ANDRE NORTON
GALAKTYCZNI
ROZBITKOWIE
TOM II CYKLU ROSS MURDOCK
(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)
www.scan-dal.prv.pl
l
Gorąco -zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w zaroślach,
zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na niezmierzonej przestrzeni
nagich skał... Czy aby na pewno?
Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo
ż
ółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców
kontrastujących z płowożółtą bylicą, która wyznaczała granicę zarośli. To była ziemia
jałowa, odpychająca surowością każdego, oprócz rdzennych mieszkańców.
W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie
niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola uprawne. Ludzkość coraz
szybciej uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta
pustynia nie zmieniła się, ponieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle
bogaty, że nie trzeba było pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.
Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura
tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysiąca lat-nikt nie wiedział,
kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium-w kanionach, na
piaszczystych pustkowiach a i w dolinach mieszkali twardzi pustynni wojownicy,
którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby
przetrwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej
ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie surowych, trudnych warunkach.
Ź
ródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi palcami w łęk
siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwudziesty rok od
ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo
zabraknie wody, która powinna tu być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle
suche lato tego roku.
Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby
większość dnia, a każda chwila była droga. Muszą przeprowadzić zwierzęta do
wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się,
wówczas Whelan miałby prawo zarzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował
rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem.
Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, jakimi stary
wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. .
- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedziały wszystkiego. A
niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali.
Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych myśli. Podrap
farmera, a znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił
łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do
Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym razem mu się uda.
Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezygnowali ze
starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych
wrogów. Nie widział niczego dobrego w przeszłości i nawet same rozważania na
temat Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu.
Travis zagryzł wargi, czując gorycz rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.
Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż koryta
wyschniętego potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady
wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę
rozcinały skąpane słońcem połacie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała
kojącego dotyku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na zachód.
Czul, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej
koszuli.
Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu
pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych czasach, które przechowywali w
pamięci ludzie tacy jak Chato.A Whelan nie znał opowieści Chato. Choć był
Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych.
Chato prezentował Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i całkowicie
odizolował się od ich świata.
Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie
nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim
zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody
spuszczona na jeden z leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który
przekazał mu wiedzę, jakiej nie posiadał Whelan, wiedzę o ich ziemi.
Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto
dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała
się przed żołnierzami w niebieskich mundurach.
Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był
jeszcze na tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóżkami brzuch konia. Potem
Travis wciąż powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące
się tam źródło wody jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce
dostarczały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły.
Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza.
Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany
szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ściągnął wodze. Wiedział, że cień
klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę.
- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni
wprawił go w zdumienie.
Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis
wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, właśnie naprawiał silnik. Nie. to
niemożliwe, żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna
wisiała na włosku, zmniejszono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych
wypadkach. Do codziennych prac używano koni.
Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna maszyna znika za
załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie
donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem
zawierano rozejmy i prowadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma
miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego-wielki wybuch na północy.
Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła pogłoska, że jakaś nowa bomba
wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizody mogły stanowić wstęp do
poważnego rozłamu między Wschodem a Zachodem.
Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach.
Znów nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...
Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim
Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może
radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców.
Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja
przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec
któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła,
które oddaliły się od stada, zataczałby koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie
słyszało się o żadnych ekspedycjach rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobia-
zgowo kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze.
Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie,
a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie dostrzegł żadnego śladu, co
ś
wiadczyło, że od długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń
przyspieszył. Gdy ujechali może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie
zatrzymał wierzchowca.
Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pustynny wiatr,
brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą
woń. Woda! Na ziemi dokoła widniały jednak ślady ludzkiej bytności.
Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego
roku nie zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra
kryjówka. Mógłby rozejrzeć się niepostrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy
ś
wiadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy,
smażonego bekonu.
Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz
znacznie silniej skąpane w słonecznym żarze - świergotały ptaki, rozpowiadając o
swoich troskach i niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem
stawek, w którym odbijał się gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką
jaskinią, kryjącą kamienne miasto Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczyzna krzątał
się przy ognisku, drugi poszedł do stawu po wodę.
Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz.
W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew dostrzegł zrolowane koce. Nie
zauważył jednak narzędzi do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że
ma przed sobą poszukiwaczy.
Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i
usiadł po turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną
przenośną radiostacją.
Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa zarżał
ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach
z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napotkała inną lufę, skierowaną prosto w jego
pierś.
Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłodnym dystansem,
gorszym niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka
najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z
jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był mło-
dy, ale na jego szczupłej chłopięcej twarzy matowało się zdecydowanie.
- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. Travis wypuścił
strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,
- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały
wypowiedziane równie kategorycznym tonem.
Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił,
ż
e to coś paskudnego.
Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spokojnie, jak
nadchodzi. Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na
nich ponownie i nagle zdał sobie sprawę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu
znajoma. Tak, na pewno widział już kiedyś tego człowieka.
- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiostacją.
- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany. Mężczyzna, który krzątał się
przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy
z trójki nieznajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną
karnacją. Travis wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się
niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowieka. Ale dlaczego tę twarz otaczała
czarna obwódka?
Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w
oczy, starając się zachować spokój.
- Apacz-rzekł mężczyzna.
Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej
ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierwszy rzut oka odróżnić Apacza
od Hopi, Nawaja czy Ute.
- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdziwej
odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przypadku tego
Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego.
- Z farmy Double A - odparł.
Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozłożył mapę. Teraz
przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.
- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na
pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.
- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała
Starszyzna.
Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada
automatycznie.
- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. -
Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach.
- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając
niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie przewidzieliśmy. A więc pędzicie
tu bydło w suchych latach, synu?
- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce
słuchać opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie
szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka dokoła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret
nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie.
- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina
badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w jego myślach.
- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując
przypomnieć sobie coś więcej.
- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z radiostacją, wstając
leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłodni? - Może tam na górę? - Wskazał
kciukiem na ruiny.
Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwisko do osoby. I
zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem.
Ale Travis nie musiał widzieć radiostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie
jest to ekspedycja poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego lu-
dzie robią w Kanionie Umarłych?
- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w porządku, jeśli
dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas.
- Jak długo? - spytał Travis.
- To zależy - odparł archeolog.
- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.
- Ross, przyprowadź tego konia.
Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po
zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca,
napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe.
- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? -rzekł archeolog.
Travis wzruszył ramionami.
- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się
tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z wojskiem. Nikogo innego to miejsce nie
interesuje.
- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?
- Raz.
- Kto?
Travis odsunął z czoła kapelusz.
- Ja - odpowiedział krótko.
- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis
bezwiednie sięgnął po papierosa.
- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.
- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem,
Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niż
pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły.
- Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. -
Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję
na widok zaskoczenia malującego się na twarzy archeologa.
- Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił
głową.
- Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił.
- Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłopców!
- Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by nie
drążyć dalej.
Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolejnego pytania.
- śarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji.
Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę.
Skóra poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne szramy - pozostałość
po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec
rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do
siodła.
Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie
spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już wzburzenia na
myśl o tym, że dał się podejść w tak prosty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął
dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym
kanionie. Ten młody Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo
doświadczenia, skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się
broni Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze w
pogotowiu, tak jakby w każdej chwili spodziewał się nagłego ataku.
Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross
znacznie się różnią od swego towarzysza. On miał jasną karnację i sprawiał wrażenie
nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śniadzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały
czas zachowując czujność. Im dłużej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był
pewien, że nie przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wykonywali o
wiele poważniejszą, może nawet śmiertelnie niebezpieczną misję.
Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok. Buczenie
nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowisku. Radiowiec
błyskawicznie założył słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość.
- Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowadzać sprzęt!
2
No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczęło na Ashe'u.
- Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog.
- Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wrócę na ranczo w
rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, że
Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin,
spodziewał się bowiem, iż poszukiwanie wody może potrwać nawet parę dni.
- Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze?
- Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup.
- Jak się nazywasz?
- Fox. Travis Fox.
Operator zerknął na mapę i powiedział:
- Double A należy do Foxa...
- To mój brat. Pracuję dla niego.
- Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do
Kelgarriesa. Poproś, żeby sprawdzili Foxa.
- Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie.
Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis
przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast.
Ashe potrząsnął głową.
- Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po prostu pecha, że
akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie możemy ściągać na siebie uwagi.
Ale jeśli dasz mi słowo, że nie przekroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy
tak, jak stoją.
Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął.
Rozbudzili już jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba żeby usunęli
go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku.
- Umowa stoi - powiedział.
Ashe myślał już o czymś innym.
- Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś?
- Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie
pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin.
- Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross.
- Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat
ś
wietnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały...
- Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył
okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w ciągle
dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy.
Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych
odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że , oznaczają lądowisko. Jego
rozmiary wskazywały, że oczekują helikopterów znacznie większych niż ten, który
już wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o
drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją.
Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt , i były zbyt
długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych
ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż
dużo starsze. Już wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta
broni. Groty ludzi Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na
mamuty, gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie.
- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu zaciekawione
spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu.
Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten
delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach.
- Imitacja - powiedział.
Czy aby na pewno? Już wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre,
mimo iż bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten. Tyle że z
tym... było coś nie tak. Nie potrafił sprecyzować, co.
- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe.
- O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po
następny grot.
Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z
największych autorytetów w dziedzinie archeologii.
- Czuję, że coś z nim nie tak.
Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy rzut
oka ten również stanowił kopię pierwszego. Travis przeminął palcem wzdłuż
wyżłobień łuszczącej się krawędzi i zrozumiał, śe to właśnie jest pierwowzór.
Podzielił się tym spostrzeżeniem.
- No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś nowego -
wymamrotał na wpół do siebie.
- Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - Pokaż mu swoją broń.
Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu
spełnił polecenie. Apacz odłożył ostrożnie pradawny grot, wziął broń i przyjrzał jej
się uważnie. Mimo iż kształtem przypominała rewolwer, znacznie się od niego
różniła. Gdy wycelował w pień drzewa, zauważył, że kolba wcale nie jest wygodna,
jakby dłoń, dla której została wykonana, nie była podobna do jego ręki.
Im dłużej trzymał broń, tym więcej zauważał szczegółów różniących ją od
klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne wrażenie...
Położył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przedmioty.
Wyczuwał w nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to odczucie
wydawało się jak najbardziej na miejscu. Ale dlaczego rewolwer oddziaływał na
niego podobnie? Przyzwyczaił się już polegać na tym osobliwym szóstym zmyśle,
jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili zawiódł, wytrącał go z równowagi.
- Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe.
- Niemożliwe, żeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrznemu
przekonaniu. - Nie uwierzę, że jest równie stara jak ten grot włóczni!
- Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie jest!
- Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu, szefie.
- Taki dar wcale nie należy do rzadkości - skomentował Ashe. -Widziałem już
podobne przypadki.
- Ale pistolet nie może być aż tak stary! - upierał się Travis.
Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułożyły się w kpiący
półuśmieszek.
- Nic o nim nie wiesz, bracie - zauważył. - Nowy rekrut? - To pytanie
skierował do Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się tak ciepło,
ż
e przez moment Travis poczuł się nieswojo. Ten uśmiech jednoznacznie wskazywał,
iż Ashe i Ross od dawna tworzą zgrany zespół, i zarazem odgradzał ich od nowo po-
znanego.
- Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do nadajnika. - Jakieś
wieści z frontu?
- Trzask-trzask, prask-prask - żachnął się operator. - Gdy tylko poradzę sobie z
jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. Może kiedyś skonstruują takie
walkie-talkie, że człowiekowi nie będą pękać bębenki w uszach. Nie, póki co, nic
nowego.
Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, że na większość z
nich uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować ten pistolet do
układanki wskazówek i domysłów, i przekonał się, że mu się to nie udaje. Zapomniał
o wszystkim, kiedy Ashe usiadł ponownie i zaczął mówić jak archeolog. Z początku
Travis tylko słuchał, potem zdał sobie sprawę, że coraz częściej odpowiada, wyraża
własne opinie, a raz czy dwa ośmielił się nawet sprzeciwić rozmówcy. Wiedza
Apacza, ruiny pośród skał, człowiek Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg.
Travis dopiero wtedy zrozumiał, że archeolog sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął
mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od dawna odmawiano możliwości
ekspresji.
- Wygląda, że ciężko im się kiedyś żyło - stwierdził Ross, gdy Indianin
zakończył opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze wykorzystywali to
obozowisko.
Wtem nadajnik ożył i Grant założył słuchawki na uszy. Ułożył sobie notes na
kolanach i zaczął bardzo szybko pisać.
Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. Zbliżał się zachód słońca, a on
zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał na
podniesienie kurtyny, albo ze spluwą w ręku oczekiwał nadciągających kłopotów.
Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z innymi zapiskami
w notesie. Ross leniwie żuł długie źdźbło trawy. Sprawiał wrażenie ospałego, ale
Travis podejrzewał, że gdyby tylko zrobił jakiś niewłaściwy ruch, mężczyzna
natychmiast by się rozbudził.
- Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To
wygląda na zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak czy siak, jak
oni tu żyli? Przecież to mała dolina.
- Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie zaznaczonymi
rowami irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym polowali: na indyki, jelenie,
antylopy, nawet na bizony - jeśli tylko dopisało szczęście.
- Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się
wiele nauczyć...
- Chodzi ci o użycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Travis obojętnym
tonem. Z satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My, Indianie, nie
ubieramy się w koce i nie nosimy już piór we włosach. Niektórzy z nas czytają
książki, oglądają telewizję i chodzą do szkoły. Ale Vis-Tex, którego działanie
widziałem, nie był zbyt skuteczny. - Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierzacie tu
przetestować nowy model?
- W pewnym sensie tak.
Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu
zdumieniu Rossa.
Fotografowanie przeszłości przy użyciu fal podczerwieni zakończyło się
sukcesem w eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod koniec lat
pięćdziesiątych. Wówczas rejestrowano stan (przed kilku godzin. Później proces ten
udoskonalono i przedmioty pojawiały się na filmach nagrywanych tydzień po ich
zniknięciu z danego punktu. Travis uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez
doktora Morgana pokazie eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywiście mają nowy
model, którym można sięgnąć w głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w
ruinach puebla. Zwizualizowanie przeszłości miałoby kolosalne znaczenie!
Uśmiechnął się na myśl o tym.
- Jeżeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów
historii trzeba będzie napisać na nowo - rzekł.
- Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i poczęstował ich. -
Synu, teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba czy nie. Nie
możemy cię puścić wolno. Rozumiesz, sytuacja jest krytyczna. A więc... otrzymasz
szansę na werbunek.
- Do czego? - zainteresował się Travis.
- Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwaterze głównej
sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdzenia, że opatrzność maczała palce
w twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj. Wszystko pasuje idealnie.
- Aż za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda.
- Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek sprawdził
Double A i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem.
Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwerbowali go w
swoje szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. Uważał, że najlepiej
będzie, jeśli zapyta wprost.
- Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe.
- Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspaniałym Vis-
Texem, skoro może pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz.
- Bardziej prawdopodobne, że jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co, nie
jesteśmy pewni.
- Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego, prymitywnego
plemienia powinna się odbywać przy udziale telewizji, ekip wiadomości...
- Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rzeczy.
- Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów pocierał
naznaczoną bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień, który
ujrzał podczas pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to spojrzenie
wojownika szykującego się do bitwy.
- Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To
dziwna robota i z konieczności ściśle tajna - używając określenia naszych czasów.
Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, położony niżej skraj
kanionu, dostatecznie daleko od zaimprowizowanego lądowiska. Tuż po zmierzchu
wylądował pierwszy z transportowych śmigłowców. Wkrótce Apacz stał w jednej linii
z pozostałymi mężczyznami, przekazując paczki i pudła z maszyny do schronu w
niewielkim gaiku. Pracowali, nie tracąc energii na zbyteczne ruchy, z prędkością,
która sugerowała, że czas jest drogi. Travis zauważył, iż zaraził się od innych
potrzebą pośpiechu. Pierwsza maszyna, opróżniona z ładunku, uniosła się w
powietrze i znikła w ciemnościach. Zaledwie po kilku minutach kolejny śmigłowiec
zajął jej miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku, tym razem
przekazując sobie cięższe skrzynie, których podniesienie wymagało siły dwóch
mężczyzn.
Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał już kręgosłup i ramiona. Do
pomocy przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Prawie nie rozmawiali, koncentrując
się na rozładunku i układaniu towaru. Gdy tylko czwarty śmigłowiec odleciał, Ashe
podszedł do Travisa w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.
- Oto on. - Położył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twarzą w stronę
nowo przybyłego.
Mężczyzna był wyższy od doktora i emanował pewnością siebie. Obrzucił
Travisa bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.
- Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział.
- Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries, nasz
dowódca.
- Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą noc.
- Zejść z lądowiska! -zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny. Odbiegli na
bok, robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo. Major stał w
rzędzie i razem z innymi przerzucał pudła i skrzynie. Rzeczywiście nie było czasu na
rozmowę.
Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć,
rozprostowując zesztywniałe palce. Wciąż była noc, ale pogaszono już flary. Wszyscy
usiedli wokół ogniska. Pili kawę i jedli kanapki, które przyleciały z ostatnim
ładunkiem. Mówili niewiele. Travis widział, że pozostali mężczyźni są zmęczeni nie
mniej niż on.
- Czas spać, bratku. Nareszcie można odpocząć! - powiedział Ross pomiędzy
ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czegokolwiek?
Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową.
- Mam koc przy siodle - odparł. Zasnął, zanim zdążył się dobrze ułożyć.
W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie
jednak sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pracowali tak, jakby często
robili coś podobnego. W pewnej chwili Travis, który właśnie pomagał przenieść w
inne miejsce wielki kosz, podniósł wzrok i napotkał spojrzenie majora.
- Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries. Odeszli na bok.
- Pogmatwałeś życie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. -
Szczerze mówiąc, nie możemy cię wypuścić - dla twojego i naszego dobra. Musimy
trzymać ten projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aż się pali, żeby wydusić z ciebie
to, co o nas wiesz. Tak więc albo cię wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni.
Wybieraj. Doktor Morgan za ciebie poręczył.,
Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia
zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem, pewnie
wiedza, co zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej wiedzieli,
ponieważ Kelgarries kontynuował:
- Fox, czasy uprzedzeń rasowych już minęły. Wiem o ofercie Hewitta złożonej
władzom uniwersytetu. Wiem też, co się stało, kiedy zaczął wywierać naciski, żeby
cię skreślono z listy członków ekspedycji. Ale uprzedzenia mogą się rozciągać w
dwóch kierunkach - niezbyt długo mu się opierałeś, prawda?
Travis wzruszył ramionami.
- Może pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", majorze. Czy
zdaje pan sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu jesteśmy i
zawsze będziemy brudnymi, ignoranckimi dzikusami. Nie można walczyć, kiedy
przeciwnik dysponuje całym arsenałem. Hewitt udzielił dotacji uniwersytetowi, aby
zrobiono coś ważnego. Zażądał, żebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził,
by doktor Morgan walczył o mnie, Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak
szybko, że od samego tarcia papierek zająłby się ogniem. Znam Hewitta i wiem, co
nim powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była ważniejsza... - Travis umilkł
raptownie. Czemu, u diabła, powiedział Kelgarriesowi tak dużo? Po co tłumaczył,
dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo? Majorowi nic do tego.
- Na szczęście, nie zostało już wielu ludzi pokroju Hewitta. I zapewniam cię,
ż
e my nie posługujemy się jego metodami. Jeżeli się do nas przyłączysz, gdy już Ashe
wprowadzi cię pokrótce w nasze sprawy, staniesz się jednym z nas. Boże, człowieku-
major uderzył ręką w zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest nie-
bieskim Marsjaninem o dwóch głowach i czterech otworach gębowych - jeśli tylko
trzyma język za zębami i robi swoje! Tutaj liczy się tylko, co się robi, a sądząc ze
słów Morgana, mógłbyś się przydać. Zastanów się i daj mi znać, co postanowiłeś.
Jeżeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem cię odtransportujemy.
Powiesz bratu, że wykonujesz jakieś zlecenie rządowe, a my po prostu przez jakiś
czas będziemy pilnowali, żebyś siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki sposób
trzeba będzie to załatwić.
Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. Uważał, że sam może się stąd
bezpiecznie ulotnić jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przycisnąć majora.
- Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... -Ale Kelgarries we
słyszał, ponieważ zdążył się już odwrócić i właśnie odchodził. Travis, podążając za
nim, natknął się na Ashe'a.
Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z jaką
traktuje się kruche i drogocenne przedmioty. Zerknął w górę, kiedy cień Travisa
przesłonił jego dzieło.
- Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość?
- Naprawdę uważasz, że potraficie tego dokonać? .
- Nieograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włożył
delikatnie śrubę.-My tam byliśmy.
Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy,
udoskonalony Vis-Tex umożliwia spojrzenie w historię czy nawet prehistorię. Jednak
podróżowanie w czasie było czymś zupełnie innym.
- To najprawdziwsza prawda.- Ashe uporał się ze śrubą. Przeniósł uwagę z
trójnogu na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i determinacja.- I
zamierzamy tam wrócić.
- Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem.
- Po statek kosmiczny.
3
To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Widział Ashe'a
przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de czerwono-żółtych
ś
cian klifu i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog, wydawało się Travisowi
najdzikszą fantazją.
- ... więc odkryliśmy, że Czerwoni poznali tajemnicę podroży w czasie i
wielokrotnie przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróże? Tego bardzo
długo nie potrafiliśmy ustalić. Dopiero niedawno odkryliśmy, że oni znaleźli szczątki
- bardzo źle zachowane -statku kosmicznego. Leżał w lodach Syberii razem z
zamrożonymi ciałami mamutów i kilkoma trafnymi wskazówkami, które sugerowały
właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli ślady najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje
przekaźnikowe w innych epokach. Zaryzykowaliśmy i przez przypadek trafiliśmy na
jedną z nich. Czerwoni, przechwytując naszych agentów czasu, pokazali wrak statku,
który plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej.
Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz,
którego archeolog szukał, macając w kępach trawy.
- Ale jak ten statek się tam znalazł?- zapytał.- Czy na Ziemi istniała jakaś
wczesna cywilizacja, która znała podróże w czasie?
- Tak właśnie sądziliśmy - aż do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek.
Frachtowiec z ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś galaktycznej
ucieczki. Ten świat mógł być dla nich tak samo niebezpieczny jak rafa na morzu, ale z
jakiejś przyczyny musieli tu lądować. Znaleźliśmy w bazie Czerwonych film, na
którym zarejestrowano około tuzina takich wraków. Niektóre znajdowały się po tej
stronie Atlantyku.
- Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał się.
- A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i
piętrzeniach się lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicznej? Chcemy, żeby
nasz statek był w jak najlepszym stanie.
- Do badań?
- Ostrożnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do
zachowania ostrożności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład statku,
który plądrowali Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie nawigacyjnej, przypadkowo
włączył system komunikacyjny, wzywając tym samym prawdziwych właścicieli. Nie
uradowali ssą na widok Czerwonych.- pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na
tym poziomie, a potem ścigali ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten wybuch na
Bałtyku na początku tego roku, o którym tak szybko ucichło? To kosmiczny patrol,
czy jak tam oni siebie nazywają, położył kres projektowi Czerwonych. Z tego, co
wiemy, jeszcze nie odkryli, że my interesowaliśmy się i w dalszym ciąga interesujemy
tą samą rzeczą, A zatem, jeśli znajdziemy tu statek, dokładnie go sobie obejrzymy.
- Interesuje was ładunek? .
- Także. Ale przede wszystkim zależy nam na wiedzy konstruktorów, stanowi
ona bowiem klucz do kosmosu.
Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludzkość sięgała
ku gwiazdom już prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie pewne sukcesy, ale
znacznie więcej było druzgoczących porażek. A poza tym - czym jest pomyślny lot na
Księżyc w porównaniu z podróżami do gwiazd czy nawet do innych galaktyk?
Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa.
- Ty też to czujesz, prawda?
Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć, że
gdzieś tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak statku
kosmicznego. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj wyglądał w czasach
pluwialnych. Deszcze padające przez większą cześć roku niewątpliwie zamieniły w
mokradła tereny leżące poza ramionami kurczących się lodowców, niezbyt daleko na
północ.
- Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domysłów wybrał ten
problem na początek.
- Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role starożytnych Celtów i
Tatarów - a nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie będziemy
musieli wykreować kilku włączników Folsom. Jedna z pierwszych i najważniejszych
reguł tej gry mówi, że me wolno ingerować w naturalny bieg czasu. Dlatego nie może
być mowy o prawdziwej tożsamości naszych agentów. Nie mamy pojęcia, co mogłoby
się stać, gdyby ktoś wmieszał się w strumień znane nam histerii, i ufamy, że nigdy nie
będziemy musieli tego doświadczyć na własnej skórze.
- Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, że w ogóle
coś mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy szablozębne...
- Dlaczego cię interesują?
- Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozważyć powody.
Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz prehistorycznych
myśliwych była wizja lądu zamieszkanego przez dziwne bestie, na które jego
współplemieńcy nigdy nie polowali? A może polowali? Czyżby łowcy Folsom byli
jego przodkami, tak jak starożytni Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne pod-
ekscytowanie. Zapragnął zobaczyć świat, który jemu współcześni znali jedynie z
niewyraźnych i często sprzecznych śladów widocznych na skałach, z garści
krzemieni, połamanych kości, dawno wygasłych ognisk. - Moi rodacy żyli z
myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego trybu życia-
odpowiedział wreszcie.
- Zgadza się.-W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. -A teraz podaj mi
tamten pręt.
Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeologowi najlepiej,
jak potrafił. Wiedział, że dokonał wyboru, jakiego życzył sobie Kelgarries: postanowił
stać się częścią tej niewiarygodnej przygody.
Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwipunek do
wyprawy w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji grotów, potem
eksperymentowali z wyrzutnią. Broń, którą w końcu stworzyli, skutecznością
dwukrotnie przewyższała oryginalną. Za pomocą długiej na dwie stopy wyrzutni
można było ciskać oszczep na odległość dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo
nawet dalej. Travis zdawał sobie sprawę z ogromnych zalet tych włóczni. Nic
dziwnego, że tak uzbrojeni myśliwi ośmielali się atakować mamuty i inne gigantyczne
ssaki tego okresu.
Oprócz włóczni mieli krzemienne noże, odpowiedniki tych, jakie znaleźli w
pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało przeczucie, że
użyje noża i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego łowcy. Był tego pewien.
Dowiedział się od Rossa, że pozostały sprzęt dla agentów czasu trafi do bazy dopiero
wówczas, gdy eksperci przejrzą filmy z przeszłości.
Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą.
Załadowali helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wrócili po tygodniu. Filmy,
które przywieźli, natychmiast wysłano do centrum dowodzenia. Jeszcze tej samej
nocy Ashe dołączył do Travisa i Rossa. Położył się przy ognisku, wzdychając ze
zmęczenia i radości.
- Trafiliście? - zapytał Ross.
Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy wyraz
zdeterminowania.
- Wrak tam jest, a na obrzeżach tego terytorium zlokalizowaliśmy myśliwych.
Myślę jednak, że możemy postępować zgodnie z planem numer jeden. To plemię jest
nieliczne, a w okolicy chyba nie ma innych. Nasze domysły okazały się słuszne: ten
obszar był bardzo rzadko zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, żeby
zintegrowali się z plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieżąco śledzić ruchy
koczowników.
- A transfer?
Ashe zerknął na zegarek.
- Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu
ośmiu godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegółów, Ekipa techników wchodzi,
gdy tylko zwiadowcy przekażą nam wiadomość, że teren jest czysty. W kwaterze
głównej analizują raporty filmowe. Dostarczą nam resztę sprzętu możliwie jak
najszybciej.
Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców?
Chciał o to spytać, mając nadzieję, że on również. Ale pomny na wydarzenia sprzed
roku, które zniweczyły mnóstwo planów, teraz trzymał język za zębami. Ross
przyszedł mu z pomocą.
- Kto robi pierwszy skok, szefie?
- Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce.
- Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem.
Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy.
Fox, jeżeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, żeby na pierwszym lepszym
mamucie przetestować tę broń z krzemiennymi grotami. którą skonstruowałeś,
możesz iść z nami. Głównie dlatego, że jesteś swój chłop, albo raczej staniesz się
sam, gdy cię wtajemniczymy. I może potrafisz się lepiej przystosowywać niż my.
Omawianie szczegółów podróży w czasie zwykle zajmowało wiele tygodni. Zapytaj
Rossa; on ci powie, jak wygląda w naszym fachu kurs wkuwania danych. Teraz
jednak nie mamy tygodni. Mamy jedynie dni, których zresztą robi się coraz mniej z
każdym wschodem słońca. A zatem stawiamy na ciebie, na Rossa, na mnie. Ale
musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie. A główna
zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z dala od tubylców, nie
mieszamy się w żadne wydarzenia. Przenosimy się tam tylko po to, żeby zapewnić
bezpieczeństwo i spokój naszym technikom podczas badania wraku. A to może wcale
nie być łatwe.
- Dlaczego? - spytał Ross.
- Ponieważ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w którym natknąłeś
się na Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, porządnie grzmotnął o ziemię.
Możliwe, ze będziemy musieli z niego zrezygnować i odnaleźć numer drugi z naszej
listy. Przypuszczam jednak, że zgodę komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod
warunkiem, że znajdziemy coś interesującego na pokładzie pierwszego statku.
- Może przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? -zasugerował
Ross.
Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym znaleziskom, a
szybko położą na nich swoje łapska.
Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróży. Towarzyszył
im niski, schludnie ubrany mężczyzna. Obserwował bacznie całą trójkę przez górną
część dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz po raz szorstkie krytyczne uwagi.
Rozebrali się i natarli dokładnie kremem otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich
opalona skóra nabrała barwy matowobrązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy
bez względu na pogodę noszą nader skąpy przyodziewek.
Ashe i Ross włożyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciemnobrązowe jak
oczy Travisa. Krótko ostrzyżone włosy ukryli pod mistrzowsko wykonanymi
perukami ze sztywnych czarnych włosów, które opadały im na ramiona i spływały
niczym grzywa kucyka między łopatkami.
Następnie każdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując się
na kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramionach, brodach i górnych częściach
kości policzkowych wzory symulujące tatuaże. Poddając się tym męczarniom, Travis
przyglądał się całkowicie ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział
wszystkich etapów tej transformacji, nie domyśliłby się, że pod skóra dzikusa kryje
się doktor Gordon Ashe.
- Cieszę się, że możemy nosić sandały - skomentował tenże “dzikus",
zaciskając rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z grubej
skóry.
Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie.
- Miejmy nadzieję, że nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas,
szefie - powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem.
Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego przeglądu, który
przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzymał na ramieniu jakieś futra i
teraz rzucił po jednym każdemu z mężczyzn
- Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No dobrze, helikopter
czeka.
Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które
wcześniej uzbroił w groty. Każdy otrzymał taką samą broni worek z zapasami.
Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po
jakimś czasie wylądował przed skrupulatnie zakamuflowana konstrukcją. Kelgarries
przekazał Ashe'owi ostatnie instrukcje.
- Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na jakieś pięć mil, jeśli
wam się uda. Reszta należy do was.
Ashe skinął głową.
- Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał:
“czysto".
Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z
czterech ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i patrzyli, jak
panel zamyka się za nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie promieni. Travis
poczuł mrowienie w kościach i mięśniach, a potem ukłucie paniki, kiedy dziwne
szarpniecie skręciło mu trzewia i wycisnęło powietrze z płuc. Utrzymał się na nogach
tylko dzięki temu, że podparł się włóczniami. Na sekundę lub dwie cały świat zatonął
w mroku. W końcu Travis złapał oddech i otrząsnął się, jakby wyskoczył z rwącej
rzeki. Ross wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w wymownym
geście.
- Koniec podróży. Ruszamy...
Wciąż znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe drzwi,
nie zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skaliste wzniesienia. Wspinając się na
nie w ślad za swoimi kompanami, Apacz z zaciekawieniem patrzył na zupełnie
odmienny świat, w jakim się znaleźli. Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem
skałami. Równina, porośnięta szorstką- miejscami sięgającą ud, miejscami pasa -
tamą, przechodziła w oddali w łagodne wzgórza. Trawiasty ocean kończył się na
skraju jeziora, które rozciągało się po horyzont w kierunku północnym. Travis
zobaczył tam kępy krzaków i niewielkich drzewek. Ledwo dostrzegł poruszające się
powoli kształty. Domyślił się, że to pasące się zwierzęta.
Ś
wieciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowatymi biczami
półnagie ciało Travisa. Mężczyzna narzucił futro na ramiona, pozostali zwiadowcy
poszli jego śladem. Przenikliwie chłodne powietrze wręcz ociekało wilgocią. Każdy
powiew wiatru niósł ze sobą nowe zapachy, których Apacz nie potrafił
zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał się równie surowy i ponury jak ten, w
którym Travis żył dotychczas, lecz była to zupełnie inna surowość.
Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów, odkrywając
małą skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniaturowe głośniki i wręczył po
jednym swym towarzyszom.
- Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął
klawisz z boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, przenikliwy dźwięk. - To
sygnał naprowadzający. Działa jak radar i w razie potrzeby sprowadzi nas tutaj.
- Co to takiego?
Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłużny ślad
szarobiałej pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, że nie jest to pożar lasu,
chociaż niewątpliwie ogień musiał być ogromny.
Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia.
- Wulkan - stwierdził. -Ta część świata jeszcze nią zdążyła się ustatkować.
Kierujemy się na północny zachód, wzdłuż brzegów jeziora. W ten sposób
powinniśmy natrafić na wrak.
Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy raz
odgrywa rolę prymitywnego łowcy.
Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich nogach
wędrowców. Tuż przed ich przybyciem musiało porządnie lać. Gromadzące się na
wschodzie chmury stanowiły zapowiedź nadciągającej burzy.
Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał naprowadzający
osłabł. Szli wzdłuż brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością. Zbliżyli się
do pasących się zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać gatunek
Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot.
Głęboko w ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku widniały dwie
poszarpane szczeliny. Pociemniała ziemia dokoła była z rzadka porośnięta młodą
trawą. Na Travisie szczególne wrażenie wywarły rozmiary przedmiotu; wydedukował,
ż
e jedynie jego połowa jest widoczna -o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to
cześć wystająca ponad ziemię miała wysokość co najmniej sześciu pięter. Pojazd
musiał być istnym monstrum, zbliżonym rozmiarami raczej do oceanicznego liniowca
niż do największego nawet statku powietrznego.
- Spójrzcie na to! - zawołał Ross. -Paskudne pęknięcie tam na górze. Pewnie
powstało podczas lądowania...
- Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwagą przyglądał się
kadłubowi.
- W jaki sposób?
- Te dziury mogły powstać wskutek pożaru. Eksperci to ocenią, Być może
mamy przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga burza. Chyba będzie lepiej, jeśli
zatoczymy koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i znajdziemy jakąś kryjówkę
pośród wzgórz. Jeżeli pierwsze raporty były precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej
nigdy nam się nie śniło!
Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem ku
odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, musieli obiec wąski kraniec jeziora.
Kiedy ostrożnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk.
Rozległ się tuż przed nimi. Travis od razu pojął, że było to przedśmiertelne wołanie i
ż
e ten rozdzierający wrzask nie pochodzi od człowieka ani od żadnego zwierzęcia z
jego czasów. Po chwili usłyszeli chrząknięcie, jakie mogło się wyrwać z piersi
gigantycznej świni. Tym razem chrząkanie rozległo się za ich plecami!
- Na ziemię! - krzyknął Ashe.
Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później wszyscy
trzej skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na kolce wbijające się im w
ramiona i barki, ponieważ zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie, oglądając
szalony, dziki dramat, który całkowicie ich zahipnotyzował.
Na ziemi leżało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertelnymi
drgawkami. Długa, posklejana, żółta sierść była umazana krwią, Tuż za ofiarą ujrzeli
drugą bestię. Travis bez trudu rozpoznał tygrysa szablozębnego. Nieco krótszy od
afrykańskiego lwa, miał muskularne łapy i potężne barki, świadczące o sile zdolnej
poskramiać większe zwierzęta. Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem...
Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów wysokości.
Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potężnym ogonie, stanął przed
szablozębnym, wysuwając do przodu potężne łapy zwieńczone gigantycznymi
pojedynczymi pazurami. Podłużna głowa obracała się nad wąską klatką piersiową, a
gęsta, brązowa grzywa falowała nieustannie.
Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, mężczyźni poczuli
niesioną z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął rozwścieczony.
4
Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od
rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross już czołgał się w tym
kierunku. Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc jednocześnie
narażeni na wykrycie.
- Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku.
Nie poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego
rozczarowanego drapieżnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego posiłku.
Ruszyli ostrożnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań
leniwców. Nie wiedzieli, czy walka osiągnęła już etap wymierzania sobie ciosów.
Travis wiedział, że jeżeli tygrys jest mądry odejdzie. Znając zwyczaje i taktykę lwów
górskich, przypuszczał, że tak właśnie się stanie.
- No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez otwartą
przestrzeń.
Ross i Travis podążyli jego śladem. Słońce skryło się już za horyzontem, a
szarość pod zniżającymi się chmurami przypominała o zapadającym zmroku. Sygnał
urządzenia naprowadzającego wydawał się teraz osamotniony i odległy.
Wkrótce zbliżyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów,
miały jednak bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców, podrzuciły
pyski w górę i pogalopowały w kierunku północnym. Pośród prehistorycznych
bizonów widać było też wielkogłowe konie, które umaszczeniem przypominały zebry;
poruszały się równie szybko, lecz z większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla
myśliwych.
Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nieba otoczyły
ich ze wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sapać, z trudem walczył o oddech
pod bezlitosną nawałnicą. Jednak zdołał utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a.
Zmierzali ku wzgórzom, teraz prawie niewidocznym za zasłoną deszczu.
Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez rwące
strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się powyżej. Błyskawica mignęła
zaciekle, na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś pociągnął Travisa w lewo do
prowizorycznego schronienia.
Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to co prawda
jaskinia, lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niż odsłonięte zbocze.
- Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia nadziei
w głosie:
- Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, że szczęście nam dopisze.
Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się
przez przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, ponieważ Travis
oprzytomniał nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o ból szyi i ramion.
Mimo iż wokół panowały ciemności, wiedział, że deszcz przestał padać.
- Idziemy dalej? - zapytał.
Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wrażenie, że pękają mu
bębenki w uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc zapanować
nad wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem,
- Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmykamy -
skomentował Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł komuś polowanie. Są w tej
okolicy tygrysy szablozębne, alaskańskie lwy, niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych
mięsożerców, z którymi nie zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do
dyspozycji czołgu.
- Wesołe miejsce - zauważył Ross. - Rzekłbym, że naszemu
współtowarzyszowi siedzącemu na grani powyżej nie poszczęściło się tej nocy. Jest
szansa, że zejdzie na dół, aby nas spróbować?
- Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - odparł Ashe. -
Dopóki siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwolenia nic tu nie wejdzie.
Travis zarejestrował z ulgą, że kolejny ryk rozbrzmiał z większej odległości.
Oznaczało to, iż drapieżnik z pewnością nie przybył na wzgórza ich śladem. Deszcz
zmył z trawy i ziemi wszelkie zapachy. Mężczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie,
zesztywniali i zziębnięci. Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, żeby całkiem
nie zdrętwieć i rano móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt
Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny,
poranny mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, że aby właściwie
przygotować się do wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba by co najmniej
miesiąc trenować na mrozie w samych szortach. Z zadowoleniem zobaczył, że ani
Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy wyłonili się z kryjówki.
Z worków z zapasami wyjęli pigułki żywnościowe. Travis, mimo że znał
wartość energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym i
soczystym, wyciągniętym prosto z ogniska. Te tabletki były zupełnie bez smaku.
- Ruszamy.- Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na
plecy. Przez chwilę obserwował wzgórze, wybierając najlepsze podejście. Travis już
szedł pod górę, lawirując między głazami.
Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w dolinę. Gładka
tafla wody zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wrażenie, że lustro Wody jest
teraz bliżej wraku statku niż wczoraj po południu. Podzielił się swoim spostrzeżeniem
z Ashe'em, ten zaś skinął głową i wyjaśnił:
- Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszystkie strumienie
płynące w dół. To kolejny powód, dla którego musimy się pospieszyć. Chodźmy
zatem.
Kiedy się odwrócili, aby podążyć wzdłuż linii wzgórz, Travis dostrzegł wąską
smugę światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał w dół, na drugą
stronę wzgórz... Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć słabe, odbijało się od
jakiegoś punktu w dolinie. Od wody? Raczej nie, błysk był zbyt silny.
Jego towarzysze również to dostrzegli.
- Drugi statek? - zasugerował Ross.
- Jeżeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyjrzymy się temu.
Zgadzam się, że błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w wodzie.
Czyżby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? -zastanawiał się Travis. Jeśli tak, czy
rozbił tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał dostatecznie
dużo, aby zrozumieć, że jakikolwiek kontakt z pierwotnymi właścicielami statków
galaktycznych może być bardzo niebezpieczny. Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez
wiele dni. Zwiadowca zdołał uciec przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili,
ś
wiadomie przypalając sobie rękę w ogniu i dzięki bólowi opierając się ich żądaniu,
aby się poddał. Obce istoty ze statku kosmicznego dysponowały niezrozumiałą dla
ludzi mocą i uzbrojeniem.
Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostrożnie, kryjąc się za krzakami i
głazami lub w skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejętności jego towarzyszy.
Wcześniej polował na lwy, które zachowywały niezwykłą czujność i trudno je było
podejść. Dzięki naukom Chato, który przekazywał mu wiedzę starych wojowników,
umiał znakomicie czytać ślady. A jednak Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co -
jak zawsze uważał - było domeną czerwonoskórych a nie białych.
W końcu dotarli na skraj lasu. Położyli się na ziemi i ostrożnie rozsunęli
trawę, aby wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spoczywał sferyczny Statek W
porównaniu z gigantem, którego widzieli poprzedniego dnia, wyglądał jak Pigmej.
Wydawało się natomiast, że wylądował normalnie. W połowie kadłuba, w
zakrzywionej części widniała ciemna dziura otwartego luku, z którego zwisała
drabina. Ktoś przeżył lądowanie i zszedł na ziemię!
- Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem.
- Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.-
Tamta wyglądała jak rakieta.
Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderzała w bok
kadłuba. Z podnóża dziwnego statku poderwało się stado ptaków. Poruszały się
niezdarnie, trzepocząc skrzydłami z osobliwą ociężałością, Wiatr niósł słodkawy,
przyprawiający o mdłości odór rozkładających się zwłok.
Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli
ruszył przed siebie. Warczenie rozległo się tuż przy ziemi, Włócznia Travisa
zafurkotała w powietrzu. Umaszczona na brązowo czworonożna bestia wyskoczyła w
gorę i zamachała łapami tylko po to, by za chwilę runąć z powrotem w trawę. Tym
razem więcej padlinożerców zatrzepotało skrzydłami i odskoczyło od swej uczty.
To, co leżało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwiadowcy nie
potrafili stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe spróbował
podejść bliżej, lecz wrócił po chwili blady, z szeroko otwartymi ustami. Ross
podniósł strzęp błękitnozielonego materiału.
- Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z kilku
rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka?
- Cokolwiek to było, zdarzyło się już jakiś czas temu. - Ashe, siny pod
opalenizną i pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie pochowano ciał, więc
sądzę, że cała załoga zginęła.
- Wejdziemy do środka? - Travis położył rękę na drabinie.
- Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie żadnych urządzeń ani instalacji.
Ross roześmiał się nieco histerycznie.
- Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się po
drabinie za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie. Kawałek dalej
ujrzeli drugie drzwi - podwójne, grube, o ciężkich zasuwach, lecz również otwarte.
Ashe popchnął je i znaleźli się w szybie, z którego wznosiły się w górę kolejne, po-
dobne do drabiny schody.
Travis spodziewał się, że w środku będzie ciemno ponieważ w zewnętrznej
powłoce kuli nie zauważył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak błękitne
ś
wiatło kojące swym ciepłem.
- Ten Statek wciąż żyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty...
- To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie znalezisko,
chłopcy. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia.
Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do poziomu, czy
raczej platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je kolejno otwierać,
lecz żadne nie ustąpiły.
- Zamknięte na klucz? - zapytał Travis.
- Możliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać- Idziemy na
górę, szefie? Jeżeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z doliny, to kabina
nawigacyjna znajduje się na samej górze.
- Rzucimy okiem, ale żadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził się
po pokrytej bliznami ręce.
- Nie zapomnę o tym.
Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej
kabiny, która zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam weszli. zrozumieli, że śmierć
przyszła przed nimi właśnie tą drogą.
Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywane przez pasy
fotela, który zwieszał się na sprężynach i linach z dachu. Przed sztywnymi zwłokami
w błękitnozielonym uniformie znajdowała się konsola pełna pokręteł, przycisków i
dźwigni.
- Pilot. Zginał na stanowisku. -Ashe podszedł bliżej i pochylił się nad ciałem. -
Nie widzę żadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia. Nasi lekarze to zbadają,
Nie wnikali w sprawę głębiej, ponieważ znalezisko było zbyt ważne. Musieli
przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i jego przełożonym. Ross i Travis
zeszli na dół. Ashe natomiast wciągnął drabinę do wnętrza kuli, a sam spuścił się po
linie.
- Spodziewasz się, że ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross.
- Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, że północną część tego kraju
zamieszkują ludy prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu. Mogą okazać
się wścibscy i zaczną zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A wcale mi się nie uśmiecha,
ż
eby ktoś znowu uruchomił nadajnik i wezwał galaktyczny patrol, czy jak tam się
zwali ci goście w błękitnych mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu!
Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej intensywne.
Robiło się cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak ciężka od rosy trawa
pozbywała się brzemienia nocnych opadów. Podróż przypominała bieg przez rzekę
usianą śliskimi kamieniami, tyle że tutaj mężczyźni mieli stały grunt pod stopami.
Dysząc ciężko, dotarli na wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w
której skryli się przed burzą, i popędzili na równinę jeziora, okrążając miejsce, gdzie
ś
cierwojady uwijały się przy szczątkach łupu tygrysa szablozębnego.
Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał znak,
ż
eby się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy, gnało ukośnie w
stosunku do ich szlaku. Zwierzęta najwyraźniej uciekały przed jakimś
niebezpieczeństwem. Znowu szablozębny? Zdawało się jednak, że bizony - tony
ciężkich kości i mięśni uzbrojone w ostre rogi - mogły sobie poradzić z tym
drapieżnikiem.
Dopiero gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zrozumiał, że to
ludzie. Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby podczas biegu
odciąć drogę słabszym osobnikom.
Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt
przecina ich szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Zanim dotarli do celu, główna
część stada pędziła przed nimi; konie zgrabnie galopowały przed cięższymi od siebie
bizonami. Teraz mężczyźni dostrzegli jeszcze innych myśliwych korzystających z
ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z ukrycia jakieś sto
kroków od nich, zamierzając odłączyć od stada niewielkie cielę biegnące na skraju
lawiny bizonów.
- Wilki - stwierdził Ashe.
Krępe zwierzęta q dużych głowach z zamkniętymi pyskami biegły zakosami,
co świadczyło, że znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie, aby zatopić zęby w
szyi cielaka, podczas gdy pozostałe próbowały chwycić go za tylne nogi.
-Ooooooou - yahhh!
Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, że prawie
zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców. W tym momencie
jakiś koń chwiejnym krokiem minął bizona, który starał się odwrócić uwagę wilków.
Koń zwieszał nisko głowę, a z pyska kapała mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia
wystawało drzewce głęboko wbitej włóczni. Koń podszedł bliżej, spróbował unieść
łeb, zachwiał się i runął na ziemię.
Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, rezygnując z
walki z cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąż oddychającym koniu, po
czym z warknięciem rzucił mu się do gardła. Wilk przystąpił do uczty, ale właściciel
łupu błyskawicznie odpowiedział na tak jawną kradzież.
Kolejna włócznia, lżejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze wycelowana,
przecięła powietrze i ugodziła drapieżnika tuż za prawym barkiem. Wilk wykonał
konwulsyjny skok i padł za ciałem konia. Jednocześnie błysnęły inne włócznie,
powalając jego towarzyszy z watahy, a na końcu nękanego przez nich młodego
bizona.
Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na
stratowanej, czarnej murawie leżały padłe zwierzęta. Zwiadowcy przykucnęli. Nie
mogli snę wycofać, a nie chcieli ściągnąć uwagi łowców podchodzących do swoich
ofiar.
Naliczyli około dwudziestu mężczyzn: wszyscy średniego wzrostu, śniadzi, o
czarnych, sztywnych włosach przypominających peruki. Byli odziani w skóry
przepasane parcianymi pasami i sznurkami. Travis przekonał się na własne oczy, jak
doskonale upodobniono go do myśliwych Folsom.
Za mężczyznami podążała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszyscy
zatrzymali się, aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie można było stwierdzić, czy ci
mężczyźni stanowili pełną siłę plemienia. Teraz nawoływali się hałaśliwie, a dwaj,
którzy upolowali wilki, wydawali się szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na
piętach, rozdziawił pysk drapieżnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem
zlustrował kły. Miał na piersiach naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, że
zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do swojej ozdoby.
Ashe położył rękę na ramieniu Travisa.
- Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam skraj
moczarów na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem, ruszyli dalej,
oganiając się od much i innych naprzykrzających się owadów. Oddalali się od miejsca
polowania, starając się pozostać niezauważeni, radzi, że członkowie plemienia są
zaprzątnięci obfitością mięsiwa.
Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lepszego ukrycia i
w ich cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aż Ashe, dysząc ciężko, zwolnił przy
gęstych zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą w dół, czując ogień w piersiach.
Ross runął obok niego.
- O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie
człowiek nigdy się nie nudzi...
Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów
terenu. Zanim zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmierzali do zamaskowanego w
skałach przekaźnika czasowego. Musieli jednak odbić na północ, aby uniknąć
spotkania z łowcami. A zatem cel ich wędrówki leżał gdzieś w kierunku południowo-
wschodnim.
Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z równiny wystawał
kadłub rozbitego statku.
- Patrzcie!
Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąży wokół wraku.
Jeden z nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę.
- Nie uszedł ich uwagi.-Travis rozumiał znaczenie tego faktu.
- Co oznacza, że musimy pospieszyć się z tym mniejszym! Jeżeli go odkryją,
zapewne spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka.
- Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauważył to, co
było oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na otwartą
przestrzeń, gdzie tubylcy natychmiast by ich spostrzegli.
Ashe patrzył na niego w zadumie.
- Myślisz, że zdołasz się przemknąć nie zauważony? - spytał.
Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuż najkrótszego
szlaku.
- Spróbuję - odparł.
5
Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znajdowały
się głazy maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt zbiegł mu z drogi,
obnażając groźnie kły. Wilk potruchtał do martwego bizona, z którego kobiety
wybrały już najlepsze części. Zwierzę obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez
walki.
Travis posuwał się wzdłuż łagodnego stoku. Czarny pas stratowanej ziemi
został na zachodzie, więc Apacz uznał, że to stosunkowo bezpieczne miejsce. Ale
nieco dalej z przodu usłyszał chrapliwy odgłos. W niewysokich krzakach coś się
poruszyło i za chwilę stanął oków oko z samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z
barku zwierzęcia. Rana nie była śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę.
W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla człowieka, a
ten bizon był o jedną trzecią większy od znanych Transowi zwierząt tego gatunku.
Tylko krzaki uratowały Indianina od śmierci. Krowa zaryczała i zaszarżowała na
niego z niewiarygodną prędkością. Rzucił się na lewo w dzikie jeżyny i upadł
otoczony kolczastą gmatwaniną. Bizon minął go na tyle blisko, że szorstka sierść
zadrapała wyciągniętą w locie rękę.
Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięższą ze swoich włóczni.
Czuł, jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i zaczęła się obracać, drąc
kopytami trawę i darń. Trzon włóczni wystający z jej barku zaczepił się o jedno z
wielu karłowatych drzewek. Zwierzę ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie
do przodu, atakując gruby konar, aż złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew
chlusnęła z otwartej rany, wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał
czas, aby szybko stanąć na nogi i przygotować włócznię. Szeroki łeb naprzeciwko
niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz zdjął z pleców worek z zapasami,
zamachnął się nim i rzucił w kierunku pyska zwierzęcia. Sztuczka się udała. Bizon
zaszarżował nie na człowieka, ale na worek, a Travis z całej siły wraził mu włócznię
tuż za łopatkę.
Pod wpływem ciężaru bizona i impetu szarży trzonek odłamał się od ostrza.
Krowa opadła na kolana, zakasłała ciężko i po chwili ogromne cielsko przetoczyło się
na bok. Travis przeskoczył nad zadem zwierzęcia, lękając się, że odgłosy walki mogły
ś
ciągnąć łowców.
Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedzierając się ostrożnie
przez zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc ciężko, niepomny krwawiących
zadrapań na ramionach i dłoniach.
Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, że postąpił mądrze,
oddalając się od miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w kierunku
zarośli, szykując włócznie. Poruszali się z ostrożnością sugerującą, że nie po raz
pierwszy mają do czynienia ze zranionym zwierzęciem, które odłączyło się od
uciekającego w popłochu stada.
Penetrując zarośla, łowcy zbliżyli się do martwej krowy. Kilka sekund później
Travis usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, że myśliwi znaleźli bizona. W
następnej chwili ź jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami doszedł przeciągły,
upiorny skowyt. Travis poruszył się niespokojnie.
Włócznia, która musiał zostawić w cielsku krowy, przypominała broń
tubylców - ale czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, że zwierzynę upolował
ich współplemieniec? Czy ci ludzie mieli system indywidualnych oznaczeń broni,
taki, jaki mieli jego współplemieńcy? Czy ruszą za nim po śladach?
Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umieścili tam
urządzenie alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urządzenia naprowadzającego,
które zahuczało mu wprost do ucha. Travis przesunął w dół dźwignię w pokrywie,
poruszał nią w górę i w dół, tak jak nauczono go poprzedniego dnia. Na pustyni z
końca dwudziestego wieku to wezwanie zostałoby zarejestrowane przez kolejne
urządzenie, przekazując Kelgarriesowi wiadomość o potrzebie spotkania.
Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostrożnie dokoła. Potem
przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz wszystkimi
zmysłami wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał ostrzegawcze kukanie i mocniej
ś
cisnął nóż w dłoni. Uniósł drugą rękę, aby chwycić wzniesione przedramię, równie
brązowe i umięśnione jak jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń
krwi i tłuszczu uderzyła w nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem
niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść, w której dzierżył nóż. Nie chciał dźgnąć
przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę. Głowa śniadoskórego odchyliła się
raptownie w tył na lekko zgarbione plecy.
Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez żebra przebiega mu silny
dreszcz bólu. Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł kolano do góry,
gdy przeciwnik skoczył ku niemu z nożem w dłoni. Chciał powalić przeciwnika, nie
robiąc mu przy tym krzywdy. Myśliwy zachwiał się. Travis właśnie miał zadać
ostatni, rozstrzygający cios, kiedy jakaś postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca
w potylicę. Łowca osunął się na ziemię.
Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia.
- Dalej. Pomóż mi go ukryć!
Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą człowieka Folsom.
Ross działał szybko i skutecznie: skrępował mu nadgarstki i kostki u nóg, po czym
wetknął kawałek wyprawionej skóry w rozchylone usta.
Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek żeber i stwierdziwszy, że
nie jest poważna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a.
- Wygląda na to, że zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń
Apacza i krytycznie ocenił ranę. -Będziesz żył - stwierdził, szperając w worku z
zapasami. Wyjął z niego niewielkie pudełeczko z pigułkami. Rozgniótł jedną na dłoni
i posypał ranę powstałym proszkiem. Drugą tabletkę kazał pacjentowi połknąć od
razu. -Jak się tego nabawiłeś?
Travis opisał przygodę z bizonem.
Archeolog wzruszył ramionami.
- Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć, Teraz
mamy zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył posępnie na pojmanego.
- Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu jako
pierwszym eksponatem?
- Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe.
Travis skinął głową.
- A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesiemy go na
zewnątrz, przetniemy więzy i zostawimy w pobliżu jednego z ich obozowisk. To
najlepsze wyjście. Tak się nieszczęśliwie składa, że to plemię najwyraźniej maszeruje
na zachód...
- Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym.
- A jeżeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, że Ross
podziela niepokój Apacza.- Mam przeczucie, że to nie będzie zbyt udana wyprawa.
Od samego początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale powinniśmy mieć oko na
ten drugi statek...
- A w jaki sposób moglibyśmy uniemożliwić im jego zbadanie? - zapytał
Travis.
- Miejmy nadzieję, że podążą za tamtym stadem - odpowiedział Ashe. - Dla
koczowników pożywienie jest bardzo ważne, więc będą się trzymać dobrego źródła
zapasów. Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu zaczekać i zdać raport
Kelgarriesowi. Wy natomiast zabierzecie naszego kolegę na spacer i będziecie dalej
posuwać się wzdłuż tamtej grani, między dolinami. W odpowiednim czasie mo-
glibyście ostrzec naszych ludzi, żeby nie wychodzili z ukrycia, gdyby plemię ruszyło
w tamtą stronę.
Ross westchnął.
- W porządku, szefie. Kiedy ruszamy?
- O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się
maruderzy poszukujący łupu.
- Maruderzy! - Ross uśmiechnął się krzywo. - Delikatnie powiedziane. Nie
zamierzam spotkać się po ciemku z trzymetrowym lwem!
- Przy świetle księżyca - poprawił łagodnie Travis i usiadł wygodnie. Chciał
chwilę odpocząć przed dalszą wędrówką.
Nocą nie tylko księżyc rozpraszał ciemności. Niebo roziskrzyło się odległym
ogniem wulkanu - albo wulkanów. Travis przypuszczał, że aa północy płonie kilka
gór. W powietrzu wyczuwało się nikły, metaliczny posmak, który Ashe przypisał
erupcji mającej miejsce wiele mil stąd.
Jakimś cudem udało im się podnieść jeńca na nogi i poprowadzić miedzy
sobą. Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo kiedy Travis wyszedł naprzód, aby
przyjrzeć się grupie koczującej przy ognisku, tubylec ponownie upadł na ziemię.
Mężczyźni i kobiety Folsom raczyli się mięsiwem lekko osmalonym w
płomieniach ogniska. Apacz wyczuł woń pieczeni i zapalał żądzą schrupania
skwierczącego żeberka; wystarczyło wpaść znienacka między ucztujących.
Koncentraty dostarczały wprawdzie składników odżywczych niezbędnych
organizmowi, lecz nie mogły się równać z głównym daniem uczty, której właśnie się
przyglądał.
W obawie, by nadmierny apetyt nie przyćmił jego czujności, przybiegł z
powrotem do Rossa z informacją, że nie zauważył straży, które mogłyby pokrzyżować
ich prosty plan. Zaholowali jeńca na skraj obozowiska, zdjęli mu więzy, wyjęli knebel
z ust i lekko go popchnęli. Nie tracąc czasu, puścili się pędem, żeby uciec w
bezpieczne miejsce.
Jeżeli któryś z tubylców ruszył ich śladem, najwyraźniej nie trafił na właściwy
trop i obydwaj bez kłopotów dotarli do grani.
- Mamy nie po kolei w głowach - zauważył Ross, kiedy wbiegli na ostatnie
wzniesienie i znaleźli stosunkowo dobrą kryjówkę pod wiszącą skałą. Nie była to
jaskinia z prawdziwego zdarzenia, lecz, co istotne, miała tylko jedno wejście i
nadawała się do ewentualnej obrony. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie za
nami galopował po ciemku.
- Po ciemku? - zaprotestował Travis, spoglądając na północ. Jego podejrzenia
co do aktywności wulkanicznej wzbudziła purpurowa barwa nieba i woń spalenizny w
powietrzu. Ten spektakularny widok nie napawał Apacza pewnością siebie. Travis
pocieszał się jedynie tym, że wiele mil dzieliło grań od tej gniewnej góry.
Ross milczał. Travisowi przypadła w udziale pierwsza warta, więc jego
kompan otulił się skórzaną peleryną i zasnął.
Czuwali na zmianę. Kiedy Indianin wstał o świcie, zobaczył, że skały pokrywa
cienka warstewka szarego pyłu. W tym samym momencie siarkowy podmuch buchnął
mu prosto w twarz. Zakasłał ochryple.
- Coś tam się dzieje na dole? - wycharczał.
Ross potrząsnął głową, podając mu butelkę z wodą. Mały statek kosmiczny
spoczywał spokojnie na ziemi, a jedyną zmianą w scenerii z dnia poprzedniego była
zmniejszona aktywność padlinożerców pod otwartym lukiem.
- Jak oni wyglądają, ci kosmici? - zapytał niespodziewanie Travis.
Ku jego zdziwieniu Ross, którego zaczął już uważać za pozbawionego
nerwów, zadygotał.
- Czysta trucizna, człowieku, nigdy o tym nie zapominaj! Widziałem dwa
rodzaje: łysych w błękitnych kombinezonach i takiego z porośniętą sierścią twarzą i
spiczastymi uszami. Może i wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. I wierz mi, każdy,
kto wchodzi w jakieś konszachty z tymi kolesiami w błękicie, to jakby prosił, żeby go
przepuścić przez maszynkę do mięsa!
- Ciekawe, skąd pochodzą. - Travis podniósł głowę. Na ciemnym niebie lśniło
kilka gwiazd - słabych punkcików światła. Myślenie o nich jako o słońcach
zasilających inne światy, takie jak Ziemia - na których egzystowali ludzie a
przynajmniej istoty przypominające ludzi - wymagało dużej wyobraźni. Ross machnął
ręką w kierunku nieba.
- Wybieraj, Fox. Wielkie umysły zawiadujące naszą eskapadą uważają, że
wtedy w zjednoczonym tym czy owym znajdowała się cała konfederacja różnych
ś
wiatów... - Zamrugał i roześmiał się. - Mówię “wtedy", a mam na myśli “teraz"! Te
skoki w przód i w tył w czasie mieszają człowiekowi w głowie.
- I jeśli ktoś przypadkiem wystartowałby tą maszyną, tam na dole, Wpadłby na
nich?
- Gdyby tak się stało, gorzko by tego pożałował!
- Ale jeśliby wystartował w naszych czasach, wciąż by na niego czekali?
Ross bawił się sznurkiem od worka z zapasami.
- To jedno z wielkich pytań. I nikt nie pozna właściwej odpowiedzi, dopóki
my tam nie dotrzemy i nie przekonamy się na własne oczy. Dwanaście, piętnaście
tysięcy lat to spory szmat czasu. Czy znasz jakąś cywilizację, która przetrwała choćby
ułamek tej liczby? Od pomalowanych łowców aż po erę atomu. Tam może to być od
atomu do pomalowanych łowców - albo do nicości.
- Chciałbyś polecieć i sam się o tym przekonać?
Ross uśmiechnął się.
- Raz natknąłem się na tych błękitnych kolesiów. Gdybym wiedział z całą
pewnością, że już ich nie ma na którejś z gwiezdnych map, mógłbym odpowiedzieć
na to pytanie “tak". Nie chciałbym się z nimi spotkać na ich rodzimej ziemi. I nie
jestem kosmonautą. Ale ten pomysł naprawdę trafia do człowieka. Oho... mamy
towarzystwo
Na północy, w dolinie zarejestrowali jakiś ruch. Na widok zwierząt, które
wychodziły zza drzew wolnym, wręcz leniwym krokiem, Ross aż gwizdnął z
podziwu. Travis był nie mniej podekscytowany.
Stado bizonów, pasiaste konie, tygrys szablozębny w konfrontacji z
gigantycznym ziemnym leniwcem - żadne z tych zwierząt nie mogło się równać z
tymi, które teraz ujrzeli. Wzbudzały nie tylko podziw, ale i lęk. Sam ich widok
paraliżował zwiadowców.
- Mamuty!
Giganty pokryte gęstą sierścią, z potężnym kręgosłupem opadającym od
olbrzymiej kopuły czaszki, poprzez rozbudowane barki, aż do krótszego zada,
zdawały się drwić t rozmiarów drzew i innych elementów krajobrazu. Trzy sztuki,
mierzące prawie pięć metrów w kłębie, górowały sad stadem. Dumnie nosiły przed
sobą ogromne, ciężkie, zakręcone ciosy i kołysały trąbami w takt niespiesznych kro-
ków. Travis nigdy dotąd nie widział bardziej majestatycznych i zarazem
niebezpiecznych istot. Patrząc na nie, nie mógł uwierzyć, że łowcy, których
zlokalizował w drugiej dolinie, powalali mamuty za pomocą włóczni. Jednak co rusz
odkrywano nowe dowody potwierdzające tę tezę; porozrzucane kości z końcówką
grota tkwiącą między gigantycznymi żebrami albo rozcinającą masywny kręgosłup.
- Jeden... drogi... trzeci - Ross liczył półgłosem. - I mały...
- Cielę - stwierdził Travis. Nawet z tym niemowlakiem nie odważyłbym się
walczyć bez nowoczesnej strzelby w rękach.
- Czwarty... piąty... Rodzinne przyjęcie? - zastanawiał się Ross.
- Być może. Może przemieszczają się stadami?
- Zapytaj o to wielkie umysły. Ooo! Spójrz na to drzewo!
Przywódca stada prowadzący dystyngowaną paradę oparł masywną głowę o
pień; naparł na niego lekko i drzewo trzasnęło jak krucha gałązka. Z piskiem, który
dotarł do uszu zwiadowców, cielę mamuta pospieszyło do przodu i zaczęło
pracowicie obrywać liście trąbą, podczas gdy pozostali członkowie stada patrzyli na to
z charakterystyczną dla dorosłych pobłażliwością.
Ross odsunął z oczu kędziory peruki. - Możemy mieć problem. Co będzie,
jeśli nie ruszą dalej? Nie sądzę, aby ktokolwiek odważył się pracować obok tych
gigantów.
- Jeżeli chcesz je pogonić - zauważył Travis - nie mogę cię powstrzymać.
Prowadziłem już uparte krowy w stadzie, ale nie zamierzam tam schodzić i zarzucać
lassa na któreś z tych stworzeń!
- Mogą grzmotnąć w statek.
- Zgadza się - przytaknął Travis. - A jak moglibyśmy je powstrzymać?
Na razie jednak rodzina mamutów zdawała się usatysfakcjonowana skrajem
doliny, co oznaczało, że od statku dzieliło je ćwierć mili. Po godzinie obserwacji Ross
zacieśnił rzemienie sandałów i podniósł z ziemi włócznie.
- Złożę raport. Może te chodzące góry odstraszą łowców...
- Albo właśnie ich tu ściągną - odpad Travis. - Myślisz, że uda ci się trafić do
transferu? Ross uśmiechnął się.
- Z tego szlaku robi się zwyczajna autostrada. Przydałby się jakiś gliniarz do
kierowania ruchem, albo nawet dwóch. Do zobaczenia...
Travis obserwował oddalającego się Rossa. Ponownie próbował określić, co
czyniło Ashe'a i Rossa Murdocka tak odmiennymi od pozostałych członków ich rasy.
Oczywiście już wcześniej odczuwał, przynajmniej w pewnym stopniu, ten sam brak
uprzedzeń u doktora Morgana. Dla Prentissa Morgana rasa i kolor skóry człowieka
nie miały żadnego znaczenia - tak naprawdę liczył się wyłącznie entuzjazm. Morgan
rozłupał skorupę Travisa Foxa i wprowadził go do wielkiego świata. A wtedy ten
ś
wiat zrobił się wrogi i Travis, podobnie jak wszystkie pozbawione skorup
stworzenia, odczuł to boleśnie na własnej skórze. Wówczas umknął z powrotem do
swojego świata, pozostawiając wszystko, nawet przyjaźń.
Czekał, aż stary, wciąż tlący się płomień gniewu ożyje na nowo. Był w nim
przez cały czas, lecz przytłumiony, i podobnie jak nocny ogień wulkanu, zamienił się
teraz w leniwy słup dymu pod wstającym słońcem. Pustynia, którą jeszcze tydzień
temu przemierzał w poszukiwaniu wody, wydawała mu się teraz nierealna.
Rozmyślania Travisa przerwało ogłuszające trąbienie. Indianin nigdy w życiu
nie słyszał bardziej przerażającego dźwięku. Spojrzał w dół. Największy z mamutów
stał z uniesioną trąbą, najwyraźniej wyczuwając czyjąś obecność.
Zatrąbił powtórnie. Czyżby szablozębny na łowach? Lew alaskański? Jaka
istota była dostatecznie duża albo aa tyle zdesperowana, by podkraść się do tej
chodzącej góry? Człowiek?
Jeżeli jakiś łowca Folsom czatował w ukryciu, pewnie czmychnął czym
prędzej. Przywódca stada przemaszerował skrajem lasu i wywrócił kolejne drzewo,
ż
eby dostać się do obwieszonych liśćmi gałęzi i schrupać je ze smakiem. Kryzys
minął.
Godzinę później Rosa powrócił, wiodąc ze sobą ekipę. Kelgarries i czterej inni
mężczyźni, wszyscy ubrani w zielono-brązowe maskujące kombinezony, przywarli do
ziemi.
- To nasze dziecię! - Twarz majora promieniała entuzjazmem, kiedy wypatrzył
wrak. - Co możecie z nim zrobić, chłopcy?
Jeden z członków ekipy zwrócił lornetkę w innym kierunku.
- Hej, tam są mamuty! - zawołał. Jego towarzysze jak jeden mąż spojrzeli w
tamtą stronę.
- Owszem - warknął major. - Ale patrz na statek, Wilson. Zakładając, że jest w
stanie nienaruszonym, czy moglibyśmy go przenieść w czasie?
Mężczyzna niechętnie oderwał wzrok od mamuciej rodziny. Przez dłuższą
chwilę obserwował wrak.
- Będzie trochę roboty. Największy transfer, jaki kiedykolwiek robiliśmy, to
łódź podwodna...
- Wiem! Ale to było dwa lata temu, a eksperymenty Crawforoa dowiodły, że
siatkę napięciową można rozszerzyć, nie tracąc mocy;
Jeżeli uda się nam wziąć ten wrak od razu, bez demontowania i rozbierania na
części, zrobimy krok naprzód o jakieś pięć lat! A wiesz, co to oznacza.
- Ale kto tam zejdzie i zainstaluje ożebrowanie pod bacznym okiem tych
wyrośniętych słoni? Musimy mięć czyste pole do pracy.
- Racja - odezwał się jeden z podwładnych. Lornetka ponownie zwróciła się
ku północy. - Tylko, jak przepłoszyć mamuty?
- To zadanie dla zwiadowcy - rzekł Ashe, który właśnie dołączył do
pozostałych. -Cóż, przyznaję, że nie przychodzą mi do głowy żadne pomysły, ani
mądre, ani głupie, jak zmusić mamuty do długiego spaceru. Ale jesteśmy otwarci na
propozycje.
- W milczeniu wpatrywali się w skubiące trawę zwierzęta. Nikt nie miał
ż
adnej propozycji. Wyglądało aa to, że powstały problem daleko wykraczał poza
wszelkie reguły postępowania ujęte w instrukcjach.
6
Potrzebujemy tu pola minowego. Takiego jak to wokół centrum dowodzenia -
odezwał się Ross.
- Pola minowego? - powtórzył mężczyzna, którego Kelgarries nazywał
Wilsonem. - Pole minowe! - żachnął się.
- Masz coś? - zapytał major.
- Na pewno nie pole minowe - odparł Wilson. - Moglibyśmy zaminować teren,
ż
eby te bestie wyleciały w powietrze. Nie ma sprawy. Ale zabrałyby ze sobą statek.
Bariera dźwiękowa z kolei...
- Tak! Zainstalujcie ją dokoła statku poza waszym obszarem pracy. -W majora
ponownie wstąpił ochoczy duch. - Czy to zajmie dużo czasu?
- Musielibyśmy sprowadzić sporo sprzętu. Potrwa to dzień, może dłużej. Ale
to jedyne sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy.
- Dobrze. Dostaniecie niezbędne materiały! - obiecał Kelgarries.
Wilson zachichotał.
- Tak po prostu, hę? Bez narzekania na wydatki? Pamiętaj, nie zamierzam
podpisywać żadnych rozkazów, z których za jakieś dwa lata będę się musiał
tłumaczyć przed nowo utworzoną komisją śledczą.
- Jeżeli to nam się uda - odparował Kelgarries - nigdy nie będziemy się z
niczego przed nikim tłumaczyć! Człowieku, przetransportujesz ten statek w stanie
nietkniętym, a cały projekt okaże się oszałamiającym sukcesem.
Następne dni były bardzo pracowite. Travis wraz z Ashe'em i Rossem
patrolowali szeroki pas wzgórza i doliny, obserwując obozowiska koczujących
myśliwych i zaznaczając dryfujące stada zwierząt. Ludzie Wilsona budowali w
dolinie drugi transfer czasu i barierę dźwiękową.
Bariera dźwiękowa - niewidzialna, paraliżująca nerwy ściana impulsów o
wysokiej częstotliwości - szczelnie otoczyła statek. I chociaż sygnały nie docierały do
ludzkich uszu, napięcie, jakie wytwarzała, zatrzymałoby każdą istotę, która
zapędziłaby się w obszar jej oddziaływania. Rodzina mamutów wycofała się do
małego lasku nieopodal. Ludzie pracujący we wraku nie wiedzieli, czy zwierzęta
odeszły na skutek wibracji - ale liczył się fakt, że w ogóle odeszły.
Tymczasem na każdej ścieżce prowadzącej do doliny zainstalowano kolejne
nadajniki dźwiękowe, izolując w ten sposób obszar i zabezpieczając się przed
jakąkolwiek inwazją.
Wokół statku urosła konstrukcja z prętów. Obserwując, z jaką ostrożnością
ekipa dopasowywała poszczególne elementy, Travis zrozumiał, że mieli do
wykonania niezwykle delikatne i trudne zadanie. Z zasłyszanych komentarzy
dowiedział się, że właśnie składano nowy typ transferu czasu, który wielkością
przewyższał wszystkie dotychczasowe. Jeżeli prace zakończą się sukcesem, nietknięty
statek zostanie przetransportowany do dwudziestego wieku i poddany szczegółowym
badaniom.
Tymczasem druga ekipa ekspertów przeszukiwała wrak, zwracając baczną
uwagę, aby nie doprowadzić do aktywacji żadnego z urządzeń, oraz przeprowadzała
szczegółowe badania szczątków załogi. Medycy robili, co w ich mocy, aby znaleźć
przyczynę śmierci przybyszów z kosmosu. Ostateczna diagnoza mówiła o nagłym ata-
ku jakiejś choroby albo o zatruciu pokarmowym, nie zauważono bowiem żadnych ran.
Przez kolejne cztery dni Travis, wyczerpany do granic możliwości, wracał
wieczorami ze zwiadu i siadał zgarbiony przy ognisku w małym obozie, jaki rozbili
na wzgórzu nad doliną, Metaliczny smak w powietrzu drażnił gardło i płuca przy
każdym głębszym oddechu. Wciągu ostatnich dwóch dni aktywność wulkaniczna na
północy wzmogła się. Którejś nocy zbudził ich huk wybuchu. Zobaczyli, że jedna z
gór, na szczęście oddalona wiele mil od obozowiska, eksplodowała ku niebu.
Dwukrotnie zalały ich potoki ciepłego deszczu, a wilgotność powietrza i gorąco
dorównywały warunkom panującym w tropikach. Travis pomyślał, że będzie bardzo
szczęśliwy, kiedy misja wreszcie się skończy i opuszczą ten błotnisty świat
- Widzisz coś? - Ross Murdock odrzucił na bok skórzaną pelerynę i zakasłał
chrapliwie po jednym z przesyconych siarką podmuchów wiatru.
- Chyba migracja - stwierdził Travis. - Stado bizonów odeszło dalej na
południe, a myśliwi idą jego śladem.
- Przypuszczani, że nie podobają te się te fajerwerki. - Ross wskazał na
północ. - I nic dziwnego. Dzisiaj płonie tam las.
- Widziałeś jakieś mamuty?
- Nie tutaj. Poszedłem na północny wschód.
- Kiedy oni tam skończą? - Travis oddalił się, by popatrzeć na statek. W
dolinie unosił się opar mgły, co utrudniało obserwację. Dostrzegł jednak, że ludzie
wciąż pracują na żelaznych rusztowaniach, spiesząc się, aby zwieńczyć szkielet czapą
nałożoną na kulę.
- Zapytaj któregoś z nich. Ta druga ekipa - medycy - skończyła swoją działkę
dzisiaj po południu. Przeszli przez transfer jakąś godzinę temu. Przypuszczam, że
jutro będą gotowi zainstalować włącznik na tym cacku. Najwyższy czas. Mam złe
przeczucia co do tego miejsca...
- Może słusznie. - Ashe wyłonił się z mgły. - Z północy nadciągają kłopoty.
Travis zauważył, że archeolog nie ma peruki. Dostrzegł też długą, czerwoną
smugę na ramieniu Ashe'a, przecinającą biały szew poprzedniej blizny - ślad po
oparzeniu. Ross, który również to dostrzegł, zerwał się na nogi i podszedł do
archeologa, aby przyjrzeć się ranie.
- Coś ty robił? Próbowałeś bawić się na płonącym okręcie? - Z jego głosu
przebijał niepokój.
- Źle obliczyłem, jak szybko będzie płonąć kępa zielonych drzewek - przy
sprzyjających warunkach. Wczoraj w nocy wierzchołek góry rzeczywiście wyleciał w
powietrze, a wkrótce może nastąpić powtórka. Przesuwamy się bliżej transferu. I
możemy mieć gości...
- Myśliwych? Widziałem, jak szli na południe...
Ashe zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie, ale może byliśmy zbyt sprytni, instalując ekran dźwiękowy. Mamuty
skupiły się w małej dolinie na północy. Jeżeli piekło, którego się spodziewam, rozpęta
się właśnie teraz, bariery dźwiękowe nie powstrzymają zwierząt, tylko je rozjuszą.
Możliwe, że ruszą prosto na nas. Jeśli tak się stanie, Kelgarries będzie musiał użyć
swojego wielkiego przekaźnika, i to szybko.
Zwiadowcy dotarli do dna doliny akurat w momencie, kiedy technicy schodzili
z rusztowań i w pośpiechu kierowali się do przekaźnika czasowego. Nie zdążyli
dojść. Świat wokół nich oszalał: płomienie, hałas, grzmoty na północy, wielki słup
ognia sięgający nisko wiszących chmur. Jakaś potężna siła zwaliła Travisa z nóg, a
ziemia pod nim poruszyła się złowróżbnie. Zobaczył, jak rusztowanie dokoła kuli
chwieje się, usłyszał okrzyki i wołania.
- Trzęsienie...! - krzyknął ktoś. I rzeczywiście, wybuchowi wulkanu
towarzyszyło trzęsienie ziemi Travis spojrzał w górę na rusztowanie, spodziewając
się, że w każdej chwili pręty rozpadną się i runą na kopułę statku. O dziwo, choć
struktura się chwiała, wciąż stała na swoim miejscu.
W gęstniejącej mgle Kelgarries poprowadził swoich ludzi do transferu dla
personelu. Travis zdawał sobie sprawę, że powinien do nich dołączyć, lecz to, co się
działo, tak bardzo go zdumiewało, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Nagle usłyszał
krzyk. Rozpoznał ten głos. Zerwał się na nogi i pobiegł na pomoc.
Ashe leżał na ziemi. Ross pochylał się nad nim, próbując go podnieść. Travis
podbiegł do duszących się od dymu mężczyzn. Na chwilę stracił poczucie kierunku.
Gdzie jest transfer czasu? Dryfujący pył sprawiał, że powietrze i ziemia zlewały się w
jedną, niewyraźną całość; możliwe, że dopadła ich burza śnieżna.
Doleciał go wrzask przerażenia, który z sekundy na sekundę przybierał na
sile. Ujrzał jakiś czarny kształt, rozmiarem przewyższający największe potwory z
koszmarów nocnych. Doliną pędziły mamuty, dokładnie tak jak przewidział Ashe.
- Uciekamy! - Hoss i Travis pociągnęli archeologa na prawo. Ashe potykał się,
idąc między nimi.
Dotarli do rusztowania i przylgnęli do ściany statku. Jakiś mamut zaryczał za
ich plecami. Zaczynali tracić nadzieję, że na czas dotrą do przekaźnika dla personelu.
Ashe również musiał zdawać sobie z tego sprawę. Odłączył się od towarzyszy i
posuwał się dookoła statku.
Travis domyślił się, że archeolog szuka drabiny prowadzącej do otwartego
luku, by schronić się wewnątrz statku. Po chwili usłyszał wołanie i zobaczył, że Ashe
trzyma drabinę.
Ross wspiął się za szefem, podczas gdy Travis przytrzymywał niestabilną
drabinę. Zaczął wchodzić, kiedy postać Ashe'a zamajaczyła w wejściu powyżej. Znów
usłyszał rozdzierający ryk mamuta. Po chwili wgramolił się przez luk. Padł na
podłogę, dysząc ciężko i kaszląc. Czuł, jak drażniąca mgła wżera mu się w tkanki
nosa i gardła.
- Zamknij je! - Ktoś popchnął go, przeciskając się obok. Właz zamknął się z
brzękiem. Teraz po mgle pozostały tylko smużki, a zgięte panujący na zewnątrz
utonął w absolutnej ciszy.
Travis zaczerpnął powietrza, które tym razem nie podrażniło mu gardła.
Błękitnawe światło ze ścian statku było przyćmione, lecz nie na tyle słabe, żeby nie
widział dokładnie Ashe'a. Archeolog leżał, opierając głowę i ramiona o ścianę. Na
czole, którego nie przesłaniała peruka, wykwitł mu wielki siniak.
- Przytulne, bezpieczne gniazdko - skomentował.- Równie dobrze możemy
balować tutaj.
- Tędy...-Murdock wskazał najbliższe drzwi. Bariery, zamknięte podczas ich
pierwszej wizyty, zostały pootwierane przez techników. W kabinie znajdującej się za
tymi drzwiami znaleźli koję przymocowaną linkami do sufitu. Poprowadzili Ashe'a
do kabiny i położyli go na koi. Travis ledwie zdążył się rozejrzeć, kiedy jakiś głos
zagrzmiał u podnóża schodów.
- Hej! Kto tam jest? Co tu się dzieje?
Wspięli się do kabiny nawigacyjnej. Przed nimi stał żylasty, młody mężczyzna
w kombinezonie technika. Patrzył na nich szeroko otwartymi oczami.
- Kim jesteście? - spytał, cofając się z podniesionymi pięściami. Travis był
całkowicie zdezorientowany, dopóki nie spojrzał w odbicie na lśniącej powierzchni
tablicy sterowniczej: brudny, półnagi dzikus; Ross wyglądał identycznie. Technik Z
pewnością wziął ich za tubylców. Murdock zerwał z głowy pokrytą pyłem perukę.
Travis poszedł jego śladem. Technik wyraźnie się rozluźnił.
- Jesteście agentami czasu - rzekł. - Co tu się w ogóle dzieje?
- Jedna wielka rozpierducha. - Ross usiadł ciężko na obrotowym fotelu. Travis
oparł się o ścianę. We wnętrzu zacisznej kabiny trudno było uwierzyć w katastrofę i
zamieszanie na zewnątrz. - Nastąpiła erupcja wulkanu-kontynuował Murdock. - I
szarża mamutów. .. tuż przed tym, jak tu weszliśmy...
Technik ruszył ku schodom.
- Musimy dostać się do przekaźnika.
Travis złapał go za ramię.
- Nie ma mowy o opuszczaniu statku. Na zewnątrz nic nie widać, za dużo pyłu
w powietrzu.
- Ile brakowało do przetransportowania statku? - zapytał Ross.
- Z tego, co wiem, wszystko było gotowe - zaczął technik i dodał szybko: -
Chcesz powiedzieć, że spróbują z nami w środku?
- Jest taka możliwość. Póki co, tylko możliwość. Skoro rusztowanie
przetrwało trzęsienie ziemi i szarżę mamutów... - Ross mówił słabym, zmęczonym
głosem.-Poczekamy i sami się przekonamy.
