Howard Phillips Lovecraft
The rats in the walls
SZCZURY W MURACH
Szesnastego lipca 1923 roku, gdy tylko ostatni robotnik zakończył pracę, przeniosłem się do Exham
Priory. Remont był zadaniem karkołomnym, gdyż niewiele pozostało z tej opustoszałej kupy
gruzów, prócz podobnych do skorupy ruin. Ponieważ jednak była to siedziba mych przodków, nie
żałowałem pieniędzy. Miejsce to nie było zamieszkane od czasów Jakuba I*, kiedy to straszliwa, po
części nie wyjaśniona tragedia zabrała właściciela, jego pięcioro dzieci, kilku służących i wygoniła,
w atmosferze przerażenia i podejrzeń trzeciego syna — mego przodka, jedynego, który przeżył z tej
wstrętnej linii. Gdy uznano go za mordercę, posiadłość wróciła do korony, oskarżony zaś nie
podejmował żadnych prób jej odzyskania ani oczyszczenia się z zarzutu. Kierowany jakimś
przerażeniem, większym niż wyrzuty sumienia czy litera prawa, wyrażając tylko gorączkowe
życzenie, aby stara posiadłość jak najszybciej zniknęła mu z oczu i pamięci, Walter de la Poer,
jedenasty baron Exham, uciekł do Wirginii. Tam założył rodzinę, która w następnym stuleciu stała
się znana pod nazwiskiem Delapore.
Exham Priory pozostało niewydzierżawione, choć później przyłączono je do posiadłości rodziny
Norrys. Budynek był badany bardzo szczegółowo z powodu swej złożonej architektury i gotyckich
wież spoczywających na saksońskich, czy nawet rzymskich fundamentach. Ich pochodzenie
datowano na czasy rzymskie, a nawet cymeryjskie, jeśli legendy mówiły prawdę. Były bardzo
szczególne, z jednej strony zlewające się z wapienną skałą urwiska, tam gdzie opactwo patrzyło na
opustoszałą dolinę, trzy mile na zachód od wioski Anchester. Architekci i antykwariusze lubili
badać ten dziwny relikt zapomnianych wieków, lecz miejscowa ludność nienawidziła go.
Nienawidziła go już od stuleci, gdy żyli tutaj moi przodkowie — nienawidzi i teraz tego budynku
porośniętego mchem i pokrytego pleśnią zapomnienia. Nie byłem w Anchester zanim nie
dowiedziałem się, że pochodzę z przeklętego rodu.
W tym tygodniu robotnicy wysadzili w powietrze Exham Priory i zacierali teraz najdrobniejsze
ślady jego fundamentów.
Zawsze znałem swoje drzewo genealogiczne i wiedziałem o fakcie, że przodek mój przybył do
amerykańskich kolonii otoczony dziwną aurą. Szczegóły nie były mi znane dzięki polityce
powściągliwości zawsze kultywowanej w rodzinie Delaporów. W przeciwieństwie do naszych
sąsiadów — plantatorów — rzadko szczyciliśmy się przodkami krzyżowcami czy innymi
bohaterami z czasów średniowiecza bądź Renesansu; nie mieliśmy też żadnej tradycji z wyjątkiem
tego, co mogło być zapisane w zalakowanej kopercie sprzed czasów Wojny Secesyjnej, którą ojciec
rodu przekazywał najstarszemu synowi, aby ten otworzył ją po jego śmierci.
W czasie wojny rodzinna fortuna stopniała a po spaleniu Carfax, naszej posiadłości na brzegu rzeki,
cała egzystencja zmieniła się. Mój dziadek, posunięty już w latach, zginął w czasie pożaru a wraz z
nim spłonęła koperta wiążąca nas z przeszłością. Pamiętam jeszcze ten ogień, choć miałem wtedy
tylko siedem lat — żołnierze federalni strzelali, kobiety krzyczały a Murzyni wyli i modlili się. Mój
ojciec był w armii, bronił Richmond i po wielu formalnościach przepuszczono mnie do niego wraz
z matką. Gdy wojna się skończyła pojechaliśmy wszyscy na północ, tam, skąd pochodziła moja
matka i gdzie osiągnąłem wiek średni, bogactwo i stałem się rzeczywistym jankesem. Ani mój
ojciec, ani ja nie wiedzieliśmy co zawierała ta koperta, a gdy zanurzyłem się po uszy w monotonię
interesów w Massachusetts, straciłem wszelkie zainteresowanie tajemnicami czającymi się gdzieś
tam, w mym drzewie genealogicznym. Gdybym podejrzewał jakiej są natury, z największą radością
pozostawiłbym Exham Priory mchom, nietoperzom i pajęczynom.
Mój ojciec zmarł w 1904 roku nie pozostawiając żadnego przekazu ani mnie, ani mojemu jedynemu
dziecku, Alfredowi, dziesięciolatkowi już wówczas pozbawionemu matki. To ten chłopiec odwrócił
porządek informacji rodzinnych, gdyż, choć dałem mu tylko mgliste wspomnienia o przeszłości,
napisał mi o pewnych bardzo interesujących legendach dotyczących naszych przodków. Miało to
miejsce w 1917 roku, gdy ostatnia wojna zapędziła go do Anglii jako oficera lotnictwa,
najwidoczniej Delaporowie mieli barwną i prawdopodobnie złowieszczą historię. Przyjaciel mego
syna, kapitan Edward norrys z Królewskiego Korpusu Lotniczego mieszkał blisko rodziny osiadłej
w Anchester i zrelacjonował niektóre z podejrzeń zakorzenionych wśród chłopów, Norrys
oczywiście nie brał ich poważnie lecz zaciekawił mego syna i dostarczył mu materiału do listów do
mnie. Te właśnie legendy definitywnie zwróciły moją uwagę na angielskie dziedzictwo i wpłynęły
na postanowienie odkupienia i odrestaurowania starej siedziby rodowej, Norrys obiecał to ułatwić,
gdyż obecnym właścicielem był jego wuj.
Kupiłem Exham Priory w 1918 roku lecz prawie natychmiast musiałem zarzucić plany odbudowy,
gdyż mój syn wrócił jako inwalida. Przez ostatnie dwa lata jego życia troszczyłem się tylko o niego,
nawet prowadzenie interesów pozostawiając swym wspólnikom. W 1921 roku stwierdziłem, że nie
mam już celu w życiu, jestem samotny, niemłody — postanowiłem spędzić lata, które mi jeszcze
pozostały w mej nowej posiadłości. Odwiedziwszy w grudniu Anchester, zostałem tam przyjęty
przez kapitana Norrysa, pulchnego, miłego, młodego człowieka, który bardzo cenił mego syna i
zapewnił mi swą pomoc przy kompletowaniu planów służących do przeprowadzenia odbudowy.
