Haggard Henry R Pierscień królowej Saby

background image

Henry R. Haggard

Pierścień królowej Saby

Queen Sheba’s Ring

Tłumaczyli: A. i K. Jankowscy

Wydanie oryginalne: 1910

Wydanie polskie: 1991

background image

Rozdział I

Pojawienie się pierścienia

Chyba każdy czytał monografię – zdaje się, że to właściwe słowo – pióra mego drogiego

przyjaciela, profesora Ptolemeusza Higgsa, opisującą płaskowyż Mur w Afryce
środkowopółnocnej, starożytne podziemne miasto znajdujące się w górach otaczających ów
płaskowyż i nieznane plemię abisyńskich Żydów, a raczej ich wymieszanych z innymi rasami
potomków, które je zamieszkiwało. Rozmyślnie piszę „chyba każdy”, bo aczkolwiek prace
takie czyta nieliczne grono specjalistów, to jednak interesuje się nimi też szersza publiczność,
szczególnie jeśli wychodzą one spod pióra tak znanych z wojowniczego usposobienia osób,
jak Ptolemeusz Higgs. Żeby nie wprowadzać zamieszania, może lepiej wyjaśnię od razu o co
mi chodzi.

Otóż przeciwnicy i wrogowie profesora Higgsa, których – czy to ze względu na swe

znakomite osiągnięcia naukowe, czy też z przyczyny ostrych i bezkompromisowych
wystąpień polemicznych – ma bardzo wielu, zarzucają mu, że... hmm... mija się z prawdą. Nie
dalej jak dzisiejszego ranka jeden z jego adwersarzy zamieścił w gazecie list, w którym –
nawiązując do wykładów jakiegoś poszukiwacza przygód wygłoszonych w Towarzystwie
Brytyjskim parę lat temu – zastanawia się, czy profesor Higgs nie odbył podróży do Mur na
jakimś niezwykłych rozmiarów żółwiu, zamiast na wielbłądzie.

Te niecne insynuacje rozsierdziły profesora, który – jak już zaznaczyłem – nie jest

bynajmniej łagodnym barankiem. Zaledwie przed godziną, nie zważając na moje perswazje,
opuścił swoje mieszkanie z biczem ze skóry hipopotama, znanym w Egipcie pod nazwą
korbaczą, w zamiarze wyjaśnienia owemu oszczercy niewłaściwości jego postępowania. Aby
nie dopuścić do publicznego skandalu, pozwoliłem sobie wszakże zatelefonować do owego
gentlemana, który – choć tak śmiało i groźnie pisze – jest raczej mizernej postury i
bojaźliwego usposobienia, i poradzić mu, by usunął się w porę z drogi. Sądząc z nagłego
zakończenia naszej rozmowy, pojął w lot moją aluzję. W każdym razie mam nadzieję, że to
się dobrze skończy. Jednak na wszelki wypadek porozumiałem się już z adwokatem mego
obrażonego przyjaciela.

background image

Myślę, że po tym wstępie czytelnik już wie, że piszę tę książkę nie po to, bym ja czy ktoś

inny stał się znaną osobą, ani nie dla zdobycia pieniędzy, których braku na razie nie
odczuwam, lecz jedynie w celu przedstawienia nagiej prawdy. Zresztą tyle plotek krąży na
temat tego, gdzie byliśmy i co się nam przydarzyło, że wyjaśnienie tych spraw jest chyba
konieczne. Nabrałem takiego przekonania, gdy tylko skończyłem czytać wspomniany wyżej,
pełen złośliwości i insynuacji, list. Natychmiast, jeszcze przed śniadaniem, zatelegrafowałem
do Ofiwera Orme’a, bohatera tej historii, jeśli ma ona w ogóle jakichś bohaterów, który
odbywa właśnie przyjemną podróż dookoła świata, z pytaniem, czy wyraża na to zgodę.
Dziesięć minut temu otrzymałem odpowiedź z Tokio. A oto jej treść:

„Rób, co uważasz za konieczne, ale zmień, proszę, wszystkie nazwiska itd., bo planuję

wracać przez Amerykę i nie chcę żadnych wywiadów. Japonia to miły kraj”.

Dalej następują zdania dotyczące spraw prywatnych, których nie ma tu potrzeby

przytaczać. Oliwer zawsze wysyła dziwaczne telegramy.

Sądzę, że nim przystąpię do opisu naszych przygód, powinienem się krótko przedstawić

czytelnikowi.

Nazywam się Ryszard Adams i jestem synem cumberlandzkiego rolnika i Walijki. Płynie

więc w moich żyłach celtycka krew, co może wyjaśnia moje umiłowanie podróży i inne
rzeczy. Jestem już starszym człowiekiem i myślę, że zbliżam się do końca swej drogi
życiowej. W każdym razie obchodziłem niedawno sześćdziesiąte piąte urodziny. A oto mój
wygląd, tak jak przedstawia go stojące przede mną lustro: wysoki, szczupły (nie ważę więcej
niż sto czterdzieści funtów – pustynia wyciągnęła ze mnie cały tłuszcz, jeśli jakiś posiadałem)
mężczyzna o piwnych oczach i pociągłej twarzy, zakończonej przyciętą w szpic siwą bródką,
która kolorem nie różni się od włosów na głowie. Muszę szczerze wyznać, że mój obraz w
lustrze, które przecież nie kłamie, przypomina mi starego capa. Zresztą krajowcy, wśród
których przebywałem, a szczególnie ludzie Mahdiego, których byłem przez pewien czas
więźniem, nazywali mnie często Białym Capem.

Tyle, jeśli chodzi o mój wygląd. Co do profesji – jestem lekarzem starej szkoły. Proszę

pomyśleć, co to znaczy! Kiedy byłem studentem, zabiegi odkażające były zupełną nowością i
jeśli je, w ogóle stosowano, to środki dezynfekujące rozpylano za pomocą wielkiej maszyny
na kółkach, która do złudzenia przypominała urządzenia używane dziś do oprysków w
ogrodnictwie.

Studia skończyłem z dobrymi ocenami i byłem dosyć wziętym lekarzem. Jednakże w

życiu każdego człowieka zdarzają się momenty, które bez względu na to, jak je
usprawiedliwiać, nie przynoszą mu szczególnej chwały, kiedy przedstawi się je w obojętnym
na wszystko druku. Krótko mówiąc, w ojczyźnie nie zatrzymywały mnie żadne więzy, a że
byłem ciekaw świata, podróżowałem przez wiele lat, zarabiając na życie praktyką lekarską.
Nie było to zbyt trudne, jako że byłem dobry w swoim fachu.

Czterdzieste urodziny obchodziłem w Kairze. Wspominam o tym tylko dlatego, że

background image

właśnie tam poznałem Ptolemeusza Higgsa, który mimo młodego wieku cieszył się już
sporym uznaniem ze względu na niezwykłe zdolności do nauki języków i osiągnięcia w
archeologii. Pamiętam, że mówiono żartem, iż potrafi biegle kląć w piętnastu językach, a w
trzydziestu dwóch całkiem dobrze i że czyta hieroglify z taką łatwością, z jaką biskup czyta
„Timesa”.

Wyleczyłem go z duru brzusznego, ale ponieważ wydał swoje wszystkie oszczędności na

skarabeusze czy coś w tym rodzaju, nie chciałem zapłaty. Muszę stwierdzić, że nigdy mi nie
zapomniał tej drobnej przysługi, gdyż mimo swych wad (osobiście nigdy bym nie zostawił go
samego w pokoju, w którym znajdowałby się jakiś przedmiot mający ponad tysiąc lat),
Ptolemeusz jest od tamtej pory moim dobrym przyjacielem i zawsze mogę na niego liczyć.

W Kairze ożeniłem się z Koptyjką arystokratycznego pochodzenia. Według tradycji

rodzinnej wywodzili się oni od Lagidów, królów egipskich. Jest to zupełnie możliwe, a nawet
prawdopodobne. Moja żona była chrześcijanką i osobą wykształconą. Ale oczywiście
pozostała kobietą Wschodu, a małżeństwo z taką kobietą, jak starałem się później
wytłumaczyć innym, jest dla Europejczyka rzeczą bardzo niebezpieczną, szczególnie jeśli
zdecyduje się pozostać na Wschodzie, gdzie jest pozbawiony kontaktów z ludźmi swojej rasy
i nie cieszy się szacunkiem miejscowej społeczności. Jednak mimo iż krok ten zmusił mnie do
wyjazdu z Kairu i zamieszkania w Asuanie, który był wówczas mało znaną mieściną, Bóg
jeden wie, jak byliśmy szczęśliwi, dopóki nie zabrała mi jej, a z nią radości życia, zaraza.

Dosyć o tym. Są to sprawy zbyt bolesne i intymne, aby o nich pisać. Zostało mi jedyne

dziecko, syn, którego – aby dopełnić kielich goryczy – porwali ludzie Mahdiego, gdy miał
zaledwie dwanaście lat.

I tak oto doszedłem do historii będącej właściwym tematem tej książki. Nie ma jej kto

opisać – Oliwer nie chce, Higgs nie może (tam, gdzie w grę nie wchodzi archeologia czy w
ogóle nauka, Higgs jest do niczego), muszę więc to zrobić ja. W każdym razie, jeśli okaże się
nudna, to będzie to moja wina, a nie tej historii, która – mówię to z ręką na sercu – jest
naprawdę osobliwa.

Rok temu, pewnego grudniowego dnia, po kilkudziesięcioletniej nieobecności w Anglii

znalazłem się w Londynie. Tegoż jeszcze wieczoru zastukałem do drzwi domu profesora
Higgsa przy Guildford Street. Otworzyła mi jego gospodyni, pani Reid, chuda i ponura
starsza niewiasta, która nieodparcie przypomina mi zawsze ożywioną mumię. Powiedziała, że
profesor jest co prawda w domu, ale podejmuje kolacją pewnego gentlemana, w związku z
czym powinienem przyjść następnego dnia. Z trudem udało mi się ją przekonać, aby raczyła
powiadomić swego chlebodawcę, że przybył do niego z wizytą stary przyjaciel z Egiptu.

Pięć minut później odnalazłem salon Higgsa, który pani Reid łaskawie wskazała mi z

dołu, nie fatygując się, aby mnie tam osobiście zaprowadzić. Był to duży, na całą szerokość
domu, pokój, przedzielony pośrodku łukiem, w którym niegdyś znajdowały się rozsuwane

background image

drzwi. Wewnątrz panował półmrok, który rozpraszały tylko świece płonące na zastawionym
do kolacji stole. Ich blask wydobywał z ciemności niezwykłą kolekcję antyków, wśród
których znajdowało się parę mumii o zakrytych złotymi maskami twarzach, stojących w
swych sarkofagach przy ścianie. W drugim końcu pokoju dostrzegłem jednak lampę
elektryczną wiszącą nad zawalonym książkami biurkiem, a w jej świetle mego przyjaciela, z
którym nie widziałem się od dwudziestu lat, i jego gościa.

Opiszę najpierw Higgsa, którego – stwierdzam to z całą odpowiedzialnością – nawet

najwięksi wrogowie uważają za jednego z najwybitniejszych archeologów i znawców
martwych języków, aczkolwiek nikt nie domyśliłby się tego z jego powierzchowności. Higgs
ma czterdzieści pięć lat, jest niski i tęgi, o rumianej twarzy, ogniście rudych włosach i
brodzie. Oczy – kiedy można je ujrzeć, gdyż na ogół nosi duże niebieskie okulary – są
nieokreślonego koloru, ale ich spojrzenie jest kłujące jak igła. Ubiera się tak nieporządnie i w
tak znoszone rzeczy, że – jak wieść niesie – policja stale go przegania, biorąc za włóczęgę.
Tak wyglądał, i nadal wygląda, mój najdroższy przyjaciel, profesor Ptolemeusz Higgs. Mam
nadzieję, że nie poczuje się urażony, kiedy to przeczyta.

Wygląd jego gościa, który siedział przy biurku z brodą opartą na rękach, słuchając z

raczej nieobecną miną jakiegoś uczonego wywodu, wyraźnie kontrastował z wyglądem
Higgsa. Był to dobrze zbudowany, szczupły w talii, lecz szeroki w ramionach
dwudziestopięcio – czy dwudziestosześcioletni mężczyzna. Rysy twarzy miał tak ostre, że
gdyby nie błyszczące czarne oczy, można by go posądzić o zbytnią surowość, włosy proste,
krótko obcięte i ciemne jak oczy. Ogólnie biorąc, wyglądał na inteligentnego i zdolnego
człowieka, a kiedy się uśmiechał, przyjemnie było nań popatrzeć. Taki był i jest kapitan
Oliwer Orme. Powinienem jeszcze wyjaśnić, że jest jedynie kapitanem ochotniczych wojsk
inżynieryjnych, choć – jak dowiódł w wojnie burskiej, skąd właśnie powrócił – również
świetnym żołnierzem. Sprawił na mnie wrażenie człowieka, którego los nie darzy
szczególnymi względami. Na jego twarzy wyraźnie malował się smutek. Być może właśnie
dlatego poczułem do niego sympatię od pierwszego spojrzenia. Dla mnie los też nie był
łaskawy.

Kiedy stałem tak, przypatrując się im, Higgs podniósł wzrok znad papirusa, czy co to tam

było, i dostrzegł mnie, ale nie rozpoznał w półmroku.

– Kim, do diabła, pan jest? – wykrzyknął cienkim i ostrym głosem, który zawsze

przybiera, kiedy jest zły albo zaniepokojony. – I co pan robi w moim pokoju?

– Uspokój się – powiedziałem. – Przecież gospodyni powiedziała ci, że przyszedł twój

przyjaciel.

– Owszem, tylko że nie przypominam sobie żadnego przyjaciela z taką capią brodą.

Podejdź no, przyjacielu. Wszystko w porządku.

Podszedłem więc i stanąłem w kręgu światła rzucanym przez lampę elektryczną.
– Kto to może być? Kto to może być? – mruczał Higgs. – Zaraz, zaraz... to twarz starego

background image

Adamsa, ale on nie żyje już od dziesięciu lat. Podobno załatwili go mahdyści. Słuchaj no,
cieniu dawno zmarłego Adamsa, bądź tak dobry i powiedz, jak się nazywasz. Po co mamy
tracić czas po próżnicy?

– Nie muszę się przedstawiać, Higgs, bo sam już wymieniłeś moje nazwisko. Poznałbym

cię wszędzie, tyle że kiedyś nie miałeś jeszcze siwych włosów.

– Mniejsza z tym. Nie będziemy rozmawiać o kolorach. To bezpośredni skutek mojej

sangwinicznej natury. No, Ryszardzie – bo to na pewno ty – naprawdę szczerze się cieszę, że
cię znowu widzę, tym bardziej że nie odpisałeś na moje ostatnie listy i nie wyjaśniłeś skąd
wytrzasnąłeś te skarabeusze z czasów pierwszej dynastii. Mogę ci powiedzieć, że pewne
złośliwe bestie podają w wątpliwość ich autentyczność. Adams, stary, serdecznie witam... –
złapał mnie za ręce i zaczął nimi potrząsać. W tym momencie jego wzrok padł na pierścień,
który miałem na palcu. – A to co? Niezwykła rzecz! Ale nieważne, opowiesz mi o tym po
kolacji. Pozwól, że ci przedstawię mego przyjaciela. To kapitan Orme, bardzo dobry znawca
arabskiego, orientujący się co nieco w egiptologii.

– Pan Orme – przerwał młody człowiek, kłaniając mi się.
– Pan czy kapitan – wszystko jedno. Chodzi mu o to, że nie jest zawodowym

wojskowym, choć przeszedł całą wojnę burską i został trzy razy ranny, w tym raz w płuca. A
oto i zupa. Pani Reid, proszę przynieść jeszcze jedno nakrycie. Jestem strasznie głodny. Nic
nie pobudza mi tak apetytu, jak odwijanie mumii z zawojów. To bardzo wyczerpujące,
intelektualnie i fizycznie, zajęcie. Jedz, człowieku, jedz! Pogadamy potem.

A więc jedliśmy – głównie Higgs, bo on zawsze miał niezwykły apetyt, może dlatego, że

w owym czasie był praktycznie absolutnym abstynentem. Orme jadł z umiarem, a ja – jak
przystało komuś, kto przez wiele miesięcy odżywiał się jedynie daktylami – głównie
warzywa, które, oprócz owoców, składają się na moją normalną dietę. To znaczy, jeśli można
je dostać, bo w potrzebie wystarczy mi byle co.

Kiedy skończyliśmy i stanęły przed nami kieliszki z porto, Higgs nalał sobie wody,

zapalił długą faję z pianki morskiej i podał nam tytoń w urnie, w której kiedyś znajdowało się
serce jakiegoś dostojnika z czasów faraonów.

– A teraz, Ryszardzie – powiedział, kiedy nabiliśmy fajki – mów, co sprowadza cię z

Krainy Cieni. Mów, przyjacielu, mów!

Zdjąłem z palca pierścień. Była to właściwie szeroka obrączka z jasnego złota, taka jaką

nosi wiele kobiet, z dużym szafirem, w którym wygrawerowany był jakimś starożytnym
pismem dziwny napis. Spytałem Higgsa, czy potrafi go odczytać.

– Czy potrafię? Oczywiście – odparł i wyciągnął szkło powiększające. – A ty nie? No tak,

faktycznie... Przypominam sobie, że nigdy nie dawałeś sobie rady z tekstami mającymi więcej
niż pięćdziesiąt lat. Oho! To starohebrajski! Zaraz, zaraz... już mam... „Dar władcy... nie,
Wielkiego Salomona, Umiłowanego przez Jah, dla pięknej Makedy, Królowej Saby, Córki
Królów, Dziecka Mądrości”.

background image

Oto, co głosi napis na twoim pierścieniu, Adams. Naprawdę wspaniała rzecz. „Królowa

Saby – Bath Melachim, Córka Królów”, a do tego jeszcze stary Salomon. Znakomite,
znakomite! – dotknął pierścienia językiem i sprawdził złoto zębami. – Hm, świetnie
podrobione. Skąd to wytrzasnąłeś?

– O, nie ma w tym żadnej tajemnicy – odparłem ze śmiechem. – Kupiłem od poganiacza

osłów w Kairze za trzydzieści szylingów.

– Naprawdę? – spytał podejrzliwie. – Powiedziałbym, że ten kamień wart jest więcej,

choć, oczywiście, może to być zwykłe szkiełko. Ale ten napis jest pierwszorzędny.
Ryszardzie – rzekł poważnie – próbujesz mnie nabrać, ale wiesz, że Ptolemeusza Higgsa nie
można wziąć na takie kawały. Ten pierścień to bezczelne fałszerstwo, ale kto wykonał napis?
Jego autor musi świetnie znać starohebrajski.

– Nie wiem – odparłem. – Nie wiedziałem nawet, że to hebrajski. Myślałem, że

staroegipski. Mogę powiedzieć tylko tyle, że dała mi go, a raczej pożyczyła, pewna dama,
która nosi tytuł Walda Nagasta i jest podobno potomkinią Króla Salomona i Królowej Saby.

Higgs podniósł pierścień do góry i jeszcze raz dokładnie go obejrzał, a potem – niby w

roztargnieniu – wsunął do kieszonki kamizelki.

– Nie chcę być niegrzeczny, więc nie będę ci zaprzeczał – rzekł z westchnieniem. –

Powiem tylko tyle, że gdyby mówił mi to ktoś inny, to nazwałbym go zwykłym łgarzem.
Choć oczywiście, jak wie każdy uczeń, Walda Nagasta, czyli Dziecko Królów, znaczy po
etiopsku prawie to samo, co Bath-Melachim po hebrajsku.

W tym miejscu kapitan Orme wybuchnął śmiechem i powiedział:
– Łatwo się przekonać, Higgs, dlaczego nie cieszysz się sympatią w kręgach

archeologów. Sposób, w jaki prowadzisz polemikę, bardziej pasuje do dzikusa z kamienną
siekierą niż do uczonego.

– Jeśli otwierasz usta tylko po to, żeby popisać się swoją ignorancją, Oliwerze, to lepiej

byś zrobił, gdybyś siedział cicho. Człowiek, który używa kamiennej siekiery, nie jest już
dzikusem. Ale może pozwolisz doktorowi Adamsowi dokończyć. Krytykować możesz
później.

– Może kapitan Orme nie chce, żebym nudził go swoją opowieścią – rzekłem.
Orme natychmiast odparł:
– Przeciwnie, bardzo bym chciał ją usłyszeć... Oczywiście, jeśli nie ma pan nic przeciw

temu.

Zastanowiłem się chwilę, gdyż – prawdę mówiąc – nie chciałem, z różnych powodów,

wtajemniczać w tę sprawę nikogo oprócz Higgsa, który mimo swej popędliwej natury i
niewyparzonego języka, był człowiekiem absolutnie godnym zaufania. Jednak instynkt
podszepnął mi, że dla kapitana Orme’a mogę zrobić wyjątek. Było coś w jego piwnych
oczach, co wzbudzało sympatię. Poza tym jego obecność u Higgsa akurat tego wieczoru
wydała mi się znacząca, bo zawsze uważałem, że nic na tym świecie nie dzieje się

background image

przypadkowo i że w najbardziej błahych sytuacjach można dostrzec zrządzenie losu czy też
działanie jakiegoś bezwzględnie obowiązującego prawa, za pomocą którego nieznana moc
kieruje naszymi poczynaniami.

– Nie, skądże – odparłem. – Pana twarz i przyjaźń z profesorem są wystarczającą

gwarancją pana uczciwości. Muszę jednak prosić, aby zaręczył pan słowem honoru, że bez
mojego pozwolenia nie powtórzy pan nikomu nic z tego, co pan tu usłyszy.

– Ależ oczywiście – powiedział. W tym momencie wtrącił się Higgs:
– To wystarczy. Chyba nie chcesz, żebyśmy przysięgli na Biblię? A więc mów. Kto

sprzedał ci ten pierścień, gdzie się podziewałeś przez ostatnich kilkanaście lat i skąd teraz
przybywasz?

– Przez pięć lat byłem więźniem ludzi Mahdiego. Gdybym się rozebrał, to

zobaczylibyście świadectwo tego wypisane na mym grzbiecie. Jestem chyba jedynym
człowiekiem, któremu darowali życie, mimo iż nie przeszedł na islam. Oszczędzili mnie, bo
przydałem się im jako lekarz. Resztę czasu poświęciłem na szukanie mego syna, Roderyka.
Chyba go pamiętasz? Jesteś przecież jego ojcem chrzestnym.

– No jasne – rzekł Higgs zupełnie innym tonem. – Nie dalej jak parę dni temu natrafiłem

na stary list z życzeniami bożonarodzeniowymi od niego. Ale co się stało? Nic o tym nie
słyszałem.

– Któregoś dnia poszedł, wbrew mojemu zakazowi, zapolować na krokodyle i porwali go

ludzie Mahdiego. Miał wtedy dwanaście lat. Było to krótko po śmierci jego matki. Od tamtej
pory nie ustaję w poszukiwaniach, ale biedny chłopak przechodzi z rąk do rąk. Zdobył wśród
tubylców rozgłos jako śpiewak, co pozwala mi iść jego tropem. Z racji pięknego głosu
Arabowie nazwali go śpiewakiem Egipskim. Zdaje się też, że nauczył się grać na ich
instrumentach.

– A gdzie teraz jest? – spytał Higgs takim głosem, jakby bał się usłyszeć odpowiedź.
– Jest, a przynajmniej był, w niewoli u półnegroidalnego plemienia Fungów, które żyje w

północnej części Afryki Środkowej. Po upadku Mahdiego udałem się tam. Zajęło mi to parę
lat. Pojechałem z karawaną beduińskich kupców, przebrany za jednego z nich.

Pewnej nocy obozowaliśmy w dolinie niedaleko potężnego muru otaczającego święte

miejsce, gdzie znajduje się posąg boga Fungów. Podjechałem do muru. Przez otwartą bramę
usłyszałem, że ktoś śpiewa pięknym tenorem po angielsku. Był to hymn, którego sam
nauczyłem syna. Zaczyna się od słów: „Pozostań ze mną, tak szybko mrok zapada”.

Zszedłem z konia i wśliznąłem się do środka. Na ławce między dwoma lampami siedział

młody człowiek i śpiewał. Słuchał go spory tłum. Ujrzałem jego twarz i mimo iż nosił turban
i wschodnie szaty, poznałem mego syna. Ogarnęło mnie szaleństwo. Krzyknąłem: „Roderyk!
Roderyk!” Poderwał się na równe nogi i zaczął rozglądać się wokół. Jego słuchacze też się
poderwali. Któryś z nich zauważył mnie czającego się w cieniu.

Skoczyli na mnie z wściekłym okrzykiem, bo swoją obecnością skalałem ich

background image

sanktuarium. Widząc, że moje życie wisi na włosku, rzuciłem się do ucieczki. Tak, po tylu
latach poszukiwań, wolałem raczej uciec niż zginąć! Chociaż zostałem zraniony oszczepem i
leciał na mnie grad kamieni, udało mi się dopaść konia. Ponieważ odcięli mi drogę do obozu,
puściłem się na oślep przed siebie. Tak silny jest u nas instynkt samozachowawczy! Kiedy
byłem już dość daleko, obejrzałem się i zobaczyłem, że nasz obóz płonie. Fungowie
zaatakowali Beduinów, z którymi podróżowałem, myśląc prawdopodobnie, że przyczynili się
do tego świętokradztwa. Potem dowiedziałem się, że wybili tych nieszczęśników do nogi,
choć ja, który niechcący sprowadziłem na nich zgubę, uratowałem się.

Galopowałem przez dłuższy czas stromą drogą pod górę. W ciemnościach słyszałem

rozlegające się wokół ryki lwów. Pamiętam, że jeden skoczył na mego konia. Biedne zwierzę
zarżało przeraźliwie. Co było dalej – nie wiem. Kiedy się ocknąłem – było to chyba tydzień
później – leżałem na werandzie okazałego domu, a wokół krzątały się ładne kobiety o
abisyńskich rysach.

– Pewnie przedstawicielki któregoś z zaginionych plemion Izraela – zauważył ironicznie

Higgs, puszczając kłąb dymu z fajki.

– Coś w tym rodzaju. O szczegółach opowiem później. Na razie przedstawię

najważniejsze fakty. Otóż ludzie ci, zamieszkujący miasto Mur, pod którego bramą mnie
znaleźli, nazywają się Abati i twierdzą, że należą do plemienia abisyńskich Żydów, którzy
zostali wyparci ze swej ojczyzny i czterysta czy pięćset lat temu przybyli na tereny, na
których obecnie żyją. Rzeczywiście, mają pewne cechy semickie i wyznają religię, która jest
jakąś zniekształconą formą judaizmu. Jest to, pewnie na skutek małżeństw zawieranych
między spokrewnionymi ze sobą rodami, rasa zdegenerowana i wymierająca. Mają zaledwie
około dziewięciu tysięcy mężczyzn zdolnych do noszenia broni, podczas gdy podobno
jeszcze trzy-cztery pokolenia temu mogli wystawić dwadzieścia tysięcy, i żyją w ciągłym
strachu przed otaczającymi ich ze wszystkich stron Fungami, którzy nienawidzą ich za to, że
Abati zamieszkują górską fortecę, która niegdyś należała do nich.

– No i co było dalej? – spytał Higgs.
– Nic szczególnego. Próbowałem ich namówić, aby pomogli mi uwolnić syna, ale mnie

wyśmiali. Powoli doszedłem do przekonania, że w całym tym plemieniu jest tylko jedna
wartościowa osoba – ich władczyni, która nosi pompatyczne tytuły Walda Nagasta, czyli
Dziecko Królów, i Takla Warda, czyli Pączek Róży, bardzo ładna i dzielna kobieta o imieniu
Makeda.

– To jedno z imion pierwszej Królowej Saby – mruknął Higgs. – Innym było Belchis.
– Pod pozorem opieki medycznej – mówiłem dalej – gdyż inaczej ich przeklęta etykieta

uniemożliwiłaby mi dostęp do tak czcigodnej osoby, dużo z nią rozmawiałem. Powiedziała
mi, że bożek Fungów jest olbrzymim sfinksem, a przynajmniej tak się domyśliłem na
podstawie jej opisu, bo sam go nie widziałem.

– Co?! – Higgs aż podskoczył na krześle. – Sfinks w Afryce Środkowej? A zresztą,

background image

czemu nie? Podobno niektórzy z pierwszych faraonów mieli kontakty z tamtą częścią Afryki,
a nawet pochodzili stamtąd. Zdaje się, że Makrizi znają taką legendę. Przypuszczam, że ten
sfinks ma głowę barana.

– Powiedziała mi też – ciągnąłem dalej – że wśród Fungów istnieje podanie, czy raczej

wierzenie, które stało się niemal jednym z artykułów ich wiary, iż jeśli ten sfinks, który –
nawiasem mówiąc – ma głowę lwa, nie barana, i nazywa się Harmak...

– Harmak! – znowu przerwał mi Higgs. – To jedno z imion egipskiego sfinksa. Harmakis,

bóg świtu.

– Jeśli ten bożek – podjąłem na nowo – zostanie zniszczony, to Fungowie będą musieli

opuścić swój kraj i powędrować na południe, przekraczając wielką rzekę. Zapomniałem jej
nazwy, ale myślę, że musi to być odnoga Nilu.

Zauważyłem wtedy, że w takiej sytuacji Abati powinni się postarać zniszczyć sfinksa.

Makeda roześmiała się i stwierdziła, że to zupełnie niemożliwe, gdyż jest on wielki jak góra,
a poza tym jej poddani dawno już stracili odwagę i inicjatywę. Wolą siedzieć w swoim
żyznym, otoczonym górami kraju, karmiąc się opowieściami o minionej świetności i
zabiegając o szumne, choć puste, tytuły, niż stawić czoła wrogu, który może ich zmiażdżyć w
każdej chwili.

– Spytałem, czy ona też woli takie życie. „Absolutnie nie” odpowiedziała, „ale co mogę

zrobić?”

– Uwolnij mnie, panie, od Fungów – dodała z przejęciem – a dam ci nagrodę, o jakiej nie

śniłeś. Jest tu, w jaskini, całe podziemne miasto, pełne skarbów pogrzebanych z dawnymi
władcami jeszcze zanim tu przybyliśmy. Dla nas są one bezwartościowe, gdyż będąc otoczeni
przez wrogów nie możemy z nikim prowadzić handlu, ale wiem, że ludzie z innych krajów
kochają złoto.

– Nie chcę złota – odparłem. – Chcę uwolnić swojego syna.
– Wobec tego – powiedziała Walda Nagasta – musisz najpierw pomóc nam zniszczyć

bożka Fungów. Czy nie ma żadnych środków, za pomocą których można to osiągnąć?

– Są takie środki – odparłem i wyjaśniłem jej, jak mogłem, właściwości dynamitu i

innych materiałów wybuchowych.

– Jedź do swego kraju – wykrzyknęła z entuzjazmem – i wróć z tym i z ludźmi, którzy

potrafią to zrobić. Obiecuję im wszystkie bogactwa Mur. Tylko w ten sposób możesz uzyskać
moją pomoc w uwolnieniu syna.

– No i jak się to skończyło? – spytał Higgs.
– Dali mi trochę złota i eskortę na wielbłądach, które dosłownie spuszczono na linach

ukrytą ścieżką w górach. Z tymi ludźmi przemierzyłem pustynię i dotarłem po wielu
tygodniach bezpiecznie do Asuanu. Zostawiłem ich tam szesnaście dni temu i kazałem czekać
na mój powrót. Dziś rano przypłynąłem do Anglii i jak tylko upewniłem się, że żyjesz i
znalazłem twój adres w książce telefonicznej, którą dostałem w hotelu, zjawiłem się u ciebie.

background image

– A dlaczego właśnie u mnie? Co chcesz, żebym zrobił? – spytał Higgs.
– Dlatego u ciebie, że wiem jak bardzo interesują cię wszelkie starożytności. Chcę tobie

pierwszemu dać szansę zdobycia nie tylko bogactwa, ale też sławy odkrywcy
najwspanialszych zabytków przeszłości, jakie są na świecie.

– Dużo mi z tego przyjdzie, kiedy utną mi głowę – mruknął Higgs.
– Jeśli natomiast chodzi o to, co masz zrobić – mówiłem dalej – to chcę, żebyś znalazł

kogoś, kto zna się na materiałach wybuchowych i podejmie się wysadzenia bożka Fungów.

– No, to akurat prosta sprawa – powiedział Higgs, wskazując fajką kapitana Orme’a. – On

jest inżynierem z zawodu, żołnierzem i zdolnym chemikiem. Poza tym zna arabski, bo
wychowywał się w Egipcie. To człowiek, jakiego ci trzeba... jeśli zgodzi się pojechać.

Pomyślałem chwilę, a potem spojrzałem na niego i spytałem:
– Czy pojedzie pan, kapitanie Orme, jeśli omówimy warunki?
– Jeszcze wczoraj – odparł, zaczerwieniwszy się trochę – powiedziałbym „Na pewno

nie”. Dzisiaj jednak mogę pana zapewnić, że się nad tym zastanowię... to znaczy, jeśli Higgs
też zgodzi się pojechać i wyjaśni mi parę spraw. Ale muszę pana ostrzec, że we wszystkich
trzech specjalnościach, które wymienił Higgs, jestem tylko amatorem, choć w jednej
zdobyłem pewne doświadczenie.

– Przepraszam, kapitanie, ale czy mógłby mi pan powiedzieć, dlaczego w przeciągu

dwudziestu czterech godzin zmienił pan tak radykalnie swoje plany? Jeśli uważa pan moje
pytanie za niewłaściwe, proszę nie odpowiadać.

– Nie jest niewłaściwe, ale kłopotliwe – odparł, czerwieniąc się ponownie. – Mimo to

lepiej jest być szczerym, toteż powiem panu. Wczoraj uważałem się za spadkobiercę
olbrzymiej fortuny. Przyjechałem tu z Południowej Afryki, wcześniej niż miałem zamiar, na
wieść o śmiertelnej chorobie mego wuja, którego miałem zostać dziedzicem. Dzisiaj
dowiedziałem się, że rok temu poślubił potajemnie stojącą niżej od siebie kobietę i ma z nią
dziecko, które oczywiście odziedziczy cały jego majątek, gdyż nie zostawił testamentu. Ale to
nie wszystko. Wczoraj uważałem, że niedługo poślubię kobietę, z którą byłem zaręczony, ale
i tu doznałem przykrego rozczarowania. Dama ta – dodał z goryczą – pragnęła poślubić
spadkobiercę Antoniego Orme’a, ale nie chce wyjść za mąż za Oliwera Orme’a, którego
roczne dochody nie przekraczają sumy 10000 funtów. No cóż, nie winie specjalnie jej ani jej
rodziny – nie wiem, czyja to była decyzja – szczególnie że ma na widoku lepszy związek.
Oczywiście jej decyzja znacznie uprościła sprawy – skończył, podniósł się i odszedł w drugi
koniec pokoju.

– Przykra sprawa – szepnął Higgs. – Potraktowano go haniebnie – i zaczął wyrażać swoją

opinię o owej damie, jej rodzinie i nieboszczyku Antonim Ormie, armatorze, w takich
słowach, że gdybym chciał je wiernie przytoczyć, to fragment ten nie nadawałby się do druku.
W świecie badaczy starożytności elokwencja profesora Higgsa jest dobrze znana, nie muszę
więc rozwodzić się nad tą sprawą.

background image

– Nie rozumiem tylko jednego, Adams – dodał głośno, widząc że Orme obrócił się w

naszą stronę – i myślę, że obaj chcielibyśmy to wiedzieć. Jaki ty masz interes w tym
wszystkim?

– Obawiam się, że źle to przedstawiłem, choć wydawało mi się, że mówię jasno. Mam

tylko jeden cel – uwolnić syna, jeśli jeszcze żyje. Higgs, postaw się w moim położeniu.
Wyobraź sobie, że nie masz nikogo bliskiego oprócz jedynego dziecka i że to dziecko zostało
porwane. Wyobraź sobie, że wreszcie, po wielu latach poszukiwań, słyszysz znowu jego głos,
widzisz jego twarz – już dojrzałą, ale tę samą, że masz przed sobą kogoś, za kogo – gdybyś
miał czas pomyśleć – oddałbyś życie. l że w tej samej chwili rzuca się na ciebie wyjący,
fanatyczny tłum i pod wpływem pierwotnego instynktu, który zna tylko jedno hasło – „Ratuj
życie!” – zapominasz o miłości i o wszelkich szlachetnych uczuciach. Na koniec wyobraź
sobie tego tchórza, przebywającego o parę mil od dziecka, które tak haniebnie porzucił, bez
żadnej możliwości uwolnienia go czy choćby skomunikowania się z nim, z powodu
tchórzostwa tych, wśród których znalazł schronienie.

– No dobrze – rzekł Higgs. – Wyobraziłem sobie to wszystko, co tak pompatycznie

odmalowałeś, i co z tego? Jeśli myślisz, że możesz mieć za to do siebie pretensje, to nie
zgadzam się z tobą. Nie pomógłbyś synowi dając sobie poderżnąć gardło. Zresztą może jemu
też by poderżnęli.

– Sam nie wiem – powiedziałem. – Tyle o tym myślałem, że wydaje mi się, iż okryłem

się hańbą. No, mniejsza z tym. Nadarzyła się okazja i postanowiłem z niej skorzystać.
Makeda, która pewnie też dużo myślała o pewnych sprawach, złożyła mi propozycję – zdaje
się, bez zgody czy wiedzy swojej rady. Powiedziała: „Pomóż mi, a ja pomogę tobie. Ocal mój
lud, a ja spróbuję ocalić twojego syna. Zapłacę za twoje usługi i za usługi tych, których
przyprowadzisz ze sobą”.

Odparłem jej, że to beznadziejna sprawa, gdyż nikt nie uwierzy w moją opowieść, na co

zdjęła z palca ten sygnet, który masz w kieszeni, Higgs, i powiedziała: „Moje przodkinie
nosiły go od czasów Makedy, Królowej Saby. Jeśli są w twoim narodzie uczeni ludzie, to
odczytają napis na nim i przekonają się, że nie kłamiesz. Zabierz go na dowód, że mówisz
prawdę. Weź także tyle złota, ile będzie trzeba, żeby kupić te środki, które wysadzają góry w
powietrze, i zapłacić ludziom, którzy się na nich znają. Ale nie bierz więcej niż dwóch czy
trzech, bo więcej nie damy rady przeprowadzić bezpiecznie przez pustynię. I wracaj, żeby
ocalić swego syna i mnie”. Oto cała historia, Higgs. Podejmiesz się tego, czy mam szukać
gdzie indziej? Musisz się szybko zdecydować, bo nie mam czasu do stracenia. Chcę wrócić
do Mur, zanim zacznie się pora deszczowa.

– Masz tu trochę tego złota, o którym mówiłeś?
Wyciągnąłem z kieszeni kurtki skórzany woreczek i wysypałem parę sztuk na stół. Higgs

obejrzał je dokładnie.

– Monety kółkowe – powiedział. – Mogą to być pieniądze anglosaskie czy jakiekolwiek

background image

inne. Wiek nieokreślony, ale wydaje się, że jest to złoto z małą domieszką srebra... Tak, o
tutaj, kawałek metalu utlenił się. Ta jest bez wątpienia stara.

Potem wyjął z kieszonki pierścień i jeszcze raz dokładnie obejrzał przez lupę.
– Wydaje się, że to autentyk. Kiedyś można mnie było oszukać, ale teraz rzadko zdarza

mi się mylić. No i jak, Adams? Musisz mieć to z powrotem? Zaufanie to rzecz święta! Tylko
ci go pożyczono! W porządku, zabierz go. Ja tego nie chcę. A co do twojej propozycji...
ryzykowne zadanie. Gdyby złożył mi ją ktoś inny, powiedziałbym mu, żeby sobie poszedł
do... Mur. Ale ty, stary, ocaliłeś mi kiedyś życie i nie chciałeś pieniędzy. Wiedziałeś, że
jestem spłukany. Nie zapomniałem tego. Poza tym, z powodu pewnej sprzeczki, o której
raczej nie słyszałeś w Afryce Środkowej, robi się tu dla mnie za gorąco. Myślę, że pojadę z
tobą. A co ty powiesz, Oliwerze?

– Och! – odparł Orme, budząc się z zamyślenia. – Jeśli ty się zdecydowałeś, to ja też. Jest

mi wszystko jedno, gdzie pojadę.

background image

Rozdział II

Rada sierżanta Quicka

W tym momencie na zewnątrz zrobił się straszny tumult. Trzasnęły drzwi wejściowe,

odjechała galopem dorożka, świsnął przeraźliwie gwizdek policjanta i rozległ się tupot
ciężkich kroków na parterze. Dobiegło do nas wezwanie: „W imieniu króla”, na które inny
głos odparł: „Tak, i królowej, i reszty rodziny królewskiej. Chcecie to wziąć, to spróbujcie,
platfusy! Dalej mi z łapami, cymbały, bo jak sieknę, to porozwalam te wasze puste
makówki!”

Potem usłyszeliśmy łomot, jak gdyby ktoś spadał ze schodów, któremu towarzyszyły

okrzyki przerażenia i oburzenia.

– A to co u diabła? – krzyknął Higgs.
– Sądząc po głosie, to Samuel... to znaczy sierżant Quick – odparł z wyraźnym

niepokojem kapitan Orme. – Czego on tu może szukać? Aha, już wiem. To ma coś wspólnego
z tą cholerną mumią, którą odwinąłeś z zawojów dziś po południu i kazałeś mu przynieść po
kolacji. Zaledwie skończył, otworzyły się z impetem drzwi i wszedł postawny facet o
wyglądzie wojskowego, trzymając na rękach jakieś ciało owinięte w prześcieradło. Położył
swój bagaż na stole, między kieliszkami z winem.

– Przepraszam, kapitanie – zwrócił się do Orme’a – ale zgubiłem głowę nieboszczki.

Zdaje się, że została na dole, z policjantami. Nie miałem się czym bronić przed nimi, więc
walnąłem ich ciałem. Myślałem, że jest sztywne i mocne, ale niestety głowa odpadła i jest
teraz w areszcie.

Kiedy sierżant Quick skończył mówić, drzwi otworzyły się ponownie i wpadło dwóch

policjantów w potarganych mundurach. Jeden z nich trzymał za włosy, jak najdalej od siebie,
wysuszoną głowę mumii.

– Co to ma znaczyć?! – krzyknął swoim charakterystycznym, piskliwym głosem Higgs. –

Dlaczego wdarliście się do mojego domu? Macie nakaz?

– Tam! – odrzekł pierwszy policjant, wskazując na owiniętą prześcieradłem mumię.
– l tu! – dodał drugi, podnosząc jej głowę. – Aresztujemy tego człowieka pod zarzutem

background image

przenoszenia w tajemnicy zwłok przez ulicę i zaatakowania nas za pomocą tych zwłok, kiedy
chcieliśmy go zatrzymać dla wyjaśnienia. – No, mistrzu – rzekł, zwracając się do sierżanta –
pójdziesz z nami spokojnie czy mamy ci pomóc?

Sierżant, któremu gniew odebrał mowę, rzucił się w stronę mumii najwyraźniej z

zamiarem ponownego użycia jej jako broni. Policjanci wyciągnęli pałki.

– Stać – krzyknął Orme wbiegając między zwaśnione strony. – Czyście wszyscy

poszaleli? Wiecie, że ta kobieta zmarła cztery tysiące lat temu?

– O rany! – powiedział ten, który trzymał głowę, zwracając się do towarzysza. – To

pewnie jedna z tych mumii, które trzymają w Muzeum Brytyjskim. Wygląda na strasznie
starą i czuć ją jakimś balsamem, nie? – to mówiąc, powąchał głowę i odłożył ją na stół.

Potem zaczęły się wyjaśnienia i w końcu obaj policjanci, odzyskawszy dzięki wielu

kielichom porto nadszarpniętą godność osobistą, odeszli, zadowoliwszy się, zamiast Quicka,
listą nazwisk wszystkich zainteresowanych, włącznie z mumią.

– Dobrze wam radzę, chłopcy – usłyszałem głos odprowadzającego ich sierżanta –

zapamiętajcie sobie, że nie zawsze jest tak, jak się wydaje. Facet, który się zatacza i
przewraca, niekoniecznie musi być pijany. Może być głodny albo chory. Tak samo ciało nie
musi być ciałem tylko dlatego, że jest sztywne i zimne. Sami widzieliście, że to może być
mumia, a to zupełnie inna sprawa. Czy gdybym włożył taki mundur jak wy, to zaraz stałbym
się policjantem? Dobre nieba, mam nadzieję, że nie! Jestem wojskowym, choć na razie w
rezerwie. Musicie, chłopcy, uważnie studiować ludzką naturę i zbierać obserwacje, to
dowiecie się, jaka jest różnica między świeżymi zwłokami a mumią, i wiele innych rzeczy.
Weźcie sobie moje słowa do serca, to zostaniecie inspektorami i nie będziecie musieli ganiać
codziennie po ulicach za pijakami. Dobranoc.

Kiedy spokój został przywrócony, a bezgłowa mumia złożona w sypialni Higgsa, gdyż

Orme stwierdził, że nie może w obecności zwłok, nawet jeśli mają parę tysięcy lat,
rozmawiać o interesach, podsumowaliśmy naszą dyskusję. Przede wszystkim sporządziłem na
propozycję Higgsa umowę określającą cele wyprawy i nasz udział w ewentualnych zyskach.
Mieliśmy je podzielić na trzy równe części. W przypadku śmierci jednego czy dwu z nas jego
czy ich udział miał przypaść pozostałemu czy też pozostałym. Nie chciałem się zgodzić na ten
punkt umowy, jako że nie pragnąłem bogactw, lecz jedynie uwolnienia syna. Orme i Higgs
nalegali jednak, abym się na to zgodził, gdyż w przyszłości będę musiał z czegoś żyć, a
gdybym nawet nie potrzebował pieniędzy, to na pewno przydadzą się one memu synowi, jeśli
go uwolnimy, więc w końcu poddałem się.

Potem kapitan Orme bardzo rozsądnie zauważył, że powinniśmy dokonać wyraźnego

podziału obowiązków. Stanęło na tym, że ja będę przewodnikiem, Higgs ekspertem od
staroci, tłumaczem i, ze względu na swą dużą wiedzę, doradcą w sprawach ogólnych,
natomiast kapitan Orme inżynierem i dowódcą, z tym wszakże zastrzeżeniem, że w
przypadku różnicy zdań decyduje głos większości.

background image

Przepisawszy na czysto ów osobliwy dokument, podpisałem go i dałem Higgsowi, który

zawahał się trochę, ale obejrzawszy jeszcze raz dokładnie pierścień, złożył swój podpis,
mrucząc, że i tak nic z tego nie wyjdzie, i przekazał umowę Orme’owi.

– Zaczekajcie chwilę – rzekł kapitan – zapomniałem o czymś. Chciałbym, żebyśmy

zabrali ze sobą mego starego sługę, sierżanta Quicka. Przyda się nam, tym bardziej że
będziemy mieli do czynienia z materiałami wybuchowymi. Ma w tym względzie duże
doświadczenie po służbie w wojskach inżynieryjnych. Jeśli się zgodzicie, to zawołam go i
spytam, czy pojedzie. Myślę, że jest gdzieś w pobliżu.

Skinąłem głową, gdyż ta afera z mumią i policjantami świadczyła, że sierżant może być

przydatnym człowiekiem. Siedziałem koło drzwi, więc otworzyłem je Orme’owi i w tej samej
chwili wyprostowana postać sierżanta Quicka, który najwidoczniej opierał się o nie,
dosłownie wpadła do pokoju i rąbnęła sztywno o podłogę niczym przewrócony drewniany
żołnierzyk.

– No, nie – powiedział Orme, kiedy jego giermek, nie mrugnąwszy nawet okiem,

pozbierał się z podłogi i stanął służbiście wyprostowany. – Co u diabła tam robiliście?

– Stałem na warcie, panie kapitanie. Myślałem, że ci policjanci mogą się rozmyślić i

wrócić tu. Jakie rozkazy?

– Jadę do Afryki Środkowej. Kiedy będziecie gotowi?
– Pocztowy do Brindisi wyrusza jutro wieczorem, jeśli chce pan jechać przez Egipt, panie

kapitanie, ale jeśli przez Tunis, to w sobotę o 7.15 rano z Charing Cross. Tylko że, jak
rozumiem, trzeba będzie zabrać broń i materiały wybuchowe, a zdobycie tego i odpowiednie
zapakowanie, żeby celnicy nie znaleźli, może zająć trochę czasu.

– Jak rozumiem... – powtórzył Orme. – A na jakiej podstawie tak rozumiecie?
– Drzwi w starych domach, panie kapitanie, często mają szpary a ten gentleman – tu

wskazał na Higgsa – ma głos donośny jak gwizdek na psa. Niech pan się nie obraża. Czysty
głos to wspaniała rzecz... to znaczy, kiedy drzwi są szczelne... – chociaż kamienna twarz
sierżanta Quicka nawet nie drgnęła, to w jego oczach, skrytych pod krzaczastymi brwiami,
dostrzegłem wesoły błysk.

Wybuchnęliśmy śmiechem, włącznie z Higgsem.
– A zatem chcecie się przyłączyć? – rzekł Orme. – Ale mam nadzieję, że zdajecie sobie

sprawę z tego, że to niebezpieczne przedsięwzięcie i możecie już nie wrócić?

– Panie kapitanie, pod Spion Kop też było niebezpiecznie. Tak samo w tym wąwozie,

gdzie wszyscy oprócz pana, mnie i tego marynarza zostali zabici. Przepraszam pana, ale nie
ma czegoś takiego jak niebezpieczeństwo. Człowiek rodzi się i umiera, a to, co robi między
narodzinami i śmiercią, nie czyni żadnej różnicy.

– Brawo! – powiedziałem. – Widzę, że ma pan taki sam punkt widzenia, jak ja.
– Wielu ludzi, proszę pana, myślało tak od czasu, kiedy stary Salomon dał to – tu wskazał

na pierścień Królowej Saby leżący na stole – tej damie. Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie,

background image

ale co z zapłatą? Jako kawaler z przekonania, nie mam nikogo na utrzymaniu, ale jak pan wie,
mam siostry, które mają rodziny. Proszę nie myśleć, panie kapitanie, że jestem chciwy –
dodał pospiesznie – ale jak panowie rozumiecie, jasne ustalenia na początku oszczędzają
kłopotów na końcu – tu wskazał na naszą umowę.

– Jasna sprawa. Co chcecie, sierżancie? – spytał Orme.
– Nic poza normalną pensją, panie kapitanie, jeśli nic nie uzyskamy, ale jeśli coś

zdobędziemy, to czy pięć procent nie będzie za dużo?

– Niech będzie dziesięć – zaproponowałem. – Sierżant Quick tak samo ryzykuje życiem,

jak my.

– Bardzo panu dziękuję – odparł – ale moim zdaniem to byłoby za dużo. Chcę tylko pięć

procent.

Dopisaliśmy więc, że sierżant Quick ma otrzymać pięć procent ogólnych zysków pod

warunkiem, że będzie zachowywał się przyzwoicie i słuchał rozkazów. Potem on też podpisał
umowę i dostał szklankę whisky z wodą, aby wypić za powodzenie wyprawy.

– A teraz, panowie – powiedział, nie korzystając z krzesła, które podsunął mu Higgs,

najwidoczniej dlatego, że wolał z przyzwyczajenia podpierać ścianę – jako skromny
szeregowiec z pięcioprocentowym udziałem w tym ryzykownym przedsięwzięciu, proszę o
pozwolenie powiedzenia paru słów.

Otrzymawszy nasze zgodne pozwolenie, spytał ile waży skała, którą trzeba będzie

wysadzić.

Odparłem, że nie wiem, bo nie widziałem bożka Fungów, ale prawdopodobnie ma takie

rozmiary, jak katedra św. Pawła.

– Czyli że trzeba będzie ją dobrze poruszyć – rzekł sierżant. – Dynamit byłby w sam raz,

ale takie ilości ciężko by było przewieźć na wielbłądach przez pustynię. Panie kapitanie, a
może pikryniany? Pamięta pan te nowe pociski Burów, które tylu naszych wyprawiły do
nieba?

– Tak, pamiętam – odparł Orme – ale teraz mają silniejsze środki... nazywają się chyba

azoimidy – nowe związki azotu o niesamowitych właściwościach wybuchowych. Jutro się
zorientujemy, sierżancie. – W porządku, panie kapitanie, ale kto za to zapłaci?

Nie da się kupić takich ilości za nic. Według mojego wyliczenia koszt tej wyprawy, to

znaczy materiałów wybuchowych, broni, amunicji i innych potrzebnych rzeczy, bez
wielbłądów, wyniesie nie mniej niż 1 500 funtów.

– Myślę, że mam tyle w złocie – powiedziałem. – Królowa Makeda dała mi tyle, ile

mogłem zabrać.

– Jeśli zabraknie – wtrącił Orme – to choć jestem biedny, znajdę w razie czego 500

funtów. Dajmy więc spokój pieniądzom. Najważniejsze pytanie to, czy wszyscy zgadzamy się
wziąć udział w tej wyprawie i wytrwać do końca, bez względu na to, jaki ten koniec będzie?

Odparliśmy wszyscy, że się zgadzamy.

background image

– Czy ktoś chce coś jeszcze powiedzieć?
– Tak – rzekłem. – Zapomniałem powiedzieć, że jeśli dotrzemy do Mur, to nikomu z was

nie wolno zalecać się do Makedy. Uważają ją za coś w rodzaju świętej. Może wyjść za mąż
tylko za kogoś ze swego rodu i gdyby któremuś z was przyszło do głowy umizgiwać się do
niej, to wszyscy możemy przypłacić to życiem.

– Słyszysz, Oliwerze? – powiedział Higgs. – Zdaje mi się, że to ostrzeżenie skierowane

jest pod twoim adresem, bo reszta z nas ma już te sprawy raczej za sobą.

– No wiesz – odparł kapitan, swoim zwyczajem rumieniąc się znowu. – Jeśli mam być

szczery, to też czuję się, jakbym miał to już za sobą, tak że jeśli chodzi o mnie, to sądzę, że
uroki tej czarnej damy nie wchodzą w rachubę.

– Niech pan nie będzie zbyt pewny siebie, panie kapitanie – rzekł sierżant Quick

scenicznym szeptem. – Z kobietą nigdy nic nie wiadomo. Jednego dnia jest jak trucizna, a
drugiego jak miód – Bóg wie dlaczego. Niech pan nie będzie zbyt pewny siebie, bo jeszcze
może się okazać, że będzie pan za nią łaził na kolanach. Tak samo ten gentleman w
okularach, a ja, choć nie cierpię bab, będę zamykał pochód. Jeśli pan chce, może pan kusić
los, panie kapitanie, ale niech pan nie kusi kobiety, żeby przypadkiem ona pana nie skusiła,
tak jak to się już raz stało.

– Przestańcie gadać bzdury i zawołajcie dorożkę – powiedział zimno. Orme. Natomiast

Higgs wybuchnął śmiechem, a ja, pamiętając twarz „Pączka Róży” i jej melodyjny głos,
zamyśliłem się. Ładna mi „czarna dama”! Ciekaw byłem, co Orme powie, kiedy ujrzy jej
oblicze.

Sierżant Quick wcale nie był taki głupi, jak się wydawało jego zwierzchnikowi. Kapitan

Orme był na pewno pod każdym względem znakomitym partnerem w czekającym nas
przedsięwzięciu, ale wolałbym, żeby był starszy albo żeby jego narzeczona nie pospieszyła
się z zerwaniem zaręczyn. Wiedziałem z doświadczenia, że w trudnych i niebezpiecznych
sytuacjach, szczególnie na Wschodzie, lepiej jest wyeliminować ryzyko romansu...

background image

Rozdział III

Polowanie Higgsa

Z całej naszej podróży przez pustynię do gór otaczających płaskowyż Mur warte uwagi

czytelnika jest, jak sądzę, zaledwie parę zdarzeń. Pierwsze z nich miało miejsce w Asuanie,
gdzie na kapitana Orme’a czekał list i kilka telegramów. Ponieważ zdążyliśmy się już
zaprzyjaźnić, pokazał mi je. Z telegramów wynikało, że dziecko będące owocem
potajemnego małżeństwa jego wuja zachorowało i zmarło, a ponieważ jego matka a wdowa
po wuju zachowała jedynie pewne sprzęty i rzeczy osobiste, Orme stał się na powrót
dziedzicem wielkiej fortuny. Pogratulowałem mu i powiedziałem, że w tych okolicznościach
nie będziemy zapewne mieli przyjemności podróżować dalej w jego towarzystwie.

– A dlaczego? – spytał. – Powiedziałem, że biorę udział w tej wyprawie i nie mam

zamiaru się wycofać. Zresztą podpisałem nawet stosowny dokument.

– Istotnie – odparłem – ale sytuacja się zmieniła. To, co było dobre dla przedsiębiorczego

i odważnego młodzieńca bez specjalnych zasobów, nie musi być dobre dla człowieka, który
ma wszystko, czego mu potrzeba. Pomyśl tylko jakie otwierają się przed tobą perspektywy.
Jesteś młody, inteligentny, masz odpowiednią pozycję społeczną i wielką fortunę. Nie ma
teraz takiej rzeczy w Anglii, której nie mógłbyś dokonać. Możesz zostać członkiem
parlamentu i rządzić krajem. Jeśli zechcesz, możesz stać się członkiem Izby Lordów. Możesz
poślubić każdą kobietę, z wyjątkiem osób z rodziny królewskiej. Krótko mówiąc, bez
specjalnego wysiłku z twojej strony, masz zapewnioną karierę. Nie odrzucaj lekkomyślnie
takich darów losu dlatego tylko, że zobowiązałeś się wziąć udział w wyprawie. Możesz
umrzeć z pragnienia na pustyni albo zginąć w walce z wojownikami jakiegoś nieznanego
plemienia.

– Nigdy nie przywiązywałem zbytniej wagi do takich czy innych darów losu – odparł. –

Kiedy straciłem ten jar, nie rozpaczałem, a teraz, kiedy go na powrót znalazłem, nie będę
szalał z radości. Tak czy inaczej, jadę z wami i nie możesz mi w tym przeszkodzić. W końcu
spisaliśmy umowę. Tyle tylko, że teraz, kiedy mam tak dużo do stracenia, powinienem spisać
testament i wysłać do kraju, a to strasznie nudne zajęcie.

background image

W trakcie tej rozmowy wszedł Higgs z arabskim handlarzem, targując się zawzięcie o

jakiś stary przedmiot. Kiedy wreszcie pozbył się handlarza, wyjaśniłem mu nagłą zmianę
sytuacji Orme’a. Na to Higgs, który mimo iż różnie z nim bywa w sprawach małej wagi, w
doniosłych jest bezinteresowny, powiedział, że zgadza się ze mną i że Orme powinien, dla
własnego dobra, zrezygnować z wyprawy i wrócić do domu.

– Możesz sobie, stary, darować te przemowy choćby z tego względu – odparł Orme,

rzucając mu list, z którym ja też w jakiś czas później się zapoznałem. Był to list od owej
młodej damy, która zerwała zaręczyny, gdy los odwrócił się od Orme’a. Teraz ponownie
zmieniła zdanie i choć nie wspomniała o tym, zdaje się, że to właśnie wiadomość o śmierci
owego niewygodnego dziecięcia skłoniła ją do tego kroku.

– Odpisałeś na to? – spytał Higgs.
– Nie – odparł Orme, zaciskając usta. – Nie odpisałem i nie mam zamiaru odpisywać.

Chcę wyruszyć jutro do Mur i dotrzeć tam, jeśli los będzie łaskawy, a na razie mam zamiar
obejrzeć te rzeźby naskalne przy katarakcie.

– No to sprawa załatwiona – rzekł Higgs po jego wyjściu – i muszę powiedzieć, że jestem

rad, że się tak stało, bo mam wrażenie, że przyda nam się wśród tych Fungów. Poza tym
przypuszczam, że gdyby on zrezygnował, to Quick też, a chciałbym wiedzieć, co byśmy
zrobili bez Quicka?

Potem odbyłem rozmowę z rzeczonym Quickiem w tej samej sprawie, przedstawiając mu

swoją opinię. Sierżant wysłuchał wszystkiego z szacunkiem, który zawsze był miły mi
okazywać, a kiedy skończyłem, powiedział:

– Najmocniej przepraszam, ale myślę, że i ma pan rację, i nie. Każda sprawa ma dwie

strony, prawda? Mówi pan, że byłoby niemądrze ze strony kapitana, gdyby teraz, kiedy ma
tyle forsy, dał się zabić. Faktem jest, że życie to rzecz pospolita i wszędzie tego pełno, a
pieniądze to rzadkość i ciężko na nie trafić. W końcu nie podziwiamy królów, tylko ich
korony, nie milionerów, tylko ich miliony, ale przecież milionerzy nie zabierają ich ze sobą
do grobu. Opatrzność, tak jak Natura, nie lubi marnotrawstwa i wie, że te miliony
zmarnowałyby się na drugim świecie, a tak ten, który umiera, zapewnia chleb, choć w tym
przypadku należałoby raczej powiedzieć „marcepany”, drugiemu.

Tym niemniej zgadzam się z panem, że to grzech nie skorzystać z takiej okazji. Ale teraz

druga strona tej sprawy. Znam tę damę, z którą był zaręczony kapitan. Gdyby posłuchał mojej
rady, to nigdy by do tego nie doszło, bo ze wszystkich żmij, jakie widziałem, ona jest
najbardziej żmijowata, choć – trzeba przyznać – ładna. Salomon powiedział kiedyś w
przypływie złego humoru, że nie zdarzyło mu się spotkać uczciwej kobiety, ale gdyby znał
pannę... mniejsza o to, jak się nazywa... to powiedziałby to nawet gdyby był w anielskim
nastroju i powtarzałby do końca życia. Nikt nie powinien przyjmować z powrotem służącego,
którego wyrzucił, dlatego że służący przeprasza i mówi, że mu przykro, bo inaczej jego panu,
zanim się obejrzy, będzie jeszcze bardziej przykro. A tym bardziej nie można przyjmować z

background image

powrotem narzeczonej. Już lepiej się utopić... Wiem to, bo sam kiedyś próbowałem.

– Ale – mówił dalej – to jeszcze nie wszystko. Kapitan obiecał przecież udział w tej

wyprawie, a jeśli człowiek ma umrzeć, to lepiej jeśli umrze nie złamawszy słowa. A poza
tym, jak powiedziałem w Londynie, kiedy podpisałem umowę, nikt nie umrze, zanim nie
przyjdzie jego czas i nie przydarzy się nikomu nic oprócz tego, co się ma przydarzyć. Dlatego
nie ma co zawracać sobie głowy. W tym względzie ludzie Wschodu są mądrzejsi niż ludzie
Zachodu.

A teraz pójdę przypilnować wielbłądów i tych pół-żydów, których pan nazywa Abati,

choć dla mnie to nie żadni Abati, ale zwykli złodzieje. Wczoraj nakryłem ich, jak zaglądali do
puszek z azoimidami, myśląc pewnie, że to dżem. Jak dalej będą tam pchali swoje brudne
łapy, to może się zdarzyć coś takiego, że faraoni poprzewracają się w grobach, a dziesięć plag
egipskich wyda się niewinną rozrywką.

Skończywszy tę orację, Quick wyszedł i w odpowiednim czasie wyruszyliśmy w drogę

do Mur.

Drugim wartym, być może, wzmianki wydarzeniem było to, co się nam przydarzyło po

dwóch miesiącach podróży.

Po wielu tygodniach męczącej wędrówki przez pustynię – jeśli dobrze pamiętam, było to

jakieś dwa tygodnie po tym, jak Orme wszedł w posiadanie psa o nazwie Faraon, o którym
będę jeszcze miał dużo do powiedzenia – dotarliśmy do oazy Zeu, w której zatrzymałem się
już w drodze z Mur do Egiptu. Oaza ta nie jest duża, ale znajdują się w niej źródła wspaniałej
wody i gaje palm daktylowych. Przywitano nas tam serdecznie, gdyż za pierwszym pobytem
udało mi się wyleczyć szejka z zapalenia oka i paru innych ludzi z różnych dolegliwości. Tak
więc, mimo iż pragnąłem jechać jak najszybciej dalej, zgodziłem się z resztą, że należy
posłuchać przewodnika karawany, sprytnego i zaradnego, ale, moim zdaniem, niepewnego
Abati o imieniu Szadrach. i zostać w Zeu tydzień albo trochę dłużej, aby nasze wielbłądy
wypoczęły i nabrały ciała po uciążliwej drodze.

Ten Szadrach, nazywany przez towarzyszy z jakiegoś, nieznanego mi wówczas powodu

Kotem, miał na twarzy trzy podłużne, równoległe blizny, które – jak mi powiedział – były
śladami pazurów lwa. Lwy były wielkim utrapieniem dla mieszkańców Zeu, gdyż w pewnych
porach roku, prawdopodobnie kiedy brakowało im pożywienia, schodziły ze wzgórz, których
łańcuch rozciągał się ze wschodu na zachód około pięćdziesięciu mil na północ od oazy, i
porywały owce, wielbłądy i inne zwierzęta domowe, a niekiedy nawet ludzi. Ponieważ biedni
Zeusi praktycznie nie posiadali broni palnej, zdani byli na łaskę i niełaskę lwów, które
oczywiście w tych warunkach bardzo się rozzuchwaliły. Jedyne, co mogli zrobić Zeusi, to
zamykać na noc swoje zwierzęta w specjalnych zagrodach o kamiennych murach i chronić się
samemu w chatach, które między zachodem a wschodem słońca opuszczali bardzo rzadko, i
to tylko po to, aby dorzucać drzewa do ognisk, które rozpalali w celu odstraszenia
drapieżników od wioski.

background image

„Lwi sezon” był akurat w pełni, ale przez pierwsze pięć dni naszego pobytu w oazie nie

widzieliśmy ani śladu tych bestii, mimo iż w nocy słyszeliśmy w oddali ich ryki. Jednak
szóstego dnia obudził nas głośny lament dochodzący z położonej o pół mili dalej wioski.
Kiedy poszliśmy tam o świcie, aby dowiedzieć się, co się stało, spotkaliśmy smutną procesję.
Na jej czele szedł siwowłosy naczelnik, a za nim grupa zawodzących kobiet, które z wrażenia,
a może na znak żałoby, nie założyły ubrań, i czterech mężczyzn niosących coś na zrobionych
z plecionych gałązek drzwiach.

Wkrótce dowiedzieliśmy się wszystkiego. Otóż dwa czy trzy głodne lwy wskoczyły przez

dach z liści palmowych do chaty jednej z żon naczelnika, której szczątki znajdowały się na
owych drzwiach, i nie tylko zabiły ją, ale porwały też jej syna. Naczelnik zmierzał właśnie do
nas, abyśmy pomścili śmierć jego bliskich i zabili lwy, tym bardziej że skoro raz
posmakowały ludzkiego mięsa, mogą stale napadać na bezbronnych mieszkańców oazy.

Przez tłumacza, który znał arabski, gdyż nawet Higgs nie rozumiał ich języka, wyjaśnił

nam w chaotycznych słowach, że lwy zaległy niedaleko, wśród piaszczystych wydm, między
którymi znajduje się, otoczone gęstą trzciną, źródło i błagał, abyśmy zabili bestie.

Nie powiedziałem nic z tego prostego powodu, że choć bardzo lubię polowanie, miałem

ważniejsze sprawy na głowie i nie chciałem tracić czasu na tropienie lwów. Trzeba wiedzieć,
kiedy można polować, a kiedy należy dać sobie z tym spokój, i wydawało mi się, że dopóki
nie zabraknie nam pożywienia, nie powinniśmy tykać strzelb. Jednakże, jak się
spodziewałem, Orme zapalił się do pomysłu naczelnika. Poparł go z miejsca Higgs, który od
niedawna poczuł w sobie żyłkę myśliwską i wyobrażał sobie, że jest znakomitym strzelcem.
Wykrzyknął głośno, że nic nie sprawiłoby mu większej przyjemności, tym bardziej że jest
pewien, iż lwy są w rzeczywistości tchórzliwe i znacznie się je przecenia.

Od tej chwili zacząłem przeczuwać nieszczęście. Mimo to powiedziałem, że pójdę z nimi.

Zrobiłem to po części dlatego, że od dawna nie ustrzeliłem żadnego lwa, a miałem z nimi od
czasu kiedy o mało mnie nie zabiły w górach Mur porachunki, po części zaś dlatego, że
znając pustynię i Zeusów o wiele lepiej niż Higgs i Orme myślałem, że mogę się przydać.

Przygotowaliśmy więc strzelby i amunicję, do czego po namyśle dodaliśmy dwie duże

butelki wody, i zjedliśmy obfite śniadanie. Kiedy już zbieraliśmy się do odejścia, podszedł do
mnie Szadrach i spytał, dokąd się wybieramy. Kiedy mu powiedziałem, rzekł:

– A co was obchodzą, panie, te dzikusy i ich kłopoty? Jeśli paru z nich zginie, to nie

będzie to miało żadnego znaczenia. Jeśli chcecie zapolować na lwy, to wiesz, panie, że jest
ich wiele tam, dokąd jedziecie, bo lew jest bogiem Fungów i dlatego nigdy nie zabijają oni
tych zwierząt. A pustynia wokół Zeu jest bardzo niebezpieczna i może się wam przytrafić coś
złego.

– No to chodź z nami – wtrącił się Higgs, który nie lubił Szadracha. – Oczywiście z tobą

będziemy zupełnie bezpieczni.

– O nie – odparł. – Ja i moi ludzie odpoczywamy. Tylko wariat poluje na dzikie

background image

zwierzęta, z których nie ma żadnego pożytku, kiedy może odpoczywać. Mało nam pustyni i
jej niebezpieczeństw? Gdybyś wiedział, panie, o lwach tyle, co ja, to zostawiłbyś je w
spokoju.

– My też mamy dosyć pustyni, ale nie polowania – rzekł Orme, który dobrze mówił po

arabsku. – Leżcie sobie, jeśli chcecie. My pójdziemy zabić bestie, które niepokoją ludzi,
przyjmujących nas tak gościnnie.

– Niech tak będzie – odparł Szadrach z uśmiechem, który wydał mi się złośliwy. – To

dzieło lwa – dodał wskazując na okropne blizny na swej twarzy. Oby Bóg Izraela ustrzegł
was przed lwami. Pamiętajcie, panowie, że wielbłądy wypoczęły i pojutrze ruszamy dalej...
Jeśli pogoda się utrzyma, bo kiedy na tych wzgórzach zerwie się wiatr, nikt, kto się znajdzie
wśród nich, nie ujdzie z życiem. – Przyłożył rękę do oczu, aby osłonić je przed słońcem,
przyjrzał się uważnie niebu, a potem mruknął coś jeszcze, odwrócił się i zniknął za chatą.

Podczas tej rozmowy sierżant Quick, oddalony od nas o kilkanaście kroków, pochłonięty

był zmywaniem naczyń po śniadaniu i wydawało się, że nie zwraca w ogóle uwagi na to, co
się dzieje wokół. Orme zawołał go i po chwili Quick stanął przed nim na baczność. Nie
zapomnę, jak dziwnie wyglądał w tym otoczeniu – w skrupulatnie pozapinanym mundurze, z
dokładnie wygoloną, kamienną twarzą, starannie przyczesanymi i pociągniętymi brylantyną
czy jakimś jej odpowiednikiem włosami i bystrym spojrzeniem, któremu nic nie umykało.

– Idziecie z nami, sierżancie? – spytał Orme.
– Nie, chyba że to rozkaz, panie kapitanie. Lubię sobie trochę zapolować, ale pod

nieobecność trzech oficerów ktoś musi trzymać straż przy naszych rzeczach, więc myślę, że
lepiej będzie, jak zostanę tu z Faraonem.

– Chyba macie rację, sierżancie. Tylko przywiążcie Faraona, żeby za mną nie pobiegł.

No, co jeszcze chcecie powiedzieć? Mówcie!

– Tylko jedno, panie kapitanie. Chociaż brałem udział w trzech kampaniach między tymi

Arabami (dla Quicka wszyscy mieszkańcy Afryki na północ od równika byli Arabami, a na
południe – Murzynami), nie znam dobrze ich języka. Ale zorientowałem się, że temu
facetowi, którego nazywają Kotem, nie podoba się wasza wycieczka, a on, za
przeproszeniem, panie kapitanie, może być taki czy inny, ale na pewno nie jest głupi.

– Nic na to nie poradzę, sierżancie. Przede wszystkim nie możemy ulec teraz jego

kaprysom.

– Racja, panie kapitanie. Skoro się wciągnęło flagę na maszt, nie można jej ściągać. Na

pewno wrócicie cało i zdrowo, jeśli tak wam pisane.

Uspokoiwszy swoje obawy, sierżant przejrzał nasze wyposażenie, aby upewnić się, czy

czegoś nie brakuje, sprawdził strzelby, po czym zameldował, że wszystko w porządku i
wrócił do zmywania naczyń. Nikt z nas nie spodziewał się, w jakich okolicznościach
przyjdzie nam spotkać się z nim ponownie.

Wyszliśmy z wioski, prowadzeni przez naczelnika, który jednocześnie spełniał funkcję

background image

tropiciela, i tłum uzbrojonych w dzidy i łuki Zeusów. Przeszedłszy około mili wzdłuż skraju
oazy, skręciliśmy w piaski. Pustynia miała tu zupełnie inny charakter niż na całej
dotychczasowej trasie naszej wędrówki. Tworzyły ją wysokie, niekiedy na trzysta stóp,
wydmy piaskowe o spadzistych zboczach, poprzedzielane dolinami wyżłobionymi przez
wiatr.

Na pewnej przestrzeni, tam gdzie docierało wilgotne powietrze z oazy, wydmy porośnięte

były roślinnością. Wkrótce jednak znaleźliśmy się na właściwej pustyni i przez jakiś czas
wspinaliśmy się na wydmy i zsuwaliśmy się po ich stromych, ruchomych zboczach, aż
wreszcie ze szczytu jednej z nich naczelnik wskazał nam porośnięte zieloną trzciną miejsce w
rodzaju tych, które w Afryce Południowej nazywane są nieckami lub, z holenderska, vlei.
Wyjaśnił na migi, że tam właśnie zaległy lwy. Zsunąwszy się ze zbocza, rozstawiliśmy się. Ja
stanąłem nieco powyżej niecki, a Higgs i Orme trochę niżej, po obu jej stronach. Potem
kazaliśmy Zeusom zajść lwy z drugiej strony i wypłoszyć na nas, bo chociaż trzcina rosła
gęsto wzdłuż biegu podziemnego strumienia, był to wąski i długi nie więcej niż na ćwierć
mili pasek.

Zaledwie nagonka weszła, choć bardzo niechętnie, w las trzcin, usłyszeliśmy głośne

zawodzenie, świadczące, że coś się stało. Jakoż po chwili wyłoniło się z gąszcza dwóch
naganiaczy niosąc szczątki syna naczelnika, którego lwy porwały w nocy.

Zaraz potem ujrzeliśmy, mniej więcej w połowie długości bagna, uchodzącego lwa

samca, który kierował się ku wydmom. Higgs, którego stanowisko wypadło akurat z tamtej
strony, miał go na około dwieście jardów, co – jak wie każdy myśliwy polujący na grubą
zwierzynę – było za dużą odległością na skuteczny strzał. Ale profesor oczywiście nie
wiedział o tym, a będąc – jak wszyscy świeżo upieczeni łowcy – żądny krwi, podniósł
strzelbę i wypalił, jakby strzelał nie do lwa, lecz do królika. Jakimś cudem trafił. Kula z
ekspressu

*1

weszła za przednią łopatką i utkwiła w komorze

*

, kładąc zwierza trupem.

– Widzieliście?! – krzyknął rozentuzjazmowany Higgs. Potem, nie zatrzymując się nawet,

aby zmienić wystrzelony nabój, puścił się biegiem w stronę leżącego lwa. Orme i ja, nie
posiadając się ze zdumienia, pobiegliśmy za nim.

Biegnąc skrajem bagna, Higgs przebył jakieś sto jardów, gdy nagle z trzcin wyskoczył

prosto na niego drugi lew, a raczej lwica. Miggs obrócił się szybko i natychmiast, nie
złożywszy się nawet dobrze, wystrzelił z lewej lufy. Pocisk oczywiście nawet nie tknął
rozzłoszczonego zwierza. W następnej sekundzie zobaczyliśmy z przerażeniem, że Higgs leży
na plecach, a nad nim stoi, warcząc i młócąc ogonem, rozsierdzona lwica.

Biegnąc dalej w jego kierunku, zaczęliśmy się drzeć, co sił w gardłach, tak samo

wrzeszczeli Zeusi, choć nie kwapili się iść Higgsowi z pomocą. Skutek tego był taki, że lwica,
zamiast rozszarpać profesora na kawałki, zwróciła łeb najpierw w jedną, potem w drugą

1

*

Ekspress – strzelba myśliwska o dwu lufach gwintowanych, używana do polowań na grubego zwierza (przyp.

tłum.)
* Komora – w gwarze myśliwskiej serce zwierzyny (przyp. tłum.)

background image

stronę. Ponieważ miałem stanowisko dużo bliżej Higgsa niż Orme, znajdowałem się już
zupełnie blisko, może trzydzieści jardów od niego, ale bałem się strzelać, żeby przypadkiem,
zamiast zwierza, nie zabić przyjaciela. Tymczasem lwica doszła do siebie i rozłożyła się
całym cielskiem na Higgsie z wyraźnym zamiarem odgryzienia mu głowy.

Zdecydowałem, że nie mogę dłużej zwlekać, bo inaczej za moment będzie po profesorze.

Lwica była o wiele dłuższa niż on i jej zad znajdował się za stopami Higgsa.

Wymierzyłem szybko w tę część i nacisnąłem spust. Sekundę potem usłaszałem głuche

uderzenie kuli. Lwica podskoczyła z rykiem i zawahawszy się chwilę, zaczęła uciekać w
stronę wydmy. Lewa tylna łapa zwisała jej bezwładnie.

Teraz wypalił również Orme, ale wzniósł tylko obłoczek kurzu pod brzuchem zwierza.

Chociaż miał repetier

*

i mógł strzelać dalej, lwica zniknęła za grzbietem wzgórza, zanim

zdążył oddać następny strzał. Zostawiając ją, podbiegliśmy do Higgsa. Myśleliśmy, że jest
martwy albo co najmniej bardzo pogryziony, ale ku naszej uldze i zdumieniu profesor szybko
się poderwał – miał nawet na nosie swe niebieskie okulary – i ładując w biegu strzelbę puścił
się za lwicą.

– Wracaj! – krzyknął za nim Orme.
– Za nic w świecie! – wrzasnął Higgs. – Jeśli wam się zdaje, że pozwolę jakiemuś

wielkiemu kotu siedzieć mi bezkarnie na brzuchu, to jesteście w błędzie.

Orme dogonił go na szczycie pierwszego wzniesienia, ale ani jego, ani moje – kiedy do

nich dołączyłem – perswazje nie zdały się na nic. Stwierdziliśmy, że oprócz zadraśnięcia na
nosie, z którego krew rozmazała mu się na twarzy, nie odniósł żadnej rany, ale za to mocno
ucierpiała jego duma. Na próżno tłumaczyliśmy mu, że powinien się cieszyć, iż cała historia
zakończyła się szczęśliwie i zadowolić się jednym lwem.

– A dlaczego? – powiedział. – Adams zranił tę bestię, a ja wolę zabić dwa lwy niż

jednego, a poza tym mam rachunek do wyrównania. Ale jeśli się boicie, to możecie wracać.

Muszę wyznać, że chciałem skorzystać z jego rady, ale Orme’a zirytował jego docinek.
– No już dobrze, to załatwia sprawę – powiedział.
– Musiałeś doznać wstrząsu przy tym upadku, bo inaczej nie mówiłbyś tak. Spójrz, tu jest

trop. Widzisz krew? Chodźmy za nim. W każdej chwili możemy ją zobaczyć, ale nie próbuj
więcej dalekich strzałów, Higgs. Nie zabijesz drugiego lwa na dwieście pięćdziesiąt jardów. –
W porządku – odparł Higgs. – Nie obrażajcie się. Nie miałem nic złego na myśli. Chciałem
tylko powiedzieć, że pokażę tej bestii, jaka jest różnica między białym a Zeusem.

Poszliśmy więc za tropem, wspinając się po wydmach. Po półgodzinnym marszu

zobaczyliśmy lwicę na szczycie wzgórza, o jakieś pięćdziesiąt jardów przed nami. Widok ten
dodał nam sił. Dogoniło nas też paru Zeusów, którzy – choć bez zapału – przyłączyli się do
tropienia.

