A i B Strugaccy Historia Przyszlosci 2 Koniec akcji Arka

background image

Arkadij i Borys Strugaccy



Koniec Akcji "Arka"
Przeło
żyła Irena Lewandowska

Rozdział l
PUSTKA l CISZA


- Wiesz - powiedziała Majka - mam jakie
ś kretyńskie
przeczucie...
Stali
śmy obok glidera. Majka patrzyła pod nogi i
uderzała obcasem w zamarzni
ęty piasek.
Żadna sensowna odpowiedź nie przychodziła mi do
głowy. Osobi
ście nie miałem żadnych przeczuć, ale
te
ż mi się tu nie podobało, jeśli mam być szczery.
Zmru
żyłem oczy i spojrzałem na lodowiec. Sterczał
nad horyzontem jak gigantyczna głowa cukru,
o
ślepiająco biały, wyszczerbiony kieł, bardzo zimny,
bardzo stabilny monolit, bez tych wszystkich
malowniczych migota
ń i cieni - było jasne, że skoro
ju
ż sto tysięcy lat temu wgryzł się w ten płaski i
bezbronny brzeg, to zamierza tu stercze
ć następne
sto tysi
ęcy lat na złość wszystkim swoim bezdomnym
współbraciom, dryfuj
ącym po oceanie. Gładka,
szaro
żółta plaża spływała ku lodowcowi błyskając
miliardami mro
źnych igiełek, a po prawej był ocean,
ołowiany, ziej
ący wystygłym metalem, zmarszczony

background image

słabą falą, u horyzontu czarny jak tusz, i
nienaturalnie martwy. Po lewej, nad gor
ącymi
źródłami, nad bagnem, wisiała warstwami szara
mgła, za mgł
ą niewyraźnie majaczyły szczeciniaste
wzgórza, a dalej spi
ętrzone strome czarne skały w
białych plamach
śniegu. Te skały ciągnęły się wzdłuż
całego wybrze
ża, a nad nimi, na bezchmurnym, ale
równie ponurym szaroliliowym lodowatym niebie
wschodziło male
ńkie, zimne fioletowawe słońce.
Van der Hoose wysiadł z glidera, naci
ągnął na głowę
futrzany kaptur i podszedł do nas.
- Jestem gotów - o
świadczył. - Gdzie Komow?
Majka wzruszyła ramionami i chuchn
ęła na
zmarzni
ęte palce.
- Pewnie zaraz przyjdzie powiedziała z
roztargnieniem.
- Dok
ąd się dzisiaj wybieracie? - zapytałem Van der
Hoosego. - Na jezioro?
Van der Hoose uniósł podbródek, wysun
ął dolną
warg
ę, spojrzał na mnie sennie i od razu upodobnił
si
ę do podstarzałego wielbłąda o kudłatych jak u
rysia bokobrodach.
- Smutno ci tu samemu - powiedział ze
współczuciem. Jednak
że będziesz musiał jeszcze
troch
ę pocierpieć, jak sądzisz?
- S
ądzę, że będę musiał.
Van der Hoose odrzucił głow
ę jeszcze bardziej do
tyłu i nadal z t
ą samą wyniosłością starego wielbłąda
spojrzał na lodowiec.

background image

- Tak - oświadczył ze zrozumieniem. - To
niezmiernie przypomina Ziemi
ę, ale to nie Ziemia.
Na tym polega całe nieszcz
ęście z planetami tego
typu. Człowiek ci
ągle czuje się oszukany.
Okradziony. Ale i do tego mo
żna się przyzwyczaić,
jak s
ądzisz, Majka?
Majka nie odpowiedziała. Była dzisiaj jaka
ś
nieswoja. Albo przeciwnie w
ściekła. Ale z Majką to
si
ę zdarza, taka już jest.
Z tyłu, za nami, z lekkim cmokni
ęciem pękła błona
włazu i Komow zeskoczył na piasek. Id
ąc,
po
śpiesznie zapiął dochę. Kiedy podszedł do nas,
zapytał krótko:
- Gotowi?
- Gotowi - powiedział Van der Hoose. - Dok
ąd
dzisiaj? Znowu na jezioro?
- Tak - odparł Komow szamocz
ąc się z zapinką pod
szyj
ą. - Jeśli dobrze pamiętam, Majka, ty masz
dzisiaj kwadrat sze
śćdziesiąt cztery. Moje
koordynaty: zachodni brzeg jeziora, wzgórze siedem,
wzgórze dwana
ście. Szczegóły omówimy w czasie
jazdy. Ciebie, Popow, poprosz
ę o nadanie depesz,
zostawiłem je na mostku. Ł
ączność ze mną przez
glider. Powrót o osiemnastej zero-zero. W razie
opó
źnienia uprzedzimy cię.
- Jasne - powiedziałem bez entuzjazmu. Nie
spodobało mi si
ę to gadanie o spóźnieniu. Majka w
milczeniu ruszyła w stron
ę glidera. Komow
poskromił wreszcie zapink
ę, przesunął dłonią po

background image

piersi i poszedł za Majką. Van der Hoose ścisnął
mnie za rami
ę.
- Jak najmniej wpatruj si
ę w te pejzaże - poradził. -
Sied
ź w domu i o ile to tylko możliwe czytaj sobie.
Dbaj o swój woreczek
żółciowy.
Bez po
śpiechu władował się do glidera, usiadł w
fotelu pilota i pomachał mi dłoni
ą. Majka wreszcie
pozwoliła sobie na u
śmiech i też mi pomachała,
Komow nie patrz
ąc kiwnął głową, zasunął się
odwietrznik i przestałem ich widzie
ć. Glider ruszył
bezszelestnie, ostro wystartował do góry,
błyskawicznie zamienił si
ę w czarny, maleńki punkt i
znikł, jakby go nigdy nie było. Zostałem sam.
Przez jaki
ś czas stałem w miejscu z rękami
wsuni
ętymi głęboko w kieszenie dochy i patrzyłem,
jak pracuj
ą moi wychowankowie. W ciągu nocy
nie
źle się potrudzili, schudli, stracili na wadze i teraz
szeroko rozdziawiaj
ąc pochłaniacze energii chciwie
łykali wodnisty bulion, którym karmiło ich w
ątłe
liliowe sło
ńce, nic poza tym ich nie interesowało. I
nic poza tym nie było im potrzebne, nawet ja im nie
byłem potrzebny - w ka
żdym razie do momentu, w
którym wyczerpie si
ę program. Wprawdzie
niezgrabny grubas Tom za ka
żdym razem, kiedy
trafiałem w pole widzenia jego wizjerów, zapalał
rubinowy sygnał na czole i przy niejakiej dozie
dobrej woli mo
żna to było uznać za powitanie, za
uprzejmy acz nieco roztargniony ukłon, ale ja
przecie
ż dobrze wiedziałem, że znaczy to po prostu
"U mnie i u pozostałych wszystko w porz
ądku.

background image

Wykonujemy zadanie. Czy masz jakieś nowe
polecenia?" Nie miałem nowych polece
ń. Miałem
poczucie samotno
ści, a dokoła panowała martwa
cisza.
To nie była mi
ękka cisza komory akustycznej, która
zatyka wat
ą uszy, i nie ta cudowna cisza ziemskiego
wieczoru za miastem - od
świeżająca, łagodnie
obmywaj
ąca mózg, która niesie ukojenie i sprawia,
że człowiek staje się cząstką wszystkiego co najlepsze
na
świecie. To była szczególna cisza - przeszywająca,
prze
źroczysta jak próżnia, napinająca nerwy - cisza
ogromnego, absolutnie pustego
świata.
Rozejrzałem si
ę, osaczony. W ogóle zapewne nie
mo
żna tak powiedzieć o sobie, zapewne należałoby
powiedzie
ć po prostu "rozejrzałem się". Jednakże
naprawd
ę rozejrzałem się nie zwyczajnie, tylko
wła
śnie jak osaczony. Bezszelestnie stygł ocean.
Bezszelestnie o
ślepiało liliowe słońce. Pora była z tym
wszystkim sko
ńczyć.
Na przykład ci
ągle nie mogłem się zdecydować, aby
pój
ść obejrzeć lodowiec. Do lodowca było z pięć
kilometrów, a standardowa instrukcja kategorycznie
zabrania dy
żurnemu oddalać się od statku dalej niż
o sto metrów. Prawdopodobnie w innej sytuacji
miałbym diabeln
ą pokusę, aby zaryzykować i
naruszy
ć instrukcję. Ale nie tutaj. Tutaj mogłem
równie dobrze odej
ść pięć kilometrów albo sto
dwadzie
ścia pięć i nic by się nie stało ani ze mną, ani
z moim statkiem, ani z dziesi
ęcioma pozostałymi
statkami, które stały na swoich l
ądowiskach na

background image

południe ode mnie we wszystkich strefach
klimatycznych tej planety. Nie wyskoczy z tych
kalekich zaro
śli, żeby mnie pożreć, krwiożerczy
potwór - nie ma tu
żadnych potworów. Nie
nadci
ągnie znad oceanu straszliwy tajfun, żeby
poderwa
ć nasz statek i rzucić nim o ponure skały -
nie zanotowano tu ani tajfunów, ani innych
wulkanów. Baza nie ogłosi nagłego biologicznego
alarmu - tu nie mo
że być biologicznego alarmu - tu
nie ma ani wirusów, ani bakterii niebezpiecznych dla
wielokomórkowców. Niczego tu nie ma na tej
planecie, oprócz oceanu, skał i karłowatych drzew.
Nie ma powodu narusza
ć instrukcji.
Nie ma te
ż powodu, aby jej przestrzegać. Na
dowolnej przyzwoitej, czynnej biologicznie planecie,
fig
ę bym tak stał z rękami w kieszeniach trzeciego
dnia po wyl
ądowaniu. Zwijałbym się teraz jak w
ukropie. Przygotowanie, uruchomienie i codzienna
kontrola funkcjonowania wartownika-zwiadowcy.
Zorganizowanie wokół statku - i wokół terenów
budowy - Strefy Absolutnego Bezpiecze
ństwa
Biologicznego. Zabezpieczenie wspomnianej SABB
przed atakiem spod ziemi. Co dwie godziny kontrola
i wymiana filtrów - zewn
ętrznych pokładowych,
wewn
ętrznych pokładowych i osobistych.
Zbudowanie bunkra-cmentarza na wszystkie
odpadki, w tym równie
ż na zużyte filtry. Co cztery
godziny sterylizacja, degazyfikacja i dezaktywacja
systemów sterowniczych cybernetycznych
mechanizmów. Kontrola informacji dostarczanej

background image

przez roboty medyczne działające poza granicami
SABB. No i ró
żne pozostałe drobiazgi - sondy
meteorologiczne, zwiad sejsmiczny, stopie
ń
speleologicznego bezpiecze
ństwa, tajfuny, lawiny,
uskoki, le
śne pożary, wybuchy wulkanów...
Wyobraziłem sobie, jak w skafandrze, spocony,
niewyspany, zły i ju
ż nieco otępiały przemywam
w
ęzły nerwowe grubasa Toma, jak wartownik-
zwiadowca lata mi nad głow
ą i z uporem idioty po
raz dwudziesty komunikuje,
że pod tym oto
korzeniem pojawiła si
ę straszliwa nakrapiana żaba
nieznanego gatunku, a w słuchawkach skrzecz
ą
alarmuj
ące sygnały okropnie zdenerwowanych
robotów słu
żby medycznej, które stwierdziły, że
jaki
ś miejscowy wirus niestandardowo reaguje na
prób
ę Baltermanca i w związku z tym teoretycznie
mo
że przełamać blokadę biologiczną. Van der
Hoose, który, jak przystało na lekarza i kapitana, nie
opuszcza statku, zawiadamia mnie z pewnym
niepokojem,
że zaistniało niebezpieczeństwo
zatoni
ęcia w trzęsawisku, a Komow z lodowatym
spokojem melduje przez radio,
że silnik glidera
po
żarły jakieś owady w rodzaju naszych mrówek i że
te mrówki w obecnej chwili przymierzaj
ą się do jego
skafandra... Uff! Ale na taka planet
ę naturalnie nikt
by mnie nie zabrał. Zabrano mnie wła
śnie na taką
planet
ę, dla której nie pisze się instrukcji. Nie są
potrzebne.
Przystan
ąłem przed włazem, otrząsnąłem piasek z
butów, postałem chwil
ę z dłonią na ciepłej pulsującej

background image

burcie, a potem nacisnąłem błonę palcem. Na statku
równie
ż było cicho, ale to była domowa cisza, cisza
pustego i przytulnego mieszkania. Zrzuciłem doch
ę i
poszedłem prosto na mostek. Nie zatrzymałem si
ę
przy swoim pulpicie - i tak widziałem,
że wszystko
jest w porz
ądku - od razu usiadłem przy nadajniku.
Depesze le
żały na stoliku. Włączyłem szyfrator i
zacz
ąłem kodować tekst. W pierwszej
Komow podawał Bazie współrz
ędne trzech
ewentualnych obozowisk, meldował,
że narybek
został wczoraj wpuszczony do jeziora i radził,
żeby
Kitamura nie
śpieszył się z gadami. To wszystko było
mniej lub wi
ęcej zrozumiałe, ale z drugiej depeszy,
skierowanej do Centralnego O
środka
Informacyjnego, zrozumiałem tylko tyle,
że
Komowowi s
ą pilnie potrzebne dane współczynnika
Y dla dwunormalnego humanoida z
czteropi
ętrowym wskaźnikiem składającym się z
dziewi
ęciu cyfr i czternastu greckich liter. To była
idealnie hermetyczna wy
ższa ksenopsychologia, z
której ja, jak ka
żdy normalny humanoid o
wska
źniku zero, absolutnie niczego nie zrozumiałem.
No i bardzo dobrze. Zakodowałem tekst, wł
ączyłem
słu
żbowy kanał i nadałem wszystko na jednym
impulsie. Potem zarejestrowałem depesze i wtedy
przyszło mi do głowy,
że już czas posłać pierwsze
sprawozdanie. Zreszt
ą zależy, co się rozumie pod
słowem - sprawozdanie... "Grupa EZ-2, roboty
budowlane standard 15 - wykonanie - tyle i tyle
procent" podpis, data. I to wszystko. Musiałem

background image

wstać i podejść do swojego pulpitu, żeby rzucić
okiem na harmonogram, i od razu zrozumiałem,
dlaczego tak nagle zachciało mi si
ę wysłać
sprawozdanie. Tu nie chodziło o
żadne
sprawozdanie, po prostu jestem zapewne ju
ż tak
do
świadczonym cybernetykiem, że nawet nic nie
widz
ąc i nie słysząc poczułem, że coś nie gra. I
rzeczywi
ście - Tom, dokładnie tak jak wczoraj
znowu ni z tego, ni z owego stan
ął. Jak i wczoraj z
irytacj
ą nacisnąłem klawisz sygnału kontroli "Co się
stało?", jak i wczoraj sygnał zatrzymania
natychmiast zgasł i zapłon
ęło pomarańczowe
światełko: "U nas wszystko w porządku, realizujemy
program. Czy masz nowe polecenia?" Poleciłem mu
przyst
ąpić do pracy i włączyłem ekran telewizyjny.
Jack i Reks trudzili si
ę w pocie czoła, Tom również
ruszył z miejsca, przez kilka sekund szedł jako
ś
dziwnie troch
ę bokiem, szybko jednak wrócił do
normy. - Ej, bracie - powiedziałem na głos -
widocznie przepracowałe
ś się i trzeba cię będzie
przeczy
ścić. - Spojrzałem na kartę pracy Toma -
przegl
ąd techniczny wypadał na dzisiejszy wieczór. -
Trudno, do wieczora jako
ś dotrwamy, jak sądzisz?
Tom nie zaprzeczył. Przez jaki
ś czas patrzyłem na
ich prac
ę, potem wyłączyłem ekran - lodowiec, mgła
nad trz
ęsawiskiem, ciemne skały... Wolałem obejść
si
ę bez tego wszystkiego.
Sprawozdanie jednak wysłałem i niezwłocznie
poł
ączyłem się z EZ-6. Wadik odezwał się
natychmiast, jakby tylko na to czekał.

background image

- No i co tam u was? - zapylaliśmy jednocześnie.
- U nas nic - odpowiedziałem.
- U nas jaszczurki pozdychały - poinformował mnie
Wadik.
- Eh, wy szybko
ściowcy! powiedziałem. - Przecież
ostrzegał was Komow, ukochany ucze
ń doktora
M'Bogi - nie
śpieszcie się z gadami.
- A kto si
ę z nimi śpieszy? - zdziwił się Wadik. - Jeśli
ci
ę interesuje moja opinia, to one tak czy owak tu nie
wy
żyją. W takim upale!
- K
ąpiecie się? - zapytałem z zawiścią.
Wadik zamilkł na moment.
- Tak, chlapiemy si
ę - powiedział niechętnie. - Od
czasu do czasu.
- Dlaczego?
- Pusto - powiedział Wadik - co
ś w rodzaju
koszmarnie wielkiej wanny... Ty tego nie zrozumiesz.
Normalny człowiek w ogóle nie jest w stanie
wyobrazi
ć sobie takiej nieprawdopodobnej wanny.
Płyn
ąłem kiedyś z pięć kilometrów, z początku
wszystko było dobrze, ale kiedy nagle
uprzytomniłem sobie,
że to przecież nie basen tylko
ocean... I oprócz mnie nie ma tu ani jednego
żywego
stworzenia... Nie, stary, ty tego nie zrozumiesz. O
mało si
ę nie utopiłem.
- No tak... - powiedziałem. - To znaczy,
że i u was
te
ż...
Pogadali
śmy jeszcze kilka minut, a potem Wadika
wezwała Baza i po
żegnaliśmy się spiesznie.
Wywołałem EZ-9. Hans nie zgłosił si
ę. Można było

background image

jeszcze wywoływać EZ-1, EZ-3, EZ-4 i tak dalej do
EZ-12 i porozmawia
ć o tym, jak tu jest okropnie
pusto i martwo, ale jaki to ma sens? Je
śli się
zastanowi
ć, to żadnego. Dlatego też wyłączyłem
radiostacj
ę i wróciłem na swoje miejsce. Przez jakiś
czas po prostu sobie siedziałem - patrzyłem na
ekrany i rozmy
ślałem, że to, co tu robimy, jest
podwójnie po
żyteczne - nie tylko ratujemy
mieszka
ńców Panty od nieuniknionej zagłady, ale
wydobywamy te
ż tę planetę - z pustki, z martwej
ciszy, z bezmy
ślności. Potem przyszło mi do głowy,
że na Pancie musi żyć dosyć dziwaczna rasa, jeśli
nasi ksenopsychologowie uwa
żają, że ta planeta
najlepiej si
ę dla niej nadaje. Nieco dziwnie musi
wygl
ądać życie na tej Pancie. Przywiozą tu ludzi
stamt
ąd - oczywiście nie wszystkich od razu; na
pocz
ątek po dwóch, po trzech przedstawicieli
ka
żdego plemienia. Delegaci zobaczą tę zamarzniętą
pla
żę, lodowiec, pusty, lodowaty ocean, puste liliowe
niebo, zobacz
ą i powiedzą: "Cudownie! Zupełnie jak
w domu!" Jako
ś nie bardzo chce się wierzyć. Co
prawda, kiedy przyjad
ą, już tu nie będzie tak pusto.
W jeziorach b
ędą ryby, w zaroślach zwierzęta, na
mieliznach - jadalne skorupiaki. A mo
że i jaszczurki
jako
ś się przyzwyczają... A poza tym mówiąc
otwarcie w sytuacji plemion z Panty nie bardzo
mo
żna wybrzydzać. Gdyby na przykład nagle się
okazało,
że nasze Słońce lada chwila wybuchnie i
spali na Ziemi wszystko co
żywe, też bym specjalnie
nie grymasił. Z cał
ą pewnością powiedziałbym sobie

background image

- trudno, stało się, jakoś wyżyjemy. Zresztą tych z
Panty nikt nawet nie pyta o zdanie. I tak niczego nie
rozumiej
ą, nie znają kosmogonii, nawet najbardziej
prymitywnej. I nigdy si
ę nie dowiedzą, że
przesiedlono ich na inn
ą planetę...
Nieoczekiwanie stwierdziłem,
że coś słyszę.
Szeleszcz
ący dźwięk, jakby przebiegła jaszczurka.
Skojarzył mi si
ę z jaszczurką pewnie na skutek
niedawnej rozmowy z Wadikiem, a tak naprawd
ę to
d
źwięk był ledwie dosłyszalny i absolutnie nie
okre
ślony. Potem w odległym kącie mostka coś
tykn
ęło i natychmiast gdzieś zaszemrał strumyk
wody. Na samej granicy słyszalno
ści bzykała w
paj
ęczynie mucha, mamrotały przyśpieszone
zirytowane głosy. I znowu korytarzem przebiegła
jaszczurka. Poczułem, jak od napi
ęcia zdrętwiała mi
szyja, i wstałem> Wstaj
ąc, potrąciłem leżący na
kraw
ędzi pulpitu informator, który z potwornym
hałasem spadł na podłog
ę. Podniosłem go i z jeszcze
potworniejszym hałasem rzuciłem z powrotem na
pulpit. Zanuciłem dziarskiego marsza i defiladowym
krokiem wyszedłem na korytarz.
To ta cisza. Cisza i pustka. Van der Hoose co wieczór
mi to tłumaczy bardzo przyst
ępnie. To nie natura,
ale człowiek nie znosi pustki. Kiedy znajdzie si
ę w
pró
żni, stara się czymś ją wypełnić. Wypełnia ją
zwidami, nie istniej
ącymi głosami, jeżeli nie jest w
Stanie zapełni
ć jej czymś konkretnym. Nie
istniej
ących dźwięków w ciągu tych trzech dni

background image

nasłuchałem się wystarczająco. Należy przypuszczać,
że niedługo zaczną się zwidy.
Maszerowałem korytarzem, mijaj
ąc puste kajuty,
bibliotek
ę, arsenał, a kiedy przechodziłem obok
ambulatorium, poczułem słaby zapach - ostry i
zarazem nieprzyjemny, co
ś w rodzaju amoniaku.
Przystan
ąłem i zacząłem węszyć. Zapach był
znajomy, ale jednocze
śnie niepojęty. Zajrzałem do
gabinetu chirurgicznego. Wł
ączony i zawsze gotowy
do działania cybernetyczny chirurg - ogromna biała
o
śmiornica zawieszona pod sufitem - zimno spojrzał
na mnie zielonkawymi oczami i gotowy do czynu
poruszył manipulatorami. Tu zapach był ostrzejszy.
ączyłem awaryjną wentylację i pomaszerowałem
dalej. Zdumiewaj
ące, do jakiego stopnia zaostrzyła
si
ę moja zdolność odbierania wszelkich bodźców! Co
jak co, ale w
ęch miałem zawsze do niczego...
Swój patrolowy marsz zako
ńczyłem w kuchni. Tu też
było mnóstwo zapachów, ale nie miałem nic
przeciwko nim. Cokolwiek by tam mówiono, w
kuchni powinno pachnie
ć. Na innych statkach czy to
kuchnia, czy mostek - na jedno wychodzi. U mnie
tego nie ma i nie b
ędzie. Zaprowadziłem własne
porz
ądki. Czystość czystością, a w kuchni powinno
ładnie pachnie
ć. Smakowicie. Apetycznie. Ja zaś
mam obowi
ązek czterokrotnie w ciągu dnia układać
menu i to, prosz
ę zwrócić uwagę, przy całkowitym
braku apetytu, poniewa
ż apetyt i ta pusta cisza
najwidoczniej s
ą nie do pogodzenia...

background image

Na ułożenie jadłospisu potrzebne mi było
przynajmniej pól godziny. To było trudne pół
godziny, ale zrobiłem co w mojej mocy. Nast
ępnie
ączyłem kucharza, zaprogramowałem go
odpowiednio i poszedłem rzuci
ć okiem na pracę
moich wychowanków.
Ju
ż na progu mostku zobaczyłem, że coś się stało.
Wszystkie trzy robocze ekrany na moim pulpicie
notowały przerwanie prac. Podbiegłem do pulpitu,
ączyłem wizję. Serce mi zamarło - plac budowy
był pusty. Nic podobnego jeszcze nigdy mi si
ę nie
zdarzyło. Nawet nie słyszałem,
żeby coś podobnego w
ogóle mogło si
ę zdarzyć. Potrząsnąłem głową i
rzuciłem si
ę do wyjścia. Roboty ktoś uprowadził...
Zabł
ąkany meteor... Przysunął Tomowi w łeb...
Program oszalał... Niemo
żliwe, niemożliwe!
Wpadłem do komory kesonowej i złapałem doch
ę.
Nie trafiałem w r
ękawy, gdzieś zginęły zapinki i
przez cały ten czas, póki walczyłem z doch
ą niby
baron Munchhausen ze swoim w
ściekłym futrem,
widziałem oczyma duszy straszliwy obraz - kto
ś
nieznany i nie istniej
ący prowadzi mojego Toma jak
pieska na smyczy, a reszta robotów pokornie sunie
prosto w mgł
ę, w kipiące trzęsawisko, pogrąża się w
burym błocie i znika na zawsze... Z rozmachem
kopn
ąłem błonę nogą i wyskoczyłem na zewnątrz.
Pociemniało mi w oczach. Roboty były tu, pod
samym statkiem. Tłoczyły si
ę przy towarowym
włazie, przechylaj
ąc się leciutko, jak gdyby każdy z
nich chciał pierwszy znale
źć się w ładowni. To było

background image

niemożliwe, to było straszne. Jakby chciały
najszybciej ukry
ć się pod pokładem, schować się
przed kim
ś, uratować. Robotologii znane są
przypadki w
ścieklizny u robotów, niezwykle rzadkie,
ale
żeby się wściekł robot budowlany, o tym nie
słyszałem nigdy. Jednak
że nerwy miałem tak
napi
ęte, że byłem przygotowany nawet na to. Ale nic
si
ę nie stało. Kiedy Tom mnie zauważył, przestał się
kr
ęcić i zapalił sygnał "Czekam na polecenia".
Ruchami r
ąk poleciłem mu kategorycznie "Wracać
na miejsce, kontynuowa
ć program". Tom posłusznie
ączył tylny bieg i pojechał z powrotem na budowę.
Jack i Reks rzecz jasna ruszyli za nim. Ci
ągle jeszcze
stałem obok włazu, w gardle mi wyschło, kolana
miałem jak z waty i za wszelk
ą cenę pragnąłem
usi
ąść.
Ale nie usiadłem. Zacz
ąłem się doprowadzać do
jakiego takiego porz
ądku. Docha była zapięta
krzywo, uszy mi zamarzały, a na czole i policzkach
lodowaciał pot. Powoli, staraj
ąc się kontrolować
ka
żdy swój ruch, otarłem twarz, zapiąłem się jak
nale
ży, nasunąłem na oczy kaptur i wciągnąłem
r
ękawiczki. Wstyd przyznać, rzecz jasna, ale czułem
strach. Wła
ściwie to już nie był strach, to były
resztki prze
żytego strachu, zmieszane ze wstydem.
Cybernetyk, który przestraszył si
ę własnych
robotów... Było dla mnie oczywiste,
że nigdy nikomu
o tym nie opowiem. Rany boskie, przecie
ż mi się nogi
trz
ęsły, zresztą jeszcze i teraz są jakieś takie miękkie
i najbardziej na
świecie chciałbym wrócić na statek,

background image

a tam spokojnie i rzeczowo przemyśleć całą sprawę,
spróbowa
ć zrozumieć, o co chodzi. Zajrzeć do
fachowej literatury. A zupełnie szczerze, to chyba
boj
ę się zbliżyć do swoich podopiecznych...
Zdecydowanym ruchem wepchn
ąłem ręce do
kieszeni i pomaszerowałem na plac budowy.
Wychowankowie pracowali jak gdyby nigdy nic.
Tom jak zawsze uprzedzaj
ąco grzecznie zapytał o
nowe polecenia. Jack wznosił fundamenty
dyspozytorni, tak jak mu to nakazywał program.
Reks chodził zygzakami po gotowej ju
ż części pasa
startowego i sprz
ątał. Tak, coś musi być nie w
porz
ądku z ich programami. Na pas startowy
przywlekli mnóstwo kamieni... Nie było tu tych
kamieni, zreszt
ą są zupełnie niepotrzebne - i bez
kamieni jest dosy
ć budulca. Tak, od momentu kiedy
Tom si
ę wtedy zatrzymał, przez całą ostatnią godzinę
robili wyra
źnie nie to co trzeba. Jakieś gałęzie
poniewieraj
ą się na pasie... Schyliłem się, podniosłem
gał
ązkę i przespacerowałem się tam i z powrotem
uderzaj
ąc tą gałązką po cholewie. A może póki
jeszcze nic si
ę nie stało, zatrzymać ich, choćby w tej
chwili, nie czekaj
ąc na termin przeglądu? Czyżbym
rzeczywi
ście coś poknocił w programach? Nie do
poj
ęcia... Rzuciłem gałązkę na kupę kamieni, które
zgromadził Reks, zawróciłem i poszedłem na statek.


Rozdział II
PUSTKA l GŁOSY

background image



Przez nast
ępne dwie godziny byłem bardzo zajęty,
tak zaj
ęty, że nie pamiętałem ani o ciszy, ani o
pustce. Na pocz
ątek odbyłem naradę z Hansem i
Wadikiem. Hansa wyrwałem ze snu, na wpół
przytomny st
ękał i mamrotał coś od rzeczy na temat
deszczu i niskiego ci
śnienia. Wadika musiałem
dłu
ższy czas zapewniać, że nie żartuję i nie robię z
niego balona. To było tym trudniejsze,
że bez
przerwy dusił mnie nerwowy
śmiech. Wreszcie
przekonałem go,
że bynajmniej nie żarty mi w głowie
i
że śmieję się z zupełnie innych powodów. Wtedy
Wadik równie
ż spoważniał i zawiadomił mnie, że u
niego tak
że starszy robot co pewien czas
spontanicznie przystaje, ale w tym akurat nie ma
niczego dziwnego - mechanizmy pracuj
ą na granicy
dopuszczalnych norm technicznych i nie zd
ążyły się
jeszcze zaakomodowa
ć. Być może przyczyna leży w
tym strasznym zimnie. By
ć może, mogłem tak
przypuszcza
ć. Prawdę mówiąc liczyłem, że Wadik mi
to wyja
śni. Wtedy Wadik wywołał genialną Ninon z
EZ-8 i przedyskutowali
śmy tę hipotezę we trójkę, nic
nie wymy
śliliśmy i genialna Ninon poradziła mi,
żebym porozmawiał z głównym inżynierem z Bazy,
który zjadł z
ęby właśnie na robotach budowlanych, i
wła
ściwie jest ich twórcą. No, tyle to i ja sam
wiedziałem, jednak
że wcale mi się nie uśmiechało
prosi
ć głównego o konsultację już na trzeci dzień po
rozpocz
ęciu samodzielnej pracy, tym bardziej że mi

background image

nie przychodziła do głowy żadna elementarnie
sensowna hipoteza.
Krótko mówi
ąc usiadłem przy swoim pulpicie,
rozło
żyłem program i zacząłem go sprawdzać -
komend
ę za komendą, grupę za grupą, pole za
polem. Trzeba przyzna
ć, że żadnych defektów nie
znalazłem. Za t
ę część programu, którą robiłem sam,
gotów byłem i przedtem r
ęczyć głową, a teraz na
dodatek równie
ż swoim nieskalanym imieniem. Z
polami standardowymi sprawa wygl
ądała gorzej.
Znaczna ich cz
ęść była mi mało znana, a gdybym
zacz
ął każde standardowe pole kontrolować od
pocz
ątku, cały grafik prac poleciałby do diabła.
Dlatego zdecydowałem si
ę na kompromis.
Tymczasem wył
ączyłem z programu wszystkie pola,
które chwilowo nie były potrzebne, upro
ściłem
program do ostatecznych granic, wprowadziłem go
do systemu steruj
ącego i już położyłem palec na
klawiszu rozruchu, kiedy nagle dotarło do mnie,
że
od pewnego czasu znowu co
ś słyszę - coś już zupełnie
dziwnego, niepoj
ętego i zdumiewająco znanego.
Płakało dziecko. Gdzie
ś daleko, na drugim końcu
statku, za wieloma drzwiami, rozpaczliwie zanosz
ąc
si
ę i zachłystując płakało jakieś dziecko. Musiało być
bardzo malutkie - rok, nie wi
ęcej. Powoli uniosłem
r
ęce i przycisnąłem dłonie do uszu. Płacz umilkł. Nie
opuszczaj
ąc rąk, wstałem, a mówiąc ściśle nagle
stwierdziłem,
że już od pewnego czasu stoję na
nogach, zaciskaj
ąc uszy, że koszula przywarła mi do
pleców i
że mi szczeka opadła. Zamknąłem usta i

background image

ostrożnie odjąłem dłonie od uszu. Nikt nie płakał.
Panowała normalna przekl
ęta cisza i tylko w kącie
brz
ęczała mucha tłukąc się w pajęczynie. Wyjąłem z
kieszeni chusteczk
ę, bez pośpiechu rozłożyłem ją i
starannie wytarłem czoło, policzki i szyj
ę. Następnie
równie powoli składaj
ąc chusteczkę
przespacerowałem si
ę w tę i z powrotem wzdłuż
pulpitu. W głowie nie miałem
żadnej myśli.
Postukałem zgi
ętym palcem po obudowie maszyny
cyfrowej i odkaszln
ąłem. Wszystko było w porządku,
usłyszałem własny kaszel. Zrobiłem krok w kierunku
fotela i wtedy dziecko zapłakało znowu.
Nie wiem, jak długo stałem jak słup i słuchałem.
Najstraszliwsze było to,
że słyszałem ten płacz
zupełnie wyra
źnie. Nawet zdawałem sobie sprawę, że
to nie bezmy
ślny pisk noworodka i nie obrażony ryk
cztero-pi
ęcioletniego malucha - krzyczał i zanosił się
niemowlak, który jeszcze nie umie chodzi
ć i mówić,
ale ma ju
ż dobre parę miesięcy. Mam siostrzeńca w
tym wieku - rok z kawałkiem...
Ogłuszaj
ąco zadzwonił radiotelefon i mało mi serce z
piersi nie wyskoczyło. Opieraj
ąc się o pulpit,
dotarłem do radiostacji i przeł
ączyłem się na odbiór.
Dziecko ci
ągle płakało.
- No i co tam u ciebie? - zapytał Wadik.
- Nic nowego - powiedziałem.
- Nic nie wymy
śliłeś?
- Nic - odpowiedziałem. Złapałem si
ę na tym, że
zakrywam mikrofon r
ęką.

background image

- Jakoś cię źle słyszę - powiedział Wadik. - A więc co
zamierzasz robi
ć?
- Jako
ś... - wymamrotałem słabo rozumiejąc, co
mówi
ę. Dziecko nadal płakało. Teraz trochę ciszej,
ale w dalszym ci
ągu bardzo wyraźnie.
- Co z tob
ą, Staszek? - zapytał z troska Wadik. -
Obudziłem ci
ę?
Miałem najwi
ększą ochotę powiedzieć: "Słuchaj,
Wadik, na moim statku bez przerwy płacze jakie
ś
dziecko. Co mam zrobi
ć?" Ale na szczęście starczyło
mi rozumu,
żeby wyobrazić sobie, jak to może być
przyj
ęte. Dlatego odchrząknąłem i powiedziałem:
- Wiesz, poł
ączę się z tobą za jakąś godzinę. Coś mi
chodzi po głowie, ale jeszcze nie jestem zupełnie
pewny...
- D-o-obra - niepewnie powiedział Wadik i wył
ączył
si
ę.
Postałem jeszcze chwil
ę przy radiostacji, następnie
wróciłem do pulpitu. Dziecko chlipn
ęło kilka razy i
ucichło. A Tom znowu stał. Znowu to zepsute pudło
przerwało prac
ę. Jack i Reks również stali. Z całej
siły nacisn
ąłem palcem klawisz sygnału kontroli.
Żadnego efektu. Zebrało mi się na płacz, ale wtedy
uprzytomniłem sobie,
że cały system jest przecież
wył
ączony. Sam go wyłączyłem dwie godziny temu,
kiedy zabrałem si
ę do programu. Ale mi się świetnie
pracuje! Mo
że zawiadomić Bazę i poprosić, żeby
przygotowali kogo
ś na zmianę? Jakoś głupio...
Złapałem si
ę na tym, że z ogromnym napięciem
czekam, kiedy to wszystko zacznie si
ę od nowa. I

background image

zrozumiałem, że jeżeli zostanę na mostku, to
bezustannie b
ędę nadsłuchiwać i nic nie będę w
stanie robi
ć tylko nadsłuchiwać, i oczywiście usłyszę,
usłysz
ę tu jeszcze niejedno!
ączyłem program przeglądu technicznego,
wyci
ągnąłem ze stelaża futerał z narzędziami i
nieomal biegiem ruszyłem na dwór. Usiłowałem
trzyma
ć się w garści i z dochą tym razem poradziłem
sobie wzgl
ędnie szybko. Lodowate powietrze, które
sparzyło mi twarz, otrze
źwiło mnie jeszcze bardziej.
Rozbijaj
ąc obcasami zlodowaciały piasek, nie
ogl
ądając się za siebie pomaszerowałem na plac
budowy prosto do Toma. Na boki nie patrzyłem.
Lodowce, mgły, oceany - wszystko to od tej chwili
mnie nie interesowało, postanowiłem zachowa
ć mych
uczu
ć konwalie dla bezpośrednich obowiązków.
Niewiele ju
ż mi zostało tych konwalii, a obowiązków
było tyle co przedtem, je
żeli nie więcej.
Przede wszystkim sprawdziłem Tomowi refleksy.
Refleksy okazały si
ę w znakomitym stanie.
"
Świetnie!" powiedziałem na głos, wyjąłem z
futerału skalpel i jednym ruchem, jak na egzaminie,
otworzyłem Tomowi z tyłu czaszk
ę.
Pracowałem z upojeniem, z jak
ąś zaciekłością,
szybko, sprawnie, precyzyjnie, ostro
żnie jak
maszyna. Jedno mog
ę powiedzieć - jeszcze nigdy w
życiu tak nie pracowałem. Marzły mi palce, marzła
twarz, musiałem oddycha
ć w specjalnie przemyślany
sposób,
żeby szron nie osiadał na polu operacyjnym,
ale nawet nie chciałem my
śleć o zapędzaniu robotów

background image

do warsztatu remontowego na statku. Czułem się
coraz lepiej, nie słyszałem niczego, czego słysze
ć nie
powinienem - nawet zapomniałem ju
ż, że mogę coś
podobnego usłysze
ć, i dwukrotnie pobiegłem na
statek po wymienne zespoły dla koordynacyjnego
systemu Toma. B
ędziesz jak nowo narodzony -
przygadywałem. - Nie b
ędziesz już więcej uciekać z
roboty. Ja ci
ę, mój staruszku, wyleczę, postawię na
nogi i b
ędą jeszcze z ciebie ludzie. A chciałbyś, żeby
byli? No chyba! Wtedy b
ędzie ci dobrze, wtedy
ka
żdy cię polubi! Ale wiesz, co ci powiem? Nie masz
si
ę co pchać do ludzi z blokiem takich aksjomatów!
Z blokiem takich aksjomatów nawet do cyrku ci
ę nie
wezm
ą! Z blokiem takich aksjomatów wszystko
podasz w w
ątpliwość, zaczniesz się zastanawiać,
nauczysz si
ę w skupieniu dłubać w nosie. Pomyśl, czy
to warto? I po co to wszystko potrzebne? Po co te
wszystkie pasy startowe, fundamenty? A ja ciebie
zaraz, mój skarbie...
- Szura... - zaj
ęczał tuż obok ochrypły kobiecy głos. -
Gdzie jeste
ś, Szura? Boli...
Zamarłem. Le
żałem w brzuchu Toma ściśnięty ze
wszystkich stron ogromnymi bryłami jego roboczych
muskułów, tylko nogi sterczały mi na zewn
ątrz i
nagle zrobiło mi si
ę nieprawdopodobnie straszno,
jak w najkoszmarniejszym
śnie. Naprawdę nie mam
poj
ęcia, w jaki sposób opanowałem się, żeby nie
wrzasn
ąć i nie zacząć się miotać w ataku histerii. Być
mo
że, straciłem na chwilę przytomność, ponieważ
do
ść długo nic nie słyszałem, nic do mnie nie

background image

docierało, tylko wytrzeszczałem oczy na oświetloną
zielonkawym
światłem powierzchnię owalnego węzła
nerwowego tu
ż przy mojej twarzy. - Co się stało?
Gdzie jeste
ś? Ja nic nie widzę, Szura... - chrypiała
kobieta skr
ęcając się w straszliwych bólach. - Tu
kto
ś jest... Odezwij się, Szura! Jak boli! Pomóż mi,
nic nie widz
ę...
Chrypiała, płakała i znowu powtarzała te same
słowa, a mnie si
ę wydawało, że widzę jej
wykrzywion
ą twarz zlaną śmiertelnym potem, i w jej
chrypieniu było ju
ż nie tylko błaganie, nie tylko ból,
była w nim nienawi
ść, żądanie, rozkaz. Nieomal
fizycznie poczułem, jak lodowate, chwytne palce
próbuj
ą dosięgnąć mojego mózgu, żeby się weń
wczepi
ć, zgnieść, zgasić. Ostatkiem świadomości,
zaciskaj
ąc kurczowo zęby, namacałem lewą ręką
pneumatyczny zawór i nacisn
ąłem go z całej siły. Z
dzikim wyciem wyrwał si
ę na zewnątrz sprężony
argon, a ja bez przerwy naciskałem i naciskałem
zawór, zabijaj
ąc, rozpraszając w pył ochrypły głos w
moim mózgu - czułem,
że głuchnę, i ta świadomość
przynosiła mi nieopisan
ą ulgę.
Potem okazało si
ę, że stoję obok Toma, mróz
przenika mnie do szpiku ko
ści, chucham na
skostniałe palce i z pogodnym u
śmiechem idioty
powtarzam: "Kurtyna d
źwiękowa, jasne? Kurtyna
d
źwiękowa..." Tom stał przechylony w prawo, a
świat wokół mnie był otulony nieruchomą chmurą
szronu i zamarzni
ętych ziarenek piasku. Grzejąc
dłonie pod pachami, okr
ążyłem Toma i zobaczyłem,

background image

że strumień argonu wyborował na skraju placu
olbrzymi dół. Postałem chwil
ę nad tym dołem, ciągle
jeszcze mamrocz
ąc o kurtynie dźwiękowej, ale już
czułem,
że czas najwyższy przestać, domyśliłem się,
że stoję na mrozie bez dochy, przypomniałem sobie,
że dochę rzuciłem dokładnie w to miejsce, gdzie
teraz jest dół, spróbowałem sobie przypomnie
ć, czy
nie miałem w kieszeniach czego
ś ważnego, nic sobie
nie przypomniałem, lekkomy
ślnie machnąłem ręką i
niepewnym truchtem pobiegłem na statek.
W komorze kesonowej przede wszystkim wybrałem
sobie now
ą dochę, następnie poszedłem do swojej
kajuty, kaszln
ąłem pod drzwiami, jakbym
uprzedzał,
że zaraz wejdę do środka, wszedłem i
natychmiast poło
żyłem się na łóżku twarzą do ściany
i naci
ągnąłem dochę na głowę. Oczywiście świetnie
rozumiałem,
że moje czynności pozbawione są
wszelkiego sensu,
że do swojej kajuty przyszedłem w
ściśle określonym celu, ale zapomniałem w jakim, że
zamiast zrobi
ć to co należało, położyłem się,
nakryłem si
ę z głową, jakby po to, żeby komuś
niewiadomemu dowie
ść, iż w tym właśnie celu
przyszedłem do kajuty.
Jednak miałem chyba co
ś w rodzaju ataku histerii i
kiedy troch
ę przyszedłem do siebie, uradowałem się
niezmiernie,
że moja histeria objawiła się w takiej
całkowicie nieszkodliwej formie. Rzecz jasna, było
dla mnie oczywiste,
że o dalszej pracy tu nie może
by
ć mowy. I że w ogóle prawdopodobnie nigdy nie
b
ędę już pracował w kosmosie. To było oczywiście

background image

okropnie przykre - i - co tu gadać - dręczył mnie
wstyd,
że tak haniebnie oblałem pierwszy
praktyczny egzamin, a przecie
ż wydawałoby się, że
posłano mnie na pocz
ątek w najspokojniejsze i
najbezpieczniejsze miejsce, jakie mo
żna sobie
wyobrazi
ć. A na dodatek było mi okropnie głupio, że
mój system nerwowy okazał si
ę w takim fatalnym
stanie i przykro,
że kiedyś czułem taką pogardliwą
lito
ść dla Kaspara Manukiana, kiedy Kaspar nie
przeszedł w konkursie organizowanym dla projektu
"Arka" z powodu jakiej
ś tam zbytniej pobudliwości
nerwowej. Moja przyszło
ść rysowała mi się w
najczarniejszych kolorach - ciche sanatoria, komisje
lekarskie, zabiegi, delikatne pytania psychologów i
całe oceany współczucia i lito
ści, potworne lawiny
współczucia i lito
ści spadające na człowieka ze
wszystkich stron... Gwałtownym ruchem odrzuciłem
doch
ę i usiadłem. Dobra, powiedziałem do pustki i
ciszy, wasze na wierzchu. Gorbowski ze mnie nie
wyro
śnie. Jakoś to przeżyję... A więc tak. Jeszcze
dzisiaj opowiem o wszystkim Van der Hoosemu,. a
jutro zapewne przy
ślą zastępcę. Rany boskie, co tam
si
ę musi dziać na budowie! Tom zdemobilizowany,
plan nie wykonany i jeszcze ten krety
ński dół obok
pasa startowego... Nagle przypomniałem sobie, po co
tu przyszedłem, wyci
ągnąłem szufladę biurka,
znalazłem krystalofon z nagraniami iruka
ńskich
marszy wojskowych i starannie umie
ściłem go w
prawym uchu. "Kurtyna d
źwiękowa" -
powiedziałem do siebie po raz ostatni. Z doch
ą pod

background image

pachą wszedłem do komory kesonowej, parę razy
ęboko odetchnąłem, żeby się już ostatecznie
uspokoi
ć, włączyłem kryształ i wyszedłem na
zewn
ątrz.
Teraz mi było dobrze. I dookoła mnie i wewn
ątrz
ryczały barbarzy
ńskie trąby, grzmiał spiż, huczały
b
ębny. Pokryte pomarańczowym kurzem telemskie
legiony ci
ężkim rytmicznym krokiem maszerowały
przez staro
żytne miasto Setem. Płonęły domy, waliły
si
ę w gruzy wieże i straszliwie mącąc umysły
wra
żych wojsk świstały bojowe smoki - tarany.
Otoczony i chroniony tymi d
źwiękami sprzed lat
tysi
ąca znowu wlazłem do brzucha Toma i już bez
żadnych przeszkód doprowadziłem remont do
ko
ńca.
Jack i Reks zakopywali dół, a wn
ętrzności Toma
wypełniały ostatnie litry argonu, kiedy zobaczyłem
nad pla
żą gwałtownie rosnący czarny punkcik.
Wracał glider. Spojrzałem na zegarek. Była za dwie
minuty osiemnasta według czasu miejscowego.
Wytrzymałem. Teraz mo
żna było uciszyć. bębny i
kotły i ponownie przemy
śleć problem - czy warto
zawraca
ć głowę Van der Hoosemu i Bazie, przecież
nie tak łatwo b
ędzie znaleźć kogoś na zastępstwo,
zrobi si
ę z tego wielka afera i praca na całej planecie
mo
że ulec opóźnieniu, zjedzie się pełno komisji,
zaczn
ą sprawdzać, kontrolować, robota stanie,
Wadik b
ędzie chodzić zły jak pies, a jeżeli na domiar
wszystkiego wyobrazi
ć sobie, jak na mnie popatrzy
doktor ksenopsychologii, członek Komitetu do

background image

Spraw Kontaktów, pełnomocnik do realizacji
projektu "Arka", Giennadij Komow, wschodz
ąca
gwiazda nauki, ukochany ucze
ń doktora M'Bogi,
nowy rywal i nowy kolega po fachu samego
Gorbowskiego... Nie, nale
ży to wszystko dokładnie
przemy
śleć raz jeszcze. Patrzyłem na nadlatujący
glider i my
ślałem: to wszystko należy przemyśleć i to
wyj
ątkowo dokładnie. Po pierwsze, mam jeszcze
przed sob
ą cały wieczór, a po drugie, mam
przeczucie,
że należy to wszystko na jakiś czas
odło
żyć. Koniec końców, moje przeżycia dotyczą
tylko mnie, a moja dymisja dotyczy ju
ż nie tylko
mnie, ale mo
żna powiedzieć, wszystkich. Zresztą
kurtyna d
źwiękowa działa bez zarzutu... A więc
chyba chwilowo nale
ży problem odłożyć. Tak.
Odło
żyć...
Ale natychmiast wyleciało mi to z głowy, gdy tylko
zobaczyłem twarz Majki i Van der Hoosego. Komow
wygl
ądał jak zwykle i jak zwykle rozglądał się z
takim wyrazem twarzy, jakby wszystko dookoła
nale
żało do niego osobiście, należało od dawna i
zd
ążyło solidnie mu obrzydnąć. Za to Majka była
strasznie blada, taka blada,
że aż niebieska, jakby jej
było niedobrze. Komow ju
ż zeskoczył na piasek i
krótko za
żądał ode mnie informacji, dlaczego nie
odpowiadam na wezwania przez radio (w tym
momencie jego oczy zatrzymały si
ę na kryształku w
moim uchu, u
śmiechnął się pogardliwie i nie
czekaj
ąc na odpowiedź poszedł w stronę statku). Van
der Hoose niespiesznie wysiadł z glidera i zbli
żał się

background image

do mnie, nie wiadomo dlaczego smutnie kiwając
głow
ą, bardziej niż kiedykolwiek podobny do
zbolałego starego wielbł
ąda. A Majka ciągle
nieruchomo siedziała na swoim miejscu,
nastroszona, z brod
ą ukrytą w futrzanym kołnierzu,
oczy miała jakie
ś szkliste, a rude piegi wydawały się
czarne.
- Co si
ę stało? - zapytałem przerażony. Van der
Hoose zatrzymał si
ę. Głowę miał lekko zadartą, a
doln
ą szczękę wysunął do przodu. Wziął mnie za
rami
ę i leciutko potrząsnął. Serce uciekło mi w pięty
i nie wiedziałem co 'my
śleć. Van der Hoose znowu
potrz
ąsnął mnie za ramię i powiedział:
- Odkryli
śmy coś bardzo smutnego, Staszek.
Znale
źliśmy zniszczony statek.
Kurczowo wci
ągałem powietrze i zapytałem:
- Nasz?
- Tak. Nasz.
Majka wypełzła z glidera, ospale machn
ęła mi dłonią
i ruszyła na statek.
- Ilu zabitych? - zapytałem.
- Dwoje - odpowiedział Van der Hoose.
- Kto? - zapytałem z trudem.
- Na razie nie wiemy. To stary statek. Katastrofa
miała miejsce wiele lat temu.
Van der Hoose wzi
ął mnie pod rękę i razem
poszli
śmy w ślad za Majką.
Troch
ę mi ulżyło. W pierwszej chwili naturalnie
pomy
ślałem, że rozbił się ktoś z naszej ekspedycji.
Ale wszystko jedno...

