Jennifer Hayward
W sercu Manhattanu
Tłumaczenie:
Barbara Górecka
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Rocky Balboa szybkimi, zwinnymi ruchami przemierzał przestrzeń prostokąt-
nego akwarium. Przywykł do przytulnych, zacienionych pomieszczeń biura Co-
burna Granta i przenosiny do królestwa czerni i chromu Harrisona Granta III,
gdzie z sufitu lał się fluorescencyjny blask, wyraźnie nie przypadły mu do gustu.
Podobnie zresztą jak Francesce.
Marny dowcip, ale naprawdę czuła się tu jak ryba wyciągnięta z wody. Zastę-
powała asystentkę prezesa koncernu Grant Industries, potentata w branży mo-
toryzacyjnej, którego właścicielami byli bracia Grant z Long Island. Starszy
z nich, Harrison, był znany z tyranizowania podwładnych, ale szczęśliwym zrzą-
dzeniem losu asystentce, którą zatrudnił przed dwoma laty, stanowczej i kompe-
tentnej Tessie Francis, udało się go poskromić. I dalej ku zadowoleniu pracowni-
ków trzymałaby szefa w ryzach, gdyby nie to, że poszła na półroczny urlop ma-
cierzyński. W pulsującym świecie nowojorskiego biznesu to rzecz niesłychana.
Frankie słyszała opowieści o prezeskach firm, które słały esemesy z sali porodo-
wej. Między skurczami wydawały polecenia pracownikom. Była pewna, że jej to
nie spotka. Kiedy trafi w końcu na odpowiedniego mężczyznę i założy rodzinę,
wychowanie dzieci będzie na pierwszym miejscu.
Z westchnieniem omiotła wzrokiem stosy papierów na biurku. Wszystko miało
wyglądać zupełnie inaczej. Tessa zamierzała zawczasu znaleźć dla siebie za-
stępstwo, lecz szef nie chciał przyjąć do wiadomości jej odejścia i ucinał wszel-
kie rozmowy na ten temat. Wobec tego Tessa na własną rękę wyznaczyła kandy-
datkom termin rozmowy o pracę.
Po czym stała się rzecz niesłychana. Grant wyjechał w interesach do Hongkon-
gu, a Tessa przed terminem wylądowała w szpitalu położniczym. W ekspreso-
wym tempie Frankie została przeniesiona do biura Harrisona Granta, ponieważ
jego brat Coburn, jej dotychczasowy i nader uroczy szef, uznał, że to będzie naj-
lepsze wyjście. Nawet nie zapytał jej o zdanie.
W czasach szkolnych, odwiedzając razem z przyjaciółką Olgą nowocześnie
urządzone biuro jej ojca na Manhattanie, Frankie marzyła, że kiedyś także bę-
dzie asystentką prezesa. Będzie nosić eleganckie kostiumy i obracać się w wy-
sokich sferach biznesowych. Rodzice mieli wprawdzie nadzieję, że Frankie obej-
mie po nich rodzinną restaurację, ale ona wolała skończyć szkołę kształcącą
asystentki i pójść za swoim marzeniem.
Doskonała lokata na egzaminie końcowym pozwoliła jej objąć posadę u szale-
nie przystojnego młodszego z braci Grant. Praca dla szacownego rodu amery-
kańskich potentatów przemysłowych, okupujących jeden z najznamienitszych
drapaczy chmur na Manhattanie, była szczytem marzeń.
Frankie dobrze wykorzystała sześć miesięcy spędzonych u boku Coburna.
Choć szef był nadzwyczaj atrakcyjnym mężczyzną, skutecznie opierała się jego
urokowi. Wiedziała, że zatrudnił ją między innymi dlatego, że w trakcie rozmo-
wy o pracę nie posyłała mu powłóczystych spojrzeń, lecz starała się wykazać
kompetencją i profesjonalizmem. Ich współpraca układała się bez zarzutu.
Dlaczego więc tak łatwo posłał ją do jaskini lwa? Wzdychając, upiła łyk herba-
ty z lawendy, która miała ją uspokoić. Harrison Grant był wizjonerem jak jego
młodszy brat, lecz znacznie bardziej zapalczywym i impulsywnym. Tessa starała
się chronić Frankie przed nastrojami Harrisona i jeśli potrzebowała jakiegoś do-
kumentu, wolała przyjść do jej pokoju, niż wzywać ją do siebie. Powiedziała jej
też w zaufaniu, że Harrison przemyśliwa o starcie w wyborach na prezydenta
jako kandydat niezależny i kto wie, może nawet wygra je w tych niespokojnych
czasach.