Tymczasem zbliżało się południe i zrobił się taki upał, że gorące powietrze zaczęło drgać

* Repetier – broń myśliwska powtarzalna, umożliwiająca wyrzucenie łuski z lufy i wprowadzenie nowego
naboju za pomocą jednego ruchu zamka

background image

i wydawało się, jakby nad piaskiem tańczyły roje muszek. Mimo takiej spiekoty, słońce było
niewidoczne, zakryte mgłą. Zapanowała dziwna, niespotykana nawet na pustyni, cisza, w
której słychać było osypujący się z krawędzi wydm piasek. Zeusi zaczęli się niepokoić i
wskazywać dzidami w górę, a potem do tyłu, na oazę, którą straciliśmy już z oczu. W końcu,
ponieważ nie zważaliśmy na ich znaki, zniknęli.

Chciałem podążyć za nimi, domyślając się, że musieli mieć jakiś bardzo poważny powód,

żeby odejść, ale Higgs nie chciał dać za wygraną, a Orme, który zdawał się nadal przeżywać
głupią uwagę profesora, tylko wzruszył ramionami i nic nie powiedział.

– Niech sobie uciekają ci tchórze! – krzyknął Higgs, przecierając okulary i spoconą twarz.

– Spójrz! Tam ona jest, na lewo. Jeśli obiegniemy tę wydmę, to przetniemy jej drogę.

Obiegliśmy więc wydmę, ale – choć znaleźliśmy świeżą krew – nie spotkaliśmy lwicy.

Szliśmy jej tropem jeszcze wiele mil, skręcając to w jedną, to w drugą stronę, aż nie tylko
mnie, ale i Orme’a zaczął denerwować upór Higgsa. W końcu, kiedy zwątpiliśmy już, że ją
dojdziemy, podnieśliśmy ją nagle z jakiegoś zagłębienia. Kiedy wspinała się na przeciwległe
zbocze, oddaliśmy do niej kilka strzałów. Jeden z nich był celny, gdyż zrolowała, a potem
usiadła na zadzie i zaczęła ryczeć. Unieruchomił ją strzał kapitana, ale Higgs, który – jak
wielu niedoświadczonych myśliwych – był bardzo zazdrosny o swe osiągnięcia, stwierdził z
miejsca, że lwica jest jego. Uważaliśmy, że nie warto się sprzeczać i nie próbowaliśmy go
wyprowadzać z tego przeświadczenia.

Wspięliśmy się z trudem na wzgórze i tuż za jego krawędzią znaleźliśmy lwicę. Siedząc

na zadzie, wyglądała jak wielki pies. Nie mogła się ruszyć, więc tylko ryczała groźnie i
machała przednimi łapami.

– Teraz moja kolej, szanowna pani – krzyknął Higgs i chybił ją gładko z odległości pięciu

jardów. Drugi strzał był lepszy. Padła martwa.

– Chodźcie! – krzyknął z podnieceniem profesor. – Oskórujemy ją. Siedziała na mnie,

więc teraz ja mam zamiar przez wiele dni siedzieć na niej.

Zabraliśmy się więc do pracy, choć nie podobał mi się wygląd nieba. Miałem już spore

doświadczenie z pustynią i wolałbym zostawić zwierzę i wracać jak najszybciej do oazy.
Praca ta zajęła nam wiele czasu, bo z nas trzech tylko ja znałem się na skórowaniu i panował
straszny upał.

Wreszcie skończyliśmy i przełożywszy skórę przez strzelbę, żeby można ją było nieść we

dwóch, napiliśmy się wody z butelek. (Złapałem Higgsa na obmywaniu drogocennym płynem
krwi z twarzy i rąk). Potem wyruszyliśmy w drogę powrotną, ale szybko stwierdziliśmy, że
nie mamy najmniejszego pojęcia, w której stronie znajduje się oaza. W pośpiechu
zapomnieliśmy zabrać ze sobą kompas, a słońce, według którego moglibyśmy się kierować w
normalnych warunkach i które nie zawiodło nas dotychczas, znajdowało się za mgłą.

Postanowiliśmy wobec tego pójść na wzgórze, na którym zabiliśmy lwicę, i wrócić po

własnych śladach. Wydawało się to proste, gdyż wzgórze znajdowało się nie dalej niż pół mili

background image

od nas.

Dotarliśmy do niego, stękając z wysiłku, tylko po to, by stwierdzić, że jest to zupełnie

inne wzgórze. Po chwili zastanowienia ruszyliśmy w stronę właściwego wzgórza, z tym
samym rezultatem.

Zagubiliśmy się na pustyni!

background image

Rozdział IV

Wiatr śmierci

– Prawda jest taka – powiedział Higgs tonem kapłana przekazującego głos wyroczni –

prawda jest taka, że wszystkie te przeklęte wzgórza są tak podobne do siebie, jak paciorki w
naszyjniku mumii. Daj mi tę butelkę z wodą, Adams. Gardło mam suche jak piec.

– Nie – odparłem krótko. – Niedługo będziesz miał jeszcze suchsze.
– O co ci chodzi? A, rozumiem! Ale to nonsens. Ci Zeusi znajdą nas, a w najgorszym

przypadku będziemy musieli poczekać, aż zajdzie słońce.

Zaledwie skończył mówić, gdy w powietrzu rozległ się dziwny, świszczący dźwięk.

Słyszałem to już nieraz i wiedziałem, że wydają go miliony trących się o siebie ziaren piasku.
Odwróciliśmy się, żeby zobaczyć skąd dochodzi i w oddali dostrzegliśmy pędzącą ku nam z
niezwykłą szybkością potężną, gęstą chmurę, którą poprzedzały pojedyncze słupy i leje
utworzone z takich samych, tylko mniejszych chmur.

– Burza piaskowa – rzekł Higgs z pobladłą twarzą. – Źle z nami! Tak to jest, kiedy się

wstanie z łóżka lewą nogą. Nie, to twoja wina, Adams. Wczoraj wieczorem, mimo moich
protestów, podałeś mi sól (profesor ma wiele przesądów tego rodzaju, co u osoby tak uczonej
jest wyjątkowo absurdalne), i co teraz zrobimy? Schronimy się po zewnętrznej stronie
wzgórza, dopóki nie przejdzie?

– Nie łudź się, że przejdzie. Nie zostało nam nic oprócz modłów – powiedział z

rezygnacją Orme. Nie znam nikogo, z wyjątkiem może sierżanta Quicka, który prawie
mógłby być jego ojcem, kto w obliczu niebezpieczeństwa zachowałby tak zimną krew, jak
Oliwer. – Zdaje się, że gra skończona – dodał. – No, cóż, Higgs, zabiłeś dwa lwy, a to już jest
coś.

– Do diabła z lwami! Możesz umrzeć, jeśli chcesz, świat nie odczuje braku ciebie, ale

pomyśl jaka byłaby strata, gdyby mnie się coś przydarzyło! Nie mam zamiaru dać się
zdmuchnąć przez ten cholerny wiatr. Chcę jeszcze pożyć, żeby napisać książkę o Mur –
odparł Higgs i zaczął wygrażać pięścią nadciągającej chmurze. Wyglądał naprawdę
imponująco. Przypominał mi Ajaksa urągającego piorunom.

background image

Ja tymczasem zastanawiałem się, co robić.
– Słuchajcie! – powiedziałem. – Naszą jedyną szansą jest zostać tu, gdzie jesteśmy, bo

jeśli się stąd ruszymy, to zostaniemy żywcem pogrzebani. Spójrzcie, tam jest kawałek twardej
ziemi – wskazałem na płytę skalną odsłoniętą przez burzę. – Szybko, połóżmy się tam i
nakryjmy tą skórą! Może uchroni nas przed uduszeniem przez piasek. Biegiem! Nadchodzi!

Nadchodziła z potężnym rykiem i wyciem. Zaledwie zdołaliśmy się ułożyć na skale tyłem

do chmury, przywierając, zwyczajem wielbłądów, ustami i nosami do ziemi i nakrywszy
głowy skórą, przy czym łapy przycisnęliśmy własnymi ciałami, aby nie zerwał jej wiatr,
burza gwałtownie uderzyła na nas. Leżeliśmy tak wiele godzin, nie mogąc wyjrzeć ani
rozmawiać, gdyż jej ryk zagłuszał słowa. Od czasu do czasu unosiliśmy się tylko trochę na
rękach i na kolanach, aby strząsnąć gromadzący się na nas piach, gdyż inaczej znaleźlibyśmy
się żywcem w grobie.

Cierpieliśmy straszne katusze – upał, zaduch, smród lwiej skóry, pył wciskający się do

nosa i do gardła i grożący nam uduszeniem oraz pragnienie, gdyż nie mogliśmy w tych
warunkach skorzystać z naszych szczupłych zapasów wody. Ale najgorszy ze wszystkiego
był ból, powodowany ciągłym tarciem ostrych ziarenek piasku lecących z prędkością
huraganu. Może to wydać się niewiarygodne, ale w końcu piasek podziurawił nasze lekkie
ubrania i wygarbował nam skórę.

– Nic dziwnego, że mumie egipskie mają taki piękny połysk – mamrotał mi do ucha

Higgs – nic dziwnego! Moje piszczele będą się teraz w sam raz nadawały do polerowania
butów Quicka do konnej jazdy. Niech diabli porwą te lwy! Dlaczego podałeś mi wczoraj sól,
ty ośle? Teraz czuję ją na plecach.

Potem zaczął pleść coś bez sensu i jęczał od czasu do czasu.
Niewykluczone, że ta piaskowa tortura uratowała nam życie, ponieważ gdyby nie ten ból,

moglibyśmy zapaść z wyczerpania i pragnienia w sen, z którego nigdy byśmy się już nie
obudzili. Wtedy jednak nie odczuwaliśmy bynajmniej wdzięczności dla smagających nas
bieży piasku, gdyż ból stał się w końcu prawie nie do zniesienia. Orme powiedział mi potem,
że zaczął w pewnym momencie roić, iż zbił kolosalną fortunę na sprzedaży Chińczykom
sekretu nowej tortury, polegającej na smaganiu ciała ofiary strumieniem gorącego piasku
wyrzucanego z dmuchawy.

W końcu straciliśmy rachubę czasu. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że burza trwała

pełnych dwadzieścia godzin. Przez większą jej część musieliśmy, mimo bólu, być
nieprzytomni. W każdym razie pamiętam, że w pewnej chwili ujrzałem twarz syna, a więc
musiały mnie dręczyć halucynacje. Zaraz potem poczułem się tak, jakby mnie przypiekano
gorącym żelazem. Ostatkiem sił podniosłem się i stwierdziłem, że burza przeszła i moją
poobcieraną skórę przypala słońce. Starłszy z oczu piasek, spojrzałem na ziemię i
spostrzegłem dwa kopczyki wyglądające jak mogiły, z których wystawały białe nogi. Para
dłuższych nóg poruszyła się, piasek zafalował i wyłonił się spod niego Oliwer Orme, mówiąc

background image

coś bezładnie zduszonym głosem.

Staliśmy przez chwilę i spoglądaliśmy na siebie. Przedstawialiśmy zaiste niesamowity

widok.

– Czy on nie żyje? – mruknął Orme, wskazując na wciąż pogrzebanego pod piaskiem

Higgsa.

– Obawiam się, że masz rację – odparłem – ale sprawdźmy.
Zaczęliśmy go z trudem odgrzebywać. Kiedy wreszcie unieśliśmy skórę, twarz profesora

była cała czarna i przykro było na nią patrzeć, ale ku naszej uldze stwierdziliśmy, że żyje, bo
poruszył ręką i jęknął. Orme spojrzał na mnie.

– Woda by go uratowała – powiedziałem.
Wtedy przeżyliśmy chwilę niepewności. Jedną z butelek opróżniliśmy jeszcze przed

burzą, ale druga, duża patentowa flaszka w filcowym pokrowcu z kauczukową zakrętką,
powinna być w trzech czwartych pełna, o ile w tym strasznym upale woda nie wyparowała.
Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że Higgs umrze, a wkrótce potem – jeśli nie nadejdzie
pomoc – także my. Orme odkręcił zakrętkę, gdyż mnie za bardzo drżały ręce, a potem
wyciągnął zębami korek, który na szczęście przewidujący Quick wetknął pod zakrętkę.
Trochę wody, która dzięki Bogu nie wyparowała, prysnęło na suche jak pergamin usta
Orme’a. Widziałem, że zagryzł je aż do krwi, walcząc z pokusą, aby zaspokoić pragnienie.
Oparł się jej jednak i nie wypiwszy ani kropli, wręczył mi butelkę, mówiąc po prostu:

– Jesteś najstarszy, Adams. Ty podziel.
Teraz ja musiałem przeciwstawić się pokusie, ale udało mi się. Usiadłem, oparłem o

kolano głowę Higgsa i wpuściłem kilka kropel między jego spieczone wargi.

Skutek był magiczny, bo nie minęła minuta a profesor usiadł, chwycił flaszkę obiema

rękami i usiłował mi ją wydrzeć.

– Ty okrutny bydlaku! Ty okrutny, samolubny bydlaku! – jęknął, kiedy mu ją wyrwałem.
– Słuchaj, Higgs – powiedziałem ochrypłym głosem. – Orme i ja też bardzo potrzebujemy

wody, a nie wypiliśmy ani kropli. Ale mógłbyś wypić wszystko, gdyby ocaliło ci to życie.
Tylko że nie ocali. Zgubiliśmy się na pustyni i musimy oszczędzać wodę. Jeśli teraz wszystko
wypijesz, to za parę godzin znowu będziesz spragniony i umrzesz.

Pomyślał chwilę, a potem podniósł głowę i powiedział:
– Rozumiem... Przepraszam. To ja jestem samolubnym bydlakiem. Ale jest tu dużo wody,

napijmy się po parę łyków. Inaczej nie będziemy mogli iść.

Napiliśmy się więc, odmierzając cenny napój małym kauczukowym kubkiem, który

mieliśmy ze sobą. Jego pojemność była mniej więcej taka, jak kieliszka do porto. Każdy z nas
wypił, a właściwie wolno wysączył, trzy takie kubki. Cóż to znaczyło wobec naszego
pragnienia! Czułem, że gdybym wypił nawet galon

*

, to poprosiłbym o więcej. Jednak nawet

ta niewielka ilość wody przywróciła nam siły.

* Galon – angielska miara objętości ciał płynnych równa 4,54 I. (przyp. tłum.)

background image

Wstaliśmy i rozejrzeliśmy się, ale burza zupełnie zmieniła otoczenie. Tam, gdzie

wznosiły się wysokie na kilkaset stóp wzgórza, teraz były doliny, natomiast tam, gdzie
rozciągały się doliny, znajdowały się wzgórza. Na miejscu pozostała tylko wydma, na której
się schroniliśmy, gdyż pod warstwą piasku była płyta skalna. Próbowaliśmy określić na
podstawie pozycji słońca, w której stronie leży oaza, ale te wysiłki nie na wiele się zdały,
gdyż nasze zegarki stanęły i nie wiedzieliśmy, która jest godzina, i w jakim miejscu na niebie
powinno być słońce.

Higgs, na którego upór, osłabienie i wyczerpanie nie miały najmniejszego wpływu,

pokazywał jedno miejsce, a Orme inne. Zaczęli się nawet spierać, czy oaza leży na prawo czy
na lewo od nas. Tymczasem ja ponownie usiadłem i zacząłem się zastanawiać. Przez mgiełkę
na horyzoncie mogłem dostrzec niewyraźne punkty, będące prawdopodobnie wzgórzami, z
których – jak mówili Zeusi – schodziły nękające ich lwy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę,
że mogą to być zupełnie inne wzgórza.

– Słuchajcie – powiedziałem – jeśli na tych wzgórzach żyją lwy, to musi tam być woda.

Postarajmy się dotrzeć do nich, a może po drodze zobaczymy oazę.

Potem zaczął się straszny marsz. Lwia skóra, która ocaliła nam życie, była wysuszona

przez słońce i twarda jak deska, więc zostawiliśmy ją, ale strzelby zabraliśmy ze sobą. Cały
dzień brnęliśmy przez wydmy, zatrzymując się od czasu do czasu, aby napić się łyk wody i
mając nadzieję, że ze szczytu następnej wydmy dojrzymy ekipę ratunkową prowadzoną przez
Quicka, a może samą oazę. I rzeczywiście, w pewnym momencie zobaczyliśmy ją, pełną
bujnej zieleni, w odległości jakichś trzech mil, ale kiedy dotarliśmy do wzgórza, za którym
powinna się była znajdować, przekonaliśmy się, że była ona tylko mirażem. Z rozpaczy o
mało nie pękły nam serca. Dla ludzi umierających z pragnienia miraż ten był okrutnym
szyderstwem natury.

W końcu zaczęło się zmierzchać, a do wzgórz było jeszcze daleko. Nie mieliśmy już sił,

aby iść dalej, więc osunęliśmy się na piasek. Leżeliśmy na brzuchach, gdyż grzbiety i
siedzenia mieliśmy tak posiekane piaskiem i spieczone słońcem, że każda inna pozycja była
torturą. Nasz skromny zapas wody był już na wykończeniu. Nagle Higgs trącił nas i wskazał
przed siebie.

Idąc wzrokiem za jego ręką, zobaczyliśmy na zboczu wydmy, nie dalej niż trzydzieści

jardów od nas, rysujący się wyraźnie na tle nieba sznur antylop, ciągnących na żer.

– Strzelajcie – wymamrotał. – Ja mogę chybić i spłoszyć je. – Po ostatnich przejściach

Higgs stracił poprzednią pewność siebie.

Orme i ja wolno podnieśliśmy się na kolana i odciągnęliśmy kurki. Tymczasem wszystkie

antylopy, z wyjątkiem ostatniej, która szła o jakieś dwadzieścia jardów za resztą, zniknęły już
za grzbietem wydmy. Orme nacisnął spust, ale strzelba nie wypaliła. Jak się później okazało,
do mechanizmu spustowego dostał się piach.

Ja też trzymałem zwierzynę na muszce, ale oślepiało mnie zachodzące słońce, a

background image

osłabienie i świadomość, że od tego strzału zależy nasze życie, sprawiały, iż trzęsły mi się
ręce. Nie mogłem jednak zwlekać, bo za chwilę antylopa miała zniknąć po drugiej stronie
wydmy.

Strzeliłem, ale już w momencie naciskania spustu wiedziałem, że chybiłem. Zrobiło mi

się słabo. Tymczasem antylopa odskoczyła parę jardów w prawo i zatrzymała się. Zwierzę
nigdy przedtem nie słyszało odgłosu strzału, spojrzało więc z zaciekawieniem w kierunku,
skąd ów dźwięk dobiegł.

Strzeliłem rozpaczliwie ponownie, prawie nie celując, i tym razem trafiłem. Kula

uderzyła poniżej gardła i położyła zwierzę trupem na miejscu. Z wysiłkiem wgramoliliśmy
się na zbocze i zabraliśmy się do posiłku, o którym żaden z nas wolałby nie pamiętać. Na
szczęście dla nas antylopa musiała niedawno pić wodę.

Zaspokoiwszy w ten wstrętny sposób głód i pragnienie, przespaliśmy się trochę przy

tuszy antylopy. Obudziliśmy się zadziwiająco pokrzepieni i wykroiwszy parę kawałów mięsa,
ruszyliśmy dalej. Zorientowaliśmy się po gwiazdach, że oaza musi leżeć gdzieś na wschód od
nas, ale ponieważ między nią a miejscem, gdzie się znajdowaliśmy, ciągnęły się
nieprzerwanie tylko owe wydmy piaskowe a charakter pustyni przed nami zaczął się
zmieniać, zdecydowaliśmy, że bezpieczniej – jeśli w ogóle do takiej sytuacji pasuje to słowo
– będzie posuwać się nadal w stronę łańcucha wzgórz. Szliśmy przez całą resztę nocy. O
świcie zjedliśmy trochę surowego mięsa, które skropiliśmy resztką wody.

Wydmy skończyły się. Pomiędzy nami a wzgórzami leżała usiana kamieniami równina.

Wydawało się, że jest do nich już niedaleko, ale w rzeczywistości był to jeszcze kawał drogi.
Coraz bardziej tracąc siły i potykając się, kontynuowaliśmy marsz. Nie napotkaliśmy nigdzie
wody, choć gdzieniegdzie rosły pojedyncze krzaczki. Żuliśmy ich twarde i aromatyczne
liście. Zawierały one nieco wilgoci, ale wysuszyły nam gardła niczym ałun.

Higgs, który był najmniej wytrzymały z nas trzech, poddał się pierwszy, chociaż do

końca walczył z zadziwiającym samozaparciem ze swą słabością. Nawet nie zauważyliśmy
kiedy wyrzucił strzelbę, której nie miał sił nieść. Gdy nie mógł się już utrzymać na nogach,
wzięliśmy go z Ormem pod ramiona i prowadziliśmy go, jak dwa słonie rannego towarzysza.

Jakieś pół godziny potem mnie też opuściły siły. Chociaż podeszły w latach, jestem

wytrzymały, odporny na trudy i przyzwyczajony do pustyni. Kto zresztą by nie był po wielu
latach niewoli u mahdystów? Mimo to nie mogłem już iść. Zatrzymałem się i powiedziałem,
żeby mnie zostawili i szli dalej. Orme w odpowiedzi podał mi ramię. Oparłem się o nie, bo
życie jest drogie wszystkim, szczególnie tym, którzy mają po co żyć, którzy – jak ja – mają
do spełnienia ważny cel, choć, prawdę mówiąc, mimo wszystko było mi wstyd.

Posuwaliśmy się tak jeszcze przez pewien czas, wyglądając jak dwóch pijanych, których

towarzysz nie chce zostawić na pastwę tego okrutnego policjanta, jakim jest śmierć. Orme
musi być zadziwiająco silny. A może to jego szlachetny charakter i współczucie w obliczu
naszej tragicznej niemocy dodały mu sił?

background image

Nagle padł, jak gdyby otrzymał strzał prosto w serce i leżał bez zmysłów. Higgs

zachował jeszcze resztkę przytomności. Mamrotał coś chaotycznie o tym, że podejmowanie
takiej wyprawy po to tylko, by strzelić parę lwów było czystym szaleństwem. Nie
odpowiedziałem nic, ale w pełni zgadzałem się z nim. Potem umysł zaćmił mu się i zaczął
sobie wyobrażać, że jestem duchownym. Ukląkł na piasku i zaczął mi spowiadać się ze swych
grzechów. Nie zwracałem specjalnej uwagi na to, co mówi, bo myślałem o własnych, ale z
tego, co do mnie dotarło, zrozumiałem, że polegają one głównie na bezprawnym
przywłaszczeniu sobie różnych antyków lub na oszukaniu innych osób przy kupowaniu takich
staroci.

Aby go uspokoić, gdyż obawiałem się, że zupełnie zwariuje, dałem mu rozgrzeszenie i

Higgs padł bezwładnie obok Orme’a. I oto przyjaciel, którego zawsze kochałem, gdyż nawet
jego wady wydawały mi się sympatyczne, leżał martwy lub umierający, podobnie jak
wspaniały młody człowiek u jego boku, a ja też czułem, że śmierć się do mnie zbliża. Mym
ciałem wstrząsały dreszcze, a przed oczami zaczęły pojawiać się ciemne plamy. Ogarnęły
mnie wspomnienia z pięknych, odległych lat dzieciństwa. Szczególnie wyraziste było jedno –
bożonarodzeniowego przyjęcia, na którym poznałem dziewczynkę o błękitnych oczach,
ubraną jak elf. Kochałem się w niej przez dwa tygodnie. Potem obrazy szczęśliwych lat
przesłoniła wizja czekającej wszystkich ciemności, czarnego łona, z którego mamy się
powtórnie narodzić, jeśli istotnie czeka nas odrodzenie.

Co mogłem zrobić? Pomyślałem o rozpaleniu ognia. Odstraszyłby on przynajmniej lwy i

inne drapieżniki, które inaczej mogły dopaść nas, zanim zdążylibyśmy skonać. Sama myśl o
tym, że leżąc bezwładnie czulibyśmy ich kły rozszarpujące nasze ciała, była przerażająca. Nie
miałem jednak siły, aby uzbierać gałązek na ognisko. Musiałbym obejść duży obszar, gdyż w
pobliżu było ich niewiele. Zostało mi kilka naboi – dokładnie trzy – w sztucerze. Resztę
wyrzuciłem po drodze, aby łatwiej mi się szło. Postanowiłem wystrzelać je, gdyż w mojej
sytuacji nie mogły mi się już przydać ani dla zdobycia pożywienia, ani dla obrony, choć jak
się wkrótce przekonałem – myliłem się. Nie można było wykluczyć, że nawet na tej
bezkresnej pustyni znajdzie się ktoś, kto usłyszy strzały, a jeśli nie – no cóż, to dobranoc.

Usiadłem więc i wystrzeliłem pierwszy nabój, zastanawiając się, jak dziecko, gdzie

spadnie pocisk. Potem zasnąłem. Obudziło mnie wycie hieny. Rozejrzawszy się, dostrzegłem
zupełnie blisko jej płonące ślepia. Wymierzyłem w nie i strzeliłem. Usłyszałem skowyt i
tarzanie się, a potem wszystko ucichło. „No, ta hiena nie potrzebuje już pożywienia”
pomyślałem.

Przerażała mnie cisza pustyni. Była ona tak nieznośna, że prawie zapragnąłem

towarzystwa hieny. Trzymając broń skierowaną lufą prosto w niebo, wystrzeliłem trzeci
nabój. Potem ująłem dłoń Higgsa – w końcu była to jakaś więź, ostatnia więź łącząca mnie z
ludźmi i światem – i opadłem na piach, pogrążając się w czarną otchłań śmierci.

Ocknąłem się i uświadomiłem, że ktoś sączy mi do ust wodę. „Niebo” pomyślałem, gdyż

background image

wtej chwili woda i niebo były dla mnie synonimami. Wypiłem dość dużo, choć absolutnie nie
tyle, ile chciałem, lecz tyle, na ile pozwolił mi ten, kto mnie poił. Potem uniosłem się na
rękach i spojrzałem. W czystym powietrzu pustyni gwiazdy świeciły niezwykle jasno. W ich
blasku zobaczyłem nade mną twarz sierżanta Quicka. Spostrzegłem także siedzącego i
rozglądającego się nieprzytomnie Orme’a. Duży, żółty pies o głowie podobnej do mastifa
lizał jego rękę. Poznałem go od razu. Był to pies, którego Orme kupił od spotkanych po
drodze nomadów i nazwał Faraonem, gdyż miał on posłuch u innych psów. Poznałem też dwa
stojące nieopodal wielbłądy. A więc znajdowałem się nadal na ziemi... chyba że wszyscy
przenieśliśmy się w zaświaty.

– Jak nas znaleźliście, sierżancie? – spytałem słabym głosem.
– To nie ja, doktorze – odparł Quick – lecz Faraon. W takich sprawach pies przydaje się

bardziej niż człowiek, bo potrafi zwęszyć to, czego nie można zobaczyć. Doktorze, jeśli czuje
się pan lepiej, to niech pan zerknie na pana Higgsa. Boję się, że już po nim.

Spojrzałem na Higgsa i choć nic nie powiedziałem, pomyślałem to samo. Leżał

bezwładnie, z opadniętą szczęką. Oczu nie mogłem dojrzeć, gdyż zakrywały je czarne
okulary.

– Wody – powiedziałem i Quick wlał mu trochę do ust.
Woda znikła, ale profesor nie poruszył się, rozpiąłem więc jego koszulę i przyłożyłem

ucho do jego piersi. Początkowo nic nie słyszałem, później jednak rozpoznałem słabiutki,
ledwie wyczuwalny szmer.

– Jest nadzieja – odparłem w odpowiedzi na pytające spojrzenia. – Nie macie

przypadkiem trochę brandy, sierżancie? – dodałem.

– Jeszcze nigdy nie wybrałem się bez tego w podróż – rzekł z urazą Quick, wyciągając

metalową flaszkę.

– Dajcie mu trochę – powiedziałem.
Quick nie poskąpił trunku. Efekt był natychmiastowy. Higgs usiadł, łapiąc powietrze i

kaszląc.

– Brandy! Co za świństwo! Ja nie piję! Nigdy wam nie wybaczę! Głupi żart! Wody, wody

– wykrztusił chrapliwym głosem.

Daliśmy mu butelkę. Przypiął się do niej i wypiłby wszystko, gdybyśmy mu jej nie

odebrali. Powoli zaczął dochodzić do siebie. Zerwał okulary, które miał cały czas na nosie i
spojrzał na Quicka.

– Rozumiem – powiedział. – A więc w końcu nie umarliśmy, choć może, po tych

wszystkich przejściach, szkoda, że nie zasnęliśmy na zawsze. Co się stało?

– Nie wiem – odparł Orme. – Spytaj Quicka.
Ale sierżant był już zajęty rozpalaniem ogniska i zawieszaniem kociołka, do którego

wrzucił puszkę ekstraktu rosołowego. Po piętnastu minutach popijaliśmy zupę, gdyż mimo iż
Quick zabrał ze sobą także inne wiktuały, nie byliśmy w stanie przełknąć niczego twardego.

background image

Och, cóż to była za wspaniała uczta! Kiedy skończyliśmy, Quick przyniósł koce i przykrył
nas nimi.

– Śpijcie, panowie – powiedział. – Ja i Faraon będziemy czuwać.
Ostatnie, co pamiętam, to widok sierżanta, który był na swój sposób religijnym

człowiekiem i nie wstydził się tego, klęczącego na piasku i modlącego się.

Wyjaśnił nam później, że jako fatalista wiedział, oczywiście, że zdarzy się, co ma się

zdarzyć, ale mimo to uważał za stosowne podziękować mocom niebieskim, które tak
wszystkim pokierowały, by w tym wypadku koniec był radosny, nie smutny. Naprzeciw
niego leżał Faraon, z jednym okiem utkwionym w Orme’a. Jako pies, urodzony i wychowany
na Wschodzie, zdawał sobie bez wątpienia sprawę z wagi publicznych modłów, a może
uważał, że nie należy mu się za to co zrobił wdzięczność i szacunek.

Kiedy obudziliśmy się, słońce było już wysoko a widok Quicka smażącego na patelni

boczek z puszki i Faraona bacznie przyglądającego się sierżantowi czy może raczej patelni z
boczkiem świadczył o tym, że nasze ocalenie nie było snem.

– Spójrz – powiedział do mnie Orme, wskazując na wzgórza. – Jest do nich jeszcze parę

mil. Było czystym szaleństwem myśleć, że uda nam się do nich dotrzeć.

Skinąłem głową, a potem obróciłem się, żeby spojrzeć na Higgsa, który właśnie obudził

się. Było na co patrzeć. Jego ogniście rude włosy były pełne piasku, dolna część garderoby
gdzieś zniknęła – zapewne po drodze pozbył się resztek spodni boleśnie ocierających
poranione ciało – a jasna skóra, nie wyłączając twarzy, była cała pokryta bąblami. Był tak
zmieniony, że nie poznałby go największy wróg. Ziewnął, przeciągnął się, co i u człowieka, i
u zwierzęcia jest zawsze dobrym znakiem, i zażyczył sobie kąpieli.

– Obawiam się, że będzie pan musiał umyć się w piasku, jak ci brudni Arabowie –

powiedział Quick, salutując. – W tym suchym kraju nie możemy marnować wody na kąpiel.
Ale mam tubkę maści gojącej, grzebień i lusterko – dodał i wyjął z kieszeni te przedmioty.

– Istotnie, sierżancie – rzekł Higgs, biorąc je od niego. – To świętokradztwo myśleć o

użyciu wody dla takich celów. Mam zamiar nigdy już nie marnować jej w taki sposób. –
Potem spojrzał w lusterko i opuścił je na ziemię z okrzykiem: – Dobry Boże, to jestem ja?

– Proszę, niech pan uważa – powiedział surowo sierżant. – Sam mi pan mówił parę dni

temu, że to nieszczęście stłuc lusterko. Poza tym nie mam drugiego.

– Zabierzcie je – rzekł Higgs. – Nie chcę go więcej oglądać. Doktorze, posmaruj mi

twarz... I resztę ciała, jeśli starczy maści.

Posmarowaliśmy się więc wszyscy. Początkowo skóra piekła nas jak ogień, ale potem

poczuliśmy pewną ulgę. Ostrożnie usiedliśmy do śniadania.

– A teraz sierżancie – powiedział Orme, wypiwszy piąty kubek herbaty – opowiedzcie,

jak nas znaleźliście.

– Jest niewiele do opowiadania, panie kapitanie. Ci Zeusi wrócili bez was, a ponieważ nie

znam ich języka, nie zrozumiałem nic z tego, co mówili. No, ale zaraz dałem Szadrachowi i

background image

spółce do zrozumienia, że bez względu na to, czy wieje wiatr śmierci, jak go nazywają, czy
nie, muszą się udać ze mną na poszukiwanie was i w końcu wyruszyliśmy, choć mówili, że
jestem szalony, bo na pewno już nie żyjecie. Prawdę mówiąc, Szadrach pozwolił swoim
ludziom pojechać ze mną dopiero wtedy, kiedy spytałem go, czy też chce być martwy – tu
sierżant poklepał ponuro kolbę swego rewolweru.

– Jak się okazało, miał rację, gdyż nigdzie nie mogliśmy was znaleźć, a po pewnym

czasie wielbłądy stanęły i nie chciały iść dalej. Zgubił się też gdzieś jeden Abati i do tej pory
się nie odnalazł. Musieliśmy więc wracać do oazy. Szadrach nie chciał wyjechać drugi raz na
poszukiwania nawet kiedy burza minęła. Nie było sensu spierać się z tą świnią, więc nie
chcąc się splamić jego krwią wziąłem dwa wielbłądy i wyruszyłem sam z Faraonem.

Pomyślałem sobie, choć nie potrafiłem wytłumaczyć tego Abatim, że jeśli w ogóle

jeszcze żyjecie, to prawie na pewno skierowaliście się w stronę wzgórz, gdyż wiedziałem, że
nie macie kompasu i nie będziecie widzieli żadnych innych znaków na pustyni. Jechałem
więc przez równinę rozpościerającą się między pustynią i wzgórzami, równolegle do nich,
obserwując cały czas wydmy. Jechałem przez cały dzień, ale kiedy zapadł zmierzch,
zatrzymałem się, bo nic nie było widać. Zszedłem z wielbłąda i siedziałem tam ze dwie
godziny, rozmyślając, co robić dalej, kiedy zauważyłem, że Faraon nadstawia uszu i patrzy na
zachód. Spojrzałem w tamtą stronę i wydało mi się, że widzę słaby promyk światła strzelający
w górę. Pomyślałem, że może to być ogień ze strzelby.

Słuchałem, ale nie dobiegł mnie żaden dźwięk. Parę sekund później pies znowu nastawił

uszu, jakby coś usłyszał. To mnie przekonało. Wsiadłem na wielbłąda i pojechałem w stronę,
gdzie, jak mi się zdawało, widziałem ten błysk. Jechałem około dwóch godzin, strzelając od
czasu do czasu z rewolweru, ale ponieważ nie słyszałem żadnej odpowiedzi, dałem temu
spokój i zatrzymałem się. Jednak Faraon nie zrezygnował. Wietrzył, skowyczał, wybiegał
przed siebie i wracał, jakby chciał mnie skłonić do dalszej jazdy, aż w końcu skoczył i znikł w
ciemnościach. Wkrótce usłyszałem jego szczekanie w odległości kilkuset jardów. Pojechałem
więc tam i znalazłem was, jak początkowo myślałem, martwych, l to cała historia, panie
kapitanie.

– Z dobrym zakończeniem, sierżancie. Zawdzięczamy wam życie.
– Za przeproszeniem, panie kapitanie – odparł skromnie Quick – nie mnie, lecz przede

wszystkim Opatrzności, która zadbała o to, może jeszcze przed naszym narodzeniem, a potem
Faraonowi. To mądry pies, choć ostry w stosunku do niektórych osób. Zrobił pan dobry
interes, kupując go za butelkę whisky i scyzoryk.

Oazę dojrzeliśmy dopiero o świcie następnego dnia, podróżowaliśmy bowiem bardzo

wolno. Ponieważ mieliśmy tylko dwa wielbłądy, dwóch z nas musiało iść pieszo. Jak łatwo
zgadnąć, jednym z tych dwóch był cały czas sierżant, a drugim kapitan. Spośród znanych mi
ludzi Orme jest w takich sprawach najmniej samolubny. Nic nie mogło go skłonić, by dosiadł
wielbłąda choć na pół godziny, tak że kiedy szedłem pieszo, wielbłąd był bez jeźdźca. Higgsa

background image

z kolei nic nie mogło skłonić, aby – raz dosiadłszy wielbłąda – zszedł z niego choć na chwilę,
mimo że bolało go siedzenie.

– Tu jestem i tu zostanę – powtarzał po angielsku, francusku i w wielu wschodnich

językach. – Tyle się nałaziłem po tej przeklętej pustyni, że wystarczy mi do końca życia.

Obydwaj drzemaliśmy na siodłach, kiedy obudził mnie głos Quicka nakazującego

wielbłądom stanąć. Spytałem, co się stało.

– Zdaje się, że to Arabowie – odparł, wskazując na chmurę kurzu zbliżającą się do nas.
– Jeśli tak – powiedziałem – to najlepiej zrobimy, nie okazując strachu i jadąc dalej. Nie

sądzę, żeby nam coś zrobili.

Trzymając broń w pogotowiu, posuwaliśmy się dalej, wziąwszy Orme’a i Quicka między

wielbłądy. Wkrótce spotkaliśmy się ze zdążającą z przeciwka karawaną i, ku naszemu
zdumieniu, zobaczyliśmy na jej czele Szadracha we własnej osobie, jadącego na dromaderze,
którego dała mi jego pani, królowa Abatich. Stanęliśmy twarzą w twarz i patrzyliśmy na
siebie.

– Na brodę Arona! To wy, panowie? – wykrzyknął. – Myśleliśmy, że nie żyjecie.
– Na włosy Mojżesza! Tak się domyślam – odparłem ze złością – widząc, że odjeżdżacie

z naszymi rzeczami – i wskazałem na juczne wielbłądy, obładowane naszym dobytkiem.

Potem popłynęły wyjaśnienia i usprawiedliwienia, które nie znalazły uznania

przynajmniej w oczach Higgsa. Z jego ust popłynął na głowy Szadracha i jego towarzyszy,
zaskoczonych biegłością profesora w tej materii, strumień wymyślnych wschodnich
przekleństw i inwektyw w kilku arabskich dialektach. Higgsowi dzielnie sekundował sierżant
Quick po angielsku.

Orme słuchał tego dość długo, po czym powiedział:
– Wystarczy, stary. Jeśli nie przestaniesz, sprowokujesz awanturę. Sierżancie, bądźcie tak

dobrzy i powstrzymajcie język. Spotkaliśmy ich, więc nic się nie stało. A teraz, Szadrach,
wracacie z nami do oazy. Musimy parę dni odpocząć.

Szadrach miał nadąsaną minę i bąknął coś, że to my powinniśmy zawrócić i jechać z

nimi. Wyciągnąłem na to pierścień Królowej Saby, podetknąłem mu pod oczy i
Powiedziałem:

– Rób, jak chcesz, ale odpowiesz za swoje nieposłuszeństwo, kiedy staniesz przed tą,

która cię wysłała, bo nawet jeśli my czterej umrzemy – tu spojrzałem na niego wymownie –
nie uda ci się utrzymać tego w tajemnicy. Jest tu zbyt wielu świadków.

Skłonił się bez słowa przed świętym pierścieniem i zawróciliśmy wszyscy do Zeu.

background image

Rozdział V

Faraon sprawia kłopot

Minęło następnych sześć tygodni i wreszcie charakter otoczenia zaczął się zmieniać.

Przebywszy – według moich szacunków – przynajmniej tysiąc mil, zbliżyliśmy się do granicy
pustyni. Od owej przykrej przygody w pobliżu oazy nie zdarzyło się już nic godnego
wzmianki. Prawdę mówiąc, podróż była strasznie monotonna, aczkolwiek – przynajmniej dla
Higgsa i dla Orme’a, dla których było to zupełnie nowe doświadczenie – miało to pewien
dziwny urok.

Dzień po dniu przemierzaliśmy bezkresne morze piasku, nie spotykając nikogo, nawet

Beduinów. Co ranka z piasków na wschodzie wynurzało się wielkie, czerwone słońce, by
wieczorem zniknąć w piaskach na zachodzie. Co noc oglądaliśmy księżyc, ten sam, który
widziały miliony mieszkańców ludnych miast, zmieniający pustynię w srebrzyste morze i
konstelacje gwiazd, które wskazywały nam kierunek marszu, majestatycznie przesuwające się
po czystym niebie. A jednak cały czas towarzyszyła nam świadomość, że ten ogromny, pusty
kraj deptały kiedyś stopy ludzi. Świadczyły o tym znajdujące się tu i ówdzie studnie, z
których czerpaliśmy wodę.

Ba, zapuszczały się tu niegdyś potężne armie i ginęły w starciu z siłami przyrody, bo oto

pewnego dnia w miejscu, gdzie ostatnia burza zdmuchnęła piach, odsłaniając skałę,
natknęliśmy się na tysiące szkieletów ludzkich i zwierzęcych, wśród których leżały groty
strzał, ostrza mieczów, szczątki zbroi i malowanych drewnianych tarcz.

Może armię tę wysłał Aleksander Wielki, a może jakiś inny, żyjący przed nim władca, o

którym zaginęła pamięć. W każdym razie zginęli wszyscy. Leżały przed nami kości wodzów i
zwykłych żołnierzy, a nawet ciągnących za wojskiem markietanek i nierządnic, bo ich kości
znalazłem osobno, jak gdyby nieszczęsne kobiety, nękane pragnieniem i smagane piaskiem,
skupiły się razem, szukając w sobie nawzajem oparcia. O, gdyby te kości mogły mówić, jakże
straszna byłaby ich opowieść!

W oazach, zasypanych teraz piaskiem, istniały też niegdyś miasta, a przynajmniej wioski.

Dwukrotnie natrafiliśmy na częściowo odsłonięte przez ruchome piaski resztki kamiennych i

background image

glinianych budowli, które przed wiekami były świadkami ludzkich trosk i nadziei, wśród
których rodzili się, kochali i umierali ludzie, gdzie żyły piękne dziewczęta, bawiły się dzieci i
ścierało się dobro ze złem. Może żył tam i zapisywał swe skargi jakiś Hiob, a może jakiś król
Sodomy, który cierpiał za swą rozwiązłość, świat jest bardzo stary – tyle my, mieszkańcy
Zachodu, dowiedzieliśmy się z kontemplacji szczątków dawno zmarłych ludzi i ich dzieł.

W końcu, pewnego wieczoru, na tle czystego nieba, dostrzegliśmy mglisty zarys gór w

kształcie podkowy. Był to łańcuch górski otaczający Mur. Następnego ranka zaczęliśmy
schodzić przez zalesiony kraj ku szerokiej rzece, która jest, jak sądzę, dopływem Nilu,
aczkolwiek nie dysponuję w tym względzie pewnymi informacjami. Jechaliśmy jakąś starą
drogą, pożywiając się obficie, gdyż wokół było mnóstwo zwierzyny i trawy dla wielbłądów,
które po długim poście jadły tyle, że o mało nie pękły. Na trzeci dzień dotarliśmy do rzeki.
Przybyliśmy tam w ostatniej chwili, ponieważ góry okryte były chmurami i widać było, że na
równinie rozciągającej się między nimi i rzeką już pada. Zaczynała się pora deszczowa i
gdybyśmy spóźnili się choć o kilka dni, to wezbrane wody rzeki mogłyby uniemożliwić nam
przeprawę. Znaleźliśmy starożytny bród i przebyliśmy go bez trudności. Woda sięgała
wielbłądom nieco powyżej kolan.

Na drugim brzegu odbyliśmy naradę, gdyż znajdowaliśmy się już na terytorium Fungów i

w każdej chwili mogliśmy stanąć twarzą w twarz z prawdziwym niebezpieczeństwem. Mniej
więcej o pięćdziesiąt mil przed nami wznosiło się warowne Mur, ale – jak wyjaśniłem
towarzyszom – problem polegał na tym, jak bezpiecznie przebyć te pięćdziesiąt mil. Do
udziału w naradzie zaprosiliśmy Szadracha. Na moją prośbę przedstawił sytuację.

– Tam – powiedział – wznosi się niezdobyta twierdza Abatich, ale cała ta rozległa dolina

w zakolu rzeki jest ojczyzną dzikich Fungów, którzy mają dziesiątki tysięcy wojowników. Ich
główne miasto, Harmak, leży dokładnie naprzeciw kamiennego posągu ich boga, który też
nazywa się Harmak...

– Harmak – to znaczy Harmakis, bóg świtu. Ci Fungowie musieli mieć coś wspólnego ze

starożytnymi Egipcjanami, a może wywodzą się z tego samego pnia, co oni – przerwał mu
triumfującym głosem Higgs.

– Nie wątpię w to, stary – powiedział Orme. – Zdaje się, że mówiłeś już nam o tym w

Londynie, ale w szczegóły archeologiczne będziemy się zagłębiali później, jeśli jeszcze
będziemy żyli. Tymczasem pozwól mówić Szadrachowi.

– To miasto, które liczy chyba z pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców – mówił dalej

Szadrach – strzeże przejścia, którym musimy dostać się do Mur. Prawdopodobnie właśnie
dlatego zostało tam zbudowane.

Orme spytał, czy nie można się tam dostać inną drogą, gdyż – jak zrozumiał – nasze

poselstwo spuszczono z góry na linach. Szadrach odparł, że choć istotnie wielbłądy i ich
ładunek spuszczono na dół, to jest absolutnie niemożliwe, aby dało sieje wciągnąć tą samą
drogą na górę, gdyż przeszkadza temu zwisająca skała.

background image

– A czy nie można objechać gór i spróbować dostać się z drugiej strony? – nie ustępował

Orme. – Może istnieje jakaś inna droga?

– Jest taka droga o osiem dni podróży na północ – odparł Szadrach – ale o tej porze roku

nie można się tam dostać. Obok gór znajduje się wielkie jezioro, z którego wypływa rzeka
Ebur, opasująca dwoma ramionami cały kraj Fungów. Teraz zaczęły już padać deszcze na
północy i jego poziom musi być bardzo wysoki. Wąski pas równiny oddzielający je od Gór
Mur na pewno zmienił się w niedostępne bagno.

– No to może moglibyśmy dostać się do Mur tą drogą, którą wy się wydostaliście,

gdybyśmy zostawili wielbłądy? – Orme nie dawał za wygraną.

– Gdyby wiedziano, kiedy przybędziemy i spuszczono nam liny, to byłoby to możliwe.

Ale musielibyśmy zostawić na dole cały ładunek – powiedział Szadrach, a ja potwierdziłem,
że mówi prawdę.

– Biorąc pod uwagę, co to za ładunek i w jakim celu wieźliśmy go taki kawał drogi,

trzeba to absolutnie wykluczyć – rzekł Orme. – W takim razie powiedz nam, Szadrachu, jak
mamy się przedostać do Mur.

– Jest tylko jeden sposób, o synu Orme’a. Musimy kryć się w dzień i maszerować nocą.

Może nam się uda, jeśli taka będzie wola Boga. Z okazji Święta Wiosny, Fungowie będą
pojutrze o świcie składać ofiarę swemu bożkowi, ale zaczną – zgodnie ze swoim zwyczajem –
świętować już po zachodzie słońca. Będą jeść, pić i weselić się. Ściągną też straże, aby mogły
wziąć udział w zabawie. Właśnie dlatego tak zaplanowałem podróż, abyśmy dotarli w
przeddzień tego święta. Może wtedy, z boską pomocą, uda się nam prześliznąć i o pierwszym
brzasku znaleźć się na drodze prowadzącej w górę, do Mur. Dam znać moim rodakom, że już
jesteśmy, żeby byli w razie czego w pobliżu i pomogli nam.

– Jak to zrobisz? – spytał Orme.
– Podpalę te trzciny – wskazał na suche zarośla nad wodą obok nas. Tak ustaliliśmy przed

wyjazdem z Mur. Jeśli Fungowie zobaczą ogień, to pomyślą, że wzniecili go jacyś rybacy.

Orme wzruszył ramionami i powiedział:
– No cóż, przyjacielu, ty znasz to miejsce i tych ludzi, a ja nie, więc musimy robić, co

mówisz. Ale powiem od razu, że jeśli – jak wynika z tego, co mówicie – zginiemy, gdybyśmy
wpadli w ręce Fungów, to twój plan wydaje mi się bardzo niebezpieczny.

– Owszem, jest niebezpieczny – odparł, dodając drwiącym tonem: – Ale myślałem, że nie

jesteście tchórzami.

– Tchórzami? Ty sukinsynu! – wrzasnął Higgs. – Jak śmiesz do nas tak mówić? Widzisz

tego człowieka? – wskazał na sierżanta Quicka, który stał sztywno wyprostowany,
przyglądając się Szadrachowi ponuro i najwyraźniej rozumiejąc z grubsza o czym toczy się
rozmowa.

– On znaczy u nas najmniej, wykonuje tylko rozkazy (tu sierżant zasalutował), ale

zapewniam cię, że ma więcej odwagi w małym palcu niż ty w całym ciele, a nawet – z tego,

background image

co wiem – niż wszyscy Abati razem wzięci. Sierżant zasalutował, mrucząc cicho:

– Mam nadzieję, że tak jest. Będąc chrześcijaninem, mam taką nadzieję, ale dopóki

człowiek nie znajdzie się w opałach, nigdy nic nie wiadomo.

– Używasz wielkich słów, panie – odparł Szadrach bezczelnie, bo – jak chyba już

powiedziałem – nienawidził profesora, który wyczuwał w nim łajdaka i nie szczędził mu
docinków – ale jeśli Fungowie cię dostaną, to przekonasz się, jak jest naprawdę.

– Mam go strzelić w łeb, panie kapitanie? – spytał Quick z zadumą w głosie.
– Uspokójcie się, proszę – uciął Orme. – Mamy Przed sobą i tak dość kłopotów, więc nie

szukajmy nowych. Zdążycie załatwić swoje sprzeczki, kiedy prześliźniemy się między
Fungami.

Potem odwrócił się do Szadracha.
– Przyjacielu – powiedział – nie pora na gniew. Jesteś naszym przewodnikiem, więc

prowadź nas, jak uważasz za stosowne. Pamiętaj tylko, że jeśli dojdzie do walki, to zgodnie z
życzeniem moich towarzyszy, ja jestem dowódcą. Nie zapominaj też o tym, że ostatecznie
będziesz musiał zdać sprawę z tego, co robisz przed swoją władczynią, którą, jak się
dowiedziałem od doktora, jest Walda Nagasta, Córka Królów. A teraz dosyć słów!
Pójdziemy, gdzie będziesz chciał. Ty jesteś za to odpowiedzialny!

Szadrach skłonił się ponuro, obrzucił Higgsa pełnym nienawiści spojrzeniem i udał się do

swoich zajęć.

– Lepiej by było, gdyby pan pozwolił dać mu w łeb – monologował Quick. – To by mu

dobrze zrobiło, a nam może oszczędziło kłopotów, bo szczerze mówiąc, nie podoba mi się ten
ćwierć-Żyd.

Potem oddalił się, aby doglądnąć wielbłądów i sprawdzić strzelby, a my weszliśmy do

namiotów przespać się tyle, na ile pozwolą na to komary. Jeśli chodzi o mnie, to spałem
bardzo krótko, ponieważ dręczyły mnie obawy o to, co nas czeka. Aczkolwiek wiedziałem,
jak niezwykle trudno jest dostać się do Mur inną drogą, taką chociażby, jak ta, którą je
opuściłem, mając karawanę wielbłądów obładowanych strzelbami, amunicją i materiałami
wybuchowymi, to jednak lękałem się przeprawy przez ziemie Fungów.

Co więcej, uświadomiłem sobie, że Szadrach nalegał na trzymanie się tej drogi przez upór

i przekorę, aby wbrew nam, Anglikom, których skrycie nienawidził, postawić na swoim, a
może z jakichś tajemniczych, znanych tylko sobie powodów. Tak czy inaczej znajdowaliśmy
się na jego łasce i niełasce, gdyż z racji okoliczności, w jakich po raz pierwszy znalazłem się
w tym miejscu i w jakich je opuściłem, nie mogłem być przewodnikiem. Gdybym spróbował
wziąć na siebie tę rolę, to Szadrach i pozostali Abati bez wątpienia natychmiast opuściliby
nas, zostawiając wszystko na naszych głowach. Mogliby to zrobić zupełnie bezpiecznie,
zważywszy, że nigdy nie mielibyśmy już okazji przedstawić ich władczyni tej sprawy z
naszego punktu widzenia.

O zachodzie słońca przyszedł Quick, aby mnie powiadomić, że Abati ładują bagaż na

background image

wielbłądy.

– Nie podoba mi się to wszystko, doktorze – mówił, pomagając mi zapakować mój

skromny dobytek. – Nie ufam Szadrachowi. Jego kompani nazywają go Kotem i zdaje się, że
to jest dla niego właściwe określenie. Już teraz pokazuje pazury. Prawda jest taka, że nas
nienawidzi i wolałby wrócić do tego Pur czy Mur, zostawiwszy nas gdzieś po drodze. Szkoda,
że pan nie widział, jak przed chwilą spojrzał na profesora. Żałuję, że kapitan nie pozwolił mi
dać mu w łeb. Jestem pewien, że to by bardzo pomogło.

Los chciał jednak, by Szadrach dostał w końcu „w łeb”, chociaż od kogoś innego. A było

to tak. Zgodnie z twierdzeniem Szadracha, że trzeba to zrobić, aby dać znać strażnikom Abati,
choć w świetle późniejszych wypadków wcale nie jestem pewien, czy sygnał ten nie był
przeznaczony także dla innych oczu, podpalono trzciny. Potem, jak zostało ustalone,
wyruszyliśmy w drogę, zostawiając za sobą płonący pas zarośli i całą noc jechaliśmy przy
świetle gwiazd wyboistym, niewątpliwie starym, traktem.

O pierwszym brzasku zjechaliśmy z drogi i, szczęśliwie nie natknąwszy się na nikogo,

rozbiliśmy obóz wśród zarośniętych krzakami ruin jakiegoś miasta, znajdujących się prawie
pod stromymi skałami Mur. Zjedliśmy śniadanie składające się z zimnego mięsa, gdyż nie
śmieliśmy rozpalać ognia, a potem ja objąłem wartę, a reszta położyła się spać. Kiedy słońce
wzniosło się wyżej i rozproszyło mgłę, zobaczyłem, że znajdujemy się w gęsto zaludnionym
kraju, któremu nieobca jest cywilizacja. Pod nami, nie dalej niż piętnaście czy szesnaście mil,
doskonale widoczne przez wojskową lornetkę, leżało wielkie miasto Harmak, którego
podczas poprzedniej podróży nie widziałem, jako że minąłem je nocą.

Było to miasto typowe dla środkowozachodniej Afryki, o szerokich ulicach i dużych

targowiskach, z tysiącami białych domów o płaskich dachach. Najbardziej okazałe otoczone
były ogrodami. Opasywał je wysoki i gruby mur zbudowany z wysuszonej na słońcu cegły.
Przed bramami, których dostrzegłem dwie, wznosiły się żyzne pola uprawne, na których, jako
że była wczesna wiosna, widać było kiełkującą zieleń.

Za pasem pól widać było wielkie stada pasącego się bydła i koni, przemieszane z dziką

zwierzyną, co potwierdzało usłyszane przeze mnie podczas pierwszego pobytu w Mur
wiadomości, że Fungowie nie mieli broni palnej albo że mieli jej niewiele, gdyż w
przeciwnym razie antylopy trzymałyby się z dala od zwierząt domowych. W oddali, niemal
na horyzoncie, dostrzegłem zarysy innych miast, a może wsi. Najwidoczniej był to liczny
naród, a przy tym trudno byłoby określić go mianem dzikusów. Nic dziwnego, że nieliczne
plemię Abatich bało się tak bardzo Fungów, mimo że oddzielały ich nieprzebyte góry.

Około jedenastej zmienił mnie Orme. Nie miałem mu nic do zakomunikowania, więc

wszedłem do namiotu i położyłem się. Zasnąłem z miejsca, choć gdybym był mniej
zmęczony, ze zmartwienia pewnie nie zmrużyłbym oka. A powodów do niepokoju miałem
wiele. Nadchodzącej nocy musieliśmy prześliznąć się koło Fungów i przed południem dotrzeć
do Mur. Gdyby się to nam nie udało, to czekała nas albo natychmiastowa śmierć w walce,

background image

albo, co znacznie gorsze, pojmanie przez barbarzyńców, a później egzekucja, poprzedzona
prawdopodobnie torturami.

Oczywiście, mogło nam się udać. Mając dobrych przewodników i jadąc nocą, mogliśmy

dotrzeć do Mur bez przeszkód, gdyż teren wokół niego był rozległy a droga pusta i mało
uczęszczana, tak że jeślibyśmy nie natknęli się na straże, których – jak nam powiedziano – nie
powinno tam być, nasza niewielka karawana miała duże szansę prześliznąć się nie
zauważona. Szadrach zdawał się uważać, że wszystko pójdzie gładko, problem jednak w tym,
że podobnie jak Quick, nie ufałem mu. Nawet Makeda, władczyni Abati, nie dowierzała mu
albo tak mi się wydawało.

W każdym razie powiedziała mi, zanim wyjechałem z Mur, że wybrała go do tego

zadania dlatego, że jest odważny i sprytny i jako jeden z nielicznych spośród jej ludzi przebył
w młodości pustynię, dzięki czemu zna drogę. – Ale, doktorze – dodała znacząco – uważaj na
niego, bo nie bez powodu nazywają go Kotem. Uważaj, bo gdyby nie fakt, że trzymam jego
żonę i dzieci jako zakładników i gdybym nie była pewna, że pragnie uzyskać kawałek ziemi,
który obiecałam mu w nagrodę, nie powierzyłabym cię nigdy jego opiece.

Po wielu tygodniach spędzonych z nim musiałem zgodzić się z opinią Makedy i sierżanta

Quicka, który znał się na ludziach.

– Niech pan mu się przyjrzy, doktorze – rzekł Quick, kiedy przyszedł powiedzieć mi, że

mogę się położyć spać, bo bez względu na to, czy była kolej na jego wartę czy nie, zawsze
zdawał się pełnić służbę. – Niech pan mu się przyjrzy – wskazał na Szadracha, który siedział
w cieniu drzewa i szeptał coś z dziwnym i nieprzyjemnym uśmiechem do dwóch ze swoich
podwładnych. – Jeśli dobry Bóg stworzył kiedy łotra z krwi i kości, to siedzi on właśnie pod
tym drzewem. Jestem przekonany, że chciał się pozbyć nas w Zeu i przywłaszczyć sobie
nasze rzeczy. Mam nadzieję, że nie spróbuje znowu takiej sztuczki dziś w nocy. Nawet
Faraon nie może go znieść.

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, uzyskałem dowód potwierdzający jego słowa. Faraon,

ten wielki, żółty pies Orme’a, który znalazł nas na pustyni, usłyszawszy nasze głosy, wylazł z
jakiegoś zakamarka, w którym leżał, i machając ogonem ruszył w naszą stronę. Kiedy mijał
Szadracha, zatrzymał się i zaczął głucho warczeć, jeżąc sierść na grzbiecie, na co Szadrach
rzucił w niego kamieniem. W następnej chwili Szadrach leżał na plecach a Faraon, który był
potwornie silnym zwierzęciem, siedział mu na piersiach z wyraźnym zamiarem rozszarpania
gardła.

Odciągnęliśmy go, zanim zdążył zrobić Szadrachowi jakąś poważniejszą krzywdę, ale

wyraz twarzy naszego przewodnika wrył mi się w pamięć. Wykrzywiona wściekłością i
strachem, z nabrzmiałymi i posiniałymi bliznami, wyglądała jak oblicze diabła.

Po tym incydencie poszedłem spać, zastanawiając się, czy nie jest to mój ostatni

odpoczynek na tym świecie i czy wycierpiawszy tyle dla mego syna będę mógł kiedykolwiek
oglądać jego twarz, jeśli w ogóle znajdował się on jeszcze wśród żywych.

background image

Pod wieczór obudził mnie straszny zgiełk, w którym rozróżniłem przenikliwy głos

Higgsa wykrzykującego słowa, których nie śmiem tu powtórzyć, ujadanie Faraona i zduszone
jęki i przekleństwa któregoś z Abatich. Wyskoczywszy z namiotu, zobaczyłem osobliwy
widok. Higgs trzymał głowę Szadracha pod lewym ramieniem, w krawacie – jak
nazywaliśmy to, kiedy chodziłem do szkoły, a prawą pięścią walił go z całej siły, której mu
bynajmniej nie brakuje, w nos. Obok, trzymając Faraona za obrożę, którą zrobiliśmy ze skóry
padłego wielbłąda, stał sierżant Quick z wyrazem ponurego zadowolenia na twarzy, a wokół,
gestykulując wschodnim zwyczajem i wydając gardłowe okrzyki złości, kręciło się kilku
Abatich. Orme’a nie było, gdyż akurat spał.

– Higgs, co robisz? – krzyknąłem.
– Nie... wi... dzisz? – wysapał, akcentując każdą sylabę ciosem w wydatny nos Szadracha.

– Tłukę tego bydlaka. Aa, gryziesz, tak? No to masz, to masz, to masz! 0 rany, ale ma twarde
zęby! No, chyba będzie miał dosyć – powiedział i nagle puścił pokrwawionego Abatiego,
który padł na ziemię i z trudem łapał powietrze. Jego towarzysze, widząc trudną sytuację
swego przywódcy, podeszli do profesora w niedwuznacznych zamiarach. Jeden z nich
wyciągnął nawet nóż.

– Odłóż to, synu – rzekł Quick – bo zaraz spuszczę psa. Ma pan pod ręką rewolwer,

doktorze?

Nawet jeśli ów człowiek nie zrozumiał słów Quicka, to ich znaczenie musiało być

oczywiste, gdyż schował nóż i cofnął się. Reszta poszła za jego przykładem. Również
Szadrach podniósł się z ziemi i poszedł za nimi. Odszedłszy kilka jardów, odwrócił się jednak
i patrząc z wściekłością zapuchniętymi oczami na Higgsa, powiedział:

– Możesz być pewien, przeklęty goju, że ci za to odpłacę.
W tym momencie pojawił się na scenie Orme i spytał, ziewając:
– Co się, u diabła, dzieje?
– Dałbym pięć szylingów za butelkę lemoniady z lodu – rzekł Higgs, jakby nie słyszał

pytania. Potem wypił kubek letniej, mętnej wody, który podał mu Quick, i zwracając
naczynie, powiedział: – Dziękuję, sierżancie, lepsze to niż nic, a poza tym niebezpiecznie jest
pić zimne napoje, kiedy człowiek jest zgrzany. Co się dzieje? O, nic takiego! Ten łotr
Szadrach chciał otruć Faraona, i to wszystko. Przyglądałem mu się spod oka i zauważyłem, że
dobrał się do puszki ze strychniną, a potem wziął kawałek mięsa, zwilżył je, obtoczył w
truciźnie i rzucił psu. Złapałem je w samą porę i wyrzuciłem za ten mur. Jeśli chcesz, możesz
go tam poszukać. Zapytałem Szadracha, dlaczego to zrobił. „Żeby było cicho, kiedy
będziemy przejeżdżali koło Fungów” odparł, a potem dodał, że tak czy inaczej jest to groźne
bydlę, bo chciał go ugryźć dziś rano. Wtedy mnie poniosło i rzuciłem się na łajdaka. Chociaż
rzuciłem boks już dwadzieścia lat temu, wkrótce byłem górą, bo jak pewnie zdążyliście
zauważyć, ludzie Wschodu nie umieją bić się na pięści, i to wszystko. Dajcie mi jeszcze jeden
kubek wody, sierżancie.

background image

– Mam nadzieję, że wszystko – odparł Orme, wzruszając ramionami. – Prawdę mówiąc,

stary, byłoby mądrzej zostawić twarz Szadracha w spokoju, dopóki nie znajdziemy się w
Mur. No, ale co się stało, to się nie odstanie, a zresztą zrobiłbym to samo, co ty, gdybym
zauważył, że próbuje otruć Faraona. – Poklepał psa po głowie. Lubiliśmy go wszyscy, mimo
iż okazywał przywiązanie tylko do Orme’a, nas po prostu tolerując.

– Może spróbowałbyś opatrzyć jego nos i uśmierzyć trochę jego gniew – rzekł Orme do

mnie. – Znasz go lepiej niż my. Daj mu strzelbę. Albo nie, nie rób tego. Jeszcze strzeli komu
w plecy i powie, że to przez przypadek. Obiecaj mu, że dostanie strzelbę, jak tylko
znajdziemy się w Mur. Wiem, że bardzo chce mieć taką broń, bo nakryłem go, kiedy usiłował
wykraść karabin ze skrzyni. Zresztą obiecaj mu, co chcesz, w granicach rozsądku.

Poszedłem więc, zabrawszy butelkę arniki i plaster, i znalazłem Szadracha otoczonego

współczującymi ziomkami. Płakał z wściekłości, mówiąc, że w jego niegodnej osobie
spotkała cały ich starożytny, wybrany naród zniewaga. Zrobiłem, co mogłem, starając się
ukoić jego fizyczny i psychiczny ból. Powiedziałem, że jest sam sobie winien, skoro chciał
otruć Farona tylko dlatego, że ten próbował go ugryźć. Odparł, że chciał go zabić z zupełnie
innego powodu i powtórzył dokładnie to wszystko, co powiedział Higgsowi, że mianowicie
pies może zdradzić naszą obecność, kiedy będziemy się przemykali koło Fungów. Poza tym
groził profesorowi zemstą i tak złorzeczył, że w końcu uznałem, iż należy położyć temu kres.

– Słuchaj, Szadrach – powiedziałem – jeśli nie odwołasz zaraz tych słów i nie pogodzisz

się z Higgsem, to zostaniesz związany i osądzony. Może będziemy mieli większą szansę
przekraść się bezpiecznie do Mur, jeśli zostawimy cię tu martwego niż z tobą jako wrogiem.

Usłyszawszy to, natychmiast zmienił ton i powiedział, że teraz rozumie, iż postąpił źle.

Mało tego, jak tylko opatrzyłem mu twarz, odszukał Higgsa i pocałował go w rękę, gorąco
przepraszając i zapewniając, że zapomniał o wszystkim i będzie go kochał jak brata.

– Bardzo dobrze, przyjacielu – rzekł na to Higgs, który nigdy nie żywił do nikogo długo

urazy – tylko nie próbuj znowu otruć Faraona. Ja obiecuję ze swej strony nie wspominać o tej
sprawie, kiedy dotrzemy do Mur.

– Zupełnie inny człowiek, co, doktorze? – zauważył sarkastycznie Quick, obserwując tę

budującą scenę. – Zginął bez śladu przykry charakter, nie ma żadnego żydowskiego gadania o
oku za oko i zębie za ząb, przeciwnie – całuje się pięść, którą dostało się w nos... Mimo to nie
ufałbym tej świni, gdybym nie miał go w zasięgu nogi. Szczególnie po ciemku, co nas czeka
dziś w nocy – dodał znacząco.

Nie odpowiedziałem nic, bo chociaż w pełni zgadzałem się z sierżantem, nie można było

nic zrobić, a gadanie o tym, że sprawy źle wyglądają, mogło je tylko pogorszyć.

Tymczasem zbliżała się noc i, sądząc ze zbierających się chmur i coraz silniejszego

wiatru, burza. Mieliśmy wyruszyć krótko po zachodzie słońca, to znaczy mniej więcej za
godzinę. Zapakowałem swoje rzeczy i pomogłem Higgsowi przygotować jego bagaż, po
czym udaliśmy się na poszukiwanie Orme’a i Quicka. Znaleźliśmy ich bardzo zajętych w

background image

jednym z pomieszczeń zrujnowanego budynku. Pozornie wyglądało na to, że Quick sortuje
funtowe puszki tytoniu czy proszku do pieczenia, a Orme sprawdza działanie baterii
elektrycznej, dokładnie oglądając zwoje pokrytego izolacją drutu.

– Co to za zabawa? – spytał Higgs.
– Lepsza niż ta, którą miałeś z Szadrachem. Chyba diabeł cię podkusił, żebyś mu

rozkwasił nos. Ale lepiej zabierz stąd fajkę, stary. Podobno te azoimidy palą się spokojniej
niż węgiel. Mimo to nigdy nie wiadomo. Klimat albo przewożenie mogły zmienić ich skład i
działanie.

Higgs pospiesznie odszedł, i to na odległość dobrych pięćdziesięciu jardów, wysypał

tytoń z fajki i wrócił, zostawiwszy przezornie nawet pudełko z zapałkami na zewnątrz.

– Nie ma czasu, więc o nic nie pytaj – rzekł Orme, kiedy Higgs już otwierał usta, aby coś

powiedzieć. – Sam wszystko wyjaśnię. Dziś w nocy wyruszamy w dziwną podróż – czwórka
białych i około tuzina podejrzanych ćwierć-Żydów – więc pomyśleliśmy z Quickiem, że
warto mieć coś takiego pod ręką. Prawdopodobnie nie będziemy tego potrzebowali, a jeśli
będziemy potrzebowali, to nie uda nam się z tego skorzystać, ale kto wie? No dobrze, starczy.
Dziesięć puszek, dosyć, żeby wysadzić połowę Fungów, jeśli będą tak uprzejmi i usiądą na
nich. Quick, weźcie pięć puszek, baterię i trzysta jardów drutu. Ja wezmę tyle samo.
Nastawiliście zapalniki, tak? W porządku, ja też. – Potem bez zbędnych słów umieścił swój
przydział w kieszeniach kurtki. Quick zrobił to samo ze swoją porcją. Na koniec zamknęli
skrzynkę, z której to wyjęli, i załadowali ją na wielbłąda.

background image

Rozdział VI

Ucieczka z Harmaku

Posuwaliśmy się w takim szyku: na przedzie jechał jeden z Abatich, który podobno znał

każdy jard drogi, dalej Orme i sierżant Quick, prowadząc wielbłądy z ładunkiem materiałów
wybuchowych, za nimi ja, aby mieć cały czas na oku cenne zwierzęta i tych, którzy je
prowadzili, potem pozostałe wielbłądy, wiozące nasze bagaże, zapasy żywności i inne rzeczy,
a na końcu Higgs i dwaj Abati.

Powinienem tu wyjaśnić, że ten szyk zaproponował Szadrach, mówiąc, iż gdyby jechał

przodem i zdarzyło się coś przykrego, to po zajściu z Higgsem przypisano by to chęci zemsty
z jego strony, jeśli natomiast będzie zamykał karawanę, to nie da podstaw do takich
podejrzeń. Usłyszawszy to, Higgs, który ma wspaniałomyślną naturę, postanowił, że w
dowód zaufania pojedzie razem z Szadrachem. Tak się przy tym upierał, a Szadrach wydawał
się tym tak uszczęśliwiony, że w końcu Orme, który teraz, gdy groziło nam
niebezpieczeństwo, objął dowództwo wyprawy, zgodził się, acz niechętnie, na ten plan.

Jego zdaniem najlepiej byłoby, gdybyśmy wszyscy czterej trzymali się razem, choć w

takiej sytuacji, bez względu na to, jakie wybralibyśmy dla siebie miejsce, nie moglibyśmy
dopilnować w ciemnościach wielbłądów i ich ładunku, który był dla nas równie cenny, jak
życie. W każdym razie, zdecydowawszy raz dostarczyć go do Mur, uważaliśmy, że musimy
to zrobić za wszelką cenę, być może dlatego, iż my, Anglicy, przekładamy dobrowolnie
przyjęty obowiązek nad własne bezpieczeństwo czy wygody.

Dobrze czy źle, ale na tym w końcu stanęło, gdyż w tak kłopotliwym położeniu człowiek

robi to, co mu się w danej chwili wydaje najlepsze. Jak przekonało się wielu niefortunnych
dowódców, łatwo jest być mądrym po szkodzie, ale w krytycznej sytuacji trzeba się na coś
zdecydować.

Słońce zaszło, zrobiło się ciemno i jednocześnie zaczął wiać wiatr i padać deszcz.

Wyruszyliśmy, o ile mogliśmy się zorientować, przez nikogo nie zauważeni i kierując się w
dół, wyjechaliśmy z powrotem na starą drogę. Posuwaliśmy się w zupełnej ciszy, gdyż kopyta
wielbłądów nie czyniły żadnego hałasu, w stronę Harmaku, którego światła od czasu do

background image

czasu, gdy chmury podnosiły się wyżej, widzieliśmy przed sobą, nieco w lewo od drogi.

Mimo iż odbyłem wiele podróży, nie przypominam sobie, żeby któraś była bardziej

denerwująca i nieprzyjemna niż ta. Panowały iście egipskie ciemności, w których tylko
niekiedy mignęło odległe światełko, przez otwory w płaszczach z wełny wielbłądziej lał się
na plecy deszcz i wkrótce byliśmy zupełnie przemoczeni. Po upałach na pustyni byliśmy
nieodporni na ziąb i chłodny wiatr przenikał nas do kości. Ale te niewygody, choć naprawdę
dokuczliwe, były niczym w porównaniu z dręczącą nas niepewnością. Czy uda nam się
prześliznąć niezauważenie do Mur czy też, po tylu trudach i cierpieniach, przyjdzie nam
zginąć na drodze, tuż przed upragnionym celem? Oto było pytanie!

Minęły trzy godziny. Znajdowaliśmy się już naprzeciw świateł Harmaku czy jakiejś innej

osady położonej w dolinie po naszej prawej stronie. Na razie wszystko szło dobrze, jak
świadczyły o tym informacje przekazywane szeptem przez naszych przewodników.

Nagle wprost przed nimi rozbłysło światło, choć było jeszcze dość daleko. Zaraz potem

od przodu karawany dobiegło ciche „Stać!” Zatrzymaliśmy się więc. Niebawem pojawił się
jeden z jadących na czele Abatich, informując nas, że na drodze pokazał się oddział jazdy
Fungów. Odbyliśmy krótką naradę. Podjechał do nas Szadrach i powiedział, że jeśli trochę
poczekamy, to może odjadą, gdyż zapewne pojawili się na drodze przypadkowo, w związku z
ich świętem. Nakazał nam absolutną ciszę. Nie wiedząc, co robić, zastosowaliśmy się do jego
słów i czekaliśmy.

Myślę, że zapomniałem powiedzieć, iż na wszelki wypadek umieściliśmy Faraona w

wielkim koszu, w którym często podróżował w czasie przeprawy przez pustylię,
przytroczonym do boku wielbłąda Orme’a. Leżał tam spokojnie aż do owej nieszczęsnej
chwili, kiedy Szadrach odjechał ode mnie, aby pomówić z kapitanem. Wtedy to, wyczuwszy
zapach swego śmiertelnego wroga, zaczął wściekle ujadać. W następnej chwili wybuchło
okropne zamieszanie. Szadrach rzucił się do tyłu. Światło z przodu zaczęło się szybko zbliżać
ku nam. Przednie wielbłądy zeszły z drogi, idąc – jak przypuszczam – swoim zwyczajem za
przewodnikiem karawany. Orme, Quick i ja znaleźliśmy się, nie wiem jak, razem w
ciemnościach. Myśleliśmy, że Higgs też jest z nami, ale okazało się, że byliśmy w błędzie.
Usłyszeliśmy krzyki i obce głosy przemawiające w nieznanym nam języku. W świetle
błyskawicy, bo burza nadal szalała nad naszymi głowami, zobaczyliśmy kilka rzeczy naraz.
Przede wszystkim dromadera profesora, którego nie można było pomylić z innym, gdyż miał
zupełnie białą sierść i dziwny zwyczaj chodzenia i biegania z głową przekrzywioną na bok.
Na jego grzbiecie siedział człowiek, który na pewno nie był Higgsem. Dopiero wtedy
odkryliśmy, że nie ma go z nami i zaczęliśmy się obawiać najgorszego. – Jego wielbłąda
dopadł Fung – powiedziałem.

– Nie Fung, lecz Szadrach – odprł Quick. – Poznałem jego wstrętną mordę.
Poza tym zobaczyliśmy, że nasze juczne wielbłądy oddalają się szybko nie tylko od nas,

ale też od drogi, na której znajdowali się jeźdźcy w białych burnusach. Orme kazał nam

background image

jechać za wielbłądami, myśląc, że na którymś z nich może być Higgs. Ruszyliśmy, ale nim
przebyliśmy dwadzieścia jardów po polu porośniętym zbożem czy czymś takim, usłyszeliśmy
przed sobą głosy, które na pewno nie należały do Abatich. Najwidoczniej błyskawica, która
ukazała postać Fungów, oddała im identyczną przysługę i nadjeżdżali, aby nas zabić lub
pochwycić.

Mogliśmy zrobić tylko jedno – odwrócić się i uciekać. Tak też zrobiliśmy, nie wiedząc

gdzie jedziemy, ale starając się nie tracić z sobą kontaktu.

Może kwadrans później, akurat gdy wjeżdżaliśmy do gaju palmowego czy między jakieś

inne drzewa, które zasłaniały wszystko przed nami, ciemności rozdarła inna błyskawica, choć
jej światło było już znacznie słabsze, gdyż burza przesunęła się nad góry Mur, zostawiając za
sobą tylko straszną ulewę. Jechałem ostatni i tak się złożyło, że właśnie obejrzałem się za
siebie. Nawet w słabym świetle ujrzałem Fungów nie dalej niż pięćdziesiąt jardów za nami.
Szukali nas wszędzie, gdyż rozwinęli się w długą tyralierę, byłem jednak pewien, że na razie
nie dostrzegli nas w gęstym cieniu drzew.

– Szybciej! – powiedziałem. – Wkrótce tu będą.
Usłyszałem, jak Ouick mówi:
– Niech pan puści cugle wielbłądowi, panie kapitanie. On widzi w ciemności i może

wróci na drogę.

Orme postąpił zgodnie z tą radą, tym bardziej że w czarnej jak smoła nocy i tak nie było

nic widać. Okazało się, że pomysł był dobry, gdyż wielbłądy ruszyły rzędem bystro przed
siebie, najpierw po miękkiej ziemi, a potem po twardej drodze. Po jakimś czasie wydało mi
się, że przestało padać, gdyż od kilku sekund nie spadła na mnie ani jedna kropla, ale z
odgłosu kopyt wielbłądów, którym odpowiadało echo, wywnioskowałem, że jedziemy jakimś
sklepionym przejściem czy tunelem. Jechaliśmy dalej i w końcu, mimo ciemności
potęgowanej gęstym deszczem, zacząłem rozróżniać kształty przypominające domy, choć nie
paliło się w nich żadne światło, pewnie dlatego, że było już nad ranem. Uderzyła mnie
straszna myśl – jesteśmy w Hamraku! Podzieliłem się moimi obawami z towarzyszami.

– Bardzo możliwe – odparł szeptem Orme. – Może nasze wielbłądy zostały tutaj

wyhodowane i zmierzają do stajni. No cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak jechać dalej.

Jechaliśmy więc w ciszy, przerywanej od czasu do czasu tylko szczekaniem psów. Na

szczęście Faraon leżał spokojnie w swoim koszu i nie odpowiadał, gdyż miał zwyczaj udawać
zupełną obojętność w obliczu innego psa, dopóki nie zbliżył się na tyle, by mógł go dopaść
jednym skokiem i zagryźć. Po pewnym czasie przejechaliśmy przez jeszcze jedną sklepioną
bramę, a jakieś sto pięćdziesiąt jardów dalej wielbłądy nagle się zatrzymały. Quick zsiadł i po
chwili usłyszałem jego głos:

– Brama. Wymacałem na niej jakieś figury z brązu. Zdaje się, że nad bramą jest wieża, a

po obu stronach mury. Wygląda to na pułapkę. Lepiej zatrzymajmy się tutaj, dopóki się nie
rozwidni. Nie można zrobić nic innego.

background image

Połączyliśmy wielbłądy liną, aby się nie rozeszły i schroniliśmy się przed deszczem pod

wieżą. Aby zabić czas i podtrzymać siły, gdyż byliśmy zmoknięci i przemarznięci do szpiku
kości, zjedliśmy trochę konserw i biszkoptów i pokrzepiliśmy się paroma kieliszkami brandy
z flaszki, którą miał Quick. Alkohol trochę nas rozgrzał, choć nawet gdybyśmy wypili po
butelce, nie podniosłoby to nas na duchu. Nie było wśród nas Higgsa, który najpewniej już
nie żył, Abati zgubili się albo zdezerterowali, a my sami zabłądziliśmy do twierdzy Fungów,
którzy wyłapią nas jak ptaki w sieci i zarżną, jak tylko odkryją naszą obecność. Znaleźliśmy
się w położeniu nie do pozazdroszczenia.