background image

- Nigdy nie lubiłem tej planety - wyrwało mi się.
Weszli
śmy do komory kesonowej, rozebraliśmy się i
Van der Hoose zacz
ął pedantycznie czyścić swoją
doch
ę z rzepów i cierni. Nie czekałem na niego, tylko
poszedłem do Majki. Le
żała na łóżku, skulona,
twarz
ą do ściany. Ta poza od razu mi coś
przypomniała i powiedziałem sobie: tylko spokojnie,
bez
żadnych tam sentymentów i egzaltacji. Usiadłem
na stole, postukałem palcami o blat i zapytałem
niezmiernie rzeczowym głosem:
- Słuchaj, a ten statek jest rzeczywi
ście taki stary?
Vander mówi,
że on się rozbił ładne kilka lat temu.
Czy to prawda?
- Prawda - nie od razu odpowiedziała Majka do
ściany.
Spojrzałem na ni
ą. Na duszy zrobiło mi się
paskudnie, ale nadal pytałem równie rzeczowo:
- Ile to mo
że być - wiele lat? Dziesięć? Dwadzieścia?
To wszystko jako
ś się kupy nie trzyma. Planetę,
odkryto dopiero przed dwoma laty...
Majka nie odpowiedziała. Znowu postukałem
palcami i powiedziałem o ton ni
żej, ale ciągle jeszcze
bardzo rzeczowo:
- Chocia
ż, oczywiście, to mogli być jacyś dawni
pionierzy, nie zorganizowani odkrywcy... Tam ich
jest dwoje, o ile dobrze zrozumiałem?
W tym momencie Majka zerwała si
ę na równe nogi i
stan
ęła przede mną twarzą w twarz.
- Dwoje? - krzykn
ęła. - Tak! Dwoje! Bałwan bez
serca!

background image

- Poczekaj - powiedziałem oszołomiony. - Dlaczego...
- Po co
ś tu przyszedł? - mówiła dalej, prawie
szeptem. - Lepiej id
ź do swoich robotów, lepiej z
nimi podyskutuj, ile tam lat min
ęło i co się kupy nie
trzyma, i dlaczego ich tam jest dwoje, a nie troje albo
siedmioro...
- Majka, poczekaj! - powiedziałem z rozpacz
ą. - Ja
zupełnie nie tego przecie
ż chciałem...
Majka zasłoniła twarz r
ękami i powiedziała
niewyra
źnie:
- Połamało im wszystkie ko
ści... ale oni jeszcze żyli,
jeszcze próbowali co
ś robić... Słuchaj - poprosiła
odejmuj
ąc dłonie od twarzy - idź sobie stąd. Ja
niedługo przyjd
ę. Niedługo.
Ostro
żnie wstałem i wyszedłem. Miałem ogromną
ochot
ę objąć ją, powiedzieć coś serdecznego,
pocieszaj
ącego, ale nie umiałem pocieszać. W
korytarzu nagle mn
ą zatrzęsło. Stanąłem,
poczekałem, a
ż minie. Ależ dzień! I nikomu nie
mo
żna opowiedzieć. Zresztą, chyba nawet nie trzeba.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem,
że przy drzwiach na
mostek stoi Van der Hoose i patrzy na mnie.
- Jak tam Majka? - zapytał cicho.
Zapewne na mojej twarzy było wida
ć - jak, bo Van
der Hoose smutnie kiwn
ął i zniknął na mostku. A ja
powlokłem si
ę do kuchni. Po prostu z
przyzwyczajenia. Po prostu tak ju
ż się utarło, że od
razu po powrocie glidera wszyscy siadali
śmy do
obiadu. Ale dzisiaj chyba b
ędzie inaczej. Jaki tu
mo
że być obiad? Skrzyczałem kucharza, bo mi się

background image

wydało, że pokręcił z jadłospisem. W rzeczywistości
kucharz nic nie pokr
ęcił, obiad był gotowy, dobry
obiad, jak zwykle, ale dzisiaj nie powinno by
ć jak
zwykle. Majka na pewno nic nie zechce je
ść, a
trzeba,
żeby zjadła. Więc zamówiłem dla niej u
kucharza galaretk
ę owocową z bitą śmietanką -
jedyne jej ulubione danie, jakie znałem. Dla
Komowa zdecydowałem nic dodatkowego nie
zamawia
ć, dla Van der Hoosego, po chwili namysłu,
równie
ż, ale na wszelki wypadek wprowadziłem do
całego zestawu wino - a nu
ż ktoś zechce pokrzepić
swoje nadw
ątlone siły duchowe... Potem udałem się
na mostek i usiadłem przy swoim pulpicie. Moi
wychowankowie pracowali jak w zegarku. Majki na
mostku nie było, a Van der Hoose z Komowem
redagowali pilny radiotelegram na Baz
ę. O coś się
spierali...
- To nie jest informacja, Jakub - mówił Komow. -
Wiesz lepiej ode mnie,
że istnieje określony schemat
- stan statku, stan zwłok, przypuszczalne przyczyny
katastrofy, obserwacje o szczególnym znaczeniu... i
tak dalej.
- Tak, oczywi
ście - odpowiadał Van der Hoose. - Ale
musisz si
ę zgodzić, Giennadij, że ten schemat ma
sens tylko na planetach aktywnych biologicznie. A w
tej konkretnie sytuacji...
- W takim razie lepiej w ogóle niczego nie posyła
ć. W
takim razie bierzmy glider, le
ćmy tam zaraz i jeszcze
dzisiaj zredagujemy pełny raport...
Van der Hoose pokr
ęcił głową.

background image

- Nie, Giennadij, kategorycznie się nie zgadzam.
Tego rodzaju komisja musi si
ę składać minimum z
trzech osób. A poza tym ju
ż jest ciemno i nie
b
ędziemy mieli żadnej możliwości, żeby dokładnie
zbada
ć teren wypadku... a w ogóle takie rzeczy
trzeba robi
ć ze świeżą głową, a nie po całym dniu
pracy. Jak s
ądzisz?
Komow zacisn
ął wąskie wargi i lekko postukał
pi
ęścią o stół.
- Ach, jak to wszystko nie w por
ę! - powiedział z
irytacj
ą.
- Takie rzeczy zawsze s
ą nie w porę - pocieszył go
Van der Hoose. - To nic, jutro rano polecimy tam we
trójk
ę...
- Mo
że dzisiaj w ogóle o niczym ich nie
zawiadamia
ć? - przerwał Komow.
- Nie mam prawa - powiedział z
żalem Van der
Hoose. - Zreszt
ą, dlaczego nie chcesz zawiadamiać?
Komow wstał, zało
żył ręce do tyłu i spojrzał na Van
der Hoosego z góry.
- Jak mo
żesz tego nie rozumieć? - powiedział już z
jawnym rozdra
żnieniem. - Statek starego typu,
nieznany statek, dziennik pokładowy nie wiadomo
dlaczego starty... Je
żeli poślemy im meldunek w tym
kształcie - złapał ze stołu kartk
ę i pomachał nią
przed nosem Van der Hoosego - Sidorow pomy
śli, że
nie chcemy albo nie jeste
śmy w stanie samodzielnie
przeprowadzi
ć ekspertyzy. Dla niego to dodatkowy
kłopot - organizowa
ć komisję, szukać ludzi, opędzać
si
ę przed ciekawskimi. Postawimy się w śmiesznej i

background image

głupiej sytuacji. A poza tym, jak będzie wyglądać
nasza praca, kiedy tu si
ę zwali tłum żądnych sensacji
nierobów?
- Hm! - powiedział Van der Hoose. A wi
ęc, innymi
słowy, nie
życzysz sobie osób postronnych na naszym
terenie? Tak?
- Wła
śnie tak - twardo oświadczył Komow.
Van der Hoose wzruszył ramionami.
- No có
ż... - pomyślał niedługą chwilę, zabrał
Komowowi kartk
ę i dopisał na niej kilka słów. - A w
takiej formie mo
że iść? ,,EZ-2 do Bazy - przeczytał
szybko. - Pilna. W kwadracie sto dwa znaleziono
rozbity ziemski statek typu »Pelikan« numer
rejestracyjny taki to a taki, na statku zwłoki dwojga
ludzi, przypuszczalnie kobiety i m
ężczyzny, dziennik
pokładowy został starty, szczegółow
ą ekspertyzę... -
tu Van der Hoose podniósł głos i znacz
ąco uniósł
palec - rozpoczynamy jutro". Jak s
ądzisz,
Giennadij?
Przez kilka sekund Komow w zadumie kołysał si
ę na
obcasach.
- No có
ż - powiedział wreszcie - niech będzie tak.
Wszystko, co chcesz, byle tylko nam nie
przeszkadzali. Niech b
ędzie tak.
Nagle gwałtownie ruszył z miejsca i wyszedł. Van der
Hoose odwrócił si
ę do mnie.
- Nadaj to, prosz
ę cię. I chyba już pora na obiad, jak
s
ądzisz? - wstał i w zadumie powiedział jedno ze
swych zagadkowych zda
ń: - Byle było alibi, a trup
si
ę zawsze znajdzie.

background image

Zakodowałem depeszę i nadałem ją na ekspresowym
impulsie. Czułem si
ę jakoś nieswojo. Coś bardzo
niedawno, dosłownie minut
ę temu utknęło mi w
pod
świadomości i przeszkadzało jak drzazga.
Posiedziałem przed radiostacj
ą nadsłuchując. Tak to
zupełnie co innego - nadsłuchiwa
ć, kiedy wiesz, że na
statku jest pełno ludzi. Oto po okr
ężnym korytarzu
szybko przeszedł Komow. Zawsze tak chodzi, jakby
si
ę gdzieś śpieszył, ale wiedząc jednocześnie, że
mógłby si
ę nie śpieszyć, ponieważ bez niego i tak nic
si
ę nie zacznie. A teraz coś tam niewyraźnie mruczy
Van der Hoose. Majka mu odpowiada swoim
normalnym głosem, a głos ma wysoki i niezale
żny -
widocznie ju
ż się uspokoiła albo przynajmniej
zdołała si
ę opanować. I nie ma ani ciszy, ani pustki,
ani much w paj
ęczynie... I nagle zrozumiałem co to
za drzazga: głos umieraj
ącej kobiety w mojej
malignie i martwa kobieta w rozbitym
gwiazdolocie... Zbieg okoliczno
ści, oczywiście.
Straszny zbieg okoliczno
ści, co tu gadać!


Rozdział III
GŁOSY I UPIORY


Chocia
ż to zdumiewające, spałem jak zabity. Rano
jak zwykle wstałem na pół godziny przed
wszystkimi, wpadłem do kuchni,
żeby sprawdzić co
ze
śniadaniem, zajrzałem na mostek, gęby sprawdzić

background image

co z moimi wychowankami, a potem wybiegłem na
dwór,
żeby zrobić poranną gimnastykę. Słońce
jeszcze kryło si
ę za górami, ale było już zupełnie
widno i bardzo zimno. W nosie mi zamarzło, rz
ęsy
si
ę sklejały, a ja ze wszystkich sił machałem rękami,
przysiadałem i w ogóle starałem si
ę zakończyć
gimnastyk
ę jak najszybciej i wrócić na statek. I
wtedy wła
śnie zauważyłem Komowa. Widocznie
dzisiaj wstał jeszcze wcze
śniej niż ja, po coś wyszedł i
teraz wracał z tej strony, gdzie była budowa. Szedł
wbrew swoim obyczajom niespiesznie, jakby nad
czym
ś zadumany i z roztargnieniem uderzał się po
nodze jak
ąś gałązką. Kończyłem już ćwiczenia, kiedy
Komow podszedł do mnie i przywitał si
ę. Ja,
naturalnie, te
ż mu powiedziałem "dzień dobry" i już
miałem zamiar da
ć nura do włazu, kiedy nagle
Komow zatrzymał mnie pytaniem:
- Powiedz mi, Popow, czy kiedy zostajesz sam,
oddalasz si
ę od statku?
- To znaczy? - zdziwiło mnie jednak nie tyle samo
pytanie ile fakt,
że Giennadij Komow raczył łaskawie
zainteresowa
ć się, jak spędzam czas. Mój stosunek
do Giennadija Komowa jest do
ść skomplikowany -
nie przepadam za nim.
- To znaczy, czy wybierasz si
ę na jakieś dalsze
wycieczki? Na przykład na wzgórza albo nad
bagna...
Nienawidz
ę, jeżeli ktoś w czasie rozmowy patrzy
wsz
ędzie tylko nie na człowieka, z którym rozmawia.
I jeszcze na dodatek sam ma ciepł
ą dochę z

background image

kapturem, a człowiek stoi w kostiumie
gimnastycznym na mrozie. Ale mimo wszystko
Giennadij Komow to Giennadij Komow, wi
ęc
osłaniaj
ąc dłońmi ramiona i tańcząc w miejscu
odpowiedziałem.
- Nie. I tak mi brakuje czasu. Nie mam głowy do
wycieczek.
Teraz dopiero był łaskaw zauwa
żyć, że marznę i
uprzejmie wskazał mi gał
ązka właz ze słowami:
"Prosz
ę wejść, Popow. Zimno". Ale w komorze
kesonowej znowu mnie zatrzymał.
- A czy roboty schodz
ą z budowy?
- Roboty? - ci
ągle nie mogłem zrozumieć, o co mu
chodzi. - Nie. A po co?
- Nie, nie wiem... Na przykład po budulec.
Starannie oparł swoj
ą gałązkę o ścianę i zaczął
rozpina
ć dochę. A mnie powoli zalewała krew. Jeżeli
jakim
ś cudem dowiedział się o moich wczorajszych
kłopotach, to po pierwsze, to nie jego interes, a po
drugie, mógłby o tym powiedzie
ć wprost. Co to za
przesłuchanie, jak pragn
ę zdrowia...
- Materiałem budowlanym dla systemu
cybernetycznego danego typu - powiedziałem
mo
żliwie oschle - staje się to, co system ma aktualnie
pod r
ęką. W naszym przypadku piasek.
- I kamienie - dodał niedbale Komow wieszaj
ąc
doche na haczyku.
Tu mnie trafił. Ale to naprawd
ę nie była jego sprawa
i odpowiedziałem z wyzwaniem:
- Tak! Je
śli się trafią kamienie, to i kamienie.

background image

Komow pierwszy raz spojrzał mi w oczy.
- Boj
ę się, że mnie źle zrozumiałeś, Popow -
powiedział nieoczekiwanie łagodnie. - Nie mam
zamiaru wtr
ącać się do twojej pracy. Po prostu mam
pewne w
ątpliwości, więc zwróciłem się do ciebie,
poniewa
ż jesteś jedynym człowiekiem, który może
mi pomóc w ich rozwikłaniu.
ż, jeżeli ze mną po dobremu, to i ja po dobremu.
- W ogóle to, oczywi
ście, kamienie są im
niepotrzebne - powiedziałem. - Wczoraj system
troch
ę nawalał i roboty rozrzuciły te kamienie po
całym placu. Kto mo
że wiedzieć, po co im to było
potrzebne. Pó
źniej, rzecz jasna, wszystko pozbierały.
Komow skin
ął głową.
- Tak, zauwa
żyłem. A jakiego rodzaju były te
zakłócenia?
W dwóch słowach opowiedziałem mu o wczorajszym
dniu, pomijaj
ąc, rzecz jasna, różne intymne
szczegóły. Komow słuchał, kiwał głow
ą, a potem
zabrał swoj
ą gałązkę, podziękował za objaśnienia i
oddalił si
ę. I dopiero w mesie, jedząc kaszę gryczaną
z zimnym mlekiem, uprzytomniłem sobie,
że w
dalszym ci
ągu nie mam pojęcia, jakiego rodzaju
w
ątpliwości trapią ulubieńca doktora M'Bogi, na ile
udało mi si
ę je rozproszyć i czy w ogóle się udało.
Przestałem je
ść i spojrzałem na Komowa. Nie, chyba
si
ę nie udało.
Giennadij Komow z zasady wygl
ąda na człowieka
nie z tego
świata. Wiecznie czegoś wypatruje za
dalekimi horyzontami i rozmy
śla nad czymś

background image

niezmiernie wzniosłym. Z obłoków schodzi tylko
wtedy, kiedy kto
ś albo coś, przypadkiem albo
umy
ślnie staje mu na przeszkodzie. Wtedy bez
drgnienia powieki, cz
ęstokroć absolutnie bez litości
usuwa z drogi przeszkod
ę i z powrotem szybuje na
Olimp. Tak w ka
żdym razie o nim opowiadają i
zreszt
ą nie ma w tym nic dziwnego. Kiedy człowiek
pracuje nad problemami obcoplanetarnych
psychologii i w tej dziedzinie odnosi znaczne sukcesy,
je
śli tak można powiedzieć walczy na pierwszej linii,
siebie nie oszcz
ędza w najmniejszym stopniu i jeżeli
jeszcze na domiar wszystkiego jest zaliczany do
czołówki "futurmistrzów" planety, to mo
żna mu
wiele wybaczy
ć i traktować jego maniery z pewną
pobła
żliwością. W końcu nie wszyscy mogą być tak
sympatyczni jak Gorbowski albo doktor M'Boga.
Ale z drugiej strony, w ci
ągu ostatnich dni coraz
cz
ęściej ze zdumieniem i goryczą wspominałem pełne
zachwytu opowie
ści Tatiany, która przepracowała z
Komowem cały rok, była, moim zdaniem, w nim
zakochana i opowiadała o nim jako o człowieku
wyj
ątkowo towarzyskim, z cudownym poczuciem
humoru i tak dalej. Nazywała go wprost dusz
ą
towarzystwa. Co to mogło by
ć za towarzystwo, które
miało tak
ą duszę, tego nawet nie jestem sobie w
stanie wyobrazi
ć.
Tak. A wi
ęc Giennadij Komow zawsze sprawiał na
mnie wra
żenie człowieka nie z tego świata. Ale
dzisiaj, przy
śniadaniu, Komow przeszedł samego
siebie. Swoj
ą porcję obficie posypał solą. Posypie,

background image

spróbuje i z roztargnieniem umieści talerz w zsypie.
Musztarda myliła mu si
ę z masłem. Nasmaruje
słodk
ą grzankę musztardą, spróbuje i z
roztargnieniem po
śle ją w ślad za talerzykiem. Na
pytania Van der Hoosego nie odpowiadał, za to jak
pijawka przypi
ął się do Majki usiłując wydobyć z
niej zeznanie, czy w czasie zdj
ęć przez cały czas
chodz
ą razem z Vanderem, czy też niekiedy się
rozstaj
ą. A jeszcze od czasu do czasu nerwowo
spozierał wokół, a raz nawet zerwał si
ę na równe
nogi, wybiegł na korytarz i po kilku minutach wrócił
jak gdyby nigdy nic - i znowu zabrał si
ę do
smarowania grzanek musztard
ą, aż w końcu
usun
ąłem tę nieszczęsną musztardę z jego pola
widzenia.
Majka te
ż się denerwowała. Odpowiadała krótko,
patrzyła w talerz i przez całe
śniadanie ani razu się
nie u
śmiechnęła. Zresztą Majkę akurat rozumiałem
bardzo dobrze. Ja bym na jej miejscu tak samo si
ę
denerwował przed tak
ą robotą. W końcu Majka to
moja rówie
śnica i chociaż ma znacznie większe
do
świadczenie, ale to nie to doświadczenie, które jej
dzisiaj b
ędzie potrzebne.
Słowem, Komow wyra
źnie się denerwował,
denerwowała si
ę Majka i Van der Hoose również
patrz
ąc na nich zaczął zdradzać pewne oznaki
zaniepokojenia, i stało si
ę dla mnie oczywiste, że
zaczynanie rozmowy o moim udziale w dzisiejszej
ekspertyzie nie b
ędzie najlepiej przyjęte.
Zrozumiałem,
że przede mną znowu cały dzień ciszy

background image

i pustki, i też zacząłem się denerwować. Atmosfera
przy stole stała si
ę po prostu napięta. I wtedy Van
der Hoose jako dowódca statku i lekarz postanowił
t
ę atmosferę rozładować. Zadarł głowę, wysunął
doln
ą szczękę i popatrzył na nas długim, zezującym
spojrzeniem. Jego bokobrody nastroszyły si
ę
imponuj
ąco. Na początek opowiedział nam kilka
dowcipów z
życia astronautów. Dowcipy były stare,
brodate, ja zmuszałem si
ę do uśmiechu. Majka w
ogóle nie reagowała, a Komow zareagował bardzo
dziwnie. Słuchał z wielka uwag
ą, przy puentach
kiwał głow
ą, a potem nagle z zadumą wpatrzył się w
Van der Hoosego i powiedział z przekonaniem:
- A wiesz, Jakub, do twoich bokobrodów bardzo
dobrze pasowałyby p
ędzelki na uszach. To było
dobrze powiedziane i w innych warunkach,
ucieszyłby mnie taki trafny dowcip, ale teraz wydał
mi si
ę nietaktowny. Za to sam Van der Hoose był
najwidoczniej przeciwnego zdania. U
śmiechnął się
zadowolony z siebie, zgi
ętym palcem jeszcze bardziej
napuszył bokobrody - najpierw lewy, a potem prawy
- i opowiedział nam nast
ępną historyjkę.
Przybywa na pewn
ą cywilizowaną planetę jakiś
Ziemianin, nawi
ązuje kontakt z tubylcami i
proponuje im swoje usługi w charakterze
najlepszego na Ziemi specjalisty w dziedzinie
konstrukcji i eksploatacji wiecznych silników
pierwszego rodzaju. Tubylcy oczywi
ście patrzą w
tego posła
ńca wyższego rozumu jak w tęczę i
słuchaj
ąc jego instrukcji natychmiast biorą się do

background image

roboty. Zmontowali pierwszy silnik. Nie pracuje.
Ziemianin kr
ęci korbą, łazi wśród pasów, kół
z
ębatych i innych śrubek i klnie, że wszystko jest
zrobione nie tak jak trzeba. Technik
ę, powiada -
macie zacofan
ą, te układy należy przerobić, a te w
ogóle wymieni
ć, jak sądzicie? Tubylcy, cóż począć,
zabieraj
ą się do przeróbek i radykalnego
wymieniania. I ledwie sko
ńczyli, kiedy przylatuje z
Ziemi rakieta pogotowia ratunkowego, sanitariusze
łapi
ą wynalazcę, robią mu stosowny zastrzyk, lekarz
przeprasza tubylców za wszystkie przykro
ści, i
rakieta startuje. Tubylcy smutni i zawstydzeni,
patrz
ąc w ziemię, zaczynają się rozchodzić, kiedy
nagle widz
ą, że silnik zaczął pracować. Tak,
przyjaciele moi, silnik zacz
ął pracować i pracuje do
dzisiaj, a min
ęło już sto pięćdziesiąt lat.
Mnie tam si
ę ta historyjka spodobała. Było od razu
wida
ć, że Van der Hoose wymyślił ją osobiście i
najpewniej przed chwil
ą. Ku mojemu ogromnemu
zdumieniu historyjka spodobała si
ę również
Komowowi. Ju
ż w środku opowiadania przestał
ądzić wzrokiem po stole w poszukiwaniu
musztardy, wpatrzył si
ę w Van der Hoosego i do
samego ko
ńca nie spuszczał z niego zmrużonych
oczu, a potem wypowiedział si
ę w tym sensie, że
pomysł, aby jeden z partnerów kontaktu był
niepoczytalny, wydaje mu si
ę interesujący
teoretycznie. W ka
żdym razie do tej pory ogólna
teoria kontaktu nie brała pod uwag
ę takiej
mo
żliwości, chociaż jeszcze w początkach

background image

dwudziestego pierwszego wieku niejaki Strauch
proponował wł
ączenie schizofreników w skład załóg
statków kosmicznych. Ju
ż wtedy było wiadomo, że
schizofreników charakteryzuje wybitna zdolno
ść
nietypowych skojarze
ń. Tam, gdzie normalny
człowiek w chaosie nieznanych zjawisk mimo woli
stara si
ę zobaczyć rzeczy znane, wiadome od dawna,
stereotypowe, schizofrenik, przeciwnie, nie tylko
wszystko widzi takim, jakim jest w rzeczywisto
ści,
ale jest zdolny stworzy
ć nowe stereotypy,
konsekwentnie wynikaj
ące z natury badanego
chaosu. Nawiasem mówi
ąc, ciągnął dalej Komow
zapalaj
ąc się z wolna, ta właściwość okazuje się
wspólna dla wszystkich schizoidalnych typów w
śród
rozumnych istot. A poniewa
ż teoretycznie
bynajmniej nie jest wykluczona mo
żliwość, że
partnerem w kontakcie oka
że się schizofrenik i
poniewa
ż nie stwierdzona odpowiednio wcześnie
schizofrenia mo
że w procesie kontaktu spowodować
nie daj
ące się przewidzieć konsekwencje, problem,
który przed chwil
ą poruszył Jakub, jest wart tego,
aby naukowcy po
święcili mu uwagę.
Van der Hoose z u
śmieszkiem oznajmił, że
ofiarowuje Komowowi swój pomysł, i powiedział,
że
czas rusza
ć. Na te słowa, Majka, która do tej pory
zaciekawiona, z rozchylonymi ustami słuchała
Komowa, z miejsca oklapła. Ja równie
ż oklapłem - te
rozmowy o schizofrenikach nasun
ęły mi niemiłe
my
śli. I właśnie wtedy to się stało.

background image

Van der Hoose z Majką wyszli już z mesy, a Komow
przystan
ął w drzwiach, nagle zawrócił, mocno ujął
mnie za łokie
ć i z jakąś przerażającą uwagąądząc
po mojej twarzy swoimi zimnymi szarymi oczami
cicho i szybko zapytał:
- Co
ś tak oklapł, Staszku? Czy coś się stało?
Osłupiałem. Wstrz
ąsnęła mną zaiste niezwykła
przenikliwo
ść tego specjalisty od schizofrenii. Ale
mimo wszystko potrafiłem błyskawicznie wzi
ąć się w
gar
ść. Zbyt wiele decydowało się dla mnie w tym
momencie. Odsun
ąłem się i z niesłychanym
zdumieniem zapytałem:
- A o co chodzi?
Oczy Komowa nadal biegały po mojej twarzy, znowu
zapytał, jeszcze ciszej i szybciej:
- Boisz si
ę zostać sam?
Ale ja ju
ż mocno siedziałem w siodle.
- Boj
ę się? - powtórzyłem pytanie. - No, to trochę za
mocno powiedziane. Przecie
ż nie jestem dzieckiem...
Komow pu
ścił mój łokieć.
- A mo
że polecisz z nami? Wzruszyłem ramionami.
- Poleciałbym z przyjemno
ścią. Ale przecież wczoraj
nie wszystko było w porz
ądku. Chyba lepiej, żebym
został.
- No-no! - powiedział z nieokre
śloną intonacją
Komow, odwrócił si
ę gwałtownie i wyszedł.
Zostałem jeszcze chwil
ę w mesie uspokajając się
ostatecznie. W głowie miałem kasz
ę, ale czułem się
jak po egzaminie zdanym na celuj
ąco.

background image

Pomachali mi na pożegnanie i odlecieli, a ja nawet
nie odprowadziłem ich spojrzeniem. Od razu
wróciłem na statek, wybrałem dwa stereokryształy,
przyczepiłem je do uszu i rozwaliłem si
ę w fotelu
przed pulpitem.
Śledziłem pracę swoich
podopiecznych, czytałem, przyjmowałem depesze,
uci
ąłem sobie pogawędkę z Wadikiem i z Ninon (było
bardzo pocieszaj
ące, że Wadik też puścił muzykę na
cały regulator), zrobiłem generalne porz
ądki we
wszystkich pomieszczeniach, zestawiłem wykwintne
menu nie zapominaj
ąc o konieczności pokrzepienia
duchowych sił - i wszystko to w
śród ryku surm,
wycia fletów i pomiaukiwania ksylofonów. Mówi
ąc
wprost, pedantycznie, bezlito
śnie, z pożytkiem dla
siebie i dla otoczenia zabijałem czas. I przez ten cały
zabijany czas nieodst
ępnie gryzła mnie jedna myśl -
sk
ąd Komow dowiedział się o mojej chwili słabości i
co w zwi
ązku z tym zamierza przedsięwziąć. Komow
stanowił dla mnie zagadk
ę. Te jego wątpliwości,
które powstały po wizycie na budowie, ta rozmowa o
schizofrenikach, to dziwaczne interludium w
drzwiach mesy. Rany boskie, przecie
ż on mi
zaproponował,
żebym z nimi poleciał, przecież on się
bał zostawi
ć mnie samego! Czyżbym się tak zmienił?
Ale przecie
ż na przykład Van der Hoose nic nie
zauwa
żył... Na takich rozmyślaniach minęła mi
znaczna cz
ęść roboczego dnia. O godzinie piętnastej,
znacznie wcze
śniej niż oczekiwałem, glider wrócił.
Ledwie zd
ążyłem zerwać z uszu i schować kryształy,
kiedy całe towarzystwo zjawiło si
ę na statku.

background image

Powitałem ich w komorze kesonowej, ze starannie
przemy
ślaną, spokojną uprzejmością, nie zadałem
żadnych istotnych pytań, tylko poinformowałem się,
czy kto
ś nie pragnie się pokrzepić. Obawiam się
wprawdzie,
że po sześciogodzinnym słuchaniu
b
ębnów i piszczałek, mówiłem nieco za głośno, tak że
Majka, która ku mojej nieopisanej rado
ści
wygl
ądała zupełnie zadowalająco, wytrzeszczyła
oczy z niejakim zdziwieniem, a Kemów szybko
obejrzał mnie od stóp do głów i nie mówi
ąc ani słowa
natychmiast znikn
ął w swojej kajucie.
- Pokrzepi
ć się? z zadumą powtórzył Van der Hoose.
- Wiesz, Staszku, pójd
ę teraz na mostek pisać raport,
wi
ęc gdybyś przechodząc tamtędy przyniósł mi
szklaneczk
ę czegoś mocniejszego, byłoby chyba
bardzo dobrze, jak s
ądzisz?
Powiedziałem,
że przyniosę, Van der Hoose udał się
na mostek, a my z Majk
ą poszliśmy do mesy i tam
nalałem dwie szklaneczki czego
ś wzmacniającego -
jedn
ą dałem Majce, drugą zaniosłem Van der
Hoosemu. Kiedy wróciłem, Majka ze szklank
ą w
r
ęku chodziła po mesie. Tak, była znacznie
spokojniejsza ni
ż rano, ale pomimo wszystko czuło
si
ę w niej jakieś napięcie i żeby jej pomóc,
zapytałem:
- No i co z tym statkiem?
Majka łykn
ęła solidnie, oblizała wargi i patrząc
gdzie
ś obok mnie, powiedziała:
- Wiesz - Staszek, to nie przypadek.
Czekałem na ci
ąg dalszy, ale Majka milczała.

background image

- Co? - zapytałem.
- Wszystko! - Zrobiła nieokre
ślony ruch szklanką.
Wykastrowany
świat. Anemia. Wspomnisz moje
słowa - i statek tu si
ę rozbił nie przypadkiem, i
znale
źliśmy go nie przypadkiem, i w ogóle całe to
nasze przedsi
ęwzięcie, cały projekt wszystko diabli
wezm
ą na tej planecie! - dopiła wino i postawiła
szklank
ę na stole. - Nie przestrzega się
elementarnych wymogów bezpiecze
ństwa, większość
pracowników to
żółtodzioby takie jak ty, albo, nie
przymierzaj
ąc, ja... i wszystko tylko dlatego, że
planeta jest biologicznie pasywna. A czy o to chodzi?
Przecie
ż każdy człowiek z elementarnym wyczuciem
ju
ż w pierwszej godzinie pobytu czuje, że coś tu nie
jest w porz
ądku. Było tu kiedyś życie, a potem
wybuchła gwiazda i w jednej sekundzie wszystko si
ę
sko
ńczyło... Pasywna biologicznie? Tak! Ale za to
aktywna nekrotycznie. Panta te
ż będzie taka za ileś
tam lat. Kalekie drzewa, w
ątła trawka i wszystko
wokół przesycone jest
śmiercią. Zapach śmierci,
rozumiesz? Nawet gorzej - zapach byłego
życia! Nie,
Staszek, wspomnisz moje słowa,
żadne plemiona z
Panty tu si
ę nie zadomowią, nie zaznają tu radości.
Nowy dom dla całej ludzko
ści? Nie, nie nowy dom,
ale stary zamek z upiorami...
Wzdrygn
ąłem się. Majka zauważyła, ale zrozumiała
niewła
ściwie.
- Nie niepokój si
ę - powiedziała ze smutnym
u
śmiechem. - Ze mną jest wszystko w porządku. Po
prostu staram si
ę sprecyzować swoje wrażenia i

background image

swoje przeczucia. Ty mnie, jak widzę, nie możesz
zrozumie
ć, ale sam pomyśl, jakiego rodzaju to są
przeczucia, je
żeli bez przerwy mam na języku słowa
- nekroza, upiory... Znowu przespacerowała si
ę po
mesie, potem stan
ęła przede mną i mówiła dalej:
- Oczywi
ście, jeśli popatrzeć inaczej, to parametry
planety s
ą optymalne, wyjątkowe. Aktywność
biologiczna prawie zerowa, atmosfera, hydrosfera,
klimat, bilans termiczny - wszystko jak na
zamówienie dla projektu "Arka". Ale dam sobie
głow
ę uciąć, że nikt z organizatorów tej imprezy
tutaj nie był, a je
śli nawet ktoś był, to nie miał za
grosz instynktu, wyczucia
życia, czy co... No,
rozumiem, to wszystko stare wygi, pokiereszowani,
w bliznach, przeszli przez tysi
ące piekieł... mają
wspaniałe wyczucie niebezpiecze
ństwa, materialnego
niebezpiecze
ństwa! Ale wyczucie t e g o... - strzeliła
palcami i nawet, biedactwo, skrzywiła si
ę z poczucia
bezsilno
ści, nie mogąc zdefiniować swoich wrażeń. -
A zreszt
ą, skąd ja to mogę wiedzieć, może i ktoś z
nich poczuł,
że coś tu jest nie tak, ale jak to wyjaśnić
tym, co tu nie byli? Czy ty przynajmniej chocia
ż
troch
ę mnie rozumiesz?
Patrzyła mi prosto w twarz zielonymi oczami, a ja
wahałem si
ę, wahałem i wreszcie skłamałem:
- Niezupełnie. To znaczy, oczywi
ście, masz trochę
racji... cisza, pustka...
No widzisz - powiedziała Majka. - Nawet ty tego nie
rozumiesz. No dobra, starczy na dzisiaj. - Usiadła na
stole naprzeciw mnie i nagle dziabn
ęła mnie palcem

background image

w policzek, zaśmiała się. - Wygadałam się i jakoś mi
l
żej. Z Komowem, jak sam rozumiesz, nie da się
porozmawia
ć, a do Vandera lepiej z tym się nie
pcha
ć - zamęczy w ambulatorium...
Napi
ęcie dręczące ją, zresztą i mnie również, od razu
opadło i rozmowa zamieniła si
ę w takie tam gadanie.
Poskar
żyłem się jej na wczorajsze kłopoty z
robotami, opowiedziałem, jak Wadik k
ąpał się sam
jeden w całym oceanie, i zapytałem, jak wygl
ąda
problem kwater. Majka odpowiedziała,
że
wyznaczyli ju
ż cztery miejsca na obozowiska,
miejsca zupełnie przyzwoite, i w innych warunkach
ka
żdy mieszkaniec Panty z przyjemnością spędziłby
tu całe swoje
życie, ale ponieważ tak czy inaczej ta
bezsensowna impreza jest pozbawiona jakichkolwiek
szans, nie ma nad czym si
ę rozwodzić.
Przypomniałem Majce,
że zawsze odznaczała się
wrodzonym sceptycyzmem i
że ten sceptycyzm
bynajmniej nie zawsze okazywał si
ę
usprawiedliwiony. Majka nie zgodziła si
ę,
powiedziała,
że teraz nie rozmawiamy o wrodzonym
sceptycyzmie, ale o sceptycyzmie natury,
że w ogóle
jestem nowicjusz,
żółtodziób; i właściwie
powinienem zwraca
ć się do niej, doświadczonej
Majki, stoj
ąc na baczność. Wtedy powiedziałem jej,
że prawdziwie doświadczony człowiek nigdy nie
spiera si
ę z technikiem-cybernetykiem, ponieważ
technik jest na statku t
ą osią, wokół której wiruje
całe
życie statku. Majka stwierdziła, że większość osi
obrotu to w istocie rzeczy poj
ęcia abstrakcyjne, po

background image

prostu szereg geometrycznych punktów... Potem
zacz
ęliśmy dyskusję na temat różnicy między
poj
ęciami "wiruje" i "obraca się", w ogóle
gaw
ędziliśmy na tematy obojętne i z boku na pewno
wygl
ądało to dosyć sympatycznie, ale nie wiem, o
czym przez cały czas my
ślała Majka, too ja osobiście
na drugim planie bezustannie rozwa
żałem czy nie
zabra
ć się, i to natychmiast, do przeglądu wszystkich
systemów bezpiecze
ństwa. Co prawda te systemy
były obliczone na niebezpiecze
ństwa biologiczne i nie
sposób było przewidzie
ć, czy zabezpieczają również
przed niebezpiecze
ństwem nekrotycznym, ale
strze
żonego Pan Bóg strzeże, ostrożność jest matką
spokoju i jak sobie po
ścielesz, tak się wyśpisz.
Jednym słowem, kiedy Majka zacz
ęła ziewać i
skar
żyć się na niewyspanie, posłałem ją do kajuty,
żeby się zdrzemnęła przed obiadem, a sam przede
wszystkim poszedłem do biblioteki, wzi
ąłem słownik
i zobaczyłem, co to w ogóle znaczy "nekroza".
Wyja
śnienie wywarło na mnie jak najgorsze
wra
żenie i postanowiłem niezwłocznie przystąpić do
przegl
ądu. Na wszelki wypadek co prawda
pobiegłem jeszcze uprzednio na mostek,
żeby
zobaczy
ć, jak się sprawiają moi wychowankowie i
zastałem tam Van der Hoosego wła
śnie w momencie,
kiedy starannie układał jedn
ą na drugiej kartki ze
swoj
ą ekspertyzą. "Zaraz zaniosę to Komowowi -
oznajmił na mój widok - potem dam przejrze
ć
Majce, a potem przedyskutujemy to wszyscy, jak
s
ądzisz? Ciebie też zawołać?" Powiedziałem, żeby

background image

zawołał, i poinformowałem, że będę w komorze
systemów bezpiecze
ństwa. Van der Hoose popatrzył
na mnie z ciekawo
ścią, ale nic nie powiedział i
wyszedł.
Zawołali mnie po dwóch godzinach. Van der Hoose
przez wewn
ętrzny system łączności oznajmił, że
raport przeczytali wszyscy członkowie komisji i
zapytał, czy ja te
ż chcę przeczytać. Ja oczywiście
chciałbym, ale przegl
ąd był w pełnym toku,
wartownik-zwiadowca na wpół wypatroszony, w
ogóle miałem urwanie głowy, wi
ęc odpowiedziałem w
tym sensie,
że przeczytać już raczej nie zdążę, a na
dyskusj
ę przyjdę z całą pewnością, jak tylko skończę
robot
ę. Mam tu jeszcze zajęcia na jakąś godzinkę,
powiedziałem, wi
ęc niech siadają do obiadu beze
mnie.
Krótko mówi
ąc, kiedy wszedłem do mesy, obiad był
na uko
ńczeniu i zaczynała się dyskusja. Nalałem
sobie zupy, usiadłem z boku, zacz
ąłem jeść i słuchać.
- Nie mog
ę przyjąć bez zastrzeżeń hipotezy o
meteorze - z wyrzutem mówił Van der Hoose. -
"Pelikany" s
ą świetnie zabezpieczone przed
uderzeniami meteorów. W razie niebezpiecze
ństwa
statek mógł po prostu skr
ęcić.
- Nie przecz
ę - odpowiadał Komow, patrząc w stół i
krzywi
ąc się z obrzydzeniem. - Jednakże jeśli
zało
żyć, że atak meteorów zaczął się w momencie,
kiedy statek wychodził z subprzestrzeni...

background image

- Tak, naturalnie - zgodził się Van der Hoose. - W
takim przypadku naturalnie. Ale
prawdopodobie
ństwo...
- Zadziwiasz mnie. Jakubie. Silnik kosmiczny statku
jest doszcz
ętnie rozbity. Olbrzymia dziura na wylot i
ślady oddziaływania wysokich temperatur. Moim
zdaniem dla ka
żdego normalnego człowieka musi
by
ć jasne, że w grę może wchodzić tylko meteor.
Van der Hoose miał bardzo nieszcz
ęśliwą minę.
- No, dobrze - powiedział - niech b
ędzie po
twojemu... Ale ty po prostu nie rozumiesz,
Giennadij, nie jeste
ś astronautą... Po prostu nie
rozumiesz, jak mało to jest prawdopodobne. Wła
śnie
w momencie wychodzenia z subprzestrzeni ogromny
meteor o ogromnej energii... Po prostu nie wiem, co
jeszcze mo
że być równie nieprawdopodobne!
- A wi
ęc co proponujesz?
Van der Hoose rozejrzał si
ę dookoła szukając
poparcia, nie znalazł go i powiedział:
- Dobrze, niech tak zostanie. Ale jednak b
ędę
nalegał,
żeby sformułowanie było mniej
kategoryczne. Powiedzmy: "Przytoczone fakty
pozwalaj
ą przypuścić..."
- "Stwierdzi
ć" - poprawił go Komow.
- "Stwierdzi
ć"? - Van der Hoose zachmurzył się. -
Ale
ż nie, Giennadij, co tu można stwierdzać? Tylko
przypuszcza
ć! "...Pozwalają przypuścić, że statek
został trafiony przez meteor o znacznej energii, w
momencie wychodzenia z subprzestrzeni".

background image

Dokładnie tak. Proponuję przyjąć sformułowanie w
tym brzmieniu.
Komow przez kilka sekund zastanawiał si
ę
zaciskaj
ąc szczęki, a potem powiedział:
- Zgadzam si
ę. Przechodzę do następnej poprawki.
- Chwileczk
ę - powiedział Van der Hoose. - A ty,
Majka?
Majka wzruszyła ramionami.
- Szczerze mówi
ąc nie widzężnicy. A w ogóle to się
zgadzam.
- Nast
ępna poprawka - niecierpliwie powiedział
Komow. - Nie ma potrzeby pyta
ć Bazy, co zrobić z
ciałami. W ogóle t
ą sprawą ekspertyza nie powinna
si
ę zajmować. Należy wysłać specjalną depeszę i
zameldowa
ć, że ciała pilotów zostały umieszczone w
kontenerach, zalane mikoplastem i
że w najbliższym
czasie b
ędą wysłane na Bazę.
- Jednak
że... - zaczął stropiony Van der Hoose.
- Zajm
ę się tym jutro - przerwał mu Komow. -
Osobi
ście.
- A mo
że należałoby pochować ich tutaj? - cicho
zapytała Majka.
- Nie mam nic przeciwko temu - natychmiast
odpowiedział Komow. - Ale jest
żelazną reguła, że w
takich przypadkach zwłoki odsyła si
ę na Ziemię...
Słucham? - odwrócił si
ę do Van der Hoosego.
Van der Hoose, który ju
ż otworzył usta, pokręcił
głow
ą i powiedział:
- Nic.

background image

- Krótko mówiąc - powiedział Komow - proponuję
usun
ąć tę sprawę z raportu. Zgadzasz się, Jakub?
- Chyba tak - powiedział Van der Hoose. - A ty,
Majka?
Majka wahała si
ę i rozumiałem ją. Jakoś to wszystko
odbywało si
ę zbyt oficjalnie, zbyt urzędowo. Co
prawda sam nie wiem, jak to powinno si
ę odbywać,
ale moim zdaniem o takich sprawach nie mo
że
decydowa
ć głosowanie.
-
Świetnie - oznajmił Komow, jak gdyby nigdy nic. -
Teraz co si
ę tyczy okoliczności i przyczyn śmierci
pilotów. Do wyników sekcji i materiałów
fotograficznych nie mam
żadnych zastrzeżeń, a
nasz
ą opinię proponuję sformułować następująco:
"Pozycja, w której znaleziono ciała,
świadczy, że
śmierć pilotów nastąpiła wskutek uderzenia statku o
powierzchni
ę planety. Mężczyzna umarł wcześniej
zd
ążywszy przed śmiercią zetrzeć dziennik
pokładowy. Wydosta
ć się z fotela przy sterach nie
był ju
ż w stanie. Kobieta, przeciwnie, żyła jeszcze
czas jaki
ś po jego śmierci i próbowała opuścić statek.
Jej
śmierć nastąpiła w komorze kesonowej". No a
dalej - tak jak w twoim tek
ście.
- Hm... - powiedział Van der Hoose z ogromnym
pow
ątpiewaniem. - Czy to nie brzmi zbyt
bezapelacyjnie, jak s
ądzisz, Giennadij? Przecież
je
żeli brać pod uwagę wynik sekcji, przeciwko
któremu nie wysuwasz zastrze
żeń, to ta nieszczęsna
kobieta po prostu nie była ju
ż w stanie doczołgać się
do komory kesonowej.

background image

- Niemniej jednak znaleźliśmy ją właśnie tam -
chłodno odparował Komow.
- Ale przecie
ż właśnie ta okoliczność... - z przejęciem
zacz
ął Van der Hoose przyciskając dłoń do piersi.
- Posłuchaj, Jakub - powiedział Komow. - Nikt nie
wie, do czego jest zdolny człowiek w sytuacji
krytycznej. A zwłaszcza kobieta. Przypomnij sobie
histori
ę Marii Priestley. Przypomnij sobie historię
Kolesniczenko. I w ogóle przypomnij sobie histori
ę.
Zapanowało milczenie. Van der Hoose siedział z
nieszcz
ęśliwą miną bezlitośnie szarpiąc swe
bokobrody.
- A mnie wcale nie dziwi,
że ta kobieta znalazła się w
komorze kesonowej - nagle odezwała si
ę Majka. -
Nie rozumiem czego
ś innego. Dlaczego pilot starł
dziennik pokładowy? Przecie
ż była eksplozja,
człowiek umiera...
- No, to akurat... - niepewnie powiedział Van der
Hoose. - To akurat mo
że się zdarzyć. Agonia,
przesuwał r
ękami po pulpicie, zaczepił o klucz...
- Punkt o dzienniku pokładowym - powiedział
Komow - zostanie wł
ączony do rozdziału o faktach
szczególnego znaczenia. Ja osobi
ście myślę, że ta
zagadka nigdy nie zostanie wyja
śniona... jeżeli to w
ogóle jest zagadka, a nie zwyczajny zbieg
okoliczno
ści. Idziemy dalej. - Szybko przejrzał
rozrzucone kartki. - Wła
ściwie nie mam więcej
uwag. Ziemska mikroflora i mikrofauna
najwidoczniej zgin
ęła - w każdym razie nie ma po
niej
żadnych śladów... Tak... Ich papiery. Czytanie

background image

ich to nie nasza sprawa, a poza tym są w takim
stanie,
że możemy je tylko jeszcze bardziej
uszkodzi
ć. Jutro je zakonserwuję i przywiozę na
statek... Aha! Popow, tu jest co
ś niecoś z twojej
dziedziny. Czy orientujesz si
ę w aparaturze
cybernetycznej statków typu "Pelikan"?
- Tak, oczywi
ście - powiedziałem, spiesznie
odsuwaj
ąc talerz.
- B
ądź tak dobry - Komow rzucił mi kartkę papieru -
to jest spis znalezionych na statku maszyn
cybernetycznych. Sprawd
ź, czy wszystko jest na
miejscu.
Wzi
ąłem spis. Patrzyli na mnie wyczekująco.
- Tak - powiedziałem - chyba wszystko jest na
miejscu. Nawet zwiadowcy-inicjatorzy, a zwykle
zawsze którego
ś brakuje... A tego nie rozumiem. Co
to jest: robot remontowy przerobiony na urz
ądzenie
szyj
ące?
- Jakub, wytłumacz mu - zarz
ądził Komow.
Van der Hoose zadarł głow
ę i wysunął szczękę.
- Rozumiesz, Staszek - powiedział jakby z zadum
ą. -
Tu bardzo trudno co
ś wyjaśnić. Po prostu robot
remontowy został przerobiony na urz
ądzenie
szyj
ące. Urządzenie, które szyje, rozumiesz? Któreś
z nich, prawdopodobnie kobieta, miało niezupełnie
zwyczajne hobby.
- Aha - powiedziałem i zdziwiłem si
ę. - Ale czy na
pewno to był robot remontowy?
- Bez w
ątpienia - z przekonaniem powiedział Van
der Hoose.

