Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie 2

background image

ANDRE NORTON

GALAKTYCZNI

ROZBITKOWIE

TOM II CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)

background image

l

Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach,

zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej
przestrzeni nagich skał... Czy aby na pewno?

Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo

żółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych
jałowców kontrastujących z płowożółtą bylicą, która wyznaczała granicę
zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca surowością każdego, oprócz
rdzennych mieszkańców.

W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie

niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne.
Ludzkość coraz szybciej uniezależniała się od kaprysów pogody i
warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie zmieniła się, ponieważ
kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było
pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.

Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura

tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysiąca lat-nikt nie
wiedział, kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium-w
kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w dolinach mieszkali twardzi
pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich warunkach,
w jakich nikt inny nie zdołałby przetrwać bez stałych dostaw zapasów.
Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie
pozostali tu i żyli w równie surowych, trudnych warunkach.

Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk

siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty
rok od ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że
okresowo zabraknie wody, która powinna tu być. Starzec miał słuszność,
przewidując niezwykle suche lato tego roku.

Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby

większość dnia, a każda chwila była droga. Muszą przeprowadzić
zwierzęta do wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu
Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo zarzucić mu
głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był
głupcem.

Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, jakimi stary

wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. .

- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały

wszystkiego. A niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego

background image

przyznawali.

Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap

farmera, a znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą.
Travis zmusił łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niż
było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym
razem mu się uda.

Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze

starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich
odwiecznych wrogów. Nie widział niczego dobrego w przeszłości i nawet
same rozważania na temat Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał
za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł wargi, czując gorycz
rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.

Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż koryta

wyschniętego potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne
były ślady wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane
przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem połacie nieosłoniętej ziemi,
która od wieków nie zaznała kojącego dotyku wilgoci. Travis popędził
konia pod ostre zbocze i skręcił na zachód. Czul, jak słońce przypieka mu
plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli.

Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym

miejscu pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które
przechowywali w pamięci ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał
opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i żył
tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato prezentował Odmienną
postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie odizolował się od
ich świata.

Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie

nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy
się z nim zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak
wyparowałaby kropla wody spuszczona na jeden z leżących tu kamieni.
Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie
posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi.

Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz

sto dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego
rodzina ukrywała się przed żołnierzami w niebieskich mundurach.

Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był

jeszcze na tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóżkami brzuch
konia. Potem Travis wciąż powracał do tego miejsca. Intrygowały go
domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy nie
zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a

background image

niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród -
teraz ukryta oaza.

Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach

zapomniany szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął
wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w
górę.

- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej

pustyni wprawił go w zdumienie.

Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca

Travis wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał
silnik. Nie. to niemożliwe, żeby Whelan tracił paliwo na podróże po
pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku, zmniejszono dostawy i z
helikopterów korzystano tylko w nagłych wypadkach. Do codziennych
prac używano koni.

Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za

załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja
nieodmiennie donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do
lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i prowadzono nie kończące się
negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś
dziwnego-wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało,
lecz krążyła pogłoska, że jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i
eksplodowała. Te epizody mogły stanowić wstęp do poważnego rozłamu
między Wschodem a Zachodem.

Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach.

Znów nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...

Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu,

zanim Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć
może radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd
prawowitych mieszkańców.

Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja

przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to
śmigłowiec któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał
pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby koła.
Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żadnych ekspedycjach
rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobiazgowo kontrolowano
wszelkie wyprawy poszukiwawcze.

Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał

ostrożnie, a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł żadnego
śladu, co świadczyło, że od długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał.
Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali może dwie mile

background image

wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierzchowca.

Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr,

brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał
znajomą woń. Woda! Na ziemi dokoła widniały jednak ślady ludzkiej
bytności.

Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od

ubiegłego roku nie zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu
znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby rozejrzeć się niepostrzeżenie.
Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś
obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, smażonego bekonu.

Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny -

teraz znacznie silniej skąpane w słonecznym żarze - świergotały ptaki,
rozpowiadając o swoich troskach i niepokojach. Była tam również zielona
plama, zasilany źródłem stawek, w którym odbijał się gorący błękit nieba.
Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto
Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczyzna krzątał się przy ognisku, drugi
poszedł do stawu po wodę.

Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali

obóz. W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane
koce. Nie zauważył jednak narzędzi do kopania, żadnych wskazówek
świadczących o tym, że ma przed sobą poszukiwaczy.

Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i

usiadł po turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być
nowoczesną przenośną radiostacją.

Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarżał

ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się
na kolanach z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napotkała inną lufę,
skierowaną prosto w jego pierś.

Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym

dystansem, gorszym niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za
godnego potomka najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie
sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z
takim człowiekiem. Mężczyzna był młody, ale na jego szczupłej chłopięcej
twarzy matowało się zdecydowanie.

- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił

strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,

- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały

wypowiedziane równie kategorycznym tonem.

Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie

wątpił, że to coś paskudnego.

background image

Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak

nadchodzi. Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis
spojrzał na nich ponownie i nagle zdał sobie sprawę, że twarz mężczyzny
przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pewno widział już kiedyś tego
człowieka.

- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiostacją.
- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się

przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku.
Był najstarszy z trójki nieznajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy,
kontrastujące z ciemną karnacją. Travis wyczuł, że to on jest przywódcą
grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowie-
ka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka?

Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto

w oczy, starając się zachować spokój.

- Apacz-rzekł mężczyzna.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej

ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka
odróżnić Apacza od Hopi, Nawaja czy Ute.

- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej

odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przypadku
tego Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego.

- Z farmy Double A - odparł.
Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozłożył mapę.

Teraz przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.

- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko

na pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.

- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała

Starszyzna.

Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada

automatycznie.

- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini.

- Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach.

- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając

niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A
więc pędzicie tu bydło w suchych latach, synu?

- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu

chce słuchać opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe
wspomnienie szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak,
rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana,
na uniwersytecie.

background image

- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina

badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach.

- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując

przypomnieć sobie coś więcej.

- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z radiostacją,

wstając leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - Może tam na
górę? - Wskazał kciukiem na ruiny.

Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do

osoby. I zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe
był archeologiem. Ale Travis nie musiał widzieć radiostacji czy
obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to ekspedycja poszukująca
starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego ludzie robią w
Kanionie Umarłych?

- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli

dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas.

- Jak długo? - spytał Travis.
- To zależy - odparł archeolog.
- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.
- Ross, przyprowadź tego konia.
Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po

zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z
wierzchowca, napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego
Ashe.

- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog.
Travis wzruszył ramionami.
- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził

się tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to
miejsce nie interesuje.

- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?
- Raz.
- Kto?
Travis odsunął z czoła kapelusz.
- Ja - odpowiedział krótko.
- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich.

Travis bezwiednie sięgnął po papierosa.

- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.
- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad

urwiskiem, Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele
ciekawszego niż pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły.

- Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe.

background image

- Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł
satysfakcję na widok zaskoczenia malującego się na twarzy archeologa.

- Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił

głową.

- Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił.
- Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłopców!
- Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by

nie drążyć dalej.

Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolejnego

pytania.

- Żarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji.
Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego

rękę. Skóra poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne
szramy - pozostałość po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił
pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął
własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła.

Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie

spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już
wzburzenia na myśl o tym, że dał się podejść w tak prosty sposób.
Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tych
ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym kanionie. Ten młody
Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia,
skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się broni
Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze
w pogotowiu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się nagłego ataku.

Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross

znacznie się różnią od swego towarzysza. On miał jasną karnację i
sprawiał wrażenie nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śniadzi, poruszali
się zwinnie i bezszelestnie, cały czas zachowując czujność. Im dłużej
przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, że nie przybyli tu, aby
badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wykonywali o wiele
poważniejszą, może nawet śmiertelnie niebezpieczną misję.

Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok.

Buczenie nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowisku.
Radiowiec błyskawicznie założył słuchawki na uszy i po chwili przekazał
wiadomość.

- Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowadzać sprzęt!

background image

2

No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczęło na

Ashe'u.

- Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog.
- Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wrócę na ranczo w

rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by
dodawać, że Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu
dwudziestu czterech godzin, spodziewał się bowiem, iż poszukiwanie
wody może potrwać nawet parę dni.

- Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze?
- Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup.
- Jak się nazywasz?
- Fox. Travis Fox.
Operator zerknął na mapę i powiedział:
- Double A należy do Foxa...
- To mój brat. Pracuję dla niego.
- Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do

Kelgarriesa. Poproś, żeby sprawdzili Foxa.

- Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie.

Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby
Travis przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast.

Ashe potrząsnął głową.
- Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po prostu pecha, że

akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie możemy ściągać na
siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi słowo, że nie przekroczysz tego wzgórza,
póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją.

Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął.

Rozbudzili już jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba
żeby usunęli go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od
nich sporego wysiłku.

- Umowa stoi - powiedział.
Ashe myślał już o czymś innym.
- Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś?
- Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie

pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich
ruin.

- Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross.
- Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat

background image

świetnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały...

- Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył

okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w
ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną
dzisiaj w nocy.

Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych

odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że , oznaczają
lądowisko. Jego rozmiary wskazywały, że oczekują helikopterów znacznie
większych niż ten, który już wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe
usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a
Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją.

Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były

zbyt długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i
wzór płatkowych ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od
późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż dużo starsze. Już wcześniej miał
okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi
Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty,
gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie.

- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu

zaciekawione spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu.

Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten

delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w
palcach.

- Imitacja - powiedział.
Czy aby na pewno? Już wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre,

mimo iż bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten.
Tyle że z tym... było coś nie tak. Nie potrafił sprecyzować, co.

- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe.
- O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po

następny grot.

Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z

największych autorytetów w dziedzinie archeologii.

- Czuję, że coś z nim nie tak.
Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy

rzut oka ten również stanowił kopię pierwszego. Travis przeminął palcem
wzdłuż wyżłobień łuszczącej się krawędzi i zrozumiał, Że to właśnie jest
pierwowzór. Podzielił się tym spostrzeżeniem.

- No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś

nowego - wymamrotał na wpół do siebie.

- Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - Pokaż mu swoją broń.

background image

Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu

spełnił polecenie. Apacz odłożył ostrożnie pradawny grot, wziął broń i
przyjrzał jej się uważnie. Mimo iż kształtem przypominała rewolwer,
znacznie się od niego różniła. Gdy wycelował w pień drzewa, zauważył, że
kolba wcale nie jest wygodna, jakby dłoń, dla której została wykonana, nie
była podobna do jego ręki.

Im dłużej trzymał broń, tym więcej zauważał szczegółów różniących ją od

klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne
wrażenie...

Położył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przedmioty.

Wyczuwał w nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to
odczucie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Ale dlaczego rewolwer
oddziaływał na niego podobnie? Przyzwyczaił się już polegać na tym
osobliwym szóstym zmyśle, jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili zawiódł,
wytrącał go z równowagi.

- Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe.
- Niemożliwe, żeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrznemu

przekonaniu. - Nie uwierzę, że jest równie stara jak ten grot włóczni!

- Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie

jest! - Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu,
szefie.

- Taki dar wcale nie należy do rzadkości - skomentował Ashe. -Widziałem

już podobne przypadki.

- Ale pistolet nie może być aż tak stary! - upierał się Travis.
Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułożyły się w kpiący

półuśmieszek.

- Nic o nim nie wiesz, bracie - zauważył. - Nowy rekrut? - To pytanie

skierował do Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się
tak ciepło, że przez moment Travis poczuł się nieswojo. Ten uśmiech
jednoznacznie wskazywał, iż Ashe i Ross od dawna tworzą zgrany zespół,
i zarazem odgradzał ich od nowo poznanego.

- Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do nadajnika. -

Jakieś wieści z frontu?

- Trzask-trzask, prask-prask - żachnął się operator. - Gdy tylko poradzę

sobie z jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. Może kiedyś
skonstruują takie walkie-talkie, że człowiekowi nie będą pękać bębenki w
uszach. Nie, póki co, nic nowego.

Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, że na

większość z nich uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować
ten pistolet do układanki wskazówek i domysłów, i przekonał się, że mu

background image

się to nie udaje. Zapomniał o wszystkim, kiedy Ashe usiadł ponownie i
zaczął mówić jak archeolog. Z początku Travis tylko słuchał, potem zdał
sobie sprawę, że coraz częściej odpowiada, wyraża własne opinie, a raz
czy dwa ośmielił się nawet sprzeciwić rozmówcy. Wiedza Apacza, ruiny
pośród skał, człowiek Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg. Travis
dopiero wtedy zrozumiał, że archeolog sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął
mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od dawna odmawiano
możliwości ekspresji.

- Wygląda, że ciężko im się kiedyś żyło - stwierdził Ross, gdy Indianin

zakończył opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze
wykorzystywali to obozowisko.

Wtem nadajnik ożył i Grant założył słuchawki na uszy. Ułożył sobie notes

na kolanach i zaczął bardzo szybko pisać.

Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. Zbliżał się zachód słońca, a

on zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał
na podniesienie kurtyny, albo ze spluwą w ręku oczekiwał nadciągających
kłopotów.

Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z innymi

zapiskami w notesie. Ross leniwie żuł długie źdźbło trawy. Sprawiał
wrażenie ospałego, ale Travis podejrzewał, że gdyby tylko zrobił jakiś
niewłaściwy ruch, mężczyzna natychmiast by się rozbudził.

- Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To

wygląda na zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak
czy siak, jak oni tu żyli? Przecież to mała dolina.

- Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie zaznaczonymi

rowami irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym polowali: na indyki,
jelenie, antylopy, nawet na bizony - jeśli tylko dopisało szczęście.

- Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się

wiele nauczyć...

- Chodzi ci o użycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Travis obojętnym

tonem. Z satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My,
Indianie, nie ubieramy się w koce i nie nosimy już piór we włosach.
Niektórzy z nas czytają książki, oglądają telewizję i chodzą do szkoły. Ale
Vis-Tex, którego działanie widziałem, nie był zbyt skuteczny. -
Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierzacie tu przetestować nowy
model?

- W pewnym sensie tak.
Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu

zdumieniu Rossa.

Fotografowanie przeszłości przy użyciu fal podczerwieni zakończyło się

background image

sukcesem w eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod
koniec lat pięćdziesiątych. Wówczas rejestrowano stan (przed kilku
godzin. Później proces ten udoskonalono i przedmioty pojawiały się na
filmach nagrywanych tydzień po ich zniknięciu z danego punktu. Travis
uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez doktora Morgana pokazie
eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywiście mają nowy model, którym
można sięgnąć w głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w
ruinach puebla. Zwizualizowanie przeszłości miałoby kolosalne znaczenie!
Uśmiechnął się na myśl o tym.

- Jeżeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów

historii trzeba będzie napisać na nowo - rzekł.

- Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i poczęstował

ich. - Synu, teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba
czy nie. Nie możemy cię puścić wolno. Rozumiesz, sytuacja jest
krytyczna. A więc... otrzymasz szansę na werbunek.

- Do czego? - zainteresował się Travis.
- Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwaterze

głównej sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdzenia, że
opatrzność maczała palce w twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj.
Wszystko pasuje idealnie.

- Aż za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda.
- Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek

sprawdził Double A i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem.

Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwerbowali go w

swoje szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. Uważał, że
najlepiej będzie, jeśli zapyta wprost.

- Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe.
- Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspaniałym Vis-

Texem, skoro może pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz.

- Bardziej prawdopodobne, że jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co,

nie jesteśmy pewni.

- Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego,

prymitywnego plemienia powinna się odbywać przy udziale telewizji, ekip
wiadomości...

- Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rzeczy.
- Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów pocierał

naznaczoną bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień,
który ujrzał podczas pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to
spojrzenie wojownika szykującego się do bitwy.

- Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To

background image

dziwna robota i z konieczności ściśle tajna - używając określenia naszych
czasów.

Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, położony niżej

skraj kanionu, dostatecznie daleko od zaimprowizowanego lądowiska. Tuż
po zmierzchu wylądował pierwszy z transportowych śmigłowców.
Wkrótce Apacz stał w jednej linii z pozostałymi mężczyznami, przekazując
paczki i pudła z maszyny do schronu w niewielkim gaiku. Pracowali, nie
tracąc energii na zbyteczne ruchy, z prędkością, która sugerowała, że czas
jest drogi. Travis zauważył, iż zaraził się od innych potrzebą pośpiechu.
Pierwsza maszyna, opróżniona z ładunku, uniosła się w powietrze i znikła
w ciemnościach. Zaledwie po kilku minutach kolejny śmigłowiec zajął jej
miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku, tym razem
przekazując sobie cięższe skrzynie, których podniesienie wymagało siły
dwóch mężczyzn.

Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał już kręgosłup i ramiona.

Do pomocy przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Prawie nie rozmawiali,
koncentrując się na rozładunku i układaniu towaru. Gdy tylko czwarty
śmigłowiec odleciał, Ashe podszedł do Travisa w towarzystwie jakiegoś
mężczyzny.

- Oto on. - Położył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twarzą w stronę

nowo przybyłego.

Mężczyzna był wyższy od doktora i emanował pewnością siebie. Obrzucił

Travisa bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.

- Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział.
- Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries,

nasz dowódca.

- Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą

noc.

- Zejść z lądowiska! -zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny. Odbiegli

na bok, robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo.
Major stał w rzędzie i razem z innymi przerzucał pudła i skrzynie.
Rzeczywiście nie było czasu na rozmowę.

Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć,

rozprostowując zesztywniałe palce. Wciąż była noc, ale pogaszono już
flary. Wszyscy usiedli wokół ogniska. Pili kawę i jedli kanapki, które
przyleciały z ostatnim ładunkiem. Mówili niewiele. Travis widział, że
pozostali mężczyźni są zmęczeni nie mniej niż on.

- Czas spać, bratku. Nareszcie można odpocząć! - powiedział Ross

pomiędzy ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czegokolwiek?

Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową.

background image

- Mam koc przy siodle - odparł. Zasnął, zanim zdążył się dobrze ułożyć.

W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie

jednak sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pracowali tak, jakby
często robili coś podobnego. W pewnej chwili Travis, który właśnie
pomagał przenieść w inne miejsce wielki kosz, podniósł wzrok i napotkał
spojrzenie majora.

- Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries. Odeszli na bok.
- Pogmatwałeś życie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. -

Szczerze mówiąc, nie możemy cię wypuścić - dla twojego i naszego dobra.
Musimy trzymać ten projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aż się pali,
żeby wydusić z ciebie to, co o nas wiesz. Tak więc albo cię
wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni. Wybieraj. Doktor Morgan za
ciebie poręczył.,

Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia

zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem,
pewnie wiedza, co zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej
wiedzieli, ponieważ Kelgarries kontynuował:

- Fox, czasy uprzedzeń rasowych już minęły. Wiem o ofercie Hewitta

złożonej władzom uniwersytetu. Wiem też, co się stało, kiedy zaczął
wywierać naciski, żeby cię skreślono z listy członków ekspedycji. Ale
uprzedzenia mogą się rozciągać w dwóch kierunkach - niezbyt długo mu
się opierałeś, prawda?

Travis wzruszył ramionami.
- Może pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", majorze. Czy

zdaje pan sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu
jesteśmy i zawsze będziemy brudnymi, ignoranckimi dzikusami. Nie
można walczyć, kiedy przeciwnik dysponuje całym arsenałem. Hewitt
udzielił dotacji uniwersytetowi, aby zrobiono coś ważnego. Zażądał,
żebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził, by doktor Morgan
walczył o mnie, Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak szybko, że od
samego tarcia papierek zająłby się ogniem. Znam Hewitta i wiem, co nim
powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była ważniejsza... - Travis
umilkł raptownie. Czemu, u diabła, powiedział Kelgarriesowi tak dużo? Po
co tłumaczył, dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo?
Majorowi nic do tego.

- Na szczęście, nie zostało już wielu ludzi pokroju Hewitta. I zapewniam

cię, że my nie posługujemy się jego metodami. Jeżeli się do nas
przyłączysz, gdy już Ashe wprowadzi cię pokrótce w nasze sprawy,
staniesz się jednym z nas. Boże, człowieku-major uderzył ręką w

background image

zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest niebieskim
Marsjaninem o dwóch głowach i czterech otworach gębowych - jeśli tylko
trzyma język za zębami i robi swoje! Tutaj liczy się tylko, co się robi, a
sądząc ze słów Morgana, mógłbyś się przydać. Zastanów się i daj mi znać,
co postanowiłeś. Jeżeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem
cię odtransportujemy. Powiesz bratu, że wykonujesz jakieś zlecenie
rządowe, a my po prostu przez jakiś czas będziemy pilnowali, żebyś
siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki sposób trzeba będzie to
załatwić.

Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. Uważał, że sam może się stąd

bezpiecznie ulotnić jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przycisnąć
majora.

- Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... -Ale Kelgarries

we słyszał, ponieważ zdążył się już odwrócić i właśnie odchodził. Travis,
podążając za nim, natknął się na Ashe'a.

Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z

jaką traktuje się kruche i drogocenne przedmioty. Zerknął w górę, kiedy
cień Travisa przesłonił jego dzieło.

- Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość?
- Naprawdę uważasz, że potraficie tego dokonać? .
- Nieograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włożył

delikatnie śrubę.-My tam byliśmy.

Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy,

udoskonalony Vis-Tex umożliwia spojrzenie w historię czy nawet
prehistorię. Jednak podróżowanie w czasie było czymś zupełnie innym.

- To najprawdziwsza prawda.- Ashe uporał się ze śrubą. Przeniósł uwagę z

trójnogu na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i
determinacja.- I zamierzamy tam wrócić.

- Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem.
- Po statek kosmiczny.

background image

3

To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Widział

Ashe'a przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de
czerwono-żółtych ścian klifu i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog,
wydawało się Travisowi najdzikszą fantazją.

- ... więc odkryliśmy, że Czerwoni poznali tajemnicę podroży w czasie i

wielokrotnie przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróże? Tego
bardzo długo nie potrafiliśmy ustalić. Dopiero niedawno odkryliśmy, że
oni znaleźli szczątki - bardzo źle zachowane -statku kosmicznego. Leżał w
lodach Syberii razem z zamrożonymi ciałami mamutów i kilkoma trafnymi
wskazówkami, które sugerowały właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli
ślady najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje przekaźnikowe w innych
epokach. Zaryzykowaliśmy i przez przypadek trafiliśmy na jedną z nich.
Czerwoni, przechwytując naszych agentów czasu, pokazali wrak statku,
który plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej.

Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz,

którego archeolog szukał, macając w kępach trawy.

- Ale jak ten statek się tam znalazł?- zapytał.- Czy na Ziemi istniała jakaś

wczesna cywilizacja, która znała podróże w czasie?

- Tak właśnie sądziliśmy - aż do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek.

Frachtowiec z ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś
galaktycznej ucieczki. Ten świat mógł być dla nich tak samo niebezpieczny
jak rafa na morzu, ale z jakiejś przyczyny musieli tu lądować. Znaleźliśmy
w bazie Czerwonych film, na którym zarejestrowano około tuzina takich
wraków. Niektóre znajdowały się po tej stronie Atlantyku.

- Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał

się.

- A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i

piętrzeniach się lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicznej?
Chcemy, żeby nasz statek był w jak najlepszym stanie.

- Do badań?
- Ostrożnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do

zachowania ostrożności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład
statku, który plądrowali Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie
nawigacyjnej, przypadkowo włączył system komunikacyjny, wzywając
tym samym prawdziwych właścicieli. Nie uradowali ssą na widok
Czerwonych.- pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na tym
poziomie, a potem ścigali ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten

background image

wybuch na Bałtyku na początku tego roku, o którym tak szybko ucichło?
To kosmiczny patrol, czy jak tam oni siebie nazywają, położył kres
projektowi Czerwonych. Z tego, co wiemy, jeszcze nie odkryli, że my
interesowaliśmy się i w dalszym ciąga interesujemy tą samą rzeczą, A
zatem, jeśli znajdziemy tu statek, dokładnie go sobie obejrzymy.

- Interesuje was ładunek? .
- Także. Ale przede wszystkim zależy nam na wiedzy konstruktorów,

stanowi ona bowiem klucz do kosmosu.

Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludzkość

sięgała ku gwiazdom już prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie
pewne sukcesy, ale znacznie więcej było druzgoczących porażek. A poza
tym - czym jest pomyślny lot na Księżyc w porównaniu z podróżami do
gwiazd czy nawet do innych galaktyk?

Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa.
- Ty też to czujesz, prawda?
Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć,

że gdzieś tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak
statku kosmicznego. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj
wyglądał w czasach pluwialnych. Deszcze padające przez większą cześć
roku niewątpliwie zamieniły w mokradła tereny leżące poza ramionami
kurczących się lodowców, niezbyt daleko na północ.

- Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domysłów wybrał

ten problem na początek.

- Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role starożytnych Celtów i

Tatarów - a nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie
będziemy musieli wykreować kilku włączników Folsom. Jedna z
pierwszych i najważniejszych reguł tej gry mówi, że me wolno ingerować
w naturalny bieg czasu. Dlatego nie może być mowy o prawdziwej
tożsamości naszych agentów. Nie mamy pojęcia, co mogłoby się stać,
gdyby ktoś wmieszał się w strumień znane nam histerii, i ufamy, że nigdy
nie będziemy musieli tego doświadczyć na własnej skórze.

- Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, że w

ogóle coś mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy
szablozębne...

- Dlaczego cię interesują?
- Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozważyć

powody. Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz
prehistorycznych myśliwych była wizja lądu zamieszkanego przez dziwne
bestie, na które jego współplemieńcy nigdy nie polowali? A może
polowali? Czyżby łowcy Folsom byli jego przodkami, tak jak starożytni

background image

Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne podekscytowanie. Zapragnął
zobaczyć świat, który jemu współcześni znali jedynie z niewyraźnych i
często sprzecznych śladów widocznych na skałach, z garści krzemieni,
połamanych kości, dawno wygasłych ognisk. - Moi rodacy żyli z
myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego
trybu życia- odpowiedział wreszcie.

- Zgadza się.-W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. -A teraz podaj

mi tamten pręt.

Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeologowi

najlepiej, jak potrafił. Wiedział, że dokonał wyboru, jakiego życzył sobie
Kelgarries: postanowił stać się częścią tej niewiarygodnej przygody.

Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwipunek do

wyprawy w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji
grotów, potem eksperymentowali z wyrzutnią. Broń, którą w końcu
stworzyli, skutecznością dwukrotnie przewyższała oryginalną. Za pomocą
długiej na dwie stopy wyrzutni można było ciskać oszczep na odległość
dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo nawet dalej. Travis zdawał sobie
sprawę z ogromnych zalet tych włóczni. Nic dziwnego, że tak uzbrojeni
myśliwi ośmielali się atakować mamuty i inne gigantyczne ssaki tego
okresu.

Oprócz włóczni mieli krzemienne noże, odpowiedniki tych, jakie znaleźli

w pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało
przeczucie, że użyje noża i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego
łowcy. Był tego pewien. Dowiedział się od Rossa, że pozostały sprzęt dla
agentów czasu trafi do bazy dopiero wówczas, gdy eksperci przejrzą filmy
z przeszłości.

Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą.

Załadowali helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wrócili po tygodniu.
Filmy, które przywieźli, natychmiast wysłano do centrum dowodzenia.
Jeszcze tej samej nocy Ashe dołączył do Travisa i Rossa. Położył się przy
ognisku, wzdychając ze zmęczenia i radości.

- Trafiliście? - zapytał Ross.
Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy

wyraz zdeterminowania.

- Wrak tam jest, a na obrzeżach tego terytorium zlokalizowaliśmy

myśliwych. Myślę jednak, że możemy postępować zgodnie z planem
numer jeden. To plemię jest nieliczne, a w okolicy chyba nie ma innych.
Nasze domysły okazały się słuszne: ten obszar był bardzo rzadko
zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, żeby zintegrowali
się z plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieżąco śledzić ruchy

background image

koczowników.

- A transfer?
Ashe zerknął na zegarek.
- Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu

ośmiu godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegółów, Ekipa
techników wchodzi, gdy tylko zwiadowcy przekażą nam wiadomość, że
teren jest czysty. W kwaterze głównej analizują raporty filmowe. Dostarczą
nam resztę sprzętu możliwie jak najszybciej.

Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców?

Chciał o to spytać, mając nadzieję, że on również. Ale pomny na
wydarzenia sprzed roku, które zniweczyły mnóstwo planów, teraz trzymał
język za zębami. Ross przyszedł mu z pomocą.

- Kto robi pierwszy skok, szefie?
- Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce.
- Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem.
Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy.
Fox, jeżeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, żeby na pierwszym lepszym

mamucie przetestować tę broń z krzemiennymi grotami. którą
skonstruowałeś, możesz iść z nami. Głównie dlatego, że jesteś swój chłop,
albo raczej staniesz się sam, gdy cię wtajemniczymy. I może potrafisz się
lepiej przystosowywać niż my. Omawianie szczegółów podróży w czasie
zwykle zajmowało wiele tygodni. Zapytaj Rossa; on ci powie, jak wygląda
w naszym fachu kurs wkuwania danych. Teraz jednak nie mamy tygodni.
Mamy jedynie dni, których zresztą robi się coraz mniej z każdym
wschodem słońca. A zatem stawiamy na ciebie, na Rossa, na mnie. Ale
musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie.
A główna zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z
dala od tubylców, nie mieszamy się w żadne wydarzenia. Przenosimy się
tam tylko po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo i spokój naszym techni-
kom podczas badania wraku. A to może wcale nie być łatwe.

- Dlaczego? - spytał Ross.
- Ponieważ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w którym

natknąłeś się na Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, porządnie
grzmotnął o ziemię. Możliwe, ze będziemy musieli z niego zrezygnować i
odnaleźć numer drugi z naszej listy. Przypuszczam jednak, że zgodę
komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod warunkiem, że znajdziemy
coś interesującego na pokładzie pierwszego statku.

- Może przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? -zasugerował

Ross.

Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu.

background image

- Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym

znaleziskom, a szybko położą na nich swoje łapska.

Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróży.

Towarzyszył im niski, schludnie ubrany mężczyzna. Obserwował bacznie
całą trójkę przez górną część dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz
po raz szorstkie krytyczne uwagi. Rozebrali się i natarli dokładnie kremem
otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich opalona skóra nabrała barwy
matowobrązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy bez względu na
pogodę noszą nader skąpy przyodziewek.

Ashe i Ross włożyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciemnobrązowe

jak oczy Travisa. Krótko ostrzyżone włosy ukryli pod mistrzowsko
wykonanymi perukami ze sztywnych czarnych włosów, które opadały im
na ramiona i spływały niczym grzywa kucyka między łopatkami.

Następnie każdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując

się na kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramionach, brodach i
górnych częściach kości policzkowych wzory symulujące tatuaże.
Poddając się tym męczarniom, Travis przyglądał się całkowicie
ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział wszystkich
etapów tej transformacji, nie domyśliłby się, że pod skóra dzikusa kryje się
doktor Gordon Ashe.

- Cieszę się, że możemy nosić sandały - skomentował tenże “dzikus",

zaciskając rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z
grubej skóry.

Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie.
- Miejmy nadzieję, że nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas,

szefie - powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem.

Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego przeglądu, który

przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzymał na ramieniu
jakieś futra i teraz rzucił po jednym każdemu z mężczyzn

- Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No dobrze,

helikopter czeka.

Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które

wcześniej uzbroił w groty. Każdy otrzymał taką samą broni worek z
zapasami.

Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po

jakimś czasie wylądował przed skrupulatnie zakamuflowana konstrukcją.
Kelgarries przekazał Ashe'owi ostatnie instrukcje.

- Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na jakieś pięć mil,

jeśli wam się uda. Reszta należy do was.

Ashe skinął głową.

background image

- Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał:

“czysto".

Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z

czterech ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i
patrzyli, jak panel zamyka się za nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie
promieni. Travis poczuł mrowienie w kościach i mięśniach, a potem
ukłucie paniki, kiedy dziwne szarpniecie skręciło mu trzewia i wycisnęło
powietrze z płuc. Utrzymał się na nogach tylko dzięki temu, że podparł się
włóczniami. Na sekundę lub dwie cały świat zatonął w mroku. W końcu
Travis złapał oddech i otrząsnął się, jakby wyskoczył z rwącej rzeki. Ross
wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w wymownym
geście.

- Koniec podróży. Ruszamy...
Wciąż znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe

drzwi, nie zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skaliste wzniesienia.
Wspinając się na nie w ślad za swoimi kompanami, Apacz z
zaciekawieniem patrzył na zupełnie odmienny świat, w jakim się znaleźli.
Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem skałami. Równina, porośnięta
szorstką- miejscami sięgającą ud, miejscami pasa - tamą, przechodziła w
oddali w łagodne wzgórza. Trawiasty ocean kończył się na skraju jeziora,
które rozciągało się po horyzont w kierunku północnym. Travis zobaczył
tam kępy krzaków i niewielkich drzewek. Ledwo dostrzegł poruszające się
powoli kształty. Domyślił się, że to pasące się zwierzęta.

Świeciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowatymi biczami

półnagie ciało Travisa. Mężczyzna narzucił futro na ramiona, pozostali
zwiadowcy poszli jego śladem. Przenikliwie chłodne powietrze wręcz
ociekało wilgocią. Każdy powiew wiatru niósł ze sobą nowe zapachy,
których Apacz nie potrafił zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał
się równie surowy i ponury jak ten, w którym Travis żył dotychczas, lecz
była to zupełnie inna surowość.

Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów,

odkrywając małą skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniaturowe
głośniki i wręczył po jednym swym towarzyszom.

- Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął

klawisz z boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, przenikliwy
dźwięk. - To sygnał naprowadzający. Działa jak radar i w razie potrzeby
sprowadzi nas tutaj.

- Co to takiego?
Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłużny ślad

szarobiałej pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, że nie jest to

background image

pożar lasu, chociaż niewątpliwie ogień musiał być ogromny.

Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia.
- Wulkan - stwierdził. -Ta część świata jeszcze nią zdążyła się ustatkować.

Kierujemy się na północny zachód, wzdłuż brzegów jeziora. W ten sposób
powinniśmy natrafić na wrak.

Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy

raz odgrywa rolę prymitywnego łowcy.

Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich nogach

wędrowców. Tuż przed ich przybyciem musiało porządnie lać.
Gromadzące się na wschodzie chmury stanowiły zapowiedź nadciągającej
burzy.

Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał naprowadzający

osłabł. Szli wzdłuż brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością.
Zbliżyli się do pasących się zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać
gatunek

Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot.

Głęboko w ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku
widniały dwie poszarpane szczeliny. Pociemniała ziemia dokoła była z
rzadka porośnięta młodą trawą. Na Travisie szczególne wrażenie wywarły
rozmiary przedmiotu; wydedukował, że jedynie jego połowa jest widoczna
-o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to cześć wystająca ponad ziemię
miała wysokość co najmniej sześciu pięter. Pojazd musiał być istnym
monstrum, zbliżonym rozmiarami raczej do oceanicznego liniowca niż do
największego nawet statku powietrznego.

- Spójrzcie na to! - zawołał Ross. -Paskudne pęknięcie tam na górze.

Pewnie powstało podczas lądowania...

- Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwagą przyglądał

się kadłubowi.

- W jaki sposób?
- Te dziury mogły powstać wskutek pożaru. Eksperci to ocenią, Być może

mamy przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga burza. Chyba będzie
lepiej, jeśli zatoczymy koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i
znajdziemy jakąś kryjówkę pośród wzgórz. Jeżeli pierwsze raporty były
precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej nigdy nam się nie śniło!

Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem

ku odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, musieli obiec wąski
kraniec jeziora.

Kiedy ostrożnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk.

Rozległ się tuż przed nimi. Travis od razu pojął, że było to przedśmiertelne
wołanie i że ten rozdzierający wrzask nie pochodzi od człowieka ani od

background image

żadnego zwierzęcia z jego czasów. Po chwili usłyszeli chrząknięcie, jakie
mogło się wyrwać z piersi gigantycznej świni. Tym razem chrząkanie
rozległo się za ich plecami!

- Na ziemię! - krzyknął Ashe.
Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później

wszyscy trzej skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na
kolce wbijające się im w ramiona i barki, ponieważ zajmowali miejsca w
pierwszym rzędzie, oglądając szalony, dziki dramat, który całkowicie ich
zahipnotyzował.

Na ziemi leżało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertelnymi

drgawkami. Długa, posklejana, żółta sierść była umazana krwią, Tuż za
ofiarą ujrzeli drugą bestię. Travis bez trudu rozpoznał tygrysa
szablozębnego. Nieco krótszy od afrykańskiego lwa, miał muskularne łapy
i potężne barki, świadczące o sile zdolnej poskramiać większe zwierzęta.
Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem...

Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów

wysokości. Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potężnym
ogonie, stanął przed szablozębnym, wysuwając do przodu potężne łapy
zwieńczone gigantycznymi pojedynczymi pazurami. Podłużna głowa
obracała się nad wąską klatką piersiową, a gęsta, brązowa grzywa falowała
nieustannie.

Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, mężczyźni

poczuli niesioną z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął
rozwścieczony.

background image

4

Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od

rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross już czołgał się w
tym kierunku. Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc
jednocześnie narażeni na wykrycie.

- Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku.

Nie poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego
rozczarowanego drapieżnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego
posiłku.

Ruszyli ostrożnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań

leniwców. Nie wiedzieli, czy walka osiągnęła już etap wymierzania sobie
ciosów. Travis wiedział, że jeżeli tygrys jest mądry odejdzie. Znając
zwyczaje i taktykę lwów górskich, przypuszczał, że tak właśnie się stanie.

- No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez

otwartą przestrzeń.

Ross i Travis podążyli jego śladem. Słońce skryło się już za horyzontem, a

szarość pod zniżającymi się chmurami przypominała o zapadającym
zmroku. Sygnał urządzenia naprowadzającego wydawał się teraz
osamotniony i odległy.

Wkrótce zbliżyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów,

miały jednak bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców,
podrzuciły pyski w górę i pogalopowały w kierunku północnym. Pośród
prehistorycznych bizonów widać było też wielkogłowe konie, które
umaszczeniem przypominały zebry; poruszały się równie szybko, lecz z
większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla myśliwych.

Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nieba

otoczyły ich ze wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sapać, z
trudem walczył o oddech pod bezlitosną nawałnicą. Jednak zdołał
utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a. Zmierzali ku wzgórzom, teraz
prawie niewidocznym za zasłoną deszczu.

Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez

rwące strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się powyżej.
Błyskawica mignęła zaciekle, na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś
pociągnął Travisa w lewo do prowizorycznego schronienia.

Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to co prawda

jaskinia, lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niż odsłonięte
zbocze.

- Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia

background image

nadziei w głosie:

- Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, że szczęście nam dopisze.
Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się

przez przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, ponieważ
Travis oprzytomniał nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o
ból szyi i ramion. Mimo iż wokół panowały ciemności, wiedział, że deszcz
przestał padać.

- Idziemy dalej? - zapytał.
Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wrażenie, że pękają mu

bębenki w uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc
zapanować nad wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem,

- Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmykamy -

skomentował Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł komuś
polowanie. Są w tej okolicy tygrysy szablozębne, alaskańskie lwy,
niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych mięsożerców, z którymi nie
zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do dyspozycji czołgu.

- Wesołe miejsce - zauważył Ross. - Rzekłbym, że naszemu

współtowarzyszowi siedzącemu na grani powyżej nie poszczęściło się tej
nocy. Jest szansa, że zejdzie na dół, aby nas spróbować?

- Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - odparł Ashe. -

Dopóki siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwolenia nic tu nie
wejdzie.

Travis zarejestrował z ulgą, że kolejny ryk rozbrzmiał z większej

odległości. Oznaczało to, iż drapieżnik z pewnością nie przybył na
wzgórza ich śladem. Deszcz zmył z trawy i ziemi wszelkie zapachy.
Mężczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie, zesztywniali i zziębnięci.
Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, żeby całkiem nie zdrętwieć i
rano móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt

Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny,

poranny mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, że aby
właściwie przygotować się do wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba
by co najmniej miesiąc trenować na mrozie w samych szortach. Z
zadowoleniem zobaczył, że ani Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy
wyłonili się z kryjówki.

Z worków z zapasami wyjęli pigułki żywnościowe. Travis, mimo że znał

wartość energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym
i soczystym, wyciągniętym prosto z ogniska. Te tabletki były zupełnie bez
smaku.

- Ruszamy.- Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na

plecy. Przez chwilę obserwował wzgórze, wybierając najlepsze podejście.

background image

Travis już szedł pod górę, lawirując między głazami.

Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w dolinę. Gładka

tafla wody zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wrażenie, że lustro
Wody jest teraz bliżej wraku statku niż wczoraj po południu. Podzielił się
swoim spostrzeżeniem z Ashe'em, ten zaś skinął głową i wyjaśnił:

- Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszystkie

strumienie płynące w dół. To kolejny powód, dla którego musimy się
pospieszyć. Chodźmy zatem.

Kiedy się odwrócili, aby podążyć wzdłuż linii wzgórz, Travis dostrzegł

wąską smugę światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał
w dół, na drugą stronę wzgórz... Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć
słabe, odbijało się od jakiegoś punktu w dolinie. Od wody? Raczej nie,
błysk był zbyt silny.

Jego towarzysze również to dostrzegli.
- Drugi statek? - zasugerował Ross.
- Jeżeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyjrzymy się

temu. Zgadzam się, że błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w
wodzie.

Czyżby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? -zastanawiał się Travis. Jeśli tak,

czy rozbił tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał
dostatecznie dużo, aby zrozumieć, że jakikolwiek kontakt z pierwotnymi
właścicielami statków galaktycznych może być bardzo niebezpieczny.
Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez wiele dni. Zwiadowca zdołał uciec
przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili, świadomie przypalając sobie
rękę w ogniu i dzięki bólowi opierając się ich żądaniu, aby się poddał.
Obce istoty ze statku kosmicznego dysponowały niezrozumiałą dla ludzi
mocą i uzbrojeniem.

Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostrożnie, kryjąc się za krzakami i

głazami lub w skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejętności jego
towarzyszy. Wcześniej polował na lwy, które zachowywały niezwykłą
czujność i trudno je było podejść. Dzięki naukom Chato, który
przekazywał mu wiedzę starych wojowników, umiał znakomicie czytać
ślady. A jednak Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co - jak zawsze
uważał - było domeną czerwonoskórych a nie białych.