Zmęczony i przybity, zacząłem drzemać. Orme siedział cicho, natomiast sierżant,

zauważywszy, że nie ma się czym przejmować, bo i tak stanie się to, co się musi stać,
pokrzepiał się na duchu mrucząc w kółko hymn zaczynający się od słów:

„Za tym padołem łez szczęśliwa jest kraina,
Gdzie życie bez smutków i nieszczęść człowiek rozpoczyna”.
Na szczęście dla nas, tuż przed świtem niebo przestało lać łzy na ten padół. Przejaśniło

się i ukazały się gwiazdy, choć na dole leżała jeszcze tak gęsta mgła, że nic nie było widać.
Potem nad morzem mgieł ukazała się tarcza słoneczna, ale widoczność była nadal kiepska i
ograniczona do paru jardów.

„Za tym padołem łez szczęśliwa jest kraina...” mruczał Quick pod nosem chyba po raz

pięćdziesiąty, gdyż najwidoczniej nie znał żadnej innej pieśni religijnej pasującej do naszej
sytuacji. Nagle przestał mruczeć i wykrzyknął:

– Oho, tutaj są jakieś schody! Jeśli pan pozwoli, panie kapitanie, wejdę na górę.
Chwilę potem zawołał nas cicho:
– Chodźcie tu, panowie. Zobaczycie ciekawy widok.
Wdrapaliśmy się po schodach i znaleźliśmy się na szczycie jednej z dwu wież

wznoszących się nad bramą. Wieże te były częścią umocnień okalających od południa miasto,
które nie mogło być niczym innym niż stolicą Fungów. Ponad mgłą sterczały potężne skały
Mur, przedzielone głęboką doliną znajdującą się prawie naprzeciw miejsca, gdzie staliśmy. W
dolinę tę wlewało się światło słoneczne, ukazując naszym oczom zadziwiający i przejmujący
lękiem widok. Z oparów mgły wyłaniała się ogromna sylwetka lwa wyciosanego w czarnej
skale, leżącego z podniesioną głową, zwieńczoną uraeusem, staroegipską oznaką władzy w
kształcie węża. Posąg był oddalony od nas o dobrą milę, nie sposób więc było ocenić jego
wielkość, ale było oczywiste, że nikt z nas nie widział ani nawet nie słyszał o tak potężnym,
monolitycznym monumencie.

W porównaniu z nim słynny Sfinks w Gizie wydawał się zabawką. Była to po prostu

góra, ociosana w ciągu wielu lat cierpliwej pracy przez jakiś zaginiony lud na kształt lwa.
Wznosząc się ponad kotłującą się mgłą, oświetlony czerwonym światłem poranka,
przejmował swą grozą i majestatem, tak że zapomnieliśmy o naszym położeniu i patrzyliśmy
jak urzeczeni. Wreszcie odzyskałem głos.

background image

– Bożek Fungów! – powiedziałem. – Nic dziwnego, że te dzikusy uważają ten posąg za

boga.

– Największy monolit na świecie – rzekł cicho Orme – a Higgs nie żyje. Och, gdyby go

zobaczył, pewnie umarłby bez żalu! Szkoda, że to nie mnie dostali. Wolałbym, żeby to mnie
spotkał taki los! – westchnął i załamał ręce, gdyż taką już ma naturę, że zawsze myśli
najpierw o innych.

– To właśnie to mamy wysadzić – monologował Quick. – Hmm, te ażurowe szerszenie

czy jak tam to nazywają (miał na myśli azoimidy) nieźle żądlą, ale będziemy musieli solidnie
się napracować, jeśli w ogóle tam się dostaniemy. Trochę szkoda, bo ten kociak jest dosyć
ładny.

– Schodzimy – powiedział Orme. – Musimy się zorientować, gdzie jesteśmy. Może w tej

mgle uda nam się uciec.

– Chwileczkę! – odparłem. – Widzisz to? – wskazałem na iglicę skalną wystającą z mgły

mniej więcej o milę na południe od sfinksa, a jakieś dwie mile od nas. – To Biała Skała. W
rzeczywistości wcale nie jest biała, ale nocują na niej sępy i od ich odchodów czubek nabrał
takiego koloru. Nie widziałem jej wcześniej, bo minąłem ją w nocy, ale wiem, że obok niej
znajduje się wejście do wąwozu, który prowadzi do Mur. Szadrach nam o tym mówił,
pamiętasz? Gdyby udało nam się dostać do niej, to może ocalilibyśmy życie.

Orme rzucił na nią okiem i powtórzył:
– Schodzimy. Mogą nas tutaj zauważyć.
Szybko zeszliśmy i zaczęliśmy gorączkowo badać otoczenie. Oto, co udało nam się

ustalić. Brama pod wieżą składała się z dwu potężnych drewnianych skrzydeł, obitych
mosiężnymi czy miedzianymi płytami, wytłaczanymi w dziwne figury przedstawiające ludzi i
zwierzęta. Płyty te wyglądały na bardzo stare. W obu skrzydłach znajdowały się otwory,
przez które broniący się mogli strzelać z łuków. Jednak najbardziej istotny dla nas był fakt, że
brama nie miała żadnego zamka i że jedynym zabezpieczeniem były potężne zasuwy, które
mogliśmy odciągnąć.

– Zmiatajmy stąd, dopóki nie rozwieje się mgła – powiedział Orme. – Przy odrobinie

szczęścia możemy dotrzeć do przejścia.

Przyznaliśmy mu rację i pobiegłem po wielbłądy, które leżały tuż za bramą. Jednak zanim

do nich dotarłem, Quick zawołał mnie z powrotem.

– Niech pan spojrzy, doktorze – powiedział, wskazując na jeden z otworów.
Spojrzałem i w gęstej mgle zobaczyłem oddział jeźdźców zbliżający się do bramy.
Musieli dojrzeć nas na szczycie wieży. – Postąpiliśmy jak durnie, włażąc tam! – krzyknął

Orme.

Zaraz potem odskoczył nagle. Zrobił to w samą porę, gdyż przez otwór, przy którym

przed chwilą znajdowała się jego twarz, przeleciała dzida i utkwiła w ziemi za bramą. Na
płytach z drugiej strony bramy zagrzechotały ostrza innych dzid.

background image

– Nie mamy szczęścia – rzekł Orme. – Wszystko skończone, chcą wyważyć wrota.

Myślę, że lepiej będzie, jeśli damy im odpór. Macie strzelby? Wybierzcie sobie stwory i na
mój znak zacznijcie strzelać. Tylko dobrze celujcie. Nie zmarnujcie ani jednego naboju. Teraz
– raz, dwa, trzy – ognia!

Daliśmy ognia w zbity tłum Fungów, którzy zeskoczyli z koni i biegli ku bramie, aby ją

wyważyć. Trudno było spudłować na taką odległość, a w magazynkach naszych
powtarzalnych karabinów mieściło się po pięć naboi. Kiedy rozwiał się dym, naliczyłem z pół
tuzina napastników leżących na ziemi. Reszta uciekała zataczając się i kulejąc, najwidoczniej
odniosła rany. Wielu poraniły kule, które przeszły przez ciała leżących.

Skutek tej nawały ognia był nie tylko natychmiastowy, ale i zbawienny dla nas. Fungowie

byli na pewno odważni, ale nigdy nie zetknęli się z bronią wielostrzałową. Żyli w zupełnej
izolacji i jeśli słyszeli o broni palnej albo nawet mieli jakieś stare muszkiety, kupione od
beduińskich handlarzy, to nie wiedzieli nic o straszliwej sile rażenia współczesnych
karabinów.

Nie można ich zatem winić za to, że w obliczu nagłej śmierci, która pewnie wydała się im

skutkiem działania jakichś czarów, opuściła ich cała odwaga. Tak czy inaczej, poszli w
rozsypkę, zostawiając na placu boju zabitych i rannych.

Pomyśleliśmy znowu o ucieczce, która na pewno była jedynym rozsądnym wyjściem, ale

wahaliśmy się trochę, bo trudno było nam uwierzyć, że Fungowie zostawili wolną drogę.
Sądziliśmy, że wycofali się poza zasięg kul i czekają na nas. Kiedy tak traciliśmy czas,
zastanawiając się, co począć, mgła przerzedziła się i mogliśmy dokładnie ocenić naszą
sytuację. Przed nami znajdowała się szeroka, otwarta przestrzeń, ograniczona z dwóch stron
murami, które stykały się z murami właściwego miasta. Znajdowaliśmy się więc w czymś w
rodzaju korytarza, chroniącego bramę miasta, przez które przejechaliśmy w ciemnościach, nie
zdając sobie sprawy z tego, gdzie zdążamy.

– Brama z drugiej strony jest otwarta – powiedział Orme, pokazując ruchem głowy wielki

portal po przeciwnej stronie placu.

– Chodźmy tam zobaczyć, czy uda się nam ją zamknąć. Jeśli nie, to długo się tu nie

utrzymamy.

Przebiegliśmy szybko przez plac. Brama była bliźniaczo podobna do tej, której przed

chwilą broniliśmy, tylko znacznie większa. Ponieważ nie było tam nikogo, kto mógłby nam
przeszkodzić, wspólnymi siłami, choć z wielkim trudem, zdołaliśmy obrócić na zawiasach
najpierw jedno, potem drugie skrzydło bramy i zasunąć liczne sztaby i rygle. Dwóch
mężczyzn nie dokonałoby tego za nic na świecie, ale było nas trzech, a zagrożenie dodało
nam sił. Potem wróciliśmy do pierwszej bramy i, jako że nic się nie działo, skorzystaliśmy z
okazji, aby trochę zjeść i wypić parę łyków. Quick stwierdził filozoficznie, że można umrzeć
równie dobrze o pełnym, jak o pustym brzuchu, a przed śmiercią przynajmniej człowieka nie
ssie głód.

background image

Kiedy przechodzilśmy przez plac, mgła raptownie znikła, ale teraz, gdy słońce wzniosło

się wyżej i ogrzało wilgotną ziemię, podniosła się na powrót.

– Sierżancie – rzekł Orme – na pewno wkrótce znowu nas zaatakują. Pora podłożyć minę,

dopóki nie widzą, co robimy.

– Właśnie o tym myślałem, panie kapitanie – odparł Quick. – Może doktor potrzyma straż

przy wielbłądach, a kiedy zobaczy, że ktoś wysuwa głowę zza muru, przywita go na dzień
dobry. Wiemy, że z niego doskonały strzelec – dodał, poklepując mój karabin.

Skinąłem głową i obaj, obładowani zwojami drutu i blaszankami wyglądającymi na

puszki z tytoniem, skierowali się w stronę kamiennego podwyższenia pośrodku placu, które
przypominało ołtarz, ale było prawdopodobnie podium, na którym miejscowi handlarze
wystawiali na sprzedaż niewolników i inne towary. Nie wiem dokładnie, co tam robili, gdyż
byłem zbyt pochłonięty obserwowaniem murów, których szczyty były dobrze widoczne nad
zalegającą w dole mgłą.

Niebawem moja czujność została nagrodzona, bo na murze nad tą potężną bramą z

drugiej strony placu, w odległości około stu pięćdziesięciu jardów ode mnie, pojawił się jakiś
wódz, ubrany w białe szaty i wspaniały turban czy inne, podobne nakrycie głowy, i zaczął się
tam przechadzać, potrząsając groźnie dzidą i wykrzykując coś.

Położyłem się na brzuchu i bardzo dokładnie wycelowałem. Jak mówił Quick, jestem

rzeczywiście dobrym strzelcem i od wielu lat ćwiczyłem się w tej sztuce, jednak nawet
najlepszemu zdarza się chybić, a choć osobiście nie miałem nic przeciw temu strojnisiowi,
tym razem nie chciałem spudłować. Nagła i tajemnicza śmierć tego dzikusa mogła wywrzeć
wielkie wrażenie na jego ludziach.

Wreszcie zatrzymał się dokładnie nad środkiem bramy i zaczął wykonywać jakiś taniec

wojenny, odwracając od czasu do czasu głowę, aby wrzasnąć do swoich po drugiej stronie
muru. To była moja szansa. Skupiłem się, jakbym mierzył do tarczy a od tego strzału
zależało, czy wygram zawody. Na wypadek, gdyby strzał zgórował, wycelowałem nieco niżej
i płynnym ruchem nacisnąłem spust. Rozległ się huk wystrzału. Człowiek na murze przestał
tańczyć i wrzeszczeć i stał nieruchomo. Najwidoczniej usłyszał świst przelatującej kuli, ale
był nietknięty.

Odciągnąłem zamek, wyrzucając pustą łuskę i miałem zamiar strzelić ponownie, ale

spojrzawszy na mur, zobaczyłem, że nie ma potrzeby, gdyż wódz Fungów zaczął się kręcić na
piętach jak bąk. Okręcił się tak z niewiarygodną szybkością trzy czy cztery razy, potem nagle
rozłożył ręce i runął tyłem z muru. Zza bramy dobiegł pełen złości i zawodu jęk tłumu.

Już żaden Fung nie pokazał się na murze, więc skoncentrowałem uwagę na strzelnicach w

bramie za mymi plecami i widząc kilku jeźdźców na skale w odległości czterystu czy
pięciuset jardów, gdzie nie było mgły, otworzyłem do nich ogień. Drugim strzałem strąciłem
jednego z nich z siodła. Inny, który musiał być odważnym wojownikiem, natychmiast
zeskoczył z konia, przerzucił towarzysza, martwego czy żywego, przez siodło, wskoczył za

background image

nim i odjechał, razem z resztą, galopem. Posłałem za nimi jeszcze parę kul, ale nie
wyrządziłem im już żadnej szkody.

Wyglądało na to, że teraz droga do Mur jest czysta i zacząłem żałować, że nie ma przy

mnie Orme’a i Quicka, ponieważ moglibyśmy spróbować ucieczki. Zastanawiałem się
właśnie, czy ich nie zawołać, kiedy zobaczyłem, że wracają, ciągnąc za sobą drut i
zagrzebując go w piasku. W tej samej chwili usłyszałem potężne uderzenia, które nie
pozostawiały żadnej wątpliwości co do ich natury. Najwyraźniej Fungowie próbowali
wyważyć bramę za pomocą tarana. Wybiegłem naprzeciw kapitanowi i sierżantowi i
opowiedziałem o swoich poczynaniach.

– Dobra robota – rzekł spokojnie Orme. – Sierżancie, podłączcie druty do baterii, tylko

mocno i dokładnie. Sprawdziliście ją, co? Doktorze, bądź tak dobry i odrygluj bramę. Nie,
sam nie dasz rady, zaraz ci pomogę. Przygotuj wielbłądy i popraw im popręgi. Ci Fungowie
za chwilę uporają się z bramą. Nie mamy czasu do stracenia.

– Co zamierzasz zrobić? – spytałem, wykonując jego polecenia.
– Urządzić im pokaz ogni sztucznych. Wprowadź wielbłądy do bramy, ale tak, żeby nie

uszkodziły kopytami drutów. O tak... No, a teraz weźmy się za te zasuwy. O rany, jak ciężko
się przesuwają. Dziwię się, dlaczego Fungowie nie naoliwią ich. Jedno skrzydło wystarczy. Z
drugim dajmy sobie spokój.

Pracując w pocie czoła, odsunęliśmy rygle i uchyliliśmy jedno skrzydło bramy. O ile

mogliśmy się zorientować, w pobliżu nie było nikogo. Bojąc się naszych kul czy z jakiegoś
innego powodu, znajdujący się tam przedtem oddział znikł.

– No to co, zaryzykujemy i puścimy się tędy? – spytałem.
– Nie – odparł Orme. – Gdybyśmy to zrobili, to nawet jeśli za tym wzniesieniem nie ma

Fungów, ci, którzy są w mieście, szybko nas dogonią na koniach. Musimy ich solidnie
wystraszyć, zanim się stąd wyrwiemy. Może wtedy reszta da nam spokój. A teraz
posłuchajcie. Kiedy dam znak, wyprowadźcie wielbłądy na jakieś pięćdziesiąt jardów, nie
bliżej, bo nie znam siły tych nowych materiałów wybuchowych. Może być większa, niż
myślę. Ja poczekam aż Fungowie znajdą się na minie i wtedy nacisnę kontakt, a potem, mam
nadzieję, dołączę do was. Jeśli nie, to jedźcie tak szybko, jak będziecie mogli w kierunku
Białej Skały, a gdyby udało się wam dostać do Mur, to przekażcie ode mnie pozdrowienia
Dziecku Królów, czy jak tam się ona nazywa, i powiedzcie, że chociaż nie było mi dane
zaproponować jej swoich usług, to sierżant Quick zna się równie dobrze na materiałach
wybuchowych jak ja. Dopilnujcie też, żeby osądzono i powieszono Szadracha, jeśli okaże się
winnym śmierci Higgsa. Biedny Higgs! Bardzo by mu to się podobało.

– Przepraszam, panie kapitanie – powiedział Quick – ale ja zostanę z panem. Doktor

może się sam zająć wielbłądami.

– Bądźcie tak dobrzy, sierżancie, i słuchajcie rozkazów. I nie wyrywajcie się gadaniem,

skoro nikt was o to nie prosi, dobrze? A teraz dosyć słów. Dla osiągnięcia celu tej ekspedycji

background image

jeden z nas musi zachować całą skórę.

– Wobec tego, panie kapitanie – odparł Quick – może ja zostanę tu z tą baterią?
– Nie – uciął stanowczo Orme. – No i proszę, brama w końcu puściła – wskazał na zgraję

konnych i pieszych Fungów wdzierającą się z krzykiem na plac. – Wybierzcie dowódców i
walcie do nich! Chcę ich trochę powstrzymać, żeby zaatakowali gęstą kupą, nie w
rozproszeniu.

Podnieśliśmy karabiny i zaczęliśmy strzelać. Tłum był tak zbity, że jeśli chybiliśmy do

jednego, to trafiliśmy innego, zabijając i raniąc wielu innych. Skutek straty wielu dowódców,
nie mówiąc już o pośledniejszych wojownikach, był dokładnie taki, jak przewidział Orme.
Fungowie, zamiast rzucić się grupkami wprost na nas, parli na boki, tak że wkrótce cała druga
strona placu zalana była wielotysięcznym tłumem, dosłownie morzem ludzi, w które
miotaliśmy kulami jak chłopcy kamykami w fale.

W końcu, pod naporem tych, którzy zostali z tyłu, przednie szeregi dzikiego tłumu,

pałającego żądzą zniszczenia trzech wyposażonach w nową, straszną broń białych, zaczęły
posuwać się ku nam. Był to przerażający widok. Nigdy nie widziałem podobnego.

– Teraz przestańcie strzelać i róbcie, co powiedziałem – rozkazał Orme. – Zatrzymajcie

wielbłądy pięćdziesiąt jardów za bramą, nie bliżej, i czekajcie, dopóki nie zobaczycie, jak się
to skończy. Gdybyśmy mieli się już nie spotykać, żegnajcie. Szczęśliwej drogi!

Poszliśmy więc. Quick dosłownie płakał ze wstydu i z gniewu.
– Dobry Boże! – wykrzyknął. – Dobry Boże, pomyśleć, że ja, Samuel Quick, sierżant

saperów odznaczony pięcioma medalami, przeżyłem cztery kampanie po to, żeby zostać
odesłany, jak jakiś brzuchaty kapelmistrz, z bagażami, i zostawić swego kapitana samego
przeciw trzem tysiącom negrów! Doktorze, jeśli on nie wróci, niech pan ucieka sam. Ja
zostanę. Wolę polec razem z nim. To wszystko. No, to już pięćdziesiąt kroków, kładźcie się,
bydlęta – mówiąc to, rąbnął ze złością jednego z wielbłądów kolbą karabinu.

Z miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, mieliśmy widok przez uchyloną bramę na to, co się

za nią działo. Plac wyglądał jak Hyde Park w czasie wielkiego niedzielnego zebrania,
zapełniony ludźmi, których pierwsze szeregi minęły już podobne do ołtarza podium w jego
centrum.

– Dlaczego on nie wypuszcza tych szerszeni? – mruczał Quick. Aha, wiem już, o co

chodzi. Niech pan spojrzy – wskazał na Orme’a, który skulił się za zamkniętym skrzydłem
bramy i wyglądał zza niego na plac, ściskając w ręku baterię. – Chce ich podpuścić bliżej,
żeby więcej załatwić. On...

Nie dosłyszałem ostatniego zdania, bo nagle ziemia zatrzęsła się a w niebo buchnął wielki

płomień. Widziałem, jak kawał muru z jednej strony placu przesunął się, a potem wyleciał w
górę. Zamknięte skrzydło bramy zachwiało się i zaczęło w wesołych podskokach pędzić w
naszą stronę, a przed nim biegła jakaś postać. Potem z nieba posypały się różne przedmioty.

Były to głównie kamienie, z których na szczęście żaden w nas nie trafił, ale także rzeczy

background image

bardziej nieprzyjemne. To niesamowite uczucie dostać z tyłu pięścią oderwaną od ciała, a
mnie się właśnie to przydarzyło, przy czym w pięści tej zaciśnięta była dzida. Wielbłądy
próbowały poderwać się i uciec, ale ponieważ są to z natury flegmatyczne zwierzęta, a w
dodatku nasze były związane, udało się nam je uspokoić.

Kiedy robiliśmy to, nieco automatycznie, bo wstrząs spowodowany wybuchem oszołomił

nas, postać uciekająca przed tańczącym skrzydłem bramy dopadła nas i przez kurz i
opadające szczątki murów rozpoznaliśmy w niej Orme’a. Zataczał się jak pijany, miał
osmaloną twarz i brakowało mu połowy ubrania, które musiał zerwać podmuch eksplozji. Z
głowy spływała mu krew. Ale w prawej dłoni nadal ściskał baterię i z miejsca zorientowałem
się, że wszystkie kości ma całe.

– Bardzo dobra mina – powiedział ochrypłym głosem. – Nie mogą się z tym równać te

melanitowe pociski Burów. Uciekajmy, dopóki wróg nie otrząsnął się z szoku – dodał,
wskakując na wielbłąda.

Chwilę potem ruszyliśmy kłusem w stronę Białej Skały. Z Harmaku dobiegały jęki i

zawodzenia. Dopadliśmy szczytu wzniesienia, na którym postrzeliłem jeźdźca i, jak się
spodziewałem, okazało się, że Fungowie wystawili za nim silny oddział straży, który miał
odciąć nam drogę, gdybyśmy zdecydowali się na ucieczkę. Teraz jednak, przerażeni tym, co
się stało, a co musiało wydać się im jakąś nadprzyrodzoną katastrofą, sami zmykali w prawo i
w lewo, co sił w koniach.

Tak więc przez pewien czas jechaliśmy nie niepokojeni przez nikogo, lecz – ze względu

na stan Orme’a – niezbyt szybko. Kiedy przebyliśmy prawie połowę odległości dzielącej nas
od Białej Skały, obejrzałem się i zobaczyłem, że ściga nas oddział w sile około stu jeźdźców,
który prawdopodobnie wyjechał z innej bramy.

– Popędź wielbłądy – krzyknąłem do Quicka – bo nas dogonią!
Zaczął okładać je biczem i przeszły w nierówny galop, ale jeźdźcy zbliżali się coraz

bardziej. Pomyślałem, że już po nas, tym bardziej że zza Białej Skały wyłonił się inny
oddział.

– Odcięli nas! – krzyknąłem.
– Chyba nie – odkrzyknął Quick. – Wyglądają na inne wojsko.
Przyjrzałem się uważniej i stwierdziłem, że ma rację.
Było to inne wojsko, gdyż powiewał nad nimi sztandar Abatich. Nie mogłem go nie

rozpoznać, bo obejrzałem go dokładnie, kiedy byłem ich gościem. Była to dziwna, zielona
flaga w kształcie trójkąta, przedstawiająca Salomona siedzącego na tronie i otoczonego
złotymi hebrajskimi napisami. Poza tym, za flagą, w otoczeniu gwardii przybocznej,
dostrzegłem ubraną na biało postać kobiecą. Była to Córka Królów we własnej osobie!

Jeszcze dwie minuty i znaleźliśmy się wśród nich. Zatrzymałem wielbłąda i obejrzałem

się. Fungowie zabrali się do odwrotu. Po wydarzeniach tego ranka najwidoczniej nie mieli
ochoty walczyć z przeważającą siłą.

background image

Dama w bieli podjechała do nas.
– Witajcie, przyjaciele – wykrzyknęła do mnie, gdyż poznała mnie od razu. – Który z was

jest dowódcą?

Pokazałem na obszarpanego Orme’a, który siedział z półprzymkniętymi powiekami,

chwiejąc się na siodle.

– Szlachetny panie – zwróciła się do niego – jeśli możesz, opowiedz mi, co się zdarzyło.

Jestem Makeda, Królowa Abatich, którą zwą Córką Królów. Spójrz na symbol na mej głowie,
a przekonasz się, że mówię prawdę – mówiąc to, odrzuciła welon i odsłoniła złoty diadem,
będący oznaką jej godności.

background image

Rozdział VII

Barung

Na dźwięk jej miłego głosu (który zawsze stanowił jeden z jej największych uroków)

Orme otworzył oczy i spojrzał na nią.

– Zadziwiający sen – mruknął. – Mimo wszystko musi być coś z prawdy w tych

muzułmańskich wierzeniach. Nadzwyczaj piękna kobieta, a ten złoty diadem pasuje do jej
włosów.

– Co mówi twój towarzysz, panie? – spytała mnie Makeda.
Wyjaśniwszy najpierw, że ucierpiał od wstrząsu, przetłumaczyłem wszystko słowo w

słowo, na co Makeda zaczerwieniła się aż po śliczne, fiołkowe oczy i pospiesznie opuściła
welon. W zamieszaniu, które potem nastąpiło, usłyszałem, jak Quick mówi:

– Nie, nie, panie kapitanie, to nie jest żadna hurysa. Jest królową z krwi i z kości, i choć

to ciemna Żydówka, jest najładniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Niech się pan
ocknie, panie kapitanie, jest już pan poza zasięgiem tego piekielnego ognia. Pochłonął
Fungów, nie pana.

Słowo „Fung” ocuciło Orrne’a.
– Tak, rozumiem – powiedział. – Zatruły mnie wyziewy tych azoimidów, ale to już

przechodzi. Adams, zapytaj tę damę ilu ma z sobą ludzi. Co ona mówi? Około pięciuset?
Niech natychmiast zaatakują Harmak. Obie bramy, zewnętrzna i wewnętrzna, leżą w gruzach.
Fungowie myślą, że zbudzili diabła i uciekną. Może zadać im cios, po którym będą dochodzić
do siebie przez wiele lat, ale trzeba to zrobić natychmiast, zanim się otrząsną, bo w końcu są
bardziej przerażeni niż osłabieni.

Makeda wysłuchała uważnie tej rady.
– Podoba mi się to, to bardzo dobry pomysł – odparła swym dziwnym, archaicznym

arabskim, kiedy skończyłem tłumaczyć. – Ale muszę zasięgnąć zdania mojej Rady. Gdzie jest
mój wuj, książę Jozue?

– Tutaj, pani – odparł głos spomiędzy tłoczących się z tyłu Abatich i po chwili wyłonił się

spośród nich, siedzący na białym koniu, otyły mężczyzna około pięćdziesiątki, o śniadej cerze

background image

i zadziwiająco okrągłych, dużych oczach. Odziany był w typowo orientalne, bogato zdobione
szaty, na których miał kolczugę. Głowę wieńczył mu hełm z wykonanymi ze stalowych kółek
policzkami, co w sumie nadawało mu wygląd grubego krzyżowca z czasów
wczesnonormańskich, tyle że bez krzyża.

– To jest ten Jozue? – spytał Orme, który znowu zaczął z lekka majaczyć. – Napuszony

kogut, co? Sierżancie, powiedzcie Jozuemu, że mury Jerycha zostały zburzone, więc nie musi
dąć w swoją fanfarę. Z jego wyglądu wnoszę, że musi to być niezły fanfaron.

– Co mówi twój towarzysz? – spytała Makeda.
Przetłumaczyłem środek przemowy Orme’a, pomijając uwagi wstępne i końcowe, ale

nawet to rozśmieszyło ją, gdyż wybuchnęła śmiechem i powiedziała, wskazując na Harmak,
nad którym wciąż unosiły się kłęby kurzu.

– Tak, tak, Jozue, mój wuju, mury Jerycha zostały zburzone. Czy nie skorzystasz z tej

okazji? Jeśli tak, to za godzinę czy dwie będziemy oboje albo martwi, albo – jeśli Bóg da –
wolni na wiele lat od zagrożenia ze strony Fungów.

– Chyba jesteś szalona, Córko Królów. Nas, Abatich, jest tutaj zaledwie pięciuset a

Fungów dziesiątki tysięcy. Gdybyśmy zaatakowali, pożarliby nas. Czy pięciuset ludzi może
stanąć przeciw kilkudziesięciu tysiącom?

– Zdaje się, drogi wuju, że dzisiejszego ranka stanęło przeciw nim tylko trzech ludzi i

dało sobie radę, ale prawdą jest, że należą oni do innej rasy niż Abati – powiedziała z
sarkazmem. Potem odwróciła się do swoich ludzi i zawołała: – Kto z was pojedzie ze mną,
jeśli ja, słaba kobieta, ośmielę się zaatakować Harmak?

Odpowiedziało jej kilka głosów: – Ja! – i wystąpiło z ociąganiem parę świetnie ubranych

osób. To było wszystko.

– Sami widzicie, ludzie Zachodu! – powiedziała Makeda, zwracając się do całej naszej

trójki. – Dziękuję za wspaniałe czyny, których dokonaliście i za waszą radę. Niestety, nie
mogę z niej skorzystać, gdyż mój naród nie jest... wojowniczy. – Ukryła twarz w dłoniach.

Wtedy w szeregach jej ludzi podniosła się wielka wrzawa. Wszyscy zaczęli mówić naraz.

Szczególnie puszył się Jozue. Wyciągnął wielki miecz i zaczął nim wymachiwać,
wykrzykując donośnym głosem o swoich przewagach w młodości i wymieniając imiona
wodzów Fungów, których jakoby pokonał w walce sam na sam.

– Mówiłem wam, że z tego szelmy fanfaron pierwszej klasy – rzekł słabym głosem Orme,

natomiast sierżant wybuchnął z głębokim oburzeniem:

– Dobry Boże, co za tchórzliwa zgraja! Doktorze, przecież oni baliby się wyzwać

sędziego na meczu piłki nożnej. Gdyby Faraon wyskoczył ze swego kosza (w którym głośno
szczekał), to rozpędziłby tę całą hałastrę! O rany... Słuchaj no, ty kundlu – zwrócił się do
Jozuego, który potrząsał mieczem niebezpiecznie blisko – schowaj ten swój tłuczek do
kartofli, bo jak cię gwizdnę... – na co szlachetny książę, który choć nie zrozumiał słów
Quicka, domyślił się ich znaczenia, schował szybko miecz do pochwy i cofnął się.

background image

Zresztą wszyscy Abati rzucili się, jak jeden mąż, do odwrotu i zaczęli tłoczyć się przy

wejściu na przełęcz, gdyż nagle ukazało się trzech dowódców Fungów, którzy puścili się
galopem w naszą stronę. Jeden z nich miał twarz zasłoniętą kapturem, w którym wycięte były
otwory na oczy. Dzielni Abati tak się spieszyli, że wkrótce zostaliśmy tylko my trzej i Córka
Królów na wspaniałej klaczy.

– Poselstwo – powiedziała Makeda, przypatrując się zbliżającym jeźdźcom, nad którymi

powiewała biała flaga uwiązana do dzidy. – Doktorze, czy podjedziecie ze mną, aby
porozmawiać z wysłannikami Fungów? – Nie czekając na odpowiedź, wysunęła się o jakieś
pięćdziesiąt jardów i zatrzymała konia, abyśmy mogli obrócić wielbłądy i dołączyć do niej.
Zaledwie to zrobiliśmy, trzej wspaniale wyglądający Fungowie zbliżyli się do nas w pełnym
galopie, z dzidami skierowanymi w naszą stronę.

– Stójcie spokojnie, przyjaciele – rzekła Makeda – nie mają złych zamiarów.
Kiedy skończyła mówić, Fungowie, arabskim zwyczajem, ściągnęli konie nogami, unieśli

dzidy w górę i skłonili się. Potem ich przywódca, nie ten w kapturze, ale inny, przemówił w
dialekcie, który – spędziwszy tak wiele lat wśród ludzi pustyni – rozumiałem bardzo dobrze.

– O Waldo Nagasto, Córko Salomona – powiedział – mówimy w imieniu sułtana

Barunga, syna Barunga, potomka setek pokoleń naszych władców. Mamy przekazać jego
słowa trzem dzielnym białym ludziom, którzy są twoimi gośćmi. Oto, co mówi Barung. „Tak
jak ten Gruby Biały, którego już pojmałem, jesteście bohaterami. We trzech broniliście bramy
przed całą moją armią. Za pomocą broni białych ludzi zabijaliście nas z daleka, jednego tu,
drugiego tam. Potem, za sprawą potężnych czarów, sprowadziliście na nas grzmoty, pioruny i
trzęsienie ziemi, wysłaliście dziesiątki z nas na łono boga, skruszyliście mury i uciekliście z
tego piekła.

A teraz, o biali ludzie, słuchajcie, co proponuje wam Barung. Porzućcie Abatich, tych

tchórzliwych kundli, pawianów, kryjących się i szwargocących wśród skał, i przejdźcie do
niego. On daruje wam nie tylko życie, ale wszystko, czego zapragną wasze serca-ziemie,
kobiety i konie. Zostaniecie jego doradcami i będziecie żyć szczęśliwie. Co więcej, postara
się ze względu na was ocalić życie waszemu bratu, Grubemu Białemu, którego oczy patrzą
przez czarne okna, który zionie ogniem i łzy swoich nieprzyjaciół, jak nikt przed nim. O tak,
choć kapłani postanowili już złożyć go w ofierze podczas najbliższego święta, Barung postara
się oszczędzić go, czyniąc go, jak Śpiewaka Egipskiego, kapłanem Harmaka i oddając go w
ten sposób na zawsze bogu, z którym wasz brat, jak powiada, zna się od tysięcy lat”. Takie
jest nasze posłanie.

Kiedy przetłumaczyłem Orme’owi i Quickowi zasadniczą treść tej oracji, zatrzymując dla

siebie obelgi pod adresem Abatich, gdyż po skurczu twarzy Makedy zorientowałem się, że
wszystko zrozumiała, Orme, który – przynajmniej na pewien czas – doszedł do siebie, rzekł:

– Powiedz tym ludziom, żeby przekazali sułtanowi, iż jest szlachetnym człowiekiem i

bardzo mu dziękujemy za jego wielkoduszną propozycję, a także że przykro nam, iż

background image

musieliśmy zabić wielu jego ludzi w sposób, który pewnie uważa za niesportowy, ale że
chyba rozumie, iż musieliśmy to zrobić, aby ocalić własną skórę. Powiedz mu także, że
poznawszy już trochę Abatich tutaj i w drodze do tego kraju, najchętniej przyjąłbym jego
propozycję, ale chociaż dotychczas nie znaleźliśmy wśród nich prawdziwych mężczyzn, tylko
– jak słusznie powiada – tchórzliwe kundle i pawiany, to – tutaj skłonił krwawiącą głowę
przed Makedą – spotkaliśmy kobietę o szlachetnym sercu. Jesteśmy, a przynajmniej mamy
być, jej gośćmi, przybyliśmy tu z daleka, aby jej służyć i jeśli sama nie zechce się z nami
rozstać, to nie opuścimy jej.

Przetłumaczyłem całość wiernie, a wszyscy, szczególnie Makeda, słuchali w napięciu.

Kiedy rozpatrzyli nasze słowa, ten, który przemawiał w imieniu sułtana, odparł, iż kierujące
nami motywy godne są najwyższego szacunku, tym bardziej iż Fungowie w pełni zgadzają się
z naszą opinią na temat władczyni Abatich. A skoro tak, to zmienią nieco propozycję, gdyż
znają dobrze zdanie sułtana i mają upoważnienie do tego.

– O pani Mur – mówił dalej, zwracając się bezpośrednio do Makedy – piękna córko

wielkiego Harmaka i ziemska królowo, proponujemy tobie to samo, co zaproponowaliśmy
białym panom, twym gościom. Barung, nasz sułtan uczyni cię swą pierwszą żoną, a gdyby ci
to nie odpowiadało, będziesz mogła poślubić kogo zechcesz – i tu, może przez przypadek,
oczy posła zatrzymały się na chwilę na Ormie.

– Porzuć więc swoich nikczemnych ludzi, którzy, niczym króliki, boją się wytknąć nosy

zza skał, kiedy na zewnątrz stoi zaledwie trzech ludzi z kijami – spojrzał na dzidę, którą
trzymał w dłoni – i zamieszkaj wśród nas. Posłuchaj nas, pani, znamy dobrze twoją sytuację.
Robisz, co możesz, w zupełnie beznadziejnej sprawie. Gdyby nie ty i twoja odwaga, Mur
byłoby nasze już trzy lata temu, tak jak było przed przybyciem twojego plemienia. Dopóki
możesz znaleźć choć setkę dzielnych wojowników, uważasz, że miejsce to jest nie do
zdobycia. Może nawet masz tylu, choć wiemy, że nie ma ich tutaj. Strzegą bramy na górze.
Owszem, z garstką swoich górali, którzy mają równie dzielne serca jak ich przodkowie,
udawało ci się do tej pory opierać się potędze Fungów, ale kiedy zobaczyłaś, że zbliża się
koniec, zaufałaś swej kobiecej mądrości i posłałaś po tych białych ludzi, aby przybyli ci na
pomoc ze swymi czarami, obiecując zapłacić im złotem, którego masz tak wiele w
grobowcach naszych dawnych władców i w skałach tych gór.

– Kto ci to powiedział, głosie Barunga? – spytała cicho Makeda, odzywając się po raz

pierwszy. – Ów człowiek z Zachodu, którego wzięliście do niewoli, ten, którego nazywacie
Grubym Białym?

– O nie, Waldo Nagasto, pan Czarne Okna na razie nie powiedział nam nic, oprócz

różnych rzeczy o dziejach naszego boga, z którym – jak już powiedzieliśmy – wydaje się znać
od dawna i któremu z tej przyczyny natychmiast go poświęciliśmy. Ale są inni ludzie, którzy
mówią nam o wielu rzeczach, bo w czasach zawieszenia broni nasi ludzie handlują trochę ze
sobą, a tchórze zostają często szpiegami. Wiedzieliśmy, na przykład, ostatniej nocy, że

background image

przybyli tu ci biali ludzie, choć jest prawdą, że nie wiedzieliśmy nic o ich magicznym ogniu,
bo w przeciwnym razie nie pozwolilibyśmy przemknąć się ich wielbłądom, na których może
być go więcej...

– Mogę was pocieszyć, że jest znacznie więcej – wtrąciłem.
– Ach! – odparł poseł, potrząsając ze smutkiem głową. – A my pozwoliliśmy Kotu,

którego nazywacie Szadrachem, uciec tylko z tym, na którym siedział wasz gruby brat, i
nawet oddaliśmy mu go, kiedy okulał w wypadku. No cóż, nie mamy szczęścia. Bez
wątpienia Harmak rozgniewał się dziś na nas. Ale jaka jest twoja odpowiedź, Waldo Nagasto?
Odpowiedz nam, Różo Mur.

– A jak może ona brzmieć, o wysłannicy Barunga? – rzekła Makeda. – Wiecie, że moja

krew i urząd każą mi bronić Mur do ostatka.

– A więc będziesz to robiła – nalegał poseł – bo gdy oczyścimy je z pawianów i królików,

co – gdybyś się do nas przyłączyła – zrobilibyśmy od razu, spełniając złożoną przez nas
przysięgę odzyskania starożytnego Skalnego Miasta naszych przodków, osadzimy cię tam z
powrotem, jako jego panią, rządzącą w imieniu Barunga i damy ci poddanych, z których
będziesz mogła być dumna.

– To niemożliwe, wysłanniku Barunga, gdyż byliby oni czcicielami Harmaka, a

pomiędzy nim i Jehową, któremu służę, panuje wojna – odparła zdecydowanie.

– Tak słodki Pączku Róży, panuje między nimi wojna i trzeba przyznać, że dzięki magii

tych białych Harmak przegrał pierwszą bitwę. Lecz nadal siedzi tam w swojej glorii i chwale,
taki, jakim uczyniły go na początku duchy – wskazał dzidą dolinę bożka. – Znasz naszą
przepowiednię – że dopóki Harmak nie podniesie się i nie odleci stąd, bo tam dokąd odleci,
muszą się udać Fungowie – a więc, powiadam, do tej pory, to znaczy zawsze, będziemy
zamieszkiwać tę równinę i to miasto.

– „Zawsze” to tylko słowo, wysłanniku Barunga. – Potem przerwała i po chwili dodała

wolno: – Czyż pewna brama Harmaku nie odleciała daleko stąd dzisiejszego ranka? A jeśli
wasz bóg podzieli los tej bramy i swoich czcicieli, którzy odlecieli razem z nią? Albo jeśli
otworzy się ziemia i połknie go? Tam nie będziecie mogli za nim pójść. Albo jeśli osuną się
góry i pogrzebią go na zawsze? Albo jeśli z nieba spadnie piorun i rozbije go w proch? Co
wtedy?

Na te, brzmiące proroczo, słowa, posłowie zadrżeli i zdawało mi się, że na chwilę ich

czarne twarze poszarzały.

– Wtedy, o Córko Królów – odparł uroczyście ich mówca – Fungowie przyznają, że twój

bóg jest potężniejszy od naszego i że nasza świetność przeminęła.

Powiedziawszy to, umilkł i zwrócił oczy na trzeciego posła, tego, który miał twarz

zasłoniętą kapturem z otworami na oczy. Wówczas człowiek ten zerwał szybkim ruchem
kaptur ukazując szlachetne oblicze, nie czarne, jak u jego towarzyszy, lecz koloru miedzi.
Miał około pięćdziesięciu lat, głęboko osadzone, pałające oczy, orli nos i falującą, siwą brodę.

background image

Złoty naszyjnik świadczył o jego wysokiej godności, ale kiedy zobaczyliśmy drugą im złotą
ozdobę na jego głowie, wiedzieliśmy, że jest to godność najwyższa, jako że był to symbol
królewskiej władzy, używany przez faraonów egipskich, dwa splecione węże o głowach
wzniesionych do ciosu, ten sam symbol, który zdobił głowę Harmaka.

Kiedy odkrył twarz, jego towarzysze rzucili się przed nim na ziemię, krzycząc: – Barung!

Barung! – a my trzej, chyba bezwiednie, zasalutowaliśmy. Nawet Makeda pochyliła głowę.

Sułtan odpowiedział na nasze pozdrowienia uniesieniem włóczni. Potem przemówił

poważnym, spokojnym głosem:

– O Waldo Nagasto i wy, biali ludzie, synowie wielkich ojców, przysłuchiwałem się

waszej rozmowie z mymi sługami. Potwierdzam ich słowa i dodam coś od siebie. Żałuję, że
moi dowódcy próbowali was zabić minionej nocy. Modliłem się do boga i nic o tym nie
wiedziałem, bo nigdy by do tego nie doszło. Dobrze mi odpłacono za ten niecny czyn, gdyż
cała armia nie może walczyć z czterema ludźmi, nawet jeśli, dzięki tajemnej mocy, mogą oni
pokonać tę armię. Zaklinam was, a także ciebie, Różo Mur, przyjmijcie ofiarowaną wam
przyjaźń, bo inaczej niedługo zginiecie wszyscy, a z wami przepadnie wasza mądrość. Proszę
was o to, bo dość mam już wojny z garstką tych, którymi gardzimy.

O Waldo Nagasto, urągasz i grozisz naszemu bogu, ale jest on zbyt potężny dla ciebie, a

siła, która potrafi rozbić w pył parę cegieł i pogruchotać kości ludziom, jest zbyt mizerna, aby
uczynić coś temu, który powstał z serca góry i ma w sobie ducha wieczności. Ale mimo to
pytam – nawet jeśli pisane jest inaczej, to cóż wam z tego przyjdzie? Jeśli spodoba się bogu
opuścić nas dzięki waszej sztuce, to i tak pozostaną tu Fungowie, aby go pomścić. Dopiero
nasyciwszy zemstę, pójdą za nim. A zatem przysięgam tu na mój majestat i kości przodków
spoczywające w grotach Mur, że spośród wszystkich Abati oszczędzę tylko ciebie, Córko
Królów, przez wzgląd na twe wielkie serce, i tych oto trzech białych, twych gości, jeśli
ocaleją z bitwy, gdyż szanuję ich odwagę i mądrość. Jeśli chodzi o waszego brata, Czarne
Okna, którego schwytałem, musi być złożony w ofierze bogu, gdyż przyrzekłem to, chyba że
przyjmiecie moją propozycję. Wtedy zwrócę się do boga z prośbą, by darował mu życie, ale
nie wiem, jaki będzie jej skutek. Ustąpcie zatem, a oszczędzę nawet Abatich. Będą żyli,
służyli nam jako niewolnicy i wysławiali sławę Harmaka.

– To nie może być! Nie może być! – krzyknęła Makeda, uderzając małą dłonią w łęk

siodła. – Jehowa, którego czcił mój przodek, Salomon, Jehowa, którego czci mój naród od
tylu pokoleń, miałby składać hołd bożkowi zrobionemu przez ręce, które stworzył? Mój lud
zmarniał, stracił wiarę i zbłądził, jak Izrael na pustyni. Wiem o tym. Może nawet nadszedł dla
nich, którzy nie są już, jak dawniej, wojownikami, czas ostatecznej zagłady. Trudno, jeśli tak,
niech umrą jako ludzie wolni, a nie niewolnicy. W każdym razie ja, w której żyłach płynie
najlepsza krew mojej rasy, nie proszę cię, Barungu, o litość. Nie będę zabawką w twoim
domu. W najgorszym wypadku mogę zawsze umrzeć, spełniwszy swój obowiązek wobec
mego Boga i tych, którzy mnie wychowali. Oto moja odpowiedź jako Córki Królów. Lecz

background image

jako kobieta – dodała łagodniejszym głosem – dziękuję ci za uprzejmość. Kiedy zostanę
zabita, jeśli tak mi pisane, pomyśl o mnie jako o tej, która się nie ugięła, lecz stanęła do
beznadziejnej walki. – Głos jej się załamał.

– Zawsze będę tak myślał – odparł poważnie. – Czy skończyłaś?
– Jeszcze nie. Jeśli chodzi o tych dzielnych mężów z Zachodu, oddaję ich tobie, Barungu.

Zwalniam ich z przyrzeczenia. Dlaczego mieliby ginąć za straconą sprawę? Obiecałeś
darować im życie, a może też ich bratu, twojemu więźniowi, jeśli obrócą swą mądrość
przeciw mnie. Masz także innego więźnia... wspomniałeś o nim, a może zrobił to twój sługa –
Śpiewaka Egipskiego. Jest on synem jednego z tych ludzi, może zgodzisz się oddać go ojcu.

Przerwała, ale Barung nic nie odpowiedział.
– Idźcie, przyjaciele – podjęła na nowo, zwracając się do nas. – Dziękuję wam za to, że

odbyliście taką długą podróż w mojej sprawie i zadaliście potężny cios moim wrogom. W
nagrodę prześlę wam złoto. Sułtan dopilnuje, aby dotarło do was bezpiecznie. Dziękuję wam.
Chciałabym was lepiej poznać, ale może znowu spotkamy się w bitwie. Żegnajcie.

Skończyła i mimo skrywającego jej twarz welonu widziałem, że przygląda się nam w

napięciu. Sułtan też przyglądał się nam, gładząc swą długą brodę, z wyrazem oczekiwania w
oczach, gdyż widocznie zaciekawiła go ta gra i zastanawiał się, jak się skończy.

– Nic z tego – odparł Orme, kiedy zrozumiał o co chodzi. – Higgs nigdy by nam nie

wybaczył, gdyby dowiedział się, jak się zhańbiliśmy, nie mając żadnej gwarancji, że
uratujemy go od śmierci. Jest zbyt wielkoduszny, gdy w grę wchodzą wielkie sprawy. Ale
oczywiście ty, doktorze – dodał pospiesznie – masz swoje własne sprawy do załatwienia i
musisz sam podjąć decyzję, co robić. Myślę, że mogę mówić także za sierżanta.

– Podjąłem już decyzję – odpowiedziałem. – Myślę, że mój syn też by mi nigdy nie

wybaczył, ale jeśli jest inaczej, no to cóż, tak musi być. Poza tym Barung niczego mi nie
obiecał w jego sprawie.

– Powiedz mu zatem, jakie jest nasze stanowisko – rzekł Orme. – Piekielnie boli mnie

głowa i chcę się położyć, na ziemi czy w ziemi – wszystko mi jedno.

Zakomunikowałem więc sułtanowi nasze postanowienie, choć prawdę mówiąc, czułem

się tak, jakby mi ktoś wsadził nóż w serce, bo być tak blisko spełnienia swych najdroższych
pragnień, a potem wyrzec się tego tylko po to, by dotrzymać obietnicy, którą dało się
przywódczyni zgrai nędznych tchórzy w nadziei na osiągnięcie tego upragnionego celu, było
czymś bardzo bolesnym. Gdybyśmy poddali się z honorem, to przynajmniej ujrzałbym syna,
a tak mogłem go już nigdy nie zobaczyć.

Pod wpływem nagłego impulsu dodałem wszakże jedną rzecz, a mianowicie poprosiłem

sułtana, aby powtórzył Higgsowi całą naszą rozmowę, by bez względu na to, co się z nim
stanie, mógł poznać dokładnie naszą sytuację.

– Na Harmaka! – rzekł Barung po wysłuchaniu mnie. – Bardzo bym się na was zawiódł,

gdybyście odpowiedzieli inaczej, kiedy kobieta pokazała wam, jak należy postąpić. Słyszałem

background image

o was, Anglikach, już wcześniej. Opowiadali mi o was kupcy arabscy, na przykład, że jeden z
was zmarł bohaterską śmiercią broniąc miasta nad Nilem przed wyznawcą Proroka, który sam
się nazywał prorokiem.

Chciałem się sam przekonać ile jest prawdy w tych opowiadaniach, i przekonałem się,

biali panowie. Jestem pewien, że wasz brat, Czarne Okna, będzie z was dumny nawet w
paszczy lwa. Nie obawiajcie się, dowie się o wszystkim, o czym tu rozmawialiśmy. Śpiewak
Egipski, który – jak się okazało – mówi jego językiem, opowie mu o tym i ułoży pieśń, którą
będzie się śpiewać nad waszymi szacownymi grobami. A teraz żegnajcie! Oby los pozwolił
mi skrzyżować z jednym z was miecze, zanim się to wszystko zakończy. Nie nastąpi to
szybko, bo potrzebujecie wypoczynku, szczególnie ten syn boga, który jest ranny – wskazał
na Orme’a. – Córko Królów, o sercu godnym króla, podaj mi dłoń i pozwól odprowadzić się
do swoich ludzi. Wolałbym, żeby byli bardziej ciebie warci. O, wolałbym, żeby mój lud był
twoim ludem.

Makeda wyciągnęła rękę, a sułtan ujął ją i trzymając w swojej dłoni pojechał z nią w

kierunku przełęczy wiodącej do Mur.

Kiedy zbliżyliśmy się do wejścia na przełęcz, gdzie stłoczyli się Abati, obserwując

stamtąd naszą rozmowę z Fungami, usłyszałem, jak mruczą: – Sułtan, sułtan we własnej
osobie! – i spostrzegłem, że książę Jozue szepce coś do skupionych koło niego oficerów.

– Uważaj, doktorze – rzekł mi Orme do ucha. – Jeśli się nie mylę, ten kundel coś knuje.
Zaledwie skończył mówić, kiedy Jozue i jego kompani, z dobytymi mieczami, wznosząc

groźne okrzyki, puścili się galopem i otoczyli naszą małą grupkę.

– Poddaj się, Barung – ryknął Jozue. – Poddaj się albo zginiesz!
Sułtan popatrzył na niego z zaskoczeniem, a potem powiedział:
– Gdybym miał jakąkolwiek broń (odrzucił swą dzidę, kiedy ujął rękę Makedy), to na

pewno jeden z nas by zginął, ty wieprzu w ludzkiej skórze!

Potem odwrócił się do Makedy i rzekł:
– Córko Królów, wiedziałem, że twoi ludzie są podstępnymi tchórzami, ale czy

pozwolisz, aby tak odnosili się do posłów, którzy przybywają z białą flagą?

– Nie, nigdy! – krzyknęła. – Wuju Jozue, nie okrywaj mnie hańbą! Przynosisz wstyd

naszemu narodowi! Cofnij się i daj sułtanowi Fungów odjechać wolno.

Ale nie zamierzali tego zrobić! Pokusa była zbyt silna.
Popatrzyliśmy po sobie. – Brudna gra! – powiedział Orme. – Jeśli go pojmają, my też

okryjemy się hańbą. Zasłońcie sułtana, sierżancie, i jeśli ten nędznik Jozue będzie próbował
jakichś sztuczek, wpakujcie mu kulę w łeb.

Quickowi nie trzeba było tego powtarzać. Uderzywszy swego wielbłąda kolbą karabinu,

najechał na Jozuego, krzycząc:

– Z drogi, kundlu!
Koń księcia przestraszył się i stanął dęba, a jego jeździec ześliznął się po zadzie i rąbnął

background image

tyłkiem w ziemię. Wyglądał żałośnie, siedząc tak na piachu w swych wspaniałych szatach i w
zbroi.

Wykorzystując zamieszanie, które potem nastąpiło, otoczyliśmy sułtana i

odeskortowaliśmy go do jego towarzyszy, którzy widząc, że święci się coś niedobrego,
nadjeżdżali galopem.

– Jestem waszym dłużnikiem – powiedział Barung – ale chciałbym, byście zrobili dla

mnie coś jeszcze. Wróćcie, proszę, do tego wieprza w zbroi i powiedzcie, że Barung, sułtan
Fungów, zrozumiał z jego zachowania, iż pragnie się z nim zmierzyć w pojedynku i choć nie
ma zbroi jak on, czeka na niego tu i teraz.

Pojechałem więc z tym wyzwaniem, ale Jozue był zbyt sprytny, by dać się wciągnąć w

jakieś niebezpieczne przedsięwzięcie. Odparł, że nic nie sprawiłoby mu większej
przyjemności niż strącenie głowy z karku tego niewiernego psa, ale że, niestety, wskutek
zachowania się jednego z nas, spadł z konia i uszkodził sobie grzbiet, tak że ledwie może stać,
więc nie jest zdolny do pojedynku.

Wróciłem i przekazałem tę odpowiedź. Barung nic nie odpowiedział, tylko się

uśmiechnął. Poten zdjął swój złoty naszyjnik i wręczył go Quickowi za to, że – jak powiedział
– skłonił księcia Jozuego do wykazania się umiejętnościami jeździeckimi, jeśli nie odwagą.
Potem skłonił się każdemu z nas i nim Abati zdecydowali się, czy go gonić czy nie, odjechał z
towarzyszami galopem w stronę Harmaku.

Tak oto poznaliśmy się z Barungiem, sułtanem Fungów, barbarzyńcą, który miał wiele

zalet, takich jak choćby odwaga, wspaniałomyślność, szczodrość i umiejętność doceniania
tych samych cech nawet u wroga. Być może wpływ na ukształtowanie się tych zalet miała
jego matka, która, jak mi powiedziano, była Arabką wysokiego rodu, pojmaną przez Fungów
w czasie jednej z wojen i poślubioną potem przez ojca Barunga.

background image

Rozdział VIII

Złowieszczy cień losu

Jazda przez przełęcz prowadzącą na płaskowyż Mur była długa i dość ciekawa. Wątpię,

czy jest na świecie inne miejsce zamieszkane przez ludzi, które byłoby tak znakomitą
naturalną twierdzą. Droga, którą się posuwaliśmy, została pierwotnie wyżłobiona nie przez
ludzi, lecz przez potoki wody, wypływające być może z wielkiego jeziora, które niegdyś bez
wątpienia zajmowało cały teren otoczony górami, choć obecnie ma średnie rozmiary, mniej
więcej dwadzieścia na dziesięć mil. Jednakże później musieli nad nią pracować dawni
mieszkańcy Mur, gdyż na skałach wciąż widniały ślady ich narzędzi.

Przez parę pierwszych mil droga jest szeroka i wznosi się tak łagodnie, że owej strasznej

nocy, gdy po ujrzeniu syna przypadek, a raczej Opatrzność pozwoliła mi uciec, mój koń mógł
ją przebyć galopem. Ale od miejsca, gdzie lwy powaliły biedne zwierzę, jej charakter zmienia
się. W pewnych partiach jest tak wąska, że trzeba iść czy jechać gęsiego między wysokimi na
kilkaset stóp skalnymi ścianami. Niebo wygląda tam niczym błękitna wstążka i nawet w
południe ścieżka pogrążona jest w półmroku. W innych miejscach natomiast zbocze jest tak
strome, że zwierzęta juczne z trudem mogą ustać na nogach. Zresztą wkrótce zmuszeni
byliśmy przesiąść się z wielbłądów na konie, które były przyzwyczajone do tej drogi. Jeszcze
w innych przebiega ona skrajem ziejących przepaści. Pół tuzina ludzi mogłoby tam opierać
się całej armii. Poza tym przechodzi przez dwa tunele, ale nie wiem, czy są one naturalne, czy
też zostały wydrążone przez człowieka.

Prócz tych wszystkich naturalnych przeszkód dla najeźdźcy, drogę w paru miejscach

przegradzają potężne bramy z wieżami, przed którymi znajdują się fosy albo głębokie rowy,
które można przebyć tylko po mostach zwodzonych. Przejść tych dzień i noc strzegą straże
stacjonujące w wieżach. Czytelnik łatwo więc zrozumie dlaczego, mimo tchórzostwa Abatich
i wciąż ponawianych ataków, Fungom nie udawało się od stuleci odzyskać starożytnej
twierdzy, którą podobno Abati wydarli im za pomocą jakiegoś podstępu.

Powinienem tutaj dodać, że choć istnieją dwie inne drogi na płaskowyż – ta, którą

opuszczono wielbłądy na sznurach, gdy wyruszałem ze swoją misją do Egiptu i inna, na

background image

północy, gdzie znajdują się wielkie bagna – to obie z nich są tak samo, a może nawet bardziej,
niedostępne, w każdym razie dla nieprzyjaciela nacierającego z dołu.

Nasza kawalkada musiała przedstawiać dziwny widok, wspinając się tą okropną drogą.

Najpierw jechał oddział żydowskich notabli na koniach, tworząc długi sznur kolorowych
strojów i błyszczących zbroi. Cały czas gadali, gdyż wydawali się nie mieć żadnego poczucia
dyscypliny. Następnie szedł oddział pieszych, uzbrojonych w dzidy, a raczej dwa oddziały,
między którymi jechała Córka Królów, paru jej dworzan i ważniejszych dowódców oraz my,
pewnie dlatego – jak zauważył Quick – że w przypadku zaskoczenia piechocie było trudniej
uciekać niż konnicy. Na końcu jechała reszta kawalerii. Ostatnie ich szeregi miały obowiązek
odwracać się co jakiś czas i sprawdzać, czy nie jesteśmy ścigani oraz informować o tym
głośnym krzykiem.

Nie można powiedzieć, żeby ktoś ze środkowej grupy był w radosnym nastroju. Orme,

chociaż do tej pory trzymał głowę do góry, najwidoczniej nie wydobrzał jeszcze po wstrząsie
spowodowanym wybuchem. Było z nim tak źle, że musiało go podtrzymywać dwóch ludzi,
aby nie spadł z siodła. Poza tym był na pewno głęboko przybity faktem, że honor zmusił nas
do zostawienia Higgsa jego losowi, co równało się przyzwoleniu na jego pewną i
prawdopodobnie okrutną śmierć. Jeśli on się tak czuł, co miałem powiedzieć ja? Zostawiłem
nie tylko przyjaciela, ale także syna, w rękach pogan.

Twarzy Makedy nie było widać spod zakrywającego ją welonu, ale w jej postawie było

coś, co świadczyło o głębokim wstydzie i rozpaczy. Siedziała na koniu z opuszczoną głową,
przygarbiona, co doskonale widziałem, bo jechałem z tyłu i nieco z boku za nią. Myślę też, że
niepokoiła się o Orme’a, ponieważ często odwracała się w jego stronę, jak gdyby badała w
jakim jest stanie. Jestem też pewien, że była oburzona na Jozuego i swych dowódców, gdyż
kiedy usiłowali do niej zagadywać, nie tylko nie odpowiadała, ale zdawała się nie zwracać na
nich najmniejszej uwagi. Jeśli chodzi o samego księcia, to wydawał się bardzo zirytowany,
aczkolwiek najwyraźniej doszedł już do siebie po obrażeniach grzbietu, które uniemożliwiły
mu stoczenie pojedynku z sułtanem, bo w pewnym miejscu, gdzie trudno było przejechać,
zeskoczył z konia i raźno pobiegł do przodu. W każdym razie, gdy zwracali się do niego
podwładni, odpowiadał im przekleństwami, a jego stosunek do nas, szczególnie do Quicka, z
pewnością nie był przyjazny. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to jestem pewien, że
padlibyśmy martwi, zanim zdążylibyśmy dotrzeć do bramy Mur.

Ta tak zwana brama była głównym wyjściem z przełęczy. Stamtąd zobaczyliśmy po raz

pierwszy leżącą przed nami, rozległą, otoczoną ze wszystkich stron górami, równinę. Pięknie
wyglądała w słońcu. Niemal u naszych stóp znajdowało się, częściowo skryte w cieniu palm i
innych drzew, zabudowane domami o płaskich dachach, miasto. Zajmowało ono dość dużą
przestrzeń, jako że każdy większy budynek otoczony był ogrodem, a poza tym nie było
potrzeby ogradzać go murem obronnym czy innymi fortyfikacjami. Na północ od miasta, jak
daleko sięgnąć okiem, rozciągały się na łagodnym, biegnącym ku jezioru, stoku pola

background image

uprawne, wśród których rozrzucone były domy i gdzieniegdzie wioski.

Aczkolwiek wiele można było zarzucić Abatim, przyznać trzeba, że byli świetnymi

rolnikami, takimi, jakimi musieli być ich rzekomi przodkowie, dawni mieszkańcy Judei.
Widocznie jakiś ślad dawnych zalet przetrwał w ich żyłach, bo bez względu na to, jak bardzo
oddalili się od takich zajęć, Żydzi pierwotnie zajmowali się uprawą roli i choć pod presją
różnych wydarzeń zatracili wiele ze swych dawnych cech, szczególnie ową nieustraszoną
odwagę, o której wspomina Tytus, ta umiejętność pozostała.

Nie znajdując żadnego innego ujścia dla swej energii i nie mając z kim handlować, Abati

całą swą uwagę skupili na ziemi. Z niej i dla niej żyli i umierali, a ponieważ jej obszar
ograniczony był łańcuchem gór, ten, kto miał jej najwięcej, był najznaczniejszym między
nimi, ten, kto miał mało, znaczył mało, a ten, który nie miał w ogóle ziemi, był praktycznie
niewolnikiem. Ich prawo było oparte na prawie gruntowym, ich ambicje, ich przestępstwa i
wszystko inne wiązało się z ziemią, z której owoców żyli i która, dzięki handlowi
wymiennemu, zapewniała części z nich bogactwo. Nie mieli żadnego systemu monetarnego,
rolę pieniędzy spełniały miary zboża i innych produktów rolnych, konie, wielbłądy, ziemia i
tak dalej.

A przy tym, jak na ironię, ich kraj jest najbogatszy w złoto i inne metale ze wszystkich, o

jakich słyszałem, nawet w Afryce – tak bogaty, że, zdaniem Higgsa, starożytni Egipcjanie
ściągali stamtąd corocznie haracz w złotych sztabach wartości milionów funtów. Jestem
skłonny w to uwierzyć, bo widziałem starożytne kopalnie, w większości odkrywkowe, w
których ścianach wciąż jeszcze widać było żyły złota. Jednak dla owych rzekomych Żydów
nie przedstawiało ono żadnej wartości. Proszę to sobie wyobrazić! Jak powiedział Quick,
wszystko postawione tam było na głowie i taki stan rzeczy musiał być dla każdego dobrego
chrześcijanina nieomylnym znakiem zbliżającego się końca świata.

Wracając do księcia Jozuego, który był, zdaje się, wodzem naczelnym całej armii,

napomniał on strażników przy ostatniej bramie w utartych najwyraźniej słowach, by byli
dzielni i jeśli zajdzie potrzeba, rozprawili się z niewiernymi jak ktoś tam z niejakim Ogiem,
królem Baszanu, i innymi nieszczęsnymi osobami odmiennej wiary. W odpowiedzi dzielni
wojownicy pogratulowali mu udanego powrotu z niebezpiecznej wyprawy.

Kiedy zakończyły się te formalności, szczęśliwy tłum odrzucił żelazną dyscyplinę, aby

rozkoszować się urokami pokoju. Chyba żadna zwycięska armia, wracająca z ryzykownej
wyprawy, nie była nigdy bardziej gorąco witana. Gdy wkroczyliśmy na przedmieścia,
wybiegły kobiety, niektóre bardzo piękne, i rzucając kwiaty pod stopy nieulękłych śmiałków,
zaczęły ściskać i całować swych mężów i ukochanych, i wszystko to tylko dlatego, że owi
waleczni rycerze doszli do końca przełęczy i wrócili z powrotem!

– Na Boga, doktorze – wykrzyknął szyderczo Quick, ujrzawszy ten entuzjazm – czuję się

jakbym był nie wiem jakim bohaterem, l pomyśleć, że kiedy wróciłem z wojny burskiej,
gdzie za zasługi, których nie będę wymieniał, zostałem odznaczony przez największego osła,

background image

jaki kiedykolwiek paradował w mundurze generała, a pod Spion Kop zostawiono mnie na
polu bitwy z kulą w płucach, donosząc do kraju, że zginąłem, nie zainteresował się mną w
mojej wiosce pies z kulawą nogą, mimo że powiadomiłem proboszcza, nawiasem mówiąc
mego szwagra, którym pociągiem przyjeżdżam. Mówię panu, doktorze, nikt mi nawet nie
postawił piwa, nie mówiąc już o whisky czy winie – tu wskazał na niewiastę, która podawała
akurat dzban z tym trunkiem któremuś z dzielnych wojaków.

– A jeśli chodzi o zarzucanie ramion na szyję i pocałunki – ciągnął dalej, wskazując inną

scenę – to moja stara matka, która jeszcze wtedy żyła, powiedziała tylko, że ma nadzieję, że
skończyłem się wreszcie obijać po różnych dziurach, jak nazywała wojaczkę, i zabiorę się
wreszcie do uczciwej pracy i dodała, że lepiej późno niż wcale. No cóż, doktorze, ta sama
rzecz różnie wygląda w zależności od okoliczności, a może od krwi i klimatu, co na jedno
wychodzi, a ja nie czułem zawodu, że nie dostałem tego, czego nigdy nie oczekiwałem.
Zresztą czego miałbym oczekiwać, skoro innym, którzy więcej dokonali, powiodło się jeszcze
gorzej, jak naszemu kapitanowi? Ale, jak mi Bóg miły, ci Abati przyprawiają mnie o mdłości
i wolałbym nie mieć z nimi nic wspólnego. Stary Barung to jest facet w sam raz dla mnie.

Jadąc główną ulicą Mur, cały czas otoczeni wiwatującym tłumem, dotarliśmy w końcu do

głównego placu, dużej otwartej przestrzeni, porośniętej bujnie – jako że klimat był gorący a
góry dostarczały obfitych opadów – drzewami i kwiatami. Po przeciwnej stronie placu,
otoczony podwójnymi murami, między którymi biegła fosa, stał długi, niski budynek o
białych ścianach i złoconych kopułach. Za nim wznosiła się stroma skała.

Był to pałac. Podczas mojej poprzedniej bytności w Mur odwiedziłem go zaledwie parę

razy, przyjęty na oficjalnej audiencji przez Córkę Królów. Wzdłuż pozostałych boków placu
wznosiły się otoczone ogrodami rezydencje wielmożów i dygnitarzy, a po zachodniej stronie,
wśród innych budynków użyteczności publicznej widniała synagoga, zbudowana na wzór
świątyni wzniesionej przez Salomona w Jerozolimie, tylko rzecz jasna, w mniejszej skali.

Zatrzymaliśmy się u wrót pałacu i Jozue spytał Makedę z nadąsaną miną, czy ma

zaprowadzić „gojów”, jak nas uprzejmie nazywał, do domu dla pielgrzymów w zachodniej
części miasta.

– Nie, wuju – odparła Makeda – ci panowie zostaną umieszczeni w gościnnych

pomieszczeniach pałacu.

– W gościnnych pomieszczeniach pałacu? To niesłychane – zagulgotał Jozue, nadymając

się niczym indor. – Pamiętaj, siostrzenico, że nie jesteś jeszcze mężatką. Nie mieszkam w
pałacu i nie mogę cię bronić.

– O tym zdążyłam się już przekonać dziś na równinie – odparła – ale jakoś potrafiłam się

sama obronić. A teraz, proszę, dość już. Uważam, że moi goście muszą być tam, gdzie są już
ich rzeczy, w najbezpieczniejszym miescu w Mur. Ty, wuju, jesteś, jak nam powiedziałeś,
ciężko ranny, co uniemożliwiło ci przyjęcie wyzwania od sułtana Fungów. Jedź więc do
siebie i odpocznij. Zaraz przyślę ci swego nadwornego lekarza. Dobranoc, wuju. Kiedy się

background image

wykurujesz, spotkamy się znowu, bo mamy dużo spraw do omówienia. Nie, nie, jesteś bardzo
uprzejmy, ale nie będę cię już zatrzymywać ani minuty dłużej. Idź się położyć, wuju, i nie
zapomnij podziękować Bogu, że cię ocalił od tak wielu niebezpieczeństw.

Na tę subtelną drwinę Jozue pobladł z wściekłości jak indyk, kiedy korale z purpurowych

staną mu się białe. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, Makeda zniknęła w bramie,
ulżył więc sobie klnąc nas, a szczególnie Quicka, przez którego spadł z konia. Na jego
nieszczęście, sierżant znał arabski na tyle, by zrozumieć ogólne znaczenie jego wypowiedzi,
toteż odparł natychmiast:

– Zamknij mordę, kundlu, i nie wybałuszaj tak ślepiów, żeby ci przypadkiem nie

wypadły.

– Co ten goj mówi? – wybełkotał Jozue, na co Orme, ocknąwszy się z letargu, odparł po

arabsku:

– Mówi on, o Książę Książąt, abyś raczył zamknąć swe szlachetne usta i trzymał swe

czcigodne oczy w ich naturalnej oprawie, aby ich nie zgubić.

Słysząc te słowa, ci, którzy stali w pobliżu, wybuchnęli głośnym śmiechem, gdyż jedną z

cech Abatich kompensujących nieco ich rozliczne przywary było poczucie humoru.

Nie wiem dokładnie, co było potem, bo Orme zasłabł i musiałem się nim zająć. Kiedy się

obejrzałem, brama była już zamknięta i kolorowo ubrana służba prowadziła nas do
gościnnego skrzydła pałacu.

Pokoje, które dla nas przeznaczono, okazały się obszernymi, chłodnymi komnatami,

których ściany wyłożone były barwną glazurą pokrytą pięknymi wzorami. Umeblowanie było
dość skąpe i składało się z różnych sprzętów wykonanych z bogato barwionego drewna.
Skrzydło gościnne pałacu było, jak zauważyliśmy, właściwie osobnym budynkiem, z
własnym, oddzielnym wejściem. O ile mogliśmy się zorientować, z głównym budynkiem nie
łączył go żaden korytarz. Przed frontem był mały ogród, a z tyłu dziedziniec otoczony
budynkami, w których – jak nas poinformowano – umieszczono nasze wielbłądy. Nie
zdążyliśmy zanotować więcej szczegółów, gdyż zapadał zmierzch, a zresztą nawet gdyby
było widno, byliśmy zbyt zmęczeni, aby rozejrzeć się dokładniej.

Poza tym Orme czuł się bardzo źle, tak źle, że ledwie mógł iść, wspierając się na naszych

ramionach. Mimo to nie spoczął, nim się nie upewnił, że nasze bagaże znajdują się w
bezpiecznym miejscu. Nie dał sobie przetłumaczyć, że powinien się natychmiast położyć i
zmusił nas, byśmy podprowadzili go pod okute miedzianą blachą drzwi, za którymi
znajdowały się paczki i skrzynki zdjęte z naszych wielbłądów. Na jego żądanie otworzono to
pomieszczenie.

– Policzcie pakunki, sierżancie – powiedział.
Quick spełnił rozkaz, licząc je przy świetle lampy, którą trzymał dowódca straży. – O ile

mogę się zorientować wszystko w porządku, panie kapitanie – zameldował w końcu.

– Dobrze, sierżancie. Zamknijcie drzwi i zabierzcie ze sobą klucze.

background image

Sierżant wykonał posłusznie i ten rozkaz, a kiedy dowódca straży sprzeciwił się oddaniu

kluczy, naskoczył na niego tak gwałtownie, że ten z miejsca przestał protestować i
wzruszywszy ramionami odszedł, aby – jak przypuszczam – donieść o tym przełożonym.

Potem udało się nam wreszcie zapakować Orme’a do łóżka. Ponieważ uskarżał się na

nieznośny ból głowy i nie mógł wziąć do ust nic, z wyjątkiem mleka i wody, zaaplikowałem
mu silny środek nasenny ze swojej apteczki, upewniwszy się przedtem, że nie ma żadnych
poważnych ran. Ku naszej wielkiej uldze środek zadziałał już po dwudziestu minutach i Orme
zapadł w sen, z którego obudził się dopiero po wielu godzinach.

Quick i ja umyliśmy się, zjedliśmy posiłek, który nam przyniesiono, a potem ustaliliśmy

dyżury, które mieliśmy na zmianę pełnić przez całą noc przy łóżku Orme’a. Około szóstej
rano, kiedy wypadała akurat moja zmiana, Orme obudził się i poprosił o coś do picia.
Podałem mu wodę, którą szybko przełknął, a potem zaczął majaczyć. Zmierzyłem mu
temperaturę i stwierdziłem, że ma silną gorączkę. W końcu zasnął na powrót, ale budził się co
jakiś czas i chciał pić.

Makeda przysłała dwukrotnie, w nocy i wczesnym rankiem, służące, aby dowiedzieć się,

jaki jest stan jego zdrowia, aż w końcu, widocznie niezadowolona z odpowiedzi, około
dziesiątej przed południem przyszła osobiście, w towarzystwie dwóch dam i starego
gentlemana z długą, siwą brodą, w którym domyśliłem się lekarza nadwornego.

– Czy mogę go zobaczyć? – spytała niespokojnie.
Odpowiedziałem, że może, pod warunkiem, że zarówno ona, jak i osoby towarzyszące

będą zupełnie cicho. Potem wprowadziłem ją do zaciemnionego pokoju, gdzie Orme stał u
szczytu łóżka niczym niemy posąg. Tylko lekkie skinienie głowy świadczyło, że Orme zdaje
sobie sprawę z jej obecności. Popatrzyła na zaczerwienioną twarz Orme’a i jego czoło czarne
od gazów, które tam uderzyły i zauważyłem, że w jej pięknych fiołkowych oczach pokazały
się łzy. Potem nagle odwróciła się i wyszła. Za drzwiami odprawiła władczym ruchem swój
orszak i spytała mnie szeptem:

– Czy on będzie żył?
– Nie wiem – odparłem, bo uważałem, że lepiej będzie, jeśli pozna prawdę. – Jeśli to

tylko wpływ wstrząsu, zmęczenia i gorączki, to będzie, ale jeśli odłamek, który zranił go,
uszkodził czaszkę, to...

– Ocal go! – szepnęła. – Dam ci wszystko, co... nie, przepraszam, po co mam kusić

ciebie, który jesteś jego przyjacielem, jakąś nagrodą? Błagam tylko, ocal go. Ocal!

– Zrobię, co będę mógł, pani, ale jego życie jest teraz w innych rękach niż moje –

odparłem. W tym momencie podeszły towarzyszące jej osoby i położyły kres naszej
rozmowie.

Do dzisiaj wspomnienie owego starego rabina, nadwornego lekarza Makedy, prześladuje

mnie niczym zmora senna, bo był to największy dureń ze wszystkich znanych mi szarlatanów.
Łaził za mną po całym budynku i sugerował zabiegi, które nawet w średniowieczu uznano by

background image

za idiotyczne. Do najmniej szkodliwych należał pomysł nasmarowania głowy biednego
Orme’a maścią zrobioną z masła i utłuczonych kości martwo narodzonego dziecka oraz inny
– napojenia go jakimś świństwem uprzednio pobłogosławionym przez kapłanów. Inne były
tego rodzaju, że ich zastosowanie zabiłoby go w pół godziny.

Pozbyłem się go w końcu, przynajmniej na jakiś czas, i wróciłem do czuwania nad

chorym. Było to smutne zajęcie, gdyż moje umiejętności i wiedza lekarska absolutnie nie
pozwalały odpowiedzieć mi na pytanie, czy będzie żył czy umrze. Współcześni młodzi
lekarze być może potrafiliby to stwierdzić, a przynajmniej powiedzieliby, że potrafią, ale
trzeba pamiętać, że moje wiadomości medyczne są już zupełnie przestarzałe. Czy może być
inaczej, skoro swoje najlepsze lata spędziłem na pustyni, bez żadnej możliwości zapoznania
się z nowymi osiągnięciami medycyny?

W ten sposób minęły trzy bardzo denerwujące dni. Nie mówiłem o tym nikomu, ale

obawiałem się, że Orme doznał jakiegoś urazu czaszki i umrze, a w najlepszym razie będzie
do końca życia sparaliżowany. Jednak Quick był odmiennego zdania. Powiedział, że widział
już dwóch ludzi w takim stanie, po wybuchu pocisku obok nich, i że obaj wrócili do zdrowia,
choć jeden z nich został idiotą.

Ale pierwszy sygnał nadziei, że skończy się to dobrze, otrzymałem od Makedy. Przyszła

na trzeci wieczór i posiedziała trochę przy Ormie, podczas gdy jej świta trzymała się w
pewnej odległości. Kiedy wyszła od niego, na jej twarzy malował się zupełnie inny wyraz –
wyraz radości. Sprawiło to, że spytałem ją, co się stało.

– Och, on będzie żył! – odpowiedziała.
– A na jakiej podstawie uważasz tak, pani? – pytałem dalej.
Zarumieniła się. – Nagle spojrzał na mnie – powiedziała – i w moim własnym języku

spytał, jaki kolor mają moje oczy. Odpowiedziałam, że zależy to od tego, w jakim świetle się
je widzi.

– Nic podobnego – rzekł na to. – Są zawsze fiołkowe, bez względu na to, czy jest jasno

czy ciemno. – Zawahała się. – Doktorze, proszę mi powiedzieć, co to za kolor – fiołkowy?

– To kolor pewnych dzikich kwiatów rosnących wiosną na Zachodzie, bardzo pięknych,

przyjemnie pachnących, które są ciemnobłękitne jak twoje oczy, Makedo.

– Naprawdę, doktorze? Nie znałam tych kwiatów, ale czy to ważne? Twój przyjaciel

będzie żył i będzie normalny. Człowieka umierającego nie interesuje kolor oczu żadnej
kobiety, a wariat nie rozróżnia prawidłowo kolorów.

– Cieszysz się, Córko Królów? – spytałem.
– Oczywiście – odparła. – Skoro, jak mi powiedziano, tylko on zna się na tych ogniach,

które przywieźliście ze sobą, to dla mnie jest bardzo ważne, żeby nie umarł.

– Rozumiem – powiedziałem. – Módlmy się, żeby udało się nam utrzymać go przy życiu.

Ale są różne ognie, Makedo, a nad tymi, które palą się fiołkowym płomieniem, mój przyjaciel
nie ma żadnej mocy. W tym kraju one właśnie mogą okazać się najbardziej niebezpieczne.

background image

Na te słowa Makeda zmierzyła mnie gniewnym wzrokiem od stóp do głowy. Potem nagle

rozśmiała się cicho w sposób, który jest dla niej charakterystyczny i nie mówiąc nic, skinęła
na swe damy i wyszła.

– Kobieta to bardzo zmienna istota, doktorze – zauważył Quick, który przyglądał się tej

scenie. – Ta tutaj, na przykład, przychodzi jak zmęczona szkapa, powłócząc nogami, bo
słyszałem jak szorowała obcasami po podłodze, a wychodzi jak ogier szukający klaczy –
głowa w górze, nogi same ją niosą. Jak pan by to wyjaśnił, doktorze?

