonali polecenie. Bykow zamkn¹³

wszystkie w³azy transportera i usiad³ przy urz¹dzeniu sterowym.

Dotkn¹³ klawiszy na tablicy rozdzielczej. Silnik „Malca” warkn¹³

cicho. Zgrzytnê³y g¹sienice. „A teraz zaimponujemy wszystkim” –

postanowi³ Bykow. Silnik rykn¹³ na pe³nych obrotach i „Malec”

skoczy³ lekko jak ¿aba do sadzawki. Mignê³o we mgle potê¿ne

cielsko i z pluskiem wpad³o do bagniska, „Hius” zako³ysa³ siê jak

³ódka na falach. Po chwili astronauci us³yszeli, jak „Malec”, dr¹c

g¹sienicami asfaltow¹ skorupê, zatoczy³ ³uk i nie wiadomo, p³yn¹c

czy jad¹c, zbli¿y³ siê do planetolotu. Kierowca zatrzyma³ maszynê

przed wyjœciowym lukiem. Przenikliwe œwiat³o reflektorów roz-

dziera³o sk³êbione nad oparzeliskiem mg³y.

– Prawdziwy mistrz! – mrukn¹³ Jurkowski.

Zachwycony Krutikow bi³ brawo. Przed w³azem zjawi³ siê nagle

wy³aniaj¹cy siê z mgie³, niezdarnie poruszaj¹cy siê kszta³t i w s³u-

chawkach wszystkich astronautów rozleg³ siê nieco skrzypi¹cy g³os:

– Towarzyszu dowódco, „Malec” gotów do drogi.

Jeœli ju¿ mówi³o siê o sportowym stusunku do pracy i ¿ycia, to

Bykow bezwzglêdnie zawsze mia³ w sobie jakieœ cechy dawnego

zawodnika. W ka¿dym razie ws³awi³ siê skokami z miejsca na wszel-

kiego rodzaju pojazdach g¹sienicowych, co stawia³o go na pierw-

szym miejscu wœród mistrzów kierownicy. Bykow wiedzia³ o tym

i by³ z tego dumny. Pomys³, aby zaimponowaæ towarzyszom, wpad³

mu do g³owy w ostatniej chwili. Nie mia³ pojêcia, jak ustosunkuje

siê do tego rodzaju popisów dowódca. Lecz Jermakow widocznie

jak wszyscy by³ zachwycony i gor¹co uœcisn¹³ mu d³oñ.

– W ka¿dym razie powinniœcie byli uprzedziæ nas!

– To niemo¿liwe – zaprotestowa³ Spicyn. – Ka¿dy prawdzi-

wy mistrz ma w sobie coœ z magika. Przecie¿ trzeba mieæ jak¹œ

satysfakcjê!

Z miejsca przyst¹piono do pakowania sprzêtu i za³adowywa-

nia go na transporter. Przez kilka godzin astronauci nosili skrzynki

z prowiantem, sprzêtem i worki z witaminizowan¹ wod¹.

Zapad³a noc. Nieprzeniknione ciemnoœci otoczy³y planetolot.

Wokó³ rozbrzmiewa³y przera¿aj¹ce odg³osy ¿ycia, a na ich tle led-

wie dos³yszalnie tyka³y dozymetry.

Gdy zakoñczono ¿mudne ³adowanie, Jermakow i Bykow spraw-

dzili „Malca”, pocz¹wszy od peryskopów do g¹sienic. Zajrzeli do ka¿-

dego k¹cika i dok³adnie obejrzeli umocowanie ³adunku, zape³niaj¹cego

background image

175

prawie ca³¹ woln¹ przestrzeñ w kabinie dla za³ogi. Bykow dok³adnie

pozamyka³ wszystkie w³azy.

– A teraz, proszê iœæ spaæ! – poleci³ Jermakow. – Sprawdzam

za kwadrans.

Astronauci zmêczeni, lecz zadowoleni, wpadli do salonu, aby

jak najszybciej zjeœæ kolacjê. Krutikow, który bieg³ na przodzie,

przewróci³ siê, poœlizn¹wszy.

– Niech to diabli! Któ¿ to porozlewa³ takie obrzydlistwo? –

krzykn¹³ oburzony.

– Co mówisz?

– Patrzcie, tu rzeczywiœcie coœ jest... – zaniepokoi³ siê Jerma-

kow. Pod³ogê salonu pokrywa³a cienka pow³oka przezroczystego,

czerwonawego œluzu. Dopiero widz¹c ow¹ masê, Bykow zda³ so-

bie sprawê, ¿e w powietrzu wisi odór gnij¹cych owoców. Jurkow-

ski tak¿e coœ poczu³, bo poci¹gn¹³ nosem i zacz¹³ prychaæ.

– A sk¹d ten smrodek? – wo³a³.

Jermakow schylony nad pod³og¹ bada³ dziwn¹ pleœñ. Kruti-

kow, ogl¹daj¹c siê wokó³, wskaza³ na kredens.

– Patrzcie – zawo³a³ – tam te¿ to wlaz³o! – Zza nie domkniê-

tych drzwiczek kredensu zwisa³y festony br¹zowych nici. Ko³o lo-

dówki widnia³a du¿a rudawa plama. Talerzyk stoj¹cy na stole po-

krywa³a ruda, puszysta pajêczyna.

– Pleœñ?

– Nie pomyœleliœmy o tym wczeœniej... – mrukn¹³ Jermakow.

Jurkowski ogl¹da³ najpierw talerz, póŸniej wzi¹³ siê do bli¿-

szego badania pleœni na pod³odze i ko³o lodówki.

– Nno... tak. Wpuœciliœmy do naszej twierdzy powa¿nego prze-

ciwnika.

– Jakiego znów przeciwnika?

– Pleœñ... grzyb... – wyrêczy³ Jurkowskiego Jermakow. – Wnie-

œliœmy do „Hiusa” zarodniki wenusjañskiej flory... a mo¿e fauny...

i oto mamy skutki. Jak mogliœmy o tym zapomnieæ? Odwo³ujê po-

przednie polecenie. Zabieramy siê, towarzysze, do roboty. Musi-

my dok³adnie przegl¹dn¹æ wszystkie zak¹tki na „Hiusie” i prze-

prowadziæ dezynfekcjê za pomoc¹ ultradŸwiêku. Na razie, miejmy

nadziejê, nie sta³o siê nic groŸnego, ale na wszelki wypadek radzê,

aby wszyscy natychmiast wyk¹pali siê i natarli spirytusem.

– A mo¿e po zrobieniu porz¹dków? – zaproponowa³ Jurkow-

ski. Jermakow jednak powtórzy³ polecenie, dodaj¹c:

– Po sprz¹taniu mo¿emy tak¿e... nawet musimy. A teraz do roboty.

background image

176

Pracy nie brakowa³o. Skórzane obicia w niektórych kabinach

upstrzone by³y bia³awymi pêcherzykami nie wiêkszymi ni¿ g³ówki

od szpilek. Plastikowe obicia i przedmioty nie ucierpia³y od tej

niezwyk³ej inwazji. Za to wszystkie rzeczy zawieraj¹ce nieco wil-

goci poros³y pleœni¹ podobn¹ do przêdzy. Na we³nianych dywani-

kach w ³azience, na rêcznikach i przeœcierad³ach utworzy³y siê

puszyste plamy rdzawych nalotów. Krutikow z przera¿eniem skon-

statowa³, ¿e wszystkie prowianty niezbyt dok³adnie zabezpieczo-

ne zosta³y ca³kowicie zniszczone. Nie ocala³ nawet, upatrzony za-

wczasu, kawa³ek wêdliny zostawiony pod przykryciem w kredensie.

Przemieni³ siê w ohydn¹ br¹zow¹ masê wyzwalaj¹c¹ straszliwy

odór. Astronauci musieli dotrzeæ aparatur¹ ultradŸwiêkow¹ do

wszystkich zakamarków statku.

– Widaæ wyraŸnie, ¿e miejscowa mikrofauna bardziej lubi zwy-

k³¹ ziemsk¹ wodê od niezwyk³ej wenusjañskiej.

– Niestety... – mrukn¹³ Jermakow.

Bykow na wszelki wypadek wydezynfekowa³ tak¿e powierzo-

n¹ jego opiece broñ i amunicjê.

Gdy po trzech godzinach za³oga zebra³a siê w salonie, aby zjeœæ

„co Bóg raczy³ ocaliæ”, jak to ze smutkiem powiedzia³ Krutikow,

dowódca „Hiusa” zacz¹³ opowiadaæ, nie patrz¹c na nikogo:

– Przed piêciu laty zginê³a, zaatakowana przez nieznan¹ cho-

robê, za³oga amerykañskiego planetolotu „Astra-12”. Wyl¹dowali

na Kalisto i po piêtnastu godzinach zmarli. Mam nadziejê, ¿e nam

nie grozi podobny los, ale musimy zachowaæ wiêksz¹ ostro¿noœæ.

Przy najmniejszych niedomaganiach natychmiast proszê meldo-

waæ. – Przez chwilê bêbni³ palcami po stole i doda³:

– Po kolacji proszê, ¿eby wszyscy jak najszybciej udali siê na

spoczynek. Mamy przed sob¹ tylko siedem godzin na sen. Towa-

rzysza Krutikowa poproszê na chwilê do siebie.

– Z jak¹ rozkosz¹ wypi³bym teraz kieliszek koniaku – wes-

tchn¹³ Bykow. Dauge przytakiwa³ ze zrozumieniem.

Czerwone i czarne

„Malec” pe³z³ powoli miêdzy dwiema wysokimi, pionowymi

œcianami, które jakby wypolerowane b³yska³y czerni¹ antracytu.

Nie koñcz¹cy siê korytarz górski zdawa³ siê zamykaæ siê gdzieœ

daleko w czerwonej mgle. Popêkane, nierówne dno rozpadliny

background image

177

12 – W krainie...

pokrywa³a gruba warstwa czarnego ciê¿kiego py³u, który wzbija³

siê ciemn¹ chmur¹ tu¿ za „Malcem” i opada³ natychmiast, zasypu-

j¹c œlady g¹sienic. Nad sun¹cym przez niezwyk³¹ dolinê transpor-

terem p³onê³o pomarañczowoczerwone niebo, ze wœciek³¹ szyb-

koœci¹ przelatywa³y ³aciate purpurowe ob³oki. Straszne i dziwne

uczucie ogarnê³o ludzi, gdy znaleŸli siê w tej szczelinie, jakby no-

¿em wyciêtej wœród bazaltowych ska³. Na pewno nie inn¹ drog¹

schodzi³ Dante do piek³a w swej Boskiej Komedii. Œciany by³y tak

g³adkie, ¿e robi³y wra¿enie specjalnie wypolerowanych, jakby dzia-

³a³y tu rozumne si³y.

Oczywiœcie Dauge i Jurkowski nie zaniechali okazji, aby wy-

g³osiæ kilka hipotez. Obijaj¹c siê o kolegów, uderzaj¹c g³owami

o nisko zawieszony elastyczny sufit, rozgadali siê, jak zwykle

w takich wypadkach. Dyskutowali o synklinach i epigenezie, oskar-

¿ali siê nawzajem o ignorancjê w najbardziej podstawowych praw-

dach, co chwila zwracaj¹c siê o poparcie do Jermakowa i Spicyna.

Skoñczy³o siê na tym, ¿e dowódca na³o¿y³ he³m i wy³¹czy³ s³u-

chawki. A Bogdan na czysto retoryczne pytanie, co myœli na temat

wp³ywu granitowych oœrodków magmy na kszta³towanie siê po-

wierzchniowych warstw geologicznych Wenus, odpowiedzia³ ca³-

kiem powa¿nie:

– Moim zdaniem recesja okresu aluwialnego wp³ywa na feno-

typ tylko wtedy, gdy genotyp jest dostatecznie homozygotyczny...

Pozbawione sensu zestawienie uczonych s³ów wywo³a³o obu-

rzenie dyskutantów, lecz przygasi³o ich zapa³ krasomówczy i przy-

wróci³o spokój. Bykow odczu³ jakby wielk¹ ulgê, gdy¿ namiêtna,

a pozbawiona podstaw dyskusja o hipotezach wydawa³a siê mu

doœæ niew³aœciwa w obliczu dzikiego, niepojêtego, a realnego œwia-

ta, w jakim porusza³ siê „Malec”.

Dzieñ przedtem, po wydostaniu siê z trzêsawiska, wlok¹c za sob¹

d³ugie warkocze bladych roœlin wodnych, transporter czas jakiœ kr¹-

¿y³ po kamienistym gruncie, zanim uda³o siê znaleŸæ przejœcie przez

otaczaj¹cy krater ³añcuch górski. Ska³y poroœniête gêstym, a moc-

nym jak ¿elazo szarawym bluszczem wygl¹da³y na ca³kiem niedo-

stêpne. Dopiero przy zastosowaniu radaru odkryto w kilka minut

szczelinê zaroœniêt¹ krzakami, a raczej kêpami go³ych pêdów z wiel-

kimi, pó³metrowymi cierniami. Rycz¹c i zgrzytaj¹c, „Malec” wdar³

siê w owe ¿elazne d¿ungle. Pomagaj¹c sobie wysuwanymi ³apami,

³ami¹c i odrzucaj¹c na bok oporne pnie, przebi³ drogê do rozpadliny.

Astronauci wyszli na chwilê z transportera i w milczeniu spogl¹dali

background image

178

na wypolerowane œciany doliny i krwaw¹ wstêgê nieba zawieszon¹

nad ich g³owami, na p³omienisty pas widniej¹cy w oddali. Gdy wró-

cili do maszyny, Dauge powiedzia³ cicho:

– A grunt dr¿y pod nogami...

Bykow nie czu³ nic, lecz Jermakow dorzuci³ równie cicho i po-

wa¿nie, jak Dauge:

– To Golkonda. – Po czym, zwracaj¹c siê do Bykowa, spyta³:

– Przejedziemy?

– Zaryzykujemy – weso³o odpowiedzia³ Aleksiej. – Jeœli jed-

nak napotkamy zwaliska skalne lub dolina oka¿e siê œlep¹ uliczk¹.

trzeba bêdzie zawróciæ i szukaæ w innym miejscu. A mo¿e spróbu-

jemy wysadziæ przeszkodê...

„Malec” ruszy³ dalej. Po³yka³ kilometry i przez d³ugi czas nic

nie zapowiada³o, ¿e dolina oka¿e siê zamkniêta lub przegrodzona.

Aleksiej siê uspokoi³.

Silnik pracowa³ równo, poskrzypywa³y nieco skrzynki i przy-

trzymuj¹ce je rzemienie. Wszyscy posnêli. Nie opar³ siê znu¿eniu

nawet pe³en niepohamowanej energii Jurkowski. Bykow widzia³

wnêtrze kabiny w lustrze umieszczonym nad ekranem infraczer-

wonego reflektora. Spa³ Bogdan, opar³szy g³owê o radiostacjê. Spa³,

le¿¹c na pakunkach, Jurkowski, a obok wyci¹gniêty Dauge, marsz-

cz¹c przez sen swoj¹ dobroduszn¹ twarz. Jermakow kiwa³ siê, sie-

dz¹c w na³o¿onym he³mie.

Po obu stronach maszyny przesuwa³y siê, dr¿¹c i przechylaj¹c

siê, b³yskaj¹ce czerni¹ ska³y rozpadliny. Blask reflektorów tañczy³

po nierównej nawierzchni zasp z czarnego py³u. Dalej mrok... czar-

na pustka. Gdzieœ tam skalne mury rozst¹pi¹ siê i „Malec” wyje-

dzie na pustyniê. „A jeœli po drodze napotkaj¹ nieprzebyte prze-

szkody?”.

Czarne obrze¿a doliny naprawdê robi¹ wra¿enie, jakby przechy-

la³y siê i podskakiwa³y. Ukazuje siê co chwila gorej¹ce niebo. Trans-

porter wype³za z g³êbokiego do³u, reflektory znów g³aszcz¹ fale

czarnego py³u. Znów dó³, za nim wzniesienie... tak bez koñca...

„Malec” pe³znie powolutku. Pokona³ dwadzieœcia kilometrów

trzêsawiska i przejecha³ mniej wiêcej tak¹ sam¹ przestrzeñ po dnie

skalnej szczeliny. Bykow od piêciu godzin siedzi przy tablicy roz-

dzielczej sterowania. Zdrêtwia³y mu ju¿ nogi i kark. Czarne i czer-

wone barwy, którymi nasycony jest ten wenusjañski œwiat, mêcz¹

oczy. Lecz przecie¿ nie powierzy transportera nikomu, nawet

dowódcy. Droga jest zbyt trudna dla niewprawnego kierowcy.

background image

179

Oczywiœcie „Malcowi” nic by siê nie sta³o, lecz jak¹ osi¹galiby

szybkoœæ... Nawet Bykow przy swej wprawie nie zdobywa siê na

ryzyko wyci¹gania wiêcej ni¿ szeœciu, oœmiu kilometrów na godzi-

nê. ¯eby chocia¿ skoñczy³y siê te przeklête ska³y!

Jermakow wyprostowa³ siê i zdj¹³ he³m.

– Jak droga, Aleksieju?

– Bez zmian!

– Zmêczyliœcie siê?

Bykow niezdecydowanie poruszy³ ramionami.

– Mo¿e przeka¿ecie mi sterowanie i odpoczniecie?

– Droga bardzo trudna.

– Taak... nienadzwyczajna. Ale ju¿ nied³ugo powinniœmy wy-

jechaæ na pustyniê.

– ¯eby to...

Obudzi³ siê Jurkowski. Usiad³ i tar³ d³oñmi twarz.

– Œwietnie siê pospa³o! Dauge!

– Co... co?

– Wstawaj!

– Co siê sta³o? Tfu... ale¿ mia³em sen... tfu!

Grigorij zachrypniêtym g³osem zacz¹³ opowiadaæ sen, lecz By-

kow nie s³ucha³ go. Za pancerzem „Malca” dzia³o siê coœ dziwne-

go. Niebo pociemnia³o i nabra³o koloru brudnobr¹zowego. W œwie-

tle reflektorów, jak k³êby œniegu podczas zamieci, zawirowa³y

czarne punkty. Czarny py³ sypa³ siê gdzieœ z nieba jak piekielny

œnieg. Po chwili nie by³o ju¿ widaæ ani drogi, ani ska³. Lampki

alarmowe po³¹czone z zewnêtrznymi licznikami i dozymetrami

zab³ysnê³y malinowym œwiat³em, strza³ki na tarczach radiometrów

alfa i beta zadrga³y nerwowo. Bykow zahamowa³ pojazd. Trans-

porter zeœlizn¹³ siê praw¹ g¹sienic¹ w dó³ i wykrêci³ siê, staj¹c

w poprzek doliny. Œwiat³a reflektorów zm¹cone czarnym py³em

wpar³y siê w g³adk¹ œcianê bazaltu.

– Co siê sta³o? – spyta³ Jermakow.

Bykow bez s³owa otworzy³ zas³onê przedniej szyby.

Jermakow milcza³ przez chwilê i po chwili, gdy napatrzy³ siê

na zamieæ, powiedzia³:

– Czarna burza. Ju¿ siê z ni¹ kiedyœ zetkn¹³em.

– Co siê tam dzieje? – rozleg³ siê zaniepokojony g³os Daugego.

Spicyn, spogl¹daj¹c na szybê, mrukn¹³:

– Karnawa³ kominiarzy.

– Co siê tu dzieje!?

background image

180

– Czarna burza – g³oœniej wyjaœnia³ Jermakow. – Jeszcze je-

den dowód, ¿e znajdujemy siê blisko Golkondy. Wy³¹czcie silnik,

Aleksieju.

In¿ynier wykona³ rozkaz, lecz „Malec” nie przesta³ wibrowaæ.

Pobrzêkiwa³ jakiœ Ÿle umocowany metalowy przedmiot.

– Wyjdziemy? – niecierpliwi³ siê Jurkowski.

– Po co? Py³ jest radioaktywny, przecie¿ widzicie! Musieliby-

œmy straciæ mnóstwo czasu na dezaktywizacjê.

– Dobrze by by³o wzi¹æ próbkê tego œwiñstwa...

– To lepiej za pomoc¹ mechanicznych r¹k – wtr¹ci³ siê By-

kow. – Mo¿na, towarzyszu Jermakow? – a zwracaj¹c siê do Dau-

gego, zawo³a³:

– Grigorij, dawaj zasobnik.

Jurkowski i Dauge usadowili siê w komorze przejœciowej przed

górnym w³azem „Malca”. Po chwili przed transporterem znalaz³

siê ju¿ o³owiany cylinder. Bykow, dziwacznie poruszaj¹c rêkoma,

manipulowa³ sztucznymi, mechanicznymi palcami na d³ugich me-

talowych prêtach. Napierw chwyci³ w nie zasobnik. Stoj¹cy obok

niego Spicyn nie wytrzyma³ i mrukn¹³:

– No... no... teraz...

– Nie „nokaj” mi nad g³ow¹ – burkn¹³ groŸnie Bykow.

Sztuczne rêce odkrêci³y pokrywê cylindra, potrzyma³y chwilê

otwarty zbiorniczek pod czarnym œniegiem i poda³y go do górnego

w³azu.

– Mamy go! – krzykn¹³ uradowany Dauge.

Bykow wci¹gn¹³ sztuczne rêce do schowków i wytar³ pot z czo³a.

Jermakow szepta³, siedz¹c ko³o niego:

– Dwa razy widzia³em czarn¹ zamieæ, ale za ka¿dym razem

odczuwaliœmy przed tym silne wstrz¹sy podziemne... to jest chyba

nale¿y powiedzieæ podgruntowe.

– Tym razem nic takiego nie zauwa¿yliœmy – rzeczowo stwier-

dzi³ Bykow.

– Mo¿e nie zwróciliœmy uwagi podczas jazdy.

– Za to obecnie grunt dr¿y coraz silniej... – dorzuci³ Spicyn. –

Gdy byliœmy w g³êbi doliny, nie czuliœmy nic podobnego... a teraz...

– Jesteœmy bli¿ej Golkondy.

Jurkowski i Dauge wrócili z komory przejœciowej, ¿ywo roz-

prawiaj¹c. Jermakow poleci³ jechaæ dalej. Bykow w³¹czy³ infra-

czerwony reflektor. Bazaltowe œciany rozpadliny drgnê³y i zaczê³y

cofaæ siê w ty³. Po pó³ godzinie czarny œnieg przesta³ sypaæ i niebo

background image

181

na nowo sta³o siê pomarañczowoczerwone. W napiêciu prowadz¹c

transporter, Bykow jednoczeœnie przys³uchiwa³ siê rozmowom to-

cz¹cym siê za plecami.

Z o¿ywionej dyskusji, jak¹ wiedli Jurkowski i Dauge, dowie-

dzia³ siê, ¿e: po pierwsze – czarny œnieg na pewno jest popio³em

pochodzenia wulkanicznego; po drugie – ¿e powa¿nie mówiæ o ra-

dioaktywnym popiele wulkanicznym mo¿e tylko cz³owiek, „który

nie jest w stanie nawet obliczyæ prostej funkcji ca³kowej” (tego

rodzaju okreœlenie naukowej impotencji wyda³o siê in¿ynierowi

doœæ mgliste, lecz w ka¿dym razie utwierdzi³o go w przekonaniu,

¿e geologowie nie potrafi¹ rozmawiaæ powa¿nie o popiele wulka-

nicznym); po trzecie – ¿e czarne zamiecie zwi¹zane s¹ niew¹tpli-

wie z dzia³alnoœci¹ Golkondy, i po czwarte, ¿e na ten temat nie

mo¿na jeszcze powiedzieæ nic pewnego.

Nie bacz¹c na nie wyjaœnion¹ sytuacjê, astronauci zjedli œnia-

danie. Bykow zmniejszy³ szybkoœæ, wypi³ ca³y termos czekolady

i zjad³ dwie kanapki z wêdlin¹. Po przek¹sce Jermakow, Dauge

i Jurkowski zanotowali obserwacje dokonane przez zewnêtrzne la-

boratorium automatyczne. W miarê oddalania siê od bagniska wil-

gotnoœæ atmosfery spada³a i podczas sprawdzania zapisów dosz³a

prawie do zera. Zwiêkszy³a siê zawartoœæ izotopów gazów szla-

chetnych, tlenku wêgla i tlenu; temperatura waha³a siê miêdzy

siedemdziesiêcioma piêcioma a stoma stopniami. Ku zdumieniu

wszystkich i dzikiemu po prostu zachwytowi Jurkowskiego labo-

ratorium wykry³o w atmosferze wyraŸne œlady ¿ywej plazmy – ja-

kieœ mikroorganizmy, bakterie czy te¿ wirusy, które potrafi³y prze-

trwaæ w suchym i rozpalonym powietrzu wenusjañskim. W wyniku

tych obserwacji Jermakow zaleci³ jeszcze wiêksz¹ ostro¿noœæ przy

wychodzeniu z wozu i zapowiedzia³, ¿e przy pierwszej nadaj¹cej

siê okazji zrobi wszystkim zastrzyki silnych antybiotyków.

Dauge wzdycha³, wyra¿aj¹c pobo¿ne ¿yczenia, ¿e chcia³by do-

czekaæ chwili, kiedy Wenus zostanie opanowana ca³kowicie i zmie-

niona w kwitn¹cy sad, po którym bêdzie mo¿na spacerowaæ bez

speckombinezonów, nie obawiaj¹c siê jakichœ z³oœliwych choróbsk.

– W ogóle celem ludzkiego ¿ycia – doda³ po zastanowieniu

siꠖ jest przekszta³cenie ka¿dego miejsca, do którego cz³owiek

dotrze, w kwitn¹cy sad. Jeœli my nie doczekamy tej chwili, kiedy

tu na Wenus zakwitn¹ sady, to nasze dzieci do¿yj¹ tego na pewno.

Po takim spokojnym wstêpie zaczê³a siê zwyk³a d³uga i g³oœna

dyskusja z Jurkowskim na temat mo¿liwoœci przeobra¿ania przyrody

background image

182

w skali ca³ej planety. Obydwaj zgadzali siê, ¿e w zasadzie nic temu

nie stoi na przeszkodzie, ale kiedy zaczêli rozwa¿aæ, jak to prak-

tycznie wykonaæ i jakie zastosowaæ metody dzia³ania, ró¿nice ujaw-

ni³y siê bardzo szybko. Niewiele brakowa³o, by dyskusja zmieni³a

siê w prawdziw¹ k³ótniê.

Rozpadlina skoñczy³a siê ca³kiem niespodziewanie. Skalne

œciany nagle obni¿y³y siê i oddali³y. Blask reflektorów zblad³ przy

czerwonym œwietle sp³ywaj¹cym z nieba. Bykow doda³ gazu, „Ma-

lec” jeszcze kilka razy podskoczy³ na nierównoœciach i wjecha³ na

kamienist¹ równinê, czarn¹ i rozleg³¹.

– Pustynia – z ulg¹ w g³osie oznajmi³ Bykow.

– Zatrzymaj siê, Aleksieju, na chwilꠖ wo³a³ Dauge.

„Malec” stan¹³. Astronauci natychmiast za³o¿yli he³my i wy-

siedli z wozu. Bykow wyszed³ ostatni.

Góry mieli za sob¹. Daleko na widnokrêgu stercza³y postrzêpio-

ne jak zêby wielkoluda czarne ska³y, równy jak ciêcie no¿em w¹-

wóz. Pustynia, lub raczej to, co w pewnym stopniu przypomina³o

pustyniê, by³o now¹ niespodziank¹. W ka¿dym razie Spicyn, który

nigdy w ¿yciu nie widzia³ prawdziwej pustyni, wyobra¿a³ sobie, ¿e

zobaczy ¿ó³te i szare piaski i wydmy. Tymczasem wokó³ „Malca”

ci¹gnê³a siê równa jak stó³ czarna przestrzeñ, po której sunê³y prze-

zroczyste jak mgie³ka strumienie drobniutkiego py³u. Daleko, na

samym krañcu widnokrêgu zas³oniêtego czerwonaw¹ kotar¹ mgie³,

leniwie przesuwa³y siê wdziêcznie wyginaj¹ce siê cienie jak gigan-

tyczne wê¿e próbuj¹ce stan¹æ na ogonach. Ca³y ten œwiat pokrywa³a

pomarañczowoczerwona kopu³a nieba, po którym pêdzi³y ciemne,

purpurowe ob³oki z wœciek³¹ szybkoœci¹ zbli¿aj¹ce siê do „Malca”.

– Jak siê wam podoba taka nawierzchnia? – spyta³ Jermako-

wa, podchodz¹c do Bykowa.

– Pustynia... – spokojnie odpowiedzia³ in¿ynier.

– Ma siê rozumieæ. Dla was to ojczysty krajobraz. Nie spotka-

cie tu wprawdzie saksau³ów, ale macie prawdziw¹ Gobi, najpraw-

dziwsze czarne piaski.

– Czarne to one s¹... – Bykow zaj¹kn¹³ siê. – No i nawierzch-

nia wygl¹da ca³kiem przyzwoicie. Szeroka, równa... teraz popê-

dzimy.

Dauge wyg³upia³ siê i wrzeszcza³. Astronauci w weso³ych

nastrojach wracali do maszyny. Bogdan Spicyn zatrzyma³ siê na

chwilê przy w³azie i powiedzia³:

– Zupe³nie jak u Stendhala.

background image

183

– Co takiego? – zdziwi³ siê Bykow.

– Wszystko „czerwone i czarne”... Rozumiesz, nigdy nie lubi-

³em Stendhala...

Bykow znów usiad³ przy tablicy rozdzielczej sterowania. „Ma-

lec” drgn¹³ i zacz¹³ nabieraæ szybkoœci. Gna³ naprzód, lekko ko³y-

sz¹c siê. Wiatr pêdzi³ ogon kurzu, niós³ po pustyni smugi py³u,

wierci³ nimi i podnosi³ w formie tr¹b powietrznych. Oto maleñki

wir py³u roœnie, powiêksza siê, rozszerza i wytryska w niebo pio-

nowym s³upem. Na horyzoncie widnieje ju¿ ca³a masa takich wi-

ruj¹cych tr¹b.

– Lepiej nie zbli¿aæ siê do tych diab³ów – rzuci³ ostrzegawczo

Dauge.

– Pewnie, ¿e lepiej – odpowiedzia³ Bykow, przypominaj¹c so-

bie spotkanie ze znacznie mniejsz¹ tr¹b¹ powietrzn¹, która znisz-

czy³a obóz geologów na Gobi, zmieniaj¹c go w zwyk³¹ wydmê.

Wiatr przybiera³ na sile. W pobli¿u bazaltowych ska³ ledwie

siê go czu³o, lecz na otwartej przestrzeni hula³, wyj¹c w antenach

i sypi¹c piaskiem w przedni¹ œcianê wozu. Droga wiod³a nieco pod

górê. Transporter wdrapywa³ siê na rozleg³y p³askowy¿. W niektó-

rych miejscach warstwa czarnego piasku by³a zmieciona przez wiatr

i wówczas g¹sienice turkota³y po go³ej, popêkanej skale.

Spicyn, ju¿ nie wiadomo który raz, próbowa³ nawi¹zaæ ³¹cz-

noœæ z „Hiusem”. Dauge i Jurkowski rozmawiali o planie poszuki-

wañ geologicznych, od czasu do czasu gestykuluj¹c zaciekle, jak-

by chcieli uszanowaæ uszy przyjació³.

Bykow przekaza³ sterowanie dowódcy, rzuci³ mu kilka po¿y-

tecznych rad, a sam u³o¿y³ siê na baga¿ach z mocnym postanowie-

niem uciêcia drzemki. Do Golkondy, zdaniem Jermakowa, pozo-

sta³y jeszcze ze dwie godziny jazdy, mia³ wiêc troszkê czasu, lecz

sen nie przychodzi³.

Bogdan Spicyn podniós³ nagle rêkê i poprosi³ o ciszê.

Jurkowski uradowany zacz¹³ pytaæ, czy ju¿ z³apa³ radiostacjê

„Hiusa”.

– Nie... ale poczekajcie chwileczkê. – Bogdan jeszcze chwilê

stroi³ aparat, po czym wyszepta³:

– Namiary.

– Czyje? „Hiusa”?

– Nie. Ale pos³uchajcie.

Jurkowski i Dauge pochylili siê nad nim. Jermakow tak¿e na-

s³uchiwa³.

background image

184

– Poczekajcie chwilê... – zastanawia³ siê na g³os Dauge. – To

znaczy, ¿e prócz nas ktoœ tu jest na tej planecie.

– Tak wygl¹da!

– W prawo od kursu... Ciekawe! – Jermakow nagle zwróci³

siê do Aleksieja. – Towarzyszu Bykow, obejmijcie sterowanie. –

Dowódca wsta³ i za³o¿y³ s³uchawki. Na twarzach wyraŸnie malo-

wa³ siê niepokój.

– Trzy kropki, trzy kreski...

Jermakow zdj¹³ s³uchawki.

– W ci¹gu ostatnich dziesiêciu lat w rejonie Golkondy znala-

z³o siê szeœæ ekspedycji badawczych i co najmniej z tuzin rakiet

bez obs³ugi ludzkiej.

– Wszystko jest mo¿liwe! – Dauge mówi³ podnieconym g³o-

sem. – Tam mog¹ znajdowaæ siê ludzie! Wzywaj¹ przecie¿ pomocy!

– Bardzo w to w¹tpiꠖ zaprotestowa³ Jurkowski. – Jakie jest

wasze zdanie, Anatolu Borysowiczu?