Samo Exham Priory obejrzałem bez emocji — stos średniowiecznych gruzów zarośniętych mchem
i usianych gniazdami wron, wznoszących się pierwotnie na szczycie urwiska teraz obnażonych do
podłóg, z wyjątkiem kamiennych ścian poszczególnych wież.
Gdy stopniowo doszedłem do wyobrażenia, jak wyglądała budowla w czasach gdy moi przodkowie
opuścili ją trzy stulecia temu, zacząłem najmować robotników do odbudowy. W każdym przypadku
byłem zmuszony poszukiwać ich w dalszych okolicach, gdyż mieszkańcy Anchester okazywali
niewiarygodny strach i nienawiść do tego miejsca. Uczucie owo było tak przemożne, że często
mówili o nim obcym robotnikom powodując tym liczne dezercje z pracy.
Syn powiedział mi, że unikano go w czasie jego wizyt, gdyż był de la Poer, a teraz ja stwierdziłem
podobny ostracyzm z tego samego powodu, póki nie przekonałem chłopów, jak mało wiem o mym
dziedzictwie. Nawet wtedy ponuro unikali mnie, tak że wiele przekazów z tradycji wioski
uzyskałem wyłącznie dzięki pośrednictwu Norrysa. Ludzie nie mogli zapomnieć, że przybyłem tu
aby odbudować symbol dla nich tak przerażający. Słusznie czy nie, patrzyli na Exham Priory jako
na miejsce nawiedzane przez diabły i wilkołaki.
Układając mozaikę z opowieści zbieranych dla mnie przez Norrysa i uzupełniając ją uwagami kilku
uczonych badających ruiny, doszedłem do wniosku, że Exham Priory stoi na miejscu
prehistorycznej świątyni z czasów druidycznych lub przeddruidycznych. Musiała ona być
współczesna Stonehenge. Niewielu wątpiło w to, że odprawiano tu nieopisane rytuały; były niemiłe
legendy o przekształceniu się tych rytów w religię Kybele, wprowadzoną tu przez Rzymian. Nadal
widoczna inskrypcja w piwnicach wskazywała „DIV… OPS… MAGMA MAT…” — znak Magna
Mater, której ciemna wiara została kiedyś na próżno zabroniona obywatelom rzymskim. Anchester
było obozem trzeciego legionu Augusta, jak świadczy o tym wiele pozostałości. Mówiono, że
świątynia Kybele była wspaniała, zatłoczona wyznawcami odprawiającymi nienazwane ceremonie
pod przywództwem frygijskich kapłanów. Opowieści utrzymywały, że upadek starej religii nie
spowodował zaprzestania orgii w świątyni, a kapłani przeszli na nową wiarę w rzeczywistości nie
zmieniając swych obyczajów. Wspominano też, że rytuały te nie znikły wraz z rzymską potęgą —
pewni Saksończycy dodali coś do tego co pozostało ze świątyni i nadali jej zasadniczy kształt,
czyniąc z niej centrum kultu, którego obawiano się w połowie heptarchii. Około roku tysięcznego
miejsce wymieniano w kronice jako potężny, kamienny klasztor, siedzibę obcego i potężnego
zakonu otoczoną rozległymi ogrodami, które nie potrzebowały murów, aby nie wpuścić
przerażonych mieszkańców okolic. Nigdy nie został zniszczony przez Duńczyków, choć w czasie
normańskiego podboju musiał ucierpieć straszliwie — nie było żadnych obiekcji, gdy Henryk III*
podarował go memu przodkowi, Gilbertowi de la Poer, pierwszemu baronowi Exham w 1261 roku.
Przed tą datą nie ma złych doniesień o mojej rodzinie; wówczas musiało się wydarzyć coś
dziwnego. W pewnej kronice pochodzącej z 1307 roku pojawiła się wzmianka, że ród de la Poer
został „przeklęty przez Boga”. Legendy wspominały przerażające rzeczy, tym bardziej
niesamowite, że opisy były bardzo powściągliwe i mgliście wymijające. Przedstawiały mych
przodków jako ród wrodzonych demonów, przy których Gilles de Retz i markiz de Sade wydawali
się zaledwie nowicjuszami, i napomykały szeptem o ich odpowiedzialności za zdarzające się od
kilku pokoleń zniknięcia mieszkańców wioski.
Najgorszymi potworami byli najwyraźniej baronowie i ich bezpośredni potomkowie, przynajmniej
najwięcej o nich szeptano. Jeśli któryś z nich miał zdrowsze inklinacje, schodził z tego świata
wcześnie i tajemniczo, aby ustąpić miejsca innemu, bardziej typowemu przedstawicielowi rodu.
Wydawało się, że panował wśród nich wewnętrzny kult, któremu przewodniczyła głowa rodu,
czasami ograniczony tylko do kilku członków. Jego przyczyną był raczej temperament niż
dziedzictwo, gdyż rozprzestrzenił się on również w kilku rodach, połączonych z naszym więzami
małżeńskimi. Lady Margaret Trevor z Kornwalii, żona Godfreya, drugiego syna piątego barona,
stała się ulubionym postrachem dzieci w całej okolicy i demoniczną bohaterką szczególnie
przerażającej starej ballady, śpiewanej jeszcze na granicach Walii. Zachowała się też w balladzie,
choć dotyczy innych wydarzeń, opowieść o lady Mary de la Poer, która, wkrótce po poślubieniu
earla Shrewsfield, została zabita przez niego i jego matkę. Zabójcy zostali rozgrzeszeni i
pobłogosławieni przez kapłana, któremu wyznali coś, czego nie odważyli się powiedzieć światu.
Te mity i ballady wielce mnie nastraszyły. Ich trwanie, zasięg i zastosowanie do długiej linii mych
przodków było szczególnie niepokojące, zaś imputowanie potwornych zachowań przywiodło mi na
myśl niemiłe wspomnienie pewnego skandalu wywołanego przez mego bezpośredniego antenata —
Randolfa Delapore z Carfax, który osiadł wśród Murzynów i został kapłanem voodoo po powrocie
z wojny meksykańskiej.
Mniej przejmowałem się opowieściami o jękach i wy — ciach rozlegających się w nagiej,
omiatanej wichrami dolinie za wapiennym urwiskiem, o smrodzie na cmentarzu po wiosennych
deszczach, o piszczącej, bladej postaci, na którą koń sir Johna Clave’a natknął się pewnej nocy na
odległym polu i służącym oszalałym na skutek tego co zobaczył w biały dzień w ruinach klasztoru.