– Ją o to spytaj, Quick. Czy kapitan zjadł zupę, którą przyniosła?
– Do ostatniej kropli, proszę pana, a jeszcze potem próbował pocałować ją w rękę. Jest

zupełnie oszołomiony, biedak. Widziałem na własne oczy. Będzie mu głupio, jak dojdzie do
siebie.

– Bez wątpienia, sierżancie. Ale tymczasem cieszmy się, że i jej, i jemu trochę się

poprawiło. Jeśli przyniesie ona jeszcze jakąś zupę, a mnie tu nie będzie, to pozwólcie mu
zjeść. Zawsze należy ustępować chorym i kobietom.

– Tak jest, doktorze... ale – dodał nagle z posępną miną – chorzy czasami wracają do

zdrowia, a co z kobietami?

– Na razie mamy dość innych zmartwień – odparłem. Idźcie lepiej zażyć trochę ruchu,

teraz moja zmiana. – Ale w duchu pomyślałem, że los rzuca już na nas swój złowieszczy cień,
a kryje się on w fiołkowych oczach Makedy.

Żeby nie przedłużać, powiem, że był to punkt zwrotny w historii choroby Orme’a. Od

tego dnia jego stan szybko się poprawiał, bo – jak się okazało – nie doznał jednak urazu
czaszki, a wszystko było tylko następstwem wstrząsu. Podczas rekonwalescencji często, a
właściwie, jeśli mnie pamięć nie myli, codziennie odwiedzała go Córka Królów. Oczywiście
były to wizyty oficjalne, to znaczy zawsze towarzyszyło jej kilka dam, ten stary osioł, lekarz
nadworny i jeden lub dwóch sekretarzy i oficerów należących do świty.

Ponieważ jednak przenosiliśmy teraz Oliwera na dzień do wielkiej sali recepcyjnej a

orszak Makedy zatrzymywał się, pewnie zgodnie z ceremoniałem, zaraz za progiem, podczas
gdy ona rozmawiała z nim w drugim końcu pomieszczenia, jej wizyty miały w rzeczywistości
charakter prywatny. Co prawda ja i Quick asystowaliśmy przy tych rozmowach, ale nie
zawsze mogliśmy być obecni, ponieważ teraz, gdy naszemu pacjentowi nie groziło już
niebezpieczeństwo, często wyjeżdżaliśmy, aby zbadać Mur i jego otoczenie.

Można by spytać o czym rozmawiali w czasie tych wizyt. Mogę powiedzieć tylko tyle, że

z tego, co słyszałem, głównym tematem była polityka Mur i jego odwieczna wojna z
Fungami. Mimo to musieli poruszać też inne tematy, kiedy nie słyszałem, gdyż przypadkiem
odkryłem, iż Orme doskonale orientuje się w prywatnych sprawach Makedy, o których mógł
się dowiedzieć tylko z jej ust.

Kiedy jednak ośmieliłem się zauważyć, że nie jest chyba zbyt rozsądne, by młody

człowiek o takiej pozycji jak on pozwalał sobie na taką zażyłość z dziedziczną władczynią

background image

wybranego narodu, odparł ze śmiechem, że nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, jako że
według starożytnego prawa może ona poślubić jedynie kogoś ze swego rodu, co
automatycznie wyklucza wszelkie komplikacje. Wiedziałem, że Makeda ma wielu kuzynów,
spytałem więc, który z nich jest tym szczęśliwcem.

– Żaden z nich – odparł. – Prawdę mówiąc, zdaje mi się, że jest oficjalnie zaręczona z

tym swoim grubym wujem, z tym, który tak się chwali i pyszni, ale nie muszę dodawać, że
jest to tylko formalność, na którą przystała, aby inni trzymali się od niej z daleka.

– Aha! – powiedziałem. – Ciekaw jestem, czy książę Jozue też uważa to tylko za

formalność.

– Nie wiem, co on uważa i nie interesuje mnie to – powiedział, ziewając. – Wiem tylko,

że rzeczy przedstawiają się tak jak powiedziałem i że ten kundel ma taką samą szansę na
poślubienie Makedy, jak ty na poślubienie cesarzowej chińskiej. A teraz, żeby skończyć już te
sprawy matrymonialne i przejść do rzeczy poważniejszych – masz jakieś wieści o Higgsie i
swoim synu?

– Ty masz lepszy dostęp do tajemnic państwowych niż ja – powiedziałem sarkastycznie,

gdyż irytował mnie rozwój wydarzeń i jego głupota. – Co słyszałeś?

– Nie wiem skąd Makeda o tym wie, ale powiedziała mi, że obaj są zdrowi i dobrze

traktowani. Tylko tyle, że nasz przyjaciel Barung uparł się dotrzymać słowa i biedny Higgs
ma zostać złożony w ofierze za dwa tygodnie, licząc od dziś. Oczywiście trzeba temu jakoś
zapobiec, i zrobię to, nawet gdyby miało to mnie kosztować życie. Nie sądź, że cały ten czas
myślałem tylko o sobie, bo to nieprawda, kłopot tylko w tym, że nie potrafię obmyśleć
żadnego planu uratowania go, który by wytrzymał krytykę.

– No to co można tu zrobić, Oliwerze? Nie rozmawiałem o tym z tobą, kiedy byłeś

jeszcze słaby, bo bałem się, żeby cię nie przygnębić, ale teraz, gdy się już dobrze czujesz,
musimy podjąć jakąś decyzję.

– Wiem, wiem – powiedział żarliwie – i zapewniam cię, że prędzej sam oddam się w ręce

Barunga i jeśli nie będę mógł ocalić Higgsa, zginę razem z nim, niż pozwolę, żeby sam tam
umierał. Posłuchaj – na pojutrze Córka Królów zwołała wielką naradę, w której musimy
wziąć udział, gdyż odroczono ją tylko ze względu na moją chorobę. Podczas narady ma być
osądzony ten łotr Szardach. Spodziewam się, że zostanie skazany na śmierć. Mamy też
oficjalnie zwrócić Pierścień Królowej Saby, który pożyczyła ci Makeda, abyś mógł go
przedstawić na dowód prawdziwości swojej opowieści. Może czegoś się tam dowiemy. W
każdym razie będziemy się musieli zdecydować na jakąś konkretną akcję. A teraz chcę odbyć
pierwszą przejażdżkę po tak długim pobycie w łóżku. Chodź, Faraon – powiedział do psa,
który przez cały czas jego choroby tkwił tak uparcie przy łóżku, że trudno go było odciągnąć,
aby coś zjadł – jedziemy na spacer, Faraon. Słyszysz, wierny piesku?

background image

Rozdział IX

Przysięga

Dwa albo trzy dni po tej rozmowie, nie pamiętam już dokładnie kiedy, Makeda zwołała

wielką naradę w swym pałacu. Kiedy weszliśmy, w otoczeniu strażników, jakbyśmy byli
więźniami, do sali, w której miała się odbyć, ujrzeliśmy kilkaset Abatich siedzących rzędami
na ławkach. W drugim, półkulistym, podobnym do apsydy, końcu siedziała Córka Królów na
złoconym, a może nawet szczerozłotym, tronie o poręczach zakończonych lwimi głowami.
Ubrana była w srebrzyście połyskującą szatę, ceremonialny welon wyszywany w gwiazdy,
również srebrne, a na głowie miała złoty diadem z pojedynczym kamieniem, który wyglądał
na rubin. Mimo iż była drobna, w tym stroju wyglądała bardzo dystyngowanie i uroczo, tym
bardziej że cienki niczym pajęczyna welon czynił ją nieco tajemniczą.

Za tronem stali żołnierze uzbrojeni w dzidy i miecze, a po obu jego bokach i z przodu

zebrał się dwór, liczący co najmniej setkę osób, włączając w to damy, które siedziały w
dwóch grupach, po prawej i lewej ręce Makedy. Każdy członek dworu miał wspaniały strój,
stosowny do jego godności.

Byli tam dowódcy wojska, z księciem Jozue, w tej podobnej do normańskiej zbroi

kolczej, na czele. Byli też sędziowie w czarnych płaszczach i kapłani w uroczystych szatach,
właściciele ziemscy, z których ubioru zapamiętałem tylko długie buty, oraz ludzie zwani
Mistrzami Rynku, których zadaniem było ustalanie kursu wymiany produktów, a z nimi
przedstawiciele innych profesji.

Krótko mówiąc, zebrała się tam cała arystokracja Mur, a każdy jej członek nosił, jak

potem odkryliśmy, jakiś pompatyczny tytuł odpowiadający naszemu księciu, jaśnie
oświeconemu, czy szlachetnemu, nie mówiąc już o książętach krwi, z których
najprzedniejszym był Jozue.

Chociaż tak wspaniały i uroczysty, spektakl ów sprawiał w pewnym sensie żałosne

wrażenie, będąc w gruncie rzeczy nędzną kopią ceremoniału z czasów minionej świetności
tego narodu. Ukazywała to dobitnie wielka sala, w której się zgromadzili, bo choć było to
wydarzenie wzbudzające zainteresowanie całej społeczności, ci, którzy mieli prawo w nim

background image

uczestniczyć, zapełniali zaledwie jej czwartą część.

Z wielką pompą i przy dźwiękach muzyki poprowadzono nas szeroką nawą, jeśli mogę ją

tak określić, bo cały ten budynek, z apsydą i podtrzymującymi sklepienie kolumnami,
przypominał mi katedrę, przed tron, gdzie nasza eskorta padła, wschodnim zwyczajem,
plackiem na ziemię, a my skłoniliśmy się, zgodnie z zachodnią etykietą. Potem podsunięto
nam krzesła, po krótkiej przerwie odezwał się głos trąbki i z bocznej komnaty wyprowadzono
skutego kajdanami i ciężko przestraszonego naszego byłego przewodnika, Szadracha.

Nie ma potrzeby opisywać dokładnie procesu, który potem nastąpił. Trwał dosyć długo, a

my trzej zostaliśmy powołani na świadków, aby opisać sprzeczkę na temat Faraona, która
miała miejsce między naszym towarzyszem, Higgsem, a Szadrachem. Jednakże ostatecznych
dowodów winy oskarżonego dostarczyły zeznania jego kompanów, którym zagrożono chłostą
w przypadku mówienia nieprawdy.

Ludzie ci, jeden po drugim, przysięgali, że opuszczenie Higgsa zostało wcześniej

starannie zaplanowane. Wielu z nich dodawało, że Szadrach prowadził już wcześniej
zdradzieckie knowania z Fungami i zawarł z nimi umowę, na mocy której mieliśmy być
zatrzymani, a on i reszta Abatich puszczeni wolno z wielbłądami niosącymi nasze bagaże, i że
w związku z tym zawiadomił Fungów, podpalając trzciny, o naszym zbliżaniu się.

Szadrach bezczelnie wyparł się wszystkiego, a w szczególności tego, jakoby zepchnął

Higgsa z dromadera i sam zajął jego miejsce.

Jednakże te łgarstwa nic mu nie pomogły, gdyż po konsultacji z Córką Królów wystąpił

jeden z sędziów i skazał go na jakąś szczególnie okrutną, zarezerwowaną tylko dla zdrajców,
karę śmierci. Poza tym jego cały majątek miał przejść na własność państwa, a żona i dzieci
stać się publicznymi niewolnikami, co oznaczało, że mężczyźni będą musieli zostać
żołnierzami, a kobiety zostaną przydzielone pewnym dostojnikom, według ich rangi.

Kilku z tych, którzy brali razem z nim udział w spisku mającym na celu wydanie nas

Fungom, również zostało pozbawionych majątku i skazanych na służbę w armii, co było u
Abatich odpowiednikiem naszej kary ciężkich robót.

Tak oto, wśród, zawodzenia skazanych oraz ich rodzin i przyjaciół, zakończył się ów

niezwykły proces. Przytoczyłem tu jego krótki opis tylko z tego powodu, że rzuca pewne
światło na stosunki społeczne panujące wśród Abatich. Czy może mieć jakąś nadzieję na
przetrwanie naród, który przestępców skazuje nie na więzienie, lecz na służbę wojskową, a
ich żony i córki, mimo iż niewinne, czyni niewolnicami sędziów lub tych, których wskażą
sędziowie? Trzeba wszakże dodać, że w tym przypadku oskarżeni w pełni zasłużyli na taki
los, gdyż nawet uwzględniwszy fakt, iż część świadków mogła, z powodów osobistych,
złożyć fałszywe zeznania, nie podlegało wątpliwości, iż zdradzili tych, którymi – z rozkazu
swej władczyni – mieli się opiekować.

Kiedy proces dobiegł końca i wyprowadzono Szadracha, który błagał o litość i próbował,

jak nędzny kundel, całować nasze stopy, publiczność, która przyszła, aby go obejrzeć i ujrzeć

background image

nas, obcych, rozeszła się. Wówczas wezwano imiennie, każdego z osobna, członków Tajnej
Rady, jeśli mogę tak nazwać tę instytucję. Kiedy wszyscy zebrali się wokół tronu, poproszono
nas, abyśmy podeszli i zajęli wśród Rady przeznaczone dla nas miejsca.

Potem nastąpiła przerwa, w czasie której, postępując zgodnie z wcześniej otrzymanymi

instrukcjami, podszedłem do tronu i położyłem pierścień na poduszce trzymanej przez
jednego z oficerów, a ten podał ją Makedzie.

– Córko Królów – powiedziałem – zwracam starożytny pierścień, który pożyczyłaś mi,

abym mógł go przedstawić w swej ojczyźnie na dowód prawdy moich słów. Wiedz, że dzięki
niemu udało mi się przekonać naszego brata, który został pojmany przez Fungów, człowieka
obeznanego ze wszystkim, co ma związek z przeszłością, aby podjął się tego zadania, a za
jego pośrednictwem również obecnego tu kapitana Orme’a i jego sługę, żołnierza.

Wzięła pierścień i, zbadawszy go, pokazała kapłanom, którzy potwierdzili jego

autentyczność.

– Chociaż rozstałam się z nim z lękiem i obawą, ten święty pierścień spełnił swój cel –

odparła. – Dziękuję ci, panie, że zwróciłeś go nietkniętym mnie i memu ludowi.

Włożyła go na palec i na tym skończyła się ta część ceremonii.
Potem jeden z oficerów oznajmił donośnym głosem:
– Teraz przemówi Walda Nagasta!
Powtórzyli to wszyscy zebrani i zapanowała cisza.
– Przybysze z kraju Zachodu zwanego Anglią – zaczęła Makeda – zechciejcie mnie

wysłuchać. Znacie naszą sprawę – otaczają nas zewsząd Fungowie, którzy chcą nas
zniszczyć. Wiecie, że doprowadzona do rozpaczy skorzystałam z okazji, iż jeden z was
zawędrował tu rok temu i uprosiłam go, aby udał się do swego kraju i sprowadził stamtąd
ognie i ludzi, którzy się na nich znają, aby zniszczyć bożka Fungów. Albowiem lud ten
twierdzi, że zgodnie ze starożytnym proroctwem opuści ten kraj, jeśli bożek zostanie
zniszczony.

– Przepraszam Córko Królów – przerwał Orme – ale pamiętasz chyba, że zaledwie parę

dni temu Barung, sułtan Fungów, oznajmił, iż w takim przypadku jego lud pozostanie tu
nadal, aby pomścić swego boga, Harmaka, i że tobie jedynej spośród Abatich daruje życie.

Na te złowieszcze słowa radni zadrżeli i zaczęli coś mruczeć. Ale Makeda wzruszyła

tylko ramionami.

– Powiedziałam wam, co głosi starożytna przepowiednia – odparła – a co do reszty, to

słowa nie są czynami. Myślę, że jeśli ten diabeł, Harmak, odleci stąd, to Fungowie udadzą się
za nim. W przeciwnym wypadku dlaczego składaliby ofiary Trzęsieniu Ziemi, które uważają
za złe bóstwo i lękają się go? I dlaczego pięćset lat temu, kiedy trzęsienie ziemi zburzyło
część ukrytego, podziemnego miasta, które pokażę wam jutro, opuścili Mur i zamieszkali na
równinie, aby – jak mówili – strzec Harmaka?

– Nie wiem – rzekł Orme. – Gdyby był tu nasz brat, którego schwytali Fungowie, może

background image

potrafiłby to wyjaśnić, gdyż zna sposób rozumowania takich dzikich, czczących bałwany
ludów.

– Niestety, o synu Orme’a – powiedziała Makeda – za sprawą zdrajcy, którego właśnie

skazaliśmy, nie ma go tu, a poza tym, nawet gdyby był, może nie potrafiłby nic o tym
powiedzieć. W każdym razie przepowiednia głosi tak, jak mówiłam, i z tego powodu my,
Abati, pragniemy zniszczyć tego obrzydłego bożka, ku którego czci wielu z nas zginęło w
paszczach lwów. A teraz pytam – pochyliła się, spoglądając na Oliwera – czy zrobicie to dla
mnie?

– Powiedz o nagrodzie, siostrzenico – wtrącił grubym głosem Jozue, widząc, że wahamy

się, co odpowiedzieć. – Słyszałem, że ci goje z Zachodu są bardzo chciwi i że żyją i umierają
dla złota, którym my gardzimy.

– Niech pan spyta, panie kapitanie – krzyknął Quick – czy gardzą też ziemią. Nie dalej

niż wczoraj widziałem, jak jeden z nich chciał poderżnąć drugiemu gardło za kawałek nie
większy od miejsca na psią budę.

– Właśnie – poparłem Quicka, bo wyznaję, że słowa Jozuego ubodły mnie. – I zapytaj go

jeszcze, czy Żydzi nie zrabowali w dawnych czasach złota Egipcjanom, czy Salomon, którego
uważają za swego przodka, nie handlował złotem z Ofirem i na koniec, czy nie wie, że jego
pobratymcy w innych krajach uczynili złoto swoim bogiem.

Orme, który przemawiał w naszym imieniu, skierował wszystkie te pytania do Jozuego, i

zrobił to z wielką przyjemnością, gdyż go nie cierpiał. Część Rady, która nie należała do
koterii księcia, przyjęła to z uśmieszkami, a nawet otwartymi wybuchami śmiechu.
Widziałem też, że zaczęły drgać srebrne ozdoby na woalce Makedy, jak gdyby ona też nie
mogła powstrzymać śmiechu. Tym niemniej uważała widocznie, że lepiej będzie nie dopuścić
do odpowiedzi Jozuego – gdyby się na jakąś zdobył – bo odparła sama:

– Prawda jest taka, przyjaciele, że mamy tu niewielki pożytek ze złota, gdyż będąc

otoczeni ze wszystkich stron przez wroga, nie możemy prowadzić z nikim handlu i używamy
go wyłącznie do wyrobu ozdób. Gdybyśmy byli w innej sytuacji, bez wątpienia cenilibyśmy
je tak samo, jak cała reszta świata, Żydzi i goje, i stanie się tak, kiedy zostaniemy uwolnieni
od wrogów. Dlatego mój wuj jest w błędzie, uważając za cnotę to, co zostało na nas
wymuszone przez okoliczności, tym bardziej że jak mówi wasz sługa – tu wskazała na
sierżanta – moi ludzie uczynili ziemię swoim złotem i poświęcają całe swoje życie i energię
na jej zdobywanie, nawet jeśli mają już dosyć gruntów.

– A więc ci goje nie chcą żadnej nagrody za swe usługi? – spytał szyderczo Jozue.
– Nic podobnego, książę – odparł Orme. – Jesteśmy najemnikami, bo niby z jakiego

innego powodu mielibyśmy się wtrącać do spraw między tobą (powiedział to ze szczególnym
naciskiem) i resztą a sułtanem, który choć jest półdzikusem, ma, naszym zdaniem, pewne
cnoty, jak choćby, na przykład, odwagę i honor? Jeśli ryzykujemy życiem, wykonując nasze
zadania, to nie jesteśmy tak dumni, aby odmówić przyjęcia tego, co możemy zarobić. Niby

background image

dlaczego mielibyśmy odmawiać przyjęcia zapłaty? Tym bardziej że niektórzy z nas nie są
bogaci, a nasz brat, który przez zdradę jednego z waszych ludzi, może być już uważany za
martwego, ma w Anglii biedną rodzinę, której należy się jakieś zadośćuczynienie za jego
stratę?

– No właśnie, dlaczego? – wykrzyknęła Makeda. – Słuchajcie zatem, przyjaciele! W

swoim własnym imieniu i w imieniu całego mego ludu obiecałam wam tyle złota, ile
będziecie mogli przewieźć na wielbłądach i pokażę wam je jeszcze dzisiaj, jeśli pójdziecie ze
mną tam, gdzie jest ono ukryte.

– Najpierw praca, potem płaca – odparł Oliwer. – Wobec tego powiedz nam, Córko

Królów, jaka to ma być praca?

– Musicie przysiąc – jeśli pozwala wam na to wasza chrześcijańska wiara – że przez rok,

licząc od dnia dzisiejszego, będziecie mi służyć, walczyć dla mnie i będziecie posłuszni
naszym prawom, starając się cały czas zniszczyć bożka Harmaka. Po tym czasie będziecie się
mogli udać, dokąd zechcecie, zabierając z sobą obiecaną zapłatę.

– A jeśli przysięgniemy, pani – spytał Oliwer po namyśle – to jaka będzie nasza pozycja

w tej służbie?

– Ty, synu Orme’a, będziesz kierował całym przedsięwzięciem, a więc w tym zakresie

będziesz głównym dowódcą, a twoi towarzysze będą pod twoimi rozkazami, więc możesz im
nadać takie godności, jak ci się podoba.

Na te słowa wśród zakutych w zbroje wodzów Abatich rozległ się szmer niezadowolenia.
– A więc mamy słuchać rozkazów tego obcego, o Córko Królów? – spytał w ich imieniu

Jozue.

– Tak, wuju, we wszystkim, co dotyczy tego wielkiego przedsięwzięcia. Czy znasz się na

ogniach, które przywieźli? Czy zdołalibyście wszyscy razem, tak jak to zrobili oni trzej,
obronić bramę przed całą armią Fungów i wysłać ich w powietrze?

Przerwała i czekała, ale panowało ponure milczenie.
– Nie odpowiadacie, bo nie potraficie tego – podjęła na nowo Makeda. – A zatem, dla

naszego własnego dobra, musicie się pogodzić z faktem, że przez krótki czas będziecie pod
rozkazami tych, którzy posiadają umiejętności i siłę, jakiej wam brakuje.

Nadal nikt nie odpowiadał.
– Pani – rzekł Orme w tej złowrogiej ciszy – jesteś tak dobra, że chcesz uczynić mnie

dowódcą swoich żołnierzy, ale czy oni będą mnie słuchać? l kim są twoi żołnierze? Czy
wszyscy wasi mężczyźni noszą broń?

– Niestety, nie – odparła, koncentrując się na drugim pytaniu, zapewne dlatego, że nie

potrafiła odpowiedzieć na pierwsze. – Niestety, nie! W dawnych czasach, gdy władali moi
wielcy przodkowie, było inaczej. Wtedy nie baliśmy się Fungów. Ale teraz moi ludzie nie
chcą być żołnierzami. Mówią, że odrywa to ich od pracy i rozrywek, które kochają, że nie
chcą marnować swoich młodych lat. Mówią, że to poniżające słuchać rozkazów dowódców,

background image

że wojna jest barbarzyństwem i że trzeba z tym skończyć, podczas gdy Fungowie cały czas
tylko czekają, aby wymordować wszystkich naszych mężczyzn a kobiety uczynić
niewolnicami. Tylko zupełni biedacy i ludzie zdeprawowani oraz ci, którzy wykroczyli
przeciw prawu, służą w wojsku, ale nie mogą być dowódcami. Och, właśnie dlatego Abati
skazani są na zagładę – tu odrzuciła nagle woalkę i, nie bacząc na naszą obecność,
wybuchnęła płaczem.

Nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział bardziej przygnębiający widok niż ten –

pięknej, dzielnej kobiety rozpaczającej w obecności całej swej Rady nad ostatecznym
upadkiem ludu, nad którym przyszło jej panować. Będąc przyzwyczajony do wschodnich
demonstracji uczuć, milczałem, ale Orme był tak głęboko poruszony, że obawiałem się, by
nie zrobił jakiegoś głupstwa. Poczerwieniał, potem zbladł i już podnosił się z miejsca, aby
podejść do niej, ale w porę chwyciłem go za ramię i przytrzymałem. Quick natomiast uniósł
oczy i wlepił wzrok w sufit, jak gdyby modlił się. Usłyszałem, że mruczy:

– Boże, pomóż tej nieszczęsnej istocie! To perła rzucona między te wszystkie świńskie

ryje. Hmm, rozumiem, że jestem tu teraz czymś w rodzaju generała i jeśli nie dam im solidnej
szkoły, to nie nazywam się Samuel Quick.

Tymczasem pośród dworzan, którzy czuli, że poddano ich, razem i każdego z osobna,

surowej krytyce, zapanowała konsternacja i słychać było pełne oburzenia szepty. W tym
krytycznym momencie książę Jozue, jak zwykle, przejął sprawy w swoje ręce. Podniósł się z
krzesła i klęknąwszy, nie bez trudu, przed tronem, rzekł:

– O Córko Królów, dlaczego zasmucasz nas takimi słowami? Czyż nie broni cię Bóg

Salomona?

– Bóg broni tych, którzy potrafią obronić się sami – odparła, łkając, Makeda.
– Czyż nie masz wielu dzielnych dowódców?
– A cóż są warci dowódcy bez armii?
– I czyż nie masz mnie, swego wuja, narzeczonego i oblubieńca? – położył dłoń w

miejscu, gdzie jak przypuszczał, znajdowało się jego serce i spojrzał na nią, wywracając swe
rybie oczy. – Czy gdyby nie przeszkodzili mi ci goje, w których zdajesz się pokładać taką
wiarę – ciągnął dalej – nie wziąłbym parę dni temu do niewoli Barunga i nie pozbawił go
głowy?

– A Abatich honoru, którego resztki jeszcze niektórzy posiadają.
– Pobierzmy się, o Pączku Róży, a wkrótce uwolnimy się od Fungów. Jesteśmy bezradni,

bo jesteśmy rozdzieleni, ale kiedy się połączymy, zatryumfujemy. Powiedz, Makedo, kiedy
się pobierzemy?

– Kiedy zostanie całkowicie zniszczony bożek Harmak i Fungowie odejdą stąd na zawsze

– odparła z irytacją. – Ale czy to odpowiednia pora, aby rozmawiać o małżeństwie?
Zamykam posiedzenie Rady. Niech kapłani przyniosą zwoje, aby przybysze z Zachodu mogli
złożyć przysięgę, a potem wybaczcie mi, że was opuszczę.

background image

Zza tronu wyłonił się pysznie ubrany gentleman w nakryciu głowy przypominającym mi

nieco czapkę biskupią, z zawieszoną na piersiach, wysadzaną z grubsza oszlifowanymi
kamieniami szlachetnymi, blachą, którą do połowy zakrywała jego broda.

Osobnik ów, wyglądający na najwyższego kapłana, trzymał w ręku podwójny zwój

pergaminowy, pokryty znakami, będącymi – jak później odkryliśmy – zniekształconym
pismem hebrajskim, bardzo starym, które potrafiło odczytać jedynie trzech lub czterech
Abatich, jeśli w ogóle którykolwiek z nich znał się na tym. W każdym razie była to, jak nam
powiedziano, księga praw, którą przed wiekami przywieźli z Abisynii ich ojcowie, razem z
pierścieniem królowej Saby i kilkoma innymi zabytkami, między innymi kołyską (co było
jawnym łgarstwem) dziecka króla Salomona i Belchis, pierwszej znanej królowej Saby. Zwój
ów, który od pokoleń używany był przez Abatich podczas wszystkich ważnych ceremonii,
takich jak zaprzysiężenie królowej i wodzów, został nam teraz wręczony, abyśmy go
pocałowali, składając w imię Jehowy i Salomona (uderzyło nas to dziwne zestawienie)
przysięgę wierności i posłuszeństwa i uroczyście zobowiązując się wykonać to wszystko, co
już wcześniej wymieniłem.

– Zdaje się, że za wiele się od nas wymaga – powiedział Oliwer, kiedy odczytano nam

wszystko i przetłumaczyłem to Quickowi. – Myślisz, że powinniśmy złożyć tę przysięgę?

– Tak – odparłem, gdyż nie widziałem innej możliwości osiągnięcia celu, który skłonił

mnie do wzięcia udziału w tej przygodzie. Potem sierżant, którego Orme specjalnie poprosił o
to, wyraził, pomyślawszy trochę, swoją opinię.

– Panie kapitanie – powiedział – mamy tu, trzej biali, do czynienia z tłumem afrykańskich

ćwierć-Żydów i jedną prawdziwą damą. Wydaje mi się, że najlepiej będzie, jeśli
przysięgniemy robić to, czego od nas chcą, ufając że ta dama pomoże nam wybrnąć z
kłopotów, bo w przeciwnym razie będziemy w tym kraju zwykłymi awanturnikami, bez
żadnej oficjalnej pozycji i możemy zostać znienacka zastrzeleni przez nieprzyjaciół czy
jakichś buntowników. Musimy również pamiętać o profesorze i synu doktora. Dlatego mówię
– przysięgnijmy robić to, co mieści się w granicach rozsądku, zachowując wierność Koronie
Brytyjskiej i ufając losowi. Widzi pan, panie kapitanie, i tak jesteśmy w ich mocy, więc ta
przysięga nam nie zaszkodzi, natomiast może pomóc, podczas gdy odmowa jej złożenia na
pewno obraziłaby tych śmierdzieli, a może także tę damę. Mogłoby to mieć przykre
konsekwencje.

– Myślę, że chyba macie rację, sierżancie – powiedział Orme. – Tak czy inaczej, jeśli się

powiedziało A, trzeba powiedzieć B.

Potem odwrócił się do Makedy, która przyglądała się tej konferencji, prowadzonej w

nieznanym języku, z pewnym niepokojem, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie, i
powiedział po arabsku:

– O Córko Królów, wiele się od nas w tej przysiędze wymaga, albowiem będąc w tym

kraju obcymi i nie znając waszych praw ani zwyczajów, mamy w istocie przysiąc stosować

background image

się do reguł, które mogą obrócić się przeciw nam. Złożymy ją jednak, ufając iż nie dopuścisz
do takiej sytuacji. Zastrzegamy wszakże, iż pozostaniemy lojalnymi poddanymi naszego
władcy, z wszystkimi przysługującymi nam z tego tytułu obowiązkami i prawami.
Zastrzegamy sobie także, przed przystąpieniem do tej służby lub w trakcie jej wykonywania,
pełną swobodę poczynań zmierzających do uwolnienia naszego przyjaciela i towarzysza,
obecnie więźnia Fungów, a także syna jednego z nas, który znajduje się u nich w niewoli, i
domagamy się w tym zakresie wszelkiej pomocy, jakiej będziesz mogła nam udzielić. Poza
tym żądamy, abyś w przypadku gdybyśmy mieli być sądzeni za jakiekolwiek wykroczenie
przeciw twej przysiędze była naszym jedynym sędzią i by nikt nie miał prawa brać udziału w
takim procesie. Jeśli przyjmiesz te warunki, przysięgniemy. Jeśli nie, nie złożymy żadnej
przysięgi i będziemy działać w zależności od tego, jak będzie wyglądała sytuacja.

Potem poproszono nas, abyśmy się cofnęli, ponieważ Córka Królów musiała zasięgnąć

opinii swych doradców. Trwało to dosyć długo, gdyż najwidoczniej zdania doradców różniły
się między sobą. W końcu jednak argumenty Makedy i tych, którzy ją popierali, musiały
przeważyć. Zawołano nas i poinformowano, że nasze warunki zostały przyjęte i
wprowadzone do tekstu przysięgi i że władczyni i Rada Abatich będzie ich wiernie
przestrzegać.

Złożyliśmy więc nasze podpisy i przysięgliśmy, całując księgę, a raczej zwój. Potem

odprowadzono nas, bardzo zmęczonych, gdyż ceremonia ta była niezwykle nużąca, do
przydzielonych nam pomieszczeń. Tam zjedliśmy obiad, albowiem Abati, wschodnim
zwyczajem, jedli główny posiłek w samo południe, a potem oddawali się sjeście.

Około czwartej po południu wyrwało mnie z drzemki warczenie Faraona. Przypłaszczony

do drzwi, najwyraźniej ze strachu przed psimi zębami, stał jakiś człowiek. Okazało się, że jest
to posłaniec od Makedy, która pytała, czy chcielibyśmy udać się z nią do miejsca, jakiego
nigdy nie widzieliśmy. Oczywiście zgodziliśmy się i posłaniec zaprowadził nas do
zakurzonej, nie używanej sali na tyłach pałacu, gdzie niebawem dołączyła do nas Makeda w
towarzystwie trzech dam dworu i paru ludzi z zapalonymi lampami, tykwami z olejem i
wiązkami pochodni.

– Niewątpliwie, przyjaciele – powiedziała Makeda, która tym razem była bez welonu i

doszła, zdaje się, całkowicie do siebie po porannym załamaniu – widzieliście w Afryce i na
innych lądach wiele cudownych miejsc, ale chcę wam teraz pokazać takie, które – jak
przypuszczam – jest dziwniejsze od nich wszystkich.

Idąc za nią, podeszliśmy do drzwi w końcu sali, które jej słudzy otworzyli, zdejmując

ciężkie sztaby, a potem zamknęli za nami. Znaleźliśmy się w długim, wykutym w skale
korytarzu, który biegł w dół. Po pewnym czasie przeszliśmy przez następne drzwi i naszym
oczom ukazała się największa jaskinia, jaką kiedykolwiek oglądaliśmy. Była ona tak
ogromna, że słabe światło naszych lamp nie docierało do sklepienia, a z boków ukazywało
niewyraźne kształty, które okazały się zrujnowanymi budynkami.

background image

– Widzicie podziemne miasto – Mur – powiedziała Makeda, unosząc w górę lampę,

abyśmy mogli lepiej się rozejrzeć. – Tutaj starożytni, którzy byli przodkami Fungów, mieli
swą tajemną twierdzę. Te ruiny były kiedyś spichrzami i świątyniami, ale jak już mówiłam,
wieleset lat temu zniszczyło je trzęsienie ziemi. Zawaliła się też wtedy znaczna część jaskini,
tak że są tu miejsca, gdzie jest niebezpiecznie wchodzić. Chodźcie i obejrzyjcie to, co z nich
pozostało.

Poszliśmy za nią w głąb jaskini. Nasze latarnie i pochodnie wyglądały w tej zupełnej

ciemności niczym gwiazdy. Widzieliśmy szczątki spichrzów, wypełnione prochem, który
prawdopodobnie był niegdyś zbożem, a w końcu dotarliśmy do potężnego, pozbawionego
dachu, budynku, którego wnętrze zasłane było pogruchotanymi kolumnami i
poprzewracanymi posągami, pokrytymi tak grubą warstwą kurzu, że z trudnością
rozpoznaliśmy w wielu z nich kształty sfinksów.

– Gdyby Higgs był tutaj! – powiedział z westchnieniem Oliwer i podszedł do Makedy,

która przywoływała go, aby pokazać mu coś innego.

Zostawiwszy świątynię, w której niebezpiecznie było się poruszać, zaprowadziła nas do

źródła, z którego woda tryskała do wykutego w skale basenu, a stamtąd podążała dalej
specjalnymi otworami.

– Spójrzcie, ta fontanna jest bardzo stara – powiedziała Makeda, wskazując na

cembrowinę basenu z parocalowym zagłębieniem w miejscu, gdzie pokolenia czerpiących
wodę opierały ręce, ścierając twardą skałę.

– Jak oni oświetlali tę ogromną jaskinię? – spytał Oliwer.
– Nie wiemy – odprła Makeda – ponieważ z lamp nie mieliby tu wielkiego pożytku. To

tajemnica, którą zabrali ze sobą do grobu. Nikt z Abatich nie próbował jej odkryć. Jest też
tajemnicą, jak to się dzieje, że tu, tak głęboko we wnętrzu góry, jest stale świeże powietrze.
Nie wiemy nawet, czy ta jaskinia jest dziełem natury, czy wydrążyli ją ludzie.

– Przypuszczam, że i jedno, i drugie – rzekłem. – Ale powiedz mi, pani, czy Abati

wykorzystują w jakiś sposób tę ogromną jaskinię?

– Trzymamy tu trochę zboża na wypadek oblężenia – odparła, po czym dodała ze

smutkiem: – Ale jest go za mało, żeby mogło się naprawdę przydać, bo prawie wszystkie
zapasy pochodzą z moich posiadłości. Na próżno proszę ludzi, aby dostarczali tu choć setną
część swoich zbiorów. Każdy mówi, że da, jeśli tylko da sąsiad i w rezultacie nikt nie daje. A
może przecież przyjść taki dzień, że tylko zapasy zboża mogą uratować ich od głodu... na
przykład gdyby Fungowie zdobyli dolinę. – Odwróciła się z gniewem i poszła dalej, aby
pokazać nam stajnie, w których dawni właściciele jaskini trzymali konie. Na skalnej podłodze
nadal widać było ślady kół ich powozów.

– Mili ludzie, ci Abati – powiedział do mnie Quick. – Gdyby nie kobiety i dzieci, a

przede wszystkim ta dama, którą zaczynam czcić jak pan kapitan, to cieszyłbym się widząc
ich przyciśniętych głodem.

background image

– Jest jeszcze jedno miejsce, które chcę wam pokazać – powiedziała Makeda, kiedy

obejrzeliśmy stajnie, zastanawiając, co skłoniło dawnych Fungów do tego, by trzymać konie
pod ziemią. – Pewnie będziecie chcieli je zobaczyć, gdyż są tam skarby, które są, czy będą,
wasze. Chodźcie!

Szliśmy długimi korytarzami, z których ostatni rozszerzał się nagle i opadał stromo w dół.

Mniej więcej po pięćdziesięciu krokach kończył się ślepą ścianą. Tutaj Makeda kazała swym
damom dworu i służącym zatrzymać się. Spełnili to polecenie nadzwyczaj ochoczo, choć w
owej chwili nie domyślaliśmy się powodu tej skwapliwości. Potem poszła w kąt jaskini,
pokazała kupę kamieni i poprosiła mnie, abym je odrzucił. Zrobiłem to, aczkolwiek nie bez
trudu, i ukazała się dziura, wystarczająco duża, by zmieścił się w niej człowiek. Wtedy
odwróciła się do swego orszaku i powiedziała:

– Wiem, że uważacie, iż w tym miejscu straszy i że nawet najodważniejsi z was za nic by

tam nie weszli. Ale ja i ci przybysze nie boimy się. Dajcie nam zatem tykwę z olejem i parę
pochodni i zaczekajcie tu na nas. Zostawcie w otworze zapaloną lampę, abyśmy mogli trafić z
powrotem, gdyby nasza zgasła. Bez dyskusji. Macie spełnić rozkaz. Nie ma tam żadnego
niebezpieczeństwa. Powietrze jest czyste, choć gorące. Wiem o tym, bo byłam tam już parę
razy.

Potem podała rękę Oliwerowi i przy jego pomocy wśliznęła się do dziury. Poszliśmy za

nią i znaleźliśmy się w innej jaskini, gdzie – tak, jak powiedziała – temperatura była o wiele
wyższa niż na zewnątrz.

– Co to za miejsce? – spytał Orme cicho, jak gdyby czuł respekt czy obawę.
– Grobowce dawnych królów Mur – odparła. – Zaraz zobaczycie – i ponownie wzięła go

za rękę, gdyż zejście było strome i śliskie.

Szliśmy przez około czterysta jardów, cały czas w dół. Nasze kroki odbijały się głośnym

echem od ścian tunelu, a wokół latarni krążyły setki nietoperzy. W końcu doszliśmy do
miejsca, gdzie korytarz rozszerzał się, tworząc coś w rodzaju areny. Makeda skręciła w prawo
i zatrzymała się przed jakimiś przedmiotami, z których niektóre połyskiwały biało, mówiąc:

– Patrzcie!
Naszym oczom ukazał się kamienny tron. Na nim i koło niego leżały ludzkie kości. Była

wśród nich czaszka w groteskowo przechylonej złotej koronie. Inne przedmioty – berła,
pierścienie, naszyjniki, fragmenty zbroi i broń były przemieszane z kośćmi. Wokół tronu
leżały kręgiem inne szkielety, mogło ich być pięćdziesiąt albo i więcej, i należące do nich
ozdoby.

Przed każdym z nich stała miedziana lub srebrna taca, na której piętrzyły się drogocenne

przedmioty, takie jak złote kubki i wazy, przybory toaletowe, naszyjniki, pektorały,
bransolety, kolczyki i paciorki wycięte ze szlachetnych kamieni, złote monety i setki innych
rzeczy cenionych przez ludzi od początków cywilizacji.

– Domyślacie się zapewne – powiedziała Makeda, kiedy gapiliśmy się z rozdziawionymi

background image

ustami na ten niezwykły widok – że ten na tronie był królem. Ci, którzy leżą wokół niego,
byli dowódcami jego wojsk, strażnikami i kobietami. Kiedy go grzebano, przyniesiono tu
jego skarby, przyprowadzono świtę i służbę i zabito. Jeśli zdmuchniecie kurz, przekonacie
się, że na skale pod szkieletami nadal widać plamy krwi, a na ich czaszkach i kościach
karków widocznie są ślady ciosów mieczy.

Quick, który miał dociekliwą naturę, podszedł do szkieletów i stwierdził, że Makeda

mówiła prawdę.

– O rany! – powiedział, odkładając czaszkę człowieka, którego zmęczeni najwidoczniej

oprawcy nie zdołali uśmiercić pierwszym ciosem. – Cieszę się, że nie służyłem dawnym
królom Mur. Ale ta zabawa trwa w Afryce dalej, bo kiedy walczyłem na Zachodnim
Wybrzeżu, natknąłem się na taki grób, który miał nie więcej niż dwa tygodnie, tyle tylko że
tamtych biedaków pogrzebano żywcem.

– Być może – powiedziała Makeda, kiedy przetłumaczyłem jej uwagę sierżanta. – Ale nie

sądzę, żeby ten zwyczaj mógł się spodobać mojemu narodowi – roześmiała się, a potem
rzekła: – Chodźmy dalej, przyjaciele, jest tu wielu królów, a lampy nie będą się paliły
wiecznie.

Jakieś dwadzieścia kroków dalej znaleźliśmy inny tron, a na nim i wokół niego kości,

leżące tam, gdzie odpadały w miarę rozkładu ciała nieboszczyka. Również wokół tego tronu
leżały szkielety nieszczęśliwców, którym wypadło towarzyszyć władcy w jego ostatniej
podróży, a przed każdym z nich stała taca z przedmiotami ze złota i innymi kosztownościami.
Przed tronem leżały też kości psa z wysadzaną drogimi kamieniami obrożą.

Potem podeszliśmy do trzeciego z kolei pochówku, jeśli można to tak nazwać, gdzie

Makeda wskazała na szkielet, przed którym stała taca z flakonikami, zawierającymi
najwidoczniej stosowane niegdyś leki, i kilkoma prymitywnymi instrumentami
chirurgicznymi.

– Powiedz, doktorze – spytała z uśmiechem – czy chciałbyś być nadwornym lekarzem

dawnych królów Mur, jeśli to miasto nosiło wówczas tę samą nazwę?

– Nie, pani, ale chciałbym obejrzeć, jeśli pozwolisz, jego narzędzia – odparłem i

włożyłem je do kieszeni. Później znalazłem między tymi instrumentami, wykonanymi nie
wiem ile tysięcy lat temu – gdyż zdania uczonych są w tym względzie podzielone – takie,
które w zmodyfikowanej formie są nadal używane.

Niewiele więcej mam do powiedzenia o tym niesamowitym grobowcu. Przechodziliśmy

od jednego tronu do drugiego, aż w końcu mieliśmy już dość ciągłego oglądania kości i złota.
Nawet Quick, który we wczesnej młodości pomagał ojcu, wiejskiemu zakrystianowi, w
związku z czym, tak jak ja – aczkolwiek z innych względów – oglądał szkielety, z
profesjonalnym zainteresowaniem, poczuł się znużony. W każdym razie stwierdził, że w tym
rodzinnym grobowcu jest niemiłosiernie gorąco i jeśli jej wysokość – jak nazywał Makedę –
pozwoli, to zostawimy resztę nieboszczyków w spokoju i uznamy oględziny za zakończone.

background image

Ale akurat wtedy doszliśmy, według moich wyliczeń, do pochówku numer 25 i

zatrzymaliśmy się, aby go obejrzeć, gdyż wyglądało na to, że złożony, a właściwie,
posadzony tam władca był największym spośród znajdujących się w grobowcu. Wskazywał
na to fakt, że wokół jego tronu znajdowało się prawie trzy razy więcej szkieletów niż wokół
tronów innych królów i że złożono tam niesamowite skarby, między innymi złote posążki
przedstawiające mężczyzn i kobiety, a może bogów, których czcili poprzedni mieszkańcy
Mur. Ten potężny władca był jednak garbusem o monstrualnej czaszce. Być może umysł miał
równie zdeformowany jak ciało, albowiem w czasie uroczystości żałobnych złożono w
ofierze nie mniej niż jedenaścioro dzieci, z których dwoje, sądząc ze zniekształconych kości,
musiało być jego potomkami. Ciekawe, co działo się w Mur i okolicach, kiedy rządy
sprawował ów garbus. Niestety, historia milczy na ten temat.

background image

Rozdział X

W świetle zapałki

– Tutaj zaczynamy zawracać, bo ta jaskinia jest okrągła – powiedziała Makeda przez

ramię.

Ale Oliwera, do którego były skierowane te słowa, nie było przy niej, gdyż za pomocą

instrumentu, który wyjął z kieszeni, dokonywał pomiarów za tronem garbatego króla.

Podeszła do niego i zapytała z ciekawością, co to za przyrząd i do czego służy.
– Nazywamy to kompasem – odparł Oliwer. – Właśnie pokazuje mi on, że stoimy tyłem

do wschodu. Pokazuje mi też na jakiej znajdujemy się wysokości nad poziomem morza, to
znaczy wielkiej wody, której nigdy nie widziałaś, Córko Królów. Powiedz mi teraz, co byśmy
znaleźli po drugiej stronie, gdybyśmy mogli przejść przez tę skałę?

– Mówiono mi, że znajduje się tam bożek Fungów – odparła. – Ten, którego widzieliście

przed wysadzeniem bramy Harmaku. Ale w jakiej jest odległości – nie wiem. Doktorze, niech
pan pomoże mi dolać oliwy do lamp, bo płomień jest już niski, a ci zmarli nie byliby dobrym
towarzystwem w ciemnościach. Tak przynajmniej myślą moi ludzie, bo żaden z nich nigdy
nie ośmieli się wejść tutaj. Kiedy, parę lat temu, odkryliśmy tę jaskinię i zobaczyliśmy, co
zawiera, wszyscy uciekli i zostawili mnie samą. Ale ja obeszłam całą jaskinię. O tu, w kurzu,
widać ślady moich stóp.

Nalałem oliwy do lamp, a tymczasem Oliwer robił pospiesznie pomiary, których wyniki

zapisywał w notesie.

– No i czego się dowiedziałeś, przyjacielu? – spytała Makeda, kiedy w końcu, nieco

niechętnie, dołączył do nas, gdyż poganiała nas do powrotu.

– Nie tyle, ile mógłbym się dowiedzieć, gdybyś dała mi więcej czasu, pani – odparł, a

potem dodał tonem wyjaśnienia: – Sprowadzono mnie tu jako inżyniera, to znaczy człowieka,
który buduje umocnienia, budynki i tak dalej, a to wszystko wymaga pomiarów i obliczeń. Na
przykład ludzie, którzy wydrążyli albo przystosowali te jaskinie do swoich potrzeb, musieli
być inżynierami, i to niezłymi.

– Mamy takich ludzi wśród nas – powiedziała. – Wznoszą tamy, kopią rowy

background image

nawadniające i stawiają domy, choć nie tak dobre, jak w dawnych czasach. Ale pytam
ponownie – czego się dowiedziałeś, inżynierze?

– Tylko tego, że znajdujemy się teraz nieco powyżej miasta Harmak, którego położenie

nad poziomem morza zmierzyłem przypadkiem, kiedy tam byliśmy oraz że za tym tronem
prawdopodobnie znajdowało się kiedyś przejście, które zostało później zamurowane. Ale
proszę, pani, abyś o tym nikomu nie mówiła i abyś na razie nie zadawała mi więcej pytań, bo
nie mogę dać na nie pewnych odpowiedzi.

– Widzę, że jesteś równie skryty, jak mądry – powiedziała z lekkim sarkazmem. – No

cóż, skoro nie chcesz mi zdradzić swoich myśli, zatrzymaj je dla siebie.

Oliwer skłonił się w milczeniu.
Ruszyliśmy w drogę powrotną. Mijaliśmy liczne grupy szkieletów, ale nie zwracaliśmy

teraz na nie prawie w ogóle uwagi, być może dlatego, że ciężkie, pełne kurzu powietrze
osłabiło nas. Zauważyłem tylko, a raczej spostrzegawczy Quick zwrócił mi uwagę na fakt, że
im dłużej szliśmy, tym trony władców otoczone były mniejszą liczbą szkieletów, a ofiary
złożone u ich stóp były coraz mniej wartościowe. Kiedy minęliśmy pięć czy sześć takich
grup, liczba szkieletów zmniejszyła się do kilku, na pewno należących do ulubionych żon,
którym uczyniono ów wątpliwy zaszczyt.

Pod koniec były już tylko szkielety monarchów, i to dość blisko jeden drugiego, a ze

skarbów zostały tylko regalia i ich osobista biżuteria. Przy kilku ostatnich nawet to zostało
zastąpione ozdobami ze złotej folii, a miejsce tac z kosztownościami zajęły zwykłe, gliniane
dzbany, które prawdopodobnie nie zawierały nic oprócz jadła i wina. Na ostatnim zajętym
tronie, bo zostało jeszcze kilka pustych, leżały kości, które – sądząc z ich niewielkich
rozmiarów i leżących wśród nich małych bransolet – były szczątkami kobiety. Jej nie
towarzyszyły już żadne inne szkielety. Brak było także przy nich jakichkolwiek ofiar.

– Na pewno – powiedziała Makeda, kiedy zwróciłem na to jej uwagę – w owym czasie

ich państwo podupadło i zbiedniało, bo inaczej, po tylu królach, nie pozwoliliby rządzić
kobiecie. Zresztą, jak widać, uważali, że nie mogą sobie pozwolić na grzebanie z nią
kosztowności. Mogło to być po tym trzęsieniu ziemi, kiedy w Mur zostało niewielu
mieszkańców, krótko przed wzięciem go przez nas w posiadanie.

– A gdzie chowacie zmarłych z twojego rodu, pani? – spytał Oliwer, patrząc na puste

trony.

– O, nie tutaj – odparła. – Mówiłam wam już zresztą, że odkryliśmy to miejsce dopiero

parę lat temu. Szczątki moich przodków spoczywają w grobach na zewnątrz, a ja wolę spać
po prostu w ziemi, gdzie będę mogła żyć w trawie i kwiatach, jeśli nie w jakiś inny sposób.
Ale dość już o śmierci. Niedługo, kto wie, jak szybko, będziemy tacy sami, jak oni – rzekła i
zadrżała. – Tymczasem jeszcze oddychamy, więc cieszmy się tym. Zobaczyliście waszą
zapłatę. Czy jesteście zadowoleni?

– Jaką zapłatę? – spytał Oliwer. – Śmierć, nagrodę za życie? Jak mogę odpowiedzieć,

background image

dopóki nie przekroczę jej bram?

Tę filozoficzną dysputę przerwało nagłe zgaśniecie lampy Quicka.
– Tak też mi się wydawało, że coś nie w porządku z tym cholernym knotem – powiedział

sierżant – ale nie mogłem go podkręcić, bo nie ma czym. Te stare lampy oliwne nigdy nie
były dobre. Oho, doktorze, pańska też zaraz zgaśnie – i zaledwie zdążył to powiedzieć, kiedy
faktycznie zgasła.

– Knoty! – krzyknęła Makeda. – Zapomnieliśmy zabrać zapasowe knoty, a co bez nich

zrobimy? Sama oliwa nic nam nie da. Chodźmy szybko, do wyjścia jeszcze daleko, a nikt, z
wyjątkiem najwyższych kapłanów, nie ośmieli się wejść tutaj, aby nas szukać. – Wziąwszy
Oliwera za rękę, zaczęła biec. Nie pozostało nam nic innego, jak pobiec za nimi.

– Spokojnie, doktorze, spokojnie – powiedział Quick. – Jak mówi książka, którą państwo

daje w prezencie podoficerom, ale potem potrąca jej koszt z ich zarobków, w obliczu
niebezpieczeństwa towarzysze broni powinni trzymać się razem. Niech pan się oprze na
moim ramieniu. No tak, tak myślałem – im większy pośpiech, tym mniejsza szybkość. Niech
pan spojrzy – wskazał na biegnące postacie, teraz już daleko przed nami, z jedną lampą
oświetlającą im drogę.

W następnej chwili Makeda odwróciła się, podnosząc lampę i wołając nas. W słabym

świetle widziałem jej piękną twarz i błyszczące, srebrne ozdoby na sukni. Wyglądała
niesamowicie w tej ogromnej jaskini, ale trwało to ułamek sekundy, bo płomień jej lampy
zmienił się w czerwoną iskierkę, a potem zgasł.

– Zostańcie na miejscu i krzyczcie od czasu do czasu – zawołał Oliwer. – Zaraz do was

przyjdziemy.

– Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział sierżant i natychmiast wrzasnął. Ściany i

sklepienie jaskini zaczęły odbijać jego głos echem ze wszystkich stron, tak że niebawem
zupełnie straciłem orientację.

– W porządku, jesteśmy już blisko – odparł Oliwer, ale jego głos dobiegł z lewej strony, i

to z takiej odległości, że Quick uważał za stosowne wrzasnąć jeszcze raz.

Niedługo usłyszeliśmy Oliwera z prawej strony, a potem z tyłu.
– Nie można tutaj polegać na głosie, echo jest zbyt mylące – powiedział sierżant – ale

chodźmy, zdaje się, że ich zlokalizowałem. – Zawołaliśmy, żeby teraz oni zostali na miejscu i
poszliśmy w stronę, gdzie naszym zdaniem powinni byli się znajdować.

Efekt był taki, że wkrótce potknąłem się o jakiś szkielet i znalazłem się na ziemi, wśród

tac z kosztownościami, ściskając czule czaszkę, którą wziąłem za but Quicka.

Podniósł mnie jakoś i ponieważ nie wiedzieliśmy, co począć, usiedliśmy między

nieboszczykami i zaczęliśmy nasłuchiwać. Tymczasem nasi towarzysze znaleźli się
widocznie daleko od nas, gdyż głos Orme’a docierał do nas słabo i nie wiadomo z której
strony.

– Skoro, jak idioci, wyruszyliśmy w takim pośpiechu, że zapomnieliśmy nawet zabrać ze

background image

sobą zapałki, to nie pozostaje nam nic innego, jak siedzieć i czekać – powiedziałem. – Na
pewno ci Abati pokonają w końcu swój strach przed duchami i zaczną nas szukać.

– Sam bym chciał pokonać strach – odparł sierżant. – Te umarlaki nie przeszkadzały mi

przy świetle, ale w ciemnościach to zupełnie inna sprawa. Nie słyszy pan, jak grzechocą
piszczelami i gadają coś wokół nas?

– Słyszę coś – powiedziałem – ale to na pewno echo naszych własnych głosów.
– No więc zamknijmy usta. Może one też ucichną, bo ta rozmowa wcale nie jest

przyjemna.

Zamilkliśmy, ale nadal słychać było dziwne mruczenie, dochodzące wyraźnie od ściany

jaskini za naszymi plecami. Przypominało mi to coś, co już kiedyś słyszałem, choć nie
mogłem przypomnieć sobie gdzie. Dopiero potem olśniło mnie, że było to w Galerii Szeptów
w katedrze św. Pawła w Londynie, którą zwiedzałem, kiedy byłem chłopcem.

Minęło dobre pół godziny i nadal nie było żadnego znaku ani Abatich, ani naszej

brakującej pary. Quick zaczął obmacywać swoje ubranie. Spytałem go, co robi.

– Zdaje mi się, doktorze, że powinienem gdzieś mieć zapałkę stearynową. Pamiętam, że

wymacałem ją w którejś kieszeni kurtki w dniu, kiedy wyjeżdżaliśmy z Londynu. Gdybym
mógł ją teraz znaleźć! Mamy kupę pochodni, bo cały czas trzymałem ich wiązkę, choć nie
pomyślałem o nich, kiedy zgasła mi lampa.

Nie bardzo wierzyłem w tę jego zapałkę, więc nic nie powiedziałem, ale sierżant

kontynuował poszukiwania. Po pewnym czasie wykrzyknął:

– No i jest! Była pod podszewką. Lepek jest cały. Doktorze, niech pan trzyma koło mnie

pochodnie. Uwaga, ognia! – zapalił zapałkę i przytknął ją do nasyconych żywicą pochodni.

Natychmiast żywo zapłonęły, rozświetlając ciemność. W ich blasku ujrzałem przelotnie

dziwny, choć nie pozbawiony uroku widok. Zdaje się, iż zapominałem powiedzieć, że w
środku pieczary stał ołtarz, prawdopodobnie używany w czasie ceremonii pogrzebowych. Był
to prosty blok czarnego kamienia, z wyrytym na nim schematycznie ludzkim okiem,
opierający się na, również kamiennych, sfinksach. Wiodły do niego stopnie.

Na najniższym z nich, wystarczająco blisko, byśmy mogli ich wyraźnie zobaczyć,

siedzieli Oliwer Orme i Makeda, Córka Królów. Siedzieli bardzo blisko siebie. Prawdę
mówiąc, Oliwer obejmował ją ramieniem i całował w usta.

– W tył zwrot! – syknął sierżant tonem komendy. – Zaczekajmy!
Staliśmy więc przez pewien czas tyłem do nich, a potem, głośno kaszląc z powodu

gryzącego dymu pochodni, przeszliśmy na drugą stronę jaskini i przypadkiem natknęliśmy się
na zbłąkaną parę. Muszę wyznać, że nie wiedziałem, co powiedzieć, ale Quick stanął na
wysokości zadania.

– Cieszę się, że pana widzę, panie kapitanie – powiedział. – Martwiłem się już o pana, ale

na szczęście znalazłem zapałkę pod podszewką kurtki. Gdyby był tu z nami profesor, to
mielibyśmy zapałek pod dostatkiem, co jest argumentem na rzecz tego, żeby kopcić jak

background image

komin, nawet w towarzystwie dam. Nic dziwnego, że jej wysokość poczuła się słabo, bo
strasznie tu gorąco. Dobrze, że pan jej nie zostawił samej, panie kapitanie. Musimy ruszać.
Będzie pan mógł pomóc jej iść? Ja nie mogę, bo zraniłem sobie nogę na zębach jakiegoś
króla, a poza tym mam całe naręcze pochodni do niesienia. Ale może woli pan, żeby zajął się
nią doktor? Co pan mówi? Że sam pan się nią zajmie? Takie tu echo, że trudno zrozumieć, co
ktoś mówi... No dobrze, chodźmy już, bo te pochodnie kiedyś się skończą, a chyba nie
chciałby pan, żebyśmy spędzili tu całą noc z tą słabą damą? Tym bardziej że Abati mogliby
powiedzieć, że zrobiliśmy to celowo. Niech pan weźmie pod ramię jej wysokość, panie
doktorze, i chodźmy. Ja pójdę przodem z pochodniami.

Oliwer nie odpowiedział ani słowem na tę przemowę, tylko spoglądał na nas podejrzliwie

znad Makedy, która była najwyraźniej nieprzytomna. Ocknęła się dopiero, kiedy
pospieszyłem jej z pomocą medyczną, ale powiedziała, że pójdzie sama, to znaczy oparta na
ramieniu Orme’a.

Tak więc w końcu zabraliśmy się stamtąd. Wystarczyło nam pochodni aż do wąskiego,

idącego w górę korytarza. Kiedy skręciliśmy za załom, zobaczyliśmy w górze palącą się,
wstawioną w otwór w ścianie, lampę i dalej poszło nam już bez kłopotów.

– Słuchaj – powiedział do mnie z udaną obojętnością Oliwer, kiedy szykowaliśmy się

wieczorem do snu – zauważyłeś coś szczególnego w Krypcie Królów?

– O tak – odparłem – wiele różnych rzeczy! Oczywiście ja nie jestem takim pasjonatem

archeologii, jak Higgs, ale uważam, że jest to absolutnie unikatowe miejsce. Gdybym na
przykład miał skłonność do romantycznych uniesień, to nie omieszkałbym zwrócić uwagi na
kontrast między tymi martwymi władcami a ich młodą i piękną następczynią, pełną życia i
miłości – tu Oliwer spojrzał na mnie podejrzliwie – miłości do swego ludu, która
niewątpliwie...

– Daj spokój! Nie chcę słuchać wykładu z filozofii, podpartego przykładami

historycznymi. Interesuje mnie, czy zauważyłeś coś oprócz szkieletów i złota, kiedy ten osioł
Quick nagle włączył światło... to znaczy chciałem powiedzieć, kiedy zapalił tę zapałkę, którą
na nieszczęście miał w kieszeni.

Poddałem się i zaprzestałem uników.
– No dobrze, skoro chcesz znać prawdę – powiedziałem – to ja sam nie zauważyłem zbyt

wiele, bo wzrok mam już nie najlepszy. Ale sierżantowi, który ma sokole oczy, wydawało się,
że całujesz Makedę. Twoje późniejsze zachowanie zdaje się potwierdzać, że się nie mylił.
Poza tym wyjaśnia to pewne dziwne odgłosy, które słyszeliśmy przed zapaleniem pochodni.
Właśnie dlatego sierżant zaproponował, żebyśmy odwrócili się tyłem. Ale, oczywiście,
możemy być w błędzie. Chcesz powiedzieć, że sierżantowi przywidziało się to wszystko?

Oliwer zaczął przeklinać sierżanta i życzyć jego zmysłowi wzroku wszystkigo

najgorszego, ale potem, w przypływie szczerości, jako że wykręty nigdy nie były jego mocną
stroną, wyznał:

background image

– Nie jesteście w błędzie. Ja i Makeda kochamy się i wyszło to na jaw w tych

ciemnościach. Myślę, że to niezwykłe otoczenie tak na nas podziałało.

– Z moralnego punktu widzenia bardzo mnie to cieszy – powiedziałem – bo uścisków

powstałych tylko pod wpływem niezwykłego otoczenia nie można pochwalać. Ale z każdego
innego punktu, w naszym obecnym położeniu, ta sytuacja wydaje mi się okropna, chociaż
Quick, który jest nadzwyczaj bystrym obserwatorem, ostrzegał mnie przed tym od samego
początku.

– Niech diabli porwą Quicka! – wykrzyknął Orme. – Jeszcze dziś dam mu miesięczne

wypowiedzenie.

– Nie radzę – odparłem – bo wtedy zmusisz go, żeby przyjął służbę u Barunga, gdzie

byłby dla nas bardzo groźny. Słuchaj, Oliwerze, daj spokój żartom, bo sprawa jest bardzo
poważna.

– Dlaczego? Co w tym złego? – oburzył się. – Oczywiście, ona jest w jakiejś części

Żydówką a ja chrześcijaninem, ale to nie jest bariera nie do pokonania. Poza tym ona jest
królową, ale zupełnie nie liczącego się kraju. W Europie bylibyśmy równi sobie. A to, że jest
ze Wschodu, nie ma absolutnie żadnego znaczenia. W każdym razie przynajmniej w twoich
oczach nie powinno to być żadną przeszkodą. A jeśli chodzi o resztę, to czy kiedykolwiek
spotkałeś tak piękną kobietę?

– Nigdy! – odparłem z przekonaniem. – Co prawda każdy zakochany uważa swoją

wybrankę za najpiękniejszą kobietę na świecie, ale przyznaję, że twoja jest chyba najbardziej
oryginalną i czarującą ze wszyskich, jakie spotkałem w Afryce Środkowej. Wątpię tylko, czy
będzie to jakimś pocieszeniem dla mnie i dla Quicka, kiedy będą podrzynali nam gardła, choć
dla ciebie może tak. Słuchaj, Orme, czy nie mówiłem ci jakiś czas temu, że jedyne, czego ci
stanowczo nie wolno robić, to zalecać się do Córki Królów?

– Tak? Nie przypominam sobie. Mówiłeś mi tyle różnych rzeczy – odparł dość chłodno,

ale nagły rumieniec zdradził go.

W tym momencie Quick, którego wejścia nie zauważyliśmy w ferworze rozmowy,

kaszlnął sucho i powiedział:

– Niech pan nie wini, doktorze, pana kapitana za to, że sobie nie przypomina. Nic nie

szkodzi bardziej pamięci niż wstrząs spowodowany wybuchem. Sam nieraz widziałem
podczas wojny burskiej, jak po wybuchu wielkiego pocisku najdzielniejsi żołnierze
zapominali, że mają obowiązek zostać na miejscu a nie uciekać jak króliki. Nawet mnie się to
zdarzyło.

Roześmiałem się, a Oliwer powiedział coś, czego nie dosłyszałem, lecz Quick mówił

dalej, nie speszony:

– Ale fakt jest faktem i jeśli pan kapitan zapomniał, to tym bardziej trzeba mu to

przypomnieć. Tamtego wieczoru, w domu profesora w Londynie, ostrzegł go pan, ale pan
kapitan odpowiedział, że uroki tej Murzynki nie wchodzą w rachubę...

background image

– Murzynki! – wykrzyknął Orme. – Nigdy nic takiego nie powiedziałem, nawet nie

pomyślałem. To bezczelność z waszej strony wkładać mi w usta takie słowa. Murzynka! Coś
takiego! To profanacja.

– Bardzo przepraszam, panie kapitanie. Teraz, kiedy się zastanowiłem, przypomniałem

sobie, że powiedział pan „uroki tej czarnej damy”. A ja prosiłem, żeby pan nie był zbyt
pewny siebie, bo jeszcze może się tak stać, że będzie pan za nią łaził na kolanach, a ja sam,
Samuel Quick, będę zamykał pochód. No i proszę, stało się, jak mówiłem, a najgorsze w tym
jest to, że nie mogę pana winić, bo jak przepowiedziałem w tym proroctwie – choć wtedy
jeszcze nie wiedziałem, że to proroctwo – sam jestem w takim stanie, choć, oczywiście, z
należnym szacunkiem, to znaczy zamykam pochód.

– Chyba nie chcecie mi powiedzieć, że się zakochaliście w Córce Królów? – rzekł Oliwer

spoglądając na groźne oblicze sierżanta.

– Za przeproszeniem, panie kapitanie, właśnie to chcę powiedzieć. Jeśli na królową może

patrzeć kot, to dlaczego nie może się w niej zakochać człowiek? Tak czy inaczej, moja miłość
na pewno nie będzie konkurować z pańską. Dla mnie ta miłość oznacza stanie na warcie, a
może cios nożem w brzuch, a dla pana... no cóż, widzieliśmy to dzisiaj w jaskini, choć jak to
się skończy, trudno przewidzieć. Mimo to, panie kapitanie, jako ten, który do tej pory nie
oglądał się za kobietami, mówię, niech pan się zabiera energicznie do dzieła, nawet gdyby
miało się to źle skończyć, bo ta pani, choć pół-Żydówka, a ja nie znoszę Żydów, jest
najlepszą, najmilszą, najpiękniejszą i najdzielniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek nosiła
Ziemia.

W tym momencie Oliwer złapał go za rękę i potrząsnął nią gorąco. Mogę dodać, że coś z

jego opisu musiało dojść do uszu Makedy, bo od tej pory, aż do samego końca, traktowała
sierżanta z – jak to nazywają Francuzi – „nadzwyczajnymi względami”.

Ale ja nie byłem zakochany i nikt nie potrząsał moją ręką, więc zostawiwszy tych dwóch,

aby mogli do woli roztrząsać cnoty i zalety Córki Królów, poszedłem spać, wypełniony
najgorszymi przeczuciami. Jakiż ze mnie głupiec, myślałem, że nie zażądałem kategorycznie
od Higgsa, by towarzyszący nam ekspert od materiałów wybuchowych był człowiekiem
żonatym. Kiedy jednak głębiej się nad tym zastanowiłem, doszedłem do wniosku, że może
nie tylko nie polepszyłoby to sprawy, ale jeszcze mogłoby przysporzyć kłopotów natury
etycznej, gdyż nawet żonaci bywają czasem słabi.

Prawda była taka, że Makeda była wybitnie atrakcyjną kobietą. Wyjątkowej piękności

towarzyszył osobisty urok i siła charakteru. Poza tym jej sytuacja musiałaby poruszyć
każdego prawdziwego mężczyznę. Mimo całej otaczającej ją pompy, była w istocie zupełnie
bezradna i bezbronna i zupełnie samotna wśród narodu tchórzy, których bezskutecznie
usiłowała ocalić, a gdyby udało się jej, razem z nimi, uniknąć zagłady, czekał ją smutny i
odrażający los, mianowicie małżeństwo z tym grubym fanfaronem, jej własnym wujem.
Wszyscy doskonale wiemy, jakiemu uczuciu bliskie jest współczucie, a katastrofa nastąpiła

background image

trochę szybciej, niż się spodziewałem. To wszystko.

Niewątpliwie ten dzielny i przystojny młody Anglik, który trafił pod jej opiekę chory, po

dokonaniu wielkiego czynu, musiał w porównaniu z mężczyznami, którzy ją dotąd otaczali,
wydawać się jej prawdziwym księciem z bajki. Pomagała go pielęgnować, a on okazywał
wdzięczność za jej uprzejmość i łaskawość, więc to, co nastąpiło, musiało nastąpić, jak dzień
po nocy.

Ale jak to się skończy? Wcześniej czy później ten sekret musi się wydać, bo i tak już

szlachta Abatich, jeśli mogę ich tak, z braku lepszego terminu, nazwać, a szczególnie książę
Jozue, zaczęła być zazdrosna o względy, które temu przybłędzie okazywała ich pani, i pilnie
obserwowała oboje, i co się później stanie? Według prawa Abatich każdego spoza ściśle
określonego stopniem pokrewieństwa kręgu, kto ośmielił się igrać z uczuciami Córki Królów,
czekała śmierć. Nie było w tym zresztą niczego dziwnego, bo przecież zasiadała ona na tronie
ze względu na swe rzekomo bezpośrednie pochodzenie od Salomona i pierwszej Makedy,
królowej Saby, a zatem nie można było dopuścić do najmniejszej nawet domieszki obcej krwi
w rodzie panującym.

Co więcej, złożywszy przysięgę na wierność i posłuszeństwo, Orme znalazł się pod

rządami ich prawa. Na koniec, znając charakter obojga, nie mogłem mieć najmniejszej
nadziei, że jest to tylko przelotny flirt.

Bez wątpienia tam, w Grobowcu Królów, ci dwoje podpisali sami na siebie, a przy okazji

na mnie i na Quicka, wyrok śmierci. Taki będzie musiał być koniec naszej przygody i moich
długich poszukiwań zaginionego syna.

background image

Rozdział XI

Próba ratunku zawodzi

Śniadanie następnego ranka spożywaliśmy w dosyć ponurym nastroju. Za milczącą zgodą

nikt z nas nie napomknął nawet słowem o zdarzeniach z poprzedniego dnia ani o naszej
rozmowie przed snem.

Prawdę mówiąc, nie prowadziliśmy w ogóle żadnej rozmowy zasługującej na to miano,

bo nie wiedząc, co dalej robić, uznałem, że najlepiej pokażę swój stan ducha, zachowując
surowe milczenie, Quick zdawał się pogrążony w filozoficznej zadumie, a Orme był
podniecony i roztargniony, jak gdyby tworzył jakiś poemat, co chyba faktycznie miało
miejsce. W samym środku tego smętnego posiłku zjawił się posłaniec z wiadomością, że
Walda Nagasta chciałaby nas przyjąć za pół godziny.

Obawiając się, by Orme nie powiedział czegoś głupiego, odpowiedziałem krótko, że

stawimy się wedle życzenia i posłaniec wyszedł, a my zachodziliśmy w głowę dlaczego chce
się z nami zobaczyć.

W oznaczonym czasie wprowadzono nas do małej sali audiencjonalnej. Kiedy

przekraczaliśmy próg, szepnąłem do Oliwera:

– W imię twojego własnego, jej i nas dobra zaklinam cię, żebyś był ostrożny. Zwracają

uwagę nie tylko na twoje słowa, ale i na twoją twarz.

– W porządku, stary – odparł, rumieniąc się nieco. – Możesz być o to spokojny.
– Chciałbym, żeby tak było – mruknąłem.
Potem skłoniliśmy się ceremonialnie Makedzie, która siedziała w otoczeniu paru sędziów

i dowódców, w tym księcia Jozuego, rozmawiając z dwoma pospolicie wyglądającymi ludźmi
w prostych, brązowych szatach. Powitała nas i, po zwykłej wymianie uprzejmości,
powiedziała:

– Przyjaciele, wezwałam was z takiego oto powodu. Kiedy ludzie ci prowadzili zdrajcę

Szadracha na egzekucję, poprosił o chwilę zwłoki. Zapytany o powód, jako że jego prośba o
ułaskawienie została odrzucona, odparł, że jeśli darują mu życie, to powie, jak można
uratować waszego przyjaciela.

background image

– Jak? – spytaliśmy jednocześnie Orme i ja.
– Nie wiem – odpowiedziała – ale na szczęście ci ludzie postąpili mądrze i wstrzymali się

z wykonaniem wyroku. Wprowadźcie go – rzuciła służbie.

Otworzyły się drzwi i wszedł Szadrach z rękami związanymi na plecach i w kajdanach na

nogach. Był to zupełnie inny Szadrach niż w czasie podróży do Mur. Miał rozbiegane oczy i
szczękał zębami, a padłszy na twarz przed Waldą Nagastą, zwinął się i usiłował pocałować
but Orme’a. Strażnicy podnieśli go z powrotem na nogi a Makeda powiedziała:

– Co masz nam do powiedzenia, nim umrzesz, zdrajco?
– To sekret, o Pączku Róży. Czy muszę mówić w obecności tylu osób?
– Nie – odparła i kazała większości z obecnych, włączając w to katów i żołnierzy, opuścić

salę.

– Ten człowiek jest niebezpieczny i nie będzie go komu powstrzymać – powiedział

nerwowo Jozue.

– Ja się nim zajmę, wasza wysokość – odparł Quick w swej marnej arabszczyźnie i

stanąwszy za Szadrachem dodał po angielsku: – No a teraz, Kotku, zachowuj się grzecznie,
bo pożałujesz.

Kiedy wszyscy, którym Makeda kazała to zrobić, opuścili salę, ponownie kazano

Szadrachowi wyjaśnić w jaki sposób można uratować człowieka, którego wydał w ręce
Fungów.

– W taki oto sposób, Córko Królów – odparł. – Czarne Okna uwięziony jest, jak wiemy,

we wnętrzu bożka.

– Skąd o tym wiesz?
– Wiem, o pani, a zresztą powiedział tak sułtan, prawda? Otóż mogę pokazać tajemną

ścieżką do tego bożka. Ja, zwany Kotem, ponieważ potrafię się tak dobrze wspinać, odkryłem
tę ścieżkę, kiedy byłem chłopcem, i potem, kiedy schwytali mnie Fungowie i rzucili lwom na
pożarcie, skąd mam te blizny na twarzy, skorzystałem z niej i uciekłem. Daruj mi życie, o
Córko Królów, a pokażę wam tę ścieżkę.

– Nie wystarczy pokazać ścieżkę – powiedziała Makeda. – Musisz, psie, ocalić

przybysza, którego zdradziłeś. Jeśli tego nie zrobisz, umrzesz. Rozumiesz?

– To ciężkie słowa, pani – odparł. – Czy jestem Bogiem, żeby obiecywać, że ocalę tego

obcego, który może już nie żyje? Ale zrobię, co będę mógł, bo wiem, że jeśli mi się nie uda,
zginę, a jeśli mi się powiedzie, oszczędzisz mnie. W każdym razie pokażę wam drogę do
miejsca, gdzie jest, czy był, uwięziony, ale ostrzegam, że jest ona bardzo trudna.

– Tam, gdzie ty pójdziesz, my też możemy iść – powiedziała Makeda. – Powiedz nam

teraz, co trzeba zrobić.

Wyjaśnił więc, a kiedy skończył, wtrącił się książę Jozue, mówiąc, iż nie przystoi, by

Córka Królów narażała swą świętą osobę na takie niebezpieczeństwo. Wysłuchała jego
sprzeciwów, a potem podziękowała za troskę.

background image

– Mimo to pójdę tam – powiedziała. – Nie ze względu na tego obcego, którego nazywają

Czarne Okna, ale dlatego, że jeśli istnieje jakieś sekretne wyjście z Mur, to muszę je znać.
Zgadzam się jednak z tobą, drogi wuju, że nie mogę się udać w taką drogę bez ochrony i
dlatego proszę, żebyś był gotów w południe wyruszyć z nami, gdyż jestem pewna, że przy
tobie wszyscy będziemy bezpieczni.

Jozue zaczął się wykręcać, ale nie chciała go słuchać.
– Nie, nie – powiedziała. – Jesteś zbyt skromny. To sprawa honoru Abatich. Tym, który

zdradził i wydał Czarne Okna, był, niestety, Abati i Abati, a mianowicie ty, musi go ocalić.
Często mówiłeś mi, wuju, jak świetnie wspinasz się po skałach. Teraz będziesz mógł się
popisać swymi umiejętnościami i odwagą przed tymi przybyszami. To rozkaz, nie mów już
nic więcej – wstała, dając tym znak, że audiencja skończona.

Tego samego popołudnia Szadrach, znanymi tylko sobie ścieżkami, poprowadził naszą

małą grupę ku krawędzi zachodniej ściany płaskowyżu Mur. Co najmniej tysiąc pięćset stóp
pod nami rozciągała się wielka równina, na której, w odległości kilku mil, widać było miasto
Harmak. Nie było jednak widać sfinksa w dolinie, gdyż zasłaniała go zwisająca nad nim
skała.

– No i co teraz? – spytała Szadracha Makeda, która miała na sobie prosty, chłopski strój

ze skór owczych, a mimo to wyglądała uroczo. – Tu jest skała, tam równina. Nie widzę
żadnej łączącej je ścieżki, a mój mądry wuj powiada, że nigdy o takiej nie słyszał.

– Pani – odparł Szadrach – teraz ja muszę przejąć dowództwo, a wy musicie pójść za

mną. Ale najpierw sprawdźmy, czy nic i nikogo nie brakuje.

Potem obszedł dookoła całą grupę i policzył wszystkich. Było nas ogółem szesnaście

osób: Makeda, książę Jozue, my trzej, uzbrojeni w karabiny i rewolwery, Szadrach i kilku
górali, wybranych ze względu na umiejętność wspinaczki i odwagę, bo nawet w Mur
zachowali się dzielni ludzie, szczególnie między pasterzami i myśliwymi, którzy żyli wśród
skał. Ci dzielni przewodnicy obładowani byli linami, lampami i lekkimi drabinami, które
można było łączyć razem.

Kiedy wszystko sprawdzono i wypróbowano drabiny, Szadrach podszedł do kępy

rzadkich krzaków rosnących na samej krawędzi przepaści. Znalazł wśród nich duży, płaski
kamień. Po odsunięciu kamienia ukazały się prowadzące w dół schody, aczkolwiek ich
stopnie były bardzo zniszczone potokami płynącej tędy niewątpliwie w porze deszczowej
wody.

– To jest droga, którą dla jakiś swoich celów wykonali starożytni – wyjaśnił Szadrach. –

Jak już mówiłem, odkryłem ją przypadkiem, kiedy byłem chłopcem. Ale jeśli ktoś się boi,
niech na nią nie wchodzi, bo jest bardzo stroma i trudna.

Jozue, który miał już dość długiej jazdy, a potem marszu przez góry do skraju przepaści,

zaczął żarliwie namawiać Makedę, aby porzuciła zamiar zejścia do tej strasznej dziury.
Oliwer poparł go, mówiąc niewiele, ale za to rzucając dużo wymownych spojrzeń, gdyż w

background image

tym punkcie, choć z odmiennych przyczyn, zgadzał się całkowicie z księciem.

Ale nie chciała ich słuchać.
– Drogi wuju – powiedziała – któż by się bał przy tobie, takim doświadczonym „góralu”?

Skoro doktor, który mógłby być naszym ojcem (jeśli chodzi o Jozuego, to nie było to
prawdą), chce iść, to ja też chyba mogę? Poza tym, gdybym tu została, to na pewno chciałbyś
zostać ze mną, aby mnie chronić i nigdy bym sobie nie wybaczyła, że pozbawiłam cię okazji
wzięcia udziału w takiej przygodzie. Zresztą, tak jak ty, ja też lubię wspinaczki. Chodźmy,
szkoda czasu.