W końcu dotarli na skraj lasu. Położyli się na ziemi i ostrożnie rozsunęli

trawę, aby wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spoczywał
sferyczny Statek W porównaniu z gigantem, którego widzieli poprzedniego
dnia, wyglądał jak Pigmej. Wydawało się natomiast, że wylądował
normalnie. W połowie kadłuba, w zakrzywionej części widniała ciemna
dziura otwartego luku, z którego zwisała drabina. Ktoś przeżył lądowanie i

background image

zszedł na ziemię!

- Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem.
- Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.-

Tamta wyglądała jak rakieta.

Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderzała w bok

kadłuba. Z podnóża dziwnego statku poderwało się stado ptaków.
Poruszały się niezdarnie, trzepocząc skrzydłami z osobliwą ociężałością,
Wiatr niósł słodkawy, przyprawiający o mdłości odór rozkładających się
zwłok.

Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli

ruszył przed siebie. Warczenie rozległo się tuż przy ziemi, Włócznia
Travisa zafurkotała w powietrzu. Umaszczona na brązowo czworonożna
bestia wyskoczyła w gorę i zamachała łapami tylko po to, by za chwilę
runąć z powrotem w trawę. Tym razem więcej padlinożerców zatrzepotało
skrzydłami i odskoczyło od swej uczty.

To, co leżało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwiadowcy nie

potrafili stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe
spróbował podejść bliżej, lecz wrócił po chwili blady, z szeroko otwartymi
ustami. Ross podniósł strzęp błękitnozielonego materiału.

- Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z

kilku rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka?

- Cokolwiek to było, zdarzyło się już jakiś czas temu. - Ashe, siny pod

opalenizną i pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie
pochowano ciał, więc sądzę, że cała załoga zginęła.

- Wejdziemy do środka? - Travis położył rękę na drabinie.
- Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie żadnych urządzeń ani

instalacji.

Ross roześmiał się nieco histerycznie.
- Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się

po drabinie za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie.
Kawałek dalej ujrzeli drugie drzwi - podwójne, grube, o ciężkich
zasuwach, lecz również otwarte. Ashe popchnął je i znaleźli się w szybie, z
którego wznosiły się w górę kolejne, podobne do drabiny schody.

Travis spodziewał się, że w środku będzie ciemno ponieważ w zewnętrznej

powłoce kuli nie zauważył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak
błękitne światło kojące swym ciepłem.

- Ten Statek wciąż żyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty...
- To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie

znalezisko, chłopcy. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia.

Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do poziomu, czy

background image

raczej platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je
kolejno otwierać, lecz żadne nie ustąpiły.

- Zamknięte na klucz? - zapytał Travis.
- Możliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać- Idziemy

na górę, szefie? Jeżeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z
doliny, to kabina nawigacyjna znajduje się na samej górze.

- Rzucimy okiem, ale żadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził

się po pokrytej bliznami ręce.

- Nie zapomnę o tym.
Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej

kabiny, która zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam weszli. zrozumieli,
że śmierć przyszła przed nimi właśnie tą drogą.

Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywane przez

pasy fotela, który zwieszał się na sprężynach i linach z dachu. Przed
sztywnymi zwłokami w błękitnozielonym uniformie znajdowała się
konsola pełna pokręteł, przycisków i dźwigni.

- Pilot. Zginał na stanowisku. -Ashe podszedł bliżej i pochylił się nad

ciałem. - Nie widzę żadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia.
Nasi lekarze to zbadają,

Nie wnikali w sprawę głębiej, ponieważ znalezisko było zbyt ważne.

Musieli przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i jego
przełożonym. Ross i Travis zeszli na dół. Ashe natomiast wciągnął drabinę
do wnętrza kuli, a sam spuścił się po linie.

- Spodziewasz się, że ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross.
- Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, że północną część tego kraju

zamieszkują ludy prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu.
Mogą okazać się wścibscy i zaczną zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A
wcale mi się nie uśmiecha, żeby ktoś znowu uruchomił nadajnik i wezwał
galaktyczny patrol, czy jak tam się zwali ci goście w błękitnych
mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu!

Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej intensywne.

Robiło się cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak ciężka od
rosy trawa pozbywała się brzemienia nocnych opadów. Podróż
przypominała bieg przez rzekę usianą śliskimi kamieniami, tyle że tutaj
mężczyźni mieli stały grunt pod stopami. Dysząc ciężko, dotarli na
wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w której skryli się
przed burzą, i popędzili na równinę jeziora, okrążając miejsce, gdzie
ścierwojady uwijały się przy szczątkach łupu tygrysa szablozębnego.

Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał

znak, żeby się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy,

background image

gnało ukośnie w stosunku do ich szlaku. Zwierzęta najwyraźniej uciekały
przed jakimś niebezpieczeństwem. Znowu szablozębny? Zdawało się
jednak, że bizony - tony ciężkich kości i mięśni uzbrojone w ostre rogi -
mogły sobie poradzić z tym drapieżnikiem.

Dopiero gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zrozumiał, że

to ludzie. Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby
podczas biegu odciąć drogę słabszym osobnikom.

Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt

przecina ich szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Zanim dotarli do
celu, główna część stada pędziła przed nimi; konie zgrabnie galopowały
przed cięższymi od siebie bizonami. Teraz mężczyźni dostrzegli jeszcze
innych myśliwych korzystających z ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych
kształtów wystrzeliło z ukrycia jakieś sto kroków od nich, zamierzając
odłączyć od stada niewielkie cielę biegnące na skraju lawiny bizonów.

- Wilki - stwierdził Ashe.
Krępe zwierzęta q dużych głowach z zamkniętymi pyskami biegły

zakosami, co świadczyło, że znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie,
aby zatopić zęby w szyi cielaka, podczas gdy pozostałe próbowały
chwycić go za tylne nogi.

-Ooooooou - yahhh!
Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, że

prawie zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców.
W tym momencie jakiś koń chwiejnym krokiem minął bizona, który starał
się odwrócić uwagę wilków. Koń zwieszał nisko głowę, a z pyska kapała
mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia wystawało drzewce głęboko
wbitej włóczni. Koń podszedł bliżej, spróbował unieść łeb, zachwiał się i
runął na ziemię.

Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, rezygnując z

walki z cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąż oddychającym
koniu, po czym z warknięciem rzucił mu się do gardła. Wilk przystąpił do
uczty, ale właściciel łupu błyskawicznie odpowiedział na tak jawną
kradzież.

Kolejna włócznia, lżejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze

wycelowana, przecięła powietrze i ugodziła drapieżnika tuż za prawym
barkiem. Wilk wykonał konwulsyjny skok i padł za ciałem konia.
Jednocześnie błysnęły inne włócznie, powalając jego towarzyszy z watahy,
a na końcu nękanego przez nich młodego bizona.

Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na

stratowanej, czarnej murawie leżały padłe zwierzęta. Zwiadowcy
przykucnęli. Nie mogli snę wycofać, a nie chcieli ściągnąć uwagi łowców

background image

podchodzących do swoich ofiar.

Naliczyli około dwudziestu mężczyzn: wszyscy średniego wzrostu,

śniadzi, o czarnych, sztywnych włosach przypominających peruki. Byli
odziani w skóry przepasane parcianymi pasami i sznurkami. Travis
przekonał się na własne oczy, jak doskonale upodobniono go do
myśliwych Folsom.

Za mężczyznami podążała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszyscy

zatrzymali się, aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie można było
stwierdzić, czy ci mężczyźni stanowili pełną siłę plemienia. Teraz na-
woływali się hałaśliwie, a dwaj, którzy upolowali wilki, wydawali się
szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na piętach, rozdziawił pysk
drapieżnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem zlustrował kły.
Miał na piersiach naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, że
zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do swojej ozdoby.

Ashe położył rękę na ramieniu Travisa.
- Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam

skraj moczarów na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem,
ruszyli dalej, oganiając się od much i innych naprzykrzających się
owadów. Oddalali się od miejsca polowania, starając się pozostać
niezauważeni, radzi, że członkowie plemienia są zaprzątnięci obfitością
mięsiwa.

Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lepszego

ukrycia i w ich cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aż Ashe, dysząc
ciężko, zwolnił przy gęstych zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą
w dół, czując ogień w piersiach. Ross runął obok niego.

- O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie

człowiek nigdy się nie nudzi...

Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów

terenu. Zanim zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmierzali do
zamaskowanego w skałach przekaźnika czasowego. Musieli jednak odbić
na północ, aby uniknąć spotkania z łowcami. A zatem cel ich wędrówki
leżał gdzieś w kierunku południowo-wschodnim.

Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z równiny

wystawał kadłub rozbitego statku.

- Patrzcie!
Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąży wokół

wraku. Jeden z nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę.

- Nie uszedł ich uwagi.-Travis rozumiał znaczenie tego faktu.
- Co oznacza, że musimy pospieszyć się z tym mniejszym! Jeżeli go

odkryją, zapewne spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka.

background image

- Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauważył to,

co było oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na
otwartą przestrzeń, gdzie tubylcy natychmiast by ich spostrzegli.

Ashe patrzył na niego w zadumie.
- Myślisz, że zdołasz się przemknąć nie zauważony? - spytał.
Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuż

najkrótszego szlaku.

- Spróbuję - odparł.

background image

5

Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znaj-

dowały się głazy maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt
zbiegł mu z drogi, obnażając groźnie kły. Wilk potruchtał do martwego
bizona, z którego kobiety wybrały już najlepsze części. Zwierzę
obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez walki.

Travis posuwał się wzdłuż łagodnego stoku. Czarny pas stratowanej ziemi

został na zachodzie, więc Apacz uznał, że to stosunkowo bezpieczne
miejsce. Ale nieco dalej z przodu usłyszał chrapliwy odgłos. W
niewysokich krzakach coś się poruszyło i za chwilę stanął oków oko z
samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z barku zwierzęcia. Rana nie
była śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę.

W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla

człowieka, a ten bizon był o jedną trzecią większy od znanych Transowi
zwierząt tego gatunku. Tylko krzaki uratowały Indianina od śmierci.
Krowa zaryczała i zaszarżowała na niego z niewiarygodną prędkością.
Rzucił się na lewo w dzikie jeżyny i upadł otoczony kolczastą gmatwaniną.
Bizon minął go na tyle blisko, że szorstka sierść zadrapała wyciągniętą w
locie rękę.

Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięższą ze swoich

włóczni. Czuł, jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i
zaczęła się obracać, drąc kopytami trawę i darń. Trzon włóczni wystający z
jej barku zaczepił się o jedno z wielu karłowatych drzewek. Zwierzę
ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie do przodu, atakując gruby
konar, aż złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew chlusnęła z
otwartej rany, wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał czas,
aby szybko stanąć na nogi i przygotować włócznię. Szeroki łeb
naprzeciwko niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz zdjął z pleców
worek z zapasami, zamachnął się nim i rzucił w kierunku pyska
zwierzęcia. Sztuczka się udała. Bizon zaszarżował nie na człowieka, ale na
worek, a Travis z całej siły wraził mu włócznię tuż za łopatkę.

Pod wpływem ciężaru bizona i impetu szarży trzonek odłamał się od

ostrza. Krowa opadła na kolana, zakasłała ciężko i po chwili ogromne
cielsko przetoczyło się na bok. Travis przeskoczył nad zadem zwierzęcia,
lękając się, że odgłosy walki mogły ściągnąć łowców.

Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedzierając się

ostrożnie przez zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc ciężko,
niepomny krwawiących zadrapań na ramionach i dłoniach.

background image

Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, że postąpił mądrze,

oddalając się od miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w
kierunku zarośli, szykując włócznie. Poruszali się z ostrożnością
sugerującą, że nie po raz pierwszy mają do czynienia ze zranionym
zwierzęciem, które odłączyło się od uciekającego w popłochu stada.

Penetrując zarośla, łowcy zbliżyli się do martwej krowy. Kilka sekund

później Travis usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, że myśliwi znaleźli
bizona. W następnej chwili ź jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami
doszedł przeciągły, upiorny skowyt. Travis poruszył się niespokojnie.

Włócznia, która musiał zostawić w cielsku krowy, przypominała broń

tubylców - ale czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, że zwierzynę
upolował ich współplemieniec? Czy ci ludzie mieli system
indywidualnych oznaczeń broni, taki, jaki mieli jego współplemieńcy? Czy
ruszą za nim po śladach?

Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umieścili tam

urządzenie alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urządzenia
naprowadzającego, które zahuczało mu wprost do ucha. Travis przesunął w
dół dźwignię w pokrywie, poruszał nią w górę i w dół, tak jak nauczono go
poprzedniego dnia. Na pustyni z końca dwudziestego wieku to wezwanie
zostałoby zarejestrowane przez kolejne urządzenie, przekazując
Kelgarriesowi wiadomość o potrzebie spotkania.

Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostrożnie dokoła.

Potem przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz
wszystkimi zmysłami wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał
ostrzegawcze kukanie i mocniej ścisnął nóż w dłoni. Uniósł drugą rękę,
aby chwycić wzniesione przedramię, równie brązowe i umięśnione jak
jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń krwi i tłuszczu
uderzyła w nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem
niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść, w której dzierżył nóż. Nie
chciał dźgnąć przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę. Głowa
śniadoskórego odchyliła się raptownie w tył na lekko zgarbione plecy.

Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez żebra przebiega mu silny

dreszcz bólu. Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł
kolano do góry, gdy przeciwnik skoczył ku niemu z nożem w dłoni. Chciał
powalić przeciwnika, nie robiąc mu przy tym krzywdy. Myśliwy zachwiał
się. Travis właśnie miał zadać ostatni, rozstrzygający cios, kiedy jakaś
postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca w potylicę. Łowca osunął
się na ziemię.

Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia.
- Dalej. Pomóż mi go ukryć!

background image

Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą człowieka

Folsom. Ross działał szybko i skutecznie: skrępował mu nadgarstki i
kostki u nóg, po czym wetknął kawałek wyprawionej skóry w rozchylone
usta.

Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek żeber i stwierdziwszy,

że nie jest poważna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a.

- Wygląda na to, że zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń

Apacza i krytycznie ocenił ranę. -Będziesz żył - stwierdził, szperając w
worku z zapasami. Wyjął z niego niewielkie pudełeczko z pigułkami.
Rozgniótł jedną na dłoni i posypał ranę powstałym proszkiem. Drugą
tabletkę kazał pacjentowi połknąć od razu. -Jak się tego nabawiłeś?

Travis opisał przygodę z bizonem.
Archeolog wzruszył ramionami.
- Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć,

Teraz mamy zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył posępnie na
pojmanego.

- Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu

jako pierwszym eksponatem?

- Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe.
Travis skinął głową.
- A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesiemy go na

zewnątrz, przetniemy więzy i zostawimy w pobliżu jednego z ich
obozowisk. To najlepsze wyjście. Tak się nieszczęśliwie składa, że to
plemię najwyraźniej maszeruje na zachód...

- Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym.
- A jeżeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, że Ross

podziela niepokój Apacza.- Mam przeczucie, że to nie będzie zbyt udana
wyprawa. Od samego początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale
powinniśmy mieć oko na ten drugi statek...

- A w jaki sposób moglibyśmy uniemożliwić im jego zbadanie? - zapytał

Travis.

- Miejmy nadzieję, że podążą za tamtym stadem - odpowiedział Ashe. -

Dla koczowników pożywienie jest bardzo ważne, więc będą się trzymać
dobrego źródła zapasów. Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu
zaczekać i zdać raport Kelgarriesowi. Wy natomiast zabierzecie naszego
kolegę na spacer i będziecie dalej posuwać się wzdłuż tamtej grani, między
dolinami. W odpowiednim czasie moglibyście ostrzec naszych ludzi, żeby
nie wychodzili z ukrycia, gdyby plemię ruszyło w tamtą stronę.

Ross westchnął.
- W porządku, szefie. Kiedy ruszamy?

background image

- O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się

maruderzy poszukujący łupu.

- Maruderzy! - Ross uśmiechnął się krzywo. - Delikatnie powiedziane. Nie

zamierzam spotkać się po ciemku z trzymetrowym lwem!

- Przy świetle księżyca - poprawił łagodnie Travis i usiadł wygodnie.

Chciał chwilę odpocząć przed dalszą wędrówką.

Nocą nie tylko księżyc rozpraszał ciemności. Niebo roziskrzyło się

odległym ogniem wulkanu - albo wulkanów. Travis przypuszczał, że aa
północy płonie kilka gór. W powietrzu wyczuwało się nikły, metaliczny
posmak, który Ashe przypisał erupcji mającej miejsce wiele mil stąd.

Jakimś cudem udało im się podnieść jeńca na nogi i poprowadzić miedzy

sobą. Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo kiedy Travis wyszedł
naprzód, aby przyjrzeć się grupie koczującej przy ognisku, tubylec
ponownie upadł na ziemię.

Mężczyźni i kobiety Folsom raczyli się mięsiwem lekko osmalonym w

płomieniach ogniska. Apacz wyczuł woń pieczeni i zapalał żądzą
schrupania skwierczącego żeberka; wystarczyło wpaść znienacka między
ucztujących. Koncentraty dostarczały wprawdzie składników odżywczych
niezbędnych organizmowi, lecz nie mogły się równać z głównym daniem
uczty, której właśnie się przyglądał.

W obawie, by nadmierny apetyt nie przyćmił jego czujności, przybiegł z

powrotem do Rossa z informacją, że nie zauważył straży, które mogłyby
pokrzyżować ich prosty plan. Zaholowali jeńca na skraj obozowiska, zdjęli
mu więzy, wyjęli knebel z ust i lekko go popchnęli. Nie tracąc czasu,
puścili się pędem, żeby uciec w bezpieczne miejsce.

Jeżeli któryś z tubylców ruszył ich śladem, najwyraźniej nie trafił na

właściwy trop i obydwaj bez kłopotów dotarli do grani.

- Mamy nie po kolei w głowach - zauważył Ross, kiedy wbiegli na ostatnie

wzniesienie i znaleźli stosunkowo dobrą kryjówkę pod wiszącą skałą. Nie
była to jaskinia z prawdziwego zdarzenia, lecz, co istotne, miała tylko
jedno wejście i nadawała się do ewentualnej obrony. - Nikt przy zdrowych
zmysłach nie będzie za nami galopował po ciemku.

- Po ciemku? - zaprotestował Travis, spoglądając na północ. Jego

podejrzenia co do aktywności wulkanicznej wzbudziła purpurowa barwa
nieba i woń spalenizny w powietrzu. Ten spektakularny widok nie napawał
Apacza pewnością siebie. Travis pocieszał się jedynie tym, że wiele mil
dzieliło grań od tej gniewnej góry.

Ross milczał. Travisowi przypadła w udziale pierwsza warta, więc jego

kompan otulił się skórzaną peleryną i zasnął.

Czuwali na zmianę. Kiedy Indianin wstał o świcie, zobaczył, że skały

background image

pokrywa cienka warstewka szarego pyłu. W tym samym momencie
siarkowy podmuch buchnął mu prosto w twarz. Zakasłał ochryple.

- Coś tam się dzieje na dole? - wycharczał.
Ross potrząsnął głową, podając mu butelkę z wodą. Mały statek kosmiczny

spoczywał spokojnie na ziemi, a jedyną zmianą w scenerii z dnia
poprzedniego była zmniejszona aktywność padlinożerców pod otwartym
lukiem.

- Jak oni wyglądają, ci kosmici? - zapytał niespodziewanie Travis.
Ku jego zdziwieniu Ross, którego zaczął już uważać za pozbawionego

nerwów, zadygotał.

- Czysta trucizna, człowieku, nigdy o tym nie zapominaj! Widziałem dwa

rodzaje: łysych w błękitnych kombinezonach i takiego z porośniętą sierścią
twarzą i spiczastymi uszami. Może i wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. I
wierz mi, każdy, kto wchodzi w jakieś konszachty z tymi kolesiami w
błękicie, to jakby prosił, żeby go przepuścić przez maszynkę do mięsa!

- Ciekawe, skąd pochodzą. - Travis podniósł głowę. Na ciemnym niebie

lśniło kilka gwiazd - słabych punkcików światła. Myślenie o nich jako o
słońcach zasilających inne światy, takie jak Ziemia - na których
egzystowali ludzie a przynajmniej istoty przypominające ludzi - wymagało
dużej wyobraźni. Ross machnął ręką w kierunku nieba.

- Wybieraj, Fox. Wielkie umysły zawiadujące naszą eskapadą uważają, że

wtedy w zjednoczonym tym czy owym znajdowała się cała konfederacja
różnych światów... - Zamrugał i roześmiał się. - Mówię “wtedy", a mam na
myśli “teraz"! Te skoki w przód i w tył w czasie mieszają człowiekowi w
głowie.

- I jeśli ktoś przypadkiem wystartowałby tą maszyną, tam na dole,

Wpadłby na nich?

- Gdyby tak się stało, gorzko by tego pożałował!
- Ale jeśliby wystartował w naszych czasach, wciąż by na niego czekali?
Ross bawił się sznurkiem od worka z zapasami.
- To jedno z wielkich pytań. I nikt nie pozna właściwej odpowiedzi, dopóki

my tam nie dotrzemy i nie przekonamy się na własne oczy. Dwanaście,
piętnaście tysięcy lat to spory szmat czasu. Czy znasz jakąś cywilizację,
która przetrwała choćby ułamek tej liczby? Od pomalowanych łowców aż
po erę atomu. Tam może to być od atomu do pomalowanych łowców - albo
do nicości.

- Chciałbyś polecieć i sam się o tym przekonać?
Ross uśmiechnął się.
- Raz natknąłem się na tych błękitnych kolesiów. Gdybym wiedział z całą

pewnością, że już ich nie ma na którejś z gwiezdnych map, mógłbym

background image

odpowiedzieć na to pytanie “tak". Nie chciałbym się z nimi spotkać na ich
rodzimej ziemi. I nie jestem kosmonautą. Ale ten pomysł naprawdę trafia
do człowieka. Oho... mamy towarzystwo

Na północy, w dolinie zarejestrowali jakiś ruch. Na widok zwierząt, które

wychodziły zza drzew wolnym, wręcz leniwym krokiem, Ross aż gwizdnął
z podziwu. Travis był nie mniej podekscytowany.

Stado bizonów, pasiaste konie, tygrys szablozębny w konfrontacji z

gigantycznym ziemnym leniwcem - żadne z tych zwierząt nie mogło się
równać z tymi, które teraz ujrzeli. Wzbudzały nie tylko podziw, ale i lęk.
Sam ich widok paraliżował zwiadowców.

- Mamuty!
Giganty pokryte gęstą sierścią, z potężnym kręgosłupem opadającym od

olbrzymiej kopuły czaszki, poprzez rozbudowane barki, aż do krótszego
zada, zdawały się drwić t rozmiarów drzew i innych elementów
krajobrazu. Trzy sztuki, mierzące prawie pięć metrów w kłębie, górowały
sad stadem. Dumnie nosiły przed sobą ogromne, ciężkie, zakręcone ciosy i
kołysały trąbami w takt niespiesznych kroków. Travis nigdy dotąd nie
widział bardziej majestatycznych i zarazem niebezpiecznych istot. Patrząc
na nie, nie mógł uwierzyć, że łowcy, których zlokalizował w drugiej
dolinie, powalali mamuty za pomocą włóczni. Jednak co rusz odkrywano
nowe dowody potwierdzające tę tezę; porozrzucane kości z końcówką
grota tkwiącą między gigantycznymi żebrami albo rozcinającą masywny
kręgosłup.

- Jeden... drogi... trzeci - Ross liczył półgłosem. - I mały...
- Cielę - stwierdził Travis. Nawet z tym niemowlakiem nie odważyłbym

się walczyć bez nowoczesnej strzelby w rękach.

- Czwarty... piąty... Rodzinne przyjęcie? - zastanawiał się Ross.
- Być może. Może przemieszczają się stadami?
- Zapytaj o to wielkie umysły. Ooo! Spójrz na to drzewo!
Przywódca stada prowadzący dystyngowaną paradę oparł masywną głowę

o pień; naparł na niego lekko i drzewo trzasnęło jak krucha gałązka. Z
piskiem, który dotarł do uszu zwiadowców, cielę mamuta pospieszyło do
przodu i zaczęło pracowicie obrywać liście trąbą, podczas gdy pozostali
członkowie stada patrzyli na to z charakterystyczną dla dorosłych
pobłażliwością.

Ross odsunął z oczu kędziory peruki. - Możemy mieć problem. Co będzie,

jeśli nie ruszą dalej? Nie sądzę, aby ktokolwiek odważył się pracować
obok tych gigantów.

- Jeżeli chcesz je pogonić - zauważył Travis - nie mogę cię powstrzymać.

Prowadziłem już uparte krowy w stadzie, ale nie zamierzam tam schodzić i

background image

zarzucać lassa na któreś z tych stworzeń!

- Mogą grzmotnąć w statek.
- Zgadza się - przytaknął Travis. - A jak moglibyśmy je powstrzymać?
Na razie jednak rodzina mamutów zdawała się usatysfakcjonowana

skrajem doliny, co oznaczało, że od statku dzieliło je ćwierć mili. Po
godzinie obserwacji Ross zacieśnił rzemienie sandałów i podniósł z ziemi
włócznie.

- Złożę raport. Może te chodzące góry odstraszą łowców...
- Albo właśnie ich tu ściągną - odpad Travis. - Myślisz, że uda ci się trafić

do transferu? Ross uśmiechnął się.

- Z tego szlaku robi się zwyczajna autostrada. Przydałby się jakiś gliniarz

do kierowania ruchem, albo nawet dwóch. Do zobaczenia...

Travis obserwował oddalającego się Rossa. Ponownie próbował określić,

co czyniło Ashe'a i Rossa Murdocka tak odmiennymi od pozostałych
członków ich rasy. Oczywiście już wcześniej odczuwał, przynajmniej w
pewnym stopniu, ten sam brak uprzedzeń u doktora Morgana. Dla
Prentissa Morgana rasa i kolor skóry człowieka nie miały żadnego
znaczenia - tak naprawdę liczył się wyłącznie entuzjazm. Morgan rozłupał
skorupę Travisa Foxa i wprowadził go do wielkiego świata. A wtedy ten
świat zrobił się wrogi i Travis, podobnie jak wszystkie pozbawione skorup
stworzenia, odczuł to boleśnie na własnej skórze. Wówczas umknął z
powrotem do swojego świata, pozostawiając wszystko, nawet przyjaźń.

Czekał, aż stary, wciąż tlący się płomień gniewu ożyje na nowo. Był w nim

przez cały czas, lecz przytłumiony, i podobnie jak nocny ogień wulkanu,
zamienił się teraz w leniwy słup dymu pod wstającym słońcem. Pustynia,
którą jeszcze tydzień temu przemierzał w poszukiwaniu wody, wydawała
mu się teraz nierealna.

Rozmyślania Travisa przerwało ogłuszające trąbienie. Indianin nigdy w

życiu nie słyszał bardziej przerażającego dźwięku. Spojrzał w dół.
Największy z mamutów stał z uniesioną trąbą, najwyraźniej wyczuwając
czyjąś obecność.

Zatrąbił powtórnie. Czyżby szablozębny na łowach? Lew alaskański? Jaka

istota była dostatecznie duża albo aa tyle zdesperowana, by podkraść się do
tej chodzącej góry? Człowiek?

Jeżeli jakiś łowca Folsom czatował w ukryciu, pewnie czmychnął czym

prędzej. Przywódca stada przemaszerował skrajem lasu i wywrócił kolejne
drzewo, żeby dostać się do obwieszonych liśćmi gałęzi i schrupać je ze
smakiem. Kryzys minął.

Godzinę później Rosa powrócił, wiodąc ze sobą ekipę. Kelgarries i czterej

inni mężczyźni, wszyscy ubrani w zielono-brązowe maskujące

background image

kombinezony, przywarli do ziemi.

- To nasze dziecię! - Twarz majora promieniała entuzjazmem, kiedy

wypatrzył wrak. - Co możecie z nim zrobić, chłopcy?

Jeden z członków ekipy zwrócił lornetkę w innym kierunku.
- Hej, tam są mamuty! - zawołał. Jego towarzysze jak jeden mąż spojrzeli

w tamtą stronę.

- Owszem - warknął major. - Ale patrz na statek, Wilson. Zakładając, że

jest w stanie nienaruszonym, czy moglibyśmy go przenieść w czasie?

Mężczyzna niechętnie oderwał wzrok od mamuciej rodziny. Przez dłuższą

chwilę obserwował wrak.

- Będzie trochę roboty. Największy transfer, jaki kiedykolwiek robiliśmy,

to łódź podwodna...

- Wiem! Ale to było dwa lata temu, a eksperymenty Crawforoa dowiodły,

że siatkę napięciową można rozszerzyć, nie tracąc mocy;

Jeżeli uda się nam wziąć ten wrak od razu, bez demontowania i rozbierania

na części, zrobimy krok naprzód o jakieś pięć lat! A wiesz, co to oznacza.

- Ale kto tam zejdzie i zainstaluje ożebrowanie pod bacznym okiem tych

wyrośniętych słoni? Musimy mięć czyste pole do pracy.

- Racja - odezwał się jeden z podwładnych. Lornetka ponownie zwróciła

się ku północy. - Tylko, jak przepłoszyć mamuty?

- To zadanie dla zwiadowcy - rzekł Ashe, który właśnie dołączył do

pozostałych. -Cóż, przyznaję, że nie przychodzą mi do głowy żadne
pomysły, ani mądre, ani głupie, jak zmusić mamuty do długiego spaceru.
Ale jesteśmy otwarci na propozycje.

- W milczeniu wpatrywali się w skubiące trawę zwierzęta. Nikt nie miał

żadnej propozycji. Wyglądało aa to, że powstały problem daleko
wykraczał poza wszelkie reguły postępowania ujęte w instrukcjach.

background image

6

Potrzebujemy tu pola minowego. Takiego jak to wokół centrum

dowodzenia - odezwał się Ross.

- Pola minowego? - powtórzył mężczyzna, którego Kelgarries nazywał

Wilsonem. - Pole minowe! - żachnął się.

- Masz coś? - zapytał major.
- Na pewno nie pole minowe - odparł Wilson. - Moglibyśmy zaminować

teren, żeby te bestie wyleciały w powietrze. Nie ma sprawy. Ale zabrałyby
ze sobą statek. Bariera dźwiękowa z kolei...

- Tak! Zainstalujcie ją dokoła statku poza waszym obszarem pracy. -W

majora ponownie wstąpił ochoczy duch. - Czy to zajmie dużo czasu?

- Musielibyśmy sprowadzić sporo sprzętu. Potrwa to dzień, może dłużej.

Ale to jedyne sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy.

- Dobrze. Dostaniecie niezbędne materiały! - obiecał Kelgarries.
Wilson zachichotał.
- Tak po prostu, hę? Bez narzekania na wydatki? Pamiętaj, nie zamierzam

podpisywać żadnych rozkazów, z których za jakieś dwa lata będę się
musiał tłumaczyć przed nowo utworzoną komisją śledczą.

- Jeżeli to nam się uda - odparował Kelgarries - nigdy nie będziemy się z

niczego przed nikim tłumaczyć! Człowieku, przetransportujesz ten statek
w stanie nietkniętym, a cały projekt okaże się oszałamiającym sukcesem.

Następne dni były bardzo pracowite. Travis wraz z Ashe'em i Rossem

patrolowali szeroki pas wzgórza i doliny, obserwując obozowiska
koczujących myśliwych i zaznaczając dryfujące stada zwierząt. Ludzie
Wilsona budowali w dolinie drugi transfer czasu i barierę dźwiękową.

Bariera dźwiękowa - niewidzialna, paraliżująca nerwy ściana impulsów o

wysokiej częstotliwości - szczelnie otoczyła statek. I chociaż sygnały nie
docierały do ludzkich uszu, napięcie, jakie wytwarzała, zatrzymałoby
każdą istotę, która zapędziłaby się w obszar jej oddziaływania. Rodzina
mamutów wycofała się do małego lasku nieopodal. Ludzie pracujący we
wraku nie wiedzieli, czy zwierzęta odeszły na skutek wibracji - ale liczył
się fakt, że w ogóle odeszły.

Tymczasem na każdej ścieżce prowadzącej do doliny zainstalowano

kolejne nadajniki dźwiękowe, izolując w ten sposób obszar i za-
bezpieczając się przed jakąkolwiek inwazją.

Wokół statku urosła konstrukcja z prętów. Obserwując, z jaką ostrożnością

ekipa dopasowywała poszczególne elementy, Travis zrozumiał, że mieli do
wykonania niezwykle delikatne i trudne zadanie. Z zasłyszanych

background image

komentarzy dowiedział się, że właśnie składano nowy typ transferu czasu,
który wielkością przewyższał wszystkie dotychczasowe. Jeżeli prace
zakończą się sukcesem, nietknięty statek zostanie przetransportowany do
dwudziestego wieku i poddany szczegółowym badaniom.

Tymczasem druga ekipa ekspertów przeszukiwała wrak, zwracając baczną

uwagę, aby nie doprowadzić do aktywacji żadnego z urządzeń, oraz
przeprowadzała szczegółowe badania szczątków załogi. Medycy robili, co
w ich mocy, aby znaleźć przyczynę śmierci przybyszów z kosmosu.
Ostateczna diagnoza mówiła o nagłym ataku jakiejś choroby albo o
zatruciu pokarmowym, nie zauważono bowiem żadnych ran.

Przez kolejne cztery dni Travis, wyczerpany do granic możliwości, wracał

wieczorami ze zwiadu i siadał zgarbiony przy ognisku w małym obozie,
jaki rozbili na wzgórzu nad doliną, Metaliczny smak w powietrzu drażnił
gardło i płuca przy każdym głębszym oddechu. Wciągu ostatnich dwóch
dni aktywność wulkaniczna na północy wzmogła się. Którejś nocy zbudził
ich huk wybuchu. Zobaczyli, że jedna z gór, na szczęście oddalona wiele
mil od obozowiska, eksplodowała ku niebu. Dwukrotnie zalały ich potoki
ciepłego deszczu, a wilgotność powietrza i gorąco dorównywały
warunkom panującym w tropikach. Travis pomyślał, że będzie bardzo
szczęśliwy, kiedy misja wreszcie się skończy i opuszczą ten błotnisty świat

- Widzisz coś? - Ross Murdock odrzucił na bok skórzaną pelerynę i

zakasłał chrapliwie po jednym z przesyconych siarką podmuchów wiatru.

- Chyba migracja - stwierdził Travis. - Stado bizonów odeszło dalej na

południe, a myśliwi idą jego śladem.

- Przypuszczani, że nie podobają te się te fajerwerki. - Ross wskazał na

północ. - I nic dziwnego. Dzisiaj płonie tam las.

- Widziałeś jakieś mamuty?
- Nie tutaj. Poszedłem na północny wschód.
- Kiedy oni tam skończą? - Travis oddalił się, by popatrzeć na statek. W

dolinie unosił się opar mgły, co utrudniało obserwację. Dostrzegł jednak,
że ludzie wciąż pracują na żelaznych rusztowaniach, spiesząc się, aby
zwieńczyć szkielet czapą nałożoną na kulę.

- Zapytaj któregoś z nich. Ta druga ekipa - medycy - skończyła swoją

działkę dzisiaj po południu. Przeszli przez transfer jakąś godzinę temu.
Przypuszczam, że jutro będą gotowi zainstalować włącznik na tym cacku.
Najwyższy czas. Mam złe przeczucia co do tego miejsca...

- Może słusznie. - Ashe wyłonił się z mgły. - Z północy nadciągają kłopoty.
Travis zauważył, że archeolog nie ma peruki. Dostrzegł też długą,

czerwoną smugę na ramieniu Ashe'a, przecinającą biały szew poprzedniej
blizny - ślad po oparzeniu. Ross, który również to dostrzegł, zerwał się na

background image

nogi i podszedł do archeologa, aby przyjrzeć się ranie.

- Coś ty robił? Próbowałeś bawić się na płonącym okręcie? - Z jego głosu

przebijał niepokój.

- Źle obliczyłem, jak szybko będzie płonąć kępa zielonych drzewek - przy

sprzyjających warunkach. Wczoraj w nocy wierzchołek góry rzeczywiście
wyleciał w powietrze, a wkrótce może nastąpić powtórka. Przesuwamy się
bliżej transferu. I możemy mieć gości...

- Myśliwych? Widziałem, jak szli na południe...
Ashe zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, ale może byliśmy zbyt sprytni, instalując ekran dźwiękowy. Mamuty

skupiły się w małej dolinie na północy. Jeżeli piekło, którego się
spodziewam, rozpęta się właśnie teraz, bariery dźwiękowe nie
powstrzymają zwierząt, tylko je rozjuszą. Możliwe, że ruszą prosto na nas.
Jeśli tak się stanie, Kelgarries będzie musiał użyć swojego wielkiego
przekaźnika, i to szybko.

Zwiadowcy dotarli do dna doliny akurat w momencie, kiedy technicy

schodzili z rusztowań i w pośpiechu kierowali się do przekaźnika
czasowego. Nie zdążyli dojść. Świat wokół nich oszalał: płomienie, hałas,
grzmoty na północy, wielki słup ognia sięgający nisko wiszących chmur.
Jakaś potężna siła zwaliła Travisa z nóg, a ziemia pod nim poruszyła się
złowróżbnie. Zobaczył, jak rusztowanie dokoła kuli chwieje się, usłyszał
okrzyki i wołania.

- Trzęsienie...! - krzyknął ktoś. I rzeczywiście, wybuchowi wulkanu

towarzyszyło trzęsienie ziemi Travis spojrzał w górę na rusztowanie,
spodziewając się, że w każdej chwili pręty rozpadną się i runą na kopułę
statku. O dziwo, choć struktura się chwiała, wciąż stała na swoim miejscu.

W gęstniejącej mgle Kelgarries poprowadził swoich ludzi do transferu dla

personelu. Travis zdawał sobie sprawę, że powinien do nich dołączyć, lecz
to, co się działo, tak bardzo go zdumiewało, że nie mógł ruszyć się z
miejsca. Nagle usłyszał krzyk. Rozpoznał ten głos. Zerwał się na nogi i
pobiegł na pomoc.

Ashe leżał na ziemi. Ross pochylał się nad nim, próbując go podnieść.

Travis podbiegł do duszących się od dymu mężczyzn. Na chwilę stracił
poczucie kierunku. Gdzie jest transfer czasu? Dryfujący pył sprawiał, że
powietrze i ziemia zlewały się w jedną, niewyraźną całość; możliwe, że
dopadła ich burza śnieżna.

Doleciał go wrzask przerażenia, który z sekundy na sekundę przybierał na

sile. Ujrzał jakiś czarny kształt, rozmiarem przewyższający największe
potwory z koszmarów nocnych. Doliną pędziły mamuty, dokładnie tak jak
przewidział Ashe.

background image

- Uciekamy! - Hoss i Travis pociągnęli archeologa na prawo. Ashe potykał

się, idąc między nimi.

Dotarli do rusztowania i przylgnęli do ściany statku. Jakiś mamut zaryczał

za ich plecami. Zaczynali tracić nadzieję, że na czas dotrą do przekaźnika
dla personelu. Ashe również musiał zdawać sobie z tego sprawę. Odłączył
się od towarzyszy i posuwał się dookoła statku.

Travis domyślił się, że archeolog szuka drabiny prowadzącej do otwartego

luku, by schronić się wewnątrz statku. Po chwili usłyszał wołanie i
zobaczył, że Ashe trzyma drabinę.

Ross wspiął się za szefem, podczas gdy Travis przytrzymywał niestabilną

drabinę. Zaczął wchodzić, kiedy postać Ashe'a zamajaczyła w wejściu
powyżej. Znów usłyszał rozdzierający ryk mamuta. Po chwili wgramolił
się przez luk. Padł na podłogę, dysząc ciężko i kaszląc. Czuł, jak drażniąca
mgła wżera mu się w tkanki nosa i gardła.

- Zamknij je! - Ktoś popchnął go, przeciskając się obok. Właz zamknął się

z brzękiem. Teraz po mgle pozostały tylko smużki, a zgięte panujący na
zewnątrz utonął w absolutnej ciszy.

Travis zaczerpnął powietrza, które tym razem nie podrażniło mu gardła.

Błękitnawe światło ze ścian statku było przyćmione, lecz nie na tyle słabe,
żeby nie widział dokładnie Ashe'a. Archeolog leżał, opierając głowę i
ramiona o ścianę. Na czole, którego nie przesłaniała peruka, wykwitł mu
wielki siniak.

- Przytulne, bezpieczne gniazdko - skomentował.- Równie dobrze możemy

balować tutaj.

- Tędy...-Murdock wskazał najbliższe drzwi. Bariery, zamknięte podczas

ich pierwszej wizyty, zostały pootwierane przez techników. W kabinie
znajdującej się za tymi drzwiami znaleźli koję przymocowaną linkami do
sufitu. Poprowadzili Ashe'a do kabiny i położyli go na koi. Travis ledwie
zdążył się rozejrzeć, kiedy jakiś głos zagrzmiał u podnóża schodów.

- Hej! Kto tam jest? Co tu się dzieje?
Wspięli się do kabiny nawigacyjnej. Przed nimi stał żylasty, młody

mężczyzna w kombinezonie technika. Patrzył na nich szeroko otwartymi
oczami.

- Kim jesteście? - spytał, cofając się z podniesionymi pięściami. Travis był

całkowicie zdezorientowany, dopóki nie spojrzał w odbicie na lśniącej
powierzchni tablicy sterowniczej: brudny, półnagi dzikus; Ross wyglądał
identycznie. Technik Z pewnością wziął ich za tubylców. Murdock zerwał
z głowy pokrytą pyłem perukę. Travis poszedł jego śladem. Technik
wyraźnie się rozluźnił.

- Jesteście agentami czasu - rzekł. - Co tu się w ogóle dzieje?

background image

- Jedna wielka rozpierducha. - Ross usiadł ciężko na obrotowym fotelu.

Travis oparł się o ścianę. We wnętrzu zacisznej kabiny trudno było
uwierzyć w katastrofę i zamieszanie na zewnątrz. - Nastąpiła erupcja
wulkanu-kontynuował Murdock. - I szarża mamutów. .. tuż przed tym, jak
tu weszliśmy...

Technik ruszył ku schodom.
- Musimy dostać się do przekaźnika.
Travis złapał go za ramię.
- Nie ma mowy o opuszczaniu statku. Na zewnątrz nic nie widać, za dużo

pyłu w powietrzu.

- Ile brakowało do przetransportowania statku? - zapytał Ross.
- Z tego, co wiem, wszystko było gotowe - zaczął technik i dodał szybko: -

Chcesz powiedzieć, że spróbują z nami w środku?