– Krzywicki wytrzyma³ na Marsie trzy miesi¹ce, ale on zna-

laz³ wodê... Moim zdaniem jest to automatyczny pelengator.

Bykow niespokojnie krêci³ siê przy sterze.

– Skrêcamy czy nie? – wykrzykn¹³ wreszcie zniecierpliwiony.

Jermakow zastanawia³ siê. Wszyscy domyœlali siê, ¿e nie mo¿e

podj¹æ decyzji, lecz trudno by³o dociec dlaczego. Musia³y to jed-

nak byæ wa¿ne przyczyny, tego byli pewni.

– Chodzi o wodê... – powiedzia³ wreszcie Jermakow.

– O wodê... – jak echo powtórzy³ Jurkowski.

– A mo¿e to bêdzie ca³kiem blisko... – jakby prosz¹c, wyszep-

ta³ Dauge.

– Jedziemy zatem – zdecydowa³ Jermakow. – Mo¿e potrafi-

my dotrzeæ tam za dwie godziny. Jedziemy, Aleksieju, zmieniajcie

kurs... wed³ug ¿yrokompasu... – pochyli³ siê nad radiostacj¹ – szeœæ-

dziesi¹t stopni, o tak... a teraz na pe³ny gaz.

„Malec” pomkn¹³, przecinaj¹c ruchliwe strugi py³u nadlatuj¹-

ce z pó³nocy. Wiatr uderza³ o praw¹ burtê wozu czasem z tak¹

moc¹, ¿e Bykow szóstym zmys³em kierowcy wyczuwa³, jak ma-

szyna traci statecznoœæ. Zmienia³ wówczas kurs o parê stopni, na-

stawiaj¹c na uderzenia wichury i piasku przedni pancerz, to znów

wystawia³ praw¹ ³apê, aby w razie czego podeprzeæ siê ni¹. Bog-

dan ze s³uchawkami na uszach siedzia³ przy radioaparacie i pó³-

g³osem korygowa³ kurs. W lustrze Bykow widzia³ poblad³¹ twarz

Daugego. Mija³y minuty, przelatywa³y nad pustyni¹ purpurowe

background image

185

ob³oki... W pewnej chwili Jurkowski pochyli³ siê nad Bykowem

i krzykn¹³ mu do ucha kilka s³ów. Aleksiej w tej samej chwili za-

uwa¿y³ przed „Malcem” wielki wypalony kr¹g, poœrodku którego

zia³ du¿y lej o postrzêpionych brzegach. G¹sienice zadudni³y po

twardym jak ska³a gruncie. In¿ynier rzuci³ Daugemu pytaj¹ce spoj-

rzenie, lecz ten albo nie zauwa¿y³ leja, albo uwa¿a³, ¿e na Wenus

nie ma siê czemu dziwiæ. „Jeszcze jedna zagadka tej planety” –

pomyœla³ Bykow. Zerkn¹³ na strza³kê szybkoœciomierza. Drga³a

ko³o stu dwudziestu. Niesamowity czarno-czerwony œwiat miga³

przed oczyma, a¿ zaczyna³y ³zawiæ.

– Poœpiesz siê, Aleksieju! Prêdzej! – szepta³ b³agalnie nad

uchem Dauge.

Bykow przymru¿y³ oczy i potrz¹sn¹³ g³ow¹. W tej chwili Jur-

kowski krzykn¹³:

– W lewo! Skrêcajcie w lewo! O tam...

– Planetolot! – wykrzykn¹³ Dauge.

Nawet Bykow swym niedoœwiadczonym okiem móg³ zobaczyæ,

jakiego rodzaju katastrofa zniszczy³a ten wielki metalowy sto¿ek.

NajwyraŸniej by³o widaæ, ¿e statek, podchodz¹c do l¹dowania, do-

sta³ siê w potê¿ny wir i zosta³ rzucony bokiem na szczyt bazalto-

wego wzgórza. Pozosta³ tak ju¿ na zawsze, tkwi¹c miêdzy powywra-

canymi jakimœ kataklizmem ska³ami. Jak kawa³ki blachy wyrzucone

na œmietnik le¿a³y pogiête wielkie p³aszczyzny stateczników, ca³a

rufowa czêœæ rakiety przeciêta by³a nierówn¹ lini¹ pêkniêcia, któ-

re ju¿ zasypa³ czarny piasek. Nad sam¹ ziemi¹ widnia³ niewielki

otwór – otwarty na oœcie¿ w³az.

– Taak, namiary na pewno by³y automatyczne... – ponurym to-

nem powiedzia³ Jurkowski.

Bykow obejrza³ siê na towarzyszy. Dauge gryz³ wargi. Piêkna

twarz Jurkowskiego zastyg³a. Spicyn krêci³ g³ow¹, jakby zobaczy³

coœ, co jest ca³kiem oczywiste. Jermakow z ponurym wyrazem twa-

rzy nie odrywa³ wzroku od iluminatora.

– PodjedŸcie bli¿ej, Aleksieju – wyda³ nieg³oœne polecenie.

Gdy „Malec” przedosta³ siê wreszcie przez zwaliska kamieni

i stan¹³ przed w³azem do planetolotu, wszyscy cz³onkowie za³ogi

zaczêli zak³adaæ he³my. Jermakow jednak rozkaza³, aby pozostali

w transporterze, po czym dorzuci³:

– Ze mn¹ pójd¹ tylko Bykow i Spicyn.

Przyœwiecaj¹c sobie latarkami, pe³zli po ciemnych korytarzach

przewróconego planetolotu. Dotarli do stalowych drzwi. Bykow

background image

186

s³ysza³, jak poskrzypuje siliketowy kombinezon, jak wali w skro-

niach puls. Jermakow mocowa³ siê z drzwiami, lecz nie da³ rady

ich otworzyæ i zwróci³ siê do Bykowa.

– Nie mam si³y, bracie. Wasza kolej. Spróbujcie.

Bykow nacisn¹³ ca³¹ wag¹ cia³a, napi¹³ miêœnie. Drzwi ze

zgrzytem ust¹pi³y.

– Droga otwarta – szepn¹³, wskazuj¹c na w¹sk¹ szparê.

W pustym szeœciennym pomieszczeniu, zapewne w komorze przej-

œciowej, zobaczyli zniszczony aparat tlenowy i le¿¹cy na pod³odze

³uskowy pancerz astronautyczny. Jermakow nachyli³ siê, ogl¹daj¹c go.

– Butle z tlenem puste.

– Spójrzcie – zduszonym g³osem zawo³a³ Spicyn.

Bykow cofn¹³ siê. Pod nogami coœ zabrzêcza³o. W planetolo-

cie, przeœwiecaj¹c przez szpary i nie domkniête drzwi, pali³o siê

œwiat³o, wskazuj¹c drogê do dalszych kabin.

Minêli oœwietlony mlecznymi ¿arówkami salon, zawalony ja-

kimiœ zetla³ymi ju¿ szmatami, na których mo¿na by³o rozró¿niæ

br¹zowe plamy, weszli do kabiny sterowniczej.

Na œcianie, która w nienaturalnej pozycji rakiety wisia³a nad

nimi jak sufit, b³yska³a matowa ¿arówka. Tablica rozdzielcza, ze-

rwana ze swego miejsca, trzyma³a siê na nadpalonych przewodach.

W radioaparacie miga³o zielone œwiate³ko. Aparat dzia³a³. Przed

nim siedzia³ cz³owiek. G³owê owiniêt¹ zrudzia³ymi banda¿ami

pochyli³ na piersi i nie zwraca³ uwagi na nieustannie migaj¹ce œwia-

te³ko, rzucaj¹ce przez rozbite szk³o os³onki zielony promyk.

– Witaj, pandicie Bidchanie Bondepadchaju, bohaterski Hin-

dusie! – opieraj¹c d³onie na oparciu krzes³a, cicho wypowiedzia³

Jermakow. – Oto, gdzie siê spotkaliœmy. Zgin¹³eœ na posterunku

jak prawdziwy cz³owiek...

Milcza³ przez chwilê, próbuj¹c opanowaæ zdenerwowanie.

W koñcu, wznosz¹c œciœniêt¹ piêœæ i skanduj¹c s³owa, powiedzia³:

– Czeœæ twojej pamiêci!

U³o¿yli cia³o martwego astronauty na pod³odze.

– Lepszego pomnika ni¿ ten planetolot nie mo¿na wymyœli栖

powiedzia³ Jermakow, pochylaj¹c g³owê. – Zostawimy go na miejscu.

Bykow wpatrywa³ siê w chude, poranione cia³o, niestarannie

owiniête w banda¿e i porwane przeœcierad³a. Wyda³o mu siê, ¿e

ten bojownik nauki nie ba³ siê œmierci, która doœcig³a go tu, milio-

ny kilometrów od Ziemi. Tacy ludzie nie za³amuj¹ siê, nie cofaj¹.

Spicyn zbli¿y³ siê do radioaparatu.

background image

187

– Sam go naprawia³... o proszê, widaæ, ¿e naprawi³ automat –

nadajnik namiarów. Nie potrafiê tylko poj¹æ, w jaki sposób uda³o

siê mu zachowaæ ¿ycie przy tak silnym uderzeniu. Wszystko prze-

cie¿ rozbite jest w drzazgi.

– A gdzie s¹ jego towarzysze? – spyta³ nagle Bykow.

– Kto?

– Jego towarzysze...

– Bondepadchaj lecia³ samotnie – odpowiedzia³ Jermakow.

Astronauci zabrali ze sob¹ dziennik pok³adowy, filmy z auto-

matycznych obserwatoriów, notatki i dok³adnie zamknêli za sob¹

drzwi. Gdy maszerowali do „Malca”, Jermakow cichym g³osem

powiedzia³, jakby w formie rady:

– Nie opowiadajcie zbyt wiele o tym, co widzieliœmy. Towa-

rzyszu Spicyn, zróbcie kilka zdjêæ statku i chodŸmy.

W kabinie transportera Jermakow zaj¹³ miejsce kierowcy

i w kilku zdaniach opowiedzia³ o tragedii Bondepadchaja.

Dauge spyta³ tylko, „czy chodzi o tego samego uczonego, któ-

ry za³o¿y³ obserwatorium na Ksiê¿ycu”. Nie dosta³ odpowiedzi na

swoje pytanie. Dopiero po d³ugiej przerwie Jermakow powiedzia³

z nutk¹ wœciek³oœci w g³osie:

– Potworna planeta... ale my j¹ pokonamy! My j¹ opanujemy!

„Malec” pêdzi³ na pó³noc, omijaj¹c po drodze wiruj¹ce tr¹by

powietrzne. W pewnej chwili ca³kowicie zmieniaj¹c barwê nieba,

wybuch³a nad horyzontem oœlepiaj¹ca b³êkitna zorza. Na jej tle astro-

nauci zobaczyli wyraŸnie rysuj¹cy siê ³añcuch górski ci¹gn¹cy siê

daleko na skraju widnokrêgu. Zorza drgnê³a, mieni¹c siê b³êkitem

i biel¹, i po paru minutach zgas³a równie nagle, jak rozb³ys³a.

– To Golkonda uœmiecha siê do nas zwodniczo – powiedzia³

Jermakow. – Zbli¿a siê nowa czarna burza, Aleksieju, siadajcie przy

sterach. Teraz bêdziecie mieli okazjê pokazaæ wszystkie swoje

umiejêtnoœci.

Wenus obnaża kły

Bykow z trudem potrafi³ póŸniej uœwiadomiæ sobie przebieg

wydarzeñ, jakie rozegra³y siê dos³ownie w kilka sekund po s³o-

wach dowódcy. Inni cz³onkowie za³ogi tak¿e nie zorientowali siê,

co zasz³o. Nie zd¹¿yli nawet pozapinaæ pasów bezpieczeñstwa.

Czarna burza Golkondy nie nadchodzi jak huragan! Po prostu

background image

188

powstaje jak odbicie w lustrze – w jednej chwili. Bykow zd¹¿y³

zaledwie zauwa¿yæ na podczerwonym ekranie czarn¹ masê, która

wpad³a na „Malca”. W tym momencie koñczy³y siê wszelkie wra-

¿enia, a zaczyna³y mechaniczne odczucia.

Transporter jakby zderzy³ siê z poci¹giem poœpiesznym. Bykow

uderzy³ g³ow¹ o przedni¹ œcianê i jêkn¹³ z bólu. W oczach zamiga³y

mu wszystkie gwiazdy kosmosu. Poczu³, jak „Malec” staje dêba i lada

chwila przewróci siê na plecy. Da³ pe³ny gaz, w³¹czy³ maksymalne

obroty, jakie móg³ wyci¹gn¹æ silnik. Jednoczeœnie wyrzuci³ raczej,

ni¿ wysun¹³ ³apy. Prawa tylna zgiê³a siê po kilku sekundach. Trans-

porter zakrêci³ siê w miejscu i zwali³ na bok. £apy unios³y go nieco,

a burza od razu rzuci³a na g¹sienice. Jak zwykle w chwilach praw-

dziwego niebezpieczeñstwa mózg pracowa³ niezawodnie. Bykow sta³

siê jedn¹ z czêœci wielkiego organizmu maszyny. Nieprzytomnymi

oczyma widzia³, jak w czarnej otch³ani burzy co chwila wybuchaj¹

b³êkitem jasne kule. Kule wybucha³y bezg³oœnie, sypi¹c ogniem. Sil-

nik zapewne rycza³, lecz nie by³o go s³ychaæ w straszliwym gromie

huraganu, który spycha³ „Malca” do ty³u. G¹sienice bezskutecznie

obraca³y siê z olbrzymi¹ szybkoœci¹. Tytanowe ³apy wygina³y siê

jak trzciny, ale „Malec” cofa³ siê. Znów staje dêba i pada na bok.

Bykow naciska jakieœ klawisze urz¹dzeñ kieruj¹cych dzia³aniem

maszyny... Na ekranie b³yskawice wybuchaj¹ kulistymi plamami,

„Malec” podnosi siê, znów siê przewraca i nagle... Wszystko uci-

cha. Bykow ustawia maszynê... wy³¹cza silnik i zdejmuje rêce z kla-

wiszów. Przez przedni¹ szybê widzi czerwono-czarny œwiat, tym ra-

zem piêkny i mi³y. W ciszy s³ychaæ gwa³towne tykanie liczników

promieniowania i dozymetrów. Bykow zajrza³ do kabiny. Jermakow

zdrêtwia³ymi palcami próbowa³ rozpl¹taæ pasy, jakimi by³ przymo-

cowany do fotelika. Spicyn bez he³mu na g³owie siedzia³ na pod³o-

dze pod radiostacj¹.

– Wiecie co, ¿eby tak ¿yæ... – zacz¹³ Bogdan, ale urwa³ i filo-

zoficznie uœmiechaj¹c, siê zapyta³:

– Czy¿by m³odoœæ naszej planety by³a równie niespokojna?

Spod stolika umocowanego pod œcian¹ wylaz³ Dauge, kln¹c

po ³otewsku. Usiad³, opar³ siê o baga¿e i znów zakl¹³ w ojczystym

jêzyku. Zdj¹³ he³m. By³ blady i ostrzega³, ¿e zaraz dostanie mor-

skiej choroby. Jurkowskiego musieli szukaæ pod stosami baga¿ów.

Le¿a³ przez chwilê bez przytomnoœci, lecz prêdko przyszed³ do

siebie i spyta³:

– Co siê sta³o? Gdzie jestem?

background image

189

Bogdan powa¿nie odpowiedzia³:

– W „Malcu”... to taki transporter...

– Do diab³a ze szczegó³ami! Na jakiej jestem planecie?

– Wyj¹tkowe zdolnoœci... – rykn¹³ ni z tego, ni z owego Dau-

ge. – Przy ka¿dej okazji powtarzaæ stare kawa³y.

Jurkowski zerwa³ siê i patrz¹c na Daugego, wycedzi³ przez zêby.

– Cher Grégoire! A wiesz, jaki przybra³eœ kolorek?

– Wydaje mi siê, ¿e ¿ó³ty.

– Nie. Jesteœ purpurowy, widocznie poddajesz siê prawu mi-

mikry. Tu wszystko jest purpurowe.

Przerwa³ mu rozkazuj¹cy g³os Jermakowa:

– Towarzysze! Alarm! Natychmiast za³o¿yæ he³my!

Bykow akurat mia³ zamiar zdj¹æ he³m, ale zatrzyma³ siê w pó³

ruchu. Jermakow wyjaœnia³:

– Spójrzcie, co siê tu dzieje! Do „Malca” dosta³a siê radioak-

tywna sadza. Przygotowaæ siê do dezaktywizacji.

Bykow zrozumia³, ¿e sta³a siê rzecz na pozór niemo¿liwa. Przez

mikroskopijne, nieledwie w³oskowate szczeliny w³azu huragan wci-

sn¹³ do wnêtrza wozu czarny py³. Bogdan Spicyn, który umazany

by³ sadz¹, rzuci³ siê do umywalni. Dauge waha³ siê chwilê, lecz

spojrzawszy na Jermakowa, na³o¿y³ he³m.

– Aleksieju, obejrzyjcie „Malca” z zewn¹trz – poleci³ dowódca.

Wokó³ transportera panowa³a cudowna cisza. Przesta³ nawet

wiaæ wiatr, który dotychczas d¹³ od strony Golkondy. Zniknê³y gi-

gantyczne tr¹by powietrzne, tañcz¹ce do niedawna na widnokrê-

gu. Bykow zeskoczy³ z maszyny i zapad³ siê po kolana w czarnym

pyle. Grunt dr¿a³ tak silnie, ¿e Bykowowi dzwoni³y zêby. W s³u-

chawkach co chwila dŸwiêcza³ g³uchy grzmot.

– Golkonda! – Bykow wpatrywa³ siê w ³añcuch wzgórz na wid-

nokrêgu.

W purpurowej mgie³ce zjawia³ siê, to znów gin¹³ postrzêpiony

grzbiet, drga³ w rozpalonych gazach atmosfery.

Grzmot dudni¹cy gdzieœ w trzewiach planety nie milk³. „Ma-

lec” sta³ z uniesionym dziobem, lekko przechylony na prawy bok,

przypominaj¹c wielkiego, czarnego paj¹ka, który stoczy³ przed

chwil¹ ciê¿k¹ walkê. Pod dnem maszyny uros³a pokaŸna wydma

z czarnego py³u, a ³apy „Malca” tonê³y w niej g³êboko. Obcho-

dz¹c transporter dooko³a, Bykow przygl¹da³ siê bruzdom wyrytym

podczas cofania siê pod naporem czarnej burzy. Wydawa³y siê byæ

ca³kiem p³ytkie, lecz w rzeczywistoœci kry³ siê w nich po pas.

background image

190

Tylna prawa ³apa dos³ownie wisia³a na paru metalowych ¿y³-

kach. Napór wichury wywichn¹³ ow¹ niezwykle mocn¹, sporz¹-

dzon¹ z tytanu „koœæ” i rzuci³ niezdatn¹ w czarny proch. Uszko-

dzenie mo¿na by³o naprawiæ, ale Bykow, zabieraj¹c siê do roboty,

wiedzia³, ¿e ³apa nie uzyska ju¿ dawnej si³y.

Niewiele brakowa³o do zakoñczenia pracy, gdy us³ysza³ nad

uchem g³os Jermakowa:

– Jak wasze sprawy? My swoje ju¿ za³atwiliœmy.

Dowódca przykucn¹³ obok in¿yniera.

– My nie mieliœmy wiele k³opotu, ale i wy, zdaje siê, ju¿ koñ-

czycie.

– Tak... – dysz¹c ciê¿ko, odpowiedzia³ Bykow. – Szkoda „Mal-

ca”, pokaleczy³ nó¿kê, biedaczek. Teraz nadaje siê do spokojnych

spacerów. – Patrz¹c krytycznym okiem na swoj¹ robotê, doda³:

– Trzeba by³o cofaæ siê, nie po³ama³bym koœci.

Dowódca uœmiechn¹³ siê.

– A macie pojêcie, jak d³ugo trwa³ huragan? – spyta³ niespo-

dziewanie.

– Chyba ze dwadzieœcia minut. Nie patrzy³em na zegarek –

odpowiedzia³ bez zastanowienia Bykow.

– Akurat! Tylko trzy i pó³ minuty!

– Niemo¿liwe.

– Trzy i pó³ minuty – powtórzy³ Jermakow. – Przez ten czas

cofnê³o nas tysi¹c metrów. Gdybyœcie pozwolili unieœæ siê, „Ma-

lec” by³by sto kilometrów st¹d. A do tego le¿a³by rozbity na ka-

wa³ki. Nie zdajecie nawet sobie sprawy, co zrobiliœcie. – Jerma-

kow przyjaŸnie pog³aska³ metalow¹ ³apê „Malca”. – Teraz musimy

ruszaæ. Droga otwarta, a Golkonda tu¿ przed nami. S³yszycie, jak

grzmi?... Nie dalej ni¿ sto piêædziesi¹t kilometrów st¹d. Ju¿ j¹ wi-

daæ... Tam na widnokrêgu to nie góry, lecz w³aœnie têtni¹ca ener-

gi¹ Golkonda.

Bykow, zanim ruszy³ za dowódc¹, spojrza³ na cel swej jazdy.

W oczach mieni³y mu siê przez chwilê szerokie fio³kowe pasma,

po czym nagle znik³y. Aleksiej potrz¹sn¹³ g³ow¹. Pasma zniknê³y.

– Jeszcze tego brakowa³o! – mrukn¹³. – Mam halucynacje. We-

so³a historia! Nie ma co!

Ca³e wnêtrze „Malca” by³o wyszorowane i b³yska³o czystym

metalem i plastikiem. £adunek zosta³ porz¹dnie u³o¿ony i zamo-

cowany. Nastroszony, z mokrymi jeszcze w³osami, zaró¿owiony

po k¹pieli Bogdan siedzia³ przy radiostacji. Geologowie zajêli swój

background image

191

ulubiony k¹cik za sk³adanym stolikiem. Jurkowski przegl¹da³ ja-

k¹œ broszurê i pogwizdywa³ przez zêby. Wnêtrze maszyny zrobi³o

na Bykowie wra¿enie, jakie robi ciche i przytulne mieszkanie. Po-

czu³ nagle, ¿e chce mu siê straszliwie spaæ. Oczy same siê zamyka-

³y. In¿ynier czu³, ¿e odbija siê na nim napiêcie ostatnich godzin.

– Anatolu Borysowiczu...

– IdŸcie spaæ... nic innego tylko spaæ!

– Z rozkosz¹! – Bykow przysiad³ na pakunkach i zdj¹³ he³m.

Dauge obserwowa³ go bacznym przyjacielskim okiem.

Gdy Aleksiej zdj¹³ he³m, Dauge poblad³. Jednoczeœnie Jerma-

kow zawo³a³:

– Aleksieju, macie ca³¹ twarz umazan¹ krwi¹!

– Stukn¹³em siê twarz¹ – mrukn¹³ kierowca, obmacuj¹c nos.

– Nie dotykajcie! Zaraz przemyjê siniec... W³odku, podajcie

lustro...

Bykow zobaczy³ na czole olbrzymi siniec. Nos mia³ spuchniê-

ty, a dolna warga nabra³a jakichœ groteskowych kszta³tów. Na po-

liczkach widnia³y dziwaczne wzory.

Jermakow, przemywaj¹c krwawe nacieki, mówi³:

– Nic groŸnego, chocia¿ wygl¹da bardzo efektownie. Nie ro-

zumiem, jak mogliœcie nie poczuæ takiego pot³uczenia.

– Bola³o trochê, ale nie bardzo. Kto móg³ przypuszczaæ?...

– Ja wierzê œwiêcie w to, co on mówi. Sam sta³em po³owê

drogi na g³owie i przytrzymywa³em ¿o³¹dek jêzykiem.

– Bujasz! Nie sta³eœ na g³owie, tylko do góry nogami!

Bykow powiesi³ he³m i ledwie zd¹¿y³ po³o¿yæ siê, ju¿ spa³.

Jurkowski mówi³ coœ do niego, ale by³o za póŸno.

Aleksiej p³yn¹³ bia³ym stateczkiem po szerokiej b³êkitnej rze-

ce. Brzegi zas³ania³a leciutka mgie³ka. Nad wod¹ unosi³ siê dzi-

waczny, oœlepiaj¹co bia³y ptak. Nagle pok³ad usun¹³ siê w bok.

Bykow wypad³ za burtê. Ktoœ krzykn¹³: „Co za piekielna droga!”.

In¿ynier machn¹³ nogami i usiad³. Jermakow siedzia³ przy tablicy

rozdzielczej sterowania, a reszta towarzyszy sta³a za nim, wlepia-

j¹c oczy w ekran.

Bogdan Spicyn rozprawia³:

– Podstarza³a bogini piêknoœci, a jakie to zêbiska pokazuje.

Piêkny widok: Wenus obna¿a k³y! A my leziemy do jej paszczêki.

Bykow zwlók³ siê ze swego twardego ³o¿a i przecisn¹³ siê miê-

dzy Bogdanem a Grigorijem. Pustynia skoñczy³a siê. Omijaj¹c zwa-

³y g³azów, „Malec” sun¹³ przez las g³adkich kamiennych s³upów.

background image

192

Nad g³azami stercza³y wysokie, ostro zakoñczone, naturalne obe-

liski. Bogdan mia³ racjê, z daleka przypomina³y one potê¿ne star-

cze zêby. Grunt by³ popêkany i pokryty licznymi lejami, na któ-

rych ros³y twarde bluszcze. Cierniste ga³êzie oplata³y kamienne

s³upy otaczaj¹ce „Malca” ze wszystkich stron.

Trzês³o niesamowicie. Jurkowski na jakimœ podskoku trans-

portera przygryz³ sobie jêzyk i a¿ kwikn¹³ z bólu. Bykow dotkn¹³

ramienia Jermakowa i powiedzia³ stanowczym tonem:

– Musimy zatrzymaæ wóz, towarzyszu Jermakow. W tym te-

renie moglibyœmy z ³atwoœci¹ przebiæ brzuch naszego „Malca”.

Jermakow skin¹³ g³ow¹ na znak zgody. Podprowadzi³ trans-

porter pod najbli¿szy cokó³ i wy³¹czy³ silnik.

– Nale¿a³oby przeprowadziæ rozpoznanie drogi – doradza³ By-

kow. – Bardzo mo¿liwe, ¿e bêdziemy musieli zawróciæ i szukaæ

nowego dojazdu do Golkondy.

– Nie! – krótko zaprotestowa³ Jermakow. – Nie mamy na to

czasu, a pasmo kamieni ci¹gnie siê bardzo daleko.

– Wobec tego trzeba bêdzie wysadzaæ ska³y. Kilka min po-

winno wystarczy栖 powiedzia³ tym razem Spicyn.

Jermakow zastanawia³ siê przez chwilê. Wsta³ i oznajmi³:

– Rozpoznanie przeprowadzimy we czwórkê. Kierowca zo-

staje w wozie.

– Tak jest.

– Rozpoznanie! Nareszcie rozpoznanie! – wykrzykiwa³ Dau-

ge, chwytaj¹c za m³otek geologiczny.

– M³otek zostawcie – poleci³ Jermakow. – Bierzemy tylko

broñ.

– Anatolu Borysowiczu... przecie¿ nie byliœmy ani... razu w te-

renie...

– Teraz nie czas na to. Jurkowski, Spicyn i Dauge za mn¹.

Bykow, nie odchodziæ na krok od maszyny. Nawet jeœli us³yszycie

wystrza³y. Czy wszyscy gotowi? Idziemy wiêc.

Aleksiej razem ze wszystkimi wyszed³ z wozu i usiad³ na jego

zewnêtrznym pancerzu. Z niewielkiego podwy¿szenia, jakie sta-

nowi³a umieszczona na wierzchu kad³uba wie¿yczka dowódcy, wi-

dzia³ dobrze, jak w ró¿nych kierunkach pe³zn¹ maleñkie ludzkie

figurynki, tak maleñkie w porównaniu z kamiennymi olbrzymami,

¿e robi¹ wra¿enie drobniutkich owadów. Jurkowski z Bogdanem

udali siê w prawo, a Jermakow i Grigorij prosto. Przez d³ug¹ chwi-

lê s³ysza³ wynurzenia W³odka Jurkowskiego, ¿e maszeruj¹ przez

background image

193

13 – W krainie...

najcudowniejszy na œwiecie rezerwat geologiczny, weso³e odpo-

wiedzi Bogdana i dziarskie pokrzykiwania Grigorija, który basem

zacz¹³ œpiewaæ piosenkê o Argonautach. Jednak¿e wkrótce uci-

ch³y wszelkie g³osy i Bykow pozosta³ sam.

Po niebie, jak i przedtem, pêdzi³y szalone chmury. W szczy-

tach kamiennego lasu wiatr wyœpiewywa³ ponure melodie. Bykow

kilka razy us³ysza³ g³oœny trzask i wówczas zrywa³ siê na równe

nogi, rozgl¹da³ dooko³a, bo odnosi³ wra¿enie, ¿e jest to wystrza³

sygnalizacyjny. Po pewnym czasie zorientowa³ siê, ¿e to wichura

zwala kamienne drzewa lub obala jedne na drugie. Zszed³ jednak

do kabiny i wzi¹³ automat. Teren dr¿a³ od ciê¿kich uderzeñ.

Okolica by³a wyj¹tkowo ponura. Bykow wyobrazi³ sobie, ¿e

znajduje siê w ruinach jakiegoœ wielkiego pa³acu. Nie mia³ on kom-

nat, lecz tylko wspania³e kolumny z czarnego kamienia. Miêdzy

kolumnami z godnoœci¹ przechadzali siê bia³o ubrani mêdrcy, piêk-

ne kobiety, wojownicy w miedzianych he³mach z tarczami w rêku...

Niby na rysunku, jaki widzia³ w historycznej powieœci o Atlanty-

dzie... Pewnego dnia rozhula³a siê czarna burza. Zwali³a dach, który

run¹³ miêdzy kolumny. Wszystko zginê³o i pozosta³ tylko kamien-

ny las.

Nagle in¿ynier zerwa³ siê. Zdawa³o mu siê, ¿e za jednym z ka-

miennych wzgórz poruszy³ siê ciemny kszta³t, nie mniejszy od spo-

rej kamienicy. Tajemnicze stworzenie okaza³o siê tylko wielkim

g³azem. Kamienie przybra³y tak dziwaczne kszta³ty, ¿e niektóre do

z³udzenia przypomina³y wielkoludy. Bykow uspokoi³ siê i zacz¹³

obserwowaæ najbli¿sze kamienie, doszukuj¹c siê wœród nich zna-

nych mu obrazów. Oto le¿y wyci¹gniêty œpi¹cy lew, tam rozeœmia-

na twarz wygl¹da spod wysokiej czapy; dalej gigantyczna ¿aba czai

siê do skoku; obok niej dziwaczny zwierz z rogami i wy³upiastymi

oczyma... Kamienne konie wyci¹gniête w cwale ¿y³y swym nieru-

chomym ¿yciem. Na pewno ca³y ten zwierzyniec dysza³, obserwo-

wa³ œwiat spod przymru¿onych powiek, niezauwa¿alnie robi³ bo-

kami po ciê¿kim wysi³ku... Patrzy³y na przybysza z obcej planety

kamienne tygrysy, jaszczury, smoki...

Aleksiejowi przysz³o na myœl, ¿e jednak ta planeta nie ma tak

bogatego ¿ycia jak Ziemia. Tam nawet na pustyni by³y wê¿e, skor-

piony, tarantule... na skraju wielkich pustyñ widywa³o siê antylo-

py. Co prawda w tamtym b³ocku wokó³ „Hiusa” ¿ycie a¿ têtni³o,

ale za to na pustyni istnia³y tylko twarde ciernie, wyrastaj¹ce prosto

z kamieni kolce. Gdy „Malec” próbowa³ wydostaæ siê za skalist¹

background image

194

barykadê okalaj¹c¹ krater, Bykow odniós³ wra¿enie, ¿e mign¹³ mu

jakiœ cieñ i skry³ siê w k³uj¹cych zaroœlach. Lecz na pewno by³o to

z³udzenie optyczne... Nêdzna planetka.

„Co to wszystko jest w porównaniu z zielon¹ traw¹, z ga³¹zka-

mi brzozy. Gdzie tu szukaæ bia³ych chatek i szemrz¹cych strumie-

ni?” – westchn¹³ têsknie: „Ech, Ziemio, Ziemio!”.

Daleko za zwa³ami kamieni przesunê³a siê postaæ id¹cego.

Spieszy³, wymachuj¹c rêkoma, jakby ba³ siê straciæ równowagê.

Potkn¹³ siê i o ma³o nie upad³. W s³uchawkach Bykowa ledwie

dos³yszalnie zabrzêcza³ g³os. „Jurkowski! Jak przyjemnie dojrzeæ

znów ¿ywego cz³owieka w tym martwym lesie na kamiennym cmen-

tarzu! Idzie i ju¿ nie œpieszy siê... g³os brzmi posêpnie, widocznie

nie ma przejazdu... Niedobrze, trzeba bêdzie wysadzaæ ska³y...

marnowanie czasu. Bykow rozeœmia³ siê. Ale nim kiwa! Jak na

morzu!” Geolog zamacha³ rêkoma i podnosz¹c jedn¹ nogê, zje-

cha³ z wielkiego g³azu. W s³uchawkach rozleg³o siê kilka bardziej

soczystych s³ówek. Aleksiej uœmiecha³ siê. Cieszy³ siê widokiem

cz³owieka! Jurkowski w koñcu wcale nie taki z³y ch³op, nawet nie-

prawdziwy „ba¿ant”. Lubi zadzieraæ nosa, to jasne! A w ogóle po-

eta! Bykow nie zna³ siê na wierszach, a do wszelkiego rodzaju

romantyki odnosi³ siê sceptycznie.