Powiązaliśmy się więc linami. Pierwszy szedł Szadrach, za nim Quick, który, jako jego

strażnik, nie chciał słyszeć o innej kolejności, i paru górali z drabinami, lampami, oliwą,
jedzeniem i innymi przedmiotami. Potem, w drugiej grupie, dwóch górali, Oliwer, Makeda, ja
i Jozue. Pozostali górale zamykali pochód, niosąc zapasowe drabiny, liny, i tak dalej.

Mimo iż schody były prawie pionowe i zniszczone, przez pierwszych dwieście stóp

nikomu z nas, oprócz Jozuego, schodzenie nie sprawiało trudności. Słyszałem za plecami jego
sapanie i narzekania. Potem zaczynał się chodnik biegnący stromo na wschód i po około
pięćdziesięciu krokach kończący się drugim szybem o takiej samej głębokości, jak pierwszy.
Stopnie były tu o wiele bardziej starte, najpewniej w wyniku działania wody, sączącej się ze
ścian szybu. Dodatkową trudność sprawiał fakt, że wdzierające się z dołu powietrze stale
groziło zgaszeniem lamp.

Przy końcu szybu zachowały się tylko nieliczne stopnie i schodzenie stało się bardzo

niebezpieczne. W pewnym momencie Jozue pośliznął się i z okrzykiem przerażenia runął w
dół. Spadł prosto na mnie i gdybym akurat nie miał dobrego oparcia dla rąk i nóg,
wpadlibyśmy obaj na Makedę i wszyscy stoczyli się w przepaść, prawdopodobnie ponosząc
śmierć na miejscu.

Wytrzymałem jednak to niespodziewane uderzenie w plecy, a tymczasem Jozue zacisnął

ramiona wokół mojej szyi i byłby niechybnie mnie udusił, gdyby nie nadeszli górale
posuwający się za nami i nie uwolnili mnie od niego akurat w chwili, kiedy byłem już bliski
omdlenia. Kiedy go odciągnęli i wzięli między siebie, bo powiedziałem, że nie zrobię ani
kroku dalej, jeśli będę znowu miał go za plecami, zeszliśmy po drabinie postawionej przez
pierwszą grupę na drugi poziom, gdzie zaczynał się inny, również biegnący na wschód, długi
chodnik, zakończony zejściem do trzeciego szybu.

Tutaj pojawił się wielki problem, co zrobić z księciem Jozue, który zaklinał się, że nie

pójdzie dalej i domagał się, aby odprowadzono go z powrotem na szczyt, choć Szadrach
zapewniał go, że od tego miejsca droga jest o wiele łatwiejsza. W końcu musieliśmy
przedstawić tę sprawę Makedzie, która szybko ją rozwiązała.

– Drogi wuju – rzekła – mówisz, że nie możesz iść dalej, natomiast my nie możemy tracić

czasu i czekać na ludzi, którzy musieliby cię odprowadzić. Dlatego wydaje się, że będziesz
musiał tu zostać i poczekać na nasz powrót. Gdybyśmy nie wrócili, postaraj się sam wdrapać

background image

na górę. Żegnaj wuju. To miejsce jest bezpieczne i wygodne, więc postąpisz rozsądnie, jeśli
zostaniesz tu i trochę odpoczniesz.

– Kobieto bez serca! – zagulgotał Jozue, trzęsąc się ze strachu i wściekłości jak galareta.

– Zostawiłabyś swego narzeczonego samego w tej wstrętnej dziurze i poszła z obcymi,
wspinając się jak dzika kotka po skałach? Jeśli ja muszę zostać, ty też zostań.

– Nic z tego! – odparła stanowczo Makeda. – Miałabym tu zostać, żeby potem mówiono,

że Córka Królów bała się iść tam, gdzie poszli jej goście?

Skończyło się na tym, że Jozue powędrował dalej w środku trzeciej grupy, złożonej z

górali, którzy praktycznie musieli go nieść.

Szadrach mówił prawdę. Z jakiegoś powodu schody były dalej w znacznie lepszym

stanie, tyle że wydawało się, iż nigdy się nie skończą. Obliczyłem, że zanim dotarliśmy do
celu, przebyliśmy dobrych dwanaście tysięcy stóp szybami we wnętrzu góry. Wreszcie, kiedy
byłem już skrajnie wyczerpany a Makedzie zaczynało brakować tchu i musiała iść wsparta na
ramieniu Oliwera, ciągnąc mnie za sobą jak psa na sznurku, zobaczyliśmy strumyk światła
wpadający przez mały otwór do tunelu. U wejścia do kolejnego szybu zastaliśmy czekających
na nas Szadracha i resztę. Skłonił się i powiedział, że musimy się odwiązać, zostawić lampy i
iść za nim. Oliwer spytał go dokąd prowadzi ostatni szyb.

– Na jeszcze niższy poziom, panie – odpowiedział – ale nie można tam zejść, gdyż

kończy się on rozpadliną, w której Fungowie trzymają święte lwy.

– Ach tak! – powiedział Oliwer i szybko spojrzał na Quicka, który skinął głową i

gwizdnął.

Potem poszliśmy za Szadrachem i wkrótce znaleźliśmy się na tarasie o rozmiarach kortu

tenisowego, który natura lub ręka człowieka wydrążyła w zboczu góry. Podszedłszy do skraju
tarasu, gdzie rosły paprocie i kilka gęstych, zielonych krzewów, kryjących nas doskonale
przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów, zobaczyliśmy, że od tego miejsca skała opada
prostopadle na głębokość kilkuset stóp. Nie widzieliśmy jednak zbyt dobrze, co kryje się w tej
ziejącej otchłani, po części dlatego, że pogrążona była w cieniu, a po części z innego powodu.

Otóż z przepaści wznosiła się podłużna, czarna skała, którą początkowo wzięliśmy za

zaokrąglone wzgórze. Sterczał z niej potężny blok kamienny, zakończony czymś w rodzaju
postrzępionego krzaka wielkości niezłego domku. Koniec owego bloku znajdował się
dokładnie naprzeciw nas, odległy nie więcej niż o trzydzieści – czterdzieści stóp.

– Co to jest? – spytała Makeda Szadracha, oddając jednemu z górali kubek, z którego piła

wodę.

– Nic innego, o Waldo Nagasto, jak tył potężnego posągu boga Fungów, który ma postać

lwa – odparł Szadrach. – Ten wielki blok skalny o końcu podobnym do krzaka to jego ogon.
Na pewno z tej platformy, na której teraz stoimy, dawni kapłani, w czasach, kiedy władali
jeszcze i równiną, i Mur, oglądali to, co chcieli zobaczyć, sami nie będąc widziani. Spójrz, o
pani – wskazał na wyżłobienia w skale – myślę, że kiedyś był tu ruchomy most łączący tę

background image

platformę z końcem ogona, choć musiał zbutwieć dawno temu. Ale i bez niego przechodziłem
tą drogą.

Popatrzyliśmy na niego ze zdumieniem. W ciszy, która potem nastąpiła, usłyszałem głos

Makedy szepczącej do Oliwera:

– Może tędy uciekł od Fungów, a może w ten sposób spotykał się z nimi, jako ich szpieg.
– A może jest zwykłym kłamcą – wtrącił Quick, który również usłyszał jej słowa.

Wyjaśnienie Quicka wydawało mi się najbardziej przekonujące.

– Czyż nie obiecałem ci, pani, uratować Czarne Okna? Posłuchaj zatem, co powiem –

rzekł Szadrach. – Tym, których więżą wewnątrz posągu, Fungowie pozwalają przechadzać się
bez straży rano i wieczorem po jego grzbiecie. Tak przynajmniej postępują z panem Czarne
Okna... Nie pytaj mnie, pani, skąd o tym wiem, ale to prawda. Przysięgam na swoje życie,
które chcę ocalić. A oto mój plan. Mamy ze sobą drabinę, która sięgnie stąd do ogona bożka.
Kiedy pan Czarne Okna pokaże się na grzbiecie posągu, co – jeśli żyje – na pewno zrobi, bo
człowiek siedzący cały dzień w ciemnicy kocha światło i świeże powietrze, wtedy paru z nas
musi tam przejść i wrócić z nim. Chyba najlepiej by było, żebyś to zrobił ty, panie – zwrócił
się do Orme’a – bo gdybym poszedł ja sam, czy nawet z paroma ludźmi, to po tym, co się
stało, pan Czarne Okna mógłby mi nie ufać.

– Głupcze – przerwała mu Makeda – przecież nikt nie zdoła tego zrobić?
– O pani, nie jest to takie trudne, jak się wydaje. Parę kroków nad przepaścią, a potem ze

sto stóp po ogonie, który jest płaski u góry i tak szeroki, że można po nim nawet biec,
zwracając tylko uwagę na wycięcia, l nic więcej. No ale jeśli pan Orme boi się, choć nie
sądzę, bo tyle słyszałem o jego odwadze... – łotr wzruszył ramionami i przerwał.

– Jeśli się boi... – powiedział Oliwer. – Wcale się nie wstydzę, że czuję lęk przed taką

przeprawą. Ale jeśli będzie trzeba, to pójdę tam, jednak nie wcześniej nim zobaczę mojego
brata samego na tej skale, bo może to być podstęp, żeby wydać mnie Fungom, wśród których,
jak wiem, masz przyjaciół.

– To szaleństwo. Nie pójdziesz – powiedziała Makeda. – Spadniesz i roztrzaskasz się. Nie

pójdziesz – mówię.

– A dlaczego miałby nie iść, siostrzenico? – wtrącił się Jozue. – Szadrach ma rację, dużo

słyszeliśmy o odwadze tego goja. Niech pokaże, co potrafi.

– Dobrze, wuju – naskoczyła na księcia jak tygrys. – Ale ty pójdziesz z nim. Trzeba

udowodnić, że wśród starożytnego plemienia Abatich są tacy, którzy nie cofną się przez
zrobieniem tego, co ośmieli się zrobić jakiś „goj”.

Usłyszawszy to, Jozue natychmiast umilkł. Nie pamiętam, czy jeszcze mówił coś albo

robił w związku z tym, co było potem.

Nastąpiła cisza, w której Oliwer usiadł i zaczął ściągać buty.
– Dlaczego to robisz, przyjacielu? – spytała zdenerwowana Makeda.
– Dlatego, pani – odparł – że jeśli muszę tam iść, to bezpieczniej będzie zrobić to w

background image

skarpetkach. Nie obawiaj się, pani – dodał łagodnie – od dzieciństwa jestem przyzwyczajony
do takich sztuczek i kiedy służyłem w armii mojego kraju, z przyjemnością uczyłem tego
żołnierzy, choć faktem jest, że to zadanie jest znacznie trudniejsze niż wszystko, co robiłem
do tej pory.

– Mimo to boję się – powiedziała.
Tymczasem Quick też usiadł i zaczął zdejmować buty.
– Co robicie, sierżancie? – spytałem.
– Przygotowuję się, doktorze, towarzyszyć panu kapitanowi w tej wyprawie.
– To nonsens – powiedziałem. – Jesteście za stary na taki sport. Jeśli już ktoś powinien

tam iść, to raczej ja, bo przecież może też tam być mój syn. Mimo to nie mam zamiaru
próbować, bo wiem, że zakręciłoby mi się w głowie i w sekundę byłbym martwy na dole, co
tylko przygnębiłoby wszystkich.

– Oczywiście – wtrącił Oliwer, który słyszał naszą rozmowę. – Ja tu rozkazuję i

zabraniam wam obu iść za mną. Pamiętajcie, sierżancie, że gdyby mi się coś przydarzyło, to
macie obowiązek zająć się materiałami wybuchowymi i wykorzystać je, jeśli będzie trzeba.
Oprócz mnie, tylko wy się na tym znacie. A teraz idźcie dopilnować przygotowań i obmyślcie
plan kampanii, bo chcę odpocząć i muszę mieć spokój. Moim zdaniem Szadrach blaguje i nie
zobaczymy w ogóle profesora, ale na wszelki wypadek trzeba być przygotowanym.

A zatem poszliśmy z Quickiem dopilnować, aby mocno związano dwie drabiny.

Przywiązaliśmy też na wierzchu parę desek, które mieliśmy ze sobą, żeby można było łatwiej
przejść po nich. Spytałem, czy pójdzie jeszcze ktoś oprócz Orme’a i Szadracha, ale nie
otrzymałem odpowiedzi, ponieważ wszyscy bali się przeprawy nad przepaścią. W końcu
jednak zgłosił się człowiek o imieniu Jafet, jeden z górali, któremu Córka Królów obiecała
darować za to kawałek ziemi i uroczyście przyrzekła wobec wszystkich, że w przypadku jego
śmierci przekaże tę ziemię jego rodzinie.

Kiedy wszystko było już gotowe, zapanowało głuche milczenie, gdyż mieliśmy tak

napięte nerwy, że nie byliśmy w stanie rozmawiać. Ciszę tę przerwał nagie groźny ryk
wydobywający się z dna przepaści.

– Teraz jest pora karmienia świętych lwów, które Fungowie trzymają w zagrodzie przy

cokole posągu – wyjaśnił Szadrach. Potem dodał: – Jeśli nie uda nam się go uratować, to
myślę, że dziś w nocy rzucą go im na pożarcie. Jest pełnia księżyca, więc obchodzą dziś
święto. Ale może być, że zaczekają do następnej pełni, kiedy zjadą się na modły wszyscy
Fungowie.

Informacja ta nie podniosła oczywiście nikogo na duchu, choć Quick, który zawsze starał

się zachować optymizm, stwierdził, że jest na pewno fałszywa.

W dolinie Harmaka zaczęły zbierać się cienie, co wskazywało, że słońce chowa się za

góry. Gdyby nie dziwny blask na wschodniej stronie nieba, przepaść byłaby już pogrążona w
mroku. Tymczasem na odległym wzniesieniu, które musiało być głową sfinksa, pojawiła się,

background image

wyraźnie widoczna na tle nieba, postać i zaczęła śpiewać. Gdy usłyszałem ten głos, omal nie
zemdlałem. Prawdę mówiąc, upadłbym, gdyby w porę nie podtrzymał mnie Quick.

– Co się stało, Ryszardzie? – spytał Oliwer z miejsca, gdzie prowadził szeptem rozmowę

z Makedą, podczas gdy Jozue patrzył na nich pałającym wzrokiem. – Higgs się pokazał?

– Nie – odparłem – ale, dzięki Bogu, mój syn żyje. To jego głos. Och, jeśli będziesz

mógł, ocal też jego.

Nastąpiło wielkie poruszenie i ktoś wetknął mi w ręce lornetkę, ale czy to dlatego, że była

źle nastawiona, czy też że przeszkadzał mi stan moich nerwów, nie mogłem przez nią nic
dojrzeć. Wziął ją więc Quick i zaczął przekazywać informacje.

– Wysoki, szczupły mężczyzna w białych szatach, ale z tej odległości i przy tym świetle

nie mogę dojrzeć twarzy. Można by do niego krzyknąć, ale to by zdradziło naszą obecność.
Oho, skończył śpiewać i zniknął. Zdaje się, że wskoczył w otwór w skale, co znaczy, że jest
zdrowy, bo inaczej by nie skakał. Głowa do góry, doktorze, ma pan powód do radości.

– Tak – powiedziałem – mam powód do radości, ale po tylu latach poszukiwań chciałbym

mieć większy. Pomyśleć tylko, że jestem tak blisko niego, a on nic o tym nie wie.

Po zniknięciu mego syna na grzbiecie sfinksa pojawiło się trzech Fungów w długich

szatach, uzbrojonych w dzidy, a za nimi trębacz z rogiem czy też wydrążonym ciosem słonia.
Przeszli od szyi aż do ogona i z powrotem. Nie znalazłszy nic, gdyż, oczywiście, nie mogli
nas dojrzeć skrytych za krzakami na tarasie, o którego istnieniu, a tym bardziej jakimkolwiek
związku z Mur, na pewno nic nie wiedzieli, zniknęli tam, skąd się wyłonili. Przedtem jeszcze
trębacz zadął w róg.

– Obchód wieczorny. To samo widziałem w Gibraltarze – powiedział sierżant. – O, do

diabła! Jednak Kotek nie kłamał... jest tam – wskazał postać, która pokazała się na grzbiecie
sfinksa zaraz po zejściu straży.

Był to bez wątpienia Higgs. W swoim poobijanym kasku i ciemnych okularach, z

nieodłączną fają, zapisywał coś w notesie z takim spokojem, jak gdyby siedział przed nowym
eksponatem w Muzeum Brytyjskim.

Zaparło mi dech ze zdumienia, bo dotąd jakoś nie wierzyłem, że naprawdę go

zobaczymy, natomiast Orme, podnosząc się spokojnie ze swego miejsca przy Makedzie,
powiedział tylko tyle:

– Tak, to nasz przyjaciel. A więc do roboty. Szadrach, przerzuć drabinę i idź pierwszy.

Chcę mieć pewność, że niczego nie knujesz.

– Nie – wtrąciła się Makeda. – Ten pies nie pójdzie, bo nigdy nie wróci od swoich

przyjaciół, Fungów. Człowieku – powiedziała, zwracając się do Jafeta, górala, któremu
obiecała ziemię – idź pierwszy i przytrzymaj drabinę, kiedy będzie przechodził ten pan. Jeśli
wróci cało, dostaniesz dwa razy tyle.

Jafet skłonił się. Wysunięto drabinę i oparto na nierównościach skały, które przedstawiały

włosy na ogonie sfinksa. Góral stał przez chwilę ze zwróconą w górę twarzą i uniesionymi

background image

rękami. Najwyraźniej modlił się. Potem kazał swoim towarzyszom trzymać mocno koniec
drabiny, wypróbował ją nogą i spokojnie, będąc odważnym człowiekiem, przeszedł na drugą
stronę. Po chwili siedział na skale naprzeciw nas.

Teraz przyszła kolej na Oliwera. Skinął głową Makedzie, której twarz była blada jak

płótno, i mruknął coś, czego nie dosłyszałem. Potem odwrócił się i uścisnął mi dłoń.

– Jeśli będziesz mógł, ocal mego syna – wyszeptałem.
– Zrobię, co będę mógł – odparł. – Sierżancie, jeśli mi się coś przytrafi, znacie swoje

zadanie.

– Postaram się i bez względu na okoliczności pójdę za pana przykładem, panie kapitanie,

choć będzie trudno – odpowiedział Quick trochę drżącym głosem.

Oliwer wszedł na drabinę. Oceniałem, że wystarczy dwanaście, może czternaście kroków,

żeby znalazł się po drugiej stronie. Połowę tej odległości przebył zupełnie pewnie. Jednak
kiedy znalazł się dokładnie w środku drogi, jedno z ramion drabiny, mimo wysiłków Jafeta,
zsunęło się nieco, skutkiem czego deska przywiązana do szczebli przechyliła się o jakiś cal w
prawo i niewiele brakowało, aby Oliwer spadł w przepaść. Chwiał się przez moment, jak
trzcina na wietrze, usiłując złapać równowagę i iść dalej, potem zatrzymał się i powoli osunął
się na czworaki.

– Och! – jęknęła Makeda.
– Ten goj stracił głowę – zaczął Jozue z zadowoleniem, którego nie potrafił ukryć. – On...

zaraz...

Nie dokończył, gdyż Quick odwrócił się i, grożąc mu pięścią, powiedział po angielsku:
– Zamknij swój plugawy ryj, ty świnio, jeśli nie chcesz pójść za nim.
Jozue nie zrozumiał słów, ale dobrze zrozumiał gest, więc wolał zamilknąć.
Odezwał się za to góral po drugiej stronie:
– Nie bój się, panie, już wszystko w porządku.
Przez chwilę Oliwer pozostawał w tej skurczonej pozycji na desce, która była jedyną

osłoną broniącą go przed śmiercią czyhającą na dnie przepaści. Potem, kiedy patrzyliśmy,
wstrzymując oddech, podniósł się i z absolutnym spokojem przeszedł na drugą stronę.

– Dobra robota! – powiedział Quick i zwracając się do Jozuego, spytał:
– Dlaczego wasza wysokość się nie cieszy? Zostaw ten nóż, bo zaraz będzie o jednego

wieprza mniej na świecie – i pochyliwszy się, wytrącił sztylet, który Jozue obracał w dłoni,
utkwiwszy w sierżancie swe okrągłe oczy.

Teraz wtrąciła się Makeda, która wszystko widziała. – Drogi wuju – powiedziała –

siedzisz tu bezpiecznie, a tam dzielni ludzie ryzykują życiem. Proszę cię, bądź cicho i nie
wszczynaj zwad.

W następnej chwili, całkowicie pochłonięci tym, co działo się po drugiej stronie

przepaści, zapomnieliśmy o Jozuem. Po krótkiej przerwie dla nabrania oddechu czy
uspokojenia nerwów, Orme podniósł się i poprzedzany przez Jafeta, zaczął się wspinać na tę

background image

wyciętą w kształcie krzaka skałę, aż dotarł do trzonu ogona sfinksa. Tam odwrócił się,
pomachał do nas ręką i poszedł dalej za góralem. Szedł zupełnie pewnie aż do miejsca, gdzie
zaczynał się ogon. Wówczas wyłoniła się pewna trudność, gdyż musieli wdrapać się po
gładkiej, lekko wypukłej skale na podobny do tarasu grzbiet posągu. Wkrótce jednak pokonali
tę przeszkodę i na parę sekund zniknęli z pola widzenia w szczelinie między udem a ciałem
sfinksa, która, oczywiście, miała parę stóp głębokości. Potem pojawili się znowu, zmierzając
w stronę łopatek. Właśnie tam stał Higgs, zwrócony do nas tyłem, nie zdając sobie zupełnie
sprawy z tego, co dzieje się za jego plecami.

Oliwer wyprzedził Jafeta, podszedł do profesora i dotknął jego ramienia. Higgs odwrócił

się, gapił się przez chwilę na stojącą przed nim parę, po czym, chyba z wrażenia, usiadł na
skale. Postawili go na nogi i Orme wskazał na platformę, na której staliśmy, najwyraźniej
wyjaśniając sytuację i tłumacząc mu, co trzeba robić. Potem nastąpiła krótka i ożywiona
wymiana zdań. Przez lornetkę widzieliśmy nawet, jak Higgs potrząsa głową. Powiedział im
coś, z czym się widocznie zgodzili, bo zaraz odwrócił się, dał krok czy dwa i znikł, jak się
potem dowiedziałem, po to, aby sprowadzić mego syna, bez którego nie próbował uciec.

Mijał czas. Wydawało się nam, że trwa to wieki, choć upłynęła może minuta. Potem

usłyszeliśmy krzyki. Ujrzeliśmy ponownie biały kask Higgsa, a potem całego profesora z
dwoma ściągającymi go w dół strażnikami. Krzyknął po angielsku, a jego słowa, choć
niewyraźne, dotarły do nas:

– Uciekajcie! Zatrzymam te diabły. Uciekajcie, cholerni idioci!
Oliwer wahał się, choć Jafet ciągnął go do odwrotu, ale kiedy w otworze pojawiły się

głowy jeszcze kilku Fungów, machnął z rozpaczą ręką, odwrócił się i zaczęli uciekać.
Przodem biegł Oliwer, potem Jafet, a za nimi, wymachując nożami, zgraja kapłanów czy
wojowników, podczas gdy Higgs kotłował się z tymi, którzy go trzymali.

Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Oliwer zsunął się po zadzie sfinksa na jego

ogon, za nim Jafet, a potem, jeden po drugim, trzech Fungów, którzy najwidoczniej nie
bardziej troszczyli się o oparcie dla stóp niż Arabowie kręcący się niczym jaszczurki po
egipskich piramidach. Zresztą nie zważali też na to ani Oliwer, ani Jafet, lecz pędzili po
ogonie jak po bieżni stadionu. Oliwer dopadł drabiny i w sekundę był już w jej połowie.
Trzymaliśmy mocno jej koniec, kiedy nagle usłyszeliśmy krzyk jego towarzysza. Jeden z
Fungów chwycił Jafeta za nogę i góral rymnął twarzą na drabinę.

Oliwer zatrzymał się i powoli odwrócił, wyjmując rewolwer. Złożył się, strzelił i Fung,

puściwszy nogę Jafeta, rozrzucił ramiona i runął w przepaść. Nie przypomianam sobie, co
było dalej, pamiętam tylko, że niebawem znaleźli się wśród nas i ktoś krzyknął: – Ściągnąć
drabinę.

– Nie – powiedział Quick. – Zaczekajcie trochę.
Zacząłem się zastanawiać o co mu chodzi, gdy wtem zobaczyłem, że wchodzi na nią

trzech dzielnych Fungów. Drugi trzymał ręce na ramionach pierwszego, a trzeci na ramionach

background image

drugiego i posuwali się tak, gęsiego, zagrzewani okrzykami towarzyszy.

– Teraz! – krzyknął sierżant. – Ciągnąć! Ciągnąć! Biedni Fungowie! Zasłużyli na lepszy

los.

– Trzeba osłabiać nieprzyjaciela przy każdej sposobności – skomentował sierżant,

otwierając ogień do pozostałych Fungów, zgromadzonych na grzbiecie sfinksa. Wkrótce
porzucili tę pozycję, gdyż była nie do utrzymania, zostawiając kilku zabitych czy rannych.

Kiedy umilkły strzały, usłyszałem, jak Quick mówi do Jozuego w swej kiepskiej

arabszczyźnie.

– Czy wasza wysokość nadal uważa, że my, goje, jesteśmy tchórzami? Choć trzeba

przyznać, że ci Fungowie wcale nam nie ustępują odwagą.

Jozue nic nie odpowiedział. Odwróciłem się do Oliwera, który ukrył twarz w dłoniach.

Wydawało się, że płacze.

– Co się stało, przyjacielu? – spytała Makeda głosem nabrzmiałym łzami (łzami

wdzięczności, jak myślę). – Dokonałeś wielkiego czynu i wróciłeś cało. Wszystko skończyło
się dobrze.

– Nie – odparł, zapominając pod wpływem przygnębienia o należnym jej tytule. –

Wszystko skończyło się źle. Nie udało mi się i jeszcze tej nocy rzucą mego brata lwom na
pożarcie. Powiedział mi o tym.

Nie wiedząc, co odrzec, Makeda wyciągnęła rękę do dzielnego górala, który towarzyszył

Orme’owi. Ucałował ją z szacunkiem.

– Jafecie – powiedziała – jestem z ciebie dumna. Dostaniesz cztery razy tyle, ile miałeś

dostać i od dziś jesteś dowódcą wszystkich górali.

– Powiedz, co się stało – zwróciłem się do Oliwera.
– A o czym tu mówić? – odparł. – Pamiętałem o twoim synu. Higgs też. Nawet pierwszy

o nim wspomniał. Zdaje się, że się zaprzyjaźnili. Powiedział, że bez niego nie ucieknie i że
zaraz go przyprowadzi, bo jest on w pobliżu. Poszedł po niego i musiał natknąć się na straże,
które – jak przypuszczam – słyszały nasze głosy. To, co było potem, sami widzieliście. Dziś
w nocy, dwie godziny po wschodzie księżyca ma się odbyć uroczyste złożenie Higgsa w
ofierze bogu. Opuszczą go na dno skalnego kotła, w którym trzymają lwy. Kiedy go
zobaczyliśmy, sporządzał właśnie testament, gdyż Barung obiecał dostarczyć go nam.

– Doktorze – powiedział sierżant konfidencjonalnym szeptem, kiedy wysłuchał opowieści

Orme’a – czy mógłby pan trochę potłumaczyć dla mnie? Chcę pogadać z Kotem, a za mało
znam arabski.

Skinąłem głową i podeszliśmy do rogu tarasu, gdzie stał samotnie Szadrach, patrząc

bacznie i słuchając.

– Hej, ty – powiedział sierżant (przekazuję jego słowa wiernie, pomijając mój,

zmieniający je nieco, przekład). – Chcę z tobą pogadać, tylko jeśli będziesz kłamał albo
próbował jakiś sztuczek, to jeden z nas nie wróci stąd żywy. Kapujesz?

background image

Szadrach odparł, że rozumie.
– Dobrze. Mówiłeś nam, że kiedyś Fungowie złapali cię i rzucili tym świętym lwom, ale

udało ci się uciec. Teraz opowiedz, jak to było.

– Było to tak. Po ceremonii, której nie warto opisywać, opuszczono mnie w koszu na dno

przepaści, tak jak normalny pokarm dla lwów. Potem podniesiono za pomocą łańcuchów
kratę oddzielającą to miejsce od legowiska lwów.

– No i co było dalej?
– Co było dalej? Weszły lwy, a ja schowałem się w cieniu, przy samej ścianie przepaści i

siedziałem tam skulony, aż któryś z tych diabłów zwęszył mnie i machnął łapą. O, tu są ślady
jego szponów – wskazał blizny na twarzy. – Te szpony ukłuły mnie jak skorpiony. Oszalałem
z bólu i ze strachu. Skoczyłem na ścianę jak kot, goniony przez psy, na mur. Wczepiłem się w
nią nogami, paznokciami, nawet zębami. Jeden z lwów podskoczył i zerwał mi z nogi kawał
ciała. O tu, tu – pokazał ledwie widoczne w półmroku ślady. – Cofnął się, żeby wziąć rozpęd
do następnego skoku. Nade mną była maleńka półka skalna, tak mała, że zmieścić się na niej
mógł tylko sokół i nic więcej. Napiąłem wszystkie mięśnie, poderwałem się w górę i
chwyciłem się jej, podciągając nogi, tak że lew chybił przy drugim skoku. Zdobyłem się na
wysiłek, jaki może się zdarzyć raz w życiu i udało mi się jakoś wciągnąć na tę półkę. Oparłem
na niej jedno kolano, przyciskając się całym ciałem do skały. Wtedy skała ustąpiła i wpadłem
do jakiegoś tunelu. Potem wdrapałem się po omacku na szczyt góry. O Boże Izraela!
Wspinałem się jak pawian, wyczuwając drogę chyba węchem i tysiąc razy będąc o krok od
śmierci. Trwało to dwa dni i dwie noce. Ostatniej nocy nie wiedziałem, co robię. Ale
odnalazłem drogę i dlatego ludzie nazywają mnie od tamtej pory Kotem.

– Rozumiem – powiedział Quick zupełnie innym głosem, w którym słychać było pewien

ton uznania. – Choć z ciebie wielki łotr, nie brak ci odwagi. A teraz, pamiętając o tym, co ci
zapowiedziałem – klepnął kolbę rewolweru – powiedz, czy lwy nadal karmi się w tym samym
miejscu?

– Tak myślę. Dlaczego mieliby je zmieniać? Ofiary spuszcza się z wnętrza posągu,

między jego tylnymi nogami są drzwi. Miejsce karmienia lwów jest w zagłębieniu skały, pod
tarasem, na którym stoimy. Nikt nie widział mojej ucieczki, więc nikt nie szukał drogi, którą
uciekłem. Myśleli, że lwy pożarły mnie, tak jak pożarły tysiące innych ofiar. Nikt tam nie
wchodzi, tylko kiedy lwy się nażrą, wracają na swoje legowisko i wtedy ci, którzy się nimi
zajmują, opuszczają kratę. Posłuchajcie – usłyszeliśmy daleko w dole głuchy trzask – właśnie
ją opuścili. Kiedy rzucą im Czarne Okna, a może jeszcze innych, podniosą ją z powrotem.

– Czy ta dziura w skale jest tam nadal?
– Na pewno, choć nie sprawdzałem tego.
– No to, chłopcze, możesz już iść – zakończył ponurym głosem Quick.

background image

Rozdział XII

Jaskinia lwów

Wróciliśmy do pozostałych i opowiedzieliśmy o tym, czego dowiedzieliśmy się od

Szadracha.

– Jaki macie plan, sierżancie? – spytał Oliwer po wysłuchaniu wszystkiego. –

Powiedzcie, bo ja nic nie mogę wymyślić, mam mętlik w głowie.

– Nie wiem, ile wart jest mój plan, panie kapitanie, ale myślę, że powinienem dostać się

przez tę dziurę, o której mówił Szadrach, do jaskini lwów. Potem, kiedy spuszczą profesora i
podniosą kratę, powstrzymam lwy za pomocą karabinu, a on wskoczy na wcześniej
przygotowaną drabinę. Ja za nim, jeśli będę mógł.

– Znakomity pomysł! – pochwalił Oliwer. – Ale nie możecie iść sami. Pójdę z wami.
– Ja też – powiedziałem.
– Co obmyśliliście? – spytała z niepokojem Makeda, gdyż oczywiście nie zrozumiała ani

słowa z naszej, prowadzonej po angielsku, rozmowy. Wyjaśniliśmy jej nasz plan.

– Jak to, przyjacielu – zwróciła się z wyrzutem do Oliwera – chcesz dziś drugi raz

ryzykować życiem? Wystawiasz na próbę wspaniałomyślność Boga.

– Wystawiałbym ją na jeszcze większą próbę, gdybym opuścił przyjaciela w potrzebie,

pani.

Zaczęła się żywa dyskusja. W końcu ustalono, że jeśli będzie to możliwe, zejdziemy aż

na brzeg jaskini lwów, Oliwer, Quick i Jafet, który natychmiast zgłosił się na ochotnika,
wejdą do niej, a ja zostanę z paroma góralami przy otworze, aby osłaniać ich odwrót.
Nalegałem, aby zgodzili się na mój bardziej aktywny udział, ale nie chcieli o tym słyszeć,
argumentując – nie bez racji zresztą – że jestem najlepszym strzelcem z całej naszej grupy i
bardziej się przydam, będąc na górze, jeśli, jak mieliśmy nadzieję, księżyc będzie jasno
świecił.

Wiedziałem jednak, że naprawdę uważali, iż jestem za stary na takie przedsięwzięcie i

chcieli, bym uniknął ryzyka.

Potem wyłonił się problem, kto ma zejść ostatnim szybem na miejsce akcji. Oliwer

background image

chciał, aby Makeda wróciła na szczyt góry i zaczekała tam, ale z miejsca odparła, że nie ma
mowy, aby mogła wrócić bez naszej pomocy, a poza tym jest zdecydowana obejrzeć koniec
całej sprawy. Nawet Jozue nie chciał wracać. Myślę, że nie ufał góralom, którzy musieliby go
odprowadzić na szczyt, a którzy nie darzyli go sympatią.

Zaproponowaliśmy, żeby pozostał na tarasie do naszego powrotu, jeśli w ogóle wrócimy,

ale pomysł ten podobał mu się jeszcze mniej niż poprzedni. Zwrócił nam uwagę na fakt, który
w pośpiechu przeoczyliśmy, a mianowicie, że Fungowie wiedzą już o nowym przejściu i
mogą zrobić to samo, co my, to znaczy przerzucić most nad przepaścią i zaatakować Mur.

– I co bym zrobił, gdyby zastali mnie tu samego? – spytał dramatycznym głosem.
Makeda odparła, że nie wie tego, ale że trzeba zablokować wyjście tunelu, którym

dostaliśmy się na taras, aby trudno było je sforsować.

– Tak – poparł ją Oliwer – a jeśli wyjdziemy z tego cało, to trzeba wysadzić ten szyb i

upewnić się, że nie będzie można go już nigdy wykorzystać.

– Ten szyb może nam się jeszcze przydać, panie kapitanie – zauważył Quick.
– Jeśli chcemy założyć ładunki pod sfinksa, to jest lepsza droga, przez Grobowiec

Królów. Z pobieżnych, przeprowadzonych przeze mnie obliczeń wynika, że jest stamtąd
niedaleko do posągu. W każdym razie teraz, kiedy Fungowie o nim wiedzą, ten szyb na nic
się nam już nie przyda.

Potem zabraliśmy się do zasypywania otworu tunelu. Było to trudne zadanie, ale w końcu

górale pod naszym kierunkiem uporali się z tym, i to z niezłym skutkiem, gdyż zablokowali
go odłamkami skały w taki sposób, że bez materiałów wybuchowych jego sforsowanie
musiałoby zabrać dużo czasu.

Tymczasem Jafet, Szadrach i sierżant, który cały czas go pilnował, poszli zbadać ostatni

szyb, prowadzący do jaskini lwów. Ku naszej uldze wrócili, akurat gdy kończyliśmy
zasypywanie wyjścia tunelu, z wiadomością, że po usunięciu paru głazów da się nim zejść,
oczywiście przy użyciu lin i drabin.

A zatem, w takiej samej kolejności, jak poprzednio, przystąpiliśmy do zejścia i po pół

godzinie, gdyż miał ze trzysta stóp głębokości, znaleźliśmy się bez przeszkód na jego dnie.
Była tam pełna nietoperzy komora, ewidentnie wydrążona przez człowieka. Tak, jak
powiedział Szadrach, w jej wschodniej ścianie osadzony był duży, podłużny głaz,
odpowiednio wyważony, aby mogła go okręcić wzdłuż pionowej osi jedna osoba. Odsłaniały
się wówczas po obu stronach otwory, przez które można było, skuliwszy się, swobodnie
przejść.

Obróciliśmy cichutko te prymitywne drzwi i wyjrzeliśmy. Księżyc był już dość wysoko i

jego blask zaczynał wypełniać przepaść. Na oświetlonym srebrzyście tle rysował się wyraźnie
gęsty cień, sięgający jakieś trzysta stóp w górę. Wiedzieliśmy, że rzucają go gigantyczne
tylne łapy sfinksa wystające poza górę, na której spoczywał, łapy, spomiędzy których –
według Szadracha – Fungowie powinni opuścić w koszu Higgsa. W cieniu, a także po obu

background image

jego stronach rozciągała się licząca kilkaset jardów kwadratowych arena, na której karmiono
lwy. Dobiegał stamtąd wstrętny odór charakterystyczny dla wszystkich miejsc zamieszkanych
przez drapieżniki, zmieszany z mdłym zapachem rozkładającego się mięsa. Miejsce to było z
trzech stron otoczone pionowymi ścianami skalnymi, a z czwartej zamknięte murem, w
którym widniały otwory zakryte prawdopodobnie metalowymi kratami, gdyż przesączało się
przez nie światło księżyca.

Zza muru dochodziły ryki, pomrukiwanie i prychanie. Najwidoczniej znajdowały się tam

legowiska lwów.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy. Otóż na ziemi bezpośrednio pod nami leżały

szczątki, które sądząc z odzieży i włosów, były smutnymi resztkami ludzkich ciał. Ktoś, zdaje
się Szadrach, powiedział, że jest to to, co zostało z Fungów zrzuconych z drabiny i z tego,
którego zastrzelił Orme na ogonie sfinksa.

Przez pewien czas patrzyliśmy w milczeniu na to straszliwe miejsce. Potem Oliwer wyjął

zegarek – był to repetier – i uruchomił go.

– Higgs powiedział mi – rzekł – że mają go rzucić lwom dwie godziny po wzejściu

księżyca, czyli mniej więcej za piętnaście minut. Sierżancie, myślę, że powinniśmy się
przygotować.

– Tak jest, panie kapitanie – odparł Quick – ale wszystko jest już gotowe, nawet te bestie,

sądząc z ich ryków, z wyjątkiem chyba Samuela Quicka, który jeszcze nigdy w życiu nie czuł
się gorzej przygotowany niż teraz. No, Kotku – zwrócił się do Szadracha – wysuwaj tę
drabinę. Oto pana karabin, panie kapitanie, i sześć zapasowych magazynków, po pięć
pocisków półpłaszczowych w każdym. Nie trzeba będzie więcej, a nie ma sensu dodatkowo
się obciążać. W prawej kieszeni, panie kapitanie, niech pan pamięta. Ja mam tyle samo.
Doktorze, a tu zapas dla pana, kładę na tym kamieniu. Jeśli pan się tu położy, będzie pan miał
dobre światło i oparcie dla łokcia. Przy tej odległości powinno się panu dobrze strzelać nawet
przy świetle księżyca. Panie kapitanie, lepiej niech pan zabezpieczy rewolwer. W każdym
razie ja tak zrobię. Możemy spaść z drabiny, a ta nowa broń ma bardzo czułe spusty. Jafet też
jest już gotowy, więc niech pan da rozkaz do wymarszu i ruszamy. Doktor wytłumaczy
Jafetowi, co trzeba robić.

– Schodzimy po drabinie – powiedział Orme – i posuwamy się około pięćdziesięciu

kroków, w cień, gdzie nas nie będzie widać i gdzie, według Szadracha, opuszczają kosz. Tam
poczekamy, aż go opuszczą. Jeśli będzie w nim profesor, to znaczy ten – dodał, zwracając się
do Jafeta – którego Fungowie i wy nazywacie Czarne Okna, to masz go złapać i zaprowadzić,
a jeśli trzeba będzie, zanieść do drabiny. Kilku górali musi być w pogotowiu na wypadek,
gdyby trzeba było mu pomóc. Waszym zadaniem, sierżancie, moim i doktora będzie
powstrzymanie lwów. Będziemy się wycofywać strzelając, a doktor będzie osłaniał nas z
góry. Jeśli lwy dostaną któregoś z nas, to będziemy musieli go zostawić, gdyż byłoby głupotą
poświęcić niepotrzebnie życie dwóch osób. Jeśli chodzi o resztę, to wy sierżancie i Jafet

background image

musicie się zachowywać w zależności od rozwoju wypadków i własnej oceny sytuacji. Nie
czekajcie na rozkazy ode mnie, bo może nie będę mógł ich wydać. A teraz idziemy.
Ryszardzie, jeśli nie wrócimy, to odstawisz bezpiecznie Córkę Królów do Mur. Żegnaj, pani.

– Żegnaj – odparła zdecydowanym głosem Makeda. W ciemności nie widziałem jej

twarzy. – Jestem pewna, że wkrótce wrócisz razem ze swym bratem.

W tym momencie wtrącił się Jozue. – Nie pozwolę, żeby ci goje okazali się odważniejsi

niż ja – powiedział. – Nie mam takiej straszliwej broni jak oni, więc nie pójdę z nimi w głąb
jaskini, ale zejdę na dół i będę pilnował drabiny.

– Dobrze, panie – odpowiedział zaskoczony Orme. – Cieszę się, że chcesz nam

towarzyszyć. Tylko pamiętaj, że musisz potem szybko wdrapać się na górę, bo wygłodzone
lwy będą nas atakować. Nie bierzemy też na siebie odpowiedzialności, jeśli coś ci się, panie,
przydarzy.

– Na pewno lepiej zrobisz, jeśli zostaniesz tutaj, wuju – powiedziała Makeda.
– Żebyś potem ze mnie szydziła? Nie, stawię czoła lwom – i powoli przelazł przez otwór

i zaczął schodzić po drabinie. Złaził tak wolno, że kiedy, po krótkiej przerwie, przyszła kolej
na Quicka, sierżant zastał go w połowie drogi i niechcący popędził, depcząc mu po palcach.

Parę minut później przechyliłem się przez krawędź i zobaczyłem, że wszyscy, oprócz

Jozuego, który z powrotem wszedł pięć czy sześć stóp na drabinę i stał tam, zwrócony twarzą
do areny, trzymając się z obu stron skały szeroko rozpostartymi rękami i wyglądając jak
ukrzyżowany, byli już dość daleko. Bojąc się, że ktoś może go tam dojrzeć, mimo iż zasłaniał
go cień, poprosiłem Makedę, aby kazała mu wrócić. Zaczęła go namawiać do powrotu, ale
bez rezultatu, więc w końcu daliśmy mu spokój.

Tymczasem pozostała trójka zniknęła w cieniu sfinksa. Wielki, okrągły księżyc wznosił

się coraz wyżej, zalewając pozostałą część tej kostnicy powodzią światła. Panowała zupełna
cisza, przerywana tylko od czasu do czasu pojedynczym rykiem. Teraz widziałem już
wyraźnie kraty w murze, a nawet przesuwające się za nimi potężne cienie. Potem zauważyłem
coś jeszcze – sylwetki ludzi gromadzących się na murze, choć nie widziałem skąd tam
przychodzą. Przybywało ich coraz więcej, aż w końcu stanęły ich tam całe setki, gdyż mur
był szeroki jak gościniec. Najwidoczniej przyszli obejrzeć ceremonię składania ofiary.

– Książę – powiedziałem szeptem do Jozuego – musisz zejść z drabiny albo zdradzisz

naszą obecność. Nie, jest już za późno, żeby wejść z powrotem, bo księżyc świeci tuż nad
twoją głową. Zejdź, bo puścimy drabinę i spadniesz.

Chcąc nie chcąc, musiał więc zejść. Schował się między rosnącymi tam krzakami, gdzie

nie było go zupełnie widać i, prawdę mówiąc, zapomnieliśmy o jego istnieniu.

Daleko z góry, przypuszczam, że z grzbietu sfinksa, dobiegły do nas niewyraźne dźwięki

uroczystej pieśni. Potem ucichły i usłyszeliśmy krzyki. Nagle pieśń zabrzmiała ponownie.
Makeda, która klęczała obok mnie, dotknęła mego ramienia i wskazała na cień rzucany przez
sfinksa. Był on coraz rzadszy, gdyż z obu stron prześwietlał go blask księżyca. Podniosłem

background image

głowę i na wysokości może dwustu stóp nad ziemią spostrzegłem duży, wolno opuszczający
się przedmiot. Niewątpliwie był to kosz z Higgsem. Nie wiem, czy była to przypadkowa
zbieżność czy nie, ale akurat w tym momencie zaczęły straszliwie ryczeć lwy za murem.
Może te, które tkwiły na posterunku przy kratach, zobaczyły lub zwęszyły znajomy kosz i
oznajmiały to reszcie.

Kosz powoli zniżał się, aż kiedy znalazł się parę stóp nad ziemią, zaczął się kołysać jak

wahadło w przód i w tył, za każdym razem zataczając większy łuk. W końcu, kiedy wychylił
się poza cień rzucany przez sfinksa, popuszczono gwałtownie linę, kosz przechylił się i
wypadła z niego jakaś, bardzo drobna na tle tej rozległej przestrzeni, postać. Chociaż z tej
odległości widzieliśmy niewiele, natychmiast rozpoznałem w tym człowieku Higgsa, gdyż
przy upadku zsunął mu się z głowy jego charakterystyczny kask tropikalny. Podniósł się z
ziemi i kuśtykając, zaczął się rozglądać za kaskiem. Znalazł go, włożył na głowę i zaczął
otrzepywać kurz z kolan. W tym momencie rozległ się metaliczny szczęk.

– Och, podnoszą kratę! – wyszeptała Makeda.
Potem rozległy się inne dźwięki, tym razem wydawane przez dzikie bestie, które poczuły

ofiarę, i przez ludzkie bestie, zgromadzone na górze i krzyczące z podniecenia. Profesor
odwrócił się i zobaczył lwy. Przez chwilę wydawało się, że rzuci się do ucieczki, ale
rozmyślił się, nacisnął mocniej kask na czoło, skrzyżował ramiona i stał nieruchomo,
przypominając mi, być może z powodu niskiej sylwetki, widziany kiedyś obraz,
przedstawiający wielkiego Napoleona patrzącego na klęskę swej armii.

Jest mi niezwykle trudno opisać to, co potem nastąpiło, gdyż widzieliśmy nie jedną, lecz

kilka rozgrywających się jednocześnie scen. Lwy na przykład nie zachowały się tak, jak
można było się spodziewać. Myślałem, że wbiegną przez otwarte bramy i natychmiast rzucą
się na ofiarę, ale czy to dlatego, że nakarmiono je już po południu, czy też uważały, iż jeden
człowiek nie jest wart takiego zachodu, postąpiły zupełnie inaczej.

Weszły niespiesznie, dwoma rzędami. Były tam samce, samice, na pół wyrośnięta

młodzież i małe, baraszkujące lwiątka, w sumie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt sztuk. Tylko
dwa czy trzy spojrzały na profesora, natomiast reszta rozeszła się po całym placu. Niektóre
znikły w cieniu rzucanym przez skały.

Tam przynajmniej jeden z nich musiał poruszać się dość szybko, gdyż zaledwie parę

sekund później rozległ się okropny wrzask i wychyliwszy się przez krawędź, zobaczyłem
księcia Jozuego wspinającego się po drabinie szybciej niż jakikolwiek zapalacz lamp
gazowych w dawnym Londynie.

Ale długi, cienki kształt, który sunął za nim, był szybszy. Zwierz uniósł się na tylne łapy,

wyciągnął przednią, zbrojną w potężne szpony i machnął nią. Trafił nieszczęsnego Jozuego w
zadek i wydawało się, że przyszpilił go do drabiny. Potem ściągnął łapę w dół i – o nieba! –
jak Jozue zawył. Potem zwierz uniósł drugą łapę, aby powtórzyć ten zabieg. Wychyliłem się z
otworu tak, że jeden z Abatich trzymał mnie za nogi, żebym nie spadł i strzeliłem. Udało mi

background image

się trafić lwa w łeb. Zwalił się bezwładnie, zdzierając z Jozuego dolną część odzieży.

Parę sekund później książę znalazł się wśród nas i poczłapał w kąt. Leżał tam, jęcząc, pod

opieką górali, gdyż nie miałem czasu zajmować się nim.

Kiedy rozwiał się dym, zobaczyłem, że Jafet dopadł do Higgsa i pokazuje mu gestami,

aby uciekał, podczas gdy dwa lwy, samiec i samica, stoją w niewielkiej odległości i
przyglądają się im. Higgs, po paru krótkich słowach, wskazał na kolano. Widocznie uszkodził
je przy upadku i nie mógł biec. Jafet stanął na wysokości zadania. Wskazał na swoje plecy i
pochylił się. Higgs objął go ramionami za szyję, a Jafet wyprostował się i poniósł go na
barana, jak jeden uczniak drugiego w czasie przerwy.

Samiec usiadł na zadzie, jak wielki pies, i przyglądał się im bez zbytniego

zainteresowania, ale lwica, powodowana widocznie kobiecą ciekawością, puściła się za nimi,
obwąchując Higgsa, który obejrzał się przez ramię. Zdjął z głowy swój poobijany kask i
cisnął nim w lwicę. Trafił ją w łeb. Warknęła, chwyciła zębami kask, bawiła się nim przez
chwilę jak kot kłębkiem wełny, a potem, znudziwszy się tą zabawą, wydała krótki, groźny
ryk, przebiegła parę kroków i sprężyła się do skoku, bijąc o boki ogonem. Nie mogłem
strzelać, gdyż pocisk, żeby ją trafić, musiałby najpierw przejść przez Jafeta i Higgsa.

Kiedy myślałem już, że koniec z nimi, z cienia huknął strzał i lwica zwinęła się, bijąc

łapami i gryząc ziemię. W tym momencie obudził się bierny dotąd samiec i skoczył, ale nie
na ludzi, lecz na ranną towarzyszkę. Wywiązała się straszliwa walka, ale w kłębach kurzu i
sierści nie widzieliśmy ani jej przebiegu, ani końca.

Tłum zgromadzony na murze, zdawszy sobie sprawę z sytuacji, zaczął się drzeć jak

opętany. Jego podniecenie – udzieliło się spokojnym dotąd lwom. Zaczęły ryczeć i biegać,
trzymając się głównie cienia. Tymczasem Jafet powoli zbliżał się ze swym ciężarem ku
drabinie.

Wtedy z cienia rzucanego przez sfinksa dobiegły szybkie strzały i niebawem w świetle

księżyca ukazali się Orme i Quick, za którymi pędziła krótkimi susami gromada
rozwścieczonych lwów. Widać było, że nie stracili głowy i działają zgodnie z planem.

Jeden z nich zatrzymał się i otworzył gęsty ogień do ścigających ich bestii, a tymczasem

drugi przebiegł kilka kroków w stronę drabiny, wkładając w biegu nowy magazynek. Potem
on zaczął strzelać, a jego towarzysz umknął parę kroków za niego. W ten sposób powalili
wiele lwów, gdyż na tak małą odległość nie sposób było nie trafić, a pociski ekspansywne
unieruchomiały zwierzęta, nawet jeśli strzały nie były śmiertelne. Ja też otworzyłem ogień
nad ich głowami i choć przy tym słabym świetle wiele moich strzałów było spudłowanych,
reszta dosięgła kilka lwów, które wyglądały szczególnie groźnie.

Wszystko przebiegało dobrze do czasu, gdy cała czwórka, to znaczy Jafet z Higgsem na

grzbiecie, Orme i Quick, znalazła się nie dalej niż dwadzieścia kroków od drabiny. Obie pary
oddzielało kilkanaście jardów, gdyż szli z różnych stron. Myśleliśmy już, że są bezpieczni i
zaczęliśmy krzyczeć radośnie, podczas gdy setki widzów zgromadzonych na murze wyły z

background image

wściekłości, widząc, że ofiara się wymyka. Na szczęście Fungowie bali się zejść do jaskini,
gdyż lwy nie przebierają i ich czciciel jest dla nich równie smacznym kąskiem, jak i profan.

Wtedy nagle sytuacja się zmieniła. Pojawiło się wiele nowych lwów, które zdawały się

wychodzić ze wszystkich kątów. Otoczyły ludzi i choć odgłosy strzałów, których nigdy
przedtem nie słyszały, powstrzymywały je przed natychmiastowym atakiem, widać było, że
opanowała je żądza krwi.

W pewnym momencie na pół wyrośnięty lew skoczył na Jafeta i Higgsa i powalił ich na

ziemię. Strzeliłem i trafiłem go w bok. Ryknął i ugryzł się w zranione miejsce, a potem stanął,
warcząc, nad rozciągniętą na ziemi parą, ale z bólu zapomniał jakby o nich. Krąg lwów
zacieśniał się. Widzieliśmy ich pałające w ciemności ślepia. Dzięki swym karabinom, Orme i
Quick mogliby się przebić, ale nie chcieli zostawić Higgsa i Jafeta. Wydawało się, że za
chwilę nastąpi straszny koniec.

– Za mną! – krzyknęła Makeda, która przez cały czas stała przy mnie i wstrzymując

oddech obserwowała tę scenę, i postawiła nogę na drabinie. Szarpnąłem ją do tyłu.

– Nie! – krzyknęła i wyrwała się. – Za mną Abati! Czy kobieta ma wam dać przykład?
Nie pamiętam, jak zszedłem po tej drabinie ani w jaki sposób zeszli za mną górale, ale

myślę, że większość z nich stoczyła się lub spadła na łeb, na szyję z tych trzydziestu stóp. W
każdym razie trzeba im przyznać, że nie stchórzyli i poszli za swą królową, wyjąc jak demony
i wymachując długimi nożami.

Efekt tej nagłej odsieczy był nadzwyczajny. Lwy, wystraszone kotłowaniną i hałasem,

cofnęły się, a potem rozbiegły we wszystkie strony. Rannego lwa, który stał nad Higgsem i
Jafetem, nie mogąc czy nie chcąc się ruszyć, zakłuto nożami.

Nim minęło pięć minut, byliśmy wszyscy z powrotem w tunelu.
W taki oto sposób ocaliliśmy Higgsa przed śmiercią w jaskini lwów strzegących bożka

Fungów.

background image

Rozdział XIII

Przygody Higgsa

Rzadko zdarzało mi się oglądać tak zmęczonych i sponiewieranych ludzi, jak ci, którzy

tuż przed świtem wyłonili się ze starożytnego szybu w górach Mur. Ale, z jednym wyjątkiem,
byli to ludzie szczęśliwi. Przeszliśmy wszak zwycięsko przez wiele niebezpieczeństw i
osiągnęliśmy nasz cel – uratowaliśmy Higgsa, co w tych warunkach wielu wydawałoby się
niemożliwe. A przecież był wśród nas, ze zranionym kolanem i bez kasku, ale poza tym cały i
zdrowy, jeśli nie liczyć kilku zadraśnięć zadanych pazurami tego młodego lwa. l dalej miał na
nosie to, co tubylcy nazywali „czarnymi oknami”.

Nawet książę Jozue, choć ucierpiał od szponów i paradował w worku, gdyż lew pozbawił

go dolnej części odzienia, był szczęśliwy. Czyż nie zszedł do jaskini lwów, okrywając się w
ten sposób wiekuistą sławą? Czyż nie zapewniłem go, że jego chlubne razy, mimo iż bolesne
(prawdę mówiąc, jeszcze przez parę dni po ich zasklepieniu się poruszał się sztywno jak
mumia i jeśli nie stał, to musiał leżeć nieruchomo na brzuchu albo trzeba go było nieść), nie
są śmiertelne? l czyż nie ocalał i nie znalazł się z powrotem na górze, w co prawdopodobnie
zupełnie już zwątpił? Nic dziwnego, że był szczęśliwy.

Tylko ja nie mogłem brać udziału w ogólnej radości, bo choć ocalał mój przyjaciel, mój

syn nadal pozostawał w niewoli u Fungów. Ale nawet w tej sprawie rzeczy mogłyby przybrać
gorszy obrót, gdyż dowiedziałem się, że traktowano go dobrze i nie groziło mu żadne
niebezpieczeństwo. Ale o tym napiszę nieco dalej.

Nigdy nie zapomnę sceny powitania z Higgsem, kiedy znalazł się już w naszej dziurze,

wejście zasunięto głazem i zapalono lampy. Siedział na podłodze, jego rude włosy płonęły jak
pochodnia, ubranie miał porwane i poplamione krwią, a zmierzwiona broda pokrywała mu
całą twarz. Ogólnie biorąc, wyglądał tak niechlujnie, że trudno to opisać. Poza tym śmierdział
lwem. Z tym wszystkim kontrastowały niebieskie okulary w wykwintnej drucianej oprawce.
Włożył rękę do kieszeni i wyciągnął swą wielką faję, która jakimś cudem wyszła cało ze
wszystkich opresji, jakie przydarzyły się jej właścicielowi.

– Poproszę o tytoń – powiedział. (Były to jego pierwsze słowa!) – Mój się skończył, choć

background image

oszczędzałem do ostatka, żeby móc zapalić, zanim wsadzą mnie do tego śmierdzącego kosza.

Podałem mu pudełko z tytoniem. Nabił fajkę i kiedy ją zapalał, światło zapałki padło na

twarz przyglądającej mu się ze zdumieniem Makedy.

– Cóż za niezwykle piękna kobieta! – powiedział. – Co ona tu robi? l kto to w ogóle jest?
Wyjaśniłem mu, na co podniósł się, a właściwie spróbował się podnieść, sięgnął ręką do

kasku, którego, oczywiście, nie było, żeby się skłonić i zwrócił się do niej swą piękną, płynną
arabszczyzną, mówiąc, jak bardzo się cieszy z tego niespodziewanego zaszczytu, i tak dalej.

Pogratulowała mu szczęśliwej ucieczki z jaskini. W tym momencie spoważniał i

powiedział:

– Tak, to była przykra sprawa. Sam już nie wiem, czy nazywam się Daniel czy

Ptolemeusz Higgs. – Potem odwrócił się do nas: – Słuchajcie, przyjaciele. Nie myślcie, że nie
dziękuję wam, bo jestem niewdzięcznikiem. Po prostu jeszcze nie doszedłem do siebie.
Adams, twój syn ma się dobrze, to wspaniały facet. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Czy nic mu
nie grozi? Jest bezpieczny jak statek w porcie! Stary Barung, porządny facet, choć rzucił mnie
lwom na pożarcie – kapłani go do tego zmusili – bardzo go lubi i chce wydać za niego swoją
córkę.

W tym momencie górale oznajmili, że wszystko gotowe już jest do drogi, a więc, kiedy –

pokrzepiony wieściami Higgsa – opatrzyłem Jozuego, zabraliśmy się do mozolnej wspinaczki
i w końcu, jak już wspomniałem, dotarliśmy szczęśliwie na powierzchnię. Nie był to jednak
koniec naszych trudów, gdyż trzeba było zabezpieczyć wylot szybu, aby Fungowie, którzy
wiedzieli już o istnieniu tego przejścia, nie mogli z niego skorzystać.

Nie było chwili do stracenia, bo kiedy mijaliśmy wejście na taras, z którego Oliwer i Jafet

dostali się do sfinksa, usłyszeliśmy po drugiej stronie zbudowanego przez nas muru głosy
ludzi. Widocznie kapłani czy strażnicy sfinksa, rozwścieczeni ucieczką ofiary, zdołali już
przerzucić most nad przepaścią i szykowali się do szturmu. Zmusiło nas to do pośpiechu.
Gdyby udało im się wedrzeć do tunelu przed nami, marny byłby nasz los, gdyż w najlepszym
przypadku zginęlibyśmy powoli z głodu w najniższym szybie.

Toteż jak tylko znaleźliśmy się na powierzchni i prowizorycznie zamknęliśmy wylot

tunelu, Quick – choć ledwie trzymał się na nogach – pogalopował z Makedą, Szadrachem,
który, zgodnie z umową, odzyskał wolność, i dwoma góralami do pałacu w Mur po ładunki
wybuchowe. Reszta z nas, gdyż Miggs nie zgodził się odjechać z Quickiem a do przeniesienia
Jozuego brak nam było ludzi, pozostała na miejscu, pilnując wyjścia. Właściwie pilnowali go
Abati, a my spaliśmy nie wypuszczając karabinów z rąk. Koło południa powrócił Quick w
towarzystwie wielu ludzi z lektyką, przywożąc wszystkie potrzebne materiały.

Odrzuciliśmy kamienie i Oliwer, Jafet i kilku innych zeszli na pierwszy poziom założyć

ładunki. Krótko potem powrócili. Oliwer, z lekko pobladłą twarzą i trochę zdenerwowany,
krzyknął, abyśmy odeszli do tyłu. Sam też poszedł za nami, odwijając drut ze szpuli.
Zatrzymał się w pewnej odległości od szybu i nacisnął guzik baterii, którą trzymał w dłoni.

background image

Usłyszeliśmy stłumiony wybuch. Ziemia zadrżała nam pod stopami, jak przy trzęsieniu a z
wylotu szybu poleciały w górę kamienie.

Po tunelu pozostało tylko niewielkie wgłębienie w ziemi.
– Szkoda mi ich – powiedział Oliwer – ale trzeba to było zrobić.
– Kogo ci szkoda? – spytałem.
– Kapłanów czy też wojowników Fungów. Pełno ich na wszystkich poziomach, żywych

lub martwych. Deptali nam po piętach. No cóż, tą drogą nikt już nigdy nie przejdzie.

Później, w gościnnych pomieszczeniach pałacu w Mur, Higgs opowiedział nam swoją

historię. Po zdradzie Szadracha, który jak się okazało, chciał wydać nas wszystkich, gdyż
profesor podsłuchał jego rozmowę z dowódcą oddziału Fungów, schwytano go i uwięziono
wewnątrz sfinksa, gdzie były rozległe lochy wykute przez lud, którego dziełem był posąg.
Tam odwiedził go Barung i poinformował o spotkaniu z nami. Powiedział mu też, że nie
zgodziliśmy się skorzystać z szansy uwolnienia go za cenę złamania obietnicy danej
Makedzie.

– Wiecie – mówił Higgs – kiedy to usłyszałem, to najpierw ogarnęła mnie złość i

pomyślałem, że jesteście bydlakami. Ale kiedy potem przemyślałem wszystko spokojnie,
dostrzegłem drugą stronę sprawy i doszedłem do wniosku, że postąpiliście słusznie, choć nie
powiem, żebym się cieszył na myśl, że zostanę rzucony jak porcja koniny zgrai świętych
lwów. Barung, na swój sposób wspaniały facet, zapewnił mnie, że nie ma innego wyjścia,
jeśli nie chce poważnie obrazić kapłanów, którzy są tam bardzo potężni, i ściągnąć na cały
naród straszliwe przekleństwo.

Tymczasem jednak starał się zapewnić mi jak najlepsze warunki. Mogłem na przykład

przechadzać się po grzbiecie sfinksa, rozmawiać z kapłanami, bardzo podejrzliwymi i
niedostępnymi ludźmi, i badać cały ich system wiary. Na podstawie tych rozmów nie mam
żadnych wątpliwości, że wywodzi się on ze starożytnego Egiptu. Prawdę mówiąc, dokonałem
wielkiego odkrycia, które – jeśli uda nam się stąd kiedykolwiek wydostać – uwieczni moje
imię. Otóż, jak dowodzą tego liczne podobieństwa zwyczajów i wierzeń, Fungowie i
starożytni Egipcjanie musieli mieć wspólnych przodków. Co więcej, Fungowie, których
głównym ośrodkiem było wówczas Mur, utrzymywali za czasów Starego Państwa, aż do
dwudziestej dynastii, jeśli nie dłużej, żywe kontakty z Egipcjanami. Przyjaciele, wyobraźcie
sobie, że w jednym z lochów znalazłem napis wyskrobany na ścianie przez człowieka, który,
po dwudziestoletnim pobycie w Egipcie, został na życzenie Fungów odesłany do Mur przez
Ramzesa II! Napis ten wyskrobał na dzień przed rzuceniem go świętym lwom, co już wtedy
było od dawna praktykowanym zwyczajem. Skopiowałem ten napis w swoim notesie. Mówię
wam – wykrzyknął tryumfalnie – mam poświadczoną kopię tego napisu, i to dzięki
Szadrachowi, oby Bóg błogosławił tego łotra!

Pogratulowałem mu serdecznie tego sukcesu i zanim zdążył przystąpić do opisu innych

background image

szczegółów archeologicznych, poprosiłem, aby powiedział mi coś o synu.

– O – powiedział Higgs – to bardzo miły młody człowiek, a przy tym niezwykle

przystojny. Jestem dumny, że mam takiego chrześniaka. Bardzo się wzruszył, kiedy usłyszał,
że szukasz go od wielu lat. Nadal mówi po angielsku, choć z arabskim akcentem i,
oczywiście, chce uciec. Na razie jednak nie wiedzie mu się źle, gdyż jest głównym
śpiewakiem boga, a ze stanowiskiem tym łączy się wiele przywilejów. Mówiłem ci już, że w
przeddzień następnej pełni księżyca ma poślubić jedyną córkę Barunga, prawda? Uroczystość
ta ma się odbyć w mieście Harmak i ma to być ślub, jaki zdarza się raz na wiele pokoleń.
Krótko mówiąc, będzie to przyjęcie dla całego ludu. Bardzo chciałbym być na nim obecny,
ale niestety nie będę mógł. Na szczęście twój syn, inteligentny człowiek, obiecał mi, że
wszystko zapisze i mam nadzieję, że kiedyś dostanę te notatki.

– A czy jest przywiązany do tej dzikuski? – spytałem z niepokojem.
– Przywiązany? O nie, zdaje mi się, że nigdy jej nie widział i wie tylko tyle, że jest to

prosta dziewczyna i ma podobno wybuchowy charakter. Jest on jednak, jak można się
spodziewać po kimś, kto przechodził tak zmienne koleje losu, stoikiem i bierze rzeczy takimi,
jakimi są, dziękując niebu, że nie jest gorzej. Widzisz, jako mąż córki sułtana, nie będzie
musiał się obawiać lwów i będzie miał dużo do powiedzenia, chyba żeby się za bardzo kłócili.
Ale nie wnikajmy zbyt głęboko w sprawy domowe, bo było wiele innych ważnych rzeczy,
które interesowały nas obu. Chciał wiedzieć wszystko o tobie i o twoich planach, a ja,
naturalnie, chciałem dowiedzieć się wszystkiego o Fungach, o ich wierzeniach i rytuałach
związanych z Harmakiem, tak że rozmawialiśmy bez przerwy. Prawdę mówiąc, żałuję, że nie
mogliśmy pobyć ze sobą dłużej, bo bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Ale bez względu na to, co się
stanie, myślę, że zapisałem wszystkie najważniejsze sprawy, o których mi powiedział – tu
klepnął w gruby notes.

– Byłoby naprawdę straszne, gdyby zżarł to jakiś lew – dodał. – Mniejsza o mnie, może

być jeszcze wielu dobrych, a nawet lepszych egiptologów, ale wątpię, by któremuś z nich
zdarzyła się okazja przeprowadzenia takich badań u źródła. Na wszelki wypadek postarałem
się jak mogłem zabezpieczyć te notatki. Najważniejsze z nich przepisałem takim miejscowym
atramentem czy czymś tam na owczych skórach i zostawiłem pod pieczą twego syna. Miałem
nawet zamiar zostawić mu oryginał, ale na szczęście w podnieceniu przed tą podróżą do
jaskini lwów zapomniałem o tym.

Zgodziłem się z nim, że istotnie miał wyjątkową okazję i szczęście jako archeolog i Higgs

podjął na nowo, pykając fajkę:

– Oczywiście kiedy Oliwer pojawił się tak nieoczekiwanie na grzbiecie sfinksa,

pamiętając o twoim naturalnym pragnieniu odzyskania syna, zrobiłem, co mogłem, aby go
wyrwać stamtąd. Ale nie było go w pomieszczeniu, w którym spodziewałem się go znaleźć.
Zamiast niego byli kapłani, którzy słyszeli naszą rozmowę, a resztę znacie. No, ale w sumie
skończyło się to dobrze, choć muszę przyznać, że ten zjazd w koszu do jaskini lwów wystawił

background image

moje nerwy na niezłą próbę. Spuszczali mnie z wysokości dwustu, a może i trzystu stóp, a
lina była poprzecierana od częstego używania.

– O czym wtedy myślałeś? – spytał z zaciekawieniem Oliwer.
– O czym? Niewiele myślałem, bo bałem się. Zastanawiałem się tylko, czy święty Piotr

miał takie same wrażenia, kiedy opuszczano go w koszu, czy pierwsi męczennicy
chrześcijańscy odczuwali to samo na arenie amfiteatru, czy Barung, z którym pożegnałem się
dość czule, przyjdzie rano i będzie mnie szukał jak Dariusz Daniela oraz ile ze mnie zostanie
do rana. Poza tym miałem nadzieję, że któraś z tych bestii dostanie zapalenia wyrostka,
zżarłszy moje okulary. Daję słowo, przyprawiało mnie o mdłości, szczególnie podczas tego
kołysania na końcu. Nigdy nie mogłem znieść kołysania. Ale lepiej, że się tak stało, bo
spadłbym z ogona sfinksa, zanim zdołałbym przejść choć jard. Chodzenie po linie nigdy nie
było moją specjalnością... i naprawdę jesteście wszyscy trzej najlepszymi przyjaciółmi na
świecie. Nie myślcie, że skoro wam wylewnie nie dziękuję, to zapomniałem, co dla mnie
zrobiliście. A teraz mówcie o sobie, bo chcę wiedzieć, jak stoją sprawy. Nie spodziewałem
się, że spotkamy się przed dniem Sądu Ostatecznego.

Opowiedzieliśmy mu więc wszystko. Słuchał z otwartymi ustami. Kiedy doszliśmy do

opisu Grobowca Królów, nie mógł usiedzieć z podniecenia.

– Chyba niczego nie dotykaliście – prawie wrzeszczał. – Chyba nie okazaliście się takimi

wandalami, żeby czegoś dotykać? Wszystko musi być skatalogowane in situ, trzeba zrobić
rysunki. Jeśli to możliwe, to trzeba przenieść poszczególne grupy szkieletów z otaczającymi
je darami, żeby można było wszystko ustawić tak samo w muzeum. No, mam przed sobą
przynajmniej półtora miesiąca pracy, i pomyśleć, że gdyby nie wy, znajdowałbym się teraz w
kiszkach jakiegoś śmierdzącego świętego lwa!

Następnego ranka zostałem wyrwany ze snu przez Higgsa, który wszedł, kuśtykając, w

jakiejś przedziwnej piżamie, którą sporządził przy pomocy Quicka.

– Słuchaj, stary – rzekł – powiedz mi coś więcej o tej dziewczynie, Waldzie Nagaście. Co

za słodka buzia! I jaka odwaga! Oczywiście takie rzeczy mnie nie interesują, od dwudziestu
lat nie oglądam się za kobietami, a jeśli zobaczę jakąś wieczorem, to rano już o niej nie
pamiętam, ale, jak pragnę zdrowia, kiedy ta na mnie spojrzała, to zrobiło mi się tu jakoś
dziwnie – puknął się w środek piżamy – choć może poczułem się tak dlatego, że stanowiła
taki kontrast z lwami.

– Ptolemeuszu – powiedziałem poważnie – musisz zdać sobie sprawę, że zalecanie się do

niej jest bardziej niebezpieczne niż pobyt w jaskini lwów. Co więcej, jeśli nie chcesz jeszcze
bardziej skomplikować spraw swymi niewczesnymi uczuciami, pozostań lepiej przy starych
zwyczajach i zostaw w spokoju jej spojrzenia. Mówiąc krótko, zakochał się w niej Oliwer.

– No i bardzo dobrze. Zdziwiłbym się, gdyby tak nie było, ale co to ma wspólnego ze

mną? Dlaczego ja nie miałbym się w niej zakochać? Choć przyznaję – powiedział smutnym
głosem, spojrzawszy krytycznie na swą okrągłą sylwetkę – że ma większe szansę, tym

background image

bardziej że jest tu dłużej niż ja.

– Tym bardziej że ona też jest w nim zakochana. – Opowiedziałem mu, co zobaczyłem w

Grobowcu Królów.

Najpierw wybuchnął gromkim śmiechem, a potem nagle bardzo się oburzył.
– To skandal! Jak on mógł tak się zachować! Skompromitował nas wszystkich, ten...

szczęściarz. Przez te jego egoistyczne zapędy miłosne nie będzie końca kłopotom. Zupełnie
prawdopodobne, stary, że i ty, i ja mizernie skończymy przez tego erotomana. Przecież on
gotów zaniedbać interesy, uganiając się za tą śliczną Żydówką... To znaczy, jeśli ona w ogóle
jest Żydówką, bo przez tyle wieków musieli wymieszać się z innymi rasami i w jej żyłach na
pewno płynie sporo innej krwi, a poza tym pierwsza królowa Saba, jeśli w ogóle istniała, była
Etiopką. Jako przyjaciel tyle od niego starszy, że mógłbym być jego ojcem, porozmawiam z
nim o tym poważnie.

– W porządku – rzuciłem za nim, kiedy pokuśtykał z powrotem, aby się wykąpać – tylko

jeśli masz trochę rozsądku, to nie rozmawiaj o tym z Makedą. Po tym, jak wczoraj gapiłeś się
na nią z otwartą gębą, mogłaby cię źle zrozumieć.

Później wezwano mnie do księcia Jozuego, abym zmienił mu opatrunki. Jego rany, mimo

iż niegroźne, były bardzo bolesne. Kiedy wszedłem, z miejsca zauważyłem zmianę na jego
twarzy. Podobnie jak Quick i Oliwer, uważałem go dotąd za zwykłego tchórza i fanfarona.
Teraz wszakże dostrzegłem jego prawdziwą naturę i zrozumiałem, że choć jest tchórzem i
pyszałkiem, to jest także bardzo niebezpiecznym i zdecydowanym na wszystko człowiekiem,
który za wszelką cenę będzie starał się zaspokoić swe ambicje.

Kiedy go opatrzyłem i powiedziałem, że moim zdaniem rany nie będą miały żadnych

poważnych skutków dla jego zdrowia, gdyż wszelki brud, jaki znajdował się na pazurach lwa
i mógłby doprowadzić do zakażenia, został prawdopodobnie na grubym ubraniu, które Jozue
miał na sobie podczas wyprawy, powiedział:

– Lekarzu, chciałbym z tobą porozmawiać na osobności.
Skłoniłem się, a on odprawił swoich ludzi i rzekł:
– Córka Królów, dziedziczna władczyni tego kraju, postanowiła, w pewnym sensie na

przekór zaleceniom Rady, zatrudnić was, gojów, abyście za pomocą sztuk, których jesteście
mistrzami, zniszczyli naszych odwiecznych wrogów, Fungów, i obiecała wam za to sowitą
zapłatę. Otóż chciałbym, abyście zrozumieli, że choć uważacie się za wielkich ludzi i z tego,
co wiem, jesteście chyba nimi w swoim kraju, to tu jesteście tylko sługami, jak wszelcy inni
najemnicy, których spodoba nam się wynająć.

Jego ton był tak obraźliwy, że choć może mądrzej byłoby nic nie mówić, nie mogłem się

powstrzymać od odpowiedzi.

– To ciężkie słowa, książę – powiedziałem – muszę ci zatem wyjaśnić jaka jest

prawdziwa cena, za którą zgodziliśmy się podjąć tego zadania i wystawić na związane z nim
ryzyko. Ja mam nadzieję odzyskać syna, który jest w niewoli u waszych wrogów. Kapitan

background image

Orme poszukuje przygód, gdyż jest w swoim kraju zamożnym człowiekiem i nie musi
zabiegać o zdobycie bogactwa. Ten, którego nazywacie Czarne Okna, a którego prawdziwe
nazwisko brzmi Higgs, robi to z czystej miłości do wiedzy. W Anglii i na całym Zachodzie
słynna jest jego znajomość wymarłych ludów, ich języków i zwyczajów i podjął tę
niebezpieczną podróż tylko po to, aby móc je tutaj badać. Jeśli chodzi o Quicka, to jest on
człowiekiem Orme’a, zna go od dziecka, służył pod nim w wielu wojnach i przybył tu tylko
dlatego, by być ze swym panem.

– Aaa! – powiedział Jozue. – Sługa, osoba bez żadnego znaczenia, a mimo to ośmiela się

grozić mnie, wielkiemu księciu Abatich.

– W obliczu śmierci, książę, wszyscy ludzie są równi. Zachowałeś się tak, że mogło się to

skończyć okropną śmiercią jego pana, który akurat dokonywał bohaterskiego czynu.

– A co mnie obchodzą bohaterskie czyny jego pana? Widzę, że cenicie takie rzeczy a

ludzi, którzy to robią, uważacie za wielkich i wspaniałych. Ale my nie. Nie ma takiego
dzikusa wśród Fungów, który by nie zrobił tego, co Orme, a nawet więcej. A dlaczego? Bo
jest dzikusem. My, ludzie kulturalni, cywilizowani, mamy więcej rozumu. Dano nam życie po
to, byśmy się nim cieszyli, a nie lekceważyli i nadstawiali karki pod miecz. Dlatego na pewno
nazywacie nas tchórzami.

– Jednak, książę, ci, którzy noszą zaszczytny według ciebie tytuł tchórza, najszybciej

mogą zginąć. Za waszymi bramami stoją Fungowie i tylko czekają, by unieść miecze nad
waszymi karkami.

– I właśnie dlatego wynajęliśmy was, goju. Mimo wszystko nie żywię urazy do waszego

sługi, Quicka. Jest on Fungiem, tyle że o białej skórze, i zachowuje się zgodnie ze swą
barbarzyńską naturą. Dlatego wybaczam mu, jednak na przyszłość niech się strzeże! A teraz
poważniejsza sprawa. Córka Królów jest młoda, piękna i dzielna. Nowa twarz z obcego kraju
może pobudzić jej wyobraźnię. Ale – dodał znacząco – niech właściciel tej twarzy pamięta
kim jest ona, a kim on, niech pamięta, że każdego spoza kręgu tych, w których żyłach płynie
starożytna krew Salomona, kto by ośmielił się podnieść wzrok na prawnuczkę królowej Saby,
czeka śmierć, powolna i okrutna śmierć. To samo czeka wszystkich, którzy mu pomagają. Na
koniec niech pamięta, że ta wysoko urodzona pani, z którą on, nieznany goj, ośmiela się
rozmawiać jak równy z równą, jest od dziecka zaręczona ze mną i chociaż, jak to kobiety,
zdaje się kpić ze mnie, niedługo zostanie moją żoną, a my, Abati, zazdrośnie strzeżemy czci
naszych kobiet. Zrozumiałeś?

– Tak, książę – odparłem, siląc się na spokój, bo kipiałem z gniewu. – Ale ja też

chciałbym, żebyś coś zrozumiał. Otóż jesteśmy przedstawicielami rasy, która obejmuje swym
ramieniem pół świata, i tym różnimy się od niewielkiego plemienia Abatich, o którego sławie
nic nam nie wiadomo, że zazdrośnie strzeżemy naszego własnego honoru i nie potrzebujemy
opłacać obcych najemników, aby walczyli za nas z wrogiem. Ufam, książę, że kiedy
następnym razem przyjdę opatrzyć twe rany, to będą one z przodu, a nie z tyłu. l jeszcze

background image

jedno. Nie radzę ci grozić kapitanowi, którego nazywasz gojem i najemnikiem, bo możesz się
przekonać, że nie zawsze dobrze jest być tchórzem, choćby się miało nie wiem jak starożytną
krew w żyłach.

Potem, nie posiadając się z wściekłości, opuściłem go. Czułem, że zachowałem się jak

kompletny głupiec, ale nie mogłem siedzieć spokojnie i słuchać, jak ten nadęty łotr, który
określa się mianem księcia i szczyci się własnym tchórzostwem, znieważa takich ludzi, jak
moi towarzysze, że nie wspomnę już o sobie samym. Odprowadził mnie groźnym
spojrzeniem, a jego ludzie, którzy kręcili się w końcu wielkiej sali, gdzie z nim rozmawiałem,
patrzyli na mnie spode łba. Zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczny jest ten bydlak i
zacząłem żałować, że Quick, zamiast dać mu po twarzy, nie skręcił mu karku w tunelu.