- Jest taka możliwość. Póki co, tylko możliwość. Skoro rusztowanie

przetrwało trzęsienie ziemi i szarżę mamutów... - Ross mówił słabym,
zmęczonym głosem.-Poczekamy i sami się przekonamy.

- Trochę możemy podejrzeć. - Technik podszedł do panelu i podniósł rękę

z zamiarem dotknięcia jednego z przycisków.

Ross wyskoczył z fotela jak sprężyna. Wpadł na mężczyznę i powalił go na

podłogę. Urządzenie zostało jednak włączone. Z konsoli wyłonił się jakiś
dysk i zajaśniał. Ponad głową oszołomionego i wzburzonego technika,
który opierał się rękami i nogami o podłogę, zobaczyli wirującą mgłę pełną
kurzu i pyłu, zupełnie jakby wyglądali przez okno na dolinę.

- Ty głupcze! - Ross stanął nad technikiem. Jego oczy rzucały gromy.-

Niczego tutaj nie dotykaj!

- Mądry się znalazł... - Mężczyzna podnosił się na nogi. Twarz płonęła

mu czerwienią, gdy składał pięści do walki. -Wiem, co robię...

- Patrzcie tam! - Okrzyk Travisa ostudził ich zapał, zanim zdążyli się

zewrzeć.

We mgle pojawiło się coś więcej. Tworzyło się powoli, pręt za prętem,

kwadrat za kwadratem; żółtozielone linie światła o sile błyskawicy,
pozbawione jednak jej zygzakowatego kształtu. Wzór rósł szybko,
dominując nad szarością dryfującego pyłu.

- Żelazna siatka! - Technik odbiegł od Rossa. Usiadł na jednym z foteli

obrotowych, pochylił się w przód iż zaciekawieniem wpatrywał się w
ekran. - Włączyli zasilanie. Próbują nas przenieść.

Rusztowanie wciąż jaśniało. Nie mogli już na nie patrzeć, bo blask stał się

oślepiający. Statek zakołysał się. Kolejne trzęsienie ziemi? A może coś
innego? Zanim Travis zdążył trzeźwo pomyśleć, ogarnęło go niesłychanie
dziwne uczucie, którego nie umiałby nazwać ani opisać. Miał wrażenie, ze

background image

jego ciało i umysł znalazły się w jednej chwili w stanie wojny. Dyszał, wił
się. Chwilowy dyskomfort, jakiego doświadczył podczas przejścia przez
transfer, był niczym w porównaniu z obecnymi katuszami. Próbował
znaleźć jakąś stabilizację w rozpadającym się świecie.

Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Nad nim było okno z widokiem na

zewnątrz. Powoli uniósł głowę. Czuł się tak, jakby został pobity. Ale ten
widok za oknem... nie było tam szarości... pył nie opadał jak śnieg.
Wszystko było błękitne, jasne, metalicznie błękitne -błękit, jaki znał i jaki
kojarzył mu się z bezpieczeństwem. Stanął chwiejnie na nogach,
wyciągając rękę do tej obietnicy błękitu, ale wciąż przeważało poczucie
niestabilności.

- Zaczekaj! - Technik zacisnął palce na jego nadgarstku. Odciągnął Travisa

od ekranu i spróbował wepchnąć go na jeden z foteli. Ross był dalej; ręka
pokryta bliznami zaciskała się na krawędzi konsoli. Jego twarz straciła
gniewny wyraz. Teraz wyglądał na zaciekawionego.

- Co się dzieje? - zapytał szorstko.
- Siadaj na tamtym fotelu! - rozkazał technik. - Zapnij pasy! Jeżeli to jest

to, co mi się wydaje, koleś... - Popchnął Rossa z powrotem na najbliższy
fotel, a ten posłuchał pokornie, jakby nie starł się z tym człowiekiem
zaledwie przed kilkoma chwilami.

- Przenosimy się w czasie, tak? - Travis wciąż obserwował tę cudowną,

kojącą plamę błękitnego nieba.

- Naturalnie. Przenosimy się. Ale jak długo tu pozostaniemy? - Technik

podszedł chwiejnie do trzeciego fotela, tego, na którym kilka dni temu
znaleźli martwego pilota. Usiadł tak gwałtownie, jakby nogi odmówiły mu
posłuszeństwa,

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Ross zmrużył oczy gniewne spojrzenie

wróciło.

- Energia siatki zaktywowała silniki. Nie czujesz tych wibracji człowieku?

Według mnie statek przygotowuje się do startu!

- Co takiego? - Travis niemal wyskoczył z fotela.
Technik pochylił się do przodu i wepchał go tam z powrotem
- Nawet nie próbuj wydostać się stąd, chłopcze. Popatrz tylko!
Travis spojrzał we wskazanym kierunku. Szyb, którym wspięli się do

kabiny, był teraz zamknięty.

- Włączono zasilanie - kontynuował technik. - Według mnie niebawem

ruszamy.

- Nie możemy! - zaczął Travis i zadrżał, zdając sobie sprawę ze protestuje

na darmo.

- Czy potrafisz coś zrobić? - spytał Ross, odzyskując panowanie nad sobą.

background image

Technik roześmiał się, zakasłał i przeciągnął ręką po konsoli.
- Ale co? - zapytał posępnie. - Wiem tylko, do czego służą zaledwie trzy

przyciski. Nie ośmielaliśmy się eksperymentować z pozostałymi bez
uprzedniego demontażu całej instalacji. Sprawdzaliśmy wszystko krok po
kroku. Nie mogę niczego zatrzymać ani uruchomić. Polecimy na Księżyc,
czy tego chcemy czy nie.

- A czy oni mogą coś zrobić? - Travis spojrzał na błękitną plazmę. Nie

wiedział nic na temat maszyn, nie znał nawet podstaw mechaniki.
Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że gdzieś, jakimś cudem, ktoś
położy kres temu horrorowi.

Technik spojrzał na niego i znów zaśmiał się nerwowo.
- Oni mogą tylko szybko uciec. Jeśli po naszym starcie powstanie

zawirowanie, wielu fajnych facetów może dostać za swoje.

Wibracje, które Travis wyczuwał wcześniej, przybierały na sile.

Dochodziły nie tylko ze ścian i podłogi kabiny, ale, jak mu się zdawało, z
powietrza, które łykał szybkimi, płynami haustami. Panika związana z
całkowitą bezradnością przyprawiła go o mdłości, wysuszyła usta, ścisnęła
trzewia przejmującym bólem.

- Jak długo..? - usłyszał pytanie Rossa i zobaczył, jak technik potrząsa

głową,

- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja.
- Ale dlaczego? Jak? - zapytał Travis ochrypłym głosem.
- Ten pilot, ten, którego tu znaleźli siedzącego... - Technik zabębnił palcami

po krawędzi konsoli sterowniczej. "- Może ustawił aktywację statku, zanim
nastąpiło zderzenie. Potem transfer w czasie. .. ta energia wywołała gdzieś
reakcję... Ale to są tylko moje domysły.

- Ustawił automatyczną aktywację? Po co? Dokąd chciał lecieć? - Ross

przesunął językiem po wargach, jakby chciał je zwilżyć.

-Do domu. Mozę o to chodzi, chłopcy! Przypnijcie się!
Travis mocował się z pasami, w końcu niezdarnie przypiął się do fotela.

On również poczuł ostatnie drganie towarzyszące wibracjom.

Potem przygniotła go jakaś niewidzialna ręka, tak duża i potężna jak stopa

mamuta. Fotel wyprostował się i zmienił w rozkołysane łóżko. Travis,
zespolony z nim na dobre i złe, nie mógł oddychać, myśleć czy zrobić
cokolwiek więcej ponad odczuwanie; musiał jakoś wytrzymać ból,
ciśnienie miażdżące ciało i kości. Błękitny kwadrat stanowił jedyne
wytchnienie dla obolałych oczu. Potem była już tylko ciemność.

background image

7

Travis odzyskiwał przytomność powoli, boleśnie, świadom wewnętrznych

obrażeń. Dopiero po jakimś czasu zdołał pozbierać myśli. Spróbował
przełknąć ślinę i poczuł w ustach smak krwi. Miał trudności ze skupieniem
wzroku. Ekran, ostatnio błękitny, teraz stał się matowoczamy. Travis
drgnął i koja zakołysała się gwałtownie. Powoli, ostrożnie podniósł się,
opierając na obydwu rękach.

Na kolejnej wiszącej koi leżał Ross Murdock. Dolną część jego twarzy

pokrywała zaschnięta krew. Miał zamknięte oczy, a skóra pod mocną
opalenizną i brodem wydawała się zielonobiała. Technik nie wyglądał o
wiele lepiej. W kabinie panowała całkowita cisza, żadnych dźwięków czy
wibracji. Dopiero gdy sobie to uświadomiła zaczął mocować się z pasem
bezpieczeństwa opinającym go w talii. Spróbował wstać.

Próba przyniosła katastrofalne skutki. Travis oderwał się od oparcia, lecz

jego stopy nie dotknęły podłogi. Brak przyciągania spowodował, że
mężczyzna wypadł z łóżka i uderzył o krawędź głównej konsoli
sterowniczej z siłą, która wyrwała mu z gardła okrzyk bólu. Zdjęty paniką,
przytrzymał się konsoli i przesuwał się wzdłuż niej, dopóki nie dotarł do
technika. Próbował go ocucić a nie widząc żadnych efektów, zastosował
bardziej stanowcze metody.

W końcu nieprzytomny jęknął, odwrócił głowę i otworzył oczy. Wraz z

powracającą świadomością rosło zdumienie i strach.

- Co... co się stało? - wybełkotał. - Jesteś ranny?
Travis otarł usta i brodę wierzchem dłoni, na której pozostała krew.
- Nie mogę chodzić - odparł. - Unoszę się...
- Unosisz się? - Technik wstał z mozołem i odpiął pasy. - A więc nie ma

grawitacji! Jesteśmy w kosmosie!

Fragmenty czytanych niegdyś artykułów odżyły w pamięci Travisa. Brak

grawitacji; nie ma dołu, góry, ciężaru... Pomimo mdłości i zawrotów
głowy, przytrzymując się konsoli minął technika i dotarł do Rossa.
Murdock zaczynał się poruszać, a kiedy Indianin położył rękę na jego
fotelu, jęknął. Bezwiednie przebierał palcami nad klatką piersiową, jakby
chciał ukoić ból. Travis delikatnie ujął go za zakrwawiony podbródek i
przekręcał mu powoli głowę z boku na bok, dopóki szare oczy nie
otworzyły się.

- Stało się, jesteśmy w kosmosie - Technik Case Renfry tylko kręcił głową

w odpowiedzi na potok pytań. - Posłuchajcie, koledzy, wynajęto mnie do
tego projektu, abym pomógł ocenić stan wraku. Nie potrafię sterować

background image

żadnym statkiem, nie mówiąc o tym, a zatem musi mieć włączonego
automatycznego pilota.

- Włączonego przez martwego pilota. W takim razie powinien wrócić do

bazy -zasugerował ponuro Travis.

- Zapominacie o jednej rzeczy. - Ross usiadł ostrożnie, przytrzymując się

obiema rękami łóżka. - Baza tego pilota znajduje się mniej więcej
dwanaście tysięcy lat w przeszłości. Przetransportowali nas w czasie,
zanim wystartowaliśmy...

- I nie możemy wrócić do siebie? - domyślił się Travis.
- Nie radzę dotykać żadnych przycisków na tej konsoli - ostrzegł Renfry,

kręcąc głową. -Jeśli rzeczywiście statkiem steruje automat, najlepiej
poczekać, aż dotrzemy do celu podróży. Potem zobaczymy, co da się
zrobić.

- Tyle że trzeba wziąć pod uwagę kilka innych rzeczy, takich jak żywność,

woda, zapasy powietrza - zauważył Travis.

- No tak, powietrze - powtórzył Ross ponuro. - Jak długo już lecimy?
Renfry uśmiechnął się słabo.
- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja. Myślę, że z zapasem powietrza

nie będzie problemu. Mieli na statku fabrykę tlenu, a Stefferds mówił, że
jest ona w idealnym stanie. Utrzymywali świeże powietrze dzięki jakiemuś
gatunkowi alg w odizolowanej sekcji. Można popatrzeć, ale nie ma
możliwości, żeby tam wejść. Oni oddychali mniej więcej taką samą
mieszanką jak my. Ale jeśli chodzi o żywność i wodę... lepiej, żebyśmy się
rozejrzeli. Widzę ta trzy gęby do wykarmienia...

- Cztery! Jest jeszcze Ashe! - Ross na chwilę zapomniał, gdzie się

znajduje, i spróbował zeskoczyć z fotela. Popłynął przed siebie machając
chaotycznie nogami i rękami, aż Renfry ściągnął go na dół.

- Tylko spokojnie, kolego. Naciśniesz niewłaściwy przycisk podczas

takiego nurkowania i możemy znaleźć się w jeszcze gorszych opałach.
Kim jest Ashe?

- To nasz dowódca. Położyliśmy go w kabinie poniżej. Potężnie rąbnął się

w głowę.

Travis skierował się do schodów prowadzących do centralnej części

kadłuba. Przeleciał za daleko i odbił się z powrotem, ale zdołał zacisnąć
palce na uchwycie włazu. Otworzyli klapę i zaczęli posuwać się niezdarnie
w kierunku, który Travis wciąż uznawał - mimo sprzecznych dowodów
wzrokowych - za “dół";

Zejście do serca statku wymagało zręczności i wysiłku, który przyprawiał

ich posiniaczone i obolałe ciała o wyjątkowe katusze. Kiedy wreszcie
dotarli do kabiny, znaleźli w niej Ashe'a o wiele lepiej zabezpieczonego

background image

przed siłą ciągu niż oni. Tylko spokojna twarz archeologa wystawała ponad
gęstą masą galaretowatej substancji wypełniającej wnętrze przeszklonej
koi.

- Wszystko będzie z nim dobrze. Trzymają to coś w kapsułach

ratunkowych. Służy do leczenia. Raz uratowało mi życie - stwierdził Ross.
- Lek na wszystko.

- Skąd tyle wiesz? - spytał Renfry. Przez chwilę wpatrywał się w

Murdocka zaciekawionym wzrokiem, a potem dodał: - Hmm, musisz być
facetem, który spotkał się z Czerwonymi na tamtym statku!

- Tak. Ale teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym. Żywność,

woda...

Rozpoczęli poszukiwania, posuwając się ostrożnie za Rossem. Z każdą

minutą nabierali przekonania, że przystosowanie do stanu nieważkości
wymaga żmudnej i ciężkiej pracy. Byli jednak zdeterminowani, by poznać
wszystkie, najlepsze i najgorsze, strony swego położenia. Technik już
wcześniej dotarł do najmniejszych zakamarków na statku i teraz pokazał
im jednostkę odnowy powietrza, maszynownię oraz pomieszczenia załogi.
Skrupulatnie przeszukali miejsce, które prawdopodobnie pełniło funkcję
mesy i kuchni. W ciasnym pomieszczeniu mogło się pomieścić nie więcej
niż czterech ludzi - lub humanoidalnych istot -naraz.

Travis zmarszczył brwi, patrząc na rzędy opieczętowanych pojemników

stojących w szafkach. Wyjął jeden, potrząsnął nim koło ucha i w nagrodę
usłyszał charakterystyczne bulgotanie. Przesunął suchym językiem po
zakrwawionych ustach. W pojemniku niewątpliwie był jakiś płyn, a
Indianin nie pamiętał, kiedy ostatnim razem całkowicie zaspokoił
pragnienie.

- To woda. jeśli chce ci się pić. - Renfry przyniósł z kąta menażkę. -

Mieliśmy na pokładzie takie cztery i korzystaliśmy z nich w czasie pracy.

Travis sięgnął po metalową butelkę, ale nie zdjął z niej zakrętki.
- Nadal masz wszystkie cztery? - Dobrze znał wartość wody i cierpienie

spowodowane jej brakiem.

Renfry przyniósł pozostałe menażki i potrząsnął każdą.
- Trzy wydają się pełne. W tej jest połowa...może trochę mniej
- Będziemy musieli racjonować wodę.
- Jasne - zgodził się technik. - Myślę, że są tu także koncentraty żywności.

Czy i wy macie takie tabletki?

- Ashe miał swój worek ż zapasami, prawda? - Travis zwrócił się do Rossa.
- Tak Lepiej sprawdźmy, ile kapsułek zostało.
Travis spojrzał na tajemniczy pojemnik, który wydał z siebie miłe

bulgotanie. W tej chwili oddałby wiele za możliwość podniesienia

background image

przykrywki, wypicia zawartości i zaspokojenia pragnienia.

- Możliwe, że będziemy musieli tego spróbować. -Renfry wziął pojemnik

od zwiadowcy i odstawił go na miejsce.

- Domyślam się że spróbujemy wielu rzeczy przed końcem tej podróży,

jeżeli kiedykolwiek się skończy. Póki co chciałbym się wykąpać albo
przynajmniej umyć. - Ross przyjrzał się z wyraźnym niezadowoleniem
swemu podrapanemu, na wpół nagiemu, bardzo brudnemu ciału.

- Z tym nie ma problemu. Chodźcie.
Renfry ponownie zmienił się w przewodnika, prowadząc ich do małego

pomieszczenia za mesą.

- Stań na tym. Może uda ci się utrzymać w jednym miejscu. - Wskazał na

jakieś pręty wystające ze ściany. - Stopy postaw na tym okrągłym dysku, a
potem naciśnij okrąg w ścianie.

- Co się wtedy stanie? Pieczesz się czy gotujesz? - zapytał podejrzliwie

Travis.

- Nic z tych rzeczy. To naprawdę działa. Sprawdzaliśmy wczoraj na śwince

morskiej. Potem korzystał z tego Harvey Bush, kiedy oblał się olejem. To
urządzenie przypomina prysznic.

Ross szarpnął za sznurki od kiltu i zdjął sandały; po każdym gwałtownym

ruchu lądował na ścianie.

- W porządku. Jestem gotów. Teraz mogę spróbować. - Postawił stopy na

dysku, utrzymując się w jednym miejscu za pomocą drążków, i nacisnął
okrąg. Spod krawędzi podłogi uniosła się mgiełka i otoczyła mu nogi,
stopniowo wznosząc się coraz wyżej. Renfry zamknął drzwi.

- Hej! - zaprotestował Travis. - On się zagazuje!
- Wszystko w porządku! - doleciał ich głos Rossa. - A nawet lepiej niż w

porządku!

Kiedy po kilku minutach wyszedł z zamglonej kabiny, na jego ciele nie

było widać śladów krwi i brudu. Co więcej, zadrapania, przedtem
zaognione, zmieniły się w nikłe różowe linie. Ross uśmiechał się.

- Luksusy jak w domu. Nie wiem, co to za substancja, ale czyści aż do

drugiej warstwy skóry i jest naprawdę przyjemna. To pierwsza dobra rzecz,
jaką tutaj znaleźliśmy.

Travis z ociąganiem ściągał swój kilt. Wcale mu się nie uśmiechała kąpiel

w tej kosmicznej łaźni, ale równocześnie bardzo chciał się umyć. Ostrożnie
stąpnął na dysk na podłodze, potem stanął całymi stopami i nacisnął kółko.
Wstrzymał oddech, kiedy gazowa substancja zaczęła go otaczać.

Po chwili zorientował się, że to nie gaz. Tajemnicza substancja miała

więcej cech ciała stałego niż para. Odniósł wrażenie, jakby zanurzył się w
powodzi spienionych bąbelków, które ocierały się i ześlizgiwały z jego

background image

skóry ze stałym naciskiem energicznego wycierania ręcznikiem. Rozluźnił
się i zamknąwszy oczy, zanurzył głowę. Poczuł delikatne muskanie na
twarzy; ból spowodowany zadrapaniami i stłuczeniami szybko ustępował.

Kiedy bąbelki opadły, Travis wyszedł z pomieszczenia. Zobaczył Rossa,

który właśnie ubrał się w błękitnozielony kombinezon, ściśle przylegający
do ciała. Kombinezon był jednoczęściowy, a fragment zakrywający stopy
miał grube gąbki, które łagodziły stąpanie. Ross podniósł z podłogi
zawiniątko z drugim kombinezonem i rzucił je Apaczowi.

- Wymogi tego domu - rzekł. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że jeszcze

kiedyś coś takiego założę.

- Ich mundury? - Travis przypomniał sobie martwego pilota. - Co to jest?

Jedwab? - Powiódł dłonią po śliskim materiale, którego nie potrafił
zidentyfikować. Zafascynowała go gra kolorów: błękitnego, zielonego i
lawendowego - przy poruszeniu zmieniały się odcienie.

- Tak. Ma swoje zalety. Daje ochronę na wypadek zimna i gorąca. Z

drugiej strony, łatwo go zauważyć.

Travis znieruchomiał z ręką włożoną do połowy prawego rękawa.
- Zauważyć?
- No cóż, ścigali mnie przez jakieś pięćdziesiąt mil po dość nieprzyjaznym

terenie, ponieważ miałem na sobie jeden z tych kombinezonów. Próbowali
również wtargnąć do mojego umysłu. Pewnej nocy zbudziłem się, idąc
prosto w łapy tych chłopców.

Travis wpatrywał się w Rossa szeroko otwartymi oczami, ale nie wątpił, że

Murdock mówi serio. Spojrzał na jedwabisty materiał i poczuł nagły
impuls, żeby zerwać kombinezon z ciała.

- Gdybyśmy byli we właściwym czasie, nie dotknąłbym tego nawet kijem -

kontynuował Ross z kwaśnym uśmiechem. - Ale skoro jesteśmy oddaleni o
kilka tysięcy lat od prawowitych właścicieli, zaryzykuję. Tak jak mówiłem,
te kombinezony naprawdę mają pewne zalety.

Travis pozapinał się szybko. Materiał był miły w dotyku, dawał trochę

ciepła i koił prawie tak, jak spienione bąbelki, które oczyściły i
doenergetyzowały wyczerpane ciało.

Uczyli się poruszać w stanie nieważkości. Wkrótce szło im to zupełnie

dobrze. Przemieszczali się, wykonując ruchy jak przy pływaniu, i wciągali
się po licznych poręczach. Gdyby nie to, że statek zmierzał w nieznane, ich
obecne położenie miało wiele pozytywnych aspektów. Godzinę później
wszyscy zebrali się w kabinie sterowniczej.

Ashe, który po kuracji w kabinie kąpielowej poczuł się znacznie lepiej,

objął dowództwo. Renfry był jedyną nadzieją zwiadowców. Technik nie
miał jednak zbyt wiele do zaoferowania.

background image

- Tuż przed śmiercią obcy musiał zaprogramować kurs powrotny. Nie

widzę innego rozsądnego wytłumaczenia. Kiedy prowadziliśmy badania,
mój szef, bazując na tym, czego dowiedział się z taśm zabranych z kwatery
rosyjskiej, odkrył trzy instalacje. Jedna umożliwia obserwację tego, co się
dzieje na zewnątrz. - Wskazał ekran, który ożył błękitem na kilka
drogocennych sekund poprzedzających niechciany start. - Kolejna tworzy
wewnętrzny system komunikacyjny. No i wreszcie trzecia. Ta. - Przesunął
dźwignię do końca. Na tablicy zamrugały trzy światełka i niespodziewanie
ponad głowami usłyszeli głos mówiący w niezrozumiałym języku.

- A to co takiego? - Ashe z zainteresowaniem obserwował światła.
- Broń! Mamy teraz otwarte cztery wejścia, a w każdym działo gotowe do

strzału. Szef domyślał się, że był to, a raczej jest, mały wojskowy statek
zwiadowczy albo policyjny patrolowiec. - Przesunął dźwignię z powrotem
i światełka zgasły.

- Nie przyda się nam ta broń - skomentował Ross. - Jakie mamy szansę na

powrót do domu?

Renfry wzruszył ramionami.
- Póki co, nie widzę żadnej. Szczerze mówiąc, boję się dłubać w tych

urządzeniach, kiedy jesteśmy w kosmosie. Istnieje zbyt duże ryzyko, że
zatrzymamy się i nie ruszymy ani do przodu, ani do tyłu.

- Brzmi sensownie. W takim razie musimy lecieć do miejsca, na które

zaprogramowany jest autopilot? Renfry skinął głową.

- Ta technologia jest bardziej zaawansowana i statek znacznie się różni od

naszych samolotów. Gdybym miał czas i siedział sobie bezpiecznie na
Ziemi, może zdołałbym rozpracować silniki. Ale zaraz potem stanąłbym
przed kolejnym dylematem: co wprawia je w ruch.

- Napęd jądrowy?
- Niewykluczone. Napęd może być atomowy, ale nie zdołam tego ustalić.

Silniki są całkowicie ukryte.

- A cel podróży może znajdować się gdziekolwiek we wszechświecie -

odezwał się Ashe. - Oni musieli znać sposób na skoki w przestrzeni.
Podróże nie mogły trwać setek lat.

Renfry, wyraźnie rozdrażniony, przyglądał się rzędom przycisków i

dźwigni.

- Mogli dysponować wszystkim, co byłby w stanie wyobrazić sobie dobry

pisarz, ale nie dowiemy o tym, aż coś zadziała, albo nie zadziała!

- Niezła perspektywa. - Ashe wstał. - Myślę, że powinniśmy teraz

dokładnie zbadać nasz obecny dom.

Znaleźli trzy małe kabiny mieszkalne - każda z dwoma kojami.

Eksperymentując z panelami ściennymi, natknęli się na odzież i rzeczy

background image

osobiste załogi. Travisowi nie podobało się opróżnianie płytkich szafek i
zagarnianie rzeczy zmarłych. Z chęcią uczestniczył natomiast w polowaniu
na wskazówki, które dla obecnych pasażerów mogły oznaczać życie albo
śmierć: Otworzywszy ostatnią szufladkę, ujrzał obiecujący błysk. Podniósł
śliski prostokątny przedmiot, w dotyku przypominający szkło. Na
pierwszy rzut oka był mlecznobiały i gładki, lecz kiedy obrócił go z
zaciekawieniem, dostrzegł drobne, błyszczące żółte punkty na krawędzi,
które mogły być jakimiś klejnotami otaczającymi osobliwą ramką nie
obrazek, ale pustkę.

Obrazek! Gdyby nosił przy sobie jakieś zdjęcie, co by przedstawiało?

Rodzinę? Dom? Przyjaciół? Wpatrywał się w pustkę w obrębie ramki.
Pustkę? Tam coś było! Na powierzchnię sączył się kolor, kształty stawały
się coraz bardziej wyraźne. Zdezorientowany, prawie przerażony, Travis
obserwował zadziwiające zjawisko.

Teraz naprawdę patrzył na obrazek - znajomy widok pustyni i gór. Hmm,

możliwe, że stał na urwisku i patrzył w kierunku kanionu Czerwonego
Konia! Jak to możliwe, żeby jakiś obcy, który żył dwanaście tysięcy lat
temu, miał pośród rzeczy osobistych zdjęcie rodzinnego kraju Travisa? To
niewiarygodne! Nierealne!

- Co to jest, synu? - Ręka Ashe'a na jego ramieniu była bardzo realna, głos

wydawał się ciepły w porównaniu z chłodem ogarniającym Travisa, w
miarę jak wpatrywał się w trzymany w ręku przedmiot, przedmiot, który,
mimo znanego piękna, był czymś złym, okropnym...

- Zdjęcie... - wymamrotał. - Zdjęcie mojej ziemi rodzinnej.
Tutaj.
- Co takiego? - Ashe pochylił się i z okrzykiem wyrwał Travisowi z rąk

dziwny przedmiot. Apacz potarł spocone dłonie o biodra, starając się
zetrzeć wspomnienie dotyku.

Archeolog, patrząc na pustynny krajobraz, krzyknął ponownie. Obraz

bladł, a barwy pochłonęła biel. Zarysy urwisk i gór zniknęły. Ashe
podniósł ramkę w obu dłoniach. Teraz w jej głębi znów coś zawirowało,
scena nabierała nowej ostrości.

Tyle że nie była to już pustynia, lecz las wysokich, zielonych drzew. Travis

rozpoznał sosny. Poniżej znajdował się pas szarobiałego piachu, a dalej
fale, które unosiły się wysoko i spienione rozbijały o poszarpane skały.
Nad niespokojną wodą wisiały białe ptaki.

- Safeharbour! - Ashe usiadł raptownie na koi i obraz zatrząsł się w jego

drżących dłoniach. - To plaża przy moim domu w Maine! -W Maine,
naprawdę! Safeharbour, Maine! Ale jak się tu znalazła? -Na jego twarzy
malowało się zdumienie.

background image

- Mnie również pokazał dom rodzinny - powiedział wolno Travis. - A teraz

tobie inną scenę. Być może istocie, która kiedyś mieszkała w tej kabinie,
też pokazywał dom. To z pewnością magiczny przedmiot. I nie chodzi tu o
magię, jaką twoja rasa zaprzęgła do spełniania woli, ani o taką, jaką znali
moi przodkowie.

Myśl, że ten przedmiot zaskoczył także białego człowieka, rozproszyła

początkowy strach Travisa. Ashe podniósł wzrok i spojrzał na Apacza.
Powoli pokiwał głową.

- Wydaje mi się, że masz rację. Co oni znali, ci ludzie? Jakie cuda znali!

Musimy się dowiedzieć, czego tylko się da, podążyć ich śladem.

Travis zaśmiał się nerwowo.
- Ich śladem to my podążamy, doktorze Ashe. A co do nauki, no cóż,

zobaczymy.

background image

8

W wąskim korytarzu pojawiła się jakaś postać. Opatrzone poduszeczkami

stopy ledwo dotykały podłogi. W bezczasowym wnętrzu statku
kosmicznego, gdzie nie było zmiany dnia w noc, Travis musiał długo
czekać na ten szczególny moment. Zaczął odpinać pas.

Zapasy wody podzielili na ścisłe racje i tak samo zrobili z kapsułkami

zawierającymi koncentraty żywności. Lecz jutro, czy w kolejnym okresie
przebudzenia, który umownie nazywali “jutrem", pozostaną im tylko
cztery małe porcje. Travis zdawał sobie z tego sprawę. Pamiętał “również,
co powiedział Ross w dniu, w którym omawiali potrzebę
eksperymentowania z zapasami żywnościowymi obcych.

- Case Renfry - rzekł Murdock - nie zamierza być królikiem

doświadczalnym. Jeżeli kiedykolwiek mamy dowiedzieć się, co wprawia w
ruch ten pojazd i jak go zawrócić, to tylko dzięki niemu. A ty, szefie -
spojrzał na Ashe'a - masz najbystrzejszy umysł. Musisz mu pomóc. Może
uda ci się zlokalizować jakąś instrukcję obsługi.

Przeglądali znalezione w kabinach materiały. Przedmioty podobne do

znikającego obrazka odłożyli na bok w nadziei, że Ashe, dzięki swemu
doświadczeniu w penetrowaniu pradawnych tajemnic, po głębszej analizie
zrozumie ich działanie.

- Natomiast rozwiązanie problemu żywności - kontynuował Ross - należy

powierzyć ochotnikowi... czyli mnie.

Travis milczał, lecz on również miał pewien plan. Rozumiał sens

wywodów Rosa, ale jego wniosek różnił się od konkluzji Murdocka. Z
czterech mężczyzn na pokładzie to on, a nie Murdock, był najbardziej
bezużyteczny. A historia jego ludu dowodziła niezbicie, że Apacze mieli
najbardziej wytrzymały system pokarmowy. Potrafili żyć z naturalnych
płodów ziemi, podczas gdy inne rasy umierały z głodu. Dlatego
zaangażował się teraz we własny, prywatny projekt.

W trakcie ostatniego okresu snu wziął pierwszy pojemnik z szafki z

zapasami, ten, w którym bulgotało podczas poruszania. Połknął dwie spore
porcje bardzo słodkiej substancji o konsystencji bigosu. Miała
nieprzyjemny smak, ale nie spowodowała żadnych dolegliwości żo-
łądkowych. Potem wybrał małą, okrągłą puszkę. Szybko zerwał z niej
przykrywkę, nasłuchując odgłosów z korytarza.

Zostawił śpiącego Rossa w małej kabinie, którą wspólnie dzielili, zajrzał

do Renfry'ego i Ashe'a i dopiero wtedy wybrał się na tę małą wycieczkę.
Miał niewiele czasu, a po spożyciu każdej nowości musiał odczekać kilka

background image

minut przed spróbowaniem następnej.

Dręczyło go pragnienie, lecz wiedział, że lepiej niczego nie pić. Podczas

ostatniego “posiłku" położył sobie na dłoni tabletkę z koncentratem,
przyłożył manierkę do ust, ale nie napił się wody. Teraz przyglądał się z
obrzydzeniem nowej potrawie.

Brązowa galareta drżała lekko wraz z ruchem pojemnika w dłoni; światło

odbijało się od jej powierzchni. Używając przykrywki jako łyżki, Travis
włożył sobie niewielką porcję do ust. Skrzywił się, czując coś tłustego na
języku. Przełknął jednak i nabrał kolejną porcję. Jako trzecie w kolejności
wybrał kwadratowe pudełko. Zaczeka. Jeżeli nie będzie żadnych
niepożądanych objawów po galarecie - wtedy zje to. Jeśli kilka z tych
pojemników zawiera pożywienie, na statku jest dostatecznie dużo jedzenia,
żeby przetrwać bardzo długą podróż.

Nie wrócił na koję. Magnetyczne dna kolejnych pojemników przywierały

do powierzchni stołu, podobnie jak grube podeszwy jego kombinezonu
przyczepiały się do powierzchni spacerowych na statku, jeśli stawiał nogi
zdecydowanie. Wszyscy przystosowali się w pewnym stopniu do braku
grawitacji, ale Travis nie czul się dobrze. Chwilowa samotność sprawiła
mu niemałą ulgę. Bardzo chciał się rozluźnić.

Polubił wyprawy w czasie. Rozumiał prehistoryczny świat, bezkresną

dzicz. Ale ten statek był inny. Apacz miał wrażenie, że cień śmierci wciąż
unosi się w małych kabinach, w wąskich korytarzach i przejściach, że
obcość tego miejsca jest o wiele bardziej zatrważająca niż szablozębny
tygrys czy szarżujący mamut.

Kiedyś chciał poznać tajemnice swoich przodków. Wierzył, że posiądzie

ich wiedzę, badając skorupy starych naczyń czy groty strzał wciśnięte w
jakąś szczelinę w jaskini. Z przodkami łączyła go duchowa więź, byli mu
bliscy, a konstruktorzy tego statku nie. Przez chwilę czuł się uwięziony,
osaczony. Zapragnął gołymi pięściami rozkruszyć otaczające go ściany,
wydostać się z tej skorupy.

Ale za ścianami nie było światła ani powietrza, tylko próżnia - tajemniczy

kosmos, w którym odległości między gwiazdami wydawały się niczym.
Travis walczył z własną wyobraźnią. Nie mógł się pogodzić z obrazem
statku zawieszonego w pustce, gdzie nie było stałych punktów światła
oznaczających gwiazdy, gdzie nie istniało nic stabilnego.

Podróżnicy mogli jedynie mieć nadzieję, że kiedyś dotrą do portu, na który

umierający obcy zaprogramował autopilota. Ten kurs został obrany
dwanaście tysięcy - a może więcej - lat temu. Co zastaną za ścianą czasu?
Kilkanaście tysięcy lat... okres zbyt długi dla umysłu zwyczajnego
człowieka. W tych czasach na Ziemi jeszcze nie budowano pierwszych

background image

lepianek, nie siano ziaren. Kim byli wtedy Apacze... i Biali? Myśliwymi,
którzy wprawnie posługiwali się włócznią i nożem podczas polowania na
zwierzynę. A obcy w tych czasach podróżowali, nie tylko między
planetami pojedynczego systemu, lecz pośród gwiazd!

Travis próbował wyobrazić sobie ich przyszłość, ale przeszkadzało mu

pragnienie otwartej przestrzeni. Chciał stanąć w blasku słońca, poczuć
wiatr - tak, nawet gorący pustynny wiatr, ciężki od pyłu, dmuchający mu w
twarz. To pragnienie sprawiało mu ból -ból!

Przycisnął ręce do pasa. Nagły spazm bólu targnął jego ciałem. I nie był to

ból zrodzony z tęsknoty za domem. Ten ból był fizyczny i bardzo realny.
Travis zgiął się wpół, starając się złagodzić piekący uścisk w trzewiach.
Kabina wirowała mu przed oczami. Wreszcie kłucie minęło i Indianin
wyprostował się, lecz po chwili ból powrócił. Już rozumiał. Drugi
pojemnik z żywnością obcych okazał się pechowy.

Jakimś cudem Indianin podniósł się na nogi, a kiedy dopadła go trzecia

fala bólu, oparł się o stół. Wydawało się, że tortury trwają wieczność; jego
twarz i dłonie były całe mokre. Przebył połowę drogi wzdłuż korytarza,
docierając do celu dokładnie w chwili, gdy rozszalały żołądek nie
wytrzymał.

Travis nigdy by nie uwierzył, że dwa łyki tłustej galarety mogą tak bardzo

osłabić człowieka. Wycieńczony, powlókł się z powrotem do mesy i opadł
bezwładnie na fotel. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnął teraz napić
się wody, oczyścić zły smak w ustach, ugasić ogień w gardle. Nie śmiał
jednak wziąć żadnej z manierek, zdając sobie sprawę, jak niewiele zostało
drogocennego płynu.

Przez chwilę pochylał się nad stołem, zadowolony, że ból minął.

Przyciągnął do siebie puszkę z galaretą. To musiała być trucizna.
Spróbował pożywienia z zaledwie dwóch pojemników - zawartość ilu
jeszcze okaże się niezdatna do jedzenia?

Zostało im tylko pięć kapsułek z koncentratem. Jeżeli mają przetrwać tę

podróż, muszą skorzystać z zapasów obcych. Nie mógł opanować drżenia
rąk, kiedy otwierał wieczko kwadratowego pudełka. Może postępował zbyt
pochopnie, biorąc kolejną próbkę niedługo po fatalnym efekcie zjedzenia
poprzedniej. Wiedział jednak, że jeśli nie zrobi tego teraz i tutaj, później
nie zdoła się zmusić do trzeciej próby.

Wieczko w końcu ustąpiło, odsłaniając suche, czerwone kwadraty. W

dotyku przypominały chleb, czy raczej twardszy od chleba biszkopt.
Podniósł puszkę i powąchał zawartość. Woń wydała mu się znajoma.
Kwadraciki, cienkie i chrupkie jak tortiiie, miały podobny do nich aromat.
Wzbudzały przyjemne wspomnienia, więc Travis zatopił w jednym zęby z

background image

nieoczekiwaną ochotą.

“Ciastko" przełamało się niczym chleb kukurydziany i mimo niezwykłego

koloru również w smalcu go przypominało. Travis dokładnie przeżuł
kawałek ciastka i połknął. Było suche, ale wyeliminowało palenie w gardle
pozostawione przez galaretę. Tak mu zasmakowało, że ugryzł jeszcze kilka
razy. Szybko skończył pierwsze, a potem drugie ciastko. W końcu,
trzymając pudełko w jednej ręce, opadł głębiej w fotelu i zamknął oczy.
Wyczerpane ciało domagało się odpoczynku.

Jechał wierzchem. Widział wjazd do kanionu Czerwonego Konia i czuł w

powietrzu zapach jałowca. Niedaleko poderwał się jakiś ptak. Orzeł!
Wznosił się wysoko ku bezchmurnemu niebu. Nagle błękitne dotąd niebo
pokryło się czernią, bynajmniej nie zrodzoną z nocy. Ta czerń zaraziła
wszystkie gwiazdy, które powiększały się w szybkim tempie. Ciągnęło go
w górę do ciemności, w której były już tylko małe świecące punkciki...

Uniósł ciężkie powieki, spojrzał niepewnie na błękitną postać, na chudą,

pociągłą twarz o lekko zapadniętych policzkach i ciemnych smugach pod
zimnymi, szarymi oczami.

- Ross! - Podniósł głowę, krzywiąc się pod wpływem bolesnego kłucia w

plecach.

Murdock usiadł po przeciwnej stronie stołu, wciąż przenosząc wzrok z

Travisa na pojemniki z żywnością.

- Zrobiłeś to! - W jego tonie znać było oskarżenie, nawet nutę wściekłości.
- Sam powiedziałeś, że to robota dla najbardziej bezużytecznego.
- Zgrywasz bohatera! - Teraz oskarżenie było jawne i palące.
- Kiepski ze mnie bohater. - Travis oparł brodę o pięść i spojrzał na

ustawione przed sobą pojemniki. - Na razie spróbowałem z trzech -
dokładnie trzech.

Ross opuścił powieki. Odzyskał kontrolę nad sobą, chociaż Travis nie

wątpił, że gniew wciąż go trawi.

- Jakie rezultaty?
- Numer jeden - Travis wskazał odpowiednią puszkę - to coś w rodzaju

bigosu, za słodkie, ale można strawić. To numer dwa. - Poklepał puszkę z
brązową galaretką. - Rzekłbym, że służyła jedynie do pozbywania się
wilków. To - ujął w dłonie pudełko z czerwonymi ciastkami -jest naprawdę
dobre.

- Jak długo się z tym zabawiasz?
- Podczas ostatniego okresu snu spróbowałem tych dwóch.
- Trucizna, co? - Ross podniósł puszkę z galaretą.
- Jeśli nawet nie trucizna, nieźle ją udaje - odparował Travis, dotknięty

sceptycyzmem towarzysza. Murdock odstawił puszkę.

background image

- Więc jednak trucizna - mruknął. - A ten mały numer jeden?
Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął płytki, okrągły pojemnik. Mieli

problemy z jego otworzeniem, a gdy w końcu im się udało, ujrzeli małe
kuleczki w żółtym sosie.

- Wiesz, to może być zwyczajna fasola - zauważył Ross. - Jeszcze nie

widziałem żadnego statku, w którego menu nie pojawiłby się jakiś rodzaj
fasoli. Zobaczmy, czy tak smakuje. - Włożył do ust jedno ziarno i żuł w
zadumie. - Fasola raczej nie. Powiedziałbym, że smakuje raczej jak
kapusta, lekko przyprawiona na ostro. Ale niezłe, całkiem niezłe!

Travis złapał się na tym, że w głębi duszy chce, aby kapusto - fasola

dopiekła Rossowi, oczywiście nie przynosząc tak przykrych skutków jak
galaretka. Tego nie życzyłby nikomu! Ale gdyby Murdock uświadomił
sobie, że testowanie żywności nie należy do łatwych zadań...

- Czekasz, aż zacznie mi flaki wyżerać? - Ross wyszczerzył zęby w

uśmiechu.