Jurkowski zbli¿y³ siê, oddychaj¹c z trudem. Zdj¹³ z szyi auto-

mat i ze wstrêtem rzuci³ go na pancerz „Malca”. Usiad³ na kamie-

niu. Bykow po chwili milczenia rzuci³ pytanie:

– Drogê znaleŸliœcie?

Jurkowski machn¹³ rêk¹.

– Zwa³y kamieni, do³y i diabli wiedz¹ co. Sterczy to wszystko

z piasku na metr... na pó³tora metra... Ka¿dy taki kamyczek – ostry

jak brzytwa. – Wskaza³ rêk¹ kierunek, z którego tylko co wróci³. –

Dwieœcie metrów w tamtym kierunku z¹bki naszej Wenus tworz¹

nieprzebyt¹ œcianê. S³owem, œlepa uliczka. Zdaje siê, ¿e szanowny

in¿ynier bêdzie musia³ zawróciæ swoje pancerne dyszle. Jakiœ mê-

drzec proponowa³, abyœmy zabrali na „Hiusa” œmig³owiec. Dziwa-

d³o! Tu ka¿dy najmocniejszy samolot rozlecia³by siê w kawa³eczki

w ci¹gu jednej sekundy.

– Mo¿e jednak Dauge i Jermakow znajd¹ przejœcie.

– Mo¿liwe, chocia¿ osobiœcie bardzo w to w¹tpiê. Najpraw-

dopodobniej bêdziemy musieli szukaæ objazdu. Nie zdo³amy prze-

cie¿ wysadziæ wszystkich przeszkód na naszej drodze! Na waszym

miejscu ju¿ zacz¹³bym szykowaæ maszynê.

background image

195

Jurkowski wlaz³ na transporter i usiad³ obok Bykowa. Wypro-

stowa³ nogi i uderza³ stop¹ o stopê.

– S³yszycie? Czujecie, jak oddycha Golkonda? Wspania³a kra-

ina zagadek i tajemnic... Dzika... dziewicza przyroda. Atmosfera

nie ska¿ona ¿adnym ludzkim oddechem, œwiat, przestrzenie nie

tkniête ludzk¹ stop¹.

Bykow mrukn¹³ coœ. Sposób, w jaki rozmawia³ Jurkowski, de-

nerwowa³ go. Wspania³y romantyk wyda³ mu siê niedorzeczny i po-

zerski.

– O, proszê, jeszcze jedna zagadka... – „ba¿ant” wyci¹gn¹³ rêkê.

Nad szczytami zab³ys³y na nowo fioletowe pasma. Bykow o¿y-

wi³ siê.

– Widzicie je? Wy je tak¿e widzicie?

– Nie rozumiem, co znaczy „tak¿e”? Trudno nie zauwa¿yæ!

Ukaza³y siê dwie nowe figurki. Wdrapa³y siê na zwa³ kamieni

i pomacha³y rêkoma. Bykow odpowiedzia³ takim samym znakiem.

– Wraca Jermakow i Dauge. A gdzie siê podzia³ Bogdan? Ro-

zeszliœcie siê czy co?

– Widocznie zgubiliœmy siꠖ roztargnionym tonem odpowie-

dzia³ Jurkowski. – W takim terenie wystarczy parê kroków i ju¿

mo¿na siê zgubiæ. A Bogdan dawno wyruszy³?

– Co za pytanie? Przecie¿ poszed³ razem z Wami!

– Co? – wykrzykn¹³ Jurkowski.

Bykow zastanawia³ siê w milczeniu. „Zgrywa siê »ba¿ant« czy

naprawdê nic nie pamiêta?”.

– Bogdan przecie¿ wróci³ do „Malca”, ¿eby zmieniæ butle z tle-

nem... coœ mu nawala³o... kaza³ mi iœæ samemu i wróci³...

Bykow patrzy³ na mówi¹cego, jakby nie rozumia³, o co cho-

dzi. Jurkowski widzia³ tylko nieruchomy he³m. Powtórzy³ raz jesz-

cze zdanie:

– Bogdan nie powróci³ do „Malca” – z trudem wyj¹ka³ Bykow.

– Nie wróci³?

Obydwaj zerwali siê na równe nogi. Bykow tak¿e nie widzia³

twarzy swego rozmówcy, ale nie s³ysza³ nawet jego oddechu... Jur-

kowski skamienia³.

– Ostro¿niej... ostro¿niej, towarzyszu Jermakow! – rozbrzmie-

wa³ blisko g³os Daugego.

Bykow obejrza³ siê. Dauge wy³oni³ siê zza kamieni, prowa-

dz¹c pod rêkê dowódcê wyprawy, a na szyi mia³ zawieszone dwa

automaty. Jermakow silnie utyka³ na praw¹ nogê.

background image

196

– Szykujcie siê do jazdy. Tam mo¿na przejechaæ. Wszyscy do

wozu!

Jurkowski zeskoczy³ na kamienie. Po drodze porwa³ automat

i pobieg³ swym starym œladem.

Bykow krzykn¹³ do Daugego:

– Grigorij! Natychmiast oddaj jeden pistolet dowódcy i bie-

giem za Jurkowskim. – Po czym zwróci³ siê do Jermakowa:

– Anatolu Borysowiczu, z Bogdanem coœ siê sta³o, wypadek,

czy pozwolicie iϾ?

– Ruszajcie!

Dauge ju¿ pêdzi³. Ton, jakim Bykow wyda³ rozkaz, nie po-

zwala³ na zastanowienie siê. Po kilku chwilach biegu po stercz¹-

cych kamieniach, po ostrych jak brzytwa krawêdziach, po g³ad-

kich p³ytkach Bykow czu³, ¿e oblewa siê potem.

„Trzeba braæ pod rozwagê kilka mo¿liwoœci – myœla³. – Albo

coœ napad³o na Bogdana, bo, byæ mo¿e, ska³y nie s¹ martwe, albo

upad³ i rozbi³ siê... le¿y gdzieœ i czeka na pomoc. Dlaczego zatem

nie strzela...? Nie wzywa pomocy?” W tej samej chwili zaterkota³a

seria z automatu. „Bogdan? Nie, to Jurkowski. Zuch, nie straci³

g³owy. W³¹czy³ sygna³owy magazynek i grzeje! Nie ma ¿adnej

odpowiedzi!”.

Bykow siedzia³ oparty o tobo³y z prowiantem. Powoli ¿u³

prasowan¹ wêdlinê, chciwie popijaj¹c sokiem. Obok chrapa³ Dau-

ge. Œniada twarz zapad³a, nie golone policzki wydawa³y siê jesz-

cze chudsze, ni¿ by³y w istocie. Od czasu do czasu mrucza³ coœ po

³otewsku. Nad radioaparatem drzema³ Jermakow. Chocia¿ mia³

zamkniête oczy, szuka³ w eterze najmniejszego dŸwiêku. Pró-

bowa³ nawi¹zaæ ³¹cznoœæ z „Hiusem”. Dawniej zawsze robi³ to

Bogdan.

Po pancerzu miarowo, powoli stuka³y kroki. To Jurkowski. Uwa-

¿a siê za winnego. Nie powinien by³ pozwoliæ wracaæ Bogdanowi

bez opieki. Szkoda Bogdana, ale szkoda tak¿e Jurkowskiego.

Przesz³o dwanaœcie godzin spêdzili na poszukiwaniu zaginio-

nego towarzysza. Znajdywali tylko ³uski od wystrzelonych nabo-

jów... ich w³asnych nabojów. Znajdywali œlady butów... swoich w³a-

snych butów. Bogdan nie odpowiada³. Gdy Jurkowskl lub Dauge

chcieli na chwilê chocia¿ od³¹czyæ siê od grupy, Bykow rozkazy-

wa³ im, aby wrócili, rozkazywa³ takim tonem, ¿e nie poznawa³ go

background image

197

sam! Kilka razy mieli wra¿enie, ¿e gdzieœ daleko rozlegaj¹ siê

wystrza³y. Biegli w tamt¹ stronê. Odpowiadali wystrza³ami, lecz

wszystko na pró¿no! Pot zalewa³ im oczy. Nogi ugina³y siê ze zmê-

czenia. Coraz czêœciej potykali siê i przewracali. W koñcu Jur-

kowski upad³, a Dauge, który chcia³ mu pomóc, zwali³ siê na nie-

go. Bykow zbli¿y³ siê do nich i przysiad³, z trudem zginaj¹c zbola³e

nogi. Jurkowski, dysz¹c z wysi³kiem, próbowa³ wstaæ. Uda³o mu

siê to po wielkich trudach. Bykow powiedzia³ cicho:

– Musimy wróciæ do „Malca” i odpocz¹æ.

Odpowiedzia³ mu histeryczny krzyk W³odka:

– Nie, za ¿adne skarby! Nie!

Jednak wrócili. Bykow niós³ wszystkie trzy automaty i trzyma³

pod rêkê Jurkowskiego. Dauge, chwiej¹c siê na nogach, szed³ przed

nimi, wybieraj¹c drogê. Gdy zatrzymywa³ siê, opieraj¹c siê o g³a-

zy, Bykow popycha³ go, przynaglaj¹c do marszu. Geolog z trudem

odrywa³ siê od kamienia i szed³ dalej. Wydawa³o siê, ¿e oœlep³ ze

zmêczenia, ale mimo to w³aœnie on pierwszy zauwa¿y³ czarn¹ roz-

padlinê, nad któr¹ le¿a³ automat Bogdana. Dauge krzykn¹³ i osu-

waj¹c siê na kolana, wskazywa³ dr¿¹c¹ d³oni¹ kierunek...

Do tego miejsca podjechali „Malcem” i gdy Bykow umocowa-

ny na stalowej lince opuœci³ siê w przepaœæ, wszyscy z zapartymi

oddechami czekali na wiadomoœci. Aleksiej s³ysza³, jak na górze

Jurkowski bez przerwy nawo³ywa³: „Bogdan! Bogdan!”. Po pó³-

godzinnych poszukiwaniach Bykow wiedzia³, ¿e Bogdana nie znaj-

dzie. Widzia³ tylko zwa³y kamieni, nawiany do szczeliny piasek,

kawa³ki wenusjañskich cierni i ga³êzi, drobny t³uczeñ... Dotkn¹³

ka¿dego kamienia, zajrza³ do ka¿dej rozpadliny i szczeliny. Nie...

Bogdana tam nie by³o. Ledwie ¿ywy ze zmêczenia wydosta³ siê na

równinê i ostatkami przytomnoœci zawlók³ siê do kabiny transpor-

tera. Upad³ i zasn¹³...

Za³oga wypoczywa³a po potwornym wprost zmêczeniu i na-

piêciu nerwów. Bykow poczu³ g³ód i wzi¹³ siê do jedzenia. Akurat

wyrzuci³ opakowanie i okruchy do przewodu-œmietniczki, gdy

Dauge zerwa³ siê i patrz¹c na Aleksieja, krzykn¹³:

– Bogdan, Boguœ! Znalaz³ siê nareszcie!

Jermakow podniós³ siê na ³okciu. Dauge oprzytomnia³ i zacz¹³

przepraszaæ, t³umacz¹c siê jakimœ snem. Bykow zwróci³ siê do do-

wódcy.

background image

198

– Towarzyszu Jermakow, spróbujemy jeszcze raz? Nie odje-

dziemy chyba...

– Tak – ledwie poruszaj¹c wargami, odpowiedzia³ Jermakow.

Czterdzieœci osiem godzin trwa³y dalsze poszukiwania. Napiê-

cie i wyczerpanie ros³y z ka¿d¹ chwil¹, tak samo jak mala³a na-

dzieja, ¿e natrafi¹ chocia¿by na jeszcze jeden œlad Bogdana.

W promieniu kilometra nie by³o szczeliny, do której nie zaj-

rzeliby astronauci. Do rozpadliny, nad któr¹ znaleŸli automat,

opuszczali siê ze cztery razy. Nie mogli uczyniæ nic wiêcej. Gdyby

Bogdan zgin¹³ na ich oczach, gdyby przywali³a go kamienna lawi-

na, gdyby znaleŸli jego cia³o, czuliby siê znacznie lepiej.

Jermakow milcza³. Gdy towarzysze wyruszali, wychodzi³ z ka-

biny i k³ad³ automat na kolana. Czeka³ na sygna³. Nie móg³ ruszyæ

siê z miejsca, gdy¿ bola³a go skrêcona noga. Próbowa³ po³¹czyæ

siê z Krutikowem. By³y to trudne próby. Jermakow ba³ siê rozmo-

wy z kosmogatorem, lecz gdy wreszcie z g³oœnika wœród trzasków

i œwistów zdo³ano wy³owiæ g³os Krutikowa, Jermakow zacz¹³ roz-

mowê tonem tak spokojnym i chwilami nawet ¿artobliwym, jakby

siê nic z³ego nie sta³o. Mówi³, ¿e cel jest ju¿ blisko, ¿e wszystko

jest w porz¹dku i tylko z³e warunki terenowe opóŸni³y nieco marsz.

Pozdrowi³ Krutikowa w imieniu wszystkich cz³onków za³ogi. S³u-

chaj¹c tej rozmowy, geologowie potakuj¹co kiwali g³owami. Mi-

cha³ nie musi wiedzieæ o wszystkim. Samotnoœæ i tak nie jest lekka

do zniesienia.

Tego dnia Jurkowski podj¹³ ostatni¹ rozpaczliw¹ próbê. Jako

doœwiadczony alpinista wspi¹³ siê na wysok¹ kamienn¹ wie¿ycê

odleg³¹ oko³o stu metrów od „Malca”. Znalaz³ w niej stosunkowo

w¹ski komin i wspieraj¹c siê w jego œciany, dosta³ siê na szczyt.

Przyjaciele oczekiwali go z resztkami z³udnych nadziei. Jur-

kowski zszed³ na dó³ i powiedzia³ tylko:

– Golkonda ju¿ widoczna jak na d³oni...

Jermakow czeka³ na nich przy w³azie do „Malca”. Gdy za³oga

znalaz³a siê w kabinie i zdjê³a he³my, powiedzia³ krótko:

– Za godzinê wyruszamy.

Bykow oczekiwa³ takiego rozkazu. Nawet gdyby Bogdan mia³

pe³ne butle tlenu, nie móg³by wytrzymaæ tak d³ugo. Zapas skoñ-

czy³ siê ju¿ dawno, a tlen, jaki mo¿na by³o pobieraæ za pomoc¹

filtru z atmosfery wenusjañskiej, przed³u¿y³by tylko agoniê o trzy-

dzieœci, mo¿e czterdzieœci godzin.

Bogdan Spicyn nie móg³ tak d³ugo utrzymaæ siê przy ¿yciu.

background image

199

Jermakow po wydaniu rozkazu zobaczy³ tragiczny wyraz twa-

rzy Jurkowskiego, zauwa¿y³, jak zmieni³ siê nagle Dauge.

– Nie rozporz¹dzamy ju¿ rezerw¹ czasu. Pozostawanie na miej-

scu uwa¿am za niemo¿liwe i... bezcelowe – oœwiadczy³.

Jurkowski miota³ siê. Zaciska³ piêœci. Dauge zwiesi³ g³owê.

Milczenie sta³o siê nie do wytrzymania. Bykow usiad³ przy tablicy

rozdzielczej sterownicy. Nagle Jurkowski zawo³a³:

– Nie ruszê siê st¹d! On musi byæ tu, gdzieœ blisko, tu¿ obok

nas...

Jermakow odezwa³ siê cichym, uspokajaj¹cym tonem.

– Drogi W³odku, musimy ruszaæ. Bogdan umar³. A my musi-

my wykonaæ nasze zadania. Nie mamy prawa... Czy myœlicie, ¿e

na Ziemi, podczas pierwszych wypraw na Antarktydê, by³o ³atwiej?

Barens, Siedow, Scott, Amundsen... Nasi dziadowie pod Stalin-

gradem? Œmieræ nie mo¿e zatrzymaæ natarcia.

Jeszcze nigdy Jermakow nie mówi³ tak du¿o naraz.

Jurkowski traci³ poczucie rzeczywistoœci.

– Plujê na to wszystko! Plujê na Golkondê! Nie ruszê siê st¹d.

Zostanê choæby sam!

Jermakow poblad³, ale mówi³ tak spokojnie jak przed chwil¹.

– Towarzyszu Jurkowski, nie histeryzujcie. WeŸcie siê w garœæ!

Rozkazujê wam na³o¿yæ he³m i przygotowaæ siê do drogi – pod-

szed³ do sterów. Bykow ust¹pi³ mu miejsca.

Jurkowski za³ama³ siê ostatecznie. Zwali³ siê na baga¿e.

Dauge przysiad³ obok i t³umaczy³ jak dziecku:

– W³odku, zrozum, musimy ruszaæ. Tego nie da siê unikn¹æ.

Prowadzimy straszliw¹ bitwê... bitwê...

Nad brzegiem Morza Dymiącego

– Tu...

– Tak jest, towarzyszu Jermakow. Poczekajcie... pomogê. Gri-

gorij, nie œpij.

Bykow wyjrza³ z w³azu. Przymru¿y³ oczy. Wydosta³ siê na pan-

cerz „Malca” i poda³ rêkê dowódcy. Za Jermakowem wyszed³ ponu-

ry jak noc Dauge. Jurkowski le¿a³ w kabinie, odwrócony do œciany.

Przed astronautami zionê³a ogniem i hucza³a Golkonda! Nie

dalej ni¿ kilometr od „Malca” ci¹gnê³a siê w lewo i w prawo, hen,

a¿ do widnokrêgu, ruchoma wrz¹ca chmura dymu i py³u. Potê¿ne

background image

200

fale przebiega³y przez tê niezwyk³¹ chmurê, kolebi¹c ni¹ i uno-

sz¹c. Daleko stercza³a czarna jak wêgiel ska³a zas³aniaj¹ca pó³ nie-

ba. Co chwila pada³ na ni¹ blask ró¿nokolorowych œwiate³. Szczyt

ton¹³ w pêdz¹cych purpurowych ob³okach, z tego olbrzymiego ki-

pi¹cego kot³a dolatywa³ nieustanny grzmot. Grunt dr¿a³ pod noga-

mi, zdawa³ siê usuwaæ jak ¿ywe stworzenie. Bykow przygryz³ wargi

i odgrodzi³ siê od zewnêtrznych g³osów.

– Wy³¹cz mikrofon! S³yszysz? – dar³ mu siê nad uchem Dauge.

– Ju¿ dawno wy³¹czy³em! Nie ha³asuj!

– I tak nie mogê przekrzyczeæ tej burzy...

Z k³êbi¹cych siê chmur wytrysn¹³ ognisty k³¹b, wzbi³ siê w nie-

bo i rozerwa³ z og³uszaj¹cym hukiem.

– To by³o wspania³e – zawo³a³ z zachwytem Dauge. – Pójdê

zawo³aæ W³odka.

– Nie nale¿y go niepokoi栖 z jak¹œ niechêci¹ szepn¹³ Jerma-

kow.

Bykow nie móg³ oderwaæ wzroku od góry tak wielkiej, ¿e prze-

kracza³a jego wyobraŸniê. W koñcu zrozumia³, ¿e to olbrzymi s³up

dymu. Trudno by³o uwierzyæ, ¿e tak wielkie i pozornie trwa³e dzie³o

natury sk³ada siê z pary, rozpalonych gazów i py³ów. Tylko po bar-

dzo dok³adnym przyjrzeniu siê mo¿na by³o dostrzec, ¿e g³adkie

œciany powoli pe³zn¹ ku niskiemu pu³apowi purpurowych ob³o-

ków. Przez chwilê czu³ siê bardzo nieswojo. Jakiœ gigantyczny

komin tkwi¹cy a¿ w g³êbi cia³a planety wyrzuca³ tysi¹ce ton pia-

sku, py³u i kamieni. Tam po stokach tej góry z niepojêt¹ szybko-

œci¹ pêdz¹ chmury mineralnego kruszywa rozpalone do olbrzymich

temperatur.

Bykow ockn¹³ siê.

– Jaka bêdzie dalsza trasa, towarzyszu Jermakow? Co bêdzie-

my robiæ teraz?

Jermakow siedzia³ na wie¿yczce i obserwowa³ Golkondê przez

lornetkê.

– To powiedz¹ nam geologowie. Najprawdopodobniej pojedzie-

my skrajem Golkondy i bêdziemy zbieraæ materia³y... Po drodze mu-

simy znaleŸæ miejsce, gdzie wytyczymy l¹dowisko dla rakiet.

Geologowie wyszli wreszcie z maszyny. Dauge w podnieceniu

wymachiwa³ r¹koma.

– Tylko popatrz, W³odku! Mamy przed sob¹ geologiczn¹ ka-

tastrofê, kataklizm! Uszczypnij mnie! Czy czasem nie ulegam z³u-

dzeniom?

background image

201

Jurkowski doœæ obojêtnie s³ucha³ przyjaciela i usiad³ przy do-

wódcy. Odnosi³o siê wra¿enie, ¿e jest mu absolutnie wszystko jed-

no, co siê dzieje. Dauge zeskoczy³ w dó³ i jego he³m pochyli³ siê

nisko nad gruntem. Przez chwilê medytowa³ nad czymœ, a¿ wresz-

cie wsun¹³ w czarny py³ d³oñ i zawo³a³, podnosz¹c garœæ gleby do

góry:

– Jurkowski, popatrz. Smo³owe piaski! Czy tu zaczniemy? –

zwróci³ siê do Jermakowa. – Chyba nie. – Wdrapa³ siê na pancerz

wozu.

– Nie, raczej jedŸmy dalej. W³aœciwe skarby znajdziemy do-

piero tam – wskaza³ rêk¹ zas³onê szarego dymu.

– Grigorij, to niebezpieczna sprawa. Diabli wiedz¹, co siê tam

dzieje.

– Niebezpieczna?! – unosi³ siê Grigorij. – Po co ¿eœ tu w ogó-

le przylecia³? Rozpoznanie jest zawsze niebezpieczne.

Oko³o pó³tora kilometra od „Malca” wyrós³ wysoki s³up sza-

rego dymu, w którym b³yska³y bia³e p³omienie. S³up wznosi³ swój

wierzcho³ek, stawa³ siê coraz bardziej oœlepiaj¹cy. W jednostajny

szum, ha³as i dudnienie wplót³ siê potê¿ny grom. „Malec” zako³y-

sa³ siê. Bykow straci³ równowagê i przytrzyma³ siê ramienia Dau-

gego. Zdo³a³ jednak zauwa¿yæ, ¿e nad s³upem dymu ukaza³a siê

b³êkitna kula, ulecia³a w niebo i spad³a w sk³êbione mg³y.

– Widzia³eœ? To ju¿ nie jest przypuszczalne niebezpieczeñ-

stwo, ale coœ bardziej realnego.

– A wiêc musimy dostaæ siê tam, bli¿ej Golkondy.

Tak zaczê³a siê realna, codzienna praca wyprawy.

„Malec” sun¹³ wzd³u¿ œciany dymu w odleg³oœci nie mniejszej

ni¿ trzysta metrów. Jermakow nie zgodzi³ siê na ¿¹dania Daugego.

– Dopóki nie urz¹dziliœmy l¹dowiska dla rakiet i nie ustawili-

œmy na nim radiolatarñ, nie mam prawa ryzykowaæ. Zaczniemy

dzia³aæ, kiedy ju¿ „Hius” przeniesie siê na nowe l¹dowisko.

Co dwa, trzy kilometry „Malec” zatrzymywa³ siê i zwiadowcy

wychodzili na poszukiwania. W maszynie zostawa³ tylko Jerma-

kow. Dauge i Jurkowski zbierali próbki geologiczne, a Bykow usta-

wia³ aparaty do obserwacji geofizycznych, które zabierali w drodze

powrotnej. Bykow zwykle szed³ na koñcu, przeklinaj¹c geologów

w ¿ywy kamieñ za to, ¿e ³adowali na niego takie stosy swoich

przyborów i wszelkiego „drañstwa”. „Drañstwo” by³o straszliwie

background image

202

ciê¿kie. Bykow dŸwiga³ tak¿e olbrzymie iloœci próbek gruntu. Po-

nadto geologowie przez ca³y czas rozmawiali miêdzy sob¹, a do

Aleksieja zwracali siê tylko w wyj¹tkowych wypadkach. Ka¿dy

zwiadowca mia³ przy sobie automat. Przeszkadza³o to geologom

i pewnego razu Dauge próbowa³ oddaæ swój Aleksiejowi. In¿ynier

zaprotestowa³.

Ka¿dy musi mieæ przy sobie swoj¹ broñ. Nios¹c dwa pistolety,

Bykow nie tylko nie móg³by stan¹æ w obronie kolegów, lecz tak¿e

sam by³by bezbronny. T³umaczy³ geologom, ¿e chocia¿ automaty

przeszkadzaj¹ im, nie ma na to rady.

Dauge upiera³ siê przy swoim:

– Aleksieju, kochasiu! – Zwraca³ siê przymilnie do przyjacie-

la. – A któ¿ to ma zamiar na nas napadaæ? A có¿ to my takiego

mamy nadzwyczajnego, ¿e boisz siê napaœci? Asekurant! Bezpiecz-

niœ! Otwórz oczêta... przecie¿ wszystko wokó³ martwe. Przy tym

natê¿eniu radiacji nie potrafi utrzymaæ siê przy ¿yciu ¿adne ¿ywe

stworzenie, oczywiœcie prócz takich gruboskórnych jak ty!

Bykow nie ust¹pi³. W koñcu Dauge z du¿¹ doz¹ z³oœliwoœci

spyta³, co Bykow zrobi, jeœli on, Grigorij Dauge, wyrzuci ten ka-

wa³ ¿elaza i nie bêdzie mia³ zamiaru braæ go wiêcej do rêki?

Bykow zareagowa³... absolutnym milczeniem i zwyciê¿y³.

Las ostrych ska³ek, nazwany K³ami Wenus, podchodzi³ prawie

do samego skraju Morza Dymi¹cego – pokrytego szar¹ mas¹ gê-

stych mgie³ kot³a Uranowej Golkondy. Nie uda³o siê znaleŸæ miej-

sca dla sta³ego l¹dowiska rakiet. Teren by³ a¿ nazbyt niepewny.

Ska³y i leje ziej¹ce ogniem i wygas³e pêkniêcia i szczeliny w grun-

cie – wszystko to dzia³a³o raczej odstraszaj¹co. Wprawdzie wy-

prawa mia³a ze sob¹ dziesiêæ min atomowych i dwadzieœcia grana-

tów, lecz do oczyszczania gruntu by³ to zapas niewystarczaj¹cy.

Do przygotowania l¹dowiska w tym terenie potrzebna by by³a ca³a

armia budowniczych, uzbrojona w maszyny i wielkie iloœci mate-

ria³ów wybuchowych. Dopiero wtedy mo¿na by pomyœleæ o zwy-

ciêstwie. Kiedyœ, w przysz³oœci, takie lotniska rakiet zostan¹ tu wy-

budowane. Rozb³ysn¹ potê¿ne radiolatarnie, powstan¹ wielkie

zak³ady produkuj¹ce paliwo atomowe, opasz¹ Wenus szerokie au-

tostrady... na razie jednak... trzeba znaleŸæ w najbli¿szej okolicy

dostatecznie rozleg³¹ i równ¹ p³aszczyznê, na której mo¿na by urz¹-

dziæ l¹dowisko dla pierwszych statków z Ziemi. „Trzeba znaleŸæ!”

Ale gdzie szukaæ? Na jednym z króciutkich posiedzeñ Jermakow

powiedzia³:

background image

203

– Geologowie niecierpliwi¹ siê i chc¹ siê dostaæ na Morze

Dymi¹ce. Maj¹ racjê, zapewne zagadka Golkondy kryje siê w³a-

œnie tam. Lecz my jesteœmy pierwszymi prawdziwymi zwiadowca-

mi. Zadanie nasze polega na zgromadzeniu i przywiezieniu na Zie-

miê niewielkiej kolekcji minera³ów i ¿ywych organizmów.

Powinniœmy oceniæ wartoœæ Golkondy i zastanowiæ siê nad op³a-

calnoœci¹ jej eksploatacji. Zbadaæ i podaæ dane orientacyjne co do

skorupy geologicznej Wenus. Proszê to dobrze zrozumieæ. Na Zie-

mi wszyscy pojmowali to doskonale... Czy¿by opanowa³a was go-

r¹czka z³ota? Nie mamy prawa zapomnieæ o równie wa¿nym zada-

niu – o przygotowaniu l¹dowiska dla rakiet. Nie wykonawszy tej

czêœci naszego programu, nie mo¿emy st¹d wyruszyæ. Brak wody

ogranicza czas naszej wyprawy „Malcem”. Jeœli w ci¹gu dziesiê-

ciu dni nie potrafimy znaleŸæ nic odpowiedniego w tych okolicach,

bêdziemy musieli wprowadziæ „Malca” na tamt¹ stronê ³añcucha

górskiego i szukaæ miejsca do l¹dowania w innych rejonach.

Tak. Woda bardzo ogranicza³a czas przebywania w terenie. Nie-

spodziewanie du¿o zu¿yto jej na dezaktywizacjê. Zwiadowcy po

ka¿dym powrocie z rozpoznania musieli dok³adnie myæ siê w ko-

morze przejœciowej. W fa³dach speckombinezonów zbiera³ siê lepki

czarny py³, który mo¿na by³o jedynie wyp³ukaæ silnym strumie-

niem dezaktywizuj¹cej wody. Jermakow licznikiem promieniowa-

nia sprawdza³ czystoœæ kombinezonów i zdarza³o siê, ¿e p³ukanie

musiano powtarzaæ kilkakrotnie. Zapas dezaktywizuj¹cej wody

zmniejsza³ siê b³yskawicznie. Najlepsze filtry i poch³aniacze jono-

wymienne pomaga³y niewiele. Woda po p³ukaniu kombinezonów

stawa³a siê radioaktywna i trzeba by³o j¹ wylewaæ. Widocznie

w smolistym pyle znajdowa³y siê jakieœ cia³a koloidalne, których

radioaktywnoœci nie niwelowa³y stosowane dotychczas urz¹dze-

nia. Po opró¿nieniu zbiornika z wod¹ dezaktywizuj¹c¹ mo¿na by³o

liczyæ tylko na wodê do picia wiezion¹ w nylonowych workach.

„Malec” wêdrowa³ stale na zachód, pozostawiaj¹c po prawej

burcie sk³êbione fale Morza Dymi¹cego. Grunt drga³ i czêsto ko³y-

sa³ siê, poruszany dalekimi wstrz¹sami. Wichry nios³y radioaktywny

kurz i pary. Za widnokrêgiem w potworny sposób rycza³ groŸny

s³up dymów nawis³y nad kipi¹cym uranowym kot³em. Tam bez prze-

rwy powstawa³y nowe transuranidy: zaczyna³ siê niewielki proces

i wybucha³a maleñka bomba atomowa o ekwiwalencie trotylowym

kilkudziesiêciu ton. Przez lornetkê mo¿na by³o widzieæ, jak w wiel-

kiej górze dymów b³yskaj¹ setki takich wybuchów. W olbrzymim

background image

204

kotle o œrednicy setek kilometrów warzy³y siê straszliwe masy skon-

centrowanej energii.

– Ciekawe, co by siê sta³o, gdyby nie by³o tam du¿ej iloœci

materia³ów poch³aniaj¹cych neutrony. Bomba atomowa wagi rzê-

du stu milionów ton dzia³aj¹ca bez chwili spoczynku.

Miejsce to nie nale¿a³o do najprzyjemniejszych. W œcianie dy-

mów ukazywa³y siê tajemnicze pasma fioletowego œwiat³a i po

chwili niknê³y, nabieraj¹c przed tym blasku, który stawa³ siê oœle-

piaj¹cy, a¿ wreszcie wybucha³y ulew¹ œwiec¹cego py³u. Izolacja

g³osowa kombinezonów nie t³umi³a potê¿nego huku.

Pewnego dnia uderzy³a w transporter nowa czarna burza. Chmura

wysunê³a siê z kot³a Golkondy i Bykow zd¹¿y³ tylko odwróciæ „Mal-

ca”, aby próbowaæ ucieczki. Nie uda³o siê. Burza ogarnê³a ich w jed-

nej chwili, uderzy³a po pancerzu kamieniami, sypnê³a piaskiem. Na

ekranie zape³ga³y jasne b³yski wy³adowañ. Potem wszystko zama-

za³o siê. Za³oga siedzia³a z bij¹cym sercem, czekaj¹c na koniec tej

szalonej jazdy, która zakoñczy³a siê gwa³townym zahamowaniem

transportera. Zd¹¿yli jeszcze dojrzeæ gin¹c¹ za widnokrêgiem chmurê.