Rzeczy te zostały zbagatelizowane przez naukę, a w tym czasie byłem zagorzałym sceptykiem.
Wzmianki o zaginionych wieśniakach były trudniejsze do zlekceważenia, choć nie stanowiły
niczego niezwykłego w świetle średniowiecznych zwyczajów. Zbyt wielka ciekawość oznaczała
śmierć, a na zburzonych obecnie bastionach w okolicach Exham Priory wystawiano na widok
publiczny niejedną wścibską głowę.
Kilka z tych opowieści było szczególnie malowniczych i sprawiło, że zapragnąłem dowiedzieć się
czegoś więcej z zakresu mitologii porównawczej. Istniało na przykład wierzenie, że legion diabłów
o nietoperzowatych skrzydłach odprawia każdej nocy w klasztorze sabaty — legion, którego
wyżywieniem można było wyjaśnić nieproporcjonalną przewagę obrzydliwych warzyw zbieranych
w olbrzymich ogrodach posiadłości, najżywsza była jednak opowieść o szczurach — zdziczałej
armii odrażających gryzoni, która opuściła zamek w trzy miesiące po tragedii, która skazała go na
opuszczenie. Wychudzona, brudna armia rabusiów opanowała całą okolicę, pożerając ptaki, koty,
psy, wieprze, owce, a nawet dwoje nieszczęsnych ludzi. Wokół tych szczurów narósł osobny cykl
mitów, który stał się popularny w domach wioski, wywołując przekleństwa i przerażenie.
Ta wiedza nie dawała mi spokoju, gdy postanowiłem dokonać restauracji siedziby mych przodków.
Oczywiście można sobie wyobrazić, jak wpłynęły na mnie wszystkie opowieści. Z drugiej strony
otuchy dodawał mi nieustannie kapitan Norrys i otaczający mnie, pomagający przy odbudowie,
miłośnicy starożytności. Gdy dzieło zostało ukończone, dwa lata po jego rozpoczęciu, zobaczyłem
wielkie komnaty, wyłożone boazeriami ściany, łukowe sklepienia, okna ze słupkami i szerokimi
schodami. Wzbudziły one we mnie dumę w pełni rekompensującą moje wysiłki. Każdy szczegół z
wieków średnich został zręcznie odtworzony, a nowe partie niemal zrosły się w jedno z
oryginalnymi murami i fundamentami. Siedziba mych przodków była kompletna, teraz próbowałem
oczyścić z niesławy ocalały w mej osobie ród… Chciałem zamieszkać tu na stałe i udowodnić, że
de la Poer (bo powróciłem do oryginalnej wymowy swego nazwiska) nie musi być diabłem. Moje
zadowolenie wzrosło jeszcze z tego powodu, że jakkolwiek Exham Priory zostało wybudowane w
średniowieczu, jego wnętrza były całkowicie nowe i wolne od dawnych gryzoni i starych duchów.
Tak jak powiedziałem, wprowadziłem się 16 lipca 1923 roku. Gospodarstwo składało się z siedmiu
służących i dziewięciu kotów, które to zwierzęta szczególnie lubiłem. Mój najstarszy kot, Murzyn,
miał siedem lat i przyjechał ze mną z mego domu w Bostonie, inne przygarnąłem mieszkając u
kapitana Morrysa w czasie odbudowy siedziby. Przez pięć dni nie działo się nic szczególnego.
Spędzałem czas głównie na porządkowaniu starych danych rodzinnych, otrzymałem bowiem pewne
bardzo istotne wzmianki dotyczące końcowej tragedii i ucieczki Waltera de la Poer, które, jak
przypuszczałem, stanowiły zawartość koperty utraconej w pożarze w Carfax. Okazało się, że mój
przodek został oskarżony na podstawie wielu dowodów o zabicie we śnie wszystkich domowników
z wyjątkiem czterech służących należących do spisku. Miało to miejsce w jakieś dwa tygodnie po
tajemniczym, wstrząsającym odkryciu, które zmieniło całe jego zachowanie, a którego nie ujawnił
nikomu, może oprócz tej czwórki pomagających mu sług. Oni jednak przepadli gdzieś bez wieści.
Ta przemyślana, z premedytacją wcielona w życie rzeź ojca, trzech braci i dwóch sióstr została mu
wybaczona przez mieszkańców wioski i tak obojętnie potraktowana przez prawo, że sprawca uciekł
z honorem, bez szkody i bez przebrania do Wirginii. Szeptane wieści głosiły, że rzucił na siedzibę
rodu wieczną klątwę. Mogę się tylko mgliście domyślać, jakie odkrycie spowodowało ten straszny
akt. Walter de la Poer musiał znać od lat złowróżbne opowieści dotyczące jego rodziny, więc nie
mogło to stanowić bodźca do zbrodni. Czy zatem był świadkiem jakiegoś przerażającego prastarego
rytuału czy natknął się na jakiś straszny symbol w zamku lub jego sąsiedztwie? Uchodził za
bojaźliwego i delikatnego młodzieńca. W Wirginii wydawał się być zaniepokojony i obawiający się
czegoś. Dziennik innego dżentelmena, Francisa Harleya z Bellview, przedstawia go jako człowieka
niezmiernej prawości, honoru i łagodności.
Dwudziestego drugiego lipca wydarzył się pierwszy incydent, który mimo że wtedy zlekceważony,
przybrał nadnaturalne znaczenie w stosunku do późniejszych wydarzeń. Było to tak błahe
zdarzenie, że prawdopodobnie pozostałoby niezauważone — muszę jednak o tym wspomnieć.
Byłem w budynku praktycznie nowym, z wyjątkiem murów, otoczony przez zrównoważone grono
służących i jakiekolwiek obawy wydawały się absurdalne. Przypominam sobie teraz tylko to, że
mój stary, czarny kot, którego nastroje dobrze znałem, był bez wątpienia zaniepokojony i
przestraszony ponad zwykłą miarę. Łaził z pokoju do pokoju i bez przerwy obwąchiwał ściany
będące częścią starej, gotyckiej struktury. Jego węszenie przywodziło na myśl przestrogi psów w
niesamowitych opowieściach — miauczenie zapowiadające spotkanie właściciela z owiniętą w
prześcieradło postacią.