- Trochę możemy podejrzeć. - Technik podszedł do panelu i podniósł rękę z
zamiarem dotknięcia jednego z przycisków.
Ross wyskoczył z fotela jak sprężyna. Wpadł na mężczyznę i powalił go na
podłogę. Urządzenie zostało jednak włączone. Z konsoli wyłonił się jakiś dysk i
zajaśniał. Ponad głową oszołomionego i wzburzonego technika, który opierał się
rękami i nogami o podłogę, zobaczyli wirującą mgłę pełną kurzu i pyłu, zupełnie
jakby wyglądali przez okno na dolinę.
- Ty głupcze! - Ross stanął nad technikiem. Jego oczy rzucały gromy.-Niczego
tutaj nie dotykaj!
- Mądry się znalazł... - Mężczyzna podnosił się na nogi. Twarz płonęła mu
czerwienią, gdy składał pięści do walki. -Wiem, co robię...
- Patrzcie tam! - Okrzyk Travisa ostudził ich zapał, zanim zdążyli się zewrzeć.
We mgle pojawiło się coś więcej. Tworzyło się powoli, pręt za prętem,
kwadrat za kwadratem; żółtozielone linie światła o sile błyskawicy, pozbawione
jednak jej zygzakowatego kształtu. Wzór rósł szybko, dominując nad szarością
dryfującego pyłu.
- śelazna siatka! - Technik odbiegł od Rossa. Usiadł na jednym z foteli
obrotowych, pochylił się w przód iż zaciekawieniem wpatrywał się w ekran. -
Włączyli zasilanie. Próbują nas przenieść.
Rusztowanie wciąż jaśniało. Nie mogli już na nie patrzeć, bo blask stał się
oślepiający. Statek zakołysał się. Kolejne trzęsienie ziemi? A może coś innego?
Zanim Travis zdążył trzeźwo pomyśleć, ogarnęło go niesłychanie dziwne uczucie,
którego nie umiałby nazwać ani opisać. Miał wrażenie, ze jego ciało i umysł znalazły
się w jednej chwili w stanie wojny. Dyszał, wił się. Chwilowy dyskomfort, jakiego
doświadczył podczas przejścia przez transfer, był niczym w porównaniu z obecnymi
katuszami. Próbował znaleźć jakąś stabilizację w rozpadającym się świecie.
Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Nad nim było okno z widokiem na
zewnątrz. Powoli uniósł głowę. Czuł się tak, jakby został pobity. Ale ten widok za
oknem... nie było tam szarości... pył nie opadał jak śnieg. Wszystko było błękitne,
jasne, metalicznie błękitne -błękit, jaki znał i jaki kojarzył mu się z bezpieczeństwem.
Stanął chwiejnie na nogach, wyciągając rękę do tej obietnicy błękitu, ale wciąż
przeważało poczucie niestabilności.
- Zaczekaj! - Technik zacisnął palce na jego nadgarstku. Odciągnął Travisa od
ekranu i spróbował wepchnąć go na jeden z foteli. Ross był dalej; ręka pokryta
bliznami zaciskała się na krawędzi konsoli. Jego twarz straciła gniewny wyraz. Teraz
wyglądał na zaciekawionego.
- Co się dzieje? - zapytał szorstko.
- Siadaj na tamtym fotelu! - rozkazał technik. - Zapnij pasy! Jeżeli to jest to,
co mi się wydaje, koleś... - Popchnął Rossa z powrotem na najbliższy fotel, a ten
posłuchał pokornie, jakby nie starł się z tym człowiekiem zaledwie przed kilkoma
chwilami.
- Przenosimy się w czasie, tak? - Travis wciąż obserwował tę cudowną,
kojącą plamę błękitnego nieba.
- Naturalnie. Przenosimy się. Ale jak długo tu pozostaniemy? - Technik
podszedł chwiejnie do trzeciego fotela, tego, na którym kilka dni temu znaleźli
martwego pilota. Usiadł tak gwałtownie, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa,
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Ross zmrużył oczy gniewne spojrzenie
wróciło.
- Energia siatki zaktywowała silniki. Nie czujesz tych wibracji człowieku?
Według mnie statek przygotowuje się do startu!
- Co takiego? - Travis niemal wyskoczył z fotela.
Technik pochylił się do przodu i wepchał go tam z powrotem
- Nawet nie próbuj wydostać się stąd, chłopcze. Popatrz tylko!
Travis spojrzał we wskazanym kierunku. Szyb, którym wspięli się do kabiny,
był teraz zamknięty.
- Włączono zasilanie - kontynuował technik. - Według mnie niebawem
ruszamy.
- Nie możemy! - zaczął Travis i zadrżał, zdając sobie sprawę ze protestuje na
darmo.
- Czy potrafisz coś zrobić? - spytał Ross, odzyskując panowanie nad sobą.
Technik roześmiał się, zakasłał i przeciągnął ręką po konsoli.
- Ale co? - zapytał posępnie. - Wiem tylko, do czego służą zaledwie trzy
przyciski. Nie ośmielaliśmy się eksperymentować z pozostałymi bez uprzedniego
demontażu całej instalacji. Sprawdzaliśmy wszystko krok po kroku. Nie mogę
niczego zatrzymać ani uruchomić. Polecimy na Księżyc, czy tego chcemy czy nie.
- A czy oni mogą coś zrobić? - Travis spojrzał na błękitną plazmę. Nie
wiedział nic na temat maszyn, nie znał nawet podstaw mechaniki. Pozostawało mu
jedynie mieć nadzieję, że gdzieś, jakimś cudem, ktoś położy kres temu horrorowi.
Technik spojrzał na niego i znów zaśmiał się nerwowo.
- Oni mogą tylko szybko uciec. Jeśli po naszym starcie powstanie
zawirowanie, wielu fajnych facetów może dostać za swoje.
Wibracje, które Travis wyczuwał wcześniej, przybierały na sile. Dochodziły
nie tylko ze ścian i podłogi kabiny, ale, jak mu się zdawało, z powietrza, które łykał
szybkimi, płynami haustami. Panika związana z całkowitą bezradnością przyprawiła
go o mdłości, wysuszyła usta, ścisnęła trzewia przejmującym bólem.
- Jak długo..? - usłyszał pytanie Rossa i zobaczył, jak technik potrząsa głową,
- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja.
- Ale dlaczego? Jak? - zapytał Travis ochrypłym głosem.
- Ten pilot, ten, którego tu znaleźli siedzącego... - Technik zabębnił palcami
po krawędzi konsoli sterowniczej. "- Może ustawił aktywację statku, zanim nastąpiło
zderzenie. Potem transfer w czasie. .. ta energia wywołała gdzieś reakcję... Ale to są
tylko moje domysły.
- Ustawił automatyczną aktywację? Po co? Dokąd chciał lecieć? - Ross
przesunął językiem po wargach, jakby chciał je zwilżyć.
-Do domu. Mozę o to chodzi, chłopcy! Przypnijcie się!
Travis mocował się z pasami, w końcu niezdarnie przypiął się do fotela. On
również poczuł ostatnie drganie towarzyszące wibracjom.
Potem przygniotła go jakaś niewidzialna ręka, tak duża i potężna jak stopa
mamuta. Fotel wyprostował się i zmienił w rozkołysane łóżko. Travis, zespolony z
nim na dobre i złe, nie mógł oddychać, myśleć czy zrobić cokolwiek więcej ponad
odczuwanie; musiał jakoś wytrzymać ból, ciśnienie miażdżące ciało i kości. Błękitny
kwadrat stanowił jedyne wytchnienie dla obolałych oczu. Potem była już tylko
ciemność.
7
Travis odzyskiwał przytomność powoli, boleśnie, świadom wewnętrznych
obrażeń. Dopiero po jakimś czasu zdołał pozbierać myśli. Spróbował przełknąć ślinę i
poczuł w ustach smak krwi. Miał trudności ze skupieniem wzroku. Ekran, ostatnio
błękitny, teraz stał się matowoczamy. Travis drgnął i koja zakołysała się gwałtownie.
Powoli, ostrożnie podniósł się, opierając na obydwu rękach.
Na kolejnej wiszącej koi leżał Ross Murdock. Dolną część jego twarzy
pokrywała zaschnięta krew. Miał zamknięte oczy, a skóra pod mocną opalenizną i
brodem wydawała się zielonobiała. Technik nie wyglądał o wiele lepiej. W kabinie
panowała całkowita cisza, żadnych dźwięków czy wibracji. Dopiero gdy sobie to
uświadomiła zaczął mocować się z pasem bezpieczeństwa opinającym go w talii.
Spróbował wstać.
Próba przyniosła katastrofalne skutki. Travis oderwał się od oparcia, lecz jego
stopy nie dotknęły podłogi. Brak przyciągania spowodował, że mężczyzna wypadł z
łóżka i uderzył o krawędź głównej konsoli sterowniczej z siłą, która wyrwała mu z
gardła okrzyk bólu. Zdjęty paniką, przytrzymał się konsoli i przesuwał się wzdłuż
niej, dopóki nie dotarł do technika. Próbował go ocucić a nie widząc żadnych
efektów, zastosował bardziej stanowcze metody.
W końcu nieprzytomny jęknął, odwrócił głowę i otworzył oczy. Wraz z
powracającą świadomością rosło zdumienie i strach.
- Co... co się stało? - wybełkotał. - Jesteś ranny?
Travis otarł usta i brodę wierzchem dłoni, na której pozostała krew.
- Nie mogę chodzić - odparł. - Unoszę się...
- Unosisz się? - Technik wstał z mozołem i odpiął pasy. - A więc nie ma
grawitacji! Jesteśmy w kosmosie!
Fragmenty czytanych niegdyś artykułów odżyły w pamięci Travisa. Brak
grawitacji; nie ma dołu, góry, ciężaru... Pomimo mdłości i zawrotów głowy,
przytrzymując się konsoli minął technika i dotarł do Rossa. Murdock zaczynał się
poruszać, a kiedy Indianin położył rękę na jego fotelu, jęknął. Bezwiednie przebierał
palcami nad klatką piersiową, jakby chciał ukoić ból. Travis delikatnie ujął go za
zakrwawiony podbródek i przekręcał mu powoli głowę z boku na bok, dopóki szare
oczy nie otworzyły się.
- Stało się, jesteśmy w kosmosie - Technik Case Renfry tylko kręcił głową w
odpowiedzi na potok pytań. - Posłuchajcie, koledzy, wynajęto mnie do tego projektu,
abym pomógł ocenić stan wraku. Nie potrafię sterować żadnym statkiem, nie mówiąc
o tym, a zatem musi mieć włączonego automatycznego pilota.
- Włączonego przez martwego pilota. W takim razie powinien wrócić do bazy
-zasugerował ponuro Travis.
- Zapominacie o jednej rzeczy. - Ross usiadł ostrożnie, przytrzymując się
obiema rękami łóżka. - Baza tego pilota znajduje się mniej więcej dwanaście tysięcy
lat w przeszłości. Przetransportowali nas w czasie, zanim wystartowaliśmy...
- I nie możemy wrócić do siebie? - domyślił się Travis.
- Nie radzę dotykać żadnych przycisków na tej konsoli - ostrzegł Renfry,
kręcąc głową. -Jeśli rzeczywiście statkiem steruje automat, najlepiej poczekać, aż
dotrzemy do celu podróży. Potem zobaczymy, co da się zrobić.
- Tyle że trzeba wziąć pod uwagę kilka innych rzeczy, takich jak żywność,
woda, zapasy powietrza - zauważył Travis.
- No tak, powietrze - powtórzył Ross ponuro. - Jak długo już lecimy?
Renfry uśmiechnął się słabo.
- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja. Myślę, że z zapasem powietrza nie
będzie problemu. Mieli na statku fabrykę tlenu, a Stefferds mówił, że jest ona w
idealnym stanie. Utrzymywali świeże powietrze dzięki jakiemuś gatunkowi alg w
odizolowanej sekcji. Można popatrzeć, ale nie ma możliwości, żeby tam wejść. Oni
oddychali mniej więcej taką samą mieszanką jak my. Ale jeśli chodzi o żywność i
wodę... lepiej, żebyśmy się rozejrzeli. Widzę ta trzy gęby do wykarmienia...
- Cztery! Jest jeszcze Ashe! - Ross na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje, i
spróbował zeskoczyć z fotela. Popłynął przed siebie machając chaotycznie nogami i
rękami, aż Renfry ściągnął go na dół.
- Tylko spokojnie, kolego. Naciśniesz niewłaściwy przycisk podczas takiego
nurkowania i możemy znaleźć się w jeszcze gorszych opałach. Kim jest Ashe?
- To nasz dowódca. Położyliśmy go w kabinie poniżej. Potężnie rąbnął się w
głowę.
Travis skierował się do schodów prowadzących do centralnej części kadłuba.
Przeleciał za daleko i odbił się z powrotem, ale zdołał zacisnąć palce na uchwycie
włazu. Otworzyli klapę i zaczęli posuwać się niezdarnie w kierunku, który Travis
wciąż uznawał - mimo sprzecznych dowodów wzrokowych - za “dół";
Zejście do serca statku wymagało zręczności i wysiłku, który przyprawiał ich
posiniaczone i obolałe ciała o wyjątkowe katusze. Kiedy wreszcie dotarli do kabiny,
znaleźli w niej Ashe'a o wiele lepiej zabezpieczonego przed siłą ciągu niż oni. Tylko
spokojna twarz archeologa wystawała ponad gęstą masą galaretowatej substancji
wypełniającej wnętrze przeszklonej koi.
- Wszystko będzie z nim dobrze. Trzymają to coś w kapsułach ratunkowych.
Służy do leczenia. Raz uratowało mi życie - stwierdził Ross. - Lek na wszystko.
- Skąd tyle wiesz? - spytał Renfry. Przez chwilę wpatrywał się w Murdocka
zaciekawionym wzrokiem, a potem dodał: - Hmm, musisz być facetem, który spotkał
się z Czerwonymi na tamtym statku!
- Tak. Ale teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym. śywność,
woda...
Rozpoczęli poszukiwania, posuwając się ostrożnie za Rossem. Z każdą minutą
nabierali przekonania, że przystosowanie do stanu nieważkości wymaga żmudnej i
ciężkiej pracy. Byli jednak zdeterminowani, by poznać wszystkie, najlepsze i
najgorsze, strony swego położenia. Technik już wcześniej dotarł do najmniejszych
zakamarków na statku i teraz pokazał im jednostkę odnowy powietrza, maszynownię
oraz pomieszczenia załogi. Skrupulatnie przeszukali miejsce, które prawdopodobnie
pełniło funkcję mesy i kuchni. W ciasnym pomieszczeniu mogło się pomieścić nie
więcej niż czterech ludzi - lub humanoidalnych istot -naraz.
Travis zmarszczył brwi, patrząc na rzędy opieczętowanych pojemników
stojących w szafkach. Wyjął jeden, potrząsnął nim koło ucha i w nagrodę usłyszał
charakterystyczne bulgotanie. Przesunął suchym językiem po zakrwawionych ustach.
W pojemniku niewątpliwie był jakiś płyn, a Indianin nie pamiętał, kiedy ostatnim
razem całkowicie zaspokoił pragnienie.
- To woda. jeśli chce ci się pić. - Renfry przyniósł z kąta menażkę. - Mieliśmy
na pokładzie takie cztery i korzystaliśmy z nich w czasie pracy.
Travis sięgnął po metalową butelkę, ale nie zdjął z niej zakrętki.
- Nadal masz wszystkie cztery? - Dobrze znał wartość wody i cierpienie
spowodowane jej brakiem.
Renfry przyniósł pozostałe menażki i potrząsnął każdą.
- Trzy wydają się pełne. W tej jest połowa...może trochę mniej
- Będziemy musieli racjonować wodę.
- Jasne - zgodził się technik. - Myślę, że są tu także koncentraty żywności. Czy
i wy macie takie tabletki?
- Ashe miał swój worek ż zapasami, prawda? - Travis zwrócił się do Rossa.
- Tak Lepiej sprawdźmy, ile kapsułek zostało.
Travis spojrzał na tajemniczy pojemnik, który wydał z siebie miłe bulgotanie.
W tej chwili oddałby wiele za możliwość podniesienia przykrywki, wypicia
zawartości i zaspokojenia pragnienia.
- Możliwe, że będziemy musieli tego spróbować. -Renfry wziął pojemnik od
zwiadowcy i odstawił go na miejsce.
- Domyślam się że spróbujemy wielu rzeczy przed końcem tej podróży, jeżeli
kiedykolwiek się skończy. Póki co chciałbym się wykąpać albo przynajmniej umyć. -
Ross przyjrzał się z wyraźnym niezadowoleniem swemu podrapanemu, na wpół
nagiemu, bardzo brudnemu ciału.
- Z tym nie ma problemu. Chodźcie.
Renfry ponownie zmienił się w przewodnika, prowadząc ich do małego
pomieszczenia za mesą.
- Stań na tym. Może uda ci się utrzymać w jednym miejscu. - Wskazał na
jakieś pręty wystające ze ściany. - Stopy postaw na tym okrągłym dysku, a potem
naciśnij okrąg w ścianie.
- Co się wtedy stanie? Pieczesz się czy gotujesz? - zapytał podejrzliwie Travis.
- Nic z tych rzeczy. To naprawdę działa. Sprawdzaliśmy wczoraj na śwince
morskiej. Potem korzystał z tego Harvey Bush, kiedy oblał się olejem. To urządzenie
przypomina prysznic.
Ross szarpnął za sznurki od kiltu i zdjął sandały; po każdym gwałtownym
ruchu lądował na ścianie.
- W porządku. Jestem gotów. Teraz mogę spróbować. - Postawił stopy na
dysku, utrzymując się w jednym miejscu za pomocą drążków, i nacisnął okrąg. Spod
krawędzi podłogi uniosła się mgiełka i otoczyła mu nogi, stopniowo wznosząc się
coraz wyżej. Renfry zamknął drzwi.
- Hej! - zaprotestował Travis. - On się zagazuje!
- Wszystko w porządku! - doleciał ich głos Rossa. - A nawet lepiej niż w
porządku!
Kiedy po kilku minutach wyszedł z zamglonej kabiny, na jego ciele nie było
widać śladów krwi i brudu. Co więcej, zadrapania, przedtem zaognione, zmieniły się
w nikłe różowe linie. Ross uśmiechał się.
- Luksusy jak w domu. Nie wiem, co to za substancja, ale czyści aż do drugiej
warstwy skóry i jest naprawdę przyjemna. To pierwsza dobra rzecz, jaką tutaj
znaleźliśmy.
Travis z ociąganiem ściągał swój kilt. Wcale mu się nie uśmiechała kąpiel w
tej kosmicznej łaźni, ale równocześnie bardzo chciał się umyć. Ostrożnie stąpnął na
dysk na podłodze, potem stanął całymi stopami i nacisnął kółko. Wstrzymał oddech,
kiedy gazowa substancja zaczęła go otaczać.
Po chwili zorientował się, że to nie gaz. Tajemnicza substancja miała więcej
cech ciała stałego niż para. Odniósł wrażenie, jakby zanurzył się w powodzi
spienionych bąbelków, które ocierały się i ześlizgiwały z jego skóry ze stałym
naciskiem energicznego wycierania ręcznikiem. Rozluźnił się i zamknąwszy oczy,
zanurzył głowę. Poczuł delikatne muskanie na twarzy; ból spowodowany zadrapa-
niami i stłuczeniami szybko ustępował.
Kiedy bąbelki opadły, Travis wyszedł z pomieszczenia. Zobaczył Rossa, który
właśnie ubrał się w błękitnozielony kombinezon, ściśle przylegający do ciała.
Kombinezon był jednoczęściowy, a fragment zakrywający stopy miał grube gąbki,
które łagodziły stąpanie. Ross podniósł z podłogi zawiniątko z drugim kombinezonem
i rzucił je Apaczowi.
- Wymogi tego domu - rzekł. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że jeszcze
kiedyś coś takiego założę.
- Ich mundury? - Travis przypomniał sobie martwego pilota. - Co to jest?
Jedwab? - Powiódł dłonią po śliskim materiale, którego nie potrafił zidentyfikować.
Zafascynowała go gra kolorów: błękitnego, zielonego i lawendowego - przy
poruszeniu zmieniały się odcienie.
- Tak. Ma swoje zalety. Daje ochronę na wypadek zimna i gorąca. Z drugiej
strony, łatwo go zauważyć.
Travis znieruchomiał z ręką włożoną do połowy prawego rękawa.
- Zauważyć?
- No cóż, ścigali mnie przez jakieś pięćdziesiąt mil po dość nieprzyjaznym
terenie, ponieważ miałem na sobie jeden z tych kombinezonów. Próbowali również
wtargnąć do mojego umysłu. Pewnej nocy zbudziłem się, idąc prosto w łapy tych
chłopców.
Travis wpatrywał się w Rossa szeroko otwartymi oczami, ale nie wątpił, że
Murdock mówi serio. Spojrzał na jedwabisty materiał i poczuł nagły impuls, żeby
zerwać kombinezon z ciała.
- Gdybyśmy byli we właściwym czasie, nie dotknąłbym tego nawet kijem -
kontynuował Ross z kwaśnym uśmiechem. - Ale skoro jesteśmy oddaleni o kilka
tysięcy lat od prawowitych właścicieli, zaryzykuję. Tak jak mówiłem, te kombinezony
naprawdę mają pewne zalety.
Travis pozapinał się szybko. Materiał był miły w dotyku, dawał trochę ciepła i
koił prawie tak, jak spienione bąbelki, które oczyściły i doenergetyzowały wyczerpane
ciało.
Uczyli się poruszać w stanie nieważkości. Wkrótce szło im to zupełnie dobrze.
Przemieszczali się, wykonując ruchy jak przy pływaniu, i wciągali się po licznych
poręczach. Gdyby nie to, że statek zmierzał w nieznane, ich obecne położenie miało
wiele pozytywnych aspektów. Godzinę później wszyscy zebrali się w kabinie
sterowniczej.
Ashe, który po kuracji w kabinie kąpielowej poczuł się znacznie lepiej, objął
dowództwo. Renfry był jedyną nadzieją zwiadowców. Technik nie miał jednak zbyt
wiele do zaoferowania.
- Tuż przed śmiercią obcy musiał zaprogramować kurs powrotny. Nie widzę
innego rozsądnego wytłumaczenia. Kiedy prowadziliśmy badania, mój szef, bazując
na tym, czego dowiedział się z taśm zabranych z kwatery rosyjskiej, odkrył trzy
instalacje. Jedna umożliwia obserwację tego, co się dzieje na zewnątrz. - Wskazał
ekran, który ożył błękitem na kilka drogocennych sekund poprzedzających niechciany
start. - Kolejna tworzy wewnętrzny system komunikacyjny. No i wreszcie trzecia. Ta.
- Przesunął dźwignię do końca. Na tablicy zamrugały trzy światełka i niespodziewanie
ponad głowami usłyszeli głos mówiący w niezrozumiałym języku.
- A to co takiego? - Ashe z zainteresowaniem obserwował światła.
- Broń! Mamy teraz otwarte cztery wejścia, a w każdym działo gotowe do
strzału. Szef domyślał się, że był to, a raczej jest, mały wojskowy statek zwiadowczy
albo policyjny patrolowiec. - Przesunął dźwignię z powrotem i światełka zgasły.
- Nie przyda się nam ta broń - skomentował Ross. - Jakie mamy szansę na
powrót do domu?
Renfry wzruszył ramionami.
- Póki co, nie widzę żadnej. Szczerze mówiąc, boję się dłubać w tych
urządzeniach, kiedy jesteśmy w kosmosie. Istnieje zbyt duże ryzyko, że zatrzymamy
się i nie ruszymy ani do przodu, ani do tyłu.
- Brzmi sensownie. W takim razie musimy lecieć do miejsca, na które
zaprogramowany jest autopilot? Renfry skinął głową.
- Ta technologia jest bardziej zaawansowana i statek znacznie się różni od
naszych samolotów. Gdybym miał czas i siedział sobie bezpiecznie na Ziemi, może
zdołałbym rozpracować silniki. Ale zaraz potem stanąłbym przed kolejnym
dylematem: co wprawia je w ruch.
- Napęd jądrowy?
- Niewykluczone. Napęd może być atomowy, ale nie zdołam tego ustalić.
Silniki są całkowicie ukryte.
- A cel podróży może znajdować się gdziekolwiek we wszechświecie -
odezwał się Ashe. - Oni musieli znać sposób na skoki w przestrzeni. Podróże nie
mogły trwać setek lat.
Renfry, wyraźnie rozdrażniony, przyglądał się rzędom przycisków i dźwigni.
- Mogli dysponować wszystkim, co byłby w stanie wyobrazić sobie dobry
pisarz, ale nie dowiemy o tym, aż coś zadziała, albo nie zadziała!
- Niezła perspektywa. - Ashe wstał. - Myślę, że powinniśmy teraz dokładnie
zbadać nasz obecny dom.
Znaleźli trzy małe kabiny mieszkalne - każda z dwoma kojami.
Eksperymentując z panelami ściennymi, natknęli się na odzież i rzeczy osobiste
załogi. Travisowi nie podobało się opróżnianie płytkich szafek i zagarnianie rzeczy
zmarłych. Z chęcią uczestniczył natomiast w polowaniu na wskazówki, które dla
obecnych pasażerów mogły oznaczać życie albo śmierć: Otworzywszy ostatnią
szufladkę, ujrzał obiecujący błysk. Podniósł śliski prostokątny przedmiot, w dotyku
przypominający szkło. Na pierwszy rzut oka był mlecznobiały i gładki, lecz kiedy
obrócił go z zaciekawieniem, dostrzegł drobne, błyszczące żółte punkty na krawędzi,
które mogły być jakimiś klejnotami otaczającymi osobliwą ramką nie obrazek, ale
pustkę.
Obrazek! Gdyby nosił przy sobie jakieś zdjęcie, co by przedstawiało?
Rodzinę? Dom? Przyjaciół? Wpatrywał się w pustkę w obrębie ramki. Pustkę? Tam
coś było! Na powierzchnię sączył się kolor, kształty stawały się coraz bardziej
wyraźne. Zdezorientowany, prawie przerażony, Travis obserwował zadziwiające
zjawisko.
Teraz naprawdę patrzył na obrazek - znajomy widok pustyni i gór. Hmm,
możliwe, że stał na urwisku i patrzył w kierunku kanionu Czerwonego Konia! Jak to
możliwe, żeby jakiś obcy, który żył dwanaście tysięcy lat temu, miał pośród rzeczy
osobistych zdjęcie rodzinnego kraju Travisa? To niewiarygodne! Nierealne!
- Co to jest, synu? - Ręka Ashe'a na jego ramieniu była bardzo realna, głos
wydawał się ciepły w porównaniu z chłodem ogarniającym Travisa, w miarę jak
wpatrywał się w trzymany w ręku przedmiot, przedmiot, który, mimo znanego piękna,
był czymś złym, okropnym...
- Zdjęcie... - wymamrotał. - Zdjęcie mojej ziemi rodzinnej.
Tutaj.
- Co takiego? - Ashe pochylił się i z okrzykiem wyrwał Travisowi z rąk
dziwny przedmiot. Apacz potarł spocone dłonie o biodra, starając się zetrzeć
wspomnienie dotyku.
Archeolog, patrząc na pustynny krajobraz, krzyknął ponownie. Obraz bladł, a
barwy pochłonęła biel. Zarysy urwisk i gór zniknęły. Ashe podniósł ramkę w obu
dłoniach. Teraz w jej głębi znów coś zawirowało, scena nabierała nowej ostrości.
Tyle że nie była to już pustynia, lecz las wysokich, zielonych drzew. Travis
rozpoznał sosny. Poniżej znajdował się pas szarobiałego piachu, a dalej fale, które
unosiły się wysoko i spienione rozbijały o poszarpane skały. Nad niespokojną wodą
wisiały białe ptaki.
- Safeharbour! - Ashe usiadł raptownie na koi i obraz zatrząsł się w jego
drżących dłoniach. - To plaża przy moim domu w Maine! -W Maine, naprawdę!
Safeharbour, Maine! Ale jak się tu znalazła? -Na jego twarzy malowało się
zdumienie.
- Mnie również pokazał dom rodzinny - powiedział wolno Travis. - A teraz
tobie inną scenę. Być może istocie, która kiedyś mieszkała w tej kabinie, też
pokazywał dom. To z pewnością magiczny przedmiot. I nie chodzi tu o magię, jaką
twoja rasa zaprzęgła do spełniania woli, ani o taką, jaką znali moi przodkowie.
Myśl, że ten przedmiot zaskoczył także białego człowieka, rozproszyła
początkowy strach Travisa. Ashe podniósł wzrok i spojrzał na Apacza. Powoli
pokiwał głową.
- Wydaje mi się, że masz rację. Co oni znali, ci ludzie? Jakie cuda znali!
Musimy się dowiedzieć, czego tylko się da, podążyć ich śladem.
Travis zaśmiał się nerwowo.
- Ich śladem to my podążamy, doktorze Ashe. A co do nauki, no cóż,
zobaczymy.
8
W wąskim korytarzu pojawiła się jakaś postać. Opatrzone poduszeczkami
stopy ledwo dotykały podłogi. W bezczasowym wnętrzu statku kosmicznego, gdzie
nie było zmiany dnia w noc, Travis musiał długo czekać na ten szczególny moment.
Zaczął odpinać pas.
Zapasy wody podzielili na ścisłe racje i tak samo zrobili z kapsułkami
zawierającymi koncentraty żywności. Lecz jutro, czy w kolejnym okresie
przebudzenia, który umownie nazywali “jutrem", pozostaną im tylko cztery małe
porcje. Travis zdawał sobie z tego sprawę. Pamiętał “również, co powiedział Ross w
dniu, w którym omawiali potrzebę eksperymentowania z zapasami żywnościowymi
obcych.
- Case Renfry - rzekł Murdock - nie zamierza być królikiem doświadczalnym.
Jeżeli kiedykolwiek mamy dowiedzieć się, co wprawia w ruch ten pojazd i jak go
zawrócić, to tylko dzięki niemu. A ty, szefie - spojrzał na Ashe'a - masz najbystrzejszy
umysł. Musisz mu pomóc. Może uda ci się zlokalizować jakąś instrukcję obsługi.
Przeglądali znalezione w kabinach materiały. Przedmioty podobne do
znikającego obrazka odłożyli na bok w nadziei, że Ashe, dzięki swemu
doświadczeniu w penetrowaniu pradawnych tajemnic, po głębszej analizie zrozumie
ich działanie.
- Natomiast rozwiązanie problemu żywności - kontynuował Ross - należy
powierzyć ochotnikowi... czyli mnie.
Travis milczał, lecz on również miał pewien plan. Rozumiał sens wywodów
Rosa, ale jego wniosek różnił się od konkluzji Murdocka. Z czterech mężczyzn na
pokładzie to on, a nie Murdock, był najbardziej bezużyteczny. A historia jego ludu
dowodziła niezbicie, że Apacze mieli najbardziej wytrzymały system pokarmowy.
Potrafili żyć z naturalnych płodów ziemi, podczas gdy inne rasy umierały z głodu.
Dlatego zaangażował się teraz we własny, prywatny projekt.
W trakcie ostatniego okresu snu wziął pierwszy pojemnik z szafki z zapasami,
ten, w którym bulgotało podczas poruszania. Połknął dwie spore porcje bardzo
słodkiej substancji o konsystencji bigosu. Miała nieprzyjemny smak, ale nie
spowodowała żadnych dolegliwości żołądkowych. Potem wybrał małą, okrągłą
puszkę. Szybko zerwał z niej przykrywkę, nasłuchując odgłosów z korytarza.
Zostawił śpiącego Rossa w małej kabinie, którą wspólnie dzielili, zajrzał do
Renfry'ego i Ashe'a i dopiero wtedy wybrał się na tę małą wycieczkę. Miał niewiele
czasu, a po spożyciu każdej nowości musiał odczekać kilka minut przed
spróbowaniem następnej.
Dręczyło go pragnienie, lecz wiedział, że lepiej niczego nie pić. Podczas
ostatniego “posiłku" położył sobie na dłoni tabletkę z koncentratem, przyłożył
manierkę do ust, ale nie napił się wody. Teraz przyglądał się z obrzydzeniem nowej
potrawie.
Brązowa galareta drżała lekko wraz z ruchem pojemnika w dłoni; światło
odbijało się od jej powierzchni. Używając przykrywki jako łyżki, Travis włożył sobie
niewielką porcję do ust. Skrzywił się, czując coś tłustego na języku. Przełknął jednak i
nabrał kolejną porcję. Jako trzecie w kolejności wybrał kwadratowe pudełko.
Zaczeka. Jeżeli nie będzie żadnych niepożądanych objawów po galarecie - wtedy zje
to. Jeśli kilka z tych pojemników zawiera pożywienie, na statku jest dostatecznie dużo
jedzenia, żeby przetrwać bardzo długą podróż.
Nie wrócił na koję. Magnetyczne dna kolejnych pojemników przywierały do
powierzchni stołu, podobnie jak grube podeszwy jego kombinezonu przyczepiały się
do powierzchni spacerowych na statku, jeśli stawiał nogi zdecydowanie. Wszyscy
przystosowali się w pewnym stopniu do braku grawitacji, ale Travis nie czul się do-
brze. Chwilowa samotność sprawiła mu niemałą ulgę. Bardzo chciał się rozluźnić.
Polubił wyprawy w czasie. Rozumiał prehistoryczny świat, bezkresną dzicz.
Ale ten statek był inny. Apacz miał wrażenie, że cień śmierci wciąż unosi się w
małych kabinach, w wąskich korytarzach i przejściach, że obcość tego miejsca jest o
wiele bardziej zatrważająca niż szablozębny tygrys czy szarżujący mamut.
Kiedyś chciał poznać tajemnice swoich przodków. Wierzył, że posiądzie ich
wiedzę, badając skorupy starych naczyń czy groty strzał wciśnięte w jakąś szczelinę w
jaskini. Z przodkami łączyła go duchowa więź, byli mu bliscy, a konstruktorzy tego
statku nie. Przez chwilę czuł się uwięziony, osaczony. Zapragnął gołymi pięściami
rozkruszyć otaczające go ściany, wydostać się z tej skorupy.
Ale za ścianami nie było światła ani powietrza, tylko próżnia - tajemniczy
kosmos, w którym odległości między gwiazdami wydawały się niczym. Travis
walczył z własną wyobraźnią. Nie mógł się pogodzić z obrazem statku zawieszonego
w pustce, gdzie nie było stałych punktów światła oznaczających gwiazdy, gdzie nie
istniało nic stabilnego.
Podróżnicy mogli jedynie mieć nadzieję, że kiedyś dotrą do portu, na który
umierający obcy zaprogramował autopilota. Ten kurs został obrany dwanaście tysięcy
- a może więcej - lat temu. Co zastaną za ścianą czasu? Kilkanaście tysięcy lat... okres
zbyt długi dla umysłu zwyczajnego człowieka. W tych czasach na Ziemi jeszcze nie
budowano pierwszych lepianek, nie siano ziaren. Kim byli wtedy Apacze... i Biali?
Myśliwymi, którzy wprawnie posługiwali się włócznią i nożem podczas polowania na
zwierzynę. A obcy w tych czasach podróżowali, nie tylko między planetami
pojedynczego systemu, lecz pośród gwiazd!
Travis próbował wyobrazić sobie ich przyszłość, ale przeszkadzało mu
pragnienie otwartej przestrzeni. Chciał stanąć w blasku słońca, poczuć wiatr - tak,
nawet gorący pustynny wiatr, ciężki od pyłu, dmuchający mu w twarz. To pragnienie
sprawiało mu ból -ból!
Przycisnął ręce do pasa. Nagły spazm bólu targnął jego ciałem. I nie był to ból
zrodzony z tęsknoty za domem. Ten ból był fizyczny i bardzo realny. Travis zgiął się
wpół, starając się złagodzić piekący uścisk w trzewiach. Kabina wirowała mu przed
oczami. Wreszcie kłucie minęło i Indianin wyprostował się, lecz po chwili ból powró-
cił. Już rozumiał. Drugi pojemnik z żywnością obcych okazał się pechowy.
Jakimś cudem Indianin podniósł się na nogi, a kiedy dopadła go trzecia fala
bólu, oparł się o stół. Wydawało się, że tortury trwają wieczność; jego twarz i dłonie
były całe mokre. Przebył połowę drogi wzdłuż korytarza, docierając do celu dokładnie
w chwili, gdy rozszalały żołądek nie wytrzymał.
Travis nigdy by nie uwierzył, że dwa łyki tłustej galarety mogą tak bardzo
osłabić człowieka. Wycieńczony, powlókł się z powrotem do mesy i opadł
bezwładnie na fotel. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnął teraz napić się wody,
oczyścić zły smak w ustach, ugasić ogień w gardle. Nie śmiał jednak wziąć żadnej z
manierek, zdając sobie sprawę, jak niewiele zostało drogocennego płynu.
Przez chwilę pochylał się nad stołem, zadowolony, że ból minął. Przyciągnął
do siebie puszkę z galaretą. To musiała być trucizna. Spróbował pożywienia z
zaledwie dwóch pojemników - zawartość ilu jeszcze okaże się niezdatna do jedzenia?
Zostało im tylko pięć kapsułek z koncentratem. Jeżeli mają przetrwać tę
podróż, muszą skorzystać z zapasów obcych. Nie mógł opanować drżenia rąk, kiedy
otwierał wieczko kwadratowego pudełka. Może postępował zbyt pochopnie, biorąc
kolejną próbkę niedługo po fatalnym efekcie zjedzenia poprzedniej. Wiedział jednak,
ż
e jeśli nie zrobi tego teraz i tutaj, później nie zdoła się zmusić do trzeciej próby.
Wieczko w końcu ustąpiło, odsłaniając suche, czerwone kwadraty. W dotyku
przypominały chleb, czy raczej twardszy od chleba biszkopt. Podniósł puszkę i
powąchał zawartość. Woń wydała mu się znajoma. Kwadraciki, cienkie i chrupkie jak
tortiiie, miały podobny do nich aromat. Wzbudzały przyjemne wspomnienia, więc
Travis zatopił w jednym zęby z nieoczekiwaną ochotą.
“Ciastko" przełamało się niczym chleb kukurydziany i mimo niezwykłego
koloru również w smalcu go przypominało. Travis dokładnie przeżuł kawałek ciastka
i połknął. Było suche, ale wyeliminowało palenie w gardle pozostawione przez
galaretę. Tak mu zasmakowało, że ugryzł jeszcze kilka razy. Szybko skończył
pierwsze, a potem drugie ciastko. W końcu, trzymając pudełko w jednej ręce, opadł
głębiej w fotelu i zamknął oczy. Wyczerpane ciało domagało się odpoczynku.
Jechał wierzchem. Widział wjazd do kanionu Czerwonego Konia i czuł w
powietrzu zapach jałowca. Niedaleko poderwał się jakiś ptak. Orzeł! Wznosił się
wysoko ku bezchmurnemu niebu. Nagle błękitne dotąd niebo pokryło się czernią,
bynajmniej nie zrodzoną z nocy. Ta czerń zaraziła wszystkie gwiazdy, które
powiększały się w szybkim tempie. Ciągnęło go w górę do ciemności, w której były
już tylko małe świecące punkciki...
Uniósł ciężkie powieki, spojrzał niepewnie na błękitną postać, na chudą,
pociągłą twarz o lekko zapadniętych policzkach i ciemnych smugach pod zimnymi,
szarymi oczami.
- Ross! - Podniósł głowę, krzywiąc się pod wpływem bolesnego kłucia w
plecach.
Murdock usiadł po przeciwnej stronie stołu, wciąż przenosząc wzrok z Travisa
na pojemniki z żywnością.
- Zrobiłeś to! - W jego tonie znać było oskarżenie, nawet nutę wściekłości.
- Sam powiedziałeś, że to robota dla najbardziej bezużytecznego.
- Zgrywasz bohatera! - Teraz oskarżenie było jawne i palące.
- Kiepski ze mnie bohater. - Travis oparł brodę o pięść i spojrzał na ustawione
przed sobą pojemniki. - Na razie spróbowałem z trzech - dokładnie trzech.
Ross opuścił powieki. Odzyskał kontrolę nad sobą, chociaż Travis nie wątpił,
ż
e gniew wciąż go trawi.
- Jakie rezultaty?
- Numer jeden - Travis wskazał odpowiednią puszkę - to coś w rodzaju
bigosu, za słodkie, ale można strawić. To numer dwa. - Poklepał puszkę z brązową
galaretką. - Rzekłbym, że służyła jedynie do pozbywania się wilków. To - ujął w
dłonie pudełko z czerwonymi ciastkami -jest naprawdę dobre.
- Jak długo się z tym zabawiasz?
- Podczas ostatniego okresu snu spróbowałem tych dwóch.
- Trucizna, co? - Ross podniósł puszkę z galaretą.
- Jeśli nawet nie trucizna, nieźle ją udaje - odparował Travis, dotknięty
sceptycyzmem towarzysza. Murdock odstawił puszkę.
- Więc jednak trucizna - mruknął. - A ten mały numer jeden?
Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął płytki, okrągły pojemnik. Mieli
problemy z jego otworzeniem, a gdy w końcu im się udało, ujrzeli małe kuleczki w
ż
ółtym sosie.
- Wiesz, to może być zwyczajna fasola - zauważył Ross. - Jeszcze nie
widziałem żadnego statku, w którego menu nie pojawiłby się jakiś rodzaj fasoli.
Zobaczmy, czy tak smakuje. - Włożył do ust jedno ziarno i żuł w zadumie. - Fasola
raczej nie. Powiedziałbym, że smakuje raczej jak kapusta, lekko przyprawiona na
ostro. Ale niezłe, całkiem niezłe!
Travis złapał się na tym, że w głębi duszy chce, aby kapusto - fasola dopiekła
Rossowi, oczywiście nie przynosząc tak przykrych skutków jak galaretka. Tego nie
ż
yczyłby nikomu! Ale gdyby Murdock uświadomił sobie, że testowanie żywności nie
należy do łatwych zadań...
- Czekasz, aż zacznie mi flaki wyżerać? - Ross wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Travis zaczerwienił się lekko, gdy zdał sobie sprawę, że spojrzeniem zdradził
swoje myśli. Przesunął chrupki chleb, wstał i sięgnął po wysoki cylinder, w którym
coś zachlupotało zachęcająco, kiedy dobrał się do przykrywki.