Travis zaczerwienił się lekko, gdy zdał sobie sprawę, że spojrzeniem

zdradził swoje myśli. Przesunął chrupki chleb, wstał i sięgnął po wysoki
cylinder, w którym coś zachlupotało zachęcająco, kiedy dobrał się do
przykrywki.

- Nieszczęścia chodzą parami - kontynuował Ross. - Jak to pachnie?
Odkrycie chleba dodało Travisowi animuszu. Powąchał z nadzieją, ale

szybko odsunął od nosa pojemnik o stożkowatym otworku, gdyż zaczęła
się z niego wylewać biała piana.

- Może trafiło ci się mydło w płynie - skomentował Ross. - Poliż to, masz

tylko jeden żołądek do stracenia w służbie dla kraju.

Travis polizał, spodziewając się czegoś niezjadliwego. Ku swemu

zdziwieniu, przekonał się, że choć piana była dość słodka, smakowała o
wiele lepiej niż bigos. W zetknięciu z językiem dawała odświeżający efekt
i w pewnym stopniu łagodziła uporczywe pragnienie. Zjadł więcej i usiadł
w oczekiwaniu na ewentualne fajerwerki w żołądku.

- Dobre? - zapytał Ross. - Cóż, nie może cię ciągle prześladować pech.
- Ciężko stwierdzić, czy to pech czy szczęście. - Travis zamknął pojemnik,

z którego wciąż uchodziła piana. - Żyjemy i wciąż lecimy.

- Podróżowanie samo w sobie jest pozytywne. Nieco więcej informacji o

celu podróży byłoby pocieszające. Albo wprost przeciwnie.

- Świat konstruktorów tego statku nie może zbytnio różnić się od naszego.

- Travis powtórzył wcześniejsze spostrzeżenia Ashe'a. - Oddychamy ich
powietrzem, nie czując dyskomfortu, i możemy jeść niektóre produkty
żywnościowe.

- Dwanaście tysięcy lat... Wiesz, mogę to powiedzieć, ale nie potrafię

background image

nadać tej liczbie realnego wymiaru w swoim umyśle. - Wrogość Rossa
zniknęła. - Wymawiasz słowa, lecz nie potrafisz wysilić wyobraźni na tyle,
by coś wyrażały... Wiesz, co mam na myśli? - rzucił wyzywająco.

Travis opanował w sobie wzburzenie, zanim odpowiedział.
- Częściowo tak. Spędziłem cztery lata na uniwersytecie. Nie nosimy

koców i piór przez cały czas.

Ross podniósł wzrok. W jego zimnych, szarych oczach zabłysło

zdumienie.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. - Uśmiechnął się i po raz pierwszy

w jego spojrzeniu nie pojawiła się wyższość czy ironia. - Chcesz znać całą
prawdę, kolego? Zanim z cholernym trudem dostałem się do projektu, sam
uczyłem się, czego mogłem. Żadnych uniwersytetów. Ty studiowałeś
archeologię, jak nasz szef?

- Tak.
- W takim razie co znaczy dla ciebie dwanaście tysięcy lat? Odmierzasz

czas w dużych porcjach, czyż nie?

- To szmat czasu. Przeskakujemy dokładnie do okresu człowieka

jaskiniowego.

- Taak. Zanim wzniesiono piramidy w Egipcie, zanim wynaleziono pismo.

Cóż, dwanaście tysięcy lat, a ci błękitni chłopcy już mieli gwiazdy dla
siebie. Ale założę się, że ich nie utrzymali! W naszym świecie żadna
cywilizacja, nawet ta w Chinach, nie przetrwała tak długo. Wspinają się do
góry, do góry, a potem... - pstryknął palcami - kaput i ktoś inny przejmuje
władzę. Może kiedy dotrzemy do portu, do którego, zgodnie z opinią
Renfry'ego, zmierzamy, niczego tam nie znajdziemy albo będzie tam na
nas ktoś czekał. Można obstawiać jedną albo drugą możliwość i mieć spore
szansę wygranej. Jeśli jednak rzeczywiście niczego nie znajdziemy, może
być z nami cienko.

Travis musiał się zgodzić z logiką tego stwierdzenia. Przypuśćmy, że

przybędą do portu, który istotnie przestał istnieć, wylądują w dziwnym
świecie, z którego nie będą mogli odlecieć, ponieważ nie potrafią
pilotować statku. Resztę życia spędzą jako wygnańcy w kosmosie,
niezbadanym przez swoich współziomków.

- Jeszcze nie umarliśmy - powiedział Travis. Ross roześmiał się.
- Mimo wszystkich naszych wysiłków? Nie, myślę, że to nasza prywatna

bitwa. Dopóki człowiek żyje, dopóty przebiera nogami. Ale dobrze byłoby
się dowiedzieć, jak długo będziemy zamknięci w tym statku. - Typowy dla
niego, na wpół lekceważący ton złagodniał, jakby skrzętnie
wypielęgnowane poczucie samowystarczalności zaczynało drżeć w
posadach.

background image

Eksperymenty zjedzeniem zakończyły się częściowym sukcesem.

Krakersy, które Travis wciąż określał mianem “kukurydzy", piankę i
kapusto-fasolę Rossa system pokarmowy człowieka trawił bez większego
trudu. Do tej listy dodali jeszcze lepką pastę o konsystencji dżemu,
smakiem przypominającą bekon, i ciastkopodobną substancję, jadalną
pomimo kwaśnego smaku. Travis poklepał pojemnik z wodą obcych i
pociągnął tęgi łyk. Chociaż płyn pozostawiał po wypiciu metaliczny
posmak, którym trudno było się rozkoszować, okazał się nieszkodliwy.

Co więcej, młodsi członkowie przypadkowej załogi okazali się bardzo

przydatni w badaniach prowadzonych przez Ashe'a i Renfry'ego.
Sfrustrowany technik spędzał długie godziny w kabinie nawigacyjnej,
gdzie próbował zgłębić zasady działania poszczególnych urządzeń.
Obawiał się jednak je uruchamiać i nawet nie śmiał rozmontowywać.
Pewnego ranka o dziesiątej - przynajmniej zgodnie z zegarkiem
Renfry'ego, a tylko dzięki' niemu mogli ustalać czas -Travis właśnie
siedział za plecami technika, kiedy zaszła zmiana, o której należało
zameldować.

Przenikliwy brzęczyk przeciął niezmienną ciszę, sygnalizując

najprawdopodobniej jakieś niebezpieczeństwo. Renfry chwycił mały
mikrofon obwodu komunikacyjnego statku.

- Zapiąć pasy! - rzucił krótką komendę. - Włączył się system alarmowy.

Może będziemy podchodzić do lądowania. Zapiąć pasy!

Travis złapał pasy bezpieczeństwa. Znów odczuwał wibracje. Statek

przestał bezwładnie dryfować i budził się do życia.

To, co nastąpiło później, trudno było opisać. Indianin najpierw poczuł

potężne wirowanie, podobne do tego, jakie przeżył, kiedy statek
przedostawał się przez transfer czasu. Leżał zupełnie bezwładny,
obserwując ekran, który tak długo nic nie pokazywał. Po chwili krzyknął
podekscytowany:

- To nasze słońce!
Żółty punkt wysyłał w czerń kosmosu światełko przewodnie.
- Jakieś słońce - poprawił Renfiy. - Zrobiliśmy niezły przeskok. Teraz

ostatni etap podróży do systemu...

Żółtoczerwona łuna znikała z ekranu. Travis odniósł wrażenie, że statek

obraca się powoli. Teraz, kiedy jaśniejsza poświata bijąca od słońca
zniknęła, zobaczył niewielki punkcik, o wiele mniejszy niż gwiazda, która
go zasilała. Punkcik nie znikał z ekranu.

- Coś mi mówi, chłopcze - odezwał się Renfry słabym głosem, z którego

przebijało wahanie - że to tam zmierzamy.

- Ziemia? - Przez umysł Travisa przepłynął ciepły strumień nadziei.

background image

- Może i ziemia, ale nie nasza.

background image

9

Wylądowaliśmy. - Cienki, ochrypły głos Renfry'ego przerwa ciszę w

kabinie nawigacyjnej. Jego ręce powędrowały do krawędzi konsoli z
dźwigniami i przyciskami i opadły na nią bezradnie. Chociaż nie miał nic
wspólnego z tym lądowaniem, wydawał się wyczerpany jak po ogromnym
wysiłku.

- Cel podróży? - Travis wypowiedział te słowa suchymi wargami.
Chociaż lądowanie nie kosztowało ich tyle nerwów i zdrowia co start,

okazało się bardzo nieprzyjemne. Albo obcy byli lepiej przystosowani do
prędkości swoich statków kosmicznych, albo na drodze bolesnych
doświadczeń przyzwyczaili się do takich cierpień.

- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł Renfry, wyraźnie rozdrażniony.
Ekran, ich okno na świat zewnętrzny, ponownie pokazał niebo. Nie było to

normalne błękitne niebo, które Travis znał i tak bardzo pragnął ujrzeć. Ten
kolor bardziej przypominał zieleń, przybierającą odcień turkusu ze wzgórz.
To niebo było zimne, wrogie.

Otwartą przestrzeń przecinała potężna struktura rzucająca metaliczny

błysk. Gładź czerwonych powierzchni kończyła się postrzępionymi
krawędziami, surowymi na błękitnozielonym tle, najwyraźniej
oznaczającymi ruiny.

Travis odpiął pasy i stanął na nogach, przyzwyczajając się na nowo do siły

grawitacji. Zdążył już znienawidzić statek i bardzo pragnął się z niego
wydostać, lecz w tym momencie nie miał ochoty wychodzić pod
turkusowe niebo i badać widniejących na ekranie ruin.

Spotkali się przy przedostatniej grodzi, skąd poszli do luku wyjściowego.

Technik spojrzał przez ramię.

- Hełmy zapięte? - Jego głos grzmiał głucho wewnątrz opierającej się na

ramionach kuli umocowanej na ściśle dopasowanej uprzęży. Kule i uprząż
odkrył Ashe. Zdążyli je wcześniej wypróbować, przygotowując się do
momentu, w którym będą musieli wyjść w nieznane. Bańka nie była
wyposażona w nieporęczne zbiorniki z tlenem. Działała na niezrozumiałej
dla Renfry'ego zasadzie, ale obcy używali tych hełmów i Ziemianie
musieli wierzyć, że są skuteczne.

Zewnętrzny luk opierał się o kadłub statku. Renfry wyrzucił drabinę i

zszedł po niej. Kiedy znalazł się na zewnątrz, pozostali mężczyźni
rozejrzeli się dokoła.

Poniżej rozciągał się szeroki pas twardej, białej powierzchni, po-

przerywany kwadratowymi i trójkątnymi strukturami wzniesionymi z

background image

matowoczerwonego, metalicznego materiału. Pośrodku każdej z nich
znajdowała się powierzchnia naznaczona czarnymi okręgami. Żadna z
czerwonych budowli nie zachowała się w całości, a lądowisko - o ile było
to lądowisko - wyglądało na od dawna opuszczone.

- Kolejny statek... - Ashe podniósł rękę, jego głos dotarł do Travisa przez

komunikator w hełmie.

Statek spoczywał na jednym z placów otoczonych budynkami, jakieś

ćwierć mili od nich. Travis dostrzegł trzeci pojazd, nieco dalej. Nigdzie
jednak nie widać było jakiegokolwiek śladu życia. Indianin czuł na nagich
odkrytych dłoniach delikatny wiatr, który prawie pieścił swym dotykiem.

Zeszli po drabinie i stanęli u podnóża statku, niepewni, co dalej robić.
- Czekaj! - krzyknął Renfry do Ashe'a. - Coś się poruszyło! Tam!
Przygotowali znalezioną na statku broń, podobną do pistoletu, jaki miał

przy sobie Ross, kiedy Travis po raz pierwszy go spotkał. Wiatr wiał
nieprzerwanie. Jakiś kawałek dawno uschniętego zielska zaczepił się o
kadłub statku, zawirował i pofrunął dalej, wyginając siew osobliwym
tańcu.

Z otworu u podnóża najbliższej czerwonej wieży coś wychodziło. Travis

zamarł, patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. Wąż? Tak długi, że jego
głowa zbliżała się do miejsca, w którym stali, podczas gdy ogon leżał
pośród ruin.

Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgarstek,

podbijając w górę lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz
dostrzegł coś, co Renfry zobaczył pierwszy: wąż nie składał się z ciała,
skóry, kręgów, ale z jakiegoś przetworzonego materiału.

Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu

gwałtownymi ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew
ograniczeniom starego materiału i długiego użytkowania. Fakt, że posuwał
się na szczudłowatych nogach, sprawiał, iż przypominał istotę ludzką. Miał
jednak cztery górne wypustki, teraz zgięte na głównej części tułowia, a w
miejscu, gdzie powinna być głowa, znajdował się trzon przypominający
antenę zespołu komunikacyjnego.

Szarpany, przerywany chód wskazywał, że wąż nie jest w pełni sprawny.

Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi?
Mężczyźni odeszli od statku, dając przejście dziwnym istotom z wieży.

- Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Zamierzają zrobić?
- Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe.
- Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają

jeszcze paliwo?

- Miejmy nadzieję, że coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie

background image

powinniśmy tu stać. Lepiej wejdźmy z powrotem na pokład.

Groźba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek

do góry i pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś
zbliżonego do paniki. Pomknęli do drabiny i zaczęli się wspinać. Kiedy
jednak dotarli do luku, Renfry stanął w otworze wejściowym i spojrzał na
roboty.

- Myślę, że ta ożywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co

robi ten robot na początku. Może po prostu czeka na wypadek kłopotów. I
coś się dzieje z tym wężem. Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy
paliwo!

- Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wież i

lądowisk. - Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pewnością zbudowano
je do obsługi setek albo nawet tysięcy statków kosmicznych. A fakt, że
wszystkie naraz nie mogły lądować, sugeruje istnienie przeogromnej floty.
- Wziął głęboki oddech - Floty, której liczebność wykracza poza ludzkie
pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja rozprzestrzeniła się na całą
galaktykę. Może sięgnęła do następnej.

Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieży, z której wyszły

roboty.

- Wygląda na to, że od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwierdził.
- Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie zepsują. Myślę,

że zdołąją jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na
właściwym miejscu. Roboty zostały zaktywowane do wykonania swego
zadania, może ostatniego. Ile czasu minęło, od kiedy pracowały po raz
ostatni? Być może stały tu bezczynnie przez tysiące lat, a cywilizacja,
która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy konstruowali maszyny, a
stopy metali, jakie wykorzystywali, o niebo przewyższają najlepsze
ziemskie materiały.

- Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wież - powiedział Asche z

zadumą. - Może przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy
zrozumieć i co pozwoliłoby nam rozwikłać tę zagadkę.

Renfry potrząsnął głową.
- Nie radziłbym próbować. Możliwe, że wzniesiemy się, zanim zdążysz

przekroczyć próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trzeba szykować
się do startu.

Zamknęli właz i wewnętrzną grodź. Renfry skierował się do sterówki.

Pozostała trójka poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym
razem nie stracili przytomności i wytrzymali do czasu, aż znaleźli się z
powrotem w przestrzeni kosmicznej.

- Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale

background image

że żaden z nich nie mógł zaoferować nic ponad domysły, pytanie technika
pozostało bez odpowiedzi.

- Czytałem kiedyś książkę - odezwał się nagle Ross z lekkim

zakłopotaniem, jak ktoś, kto przyznaje się do błędu - o pewnym
holenderskim kapitanie, który poprzysiągł, że opłynie przylądek Horn na
jednym z tych dawnych żaglowców. Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie
powrócił do domu. Po prostu ciągle żeglował. Przez wieki.

- Latający Holender - powiedział Ashe.
- Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauważył Renfry.
- Czyżby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli. Wszyscy spojrzeli

na niego.

- A cóż to za diabeł? - zainteresował się Ashe.
- Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości -

wyjaśnił Indianin.

- I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać

sprawę z tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To
przekonanie tak dawno zostało zasiane w umysłach ludzi, że do dzisiaj w
nich pokutuje.

- Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane...
- Zasiane! -zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez

kogo? - Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty?

- Nie chcieli, żebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. -

Przypomnij sobie, co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Odszukali ją i
zniszczyli. Przypuśćmy, że rzeczywiście nawiązali kontakt z
prymitywnymi ludźmi z naszego świata. Zasiali idee. Albo dali im
przerażającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych
przodków?

- Oprócz legendy o Latającym Holendrze są też inne opowieści. - Ashe

poruszył się na siedzeniu. Żaden z foteli na statku nie był dopasowany do
rozmiarów ludzkiego ciała. - Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się
wykraść bogom ogień. Podarował go ludziom i cierpiał przez wieki za
zuchwałość. Tak, istnieją wskazówki na poparcie takiej teorii, lecz dowody
są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia. - Może, tylko może,
wkrótce się tego dowiemy!

- Ten port z zapasami od dawna był opustoszały - zauważył Travis. - Może

nic nie zostało z ich imperium?

- Cóż, jeszcze nie dotarliśmy do celu podróży. - Renfry wstał. -Kiedy tam

wylądujemy - nie wiem gdzie, ale przecież musimy gdzieś wylądować -
być może będzie szansa, byśmy powrócili do domu, pod warunkiem, że... -
Zabębnił palcami o drzwi. - Pod warunkiem, że dopisze nam wyjątkowe

background image

szczęście.

- To znaczy? - spytał Ashe.
- Automaty muszą być ustawiane za pomocą jakiegoś przewodnika - może

taśmy albo dysku. Po wylądowaniu, przy sprzyjających warunkach,
zabiorę się do pracy i może uda mi się odwrócić cały proces. Tyle że od
Ziemi dzielą nas setki “jeśli", a nie możemy na nic liczyć.

- Jest jeszcze coś - dodał Ashe. - Analizowałem znalezione przez nas

materiały. Gdybyśmy zdołali rozszyfrować ich język... niektóre z zapisków
muszą traktować o konserwacji i sterowaniu tym statkiem.

- A gdzie w kosmosie zamierzasz znaleźć Kamień Rosetty? -zapytał Travis.

Nie sądził, aby, zapiski obcych okazały się przydatne. - Nie mamy
wspólnego dziedzictwa mowy.

- Czy prawa matematyki nie powinny być takie same, bez względu na

język? Dwa i dwa zawsze równa się cztery - odparł Ross.

- Proszę, znajdź mi na dyskach, które przepuszczałeś przez czytnik,

symbole choćby w najmniejszym stopniu podobne do naszych liczb. -
Renfry'ego na powrót ogarnął pesymizm. - Tak czy siak, nie mam zamiaru
bawić się z urządzeniami w sterówce, póki jesteśmy w kosmosie.

Wciąż w kosmosie - jak długo jeszcze? Drugi etap wyprawy donikąd

okazał się gorszy niż pierwszy. Spodziewali się, że pierwszy gwiezdny port
okaże się ostatnim. Ale krótka przerwa na zatankowanie stanowiła
zapowiedź o wiele dłuższej podróży. Upływ godzin mierzyli wedle
wskazań zegarka Renfry'ego. Dni liczyli, odmierzając godziny. Minął
tydzień od czasu, gdy opuścili stację paliw.

Aby zająć czymś umysł, zgłębiali zagadki, jakie oferował im statek. Ashe

zdążył już opanować działanie małego projektora, który “odczytywał"
zapiski przechowywane na krążkach wypełnionych czymś, co
przypominało cienki drucik. W ten sposób otworzył drzwi do nieznanych
światów. Śpiewna mowa towarzysząca obrazom była niezrozumiała dla
Ziemian, ale obrazy okazały się bardzo ciekawe. Trójwymiarowe, barwne,
stanowiły okno na świat tajemniczej cywilizacji zamieszkującej gwiazdy.

Poznali mnóstwo ras, z których tylko jedną trzecią stanowiły istoty

humanoidalne. Ale czy te dane były prawdziwe? Może to fikcja, która
miała ich bawić podczas długich godzin podróży w kosmosie? A może to
raporty z jakichś innych planet?

- Jeśli jesteśmy na statku policyjnym, a to są autentyczne raporty ze spraw

- skomentował Ross - niewątpliwie mieli pewne problemy. - Oglądał z
zainteresowaniem niesamowitą bitwę w dżungli, w przeważającej części
zalanej wodą. Wrogowie - białe, amfibijne stwory - posiadały zadziwiającą
zdolność wydłużania ciał i kończynami chwytały przeciwników. - Z

background image

drugiej strony - ciągnął - mogą to być tylko filmiki służące rozrywce
chłopców w błękicie. Żeby im się zbytnio nie nudziło. Skąd mamy
wiedzieć?

- Dzisiaj rano odkryłem coś, co powinno nas bardziej zainteresować. -

Ashe przejrzał krążki. - Spójrzcie na to. - Wyjął zapis bitwy w dżungli i
wsadził nowy krążek.

Z uwagą wpatrywali się w maleńki ekran. Travis próbował się domyślić, co

oznacza wysokie gdakanie, które dźwięczało w kabinie. Przenikliwy ton
głosu nadwerężał ludzkie uszy.

Potem zobaczyli niebo zasnute szarymi, nisko wiszącymi, gęstymi

chmurami. Poniżej rozciągało się pustkowie pokryte czymś, co mogło być
jedynie śniegiem, takim, jaki znali z własnego świata. Na ekranie pojawiła
się niewielka grupka istot. Łatwo było rozróżnić znajome błękitne
kombinezony kontrastujące z szarobiałym, monotonnym tłem.

- Coś ci to mówi? - zwrócił się Ashe do Rossa. Murdock z ożywieniem

przyglądał się scenie widocznej na ekranie. Czterej łysi humanoidzi byli
ubrani tylko w błękitne kombinezony. Travis przypomniał sobie uwagi
Rossa o izolujących właściwościach dziwnego tworzywa. Z głowami
skrytymi w bankowych hełmach, poruszali się powoli i ostrożnie.

Obraz mignął i nastąpiła jedna z szybkich zmian, do których oglądający

zdążyli się przyzwyczaić. Teraz prawdopodobnie oglądali tę samą krainę z
punktu widzenia jednej z czterech odzianych w błękitny kombinezon istot.
Nagle nastąpił zapierający dech w piersiach spadek; kamera musiała
zjechać z ogromną prędkością do doliny. Przed nimi znajdowało się drugie
obniżenie terenu, lecz perspektywa nie zachowywała odpowiednich
proporcji.

Proporcje nie były jednak na tyle wypaczone, aby ukryć to, co filmujący

chciał zarejestrować. Widzowie spoglądali w dół na szeroką przestrzeń, w
której, na wpół zagrzebany w śniegu, leżał jeden z wielkich frachtowców.

- To niemożliwe! - Na twarzy Rossa malowało się nieopisane zdziwienie.
- Patrzcie - rzekł Ashe.
W pewnej odległości od porzuconej półkuli pojawiły się czarne punkciki.

Poruszały się po ścieżce wydeptanej w ubitym śniegu. Rozległo się kolejne
kliknięcie i znów zobaczyli lód - wielką ścianę lodu wyrastającą ku
szaremu niebu. Wydeptana ścieżka prowadziła bezpośrednio do tej ściany.

- Posterunek czasu Czerwonych! Na pewno! A ten statek... - Ross prawie

krzyczał - ten statek musiał brać udział w nalocie! Rozległo się ostatnie
kliknięcie i ekran zaświecił pustką,

- Gdzie reszta? - spytał Ross.
- To już wszystko. Jeżeli nagrali coś jeszcze, nie ma tego na tym zwoju. -

background image

Ashe wskazał palcem kolorową tabliczkę przyczepioną do krążka. - Nie
znalazłem niczego z podobnym oznaczeniem.

- Ciekaw jestem, czy Czerwoni w jakiś sposób im się odpłacili.
Może wybili później załogę naszego statku. Broń biologiczna... - Ross

bawił się włącznikiem projektora. - Przypuszczam, że nigdy się nie
dowiemy.

Wtem ponad ich głowami, przerywając ciszę, nadeszło ostrzeżenie z

kabiny nawigacyjnej, gdzie Renfry pełnił wachtę.

- Koledzy, statek szykuje się do kolejnego przeskoku. Zapnijcie pasy!

Czeka nas niezła jazda!

Pospieszyli do koi. Travis naciągnął na siebie ochronną pajęczynę. Co

znajdą tym razem? Kolejną zamieszkaną przez roboty stację paliw czy też
tak bardzo oczekiwany cel podróży? Przygotował się psychicznie na
katusze związane z wyjściem z hiperprzestrzeni, gdzie nie istniało
poczucie odległości ani czasu.

Załoga ponownie doświadczyła owej zmiany, która drwiła z praw

naturalnych i wypełniała dyskomfortem umysły i ciała.

- Przed nami słońce. - Travis otworzył oczy, słysząc głos Renfry'ego trochę

wyostrzony przez komunikator. - Jedna, dwie, cztery planety. Zdaje się, że
zmierzamy do drugiej.

Kolejne oczekiwanie. Potem przejście przez atmosferę, powrót grawitacji,

wibracje śpiewające w ścianach i podłogach. Wreszcie lądowanie, lekkie
uderzenie i tarcie o podłoże.

- To coś innego... - Słowa Renfry'ego utonęły w ciszy, jakby to, co

zobaczył na ekranie, odebrało mu mowę.

Wspięli się do kabiny sterowniczej, stłoczyli przed oknem. Na zewnątrz

była noc, ożywiona czerwonawym światłem, jakby jakiś gigantyczny ogień
wypełniał niebo gniewnym odbiciem swej furii.

- Jesteśmy w domu? - Tym razem to Ross zadał pytanie. Renfry,

zahipnotyzowany widokiem ognistego światła, odpowiedział jak zwykle
rozważnie:

- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Spróbujmy wyjrzeć przez właz - zdecydował Ashe.
- Może to wulkan - odezwał się Travis, pamiętając o doświadczeniach z

prehistorycznego świata.

- Nie, nie sądzę. Widziałem tylko jedno podobne zjawisko
- Wiem, co masz na myśli. - Ross stał już na drabinie - Noce polarne!

background image

10

Port paliwowy, mimo dość nietypowej architektury, nie różnił się aż tak

bardzo od budowli, które widywali wcześniej. To jednak było jak
spełnienie najbardziej fantastycznego marzenia. Travis patrzył na
zewnętrzny świat, dziki i oszałamiający.

Migocząca czerwień, sięgająca chmur, wystrzeliwała jęzorami wzdłuż

horyzontu, wypełniając jedną czwartą nieba. Sprawiała, że gwiazdy
wydawały się blade, i walczyła z zawieszonym na nieboskłonie księżycem,
trzykrotnie większym od tego, który towarzyszył rodzimej planecie
Ziemian.

Dokoła statku rozciągało się spękane, choć kiedyś z pewnością gładkie

pole. W powietrzu rozlegały się słabe trzaski, bynajmniej nie od wiatru,
lecz od elektrycznych wyładowań. Niesamowita łuna to podświetlała, to
znów zacieniała horyzont.

- Powietrze jest w porządku. - Renfry ostrożnie ściągnął hełm. Po tym

zapewnieniu pozostali też uwolnili głowy. Powietrze było suche, równie
suche jak pustynny wiatr.

- Jakieś budynki. Tam. - Odwrócili głowy w kierunku wskazanym przez

Rossa.

Podczas gdy ruiny wież stacji paliwowej wystrzelały prosto ku niebu, ta

struktura, przylegała do ziemi, a jej najwyższa część nie wystawała ponad
kopułę statku. Nigdzie w czerwonym świetle Travis nie mógł dostrzec
czegoś, co sugerowałoby istnienie życia. Planeta ze stacją paliw wyglądała
na opuszczoną, lecz tutaj nagość i surowość niepokoiła, była wręcz
złowroga.

Żaden z mężczyzn nie kwapił się, by badać teren pod ognistym niebem. Z

drugiej strony, nic nie wyszło na powitanie statku. Jeśli była to kolejna
stacja obsługi, dawno już nie działała. W końcu Ziemianie wrócili na
statek, zamknęli właz i postanowili czekać.

- Pustynia - powiedział Travis. Ashe spojrzał na niego pytająco.
- To się czuje w powietrzu - wyjaśnił Indianin. - Człowiek bez trudu ją

rozpoznaje, jeśli przeżył na niej większość życia.

- Czy to koniec wyprawy? - zapytał Ross Renfry'ego.
- Nie wiem - odparł technik.
Wspięli się po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Renfry stanął przed

główną konsolą. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Niespodziewanie
zwrócił się do Travisa.

- Czujesz tam pustynię. No cóż, ja czuję maszyny, spędziłem z nimi

background image

większość swego życia. Wylądowaliśmy i nie zanosi się, abyśmy mieli
znów startować. Mam jednak wrażenie, że podróż jeszcze się nie
skończyła. - Roześmiał się. - W porządku, a teraz powiedz mi, że widzę
duchy, a ja przyznam ci rację.

- Wprost przeciwnie. Zgadzam się z tobą w zupełności i nie zamierzam się

zbytnio oddalać od statku. - Ashe odwzajemnił uśmiech. - Czy sądzisz, że
to kolejny przystanek na uzupełnienie paliwa?

- Nie widać żadnych robotów - zaoponował Ross.
- Mogły zostać unieruchomione dawno temu albo zżarła je rdza - odparł

Renfry. Teraz, kiedy wzbudził zwątpienie, sprawiał wrażenie
zasmuconego.

Po jakimś czasie mężczyźni rozeszli się do swoich kajut. Jeżeli

którykolwiek z nich zdołał zasnąć, był to niespokojny sen. Leżąc na
miękkim materacu, który samoczynnie dopasowywał się do kształtów
ciała, Travis odczuwał brak bezpieczeństwa - tego dziwnego
bezpieczeństwa oferowanego przez statek w czasie lotu. Teraz na zewnątrz
skorupy, w której mógł odpoczywać, znajdował się nieznany świat,
bardziej złowrogi niż przyjazny. Być może ognista łuna rozjaśniająca noc
oraz suchość powietrza przekonały Indianina, że w rzeczywistości nie jest
to świat maszyn pozostawionych do wykonywania określonych zadań na
długo przed narodzinami jego rasy. Nie. Tutaj było życie. I czekało na
zewnątrz.

Musiał się zdrzemnąć, ponieważ zbudził go dotyk dłoni. Powlókł się za

Rossem do mesy. Jadł w milczeniu, czując napięcie nerwów, przekonany,
że na zewnątrz statku czyha niebezpieczeństwo.

Wyszli uzbrojeni w miotacze obcych, wiszące w specjalnych pasach z

kaburami. Natychmiast zostali zalani bezlitosnymi promieniami
słonecznymi, równie przerażającymi białą jasnością, jak płomienie
poprzedniej nocy. Ashe przesłonił oczy ręką.

- Włóżmy hełmy - rozkazał. - Może zredukują część promieniowania.
Miał słuszność. Przezroczyste tworzywo tak skutecznie odbijało światło,

że nawet nie musieli mrużyć oczu.

Travis również się nie mylił, sądząc że wylądowali w kraju pustynnym.

Piach, wpełzał na długie, opustoszałe lądowisko. Wydmy białego piasku
połyskiwały w świetle słonecznym i oślepiały nie zasłonięte oczy. Nie
zauważyli innych statków, tylko samotne góry piachu, nie urozmaicone
najmniejszym śladem wegetacji.

Był tylko piach i budynki, niskie, przylegające do ziemi, oddalone o jakieś

ćwierć mili.

Mężczyźni zawahali się, stojąc u podnóża drabiny. Nie tylko przeczucie

background image

Renfry'ego, że wyprawa jeszcze się nie skończyła, trzymało ich w pobliżu
statku. Pustkowie dookoła nie zapraszało do odkrywania nieznanego lądu.
Mimo to zawsze istniała szansa, że jakieś znalezisko pomoże im rozwiązać
zagadkę powrotu.

- Zrobimy tak. - Ashe, badacz-weteran, przejął kontrolę nad załogą. - Ty,

Renfry, zostaniesz tutaj, przy luku. Na najmniejszy znak, że statek znów
ożywa, wypalasz. Na maksa.

Z wąskiej lufy miotaczy strzelał błękitny promień, który powinien być

widoczny na wiele mil. Nie wiedzieli, jaki zasięg mają komunikatory w
hełmach, ale z pewnością mogli liczyć na skuteczność błyskowych
sygnałów ostrzegawczych.

- Zrobi się! - Renfry już wspinał się po drabinie, nie okazując

rozczarowania, że nie będzie jednym z odkrywców.

Ruszyli w stronę budynków. Ashe szedł przodem, a Ross i Travis kroczyli

z tyłu. Indianin przyglądał się piaskowi pod stopami. Nie wiedział, czego
szuka. Przecież na tych luźnych, sypkich ziarenkach nie pozostałyby żadne
ślady. Ślady! Spojrzał za siebie. Nawet niewielkie wgłębienia po stopach
były prawie niewidoczne.

Piach nie pokrywał jednak całej planety. Travis stąpnął w bok, aby ominąć

pękniętą betonową płytę przechyloną na jedną stronę i odsłaniającą
wgłębienie. Zawahał się, spoglądając w dół.

Zeszłej nocy wiał wiatr, Indianin czuł go wyraźnie na górze przy luku

wejściowym statku. Dzisiaj powietrze stało nieruchomo, nawet
najmniejszy podmuch nie przesuwał drobinek piasku. A w tym wgłębieniu
nie było piachu. Instynkt podpowiadał mu, że oznacza to coś niedobrego.
Nękany podświadomym niepokojem, ukląkł, aby przyjrzeć się jamie.

Zobaczył to, co w innym wypadku uszłoby jego uwagi - otwór w ziemi,

gdzie nie zebrał się piasek. Wiedziony impulsem, przesunął opuszkami
palców po wgłębieniu. W dotyku wyczuł coś tłustego. Zdjął hełm i
podniósł palce do nosa.

Cuchnący, słodki odór - czegoś żyjącego, czegoś, co nie dbało o higienę

ciała. Tego był pewien! Stwór najwidoczniej przycupnął na dłuższy czas w
dobrze wybranej kryjówce, z której mógł niepostrzeżenie obserwować
statek. Travis wywnioskował, że obca istota posiada pewnego rodzaju
inteligencję. Założył hełm i przez komunikator powiadomił o swoim
odkryciu resztę załogi.

- Twierdzisz, że musiało tu siedzieć jakiś czas? - spytał Ashe.
- Tak. A odeszło całkiem niedawno. - Doszedł do tego wniosku, widząc

niewielkie wgłębienie, które musiało powstać w skutek nacisku ciepłego
ciała na piaszczyste podłoże w obrębie małego schronienia.

background image

- Żadnych śladów?
- Nie byłoby ich tu widać. - Travis uniósł stopę i postawił ją na ziemi. -

Nie, nie ma mowy o śladach.

Ukryty obserwator mógł przybyć tylko z jednego miejsca - z budynków, w

połowie zakrytych pod przemieszczającymi się wydmami.

Wstał i ostrożnie ruszył do przodu, trzymając ręce blisko zatkniętej za pas

broni. Poczucie czającego się niebezpieczeństwa było wyjątkowo silne.

Ashe zatrzymał się przed budynkami. Gdy przyjrzał się strukturze,

zorientował się, że to jedna budowla. Niskie, pozbawione okien przejście
łączyło dwa skrzydła z głównym blokiem. Travis wiedział, jaki wpływ na
struktury skalne mają wiatr i erozja. Tutaj te same czynniki od dawna
żłobiły w kamieniu wgłębienia, zaokrąglając i polerując krawędzie, dopóki
ściany nie upodobniły się wyglądem do wszędzie widocznych wydm.

Mężczyźni nie dostrzegli okien ani drzwi. Tylko na krańcu skrzydła

widniało zagłębienie w wydmie, łamiące naturalną linię wyznaczoną przez
wiatr. Załamanie było dostatecznie niezwykłe, aby przyciągnąć wyostrzoną
uwagę Indianina.

- Tam - zawołał, zapominając o komunikatorze w hełmie. Powoli, z

ostrożnością myśliwego podkradającego się do płochliwego zwierzęcia,
ruszył ku przerwie w wydmie. Nie widział żadnych śladów, a mimo to
wyczuwał, że zmiana w wyglądzie piaszczystego wzniesienia zaistniała
niedawno z powodu czegoś, co poruszało się w określonym celu. Z
pewnością nie był to skutek działania wiatru.

Okrążył wydmę, która sięgała mu do ramion, i oparł się o ścianę. Nie mylił

się. Piach został odrzucony i zablokowany luźno po dwóch stronach, jakby
jakieś drzwi otwarły się na zewnątrz.

- Osłaniaj go! - Cień Ashe'a przeciął skąpany słońcem wzgórek i spotkał

się z drugim, rzucanym przez Rossa. Z dwoma agentami czasu po bokach
Apacz rozpoczął wnikliwe badanie zewnętrznej strony muru.

Nie widział żadnej różnicy w gładkiej powierzchni, lecz jego palce

wyczuły coś mniej więcej na poziomie bioder. Namacał pasek biegnący aż
do ziemi, który różnił się w dotyku od materiału powyżej i po bokach.
Spróbował nacisnąć, ciągnąć, w końcu naparł całym ciężarem, chcąc
przesunąć fragment płyty, ale skała nie ustępowała. Był prawie pewien, że
ta część się otwiera. Stąd ślady na piasku.

W końcu, opierając się na rękach i kolanach, wcisnął końcówki palców

pod mur tuż przy ziemi. Wtedy odkrył szorstki pędzelek włosów wystający
z niewidocznej szczeliny. Pomagając sobie czubkiem noża, uwolnił
kosmyk. Włosy były sztywniejsze niż sierść znanych mu zwierząt, a każdy
pojedynczy włos był sześciokrotnie grubszy od ludzkiego. Maskujący

background image

szarobiały kolor sprawiał, że zlewały się z odcieniem piasku i na tle wydm
były niewidoczne.

Tłusty kosmyk przylgnął mu do palców. Travis nie musiał wąchać swego

znaleziska, aby stwierdzić, że cuchnie. Oddał je Ashe'owi, czując
wzrastający niesmak. Dowódca wyprawy badawczej włożył trofeum do
jednej z kieszeni paska.

- Jest jakaś szansa, żeby to otworzyć? - Wskazał na ukryte drzwi.
- Nie sądzę - odparł Travis. - Prawdopodobnie są zabezpieczone od

wewnątrz.

Przyglądali się niepewnie budynkowi. Poza nim rozpościerała się pustynia,

sięgająca aż po horyzont, gdzie zeszłej nocy płonął ogień. Jeżeli była tu
jakaś zagadka, jej rozwiązanie leżało wewnątrz tej budowli, a nie w
pustynnym krajobrazie.

- Ross, ty zostaniesz tutaj. Travis, przejdź na koniec skrzydła. Stań tak,

żebyś widział Rossa i mnie, gdy będę szedł wzdłuż tylnej części budynku.

Ashe zachowywał się równie ostrożnie jak Apacz. Przesuwał dłonie

wzdłuż muru, szukając jakiegoś wejścia, które spróbowaliby sforsować.
Przeszedł całą długość budynku i wrócił z niczym.

- Byty tu kiedyś okna i drzwi, ale dawno temu zostały zamurowane.

Gdybyśmy mieli czas i odpowiednie narzędzia, moglibyśmy dostać się do
środka.

Głos Rossa zabrzmiał w komunikatorach.
- Są jakieś szansę na wejście przez dach, szefie?
- Jeżeli chcesz spróbować, proszę bardzo!
Travis oparł się o ścianę, która pilnie strzegła swoich sekretów, a Ross

wspiął się po nim na dach. Po chwili dwaj zwiadowcy stracili go z oczu.
Zgodnie z poleceniem Ashe'a, nieustannie komentował przez komunikator
to, co widzi.

- Niewiele piasku. Wydawałoby się, że powinno go być więcej ... Zaraz,

zaraz! - W tym nagłym okrzyku wyczuwało się zapał. - Mam coś! Okrągłe
talerze ustawione w kołach. Są praktycznie wszędzie. Zamontowano je na
stałe i nie można ich ruszyć z miejsca.

- Metalowe? - zapytał Ashe.
- Nieeee... - Ross wyraźnie się wahał. - Wygląda to raczej na szkło, tyle że

nieprzezroczyste.

- Okna? - zasugerował Travis.
- Za małe - zaoponował Murdock. - Ale jest ich tu dużo. Są wszędzie.

Zaczekajcie! - Gwałtowność ostatniego okrzyku zaniepokoiła ich. -
Czerwone. Robią się czerwone!

- Uciekaj stamtąd! Skacz! - Komenda Ashe'a rozbrzmiała we wszystkich

background image

hełmach.

Ross nie miał najmniejszego zamiaru kwestionować rozkazu. Wykonał

przewrót w powietrzu i wylądował na jednej z wydm. Kompani podbiegli
do niego, skupiając uwagę na dachu zamkniętego budynku. Być może
hełmy, rozpraszające promienie słoneczne, umożliwiły im ujrzenie nikłych
czerwonawych linii sięgających z dachu aż do nieba.

Travis poczuł mrowienie na odkrytej skórze rąk, jakby na chwilę ustała w

nich cyrkulacja krwi. Ross wygramolił się z piasku i otrząsnął gwałtownie.

- Co tu się dzieje? - W jego głosie pojawiła się nuta trwogi.
- Myślę, że to jakieś fajerwerki mające cię zniechęcić, może odstraszyć.

Chyba należy założyć, że w przypadku wszelkich wizyt mieszkaniec tej
twierdzy udaje, że nie ma go w domu. Co więcej, gospodarz dysponuje
jakimiś nieprzyjemnymi urządzeniami, które wspierają jego pragnienie
prywatności. Prawdopodobnie dlatego nie znaleźliśmy tu otwartych drzwi.

Cienkie, ogniste smugi zniknęły. Albo wyłączono moc, albo promienie nie

były widoczne dla ludzkich oczu. Sztywne włosy, odrzucający smród, a
teraz to. Nic nie łączyło się w spójną całość. Oczywiście sierść mogła
pochodzić z jakiegoś psa. To przypuszczenie tłumaczyłoby również niskie
wejście do budynku. Ale czy pies czatowałby w rozważnie wybranej
kryjówce, obserwując statek...? To nie zgadzało się z naturą zwierząt, które
Travis dotychczas poznał. Takie działanie świadczyło o pewnej
inteligencji.

- Uważam, że są stworzeniami nocnymi - odezwał się nagle Ashe. - To

pasuje do wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Blask słoneczny może
być dla nich równie bolesny jak dla nas, kiedy nie nosimy hełmów. Za to w
nocy...