Golkonda dysza³a. Niekiedy na „Malca” wali³y siê niewidoczne

fale radiacji. Liczniki zaczyna³y tykaæ ze zdwojon¹, zwielokrot-

nion¹ moc¹. Stosowano wszelkie dodatkowe œrodki zabezpiecza-

j¹ce, wzmacniano ochronê kombinezonów. Jermakow codziennie

obdziela³ za³ogê zastrzykami aradiatinu – preparatu zapobiegaj¹-

cego rozwijaniu siê choroby popromiennej. Geologowie pracowali

os³oniêci specjalnymi tarczami, chroni¹cymi przed promieniowa-

niem. Mimo tych ostro¿noœci nad za³og¹ „Malca” zawis³o groŸne

niebezpieczeñstwo. Wszyscy zaczêli traciæ apetyt. Pojawi³y siê

oznaki bezkrwistoœci – pierwsze symptomy choroby popromien-

nej. Os³abienie fizyczne i rozdra¿nienie nerwowe dope³nia³y obra-

zu. Jermakow w milczeniu prowadzi³ „Malca” wzd³u¿ brzegów

Morza Dymi¹cego.

Ju¿ wkrótce po przybyciu nad Golkondê Bykow poczyni³ pewne

dziwne obserwacje, zwi¹zane jakby z tajemniczym wp³ywem Gol-

kondy na dowódcê. Dok³adnie o godzinie dwudziestej, wed³ug cza-

su „Hiusa”, jako ¿e astronauci liczyli czas wed³ug warunków ziem-

skich, Jermakow, utykaj¹c na okaleczonej nodze, wdrapywa³ siê

do wie¿yczki dowódcy na grzbiecie „Malca” i po ustawieniu sze-

rokok¹tnego dalmierza na po³udnie, w kierunku pustyni, wyczeki-

wa³, jakby spodziewaj¹c siê jakiegoœ sygna³u. Bykow nie bardzo

rozumia³, o co chodzi, lecz nie odwa¿y³ siê zapytaæ.

background image

205

Wyniki rozpoznania geologicznego okaza³y siê wspania³e. Gol-

konda by³a prawdziw¹, jak tego oczekiwano, skarbnic¹. Uran, tor,

rad... transuranity... pluton, kaliforn, ameryk, kiur – pierwiastki,

których wydobycie na Ziemi poch³ania olbrzymie œrodki, wymaga

budowania specjalnych urz¹dzeñ, poch³aniaj¹cych ogromne sumy –

po prostu le¿a³y pod nogami. Bez specjalnych k³opotów mo¿na

by³o u¿ytkowaæ je na skalê przemys³ow¹ w nieograniczonej prak-

tycznie iloœci. Dauge a¿ pia³ z zachwytu. Nawet Jurkowski, od

pewnego czasu ponury i przygaszony, o¿ywi³ siê i zachwyca³ co-

raz to nowymi odkryciami. Nie mo¿na by³o nie doceniaæ tego, co

znajdowano. Zbli¿a³a siê prze³omowa era w energetyce, technice,

przemyœle, a nawet medycynie. Za³oga „Hiusa”, a w tej chwili „Mal-

ca”, widzia³a oczyma wyobraŸni swoj¹ ojczyst¹ Ziemiê, zdrowych,

nie znaj¹cych chorób ludzi, ¿yj¹cych w dobrobycie, we wspania-

³ych miastach i osadach wœród zieleni, widzia³a olbrzymie zak³ady

produkcyjne i energetyczne, którym z pomoc¹ mia³y przyjœæ ich

odkrycia, osi¹gniête nie wiadomo jeszcze kosztem jakich ofiar. Ta

garstka ludzi nie cofa³a siê przed niczym.

Dauge zacz¹³ traciæ w³osy. Wychud³ i os³ab³. Jedynie oczy by³y

b³yszcz¹ce i pe³ne ognia, jak zawsze. Gor¹czkowa³, lecz nie prze-

rywa³ pracy.

– Grypa? Trzeba mieæ niezwyk³y talent, by przeziêbiæ siê, nie

wychodz¹c ani na chwilê ze speckombinezonu! Tego siê po sobie

nie spodziewa³em – oburza³ siê Grigorij, patrz¹c na termometr. –

Na pewno nic innego tylko grypa!

Jermakow kiwa³ g³ow¹. Sam czu³ siê nie najlepiej. Wywich-

niêta noga nie przestawa³a boleæ, przeciwnie – dokucza³a coraz

bardziej.

Jurkowskiego mêczy³y wrzody. W³odek posêpnia³ coraz bar-

dziej.

Bykow pozornie czu³ siê ca³kiem dobrze. Na pewno lepiej od

innych, lecz mia³ k³opot z oczami. Widzia³ coraz s³abiej, po prostu

stawa³ siê krótkowidzem. Jermakow zbada³ go i zaaplikowa³ ja-

kieœ krople, po czym zaleci³ specjaln¹ dietê i codziennie dawa³

podwójny zastrzyk z aradiatinu.

Pomimo ¿e temperatura radioaktywnego gruntu dochodzi³a do

stu stopni, teren by³ widocznie zamieszka³y przez jakieœ ¿ywe isto-

ty. Podczas jednej z wycieczek rozpoznawczych Bykow ogl¹da³

œlady nieznanego metalu wtopionego w kamienny blok, gdy nagle

do jego uszu dolecia³y krzyki.

background image

206

Szykuj¹c automat do strza³u, rzuci³ siê w tamt¹ stronê. Na-

przeciwko biegli geologowie. Jurkowski ogl¹da³ siê, wymachuj¹c

pistoletem. Dauge ci¹gn¹³ go za pasek.

– Mówiê ci, Aleksieju, co za bestia... – opowiada³ podnieco-

ny. – Prosto z kamienia wylaz³a taka piêciometrowa szyja z dzio-

bem i paszcz¹, widzia³eœ, W³odku? Chwyci³em automat... widzia-

³eœ, W³odku?

– Ni cholery nie widzia³em – zasêpiony odpowiedzia³ W³odek

Jurkowski, poprawiaj¹c plecak. – Krzykn¹³eœ, r¹bn¹³eœ seriê z auto-

matu, przeszywaj¹c œmiercionoœnymi promieniami diabli wiedz¹ co,

i rzuci³eœ siê do ucieczki, wlok¹c mnie za sob¹... Nie, nie widzia³em.

Przez chwilê stali, obserwuj¹c bacznie okolicê, a Dauge znów

zacz¹³ opowieœæ o tym, jak podczas ogl¹dania jakiegoœ bardzo cie-

kawego kamienia przesun¹³ siê po nim d³ugi cieñ, jak on, Dauge,

podniós³ wzrok i zobaczy³ tu¿ nad g³ow¹ Jurkowskiego potê¿n¹

szyjê ni to smoka, ni to innego zwierzêcia. Szyja by³a zakoñczona

ma³¹ g³ow¹ z potê¿n¹ paszcz¹. Oczu zwierzê nie mia³o. Dauge

wrós³ w ziemiê, lecz natychmiast och³on¹³, odda³ seriê z automatu,

porwa³ Jurkowskiego i zmyka³ co si³.

– Co mnie oszo³omi³o ca³kowicie, to fakt, ¿e bestia wysuwa³a

g³owê prosto z kamienia...

– Wyda³o ci siê! – Jurkowski lekcewa¿¹co machn¹³ rêk¹. – Po

prostu zwierz siedzia³ za ska³¹ i tylko odnios³eœ wra¿enie, ¿e wy³a-

zi z kamienia. Zapewne przestraszy³ siê, ¿e pewien roztargniony

Dauge chce mu nadepn¹æ na ³eb, wobec czego...

– Nie wyg³upiaj siꠖ krzykn¹³ powa¿nie Grigorij. – ChodŸ-

my lepiej zobaczyæ, co to by³o. Aleksieju, masz granaty?

– Granaty mam, ale iœæ chyba nie warto.

– Dlaczego? We trójkê damy sobie radê! A przy tym jestem

pewien, ¿e go zrani³em. Co ty na to, W³odku?

Jurkowski sta³ niezdecydowany, manipuluj¹c przy bezpieczni-

ku automatu. Bykow jeszcze raz zaapelowa³ do towarzyszy.

– Mówiê wam, nie warto. Nie podobaj¹ mi siê te ska³y. Lepiej

przyjechaæ tu naszym czo³giem... „Malcem”.

– A jednak chodŸmy – niespodziewanie odezwa³ siê Jurkow-

ski. – Jeœliœ go ut³uk³, Grigoriju, to bêdzie rzecz arcyciekawa do

obejrzenia. Nasi biologowie zapiej¹ z radoœci. W najgorszym wy-

padku Bykow mo¿e wróciæ do swojego czo³gu.

Bykow mia³ ochotê zwróciæ uwagê, ¿e to on jest dowódc¹, ale

zrezygnowa³: a nu¿ to naprawdê wa¿na dla nauki sprawa?

background image

207

Posuwali siê ostro¿nie, ogl¹dali siê doko³a i szli obok siebie.

Bykow trzyma³ gotowy do rzucenia granat.

– To tu! – powiedzia³ Dauge.

– S¹dz¹c po tym, co widzimy, chybi³eœ! – uszczypliwie ode-

zwa³ siê Jurkowski. – ChodŸmy do domu, czas na obiad.

Bykow rozgl¹da³ siê po okolicy. Ska³y, zwa³y kamieni, piach

i t³uczeñ. Na jednym z g³azów, na wysokoœci oko³o czterech me-

trów, widnia³y wypalone œlady wystrza³ów. Wielki to musia³ byæ

gad, nic dziwnego, ¿e Dauge zmyka³ co si³ w nogach.

– Widocznie chybi³em – ¿a³oœnie przyzna³ siê Grigorij. –

A szkoda! Mielibyœmy wspania³y eksponat dla naszego muzeum.

W drodze powrotnej Jurkowski nabija³ siê z Daugego, przezy-

waj¹c go „pogromc¹ smoków”. Podczas obiadu wszyscy mówili

niezwykle du¿o. S³uchaj¹c weso³ych œmiechów i ¿artów, Bykow

doszed³ do wniosku, ¿e nie ma tego z³ego, co by na dobre nie wy-

sz³o – bo przecie¿ ostatnio atmosfera w kabinie „Malca” stawa³a

siê ca³kiem przykra. Wydarzenie to wnios³o jakieœ odprê¿enie i zli-

kwidowa³o dotychczasowy nastrój. Jurkowski ca³kiem przyjaŸnie

zrobi³ kilka uwag o wygl¹dzie Bykowa i nawet zwróci³ siê do nie-

go bezpoœrednio, aby poda³ mu nó¿ do konserw, czym niezmiernie

zdumia³ Aleksieja. Po obiedzie Jermakow skorzysta³ z okazji, aby

upomnieæ astronautów, i podkreœli³, ¿e zachowanie siê maleñkiej

grupy by³o bardzo nieostro¿ne. Patrz¹c na Jurkowskiego, powtó-

rzy³ dobitnie, ¿e odpowiedzialnoœæ za bezpieczeñstwo wycieczek

spoczywa na Aleksieju. Grigorij, uœmiechaj¹c siê szeroko, odpo-

wiedzia³ tylko „tak jest”, ale Jurkowski zasêpi³ siê jak skarcony

dzieciak.

W godzinê potem Bykow prowadzi³ transporter, ostro¿nie

wymijaj¹c zwa³y kamienia, a Jermakow siedzia³ nad notatkami.

Ciszê przerwa³ nagle g³oœnym szeptem Dauge:

– W³odeczku – spójrz tylko! Mam tu coœ!

– Oho! Grigorij... – Jurkowski krzykn¹³ z nie ukrywanym za-

chwytem i dopiero po d³u¿szej chwili doda³:

– To przecie¿ sensacyjne odkrycie. Gdzieœ to znalaz³?

– Pod t¹ ska³¹, gdzie mieszka smok. Na oko zwyk³y kawa³ek

ska³y, ale uderzy³a mnie jego forma.

– Trylobit... Zupe³ny trylobit! Nasi ch³opcy na Ziemi ca³kiem

oszalej¹!

– Trylobit na Wenus? – zahucza³ zdziwiony g³os Jermakowa. –

Czy jesteœcie pewni?

background image

208

– Jeœli mamy byæ dok³adni, to nie jest to typowy trylobit – za-

cz¹³ wyjaœniaæ Dauge.

– Nawet na oko widaæ pewne ró¿nice, chocia¿ nie jestem spe-

cjalist¹. Podobieñstwo jednak uderzaj¹ce. Zreszt¹ najwa¿niejszy

jest sam fakt, ¿e mo¿na znaleŸæ tu skamieliny! O ile siê nie mylê,

nie spotkano ich jeszcze na ¿adnej planecie.

Niezwyk³y okaz zacz¹³ kr¹¿yæ z r¹k do r¹k. Bykow spogl¹da³

na szary kamyczek, w którym odcisnê³y siê delikatnie wyraŸne wzo-

ry g³ówki, ca³ego stworzonka i licznych zgiêtych ³apek. Dauge t³u-

maczy³, ¿e stworzonko to musia³o przebywaæ w gruncie przez wiele

milionów lat, zanim skamienia³o. Doda³ przy tym, ¿e na Ziemi znaj-

duje siê skamieliny ca³kiem podobne do tej wenusjañskiej.

– ...no có¿, wokó³ nas same zagadki i tajemnice – mówi³ z za-

pa³em. – Golkonda – wielka zagadka; K³y Wenus – zagadka; pur-

purowe ob³oki – wielka niewiadoma; bagno, w którym tkwi „Hius”,

czarne burze; wybuchy nad Golkond¹; a teraz mamy trylobita...

Czy¿by rozlewa³o siê tu niegdyœ morze?

– Zapomnia³eœ o swoim smoku, Owidiuszu Dauge – dorzuci³

Jurkowski.

– Zagadka Tachmasiba – przypomnia³ Jermakow.

– Same zagadki...

Bykow, milcz¹c, myœla³ o Bogdanie. Widocznie wszyscy pomy-

œleli o nim, gdy¿ weso³y nastrój prysn¹³ nagle jak mydlana bañka.

Min¹³ nastêpny dzieñ. „Malec” cierpliwie wêdrowa³ na zachód,

szukaj¹c wygodnego l¹dowiska dla rakiet. Znów przypomnia³y

o sobie tajemnicze istoty zamieszkuj¹ce te okolice. Pewnego dnia

Dauge, wychodz¹c z „Malca”, cofn¹³ siê z krzykiem, twierdz¹c, ¿e

zobaczy³ wielkiego wê¿a wype³zaj¹cego spod transportera. Bykow

natychmiast zacz¹³ skrêcaæ prawie w miejscu, aby zabiæ gada. Za-

tañczy³ maszyn¹ kozaczka, jak potem mówi³ Jurkowski. Wpraw-

dzie pod „Malcem” utworzy³ siê pokaŸny dó³, lecz wê¿a nie znale-

ziono.

Jermakow poleci³ Aleksiejowi zachowaæ jak najwiêksz¹ czuj-

noœæ. In¿ynier zabiera³ ze sob¹ po cztery granaty i stale trzymaj¹c

automat w pogotowiu, nie odstêpowa³ geologów ani na krok. Mi-

ja³y dalsze dni, lecz „smoki” nie pokazywa³y siê. Napiêcie s³ab³o.

Bykow zauwa¿y³, ¿e geologowie pracowali spokojniej i stali

siê weselsi. Czasami jednak zachowywali siê jak mali ch³opcy, za-

czynali œmiaæ siê z byle czego, popychali siê i baraszkowali. Prze-

komarzali siê, mówi¹c, ¿e maj¹ zamiar wybraæ siê dalej w g³¹b

background image

209

14 – W krainie...

Morza Dymi¹cego , nie pytaj¹c o zezwolenie Jermakowa. Aleksiej

udawa³, ¿e siê z³oœci, krzycza³ na nich i cieszy³ siê, ¿e nast¹pi³a tak

wielka zmiana w nastrojach. Od chwili zaginiêcia Bogdana dopie-

ro teraz wszystko wraca³o do normalnego stanu.

„Wieczorami”, gdy po dziesiêciogodzinnym dniu pracy siedzieli

przy kolacji, Jurkowski i Dauge g³oœno marzyli o wielkiej wypra-

wie w g³¹b Golkondy, dyskutowali nad przypuszczalnymi mo¿li-

woœciami powstania tego gigantycznego krateru lub rozprawiali

o zagadnieniach nowych badañ w kosmosie. Jurkowski, przyciska-

j¹c d³onie do serca, przysiêga³ na wszystkie œwiêtoœci, ¿e gdy tylko

skoñcz¹ z t¹ Golkond¹, bêdzie walczy³ i wywalczy œrodki do zor-

ganizowania wyprawy na straszliwy Jupiter, gdzie niedawno zgi-

n¹³ Paul Dangée. Na to Dauge odpowiada³ ze z³oœci¹, ¿e Jupiter to

nic innego, jak tylko olbrzymi balonik nape³niony wodorem i geo-

logom nic po nim, a w ogóle Jupiter jeszcze za daleko i za wysoko,

a ludzie do niego nie doroœli, chocia¿ maj¹ ju¿ statki o napêdzie

fotonowym. Przypomina³ pewne chiñskie powiedzonko o nosoro¿-

cu: „Gdy nosoro¿ec patrzy na ksiê¿yc, to tylko szkoda, ¿e siê w nim

w¹troba od tego psuje...”. Jurkowski irytowa³ siê, zaczyna³ wyk³a-

daæ swoje racje, zaginaj¹c palce i licz¹c: „Po pierwsze... po dru-

gie...”, i tak do koñca wieczoru.

Bykow rozkoszowa³ siê atmosfer¹ tych sporów i dyskusji, czu-

j¹c, jak bardzo zbli¿yli siê wszyscy do siebie, jak pog³êbi³y siê

uczucia przyjaŸni i ka¿dy pe³en by³ wiary w powodzenie wyprawy,

pe³en energii i nadziei.

Lecz zdarzy³ siê niespodziewany wypadek.

Pewnego dnia Bykow wybra³ siê na rozpoznanie z Daugem.

Jurkowski pozosta³ w maszynie, aby uporz¹dkowaæ materia³ i zro-

biæ szkic sprawozdania z dotychczasowych badañ i obserwacji Gol-

kondy.

Aleksiej niechêtnie zgodzi³ siê na wymarsz tylko we dwójkê.

Wcale nie uœmiecha³o siê mu spotkanie ze smokami.

Przyjaciele wêdrowali przez dwie godziny i nie zauwa¿yli nic

nadzwyczajnego. Gdy ju¿ wracali, Bykow, znu¿ony apodyktycz-

nymi uwagami Daugego i zmêczony noszeniem ciê¿kich zasobni-

ków z próbkami, poczu³ siê Ÿle.

Z trudem opanowywa³ straszliwy ból g³owy, bez wiêkszej ener-

gii próbowa³ wygodniej u³o¿yæ na plecach ciê¿ary. Kl¹³ przyjació³

geologów, zastanawiaj¹c siê, jak d³ugo jeszcze maj¹ zamiar u¿y-

waæ go jako zwierzê juczne do noszenia tych brukowców... Czu³

background image

210

ucisk i palenie w oczach. Wokó³ stercza³y, doprowadzaj¹ce swym

widokiem do md³oœci, K³y Wenus, a na pó³nocy jak granica legen-

darnego piek³a snu³a siê zas³ona z dymów. „Wygl¹da na to, ¿e za-

chorowa³em...” – myœla³ obojêtnie. Mia³ wielk¹ ochotê po³o¿yæ siê

i odpocz¹æ. Ledwie s³ysza³ monotonny huk Golkondy.

– O, znów! – krzyk Daugego przywróci³ mu przytomnoœæ. –

Okropnie nie lubiê takich dziwacznych formacji.

Stali nad du¿ym lejem, poœrodku którego widnia³a bezdenna

studnia, od której rozchodzi³y siê szczeliny.

– Spójrz, brzegi leja s¹ wyraŸnie stopione – mówi³ Dauge. –

Musia³a tu panowaæ straszliwa temperatura. Tysi¹ce stopni!

– Podziemny wybuch? – leniwie spyta³ Aleksiej, czuj¹c, ¿e

z trudem porusza jêzykiem. Pragn¹³ jednego: spaæ, spaæ za wszel-

k¹ cenê.

– Tak, podziemny wybuch atomowy... – Dauge dorzuci³ coœ

po ³otewsku. – Bardzo nie lubiê takich œladów. Nie podoba mi siê

nawet kolor gleby.

Wokó³ leja wszystko by³o pokryte jakby nalotem o intensyw-

nym czerwonym kolorze.

– Wszystko tu jest czerwone, „czerwone i czarne” – Bykow

przypomnia³ sobie Bogdana. – ChodŸmy, Grigorij. Jestem bardzo

zmêczony.

Zrobili zaledwie parê kroków, gdy Dauge krzykn¹³ przeraŸli-

wie, z dzik¹ nut¹ w g³osie. Bykow obejrza³ siê.

– Co siê sta³o?

– Granat! Aleksieju, prêdzej, dawaj granat! – wrzeszcza³ nie-

przytomnie Dauge, szarpi¹c go za ramiê.

Bykow wyci¹gn¹³ granat zza pasa, nie rozumiej¹c, o co chodzi

przyjacielowi. Dauge, trzymaj¹c automat pod pach¹, sypa³ seriê za

seri¹.

Wokó³ widnia³y tylko go³e dzikie ska³y. Bykow widzia³, jak

miotacz œmiertelnych promieni rysowa³ na popêkanych kamieniach

czarne smugi.

– Smok! – wrzeszcza³ Dauge. – Rzucaj granat!

Na chwilê nie przerywa³ ognia, celuj¹c do jakiegoœ niewidzial-

nego stworu, stoj¹cego gdzieœ nie dalej ni¿ dziesiêæ metrów przed

nim. Bykow wypatrywa³ zmêczone oczy. Nie widzia³ nic a nic.

– Dauge – powiedzia³ wreszcie zmienionym g³osem. – Grigo-

rij... co siê z tob¹ dzieje, przyjacielu?

W koñcu Dauge opuœci³ automat.

background image

211

– Uciek³! – mrucza³, ledwie wyrzucaj¹c s³owa. – Uciek³. A mo-

g³eœ zabiæ go granatem. Dlaczego nie rzuca³eœ?

Bykow rozgl¹da³ siê jeszcze wokó³, gdy¿ chcia³, naprawdê

chcia³ dojrzeæ chocia¿ œlad czegoœ podejrzanego. Doko³a nie by³o

widaæ nic prócz g³azów. Bykow zdecydowanym ruchem wsun¹³

granat za pas.

– Grigorij, chodŸmy... chodŸmy ju¿, kochany...

Powlekli siê powolutku dalej. Dauge szed³, najwyraŸniej zata-

czaj¹c siê. Mówi³ coœ, pl¹cz¹c rosyjskie i ³otewskie s³owa.

Ko³o „Malca” czekali na nich towarzysze.

– Co siê sta³o? – zacz¹³ dopytywaæ siê Jermakow.

– Zupe³nie niezwyk³e zwierzꠖ opowiada³, j¹kaj¹c siê Dau-

ge. – Potê¿ne zwierzaki... czarne, d³ugoœci co najmniej dziesiêciu

metrów. Skórê maj¹ b³yszcz¹c¹, jakby by³a mokra. Dlaczego nie

rzuci³eœ w niego granatem? – zwróci³ siê do Aleksieja.

Towarzysze pomogli Daugemu wejœæ na „Malca”, wsun¹æ siê

do kabiny i zdj¹æ he³m. Geolog by³ mokry od potu, wytrzeszcza³

oczy.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego s¹ przezroczyste? – wyrzuci³

z siebie prawie z jêkiem i upad³ twarz¹ na poduszki.

U³o¿ony wygodniej natychmiast zapad³ w kamienny sen. Jer-

makow wys³ucha³ sprawozdania Bykowa i zanim rzuci³ pytanie,

minê³a d³uga chwila milczenia.

– Czy jesteœcie, Aleksieju, ca³kowicie przekonany, ¿e nie by³o

¿adnego smoka?

– Na pewno nie by³o tam ¿adnego smoka – z przekonaniem

powiedzia³ Aleksiej.

– Niedobrze... – mrukn¹³ Jurkowski, przygryzaj¹c wargi.

Jermakow wzi¹³ apteczkê i przysiad³ obok œpi¹cego. Jurkow-

ski usiad³ przy nim. Rozleg³y siê jakieœ dziwne szmery, po kabinie

rozszed³ siê zapach ozonu. Grigorij jêkn¹³ ¿a³oœnie.

– Po wszystkim – ³agodnie powiedzia³ Jurkowski.

– Bardzo niedobrze, W³odku – powiedzia³, wstaj¹c, Jerma-

kow. – Dauge jest powa¿nie chory i...

Jurkowski podniós³ g³owê. WyraŸnie czeka³ na dalsze s³owa

dowódcy, który zrobi³ d³u¿sz¹ pauzê, jakby siê namyœla³.

– ...i przypomina Tachmasiba – ponuro mówi³ dalej Jerma-

kow. – Symptomy s¹ takie same. Coœ w rodzaju halucynacji.

Gdy „Malec” ruszy³ w dalsz¹ drogê, Dauge ockn¹³ siê, zacze-

sa³ rêk¹ niesforne w³osy i spokojnie zapyta³:

background image

212

– Czy ju¿ jedziemy?

Drzemi¹cy obok niego Bykow uniós³ siê na ³okciu. Grigorij

uœmiechn¹³ siê do niego.

– Przepraszam, ¿e ciê rozbudzi³em, Alku! Œpij dalej...

Jurkowski zamar³ nad swoim stolikiem i patrzy³ na przyjaciela

ze zdumieniem i radoœci¹. Jermakow zatrzyma³ „Malca” i powie-

dzia³ z ulg¹:

– Zdaje siê, ¿e tym razem uda³o nam siê...

Urodziny

Bykow podniós³ rêkê, aby otrzeæ spocone czo³o, i ze z³oœci¹

opuœci³ j¹ z powrotem. Stale zapomina³ o tym he³mie! Czasami

palce same unosz¹ siê, aby podrapaæ siê po g³owie w trudnej sytu-

acji, czy w zamyœleniu chcesz w³o¿yæ do ust kawa³ek czekolady

i trafiasz na g³adk¹ przezroczyst¹ zas³onê. Dawniej podczas roz-

myœlañ lubi³ szarpaæ doln¹ wargꠖ teraz musia³ siê od tego odzwy-

czaiæ. Dauge zauwa¿y³ to i nie omieszka³ wyg³osiæ krótkiego refe-

ratu na temat: „Wp³yw astronautycznych speckombinezonów na

odzwyczajanie cz³owieczeñstwa od g³upich przyzwyczajeñ”.

Ju¿ drugi dzieñ z nieba sypa³ czarny œnieg, k³êbi³ siê w pory-

wach niezbyt mocnego wiatru, pokrywa³ z lekka pofalowany te-

ren, na którym sta³ „Malec”. Bykow rozgl¹da³ siê po równej po-

wierzchni, œwietnie nadaj¹cej siê na l¹dowisko rakiet. Mieli

szczêœcie! W³aœciwie, jeœli nie braæ pod uwagê kilkudziesiêciu ster-

cz¹cych wysoko naturalnych ska³, to rakietodrom mia³ powierzch-

niê oko³o dwóch tysiêcy kilometrów kwadratowych, pokrytych

smolistymi piaskami. Od po³udnia granicê stanowi³o pó³koliste

pasmo K³ów Wenus. na pó³nocy za œcian¹ Morza Dymi¹cego hu-

cza³a Golkonda. Odleg³oœæ do niej wynosi³a nie wiêcej ni¿ czter-

dzieœci kilometrów, nie za blisko i nie za daleko. Grunt by³ na tyle

radioaktywny, ¿e dostarcza³ doœæ energii niezbêdnej dla zasilania

selenowych baterii – Ÿróde³ pr¹du, na jakich pracowa³y radiolatar-

nie. Radiolatarnie mia³y byæ ustawione na wierzcho³kach olbrzy-

miego równobocznego trójk¹ta przewidzianego na lotnisko. Jako

pierwsze zadanie astronauci postawili sobie wysadzenie niebez-

piecznych ska³. Mo¿liwoœæ wyl¹dowania na nich by³a doœæ powa¿-

na, gdy¿ stercza³y w dwóch du¿ych grupach akurat poœrodku trój-

k¹ta. To zadanie mo¿na by³o wykonaæ w³asnymi si³ami. Bykow

background image

213

przy pomocy geologów z³o¿y³ dwie miny poœrodku pó³nocnej gru-

py ska³. Wybuch wed³ug jego obliczeñ powinien by³ wyrwaæ g³azy

i sproszkowaæ je. Drug¹ grupꠖ po³udniow¹ – zdecydowa³ siê zli-

kwidowaæ z góry. Minê postanowi³ umieœciæ na szczycie jednego

z kamiennych s³upów. Wybuch mia³ zniszczyæ wszystkie nierów-

noœci, jak to powiada³ Dauge, wbiæ ska³y w ziemiê.

– Na jak¹ czêstotliwoœæ nastawiaæ zapalnik? – dopytywa³ siê

Jurkowski, gdy dotar³ ju¿ do szczytu kamiennego s³upa i nie bez

wysi³ku wci¹gn¹³ tam ciê¿k¹ minê.

– Podzia³ka osiem! – odkrzykn¹³ Bykow, zadzieraj¹c g³owê.

– Rozumiem... – na tle purpurowych chmur, w smugach czar-

nej zadymki, widnia³a sylwetka Jurkowskiego. – Gotowe! Zdaje

siê, ¿e wszystko powinno graæ!

– Z³aŸcie! – wo³a³ Aleksiej.

– Strasznie jestem ciekaw twojej miny, gdy oka¿e siê, ¿e ska-

³y po wybuchu bêd¹ sta³y jak przedtem – medytowa³ Dauge sie-

dz¹cy obok Bykowa na wie¿yczce transportera.

– Nie bój siê! Nie bêd¹ sta³y! – odpowiedzia³ Bykow, niespo-

kojnie obserwuj¹c, jak Jurkowski z olbrzymi¹ wpraw¹ z³azi z góry

po prawie pionowej g³adkiej œcianie. Po kiego diab³a pcha siê taki

bez linki asekuracyjnej? Oczywiœcie, nie mo¿e wytrzymaæ bez swo-

ich sztuczek i popisów, o, proszê, ani w tê, ani w tamt¹.

Jurkowski dos³ownie przylepi³ siê do ska³y na wysokoœci oko-

³o siedmiu metrów nad powierzchni¹. Wydawa³o siê, ¿e ca³kiem

znieruchomia³. Tylko z niezwyk³ej pozycji, jak¹ przyj¹³, i szumi¹-

cego w s³uchawkach schrypniêtego, urywanego oddechu mo¿na

by³o domyœlaæ siê, z jak wielkim pracuje wysi³kiem.

Dauge zaniepokojony zawo³a³:

– W³odek, co siê dzieje?

Jurkowski nie odpowiedzia³, lecz jak kamieñ zeœlizn¹³ siê po

œcianie ska³y. Bykow mimo woli zamkn¹³ oczy, a gdy je otworzy³,

zobaczy³ geologa zawieszonego na rêkach trzy metry ni¿ej. Jur-

kowski trzyma³ siê jakiegoœ, niewidocznego z wie¿yczki transpor-

tera, wystêpu.

– W³odek! – Grigorij rzuci³ siê w stronê ska³y. – Dauge, uspo-

koiæ siê! – zabrzmia³ ¿artobliwie rozkazuj¹cy g³os Jurkowskiego,

dr¿¹cy jednak z napiêcia. – Ile mi zosta³o?

– Ze cztery metry – jêkn¹³ Dauge. – Pot³uczesz siê, wariacie!

– Odsuñ siê! – krzykn¹³ W³odek i odbijaj¹c siê od œciany, sko-

czy³. Upad³ wed³ug wszelkich prawide³ sztuki. Przygi¹³ kolana

background image

214

i zwali³ siê na bok. Bykow zeskoczy³ z transportera, lecz nie by³o

potrzeby. Geolog siedzia³ ju¿, rozgl¹daj¹c siê. Wtedy Bykow za-

bra³ g³os, i to jak!

– Có¿ to za chuligañstwo, towarzyszu Jurkowski? – warkn¹³

groŸnie. – Jakim prawem nara¿acie siê na niebezpieczeñstwo? Na-

tychmiast idŸcie do dowódcy i zameldujcie o tym.

– Co za historie o takie g³upstwo! – mówi³ Jurkowski tonem

wyraŸnie pojednawczym. – Cztery metry – to przecie¿ zupe³ne g³up-

stwo! Sami zastanówcie siê...

Jednak Bykowa ponios³o.

– Mogliœcie najspokojniej zjechaæ na linie! Zachowujecie siê

jak sztubak! ZnaleŸliœcie w³aœciw¹ porê, aby zabawiaæ siê

w sportowca! A zreszt¹, diabli was wiedz¹!

– Przesta³byœ, Alku! – wtr¹ci³ siê Dauge, obejmuj¹c jednocze-

œnie W³odka ramieniem. – Wiadomo, ¿e sztubak! Co mo¿na z ta-

kim zrobiæ, wiadomo – odwa¿niak!

– ,,Odwa¿niak”! To co z tego? Skrêci sobie jaki gnat i musisz,

bracie, ci¹gn¹æ siê z inwalid¹.

– Przepraszam, Aleksieju – niespodziewanie powiedzia³ Jur-

kowski. – Moja wina.

Bykow od razu uspokoi³ siê.

– Zameldujcie o swoim postêpowaniu dowódcy – powiedzia³

i podniós³ linê. Geologowie pomogli mu j¹ zwin¹æ. Dauge doga-

dywa³:

– Taka piêkna ska³ka, a¿ szkoda j¹ niszczy栖 mówi³, gdy ju¿

byli przy w³azie transportera i patrzyli na przes³oniête czarn¹ za-

dymk¹ kamienne sto¿ki. – To po prostu barbarzyñstwo zniszczyæ

pomnik, który natura wystawi³a na czeœæ W³odzimierza Jurkow-

skiego.