Następnego dnia służący skarżył się na bezsenność wszystkich kotów w domu. Przyszedł do mego
gabinetu, wysokiego pokoju w zachodnim skrzydle na pierwszym piętrze, o krzyżowym sklepieniu,
boazeriach z czarnego dębu i potrójnym, gotyckim oknie wychodzącym na wapienne urwisko i
dolinę. Gdy mówił, zobaczyłem Murzyna skradającego się wzdłuż zachodniej ściany i drapiącego
nowe boazerie pokrywające prastare kamienie. Powiedziałem służącemu, że ze starych murów musi
wydobywać się jakiś szczególny zapach czy emanacja, niewyczuwalna dla ludzi, lecz wykrywalna
przez delikatne narządy zmysłów kota, nawet przez nowe boazerie, naprawdę tak uważałem, a gdy
zasugerował obecność myszy czy szczurów, zauważyłem, że szczurów nie było tu już od trzech
stuleci i z trudem można też znaleźć myszy polne w tych wysokich murach. Po południu
zadzwoniłem do kapitana Norrysa, który zapewnił mnie, że niemożliwe jest najście na zamek
polnych myszy w tak nagły i bezprecedensowy sposób.
Tej nocy, odesławszy jak zwykle lokaja, wycofałem się do pokoju w zachodniej wieży, który
wybrałem dla siebie, osiągalnego z gabinetu przez stare, kamienne schody i krótki, odrestaurowany
korytarzyk. Pokój był okrągły, bardzo wysoki, bez boazerii, zawieszony za to kilimami, które sam
wybrałem w Londynie. Widząc, że Murzyn jest ze mną, zamknąłem ciężkie, gotyckie drzwi. W
końcu zgasiłem światło elektryczne tak pomysłowo naśladujące świece i utonąłem w rzeźbionym
łożu z baldachimem z czcigodnym kotem na jego zwykłym miejscu w nogach łóżka. Nie
zaciągnąłem zasłon lecz patrzyłem przez wąskie, północne okno. Ma niebie widniała zorza i
delikatne maswerki okna odcinały się miłymi sylwetkami.
Po pewnym czasie musiałem zasnąć, gdyż przypominam sobie moment obudzenia z dziwnego snu,
gdy kot zerwał się nagle. Widziałem go w delikatnej poświacie — głowę wyciągnął do przodu,
przednie łapy umieścił na mych kostkach, a tylne wyciągnął za siebie. Wpatrywał się uporczywie w
jakiś punkt na ścianie na zachód od okna, punkt, w którym moje oczy nie widziały nic
szczególnego, lecz, na który zwróciłem teraz całą uwagę. Gdy tak się przyglądałem, upewniłem się,
że Murzyn nie był podekscytowany bez powodu. Nie potrafię powiedzieć czy kilim rzeczywiście
się przesunął. Sądzę, że tak — bardzo nieznacznie. Mogę przysiąc, że usłyszałem zza niego
delikatne, lecz wyraźnie słyszalne skrobanie, jakby szczura lub myszy, nagle kot skoczył na kilim,
ściągając go swoim ciężarem na podłogę i odsłaniając wilgotną, starą kamienną ścianę, uzupełnioną
tu i tam przez restauratorów. Brak jednak było jakichkolwiek śladów grasujących gryzoni. Murzyn
chodził tam i z powrotem wzdłuż tego odcinka ściany, szarpiąc pazurami leżący kilim i
najwidoczniej usiłując włożyć łapę między ścianę a dębową podłogę. Niczego nie znalazł i po
chwili wrócił ospale na swe miejsce w nogach łóżka. Nie poruszyłem się, ale tej nocy już nie
zasnąłem.
Rankiem przepytałem wszystkich służących i stwierdziłem, że żaden z nich nie zauważył nic
szczególnego, choć kucharz przypomniał sobie wyczyny kota spoczywającego na parapecie jego
okna. Kot miauczał w nocy i obudził go w chwili, gdy wyskoczył przez otwarte drzwi i pobiegł w
dół schodami. Spałem znowu do południa a później zadzwoniłem do kapitana Norrysa, który
niezmiernie zainteresował się tym co mu powiedziałem. Te dziwne incydenty — choć jeszcze nie
tak ciekawe — przemawiały do jego romantycznej natury i wzbudziły w nim wspomnienia szeregu
niesamowitych historii opowiadanych w okolicy. Byliśmy autentycznie zmieszani obecnością
szczurów a Morrys zaopatrzył mnie — przez posłańca — w kilka pułapek i zieleń paryską. Po
powrocie poleciłem służącym rozłożyć je w strategicznych punktach.
Wycofałem się do swego pokoju wcześnie — byłem bardzo senny — lecz nawiedzały mnie
przerażające sny. Wydawało mi się, że patrzę z niezmiernej wysokości na pogrążoną w mroku,
wypełnioną po kolana biotem grotę, w której białobrody demon poganiał laską stado grzybiastych,
ślamazarnych bestii. Ich widok napełnił mnie niewymowną odrazą. Nagle gdy pastuch przerwał,
wyległ potężny rój szczurów, aby pożreć szkaradne stwory i jego samego.
Obudziłem się gwałtownie z tego niesamowitego snu przez poruszenie się Murzyna, który spał jak
zwykle na mych nogach. Tym razem nie miałem wątpliwości co do źródła warczenia, syków i
strachu, który zmusił go do zatopienia pazurów w mych kostkach. Wszystkie ściany pokoju żyły
przyprawiającymi o mdłości dźwiękami, obrzydliwym prześlizgiwaniem się rozwścieczonych,
olbrzymich szczurów. Teraz nie było poświaty mogącej ukazać stan kilimu, lecz znalazłem w sobie
tyle odwagi, aby zapalić światło.
Gdy rozbłysły żarówki zobaczyłem potworne wstrząsy całego obicia, układające się we wzór
jakiegoś szczególnego dance macabre. Ruch ten ustal prawie natychmiast a wraz z nim i dźwięki.
Wyskoczyłem z łóżka i wbiłem w kilim długi pogrzebacz, leżący w pobliżu. Podniosłem część
tkaniny, aby zobaczyć, co jest pod spodem. Nie znalazłem niczego prócz łatanej ściany i nawet kot
stracił swe zainteresowanie. Gdy zbadałem okrągłą pułapkę umieszczoną w pokoju, stwierdziłem,
że wszystkie drzwiczki są pootwierane i nie ma żadnych śladów wskazujących na to, że coś się
złapało i uciekło.