- Usiądziemy i będziemy patrzeć, co się stanie? - zapytał Ross.
- Nie na otwartej przestrzeni. Poza tym, najpierw musimy dowiedzieć się

czegoś więcej - odparł dowódca.

Travis przyznał mu rację. Powinni zachować najwyższą ostrożność. Ten

świat był o wiele bardziej zatrważający i wrogi niż planeta z portem
paliwowym. Suche pustkowie miało w sobie mglistą, nienazwaną groźbę,
jakiej nigdy wcześniej nie wyczuwał w pustynnych kramach na własnej
planecie.

Wrócili do statku, wspięli się po drabinie i z zadowoleniem zamknęli właz,

odcinając się od upiornej białej łuny.

- Co widziałeś? - zapytał Ashe Renfry'ego.
- Najpierw Murdock zeskoczył z wysokiego dachu, a potem jakieś

czerwone linie, bardzo słabe, wystrzeliwały z całej powierzchni. Co
zrobiliście? Nacisnęliście zły dzwonek do drzwi?

background image

- Prawdopodobnie kogoś obudziliśmy. Nie sądzę, żeby to było szczególnie

zdrowe miejsce do zwiedzania. Boże, jak to cuchnie! - zakończył Ross,
pociągając nosem.

Ashe trzymał na dłoni kosmyk włosów, którego odór przenikał na wskroś

dotychczas bezwonne powietrze statku.

Zanieśli kosmyk do małego pomieszczenia, kiedyś być może siedziby

dowódcy, w którym Ashe gromadził materiały do badań. Mimo
śmierdzących wyziewów wszyscy stali dokoła stołu, kiedy archeolog
rozdzielał kosmyk na pojedyncze włosy i rozkładał je na blacie.

- Ale grube te włosy! - zdziwił się Renfry.
- Jeżeli to włosy. Czego bym nie oddał za laboratorium! - Ashe przykrył

znalezisko czystą kartką pochodzącą z materiałów piśmiennych
znalezionych na statku.

- Ten smród... - Travis przypomniał sobie, że trzymał w dłoni cuchnące

znalezisko, i wytarł rękę o udo.

- Tak? - ponaglił Ashe.
- Cóż, myślę, że bierze się po prostu z brudu. To sierść nieznanego

stworzenia.

- Obcy metabolizm. - Archeolog pokiwał głową. - Każda rasa na Ziemi

charakteryzuje się szczególnym zapachem ciała, który jest bardziej
wyraźny dla człowieka innej rasy. Ale do czego zmierzasz?

- Hmm, jeżeli rzeczywiście pochodzą od jakiegoś... jakiegoś człowieka... -

Travis użył tego terminu, ponieważ nie potrafił znaleźć innego - a nie od
zwierzęcia, to rzekłbym, że gość mieszka w zwyczajnym chlewie. A to
oznacza albo stosunkowo wysoki stopień prymitywizmu, albo też mamy
do czynienia z degeneratem.

- Niekoniecznie - zauważył Ashe. - Kąpiel wymaga wody, a nie

widzieliśmy tu żadnych zbiorników.

- Oczywiście. Nie widzieliśmy tu wody. Ale muszą ją gdzieś mieć. I

myślę... - Nie mógł zaoferować zbyt wielu dowodów na poparcie swojej
teorii.

- Możliwe. Tak czy owak, dziś w nocy będziemy czuwać i przekonamy się,

co wyłazi z tego domku.

Drzemali w ciągu dnia; Renfry jak zwykle w kabinie nawigacyjnej. Żaden

z nich nie wiedział, z jakiej przyczyny statek wylądował na tym bezmiarze
piachu, a jałowość lądu wzmocniła przekonanie Renfry'ego, że jeszcze nie
dotarli do celu podróży. Wydawało się logiczne, że statek wyruszył z
jakiegoś centrum cywilizacji, a to miejsce takiego nie przypominało.

Kiedy słońce przygasło i zmierzch okrył góry pełzającego piachu,

zgromadzili się ponownie przy drzwiach w zewnętrznej skorupie, aby

background image

obserwować budynek i pas ziemi leżący między nimi a tajemniczym
blokiem.

- Jak sądzisz, będziemy musieli czekać? - Ross zmienił pozycję.
- Wcale - odpowiedział cicho Ashe. - Patrz!
Zza wydmy z niskim wejściem, zlokalizowanym wcześniej przez Travisa,

wydobywał się bardzo słaby czerwony blask.

background image

11

Gdyby znów odbywał się ognisty pokaz, jaki oglądali poprzedniego

wieczoru, na pewno by tego nie spostrzegli. Teraz, o zmierzchu, kiedy
kształty wydm zniekształcały widok, trudno było cokolwiek zobaczyć.
Ashe powoli liczył pod nosem. Przy dwudziestu błysk zniknął
niespodziewanie, co sugerowało, że zatrzaśnięto drzwi.

Travis wytężył wzrok, obserwując koniec maskującej wydmy. Gdyby to

coś, co ich szpiegowało poprzedniej nocy, wracało na starą pozycję,
najkrótsza droga przecinałaby ten punkt. Ale jak dotąd niczego nie
zobaczył.

Usłyszał natomiast dźwięk dolatujący z przeciwnego kierunku, jakiś szept

z otwartej przestrzeni. Powiew suchego powietrza musnął mu policzki,
zwiastując wiatr wzmagający się wraz z nastaniem nocy. Szept musiał być
spowodowany poruszającymi się ziarnami piasku pod pierwszym silnym
podmuchem.

- Moglibyśmy się zaczaić - zauważył w zadumie Ross.
- Niewykluczone, że mają bardziej wyostrzone zmysły niż my. Jeśli są

stworzeniami nocnymi, po ciemku widzą lepiej od nas. Należy również
przypuszczać, że zdążyli już nabrać podejrzeń. Poza tym chciałbym
dowiedzieć się czegoś więcej o naturze istoty, na którą mam zastawić
pułapkę.

Travis słuchał Ashe'a jednym uchem, wydało mu się bowiem, że dostrzegł

tam jakiś ruch. Tak! Zacisnął palce na ramieniu archeologa w geście
ostrzeżenia. Jakiś cień prześliznął się na końcu wydmy i szybko ukrył za
nasypem. Wyraźnie zmierzał do schronienia za płytą. Czy ma zamiar
pełnić wartę w zaimprowizowanym punkcie obserwacyjnym?

A może dzisiejszej nocy on, ona lub ono zbliży się jeszcze bardziej do

statku?

Robiło się coraz mroczniej, a z nadejściem całkowitych ciemności języki

ognia rozpoczęły na niebie prawdziwy taniec. Chociaż barwny pokaz nie
dawał równomiernego blasku, oświetlał płaski teren bezpośrednio przy
statku. Jakikolwiek atak tubylców nie uszedłby uwagi mężczyzn stojących
na straży. Wiedzieli, że przy podniesionej drabinie i włazie znajdującym
się kilkanaście stóp nad ziemią nie muszą się obawiać prób sforsowania
swojej twierdzy. Oczywiście, o ile tajemnicze istoty nie dysponują bronią
umożliwiającą im zredukowanie odległości.

- Zamknij wewnętrzną grodź - rozkazał nagle Ashe. - Odetniemy światło w

statku i trudno im będzie nas dostrzec.

background image

Przy zamkniętej grodzi, przez którą nie dochodziła błękitna poświata,

przywarli do podłogi, starając się nie gnieść wzajemnie. Czekali na
następny ruch ze strony kryjącego się lub kryjących poniżej.

- Coś tam jest - ostrzegł cicho Ross. - Po lewej. Dokładnie na końcu

ostatniej wydmy.

Tubylec okazał się niecierpliwy. Ciemny cień, który mógł być głową,

przesunął się na tle białego piasku. Wiatr zawodził dokoła statku,
stopniowo przybierając na sile. Mężczyźni założyli hełmy, aby się
ochronić przed gwałtownymi podmuchami. Tumany wirującego piasku
najwyraźniej nie przeszkadzały tubylcowi.

- Myślę, że jest ich więcej - powiedział Travis. - Ten ostatni ruch nastąpił

zbyt daleko od pierwszego.

- Czy to możliwe, że szykują się na nas? - zastanawiał się Ross.
Żaden z mężczyzn nie przygotował miotacza. Punkt obserwacyjny był

wysoko nad ziemią i wydawało się niemożliwe, by komukolwiek udało się
wdrapać po gładkiej powierzchni kuli, więc załoga statku czuła się
bezpieczna.

Ciemny obiekt rzucił się w ich kierunku. Albo biegł zgięty wpół, albo

poruszał się na czworakach! Gdy jedna ze zdumiewających eksplozji
światła na niebie oświetliła postać, mężczyźni krzyknęli jednocześnie.

Człowiek czy zwierzę? Stworzenie miało cztery długie kończyny i jeszcze

dwie szczątkowe w połowie ciała. Biegnąc, pochylało okrągłą głowę w
dół, więc nie widzieli twarzy. Całe ciało pokrywała sierść, ciemniejsza niż
włosy znalezione przez Travisa. Nie dostrzegli ubrania ani jakiejkolwiek
broni.

Na chwilę cień zatrzymał się przed statkiem. Potem wycofał się pędem do

kryjówki pośród wydm. Nastąpił kolejny ulotny ruch, który obserwatorzy
ledwo dostrzegli, ponieważ tym razem sylwetka biegnącego była słabo
widoczna na tle piasku.

- Możliwe, że to jego włosy znalazłeś - stwierdził Ashe. -Niewątpliwie jest

jaśniejszy od tego pierwszego.

- Te stwory mają różne kolory, ale wszystkie są mniej więcej tej samej

wielkości - dodał Ross. - Co to jest, do diaska?

- Na pewno nie pochodzą z naszego świata - orzekł Ashe. -Wygląda na to,

że ten statek je interesuje i próbują znaleźć jakiś sposób, by zbliżyć się do
niego niepostrzeżenie.

- Poruszają się - zauważył Travis - jakby obawiały się ataku.
Muszą mieć jakichś wrogów.
- Wrogów związanych z tego typu statkami?- Ashe doszedł do tego

wniosku z typową dla niego łatwością kojarzenia faktów. - Tak, to

background image

możliwe. Nie sądzę jednak, żeby podobny statek lądował tu niedawno.

- Wspomnienia przekazywane...
- Wspomnienia oznaczałyby, że to rozumne istoty! - Dopiero

wypowiedziawszy te słowa, Travis zdał sobie sprawę, iż myśl o
jakimkolwiek pokrewieństwie z tymi stworzeniami napawa go odrazą.

- Dla siebie mogą byś istotami rozumnymi - odpowiedział Ashe - a my

możemy wydawać się im potworami. Wszystko jest względne, synu. W
każdym razie, nie sądzę, żeby zachowywały się w stosunku do nas
przyjaźnie.

- Co ja bym dał za latarkę - odezwał się smutno Ross. -Chciałbym

porządnie oświetlić któregoś z tych stworów i dobrze mu się przyjrzeć.

Mijały kolejne minuty, a oni wciąż obserwowali słabo widocznych

tubylców poruszających się wśród piaszczystych wzniesień, lecz ani razu
nie mieli okazji dobrze się przyjrzeć któremu kolwiek z nich.

- Myślę, że próbują zajść nas od tyłu - stwierdził Travis, wypatrzywszy

uprzednio co najmniej dwa cienie zmierzające w tym kierunku.

- Daremny trud. To jest jedyne wejście na statek - głos Rossa brzmiał

niemal filuternie.

Travis nie potrafił z taką niefrasobliwością myśleć o tym, że tubylcy

zachodzą od tyłu ich statek. Instynkt podpowiadał mu, że zagraża to jego
bezpieczeństwu. Choć z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że istnieje
tylko jedno wejście, więc ewentualna obrona nie nastręczy trudności.
Wystarczyło zamknąć właz i nic nie mogło dostać się do środka.

- Dlaczego statek tu wylądował? - zastanawiał się Ross. - Musi istnieć jakiś

powód. Może musimy coś znaleźć albo coś zrobić, zanim znów odlecimy?

Te obawy nurtowały wszystkich, Murdock tylko je zwerbalizował. A jeśli

odpowiedź znajdowała się właśnie tam, w budynku, do którego nie
potrafili wejść? Może udałoby się go sforsować nocą? Otulone
ciemnościami wejście strzeżone przez ruchliwe, owłosione stworzenia,
doskonale widzące po zmroku, na których terenie łowieckim się
znajdowali...

- Budynek? - Travis wypowiedział to słowo pytającym tonem. Poczuł, jak

Ashe poruszył się obok niego niespokojnie.

- Możliwe - zgodził się dowódca. - Jeżeli zostaniemy tu dłużej, możemy

spróbować dostać się do niego za dnia przy osłonie ognia. Te miotacze
nastawione na maksimum mają całkiem niezłą siłę rażenia.

Travis gwałtownym ruchem położył dłoń na ramieniu Ashe'a. Wszyscy

mieli na głowach hełmy dla ochrony przed wszędobylskim piachem
niesionym przez wiatr, lecz Indianin trzymał rękę na krawędzi grodzi i
wyczuł dudnienie przenoszone przez zewnętrzną powłokę statku. Poniżej

background image

wzniesienia, które zasłaniało Ziemianom dolną część kadłuba, coś uderzało
w metalową burtę. Travis chwycił rękę Ashe'a i przycisnął do grodzi, aby
współtowarzysz zrozumiał, co było powodem jego niepokoju.

- Uderzają w statek. - Wiedział, że wiadomości przekazywane przez

komunikatory w hełmach nie dotrą do uszu znajdujących się poniżej
tubylców. - Ale dlaczego?

- Chcą go przedziurawić? - Ross włączył się do rozmowy. - Nie ma szans,

by przedostali się przez kadłub. Chyba nie ma, prawda?

Pozostali podzielali jego niepokój. Tak naprawdę, nic nie wiedzieli o

możliwościach tubylców.

Obok Travisa leżała zwinięta drabina. Czy ośmieliłby się zejść po niej i

sprawdzić, co robią nocni goście? Wydawało mu się, że dudnienie
przybiera na sile. Przypuśćmy, że jakimś cudem, albo przy użyciu
nieznanego narzędzia, włochate stwory przebiją zewnętrzną powłokę
statku? Wówczas nie będzie już nadziei na ucieczkę z tej zapomnianej
pustyni.

Zaczął przesuwać drabinę do przodu. Ashe chwycił go za rękę, lecz Travis

wyswobodził się z uścisku.

- Musimy sprawdzić - powiedział z naciskiem. - Musimy!
Ross i Ashe ruszyli jednocześnie i zaklinowali się w wąskim przejściu na

dostatecznie długo, aby Travis mógł przecisnąć się przez drzwi i opuścić
się na długość własnego ciała. Poczuł, że drabina nie wysuwa się dalej, i
zrozumiał, że pozostała dwójka stara sieją przytrzymać.

Chwyciwszy się mocno szczebli i utrzymując się jak najbliżej powierzchni

statku, spojrzał w dół. Gra czerwonych błysków na niebie w osobliwy
sposób oświetlała scenę poniżej. Miał słuszność. Włochate stwory
podpełzły nie zauważone od tyłu i cała grupka tłoczyła się teraz u
podstawy statku. Nie widział jednak w nieustannie migającym świetle, co
robią. Wtem jeden osobnik porzucił typową pozycję na czterech łapach i
podniósł ramiona ponad głowę. Kończyny w połowie ciała drgnęły,
wysunęły się ruchem wijącym, sugerującym brak szkieletu kostnego, i
przywarły ściśle do powierzchni statku.

Stworzenie wyskoczyło w powietrze i zawisło, dyndając tylnymi

kończynami około pół metra nad ziemią. Najwyraźniej trzymało się za
pomocą macek wychodzących z pasa, podczas gdy pięści, czy też pazury
górnych kończyn waliły zaciekle w powierzchnię statku. Stworzenie
wykonało kolejny ruch do góry. Coś w tej wspinaczce świadczyło o
zajadłości osobnika.

Drugi stwór podciągnął się za pomocą macek do kadłuba i zaczął

wspinaczkę na sam szczyt. Travis nie zauważył u nich żadnej broni,

background image

niczego z wyjątkiem tych równomiernie uderzających pięści. Nie miał
zamiaru walczyć ze wspinaczami. Przekazał informacje Ashe'owi i
otrzymał rozkaz powrotu na statek. Zamknęli właz i zabezpieczyli go,
jakby szykowali się do odlotu. Dopiero wtedy poluzowali henny.

Teraz nie słyszeli huku uderzeń. Travis był jednak pewien, że stwory nie

zaprzestały wysiłków i wciąż próbują dostać się do wnętrza statku.
Mężczyźni weszli po schodkach do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować
świat na zewnątrz przez mały ekran. Renfry sprawiał wrażenie
zdezorientowanego.

- Nic nie rozumiem. Wciąż jestem pewien, że to nie koniec lotu. Nie

potrafię powiedzieć, dlaczego tak mi się wydaje, ani dlaczego tu
wylądowaliśmy. Jeśli odpowiedź znajduje się w tamtym budynku,
będziecie musieli do niego wejść, a możliwe, że mamy lepsze narzędzia
niż te ręczne miotacze.

Ross pierwszy zrozumiał, o co mu chodzi.
- Działa.
- Zgadza się.
- Czy potrafimy ich użyć? - zapytał Ashe.
- Cóż, ich obsługa jest mniej skomplikowana niż pozostałych urządzeń na

pokładzie. Pamiętasz to? - Nacisnął dźwignię: zamrugały światełka,
rozbrzmiało słowo w nieznanym języku. Wszystko było tak, jak podczas
pierwszego badania statku.

- I potrafisz z nich wypalić?
- Mój szef wywnioskował, że trzeba nacisnąć tamto - wskazał palcem jakiś

przełącznik, którego jednak nie dotknął. - Z tego co ja mogę
wydedukować, jeden z tych ogromnych miotaczy jest wycelowany w dach
waszej twierdzy. Możemy spróbować, kiedy tylko będziecie gotowi.

Ashe, nieobecny duchem, pocierał brodę, co oznaczało, że jeszcze nie

podjął decyzji.

- Za dużo domysłów. Nie wiemy, czy naprawdę musimy otworzyć ten

budynek, żeby wystartować ponownie. W rzeczywistości, jeśli go
rozłupiemy i nie znajdziemy tego, co potrzeba, nasza sytuacja wcale się nie
polepszy. Życie tubylców niewątpliwie zależy od tego schronienia. Jeśli je
zniszczymy, to tak jakbyśmy zmietli ich z powierzchni planety. Mogą nam
się nie podobać, ale to ich świat, a my jesteśmy intruzami. Chciałbym
jeszcze trochę zaczekać, zanim zdecyduję się na coś równie drastycznego,
jak wysadzenie tej budowli w powietrze.

Żaden z pozostałych mężczyzn nie zamierzał ponaglać Ashe'a. Na

zewnątrz płomienie buchały ku niebu, a biel księżyca, który widzieli
poprzedniej nocy, została przyćmiona żółtą poświatą mniejszego satelity,

background image

podążającego za większym bratem. Ekran nie pokazywał, co robią
włochaci nieznajomi.

Pierwszą wskazówką było zdumiewające przesunięcie się statku. W jaki

sposób stwory na zewnątrz do tego doprowadziły? Być może, wyobraził
sobie Travis, wskutek naporu wielu wspinających się po kadłubie ciał
statek zmienił pozycję. I może to uruchomiło kontrolę lotu. Znajome
ostrzeżenia przed startem sprawiły, że zerwali się na równe nogi.

- Nie! - zaprotestował Renfry. - Nie możemy. Jeszcze nie. Najpierw

musimy się dowiedzieć, dlaczego.

Silniki, których działania nie rozumieli i nie potrafili kontrolować, nie

dawały posłuchu tym słabym oporom. Być może tylko limit czasowy
rządził pobytem statku na tej planecie; pełen dzień i pełna noc czasu
planetarnego. A może chodziło o atak włochatych stworzeń?

Co z tymi stworami? Czy uwolnią się na czas, opadną na ziemię podczas

startu, ostrzeżone wibracjami? Czy też będą się trzymać, skupione
bezmyślnie na ataku, i zostaną zabrane do mrożącej czerni wiecznej nocy
w przestworzach?

Członkowie załogi zapięli pasy, oczekując na katusze startu i skoku w

hiperprzestrzeń. Znowu przenosili się w nieznane, mając przed sobą
kolejny lot.

Tym razem podróż nie miała być taka sama. Travis dostrzegł pierwszą

zmianę: start nie był tak uciążliwy jak poprzednie, chyba że zdążyli się już
przyzwyczaić. Indianin nie stracił przytomności. Usłyszał okrzyk
zdziwienia Renfry'ego:

- Chyba nie weszliśmy w hiperprzestrzeń! Co się stało? Zerwali się z

miejsc i podbiegli do ekranu. Technik miał rację. Zamiast kompletnej
ciemności, która zamykała się wokół nich, kiedy wykonywali skoki
międzyplanetarne, zobaczyli oddalającą się orbitę pustynnej planety, która
żegnała ich zmieniającymi się barwami.

- Chyba zmierzamy do innej planety w tym samym systemie -powiedział

Ashe. W miarę upływu godzin przekonali się, że się nie mylił. Statek
najwyraźniej obrał kurs na trzecią planetę nieznanego słońca.

- Odwiedzimy je wszystkie? - zapytał Ross z nutą dawnej nonszalancji w

głosie. - Jeśli tak, to dlaczego? Dostawa mleka?

Minęły trzy dni, cztery. Żywili się zapasami obcych i poruszali się

niespokojnie po statku, nie potrafiąc skupić się dłużej na czymś innym niż
ekran w kabinie nawigacyjnej. Szóstego dnia pojawiły się pierwsze
sygnały świadczące o rychłym lądowaniu.

Na ekranie cel podróży malował się żywymi błękitno-zielonymi barwami

przerywanymi tu i ówdzie pomarańczowo-czerwonymi plamami.

background image

Kontrastujące kolory przyprawiały o zawrót głowy. Ciągnęli losy, kto
będzie siedział na trzech fotelach w sterowni; czwarta osoba miała zostać
relegowana na koje poniżej. Wypadło na Travisa, który leżał teraz
samotnie w sercu dudniącej kuli, zastanawiając się, co czeka ich tym
razem.

Statek wylądował za dnia. Apacz pospiesznie rozpiął pasy. Potknął się, na

nowo przyzwyczajając się do siły grawitacji. W końcu dotarł do drabiny.
Wszyscy wyszli na zewnątrz, by oglądać nowy świat.

- Nie...!
Zrujnowane wieże, równie potężne jak budynki w porcie paliwowym,

strzelały prosto ku niebu, lecz różniły się od tych z pierwszej planety. Na
tle bezchmurnego, jasnoróżowego nieba widniała opalizująca kopuła,
rzeźbiona liniami, które wiły się spiralnie ku górze, przeobrażając się na
szczycie w kruchą, zamarzniętą koronkę. Trudno było uwierzyć, by
człowiek stworzył taką wymyślną konstrukcję.

Travis przyglądał się wędrującym ku górze liniom. Widział przerwy, które

psuły idealny wzór. Mimo tych uszkodzeń fantastyczne piękno piany,
światła i gry kolorów tęczy królowało w krajobrazie. Wyrastało z
roślinności o błękitnym odcieniu, niepodobnym do zieleni typowej dla liści
ze świata Travisa.

Ulistnione gałęzie poruszały się ledwo dostrzegalnie, jakby muskał je

delikatny wietrzyk, ukazując to tu, to tam coraz to inne barwy. Owoce?
Kwiaty?

Renfry odciągnął uwagę pozostałych od sceny tak ulotnej, że aż nierealnej.
- Spójrzcie!
Stał przed główną konsolą, ściskając rękami oparcie fotela pilota tak

kurczowo, że na ramionach zarysowały mu się kontury mięśni. Pulpit
sterowniczy ożył. Mężczyźni patrzyli na migające kontrolki zwiastujące
przygotowywanie dział statku. Linia małych światełek płynęła nierówno
wzdłuż rzędów dźwigni i przycisków. Tam, gdzie jakieś zajaśniało,
podnosiła się dźwignia, któryś z klawiszy albo wciskał się, albo
wyskakiwał ponad poziom konsoli. Na końcu światło eksplodowało z
miejsca, które Travis mógł zakryć kciukiem. Otworzyła się klapa i w jamie
poniżej ukazał się mały kawałek czerwonego metalu w kształcie monety,
który wypadł i potoczył się po podłodze.

Renfry ożywił się nagle i skoczył, żeby złapać dziwny przedmiot. Podniósł

ostrożnie mały dysk, jakby był czymś drogocennym.

- Cel podróży! - Odwrócił się do pozostałych, ukazując rozpromienioną

twarz. - To cel naszej podróży! Myślę, że właśnie trzymam zapis z
wytyczonym kursem!

background image

Nie mogło być innego wyjaśnienia. Podróż zaprogramowana przez

zmarłego pilota dobiegła końca. Mały metalowy dysk, który Renfry
dzierżył w dłoni, krył nie tylko tajemnicę ich przybycia, lecz również
powrotu. Wrócą do własnego świata tylko wtedy, gdy rozwikłają zasadę
działania tego dysku.

Travis przeniósł wzrok z zaciśniętej dłoni technika na ekran. Delikatny

wiatr unosił kwitnące gałęzie dokoła opalizującej wieży.

Najbliższa przyszłość zdawała mu się w tym momencie bardziej po-

ciągająca niż ta bardziej odległa.

Być może Ashe miał podobne odczucie, ponieważ podszedł do

wewnętrznej drabiny, zatrzymał się i spojrzawszy przez ramię, powiedział
z dziwną prostotą:

- Wychodzimy.

background image

12

Jeśli kiedyś było tu szerokie lądowisko, to bujna zieleń dawno je

pochłonęła. Z roślinności zmiażdżonej przez lądujący statek unosiły się
różne zapachy: niektóre przyjemne, inne niemiłe.

Ziemianie nie założyli hełmów; nie były im tu potrzebne. Słońce

przygrzewało, zupełnie jak na Ziemi wczesnym latem. Delikatny wietrzyk
nie nanosił piachu, a tylko podrywał płatki kwiatów i liście pod ich
stopami.

Teraz widzieli więcej niż przez ekran na statku. Obok opalizującej wieży o

fantastycznym kształcie wznosił się budynek równie dziwny i odmienny w
stylu od swej towarzyszki, tak jak pustynny świat różnił się od tego
zielonego. Masywne matowoczerwone bloki, geometryczne w swej
strukturze, nie mogły zrodzić się w tym samym, twórczym umyśle - a
nawet w tej samej epoce.

Nieco dalej stal kolejny budynek o ostrych niczym noże wieżycach i

wąskich oknach w szarych murach. Spiczasty dach wykonano z jakiegoś
szorstkiego, matowego materiału. Gdzieniegdzie zwieszały się z niego
pnącza, a nawet wyrastało małe drzewko. Ta budowla również
diametralnie różniła się stylem od baśniowej kopuły czy masywnych
bloków.

- Dlaczego...? - Ross powoli kręcił głową, przenosząc wzrok z jednego

budynku na drugi, gdzie niższe piętra skrywała bujna roślinność. Wysokie
budowle dominowały nad kulą statku, sprawiając, że wydawał się wręcz
miniaturowy.

Travis powrócił myślami do przeszłości, nieco zamazanej przez ostatnie

wydarzenia. W jego własnym świecie były przecież miejsca, gdzie
miniaturowa wioska Zuni graniczyła z osadą Dakota czy Apaczów.

- Jakieś muzeum? - zasugerował. To było jedyne wytłumaczenie, jakie

przychodziło mu do głowy.

Twarz Ashe'a wydawała się blada pod opalenizną. Spoglądał w skupieniu

na kopułę, na blok i dalej na ostro zaznaczające się wieżyce.

- Albo stolica, w której każdą ambasadę wzniesiono w rodzimym stylu.
- A teraz to wszystko jest martwe - dodał Travis. I nie mylił się. Miejsce

było równie opustoszałe jak port paliwowy.

- Możliwe, że to stolica galaktycznego imperium. Czego można się tu

dowiedzieć! Skarbiec... - Ashe oddychał szybko. - Możemy tu odkryć
skarby tysiąca światów.

- A kto się o tym dowie? Kogo to zainteresuje? - zapytał Ross. - Nie

background image

mówię, że nie jestem gotowy iść i ich poszukać.

Nagle Travis dostrzegł jakiś ruch w masie poplątanych roślin, gdzie

lądujący statek rozpłaszczył paprocie, ciągnąc inne, powiązane pnączami.
Indianin obserwował drżenie połamanych gałęzi. Coś torowało sobie drogę
od miejsca oddalonego o jakieś sto metrów od statku w kierunku ściany
nieruchomych roślin. I to coś było całkiem sporych rozmiarów.

Czy pełzające stworzenie jest ranne? Czy wlecze się, aby umrzeć w jakimś

zacisznym miejscu? Travis nasłuchiwał, starając się usłyszeć coś więcej
niż szelest liści. Jeżeli mieszkaniec tej planety rzeczywiście jest ranny, nie
skarżył się. Jakieś zwierzę? Czy... coś innego? Coś równie obcego jak
wydmowe stwory, bardziej zbliżone do zwierzęcia niż do człowieka,
takiego, jakiego znali?

- Ukryło się już - wysapał Ross. - Nie może być ciężko ranne, bo nie

przesuwałoby się tak szybko.

- Wydaje się, że ten świat nie jest tak opustoszały, jak wyglądał na

pierwszy rzut oka - powiedział Ashe sucho. - A tamte?

“Tamte" zbliżały się lekko i cicho, dryfując przez sztuczną polanę powstałą

podczas lądowania statku. Raz czy dwa zatrzepotały cienkimi jak
pajęczyna skrzydłami, żeby utrzymać się w powietrzu. Całą uwagę
skupiały na statku.

Czym właściwie były? Ptakami? Owadami? Latającymi ssakami? Travis

miał wrażenie, że te cztery małe stworzenia stanowią dziwaczną
kombinację wszystkich trzech rodzajów. Długie, wąskie skrzydła, prawie
przezroczyste, przypominały skrzydła owada. Z drugiej strony, te istoty
miały trzy nogi, dwie mniejsze z przodu, zakończone trzema palcami w
kształcie pazura, i jedną większą kończynę z tyłu, o jeszcze bardziej
wydatnych szponach. Ich głowy zdawały się wychodzić bezpośrednio z
karku i były okrągłe na górze, zwężając się w zakrzywiony dziób. Oczy
zaś - czworo oczu! - sterczały na krótkich wypustkach: jedna para z
przodu, druga z tyłu. Trójkątne ciała pokrywało blade futerko o błękitnym
odcieniu.

Powoli i bezszelestnie, wręcz uroczyście dryfowały w kierunku statku.

Drugi w rzędzie wyłamał się z formacji i zanurkował ku ziemi. Tylnymi
pazurami zakotwiczył się na pniaku złamanej gałęzi i złożył skrzydła na
grzbiecie, tak jak robiły to ziemskie motyle.

Dwa ostatnie osobniki z rzędu przeleciały w jedną i w drugą stronę przed

otwartym włazem, zakołowały i wzniósłszy się ku niebu, zniknęły za
wierzchołkami drzew. Przywódca zbliżał się powoli, aż wreszcie zawisł w
powietrzu, od czasu do czasu bijąc skrzydłami, aby utrzymać się na równej
wysokości, bezpośrednio przed wejściem do statku.

background image

Niczego nie można było wyczytać ze sterczących, jaskrawobłękitnych

oczu. Ludzie nie czuli jednak odrazy ani zaniepokojenia, jakie
towarzyszyło im w trakcie spotkania z mieszkańcami pustyni. Kimkolwiek
był tajemniczy lotnik, nie sprawiał wrażenia agresywnego czy
niebezpiecznego.

- Śmieszny mały żebrak, co? - rzekł Renfry. - Chciałbym przyjrzeć mu się

z bliska. Jeżeli wszystkie tu są takie jak on, nie mamy się czym martwić.

Dlaczego technik określał skrzydlate stworzenie jako “on", było dla reszty

niejasne, lecz czterooki stwór bardzo ich zainteresował. Ross pstryknął
palcami i wyciągnął rękę na powitanie.

- Chodź tu, kolego - zawołał.
Połyskujące, błękitne ogniki zamrugały wraz z ruchem wypustek ocznych,

skrzydła zatrzepotały i stwór zbliżył się do włazu. Jednak nie na tyle
blisko, aby Ziemianin mógł go dotknąć. Stworzenie na chwilę zawisło
nieruchomo w powietrzu, a potem zatrzepotało tęczowymi skrzydłami i
wzbiło się ku niebu. Jego partner wystartował z krzaka poniżej, aby do
niego dołączyć. Kilka sekund później zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było.

- Sądzisz, że jest inteligentny? - Ross patrzył za skrzydlatym stworzeniem,

a na jego zazwyczaj obojętnej twarzy malowało się rozczarowanie.

- Zgadujesz równie dobrze jak ja - odparł Ashe. - Renfry - zwrócił się do

technika - masz teraz zapis z podróży. Czy możesz go odtworzyć?

- Nie wiem. Szkoda, że nie mam instrukcji albo chociaż jakiegoś

przewodnika. Myślisz, że można coś takiego tu znaleźć?

- Dlaczego tak ci spieszno do wyjazdu, szefie? Dopiero co tu dotarliśmy, a

to miejsce wygląda mi na niezły klejnocik wakacyjny. - Ross uniósł głowę,
aby popatrzeć na kopułę, na której opałowe błyski igrały w promieniach
słońca.

- Właśnie dlatego - odpowiedział spokojnie Ashe. - Za dużo tu pokus.
Travis zrozumiał; wiedza, którą skrywał ten świat, pociągała Ashe'a z

nieodpartą siłą. Zafascynowani jego sekretami, mogliby odkładać badania
statku i opóźniać start. Znał podobne sztuczki. Zanim zostaną wciągnięci w
pułapkę, muszą zwalczyć wszechogarniające pragnienie zanurzenia się w
tej zielonej dżungli, wycięcia ścieżki do opalizującej kopuły i przekonania
się na własne oczy, jakie skrywa cuda.

Godzinę później wyszli ze statku, pozostawiając technika na straży.

Nastawili miotacze na minimum i torowali sobie drogę przez las. Travis
zerwał jeden z kwiatów. Pięć szerokich płatków, wydłużonych i lekko
pomarszczonych na końcach, miało intensywny kremowy kolor,
przechodzący w środku w pomarańczowy. Spoczywające na dłoni płatki
zaczęły się poruszać i zamykać w pączek. Nie potrafił wyrzucić kwiatu.

background image

Jego barwa niewoliła, a aromatyczny zapach pociągał. Włożył krótką
łodyżkę do jednej z kieszeni worka na pasku, gdzie, pozbawiony ciepła
jego dłoni, kwiat ponownie się otworzył. Ani nie zbladł, ani nie zwiądł
mimo krótkiej łodyżki.

Teraz, poza bezpośrednim wpływem promieni słonecznych, powietrze

wydawało się dużo chłodniejsze, wilgotne i ciężkie od intensywnie
pachnących roślin. Aromatyczna woń, silniejsza niż perfumy, nabierała
intensywności, w miarę jak stąpali po masie zgniłych liści.

- Fuu! - Ross zamachał dłonią przed twarzą, jakby chciał rozrzedzić

powietrze. - Fabryka perfum, czy co? Czuję się, jakbym brodził w powodzi
róż!

Ashe najwyraźniej stracił część charakterystycznej dla siebie trzeźwości

umysłu.

- Raczej goździków - rzekł. - Wyczuwam tu - powąchał i kichnął - goździki

i chyba gałkę muszkatołową.

Travis oddychał płytko. Już kilka minut wcześniej zwietrzył tę kombinację

zapachów. Teraz złapał w nozdrza wiatr przesycony zapachem szałwi.

Dżungla kończyła się tuż u podstawy opałowego budynku, który z bliska

wydawał się o wiele wyższy. Posuwali się naprzód, szukając wejścia.
Musiało gdzieś być, chyba że wszyscy tubylcy potrafili latać. Co dziwne -
mimo iż na wielu wyższych piętrach znajdowały się okna z małymi
balkonikami - na dole nie było żadnych otworów. Widzieli tylko panele
osadzone w rzeźbionych ramach i solidne bloki z opalu. Na każdym panelu
widniała połyskująca mozaika, która nie tworzyła żadnego
rozpoznawalnego wzoru i mieniła się tysiącem kolorów.

Mężczyźni przebrnęli przez zarośla, docierając do krańca muru. Duży

budynek przypominał typowy blok w ziemskim mieście. Za rogiem, na
froncie kolistej rampy, znaleźli drzwi. Były zwieńczone łukiem i sięgały
pierwszego piętra. Rampa przypominała zamarzniętą poprzerywaną
gdzieniegdzie koronkę

Zawahali się. Gdyby nie westchnienia wiatru, szmer liści i szemranie

niewidzialnych mieszkańców zielonego świata, dokoła panowałaby cisza -
cisza dawno zapomnianego miejsca.

Ashe wszedł na rampę i wolnym krokiem wspiął się po delikatnej

pochyłości, jakby wcale nie chciał się dowiedzieć, co jest dalej.

Travis i Ross podążyli za nim. W zakamarkach i krzywiznach rampy

znajdowały się kieszonki pełne opadłych liści, a jeszcze więcej suchych
roślin dryfowało wewnątrz otwartego portalu. Szli po szeleszczącym
kobiercu, szurając nogami, aż dotarli do holu, którego wysokość zapierała
dech w piersiach. Podążając wzrokiem za wewnętrzna spiralą, wznoszącą

background image

się nieprawdopodobnie wysoko, poczuli zawroty głowy. Na samej górze
wieńczyła ją ogromna opalizująca kopuła. Przebijało przez nią światło
słoneczne, malując tęcze na murach i na rampie, która wznosiła się wzdłuż
murów, służąc innym łukowatym, koronkowym wejściom na każdym
piętrze.

Tutaj nie dostrzegli błysku zewnętrznej mozaiki. Szeroka gama kolorów

została zredukowana do delikatnych, wyblakłych cieni, ciemnego fioletu,
zieleni, brudnego różu, kremowego...

- ... czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt!

Pięćdziesięcioro drzwi wzdłuż tylko tej rampy. - Ross ściszył głos do
szeptu, a mimo to echo odpowiedziało im upiornie. - Od czego za-
czynamy? - Teraz mówił mocniejszym głosem, jakby rzucał wyzwanie
pogłosowi i ciszy, która go tłumiła.

Ashe przemierzył obszerny hol i włożył obie ręce do niewielkiej niszy.

Pospieszyli za nim i zobaczyli, że trzyma w dłoniach małą statuetkę z
ciemnofioletowego kamienia. Podobnie jak błękitni lotnicy, figurka była
uderzająco podobna do żyjątek, które znali, a jednocześnie wydawała się
obca.

- Człowiek? - zastanawiał się Ross. - Zwierzę? .
- Totem? Bóg? - dodał Travis, bazując na własnej wiedzy i doświadczeniu.
- Każde albo żadne z nich - podsumował Ashe. - Ale z pewnością dzieło

sztuki.

Przyjrzeli się statuetce. Postać stała w pozycji wyprostowanej na dwóch

szczupłych kończynach zakończonych stopami o długich, wąskich,
szeroko rozstawionych palcach. Ciało, również szczupłe, z widocznie
zarysowaną talią i szerokimi barkami, przypominało ciało ludzkie.
Stworzenie wznosiło ramiona do góry, jakby zamierzało wyskoczyć w
powietrze. Miałoby jednak większe szansę przeżycia takiego skoku niż ci,
którzy teraz patrzyli na statuetkę; skórzaste skrzydła łączyły ramiona i
żebra podobnie jak u ziemskich nietoperzy.

Głowa, przypominająca ludzką, była wręcz groteskowa w swej brzydocie.

Spiczaste uszy przytłaczały wielkością resztę szczegółów twarzy: głęboko
osadzone oczy pod ciężkimi wypukłościami czaszki; nos, pionowa
wypustka nad otworem gębowym; i cienkie wargi, ukazujące potężne kły.
Ale istota, choć szpetna, nie była odrażająca ani zatrważająca. Brak
jakiegokolwiek odzienia mógłby sugerować, że przedstawiciele tej rasy nie
należą do osobników kierujących się rozumem. Jednak im dłużej
odkrywcy przyglądali się posążkowi, tym bardziej byli przekonani, że nie
przedstawia zwierzęcia.

Fioletowy kamień był gładki i chłodny w dotyku, a kiedy Travis podniósł

background image

go do światła, sączącego się z kopuły, statuetka zalśniła jak klejnot.
Misterne detale postaci kontrastowały z abstrakcyjnymi malowidłami na
zewnętrznych ścianach. Były bardziej zbliżone do ornamentów na kopule i
ponad wejściami.

Ross przejechał palcem po wewnętrznej stronie niszy, w której Ashe

znalazł figurkę. Kurz posypał się na posadzkę. Jak długo ta uskrzydlona
postać tu stała?

Ashe wsunął statuetkę pod pachę i poszli dalej - nie pod górę spiralną

rampą, lecz do pierwszych otwartych drzwi na parterze. Pomieszczenie
okazało się puste, oświetlone jedynie światłem wpadającym przez
szczeliny w ścianie. Również pokoje były puste. Wyglądało na to, że
mieszkańcy tego budynku - o ile był to budynek mieszkalny - opuszczając
go, zabrali ze sobą wszystko oprócz małej statuetki w holu.

Kiedy sprawdzili ostatnie pomieszczenie, Ross westchnął i oparł się o

ścianę.

- Nie wiem, jak się czujecie - powiedział - ale ja w ciągu ostatniej godziny

nałykałem się dość kurzu. O śniadaniu prawie zapomniałem. Przerwa na
kawę - gdybyśmy tylko ją mieli -mogłaby nas podbudować.

Nie mieli kawy, ale zabrali ze sobą pienisty napój ze statku. Usiadłszy

rzędem naprzeciwko rampy, na przemian wysysali płyn z pojemników i
pożywiali się ciastkami “kukurydzianymi", które wcześniej podzielili na
równe porcje.

- Dobrze by było zjeść coś świeżego - powiedział w zadumie Travis.

Monotonna dieta z zapasów na statku zaspokajała głód, lecz nie
satysfakcjonowała upodobań smakowych. Indianin wyobraził sobie
skwierczący stek i przystawki, jakie zwykle serwowano na ranczo.

- Może tam coś znajdziemy. - Ross wskazał kobierzec zieleni nieco w dole.

- Moglibyśmy urządzić małe polowanie...

- Co ty na to? - Travis wstał i zwrócił się do Ashe'a. - Moglibyśmy

spróbować?