- Nieszczęścia chodzą parami - kontynuował Ross. - Jak to pachnie?
Odkrycie chleba dodało Travisowi animuszu. Powąchał z nadzieją, ale szybko
odsunął od nosa pojemnik o stożkowatym otworku, gdyż zaczęła się z niego wylewać
biała piana.
- Może trafiło ci się mydło w płynie - skomentował Ross. - Poliż to, masz
tylko jeden żołądek do stracenia w służbie dla kraju.
Travis polizał, spodziewając się czegoś niezjadliwego. Ku swemu zdziwieniu,
przekonał się, że choć piana była dość słodka, smakowała o wiele lepiej niż bigos. W
zetknięciu z językiem dawała odświeżający efekt i w pewnym stopniu łagodziła
uporczywe pragnienie. Zjadł więcej i usiadł w oczekiwaniu na ewentualne fajerwerki
w żołądku.
- Dobre? - zapytał Ross. - Cóż, nie może cię ciągle prześladować pech.
- Ciężko stwierdzić, czy to pech czy szczęście. - Travis zamknął pojemnik, z
którego wciąż uchodziła piana. - śyjemy i wciąż lecimy.
- Podróżowanie samo w sobie jest pozytywne. Nieco więcej informacji o celu
podróży byłoby pocieszające. Albo wprost przeciwnie.
- Świat konstruktorów tego statku nie może zbytnio różnić się od naszego. -
Travis powtórzył wcześniejsze spostrzeżenia Ashe'a. - Oddychamy ich powietrzem,
nie czując dyskomfortu, i możemy jeść niektóre produkty żywnościowe.
- Dwanaście tysięcy lat... Wiesz, mogę to powiedzieć, ale nie potrafię nadać tej
liczbie realnego wymiaru w swoim umyśle. - Wrogość Rossa zniknęła. - Wymawiasz
słowa, lecz nie potrafisz wysilić wyobraźni na tyle, by coś wyrażały... Wiesz, co mam
na myśli? - rzucił wyzywająco.
Travis opanował w sobie wzburzenie, zanim odpowiedział.
- Częściowo tak. Spędziłem cztery lata na uniwersytecie. Nie nosimy koców i
piór przez cały czas.
Ross podniósł wzrok. W jego zimnych, szarych oczach zabłysło zdumienie.
- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. - Uśmiechnął się i po raz pierwszy w
jego spojrzeniu nie pojawiła się wyższość czy ironia. - Chcesz znać całą prawdę,
kolego? Zanim z cholernym trudem dostałem się do projektu, sam uczyłem się, czego
mogłem. śadnych uniwersytetów. Ty studiowałeś archeologię, jak nasz szef?
- Tak.
- W takim razie co znaczy dla ciebie dwanaście tysięcy lat? Odmierzasz czas
w dużych porcjach, czyż nie?
- To szmat czasu. Przeskakujemy dokładnie do okresu człowieka
jaskiniowego.
- Taak. Zanim wzniesiono piramidy w Egipcie, zanim wynaleziono pismo.
Cóż, dwanaście tysięcy lat, a ci błękitni chłopcy już mieli gwiazdy dla siebie. Ale
założę się, że ich nie utrzymali! W naszym świecie żadna cywilizacja, nawet ta w
Chinach, nie przetrwała tak długo. Wspinają się do góry, do góry, a potem... -
pstryknął palcami - kaput i ktoś inny przejmuje władzę. Może kiedy dotrzemy do
portu, do którego, zgodnie z opinią Renfry'ego, zmierzamy, niczego tam nie
znajdziemy albo będzie tam na nas ktoś czekał. Można obstawiać jedną albo drugą
możliwość i mieć spore szansę wygranej. Jeśli jednak rzeczywiście niczego nie
znajdziemy, może być z nami cienko.
Travis musiał się zgodzić z logiką tego stwierdzenia. Przypuśćmy, że przybędą
do portu, który istotnie przestał istnieć, wylądują w dziwnym świecie, z którego nie
będą mogli odlecieć, ponieważ nie potrafią pilotować statku. Resztę życia spędzą jako
wygnańcy w kosmosie, niezbadanym przez swoich współziomków.
- Jeszcze nie umarliśmy - powiedział Travis. Ross roześmiał się.
- Mimo wszystkich naszych wysiłków? Nie, myślę, że to nasza prywatna
bitwa. Dopóki człowiek żyje, dopóty przebiera nogami. Ale dobrze byłoby się
dowiedzieć, jak długo będziemy zamknięci w tym statku. - Typowy dla niego, na
wpół lekceważący ton złagodniał, jakby skrzętnie wypielęgnowane poczucie
samowystarczalności zaczynało drżeć w posadach.
Eksperymenty zjedzeniem zakończyły się częściowym sukcesem. Krakersy,
które Travis wciąż określał mianem “kukurydzy", piankę i kapusto-fasolę Rossa
system pokarmowy człowieka trawił bez większego trudu. Do tej listy dodali jeszcze
lepką pastę o konsystencji dżemu, smakiem przypominającą bekon, i ciastkopodobną
substancję, jadalną pomimo kwaśnego smaku. Travis poklepał pojemnik z wodą
obcych i pociągnął tęgi łyk. Chociaż płyn pozostawiał po wypiciu metaliczny posmak,
którym trudno było się rozkoszować, okazał się nieszkodliwy.
Co więcej, młodsi członkowie przypadkowej załogi okazali się bardzo
przydatni w badaniach prowadzonych przez Ashe'a i Renfry'ego. Sfrustrowany
technik spędzał długie godziny w kabinie nawigacyjnej, gdzie próbował zgłębić
zasady działania poszczególnych urządzeń. Obawiał się jednak je uruchamiać i nawet
nie śmiał rozmontowywać. Pewnego ranka o dziesiątej - przynajmniej zgodnie z
zegarkiem Renfry'ego, a tylko dzięki' niemu mogli ustalać czas -Travis właśnie
siedział za plecami technika, kiedy zaszła zmiana, o której należało zameldować.
Przenikliwy brzęczyk przeciął niezmienną ciszę, sygnalizując
najprawdopodobniej jakieś niebezpieczeństwo. Renfry chwycił mały mikrofon
obwodu komunikacyjnego statku.
- Zapiąć pasy! - rzucił krótką komendę. - Włączył się system alarmowy. Może
będziemy podchodzić do lądowania. Zapiąć pasy!
Travis złapał pasy bezpieczeństwa. Znów odczuwał wibracje. Statek przestał
bezwładnie dryfować i budził się do życia.
To, co nastąpiło później, trudno było opisać. Indianin najpierw poczuł potężne
wirowanie, podobne do tego, jakie przeżył, kiedy statek przedostawał się przez
transfer czasu. Leżał zupełnie bezwładny, obserwując ekran, który tak długo nic nie
pokazywał. Po chwili krzyknął podekscytowany:
- To nasze słońce!
ś
ółty punkt wysyłał w czerń kosmosu światełko przewodnie.
- Jakieś słońce - poprawił Renfiy. - Zrobiliśmy niezły przeskok. Teraz ostatni
etap podróży do systemu...
ś
ółtoczerwona łuna znikała z ekranu. Travis odniósł wrażenie, że statek
obraca się powoli. Teraz, kiedy jaśniejsza poświata bijąca od słońca zniknęła,
zobaczył niewielki punkcik, o wiele mniejszy niż gwiazda, która go zasilała. Punkcik
nie znikał z ekranu.
- Coś mi mówi, chłopcze - odezwał się Renfry słabym głosem, z którego
przebijało wahanie - że to tam zmierzamy.
- Ziemia? - Przez umysł Travisa przepłynął ciepły strumień nadziei.
- Może i ziemia, ale nie nasza.
9
Wylądowaliśmy. - Cienki, ochrypły głos Renfry'ego przerwa ciszę w kabinie
nawigacyjnej. Jego ręce powędrowały do krawędzi konsoli z dźwigniami i
przyciskami i opadły na nią bezradnie. Chociaż nie miał nic wspólnego z tym
lądowaniem, wydawał się wyczerpany jak po ogromnym wysiłku.
- Cel podróży? - Travis wypowiedział te słowa suchymi wargami.
Chociaż lądowanie nie kosztowało ich tyle nerwów i zdrowia co start, okazało
się bardzo nieprzyjemne. Albo obcy byli lepiej przystosowani do prędkości swoich
statków kosmicznych, albo na drodze bolesnych doświadczeń przyzwyczaili się do
takich cierpień.
- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł Renfry, wyraźnie rozdrażniony.
Ekran, ich okno na świat zewnętrzny, ponownie pokazał niebo. Nie było to
normalne błękitne niebo, które Travis znał i tak bardzo pragnął ujrzeć. Ten kolor
bardziej przypominał zieleń, przybierającą odcień turkusu ze wzgórz. To niebo było
zimne, wrogie.
Otwartą przestrzeń przecinała potężna struktura rzucająca metaliczny błysk.
Gładź czerwonych powierzchni kończyła się postrzępionymi krawędziami, surowymi
na błękitnozielonym tle, najwyraźniej oznaczającymi ruiny.
Travis odpiął pasy i stanął na nogach, przyzwyczajając się na nowo do siły
grawitacji. Zdążył już znienawidzić statek i bardzo pragnął się z niego wydostać, lecz
w tym momencie nie miał ochoty wychodzić pod turkusowe niebo i badać
widniejących na ekranie ruin.
Spotkali się przy przedostatniej grodzi, skąd poszli do luku wyjściowego.
Technik spojrzał przez ramię.
- Hełmy zapięte? - Jego głos grzmiał głucho wewnątrz opierającej się na
ramionach kuli umocowanej na ściśle dopasowanej uprzęży. Kule i uprząż odkrył
Ashe. Zdążyli je wcześniej wypróbować, przygotowując się do momentu, w którym
będą musieli wyjść w nieznane. Bańka nie była wyposażona w nieporęczne zbiorniki
z tlenem. Działała na niezrozumiałej dla Renfry'ego zasadzie, ale obcy używali tych
hełmów i Ziemianie musieli wierzyć, że są skuteczne.
Zewnętrzny luk opierał się o kadłub statku. Renfry wyrzucił drabinę i zszedł
po niej. Kiedy znalazł się na zewnątrz, pozostali mężczyźni rozejrzeli się dokoła.
Poniżej rozciągał się szeroki pas twardej, białej powierzchni, poprzerywany
kwadratowymi i trójkątnymi strukturami wzniesionymi z matowoczerwonego,
metalicznego materiału. Pośrodku każdej z nich znajdowała się powierzchnia
naznaczona czarnymi okręgami. śadna z czerwonych budowli nie zachowała się w
całości, a lądowisko - o ile było to lądowisko - wyglądało na od dawna opuszczone.
- Kolejny statek... - Ashe podniósł rękę, jego głos dotarł do Travisa przez
komunikator w hełmie.
Statek spoczywał na jednym z placów otoczonych budynkami, jakieś ćwierć
mili od nich. Travis dostrzegł trzeci pojazd, nieco dalej. Nigdzie jednak nie widać
było jakiegokolwiek śladu życia. Indianin czuł na nagich odkrytych dłoniach delikatny
wiatr, który prawie pieścił swym dotykiem.
Zeszli po drabinie i stanęli u podnóża statku, niepewni, co dalej robić.
- Czekaj! - krzyknął Renfry do Ashe'a. - Coś się poruszyło! Tam!
Przygotowali znalezioną na statku broń, podobną do pistoletu, jaki miał przy
sobie Ross, kiedy Travis po raz pierwszy go spotkał. Wiatr wiał nieprzerwanie. Jakiś
kawałek dawno uschniętego zielska zaczepił się o kadłub statku, zawirował i pofrunął
dalej, wyginając siew osobliwym tańcu.
Z otworu u podnóża najbliższej czerwonej wieży coś wychodziło. Travis
zamarł, patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. Wąż? Tak długi, że jego głowa
zbliżała się do miejsca, w którym stali, podczas gdy ogon leżał pośród ruin.
Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgarstek, podbijając w
górę lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz dostrzegł coś, co Renfry
zobaczył pierwszy: wąż nie składał się z ciała, skóry, kręgów, ale z jakiegoś
przetworzonego materiału.
Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu
gwałtownymi ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew
ograniczeniom starego materiału i długiego użytkowania. Fakt, że posuwał się na
szczudłowatych nogach, sprawiał, iż przypominał istotę ludzką. Miał jednak cztery
górne wypustki, teraz zgięte na głównej części tułowia, a w miejscu, gdzie powinna
być głowa, znajdował się trzon przypominający antenę zespołu komunikacyjnego.
Szarpany, przerywany chód wskazywał, że wąż nie jest w pełni sprawny.
Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi? Mężczyźni
odeszli od statku, dając przejście dziwnym istotom z wieży.
- Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Zamierzają zrobić?
- Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe.
- Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają
jeszcze paliwo?
- Miejmy nadzieję, że coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie powinniśmy
tu stać. Lepiej wejdźmy z powrotem na pokład.
Groźba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek do
góry i pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś zbliżonego do
paniki. Pomknęli do drabiny i zaczęli się wspinać. Kiedy jednak dotarli do luku,
Renfry stanął w otworze wejściowym i spojrzał na roboty.
- Myślę, że ta ożywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co robi
ten robot na początku. Może po prostu czeka na wypadek kłopotów. I coś się dzieje z
tym wężem. Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy paliwo!
- Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wież i
lądowisk. - Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pewnością zbudowano je do
obsługi setek albo nawet tysięcy statków kosmicznych. A fakt, że wszystkie naraz nie
mogły lądować, sugeruje istnienie przeogromnej floty. - Wziął głęboki oddech - Floty,
której liczebność wykracza poza ludzkie pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja
rozprzestrzeniła się na całą galaktykę. Może sięgnęła do następnej.
Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieży, z której wyszły
roboty.
- Wygląda na to, że od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwierdził.
- Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie zepsują. Myślę, że
zdołąją jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na właściwym
miejscu. Roboty zostały zaktywowane do wykonania swego zadania, może ostatniego.
Ile czasu minęło, od kiedy pracowały po raz ostatni? Być może stały tu bezczynnie
przez tysiące lat, a cywilizacja, która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy
konstruowali maszyny, a stopy metali, jakie wykorzystywali, o niebo przewyższają
najlepsze ziemskie materiały.
- Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wież - powiedział Asche z
zadumą. - Może przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy zrozumieć
i co pozwoliłoby nam rozwikłać tę zagadkę.
Renfry potrząsnął głową.
- Nie radziłbym próbować. Możliwe, że wzniesiemy się, zanim zdążysz
przekroczyć próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trzeba szykować się do startu.
Zamknęli właz i wewnętrzną grodź. Renfry skierował się do sterówki.
Pozostała trójka poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym razem nie
stracili przytomności i wytrzymali do czasu, aż znaleźli się z powrotem w przestrzeni
kosmicznej.
- Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale że
ż
aden z nich nie mógł zaoferować nic ponad domysły, pytanie technika pozostało bez
odpowiedzi.
- Czytałem kiedyś książkę - odezwał się nagle Ross z lekkim zakłopotaniem,
jak ktoś, kto przyznaje się do błędu - o pewnym holenderskim kapitanie, który
poprzysiągł, że opłynie przylądek Horn na jednym z tych dawnych żaglowców.
Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie powrócił do domu. Po prostu ciągle żeglował.
Przez wieki.
- Latający Holender - powiedział Ashe.
- Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauważył Renfry.
- Czyżby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli. Wszyscy spojrzeli na
niego.
- A cóż to za diabeł? - zainteresował się Ashe.
- Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości -
wyjaśnił Indianin.
- I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać
sprawę z tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To przekonanie
tak dawno zostało zasiane w umysłach ludzi, że do dzisiaj w nich pokutuje.
- Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane...
- Zasiane! -zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez kogo? -
Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty?
- Nie chcieli, żebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. - Przypomnij
sobie, co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Odszukali ją i zniszczyli. Przypuśćmy, że
rzeczywiście nawiązali kontakt z prymitywnymi ludźmi z naszego świata. Zasiali
idee. Albo dali im przerażającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych
przodków?
- Oprócz legendy o Latającym Holendrze są też inne opowieści. - Ashe
poruszył się na siedzeniu. śaden z foteli na statku nie był dopasowany do rozmiarów
ludzkiego ciała. - Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się wykraść bogom ogień.
Podarował go ludziom i cierpiał przez wieki za zuchwałość. Tak, istnieją wskazówki
na poparcie takiej teorii, lecz dowody są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia.
- Może, tylko może, wkrótce się tego dowiemy!
- Ten port z zapasami od dawna był opustoszały - zauważył Travis. - Może nic
nie zostało z ich imperium?
- Cóż, jeszcze nie dotarliśmy do celu podróży. - Renfry wstał. -Kiedy tam
wylądujemy - nie wiem gdzie, ale przecież musimy gdzieś wylądować - być może
będzie szansa, byśmy powrócili do domu, pod warunkiem, że... - Zabębnił palcami o
drzwi. - Pod warunkiem, że dopisze nam wyjątkowe szczęście.
- To znaczy? - spytał Ashe.
- Automaty muszą być ustawiane za pomocą jakiegoś przewodnika - może
taśmy albo dysku. Po wylądowaniu, przy sprzyjających warunkach, zabiorę się do
pracy i może uda mi się odwrócić cały proces. Tyle że od Ziemi dzielą nas setki
“jeśli", a nie możemy na nic liczyć.
- Jest jeszcze coś - dodał Ashe. - Analizowałem znalezione przez nas
materiały. Gdybyśmy zdołali rozszyfrować ich język... niektóre z zapisków muszą
traktować o konserwacji i sterowaniu tym statkiem.
- A gdzie w kosmosie zamierzasz znaleźć Kamień Rosetty? -zapytał Travis.
Nie sądził, aby, zapiski obcych okazały się przydatne. - Nie mamy wspólnego
dziedzictwa mowy.
- Czy prawa matematyki nie powinny być takie same, bez względu na język?
Dwa i dwa zawsze równa się cztery - odparł Ross.
- Proszę, znajdź mi na dyskach, które przepuszczałeś przez czytnik, symbole
choćby w najmniejszym stopniu podobne do naszych liczb. - Renfry'ego na powrót
ogarnął pesymizm. - Tak czy siak, nie mam zamiaru bawić się z urządzeniami w
sterówce, póki jesteśmy w kosmosie.
Wciąż w kosmosie - jak długo jeszcze? Drugi etap wyprawy donikąd okazał
się gorszy niż pierwszy. Spodziewali się, że pierwszy gwiezdny port okaże się
ostatnim. Ale krótka przerwa na zatankowanie stanowiła zapowiedź o wiele dłuższej
podróży. Upływ godzin mierzyli wedle wskazań zegarka Renfry'ego. Dni liczyli,
odmierzając godziny. Minął tydzień od czasu, gdy opuścili stację paliw.
Aby zająć czymś umysł, zgłębiali zagadki, jakie oferował im statek. Ashe
zdążył już opanować działanie małego projektora, który “odczytywał" zapiski
przechowywane na krążkach wypełnionych czymś, co przypominało cienki drucik. W
ten sposób otworzył drzwi do nieznanych światów. Śpiewna mowa towarzysząca
obrazom była niezrozumiała dla Ziemian, ale obrazy okazały się bardzo ciekawe.
Trójwymiarowe, barwne, stanowiły okno na świat tajemniczej cywilizacji
zamieszkującej gwiazdy.
Poznali mnóstwo ras, z których tylko jedną trzecią stanowiły istoty
humanoidalne. Ale czy te dane były prawdziwe? Może to fikcja, która miała ich bawić
podczas długich godzin podróży w kosmosie? A może to raporty z jakichś innych
planet?
- Jeśli jesteśmy na statku policyjnym, a to są autentyczne raporty ze spraw -
skomentował Ross - niewątpliwie mieli pewne problemy. - Oglądał z
zainteresowaniem niesamowitą bitwę w dżungli, w przeważającej części zalanej
wodą. Wrogowie - białe, amfibijne stwory - posiadały zadziwiającą zdolność
wydłużania ciał i kończynami chwytały przeciwników. - Z drugiej strony - ciągnął -
mogą to być tylko filmiki służące rozrywce chłopców w błękicie. śeby im się zbytnio
nie nudziło. Skąd mamy wiedzieć?
- Dzisiaj rano odkryłem coś, co powinno nas bardziej zainteresować. - Ashe
przejrzał krążki. - Spójrzcie na to. - Wyjął zapis bitwy w dżungli i wsadził nowy
krążek.
Z uwagą wpatrywali się w maleńki ekran. Travis próbował się domyślić, co
oznacza wysokie gdakanie, które dźwięczało w kabinie. Przenikliwy ton głosu
nadwerężał ludzkie uszy.
Potem zobaczyli niebo zasnute szarymi, nisko wiszącymi, gęstymi chmurami.
Poniżej rozciągało się pustkowie pokryte czymś, co mogło być jedynie śniegiem,
takim, jaki znali z własnego świata. Na ekranie pojawiła się niewielka grupka istot.
Łatwo było rozróżnić znajome błękitne kombinezony kontrastujące z szarobiałym,
monotonnym tłem.
- Coś ci to mówi? - zwrócił się Ashe do Rossa. Murdock z ożywieniem
przyglądał się scenie widocznej na ekranie. Czterej łysi humanoidzi byli ubrani tylko
w błękitne kombinezony. Travis przypomniał sobie uwagi Rossa o izolujących właści-
wościach dziwnego tworzywa. Z głowami skrytymi w bankowych hełmach, poruszali
się powoli i ostrożnie.
Obraz mignął i nastąpiła jedna z szybkich zmian, do których oglądający
zdążyli się przyzwyczaić. Teraz prawdopodobnie oglądali tę samą krainę z punktu
widzenia jednej z czterech odzianych w błękitny kombinezon istot. Nagle nastąpił
zapierający dech w piersiach spadek; kamera musiała zjechać z ogromną prędkością
do doliny. Przed nimi znajdowało się drugie obniżenie terenu, lecz perspektywa nie
zachowywała odpowiednich proporcji.
Proporcje nie były jednak na tyle wypaczone, aby ukryć to, co filmujący chciał
zarejestrować. Widzowie spoglądali w dół na szeroką przestrzeń, w której, na wpół
zagrzebany w śniegu, leżał jeden z wielkich frachtowców.
- To niemożliwe! - Na twarzy Rossa malowało się nieopisane zdziwienie.
- Patrzcie - rzekł Ashe.
W pewnej odległości od porzuconej półkuli pojawiły się czarne punkciki.
Poruszały się po ścieżce wydeptanej w ubitym śniegu. Rozległo się kolejne kliknięcie
i znów zobaczyli lód - wielką ścianę lodu wyrastającą ku szaremu niebu. Wydeptana
ś
cieżka prowadziła bezpośrednio do tej ściany.
- Posterunek czasu Czerwonych! Na pewno! A ten statek... - Ross prawie
krzyczał - ten statek musiał brać udział w nalocie! Rozległo się ostatnie kliknięcie i
ekran zaświecił pustką,
- Gdzie reszta? - spytał Ross.
- To już wszystko. Jeżeli nagrali coś jeszcze, nie ma tego na tym zwoju. -
Ashe wskazał palcem kolorową tabliczkę przyczepioną do krążka. - Nie znalazłem
niczego z podobnym oznaczeniem.
- Ciekaw jestem, czy Czerwoni w jakiś sposób im się odpłacili.
Może wybili później załogę naszego statku. Broń biologiczna... - Ross bawił
się włącznikiem projektora. - Przypuszczam, że nigdy się nie dowiemy.
Wtem ponad ich głowami, przerywając ciszę, nadeszło ostrzeżenie z kabiny
nawigacyjnej, gdzie Renfry pełnił wachtę.
- Koledzy, statek szykuje się do kolejnego przeskoku. Zapnijcie pasy! Czeka
nas niezła jazda!
Pospieszyli do koi. Travis naciągnął na siebie ochronną pajęczynę. Co znajdą
tym razem? Kolejną zamieszkaną przez roboty stację paliw czy też tak bardzo
oczekiwany cel podróży? Przygotował się psychicznie na katusze związane z
wyjściem z hiperprzestrzeni, gdzie nie istniało poczucie odległości ani czasu.
Załoga ponownie doświadczyła owej zmiany, która drwiła z praw naturalnych
i wypełniała dyskomfortem umysły i ciała.
- Przed nami słońce. - Travis otworzył oczy, słysząc głos Renfry'ego trochę
wyostrzony przez komunikator. - Jedna, dwie, cztery planety. Zdaje się, że zmierzamy
do drugiej.
Kolejne oczekiwanie. Potem przejście przez atmosferę, powrót grawitacji,
wibracje śpiewające w ścianach i podłogach. Wreszcie lądowanie, lekkie uderzenie i
tarcie o podłoże.
- To coś innego... - Słowa Renfry'ego utonęły w ciszy, jakby to, co zobaczył na
ekranie, odebrało mu mowę.
Wspięli się do kabiny sterowniczej, stłoczyli przed oknem. Na zewnątrz była
noc, ożywiona czerwonawym światłem, jakby jakiś gigantyczny ogień wypełniał
niebo gniewnym odbiciem swej furii.
- Jesteśmy w domu? - Tym razem to Ross zadał pytanie. Renfry,
zahipnotyzowany widokiem ognistego światła, odpowiedział jak zwykle rozważnie:
- Nie wiem. Po prostu nie wiem.
- Spróbujmy wyjrzeć przez właz - zdecydował Ashe.
- Może to wulkan - odezwał się Travis, pamiętając o doświadczeniach z
prehistorycznego świata.
- Nie, nie sądzę. Widziałem tylko jedno podobne zjawisko
- Wiem, co masz na myśli. - Ross stał już na drabinie - Noce polarne!
10
Port paliwowy, mimo dość nietypowej architektury, nie różnił się aż tak
bardzo od budowli, które widywali wcześniej. To jednak było jak spełnienie
najbardziej fantastycznego marzenia. Travis patrzył na zewnętrzny świat, dziki i
oszałamiający.
Migocząca czerwień, sięgająca chmur, wystrzeliwała jęzorami wzdłuż
horyzontu, wypełniając jedną czwartą nieba. Sprawiała, że gwiazdy wydawały się
blade, i walczyła z zawieszonym na nieboskłonie księżycem, trzykrotnie większym od
tego, który towarzyszył rodzimej planecie Ziemian.
Dokoła statku rozciągało się spękane, choć kiedyś z pewnością gładkie pole.
W powietrzu rozlegały się słabe trzaski, bynajmniej nie od wiatru, lecz od
elektrycznych wyładowań. Niesamowita łuna to podświetlała, to znów zacieniała
horyzont.
- Powietrze jest w porządku. - Renfry ostrożnie ściągnął hełm. Po tym
zapewnieniu pozostali też uwolnili głowy. Powietrze było suche, równie suche jak
pustynny wiatr.
- Jakieś budynki. Tam. - Odwrócili głowy w kierunku wskazanym przez
Rossa.
Podczas gdy ruiny wież stacji paliwowej wystrzelały prosto ku niebu, ta
struktura, przylegała do ziemi, a jej najwyższa część nie wystawała ponad kopułę
statku. Nigdzie w czerwonym świetle Travis nie mógł dostrzec czegoś, co
sugerowałoby istnienie życia. Planeta ze stacją paliw wyglądała na opuszczoną, lecz
tutaj nagość i surowość niepokoiła, była wręcz złowroga.
ś
aden z mężczyzn nie kwapił się, by badać teren pod ognistym niebem. Z
drugiej strony, nic nie wyszło na powitanie statku. Jeśli była to kolejna stacja obsługi,
dawno już nie działała. W końcu Ziemianie wrócili na statek, zamknęli właz i
postanowili czekać.
- Pustynia - powiedział Travis. Ashe spojrzał na niego pytająco.
- To się czuje w powietrzu - wyjaśnił Indianin. - Człowiek bez trudu ją
rozpoznaje, jeśli przeżył na niej większość życia.
- Czy to koniec wyprawy? - zapytał Ross Renfry'ego.
- Nie wiem - odparł technik.
Wspięli się po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Renfry stanął przed główną
konsolą. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Niespodziewanie zwrócił się do Travisa.
- Czujesz tam pustynię. No cóż, ja czuję maszyny, spędziłem z nimi większość
swego życia. Wylądowaliśmy i nie zanosi się, abyśmy mieli znów startować. Mam
jednak wrażenie, że podróż jeszcze się nie skończyła. - Roześmiał się. - W porządku,
a teraz powiedz mi, że widzę duchy, a ja przyznam ci rację.
- Wprost przeciwnie. Zgadzam się z tobą w zupełności i nie zamierzam się
zbytnio oddalać od statku. - Ashe odwzajemnił uśmiech. - Czy sądzisz, że to kolejny
przystanek na uzupełnienie paliwa?
- Nie widać żadnych robotów - zaoponował Ross.
- Mogły zostać unieruchomione dawno temu albo zżarła je rdza - odparł
Renfry. Teraz, kiedy wzbudził zwątpienie, sprawiał wrażenie zasmuconego.
Po jakimś czasie mężczyźni rozeszli się do swoich kajut. Jeżeli którykolwiek z
nich zdołał zasnąć, był to niespokojny sen. Leżąc na miękkim materacu, który
samoczynnie dopasowywał się do kształtów ciała, Travis odczuwał brak
bezpieczeństwa - tego dziwnego bezpieczeństwa oferowanego przez statek w czasie
lotu. Teraz na zewnątrz skorupy, w której mógł odpoczywać, znajdował się nieznany
ś
wiat, bardziej złowrogi niż przyjazny. Być może ognista łuna rozjaśniająca noc oraz
suchość powietrza przekonały Indianina, że w rzeczywistości nie jest to świat maszyn
pozostawionych do wykonywania określonych zadań na długo przed narodzinami jego
rasy. Nie. Tutaj było życie. I czekało na zewnątrz.
Musiał się zdrzemnąć, ponieważ zbudził go dotyk dłoni. Powlókł się za
Rossem do mesy. Jadł w milczeniu, czując napięcie nerwów, przekonany, że na
zewnątrz statku czyha niebezpieczeństwo.
Wyszli uzbrojeni w miotacze obcych, wiszące w specjalnych pasach z
kaburami. Natychmiast zostali zalani bezlitosnymi promieniami słonecznymi, równie
przerażającymi białą jasnością, jak płomienie poprzedniej nocy. Ashe przesłonił oczy
ręką.
- Włóżmy hełmy - rozkazał. - Może zredukują część promieniowania.
Miał słuszność. Przezroczyste tworzywo tak skutecznie odbijało światło, że
nawet nie musieli mrużyć oczu.
Travis również się nie mylił, sądząc że wylądowali w kraju pustynnym. Piach,
wpełzał na długie, opustoszałe lądowisko. Wydmy białego piasku połyskiwały w
ś
wietle słonecznym i oślepiały nie zasłonięte oczy. Nie zauważyli innych statków,
tylko samotne góry piachu, nie urozmaicone najmniejszym śladem wegetacji.
Był tylko piach i budynki, niskie, przylegające do ziemi, oddalone o jakieś
ć
wierć mili.
Mężczyźni zawahali się, stojąc u podnóża drabiny. Nie tylko przeczucie
Renfry'ego, że wyprawa jeszcze się nie skończyła, trzymało ich w pobliżu statku.
Pustkowie dookoła nie zapraszało do odkrywania nieznanego lądu. Mimo to zawsze
istniała szansa, że jakieś znalezisko pomoże im rozwiązać zagadkę powrotu.
- Zrobimy tak. - Ashe, badacz-weteran, przejął kontrolę nad załogą. - Ty,
Renfry, zostaniesz tutaj, przy luku. Na najmniejszy znak, że statek znów ożywa,
wypalasz. Na maksa.
Z wąskiej lufy miotaczy strzelał błękitny promień, który powinien być
widoczny na wiele mil. Nie wiedzieli, jaki zasięg mają komunikatory w hełmach, ale
z pewnością mogli liczyć na skuteczność błyskowych sygnałów ostrzegawczych.
- Zrobi się! - Renfry już wspinał się po drabinie, nie okazując rozczarowania,
ż
e nie będzie jednym z odkrywców.
Ruszyli w stronę budynków. Ashe szedł przodem, a Ross i Travis kroczyli z
tyłu. Indianin przyglądał się piaskowi pod stopami. Nie wiedział, czego szuka.
Przecież na tych luźnych, sypkich ziarenkach nie pozostałyby żadne ślady. Ślady!
Spojrzał za siebie. Nawet niewielkie wgłębienia po stopach były prawie niewidoczne.
Piach nie pokrywał jednak całej planety. Travis stąpnął w bok, aby ominąć
pękniętą betonową płytę przechyloną na jedną stronę i odsłaniającą wgłębienie.
Zawahał się, spoglądając w dół.
Zeszłej nocy wiał wiatr, Indianin czuł go wyraźnie na górze przy luku
wejściowym statku. Dzisiaj powietrze stało nieruchomo, nawet najmniejszy podmuch
nie przesuwał drobinek piasku. A w tym wgłębieniu nie było piachu. Instynkt
podpowiadał mu, że oznacza to coś niedobrego. Nękany podświadomym niepokojem,
ukląkł, aby przyjrzeć się jamie.
Zobaczył to, co w innym wypadku uszłoby jego uwagi - otwór w ziemi, gdzie
nie zebrał się piasek. Wiedziony impulsem, przesunął opuszkami palców po
wgłębieniu. W dotyku wyczuł coś tłustego. Zdjął hełm i podniósł palce do nosa.
Cuchnący, słodki odór - czegoś żyjącego, czegoś, co nie dbało o higienę ciała.
Tego był pewien! Stwór najwidoczniej przycupnął na dłuższy czas w dobrze wybranej
kryjówce, z której mógł niepostrzeżenie obserwować statek. Travis wywnioskował, że
obca istota posiada pewnego rodzaju inteligencję. Założył hełm i przez komunikator
powiadomił o swoim odkryciu resztę załogi.
- Twierdzisz, że musiało tu siedzieć jakiś czas? - spytał Ashe.
- Tak. A odeszło całkiem niedawno. - Doszedł do tego wniosku, widząc
niewielkie wgłębienie, które musiało powstać w skutek nacisku ciepłego ciała na
piaszczyste podłoże w obrębie małego schronienia.
- śadnych śladów?
- Nie byłoby ich tu widać. - Travis uniósł stopę i postawił ją na ziemi. - Nie,
nie ma mowy o śladach.
Ukryty obserwator mógł przybyć tylko z jednego miejsca - z budynków, w
połowie zakrytych pod przemieszczającymi się wydmami.
Wstał i ostrożnie ruszył do przodu, trzymając ręce blisko zatkniętej za pas
broni. Poczucie czającego się niebezpieczeństwa było wyjątkowo silne.
Ashe zatrzymał się przed budynkami. Gdy przyjrzał się strukturze, zorientował
się, że to jedna budowla. Niskie, pozbawione okien przejście łączyło dwa skrzydła z
głównym blokiem. Travis wiedział, jaki wpływ na struktury skalne mają wiatr i
erozja. Tutaj te same czynniki od dawna żłobiły w kamieniu wgłębienia, zaokrąglając
i polerując krawędzie, dopóki ściany nie upodobniły się wyglądem do wszędzie
widocznych wydm.
Mężczyźni nie dostrzegli okien ani drzwi. Tylko na krańcu skrzydła widniało
zagłębienie w wydmie, łamiące naturalną linię wyznaczoną przez wiatr. Załamanie
było dostatecznie niezwykłe, aby przyciągnąć wyostrzoną uwagę Indianina.
- Tam - zawołał, zapominając o komunikatorze w hełmie. Powoli, z
ostrożnością myśliwego podkradającego się do płochliwego zwierzęcia, ruszył ku
przerwie w wydmie. Nie widział żadnych śladów, a mimo to wyczuwał, że zmiana w
wyglądzie piaszczystego wzniesienia zaistniała niedawno z powodu czegoś, co
poruszało się w określonym celu. Z pewnością nie był to skutek działania wiatru.
Okrążył wydmę, która sięgała mu do ramion, i oparł się o ścianę. Nie mylił
się. Piach został odrzucony i zablokowany luźno po dwóch stronach, jakby jakieś
drzwi otwarły się na zewnątrz.
- Osłaniaj go! - Cień Ashe'a przeciął skąpany słońcem wzgórek i spotkał się z
drugim, rzucanym przez Rossa. Z dwoma agentami czasu po bokach Apacz rozpoczął
wnikliwe badanie zewnętrznej strony muru.
Nie widział żadnej różnicy w gładkiej powierzchni, lecz jego palce wyczuły
coś mniej więcej na poziomie bioder. Namacał pasek biegnący aż do ziemi, który
różnił się w dotyku od materiału powyżej i po bokach. Spróbował nacisnąć, ciągnąć,
w końcu naparł całym ciężarem, chcąc przesunąć fragment płyty, ale skała nie ustę-
powała. Był prawie pewien, że ta część się otwiera. Stąd ślady na piasku.
W końcu, opierając się na rękach i kolanach, wcisnął końcówki palców pod
mur tuż przy ziemi. Wtedy odkrył szorstki pędzelek włosów wystający z niewidocznej
szczeliny. Pomagając sobie czubkiem noża, uwolnił kosmyk. Włosy były sztywniejsze
niż sierść znanych mu zwierząt, a każdy pojedynczy włos był sześciokrotnie grubszy
od ludzkiego. Maskujący szarobiały kolor sprawiał, że zlewały się z odcieniem piasku
i na tle wydm były niewidoczne.
Tłusty kosmyk przylgnął mu do palców. Travis nie musiał wąchać swego
znaleziska, aby stwierdzić, że cuchnie. Oddał je Ashe'owi, czując wzrastający
niesmak. Dowódca wyprawy badawczej włożył trofeum do jednej z kieszeni paska.
- Jest jakaś szansa, żeby to otworzyć? - Wskazał na ukryte drzwi.
- Nie sądzę - odparł Travis. - Prawdopodobnie są zabezpieczone od wewnątrz.
Przyglądali się niepewnie budynkowi. Poza nim rozpościerała się pustynia,
sięgająca aż po horyzont, gdzie zeszłej nocy płonął ogień. Jeżeli była tu jakaś
zagadka, jej rozwiązanie leżało wewnątrz tej budowli, a nie w pustynnym krajobrazie.
- Ross, ty zostaniesz tutaj. Travis, przejdź na koniec skrzydła. Stań tak, żebyś
widział Rossa i mnie, gdy będę szedł wzdłuż tylnej części budynku.
Ashe zachowywał się równie ostrożnie jak Apacz. Przesuwał dłonie wzdłuż
muru, szukając jakiegoś wejścia, które spróbowaliby sforsować. Przeszedł całą
długość budynku i wrócił z niczym.
- Byty tu kiedyś okna i drzwi, ale dawno temu zostały zamurowane.
Gdybyśmy mieli czas i odpowiednie narzędzia, moglibyśmy dostać się do środka.
Głos Rossa zabrzmiał w komunikatorach.
- Są jakieś szansę na wejście przez dach, szefie?
- Jeżeli chcesz spróbować, proszę bardzo!
Travis oparł się o ścianę, która pilnie strzegła swoich sekretów, a Ross wspiął
się po nim na dach. Po chwili dwaj zwiadowcy stracili go z oczu. Zgodnie z
poleceniem Ashe'a, nieustannie komentował przez komunikator to, co widzi.
- Niewiele piasku. Wydawałoby się, że powinno go być więcej ... Zaraz, zaraz!
- W tym nagłym okrzyku wyczuwało się zapał. - Mam coś! Okrągłe talerze ustawione
w kołach. Są praktycznie wszędzie. Zamontowano je na stałe i nie można ich ruszyć z
miejsca.
- Metalowe? - zapytał Ashe.
- Nieeee... - Ross wyraźnie się wahał. - Wygląda to raczej na szkło, tyle że
nieprzezroczyste.
- Okna? - zasugerował Travis.
- Za małe - zaoponował Murdock. - Ale jest ich tu dużo. Są wszędzie.
Zaczekajcie! - Gwałtowność ostatniego okrzyku zaniepokoiła ich. - Czerwone. Robią
się czerwone!
- Uciekaj stamtąd! Skacz! - Komenda Ashe'a rozbrzmiała we wszystkich
hełmach.
Ross nie miał najmniejszego zamiaru kwestionować rozkazu. Wykonał
przewrót w powietrzu i wylądował na jednej z wydm. Kompani podbiegli do niego,
skupiając uwagę na dachu zamkniętego budynku. Być może hełmy, rozpraszające
promienie słoneczne, umożliwiły im ujrzenie nikłych czerwonawych linii sięgających
z dachu aż do nieba.
Travis poczuł mrowienie na odkrytej skórze rąk, jakby na chwilę ustała w nich
cyrkulacja krwi. Ross wygramolił się z piasku i otrząsnął gwałtownie.
- Co tu się dzieje? - W jego głosie pojawiła się nuta trwogi.
- Myślę, że to jakieś fajerwerki mające cię zniechęcić, może odstraszyć. Chyba
należy założyć, że w przypadku wszelkich wizyt mieszkaniec tej twierdzy udaje, że
nie ma go w domu. Co więcej, gospodarz dysponuje jakimiś nieprzyjemnymi
urządzeniami, które wspierają jego pragnienie prywatności. Prawdopodobnie dlatego
nie znaleźliśmy tu otwartych drzwi.
Cienkie, ogniste smugi zniknęły. Albo wyłączono moc, albo promienie nie
były widoczne dla ludzkich oczu. Sztywne włosy, odrzucający smród, a teraz to. Nic
nie łączyło się w spójną całość. Oczywiście sierść mogła pochodzić z jakiegoś psa. To
przypuszczenie tłumaczyłoby również niskie wejście do budynku. Ale czy pies
czatowałby w rozważnie wybranej kryjówce, obserwując statek...? To nie zgadzało się
z naturą zwierząt, które Travis dotychczas poznał. Takie działanie świadczyło o
pewnej inteligencji.
- Uważam, że są stworzeniami nocnymi - odezwał się nagle Ashe. - To pasuje
do wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Blask słoneczny może być dla nich
równie bolesny jak dla nas, kiedy nie nosimy hełmów. Za to w nocy...
- Usiądziemy i będziemy patrzeć, co się stanie? - zapytał Ross.