Dalszy sen nie wchodził w rachubę, więc zapaliwszy świecę otworzyłem drzwi i wyszedłem na
korytarz. Skierowałem się w stronę schodów prowadzących do mego gabinetu. Murzyn szedł tuż za
mną. Zanim dotarliśmy do kamiennych stopni, kot rzucił się do przodu i zniknął w dole. Gdy
schodziłem, uświadomiłem sobie nagle, że słyszę dźwięki dochodzące z wielkiego pokoju poniżej;
dźwięki, co do natury których nie mogłem się mylić. Ściany z dębową boazerią żyły szczurami
biegającymi i kłębiącymi się, zaś Murzyn biegał pod nimi z wściekłością wyprowadzonego w pole
myśliwego. Gdy znalazłem się na dole, zapaliłem światło. Tym razem jednak dźwięki nie ucichły.
Kot nadal miotał się z taką siłą i wyrazistością, że w końcu byłem w stanie określić jakiś kierunek.
Stworzenia te, w niewyczerpanej zdawałoby się liczbie, migrowały gdzieś z niewiarygodnych
wysokości w jakieś nieznane głębiny.
Usłyszałem kroki na korytarzu i po chwili do pokoju wpadli dwaj służący. Przeszukiwali dom,
szukając jakiegoś nieznanego źródła zamieszania, które wprawiło wszystkie koty w panikę i
spowodowało, że pognały schodami w dół i zgromadziły się przed zamkniętymi drzwiami piwnicy.
Zapytałem służących czy słyszeli szczury, ale odpowiedzi były przeczące. Dźwięki umilkły a koty
się rozeszły. Postanowiłem zbadać krypty leżące poniżej, gdyż jak dotąd poprzestałem tylko na
postawieniu tu pułapek. Wszystkie były pootwierane, ale nie zawierały żadnej zdobyczy.
Zaskoczony tym, że nikt inny prócz mnie i kotów nie słyszał szczurów, usiadłem w mym gabinecie,
aby to wszystko przemyśleć i przypomnieć sobie wszystkie strzępy legend dotyczących budynku,
jakie udało mi się odkryć.
Spałem trochę przed południem, zatopiony wygodnie w fotelu w bibliotece, którego nie wyrzuciły
me plany umeblowania jej w stylu średniowiecznym. Potem zadzwoniłem do kapitana Morrysa,
który przyszedł i pomógł mi przeszukać piwnice. Nie znaleźliśmy niczego szczególnego, choć nie
mogliśmy powstrzymać dreszczyku podniecenia na myśl o tym, że lochy te budowane były rękami
Rzymian. Każdy niski łuk i potężny filar były rzymskie — prawdziwie i harmonijnie klasyczne, z
czasów cezarów. Ściany nosiły inskrypcje znajome badaczom starożytności, którzy wielokrotnie
badali to miejsce — „P.GETAE.PROP… TEMP… DONA…” i „L.PRAEC… VS… PONTIFI…
ATYS…”.
Odniesienie do Attisa wstrząsnęło mną, gdyż czytałem Catullusa i wiedziałem cokolwiek o
straszliwych rytuałach tego wschodniego boga. Wiara w niego była przemieszana z wiarą w
Kybele. Norrys wraz ze mną próbował zinterpretować dziwny i prawie zatarty wzór na pewnych
nieregularnie prostokątnych, kamiennych blokach uważanych za ołtarze, lecz próby te zakończyły
się niepowodzeniem. Pamiętaliśmy, że jeden z tych wzorów, pewien rodzaj promienistego słońca
uważany był przez uczonych za pochodzący spoza Rzymu, co sugerowało, że ołtarze te zostały
tylko zaadoptowane przez rzymskich kapłanów z jakiejś starszej i może tubylczej świątyni stojącej
dawniej na tym miejscu. Jeden z bloków nosił jakieś brązowe ślady, które mnie zastanowiły,
największy, pośrodku pomieszczenia, na górnej powierzchni miał pewne znaki świadczące o
styczności z ogniem — może składane na nim były ofiary całopalne.
Tak wyglądała krypta, przed drzwiami której miauczały koty i w której wraz z Norrysem
postanowiliśmy spędzić noc. Służący przynieśli tu łóżka. Powiedziałem im, aby nie zwracali uwagi
na żadne nocne działania kotów, a Murzynowi pozwoliłem, aby nam towarzyszył i w razie czego
pomógł. Postanowiliśmy szczelnie zamknąć wielkie, dębowe drzwi — współczesną replikę ze
szparami wentylacyjnymi, a uczyniwszy to, czekaliśmy przy zapalonych latarniach na dalszy
rozwój wydarzeń.
Loch był położony bardzo głęboko w fundamentach zamku, niewątpliwie pod powierzchnią
wapiennej skały urwiska wznoszącego się nad doliną. Mogła to być droga wejścia tych
zagadkowych szczurów, w to nie wątpiłem, choć jak tu właziły nie miałem pojęcia. Gdy tak
leżeliśmy w oczekiwaniu, stwierdziłem, że moje czuwanie od czasu do czasu miesza się z na wpół
uformowanymi snami, z których budziły mnie poruszenia kota na moich nogach. Nie były to
przyjemne sny, przerażająco podobne do tego, który śniłem poprzedniej nocy. Znów zobaczyłem
pogrążoną w półmroku grotę, pasterza i niewiarygodne, grzybiaste bestie wlokące się w biocie;
wydawały się być bliższe, wyraźniejsze — tak wyraźne, że prawie widziałem ich rysy. Nagle
ujrzałem dokładnie jedną z nich — i obudziłem się z takim krzykiem, że Murzyn skoczył na równe
nogi, zaś kapitan Norrys, który nie spał, roześmiał się serdecznie. Horrys mógł śmiać się do woli —
nie wiedział co skłoniło mnie do krzyku. Ja sam zresztą nie pamiętałem tego przez pewien czas.
Krańcowe przerażenie często w miłosierny sposób paraliżuje pamięć.
Norrys obudził mnie, gdy zaczęło być głośno. Istotnie, było czego posłuchać, gdyż za zamkniętymi
drzwiami, u podnóża kamiennych schodów trwał koszmar kocich wrzasków, miauknięć, drapania
pazurami. Murzyn, nieświadomy swych towarzyszy, biegał podekscytowany pod nagimi,
kamiennymi murami, gdzie usłyszałem tę samą bieganinę szczurów, która zaniepokoiła mnie
ubiegłej nocy.
Przeraziłem się niezmiernie, gdyż wystąpiły tu anomalie niewytłumaczalne w żaden racjonalny
sposób. Szczury, jeśli nie były wytworami szaleństwa, dzielonego przeze mnie z kotami, biegały i
kłębiły się w rzymskich ścianach, o których sądziłem, że zbudowane są z solidnych wapiennych
bloków… A może to działanie wody przez ponad siedemnaście stuleci wyżarło w nich kręte
wygładzone tunele, poszerzone przez ciała gryzoni… Jak by jednak nie było, widmowa groza
istniała, choć Norrys nie słyszał ich obrzydliwych poruszeń. Dlaczego przynaglił mnie więc, abym
przyjrzał się Murzynowi i posłuchał kocich wrzasków na zewnątrz, i jak domyślił się, co je
zaniepokoiło?