Moi towarzysze też żałowali, że się tak nie stało, kiedy opowiedziałem o tej rozmowie,

ale myślę, że otworzyłem im, a szczególnie Oliwerowi, oczy na powagę sytuacji. Potem
poinformował mnie, że rozmawiał z Makedą i że poważnie zaczęła się lękać o nasze, a nawet
o swoje bezpieczeństwo. Powiedziała mu, że Jozue jest zdolny do wszystkiego i że cieszy się
poparciem większości Abatich, zawistnych, nikczemnych i nietolerancyjnych ludzi, którzy
nadrabiają chytrością i przebiegłością brak odwagi.

Jednak dobrze widziałem, że grożące Makedzie i Oliwerowi niebezpieczeństwo nie

rozluźniło ich związku ani nie osłabiło uczucia. Ba, zdawało się nawet, że zbliżyło ich to
jeszcze bardziej do siebie. Krótko mówiąc, wszystko zmierzało – do tragicznego końca, a my
mogliśmy tylko stać z boku i bezsilnie się przyglądać.

Po południu tego samego dnia, kiedy miałem ową nieprzyjemną rozmowę z Jozuem,

wezwano nas na posiedzenie Rady. Poszliśmy, nie bez pewnych obaw, spodziewając się
kłopotów. Na miejscu okazało się, że istotnie są kłopoty, ale innego rodzaju, niż
przypuszczaliśmy. Zaledwie weszliśmy do sali, w której siedziała na tronie Makeda, otoczona
swym karykaturalnie pompatycznym dworem, gdy otworzyły się wielkie drzwi i
wprowadzono trzech siwobrodych mężczyzn w długich szatach, w których natychmiast
rozpoznaliśmy wysłanników czy posłów Fungów. Ludzie ci skłonili się zawoalowanej
Makedzie, a potem odwróciwszy się w stronę, gdzie staliśmy, z dala od Abatich, również
nam. Na Jozuego, którego podtrzymywało dwóch służących, gdyż nie mógł nawet stać o
własnych siłach, ani na resztę notabli i kapłanów nie zwrócili w ogóle uwagi.

– Mówcie – powiedziała Makeda.
– Pani – zaczął rzecznik poselstwa – przysyła nas sułtan Barung, syn Barunga, władca

Fungów. A oto jego słowa: „Rękami i mądrością białych panów, których wezwałaś na pomoc,
wyrządziłaś ostatnio dużo szkód naszemu bogu, Harmakowi, i mnie, jego słudze. Zniszczyłaś
jedną z bram mego miasta, a z nią wielu moich poddanych. Uwolniłaś z mych rąk więźnia,
zabierając Harmakowi należną mu ofiarę i sprowadzając tym samym na nas jego gniew.
Zabiłaś wiele świętych zwierząt, za których pośrednictwem Harmak przyjmuje nasze ofiary,
wielu kapłanów i strażników boga w podziemnym przejściu. Co więcej, moi szpiedzy

background image

donoszą, że planujesz dalsze wystąpienia przeciwko bogu i przeciw mnie. A zatem powiadam
ci, że za te i za inne niecne czyny zniszczę cały twój naród, który do tej pory oszczędzałem.
Niedługo poślubię moją córkę białemu człowiekowi, kapłanowi Harmaka, zwanemu
Śpiewakiem Egipskim, który jest podobno synem lekarza w twojej służbie, a kiedy odprawię
te uroczystości i mój lud zakończy żniwa, podniosę miecz i nie spocznę, dopóki nie będzie już
Abatich.

Wiedz, że ostatniej nocy, kiedy zabiliście święte lwy i porwaliście ofiarę, Harmak

przemówił do swych kapłanów i objawił im przyszłość. A oto jego proroctwo – «Nim
skończycie zbiory, moja głowa będzie spać na Równinie Mur». Nie wiemy, co to znaczy, ale
wiemy, że nim skończymy zbiory, ja czy ten, który obejmie rządy po mnie, położy się do snu
w moim mieście Mur.

A teraz wybierajcie – albo natychmiast się poddacie, albo nadejdzie wasz koniec. Jeśli się

poddacie, to oprócz tego psa, Jozuego, który kilka dni temu chciał mnie, wbrew ogólnie
przyjętym zwyczajom, podstępnie zabić, i dziesięciu innych, których wymienię, daruję wam
życie. Jozuego jednak i tych dziesięciu powieszę, gdyż nie są godni umierać od miecza. Jeśli
natomiast stawicie opór, to przysięgam na samego Harmaka, że oprócz białych panów,
których darzę szacunkiem za ich odwagę, i tego twego sługi, który stanął razem z nimi
ostatniej nocy w jaskini lwów – zginą wszyscy wasi mężczyźni, a wszystkie kobiety, z
wyjątkiem ciebie, Waldo Nagasto, gdyż masz wielkie serce, zostaną moimi niewolnikami.
Jaka jest twoja odpowiedź, o pani Abatich?”

Makeda popatrzyła po twarzach członków Rady i zobaczyła malującą się na nich trwogę.

Widzieliśmy, że wielu dosłownie trzęsie się ze strachu.

– Moja odpowiedź będzie krótka, wysłańcy Barunga – powiedziała – ale wypada, aby

najpierw ci, którzy reprezentują tu lud, przemówili w jego imieniu. Jozue, mój wuju, jesteś
pierwszą osobą w Radzie. Co masz do powiedzenia? Czy chcesz poświęcić swoje życie i
życie dziesięciu innych, których imion nie znam, aby między nami i Fungami zapanował
pokój?

– Co?! – wrzasnął Jozue w porywie wściekłości. – Czyżbym dożył tej chwili po to, aby

słuchać, jak jakaś Walda Nagasta proponuje, żeby oddać mnie, pierwszego księcia jej kraju,
swego wuja i narzeczonego, w ręce naszych odwiecznych wrogów, którzy powieszą mnie jak
niedołężnego psa? Czy tych nieznanych dziesięciu, którzy bez wątpienia znajdują się w tej
sali, dożyło tej chwili po to, aby usłyszeć wydany na siebie wyrok?

– Nie, wuju. Pytałam tylko, czy życzysz sobie tego. To wszystko.
– A więc odpowiadam, że ani ja sobie tego nie życzę, ani tych dziesięciu, ani reszta

Abatich. O nie, będziemy walczyć z Fungami i pobijemy ich, a kamień z ich bożka o
zwierzęcej głowie zużyjemy do budowy synagogi i do brukowania dróg. Słyszycie, dzikusy?
– zwrócił się do Fungów i, podtrzymywany przez służących, podkuśtykał do wysłanników
sułtana, śmiejąc się im w twarz.

background image

Posłowie zmierzyli go spokojnie wzrokiem od stóp do głowy. – Słyszymy i cieszy nas to

– odparł ich rzecznik – gdyż my, Fungowie, wolimy rozstrzygać nasze spory mieczem, nie
układami. A tobie, Jozue, radzimy umrzeć przed naszym wejściem do Mur, gdyż sznur nie
jest jedynym znanym nam sposobem egzekucji.

Wszyscy trzej skłonili się uroczyście, najpierw Córce Królów, potem nam i odwrócili się,

aby odejść.

– Zabić ich! – wrzasnął Jozue. – Obrazili mnie, księcia!
Ale nikt nie podniósł na nich ręki. Wyszli spokojnie na plac, gdzie czekała eskorta z ich

końmi.

background image

Rozdział XIV

Szadrach spotyka Faraona

Po wyjściu posłów zaległa ciężka cisza, gdyż nawet lekkomyślni Abati zrozumieli, że

wybiła ich godzina. Potem nagle wszyscy członkowie Rady zaczęli mówić naraz, robiąc
wrzask jak stado małp, przy czym nikt nie słuchał drugiego. W końcu wystąpił jakiś
wspaniale odziany jegomość, chyba kapłan, i krzykiem uciszył całą czeredę.

Kiedy się uspokoili, zaczął ze zdenerwowania mówić, że to my, goje, sprowadziliśmy na

Mur to całe niszczęście, gdyż przedtem Abati, choć zagrożeni, żyli w spokoju i chwale –
właśnie tak powiedział: „w chwale!” – przez całe wieki. Ale teraz użądliliśmy Fungów, jak
szerszeń byka, i wprawiliśmy ich w taką wściekłość, że chcą rozdeptać Abatich. Dlatego
zaproponował, aby natychmiast wydalono nas z Mur.

W tym momencie zobaczyłem, że Jozue szepce coś na ucho stojącemu obok niego

człowiekowi, który zaraz krzyknął:

– O nie, bo z miejsca pojechaliby do swego przyjaciela Barunga, takiego samego dzikusa

jak oni i znając nasze tajemnice, wykorzystaliby je przeciw nam. Trzeba ich natychmiast
zabić! – wyciągnął miecz i zaczął nim wymachiwać.

Podszedł do niego Quick i przyłożył mu rewolwer do głowy. – Opuść ten miecz –

powiedział – bo zaraz poznasz koniec tej historii.

Dzielny wojownik opuścił miecz i Quick wrócił do nas.
Teraz zabrała głos Makeda. Mówiła dość spokojnie, choć widziałem, że trzęsie się z

gniewu.

– Ci ludzie są naszymi gośćmi – powiedziała. – Przyjechali tu, aby nam służyć. Chcecie

zamordować swoich gości? Zresztą, co by wam z tego przyszło? Może nas ocalić tylko jedno,
zniszczenie bożka Fungów, gdyż zgodnie z ich starą przepowiednią, opuszczą swoje miasto,
kiedy zostanie on zniszczony. A jeśli chodzi o tę nową przepowiednię kapłanów Harmaka, że
zanim skończą zbiory, głowa tego bożka będzie spać na Równinie Mur, to jak może do tego
dojść, jeśli zostanie zniszczony? Chyba że znaczy to, iż Harmak będzie spał w niebie.
Dlaczego zatem boicie się gróźb opartych na tym, co nie może się zdarzyć?

background image

Ale czy wy potraficie zniszczyć tego fałszywego boga? Czy ośmielicie się walczyć z

Fungami? Dobrze wiecie, że nie, bo gdyby tak było, to czy musiałabym posyłać po tych ludzi
Zachodu? A może myślicie, że ułagodzicie Barunga, zabijając ich? O nie, chociaż jest naszym
wrogiem, jest dzielnym i honorowym człowiekiem i gdy się o tym dowie, rozgniewa się
jeszcze bardziej i zemści jeszcze okrutniej. Poza tym będziecie musieli poszukać sobie wtedy
innej Waldy Nagasty, bo ja, Makeda, nie chcę być królową takich ludzi.

– To niemożliwe – powiedział ktoś – jesteś, pani, ostatnią kobietą królewskiej krwi.
– A więc weźmiecie sobie taką, która nie jest królewskiej krwi, albo wybierzecie nowego

władcę, jak Żydzi Saula, bo jeśli zabijecie moich gości, wstyd i hańba nie pozwolą mi dłużej
żyć.

Zdaje się, że te słowa przestraszyły Radę. Jeden z nich spytał, co w takim razie mają

robić.

– Co robić? – odparła, odrzucając woalkę. – Przecież jesteście mężczyznami! Stwórzcie

armię, weźcie każdego, kto może unieść miecz. Pomóżcie tym obcym, a oni poprowadzą was
do zwycięstwa. O Abati, czyżbyście chcieli, aby was zarżnięto jak barany? Czyżbyście
chcieli, aby wasze kobiety stały się niewolnicami, a wasza rasa przestała istnieć?

– Nie! – krzyknęło kilku z nich.
– A więc brońcie się! Nadal jest was wielu, ci przybysze znają się na prowadzeniu wojen

i poprowadzą was, jeśli za nimi pójdziecie. Zdobądźcie się na odwagę, a przysięgam wam, że
nim zakończą się żniwa, to nie Fungowie będą siedzieli w Mur, ale Abati w Harmaku.
Skończyłam, a teraz róbcie, co chcecie – podniosła się z tronu i opuściła salę, dając nam
gestem znak, abyśmy zrobili to samo.

Koniec tego był taki, że Rada Abatich zawarła z nami pokój. Z charakterystyczną dla

siebie pompą i pedanterią przysięgli na Zwój Praw, że udzielą nam wszelkiej pomocy w
walce z Fungami, a nawet będą słuchali naszych rozkazów, z tym tylko zastrzeżeniem, że
będą one wymagały potwierdzenia kilkuosobowej rady ich dowódców. Mówiąc krótko i
dosadnie, ponieważ bardzo się bali, zapomnieli na pewien czas o nienawiści do nas,
cudzoziemców.

Opracowano zatem pewne posunięcia, między innymi Rada, jedyny organ – oczywiście

oprócz królowej – władny do podejmowania decyzji w sprawach państwa, gdyż Abati nie
mieli żadnych ciał przedstawicielskich, ogłosiła na pewien czas powszechną mobilizację.
Powiem tu od razu, że decyzja ta spotkała się z ogólnym sprzeciwem. Abati byli narodem
rolników i nienawidzili służby wojskowej. Co prawda od dziecka słyszeli o groźbie ataku ze
strony Fungów, ale atak taki nigdy nie nastąpił. Otoczeni nieprzebytym murem gór, Abati żyli
niczym na niedostępnej wyspie, a Fungowie znajdowali się zawsze po drugiej stronie.

Nigdy nie doświadczyli rzezi ni grabieży, a ich wyobraźnia była zbyt uboga, aby mogli

zrozumieć, co znaczą owe słowa. Domy w płomieniach, mężczyźni wycięci w pień, kobiety i
dzieci uprowadzone w niewolę – wszystko to wydawało się im bajką, nierealną opowieścią z

background image

gatunku tych, które snuli w długie wieczory podczas pory deszczowej ich poeci. Takie rzeczy
mogły przytrafić się w zamierzchłych czasach Kanaanitom, Jebuzytom i Amalekitom, o
których wspominała ich Księga Praw, ale nie mogły przytrafić się im, żyjącym bezpiecznie i
wygodnie Abatim. W owej Księdze ostatecznie zawsze zwyciężali Izraelici, mimo iż Filistyni
albo Fungowie stali u ich bram. Trzeba bowiem pamiętać, iż nie zawiera ona opisu upadku
Jerozolimy i strasznej zagłady jej mieszkańców. O tym wydarzeniu Abati nie wiedzieli prawie
nic.

Nic więc dziwnego, że nasze komisje poborowe – choć właściwszym słowem byłoby tu

„łowcy rekrutów” – nie spotykały się z przychylnym przyjęciem. Wiem o tym dobrze, gdyż
zadanie to powierzono mnie. Zostałem oczywiście doradcą miejscowych dowódców.
Niejednokrotnie w wioskach położonych na brzegach pięknego jeziora witał nas grad
kamieni. Doszło nawet do przypadków aktywnego oporu i nie odbyło się bez rozlewu krwi.
Ostatecznie jednak udało nam się jakoś sformować pięcio – czy sześciotysięczną armię, ale
dezercja była na porządku dziennym, a parę razy zamordowano usiłujących przeciwdziałać
temu oficerów.

– To beznadziejna sprawa, doktorze, zupełnie beznadziejna – mówił Quick. – Co można

zrobić z takim stadem świń, z których każda rwie się tylko do koryta albo obojętnie gdzie,
tylko nie do wroga? Im szybciej dopadną ich Fungowie, tym lepiej dla wszytkich
zainteresowanych i gdyby nie było mi żal jej wysokości, to taka byłaby moja rada dla pana
kapitana i dla was wszystkich, panowie: „Uciekajcie z tej diabelskiej dziury co sił w nogach i
zostawcie Abatich ich losowi”.

– Zapominacie, sierżancie, że mam osobisty powód, żeby tu zostać. Reszta chyba też.

Profesor na przykład jest zafascynowany szkieletami w Grobowcu Królów.

– Tak, a pan kapitan czymś przyjemniejszym niż szkielet. No cóż, musimy doprowadzić

to do końca, chociaż zdaje mi się, że nie wszyscy doczekamy tej chwili. Z drugiej strony, jeśli
człowiek żył w zgodzie ze swymi zasadami, to to, czy będzie żył parę lat krócej czy dłużej nie
ma wielkiego znaczenia. W końcu czy jest ktoś oprócz was, panowie, komu będzie brakować
Samuela Quicka?

Potem, nie czekając na odpowiedź, odmaszerował wyprostowany jak trzcina pomóc

pstrokato ubranym oficerom Abatich, których szczerze i z wzajemnością nienawidził, wpoić
świeżo sformowanej kompanii elementy musztry, a ja zacząłem się zastanawiać jakie też
obawy czy przeczucia wypełniły jego uczciwą duszę.

Musztrowanie rekrutów nie było jednak głównym zadaniem Quicka. Codziennie,

przynajmniej przez sześć godzin, pomagał Oliwerowi w wielkim dziele drążenia tunelu z
Krypty Królów do cokołu, na którym spoczywał bożek Fungów. Było to bardzo trudne
przedsięwzięcie i prawdopodobnie nie dałoby się urzeczywistnić, gdyby nie fakt, że domysł
Orme’a o istnieniu niegdyś przejścia prowadzącego z końca jaskini ku sfinksowi znalazł
potwierdzenie. Przejście takie znaleźliśmy za tronem, na którym spoczywały kości króla

background image

garbusa. Otwór był zamurowany, ale z tym poradziliśmy sobie łatwo. Dalej był tunel
opadający stromo w dół. Przeszliśmy nim bez kłopotów kilkaset jardów, ale dalej ściany i
sklepienie były tak popękane, że w obawie przed tąpnięciem musieliśmy je podpierać
drewnianymi stemplami.

W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie strop zupełnie się zawalił, prawdopodobnie w

wyniku trzęsienia ziemi, które zniszczyło dużą część podziemnego miasta. Jeśli można było
zaufać instrumentom i obliczeniom Oliwera, to miejsce to znajdowało się około dwieście
jardów od dna jaskini lwów, do której pewnie ów tunel niegdyś prowadził. Oczywiście
powstał problem, co robić dalej. Odbyliśmy w tym celu naradę, na którą zaprosiliśmy Makedę
i kilku znaczniejszych Abatich. Oliwer wyjaśnił im, że gdyby nawet udało się oczyścić
zawalony odcinek tunelu, to i tak na nic by się to nie zdało, gdyż w końcu znaleźlibyśmy się
prawdopodobnie w jaskini lwów.

– A zatem jaki masz plan? – spytała Makeda.
– Pani – odparł – mam zniszczyć Harmaka za pomocą materiałów wybuchowych, które

przywieźliśmy tu z Anglii. Przede wszystkim chciałbym zapytać, czy nadal jest to twoim
życzeniem?

– A dlaczego miałabym się z niego wycofać? – odparła Makeda. – Co masz przeciw

niemu?

– Dwa zastrzeżenia, pani. Jako akt wojny czyn ten byłby bez znaczenia, gdyż nawet jeśli

założymy, że sfinks zostanie zniszczony a pewna liczba kapłanów i strażników zginie, to w
jaki sposób polepszy to waszą sytuację? Po drugie zniszczenie sfinksa jest bardzo trudnym, a
może nawet niewykonalnym zadaniem. To prawda, że materiały, którymi dysponujemy, mają
potężną siłę niszczenia, ale czy można mieć pewność, że wystarczy ich dla rozsadzenia takiej
góry litej skały? Nie mogę obliczyć jej masy, nie znając jej rozmiarów ani kubatury lochów
znajdujących się wewnątrz sfinksa, l na koniec, jeśli mamy podjąć próbę dokonania tego
dzieła, to trzeba będzie wydrążyć przynajmniej trzystujardowy tunel, prowadzący najpierw w
dół, a potem idący ku górze i wrzynający się w podstawę posągu. Jeśli w dodatku mamy
zakończyć to wszystko w przeciągu półtora miesiąca, to znaczy do dnia ślubu córki Barunga,
to będą musiały przy tym pracować bez przerwy dzień i noc setki ludzi, a i tak nie wiadomo,
czy uda się zmieścić w tym terminie.

Makeda zastanawiała się chwilę, a potem spojrzała na Oliwera i rzekła:
– Przyjacielu, znasz się na tym, więc powiedz nam szczerze, co myślisz. Co zrobiłbyś,

będąc na moim miejscu?

– Poprowadziłbym, pani, wszystkich zdolnych do władania bronią mężczyzn na miasto

Fungów w noc wielkiego święta, kiedy nie trzymają warty. Wysadziłbym bramy Harmaku,
wziął miasto szturmem, odepchnął Fungów i potem, gdyby było to konieczne, rozsadziłbym
w proch sfinksa od wewnątrz.

Makeda odbyła naradę ze swą świtą, która zdawała się bardzo zaniepokojona takim

background image

pomysłem, a potem przywołała nas z powrotem i zakomunikowała swoją decyzję.

– Ci panowie, moi doradcy – powiedziała z nutą pogardy w głosie – twierdzą, że twój

plan jest szalony i nigdy go nie poprą, ponieważ nikt nie zdoła namówić Abatich do tak
niebezpiecznego przedsięwzięcia, jakim byłby atak na miasto Harmak. Uważają, iż
przepowiednia mówi, iż Fungowie wyniosą się z równiny po, a nie przed zniszczeniem ich
boga i że dlatego trzeba go zniszczyć. Przypominają też, że zarówno ty, jak i twoi towarzysze
przysięgliście służyć przez rok Abatim i że należy do was wykonywanie, a nie wydawanie
rozkazów i że warunkiem otrzymania przez was obiecanej zapłaty jest zniszczenie bałwana,
do którego modlą się Fungowie. Oto decyzja, którą Rada oznajmiła ustami księcia Jozuego.
Książę rozkazuje, abyście natychmiast zabrali się do tego, po co sprowadzono was do Mur.

– Czy jest to również twój rozkaz, Córko Królów? – spytał z poczerwieniałą twarzą

Oliwer.

– Ponieważ ja również myślę, że Abati za nic nie zgodzą się na wzięcie udziału w

szturmie na Harmak, jest to także mój rozkaz, aczkolwiek ja sama nigdy nie wyraziłabym go
w takiej formie.

– Dobrze, Córko Królów, zrobię, co będę mógł. Tylko nie wiń nas, jeśli zakończy się to

inaczej, niż się spodziewają twoi doradcy. Proroctwo jest jak kij o dwóch końcach. Nie
wierzę, by tak waleczny naród, jak Fungowie uciekł i zostawił was tryumfujących tylko
dlatego, że zostanie zniszczone kamienne wyobrażenie ich boga, jeśli w ogóle da się to zrobić
w tak krótkim czasie i za pomocą środków, jakimi rozporządzamy. Na razie proszę, abyś dała
mi dwustu pięćdziesięciu ludzi wybranych spośród górali, nie spośród ludzi z miasta, do
pomocy w wykonaniu zadania. Niech wybierze ich Jafet i niech on nimi dowodzi.

– Stanie się, jak sobie życzysz – odparła.
Skłoniliśmy się i ruszyliśmy do wyjścia. Gdy przechodziliśmy koło członków Rady,

Jozue powiedział specjalnie głośno, abyśmy usłyszeli:

– Dzięki Bogu, że tym gojom pokazano wreszcie, gdzie jest ich miejsce.
Oliwer odwrócił się tak gwałtownie, że Jozue cofnął się, myśląc, że chce go uderzyć.
– Uważaj, książę – powiedział – żeby, zanim się to wszystko skończy, nie pokazano

tobie, gdzie jest twoje miejsce. Może ono być bardzo nisko – tu spojrzał wymownie na
podłogę.

Przystąpiliśmy zatem do pracy. Była ona nie tylko ciężka, ale i niebezpieczna. Na

szczęście, oprócz azoimidów, przywieźliśmy też ze sobą kilka skrzynek dynamitu, który
bardzo nam się teraz przydał. Wywiercono dziurę w przedniej ścianie tunelu i założono
ładunek. Potem wszyscy wycofali się do Jaskini Królów. Po odpaleniu, kiedy opadł dym, co
trwało dość długo, nasi ludzie wynieśli pokruszoną skałę i zabieg trzeba było powtórzyć.

W wąskim tunelu panowała wysoka temperatura, a powietrza było tak mało, że lampy

ledwie się tliły. Kiedy przedłużyliśmy go o sto stóp, myśleliśmy, że trzeba będzie
zrezygnować z planu, gdyż dwóch górali zmarło z uduszenia, a reszta, mimo iż byli to dzielni

background image

ludzie, odmówiła ponownego wejścia do tunelu. W końcu jednak udało się Orme’owi i
Jafetowi przekonać kilku z nich i krótko potem powietrze znacznie się poprawiło. Myślę, że
trafiliśmy na jakąś szczelinę czy szyb wychodzący na zewnątrz.

Istniały też inne zagrożenia, szczególnie niebezpieczeństwo osunięcia się sklepienia w

miejscach, gdzie skała była zwietrzała. Wielki kłopot sprawiały nam podziemne źródła, na
które natrafiliśmy parę razy. Woda w nich przesycona była miedzią czy innymi minerałami,
które nadawały jej właściwości kwasowe, a że trzeba było wynosić ją w drewnianych
kubłach, przez które łatwo przeciekała, stopy i ręce zatrudnionych przy tym ludzi pokryte
były bąblami. Uporaliśmy się w końcu z tym problemem, przekopując wąski kanał, który
odprowadził ją do zniszczonego przez trzęsienie ziemi, a położonego na niższym poziomie,
starego tunelu.

Pracowaliśmy więc w wielkim trudzie i znoju. Właściwie należałoby powiedzieć, że

pracowali Oliwer, Quick i górale. Higgs starał się pomagać, jak mógł, ale po pewnym czasie
wysoka temperatura stała się dla niego, człowieka o dużej tuszy, nie do zniesienia. Zajął się
więc w końcu nadzorowaniem składania materiału z wykopu w Grobowcu Królów, opieką
nad magazynem i innymi tego typu sprawami. Tak przynajmniej uważano, gdyż w istocie
większość czasu poświęcał na wykonywanie rysunków pochówków, katalogowanie
przedmiotów znajdujących się w jaskini i penetrowanie ruin podziemnego miasta. Prawdę
mówiąc, zamysł zniszczenia sfinksa napawał go zgrozą.

– I pomyśleć – mówił – pomyśleć, że ja, który całe życie pomstowałem na brak opieki

nad zabytkami i namawiałem do ratowania najdrobniejszych pamiątek przeszłości, mam teraz
przyczynić się do zniszczenia najwspanialszego obiektu, jaki wznieśli starożytni! Nawet
wandal zapłakałby z rozpaczy. Modlę się, żeby wam się nie udało. Jakie to ma znaczenie, że
Abati przestaną istnieć? Tyle o stokroć lepszych ludów wyginęło przed nimi. Jakie miałoby
znaczenie to, że zginęlibyśmy razem z nimi, gdyby ten wspaniały sfinks pozostał dla
przyszłych pokoleń? Dzięki Bogu, że przynajmniej go widziałem, bo wy chyba nie będziecie
mieli takiej możliwości. O cholera! Znowu jakiś dureń sypie śmieci na czaszkę numer 14!

Pracowaliśmy bez przerwy, każdy na swoim odcinku, gdyż roboty w wykopie nie

ustawały nawet na chwilę. Oliwer ze swą ekipą pracował w dzień, Quick ze swoją w nocy, po
tygodniu Quick przechodził na dzienną zmianę, Oliwer na nocną, i tak w kółko. Czasami
zaglądała do jaskini Makeda, aby zorientować się w postępie prac. Zauważyłem, że jej wizyty
zawsze wypadają wtedy, kiedy Oliwer ma wolne. Wówczas pod jakimś pretekstem zaszywali
się gdzieś w zakamarkach podziemnego miasta. Na próżno przestrzegałem ich przed tym i
mówiłem, że każdy ich krok jest śledzony przez kręcących się nieustannie wokół nich szpicli,
gdyż dwukrotnie złapałem takich gagatków na gorącym uczynku. Oboje byli zakochani w
sobie po uszy i nie chcieli mnie w ogóle słuchać.

W owym czasie Oliwer opuszczał podziemne miasto tylko dwa czy trzy razy w tygodniu,

a i to na godzinę czy dwie, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Właściwie w ogóle nie

background image

odpoczywał. Z tego też powodu zrobił sobie łóżko w jednym z pomieszczeń starej świątyni.
Sypiał tam praktycznie bez ochrony, jedynie z Faraonem, który towarzyszył mu wiernie
nawet pod ziemią, u boku.

Było zaiste przedziwne, jak pies przystosował się do ciemności. Inne zmysły, szczególnie

węch, zastępowały mu doskonale wzrok. Stopniowo poznał też wszystkie szczegóły naszej
operacji, tak że kiedy ładunek był założony i gotowy do odpalenia, podnosił się i wybiegał z
wykopu jeszcze przed ludźmi.

Pewnej nocy o mało nie doszło do tragedii, której się obawiałem. A że do niej nie doszło,

zawdzięczamy właśnie Faraonowi. Około szóstej wieczorem Oliwer zszedł z ośmiogodzinnej
zmiany, zostawiając w tunelu, do czasu przyjścia Quicka z jego grupą, Higgsa. Ja byłem w
tym czasie na zewnątrz, w związku z buntem, który wybuchł w jednym z oddziałów świeżo
stworzonej armii. Oddział ów składał się w większości z ludzi, których u nas zwano by
chłopami małorolnymi. Zażądali oni, by rozpuścić ich do domów, gdyż muszą oplewić swoje
zagony. Nie pomagały prośby ani groźby i w końcu trzeba było wezwać samą Córkę Królów,
by wpłynęła na nich swym autorytetem.

Kiedy wreszcie udało się jej zażegnać kryzys, była tak zdenerwowana, że ostro i

stanowczo odprawiła swój orszak, by nie patrzeć na tych ludzi i poprosiła mnie, abym
towarzyszył jej do jaskini.

U wejścia do tunelu spotkaliśmy Oliwera, z którym prawdopodobnie była już wcześniej

umówiona, i kiedy zdał jej sprawę z postępu robót, odeszła z nim, jak zwykle, w jakiś kąt
jaskini. Poszedłem w pewnej odległości za nimi, bynajmniej nie z ciekawości ani nie po to,
aby ujrzeć nowe dziwy podziemnego miasta, którego miałem już serdecznie dość, lecz
dlatego, że podejrzewałem, iż ktoś będzie ich śledził.

Zniknęli za załomem, w miejscu, z którego, jak wiedziałem nie było innego wyjścia, więc

zgasiłem lampę, usiadłem na przewróconej kolumnie i czekałem, aż ponownie zobaczę ich
światło. Wtedy miałem zamiar wycofać się. Kiedy tak siedziałem, rozmyślając o wielu
rzeczach, prawdę mówiąc bardzo przygnębiony, wydało mi się, że coś się koło mnie
poruszyło i natychmiast zapaliłem zapałkę. Jej światło padło na twarz człowieka, w którym od
razu rozpoznałem jednego ze strażników przybocznych księcia Jozuego, choć nie byłem w
stanie stwierdzić, czy szedł w stronę Oliwera i Makedy, czy już stamtąd wracał.

– Co tu robisz? – spytałem.
– A co cię to obchodzi, lekarzu? – odpowiedział.
W tym momencie zgasła zapałka i zanim zdążyłem zapalić drugą, wśliznął się jak wąż w

ruiny i zniknął.

W pierwszej chwili chciałem powiedzieć Makedzie i Oliwerowi, że są śledzeni, ale potem

doszedłem do wniosku, że byłoby to i dla nich, i dla mnie żenujące, a poza tym ów szpieg
najpewniej da im już w tym dniu spokój, więc zszedłem do Krypty Królów pomóc Higgsowi.
Zaraz potem, na długo przed swą zmianą, przyszedł Quick, gdyż nie miał zaufania do Higgsa

background image

jako kierownika robót przy wykopie. Skorzystaliśmy z tego i wyszliśmy z dusznego i
brudnego tunelu, a później, dla rekreacji, zajęliśmy się katalogowaniem i opisywaniem
zbiorów.

– Gdyby udało nam się wywieźć to wszystko z Mur – powiedział, zatoczywszy ręką łuk –

to przynajmniej na trzy dni stalibyśmy się najsławniejszymi ludźmi w Europie, a w dodatku
bylibyśmy bogaci.

– Ptolemeuszu – odparłem – będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się wywieźć z Mur

życie, a o wywiezieniu tych kości i skarbów możemy tylko pomarzyć – i opowiedziałem mu o
tym, co widziałem.

Na jego okrągłej twarzy pojawił się niepokój.
– Niedobrze – powiedział. – Ale nie winie go. Sam prawdopodobnie postępowałbym tak

samo, gdybym miał szansę, ty też – gdybyś był ze dwadzieścia lat młodszy. Nie winie ani
jego, ani jej, bo chociaż różni ich rasa i wykształcenie, zostali stworzeni dla siebie i dopóki
żyją, nic ich nie rozłączy. Równie dobrze można by oczekiwać, że magnes i okruch żelaza,
położone obok siebie, zostaną oddzielnie, i, jak wszyscy w takim stanie, nie potrafią utrzymać
swej miłości w tajemnicy. A archeologia też kryje pewne niebezpieczeństwa, ale nie jest tak
groźna jak kobieta, chociaż przez nią wylądowałem w jaskini lwów. Jak myślisz, stary, co
będzie dalej?

– Nie wiem, ale wydaje mi się zupełnie prawdopodobne, że Oliwer zostanie w końcu

zamordowany, a my podzielimy jego los, a w najlepszym przypadku zostaniemy wypędzeni z
Mur. No, czas na obiad. Jeśli będę miał okazję, to ich ostrzegę.

Poszliśmy więc do świątyni znajdującej się w największej jaskini, gdzie trzymyliśmy

zapasy a Oliwer miał swą kwaterę główną. Zastaliśmy go tam oczekującego na nas z
obiadem, bo posiłki przynoszono nam gotowe z pałacu. Kiedy zjedliśmy, odprawiliśmy sługi
pałacowe, zapaliliśmy fajki i nakarmiliśmy Faraona zostawionymi dla niego resztkami. Potem
powiedziałem Oliwerowi o szpiegu, którego nakryłem w trakcie śledzenia jego i Makedy.

– No i co z tego? – spytał, czerwieniąc się swoim zwyczajem. – Zaprowadziła mnie tylko

po to, żeby mi pokazyć stary napis na kolumnie w północnej nawie.

– Jeśli tak, to zrobiłaby lepiej pokazując go mnie – powiedział Higgs. – Jakie tam są

litery?

– Nie wiem – odpowiedział ze wstydem. – Nie mogła go znaleźć.
Zapanowało niezręczne milczenie. W końcu przerwałem je.
– Oiiwerze – powiedziałem – myślę, że nie powinieneś spać tu sam. Masz w tym miejscu

zbyt wielu wrogów.

– Bzdury! – odparł. – Chociaż faktem jest, że Faraon zachowywał się niespokojnie

ostatniej nocy, a raz obudziłem się i wydawało mi się, że słyszę kroki. Pomyślałem sobie, że
to duchy, w które zacząłem już prawie wierzyć po tylu dniach spędzonych w tym miejscu, i
położyłem się na powrót.

background image

– Nie pieprz! – powiedział wulgarnie Higgs. – Spałem z tyloma mumiami, że gdyby

istniały duchy, na pewno bym któregoś zobaczył, a nie widziałem nic. To ten stary Jozue
nasyła te duchy. Słuchaj, stary, zostanę tu z tobą na noc, bo Quick musi być w tunelu, a
Ryszard musi nocować na zewnątrz na wypadek, gdyby potrzebowano go w sprawach
wojska.

– Mowy nie ma – rzekł Oliwer. – Wiesz, że jest tu dla ciebie za duszno i że nawet nie

zmrużysz oka. Nie chcę w ogóle o tym słyszeć.

– To chodź z nami do pałacu. Będziesz spał w przydzielonych nam pokojach.
– Nie mogę. Koło pierwszej sierżant będzie miał bardzo trudną pracę i obiecałem, że

przyjdę mu pomóc, jeśli zadzwoni – wskazał telefon polowy, który na szczęście zabraliśmy z
Anglii, umieszczony obok łóżka.

– Poszedłbym z wami, gdyby urządzenie to miało jeszcze kilkaset jardów drutu, ale,

niestety, nie ma, a ja muszę być w każdej chwili pod ręką.

Właśnie w tym momencie zabrzęczał dzwonek i Orme złapał za słuchawkę. Przez

następne pięć minut wydawał jakieś, zupełnie niezrozumiałe dla nas, polecenia.

– No i sami widzicie – rzekł, odwieszając słuchawkę. – Gdyby mnie tu nie było, to

prawdopodobnie zawaliłoby się sklepienie tunelu i zabiło paru ludzi. Nie, nie, nie mogę stąd
odejść. Ale nie obawiajcie się. Mając rewolwer, telefon i Faraona, jestem zupełnie
bezpieczny. A teraz dobranoc. Idźcie już, bo jutro muszę być wcześnie na nogach i chcę
trochę pospać.

Następnego ranka, około piątej, obudziło mnie i Higgsa pukanie do drzwi. Kiedy je

otworzyłem, wszedł zabrudzony ziemią, gdyż – jak nam powiedział – dopiero co wyszedł z
wykopu, Quick.

– Panowie, pan kapitan chce się z wami jak najszybciej widzieć – rzekł z ponurą miną.
– A co się stało, sierżancie? – zapytał, ubierając się, Higgs.
– Sam pan wkrótce zobaczy, profesorze – odparł lakonicznie Quick. Nie udało nam się

wydobyć z niego ani jednego słowa więcej.

Pięć minut później maszerowaliśmy szybkim krokiem, prawie biegnąc, przez ruiny

podziemnego miasta. Każdy z nas niósł lampę. Pierwszy dopadłem starej świątyni, gdyż
Quick był bardzo zmęczony i został z tyłu, a Higgsowi brakowało tchu w dusznej atmosferze
i nie mógł za mną nadążyć. Przy wejściu stał Oliwer z zapaloną lampą. Widać było, że czeka
na nas. Obok niego siedział Faraon. Kiedy nas zwęszył, podbiegł, merdając ogonem.

– Chodźcie za mną – powiedział cichym, poważnym głosem Orme. – Chcę wam coś

pokazać. – Poprowadził nas do pokoju kapłana, sanktuarium czy czym tam było kiedyś to
miejsce, w którym sypiał. Zatrzymał się w drzwiach, opuścił lampę, wskazując jakiś ciemny
kształt leżący na prawo od łóżka, i powiedział: – Spójrzcie!

Na posadzce leżał trup mężczyzny, a obok niego wielki nóż, który musiał mu wypaść z

ręki. Od pierwszego spojrzenia rozpoznaliśmy twarz, nawiasem mówiąc – bardzo spokojną,

background image

jakby człowiek ów pogrążony był w głębokim śnie. Było to bardzo dziwne, gdyż gardło miał
dosłownie rozszarpane.

– Szadrach! – wykrzyknęliśmy jak na komendę.
Był to Szadrach, nasz były przewodnik, który zdradził, Szadrach, który, ratując życie,

pokazał nam w jaki sposób możemy ocalić Higgsa. Szadrach, nikt inny!

– Zdaje się, że Kotek szukał zdobyczy, ale natknął się na psa – zauważył Quick.
– Rozumiecie, co się wydarzyło? – spytał twardym głosem Oliwer. – Może lepiej

wyjaśnię wszystko, zanim cokolwiek tu ruszymy. Szadrach musiał się tu wśliznąć w nocy –
nie wiem kiedy, bo spałem – w sobie wiadomym celu. Ale zapomniał o swym starym wrogu,
Faraonie, no i Faraon go zagryzł. Widzicie jego gardło? Faraon nie warczy, kiedy gryzie, a
Szadrach nie mógł, oczywiście, wydobyć z siebie głosu ani zrobić nic innego, bo wypadł mu
nóż. Kiedy godzinę temu obudził mnie telefon, pies smacznie spał, bo jest przyzwyczajony do
dzwonka telefonu, z głową na ciele Szadracha. Powstaje pytanie, dlaczego Szadrach wszedł w
nocy do mego pokoju z nożem w ręku?

– Nietrudno na nie odpowiedzieć – rzekł Higgs wysokim głosem, jak zawsze w chwilach

podniecenia. – Przyszedł tu, aby cię zamordować, ale Faraon był szybszy, i to wszystko. Ten
pies to najlepszy zakup, jakiego kiedykolwiek dokonałeś.

– Tak – odparł Orme – przyszedł tu, żeby mnie zamordować – mieliście jednak rację

mówiąc, że się narażam, śpiąc tu sam – ale kto go przysłał?

– Może się pan nad tym zastanawiać przez resztę życia, panie kapitanie – powiedział

Quick – ale myślę, że prędko byśmy zgadli, gdbyśmy spróbowali.

Potem wysłaliśmy do pałacu człowieka z wiadomością o tym, co się stało i nim minęła

godzina, zjawiła się Makeda w towarzystwie Jozuego i kilku innych członków Rady. Kiedy
zrozumiała, co się wydarzyło, przeraziła się. Spytała surowo Jozuego, czy wie coś o tym.
Oczywiście okazało się, że jest absolutnie niewinny i nie ma najmniejszego pojęcia, kto nasłał
mordercę. Inni też nic nie wiedzieli. W ich zgodnej opinii Szadrach chciał to zrobić z zemsty i
spotkała go za to sprawiedliwa kara.

Tyle tylko, że jeszcze tego samego dnia otruto biednego Faraona. Niech będzie

błogosławiona jego pamięć.

background image

Rozdział XV

Przeczucie sierżanta Quicka

Od tamtej pory wszystkich nas, a szczególnie Oliwera, strzegli dzień i noc dobrani ludzie,

których uważano za nieprzekupnych. W rezultacie wiedliśmy życie tak nudne, że nawet
niewolnicom w haremie zapewne żyło się ciekawiej. Byliśmy zupełnie pozbawieni
prywatności, gdyż nasza ochrona zaglądała do wszystkich kątów. Specjalnie wyznaczeni do
tego ludzie próbowali wszystkich potraw i napojów, zanim wzięliśmy choć kąsek do ust,
ponieważ obawiano się, by nie spotkał nas los Faraona, którego śmierć zasmuciła nas tak
bardzo, jak gdyby był kochanym przez nas człowiekiem.

Myślę, że najbardziej przykre było to dla Oliwera i Makedy, gdyż w tych warunkach

możliwości potajemnego spotykania się były ograniczone prawie do zera. Kto będzie szeptał
swojej uwielbianej czułe słówka, jeśli dwóch uzbrojonych po zęby żołnierzy ma rozkaz nie
spuszczać go ani chwilę z oka, szczególnie gdy ta ukochana jest akurat władczynią żołnierzy,
a ów zakochany nie może się z nią pod żadnym pozorem spoufalać? Po służbie nawet
najbardziej wierni strażnicy lubią sobie pogadać. Oczywiście skutek był taki, że zakochana
para, nie bacząc na związane z tym ryzyko, zaczęła się spotykać, a ich zażyłe stosunki stały
się publiczną tajemnicą i w całym kraju zatrzęsło się od plotek.

Mimo różnorodnych niedogodności, owe środki ostrożności odniosły jednak skutek, gdyż

nie otruto ani nie poderżnięto gardła żadnemu z nas, choć stale spotykały nas tajemnicze
przygody, i tak pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy na zboczu wzgórza, runęła na nas
ogromna skała i tylko cudem uniknęliśmy zmiażdżenia. Innym znowu razem, kiedy
przejeżdżaliśmy obok gęstych zarośli, przemknęła obok nas chmura strzał. Jedna z nich zabiła
konia pod Higgsem. Ale, oczywiście, ani przeszukiwanie wzgórza, ani zarośli nie przyniosło
żadnych rezultatów. Co więcej, odkryto wielki spisek zawiązany przeciw nam przez
niektórych wielmożów i kapłanów, ale taki był stan umysłów w Mur, że Makeda nie śmiała
podjąć wobec nich żadnych kroków i ograniczyła się tylko do zakomunikowania im
prywatnie, że ich machinacje są jej znane.

Trochę później stosunek do nas uległ jednak znacznej poprawie, a stało się to z

background image

następującego powodu. Pewnego dnia zjawiło się w pałacu dwóch pasterzy z grupą
towarzyszących im osób, mówiąc, że mają coś ważnego do zakomunikowania. Kiedy ich
wypytano z czym przychodzą, obaj oświadczyli, że gdy paśli owce na zachodnich skałach,
pojawił się nagle na szczycie wzgórza oddział piętnastu Fungów, którzy spętali ich i zawiązali
im oczy, po czym, nie szczędząc szyderstw, kazali zanieść posłanie dla Rady i białych ludzi.

A oto treść tego posłania: „Lepiej pospieszcie się ze zniszczeniem posągu Harmaka, bo w

przeciwnym razie jego głowa, zgodnie z przepowiednią, przeniesie się do Mur, a za nią
podążą Fungowie, bo wiedzą już którędy mają iść”.

Potem zostawili obu pasterzy na skale, gdzie było ich z daleka widać i gdzie faktycznie

następnego ranka znaleźli ich towarzysze, ci sami, którzy przyszli z nimi do Mur i
potwierdzili ich opowieść.

Oczywiście dokładnie zbadano tę sprawę, ale kiedy dotarła na miejsce specjalna grupa

„śledcza”, nie znalazła ani śladu Fungów, z wyjątkiem dzidy, zatkniętej końcem w ziemię, z
ostrzem skierowanym w stronę Mur, najwyraźniej po to, aby napędzić strachu Abatim. Nie
znaleziono nic więcej, gdyż tymczasem spadł ulewny deszcz i zatarł wszystkie ślady. Wiem o
tym dobrze, bo sam byłem członkiem owej grupy dochodzeniowej.

Mimo drobiazgowych poszukiwań prowadzonych przez znających się na rzeczy

myśliwych nie udało się stwierdzić i, prawdę mówiąc, pozostaje dla mnie tajemnicą do tej
pory, w jaki sposób dostali się tam i jak wycofali się Fungowie. Wszystkie miejsca, gdzie
można było ewentualnie sforsować skalny mur oddzielający kraj Abatich od równiny, były
pod ciągłą obserwacją, tak że było absolutnie wykluczone, aby wdrapali się tamtędy.
Pozostawało tylko uznać, iż Fungowie odkryli jakąś nieznaną ścieżkę, a skoro mogło się nią
wdrapać piętnastu wojowników, to mogło to też zrobić piętnaście tysięcy.

Tylko gdzie znajdowało się to przejście? Na próżno obiecywano wielkie nagrody w

postaci ziemi i zaszczytów dla tego, kto je odnajdzie, bo choć stale zgłaszali się amatorzy
owych nagród informując, że właśnie znaleźli sekretną drogę, wszystkie odkrycia okazały się
wytworem fantazji. Rzekomymi przejściami mogły się przedostać do Mur jedynie ptaki.

Wreszcie Abati zaczęli się naprawdę bać, bo historia opowiedziana przez pasterzy była

powtarzana, z barwnymi dodatkami, z ust do ust. Była to sytuacja porównywalna chyba tylko
z tą, w jakiej znaleźlibyśmy się my, Anglicy, gdybyśmy się nagle dowiedzieli, że na wyspie
wylądowała potężna wroga armia i, odciąwszy połączenia telefoniczne i kolejowe, maszeruje
na Londyn. Można sobie łatwo wyobrazić wpływ takich wieści na naród, który był cały czas
święcie przekonany, że inwazja jest absolutnie niemożliwa. Myślę jednak, że my
znieślibyśmy to lepiej niż Abati i nie pogrążyli się w skrajnej rozpaczy.

Ich chełpliwość i buńczuczność, pewność siebie i zadufanie zniknęły bez śladu. Nie

słychać już było gadania o niezdobytej „skalistej fortecy Mur”. Teraz rozprawiali tylko o
zdyscyplinowanych, strasznych oddziałach Fungów, którzy byli zahartowani w bojach, i o
tym, co stanie się z nimi, cywilizowanymi i miłującymi pokój Abati, kiedy zjawią się w Mur

background image

te oddziały. Krzyczeli, że zostali zdradzeni i domagali się krwi niektórych członków Rady.
Tchórzliwy Jozue stracił na pewien czas popularność, natomiast Makeda, która zawsze
zachęcała do zbrojnego oporu, była wychwalana pod niebiosa.

Opuścili swoje zagrody i gospodarstwa, gromadząc się w miastach i wioskach,

przemienionych na swego rodzaju obozy warowne. Religia, która praktycznie od dawna nie
istniała, gdyż zachowali tylko pewne elementy judaizmu, jeśli w ogóle wyznawali go
kiedykolwiek, wróciła nagle do łask. Kapłani stali się najbardziej poszukiwanymi ludźmi,
składano w ofierze bydło i barany, a nawet podobno, wzorem nieprzyjaciół, Fungów, tu i
ówdzie ludzi. W każdym razie bez przerwy zanudzano Wszechmogącego, aby zniszczył
znienawidzonych Fungów i uchronił swój lud, czyli Abatich, przed skutkami ich własnego
tchórzostwa i płynących z niego karygodnych zaniedbań.

Świat już niejeden raz oglądał takie sceny i na pewno zobaczy je jeszcze wielokrotnie.

Tak to bywa, gdy jakiś naród, nawet potężniejszy niż Abati, nadmiernie uwierzy w swoje
bezpieczeństwo i pogrążywszy się w luksusie i uciechach, utraci siłę i odwagę.

Koniec końców ogarnął Abatich obsesyjny strach tylko z powodu tego, co zwiadowcy

Fungów powiedzieli owym pasterzom, a co nie było niczym innym jak powtórzeniem słów
przekazanych nieco wcześniej Radzie przez posłów Barunga, a mianowicie, że jeśli Abati nie
pospieszą się ze zniszczeniem Harmaka, to przeniesie się on do Mur. W jaki sposób posąg o
takich rozmiarach, czy choćby sama jego głowa, może w ogóle przenieść się na inne rniejsce
– nikt się nie zastanawiał. Było jednak dla wszystkich oczywiste, że jeśli zostanie on
zniszczony, to nie będzie czego przenosić i że my, goje, jesteśmy jedynymi osobami, które
mogą tego dokonać. Tak więc my też zyskaliśmy na krótki czas wielką popularność. Wszyscy
byli dla nas niezwykle uprzejmi i schlebiali nam na różne sposoby. Nawet Jozue kłaniał się
nam, kiedy nas widział. Zaczęto przejawiać wielkie zainteresowanie postępem naszych prac.
Odwiedzały nas przeróżne deputacje i dostojne osoby i zachęcały do wzmożonych wysiłków.

Ustały zupełnie wrogie działania w rodzaju tych, o których wspomniałem. Nie truto

naszych psów (dostaliśmy ich kilka), nie spadały na nas znienacka leżące niby stabilnie głazy,
koło naszych uszu nie świszczały strzały. Ba, mogliśmy się nawet zupełnie bezpiecznie
poruszać bez eskorty, gdyż – na razie – wszyscy byli zainteresowani w tym, aby nic się nam
nie stało. Ja jednak nie dawałem się zwieść tym pozorom ani na moment i cały czas
ostrzegałem towarzyszy, by mieli się na baczności, gdyż w każdej chwili może powiać mniej
pomyślny wiatr.

Tymczasem pracowaliśmy, pracowaliśmy i jeszcze raz pracowaliśmy! Bóg jeden wie, jak

pracowaliśmy. Zadanie było nie byle jakie, a przecież mieliśmy i inne. Trzeba było przebić
nie pamiętam już jak długi tunel przez litą skałę, nie dysponując ani odpowiednimi do tego
celu narzędziami, ani wykwalifikowanymi robotnikami, a przy tym należało to zrobić w
określonym terminie. Pojawiły się setki nieprzewidzianych przeszkód i trudności, ale
wszystkie zostały pokonane. Wielokrotnie życiu naszemu i naszych robotników zagrażało

background image

niebezpieczeństwo, ale udało się uniknąć najgorszego. A odpowiedzialność za wszystko
spoczywała na barkach jednego człowieka, Oliwera Orme’a, który mimo iż był inżynierem,
nie miał wielkiego doświadczenia w prowadzeniu tak gigantycznych przedsięwzięć.

Prawdą jest, że to, ile człowiek jest wart, okazuje się dopiero w niezwykłych

okolicznościach, gdyż Orme stanął na wysokości zadania, a sposobu, w jaki się z nim uporał,
nie waham się nazwać bohaterskim. Jeśli nie był akurat w tunelu i bezpośrednio nie
nadzorował prac, to przeprowadzał skomplikowane obliczenia, i to za pomocą tych kilku
prostych instrumentów, które miał do dyspozycji. Bo przecież gdyby popełnił choć
najdrobniejszy błąd, to cały ten trud poszedłby na marne, a jedynym rezultatem długiej
harówki byłaby zupełnie bezużyteczna dziura wydrążona w skale. Poza tym musiał rozwiązać
najtrudniejszy problem, a mianowicie tak wybrać miejsca rozlokowania ładunków
wybuchowych, aby osiągnąć pożądany skutek.

W końcu, po nadludzkich wysiłkach, ukończyliśmy podkop. Cały zapas materiałów

wybuchowych, prawie wszystko, co przetransportowaliśmy do Mur na czterech wielbłądach,
został rozmieszczony w tyluż oddzielnych komorach wydrążonych w skale, w której wykuty
był sfinks.

Komory te znajdowały się o około dwadzieścia stóp jedna od drugiej, choć gdybyśmy

mieli więcej czasu, przedłużylibyśmy tę odległość dwukrotnie, gdyż wówczas efekt wybuchu
byłby o wiele silniejszy. Z obliczeń Orme’a wynikało, że zostały one wykute dokładnie w
środku podstawy posągu i około trzydziestu stóp pod nim. W rzeczywistości obliczenia te
były niezbyt dokładne, gdyż – jak się później okazało – ładunki zostały umieszczone bardziej
na wschód, gdzie znajdowała się głowa sfinksa, i nieco wyżej od podstawy. Jeśli jednak wziąć
pod uwagę fakt, że nie mieliśmy okazji dokonać pomiarów monumentu i widzieliśmy go
praktycznie tylko raz, z daleka, i do tego w warunkach nie sprzyjających dokładnej
obserwacji, to te drobne błędy nie są właściwie warte wzmianki. Godne podziwu jest to, że
ogólny plan, oparty na czysto hipotetycznych szacunkach, okazał się aż tak dokładny.

A więc wreszcie wszystko zostało przygotowane i w komorach umieszczono żelazne

pudła z azoimidami i laski dynamitu, które miały posłużyć jako detonatory. Przeciągnięto od
nich druty do jaskini, i pomieszczenia te zasypano piaskiem. Całe to nieprzyjemne zadanie
wykonali w całości Orme i Quick. Potem przystąpiono do kolejnego etapu prac, czyli do
zasypywania tunelu. Zdaje się, że trzeba to było zrobić – tak przynajmniej ja to zrozumiałem
– po to, by rozprężające się gazy nie poleciały w kierunku, gdzie był najmniejszy opór, to
znaczy w stronę jaskini. Zadanie to utrudniała potrzeba wykucia dodatkowego małego kanału
w skale dla przeprowadzenia drutów, aby zmniejszyć w ten sposób niebezpieczeństwo
uszkodzenia ich podczas zasypywania podkopu. Oczywiście, gdyby doszło do tego, obwód
elektryczny zostałby przerwany i ładunek nie eksplodowałby.

Ustalono, że miny zostaną odpalone w noc pełni księżyca, podczas której – jak nam

powiedziano i co potwierdzili szpiedzy – mają się odbyć zaślubiny córki Barunga z moim

background image

synem. Wybrano akurat ten termin dlatego, że sułtan oznajmił, iż jak tylko skończą się
ceremonie ślubne, które zbiegały się z zakończeniem żniw, chce uderzyć na Mur.

Przemawiał też za tym inny powód. Otóż wiedzieliśmy, że owej nocy strzec posągu

będzie tylko niewielka liczba strażników i kapłanów oraz że na pewno nie będzie wśród nich
mego syna. Było to dla nas ważne z tego względu, że w przeciwieństwie do Abatich, my,
chrześcijanie, nie żywiliśmy do Fungów żadnej nienawiści i zależało nam na tym, aby zginęło
ich jak najmniej.

W końcu nadszedł ów decydujący dzień. Wszystko, z wyjątkiem blokowania tunelu, a

właściwie dodatkowego uszczelniania jego wejścia, przy czym pracowało nadal około setki
ludzi, było ukończone. Druty przeciągnięto aż do tego małego pomieszczenia starej świątyni,
w którym Faraon rozszarpał gardło Szadrachowi. Górale strzegli dosłownie każdego ich cala,
aby ktoś nie uszkodził ich przez przypadek czy sabotaż.

Orme wypróbował baterie elektryczne – dwie, na wypadek gdyby jedna zawiodła – ale

nie podłączył jeszcze do nich drutów. Stały na posadzce, wyglądając zupełnie niewinnie, a
my czterej siedzieliśmy wokół nich jak czarownicy wokół kociołka czekający na spełnienie
się jakichś zaklęć. Nie byliśmy bynajmniej w radosnym nastroju. Czy ktokolwiek mógłby się
cieszyć, czując takie napięcie? Prawdę mówiąc Orme sprawiał wrażenie kompletnie
wyczerpanego. Ciągły wysiłek fizyczny i umysłowy spowodował, że schudł i nabrał ziemistej
cery. Nie mógł ani jeść, ani palić. Z wielkim trudem udało mi się namówić go, aby napił się
trochę wina. Nie poszedł nawet spojrzeć jak zakończono prace ani nie sprawdził przewodów.

– Sami możecie to zrobić – powiedział. – Ja zrobiłem wszystko, co mogłem. Teraz

będzie, co ma być.

Po obiedzie położył się i spał przez parę godzin. Około czwartej ludzie, którzy pracowali

przy zasypywaniu wejścia do tunelu, zakończyli pracę i pod dowództwem Quicka wyszli z
podziemnego miasta.

Potem Higgs i ja wzięliśmy lampy i przeszliśmy wzdłuż drutów, które leżały w płytkim

rowku, przysypane piaskiem. Co parę kroków odgarnialiśmy piasek i sprawdzaliśmy
przewody. Nie znalazłszy żadnego uszkodzenia, wróciliśmy do świątyni. U wejścia do niej
spotkaliśmy Jafeta, który przez cały czas prowadzenia robót był naszą podporą. W gruncie
rzeczy bez jego pomocy nigdy, a w każdym razie na pewno na czas, nie ukończylibyśmy
tunelu, gdyż cieszył się dużym autorytetem wśród Abatich.

W świetle lampy ujrzeliśmy, że ma zafrasowaną twarz.
– Co się stało? – spytałem.
– Och, doktorze – powiedział. – Mam coś do powiedzenia kapitanowi Orme’owi.

Zaprowadźcie mnie do niego.

Wyjaśniliśmy mu, że Orme śpi i nie można mu przeszkadzać, lecz Jafet powtórzył

prośbę, dodając:

– Chodźcie ze mną. Wy też musicie to usłyszeć.

background image

Obudziliśmy więc Oliwera, który zerwał się z łóżka ze strachem, myśląc, że pojawiły się

jakieś komplikacje z miną.

– Co się stało? – spytał Jafeta. – Czyżby Fungowie przecięli przewody?
– Nie, panie, coś o wiele gorszego. Odkryłem, że książę Jozue uknuł spisek, aby porwać

tę, której imię jest wielkie.

– Co? Opowiedz wszystko dokładnie.
– Jest niewiele do opowiedzenia. Mam paru przyjaciół. Jeden z nich – mój krewny, ale

nie pytajcie, jak ma na imię – jest w służbie księcia. Wypiliśmy razem trochę wina, bo bardzo
tego potrzebowałem, i chyba to rozwiązało mu język. W każdym razie powiedział mi coś, a ja
mu wierzę. Otóż dla swego własnego dobra i dla dobra całego ludu książę chce, abyście
zniszczyli bożka Fungów i dlatego ostatnio dał wam spokój. Ale w przypadku gdyby się wam
udało, nie wiadomo co będzie. Książę boi się, że Abati mogą z wdzięczności uczynić was
wielkimi dostojnikami.

– Wobec tego jest osłem! – przerwał mu Quick. – Abati nie wiedzą, co to wdzięczność.
– Boi się też innych rzeczy – ciągnął dalej Jafet. – Na przykład tego, że Córka Królów

może w dowód wdzięczności zacząć darzyć cię szczególnymi względami, panie – rzekł do
Orme’a, który odwrócił głowę. – A książę jest zaręczony z królową i pragnie ją poślubić z
dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki temu małżeństwu stałby się najznaczniejszą osobą
wśród Abatich, a po drugie ostatnio doszedł do wniosku, że mógłby stracić tę, którą kocha, i
właśnie dlatego uknuł spisek.

– Jaki spisek? – spytał Oliwer czy Ptolemeusz, bo Jafet przerwał.
– Nie wiem – odparł Jafet – i nie sądzę, żeby wiedział to mój przyjaciel. W każdym razie

nie powiedział mi tego. Zrozumiałem tylko tyle, że Córka Królów ma zostać przewieziona do
zamku księcia Jozuego, znajdującego się po drugiej stronie jeziora, o sześć godzin jazdy stąd,
i zmuszona do natychmiastowego poślubienia księcia.

– Coś takiego – rzekł Oliwer. – A kiedy to ma się stać?
– Nie wiem, panie. Wiem tylko tyle, ile powiedział mi przyjaciel. Uważałem, że

powinienem wam jak najszybciej donieść o tym. Spytałem go jednak o termin i powiedział
mi, że ma to chyba być w przeddzień następnego szabasu.

– Następny szabas będzie za pięć dni, a więc nie jest to taka pilna sprawa – rzekł Orme z

westchnieniem ulgi. – Jesteś pewien, że twój przyjaciel mówił prawdę, Jafecie?

– Nie, panie, nie jestem, tym bardziej że zawsze był łgarzem. Mimo to uważałem, że

powinienem wam o tym powiedzieć.

– To ładnie z twojej strony, ale szkoda, że nie dałeś mi się najpierw wyspać. Teraz

przejdź się wzdłuż drutów i sprawdź, czy wszystko w porządku, a potem wróć i powiedz, jak
to wygląda.

Jafet skłonił się i wyszedł.
– No i co myślicie o tym wszystkim? – spytał Oliwer, jak tylko Jafet znalazł się poza

background image

zasięgiem głosu.

– To bzdury – odparł Higgs. – Tu wszędzie roi się od plotek, a to, co mówił Jafet, to jedna

z nich.

Umilkł i spojrzał na mnie.
– Hmm – powiedziałem – zgadzam się z Ptolemeuszem. Gdyby przyjaciel Jafeta miał

faktycznie coś do powiedzenia, to przekazałby więcej szczegółów. Nie wątpię, że jest wiele
rzeczy, które Jozue chciałby zrobić, ale myślę, że przynajmniej na razie powstrzyma się od
działania. Jeśli chcesz mojej rady, to nie mów o tym nikomu, a już szczególnie Makedzie.

– A więc wszyscy jesteśmy tego samego zdania. A co wy o tym sądzicie, sierżancie? –

spytał Oliwer, zwracając się do Quicka, który stał w kącie pozornie zatopiony w myślach.

– Wedle rozkazu, panie kapitanie – odparł, stając na baczność. – Ja, za przeproszeniem,

nie zgadzam się z panami, oprócz jednego punktu, że mianowicie nie można o tym mówić jej
wysokości, bo ma i bez tego za dużo zmartwień na głowie, a poza tym mogłaby się
przestraszyć. Myślę jednak, że coś w tym może być, bo ten Jafet jest głupi, ale uczciwy, a
uczciwym czasem zdarza się dojrzeć to, co trzeba. W każdym razie on uważa, że coś w tym
jest, a to już według mnie zasługuje na uwagę.

– No więc co wobec tego należy zrobić, sierżancie? Zgadzam się, że nie można nic

mówić Córce Królów, a ja nie mogę opuścić tego miejsca przynajmniej do dziesiątej
wieczorem... Co tam rysujecie? – wskazał na pokrytą kurzem posadzkę, na której Quick
kreślił coś palcem.

– Plan prywatnych apartamentów jej wysokości, panie kapitanie. Powiedziała panu, że

chce trochę odpocząć o zachodzie słońca albo wcześniej, bo większą część minionej nocy
spędziła na nogach, prawda? Jej sypialnia jest tutaj, przed nią pokój, w którym śpią jej damy
dworu, a z tyłu wysoki mur i rów, którego nie można przebyć.

– Zgadza się prawie dokładnie – przerwał mu Higgs. – Dostałem pozwolenie na

sporządzenie planu pałacu, więc wiem. Tylko że jest tam jeszcze korytarz, szeroki na sześć, a
długi na dwadzieścia stóp, prowadzący z pokoju dam do pomieszczenia straży pałacowej.

– Właśnie, profesorze, i jeśli dobrze pamiętam, ten korytarz ma zakręt, tak że dwóch

dobrze uzbrojonych ludzi może go bronić nawet przed dużą grupą napastników. Otóż może
byśmy tak obaj, profesorze, spędzili dzisiejszą noc w pokoju straży? Będzie pusty, bo straż
trzyma wartę przy bramie pałacu. Tutaj nie będziemy potrzebni, bo jeśli pan kapitan nie da
rady odpalić tej miny, to ja na pewno tego nie zrobię. Na wszelki wypadek zostanie z nim
doktor, a przewodów będzie pilnował Jafet. Może w jego gadaniu nie ma ani źdźbła prawdy,
ale kto to wie? Jeśliby okazało się, że miał rację, to nigdy byśmy sobie tego nie darowali. Co
pan na to, profesorze?

– Ja? Zrobię, co chcecie, chociaż wolałbym wdrapać się na skały i obejrzeć, co się będzie

działo.

– I tak nic byś nie zobaczył – rzekł Oliwer – może z wyjątkiem błysku wybuchu, a więc,

background image

jeśli nie masz nic przeciw temu, to chciałbym, żebyś poszedł z sierżantem. Chociaż jestem
przekonany, że nie powinniśmy alarmować Makedy, to odczuwam o nią pewien niepokój.
Gdybym wiedział, że tam jesteście, to by mi ulżyło.

– A więc załatwione – odparł Higgs. – Zaraz tam idziemy. Słuchaj, daj nam ten swój

telefon, i tak nie jest ci tu już potrzebny. Wystarczy drutu, żeby przeciągnąć go do pałacu i
jeśli aparat będzie działał, to będziemy cały czas w kontakcie.

Dziesięć minut później skończyli przygotowania. Quick podszedł do Oliwera, wyprężył

się i powiedział:

– Gotowi do wymarszu. Ma pan jeszcze jakieś rozkazy, panie kapitanie?
– Chyba nie, sierżancie – odparł, podnosząc wzrok znad baterii, którym przyglądał się

jakby były jego pupilkami. – Znacie ustalenia. O dziesiątej, to znaczy za dwie godziny,
nacisnę guzik. Bez względu na to, jak się potoczą się sprawy, nie zrobię tego wcześniej, bo
syn doktora, nie mówiąc już o innych nieszczęśnikach, może jeszcze wtedy będzie wewnątrz
sfinksa. Szpiedzy donoszą, że uroczystości weselne zaczną się nie wcześniej niż trzy godziny
po wschodzie księżyca.

– To samo słyszałem, kiedy byłem ich więźniem – rzekł Higgs.
– Zapewne – odparł Orme – ale lepiej jest odczekać trochę dłużej, na wypadek gdyby z

jakiegoś powodu uroczystości opóźniły się. A zatem muszę tu pozostać do dziesiątej. Możesz
być pewien, Ryszardzie, że pod żadnym pozorem nie nacisnę guzika wcześniej. Zresztą sam
tu będziesz. Co będzie potem, nie wiem, ale jeśli nie wyjdziemy z jaskini, to lepiej przyjdźcie
nas poszukać. Rozumiecie – nie można wykluczyć jakiegoś wypadku. Myślę, że to wszystko,
sierżancie. Dajcie znać przez telefon, jeśli będzie się coś działo i po pół do jedenastej
zacznijcie nas szukać. Do widzenia.

– Do widzenia, panie kapitanie – odparł Quick, podał dłoń Orme’owi i nie mówiąc już nic

więcej, wziął lampę i wyszedł.

Pod wpływem nagłego impulsu wyszedłem za nim, zostawiając Orme’a i Higgsa

rozprawiających o czymś przed rozstaniem. Kiedy przeszliśmy tak z pięćdziesiąt kroków w
przeraźliwej ciszy podziemnego miasta, wśród ruin ziejących z obu stron, sierżant zatrzymał
się nagle i powiedział:

– Nie wierzy pan w przeczucia, co?
– Ani trochę – odparłem.
– Cieszę się, doktorze. Otóż zdarzyło mi się coś takiego dziś rano. Wydało mi się, że nie

zobaczę już więcej ani kapitana, ani pana.

– To kiepska wróżba dla nas, Quick.
– Nie, doktorze, nie dla was, ale dla mnie. Myślę, że wy obaj, a także profesor, wyjdziecie

z tego wszystkiego cało. To mnie wzywają tam, na górze, a przynajmniej tak mi się wydaje.
No cóż, nie martwię się tym specjalnie, bo choć nigdy nie byłem świętym, starałem się
zawsze wypełniać swoje obowiązki, a skoro ma być koniec, to będzie. Jeśli tak jest mi pisane,

background image

to musi tak być, prawda? Wszystko jest przesądzone jeszcze zanim się urodzimy. Tak
przynajmniej zawsze myślałem. Mimo to ciężko mi się rozstawać z panem kapitanem, bo
zajmowałem się nim, kiedy był jeszcze małym dzieckiem i chciałbym wiedzieć, czy udało mu
się wyjść cało z tej parszywej dziury i ożenić się z tą piękną panią. Ale nie wątpię, że tak się
stanie.

– Bzdury, sierżancie – powiedziałem szorstko. – Ta ciężka praca i napięcie osłabiły wasz

system nerwowy. Będziecie się jeszcze z tego śmiać.

– Być może, doktorze. Myślę nawet, że ma pan rację. Ale gdyby okazało się inaczej, to

kiedy z powrotem znajdziecie się w Anglii z częścią dobytku tych nieboszczyków – wskazał
głową Grobowiec Królów – pamiętajcie o moich trzech siostrzenicach. Niech pan nie mówi
nic o tym, co tu panu powiedziałem, panu kapitanowi, bo mogłoby go to rozstroić, a do
dziesiątej, nawet może potem, musi być spokojny i opanowany. Tylko gdybyśmy mieli się już
więcej nigdy nie zobaczyć, niech mu pan powie, że Samuel Quick przesyła mu wyrazy
szacunku i życzy bożego błogosławieństwa. Tego samego życzę panu, doktorze, i pana
synowi. Nadchodzi profesor, a zatem żegnam.

Chwilę potem odeszli, a ja stałem i patrzyłem za nimi, dopóki światła ich latarni nie

zniknęły w mroku.

background image

Rozdział XVI

Harmak przybywa do mur

Powoli i w bardzo złym nastroju wracałem do świątyni, idąc wzdłuż kabla

telefonicznego, który rozwinęli Higgs i Quick. Nie bardzo wierzyłem w złe przeczucia
sierżanta. Byłem przekonany, że powstały one pod wpływem warunków, w jakich się
znaleźliśmy i otoczenia, które fatalnie oddziaływało na nasze umysły, nawet na stan ducha
pogodnego z natury i zawsze pełnego optymizmu Higgsa.

Weźmy na przykład mój przypadek. Miałem oto uczestniczyć w wydarzeniu, które mogło

spowodować śmierć mego jedynego syna. To prawda, że uważaliśmy, iż tej właśnie nocy
będzie brał ślub w oddalonym o parę mil mieście i że doniesienia szpiegów potwierdzały tę
informację, ale czy mogliśmy mieć pewność, że w ostatniej chwili nie zostanie zmieniona
data lub miejsce ślubu? Powiedzmy, na przykład, że ceremonia owa odbędzie się nie w
mieście, jak pierwotnie ustalono, lecz na dziedzińcu koło sfinksa i że obudzona przez nas
straszliwa energia wyśle jej uczestników w nicość...

Na myśl o tym zrobiło mi się zimno, lecz rzecz trzeba było doprowadzić do końca.

Musiałem zaryzykować, ufając, że do Roderyka uśmiechnie się szczęście. A gdyby to
wszystko udało się i uniknął niebezpieczeństwa, to czy nie czekało go coś być może
gorszego? On, chrześcijanin, zostałby mężem dzikuski czczącej kamienną statuę lwa, dobrze
strzeżonym więźniem stanu, na którego uwolnienie nie mógłbym wówczas mieć nawet
najmniejszej nadziei. Było to okropne. Wyłaniały się także inne komplikacje. Gdyby nasz
plan się powiódł i posąg został zniszczony, to byłem święcie przekonany, że Fungowie
wpadliby we wściekłość. Znali jakąś tajemną drogę do twierdzy Abatich. Na pewno
skorzystaliby z niej. Wdarliby się tu i urządzili straszliwą rzeź, której my bylibyśmy
pierwszymi ofiarami.

Wszedłem do pomieszczenia, w którym siedział pogrążony w zadumie Oliwer. Był sam,

gdyż Jafet sprawdzał przewody.

– Martwię się o Makedę – powiedział. – Boję się, że w opowieści Jafeta może tkwić

ziarno prawdy. Chciała być z nami, błagała niemal ze łzami, żebyśmy pozwolili jej przyjść

background image

tutaj. Nie zgodziłem się, bo trzeba się liczyć z możliwością jakiegoś wypadku. Wstrząs
spowodowany wybuchem może uszkodzić sklepienie jaskini i tak dalej... Prawdę mówiąc,
myślę, że ja też nie powinienem być tutaj. Może lepiej wyjdź stąd i zostaw tu mnie samego.

Odpowiedziałem, że absolutnie nie zrobię tego, gdyż takiego zadania nie można zostawić

jednemu człowiekowi.

– Masz rację – rzekł na to. – Mogę zasłabnąć, stracić głowę czy coś w tym rodzaju.

Żałuję teraz, że nie zainstalowaliśmy baterii w pałacu. Można to było zrobić, podłączając do
przewodów kabel telefonu. Ale prawdę mówiąc, obawiam się o te baterie. Są nowe, lecz czas
i klimat zrobiły swoje i myślałem, że zbyt duża odległość od ładunków może wpłynąć
niekorzystnie i uniemożliwić ich odpalenie. Dlatego wybrałem to miejsce. O, dzwoni telefon.
Ciekawe, co nam chcą powiedzieć.

Złapałem słuchawkę i usłyszałem zadowolony głos Higgsa oznajmiającego, że dotarli

bezpiecznie do celu.

– Pałac wydaje się zupełnie pusty – dodał. – Spotkaliśmy tylko jednego strażnika. Myślę,

że wszyscy inni, oprócz Makedy i paru dam dworu, uciekli, bojąc się że może na nich w
wyniku eksplozji runąć skała.

– Ten człowiek tak powiedział? – spytałem Higgsa.
– Tak, coś w tym rodzaju. Chciał nas zresztą zatrzymać, mówiąc, że książę Jozue zakazał

wpuszczać nas, gojów, do prywatnych apartamentów Córki Królów. No, ale szybko to
załatwiliśmy i uciekł. Dokąd? Nie wiem. Pewnie, żeby o tym zameldować.

– A jak Quick? – spytałem.
– Tak, jak zwykle. Szepcze pacierze w kącie, wyglądając z tymi swoimi strzelbami,

rewolwerami i nożami jak jakiś melancholijny zbój. Wolałbym, żeby się nie modlił – dodał
Higgs, a w jego głosie wyczułem lekką nutę oburzenia. – Czuję się przez to trochę dziwnie,
jakbym powinien się do niego przyłączyć, a ja nie potrafię się modlić w obecności innych.
Halo! Poczekaj chwilę, dobrze?

Po dłuższej przerwie dobiegł mnie znowu głos Higgsa.
– Już w porządku – powiedział. – Usłyszała nas jedna z dam Makedy i wyszła zobaczyć,

kto tu jest. Kiedy Makeda dowie się, że to my, to pewnie przyjdzie tu, bo ta dziewczyna
powiedziała, że się denerwuje i nie może spać.

Okazało się, że Higgs miał rację, bo dziesięć minut później telefon zadzwonił ponownie.

Tym razem była to Makeda, więc oddałem słuchawkę Oliwerowi i odszedłem na drugi koniec
salki.

Prawdę mówiąc, ucieszyłem się z tego telefonu, gdyż podniósł Oliwera na duchu i skrócił

trochę czas oczekiwania.

Jakąś godzinę później zjawił się Jafet. Wyglądał na ciężko przestraszonego. Jak zwykle,

spytaliśmy, czy coś się stało z drutami.

– Nie – jęknął – ale spotkałem ducha.

background image

– Jakiego ducha, ośle? – powiedziałem.
– Ducha jednego z tych królów, którzy są pochowani w jaskini. Tego z

powykrzywianymi kośćmi, który siedzi na najdalszym tronie. Tylko, że teraz miał ciało i
wyglądał straszliwie. Mówię wam – to bardzo groźny człowiek, a raczej duch.

– Aha... A czy ci coś powiedział?
– O tak! Dużo mówił, tylko źle go zrozumiałem, bo sypał słowami jak płonąca szczapa

iskrami, a jego język trochę się różnił od mojego. Zdaje się, że pytał mnie, jak my, nędzni
Abati, ośmielamy się zniszczyć jego boga, Harmaka. Powiedziałem, że jestem tylko sługą i że
powinien o to spytać was.

– I co on na to?
– Odparł, że Harmak przybędzie do Mur, żeby się z nami policzyć, a obcy najlepiej

zrobią, jak stąd szybko uciekną. To wszystko, co z tego zrozumiałem. Nie pytajcie mnie o nic
więcej. Nie wejdę do tej jaskini, choćby obiecywano mi tytuł książęcy.

– Słyszał, co nam powiedzieli posłowie Barunga – powiedział obojętnym tonem Oliwer –

a w tym miejscu każdy może po pewnym czasie zobaczyć ducha. Powtórzę to Makedzie.
Ubawi się.

– Nie robiłbym tego na twoim miejscu – rzekłem. – To wcale nie jest zabawne, a poza

tym ona też może boi się duchów. Zresztą – wskazałem na zegarek leżący na stole obok
baterii – jest już za pięć dziesiąta.

Ach, te ostatnie pięć minut! Wydawały się ciągnąć wieki całe. Siedzieliśmy jak posągi,

każdy pogrążony w swoich myślach. Jeśli chodzi o mnie, to chyba zacząłem majaczyć. Po
głowie snuły mi się różne obrazy, ale jakieś zamazane, jakby nie były tworami mego
własnego umysłu. Wbiłem wzrok w zegarek. W migoczącym świetle lampy i przy tym
zdenerwowaniu wydawało mi się, że duża wskazówka przybrała ogromne rozmiary i porusza
się od jednej ściany do drugiej.

Orme zaczął głośno odliczać. – Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć – teraz! – i jednocześnie

nacisnął guzik jednej, a zaraz potem drugiej baterii. Zanim dotknął drugiego guzika
poczułem, że skała pod nami zakołysała się – żadnym innym słowem nie da się opisać tego
wrażenia. Potem wielki, ważący kilka ton głaz, który spełniał rolę poprzecznej belki nad
drzwiami, zachwiał się i spadł, zupełnie zamykając wyjście.

Gdzieś dalej posypały się też inne głazy, czyniąc wielki hałas. Stołek wysunął się spode

mnie i znalazłem się na podłodze. Potem rozległ się stłumiony huk i przez jaskinię
przetoczyła się fala powietrza, ginąc z jękiem i zawodzeniem w zakamarkach podziemnego
miasta. Jej podmuch zgasił nasze lampy. Na koniec, może minutę potem, usłyszeliśmy głuche
uderzenie, jakby coś bardzo ciężkiego spadło na ziemię daleko od nas.

Po tym wszystkim nastąpiła zupełna, charakterystyczna dla tego miejsca cisza.
– No to po wszystkim – powiedział Oliwer zduszonym głosem, który w tej absolutnej

ciemności zdawał się docierać do mnie z daleka. – Nie musiałem się niepokoić, pierwsza

background image

bateria była dobra, bo kiedy naciskałem guzik drugiej, poczułem jak zatrzęsła się ziemia.
Ciekaw jestem – mówił dalej, jakby sam do siebie – w jakim stopniu te prawie półtorej tony
azoimidów zaszkodziło naszemu sfinksowi. Według moich obliczeń powinien zostać
rozerwany na pół, ale nie jest to takie pewne. Wybuch mógł wyrwać tylko wielką dziurę w
jego ciele, szczególnie jeśli były tam jakieś kanały czy szczeliny, którymi wydostała się część
gazów. Ha, jeśli będziemy mieli szczęście, to może później przekonamy się o tym naocznie.
Ryszardzie, zapal lampy. A to co? Posłuchaj!

Kiedy skończył mówić, dobiegły nas skądś ciche, przerywane dźwięki, przypominające

odgłosy stłumionych odległością strzałów karabinowych.