- Nie na otwartej przestrzeni. Poza tym, najpierw musimy dowiedzieć się
czegoś więcej - odparł dowódca.
Travis przyznał mu rację. Powinni zachować najwyższą ostrożność. Ten świat
był o wiele bardziej zatrważający i wrogi niż planeta z portem paliwowym. Suche
pustkowie miało w sobie mglistą, nienazwaną groźbę, jakiej nigdy wcześniej nie
wyczuwał w pustynnych kramach na własnej planecie.
Wrócili do statku, wspięli się po drabinie i z zadowoleniem zamknęli właz,
odcinając się od upiornej białej łuny.
- Co widziałeś? - zapytał Ashe Renfry'ego.
- Najpierw Murdock zeskoczył z wysokiego dachu, a potem jakieś czerwone
linie, bardzo słabe, wystrzeliwały z całej powierzchni. Co zrobiliście? Nacisnęliście
zły dzwonek do drzwi?
- Prawdopodobnie kogoś obudziliśmy. Nie sądzę, żeby to było szczególnie
zdrowe miejsce do zwiedzania. Boże, jak to cuchnie! - zakończył Ross, pociągając
nosem.
Ashe trzymał na dłoni kosmyk włosów, którego odór przenikał na wskroś
dotychczas bezwonne powietrze statku.
Zanieśli kosmyk do małego pomieszczenia, kiedyś być może siedziby
dowódcy, w którym Ashe gromadził materiały do badań. Mimo śmierdzących
wyziewów wszyscy stali dokoła stołu, kiedy archeolog rozdzielał kosmyk na
pojedyncze włosy i rozkładał je na blacie.
- Ale grube te włosy! - zdziwił się Renfry.
- Jeżeli to włosy. Czego bym nie oddał za laboratorium! - Ashe przykrył
znalezisko czystą kartką pochodzącą z materiałów piśmiennych znalezionych na
statku.
- Ten smród... - Travis przypomniał sobie, że trzymał w dłoni cuchnące
znalezisko, i wytarł rękę o udo.
- Tak? - ponaglił Ashe.
- Cóż, myślę, że bierze się po prostu z brudu. To sierść nieznanego stworzenia.
- Obcy metabolizm. - Archeolog pokiwał głową. - Każda rasa na Ziemi
charakteryzuje się szczególnym zapachem ciała, który jest bardziej wyraźny dla
człowieka innej rasy. Ale do czego zmierzasz?
- Hmm, jeżeli rzeczywiście pochodzą od jakiegoś... jakiegoś człowieka... -
Travis użył tego terminu, ponieważ nie potrafił znaleźć innego - a nie od zwierzęcia,
to rzekłbym, że gość mieszka w zwyczajnym chlewie. A to oznacza albo stosunkowo
wysoki stopień prymitywizmu, albo też mamy do czynienia z degeneratem.
- Niekoniecznie - zauważył Ashe. - Kąpiel wymaga wody, a nie widzieliśmy tu
ż
adnych zbiorników.
- Oczywiście. Nie widzieliśmy tu wody. Ale muszą ją gdzieś mieć. I myślę... -
Nie mógł zaoferować zbyt wielu dowodów na poparcie swojej teorii.
- Możliwe. Tak czy owak, dziś w nocy będziemy czuwać i przekonamy się, co
wyłazi z tego domku.
Drzemali w ciągu dnia; Renfry jak zwykle w kabinie nawigacyjnej. śaden z
nich nie wiedział, z jakiej przyczyny statek wylądował na tym bezmiarze piachu, a
jałowość lądu wzmocniła przekonanie Renfry'ego, że jeszcze nie dotarli do celu
podróży. Wydawało się logiczne, że statek wyruszył z jakiegoś centrum cywilizacji, a
to miejsce takiego nie przypominało.
Kiedy słońce przygasło i zmierzch okrył góry pełzającego piachu, zgromadzili
się ponownie przy drzwiach w zewnętrznej skorupie, aby obserwować budynek i pas
ziemi leżący między nimi a tajemniczym blokiem.
- Jak sądzisz, będziemy musieli czekać? - Ross zmienił pozycję.
- Wcale - odpowiedział cicho Ashe. - Patrz!
Zza wydmy z niskim wejściem, zlokalizowanym wcześniej przez Travisa,
wydobywał się bardzo słaby czerwony blask.
11
Gdyby znów odbywał się ognisty pokaz, jaki oglądali poprzedniego wieczoru,
na pewno by tego nie spostrzegli. Teraz, o zmierzchu, kiedy kształty wydm
zniekształcały widok, trudno było cokolwiek zobaczyć. Ashe powoli liczył pod
nosem. Przy dwudziestu błysk zniknął niespodziewanie, co sugerowało, że
zatrzaśnięto drzwi.
Travis wytężył wzrok, obserwując koniec maskującej wydmy. Gdyby to coś,
co ich szpiegowało poprzedniej nocy, wracało na starą pozycję, najkrótsza droga
przecinałaby ten punkt. Ale jak dotąd niczego nie zobaczył.
Usłyszał natomiast dźwięk dolatujący z przeciwnego kierunku, jakiś szept z
otwartej przestrzeni. Powiew suchego powietrza musnął mu policzki, zwiastując wiatr
wzmagający się wraz z nastaniem nocy. Szept musiał być spowodowany
poruszającymi się ziarnami piasku pod pierwszym silnym podmuchem.
- Moglibyśmy się zaczaić - zauważył w zadumie Ross.
- Niewykluczone, że mają bardziej wyostrzone zmysły niż my. Jeśli są
stworzeniami nocnymi, po ciemku widzą lepiej od nas. Należy również przypuszczać,
ż
e zdążyli już nabrać podejrzeń. Poza tym chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o
naturze istoty, na którą mam zastawić pułapkę.
Travis słuchał Ashe'a jednym uchem, wydało mu się bowiem, że dostrzegł tam
jakiś ruch. Tak! Zacisnął palce na ramieniu archeologa w geście ostrzeżenia. Jakiś
cień prześliznął się na końcu wydmy i szybko ukrył za nasypem. Wyraźnie zmierzał
do schronienia za płytą. Czy ma zamiar pełnić wartę w zaimprowizowanym punkcie
obserwacyjnym?
A może dzisiejszej nocy on, ona lub ono zbliży się jeszcze bardziej do statku?
Robiło się coraz mroczniej, a z nadejściem całkowitych ciemności języki
ognia rozpoczęły na niebie prawdziwy taniec. Chociaż barwny pokaz nie dawał
równomiernego blasku, oświetlał płaski teren bezpośrednio przy statku. Jakikolwiek
atak tubylców nie uszedłby uwagi mężczyzn stojących na straży. Wiedzieli, że przy
podniesionej drabinie i włazie znajdującym się kilkanaście stóp nad ziemią nie muszą
się obawiać prób sforsowania swojej twierdzy. Oczywiście, o ile tajemnicze istoty nie
dysponują bronią umożliwiającą im zredukowanie odległości.
- Zamknij wewnętrzną grodź - rozkazał nagle Ashe. - Odetniemy światło w
statku i trudno im będzie nas dostrzec.
Przy zamkniętej grodzi, przez którą nie dochodziła błękitna poświata,
przywarli do podłogi, starając się nie gnieść wzajemnie. Czekali na następny ruch ze
strony kryjącego się lub kryjących poniżej.
- Coś tam jest - ostrzegł cicho Ross. - Po lewej. Dokładnie na końcu ostatniej
wydmy.
Tubylec okazał się niecierpliwy. Ciemny cień, który mógł być głową,
przesunął się na tle białego piasku. Wiatr zawodził dokoła statku, stopniowo
przybierając na sile. Mężczyźni założyli hełmy, aby się ochronić przed gwałtownymi
podmuchami. Tumany wirującego piasku najwyraźniej nie przeszkadzały tubylcowi.
- Myślę, że jest ich więcej - powiedział Travis. - Ten ostatni ruch nastąpił zbyt
daleko od pierwszego.
- Czy to możliwe, że szykują się na nas? - zastanawiał się Ross.
ś
aden z mężczyzn nie przygotował miotacza. Punkt obserwacyjny był wysoko
nad ziemią i wydawało się niemożliwe, by komukolwiek udało się wdrapać po
gładkiej powierzchni kuli, więc załoga statku czuła się bezpieczna.
Ciemny obiekt rzucił się w ich kierunku. Albo biegł zgięty wpół, albo poruszał
się na czworakach! Gdy jedna ze zdumiewających eksplozji światła na niebie
oświetliła postać, mężczyźni krzyknęli jednocześnie.
Człowiek czy zwierzę? Stworzenie miało cztery długie kończyny i jeszcze
dwie szczątkowe w połowie ciała. Biegnąc, pochylało okrągłą głowę w dół, więc nie
widzieli twarzy. Całe ciało pokrywała sierść, ciemniejsza niż włosy znalezione przez
Travisa. Nie dostrzegli ubrania ani jakiejkolwiek broni.
Na chwilę cień zatrzymał się przed statkiem. Potem wycofał się pędem do
kryjówki pośród wydm. Nastąpił kolejny ulotny ruch, który obserwatorzy ledwo
dostrzegli, ponieważ tym razem sylwetka biegnącego była słabo widoczna na tle
piasku.
- Możliwe, że to jego włosy znalazłeś - stwierdził Ashe. -Niewątpliwie jest
jaśniejszy od tego pierwszego.
- Te stwory mają różne kolory, ale wszystkie są mniej więcej tej samej
wielkości - dodał Ross. - Co to jest, do diaska?
- Na pewno nie pochodzą z naszego świata - orzekł Ashe. -Wygląda na to, że
ten statek je interesuje i próbują znaleźć jakiś sposób, by zbliżyć się do niego
niepostrzeżenie.
- Poruszają się - zauważył Travis - jakby obawiały się ataku.
Muszą mieć jakichś wrogów.
- Wrogów związanych z tego typu statkami?- Ashe doszedł do tego wniosku z
typową dla niego łatwością kojarzenia faktów. - Tak, to możliwe. Nie sądzę jednak,
ż
eby podobny statek lądował tu niedawno.
- Wspomnienia przekazywane...
- Wspomnienia oznaczałyby, że to rozumne istoty! - Dopiero
wypowiedziawszy te słowa, Travis zdał sobie sprawę, iż myśl o jakimkolwiek
pokrewieństwie z tymi stworzeniami napawa go odrazą.
- Dla siebie mogą byś istotami rozumnymi - odpowiedział Ashe - a my
możemy wydawać się im potworami. Wszystko jest względne, synu. W każdym razie,
nie sądzę, żeby zachowywały się w stosunku do nas przyjaźnie.
- Co ja bym dał za latarkę - odezwał się smutno Ross. -Chciałbym porządnie
oświetlić któregoś z tych stworów i dobrze mu się przyjrzeć.
Mijały kolejne minuty, a oni wciąż obserwowali słabo widocznych tubylców
poruszających się wśród piaszczystych wzniesień, lecz ani razu nie mieli okazji
dobrze się przyjrzeć któremu kolwiek z nich.
- Myślę, że próbują zajść nas od tyłu - stwierdził Travis, wypatrzywszy
uprzednio co najmniej dwa cienie zmierzające w tym kierunku.
- Daremny trud. To jest jedyne wejście na statek - głos Rossa brzmiał niemal
filuternie.
Travis nie potrafił z taką niefrasobliwością myśleć o tym, że tubylcy zachodzą
od tyłu ich statek. Instynkt podpowiadał mu, że zagraża to jego bezpieczeństwu. Choć
z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że istnieje tylko jedno wejście, więc
ewentualna obrona nie nastręczy trudności. Wystarczyło zamknąć właz i nic nie
mogło dostać się do środka.
- Dlaczego statek tu wylądował? - zastanawiał się Ross. - Musi istnieć jakiś
powód. Może musimy coś znaleźć albo coś zrobić, zanim znów odlecimy?
Te obawy nurtowały wszystkich, Murdock tylko je zwerbalizował. A jeśli
odpowiedź znajdowała się właśnie tam, w budynku, do którego nie potrafili wejść?
Może udałoby się go sforsować nocą? Otulone ciemnościami wejście strzeżone przez
ruchliwe, owłosione stworzenia, doskonale widzące po zmroku, na których terenie
łowieckim się znajdowali...
- Budynek? - Travis wypowiedział to słowo pytającym tonem. Poczuł, jak
Ashe poruszył się obok niego niespokojnie.
- Możliwe - zgodził się dowódca. - Jeżeli zostaniemy tu dłużej, możemy
spróbować dostać się do niego za dnia przy osłonie ognia. Te miotacze nastawione na
maksimum mają całkiem niezłą siłę rażenia.
Travis gwałtownym ruchem położył dłoń na ramieniu Ashe'a. Wszyscy mieli
na głowach hełmy dla ochrony przed wszędobylskim piachem niesionym przez wiatr,
lecz Indianin trzymał rękę na krawędzi grodzi i wyczuł dudnienie przenoszone przez
zewnętrzną powłokę statku. Poniżej wzniesienia, które zasłaniało Ziemianom dolną
część kadłuba, coś uderzało w metalową burtę. Travis chwycił rękę Ashe'a i
przycisnął do grodzi, aby współtowarzysz zrozumiał, co było powodem jego
niepokoju.
- Uderzają w statek. - Wiedział, że wiadomości przekazywane przez
komunikatory w hełmach nie dotrą do uszu znajdujących się poniżej tubylców. - Ale
dlaczego?
- Chcą go przedziurawić? - Ross włączył się do rozmowy. - Nie ma szans, by
przedostali się przez kadłub. Chyba nie ma, prawda?
Pozostali podzielali jego niepokój. Tak naprawdę, nic nie wiedzieli o
możliwościach tubylców.
Obok Travisa leżała zwinięta drabina. Czy ośmieliłby się zejść po niej i
sprawdzić, co robią nocni goście? Wydawało mu się, że dudnienie przybiera na sile.
Przypuśćmy, że jakimś cudem, albo przy użyciu nieznanego narzędzia, włochate
stwory przebiją zewnętrzną powłokę statku? Wówczas nie będzie już nadziei na
ucieczkę z tej zapomnianej pustyni.
Zaczął przesuwać drabinę do przodu. Ashe chwycił go za rękę, lecz Travis
wyswobodził się z uścisku.
- Musimy sprawdzić - powiedział z naciskiem. - Musimy!
Ross i Ashe ruszyli jednocześnie i zaklinowali się w wąskim przejściu na
dostatecznie długo, aby Travis mógł przecisnąć się przez drzwi i opuścić się na
długość własnego ciała. Poczuł, że drabina nie wysuwa się dalej, i zrozumiał, że
pozostała dwójka stara sieją przytrzymać.
Chwyciwszy się mocno szczebli i utrzymując się jak najbliżej powierzchni
statku, spojrzał w dół. Gra czerwonych błysków na niebie w osobliwy sposób
oświetlała scenę poniżej. Miał słuszność. Włochate stwory podpełzły nie zauważone
od tyłu i cała grupka tłoczyła się teraz u podstawy statku. Nie widział jednak w
nieustannie migającym świetle, co robią. Wtem jeden osobnik porzucił typową
pozycję na czterech łapach i podniósł ramiona ponad głowę. Kończyny w połowie
ciała drgnęły, wysunęły się ruchem wijącym, sugerującym brak szkieletu kostnego, i
przywarły ściśle do powierzchni statku.
Stworzenie wyskoczyło w powietrze i zawisło, dyndając tylnymi kończynami
około pół metra nad ziemią. Najwyraźniej trzymało się za pomocą macek
wychodzących z pasa, podczas gdy pięści, czy też pazury górnych kończyn waliły
zaciekle w powierzchnię statku. Stworzenie wykonało kolejny ruch do góry. Coś w tej
wspinaczce świadczyło o zajadłości osobnika.
Drugi stwór podciągnął się za pomocą macek do kadłuba i zaczął wspinaczkę
na sam szczyt. Travis nie zauważył u nich żadnej broni, niczego z wyjątkiem tych
równomiernie uderzających pięści. Nie miał zamiaru walczyć ze wspinaczami.
Przekazał informacje Ashe'owi i otrzymał rozkaz powrotu na statek. Zamknęli właz i
zabezpieczyli go, jakby szykowali się do odlotu. Dopiero wtedy poluzowali henny.
Teraz nie słyszeli huku uderzeń. Travis był jednak pewien, że stwory nie
zaprzestały wysiłków i wciąż próbują dostać się do wnętrza statku. Mężczyźni weszli
po schodkach do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować świat na zewnątrz przez mały
ekran. Renfry sprawiał wrażenie zdezorientowanego.
- Nic nie rozumiem. Wciąż jestem pewien, że to nie koniec lotu. Nie potrafię
powiedzieć, dlaczego tak mi się wydaje, ani dlaczego tu wylądowaliśmy. Jeśli
odpowiedź znajduje się w tamtym budynku, będziecie musieli do niego wejść, a
możliwe, że mamy lepsze narzędzia niż te ręczne miotacze.
Ross pierwszy zrozumiał, o co mu chodzi.
- Działa.
- Zgadza się.
- Czy potrafimy ich użyć? - zapytał Ashe.
- Cóż, ich obsługa jest mniej skomplikowana niż pozostałych urządzeń na
pokładzie. Pamiętasz to? - Nacisnął dźwignię: zamrugały światełka, rozbrzmiało
słowo w nieznanym języku. Wszystko było tak, jak podczas pierwszego badania
statku.
- I potrafisz z nich wypalić?
- Mój szef wywnioskował, że trzeba nacisnąć tamto - wskazał palcem jakiś
przełącznik, którego jednak nie dotknął. - Z tego co ja mogę wydedukować, jeden z
tych ogromnych miotaczy jest wycelowany w dach waszej twierdzy. Możemy
spróbować, kiedy tylko będziecie gotowi.
Ashe, nieobecny duchem, pocierał brodę, co oznaczało, że jeszcze nie podjął
decyzji.
- Za dużo domysłów. Nie wiemy, czy naprawdę musimy otworzyć ten
budynek, żeby wystartować ponownie. W rzeczywistości, jeśli go rozłupiemy i nie
znajdziemy tego, co potrzeba, nasza sytuacja wcale się nie polepszy. śycie tubylców
niewątpliwie zależy od tego schronienia. Jeśli je zniszczymy, to tak jakbyśmy zmietli
ich z powierzchni planety. Mogą nam się nie podobać, ale to ich świat, a my jesteśmy
intruzami. Chciałbym jeszcze trochę zaczekać, zanim zdecyduję się na coś równie
drastycznego, jak wysadzenie tej budowli w powietrze.
ś
aden z pozostałych mężczyzn nie zamierzał ponaglać Ashe'a. Na zewnątrz
płomienie buchały ku niebu, a biel księżyca, który widzieli poprzedniej nocy, została
przyćmiona żółtą poświatą mniejszego satelity, podążającego za większym bratem.
Ekran nie pokazywał, co robią włochaci nieznajomi.
Pierwszą wskazówką było zdumiewające przesunięcie się statku. W jaki
sposób stwory na zewnątrz do tego doprowadziły? Być może, wyobraził sobie Travis,
wskutek naporu wielu wspinających się po kadłubie ciał statek zmienił pozycję. I
może to uruchomiło kontrolę lotu. Znajome ostrzeżenia przed startem sprawiły, że
zerwali się na równe nogi.
- Nie! - zaprotestował Renfry. - Nie możemy. Jeszcze nie. Najpierw musimy
się dowiedzieć, dlaczego.
Silniki, których działania nie rozumieli i nie potrafili kontrolować, nie dawały
posłuchu tym słabym oporom. Być może tylko limit czasowy rządził pobytem statku
na tej planecie; pełen dzień i pełna noc czasu planetarnego. A może chodziło o atak
włochatych stworzeń?
Co z tymi stworami? Czy uwolnią się na czas, opadną na ziemię podczas
startu, ostrzeżone wibracjami? Czy też będą się trzymać, skupione bezmyślnie na
ataku, i zostaną zabrane do mrożącej czerni wiecznej nocy w przestworzach?
Członkowie załogi zapięli pasy, oczekując na katusze startu i skoku w
hiperprzestrzeń. Znowu przenosili się w nieznane, mając przed sobą kolejny lot.
Tym razem podróż nie miała być taka sama. Travis dostrzegł pierwszą zmianę:
start nie był tak uciążliwy jak poprzednie, chyba że zdążyli się już przyzwyczaić.
Indianin nie stracił przytomności. Usłyszał okrzyk zdziwienia Renfry'ego:
- Chyba nie weszliśmy w hiperprzestrzeń! Co się stało? Zerwali się z miejsc i
podbiegli do ekranu. Technik miał rację. Zamiast kompletnej ciemności, która
zamykała się wokół nich, kiedy wykonywali skoki międzyplanetarne, zobaczyli
oddalającą się orbitę pustynnej planety, która żegnała ich zmieniającymi się barwami.
- Chyba zmierzamy do innej planety w tym samym systemie -powiedział
Ashe. W miarę upływu godzin przekonali się, że się nie mylił. Statek najwyraźniej
obrał kurs na trzecią planetę nieznanego słońca.
- Odwiedzimy je wszystkie? - zapytał Ross z nutą dawnej nonszalancji w
głosie. - Jeśli tak, to dlaczego? Dostawa mleka?
Minęły trzy dni, cztery. śywili się zapasami obcych i poruszali się
niespokojnie po statku, nie potrafiąc skupić się dłużej na czymś innym niż ekran w
kabinie nawigacyjnej. Szóstego dnia pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o
rychłym lądowaniu.
Na ekranie cel podróży malował się żywymi błękitno-zielonymi barwami
przerywanymi tu i ówdzie pomarańczowo-czerwonymi plamami. Kontrastujące
kolory przyprawiały o zawrót głowy. Ciągnęli losy, kto będzie siedział na trzech
fotelach w sterowni; czwarta osoba miała zostać relegowana na koje poniżej.
Wypadło na Travisa, który leżał teraz samotnie w sercu dudniącej kuli, zastanawiając
się, co czeka ich tym razem.
Statek wylądował za dnia. Apacz pospiesznie rozpiął pasy. Potknął się, na
nowo przyzwyczajając się do siły grawitacji. W końcu dotarł do drabiny. Wszyscy
wyszli na zewnątrz, by oglądać nowy świat.
- Nie...!
Zrujnowane wieże, równie potężne jak budynki w porcie paliwowym, strzelały
prosto ku niebu, lecz różniły się od tych z pierwszej planety. Na tle bezchmurnego,
jasnoróżowego nieba widniała opalizująca kopuła, rzeźbiona liniami, które wiły się
spiralnie ku górze, przeobrażając się na szczycie w kruchą, zamarzniętą koronkę.
Trudno było uwierzyć, by człowiek stworzył taką wymyślną konstrukcję.
Travis przyglądał się wędrującym ku górze liniom. Widział przerwy, które
psuły idealny wzór. Mimo tych uszkodzeń fantastyczne piękno piany, światła i gry
kolorów tęczy królowało w krajobrazie. Wyrastało z roślinności o błękitnym odcieniu,
niepodobnym do zieleni typowej dla liści ze świata Travisa.
Ulistnione gałęzie poruszały się ledwo dostrzegalnie, jakby muskał je
delikatny wietrzyk, ukazując to tu, to tam coraz to inne barwy. Owoce? Kwiaty?
Renfry odciągnął uwagę pozostałych od sceny tak ulotnej, że aż nierealnej.
- Spójrzcie!
Stał przed główną konsolą, ściskając rękami oparcie fotela pilota tak
kurczowo, że na ramionach zarysowały mu się kontury mięśni. Pulpit sterowniczy
ożył. Mężczyźni patrzyli na migające kontrolki zwiastujące przygotowywanie dział
statku. Linia małych światełek płynęła nierówno wzdłuż rzędów dźwigni i
przycisków. Tam, gdzie jakieś zajaśniało, podnosiła się dźwignia, któryś z klawiszy
albo wciskał się, albo wyskakiwał ponad poziom konsoli. Na końcu światło
eksplodowało z miejsca, które Travis mógł zakryć kciukiem. Otworzyła się klapa i w
jamie poniżej ukazał się mały kawałek czerwonego metalu w kształcie monety, który
wypadł i potoczył się po podłodze.
Renfry ożywił się nagle i skoczył, żeby złapać dziwny przedmiot. Podniósł
ostrożnie mały dysk, jakby był czymś drogocennym.
- Cel podróży! - Odwrócił się do pozostałych, ukazując rozpromienioną twarz.
- To cel naszej podróży! Myślę, że właśnie trzymam zapis z wytyczonym kursem!
Nie mogło być innego wyjaśnienia. Podróż zaprogramowana przez zmarłego
pilota dobiegła końca. Mały metalowy dysk, który Renfry dzierżył w dłoni, krył nie
tylko tajemnicę ich przybycia, lecz również powrotu. Wrócą do własnego świata tylko
wtedy, gdy rozwikłają zasadę działania tego dysku.
Travis przeniósł wzrok z zaciśniętej dłoni technika na ekran. Delikatny wiatr
unosił kwitnące gałęzie dokoła opalizującej wieży.
Najbliższa przyszłość zdawała mu się w tym momencie bardziej pociągająca
niż ta bardziej odległa.
Być może Ashe miał podobne odczucie, ponieważ podszedł do wewnętrznej
drabiny, zatrzymał się i spojrzawszy przez ramię, powiedział z dziwną prostotą:
- Wychodzimy.
12
Jeśli kiedyś było tu szerokie lądowisko, to bujna zieleń dawno je pochłonęła.
Z roślinności zmiażdżonej przez lądujący statek unosiły się różne zapachy: niektóre
przyjemne, inne niemiłe.
Ziemianie nie założyli hełmów; nie były im tu potrzebne. Słońce
przygrzewało, zupełnie jak na Ziemi wczesnym latem. Delikatny wietrzyk nie nanosił
piachu, a tylko podrywał płatki kwiatów i liście pod ich stopami.
Teraz widzieli więcej niż przez ekran na statku. Obok opalizującej wieży o
fantastycznym kształcie wznosił się budynek równie dziwny i odmienny w stylu od
swej towarzyszki, tak jak pustynny świat różnił się od tego zielonego. Masywne
matowoczerwone bloki, geometryczne w swej strukturze, nie mogły zrodzić się w tym
samym, twórczym umyśle - a nawet w tej samej epoce.
Nieco dalej stal kolejny budynek o ostrych niczym noże wieżycach i wąskich
oknach w szarych murach. Spiczasty dach wykonano z jakiegoś szorstkiego,
matowego materiału. Gdzieniegdzie zwieszały się z niego pnącza, a nawet wyrastało
małe drzewko. Ta budowla również diametralnie różniła się stylem od baśniowej
kopuły czy masywnych bloków.
- Dlaczego...? - Ross powoli kręcił głową, przenosząc wzrok z jednego
budynku na drugi, gdzie niższe piętra skrywała bujna roślinność. Wysokie budowle
dominowały nad kulą statku, sprawiając, że wydawał się wręcz miniaturowy.
Travis powrócił myślami do przeszłości, nieco zamazanej przez ostatnie
wydarzenia. W jego własnym świecie były przecież miejsca, gdzie miniaturowa
wioska Zuni graniczyła z osadą Dakota czy Apaczów.
- Jakieś muzeum? - zasugerował. To było jedyne wytłumaczenie, jakie
przychodziło mu do głowy.
Twarz Ashe'a wydawała się blada pod opalenizną. Spoglądał w skupieniu na
kopułę, na blok i dalej na ostro zaznaczające się wieżyce.
- Albo stolica, w której każdą ambasadę wzniesiono w rodzimym stylu.
- A teraz to wszystko jest martwe - dodał Travis. I nie mylił się. Miejsce było
równie opustoszałe jak port paliwowy.
- Możliwe, że to stolica galaktycznego imperium. Czego można się tu
dowiedzieć! Skarbiec... - Ashe oddychał szybko. - Możemy tu odkryć skarby tysiąca
ś
wiatów.
- A kto się o tym dowie? Kogo to zainteresuje? - zapytał Ross. - Nie mówię,
ż
e nie jestem gotowy iść i ich poszukać.
Nagle Travis dostrzegł jakiś ruch w masie poplątanych roślin, gdzie lądujący
statek rozpłaszczył paprocie, ciągnąc inne, powiązane pnączami. Indianin obserwował
drżenie połamanych gałęzi. Coś torowało sobie drogę od miejsca oddalonego o jakieś
sto metrów od statku w kierunku ściany nieruchomych roślin. I to coś było całkiem
sporych rozmiarów.
Czy pełzające stworzenie jest ranne? Czy wlecze się, aby umrzeć w jakimś
zacisznym miejscu? Travis nasłuchiwał, starając się usłyszeć coś więcej niż szelest
liści. Jeżeli mieszkaniec tej planety rzeczywiście jest ranny, nie skarżył się. Jakieś
zwierzę? Czy... coś innego? Coś równie obcego jak wydmowe stwory, bardziej
zbliżone do zwierzęcia niż do człowieka, takiego, jakiego znali?
- Ukryło się już - wysapał Ross. - Nie może być ciężko ranne, bo nie
przesuwałoby się tak szybko.
- Wydaje się, że ten świat nie jest tak opustoszały, jak wyglądał na pierwszy
rzut oka - powiedział Ashe sucho. - A tamte?
“Tamte" zbliżały się lekko i cicho, dryfując przez sztuczną polanę powstałą
podczas lądowania statku. Raz czy dwa zatrzepotały cienkimi jak pajęczyna
skrzydłami, żeby utrzymać się w powietrzu. Całą uwagę skupiały na statku.
Czym właściwie były? Ptakami? Owadami? Latającymi ssakami? Travis miał
wrażenie, że te cztery małe stworzenia stanowią dziwaczną kombinację wszystkich
trzech rodzajów. Długie, wąskie skrzydła, prawie przezroczyste, przypominały
skrzydła owada. Z drugiej strony, te istoty miały trzy nogi, dwie mniejsze z przodu,
zakończone trzema palcami w kształcie pazura, i jedną większą kończynę z tyłu, o
jeszcze bardziej wydatnych szponach. Ich głowy zdawały się wychodzić bezpośrednio
z karku i były okrągłe na górze, zwężając się w zakrzywiony dziób. Oczy zaś - czworo
oczu! - sterczały na krótkich wypustkach: jedna para z przodu, druga z tyłu. Trójkątne
ciała pokrywało blade futerko o błękitnym odcieniu.
Powoli i bezszelestnie, wręcz uroczyście dryfowały w kierunku statku. Drugi
w rzędzie wyłamał się z formacji i zanurkował ku ziemi. Tylnymi pazurami
zakotwiczył się na pniaku złamanej gałęzi i złożył skrzydła na grzbiecie, tak jak robiły
to ziemskie motyle.
Dwa ostatnie osobniki z rzędu przeleciały w jedną i w drugą stronę przed
otwartym włazem, zakołowały i wzniósłszy się ku niebu, zniknęły za wierzchołkami
drzew. Przywódca zbliżał się powoli, aż wreszcie zawisł w powietrzu, od czasu do
czasu bijąc skrzydłami, aby utrzymać się na równej wysokości, bezpośrednio przed
wejściem do statku.
Niczego nie można było wyczytać ze sterczących, jaskrawobłękitnych oczu.
Ludzie nie czuli jednak odrazy ani zaniepokojenia, jakie towarzyszyło im w trakcie
spotkania z mieszkańcami pustyni. Kimkolwiek był tajemniczy lotnik, nie sprawiał
wrażenia agresywnego czy niebezpiecznego.
- Śmieszny mały żebrak, co? - rzekł Renfry. - Chciałbym przyjrzeć mu się z
bliska. Jeżeli wszystkie tu są takie jak on, nie mamy się czym martwić.
Dlaczego technik określał skrzydlate stworzenie jako “on", było dla reszty
niejasne, lecz czterooki stwór bardzo ich zainteresował. Ross pstryknął palcami i
wyciągnął rękę na powitanie.
- Chodź tu, kolego - zawołał.
Połyskujące, błękitne ogniki zamrugały wraz z ruchem wypustek ocznych,
skrzydła zatrzepotały i stwór zbliżył się do włazu. Jednak nie na tyle blisko, aby
Ziemianin mógł go dotknąć. Stworzenie na chwilę zawisło nieruchomo w powietrzu,
a potem zatrzepotało tęczowymi skrzydłami i wzbiło się ku niebu. Jego partner
wystartował z krzaka poniżej, aby do niego dołączyć. Kilka sekund później zniknęły,
jakby nigdy ich tu nie było.
- Sądzisz, że jest inteligentny? - Ross patrzył za skrzydlatym stworzeniem, a
na jego zazwyczaj obojętnej twarzy malowało się rozczarowanie.
- Zgadujesz równie dobrze jak ja - odparł Ashe. - Renfry - zwrócił się do
technika - masz teraz zapis z podróży. Czy możesz go odtworzyć?
- Nie wiem. Szkoda, że nie mam instrukcji albo chociaż jakiegoś przewodnika.
Myślisz, że można coś takiego tu znaleźć?
- Dlaczego tak ci spieszno do wyjazdu, szefie? Dopiero co tu dotarliśmy, a to
miejsce wygląda mi na niezły klejnocik wakacyjny. - Ross uniósł głowę, aby
popatrzeć na kopułę, na której opałowe błyski igrały w promieniach słońca.
- Właśnie dlatego - odpowiedział spokojnie Ashe. - Za dużo tu pokus.
Travis zrozumiał; wiedza, którą skrywał ten świat, pociągała Ashe'a z
nieodpartą siłą. Zafascynowani jego sekretami, mogliby odkładać badania statku i
opóźniać start. Znał podobne sztuczki. Zanim zostaną wciągnięci w pułapkę, muszą
zwalczyć wszechogarniające pragnienie zanurzenia się w tej zielonej dżungli,
wycięcia ścieżki do opalizującej kopuły i przekonania się na własne oczy, jakie
skrywa cuda.
Godzinę później wyszli ze statku, pozostawiając technika na straży. Nastawili
miotacze na minimum i torowali sobie drogę przez las. Travis zerwał jeden z
kwiatów. Pięć szerokich płatków, wydłużonych i lekko pomarszczonych na końcach,
miało intensywny kremowy kolor, przechodzący w środku w pomarańczowy.
Spoczywające na dłoni płatki zaczęły się poruszać i zamykać w pączek. Nie potrafił
wyrzucić kwiatu. Jego barwa niewoliła, a aromatyczny zapach pociągał. Włożył
krótką łodyżkę do jednej z kieszeni worka na pasku, gdzie, pozbawiony ciepła jego
dłoni, kwiat ponownie się otworzył. Ani nie zbladł, ani nie zwiądł mimo krótkiej
łodyżki.
Teraz, poza bezpośrednim wpływem promieni słonecznych, powietrze
wydawało się dużo chłodniejsze, wilgotne i ciężkie od intensywnie pachnących roślin.
Aromatyczna woń, silniejsza niż perfumy, nabierała intensywności, w miarę jak
stąpali po masie zgniłych liści.
- Fuu! - Ross zamachał dłonią przed twarzą, jakby chciał rozrzedzić powietrze.
- Fabryka perfum, czy co? Czuję się, jakbym brodził w powodzi róż!
Ashe najwyraźniej stracił część charakterystycznej dla siebie trzeźwości
umysłu.
- Raczej goździków - rzekł. - Wyczuwam tu - powąchał i kichnął - goździki i
chyba gałkę muszkatołową.
Travis oddychał płytko. Już kilka minut wcześniej zwietrzył tę kombinację
zapachów. Teraz złapał w nozdrza wiatr przesycony zapachem szałwi.
Dżungla kończyła się tuż u podstawy opałowego budynku, który z bliska
wydawał się o wiele wyższy. Posuwali się naprzód, szukając wejścia. Musiało gdzieś
być, chyba że wszyscy tubylcy potrafili latać. Co dziwne - mimo iż na wielu wyższych
piętrach znajdowały się okna z małymi balkonikami - na dole nie było żadnych
otworów. Widzieli tylko panele osadzone w rzeźbionych ramach i solidne bloki z
opalu. Na każdym panelu widniała połyskująca mozaika, która nie tworzyła żadnego
rozpoznawalnego wzoru i mieniła się tysiącem kolorów.
Mężczyźni przebrnęli przez zarośla, docierając do krańca muru. Duży budynek
przypominał typowy blok w ziemskim mieście. Za rogiem, na froncie kolistej rampy,
znaleźli drzwi. Były zwieńczone łukiem i sięgały pierwszego piętra. Rampa
przypominała zamarzniętą poprzerywaną gdzieniegdzie koronkę
Zawahali się. Gdyby nie westchnienia wiatru, szmer liści i szemranie
niewidzialnych mieszkańców zielonego świata, dokoła panowałaby cisza - cisza
dawno zapomnianego miejsca.
Ashe wszedł na rampę i wolnym krokiem wspiął się po delikatnej pochyłości,
jakby wcale nie chciał się dowiedzieć, co jest dalej.
Travis i Ross podążyli za nim. W zakamarkach i krzywiznach rampy
znajdowały się kieszonki pełne opadłych liści, a jeszcze więcej suchych roślin
dryfowało wewnątrz otwartego portalu. Szli po szeleszczącym kobiercu, szurając
nogami, aż dotarli do holu, którego wysokość zapierała dech w piersiach. Podążając
wzrokiem za wewnętrzna spiralą, wznoszącą się nieprawdopodobnie wysoko, poczuli
zawroty głowy. Na samej górze wieńczyła ją ogromna opalizująca kopuła. Przebijało
przez nią światło słoneczne, malując tęcze na murach i na rampie, która wznosiła się
wzdłuż murów, służąc innym łukowatym, koronkowym wejściom na każdym piętrze.
Tutaj nie dostrzegli błysku zewnętrznej mozaiki. Szeroka gama kolorów
została zredukowana do delikatnych, wyblakłych cieni, ciemnego fioletu, zieleni,
brudnego różu, kremowego...
- ... czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt! Pięćdziesięcioro
drzwi wzdłuż tylko tej rampy. - Ross ściszył głos do szeptu, a mimo to echo
odpowiedziało im upiornie. - Od czego zaczynamy? - Teraz mówił mocniejszym
głosem, jakby rzucał wyzwanie pogłosowi i ciszy, która go tłumiła.
Ashe przemierzył obszerny hol i włożył obie ręce do niewielkiej niszy.
Pospieszyli za nim i zobaczyli, że trzyma w dłoniach małą statuetkę z
ciemnofioletowego kamienia. Podobnie jak błękitni lotnicy, figurka była uderzająco
podobna do żyjątek, które znali, a jednocześnie wydawała się obca.
- Człowiek? - zastanawiał się Ross. - Zwierzę? .
- Totem? Bóg? - dodał Travis, bazując na własnej wiedzy i doświadczeniu.
- Każde albo żadne z nich - podsumował Ashe. - Ale z pewnością dzieło
sztuki.
Przyjrzeli się statuetce. Postać stała w pozycji wyprostowanej na dwóch
szczupłych kończynach zakończonych stopami o długich, wąskich, szeroko
rozstawionych palcach. Ciało, również szczupłe, z widocznie zarysowaną talią i
szerokimi barkami, przypominało ciało ludzkie. Stworzenie wznosiło ramiona do
góry, jakby zamierzało wyskoczyć w powietrze. Miałoby jednak większe szansę prze-
ż
ycia takiego skoku niż ci, którzy teraz patrzyli na statuetkę; skórzaste skrzydła
łączyły ramiona i żebra podobnie jak u ziemskich nietoperzy.
Głowa, przypominająca ludzką, była wręcz groteskowa w swej brzydocie.
Spiczaste uszy przytłaczały wielkością resztę szczegółów twarzy: głęboko osadzone
oczy pod ciężkimi wypukłościami czaszki; nos, pionowa wypustka nad otworem
gębowym; i cienkie wargi, ukazujące potężne kły. Ale istota, choć szpetna, nie była
odrażająca ani zatrważająca. Brak jakiegokolwiek odzienia mógłby sugerować, że
przedstawiciele tej rasy nie należą do osobników kierujących się rozumem. Jednak im
dłużej odkrywcy przyglądali się posążkowi, tym bardziej byli przekonani, że nie
przedstawia zwierzęcia.
Fioletowy kamień był gładki i chłodny w dotyku, a kiedy Travis podniósł go
do światła, sączącego się z kopuły, statuetka zalśniła jak klejnot. Misterne detale
postaci kontrastowały z abstrakcyjnymi malowidłami na zewnętrznych ścianach. Były
bardziej zbliżone do ornamentów na kopule i ponad wejściami.
Ross przejechał palcem po wewnętrznej stronie niszy, w której Ashe znalazł
figurkę. Kurz posypał się na posadzkę. Jak długo ta uskrzydlona postać tu stała?
Ashe wsunął statuetkę pod pachę i poszli dalej - nie pod górę spiralną rampą,
lecz do pierwszych otwartych drzwi na parterze. Pomieszczenie okazało się puste,
oświetlone jedynie światłem wpadającym przez szczeliny w ścianie. Również pokoje
były puste. Wyglądało na to, że mieszkańcy tego budynku - o ile był to budynek
mieszkalny - opuszczając go, zabrali ze sobą wszystko oprócz małej statuetki w holu.
Kiedy sprawdzili ostatnie pomieszczenie, Ross westchnął i oparł się o ścianę.
- Nie wiem, jak się czujecie - powiedział - ale ja w ciągu ostatniej godziny
nałykałem się dość kurzu. O śniadaniu prawie zapomniałem. Przerwa na kawę -
gdybyśmy tylko ją mieli -mogłaby nas podbudować.
Nie mieli kawy, ale zabrali ze sobą pienisty napój ze statku. Usiadłszy rzędem
naprzeciwko rampy, na przemian wysysali płyn z pojemników i pożywiali się
ciastkami “kukurydzianymi", które wcześniej podzielili na równe porcje.
- Dobrze by było zjeść coś świeżego - powiedział w zadumie Travis.
Monotonna dieta z zapasów na statku zaspokajała głód, lecz nie satysfakcjonowała
upodobań smakowych. Indianin wyobraził sobie skwierczący stek i przystawki, jakie
zwykle serwowano na ranczo.
- Może tam coś znajdziemy. - Ross wskazał kobierzec zieleni nieco w dole. -
Moglibyśmy urządzić małe polowanie...
- Co ty na to? - Travis wstał i zwrócił się do Ashe'a. - Moglibyśmy
spróbować?