background image

- W takim razie na statku był pełny komplet
powiedziałem zwracaj
ąc Komowowi spis. -
Zdumiewaj
ąco pełny. Zapewne oni ani razu nie
l
ądowali na ciężkich planetach.
- Dzi
ękuję - powiedział Komow. - Kiedy będzie
gotowy czystopis ekspertyzy, prosz
ę, żebyś podpisał
rozdział o brakach w sprz
ęcie cybernetycznym.
- Ale przecie
ż nie ma żadnych ubytków -
powiedziałem.
Komow nie zwrócił na mnie uwagi, a Van der Hoose
wyja
śnił:
- To jest po prostu nazwa rozdziału: "Braki w
sprz
ęcie cybernetycznym". Podpiszesz, że żadnych
braków nie ma.
- Tak - powiedział Komow składaj
ąc po kolei
rozrzucone kartki. - Jakub, prosz
ę, doprowadź to
wszystko do porz
ądku, potem podpiszemy się i
jeszcze dzisiaj b
ędzie to można nadać. A teraz, jeżeli
nikt nie ma nic do dodania, wychodz
ę.
Nikt nie miał nic do dodania i Komow wyszedł. Van
der Hoose wstał z ci
ężkim westchnieniem, zważył na
dłoni stos kartek, odrzucaj
ąc głowę do tyłu spojrzał
na nas i równie
ż się oddalił.
- Vander jest wyra
źnie niezadowolony - zauważyłem
kład
ąc sobie mięso na talerzu.
- Ja te
ż jestem niezadowolona - powiedziała Majka. -
Jako
ś nieprzyzwoicie to wszystko wyszło. Nie umiem
ci wytłumaczy
ć, może to naiwne, dziecinne... Ale
przecie
ż powinna być... no, chociażby jakaś minuta
milczenia, czy co... A tymczasem raz dwa i poszła w

background image

ruch maszyna - położenie zwłok, ubytek maszyn,
dane topograficzne... Tfu! Jak w szkole na zaj
ęciach
praktycznych...
Zgadzałem si
ę z nią w pełni.
- Przecie
ż Komow nie daje nikomu ust otworzyć! - ze
zło
ścią mówiła dalej Majka. - Wszystko jest dla
niego jasne, wszystko jest dla niego oczywiste, a w
rzeczywisto
ści wcale to tak nie wygląda. I z
meteorem sprawa jest niejasna i przede wszystkim z
dziennikiem pokładowym. Zreszt
ą wcale nie wierzę,
że dla niego wszystko jest jasne! Moim zdaniem,
Komow co
ś tam kombinuje i Vander też się tego
domy
śla, tylko nie wie, jak się do niego dobrać... a
mo
że uważa, że to nieistotne...
- A mo
że to naprawdę nieistotne... - wymamrotałem
niepewnie.
- Ja wcale nie mówi
ę, że istotne! - oświadczyła
Majka. - Po prostu nie podoba mi si
ę zachowanie
Komowa. Nie rozumiem go. I on sam te
ż mi się nie
podoba! Nasłuchałam si
ę o nim zachwytów, a teraz
chodz
ę i liczę dni do końca... Nigdy w życiu nie będę
z nim wi
ęcej pracować!
- Nie tak ju
ż wiele zostało - powiedziałem pokojowo.
- Jeszcze tylko dwadzie
ścia dni...
I z tym
żeśmy się rozstali. Majka poszła
porz
ądkować swoje kwatermistrzowskie szkice, a ja
udałem si
ę na mostek, gdzie oczekiwała mnie
malutka niespodzianka. Tom informował,
że budowa
fundamentów została zako
ńczona, i proponował,

background image

żebym przyjął robotę. Narzuciłem, dochę i
pobiegłem na plac.
Sło
ńce już zaszło, szybko zapadał zmierzch. Dziwny
tu jest zmierzch - ciemnofioletowy jak rozwodniony
tusz. Ksi
ężyca nie ma, ale za to zorza polarna w
dowolnych ilo
ściach, i to jaka! Gigantyczny
wodospad ró
żnobarwnego blasku bezszelestnie
rozwiewa si
ę nad czarnym oceanem. Strumienie
światła zwijają się, rozwijają, falują i drżą, jakby
targane wiatrem mieni
ą się biało, zielono, różowo i
nagle gasn
ą w ciągu sekundy i tylko przed oczami
jeszcze przepływaj
ą niewyraźne kolorowe plamy,
potem zorza znowu si
ę rozpala i wtedy znikają
gwiazdy, znika zmierzch, wszystko wokół nabiera
nienaturalnych, ale czystych barw - mgła nad
trz
ęsawiskiem robi się czerwono-granatowa,
lodowiec z oddali błyszczy jak bryły bursztynu, a po
pla
ży przebiegają zielonkawe cienie.
Mocno rozcieraj
ąc marznący nos i policzki
ogl
ądałem przy tym dziwacznym świetle gotowe już
fundamenty. Tom nieodst
ępnie mi towarzyszył,
usłu
żnie podając niezbędne dane, a kiedy zorza
zgasła, równie usłu
żnie zapalił reflektory. I jak
zawsze było martwo i cicho, tylko chrz
ęścił pod
moimi butami zamarzni
ęty piasek. Potem usłyszałem
głosy - Majka i Van der Hoose wyszli odetchn
ąć
świeżym powietrzem i obejrzeć niebiański spektakl.
Majce bardzo si
ę podobały zorze polarne - jedyne, co
jej si
ę podobało na tej planecie. Byłem dosyć daleko
od statku, jakie
ś sto metrów, nie widziałem

background image

rozmawiających, ale głosy słyszałem wyraźnie.
Zreszt
ą z początku słuchałem tylko jednym uchem.
Majka co
ś mówiła o uszkodzonych szczytach drzew,
a Van der Hoose co
ś tam mruczał o erozji
pokładowych quasi-narz
ądów - widocznie znowu
dyskutowali o przyczynach i okoliczno
ściach
katastrofy "Pelikana".
W ich rozmowie było co
ś dziwnego. Powtarzam - z
pocz
ątku nie bardzo się przysłuchiwałem i dopiero
źniej zrozumiałem, na czym to polega. Vander i
Majka rozmawiali, jakby nie słysz
ąc się wzajemnie.
Na przykład Van der Hoose mówił: "Jeden silnik
atmosferyczny musiał ocale
ć, inaczej po prostu nie
mogliby manewrowa
ć w atmosferze". A Majka nie a
propos: "Nie, Jakub, co najmniej dziesi
ęć, piętnaście
lat. Spójrz na te nacieki..." Zszedłem na dół,
żeby
zobaczy
ć spód fundamentu, a kiedy wylazłem,
rozmowa stała si
ę bardziej sensowna, ale za to mniej
zrozumiała. Jakbym był na próbie jakiej
ś sztuki.
- A co to znowu takiego? - pytała Majka.
- Powiedziałbym,
że to zabawka - odpowiadał Van
der Hoose.
- Ja bym te
ż tak powiedziała. Ale po co?
- Hobby. Nie ma w tym nic dziwnego, to bardzo
rozpowszechnione hobby.
Zreszt
ą ta dziwna rozmowa dość szybko się
sko
ńczyła. Głośno cmoknęła błona włazu i znowu
nast
ąpiła cisza. Obejrzałem ostatni fundament,
pochwaliłem Toma za solidn
ą robotę i poleciłem mu
przeł
ączyć Jacka na następny etap. Zorza zgasła i w

background image

zapadłych ciemnościach nic nie było widać, oprócz
ostrzegawczych
świateł moich robotów. Czując, że za
moment odpadnie mi koniuszek nosa, pobiegłem
truchtem w stron
ę statku, namacałem błonę, jednym
skokiem znalazłem si
ę w kesonie. Keson to coś
wspaniałego. To jedno z najcudowniejszych
pomieszcze
ń na statku. Pewnie dlatego, że komora
kesonowa to pierwsze pomieszczenie na statku, które
ci daje poczucie domu, ju
ż wiesz, że wróciłeś do
domu, do rodzinnego, ciepłego, bezpiecznego domu,
z obcego, lodowatego, gro
źnego świata. Z mroku w
światło. Zrzuciłem dochę, po czym pokasłując i
rozcieraj
ąc zziębnięte ręce poszedłem na mostek.
Van der Hoose ju
ż tam siedział obłożony swoimi
papierami, głow
ę pochylił frasobliwie i przepisywał
na czysto kolejn
ą stronę ekspertyzy. Maszyna
koduj
ąca żwawo stukotała pod jego palcami.
- A moi wychowankowie ju
ż skończyli fundamenty -
pochwaliłem si
ę.
- Aha - odezwał si
ę Van der Hoose.
- A co to za zabawki? - zapytałem.
- Zabawki... - z roztargnieniem powtórzył Van der
Hoose. - Zabawki? - zapytał nie przestaj
ąc stukać na
maszynie. - Ach, zabawki! - odło
żył gotową kartkę i
wzi
ął następną.
Odczekałem chwil
ę i przypomniałem:
- No, wi
ęc co to za zabawki?
- Co to za zabawki?... - znacz
ącym głosem powtórzył
Van der Hoose. Zadarł głow
ę i spojrzał na mnie. - A
wi
ęc tak stawiasz problem? Widzisz... Zresztą, kto to

background image

może wiedzieć, co to za zabawki... Tam na statku...
Przepraszam ci
ę, Staszek, ale może najpierw
sko
ńczę, jak sądzisz?
Na palcach podszedłem do swojego pulpitu, przez
chwil
ę obserwowałem pracę Jacka, który już się
zabrał do murów stacji meteorologicznej, a potem,
tak
że na palcach, wyszedłem z mostku, aby złożyć
wizyt
ę Majce.
Wszystkie mo
żliwe światła w jej kajucie paliły się, a
sama Majka siedziała po turecku na łó
żku i była
bardzo zaj
ęta. Na stole, na łóżku, na podłodze leżały
odbitki stykowe, mapy, szkice, rozci
ągnięte
harmonijki zdj
ęć lotniczych, wykresy i notatki.
Majka po kolei to wszystko ogl
ądała, robiła jakieś
adnotacje, czasem łapała lup
ę, czasem butelkę z
sokiem stoj
ącą obok na krześle. Obserwowałem to
czas jaki
ś i wreszcie wybrałem moment, kiedy
butelka z sokiem opu
ściła krzesło, szybko zająłem jej
miejsce, tak
że kiedy Majka nie patrząc chciała z
powrotem odstawi
ć butelkę, trafiła prosto w moją
wyci
ągniętą dłoń.
- Dzi
ękuję - powiedziałem i napiłem się.
Majka uniosła głow
ę.
- A, to ty - powiedziała z niezadowoleniem. - Czego
chcesz?
- Tak sobie wpadłem - powiedziałem dobrodusznie. -
Jak było na spacerze?
- Nawet nosa nie wytkn
ęłam - odparła zabierając mi
butelk
ę. - Siedzę jak przymurowana, wczoraj

background image

wieczorem nic nie robiłam i teraz mam urwanie
głowy... Gdzie mi tam do spacerów!
Oddała mi butelk
ę, machinalnie wypiłem łyk, czując
jaki
ś niewyraźny niepokój i nagle mi spadła zasłona
z oczu. - Majka miała na sobie swój ulubiony
domowy strój - puszyst
ą bluzkę i szorty, a jej włosy
pod chustk
ą były wilgotne.
- K
ąpałaś się? - zapytałem tępo.
Majka co
ś mi odpowiedziała, ale ja i tak już
wszystko zrozumiałem. Wstałem. Starannie
postawiłem butelk
ę na siedzeniu krzesła. Coś
wymamrotałem - nie pami
ętam co. Nie wiadomo, w
jaki sposób znalazłem si
ę w korytarzu, a potem w
swojej kajucie, nie wiadomo, po co zgasiłem górne
światło, zapaliłem nocną lampką, położyłem się na
łó
żku i odwróciłem twarzą do ściany. Znowu mną
trz
ęsło. Pamiętam, że wirowały mi w głowie jakieś
strz
ępy myśli w rodzaju "teraz to już wszystko
przepadło, wszystko na nic, ju
ż ostatecznie i
nieodwracalnie". Złapałem si
ę na tym, że znowu
nadsłuchuj
ę. I znowu słyszałem coś niewłaściwego.
Wtedy gwałtownie wstałem, si
ęgnąłem do nocnej
szafki, wzi
ąłem proszek nasenny, połknąłem go i
znowu si
ę położyłem. Po ścianach biegały jaszczurki,
zacieniony sufit powoli si
ę obracał, lampka nocna to
gasła, to rozjarzała si
ę niebywale ostrym światłem,
umieraj
ące muchy rozpaczliwie bzyczały po kątach.
Zdaje si
ę, że przychodziła Majka, patrzyła na mnie z
niepokojem, przykryła mnie czym
ś i znikła, a potem
zjawił si
ę Wadik usiadł w nogach łóżka i powiedział

background image

gniewnie "Czego się wylegujesz? Cała komisja
lekarska czeka na ciebie, a ty le
żysz". - ,,Mów
gło
śniej - powiedziała do niego Ninon - on ma coś z
uszami i nie słyszy ci
ę". Zrobiłem minę do pokera i
powiedziałem,
że to wszystko zawracanie głowy.
Wstałem i razem weszli
śmy do rozbitego "Pelikana'',
wszystkie narz
ądy uległy erozji i czuć było ostry
zapach amoniaku, jak wtedy, w korytarzu. Ale to był
niezupełnie "Pelikan", to chyba raczej był plac
budowy, moi wychowankowie pracowali i pas
startowy cudownie błyszczał w sło
ńcu, a ja ciągle się
bałem,
że Tom najedzie na dwie mumie, które leżały
w poprzek pasa, to znaczy, wszyscy my
śleli, że to
mumie, a naprawd
ę to byli Komow i Van der Hoose,
tylko trzeba było uwa
żać, żeby się nikt o tym nie
dowiedział, poniewa
ż właśnie rozmawiali ze sobą, a
tylko ja ich słyszałem. Ale przed Majk
ą nic się nie
ukryje. "Czy nie widzicie,
że Staszek źle się czuje?" -
powiedziała gniewnie i poło
żyła na mojej twarzy
wilgotn
ą chusteczkę, zmoczoną w amoniaku. Omal
si
ę nie udusiłem, potrząsnąłem głową, poderwałem
si
ę i usiadłem na łóżku.
Oczy miałem otwarte i w
świetle lampki nocnej
zobaczyłem przed sob
ą człowieka. Człowiek ów stał
tu
ż przy łóżku pochylony i uważnie patrzył mi w
twarz. W słabym
świetle wydawał mi się ciemny,
prawie czarny - zrodzona z majaczenia skrzywiona
sylwetka bez twarzy, chwiejna, pozbawiona
wyra
źnych konturów i równie chwiejny, niewyraźny
odblask padaj
ący na jej twarz i ramię. Już z góry

background image

wiedząc, czym to się skończy, wyciągnąłem rękę i
moja dło
ń przeszła na wylot jak przez powietrze,
upiór zakołysał si
ę, zaczął tajać i po kilku sekundach
znikł bez
śladu. Opadłem na plecy i zamknąłem oczy.
A czy wiecie,
że tatarski chan ma pod nosem wielką
brodawk
ę? Pod samym nosem... Byłem spocony jak
ruda mysz i było mi okropnie duszno. Miałem
wra
żenie, że się duszą.


Rozdział IV
UPIORY l LUDZIE


Obudziłem si
ęźno z ciężką głową i z mocnym
postanowieniem,
że od razu po śniadaniu poproszę
Van der Hoosego o rozmow
ę w cztery oczy i wyznam
mu wszystko jak na spowiedzi. Chyba jeszcze nigdy
w
życiu nie czułem się tak nieszczęśliwy. Wszystko
było dla mnie sko
ńczone i dlatego zrezygnowałem
nawet z porannej gimnastyki, wzi
ąłem tylko
wzmocniony jonowy natrysk i powlokłem si
ę do
mesy. Ju
ż w progu uprzytomniłem sobie, że na
skutek tego całego zamieszania zapomniałem wyda
ć
polecenia kucharzowi, i to mnie dobiło ostatecznie.
Wymamrotałem co
ś niewyraźnie na przywitanie,
czuj
ąc, że ze zmartwienia i wstydu jestem czerwony
jak rak, usiadłem na swoim miejscu, ponuro
obejrzałem stół, unikaj
ąc wzroku biesiadników.
Uczta, spójrzmy prawdzie w oczy, była raczej mało

background image

wyszukana, skromna to była uczta. W jadłospisie
figurował czarny chleb z mlekiem. Van der Hoose
posypał swoj
ą pajdę solą. Majka posmarowała
masłem, za
ś Komow żuł suchy chleb i nawet nie
spojrzał na mleko.
W ogóle nie miałem apetytu - na sam
ą myśl o
jedzeniu robiło mi si
ę niedobrze. Nalałem sobie
mleka i zacz
ąłem pić. Widziałem, że Majka patrzy
na mnie i
że ma wielką ochotę zapytać, co się ze mną
dzieje i w ogóle. Jednak o nic nie zapytała, a Van der
Hoose zacz
ął rozwlekle dowodzić, jak szkodliwe jest
ob
żarstwo z medycznego punktu widzenia i jak to
dobrze,
że dziś jest właśnie takie śniadanie, a nie
jakie
ś inne... Wyjaśnił nam szczegółowo, co to jest
post i co to takiego wielki post, z szacunkiem
wypowiedział si
ę na temat starożytnych chrześcijan,
którzy znali si
ę na tym co dobre. Przy okazji omówił
problem zapustów, ale nale
ży mu to przyznać, dosyć
szybko zauwa
żył, że się nieco zagalopował opisując
bliny z kawiorem, z łososiem,
śmietaną i innymi
smakołykami, przerwał wi
ęc wykład i z niejakim
zakłopotaniem zacz
ął gładzić bokobrody. Rozmowa
nie kleiła si
ę. Ja się niepokoiłem o siebie, Majka o
mnie. Je
żeli zaś chodzi o Komowa to znów, podobnie
jak wczoraj, był stanowczo nie w swoim sosie.
Powieki miał zaczerwienione, przewa
żnie patrzył w
stół, ale od czasu do czasu nagle unosił głow
ę i
rozgl
ądał się, jakby go ktoś wołał. Nakruszył wokół
siebie ogromne ilo
ści chleba i nadal skubał
okruszyny,
że aż miałem ochotę trzepnąć go po

background image

łapach jak dzieciaka. I tak siedzieliśmy smętnie i
ponuro, a biedny Van der Hoose na pró
żno tracił,
siły staraj
ąc się nas rozerwać.
Wła
śnie mordował się z jakąś tasiemcową historią,
któr
ą na poczekaniu wymyślał i w żaden sposób nie
mógł wymy
śleć do końca, kiedy nagle Komow wydał
z siebie dziwaczny d
źwięk, jakby kawałek suchego
chleba stan
ął mu wreszcie kością w gardle.
Spojrzałem na niego przez stół i przeraziłem si
ę.
Komow siedział sztywny i wyprostowany,
ściskając
obur
ącz krawędź blatu, zaczerwienione oczy wylazły
mu z orbit, patrzył gdzie
ś poza mnie i z sekundy na
sekund
ę robił się coraz bledszy. Odwróciłem się i
zamarłem. Pod
ścianą, między filmoteką a stolikiem
do gry w szachy, stał mój wczorajszy upiór.
Teraz widziałem go zupełnie wyra
źnie. To był
człowiek, a w ka
żdym razie humanoid, mały, chudy i
doszcz
ętnie nagi. Skórę miał ciemną, prawie czarną,
błyszcz
ącą, jakby naoliwiona. Twarzy jego dokładnie
nie zobaczyłem, a mo
że nie zapamiętałem, ale od
razu rzuciło mi si
ę w oczy, podobnie jak w czasie
nocnych koszmarów,
że człowiek ten był jakiś
przekrzywiony i jakby zamglony. I jeszcze oczy -
ciemne, olbrzymie, nieruchome,
ślepe jak oczy
pos
ągu.
- To on! Tam! - wrzasn
ął Komow.
Pokazywał palcem w zupełnie innym kierunku i tam
dosłownie na moich oczach wprost z powietrza
wymaterializowała si
ę nowa postać. To był ciągle ten
sam zastygły, l
śniący upiór, ale teraz zastygł w biegu,

background image

jak na fotografii, która przedstawia startującego
sprintera. I w tej
że sekundzie Majka rzuciła mu się
pod nogi. Fotel z łoskotem odleciał na bok, Majka z
bojowym okrzykiem przeleciała przez upiora na
wylot i r
ąbnęła w ekran wideofonu. Zdążyłem
jeszcze zauwa
żyć, że upiór zakołysał się i zaczął
taja
ć, a Komow już krzyczał:
- Drzwi! Drzwi!
I zobaczyłem - kto
ś maleńki, biały i matowy, jak
ściana w mesie, przygięty w bezszelestnym pędzie
przemkn
ął przez otwarte drzwi i zniknął w
korytarzu. I wtedy rzuciłem si
ę za nim w pościg.
Teraz wstyd o tym wspomina
ć, ale wówczas było mi
dokładnie wszystko jedno, co to za istota, sk
ąd,
dlaczego i po co tu si
ę zjawiła - czułem tylko
nieopisan
ą ulgę, ponieważ wiedziałem, że od tej
chwili sko
ńczyły się moje koszmary i strachy i
jeszcze za wszelk
ą cenę, ponad wszystko pragnąłem
dogoni
ć, schwytać, unieszkodliwić i doprowadzić na
statek.
W drzwiach zderzyłem si
ę z Komowem, zbiłem go z
nóg, potkn
ąłem się o niego, korytarz sforsowałem na
czworakach - był ju
ż pusty, tylko ostro i znajomo
śmierdziało amoniakiem, za moimi plecami krzyczał
co
ś Komow, stukotały cienkie obcasiki, poderwałem
si
ę na nogi, jak strzała przeleciałem przez komorę
kesonow
ą; dałem nura w błonę włazu, który jeszcze
nie zd
ążył z powrotem zarosnąć, i wybiegłem na
zewn
ątrz, w blask liliowego słońca.

background image

Zobaczyłem go od razu. Biegł w stronę budowy, biegł
lekko, ledwie muskaj
ąc bosymi stopami zamarznięty
piasek, ci
ągle tak samo przekrzywiony, dziwacznie
poruszał w czasie biegu rozstawionymi łokciami, ale
teraz nie był ani ciemny, ani matowobiały tylko
jasnoliliowy i sło
ńce pobłyskiwało na jego chudych
bokach i ramionach. Biegł prosto w stron
ę robotów,
wi
ęc nieco zwolniłem, oczekując, że zaraz się
przestraszy i skr
ęci w prawo lub w lewo, ale się nie
przestraszył, przebiegł o dziesi
ęć kroków od Toma, a
ja oczom swoim nie chciałem wierzy
ć, kiedy ten
kilkutonowy kretyn zasygnalizował mu swoje
zwykłe: "Oczekuj
ę poleceń".
- W bagno! - krzyczał za mn
ą zdyszany głos Majki. -
Zaganiaj go w bagno!
Male
ńki tubylec i tak biegł w kierunku grzęzawiska.
Biegł, trzeba mu to przyzna
ć, w dobrym tempie i
odległo
ść między nami zmniejszała się bardzo
powoli. Wiatr
świstał mi w uszach, z oddali coś
krzyczał Komow, ale Majka zagłuszała go
skutecznie.
- Z lewej, zachod
ź go z lewej! - wołała z wielkim
zapałem.
Skr
ęciłem w lewo, wbiegłem na pas startowy, ten
fragment był ju
ż ukończony, równy, czysty, falista
powierzchnia bardzo ułatwiała bieg i teraz poszło mi
lepiej - zacz
ąłem tamtego dopędzać. "Nie uciekniesz
- powtarzałem w my
śli - nie, bracie, teraz nie
uciekniesz. Zapłacisz mi za wszystko..." Nie
spuszczałem z oczu jego szybko poruszaj
ących się

background image

łopatek, migających gołych nóg, widziałem strzępy
pary wylatuj
ące zza jego ramienia. Dopędzałem go i
czułem niebywałe uniesienie. Pas startowy sko
ńczył
si
ę, do szarej waty nad bagnem było nie więcej niż
sto kroków, a ja go doganiałem.
Kiedy dobiegł do brzegu grz
ęzawiska, do smętnych
szuwarów karłowatej trzciny, przystan
ął. Kilka
sekund stał, jakby si
ę nie mógł na coś zdecydować,
potem spojrzał na mnie przez rami
ę i znowu
zobaczyłem jego wielkie ciemne oczy, wcale nie
zastygłe, przeciwnie, niezmiernie
żywe i nawet jakby
roze
śmiane a potem przykucnął, objął ramionami
kolana i potoczył si
ę. Nawet nie od razu
zrozumiałem, co si
ę stało. Dopiero co stał tu
człowiek, wprawdzie bardzo dziwny człowiek,
zapewne zreszt
ą w ogóle nieczłowiek, ale z wyglądu
jednak człowiek i nagle nie ma człowieka, a przez
grz
ęzawisko, przez martwe straszliwe bagno
rozpryskuj
ąc błoto i mętną wodę toczy się jakiś
bezsensowny szary kł
ębek. I to jak się toczy! Nie
zd
ążyłem dobiec do brzegu, kiedy kłębek już znikł w
smugach mgły i tylko z daleka, zza szarej zasłony
dobiegały cichn
ące szelesty, pluski i cieniutki,
przenikliwy
świst.
Tupocz
ąc nadbiegła Majka, stanęła obok mnie,
ci
ężko sapała.
- Uciekł - skonstatowała z niezadowoleniem.
- Uciekł - powiedziałem.
Stali
śmy kilka sekund wpatrując się w kłęby mętnej
mgły. Potem Majka otarła pot z czoła i powiedziała:

background image

- Uciekłem od babci, uciekłem od dziadka...
- A od ciebie, kwatermistrzu, tym bardziej uciekn
ę -
dodałem i obejrzałem si
ę.
Tak. Ten, kto ma w nogach, ten biega, a ten, kto ma
w głowie, ten, jak sami rozumiecie, stoi i patrzy.
Byli
śmy we dwoje z Majką. Maleńkie figurki
Komowa i Van der Hoosego ciemniały daleko obok
statku.
- Niezły spacerek powiedziała Majka równie
ż
patrz
ąc w stronę statku. - Ze trzy kilometry co
najmniej, jak pan s
ądzi, kapitanie?
- Zgadzam si
ę z panem, kapitanie - odpowiedziałem.
- Słuchaj powiedziała Majka z zadum
ą. - A może to
wszystko nam si
ę tylko zdawało?
Obj
ąłem ją za ramiona. Uczucie wyzwolenia,
zdrowia, entuzjazmu i wiara w niebywałe
świetlane
perspektywy eksplodowała we mnie z niezwykła sił
ą.
- Co ty si
ę tam na tym znasz, dziecinko! -
wrzasn
ąłem, nieomal płacząc ze szczęścia i
potrz
ąsając Majką z całej siły. - Co ty możesz
wiedzie
ć o halucynacjach! Zresztą nie trzeba, żebyś
wiedziała! B
ądź szczęśliwa i nie myśl o niczym
takim!
Stropiona Majka gapiła si
ę na mnie, próbowała się
wyrwa
ć, a ja na zakończenie potrząsnąłem nią raz
jeszcze, obj
ąłem i ruszyliśmy w stronę statku.
- Poczekaj - słabo broniła si
ę oszołomiona. - Co ty,
jak pragn
ę zdrowia... Puść mnie, co to za obyczaje!
- Chod
źmy, chodźmy - przygadywałem! - Zaraz nam
ulubieniec doktora M'Bogi da do wiwatu. Mam

background image

przeczucie, że popełniliśmy błąd urządzając te
wy
ścigi, trzeba było siedzieć spokojnie.
Majka wyrwała mi si
ę gwałtownie, na sekundę
przystan
ęła, potem kucnęła, opuściła głowę, objęła
ramionami kolana i pochyliła si
ę do przodu.
- Nie - powiedziała wstaj
ąc. - Ja tego nie rozumiem.
- I nie trzeba - powiedziałem. - Komow nam
wszystko wytłumaczy. Na pocz
ątek da nam do
wiwatu, przecie
ż myśmy mu kontakt zerwali, ale
źniej jednak wytłumaczy...
- Słuchaj, jest zimno! - powiedziała Majka
podskakuj
ąc w miejscu. - Pobiegniemy?
I pobiegli
śmy. Mój początkowy entuzjazm trochę
opadł i zacz
ąłem sobie zdawać sprawę, z tego, co się
stało. Okazuje si
ę, że w gruncie rzeczy planeta jest
zamieszkała! I to jeszcze jak zamieszkała
człowiekopodobne istoty znacznych rozmiarów,
rozumne, a by
ć może nawet cywilizowane...
- Staszek biegn
ąc zapytała Majka a może to ktoś z
Panty?
- Jakim sposobem?
- No... a bo to jest mało sposobów... Przecie
ż nie
znamy wszystkich szczegółów projektu. Mo
że
przesiedlenie ju
ż się zaczęło?
- E, nie - powiedziałem. - On nie jest podobny do
tych z Panty. Tamci s
ą rośli, czerwonoskórzy... Poza
tym nosz
ą ubrania, a ten był zupełnie nagi!
Zatrzymali
śmy się przed włazem i przepuściłem
Majk
ę przodem.

background image

- B-r-r! - powiedziała rozcierając ramiona. - Teraz
Komow nam poka
że, gdzie raki zimują.
- I to jakie raki - powiedziałem.
- Gigantyczne - powiedziała Majka
- Ze szczypcami wielko
ści krokodyla - uzupełniłem.
Bezszmerowo w
ślizgnęliśmy się na mostek, ale
natychmiast zostali
śmy zauważeni. Czekano na nas.
Komow spacerował z r
ękami założonymi do tyłu, a
Van der Hoose wysun
ął do przodu szczękę, patrzył w
przestrze
ń i nawijał na palce swoje bokobrody -
prawy na palec prawej r
ęki, a lewy - na palec lewej
r
ęki. Kiedy weszliśmy, Komow stanął, ale Majka nie
dała mu doj
ść do słowa:
- Uciekł - zameldowała urz
ędowo. - Uciekł przez
grz
ęzawiska i to w niezwykły sposób...
- Prosz
ę o ciszę! - przerwał jej Komow. Zaraz się
zacznie, pomy
ślałem, z góry postanawiając
zaprzecza
ć i nie przyznawać się do niczego. Ale nie
zgadłem. Komow kazał nam usi
ąść, sam też usiadł i
zwrócił si
ę wprost do mnie:
- Słucham ci
ę, Popow. Proszę opowiedzieć wszystko,
nie pomijaj
ąc najdrobniejszych szczegółów.
Ciekawe,
że nawet się nie zdziwiłem. Takie
postawienie sprawy wydało mi si
ę całkowicie
naturalne. Wi
ęc opowiedziałem o wszystkim - o
szmerach, o zapachach, o płaczu dziecka, o krzykach
kobiety, o dziwnym dialogu wczoraj wieczorem i o
czarnym upiorze dzi
ś w nocy. Majka słuchała mnie z
rozchylonymi ustami, Van der Hoose chmurzył si
ę i
kr
ęcił głową, a Komow nieruchomo patrzył mi w

background image

twarz - jego zmrużone oczy w kamiennej twarzy
znowu były zimne i uwa
żne, od czasu do czasu
przygryzał doln
ą wargę i splatał dłonie, aż mu palce
trzeszczały. Kiedy sko
ńczyłem, zapanowało
milczenie. Potem Komow zapytał:
- Jeste
ś pewien, że to płakało dziecko?
- T-tak... w ka
żdym razie to było bardzo podobne...
Van der Hoose gło
śno zasapał i kilkakrotnie trzepnął
dłoni
ą w porącz fotela.
- I ty
ś to wszystko wytrzymał! - powiedziała Majka z
przera
żeniem. - Biedaku!
- Musz
ę ci powiedzieć, Staszek... - pouczająco zaczął
Van der Hoose, ale Komow przerwał mu.
- A kamienie? - zapytał.
- Co kamienie? - nie zrozumiałem.
- Sk
ąd się wzięły kamienie?
- Na budowie? Pewnie roboty naznosiły. Co to ma
wspólnego?
- Sk
ąd roboty wzięły kamienie?
- N-no... - zacz
ąłem i umilkłem. Rzeczywiście, skąd?
- Dookoła piaszczysta pla
ża - mówił dalej Komow. -
Nigdzie ani jednego kamyka. Roboty z budowy nie
schodziły. A wi
ęc skąd na pasie startowym
brukowce, sk
ąd gałęzie? - Spojrzał na nas i
u
śmiechnął się. - To są wszystko retoryczne pytania,
rozumie si
ę. Mogę tylko dodać, że tuż za naszą rufą,
pod sam
ą latarnią jest całe wysypisko kamieni.
Bardzo interesuj
ące wysypisko. Mogę też dodać...
Przepraszam, czy ju
ż skończyłeś, Staszek? Dziękuję!
A teraz posłuchajcie, co mnie si
ę przydarzyło.

background image

Okazuje się, że Komow też dostał za swoje.
Wprawdzie jego prze
życia były nieco innego
gatunku - rodzaj egzaminu intelektualnego.
Drugiego dnia naszego pobytu, kiedy wpuszczał do
jeziora ryby z Panty, zauwa
żył oddaloną od niego o
jakie
ś dwadzieścia kroków niezwykłą szkarłatną
plam
ę, która rozpłynęła się i znikła, zanim jeszcze
zdecydował si
ę do niej zbliżyć. Następnego dnia na
samym szczycie wzniesienia znalazł zdechł
ą rybę z
Panty, niew
ątpliwie jedną z tych, które wczoraj
wpu
ścił do jeziora. Nad ranem czwartego dnia
obudził si
ę z uczuciem, że w kajucie znajduje się ktoś
obcy. Nikogo obcego nie było, ale Komow usłyszał
cmokni
ęcie błony włazu. Kiedy wyszedł ze statku,
zauwa
żył po pierwsze, kamienie za rufą, a po drugie,
kamienie i nar
ęcza gałęzi na placu budowy. Po
rozmowie ze mn
ą ostatecznie doszedł do
przekonania,
że coś jest nie w porządku. Był już
prawie pewien,
że grupy zwiadowców przegapiły na
planecie co
ś niezmiernie istotnego i tylko głębokie
przekonanie,
że rozumnego życia nie sposób nie
zauwa
żyć, powstrzymywało go od bardziej
zdecydowanych posuni
ęć. Zrobił tylko wszystko, co
było w jego mocy,
żeby rejon działania naszej grupy
nie stał si
ę obiektem najazdu "żądnych sensacji
nierobów". Wła
śnie dlatego za wszelką cenę starał
si
ę tak zredagować tekst ekspertyzy, by nie budziła
ona najmniejszych w
ątpliwości. Zarazem moja
depresja i moje nienaturalne podniecenie skłoniły go
do przypuszczenia,
że nieznane istoty są w stanie

background image

przenikać na pokład statku. Komow zaczął
przygotowywa
ć się do spotkania z nimi i doczekał się
dzisiaj rano.
- Reasumuj
ąc - powiedział, jakby kończył wykład - w
ka
żdym razie ten rejon planety, wbrew wynikom
wst
ępnych badań, jest zamieszkiwany przez
kr
ęgowce znacznych wymiarów i mamy wszelkie
podstawy do przypuszcze
ń, że są to istoty rozumne.
Prawdopodobnie s
ą to troglodyci, którzy
przystosowali si
ę do życia w podziemnych
jaskiniach. Wyci
ągając wnioski z tego, czego byliśmy
świadkami, należy uznać, że przeciętny tubylec pod
wzgl
ędem anatomicznym przypomina człowieka,
posiada rozwini
ętą w znacznym stopniu zdolność
mimikry, a tak
że - zapewne w związku z tym, co
powiedziałem - umiej
ętność wytwarzania fantomów
odwracaj
ących uwagę przeciwnika. Przypominam,
że wśród większych kręgowców taką zdolność
posiadaj
ą tylko niektóre gryzonie na Pandorze, a na
Ziemi pewne gatunki głowonogów. A teraz
chciałbym szczególnie mocno podkre
ślić, że bez
wzgl
ędu na te obce ludziom i w ogóle humanoidom
wła
ściwości, tubylec nie tylko z anatomicznego
punktu widzenia, ale równie
ż pod względem
podobie
ństw układu nerwowego jest niezwykle bliski
ziemskiemu człowiekowi. Sko
ńczyłem.
- Jak to sko
ńczyłem? zawołałem. - A moje głosy? To
znaczy,
że miałem halucynacje?
Komow u
śmiechnął się:

background image

- Uspokój się - powiedział. - Z tobą jest wszystko w
porz
ądku. Twoje "głosy" bardzo łatwo
wytłumaczy
ć, jeśli się założy, że budowa aparatu
głosowego tubylców jest identyczna z nasz
ą.
Identyczno
ść budowy plus rozwinięta umiejętność
imitatorska, plus nadnaturalna pami
ęć fonetyczna...
- Poczekajcie - powiedziała Majka. - Rozumiem,
że
oni mogli podsłucha
ć nasze rozmowy, ale głos
umieraj
ącej kobiety?
Komow przytakn
ął.
- Tak. Nie pozostaje nam nic innego, jak przyj
ąć
zało
żenie, że oni byli obecni przy agonii.
Majka gwizdn
ęła.
- Troch
ę to za bardzo skomplikowane - mruknęła z
pow
ątpiewaniem.
- Ch
ętnie usłyszę wyjaśnienie - zimno zaproponował
Komow. - Zreszt
ą niedługo dowiemy się nazwisk
poległych. Je
żeli pilot miał na imię Aleksander...
- No dobrze - powiedziałem. - A dziecko?
- Jeste
ś pewien, że to płakało dziecko?
- A czy to mo
żna z czymkolwiek pomylić?
Komow przez chwil
ę patrzył na mnie, mocno
przyciskaj
ąc palcem górną wargę, i nagle głucho
zaszczekał. Wła
śnie zaszczekał inne określenie nie
przychodzi mi do głowy.
- Co to było? - zapytał. - Pies?
- Chyba tak - powiedziałem z szacunkiem.
- A wi
ęc to było zdanie w jednym z narzeczy
Leonidy.

background image

Zastrzelił mnie, Majkę również. Przez jakiś czas nikt
si
ę nie odzywał. Wszystko niewątpliwie musiało
wygl
ądać właśnie tak. Koncepcja była precyzyjna,
jasna i zgrabnie wymy
ślona, ale... To oczywiście
bardzo przyjemnie,
że wszystkie strachy zostały już
poza nami i
że właśnie nasza grupa miała szczęście
odkry
ć jeszcze jedną rasą człowiekopodobną. Ale
zarazem oznaczało to radykaln
ą zmianę naszych
losów, zreszt
ą nie tylko naszych. Po pierwsze, gołym
okiem wida
ć, że projekt "Arka" nie ma już żadnych
szans. Planeta jest zaj
ęta, dla mieszkańców Panty
trzeba b
ędzie poszukać innej. Po drugie, jeżeli
ostatecznie oka
że się, że tubylcy to rozumne istoty,
zostaniemy niezwłocznie przep
ędzeni, a na nasze
miejsce przyb
ędzie Komisja Do Spraw Kontaktów.
To było oczywiste nie tylko dla mnie, rzecz jasna, ale
i dla pozostałych. Van der Hoose z przygn
ębieniem
szarpn
ął prawy bakenbard i powiedział:
- Dlaczego koniecznie istoty rozumne? Moim
zdaniem chwilowo nic na to nie wskazuje,
że oni są
rozumni. Jak, sadzisz, Giennadij?
- Nie twierdz
ę, że z całą pewnością są rozumni -
o
świadczył Komow. - Powiedziałem tylko, że mamy
wszelkie podstawy do takich przypuszcze
ń.
- A jakie wła
ściwie masz podstawy? - nadal
zamartwiał si
ę Van der Hoose. Okropnie nie miał
ochoty rusza
ć się z miejsca, do którego już przywykł.
Wszyscy znali t
ę jego słabość - szybko się
zadomawiał. Jakie podstawy? Wprawdzie wygl
ąd
zewn
ętrzny...

background image

- Nie chodzi tylko o anatomię - powiedział Komow. -
Kamienie pod latarni
ą ułożone są według
okre
ślonego systemu, to jakieś znaki. Kamienie i
gał
ęzie na pasie startowym... Nie chciałbym niczego
twierdzi
ć kategorycznie, ale wygląda mi to bardzo na
prób
ę nawiązania kontaktu, podejmowaną przez
istoty człekopodobne znajduj
ące się na jaskiniowym
szczeblu rozwoju. Tajny zwiad i zarazem ni to dary,
ni to ostrze
żenie...
- Tak, na to by wygl
ądało - wymruczał Van der
Hoose i wpadł w prostracj
ę.
Znowu zapadło milczenie, a potem Majka zapytała
cicho:
- A
ż czego wynika, że te istoty są nam tak szczególnie
bliskie pod wzgl
ędem fizjologicznym i
psychologicznym?
Komow z zadowoleniem pokiwał głow
ą.
- W tej dziedzinie równie
ż dysponujemy tylko
poszlakami - powiedział. - Ale to dostatecznie
powa
żne poszlaki. Po pierwsze, tubylcy wchodzą na
statek. Statek ich wpuszcza. Dla porównania
przypominam,
że ani mieszkaniec Tagory, ani nawet
Panty przy ich ogromnym podobie
ństwie do
człowieka nie jest w stanie sforsowa
ć błony włazu. Po
prostu właz nie otwiera si
ę przed nimi...
W tym momencie uderzyłem si
ę w czoło.
- Rany koguta! To znaczy,
że moje roboty były w
najlepszym porz
ądku! Po prostu tubylcy biegali
przed Tomem, a on stawał, poniewa
ż bał się
przejecha
ć człowieka... A poza tym pewnie uważali

background image

Toma za żywe stworzenie, wymachiwali rękami i
przypadkowo zasygnalizowali "Niebezpiecze
ństwo!
Natychmiast na statek!" To przecie
ż bardzo prosty
sygnał... - pokazałem wszystkim, jaki prosty. - No i
moi wychowankowie pocwałowali pod pokład...
Oczywi
ście tak to musiało wyglądać... Zresztą
widziałem na własne oczy. - Tom reagował na
tubylca jak na człowieka.
- To znaczy? - szybko zapytał Komow.
- To znaczy,
że kiedy tubylec pojawił się w polu jego
wizjerów, Tom zasygnalizował: "Czekam na
polecenia".
- To bardzo cenna obserwacja - o
świadczył Komow.
Van der Hoose ci
ężko westchnął.
- Tak powiedziała Majka. Koniec z "Ark
ą". Szkoda.
- I co teraz b
ędzie? - zapytałem nie zwracając się
specjalnie do nikogo.
Nie doczekałem si
ę odpowiedzi. Komow zebrał
kartki ze swoimi notatkami, pod kartkami le
ż
dyktafon.
- Prosz
ę mi darować - powiedział z czarującym
u
śmiechem. - Żeby nie tracić na darmo czasu,
nagrałem nasz
ą dyskusję. Dzięki za precyzyjnie
formułowane pytania. Staszku, prosz
ę to wszystko
zakodowa
ć i posłać impulsem prosto do Centrum, a
kopi
ę na Bazę.
- Biedny Sidorow! - cicho powiedział Van der Hoose.
Komow musn
ął go szybkim spojrzeniem i znowu
spu
ścił oczy na papiery.
Majka odsun
ęła fotel.

background image

- Tak czy inaczej nie mam już posady kwatermistrza
- powiedziała. - Pójd
ę się pakować.
- Chwileczk
ę - zatrzymał ją Komow. - Padło pytanie,
co b
ędzie dalej. Odpowiadam. Jako pełnomocnik
Komisji Do Spraw Kontaktów obejmuj
ę
kierownictwo. Ogłaszam cały nasz rejon stref
ą
przewidywanego kontaktu. Jakubie, zredaguj
odpowiedni
ą depeszę. Wszystkie prace przy
realizacji projektu "Arka" zostaj
ą zawieszone.
Roboty zostaj
ą zdemobilizowane i zmagazynowane
pod pokładem. Zabraniam opuszczania statku bez
mojego osobistego zezwolenia. Dzisiejsze polowanie z
nagonk
ą już stworzyło określone trudności w
nawi
ązywaniu kontaktu. Nowe nieporozumienia
byłyby absolutnie niepo
żądane. A więc Maja
wprowadzi glider do hangaru. Staszek, prosz
ę,
zajmij si
ę systemem cybernetycznym... - uniósł palec.
- Ale w pierwszej kolejno
ści przetelegrafuj
dyskusj
ę... - Uśmiechnął się, chciał dodać coś jeszcze,
ale w tym momencie odezwał si
ę deszyfrator
radiostacji.
Van der Hoose si
ęgnął, wydobył ze szczeliny
odbiorczej depesz
ę, przebiegł po niej wzrokiem i
uniósł do góry brwi.
- Hm - powiedział. - Rozumiej
ą wszystko bez słowa.
Czy przypadkiem nie jeste
ś induktorem, Giennadij?
Podał kartk
ę Komowowi. Komow również przebiegł
j
ą oczami i również uniósł brwi.

background image

- A tego to już nie rozumiem - powiedział, rzucił
depesz
ę na stół i przespacerował się po mostku
zało
żywszy ręce na plecy.
Wzi
ąłem depeszę. Majka z podnieceniem sapała mi
nad uchem. Depesza rzeczywi
ście była
zdumiewaj
ąca.
PILNA; ZERO-Ł
ĄCZNOŚĆ, CENTRALA,
KOMISJA DO SPRAW KONTAKTÓW,
GORBOWSKI DO NACZELNIKA BAZY
PROJEKTU "ARKA" SIDOROWA.
NATYCHMIAST ZAWIESI
Ć WSZYSTKIE
PRACE PRZY REALIZACJI PROJEKTU.
PRZYGOTOWA
Ć DO EWAKUACJI ZAŁOGI I
APARATURY. ANEKS. DO PEŁNOMOCNIKA
KOMISJI KONTAKTÓW KOMOWA.
OGŁASZAM REJON EZ-2 STREF
Ą
PRZEWIDYWANEGO KONTAKTU.
ODPOWIEDZIALNYM ZA JEGO REALIZACJ
Ę
MIANOWANO CIEBIE. GORBOWSKI.
- To rozumiem! - powiedziała z podziwem Majka. -
Niech
żyje Gorbowski!
Komow przystan
ął i spojrzał na nią spode łba.
- Prosz
ę, aby wszyscy obecni przystąpili do
wykonania moich polece
ń. Jakub, znajdź mi, proszę,
kopi
ę naszej ekspertyzy.
Obaj z Van der Hoosem zagł
ębili się w studiowanie
kopii. Majka wyszła,
żeby wprowadzić do hangaru
glider, a ja usadowiłem si
ę obok radiostacji i
zabrałem si
ę do kodowania naszej dyskusji. Jednak
nie min
ęły nawet dwie minuty, kiedy znowu

background image

zaskrzeczał deszyfrator. Komow odepchnął Vandera
i jednym skokiem znalazł si
ę przy radiostacji.
Przechylony przez moje rami
ę chciwie czytał słowa
pojawiaj
ące się na papierze.
PILNA, ZERO-Ł
ĄCZNOŚC, CENTRALA,
KOMISJA DO SPRAW KONTAKTÓW, BADER.
DO KAPITANA EZ-2 VAN DER HOOSE.
NATYCHMIAST POTWIERDZI
Ć ZNALEZIENIE
ZWŁOK DWOJGA - PODKRE
ŚLAM - DWOJGA
LUDZI NA POKŁADZIE STATKU ORAZ STAN
DZIENNIKA POKŁADOWEGO OPISANY W
WASZEJ EKSPERTYZIE. BADER.
Komow rzucił depesz
ę Van der Hoosemu i zaczął
gry
źć paznokieć dużego palca.
- A wi
ęc to o to chodzi - powiedział. - Tak, tak... -
Odwrócił si
ę do mnie. - Staszek, co teraz robisz?
- Koduj
ę - odpowiedziałem posępnie. Nic nie
rozumiałem.
- Daj no mi ten dyktafon - powiedział. - Chwilowo si
ę
wstrzymamy. - Schował dyktafon do górnej kieszeni
kurtki i starannie zapi
ął patkę. - A więc tak. Jakub,
potwierd
ź, proszę, to, czego on się domaga. Staszek,
nadaj potwierdzenie. A nast
ępnie, Jakub, ty się na
tym znasz lepiej ni
ż ja... Zrób to dla mnie, pogrzeb
troch
ę w naszej filmotece i przejrzyj całą oficjalną
dokumentacj
ą dotyczącą dzienników pokładowych.
- Ja i tak wiem wszystko na temat dzienników
pokładowych powiedział Van der Hoose z niech
ęcią.
- Lepiej powiedz mi, co ci
ę interesuje.