Pomacałem koło siebie i odnalazłszy słuchawkę telefonu, przyłożyłem ją do ucha. W

jednej chwili wszystko stało się jasne. Po drugiej stronie linii strzelano z karabinów i odgłosy
te docierały do nas przez odłożoną słuchawkę. Bardzo słabo, lecz wyraźnie słyszałem Higgsa
mówiącego: – Uwaga, sierżancie, tam biegnie inny! – i odpowiedź Quicka: – Niżej,
profesorze, na miłość boską, niech pan strzela nisko! Wystrzelał pan naboje. Niech pan
załaduje! Oto magazynek, i niech pan nie strzela za często. Aaa! dostałem, ale ja też mam
tego diabła. Nie rzuci już więcej żadną dzidą.

– Zostali zaatakowani! – krzyknąłem. – Quick jest ranny. Teraz mówi Makeda.

„Oliwerze, ratuj! Uderzyli na nas ludzie Jozuego. Ratuj!”

Potem wszystko zagłuszyły krzyki, którym odpowiedziały gęste strzały i akurat kiedy

Oliwer chwycił słuchawkę, połączenie zostało przerwane. Na próżno krzyczał przerażonym
głosem w słuchawkę. Równie dobrze mógłby starać się skomunikować z Marsem.

– Przecięto kabel! – zawołał, rzucając słuchawkę i chwytając latarnię, którą udało się

zapalić Jafetowi. – Idziemy, tam mordują ludzi. – Skoczył do drzwi i stanął bezradnie przed
kamiennym blokiem tarasującym przejście.

– Dobry Boże! – wrzasnął. – Jesteśmy zamknięci. Jak my się wydostaniemy? Jak się stąd

wydostaniemy? – Zaczął biegać wokół pokoju i nawet próbował skakać, jak przestraszony
kot, na ściany. Trzykrotnie próbował dosięgnąć wierzchu muru – pomieszczenie to nie miało
dachu – i za każdym razem spadał, gdyż ściany były za wysokie. Złapałem go w pół i
przytrzymałem, choć rzucał się i próbował wyrwać.

– Uspokój się – powiedziałem. – Chcesz się zabić? Nie na wiele się przydasz martwy

albo ranny. Daj mi pomyśleć.

Tymczasem Jafet nie próżnował, gdyż on też usłyszał owe złowrogie odgłosy docierające

przez telefon i odgadł ich znaczenie. Najpierw podbiegł do bloku zamykającego przejście i
spróbował go odsunąć, ale, oczywiście, była to daremna próba. Potem odszedł kilka kroków i
przyjrzał mu się uważnie.

– Myślę, doktorze, że można się tam wdrapać – powiedział. – Pomóżcie mi – wskazał

drugi koniec ciężkiego stołu, na którym znajdowały się baterie. Przysunęliśmy go do drzwi.
Oliwer, widząc o co chodzi, wskoczył na stół razem z Jafetem. Potem, idąc za wskazówkami

background image

Jafeta, Orme oparł czoło o blok i wypiął plecy. Jafet stanął mu na ramionach i wyciągnąwszy
ręce, zdołał uchwycić krawędź głazu. Ja podtrzymywałem stół, aby się nie przesunął.
Następnie podniosłem jedną ręką lampę do góry, aby Jafet mógł lepiej widzieć. Wczepiwszy
się palcami stóp w jakieś nierówności bloku, zaczął się wdrapywać i po chwili znalazł się na
nim, chyba ze dwadzieścia stóp nad podłogą.

Reszta była dość łatwa. Jafet zdjął swą lnianą, długą szatę i zrobiwszy na niej parę

węzłów, spuścił ją na dół. Na tej zaimprowizowanej linie, przy pomocy podpierającego mnie
od dołu Oliwera, Jafet wciągnął mnie na górę. Potem obaj wciągnęliśmy Oliwera, który bez
słowa przerzucił ciało przez mur i puściwszy ramię Jafeta, opadł po drugiej stronie. Następnie
przyszła kolej na mnie. Spadałem z dużej wysokości i myślę, że gdyby nie chwycił mnie
Oliwer, nie wyszedłbym z tego bez obrażeń, i tak na moment zaparło mi dech. Na końcu
zeskoczył, miękko jak kot, Jafet. Wcześniej opuścił lampy, więc po chwili ruszyliśmy
pospiesznie do wyjścia z jaskini.

– Uważajcie – krzyknąłem. – Wokół na pewno leżą głazy.
Okazało się, że miałem słuszność, gdyż w tym samym momencie Oliwer potknął się i

przewrócił, tłukąc się dotkliwie. Zaraz się poderwał, ale posuwaliśmy się już wolniej, gdyż
drogę blokowały setki ton kamieni, które wybuch oderwał od sklepienia. Runęły również
liczne budynki podziemnego miasta, ale zapewne przewrócił je podmuch, który odczuliśmy
też w świątyni. W końcu dobrnęliśmy do końca jaskini i stanęliśmy przerażeni, gdyż tam,
gdzie ściana zatrzymała falę powietrza, całe miejsce zawalone było stertami głazów.

– Mój Boże, zdaje się, że jesteśmy odcięci od świata! – wykrzyknął zrozpaczony Oliwer.
Ale Jafet skakał już, z lampą w ręku, z głazu na głaz i niebawem zawołał zza szczytu

rumowiska:

– Zdaje się, panowie, że jest tu przejście, choć bardzo trudne. – Wskazał na postrzępiony

otwór w skale, wyrwany pewnie przez podmuch. Z trudem i ryzykując zdrowiem, a może
nawet życiem, jako że wiele kamieni leżało luźno i w każdej chwili groziło osypaniem się,
przeleźliśmy przez rumowisko i prześliznęliśmy się przez otwór. Modliliśmy się w duchu,
aby potężne drzwi prowadzące do wyjścia z podziemnego miasta nie były zatrzaśnięte, w
takim wypadku bowiem nie zdołalibyśmy ich we trzech otworzyć. Na szczęście nasze obawy
okazały się bezpodstawne. Wybuch wyrwał drzwi z zawiasów i rzucił na ziemię.

Pobiegliśmy tunelem z rewolwerami w dłoniach. Dotarliśmy wkrótce do sali

audiencjonalnej, pustej i pogrążonej w ciemnościach. Tam skierowaliśmy się na lewo i
przebiegliśmy przez kilka komnat. W ostatniej z nich, z której można się było dostać do bram
pałacu, znaleźliśmy pierwsze ślady tragedii, gdyż jej podłoga pokryta była plamami krwi.

Orme wskazał w biegu na nie. Nagle z ciemności wyskoczył jak kozioł z zarośli jakiś

człowiek i przyciskając ręce do boku, gdzie najwidoczniej miał ranę, przebiegł koło nas.
Wpadliśmy do korytarza prowadzącego do prywatnych apartamentów Córki Królów. Jego
podłoga zasłana była trupami i rannymi. Dostrzegłem, że jeden z trupów ściska w dłoni

background image

przerwany kabel telefonu. Myślę, że złapał go w przedśmiertnym skurczu, przerywając w ten
sposób naszą łączność z pałacem.

Wbiegliśmy do małego przedpokoju, w którym płonęły lampy i w ich świetle

zobaczyliśmy scenę, której nigdy nie zapomnę.

Na pierwszym planie leżał stos trupów w barwach księcia Jozuego. Za nimi siedział na

krześle sierżant Quick. Wydawał się dosłownie poszarpany na strzępy. W jego ramieniu
tkwiła głęboko strzała, której nikt nie próbował wyjąć, głowa, którą Makeda ocierała mokrym
płótnem... nie, nie chcę opisywać jego ran.

Obok, oparty o ścianę, również pokrwawiony i wyraźnie wyczerpany, stał Higgs. Z tyłu

za Makeda słaniały się, płacząc i załamując dłonie, dwie czy trzy damy dworu. Na ten
okropny widok stanęliśmy w miejscu jak wryci. Nikt nic nie mówił. Odebrało nam z wrażenia
mowę.

Umierający Quick otworzył oczy, podniósł rozciętą straszliwie ciosem miecza dłoń do

oczu, jakby chciał osłonić je przed światłem i przez chwilę patrzył na nas. Ach, jakże
wzruszający był to obraz! Potem podniósł się z krzesła, dotknął gardła, pokazując w ten
sposób, jak myślę, że nie może mówić, zasalutował Orme’owi, wskazał na Makedę i z
triumfalnym uśmiechem padł martwy na ziemię.

Taki był koniec dzielnego i szlachetnego sierżanta Quicka.
Trudno jest mi opisać to, co nastąpiło potem, gdyż zapanowało ogólne zamieszanie. Poza

tym szok i ból po stracie Quicka zamroczyły mi pamięć. Pamiętam tylko, że Oliwer i Makeda
padli sobie w ramiona. Pamiętam też, że gdy oderwała się od Oliwera, powiedziała tym
swoim majestatycznym głosem, wskazując na ciało Quicka:

– Tam leży ten, który pokazał nam, jak należy umierać. Twój rodak, Oliwerze, był

bohaterem. Powinieneś zawsze czcić jego pamięć, bo uchronił mnie przed losem gorszym niż
śmierć.

– Co tu się stało? – spytał Oliwer Higgsa.
– Jak wam powiedziałem przez telefon, dostaliśmy się tu bez przeszkód. Potem

rozmawiała z tobą Makeda, dopóki nie przerwałeś, mówiąc że musisz pomówić z Jafetem.
Potem, punktualnie o dziesiątej, usłyszeliśmy huk wybuchu. Właśnie przygotowywaliśmy się,
żeby wyjść i zobaczyć, jaki był tego skutek, kiedy zjawił się Jozue, oznajmił, że Harmak
został zniszczony i zażądał, aby Córka Królów „z ważnych powodów państwowych” udała
się z nim do jego zamku. Odmówiła, a kiedy dalej nalegał, wykopałem go z pałacu. Nie
ujrzeliśmy go już więcej, ale parę minut potem posypał się na nas z korytarza grad strzał i
rzucili się na nas jego ludzie z okrzykiem „Śmierć gojom! Ratować Różę!”

Zaczęliśmy więc strzelać i położyliśmy wielu z nich, ale Quicka ugodziła w ramię strzała.

Trzykrotnie zrywali się do ataku i trzykrotnie odparliśmy ich. W końcu zabrakło nam naboi i
zostały tylko rewolwery, ale też wystrzelaliśmy z nich wszystkie pociski. Na pewien czas
wycofali się, ale potem znowu natarli i wydawało się, że wszystko skończone.

background image

Wtedy Quick wpadł w szał. Złapał miecz jakiegoś martwego Abatiego i skoczył na nich,

rycząc jak ranny bawół. Pocięli go, ale mimo to wyparł ich z korytarza.

Kiedy ostatni uciekli, sierżant przewrócił się. Z pomocą tych kobiet przyniosłem go tutaj,

ale nie mógł już mówić. No i wtedy wy się pojawiliście. Odszedł. Niech spoczywa w pokoju.
Myślę, że dobry Bóg wynagrodzi go na tamtym świecie, bo jeśli na tym żył kiedykolwiek
jakiś bohater, to nazywał się Samuel Quick! – Profesor odwrócił się, zdjął okulary i wytarł
oczy wierzchem dłoni.

Z żalem, którego nie da się opisać, podnieśliśmy ciało walecznego Quicka i złożyliśmy je

na łożu w sypialni Makedy, gdyż uparła się przy tym, mówiąc iż człowiek, który zginął w jej
obronie, nie może leżeć nigdzie indziej. Zaiste był to dziwny widok – stary wojak, którego
twarz po obmyciu wyglądała spokojnie, a nawet pięknie, ułożony do ostatniego snu w łożu
Córki Królów. Łoże to było, pamiętam dobrze, wykonane z jakiegoś czarnego drewna
inkrustowanego złotem, z zasłonami z białego muślinu wyszywanego w złote gwiazdy, takie
same, jak te, które Makeda miała na welonie.

Leżał tam na białej nasyconej wonnościami pościeli ze spracowanymi rękami złożonymi

na piersiach, a my podchodziliśmy po kolei, aby po raz ostatni popatrzeć na twarz tego
uczciwego człowieka i wiernego żołnierza. Umarł tak, jak żył i jak chciałby umrzeć – zginął
na posterunku. Cześć jego pamięci!

Zostawiliśmy go i wyszliśmy do zachlapanego krwią przedpokoju, gdzie opatrzyłem rany

Higgsa. Otrzymał cięcie mieczem w głowę, cios dzidą w udo, a twarz miał skaleczoną strzałą,
ale na szczęście żadna z tych ran nie była groźna. Potem odbyliśmy krótką naradę.

– Przyjaciele – powiedziała Makeda, wsparta na ramieniu ukochanego – nie możemy tu

pozostać. Nie jesteśmy tu bezpieczni. Spisek mego wuja nie powiódł się, ale obawiam się, że
wkrótce wróci tu z tysiącem ludzi, a wtedy...

– O czym myślisz? – spytał Oliwer. – O ucieczce z Mur?
– Jak możemy stąd uciec, skoro przejścia strzegą ludzie Jozuego, a za górami czekają na

nas Fungowie? – odparła. – Abati nienawidzą was i teraz, kiedy ukończyliście swoje dzieło,
zabiją was przy pierwszej okazji. O czemuż sprowadziłam was do tych fałszywych i
niewdzięcznych ludzi! – Zaczęła płakać, a my spoglądaliśmy po sobie bezradnie.

Wtedy Jafet, który przez cały czas siedział w kucki na podłodze, kołysząc się i zawodząc

wschodnim zwyczajem z żalu po śmierci Quicka, którego bardzo lubił, podniósł się, podszedł
do Córki Królów i padł przed nią na twarz.

– O Waldo Nagasto – powiedział – wysłuchaj słów twego sługi. Tylko trzy mile stąd, u

wejścia na przełęcz, obozują moi ludzie, górale, którzy nienawidzą księcia Jozuego. Uciekaj
do nich, o Waldo Nagasto. Staną za tobą i będę słuchać moich rozkazów. Przecież uczyniłaś
mnie ich wodzem. Kiedy się tam znajdziemy, postąpisz jak będziesz uważała za słuszne.

Makeda spojrzała pytająco na Oliwera.
– Myślę, że to dobra rada – powiedział. – W każdym razie wśród górali nie będziemy na

background image

pewno w gorszej sytuacji niż w tym nie bronionym przez nikogo pałacu. Każ swoim
kobietom przynieść dla nas płaszcze, żeby nikt nas nie poznał po drodze i chodźmy.

Pięć minut później przekradliśmy się, stąpając po trupach i umierających, do bocznej

bramy pałacu. Była otwarta a zwodzony most nad fosą opuszczony. Niewątpliwie tędy wiodła
droga odwrotu zbirów Jozuego. W długich płaszczach z podobnymi do mnisich kapturami,
które Abati nosili nocą lub podczas deszczu, wyglądaliśmy na mieszkańców Mur.
Przeszliśmy szybko przez duży plac i wmieszaliśmy się w tłum zgromadzony po jego drugiej
stronie. Byli tam mężczyźni, kobiety i dzieci. Czyniąc wrzask jak stado małp w koronie
drzewa, wszyscy patrzyli na górę za pałacem, pod którą znajdowało się podziemne miasto.

Przez tłum przedzierał się oddział jeźdźców, więc obawiając się, by nie rozpoznali

Oliwera po jego wysokim wzroście, skryliśmy się w cieniu rosnących obok drzew. Tam
odwróciliśmy się i spojrzeliśmy na górę, która była obiektem takiego zainteresowania tłumu.
Akurat w tym momencie zza przesłaniającej go dotąd chmury wyłonił się księżyc i ujrzeliśmy
niesamowity widok.

Góra za pałacem wznosiła się na wysokość około stu pięćdziesięciu stóp, gdzie wystawał

z niej poziomo podłużny skalny blok, który Abati zwali Głową Lwa, choć osobiście do tej
pory nie dostrzegłem w nim specjalnego podobieństwa do tego zwierzęcia. Teraz jednak
nazwa ta była jak najbardziej uzasadniona, jako że, spoglądając na leżące w dole Mur,
spoczywała na niej głowa bożka Fungów. W świetle księżyca głowa zlewała się w jeden
kształt ze skałą i wydawało się, że sfinks przeniósł się w całej swej okazałości na szczyt góry.

– Och! – jęknął Jafet. – Przepowiednia spełniła się! Głowa Harmaka przyleciała spać do

Mur.

– Chcesz powiedzieć chyba, że my ją tu przysłaliśmy – powiedział szeptem Higgs. –

Uspokój się, człowieku! Nie rozumiesz, że to tajemna moc naszych proszków oderwała ją od
ciała i rzuciła na tę górę?

– Tak – wtrąciłem – a wstrząs, który odczuliśmy w jaskini, był spowodowany jej

upadkiem.

– Nie obchodzi mnie, co ją tu sprowadziło – odparł Jafet, który zdawał się zupełnie

rozstrojony tym wszystkim, przez co przeszedł. – Wiem tylko tyle, że przepowiednia spełniła
się i Harmak przyleciał do Mur, a tam, gdzie jest Harmak, przyjdą Fungowie.

– To bardzo dobrze – odparł wykazując zupełny brak współczucia Higgs. – Wreszcie

będę mógł go zmierzyć i narysować.

Zauważyłem jednak, że Makeda też się trzęsie, gdyż ona również uznała to za zły omen.

Nawet Oliwer milczał, pewnie dlatego, że obawiał się, iż będzie to miało zgubny wpływ na
postawę Abatich.

Nie było w tym zresztą nic dziwnego, bo z rozmów wokół nas wynikało jasno, że już się

poddają temu wpływowi. Wszyscy byli tak samo przerażeni jak Jafet. Przeklinali gojów,
wstrętnych czarowników, którzy zamiast zniszczyć, jak obiecywali, bożka Fungów,

background image

sprowadzili go na Mur.

Muszę tu zaznaczyć, że istotnie mieli rację. Jak się później przekonaliśmy, cała siła

eksplozji, zamiast zniszczyć korpus sfinksa, skierowała się przez wydrążone w nim korytarze
w kierunku jego głowy. Sprężone gazy oderwały ją jak zabawkę i wystrzeliły w powietrze.
Przeleciawszy kawał drogi, spadła na skały Mur, gdzie prawdopodobnie pozostanie na
zawsze.

– No cóż – powiedziałem, kiedy gapiliśmy się na ten niezwykły widok – dziękujmy

Bogu, że nie poleciała dalej i nie spadła na pałac.

– Och, gdyby tak się stało – szepnęła Makeda wylęknionym głosem – to naprawdę

moglibyście dziękować Bogu, bo przynajmniej byłabym już wolna od wszystkich kłopotów.
Chodźmy, przyjaciele, zanim nas rozpoznają.

background image

Rozdział XVII

Odnajduję syna

Nasza droga ku przełęczy biegła przez obóz świeżo sformowanej armii Abatich. To, co

tam zobaczyliśmy, przekonało nas wymowniej niż wszystkie raporty, jak kompletna była
demoralizacja tego ludu. Tam, gdzie powinny być straże, nie było nikogo, tam, gdzie powinni
być żołnierze, byli oficerowie rozmawiający z kobietami, a gdzie powinni być oficerowie,
siedziały, pijąc wino, amatorki uciech z żołnierzami.

W tym ogólnym bałaganie przeszliśmy przez nikogo nie widziani, a w każdym razie nie

pytani, aż do miejsca, gdzie stał regiment górali, złożony w większości z pasterzy, ubogich
ludzi żyjących na wewnętrznych zboczach górskiego muru otaczającego płaskowyż. Ludzie
ci, mający niewiele wspólnego ze swymi współplemieńcami z równiny, byli twardzi i prości,
dzięki czemu zachowali pewne pierwotne ludzkie cechy, takie jak odwaga i wierność.

Głównie z tego pierwszego, a po części i drugiego powodu, Jozue wyznaczył im miejsce

na obóz tuż obok wejścia na przełęcz. Wiedział dobrze, że w przypadku ataku można będzie
polegać tylko na nich. Poza tym uważał na pewno, że lepiej będzie trzymać ich z daleka
podczas realizacji planów obróconych przeciw Córce Królów, którą ci prości ludzie darzyli
niemal boską czcią.

Jak tylko znaleźliśmy się na granicy ich obozu, natychmiast rzuciła nam się w oczy

różnica między nimi a resztą Abatich. Podczas gdy inne regimenty mijaliśmy nie niepokojeni
przez nikogo, tu zaraz zatrzymała nas warta. Jafet szepnął coś do ucha jej dowódcy, który
zmierzył nas surowym spojrzeniem. Potem skłonił się zawoalowanej Córce Królów i
zaprowadził nas do ogniska, przy którym siedzieli, rozprawiając o czymś, dowódca całego
oddziału i jego podwładni. Na jakieś słowo czy znak, który jednak umknął naszej uwadze,
dowódca, stary człowiek z długą, siwą brodą, wstał i powiedział:

– Przepraszam, ale muszę zobaczyć wasze twarze.
Makeda odrzuciła kaptur i stanęła tak, że światło księżyca padało jej na twarz. Ujrzawszy

ją, dowódca padł na kolana, mówiąc:

– Rozkazuj, o Waldo Nagasto.

background image

– Zbierz oddział. Potem wydam rozkazy – odparła i usiadła na ławce przy ognisku. My

trzej i Jafet stanęliśmy za nią.

Dowódca wydał oficerom rozkazy i niebawem górale, w liczbie nieco powyżej pięciuset,

stanęli po trzech stronach placu przed nami. Kiedy wszyscy się zbierali, Makeda weszła na
ławkę, odrzuciła kaptur, aby wszyscy widzieli jej twarz i przemówiła.

– Ludzie z gór, tej nocy, tuż po zniszczeniu bożka Fungów, przyszedł do pałacu mój wuj,

książę Jozue, domagając się, abym udała się z nim do jego pałacu po drugiej stronie jeziora.
Mówił, że czyni to z powodów państwowych, ale obawiam się, że chciał mnie zabić albo
uwięzić.

Na te słowa wśród górali zapanowało poruszenie.
– Czekajcie – powiedziała Makeda, podnosząc rękę – to jeszcze nie wszystko.

Odpowiedziałam księciu Jozue, że jest zdrajcą i lepiej zrobi, jeśli odejdzie. Odszedł z
pogróżkami i nie wiem kiedy wycofał straże, które powinny pilnować bram pałacu.
Tymczasem wieść o grożącym mi niebezpieczeństwie dotarła do obcokrajowców
znajdujących się w służbie u mnie i dwóch z nich, ten, który zwany jest Czarne Okna i
którego uratowaliśmy od śmierci w jaskini lwów, i żołnierz o nazwisku Quick, przyszło, aby
mnie strzec. Pan Orme i doktor Adams zostali w jaskini, żeby wysłać iskrę, która miała
zniszczyć bożka Fungów. Zaraz potem zjawiła się zgraja ludzi księcia Jozuego, aby mnie
porwać.

Wtedy Czarne Okna i jego towarzysz stoczyli walkę w mojej obronie, broniąc tylko we

dwóch wejścia do moich komnat. Za pomocą swojej straszliwej broni zabili wielu
napastników. Koniec tej walki był taki, że wojownik Quick rzucił się na tych, którzy pozostali
przy życiu i wyparł ich z pałacu, ale sam został przy tym śmiertelnie ranny. Tak, ten dzielny
człowiek poległ ratując Córkę Królów przed jej własnym ludem, a Czarne Okna również
odniósł rany – widzicie jego owiniętą głowę. Potem przybyli pan Orme i doktor Adams, a z
nimi wasz brat Jafet, którzy omal nie postradali życia w podziemnym mieście, i wiedząc, że
nie jestem już bezpieczna w pałacu, gdzie nawet moja sypialnia zbroczona jest krwią,
przyprowadzili mnie do was. Czy obronicie mnie, ludzie z gór?

– Tak, tak! – odparł jej potężny krzyk. – Rozkazuj, a my wszystko wykonamy. Co mamy

robić, Córko Królów?

Makeda zebrała wszystkich oficerów i po kolei spytała ich o zdanie.
Część z nich uważała, że należy dowiedzieć się, gdzie znajduje się Jozue i natychmiast

zaatakować. – Trzeba zgnieść głowę węża, to jego ogon przestanie się wić! – mówili. Muszę
przyznać, że spodobała się nam ta propozycja.

Ale Makeda nie chciała o tym słyszeć.
– Jak to? – wykrzyknęła. – Mam wszczynać wojnę domową, kiedy u naszych bram stoi

wróg? – Potem, zwracając się do nas, dodała: – Czy tych kilkuset ludzi, choćby byli nie wiem
jak dzielni, może stanąć przeciw tysiącom pod wodzą Jozuego?

background image

– No to co chcesz zrobić? – spytał Orme.
– Wrócić z góralami do pałacu i tam bronić się przed wszystkimi nieprzyjaciółmi.
– Dobrze – odparł. – Dla tych, którzy są i tak zgubieni, każda droga jest jednakowo

dobra. Muszą zaufać gwiazdom.

– Właśnie – zawtórował mu Higgs – a im wcześniej pójdziemy, tym lepiej, bo boli mnie

noga i chce mi się spać.

Makeda wydała więc oficerom polecenia. Przekazali je żołnierzom, którzy odpowiedzieli

krzykiem i zaczęli zwijać obóz.

Wtedy to zdarzył się najszczęśliwszy moment w moim życiu. Całkowicie wyczerpany i

przybity, siedziałem na składanym krześle, czekając na rozkaz do wymarszu, gapiłem się bez
zainteresowania na Oliwera i Makedę rozmawiających poważnie i od czasu do czasu
potrząsałem za ramię siedzącego obok Higgsa, aby nie zasnął. Nagle usłyszałem podniecone
głosy i w jasnym świetle księżyca zobaczyłem kilku Abatich prowadzących jakiegoś
człowieka. Po ich strojach poznałem, że należą do oddziału, który pilnował bram w dolnej
części przełęczy.

Nie zwróciłem początkowo specjalnej uwagi na ten incydent, pomyślałem tylko, że

pewnie schwytali jakiegoś szpiega, ale gwar i ogólne poruszenie uświadomiły mi, że stało się
coś niezwykłego. Podniosłem się więc i podszedłem do grupki górali otaczających tego
człowieka. Kiedy się do nich zbliżyłem, rozstąpili się i skłonili z szacunkiem, patrząc na mnie
z pewnym zaciekawieniem.

Wtedy dopiero zobaczyłem dokładnie więźnia. Był to wysoki, atletycznie zbudowany

młodzieniec, odziany w odświętne szaty, ze złotym łańcuchem na szyi. Kiedy zastanawiałem
się, co też może robić tu w chwili ogólnego wzburzenia i niepokoju tak nieodpowiednio
ubrana osoba, odwrócił głowę i w blasku księżyca dostrzegłem ciemne oczy, owalną twarz,
zakończoną szpiczastą, czarną bródką i regularne rysy. Poznałem go natychmiast.

Był to mój syn, Roderyk!
W następnej chwili, po raz pierwszy od tak wielu lat, ściskałem go w ramionach.
Pamiętam, że pierwsze moje słowa były typowe dla nas, Anglosasów, bo choćbyśmy nie

wiem jak długo żyli na Wschodzie czy gdzie indziej, nigdy nie potrafimy wyzwolić się z
przyjętych u nas konwencji i zwyczajów językowych. Słowa te brzmiały: – Jak się masz, mój
chłopcze, i w jaki sposób dostałeś się tutaj?

Odparł na to, prawda że wolno i z obcym akcentem:
– Dziękuję, ojcze, dobrze. A dostałem się tu na swych własnych nogach.
Tymczasem przykuśtykał Higgs i gorąco przywitał się z Roderykiem, bo – jak już

wspominałem – bardzo się zaprzyjaźnili podczas pobytu profesora w niewoli u Fungów.

– Myślałem, że dziś w nocy masz brać ślub – powiedział.
– Tak, tak – odparł Roderyk – według pojęć Fungów jestem już na pół żonaty, co mi

zupełnie nie odpowiada. Popatrz, to jest strój ślubny – wskazał na swą bogato wyszywaną

background image

szatę.

– No to gdzie jest twoja żona? – spytał Higgs.
– Nie wiem i nie dbam o to – odparł – bo nie podoba mi się ona. Zresztą i tak nie jestem

jeszcze właściwie jej mężem. Ceremonia ślubna między dwojgiem Fungów o wysokiej
pozycji trwa dwa dni i dopóki się nie skończy, małżeństwo nie jest ważne. Jeśli będzie
chciała, poślubi kogoś innego. Ja też.

– Co się zatem stało? – spytałem.
– Kiedy skończyliśmy ucztę weselną, ale jeszcze zanim stanęliśmy przed kapłanem,

usłyszeliśmy nagle potężny grzmot i zobaczyliśmy bijący w niebo słup ognia, na szczycie
którego unosiła się głowa Harmaka. Zniknęła tam i nie pokazała się już więcej. Wtedy
wszyscy poderwali się i zaczęli krzyczeć:

– To czary białego człowieka! Czary białego człowieka! Biały człowiek zabił boga, który

siedział tam od początku świata. Proroctwo spełniło się! Skończyły się dni Fungów!
Uciekajcie, Fungowie, Uciekajcie!

Sułtan Barung zaczął drzeć na sobie szaty i też krzyczał: – Uciekajcie, Fungowie! – a

moja niedoszła żona też darła szaty, ale nic nie mówiła, tylko biegła jak antylopa. Wszyscy
pobiegli na wschód, w kierunku wielkiej rzeki, i zostawili mnie samego. Wtedy podniosłem
się i też pobiegłem, ale na zachód, bo wiedziałem od niego – wskazał na Higgsa – co to
wszystko znaczy i dlatego nie przestraszyłem się. Biegłem, nie spotykając nikogo, aż
dotarłem do przełęczy. Tam natknąłem się na strażników i opowiedziałem im swoją historię,
tak że nie zabili mnie, ale pozwolili przejść i w końcu dotarłem tutaj bezpiecznie i, dzięki
Bogu, bez żony. l to koniec mojej opowieści.

– Obawiam się, że źle zrobiłeś, synu – powiedziałem. – Wpadłeś z deszczu pod rynnę.
– Z deszczu pod rynnę? – powtórzył. – Nie rozumiem. Ojcze, musisz pamiętać, że byłem

mały, kiedy mnie porwali i od tamtej pory aż do czasu., kiedy spotkałem Higgsa, nie
mówiłem po angielsku. Dopiero wtedy dał mi książkę, Biblię, ale włożył ją do kieszeni, kiedy
spuszczali go do lwów. (W tym momencie Higgs zaczerwienił się po uszy, gdyż nikt nigdy
nie podejrzewał go, surowego krytyka wszystkich religii, o noszenie Biblii w kieszeni, i
mruknął coś o „dawnych zwyczajach Hebrajczyków”.)

– No więc potem – mówił dalej Roderyk – czytałem ciągle tę książkę i, jak widzicie,

przypomniałem sobie angielski.

– Powstaje teraz pytanie – rzekł Higgs, najwyraźniej chcąc jak najszybciej zmienić temat

– czy Fungowie powrócą?

– O, tego to nie wiem! Nie mogę powiedzieć. Myślę, że nie. Ich przepowiednia mówi, że

Harmak miał polecieć do Mur, ale kiedy wszyscy zobaczyli, jak jego głowa leci do nieba,
zaczęli uciekać na wschód i chyba uciekają do tej pory.

– Ale Harmak przybył do Mur, Roderyku – powiedziałem. – A przynajmniej jego głowa.

Spadła na górę sterczącą nad miastem.

background image

– Och, ojcze – powiedział. – To wszystko zmienia. Kiedy Fungowie dowiedzą się, że

spoczywa tu głowa Harmaka, na pewno przyjdą za nim, bo ona jest dla nich największą
świętością. Przyjdą, tym bardziej że chcą wywieszać wszystkich Abatich.

– Miejmy nadzieję, że się o tym nie dowiedzą – odparłem, aby zmienić temat. Potem

wziąłem Roderyka za rękę i zaprowadziłem go do Makedy, która stała nieco z boku,
przysłuchując się rozmowie. Oczywiście, niewiele z niej zrozumiała. Wyjaśniłem w kilku
słowach, jakie spotkało mnie szczęście i przedstawiłem jej Roderyka. Powitała go bardzo
uprzejmie i powiedziała mi, że cieszy się, iż odzyskałem syna. Roderyk przyglądał się jej z
niekłamanym podziwem. Potem odwrócił się do nas i powiedział łamaną angielszczyzną:

– Walda Nagasta to piękna kobieta. Nic dziwnego, że król Salomon pokochał jej

pramatkę. Gdyby córka Barunga, moja żona, była taka jak ona, to myślę, że pobiegłbym z
Fungami ku wielkiej rzece.

Oliwer przetłumaczył jego słowa i wszyscy, łącznie z Makedą, wybuchnęliśmy

śmiechem. Dobrze nam zrobiła chwila wesołości tej tragicznej nocy.

Tymczasem oddział zdążył się przygotować do wymarszu i podzielić na dwie części.

Zanim jednak wyruszyliśmy, dowódca patrolu, który przyprowadził Roderyka, zażądał, aby
go zostawić, gdyż chcą go oddać w ręce Głównodowodzącego, księcia Jozuego. Oczywiście
odmówiliśmy, na co spytał szorstko:

– Z czyjego rozkazu?
Usłyszała to Makeda, z której obecności oficer ów nie zdawał sobie sprawy, i działając

pod wpływem impulsu, wystąpiła naprzód, odkryła twarz i powiedziała:

– Z mojego. Pamiętaj, że władczynią Abatich jest Córka Królów, a nie książę Jozue i że

ludzie pojmani przez jej żołnierzy są jej jeńcami, a nie jego. Wracaj na swoje stanowisko!

Oficer spojrzał, skłonił się i odszedł ze swym oddziałem, ale nie na przełęcz, jak mu

kazano, lecz do Jozuego. Doniósł mu o przybyciu syna jednego z gojów i o ucieczce Fungów,
przerażonych zniszczeniem ich bożka.

Ta miła dla Abatich wiadomość rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy, tak że jeszcze nie

zdążyliśmy wyruszyć, gdy usłyszeliśmy głośne okrzyki radości, którymi powitał ją tłum
zgromadzony na wielkim placu. Ciemne chmury, które od kilku tygodni wisiały nad ich
głowami, nagle rozproszyły się. Szaleli z radości. Rozpalili ogniska, pili wino, ściskali się i
pysznili swą odwagą, która skłoniła potężnych i straszliwych Fungów do ucieczki.

Wśród ogólnej radości nikt nie zwracał uwagi na nasz oddział, dopóki nie znaleźliśmy się

w połowie placu, około pół mili od pałacu. Zobaczyliśmy tam nagle przed sobą zwarte szeregi
jazdy, liczącej dwa czy trzy tysiące ludzi, która wyraźnie starała się przeciąć nam drogę.
Mimo to nie zatrzymaliśmy się, dopóki nie podjechało do nas paru oficerów i zwracając się
do dowódcy górali, nie spytało, dlaczego opuścili swoją pozycję i gdzie się udaje.

– Dlatego, że mam taki rozkaz – odparł. – Jest tu ktoś ważniejszy ode mnie.
– Ten goj, Orme? Książę Jozue rozkazał, aby przyprowadzić go i jego towarzyszy. Muszą

background image

zdać sprawę z tego, co robili tej nocy.

– Córka Królów rozkazała, abym odstawił ich do Pałacu – odparł góral.
– Jej rozkaz jest nieważny, bo nie został potwierdzony przez Radę – powiedział

bezczelnie jego rozmówca. – Macie wydać nam gojów, Córkę Królów, którą zagarnęliście,
wrócić na swoje stanowiska i czekać na rozkazy księcia Jozuego.

Tego Makedzie było już za dużo.
– Brać ich! – krzyknęła gniewnie. Jej rozkaz został natychmiast wykonany. – A teraz

utnijcie głowę temu zuchwalcowi, który ośmielił się żądać wydania mnie i moich oficerów, i
dajcie jego kompanom, żeby zanieśli ją księciu Jozuemu jako moją odpowiedź na jego
bezczelną decyzję.

Usłyszawszy to, ów oficer, tchórz jak wszyscy Abati, padł na twarz przed Makedą,

usiłując ucałować jej suknię i błagając o litość.

– Psie! – odpowiedziała. – Byłeś jednym z tych, którzy ośmielili się wtargnąć do moich

komnat. O, nie kłam, zapamiętałam twój głos i słyszałam jak inni zdrajcy wołali do ciebie po
imieniu. Skończyć z nim!

Próbowaliśmy się za nim wstawić, ale nie chciała nas słuchać. Nawet Orme’a.
– Prosicie o litość dla zabójcy waszego brata? – spytała, mając na myśli Quicka. – Nie

cofnę rozkazu.

Górale odciągnęli go i wkrótce zobaczyliśmy ponury orszak wracający z miejsca, gdzie

się zatrzymali. Jeden z górali niósł coś na tarczy. Podeszli do stojących naprzeciw szeregów i
usłyszeliśmy gniewny pomruk tłumu.

– Naprzód! Do pałacu! – rozkazała Makedą.
Regiment uformował się w czworobok, biorąc w środek Makedę i nas, i ruszył.
Wtedy zaczęła się walka. Otoczyły nas ze wszystkich stron gromady Abatich, ale bojąc

się walki wręcz, zasypały nas strzałami, które zabiły lub zraniły pewną liczbę naszych. Nasi
górale też byli łucznikami i mieli potężniejsze łuki. Czworobok zatrzymał się, a pierwsze
szeregi przyklęknęły. Potem, na znak dowódcy, górale naciągnęli olbrzymie łuki, których
używali do polowań na lwy, i wypuścili strzały. Strzelały, na zmianę, pierwszy i drugi szereg.

Na otwartej przestrzeni i do takiego tłumu trudno było chybić, tym bardziej że Abati,

którzy nie mieli żadnego wojennego doświadczenia, walczyli chaotycznie. Ich lekkie zbroje
nie stanowiły żadnej przeszkody dla ciężkich strzał o żelaznych grotach z zadziorami. Po
dwóch minutach zaczęli się cofać, po trzech uciekali w popłochu, zostawiwszy na placu boju
zabitych i rannych. Tak musieli uciekać przed strasznymi długimi łukami Anglików Francuzi
pod Grecy i Poictiers. Los sprawił bowiem, iż byliśmy świadkami takiej właśnie
średniowiecznej bitwy.

Oliwer, który obserwował uważnie przebieg walki, podszedł do Jafeta i szepnął mu coś

do ucha. Ten skinął głową i pobiegł szukać dowódcy regimentu. Wkrótce zobaczyłem, o co
chodziło Oliwerowi, gdyż boki oddziału odsunęły się, a tył przesunął do przodu i wzmocnił

background image

środek.

Teraz górale maszerowali w dwóch potrójnych szeregach, między którymi szło zaledwie

kilkunastu żołnierzy, otaczając Makedę i trzymając tarcze w górze, aby osłonić ją od
zbłąkanych strzał. Za nimi szliśmy my czterej i jeszcze kilkunastu górali, niosących na
tarczach rannych.

Pozostawiwszy zabitych, zaczęliśmy się posuwać w stronę pałacu, cały czas pod gradem

strzał. Dwa razy próbowali nas zaatakować Abati i dwa razy zmusiły ich do odwrotu owe
straszne łuki. Potem górale wyciągnęli na komendę swoje krótkie miecze i ruszyli do
kontrnatarcia.

Pięć minut później było po wszystkim. Żołnierze Jozuego rzucili broń i pierzchnęli na

boki. Część z nich uciekła przez otwarte bramy i opuszczony most na dziedziniec pałacu. Za
nimi, a raczej wśród nich, pędzili górale, mordując bez litości, gdyż byli za daleko i nie
słyszeli lub nie chcieli słyszeć rozkazów Makedy i swych oficerów, którzy kazali im
oszczędzać nieprzyjaciela.

Tak zakończył się ten dziwny, toczony przy świetle księżyca, bój. To prawda, że nie była

to wielka bitwa, gdyż brało w niej udział około czterystu ludzi z naszej i trzy – cztery tysiące
z drugiej strony, ale pochłonęła wiele istnień i stała się początkiem ostatecznej zagłady.

No cóż, na razie byliśmy bezpieczni, gdyż było pewne, że po tej lekcji Jozue nie będzie

próbował bez długich przygotowań szturmować podwójnej linii murów i fosy otaczających
pałac. Ale i tak czekały nas nowe kłopoty, gdyż nagle – nie dowiedzieliśmy się nigdy z jakiej
przyczyny – stanęło w płomieniach skrzydło pałacu, w którym znajdowały się prywatne
apartamenty Makedy.

Osobiście przypuszczam, że pożar spowodowała lampa, którą zostawiliśmy zapaloną przy

łożu Makedy, kiedy położyliśmy na nim ciało sierżanta Quicka. Może przewrócił ją jakiś
ranny, który szukał tam schronienia, a może przeciąg zarzucił na nią te haftowane złotem
zasłony? W każdym razie ogień szybko objął wybijane drewnem komnaty i gdyby nie fakt, że
wiał przeciwny wiatr, strawiłby na pewno cały pałac. W tej sytuacji udało nam się jednak
ograniczyć pożar, ale ze skrzydła, w którym wybuchł, pozostały tylko kamienne, okopcone
ściany.

Taki był pogrzebowy stos sierżanta Quicka. Pomyślałem, patrząc na płomienie, że

pogrzeb miał imponujący.

Kiedy zburzyliśmy korytarz łączący płonące skrzydło z resztą pałacu, ten sam, w którym

walczyli Quick i Higgs, pożar został praktycznie opanowany, mogliśmy więc trochę
odpocząć.

Makeda z kilkoma damami, wśród których znajdowała się jej stara niańka, zajęła parę

pustych pomieszczeń, jakich wiele było w pałacu, a my położyliśmy się, a raczej padliśmy, w
pokojach gościnnych, i z miejsca zasnęliśmy. Obudziliśmy się dopiero wieczorem.

Pamiętam, że obudziłem się z uczuciem, iż śnił mi się dziwny sen, w którym radość

background image

mieszała się z rozpaczą. Oliwer i Higgs spali jak zabici, ale Roderyk, nadal w ślubnych
szatach, wstał już i siedział przy moim łóżku z zaintrygowaną miną.

– A więc jesteś – powiedziałem, biorąc go za rękę. – Myślałem, że to wszystko tylko mi

się śniło.

– Nie, ojcze – odparł swą dziwną angielszczyzną. – To nie sen, wszystko prawda. Dziwny

ten świat, ojcze! Popatrz na mnie. Przez tyle lat – dwanaście... czternaście – byłem
niewolnikiem u dzikusów, śpiewałem dla nich... kapłanem bożka Fungów, zawsze bliski
śmierci, ale nie zginąłem. Potem sułtan Barung polubił mnie, mówił, że pochodzę z białych i
muszę być mężem jego córki. Potem twój brat, Higgs, zostaje więźniem i mówi mi, że
szukasz mnie przez te wszystkie lata. Potem Higgs rzucony lwom, a wy go ratujecie. Potem,
wczoraj, ja poślubiony córce sułtana, której nigdy nie widziałem, tyle co dwa razy w święta.
Potem głowa Harmaka leci do nieba i wszyscy Fungowie uciekają i ja też uciekam i znajduję
ciebie. Potem bitwa, wielu zabitych, strzała zadrapuje mi szyję, ale ja nie ranny – tu pokazał
rysę nad żyłą szyjną – a teraz znowu razem. Och, ojcze, bardzo dziwny świat! Myślę, że jest
gdzieś Bóg, który opiekuje się nami.

– Ja też tak myślę, mój chłopcze – odparłem – i mam nadzieję, że będzie to robił dalej, bo

– powiadam ci – jesteśmy w gorszej sytuacji, niż byłeś między Fungami.

– O, nie przejmuj się tym, ojcze – odparł wesoło, gdyż był pogodnego usposobienia. – Jak

mówią Fungowie, nie ma domu bez drzwi, choć wiele ludzi ślepych ich nie widzi. Ale my nie
ślepi, bo dawno już byśmy nie żyli. Znajdziemy drzwi, ale idzie człowiek do ciebie.

Tym człowiekiem okazał się Jafet. Wysłała go Córka Królów, abyśmy przyszli, gdyż ma

dla nas nowiny. Obudziłem więc pozostałych i kiedy zmieniłem opatrunki Higgsowi,
poszliśmy. Znaleźliśmy ją w wieży bramnej wewnętrznego muru umocnień. Powitała nas z
dość smutną miną. Spytała Oliwera, jak mu się spało, a Higgsa – czy bolą go rany. Potem
zwróciła się do mego syna i pogratulowała mu szczęśliwego ocalenia i odnalezienia ojca w
miejsce utraconej żony.

– Zaprawdę, jesteś szczęśliwym człowiekiem, synu Adamsa, mając tak kochającego ojca.

Ilu synów ma ojców, którzy by przez czternaście lat, porzuciwszy wszystko, szukali ich z
narażeniem życia, cierpiąc głód i niewolę, znosząc ciosy, upał i chłód pustyni? Takie
przywiązanie okazał mój przodek Dawid do swego brata Jonatana, a taka miłość przewyższa
miłość kobiety. Winieneś mu ją odpłacić i pamiętać o tym do ostatniej godziny swego życia,
synu Adamsa.

– Będę o tym pamiętał, o Waldo Nagasto – odparł Roderyk i nie krępując się ich

obecnością, objął mnie za szyję i pocałował. Nie przesadzę, jeśli powiem, że ten objaw
synowskiego przywiązania wynagrodził mi z nawiązką wszystkie trudy, które dla niego
wycierpiałem. Przekonałem się bowiem, że nie cierpiałem dla kogoś, kto nie jest tego wart, co
niestety zdarza się często na tym gorzkim świecie.

W tym momencie damy dworu Makedy przyniosły jedzenie i zjedliśmy to wieczorne

background image

„śniadanie”.

– Nie jedzcie za dużo – powiedziała ze smutnym uśmiechem – bo nie wiem na jak długo

wystarczy nam zapasów. Posłuchajcie! Otrzymałam propozycję od mego wuja, Jozuego.
Przyniosła ją strzała, nie człowiek... Myślę, że nikt nie chciał przyjść, bojąc się, by nie spotkał
go taki sam los, jak tego zdrajcę wczoraj – pokazała nam strzałę, do której przymocowany był
kawałek pergaminu. Rozwinąwszy go, przeczytała głośno:

O Waldo Nagasto, wydaj gojów, którzy zapanowali nad tobą swoimi

czarami i doprowadzili do tego, że przelałaś krew tylu swoich ludzi – a z
nimi oficerów górali, a reszcie zostanie darowane życie. Tobie też
przebaczę i uczynię cię swą żoną. Jeśli odmówisz, zginą wszyscy, którzy są
przy tobie, a tobie samej nie gwarantuję niczego.

Na rozkaz Rady – Jozue, książę Abatich.

– Jaką dać odpowiedź? – spytała, patrząc na nas z zaciekawieniem.
– Na honor – odparł Orme, wzruszając ramionami – gdyby nie chodziło o tych wiernych

ci oficerów, to uważam, że powinnaś przyjąć te warunki. Jesteśmy tu zamknięci jak w
pułapce, garstka otoczona przez tysiące, które jeśli nawet boją się wziąć pałac szturmem,
mogą nas zmusić głodem do poddania się, jako że miejsce to nie ma zapasów na wypadek
oblężenia.

– Zapominasz o jednym z tych warunków, Oliwerze! – powiedziała, pokazując palcem

ustęp listu, w którym Jozue stwierdzał, że uczyni ją swą żoną. – I co, dalej doradzasz
poddanie się?

– Jakże bym mógł! – odparł, czerwieniąc się, i zamilkł.
– Zresztą nieważne, co mi radzicie – powiedziała z uśmiechem – bo już wysłałam

odpowiedź, też przyczepioną do strzały. Spójrzcie, oto kopia.

Potem odczytała ten list.

Do mego zbuntowanego ludu.
Wydajcie mi mego wuja, Jozuego, i członków Rady, którzy podnieśli na

mnie miecz, abym mogła ukarać ich zgodnie z naszym odwiecznym prawem,
a reszcie z was nie stanie się żadna krzywda. Jeśli odmówicie, to
przysięgam, że zanim nadejdzie następny nów księżyca, Mur pogrąży się w
takiej żałobie, w jakiej znalazło się miasto Dawida, kiedy barbarzyńcy
zatknęli swe sztandary na jego murach. Oto słowa, które spłynęły na mnie,
Córkę Salomona, w nocy, a powiadam wam, iż są prawdziwe. Róbcie, co
chcecie albo co musicie zrobić, gdyż nasz i wasz los już się zdecydował. Ale

background image

wiedzcie, że jedyna wasza nadzieja we mnie i w panach z Zachodu.

Walda Nagasta.

– Co chciałaś powiedzieć, Makedo, pisząc o „słowach, które spłynęły na ciebie w nocy”?

– spytałem.

– To, co napisałam – odparła spokojnie. – Kiedy rozeszliśmy się o świcie, zasnęłam

twardo i w śnie stanęła przede mną wyniosła, czarnowłosa kobieta o królewskiej postawie.
Od razu wiedziałem, że to moja wielka przodkini, ukochana Salomona. Popatrzyła na mnie
smutnym, ale – jak mi się wydawało – kochającym wzrokiem. Potem odsunęła zasłonę z
grubej chmury skrywającą przyszłość i zobaczyłam księżyc w nowiu nad czarnymi ruinami
Mur, którego ulice zasłane były trupami. Pokazała mi też inne rzeczy, które się wydarzą, choć
nie mogę o tym mówić, a potem podniosła ręce, jakby mnie błogosławiła, i znikła.

– Stare hebrajskie proroctwa! Bardzo interesujące – mruknął pod nosem Higgs. Ja

natomiast w głębi duszy przypisałem ten sen podnieceniu i wyczerpaniu. W istocie tylko
dwóch spośród nas było poruszonych tym snem – mój syn bardzo, Oliwer trochę, pewnie
dlatego, że wszystko, co mówiła Makeda, przyjmował jak ewangelię.

– Na pewno stanie się tak, jak mówisz, Waldo Nagasto – powiedział z przekonaniem

Roderyk. – Dni Abatich są policzone.

– Dlaczego tak mówisz, synu? – spytałem.
– Dlatego, ojcze, że wśród Fungów miałem od dziecka dwa urzędy – śpiewałem hymny

do boga i tłumaczyłem sny. O, nie śmiej się! Mogę powiedzieć o wielu, które spełniły się tak,
jak je odczytałem, na przykład sen Barunga, który wytłumaczyłem tak, że głowa Harmaka
przyleci do Mur. l spójrz, jest tu – odwróciwszy się, pokazał widoczną z okna wieży ponurą,
lwią głowę bożka, spoczywającą na skale i obserwującą Mur niczym drapieżne zwierzę
ofiarę, zanim na nią skoczy. – Wiem, które sny są prawdziwe, a które nie. To dar, jak mój
głos. Wiem, że ten sen jest prawdziwy. To wszystko.

Zauważyłem, że kiedy kończył mówić jego oczy spotkały się z oczami Makedy i że

wymienili jakieś dziwne spojrzenia.

Jeśli chodzi o Orme’a, to powiedział tylko tyle:
– Wy, ludzie Wschodu, jesteście bardzo dziwni. Jeśli wierzysz w to, Makedo, to może coś

w tym być. Ale rozumiesz, że twoja odpowiedź oznacza walkę do ostatka, bardzo nierówną
walkę. – Spojrzał na hordy Abatich gromadzące się na wielkim placu.

– Tak – odparła cicho – rozumiem, ale bez względu na to, w jakich jesteśmy kłopotach i

jak dziwne mogą się wydać rzeczy, które się wydarzą, nie obawiajcie się końca tej walki,
przyjaciele.

background image

Rozdział XVIII

Spalenie pałacu

Orme miał rację. Odpowiedź Makedy oznaczała walkę, „nierówną walkę”. Byliśmy

zamknięci w pałacu, którego jedno skrzydło strawił pożar. Ze względu na otaczający go
podwójny mur i fosę, mogła go zdobyć tylko liczna i waleczna armia, składająca się z
żołnierzy gotowych oddać życie. Była to dla nas sprzyjająca okoliczność, jako że Abati nie
byli waleczni i przerażała ich sama myśl już nie tylko o tym, że mogą zginąć, ale nawet o
tym, że mogą zostać ranni.

Ale na tym kończyły się nasze przewagi. Odjąwszy zabitych w czasie nocnej potyczki,

nasza załoga liczyła nieco powyżej czterystu ludzi, z których około pięćdziesięciu było
rannych, w tym część ciężko. Poza tym górale wystrzelali większość strzał i nie mieliśmy
żadnych możliwości uzyskania nowych. Jednak najgorsze było to, że pałac nie posiadał
zapasów żywności na wypadek oblężenia, a górale mieli zaledwie trzydniowe racje
pożywienia, składające się z suszonego mięsa koziego i czegoś w rodzaju sucharów z mąki
kukurydzianej zmieszanej z kaszą jęczmienną. Tak więc zdawaliśmy sobie sprawę od samego
początku, że jeśli nie uda nam się zdobyć więcej żywności, to nasze położenie będzie
zupełnie beznadziejne.

Istniało też inne niebezpieczeństwo. Choć sam pałac był murowany, to jego liczne

złocone kopuły i wieżyczki były z drewna, przez co całą budowlę łatwo było podpalić.
Uzyskaliśmy już zresztą dowód tego. Dach też wykonany był ze starych pni cedrowych,
pokrytych cienką warstwą cementu, a wnętrza wyłożone boazerią z jakiegoś żywicznego
drewna.

Natomiast otaczające nas wojska Jozuego miały pod dostatkiem broni i żywności i choć

składały się z tchórzliwych i niezdyscyplinowanych mieszkańców doliny, to były
wystarczająco silne, aby zastosować wobec nas blokadę.

Przygotowaliśmy się jak można było w tej sytuacji najlepiej, ale nie widziałem zbyt wiele

z tych przygotowań, ponieważ przez cały dzień zajmowałem się opatrywaniem rannych.
Pomagał mi w tym syn i kilku „sanitariuszy”, których praktyka „lekarska” ograniczała się

background image

dotąd do leczenia bydła i owiec. Bez odpowiedniej ilości bandaży, środków znieczulających i
innych leków nie mogłem wiele zdziałać. Choć apteczkę miałem nieźle wyposażoną, jej
zawartość nie na wiele się przydała. Mimo to robiłem, co mogłem i ocaliłem życie kilku
ludziom. Niestety u wielu innych wywiązała się gangrena i ich los był przesądzony.

Tymczasem Higgs – nie zważając na rany, które bardzo mu dolegały – i Orme też robili,

z pomocą Jafeta i pozostałych dowódców, co było w ich mocy. Dokładnie zbadano pałac i
umocniono wszystkie słabe miejsca. Wyznaczono straże, a resztę górali podzielono na
oddziały gotowe w każdej chwili do odparcia szturmu. Pewną liczbę ludzi przeznaczono do
wyrabiania brzechw strzał z pni cedrowych, których mnóstwo znajdowało się w stajniach i
pomieszczeniach gospodarczych, oraz grotów i pierzysk, których na szczęście znaleziono
duży zapas w jednej z wartowni. Zabito i poćwiartowano kilka koni pozostawionych w
stajniach, a ich mięso zasolono.

Na murach zgromadzono sterty kamieni, którymi wybrukowane były dziedzińce

pałacowe, aby zrzucić je na głowy atakujących. Przygotowano też kadzie z olejem i wodą,
które stale trzymano na ogniu, by w razie potrzeby zrobić z nich taki sam użytek, jak z
kamieni.

Jednak, ku naszemu rozczarowaniu, Abati nie kwapili się do bezpośredniego szturmu.

Takie desperackie i niebezpieczne sposoby prowadzenia wojny nie były w ich stylu. Woleli
kryć się za różnymi zasłonami, przede wszystkim za drzewami parku naprzeciw bram pałacu,
i stamtąd razić strzałami każdego, kto pokazał się na murach, a nawet posyłać strzały w górę,
jak Normanowie pod Hastings, aby, spadając, raziły znajdujących się na dziedzińcach pałacu.
Chociaż ta ostrożna taktyka kosztowała nas wielu ludzi, zdobyliśmy dzięki niej mnóstwo
strzał, których przecież bardzo nam brakowało. Zbieraliśmy je skrzętnie i posyłaliśmy na
powrót, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Nie wyrządziliśmy im jednak większych szkód,
gdyż starali się nie odsłaniać.

W ten sposób minęły trzy męczące dni, w czasie których nic się nie działo, jeśli nie liczyć

nieśmiałej próby, bo inaczej nie można tego nazwać, ataku, którą Abati podjęli drugiej nocy,
usiłując pod osłoną ulewnego deszczu sforsować główną bramę. Ich zamiar odkryliśmy od
razu i odparliśmy atak trzema „salwami” strzał i kilkunastoma pociskami karabinowymi.
Pocisków tych Abati bali się straszliwie. Ponieważ mieliśmy prawie tuzin karabinów,
wybraliśmy paru najbystrzejszych górali, pokazaliśmy, jak obchodzić się z bronią palną i
daliśmy im wolne karabiny. Choć przeważnie chybiali, ich ogień, poparty naszymi, bardziej
celnymi strzałami, skutecznie zniechęcił napastników. Przekonawszy się na własnej skórze o
sile rażenia naszej broni, nie pokazywali się aż do zapadnięcia zmroku w odległości bliższej
niż pięćset jardów.

Trzeciego dnia po południu zwołaliśmy naradę, aby obmyślić jakiś plan działania, gdyż

ostatnie dwadzieścia cztery godziny dowiodły, że taki stan rzeczy jak dotychczas nie może
dalej trwać. Przede wszystkim żywności zostało nam tylko tyle, by przez dwa dni nie cierpieć

background image

zupełnego głodu. Poza tym w tej atmosferze bezczynności nasi żołnierze, choć dzielni w
bezpośrednim starciu, zaczęli upadać na duchu. Zbierali się w grupki i mówili o swych
żonach i dzieciach i o tym, co się z nimi stanie w rękach Jozuego, a także o swych trzodach i
polach. Nie mieli wątpliwości, że zostaną one zniszczone a ich domy spalone. Na próżno
Makeda obiecywała dać im pięć razy tyle, kiedy skończy się wojna. Było oczywiste, że jej
wynik uważali za przesądzony. Poza tym argumentowali, nie bez racji, że nic nie zwróci im
zabitych dzieci.

Podczas tej smutnej narady przedyskutowaliśmy wszelkie możliwe plany po to tylko, by

stwierdzić, że w gruncie rzeczy sprowadzają się one do alternatywy – poddać się albo
chwycić byka za rogi i zaatakować nocą Jozuego. Na pierwszy rzut oka to drugie wyjście
wyglądało na samobójstwo, ale w rzeczywistości nie był to tak beznadziejny plan, jak może
się wydawać. Ponieważ Abati byli wielkimi tchórzami, było zupełnie możliwe, że
zaatakowani przez kilkuset zdecydowanych na wszystko ludzi, rzucą się do ucieczki, a kiedy
stanie się jasne, że Córka Królów odniosła zwycięstwo, większość jej poddanych ukorzy się i
podda jej woli. Zdecydowaliśmy się więc na takie rozwiązanie, tym bardziej iż wiedzieliśmy,
że poddanie się oznacza śmierć dla nas, a dla Makedy wybór między ostatecznym, smutnym
rozwiązaniem jej kłopotów a małżeństwem pod przymusem.

Trzeba jednak było przekonać do tego górali. Jafet, który brał udział w naradzie, poszedł

zwołać wszystkich, z wyjątkiem pełniących akurat wartę, a kiedy zebrali się na wewnętrznym
dziedzińcu pałacu, przemówiła do nich Makeda.

Nie pamiętam dokładnie słów tej przemowy, ale była wyjątkowo piękna i chwytała za

serce. Przedstawiła dokładnie nasze położenie i powiedziała, że nie możemy dłużej trwać w
niepewności, ale zdecydować się albo na walkę, albo na poddanie się.

– Choć jestem młoda – rzekła – nie zależy mi na życiu. Raczej zginę, niż zawrę

małżeństwo z człowiekiem, którym gardzę i oddam się w ręce tych zdrajców.

Ale są tu ludzie, którzy przybyli do nas na moje zaproszenie i służyli mi wiernie. Jeden z

nich oddał życie w mojej obronie. A teraz, łamiąc przyrzeczenie dane przeze mnie i przez
Radę, grozi się im śmiercią. Czy wy, moi poddani, nie wiecie, co to honor i gościnność? Czy
będziecie się temu przyglądali w milczeniu?

– Nie! – krzyknęła większość, ale niektórzy milczeli, a pewien starszy dowódca wystąpił

z szeregu, skłonił się i powiedział:

– Córko Królów, spójrzmy prawdzie w oczy. Czyż wszystkie te kłopoty nie wzięły się

stąd, że zapałałaś miłością dla tego cudzoziemca, Orme’a? Czyż, według naszych praw, nie
jest to miłość zakazana? Czyż nie jesteś zaręczona z księciem Jozue?

Makeda zastanawiała się chwilę, zanim odpowiedziała. Potem rzekła:
– Przyjacielu, moje serce jest moją prywatną własnością. Dlatego w tej sprawie sam sobie

odpowiedz. Co się zaś tyczy mego wuja Jozuego, to jeśli istniała między nami jakaś wiążąca
nas umowa, została ona zerwana owej nocy, kiedy przysłał tu swoich sługusów, aby mnie

background image

uprowadzili w jakieś nieznane miejsce. Czy chciałbyś, abym poślubiła zdrajcę i tchórza? Oto
moja odpowiedź.

– Nie! – znowu odkrzyknęła większość górali.
W ciszy, która potem zapanowała, znowu odezwał się, z przebiegłością godną Szkota, ów

stary dowódca:

– W sprawie, którą tu podniosłaś, o Córko Królów, nie wyrażę swego zdania, ponieważ

będąc tylko kobietą, choć wysoko urodzoną, i tak byś mnie nie posłuchała, lecz poszła za
głosem serca. Ze swym narzeczonym, Jozuem, załatw to tak, jak sobie życzysz. Ale i my
mamy z nim coś do załatwienia. Jozue jest jak żółw z długim językiem. Wydaje się powolny,
ale nigdy nie chybia muchy, w którą celuje. Stanęliśmy za tobą i zabiliśmy wielu jego ludzi,
tak jak on kilku z nas. Nie zapomni tego. Dlatego wydaje mi się, że powinniśmy jak najlepiej
wykorzystać gniazdo, które tu uwiliśmy. Lepiej jest zginąć w bitwie niż na szubienicy. A
zatem, skoro nie możemy tu dłużej zostać, ja osobiście chcę wyjść stąd tej nocy i walczyć za
ciebie, mimo iż Jozue ma tak wielu ludzi a nas jest tak mało. Jeśli dożyję świtu, będę się
uważał za wybrańca losu.

Te twarde, lecz rozsądne słowa musiały przekonać opornych, gdyż zmienili zdanie.

Ustaliliśmy zatem, że spróbujemy się przedrzeć przez oblegające nas wojsko Jozuego około
pierwszej w nocy, gdyż wyrwani z głębokiego snu Abati zapewne łatwo wpadną w panikę.

Los jednak zrządził, że plan ten nie doszedł do skutku i chyba dobrze, że tak się stało, bo

jestem przekonany, iż skończyłoby się to dla nas fatalnie. Prawdopodobnie udałoby się nam
przedrzeć przez pierścień oblegających, ale potem ci z nas, którzy wyszliby z tego z życiem,
zostaliby otoczeni i kiedy skończyłyby się zapasy strzał i amunicji, zostalibyśmy wzięci do
niewoli lub wycięci w pień.

Są to wszakże rozważania czysto teoretyczne, ponieważ wypadki przybrały inny obrót.

Być może Abati wyczuli nasze zamiary i nie mieli ochoty na walkę ze zdecydowanymi na
wszystko ludźmi.

Noc była tak ciemna, że nie było widać nawet na stopę. Do tego silny wiatr wiejący ze

wschodu głuszył wszystkie dźwięki. Wartę pełniło zaledwie kilku ludzi, gdyż przed
czekającym nas zadaniem powinniśmy byli solidnie wypocząć. Zresztą nie obawialiśmy się
szturmu.

Około ósmej Roderyk, który pełnił wartę w wieży nad bramą, a miał niezwykle czuły

słuch, przyszedł z wiadomością, że słyszał jakieś głosy za fosą. Natychmiast kilku z nas udało
się z nim na wieżę, ale nic nie usłyszeli i doszli do wniosku, że Roderyk musiał się
przesłyszeć. Wróciliśmy więc na swoje miejsca i cierpliwie czekaliśmy na wschód księżyca.
Księżyc jednak nie pokazał się, a raczej nie widzieliśmy go, ponieważ niebo było całkowicie
zakryte czarną warstwą chmur burzowych, zwiastujących zbliżający się okres wielkich
upałów. Ponieważ tymczasem wiatr ucichł, chmury wisiały nieruchomo, zasłaniając i księżyc,
i gwiazdy.

background image

Mniej więcej po godzinie odwróciwszy się po coś, ujrzałem na niebie światło, które

wziąłem za meteoryt spadający koło góry wznoszącej się za pałacem, tej samej, na którą
spadła głowa Harmaka.

– Spójrz, spada gwiazda – powiedziałem do Oliwera, który był koło mnie.
– To nie gwiazda, to ogień – odparł przestraszonym głosem. Nim skończył mówić, ze

szczytu góry zaczęły lecieć na drewniane i suche jak pieprz budynki na tyłach pałacu, a co
gorsza, także na jego złocone kopuły, płonące kule.

– Nie rozumiesz, o co chodzi? – powiedział. – Przywiązali nasycone żywicą pakuły do

strzał i dzid. Chcą nas wykurzyć ogniem. Niech trąbią na alarm. Alarm!

Za chwilę w budynkach pałacowych zaczęło wrzeć jak w ulu. Półśpiący górale biegali

tam i z powrotem, krzycząc wniebogłosy. Również ich dowódcy darli się i wrzeszczeli jak
opętani, okładając swych ludzi pięściami i płazując mieczami, aż w końcu udało się im
zaprowadzić pewien porządek.

Potem wszyscy rzucili się do gaszenia ognia, który pokazał się już w kilku miejscach.

Usiłowania te były od samego początku skazane na niepowodzenie. Co prawda w fosie, którą
zasilał strumień spływający z owej góry za pałacem, było mnóstwo wody, ale Abati nie znali
żadnych pomp. Jeśli w jakimś budynku wybuchł ogień, to zostawiali go na pastwę płomieni,
pilnując tylko, by pożar nie rozprzestrzenił się na sąsiednie domy. Poza tym w pałacu
znajdowało się niewiele wiader, dzbanów i innych naczyń.

Te, które udało nam się znaleźć, napełniliśmy jednak wodą i ustawiwszy ludzi w sznur

podawaliśmy z rąk do rąk w najbardziej zagrożone miejsca, czyli praktycznie wszędzie. Inni
tymczasem starali się zahamować rozprzestrzenianie się ognia, burząc partie budynku
stykające się z ogarniętymi płomieniami pomieszczeniami.

Wszystko to nie zdało się jednak na nic, bo jak tylko ugaszono ogień w jednym miejscu,

wybuchał w kilku innych. Cały czas bowiem leciały na nas płonące strzały, lampy i garnki
wypełnione płonącą oliwą. Był to naprawdę niesamowity widok, jakby nastał dzień
Armageddonu, kiedy to płonące strzały spadające z nieba zniszczyć mają wszystkich
niegodziwych.

Mimo to nie poddawaliśmy się. My, czterej biali, staliśmy na dachu i z kilkoma

żołnierzami pod wodzą Jafeta laliśmy wodę na stojące w ogniu pozłacane kopuły. Niedaleko
nas, owinięta czarnym płaszczem, stała w towarzystwie kilku dam jej dworu Makeda. Była
zupełnie spokojna, choć obok niej padały płonące strzały i dzidy. Natomiast jej towarzyszki
płakały i załamywały ręce, a jedna z nich dostała ataku histerii. Makeda kazała więc im zejść
na dziedziniec, mówiąc, że wkrótce do nich dołączy. Uciekły natychmiast, chcąc znaleźć się
jak najdalej od ognistych strzał, z których jedna ugodziła właśnie człowieka z kubłem wody w
ręku. Jego ubranie natychmiast się zajęło. Stracił głowę i zeskoczył z dachu, zabijając się na
miejscu.

Na prośbę Oliwera podbiegłem do Córki Królów, aby odprowadzić ją w jakieś bardziej

background image

bezpieczne miejsce, ale nie chciała się nawet ruszyć z miejsca.

– Pozwól mi tu zostać – powiedziała. – Jeśli mam umrzeć, to umrę tutaj. Ale nie myślę,

że jest mi to sądzone. – Odrzuciła kopnięciem włócznię, która padła na cementowy dach tuż
obok niej.

– Mój lud nie lubi wprawdzie bić się – rzekła z gorzką drwiną – ale zna różne wojenne

sztuczki, bo trzeba przyznać, że dobrze to obmyślili. Brak im odwagi, ale okrucieństwa mają
w nadmiarze. Posłuchaj, jak z nas szydzą. Pytają, czy wolimy się tu upiec żywcem, czy wyjść
i dać sobie poderżnąć gardła. Och! – zacisnęła pięści – że też musiałam się urodzić królową
tego przeklętego plemienia. Niech ich wszystkich porwie Szeol! Nie skinę nawet palcem, aby
ocalić ich od wiecznej męki.

Umilkła na chwilę i usłyszałem dochodzące z dołu, zza bramy, krzyki: – No i jak,

gołąbki? Opaliły się wam piórka? Pójdziecie na pasztet! – Zadowolony z siebie dowcipniś
wybuchnął gromkim śmiechem.

Los zrządził jednak, że to on poszedł „na pasztet”. Kiedy płomienie strzeliły wyżej,

dojrzałem go stojącego w gronie słuchaczy i śpiewającego sprośną piosenkę o Makedzie,
której słów nie chcę tu przytaczać. Złożyłem się i strzeliłem mu prosto w łeb. Przy tym
świetle był to zupełnie dobry strzał, zresztą jedyny, jaki oddałem owej nocy. Mam nadzieję,
że był to też ostatni strzał oddany przeze mnie do człowieka.

Kiedy chciałem opuścić Makedę i wrócić do Oliwera z wiadomością, że uparła się zostać

na dachu, nastąpiła ostateczna katastrofa. Między stajniami znajdowała się duża szopa z suchą
paszą dla pałacowych koni i wielbłądów. Nagle stanęła w ogniu, który zaczął się
rozprzestrzeniać we wszystkich kierunkach. Wszyscy górale, zwykli żołnierze i dowódcy,
wyskoczyli z pałacu i rzucili się zbitą masą ku bramie. Na dachu zostaliśmy tylko my czterej,
Jafet i Makeda. Staliśmy bezradnie, nie wiedząc, co robić. Usłyszeliśmy, jak opada most
zwodzony, a potem, jak pęka pod naporem tłumu górali brama w drugim pierścieniu murów.

Ktoś, myślę, że był to Jozue, wrzasnął:
– Zabijajcie kogo chcecie, moje dzieci, ale biada temu, kto skrzywdzi Córkę Królów! Ona

jest moim łupem!

Potem dobiegły nas straszne jęki i ujrzeliśmy okropny widok. Podstępni Abati

przeciągnęli za bramą liny – to właśnie odgłosy tej pracy usłyszał Roderyk. Przerażeni górale,
uciekając od ognia, wpadali na te liny i przewracali się. Nie mogli się podnieść, gdyż
naciskali ich z tyłu inni. Nie wiem, co się z nimi stało, ale na pewno wielu zostało
zadeptanych na śmierć, a wielu innych zabili ludzie Jozuego. Ufam jednak, że części z nich
udało się przedrzeć, gdyż w porównaniu z resztą Abatich byli niczym lwy, choć, jak całemu
plemieniu, brak im było ducha do wytrwałej walki.

To właśnie na początku tego zamieszania zastrzeliłem owego sprośnego śpiewaka.
– Niepotrzebnie to zrobiłeś, stary! – krzyknął Higgs swym piskliwym głosem, bo w tej

wrzawie nie sposób było mówić normalnym głosem. – Pokazałeś w ten sposób tym świniom,

background image

gdzie jesteśmy.

– Nie sądzę, żeby chcieli się tu do nas dostać! – odkrzyknąłem.
Potem przez dłuższą chwilę patrzyliśmy w milczeniu na to, co się dzieje za bramą.
– Chodźmy – powiedział w końcu Oliwer, ujmując Makedę za rękę.
– Gdzie chcesz iść, Oliwerze? – spytała Makeda, wyrywając dłoń. – Raczej spłonę

żywcem, niż poddam się Jozuemu!

– Chcę iść do podziemnego miasta – odparł. – To jedyne miejsce, gdzie się możemy

schronić. Nie mamy czasu do stracenia. Czterech ludzi z karabinami może się tam bronić
przed tysiącem napastników. Chodźmy.

– Niech będzie, jak chcesz – rzekła, pochylając głowę.
Zeszliśmy schodami, które łączyły dach z komnatami, gdyż mieszkańcy pałacu, jak inni

ludzie Wschodu, spędzali na dachu wiele czasu, a nawet spali tam w upalne noce. Zrobiliśmy
to dosłownie w ostatniej chwili, gdyż ogień dotarł już do pomieszczeń na piętrze i przez
pęknięcia w murze przenikały na klatkę schodową języki płomieni i czarny, duszący dym.

Zresztą ściana ta przewróciła się akurat w chwili, kiedy Roderyk, który szedł na końcu,

schodził z ostatnich stopni. Wiedziony typową dla młodych ciekawością, został trochę dłużej
na dachu, chcąc obejrzeć rozgrywającą się za bramą smutną scenę i niewiele brakowało, aby
przypłacił to życiem.

Na parterze nie groziło nam już bezpośrednio żadne niebezpieczeństwo, jako że pałac

płonął od góry. Mieliśmy nawet czas, aby pójść do naszych sypialni i zabrać część swoich
rzeczy. Na szczęście wśród zabranych przedmiotów znalazły się też nasze notatki, które
dzisiaj mają bezcenną wartość. Obładowani całym tym dobytkiem, spotkaliśmy się w sali
audiencyjnej. Mimo iż było w niej nieznośnie gorąco, wyglądała tak jak zwykle. Godzinę
potem przestała istnieć.

Z lampami w dłoniach dotarliśmy do drzwi korytarza prowadzącego do podziemnego

miasta, nie spotkawszy po drodze żywego ducha.

Gdyby Abati byli innymi ludźmi, to z powodzeniem mogliby nas pochwycić, gdyż most

zwodzony był nietknięty. Bali się jednak zapewne, by nie ogarnęły ich płomienie i nie wpadli
do pałacu. Tak oto uratowało nas ich tchórzostwo. Muszę jednak dodać gwoli
sprawiedliwości, że być może nie mogli się przedrzeć przez zwały leżących w bramie żywych
i martwych górali.

Takie w każdym razie usłyszeliśym później wyjaśnienie.
Dotarliśmy zatem bezpiecznie do owej wielkiej jaskini, przedostawszy się przez mały

otwór między głazami zwalonymi tam siłą wybuchu. Potem zatkaliśmy tę dziurę paroma
kamieniami w taki sposób, że nie można ich było usunąć bez wielkiego hałasu. Zostawiliśmy
tylko niewielki, kręty tunel, którym w razie potrzeby mógł się przecisnąć jeden człowiek.

Zasypywanie otworu odłamkami skał, w czym brała udział nawet Makeda, odwróciło na

pewien czas nasze myśli od smutnej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, i poprawiło nam

background image

humory. Kiedy jednak skończyliśmy tę pracę i zapanowała charakterystyczna dla tej wielkiej
jaskini, przeraźliwa cisza, nasze podniecenie ulotniło się bez śladu. Zdaliśmy sobie sprawę, że
uniknęliśmy nagłej śmierci w czerwonych płomieniach po to tylko, by powoli skonać w
czarnych podziemiach.

Mimo to staraliśmy się nie upadać na duchu. Zostawiwszy Higgsa, aby pilnował

zatarasowanego przejścia, co właściwie było zbyteczne, gdyż pożar pałacu był naszym
najlepszym strażnikiem, poszliśmy wzdłuż kabla telefonicznego, który biedny Quick
przeciągnął owej nocy, kiedy wysadziliśmy Harmaka, w głąb jaskini. Tak doszliśmy do
świątyni, w której mieliśmy kwaterę główną podczas robienia podkopu. Do pomieszczenia,
które zajmował wówczas Oliwer, a z którego wydostaliśmy się z takim trudem, nie mogliśmy
oczywiście wejść, gdyż blok skalny tarasował drzwi. W świątyni było jednak wiele innych
pomieszczeń, aczkolwiek wszystkie zanieczyszczone były odchodami nietoperzy, które
tysiącami dostawały się do podziemnego miasta jakimś sobie tylko znanym wejściem. Jedna z
tych salek służyła nam za magazyn. Oczyściliśmy ją z grubsza i przeznaczyliśmy dla Makedy.

Obejrzawszy ciemne wejście do tej izby, Makeda powiedziała:
– Wygląda jak grobowiec. No cóż, w grobie czeka nas odpoczynek, a jestem bardzo

zmęczona. Zostawcie mine tu, proszę. Położę się spać. Gdyby nie ty, Oliwerze, to chciałabym
się już nigdy nie obudzić.

Ach, Oliwerze – dodała porywczo, nie bacząc na to, że mówi przy nas, gdyż w obliczu

czekającego nas niechybnie końca przestała zważać na pozory – dlaczego się narodziłeś?
Chyba po to, by sprowadzić nieszczęście na mą głowę. A jednak radość, którą czuję, gdy
jestem z tobą, wynagradza mi wszystkie cierpienia i nawet jeśli anioł, który przywiódł cię do
mojego kraju, nazywa się Azrael, to błogosławię go, gdyż dzięki niemu poznałam swą duszę.
Rozpaczam tylko nad twym losem i gdyby moja śmierć mogła uratować ci życie, to
umarłabym z radością.

Oliwer poruszony do głębi, podszedł do niej i zaczął jej coś szeptać do ucha. Wydaje mi

się, że odgadłem charakter tej propozycji. Wysłuchała go ze smutnym uśmiechem, a potem
uczyniła taki ruch ręką, jakby chciała go odepchnąć:

– Nie, nie – powiedziała – to szlachetna propozycja, ale gdybym z niej skorzystała, to bez

względu na to, gdzie się znajdę po śmierci, byłaby na mnie krew tego, który mnie kochał.
Może nawet zostałabym ukarana za tę zbrodnię wiecznym oddzieleniem od ciebie. Poza tym
wierzę niezłomnie, że choć teraz przyszłość wygląda tak czarno, jak wnętrze tej jaskini, to
wszystko ułoży się jeszcze dla nas dobrze... na tym lub na tamtym świecie.

Powiedziawszy to, weszła do przygotowanego dla niej pomieszczenia, a Oliwer stał

nieruchomo i patrzył na nią jak w transie.

– Nie wątpię, że jeśli o nich chodzi, będzie tak, jak powiedziała – rzekł do mnie cicho

Higgs – ale chciałbym wiedzieć, jak to się skończy dla nas. My nie mamy żadnej czarującej
damy, która przeprowadziłaby nas przez Styks.

background image

– Niepotrzebnie zastanawiasz się nad tym – odparłem ponuro. – Moim zdaniem sprawa

jest jasna i niedługo będzie w tej jaskini parę szkieletów więcej, i to wszystko. Nie rozumiesz,
że Abati będą pewni, iż spłonęliśmy w pałacu?

background image

Rozdział XIX

Głód

Miałem rację. Abati myśleli, że spaliliśmy się. Nie przyszło im do głowy, że mogliśmy

schronić się w podziemnym mieście. Taki przynajmniej wniosek wyciągnąłem z faktu, że nie
próbowali nas tam szukać, dopóki nie dowiedzieli się o nas w sposób, który zaraz opiszę. Ten
brak zagrożenia ze strony nieprzyjaciół sprawiał, że dni i noce były jeszcze bardziej okropne.
Gdybyśmy musieli odpierać ataki, walcząc z przeważającymi siłami, to przynajmniej nie
siedzielibyśmy bezczynnie i mielibyśmy czym zaprzątać sobie głowy.

Ale panował absolutny pokój. Zmienialiśmy się przy wejściu, pilnie nasłuchując, czy nie

zabrzmią czyjeś kroki. Niestety, nikt nie przerywał ciszy. Doszło w końcu do tego, że miękkie
uderzenia skrzydeł nietoperzy brzmiały w naszych uszach niczym łopot skrzydeł orlich, a my
sami rozmawialiśmy szeptem, gdyż normalny głos stał się nie do zniesienia dla naszych
nerwów.