Propozycja nie spodobała się archeologowi.
- Nie zabiję niczego, dopóki nie będę wiedział, co zabijam - odparł.
Travis z początku nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie
słów Ashe'a. Skąd mogli mieć pewność, że ich łupem nie padnie istota rozumna!
Mimo wszystko jednak, wciąż miał ochotę na stek, i to pragnienie nie dawało mu
spokoju.
- Wchodzimy na górę? - Ross wstał. - Mamy tu pracy na cały dzień, jeśli
chcemy się czegoś dowiedzieć.
- Zapewne. - Ashe przycisnął do piersi nietoperzopodobną figurkę. - Możemy
rozejrzeć się na parterze tego dużego czerwonego bloku na pomocy.
Przebrnęli przez gęstą zasłonę krzaków, trawy, drzew i pnączy i dotarli do
czerwonego budynku o monolitycznej architekturze. Tu ponownie stanęli przed
otwartymi drzwiami; były bardzo wąskie, jakby broniły wstępu do wnętrza.
- Wygląda na to, że ci, co go zbudowali, nie przepadali za swoimi sąsiadami -
skomentował Ross. - W razie potrzeby byłaby tu niezła forteca. Tamten budynek z
kopułą jest otwarty na oścież.
Travis zawahał się przez moment, nim zdecydował się na przekroczenie
progu. Ledwie znalazł się w środku, znieruchomiał.
- Kłopoty! - pomyślał i błyskawicznym ruchem wyciągnął gotowy do strzału
miotacz.
Przed nim rozciągał się szeroki hol, taki jak w budynku z kopułą. Ten jednak
wyglądał inaczej. Przecinało go wiele przepierzeń, niektóre o wysokości prawie
dwóch metrów. Dzieliły hol na niewielkie schowki. Z żadnego nie można było
zobaczyć, co jest za następnym. Nie tym jednak przejął się zwiadowca, lecz wonią,
która dotarła do jego nozdrzy.
To, co wyczuł, przypominało odór nocnych stworzeń z piaszczystej planety.
Była to woń nory - nory, z której od dawna korzystano. Powietrze cuchnęło zgnilizną,
obcym ciałem, wysuszonymi i zgniłymi roślinami oraz odchodami. Coś tu miało
swoje legowisko i często z niego korzystało.
Tajemniczego stwora zdradziła niecierpliwość. Indianin usłyszał niski,
gardłowy pomruk, taki jaki wydobywa się z gardzieli kota szykującego się do skoku
na nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę.
Odwrócił się w mgnieniu oka. Ujrzawszy zgarbiony kształt balansujący na
górnej krawędzi przepierzenia, zrozumiał, że stworzenie lada moment skoczy wprost
na niego. Instynktownie uniósł rękę i wyzwolił energię miotacza.
Promień trafił napastnika w powietrzu. Straszliwy skowyt szału i bólu odbił
się echem od masywnych murów. Cepowata kończyna zaopatrzona w ostre pazury
zdołała sięgnąć celu. Travis zatoczył się i zanurzył w jeszcze większych
ciemnościach. Niemal w tej samej chwili wpadli Ross i Ashe, strzelając z miotaczy w
ryczącego stwora, który szykował się do ponownego ataku.
Stworzenie było nieprawdopodobnie żywotne. Dopiero kiedy płomienie
dwóch miotaczy skupiły się na jego ciele, padło na ziemię i znieruchomiało. Travis,
wyraźnie wstrząśnięty, usiłował się podnieść. Wiedział, że gdyby nie ostrzeżenie,
byłby już albo martwy, albo tak straszliwie okaleczony, iż pragnąłby śmierci.
Pokuśtykał w kierunku drzwi. Cała noga zdrętwiała mu od druzgoczącego
ciosu. Pomacał ręką, lecz nie znalazł rozdarcia w kombinezonie i wydawało mu się,
ż
e nie ma otwartej rany.
- Dostał cię? - Ashe zbadał ranę.
Travis, wciąż oszołomiony, skrzywił się pod naciskiem palców archeologa.
- Tylko siniaki. Co to było?
Ross spojrzał na zwłoki tajemniczego stwora.
- Trudno określić - odparł. - Ale na pewno jest martwy i ma sześć łap.
Rzeczywiście, po strzałach z miotaczy pozostały tylko spalone szczątki.
Przyjrzawszy się im, stwierdzili, że futrzasty drapieżnik miał sześć łap, ponad dwa
metry długości i proporcjonalne do rozmiarów ciała kły i pazury. .
- Miejscowa odmiana tygrysa szablozębnego - zasugerował Ross.
Ashe pokiwał głową.
- Proponuję strategiczny odwrót. Ten tutaj może mieć kolegów. Wolałbym nie
spotkać któregoś z nich w dżungli.
13
Myślałeś, że nie natrafimy tu na żadne paskudne niespodzianki? -Ross bębnił
pokaleczoną ręką o blat stołu w mesie. Patrzył na Travisa nieco protekcjonalnie. -
Pozwól, kolego, że dam ci pewną radę. Właśnie wtedy, gdy wszystko idzie po twojej
myśli, powinieneś spodziewać się pułapki.
Indianin potarł posiniaczone udo. Miał czas na przeanalizowanie ostatniej
walki. Sam doszedł do wniosku, że był zbyt pewny siebie, wchodząc do budynku o
czerwonych murach, toteż uwagi Rossa wydały mu się zbyt protekcjonalne. Zobaczył
w korytarzu Renfry'ego i Ashe'a. Po chwili weszli do mesy.
- Wiesz - mówił technik - że te błękitne latające stwory wróciły dwukrotnie
podczas waszej nieobecności? Podleciały do włazu, ale nie próbowały dostać się do
ś
rodka.
Travis, przypomniawszy sobie pazury tych stworzeń, chrząknął.
- Na szczęście - powiedział.
- Potem - kontynuował Renfry, nie zwracając uwagi na wtręt Apacza - tuż
przed waszym powrotem, znalazłem to. Za zewnętrznymi drzwiami.
“To" nie zostało przyniesione przez wiatr. Trzy różki ze zwiniętych zielonych
liści o żółtych nerwach, spiętych kilkucentymetrowymi cierniami, były wypełnione
owalnymi bladozielonymi przedmiotami, mniej więcej wielkości paznokcia kciuka.
Mogły być to owoce, nasiona lub jakaś forma ziarna. Co dziwne, Travis miał
pewność, że stanowiły czyjeś pożywienie. Nietrudno było się domyślić, że błękitni
lotnicy podarowali je w geście przyjaźni. Dlaczego? Z jakiej przyczyny?
- Widziałeś, jak te skrzydlaki to zostawiały? - zapytał Ashe.
- Nie. Gdy poszedłem do włazu, już tam leżało. Jedno z ziarenek wypadło z
paczuszki i potoczyło się po stole. Travis przycisnął je palcem i kulka natychmiast
pękła, jak przejrzałe winogrono. Bez namysłu podniósł lepki palec do ust. Było
cierpkie, lecz słodkie i miało w sobie świeżość mięty czy podobnego ziela.
- Zrobiłeś to - zauważył Ross. - No cóż, pozostaje nam tylko patrzeć, jak
obsypiesz się purpurowymi krostami albo cały zrobisz się zielony i uschniesz. -
Mówił jak zwykle rozbawionym tonem, lecz z jego głosu przebijało napięcie.
Zapewne Ross uważał, że Apacz, robiąc ten eksperyment, wziął na siebie zbyt duże
ryzyko.
- Smakuje całkiem nieźle - odparował Travis. Wziął kolejny owoc, włożył go
do ust i rozgniótł skórkę zębami. Jagoda, ziarenko, czy cokolwiek to było, nie mogła
wprawdzie zastąpić mięsa, lecz była świeża i, co najważniejsze, miała smak.
- Dosyć! - Ashe sprzątnął mu sprzed nosa pakuneczek wraz z zawartością. -
Nie możemy ryzykować bez potrzeby.
Kiedy jednak Travis nie odczuwał żadnych sensacji, podzielili miedzy siebie
resztę ziarenek. Podczas kolacji, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozkoszowali się
smacznym pożywieniem.
- Może moglibyśmy czymś pohandlować, żeby dostać tego więcej - zaczął
Ross, lecz zreflektował się i zamilkł. Ashe roześmiał się.
- Właśnie się zastanawiałem, kiedy zaświta ci w głowie ta możliwość.
Murdock wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Łatwo ci mówić. Pewnie myślisz, że mi się nie uda, co? W porządku, raz
jeszcze zmienimy się w handlarzy. Tak naprawdę nigdy nie miałem okazji, by
wypróbować swoje zdolności. Zbyt wiele przeszkód.
Travis czekał cierpliwie, aż mu wszystko wyjaśnią. Kolejny raz wspólne
przeżycia Ashe'a i Rossa z przeszłości izolowały go, przypominając, że uczestniczy w
tej przygodzie przez czysty przypadek.
- Między przedmiotami, które wybraliśmy do analizy, powinny być takie,
które zainteresują tubylców. - Ross minął Ashe'a, wychodząc z messy. - Rzucę okiem.
- Handel, co? - pokiwał głową Renfry. - Słyszałem, jak wy, chłopcy, podczas
podróży w czasie pogrywaliście w ten sposób.
- To dobra przykrywka. Jedna z najlepszych. Handlarz bez przeszkód porusza
się po prymitywnym świecie i nikt nie kwestionuje jego obecności czy zachowania.
Każde dziwactwo mowy, zwyczajów, ubioru można wiarygodnie wytłumaczyć.
Wiadomo, że przybywa z daleka, więc ci, którzy się z nim kontaktują, nie oczekują,
ż
e będzie do nich podobny. Handlarz szybko podłapuje nowinki. Tak, handel to
przykrywka, jakiej używaliśmy od samego początku.
- Też byłeś handlarzem, kiedy cofnąłeś się w czasie? - zapytał Travis.
Ashe wyraźnie się ożywił, gdy dano mu szansę opowiedzenia o swoich
przygodach.
- Słyszałeś kiedykolwiek o ludzie pucharu? Byli to kupcy; na początku epoki
brązu mieli swoje faktorie od Grecji aż po Szkocję. To był mój kamuflaż w
starożytnej Brytanii, a potem w krajach nadbałtyckich. Ten zawód naprawdę wciąga i
fascynuje. Mój pierwszy partner mógł odejść na emeryturę jako milioner - a raczej
odpowiednik milionera w tamtym okresie. - Ashe przerwał nagle, lecz Travis zadał
kolejne pytanie.
- Dlaczego tego nie zrobił?
- Czerwoni zlokalizowali naszą stację i wysadzili ją w powietrze. Sami też
zginęli, ponieważ dali nam namiar na swoją bazę. - Dopóki się nie zobaczyło jego
oczu, można było sądzić, że przywołuje z pamięci suche fakty.
Travis wiedział, że Ross jest niebezpieczny. Teraz zrozumiał, że Ashe w razie
konieczności potrafi być bardziej bezwzględny niż jego podwładny, który właśnie
wrócił z pełnymi rękami i rozłożył przedmioty na stole.
Znalazł się tam kawałek materiału - być może apaszka - który znaleźli w
jednej z szafek członków załogi. Była to zielona tkanina w purpurową kratkę; żywe
kolory przyciągały wzrok. Obok leżały cztery drewniane płaskorzeźby o odcieniu
koralowym, zdobione złotem. O ile mogli się zorientować, były to stylizowane
imitacje liści paproci lub piór. Ashe przypuszczał, że przedstawiają istoty pochłonięte
jakąś grą, chociaż na statku nie zlokalizowali dotychczas żadnej planszy czy innych
akcesoriów do gry; Nieco dalej na blacie Ross położył tabliczkę, która w tajemniczy
sposób odtwarzała trzymającej ją osobie obraz rodzinnych stron. Ashe odsunął
tabliczkę, kręcąc głową.
- To zbyt ważne. Za pierwszym razem nie musimy być aż tak hojni.
Jakkolwiek by na to patrzeć, otrzymaliśmy bardzo drobny podarunek. Spróbuj dać im
apaszkę i te dwie płaskorzeźby.
- Położyć je w wejściu? -zapytał Ross.
- Raczej nie. Nie ma co zwabiać tu gości. Wybierz jakieś miejsce na ziemi.
Ashe wyszedł za Murdockiem. Travis poczuł nagle ostre ukłucie w nodze,
pokuśtykał więc na koję, aby wypróbować jej uzdrawiające właściwości. Zdjął
kombinezon, wyciągnął się z grymasem bólu i spróbował się rozluźnić.
Musiał zasnąć pod narkotycznym wpływem uzdrawiającej galarety, która
wlała się do przeszklonej koi i otoczyła jego ciało. Kiedy uniósł powieki, zobaczył
nad sobą Rossa, który szarpał go gwałtownie.
- Co się dzieje?
Murdock nie dał mu czasu na protesty.
- Ashe zniknął! - Jego twarz była na pozór obojętna, lecz zimne błyski w
oczach zdradzały silne emocje.
- Zniknął? - Senność spowodowana uzdrawiającymi właściwościami galarety
utrudniała myślenie. - Gdzie?
- Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ruszaj się!
Travis ubrał się i zapiął pas z miotaczem, który podał mu Ross.
- Powiedz mi, jak to się stało - zwrócił się do Murdocka, gdy wyszli na
korytarz.
- Byliśmy na zewnątrz. Szukaliśmy kamienia, na którym można by położyć
rzeczy do handlu. Obserwowała nas para tych skrzydlaków, więc czekaliśmy, by
zobaczyć, czy zlecana dół. Nie kwapiły się, więc Ashe powiedział, żebyśmy udali, że
idziemy do tych budynków. Przeszedł za powalone drzewo... widziałem, jak tam
szedł. Mówię ci... widziałem go! Potem zniknął! - Ross był wyraźnie wytrącony z
równowagi.
- Pułapka w ziemi? - Travis podał pierwsze rozwiązanie zagadki, jakie
przyszło mu na myśl i podążył za Rossem do komory powietrznej. Renfry mocował
tam dwa kawałki jedwabnego sznurka, który, jak wcześniej sprawdzili, był
zdumiewająco wytrzymały. W taki sposób, doczepieni do statku, mogli przeczesać
okolicę, pozostawiając jednocześnie wiadomość o miejscu swego pobytu.
- Przeszukałem ten teren cal po calu - wycedził przez zęby Ross. - Nie
znalazłem nawet dziurki mrówek czy innego robaka. W jednej chwili Ashe tam był, a
w następnej zniknął!
Przywiązali się linkami i zostawiwszy Renfry'ego na straży, zeszli na ziemię,
gdzie połamana przez statek roślinność usychała w promieniach zachodzącego słońca.
Wiedzieli, że gdy zapadnie zmrok, trudno będzie prowadzić poszukiwania. Mieli
nadzieję znaleźć jakiś ślad, zanim ciemności ogarną okolicę.
Ross ruszył przodem, balansując na zwalonym pniu. Dotarł do samej korony
powalonego drzewa o przywiędłych liściach, teraz zmiażdżonych i połamanych.
- Stał dokładnie tutaj.
Travis zeskoczył na połamane liście. Ostry zapach lepkiej posoki oraz ciężka
woń kwiatów i liści drażniły nozdrza. Ross miał słuszność. Zielsko porastało ziemię
szerokim pasem i nic nie wskazywało, że cokolwiek zostało tu naruszone. Przyjrzał
się uważnie śladom stóp, lecz niczym się nie różniły od tych, które sam zostawił.
Mogły to być odciski stóp zarówno Ashe'a, jak i Rossa. Z uwagi na brak innych
ś
ladów Indianin poszedł tym tropem.
Chwilę później, na samym skraju polany, którą Murdock wydeptał w czasie
poszukiwań, Travis ujrzał coś jeszcze. Leżał tam inny pień drzewa, pozostałość
leśnego giganta, który nie został powalony podczas lądowania statku. Leżał tam
dostatecznie długo, aby nagromadziły się dokoła niego ziemia i opadłe liście oraz
porósł go czerwony mech i grzyby.
Na mchu widniały dwie duże ciemne plamy, poszarpane smugi sugerujące, że
coś lub może ktoś wbił tu paznokcie, aby przeciwstawić się jakiejś potężnej sile.
Ashe? Ale jak to możliwe, że schwytano go, a Ross ani nie widział walki, ani nie
słyszał żadnych jej odgłosów?
Travis przeskoczył pień drzewa i znalazł potwierdzenie swych domysłów:
kolejny głęboki odcisk stopy w ściółce. Ale dalej nic. Zupełnie nic! A żadna istota
ż
ywa nie mogłaby iść po tak miękkim podłożu, nie zostawiając śladów. Wydawało
się, że w tym miejscu Ashe uniósł się w powietrze.
Ależ tak! Powinni szukać nie na ziemi, lecz w górze, Travis zawołał Rossa.
Dokoła nich rosły potężne drzewa. Gładkie pnie sięgały ponad siedem metrów w
górę, dopiero na tej wysokości widać było liście. Nie dostrzegli żadnego niezwykłego
ruchu ani nie słyszeli żadnych dźwięków.
Wtem nadleciał jeden z błękitnych skrzydlaków. Krążył nad Travisem,
obserwując go czworgiem wystających oczu. Czyżby skrzydlate stwory porwały
archeologa? Nie mógł w to uwierzyć. Człowiek o wadze i sile Ashe'a, walczący
zaciekle - co sugerowały ślady na mchu - nie dałby się porwać w powietrze jednemu
takiemu stworzeniu. Musiałoby go dopaść całe stado. Apacz był jednak pewien, tak
jakby to widział, że archeologa uprowadzono w powietrze, albo na wierzchołki
drzew.
- Jak zdołały go unieść? - zastanawiał się Ross. Najwyraźniej skłaniał się do
zaakceptowania pomysłu Travisa. - A potem - kontynuował agent czasu - dokąd go
zabrały?
- W przeciwnym kierunku niż trzy najbliższe budynki - zasugerował Travis. -
Transportowanie więźnia nie było łatwe, więc poleciały bezpośrednio do miejsca
swego zamieszkania. Bardziej zależało im na czasie niż na ukrywaniu się.
- Czyli lot do dżungli. - Ross powiódł wzrokiem po drzewach, pnączach i
krzakach. - No cóż, zastosujemy pewną sztuczkę. Podaj mi swój pas. Uczyli nas tego
na początku szkolenia. - Wziął pas od Travisa, zaczepił o swój i otoczył nim drzewo.
Jednak pień był zbyt szeroki. Ross odczepił sznurek łączący ich ze statkiem, odciął
kawałek i dołączył do obu pasków. Tym razem wystarczyło. Wykorzystując pasy,
zaczął wspinać się po pniu niemego świadka ostatniej walki.
Liście drżały, kiedy torował sobie między nimi drogę.
- Znalazłem ślad - zawołał po chwili. - Dokoła tego konaru zaczepiono linę,
która wyżłobiła rowek w korze. I... no, no, no... nie są zbyt mądre albo nie sądzą, że
my jesteśmy. Wejdź i sam zobacz!
Linka wykonana ze sznurka i pasków opadła wzdłuż pnia. Travis złapał ją i
wspiął się z mniejszą zręcznością niż Ross. Po chwili jednak dołączył do kompana
ukrytego na gałęzi pośród liści. Ross składał w dłoniach inną linę, zieloną, zrobioną z
pnączy roślin.
- Trzeba zabawić się w Tarzana. - Ross pociągnął koniec zielonej liny. -
Przelatujesz na tamto drzewo, prawdopodobnie znajdujesz kolejną linę. I tak dalej.
Wciąż nie bardzo rozumiem, jak przenosiły Ashe'a. Chociaż - zmrużył oczy - może
zaczekały, aż wróciłem po ciebie na statek.
Travis przyjrzał się linie.
- To, że zostawiły tu linę oznacza, że...
- śe wrócą? - Ross pokiwał głową. - Możliwe, że zamierzają wyłapywać nas
jednego po drugim. Ale kim są? To na pewno nie te latające stworzenia...
- Te mogą pełnić rolę psów myśliwskich. - Travis starał się nie patrzeć na
ziemię, ponieważ wysokość, na jakiej siedział, nie napawała go otuchą.
- A ten prezent z owoców był tylko przynętą, żeby zwabić nas w pułapkę -
zgodził się Ross. - Wszystko pasuje: owoce, żeby wyciągnąć nas ze statku, skrzydlaki
miały dać sygnał, kiedy wyszliśmy. A potem - atak! I jeden z nas sprzątnięty! Tyle że
Ashe nie zostanie długo więźniem.
- To również może być pułapka - przypomniał mu Travis, kiedy szarpnąwszy
za linę, zorientował się, że jest bardzo mocno przywiązana do drzewa.
- To prawda. Wkrótce się dowiemy.
- W nocy? - Słońce chyliło się ku zachodowi. Travis chciał iść po śladach,
podobnie jak Ross, lecz zdrowy rozsądek nakazywał im, by nie dali się wciągnąć w
bezmyślną akcję ratowniczą.
- Noc... - Ross skrzywił się, patrząc na ostatnie promienie słońca. - Te
stworzenia są aktywne za dnia i przyzwyczajone do dużych wysokości.
- Co sugeruje, żeby nie podróżować po ziemi ani w nocy. - Travisa zaczynało
męczyć mówienie. - Nasz kolega w czerwonym domu może służyć jako przykład.
Jakie widzisz rozwiązanie?
- Wracamy do budowli z kopułą. Idziemy na górę. Dokoła kopuły jest balkon.
Stamtąd rozpoczniemy poszukiwania.
Travis był skłonny się zgodzić, lecz musieli jakoś zdławić protesty Renfry'ego.
Dotychczas Ross akceptował żądania technika, twierdząc, że z całej ekipy tylko
Renfry dysponuje wiedzą, dzięki której mogą przejąć kontrolę nad statkiem, a
zarazem nad własną przyszłością. Co więcej, konieczność zorganizowania ekipy
poszukiwawczej przed zapadnięciem zmroku wiązała się z jak najszybszym odnale-
zieniem śladów, które mogłyby doprowadzić do Ashe'a.
Podążyli ścieżką, którą wyrąbali rankiem, kiedy przechodzili przez małe
polanki. Travis zerkał na niebo. Miał nadzieję, że dostrzeże błękitne skrzydlaki na
czatach. Nie zobaczył żadnego.
Gdy dotarli do wewnętrznej rampy pod kopułą, Ross przyspieszył kroku.
Zwolnił tempo, kiedy wchodzili stopniowo na piąty, szósty, potem siódmy, ósmy,
dziewiąty, a wreszcie dziesiąty poziom. Z budynku nie doleciał ich najmniejszy
dźwięk, nic, co zmąciłoby ciszę i pustkę bajecznie pięknego wnętrza.
Dotarli na balkon - wąskie przejście, okalające kopułę, zabezpieczone
sięgającą do piersi rzeźbioną poręczą. Wzmagający się wiatr burzył im włosy i
zawodził osobliwie w szczelinach budowli. Ross ruszył do miejsca, skąd roztaczał się
widok w kierunku, w którym, jak sądzili, podążyli oprawcy Ashe'a.
Dopiero z kopuły mężczyźni ujrzeli inne budowle, a raczej rumy, wystające z
dżungli. Większość z nich nie dorównywała wielkością kopule, lecz trzy czy cztery
stojące w dalszej odległości wyraźnie ją przewyższały.
Ross wskazał na jedną z budowli,
- Jeżeli skierowały się do najbliższej budowli, przemieszczając się pośród
wierzchołków drzew, to musi być tamta - powiedział.
Travis analizował w myślach najdrobniejsze szczegóły krajobrazu.
- Na prawo od tego dachu w kształcie lejka i na lewo od stosu kamieni. To
może być kilka mil stąd.
Uzbrojeni w miotacze mogli zaryzykować przejście tego szlaku, lecz wtedy
obwieściliby wszem i wobec swoje przybycie. Jeżeli chcieli zlokalizować wroga -
oczywiście pod warunkiem, że Ross trafnie wybrał budowlę - wiązało się to z
dłuższymi i bardziej skomplikowanymi podchodami. A takiej wyprawy nie można
było zaczynać nocą.
- Jest jeden sposób, aby sprawdzić prawdziwość naszych domysłów -
powiedział Murdock, jakby myślał na głos. - Jeżeli zostaniemy tu do zmierzchu,
dowiemy się wszystkiego.
- Jak?
- Światła. Jeśli zobaczymy tam jakieś światła, będziemy mieli dowód.
- Mamę szansę. Okazaliby się głupkami, gdyby zapalili światła.
- Mogłaby to być pułapka - mruknął Ross. - Jeszcze większa przynęta, żeby
nas zwabić.
- To tylko domysły. Skąd możemy wiedzieć, co im chodzi po głowach? Nawet
nie wiemy, czym są. Nie podobał ci się ten, który nosił taki sam uniform. - Travis
wskazał na błękitny kombinezon. - Jeżeli to właśnie jest ich rodzima planeta, może
grają z nami tak, jak grali z tobą, kontrolując twój umysł?
- Rozejrzyj się! - Zamaszystym ruchem dłoni Ross wskazał rozległą dżunglę i
budynki wyrastające z niej niczym odizolowane wyspy. - Kimkolwiek byli twórcy
tych budowli, już nie żyją. I to od dawna. Albo też spadli z drabiny ewolucji. Jeżeli są
istotami prymitywnymi, Ashe zdoła sobie z nimi poradzić; szkolił się w tym. Wi-
działem go w akcji. Daj mi godzinę po zachodzie słońca. Jeśli wtedy zobaczymy
ś
wiatła, pójdę tam...
Travis wyciągnął miotacz. Ciemności, a nawet szarówka zmierzchu, mogły
ożywić stwory, które będą się czaić wzdłuż szlaku. Rozumiał jednak Rossa, a poza
tym mieli dobrze oznaczoną drogę do statku.
- W porządku.
Chodzili powoli wkoło kopuły, czekając na zapadnięcie zmroku. Naliczyli
przynajmniej pięćdziesiąt budynków, fantastycznych, niezwykłych. Niektóre z nich
zdawały się przeczyć prawom grawitacji. Za nimi stały te wyższe, zwyczajne. Czy
niższe to budowle wzniesione przez tubylców, a wyższe to ambasady, przykłady trans
galaktycznej architektury, jak sugerował Ashe? Jeśli nie wszystkie były puste, cóż za
bogactwo wiedzy zawierały...
Krzyk Rossa wyrwał Travisa z zamyślenia. Na niebie za ich plecami wciąż
odbijał się blask słońca. Lecz... przeczucia Murdocka sprawdziły się. Niewyraźne
ś
wiatełko błysnęło przez bezmiar zieleni z pierwszej z odległych wysokich wieżyc.
Zabłysło - zgasło - zabłysło.
Czy było nęcącym sygnałem?
14
Wrócili na statek, gdzie odbyli naradę wojenną przy zamkniętym luku
zewnętrznym - tego środka ostrożności nauczyli się w pustynnym świecie.
- Trudno będzie iść prosto przez dżunglę w tamtym kierunku -zauważył
Renfiy. - Oni oczekują, że tak postąpicie.
- Czasami najszybsza jest droga okrężna, a nie ta na wprost - zgodził się Ross.
Rozłożył na stole mapę narysowaną na kawałku materiału obcych; krzyżykami i
kwadratami oznaczyli poszczególne budynki. - Zobaczcie tutaj. Stoją w grupie, te
wysokie wieże. Ale tutaj, tutaj i tutaj są inne budynki. Przypuśćmy, że skierujemy się
na ten, który wygląda jak olbrzymi lejek. Tuż za nim jest to zgrupowanie bloków.
Wieża, o którą nam chodzi, stoi między nimi. A więc ruszamy do lejka, potem do
bloków i z powrotem. Jeżeli uda się nam ich przekonać, że szukamy na oślep,
zyskamy na czasie. Dotrzemy mniej więcej do tego miejsca... - wskazał punkt na
zaimprowizowanej mapie - a potem zawrócimy i puścimy się pędem. - Podniósł
wzrok. - Ktoś ma lepszy pomysł?
Renfry wzruszył ramionami.
- To twoja działka, przeszedłeś odpowiednie szkolenie. Ale pójdę z tobą.
- I pozwolisz, żeby jakiś dowcipniś rąbnął nam statek? - żachnął się Ross. -
Oni coś na nas mają. Gdyby było inaczej, nie zdołaliby porwać szefa. To nie pierwszy
lepszy rekrut, pamiętaj. Widziałem go w akcji.
- Szlak pośród wierzchołków drzew - zamyślił się Travis. - Jeżeli to ich
typowy sposób podróżowania, może jest coś, co działa na naszą korzyść. Kiedy już
zagłębimy się w dżungli, po prostu znikniemy im z oczu. Nie mogą nas przez cały
czas obserwować z góry.
- A więc wyruszacie obydwaj? - Renfry wciąż studiował mapę.
Murdock wstał.
- Nie pozwolę im tak po prostu sprzątnąć nam szefa sprzed nosa i odejść
spokojnie. Im prędzej wyruszymy, tym lepiej!
Nawet Ross musiał przyznać, że ze zrealizowaniem planu powinni zaczekać
do świtu. Przetrząsnęli statek w poszukiwaniu zapasów i zgromadzili, co się dało.
Każdy założył pas podtrzymujący miotacze. Dodatkowo zarzucili sobie na ramiona po
zwoju linki i wzięli noże, które stanowiły ich główną broń, gdy udawali myśliwych.
Chociaż krzemień wydawał się zbyt kruchy, mistrzowsko wykonane ostrza mogły się
przydać w śmiertelnych zmaganiach. Zabrali również worki z jedzeniem i pojemniki z
pianą.
Renfry nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Musiał jednak przyznać, że w
innym razie nie można by zamknąć włazu, więc ktoś powinien zostać na straży.
Nalegał jedynie, żeby wykorzystać uzbrojenie statku. Tak więc, kiedy wczesnym
rankiem zeszli po drabinie, z kadłuba sterczały czarne lufy złowrogich dział.
Na zmianę torowali sobie drogę. Tam, gdzie mogli, przeciskali się przez
zarośla, oszczędzając energię miotaczy. Travis właśnie szedł przodem, kiedy
przebrnąwszy przez gęstą ścianę paproci, wpadli do zielonego tunelu.
Przypominał płytką rynnę. Apaczowi wystarczyło jedno spojrzenie, żeby się
zorientować, co to jest. Szlak dzikich zwierząt prowadził albo do wodopoju, albo do
jakiegoś ulubionego pastwiska. Ścieżka była wykorzystywana od bardzo dawna.
Znaleźli tu mnóstwo śladów: wgłębienia, ślady pazurów, odciśnięte kopyto, i
jakieś mniejsze, obce tropy, których nie potrafili zidentyfikować.
- Pójdziemy tą ścieżką? Prowadzi we właściwym kierunku. -Travis nie potrafił
się zdecydować. Gdyby poszli ścieżką, poruszaliby się znacznie szybciej, co było
niezwykle istotne, ale z tego szlaku oprócz zwierząt mogły korzystać istoty, które
czatowały na takich wędrowców jak oni.
Ross wyszedł na ścieżkę. Wiła się i zakręcała, lecz rzeczywiście prowadziła w
stronę budynku o lejkowatym wierzchołku, który kończył ich pierwszy etap podróży.
- Tak, idziemy tędy - postanowił.
Ruszył biegiem. Do jego uszu dolatywały odgłosy szemrania, pisków, czasami
jakieś przenikliwe skrzeczenie. Nigdzie jednak nie widział żadnych stworzeń.
Szlak opadał do płytkiego wąwozu. Na dnie, po brązowozielonym piasku wił
się leniwie strumień, a nad nim rozpościerało się otwarte niebo. Waśnie tam
przeszkodzili rybakowi.
Ręka Travisa powędrowała do rękojeści miotacza, lecz zastygła w bezruchu.
Podobnie jak błękitne skrzydlaki, i ten mieszkaniec nieznanego świata nie wyglądał
złowrogo. Stworzenie miało wielkość dzikiego kota i nieco go przypominało - może z
powodu okrągłej głowy i lekko skośnych oczu. Bardzo długie i spiczaste uszy zwień-
czone były ciężkimi kosmykami... piór. Piór! Błękitne skrzydlaki były porośnięte
sierścią, a to stworzenie, bez wątpienia lądowe, miało miękkie upierzenie w tym
samym błękitnozielonym odcieniu co roślinność dokoła. Gdyby dziwaczny kot nie
kucał na kamieniu na otwartej przestrzeni, nie zauważyliby go.
Opierał się na masywnych zadnich łapach. Dwiema parami o wiele
szczuplejszych i dłuższych przednich kończyn przytrzymywał bezwładne, łuskowate
stworzenie, systematycznie obgryzając mu nóżki otaczające całe ciało. Kot, wyraźnie
zaintrygowany, obserwował Travisa szeroko otwartymi oczami, nie wykazując śladu
zaniepokojenia czy gniewu.
Kiedy Apacz podszedł bliżej, jedną z przednich łap strzepnął w roztargnieniu
jakąś nóżkę czy dwie z upierzonego brzucha. Potem, przyciskając do siebie śniadanie,
za pomocą środkowych kończyn, wykonał spektakularny skok i skrył się w zaroślach.
- Zając, kot, sowa czy cokolwiek to było - skomentował Ross. - Wcale się nas
nie bało.
- Znaczy to, że albo nie ma naturalnych wrogów, albo my ich nie
przypominamy. - Travis spojrzał w kierunku, gdzie zniknął rzeczny łowca. -
Obserwuje nas. Stamtąd - dodał szeptem.
Obecność upierzonego stwora wzmogła w nich czujność. Travis znalazł
wejście na szlak po drugiej stronie strumienia. Podążył nim raźno, chociaż drzewa
paprociowe łączyły się ponad ich głowami i obydwaj z Rossem ponownie zagłębili się
w zielonym tunelu.
Wciąż docierały do nich sygnały o ukrytym życiu toczącym się dokoła.
Dwukrotnie natknęli się na ślady przechodzącego szlakiem łowcy lub łowców. Raz
znaleźli kawałek podobnego do pluszu szarego futra, zbroczonego jasnoróżowawą
posoką, potem kremowożółte pióra i ściągniętą skórę.
Przed lejkowatym budynkiem znajdował się otwarty plac, a wzdłuż murów
wyrastał kamienny wachlarz częściowo porośnięty czerwonym mchem. Jeśli mieli
działać zgodnie z planem Rossa, musieli teraz zagłębić się w dżungli i przedzierać
przez gęstą roślinność. Najpierw jednak, z uwagi na ewentualnych obserwatorów,
przeszli przez pokrytą mchem polanę do budynku, jakby zamierzali zbadać jego
wnętrze. Tyle że nie było to łatwe. Krata, wykonana z takiego samego trwałego
materiału jak ten, który tworzył kamienny wachlarz przed drzwiami, zagradzała
przejście. Przez pręty tylko częściowo widzieli wnętrze. Najwyraźniej ten budynek nie
został ogołocony, jako że na podłodze walało się mnóstwo przeróżnych przedmiotów,
owiniętych w rozpadające się opakowania.
Ross zagwizdał, przyciskając twarz do kraty.
- Rzekłbym, że przygotowali się do przeprowadzki, ale ciężarówki nigdy nie
dotarły. Szef będzie chciał tu wejść. Pewnie znajdzie sporo ciekawych rzeczy.
- Lepiej najpierw znajdźmy jego. - Travis stanął na szczycie czterech
szerokich schodków prowadzących do zakratowanego wejścia. Widział wieżę, która
stanowiła ich ostateczny cel, chociaż olbrzymie paprotniki przesłaniały trzy pierwsze
piętra. Na ile mógł się zorientować, nie było tu najmniejszego nawet śladu życia, nic
nie poruszało się w otworach okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich
ś
wiatło.
- No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał
wybrany przez nich cel.
Musieli torować sobie drogę, używając miotaczy i własnych rąk do
wyrąbywania ścieżki między małymi, odizolowanymi przesiekami utworzonymi przez
zwalone gigantyczne pnie. Sapiąc i potykając się, dotarli do trzeciej polanki.
- Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się od
czasu do czasu z gąszczu szczyt wieży służył im za przewodnika. Podchodzili do
budowli od tyłu. Z tej strony było mniej zarośli, musieli więc szukać kryjówek, zwra-
cając baczną uwagę, czy jakiś zwiadowca albo szpieg ich nie obserwuje. Travis
poruszał się wyjątkowo ostrożnie, jakby w każdej chwili spodziewał się zasadzki.
Przeszli może połowę drogi do podstawy wieży, kiedy usłyszeli przenikliwy
pisk. Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, które miało swe legowisko w
czerwonym holu! Odgłos został zniekształcony przez dżunglę i Travis nie potrafił
stwierdzić, skąd pochodził.
Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy.
Spomiędzy krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w panice prosto na dwójkę
mężczyzn. W ostatniej chwili skręcił i minął ich bezpiecznie. Wdzięczne, smukłe
stworzenie o nakrapianej sierści oraz pojedynczym, zakrzywionym rogu mignęło,
zanim Travis mógł z całą pewnością stwierdzić, że je w ogóle widział.
Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych bestii - może całe
stado! A odgłosy świadczyły, że toczyła się tam walka. Travis wyobraził sobie Ashe'a,
który przyparty do muru, stawia czoła śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się
pędem. Ross zrównał się z nim i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty
ż
ywopłot, zmierzając prosto do podnóża wieży.
Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leżał
nieruchomo u wejścia do wieży - długiego, wąskiego otworu. Z wnętrza budynku
dolatywały odgłosy zażartej walki. Ross minął go błyskawicznie i puścił na oślep
wiązkę błękitnych płomieni.
Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośrednio na
prowadzącą do góry rampę, znajdował się tuż za swoim towarzyszem. Jeden ze
skowytów rozbrzmiewających na górze zakończył się zdławionym kaszlem. Na dół
stoczyła się masa matowoczerwonego futra o bezwładnych nogach, płaskim, wąskim
łbie łasicy z obnażonymi zębami, drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsjami. Ross
odskoczył w bok.
- Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam?
Jakakolwiek odpowiedź musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo
przyćmionego światła mężczyźni dostrzegli barierę biegnącą w poprzek rampy.
Barykada stała tu najwidoczniej od jakiegoś czasu. Teraz widniała w niej dziura, w
której zaklinowały się dwie czerwone bestie walczące o przejście. Tuż za nimi
obnażała kły trzecia.
Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją
snajpera w podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył się po
rampie.
Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych poniżej i cofnęło
się, pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło się, aby skoczyć na
Rossa. Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia wrzasnęła wściekle i runęła na
ziemię, drapiąc zaciekle zadnimi nogami, próbując się podnieść. Ross wypalił
ponownie i zwierzę znieruchomiało. Jednak walka za barykadą nie ustawała.
- Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie mieli
ochoty przechodzić przez otwór w barterze i natrafić na promień z miotacza
archeologa.
- Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał
gdzieś z góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i wbiegli do
szerokiego holu.
Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leżały na podłodze w dalekim
końcu, jakby zrzucono je z wyższej kondygnacji. Ominęli nieruchome ciało jednej z
czerwonych bestii. Inna, wlokąc bezwładne zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis
bez namysłu ją dobił. Promień miotacza zgasł, zanim mężczyzna zdążył oderwać
palec od spustu. Kolejna próba potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała.
Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u
podnóża, unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z głowni. Zakręcił
nią w powietrzu, rozbudzając tlący się koniec do życia.
Ross wycelował w szarżującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok,
przekoziołkował przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w dzikim szale.
Travis zakołował pochodnią, celując płonącą głownią w wężową głowę napastnika.
Jedna z potężnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apacza. Lecz Ross
zdążył już stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony drapieżnik padł jak
rażony gromem. Travis cofnął się chwiejnie, aby podnieść drugą pochodnię.
- Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry.
Ross odpowiedział.
- Ashe! Tutaj, na dole...
Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie czeka tam na nich
więcej łasicogłowych. Z bezużytecznym miotaczem nie miał zamiaru wspinać się w
nieznane. Kamienny nóż nie wystarczyłby do obrony.
Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem. Travis
podążył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił Murdocka za
ramię i zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało.
Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, że Ross trzyma
miotacz w pogotowiu...
- Wejdźcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wrażenie, jakby
Ashe'owi brakowało tchu i mówił wyższym głosem niż zazwyczaj. Ale to naprawdę
był Ashe, cały i zdrowy. Wkroczył w krąg światła i czekał, aż do niego dołączą. Tyle
ż
e nie był sam. Za nim poruszały się na wpół widoczne cienie. Ross nie schował
miotacza, a dłoń Travisa zacisnęła się na trzonku noża.
- Wszystko w porządku, szefie?
Ashe roześmiał się w odpowiedzi na pytanie Rossa.
- Teraz, kiedy wylądował kosmiczny patrol, tak, wszystko w porządku. Dobrze
zagraliście, chłopcy, i w odpowiednim momencie. Chodźcie, poznacie moich
znajomych.
Pochodnia zgasła w momencie, gdy cienie zbliżyły się do Ashe'a. Wtem nowe
ś
wiatło zajaśniało ponad podłogą. Travis zamrugał na widok towarzystwa, jakie
wyłoniło się z ciemności.
Ashe nie był zbyt wysoki, ale nad tymi istotami górował niczym wieża.
Najwyższy z jego nowych przyjaciół sięgał mu do ramienia.
- Mają skrzydła! - zawołał Travis.
Tak, niespodziewanie para skrzydeł - nie upierzonych, lecz z gołej skóry -
rozpostarła się ponad ramionami obcej istoty. Gdzie widział takie skrzydła? Statuetka
w budynku z kopułą!
Jednak twarze zwrócone w kierunku Ziemian nie były tak groteskowe jak
twarz posążka. Te istoty miały uszy i rysy bardziej humanoidalne, choć nosy
pozostały pionowymi szparkami. Albo statuetka była karykaturą, albo przedstawiała o
wiele bardziej prymitywnego osobnika.
Tubylcy cofnęli się nieco, a z ich wąskich, spiczastych szczęk wydobyło się
niskie buczenie, z którego Travis nie potrafił wyłowić poszczególnych dźwięków.
- To oni cię porwali, szefie? - Ross wciąż nie wypuszczał miotacza z rąk.
- W pewnym sensie. Rozumiem, że poradziliście sobie z tymi dzikimi
bestiami na dole?
- Z wszystkimi, jakie spotkaliśmy - odparował Travis, obserwując
skrzydlatych ludzi. Był pewien, że są ludźmi.