Udało mi się powiedzieć mu, tak racjonalnie, jak tylko potrafiłem, co myślę o tym, co słyszałem.
Uszy podsunęły mi myśl, że szczury nadal wycofują się w dół, znacznie głębiej niż najgłębsze
piwnice, aż wydawało się, iż całe wzgórze poniżej trzęsie się od wędrujących gryzoni. Norrys nie
był tak sceptyczny, jak się tego obawiałem. Zwrócił mi uwagę, że koty pod drzwiami przestały
hałasować, jakby pozostawiły w końcu szczury w spokoju, choć Murzyn znów się zaniepokoił, i jak
oszalały począł drapać pazurami wokół podstawy dużego, kamiennego ołtarza na środku
pomieszczenia.
Mój strach przed nieznanym był teraz ogromny. Zdarzyło się coś zdumiewającego: zauważyłem, że
kapitan Norrys, młodszy, silniejszy i mający prawdopodobnie bardziej materialistyczne spojrzenie
na świat, był poruszony tym w takim stopniu, jak ja — może z powodu trwającej przez całe życie
zażyłości z lokalnymi legendami. Przez chwilę patrzyliśmy tylko na czarnego kota, jak z coraz
mniejszym zapałem przechadza się u podstawy ołtarza, od czasu do czasu spoglądając w górę i
miaucząc do mnie w ten przekonujący sposób, którego używał chcąc wymusić jakieś korzyści.
Norrys przybliżył teraz latarnię do ołtarza i badał go, zaś Murzyn zdrapywał pazurami wiekowy
mech porastający masywny, przedrzymski blok. Nie znalazł niczego i już miał zaprzestać swych
wysiłków, gdy zauważyłem zwykłą rzecz, która jednak mną wstrząsnęła, choć nie musiała
świadczyć o tym, o czym pomyślałem. Patrzyliśmy na to prawie niezauważalne zjawisko jak
urzeczeni. Płomień latarni postawionej w pobliżu ołtarza drżał lekko lecz wyraźnie w prądzie
powietrza, którego tam przedtem nie było, pochodzącego niewątpliwie ze szczeliny między podłogą
a ołtarzem, gdzie Murzyn szarpał porosty.
Resztę nocy spędziliśmy w jasno oświetlonym gabinecie, nerwowo dyskutując nad tym co robić
dalej. Odkrycie, że głębiej niż najgłębsze lochy rzymskie znajdują się jeszcze jakieś piwnice,
których istnienia nie podejrzewali nawet ciekawscy archeolodzy, było wystarczające do wywołania
w nas podniecenia bez żadnego złowróżbnego tła. W tej sytuacji jednak zafascynowanie wzrosło
dwukrotnie. Zastanawialiśmy się, czy porzucić nasze poszukiwania i opuścić zamek na zawsze,
kierując się pełną podejrzeń ostrożnością, czy zaspokoić naszą żądzę przygody i brawury bez
względu na to, jaka groza mogła na nas czekać w nieznanych głębiach. Rankiem postąpiliśmy
kompromisowo i zdecydowaliśmy pojechać do Londynu, aby zebrać grupę archeologów i uczonych
przyzwyczajonych do tajemnic. Należy powiedzieć, że zanim opuściliśmy piwnicę, na próżno
usiłowaliśmy poruszyć centralny ołtarz, który teraz uważaliśmy za bramę do nowej otchłani
niewysłowionej niesamowitości. Jaką tajemnicę krył ten otwór — to już odkryją mądrzejsi od nas.
Przez wiele dni kapitan Norrys i ja przedstawialiśmy fakty, powiązania i legendy pięciu
znamienitym autorytetom, wszystkim, którym mogliśmy zawierzyć, że zachowają dla siebie
wszelkie rodzinne tajemnice możliwe do ujawnienia za sprawą przyszłych badań. Większość z nich
nie szydziła z nas, lecz okazała wielkie zainteresowanie i szczerą sympatię. Nie ma potrzeby
wymieniać ich wszystkich; mogę tylko powiedzieć, że był wśród nich sir William Brinton, którego
wykopaliska w Troi podnieciły w tych dniach większą część świata. Gdy wszyscy zajęliśmy
miejsca w pociągu do Anchester, poczułem, że jestem na krawędzi przerażającego odkrycia —
uczucie to podobne było do niepokojącego żalu jaki odczuwają Amerykanie na wszystkich
krańcach świata na wieść o śmierci prezydenta.
Wieczorem 7 sierpnia dotarliśmy do Exham Priory, gdzie służący zapewnili mnie, że nie wydarzyło
się nic szczególnego. Koty, nawet stary Murzyn, były zupełnie łagodne, nie zamknęła się też żadna
pułapka. Badania mieliśmy rozpocząć następnego dnia. Przydzieliłem gościom pokoje a sam
wycofałem się do swojego kąta w wieży. Murzyn jak zwykle położył się na moich nogach. Sen
nadszedł szybko, lecz prześladowały mnie przerażające sny. Miałem wizję rzymskiej uczty, takiej
jak u Trymalchiona, z horrorem na półmiskach. Potem pojawiła się ta sama przeklęta scena z
pasterzem i jego brudną trzodą w półmrocznej jaskini. Gdy się obudziłem był już jasny dzień. W
dole rozlegały się normalne dźwięki codziennej krzątaniny. Szczury, żywe czy widmowe, nie
niepokoiły mnie tym razem, a Murzyn nadal cicho spał. Zszedłem na dół i wszędzie zastałem ten
sam spokój — stan, który jeden ze uczonych, nazwiskiem Thornton, raczej absurdalnie złożył na
karb faktu, że „teraz pokazałem im realną siłę, jaką one chciały pokazać mnie”.
Wszystko było gotowe i o jedenastej cała nasza grupa — siedmiu mężczyzn z potężnymi
elektrycznymi reflektorami i narzędziami do kopania — zeszła do lochu i zaryglowała za sobą
drzwi. Murzyn był z nami, gdyż poszukiwacze nie chcieli pogardzić jego podnieceniem; bali się też
realnie, że mogą tam być jakieś gryzonie, jego obecność była więc pożądana. Przelotnie tylko
zatrzymaliśmy się przy rzymskich inskrypcjach i nieznanych znakach, gdyż trzech uczonych z
naszej grupy widziało je już wcześniej i znało ich opisy. Główną uwagę zwróciliśmy na centralny
ołtarz i w ciągu godziny Sir Williamowi Brintonowi udało się go odsunąć do tyłu.