Wówczas Coburn objąłby stery firmy i Frankie zostałaby szefową sekretaria-
tu. Doskonały scenariusz pod warunkiem, że uda jej się przetrwać najbliższe
sześć miesięcy.
Do kilku teczek na biurku Tessa przypięła karteczkę „Pilne!”. Organizacja ze-
brania akcjonariuszy, podróż w interesach do Indii za niespełna trzy tygodnie…
Frankie zrobiło się gorąco z emocji. Nie była pewna, czy sobie poradzi.
Kątem oka zerknęła na papuzią rybę, która nadal zataczała gorączkowe kręgi
niczym na znak nieuchronnej katastrofy. Spokojnie, pomyślała Frankie, mamy
przecież dobę do jego powrotu.
Trzeba się ostro brać do roboty. Nie miała wyjścia, musiała pokazać Harriso-
nowi, że jest prawie tak dobrą asystentką jak czarodziejka Tessa.
Wzięła do ręki pierwszą teczkę. Z dokumentów wynikało, że Grant Industries
zamierza kupić rosyjskiego producenta części samochodowych. Tessa zdążyła
jej wspomnieć, że koniecznie trzeba zebrać dodatkowe informacje, które pomo-
gą Harrisonowi w negocjacjach i sfinalizowaniu kontraktu.
To będzie długi wieczór. W szufladzie znalazła ulotki barów, dostarczających
potrawy na wynos, i zamówiła tajskie curry. Rozsiadła się wygodnie i zsunęła
pantofle. O siódmej nowy ochroniarz przyniósł jej pudełko z jedzeniem i obiecał
zajrzeć jeszcze później w trakcie obchodu. Uznawszy, że za wszystkie stresy na-
leży jej się od Harrisona Granta kieliszek pinot grigio, wyjęła z jego dobrze za-
opatrzonego barku butelkę i wróciła z nią do swojego biurka.
Już miała się zabrać za jedzenie, gdy zobaczyła, że w barze zapomnieli doło-
żyć widelec. Zanurkowała pod masywne biurko w poszukiwaniu szpilek. Z nieja-
kim trudem zlokalizowała je w półmroku i miała się akurat wynurzyć, gdy rap-
tem doleciał ją niski, lodowaty głos:
– Wiedziałem, że to ci się nie spodoba, George. Płacę ludziom za konkretne
działania, a nie nader wnikliwe strategie, z których nic nie wynika.
Harrison Grant, pomyślała spanikowana. Co on tu robi?
Gwałtownie poruszyła głową, uderzając się boleśnie o gruby blat biurka. Za-
klęła cicho i upuściwszy pantofel, ścisnęła głowę rękoma.
– Oddzwonię do ciebie za chwilę – powiedział głos.
Silne ręce odsunęły fotel i ujęły ją pod brodę. Zamrugała, gdy delikatne palce
pomacały tył czaszki. Podczas pierwszego spotkania z Harrisonem Grantem wo-
lałaby mieć jasną głowę, ale niestety, miała mroczki przed oczami. Górował nad
nią w czarnym płaszczu przeciwdeszczowym, pod którym widać było elegancki
grafitowy garnitur. Arystokratyczny zarys szczęki z dwudniowym zarostem
i przenikliwe spojrzenie czarnych jak węgiel oczu sprawiły, że przez moment
oszołomiona sądziła, że ma przed sobą szatana.
Rzucił na biurko telefon i starannie obmacał tył jej czaszki w poszukiwaniu
guza.
– Co właściwie robiłaś pod biurkiem? – zapytał tonem nieznoszącym sprzeci-
wu.
– Szukałam szpilki – wymamrotała i odetchnęła głęboko. Widziała teraz wyraź-
niej jego rzymski profil, pełne, stanowcze wargi. Jak na szatana był niesamowi-
cie przystojny i w dodatku fantastycznie pachniał.
– Ile? – spytał, pokazując trzy palce.
– Trzy.
– Jaki dziś dzień?
– Wtorek, szósty sierpnia.
Wpatrywał się w nią przenikliwie.
– O ile się nie mylę, siedzisz na nie swoim miejscu.
Niski, jedwabisty ton jego głosu niemal łaskotał jej skórę. Nie była w stanie
oderwać od niego spojrzenia.