background image

- Sam dobrze nie wiem, co mnie interesuje. W
ka
żdym razie chciałbym wiedzieć, czy dziennik
pokładowy był starty przypadkowo, czy umy
ślnie.
Je
śli umyślnie, to dlaczego? Widzisz przecież, że
Badera to równie
ż interesuje... Nie leń się, Jakubie!
Musz
ą przecież być jakieś instrukcje dotyczące
okoliczno
ści, v; których należy zniszczyć dziennik
pokładowy!
- Nie ma takich instrukcji - wymruczał pod nosem
Van der Hoose, niemniej jednak ruszył do filmoteki.
Komow usiadł,
żeby napisać potwierdzenie, a ja ze
wszystkich sił nadaremnie próbowałem poj
ąć, co się
wła
ściwie dzieje, skąd taka panika, dlaczego w
Centrum potraktowali z niedowierzaniem absolutnie
precyzyjne sformułowanie ekspertyzy. Przecie
ż nie
mog
ą nas podejrzewać, że pomyliliśmy zwłoki
Ziemianina z ciałem jakiego
ś tubylca i od niechcenia
dorzucili
śmy dodatkowego trupa... I w jaki sposób, u
diabła, Gorbowski wie, co tu si
ę u nas dzieje?
Niczego rozs
ądnego nie mogłem wydedukować, wiec
tylko sm
ętnie patrzyłem na robocze ekrany, gdzie
wszystko było takie jasne i zrozumiałe, i my
ślałem z
gorycz
ą, że tępy człowiek w jakiś żałosny sposób
przypomina robota. Oto siedz
ę, wypełniam
polecenia, kazali kodowa
ć - kodowałem, kazali
przerwa
ć - prze8ó rwałem, a co się dzieje, po co to
wszystko, czym to si
ę skończy - nie mam zielonego
wyobra
żenia. Dokładnie tak jak mój Tom - pracuje
teraz, biedak, w pocie czoła, stara si
ę jak najlepiej
wykona
ć moje polecenia i nie wie, że za dziesięć

background image

minut przyjdę, zagonię go pod pokład razem z
kolegami, cała jego praca oka
że się nadaremna, a on
sam nie b
ędzie już nikomu potrzebny...
Komow podał mi potwierdzenie, zakodowałem tekst,
nadałem i ju
ż chciałem usiąść przy swoim pulpicie,
kiedy rozległ si
ę sygnał wywoławczy Bazy.
- EZ-dwa? zapytał głuchy, spokojny głos. - Mówi
Sidorow.
- EZ-dwa na linii! - odezwałem si
ę natychmiast. -
Mówi technik-cybernetyk Popow. Kogo mam
wezwa
ć?
- Komowa, je
śli można.
Komow ju
ż siedział w sąsiednim fotelu.
- Słucham ci
ę, Atos! - powiedział.
- Co tam si
ę u was stało? - zapytał Sidorow.
- Tubylcy - odparł Komow po sekundzie wahania.
- Dokładniej, je
śli można - powiedział Sidorow.
- Przede wszystkim, Atos, chciałbym ci
ę zapewnić -
powiedział Komow -
że nie wiem i nie rozumiem,
sk
ąd Gorbowski dowiedział się o tubylcach. My sami
zacz
ęliśmy pojmować coś niecoś zaledwie dwie
godziny temu. Przygotowałem dla ciebie informacj
ę,
zacz
ąłem ją już kodować, ale niespodziewanie
wszystko tak: si
ę poplątało^ że wręcz zmuszony
jestem prosi
ć cię o jeszcze trochę cierpliwości. Stary
Bader naprowadził mnie na tak
ą myśl... Jednym
słowem, oka
ż jeszcze trochę cierpliwości...
- Rozumiem - powiedział Sidorow. - Ale sam fakt
istnienia tubylców mo
żna uznać za niezaprzeczalny?
- Bez najmniejszej w
ątpliwości - powiedział Komow.

background image

Było słychać, jak Sidorow westchnął.
- No có
ż, nie ma rady. Zaczniemy wszystko od
pocz
ątku.
- Jest mi strasznie przykro,
że tak wyszło -
powiedział Komow. - Słowo honoru, przykro.
- Trudno - powiedział Sidorow. - Jako
ś przeżyjemy i
to. - Na chwil
ę umilkł. - Co zamierzasz robić dalej?
B
ędziesz czekał na Komisję?
- Nie. Zaczn
ę jeszcze dzisiaj. I mam do ciebie wielką
pro
śbę, zostaw EZ-dwa razem z załogą do mojej
dyspozycji.
- Rozumie si
ę powiedział Sidorow. No, to ci nie
przeszkadzam. Je
śli coś będzie potrzebne...
- Dzi
ękuję, Atos. I nie martw się, jeszcze wszystko
dobrze si
ę skończy.
- Miejmy nadziej
ę.
Po
żegnali się, Komow znowu zaczął gryźć paznokieć
wielkiego palca, spojrzał na mnie z jakim
ś
niepoj
ętym rozdrażnieniem i znowu rozpoczął swój
marsz po mostku. Domy
ślałem się, o co chodzi.
Komow i Sidorow byli starymi przyjaciółmi, razem
studiowali, razem gdzie
ś pracowali, ale Komow
zawsze i we wszystkim miał szcz
ęście, a Sidorowa
nazywali Atos-pechowiec. Nie wiem dlaczego tak si
ę
zło
żyło. W każdym razie Komow musiał teraz czuć
si
ę okropnie głupio. A tu jeszcze na dodatek ta
depesza od Gorbowskiego. Wyszło tak, jakby
Komow informował Centrum pomijaj
ąc Sidorowa...
Cichutko przesiadłem si
ę na swój fotel i
zatrzymałem roboty, Komow ju
ż znowu siedział

background image

przy stole, gryzł paznokieć i gapił się na rozrzucone
kartki. Poprosiłem o zezwolenie wyj
ścia na dwór.
- Po co? - zapytał gniewnie, ale błyskawicznie
oprzytomniał. - A, system cybernetyczny... Prosz
ę
bardzo. Ale jak tylko sko
ńczysz, wracaj natychmiast.
Zagoniłem swoich podopiecznych pod pokład,
zdemobilizowałem i zamocowałem na wszelki
wypadek, gdyby
śmy musieli nagle wystartować,
potem przez chwil
ę stałem koło włazu, patrząc na
opustoszał
ą budowę, na białe mury stacji
meteorologicznej, która ju
ż nigdy nie zostanie
doko
ńczona, na lodowiec niezmiennie idealnie gładki
i oboj
ętny... Planeta wydawała mi się teraz jakaś
inna. Co
ś się w niej zmieniło. Pojawił się jakiś sens w
tej mgle, w karłowatych zaro
ślach, w skalistych
graniach pokrytych liliowymi plamami
śniegu. Cisza
oczywi
ście została, ale pustki już nie było i to było
dobrze.
Wróciłem na statek, zajrzałem do mesy - gniewny
Van der Hoose grzebał w filmotece. Nie mogłem
usiedzie
ć w miejscu, poszedłem więc po pociechę do
Majki. Cał
ą kajutę zaścielał ogromny arkusz
odbitek stykowych. Majka le
żała na nim z lupą w
r
ęku. Kiedy wszedłem, nawet się nie odwróciła.
- Nic nie rozumiem - powiedziała gniewnie. - Tu nie
ma gdzie si
ę ukryć. Wszystkie miejsca jako tako
nadaj
ące się do życia obłaziliśmy w tę i z powrotem.
Chyba nie siedz
ą w błocie jak kaczki!
- Wła
ściwie dlaczego nie? - zapytałem siadając.

background image

Majka usiadła po turecku i przyjrzała mi się przez
lup
ę.
- Humanoid nie mo
że żyć w bagnie - oznajmiła
tonem nie dopuszczaj
ącym dyskusji.
- A to czemu? - zapytałem. - Na Ziemi były plemiona,
które mieszkały na jeziorach, w chatach
zbudowanych na palach.
- Ba, gdyby na tym bagnie była chocia
ż jedna chata...
- powiedziała Majka.
- Mo
że oni mieszkają właśnie pod wodą, jak pająki
wodne, w takich specjalnych dzwonach?
Majka pomy
ślała chwilę.
- Nie - powiedziała z
żalem. - On byłby zabłocony,
cały statek by za
świnił...
- A mo
że ich skóra odpycha wodę? Jest
błotowodoodpychaj
ąca?... Widziałaś, jak błyszczał? I
uciekł nam - dok
ąd? A ten sposób poruszania się też
chyba nie powstał przypadkiem?
W dyskusji najwa
żniejszy jest dobry początek. Pod
naciskiem mnóstwa argumentów, które wysuwałem,
Majka zmuszona była przyzna
ć, że teoretycznie
tubylcy mog
ą mieszkać w powietrznych dzwonach,
ale jednak ona, Majka, jest raczej skłonna
przypuszcza
ć, że rację ma Komo w, który uważa, że
mamy do czynienia z lud
źmi jaskiniowymi. ,,Żebyś
ty widział, jakie tam s
ą groty - powiedziała. -
Wła
śnie teraz nieźle byłoby je przeszukać..."
Pokazała mi map
ę. Nawet na mapie nie wyglądało to
zach
ęcająco - najpierw pasmo wzgórz zarośniętych
karłowatymi drzewkami, za nim rozdarte

background image

nieprzeliczonymi przepaściami skały, wreszcie
ła
ńcuch szczytów górskich, dzikich, okrutnych,
pokrytych wiecznym
śniegiem, a za górami
bezbrze
żna kamienista równina, posępna, martwa,
porysowana wzdłu
ż i wszerz głębokimi kanionami.
To był zamarzni
ęty na wieki, zastygły świat, świat
kamienny i gro
źny i na samą myśl o tym, że tu
mo
żna żyć, biegać bosymi stopami po tym
kamiennym szkliwie, dreszcz mi przechodził po
plecach.
- To nic strasznego - pocieszała mnie Majka. - Mog
ę
ci pokaza
ć zdjęcia tego terenu zrobione w świetle
podczerwonym - pod tym płaskowy
żem są dosyć
znaczne obszary podziemnego ciepła, wi
ęc jeśli oni
mieszkaj
ą w jaskiniach, to zimno w każdym razie im
nie dokucza.
Natychmiast zaatakowałem j
ą z flanki. - A co oni
jedz
ą?
- Je
żeli istnieją ludzie jaskiniowi - powiedziała
Majka - to równie
ż mogą istnieć jaskiniowe
zwierz
ęta. No, a oprócz tego mchy, grzyby, że nie
wspomn
ę o roślinach, którym do fotosyntezy
wystarczaj
ą promienie podczerwone.
Wyobraziłem sobie t
ę wegetację, żałosną parodię
tego, co my uwa
żamy za życie, ospałą, ale upartą
walk
ę o byt, potworną monotonię wrażeń i zrobiło
mi si
ę strasznie żal tubylców. W związku z tym
o
świadczyłem, że opieka nad tą rasą to również
bardzo szlachetne i wdzi
ęczne zadanie. Majka nie
zgodziła si
ę ze mną, powiedziała, że to zupełnie inna

background image

sprawa, że Panta jest skazana na śmierć i że gdyby
nie my, ludzie, planeta po prostu przestałaby istnie
ć,
a je
śli chodzi o tutejsze plemiona to jeszcze na dwoje
babka wró
żyła - czy jesteśmy im potrzebni, czy też i
bez nas radz
ą sobie śpiewająco. To stary spór
mi
ędzy nami. Moim zdaniem ludzie wiedzą już
wystarczaj
ąco dużo, żeby móc powiedzieć, jaki
kierunek rozwoju ma przed sob
ą perspektywy, a jaki
nie. A Majka w to w
ątpi. Uważa, że wiemy
przera
żająco mało. Weszliśmy w styczność z
dwunastoma rozumnymi rasami, a tylko dziewi
ęć z
nich to człowiekopodobne. W jakich stosunkach
jeste
śmy z pozostałymi trzema, chyba nawet sam
Gorbowski nie umie powiedzie
ć. Nie wiemy, czy
nawi
ązaliśmy z nimi kontakt, czy nie, a jeśli
nawi
ązaliśmy, to czy za obopólną zgodą, czy też
narzucili
śmy im swoje towarzystwo. Niewykluczone,
że tamci w ogóle nie uważają nas za swoich
rozumnych braci tylko za niezmiernie rzadkie
zjawisko przyrody w rodzaju niezwykłych
meteorów. Z humanoidami to co innego, z nimi
wszystko jest jasne - na dziewi
ęć ras tylko trzy
zgodziły si
ę mieć z nami coś wspólnego, ale i tak na
przykład mieszka
ńcy Leonidy chętnie dzielą się z
nami wszelk
ą informacją. a z naszej grzecznie, ale
kategorycznie zrezygnowali. Wydawałoby si
ę
zupełnie oczywiste,
że quasi-organiczne mechanizmy
s
ą ekonomiczniejsze i racjonalniejsze od oswojonych
zwierz
ąt, a tymczasem na Leonidzie nie chcą słyszeć
o mechanizmach. Dlaczego? Przez czas jaki
ś

background image

dyskutowaliśmy z Majką na ten temat, zaplątaliśmy
si
ę w argumentach i niepostrzeżenie diametralnie
zmienili
śmy stanowiska (to się mnie i Majce zdarza
bardzo cz
ęsto) i wreszcie Majka oświadczyła, że to
wszystko zawracanie głowy i
że nie o to chodzi. "Czy
ty rozumiesz, na czym polega podstawowe zadanie
ka
żdego kontaktu? - zapytała. - Czy ty rozumiesz,
dlaczego ludzko
ść już od dwustu lat dąży do
nawi
ązywania kontaktów, cieszy się, kiedy kontakt
si
ę uda i martwi się, kiedy nic z tego nie wychodzi?"
Oczywi
ście, że rozumiałem. "Zrozumienie istoty
rozumu powiedziałem. Studia nad najwy
ższym
stadium rozwoju przyrody".
- Ogólnie rzecz bior
ąc masz rację - powiedziała
Majka. - Ale to tylko słowa, poniewa
ż w istocie
rzeczy interesuje nas nie problem rozumu jako
takiego, ale problem naszego ludzkiego rozumu,
inaczej mówi
ąc najbardziej nas interesujemy my
sami. Ju
ż od pięćdziesięciu tysięcy lat próbujemy
zrozumie
ć, czym właściwie jesteśmy, ale spojrzenie
od wewn
ątrz uniemożliwia rozwiązanie tego zadania,
podobnie jak nie mo
żesz samego siebie podnieść za
włosy do góry. Trzeba spojrze
ć na siebie z boku,
cudzymi oczami, zupełnie cudzymi...
- A po co to komu potrzebne? - zapytałem
agresywnie.
- A po to - powiedziała dobitnie Majka -
żeby
człowiek mógł si
ę stać człowiekiem galaktycznym.
Jak ty sobie na przykład wyobra
żasz ludzkość za sto
lat?

background image

- Jak sobie wyobrażani? - wzruszyłem ramionami. -
Tak samo jak i ty... Koniec rewolucji biologicznej,
przezwyci
ężenie bariery galaktycznej, wyjście w
zero-wszech
świat, rozpowszechnienie kontaktowego
widzenia, realizacja abstrakcji-P...
- Ja ci
ę nie pytam, jak sobie wyobrażasz osiągnięcia
techniczne ludzko
ści za sto lat. Pytam cię, jak sobie
wyobra
żasz samą ludzkość za sto lat?
Gapiłem si
ę na nią stropiony, nie umiałem uchwycić
żnicy. Majka patrzyła na mnie zwycięsko.
- Słyszałe
ś o teorii Komowa? - zapytała. - Pionowy
post
ęp i tak dalej...
- Pionowy post
ęp? - coś podobnego obiło mi się o
uszy. - Poczekaj... To zdaje si
ę Borowik, Mikawa...
Tak?
Majka otworzyła szuflad
ę i zaczęła w niej grzebać.
- Kiedy ta
ńczyłeś w barze ze swoją Tatianą, Komow
zebrał wszystkich w bibliotece... Masz! - wr
ęczyła mi
krystalofon. - Posłuchaj.
Niech
ętnie przyczepiłem kryształek do ucha. Było to
co
ś w rodzaju wykładu, mówił Komow i nagranie
zaczynało si
ę w pół słowa. Komow wykładał
niespiesznie, prosto i bardzo przyst
ępnie,
dostosowuj
ąc się widocznie do poziomu audytorium.
Wynikało z tego, co nast
ępuje:
Ziemski człowiek rozwi
ązał wszystkie postawione
przed sob
ą zadania i staje się człowiekiem
galaktycznym. Ludzko
ść sto tysięcy lat
wygrzebywała si
ę z jaskini, przez kamienne zwały,
przez zaro
śla, umierała pod lawinami, trafiała w

background image

ślepe zaułki, ale zawsze w oddali widać było błękit,
światło i cel, i oto wreszcie wydostaliśmy się z
kamiennego w
ąwozu na otwartą przestrzeń,
rozpostarło si
ę nad nami błękitne niebo i
rozproszyli
śmy się po równinie. Tak, równina jest
wielka, mamy dok
ąd iść. Ale teraz widzimy, że to
równina, a nad ni
ą jest niebo. Inny, nowy wymiar.
Tak, na równinie jest przyjemnie, mo
żna dowoli
pracowa
ć nad realizacją abstrakcji-P. I wydawałoby
si
ę, że żadna siła nie pcha nas w górę, w nowy
wymiar... Ale człowiek galaktyczny to nie zwyczajny
ziemski człowiek, który
żyje w przestrzeniach
galaktycznych według ziemskich praw. To ju
ż coś
wi
ęcej. Ma inne cele i kieruje się innymi prawami. A
przecie
ż nie znamy ani tych praw, ani tych celów. A
wi
ęc w istocie rzeczy chodzi o to, żebyśmy sobie zdali
spraw
ę, jaki ma być ideał galaktycznego człowieka.
Ideał ziemskiego człowieka powstawał w ci
ągu
tysi
ącleci z doświadczeń naszych przodków, z
do
świadczeń wszystkich form życia na naszej
planecie. Ideał człowieka galaktycznego
najwidoczniej powstanie w oparciu o do
świadczenia
galaktycznych form
życia, z doświadczeń historii
istot rozumnych całej galaktyki. Na razie nie wiemy,
z której strony nale
ży przystąpić do rozwiązywania
tego problemu, a przecie
ż kiedyś będziemy musieli
go rozwi
ązać i to rozwiązać tak, żeby sprowadzić do
minimum ilo
ść możliwych błędów i ofiar. Ludzkość
nigdy nie stawia przed sob
ą zadań, których nie jest w

background image

stanie rozwiązać. To jest niewątpliwie słuszne, ale
mo
że właśnie dlatego takie trudne...
Nagranie ko
ńczyło się znowu w pół słowa.
Je
śli mam być szczery, nie bardzo to wszystko do
mnie przemawiało. Co znowu za galaktyczny ideał?
Moim zdaniem ludzie w kosmosie wcale nie staj
ą się
ni st
ąd, ni zowąd jacyś galaktyczni. Powiedziałbym,
że na odwrót - ludzie niosą w kosmos Ziemię, ziemski
komfort, ziemskie normy, ziemsk
ą moralność. Jeśli
ju
ż o tym mowa, to dla mnie i dla wszystkich moich
znajomych ideałem przyszło
ści jest nasza maleńka
planetka, której udało si
ę osiągnąć granice
Galaktyki, a która kiedy
ś może nawet potrafi je
przekroczy
ć. Ale kiedy próbowałem wyłożyć Majce
swoje pogl
ądy, zauważyliśmy, że w kajucie - już
zapewne od jakiego
ś czasu - jest również Van der
Hoose. Stał oparty o
ścianę, skubał swe rysie
bokobrody i wpatrywał si
ę w nas zamglonym i
roztargnionym wzrokiem zadumanego wielbł
ąda.
Wstałem i podałem mu krzesło.
- Dzi
ękuję - powiedział Van der Hoose - wolę sobie
posta
ć.
- A co ty o tym my
ślisz? - wojowniczo zapytała
Majka.
- O czym?
- O pionowym post
ępie.
Van der Hoose milczał czas jaki
ś, następnie
westchn
ął i powiedział:
- Nie wiadomo, kto pierwszy odkrył wod
ę, ale jest
pewne,
że nie zrobiły tego ryby.

background image

Zamyśliliśmy sięęboko. Potem Majka
rozpromieniła si
ę, podniosła palec i powiedziała:
- O!
- To nie ja wymy
śliłem - z melancholią wyznał Van
der Hoose. - To bardzo stary aforyzm. Od dawna mi
si
ę podobał, ale ciągle nie miałem okazji, żeby go
przytoczy
ć. - Przerwał na chwilę, a później
powiedział: W zwi
ązku z dziennikiem pokładowym.
Wyobra
źcie sobie, że rzeczywiście istniał taki
przepis.
- Jaki dziennik pokładowy? zapytała Majka. - Co ma
w tym wspólnego dziennik pokładowy?
- Komow prosił,
żebym znalazł instrukcje dotyczące
okoliczno
ści, w których należy zniszczyć dziennik
pokładowy - smutnie wyja
śnił Van der Hoose.
- No i co? - zapytali
śmy jednocześnie.
Van der Hoose znowu przez chwal
ę milczał, a potem
machn
ął ręką.
- Ha
ńba - powiedział. - Okazuje się, że jest taki
przepis. A
ściśle mówiąc był. W starym "Zbiorze
instrukcji". W nowym nie ma. Sk
ąd mogłem
wiedzie
ć? Nie jestem historykiem...
Popadł w dłu
ższą zadumę. Majka kręciła się
niecierpliwie.
- Tak powiedział Van der Hoose. A wi
ęc jeżeli uległeś
katastrofie na nieznanej planecie zamieszkałej przez
rozumnych ahumanoidów lub te
ż humanoidów w
stadium wysoko rozwini
ętej cywilizacji technicznej,
jeste
ś obowiązany zniszczyć wszystkie mapy
kosmiczne i dzienniki pokładowe.

background image

Spojrzeliśmy z Majką po sobie.
- Biedak, dowódca statku - mówił dalej Van der
Hoose - musiał zna
ć na pamięć wszystkie stare
przepisy. Ten ma co najmniej ze dwie
ście lat,
wymy
ślono go w zaraniu astronautyki, wymyślono z
głowy, staraj
ąc się wszystko przewidzieć. A czy
mo
żna przewidzieć wszystko? - westchnął. -
Oczywi
ście, można było się domyśleć, co się stało z
tym dziennikiem pokładowym. Na przykład Komow
si
ę domyślił... A wiecie, jak zareagował, kiedy mu
powiedziałem, o co chodzi?
- Nie - powiedziałem. - Jak?
- Kiwn
ął głową i przeszedł do następnej sprawy -
powiedziała Majka.
Van der Hoose spojrzał na ni
ą z podziwem.
- Zgadła
ś! - powiedział. - Właśnie kiwnął i właśnie
przeszedł. Ja bym na jego miejscu przez cały dzie
ń
puszył si
ę jak paw, że jestem taki domyślny...
- No i co z tego wynika? - zapytała Majka. - Wynika,
że jest to albo rasa ahumanoidalna, albo
humanoidalna w stadium wysoko rozwini
ętej
cywilizacji technicznej. Nic nie rozumiem. Ty co
ś
rozumiesz? - zwróciła si
ę do mnie.
Bardzo mnie bawi, kiedy Majka z dum
ą oświadcza,
że nic nie rozumie. Sam tak często robię.
- Podjechali do statku na rowerach - powiedziałem.
Majka niecierpliwie machn
ęła dłonią.
- Cywilizacji technicznej tu nie ma - wymamrotała
pod nosem. - Ahumanoidów równie
ż...
Głos Komowa przez gło
śnik polecił:

background image

- Van der Hoose, Głumowa, Popow! Wszyscy na
mostek.
- Zacz
ęło się! - zrywając się na równe nogi
powiedziała Majka.
Jednocze
śnie wpadliśmy na mostek. Komow stal
przy stole i wkładał do plastykowego futerału
podr
ęczny przekaźnik. Sądząc z położenia
przeł
ączników, przekaźnik był podłączony do
pokładowego komputera.
Twarz Komowa miała niezwykły u niego wyraz
zatroskania, była bardzo ludzka, pozbawiona
wła
ściwego mu lodowatego skupienia.
- Teraz wychodz
ę - oznajmił. - Pierwszy zwiad.
Jakub, ty przejmiesz dowództwo. Najwa
żniejsze jest
zapewnienie ci
ągłej obserwacji i niezakłóconej pracy
pokładowego komputera. Je
śli się pojawią tubylcy,
prosz
ę mnie natychmiast zawiadomić. Proponuję
dy
żurować przy ekranach na trzy zmiany. Majka,
niezwłocznie obejmij dy
żur przy ekranach. Staszek,
tam le
żą moje depesze. Proszę je nadać jak
najszybciej. My
ślę, że nie ma potrzeby tłumaczyć,
dlaczego nikt nie powinien opuszcza
ć statku. To
wszystko. Bierzmy si
ę do roboty.
Usiadłem przy radiostacji i zabrałem si
ę do roboty.
Komow i Van der Hoose cicho rozmawiali o czym
ś
za moimi plecami. Majka na drugim ko
ńcu mostku
regulowała ekrany panoramiczne. Przejrzałem
depesze. Tak, póki rozwi
ązywaliśmy problemy
filozoficzne, Komowa nie
źle szarpali. Prawie
wszystkie depesze to były odpowiedzi. Hierarchi
ę

background image

ważności w braku specjalnych poleceń ustanawiałem
sam.
EZ-2, KOMOW CENTRUM, GORBOWSKI.
DZI
ĘKUJĘ ZA ZASZCZYTNĄ PROPOZYCJĘ,
NIE CZUJ
Ę SIĘ W PRAWIE ODRYWAĆ CIĘ OD
ZNACZNIE WA
ŻNIEJSZYCH ZAJĘĆ, O
WSZYSTKICH SZCZEGÓŁACH B
ĘDĘ
INFORMOWA
Ć NA BIEŻĄCO.
EZ-2, KOMOW - CENTRUM, BADER. NIE MOG
Ę
PRZYJ
ĄĆ STANOWISKA GŁÓWNEGO
KSENOLOGA PROJEKTU "ARKA".
REKOMENDUJ
Ę AMIRADŻIBI.
EZ-2, KOMOW - BAZA, SIDOROW BŁAGAM,
UCHRO
Ń MNIE PRZED OCHOTNIKAMI.
EZ-2, KOMOW - EUROPEJSKI O
ŚRODEK
PRASOWY, DOMBINI. OBECNO
ŚĆ WASZEGO
KOMENTATORA NAUKOWEGO NA EZ-2 JEST
NIEPO
ŻĄDANA. O INFORMACJE PROSZĘ
ZWRACA
Ć SIĘ DO CENTRUM, KOMISJA DO
SPRAW KONTAKTÓW.
I tak dalej, i tak dalej. Pi
ęć depesz było do
Centralnego O
środka Informacyjnego. Nie
zrozumiałem z nich ani słowa.
Moja praca była w pełnym toku, kiedy znowu
zatrzeszczał deszyfrator.
- Sk
ąd? - zapytał Komow z drugiego końca mostku.
Stał obok Majki i obserwował okolic
ę.
- "CENTRUM WYDZIAŁ HISTORYCZNY..." -
przeczytałem.

background image

- Nareszcie! - powiedział Komow i zbliżył się do
mnie.
...PROJEKT "ARKA" - czytałem. - EZ-2. VAN DER
HOOSE, KOMOW. INFORMACJA. STATEK
KTÓRY ZNALE
ŹLIŚCIE NUMER
REJESTRACYJNY......... TO EKSPEDYCYJNY
GWIAZDOLOT "PIELGRZYM". PORT
MACIERZYSTY DEJMOS, WYSTARTOWAŁ
DRUGIEGO STYCZNIA DWIE
ŚCIE
TRZYDZIESTEGO PIERWSZEGO ROKU NA
WOLNY REKONESANS DO STREFY "C".
OSTATNI
SYGNAŁ ZOSTAŁ ODEBRANY SZÓSTEGO
MAJA DWIE
ŚCIE TRZYDZIESTEGO
CZWARTEGO ROKU Z OBSZARU "CIE
Ń".
ZAŁOGA: SIEMIONOWA MARIA-LUIZA I
SIEMIONOW ALEKSANDER PAWŁOWICZ. OD
DWUDZIESTEGO PIERWSZEGO KWIETNIA
DWIE
ŚCIE TRZYDZIESTEGO TRZECIEGO
ROKU PASA
ŻER: SIEMIONOW PIERRE
ALEKSANDRO-WICZ. ARCHIWUM
"PIELGRZYMA"...
Tam było co
ś jeszcze, ale nagle Komow roześmiał się
za moimi plecami, a ja odwróciłem si
ę z
niesłychanym zdumieniem. Komow
śmiał się,
Komow promieniał.
- Tak wła
śnie myślałem! - powiedział z triumfem, a
my wszyscy gapili
śmy się na niego z otwartymi
ustami. - Tak wła
śnie myślałem! To człowiek!
Rozumiecie! To jest człowiek!

background image


Rozdział V
LUDZIE I NIELUDZIE

- Wszyscy na miejsca! - wesoło rozkazał Komow,
złapał futerały z aparatur
ą i wyszedł. Spojrzałem na
Majk
ę. Majka stała jak słup, wzrok miała zamglony
i bezd
źwięcznie poruszała wargami - starała się coś
zrozumie
ć. Spojrzała na Van der Hoosego. Brwi miał
uniesione niezmiernie wysoko, baki bojowo sterczały
i po raz pierwszy od kiedy go znałem, nie był
podobny do ssaka tylko do ryby-diabła morskiego,
wyci
ągniętego z wody. Na ekranie obserwacyjnym
Komow obwieszony aparatami rze
śko maszerował
wzdłu
ż budowy w stronę bagna.
- Tak-tak! - powiedziała Majka. - A wi
ęc dlatego
były tam zabawki...
- Dlaczego? -
żywo zainteresował się Van der Hoose.
- On si
ę nimi bawił - wyjaśniła Majka.
- Kto? - zapytał Van der Hoose. - Komow?
- Nie. Siemionow.
- Siemionow? - ze zdumieniem powtórzył Van der
Hoose. - Hm... No i co z tego?
- Siemionow-junior powiedziałem niecierpliwie. -
Pasa
żer. Dziecko.
- Jakie dziecko?
- Dziecko Siemionowów powiedziała Majka. - Teraz
rozumiesz, po co im było urz
ądzenie szyjące?
Czepeczki, ró
żne tam kaftaniki, śpioszki...

background image

- Śpioszki! - powtórzył wstrząśnięty Van der Hoose. -
A wi
ęc urodziło się im dziecko! Tak-tak-tak! A ja się
dziwiłem, sk
ąd oni wzięli pasażera i to na dodatek o
tym samym nazwisku! Nawet mi do głowy... Ale
ż
oczywi
ście!
Rozległ si
ę sygnał wywoławczy. Machinalnie
odpowiedziałem. To był Wadik. Mówił szybko i
półgłosem, widocznie bał si
ę, że go nakryją.
- Co tam u was, Staszek? Tylko szybko, zaraz
startujemy...
- Szybko si
ę nie da - powiedziałem z
niezadowoleniem.
- Spróbuj w dwóch słowach. Znale
źliście Statek
W
ędrowców?
- Jakich W
ędrowców? - zdumiałem się. - Gdzie?
- No tych... których szuka Gorbowski.
- Kto znalazł?
- Znale
źliście przecież ten statek? - głos Wadika
nagle si
ę zmienił. - Sprawdzam linię - powiedział
surowo. - Prosz
ę się wyłączyć.
- Co tam znowu znale
źli? - zapytał Van der Hoose. -
Jaki znów statek?
Machn
ąłem ręką.
- To tylko tak, jacy
ś ciekawscy... A więc on się
urodził w kwietniu trzydziestego trzeciego, a ostatni
sygnał nadali w maju trzydziestego czwartego... Jak
cz
ęsto powinni byli wychodzić w eter, Jakubie?
- Raz na miesi
ąc - powiedział Van der Hoose. - Jeżeli
statek udaje si
ę na wolny rekonesans...
- Chwileczk
ę - powiedziałem. - Maj, czerwiec...

background image

- Trzynaście miesięcy - powiedziała Majka.
Nie uwierzyłem i policzyłem sam.
- Tak - powiedziałem.
- Nie do uwierzenia, prawda?
- Co nie do uwierzenia? - ostro
żnie zapytał Van der
Hoose.
- W dniu katastrofy powiedziała Majka - dziecko
miało trzyna
ście miesięcy. Jak ono wyżyło?
- Tubylcy - powiedziałem. - Siemionow starł dziennik
pokładowy. To znaczy,
że kogoś zobaczył... I po co
było na mnie szczeka
ć! To był prawdziwy płacz
dziecka! Co ja, rocznych dzieci nie słyszałem?...
Tubylcy to wszystko nagrali, a kiedy wyrósł, dali mu
przesłucha
ć...
-
Żeby nagrać, trzeba dysponować techniką -
powiedziała Majka.
- No, to nie nagrali, tylko zapami
ętali -
powiedziałem. - To nie jest takie wa
żne.
- Aha - odezwał si
ę Van der Hoose. - Siemionow
zobaczył ahumanoidów albo humanoidów w stadium
rozwoju cywilizacji technicznej. I dlatego starł
dziennik pokładowy. Zgodnie z instrukcj
ą.
- To tutaj nie przypomina cywilizacji technicznej -
powiedziała Majka.
- W takim razie rasa ahumanoidalna... - Nagle do
mnie dotarło. - Słuchajcie - powiedziałem - skoro
tak, to mamy do czynienia z czym
ś tak niezwykłym,
że słów mi brak... Człowiek-pośrednik, rozumiecie?
On jest człowiekiem i nie jest nim, humanoid i

background image

ahumanoid! Czegoś takiego jeszcze nigdy nie było. O
czym
ś takim nikt nawet by nie śmiał marzyć!
Opanowało mnie uniesienie. Majk
ę też. Perspektywy
o
ślepiały nas - były mgliste, niejasne, ale
nieodmiennie wspaniałe. Szło nie tylko o to,
że po raz
pierwszy w historii stał si
ę możliwy i prawie pewny
kontakt z ahumanoidami. Ludzko
ść otrzymała
unikalne zwierciadło, przed ludzko
ścią otwierały się
drzwi w niedost
ępny do tej pory, hermetycznie
zamkni
ęty świat diametralnie odmiennej psychologii
i niesprecyzowane teorie pionowego post
ępu
Komowa mogły wreszcie otrzyma
ć eksperymentalne
podstawy...
- Z jakiej racji oni mieliby nia
ńczyć ludzkie dziecko?
- w zadumie zapytał Van der Hoos
ę. - Po co im to? I
czy w ogóle potrafiliby co
ś takiego zrobić?
Perspektywy nieco przyblakły, ale Majka
natychmiast powiedziała z wyzwaniem:
- Na Ziemi s
ą znane przypadki, kiedy nawet
nierozumne istoty wychowywały ludzkie dzieci.
- Tak, ale to na Ziemi! - powiedział Van der Hoose
smutnie.
Miał racj
ę. Wszystkie znane rozumne rasy
ahumanoidalne były bez porównania odleglejsze od
człowieka ni
ż wilki, niedźwiedzie czy nawet
o
śmiornice. Taki poważny specjalista jak Kriiger
twierdził przecie
ż, że rozumne mięczaki Harroty nie
uwa
żają człowieka wraz z jego całą techniką za część
realnego
świata, ale za produkt swej
niewyobra
żalnej wyobraźni...

background image

- Niemniej jednak on ocalał i wyrósł! - powiedziała
Majka.
I te
ż miała rację.
Jestem człowiekiem z natury dosy
ć sceptycznym. Nie
lubi
ę zapędzać się i przesadnie fantazjować,
przeciwnie ni
ż Majka. Ale tym razem to było jedyne
rozs
ądne wytłumaczenie. Roczne dziecko. Lodowata
pustynia. Sam jeden. Przecie
ż jasne jest, że nie mógł
wy
żyć o własnych siłach. A z drugiej strony starty
dziennik pokładowy. Co tu jeszcze mo
żna wymyśleć?
Jacy
ś humanoidalni przybysze z kosmosu
przypadkowo znale
źli się w pobliżu, odchowali
dzieciaka, a potem odlecieli... Nonsens!
- A mo
że on nie przeżył? - zapytała Majka. - Może
po nim został tylko jego płacz i głosy rodziców?
Na sekund
ę wydało mi się, że wszystko przepadło. Ta
Majka musi zawsze co
ś wymyśleć! Ale natychmiast
znalazłem kontrargumenty:
- A jak on dostaje si
ę na statek? Jak wydaje rozkazy
moim robotom? Nie, moi drodzy - albo spotkali
śmy
w kosmosie dokładn
ą, rozumiecie, idealnie dokładną
replik
ę ludzkości albo też jest to kosmiczny Mowgli.
Nie wiem, co jest bardziej nieprawdopodobne.
- I ja nie wiem - powiedziała Majka.
- Ani ja - dodał Van der Hoose.
W gło
śniku odezwał się głos Komowa:
- Na pokładzie! Wyszedłem na stanowisko. Nie
przerywa
ć obserwacji. Stąd widzę bardzo niewiele.
Nadeszły jakie
ś depesze?
Zajrzałem.

background image

- Cała paczka - powiedziałem.
- Cała paczka - powiedział Van der Hoose w
mikrofon.
- Staszek, czy nadałe
ś moje radiogramy?
- A... jeszcze nie wszystkie - odpowiedziałem
po
śpiesznie, siadając przy radiostacji.
- Jeszcze nie wszystkie - o
świadczył Van der Hoose w
mikrofon.
- Burdel na pokładzie! - stwierdził Komow. -
Ko
ńczcie filozofowanie i bierzcie się do roboty.
Majka, pilnuj ekranów. Zapomnij o wszystkim i
pilnuj ekranów. Popow,
żeby moja ostatnia depesza
za dziesi
ęć minut była w eterze. Jakub, przeczytaj,
co tam do mnie przyszło...
Kiedy sko
ńczyłem nadawać i rozejrzałem się,
wszyscy byli zaj
ęci swoimi sprawami. Majka
siedziała przy ekranach - na jednym było wida
ć
Komowa - male
ńka figurka przy samym brzegu
bagna, nad trz
ęsawiskiem falowała mgła i żadnego
innego ruchu w promieniu siedmiu kilometrów nie
dało si
ę zauważyć. Komow siedział plecami do nas
prawdopodobnie oczekiwał,
że nasz Mowgli wyjdzie
z bagna. Majka powoli odwracała głow
ę z boku na
bok, przepatruj
ąc okolicę i od czasu do czasu dawała
maksymalne powi
ększenie, kiedy jakiś odcinek
wydawał si
ę jej podejrzany, i wtedy na ekranach
małych monitorów pojawiał si
ę przywiędły krzak
albo liliowy cie
ń wydmy na roziskrzonym piasku,
albo nie wyja
śniona plama w rzadkiej szczecinie
karłowatych drzew.

background image

Van der Hoose monotonnie buczał w mikrofon: ,,...
wariant psychotypu dwukropek szesna
ście N na
trzydzie
ści dwa dzeta albo szesnaście em... jak
mama... na trzydzie
ści jeden ipsylon..." - "Starczy -
mówi Komow - nast
ępna". - ,,Ziemia Londyn
Cartwright szanowny kolego Giennadij jeszcze raz
przypominam o obietnicy zaopiniowania..."
"Starczy. Nast
ępną". - "Centrum prasowe..." -
"Starczy. Czytaj tylko to, co przyszło z Centrum
albo z Bazy", Pauza. Van der Hoose przegl
ąda
kartki. "Centrum Bader zamówiona aparatura idzie
zero transportem na Baz
ę proszę przysłać pańskie
wst
ępne założenia według punktów pierwszy inne
przypuszczalne strefy rozmieszczenia tubylców..." -
"Starczy. Dalej..."
W tym momencie wezwała mnie Baza. Sidorow
chciał mówi
ć z Komowem.
- Komow jest na kontakcie - powiedziałem z
przykro
ścią.
- Kontakt si
ę zaczął?
- Jeszcze nie. Czekamy. Sidorow zakasłał.
- No dobrze, pó
źniej się z nim połączę. To nic
pilnego. - Na chwil
ę zamilkł. - Denerwujecie się?
Zastanowiłem si
ę, jak sprecyzować swoje wrażenia.
- Nie
żebyśmy się denerwowali... Tylko jakoś
straszno. Jak we
śnie. Jak w bajce.
Sidorow westchn
ął.
- Nie b
ędę wam przeszkadzać - powiedział. - Życzę
powodzenia.

background image

Podziękowałem. Następnie położyłem łokcie na
pulpicie, wsparłem brod
ę na dłoniach i znowu
próbowałem okre
ślić swoje wrażenia. Tak bardzo to
dziwne. Człowiek i nieczłowiek. Wła
ściwie to nie
mo
żna go nazwać człowiekiem. Ludzkie dziecko
wychowane przez wilki wyrasta na wilka. Przez
nied
źwiedzie - na niedźwiedzia. A gdyby do
wychowywania takiego malca zabrała si
ę
o
śmiornica? Zamiast zjeść zaczęłaby go
wychowywa
ć... Zresztą nawet nie o to chodzi. I wilk,
i nied
źwiedź, i ośmiornica - są pozbawione rozumu.
W ka
żdym razie tego, co ksenologowie zwykli
nazywa
ć rozumem. A jeśli naszego Mowgli
wychowały istoty rozumne, ale jednocze
śnie do
pewnego stopnia o
śmiornice? A nawet znacznie
bardziej nam obce ni
ż ośmiornice... A przecież to one
nauczyły go wytwarzania obronnych fantomów
mimikry - ludzki organizm nie dysponuje niczym, co
umo
żliwiałoby takie sztuki, a więc nauczono go tego
specjalnie... Poczekajcie, a po co mu mimikra? Przed
kim on ma si
ę bronić? Planeta jest przecież pusta! A
wi
ęc nie jest pusta.
Wyobraziłem sobie ogromne jaskinie, zalane
widmowym liliowym
światłem, ponure zaułki, w
których czai si
ę śmiertelne niebezpieczeństwo, i
małego chłopca skradaj
ącego się wzdłuż lepkiej
ściany, gotowego w każdej chwili zniknąć, roztopić
si
ę w niepewnym blasku i porzucić na pastwę wroga
tylko swój drgaj
ący niewyraźny cień. Biedny mały!
Trzeba go natychmiast st
ąd zabrać!... Stop. To

background image

wszystko zawracanie głowy. Tak nigdy nie bywa.
Nigdy nie jest tak,
żeby istniało złożone rozumne
życie na wysokim szczeblu rozwoju i żeby wokół
niego nie kipiało
życie inne mniej skomplikowane,
bardziej uproszczone, zwykłe głupie
życie. Ile tu
odkryto gatunków
żywych istot? Ni to jedenaście, ni
to dwana
ście - a rozpiętość od wirusa do ludzkiego
dziecka. Co
ś tu nie gra. Dobra, niedługo się
dowiemy. Mały nam wszystko opowie. A je
śli nie
opowie? Czy ludzkie wilcz
ęta dużo opowiedziały
ludziom o wilkach? A wi
ęc na co liczy Komow?
Ogarn
ęło mnie pragnienie, żeby zaraz, natychmiast
zapyta
ć Komowa, na co właściwie liczy?
Van der Hoose odczytał ostatni
ą depeszę, wyciągnął
si
ę w fotelu, założył dłonie na kark i powiedział w
zadumie:
- Przecie
ż ja znałem Siemionowów. Muszę wam
powiedzie
ć, że to byli wspaniali i zarazem bardzo
dziwni ludzie. Romantycy. Oczywi
ście, Szura znał
wszystkie starodawne prawa i wiecznie je cytował.
Nam wydawały si
ę śmieszne i głupie, ale on
znajdował w nich jaki
ś urok... Katastrofa, agonia, na
statek wdzieraj
ą się straszne potwory... Zniszczyć
dziennik pokładowy, zatrze
ć swój ślad w przestrzeni
- przecie
ż na drugim końcu śladu jest Ziemia! Tak,
to bardzo do niego podobne. - Van der Hoose
zamilkł. - Zreszt
ą takich, którzy szukają samotności,
jest znacznie wi
ęcej, niż nam się zdaje. Przecież
samotno
ść to nie taka zła rzecz, jak sądzicie?

background image

- Nie dla mnie - krótko powiedziała Majka nie
odrywaj
ąc oczu od ekranu.
- To dlatego,
że jesteś młoda - powiedział Van der
Hoose. - W twoim wieku Szura Siemionow te
ż lubił
si
ę przyjaźnić z wieloma ludźmi, po to, by wielu ludzi
przyja
źniło się z nim. I po to, żeby razem pracować -
w du
żym wesołym towarzystwie. I żeby organizować
tajfuny mózgów i pracowa
ć na najwyższych
obrotach,
żeby ze wszystkimi współzawodniczyć,
wszystko jedno w jakiej dziedzinie - w skokach na
skrzydłach, w ilo
ści dowcipów na jednostkę czasu, w
zapami
ętywaniu ogromnych tablic
matematycznych... we wszystkim. A wi przerwach
śpiewać na całe gardło pod nekofon piosenki
własnego pióra... - Van der Hoose westchn
ął. - Ale
źniej to zwykle mija, kiedy przychodzi pierwsza
prawdziwa miło
ść... Zresztą ja akurat niewiele wiem
na ten temat. Wiem tylko,
że w dwudziestym
pierwszym roku Szura z Mary weszli w skład grupy
wolnego rekonesansu. Od tego czasu wła
ściwie już
ich wi
ęcej nie widziałem. Tylko raz jeden
rozmawiałem z nimi jeszcze przez wideo... Byłem
wtedy dyspozytorem i Szura prosił o pozwolenie na
start z Pandory. - Van der Hoose znowu westchn
ął. -
Nawiasem mówi
ąc, ojciec Szury, Paweł
Aleksandrowicz,
żyje do dzisiaj. Trzeba będzie
koniecznie do niego wpa
ść, kiedy wrócimy... - Umilkł
na chwil
ę. - Jeśli chcecie wiedzieć - oświadczył -
zawsze byłem przeciwnikiem wolnego rekonesansu.
Archaizm. Włócz
ą się samotnie po kosmosie,

background image

zewsząd grozi niebezpieczeństwo, pożytek dla nauki
minimalny, a czasami nawet przeszkadzaj
ą innym...
Pami
ętacie historię z Kamerherrem? Tacy jak on
udaj
ą, że kosmos już jest opanowany, że my ludzie
czujemy si
ę w kosmosie jak w domu. To nieprawda.
I nigdy nie b
ędzie prawdą. Kosmos zawsze będzie
kosmosem, a człowiek zawsze zostanie tylko
człowiekiem. B
ędzie dysponował coraz większym
do
świadczeniem, ale nawet największe
do
świadczenie nie sprawi, że kosmos stanie się
naszym domem... Moim zdaniem Szura i Mary w
ko
ńcu niczego w kosmosie nie znaleźli, w każdym
razie niczego takiego, o czym warto by opowiada
ć
cho
ćby podczas obiadu w niesie.
- Ale za to byli szcz
ęśliwi - nie odwracając głowy
powiedziała Majka.
- Dlaczego tak my
ślisz?
- Bo inaczej by wrócili! Nie musieli niczego szuka
ć, i
tak byli szcz
ęśliwi? - Majka gniewnie spojrzała na
Van der Hoosego. - Czego w ogóle warto szuka
ć
oprócz szcz
ęścia?
- Mógłbym ci odpowiedzie
ć, że ten, kto. jest
szcz
ęśliwy, niczego nie szuka - powiedział Van der
Hoose - ale nie jestem przygotowany do takich
ębokich rozważań, zresztą i ty również, nie
s
ądzisz? Wcześniej czy później, zaczniemy przenosić
poj
ęcie szczęścia na ahumanoidów...
- Na pokładzie! - rozległ si
ę głos Komowa. - Nie
przerywa
ć obserwacji!

background image

- To właśnie chciałem powiedzieć - stwierdził Van
der Hoose i Majka znowu si
ę odwróciła.
Teraz patrzyli
śmy na ekrany wszyscy troje. Słońce
było całkiem nisko, wisiało nad samymi szczytami i
na wzgórzach le
żały już cienie. Jarzył się blaskiem
pas startowy, czapa mgły nad grz
ęzawiskiem
zdawała si
ę ciężka i nieruchoma, a sam jej czubek
prze
świetlony słonecznym światłem nabrał barwy
jaskrawofioletowej. Wszystko wokół było
nieruchome, nawet Komow.
- Pi
ąta godzina - niegłośno powiedział Van der
Hoose. - Czy to przypadkiem nie pora na obiad?
Giennadij, kiedy chcesz je
ść?
- Nic mi nie potrzeba - powiedział Komow. -
Wszystko, co mo
że się przydać, zabrałem ze sobą.
Ale wy zjedzcie, potem mo
żecie mieć co innego na
głowie.
Wstałem.
- Id
ę gotować. Co zamawiacie?
W tym momencie odezwał si
ę Van der Hoose.
- Widz
ę.
- Gdzie? - natychmiast zapytał Komow.
- Idzie brzegiem w naszym kierunku od strony
lodowca. Jakie
ś sześćdziesiąt stopni w lewo, jeśli
patrze
ć od ciebie w stronę statku.
- Aha - powiedziała Majka. - Ja te
ż widzę. Idzie
rzeczywi
ście.
- Nie widz
ę! - niecierpliwie powiedział Komow. -
Podajcie współrz
ędne według dalmierza.