To co się odsłoniło, ogarnęłoby nas niewymownym przerażeniem, gdybyśmy nie byli na to
przygotowani. Poniżej prawie kwadratowego otworu w podłodze, na kamiennych stopniach tak
zniszczonych, że były tylko ledwie zaznaczonymi występami leżały ludzkie bądź na wpół ludzkie
kościotrupy. Ich pozostałości napełniały panicznym strachem — na wszystkich widać było ślady
zębów gryzoni. Budowa czaszek wskazywała na idiotyzm, kretynizm lub prymitywny, pół — małpi
typ. Nad piekielnie zasłanymi stopniami widniał łuk prowadzącego w dół korytarza, wyciętego
najwidoczniej w żywej skale, którym płynął prąd powietrza, nie był on nagły i niezdrowy jak w
zamkniętej piwnicy, ale niósł w sobie ślad chłodnej świeżości. Nie zatrzymywaliśmy się długo, lecz
gorączkowo poczęliśmy oczyszczać drogę w dół schodów. Sir William, obserwując wyciosane
ściany zauważył dziwną rzecz. Przejście to, zgodnie z kierunkiem śladów dłuta, musiało zostać
wycięte od dołu.
Teraz powinienem być bardzo rozważny i dokładnie wyważyć słowa.
Po kilku krokach w dół, wśród ogryzionych kości, zobaczyliśmy gdzieś w przodzie światło — nie
jakąś tajemniczą fosforescencję, lecz sączące się światło dzienne, które musiało pochodzić ze
szczelin w urwisku wznoszącym się nad doliną. Szczeliny takie mogły ujść uwadze przy patrzeniu z
zewnątrz, gdyż cała dolina była niezamieszkana, zaś urwisko tak wysokie i niedostępne, że tylko
lotnik mógłby zbadać jego czoło szczegółowo. Jeszcze kilka kroków i dosłownie zaparło nam dech
w piersiach. Thornton osunął się w ramiona stojącego za nim człowieka, Norrys, ze swą pucołowatą
twarzą, teraz pobladłą i sflaczałą, wydał po prostu jakiś nieartykułowany okrzyk, podczas gdy ja
syknąłem i zakryłem oczy. Mężczyzna za mną, znacznie starszy ode mnie, zakrakał tylko banalnie:
„Mój Boże!”. Z siedmiu wykształconych ludzi tylko sir William Brinton zachował przytomność
umysłu, co należy policzyć mu na korzyść, gdyż to on prowadził grupę i musiał zobaczyć to
pierwszy.
Była to pogrążona w półmroku grota niezmiernej wysokości, rozciągająca się w dal poza zasięg
wzroku; podziemny świat nieograniczonej tajemnicy i niesamowitych sugestii. Znajdowały się tu
budynki i inne architektoniczne pozostałości — jednym przerażonym spojrzeniem objąłem
obrazoburczy wzór tumulusów, poważny krąg monolitów, ruiny budowli rzymskich o niskich
kopułach, rozrzucony stos ruin saksońskich i wczesne angielskie budynki drewniane — wszystko to
jednak było skarlałe w porównaniu z wstrząsającym widokiem powierzchni ziemi. Na całe jardy
wokół schodów zalegała oszalała plątanina ludzkich kości, a przynajmniej na wpół ludzkich.
Rozciągały się jak spienione morze, niektóre zniszczone, inne częściowo lub jeszcze całkowicie
połączone w szkielety — te ostatnie zastygłe w pozach demonicznego przerażenia, walczące z
jakimś zagrożeniem, lub obejmujące inne szkielety z kanibalistycznymi intencjami.
Gdy doktor Trask, antropolog, zatrzymał się, aby sklasyfikować czaszki, znalazł tak zdegenerowaną
mieszaninę, że aż go to oszołomiło. Na drabinie ewolucji stały znacznie niżej od człowieka z
Piltdown, lecz w każdym przypadku były zdecydowanie ludzkie. Wiele było na wyższym stopniu
rozwoju, ale tylko nieliczne były czaszkami typów najwyżej rozwiniętych. Wszystkie kości były
ogryzione, najczęściej przez szczury, lecz niektóre przez coś innego. Zmieszane z nimi były
delikatne kości szczurów — poległych żołnierzy śmiercionośnej armii.
Dziwię się, że ktokolwiek z nas przeżył i pozostał przy zdrowych zmysłach w dniu tego
straszliwego odkrycia. Ani Hoffmann, ani Huysmans nie potrafiliby przedstawić sceny bardziej
niewiarygodnej, bardziej frenetycznej i odstraszającej, bardziej gotycko groteskowej niż ta
pogrążona w półmroku grota. Każdy z nas szedł potykając się i usiłując nie myśleć o wydarzeniach,
które musiały tu mieć miejsce trzy tysiące, tysiąc, dwa tysiące czy dziesięć tysięcy lat temu. To był
przedsionek piekła i biedny Thornton znowu zemdlał, gdy Trask powiedział mu, że niektóre z tych
szkieletów należą do istot, które musiały być czworonogami przed dwudziestoma pokoleniami.
Groza kumulowała się z grozą, gdy zaczęliśmy interpretować pozostałości architektoniczne.
Czworonogi — od czasu do czasu uzupełniane dwunogami — trzymano w kamiennych zagrodach,
skąd musiały się wyrwać w ostatnim szaleństwie głodu i strachu przed szczurami. Były tu ich
wielkie stada karmione najwidoczniej warzywami, których pozostałości można było znaleźć w
postaci trującej kiszonki na dnie ogromnych, kamiennych skrzyń starszych niż Rzym. Wiedziałem
teraz dlaczego moi przodkowie utrzymywali tak ogromne ogrody — na niebiosa, gdybym mógł o
tym zapomnieć! O cel hodowania tych stad nie śmiałem już pytać…
Sir William, stojąc ze swym reflektorem w rzymskich ruinach, tłumaczył głośno najbardziej
szokujący rytuał, o jakim kiedykolwiek słyszałem; powiedział o istocie przedpotopowego kultu,
który odkryli i zmieszali ze swoim kapłani Kybele. Norrys, nie mógł iść prosto, gdy wyszedł z
jednego z budynków angielskich. Był to sklep rzeźniczy i kuchnia — spodziewał się tego — lecz
widzieć znajome angielskie narzędzia w takim miejscu i przeczytać tu znajome angielskie graffiti…
Ostatnie z nich pochodziły z roku 1610. nie mogłem wejść do tego budynku — budynku, którego
demoniczna działalność zatrzymana została sztyletem mego przodka, Waltera de la Poer.