- W takim razie możemy stąd wyjść. - Ashe odwrócił się do czekających cieni
i schował własną broń do kabury.
Dwaj skrzydlaci mężczyźni skinęli głowami i reszta cofnęła się, pozwalając
Ziemianom wspiąć się na trzecią rampę. Na górze, gdzie powitały ich jasne promienie
słoneczne, weszli do szerokiego holu o łukowatych wejściach, znajdujących się na
całej długości pomieszczenia.
Nozdrza Travisa rozszerzyły się, gdy doleciała do nich mieszanka zapachów,
niektórych przyjemnych, innych wprost przeciwnie. Były to ślady czyjejś aktywności;
wskazówki świadczące, iż znajdują się w stałym siedlisku. Niektóre łukowate wejścia
obwieszono sieciami zieleni i przystrojono kwiatami, w większości podobnymi do
tych, jakie znaleźli pierwszego dnia na nieznanej planecie. Przy ścianach leżały koryta
wykonane z masywnych pniaków. Wyrastały z nich przeróżne rośliny, wszystkie
skierowane ku słońcu, którego promienie sączyły się przez okna, tworzące zasłonę
zieleni od podłogi aż po sufit.
Skrzydlaci ludzie przestali być cieniami. W świetle słońca wyraźnie było
widać humanoidalne rysy. Złożone skrzydła zakrywały im plecy niczym złożone
peleryny; nie mieli na sobie żadnych ubrań poza kilkoma ozdobami: paskami,
kołnierzykami i naramiennikami. Wszyscy nosili przy sobie broń: niewielkie
włócznie, które nie dawały odpowiedniej ochrony przed czerwonymi zabójcami.
Przypatrywali się bacznie Ziemianom, brzęcząc nieustannie, ale nie wykonując
ż
adnych wrogich gestów. Przybysze nie potrafili niczego wyczytać z wyrazu ich
twarzy i Travis nie wiedział, czy traktowano ich jak więźniów, sprzymierzeńców czy
po prostu obiekt ogólnego zainteresowania.
- Tutaj... - Ashe stanął przed jednym z zasłoniętych łuków i zagwizdał cicho.
Zasłona rozchyliła się i mężczyzna wszedł do środka, dając znak pozostałej
dwójce, żeby poszli za nim.
Kroczyli po grubej macie z pnączy i liści. Ujrzeli niskie przepierzenia z
okratowanych konstrukcji, ponad którymi pięły się rośliny, tworząc ścianki działowe,
dzielące jedno obszerne pomieszczenie na wiele mniejszych.
- Nie zwracajcie uwagi na ściany - rzucił Ashe. - Skupcie wzrok na tym.
Przy wysokim na ponad pół metra stole przykrytym roślinnym obrusem kucał
jeden ze skrzydlatych ludzi. Skóry tych, których widzieli w zewnętrznym holu miały
barwę ciemnej lawendy, zbliżonej w odcieniu do kamienia, z którego wyrzeźbiony
został posążek. Ten jednak był ciemniejszy, prawie ciemnopurpurowy. Coś w jego
oszczędnych ruchach sugerowało, że wiele przeżył.
Tubylec podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ashe'a. Travis zrozumiał, że ma
przed sobą przywódcę. Emanowało to z jego oczu, ruchów i powolnej rozwagi, z jaką
przyglądał się trzem przybyszom.
15
- Co za złomowisko! - Ross rozglądał się dokoła oniemiały.
- Skarby! - poprawił go archeolog ostrym tonem.
Travis stał między nimi, chłonąc oczami wszystko to, co widział dokoła.
Pomyślał, że obydwa określenia są w pewnym stopniu trafne.
- Porwali cię, żebyś to uporządkował? - spytał Ross tonem pełnym
niedowierzania.
- Zgadza się - przyznał Ashe. - Pozostaje pytanie: od czego zaczynamy, co
mamy i w jaki sposób wyjaśnimy im znaczenie tego, co znajdziemy?
- Jak długo to wszystko gromadzili? - zainteresował się Travis.
Ashe wzruszył ramionami.
- Jak można się czegokolwiek dowiedzieć, kiedy jedyna metoda komunikacji
opiera się na gestach i domysłach?
- Ale dlaczego ty? To znaczy... skąd masz wiedzieć, na jakich zasadach to
wszystko działa? - zapytał znowu Ross.
- Przylecieliśmy statkiem. Możliwe, że mają jakieś dziwne tradycje, legendy
mówiące, że ludzie z kosmosu wiedzą wszystko.
- Bogowie - wtrącił Travis.
- Tylko że my nie jesteśmy Cortezem i jego ludźmi - odparował Ashe.
- A oni nie są tymi łysymi, czy tym futrzakiem, którego widziałem na
monitorze u Czerwonych. Gdzie zatem można ich umieścić?
- Sądząc po statuetce, ich przodkowie wznieśli tę kopułę - odparł Ashe. -
Uważam, że są prymitywni, nie dekadenccy.
Wyobraźnia Travisa wykonała nagły skok.
- Ulubione zwierzątka?
Mężczyźni spojrzeli na niego. Ashe wziął głęboki oddech.
- Możliwe, że masz rację! - Wypowiedział te słowa z naciskiem. - Dajcie
naszemu światu dziesięć tysięcy lat plus odpowiednią kombinację warunków i
zobaczcie, co się stanie z naszymi psami czy kotami.
- Jesteśmy ich więźniami? - Ross powrócił do głównego punktu.
- Teraz już nie. Dzięki temu, że rozprawiliśmy się z łasicogłowymi. Wspólny
wróg jest doskonałym argumentem do polepszenia wzajemnych stosunków. Ponadto
mamy ten sam cel. Jeśli chcemy znaleźć coś, co pomoże Renfry'emu, powinniśmy
rozpocząć poszukiwania właśnie tutaj.
- Przejrzenie zaledwie wierzchniej warstwy tego bałaganu zabierze cały rok -
rzekł posępnie Ross.
- Wiemy, czego szukamy. Mamy przecież wzorce na statku. A jeśli
znajdziemy coś, co mogłoby pomóc naszym skrzydlatym przyjaciołom, zwrócimy im.
Ashe nie mylił się co do skrzydlatych ludzi. Wódz, który ich przyjął w pokoju
o ścianach z pnączy i zaprowadził do ogromnej izby z przedmiotami zgromadzonymi
przez jego plemię, nie sprzeciwił się, gdy postanowili wrócić na statek. Tyle że ich
powrót nadzorowały dwa błękitne, skrzydlate stworzenia, które łączyło coś z latający-
mi ludźmi, być może więź typu człowiek - pies.
Podczas uwięzienia Ashe dowiedział się, że czerwone łasice stanowią główne
zagrożenie na tej planecie i skrzydlaci próbowali oddzielić murem niższe kondygnacje
wież, aby zniechęcić łowców. Czerwone stworzenia posługiwały się pewną taktyką,
atakując barykadę na rampie, co świadczyło, że nie są całkowicie pozbawione in-
teligencji. Jednakże dopiero zdecydowany atak całego stada doprowadził do
przerwania pieczołowicie skonstruowanej barykady i wdarcia się do mieszkania
skrzydlatych ludzi. Miotacz Ashe'a oraz zaskakujący atak Rossa i Travisa unicestwiły
wrogów, co wywarło dobre wrażenie na obrońcach. Zgodnie z wcześniejszą uwagą
archeologa, wspólny wróg stanowił mocną podstawę, na której można budować
przymierze.
- Przecież oni mają skrzydła - zauważył Ross. - Dlaczego po prostu nie
odlecieli, zostawiając ten budynek sześcionożnym łasicom?
- Z przyczyny, którą wodzowi udało się wreszcie wyjaśnić. Okazuje się, że to
pora narodzin ich potomstwa. Mężczyźni mogliby uciec, lecz kobiety i dzieci - nie.
Renfry oczekiwał ich z niecierpliwością. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zobaczył
wszystkich całych i zdrowych. Powitał ich wiadomością, że poprzez konsolę
sterowniczą udało mu się dojść do źródeł zapisu z wyprawy. Nie wiedział jednak, czy
potrafiłby przesunąć go na początek.
- Nie wiem, czy powinienem to przesunąć. - Postukał palcem w dysk
wielkości monety, który wysunął się z konsoli w dniu lądowania na tej planecie. -
Jeśli ten drucik się przerwie... - Wzruszył ramionami. Nie musiał dodawać nic więcej.
- Rozumiem, że chciałbyś mieć inny do eksperymentowania. -Ashe pokiwał
głową. - W porządku, wszyscy wiemy, czego mamy szukać, gdy jutro zaczniemy
grzebać w tych skarbach.
- Jeśli drugi taki dysk istnieje. - Głos Renfry'ego brzmiał powątpiewająco.
- Wniosek numer jeden. - Ashe pociągnął spory łyk z puszki z pieniącym się
płynem. - Uważam, że większość rzeczy, jakie zgromadzili skrzydlaci, pochodzi z
wież takich jak ta, w której żyją. A jest tu ich sporo. Pozostałe budynki diametralnie
różnią się stylem architektonicznym i nie mają swoich duplikatów. Oznacza to, że
struktury z wieżami należą do rodzimej tradycji tej planety, a wszystkie pozostałe z
jakiejś przyczyny zostały tu sprowadzone.
- Kiedy ten obcy nastawił automatycznego pilota, aby sprowadzić tu statek,
ustalił kurs albo na swoją ojczystą planetę, albo na główną stację obsługi. A zatem
istnieje prawdopodobieństwo, że w gmatwaninie rozmaitych przedmiotów, jakie
zebrali skrzydlaci, natkniemy się na coś, co wiąże się z zapisami znalezionymi na
statku.
- Dużo tu gdybań, wahań i domysłów - stwierdził Renfry.
Ashe roześmiał się.
- Człowieku, przez większą część dorosłego życia zajmowałem się
gdybaniami i domysłami. Szperanie w przeszłości wymaga wielu domysłów, a potem
ciężkiej pracy, by dowieść, że były prawdziwe. Istnieją podstawowe wzory, które
można wykorzystać jako szkielet dla tych gdybań.
- Ludzkie wzory - przypomniał Travis. - Tutaj nie mamy do czynienia z
ludźmi.
- Tak, to prawda. Chyba że rozszerzymy definicję człowieka i określimy tym
mianem każdą istotę obdarzoną inteligencją i na dodatek potrafiącą się nią
posługiwać. Uważam, że powinniśmy tak właśnie uczynić. W każdym razie, stoimy
przed pierwszym, konkretnym zadaniem, a mianowicie musimy zbadać pozostałości
po tej cywilizacji.
Nazajutrz wszyscy, łącznie z Renfrym, wyruszyli do wieży. Zadanie, jakie
wyznaczyli Ashe i wódz skrzydlatych, wydawało się bardzo trudne. Przynajmniej do
momentu, gdy dzieci tubylców zaoferowały pomoc swych zwinnych rączek i bystrych
oczu. Travis zauważył nagle, że stoi w środku małej grupki skrzydlatych maluchów,
które obserwują go z ożywieniem, gdy próbuje rozplatać kilka połączonych ze sobą
przedmiotów. Para małych rączek chwyciła cylindryczny pojemnik, a inny pomocnik
wyjął pudełko. Trzeci rozprostował szybko zwój elastycznej linki, która ugrzęzła w
wierzchniej części stosu. Apacz roześmiał się i pokiwał z uznaniem głową, mając
nadzieję, że obydwa gesty zostaną odebrane jako podziękowanie i zachęta do dalszej
pomocy. Najwyraźniej tak się stało, jako że młodzi ruszyli do pracy z jeszcze
większym wigorem, docierając do miejsc, do których mężczyzna nie mógł się dostać.
Dwukrotnie musiał jednak pospiesznie wyciągać zbyt ambitnego “szperacza", ratując
go przed lawiną ciężkich przedmiotów.
Mnóstwo odkrytych i przejrzanych rzeczy, które odłożyli na jedną stronę, było
zbyt zniszczonych albo nie miało żadnego znaczenia dla Ziemian. Travis mocował się
z popękanymi pojemnikami i skrzynkami, które czasami rozpadały mu się w rękach;
kiedy indziej znowu po otworzeniu pudełka znajdował w środku jedynie pył po
dawno nie istniejących przedmiotach.
Odłożył na bok fragmenty stopów uformowanych w rurki. Sprawiały wrażenie
nienaruszonych i mogły być w dalszym ciągu wykorzystywane przez skrzydlatych
ludzi jako materiał na broń lub narzędzia bardziej skuteczne od obecnie używanych.
Raz natknął się na owalne pudełko, które rozpadło mu się w rękach. Na otwartej dłoni
ujrzał połyskujący kamień osadzony w metalu. Mali pomocnicy zabuczeli ze
zdumienia. Indianin wręczył lśniący klejnot najbliższemu i patrzył, jak skrzydlaci
przekazują sobie go z ręki do ręki, aż w końcu ozdoba powróciła do niego.
Do południa żaden z czterech Ziemian, pracujących w różnych częściach
dużego pomieszczenia, nie znalazł niczego użytecznego.
Spotkali się pod oknem, aby podzielić się pozostałymi zapasami żywności, na
szczęście nie zakurzonej tak bardzo, jak wszystko dokoła.
- Wiedziałem, że to robota na co najmniej rok - poskarżył się Ross. - Co
dotychczas znaleźliśmy? Jakiś metal, który jeszcze do cna nie przerdzewiał, kilka
klejnotów...
- I to. - Ashe wyciągnął niewielki krążek. - Jeśli się nie mylę, to dysk z
zapisem. Być może jest w stanie nienaruszonym. Wygląda jak te ze statku.
- Nadchodzi wielki szef- odezwał się Ross, podnosząc wzrok. -Zapytasz go?
Wódz i jego eskorta weszli do magazynu. Poruszał się powoli, przyglądając
się stertom, które badacze ledwo co naruszyli. Kiedy podszedł do Ziemian, wstali;
wzrostem przewyższali wodza i jego towarzyszy. Nie mieli wspólnego języka i
porozumiewali się głównie za pomocą gestów, więc Ashe podszedł do owoców ich
pracy. Klejnoty wzbudziły zainteresowanie wodza. Na metalowe tuby popatrzył raczej
obojętnie.
Ashe zwrócił się do Renfry'ego.
- Czy można je przerobić na włócznie?
- Możliwe, ale potrzebuję trochę czasu. I narzędzi.- Glos technika nie brzmiał
jednak zbyt pewnie.
Na koniec archeolog wyjął dysk i twarz wodza po raz pierwszy wyraźnie się
ożywiła. Ujął krążek w dłonie i zahuczał do jednego ze strażników, który oddalił się
pospiesznie. Postukał palcem w mały przedmiot, a potem pokazał kilkakrotnie
wszystkie palce, kończąc gestykulację szerokim, zamaszystym ruchem ramienia.
- Co on nam próbuje powiedzieć, Ashe? - Renfry przyglądał się bacznie
przedstawieniu.
- Chyba chodzi mu o to, że to tylko jeden z wielu. Możliwe, że dokonaliśmy
odkrycia.
Strażnik wrócił, prowadząc mniejszego skrzydlatego, który wyglądał jak jego
młodszy brat. Nowo przybyły, wzrostem przewyższający dzieci, prawdopodobnie
wszedł w wiek młodzieńczy. Przywitał się, klapnąwszy skrzydłami, i znieruchomiał w
oczekiwaniu. Wódz wysunął przed siebie ramię, ujął Ashe'a za rękę i wsunął ją w
dłoń młodszego. Na koniec odprawił ich gestem.
- Pójdziesz? - zapytał Ross.
- Tak. Chyba chcą nam pokazać, skąd się to wzięło. Renfry, dobrze by było,
gdybyś z nami poszedł. Jesteś technikiem i łatwiej będzie ci zrozumieć pewne rzeczy.
Kiedy mężczyźni odeszli wraz z wodzem i jego świtą, Ross rozejrzał się
dokoła z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy.
- Nie ma tu czego szukać.
Travis podszedł do okna i podniósł tubę na wysokość oczu, by przyjrzeć jej się
w pełnym świetle. Miała nieco ponad metr długości i nie widać na niej było żadnych
oznak erozji czy uszkodzeń związanych z upływem czasu. Nie wiedział, jakie było
pierwotne przeznaczenie tego stopu, wyjątkowo lekkiego i gładkiego. Przesuwając
przedmiot w dłoniach, wpadł jednak na pewien pomysł.
Skrzydlaci ludzie potrzebowali czegoś lepszego od włóczni. A wykonywanie
takiej broni z kawałków metalu znalezionych w tej kupie śmieci wymagało metod,
jakich prawdopodobnie nie znał nawet Renfry. Mogli jednak zrobić z tego skuteczną
broń, a być może w nie zidentyfikowanej masie przedmiotów na podłodze znalazłaby
się amunicja.
- Co jest wyjątkowego w tej tubie? - zapytał Ross.
- Może być wyjątkowa dla tych ludzi. - Travis podniósł tubę i przyłożył jeden
koniec do ust. Tak, była dostatecznie lekka.
- W jaki sposób?
- Nie słyszałeś nigdy o dmuchawach?
- O czym?
- Podstawę stanowi tuba, taka jak ta. Używają ich głównie Indianie Ameryki
Południowej. Dmuchając w nią, strzela się małymi strzałkami. Jest to broń celna i
ś
miercionośna. Czasami używa się zatrutych strzał. Ale zwykłe też spełniają swoje
zadanie, o ile tylko trafi się w odpowiednie miejsce, powiedzmy w oczy albo gardło.
- Zaczynasz mówić sensownie, kolego. - Ross poszukał rurki zbliżonej
wyglądem do tej, jaką trzymał Travis. - Zamierzasz nauczyć skrzydlatych lepszego
sposobu na obronę przed czerwonymi łasicami? Potrafiłbyś zrobić taką dmuchawkę?
- Zawsze możemy spróbować. - Indianin odwrócił się do stłoczonych dzieci i
pokazał im, że mają szukać tego typu rurek. Młodzi asystenci rozpierzchli się w
okamgnieniu, wydając przy tym podekscytowane buczenia.
Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, Travis znalazł przedmioty nadające się na
strzałki. Pod koniec półgodzinnych poszukiwań dzierżył już całą garść cieniutkich jak
igły drutów z tego samego lekkiego stopu co rurki. Nigdy nie robił ani nie używał
dmuchawek, zasadę działania tej broni znał wyłącznie z książek, więc nie mógł się
doczekać, kiedy będzie mógł wypróbować swoje dzieło. W końcu wyszukali w
pomieszczeniu całą masę materiałów do eksperymentowania. Nie zdążyli jednak nic
zrobić, ponieważ młodzieniec, który wyszedł z Ashe'em, wrócił, pociągnął Rossa za
rękaw i skinął na Ziemian, aby za nim podążyli.
Przechodzili z jednej rampy na drugą, minęli miejsce, w którym skrzydlaci
odbudowywali zniszczoną przez łasice barykadę. Nie wyszli jednak z wieży. Ich
przewodnik dotarł do holu wejściowego, położył obydwie ręce na pozornie gładkim
murze i naparł na niego. Travis i Ross, widząc jego wysiłki, pomogli mu i w ścianie
pojawiła się szpara.
Ujrzeli ostro opadającą rampę niknącą w ciemnej studni. Chłopiec rozpostarł
skrzydła, by utrzymać równowagę, i przemieszczał się w dół z prędkością, o jakiej
ż
aden Ziemianin nie mógłby nawet marzyć.
Kiedy zeszli już dość głęboko, dostrzegli blask kopcącej pochodni. Obrawszy
nowy kurs, pobiegli wąskim korytarzem, wzniecając masę kurzu.
Pomieszczenie w wieży powyżej mieściło niezliczone sterty przedmiotów.
Miejsce, do którego obecnie weszli i gdzie czekał na nich Ashe, było pomnikiem
precyzji i wydajności stworzonym przez konstruktorów kulistego statku.
Znaleźli tu liczne zaawansowane technologicznie urządzenia, konsole z
tysiącami przycisków, ciemne ekrany. W miarę jak posuwali się do przodu, światło
pochodni wyławiało z ciemności szafki pełne pojemników z archiwalnymi zapisami i
z dyskami z podróży. Setki, tysiące nośników informacji, takich jak te, które
przeniosły ich przez przestrzeń kosmiczną, leżało w cylindrach o przezroczystych
wieczkach oznaczonych nieznanymi symbolami.
- Centrum kontroli lotów. - Z głosu Ashe'a przebijała pewność. Renfry
wkładał pod kombinezon próbki wzięte zarówno z pojemników z archiwalnymi
zapisami, jak i dyski z podróży.
- Biblioteka - ocenił Travis. Ashe pokiwał głową.
- Gdybyśmy tylko wiedzieli, co brać! Boże, tutaj może być wszystko, czego
potrzebujemy. Nie tylko na teraz, ale na całą przyszłość!
Ross podszedł do najbliższej szafki i zaczął robić to samo, co Renfry.
- Możemy wrzucić je do czytnika na statku. Jeśli weźmiemy ich dostatecznie
dużo, istnieje prawdopodobieństwo, że przynajmniej kilka okaże się pomocnych.
Podchodził do problemu w sposób sensowny i logiczny. Zaczęli
systematycznie wybierać próbki z każdej szafki.
- Chyba jest tu cała galaktyka wiedzy - dziwił się Ashe, pieszcząc palcami
kolejne krążki.
W końcu wyszli z pełnymi rękami i dziwacznymi wybrzuszeniami na przodzie
kombinezonów. Zanim jednak opuścili wieżę, Travis zabrał rurki i metalowe igły. Po
powrocie na statek włączyli czytnik i przygotowali archiwalne zapisy. Apacz wziął się
do konstruowania broni; miał nadzieję, że będzie mógł podarować ją skrzydlatym
ludziom w zamian za przechowywane przez wieki informacje.
Renfry, rozłożywszy przed sobą mozaikę małych narzędzi z szafek załogi,
zajmował się jednym z dysków z podróży. Udało mu się go otworzyć i ostrożnie
zaczął rozwijać cienki, spiralny drucik. Zarówno przy pierwszej, jak i przy drugiej
próbie krucha niteczka, dzięki której statek docierał do najdalszych gwiazd,
przerywała się przy najmniejszym dotyku. Po drugim niepowodzeniu Renfry podniósł
wzrok. Wyglądał na zniechęconego, oczy miał przekrwione z wysiłku.
- Chyba nic z tego - rzekł.
- Jest jeszcze ten. - Ashe sięgnął po kolejny krążek. - Zacząłeś od starych. Tu
masz nowy ze statku.
Zdawali sobie sprawę, że ten wysiłek może zaowocować powrotem do ich
ś
wiata. Zachęty wyraźnie podziałały na Renfry'ego. Sprawdził dyski z wieży i odłożył
na bok te nadgryzione zębem czasu. Wybrany krążek nie różnił się specjalnie od tego,
w którym była zapisana ich przyszłość. Technik po raz trzeci, bardzo ostrożnie, spró-
bował wyjąć zwój.
Tej nocy nie było im pisane znalezienie istotnej informacji. Archiwalne zapisy
ukazały jedynie scenki, fascynujące same w sobie, lecz obecnie bez żadnej wartości.
Co więcej, na pozostałych migały tylko niezrozumiałe symbole - może wzory albo
rachunki. W końcu Ashe wyłączył czytnik.
- Nie możemy oczekiwać, że cały czas będzie nam dopisywało szczęście.
- W tym miejscu znajdziemy tysiące podobnych przedmiotów -zauważył Ross.
- Jeśli rzeczywiście trafimy na coś użytecznego, to tylko dzięki łutowi szczęścia!
- No cóż, w tej rozgrywce musimy liczyć właśnie na uśmiech losu - Z głosu
Ashe'a przebijało zmęczenie. Poruszał się wolno, pocierając powieki palcami. - Kiedy
przestanie się wierzyć w szczęście, jest się przegranym!
16
Travis przytknął rurkę do ust i dmuchnął. Cienka, lśniąca igła, zakończona
pierzastym kosmykiem, pomknęła ku zaimprowizowanej tarczy z liścia o czerwonych
nerwach i przyszpiliła go do pnia paprotnika rosnącego kilka metrów dalej. Radość
mężczyzny z udanej próby nie miała granic. Cofnął się o metr i przygotował do
drugiego strzału. Publiczność składająca się ze skrzydlatych istot, buczała w za-
chwycie.
Kiedy udało mu się umieścić drugą strzałkę tuż obok pierwszej, jego
satysfakcja była niemal całkowita. Skinął palcem na młodzieńca, który pomógł mu
przynieść nową broń na tymczasową strzelnicę. Przekazał skrzydlatemu dmuchawę,
której dotychczas używał, a sam podniósł z ziemi drugą, nieco dłuższą.
Młody wojownik odłożył włócznię i zaczął nieporadnie zaznajamiać się z
nową bronią. Podniósłszy ją do ust, dmuchnął z wigorem. Strzałka wbiła się w
drzewo nieco powyżej liścia. Dwóch innych tubylców, lekko rozkładając skrzydła w
trakcie biegu, pospieszyło, aby ocenić strzał, a Travis, uśmiechając się i kiwając
głową, złożył dłonie w geście aprobaty.
Tubylcy nie potrzebowali dalszej zachęty. Popodnosili rurki z ziemi,
przekazywali je sobie z ręki do ręki, doszło nawet do jakiejś sprzeczki. Potem każdy
po kolei próbował strzelać, oczywiście z różnym szczęściem. Od czasu do czasu
przerywali, aby powyjmować strzałki z pnia albo przyczepić inny liść na resztkach
poprzedniego.
Kilkoro z uczniów miało sokoli wzrok i Apacz uważał, że wkrótce przewyższą
swego nauczyciela. Kiedy w południe silne słońce dało mu się we znaki, zostawił
dmuchawki rozentuzjazmowanym tubylcom i poszedł szukać swoich towarzyszy.
Wiedział, że Renfry wciąż jest zaprzątnięty rozpracowywaniem dysków z
podróży. Travis wszedł po schodkach do kabiny nawigacyjnej i ku swemu zdziwieniu
zastał tam również Ashe'a. Czytnik stał na podłodze, a obydwaj mężczyźni kucali
przed nim, na zmianę obserwując zapis i badając główny panel konsoli sterowniczej.
Zdjęta pokrywa ukazywała zawiły wzór przewodów. Od czasu do czasu Renfry szedł
ś
ladem jednej z tych nici i albo promieniał z radości, albo marszczył smutno brwi.
- Co się dzieje? - spytał Apacz.
- Możliwe, że nadszedł koniec naszych kłopotów! - odpowiedział mu Ashe. -
To zapis manualny. Pokazuje pewne instalacje, które odpowiadają instalacjom w tej
gmatwaninie, jaką widzisz.
- Pewne instalacje. - Entuzjazm Renfry'ego nie dorównywał ekscytacji Ashe'a.
- Mniej więcej jeden przewód na dziesięć! To tak, jakbyś próbował zmontować
komputer, dysponując instrukcją obsługi napisaną po chińsku! Taak, ten czerwony
przewód dociera do ekranu w tym punkcie, ale czy mówi nam to coś o tych białych
drucikach po lewej stronie?
Ashe zmrużył oczy, wpatrując się w gmatwaninę przewodów, i przeniósł
wzrok na czytnik.
- Tak! - Renfry błyskawicznie opadł na kolana, aby zobaczyć na własne oczy
schemat wyświetlany na ekranie.
- Jest tam kto? - Głos Rossa zabrzmiał w studni wewnętrznego szybu i po
chwili Travis odczuł wibrację kroków mężczyzny.
Z otworu wyłoniła się zakurzona głowa i barki; zwiadowca pilnie wypełniał
swoje obowiązki w wieży skrzydlatych ludzi.
- Znalazłeś coś? - zapytał Travis współczującym tonem. Ross wzruszył
ramionami.
- Parę rzeczy, które mogą się przydać. Nie mam na tyle sprawnego mózgu,
ż
eby połączyć ze sobą jakieś przewody, wbić kilka gwoździ, dodać do tego parę
metalowych puszek i wyprodukować odrzutowiec. Widziałem, że twoi śmiałkowie
nie mogą oderwać się od tych strzałek. Jeden z nich już upolował przystawkę do
obiadu. Choć ten jeleń nie wyglądał na specjalnie smakowitego. Nie podobają mi się
stworzenia z kilkudziesięcioma nogami. Ale zjadłbym z apetytem jakieś bardziej
cywilizowane pożywienie.
Travis zerknął na Ashe'a i pochłoniętego pracą Renfry'ego.
- Jeżeli coś dzisiaj mamy zjeść, wygląda na to, że właśnie wybrano nas na
kucharzy. Oni odkryli zapis, który pokazuje wnętrze konsoli sterowniczej.
- Ho, ho! To już coś! - Ross wszedł do kabiny i nachylił się, spoglądając
Ashe'owi przez ramię na miniaturowy ekranik.
- Rzekłbym, że bardziej przypomina schemat zaprojektowanej przez demona
czteropasmówki - skomentował rozsądnie. - Skupię się na puszce z bigosem.
Renfry i Ashe zjedli w kambuzie posiłek w roztargnieniu typowym dla ludzi
pochłoniętych innymi myślami. Kiedy wrócili do swojej pracy, Ross przeciągnął się i
spojrzał na Travisa.
- Nie wybrałbyś się na małe, prywatne poszukiwanko? - zapytał z
obojętnością, która od razu wzbudziła w Apaczu podejrzenia.
- W którą stronę?
- Do tego lejkowatego budynku. Pamiętasz? Cały hol zagracony, jakby
mieszkający tam chłopcy bardzo się spieszyli z przeprowadzką, ale z jakiegoś powodu
zostawili swoje rzeczy! Chciałbym przyjrzeć się temu bliżej.
- O ile dobrze pamiętam, wejścia broni solidna krata - przypomniał mu Travis.
- A ja znam sposób na obejście tego problemu. Chodź.
Sposób na sforsowanie zabezpieczonego wejścia okazał się nad wyraz prosty.
Jeden ze skrzydlatych ludzi pofrunął ze zwojem linki do okna na drugim piętrze.
Okiennica była zamknięta, lecz tubylec czubkiem włóczni otworzył rygiel i kilka
chwil później lina dyndała już wzdłuż muru, zapraszając do wspinaczki.
Na balkonie, na który po chwili się dostali, znaleźli ślady świadczące o czyjejś
bytności. Poszarpane pajęczyny, rozpadające się w proch pod delikatnym
dotknięciem, przesłaniały ściany. Pod grubą warstwą kurzu dostrzegli kilka mebli o
dziwnych kształtach. W kilku miejscach na zakurzonej podłodze widniały ślady stóp
lub łap. Skrzydlaty wskazał je włócznią i nie spuszczając wzroku z Ziemian, dźgnął
ostrzem w ślad z zaciekłością, z jaką atakuje się wroga.
Kolejna nora łasic? Travis nie bardzo w to wierzył. Odciski niepokojąco
przypominały ludzkie stopy.
Znaleźli schody, tak wąskie i strome, że doszli do wniosku, iż istoty, które je
zbudowały, znacznie różniły się od ludzi. Ross wysforował się do przodu i zaczął
schodzić do zagraconego holu, który widzieli wcześniej z zewnątrz. Pasja odkrywcy
przyćmiła jego czujność.
Travis pociągnął nosem. Poczuł słabą, mdłą woń. Nie był to zapach
nagromadzonego przez wieki kurzu czy rozkładających się liści nawiewanych tu przez
wiatr, ale raczej woń legowiska zwierzęcia. Co więcej, odór wydawał się znajomy.
Jama łasicogłowych? Nie sądził. Smród nie był aż tak odrażający, jak ten w
czerwonym budynku, którym zawładnęły bestie. Nie przypominał również zapachu w
mieszkaniach skrzydlatych ludzi.
Zauważył, że płat skóry na nozdrzach tubylca rozszerzył się, a głęboko
osadzone oczy na lawendowej twarzy zaświeciły, zwracając się to w jedną, to w drugą
stronę. Już nie po raz pierwszy Apacz pożałował, że nie znają sposobu na szybkie
komunikowanie się. Ziemianie nie potrafili naśladować buczących dźwięków skła-
dających się na mowę tubylców, a żaden ze skrzydlatych ludzi nie był w stanie
wyartykułować słowa, mimo żmudnego i cierpliwego powtarzania.
W budynku panował półmrok, chociaż do holu wpadało sporo światła przez
zakratowane wejście. Ross ominął stertę rupieci. Jedną rękę położył na jakimś pudle,
drugiej nie zdejmując z kolby miotacza.
Travis nie ruszał się z miejsca. Ta woń... Tkwiła gdzieś głęboko w pokładach
jego pamięci. Mężczyźni stali nieruchomo. Wtem powiew wiatru, który wdarł się
przez kraty, przyniósł świeży zapach i Travis natychmiast go rozpoznał...
- Piaskowi ludzie! - Słowa, choć wypowiedziane szeptem, niosły w sobie
stanowczość krzyku. Co mogły robić tutaj nocne stworzenia pustyni?
- Jesteś pewny? - Ku jego zdziwieniu, Ross nie kwestionował tego
spostrzeżenia.
- Nie zapomina się szybko takiego smrodu. - Travis przebiegał gorączkowo
wzrokiem po skrzyniach i pudłach stłoczonych w przedsionku. Czy coś się tam
ruszało? Czy obserwowały ich stworzenia, które widziały o wiele lepiej po ciemku niż
oni?
Dłoń tubylca spoczęła na ramieniu Apacza, nakazując ostrożność. Travis
odwrócił powoli głowę i zobaczył, że skrzydlaty szykuje włócznię. Sam włożył
strzałkę do dmuchawy.
- Tam coś jest, na lewo - dotarł do niego ledwo słyszalny szept Rossa, który
skierował miotacz w zacieniony kąt.
Pomieszczenie nagle ożyło, zamieniając się we wrzący kocioł kształtów
wyłaniających się z zakamarków. Atakujące stworzenia poruszały się zwinnie na
czterech łapach, jak zwierzęta. Milczący atak wydawał się tym bardziej przerażający,
ż
e bestie - albo ich dalecy przodkowie - były kiedyś humanoidami!
Promień z miotacza powalił trzech napastników. Jakaś macka wysunęła się w
kierunku Rossa i czwarty stwór runął na ziemię ze strzałką we włochatym gardle.
Skrzydlaty człowiek za Travisem cofnął się kilka schodków do góry i frunął w
powietrze. W locie dźgał włócznią w pozbawione szkieletu kostnego kończyny,
wznoszące się, aby go ściągnąć na dół. Robił to ze skupieniem i zapałem.
Ross krzyknął. Jedna z macek wysunęła się z cienia, zawinęła dokoła kostki u
nogi mężczyzny i pociągnęła. Wycelował miotacz w długi owłosiony korpus.
Odpowiedział mu przeraźliwy ryk i pętla odpadła. Strzałka Travisa dosięgła stwora,
który podniósł się na zadnich łapach, pazurami sięgając pleców Murdocka. Apacz
strzelał tak szybko, jak zdołał wkładać strzałki do dmuchawki. Cofnął się ku schodom
i teraz wymachiwał rurką, aby zrobić wolne pole i odciągnąć Rossa.
Jeden z włochaczy wyrwał skrzydlatemu włócznię. Tubylec kucnął na stercie
skrzyń i zaczął kołysać się w przód i w tył, bijąc skrzydłami. Poderwał się w
powietrze w chwili, gdy potężne kontenery runęły w dół.
- Wyczerpał mi się miotacz - wysapał Ross. Schwycił za lufę bezużytecznej
broni i rąbnął rękojeścią w okrągłą czaszkę stworzenia gramolącego się po
skrzyniach.
Wycofywali się, wchodząc po dość stromych schodach. Travis kopał. Złapał
kolejną szorstkowłosą głowę i popchnął stwora na innego przeciwnika. Skrzydlaty
przewrócił drugą stertę skrzyń, a teraz latał w tę i z powrotem, bombardując
napastników mniejszymi pudełkami.
W końcu odparli pierwszy atak. Korzystając z chwili wytchnienia, dobiegli do
balkonu, skąd nie było wyjścia. Tubylec przeleciał ponad ich głowami, stanął na
parapecie otwartego okna i skinął na nich, bucząc gorączkowo.
Travis pociągnął Rossa w kierunku wyjścia.
- Zostały mi tylko dwie strzałki. Szybko, wychodźmy stąd! Murdock opierał
się, lecz po chwili podbiegł do okna. Travis wycelował strzałką w przygarbione plecy
i głowę wyłaniające się ponad schodami. Pocisk zaledwie musnął owłosioną górną
kończynę i w otworze gębowym, który już nie przypominał ust człowieka, błysnęły
kły. Małe, czerwone z wściekłości oczy płonęły straszliwym blaskiem.
Indianin wycofał się w kierunku okna. Lawendowa ręka sięgnęła mu przez
ramię. Dłoń zacisnęła się na dmuchawie, starając się wyrwać mu ją z rąk. Skrzydlaty
wciąż siedział na parapecie i teraz wyraźnie domagał się broni.
Zdając sobie sprawę, że tubylec może w każdej chwili uciec, Travis oddał
dmuchawkę, przeskoczył przez okno i złapał za linę. Widział, jak lawendowy
wycofuje się, unosząc skrzydła...
Wtedy tubylec rzucił się do tyłu, demonstrując szalony pokaz akrobatyki
powietrznej. Kiedy pierwsza futrzana głowa wysunęła się z okna, rozpostarł skrzydła i
wzbił się ponownie w górę ruchem spiralnym. Ross zdążył już dotrzeć do ziemi,
Travis znajdował się niedaleko za nim. Lina zakołysała się potężnie, sprawiając, że
przejechał ciałem po szorstkim murze. Uświadomił sobie, że ci na górze próbują go
wciągnąć z powrotem.
Wypuścił linę z rąk. Uwolniony od ciężaru sznur podskoczył gwałtownie.
Travis nie przypuszczał, żeby nocne stworzenia kontynuowały pościg w pełnym
ś
wietle słońca. Mimo to, kiedy przemierzali pas dżungli dzielący ich od statku,
zachowywali niezwykłą ostrożność, obserwując, czy nikt za nimi nie podąża.
Ashe z gradową miną wysłuchał raportu.
- Sytuacja mogła się pogorszyć, gdybyśmy tu mieli zostać dłużej.
Ross odrzucił w kąt bezużyteczny miotacz.
- Chcesz przez to powiedzieć, że odlatujemy? Kiedy?
- Za dzień, może dwa. Renfry jest gotów, by przesunąć zwój na początek.
Po raz pierwszy Travis zrozumiał, jak wiele zależy od tego cieniutkiego
drucika. Jedno niepowodzenie mogło udaremnić wszelkie plany, pozostawiając ich na
zawsze na wygnaniu. Jakiś ukryty defekt, którego teraz nie zauważyli, mógłby dać o
sobie znać w przestrzeni kosmicznej, przerywając niewidzialną nić łączącą ich z ro-
dzimą planetą, skazując statek na dryfowanie między gwiazdami niczym wieczny,
kosmiczny wrak. Czy Renfry'emu uda się przewinąć zwój? A jeśli nawet, to czy dysk
zadziała w odwrotną stronę? Nie może być mowy o locie próbnym. Kiedy już
wystartują, stale będą ryzykować życiem, krocząc po bardzo cienkiej nici stworzonej
głównie z nadziei i pozbawionej logiki wiary w łut szczęścia.
- Teraz rozumiesz? - zapytał Ashe. - Pamiętaj o jednym: zawsze możemy
zostać tutaj.
Do końca pozostaną na wygnaniu, ale przynajmniej przeżyją. Tutaj mieli
wrogów, ale mogli przecież zawrzeć przymierze ze skrzydlatymi ludźmi i połączyć
siły. Travis zerwał się na równe nogi. Podszedł do szafki, gdzie ukryli kwadratową
ramkę, która dostrajała się do ludzkiej pamięci, pokazując bliskie sercu miejsca.
Musiał się przekonać, czy przeszłość miała dostatecznie silny wpływ, aby skłonić go
do podjęcia tak ogromnego ryzyka.
Ujął obrazek w dłonie i zajrzał do jego głębi. Wkrótce ujrzał czerwone klify
górujące nad zieloną polaną, błękitne niebo, wzgórza Ziemi. Wydało mu się, że czuje
na języku gryzący pył unoszony wzmagającym się wiatrem. Wiedział już, że
zaryzykuje.
Wszyscy dokonali tego samego wyboru.
- Podróże w przeszłość to co innego - powiedział Ross. - Jeżeli coś nie
wyjdzie i utkniemy w okresie prehistorycznym... cóż, można się wtedy wkurzyć. Kto
by chciał zabawiać się z mamutami, jeśli jest przyzwyczajony raczej do
odrzutowców? Mimo to taki gość wiedziałby, co mu się przytrafiło, i że ludzie,
których będzie spotykał na swej drodze, należą do jego gatunku. Ale pozostać tutaj...
Nie, moi drodzy! Oni trochę się od nas różnią. My jesteśmy tu gośćmi, nie
imigrantami. A ja nie chcę być wiecznym gościem! Nigdy!
Wybrali się jeszcze raz do biblioteki, skąd przynieśli kolejne dyski i poutykali
je we wszystkich możliwych schowkach. Wódz, zachwycony dmuchawkami,
pozwolił im wybrać też inne przedmioty z plemiennego skarbca. Poprosił tylko, żeby
wrócili i podzielili się z nimi zdobytą wiedzą. Tym razem nie natknęli się na nocne
stworzenia z lejkowatej wieży, lecz i tak przedsięwzięli środki ostrożności, zamykając
na noc luk wejściowy.
- Wrócimy tu? - zapytał Ross.
- My polecimy do domu tym statkiem - odparł sucho Ashe. -Ale ktoś na
pewno tu przyleci. Tego możesz być pewny. Co u ciebie, Renfry?
Technik wyglądał jak cień. Zmarszczki, których prawdopodobnie miał się już
nigdy nie pozbyć, otaczały mu usta, znaczyły kąciki zmęczonych oczu. Drżącymi
rękoma usiłował podnieść do ust pojemnik z piciem.
- Zwój przewinięty - rzekł. - I drut się nie przerwał. Jutro przygotuję statek do
startu. Co do reszty, pozostaje tylko się modlić. Nie mogę wam nic więcej
powiedzieć.