Rozgadany Grigorij r¹bn¹³ d³oni¹ po plecach W³odka, który

zsuwa³ siê do w³azu. Jermakow skierowa³ „Malca” na po³udnie

i zatrzyma³ na skraju K³ów Wenus. Skazane na zag³adê ska³y znik-

nê³y ju¿ z oczu astronautów, przes³oniête zawieruch¹.

– Czy mo¿na zaczynaæ, towarzyszu Jermakow? – spyta³ Bykow.

– Mo¿na!

Bykow po³o¿y³ d³oñ na prze³¹cznik radiozapalarki i nacisn¹³

go. Na ekranie rozb³ys³o jasne bia³e œwiat³o, potem na ciemniej-

szym tle unios³y siê przechylane wichur¹ trzy krwawoczerwone

ogniste s³upy, zakoñczone u wierzcho³ków grzybami dymu. Z da-

leka, zag³uszaj¹c huk Golkondy, jak grom z piekielnej czeluœci

background image

215

dolecia³o mocarne stêkniêcie i g³os wybuchu potoczy³ siê nad ,,Mal-

cem”, ulatuj¹c w pustyniê.

Tego samego dnia przesta³ sypaæ czarny œnieg, ale zapanowa-

³a niezwyk³a ciemnoœæ. Zgas³y œwiec¹ce purpurowe ob³oki. Nad

pustyni¹ rozpostar³a swe skrzyd³a upiorna noc. Lekko fosforyzo-

wa³y smolne piaski, ze szczelin w gruncie wiatr unosi³ œwiec¹ce

dymy.

Astronauci przyst¹pili do ustawiania radiolatarñ. Pracowali

w ciemnoœciach, przyœwiecaj¹c sobie latarkami umocowanymi, jak

u górników, na he³mach lub korzystali z reflektorów „Malca”. Przy-

da³y siê teraz æwiczenia przeprowadzane na Siódmym Poligonie.

Z ³atwoœci¹ zmontowali radiolatarnie, lecz u³o¿enie i przysypanie

piaskiem wielkich, bo licz¹cych setki metrów kwadratowych, ba-

terii selenowych zajmowa³o du¿o czasu. Praca by³a nudna i mê-

cz¹ca. Pod wieczór wszyscy opadali z si³ i niechêtnie po³ykali nie-

co bulionu z chlebem, aby jak najprêdzej zwaliæ siê na pos³ania.

Ca³a praca spad³a na geologów i Bykowa, gdy¿ Jermakow na-

dal nie móg³ poruszaæ siê swobodnie i spêdza³ ca³e godziny przy

radiostacji, utrzymuj¹c ³¹cznoœæ z „Hiusem” oraz próbuj¹c napra-

wiæ telewizor. Prowadzi³ dziennik wyprawy, zapisywa³ wskazania

zewnêtrznego laboratorium automatycznego, pracowa³ nad sporz¹-

dzeniem mapy okolic Golkondy, dok³adnie nanosz¹c czarnym

i czerwonym tuszem znaki konwencjonalne na nylonowy arkusz.

Bywa³o, ¿e siada³ ko³o worków z wod¹, obmacywa³ je i zagryzaj¹c

poszarza³e wargi, oblicza³ coœ w pamiêci, mru¿¹c przy tym zaczer-

wienione powieki. Co noc dok³adnie o godzinie dziewiêtnastej piêæ-

dziesi¹t piêæ wed³ug czasu „Hiusa” gasi³ w kabinie œwiat³o i wy-

chodzi³ do wie¿yczki dowódcy na grzbiecie „Malca”. Przylepia³

siê do dalmierza i obserwowa³ po³udniowy horyzont. Za ka¿dym

razem, gdy koñczono uk³adanie baterii radiolatarni, wychodzi³

z transportera, podpierany przez Bykowa, sprawdza³ instalacjê urz¹-

dzenia i uruchamia³ j¹.

Niekiedy ³¹cznoœæ z „Hiusem” dzia³a³a znakomicie – widocz-

nie takie by³y kaprysy wenusjañskiej atmosfery. W te dni Jermakow

rozmawia³ z Krutikowem co cztery godziny. Micha³ dopytywa³ siê

o szczegó³y ich ¿ycia, przysy³a³ pozdrowienia. Mówi³, ¿e ma siê do-

skonale, ¿e wszystko jest w jak najlepszym porz¹dku, lecz wyraŸnie

mo¿na by³o wyczuæ w jego g³osie têsknotê za towarzyszami, za Zie-

mi¹, co robi³o na Bykowie przygnêbiaj¹ce wra¿enie. A przecie¿ ko-

smogator nie wiedzia³ jeszcze nic o losie Bogdana.

background image

216

To by³y najmilsze minuty przerywaj¹ce monotoniê codziennej

pracy. Usi¹œæ wygodnie, rozluŸniæ obola³e miêœnie i s³uchaæ za-

chrypniêtego, dalekiego g³osu kosmogatora tak jak melomani s³u-

chaj¹ piêknej muzyki. Przyjemnie by³o myœleæ, ¿e Micha³ czuje

siê dobrze, ¿e ju¿ nied³ugo „Hius” przyleci tu na nowe lotnisko,

aby zabraæ ich i powróciæ na Ziemiê.

Jednak zdrowie za³ogi znów zaczê³o przysparzaæ k³opotów.

Ka¿dy stara³ siê ukryæ w³asne niedomagania, lecz nie zawsze siê

to udawa³o. Bykow czêsto budzi³ siê w nocy drêczony straszliwym

bólem oczu i widzia³, jak Jermakow obmacuje, jêcz¹c przy tym,

swoj¹ opuchniêt¹ kostkê. Jurkowski w tajemnicy przed przyjació³-

mi banda¿owa³ wrzody, jakie pootwiera³y mu siê na nogach i rê-

kach. Dauge czu³ siê chyba najgorzej. Wygl¹da³ ca³kiem zdrowo,

lecz trawi³a go nie rozpoznana tajemnicza choroba. Stale mia³

wysok¹ temperaturê i wychud³ straszliwie. Jermakow robi³, co by³o

w jego mocy – dawa³ mu œrodki uspokajaj¹ce, stosowa³ elektrote-

rapiê, lecz wszystko na pró¿no. Choroba nie ustêpowa³a i Dauge

dostawa³ dziwnych ataków, podczas których bredzi³ lub z krzy-

kiem ucieka³ przed wyimaginowanymi potworami. Objawy by³y

straszliwe, lecz nikt nie wiedzia³, jak im przeciwdzia³aæ. W chwi-

lach, gdy nastêpowa³ atak, Dauge nikogo nie zauwa¿a³, a gdy przy-

chodzi³ do siebie, nic nie pamiêta³.

Astronauci koñczyli monta¿ drugiej radiolatarni. Zosta³o jesz-

cze kilka godzin do jej uruchomienia. Bykow zmêczony i spocony

poszed³ do transportera, aby obetrzeæ pot z czo³a i nieco odpocz¹æ.

Geologowie uk³adali ostatnie metry baterii. Jermakow siedzia³ przy

radiostacji, z³y i zasêpiony. Bykow spyta³:

– Czy coœ powa¿nego?

Jermakow drgn¹³ i obejrza³ siê.

– Rozmawia³em z Micha³em... i... – dowódca zawaha³ siꠖ

nagle ³¹cznoœæ zosta³a zerwana.

– Czy nawali³y aparaty?

– O to chodzi, ¿e nie. Aparat jest w ca³kowitym porz¹dku.

A do ostatniej chwili mieliœmy doskona³e warunki.

W tonie, jakim mówi³ dowódca, Bykow wyczu³ coœ niezwy-

k³ego. Przez chwilê obydwaj patrzyli na siebie badawczo. W koñ-

cu Jermakow rzuci³ pytanie:

– Na d³ugo macie jeszcze roboty?

background image

217

– Mniej wiêcej na dwie godziny.

– To dobrze – dowódca spojrza³ na zegarek. – Aleksieju, czy

nie zauwa¿yliœcie kiedy b³ysków daleko na po³udniu?

– Na po³udniu? W kierunku „Hiusa”? Nie, nie widzia³em. Prze-

cie¿ na po³udniu, tam, gdzie odkryliœmy b³otny krater, nigdy nie

œwieci³y ¿adne zorze. W ka¿dym razie do tej pory nie œwieci³y.

– Nno, tak... macie racjê. – Jermakow mówi³ ju¿ bardzo spo-

kojnie. – Koñczcie robotê i idŸcie odpoczywaæ. – Bykow za³o¿y³

he³m i ruszy³ do wyjœcia. Nagle poczu³ siê rzeœki i wypoczêty. Przy

komorze przejœciowej zatrzyma³ siê.

– Za chwilê wrócê, ¿eby pomóc wam wydostaæ siê z kabiny –

powiedzia³.

Jermakow spojrza³ naprzód na Aleksieja, potem na zegarek

i wyskandowa³:

– Miejcie baczenie na po³udniowy widnokr¹g!

– Na widnokr¹g?

– Tak. Obserwujcie, co siê dzieje na po³udniu, w kierunku ba-

gniska.

– Oczywiœcie, bêdziemy!

Bykow obudzi³ siê w nocy i zobaczy³ Jermakowa siedz¹cego

przy radiu. £¹cznoœci nie by³o, „Hius” milcza³ ju¿ ca³y dzieñ.

Astronauci ustawili trzeci¹ radiolatarniê, co zajê³o im stosun-

kowo niewiele czasu, bo tylko dziesiêæ godzin. Jermakow, utyka-

j¹c na nogê, sprawdzi³ wszystko i w³¹czy³ sygna³ nadajnika.

Astronauci stali obok matowo pob³yskuj¹cej wie¿yczki i mil-

czeli. Nic siê tu nie zmieni³o. Tam, gdzie hucza³ kipi¹cy energi¹

kocio³ Golkondy, jak dawniej wznosi³a siê purpurowa kotara œwia-

t³a. Pod nogami dr¿a³ grunt. Na po³udniu nad czarn¹ pustyni¹ prze-

latywa³y tr¹by powietrzne i burze. Radiolatarnia ledwie dos³yszal-

nie wyrzuci³a sygna³y skierowane przede wszystkim w stronê nieba,

od horyzontu do zenitu i od zenitu do horyzontu, jakby wij¹c nie-

widzialn¹ spiralê promieni radiowych.

Najwa¿niejsze zadanie zosta³o wykonane. Teraz z olbrzymie-

go bagniska wystartuje „Hius”, zabierze „Malca”, ich œladem przy-

lec¹ tu dziesi¹tki planetolotów kieruj¹cych siê g³osem ustawionych

ju¿ radiolatarni, wyrzucaj¹cych w przestrzeñ sygna³y, które astro-

nauci bêd¹ odczytywali jako ca³kiem wyraŸne zdanie: „Tu znajdu-

je siê lotnisko, tu znajduje siê Golkonda. Tu, w³óczêdzy niezmie-

rzonych przestrzeni kosmosu, jest cel waszego lotu”.

Jermakow wysokim, dŸwiêcznym g³osem oœwiadczy³:

background image

218

– Rakietodrom Uranowa Golkonda numer jeden gotów do

przyjêcia planetolotów. Godzina siedemnasta czterdzieœci piêæ,

szesnastego wrzeœnia 19... roku. – Podniós³ rêkê i doda³ uroczy-

stym tonem:

– My, za³oga radzieckiego planetolotu „Hius”, oœwiadczamy

w imieniu Zwi¹zku Socjalistycznych Republik Radzieckich, ¿e Ura-

nowa Golkonda wraz ze wszystkimi jej skarbami jest w³asnoœci¹

ca³ej ludzkoœci.

Do latarni zbli¿y³ siê Bykow i przymocowa³ szerokie czerwo-

ne p³ótno. Wiatr rozwin¹³ sztandar Zwi¹zku Radzieckiego, który

w purpurowym blasku wyda³ siê prawie czarny, tym mocniej b³y-

skaj¹c z³ot¹ gwiazd¹ i starym herbem – sierpem i m³otem.

Jurkowski krzykn¹³: „Hura!”, a Dauge bi³ brawa.

Na tym oficjalna czêœæ uroczystoœci zosta³a zakoñczona.

Po powrocie do transportera Jermakow natychmiast siad³ przy

radiostacji.

Jurkowski rozebra³ siê i le¿¹c ju¿ na ³ó¿ku, spyta³:

– A teraz, Grigorij, jaki przewidujesz poczêstunek?

Bykow nagle uœwiadomi³ sobie, ¿e to urodziny Daugego. Jesz-

cze na pocz¹tku pracy, gdy stawiali pierwsz¹ radiolatarniê, Dauge

zapowiada³, ¿e tak wielk¹ uroczystoœæ jak jego urodziny musz¹

oblaæ, czym siê da, a nie bêd¹ sk¹piæ ani jad³a, ani frykasów. Za-

proszenie wyg³osi³ wierszem:

Na wieczór ku mej czci wydany

Mam zaszczyt prosiæ o przybycie.

I proszê, byœcie przyszli

Schludnie ubrani i wymyci.

Bykow, uœmiechaj¹c siê, pyta³ o zapowiadane frykasy. Dauge

natychmiast zacz¹³ grzebaæ w swoim plecaku. Wyci¹gn¹³ staran-

nie owiniêt¹ w papier butelkê, dwie puszki rolmopsów i spory ka-

wa³ wêdzonej po ³otewsku s³oniny. Wszystkie te przysmaki nie

wchodzi³y do jad³ospisu astronautów, ale Dauge przemyci³ je

dawno, przewiduj¹c, ¿e nie wymiga siê byle czym. Bykow roz³o-

¿y³ serwetkê i wyj¹³ z plastikowego opakowania sztuæce i kieliszki.

Poda³ chleb. Jurkowski chrz¹kn¹³ i w znacz¹cy sposób mrukn¹³

„a jednak”, po czym przysun¹³ siê do improwizowanego biesiadnego

background image

219

sto³u. W pancernym wozie od razu zapanowa³a przytulna domowa

atmosfera. Zrobi³o siê przyjemnie i jakoœ inaczej ni¿ dotychczas.

Dauge odwin¹³ butelkê, postawi³ poœrodku serwetki i zatar³ rêce.

Jurkowski przyczesa³ w³osy. Bykow, zastanowiwszy siê chwilê, na

speckombinezon za³o¿y³ krawat, co wywo³a³o u solenizanta rado-

sny zachwyt.

Podczas tych doœæ d³ugich przygotowañ Jermakow œlêcza³ przy

aparacie radiowym. Zrobi³ jakieœ obliczenia i wywo³ywa³ „Hiusa”.

Odbiornik milcza³. Wprawdzie g³oœnik chrypia³ i skrzecza³, ale by³y

to jedyne dŸwiêki, jakie mo¿na by³o z niego wydobyæ. Jermakow

wy³¹czy³ aparat, zmêczonym ruchem zdj¹³ he³m i starannie powie-

si³ go na wieszaku. Bykow ze zdziwieniem zauwa¿y³, ¿e twarz do-

wódcy sta³a siê bardziej surowa i jakby pociemnia³a. Jermakow

najwyraŸniej niepokoi³ siê czymœ bardzo powa¿nie. Niepokoi³ siê

w³aœnie teraz, gdy mieli za sob¹ olbrzymi szmat drogi, gdy wyko-

nali ju¿ zadanie i pozostawa³o im tylko czekaæ na przybycie „Hiu-

sa”. Czekaæ... Ale na razie nie mogli zawiadomiæ Krutikowa, ¿eby

przylecia³. To dziwne... tak dziwne, ¿e Aleksiej starym zwyczajem

znów zacz¹³ szarpaæ doln¹ wargê.

– Towarzysze, chcia³bym, abyœcie wypoczêli... – Jermakow za-

milk³ i patrzy³ zaskoczony na zastawiony stó³. – Co to za pomys³?

– Na wieczór ku mej czci wydany... – Dauge urwa³, przerazi³

go bowiem wyraz twarzy dowódcy. – Towarzyszu Jermakow, dziœ

moje œwiêto, w pewnym stopniu zakoñczenie...

– To noworodek, towarzyszu Jermakow – weso³o wyjaœni³ Jur-

kowski, walcz¹c z korkiem od butelki. – Wypijemy po ³yku konia-

ku, pogadamy sobie.

Jermakow spojrza³ na niego, potem na zaczerwienionego Gri-

gorija i Bykowa, który nie wiadomo dlaczego zas³oni³ d³oni¹ kra-

wat. Uœmiechn¹³ siê ³agodnie.

– W takim razie, nalewajcie! – z³o¿y³ mapê, le¿¹c¹ na stoliku

ko³o radia. Wszyscy usiedli.

– Czy wzniesiecie jakiœ toast? – pyta³ Jermakow, bior¹c z r¹k

Jurkowskiego kieliszek.

– Bez tego ani rusz! – odpowiedzia³ W³odek i zacz¹³ górno-

lotnie. – Œwiêcimy podwójn¹ uroczystoœæ! Dziœ urodzi³ siê wielki

Grigorij Dauge i maleñkie lotnisko dla rakiet Uranowa Golkonda.

Oba noworodki maj¹ przed sob¹ wspania³¹ przysz³oœæ, oba s¹ bli-

skie naszym sercom. ¯yjcie i roœnijcie, a mnó¿cie siê! Hura, hura,

hura!

background image

220

Za pancerzem „Malca” gwizda³ gor¹cy wiatr. Wokó³ transpor-

tera ros³y zaspy ciemnego piasku. Obca, czarna noc otuli³a ze

wszech stron maleñki, przytulny k¹cik ¿ycia i œwiat³a.

– Œwietne rolmopsy – chwali³ Jurkowski, w skupieniu nadzie-

waj¹c na widelec ulubiony przysmak. – Bardzo lubiê rolmopsy.

Grigorij pokrêci³ g³ow¹ i zwróci³ siê do Jermakowa.

– Kiedyœ mia³em z rolmopsami ciekaw¹ historiê. Raczej cho-

dzi³o nie o rolmopsa, ale... WyobraŸcie sobie Gobi, pustynia, kilka

namiotów... ekspedycja geologiczna. W promieniu trzystu kilome-

trów ani ¿ywej duszy, dziki kraj, rozkosz! A my, m³odzi prakty-

kanci, mieliœmy w zapasach butelczynê koniaku i puszkê rolmop-

sów. Czekaliœmy tylko na jak¹œ godn¹ okazjê, ¿eby... no wiadomo

co. – Dauge porozumiewawczo strzeli³ palcami. – Doczekaliœmy

siê wreszcie. Tak jak dziœ obchodziliœmy urodziny jednej... jedne-

go z naszych towarzyszy. Przed naszym praktykanckim namiotem

zebrali siê wszyscy, szeœæ osób. Otworzyliœmy koniak, pokroili-

œmy chleb, umyliœmy nawet rêce. Roz³o¿yliœmy zapasy na futerale

od teodolitu, a ja zacz¹³em, poganiany po¿¹dliwym wzrokiem ko-

legów, otwieraæ puszkê z rolmopsami. Sami rozumiecie, stale ba-

ranina, wêdliny i takie tam, a tu a¿ œlinka cieknie, ¿eby zjeœæ coœ

kwaœnego, ostrego! Ledwie otworzy³em puszkê, a tu... – Dauge

zrobi³ pauzê, a Bykow niecierpliwie chrz¹kn¹³ i spyta³:

– No, otworzy³eœ puszkê i co?

– Nawet nie zapamiêta³em, jak to siê sta³o. Wszyscy nachylili

siê nad puszk¹, a ja akurat spojrza³em nad ich g³owami – i zobaczy-

³em na najbli¿szej wydmie gigantyczn¹ liszkê. Zwija³a siê, pe³zn¹c

jak prawdziwy boa dusiciel, z³o¿ony z takich wielkich cz³onów.

– K³amiesz! – z przekonaniem powiedzia³ Jurkowski.

– Cierpliwoœci! – skarci³ go Bykow. – Pozwólcie mu skoñczyæ.

– Nie k³amiê. W³odku, to by³ o³goj-chorchoj.

– O³goj... kto? – spyta³ Bykow.

– O³goj-chorchoj – powtórzy³ Dauge. – Zdaje siê, jedyne l¹-

dowe zwierzê na Ziemi uzbrojone w broñ elektryczn¹.

Jurkowski œci¹gn¹³ brwi i przypomina³ sobie.

– O³goj-chorchoj... zdaje siê, pierwszy raz zosta³ opisa-

ny w jednym z gobijskich opowiadañ Iwana Jefriemowa jeszcze

przed pó³ wiekiem.

– W³aœnie, w³aœnie – podchwyci³ Dauge. – Potem okaza³o siê,

¿e w ci¹gu piêædziesiêciu lat byliœmy trzeci¹ czy czwart¹ ekspedy-

cj¹, która widzia³a to stworzenie.

background image

221

– Ale co siê wreszcie sta³o? – niecierpliwi³ siê Bykow.

Dauge westchn¹³.

– Nic takiego, oczywiœcie, siê nie sta³o. Wrzasn¹³em na ca³e

gard³o. Zerwaliœmy siê na równe nogi, rolmopsy spad³y na ziemiê,

w piach. Rzuciliœmy siê po broñ, a gdy wróciliœmy... – Dauge bez-

radnie roz³o¿y³ rêce. – Nie mieliœmy ¿adnych szans. Elektryczna

liszka ukry³a siê.

– Dosta³eœ na pewno od kolegów – stwierdzi³ Jurkowski i znów

wyci¹gn¹³ widelec, celuj¹c w rolmopsa.

– No, pewnie, ale nie tak, jak to sobie wyobra¿asz. Do koñca

ekspedycji nie mówiono o niczym innym jak tylko o o³goj-chor-

choj.

– A ja nigdy nie widzia³em czegoœ podobnego w mojej pusty-

ni – przyzna³ Bykow. Dauge wyjaœnia³, ¿e o³goj-chorchoj przeby-

wa jedynie w najbardziej upalnych rejonach mongolskiej Gobi.

– Mam pewien projekt – znów zabra³ g³os W³odek.

– Przepraszam... na chwileczkꠖ przerwa³ mu Jermakow.

Wsta³ i w³¹czy³ radioodbiornik.

Kabinê nagle wype³ni³y trzaski i zgrzyty. Geologowie spogl¹-

dali na siebie.

– Nie ma ³¹cznoœci? – zaniepokojony spyta³ Dauge.

– Nie mamy jej ju¿ drug¹ dobꠖ cicho odpowiedzia³ Bykow,

zerkaj¹c na dowódcê.

Jermakow przekrêci³ ga³kê odbiornika. Trzaski umilk³y. – Za

godzinê z minutami ruszamy w kierunku „Hiusa” – powiedzia³,

spogl¹daj¹c na zegarek. – Oczywiœcie, jeœli sytuacja nie ulegnie

zmianie.

Astronauci têpo patrzyli na siebie.

– Towarzyszu Jermakow, a Morze Dymi¹ce? – zaniepokoi³ siê

Jurkowski.

– Czy mamy zrezygnowaæ z Morza Dymi¹cego? – pyta³ Dauge.

– Zreszt¹, umówiliœmy siê, ¿e Micha³ przyleci do nas „Hiu-

sem”. Lotnisko gotowe do przyjêcia maszyny. Micha³ tylko czeka

na wasz rozkaz.

– Nie mamy ³¹cznoœci – beznamiêtnie odpowiedzia³ Jermakow.

– Wielka rzecz! Przecie¿ i przed tym rwa³a siê stale – upiera³

siê Jurkowski. – Mo¿emy poczekaæ. – ...a przez ten czas zbadamy

tajemnicze Morze Dymi¹ce – popar³ go Dauge. – W ten sposób

po³¹czymy przyjemne z po¿ytecznym.

Jermakow pokrêci³ przecz¹co g³ow¹.

background image

222

– Nie. Pojedziemy do „Hiusa”.

Powiedzia³ to tak ³agodnym tonem, ¿e po raz pierwszy astro-

nauci odnieœli wra¿enie, ¿e dowódca prosi ich o zgodê.

– £¹cznoœæ mo¿e uda siê nawi¹zaæ, a mo¿e siê nie uda. Nie mo-

¿emy jednak czekaæ. Musimy natychmiast wracaæ do „Hiusa”. Wody

zosta³o nam na niepe³ne cztery doby. Od jutra ograniczamy porcje.

– Wycofywaæ siê? W po³owie dzie³a? – Zrywaj¹c siê z miej-

sca, zawo³a³ Jurkowski. – Mamy ograniczyæ badania do jakichœ

okruchów i zrezygnowaæ, stoj¹c ju¿ na brzegu tajemnic i zagadek?

Powierzono nam odpowiedzialn¹ pracê...

Bykow od razu zorientowa³ siê, ¿e nadesz³a decyduj¹ca roz-

mowa. Zaczyna³a siê ju¿ kilka razy, geologowie czêsto i natarczy-

wie dopominali siê o zezwolenie na wszczêcie rozpoznania zasnu-

tego dymami obszaru, lecz dowódca albo zbywa³ ich milczeniem,

albo dawa³ odpowiedzi tak ma³o wi¹¿¹ce, ¿e geologowie, nie chc¹c

naruszyæ dyscypliny, pêkali wprost ze z³oœci, zmuszeni d³awiæ w so-

bie najbardziej wa¿kie argumenty.

Bykow wprawdzie nie spodziewa³ siê, ¿e do decyduj¹cej roz-

mowy dojdzie w³aœnie teraz, gdy siedzieli spokojnie, aby spêdziæ

w mi³ym nastroju kilka godzin. Wieczór zepsuty ca³kowicie. Po-

zosta³o jedno – milczeæ i s³uchaæ, a zabraæ g³os, kiedy bêdzie to

konieczne. A o tym, ¿e bêdzie musia³ przewa¿yæ szalê, nie w¹tpi³

ani na chwilê, wystarczy³o popatrzeæ na te poblad³e, zapadniête

twarze. Ka¿dy z tych ludzi by³ zdecydowany i ca³kowicie przeko-

nany o w³asnej racji.

– Czy nie uwa¿acie, ¿e obserwacje i wstêpne badania geolo-

giczne daj¹ nam pe³ny obraz najbli¿szych okolic Golkondy? – prze-

rwa³ Jurkowskiemu Jermakow.

– Tylko na dalekim przedpolu? – Jurkowski przymru¿y³ oczy.

– Tak.

– Tak, zebraliœmy dok³adne dane – wtr¹ci³ siê Dauge – lecz...

– Zakoñczyliœcie pierwsze, przybli¿one rozpoznanie jakoœcio-

wego i iloœciowego sk³adu wartoœciowych kopalin zalegaj¹cych

okolice Golkondy. – Jermakow mówi³ g³oœno i ostro. – Udowod-

niliœcie, ¿e w okolicy Golkondy warto rozpocz¹æ eksploatacjê od-

krytych z³ó¿. Zgromadziliœcie podstawowe materia³y dotycz¹ce

naturalnych warunków, poznaliœcie geografiê i klimat tych rejo-

nów. Okreœliliœcie radioaktywnoœæ. Macie ju¿ mapy geologiczne

i topograficzne. Dokonaliœcie geofizycznego rozpoznania Wenus

w tym rejonie...

background image

223

– Lecz wszystkie te dane s¹ jeszcze doœæ p³ynne i niezupe³nie

dostateczne – wtr¹ci³ siê Jurkowski. – Mamy okazjê zdobyæ znacz-

nie dok³adniejsze wiadomoœci.

– Nie mamy ¿adnych mo¿liwoœci – dobitnie odpar³ Jermakow.

– Jak to, nie mamy?

– Powiedzia³em ju¿. Jestem gotów powtórzyæ jeszcze raz. Za-

pasy wody wystarcz¹ na cztery dni. £¹cznoœæ przerwana, „Hius”

zosta³ na miejscu l¹dowania w bagnisku, co nie jest zbyt bezpiecz-

ne. Badanie Morza Dymi¹cego by³oby w tych warunkach przed-

siêwziêciem awanturniczym. Najmniejsza awaria transportera mo¿e

staæ siê przyczyn¹ zupe³nej klêski. A ponadto...

– Jakie awanturnictwo, kiedy chodzi o wykonanie zadañ po-

wierzonych przez rz¹d? – Jurkowski zerwa³ siê podniecony do naj-

wy¿szego stopnia. – Powierzono nam odpowiedzialne zadanie, a my

wykonujemy tylko jego czêœæ. To hañba. Nie tak szybko jeszcze bêd¹

tu ludzie...

– Jeœli wycofamy siê, przylec¹ na pewno, jeœli zostaniemy, nie

dotr¹ tu... Mo¿e spróbuj¹ za jakie dwadzieœcia lat... Nie mamy za-

tem prawa ryzykowaæ i wystawiaæ na niebezpieczeñstwo dotych-

czasowych wyników ekspedycji.

– Ryzyko! Niebezpieczeñstwo! – unosi³ siê Jurkowski. – Nie

bojê siê ani jednego, ani drugiego! Mówcie, co chcecie, towarzy-

szu Jermakow, ale nie mo¿ecie robiæ z nas tchórzy.

Jermakow mimo woli drgn¹³. To przecie¿ by³y jego w³asne s³o-

wa. Jurkowski mówi³ podniecony.

– Podstawowe zadanie ekspedycji nie zostanie wykonane!

– Nie macie racji! – wtr¹ci³ siê wreszcie Bykow.

Wiedzia³ dobrze, dlaczego Jermakow musi zachowaæ ostro¿-

noœæ. Geologowie przyzwyczajeni, ¿e Aleksiej nie zabiera³ do tej

pory g³osu w dyskusjach, wlepili w niego zdziwione spojrzenia.

Jermakow nawet poruszy³ siê. Bykow mówi³.

– Podstawowe zadanie ekspedycji nie polega na tym, co wy

mówicie. le zrozumieliœcie rozkaz komitetu. Podstawowym za-

daniem jest wypróbowanie „Hiusa”.

– Bykow ma racjê. Naszym podstawowym zadaniem jest udo-

wodniæ, ¿e statki tego typu co „Hius” mog¹, s¹ w stanie opanowaæ

Wenus. Musimy tego dowieœæ, poza tym zawieŸæ na Ziemiê wyni-

ki naszego pierwszego rozpoznania. Materia³ ju¿ znajduje siê w na-

szym posiadaniu. Lotnisko dla rakiet przygotowane. Pozostaje nam

jedno – powrót.

background image

224

Niefortunny solenizant z obrzydzeniem zacz¹³ dojadaæ rolmop-

sa – najwyraŸniej poddawa³ siê.

Jurkowski jednak nie zrezygnowa³ jeszcze i wykrzykn¹³ z ¿alem:

– I mamy porzuciæ tak¹ robotê!

– Lepiej jest najwiêkszym wrogiem dobrego, W³odku. A poza

tym robota nasza jest w³aœciwie zakoñczona.

– Wy nie jesteœcie specjalist¹ – bezczelnie powiedzia³ Jur-

kowski.

– Ale jestem dowódc¹! – na twarzy Jermakowa zadrga³y miê-

œnie. Mówi³ dalej, powstrzymuj¹c siê od gwa³towniejszych s³ów. –

Odpowiadam za wszystko. Móg³bym zwyczajnie wydaæ rozkaz,

lecz wys³ucha³em waszych opinii i doszed³em do wniosku, ¿e s¹

nieprzekonuj¹ce. Nie bêdziemy wracaæ do tej sprawy. Poza tym,

jeœli Micha³ nawi¹¿e z nami ³¹cznoœæ w ci¹gu najbli¿szej godziny,

dam wam jeszcze dwa, trzy dni czasu na wasze prace. – Nastrój siê

zepsu³. Geologowie usiedli obok siebie i ponuro zwiesili g³owy.

Jermakow powróci³ do radioodbiornika. G³oœnik tylko piszcza³

i warcza³. Czas up³ywa³, a ³¹cznoœci nawi¹zaæ siê nie udawa³o. Za-

pomniana butelka samotnie sta³a na œrodku stolika.

G³oœnik nie zmienia³ swej nieprzyjemnej symfonii trzasków,

a do tego zab³ys³y œwiate³ka indykatorów radiacji i zabrzêcza³y licz-

niki.

– Wenus przesy³a ci pozdrowienia. S³yszysz, Grigorij? – bez-

dŸwiêcznym g³osem odezwa³ siê Jurkowski.

– Oj, Bo¿e, Bo¿e... – jêkn¹³ solenizant i zacz¹³ g³oœno kl¹æ po

³otewsku.

Jurkowski zanuci³ sentymentaln¹ piosenkê:

Czy s³yszysz to smêtne kabestanu granie?

Jak liny napiête nuc¹?

To Mgie³ Synowie wyp³ywaj¹ z przystani.

Ach, dok¹d? Kiedy powróc¹?

Dauge podchwyci³ melodiê, fa³szuj¹c straszliwie:

To Mgie³ Synowie wyp³ywaj¹ z przystani.

Ach, dok¹d? Kiedy powróc¹?

Czy s³yszysz, jak mewa krzykliwie zawodzi,

Muskaj¹c falê spienion¹?

background image

225

15 – W krainie...

Ju¿ maszty sczernia³e znikaj¹ na wodzie

Za deszczu szar¹ zas³on¹...

W morze burzliwe, w porann¹ wichurê,

w sk³êbione fali odmêty

Ci ludzie pogodnie o œwicie ponurym

Prowadz¹ swoje okrêty.

Nie straszna im w sztormy wachta przy szturwale.

Przybój o dzikie ska³ zrêby

I ryk tej dziewi¹tej rozszala³ej fali,

I wyszczerzone raf zêby.