Odważyłem się za to wejść do niskiego, saksońskiego domu, którego dębowe drzwi odpadły, i
znalazłem w nim straszliwy rząd dziesięciu kamiennych cel z zardzewiałymi kratami. Trzy z nich
miały lokatorów: szkielety, a na kościstym palcu wskazującym jednego z nich znalazłem pierścień
herbowy. Sir William znalazł piwnicę z jeszcze starszymi celami pod rzymską świątynią, lecz te
były puste. Poniżej była niska krypta zawierająca skrzynie z kośćmi; niektóre z nich nosiły
inskrypcje w sposób straszliwy przypominające podobne w języku łacińskim, greckim i frygijskim.
W międzyczasie dr. Trask otworzył jeden z prehistorycznych tumulusow i wyciągnął na światło
czaszkę, będącą niewiele tylko bardziej ludzką od czaszki goryla, noszącą niemożliwe do
odczytania ideogramy. Mimo tego całego horroru mój kot wędrował sobie nieporuszony. Raz
zobaczyłem go siedzącego na górze kości i zastanowiłem się nad sekretami, które mogły kryć się za
jego złotymi źrenicami.
Po zbadaniu w pewnym, niewielkim fragmencie tej pogrążonej w półmroku groty — tak
przerażająco znajomej — ruszyliśmy w kierunku nieograniczonych otchłani czarnych jaskiń, do
których nie docierał nawet najmniejszy promyczek światła od strony urwiska. Nie dowiedzieliśmy
się, jaki niezmierny stygijski świat zieje za pokonaną przez nas niewielką odległością, gdyż
postanowiliśmy, że takie tajemnice nie są odpowiednie dla ludzkości. Lecz pod ręką było dość aby
nas zaabsorbować, dopóki nasze reflektory nie ukazały tych przeklętych, nieskończonych otchłani,
w których ucztowały szczury i w których nagły brak zapasów popchnął armię gryzoni najpierw do
rzucenia się na żywe stada uwięzionych istot, a potem na wyjście z zamku w tej historycznej orgii
zniszczenia, której wieśniacy nigdy nie zapomną.
Boże! Te kruczoczarne jamy pełne ogryzionych, zrzuconych na stosy kości i otwartych czaszek! Te
koszmarne otchłanie dusiły się od kości — pitekantropów, Celtów, Rzymian i Anglików od
niezliczonych, przeklętych stuleci! Niektóre z nich były pełne i nikt nie mógł powiedzieć, jak
głęboko sięgały pierwotnie. Dna innych nie mogło dosięgnąć światło naszych reflektorów;
zaludniały je niewymowne fantazje. Co się stało, pomyślałem, z tymi bezradnymi szczurami, które
błąkały się w tych pułapkach wśród czerni przerażającego Tartaru?
Raz moja stopa ześliznęła się prawie z jakiegoś przerażającego brzegu ziejącej przepaści i
przeżyłem chwilę ekstatycznego strachu, nagle z tej atramentowej czerni dobiegł dźwięk, który, jak
mi się wydawało, nie był dla mnie obcy. Zobaczyłem mego starego kota, jak rzucił się obok mnie,
niczym uskrzydlony, egipski bóg, prosto w nieograniczoną otchłań nieznanego. Nie byłem daleko
za nim. Słyszałem jak rozbiegają się te zrodzone przez diabła szczury poszukujące zawsze nowego
horroru, zdecydowane poprowadzić mnie do tych przerażających jaskiń w środku ziemi, gdzie
Nyarlathotep, szalony, pozbawiony twarzy bóg wyje ślepo w ciemności do wtóru dwóch
bezpostaciowych flecistów — obłąkańców.
Mój reflektor się wyczerpał, a ja ciągle biegłem. Słyszałem głosy, wycia, echa, ale nad tym
wszystkim narastał ten przeklęty tupot biegnących łapek, delikatnie przybierający na sile,
nabrzmiewający jak sztywne ciało topielca powoli unoszące się nad oleistą wodą rzeki płynącej pod
nieskończonymi, onyksowymi mostami do czarnego, gnijącego morza. Uderzyłem o coś — coś
miękkiego i pulchnego. To musiały być szczury: wszechobecna armia rabusiów ucztująca na
martwych i żywych…
Dlaczego szczury nie miałyby ucztować na ciałach de la Poerów, skoro de la Poerowie jedli
zakazane istoty?… Wojna pożarła mego chłopca, do cholery… Jankesi pożarli Carfax w
płomieniach i spalili dziadka Delapore i tajemnicę… nie, nie, mówię wam, nie jestem demonem —
pasterzem w pogrążonej w półmroku grocie! To nie była tłusta twarz Edwarda Norrysa na tej
obwisłej, grzybowatej rzeczy! Kto powiedział, że jestem de la Poer? On żyje, a mój chłopiec
umarł…Czy Norrys powinien przejąć ziemie de la Poerów?… To voodoo, mówię wam… ten
cętkowany wąż… Niech cię diabli, Thornton, nauczę cię mdleć na widok tego, co robi mój ród!…
Magna Mater! Magna Mater!… Attis!… Dia ad aghaidh’s ad aodann… agus bas dunach ort!
Dhonas’s dholas ort, agus leatsa!… Ungl… ungl… rrrlh… chchch…
Tylko to byłem w stanie powiedzieć, gdy mnie znaleźli w ciemnościach po trzech godzinach,
skulonego nad pulchnym, na wpół pożartym ciałem kapitana Norrysa; mój własny kot skakał mi do
gardła. Teraz wysadzili w powietrze Exham Priory, zabrali Murzyna i zamknęli mnie w tym
zakratowanym pokoju w Hanwell, szepcząc przerażające rzeczy o mym dziedzictwie i
doświadczeniach. Thornton jest w sąsiednim pokoju, lecz nie pozwalają mi z nim rozmawiać.
Usiłują też ukryć większość faktów dotyczących zamku. Gdy mówię o biednym Norrysie oskarżają
mnie o straszliwą rzecz, ale muszą wiedzieć, że nie zrobiłem tego.
Muszą wiedzieć, że to szczury; przemykające się, biegające szczury, których drapanie nigdy nie
opuści moich snów; demoniczne szczury harcujące za obiciami pokoju, wzywające mnie w jeszcze
większy horror; szczury których oni nigdy nie usłyszą; szczury, szczury w murach…
Przekład Andrzej Ledwożyw