Travis leżał tej nocy na swojej koi - jego koja, ich statek... Ten statek stawał
się coraz mniej obcy w porównaniu ze światem na zewnątrz. Na nadgarstku miał
ciężką metalową bransoletę z małymi zielonymi kamieniami ułożonymi we wzór,
który przypominał łamiące się fale - podarunek od skrzydlatego wodza, wręczony
podczas formalnego pożegnania. Travis był pewien, że skrzydlaci ludzie nie wykonali
tej bransoletki. Ile miała lat? I z jakiego świata, z jakiej zapomnianej i dawno nie
istniejącej cywilizacji pochodziła?
Nawet nie zajrzeli pod powierzchnię tego, co znajdowało się w tym
starożytnym porcie. Czy ukryte w dżungli miasto było stolicą jakiegoś galaktycznego
imperium, jak podejrzewał Ashe? Nie mieli czasu na rozwiązywanie tych zagadek.
Tak, kiedyś tu powrócą. Ludzie z jego świata będą prowadzić badania, spekulować,
snuć domysły, prawdopodobnie błędne. Za jakiś czas powstanie gdzieś nowe miasto -
może w jego własnym świecie - które będzie pełniło rolę przechowalni wiedzy
zdobywanej pośród gwiazd. Czas będzie wciąż mijał i miasto umrze śmiercią
naturalną. Dopóki przedstawiciel jakiejś rasy, jeszcze nie istniejącej, przybędzie, aby
je badać i spekulować. .. i snuć domysły... Travis zasnął.
Zbudził się wypoczęty i pełen wigoru. Ponad głową usłyszał komunikat z
kabiny nawigacyjnej.
- Wszystko gotowe - doleciał go łamiący się z wyczerpania głos Renfry'ego.
Cóż, technik pracował chyba całą noc.
- Wszystko gotowe.
Wciąż mogli powiedzieć “nie" tej szalonej wyprawie i wybrać znajome
niebezpieczeństwa. Travisa ogarnęła fala paniki. Zacisnął dłonie na krawędzi koi i
podniósł się do pozycji siedzącej. Musiał powstrzymać Renfry'ego. Nie wolno im
wylatywać w kosmos.
Po chwili znów się położył i zapiął pasy. Niech Renfry naciśnie właściwy
przycisk, jak najszybciej! Czekanie zawsze źle wpływa na nastrój. Poczuł znajome
wibracje przenikające ciało. Teraz nie było już odwrotu. Zamknął oczy i próbował
rozluźnić mięśnie protestujące przeciwko temu oczekiwaniu.
17
- Wystartowaliśmy bez problemów.
- Dobre i to - jakiś inny głos rozbrzmiał w głośniku. Travis otworzył oczy.
Zastanawiał się, czy ktokolwiek może się przyzwyczaić do dyskomfortu związanego
ze startem w kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni, kiedy tak miło stąpało się po ziemi,
zapomniał już, co znaczy zostać wyniesionym poza atmosferę i siłę grawitacji.
Najważniejsze jednak, że dysk działał i udało im się opuścić nieznaną planetę.
Nadal lecieli. Teraz z większą niż dotychczas ufnością patrzyli w przyszłość.
- Jeżeli po prostu powtórzymy schemat - powiedział Ashe wieczorem piątego
dnia -jutro wylądujemy na pustynnej planecie.
- Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ominąć ten przystanek - zauważył Travis.
Opustoszały świat z nocnymi stworami odpychał go bardziej niż cokolwiek innego
podczas tej fantastycznej wyprawy.
- Pomyślałem, że... - Ross zerknął na fotel pilota, w którym Renfry spędził
większość poranka. - ... tankowaliśmy w tamtym pierwszym porcie. Przypuśćmy,
tylko przypuśćmy, że tam wyczerpie się nam zapas paliwa.
Na trupiobladej, wymizerowanej twarzy Renfry'ego pojawił się szeroki
uśmiech. Technik skierował kciuk ku dołowi w odwiecznym geście porażki.
- Wtedy kaput, kolego. Miejmy jednak nadzieję, że szczęście nas nie opuści i
ominiemy ten etap podróży.
Tym razem wylądowali w pustynnym porcie wczesnym rankiem, kiedy
niesamowita gra płomieni wzdłuż horyzontu zaczynała już blednąć. Łuna wstającego
słońca odbijała się jaskrawo od bezmiaru piaszczystych wydm.
- Spędzimy tu mniej więcej dwa dni, jeśli istotnie duplikujemy schemat.
Dwa dni oczekiwania, zamknięci w statku, niepewni, czy wystartują. .. Na
samą myśl o tym, Travis poruszył się niespokojnie w fotelu.
- Mały spacerek? - Ross niewątpliwie podzielał jego odczucia.
- Nie ma sensu - odparł spokojnie Ashe. - Rozejrzymy się w ciągu dnia. Choć
nie sądzę, by było tu dużo do oglądania.
Rankiem włożyli na głowy hełmy rozpraszające promienie słoneczne i
otworzyli zewnętrzny właz. Zlustrowali przestrzeń, na której wiatry mogły
ukształtować nowe formy pośród wydm, lecz nie dostrzegli żadnych zmian od czasu
ostatniej wizyty.
- Co oni tu robili?- Ręce Rossa poruszały się nerwowo wzdłuż krawędzi luku.
- Ten przystanek na pewno miał jakieś znaczenie, musiał mieć. I dlaczego takie same
stworzenia - ludzie, zwierzęta czy cokolwiek - znajdowały się w lejkowatym budynku
na innej planecie?
- Którzy z nich są banitami? - rozważał Ashe. - Czy tamci żyją od wielu
wieków na obcej planecie, ponieważ nie zdołali wrócić na czas? A może ci to
wygnańcy, a tamci są u siebie? Prawdopodobnie nigdy nie rozwikłamy tej zagadki i
nie odpowiemy na żadne z pytań dotyczących tych stworzeń. - Przyjrzał się
przysadzistej budowli pośród pełznących wydm. - Muszą mieszkać pod ziemią, a ten
budynek zakrywa wejście. Być może na planecie skrzydlatych też żyją pod ziemią,
Kiedyś musieli tu mieszkać, aby obsługiwać statki i pilnować bazy.
- A potem - odezwał się powoli Travis - statki przestały tu lądować.
- Tak. Nie było już statków. Być może czekali przez całą generację, mając
nadzieję, że statki nadlecą i zostaną wezwani. Potem albo pogrążyli się w apatii i
spadli z drabiny ewolucji, albo przystosowali się do istniejących tu warunków.
- Ostatecznie rezultat był ten sam - zauważył Ross. - Nie sądzę, by ci tutaj
różnili się od tych z lejkowatej wieży. A tam przynajmniej trafił im się lepszy świat.
- Czekajcie! - Travis od jakiegoś czasu nie odrywał wzroku od zagrzebanego
w piachu budynku. Wydawało mu się, że to miejsce wyglądało inaczej przed kilkoma
tygodniami. - Czy ta elewacja po lewej była tam wcześniej?
Ross i Ashe wpatrywali się przez chwilę we wskazane miejsce.
- Masz rację, to coś nowego! - Murdock potwierdził pierwszy. -I nie sądzę,
ż
eby było z kamienia, tak jak cała resztą.
Blok, który w dziwny sposób pojawił się w rogu odległego dachu, nie
połyskiwał metalicznie w promieniach słońca. Miał lekki połysk, taki, jakim
charakteryzowało się matowe szkło czy obsydian.
Przez kilka chwil nic się nie zmieniało. Potem jednak obserwatorzy
zarejestrowali niespodziewaną aktywność. Widzieli już wcześniej promienie, które
chroniły dach budynku przed atakiem czy niepożądanym badaniem. Teraz ujrzeli coś,
co musiało być jakimś rodzajem broni używanej przez architektów tej budowli.
Co wybuchło u podnóża statku? Jakiś płomień? Piorun? Siła, jakiej ludzie nie
potrafili sobie wyobrazić ani nazwać?
Travis uświadomił sobie, że energia uderzenia wrzuciła go z powrotem do
statku i cisnęła wraz z Rossem i Ashe'em za wewnętrzną grodź. Runęli na metalową
ś
cianę, wypluwając całe powietrze z płuc. Świat dokoła zatonął w ciemności.
Travis leżał na podłodze, próbując złapać oddech pomimo straszliwego bólu w
piersiach. Jak za mgłą widział otwarty właz. W tej chwili liczył się tylko ten skrawek
pustej przestrzeni. I poczucie, że trzeba ją odciąć, zamknąć, że to, co znajduje się na
zewnątrz, oznacza zagładę.
Wpił się paznokciami w ciało, które przywaliło mu kolana. Jakimś cudem,
pomimo bólu, udało mu się obrócić i wysunąć spod ciężaru. Zaczął się posuwać cal
po calu w kierunku zewnętrznego włazu. Dzwonienie w uszach tłumiło wszelkie
myśli, wzmagając zawroty głowy. Wyjrzał na piaszczysty świat skąpany w blasku
słońca.
Z początku miał wrażenie, że coś mu się pomieszało w głowie, że to, co widzi,
nie może być prawdą. Nad zasypanym lądowiskiem unosiły się cienkie smugi piachu,
warstwami otaczając kulę. Zasłona wirowała pomimo bezwietrznej pogody! To było
niewiarygodne, niemożliwe, chociaż wiedział, że wzrok go nie myli.
Opadł na kolana i zatrzasnął luk, odcinając się od zasłony piachu, ostrego
ś
wiatła, od niemożliwego. Macając dłońmi w poszukiwaniu zasuwy, poczuł, że ból
maleje. Znowu mógł oddychać swobodnie. Odwrócił się do swoich towarzyszy.
Na widok sinych twarzy poderwał się do działania. Szarpnięciem posadził obu
mężczyzn pod ścianą. Ashe otworzył oczy.
- Co...?- Kiedy archeolog wypowiedział słabym głosem to jedno słowo, Travis
skupił całą uwagę na Rossie.
Z kącika ust zwiadowcy sączyła się cienka strużka krwi. Jęknął, kiedy Travis
lekko nim potrząsnął. Ashe drgnął i skrzywił się, przyciskając ręce do piersi.
- Co się stało? - Tym razem udało mu się wypowiedzieć całe pytanie.
- Wylądowali... kosmiczni... marines. - Ross wyrzucał z siebie pojedyncze
słowa. - Chyba na mnie.
- Haaaaloooo, tam na dole! - Wołanie doleciało z komunikatora. - Co się
dzieje?
Kadłub nie przepuszczał światła ani dźwięku, lecz teraz wyczuwali drgania
przebijające się przez warstwy ochronne. Zupełnie jakby na statek oddziaływała jakaś
siła. Piaskowe ściany? Travis dowlókł się do drabiny. Chciał spojrzeć na ekran w
kabinie nawigacyjnej, stanowiący teraz jedyne połączenie ze światem.
Renfry wpatrywał się z niedowierzaniem w grube warkocze piachu. Jeszcze
chwila, a zostaną pogrzebani w morzu pyłu. Mieli powody, aby sądzić, że jakaś
nieznana inteligencja, kierowana odwieczną animozją, świadomie usiłuje ich
unicestwić.
- Możemy wystartować? - Travis doczołgał się do najbliższego fotela. - Jest
jakaś szansa?
Jeśli lot odbywał się zgodnie z wcześniejszym schematem, mieli tu jeszcze
pozostać kolejną noc i dzień. Do tego czasu statek ugrzęźnie tak głęboko, że nie
będzie nadziei na wyrwanie się spod ton piachu. Zostaną żywcem pogrzebani w
kosmicznym grobowcu.
Renfry sięgnął do klawiatury na konsoli, lecz zawahał się. Zacisnął usta.
- To ogromne ryzyko, ale mógłbym spróbować.
- Pozostanie tutaj wiąże się prawdopodobnie z jeszcze większym ryzykiem. -
Travis przypomniał sobie o przyjaciołach, których zostawił przy wejściu. Trzeba ich
wynieść ze strefy zagrożenia przed startem w kosmos.
- Daj mi pięć minut - krzyknął. - Potem odpalaj, jeśli potrafisz!
Ashe stał o własnych siłach i próbował przesunąć Rossa w głąb korytarza.
Travis pospieszył mu z pomocą.
- Renfry spróbuje wystartować - poinformował. - Zagrzebują nas w piachu.
Przenieśli Rossa na koję. Ashe rzucił się na sąsiednią, a Travis ledwo zdążył
dojść do drugiej kabiny, kiedy w komunikatorze rozbrzmiał przenikliwy sygnał
ostrzegawczy. Odczuli wibrację przeciążonych silników. Tym razem przeciążenie
trwało o wiele dłużej. Travis leżał spięty, oczekując na ból związany z przyspiesze-
niem, odliczając sekundy...
Wibracje przybierały na sile i były intensywniejsze niż kiedykolwiek. Statek
kołysał się na podstawie; ruch i dźwięk zlewały się w jedną całość, osłabiającą
mieszankę, która przyprawiała o mdłości i paraliżowała myśli, pozostawiając strach.
Nagle, w jednej chwili wszystko się urwało. I zapadły ciemności. ..
Wibracje ustały, hałas ucichł. Pozostało tylko odległe wspomnienie oraz
aromatyczny zapach uzdrawiającej galaretki, która w razie potrzeby wypełniała
zamknięte koje. Travis otworzył oczy. Czyżby zdołali uciec z pustynnej planety?
Usiadł prosto i zaczął ścierać galaretkę. Ześlizgiwała się bez trudu ze skóry, z
kombinezonu, pozostawiając po sobie równowagę umysłu i ciała. Wracała pewność
siebie, którą utracił. Wstał i zajrzał do sąsiedniej kabiny.
Ross i Ashe wciąż leżeli bez ruchu pod drgającą masą uzdrawiającej
substancji. Wszedł do sterówki.
Renfry był przypięty do fotela pilota, lecz głowa spoczywała mu bezwładnie
na ramionach. Bladość jego twarzy przeraziła Travisa. Położył dłoń na piersi
nieprzytomnego. Serce biło powoli. Poodpinał pasy i tylko dzięki brakowi grawitacji
udało mu się przenieść technika na koję. Ekran pokazywał jedynie nieprzeniknione
ciemności, co oznaczało, że statek wszedł w hiperprzestrzeń. Nie tylko wyrwali się z
piaskowej pułapki, lecz odbywali kolejny etap podróży, który mógł zakończyć się na
ojczystej Ziemi. Mógł bądź nie.
Ile trwał ten etap poprzednim razem? Zgodnie z zegarkiem Renfry'ego,
dziewięć dni. Dziewięć dni między piachem a portem paliwowym. Dziewięć dni,
zanim się upewnią, czy poczynania technika nie sprawiły, że statek zboczył z kursu.
Kiedy wszyscy doszli do siebie po szoku, Ashe przejął dowodzenie i zaczął
przeglądać przedmioty znalezione w archiwum, by odwrócić uwagę załogi od
obecnego położenia. Kazał im pracować na zmianę przy czytniku, przetwarzając
każdy nie uszkodzony krążek w poszukiwaniu instrukcji pilotażu. Kilka obiecujących
zwojów było tak poplątanych, że bali się za nie zabrać. Musieli je zostawić dla
ekspertów na Ziemi. Ashe, po ucieczce z pustynnej planety, ani razu nie
zakwestionował szczęśliwego powrotu do domu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe
przeżycia - jak zauważył - nie było powodu przypuszczać, że szczęście przestanie im
dopisywać.
Travis pomyślał w duchu, że nawet Ashe'em musiały targać wątpliwości, i
pewnie był równie zdenerwowany jak pozostali - chociaż tego nie okazywał - kiedy
zegarek Renfry'ego wyliczył dziewiąty dzień lotu i nie doświadczyli żadnego
ostrzeżenia przed lądowaniem. W samo południe zebrali się w mesie. Tego samego
ranka Travis przeliczył racje żywnościowe. Jeśli będą jedli bardzo niewiele, wystarczy
im pożywienia do ojczystej planety, o ile podróż się nie przedłuży. Poinformował o
tym Ashe'a, ale w odpowiedzi usłyszał tylko roztargnione chrząknięcie.
Wtedy -jakby wbrew okropnym przeczuciom - nadeszło ostrzeżenie. Travis
przypiął się pasami i spojrzał na Rossa, który wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu.
- W samą porę! Oto lądujemy na stacji po paliwko, a potem do domu!
Na widok zrujnowanych wież, wyznaczających lądowiska, i metalicznie
turkusowego nieba pierwszego galaktycznego portu zignorowali dyskomfort związany
z lądowaniem. No cóż, byli już prawie w domu!
Zeszli do luku wyjściowego i ochoczo otworzyli właz, aby zaczekać na
pełznącego węża linii paliwowej i robota przewodnika. Minęło jednak sporo czasu a
w cieniu rzucanym przez najbliższą wieżę nic się nie poruszyło. Travis przyglądał się
badawczo otoczeniu. Czy wylądowali w tym samym miejscu, co poprzednio? Czy
niewielka zmiana mogła być przyczyną obecnej ciszy?
- Może się to wiązać z czasem. - Głos Ashe'a zabrzmiał w komunikatorze, tak
jakby archeolog czytał w myślach. - Opuściliśmy drugi przystanek sporo przed
czasem, według poprzedniego grafiku.
Uchwycili się tej ostatniej nadziei. Upłynęła pierwsza godzina, potem druga i
wciąż nic sienie zmieniło. Przywołując wspomnienia, stwierdzili jednogłośnie, że
wylądowali dokładnie w tym samym miejscu. Skrzętnie unikali wypowiadania na głos
najgorszych obaw, że automaty obsługujące tak długo ten starożytny port w końcu się
zużyły.
W końcu Renfry powiedział:
- Nie wiem, ile mamy paliwa. Nie potrafię wam nawet powiedzieć, jakiej ono
jest natury. I czy możemy wystartować bez tankowania. Jeśli tak, nie sądzę, by udało
nam się dotrzeć do końca tej wyprawy. Możliwe, że działamy wbrew czasowi - ale
musimy sprawdzić, czy uda nam się zmusić te maszyny do wykonania jeszcze jednej
pracy. I powinniśmy zrobić to jak najszybciej!
Wyszli na zewnątrz. Renfry wpełzł pod łukowaty bok statku. To, co tam
zobaczył, zakrawało na miano katastrofy. Jeżeli wcześniej zostało trochę paliwa w
zbiornikach, to teraz już go nie było. Na ziemi widniała złowroga wilgotna plama.
Głos Renfry'ego brzmiał głucho.
- Teraz już wiadomo, koledzy. Zbiorniki są puste. Jeśli nie uda się wam
uruchomić tej linii, aby zatankować, jesteśmy uziemieni.
- Co sprawiło, że zbiorniki się otworzyły? - zastanawiał się Ross.
- Możliwe, że jakiś mechanizm. - Ashe postawił nogę na betonowej płycie. -
Cóż, chodźmy poszukać tego robota i jego ożywionego dystrybutora.
Ruszyli w kierunku wieży. Z ziemi struktura wydawała się jeszcze bardziej
spiczasta, podobna do igły. U jej podnóża znajdował się otwór, wejście, z którego
wcześniej wyłonił się robot. Ashe podszedł bliżej i stanął, zaglądając do środka.
Zardzewiały robot, który pobrzękując wypełnił swój obowiązek poprzednim
razem, stał teraz w wejściu. Za nim, widoczni w rdzawym, żółtawym świetle,
przycupnęli jego podwładni. Wszyscy tacy sami, ustawieni w szeregu pod ścianą,
jakby czekali na oficjalną inspekcję.
Ze studni pośrodku podłogi wystawał olbrzymi kawał metalu, w którym Travis
rozpoznał “głowę" węża. Ashe wyciągnął rękę, aby popchnąć robota. Ku zdumieniu
mężczyzn, maszyna, która sprawiała wrażenie masywnej i nieruchomej, drgnęła. Nie
zareagowała jak budzik wstrząśnięciem zmuszony do chodzenia, lecz posunęła się w
przód z dziwną słabością. Jedno z ramion odpadło z klekotem, potoczyło się po
betonowym chodniku i uderzyło w głowę węża.
- Rusza się! Patrzcie, rusza się!
Ross miał rację. Ciężka końcówka ruchomej linii szarpnęła się do przodu i
przesunęła o parę centymetrów. Ziemianie wstrzymali oddechy, aż ponownie zastygła
bez ruchu.
- Uderz jeszcze raz - poradził Ross.
Ashe obszedł robota dokoła, przyglądając mu się z uwagą. Przeniósł wzrok na
węża, który wcale nie wyglądał na zniszczonego. Nachylił się, chwycił mocno za
“łeb" i pociągnął. Pospiesznie odskoczył w tył, a Ross i Travis odkopnęli robota z
drogi pełzającego dystrybutora. Pół metra, metr... wyszedł na zewnątrz, kierując się
do statku. Renfry zobaczył, co się dzieje, zamachał do nich i wczołgał się z powrotem
pod kulę, aby przygotować wlot zbiorników na przybycie rury.
Radość okazała się jednak przedwczesna. Niespełna dwa metry od wieży
“głowa" opadła na ziemię. Ashe bezskutecznie spróbował poprzedniej metody
ożywienia węża. Mężczyźni potrząsali nim, razem i osobno. Był o wiele cięższy od
robota i nie potrafili zmusić go do dalszego wysiłku.
Renfry sprawdził studnię, z której wyłaniała się rura, lecz wrócił
zdezorientowany.
- Możemy pociągnąć go ręcznie? - zapytał Travis.
- To właśnie będziemy musieli teraz sprawdzić - orzekł technik.
Wzięli ze statku mocną linę i obwiązali nią “łeb" węża. Na komendę Ashe'a
szarpnęli jednocześnie. Uparty rurociąg dał za wygraną i ruszył do przodu, poddając
się sile ludzkich ramion. Przesunęli się o parę metrów, lecz wysiłek związany z
poruszaniem tego ciężaru był zbyt wyczerpujący.
Ross potknął się, przewrócił, stanął na nogi. Jego twarz ukryta pod hełmem
kipiała wściekłością. Chwycił ponownie linę i wszyscy szarpnęli. Tym razem
maszyna nie ustąpiła, a ich stopy ślizgały się na popękanym kamieniu.
18
Travis przysiadł na obcasach butów. Pozostali położyli się obok liny
“holowniczej" z twarzami czerwonymi od wysiłku. Renfry uniósł się, oparł na łokciu,
a drugą ręką zdjął hełm. Odrzuciwszy go do tyłu, zaciągnął się mocno powietrzem jak
tonący człowiek, któremu brakuje tlenu.
- Załóż henn, głupku! - zgromił technika Ashe. Renfry pokręcił głową i coś
powiedział, ale jego słowa do nich nie docierały. Travis dotknął palcami małego
zapięcia przy własnym hełmie.
- Nie sądzę, żebyśmy tego potrzebowali. - Ściągnął bańkę i podniósł głowę,
aby rozkoszować się dotykiem lekkiego, swawolnego wiaterku. Powietrze było
rześkie, takie jak podczas ziemskiej jesieni. Napełniło mu płuca, orzeźwiając
jednocześnie całe ciało. Sięgnął po linę, gotów do kolejnej próby.
- Nie ma sensu wypluwać płuc przy ciągnięciu liny - orzekł Ashe. - Problem
tkwi w tej wieży.
Renfry zaczął pełznąć na czworakach wzdłuż rurociągu, sprawdzając jego
powierzchnię. W końcu wstał chwiejnie na nogi i wszedł do budynku. Pozostali
mężczyźni podążyli za nim.
Znaleźli technika na dole, przy wlocie do studni, z której wystawał wąż.
Sprawdzał pokrywę, próbując wykręcać elastyczną rurę w jedną i w drugą stronę.
- Blokuje się gdzieś pod spodem! - Walnął pięścią w rurę.
- Moglibyśmy zdjąć tę pokrywę i zobaczyć, co tam jest? - zapytał Ross.
- Możemy spróbować.
Taka operacja wymagała określonych narzędzi; dźwigni, klinów. .. Zerknęli na
rząd oczekujących robotów - czy ich części mogą się przydać? Ross podniósł luźne
“ramię" i zaczął sprawdzać jego wytrzymałość, rozciągając z całej siły.
Travis przyglądał się klapie od studni. Nie widział tam otworu, żadnej
szczeliny, w którą dałoby się wetknąć klin. Renfry przejechał palcami dokoła okręgu,
z którego wyłaniała się rura, próbując wyczuć to, czego nie widziały oczy. Postukał
prętem, najpierw lekko, potem coraz silniej.
- Czy to można odkręcić? - zasugerował Ross.
Renfry spojrzał spode łba i rzucił kilka krótkich, mocnych słów.
Skoncentrował wysiłki na zewnętrznej krawędzi przykrywy. Wtedy dokonał
obiecującego odkrycia. Działali szybko, usuwając nagromadzony przez wieki kurz z
czterech wgłębień z wypukłościami, które mogły stanowić głowy sworzni.
Skupili się przy uszkodzonym robocie, rozebrali go na części i uzbrojeni w
prowizoryczne narzędzia, zaatakowali oporną klapę. Była to jednak długa, irytująca
walka. Travis wrócił na statek, skąd zabrał pojemniki z galaretą, którą się zatruł w
trakcie testowania zapasów. Posmarowali galaretą nieustępliwe gałki w nadziei, że po
natłuszczeniu poluzują się pod uderzeniami i naciskiem. Wkrótce sworzeń ustąpił
pierwszy i Renfry palcami odkręcił go do końca. Ten mały sukces zachęcił ekipę do
dalszych wysiłków.
Kiedy poddał się drugi sworzeń, tym razem Ashe'a, było już zupełnie ciemno.
- Koniec na dziś - powiedział archeolog. - Nie możemy zainstalować
oświetlenia, a nie ma sensu bawić się tu po ciemku. Przez ostatnie pół godziny
częściej waliłem w swoje palce niż w ten piekielny sworzeń.
- Możliwe, że czas postoju się kończy - rzekł Ross. Wyraził słowami jedną z
dwóch obaw, jakie ciążyły im podczas żmudnej pracy.
- Cóż, nie wystartujemy bez paliwa. - Ashe wstał i jęknął z bólu, łapiąc się za
plecy. - A nie możemy dalej pracować po ciemku, bez odpoczynku, na głodnego.
Tego jesteśmy pewni, co do pozostałych rzeczy możemy jedynie zgadywać.
Wrócili do statku. Dopiero teraz, po zakończonej bitwie z nieustępliwym
metalem, uświadomili sobie, jak bardzo są wyczerpani. Travis wiedział, że Ashe miał
rację. Nie mogli się łudzić, iż rozwiążą problem, męcząc się ponad granice ludzkiej
wytrzymałości.
Posilili się, jedząc podwójne racje i wycieńczeni padli na koje. Kiedy rankiem
Travis otworzył oczy, wciąż czuł się zesztywniały. Zdezorientowany wpatrywał się w
twarz Rossa, który stał nad nim.
- Wracamy do kopalni soli, bracie! - Murdock przyłożył poczerniały paznokieć
okaleczonego palca do ust. - Teraz wystarczyłaby mi lutownica. Złaź z tego
wszawego wyra i dołącz do bandy niewolników.
Późnym rankiem poradzili sobie z czwartym i ostatnim sworzniem. Przez
długą chwilę po prostu siedzieli dokoła krawędzi studni, zwiesiwszy posiniaczone i
pełne pęcherzy ręce między kolanami.
- No, dobra! - Ashe wstał. - Zobaczymy, czy teraz się ruszy!
ś
eby zdobyć dźwignie do podniesienia pokrywy, musieli rozebrać jeszcze dwa
roboty. Przeprowadzali destrukcję z satysfakcją godną dzikusów. Demontaż
niewzruszonych, na wpół człowieczych form uwalniał ich od frustracji i
wszechobecnego strachu. Dzierżąc tęgie pręty ponowili atak na wieko studni.
Nie wiedzieli, jak długo trwało forsowanie przykrywy. W końcu, po kolejnej
próbie podważenia jej wspólnymi siłami, metal przełamał się na dwie części, ukazując
ciemną dziurę, z której wystawała rura.
Na zewnątrz był dzień równie jasny jak poprzedni, ale wnętrze wieży tonęło w
półmroku, a oni nie mieli latarki, aby oświetlić czarną czeluść. Renfry położył się i
włożywszy obie ręce do środka, badał palcami powierzchnię rurociągu na tyle, na ile
mógł sięgnąć.
- Znalazłeś coś? - Ashe kucnął obok technika i spoglądał mu przez ramię.
- Nie... - rzucił Renfry, ale w tej samej sekundzie zmienił zdanie - Tak! -
krzyknął podekscytowany. - Ledwo sięgam, ale wydaje mi się, że zaczepiła się tu
łuskowata warstwa rury. - Wykręcił się i Travis złapał go za nogi, żeby nie spadł na
dół.
Renfry przystąpił do uwalniania rury. Pracował przewieszony przez krawędź
studni głową w dół, trzymany przez towarzyszy. Musiał bazować głównie na
wrażeniach dotykowych, ponieważ własnym ciałem przesłaniał trzy czwarte i tak już
przytłumionego światła. Prowizorycznymi narzędziami usuwał śmieci dokoła.
Za czwartym razem, kiedy go wyciągnęli, żeby odpoczął, przetoczył się na
plecy i leżał dłuższą chwilę, ciężko dysząc.
- Uwolniłem tę rurę tak daleko Jak tylko mogłem sięgnąć - rzekł wreszcie z
wysiłkiem. - Ale jest zaczepiona jeszcze niżej.
- Może uda nam sieją uwolnić, jak pociągniemy z góry. - Ashe objął rękami
łuskowata powierzchnię rurociągu w miejscu, gdzie wyłaniał się ze studni.
- Możecie spróbować. - Renfry potarł pięściami czoło, kiedy Travis odsunął go
dalej od otworu, aby wspomóc wysiłki Ashe'a.
Wspólnymi siłami pociągnęli rurę wewnątrz studni. Sprawiała wrażenie
przyklejonej do ściany w miejscu, gdzie Renfry walczył, aby ją uwolnić. Na czole
Travisa wystąpiły krople potu, by spłynąć w dół, omijając wykrzywione usta. W
półświetle widział napiętą twarz Ashe'a i mięśnie jego ramion rysujące się pod
błękitnym kombinezonem.
Ross naparł na rurę całym ciężarem ciała.
- Ty ciągnij - powiedział do archeologa. - My będziemy pchać w twoim
kierunku. Jeżeli w ogóle ma ustąpić, to powinno pomóc.
Przez bardzo długą chwilę zdawało się, że rura się nie podda, że w studni
poniżej dokonało się zbyt wielkie spustoszenie. Nagle Ashe poleciał do tyłu. Wąż
uderzył go potężnie w klatkę piersiową, gdy opór niespodziewanie zelżał. Ross i
Travis również runęli na betonową podłogę.
Ross podskoczył do Ashe'a, by uwolnić go spod węża. Wyszli razem na
zewnątrz; Renfry człapał z tyłu. Ponownie schwycili linę holowniczą i pociągnęli
węża w kierunku statku. Łuskowaty rurociąg poruszył się niezdarnie, lecz metr po
metrze przesuwał się do przodu.
Podczas jednej z częstych przerw Travis zerknął za siebie i krzyknął
przerażony. Znajdowali się trzy czwarte drogi od celu, a pod brzuchem węża widniała
mokra plama połyskująca w popołudniowym świetle. Ostatnie szarpnięcie musiało
osłabić materiał i paliwo zaczęło wyciekać.
Renfry cofnął się chwiejnym krokiem i klęknąwszy, przyglądał się plamie.
Wyciągnął rękę, by po chwili cofnąć jaz okrzykiem bólu.
- To jest żrące. Jak kwas - ostrzegł. - Nie dotykajcie tego.
- Co teraz? - Ross kopnął nogą piach na plamę i patrzył, jak ziarenka
rozpuszczają się w ciemnej kałuży.
- Możemy dociągnąć rurę do statku i mieć nadzieję, że dostatecznie dużo
paliwa pozostanie w środku - odpowiedział bezbarwnym głosem Ashe. - Nie sądzę,
ż
eby udało nam się naprawić ten wąż..
Zabrali się znów do holowania, starając się nie patrzeć za siebie ani nie myśleć
o wyciekającym paliwie. W końcu dowlekli końcówkę węża do statku. Renfry,
przyciskając poparzoną rękę do piersi, wszedł pod kadłub i jęcząc z bólu, doczepił łeb
węża do otworu paliwowego.
- Napełnia się? - Ross zadał nurtujące wszystkich pytanie. Renfry, jakby
obawiał się odpowiedzi, położył zdrową dłoń na łuskowatej rurze i trzymał jaw tej
pozycji przez długą chwilę.
- Tak - rzekł wreszcie.
Nie mieli pojęcia, ile paliwa potrzebuje statek, ani czy w porcie jest go
dostateczna ilość. Mokra plama wzdłuż węża powiększała się z każdą chwilą. Renfry
nie odrywał dłoni od rury, kiwając do nich od czasu do czasu, że płyn wciąż napływa.
Rozległ się odgłos przypominający niewielką eksplozję. Głowa węża odpadła
od otworu w statku i zwiotczała rura upadła na ziemię. Renfry, pomagając sobie
czymś w rodzaju młotka, wsunął wieko na miejsce i nasunął na nie ochronną
przykrywę. Kiedy usłyszał satysfakcjonujące kliknięcie, wynurzył się spod brzucha
kosmolotu.
- Na tym koniec. Mamy już to, czego potrzebowaliśmy.
- Wystarczy? - zapytał Travis, choć wiedział, że pozostali, podobnie jak on,
nie znają odpowiedzi.
Wspięli się na górę po drabinie i porozchodzili do swoich kabin. Zrobili już,
co mogli - teraz ich przyszłość zależała od szczęścia.
Travis ocknął się z drzemki. Wibracja w ścianach - znowu startują! Ale czy
dolecą do ojczystej planety? Może statek zabierze ich po prostu w przestrzeń
kosmiczną, gdzie będą skazani na wieczne dryfowanie?
Ś
nił o czerwonych urwiskach, szałwi i świerkach, o śpiewie małych ptaków w
kanionie. Śnił o dotyku pustynnego wiatru i napiętych mięśniach końskiego grzbietu
między nogami - o świecie, który istniał, zanim ludzkość pomyślała o lotach w
kosmos. Był to dobry sen, tak dobry, że nawet gdy rozpłynął się jak mgła, Travis leżał
nieruchomo z zamkniętymi oczami, próbując wysiłkiem woli przywołać go raz
jeszcze.
Miał jednak w nozdrzach sterylny zapach statku i dawna, klaustrofobiczna
niechęć do tego pojazdu odżyła w nim z zapomnianą siłą. Z trudem otworzył oczy.
- Wciąż lecimy. - Ross usiadł na przeciwległej koi, mrużąc oczy w błękitnym
ś
wietle. Złożył dłonie, splatając zarówno zdrowe, jak i okaleczone palce. Roześmiał
się na ten widok. - Zupa czeka - dodał.
Tego dnia policzyli puszki z jedzeniem. Zawartość kilku pojemników trzeba
było teraz podzielić na porcje. Ashe odmierzał racje, które musiały utrzymać ich przy
ż
yciu do następnego okresu przebudzenia.
- Wystarczy, jeśli będziemy oszczędzać siły, a podróż potrwa dokładnie tyle
samo co w tamtą stronę. Jak najwięcej czasu spędzajcie na kojach - im mniej spalicie
energii, tym lepiej.
Człowiek nie może ciągle spać. Mimo usilnych starań sen w końcu uciekał i
mogli tylko leżeć nieruchomo, wpatrując się w sufit, podczas gdy długie minuty
przeciągały się w godziny.
- Tak sobie myślę - odezwał się nagle Ross do Travisa - że kiedy dolecimy,
powinniśmy się pojawić na ekranach radarów jeszcze przed lądowaniem. A jakiś
bystry koleś może posłać nam rakietę, tak tylko, żeby nie wyjść z wprawy. Przecież
nie ma możliwości, aby ich poinformować, że jesteśmy tylko kosmicznymi
wędrowcami, którzy wracają do domu.
- Jesteśmy uzbrojeni. - Travis zastanowił się, w jaką broń był wyposażony ten
statek. Rząd ich kraju, inne rządy, mogły powitać nie zidentyfikowany pojazd
licznymi nieprzyjemnymi niespodziankami.
- I co z tego. - Ross wyglądał na rozdrażnionego. - Nie wydaje mi się, żebyśmy
tymi działkami mogli rozwalić rakietę Nike Cztery wraz ze wszystkimi jej kuzynami.
Nawet nie wiemy, jak celować tym świństwem!
Statek wyszedł z hiperprzestrzeni. Mężczyźni, choć wciąż osłabieni, powlekli
się do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować, jak naznaczona zielonymi plamami
piłka coraz bardziej wypełnia ekran. Travis drżał, czując podobne mdłości, jak
podczas testowania jedzenia. Czy ta zielona planeta to ich rodzinny dom? Czy to
rzeczywisty obraz, czy tylko miraż, który wszyscy widzieli, ponieważ bardzo chcieli
go ujrzeć? Dokładnie tak jak z magiczną ramką obcych, która mogła odtwarzać
ukochane miejsca każdego człowieka, aby osłodzić przedłużającą się samotność?
Teraz jednak znajome zarysy kontynentów znacznie się wyostrzyły. Ross
pochylił głowę i skrył twarz w dłoniach. Ashe wypowiadał powoli słowa, w których
Travis rozpoznał dziękczynną modlitwę. Ręce Renfry'ego biegały w tę i z powrotem
po pulpicie sterowniczym, pieszcząc delikatnie poszczególne klawisze.
- Zrobił to! Przywiózł nas do domu!
- Jeszcze nie wylądowaliśmy! - Ross nie podnosił głowy.
- Przywiózł nas aż tak daleko - ciągnął Renfiy. - Dowiezie nas do końca
podróży. Zrobisz to, stary, prawda?
Szarpnięcie związane z wejściem w atmosferę przyjęli na wpół odrętwiali,
wciąż nie wierząc we własne szczęście. Ross wstał z fotela i podszedł do
wewnętrznych schodków.
- Idę na dół. - Odwrócił wzrok od ekranu, jakby nie był w stanie dłużej
patrzeć.
Travis również zwątpił w prawdziwość tego, co pokazywał ekran, i podążył za
przyjacielem do swojej kabiny, gdzie rzucił się na koję, aby tam oczekiwać na
lądowanie - o ile miało nastąpić.
Przenikliwe i głośne wibracje silników były niczym w porównaniu z
naciskiem atmosfery na powłokę kuli. Potworne buczenie wypełniło im uszy.
Koszmar oczekiwania, jaki mieli już za sobą, nie dał się porównać do tego ostatniego
okresu, którego nie mogli zmierzyć żadnym zegarkiem. Przeczucie, że może się stać -
ż
e stanie się - coś, co zniweczy cały ich trud i wysiłek, wdzierało się im w serca
niczym ostrze noża.
Travis usłyszał mamrotanie Rossa po drugiej stronie kabiny, lecz nie potrafił
rozróżnić słów. Co teraz się działo? Pędzili dzień i noc wokół swego świata, próbując
wylądować na miejscu, z którego poderwali się wiele tygodni temu?
Sekundy pełzły z niewiarygodną ospałością, minuty... godziny... Mogli
odmierzać czas jedynie nierównymi, z trudem zaczerpywanymi oddechami - siła
grawitacji oddziaływała na statek. Czy byli widoczni na ekranach radarów, wrogich i
przyjaznych, uruchamiających rakiety, aby odgrodzić ich od Ziemi? Travis wyobrażał
sobie start takiego pocisku, z ognistym ogonem zmierzającego wprost na nich...
Skulił się na koi i poczuł, jak miękkie posłanie podnosi się wokół napiętego
ciała.
- Podchodzimy do lądowania.
Czy te słowa zabrzmiały przez komunikator statku, czy też były tylko
wytworem jego wyobraźni?
Odczuł nacisk na klatkę piersiową i płuca, trudniejszy teraz do wytrzymania z
uwagi na ogólne osłabienie. Ale nie zemdlał.
Nastąpił wstrząs, statek potoczył się i osiadł lekko na boku. Ręce Travisa
powędrowały do pasów bezpieczeństwa. Wokoło panowała niezmącona cisza.
Obawiał się ją przerwać, prawie lękał się poruszyć - nie był w stanie uwierzyć, że
naprawdę wylądowali, że pod nimi znajduje się brązowa gleba jego Ziemi.
Ross szarpnął się w górę. Wyswobodził się z ochronnej uprzęży koi i ruszył do
drzwi. Szedł jak chory człowiek, popychany wszechmocną siłą.
- Muszę... to... zobaczyć... - wyszeptał.
I wtedy Travis zrozumiał, że on również musi to ujrzeć. Nie potrafił przyjąć
ż
adnego świadectwa oprócz tego, jakie mogły mu zapewnić własne oczy. Poszedł
korytarzem aż do wewnętrznej grodzi, gdzie Ross właśnie mocował się z
zamknięciem. Travis pospieszył mu z pomocą.
Przeszli przez śluzę powietrzną i razem złapali za zewnętrzny właz. Ross
dygotał z głową schowaną w ramiona. Jego poszarzałą twarz pokrywały krople potu.
Travis otworzył luk. Patrzyli na wschód. Musiało być wcześnie rano,
ponieważ pod krzywizną statku kładły się cienie, a horyzont rozjaśniały bladozłote
smugi. Travis zeskoczył na ziemię, chłonąc ten widok.
- Mamy towarzystwo. - Ross wysunął rękę do przodu. Usłyszeli ogłuszający
huk. Kwartet samolotów w nienagannej formacji przeciął jaśniejszy pas nieba.
Dokoła statku paliły się światełka, skutecznie rozpraszając resztki nocy.
Dopiero teraz Travis zauważył olbrzymie wklęśnięcie w burcie - oznakę zderzenia z
ziemią. Zbliżali się jacyś ludzie. A za ich plecami wschodziło słońce. Jego słońce.
Wschodziło, aby opromienić jego świat! Dokonali tego. Wrócili mimo tak marnych
szans. Pogładził ręką powierzchnię statku pod krawędzią otwartego luku, jakby
pieścił wygiętą w łuk szyję srokacza, który wytrwał niosąc go na grzbiecie przez cały
dzień.
Ponad odległymi wzgórzami jaśniało żółte słońce. A góry były z poczciwej,
brązowej ziemi rodzinnej!