W noce upalne zwilgotnia³e sieci

I szelest ¿agli na rei,

Czu³e muœniêcie wiatru, co przyleci

Z dalekiej, przybrze¿nej kniei.

Trzech oceanów czekaj¹ tam na nich

Brzegi, gdzie fale siê k³óc¹...

To Mgie³ Synowie wyp³ywaj¹ z przystani...

Kiedy z podró¿y tej wróc¹?

– A mo¿e tak lepiej wypiæ po jednym?

Wypili. Jurkowski rozrzewni³ siê i jeszcze bardziej posmutnia³.

Jermakow zastanawia³ siê nad czymœ w wielkim napiêciu i co chwi-

la spogl¹da³ na zegarek. Bykowa opanowa³ smutek. Wyci¹gn¹³ siê

na fotelu i zamkn¹³ oczy. Wraca³ myœlami daleko na Ziemiê... czu³

lekki pieszczotliwy powiew wiatru, widzia³ b³êkitne niebo, bia³e

ob³oki odbijaj¹ce siê jak w zwierciadle w du¿ej ka³u¿y.

Jermakow podniós³ siê zdecydowanie. Spokojnie zwróci³ siê

do towarzyszy:

– Przepraszam, ale muszê na chwilê zgasiæ œwiat³o i obejrzeæ

okolicê. Pomó¿cie mi, Aleksieju.

Wyszli do wie¿yczki dowódcy. Jermakow wy³¹czy³ œwiat³a i jak

zwykle skierowa³ dalmierz na po³udnie. Bykow przylgn¹³ do dru-

giego dalmierza. Na o³owianoczarnym tle poprzecinanym fosfory-

zuj¹cymi smugami zab³ys³y czerwone jaskrawe gwiazdy, unosz¹c

siê tu¿ nad czarn¹ smug¹ widnokrêgu. – Odleg³oœæ – niespodziewa-

nie krzykn¹³ zachrypniêtym g³osem Jermakow. – Nie przegapcie

background image

226

kierunku ani odleg³oœci. – Bykow machinalnie nastawia³ bêbny dal-

mierza. Gwiazdki zniknê³y. Jermakow zapali³ œwiat³o i odczyta³

dane.

– A ile u was? – rzuci³ pytanie.

– Wysokoœæ: dziesiêæ stopni zero osiem minut, azymut trzy-

dzieœci stopni dwadzieœcia szeœæ minut... Ale co to...

– Nie poruszajcie tego tematu. – Jermakow zapisa³ dane w no-

tesie. – Proszê was, Aleksieju, o tym potem!

Bykow zacz¹³ szarpaæ doln¹ wargê.

– Œwiat³o, w³¹czcie œwiat³o! – wo³a³ z do³u Jurkowski. – Z Dau-

gem znów coœ siê dzieje.

Ostatnie słowo Golkondy

„Malec” gna³ co si³ w motorze. Na ekranie miga³y zarysy ska³,

kamienny chaos. Na potê¿nych barach zwa³ów kamieni tañczy³y

dalekie b³yski zórz Golkondy.

Kierowca transportera móg³ nawet na takiej drodze wyci¹gn¹æ

wiêksz¹ szybkoœæ, lecz za ka¿dym razem, gdy „Malec” podskaki-

wa³ na nierównoœciach, le¿¹cy na ³ó¿ku Jurkowski jêcza³ i budzi³

siê, zgrzytaj¹c zêbami. Cia³o mia³ obsypane wrzodami. Jazda mê-

czy³a go bardziej ni¿ innych.

Równy szum silnika nie móg³ zag³uszyæ trzasków radia, które

prawie bez przerwy by³o w³¹czone. Dowódca siedzia³ przy sk³ada-

nym stoliku nad papierami. Wstrz¹sy wywo³ane jazd¹ zapewne mu

przeszkadza³y, lecz nic nie mówi³.

Jak to wszystko wygl¹da inaczej, ni¿ sobie wyobra¿a³ Bykow!

Rozpoznanie zakoñczone, radiolatarnie stanê³y na rogach nowe-

go wielkiego l¹dowiska rakiet... powinien by³ przylecieæ „Hius”,

powinno nast¹piæ wspania³e spotkanie. Siedzieliby teraz w prze-

stronnych wygodnych kabinach, serdeczny druh Micha³ wióz³by

ich na ojczyst¹ Ziemiê. Tymczasem na po³udniu stale b³yskaj¹

niepokoj¹ce wybuchy. Transporter urz¹dza jakieœ wœciek³e wyœci-

gi po nierównym terenie, a dowódca siedzi z pe³n¹ napiêcia twa-

rz¹. Bykow jeszcze nigdy nie widzia³ go w takim stanie. Czemu

tak gnaj¹? Oczywiœcie, trudno czekaæ na „Hiusa”, maj¹c ograni-

czony zapas wody, chorego cz³onka za³ogi i... pozostaj¹c bez ³¹cz-

noœci. Rzecz zrozumia³a, ¿e powrót jest konieczny, ale takie tem-

po... Dlaczego dowódca przywi¹zuje tak wielkie znaczenie do

background image

227

wybuchów na po³udniu? Przecie¿ czeka³ na nie. Czy¿by to by³o

zwi¹zane z Micha³em? Niemo¿liwe!

– Aleksieju, chcia³em z wami porozmawia栖 cicho odezwa³

siê dowódca.

– S³ucham! – odpowiedzia³ Bykow, nie odwracaj¹c siê, gdy¿

ca³a jego uwaga skupiona by³a na prowadzeniu maszyny po nie-

równym terenie. Wpadli w jakiœ dó³. Transporterem rzuci³o, Jur-

kowski jêkn¹³.

– Zatrzymajcie wóz – poleci³ Jermakow.

– Tak jest!

Jermakow siedzia³ przy stoliku. £agodne b³êkitnawe œwiat³o

pada³o na mapê, na bawi¹ce siê o³ówkiem smuk³e palce dowódcy.

– Proszê, s³uchajcie bardzo uwa¿nie. Sprawa jest niezmiernej

wagi. Pamiêtacie te dwa wybuchy na po³udniu?

– Okreœli³em wspó³rzêdne, bior¹c pod uwagê mo¿liwoœæ, ¿e

by³y to rakiety sygnalizacyjne.

– „Hius”?

– Nie wiem na pewno. Spójrzcie...

Jermakow wskaza³ na now¹ mapê sporz¹dzon¹ podczas wy-

prawy „Malca”. Bykow zobaczy³ prawie regularne ko³o bagniska

b³otnego krateru, na którym widnia³ krzy¿yk oznaczaj¹cy miejsce

l¹dowania „Hiusa”. Drobnymi punkcikami by³a wytyczona trasa

transportera wiod¹ca przez pustyniê, kamienny las, K³y Wenus i te-

ren wokó³ lotniska Golkonda-l. WyraŸnie odcina³a siê ciemna pla-

ma Golkondy, otoczona morzem dymów.

Jermakow koñcem o³ówka wskaza³ maleñkie czerwone kó³ka

na po³udniowy wschód od bagniska.

– Ten punkt – to wyliczona pozycja b³ysków. W³aœnie tam wy-

buch³y rakiety, jeœli oczywiœcie by³y to rakiety. Pozycja obliczona

z dok³adnoœci¹ piêciu do siedmiu kilometrów.

– Ale dlaczego „Hius” mia³by zmieniaæ miejsce i przelatywaæ

w³aœnie tam?

– Nie twierdzê, ¿e sygna³y pochodz¹ z „Hiusa”. Ale...

– S³ucham.

Jermakow skuli³ siê i podrapa³ po bol¹cej nodze.

– Zrozumcie mnie. W tej chwili jedziemy do miejsca l¹dowa-

nia „Hiusa”, w stronê bagniska. Rakiety mog³a wystrzeliæ jakaœ

inna ekspedycja, wiedz¹c, ¿e znajdujemy siê gdzieœ w tej okolicy.

Bardzo mo¿liwe, ¿e by³a to kosmiczna ciê¿arówka, rakieta z pro-

wiantem sterowana automatycznie i przys³ana z „Cio³kowskiego”.

background image

228

A równie dobrze mo¿e tam nic nie byæ. Mo¿e s¹ to tylko jakieœ

zjawiska atmosferyczne... chocia¿ bardzo dok³adnie odpowiadaj¹

naszym umownym sygna³om.

– Czy równo o dwudziestej?

– O dwudziestej dwanaœcie – spokojnie poprawi³ Jermakow.

– Micha³ mia³ podawaæ sygna³y równo o dwudziestej?

– Tak.

W serce Bykowa wkrad³ siê niemi³y ch³ód z³ego przeczucia.

Jermakow mówi³ dalej:

– £¹cznoœæ zerwa³a siê w sposób bardzo dziwny. G³oœnik za-

szumia³, tak ¿e prawie nie s³ysza³em Krutikowa, chocia¿ odnio-

s³em wra¿enie, ¿e zawo³a³ coœ jakimœ nieswoim g³osem. Jakby bar-

dzo siê zdenerwowa³. Potem nasta³a cisza, która trwa ju¿ trzy doby.

Nachyli³ siê do ucha Bykowa i szepta³. Oczy zaœwieci³y mu na

moment jak u kota.

– Jedn¹ mapê dajê wam. Schowajcie j¹ i trzymajcie zawsze przy

sobie. Drug¹ bêdê mia³ ze sob¹, w³o¿ê j¹ tu do szuflady stolika. Nie

bacz¹c na to, co mo¿e siê staæ, trzymajcie kurs na bagnisko. Nie

szukajcie nowych przejœæ, nie nale¿y traciæ czasu. Kierujcie siê pro-

sto na „Hiusa” i dopiero, jeœli nie znajdziecie go na bagnisku...

Bykow powstrzyma³ oddech.

– Oczywiœcie mam nadziejê, ¿e wszystko pójdzie jak najle-

piej – zakoñczy³ Jermakow takim tonem, ¿e Bykow zrozumia³ od

razu: dowódca prawie nie liczy³ siê z pomyœlnym przebiegiem

wydarzeñ.

Przez kilka sekund milczeli obydwaj.

– To wszystko, co chcia³em wam powiedzieæ. Trzymajcie kurs

na bagnisko! – Jermakow chrz¹kn¹³ i odwróci³ siê do odbiornika.

„Malec”, gniot¹c g¹sienicami rozkruszone kamienie, ruszy³

z miejsca. Bykow nie zwraca³ ju¿ ¿adnej uwagi na jêki Jurkow-

skiego. Strza³ka szybkoœciomierza przekroczy³a liczbê trzydzieœci.

Transporter nabiera³ szybkoœci.

„Co z „Hiusem?” – zastanawia³ siê Aleksiej. – „Co z Micha-

³em? Czy¿by sta³o siê coœ z³ego? Czy¿by planetolot zagin¹³?”.

Dauge z chorobliwymi wypiekami na twarzy chrapa³. Okrut-

na, nie daj¹ca siê opanowaæ choroba! Co to jest? Nie pomagaj¹

¿adne leki. „Gor¹czka, która zniszczy³a za³ogê czeskiego statku!” –

powiedzia³ Jurkowski. Pustynna gor¹czka. Dlaczego jednak zacho-

rowa³ tylko Grigorij? Za³oga „Malca” przez ca³y czas znajdowa³a

siê w takich samych warunkach. To prawda, ¿e podczas poszukiwañ

background image

229

Bogdana Dauge w pewnej chwili wyskoczy³ z komory przejœcio-

wej bez skafandra i zdrowo ³ykn¹³ py³u i wenusjañskiej atmosfery.

Jeœli to naprawdê jest pustynna gor¹czka, to biednego, dzielnego

Grigorija nie czekaj¹ ³atwe chwile. Jermakow twierdzi³, ¿e „nie-

bieskie niebo leczy wszystkie choroby lepiej od najdoskonalszych

lekarzy”. No dobrze... lecz jeœli do tego nieba jeszcze daleka dro-

ga, mo¿e trzeba bêdzie poczekaæ, zanim siê je zobaczy... Szkoda

Grigorija.

Bykow czu³, jak coraz bardziej bol¹ go oczy. Oderwa³ lew¹

rêkê od klawiszów kierowania i przetar³ oko.

– Bol¹? – spyta³ Jermakow.

– Bol¹ – jak echo odpowiedzia³ Bykow.

Jermakow ostro¿nie przedosta³ siê od stolika przy radioapara-

tach na siedzenie obok kierowcy i spojrza³ na szybkoœciomierz.

Jechali z szybkoœci¹ czterdziestu piêciu kilometrów na godzinê.

Zbyt wolno. Transporter podskoczy³ i rozgniataj¹c g¹sienicami

kamienie, pojecha³ dalej. „Do diaska” – jêkn¹³ Jurkowski. Strza³-

ka szybkoœciomierza drga³a ju¿ ko³o siedemdziesi¹tki.

„Malec” zbli¿y³ siê do skalistej bariery otaczaj¹cej bagnisko,

gdy Bykow zauwa¿y³ przed sob¹ czerwone plamy i pasma, nad

którymi unosi³ siê ciê¿ki fioletowy dymek. Niezwyk³y p³omienny

potok zagradza³ transporterowi drogê. Bykow zatrzyma³ maszynê

i zawo³a³ po cichutku Jermakowa. Przez d³ug¹ chwilê wpatrywali

siê w tajemnicze zjawisko.

– Spróbujemy sforsowaæ? – zapyta³ Bykow.

Jermakow niezrozumiale poruszy³ g³ow¹.

– Nie – powiedzia³ po chwili. – Nie warto ryzykowaæ. Lepiej

spróbujemy omin¹æ.

– Co to mo¿e byæ?

– Nie mam pojêcia. PodjedŸcie bli¿ej.

„Malec” powolutku przejecha³ jeszcze dwieœcie metrów i za-

trzyma³ siê. Na czarnym tle gleby b³yska³y jaskrawe czerwone smu-

gi, wyginaj¹ce siê jak ¿ywe. Dalej, za woalem czerwonawej mgie³ki,

tworzy³y jednolit¹ czerwon¹ plamê. Robi³o to wra¿enie, ¿e na pu-

styniê wylewa siê z jakiegoœ krateru rozpalona lawa. Bykow za-

uwa¿y³, ¿e czerwona lawa podp³ynê³a do wielkiego g³azu, zatrzy-

ma³a siê na chwilê i zaczê³a wpe³zaæ na niego.

– To pe³znie... – wyszepta³ Jermakow.

background image

230

G³az nikn¹³ pod ruchomym czerwonym ciastem.

– Ki diabe³?!

– ChodŸmy zobaczyæ z bliska – zdecydowa³ Jermakow.

Poderwa³ siê szybko i jêkn¹³, st¹pn¹wszy chor¹ nog¹.

Z powrotem zwali³ siê na fotel. – Nie bardzo nadajê siê do

marszu... ZbudŸcie geologów.

Nie od razu wyszli z transportera. Od czerwonej masy bi³ jakiœ

straszliwy, pe³en grozy nastrój. Nawet Jurkowski nie odezwa³ siê,

gdy Bykow zaproponowa³, aby zbadaæ masê, pobieraj¹c próbkê

sztucznymi ³apami „Malca”.

– Mo¿e... – zgodzi³ siê Dauge – lecz moim zdaniem to nie jest

lawa.

Jermakow nachyli³ siê i krzywi¹c siê, obmacywa³ nogê.

– Zachowajcie jak najdalej id¹c¹ ostro¿noœæ. W razie najmniej-

szego niebezpieczeñstwa natychmiast wracajcie do transportera.

Zawsze zd¹¿ycie uciec. To p³ynie bardzo wolno.

Przed wejœciem do komory przejœciowej Bykow obejrza³ siê.

Jermakow, siedz¹c zgarbiony, nie spuszcza³ oka z czerwonej lawy

sun¹cej na maszynê. Nie ubra³ siê w speckombinezon i Bykow wy-

raŸnie widzia³, jak jego d³onie zacisnê³y siê w piêœci.

Drgaj¹ca masa sunê³a pó³kolem, obejmuj¹c transporter. D³u-

gie zagony wysuniête do przodu, jakby bada³y teren. Nad ca³ym

¿ywym dywanem unosi³a siê fio³kowa mgie³ka. W s³uchawkach

hucza³a daleka Golkonda i rozlega³y siê szelest i zgrzyt. To czer-

wona lawa nios³a ze sob¹ kamienie i od³amki ska³.

– Strasznie przypomina ¿yw¹ istotꠖ mrukn¹³ Dauge.

– Nie pleæ g³upstw – skarci³ go Jurkowski.

– To naprawdê jest ¿ywa istota. Spójrz tylko, jak owe zagony

wysuwaj¹ siê przed g³ówny potok, szukaj¹c drogi...

– Niczego nie szukaj¹.

Dauge nachyli³ siê, podniós³ kamieñ i wo³aj¹c, „a niech tam!” –

cisn¹³ nim w czerwon¹ masê. Bykow nie zd¹¿y³ go powstrzymaæ,

naprê¿y³ siê ca³y, gotów na przyjêcie wszelkich niespodzianek. Jed-

nak nic siê nie sta³o. Kamieñ uderzy³ o czerwon¹ powierzchniê,

podskoczy³, potoczy³ siê i le¿a³ spokojnie. Wokó³ niego wznios³y

siê tylko smu¿ki fio³kowego dymu. Po chwili znikn¹³, jakby roz-

p³yn¹³ siê. Czerwona masa wessa³a go.

– Temperatura normalna – oznajmi³ Jurkowski, spogl¹daj¹c na

termometr – piêædziesi¹t cztery stopnie i trzy dziesi¹te. Jak na te

okolice, ca³kiem normalna – poprawi³ siê. – To nie mo¿e byæ lawa.

background image

231

Podeszli do samej granicy lawy. Tu¿ przed nimi unosi³a siê

zas³ona z dymu czy mgie³ki. Jeszcze kilka kroków i mogli wst¹piæ

na ów czarodziejski kobierzec.

– Nie warto chodziæ dalej – powiedzia³ Bykow. – Mój licznik

radiacji ju¿ ca³kiem oszala³.

– Racja – mrukn¹³ Dauge. – Promieniowanie zwiêkszy³o siê

wyraŸnie, ta masa jest silnie radioaktywna. Uwa¿aj, W³odku.

– Widzê przecie¿ i s³yszê. – Jurkowski przykucn¹³ tu¿ przed

law¹ i obserwowa³. Grunt pokrywa³a gruba œwiec¹ca warstwa cze-

goœ w rodzaju twardej porowatej g¹bki, która powoli sunê³a po

powierzchni, w niektórych miejscach zagarniaj¹c kamienie i pcha-

j¹c je przed sob¹.

– Gruboœæ piêtnaœcie centymetrów. – Podawa³ Jurkowski. – To

nie mo¿e byæ ¿ywa istota! – Wo³a³, patrz¹c, jak masa napiera na

ostr¹ krawêdŸ kamienia. – To nie reaguje na bodŸce zewnêtrzne.

– Dziwak jesteœ, W³odku – mówi³ Dauge. – Przecie¿ g¹bka

tak¿e nie reaguje na bodŸce zewnêtrzne. Jestem przekonany, ¿e to

kolonia jakichœ mikroorganizmów.

– Mikroorganizmy przy takim natê¿eniu promieniowania! –

Jurkowski myœla³ g³oœno. – Chocia¿ wiadomo, ¿e ¿ycie mo¿e przy-

stosowaæ siê do ka¿dych warunków. Tym bardziej, ¿e to samo jest

radioaktywne. Mo¿e masz racjê, Grigorij. WeŸmy próbkê. W do-

mu zbadamy.

– S³owem, uwa¿acie, ¿e „Malec” mo¿e przejechaæ przez to

czerwone pole?

– Raczej tak ni¿ nie – powiedzia³ po chwili zastanowienia siê

Dauge. – W ka¿dym razie to na pewno nie jest lawa.

– W takim razie chodŸmy do „Malca”. Jermakow czeka.

– Poczekaj, Aleksieju. Musimy wzi¹æ próbkê.

Transporter sta³ nie dalej ni¿ sto metrów od zwiadowców. Jego

burty b³yska³y na czerwonym tle. Czernia³ otwór w³azu. Lawa oto-

czy³a ju¿ „Malca” z trzech stron.

– ChodŸcie szybciej do transportera – ponagla³ Bykow. – Nie

podoba mi siê zachowanie tego czarodziejskiego dywaniku.

– Chwileczkê... pobiegnê po zasobnik dla wziêcia próbki –

upiera³ siê Dauge i ruszy³ do maszyny. Bykow patrzy³ w œlad za

nim, lecz po chwili znów przygl¹da³ siê, jak Jurkowski próbowa³

odci¹æ fiñskim no¿em kawa³ek lawy.

– Po co siê tak mêczycie, W³odku? WeŸmiemy, co potrzeba,

manipulatorem, ma mocniejsze paluszki.

background image

232

Jurkowski zapali³ siê i tylko dysza³ z wœciek³oœci, manipuluj¹c

no¿em. Nó¿ z ³atwoœci¹ wchodzi³ w masê, lecz nie móg³ jej od-

ci¹æ. Zamyka³a siê za jego ostrzem. Geolog zacz¹³ rwaæ elastyczn¹

ruchliw¹ masê i w koñcu uda³o mu siê oddzieliæ spory kawa³ek.

Buchn¹³ œwiec¹cy gaz. Jurkowski rzuci³ kawa³ek masy na grunt

i odtr¹ci³ go nog¹. Na czarnym piasku zaœwieci³a jaskrawa czer-

wona plama. Za nimi coœ zagrzmia³o. Obejrzeli siê. Dauge siedzia³

w dziwnej pozycji ko³o „Malca”. Widocznie spad³ z niego przy

wchodzeniu.

Jurkowski zakl¹³. Dauge podniós³ siê i ci¹gn¹c na pasku za-

sobnik, szed³ szybkim krokiem w stronê kolegów. Bykow zauwa-

¿y³, ¿e ogniste macki otoczy³y transporter z trzech stron i ¿e wokó³

maszyny ko³o lawy zamknê³o siê, tworz¹c regularny kr¹g o œredni-

cy oko³o trzystu metrów.

„Ko³o... ogniste ko³o... nie ognisty kr¹g” – uœwiadomi³ sobie

nagle straszliw¹ nazwê, ostrze¿enie, jakie pozostawi³ po sobie Tach-

masib. Oto zagadka Tachmasiba. Œwiadomoœæ tego sparali¿owa³a

go na chwilê. Zanim jednak zd¹¿y³ och³on¹æ, poczu³, jak grunt pod

nogami siê usuwa. Straci³ równowagê, k¹tem oka dojrza³, jak Dauge

przewraca siê, a Jurkowski stara siê wstaæ.

Na czarnym niebie wybuch³a jaskrawa, oœlepiaj¹co bia³a zo-

rza. Drugi wstrz¹s zwali³ Bykowa z nóg. Rozleg³ siê huk i grzmot.

Jakby z wielkiej odleg³oœci dolecia³ krzyk Jurkowskiego. By-

kow wlepi³ siê w grunt. Zobaczy³, jak obok „Malca” utworzy³ siê

lej, z którego buchn¹³ s³up dymu. „Malec” wylecia³ w górê i jakby

pragn¹c uciec, bezsilnie me³³ g¹sienicami wenusjañsk¹ atmosferê.

Bykow zobaczy³, ¿e Grigorij upad³, uniós³ siê i znów leg³ jak mar-

twy. Siliketowy kombinezon nie os³oni³ Bykowa od straszliwego

¿aru, jaki œcisn¹³ ca³e cia³o, pozbawiaj¹c je prawie ca³kowicie czu-

cia. Trac¹c przytomnoœæ, Bykow podniós³ siê i zdo³a³ zaledwie zro-

biæ kilka kroków w kierunku transportera, gdy ziemia znów zako-

³ysa³a siê i Aleksiej upad³. Grzmot ucich³. Poprzez pot zalewaj¹cy

oczy Bykow widzia³, jak spêkana ziemia staje siê wiœniowoczer-

wona, zaczyna œwieciæ jak roz¿arzone ¿elazo, jak zapada siê roz-

palony do czerwonoœci transporter.

Za plecami s³ysza³ wo³anie Jurkowskiego.

Aleksiej zacisn¹³ mocno zêby, ostatkiem przytomnoœci przezwy-

ciê¿y³ obezw³adniaj¹c¹ go s³aboœæ i poczo³ga³ siê w kierunku g³osu.

Jurkowski wyci¹ga³ do niego sczernia³e, jakby zwêglone rêce. Alek-

siej zdo³a³ wykrzesaæ z siebie jeszcze doœæ si³y, aby uchwyciæ je

background image

233

i odci¹gn¹æ krzycz¹cego wci¹¿ geologa od malinowoczerwonej drga-

j¹cej masy.

Straci³ przytomnoœæ. Gdy odzyska³ j¹, zobaczy³ obok siebie

le¿¹cego Jurkowskiego, grunt nieco ciemniejszy, jednak jeszcze

dysz¹cy straszliwym ¿arem, i „Malca” – w³aœciwie tylko sczernia-

³y wrak zapadniêty g³êboko w roztopion¹ pustyniê. Transporter dy-

mi³ jeszcze i zmienia³ kolor niby dogorywaj¹cy kameleon. Na nie-

bie nie by³o ju¿ oœlepiaj¹cych bia³o-b³êkitnych smug. Uszy rozrywa³

nieustanny, og³uszaj¹cy brzêk. Bykow dopiero po chwili zda³ so-

bie sprawê, ¿e to licznik radiacji. „Dziesi¹tki, setki rentgenów” –

przemknê³o mu przez myœl.

Podniós³ siê i chwyci³ Jurkowskiego pod pachy, próbuj¹c do-

wlec go do „Malca”, aby dalej od pieni¹cej siê, buchaj¹cej ró¿ow¹

par¹ lawy. Po czterdziestu krokach natkn¹³ siê na Daugego. Grigo-

rij le¿a³ na plecach, kurczowo œciskaj¹c palce na fa³dach kombine-

zonu pod gard³em. Bykow po³o¿y³ obok niego W³odka Jurkow-

skiego i pochyli³ siê, nas³uchuj¹c. Dauge oddycha³ prêdko, ochryple.

Dolna czêœæ speckombinezonu porwana by³a w strzêpy. Aleksiej

odkrêci³ kurek butli z tlenem, a sam trzês¹cymi siê palcami zdj¹³

pas od automatu i œcisn¹³ nim kombinezon Grigorija, aby nie do-

puœciæ do twarzy radioaktywnego py³u i nie pozwoliæ wdychaæ go

wraz z ubogim w tlen powietrzem. Dauge jêkn¹³ i g³êboko wci¹-

gn¹³ w p³uca o¿ywczy gaz. Jurkowski tak¿e ockn¹³ siê z omdlenia.

Rzuci³ siê gwa³townie i usiad³. Dauge charcza³.

– Aleksieju... „Malec”... – mówi³ jakby bez zwi¹zku Jurkow-

ski. – Prêdzej...

Bykow pomóg³ mu podnieœæ siê i potykaj¹c siê, obydwaj ru-

szyli ku transporterowi, stoj¹cemu nie dalej ni¿ sto kroków od nich.

Jurkowski pierwszy dosta³ siê do w³azu, ale siê zeœlizn¹³.

Bykow ruszy³ nastêpny. Pokrywa w³azu nadtopi³a siê i przy-

bra³a kszta³t owalu. Pancerz by³ jeszcze rozpalony do tego stopnia,

¿e piek³ nawet przez siliketowy kombinezon. Bykow dosta³ siê

wreszcie do komory przejœciowej, lecz nie mog¹c znaleŸæ kontak-

tu elektrycznego, w³¹czy³ lampkê na he³mie. Rzuci³ siê do drzwi

wiod¹cych do kabiny transportera. Nie móg³ ich otworzyæ.

Zawo³a³ kilka razy dowódcê, lecz nie otrzyma³ odpowiedzi. Ana-

tolij Jermakow zgin¹³. Temperatura wybuchu by³a zbyt wysoka, aby

móg³ prze¿yæ tak d³ugo w rozpalonym kad³ubie transportera. Do tego,

gdy wychodzili, Jermakow by³ bez he³mu. We wnêtrzu transportera

wszystko na pewno spali³o siê do cna. Wszystko... a wiêc i Jermakow.

background image

234

Jurkowski piekli³ siê, nie wiedz¹c, o co chodzi.

– Otwieraj w³az! Prêdzej, czego marudzisz! – W koñcu Jur-

kowski dosta³ siê do komory przejœciowej i rzuci³ siê na drzwi do

kabiny. Bykow pomóg³ mu. Bez skutku. Jurkowski z wœciek³oœci¹

zacz¹³ waliæ w drzwi piêœciami.

– Musimy ci¹æ... – burkn¹³ Bykow.

– Ale czym? – przytomniej¹c nagle, zawo³a³ Jurkowski. –

ChodŸmy prêdzej do zapasowego w³azu! Prêdko!

Bykow wyskoczy³ z komory. Nigdy nie u¿ywany zapasowy

w³az znajdowa³ siê na rufie wozu. Teraz, gdy „Malec” osiad³ g³ê-

boko w roztopionym gruncie, drzwi znalaz³y siê pod powierzchni¹

twardej, pokrytej szkliwem stopionych minera³ów skorupy. Trans-

porter przemieni³ siê w niedostêpn¹, martw¹ twierdzê. Jermakow

nie ¿y³ i by³ ca³kowicie odciêty od reszty œwiata.

Bykow podniós³ d³onie do twarzy i opar³ je o g³adk¹ powierzch-

niê he³mu.

Daugego przynieœli pod sam transporter i u³o¿yli jak najwy-

godniej. Grigorij jeszcze nie odzyska³ przytomnoœci. W³odek

i Aleksiej wyci¹gali, jakie siê da³o, szmaty i improwizowanymi ban-

da¿ami owijali rany przyjaciela. Próbowali stosowaæ sztuczne od-

dychanie, sami nie wiedz¹c po co. Strzêpami kombinezonu okry-

wali spalone cia³o przed porywami gor¹cego wiatru. Bykow co

chwila spogl¹da³ na rêczny termometr, lecz temperatura opada³a

bardzo powoli.

– Umrze – ponuro stwierdzi³ Jurkowski. – Oparzenia drugie-

go stopnia.

– Milcza³byœ! – wrzasn¹³ na niego Bykow.

– Aleksy, spójrz – jêkn¹³ Jurkowski. – Zobacz tylko, ona pe³-

znie...

– Kto? – Aleksiej obejrza³ siê i od razu zrozumia³. Doko³a

„Malca” zacieœnia³ siê ognisty kr¹g lawy. Purpurowa masa napie-

ra³a ze wszystkich stron, kieruj¹c siê koncentrycznie do miejsca

straszliwego podziemnego wybuchu, który zniszczy³ „Malca”, zo-

stawiaj¹c obok krateru zwa³y pokrytych glazur¹ stopionego mine-

ra³u g³azów. Nad lejem wznosi³ siê s³up dymu.

– Poch³onie nas – jak w malignie mówi³ Jurkowski. – Zdusi,

rozdepcze... musimy uciekaæ.

– Dok¹d? – Bykow omiót³ oczyma widnokr¹g. Czerwony dy-

wan napiera³ ze wszystkich stron.

Jurkowski wsta³. Ostro¿nie wzi¹³ Daugego za ramiona.

background image

235

– Bierz siê, Aleksy, do roboty. Schronimy siê w komorze przej-

œciowej „Malca”. Mo¿e przeczekamy.

Grigorij ¿a³oœnie jêkn¹³, gdy tylko zaczêli przeci¹gaæ go przez

w³az. W komorze przejœciowej by³o straszliwie gor¹co. Tempera-

tura na pewno znacznie wy¿sza ni¿ na zewn¹trz.

– O Bo¿e – jêkn¹³ Bykow. – Dziewiêædziesi¹t stopni. – Po³o-

¿y³ siê na rozpalonej pod³odze i wci¹gn¹³ Daugego na siebie. Jur-

kowski próbowa³ zamkn¹æ pokrywê w³azu, lecz bezskutecznie. Po-

krywa zmieni³a kszta³t i nie pasowa³a ju¿ do otworu. Przyci¹gn¹³

wiêc, ile siê da³o, zwichrowany p³at pancernego plastiku i obser-

wowa³ przez szczelinê, co siê dzieje wokó³ „Malca”.

– Za chwilê to œwiñstwo zacznie wdrapywaæ siê na nasz czo³g.

To nie zna przeszkód, nie omija ich, prze³azi przez nie. Zobaczy-

my, co siê stanie.

Odszed³ od szczeliny i wtuli³ siê w ciemny k¹t. Aleksiej mil-

cza³, ws³uchuj¹c siê w charczenie Grigorija i szmery dochodz¹ce

z zewn¹trz. Czu³ nieznoœny ¿ar przypiekaj¹cy plecy. Byli skazani.

„Malec” zgin¹³. Nie maj¹ wody, nie maj¹ tlenu ani prowiantów.

Grigorij wygl¹da³ coraz gorzej. Co mo¿na dla niego uczyniæ, jak

mu pomóc? A chcia³oby siê zrobiæ cokolwiek...

„Malec” drgn¹³. Czerwone œwiat³o przedostaj¹ce siê przez

szczeliny w³azu sta³o siê bardziej intensywne, jaœniejsze. Zachrzê-

œci³o, zgrzytnê³o... czerwona masa powoli wch³ania³a zniszczony

transporter.

Po pó³ godzinie temperatura spad³a do szeœædziesiêciu stopni.

Aleksiej u³o¿y³ Daugego obok siebie. Ostro¿nie zdj¹³ mu he³m

i wla³ w usta nieco cytrynowego soku. Grigorij otworzy³ oczy. By-

kow pog³aska³ go po nieogolonej brodzie i znów za³o¿y³ he³m.