background image

Van der Hoose wsunął twarz w ramę dalmierza i
podyktował współrz
ędne. Teraz ja też zobaczyłem -
samym skrajem czarnej wody, bez po
śpiechu, jakby
niech
ętnie, posuwała się w stronę statku zielonkawa,
dziwnie przekrzywiona figurka.
- Nie, nie widz
ę - powiedział Komow z irytacją. -
Mówcie, co widzicie.
- A wi
ęc... - zaczął Van der Hoose i odkaszlnął. -
Idzie powoli, patrzy na nas.,, niesie nar
ęcz jakichś
patyków... przystan
ął... grzebie stopą w piasku...
Drrr, w taki mróz, zupełnie nago... Ruszył dalej...
Patrzy w twoj
ą stronę, Giennadij... Ciekawe, jego
budowa anatomiczna jest odmienna od naszej, a
ściślej niezupełnie taka sama... Znowu się zatrzymał i
bez przerwy patrzy w nasz
ą stronę. Czy go
naprawd
ę nie widzisz, Giennadij? Przecież on jest
prosto na twoim trawersie, bli
żej ciebie niż nas...
Pierre Aleksandrowicz Siemionow, kosmiczny
Mowgli, zbli
żał się. Teraz odległość między nami
wynosiła ze dwie
ście metrów i kiedy Majka
powi
ększała obraz na monitorze, można było nawet
zobaczy
ć jego rzęsy. Zachodzące słońce "właśnie
wyjrzało przez szczelin
ę między dwoma szczytami,
znowu zrobiło si
ę zupełnie widno i długie cienie legły
na zastygłej pla
ży.
To było dziecko, dwunastoletni chłopiec, niezgrabny
wyrostek, ko
ścisty, długonogi, miał chude ramiona i
ostre łokcie, ale na tym ko
ńczyło się podobieństwo do
ziemskiego nastolatka. Ju
ż jego twarz nie była
dziecinna - rysy ludzkie, ale absolutnie nieruchome,

background image

skamieniałe, zastygłe jak maska. Tylko jego oczy
były
żywe, wielkie i ciemne, strzelał nimi na prawo i
na lewo, jakby przez otwory w masce. Uszy miał
wielkie, odstaj
ące, prawe znacznie większe niż lewe,
a od lewego ucha, przez szyj
ę, do obojczyka ciągnęła
si
ę ciemna nierówna blizna - ślad po głębokiej źle
zagojonej ranie. Rudawe skołtunione włosy spadały
mu na twarz i ramiona, sterczały w ró
żne strony, a
zadzier
żysty czub powiewał na czubku głowy.
Nieprzyjemna, budz
ąca grozę twarz, w dodatku w
trupim sinozielonym odcieniu, błyszcz
ące, jakby
wysmarowana jakim
ś tłuszczem. Zresztą nie tylko
twarz, całe jego ciało tak l
śniło. Był zupełnie nagi i
kiedy podszedł bardzo blisko do statku i rzucił na
piasek nar
ęcz patyków, zobaczyliśmy, jaki jest
żylasty, bez śladu tej wzruszającej dziecięcej
bezbronno
ści. Tak, był kościsty, ale nie chudy,
zadziwiaj
ąco, po dorosłemu silny, nie muskularny,
nie atletyczny, ale wła
śnie żylasty i jeszcze
zobaczyli
śmy blizny po szarpanych ranach - na
lewym boku od
żeber do samego biodra - właśnie
dlatego był taki przekrzywiony - jeszcze jedn
ą na
prawej nodze i gł
ębokie wgłębienie na klatce
piersiowej. Tak, wida
ć nie było mu tu łatwo. Planeta
starannie modelowała i k
ąsała ludzkie dziecko, ale w
ko
ńcu widocznie dostosowała je do siebie.
Był teraz dwadzie
ścia kroków przed martwym
polem. Patyki le
żały u jego nóg, a on stał opuściwszy
r
ęce i patrzył na statek. Oczywiście nie mógł widzieć
obiektywów, ale wydawało si
ę, że patrzył nam prosto

background image

w oczy. I stał też nie jak człowiek. Nie wiem, jak to
wytłumaczy
ć. Po prostu ludzie nie stoją w takiej
pozie. Nigdy. Ani wtedy, kiedy odpoczywaj
ą, ani
kiedy oczekuj
ą na coś, ani kiedy się boją. Lewą nogę
lekko zgi
ętą w kolanie odstawił odrobinę do tyłu, ale
całym swym ci
ężarem spoczywał właśnie na niej. I
do przodu wysun
ął również lewe ramię. Podobną
poz
ę na mgnienie oka przybiera człowiek, który chce
rzuci
ć dyskiem - ale długo tak nie wystoisz, to bardzo
niewygodnie, zreszt
ą też nieładnie wygląda, on zaś
stał tak i stał przez kilka minut, a potem nagłe
przysiadł i zacz
ął przekładać swoje patyki.
Powiedziałem - przysiadł, ale to nie jest
ścisłe - oparł
si
ę na lewej nodze, prawą zaś, nie zginając jej,
wysun
ął do przodu - nawet patrzeć na niego było
niewygodnie, szczególnie kiedy pomagaj
ąc sobie
palcami prawej stopy zacz
ął wojować z patykami.
Potem uniósł twarz i wyci
ągnął ku nam ręce - w
ka
żdej dłoni trzymał po patyku i wtedy zaczęło się
co
ś takiego, czego w ogóle nie podejmuję się opisać.
Mog
ę powiedzieć tylko tyle - twarz jego ożyła, nie po
prostu o
żyła - eksplodowała życiem. Nie wiem, czy
człowiek ma du
żo mięśni na twarzy, ale u niego
wszystkie, ile ich tam jest, poszły w ruch i ka
żdy
mi
ęsień poruszał się samodzielnie, nieprzerwanie i w
sposób niezmiernie skomplikowany. Nie wiem do
czego to porówna
ć. Być może do wody, którą
marszczy wiatr w blasku sło
ńca, tylko że zmarszczki
na wodzie s
ą jednostajne i chaotyczne, jednostajne w
swoim chaosie, a tu przez fajerwerk

background image

mikroskopijnych drgań przezierał jakiś określony
rytm, jaki
ś celowy ład. To nie były chorobliwe,
konwulsyjne drgawki mi
ęśni, agonia, panika. To był
taniec, je
żeli można tak się wyrazić. I taniec ten
zacz
ął się od twarzy, następnie zatańczyły ramiona,
pier
ś, zaśpiewały ręce i suche patyki zadygotały w
zaci
śniętych pięściach, zaczęły walczyć, przeplatać
si
ę i krzyżować - z szelestem, terkotem, stukotem
werbla - jakby tysi
ące świerszczy urządziło sobie pod
statkiem wiec. Trwało to nie dłu
żej niż minutę, ale
przed oczami zacz
ęły mi latać plamy i niemal
ogłuchłem. A potem zacz
ęło ucichać. Taniec i śpiew z
patyków ws
ączył się w dłonie, z dłoni w ramiona
wreszcie w twarz i wszystko si
ę skończyło. Znowu
patrzyła na nas nieruchoma maska. Chłopiec lekko
wstał, przeskoczył przez wi
ązkę patyków i nagle
znikn
ął w martwym polu.
- Dlaczego nic nie mówicie? - krzyczał Komow. -
Jakub! Jakub! Czy mnie słyszysz? Dlaczego
milczycie? Co si
ę stało?
Van der Hoose odezwał si
ę nie od razu.
- Nie podejmuj
ę się ci opowiedzieć - powiedział. -
Mo
że któreś z was?
- On rozmawiał! - oznajmiła Majka zduszonym
głosem. - On w ten sposób rozmawiał!
- Słuchajcie! - powiedziałem. - A mo
że on poszedł do
włazu?
- Mo
żliwe - powiedział Van der Hoose. - Giennadij,
chłopiec wszedł w martwe pole. Mo
żliwe, że poszedł
do włazu...

background image

- Obserwujcie właz - szybko polecił Komow. - Jeżeli
on wejdzie, natychmiast mnie zawiadomcie, a sami
zamknijcie si
ę na mostku... - Zamilkł. - Czekam na
was za godzin
ę - powiedział innym toaem, jakby
obok mikrofonu. - Godzina wam wystarczy?
- Nie zrozumiałem - powiedział Van der Hoose.
- Zamknijcie si
ę na mostku! - z rozdrażnieniem
krzykn
ął Komow w mikrofon. - Rozumiesz?
Zamknijcie si
ę, jeżeli on wejdzie na statek!
- To zrozumiałem - powiedział Van der Hoose. - Ale
gdzie na nas czekasz za godzin
ę?
Nast
ąpiło milczenie.
- Czekam na was za godzin
ę - znowu odwróciwszy
si
ę od mikrofonu rzeczowo powtórzył Komow. -
Godzina wam wystarczy?
- Gdzie? - zapytał Van der Hoose. Gdzie na nas
czekasz?
- Jakub, słyszysz mnie? - gło
śno i z niepokojem
zapytał Komow.
- Słysz
ę cię bardzo dobrze - powiedział Van der
Hoose i spojrzał na nas stropiony. - Powiedziałe
ś, że
czekasz na nas za godzin
ę. Gdzie?
- Ja nie mówiłem... - zacz
ął Komow, ale tu przerwał
mu głos Van der Hoose, podobnie przygłuszony,
jakby bardzo daleko od mikrofonu:
- Czy nie czas na obiad? Staszek pewnie nie mo
że się
nas doczeka
ć, jak sądzisz, Majka?
Majka zachichotała nerwowo.
- To przecie
ż on... - powiedziała pokazując palcem
ekran. - To przecie
ż on... tam...

background image

- Jakub, co się u was dzieje? - ryknął Komow.
Dziwny głos, nawet nie od razu zorientowałem si
ę
czyj, powiedział:
- Ja ci
ę, staruszku, wyleczę, na nogi postawię, zrobię
z ciebie człowieka...
Majka ukryła twarz w dłoniach, brod
ę wcisnęła w
kolana i dławiła si
ę nerwowym śmiechem.
- Nic takiego si
ę nie dzieje, Giennadij - powiedział
Van der Hoose wycieraj
ąc chusteczką spocone czoło.
- Nieporozumienie. Klient rozmawia naszymi
głosami. Słyszymy go przez zewn
ętrzne mikrofony.
Zaszło małe nieporozumienie, Giennadij.
- Widzicie go?
- Nie... Zreszt
ą właśnie się pokazał.
Chłopiec znowu stał przy swoich patykach, ju
ż w
innej, ale równie niewygodnej pozie. Znowu patrzył
nam prosto w oczy. Potem otworzył usta, dziwacznie
wykrzywił wargi, pokazuj
ąc zęby i dziąsła w lewym
k
ąciku ust i usłyszeliśmy głos Majki:
- Koniec ko
ńców, gdybym miała twoje bokobrody,
by
ć może mój stosunek do życia byłby zupełnie
odmienny...
- Teraz przemawia głosem Majki - z niezm
ąconym
spokojem oznajmił Van der Hoose. - A teraz spojrzał
w nasz
ą stronę. Ciągle jeszcze go nie widzisz?
Komow milczał. Chłopiec stał z głow
ą zwróconą w
jego stron
ę, całkowicie nieruchomy, jakby
skamieniały - dziwaczna sylwetka w g
ęstniejącym
mroku. I nagle zrozumiałem,
że to nie on. Sylwetka

background image

rozmazywała się. Można już było zobaczyć skrawek
ciemnej wody.
- Aha, widz
ę! - z zadowoleniem powiedział Komow. -
Stoi jakie
ś dwadzieścia kroków od statku, tak?
- Tak - powiedział Van der Hoose.
- Nie tak - powiedziałem.
Van der Hoose przyjrzał si
ę uważniej.
- Rzeczywi
ście, chyba nie tak... przyznał. - To chyba
b
ędzie... jak ty to nazywasz, Giennadij? Fantom?
- Poczekaj - powiedział Komow. - Teraz go widz
ę
naprawd
ę. Zbliża się do mnie.
- Widzisz go? - zapytała Majka.
- Nie - odparłem. - Ju
ż jest ciemno.
- To nie dlatego,
że ciemno - powiedziała Majka.
Zapewne miała racj
ę. Słońce wprawdzie już zaszło i
mrok zg
ęstniał, ale Komowa na ekranie
rozró
żniałem, wyraźnie widziałem topniejący fantom
i pas startowy, ale chłopca ju
ż nie mogłem zobaczyć.
Potem zauwa
żyłem, że Komow usiadł.
- Zbli
ża się - powiedział półgłosem. - Teraz będę
zaj
ęty. Nie przeszkadzajcie mi. W dalszym ciągu
uwa
żnie obserwujcie okolice, ale bez lokatorów i w
ogóle
żadnych aktywnych działań. Musza wam
wystarczy
ć noktowizory. Skończyłem.
- Szcz
ęśliwych łowów powiedział Van der Hoose do
mikrofonu i wstał. Wygl
ądał niezmiernie uroczyście.
Surowo spojrzał na nas z góry, wprawnym płynnym
ruchem dłoni nastroszył bokobrody i oznajmił:
- Stado w obórce, a my jeste
śmy wolni aż do
porannej zorzy...

background image

Majka spazmatycznie ziewnęła i powiedziała:
- Spa
ć mi się chce, czy co? A może to z nerwów?
- Nawiasem mówi
ąc, odnoszę wrażenie, że niewiele
b
ędziemy mieli czasu na sen oświadczył Van der
Hoose. - Proponuj
ę, żebyśmy zrobili tak: Majka
niech idzie odpocz
ąć. Ja zostaję przy ekranach, a
Staszek niech
śpi przy radiostacji. Za cztery godziny
ci
ę obudzę, jak sądzisz, Staszek?
Nie miałem nic przeciwko temu, chocia
ż wątpiłem,
czy Komow tak długo wytrzyma - na mrozie. Majka
nadal ziewała i te
ż nie zgłaszała sprzeciwów. Kiedy
wyszła, zaproponowałem Van der Hoosemu,
że
zaparz
ę kawę, ale on odmówił pod jakimś śmiesznym
pretekstem - prawdopodobnie chciał,
żebym trochę
pospał. Wi
ęc ulokowałem się obok radiostacji,
przejrzałem nowe depesze, nie znalazłem nic pilnego
i przekazałem je Van der Hoosemu.
Przez jaki
ś czas milczeliśmy. Spać nie chciało mi się
ani troch
ę. Na różne sposoby starałem się wyobrazić
sobie wychowawców Pierre Siemionowa. Dziecko
człowieka, które wychował wilk, biega na
czworakach i warczy. Je
śli wykarmi je niedźwiedź -
tak samo. W ogóle wychowanie okre
śla modus
vivendi wszelkiej
żywej istoty. To znaczy być może
nie w pełni, ale w znacznej mierze. Dlaczego wi
ęc
nasz Mowgli chodzi na dwóch nogach? To
naprowadza na okre
ślone wnioski. Chodzi na
nogach, aktywnie posługuje si
ę rękami - a to wcale
nie s
ą cechy wrodzone, to rezultaty wychowania.
Mo
że mówić. Oczywiście nie rozumie tego, co mówi,

background image

ale jest jasne, że ta część mózgu, w której znajduje
si
ę ośrodek mowy, funkcjonuje u niego bez zarzutu...
I chłopiec zapami
ętuje wszystko od jednego razu!
Dziwne, bardzo dziwne... Ahumanoidy, o których
słyszałem, byłyby absolutnie niezdolne do
wychowania w ten sposób ludzkiego dziecka.
Wykarmi
ć, oswoić - to tak. Przebadać w swoich
dziwnych laboratoriach przypominaj
ących
gigantyczny model przewodu pokarmowego -
równie
ż. Ale zobaczyć w nim człowieka,
identyfikowa
ć go jako człowieka - raczej nie. Czyżby
to pomimo wszystko była rasa człowiekopodobna?
Nic nie rozumiem.
- W ka
żdym razie - powiedział nagle Van der Hoose -
oni s
ą humanitarni w najszerszym znaczeniu tego
słowa, jakie tylko mo
żna sobie wyobrazić, jeżeli
uratowali
życie niemowlęciu. Są też genialni,
poniewa
ż umieli wychować je tak, że stało się
podobne do człowieka, nic, by
ć może, nie wiedząc ani
o r
ękach, ani o nogach. Jak sądzisz, Staszek?
Mrukn
ąłem coś nieokreślonego i Van der Hoose
umilkł.
Na mostku było cicho. Baza nas nie niepokoiła.
Komow te
ż nie zgłaszał się w eterze, na ciemnym
ekranie zapalały si
ę i migotały tęczowe pasma zorzy i
w ich widmowym
świetle Komow był ledwie
widoczny - siedział kompletnie bez ruchu, ale
chłopca do ko
ńca nie udało się zobaczyć ani razu.
Najwyra
źniej jednak szło im dobrze, ponieważ
pokładowy komputer od czasu do czasu cichutko

background image

cmokał i pomrukiwał trawiąc i opracowując
otrzyman
ą informację. Potem zdrzemnąłem się i jak
pami
ętam, śniły mi się jakieś niezadowolone, źle
ogolone o
śmiornice w granatowych sportowych
garniturach i z parasolami - uczyły mnie chodzi
ć,
mnie za
ś tak to śmieszyło, że bez przerwy
przewracałem si
ę wywołując ich ogromne
niezadowolenie. Obudziło mnie łagodne i
nieprzyjemne ukłucie w sercu. Co
ś zaszło. Coś
niepokoj
ącego. Van der Hoose przywarł do ekranu
zaciskaj
ąc dłonie na poręczach fotela.
- Staszek! - zawołał półgłosem.
- Tak?
- Spójrz na ekran.
I tak ju
ż patrzyłem na ekran, ale na razie nie
widziałem niczego szczególnego. Jak poprzednio
wybuchały i migotały ognie na nieboskłonie. Komow
siedział w poprzedniej pozie, daleki lodowiec mienił
si
ężowo i zielono. Potem zobaczyłem.
- Nad górami? - zapytałem szeptem.
- Tak. Wła
śnie nad górami.
- Co to takiego?
- Nie wiem.
- Od dawna?
- Nie wiem. Zauwa
żyłem to ze dwie minuty temu.
Mo
że wiry powietrzne?
W pierwszej chwili te
ż pomyślałem, że to wir
powietrzny. Nad spłowiał
ą szczerbatą linią gór na tle
t
ęczowych płacht sterczało coś w rodzaju długiej
cienkiej szpicruty - czarna krzywa linia niby rysa na

background image

ekranie. Ta szpicruta ledwie dostrzegalnie
wibrowała, gi
ęła się, chwilami jakby osiadała i
prostowała si
ę znowu, a wtedy widać było, że nie jest
gładka,
że przypomina łodygę bambusa. Wznosiła się
nad grzbietami gór, odległych co najmniej o dziesi
ęć
kilometrów, jakby kto
ś wystawił nad skałami
gigantyczne w
ędzisko. I znajomy pejzaż na ekranie
przypominał teraz dekoracj
ę w teatrze lalkowym.
Rozgrywało si
ę widowisko sprzeczne z naturą,
przera
żające, śmieszne zarazem, tak jakby nad
górskim ła
ńcuchem ukazała się niebywałych
rozmiarów fizjonomia. W ogóle to było co
ś nie
mieszcz
ącego się w żadnych wyobrażeniach, coś poza
wszelkimi poj
ęciami o proporcjach, coś
nieprawdopodobnego...
- To oni? - zapytałem szeptem.
- Niemo
żliwe, żeby to było naturalne... - powiedział
Van der Hoose. - I niemo
żliwe, żeby to było sztuczne.
Miałem identyczne uczucie.
- Trzeba zawiadomi
ć Komowa - powiedziałem.
- Komow si
ę wyłączył - odpowiedział Van der Hoose.
Regulował dalmierz. - Odległo
ść się nie zmienia.
Czterna
ście kilometrów. I to dziwadło strasznie
wibruje, całe si
ę trzęsie. Amplituda co najmniej sto
metrów. Co
ś podobnego po prostu nie może istnieć.
- Jak
ą to ma wysokość? - zapytałem.
- Około sze
ściuset metrów.
- Rany koguta - wymamrotałem.
Van der Hoose nagle zerwał si
ę z fotela i nacisnął
jednocze
śnie dwa klawisze - zewnętrznego sygnału

background image

alarmowego ,,wszyscy wrócić na pokład" i
wewn
ętrznego sygnału "wszyscy na mostek". Potem
odwrócił si
ę do mnie i nieznanym, ostrym głosem
rozkazał:
- Staszek! Biegiem na stanowisko DSB. Przygotuj do
strzelania dziobowe DPM. Sied
ź i czekaj. Bez mojej
komendy - nawet kichn
ąć ci nie wolno.
Jednym susem byłem w korytarzu. Za drzwiami
kajut rozległy si
ę krótkie przygłuszone dzwonki
alarmowe. Korytarzem p
ędziła Majka, w biegu
naci
ągała kurtkę. Była w pantoflach na bose stopy.
- Co si
ę stało? - zapytała mnie jeszcze z daleka,
głosem ochrypłym ze snu.
Machn
ąłem ręką i zbiegłem po trapie na stanowisko
dowodzenia
środkami bojowymi. Trochę mnie
trz
ęsło, ale właściwie byłem spokojny. W pewnym
sensie czułem nawet dum
ę - sytuacja była niezwykła,
do takiego stopnia niezwykła,
że byłem pewien, iż od
momentu pierwszego startu tego statku niczyja noga
jeszcze nie postała na stanowisku DSB, mo
że tylko
mechanicy na kosmodromach od czasu do czasu
sprawdzali automaty.
Upadłem na fotel, wł
ączyłem ekran panoramiczny,
odł
ączyłem automat DPM i jednocześnie
zablokowałem działko na rufie,
żeby w zamieszaniu
nie pu
ścić serii w nadir. Następnie położyłem dłonie
na pokr
ętłach i czarny krzyż zaczął przesuwać się po
ekranie - najpierw przed moimi oczami przejechał
z
ębaty lodowiec, później mglista wata nad bagnem,
potem Komow - teraz stał plecami do. nas,

background image

oświetlony rozbłyskami zorzy i patrzył w stronę
gór... Jeszcze troszeczk
ę wyżej. Jest. Czarna,
drgaj
ąca, bezsensowna, zupełnie nieprawdopodobna.
A obok druga, troch
ę krótsza, ale rośnie w oczach,
wydłu
ża się, wygina... Rany koguta, jak oni to robią?
Jakie olbrzymie moce s
ą potrzebne i z czego to jest
zrobione? Ale widowisko! Teraz to wygl
ądało tak,
jakby potworny karaluch schował si
ę za górami i
wysuwał stamt
ąd swoje wąsy. Obliczyłem mniej
wi
ęcej kąt rażenia i ustawiłem krzyż w taki sposób,
żeby jedną salwą porazić oba cele. Teraz wystarczyło
tylko nacisn
ąć nogą pedał...
- Stanowisko DSB! - rykn
ął Van der Hoose.
- Stanowisko DSB słucha! - zgłosiłem si
ę.
- Gotów do akcji? - Tak jest!
Moim zdaniem bardzo to nam ładnie wyszło. Jak w
kinie.
- Widzisz oba cele? - normalnym głosem zapytał Van
der Hoose.
- Tak. Oba nakrywam jednym impulsem.
- Zwró
ć uwagę - czterdzieści stopni na wschód -
trzeci cel.
Spojrzałem. Jeszcze jeden gigantyczny w
ąs wyginał
si
ę i drżał w niepewnym świetle zorzy. To mi się nie
spodobało. Zd
ążą, czy nie? Co tam, powinienem
zd
ążyć... Przećwiczyłem sobie w myśli, jak wysyłam
impuls, jak nast
ępnie dwoma ruchami naprowadzam
działko na trzeci cel. Dobrze jest, zd
ążę.
- Widz
ę trzeci cel - powiedziałem.

background image

- To dobrze - powiedział Van der Hoose. - Ale nie
gor
ączkuj się. Strzelać tylko na moją komendę.
- Tak jest - burkn
ąłem.
A jak przysun
ą w statek jakimś tam... no tym... co
zwija przestrze
ń, akurat doczekam się od ciebie
komendy. - Trz
ęsło mnie już całkiem solidnie.
Zacisn
ąłem dłonie, żeby się opanować. Potem
postanowiłem zobaczy
ć, jak tam Komow. Komow
był w najlepszym porz
ądku. Znowu siedział w
poprzedniej pozie, bokiem do' gigantycznego
karalucha. Od razu uspokoiłem si
ę, tym bardziej że
wreszcie zobaczyłem obok Komowa male
ńką czarną
figurk
ę. Zrobiło mi się głupio. Co się ze mną dzieje?
Jakie wła
ściwie mam podstawy do paniki? No,
wystawiali w
ąsy... Ogromne wąsy, nie przeczę -
powiedziałbym nawet - osłupiaj
ąco wielkie wąsy.
Ale, koniec ko
ńców, to najprawdopodobniej nie są
żadne wąsy, tylko coś w rodzaju anten. Być może oni
po prostu nas obserwuj
ą. My ich, a oni nas. I nawet
wła
ściwie chyba nie nas obserwują, tylko swego
wychowanka, Pierre'a Aleksandrowicza Siemionowa
- patrz
ą, jak się tu u nas czuje i czy go przypadkiem
nie krzywdzimy. W ogóle, je
śli tak na spokojnie
pomy
śleć, takie działko przeciwmeteorytowe to
straszliwa bro
ń i bardzo nie miałbym ochoty jej tutaj
u
żyć. Co innego zrównać z ziemią jakieś tam skały,
żeby oczyścić teren pod lądowisko, albo, powiedzmy,
zasypa
ć wąwóz, kiedy potrzebny jest zbiornik
słodkiej wody, a zupełnie inna sprawa - ot, tak
wywali
ć do czegoś, co żyje... A czy w ogóle kiedyś

background image

stosowano DPM do obrony? Zdaje się, że tak. Był
wypadek, nie pami
ętam gdzie, kiedy w ciężarowym
automacie zepsuł si
ę system kierowniczy i automat
zacz
ął spadać prosto na obóz - trzeba go było spalić.
A jeszcze, pami
ętam omawiano taki incydent - na
jakiej
ś biologicznie aktywnej planecie statek
zwiadowczy znalazł si
ę w "polu ukierunkowanego i
nie daj
ącego się przezwyciężyć działania biosfery",
to znaczy, nie wiadomo czy si
ę znalazł, czy też nie,
ale kapitan zdecydował,
że się znalazł, i rąbnął z
przedniego działka. Wypalił wokół siebie wszystko,
a
ż do samego horyzontu, tak, że potem, kiedy
przeprowadzono badania, eksperci tylko r
ęce
rozkładali. Kapitan, o ile pami
ętam, długo potem nie
latał... Tak, co tu du
żo gadać, straszna to broń DPM.
Ostateczna.
Żeby przepędzić tego rodzaju myśli,
przeprowadziłem pomiary odległo
ści do celów i
obliczyłem ich wysoko
ść i grubość. Odległość
wynosiła: czterna
ście, czternaście i pół i szesnaście
kilometrów. Wysoko
ść od pięciuset do siedmiuset
metrów, a grubo
ść wszystkich była mniej więcej
jednakowa - u podstawy około pi
ęćdziesięciu
metrów, a na samym koniuszku w
ąsa - mniej niż
metr. I wszystkie rzeczywi
ście miały kolanka - jak
łodyga bambusa albo jak antena teleskopowa. I
jeszcze wydało mi si
ę. że dostrzegam na ich
powierzchni jaki
ś ruch skierowany od dołu do góry,
co
ś w rodzaju perystaltyki, ale być może to była po
prostu gra
światła. Spróbowałem określić

background image

właściwości materiału, z którego mogłyby się składać
takie twory, ale rezultaty moich analiz były
krety
ńskie. Tak, nieźle byłoby je pomacać
próbnikiem-lokatorem, tylko oczywi
ście nie wolno.
Nie wiadomo, jak oni to potraktuj
ą. Zresztą nie to
jest najwa
żniejsze. Najważniejsze, że tutejsza
cywilizacja to jednak cywilizacja techniczna. Na
wysokim szczeblu rozwoju. Nie trzeba lepszego
potwierdzenia! Niezrozumiałe jest tylko. po co oni
wle
źli pod ziemię, dlaczego porzucili swoją ojczystą
planet
ę na pastwę ciszy i pustki. Zresztą, jeśli się
zastanowi
ć, każda cywilizacja ma swoje własne
wyobra
żenia o optymalnych warunkach egzystencji.
Na przykład na Tagorze...
- Stanowisko DSB! - rykn
ął Van der Hoose nad
samym moim uchem,
że aż podskoczyłem. - Jak
widzisz cele?
- Widz
ę cele... - odezwałem się automatycznie i nagle
urwałem. W
ąsów nad górami nie było. - Nie ma
celów - powiedziałem złamanym głosem.
-
Śpisz na posterunku!
- Wcale nie
śpię... Przed sekundą były, widziałem na
własne oczy...
- Co mianowicie widziałe
ś na własne oczy? -
zainteresował si
ę Van der Hoose.
- Cele. Trzy cele.
- A teraz?
- Teraz ich nie ma.
- Hm... - powiedział Van der Hoose. - Bardzo dziwnie
to si
ę odbyło, nie sądzisz?

background image

- Tak - powiedziałem ze współczuciem. - Bardzo
dziwnie. Były - i nagle nie ma.
- Komow wraca - oznajmił Van der Hoose. - Mo
że on
co
ś rozumie?
Rzeczywi
ście, Komow obwieszony futerałami szedł
niezgrabnie - widocznie zdr
ętwiały mu nogi - wracał
na statek. Co pewien czas odwracał głow
ę - należy
przypuszcza
ć, że żegnał się z Pierre'em
Aleksandrowiczem, ale samego Pierre'a
Aleksandrowicza nie było wida
ć.
- Koniec alarmu - powiedział Van der Hoose. -
Zostaw wszystko, jak jest, le
ć do kabuza, przygotuj
co
ś rozgrzewającego i coś do jedzenia. Giennadij na
pewno zamarzł na sopel. Ale głos ma zadowolony,
jak s
ądzisz, Majka?
Błyskawicznie znalazłem si
ę w kuchni i zacząłem
po
śpiesznie przyrządzać grzane wino, kawę i lekką
zak
ąskę. Bardzo się bałem przepuścić choć słowo z
tego, co b
ędzie opowiadać Komow. Ale kiedy pędem
wtoczyłem stolik na mostek, Komow jeszcze niczego
nie opowiedział. Stał przy stole, rozcierał zmarzni
ęty
policzek, a na blacie le
żała, największa i
najdokładniejsza mapa naszego rejonu, Majka za
ś
pokazywała mu palcem te miejsca, z których
wysun
ęły się nasze wąsy-anteny.
- Tu nic nie ma - z podnieceniem mówiła Majka. -
Tylko zamarzłe skały, kaniony stumetrowej
ębokości, przepaści wulkaniczne i ani jednej
żyjącej istoty. Przelatywałam tędy dziesiątki razy.
Tu nawet krzewy nie rosn
ą.

background image

Komow skinął mi głową z roztargnioną
wdzi
ęcznością, wziął w obie dłonie filiżankę z
grzanym winem, zanurzył w ni
ą twarz i zaczął
gło
śno siorbać, parząc się, chrząkając i sapiąc z
rozkosz
ą.
- I te skały s
ą bardzo kruche - mówiła dalej Majka -
w
żadnym razie nie wytrzymałyby takich
konstrukcji. Przecie
ż to dziesiątki, a być może setki
tysi
ęcy ton!
- Tak - powiedział Komow i ze stukiem postawił
pust
ą filiżankę na stole. - Co tu mówić, bardzo
dziwne. - Zatarł dłonie. - Zmarzłem jak pies -
zawiadomił nas; To był znowu zupełnie odmienny
Komow - rumiany, czerwononosy,
życzliwy, a i oczy
błyszczały mu wesoło. - Dziwne, moi drodzy, dziwne.
Ale wcale nie takie znów najdziwniejsze, mało to
dziwnych rzeczy zdarza si
ę na obcych planetach? -
Opadł na fotel i wyci
ągnął przed siebie nogi. -
Dzisiaj, wiecie, trudno wam b
ędzie mnie zadziwić. W
ci
ągu tych czterech godzin nasłuchałem się takich
rzeczy... To i owo oczywi
ście trzeba będzie
posprawdza
ć, ale na początek macie dwa
fundamentalne fakty, które, je
śli można się tak
wyrazi
ć, już teraz leżą na samej powierzchni. Po
pierwsze Mały... on si
ę nazywa Mały... już nauczył
si
ę biegle mówić i praktycznie rzecz biorąc, rozumieć
wszystko, co si
ę do niego mówi. I to chłopiec, który
przez całe swoje
życie ani razu nie zetknął się z
lud
źmi!

background image

- Co to znaczy biegle? - zapytała z niedowierzaniem
Majka. - Po czterech godzinach nauki - biegle?
- Tak, po czterech godzinach nauki - biegle! - z
triumfem potwierdził Komow. - Ale to zaledwie po
pierwsze. A po drugie, Mały
żyje w absolutnym
przekonaniu,
że jest jedynym mieszkańcem tej
planety. Nie rozumieli
śmy.
- Dlaczego jedynym? - zapytałem. - Jak to jedynym?
- Mały jest pewien - z naciskiem powiedział Komow -
że oprócz niego nie ma na tej planecie ani jednego
rozumnego tubylca.
Zapanowała cisza. Komow wstał.
- Czeka nas mnóstwo pracy powiedział. - Jutro rano
Mały zamierza nam zło
żyć oficjalną wizytą.

Rozdział VI
NIELUDZIE I PYTANIA

Pracowali
śmy przez całą noc. W mesie został
zmontowany improwizowany diagnostograf z
indykatorem emocji. Razem z Van der Hoosem
skonstruowali
śmy go dosłownie z niczego. Aparacik
wyszedł słabiutki, o małej mocy, czuło
ść miał fatalną,
ale niektóre parametry fizjologiczne mierzył jako
tako zadowalaj
ąco, a indykator wskazywał zaledwie
trzy podstawowe pozycje - gwałtownie
uzewn
ętrznione negatywne emocje (czerwona
lampka na pulpicie), gwałtownie uzewn
ętrznione
pozytywne emocje (zielona lampka) i cała gama
wszystkich innych emocji (biała lampka). A co

background image

mieliśmy robić? W ambulatorium stał znakomity
stacjonarny diagnostograf, ale było jasne,
że Mały
nie zgodzi si
ę tak, ni z tego ni z owego, spocząć w
białym sarkofagu z masywn
ą hermetyczną pokrywą.
Krótko mówi
ąc około dziewiątej byliśmy jako tako
przygotowani i wtedy w całej okazało
ści stanął przed
nami problem dy
żuru na stanowisku DSB.
Van der Hoose jako kapitan statku, odpowiedzialny
za bezpiecze
ństwo, całość i nietykalność załogi,
kategorycznie sprzeciwił si
ę odwołaniu dyżuru.
Majka, która przesiedziała na posterunku drug
ą
połow
ę nocy, rzecz jasna łudziła się nadzieją, że kto
jak kto, ale ona niezawodnie b
ędzie obecna w czasie
pierwszej oficjalnej wizyty. Jednak
że spotkało ją
gorzkie rozczarowanie. Okazało si
ę, że fachowo
obsługiwa
ć diagnostograf może tylko Van der Hoose.
Okazało si
ę dalej, że wykwalifikowaną pomoc
diagnostografowi, który mógł wysi
ąść w każdej
chwili, potrafi
ę okazać tylko ja. I wreszcie okazało
si
ę, że Komow z jakichś niejasnych
ksenopsychologicznych wzgl
ędów uznał za
niepo
żądaną obecność kobiety przy pierwszej
rozmowie z Małym. Krótko mówi
ąc, blada z furii
Majka wróciła na swój posterunek, a Van der Hoose,
który do ko
ńca zachował zimną krew, nie omieszkał
odprowadzi
ć jej tubą diagnostografu i wszyscy
ch
ętni mogli się upewnić, że indykator emocji działa
- czerwona lampka paliła si
ę, póki Majka nie znikła
w korytarzu. Zreszt
ą na stanowisku DSB przez

background image

głośnik ze wzmacniaczem można było słyszeć
wszystko, co mówiono w mesie.
O dziewi
ątej piętnaście według czasu pokładowego
Komow wyszedł na
środek mesy i rozejrzał się
dookoła gospodarskim okiem. Wszystko było
gotowe. Diagnostograf był wyregulowany i wł
ączony,
na stole rozstawiono talerzyki ze słodyczami,
o
świetlenie imitowało miejscowe światło dzienne.
Komow krótko powtórzył instrukcj
ę dotyczącą
naszego zachowania w czasie kontaktu, wł
ączył
aparatur
ę rejestrującą i poprosił, żebyśmy zajęli
swoje miejsca. Komow i ja usiedli
śmy przy stole
naprzeciw drzwi, Van der Hoose wcisn
ął się za
pulpit diagnostografu i rozpocz
ęło się oczekiwanie.
Mały zjawił si
ę o dziewiątej czterdzieści pięć według
czasu pokładowego.
Przystan
ął w drzwiach wczepiwszy się lewą dłonią w
futryn
ę i podkulił prawą nogę. Na pewno co
najmniej przez minut
ę stał tak oglądając nas
wszystkich po kolei przez otwory swojej martwej
maski. Panowała taka cisza,
że słyszałem jego
oddech - rytmiczny, pot
ężny i spokojny, jakby
pracował starannie wyregulowany mechanizm. Z
bliska, w jaskrawym
świetle, chłopiec robił jeszcze
dziwniejsze wra
żenie. Dziwne w nim było wszystko -
i poza według ludzkich poj
ęć kompletnie
nienaturalna, a zarazem zupełnie swobodna, i
błyszcz
ąca zielonkawoniebieska, jakby pokryta
lakierem skóra, i przykre dysproporcje w
rozmieszczeniu mi
ęśni i ścięgien, i niezwykle potężne

background image

kolana, i zdumiewająco wąskie i długie stopy. I to, że
wcale nie był taki malutki - był wzrostu Majki I to,
że na palcach lewej dłoni nie miał paznokci. I to, że
w prawej pi
ęści trzymał pęk świeżych liści. Wreszcie
wzrok jego zatrzymał si
ę na Van der Hoosem.
Patrzył na niego tak długo i tak uwa
żnie, aż przyszła
mi do głowy nieprawdopodobna my
śl, że Mały
orientuje si
ę w przeznaczeniu diagnostografu - a
nasz dzielny kapitan w ko
ńcu z pewną nerwowością
nastroszył zgi
ętym palcem swoje bokobrody i wbrew
instrukcji lekko si
ę skłonił.
- Fenomenalne! - gło
śno i wyraźnie powiedział Mały
głosem Van der Hoosego. Na indykatorze zapaliła si
ę
zielona lampka.
Kapitan znowu nerwowo rozwichrzył bokobrody i
u
śmiechnął się niepewnie. I natychmiast twarz
Małego o
żyła. Van der Hoose został nagrodzony całą
seri
ą przerażających grymasów następujących po
sobie z nieprawdopodobn
ą szybkością. Na czole Van
der Hoosego wyst
ąpił zimny pot. Nie wiem, czym by
si
ę to wszystko skończyło, ale w tym momencie Mały
odlepił si
ę wreszcie od framugi, przemknął pod
ścianą i zatrzymał się przed ekranem wideofonu.
- Co to? - zapytał.
- Wideofon - odpowiedział Komow.
- Tak - powiedział Mały. - Wszystko si
ę rusza i nic
nie ma. Wizerunki.
- To jest jedzenie - poinformował go Komow. -
Chcesz co
ś zjeść?

background image

- Jedzenie - oddzielnie? - niezrozumiale zapytał Mały
i zbli
żył się do stołu. - To jest jedzenie? Niepodobne.
Szarada.
- Niepodobne do czego?
- Niepodobne do jedzenia.
- Mo
że jednak spróbuj - poradził Komow
podsuwaj
ąc mu talerz z krewetkami.
Wówczas Mały nagle upadł na kolana i otworzył usta
wyci
ągając przed siebie ręce. Milczeliśmy speszeni.
Mały równie
ż trwał bez ruchu. Oczy miał zamknięte.
Trwało to nie dłu
żej niż kilka sekund, potem nagle
mi
ękko opadł na plecy, usiadł i gwałtownym ruchem
rozrzucił po podłodze zmi
ęte liście. Przez jego twarz
przebiegły rytmiczne drgania. Szybkimi i niezwykle
precyzyjnymi mu
śnięciami palców zaczął przesuwać
li
ście, od czasu do czasu pomagając sobie nogą.
Komow i ja unie
śliśmy się z foteli i wyciągając szyje
obserwowali
śmy Małego. Liście, jakby same z siebie
uło
żyły się w dziwaczny wzór, niewątpliwie
zamierzony, ale stanowczo nie wywołuj
ący żadnych
skojarze
ń. Na mgnienie oka Mały zastygł w
bezruchu i niespodziewanie jednym gwałtownym
gestem zgarn
ął liście na stos. Jego twarz zamarła.
- Rozumiem - oznajmił. - To jest wasze jedzenie. Ja
tak nie jem.
- Patrz, jak to si
ę robi - powiedział Komow.
Wyci
ągnął rękę, wziął krewetkę, celowo zwolnionym
ruchem podniósł j
ą do ust, ostrożnie odgryzł
kawałek i demonstracyjnie powoli zacz
ął ją

background image

przeżuwać. Po zmartwiałej twarzy Małego przebiegł
skurcz.
- Nie wolno! - prawie wykrzykn
ął. - Niczego nie
wolno kła
ść rękami do ust. Będzie źle.
- A spróbuj - zaproponował znowu Komow, ale
spojrzał na diagnostograf i urwał. - Masz racj
ę. Nie
trzeba. Co b
ędziemy robić?
Mały przysiadł na lewej pi
ęcie i głębokim barytonem
powiedział:
-
Świerszcz za kominem. Szmer. Objaśnij md znowu,
kiedy st
ąd odchodzicie?
- Teraz to wyja
śnić trudno - miękko odpowiedział
Komow. - Dla nas jest bardzo, bardzo wa
żne, żeby
si
ę wszystkiego o tobie dowiedzieć. Przecież nic o
sobie nie opowiedziałe
ś. Kiedy dowiemy się o tobie
wszystkiego, odejdziemy st
ąd, jeśli zechcesz.
- Ty wiesz o mnie wszystko - oznajmił Mały głosem
Komowa. - Ty wiesz, jak ja powstałem. Wiesz, jak tu
trafiłem. Wiesz, po co do ciebie przyszedłem. Ty
wiesz o mnie wszystko.
Oczy zrobiły mi si
ę wielkie jak filiżanki, a Komow
jakby si
ę wcale nie zdziwił.
- Dlaczego my
ślisz, że ja wiem to wszystko? - zapytał
spokojnie.
- Ja rozmy
ślałem. I zrozumiałem.
- To fenomenalne - spokojnie powiedział Komow. -
Ale to niezupełnie jest tak. Na przykład nic nie wiem
o tym, co si
ę z tobą tu działo, zanim przyleciałem.
- Odejdziecie od razu, jak tylko dowiecie si
ę o mnie
wszystkiego? Tak?

background image

- Tak. Jeśli zechcesz.
- To pytaj - powiedział Mały. - Pytaj szybko, bo ja
te
ż chcą ciebie zapytać.
Spojrzałem na indykator. Po prostu tak spojrzałem,
bez
żadnej specjalnej myśli. I zrobiło mi się nieswojo.
Dopiero co paliło si
ę białe neutralne światełko, a
teraz ostrym rubinowym ogniem jarzył si
ę sygnał
negatywnych emocji. K
ątem oka dostrzegłem trwogę
na twarzy Van der Hoosego.
- "Najpierw mi opowiedz - powiedział Komow -
dlaczego tak długo si
ę ukrywałeś?
- Kurwispat - wyra
źnie wymówił Mały i przesiadł się
na praw
ą piętę. - Ja - dawno wiedziałem, że ludzie
znowu przyjd
ą. Czekałem, było mi źle. Potem
zobaczyłem - ludzie przyszli. Zacz
ąłem rozmyślać i
zrozumiałem - je
żeli ludziom powiedzieć, oni odejdą
i wtedy b
ędzie dobrze. Na pewno odejdą, ale nie
wiedziałem - kiedy. Czworo ludzi. Bardzo du
żo.
Nawet jeden bardzo du
żo. Ale lepiej niż czworo.
Wchodziłem do jednego i rozmawiałem w dzie
ń.
Wchodziłem do jednego i rozmawiałem w nocy.
Szarada. Wtedy pomy
ślałem - jeden człowiek nie
mo
że mówić. Przyszedłem do czterech. Znowu
szarada. Wieczorem zobaczyłem - jeden siedzi
oddzielnie. Ty. Pomy
ślałem i zrozumiałem - ty
czekasz na mnie. Podszedłem. Cheshirski kot! Tak to
było.
Mówił ostro, urwanymi zdaniami, głosem Komowa i
tylko te nie zwi
ązane z kontekstem słowa wymawiał
nieznajomym gł
ębokim barytonem. Jego ręce, palce

background image

ani na sekundę nie zaznały spokoju, a i on sam bez
przerwy poruszał si
ę i ruchy jego były szybkie,
płynne, dosłownie przelewał si
ę z jednego położenia
w nast
ępne. Było to zgoła fantastyczne widowisko -
przytulna znajoma mesa, waniliowy zapach ciastek,
wszystko takie zwyczajne, domowe - i tylko to
dziwne liliowe
światło, i w tym świetle na podłodze,
gi
ętki, elastyczny maleńki potwór. I trwożne,
rubinowe
światełko na pulpicie.
- Sk
ąd wiedziałeś, że ludzie przyjdą znowu? - zapytał
Komow.
- Ja rozmy
ślałem i zrozumiałem.
- A mo
że ktoś ci opowiedział?
- Kto? Kamienie? Sło
ńce? Krzaki? Jestem sam. Ja i
moje wizerunki. Ale one milcz
ą. Z nimi można
tylko^ si
ę bawić. Nie. Ludzie przyszli i odeszli. -
Mały szybkim ruchem przesun
ął kilka liści na
podłodze. - Pomy
ślałem i zrozumiałem - ludzie
znowu przyjd
ą.
- A dlaczego było ci
źle?
- Dlatego,
że ludzie.
- Ludzie nigdy nikomu nie szkodz
ą. Ludzie chcą,
żeby wszystkim dookoła było dobrze.
- Ja wiem - powiedział Mały. - Przecie
ż już mówiłem,
ludzie odejd
ą i będzie dobrze.
- Jakie czynno
ści ludzi powodują, że jest ci źle?
- Wszystkie. Ludzie s
ą albo mogą przyjść - to źle.
Odejd
ą na zawsze - to dobrze.

background image

Czerwona lampka na pulpicie uwierała mnie jak
cier
ń. Nie wytrzymałem i lekko trąciłem Komowa
nog
ą pod stołem.
- Sk
ąd się dowiedziałeś, że jeżeli ludziom powiesz, to
oni odejd
ą? - zapytał Komow ignorując mnie
całkowicie.
- Ja wiedziałem - ludzie chc
ą, żeby wszystkim
dookoła było dobrze.
- Ale sk
ąd się o tym dowiedziałeś? Przecież nigdy nie
stykałe
ś się z ludźmi.
- Du
żo rozmyślałem. Długo nie rozumiałem. Potem
zrozumiałem.
- Kiedy zrozumiałe
ś? Dawno?
- Nie, niedawno. Kiedy odszedłe
ś z jeziora, złapałem
ryb
ę. Bardzo się zdziwiłem. Ona nie wiadomo
dlaczego umarła. Zacz
ąłem rozmyślać ł
zrozumiałem,
że na pewno odejdziecie, jeżeli wam
powiem.
Komow przygryzł doln
ą wargę.
- Zasn
ąłem na brzegu oceanu - powiedział nagle. -
Kiedy si
ę obudziłem, zobaczyłem obok na mokrym
piasku
ślady ludzkich stóp. Chwilę rozmyślałem i
zrozumiałem - kiedy spałem, obok mnie przeszedł
człowiek. Sk
ąd się dowiedziałem? Przecież nie
widziałem człowieka, zobaczyłem tylko
ślady.
Rozmy
ślałem - poprzednio śladów nie było, a teraz
s
ą. To znaczy, że zjawiły się wtedy, kiedy spałem. To
ludzkie
ślady, a nie ślady fal, ani nie ślady kamienia,
który stoczył si
ę na piasek. To znaczy, że obok mnie
przeszedł człowiek. Wtedy, kiedy spałem, obok mnie

background image

przeszedł człowiek. Tak my rozmyślamy. A jak ty
rozmy
ślasz? Oto przylecieli ludzie. Ty nic o nich nie
wiesz. Ale pomy
ślałeś i dowiedziałeś się, że ludzie na
pewno odlec
ą na zawsze, jeżeli z nimi porozmawiasz.
W jaki sposób rozmy
ślałeś?
Mały milczał długo, ze trzy minuty. Na jego twarzy i
piersi znowu zata
ńczyły mięśnie. Zwinne palce
poruszały i przemieszczały li
ście. Potem odepchnął
li
ście nogą i powiedział głośno głębokim barytonem:
- To jest pytanie. Na bim-bom-bramsel!
Van der Hoose bezsilnie zakasłał w swoim k
ącie i
Mały natychmiast spojrzał na niego.
- Fenomenalne! - zawołał ci
ągle tym samym
barytonem. - Zawsze chciałem si
ę dowiedzieć,
dlaczego takie długie włosy na policzkach?
Zapanowała cisza. I w tej ciszy zobaczyłem,
że
rubinowe
światło zgasło i zapaliło się szmaragdowe.
- Odpowiedz mu, Jakub - spokojnie poprosił
Komow.
- Hm... - odparł Van der Hoose i poró
żowiał. - Jakby
ci powiedzie
ć, mój chłopcze... - Machinalnie
nastroszył bokobrody. - To ładne, mnie si
ę podoba...
moim zdaniem to wystarczaj
ące objaśnienie, jak
s
ądzisz?
- Ładne... podoba si
ę... - powtórzył Mały. -
Dzwoneczek! - powiedział nagle z czuło
ścią. - Nie, nie
wyja
śniłeś. Ale tak bywa. Dlaczego tylko na
policzkach? Dlaczego nie ma na nosie?
- Na nosie byłoby nieładnie - pouczaj
ąco oświadczył
Van der Hoose. - I do ust wła
żą przy jedzeniu...