Propozycja nie spodobała się archeologowi.
- Nie zabiję niczego, dopóki nie będę wiedział, co zabijam - odparł.
Travis z początku nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego

znaczenie słów Ashe'a. Skąd mogli mieć pewność, że ich łupem nie padnie
istota rozumna! Mimo wszystko jednak, wciąż miał ochotę na stek, i to
pragnienie nie dawało mu spokoju.

- Wchodzimy na górę? - Ross wstał. - Mamy tu pracy na cały dzień, jeśli

chcemy się czegoś dowiedzieć.

- Zapewne. - Ashe przycisnął do piersi nietoperzopodobną figurkę. -

Możemy rozejrzeć się na parterze tego dużego czerwonego bloku na

background image

pomocy.

Przebrnęli przez gęstą zasłonę krzaków, trawy, drzew i pnączy i dotarli do

czerwonego budynku o monolitycznej architekturze. Tu ponownie stanęli
przed otwartymi drzwiami; były bardzo wąskie, jakby broniły wstępu do
wnętrza.

- Wygląda na to, że ci, co go zbudowali, nie przepadali za swoimi

sąsiadami - skomentował Ross. - W razie potrzeby byłaby tu niezła forteca.
Tamten budynek z kopułą jest otwarty na oścież.

Travis zawahał się przez moment, nim zdecydował się na przekroczenie

progu. Ledwie znalazł się w środku, znieruchomiał.

- Kłopoty! - pomyślał i błyskawicznym ruchem wyciągnął gotowy do

strzału miotacz.

Przed nim rozciągał się szeroki hol, taki jak w budynku z kopułą. Ten

jednak wyglądał inaczej. Przecinało go wiele przepierzeń, niektóre o
wysokości prawie dwóch metrów. Dzieliły hol na niewielkie schowki. Z
żadnego nie można było zobaczyć, co jest za następnym. Nie tym jednak
przejął się zwiadowca, lecz wonią, która dotarła do jego nozdrzy.

To, co wyczuł, przypominało odór nocnych stworzeń z piaszczystej

planety. Była to woń nory - nory, z której od dawna korzystano. Powietrze
cuchnęło zgnilizną, obcym ciałem, wysuszonymi i zgniłymi roślinami oraz
odchodami. Coś tu miało swoje legowisko i często z niego korzystało.

Tajemniczego stwora zdradziła niecierpliwość. Indianin usłyszał niski,

gardłowy pomruk, taki jaki wydobywa się z gardzieli kota szykującego się
do skoku na nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę.

Odwrócił się w mgnieniu oka. Ujrzawszy zgarbiony kształt balansujący na

górnej krawędzi przepierzenia, zrozumiał, że stworzenie lada moment
skoczy wprost na niego. Instynktownie uniósł rękę i wyzwolił energię
miotacza.

Promień trafił napastnika w powietrzu. Straszliwy skowyt szału i bólu

odbił się echem od masywnych murów. Cepowata kończyna zaopatrzona w
ostre pazury zdołała sięgnąć celu. Travis zatoczył się i zanurzył w jeszcze
większych ciemnościach. Niemal w tej samej chwili wpadli Ross i Ashe,
strzelając z miotaczy w ryczącego stwora, który szykował się do
ponownego ataku.

Stworzenie było nieprawdopodobnie żywotne. Dopiero kiedy płomienie

dwóch miotaczy skupiły się na jego ciele, padło na ziemię i
znieruchomiało. Travis, wyraźnie wstrząśnięty, usiłował się podnieść.
Wiedział, że gdyby nie ostrzeżenie, byłby już albo martwy, albo tak
straszliwie okaleczony, iż pragnąłby śmierci.

Pokuśtykał w kierunku drzwi. Cała noga zdrętwiała mu od druzgoczącego

background image

ciosu. Pomacał ręką, lecz nie znalazł rozdarcia w kombinezonie i
wydawało mu się, że nie ma otwartej rany.

- Dostał cię? - Ashe zbadał ranę.
Travis, wciąż oszołomiony, skrzywił się pod naciskiem palców archeologa.
- Tylko siniaki. Co to było?
Ross spojrzał na zwłoki tajemniczego stwora.
- Trudno określić - odparł. - Ale na pewno jest martwy i ma sześć łap.
Rzeczywiście, po strzałach z miotaczy pozostały tylko spalone szczątki.

Przyjrzawszy się im, stwierdzili, że futrzasty drapieżnik miał sześć łap,
ponad dwa metry długości i proporcjonalne do rozmiarów ciała kły i
pazury. .

- Miejscowa odmiana tygrysa szablozębnego - zasugerował Ross.
Ashe pokiwał głową.
- Proponuję strategiczny odwrót. Ten tutaj może mieć kolegów. Wolałbym

nie spotkać któregoś z nich w dżungli.

background image

13

Myślałeś, że nie natrafimy tu na żadne paskudne niespodzianki? -Ross

bębnił pokaleczoną ręką o blat stołu w mesie. Patrzył na Travisa nieco
protekcjonalnie. - Pozwól, kolego, że dam ci pewną radę. Właśnie wtedy,
gdy wszystko idzie po twojej myśli, powinieneś spodziewać się pułapki.

Indianin potarł posiniaczone udo. Miał czas na przeanalizowanie ostatniej

walki. Sam doszedł do wniosku, że był zbyt pewny siebie, wchodząc do
budynku o czerwonych murach, toteż uwagi Rossa wydały mu się zbyt
protekcjonalne. Zobaczył w korytarzu Renfry'ego i Ashe'a. Po chwili
weszli do mesy.

- Wiesz - mówił technik - że te błękitne latające stwory wróciły dwukrotnie

podczas waszej nieobecności? Podleciały do włazu, ale nie próbowały
dostać się do środka.

Travis, przypomniawszy sobie pazury tych stworzeń, chrząknął.
- Na szczęście - powiedział.
- Potem - kontynuował Renfry, nie zwracając uwagi na wtręt Apacza - tuż

przed waszym powrotem, znalazłem to. Za zewnętrznymi drzwiami.

“To" nie zostało przyniesione przez wiatr. Trzy różki ze zwiniętych

zielonych liści o żółtych nerwach, spiętych kilkucentymetrowymi
cierniami, były wypełnione owalnymi bladozielonymi przedmiotami,
mniej więcej wielkości paznokcia kciuka.

Mogły być to owoce, nasiona lub jakaś forma ziarna. Co dziwne, Travis

miał pewność, że stanowiły czyjeś pożywienie. Nietrudno było się
domyślić, że błękitni lotnicy podarowali je w geście przyjaźni. Dlaczego?
Z jakiej przyczyny?

- Widziałeś, jak te skrzydlaki to zostawiały? - zapytał Ashe.
- Nie. Gdy poszedłem do włazu, już tam leżało. Jedno z ziarenek wypadło

z paczuszki i potoczyło się po stole. Travis przycisnął je palcem i kulka
natychmiast pękła, jak przejrzałe winogrono. Bez namysłu podniósł lepki
palec do ust. Było cierpkie, lecz słodkie i miało w sobie świeżość mięty
czy podobnego ziela.

- Zrobiłeś to - zauważył Ross. - No cóż, pozostaje nam tylko patrzeć, jak

obsypiesz się purpurowymi krostami albo cały zrobisz się zielony i
uschniesz. - Mówił jak zwykle rozbawionym tonem, lecz z jego głosu
przebijało napięcie. Zapewne Ross uważał, że Apacz, robiąc ten
eksperyment, wziął na siebie zbyt duże ryzyko.

- Smakuje całkiem nieźle - odparował Travis. Wziął kolejny owoc, włożył

go do ust i rozgniótł skórkę zębami. Jagoda, ziarenko, czy cokolwiek to

background image

było, nie mogła wprawdzie zastąpić mięsa, lecz była świeża i, co
najważniejsze, miała smak.

- Dosyć! - Ashe sprzątnął mu sprzed nosa pakuneczek wraz z zawartością.

- Nie możemy ryzykować bez potrzeby.

Kiedy jednak Travis nie odczuwał żadnych sensacji, podzielili miedzy

siebie resztę ziarenek. Podczas kolacji, po raz pierwszy od wielu tygodni,
rozkoszowali się smacznym pożywieniem.

- Może moglibyśmy czymś pohandlować, żeby dostać tego więcej - zaczął

Ross, lecz zreflektował się i zamilkł. Ashe roześmiał się.

- Właśnie się zastanawiałem, kiedy zaświta ci w głowie ta możliwość.
Murdock wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Łatwo ci mówić. Pewnie myślisz, że mi się nie uda, co? W porządku, raz

jeszcze zmienimy się w handlarzy. Tak naprawdę nigdy nie miałem okazji,
by wypróbować swoje zdolności. Zbyt wiele przeszkód.

Travis czekał cierpliwie, aż mu wszystko wyjaśnią. Kolejny raz wspólne

przeżycia Ashe'a i Rossa z przeszłości izolowały go, przypominając, że
uczestniczy w tej przygodzie przez czysty przypadek.

- Między przedmiotami, które wybraliśmy do analizy, powinny być takie,

które zainteresują tubylców. - Ross minął Ashe'a, wychodząc z messy. -
Rzucę okiem.

- Handel, co? - pokiwał głową Renfry. - Słyszałem, jak wy, chłopcy,

podczas podróży w czasie pogrywaliście w ten sposób.

- To dobra przykrywka. Jedna z najlepszych. Handlarz bez przeszkód

porusza się po prymitywnym świecie i nikt nie kwestionuje jego obecności
czy zachowania. Każde dziwactwo mowy, zwyczajów, ubioru można
wiarygodnie wytłumaczyć. Wiadomo, że przybywa z daleka, więc ci,
którzy się z nim kontaktują, nie oczekują, że będzie do nich podobny.
Handlarz szybko podłapuje nowinki. Tak, handel to przykrywka, jakiej
używaliśmy od samego początku.

- Też byłeś handlarzem, kiedy cofnąłeś się w czasie? - zapytał Travis.
Ashe wyraźnie się ożywił, gdy dano mu szansę opowiedzenia o swoich

przygodach.

- Słyszałeś kiedykolwiek o ludzie pucharu? Byli to kupcy; na początku

epoki brązu mieli swoje faktorie od Grecji aż po Szkocję. To był mój
kamuflaż w starożytnej Brytanii, a potem w krajach nadbałtyckich. Ten
zawód naprawdę wciąga i fascynuje. Mój pierwszy partner mógł odejść na
emeryturę jako milioner - a raczej odpowiednik milionera w tamtym
okresie. - Ashe przerwał nagle, lecz Travis zadał kolejne pytanie.

- Dlaczego tego nie zrobił?
- Czerwoni zlokalizowali naszą stację i wysadzili ją w powietrze. Sami też

background image

zginęli, ponieważ dali nam namiar na swoją bazę. - Dopóki się nie
zobaczyło jego oczu, można było sądzić, że przywołuje z pamięci suche
fakty.

Travis wiedział, że Ross jest niebezpieczny. Teraz zrozumiał, że Ashe w

razie konieczności potrafi być bardziej bezwzględny niż jego podwładny,
który właśnie wrócił z pełnymi rękami i rozłożył przedmioty na stole.

Znalazł się tam kawałek materiału - być może apaszka - który znaleźli w

jednej z szafek członków załogi. Była to zielona tkanina w purpurową
kratkę; żywe kolory przyciągały wzrok. Obok leżały cztery drewniane
płaskorzeźby o odcieniu koralowym, zdobione złotem. O ile mogli się
zorientować, były to stylizowane imitacje liści paproci lub piór. Ashe
przypuszczał, że przedstawiają istoty pochłonięte jakąś grą, chociaż na
statku nie zlokalizowali dotychczas żadnej planszy czy innych akcesoriów
do gry; Nieco dalej na blacie Ross położył tabliczkę, która w tajemniczy
sposób odtwarzała trzymającej ją osobie obraz rodzinnych stron. Ashe
odsunął tabliczkę, kręcąc głową.

- To zbyt ważne. Za pierwszym razem nie musimy być aż tak hojni.

Jakkolwiek by na to patrzeć, otrzymaliśmy bardzo drobny podarunek.
Spróbuj dać im apaszkę i te dwie płaskorzeźby.

- Położyć je w wejściu? -zapytał Ross.
- Raczej nie. Nie ma co zwabiać tu gości. Wybierz jakieś miejsce na ziemi.
Ashe wyszedł za Murdockiem. Travis poczuł nagle ostre ukłucie w nodze,

pokuśtykał więc na koję, aby wypróbować jej uzdrawiające właściwości.
Zdjął kombinezon, wyciągnął się z grymasem bólu i spróbował się
rozluźnić.

Musiał zasnąć pod narkotycznym wpływem uzdrawiającej galarety, która

wlała się do przeszklonej koi i otoczyła jego ciało. Kiedy uniósł powieki,
zobaczył nad sobą Rossa, który szarpał go gwałtownie.

- Co się dzieje?
Murdock nie dał mu czasu na protesty.
- Ashe zniknął! - Jego twarz była na pozór obojętna, lecz zimne błyski w

oczach zdradzały silne emocje.

- Zniknął? - Senność spowodowana uzdrawiającymi właściwościami

galarety utrudniała myślenie. - Gdzie?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ruszaj się!
Travis ubrał się i zapiął pas z miotaczem, który podał mu Ross.
- Powiedz mi, jak to się stało - zwrócił się do Murdocka, gdy wyszli na

korytarz.

- Byliśmy na zewnątrz. Szukaliśmy kamienia, na którym można by

położyć rzeczy do handlu. Obserwowała nas para tych skrzydlaków, więc

background image

czekaliśmy, by zobaczyć, czy zlecana dół. Nie kwapiły się, więc Ashe
powiedział, żebyśmy udali, że idziemy do tych budynków. Przeszedł za
powalone drzewo... widziałem, jak tam szedł. Mówię ci... widziałem go!
Potem zniknął! - Ross był wyraźnie wytrącony z równowagi.

- Pułapka w ziemi? - Travis podał pierwsze rozwiązanie zagadki, jakie

przyszło mu na myśl i podążył za Rossem do komory powietrznej. Renfry
mocował tam dwa kawałki jedwabnego sznurka, który, jak wcześniej
sprawdzili, był zdumiewająco wytrzymały. W taki sposób, doczepieni do
statku, mogli przeczesać okolicę, pozostawiając jednocześnie wiadomość o
miejscu swego pobytu.

- Przeszukałem ten teren cal po calu - wycedził przez zęby Ross. - Nie

znalazłem nawet dziurki mrówek czy innego robaka. W jednej chwili Ashe
tam był, a w następnej zniknął!

Przywiązali się linkami i zostawiwszy Renfry'ego na straży, zeszli na

ziemię, gdzie połamana przez statek roślinność usychała w promieniach
zachodzącego słońca. Wiedzieli, że gdy zapadnie zmrok, trudno będzie
prowadzić poszukiwania. Mieli nadzieję znaleźć jakiś ślad, zanim
ciemności ogarną okolicę.

Ross ruszył przodem, balansując na zwalonym pniu. Dotarł do samej

korony powalonego drzewa o przywiędłych liściach, teraz zmiażdżonych i
połamanych.

- Stał dokładnie tutaj.
Travis zeskoczył na połamane liście. Ostry zapach lepkiej posoki oraz

ciężka woń kwiatów i liści drażniły nozdrza. Ross miał słuszność. Zielsko
porastało ziemię szerokim pasem i nic nie wskazywało, że cokolwiek
zostało tu naruszone. Przyjrzał się uważnie śladom stóp, lecz niczym się
nie różniły od tych, które sam zostawił. Mogły to być odciski stóp zarówno
Ashe'a, jak i Rossa. Z uwagi na brak innych śladów Indianin poszedł tym
tropem.

Chwilę później, na samym skraju polany, którą Murdock wydeptał w

czasie poszukiwań, Travis ujrzał coś jeszcze. Leżał tam inny pień drzewa,
pozostałość leśnego giganta, który nie został powalony podczas lądowania
statku. Leżał tam dostatecznie długo, aby nagromadziły się dokoła niego
ziemia i opadłe liście oraz porósł go czerwony mech i grzyby.

Na mchu widniały dwie duże ciemne plamy, poszarpane smugi sugerujące,

że coś lub może ktoś wbił tu paznokcie, aby przeciwstawić się jakiejś
potężnej sile. Ashe? Ale jak to możliwe, że schwytano go, a Ross ani nie
widział walki, ani nie słyszał żadnych jej odgłosów?

Travis przeskoczył pień drzewa i znalazł potwierdzenie swych domysłów:

kolejny głęboki odcisk stopy w ściółce. Ale dalej nic. Zupełnie nic! A

background image

żadna istota żywa nie mogłaby iść po tak miękkim podłożu, nie
zostawiając śladów. Wydawało się, że w tym miejscu Ashe uniósł się w
powietrze.

Ależ tak! Powinni szukać nie na ziemi, lecz w górze, Travis zawołał Rossa.

Dokoła nich rosły potężne drzewa. Gładkie pnie sięgały ponad siedem
metrów w górę, dopiero na tej wysokości widać było liście. Nie dostrzegli
żadnego niezwykłego ruchu ani nie słyszeli żadnych dźwięków.

Wtem nadleciał jeden z błękitnych skrzydlaków. Krążył nad Travisem,

obserwując go czworgiem wystających oczu. Czyżby skrzydlate stwory
porwały archeologa? Nie mógł w to uwierzyć. Człowiek o wadze i sile
Ashe'a, walczący zaciekle - co sugerowały ślady na mchu - nie dałby się
porwać w powietrze jednemu takiemu stworzeniu. Musiałoby go dopaść
całe stado. Apacz był jednak pewien, tak jakby to widział, że archeologa
uprowadzono w powietrze, albo na wierzchołki drzew.

- Jak zdołały go unieść? - zastanawiał się Ross. Najwyraźniej skłaniał się

do zaakceptowania pomysłu Travisa. - A potem - kontynuował agent czasu
- dokąd go zabrały?

- W przeciwnym kierunku niż trzy najbliższe budynki - zasugerował

Travis. - Transportowanie więźnia nie było łatwe, więc poleciały
bezpośrednio do miejsca swego zamieszkania. Bardziej zależało im na
czasie niż na ukrywaniu się.

- Czyli lot do dżungli. - Ross powiódł wzrokiem po drzewach, pnączach i

krzakach. - No cóż, zastosujemy pewną sztuczkę. Podaj mi swój pas.
Uczyli nas tego na początku szkolenia. - Wziął pas od Travisa, zaczepił o
swój i otoczył nim drzewo. Jednak pień był zbyt szeroki. Ross odczepił
sznurek łączący ich ze statkiem, odciął kawałek i dołączył do obu pasków.
Tym razem wystarczyło. Wykorzystując pasy, zaczął wspinać się po pniu
niemego świadka ostatniej walki.

Liście drżały, kiedy torował sobie między nimi drogę.
- Znalazłem ślad - zawołał po chwili. - Dokoła tego konaru zaczepiono

linę, która wyżłobiła rowek w korze. I... no, no, no... nie są zbyt mądre
albo nie sądzą, że my jesteśmy. Wejdź i sam zobacz!

Linka wykonana ze sznurka i pasków opadła wzdłuż pnia. Travis złapał ją i

wspiął się z mniejszą zręcznością niż Ross. Po chwili jednak dołączył do
kompana ukrytego na gałęzi pośród liści. Ross składał w dłoniach inną
linę, zieloną, zrobioną z pnączy roślin.

- Trzeba zabawić się w Tarzana. - Ross pociągnął koniec zielonej liny. -

Przelatujesz na tamto drzewo, prawdopodobnie znajdujesz kolejną linę. I
tak dalej. Wciąż nie bardzo rozumiem, jak przenosiły Ashe'a. Chociaż -
zmrużył oczy - może zaczekały, aż wróciłem po ciebie na statek.

background image

Travis przyjrzał się linie.
- To, że zostawiły tu linę oznacza, że...
- Że wrócą? - Ross pokiwał głową. - Możliwe, że zamierzają wyłapywać

nas jednego po drugim. Ale kim są? To na pewno nie te latające
stworzenia...

- Te mogą pełnić rolę psów myśliwskich. - Travis starał się nie patrzeć na

ziemię, ponieważ wysokość, na jakiej siedział, nie napawała go otuchą.

- A ten prezent z owoców był tylko przynętą, żeby zwabić nas w pułapkę -

zgodził się Ross. - Wszystko pasuje: owoce, żeby wyciągnąć nas ze statku,
skrzydlaki miały dać sygnał, kiedy wyszliśmy. A potem - atak! I jeden z
nas sprzątnięty! Tyle że Ashe nie zostanie długo więźniem.

- To również może być pułapka - przypomniał mu Travis, kiedy

szarpnąwszy za linę, zorientował się, że jest bardzo mocno przywiązana do
drzewa.

- To prawda. Wkrótce się dowiemy.
- W nocy? - Słońce chyliło się ku zachodowi. Travis chciał iść po śladach,

podobnie jak Ross, lecz zdrowy rozsądek nakazywał im, by nie dali się
wciągnąć w bezmyślną akcję ratowniczą.

- Noc... - Ross skrzywił się, patrząc na ostatnie promienie słońca. - Te

stworzenia są aktywne za dnia i przyzwyczajone do dużych wysokości.

- Co sugeruje, żeby nie podróżować po ziemi ani w nocy. - Travisa

zaczynało męczyć mówienie. - Nasz kolega w czerwonym domu może
służyć jako przykład. Jakie widzisz rozwiązanie?

- Wracamy do budowli z kopułą. Idziemy na górę. Dokoła kopuły jest

balkon. Stamtąd rozpoczniemy poszukiwania.

Travis był skłonny się zgodzić, lecz musieli jakoś zdławić protesty

Renfry'ego. Dotychczas Ross akceptował żądania technika, twierdząc, że z
całej ekipy tylko Renfry dysponuje wiedzą, dzięki której mogą przejąć
kontrolę nad statkiem, a zarazem nad własną przyszłością. Co więcej,
konieczność zorganizowania ekipy poszukiwawczej przed zapadnięciem
zmroku wiązała się z jak najszybszym odnalezieniem śladów, które
mogłyby doprowadzić do Ashe'a.

Podążyli ścieżką, którą wyrąbali rankiem, kiedy przechodzili przez małe

polanki. Travis zerkał na niebo. Miał nadzieję, że dostrzeże błękitne
skrzydlaki na czatach. Nie zobaczył żadnego.

Gdy dotarli do wewnętrznej rampy pod kopułą, Ross przyspieszył kroku.

Zwolnił tempo, kiedy wchodzili stopniowo na piąty, szósty, potem siódmy,
ósmy, dziewiąty, a wreszcie dziesiąty poziom. Z budynku nie doleciał ich
najmniejszy dźwięk, nic, co zmąciłoby ciszę i pustkę bajecznie pięknego
wnętrza.

background image

Dotarli na balkon - wąskie przejście, okalające kopułę, zabezpieczone

sięgającą do piersi rzeźbioną poręczą. Wzmagający się wiatr burzył im
włosy i zawodził osobliwie w szczelinach budowli. Ross ruszył do
miejsca, skąd roztaczał się widok w kierunku, w którym, jak sądzili,
podążyli oprawcy Ashe'a.

Dopiero z kopuły mężczyźni ujrzeli inne budowle, a raczej rumy,

wystające z dżungli. Większość z nich nie dorównywała wielkością
kopule, lecz trzy czy cztery stojące w dalszej odległości wyraźnie ją
przewyższały.

Ross wskazał na jedną z budowli,
- Jeżeli skierowały się do najbliższej budowli, przemieszczając się pośród

wierzchołków drzew, to musi być tamta - powiedział.

Travis analizował w myślach najdrobniejsze szczegóły krajobrazu.
- Na prawo od tego dachu w kształcie lejka i na lewo od stosu kamieni. To

może być kilka mil stąd.

Uzbrojeni w miotacze mogli zaryzykować przejście tego szlaku, lecz

wtedy obwieściliby wszem i wobec swoje przybycie. Jeżeli chcieli
zlokalizować wroga - oczywiście pod warunkiem, że Ross trafnie wybrał
budowlę - wiązało się to z dłuższymi i bardziej skomplikowanymi
podchodami. A takiej wyprawy nie można było zaczynać nocą.

- Jest jeden sposób, aby sprawdzić prawdziwość naszych domysłów -

powiedział Murdock, jakby myślał na głos. - Jeżeli zostaniemy tu do
zmierzchu, dowiemy się wszystkiego.

- Jak?
- Światła. Jeśli zobaczymy tam jakieś światła, będziemy mieli dowód.
- Mamę szansę. Okazaliby się głupkami, gdyby zapalili światła.
- Mogłaby to być pułapka - mruknął Ross. - Jeszcze większa przynęta,

żeby nas zwabić.

- To tylko domysły. Skąd możemy wiedzieć, co im chodzi po głowach?

Nawet nie wiemy, czym są. Nie podobał ci się ten, który nosił taki sam
uniform. - Travis wskazał na błękitny kombinezon. - Jeżeli to właśnie jest
ich rodzima planeta, może grają z nami tak, jak grali z tobą, kontrolując
twój umysł?

- Rozejrzyj się! - Zamaszystym ruchem dłoni Ross wskazał rozległą

dżunglę i budynki wyrastające z niej niczym odizolowane wyspy. -
Kimkolwiek byli twórcy tych budowli, już nie żyją. I to od dawna. Albo
też spadli z drabiny ewolucji. Jeżeli są istotami prymitywnymi, Ashe zdoła
sobie z nimi poradzić; szkolił się w tym. Widziałem go w akcji. Daj mi
godzinę po zachodzie słońca. Jeśli wtedy zobaczymy światła, pójdę tam...

Travis wyciągnął miotacz. Ciemności, a nawet szarówka zmierzchu, mogły

background image

ożywić stwory, które będą się czaić wzdłuż szlaku. Rozumiał jednak
Rossa, a poza tym mieli dobrze oznaczoną drogę do statku.

- W porządku.
Chodzili powoli wkoło kopuły, czekając na zapadnięcie zmroku. Naliczyli

przynajmniej pięćdziesiąt budynków, fantastycznych, niezwykłych.
Niektóre z nich zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Za nimi stały te
wyższe, zwyczajne. Czy niższe to budowle wzniesione przez tubylców, a
wyższe to ambasady, przykłady trans galaktycznej architektury, jak
sugerował Ashe? Jeśli nie wszystkie były puste, cóż za bogactwo wiedzy
zawierały...

Krzyk Rossa wyrwał Travisa z zamyślenia. Na niebie za ich plecami wciąż

odbijał się blask słońca. Lecz... przeczucia Murdocka sprawdziły się.
Niewyraźne światełko błysnęło przez bezmiar zieleni z pierwszej z
odległych wysokich wieżyc. Zabłysło - zgasło - zabłysło.

Czy było nęcącym sygnałem?

background image

14

Wrócili na statek, gdzie odbyli naradę wojenną przy zamkniętym luku

zewnętrznym - tego środka ostrożności nauczyli się w pustynnym świecie.

- Trudno będzie iść prosto przez dżunglę w tamtym kierunku -zauważył

Renfiy. - Oni oczekują, że tak postąpicie.

- Czasami najszybsza jest droga okrężna, a nie ta na wprost - zgodził się

Ross. Rozłożył na stole mapę narysowaną na kawałku materiału obcych;
krzyżykami i kwadratami oznaczyli poszczególne budynki. - Zobaczcie
tutaj. Stoją w grupie, te wysokie wieże. Ale tutaj, tutaj i tutaj są inne
budynki. Przypuśćmy, że skierujemy się na ten, który wygląda jak
olbrzymi lejek. Tuż za nim jest to zgrupowanie bloków. Wieża, o którą
nam chodzi, stoi między nimi. A więc ruszamy do lejka, potem do bloków
i z powrotem. Jeżeli uda się nam ich przekonać, że szukamy na oślep,
zyskamy na czasie. Dotrzemy mniej więcej do tego miejsca... - wskazał
punkt na zaimprowizowanej mapie - a potem zawrócimy i puścimy się
pędem. - Podniósł wzrok. - Ktoś ma lepszy pomysł?

Renfry wzruszył ramionami.
- To twoja działka, przeszedłeś odpowiednie szkolenie. Ale pójdę z tobą.
- I pozwolisz, żeby jakiś dowcipniś rąbnął nam statek? - żachnął się Ross. -

Oni coś na nas mają. Gdyby było inaczej, nie zdołaliby porwać szefa. To
nie pierwszy lepszy rekrut, pamiętaj. Widziałem go w akcji.

- Szlak pośród wierzchołków drzew - zamyślił się Travis. - Jeżeli to ich

typowy sposób podróżowania, może jest coś, co działa na naszą korzyść.
Kiedy już zagłębimy się w dżungli, po prostu znikniemy im z oczu. Nie
mogą nas przez cały czas obserwować z góry.

- A więc wyruszacie obydwaj? - Renfry wciąż studiował mapę.
Murdock wstał.
- Nie pozwolę im tak po prostu sprzątnąć nam szefa sprzed nosa i odejść

spokojnie. Im prędzej wyruszymy, tym lepiej!

Nawet Ross musiał przyznać, że ze zrealizowaniem planu powinni

zaczekać do świtu. Przetrząsnęli statek w poszukiwaniu zapasów i
zgromadzili, co się dało. Każdy założył pas podtrzymujący miotacze.
Dodatkowo zarzucili sobie na ramiona po zwoju linki i wzięli noże, które
stanowiły ich główną broń, gdy udawali myśliwych. Chociaż krzemień
wydawał się zbyt kruchy, mistrzowsko wykonane ostrza mogły się przydać
w śmiertelnych zmaganiach. Zabrali również worki z jedzeniem i
pojemniki z pianą.

Renfry nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Musiał jednak przyznać,

background image

że w innym razie nie można by zamknąć włazu, więc ktoś powinien zostać
na straży. Nalegał jedynie, żeby wykorzystać uzbrojenie statku. Tak więc,
kiedy wczesnym rankiem zeszli po drabinie, z kadłuba sterczały czarne
lufy złowrogich dział.

Na zmianę torowali sobie drogę. Tam, gdzie mogli, przeciskali się przez

zarośla, oszczędzając energię miotaczy. Travis właśnie szedł przodem,
kiedy przebrnąwszy przez gęstą ścianę paproci, wpadli do zielonego
tunelu.

Przypominał płytką rynnę. Apaczowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby

się zorientować, co to jest. Szlak dzikich zwierząt prowadził albo do
wodopoju, albo do jakiegoś ulubionego pastwiska. Ścieżka była
wykorzystywana od bardzo dawna.

Znaleźli tu mnóstwo śladów: wgłębienia, ślady pazurów, odciśnięte

kopyto, i jakieś mniejsze, obce tropy, których nie potrafili zidentyfikować.

- Pójdziemy tą ścieżką? Prowadzi we właściwym kierunku. -Travis nie

potrafił się zdecydować. Gdyby poszli ścieżką, poruszaliby się znacznie
szybciej, co było niezwykle istotne, ale z tego szlaku oprócz zwierząt
mogły korzystać istoty, które czatowały na takich wędrowców jak oni.

Ross wyszedł na ścieżkę. Wiła się i zakręcała, lecz rzeczywiście

prowadziła w stronę budynku o lejkowatym wierzchołku, który kończył
ich pierwszy etap podróży.

- Tak, idziemy tędy - postanowił.
Ruszył biegiem. Do jego uszu dolatywały odgłosy szemrania, pisków,

czasami jakieś przenikliwe skrzeczenie. Nigdzie jednak nie widział
żadnych stworzeń.

Szlak opadał do płytkiego wąwozu. Na dnie, po brązowozielonym piasku

wił się leniwie strumień, a nad nim rozpościerało się otwarte niebo. Waśnie
tam przeszkodzili rybakowi.

Ręka Travisa powędrowała do rękojeści miotacza, lecz zastygła w

bezruchu. Podobnie jak błękitne skrzydlaki, i ten mieszkaniec nieznanego
świata nie wyglądał złowrogo. Stworzenie miało wielkość dzikiego kota i
nieco go przypominało - może z powodu okrągłej głowy i lekko skośnych
oczu. Bardzo długie i spiczaste uszy zwieńczone były ciężkimi
kosmykami... piór. Piór! Błękitne skrzydlaki były porośnięte sierścią, a to
stworzenie, bez wątpienia lądowe, miało miękkie upierzenie w tym samym
błękitnozielonym odcieniu co roślinność dokoła. Gdyby dziwaczny kot nie
kucał na kamieniu na otwartej przestrzeni, nie zauważyliby go.

Opierał się na masywnych zadnich łapach. Dwiema parami o wiele

szczuplejszych i dłuższych przednich kończyn przytrzymywał bezwładne,
łuskowate stworzenie, systematycznie obgryzając mu nóżki otaczające całe

background image

ciało. Kot, wyraźnie zaintrygowany, obserwował Travisa szeroko
otwartymi oczami, nie wykazując śladu zaniepokojenia czy gniewu.

Kiedy Apacz podszedł bliżej, jedną z przednich łap strzepnął w

roztargnieniu jakąś nóżkę czy dwie z upierzonego brzucha. Potem,
przyciskając do siebie śniadanie, za pomocą środkowych kończyn,
wykonał spektakularny skok i skrył się w zaroślach.

- Zając, kot, sowa czy cokolwiek to było - skomentował Ross. - Wcale się

nas nie bało.

- Znaczy to, że albo nie ma naturalnych wrogów, albo my ich nie

przypominamy. - Travis spojrzał w kierunku, gdzie zniknął rzeczny łowca.
- Obserwuje nas. Stamtąd - dodał szeptem.

Obecność upierzonego stwora wzmogła w nich czujność. Travis znalazł

wejście na szlak po drugiej stronie strumienia. Podążył nim raźno, chociaż
drzewa paprociowe łączyły się ponad ich głowami i obydwaj z Rossem
ponownie zagłębili się w zielonym tunelu.

Wciąż docierały do nich sygnały o ukrytym życiu toczącym się dokoła.

Dwukrotnie natknęli się na ślady przechodzącego szlakiem łowcy lub
łowców. Raz znaleźli kawałek podobnego do pluszu szarego futra,
zbroczonego jasnoróżowawą posoką, potem kremowożółte pióra i
ściągniętą skórę.

Przed lejkowatym budynkiem znajdował się otwarty plac, a wzdłuż murów

wyrastał kamienny wachlarz częściowo porośnięty czerwonym mchem.
Jeśli mieli działać zgodnie z planem Rossa, musieli teraz zagłębić się w
dżungli i przedzierać przez gęstą roślinność. Najpierw jednak, z uwagi na
ewentualnych obserwatorów, przeszli przez pokrytą mchem polanę do
budynku, jakby zamierzali zbadać jego wnętrze. Tyle że nie było to łatwe.
Krata, wykonana z takiego samego trwałego materiału jak ten, który
tworzył kamienny wachlarz przed drzwiami, zagradzała przejście. Przez
pręty tylko częściowo widzieli wnętrze. Najwyraźniej ten budynek nie
został ogołocony, jako że na podłodze walało się mnóstwo przeróżnych
przedmiotów, owiniętych w rozpadające się opakowania.

Ross zagwizdał, przyciskając twarz do kraty.
- Rzekłbym, że przygotowali się do przeprowadzki, ale ciężarówki nigdy

nie dotarły. Szef będzie chciał tu wejść. Pewnie znajdzie sporo ciekawych
rzeczy.

- Lepiej najpierw znajdźmy jego. - Travis stanął na szczycie czterech

szerokich schodków prowadzących do zakratowanego wejścia. Widział
wieżę, która stanowiła ich ostateczny cel, chociaż olbrzymie paprotniki
przesłaniały trzy pierwsze piętra. Na ile mógł się zorientować, nie było tu
najmniejszego nawet śladu życia, nic nie poruszało się w otworach

background image

okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich światło.

- No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał

wybrany przez nich cel.

Musieli torować sobie drogę, używając miotaczy i własnych rąk do

wyrąbywania ścieżki między małymi, odizolowanymi przesiekami
utworzonymi przez zwalone gigantyczne pnie. Sapiąc i potykając się,
dotarli do trzeciej polanki.

- Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się

od czasu do czasu z gąszczu szczyt wieży służył im za przewodnika.
Podchodzili do budowli od tyłu. Z tej strony było mniej zarośli, musieli
więc szukać kryjówek, zwracając baczną uwagę, czy jakiś zwiadowca albo
szpieg ich nie obserwuje. Travis poruszał się wyjątkowo ostrożnie, jakby w
każdej chwili spodziewał się zasadzki.

Przeszli może połowę drogi do podstawy wieży, kiedy usłyszeli

przenikliwy pisk. Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, które
miało swe legowisko w czerwonym holu! Odgłos został zniekształcony
przez dżunglę i Travis nie potrafił stwierdzić, skąd pochodził.

Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy.

Spomiędzy krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w panice prosto na
dwójkę mężczyzn. W ostatniej chwili skręcił i minął ich bezpiecznie.
Wdzięczne, smukłe stworzenie o nakrapianej sierści oraz pojedynczym,
zakrzywionym rogu mignęło, zanim Travis mógł z całą pewnością
stwierdzić, że je w ogóle widział.

Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych bestii - może

całe stado! A odgłosy świadczyły, że toczyła się tam walka. Travis
wyobraził sobie Ashe'a, który przyparty do muru, stawia czoła
śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się pędem. Ross zrównał się z nim
i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty żywopłot, zmierzając prosto
do podnóża wieży.

Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leżał

nieruchomo u wejścia do wieży - długiego, wąskiego otworu. Z wnętrza
budynku dolatywały odgłosy zażartej walki. Ross minął go błyskawicznie i
puścił na oślep wiązkę błękitnych płomieni.

Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośrednio na

prowadzącą do góry rampę, znajdował się tuż za swoim towarzyszem.
Jeden ze skowytów rozbrzmiewających na górze zakończył się
zdławionym kaszlem. Na dół stoczyła się masa matowoczerwonego futra o
bezwładnych nogach, płaskim, wąskim łbie łasicy z obnażonymi zębami,
drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsjami. Ross odskoczył w bok.

- Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam?

background image

Jakakolwiek odpowiedź musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo

przyćmionego światła mężczyźni dostrzegli barierę biegnącą w poprzek
rampy. Barykada stała tu najwidoczniej od jakiegoś czasu. Teraz widniała
w niej dziura, w której zaklinowały się dwie czerwone bestie walczące o
przejście. Tuż za nimi obnażała kły trzecia.

Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją

snajpera w podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył
się po rampie.

Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych poniżej i

cofnęło się, pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło
się, aby skoczyć na Rossa. Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia
wrzasnęła wściekle i runęła na ziemię, drapiąc zaciekle zadnimi nogami,
próbując się podnieść. Ross wypalił ponownie i zwierzę znieruchomiało.
Jednak walka za barykadą nie ustawała.

- Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie

mieli ochoty przechodzić przez otwór w barterze i natrafić na promień z
miotacza archeologa.

- Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał

gdzieś z góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i
wbiegli do szerokiego holu.

Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leżały na podłodze w

dalekim końcu, jakby zrzucono je z wyższej kondygnacji. Ominęli
nieruchome ciało jednej z czerwonych bestii. Inna, wlokąc bezwładne
zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis bez namysłu ją dobił. Promień
miotacza zgasł, zanim mężczyzna zdążył oderwać palec od spustu. Kolejna
próba potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała.

Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u

podnóża, unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z
głowni. Zakręcił nią w powietrzu, rozbudzając tlący się koniec do życia.

Ross wycelował w szarżującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok,

przekoziołkował przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w
dzikim szale. Travis zakołował pochodnią, celując płonącą głownią w
wężową głowę napastnika.

Jedna z potężnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apacza. Lecz

Ross zdążył już stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony
drapieżnik padł jak rażony gromem. Travis cofnął się chwiejnie, aby
podnieść drugą pochodnię.

- Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry.
Ross odpowiedział.
- Ashe! Tutaj, na dole...

background image

Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie czeka tam na

nich więcej łasicogłowych. Z bezużytecznym miotaczem nie miał zamiaru
wspinać się w nieznane. Kamienny nóż nie wystarczyłby do obrony.

Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem.

Travis podążył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił
Murdocka za ramię i zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało.

Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, że Ross

trzyma miotacz w pogotowiu...

- Wejdźcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wrażenie,

jakby Ashe'owi brakowało tchu i mówił wyższym głosem niż zazwyczaj.
Ale to naprawdę był Ashe, cały i zdrowy. Wkroczył w krąg światła i
czekał, aż do niego dołączą. Tyle że nie był sam. Za nim poruszały się na
wpół widoczne cienie. Ross nie schował miotacza, a dłoń Travisa zacisnęła
się na trzonku noża.

- Wszystko w porządku, szefie?
Ashe roześmiał się w odpowiedzi na pytanie Rossa.
- Teraz, kiedy wylądował kosmiczny patrol, tak, wszystko w porządku.

Dobrze zagraliście, chłopcy, i w odpowiednim momencie. Chodźcie,
poznacie moich znajomych.

Pochodnia zgasła w momencie, gdy cienie zbliżyły się do Ashe'a. Wtem

nowe światło zajaśniało ponad podłogą. Travis zamrugał na widok
towarzystwa, jakie wyłoniło się z ciemności.

Ashe nie był zbyt wysoki, ale nad tymi istotami górował niczym wieża.

Najwyższy z jego nowych przyjaciół sięgał mu do ramienia.

- Mają skrzydła! - zawołał Travis.
Tak, niespodziewanie para skrzydeł - nie upierzonych, lecz z gołej skóry -

rozpostarła się ponad ramionami obcej istoty. Gdzie widział takie
skrzydła? Statuetka w budynku z kopułą!

Jednak twarze zwrócone w kierunku Ziemian nie były tak groteskowe jak

twarz posążka. Te istoty miały uszy i rysy bardziej humanoidalne, choć
nosy pozostały pionowymi szparkami. Albo statuetka była karykaturą, albo
przedstawiała o wiele bardziej prymitywnego osobnika.

Tubylcy cofnęli się nieco, a z ich wąskich, spiczastych szczęk wydobyło

się niskie buczenie, z którego Travis nie potrafił wyłowić poszczególnych
dźwięków.

- To oni cię porwali, szefie? - Ross wciąż nie wypuszczał miotacza z rąk.
- W pewnym sensie. Rozumiem, że poradziliście sobie z tymi dzikimi

bestiami na dole?

- Z wszystkimi, jakie spotkaliśmy - odparował Travis, obserwując

skrzydlatych ludzi. Był pewien, że są ludźmi.

background image

- W takim razie możemy stąd wyjść. - Ashe odwrócił się do czekających

cieni i schował własną broń do kabury.

Dwaj skrzydlaci mężczyźni skinęli głowami i reszta cofnęła się,

pozwalając Ziemianom wspiąć się na trzecią rampę. Na górze, gdzie
powitały ich jasne promienie słoneczne, weszli do szerokiego holu o
łukowatych wejściach, znajdujących się na całej długości pomieszczenia.