– Gdzie jesteœmy?

– W „Malcu”. Jesteœ ranny.

– Nogi... strasznie bol¹ mnie nogi. Co siê sta³o? Dlaczego jest

ciemno? Dlaczego stoimy?

– Prze¿yliœmy wybuch... – powiedzia³ Jurkowski, lecz nie zdo-

by³ siê na wyjawienie ca³ej straszliwej prawdy.

– Tak... pamiêtam... wybuch. Rzuci³o mn¹ o ziemi¹. W³odku,

czy ty rozumiesz, co to by³o? Pod powierzchni¹ wybuch³ atomowy

kocio³... pamiêtasz, sprzeczaliœmy siê na ten temat... nie uda³o siê

nam... akurat pod nami.

Dauge oddycha³ urywanie i szybko. Aleksy odkrêci³ kurek tle-

nowy do samego koñca.

background image

236

– O dobrze... tak... tak... jeszcze. – Dauge wdycha³ tlen g³êbo-

ko, po¿¹dliwie. – Gdzie jest Jermakow? Dlaczego milczycie? Alek-

sy, co siê sta³o?

– „Malec” zniszczony – Jurkowski milcza³ przez chwilê i po-

woli dokoñczy³:

– Jermakow zgin¹³.

Dauge westchn¹³ i straci³ przytomnoœæ. „Malec” dr¿a³. Coœ

zgrzyta³o po pancerzu, w szczelinach b³yska³o czerwone œwiat³o.

Jurkowski nagle zacz¹³ mówiæ bardzo g³oœno:

– Grigorij. Grisza, obudŸ siê... wydostaniemy siê st¹d... Po-

niesiemy ciê na rêkach... Grisza!

Daugego chwyta³y kurcze. Bredzi³, wo³a³ Maszê.

Bykow uj¹³ w d³onie jego bezsiln¹ g³owê zamkniêt¹ w he³mie

i przytuli³ do siebie. Dauge zamilk³.

– Umar³? – nieswoim g³osem spyta³ Jurkowski.

Bykow a¿ zgrzytn¹³ zêbami.

– Nie, nie umar³. Poniesiemy go. Rozumiesz? Dopóki sami

bêdziemy ¿yæ.

– Poniesiemy.

Jurkowski przycisn¹³ siê do w³azu.

– Szeœæ lat razem... Ksiê¿yc... marsjañskie pustynie... szeœæ lat.

Gwa³townym, niespodziewanie silnym ruchem odrzuci³ pokry-

wê w³azu. Na œwiecie panowa³a ciemnoœæ, g³êboka noc. Daleko,

drgaj¹c od nadmiaru w³asnej si³y, hucza³a Uranowa Golkonda,

podnosz¹c nad horyzontem mglist¹, nasycon¹ b³yskami wybuchów

zorzê.

Sto pięćdziesiąt tysięcy kroków

Zostali we trzech.

Dauge stale by³ nieprzytomny. Przyjaciele z wielkim wysi³kiem

wydostali go z komory przejœciowej. Przez d³ug¹ chwilê nie rusza-

li siê, jakby nie maj¹c odwagi opuœciæ tego strasznego miejsca. Jak

zwykle grunt dr¿a³ pod nogami. Czerwona lawa zniknê³a. Zd¹¿yli

jeszcze zobaczyæ jej resztki na brzegach krateru pozostawionego

przez podziemny wybuch. Czerwona masa szybko wci¹ga³a siê do

bezdennego otworu leja, jednoczeœnie gasz¹c fio³kowe œwiat³o.

Mrok sta³ siê jeszcze bardziej gêsty. Bykow podniós³ ju¿ automat,

aby oddaæ ostatni salut, lecz rozmyœli³ siê. Pozosta³ mu tylko jeden

background image

237

magazynek z amunicj¹ sygna³ow¹ – zaledwie szeœædziesi¹t nabo-

jów, a mieli przed sob¹ sto kilometrów marszu przez pustyniê, przez

skalisty w¹wóz, przez bagnisko...

Sto kilometrów, sto tysiêcy metrów, sto piêædziesi¹t tysiêcy kro-

ków, z których ka¿dy po nieznanym, niebezpiecznym gruncie.

– Salwê honorow¹! – za¿¹da³ Jurkowski, a Bykow znów pod-

niós³ automat i odda³ krótk¹, bardzo sk¹p¹ seriê.

Z kawa³ków selenowego materia³u, jakie znaleŸli w komorze

przejœciowej w „Malcu”, sporz¹dzili coœ w rodzaju noszy, na któ-

rych u³o¿yli Daugego. Dobry, mocny materia³. Starczy³o go jesz-

cze na obmotanie ca³ego cia³a Grigorija, a¿ po he³m.

Maszerowali, uginaj¹c siê pod ciê¿arem towarzysza, brn¹c

przez piekielne ciemnoœci z rzadka oœwietlane b³êkitnawymi b³y-

skawicami bez grzmotów. W takich chwilach Bykow widzia³ przed

sob¹ he³m Daugego spoczywaj¹cy na noszach i zgiête, ko³ysz¹ce

siê plecy Jurkowskiego, a dalej dysz¹ce groz¹ œmierci piaski i ni-

skie chmury z migaj¹cymi w nich pasmami œwiat³a.

B³yskawica jak krótkotrwa³a zorza gas³a powoli i œwiat znów

gin¹³ z oczu otulony nieprzeniknionym mrokiem – pod nogami

chrzêœci³ wsysaj¹cy stopy piach, w s³uchawkach zawodzi³ wicher...

Szli w milczeniu. Aby zaoszczêdziæ zapasy tlenu, w³¹czyli fil-

try i czerpali o¿ywczy gaz z wenusjañskiej atmosfery. Oddychali

z trudem. Powietrze dochodz¹ce do he³mów by³o rozpalone, brak

tlenu zmusza³ ich co chwila do niepowstrzymanego ziewania...

Chciwie otwierali spieczone wargi jak ryby wyrzucone z wody.

Pragnienie! Zdawa³o siê, ¿e krtañ zasypa³ ju¿ gor¹cy piasek

pustyni, jêzyk jak zeschniêty ko³ek ledwie da³ siê poruszaæ w ustach.

A tu u samych warg, wystarczy je tylko nieco wyci¹gn¹æ, siêgn¹æ

nimi, jest ustnik, którym pop³ynie cudowny cytrynowy napój... pach-

n¹cy, kwaskowy. Wystarczy tylko odrobinê pochyliæ g³owê i po-

ci¹gn¹æ tego najwspanialszego na œwiecie napoju! Choæby kropel-

kê, jeden ³yk... ¿eby tylko zwil¿yæ jêzyk.

Nie wolno! Aby na to zarobiæ, trzeba przejœæ piêædziesi¹t ty-

siêcy kroków. Do celu pozosta³o jeszcze oko³o stu tysiêcy, a do

tego Grigorij... Grisza... Bykow oblizuje wargi. Czuje, ¿e piêæ cen-

tymetrów od warg sterczy z he³mu ustnik z ch³odz¹cym napojem...

Prawdê mówi¹c, po co to wszystko? Zadanie i tak ju¿ skoñ-

czone. Daleko nad Uranow¹ Golkond¹ ³uny igraj¹ na g³adkiej stali

s³upów radiolatarñ. Wkrótce, mo¿e ca³kiem nied³ugo, wyl¹duj¹ tu

planetoloty i odwa¿ni, weseli ludzie rozpoczn¹ prawdziwy atak.

background image

238

Silni, wypoczêci, zaopatrzeni w zapasy œwie¿ego, ch³odnego soku

cytrynowego, który bêd¹ mogli piæ bez ograniczeñ. Golkonda podda

siê. To ju¿ zupe³nie nie zale¿y od dwóch ledwie trzymaj¹cych siê

na nogach wraków ludzkich w siliketowych kombinezonach. A co

stoi na przeszkodzie, aby zatrzymaæ siê, lec na piasku, napiæ siê do

syta ch³odnego p³ynu i zasn¹æ?

Niechaj wichury usypuj¹ nad nimi wydmê z czarnego piasku.

Na razie warto by zdj¹æ i wyrzuciæ automat. Po kiego licha jest

potrzebny tu, w g³uchej pustyni? Tu przecie¿ wszystko i tak wy-

mar³o ju¿ dawno! Piæ!!! W termosie pozosta³o jeszcze pó³ litra soku!

Piæ i czekaæ, a¿ wiatr dokona reszty...

Ale nie! Jeszcze marsz przez bagnisko, a tam broñ bêdzie po-

trzebna. Bagnisko... W „Hiusie” czeka Micha³. Bêdzie tak siedzia³,

nie dosypiaj¹c, wyczerpany, nie ruszaj¹c siê od radioodbiornika.

Nie odleci bez nich, nie odleci, dopóki nie otrzyma jakiejkolwiek

wiadomoœci.... byæ mo¿e wbrew zakazowi sam wyruszy na poszu-

kiwania. Wie przecie¿ doskonale, ¿e nie mo¿na utrzymaæ siê tu

przy ¿yciu bez wielkich zapasów œwie¿ej, ch³odnej wody. Nie wol-

no po³o¿yæ siê! Trzeba nieœæ Daugego! Micha³ czeka. Krajuchin

tak¿e czeka... i Machow, ten opanowany in¿ynier z „Cio³kowskie-

go”, czeka tak¿e dziewczyna z Aszchabadu... Czekaj¹ wszyscy lu-

dzie, ca³a ukochana planeta. Jeœli po³o¿¹ siê tu na piasku, to zrobi¹

wszystkim straszliwy zawód... Mog¹ dojœæ, mog¹ mog¹... „Nie chce

siꠖ a trzeba!” – powiada³ Grigorij.

...Ju¿ ca³¹ dobê wlok¹ siê po piasku, w którym coraz g³êbiej

grzêzn¹ nogi. Ju¿ ca³¹ dobê zmagaj¹ siê z wiatrem, który chce ich

powaliæ. Przez ostatnie dwie doby jedli tylko raz. Pili tak¿e tylko

raz. Jurkowski upada ze zmêczenia, wypuszcza z r¹k nosze. By-

kow stara siê mu pomóc. „Do diab³a...” – zaczyna kl¹æ geolog. Jak

to „do diab³a”, kiedy nie wolno im siê zatrzymaæ. Pozosta³o tyl-

ko sto tysiêcy kroków... no, mo¿e trochê wiêcej... Bykow siada

ko³o wycieñczonego W³odka. Czeka. Nie ma na co czekaæ... Nie

wolno! Czas – to koñcz¹ca siê woda, a woda – to ¿ycie. Bykow

tr¹ca Jurkowskiego. Ten mruczy coœ bez zwi¹zku. – ChodŸmy,

W³odku!

– ChodŸmy, niewiele ju¿ nam pozosta³o!

Jurkowski znów coœ mruczy, ale nie rusza siê z miejsca. Bykow

przysuwa siê do niego po omacku, znajduje kran butli tlenowej,

background image

239

otwiera go na parê sekund. Jurkowski oddycha g³êboko, po czym

powoli wstaje. Aleksiej pomaga mu...

Wlok¹ siê ju¿ czwart¹ dobê. Pierwsza doba – to by³a pustynia.

Jurkowski upad³ i nie chcia³ wstaæ. Bykow w³¹czy³ mu dodatkow¹

dawkê tlenu. Drugi dzieñ... aha... Co by³o na drugi dzieñ? Bykow

zapad³ siê w lej wype³niony lotnym piaskiem i Jurkowski ledwie

zdo³a³ go wyci¹gn¹æ. Prawie przez godzinê odpoczywali w tam-

tym miejscu i napili siê soku. Grigorij oddycha³ nieco ³atwiej, ale

nie odzyskiwa³ przytomnoœci. To by³ dobry dzieñ. A co siê dzia³o

w ci¹gu trzeciej doby? Rêce omdlewa³y i drêtwia³y.

Coraz trudniej by³o nosiæ Griszê. Zrobili wiêc pêtle, które po-

zak³adali na szyje, i w ten sposób uda³o siê im nieœæ towarzysza.

Potem, gdy spali, wichura usypa³a wokó³ nich zaspê. Dziœ, gdy

zaczynali marsz, znów musieli wygrzebaæ siê z piaszczystej wy-

dmy. Jurkowskiego i Grigorija Bykow musia³ wygrzebywaæ w³a-

snorêcznie. No tak, minê³y ju¿ trzy doby. W ci¹gu dnia udaje siê

im przejœæ trzydzieœci tysiêcy kroków. Bykow ma przy sobie kro-

komierz. Przeszli ju¿ sto tysiêcy kroków. A ca³a droga ma sto piêæ-

dziesi¹t tysiêcy kroków... Pozosta³o zatem tylko piêædziesi¹t tysiêcy.

Dziœ obejrzeli oparzenia na nogach Grigorija. Skóra zlaz³a, po-

zostawiaj¹c brocz¹ce krwi¹ rany. Bykow opatrzy³ je, jak umia³.

Potem zabra³ od Jurkowskiego termosy Daugego. Odniós³ wra¿e-

nie, ¿e W³odzimierz dwa razy poci¹ga³ z nich...

Bykow wszystko dŸwiga na w³asnym grzbiecie. Jurkowski

znów przewróci³ siê. B³yskawica zorza rzuca na rozpostarte na pia-

sku cia³o niesamowity dr¿¹cy blask.

– Wstawaj!

– Nie...

– Mówiê ci, wstawaj!

– Nie mogê...

– Wstawaj, bo zabijê! – wytê¿aj¹c si³y, krzyczy Bykow.

– Zostaw mnie i Grigorija! – z wœciek³oœci¹ wyrzuca z siebie

Jurkowski. – IdŸ sam...

Jednak podnosi siê.

Aleksiej przez wpó³przymkniête powieki widzi w³asny cieñ –

d³ugi, niezgrabny. Cieñ ko³ysze siê i szarpniêciami stara siê utrzy-

maæ równowagê. Wiatr zmienia kierunek. Teraz wieje im w plecy,

pomaga maszerowaæ, a gdy ucicha, cia³o zdaje siê ci¹¿yæ niezmiernie.

background image

240

Dobrze, ¿e nie wybuch³a czarna burza. W³odek pada. Le¿y nieru-

chomo, szarpi¹c palcami piach.

– Wstawaj!

Na postoju Bykow kompletnie wyczerpany, pozbawiony resz-

tek energii zasn¹³. Jurkowski mia³ czuwaæ. Czwartego dnia prze-

szli nie wiêcej ni¿ dwanaœcie tysiêcy kroków. Gdy tylko Bykow

zasn¹³, Jurkowski zdj¹³ z siebie termosy z resztkami p³ynnej cze-

kolady i lemoniady, zdj¹³ butlê z tlenem, w³o¿y³ to wszystko do

worka i zostawi³ przy noszach. Umocowa³ he³m i poszed³ samot-

nie umrzeæ. Bykow obudzi³ siê akurat w porê. Odnalaz³ geologa,

gdy ten nie maj¹c ju¿ si³ odczo³gaæ siê dalej, próbowa³ œci¹gn¹æ

z g³owy he³m, który na szczêœcie zaczepi³ siê o coœ.

Bykow powlók³ Jurkowskiego z powrotem na miejsce posto-

ju. Pomóg³ mu umocowaæ he³m jak nale¿y i pod³¹czyæ butle z tle-

nem. Obydwaj nie wymówili ani s³owa. Dopiero po chwili Bykow

powiedzia³:

– Jestem bardzo zmêczony. Chce mi siê spaæ. Daj s³owo, ¿e

nie uciekniesz, gdy bêdê odpoczywa³!

Jurkowski milcza³.

– Bardzo chcê spaæ... bardzo... A ty, W³odku, nie dajesz mi

odetchn¹æ nawet na chwilê.

Jurkowski milcza³ uparcie, w s³uchawkach by³o s³ychaæ tylko

jego przyœpieszony oddech.

– W³odku, mówiê ci – chcê spaæ! Porozmawiamy, kiedy siê

obudzê. B³agam ciê, W³odku!

– Dobrze – odezwa³ siê Jurkowski. – Œpij, wszystko w porz¹dku.

Bykow chcia³ mu podziêkowaæ, lecz ju¿ nie zd¹¿y³. Zasn¹³ ka-

miennym snem.

Na niebie znów pokaza³y siê purpurowe ob³oki. Wia³ silny

wiatr, wia³ z pó³nocy i pomaga³ w marszu. Chmury nadci¹gnê³y

znad Golkondy podczas snu Bykowa. Na widnokrêgu zwija³y siê

wê¿owe cienie tr¹b powietrznych, zupe³nie tak samo, jak przed

trzema tygodniami, gdy „Malec” pêdzi³ pod wiatr w kierunku Ura-

nowej Golkondy. „Malec” pozosta³ daleko jako pomnik wielkiego

marszu. Pozostali tam dwaj towarzysze, lecz wielki marsz nie skoñ-

czy³ siê jeszcze.

background image

241

16 – W krainie...

Jurkowski ca³kiem opada³ z si³. Bywa³y chwile, ¿e Bykow

nienawidzi³ go. Geolog coraz czêœciej opuszcza³ nosze na pia-

sek. Aleksiej wœcieka³ siê. Nie wolno straciæ tego „ba¿anta”. Te-

raz tylko on jeden na œwiecie mo¿e okreœliæ dok³adnie, jak¹ bez-

cenn¹ wartoœæ maj¹ te przeklête piaski, dro¿sze od z³ota, od

wszystkiego, co zdo³ano dotychczas odkryæ. Bykow z trudem

wstawa³ po ka¿dym postoju. Otwiera³ kran butli tlenowej i liczy³

do dziesiêciu. Bez tej dodatkowej dawki nie mia³by si³y ruszyæ

w dalsz¹ drogê.

W pewnej chwili sam musia³ unieœæ bezw³adne cia³o Daugego

i zarzuciæ sobie na ramiê. Jurkowski nie wsta³, nieruchomo sie-

dzia³ na wydmie czarnego piasku.

– Wiesz co, Bykow, tak nie mo¿na... – g³os jego brzmia³ ochry-

ple, ale spokojnie. – Ja protestujê.

Bykow ma ochotê rozerwaæ go na strzêpy, nie ma jednak si³

i dlatego tylko mo¿e wykrztusiæ:

– Pyskaczu, wstawaæ i marsz!

– Zostaw nas! Po co siê tak mêczysz? Przez nas sam zginiesz...

– Nie twój interes! Wstawaj i marsz!

Jurkowski waha siê.

– A ty co, chcesz zdobyæ laury bohatera? Mêczennika? K³a-

miesz! Bêdê ciê popêdza³, dopóki sam nie padnê. A jeœli nawet

padnê, to ty sam poczo³gasz siê dalej. Zrozumia³eœ? Wstawaj!

Jurkowski pos³usznie wstaje. Dobry, morowy ch³opak, praw-

dziwy radziecki cz³owiek, chocia¿ trochê s³aby. Bykow od razu

zapomina o nienawiœci, jak¹ czu³ przed chwil¹. Kocha W³odka jak

brata. Ani s³owa nie powiedzia³. Milczy sukinsyn... Nie skar¿y siê,

chocia¿ w³osy wy³a¿¹ mu garœciami, a twarz ma bardziej szar¹ ni¿

ta pustynia. Chwieje siê. Kochany W³odek! Dojdziemy jakoœ.

Spójrz, bracie, znów odwaliliœmy dziesiêæ kilosów. Naprzód. Raz,

dwa! Raz, dwa!

Jurkowski mruczy:

– Pos³uchaj, Alku! Na wszelki wypadek, gdybym nie doszed³.

Jeœli chodzi o zagadkê Tachmasiba, o czerwony kr¹g... ja uwa-

¿am, ¿e to bakterie. Jestem o tym przekonany. Kolonie bakterii.

Nie naszych ziemskich. Tu istnieje ca³kiem odmienne ¿ycie. Nie-

organiczne... ¿ycie nieorganiczne. Bakterie ¿yj¹ce dziêki promie-

niowaniu. Pobieraj¹ promienie z materia³ów i reakcji radioak-

tywnych i ¿yj¹, wykorzystuj¹c tê energiê. Bykow, s³yszysz, co

mówiê?

background image

242

Oczywiœcie. Bykow s³yszy i stara siê zapamiêtaæ: „Bakterie

i promieniowanie...”.

– ...Zbieraj¹ siê w miejscach, gdzie powinien nast¹piæ wybuch

atomowy – mówi³ dalej Jurkowski. – Zbieraj¹ siê, tworz¹c kr¹g,

i czekaj¹. „Malec” znalaz³ siê w³aœnie w takim miejscu. Pod nim

wybuch... podziemny atomowy... wybuch. Bakterie czuj¹, gdzie

ma to nast¹piæ... Czekaj¹ zg³odnia³e... S³yszysz? Jestem prawie

przekonany...

Oczywiœcie. Bykow s³yszy. Wlecze siê wzd³u¿ kamiennej ba-

riery i wypatruje, gdzie skry³ siê w¹wóz. Powinien byæ gdzieœ bli-

sko... a tam za nim woda.

– ...powiedz to wszystkim – mówi Jurkowski. – Powiedz, ¿e

gdzie czerwony kr¹g bakterii, tam nast¹pi wybuch. Niech siê strzeg¹

czerwonego krêgu. Powiesz wszystkim ? Czy s³yszysz?

– Tak, tak, powiem. Sam powiesz!

Trzeba liczyæ kroki... jeden... dwa...

Po szeœciu dniach dotarli do w¹wozu. Bykow zostawi³ Jurkow-

skiego przy kamiennej œcianie i d³ugo b³¹dzi³, aby znaleŸæ wej-

œcie. Wylot czarnej szczeliny zarós³ k³uj¹cymi krzakami i wygl¹-

da³ groŸnie w czerwonym œwietle ognistego nieba. Bykow powróci³

do Jurkowskiego, wzi¹³ Daugego na plecy i ruszy³ wzd³u¿ kamien-

nego muru. Przy wejœciu do w¹wozu zwali³ siê i le¿a³ na wpó³

przytomny. Chwilami wraca³a mu œwiadomoœæ i s³ysza³, jak Jur-

kowski ogarniêty wœciek³oœci¹ wykrzykiwa³, ³ykaj¹c s³owa:

– Wrócimy tu jeszcze... przyjdziemy! Zap³acisz nam za nasze

mêki, za œmieræ! Przeklêta planeto! Bêdziesz harowaæ na nas jak

niewolnica... Bêdziesz pracowaæ, daj¹c œwiat³o i ¿ycie... Zakuje-

my siê w stal i beton! Bêdziesz pracowaæ.

Bykow podniós³ siê i wspieraj¹c siê o spêkany kamieñ, zawo³a³:

– Doœæ!

Nie. Maszerowaæ ju¿ dalej nie ma si³. Mo¿na jednak czo³gaæ

siê. Mo¿na posuwaæ siê na czworakach i wlec za sob¹ Daugego.

Tak jest znacznie l¿ej, ni¿ nieœæ go na plecach. Jurkowski tak¿e

czo³ga siê.

Bykow zatrzymuje siê, w³¹cza lampkê elektryczn¹ i spogl¹-

da za siebie. Jurkowski jest tu¿. Le¿y za nieruchomym cia³em Gri-

gorija. Wpiera rozstawione ³okcie w piasek i patrzy na niego œle-

pym owalem he³mu. Wszyscy po³¹czeni s¹ rzemieniem zdjêtym

background image

243

z plecaka. Trzeba uwa¿aæ na ten ³¹cz¹cy ich pasek. Ju¿ raz rozwi¹-

za³ siê niepostrze¿enie i Bykow odczo³ga³ siê za daleko. Musia³

wracaæ i szukaæ Jurkowskiego, który bezradnie krêci³ siê poœrod-

ku w¹wozu. Robi³ wra¿enie œlepego. Gdy trzyma siê za pasek, nie

zostaje.

Widaæ œlady „Malca” – poczernia³e, pogniecione ga³êzie twar-

dych jak ¿elazo roœlin le¿¹ wyrwane wœród pogruchotanych g¹sie-

nicami transportera kamieni. W¹wóz zd¹¿y³ ju¿ zarosn¹æ, jednak

mo¿na przedzieraæ siê po starym œladzie. Do pokonania pozosta³o

jeszcze kilka tysiêcy kroków...

Bykow siada i podci¹ga pozbawione czucia nogi. Skóra na ko-

lanach popêka³a, lecz nie wiadomo dlaczego nie czuje bólu. Wszyst-

ko w porz¹dku, tak jest lepiej.

– Niedaleko ju¿ nasze bagnisko. W³odku, zosta³ jeszcze tylko

kawa³ek drogi. Ruszamy!

– Ruszamy! – powtarza W³odek Jurkowski.

– Naprzód.

– Naprzód!

Na bagnisku w œwietlistej mgle majaczy³y d¿ungle bezbarw-

nych roœlin. Ros³y ciasno splecione i wêdrowcy musieli przeciskaæ

siê miêdzy nimi, ocieraj¹c siê o œliskie grube pnie. Trzêsawisko

mlaska³o, cmoka³o i usi³owa³o wessaæ astronautów swoj¹ obleœn¹

b³otnist¹ gêb¹. Przed ostatnim decyduj¹cym odcinkiem marszu za-

trzymali siê na d³u¿szy odpoczynek. Bykow wyci¹gn¹³ bezcenny,

upragniony termos Daugego – ostatni¹ nadziejê i pomoc. Pozosta³

tam prawie dwa litry soku cytrynowego i gdy Bykow mign¹³ ter-

mosem oœwietlonym promieniem lampki elektrycznej, Jurkowski

uœmiechn¹³ siê. Bykow pozwoli³ Jurkowskiemu i sobie wypiæ po

piêæ du¿ych ³yków ¿ycia, a Daugemu wla³ w spieczone usta ca³¹

szklankê. Potem spali po kolei, po trzy godziny, i znów poci¹gnêli

po piêæ ³yków.

Gdy ruszyli, Bykow obci¹¿ony le¿¹cym na jego plecach Dau-

gem zapad³ siê w bagnisko i Jurkowski z trudem zdo³a³ ich wyci¹-

gn¹æ. Jakimœ cudem od razu znaleŸli miejsce, gdzie przed miesi¹-

cem wyl¹dowa³ „Hius”.

Tylko ¿e... „Hiusa” nie by³o.

Tam, gdzie sta³ ich statek, pozosta³a tylko rozleg³a, o szeœæ-

dziesiêciu metrach œrednicy twarda platforma ze spieczonego, przy-

pominaj¹cego asfalt b³ota. Od jej œrodka rozchodzi³y siê pêkniê-

cia, przez które ju¿ wytryska³y w górê bia³awe wenusjañskie roœliny.

background image

244

„Hius” versus Venus

Micha³ Krutikow najwiêksz¹ rozkosz ¿ycia odczuwa³ wtedy,

gdy móg³ usi¹œæ w ogródku przy swojej willi w Górach A³tajskich,

roz³o¿yæ na stoliku ustawionym pod roz³o¿yst¹ olch¹ ksi¹¿ki i pra-

cowaæ, nie œpiesz¹c siê, spokojnie i metodycznie. Interesowa³ siê

niektórymi zagadnieniami teorii kosmogacji i od lat ho³ubi³ ma-

rzenie, ¿e kiedyœ napisze niewielk¹, lecz pe³n¹ treœci ksi¹¿kê, w któ-

rej usystematyzowa³by wszystkie osi¹gniêcia ostatnich dwudzie-

stu lat, zwi¹zane z tym przedmiotem.

By³ matematykiem, absolwentem wydzia³u matematyczno-me-

chanicznego Uniwersytetu Leningradzkiego i pocz¹tkowo, zaraz

po studiach, pracowa³ w Instytucie Kosmogacji. Lubi³ swoj¹ pra-

cê, prawdziw¹ przyjemnoœæ sprawia³o mu obserwowanie wyników

obliczeñ, gdy spod pióra wyp³ywaj¹ skomplikowane, lecz wysu-

blimowane piêkne wzory zawieraj¹ce g³êbok¹ treœæ.

Nie spostrzeg³ siê nawet, jak poch³onê³y go ca³kowicie proble-

my automatycznego sterowania na nowych reaktywnych rakietach

atomowych, niedawno wprowadzonych w³aœnie do eksploatacji. To

zdecydowa³o o jego dalszych losach. Uparty Krajuchin wci¹gn¹³

go w kr¹g swej dzia³alnoœci, namówi³ do ukoñczenia szko³y ko-

smogatorów astronautów i jako jednego z pierwszych skierowa³

na loty w strefê asteroid. Wszystko to dzia³o siê przed piêtnastu

laty.

Micha³ bywa³ na Ksiê¿ycu i na Marsie, lata³, jak ju¿ wiemy,

w strefie asteroidów, sta³ siê doskona³ym kosmogatorem prakty-

kiem. Nie ominê³y go liczne przygody, widzia³ to, czego nigdy nie

by³by w stanie poznaæ, siedz¹c w instytucie naukowym przy pracy

teoretycznej.

Jednak¿e ponad wszystko przek³ada³ pracê w cieniu roz³o¿y-

stego drzewa, grzebanie siê w grubych ksiêgach i matematyczne

obliczenia, których szeregi wygl¹daj¹ jak tajemniczy szyfr uczo-

nych; lubi³ ws³uchiwaæ siê w szelest liœci nad g³ow¹, gdy nieru-

chome s³oñce wisi na najczystszym z b³êkitów, gdy wieje leciutko

wiatr, a przy stoliku stoi w zasiêgu rêki wiaderko z lodem, a w nim

butelki z o¿ywczym narzanem.

Niechaj ¿ona z córeczk¹ zbieraj¹ porzeczki na pobliskich krze-

wach, a synek, dzielny ch³opak, siedzi przed mrowiskiem i dzie-

ciêcym szczebiotem wyra¿a swoje najg³êbsze zdumienie. Niebo

background image

245

jest czyste, nie widaæ na nim ani jednej chmurki, a przede wszyst-

kim jest nasycone g³êbokim b³êkitem.

Gdy Krutikow owego pamiêtnego dnia po¿egna³ towarzyszy

i zosta³ sam na „Hiusie”, d³ugo jeszcze sta³ w otwartym w³azie i ob-

serwowa³, jak w k³êbi¹cej siê mgle nikn¹ œwiate³ka na rufie „Mal-

ca”. Transporter przepad³ gdzieœ w b³otnistej d¿ungli, zniknê³y œwia-

te³ka, œwiat od razu sta³ siê ciemniejszy, bardziej ponury.

Minê³a doba. Nad bagniskiem nieœmia³o zaœwita³ dzieñ. Mg³y

przybra³y ró¿owy odcieñ. Lepkie opary bezszelestnymi falami uno-

si³y siê nad powierzchni¹ b³otnistego krateru, ciê¿k¹ opoñcz¹ przy-

kry³y planetolot i otaczaj¹cy go fantastyczny las powykrzywianych

pni, grzybów, traw powyginanych, niesamowitych... W nieprze-

niknionej mgle ko³ysz¹ce siê roœliny sprawia³y wra¿enie, ¿e p³yn¹

obok statku i nie ma im koñca. Czasami zaczyna³ padaæ deszcz,

warkliwe bulgotanie gor¹cych Ÿróde³ zag³usza³ szum ulewy. Mi-

cha³ mia³ doœæ pracy. Zrobi³ dok³adny przegl¹d planetolotu. Wy-

mieni³ kilka czêœci uszkodzonych podczas l¹dowania, sprawdzi³

wszystkie aparaty i urz¹dzenia i posprz¹ta³ w kabinach kolegów.

Spod poduszki Daugego wypad³a paczka listów pisanych na ma-

szynie, na b³êkitnym papierze z czerwonym brze¿kiem. Listy Ma-

rii Jurkowskiej. Micha³ z³o¿y³ je i schowa³ w szufladce stolika.

W kabinie Jurkowskiego le¿a³ czarny, oprawny w skórê brulion.

Micha³ pozna³ od razu, ¿e to zbiór wierszy W³odka, który wpisy-

wa³ tu swoje utwory od wielu ju¿ lat. Stronice brulionu by³y po-

kryte rysunkami fregat o dumnych kszta³tach, lecz zawsze z jedna-

kowymi garbatymi dziobami. Micha³ przeczyta³ kilka wierszy:

Szarej jesieni wierna przyjació³ko,

Wszak wci¹¿ pamiêtasz i ci¹gle mnie czekasz?

Westchn¹³. Nie porywa³a go ta poezja, lecz schowa³ brulion do

kieszeni. Poczyta siê na sen. Jurkowski nigdy nie ukrywa³ wierszy

przed przyjació³mi, zw³aszcza przed najbli¿szymi.

Przez pierwszy dzieñ ³¹cznoœæ dzia³a³a nienadzwyczajnie. Od-

biornik milcza³. Micha³ ca³e godziny przesiadywa³ przy aparacie,

szukaj¹c g³osu przyjació³ i bezskutecznie nawo³uj¹c „Malca.

Za³oga transportera nie odzywa³a siê. Tylko raz Micha³ z³apa³

tajemniczy sygna³, który wstrz¹sn¹³ nim do g³êbi: trzy kropki,

background image

246

kreska, kropka; trzy kropki, kreska, kropka... Kosmogator próbo-

wa³ nawi¹zaæ ³¹cznoœæ z tajemniczym radiotelegrafist¹, nadaj¹cym

sygna³ wzywaj¹cy pomocy. Dopiero w kilka dni póŸniej dowie-

dzia³ siê od Jermakowa, ¿e to sygna³ namiarowy z rozbitego statku

Bondepadchaja.