background image

- Racja - przyznał Mały. - Ale jeżeli na policzkach i
je
żeli idziesz przez krzaki, musisz się zaczepić. Ja się
zawsze czepiam włosami, chocia
ż mam je tylko u
góry.
- Hm - powiedział Van der Hoose. - Widzisz, ja
bardzo rzadko chodz
ę przez krzaki.
- Nie chod
ź przez krzaki - powiedział Mały. - Będzie
bolało.
Świerszcz za kominem.
Van der Hoose nie znalazł stosownej odpowiedzi, ale
wida
ć było, że jest zadowolony. Na indykatorze
paliła si
ę zielona lampka, Mały wyraźnie zapomniał
o swoich troskach i nasz dzielny kapitan, który
bardzo lubił dzieci, niew
ątpliwie rozczulił się.
Oprócz tego bardzo mu, jak s
ądzę, pochlebiało, że
jego bokobrody, które do tej pory słu
żyły wyłącznie
jako obiekt mniej lub bardziej płaskich dowcipów,
odegrały tak znaczn
ą rolę w przebiegu kontaktu. Ale
tu nieoczekiwanie nast
ąpiła moja kolej. Mały nagle
spojrzał mi w oczy i wypalił:
- A ty?
- Co ja? - zapytałem, zaskoczony i dlatego
agresywny.
Komow natychmiast z wyra
źną satysfakcją kopnął
mnie w kostk
ę.
- Mam pytanie do ciebie - oznajmił Mały. - Te
ż
zawsze chciałem. Ale ty si
ę bałeś. Jeden raz o mało
mnie nie zabiłe
ś - zasyczałeś, zaryczałeś, uderzyłeś
mnie powietrzem. Biegłem do samych wzgórz. To
wielkie, ciepłe, z lampkami, które robi równ
ą ziemię
- co to jest?

background image

- Maszyny powiedziałem i odkaszlnąłem. - Roboty.
- Roboty - powtórzył Mały. -
Żywe?
- Nie - odparłem. - To maszyny. Zbudowali
śmy je.
- Zbudowali
ście? Takie wielkie? I rusza się?
Fenomenalne! Ale przecie
ż one są ogromne!
- Bywaj
ą i większe - powiedziałem.
- Jeszcze wi
ększe?
- Znacznie wi
ększe - powiedział Komow. - Większe
ni
ż lodowiec.
- I one te
ż się ruszają?
- Nie - powiedział Komow. - Rozmy
ślają.
I Komow zacz
ął opowiadać, co to takiego maszyny
cybernetyczne. Bardzo jest mi trudno ocenia
ć
wra
żenia Małego. Jeżeli wychodzić z założenia, że
jego odczucia tak czy inaczej odzwierciedlały si
ę w
ruchach jego ciała, mo
żna było uznać, że Mały jest
wstrz
ąśnięty do głębi. Miotał się po mesie niby kot
Tomka Sawyera po wypiciu ,,mordercy cierpie
ń".
Kiedy Komow wytłumaczył mu, dlaczego moje
roboty nie mog
ą być uważane ani za żywe, ani za
martwe, Mały wdrapał si
ę na sufit i zawisł tam
bezsilnie przyssawszy si
ę do plastyku stopami i
dło
ńmi. Informacja o maszynach, o gigantycznych
maszynach, które rozmy
ślają szybciej niż ludzie,
licz
ą szybciej niż ludzie, odpowiadają na pytania
milion razy szybciej ni
ż ludzie zwinęła Małego w
ębek, rozwinęła i wystrzeliła na korytarz i po
sekundzie znowu rzuciła do naszych nóg, gło
śno
dysz
ącego z ogromnymi, pociemniałymi oczami, a
wszystkie mi
ęśnie jego twarzy pląsały w szaleńczym

background image

tańcu. Nigdy przedtem i nigdy potem nie spotkałem
tak wdzi
ęcznego słuchacza. Szmaragdowa lampka na
pulpicie indykatora
świeciła jak kocie oko, a Komow
mówił, mówił precyzyjnymi, jasnymi i maksymalnie
prostymi zdaniami, równym, spokojnym głosem i od
czasu do czasu wstawiał intryguj
ące "Bardziej
szczegółowo porozmawiamy o tym pó
źniej", albo
"W rzeczywisto
ści jest to znacznie bardziej
skomplikowane i interesuj
ące, ale ty przecież na
razie jeszcze nie wiesz, co to takiego hemostatyka".
Gdy tylko Komow zako
ńczył, Mały wskoczył na
fotel, obj
ął się swoimi długimi żylastymi rękami i
zapytał:
- A czy mo
żna zrobić tak, żebym ja mówił, a roboty
słuchały?
- Ty ju
ż tak robiłeś - powiedziałem.
Mały bezszelestnie, jak cie
ń opadł na stół przede
mn
ą.
- Kiedy?
- Skakałe
ś przed nimi i ten największy - na imię mu
Tom - przystawał i pytał ciebie, jakie b
ędą polecenia.
- Dlaczego nie słyszałem pytania?
- Widziałe
ś pytanie. Pamiętasz, tam migało czerwone
światełko? To było pytanie. Tom zadawał je po
swojemu.
- Fenomenalne! - powiedział cichutko moim głosem. -
To zabawa. Fenomenalna zabawa. Szczygiełek.
- Co to znaczy "Szczygiełek"? - nagle zapytał
Komow.

background image

- Nie wiem - powiedział Mały niecierpliwie. - Po
prostu słowo. Przyjemnie wymawia
ć. Szczygiełek.
Cheshirski kot.
- A sk
ąd ty znasz te słowa?
- Pami
ętam. Dwoje ludzi, dużych, serdecznych.
Znacznie wi
ęksi od was... Na bim-bom-bramsel!
Szczygiełek...
Świerszczyk za kominem. Ma-ry, Ma-
ry!
Świerszczyk jest głodny!
Mówi
ąc szczerze, mróz mi przeszedł po skórze, a
Van der Hoose pobladł i jego bokobrody obwisły.
Mały wykrzykiwał te słowa gł
ębokim barytonem -
wystarczyło zamkn
ąć oczy, żeby zobaczyć przed
sob
ą ogromnego, rubasznego, pełnego życia
m
ężczyznę, nieustraszonego, silnego, dobrego...
Potem w intonacji głosu co
ś się zmieniło i Mały
cichutko wymruczał z niewypowiedzian
ą czułością:
- Moje słoneczko, mój male
ńki... - i nagle czułym
kobiecym głosem -
Świerszczyk! Znowu mokry...
Mały zamilkł postukuj
ąc palcem po nosie.
- I ty to wszystko pami
ętasz? - z lekka zmienionym
głosem zapytał Komow.
- Oczywi
ście - powiedział Mały głosem Ko-mowa. - A
czy ty nie pami
ętasz wszystkiego?
- Nie - odparł Komow.
- To dlatego,
że ty rozmyślasz nie tak jak ja - z
przekonaniem powiedział Mały. - Ja pami
ętam
wszystko. Wszystko, co było dookoła mnie
kiedykolwiek - ju
ż nie zapominam. A kiedy
zapominam, trzeba tylko dobrze porozmy
ślać i
wszystko si
ę przypomina. Jeśli jesteś ciekaw o mnie,

background image

potem opowiem. A teraz odpowiedz mi: co jest na
górze? Wczoraj powiedziałe
ś - gwiazdy. Co to
gwiazdy? Z góry spada woda. Czasami nie chc
ę, a
ona spada. Sk
ąd woda? I skąd statki? Bardzo dużo
pyta
ń, bardzo dużo rozmyślałem. Tak dużo
odpowiedzi,
że niczego nie rozumiem. Nie, nie tak.
Du
żo różnych odpowiedzi i wszystkie splątane ze
sob
ą jak liście... - Mały zgarnął liście na podłodze w
chaotyczny stos. - Jedne zasłaniaj
ą drugie,
przeszkadzaj
ą jeden drugiemu. Odpowiesz?
Komow zacz
ął odpowiadać i Mały znowu drżąc ze
wzburzenia miotał si
ę po mesie. W oczach mi się
troiło, przymkn
ąłem powieki i zacząłem się
zastanawia
ć, jak to się stało, że tubylcy nie wyjaśnili
Małemu najprostszych rzeczy, jak im si
ę udało go
ogłupi
ć do takiego stopnia, że nawet nie podejrzewa
ich istnienia, jak Mały potrafi zapami
ętywać tak
dokładnie wszystko, co słyszał nawet w
niemowl
ęctwie, i jakie to w istocie rzeczy straszne -
nie rozumie
ć nic z tego, co się pamięta.
W tym momencie Komow nagle zamilkł, poczułem
ostry zapach amoniaku, otworzyłem oczy. Małego w
mesie nie było, tylko niewyra
źny przezroczysty
fantom szybko tajał nad gar
ścią rozsypanych liści. W
oddali słabo cmokn
ęła błona włazu. Zaniepokojony
głos Majki zapytał przez gło
śnik:
- Dok
ąd on tak poleciał? Czy, coś się stało?
Spojrzałem na Komowa. Komow zacierał dłonie z
zadumanym u
śmiechem.

background image

- Tak - powiedział. - Powstała ciekawa sytuacja...
Majka! - zawołał. - W
ąsy się pokazały?
- Osiem sztuk - powiedziała Majka. - Dopiero teraz
znikn
ęły, a tak to przez cały czas sterczały wzdłuż
całego ła
ńcucha... i to różnokolorowe - żółte,
zielone... Zrobiłam kilka zdj
ęć.
- Brawo - pochwalił j
ą Komow. - Teraz weź pod
uwag
ę, że przy następnym spotkaniu koniecznie
musisz by
ć obecna... Jakub, weź rejestrogramy i
pójdziemy do mnie. A ty, Staszek... - Komow wstał i
przeszedł w k
ąt, w którym stał blok wideofonografu.
- Tu masz kaset
ę i przekaż wszystko pośpiesznym
impulsem prosto do Centrum. Kopi
ę zatrzymam,
trzeba to przeanalizowa
ć... Gdzie ja tu widziałem
projektor? Aha, jest. My
ślę, że mamy do dyspozycji
jeszcze trzy, cztery godziny, a potem znowu
przyjdzie... Aha, Staszek! Przejrzyj przy okazji
depesze. Je
żeli tam jest coś istotnego... Tylko z
Centrum, z Bazy albo osobi
ście od Gorbowskiego,
czy od M'Bogi.
- Miałem przypomnie
ć - powiedziałem wstając - o
pro
śbie Sidorowa.
- Ach, tak! - skruszonym głosem powiedział Komow.
- Wiesz, Staszek, mo
że to niezupełnie zgodne z
przepisami... Zrób mi przysług
ę i przekaż nagranie
od razu na dwóch kanałach - nie tylko do Centrum,
ale i na Baz
ę poufnie, do rąk własnych Sidorowa. Na
moj
ą odpowiedzialność.
- Mog
ę i na swoją - burknąłem już za drzwiami.
Poszedłem na mostek, wstawiłem kaset
ę w automat,

background image

ączyłem nadawanie i przejrzałem depesze. Tym
razem było ich niewiele - raptem trzy, najwidoczniej
w Centrum zrobili, co nale
ży. Jedna, z Centralnego
O
środka Informacyjnego, składała się z liczb,
greckich liter i znaków, które widywałem tylko
wtedy, kiedy regulowałem urz
ądzenie drukujące.
Druga z Centrum - Bader nadal uporczywie
domagał si
ę określenia przypuszczalnych stref
rozmieszczenia tubylców, podania przewidywanych
typów kontaktów według klasyfikacji Biilowa i tak
dalej. Trzecia depesza była z Bazy, od Sidorowa -
Sidorow oficjalnie zapytywał Komowa, w jakiej
kolejno
ści ma być dostarczona do strefy kontaktu
zamówiona aparatura. Zastanowiłem si
ę chwilę i
zadecydowałem,
że pierwsza depesza może się
Komowowi przyda
ć, trzecią trzeba przekazać ze
wzgl
ędu na Sidorowa, a ta od Badera niech sobie na
razie pole
ży. Też mi coś, przypuszczalne strefy!
Po pół godzinie automat zasygnalizował,
że
nadawanie zako
ńczone. Wyjąłem kasetę, zabrałem,
dwie depesze i poszedłem do Komowa. Kiedy
wszedłem, Komow i Van der Hoose siedzieli przed
projektorem. Na ekranie w t
ę i z powrotem jak
błyskawica przelatywał Mały, a z boku widniały
dwie napi
ęte i nieruchome fizjonomie - moja i
Komowa. Van der Hoose siedział z nosem w ekranie,
łokcie oparł na stole, a w gar
ściach zaciskał
bokobrody.
- ...Gwałtowny wzrost temperatury - dudnił. -
Dochodzi do czterdziestu trzech stopni... A teraz

background image

zwróć uwagę na encefalogram, Giennadij... O, to jest
fala Petersona, znowu si
ę pojawiła...
Przed nimi na stole le
żały rulony rejestrogramów
naszego diagnostografu, reszta rulonów poniewierała
si
ę na łóżku i na podłodze.
- Aha... - mówił w zamy
śleniu Komow wodząc
palcem po wykresie. - Aha... Chwileczk
ę, a co tu u
nas wtedy było? - Zatrzymał projektor, odwrócił si
ę,
by wzi
ąć jeden z rulonów i zauważył mnie. - Tak? -
zapytał z niezadowoleniem
Poło
żyłem przed nim depesze.
- Co to jest? zapytał zirytowany. - A - przejrzał
odpowied
ź z Ośrodka Informacyjnego, uśmiechnął
si
ę i odrzucił ją na bok.
- Wszystko nie to - powiedział. - Zreszt
ą skąd oni
mog
ą wiedzieć... - Potem przeczytał depeszę od
Sidorowa i podniósł na mnie oczy. - Nadałe
ś?
- Tak - odpowiedziałem.
- Dobrze, dzi
ękuję. Zredaguj w moim imieniu
odpowied
ź, że aparatura na razie jest niepotrzebna.
A
ż do odwołania.
- Dobrze - odpowiedziałem i wyszedłem.
Zredagowałem i nadałem radiogram na Baz
ę, a
nast
ępnie postanowiłem zobaczyć, co też tam słychać
u Majki. Ponura Majka metodycznie obracała
pokr
ętła. O ile zrozumiałem, trenowała
naprowadzanie działka na cele rozproszone.
- Beznadziejna sprawa - oznajmiła na mój widok. -
Je
żeli one wszystkie pluną na nas jednocześnie,
koniec z nami. Po prostu nie zd
ążymy.

background image

- Po pierwsze, można zwiększyć kąt rażenia -
powiedziałem podchodz
ąc. - Oczywiście, efektywność
zimniejszy si
ę trzy lub czterokrotnie, ale za to można
obj
ąć czwartą część horyzontu, a odległości są
niewielkie... A po drugie, czy ty rzeczywi
ście
wierzysz,
że oni mogą w nas plunąć?
- A ty?
- Raczej mi na to nie wygl
ąda...
- Je
śli nie wygląda, to po diabła ja tu siedzę?
Usadowiłem si
ę na podłodze obok jej fotela.
- Szczerze mówi
ąc nie wiem - powiedziałem. - Tak
czy inaczej musimy prowadzi
ć obserwacją. Skoro
ju
ż planeta okazała się aktywna biologicznie, trzeba
przestrzega
ć instrukcji. Wartownika-zwiadowcy nie
pozwalaj
ą przecież wypuścić...
Przez chwil
ę milczeliśmy.
-
Żal ci go? - nagle zapytała Majka.
- N-nie wiem. - powiedziałem. - Dlaczego
żal?
Raczej... zgroza.
Żałować go... Dlaczego właściwie
miałbym go
żałować? Jest żywotny, dziarski... nie
wzbudza lito
ści.
- Nie o to mi chodzi. Nie wiem, jak to sformułowa
ć...
Słuchałam was i robiło mi si
ę niedobrze. Jak ten
Komow si
ę zachowuje! Dzieciak go absolutnie nic a
nic nie obchodzi...
- Co to znaczy - nie obchodzi? Komow chce nawi
ązać
kontakt. Realizuje okre
ślony plan... Sama chyba
rozumiesz,
że bez Małego kontaktu nie nawiążemy...

background image

- Rozumiem. I dlatego pewnie robi mi się niedobrze.
Mały przecie
ż nic nie wie o tubylcach... Ślepe
narz
ędzie!
- No, nie wiem - powiedziałem. - Moim zdaniem
stajesz si
ę sentymentalna. On przecież mimo
wszystko nie jest człowiekiem. On jest tutejszy.
Próbujemy nawi
ązać z nim kontakt. W tym celu
trzeba przezwyci
ężyć pewne trudności, rozwiązać
niektóre zagadki. Nale
ży to traktować trzeźwo i
rzeczowo. Uczucia w takich sprawach s
ą nie na
miejscu. Je
żeli mam być zupełnie szczery, to Mały
równie
ż nie płonie do nas miłością. Inaczej zresztą
by
ć nie może. W końcu - co to jest kontakt?
Zderzenie dwóch strategii.
- Och! - powiedziała Majka. - Nudnie mówisz.
Regulaminowo. Nadajesz si
ę tylko do
programowania maszyn. Cybernetyk!
Nie obraziłem si
ę. Widziałem, że Majka nie ma
żadnych merytorycznych argumentów i czułem, że
naprawd
ę coś ją dręczy.
- Znowu masz przeczucia - powiedziałem. - Ale
przecie
ż sama świetnie rozumiesz, że Mały to jedyna
ni
ć, która nas wiąże z tymi niewidzialnymi. Jeżeli nie
spodobamy si
ę Małemu, jeżeli go sobie nie
pozyskamy...
- Wła
śnie, właśnie - przerwała mi Majka. - O to
wła
śnie chodzi. Cokolwiek Komow mówi, cokolwiek
robi, wida
ć na kilometr, że tylko jedno go interesuje
- kontakt. Wszystko dla wielkiej idei pionowego
post
ępu!

background image

- A jak należy postępować?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Mo
że tak jak Jakub... W każdym razie
Jakub - jedyny z was - rozmawiał z Małym po
ludzku.
- No, wiesz - powiedziałem, nieco ura
żony - kontakt
na poziomie bokobrodów - to ju
ż w ogóle...
Milczeli
śmy oboje obrażeni na siebie wzajemnie.
Majka z przesadn
ą pedanterią naprowadzała czarny
krzy
ż na zaśnieżone zęby skał. - Naprawdę, Majka -
powiedziałem wreszcie. - Czy ty nie chcesz,
żebyśmy
nawi
ązali kontakt?
- Pewnie chc
ę - powiedziała Majka bez żadnego
entuzjazmu. - Przecie
ż widziałeś, jak bardzo się
ucieszyłam, kiedy pierwszy raz zrozumieli
śmy, o co
chodzi... Ale słuchałam tej waszej rozmowy... i nie
wiem. Mo
że to dlatego, że jeszcze nigdy nie byłam
obecna przy kontakcie... Nie tak to sobie
wyobra
żałam.
- Nie - powiedziałem. - Tu nie o to chodzi. Domy
ślam
si
ę, co ci doskwiera. Zdaje ci się, że on jest
człowiekiem...
- Ju
ż to mówiłeś - powiedziała Majka.
- Nie, dosłuchaj do ko
ńca. Przez cały czas widzisz w
nim to, co ludzkie. A spróbuj podej
ść do tego od
innej strony. Nie b
ędziemy mówić o fantomach, o
mimikrze - ale co w nim w ogóle jest nasze? Do
pewnego stopnia wygl
ąd zewnętrzny, to, że chodzi na
dwóch nogach... Mo
że struny głosowe... No i co
jeszcze? Nawet muskulatura jest nieczłowiecza,

background image

chociaż zdawałoby się, że to akurat jest zakodowane
w genach... Ciebie po prostu zbija z tropu fakt,
że on
umie dobrze mówi
ć. Rzeczywiście, mówi wspaniale...
ale i to, je
żeli się dobrze zastanowić, też nie jest
ludzkie!
Żaden człowiek nie jest w stanie nauczyć się
biegle mówi
ć w ciągu czterech godzin. Problem
nawet nie polega na słownictwie - trzeba opanowa
ć
intonacj
ę, frazeologię... To odmieniec, jeśli chcesz
wiedzie
ć, ale nie człowiek! Mistrzowska imitacja.
Pomy
śl tylko - pamiętać to, co działo się z tobą w
niemowl
ęctwie, a może, kto wie, w łonie matki... Czy
to jest ludzkie? Czy widziała
ś kiedyś robota-
androida? Oczywi
ście nie widziałaś, a ja widziałem.
- No i co? - ponuro zapytała Majka.
- A to,
że teoretycznie idealny robot-android może
by
ć zrobiony wyłącznie na wzór człowieka. To będzie
supermy
śliciel, to będzie supersiłacz,
superuczuciowiec, wszystko, co chcesz, w tym i
superczłowiek, ale w
żadnym razie nie człowiek...
- Chcesz mi zdaje si
ę udowodnić, że tubylcy
przekształcili go w robota? - zapytała Majka z
krzywym u
śmiechem.
- Ale
ż skąd - powiedziałem z rozdrażnieniem. - Chcę
ci
ę tylko przekonać, że wszystko co ludzkie jest w
nim przypadkowe,
że to po prostu właściwości
surowca. Powiedz sobie,
że pertraktujesz z tymi
kolorowymi w
ąsami.
Majka nagle złapała mnie za rami
ę i powiedziała
półgłosem:
- Patrz, wraca!

background image

Uniosłem się i spojrzałem na ekran. Od grzęzawiska
prosto na statek szybko przebieraj
ąc nogami pędziła
z całej siły przekrzywiona figurka. Krótki,
czarnoliliowy cie
ń miotał się przed nią po ziemi,
brudny kosmyk nad czołem połyskiwał rudo. Mały
wracał, Mały si
ę śpieszył. Swymi długimi rękami
obejmował i przyciskał do brzucha co
ś w rodzaju
wielkiego plecionego koszyka wypełnionego
kamieniami. Strasznie ci
ężki musiał być ten koszyk.
Majka wł
ączyła mikrofon.
- Stanowisko DSB, do Komowa - powiedziała gło
śno.
- Mały si
ę zbliża.
- Zrozumiałem - natychmiast odpowiedział Komow.
- Jakub, idziemy na miejsca..:
Popow, zmienisz Głumow
ą na stanowisku DSB.
Maja, do mesy.
Majka niech
ętnie wstała.
- Id
ź, idź - powiedziałem. - Przyjrzyj mu się z bliska,
naczynie bole
ści.
Majka gniewnie parskn
ęła i wbiegła na trap.
Usiadłem na jej miejscu. Mały był ju
ż bardzo blisko.
Teraz zwolnił biegu, spojrzał na statek i znowu
miałem wra
żenie, że patrzy mi prosto w oczy.
I w tym momencie zobaczyłem,
że nad grzbietami
gór, na szaroliliowym niebie z niczego, jak na
wywołanej fotografii wystrzeliły potworne w
ąsy
potwornych karaluchów. Jak poprzednio wyginały
si
ę powoli, kurczyły się, drgały. Naliczyłem ich sześć
sztuk.

background image

- Stanowisko DSB - odezwał się Komow. - Ile wąsów
na horyzoncie?
- Sze
ść - odpowiedziałem. - Trzy białe, dwa czerwone
i jeden zielony.
- No widzisz, Jakub powiedział Komow. -
Żelazna
prawidłowo
ść. Mały do nas - wąsy w górę.
Przygłuszony głos Van der Hoosego powiedział:
- Podziwiam twoj
ą przenikliwość, Giennadij,
niemniej jednak dy
żur uważam chwilowo za
konieczny.
- Masz prawo - krótko odparł Komow. - Majka,
siadaj tutaj.
Zameldowałem:
- Mały znikn
ął w martwym polu. Przydźwigał wielki
kosz kamieni.
- Rozumiem - powiedział Komow. - Prosz
ę się
przygotowa
ć, koledzy!
Cały zamieniłem si
ę w słuch i drgnąłem, kiedy z
gło
śnika zagrzmiał przeciągły łoskot. Nie od razu
dotarło do mnie,
że to Mały wysypał na podłogę
wszystkie swoje kamienie za jednym zamachem.
Słyszałem jego pot
ężny oddech i nagle odezwał się
zupełnie dziecinny głosik:
- Mam-ma! i z znowu - mam-ma...
A nast
ępnie rozdarł uszy znajomy zachłystujący się
płacz rocznego dziecka. Zdr
ętwiałem, zbyt dobrze
jeszcze pami
ętałem swoje niedawne strachy i w tejże
sekundzie zrozumiałem, co si
ę stało - Mały zobaczył
Majk
ę. Trwało to nie dłużej niż pół minuty, płacz

background image

ustał, znowu zagrzmiały kamienie i głos Komowa
rzeczowo oznajmił:
- Oto pytanie. Dlaczego wszystko mnie interesuje?
Wszystko dookoła... Dlaczego bez przerwy pojawiaj
ą
si
ę pytania? Przecież z nimi nie jest mi dobrze. One
mnie sw
ędzą. Dużo pytań. Dziesięć pytań dziennie,
dwadzie
ścia pytań dziennie. Staram się uciec:
biegam, cały dzie
ń biegam albo pływam - nie
pomaga. Wtedy zaczynam rozmy
ślać. Czasami
przychodzi odpowied
ź. To przyjemność. Czasami
odpowied
ź nie przychodzi. To zmartwienie. Bardzo
sw
ędzi. Szszarada. Najpierw myślałem, że pytania
przychodz
ą od środka. Ale potem rozmyślałem i
zrozumiałem - wszystko, co idzie od
środka, powinno
robi
ć mi przyjemność. To znaczy, że pytania
przychodz
ą z zewnątrz? Mam rację? Rozmyślam tak
jak ty. Ale je
śli tak - gdzie one leżą, gdzie one wiszą,
gdzie ich punkt?
Pauza. Potem znowu rozległ si
ę głos Komowa -
prawdziwego Komowa. Bardzo podobny, tylko
że
prawdziwy Komow mówił nie tak urywanie i głos
jego brzmiał nie tak ostro. W gruncie rzeczy mo
żna
to odró
żnić, jeżeli się wie, o co chodzi.
- Mógłbym ju
ż teraz odpowiedzieć na twoje pytanie -
powoli mówił Komow. - Ale boj
ę się pomylić. Boję
si
ę odpowiedzieć źle albo niedokładnie. Kiedy
dowiem si
ę o tobie wszystkiego, będę mógł
odpowiedzie
ć bezbłędnie.
Pauza. Znowu zagruchotały przesuwane po podłodze
kamienie.

background image

- F-fragment - powiedział Mały. - Jeszcze pytanie.
Sk
ąd się biorą odpowiedzi? Ty zmusiłeś mnie do
my
ślenia. Zawsze uważałem - jest odpowiedź - to
przyjemno
ść, nie ma odpowiedzi - zmartwienie.
Opowiedziałe
ś mi, jak rozmyślasz ty.
Przypominałem sobie j przypomniałem,
że ja też
cz
ęsto tak rozmyślam i często przychodzi odpowiedź.
Wida
ć, jak ona przychodzi. Tak, ja robię kształt
kamieni. O taki. ("Koszyk" - podpowiedział
Komow). Tak, koszyk. Jeden pr
ęt zaczepia się o
drugi, drugi - o trzeci, trzeci - dalej i wychodzi...
koszyk. Wida
ć - jak. Ale znacznie częściej
rozmy
ślam - znowu łoskot kamieni - i wychodzi
gotowa odpowied
ź. Jest wiązka prętów i nagle -
gotowy koszyk. Dlaczego?
- I na to pytanie - powiedział Komow - b
ędę mógł
odpowiedzie
ć dopiero, kiedy dowiem się o tobie
wszystkiego.
- To si
ę dowiaduj! - zażądał Mały. - Dowiaduj się
szybciej! Dlaczego nie dowiadujesz si
ę? Ja sam
opowiem. Był statek, tylko wi
ększy od twojego, teraz
si
ę skurczył, a był bardzo wielki. To sam wiesz.
Potem było tak.
Z gło
śnika doleciał rozdzierający chrzęst i trzask i
natychmiast na przera
źliwie wysokiej nucie
zakrzyczało dziecko. I poprzez ten pisk, poprzez
zacichaj
ące trzaski, uderzenia, dźwięki tłuczonego
szkła zachrypiał m
ęski, zduszony głos:
- Mary... Mary... Ma... ry...

background image

Dziecko krzyczało zanosząc się i przez jakiś czas nic
wi
ęcej nie było słychać. Potem coś zaszeleściło,
usłyszałem stłumiony j
ęk... Ktoś czołgał się po
zasypanej gruzem i odłamkami podłodze, co
ś
potoczyło si
ę z chrobotem. Znajomy, straszliwie
znajomy głos kobiecy wyj
ęczał:
- Szura... Gdzie jeste
ś, Szura?... Boli... Co się stało?
Gdzie jeste
ś? Nic nie widzę, Szura... Odezwij się,
Szura! Jak boli! Pomó
ż mi, ja nic nie widzę...
I to wszystko poprzez nieustaj
ący krzyk dziecka.
Potem kobieta ucichła, a po jakim
ś czasie ucichło
równie
ż dziecko.
Odetchn
ąłem głęboko i dopiero wtedy zauważyłem,
że pięści mam zaciśnięte, paznokcie wbite w dłonie i
że szczęki mi zdrętwiały.
- Tak było długo - powiedział Mały uroczy
ście. -
Zm
ęczył mnie krzyk. Usnąłem. Kiedy się obudziłem,
było ciemno jak przedtem. Było mi zimno. Chciałem
je
ść. Tak mocno chciałem jeść i żeby było ciepło, że
tak si
ę stało.
Wodospad d
źwięków runął z głośnika - zupełnie
nieznajomych d
źwięków. Równomierne, narastające
buczenie, cz
ęsto powtarzające się szczękanie, pogłos
przypominaj
ący echo, basowe, na progu słyszalności,
mamrotanie, pisk, skrzyp, brz
ęczenie, miedziane
gongi, trzaski... Trwało to długo, kilka minut. Potem
wszystko jednocze
śnie ucichło i Mały lekko
zadyszany powiedział:
- Nie. Tak ja nic nie opowiem. Tak b
ędą opowiadać,
tyle czasu, ile
żyją. Co robić?

background image

- I nakarmili cię? Ogrzali? - zapytał Komow równym
głosem.
- Stało si
ę tak, jak chciałem. I od tej pory zawsze
było tak, jak chciałem. Póki nie przyleciał pierwszy
statek.
- A co to było? - zapytał Komow, moim zdaniem
bardzo udatnie na
śladując dźwiękową kaszę, którą
słyszeli
śmy przed chwilą.
Pauza.
- A, rozumiem - powiedział Mały. - Ty zupełnie nie
umiesz, ale ja ci
ę zrozumiałem. Ale ja nie mogę
odpowiedzie
ć. Przecież ty sam nie masz słów, żeby
nazwa
ć. A ty znasz więcej słów niż ja. Daj mi słowa.
Ty mi dałe
ś dużo słów, ale wszystkie nie te.
Pauza.
- Jakiego to było koloru? - zapytał Komow.
-
Żadnego. Kolor to wtedy, kiedy patrzysz oczami.
Tam nie mo
żna patrzeć oczami.
- Gdzie - tam?
- U mnie. Gł
ęboko. W ziemi.
- A jak tam jest na dotyk?
- Wspaniale - powiedział Mały. - Przyjemno
ść.
Cheshirski kot! U mnie jest najlepiej. To było, póki
nie przyszli ludzie.
- Ty tam
śpisz? - zapytał Komow.
- Ja tam wszystko.
Śpię, jem, rozmyślam. Tylko
bawi
ę się tu dlatego, że lubię patrzeć oczami. I
jeszcze tam jest ciasno do zabawy. Jak w wodzie,
tylko jeszcze cia
śniej.

background image

- Ale przecież w wodzie nie można oddychać -
powiedział Komow.
- Dlaczego nie mo
żna? Można. I bawić się można.
Tylko ciasno.
Pauza.
- Teraz ju
ż wiesz o mnie wszystko? - zapytał Mały.
- Nie zdecydowanie powiedział Komow. - Niczego si
ę
o tobie nie dowiedziałem. Widzisz sam,
że nie mamy
wspólnych słów. By
ć może masz swoje słowa?
- Słowa... - powoli powtórzył Mały. - To wtedy, kiedy
ruszaj
ą się usta, a potem można słyszeć uszami. Nie.
To tylko u ludzi. Ja wiedziałem,
że są słowa, dlatego
że pamiętam. Na bim-bom-bramsel. Co takiego? Ja
nie wiem. Ale teraz wiem, po co jest du
żo słów.
Przedtem nie wiedziałem. Było przyjemnie mówi
ć.
Zabawa.
- Teraz ty wiesz, co znaczy słowo "ocean" -
powiedział Komow. - Ale ocean widziałe
ś i przedtem.
Jak go nazywałe
ś?
Pauza.
- Słucham - powiedział Komow.
- Czego słuchasz? Po co? Ja nazwałem. Tak nie
mo
żna usłyszeć. To wewnątrz.
- By
ć może, potrafisz pokazać? - zapytał Komow. -
Masz kamienie, pr
ęty...
- Kamienie i pr
ęty nie po to, żeby pokazywać -
oznajmił Mały, jak mi si
ę wydało gniewnie. -
Kamienie i pr
ęty po to, żeby rozmyślać. Jeżeli trudne
pytanie - kamienie i pr
ęty. Jeśli nie wiesz, jakie
pytanie - li
ście. Tu jest dużo różnych rzeczy. Woda,

background image

lód - lód dobrze topnieje, dlatego... - Mały zamilkł. -
Nie ma słów - o
świadczył. - Dużo różnych rzeczy.
Włosy... i du
żo tego, na co nie ma słów. Ale to tam, u
mnie.
Usłyszałem ci
ężkie, długie westchnienie. Moim
zdaniem to był Van der Hoose. Majka nagle
zapytała:
- A kiedy tak poruszasz twarz
ą? Co ta?
- Mam-ma... powiedział Mały czułym miaukliwym
głosikiem. - Twarz, r
ęce, ciało - mówił dalej głosem
Majki - to te
ż rzeczy do rozmyślania. Tych rzeczy
jest du
żo. Za długo nazywać wszystkie.
Pauza.
- Co robi
ć? - zapytał Mały. - Wymyśliłeś?
- Wymy
śliłem - odparł Komow. - Weźmiesz mnie do
siebie. Popatrz
ę i od razu dużo się dowiem. Być może
nawet wszystkiego.
- Rozmy
ślałem o tym - powiedział Mały. - Ja wiem,
że ty chcesz do mnie. Ja też chce, ale ja nie mogę. To
pytanie! Kiedy ja chc
ę, wszystko mogę. Tylko nie z
lud
źmi. Ja nie chcę, żeby oni byli, a oni są. Ja chcę,
żebyś ty przyszedł do mnie, ale nie mogę. Ludzie - to
zmartwienie.
- Rozumiem powiedział Komow.
W takim razie zabior
ę cię do siebie. Chcesz?
- Dok
ąd?
- Do siebie. Tam, sk
ąd przyszedłem. Na Ziemię, gdzie
mieszkaj
ą wszyscy ludzie. Tam też mogę się
wszystkiego o tobie dowiedzie
ć i to dosyć szybko.

background image

- Ale przecież to daleko - powiedział Mały. - Albo cię
nie zrozumiałem?
- Tak, to bardzo daleko - powiedział Komow. - Ale
mój statek...
- Nie! - powiedział Mały. - Ty nie rozumiesz. Ja nie
mog
ę daleko. Ja nie mogę nawet trochę daleko, a już
zupełnie nie mog
ę bardzo daleko. Jeden raz bawiłem
si
ę na krach. Zasnąłem. Obudziłem się od strachu.
Wielki strach, ogromny! Nawet krzykn
ąłem.
Fragment! Kra odpływała i widziałem tylko szczyty
gór. Pomy
ślałem, że ocean połknął ziemię.
Oczywi
ście wróciłem. Bardzo chciałem wrócić i kra
od razu z powrotem do brzegu. Ale teraz wiem,
że mi
nie wolno daleko. Ja nie tylko si
ę bałem. Było mi źle.
Jak z głodu, tylko znacznie gorzej. Nie, ja nie mog
ę
do ciebie.
- No, dobrze - powiedział Komow sztucznie wesołym
głosem. - Na pewno znudziło ci si
ę odpowiadać i
odpowiada
ć. Ja wiem, że lubisz zadawać pytania.
Zadawaj, a ja b
ędę odpowiadać.
- Nie - powiedział Mały. - Ja mam du
żo pytań do
ciebie. Dlaczego spada kamie
ń? Co to takiego gorąca
woda? Dlaczego palców jest dziesi
ęć, a żeby liczyć
wystarczy jeden? Du
żo pytań. Ale ja nie będę teraz
pyta
ć. Teraz jest źle. Ty nie możesz dc mnie, ja nie
mog
ę do ciebie i słów nie ma. Więc ty nie możesz
dowiedzie
ć się o mnie wszystkiego. Szszarada! To
znaczy,
że nie możesz odejść. Proszę cię - myśl, co
zrobi
ć. Jeśli sam nie możesz szybko myśleć, niech
my
ślą twoje maszyny - milion razy szybciej. Ja

background image

odchodzę. Nie można rozmyślać, kiedy rozmawiasz.
Rozmy
ślaj szybciej dlatego, że jest mi bardziej źle
ni
ż wczoraj. A wczoraj było gorzej niż przedwczoraj.
Z łoskotem potoczył si
ę kamień. Van der Hoose
znowu ci
ężko i przeciągle westchnął. Nie zdążyłem
nawet mrugn
ąć, a już Mały jak wicher pędził w
kierunku wzgórz, przez plac budowy. Widziałem,
jak przeskoczył pas startowy i nagle znikł, jakby go
nigdy nie było. I w tej samej sekundzie, jakby na
komend
ę znikły różnokolorowe wąsy nad górami.
- Tak - powiedział Komow. - Nie ma innego wyj
ścia.
Jakub, prosz
ę cię, nadaj depeszę do Sidorowa. Niech
przysyłaj
ą aparaturę. Widzę, że bez encefaloskopu
si
ę nie obejdę.
- Dobrze - zgodził si
ę Van der Hoose. - Ale chciałbym
zwróci
ć twoją uwagę, Giennadij... W ciągu całej
rozmowy na indykatorze ani razu nie zapaliła si
ę
zielona lampka.
- Widziałem - powiedział Komow.
- Ale to nie s
ą zwyczajne negatywne napięcia
emocjonalne, Giennadij. To najwy
ższe napięcie
negatywnych emocji...
Odpowiedzi Komowa nie usłyszałem.
Przesiedziałem na stanowisku cały wieczór i połow
ę
nocy. Ani wieczorem, ani w nocy Mały wi
ęcej się nie
pokazał. W
ąsy również się nie pokazały. Ani Majka.

Rozdział VII
PYTANIA l W
ĄTPLIWOŚCI

background image


Przy
śniadaniu Komow był bardzo rozmowny. W
nocy moim zdaniem nie spał w ogóle, oczy miał
czerwone, policzki zapadni
ęte, ale był wesoły i
podniecony. Pił ogromne ilo
ści mocnej herbaty i
referował nam swoje wst
ępne spostrzeżenia i
wnioski.
Według jego słów teraz nie było ju
ż żadnych
w
ątpliwości, że tubylcy poddali organizm chłopca
zasadniczej przebudowie. Okazali si
ę zdumiewająco
odwa
żnymi i sprawnymi eksperymentatorami -
przekształcili jego fizjonomi
ę, a po części i budowę
anatomiczn
ą, nieprawdopodobnie uaktywnili jego
mózg, a ponadto wyposa
żyli Małego w nowe
mechanizmy fizjologiczne, których współczesna
nauka ziemska nie jest w stanie wykształci
ć w
ludzkim organizmie. Cel tych anatomo-
fizjologicznych operacji by
ć może jest oczywisty -
tubylcy starali si
ę po prostu przystosować bezradne
ludzkie dziecko do nieludzkich warunków
egzystencji na planecie. Niezupełnie jasna jest
chwilowo odpowied
ź na pytanie, dlaczego tak
powa
żnie wtrącili się w funkcjonowanie centralnego
systemu nerwowego. Mo
żna, rzecz jasna, przypuścić,
że te efekty osiągnęli przypadkowo, jako uboczny
skutek zmian anatomo-fizjologicznych. Ale mo
żna
przypu
ścić również, że tubylcy wykorzystali rezerwy
ludzkiego organizmu w okre
ślonym celu. Przy takim
zało
żeniu mamy do dyspozycji cały wachlarz
hipotez. Na przykład: tubylcy starali si
ę, aby Mały

background image

zachował swoje niemowlęce wspomnienia i wrażenia
po to, by ułatwi
ć mu późniejszą wtórną adaptację,
je
żeli znowu powróci do ludzkiego społeczeństwa.
Istotnie Mały zdumiewaj
ąco łatwo oswoił się z nami i
nie wydajemy si
ę mu ani potworami, ani cudakami.
Ale nie jest równie
ż wykluczone, że niezwykła
pami
ęć Małego i jego fenomenalnie rozwinięte
o
środki mowy są zaledwie rezultatem ubocznym
pracy tubylców nad jego mózgiem. Jest mo
żliwe, że
tubylcy przede wszystkim starali si
ę osiągnąć
stabiln
ą łączność psychiczną między nimi a
centralnym systemem nerwowym Małego. To,
że
taka ł
ączność istnieje, wydaje się w najwyższym
stopniu prawdopodobne, w ka
żdym razie inaczej
trudno wytłumaczy
ć takie fakty, jak spontaniczne,
alogiczne powstawanie odpowiedzi na pytania, o
czym opowiadał Mały, bezwzgl
ędne wypełnianie
wszystkich
świadomych, a nawet podświadomych
życzeń Małego, to, że nie może oddalić się od tego,
okre
ślonego rejonu planety. Do tego kompleksu
problemów nale
ży zaliczyć stan napięcia
psychicznego, w którym znajduje si
ę Mały w
zwi
ązku z przybyciem ludzi. Sam Mały nie jest w
stanie wyja
śnić, w czym właściwie przeszkadzają mu
ludzie. Najwidoczniej przeszkadzamy nie jemu.
Przeszkadzamy tubylcom. I w tym momencie
zbli
żamy się do najistotniejszego problemu
dotycz
ącego natury mieszkańców tej planety.
Elementarna logika ka
że nam przypuścić, że tubylcy
s
ą albo istotami mikroskopijnymi, albo gigantami -

background image

tak czy inaczej są niewspółmierni z fizycznymi
rozmiarami Małego. I wła
śnie dlatego Mały traktuje
przejawy ich działalno
ści i ich samych jak żywioł,
jak cz
ęść przyrody otaczającej go od dzieciństwa.
(Kiedy zapytano go o "w
ąsy", Mały obojętnie
o
świadczył, że "wąsy" widzi po raz pierwszy, ale
przecie
ż codziennie widzi coś po raz pierwszy. Zaś
słowa na okre
ślenie podobnych zjawisk nie udało się
znale
źć). On, Komow, osobiście jest skłonny
przypuszcza
ć, że tubylcy to niebywałych rozmiarów
superorganizmy, nadzwyczaj dalekie zarówno od
humanoidów, jak i od struktur ahumanoidalnych, z
którymi człowiek miał okazj
ę stykać się do tej pory.
Jak dot
ąd, wiemy o nich katastrofalnie mało.
Widzieli
śmy potworne konstrukcje (czy też
organizmy?) nad horyzontem, których pojawienie si
ę
i znikanie jest wyra
źnie związane z wizytami Małego.
Słyszeli
śmy nie r wywołujące żadnych skojarzeń
d
źwięki, przy których pomocy Mały opisywał swój
"dom". Zrozumieli
śmy, że zarówno teoretyczna, jak
i praktyczna wiedza tubylców znajduje si
ę na
niebywale wysokim poziomie s
ądząc z tego, w co
udało si
ę im przekształcić zwyczajne ziemskie
niemowl
ę. I to wszystko, co wiemy. Na razie nawet
pyta
ń mamy niewiele, chociaż są to pytania
fundamentalne. Dlaczego tubylcy uratowali i nadal
wychowuj
ą Małego, dlaczego w ogóle zainteresowali
si
ę nim i czego od niego chcą? Skąd znają ludzi - i to,
nale
ży sądzić, nieźle znają, orientują się przecież w
ich psychologii i socjologii? Dlaczego pomimo to tak

background image

kategorycznie odmawiają wszelkich kontaktów z
człowiekiem? Jak pogodzi
ć niewątpliwie wysoki
poziom wiedzy z absolutnym brakiem
śladów
jakiejkowiek rozumnej działalno
ści? Czy obecny
opłakany stan planety jest wła
śnie rezultatem tej
działalno
ści? A może ten stan jest właśnie rezultatem
tej działalno
ści? A może ten stan jest opłakany tylko
z naszego punktu widzenia? Oto wła
ściwie wszystkie
podstawowe pytania. On, Komow, ma swoje zdanie
na ten temat, ale przypuszcza,
że chwilowo jest
jeszcze za - wcze
śnie, by je wypowiadać.
W ka
żdym razie jasne jest, że dokonano odkrycia i
to odkrycia pierwszorz
ędnej wagi, należy je
bezwzgl
ędnie zdyskontować, a to będzie możliwe
tylko za po
średnictwem Małego. Niedługo powinien
nadej
ść encefaloskop i reszta specjalistycznej
aparatury. Wykorzysta
ć ją w stu procentach uda
nam si
ę tylko wtedy, jeśli Mały będzie miał do nas
całkowite zaufanie, a nawet wi
ęcej - jeżeli staniemy
mu si
ę po prostu niezbędni.
- Postanowiłem dzisiaj nie kontaktowa
ć się - z nim -
o
świadczył Komow odsuwając pustą szklankę. - Dziś
wasza kolej. Staszek, poka
żesz mu swojego Toma.
Majka, b
ędziesz z nim grała w piłkę i przewieziesz go
na gliderze. Traktujcie go normalnie, wesoło, po
prostu. Wyobra
źcie sobie, że to wasz młodszy brat,
wunderkind... Jakub, b
ędziesz musiał posiedzieć na
dy
żurze. W końcu to był twój pomysł... No a jeśli
Mały jako
ś cię dopadnie, zbierz siły i pozwól mu
zbada
ć twoje bokobrody - było widać, że go okropnie

background image

interesują. A ja zaczaję się jak pająk, będę wszystko
obserwował i rejestrował. Dlatego, moi młodzi
koledzy, zostaniecie odpowiednio wyekwipowani i
zaopatrzycie si
ę w "trzecie oko". Jeżeli Mały zapyta
o mnie, odpowiedzcie mu,
że rozmyślam. Śpiewajcie
mu piosenki, poka
żcie mu filmy... Staszek,
zademonstrujesz mu komputer, poka
żesz, jak działa,
spróbujesz z nim liczy
ć na wyścigi. Myślę, że tu nas
czeka niespodzianka... I niech Mały du
żo pyta, niech
pyta jak najwi
ęcej. Im więcej, tym lepiej... No,
młodzie
ż, do roboty!
Zerwał si
ę z krzesła i wybiegł. Spojrzeliśmy po sobie.
- Czy b
ędą jakieś pytania, panie technik? - zapytała
Majka. Zimno zapytała, nieprzyja
źnie. To były jej
pierwsze słowa tego ranka. Nawet nie przywitała si
ę
dzisiaj ze mn
ą.
- Nie, panie kwatermistrzu - powiedziałem. Nie mam
pyta
ń, panie kwatermistrzu. Widzę pana, ale nie
słysz
ę.
- Wszystko to oczywi
ście bardzo pięknie - odezwał
si
ę z zadumą Van der Hoose. - Bokobrodów mi nie
szkoda. Ale...
- O, wła
śnie - powiedziała Majka wstając. - Ale?...
- Chc
ę powiedzieć - mówił dalej Van der Hoose - że
wczoraj wieczorem przyszła depesza od
Gorbowskiego. W wyj
ątkowo delikatnym tonie, ale
zupełnie niedwuznacznie prosił Komowa o
nieforsowanie kontaktu. I znowu dawał do
zrozumienia,
że chętnie się do nas przyłączy.
- A co na to Komow? - zapytałem.