Nozdrza Travisa rozszerzyły się, gdy doleciała do nich mieszanka

zapachów, niektórych przyjemnych, innych wprost przeciwnie. Były to
ślady czyjejś aktywności; wskazówki świadczące, iż znajdują się w stałym
siedlisku. Niektóre łukowate wejścia obwieszono sieciami zieleni i
przystrojono kwiatami, w większości podobnymi do tych, jakie znaleźli
pierwszego dnia na nieznanej planecie. Przy ścianach leżały koryta
wykonane z masywnych pniaków. Wyrastały z nich przeróżne rośliny,
wszystkie skierowane ku słońcu, którego promienie sączyły się przez okna,
tworzące zasłonę zieleni od podłogi aż po sufit.

Skrzydlaci ludzie przestali być cieniami. W świetle słońca wyraźnie było

widać humanoidalne rysy. Złożone skrzydła zakrywały im plecy niczym
złożone peleryny; nie mieli na sobie żadnych ubrań poza kilkoma
ozdobami: paskami, kołnierzykami i naramiennikami. Wszyscy nosili przy
sobie broń: niewielkie włócznie, które nie dawały odpowiedniej ochrony
przed czerwonymi zabójcami.

Przypatrywali się bacznie Ziemianom, brzęcząc nieustannie, ale nie

wykonując żadnych wrogich gestów. Przybysze nie potrafili niczego
wyczytać z wyrazu ich twarzy i Travis nie wiedział, czy traktowano ich jak
więźniów, sprzymierzeńców czy po prostu obiekt ogólnego
zainteresowania.

- Tutaj... - Ashe stanął przed jednym z zasłoniętych łuków i zagwizdał

cicho.

Zasłona rozchyliła się i mężczyzna wszedł do środka, dając znak pozostałej

dwójce, żeby poszli za nim.

Kroczyli po grubej macie z pnączy i liści. Ujrzeli niskie przepierzenia z

okratowanych konstrukcji, ponad którymi pięły się rośliny, tworząc ścianki
działowe, dzielące jedno obszerne pomieszczenie na wiele mniejszych.

- Nie zwracajcie uwagi na ściany - rzucił Ashe. - Skupcie wzrok na tym.
Przy wysokim na ponad pół metra stole przykrytym roślinnym obrusem

kucał jeden ze skrzydlatych ludzi. Skóry tych, których widzieli w
zewnętrznym holu miały barwę ciemnej lawendy, zbliżonej w odcieniu do
kamienia, z którego wyrzeźbiony został posążek. Ten jednak był
ciemniejszy, prawie ciemnopurpurowy. Coś w jego oszczędnych ruchach
sugerowało, że wiele przeżył.

background image

Tubylec podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ashe'a. Travis zrozumiał, że

ma przed sobą przywódcę. Emanowało to z jego oczu, ruchów i powolnej
rozwagi, z jaką przyglądał się trzem przybyszom.

background image

15

- Co za złomowisko! - Ross rozglądał się dokoła oniemiały.
- Skarby! - poprawił go archeolog ostrym tonem.
Travis stał między nimi, chłonąc oczami wszystko to, co widział dokoła.

Pomyślał, że obydwa określenia są w pewnym stopniu trafne.

- Porwali cię, żebyś to uporządkował? - spytał Ross tonem pełnym

niedowierzania.

- Zgadza się - przyznał Ashe. - Pozostaje pytanie: od czego zaczynamy, co

mamy i w jaki sposób wyjaśnimy im znaczenie tego, co znajdziemy?

- Jak długo to wszystko gromadzili? - zainteresował się Travis.
Ashe wzruszył ramionami.
- Jak można się czegokolwiek dowiedzieć, kiedy jedyna metoda

komunikacji opiera się na gestach i domysłach?

- Ale dlaczego ty? To znaczy... skąd masz wiedzieć, na jakich zasadach to

wszystko działa? - zapytał znowu Ross.

- Przylecieliśmy statkiem. Możliwe, że mają jakieś dziwne tradycje,

legendy mówiące, że ludzie z kosmosu wiedzą wszystko.

- Bogowie - wtrącił Travis.
- Tylko że my nie jesteśmy Cortezem i jego ludźmi - odparował Ashe.
- A oni nie są tymi łysymi, czy tym futrzakiem, którego widziałem na

monitorze u Czerwonych. Gdzie zatem można ich umieścić?

- Sądząc po statuetce, ich przodkowie wznieśli tę kopułę - odparł Ashe. -

Uważam, że są prymitywni, nie dekadenccy.

Wyobraźnia Travisa wykonała nagły skok.
- Ulubione zwierzątka?
Mężczyźni spojrzeli na niego. Ashe wziął głęboki oddech.
- Możliwe, że masz rację! - Wypowiedział te słowa z naciskiem. - Dajcie

naszemu światu dziesięć tysięcy lat plus odpowiednią kombinację
warunków i zobaczcie, co się stanie z naszymi psami czy kotami.

- Jesteśmy ich więźniami? - Ross powrócił do głównego punktu.
- Teraz już nie. Dzięki temu, że rozprawiliśmy się z łasicogłowymi.

Wspólny wróg jest doskonałym argumentem do polepszenia wzajemnych
stosunków. Ponadto mamy ten sam cel. Jeśli chcemy znaleźć coś, co
pomoże Renfry'emu, powinniśmy rozpocząć poszukiwania właśnie tutaj.

- Przejrzenie zaledwie wierzchniej warstwy tego bałaganu zabierze cały

rok - rzekł posępnie Ross.

- Wiemy, czego szukamy. Mamy przecież wzorce na statku. A jeśli

znajdziemy coś, co mogłoby pomóc naszym skrzydlatym przyjaciołom,

background image

zwrócimy im.

Ashe nie mylił się co do skrzydlatych ludzi. Wódz, który ich przyjął w

pokoju o ścianach z pnączy i zaprowadził do ogromnej izby z
przedmiotami zgromadzonymi przez jego plemię, nie sprzeciwił się, gdy
postanowili wrócić na statek. Tyle że ich powrót nadzorowały dwa
błękitne, skrzydlate stworzenia, które łączyło coś z latającymi ludźmi, być
może więź typu człowiek - pies.

Podczas uwięzienia Ashe dowiedział się, że czerwone łasice stanowią

główne zagrożenie na tej planecie i skrzydlaci próbowali oddzielić murem
niższe kondygnacje wież, aby zniechęcić łowców. Czerwone stworzenia
posługiwały się pewną taktyką, atakując barykadę na rampie, co
świadczyło, że nie są całkowicie pozbawione inteligencji. Jednakże
dopiero zdecydowany atak całego stada doprowadził do przerwania
pieczołowicie skonstruowanej barykady i wdarcia się do mieszkania
skrzydlatych ludzi. Miotacz Ashe'a oraz zaskakujący atak Rossa i Travisa
unicestwiły wrogów, co wywarło dobre wrażenie na obrońcach. Zgodnie z
wcześniejszą uwagą archeologa, wspólny wróg stanowił mocną podstawę,
na której można budować przymierze.

- Przecież oni mają skrzydła - zauważył Ross. - Dlaczego po prostu nie

odlecieli, zostawiając ten budynek sześcionożnym łasicom?

- Z przyczyny, którą wodzowi udało się wreszcie wyjaśnić. Okazuje się, że

to pora narodzin ich potomstwa. Mężczyźni mogliby uciec, lecz kobiety i
dzieci - nie.

Renfry oczekiwał ich z niecierpliwością. Wyraźnie mu ulżyło, gdy

zobaczył wszystkich całych i zdrowych. Powitał ich wiadomością, że
poprzez konsolę sterowniczą udało mu się dojść do źródeł zapisu z
wyprawy. Nie wiedział jednak, czy potrafiłby przesunąć go na początek.

- Nie wiem, czy powinienem to przesunąć. - Postukał palcem w dysk

wielkości monety, który wysunął się z konsoli w dniu lądowania na tej
planecie. - Jeśli ten drucik się przerwie... - Wzruszył ramionami. Nie
musiał dodawać nic więcej.

- Rozumiem, że chciałbyś mieć inny do eksperymentowania. -Ashe

pokiwał głową. - W porządku, wszyscy wiemy, czego mamy szukać, gdy
jutro zaczniemy grzebać w tych skarbach.

- Jeśli drugi taki dysk istnieje. - Głos Renfry'ego brzmiał powątpiewająco.
- Wniosek numer jeden. - Ashe pociągnął spory łyk z puszki z pieniącym

się płynem. - Uważam, że większość rzeczy, jakie zgromadzili skrzydlaci,
pochodzi z wież takich jak ta, w której żyją. A jest tu ich sporo. Pozostałe
budynki diametralnie różnią się stylem architektonicznym i nie mają
swoich duplikatów. Oznacza to, że struktury z wieżami należą do rodzimej

background image

tradycji tej planety, a wszystkie pozostałe z jakiejś przyczyny zostały tu
sprowadzone.

- Kiedy ten obcy nastawił automatycznego pilota, aby sprowadzić tu statek,

ustalił kurs albo na swoją ojczystą planetę, albo na główną stację obsługi.
A zatem istnieje prawdopodobieństwo, że w gmatwaninie rozmaitych
przedmiotów, jakie zebrali skrzydlaci, natkniemy się na coś, co wiąże się z
zapisami znalezionymi na statku.

- Dużo tu gdybań, wahań i domysłów - stwierdził Renfry.
Ashe roześmiał się.
- Człowieku, przez większą część dorosłego życia zajmowałem się

gdybaniami i domysłami. Szperanie w przeszłości wymaga wielu
domysłów, a potem ciężkiej pracy, by dowieść, że były prawdziwe. Istnieją
podstawowe wzory, które można wykorzystać jako szkielet dla tych
gdybań.

- Ludzkie wzory - przypomniał Travis. - Tutaj nie mamy do czynienia z

ludźmi.

- Tak, to prawda. Chyba że rozszerzymy definicję człowieka i określimy

tym mianem każdą istotę obdarzoną inteligencją i na dodatek potrafiącą się
nią posługiwać. Uważam, że powinniśmy tak właśnie uczynić. W każdym
razie, stoimy przed pierwszym, konkretnym zadaniem, a mianowicie
musimy zbadać pozostałości po tej cywilizacji.

Nazajutrz wszyscy, łącznie z Renfrym, wyruszyli do wieży. Zadanie, jakie

wyznaczyli Ashe i wódz skrzydlatych, wydawało się bardzo trudne.
Przynajmniej do momentu, gdy dzieci tubylców zaoferowały pomoc swych
zwinnych rączek i bystrych oczu. Travis zauważył nagle, że stoi w środku
małej grupki skrzydlatych maluchów, które obserwują go z ożywieniem,
gdy próbuje rozplatać kilka połączonych ze sobą przedmiotów. Para
małych rączek chwyciła cylindryczny pojemnik, a inny pomocnik wyjął
pudełko. Trzeci rozprostował szybko zwój elastycznej linki, która ugrzęzła
w wierzchniej części stosu. Apacz roześmiał się i pokiwał z uznaniem
głową, mając nadzieję, że obydwa gesty zostaną odebrane jako
podziękowanie i zachęta do dalszej pomocy. Najwyraźniej tak się stało,
jako że młodzi ruszyli do pracy z jeszcze większym wigorem, docierając
do miejsc, do których mężczyzna nie mógł się dostać. Dwukrotnie musiał
jednak pospiesznie wyciągać zbyt ambitnego “szperacza", ratując go przed
lawiną ciężkich przedmiotów.

Mnóstwo odkrytych i przejrzanych rzeczy, które odłożyli na jedną stronę,

było zbyt zniszczonych albo nie miało żadnego znaczenia dla Ziemian.
Travis mocował się z popękanymi pojemnikami i skrzynkami, które
czasami rozpadały mu się w rękach; kiedy indziej znowu po otworzeniu

background image

pudełka znajdował w środku jedynie pył po dawno nie istniejących
przedmiotach.

Odłożył na bok fragmenty stopów uformowanych w rurki. Sprawiały

wrażenie nienaruszonych i mogły być w dalszym ciągu wykorzystywane
przez skrzydlatych ludzi jako materiał na broń lub narzędzia bardziej
skuteczne od obecnie używanych. Raz natknął się na owalne pudełko,
które rozpadło mu się w rękach. Na otwartej dłoni ujrzał połyskujący
kamień osadzony w metalu. Mali pomocnicy zabuczeli ze zdumienia.
Indianin wręczył lśniący klejnot najbliższemu i patrzył, jak skrzydlaci
przekazują sobie go z ręki do ręki, aż w końcu ozdoba powróciła do niego.

Do południa żaden z czterech Ziemian, pracujących w różnych częściach

dużego pomieszczenia, nie znalazł niczego użytecznego.

Spotkali się pod oknem, aby podzielić się pozostałymi zapasami żywności,

na szczęście nie zakurzonej tak bardzo, jak wszystko dokoła.

- Wiedziałem, że to robota na co najmniej rok - poskarżył się Ross. - Co

dotychczas znaleźliśmy? Jakiś metal, który jeszcze do cna nie
przerdzewiał, kilka klejnotów...

- I to. - Ashe wyciągnął niewielki krążek. - Jeśli się nie mylę, to dysk z

zapisem. Być może jest w stanie nienaruszonym. Wygląda jak te ze statku.

- Nadchodzi wielki szef- odezwał się Ross, podnosząc wzrok. -Zapytasz

go?

Wódz i jego eskorta weszli do magazynu. Poruszał się powoli,

przyglądając się stertom, które badacze ledwo co naruszyli. Kiedy
podszedł do Ziemian, wstali; wzrostem przewyższali wodza i jego
towarzyszy. Nie mieli wspólnego języka i porozumiewali się głównie za
pomocą gestów, więc Ashe podszedł do owoców ich pracy. Klejnoty
wzbudziły zainteresowanie wodza. Na metalowe tuby popatrzył raczej
obojętnie.

Ashe zwrócił się do Renfry'ego.
- Czy można je przerobić na włócznie?
- Możliwe, ale potrzebuję trochę czasu. I narzędzi.- Glos technika nie

brzmiał jednak zbyt pewnie.

Na koniec archeolog wyjął dysk i twarz wodza po raz pierwszy wyraźnie

się ożywiła. Ujął krążek w dłonie i zahuczał do jednego ze strażników,
który oddalił się pospiesznie. Postukał palcem w mały przedmiot, a potem
pokazał kilkakrotnie wszystkie palce, kończąc gestykulację szerokim,
zamaszystym ruchem ramienia.

- Co on nam próbuje powiedzieć, Ashe? - Renfry przyglądał się bacznie

przedstawieniu.

- Chyba chodzi mu o to, że to tylko jeden z wielu. Możliwe, że

background image

dokonaliśmy odkrycia.

Strażnik wrócił, prowadząc mniejszego skrzydlatego, który wyglądał jak

jego młodszy brat. Nowo przybyły, wzrostem przewyższający dzieci,
prawdopodobnie wszedł w wiek młodzieńczy. Przywitał się, klapnąwszy
skrzydłami, i znieruchomiał w oczekiwaniu. Wódz wysunął przed siebie
ramię, ujął Ashe'a za rękę i wsunął ją w dłoń młodszego. Na koniec
odprawił ich gestem.

- Pójdziesz? - zapytał Ross.
- Tak. Chyba chcą nam pokazać, skąd się to wzięło. Renfry, dobrze by

było, gdybyś z nami poszedł. Jesteś technikiem i łatwiej będzie ci
zrozumieć pewne rzeczy.

Kiedy mężczyźni odeszli wraz z wodzem i jego świtą, Ross rozejrzał się

dokoła z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy.

- Nie ma tu czego szukać.
Travis podszedł do okna i podniósł tubę na wysokość oczu, by przyjrzeć jej

się w pełnym świetle. Miała nieco ponad metr długości i nie widać na niej
było żadnych oznak erozji czy uszkodzeń związanych z upływem czasu.
Nie wiedział, jakie było pierwotne przeznaczenie tego stopu, wyjątkowo
lekkiego i gładkiego. Przesuwając przedmiot w dłoniach, wpadł jednak na
pewien pomysł.

Skrzydlaci ludzie potrzebowali czegoś lepszego od włóczni. A

wykonywanie takiej broni z kawałków metalu znalezionych w tej kupie
śmieci wymagało metod, jakich prawdopodobnie nie znał nawet Renfry.
Mogli jednak zrobić z tego skuteczną broń, a być może w nie
zidentyfikowanej masie przedmiotów na podłodze znalazłaby się amunicja.

- Co jest wyjątkowego w tej tubie? - zapytał Ross.
- Może być wyjątkowa dla tych ludzi. - Travis podniósł tubę i przyłożył

jeden koniec do ust. Tak, była dostatecznie lekka.

- W jaki sposób?
- Nie słyszałeś nigdy o dmuchawach?
- O czym?
- Podstawę stanowi tuba, taka jak ta. Używają ich głównie Indianie

Ameryki Południowej. Dmuchając w nią, strzela się małymi strzałkami.
Jest to broń celna i śmiercionośna. Czasami używa się zatrutych strzał. Ale
zwykłe też spełniają swoje zadanie, o ile tylko trafi się w odpowiednie
miejsce, powiedzmy w oczy albo gardło.

- Zaczynasz mówić sensownie, kolego. - Ross poszukał rurki zbliżonej

wyglądem do tej, jaką trzymał Travis. - Zamierzasz nauczyć skrzydlatych
lepszego sposobu na obronę przed czerwonymi łasicami? Potrafiłbyś
zrobić taką dmuchawkę?

background image

- Zawsze możemy spróbować. - Indianin odwrócił się do stłoczonych

dzieci i pokazał im, że mają szukać tego typu rurek. Młodzi asystenci
rozpierzchli się w okamgnieniu, wydając przy tym podekscytowane
buczenia.

Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, Travis znalazł przedmioty nadające się

na strzałki. Pod koniec półgodzinnych poszukiwań dzierżył już całą garść
cieniutkich jak igły drutów z tego samego lekkiego stopu co rurki. Nigdy
nie robił ani nie używał dmuchawek, zasadę działania tej broni znał
wyłącznie z książek, więc nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł
wypróbować swoje dzieło. W końcu wyszukali w pomieszczeniu całą masę
materiałów do eksperymentowania. Nie zdążyli jednak nic zrobić,
ponieważ młodzieniec, który wyszedł z Ashe'em, wrócił, pociągnął Rossa
za rękaw i skinął na Ziemian, aby za nim podążyli.

Przechodzili z jednej rampy na drugą, minęli miejsce, w którym skrzydlaci

odbudowywali zniszczoną przez łasice barykadę. Nie wyszli jednak z
wieży. Ich przewodnik dotarł do holu wejściowego, położył obydwie ręce
na pozornie gładkim murze i naparł na niego. Travis i Ross, widząc jego
wysiłki, pomogli mu i w ścianie pojawiła się szpara.

Ujrzeli ostro opadającą rampę niknącą w ciemnej studni. Chłopiec

rozpostarł skrzydła, by utrzymać równowagę, i przemieszczał się w dół z
prędkością, o jakiej żaden Ziemianin nie mógłby nawet marzyć.

Kiedy zeszli już dość głęboko, dostrzegli blask kopcącej pochodni.

Obrawszy nowy kurs, pobiegli wąskim korytarzem, wzniecając masę
kurzu.

Pomieszczenie w wieży powyżej mieściło niezliczone sterty przedmiotów.

Miejsce, do którego obecnie weszli i gdzie czekał na nich Ashe, było
pomnikiem precyzji i wydajności stworzonym przez konstruktorów
kulistego statku.

Znaleźli tu liczne zaawansowane technologicznie urządzenia, konsole z

tysiącami przycisków, ciemne ekrany. W miarę jak posuwali się do przodu,
światło pochodni wyławiało z ciemności szafki pełne pojemników z
archiwalnymi zapisami i z dyskami z podróży. Setki, tysiące nośników
informacji, takich jak te, które przeniosły ich przez przestrzeń kosmiczną,
leżało w cylindrach o przezroczystych wieczkach oznaczonych nieznanymi
symbolami.

- Centrum kontroli lotów. - Z głosu Ashe'a przebijała pewność. Renfry

wkładał pod kombinezon próbki wzięte zarówno z pojemników z
archiwalnymi zapisami, jak i dyski z podróży.

- Biblioteka - ocenił Travis. Ashe pokiwał głową.
- Gdybyśmy tylko wiedzieli, co brać! Boże, tutaj może być wszystko,

background image

czego potrzebujemy. Nie tylko na teraz, ale na całą przyszłość!

Ross podszedł do najbliższej szafki i zaczął robić to samo, co Renfry.
- Możemy wrzucić je do czytnika na statku. Jeśli weźmiemy ich

dostatecznie dużo, istnieje prawdopodobieństwo, że przynajmniej kilka
okaże się pomocnych.

Podchodził do problemu w sposób sensowny i logiczny. Zaczęli

systematycznie wybierać próbki z każdej szafki.

- Chyba jest tu cała galaktyka wiedzy - dziwił się Ashe, pieszcząc palcami

kolejne krążki.

W końcu wyszli z pełnymi rękami i dziwacznymi wybrzuszeniami na

przodzie kombinezonów. Zanim jednak opuścili wieżę, Travis zabrał rurki
i metalowe igły. Po powrocie na statek włączyli czytnik i przygotowali
archiwalne zapisy. Apacz wziął się do konstruowania broni; miał nadzieję,
że będzie mógł podarować ją skrzydlatym ludziom w zamian za
przechowywane przez wieki informacje.

Renfry, rozłożywszy przed sobą mozaikę małych narzędzi z szafek załogi,

zajmował się jednym z dysków z podróży. Udało mu się go otworzyć i
ostrożnie zaczął rozwijać cienki, spiralny drucik. Zarówno przy pierwszej,
jak i przy drugiej próbie krucha niteczka, dzięki której statek docierał do
najdalszych gwiazd, przerywała się przy najmniejszym dotyku. Po drugim
niepowodzeniu Renfry podniósł wzrok. Wyglądał na zniechęconego, oczy
miał przekrwione z wysiłku.

- Chyba nic z tego - rzekł.
- Jest jeszcze ten. - Ashe sięgnął po kolejny krążek. - Zacząłeś od starych.

Tu masz nowy ze statku.

Zdawali sobie sprawę, że ten wysiłek może zaowocować powrotem do ich

świata. Zachęty wyraźnie podziałały na Renfry'ego. Sprawdził dyski z
wieży i odłożył na bok te nadgryzione zębem czasu. Wybrany krążek nie
różnił się specjalnie od tego, w którym była zapisana ich przyszłość.
Technik po raz trzeci, bardzo ostrożnie, spróbował wyjąć zwój.

Tej nocy nie było im pisane znalezienie istotnej informacji. Archiwalne

zapisy ukazały jedynie scenki, fascynujące same w sobie, lecz obecnie bez
żadnej wartości. Co więcej, na pozostałych migały tylko niezrozumiałe
symbole - może wzory albo rachunki. W końcu Ashe wyłączył czytnik.

- Nie możemy oczekiwać, że cały czas będzie nam dopisywało szczęście.
- W tym miejscu znajdziemy tysiące podobnych przedmiotów -zauważył

Ross. - Jeśli rzeczywiście trafimy na coś użytecznego, to tylko dzięki
łutowi szczęścia!

- No cóż, w tej rozgrywce musimy liczyć właśnie na uśmiech losu - Z

głosu Ashe'a przebijało zmęczenie. Poruszał się wolno, pocierając powieki

background image

palcami. - Kiedy przestanie się wierzyć w szczęście, jest się przegranym!

background image

16

Travis przytknął rurkę do ust i dmuchnął. Cienka, lśniąca igła, zakończona

pierzastym kosmykiem, pomknęła ku zaimprowizowanej tarczy z liścia o
czerwonych nerwach i przyszpiliła go do pnia paprotnika rosnącego kilka
metrów dalej. Radość mężczyzny z udanej próby nie miała granic. Cofnął
się o metr i przygotował do drugiego strzału. Publiczność składająca się ze
skrzydlatych istot, buczała w zachwycie.

Kiedy udało mu się umieścić drugą strzałkę tuż obok pierwszej, jego

satysfakcja była niemal całkowita. Skinął palcem na młodzieńca, który
pomógł mu przynieść nową broń na tymczasową strzelnicę. Przekazał
skrzydlatemu dmuchawę, której dotychczas używał, a sam podniósł z
ziemi drugą, nieco dłuższą.

Młody wojownik odłożył włócznię i zaczął nieporadnie zaznajamiać się z

nową bronią. Podniósłszy ją do ust, dmuchnął z wigorem. Strzałka wbiła
się w drzewo nieco powyżej liścia. Dwóch innych tubylców, lekko
rozkładając skrzydła w trakcie biegu, pospieszyło, aby ocenić strzał, a
Travis, uśmiechając się i kiwając głową, złożył dłonie w geście aprobaty.

Tubylcy nie potrzebowali dalszej zachęty. Popodnosili rurki z ziemi,

przekazywali je sobie z ręki do ręki, doszło nawet do jakiejś sprzeczki.
Potem każdy po kolei próbował strzelać, oczywiście z różnym szczęściem.
Od czasu do czasu przerywali, aby powyjmować strzałki z pnia albo
przyczepić inny liść na resztkach poprzedniego.

Kilkoro z uczniów miało sokoli wzrok i Apacz uważał, że wkrótce

przewyższą swego nauczyciela. Kiedy w południe silne słońce dało mu się
we znaki, zostawił dmuchawki rozentuzjazmowanym tubylcom i poszedł
szukać swoich towarzyszy.

Wiedział, że Renfry wciąż jest zaprzątnięty rozpracowywaniem dysków z

podróży. Travis wszedł po schodkach do kabiny nawigacyjnej i ku swemu
zdziwieniu zastał tam również Ashe'a. Czytnik stał na podłodze, a obydwaj
mężczyźni kucali przed nim, na zmianę obserwując zapis i badając główny
panel konsoli sterowniczej. Zdjęta pokrywa ukazywała zawiły wzór
przewodów. Od czasu do czasu Renfry szedł śladem jednej z tych nici i
albo promieniał z radości, albo marszczył smutno brwi.

- Co się dzieje? - spytał Apacz.
- Możliwe, że nadszedł koniec naszych kłopotów! - odpowiedział mu

Ashe. - To zapis manualny. Pokazuje pewne instalacje, które odpowiadają
instalacjom w tej gmatwaninie, jaką widzisz.

- Pewne instalacje. - Entuzjazm Renfry'ego nie dorównywał ekscytacji

background image

Ashe'a. - Mniej więcej jeden przewód na dziesięć! To tak, jakbyś próbował
zmontować komputer, dysponując instrukcją obsługi napisaną po chińsku!
Taak, ten czerwony przewód dociera do ekranu w tym punkcie, ale czy
mówi nam to coś o tych białych drucikach po lewej stronie?

Ashe zmrużył oczy, wpatrując się w gmatwaninę przewodów, i przeniósł

wzrok na czytnik.

- Tak! - Renfry błyskawicznie opadł na kolana, aby zobaczyć na własne

oczy schemat wyświetlany na ekranie.

- Jest tam kto? - Głos Rossa zabrzmiał w studni wewnętrznego szybu i po

chwili Travis odczuł wibrację kroków mężczyzny.

Z otworu wyłoniła się zakurzona głowa i barki; zwiadowca pilnie

wypełniał swoje obowiązki w wieży skrzydlatych ludzi.

- Znalazłeś coś? - zapytał Travis współczującym tonem. Ross wzruszył

ramionami.

- Parę rzeczy, które mogą się przydać. Nie mam na tyle sprawnego mózgu,

żeby połączyć ze sobą jakieś przewody, wbić kilka gwoździ, dodać do tego
parę metalowych puszek i wyprodukować odrzutowiec. Widziałem, że
twoi śmiałkowie nie mogą oderwać się od tych strzałek. Jeden z nich już
upolował przystawkę do obiadu. Choć ten jeleń nie wyglądał na specjalnie
smakowitego. Nie podobają mi się stworzenia z kilkudziesięcioma nogami.
Ale zjadłbym z apetytem jakieś bardziej cywilizowane pożywienie.

Travis zerknął na Ashe'a i pochłoniętego pracą Renfry'ego.
- Jeżeli coś dzisiaj mamy zjeść, wygląda na to, że właśnie wybrano nas na

kucharzy. Oni odkryli zapis, który pokazuje wnętrze konsoli sterowniczej.

- Ho, ho! To już coś! - Ross wszedł do kabiny i nachylił się, spoglądając

Ashe'owi przez ramię na miniaturowy ekranik.

- Rzekłbym, że bardziej przypomina schemat zaprojektowanej przez

demona czteropasmówki - skomentował rozsądnie. - Skupię się na puszce
z bigosem.

Renfry i Ashe zjedli w kambuzie posiłek w roztargnieniu typowym dla

ludzi pochłoniętych innymi myślami. Kiedy wrócili do swojej pracy, Ross
przeciągnął się i spojrzał na Travisa.

- Nie wybrałbyś się na małe, prywatne poszukiwanko? - zapytał z

obojętnością, która od razu wzbudziła w Apaczu podejrzenia.

- W którą stronę?
- Do tego lejkowatego budynku. Pamiętasz? Cały hol zagracony, jakby

mieszkający tam chłopcy bardzo się spieszyli z przeprowadzką, ale z
jakiegoś powodu zostawili swoje rzeczy! Chciałbym przyjrzeć się temu
bliżej.

- O ile dobrze pamiętam, wejścia broni solidna krata - przypomniał mu

background image

Travis.

- A ja znam sposób na obejście tego problemu. Chodź.
Sposób na sforsowanie zabezpieczonego wejścia okazał się nad wyraz

prosty. Jeden ze skrzydlatych ludzi pofrunął ze zwojem linki do okna na
drugim piętrze. Okiennica była zamknięta, lecz tubylec czubkiem włóczni
otworzył rygiel i kilka chwil później lina dyndała już wzdłuż muru,
zapraszając do wspinaczki.

Na balkonie, na który po chwili się dostali, znaleźli ślady świadczące o

czyjejś bytności. Poszarpane pajęczyny, rozpadające się w proch pod
delikatnym dotknięciem, przesłaniały ściany. Pod grubą warstwą kurzu
dostrzegli kilka mebli o dziwnych kształtach. W kilku miejscach na
zakurzonej podłodze widniały ślady stóp lub łap. Skrzydlaty wskazał je
włócznią i nie spuszczając wzroku z Ziemian, dźgnął ostrzem w ślad z
zaciekłością, z jaką atakuje się wroga.

Kolejna nora łasic? Travis nie bardzo w to wierzył. Odciski niepokojąco

przypominały ludzkie stopy.

Znaleźli schody, tak wąskie i strome, że doszli do wniosku, iż istoty, które

je zbudowały, znacznie różniły się od ludzi. Ross wysforował się do
przodu i zaczął schodzić do zagraconego holu, który widzieli wcześniej z
zewnątrz. Pasja odkrywcy przyćmiła jego czujność.

Travis pociągnął nosem. Poczuł słabą, mdłą woń. Nie był to zapach

nagromadzonego przez wieki kurzu czy rozkładających się liści
nawiewanych tu przez wiatr, ale raczej woń legowiska zwierzęcia. Co
więcej, odór wydawał się znajomy.

Jama łasicogłowych? Nie sądził. Smród nie był aż tak odrażający, jak ten w

czerwonym budynku, którym zawładnęły bestie. Nie przypominał również
zapachu w mieszkaniach skrzydlatych ludzi.

Zauważył, że płat skóry na nozdrzach tubylca rozszerzył się, a głęboko

osadzone oczy na lawendowej twarzy zaświeciły, zwracając się to w jedną,
to w drugą stronę. Już nie po raz pierwszy Apacz pożałował, że nie znają
sposobu na szybkie komunikowanie się. Ziemianie nie potrafili
naśladować buczących dźwięków składających się na mowę tubylców, a
żaden ze skrzydlatych ludzi nie był w stanie wyartykułować słowa, mimo
żmudnego i cierpliwego powtarzania.

W budynku panował półmrok, chociaż do holu wpadało sporo światła

przez zakratowane wejście. Ross ominął stertę rupieci. Jedną rękę położył
na jakimś pudle, drugiej nie zdejmując z kolby miotacza.

Travis nie ruszał się z miejsca. Ta woń... Tkwiła gdzieś głęboko w

pokładach jego pamięci. Mężczyźni stali nieruchomo. Wtem powiew
wiatru, który wdarł się przez kraty, przyniósł świeży zapach i Travis

background image

natychmiast go rozpoznał...

- Piaskowi ludzie! - Słowa, choć wypowiedziane szeptem, niosły w sobie

stanowczość krzyku. Co mogły robić tutaj nocne stworzenia pustyni?

- Jesteś pewny? - Ku jego zdziwieniu, Ross nie kwestionował tego

spostrzeżenia.

- Nie zapomina się szybko takiego smrodu. - Travis przebiegał gorączkowo

wzrokiem po skrzyniach i pudłach stłoczonych w przedsionku. Czy coś się
tam ruszało? Czy obserwowały ich stworzenia, które widziały o wiele
lepiej po ciemku niż oni?

Dłoń tubylca spoczęła na ramieniu Apacza, nakazując ostrożność. Travis

odwrócił powoli głowę i zobaczył, że skrzydlaty szykuje włócznię. Sam
włożył strzałkę do dmuchawy.

- Tam coś jest, na lewo - dotarł do niego ledwo słyszalny szept Rossa,

który skierował miotacz w zacieniony kąt.

Pomieszczenie nagle ożyło, zamieniając się we wrzący kocioł kształtów

wyłaniających się z zakamarków. Atakujące stworzenia poruszały się
zwinnie na czterech łapach, jak zwierzęta. Milczący atak wydawał się tym
bardziej przerażający, że bestie - albo ich dalecy przodkowie - były kiedyś
humanoidami!

Promień z miotacza powalił trzech napastników. Jakaś macka wysunęła się

w kierunku Rossa i czwarty stwór runął na ziemię ze strzałką we
włochatym gardle. Skrzydlaty człowiek za Travisem cofnął się kilka
schodków do góry i frunął w powietrze. W locie dźgał włócznią w
pozbawione szkieletu kostnego kończyny, wznoszące się, aby go ściągnąć
na dół. Robił to ze skupieniem i zapałem.

Ross krzyknął. Jedna z macek wysunęła się z cienia, zawinęła dokoła

kostki u nogi mężczyzny i pociągnęła. Wycelował miotacz w długi
owłosiony korpus. Odpowiedział mu przeraźliwy ryk i pętla odpadła.
Strzałka Travisa dosięgła stwora, który podniósł się na zadnich łapach,
pazurami sięgając pleców Murdocka. Apacz strzelał tak szybko, jak zdołał
wkładać strzałki do dmuchawki. Cofnął się ku schodom i teraz
wymachiwał rurką, aby zrobić wolne pole i odciągnąć Rossa.

Jeden z włochaczy wyrwał skrzydlatemu włócznię. Tubylec kucnął na

stercie skrzyń i zaczął kołysać się w przód i w tył, bijąc skrzydłami.
Poderwał się w powietrze w chwili, gdy potężne kontenery runęły w dół.

- Wyczerpał mi się miotacz - wysapał Ross. Schwycił za lufę

bezużytecznej broni i rąbnął rękojeścią w okrągłą czaszkę stworzenia
gramolącego się po skrzyniach.

Wycofywali się, wchodząc po dość stromych schodach. Travis kopał.

Złapał kolejną szorstkowłosą głowę i popchnął stwora na innego

background image

przeciwnika. Skrzydlaty przewrócił drugą stertę skrzyń, a teraz latał w tę i
z powrotem, bombardując napastników mniejszymi pudełkami.

W końcu odparli pierwszy atak. Korzystając z chwili wytchnienia, dobiegli

do balkonu, skąd nie było wyjścia. Tubylec przeleciał ponad ich głowami,
stanął na parapecie otwartego okna i skinął na nich, bucząc gorączkowo.

Travis pociągnął Rossa w kierunku wyjścia.
- Zostały mi tylko dwie strzałki. Szybko, wychodźmy stąd! Murdock

opierał się, lecz po chwili podbiegł do okna. Travis wycelował strzałką w
przygarbione plecy i głowę wyłaniające się ponad schodami. Pocisk
zaledwie musnął owłosioną górną kończynę i w otworze gębowym, który
już nie przypominał ust człowieka, błysnęły kły. Małe, czerwone z
wściekłości oczy płonęły straszliwym blaskiem.

Indianin wycofał się w kierunku okna. Lawendowa ręka sięgnęła mu przez

ramię. Dłoń zacisnęła się na dmuchawie, starając się wyrwać mu ją z rąk.
Skrzydlaty wciąż siedział na parapecie i teraz wyraźnie domagał się broni.

Zdając sobie sprawę, że tubylec może w każdej chwili uciec, Travis oddał

dmuchawkę, przeskoczył przez okno i złapał za linę. Widział, jak
lawendowy wycofuje się, unosząc skrzydła...

Wtedy tubylec rzucił się do tyłu, demonstrując szalony pokaz akrobatyki

powietrznej. Kiedy pierwsza futrzana głowa wysunęła się z okna,
rozpostarł skrzydła i wzbił się ponownie w górę ruchem spiralnym. Ross
zdążył już dotrzeć do ziemi, Travis znajdował się niedaleko za nim. Lina
zakołysała się potężnie, sprawiając, że przejechał ciałem po szorstkim
murze. Uświadomił sobie, że ci na górze próbują go wciągnąć z powrotem.

Wypuścił linę z rąk. Uwolniony od ciężaru sznur podskoczył gwałtownie.

Travis nie przypuszczał, żeby nocne stworzenia kontynuowały pościg w
pełnym świetle słońca. Mimo to, kiedy przemierzali pas dżungli dzielący
ich od statku, zachowywali niezwykłą ostrożność, obserwując, czy nikt za
nimi nie podąża.

Ashe z gradową miną wysłuchał raportu.
- Sytuacja mogła się pogorszyć, gdybyśmy tu mieli zostać dłużej.
Ross odrzucił w kąt bezużyteczny miotacz.
- Chcesz przez to powiedzieć, że odlatujemy? Kiedy?
- Za dzień, może dwa. Renfry jest gotów, by przesunąć zwój na początek.
Po raz pierwszy Travis zrozumiał, jak wiele zależy od tego cieniutkiego

drucika. Jedno niepowodzenie mogło udaremnić wszelkie plany,
pozostawiając ich na zawsze na wygnaniu. Jakiś ukryty defekt, którego
teraz nie zauważyli, mógłby dać o sobie znać w przestrzeni kosmicznej,
przerywając niewidzialną nić łączącą ich z rodzimą planetą, skazując
statek na dryfowanie między gwiazdami niczym wieczny, kosmiczny wrak.

background image

Czy Renfry'emu uda się przewinąć zwój? A jeśli nawet, to czy dysk
zadziała w odwrotną stronę? Nie może być mowy o locie próbnym. Kiedy
już wystartują, stale będą ryzykować życiem, krocząc po bardzo cienkiej
nici stworzonej głównie z nadziei i pozbawionej logiki wiary w łut
szczęścia.

- Teraz rozumiesz? - zapytał Ashe. - Pamiętaj o jednym: zawsze możemy

zostać tutaj.

Do końca pozostaną na wygnaniu, ale przynajmniej przeżyją. Tutaj mieli

wrogów, ale mogli przecież zawrzeć przymierze ze skrzydlatymi ludźmi i
połączyć siły. Travis zerwał się na równe nogi. Podszedł do szafki, gdzie
ukryli kwadratową ramkę, która dostrajała się do ludzkiej pamięci,
pokazując bliskie sercu miejsca. Musiał się przekonać, czy przeszłość
miała dostatecznie silny wpływ, aby skłonić go do podjęcia tak ogromnego
ryzyka.

Ujął obrazek w dłonie i zajrzał do jego głębi. Wkrótce ujrzał czerwone

klify górujące nad zieloną polaną, błękitne niebo, wzgórza Ziemi. Wydało
mu się, że czuje na języku gryzący pył unoszony wzmagającym się
wiatrem. Wiedział już, że zaryzykuje.

Wszyscy dokonali tego samego wyboru.
- Podróże w przeszłość to co innego - powiedział Ross. - Jeżeli coś nie

wyjdzie i utkniemy w okresie prehistorycznym... cóż, można się wtedy
wkurzyć. Kto by chciał zabawiać się z mamutami, jeśli jest
przyzwyczajony raczej do odrzutowców? Mimo to taki gość wiedziałby, co
mu się przytrafiło, i że ludzie, których będzie spotykał na swej drodze,
należą do jego gatunku. Ale pozostać tutaj... Nie, moi drodzy! Oni trochę
się od nas różnią. My jesteśmy tu gośćmi, nie imigrantami. A ja nie chcę
być wiecznym gościem! Nigdy!

Wybrali się jeszcze raz do biblioteki, skąd przynieśli kolejne dyski i

poutykali je we wszystkich możliwych schowkach. Wódz, zachwycony
dmuchawkami, pozwolił im wybrać też inne przedmioty z plemiennego
skarbca. Poprosił tylko, żeby wrócili i podzielili się z nimi zdobytą wiedzą.
Tym razem nie natknęli się na nocne stworzenia z lejkowatej wieży, lecz i
tak przedsięwzięli środki ostrożności, zamykając na noc luk wejściowy.

- Wrócimy tu? - zapytał Ross.
- My polecimy do domu tym statkiem - odparł sucho Ashe. -Ale ktoś na

pewno tu przyleci. Tego możesz być pewny. Co u ciebie, Renfry?

Technik wyglądał jak cień. Zmarszczki, których prawdopodobnie miał się

już nigdy nie pozbyć, otaczały mu usta, znaczyły kąciki zmęczonych oczu.
Drżącymi rękoma usiłował podnieść do ust pojemnik z piciem.

- Zwój przewinięty - rzekł. - I drut się nie przerwał. Jutro przygotuję statek

background image

do startu. Co do reszty, pozostaje tylko się modlić. Nie mogę wam nic
więcej powiedzieć.

Travis leżał tej nocy na swojej koi - jego koja, ich statek... Ten statek

stawał się coraz mniej obcy w porównaniu ze światem na zewnątrz. Na
nadgarstku miał ciężką metalową bransoletę z małymi zielonymi
kamieniami ułożonymi we wzór, który przypominał łamiące się fale -
podarunek od skrzydlatego wodza, wręczony podczas formalnego
pożegnania. Travis był pewien, że skrzydlaci ludzie nie wykonali tej
bransoletki. Ile miała lat? I z jakiego świata, z jakiej zapomnianej i dawno
nie istniejącej cywilizacji pochodziła?