Nadszed³ jednak dzieñ, kiedy w odbiorniku, pokonuj¹c zgrzy-

ty i trzaski, zadŸwiêcza³ spokojny g³os Jermakowa. Micha³ pro-

mienia³ z radoœci. Od tej chwili ³¹cznoœæ zaczê³a dzia³aæ sprawnie.

Dowódca zawiadamia³, ¿e wszystko jest w porz¹dku. Cel zosta³

osi¹gniêty. Jermakow opowiada³, jak prowadzone s¹ badania, jak

siê czuj¹ cz³onkowie wyprawy.

Micha³ za ka¿dym razem prosi³, ¿eby ich pozdrowi³, ¿eby po-

zdrowi³ serdecznie! Przyszed³ dzieñ, kiedy dowódca oznajmi³, ¿e

skrêci³ nogê i od tej chwili on osobiœcie bêdzie pe³ni³ obowi¹zki

radiooperatora, gdy¿ reszta za³ogi jest straszliwie przeci¹¿ona prac¹.

Zdarza³o siê jednak, ¿e odzywa³ siê Aleksiej. T³umaczy³, ¿e

Bogdan nie ma szczêœcia i nie mo¿e po³¹czyæ siê z „Hiusem” w cza-

sie swoich dy¿urów. Krutikow, który bardzo lubi³ Bogdana, prosi³

o przekazywanie mu specjalnie gor¹cych pozdrowieñ. To przecie¿

stary druh! Ju¿ od piêtnastu lat.

Bardzo czêsto odbiornik milcza³ lub trzeszcza³ jak oszala³y.

Wówczas kosmogator odczuwa³ samotnoœæ i têsknotê za ludzkim

s³owem. Ciê¿kie jest ¿ycie, gdy nie mo¿na porozmawiaæ, poœmiaæ

siê czy te¿ posprzeczaæ... Nawet obiady nie smakowa³y, trudno by³o

prze³kn¹æ choæby kês chleba. Micha³ próbowa³ pracowaæ, lecz nie

potrafi³ napisaæ jednej linijki. Bra³ siê do czytania. Pocz¹tkowo

sz³o to jako tako. W bibliotece „Hiusa” by³ spory wybór dobrych

ksi¹¿ek, a w ci¹gu ostatnich lat Micha³ nieczêsto mia³ czas na be-

letrystykê, zbyt by³ zajêty, nawet w tak zwanych wolnych chwi-

lach. Namiêtnoœæ czytania minê³a... zwyciê¿y³y myœli o rodzinie,

o przyjacio³ach.

Têsknota wypêdzi³a Micha³a z kabiny „Hiusa”. Pewnego razu,

³ami¹c rozkaz dowódcy, ¿e nie wolno opuszczaæ planetolotu bez ja-

kiejœ bardzo wa¿nej przyczyny, wzi¹³ automat i przez godzinê w³ó-

czy³ siê we mgle po d¿unglach wielkich skrzypów. Niespokojnie

ogl¹daj¹c siê za ka¿dym westchnieniem trzêsawiska, za ka¿dym sze-

lestem, zbiera³ do zasobnika okazy miejscowej flory – kawa³ki bla-

dych roœlin, okr¹g³e fosforyzuj¹ce kapelusiki grzybów, a do specjal-

nego pude³ka nabra³ ohydnego z wygl¹du i³u. Potem zgubi³ to

wszystko, gdy¿ zapad³ siê w jak¹œ dziurê, i z trudem wydosta³ siê na

background image

247

twardszy grunt, gubi¹c przy tej okazji tak¿e i automat. Bezbronny

d³ugo szuka³ drogi do planetolotu. Po prze¿yciu takich przygód po-

stanowi³ nie robiæ wiêcej wypadów z „Hiusa”. Ograniczy³ siê do

obserwowania otaczaj¹cego go œwiata z w³azu planetolotu. Sam

musia³ przyznaæ, ¿e nie zabrak³o ciekawych wra¿eñ.

Pewnego razu wype³zn¹³ z bagniska na spieczon¹ wokó³ „Hiu-

sa” skorupê jakiœ stwór o b³yszcz¹cej skórze. Prychaj¹c i pochra-

puj¹c, wlepi³ w kosmogatora bezczelne spojrzenie bia³ych oczu.

Micha³ siêgn¹³ po broñ, lecz dziwad³o zniknê³o we mgle. Po pan-

cerzu „Hiusa” pe³za³y wielkie fio³kowe miêczaki. Spada³y ciê¿ko,

uderzaj¹c o bagnisko i nikn¹c w b³ocie. Czasami nad g³ow¹ prze-

latywa³y jakieœ cienie. Miêso¿erne roœliny rozdziera³y na czêœci

rozpaczliwie broni¹ce siê olbrzymie g¹sienice; z mg³y dolatywa³y

przeraŸliwe, chrypi¹ce krzyki; nad planetolotem ukaza³ siê pew-

nego razu cieñ przypominaj¹cy d³ugiego wê¿a z³o¿onego jakby

z k³êbków we³ny. Micha³ szybko zamkn¹³ w³az, nie czekaj¹c na

ewentualn¹ wizytê stworzenia.

Kiedyœ, drzemi¹c przy aparatach, poczu³, jak „Hius” siê zako³ysa³.

Gdy wyjrza³ z w³azu, zobaczy³ w bagnisku wielkie owalne do³y i dro-

gê wy³aman¹ przez d¿unglê przez jakiegoœ gigantycznego potwora.

Micha³ przeprowadzi³ do komory przejœciowej po³¹czenia od

radiostacji i nie schodz¹c do kabiny, nawo³ywa³ przyjació³. Móg³

teraz pogodziæ obowi¹zki z pasj¹ zaspokajania ciekawoœci. Trzy-

maj¹c palec na wy³¹czniku, obserwowa³ i s³ucha³, co siê dzieje

wokó³. Asfaltowy kr¹g wokó³ „Hiusa” szybko porós³ bezbarwny-

mi roœlinami. Od pierwszego dnia Micha³ obserwowa³, jak zaciska

siê pierœcieñ otaczaj¹cej go d¿ungli. W koñcu roœliny ca³kowicie

oplot³y planetolot, który siedz¹c g³êboko w bagnisku, co raz bar-

dziej ton¹³ w napieraj¹cym na niego œwiecie planety nosz¹cej imiê

bogini mi³oœci i piêknoœci. Atmosfera sk³adaj¹ca siê z dwutlenku

wêgla, azotu i gor¹cej mg³y, ciê¿ka woda zawieraj¹ca du¿y pro-

cent wody deu- i trytowej, wilgotny upa³ dochodz¹cy do stu stopni

Celsjusza, flora i fauna, których wygl¹d z miejsca przes¹dza³, ¿e

nie da siê ich u¿yæ jako po¿ywienia, by³y tym œwiatem, jaki coraz

mocniej wch³ania³ „Hiusa”.

– Dobrze, ¿e wasza Golkonda nie jest podobna do tego bagni-

ska... – mówi³ do Jermakowa przez radio. W odpowiedzi dowódca

tylko chrz¹kn¹³ znacz¹co.

Wkrótce po tej rozmowie rozszala³a siê burza. We mgle za-

dr¿a³o zielonkawe œwiat³o, rozleg³y siê grzmoty, rozb³ys³y b³êkitne

background image

248

kuliste b³yskawice. Uderzy³ upalny wiatr. Micha³ patrzy³ na wska-

zówkê termometru, która pe³z³a szybko w górê i przekroczy³a licz-

bê dwieœcie. „Hius” ko³ysa³ siê jak statek na morzu. W pewnej

chwili fala rzadkiego b³ota chlusnê³a do w³azu. Kosmogator, œli-

zgaj¹c siê w ile, nie móg³ od razu zamkn¹æ pokrywy, a póŸniej

nowe uderzenie wichury cisnê³o ni¹ w Micha³a, który straci³ przy-

tomnoœæ. Ockn¹³ siê prawie po godzinie. Huragan przeszed³. W ko-

morze przejœciowej przelewa³o siê rzadkie b³oto, a na pancerzu

planetolotu le¿a³y stosy wenusjañskich roœlin.

Nastêpnego dnia po burzy Jermakow zawiadomi³ Krutikowa

o chorobie Daugego. Nie by³a to mobilizuj¹ca wiadomoœæ. Micha³

odczu³ to jako pierwszy powa¿ny cios. Zaczyna³a siê pechowa se-

ria. Samotny astronauta tak¿e rozchorowa³ siê. Termometr wska-

zywa³ tak¹ sam¹ temperaturê, jak¹ mia³ Dauge – trzydzieœci dzie-

wiêæ stopni. Micha³ le¿a³ na koi i rozmyœla³. Ssa³ ustnik pustej

fajki i przypomina³ sobie wszystkie ponure przypuszczenia, jakie

nasuwa³y siê przed tym lotem. Rozmyœla³ o zagadce Tachmasiba,

o tajemniczych chorobach. Byæ mo¿e towarzysze powróc¹ do

„Hiusa” a on nie bêdzie w stanie wpuœciæ ich do œrodka. Musi za-

tem pamiêtaæ, aby nie zamykaæ w³azu... No dobrze, a jeœli do ko-

mory przejœciowej dostanie siê jakiœ potwór... czy potrafi go wy-

pêdziæ?

Micha³ zastanawia³ siê d³ugo, ale nie móg³ siê zdecydowaæ.

Na wszelki wypadek sprawdzi³ dwie rakiety sygnalizacyjne – pó³-

metrowej d³ugoœci stalowe cygara pokryte grub¹ warstw¹ smaru.

Obejrza³ masywne trójnogi stanowi¹ce podstawy do montowania

rakiet przed odpaleniem. Urz¹dzenie startowe nie by³o skompliko-

wane. Ko³o stateczników rakiety znajdowa³ siê rodzaj bezpieczni-

ka. Wystarczy³o w³¹czyæ go, a wówczas ju¿ mo¿na by³o odpalaæ

za pomoc¹ fal radiowych. Jeœli dostanie silnych ataków choroby

i bêdzie czu³, ¿e jest z nim niedobrze, wystrzeli rakietê, jak by³o

ustalone, dok³adnie o godzinie dwudziestej zero, zero wed³ug cza-

su „Hiusa”. A potem pozostanie tylko czekaæ, pozostawiaj¹c po-

krywê w³azu otwart¹.

Zaczê³a siê nowa d³uga wenusjañska noc. Micha³ wys³uchiwa³

informacji dowódcy o przebiegu dzia³añ w okolicy Golkon-

dy, o tym, jak ustawia siê radiolatarnie, jak praca dobiega koñca.

Ju¿ nied³ugo Micha³ bêdzie móg³ wystartowaæ i kieruj¹c siê we-

d³ug radiolatarñ, wyl¹duje na nowym lotnisku. Czeka go wkrótce

spotkanie z przyjació³mi i najcudowniejsza podró¿! Bêd¹ lecieæ na

background image

249

Ziemiê! Wst¹pi¹ na „Cio³kowskiego”. I wreszcie Ziemia... a tam

najwspanialsze ze wszystkich powitania, najradoœniejsze...

Micha³ wspomina swój pierwszy powrót z kosmosu. Kwiaty,

muzyka, t³umy ludzi, a wœród nich Zoja. M³odziutka, ale ju¿ star-

szy laborant instytutu Krajuchina. „Starszy laborant” – ¿arto-

wa³ z niej Micha³ i docina³: „Jeœli ty jesteœ starszym laborantem, to

jak wygl¹daj¹ m³odsi?”.

Wspomina, jak przyjêto w œwiecie naukowym pomys³ wykorzy-

stania „absolutnego zwierciad³a”. Jak atakowano jego odkrywcê,

Szrajbera, obrzucaj¹c go tysi¹cem epitetów. Nazywano go „szalo-

nym starcem”, ,,œredniowiecznym alchemikiem”, „fantast¹”. Pamiê-

ta³, jak Krajuchin stan¹³ w obronie Szrajbera, jak zacz¹³ toczyæ za-

ciêt¹ walkê, aby „absolutne zwierciad³o” wykorzystaæ do budowy

silnika fotonowego, jak nara¿a³ siê ró¿nym ludziom i niewiele bra-

kowa³o, aby przegra³ tê trudn¹ rozgrywkê.

Teraz Micha³ siedzia³ we wnêtrzu „Hiusa”, który by³ owocem

tych zmagañ. – „Hius” versus Venus – powiedzia³ na g³os, wyczer-

puj¹c dwie trzecie swej znajomoœci ³aciny. „Hius” versus Venus!

Jak na razie to wszystko idzie jak najlepiej! Tfu... ¿eby tylko nie

zauroczyæ.

W dwanaœcie dni po odjeŸdzie „Malca” Krutikow obudzi³ siê

przera¿ony, s³ysz¹c czyjœ g³os. Zda³ sobie sprawê, ¿e to on sam

mówi. Zmierzy³ temperaturê, by³a normalna, tylko g³owa bola³a

i czu³ mrowie w palcach.

Opieraj¹c siê o œciany korytarza, s³aniaj¹c siê na nogach, pod-

szed³ do radioodbiornika. Zacz¹³ nawo³ywaæ „Malca”. Za³oga trans-

portera nie odpowiada³a.

Trzeba koniecznie przewietrzyæ siꠖ mówi³ na g³os. – Jestem

chory i muszê siê przewietrzyæ.

Wróci³ pustymi korytarzami do kabiny i wszed³ do magazynu,

gdzie przechowywano speckombinezony. W blasku matowych lamp

zobaczy³ stare br¹zowe œlady na œcianach. Pami¹tka po wizycie

wenusjañskiej pleœni. Uderzy³a go nagle cisza... ta cisza, która ota-

cza³a go prawie od dwóch tygodni, a która w³aœnie teraz, w tej

chwili, zaczê³a ci¹¿yæ... cisza oczekiwania, cisza samotnoœci.

„Na zewn¹trz... koniecznie muszê siê przewietrzyæ!”.

background image

250

Z wielkim trudem dotar³ do górnej komory przejœciowej. He³m

ci¹¿y³ jak nigdy, rêce z wysi³kiem otworzy³y pokrywê w³azu. Mi-

cha³ bezsilnie opad³ na obramowanie w³azu.

Mg³a zniknê³a. Nad g³ow¹ rozpoœciera³a siê nieprzenikniona

ciemna czasza nieba, obramowana na horyzoncie czerwonym pier-

œcieniem.

Micha³ rozsun¹³ porastaj¹ce „Hiusa” zielska. Równina krateru

œwieci³a s³abym blaskiem. Ciemnoœæ... pustka... Czerwona smuga

na widnokrêgu p³ynê³a powoli, jakby po¿eraj¹c ciemnoœæ. Kosmo-

gator a¿ krzykn¹³ ze zdziwienia – tu¿ przed sob¹ zobaczy³ pusty-

niê, nad któr¹ prawie nieruchomo sta³a gigantyczna tr¹ba powietrz-

na, a wokó³ niej szala³a wichura. Obraz ko³ysa³ siê przez chwilê

i znikn¹³. Zamiast piaszczystej pustyni widnia³o tylko fosforyzuj¹-

ce bagnisko, a za nalanymi purpur¹ szczytami gór zapala³o siê i ga-

s³o jakieœ silne œwiat³o.

Micha³ zszed³ do kabiny. Nie bardzo rozumia³, co przed chwi-

l¹ prze¿ywa³. „Fatamorgana czy zwyk³e halucynacje?”. Wzi¹³ apa-

rat filmowy i tak uzbrojony poszed³ z powrotem do komory przej-

œciowej. Czerwona smuga znów zaczyna³a nabieraæ ¿ycia. Nad

„Hiusem” zamigota³y nowe obrazy. Krutikow nie ¿a³owa³ filmu.

Gdy zjawisko zniknê³o, natychmiast wróci³ do kabiny i wywo³a³

film. A wiêc jednak nie halucynacje... na filmie wyraŸnie widzia³

drzewa i ska³y. Jak to dobrze, ¿e na tej planecie istniej¹ tak¿e inne

widoki ni¿ bagniste równiny. Jak to dobrze, ¿e mo¿na sfilmowaæ

zjawisko fatamorgany i upewniæ siê, ¿e to nie chorobliwe z³udzenia.

Rozmyœlania przerwa³ dŸwiêk p³yn¹cy z g³oœnika. Micha³ rzuci³

siê do aparatu. Mówi³ Jermakow. Rozmowa nagle siê urwa³a. Micha³

nie zd¹¿y³ nawet rozpytaæ o wszystko, czego by³ ciekaw. Poczu³, jak

pod³oga ucieka mu spod nóg. Krzykn¹³ coœ do Jermakowa, lecz od-

biornik zawy³ tylko tysi¹cem syren. Micha³ próbowa³ podnieœæ siê z

krzes³a, lecz drugi silny wstrz¹s zwali³ go z nóg. Upadaj¹c, zaczepi³ o

radiowy aparat, który zwali³ siê tak¿e. „Trzêsienie ziemi... nie, raczej

trzêsienie Wenus” – mignê³o w myœlach. Kosmogator podniós³ siê i za-

cz¹³ nawo³ywaæ Jermakowa. G³oœnik jednak tylko œwiszcza³ i trzesz-

cza³. „Hius” pochyli³ siê. Kosmogator znów run¹³ jak d³ugi i potoczy³

siê a¿ pod deskê rozdzielcz¹ urz¹dzeñ napêdowych i sterowniczych.

G³oœnik zmienia³ swój ton na coraz ni¿szy, a¿ wreszcie urwa³ siê jak-

by pod ciê¿kim uderzeniem.

background image

251

Przy l¹dowaniu na Wenus planetolot zapad³ siê g³êboko w i³.

Niezbyt zapewne gruba warstwa pokrywaj¹ca bezdenne bagnisko

ustêpowa³a mikron po mikronie, centymetr po centymetrze pod

naporem tysi¹ctonowej masy. Podczas rozmowy Krutikowa z do-

wódc¹ przerwa³a siê ostatecznie i „Hius” jak kamieñ poszed³

w dó³... Micha³ siedzia³ oniemia³y. Towarzysze, gdy powróc¹ z wy-

prawy, zobacz¹ tylko ciemn¹ ³ysinkê wœród zaroœli, stawik wype³-

niony radioaktywn¹ wod¹. Zgin¹ pozbawieni tlenu, wody, ¿ywno-

œci. Nie bêd¹ mogli nawet wys³aæ rakiet sygnalizacyjnych, aby

zawiadomiæ „Cio³kowskiego”. Micha³ uchwyci³ rêkoma za skraj

tablicy rozdzielczej. Czu³, jak planetolot przechyla siê. Jeœli zwali

siê na bok, to koniec! Œmieræ! Naprê¿aj¹c miêœnie, dosta³ siê wresz-

cie do g³ównych urz¹dzeñ napêdowych. Po³o¿y³ palce na klawi-

szach. Radoœnie zape³ga³y ró¿nokolorowe œwiate³ka indykatorów.

Trzêsawiskiem wstrz¹sn¹³ potê¿ny podmuch bij¹cy z dysz pla-

netolotu. Buchnê³y k³êby pary i rozpalonego b³ota. Z bagniska, jak

z piekielnej czeluœci, wy³oni³ siê potê¿ny kszta³t „Hiusa”, jak piê-

cionogi potworny skorupiak zawis³ nad kraterem i uniós³ siê lekko

w górê. Na bagnisku pozosta³a wypalona ¿arem rakiet twarda plat-

forma z biegn¹cymi od jej œrodka pêkniêciami.

– „Malec”, „Malec”, tu mówi „Hius”! S³ucham was! Tu mówi

„Hius”! „Malec”, „Malec”, tu mówi „Hius”, przechodzê na od-

biór, przechodzê na odbiór!

Micha³ nawo³ywa³, czeka³, lecz w odpowiedzi g³oœnik przyno-

si³ tylko wycie samorodnych fal radiowych, trzaski wy³adowañ.

Nie otrzymywa³ odpowiedzi. Od piêciu dni za³oga „Malca” nie

odpowiada³a. Co mog³o siê staæ? Dlaczego nie przesy³aj¹ polece-

nia, aby l¹dowaæ na nowym lotnisku?

„Hius” po wydostaniu siê z bagniska wyl¹dowa³ na twardym

kamienistym gruncie. Jego piêæ ³ap – kolumn reaktorów – znalaz³o

wreszcie oparcie na sta³ym l¹dzie. Dziwna to maszyna ten „Hius”.

Cechuje j¹ ³atwoœæ obs³ugi i olbrzymia statecznoœæ podczas lotu.

Tylko dziêki swym potê¿nym silnikom móg³ wyskoczyæ z b³ota, prze-

lecieæ nad otaczaj¹c¹ krater barier¹ wysokich ska³ i delikatnie opu-

œciæ siê na grunt, jakby nie by³o pr¹dów atmosferycznych i straszli-

wych tr¹b powietrznych. „Hius” poddawa³ siê pos³usznie rozkazom

doœwiadczonego, lecz przera¿onego wydarzeniami pilota, którego

nerwy napiête by³y do ostatnich granic wytrzyma³oœci. Nie zosta³y

zmarnowane bezsenne noce Krajuchina, Priwa³owa i setek innych,

który w³o¿yli w stworzenie tej maszyny ca³e swe doœwiadczenie

background image

252

i wiedzê, ca³¹ duszê twórców nowego statku – rakiety o napêdzie

fotonowym. „Hius” zwyciê¿y³ w okolicznoœciach, w jakich ka¿dy

inny typ statku uleg³by ca³kowitej zag³adzie.

„Hius” sta³ w nieprzeniknionych ciemnoœciach, ca³y i nienaru-

szony, jeœli nie liczyæ drobnych uszkodzeñ radiostacji naprawio-

nych natychmiast przez Krutikowa.

„Hius” wyl¹dowa³, lecz kosmogator nie móg³ zorientowaæ siê

dok³adnie, jaka jest jego dok³adna pozycja. Zreszt¹ nie jest to sprawa

najwa¿niejsza. Czeka³ przecie¿ na sygna³ z „Malca”, aby przenieœæ

siê na nowe lotnisko. Micha³ wstaje i zaczyna spacerowaæ tam

i z powrotem po kabinie.

Jeœli nie uda siê nawi¹zaæ ³¹cznoœci, „Malec” pojedzie na miej-

sce pierwszego l¹dowania. Za³oga bêdzie szukaæ „Hiusa”, a prze-

cie¿ nie ma ju¿ wody... Dlaczego nie podaj¹ sygna³u? A mo¿e ju¿

nadali?

Micha³ wytê¿a³ wszystkie si³y, aby opanowaæ zdradzieckie ataki

s³aboœci. Uspokój siê, cz³owieku! – mówi³ sam do siebie. – Tylko

spokój jest potrzebny w takich chwilach, z ka¿dej sytuacji s¹ dwa

wyjœcia, tak przynajmniej zawsze powtarza³ Grisza Dauge. Plane-

tolot jest ca³y i w pe³nej gotowoœci do lotu, a zatem kosmogator

mo¿e czuæ siê bezpiecznie. Nie o to jednak chodzi! Czy iœæ na

bagnisko i zostawiæ tam znak, wskazówki, gdzie siê podzia³? Brr...

dziesi¹tki kilometrów po straszliwym b³ocie... „Hius” pozosta³by

bez opieki. A gdzie siê znajduje owo bagnisko? W jakim maszero-

waæ kierunku?

Nagle przypomnia³ sobie! Przecie¿ mo¿e wystrzeliæ sygna³o-

we rakiety „dok³adnie o godzinie dwudziestej zero, zero”. Tak umó-

wili siê z Jermakowem. Micha³ zszed³ do dolnej komory przejœcio-

wej. Otworzy³ w³az i wyszed³ na pustyniê, po której hula³

przenikliwy, upalny wiatr. Spuszczenie rakiet na powierzchniê

Wenus nie przysz³o ³atwo. Musia³ jednak wystrzeliæ obie rakiety!

Jedna mo¿e byæ nie zauwa¿ona... Tak mówi³ Jermakow.

Micha³ oddali³ siê, wlok¹c za sob¹ obie rakiety na odleg³oœæ stu

metrów od „Hiusa”. Wytê¿a³ przy tej pracy ca³¹ wolê i wszystkie

miêœnie. Ustawi³ je na trójnogach i w³¹czy³ urz¹dzenia odpalaj¹ce.

Dla bezpieczeñstwa powinien by³ wejœæ do „Hiusa”, lecz nie móg³

znaleŸæ trapu rozhuœtanego wichur¹. Micha³ prawie nieprzytomny

z wysi³ku ukry³ siê za kolumn¹ reaktora. Nie zauwa¿y³ nawet, jak

rakiety jedna po drugiej wystrzeli³y w niebo i gdzieœ wysoko za chmu-

rami rozerwa³y siê, wybuchaj¹c oœlepiaj¹co bia³ymi b³yskami.

background image

253

Gdy wreszcie oprzytomnia³ i wszed³ do przytulnej kabiny

w „Hiusie”, zrzuci³ z siebie speckombinezon i zwali³ siê na kojê.

Przele¿a³ parê godzin, po czym spokojniejszy ju¿ wypi³ kubek bu-

lionu i poszed³ do kabiny sterowania. Dopiero tam zorientowa³ siê,

¿e jego zegarek opóŸnia siê w stosunku do idealnego chronometru

„Hiusa”, dzia³aj¹cego na zasadzie rozpadu moleku³ metalu. Ra-

kiety zosta³y zatem wystrzelone z dwunastominutowym opóŸnie-

niem. Jermakow móg³ ich nie zauwa¿yæ. Lecz kosmogator nie mia³

si³ na g³êbsze rozwa¿ania, na zastanawianie siê, jakie z takiej po-

my³ki mog¹ wynikn¹æ skutki. Pozostawa³o mu jedno: czekaæ.

Le¿¹c ju¿ w koi, Micha³ zerwa³ siê nagle na równe nogi. – Trze-

ba byæ ostatnim idiot¹ – wymyœla³ sobie. Powinien by³ natychmiast

w³¹czyæ stacjê namiarow¹ i podawaæ w³asne namiary radiowe.

Wczeœniej czy póŸniej Jermakow us³yszy namiary i okreœli kurs

„Malca”, przyjedzie prosto do „Hiusa”.

Manipuluj¹c przy tablicy rozdzielczej, podœpiewywa³ z ucie-

chy, patrz¹c na œwiec¹ce ekrany radiolokatora.

Minê³y nastêpne cztery doby.

– „Malec”, „Malec”, bierzcie moje namiary! D³ugoœæ fal... –

wo³a³ do mikrofonu. Atmosfera Wenus mia³a swoje humory. Nie

zawsze przepuszcza³a fale radaru. Micha³ uzbroi³ siê w cierpliwoœæ.

– Mówi „Hius”, mówi „Hius”... bierzcie moje namiary – po-

wtarza³ jak urzeczony.

Ciekawe, co pomyœleli sobie na „Cio³kowskim”, gdy zobaczy-

li rakiety? Na pewno og³osili ¿a³obê. Machow szykuje do startu

kosmiczne ciê¿arówki z automatycznymi pilotami. Krajuchin po-

czu³ siê nagle starcem i siedzi w swym gabinecie, ponuro rozmy-

œlaj¹c nad tym, co siê sta³o – przepad³y jego nadzieje, przepad³y

wszystkie marzenia jego ¿ycia – „Hius” zgin¹³! Nie, „Hius” nie

zgin¹³! „Hius” jest wspania³¹ maszyn¹!

– S³ucham was... odezwijcie siê. Tu mówi „Hius”, „Malec”,

s³ucham was, przechodzê na odbiór...

Mija³y dni, „Malec” nie odzywa³ siê. Musia³o staæ siê coœ po-

wa¿nego. Na pró¿no czeka? Nie! Musi czekaæ! Oni musz¹ wróciæ!

Micha³ znów nawo³uje przyjació³.

Dziewi¹tego dnia kosmogator jeszcze raz sprawdzi³ radiolo-

kator, sprawdzi³ speckombinezon, wzi¹³ automat i zszed³ na ka-

mienisty, twardy grunt pod „Hiusem”. Po niebie mknê³y purpurowe

background image

254

ob³oki. Pod nogami chrzêœci³ rudy, drobny piach. Wiatr podnosi³

go i niós³ burymi chmurami, szumia³ w s³uchawkach, ha³asowa³

w twardych suchych zaroœlach porastaj¹cych pustyniê o dwieœcie

kroków od planetolotu. Drzewa z p³askimi koronami by³y zwêglo-

ne nawet w odleg³oœci pó³ kilometra od „Hiusa”.

Micha³ rozejrza³ siê, pog³aska³ pieszczotliwie jedn¹ z wielkich

³ap „Hiusa”, na której spiek³y siê grudki b³ota, i ruszy³ w kierunku

drzew. Nie potrafi³ czekaæ d³u¿ej ani chwili. Tamci zginêli, to by³o

oczywiste. Nie mo¿e jednak odlecieæ, zanim nie znajdzie ich cia³.

W spalonym lesie prawie natychmiast natkn¹³ siê na trzech to-

warzyszy. Pierwszy czo³ga³ siê, skrêcaj¹c siê jak g¹sienica, cze-

piaj¹c palcami nierównoœci gruntu. Na plecach wlók³ owiniêty brud-

nymi szmatami kszta³t, ledwie przypominaj¹cy cz³owieka. Nastêpny

po³¹czony rzemieniem z pierwszym czo³ga³ siê jego œladem. Sunê-

li powolutku prosto na skamienia³ego z wra¿enia Micha³a. Pierw-

szy z nich uderzy³ srebrzystym he³mem o pieñ. Jêkn¹³ i jakby ze

z³oœci¹ zacz¹³ omijaæ ³ukiem przeszkodê.

Micha³ krzykn¹³ i rzuci³ siê ku towarzyszom. Pierwszy pod-

niós³ siê b³yskawicznie na kolana i b³ysn¹³ automatem.

– Kto? – zaskrzecza³ obcym g³osem.

– Aleksiej! – zawo³a³ Krutikow. Przyklêkn¹³ ko³o Bykowa, ob-

j¹³ go w serdecznym uœcisku.

Pod nogami Krutikowa zaszeleœci³a mapa. Na twardym papie-

rze kosmogator zobaczy³ czarny kszta³t Golkondy, kr¹g oznacza-

j¹cy krater bagniska, a obok maleñkie czerwone kó³ko. Gdyby zna³

w³asn¹ pozycjê, odgad³by od razu, ¿e w³aœnie tu stoi „Hius”. Jer-

makow wyznaczy³ miejsce z dok³adnoœci¹ do kilku kilometrów.

Bykow koñczy³ opowiadanie. Jurkowski le¿a³ na fotelu, obok

którego sta³ bia³y, matowy cylinder, gdzie w specjalnym leczni-

czym roztworze umieszczono Daugego. Grigorij pok³uty zastrzy-

kami ¿y³ i czeka³ na wyzdrowienie. Krutikow przeciera³ ³zawi¹ce

nagle oczy... Nadrabia³ min¹. Jurkowski upomina³ go:

– Nie rozp³acz siê tylko. W³¹cz lepiej radio na fale radiolatarñ

Golkondy.

Micha³ pos³usznie wykona³ proœbê. W g³oœniku odezwa³y siê

wyraŸne sygna³y...

– Czy potrafi³byœ kierowaæ siê nimi? – spyta³ szeptem W³o-

dek, zwracaj¹c siê do kosmogatora.

background image

255

– Te¿ pytanie? Przecie¿ to proste! Nawet nowicjusz by potra-

fi³! – odpowiedzia³ Micha³. – A ty, Aleksy, w³ó¿ okulary. Znów

chcesz dostaæ ataku œlepoty? – krzykn¹³ na Bykowa. – Do „Cio³-

kowskiego” pozosta³o jeszcze tysi¹c piêæset kilometrów... – dorzuci³

i tym razem ju¿ nie ukrywaj¹c ³ez, siêgn¹³ po chusteczkê.

– Nie rozp³acz siê! – powtórzy³ Jurkowski. – Zadanie zosta³o

wykonane... Nie mogliœmy uczyniæ nic wiêcej... Droga zosta³a uto-

rowana. Jeszcze tu wrócimy. Wszyscy – i Aleksy, i Grisza, i ty, i ja!

W przestrzeñ, jakby przywo³uj¹c astronautów, lecia³y sygna³y

radiolatarñ. Pêdzi³y nad rozbitymi statkami, nad zniszczonym „Mal-

cem”, nad nieznan¹ mogi³¹ Bogdana, nad hucz¹cymi gardzielami

Golkondy. Wylatywa³y nad purpurowe ob³oki i podawa³y radoœnie

wieœæ, ¿e droga otwarta.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
1 Cykl Stażyści Strugaccy Arkadij i Borys W krainie purpurowych obłoków 5fantastic pl
A i B Strugaccy Historia Przyszlosci 5 Przyjaciel z piekla
A i B Strugaccy Historia Przyszlosci 2 Koniec akcji Arka
Strugaccy Arkadij i Borys Historia przyszłości 5 Trudno być bogiem
Strugacki Arkadij i Borys Historia Przyszłości 5 Przyjaciel z piekla
Strugacki Arkadij i Borys Historia Przyszłości 3 Poludnie, XXII wiek
Aktualizacja ISO 9001 Historia Przyszlosc BSI Group Polska
Krótka historia przyszłości 97
teraźniejsza historia przyszłości
Historia i przyszlosc parku
Historia i przyszłość IPv6
O historii i niezbyt świetlanej przyszłości tradycyjnych żarówek
Polska entomologia sądowa – rys historyczny, stan obecny i perspektywy na przyszłość
A & B Strugaccy Cykl Stażyści (2) Lot na Amaltee

więcej podobnych podstron