Mimo to na pierwszych kilka dni znaleźliśmy sobie pewne zajęcie. Oczywiście

pierwszym naszym zadaniem było zgromadzenie żywności. Mieliśmy trochę zapasów w
pomieszczeniach starej świątyni, mięso w puszkach, które przywieźliśmy z Londynu, ale w
czasie pracy nad wykopem prawie wszystko zostało zjedzone. Przypomnieliśmy sobie, że
Makeda mówiła nam o zbożu z jej posiadłości, którego pewną ilość składano co roku w
podziemiach na wypadek oblężenia Mur, więc zapytaliśmy ją, gdzie są te zbiorniki.

Zaprowadziła nas w miejsce, gdzie w podłodze znajdowały się okrągłe kamienne płyty z

metalowymi uchwytami, przypominające pokrywy miejskich studzienek kanalizacyjnych,
tylko większe. Z wielkim trudem podnieśliśmy jedną z nich. Przy podnoszeniu odniosłem
wrażenie, że nie ruszano jej chyba od czasów, gdy w Mur rządzili królowie, których szczątki
spoczywały teraz w jaskini. Odczekaliśmy trochę, aby do wnętrza zbiornika napłynęło świeże
powietrze i spuściliśmy na linie Roderyka, aby zobaczył, co jest w środku. Chwilę potem
usłyszeliśmy jego głos:

– Chcę wyjść. Nie jest tu przyjemnie.
Wyciągnęliśmy go i spytaliśmy, co znalazł.

background image

– Nic do jedzenia – odparł. – Tylko kupa kości i szczur, który przebiegł mi przez nogę.
Sprawdziliśmy jeszcze dwa zbiorniki, z takim samym rezultatem – pełne były ludzkich

kości. Potem przepytaliśmy Makedę, która po zastanowieniu powiedziała, iż przypomina
sobie, że jakieś pięć pokoleń wcześniej nawiedziła Mur wielka zaraza i że słyszała, iż chorych
umieszczono w podziemnym mieście, aby nie zarażali innych. Kości, które znaleźliśmy,
musiały być ich szczątkami. Informacja ta spowodowała, że pospiesznie zamknęliśmy
zbiorniki, aczkolwiek w naszej sytuacji nie miało znaczenia, czy zarazimy się czy nie.

Ponieważ jednak była pewna, że zboże jest gdzieś zmagazynowane, poszliśmy do innej,

oddalonej od tej groty, gdzie również były takie zbiorniki. Otworzyliśmy pierwszy z nich i
tym razem trud nasz został wynagrodzony, jeśli można tak nazwać fakt, że na dnie zbiornika
znaleźliśmy kupę kurzu, który przed laty był zbożem. Reszta zbiorników, z których dwa
zostały – jak świadczyła data wyciśnięta na workowej pieczęci – zamknięte trzy lata
wcześniej, była zupełnie pusta.

Wtedy Makeda zrozumiała, co się stało.
– Zaiste Abati są narodem łotrów! – powiedziała. – Dowódcy, którzy mieli się tym

zajmować, zamiast magazynować zboże, kradli je! Oby dożył i czasów, kiedy będzie im
brakować chleba bardziej niż dzisiaj mnie!

Wróciliśmy w milczeniu do naszej kwatery. Czy można było coś mówić, skoro jedzenia

zostało nam tylko na jeden skąpy posiłek? Wody mieliśmy w bród, ale nic do jedzenia. Kiedy
otrząsnęliśmy się trochę z szoku, naradziliśmy się, co robić dalej.

– Gdyby udało się nam przedostać przez tunel wydrążony dla założenia miny –

powiedział Oliwer – to moglibyśmy uciec przez jaskinię lwów, które pewnie zostały zabite
podczas wybuchu.

– Złapaliby nas Fungowie – rzekł na to Higgs.
– Nie – wtrącił Roderyk – wszyscy Fungowie uciekli. A zresztą nawet jeśli nas złapią, to

wszystko, nawet moja żona, lepsze od tej czarnej dziury.

– Sprawdźmy, czy to możliwe – zaproponowałem i ruszyliśmy, aby zbadać rzecz na

miejscu.

Kiedy dotarliśmy do przejścia prowadzącego z miasta do Krypty Królów, okazało się, że

wybuch zburzył część ściany, tak że mogliśmy tam wejść nie gęsiego, jak przedtem, lecz
ramię w ramię. Oczywiście pochówki były rozrzucone po całej jaskini. Wszędzie walały się
kości, metalowe przedmioty i potrzaskane trony. Jednak sklepienie i ściany nic nie ucierpiały.

– Co za wandalizm! – jęknął Higgs, zapominając nawet o swym okropnym położeniu. –

Dlaczego nie pozwoliłeś mi zabrać stąd tych rzeczy, Orme?

– Dlatego, że mogliby pomyśleć, iż je kradniemy, stary. Poza tym ci górale byli bardzo

przesądni, a nie chciałem, żeby stąd uciekli. A zresztą jakie to ma teraz znaczenie? Gdybyś to
przeniósł do pałacu, to wszystko by spłonęło.

Tymczasem dotarliśmy do końca jaskini, gdzie stał tron garbatego króla. Z miejsca

background image

zorientowaliśmy się, że przyszliśmy na próżno. Tunel był całkowicie zasypany pokruszoną
skałą i nie było mowy o tym, żeby udało się nam go oczyścić nawet za pomocą materiałów
wybuchowych, których zresztą i tak już nie mieliśmy.

Tak więc runęła nasza ostatnia nadzieja.
Stanęliśmy też wobec jeszcze jednego problemu – zaczął się wyczerpywać zapas oleju do

lamp. Kiedy policzyliśmy dzbany zgromadzone w czasie prac nad tunelem, okazało się, że
oleju wystarczy tylko na trzy doby dla czterech lamp: po jednej dla Makedy, dla nas i dla
strażnika przy wejściu do podziemnego miasta oraz jednej dla potrzeb ogólnych.

Faktycznie z tej ostatniej korzystał głównie Higgs. Może on być znakomitym przykładem

człowieka, który jest ogarnięty tak silną pasją, że nie rezygnuje z niej nawet w obliczu
śmierci. Przez wszystkie dni spędzone w jaskini, nie zważając na głód i osłabienie, łaził,
dopóki ostatecznie nie zabrakło mu sił, z dużym koszem w ręku do Krypty Królów. Szedł tam
z pustym koszem, a przynosił go wypełniony po brzegi złotymi naczyniami i innymi cennymi
przedmiotami, które wygrzebywał spomiędzy kości i odłamków skał. Potem nocami
katalogował je pracowicie w notesie i pakował do pustych skrzynek po materiałach
wybuchowych, które dokładnie zamykał, przybijając wieka gwoździami.

– Po co ty to, do diabła, robisz? – spytałem z rozdrażnieniem, kiedy zamykał chyba

dwudziestą.

– Nie wiem – odparł słabym głosem, bo jak my wszyscy, żył tylko wolą. – Chyba

dlatego, że wyobrażam sobie cały czas, jak przyjemnie byłoby rozpakować te skrzynki w
Londynie, po pierwszorzędnym obiedzie składającym się ze smażonej ryby i grubego
befsztyka... – oblizał wargi. – Tak, tak – ciągnął dalej – wyjmować te rzeczy jedna po drugiej,
pokazywać je... – tu wymienił nazwiska wielu dyrektorów wielkich muzeów, z którymi żył
jak pies z kotem – i patrzeć, jak z zazdrości i wściekłości wydzierają sobie włosy z łbów i
zastanawiają się, jak by mnie pozbawić tego wszystkiego – tu zaśmiał się, jakby był w
najlepszej formie.

– Oczywiście nigdy do tego nie dojdzie – dodał smutno – ale może pewnego dnia

znajdzie je tu i zabierze do Europy jakiś inny facet, a jeśli będzie to porządny gość, to
opublikuje moje notatki, których kopię wkładam do każdej skrzynki, i uczyni moje nazwisko
nieśmiertelnym. No, idę znowu. Muszę jeszcze wypełnić cztery skrzynki, zanim skończy się
olej. Do jednej muszę zapakować tę złotą głowę, choć będzie mi ciężko przenieść ją tu bez
odpoczynku. Słuchaj, co to za choroba, że nagle uginają się pod tobą nogi i stwierdzasz, że
siedzisz na podłodze, nie wiedząc, jak się tam znalazłeś? Nie wiesz? No to nie będę ci
zawracał głowy. Mówię ci, że to przez ten stały kontakt ze skałą.

Biedny, stary Higgs! Nie chciałem mu mówić, że przyczyną jego choroby jest głód.
No więc dalej chodził, nosił, katalogował i pakował. Pamiętam, że ostatnią rzeczą, którą

przyniósł, była właśnie ta złota głowa, wspaniała podobizna jakiegoś prehistorycznego
władcy, która potem wzbudziła takie zainteresowanie na całym świecie. Ponieważ była za

background image

ciężka, aby osłabiony Higgs mógł ją unieść, musiał ją toczyć przed sobą, co wyjaśnia
przyczyny pewnych uszkodzeń widocznych na nosie władcy i na jego koronie.

Nigdy nie zapomnę widoku profesora, kiedy wyłonił się z ciemności, idąc na kolanach –

przez co poprzecierał sobie spodnie, tak że widać było gołą skórę – przy słabym świetle
lampy, którą od czasu do czasu podnosił do góry, tocząc z trudem wielki, żółty przedmiot.

– No to przyniosłem ją tu w końcu – wysapał triumfalnie. Przyglądaliśmy się mu

obojętnym wzrokiem. – Jafet, pomóż mi zawinąć ją w matę i włożyć do skrzynki. Nie, ośle...
twarzą do góry... o, tak. Mniejsza o rogi, nasypię tam monet i innych drobiazgów. – Mówiąc
to, zaczął wypróżniać kieszenie, z których poleciał złoty deszcz. Potem dosypał parę garści
piachu i innych śmieci zebranych z podłogi i przykrył całość kocem z koziej wełny, który
ściągnął ze swojego łóżka.

Potem, bardzo powoli, przykrył skrzynię wiekiem i zabił gwoździami, odpoczywając co

parę uderzeń młotka. Przyglądaliśmy się temu beznamiętnie, dziwiąc się tylko tej dziwnej
formie szaleństwa.

W końcu wbił ostatni gwóźdź, usiadł na skrzynce, włożył rękę do wewnętrznej kieszeni

kurtki, aby wyciągnąć notes i zemdlał. Z trudem podniosłem się i polewałem mu twarz wodą,
dopóki nie ocknął się i nie osunął na podłogę, gdzie zasnął. W tym czasie zgasła pierwsza
lampa.

– Zapal ją, Jafecie – powiedziała Makeda. – Tak tu ciemno.
– O Córko Królów – odparł Jafet – zrobiłbym to, gdybym mógł, ale nie ma już oleju.
Pół godziny potem zgasła druga lampa. Przy świetle trzeciej poczyniliśmy takie

przygotowania, jakie mogliśmy zrobić w naszej sytuacji, bo wiedzieliśmy, że niebawem
ogarnie nas zupełna ciemność. Przynieśliśmy parę dzbanów wody, przysunęliśmy do siebie
broń i amunicję i rozłożyliśmy parę koców, aby ułożyć się na nich pokotem do ostatniego, jak
myślałem, snu.

Kiedy byliśmy zajęci tymi czynnościami, w krąg światła wpełzł Jafet. Zobaczyłem nagle

jego wynędzniałą twarz wyłaniającą się z mroku jak duch z grobu.

– Moja lampa zgasła – jęknął. – Zaczęła przygasać, kiedy byłem na straży przy wejściu, a

w połowie drogi tutaj zupełnie wysiadła. Gdyby nie drut od tej „rzeczy, która mówi”, to nigdy
bym do was nie trafił. Zabłądziłbym w mieście i zginął sam między duchami.

– No, ale jesteś tu – powiedział Oliwer. – Masz jakieś wieści?
– Nie, panie. To znaczy mam, ale niewiele. Odsunąłem parę kamieni, którymi zatkaliśmy

dziurę, i doczołgałem się do miejsca, gdzie padło na mnie błogosławione światło dnia. Był to
tylko promyk, ale jednak światło dnia. Zdaje się, że coś zawaliło wyjście z jaskini, może
przewrócony mur pałacu. W każdym razie wyjrzałem przez szparę i zobaczyłem same ruiny.
Jeszcze dymią. Z ruin dochodziły głosy pokrzykujących do siebie ludzi.

Jeden z nich krzyknął do towarzysza, iż to bardzo dziwne, że skoro goje i Córka Królów

zginęli w płomieniach, to nigdzie nie można znaleźć ich kości. Tamten odparł, że to istotnie

background image

dziwne, ale że tacy czarownicy, jak ci goje na pewno wymknęli się którędyś. Powiedział też,
że wolałby osobiście, żeby tak było, bo na pewno wcześniej czy później zostaną odkryci i
skazani na powolną śmierć, na którą zasłużyli, zwodząc Córkę Królów i sprowadzając śmierć
na tylu Abatich. Potem, bojąc się, żeby mnie nie znaleźli i nie zabili, bo sądząc po głosach,
byli już blisko, wycofałem się. I to wszystko.

Nic na to nie powiedzieliśmy, bo i co można było powiedzieć? Siedzieliśmy wokół lampy

i patrzyliśmy ponuro, jak powoli gaśnie. Kiedy płomyk zaczął migotać, podskakując jakby
był żywym stworzeniem, biedny Jafet wpadł nagle w panikę.

– O Waldo Nagasto – krzyknął, rzucając się jej do stóp – nazwałaś mnie dzielnym

mężczyzną, ale jestem dzielny tylko tam, gdzie świeci słońce i gwiazdy. Tutaj, w
ciemnościach, pośród złych duchów, gdzie kąsa mnie głód, jestem wielkim tchórzem. Nawet
Jozue nie jest takim tchórzem, jak ja. Wyjdźmy na światło dzienne, póki jeszcze jest czas.
Oddajmy się w ręce księcia. Może okaże litość i daruje nam, a przynajmniej tobie, życie. A
jeśli umrzemy, to przynajmniej w blasku słońca.

Ale Makeda potrząsnęła tylko głową, wobec czego zwrócił się do Orme’a:
– Panie, czyżbyś chciał mieć krew Córki Królów na swych rękach? Czy tak odpłacisz za

jej miłość? Wyprowadź ją stąd. Nie stanie się jej tam żadna krzywda, a tu nędznie zginie.

– Słyszysz, Makedo, co mówi ten człowiek? – powiedział ponuro Orme. – Nie można

odmówić mu racji. Dla nas rzeczywiście jest bez znaczenia, czy zginiemy z rąk Abatich, czy
tutaj z głodu, a prawdę mówiąc, myślę, że wolelibyśmy nawet to pierwsze, natomiast na
ciebie na pewno nikt nie ośmieli się podnieść ręki. Pójdziesz?

– Nie! – odparła porywczo. – Jozue ośmieli się podnieść na mnie rękę i wolę umrzeć sto

razy niż dać mu się dotknąć. Niech się dzieje, co ma się dziać, bo jak ci mówiłam, święcie
wierzę, że otworzą się przed nami drzwi, których na razie nie widzimy. A jeśli się mylę, to
cóż – są inne drzwi, przez które chcę przejść razem z tobą, Oliwerze, a za tymi drzwiami
czeka nas wieczny spokój. Każ temu człowiekowi być cicho albo przepędź go stąd. Niech
mnie więcej nie niepokoi.

Płomyk lampy skurczył się. Zamigotał raz, drugi, trzeci, za każdym razem ukazując blade

twarze nas sześciorga, siedzących wokół lampy jak trupy w grobie.

Potem zgasł.
Ile jeszcze czasu spędziliśmy w tym miejscu? Myślę, że przynajmniej trzy doby, jeśli nie

więcej, ale oczywiście prędko straciliśmy rachubę. Na początku cierpieliśmy męki z głodu,
który na próżno chcieliśmy oszukać wodą. Niewątpliwie utrzymała nas ona przy życiu, ale
nawet Higgs, który – przypominam – był zupełnym abstynentem, wyznał mi później, że na
zawsze obrzydł mu widok i smak wody. l faktycznie, teraz, jak inni ludzie, pije piwo i wino.
Były to straszne tortury. Zjedlibyśmy dosłownie wszystko. Prawdę mówiąc, profesor złapał i
zjadł nietoperza, który jakimś trafem zaplątał mu się we włosy. Pamiętam, że zaproponował
mi nawet kęs i bardzo się ucieszył, kiedy odmówiłem.

background image

Jednak najgorsze z tego wszystkiego było to, że jednak mieliśmy trochę jedzenia, kilka

twardych sucharów, ale celowo je oszczędzaliśmy, z myślą o Makedzie. A robiliśmy to tak.
Co pewien czas oznajmiałem, że pora na posiłek i dawałem Makedzie suchara. Potem
wszyscy udawaliśmy, że też jemy, mówiąc, jak bardzo czujemy się pokrzepieni i jak bardzo
chcielibyśmy zjeść więcej. Mlaskaliśmy przy tym i gryźliśmy kawałek twardego drzewa, tak
że musiała słyszeć odgłosy jedzenia.

Ta żałosna farsa trwała przez czterdzieści osiem godzin, a może nawet dłużej, aż w końcu

Jafet, który zupełnie stracił ducha i nie miał ochoty na dalsze odstawianie przedstawienia,
zdradził nas, nie pamiętam już jak. Od tej chwili Makeda nie chciała nawet tknąć jedzenia, co
zresztą nie robiło już większej różnicy, bo i tak został nam tylko jeden suchar. Podziękowała
mnie i pozostałym za takie względy okazane kobiecie i oddała suchara Jafetowi, który rzucił
się na niego niczym wilk.

Jakiś czas po tym wypadku odkryliśmy, że Jafeta brakuje. W każdym razie nie mogliśmy

go nigdzie wymacać i nie odpowiadał na wołania. Doszliśmy zatem do wniosku, że odczołgał
się gdzieś, aby umrzeć i, przykro powiedzieć, przestaliśmy o nim myśleć, jako że w końcu
wszystkich nas czekał ten sam los.

Przypominam sobie, że zanim zapadliśmy w ostatni sen, dostaliśmy wszyscy jakiegoś

dziwnego ataku. Zniknęły bóle głodowe, a z nimi łaknienie jedzenia. Opanowała nas wielka
wesołość i staliśmy się bardzo gadatliwi. Roderyk, na przykład, opowiedział mi całą historię
Fungów i opisał swoje życie wśród nich, a także wśród innych plemion. Co więcej, wyjaśnił
Higgsowi wszystkie tajemne szczegóły ich wiary w Harmaka. Profesora niezmiernie to
zainteresowało, tak że próbował nawet przy świetle paru zapałek, które nam jeszcze zostały,
robić jakieś notatki. Kiedy wyczerpał już i ten temat, śpiewał nam swym pięknym głosem
angielskie hymny i pieśni arabskie. Oliwer i Makeda rozmawiali radośnie, gdyż słyszałem ich
śmiech. Jak się zorientowałem, Oliwer próbował uczyć ją angielskiego.

Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, była scena, którą ukazał mi blask jednej z ostatnich

zapałek. Makeda siedziała obok Oliwera, z głową wspartą na jego ramieniu, z
rozpuszczonymi włosami i swymi dużymi oczami wpatrzonymi w jego białą jak u mumii
twarz. On obejmował ją ręką.

Po drugiej stronie, opierając się o ścianę, stał mój syn. Obok niego Higgs, z którego

pozostał zaledwie cień dawnego profesora, poruszał ołówkiem w powietrzu, starając się
najwyraźniej zapisać coś na swym słomkowym kapeluszu, który trzymał w lewej dłoni,
wyobrażając sobie prawdopodobnie, że to notes. Widok kapelusza chroniącego przed słońcem
w miejscu, w którym nigdy nie padł nawet promyk słońca, wydał mi się tak komiczny, że
wybuchnąłem śmiechem. Kiedy zapałka zgasła, zacząłem żałować, że nie spojrzałem na jego
twarz, by przekonać się, czy ma na nosie swoje ciemne okulary.

– Na co przyda się słomkowy kapelusz i słoneczne okulary w niebie? – mruczałem pod

nosem, a Roderyk, obejmując mnie ramieniem, odpowiedział, zdaje się:

background image

– Kapłani Fungów powiadają, że Harmak miał kiedyś kapelusz, ale nie wiem, czy nosił

okulary.

Potem opanowało mnie uczucie, jakbym obracał się szybko w jakiejś ogromnej wirówce

o kształcie leja, spadając coraz bardziej w dół, aż w końcu zapadłem w ciemność większą
nawet od panującej w jaskini, w ciemność, która – wiedziałem o tym – była śmiercią.

Potem zdałem sobie niejasno sprawę z tego, że ktoś mnie niesie. Słyszałem jakieś głosy,

ale nie rozumiałem, co mówią. Później poraziło mnie światło, od którego piekielnie rozbolały
mnie oczy. Wszystkimi mymi członkami, jak ciałem człowieka, którego w ostatniej chwili
uratowano od utonięcia, wstrząsnął paroksyzm. Potem wlano mi coś ciepłego do gardła i
zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, stwierdziłem, że znajduję się w nieznanym mi dużym pokoju.

Leżałem na łóżku i w świetle słońca padającym przez okna zobaczyłem Roderyka, Orme’a i
Higgsa leżących na innych łóżkach, ale nadal pogrążonych we śnie.

Do pokoju weszło kilku Abatich, wnosząc jedzenie, jakąś zupę z pływającymi w niej

kawałkami mięsa. Podali mi ją w drewnianej misce i natychmiast pochłonąłem ją chciwie.
Potem zaczęli potrząsać mymi towarzyszami, którzy w końcu obudzili się, prawie
automatycznie zjedli zupę i ponownie zapadli w sen. Ja też zasnąłem, podziękowawszy niebu
za to, że jeszcze żyję.

Co kilka godzin budzili mnie ci ludzie, wchodząc z miskami zupy lub kaszy, aż w końcu

doszedłem do siebie i zacząłem trzeźwo myśleć. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że na łóżku
naprzeciw mojego siedzi Higgs i przypatruje mi się badawczo.

– Słuchaj, stary – powiedział – czy my jeszcze żyjemy, czy jesteśmy w Hadesie?
– Nie może to być Hades – odparłem – bo są tu Abati.
– Masz rację – odparł. – Abati mogą iść tylko do piekła, a tam nie ma bielonych ścian i

łóżek. Oliwerze, obudź się. W każdym razie nie jesteśmy już w jaskini.

Oliwer uniósł się na łóżku i spojrzał na nas.
– Gdzie jest Makeda? – spytał. Pytanie to pozostało bez odpowiedzi, dopóki nie obudził

się Roderyk.

– Pamiętam coś – powiedział. – Wynieśli nas wszystkich z jaskini. Był z nimi Jafet.

Córkę Królów zabrali w jedną, a nas w drugą stronę. Nic więcej nie wiem.

Krótko potem znów pojawili się Abati z jedzeniem. Tym razem był to posiłek

solidniejszy niż zupa. Przyszedł z nimi lekarz, nie ten stary idiota, którego przyprowadziła
kiedyś Makeda do chorego Orme’a, lecz inny, zbadał nas i oznajmił to, co już i tak
wiedzieliśmy, a mianowicie że wrócimy do zdrowia. Zarówno jego, jak i służących, którzy
przynieśli jedzenie, zasypaliśmy pytaniami, ale nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi, gdyż
najwidoczniej zostali zmuszeni przysięgą do milczenia. Udało nam się ich jednak przekonać,
aby przynieśli nam wody do umycia. Razem z wodą dostarczyli kawałek gładko
wypolerowanego metalu, który służył za lusterko. Ledwie poznaliśmy nasze twarze, tak

background image

zmieniły się w czasie tej głodówki w ciemnicy. Aczkolwiek strażnicy nic nie mówili, ich
postawa wskazywała, że nasze życie jest poważnie zagrożone. Patrzyli na nas łakomym
wzrokiem, jak terier na króliki, które za moment mają być wypuszczone z klatki. Poza tym
Roderyk, który, jak chyba już powiedziałem, jest obdarzony wyjątkowym słuchem,
podsłuchał prowadzoną przez dwóch z nich rozmowę.

– Kiedy wreszcie przestaniemy usługiwać tym psom? – spytał jeden.
– Rada jeszcze nie zdecydowała, ale myślę, że jutro albo pojutrze, bo goje odzyskują już

siły. To będzie ładne widowisko.

Tego samego wieczoru, tuż przed zachodem słońca, usłyszeliśmy krzyki tłumu

zgromadzonego przed barakiem, w którym byliśmy uwięzieni:

– Wydajcie nam gojów! Wydajcie nam gojów! Mamy już dosyć czekania!
W końcu tłum usunęli żołnierze.
Przedyskutowaliśmy nasze położenie po to tylko, by dojść do wniosku, że nic nie

możemy zrobić. Nie mieliśm w tym kraju żadnych przyjaciół oprócz Makedy, a ona była
prawdopodobnie również uwięziona i nie mogła się z nami porozumieć. Nie widzieliśmy też
żadnej możliwości ucieczki.

– Z deszczu pod rynnę – podsumował sytuacją Higgs. – Żałuję, że nie dali nam umrzeć w

jaskini. Wolałbym to niż być rozszarpanym na kawałki przez tłum Abatich.

– Tak – odparł Oliwer z westchnieniem, gdyż myślał o Makedzie – ale te mściwe bestie

ocaliły nas od śmierci głodowej właśnie po to, żeby nas własnoręcznie zabić za zdradę stanu.

– Za zdradę stanu! – wykrzyknął Higgs. – Mam nadzieję, że kara za tę zbrodnię nie jest tu

taka jak w średniowiecznej Anglii. Już samo powieszenie nie jest miłe, a ta reszta... brr!

– Nie przypuszczam, żeby Abati studiowali historię Europy – wtrąciłem się – ale nie ma

sensu ukrywać przed tobą, że mają swoje własne sposoby. Słuchajcie, przyjaciele, mam w
swojej apteczce coś, co trzymałem na wypadek najgorszego – tu wyciągnąłem buteleczkę
zawierającą tabletki z szybko działającą trucizną i dałem każdemu po jednej. – Jeśli się
zorientujecie, że chcą was wziąć na tortury albo zgładzić w jakiś wyrafinowany sposób, to
radzę wam to zażyć. W każdym razie ja mam zamiar to zrobić i pozbawić Abatich uciechy
oglądania moich cierpień.

– To wszystko brzmi bardzo dobrze – powiedział Higgs, chowając tabletkę do kieszeni –

ale problem w tym, że nigdy nie mogłem połknąć żadnej tabletki bez wody i wątpię, czy te
bydlaki dadzą mi coś do popicia. Chyba będę musiał ją ssać. Och, gdyby tak los mógł się
odwrócić!

Minęły trzy dni i nic nie wskazywało, by pragnienie Higgsa miało się spełnić. Przeciwnie,

z jednym wyjątkiem, los sprzysiągł się przeciw nam. Tym wyjątkiem była obfitość jedzenia,
dzięki czemu odzyskiwaliśmy zdrowie i siły o wiele szybciej niż można było się spodziewać.
Nasza sytuacja była dokładną ilustracją powiedzenia „Jedzmy i pijmy, bo jutro możemy
umrzeć”.

background image

Wydaje mi się jednak, że jakoś nikt z nas nie wierzył, że umrzemy, choć nie jestem w

stanie powiedzieć, czy było tak dlatego, że wszyscy, oprócz biednego Quicka, wyszliśmy cało
już z tylu opresji, czy też że natchnął nas nadzieją optymistyczny sen Makedy. W każdym
razie jedliśmy z apetytem, gimnastykowaliśmy się na wewnętrznym dziedzińcu więzienia i
staraliśmy się nabrać jak najwięcej sił, czując, że niedługo mogą się nam one przydać.
Najbardziej przygnębiony z nas wszystkich był Oliwer, ale martwił się nie o siebie, lecz o
Makedę i o jej los, choć prawie nic nam o tym nie mówił. Natomiast w najlepszym humorze
był Roderyk. Od tak dawna żył w obliczu nieustannie grożącej mu śmierci, że oswoił się z
myślą o niej i traktował taką sytuację jako najzupełniej normalną.

– To wszystko dobrze się skończy, ojcze – mówił beztrosko. – Kto może wiedzieć, co się

zdarzy? Może wyciągnie nas z tej dziury Córka Królów? W końcu silna z niej była krowa,
czy... jak to nazywacie?... jałówka?... i może solidnie pobóść Jozuego, jeśli zapędzi ją w ślepy
róg. A może stanie się coś innego.

– Na przykład co? – spytałem.
– Nie wiem, nie mogę powiedzieć, ale może Fungowie? Nie myślę, że skończyliśmy już z

nimi, że daleko uciekli. Jutro mogą się namyślić i wrócić. Ale – dodał smutno – mam
nadzieję, że nie wróci z nimi moja żona, bo jak na mój gust, ma za duży temperament. W
każdym razie głowa do góry! Jeszcze nie zginęliśmy, mamy dobre jedzenie i przyjemnie jest
odpocząć po tym podziemnym mieście. Teraz muszę opowiedzieć profesorowi jeszcze coś o
ich religii.

Krytyczny moment nastąpił następnego ranka po tej rozmowie. Zaledwie skończyliśmy

śniadanie, gdy drzwi naszego pokoju otworzyły się z hukiem i weszło kilku oficerów w
barwach Jozuego. Jeden z nich kazał nam wstać i iść za nim.

– Dokąd? – spytał Orme.
– Na wasz proces, goju. Córka Królów i jej Rada będzie was sądzić za zamordowanie jej

poddanych – odparł surowo oficer.

– To dobrze – rzekł Higgs z westchnieniem ulgi. – Skoro sądowi przewodniczy Makeda,

to możemy być pewni uniewinnienia, jeśli nie przez wzgląd na nas wszystkich, to
przynajmniej ze względu na Orme’a.

– Nie ciesz się na zapas – szepnąłem mu do ucha. – Okoliczności są szczególne, a

kobieca zmienność jest dobrze znana.

– Ryszardzie – powiedział, patrząc na mnie z oburzeniem – jeśli będziesz tak mówił, to

się pogniewamy. Makeda i zmienność coś takiego! To zniewaga. Radzę ci, uważaj, żeby nie
usłyszał tego Oliwer. Czyżbyś zapomniał, że ona go kocha?

– Nie – odparłem – ale pamiętam też o tym, że ją kocha Jozue a ona jest jego więźniem.

background image

Rozdział XX

Proces i po procesie

Ustawili nas rzędem, czterech obszarpanych facetów, o zarośniętych w różnym stopniu

twarzach. To znaczy zarośnięci byli moi towarzysze, bo ja już od wielu lat nosiłem brodę. W
więzieniu pozbawieni byliśmy brzytwy i nożyczek.

Na dziedzińcu czekał na nas oddział żołnierzy, którzy otoczyli nas potrójnym kordonem.

Myśleliśmy, że zrobili to, aby uniemożliwić nam ucieczkę, ale jak tylko przekroczyliśmy
bramę przekonaliśmy się, że te środki ostrożności miały ochronić nas przed samosądem ze
strony rozwścieczonego tłumu. Wzdłuż całej drogi z więzienia do budynku sądu, gdzie
prowadzono nas, jako że pałac doszczętnie spłonął, stały setki ludzi spragnionych naszej krwi.
Było coś niesamowitego i przerażającego w widoku barwnie odzianych kobiet, a nawet
dzieci, o wykrzywionych nienawiścią twarzach, wygrażających nam pięściami i plujących na
nas.

– Dlaczego was tak nienawidzą, skoro tyle dla nich zrobiliście? – spytał Roderyk,

wzruszając ramionami i robiąc unik przed kamieniem, który o mało nie trafił go w głowę.

– Z dwóch powodów – odparłem. – Przede wszystkim dlatego, że ich władczyni

pokochała jednego z nas i że przez nas wielu z nich straciło życie. Poza tym nienawidzą
cudzoziemców i, jak większość tchórzy, są z natury okrutni, a teraz, kiedy nie obawiają się
już Fungów, myślą, że mogą nas bezpiecznie zabić.

– A jednak Harmak przyleciał do Mur – rzekł Roderyk, wskazując na głowę sfinksa

spoczywającą na skale – a tam, gdzie leci Harmak, idą Fungowie. Każą Abatim drogo
zapłacić za moje życie, bo jestem ważnym człowiekiem wśród Fungów, mężem córki sułtana.
Ci głupcy są jak dzieci. Myślą, że nie ma Fungów, bo ich nie widzą. Za rok, a może nawet za
miesiąc, przekonają się, że jest inaczej.

– Mam nadzieję, że się tak stanie, mój chłopcze – powiedziałem – ale obawiam się, że to

nam nic nie pomoże.

Dochodziliśmy już do sądu, w którym kapłani i uczeni mężowie Abatich rozpatrywali

cywilne i niektóre kryminalne sprawy. Poszturchując i popędzając, przepchnięto nas przez nie

background image

szczędzący nam drwin tłum większych posiadaczy ziemskich i żołnierzy do wielkiej,
zapełnionej po brzegi sali.

Pośrodku była pusta przestrzeń przeznaczona dla zwaśnionych stron czy też więźniów i

ich obrońców, a obok, pod ścianą, krzesła dla sędziów. Siedziało na nich pięciu członków
Rady, w tym Jozue, a pośrodku, w swym welonie i ceremonialnych szatach Makeda, która
przewodniczyła rozprawie.

– Dzięki Bogu jest bezpieczna! – szepnął Oliwer z westchnieniem ulgi.
– Owszem – odparł Higgs – ale co ona tam robi? Powinna być na ławie oskarżonych, a

nie wśród sędziów.

Doszliśmy do tej pustej przestrzeni i uzbrojeni w miecze żołnierze popchnęli nas w

miejsce, gdzie mieliśmy stać. Choć skłoniliśmy się jej wszyscy, zauważyłem, że Makeda nie
zwróciła najmniejszej uwagi na nasze ukłony. Odwróciła tylko głowę i powiedziała coś do
siedzącego po jej prawej ręce Jozuego, który roześmiał się.

Potem nagle, bez żadnych wstępów, zaczął się proces. Wystąpił ktoś w rodzaju

prokuratora i wniósł przeciw nam oskarżenie. Obwiniał nas o to, że będąc w służbie Abatich,
zdradziecko wykorzystaliśmy swoją pozycję jako najemni dowódcy i rozpętaliśmy wojnę
domową, w której wielu ludzi postradało życie, przy czym część z nich zginęła z rąk naszych
i naszego nieżyjącego towarzysza. Poza tym zostaliśmy oskarżeni o spowodowanie pożaru, w
wyniku którego spłonął pałac królewski, oraz o najcięższą zbrodnię, a mianowicie o porwanie
i uwięzienie w podziemnym mieście Waldy Nagasty, Róży Mur, która odzyskała wolność
tylko dlatego, że nasz wspólnik, niejaki Jafet, zdradził miejsce jej przetrzymywania.

Warto zauważyć, że w oskarżeniu nie było ani śladu aluzji do związku Makedy z

Oliwerem. Przedstawiwszy akt oskarżenia, prokurator spytał, co mamy na swoją obronę. W
imieniu nas wszystkich zabrał głos Oliwer. Powiedział, iż prawdą jest, że były walki i zginęli
ludzie, a także że zmuszono nas do schronienia się w jaskini, ale jeśli chodzi o resztę, to
Córka Królów zna całą prawdę i jeśli ma ochotę, to może odpowiedzieć za nas.

W tym momencie publiczność zaczęła krzyczeć. – Przyznają się! Skazać ich na śmierć! –

i tak dalej, natomiast sędziowie powstali z miejsc i zaczęli się naradzać z Makedą.

– Na Boga, zaczynam wierzyć, że ona chce nas wydać! – wykrzyknął Higgs, na co

Oliwer odwrócił się i kazał mu powstrzymać język. Potem powiedział: – Gdybyśmy byli w
innym miejscu, to odpowiedziałbyś za tę potwarz!

W końcu sędziowie powrócili na swe miejsca i Makedą podniosła rękę. Na sali zrobiło się

cicho jak makiem zasiał. Wtedy Makedą przemówiła zimnym, opanowanym głosem,
zwracając się do nas:

– Przyznaliście się, goje, do wzniecenia wojny domowej w Mur i do zabicia wielu jego

mieszkańców. Nie ma potrzeby przedstawiać tu żadnych dowodów, bo o waszej winie
świadczą rzesze wdów i dzieci pozbawionych ojców. Co więcej, jak stwierdził mój oficer,
jesteście winni zbrodni uprowadzenia mnie do jaskini i przetrzymywania mnie tam w

background image

charakterze zakładniczki.

Te słowa zamurowały nas. Tylko Higgs wykrzyknął: – Dobry Boże, cóż za kłamstwo! –

Reszta z nas milczała.

– Za te przestępstwa – mówiła dalej Makeda – zasłużyliście na okrutną śmierć. –

Przerwała na chwilę i podjęła na nowo:

– Mimo to skorzystam z przysługujących mi uprawnień i daruję wam karę. Jeszcze dziś

zostaniecie wypędzeni z Mur. Możecie zabrać cały wasz dobytek, który znaleziono w jaskini i
w innych miejscach. Dostaniecie też wielbłądy dla przewiezienia was i waszego bagażu. Jeśli
którykolwiek z was powróci kiedykolwiek do Mur, zostanie natychmiast przekazany w ręce
kata. Czynię to tylko dlatego, że na początku waszej służby zawarliśmy pewną umowę i choć
tak bardzo zawiniliście, nie chcę, by cześć i honor Abatich został splamiony choćby cieniem
podejrzenia. Wynoście się stąd, żebyśmy nigdy już nie musieli oglądać waszych twarzy!

Po tej przemowie tłum zgromadzonych w sali wybuchnął okrzykami radości, aczkolwiek

słyszałem też głosy:

– Nie, zabić ich! Zabić!
Kiedy opadła wrzawa, Makeda ponownie zabrała głos.
– O szlachetni i wspaniałomyślni Abati, widzę, że pochwalacie ten akt miłosierdzia. W

odległych krajach, o których może nie słyszeliście, żyją ludy uważające się za równie wielkie
jak my. Żaden z nich nie będzie mógł nam zarzucić, że jesteśmy bezlitośni. Nie chcecie, aby
szeptano, że my, dzieci Salomona, nie mający sobie równych na całym świecie, obeszliśmy
się surowo ze zbłąkanymi psami, które trafiły do naszych bram, prawda? Poza tym
przywołaliśmy tu te psy, aby złowiły dla nas pewną bestię, bestię o lwiej głowie, zwaną
Harmakiem i trzeba oddać im sprawiedliwość, że złowiły ją. Dlatego oszczędźmy im
stryczka, mimo iż nań zasłużyli, i pozwólmy im uciec stąd z kością. Na pewno uważają, że
zasłużyli na tę kość. Jakie znaczenie ma dla bogatych Abatich jakiś gnat? Ważne, że nasza
święta ziemia nie została splugawiona krwią gojów.

– Przywiązać im gnat do ogonów i niech uciekają! – rozległy się krzyki.
– Stanie się tak, o mój ludu! A teraz, kiedy skończyliśmy z tymi psami, chcę powiedzieć

coś jeszcze. Może myśleliście albo słyszeliście, że byłam dla nich, szczególnie dla jednego z
nich – tu spojrzała na Oliwera – zbyt łaskawa. Cóż, są psy, które nie pracują dobrze, jeśli się
nie pogłaska ich po głowie. Dlatego głaskałam tego psa. Przecież zna się na rzeczach, na
których my się nie znamy, na przykład na tym, jak zniszczyć bożka Fungów. O Abati, czyżby
ktoś z was naprawdę uwierzył, że ja, Córka Królów, w której żyłach płynie szlachetna krew
Salomona i królowej Saby, chcę oddać swą dłoń jakiemuś przybłędzie, gojowi, który przybył
tu, aby wynająć się jak zwykły wyrobnik? Czy naprawdę uwierzyliście, że ja, uroczyście
zaręczona z księciem księciów, mym wujem Jozue, mogłam choć przez chwilę przedłożyć
nad niego takiego człowieka jak ten? – tu jeszcze raz spojrzała na Oliwera, który zrobił
gwałtowny ruch, jakby chciał coś powiedzieć. Ale zanim zdążył otworzyć usta, Makeda

background image

podjęła na nowo:

– Ale jeśli uwierzyliście w to, nie domyślając się, że cały czas pracuję dla dobra swego

ludu, to wkrótce zostaniecie wyprowadzeni z błędu, bo oto zapraszam was dziś wieczór na
wielką uroczystość moich zaślubin, gdzie zgodnie ze starożytnym zwyczajem stłukę kielich z
tym, który następnej nocy zostanie moim mężem.

Podniosła się, skłoniła trzykrotnie zebranym i podała rękę Jozuemu.
On też wstał, nadawszy się niczym indyk, ucałował jej dłoń i wygulgotał jakieś słowa,

których nie dosłyszeliśmy.

Rozległy się radosne okrzyki, a potem zapanowała na chwilę cisza. Wtedy odezwał się

Oliwer.

– Pani – powiedział zimno – my, goje, słyszeliśmy twoje słowa. Dziękujemy ci za

uznanie naszych zasług, a mianowicie zniszczenie, kosztem wytężonej pracy, bożka Fungów.
Dziękujemy także za to, że w swej wspaniałomyślności pozwalasz nam, w nagrodę za nasze
usługi, opuścić Mur i zabrać z sobą to, co do nas należy, ciężkie słowa i zniewagi, zamiast
skazać nas na śmierć w mękach. Zaprawdę świadczy to o twej i twego ludu hojności. Nigdy
tego nie zapomnimy i opowiemy o tym w swym kraju, jeśli dane nam będzie znów go ujrzeć.
Mamy też nadzieję, że wieść o tym dotrze do uszu dzikich Fungów i że w końcu zrozumieją,
iż prawdziwa wielkość i szlachetność leży nie w broni, lecz w sercu ludzi. Ale mam jeszcze
ostatnią prośbę do ciebie, Waldo Nagasto. Chciałbym raz jeszcze ujrzeć twą twarz, aby
przekonać się, że to ty sama powiedziałaś to wszystko, że pod tym welonem nie kryje się inna
osoba, a jeśli okaże się, że to ty we własnej osobie, to chciałbym zabrać ze sobą wierny
wizerunek kobiety tak dbającej o swój kraj i tak szlachetnej dla swych gości, jak to pokazałaś
dzisiaj.

Wysłuchała go, a potem powoli uniosła welon, ukazując oblicze, jakiego jeszcze u niej

nie widziałem. Była to bez wątpienia Makeda, ale Makeda zupełnie zmieniona. Miała bladą
twarz, co było normalne po tym, co przeszła, zaciśnięte usta i pałające oczy. Jednak
najbardziej uderzyła mnie jej mina, jednocześnie wyzywająca, lekceważąca i bolesna.
Wyznaję, że nie mogłem przeniknąć jej uczuć, ale odniosłem wrażenie, że jest fałszywą
kobietą, lecz zarazem wstydzi się swej fałszywości.

Na moment jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Orme’a, ale choć patrzył na nią błagalnie,

nie zauważyłem, by jej spojrzenie złagodniało. Przeciwnie, malowało się w nim wyzwanie i
drwina. Potem, roześmiawszy się szyderczo, opuściła welon, odwróciła się do Jozuego i
zaczęła z nim rozmawiać. Oliwer stał przez dłuższą chwilę jak oniemiały. Trwało to na tyle
długo, że Higgs zdążył szepnąć mi do ucha:

– To naprawdę okropne. Wolałbym się znowu znaleźć w jaskini lwów niż patrzeć na to.
Kiedy kończył mówić, zauważyłem, że Oliwer sięgnął nagle ręką do boku, gdzie

zazwyczaj nosił rewolwer. Oczywiście nie znalazł broni, bo ją nam odebrano. Zaczął więc
grzebać w kieszeni i po chwili wyciągnął truciznę, którą mu dałem, i podniósł do ust. Ale

background image

zanim zdążył ją włożyć, mój syn, który stał obok niego, zobaczył, co się święci. Szybkim
ruchem wytrącił mu tabletkę z dłoni i rozdeptał na proszek.

Oliwer podniósł rękę, jakby chciał go uderzyć, a potem padł bez zmysłów na podłogę.

Makeda musiała też widzieć to wszystko, bo jej ciałem wstrząsnął dreszcz i zacisnęła tak
mocno dłonie na oparciach fotela, że zbielały jej kostki palców. Ale powiedziała tylko tyle:

– Ten goj zemdlał, bo rozczarowała go dana mu zapłata. Zabierzcie go stąd i pozwólcie

jego towarzyszowi, doktorowi Adamsowi, zająć się z nim. Kiedy dojdzie do siebie,
wyprowadźcie ich z Mur. Dopilnujcie, żeby wyjechali stąd cało i zdrowo i dajcie im dużo
żywności, aby nie mówiono, że darowaliśmy im życie po to tylko, by zginęli z głodu za
naszymi bramami.

Potem machnęła dłonią, dając znak, że proces skończony, podniosła się i wyszła z

sędziami tylnymi drzwiami.

Otoczył nas silny oddział straży. Paru z nich złożyło Oliwera na nosze. Wynieśli go z

sądu, a my poszliśmy za noszami.

– Patrzcie – szydzili Abati, koło których przechodziliśmy – patrzcie na tę świnię, która

myślała, że przytuli Pączek Róży do serca. Zamiast róży ma teraz cierń. Czy ta świnia
zdechła?

Podobnie uwagi wymieniali na temat nas wszystkich. Dotarliśmy bezpiecznie do naszego

więzienia. Tam zabrałem się za cucenie Oliwera. Kiedy w końcu przyszedł do siebie, wypił
kubek wody i powiedział:

– Widzieliście wszystko, nie ma więc potrzeby mówić o tym. Proszę was o jedno: jeśli

jesteście moimi przyjaciółmi, nigdy nie wymieniajcie przy mnie nawet imienia Makedy. Na
pewno miała powody, żeby się tak zachować. Poza tym została wychowana inaczej niż my i
jej kodeks postępowania jest odmienny od naszego. Nie wolno nam jej osądzać. Byłem
wielkim głupcem, i to wszystko. Teraz płacę za swoją głupotę, a raczej zapłacono mi za nią.
Zjedzmy jakiś obiad, bo nie wiadomo, kiedy będziemy mieli okazję na następny posiłek.

Nic na to nie odpowiedzieliśmy, ale zauważyłem, że Roderyk odwrócił się, aby ukryć

uśmiech. Zastanawiałem się, co go rozśmieszyło.

Zaledwie skończyliśmy jeść, kiedy przyszedł oficer i powiedział, że czas już, byśmy

ruszali w drogę. Towarzyszący mu ludzie rzucili nam ubranie, między innymi cztery piękne
płaszcze z wielbłądziej wełny. Zrzuciliśmy nasze szmaty, gdyż trudno inaczej nazwać
ubranie, w którym wyniesiono nas z podziemnego miasta, i przebraliśmy się. Wyglądaliśmy
jak Abati z wyższych klas.

Potem wyprowadzono nas z baraku. Na zewnątrz czekały na nas wielbłądy. Wystarczył

mi rzut oka, aby przekonać się, że dostaliśmy najlepsze wierzchowce, jakie można było
znaleźć w Mur. Oliwerowi przydzielono nawet ulubionego dromadera Makedy, którego
używała nieraz zamiast konia podczas uroczystości państwowych. Oliwer rozpoznał go od
razu i zaczerwienił się aż po czubki włosów na ten niespodziewany, jedyny, jaki spotkał go po

background image

wyjściu z więzienia, gest uprzejmości.

– Chodźcie, goje – powiedział oficer – i policzcie swoje rzeczy, żebyście nie mówili, że

coś wam ukradliśmy. Tutaj jest wasza broń i amunicja, ale dostaniecie ją dopiero za bramami,
żebyście nie zamordowali kogoś po drodze. Na tych wielbłądach są skrzynki, w których
przywieźliście wasz magiczny ogień. Znaleźliśmy je zamknięte w podziemnym mieście, ale
nie sprawdzaliśmy, co jest w środku. Nie interesuje to nas. Puste czy nie, zabierzcie je ze
sobą. Są wasze. Te wielbłądy – wskazał na dwa inne – niosą w jukach zapłatę za wasze
usługi, ale Córka Królów żąda, abyście otworzyli je dopiero w Egipcie albo w swoim kraju,
bo nie chce kłótni na temat wysokości zapłaty. Reszta wielbłądów niesie żywność. Poza tym
macie jeszcze dwa zapasowe zwierzęta. A teraz wsiadajcie i jedźcie stąd.

Usadowiliśmy się więc na ozdobnych siodłach klęczących dromaderów i po paru

minutach zdążaliśmy już przez Mur w stronę przełęczy. Odprowadzała nas wyjąca tłuszcza i
parę razy zdawało się, że dokonają na nas samosądu, ale odpędzili ich konwojujący nas
strażnicy.

– Zdajesz sobie sprawę, Ryszardzie – szepnął do mnie podniecony Higgs – że w tych

dwudziestu pięciu skrzynkach zabieramy najcenniejsze skarby z Grobowca Królów? Kiedy
doszedłem do siebie po tej głodówce, pomyślałem, że musiałem być szalony pakując tak
troskliwie najcenniejsze przedmioty i zapełniając puste miejsca w skrzynkach monetami i
różnymi drobiazgami, ale teraz widzę, że musiał mnie natchnąć tym pomysłem jakiś dobry
duch. Jeśli uda nam się dowieźć to bezpiecznie do domu, to będzie znaczyło, że nie na darmo
odgrywałem Daniela w jaskini lwów i nie na darmo omal nie umarłem z głodu. Ba, już dla
samej tej złotej głowy zgodziłbym się przejść to wszystko raz jeszcze. Szybciej, szybciej,
żeby się nie rozmyślili. To zbyt pięknie, aby mogło być prawdziwe.

Akurat w tym momencie na jego nosie wylądowało zgniłe jajko rzucone przez jakiegoś

czarującego młodzieńca. Rozlało się mu po twarzy, zamazując okulary, i przerwało jego
przemowę, a właściwie zmieniło jej ton. Widok ten był tak absurdalny, że nie mogłem się
pohamować i wybuchnąłem śmiechem. Śmiech ten bardzo mi ulżył i poczułem się tak, jakby
nasze kłopoty zbliżały się wreszcie do końca.

U wejścia na przełęcz czekał na nas Jozue we własnej osobie. W swych najwspanialszych

szatach i kolczudze jeszcze bardziej przypominał żabę niż zwykle.

– Żegnajcie, goje – złożył nam szyderczy ukłon. – Życzymy wam, byście jak najszybciej

dostali się do piekła albo w inne miejsce odpowiednie dla takich świń, jak wy. Ty, Orme,
posłuchaj. Mam dla ciebie posłanie od Waldy Nagasty. Żałuje bardzo, że nie może cię prosić,
abyś został na uroczystość naszych zaślubin. Zrobiłaby to, ale jest pewna, że gdybyś się tam
zjawił, ludzie poderżnęliby ci gardło i splugawiliby twoją psią krwią świętą ziemię Mur.
Prosiła mnie też, abym ci przekazał, że ma nadzieję, iż pobyt u nas nauczył cię rozumu i że w
przyszłości nie będziesz taki naiwny, by traktować każdą kobietę, która wyzyskuje cię dla
swoich celów, jako ofiarę twoich wątpliwych wdzięków. Dziś wieczorem i jutro w nocy

background image

pomyśl o naszym szczęściu i wypij kubek wina za Waldę Nagastę i jej męża. No i co, nie
życzysz mi rozkoszy, goju?

Orme zrobił się blady jak prześcieradło i wbił wzrok w Jozuego. Potem w jego szarych

oczach pojawił się dziwny wyraz, zupełnie jakby doznał olśnienia.

– Kto wie, książę – powiedział cichym głosem – co może się zdarzyć, zanim słońce

wzejdzie trzy razy nad Mur? Nie wszystko, co się dobrze zaczyna, dobrze też się kończy.
Przekonałem się o tym i ty może się przekonasz. W każdym razie, wcześniej czy później
nadejdzie także dla ciebie czas zapłaty i możesz zostać zdradzony, tak jak ja. Powinieneś
mnie raczej prosić o to, żebym wybaczył twej duszy zniewagi, którymi obrzucasz mnie w
godzinie tryumfu, nie wstydząc się tego, że nie mogę ich pomścić. – Skończył i pogonił
swojego wielbłąda.

Kiedy mijałem Jozuego, zobaczyłem, że jego twarz pobladła jak przed chwilą twarz

Oliwera, a jego wielkie okrągłe oczy o mało nie wyszły mu z głowy.

– O czym on mówi? – rzekł do jednego ze swych towarzyszy. – Oby nie wykrakał nam

jakiegoś nieszczęścia. Zaraz go... nie, niech sobie jedzie. Gdybym złamał przed ślubem
przysięgę, to mogłoby to odwrócić ode mnie dobry los. Niech jedzie! – Popatrzył za
Oliwerem z trwogą i nienawiścią.

Było to nasze ostatnie spotkanie z Jozuem, wujem Makedy i pierwszym wśród książąt

Abatich.

Pojechaliśmy przełęczą. Kolejne bramy umocnień otwierały się przed nami i zamykały

natychmiast po naszym przejeździe. Nie przeciągaliśmy tej jazdy. Nasi strażnicy chcieli się z
nami rozstać jak najszybciej, a my też mieliśmy dość ich towarzystwa. Jak tylko
przejechaliśmy przez ostatnią bramę, Abati – albo bojąc się Fungów, albo spiesząc się, by
wziąć udział w uroczystościach weselnych – rzucili nam na pożegnanie ostatnie
przekleństwo, odwrócili się i odjechali.

Ciesząc się, że wreszcie się ich pozbyliśmy i prosząc Boga, byśmy już nigdy, ani na tym,

ani na drugim świecie, nie musieli oglądać Abatich, powiązaliśmy wielbłądy linami w długą
karawanę i ruszyliśmy przed siebie.

Wyjechaliśmy na równinę w tym samym miejscu, w którym przed kilkoma miesiącami

rozmawialiśmy z Barungiem, sułtanem Fungów, i gdzie biedny Quick natarł swym
wielbłądem na konia Jozuego, dzięki czemu ów bohater spadł z siodła. Zatrzymaliśmy się tam
na chwilę, aby uzbroić się w karabiny i rewolwery, których do tej pory nie pozwolono nam
nawet tknąć.

Było nas tylko czterech a musieliśmy pilnować długiej karawany, więc rozdzieliliśmy się.

Ja z Higgsem pojechaliśmy na czele, ponieważ z nas wszystkich najlepiej znałem pustynię i
drogę, Oliwer jechał w środku, a Roderyk, który miał znakomity słuch i wzrok i dzięki długiej
praktyce potrafił poradzić sobie z upartymi lub chcącymi zejść z drogi wielbłądami, zamykał
karawanę.

background image

Po prawej ręce leżało wielkie miasto Harmak. Wydawało się zupełnie opustoszałe. Widać

było odbudowaną bramę, którą wysadziliśmy w powietrze, ale nikt przez nią nie przejeżdżał.
Na polach stały dojrzałe zboża, ale nikt ich nie zbierał. Najwyraźniej Fungowie na zawsze
opuścili swój kraj.

Potem znaleźliśmy się naprzeciw doliny Harmaka. Potężny sfinks trwał nadal na swoim

miejscu. Brak mu było tylko głowy, która „przeniosła się” do Mur, a w jego szyi i barkach
widać było głębokie szczeliny spowodowane wybuchem. Z jaskini lwów nie dobiegały żadne
dźwięki. Niewątpliwie wszystkie zwierzęta zginęły.

– Nie uważasz – spytał Higgs, w którym na nowo obudziła się pasja archeologa – że

moglibyśmy poświęcić pół godzinki i przyjrzeć się Harmakowi z bliska? Oczywiście Roderyk
i ja dobrze znamy jego wnętrze, jaskinię lwów i tak dalej, ale dałbym wiele, żeby zobaczyć
resztę i zrobić parę pomiarów, l tak musimy gdzieś rozbić obóz, a jeśli nie uda nam się
odnaleźć aparatu fotograficznego, to o świcie mógłbym wykonać kilka rysunków.

– Chyba oszalałeś – odparłem i Higgs dał spokój, ale nie może mi tego wybaczyć do

dzisiejszego dnia.

Popatrzyliśmy ostatni raz na Harmaka, boga, którego chwałę zniszczyliśmy, i

pojechaliśmy szybko dalej. Kiedy znaleźliśmy się niedaleko ruin, w których Szadrach
usiłował otruć Faraona, zaczęło się zmierzchać. Niedaleko owych ruin znajdowała się woda i
skrawek łąki, na których mogły się popaść wielbłądy, więc zdjęliśmy z nich bagaże, co nie
było łatwym zadaniem, i rozbiliśmy obóz.

Zanim zupełnie się ściemniło, Roderyk pojechał na rekonesans. Niebawem wrócił i

powiedział, że nikogo nie widział, zjedliśmy więc kolację z zapasów, które dali nam Abati.
Obawialiśmy się, że jedzenie może być zatrute, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Potem
naradziliśmy się, co dalej robić.

Chodziło o to, czy mamy jechać starą trasą do Egiptu, czy korzystając z tego, że bagna

wyschły, skierować się na północ drogą, o której mówił nam Szadrach. Sądząc z mapy, była
ona krótsza i Higgs bardzo nalegał, żeby ją właśnie wybrać. Jak potem odkryłem, czynił tak
dlatego, iż spodziewał się znaleźć tam jakieś inne obiekty ciekawe dla archeologa.

Ja natomiast byłem zdania, żeby jechać drogą, którą już znaliśmy. Była co prawda

dłuższa i bardzo niewygodna, ale za to dość bezpieczna, gdyż na tej rozległej pustyni raczej
nie groziło nam spotkanie z ludźmi, którzy mogliby na nas napaść. Oliwer, będąc dowódcą,
wysłuchał wszystkiego, co mieliśmy do powiedzenia i do niego należała ostateczna decyzja.

Jednak ostatecznie spór rozstrzygnął Roderyk. Powiedział, że gdybyśmy udali się na

północ, to prawdopodobnie natknęlibyśmy się na Fungów. Kiedy zapytałem, dlaczego tak
sądzi, odparł, że co prawda nie spotkał nikogo podczas rekonesansu, ale nie dalej niż tysiąc
jardów od obozu natrafił na ślad przemarszu wielkiej armii. Z różnych znaków
wywnioskował, że było to wojsko Barunga i przeszło tamtędy najpóźniej przed dwunastoma
godzinami.

background image

– Może jest z nimi moja żona, więc wolałbym nie jechać tamtędy – dodał.
– Dokąd mogą zmierzać? – spytałem.
– Nie wiem – odparł – ale myślę, że chcą zaatakować Mur z drugiej strony albo znaleźć

nowe ziemie gdzieś na północy.

– A zatem pojedziemy starą trasą – zakończył dyskusję Oliwer. – Ja też, jak Roderyk,

mam już dość mieszkańców tego kraju. A teraz kładźmy się spać. Potrzebujemy wypoczynku.

Wstaliśmy około drugiej w nocy i zanim zaczęło świtać, objuczyliśmy wielbłądy i

wyruszyliśmy w dalszą drogę. O brzasku przekonaliśmy się, że Roderyk mówił prawdę.
Drogę przecinały ślady tysięcy kopyt koni i wielbłądów. O tym, że była to armia Fungów,
świadczyło parę porzuconych lub zgubionych przedmiotów, takich jak strzała i turban, które
nie mogły należec do żadnego innego ludu.

Na szczęście nie spotkaliśmy nikogo i jadąc szybko, dotarliśmy w południe do rzeki Ebur.

Przeprawiliśmy się przez nią bez kłopotów, bo stan wody był niski. Za rzeką teren wznosił
się. Podróżowaliśmy przez całe popołudnie, a na noc rozbiliśmy obóz już w lesie.

Przed świtem obudził mnie Higgs, który właśnie miał wartę.
– Przepraszam, stary, że cię wyrwałem ze snu – powiedział – ale niebo za nami wygląda

bardzo dziwnie. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Pomyślałem sobie, że może
chciałbyś to zobaczyć.

Podniosłem się i spojrzałem. Na tle czystego, rozgwieżdżonego nieba rysował się

wyraźnie potężny masyw Mur. Widniała nad nim dziwna, czerwona poświata. Od razu
domyśliłem się, co to oznacza, ale powiedziałem tylko:

– Obudźmy Orme’a.
Oliwer nie spał. Prawdę mówiąc, myślę, że przez całą noc nie zmrużył oka. Była to noc

poślubna Makedy. Stał na małym wzniesieniu, patrząc na góry i łunę nad nimi.

– Mur płonie – powiedział poważnie. – O mój Boże, Mur płonie! – odwrócił się i odszedł.
W tej samej chwili podszedł do nas Roderyk.
– Fungowie dostali się do Mur – powiedział – i teraz wyrzynają Abatich. Ten wieprz

Jozue ma bardzo gorące przyjęcie weselne, bo Barung nienawidzi go za to, że kiedyś chciał
go złapać podstępem. Nigdy tego nie zapomniał. Często o tym mówił.

– Biedna Makeda! – powiedziałem do Higgsa. – Ciekawe, co się teraz z nią stanie.
– Nie wiem – odparł – ale chociaż kiedyś, jak wszyscy, zachwycałem się tą dziewczyną,

to uważam, że zasłużyła na najgorsze. Trzeba przyznać jednak – dodał po chwili – że dała
nam bardzo dobre wielbłądy, nie mówiąc już o ich ładunkach.

Ale ja tylko powtórzyłem: – Biedna Makeda!
Następnego dnia nie ujechaliśmy daleko, bo chcieliśmy, żeby wielbłądy przed wejściem

na pustynię dobrze się najadły, a i sami chcieliśmy nabrać nowych sił. Byliśmy przy tym
pewni, że nikt nas nie goni, więc nie spieszyło się nam. Na noc zatrzymaliśmy się przy
strumyku płynącym u stóp wzgórza. O świcie obudził nas trzymający straż przy wielbłądach

background image

Roderyk. Krzyczał, żebyśmy wstawali, bo ktoś nas tropi. Poderwaliśmy się i chwyciliśmy
strzelby.

– Gdzie oni są? – spytałam.
– Tam, tam – powiedział, wskazując na wzgórze za nami.
Obiegliśmy szybko zasłaniające nam widok krzaki i zobaczyliśmy na zboczu samotnego

jeźdźca. Jego koń musiał być bardzo zmęczony, gdyż szedł powoli, z opuszczoną głową,
ciężko robiąc bokami. Jeździec miał na sobie długi płaszcz z kapturem i wyglądał na
zwiadowcę. Higgs podniósł karabin i wypalił, ale Oliwer podbił mu broń, tak że kula przeszła
wysoko i powiedział:

– Nie bądź durniem. Jeśli to tylko jeden człowiek, to nie musimy go zabijać, a jeśli jest

ich więcej, to twój strzał ściągnie ich tutaj.

Jeździec pogonił konia, ale zmęczony wierzchowiec zbliżał się do nas powoli.

Zauważyłem, że postać na koniu jest niewielkiego wzrostu. „Chłopiec” pomyślałem „który
przybywa z jakąś wiadomością”.

Kiedy zbliżył się do nas, zsunął się z konia i stał bez ruchu.
– Kim jesteś? – spytał Oliwer, bacznie przyglądając się zakurzonej twarzy.
– Przywożę ci, panie, pewien znak – odparł nieznajomy cichym, niewyraźnym głosem. –

Oto on – podał mu pierścień.

Poznałem go od razu. Był to pierścień królowej Saby, który pożyczyła mi Makeda na

poparcie mych słów, kiedy wyruszałem do Anglii. Jak już wspomniałem, zwróciłem go jej z
wielką pompą podczas naszej pierwszej publicznej audiencji. Na jego widok Oliwer pobladł.

– Jak wszedłeś w jego posiadanie? – spytał ochrypłym głosem. – Czy ta, do której

należał, nie żyje?

– Tak – odparł przybysz, sztucznym, jak mi się wydało, głosem. – Córka Królów, którą

znałeś, nie żyje i nie potrzebując już tej starożytnej oznaki swej władzy przekazała go tobie.
Zachowała cię do końca we wdzięcznej pamięci.

Oliwer ukrył twarz w dłoniach i odwrócił się.
– Ale – mówił dalej wolno przybysz – Makeda, kobieta, którą podobno kiedyś kochałeś...
Odjął dłonie od oczu i patrzył z oczekiwaniem.
– ... kobieta, którą kiedyś podobno... kochałeś... nadal żyje. Kaptur zsunął się z głowy

przybysza i w świetle wschodzącego słońca zobaczyliśmy kryjącą się pod nim twarz.

Była to twarz Makedy!
Zapanowało milczenie, które było prawie nie do zniesienia.
– Oliwerze, mój panie – spytała Makeda – czy przyjmujesz pierścień królowej Saby?

background image

Posłowie Makedy

Zwanej niegdyś Waldą Nagastą i Taklą Wardą, to znaczy Córką Królów i Pączkiem

Róży, dziedzicznej władczyni Abatich, potomków Salomona i Saby.

Ja, Makeda, piszę to na polecenie Oliwera, mego pana, który pragnie, abym wyraziła

pewne rzeczy własnymi słowami.

Zaprawdę wszyscy mężczyźni są głupcami, a największym głupcem jest Oliwer, choć,

zdaje się, niewiele mu ustępują uczony mąż, którego Abati zwali Czarne Okna, i doktor Syn
Adama. Tylko ten, który nazywa się Roderyk, dziecko Adama, nie jest tak ślepy, albowiem
dorastał wśród Fungów i innych ludów pustyni i nauczył się od nich mądrości. Wiem o tym,
gdyż powiedział mi, że tylko on przejrzał mój plan ocalenia ich, ale nic o tym nie mówił
towarzyszom, bo chciał jak najszybciej uciec z Mur, gdzie groziła im wszystkim pewna
śmierć. Ale może kłamie, aby zrobić mi przyjemność.

A teraz przystąpię do sedna sprawy. Nie będąc biegła w piśmie, opowiem wszystko

pokrótce.

Wyniesiono mnie z podziemnego miasta razem z moim panem i resztą. Byłam zbyt słaba,

aby się zabić, bo w przeciwnym wypadku raczej odebrałabym sobie życie niż dała się pojmać
memu przeklętemu wujowi, Jozuemu. Mimo to miałam więcej sił niż reszta, ponieważ, jak się
dowiedziałam, oszukiwali mnie, udając, że też jedzą suchary, podczas gdy nic nie mieli w
ustach, czego nigdy im nie wybaczę. Zdradził nas Jafet, z jednej strony waleczny człowiek, z
drugiej jednak tchórz, jak wszyscy Abati. Doprowadził go do tego głód, który – przyznać
trzeba – jest wyjątkowo groźnym przeciwnikiem. Jafet wyszedł z jaskini, powiedział
Jozuemu, gdzie się ukrywamy i oczywiście zaraz przyszli po nas.

A więc zabrali mojego pana i pozostałych, a mnie zanieśli w inne miejsce i karmili,

dopóki nie wróciły mi siły. Och, jak smaczny był ten miód, bo niczego innego nie mogłam
wziąć do ust, który zjadłam po tylu dniach głodówki!

Kiedy nabrałam już sił, przyszedł do mnie książę Jozue i powiedział:
– Teraz wpadłaś w moją sieć. Jesteś moja.
– Głupcze – odparłam – twoja sieć utkana jest z powietrza. Ucieknę z niej.
– Jak? – spytał.

background image

– Przez śmierć, którą mogę sobie zadać na sto różnych sposobów. Jeden z nich

udaremniłeś, ale jakie to ma znaczenie, skoro zostało tyle innych? Pójdę tam, gdzie nie
możesz mnie prześladować swoją miłością.

– Dobrze, Córko Królów – powiedział – ale co będzie z tym wysokim gojem, który cię

zauroczył, i z jego towarzyszami? Oni też nabrali sił i każdy z nich umrze w pewien sposób
(którego ja, Makeda, nie będę tu opisywała, gdyż są rzeczy, o jakich nie powinno się pisać).
Jeśli ty umrzesz, to umrą i oni. Powiadam ci, zginą jak wilk schwytany przez pasterzy, jak
pawian złapany przez rolnika.

Przemyślałam to i doszłam do wniosku, że nie ma z tej sytuacji żadnego wyjścia.

Postanowiłam więc zawrzeć układ.

– Jozue – powiedziałam – jeśli puścisz wolno tych ludzi, to przysięgam ci na imię

królowej Saby, że zostanę twoją żoną. Jeśli natomiast zabijesz ich, to nie dostaniesz mnie.

W końcu zgodził się, bo pragnął mnie i związanej z tym władzy.
Wtedy odegrałam przedstawienie. Przyprowadzono przed moje oblicze mego pana i jego

towarzyszy i w obecności wszystkich ludzi szydziłam z nich, plułam im w twarz, a oni – och,
głupcy! – uwierzyli, że jest tak naprawdę. Uniosłam welon, żeby mogli zajrzeć mi w oczy, a
oni uwierzyli także w to, co zdawali się widzieć w moich oczach! Zapomnieli, że jestem
kobietą i jeśli potrzeba, potrafię udawać. Tak, zapomnieli o tym, że muszę oszukać także
innych, wszystkich Abatich, którzy rozerwaliby ich na strzępy, gdyby zorientowali się, że
udaję. To, że musiałam przekonać nawet mego pana, iż jestem najbardziej niegodziwą
kobietą, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi, było dla mnie najgorszym zadaniem. Ale
zrobiłam to, a on temu nie może zaprzeczyć, bo często o tym później rozmawialiśmy.

Udało mi się i w końcu odjechali ze wszystkim, co mogłam im dać, choć dobrze

wiedziałam, że ani mój pan, ani doktor, Syn Adama, któremu Bóg zwrócił dziecko, nie dbają
o to. Cieszył się tylko Czarne Okna, lecz nie dlatego, że kocha bogactwo, ale że wielbi
wszystko, co stare i brzydkie, bo z takich rzeczy uczynił sobie boga.

A zatem odjechali, a dla mnie zaczęły się męki piekielne, bo wiedziałam, że mój pan

uważa mnie za fałszywą kobietę i że nigdy nie pozna prawdy, że nie dowie się, co zrobiłam,
aby ocalić mu życie, chyba że w końcu dotrze do swego kraju i otworzy skrzynki z daną mu
przeze mnie zapłatą. Ale bałam się, że nigdy ich nie otworzy, i przez cały ten czas będzie
myślał, że jestem żoną Jozuego i... och, nie mogę o tym pisać! A ja, ja tymczasem będę
martwa i nie będę mu mogła powiedzieć, jak było naprawdę, dopóki nie spotkamy się w kraju
śmierci, jeśli mężczyźni i kobiety mogą tam w ogóle rozmawiać ze sobą.

Bo taką właśnie chciałam pójść drogą. Kiedy Oliwer i jego towarzysze odjechaliby już

tak daleko, że nie można by ich było dogonić, powiedziałabym Jozuemu i Abatim całą
prawdę w słowach, które pamiętano by przez wiele następnych pokoleń i zabiłabym się na ich
oczach, by Jozue stracił żonę, a Abati Córkę Królów.

Siedziałam przez całą ucztę w Dniu Przygotowań z uśmiechem na ustach. Minął ten dzień

background image

i następny i nadszedł wieczór ślubu. Rozbiliśmy szklankę, dopełniając ceremonii. Jozue
podniósł się, aby wobec wszystkich kapłanów i właścicieli ziemskich złożyć uroczyste
ślubowanie. Pożerał mnie swym obrzydłym wzrokiem, bo byłam już jego. Ale ja ściskałam
sztylet ukryty w rękawie, bo tak bardzo go nienawidziłam, że mogłam zabić i jego.

Wtedy przemówił Bóg i spełnił się sen, który mi się wcześniej przyśnił. Z oddali dobiegł

pojedynczy krzyk, a potem inne krzyki i usłyszeliśmy kroki maszerujących oddziałów. W
niebo strzeliły języki ognia i wszyscy zaczęli pytać „Co się stało?” A potem z tysięcy gardeł
zgromadzonych na uczcie ludzi wydobył się jeden wielki wrzask: – Fungowie! Fungowie!

– Chodź! – krzyknął Jozue i chwycił mnie za ramię, ale wyciągnęłam sztylet i puścił

mnie. Rzucił się z innymi panami do ucieczki i pozostałam sama pod złotym baldachimem.

Koło mnie przebiegali ludzie. Uciekali bez walki, szukali schronienia w podziemnym

mieście i wśród skał, a za nimi biegli Fungowie, niszcząc wszystko ogniem i mieczem, aż w
końcu całe Mur stanęło w płomieniach. A ja siedziałam i patrzyłam, czekając aż i mnie
dosięgnie śmierć.

Nie wiem, jak długo tak siedziałam. W końcu pojawił się przede mną Barung, z mieczem

czerwonym od krwi w dłoni.

– Witaj, Córko Królów – powiedział. – Widzisz, że Hamrak przyleciał spać do Mur.
– Tak – odparłam – Harmak przyleciał spać do Mur, a wielu z tych, którzy tu mieszkali,

zasnęło razem z nim. Ale co z tego? Powiedz, Barungu, zabijesz mnie czy mam się zabić
sama?

– Ani jedno, ani drugie, Córko Królów – odpowiedział. – Czyż nie złożyłem ci obietnicy

u wejścia na przełęcz, kiedy rozmawiałem z tobą i ludźmi z Zachodu? Sułtan Fungów nigdy
nie łamie słowa. Tak jak przysięgałem, odebrałem z powrotem miasto, które kiedyś było
nasze, i oczyściłem je ogniem – tu wskazał na szalejące płomienie. – Teraz odbuduję je i
będziesz w nim moją namiestniczką.

– Nie – odparłam – ale zamiast tego, co mi wtedy przyrzekłeś, proszę cię o trzy rzeczy.
– Wymień je – rzekł Barung.
– Po pierwsze daj mi dobrego konia i żywności na pięć dni i pozwól swobodnie odjechać.

Po drugie, odnajdź pewnego górala o imieniu Jafet, który pomógł mi, i uczyń go swoim
dostojnikiem. Po trzecie, oszczędź resztę Abatich.

– Pojedziesz, gdzie chcesz. Myślę, że wiem dokąd się wybierzesz – odparł Barung. – Moi

zwiadowcy widzieli minionej nocy czterech białych jadących na świetnych wielbłądach w
stronę Egiptu i donieśli mi o tym, kiedy prowadziłem swoje wojsko tajemnym przejściem,
które pokazał mi Harmak. Ale powiedziałem: „Niech jadą w spokoju. Ci dzielni ludzie,
którzy stali się przedmiotem szyderstw Abatich, powinni odzyskać wolność”. Tak,
powiedziałem to, choć jeden z nich był mężem mojej córki. Ale ona nie miałaby pożytku z
męża, który wolał uciec do ojca niż zostać z nią, a więc powinien też odjechać, bo gdybym
sprowadził go z powrotem, musiałby zginąć.

background image

– Tak – rzekłam śmiało. – Pojadę za ludźmi z Zachodu. Dość mam Abatich. Chcę

zobaczyć inne kraje.

– I odnaleźć ukochanego, który teraz myśli źle o tobie – powiedział, głaszcząc brodę. –

Hmm, nie można mu się dziwić, bo widzę, że odbywa się tu uczta weselna. Powiedz, co
chciałaś zrobić, Córko Królów? Przytulić tłustego Jozuego do piersi?

– Chciałam przytulić do piersi tego oto męża – powiedziałam, pokazując sztylet.
– Myślę, że był on przygotowany przede wszystkim dla Jozuego – powiedział Barung,

uśmiechając się. – Jesteś jednak dzielną kobietą, która nie zawahała się ocalić ukochanego za
cenę swojego własnego życia. Ale zastanów się dobrze, Córko Królów. Pochodzisz z rodu
rządzącego od wielu pokoleń i możesz nadal pozostać królową, podległą tylko mnie. Czy
osoba, w której żyłach płynie starożytna krew królewska, potrafi znieść służbę dla człowieka
w obcym kraju?

– O tym właśnie chcę się przekonać, Barungu. Jeśli nie będę tego mogła znieść, to

powrócę tu, ale nie po to, aby dalej rządzić Abatimi. Nie chcę mieć z nimi już nic wspólnego.
Jednak serce mówi mi, że zniosę tę służbę.

– Rzekłaś, Córko Królów – powiedział, składając mi ukłon. – Czeka na ciebie najlepszy z

moich koni. Pojedzie z tobą dla ochrony pięciu wojowników. Będą ci towarzyszyć, dopóki
nie zobaczysz obozu ludzi z Zachodu. Szczęśliwy jest ten, któremu pisane jest, by nosił
słodko pachnący Pączek Róży na swoim sercu. Jeśli chodzi o twoje pozostałe życzenia, to
człowiek o imieniu Jafet jest w moich rękach. Oddał się nam sam, mówiąc, że po tym, co
zrobili białym, jego przyjaciołom, nie chce walczyć w obronie swych rodaków. Wydałem już
też rozkaz, aby zaprzestać rzezi, gdyż będę potrzebował Abatich jako niewolników. Są
tchórzami, ale znają wiele pożytecznych rzemiosł. Zginie jeszcze tylko jeden człowiek, Jozue,
który chciał zabić mnie podstępnie u wejścia na przełęcz. Nie proś, bym darował mu życie, bo
przysięgam na głowę Harmaka, że twoje prośby będą daremne.

Nie prosiłam więc, bojąc się, że tylko rozgniewam Barunga.
O świcie wyruszyłam z pięcioma Fungami. Kiedy przejeżdżaliśmy przez rynek,

zobaczyłam Abatich, którzy ocaleli z rzezi. Fungowie spędzili ich jak bydło, aby dowiedzieli
się o tym, co ich czeka. Był wśród nich książę Jozue. Jeden człowiek prowadził go na
postronku zarzuconym na szyję, a drugi popychał, gdyż Jozue wiedział, że idzie na śmierć i
opierał się. Ujrzał mnie i padł przede mną plackiem, płacząc i błagając, abym go ocaliła.
Powiedziałam, że nie mogę mu pomóc, choć Bóg mi świadkiem, iż mimo całego zła, które
wyrządził mnie, memu panu, Oliwerowi i jego towarzyszom, mimo iż przez niego zginął ów
dzielny człowiek, który bronił mnie przed jego siepaczami, wstawiłabym się za nim, gdybym
tylko mogła. Niestety, nie mogłam, bo choć spróbowałam jeszcze raz, Barung nie chciał mnie
słuchać. Powiedziałam więc:

– Błagaj, Jozue, tego, który ma dzisiaj władzę w Mur, bo ja nie mam żadnej. Sam

zgotowałeś sobie ten los i musisz dalej iść drogą, którą wybrałeś.

background image

– A jaką drogą jedziesz ty, Makedo, na koniu z równiny? Ach, niepotrzebnie pytam.

Jedziesz szukać tego przeklętego goja, którego rozszarpałbym na strzępy, gdybym mógł. Tak
samo rozszarpałbym ciebie.

Potem wymyślając mi, Jozue skoczył w moim kierunku, jakby chciał zrzucić mnie z

konia, ale ten, który trzymał postronek, szarpnął nim. Jozue przewrócił się i więcej nie
widziałam jego twarzy.

Ach, jakże smutna była jazda przez ten plac. Setki pojmanych do niewoli Abatich,

mężczyzn, kobiet i dzieci, krzyczało do mnie ze łzami, abym ocaliła ich od śmierci lub
niewoli u Fungów. Ale odparłam na to:

– Wybaczam wam występki przeciwko mnie i tym dzielnym ludziom, którzy walczyli dla

was, ale spójrzcie w wasze serca, Abati, i powiedzcie, czy sami możecie sobie wybaczyć?
Gdybyście posłuchali mnie i tych, których sprowadziłam, by nam pomogli, być może
odparlibyście Fungów i zachowali wolność. Ale byliście tchórzami, nie chcieliście walczyć
jak mężczyźni, nie pilnowaliście nawet skalistych ścian tej fortecy, a lud, który nie chce
walczyć, musi wcześniej czy później popaść w niewolę u tych, którzy są gotowi do walki.

Nie mam już, Oliwerze, nic więcej do dodania, oprócz tego, że cieszę się, iż tyle zniosłam

i zyskałam radość, którą się dziś cieszę. Nie chcę też wracać na tron Mur, które ma innego
władcę.


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Haggard Henry R Pierscien krolowej Saby
Proroctwa Krolowej Saby
Przepowiednie Królowej Saby
proroctwo krolowej saby
PROROCTWA KRÓLOWEJ SABY I
Przepowiednie królowej Saby
Przepowiednie Krolowej Saby
Proroctwa królowej Saby, • PDF
proroctwa krolowej saby 3TKXVJW Nieznany
2490 przepowiednie krolowej saby sybilli
Przepowiednie Królowej Saby Michaldy pochodzą ponoć z roku?5 przed narodzeniem Chrystusa Panax
PRZEPOWIEDNIA KRÓLOWEJ SABY
Haggard Henry R Kopalnie króla Salomona
Sybilla Przepowiednie Królowej Saby Księga 1
Sybilla Przepowiednie Królowej Saby Księga 3
Tadeusz Rogula Proroctwa królowej Saby

więcej podobnych podstron