Nawet nie zajrzeli pod powierzchnię tego, co znajdowało się w tym

starożytnym porcie. Czy ukryte w dżungli miasto było stolicą jakiegoś
galaktycznego imperium, jak podejrzewał Ashe? Nie mieli czasu na
rozwiązywanie tych zagadek. Tak, kiedyś tu powrócą. Ludzie z jego świata
będą prowadzić badania, spekulować, snuć domysły, prawdopodobnie
błędne. Za jakiś czas powstanie gdzieś nowe miasto - może w jego
własnym świecie - które będzie pełniło rolę przechowalni wiedzy
zdobywanej pośród gwiazd. Czas będzie wciąż mijał i miasto umrze
śmiercią naturalną. Dopóki przedstawiciel jakiejś rasy, jeszcze nie
istniejącej, przybędzie, aby je badać i spekulować. .. i snuć domysły...
Travis zasnął.

Zbudził się wypoczęty i pełen wigoru. Ponad głową usłyszał komunikat z

kabiny nawigacyjnej.

- Wszystko gotowe - doleciał go łamiący się z wyczerpania głos

Renfry'ego. Cóż, technik pracował chyba całą noc.

- Wszystko gotowe.
Wciąż mogli powiedzieć “nie" tej szalonej wyprawie i wybrać znajome

niebezpieczeństwa. Travisa ogarnęła fala paniki. Zacisnął dłonie na
krawędzi koi i podniósł się do pozycji siedzącej. Musiał powstrzymać
Renfry'ego. Nie wolno im wylatywać w kosmos.

Po chwili znów się położył i zapiął pasy. Niech Renfry naciśnie właściwy

przycisk, jak najszybciej! Czekanie zawsze źle wpływa na nastrój. Poczuł
znajome wibracje przenikające ciało. Teraz nie było już odwrotu. Zamknął
oczy i próbował rozluźnić mięśnie protestujące przeciwko temu
oczekiwaniu.

background image

17

- Wystartowaliśmy bez problemów.
- Dobre i to - jakiś inny głos rozbrzmiał w głośniku. Travis otworzył oczy.

Zastanawiał się, czy ktokolwiek może się przyzwyczaić do dyskomfortu
związanego ze startem w kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni, kiedy tak
miło stąpało się po ziemi, zapomniał już, co znaczy zostać wyniesionym
poza atmosferę i siłę grawitacji. Najważniejsze jednak, że dysk działał i
udało im się opuścić nieznaną planetę.

Nadal lecieli. Teraz z większą niż dotychczas ufnością patrzyli w

przyszłość.

- Jeżeli po prostu powtórzymy schemat - powiedział Ashe wieczorem

piątego dnia -jutro wylądujemy na pustynnej planecie.

- Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ominąć ten przystanek - zauważył Travis.

Opustoszały świat z nocnymi stworami odpychał go bardziej niż
cokolwiek innego podczas tej fantastycznej wyprawy.

- Pomyślałem, że... - Ross zerknął na fotel pilota, w którym Renfry spędził

większość poranka. - ... tankowaliśmy w tamtym pierwszym porcie.
Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że tam wyczerpie się nam zapas paliwa.

Na trupiobladej, wymizerowanej twarzy Renfry'ego pojawił się szeroki

uśmiech. Technik skierował kciuk ku dołowi w odwiecznym geście
porażki.

- Wtedy kaput, kolego. Miejmy jednak nadzieję, że szczęście nas nie

opuści i ominiemy ten etap podróży.

Tym razem wylądowali w pustynnym porcie wczesnym rankiem, kiedy

niesamowita gra płomieni wzdłuż horyzontu zaczynała już blednąć. Łuna
wstającego słońca odbijała się jaskrawo od bezmiaru piaszczystych wydm.

- Spędzimy tu mniej więcej dwa dni, jeśli istotnie duplikujemy schemat.
Dwa dni oczekiwania, zamknięci w statku, niepewni, czy wystartują. .. Na

samą myśl o tym, Travis poruszył się niespokojnie w fotelu.

- Mały spacerek? - Ross niewątpliwie podzielał jego odczucia.
- Nie ma sensu - odparł spokojnie Ashe. - Rozejrzymy się w ciągu dnia.

Choć nie sądzę, by było tu dużo do oglądania.

Rankiem włożyli na głowy hełmy rozpraszające promienie słoneczne i

otworzyli zewnętrzny właz. Zlustrowali przestrzeń, na której wiatry mogły
ukształtować nowe formy pośród wydm, lecz nie dostrzegli żadnych zmian
od czasu ostatniej wizyty.

- Co oni tu robili?- Ręce Rossa poruszały się nerwowo wzdłuż krawędzi

luku. - Ten przystanek na pewno miał jakieś znaczenie, musiał mieć. I

background image

dlaczego takie same stworzenia - ludzie, zwierzęta czy cokolwiek -
znajdowały się w lejkowatym budynku na innej planecie?

- Którzy z nich są banitami? - rozważał Ashe. - Czy tamci żyją od wielu

wieków na obcej planecie, ponieważ nie zdołali wrócić na czas? A może ci
to wygnańcy, a tamci są u siebie? Prawdopodobnie nigdy nie rozwikłamy
tej zagadki i nie odpowiemy na żadne z pytań dotyczących tych stworzeń. -
Przyjrzał się przysadzistej budowli pośród pełznących wydm. - Muszą
mieszkać pod ziemią, a ten budynek zakrywa wejście. Być może na
planecie skrzydlatych też żyją pod ziemią, Kiedyś musieli tu mieszkać, aby
obsługiwać statki i pilnować bazy.

- A potem - odezwał się powoli Travis - statki przestały tu lądować.
- Tak. Nie było już statków. Być może czekali przez całą generację, mając

nadzieję, że statki nadlecą i zostaną wezwani. Potem albo pogrążyli się w
apatii i spadli z drabiny ewolucji, albo przystosowali się do istniejących tu
warunków.

- Ostatecznie rezultat był ten sam - zauważył Ross. - Nie sądzę, by ci tutaj

różnili się od tych z lejkowatej wieży. A tam przynajmniej trafił im się
lepszy świat.

- Czekajcie! - Travis od jakiegoś czasu nie odrywał wzroku od

zagrzebanego w piachu budynku. Wydawało mu się, że to miejsce
wyglądało inaczej przed kilkoma tygodniami. - Czy ta elewacja po lewej
była tam wcześniej?

Ross i Ashe wpatrywali się przez chwilę we wskazane miejsce.
- Masz rację, to coś nowego! - Murdock potwierdził pierwszy. -I nie sądzę,

żeby było z kamienia, tak jak cała resztą.

Blok, który w dziwny sposób pojawił się w rogu odległego dachu, nie

połyskiwał metalicznie w promieniach słońca. Miał lekki połysk, taki,
jakim charakteryzowało się matowe szkło czy obsydian.

Przez kilka chwil nic się nie zmieniało. Potem jednak obserwatorzy

zarejestrowali niespodziewaną aktywność. Widzieli już wcześniej
promienie, które chroniły dach budynku przed atakiem czy niepożądanym
badaniem. Teraz ujrzeli coś, co musiało być jakimś rodzajem broni
używanej przez architektów tej budowli.

Co wybuchło u podnóża statku? Jakiś płomień? Piorun? Siła, jakiej ludzie

nie potrafili sobie wyobrazić ani nazwać?

Travis uświadomił sobie, że energia uderzenia wrzuciła go z powrotem do

statku i cisnęła wraz z Rossem i Ashe'em za wewnętrzną grodź. Runęli na
metalową ścianę, wypluwając całe powietrze z płuc. Świat dokoła zatonął
w ciemności.

Travis leżał na podłodze, próbując złapać oddech pomimo straszliwego

background image

bólu w piersiach. Jak za mgłą widział otwarty właz. W tej chwili liczył się
tylko ten skrawek pustej przestrzeni. I poczucie, że trzeba ją odciąć,
zamknąć, że to, co znajduje się na zewnątrz, oznacza zagładę.

Wpił się paznokciami w ciało, które przywaliło mu kolana. Jakimś cudem,

pomimo bólu, udało mu się obrócić i wysunąć spod ciężaru. Zaczął się
posuwać cal po calu w kierunku zewnętrznego włazu. Dzwonienie w
uszach tłumiło wszelkie myśli, wzmagając zawroty głowy. Wyjrzał na
piaszczysty świat skąpany w blasku słońca.

Z początku miał wrażenie, że coś mu się pomieszało w głowie, że to, co

widzi, nie może być prawdą. Nad zasypanym lądowiskiem unosiły się
cienkie smugi piachu, warstwami otaczając kulę. Zasłona wirowała
pomimo bezwietrznej pogody! To było niewiarygodne, niemożliwe,
chociaż wiedział, że wzrok go nie myli.

Opadł na kolana i zatrzasnął luk, odcinając się od zasłony piachu, ostrego

światła, od niemożliwego. Macając dłońmi w poszukiwaniu zasuwy,
poczuł, że ból maleje. Znowu mógł oddychać swobodnie. Odwrócił się do
swoich towarzyszy.

Na widok sinych twarzy poderwał się do działania. Szarpnięciem posadził

obu mężczyzn pod ścianą. Ashe otworzył oczy.

- Co...?- Kiedy archeolog wypowiedział słabym głosem to jedno słowo,

Travis skupił całą uwagę na Rossie.

Z kącika ust zwiadowcy sączyła się cienka strużka krwi. Jęknął, kiedy

Travis lekko nim potrząsnął. Ashe drgnął i skrzywił się, przyciskając ręce
do piersi.

- Co się stało? - Tym razem udało mu się wypowiedzieć całe pytanie.
- Wylądowali... kosmiczni... marines. - Ross wyrzucał z siebie pojedyncze

słowa. - Chyba na mnie.

- Haaaaloooo, tam na dole! - Wołanie doleciało z komunikatora. - Co się

dzieje?

Kadłub nie przepuszczał światła ani dźwięku, lecz teraz wyczuwali drgania

przebijające się przez warstwy ochronne. Zupełnie jakby na statek
oddziaływała jakaś siła. Piaskowe ściany? Travis dowlókł się do drabiny.
Chciał spojrzeć na ekran w kabinie nawigacyjnej, stanowiący teraz jedyne
połączenie ze światem.

Renfry wpatrywał się z niedowierzaniem w grube warkocze piachu.

Jeszcze chwila, a zostaną pogrzebani w morzu pyłu. Mieli powody, aby
sądzić, że jakaś nieznana inteligencja, kierowana odwieczną animozją,
świadomie usiłuje ich unicestwić.

- Możemy wystartować? - Travis doczołgał się do najbliższego fotela. -

Jest jakaś szansa?

background image

Jeśli lot odbywał się zgodnie z wcześniejszym schematem, mieli tu jeszcze

pozostać kolejną noc i dzień. Do tego czasu statek ugrzęźnie tak głęboko,
że nie będzie nadziei na wyrwanie się spod ton piachu. Zostaną żywcem
pogrzebani w kosmicznym grobowcu.

Renfry sięgnął do klawiatury na konsoli, lecz zawahał się. Zacisnął usta.
- To ogromne ryzyko, ale mógłbym spróbować.
- Pozostanie tutaj wiąże się prawdopodobnie z jeszcze większym

ryzykiem. - Travis przypomniał sobie o przyjaciołach, których zostawił
przy wejściu. Trzeba ich wynieść ze strefy zagrożenia przed startem w
kosmos.

- Daj mi pięć minut - krzyknął. - Potem odpalaj, jeśli potrafisz!
Ashe stał o własnych siłach i próbował przesunąć Rossa w głąb korytarza.

Travis pospieszył mu z pomocą.

- Renfry spróbuje wystartować - poinformował. - Zagrzebują nas w piachu.
Przenieśli Rossa na koję. Ashe rzucił się na sąsiednią, a Travis ledwo

zdążył dojść do drugiej kabiny, kiedy w komunikatorze rozbrzmiał
przenikliwy sygnał ostrzegawczy. Odczuli wibrację przeciążonych
silników. Tym razem przeciążenie trwało o wiele dłużej. Travis leżał
spięty, oczekując na ból związany z przyspieszeniem, odliczając sekundy...

Wibracje przybierały na sile i były intensywniejsze niż kiedykolwiek.

Statek kołysał się na podstawie; ruch i dźwięk zlewały się w jedną całość,
osłabiającą mieszankę, która przyprawiała o mdłości i paraliżowała myśli,
pozostawiając strach.

Nagle, w jednej chwili wszystko się urwało. I zapadły ciemności. ..
Wibracje ustały, hałas ucichł. Pozostało tylko odległe wspomnienie oraz

aromatyczny zapach uzdrawiającej galaretki, która w razie potrzeby
wypełniała zamknięte koje. Travis otworzył oczy. Czyżby zdołali uciec z
pustynnej planety?

Usiadł prosto i zaczął ścierać galaretkę. Ześlizgiwała się bez trudu ze

skóry, z kombinezonu, pozostawiając po sobie równowagę umysłu i ciała.
Wracała pewność siebie, którą utracił. Wstał i zajrzał do sąsiedniej kabiny.

Ross i Ashe wciąż leżeli bez ruchu pod drgającą masą uzdrawiającej

substancji. Wszedł do sterówki.

Renfry był przypięty do fotela pilota, lecz głowa spoczywała mu

bezwładnie na ramionach. Bladość jego twarzy przeraziła Travisa. Położył
dłoń na piersi nieprzytomnego. Serce biło powoli. Poodpinał pasy i tylko
dzięki brakowi grawitacji udało mu się przenieść technika na koję. Ekran
pokazywał jedynie nieprzeniknione ciemności, co oznaczało, że statek
wszedł w hiperprzestrzeń. Nie tylko wyrwali się z piaskowej pułapki, lecz
odbywali kolejny etap podróży, który mógł zakończyć się na ojczystej

background image

Ziemi. Mógł bądź nie.

Ile trwał ten etap poprzednim razem? Zgodnie z zegarkiem Renfry'ego,

dziewięć dni. Dziewięć dni między piachem a portem paliwowym.
Dziewięć dni, zanim się upewnią, czy poczynania technika nie sprawiły, że
statek zboczył z kursu.

Kiedy wszyscy doszli do siebie po szoku, Ashe przejął dowodzenie i zaczął

przeglądać przedmioty znalezione w archiwum, by odwrócić uwagę załogi
od obecnego położenia. Kazał im pracować na zmianę przy czytniku,
przetwarzając każdy nie uszkodzony krążek w poszukiwaniu instrukcji
pilotażu. Kilka obiecujących zwojów było tak poplątanych, że bali się za
nie zabrać. Musieli je zostawić dla ekspertów na Ziemi. Ashe, po ucieczce
z pustynnej planety, ani razu nie zakwestionował szczęśliwego powrotu do
domu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe przeżycia - jak zauważył - nie
było powodu przypuszczać, że szczęście przestanie im dopisywać.

Travis pomyślał w duchu, że nawet Ashe'em musiały targać wątpliwości, i

pewnie był równie zdenerwowany jak pozostali - chociaż tego nie
okazywał - kiedy zegarek Renfry'ego wyliczył dziewiąty dzień lotu i nie
doświadczyli żadnego ostrzeżenia przed lądowaniem. W samo południe
zebrali się w mesie. Tego samego ranka Travis przeliczył racje
żywnościowe. Jeśli będą jedli bardzo niewiele, wystarczy im pożywienia
do ojczystej planety, o ile podróż się nie przedłuży. Poinformował o tym
Ashe'a, ale w odpowiedzi usłyszał tylko roztargnione chrząknięcie.

Wtedy -jakby wbrew okropnym przeczuciom - nadeszło ostrzeżenie. Travis

przypiął się pasami i spojrzał na Rossa, który wyszczerzył do niego zęby w
uśmiechu.

- W samą porę! Oto lądujemy na stacji po paliwko, a potem do domu!
Na widok zrujnowanych wież, wyznaczających lądowiska, i metalicznie

turkusowego nieba pierwszego galaktycznego portu zignorowali
dyskomfort związany z lądowaniem. No cóż, byli już prawie w domu!

Zeszli do luku wyjściowego i ochoczo otworzyli właz, aby zaczekać na

pełznącego węża linii paliwowej i robota przewodnika. Minęło jednak
sporo czasu a w cieniu rzucanym przez najbliższą wieżę nic się nie
poruszyło. Travis przyglądał się badawczo otoczeniu. Czy wylądowali w
tym samym miejscu, co poprzednio? Czy niewielka zmiana mogła być
przyczyną obecnej ciszy?

- Może się to wiązać z czasem. - Głos Ashe'a zabrzmiał w komunikatorze,

tak jakby archeolog czytał w myślach. - Opuściliśmy drugi przystanek
sporo przed czasem, według poprzedniego grafiku.

Uchwycili się tej ostatniej nadziei. Upłynęła pierwsza godzina, potem

druga i wciąż nic sienie zmieniło. Przywołując wspomnienia, stwierdzili

background image

jednogłośnie, że wylądowali dokładnie w tym samym miejscu. Skrzętnie
unikali wypowiadania na głos najgorszych obaw, że automaty obsługujące
tak długo ten starożytny port w końcu się zużyły.

W końcu Renfry powiedział:
- Nie wiem, ile mamy paliwa. Nie potrafię wam nawet powiedzieć, jakiej

ono jest natury. I czy możemy wystartować bez tankowania. Jeśli tak, nie
sądzę, by udało nam się dotrzeć do końca tej wyprawy. Możliwe, że
działamy wbrew czasowi - ale musimy sprawdzić, czy uda nam się zmusić
te maszyny do wykonania jeszcze jednej pracy. I powinniśmy zrobić to jak
najszybciej!

Wyszli na zewnątrz. Renfry wpełzł pod łukowaty bok statku. To, co tam

zobaczył, zakrawało na miano katastrofy. Jeżeli wcześniej zostało trochę
paliwa w zbiornikach, to teraz już go nie było. Na ziemi widniała złowroga
wilgotna plama.

Głos Renfry'ego brzmiał głucho.
- Teraz już wiadomo, koledzy. Zbiorniki są puste. Jeśli nie uda się wam

uruchomić tej linii, aby zatankować, jesteśmy uziemieni.

- Co sprawiło, że zbiorniki się otworzyły? - zastanawiał się Ross.
- Możliwe, że jakiś mechanizm. - Ashe postawił nogę na betonowej płycie.

- Cóż, chodźmy poszukać tego robota i jego ożywionego dystrybutora.

Ruszyli w kierunku wieży. Z ziemi struktura wydawała się jeszcze bardziej

spiczasta, podobna do igły. U jej podnóża znajdował się otwór, wejście, z
którego wcześniej wyłonił się robot. Ashe podszedł bliżej i stanął,
zaglądając do środka.

Zardzewiały robot, który pobrzękując wypełnił swój obowiązek

poprzednim razem, stał teraz w wejściu. Za nim, widoczni w rdzawym,
żółtawym świetle, przycupnęli jego podwładni. Wszyscy tacy sami,
ustawieni w szeregu pod ścianą, jakby czekali na oficjalną inspekcję.

Ze studni pośrodku podłogi wystawał olbrzymi kawał metalu, w którym

Travis rozpoznał “głowę" węża. Ashe wyciągnął rękę, aby popchnąć
robota. Ku zdumieniu mężczyzn, maszyna, która sprawiała wrażenie
masywnej i nieruchomej, drgnęła. Nie zareagowała jak budzik
wstrząśnięciem zmuszony do chodzenia, lecz posunęła się w przód z
dziwną słabością. Jedno z ramion odpadło z klekotem, potoczyło się po
betonowym chodniku i uderzyło w głowę węża.

- Rusza się! Patrzcie, rusza się!
Ross miał rację. Ciężka końcówka ruchomej linii szarpnęła się do przodu i

przesunęła o parę centymetrów. Ziemianie wstrzymali oddechy, aż
ponownie zastygła bez ruchu.

- Uderz jeszcze raz - poradził Ross.

background image

Ashe obszedł robota dokoła, przyglądając mu się z uwagą. Przeniósł wzrok

na węża, który wcale nie wyglądał na zniszczonego. Nachylił się, chwycił
mocno za “łeb" i pociągnął. Pospiesznie odskoczył w tył, a Ross i Travis
odkopnęli robota z drogi pełzającego dystrybutora. Pół metra, metr...
wyszedł na zewnątrz, kierując się do statku. Renfry zobaczył, co się dzieje,
zamachał do nich i wczołgał się z powrotem pod kulę, aby przygotować
wlot zbiorników na przybycie rury.

Radość okazała się jednak przedwczesna. Niespełna dwa metry od wieży

“głowa" opadła na ziemię. Ashe bezskutecznie spróbował poprzedniej
metody ożywienia węża. Mężczyźni potrząsali nim, razem i osobno. Był o
wiele cięższy od robota i nie potrafili zmusić go do dalszego wysiłku.

Renfry sprawdził studnię, z której wyłaniała się rura, lecz wrócił

zdezorientowany.

- Możemy pociągnąć go ręcznie? - zapytał Travis.
- To właśnie będziemy musieli teraz sprawdzić - orzekł technik.
Wzięli ze statku mocną linę i obwiązali nią “łeb" węża. Na komendę

Ashe'a szarpnęli jednocześnie. Uparty rurociąg dał za wygraną i ruszył do
przodu, poddając się sile ludzkich ramion. Przesunęli się o parę metrów,
lecz wysiłek związany z poruszaniem tego ciężaru był zbyt wyczerpujący.

Ross potknął się, przewrócił, stanął na nogi. Jego twarz ukryta pod hełmem

kipiała wściekłością. Chwycił ponownie linę i wszyscy szarpnęli. Tym
razem maszyna nie ustąpiła, a ich stopy ślizgały się na popękanym
kamieniu.

background image

18

Travis przysiadł na obcasach butów. Pozostali położyli się obok liny

“holowniczej" z twarzami czerwonymi od wysiłku. Renfry uniósł się, oparł
na łokciu, a drugą ręką zdjął hełm. Odrzuciwszy go do tyłu, zaciągnął się
mocno powietrzem jak tonący człowiek, któremu brakuje tlenu.

- Załóż henn, głupku! - zgromił technika Ashe. Renfry pokręcił głową i coś

powiedział, ale jego słowa do nich nie docierały. Travis dotknął palcami
małego zapięcia przy własnym hełmie.

- Nie sądzę, żebyśmy tego potrzebowali. - Ściągnął bańkę i podniósł

głowę, aby rozkoszować się dotykiem lekkiego, swawolnego wiaterku.
Powietrze było rześkie, takie jak podczas ziemskiej jesieni. Napełniło mu
płuca, orzeźwiając jednocześnie całe ciało. Sięgnął po linę, gotów do
kolejnej próby.

- Nie ma sensu wypluwać płuc przy ciągnięciu liny - orzekł Ashe. -

Problem tkwi w tej wieży.

Renfry zaczął pełznąć na czworakach wzdłuż rurociągu, sprawdzając jego

powierzchnię. W końcu wstał chwiejnie na nogi i wszedł do budynku.
Pozostali mężczyźni podążyli za nim.

Znaleźli technika na dole, przy wlocie do studni, z której wystawał wąż.

Sprawdzał pokrywę, próbując wykręcać elastyczną rurę w jedną i w drugą
stronę.

- Blokuje się gdzieś pod spodem! - Walnął pięścią w rurę.
- Moglibyśmy zdjąć tę pokrywę i zobaczyć, co tam jest? - zapytał Ross.
- Możemy spróbować.
Taka operacja wymagała określonych narzędzi; dźwigni, klinów. ..

Zerknęli na rząd oczekujących robotów - czy ich części mogą się przydać?
Ross podniósł luźne “ramię" i zaczął sprawdzać jego wytrzymałość,
rozciągając z całej siły.

Travis przyglądał się klapie od studni. Nie widział tam otworu, żadnej

szczeliny, w którą dałoby się wetknąć klin. Renfry przejechał palcami
dokoła okręgu, z którego wyłaniała się rura, próbując wyczuć to, czego nie
widziały oczy. Postukał prętem, najpierw lekko, potem coraz silniej.

- Czy to można odkręcić? - zasugerował Ross.
Renfry spojrzał spode łba i rzucił kilka krótkich, mocnych słów.

Skoncentrował wysiłki na zewnętrznej krawędzi przykrywy. Wtedy
dokonał obiecującego odkrycia. Działali szybko, usuwając nagromadzony
przez wieki kurz z czterech wgłębień z wypukłościami, które mogły
stanowić głowy sworzni.

background image

Skupili się przy uszkodzonym robocie, rozebrali go na części i uzbrojeni w

prowizoryczne narzędzia, zaatakowali oporną klapę. Była to jednak długa,
irytująca walka. Travis wrócił na statek, skąd zabrał pojemniki z galaretą,
którą się zatruł w trakcie testowania zapasów. Posmarowali galaretą
nieustępliwe gałki w nadziei, że po natłuszczeniu poluzują się pod
uderzeniami i naciskiem. Wkrótce sworzeń ustąpił pierwszy i Renfry
palcami odkręcił go do końca. Ten mały sukces zachęcił ekipę do dalszych
wysiłków.

Kiedy poddał się drugi sworzeń, tym razem Ashe'a, było już zupełnie

ciemno.

- Koniec na dziś - powiedział archeolog. - Nie możemy zainstalować

oświetlenia, a nie ma sensu bawić się tu po ciemku. Przez ostatnie pół
godziny częściej waliłem w swoje palce niż w ten piekielny sworzeń.

- Możliwe, że czas postoju się kończy - rzekł Ross. Wyraził słowami jedną

z dwóch obaw, jakie ciążyły im podczas żmudnej pracy.

- Cóż, nie wystartujemy bez paliwa. - Ashe wstał i jęknął z bólu, łapiąc się

za plecy. - A nie możemy dalej pracować po ciemku, bez odpoczynku, na
głodnego. Tego jesteśmy pewni, co do pozostałych rzeczy możemy jedynie
zgadywać.

Wrócili do statku. Dopiero teraz, po zakończonej bitwie z nieustępliwym

metalem, uświadomili sobie, jak bardzo są wyczerpani. Travis wiedział, że
Ashe miał rację. Nie mogli się łudzić, iż rozwiążą problem, męcząc się
ponad granice ludzkiej wytrzymałości.

Posilili się, jedząc podwójne racje i wycieńczeni padli na koje. Kiedy

rankiem Travis otworzył oczy, wciąż czuł się zesztywniały.
Zdezorientowany wpatrywał się w twarz Rossa, który stał nad nim.

- Wracamy do kopalni soli, bracie! - Murdock przyłożył poczerniały

paznokieć okaleczonego palca do ust. - Teraz wystarczyłaby mi lutownica.
Złaź z tego wszawego wyra i dołącz do bandy niewolników.

Późnym rankiem poradzili sobie z czwartym i ostatnim sworzniem. Przez

długą chwilę po prostu siedzieli dokoła krawędzi studni, zwiesiwszy
posiniaczone i pełne pęcherzy ręce między kolanami.

- No, dobra! - Ashe wstał. - Zobaczymy, czy teraz się ruszy!
Żeby zdobyć dźwignie do podniesienia pokrywy, musieli rozebrać jeszcze

dwa roboty. Przeprowadzali destrukcję z satysfakcją godną dzikusów.
Demontaż niewzruszonych, na wpół człowieczych form uwalniał ich od
frustracji i wszechobecnego strachu. Dzierżąc tęgie pręty ponowili atak na
wieko studni.

Nie wiedzieli, jak długo trwało forsowanie przykrywy. W końcu, po

kolejnej próbie podważenia jej wspólnymi siłami, metal przełamał się na

background image

dwie części, ukazując ciemną dziurę, z której wystawała rura.

Na zewnątrz był dzień równie jasny jak poprzedni, ale wnętrze wieży

tonęło w półmroku, a oni nie mieli latarki, aby oświetlić czarną czeluść.
Renfry położył się i włożywszy obie ręce do środka, badał palcami
powierzchnię rurociągu na tyle, na ile mógł sięgnąć.

- Znalazłeś coś? - Ashe kucnął obok technika i spoglądał mu przez ramię.
- Nie... - rzucił Renfry, ale w tej samej sekundzie zmienił zdanie - Tak! -

krzyknął podekscytowany. - Ledwo sięgam, ale wydaje mi się, że zaczepiła
się tu łuskowata warstwa rury. - Wykręcił się i Travis złapał go za nogi,
żeby nie spadł na dół.

Renfry przystąpił do uwalniania rury. Pracował przewieszony przez

krawędź studni głową w dół, trzymany przez towarzyszy. Musiał bazować
głównie na wrażeniach dotykowych, ponieważ własnym ciałem przesłaniał
trzy czwarte i tak już przytłumionego światła. Prowizorycznymi
narzędziami usuwał śmieci dokoła.

Za czwartym razem, kiedy go wyciągnęli, żeby odpoczął, przetoczył się na

plecy i leżał dłuższą chwilę, ciężko dysząc.

- Uwolniłem tę rurę tak daleko Jak tylko mogłem sięgnąć - rzekł wreszcie z

wysiłkiem. - Ale jest zaczepiona jeszcze niżej.

- Może uda nam sieją uwolnić, jak pociągniemy z góry. - Ashe objął

rękami łuskowata powierzchnię rurociągu w miejscu, gdzie wyłaniał się ze
studni.

- Możecie spróbować. - Renfry potarł pięściami czoło, kiedy Travis

odsunął go dalej od otworu, aby wspomóc wysiłki Ashe'a.

Wspólnymi siłami pociągnęli rurę wewnątrz studni. Sprawiała wrażenie

przyklejonej do ściany w miejscu, gdzie Renfry walczył, aby ją uwolnić.
Na czole Travisa wystąpiły krople potu, by spłynąć w dół, omijając
wykrzywione usta. W półświetle widział napiętą twarz Ashe'a i mięśnie
jego ramion rysujące się pod błękitnym kombinezonem.

Ross naparł na rurę całym ciężarem ciała.
- Ty ciągnij - powiedział do archeologa. - My będziemy pchać w twoim

kierunku. Jeżeli w ogóle ma ustąpić, to powinno pomóc.

Przez bardzo długą chwilę zdawało się, że rura się nie podda, że w studni

poniżej dokonało się zbyt wielkie spustoszenie. Nagle Ashe poleciał do
tyłu. Wąż uderzył go potężnie w klatkę piersiową, gdy opór
niespodziewanie zelżał. Ross i Travis również runęli na betonową podłogę.

Ross podskoczył do Ashe'a, by uwolnić go spod węża. Wyszli razem na

zewnątrz; Renfry człapał z tyłu. Ponownie schwycili linę holowniczą i
pociągnęli węża w kierunku statku. Łuskowaty rurociąg poruszył się
niezdarnie, lecz metr po metrze przesuwał się do przodu.

background image

Podczas jednej z częstych przerw Travis zerknął za siebie i krzyknął

przerażony. Znajdowali się trzy czwarte drogi od celu, a pod brzuchem
węża widniała mokra plama połyskująca w popołudniowym świetle.
Ostatnie szarpnięcie musiało osłabić materiał i paliwo zaczęło wyciekać.

Renfry cofnął się chwiejnym krokiem i klęknąwszy, przyglądał się plamie.

Wyciągnął rękę, by po chwili cofnąć jaz okrzykiem bólu.

- To jest żrące. Jak kwas - ostrzegł. - Nie dotykajcie tego.
- Co teraz? - Ross kopnął nogą piach na plamę i patrzył, jak ziarenka

rozpuszczają się w ciemnej kałuży.

- Możemy dociągnąć rurę do statku i mieć nadzieję, że dostatecznie dużo

paliwa pozostanie w środku - odpowiedział bezbarwnym głosem Ashe. -
Nie sądzę, żeby udało nam się naprawić ten wąż..

Zabrali się znów do holowania, starając się nie patrzeć za siebie ani nie

myśleć o wyciekającym paliwie. W końcu dowlekli końcówkę węża do
statku. Renfry, przyciskając poparzoną rękę do piersi, wszedł pod kadłub i
jęcząc z bólu, doczepił łeb węża do otworu paliwowego.

- Napełnia się? - Ross zadał nurtujące wszystkich pytanie. Renfry, jakby

obawiał się odpowiedzi, położył zdrową dłoń na łuskowatej rurze i trzymał
jaw tej pozycji przez długą chwilę.

- Tak - rzekł wreszcie.
Nie mieli pojęcia, ile paliwa potrzebuje statek, ani czy w porcie jest go

dostateczna ilość. Mokra plama wzdłuż węża powiększała się z każdą
chwilą. Renfry nie odrywał dłoni od rury, kiwając do nich od czasu do
czasu, że płyn wciąż napływa.

Rozległ się odgłos przypominający niewielką eksplozję. Głowa węża

odpadła od otworu w statku i zwiotczała rura upadła na ziemię. Renfry,
pomagając sobie czymś w rodzaju młotka, wsunął wieko na miejsce i
nasunął na nie ochronną przykrywę. Kiedy usłyszał satysfakcjonujące
kliknięcie, wynurzył się spod brzucha kosmolotu.

- Na tym koniec. Mamy już to, czego potrzebowaliśmy.
- Wystarczy? - zapytał Travis, choć wiedział, że pozostali, podobnie jak on,

nie znają odpowiedzi.

Wspięli się na górę po drabinie i porozchodzili do swoich kabin. Zrobili

już, co mogli - teraz ich przyszłość zależała od szczęścia.

Travis ocknął się z drzemki. Wibracja w ścianach - znowu startują! Ale czy

dolecą do ojczystej planety? Może statek zabierze ich po prostu w
przestrzeń kosmiczną, gdzie będą skazani na wieczne dryfowanie?

Śnił o czerwonych urwiskach, szałwi i świerkach, o śpiewie małych

ptaków w kanionie. Śnił o dotyku pustynnego wiatru i napiętych mięśniach
końskiego grzbietu między nogami - o świecie, który istniał, zanim

background image

ludzkość pomyślała o lotach w kosmos. Był to dobry sen, tak dobry, że
nawet gdy rozpłynął się jak mgła, Travis leżał nieruchomo z zamkniętymi
oczami, próbując wysiłkiem woli przywołać go raz jeszcze.

Miał jednak w nozdrzach sterylny zapach statku i dawna, klaustrofobiczna

niechęć do tego pojazdu odżyła w nim z zapomnianą siłą. Z trudem
otworzył oczy.

- Wciąż lecimy. - Ross usiadł na przeciwległej koi, mrużąc oczy w

błękitnym świetle. Złożył dłonie, splatając zarówno zdrowe, jak i
okaleczone palce. Roześmiał się na ten widok. - Zupa czeka - dodał.

Tego dnia policzyli puszki z jedzeniem. Zawartość kilku pojemników

trzeba było teraz podzielić na porcje. Ashe odmierzał racje, które musiały
utrzymać ich przy życiu do następnego okresu przebudzenia.

- Wystarczy, jeśli będziemy oszczędzać siły, a podróż potrwa dokładnie

tyle samo co w tamtą stronę. Jak najwięcej czasu spędzajcie na kojach - im
mniej spalicie energii, tym lepiej.

Człowiek nie może ciągle spać. Mimo usilnych starań sen w końcu uciekał

i mogli tylko leżeć nieruchomo, wpatrując się w sufit, podczas gdy długie
minuty przeciągały się w godziny.

- Tak sobie myślę - odezwał się nagle Ross do Travisa - że kiedy dolecimy,

powinniśmy się pojawić na ekranach radarów jeszcze przed lądowaniem. A
jakiś bystry koleś może posłać nam rakietę, tak tylko, żeby nie wyjść z
wprawy. Przecież nie ma możliwości, aby ich poinformować, że jesteśmy
tylko kosmicznymi wędrowcami, którzy wracają do domu.

- Jesteśmy uzbrojeni. - Travis zastanowił się, w jaką broń był wyposażony

ten statek. Rząd ich kraju, inne rządy, mogły powitać nie zidentyfikowany
pojazd licznymi nieprzyjemnymi niespodziankami.

- I co z tego. - Ross wyglądał na rozdrażnionego. - Nie wydaje mi się,

żebyśmy tymi działkami mogli rozwalić rakietę Nike Cztery wraz ze
wszystkimi jej kuzynami. Nawet nie wiemy, jak celować tym świństwem!

Statek wyszedł z hiperprzestrzeni. Mężczyźni, choć wciąż osłabieni,

powlekli się do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować, jak naznaczona
zielonymi plamami piłka coraz bardziej wypełnia ekran. Travis drżał,
czując podobne mdłości, jak podczas testowania jedzenia. Czy ta zielona
planeta to ich rodzinny dom? Czy to rzeczywisty obraz, czy tylko miraż,
który wszyscy widzieli, ponieważ bardzo chcieli go ujrzeć? Dokładnie tak
jak z magiczną ramką obcych, która mogła odtwarzać ukochane miejsca
każdego człowieka, aby osłodzić przedłużającą się samotność?

Teraz jednak znajome zarysy kontynentów znacznie się wyostrzyły. Ross

pochylił głowę i skrył twarz w dłoniach. Ashe wypowiadał powoli słowa,
w których Travis rozpoznał dziękczynną modlitwę. Ręce Renfry'ego

background image

biegały w tę i z powrotem po pulpicie sterowniczym, pieszcząc delikatnie
poszczególne klawisze.

- Zrobił to! Przywiózł nas do domu!
- Jeszcze nie wylądowaliśmy! - Ross nie podnosił głowy.
- Przywiózł nas aż tak daleko - ciągnął Renfiy. - Dowiezie nas do końca

podróży. Zrobisz to, stary, prawda?

Szarpnięcie związane z wejściem w atmosferę przyjęli na wpół odrętwiali,

wciąż nie wierząc we własne szczęście. Ross wstał z fotela i podszedł do
wewnętrznych schodków.

- Idę na dół. - Odwrócił wzrok od ekranu, jakby nie był w stanie dłużej

patrzeć.

Travis również zwątpił w prawdziwość tego, co pokazywał ekran, i

podążył za przyjacielem do swojej kabiny, gdzie rzucił się na koję, aby tam
oczekiwać na lądowanie - o ile miało nastąpić.

Przenikliwe i głośne wibracje silników były niczym w porównaniu z

naciskiem atmosfery na powłokę kuli. Potworne buczenie wypełniło im
uszy. Koszmar oczekiwania, jaki mieli już za sobą, nie dał się porównać do
tego ostatniego okresu, którego nie mogli zmierzyć żadnym zegarkiem.
Przeczucie, że może się stać - że stanie się - coś, co zniweczy cały ich trud
i wysiłek, wdzierało się im w serca niczym ostrze noża.

Travis usłyszał mamrotanie Rossa po drugiej stronie kabiny, lecz nie

potrafił rozróżnić słów. Co teraz się działo? Pędzili dzień i noc wokół
swego świata, próbując wylądować na miejscu, z którego poderwali się
wiele tygodni temu?

Sekundy pełzły z niewiarygodną ospałością, minuty... godziny... Mogli

odmierzać czas jedynie nierównymi, z trudem zaczerpywanymi oddechami
- siła grawitacji oddziaływała na statek. Czy byli widoczni na ekranach
radarów, wrogich i przyjaznych, uruchamiających rakiety, aby odgrodzić
ich od Ziemi? Travis wyobrażał sobie start takiego pocisku, z ognistym
ogonem zmierzającego wprost na nich...

Skulił się na koi i poczuł, jak miękkie posłanie podnosi się wokół

napiętego ciała.

- Podchodzimy do lądowania.
Czy te słowa zabrzmiały przez komunikator statku, czy też były tylko

wytworem jego wyobraźni?

Odczuł nacisk na klatkę piersiową i płuca, trudniejszy teraz do

wytrzymania z uwagi na ogólne osłabienie. Ale nie zemdlał.

Nastąpił wstrząs, statek potoczył się i osiadł lekko na boku. Ręce Travisa

powędrowały do pasów bezpieczeństwa. Wokoło panowała niezmącona
cisza. Obawiał się ją przerwać, prawie lękał się poruszyć - nie był w stanie

background image

uwierzyć, że naprawdę wylądowali, że pod nimi znajduje się brązowa
gleba jego Ziemi.

Ross szarpnął się w górę. Wyswobodził się z ochronnej uprzęży koi i

ruszył do drzwi. Szedł jak chory człowiek, popychany wszechmocną siłą.

- Muszę... to... zobaczyć... - wyszeptał.
I wtedy Travis zrozumiał, że on również musi to ujrzeć. Nie potrafił

przyjąć żadnego świadectwa oprócz tego, jakie mogły mu zapewnić własne
oczy. Poszedł korytarzem aż do wewnętrznej grodzi, gdzie Ross właśnie
mocował się z zamknięciem. Travis pospieszył mu z pomocą.

Przeszli przez śluzę powietrzną i razem złapali za zewnętrzny właz. Ross

dygotał z głową schowaną w ramiona. Jego poszarzałą twarz pokrywały
krople potu.

Travis otworzył luk. Patrzyli na wschód. Musiało być wcześnie rano,

ponieważ pod krzywizną statku kładły się cienie, a horyzont rozjaśniały
bladozłote smugi. Travis zeskoczył na ziemię, chłonąc ten widok.

- Mamy towarzystwo. - Ross wysunął rękę do przodu. Usłyszeli

ogłuszający huk. Kwartet samolotów w nienagannej formacji przeciął
jaśniejszy pas nieba.

Dokoła statku paliły się światełka, skutecznie rozpraszając resztki nocy.

Dopiero teraz Travis zauważył olbrzymie wklęśnięcie w burcie - oznakę
zderzenia z ziemią. Zbliżali się jacyś ludzie. A za ich plecami wschodziło
słońce. Jego słońce. Wschodziło, aby opromienić jego świat! Dokonali
tego. Wrócili mimo tak marnych szans. Pogładził ręką powierzchnię statku
pod krawędzią otwartego luku, jakby pieścił wygiętą w łuk szyję srokacza,
który wytrwał niosąc go na grzbiecie przez cały dzień.

Ponad odległymi wzgórzami jaśniało żółte słońce. A góry były z

poczciwej, brązowej ziemi rodzinnej!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie
Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie tom II Ross Murdock
Andre Norton Galaktyczni Rozbitkowie
Andre Norton Galaktyczna pustka tom II cyklu Ross Murdock
Andre Norton Ross Murdock 2 Galaktyczni rozbitkowie
Norton Andre Ross Murdock 2 Galaktyczni rozbitkowie
Galaktyczni rozbitkowie suzuki
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Operacja Poszukiwanie czasu
Andre Norton Cykl Ross Murdock (4) Klucz spoza czasu
2 Galaktyczni Rozbitkowie (Galaktyczne pustkowie)
Andre Norton Cykl Magiczna Seria (1) Magia stali
Andre Norton Lodowa korona
Andre Norton Morska Twierdza
Andre Norton Cykl Dąb,Cis,Jesion i Jarzębina (3) Odrzucona korona

więcej podobnych podstron