background image

Van der Hoose zadarł głowę i gładząc lewy
bakenbard spojrzał na mnie z góry.
- Komow wypowiedział si
ę o tej propozycji bez
przesadnego szacunku - odparł Van der Hoose. -
Oczywi
ście ustnie. Zaś oddepeszował Gorbowskiemu
w tym duchu,
że dziękuje za radę.
- I co? - zapytałem. Miałem wielka ochot
ę zobaczyć
Gorbowskiego. Nigdy do tej pory nie widziałem go z
bliska.
- I to wszystko - powiedział Van der Hoose równie
ż
wstaj
ąc.
Majka i ja poszli
śmy do arsenału. Tam odszukaliśmy
i zało
żyliśmy na czoła szerokie plastykowe przepaski
z "trzecim okiem" - mam na my
śli te portatywne
telenadajniki dla samotnych zwiadowców, z ich
pomoc
ą można nieprzerwanie nadawać wizualną i
akustyczn
ą informację, wszystko, co widzi i słyszy
sam zwiadowca. Prosta, ale praktyczna sztuczka,
dopiero od niedawna jest na wyposa
żeniu EZ.
Musieli
śmy się trochę pomęczyć, zanim
dopasowali
śmy przepaski tak, żeby nie uciskały
skroni, nie spadały na nos i
żeby kaptur nie
ekranował obiektywu.
Potem Majka poszła do swojej kajuty po piłk
ę, a ja
wypu
ściłem na wolność Toma i wygoniłem go na pas
startowy. Sło
ńce już wstało, nocny mróz nieco zelżał,
ale nadal było bardzo zimno. Małego nigdzie nie
zauwa
żyłem.
Przegoniłem Toma kilkakrotnie po pasie startowym
dla rozgrzewki. Tom czuł si
ę zaszczycony moją

background image

uwagą i z wdzięczności ciągle pytał o polecenia.
Potem nadeszła Majka z piłk
ą i żeby nie zamarznąć
pograli
śmy z pięć minut - szczerze mówiąc nie bez
przyjemno
ści. Ciągle miałem nadzieję, że Majka jak
zwykle wci
ągnie się do gry, ale nic z tego nie wyszło.
W ko
ńcu zbrzydło mi i zapytałem wprost, co się
stało. Majka poło
żyła piłkę na ziemi, usiadła na
piłce, podci
ągnęła dochę i frasobliwie oparła policzek
na dłoni.
- Mo
że jednak dowiem się, o co chodzi? -
powtórzyłem.
Majka spojrzała na mnie i odwróciła si
ę.
- A mo
że jednak odpowiesz? - zapytałem podnosząc
głos.
- Wiatr jest dzisiaj - powiedziała z roztargnieniem
spogl
ądając na niebo.
- Co? - zapytałem. - Jaki wiatr?
Majka stukn
ęła się palcem w czoło obok obiektywu
"trzeciego oka" i powiedziała:
- Ka-ba-ka-łwan. Ka-nas ka-prze-ka-cie
ż ka-sły-ka-
sz
ą.
- Ka-sa-ka-ma ka-ba-ka-łwan - odpowiedziałem. -
Ka-tam ka-ma-ka-j
ą ka-prze-ka-ka-ka-źnik.
- Te
ż racja - powiedziała Majka. - Mówię przecież -
mamy dzi
ś wiatr.
- Tak - potwierdziłem - rzeczywi
ście mamy wiatr.
Stałem tak chwil
ę z uczuciem diabelnego
skr
ępowania, starając się wymyśleć jakiś neutralny
temat do rozmowy, ale nic oprócz tego
ż wiatru nie
wymy
śliłem i wtedy wpadło mi do głowy, że nieźle

background image

byłoby się przespacerować. Jeszcze ani razu nie
chodziłem po okolicy - prawie ju
ż tydzień tu jestem,
a po tej ziemi wła
ściwie nie chodziłem, widziałem ją
tylko na ekranach. Zreszt
ą mieliśmy szansę natknąć
si
ę gdzieś w zaroślach na Małego, zwłaszcza jeśli on
sam tego zechce, i tym sposobem poł
ączymy
przyjemne z po
żytecznym - zaczniemy z nim
pogaw
ędkę w znanym mu otoczeniu. Wszystko to
wyło
żyłem Majce. Majka w milczeniu wstała i
ruszyła w stron
ę bagna, a ja chowając nos w
futrzanym kołnierzu, a r
ęce głęboko w kieszeniach,
poszedłem za ni
ą. Tom omdlewając z usłużności
przyczepił si
ę w pierwszej chwili do nas, ale kazałem
mu zosta
ć na miejscu i oczekiwać na dalsze
polecenia.
Wydało mi si
ę, że widzę jakiś ruch w gęstych
zaro
ślach po prawej stronie. Stanąłem, zawołałem
"Mały!", ale nikt si
ę nie odezwał. Otaczała nas
zamarzni
ęta, lodowata cisza. Ani szelestu liści, ani
brz
ęczenia owadów, jakbyśmy błądzili wśród
teatralnych dekoracji. Obeszli
śmy długi język mgły
wypływaj
ący z gorącej topieli i zaczęliśmy włazić na
zbocze pagórka. Wła
ściwie była to piaszczysta
wydma umocniona krzakami. Im wy
żej, tym
twardsza stawała si
ę piaszczysta ziemia pod naszymi
nogami. Kiedy dotarli
śmy na samą górę,
rozejrzeli
śmy się dookoła. Statek skrywały obłoki
mgły, ale pas startowy wida
ć było bardzo dobrze.
Wesoło i o
ślepiająco jarzyła się w słońcu jego falista
powierzchnia, sieroco czerniała na samym
środku

background image

porzucona piłka i potężny Tom niezdecydowanie
dreptał wokół niej - wyra
źnie próbował rozwiązać
problem przekraczaj
ący jego siły, a mianowicie - czy
uprz
ątnąć z pasa ten postronny przedmiot, czy też
raczej w razie wypadku odda
ć życie w obronie
rzeczy pozostawionej przez człowieka.
Wtedy zobaczyłem
ślady na zamarzniętym piasku -
ciemne, wilgotne plamy na srebrzystej oszronionej
ziemi. T
ędy przechodził Mały, przechodził bardzo
niedawno. Siedział na szczycie wydmy, a potem wstał
i zszedł na dół zboczem, oddalaj
ąc się od statku.
Siady prowadziły w krzewy zarastaj
ące wąwóz
mi
ędzy wydmami. Znowu zawołałem "Mały!" i
znowu nikt si
ę nie odezwał. Wtedy zacząłem schodzić
na dół.
Znalazłem go od razu. Le
żał na brzuchu,
wyci
ągnięty, wtulony policzkiem w ziemię, oburącz
ściskając głowę. Wydawał się niemożliwy i
zdumiewaj
ący w tym miejscu, w żaden sposób nie
pasował do tego lodowatego krajobrazu, zaprzeczał
mu. W pierwszym momencie nawet si
ę przeraziłem -
my
ślałem, że coś się stało. Było tu zbyt zimno i
martwo. Przykucn
ąłem obok Małego, przemówiłem
do niego, a pó
źniej, kiedy w dalszym ciągu milczał,
leciutko klepn
ąłem go po gołym, chudym tyłku.
Wtedy pierwszy raz dotkn
ąłem go i omal nie
wrzasn
ąłem zaskoczony - wydał mi się gorący jak
żelazko.
- On wymy
ślił? - nie podnosząc głowy zapytał Mały.
- On rozmy
śla - odparłem. - Trudne pytanie.

background image

- A jak ja się dowiem, co on wymyślił?
- Przyjdziesz i on ci od razu powie.
- Mam-ma - nagle powiedział Mały.
Podniosłem oczy. Obok stała Majka.
- Mam-ma - powtórzył Mały nie ruszaj
ąc się.
- Tak, słoneczko - powiedziała Majka cicho.
Mały usiadł - przepłyn
ął z pozycji leżącej w siedzącą.
- Powiedz jeszcze raz! - za
żądał.
- Tak, słoneczko powiedziała Majka. Twarz jej
pobladła i wyra
źnie wystąpiły na niej piegi.
- Fenomenalne! - o
świadczył Mały oglądając ją od
dołu do góry. - Szczygiełek!
Odkaszln
ąłem.
- Czekali
śmy na ciebie, Mały - powiedziałem.
Teraz patrzył na mnie. Z wielkim wysiłkiem
powstrzymałem si
ę od odwrócenia oczu. Straszną
jednak miał twarz.
- Po co na mnie czekałe
ś?
- Jak to po co... - Nieco si
ę speszyłem, ale nagle mnie
ol
śniło. - Nudno nam bez ciebie. Źle nam bez ciebie.
Żadnej przyjemności nie ma, rozumiesz?
Mały poderwał si
ę na nogi i zaraz znowu usiadł.
Bardzo niewygodnie usiadł, ja bym nawet dwóch
minut tak nie przesiedział.
- Tobie jest
źle beze mnie?
- Tak - stwierdziłem stanowczo.
- Fenomenalne - powiedział Mały. - Tobie jest
źle
beze mnie, a mnie jest
źle bez ciebie. Sz-szarada!
- Dlaczego szarada? - zmartwiłem si
ę. - Gdybyśmy
nie mogli by
ć razem, to wtedy byłaby szarada. Ale

background image

teraz spotkaliśmy ciebie, możemy się bawić... Ty
przecie
ż lubisz się bawić, a dotąd zawsze bawiłeś się
sam...
- Nie - powiedział Mały. - Tylko na pocz
ątku
bawiłem si
ę sam. A potem bawiłem się na jeziorze i
zobaczyłem swoje odbicie w wodzie. Chciałem si
ę z
nim bawi
ć, ale ono się rozpadło. Wtedy bardzo
chciałem mie
ć swoje wizerunki, dużo wizerunków,
żeby się z nimi bawić. I tak się stało.
Zerwał si
ę i zaczął biegać wkoło, zostawiając za sobą
swoje dziwaczne fantomy - czarne, białe,
żółte,
czerwone... a potem usiadł w
środku i dumnie
spojrzał na nas. Musz
ę wam powiedzieć, że był to
widok niezwykły - nagi chłopiec na piasku, wokół
niego tuzin kolorowych figur w najró
żniejszych
pozach.
- Fenomenalne - powiedziałem i spojrzałem na
Majk
ę, zapraszając ją do wzięcia udziału w
rozmowie. Było mi głupio,
że ja przez cały czas
mówi
ę, a ona milczy. Ale Majka nie odezwała się,
tylko patrzyła ponuro, a fantomy powoli topniały
roztaczaj
ąc zapach amoniaku.
- Zawsze chciałem zapyta
ć - oznajmił Mały. - Po co
si
ę zawijacie? Co to takiego? - podskoczył do mnie i
szarpn
ął za połę dochy.
- Ubranie - odpowiedziałem.
- Ubranie - powtórzył. - Po co?
Opowiedziałem mu o ubraniu. Nie jestem
Komowem. W
życiu nie robiłem wykładu o strojach.

background image

Ale mogę wyznać bez fałszywej skromności, że
wykład odniósł sukces.
- Wszyscy ludzie s
ą w ubraniach? - zapytał Mały,
wstrz
ąśnięty.
- Wszyscy - odparłem,
żeby skończyć z tym
problemem. Niezupełnie rozumiałem, co nim
wła
ściwie tak wstrząsnęło.
- Ale ludzi jest du
żo? Ile?
- Pi
ętnaście miliardów.
- Pi
ętnaście miliardów - powtórzył, wystawił przed
siebie palec bez paznokcia, zacz
ął go zginać i
prostowa
ć. - Piętnaście miliardów! - powiedział i
obejrzał si
ę na przezroczyste resztki fantomów. Jego
oczy pociemniały. - I wszyscy w ubraniach... A co
jeszcze?
- Nie rozumiem.
- Co oni jeszcze robi
ą?
Nabrałem powietrza w płuca i rozpocz
ąłem opowieść
o tym, co robi
ą ludzie. Dziwne, ale jakoś nigdy nie
zastanawiałem si
ę nad tym zagadnieniem. Obawiam
si
ę, że Mały odniósł wrażenie, że ludzkość głównie
zajmuje si
ę cybernetyką. Zresztą pomyślałem, że jak
na pocz
ątek poszło zupełnie nie najgorzej. Mały
wprawdzie nie miotał si
ę jak w czasie wykładów
Komowa, nie zawi
ązywał się na supeł, ale i tak
słuchał jak zaczarowany. A kiedy sko
ńczyłem po
kilku rozpaczliwych próbach wyja
śnienia mu, czym
jest sztuka, Mały natychmiast zadał nast
ępne
pytanie:

background image

- Tak dużo zajęć - powiedział. - Po co przyszliście
tutaj?
- Majka, opowiedz mu - wychrypiałem błagalnie. -
Nos mi całkiem zamarzł.
Majka spojrzała na mnie wrogo, ale jednak zacz
ęła
bez zapału i według mojej opinii nieciekawie
opowiada
ć o świętej pamięci projekcie "Arka". Nie
wytrzymałem i zacz
ąłem jej przerywać, próbując
o
żywić wykład malowniczymi szczegółami,
u
ściślałem, wnosiłem poprawki i w końcu okazało
si
ę, że znowu mówię sam. Swoją opowieść uznałem
za stosowne zako
ńczyć morałem.
- Sam widzisz - powiedziałem. - Realizowali
śmy
wielki projekt, ale jak tylko okazało si
ę, że twoja
planeta jest zaj
ęta, natychmiast zrezygnowaliśmy z
naszych planów.
- To znaczy, ludzie umiej
ą wiedzieć, co będzie? -
zapytał Mały. - Ale to nie
ścisłe. Gdyby ludzie umieli,
dawno by st
ąd odeszli.
Nie wymy
śliłem zręcznej odpowiedzi. Temat wydał
mi si
ę śliski.
- Wiesz, Mały - powiedziałem ra
źnie - chodź,
pobawimy si
ę. Zobaczysz, jak fajnie bawić się z
lud
źmi.
Mały milczał. Gro
źnie spojrzałem na Majkę - co ona
wyprawia, jak Boga kocham, nie mog
ę przecież sam
ci
ągnąć całego kontaktu!
- Chod
ź, pobawimy się, Mały - bez żadnego
entuzjazmu poparła mnie Majka. - Albo, je
żeli
chcesz, przewioz
ę cię na latającej maszynie?

background image

- Będziesz latać w powietrzu - wtrąciłem się - a
wszystko b
ędzie na dole - góry, bagno, lodowiec...
- Nie - powiedział Mały. - Lata
ć to zwyczajna
przyjemno
ść. To ja sam mogę.
A
ż podskoczyłem.
- Jak to sam?
Przez jego twarz przeleciała błyskawiczna fala
drga
ń, ramiona uniosły się i opadły.
- Nie ma słów powiedział. Kiedy chc
ę - latam...
- No wi
ęc poleć! - wyrwało mi się.
- Teraz nie chc
ę - powiedział niecierpliwie. - Teraz
dla mnie przyjemno
ść - z wami. - Zerwał się na nogi.
- Chc
ę się bawić! - oznajmił. - Gdzie?
- Pobiegnijmy do statku - zaproponowałem.
Mały wydał z siebie przera
żający okrzyk i echo nie
zd
ążyło jeszcze zamrzeć wśród wydm, kiedy jak na
wy
ścigi - pędziliśmy przez krzaki. Na Majkę
ostatecznie machn
ąłem ręką - niech robi, co chce.
Mały
śmigał między krzakami jak promień światła.
Według mnie nie potr
ącił nawet jednej gałązki i ani
razu nie dotkn
ął stopą ziemi. Ja, zamotany w
podgrzewan
ą elektrycznością dochę, przedzierałem
si
ę przez zarośla jak czołg pustynny. Próbowałem
dogoni
ć Małego, ale bez przerwy zbijały mnie z
tropu fantomy, które zostawiał za sob
ą. Na skraju
zaro
śli Mały przystanął, poczekał na mnie i
powiedział:
- U ciebie te
ż tak bywa? Budzisz się i wspominasz, że
przed chwil
ą coś widziałeś? Czasami to jest dobrze

background image

znane. Na przykład jak latam. Czasami zupełnie
nowe, czego nigdy nie widziałe
ś.
- Owszem, bywa odparłem łapi
ąc powietrze. - To się
nazywa sen.
Śpisz i widzisz sny.
Poszli
śmy wolniej. Gdzieś z tyłu przez krzaki
przedzierała si
ę Majka.
- Sk
ąd się to bierze? - zapytał Mały. - Co to takiego -
sny?
- Niezwykłe kombinacje zwykłych wra
żeń -
wyrecytowałem.
Mały oczywi
ście nie zrozumiał i trzeba było zrobić
mu jeszcze jeden wykład o tym, czym s
ą sny, jak
powstaj
ą, po co są potrzebne i jak źle byłoby
ludziom, gdyby nie było snów.
- Cheshirski kot! Ale ja ci
ągle nie rozumiem,
dlaczego widz
ę we śnie to, czego nigdy nie widziałem.
Majka dogoniła nas i w milczeniu poszła razem z
nami.
- Na przykład? - zapytałem.
- Czasem mi si
ę śni, że jestem wielki, ogromny, że
rozmy
ślam, że pytania przychodzą do mnie jedno za
drugim, ol
śniewające pytania, zupełnie niezwykłe i
że ja znajduję odpowiedzi, niezwykłe odpowiedzi i że
bardzo dobrze widz
ę, jak z pytania powstaje
odpowied
ź. To największa przyjemność, kiedy wiesz,
jak z pytania powstaje odpowied
ź. Ale kiedy się
budz
ę, nie pamiętam ani pytań, ani odpowiedzi.
Pami
ętam tylko przyjemność.

background image

- Ta-ak powiedziałem wymijająco. Interesujący sen.
Ale nie umiem ci go wytłumaczy
ć. Zapytaj Komowa.
Mo
że on będzie umiał.
- Komowa... Co to takiego - Komow?
Musiałem mu wytłumaczy
ć nasz system imion. Już
bagno zostało za nami, mieli
śmy przed sobą statek i
pas startowy. Kiedy sko
ńczyłem mówić, Mały nagle
odezwał si
ę ni z tego, ni z owego.
- Dziwne. Nigdy jeszcze tak ze mn
ą nie było.
- Jak?
-
Żebym czegoś chciał dla siebie i nie mógł.
- A czego ty chcesz?
- Chc
ę się rozdzielić na pół. Teraz jestem jeden, a
chc
ę żeby było dwa.
- E, bracie - powiedziałem. - Nie masz nawet co si
ę
stara
ć. To niemożliwe.
- A gdyby mo
żliwe? Dobrze czy źle?
-
Źle, oczywiście - powiedziałem. - Niezbyt dokładnie
rozumiem, co chcesz powiedzie
ć... Można rozerwać
si
ę na pół. To bardzo źle. Można zachorować, to się
nazywa rozdwojenie ja
źni. To też źle, ale można
poprawi
ć.
- Boli? - zapytał Mały.
Weszli
śmy już na pas. Tom sunął nam na spotkanie
tocz
ąc przed sobą piłkę i radośnie migając
światełkami sygnalizacyjnymi.
- Daj sobie z tym spokój powiedziałem. - W cało
ści
te
ż jesteś dobry.
- Nie. Niedobry - zaprzeczył Mały, ale w tym
momencie nadjechał Tom i zacz
ęła się zabawa.

background image

Jak grad posypały się pytania. Nie nadążałem z
odpowiedziami. Tom nie nad
ążał z wypełnianiem
polece
ń. Piłka nie nadążała dotykać ziemi. Tylko
Mały nad
ążał ze wszystkim.
Z boku wygl
ądało to na pewno bardzo wesoło.
Zreszt
ą naprawdę było nam wesoło, nawet Majka w
ko
ńcu jakoś się wpiągnęła. Zapewne robiliśmy
wra
żenie podrostków, którzy zwagarowali z lekcji i
pobiegli na brzeg oceanu. Pocz
ątkowo czuliśmy
jeszcze skr
ępowanie, przeszkadzała nam
świadomość, że to nie jest zabawa, tylko praca, że
ka
żdy nasz ruch jest śledzony, że między nami a
Małym legło co
ś ciężkiego, niedopowiedzianego, ale
potem jako
ś to wszystko poszło w niepamięć. Została
tylko piłka lec
ąca ci prosto w twarz, entuzjazm po
udanym rzucie, została zło
ść na niezgrabnego Toma,
zostało dzwonienie w uszach od dziarskiego
pohukiwania i ostry, urywany
śmiech Małego -
pierwszy raz usłyszeli
śmy wtedy jego śmiech,
nieopanowany, zupełnie dziecinny...
To była dziwna zabawa. Mały sam na poczekaniu
wymy
ślał jej zasady. Okazał się nieprawdopodobnie
wytrzymały i zawzi
ęty, nie przepuszczał żadnej
okazji,
żeby nam zademonstrować swoją przewagę
fizyczn
ą, narzucił nam współzawodnictwo, i jakoś
tak samo przez si
ę wyszło, że grał sam jeden
przeciwko naszej trójce, a my
śmy ciągle przegrywali.
Najpierw Mały wygrywał, poniewa
ż chcieliśmy, żeby
wygrał. Potem wygrywał, poniewa
ż nie rozumieliśmy
jego zasad. Potem zrozumieli
śmy zasady, ale Majce i

background image

mnie przeszkadzały dochy. Potem doszliśmy do
wniosku,
że Tom jest zbyt niezgrabny i wyrzuciliśmy
go z gry. Majka wpadła w zapał i zacz
ęła grać na
pełny regulator, ja równie
ż robiłem, co w mojej
mocy, ale nadal tracili
śmy punkt za punktem. Nic
nie mogli
śmy zrobić z tym błyskawicznym
diabełkiem, który odbierał ka
żdą piłkę, sam bił
bardzo mocno i precyzyjnie, wrzeszczał z
oburzeniem, je
śli piłka zatrzymywała się w naszych
r
ękach ponad sekundę, i zbijał nas z pantałyku
swoimi fantomami albo co gorsze, umiej
ętnością
błyskawicznego znikania i równie błyskawicznego
pojawiania si
ę w zupełnie innym miejscu. Naturalnie
nie poddawali
śmy się, para buchała z nas jak z
lokomotyw, spływali
śmy potem, traciliśmy oddech,
wymy
ślaliśmy sobie, ale walczyliśmy do ostatniego
tchu. I nagle wszystko si
ę skończyło. Mały stanął,
odprowadził wzrokiem piłk
ę i usiadł na piasku.
- To było dobrze - powiedział. - Nigdy nie
wiedziałem,
że może być tak dobrze.
- Co? - zawołałem zdyszany. - Zm
ęczyłeś się, Mały?
- Nie. Przypomniałem sobie. Nie mog
ę zapomnieć.
Nie pomaga.
Żadna przyjemność nie pomaga. Więcej
mnie nie wołaj do zabawy.
Źle mi, a teraz jeszcze
gorzej. Powiedz mu,
żeby myślał szybciej. Ja się
rozerw
ę na pół, jeśli on szybko nie wymyśli.
Wszystko mnie w
środku boli. Ja chcę się rozerwać,
ale si
ę boję. Dlatego nie mogę. Jeśli będzie bardzo
bolało, przestan
ę się bać. Niech on myśli szybko.

background image

- No, co z tobą, Mały? - zapytałem rozstrojony.
Niedokładnie rozumiałem, co z nim si
ę dzieje, ale
widziałem,
że naprawdę jest mu źle. - Przestań o tym
my
śleć! Po prostu nie przyzwyczaiłeś się do ludzi.
Trzeba si
ę częściej spotykać, więcej bawić się
razem...
- Nie - powiedział Mały i wstał. - Wi
ęcej nie przyjdę.
- Ale dlaczego? - krzykn
ąłem. - Przecież było dobrze!
B
ędzie jeszcze lepiej Są jeszcze inne zabawy, nie
tylko piłk
ą, kółkiem, skrzydłami!
Mały powoli odchodził od nas.
- S
ą jeszcze szachy! - mówiłem pośpiesznie do jego
pleców. - Wiesz, co to s
ą szachy? To najwspanialsza
gra, liczy sobie tysi
ące lat!
Mały stan
ął. Z natychmiastowym pośpiechem
zacz
ąłem mu tłumaczyć, czym są szachy - zwykłe
szachy, trójwymiarowe szachy, n-wymiarowe
szachy...
- Tak - odezwał si
ę wreszcie Mały. - Ja przyjdę.
I ju
ż nie zatrzymując się więcej powlókł się noga za
nog
ą w stronę grzęzawiska. Jakiś czas patrzyliśmy w
ślad za nim, a potem Majka krzyknęła ,,Mały!"
zerwała si
ę z miejsca, dogoniła go i dalej poszli
razem. Podniosłem z ziemi swoj
ą dochę, ubrałem się,
znalazłem doch
ę Majki i niezdecydowanie ruszyłem
za nimi. Czułem w duszy jaki
ś nieprzyjemny osad,
ale nie rozumiałem dlaczego. Niby wszystko
sko
ńczyło się dobrze - Mały obiecał wrócić, to
znaczy,
że mimo wszystko przywiązał się do nas, to
znaczy,
że bez nas jest mu znacznie gorzej niż z

background image

nami... Zobaczyłem, że Majka stanęła, a Mały
powlókł si
ę dalej. Majka zawróciła, objęła dłońmi
ramiona, pobiegła mi na spotkanie. Podałem jej
doch
ę i zapytałem:
- No i co?
- Wszystko w porz
ądku - odpowiedziała. Oczy miała
przejrzyste i jakie
ś takie zdecydowane na wszystko.
- My
ślę, że w końcu... - zacząłem i urwałem. - Majka
- powiedziałem - zgubiła
ś "trzecie oko"!
- Ja go nie zgubiłam - odparła Majka.

Rozdział VIII
W
ĄTPLIWOŚCI l DECYZJE


Mały szedł na zachód wzdłu
ż linii brzegu prosto
przez wydmy i zaro
śla. Początkowo "trzecie oko" go
interesowało. Przystawał, zdejmował przepask
ę,
obracał j
ą w dłoniach i wtedy na ekranie naszego
odbiornika migało blade niebo, bł
ękitno-zielona
twarz-maska, oszroniały piasek. Potem Mały
zostawił "oko" w spokoju. Nie wiem, czy poruszał si
ę
inaczej ni
ż zwykle, czy niezupełnie dobrze założ
przepask
ę, ale miało się wrażenie, że obiektyw
patrzy nie prosto, tylko nieco w prawo. Na ekranie
podryguj
ąc płynęły jednakowe wydmy, zziębnięte
krzaki, czasami wyrastały siwe szczyty gór albo
pojawiał si
ę nagle czarny ocean i rozjarzona biel
lodowców na horyzoncie.

background image

Moim zdaniem Mały szedł bez określonego celu, po
prostu, gdzie oczy ponios
ą, byle dalej od nas.
Kilkakrotnie wdrapywał si
ę na wydmy i patrzył w
nasz
ą stronę. Na ekranie odbiornika zjawiał się
wtedy o
ślepiająco biały kadłub naszego statku,
srebrzysta wst
ęga pasa startowego, pomarańczowy
Tom sieroco przytulony do muru nie wyko
ńczonej
stacji meteorologicznej. Ale Małego na ekranie nie
zobaczyli
śmy.
Mniej wi
ęcej go godzinie Mały gwałtownie skręcił w
kierunku gór. Teraz sło
ńce świeciło prosto w
obiektyw i widoczno
ść pogorszyła się. Niebawem
wydmy si
ę skończyły, Mały szedł rzadkim
zagajnikiem przeskakuj
ąc zgniłe gałęzie, wśród
skarlałych pni pokrytych plamist
ą odstającą korą,
po ziemi przesyconej lodowat
ą wilgocią. Raz wspiął
si
ę na samotny granitowy głaz, stał na nim chwilę
rozgl
ądając się, potem zeskoczył, podniósł z ziemi
dwa czarne, o
ślizgłe patyki i postukując nimi poszedł
dalej. Pocz
ątkowo stukanie było chaotyczne, później
pojawił si
ę w nim rytm, i na tle tego rytmu
usłyszeli
śmy, ni to brzęczenie, ni to buczenie. Dźwięk
ten, nieprzerwany i nieprzyjemny, stawał si
ę coraz
gło
śniejszy. Najprawdopodobniej brzęczał i buczał
sam Mały - by
ć może była to piosenka, a być może
rozmowa z samym sob
ą.
I tak szedł stukaj
ąc, bucząc i brzęcząc, a między
drzewami coraz cz
ęściej trafiały się zwały kamieni,
omszałe głazy i olbrzymie złomy skalne. Potem nagle
zobaczyli
śmy na ekranie jezioro. Mały nie

background image

zatrzymując się szedł przed siebie, na moment
zobaczyli
śmy zmąconą wodę, następnie obraz
zm
ętniał i zniknął - Mały dał nurka.
Siedział pod wod
ą bardzo długo, już myślałem, że
utopił nadajnik i nic ju
ż więcej nie zobaczymy, ale po
dziesi
ęciu minutach obraz pojawił się znowu, mętny,
rozmazany, przeci
ęty strugami wody. Początkowo
nic nie mogli
śmy odróżnić, ale niebawem w prawej
cz
ęści ekranu ujrzeliśmy dłoń, na której wiła się i
rzucała dziwaczna ryba z Panty.
Kiedy obiektyw "oka" oczy
ścił się ostatecznie, Mały
biegł. Pnie drzew p
ędziły na nas i w ostatniej chwili
umykały to w prawo, to w lewo. Mały biegł bardzo
szybko, ale nie słyszeli
śmy tupotu jego nóg, ani
oddechu - tylko wiatr szumiał i przez g
ęstwę
spl
ątanych gałęzi migało słońce. Aż nagle stało się
co
ś niepojętego - Mały jak wryty zatrzymał się przed
szarym głazem i zanurzył w nim r
ęce po łokcie. Nie
wiem, by
ć może był tam dobrze zamaskowany
otwór. Moim zdaniem nie było. Kiedy po kilku
sekundach Mały wyj
ął ręce okazały się one czarne i
błyszcz
ące, i to czarne i błyszczące spływało mu z
palców i ci
ężko, z wyraźnym stukiem, kapało na
ziemi
ę. Potem ręce znikły z naszego pola widzenia i
Mały pobiegł dalej
Zatrzymał si
ę przed dziwaczną konstrukcją,
przypominaj
ącą krzywą wieżę i nie od razu dotarło
do mnie,
że to roztrzaskany "Pielgrzym". Teraz na
własne oczy zobaczyłem, jak strasznie ucierpiał przy
upadku i co z nim zrobiły lata na tej planecie. Widok

background image

nie był przyjemny. Tymczasem Mały powoli zbliż
si
ę, zajrzał w otwartą dziurę włazu - na chwilę ekran
pogr
ążył się w nieprzeniknionych ciemnościach -
nast
ępnie równie powoli obszedł nieszczęsny statek
dookoła. Znowu stan
ął przed włazem podniósł rękę i
przyło
żył czarną dłoń z rozcapierzonymi palcami do
z
żartej korozją burty. Stał tak z minutę, znowu
usłyszeli
śmy jego brzęczenie i buczenie, i wydało mi
si
ę, że spod rozcapierzonych palców unoszą się
smu
żki dymu. Wreszcie zabrał rękę i cofnął się o
krok. Na martwym poczerniałym obiciu
zobaczyli
śmy wyraźny, wypukły ślad dłoni z
rozcapierzonymi palcami.
- Och, ty mój
świerszczyku za kominem - odezwał się
ęboki baryton.
- Słoneczko! - zawtórował głos kobiecy.
Zapłakało dziecko.
Ślad dłoni gwałtownie uskoczył w bok i zniknął.
Teraz na ekranie widzieli
śmy nagie zbocze - poorany
szczelinami granit, stare osypiska, kruszywo ostrych
kamieni o połyskuj
ących, strzaskanych krawędziach,
k
ępki suchotniczej twardej trawy, głębokie, czarne
szczeliny. Mały wspinał si
ę na zbocze, spychany żwir
sypał si
ę w dół ekranu, słychać było równomierny
gło
śny oddech, a potem ruch stał się płynny i szybki,
zacz
ęło mi migać przed oczyma, zbocze nagle
oddaliło si
ę, spadając gdzieś w bok, w dół i
usłyszeli
śmy, ostry, chrapliwy, natychmiast urwany
śmiech Małego. Mały leciał w powietrzu - co do tego
nie mogło by
ć wątpliwości.

background image

Na ekranie błyszczało szaroliliowe niebo, a z boku
pulsowały jakie
ś mętne na wpół przezroczyste
strz
ępy, jak kawałki zakurzonego muślinu. Powoli w
poprzek ekranu przepłyn
ęło oślepiające liliowe
sło
ńce, zakurzony muślin zasłonił wszystko i nagle
przepadł.
Daleko w dole zobaczyli
śmy płaskowyż zasnuty
fioletow
ą mgiełką, straszliwe szramy przepastnych
w
ąwozów, nieprawdopodobnie ostre szczyty pokryte
wiecznymi
śniegami - posępny, lodowaty świat
uchodz
ący za horyzont, martwy, spękany, najeżony.
I zobaczyli
śmy potężne, lśniące, jakby
polakierowane kolano Małego wisz
ące nad otchłanią
i jego czarn
ą dłoń mocno wczepioną w
zmaterializowan
ą nicość.
Je
śli mam być szczery, w tym momencie przestałem
wierzy
ć własnym oczom i spojrzałem w bok, żeby
sprawdzi
ć czy nagrywanie trwało. Ale Van der
Hoose równie
ż miał niepewną minę, a Majka z
niedowierzaniem mru
żyła oczy i kręciła szyją, jakby
j
ą uwierał kołnierzyk. Tylko Komow był idealnie
spokojny i nieruchomy - siedział oparty łokciami o
pulpit, brod
ę trzymał na splecionych palcach.
A Mały ju
ż spadał. Pędziła na nas kamienna
pustynia, z lekka obracała si
ę wokół niewidzialnej osi
i było jasne, dok
ąd uchodziła ta oś - w czarną
szczelin
ę, która rozłupała bure, zawalone odłamkami
skał pole. P
ęknięcie rosło, rozwierało się, oświetlona
przez sło
ńce jego krawędź wydawała się idealnie
pionowa, a o tym,
żeby zobaczyć dno, nie mogło być

background image

nawet mowy, panowała tam absolutna ciemność. I w
t
ę ciemność gwałtownie śmignął Mały. Obraz znikł,
Majka wyci
ągnęła rękę i dała powiększenie, ale i
przy powi
ększeniu niczego nie można było zobaczyć
oprócz spływaj
ących po ekranie niewyraźnych,
szarych pasów. Nast
ępnie Mały wydał z siebie
przera
źliwy krzyk i obraz znieruchomiał. "Rozbił
si
ę!" - pomyślałem z przerażeniem. Majka z całej
siły wbiła mi paznokcie w nadgarstek.
Na ekranie widniały jakie
ś nieokreślone, nieruchome
plamy, wszystko było szare i czarne, rozlegały si
ę
jakie
ś dziwne dźwięki - jakieś bulgoty, chrapliwe
krakanie, syczenie. Pojawił si
ę znajomy zarys dłoni z
rozcapierzonymi palcami, znikn
ął. Niewyraźne
plamy popłyn
ęły jedna po drugiej przez ekran,
krakanie i bulgotanie stawało si
ę to głośniejsze, to
cichsze, zapaliło si
ę i zgasło pomarańczowe
światełko, potem jeszcze jedno, jeszcze jedno... Coś
krótko zaryczało i odezwało si
ę zwielokrotnione
echo. "Daj podczerwone" - przez z
ęby powiedział
Komow. Majka złapała gałk
ę podczerwonego
wzmacniacza i przekr
ęciła ją do oporu. Ekran od
razu poja
śniał, ale ja nadal nic nie rozumiałem.
Wszystko wypełniała fosforyzuj
ąca mgła. Co prawda
nie całkiem zwyczajna mgła, mo
żna było się w niej
domy
śleć jakiejś struktury - jakby wycinek żywej
tkanki pod
źle ustawionym mikroskopem - w tej
mgle mo
żna było się dopatrzeć fragmentów
ja
śniejszych oraz ugrupowań ciemnych, pulsujących
ziarenek, a wszystko to jakby wisiało w powietrzu,

background image

czasami niespodziewanie znikało i zjawiało się
znowu, a Mały szedł przez t
ę mgłę, jak przez pustkę,
szedł wyci
ągając przed siebie świecące ręce z
rozcapierzonymi palcami, a palce te wibrowały i
drgały w skomplikowanym wyra
źnym rytmie, a
wokół bulgotało, chrypiało, burczało i d
źwięcznie
tykało.
Mały szedł długo i nie od razu zauwa
żyliśmy, że
rysunek struktury blednie, rozpływa si
ę i oto na
ekranie pozostało ju
ż tylko mleczne podświetlenie i
ledwie dostrzegalne zarysy rozcapierzonych palców
Małego. A wtedy Mały stan
ął. Zrozumieliśmy, że
stoi, poniewa
ż dźwięki przestały się przybliżać i
oddala
ć. Te same dźwięki. Cała lawina, cała kaskada
d
źwięków. Chrapliwe pogłosy, basowe mamrotanie,
zduszone piski... Co
ś pękło z cmoknięciem i
rozleciało si
ę na dźwięczne okruchy... bzykanie,
skrzypy, uderzenia w miedziane gongi... A potem w
równomiernym blasku przesi
ąknęły ciemne plamy,
dziesi
ątki ciemnych plam, dużych i maleńkich,
nabierały coraz wyra
źniejszych kształtów, stawały
si
ę coraz bardziej podobne do czegoś zdumiewająco
znajomego i nagle domy
śliłem się, co to takiego. To
było absolutnie niemo
żliwe, ale już nie mogłem
odp
ędzić od siebie tej myśli. Ludzie. Dziesiątki, setki
ludzi, cały tłum ustawiony w szeregach i widziany
jakby troch
ę z góry... I wtedy coś się stało. Na jakiś
ułamek sekundy obraz stał si
ę zupełnie jasny. Na
zbyt krótko zreszt
ą, żeby można było zobaczyć
cokolwiek. Nast
ępnie usłyszeliśmy rozpaczliwy

background image

krzyk, obraz przekręcił się i wszystko znikło. I w tej
samej chwili w
ściekły głos Komowa zapytał:
- Dlaczego to zrobiła
ś?
Ekran był martwy. Komow stał nienaturalnie
wyprostowany, zaci
śnięte pięści oparł o pulpit.
Patrzył na Majk
ę. Majka była blada, ale spokojna.
Równie
ż podniosła się z fotela i teraz stała przed
Komowem twarz
ą w twarz. Milczała.
- Co si
ę stało? - ostrożnie zapytał Van der
Hoose. Widocznie podobnie jak ja nic nie rozumiał.
- To albo chuliga
ństwo, albo... - Komow przerwał. -
Usuwam ci
ę z grupy kontaktu. Zabraniam ci
opuszcza
ć statek, wchodzić na mostek i na
stanowisko DSB. Prosz
ę stąd wyjść.
Majka, nadal bez słowa, odwróciła si
ę i wyszła. Bez
chwili namysłu ruszyłem za ni
ą.
- Popow! - ostro powiedział Komow. Zatrzymałem
si
ę.
- Prosz
ę natychmiast przekazać nagrania do
Centrum. Jako pilne.
Patrzył mi prosto w oczy i poczułem si
ę nieswojo.
Takiego Komowa jeszcze nigdy nie widziałem. Taki
Komow miał niew
ątpliwie prawo rozkazywać,
zamyka
ć w areszcie domowym i w ogóle dusić
wszelki bunt w samym zarodku. Miałem uczucie,
że
zaraz rozerw
ę się na pół. - Jak Mały - przeleciało mi
przez mózg
Van der Hoosc odkaszln
ął i powiedział:

background image

- E... Giennadij. Może jednak nie do Centrum?
Gorbowski jest ju
ż przecież w Bazie. Może jednak
do Bazy, jak s
ądzisz?
Komow nie patrzył na mnie. Jego zw
ężone oczy
wygl
ądały jak kawałeczki lodu.
- Ach, tak, oczywi
ście - powiedział, zresztą absolutnie
spokojnie. - Kopi
ę do Bazy, dla Gorbowskiego.
Dzi
ękuję ci, Jakub. Popow, bierz się do pracy.
Nie pozostawało mi nic innego jak si
ę stąd zabrać.
Ale byłem niezadowolony. Gdyby
śmy nosili
wojskowe czapki jak w dawnych czasach,
przekr
ęciłbym ją daszkiem do tyłu. Ale nie miałem
na głowie czapki, wi
ęc poprzestałem na tym, że
wyjmuj
ąc z rejestratora kasetę zapytałem z
wyzwaniem:
- A co si
ę właściwie stało? Co ona takiego zrobiła?
Przez czas jaki
ś Komow milczał. Już z powrotem
siedział w swoim fotelu i przygryzaj
ąc wargę stukał
palcem po por
ęczy. Van der Hoose wichrząc
bokobrody te
ż patrzył na Komowa wyczekująco.
- Zapaliła reflektor - powiedział Komow. Nie od razu
go zrozumiałem.
- Jaki reflektor?
Komow bez słowa pokazał palcem wci
śnięty klawisz.
- A! - powiedział ze zmartwieniem Van der Hoose.
A ja nic nie powiedziałem. Wzi
ąłem kasetę i
usiadłem przy radiostacji. Nie było o czym mówi
ć.
Za mniejsze przewinienia ludzie z trzaskiem
wylatywali z kosmosu. Majka zapaliła awaryjn
ą
lamp
ę błyskową wmontowaną w przepaskę. I można

background image

sobie wyobrazić, jak się czuli mieszkańcy groty,
kiedy w odwiecznym mroku na mgnienie oka
zapłon
ęło maleńkie słońce. Zwiadowcę, który stracił
przytomno
ść, można odnaleźć z orbity nawet na
o
świetlonej stronie planety, kiedy nastąpi ten błysk...
nawet, je
śli zwiadowcę zasypało... Taki reflektor
wysyła promienie w diapazonie od ultrafioletu do
UKF... Nie było jeszcze wypadku,
żeby zwiadowcy
nie udało si
ę odstraszyć błyskiem najbardziej
krwio
żerczego drapieżnika. Nawet tachorga, który
nie boi si
ę niczego na świecie... "Zwariowała -
pomy
ślałem z rozpaczą. - Zupełnie się zbiesiła..." Ale
na głos powiedziałem (siadaj
ąc wygodniej):
- Wielka mi historia! Nacisn
ęła niewłaściwy klawisz,
omyliła si
ę...
- Tak, rzeczywi
ście - poparł mnie Van der Hoose. -
Na pewno tak wła
śnie było. Na pewno chciała
ączyć reflektor podczerwieni... Klawisze są obok
siebie... Jak s
ądzisz, Giennadij?
Komow milczał. Co
ś tam majstrował przy pulpicie.
Nie chciałem na niego patrze
ć. Włączyłem automat i
demonstracyjnie odwróciłem si
ę w drugą stronę.
- Nieprzyjemna historia... - mruczał Van der Hoose. -
Rzeczywi
ście, przecież to może spowodować
konsekwencje... Gwałtowny bodziec... Raczej
nieprzyjemny... Hm... Ostatnio wszyscy jeste
śmy
nieco zdenerwowani. Nic dziwnego,
że dziewczyna
si
ę omyliła... Wiesz, ja sam miałem ochotę coś
zrobi
ć... jakoś poprawić obraz... Biedny, Mały!
Moim zdaniem to był jego krzyk...

background image

- Proszę - powiedział Komow. - Możesz podziwiać.
Trzy i pół klatki.
Było słycha
ć zatroskane sapanie Van der Hoosego.
Nie wytrzymałem i obejrzałem si
ę. Nic nie było
wida
ć zza ich głów, więc wstałem i podszedłem. Na
ekranie było to samo, co dostrzegłem w ostatnim
mgnieniu oka, ale czego nie zd
ążyłem pojąć. Jakość
obrazu była pierwszorz
ędna, ale nadal kompletnie
nie rozumiałem, co to takiego. Ludzie, mnóstwo
czarnych figurek, absolutnie identycznych,
ustawionych jak na szachownicy. Stali, jakby na
równym dobrze o
świetlonym placu. Przednie figurki
były wi
ększe, dalsze, zgodnie z prawami
perspektywy, mniejsze. Zreszt
ą szeregi wydawały się
niesko
ńczone i gdzieś daleko zlewały się w jednolite
czarne pasy.
- To Mały - powiedział Komow. - Poznajecie?
Teraz mnie ol
śniło, rzeczywiście był to Mały,
powtórzony niby w nieprzeliczonych lustrach,
niesko
ńczenie wiele razy.
- Przypomina wielokrotne odbicie - wymamrotał
Van der Hoose.
- Odbicie... - powtórzył Komow, - A gdzie w takim
razie odbicie lampy? I gdzie cie
ń Małego?
- Nie wiem - uczciwie przyznał Van der Hoose. -
Istotnie, cie
ń powinien być.
- A co ty o tym my
ślisz, Staszek? - zapytał Komow
nie odwracaj
ąc się.
- Nic - powiedziałem krótko i wróciłem na swoje
miejsce.

background image

Ale naprawdę oczywiście myślałem, myślałem tak, aż
mi mózg trzeszczał, nic jednak nie mogłem
wymy
śleć. Jeszcze najbardziej mi to przypominało
formalistyczny rysunek piórkiem.
- Tak, niewiele si
ę dowiedzieliśmy - powiedział
Komow. - I nawet to ziarno, które nam si
ę trafiło,
okazało si
ę nic nie warte.
- Oho-ho... - wymruczał Van der Hoose i wyszedł.
Ja te
ż miałem ogromną ochotę wyjść i zobaczyć, jak
tam Majka. Ale spojrzałem na chronometr - do
ko
ńca nadawania zostało jeszcze z dziesięć minut.
Komow szele
ścił czymś i krzątał się za moimi
plecami. Potem jego r
ęka wyciągnęła się nad moim
ramieniem i poło
żyła na pulpicie błękitny blankiet
depeszy.
- To tekst wyja
śnienia - powiedział Komow. - Nadaj
to, jak tylko przeka
żesz nagranie.
Przeczytałem depesz
ę.
EZ-2, KOMOW - BAZA, GORBOWSKI. KOPIA
CENTRUM, BADER. PRZESYŁAM NAGRANIE Z
NADAJNIKA TYPU TG NOSICIEL MAŁY.
NAGRANIE TRWAŁO OD 13.46 DO 17.42 CZASU
POKŁADOWEGO. PRZERWANE WSKUTEK
PRZYPADKOWEGO WŁ
ĄCZENIA LAMPY
BŁYSKOWEJ Z POWODU MOJEJ NIEUWAGI.
W CHWILI OBECNEJ SYTUACJA JEST
NIEJASNA.
Nie zrozumiałem i przeczytałem depesz
ę jeszcze raz.
Potem obejrzałem si
ę na Komowa. Siedział w
poprzedniej pozie opieraj
ąc podbródek na

background image

splecionych palcach i patrzył na ekran
obserwacyjny. Nie powiem,
żeby moje serce
przepełniła gor
ąca wdzięczność. Nie, nie przepełniła.
Zbyt mało sympatii czułem do tego człowieka. Ale
nie mogłem mu nie odda
ć sprawiedliwości. Na jego
miejscu nie ka
żdy postąpiłby tak zdecydowanie i po
prostu. Wła
ściwie nie jest ważne, dlaczego tak
post
ąpił - czy dlatego, że zlitował się nad Majką
(raczej w
ątpię), czy zawstydził się swojej brutalności
(to chyba bli
ższe prawdy), czy też dlatego, że należy
do takich zwierzchników, którzy zupełnie szczerze
uwa
żają postępki podwładnych za własne. W
ka
żdym razie niebezpieczeństwo, że Majka wyleci z
kosmosu jak z procy, wydatnie si
ę zmniejszyło, a
pozycja i renoma samego Komowa wydatnie si
ę
pogorszyła. Dobra, drogi ksenopsychologu, to b
ędzie
zapami
ętane. Takie uczynki należy ze wszech miar
popiera
ć. A z Majką jeszcze porozmawiamy.
Rzeczywi
ście, po kiego diabła? Co ona - dziecko?
Lalkami si
ę chciała pobawić?
Automat brz
ęknął, wyłączył się, przystąpiłem więc
do nadawania depeszy. Wszedł Van der Hoose
pchaj
ąc przed sobą stolik na kółkach. Bezszelestnie,
z niezwykł
ą zręcznością, która przyniosłaby zaszczyt
najbardziej wykwalifikowanemu robotowi, postawił
tac
ę z talerzykami przy prawym łokciu Komowa.
Komow podzi
ękował z roztargnieniem. Wziąłem
sobie szklank
ę soku pomidorowego, wypiłem i
nalałem jeszcze.
- A sałatka? - zapytał zmartwiony Van der Hoose.

background image

Pokręciłem głową i powiedziałem do pleców
Komowa:
- Sko
ńczyłem. Czy mogę iść?
- Tak - odparł Komow nie odwracaj
ąc głowy. -
Prosz
ę nie opuszczać statku.
W korytarzu Van der Hoose powiedział:
- Majka je obiad.
- Histeryczka - powiedziałem ze zło
ścią.
- Przeciwnie. Powiedziałbym,
że jest spokojna i
zadowolona. I nawet cienia skruchy.
Razem poszli
śmy do mesy. Majka siedziała przy
stole, jadła zup
ę i czytała jakąś książkę.
- Czołem, aresztancie! - powiedziałem siadaj
ąc przed
ni
ą ze swoją szklanką.
Majka oderwała si
ę od książki i spojrzała na mnie
przymru
żając jedno oko.
- Jak zwierzchno
ść? - zapytała.
- W ci
ężkiej zadumie - powiedziałem patrząc na nią.
- Zastanawia si
ę, czy natychmiast powiesić cię na fok
rei, czy te
ż przewieźć do Dover, gdzie zawiśniesz na
ła
ńcuchach.
- A co na horyzoncie?
- Bez zmian.
- Tak - powiedziała Majka - teraz on ju
ż więcej nie
przyjdzie.
Powiedziała to z wyra
źnym zadowoleniem. Oczy
miała wesołe i zdecydowane na wszystko, jak wtedy.
Wypiłem łyk soku i spojrzałem z ukosa na Van der
Hoosego. Van der Hoose z markotnym wyrazem
twarzy dojadał moj
ą sałatkę. Nagle przyszło mi do

background image

głowy, że nasz kapitan musi Bogu dziękować, że nie
on kieruje t
ą operacją.
- Tak - powiedziałem - wygl
ąda na to, że zorwałaś
nam kontakt.
- Przykro mi - krótko odparła Majka i znowu
wsadziła nos w ksi
ążkę. Ale nie czytała. Czekała na
dalszy ci
ąg.
- Miejmy nadziej
ę, że nie jest tak źle - powiedział
Van der Hoose. - Miejmy nadziej
ę, że to tylko
kolejna komplikacja.
- My
ślisz, że Mały wróci? zapytałem.
- My
ślę, że tak - powiedział Van der Hoose z
westchnieniem. - Za bardzo lubi zadawa
ć pytania. A
teraz, jak sam rozumiesz, powstało mnóstwo
nowych. Dojadł sałatk
ę i wstał. - Pójdę na mostek -
poinformował nas. - Je
śli mam być szczery, jest to
bardzo brzydka historia. Rozumiem ci
ę, Majka, ale
w
żadnym stopniu nie usprawiedliwiam. Tak się nie
robi...
Majka nie odpowiedziała i Van der Hoose wyszedł
pchaj
ąc przed sobą stolik. Jak tylko jego kroki
ucichły, zapytałem, staraj
ąc się mówić grzecznie, ale
surowo.
- Zrobiła
ś to niechcący, czy umyślnie?
- A jak przypuszczasz? - zapytała Majka patrz
ąc w
ksi
ążkę.
- Komow wzi
ął winę na siebie - powiedziałem.
- To znaczy?
- Jak si
ę okazuje, lampa błyskowa zapaliła się na
skutek jego nieuwagi.

background image

- To urocze - powiedziała Majka. Odłożyła książkę i
przeci
ągnęła się. - Wielkopański gest.
- To wszystko, co mi masz do powiedzenia?
- A czego wła
ściwie chcesz ode mnie? Szczerego
wyznania winy? Skruchy? Fontanny łez?
Znowu napiłem si
ę soku. Jeszcze nad sobą
panowałem.
- Przede wszystkim chc
ę wiedzieć, czy zrobiłeś to
niechc
ący, czy umyślnie?
- Umy
ślnie. Co dalej?
- Dalej chciałbym si
ę dowiedzieć, dlaczego to
zrobiła
ś?
- Zrobiłam to dlatego,
żeby raz na zawsze skończyć z
tym
świństwem. Dalej?
- Jakie
świństwo? O czym ty mówisz?
- To było ohydne! powiedziała Majka z sił
ą. - To było
nieludzkie. Nie mogłam siedzie
ć z założonymi rękami
i patrze
ć, jak wstrętna komedia przemienia się w
tragedi
ę. - Odrzuciła książkę. - I nie piorunuj mnie
spojrzeniem! Obejd
ę się bez twojej obrony! Ach, jaki
on jest wielkoduszny! Ulubieniec doktora M'Bogi! I
tak odejd
ę! Pójdę do szkoły i będę uczyła dzieci, żeby
w por
ę łapały za rękę tych wszystkich fanatyków,
zwolenników abstrakcyjnych teorii i kretynów,
którzy im potakuj
ą! Miałem święty zamiar utrzymać
do ko
ńca ton poprawny i uprzejmy. Ale teraz moja
cierpliwo
ść się skończyła. W ogóle z cierpliwością nie
jest u mnie najlepiej.
- Arogancko! - powiedziałem nie znajduj
ąc słów. -
Zachowujesz si
ę arogancko! Arogancko!

background image

Spróbowałem jeszcze raz napić się soku, ale okazało
si
ę, że szklanka jest pusta. Jakoś niepostrzeżenie
zd
ążyłem wszystko wypić.
- A dalej? - zapytała Majka z pogardliwym
u
śmiechem.
- To ju
ż wszystko - powiedziałem, posępnie oglądając
pust
ą szklankę. Rzeczywiście nic już nie miałem do
powiedzenia. Wystrzelałem wszystkie naboje.
Prawdopodobnie zreszt
ą szedłem do Majki nie po to,
żeby ją zrozumieć, tylko po to, żeby jej nawymyślać.
- Skoro to ju
ż wszystko - powiedziała Majka - to
wracaj na mostek i całuj si
ę ze swoim Komowem. A
przy okazji ze swoim Tomem i z cał
ą cybernetyką.
My, widzisz, jeste
śmy po prostu ludźmi i nic co
ludzkie nie jest nam oboj
ętne.
Odsun
ąłem szklankę i wstałem. Nie było już o czym
mówi
ć. Wszystko było jasne. Miałem przyjaciela - i
nie mam przyjaciela. No có
ż, jakoś dam sobie radę.
- Smacznego - powiedziałem i na sztywnych nogach
wyszedłem na korytarz.
Serce mi si
ę tłukło jak oszalałe, wargi drżały
obrzydliwie. Zamkn
ąłem się w swojej kajucie i
uwaliłem na łó
żko, twarzą w poduszkę. Głupio! Och,
jak głupio! No dobra, no, nie podoba ci si
ę cała
impreza. Tyle rzeczy tylu ludziom si
ę nie podoba! W
ko
ńcu nikt cię tu nie zapraszał, znalazłaś się tu
przypadkiem, wi
ęc przynajmniej zachowuj się jak
nale
ży! Przecież nie znasz się nic a nic na
kontaktach, nieszcz
ęsny kwatermistrzu... rysuj swoje
parszywe szkice i rób, co ci ka
żą! Co ty wiesz o

background image

abstrakcyjnych teoriach? I gdzie w ogóle widziałaś
abstrakcyjne teorie? Dzi
ś wydaje się, że to teoria
abstrakcyjna, a jutro historia si
ę bez niej zatrzyma...
No dobrze. Nie podoba ci si
ę. No to nie bierz w tym
udziału! Przecie
ż tak świetnie wszystko szło, ledwie-
ledwie oswoili
śmy Małego, taki wspaniały chłopak,
inteligentny, z nim razem mogli
śmy cuda zdziałać!
Ech, kwatermistrzu... To si
ę nazywa przyjaciel... A
teraz nie ma ani Małego, ani przyjaciela...
A Komow te
ż jest dobry, sunie jak czołg, nikogo się
nie poradzi, nic nie wytłumaczy... Nie-e, nie
doczekacie si
ę, żebym jeszcze kiedyś brał udział w
kontaktach! Jak tylko sko
ńczy się to całe zawracanie
głowy, natychmiast zgłaszam si
ę do realizacji
projektu "Arka-2"... Ju
ż przeżywałem w wyobraźni
cudowne
życie przy projekcie ,,Arka-2", już
widziałem, jak pracujemy z Tani
ą, z Wadikiem, z
genialn
ą Ninon wreszcie. Będę pracować jak koń,
bez
żadnej tam filozofii, będę myśleć tylko o pracy.
Żadnych kontaktów!
Niepostrze
żenie zasnąłem i spałem niczym suseł, jak
zwykł mawia
ć mój pradziadek. W końcu z ostatnich
czterdziestu o
śmiu godzin przespałem nie więcej niż
cztery. Van der Hoose ledwie si
ę mnie dobudził. Pora
była na wacht
ę. - A Majka? - zapytałem niezupełnie
obudzony, ale natychmiast ugryzłem si
ę w język.
Zreszt
ą Van der Hoose udał, że nie dosłyszał.
Wzi
ąłem natrysk, ubrałem się i poszedłem na
mostek. Ogarn
ęło mnie znowu nieprzyjemne
uczucie. Nie miałem ochoty nikogo widzie
ć. Van der

background image

Hoose zdał wachtę i poszedł spać, oznajmiwszy mi,
że wokół statku nic się nie dzieje i że za sześć godzin
zmieni mnie Komow.
Była dokładnie dwudziesta druga zero-zero według
czasu pokładowego. Na ekranie zapalały si
ę zorze
nad górami, wiał silny wiatr od oceanu, rwał w
strz
ępy czapę mgły nad gorącą topielą, przyciskał
nagie krzaki do przemarzłego piasku, rzucał na
pla
żę ochłapy błyskawicznie zamarzającej piany, a
na pasie startowym, lekko pochylony pod wiatr,
tkwił samotny Tom. Wszystkie jego
światła
sygnalizacyjne zawiadamiały,
że jest bezrobotny, że
nie ma do wykonania
żadnych zadań i że w każdej
chwili gotów jest wypełni
ć dowolne polecenie.
Bardzo smutny widok. Wł
ączyłem zewnętrzne
mikrofony, z minut
ę słuchałem wycia oceanu, świstu
wiatru, stukania lodowatych kropli po pancerzu
statku i wył
ączyłem się znowu.
Spróbowałem wyobrazi
ć sobie, co teraz robi Mały,
przypomniała mi si
ę gorąca mgła niczym plaster
miodu, rozmazane zg
ęszczenia światła - a ściślej nie
światła oczywiście, tylko ciepła, i to równomierne
l
śnienie wypełnione kaszą dziwacznych dźwięków,
zagadkowe szeregi lustrzanych odbi
ć, które nie były
odbiciami... No có
ż, tam mu jest na pewno ciepło,
przytulnie, swojsko i ma, och, ma nad czym
porozmy
ślać. Ukrył się na pewno w jakimś
kamiennym k
ącie i ciężko przeżywa krzywdę, którą
mu wyrz
ądziła Majka. ("Mam-ma..." - "Tak,
słoneczko" - przypomniałem sobie.) Z punktu

background image

widzenia Małego to wszystko musiało wyglądać
wyj
ątkowo nieuczciwie. Ja bym na jego miejscu już
nigdy tu nie wrócił... A przecie
ż Komow tak się
ucieszył, kiedy Majka zało
żyła Małemu swoją
przepask
ę. "Brawo!" - powiedział. To niezła szansa,
ale ja bym nie zaryzykował... Zreszt
ą wszystko jedno
i tak by nic z tego nie wyszło. Konstruktorzy TN
mogli si
ę lepiej popisać. Na przykład obiektyw
powinien by
ć stereo... chociaż z drugiej strony, TN
jest przewidziany do zupełnie innych celów... Ale co
ś
nieco
ś udało się podpatrzyć, mimo wszystko się
udało. Powiedzmy - jak Mały lata. Tylko - w jaki
sposób lata, dlaczego lata, na czym lata? I ta scena
przy roztrzaskanym "Pielgrzymie"... Planeta
niewidzialnych. Niew
ątpliwie można by tu
zaobserwowa
ć wiele ciekawych rzeczy, gdyby
Komow pozwolił wypu
ścić wartownika-zwiadowcę.
Mo
że teraz pozwoli? Zresztą nawet nie jest
konieczny wartownik-zwiadowca. Na pocz
ątek
wystarczy si
ę przejechać lokatorem-próbnikiem po
horyzoncie...
Za
śpiewał sygnał wywoławczy. Podszedłem do
radiostacji. Nieznajomy głos bardzo uprzejmie,
powiedziałbym nawet - nie
śmiało, poprosił Komowa.
- Kto b
ędzie mówić? - zapytałem niezbyt serdecznie.
- Jeden z członków Komisji Do Spraw Kontaktów,
moje nazwisko Gorbowski. - A
ż usiadłem. - Bardzo
chciałbym mówi
ć z Giennadijem Juriewiczem. Ale
mo
że on śpi?

background image

- W tej sekundzie - wymamrotałem. - W tej chwili... -
Po
śpiesznie włączyłem radio wewnątrzpokładowe.
Komow na mostek. Pilne wezwanie z Bazy.
- Nie takie znowu pilne - zaprotestował Gorbowski.
- Przy mikrofonie Leonid Andriejewicz Gorbowski! -
uroczy
ście zameldowałem w mikrofon, żeby Komow
nie marudził zbyt długo.
- Młody człowieku! - powiedział Gorbowski.
- Na wachcie Stanisław Popow, technik-cybernetyk! -
zameldowałem. - W czasie mojej wachty nic
szczególnego nie zaszło!
Gorbowski milczał chwil
ę, potem powiedział
niepewnie:
- Spocznij...
Usłyszałem po
śpieszne kroki i na. mostek szybko
wszedł Komow. Zmizernial, spojrzenie miał szklane,
pod oczami ciemne kr
ęgi. Wstałem i ustąpiłem mu
miejsce.
- Komow słucha - powiedział. - To ty Leonid?
- To ja, dzie
ń dobry... - odezwał się Gorbowski. -
Słuchaj, Giennadij, czy nie mo
żna czegoś zrobić,
żebyśmy się widzieli? Tu są jakieś guziczki...
Komow tylko spojrzał na mnie i moje r
ęce same
si
ęgnęły do pulpitu i włączyły wizję. My,
radiotelegrafi
ści, zwykle mamy wizję wyłączoną. Z
żnych powodów.
- Aha - z zadowoleniem powiedział Gorbowski. -
Teraz zaczynam ci
ę widzieć.
Na naszym ekranie te
ż pojawił się obraz - twarz
znana mi z portretów i opisów, wydłu
żona i jakby

background image

lekko zapadnięta, twarz Leonida Andriejewicza. Co
prawda na portretach przypominał raczej
antycznego filozofa, a teraz miał min
ę nieco smętną,
rozczarowan
ą, a na jego szerokim kaczym nosie ku
mojemu zdumieniu widniało zadrapanie - moim
zdaniem całkiem
świeże. Kiedy obraz stał się
dostatecznie ostry, cofn
ąłem się i cichutko usiadłem
w fotelu wachtowego. Miałem fatalne przeczucie,
że
za moment zostan
ę wyrzucony, i dlatego w skupieniu
oddałem si
ę obserwacji szalejącego huraganu.
Gorbowski powiedział:
- Po pierwsze, chciałem ci ogromnie podzi
ękować,
Giennadij. Przejrzałem wszystkie twoje materiały i
musz
ę ci powiedzieć, że to coś zupełnie unikalnego.
Niezwykle interesuj
ące. Pomysłowe, znakomite...
- Miło mi - powiedział krótko Komow. - Ale?
- Dlaczego "ale"? - zdziwił si
ę Gorbowski. - "I"
chcesz powiedzie
ć. I większość członków Komisji jest
tego samego zdania. Trudno uwierzy
ć, że taka
kolosalna praca została wykonana w ci
ągu
czterdziestu o
śmiu godzin.
- To nie moja zasługa - sucho powiedział Komow. -
Sprzyjaj
ący zbieg okoliczności, to wszystko.
- No, nie -
żywo zaprzeczył Gorbowski. - Musisz
przyzna
ć, że z góry wiedziałeś, z kim będziesz miał
do czynienia. To nie takie proste - wiedzie
ć z góry. A
poza tym twoje zdecydowanie, intuicja... energia...
- Czuj
ę się pochlebiony - powiedział Komow
odrobin
ę podnosząc głos.
Gorbowski zamilkł i nagle bardzo cicho zapytał:

background image

- Giennadij, jak sobie wyobrażasz dalsze losy
Małego?
Przekonanie,
że natychmiast, w tejże sekundzie, w
mgnieniu oka, błyskawicznie i bez
żadnych ceregieli
poprosz
ą mnie o opuszczenie mostka, przerodziło się
w złowieszcz
ą pewność. Skuliłem się i wstrzymałem
oddech.
Komow powiedział:
- Mały b
ędzie pośrednikiem między Ziemią a
tubylcami.
- Rozumiem - powiedział Gorbowski. - To byłoby
cudownie. A je
śli kontaktu nie będzie?
- Słuchaj - powiedział Komow twardo -
porozmawiajmy szczerze. Powiedzmy gło
śno to, o
czym obaj teraz my
ślimy i to, czego boimy się
najbardziej. Ja staram si
ę przekształcić Małego w
narz
ędzie Ziemi. W tym celu wszystkimi dostępnymi
mi
środkami i bez żadnego miłosierdzia, jeśli tak
mo
żna powiedzieć, staram się odrodzić w nim
człowieka. Cała trudno
ść polega na tym, że ludzka
psychika, ludzki, ziemski stosunek do
świata są w
najwy
ższym stopniu obce tubylcom, którzy
wychowali Małego. I tym stosunkiem do nas
przepojona jest cała pod
świadomość Małego. Na
szcz
ęście czy też na nieszczęście tubylcy zostawili
Małemu dostatecznie wiele ludzkich cech,
żebyśmy
mieli mo
żność opanowania jego świadomości.
Sytuacja, która powstała obecnie, to sytuacja
krytyczna.
Świadomość Małego należy do nas.
Pod
świadomość do nich. Konflikt jest bardzo trudny

background image

i ryzykowny, świetnie zdaję sobie z tego sprawę, ale
ten konflikt mo
żna rozwiązać. Trzeba mi jeszcze
dosłownie kilku dni,
żeby przygotować Małego.
Wyja
śnię mu faktyczny stan rzeczy, wyzwolę jego
pod
świadomość i Mały ostatecznie i do końca
zostanie naszym współpracownikiem. Musisz
przecie
ż rozumieć, jaką wartość przedstawia dla nas
taka współpraca... Przewiduj
ę wiele trudności. Na
przykład pod
świadome odtrącanie nas teoretycznie
mo
że się przerodzić - kiedy już wyjaśnimy mu
faktyczny stan rzeczy - w
świadome pragnienie
bronienia przed nami swego "domu", swoich
zbawców i piastunów. By
ć mo-może powstaną nowe
niebezpieczne napi
ęcia. Ale pewien jestem, iż
zdołamy przekona
ć Małego, że nasze cywilizacje są
równorz
ędnymi partnerami, razem ze swoimi
warto
ściami i niedostatkami, i że w takim razie on
jako po
średnik będzie mógł przez całe życie czerpać
zarówno od jednej, jak i od drugiej strony, nie
l
ękając się ani o jednych, ani o drugich. Mały będzie
dumny ze swojej niezwykłej pozycji, jego
życie
b
ędzie intensywne i szczęśliwe... - Komow zamilkł. -
Musimy zaryzykowa
ć. To nasz obowiązek. Podobny
przypadek wi
ęcej nigdy się nie zdarzy. Taki jest mój
punkt widzenia.
- Rozumiem - powiedział Gorbowski. - Znam twoje
teorie i oceniam je bardzo wysoko. Wiem, w imi
ę
czego chcesz ryzykowa
ć. Ale musisz chyba się
zgodzi
ć, że ryzyko nie powinno przekraczać
okre
ślonej granicy. Musisz zrozumieć, że od

background image

początku byłem po twojej stronie. Wiedziałem, że
ryzykujemy, ogarniał mnie strach, ale ci
ągle
my
ślałem - a nuż się uda? Co za perspektywy, co za
mo
żliwości! A jeszcze też myślałem, że zawsze
zd
ążymy się wycofać na czas. Do głowy mi nie
przyszło,
że dzieciak może się okazać taki
komunikatywny i
że sprawa zajdzie tak daleko już
po dwóch dobach... - Gorbowski przerwał. -
Giennadij, a przecie
ż kontaktu nie będzie. Pora
odtr
ąbić odwrót.
- Kontakt b
ędzie! - powiedział Komow.
- Kontaktu nie b
ędzie - miękko, ale stanowczo
powtórzył Gorbowski. - Przecie
ż doskonale
rozumiesz, Giennadij,
że mamy do czynienie z
hermetyczn
ą cywilizacją, z rozumem zamkniętym w
sobie.
- To nie hermetyczna cywilizacja, tylko
quasihermetyczna - powiedział Komow. - Oni
wysterylizowali planet
ę i wyraźnie utrzymują ją w
takim stanie. Nie wiadomo dlaczego uratowali i
wychowali Małego. Wreszcie dysponuj
ą zupełnie
niezł
ą informacją o ludziach. To quasi-hermetyzm.
- No, Giennadij, absolutny hermetyzm jest poj
ęciem
ściśle teoretycznym. Oczywiście, zawsze pozostaje
jaka
ś tam funkcjonalna działalność skierowana na
zewn
ątrz, na przykład sanitarno-higieniczna. Co zaś
dotyczy Małego... Oczywi
ście, to tylko domysły, ale
przecie
ż jeśli cywilizacja jest dostatecznie stara, jej
humanizm mo
że się przerodzić w socjalny odruch
bezwarunkowy, w instynkt społeczny. Dziecko

background image

zostało uratowane po prostu dlatego, że zaistniała
potrzeba podj
ęcia takiej akcji...
- To jest niewykluczone - powiedział Komow. - Nie
chodzi teraz o domysły. Wa
żne jest, że to quasi-
hermetyzm,
że istnieje furtka dla kontaktu.
Oczywi
ście, proces zbliżenia będzie bardzo
długotrwały. By
ć może będzie trzeba dwa, trzy razy
wi
ęcej czasu niż dla zbliżenia ze zwyczajną, otwartą
cywilizacj
ą... Nie! Myślałem o tym wszystkim i chyba
sam dobrze wiesz,
że nic nowego mi nie powiedziałeś.
Twoja opinia przeciwko mojej - i nic wi
ęcej. Ty
proponujesz,
żeby się wycofać, a ja proponuję, żeby
t
ę jedyną szansę wykorzystać do końca.
- Giennadij, nie tylko ja my
ślę, że kontaktu nie
b
ędzie - bardzo cicho powiedział Gorbowski.
- A kto jeszcze? - z u
śmieszkiem zainteresował się
Komow. - August-Johann-Maria Bader?
- Nie, nie tylko Bader. Mówi
ąc szczerze, Giennadij,
ukryłem przed tob
ą pewien atut... Nigdy ci nie
przychodziło do głowy,
że Szura Siemionow starł
dziennik pokładowy nie na planecie, ale jeszcze w
kosmosie - nie dlatego,
że zobaczył rozumne
potwory, ale dlatego,
że zaatakowano go jeszcze w
kosmosie i wtedy pomy
ślał, że na planecie panuje
wysoko rozwini
ęta agresywna cywilizacja? Nam to
do głowy przyszło. Nie od razu, rzecz jasna -
pocz
ątkowo po prostu wyciągnęliśmy słuszne
wnioski z bł
ędnych przesłanek, podobnie jak i ty. Ale
jak tylko ta my
śl przyszła nam do głowy,
przyst
ąpiliśmy do przeczesywania przestrzeni wokół

background image

planety. I oto dwie godziny temu otrzymaliśmy
informacj
ę, że wreszcie go wykryto. - Gorbowski
zamilkł.
Z gigantycznym wysiłkiem powstrzymywałem si
ę,
żeby nie krzyknąć "Kogo? Kogo wykryto?" Moim
zdaniem Gorbowski czekał na taki okrzyk. Ale nie
doczekał si
ę. Komow milczał. Gorbowski musiał
kontynuowa
ć.
- Był znakomicie zamaskowany. Pochłania prawie
wszystkie promienie. Nigdy by
śmy go nie znaleźli,
gdyby
śmy specjalnie nie szukali, zresztą i tak trzeba
było zastosowa
ć coś zupełnie nowego - tłumaczyli mi,
ale nie zrozumiałem, co konkretnie, jaki
ś tam
pró
żniowy koncentrator. Krótko mówiąc,
wymacali
śmy go i wzięliśmy na hol. Sputnik-
automat, co
ś w rodzaju zbrojnego strażnika. Sądząc
po niektórych detalach konstrukcyjnych, postawili
go tu W
ędrowcy. Bardzo dawno go postawili, setki
tysi
ęcy lat temu. Na szczęście dla uczestników
projektu "Arka" był uzbrojony tylko w dwa pociski.
Pierwszy został wystrzelony w niepami
ętnych
czasach i ju
ż teraz nigdy się nie dowiemy, do jakiego
celu. Drugi zniszczył statek Siemionowa. W
ędrowcy
uwa
żali tę planetę za zakazaną, nie umiem znaleźć
innego wyja
śnienia. Pytanie - dlaczego? W świetle
tego, co wiemy, odpowied
ź może być tylko jedna -
wiedzieli z własnego do
świadczenia, że miejscowa
cywilizacja jest niekomunikatywna, wi
ęcej - że jest
zamkni
ęta, więcej - że kontakt grozi tej cywilizacji
powa
żnymi konsekwencjami. Gdyby po mojej

background image

stronie był tylko August-Johann-Maria Bader... Ale,
o ile dobrze pami
ętam, ty sam zawsze z wielkim
szacunkiem wypowiadałe
ś się o Wędrowcach,
Giennadij. - Gorbowski znowu zamilkł na moment. -
Jednak
że nie tylko o to chodzi. W innych warunkach
nie bacz
ąc na opinię Wędrowców moglibyśmy sobie
pozwoli
ć na bardzo ostrożne, delikatne próby
rozhermetyzowania tej cywilizacji. W najgorszym
wypadku nasze do
świadczenie wzbogaciłoby się o
jeszcze jeden negatywny rezultat. Postawiliby
śmy tu
jaki
ś znak ostrzegawczy i spakowalibyśmy manatki,
żeby wrócić do domu. Byłaby to sprawa tylko
mi
ędzy naszymi dwiema cywilizacjami... Ale rzecz w
tym,
że między naszymi dwiema cywilizacjami, jak
mi
ędzy młotem a kowadłem, znalazła się teraz
trzecia. I za t
ę trzecią, za jedynego jej
przedstawiciela, Małego, ju
ż od kilku dni w całej
pełni ponosimy odpowiedzialno
ść.
Usłyszałem, jak Komow gł
ęboko westchnął i
nast
ąpiła długa cisza. Kiedy Komow odezwał się
znowu, jego głos miał jakie
ś niezwykłe brzmienie,
był jakby nadłamany. Zacz
ął mówić o Wędrowcach -
najpierw wyraził zdziwienie,
że Wędrowcy
wystawiaj
ąc wartownika poszli na ryzyko graniczące
z przest
ępstwem, ale potem sam przypomniał sobie
po
średnie dane, zgodnie z którymi Wędrowcy
zawsze podró
żują całymi eskadrami i każdy samotny
gwiazdolot ich zdaniem mo
że być tylko
automatyczn
ą sondą. Chwilę mówił również o tym,
że i na Ziemi zbliża się do końca półwiekowa

background image

barbarzyńska epoka samotnych wypraw na wolny
rekonesans - zbyt wiele ofiar, zbyt wiele głupich
ędów, zbyt mało korzyści. "Tak - zgadzał się
Gorbowski - ja równie
ż o tym myślałem". Następnie
Komow wspomniał o zagadkowych przypadkach
znikania automatycznych zwiadowców
skierowanych na niektóre planety. Ci
ągle jakoś nie
mogli
śmy się zebrać, żeby porządnie przeanalizować
te fakty, a przecie
ż teraz należy na nie spojrzeć z
nowego punktu widzenia. "Słusznie! - z
entuzjazmem przytakn
ął Gorbowski. - Jakoś o tym
nie pomy
ślałem, a to niezmiernie interesująca myśl".
Porozmawiali o sputniku-automacie, zdziwili si
ę, że
miał tylko dwa pociski, spróbowali obliczy
ć, jakie w
takim wypadku powinny by
ć wyobrażenia
W
ędrowców o gęstości zaludnienia wszechświata,
zdecydowali,
że w ostatecznym rezultacie niezbyt się
żnią od naszych wyobrażeń i z tego wynika
niedwuznacznie,
że Wędrowcy widocznie zamierzali
tu powróci
ć, a jednak, nie wiadomo dlaczego, nie
wrócili - mo
żliwe, że rację ma Borowik, kiedy
twierdzi,
że Wędrowcy w ogóle opuścili Galaktykę.
Komow pół
żartem wysunął teorię, że tubylcy to
wła
śnie Wędrowcy, uspokojeni i nasyceni
zewn
ętrzną informacją, zamknięci w sobie.
Gorbowski znowu nawi
ązał do teorii Komowa i
równie
ż żartem zaczął go wypytywać, jak należy
ocenia
ć taką ewolucję Wędrowców w świetle teorii
pionowego post
ępu.

background image

Potem porozmawiali o zdrowiu doktora M'Bogi,
nieoczekiwanie przeskoczyli na uciszenie jakiego
ś
Wyspiarskiego Imperium i wspomnieli o roli, jak
ą w
tym odegrał niejaki Karol Ludwig, którego nie
wiadomo dlaczego równie
ż nazywali Wędrowcem,
niepostrze
żenie od Karola Ludwiga przeszli do
zagadnienia granic kompetencji Galaktycznej Rady
Bezpiecze
ństwa, zgodzili się, że prerogatywy Rady
dotycz
ą tylko cywilizacji humanoidalnych... Bardzo
szybko przestałem rozumie
ć, o czym oni w ogóle
mówi
ą, a co najważniejsze - dlaczego o tym mówią.
Potem Gorbowski powiedział:
- Zam
ęczyłem cię chyba na śmierć, przepraszam.
Połó
ż się i odpocznij. Bardzo mi było przyjemnie
porozmawia
ć z tobą. Nie widzieliśmy się jednak
strasznie dawno.
- Ale niedługo, oczywi
ście, zobaczymy się znowu -
powiedział z gorycz
ą Komow.
- Tak, my
ślę, że za jakieś dwa dni. Bader już jest w
drodze, Borowik równie
ż. Sądzę, że pojutrze cała
Komisja b
ędzie w Bazie.
- A wi
ęc do zobaczenia pojutrze - powiedział
Komow.
- Pozdrów ode mnie twojego wachtowego... Staszka,
zdaje si
ę. Jest taki niebywale... wy-musztrowany,
powiedziałbym. I Jakuba, Jakuba musisz koniecznie
pozdrowi
ć! No i oczywiście wszystkich pozostałych.
Po
żegnali się.
Siedziałem cicho jak mysz pod miotł
ą, nadal
bezmy
ślnie gapiąc się w ekran, nic nie widząc,

background image

niczego nie rozumiejąc. Za moimi plecami panowała
grobowa cisza. Minuty ci
ągnęły się w
niesko
ńczoność. Miałem taką ochotę odwrócić głowę,
że aż mi zdrętwiała szyja i coś ukłuło pod łopatką.
Było dla mnie jasne,
że Komow został pokonany. Ja
w ka
żdym razie byłem, i to doszczętnie.
Zastanawiałem si
ę, co odpowiedział-. bym na
miejscu Komowa, ale w mojej głowie utkwiło tylko
jedno bezmy
ślne zdanie: "A co mnie obchodzą
W
ędrowcy? Też mi coś, Wędrowcy! Sam jestem do
pewnego stopnia W
ędrowcem..."
Nagle Komow odezwał si
ę:
- No, a co ty o tym s
ądzisz?
Omal nie paln
ąłem "A co nas obchodzą
W
ędrowcy?", ale w porę ugryzłem się w język.
Sekund
ę jeszcze siedziałem w poprzedniej pozie,
żeby podkreślić wagę chwili, a potem odwróciłem się
razem z fotelem. Komow z głow
ą opartą na
splecionych dłoniach patrzył na martwy ekranik.
Oczy miał na wpół zamkni
ęte i gorzki grymas wokół
ust.
- Chyba b
ędziemy musieli odczekać... -
powiedziałem. - Có
ż robić... Zresztą i Mały może
wi
ęcej nie przyjdzie... a w każdym razie przyjdzie
niepr
ędko...
Komow u
śmiechnął się kątem ust.
- Mały to na pewno przyjdzie - powiedział. - Mały za
bardzo lubi zadawa
ć pytania. A wyobrażasz sobie,
ile teraz pojawiło si
ę nowych pytań?

background image

To było prawie słowo w słowo to, co powiedział w
mesie Van der Hoose.
- W takim razie mo
że... - wymamrotałem
niezdecydowanie. - Mo
że naprawdę lepiej...
No, co mu mogłem odpowiedzie
ć? Po tym, co mówił
Gorbowski, po tym, co mówił sam Komow, co
mogłem powiedzie
ć ja, szeregowy cybernetyk, lat
dwadzie
ścia, staż pracy - sześć i pół doby, chłopak
mo
że i nie najgorszy, pracowity, oczytany i tak dalej,
ale, powiedzmy to sobie wprost, niezbyt wysokiego
lotu, prostaczek...
- By
ć może - obojętnie powiedział Komow. Wstał,
ruszył do wyj
ścia powłócząc nogami, ale na progu
zatrzymał si
ę. Jego twarz wykrzywił nagle grymas.
Prawie krzyczał: "Czy naprawd
ę żaden z was nie
rozumie,
że Mały to unikalny przypadek, w gruncie
rzeczy niemo
żliwy i dlatego pierwszy i ostatni!
Przecie
ż to nigdy więcej się nie zdarzy. Rozumiesz?
Nigdy!!!
Wyszedł, ja za
ś dalej siedziałem twarzą do
radiostacji, a plecami do ekranu i próbowałem si
ę
zorientowa
ć może nie tyle we własnych myślach, ile
w uczuciach. Nigdy! Oczywi
ście, że nigdy. Jak
bardzo uwikłali
śmy się wszyscy! Biedny Komow,
biedna Majka, biedny Mały... A kto najbiedniejszy?
Teraz oczywi
ście odejdziemy stąd. Małemu będzie
l
żej. Majka pójdzie się uczyć, zostanie pedagogiem,
tak
że chyba najbiedniejszy jest Komow. Trzeba
mie
ć naprawdę pieskie szczęście - natknąć się -
osobi
ście! - na unikalny zbieg okoliczności, na

background image

unikalną szansę eksperymentalnego potwierdzenia
swoich teorii i nagle - wszystko leci w diabły! Oto ten
sam Mały, który ma zosta
ć wiernym pomocnikiem,
nieocenionym po
średnikiem, głównym taranem
rozbijaj
ącym wszelkie przeszkody, staje się sam
główn
ą przeszkodą... Przecież nie można tak stawiać
sprawy - przyszło
ść Małego albo pionowy postęp
ludzko
ści. W tym musi tkwić jakaś logiczna pułapka
jak w paradoksach Zenona... A mo
że nie ma
pułapki? A mo
że naprawdę tak należy stawiać tę
spraw
ę? Ludzkość, pomimo wszystko...
W zadumie odwróciłem si
ę z fotelem twarzą do
ekranu obserwacyjnego, z roztargnieniem rzuciłem
okiem na okolice. Filozoficzne problemy migiem
wyleciały mi z głowy.
Jakby nigdy nie było huraganu. Wszystko dookoła
było białe od szronu i
śniegu, a Tom stał tuż obok
statku, na samej granicy martwego pola, przed
włazem i natychmiast zrozumiałem,
że to Mały siedzi
tam na
śniegu i nie decyduje się wejść - samotny,
rozdarty mi
ędzy dwiema cywilizacjami...
Zerwałem si
ę i pogalopowałem przez korytarz. W
komorze kesonowej z przyzwyczajenia złapałem
doch
ę, ale odrzuciłem ją, całym ciałem uderzyłem w
błon
ę włazu i wypadłem na dwór. Małego nie było.
Głupi Tom zapalił
światełko pytając o polecenia.
Wszystko było białe i skrzyło si
ę w blasku zórz. Ale
przy samym włazie, pod moimi nogami czerniał jaki
ś
okr
ągły przedmiot. Cofnąłem się. Diabli wiedzą, co
za okropno
ść wyobraziłem sobie w pierwszej

background image

sekundzie. Nawet nie od razu zmusiłem się do
podniesienia tego z ziemi.
To była nasza piłka. A na piłk
ę nasadzono przepaskę
z "trzecim okiem". Obiektyw był rozbity i w ogóle
cały aparat wygl
ądał tak, jakby go wyciągnięto spod
lawiny.
I ani jednego
śladu na śnieżnej pokrywie.

ZAKO
ŃCZENIE


Wywołuje mnie, ilekro
ć ma ochotę porozmawiać.
- Czołem, Staszek - mówi. - Porozmawiamy?
Dobrze?
Dla ł
ączności wydzielono cztery godziny na dobę, ale
on nigdy nie trzyma si
ę harmonogramu. Nie uznaje
go. Wywołuje mnie, kiedy
śpię, kiedy siedzę w
wannie, kiedy pisz
ę sprawozdania, kiedy
przygotowuj
ę się do kolejnej rozmowy z nim, kiedy
pomagam kolegom rozbieraj
ącym na czynniki
pierwsze sputnik-automat W
ędrowców... Nie
gniewam si
ę. Na niego nie można się gniewać.
- Czołem, Mały! - odpowiadam. - Oczywi
ście,
porozmawiajmy.
Mały mru
ży oczy jakby z zadowolenia i zadaje swoje
standardowe pytanie.
- Ty jeste
ś prawdziwy Staszek? Czy to twój
wizerunek?
Zapewniam go,
że to ja we własnej osobie, Staszek
Popow osobi
ście, a nie żaden tam fantom.

background image

Wielokrotnie już tłumaczyłem mu, że nie umiem
wytwarza
ć fantomów, i Mały moim zdaniem bardzo
dawno to zrozumiał, ale pytanie pozostaje. By
ć może
Mały w ten sposób
żartuje, być może bez tego
pytania nie wyobra
ża sobie normalnej wymiany
powita
ń, a może po prostu podoba mu się słowo
"wizerunek". Ma swoje ulubione słowa:
"wizerunek", "fenomenalne", "na bim-bom-
bramsel"...
- Dlaczego oko widzi? - zaczyna Mały.
Wyja
śniam mu, dlaczego oko widzi. Mały słucha
uwa
żnie, od czasu do czasu dotykając swych oczu
długimi wra
żliwymi palcami. Wyśmienicie umie
słucha
ć i chociaż teraz zarzucił swój dawny obyczaj i
ju
ż nie lata jak kot z pęcherzem, kiedy coś nim
szczególnie wstrz
ąsa, przez cały czas czuję w nim
jakie
ś napięcie, ukrytą namiętną pasję, nieopisaną,
niedost
ępną mi, niestety, wielką radość poznawania.
- Fenomenalne! - chwali mnie, kiedy ko
ńczę. -
Szczygiełek! Ja to wszystko przemy
ślę, a później
zapytam jeszcze raz...
Nawiasem mówi
ąc te jego samotne rozmyślania nad
tym, co usłyszał (w
ściekły taniec mięśni twarzy,
skomplikowane ornamenty z li
ści, patyków i
kamieni), nasuwaj
ą mu czasami bardzo dziwne
pytania. Na przykład teraz.
- Jak si
ę dowiedziano, że ludzie myślą głową? - pyta
Mały.
Jestem nieco zaskoczony i zaczynam pływa
ć. Mały
słucha mnie równie uwa
żnie jak i poprzednio, powoli

background image

wypływam, zaczynam czuć pod nogami twardy
grunt i wszystko idzie niby gładko, i niby obaj
jeste
śmy zadowoleni, ale kiedy kończę, Mały
o
świadcza:
- Nie. To wycinek. To nie zawsze i nie wsz
ędzie.
Je
żeli ja myślę tylko głową, to dlaczego zupełnie nie
mog
ę rozmyślać bez rąk?
Czuj
ę, że wkraczamy na śliski temat. W Centrum
kategorycznie przykazano mi za wszelk
ą cenę
uchyla
ć od rozmów, które mogłyby naprowadzić
Małego na my
śl o tubylcach. I przykazano, należy
przyzna
ć, słusznie. Zupełnie unikać takich rozmów
si
ę nie daje i w ostatnim okresie zauważyłem, że
Mały jako
ś bardzo boleśnie przeżywa nawet własne
odwołania do swojego sposobu
życia. Może zaczyna
si
ę domyślać? Kto wie... Już od kilku dni czekam na
pytanie wprost. Chc
ę tego pytania i boję się go...
- Dlaczego wy mo
żecie, a ja nie mogę?
- Tego jeszcze sami dobrze nie wiemy - przyznaj
ę się
i dodaj
ę ostrożnie: - Istnieje takie przypuszczenie, że
ty jednak nie całkiem jeste
ś człowiekiem...
- W takim razie co to takiego człowiek? -
natychmiast pyta Mały. - Co to takiego całkiem
człowiek?
Nader m
ętnie wyobrażam sobie, co można
odpowiedzie
ć na takie pytanie i obiecuję opowiedzieć
mu o tym w czasie naszego nast
ępnego spotkania.
Mały zrobił ze mnie prawdziwego encyklopedyst
ę.
Czasami przez okr
ąą dobę pożeram i przetrawiam
informacje. O
środek Informacyjny pracuje dla

background image

mnie, najwybitniejsi specjaliści z wszelkich
mo
żliwych dziedzin nauki pracują dla mnie, i mam
prawo o dowolnej godzinie poł
ączyć się z każdym z
nich i za
żądać konsultacji.
- Wygl
ądasz na zmęczonego - ze współczuciem
stwierdza Mały. - Jeste
ś zmęczony?
- Nie szkodzi - mówi
ę. - Można wytrzymać.
- Dziwne,
że ty się męczysz - oświadcza mi z zadumą.
- Ja, nie wiadomo dlaczego, nigdy si
ę nie męczę. A
wła
ściwie co to takiego zmęczenie?
Nabieram powietrza w płuca i zaczynam mu
obja
śniać, co to takiego zmęczenie. Nie przestając
słucha
ć Mały rozkłada przed sobą kamyki, które
oszlifował dla niego dobry, stary Tom, nadaj
ąc im
kształt sze
ścianów, kuł, równoległoboków, stożków i
jeszcze bardziej skomplikowanych brył. Do
momentu zako
ńczenia wykładu przed Małym
wyrasta zawiła konstrukcja, kompletnie do niczego
nie podobna, ale w jaki
ś sposób harmonijna i
dziwnie przemy
ślna.
- Opowiedziałe
ś mi dobrze - mówi Mały. - Powiedz
mi, czy nasza rozmowa jest nagrywana?
- Tak, oczywi
ście.
- Obraz jest ostry, wyra
źny?
- Jak zawsze.
- W takim razie niech t
ę figurę obejrzy dziadek.
Patrz dziadku - zespoły ostygania tu, i tu, i tu...
Dziadek Małego, Paweł Aleksandrowicz Siemionow,
pracuje w dziedzinie realizacji abstrakcji w poj
ęciu
Parciwala. Jest dosy
ć przeciętnym uczonym, ale

background image

wielkim erudytą i Mały podtrzymuje z nim stałą
ł
ączność. Paweł Aleksandrowicz mówił mi, że
chłopiec my
śli częstokroć naiwnie, ale zawsze
oryginalnie i
że niektóre z jego konstrukcji zawierają
w sobie elementy nader interesuj
ące z punktu
widzenia teorii Parciwala.
- Oczywi
ście - mówię. - Z całą pewnością mu
przeka
żę. Jeszcze dzisiaj.
- A mo
że to głupstwo - nagle oświadcza Mały i
jednym ruchem burzy cał
ą konstrukcję. - Co teraz
robi Lowa? - pyta.
Lowa - to starszy in
żynier Bazy. wielki wesołek i
żartowniś. Kiedy Lowa rozmawia z Małym, całą
przestrze
ń kosmiczną wokół planety wypełnia
śmiech i radosne piski, a ja odczuwam coś w rodzaju
zazdro
ści. Mały bardzo lubi Lowę i za każdym
razem pyta o niego. Czasami pyta równie
ż o Van der
Hoosego i wtedy czuj
ę, że słodka tajemnica
bokobrodów nadal jest dla niego pasjonuj
ąca i nie
wyja
śniona. Raz czy dwa zapytał o Komowa i
musiałem mu opowiedzie
ć, co to takiego projekt
,,Arka-2", a tak
że, po co przy realizacji tego
projektu potrzebny jest ksenopsycholog. Ale o
Majk
ę nie zapytał ani razu. Kiedy sam spróbowałem
zacz
ąć z nim rozmowę na jej temat, kiedy
spróbowałem mu wyja
śnić, że Majka, nawet jeżeli go
okłamywała, to dla jego, Małego, dobra,
że z nas
czworga wła
śnie Majka pierwsza zrozumiała, jak
ci
ężko jest Małemu i jak potrzebna mu jest pomoc,
Mały po prostu wstał i odszedł. I dokładnie tak samo

background image

wstał i odszedł, kiedy pewnego razu, przy jakiejś
okazji zacz
ąłem mu tłumaczyć, co to jest kłamstwo...
- Lowa
śpi - mówię. - U nas jest teraz noc, a ściślej
nocne godziny pokładowej doby.
- To znaczy, ty te
ż spałeś! I ja cię znowu obudziłem?
- Nic nie szkodzi - mówi
ę szczerze. - Dla mnie
rozmowa z tob
ą jest ciekawsza niż spanie.
- Nie. Id
ź i śpij - kategorycznie zarządza Mały. -
Jednak jeste
śmy dziwni. Koniecznie musimy spać.
To "jeste
śmy" jak balsam spływa na moje serce.
Zreszt
ą ostatnio Mały często mówi "my" i powoli
zaczynam si
ę do tego przyzwyczajać.
- Id
ź spać - powtarza Mały. - Ale najpierw powiedz
mi, póki ty
śpisz, nikt nie przyjdzie na ten brzeg?
- Nikt - odpowiadam jak zawsze. - Mo
żesz się nie
niepokoi
ć.
- To dobrze - mówi Mały z zadowoleniem. - Wi
ęc ty
śpij, a ja pójdę porozmyślać.
- Oczywi
ście, idź - mówię.
- Do widzenia - mówi
ę i wyłączam się.
- Do widzenia - mówi Mały.
Ale wiem, co b
ędzie dalej i nie idę spać. Jest dla mnie
zupełnie jasne,
że dziś znowu się nie wyśpię.
Mały siedzi w swojej zwykłej pozie, do której
przywykłem i która ju
ż nie wydaje mi się taka
m
ęcząca. Przez jakiś czas wpatruje się w zgaszony
ekran na czole starego Toma, potem wznosi oczy ku
niebu, jakby miał nadziej
ę zobaczyć tam na
dwustukilometrowej wysoko
ści moją Bazę
zakotwiczon
ą przy sputniku Wędrowców, a za

background image

plecami Małego rozpościera się dobrze mi znany
krajobraz zakazanej dla ludzi planety Arka -
piaszczyste wydmy, kł
ębiasta czapa mgły nad gorącą
topiel
ą, posępne grzbiety gór w oddali, a nad nimi
cienkie i długie linie kolosalnych konstrukcji, gibkich
niby trwo
żnie drżące czułki potwornego owada,
tajemniczych i jak dawniej nieodgadnionych.
Teraz tam u nich jest wiosna, na krzakach rozkwitły
wielkie, nieoczekiwanie jaskrawe kwiaty, nad
wydmami drga ciepłe powietrze. Mały rozgl
ąda się z
roztargnieniem, jego palce przebieraj
ą oszlifowane
kamyki. Patrzy przez rami
ę w stronę gór, odwraca
si
ę i przez czas jakiś siedzi nieruchomo z opuszczoną
głow
ą. Potem decyduje się, wyciąga rękę prosto do
mnie i naciska klawisz sygnału wywoławczego pod
samym nosem Toma.
- Czołem, Staszek! - mówi. - Ju
ż się wyspałeś?
- Tak - odpowiadam. I
śmiać mi się chce i spać
okrutnie.
- Dobrze byłoby si
ę teraz pobawić, prawda?
- Tak - mówi
ę. - To byłoby nieźle.
-
Świerszcz za kominem - mówi Mały i przez chwilę
milczy.
Czekam.
- No, tak - rze
śko mówi Mały - wobec tego znowu
porozmawiajmy. Dobrze?
- Dobrze - mówi
ę. - Oczywiście, porozmawiajmy.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Strugaccy A i B Koniec akcji Arka
A & B Strugaccy Koniec eksperymentu Arka (Koniec akcji Arka)
Strugaccy A i B Koniec akcji Arka
1971 Koniec akcji Arka
A i B Strugaccy Historia Przyszlosci 5 Przyjaciel z piekla
A i B Strugaccy Historia przyszlosci Stazysci 1 W krainie purpurowych oblokow
Strugaccy Arkadij i Borys Historia przyszłości 5 Trudno być bogiem
Strugaccy A i B Koniec akicji Arka
Strugacki Arkadij i Borys Historia Przyszłości 5 Przyjaciel z piekla
Strugacki Arkadij i Borys Historia Przyszłości 3 Poludnie, XXII wiek
Arkadij i Borys Strugaccy Koniec eksperymentu Arka
Aktualizacja ISO 9001 Historia Przyszlosc BSI Group Polska
Krótka historia przyszłości 97
Immanuel Wallerstein Koniec świata jaki znamy (roz 8 [Zmiana społeczna] i roz 13 [Rozkwit i przyszł
teraźniejsza historia przyszłości
Historia i przyszlosc parku
Historia i przyszłość IPv6

więcej podobnych podstron