– A jeśli jest inaczej? – szepnęła, chcąc złagodzić nieco napięcie.
Nerwowo obciągnęła skromną spódnicę z lekkiej wełny, która podjechała do
góry, ukazując szczodry fragment ud w pończochach z koronkową podwiązką.
Jej twarz oblał gorący rumieniec. Zerknęła na Granta i wydał jej się… rozczaro-
wany?
Łamiącym się głosem objaśniła mu sytuację – Tessa urodziła dziecko przed ter-
minem, ona zaś… Wtem pokój zalało silne światło. Zamrugała, głos uwiązł jej
w krtani. Ujrzała dwóch barczystych ochroniarzy z latarkami i bronią w rękach.
Celując w Granta, polecili mu podnieść ręce do góry. Frankie była bliska omdle-
nia.
Spostrzegła zdumiona, że Grant uśmiecha się z lekkim rozbawieniem. Niewie-
le sobie robiąc z rozkazu ochroniarzy, powoli się wyprostował.
– Powiedziałem łapy do góry! – ryknął ochroniarz. – No już!
Grant usłuchał z ociąganiem. Próbował się tłumaczyć, ale ochroniarz kazał mu
założyć ręce do tyłu. Oczy prezesa ciskały błyskawice. Drugi mężczyzna wyćwi-
czonym ruchem zapiął mu kajdanki.
Oszołomiony mózg Frankie dopiero teraz rozpoznał ochroniarzy Grant Indu-
stries. Czemu chcieli aresztować szefa? Jeden z nich kazał jej podejść bliżej.
Spanikowana pomyślała, że może to przebierańcy, którzy chcą obrabować fir-
mę? Na miękkich nogach zbliżyła się do obu mężczyzn. Skuty kajdankami Grant
został brutalnie popchnięty na fotel.
– Co się stało? – zapytał ochroniarz.
– C-co? Wpadliście do środka…
– Wcisnęła pani guzik alarmu.
Przypominała sobie mgliście ze szkolenia, że w razie niebezpieczeństwa nale-
żało uruchomić alarm, ale zawsze sądziła, że jest to czysta teoria. Według niej
ochrona mogłaby się co najwyżej przydać do wypraszania byłych dziewczyn Co-
burna. W jej pokoju guzik znajdował się na ścianie przy biurku. Powiodła wzro-
kiem w tamtą stronę. Pusto.
– Pod biurkiem po lewej – wyjaśnił ochroniarz.
Spojrzała na mahoniowy mebel i skutego szefa na fotelu. Z rosnącym przera-
żeniem pojęła, że musiała wcisnąć feralny alarm, gdy walnęła się w głowę.
– Pete mówił, że pracuje pani sama. Kiedy wbiegliśmy, nachylał się nad panią
ten facet.
Żołądek podszedł Frankie do gardła. W zeszłym tygodniu nowa firma przejęła
ochronę budynku… Drżącym głosem wyjaśniła sytuację i pomyłkowe włączenie
alarmu. Ochroniarze zbledli na twarzach i stali wrośnięci w ziemię. Grant jesz-
cze bardziej sposępniał.
– Przecież miał pan wyjechać za granicę – jeden z mężczyzn odzyskał w końcu
mowę. – I wygląda pan inaczej niż na zdjęciu.
– Zapewniam, że dziewczyna, kimkolwiek jest, mówi prawdę – wycedził Grant.
– Zaparkowałem w garażu podziemnym i wjechałem na górę windą. A od nie-
dawna czasami noszę okulary.
– Ma pan dokumenty?
Frankie chciała zawołać, żeby mężczyzna dłużej nie drażnił bestii, ale Grant
ruchem brody pokazał przednią kieszeń. Ochroniarz z przesadną ostrożnością
wyjął portfel, jakby się bał, że Grant go ugryzie. Zajrzał do środka i pobladł jesz-
cze mocniej.
Obaj zaczęli bełkotać nieskładne przeprosiny, że są tu nowi i źle zrozumieli sy-
tuację. Butelka wina na biurku, poza, w jakiej znajdowali się Frankie i Grant,
całkiem ich zmyliły.
– Macie pięć sekund, żeby mnie rozkuć – powiedział Grant takim tonem, że
mężczyźni skoczyli do niego jak oparzeni. Po sekundzie posępny jak chmura gra-
dowa prezes rozcierał obolałe nadgarstki.
– Zatem wszyscy są tutaj nowi – podsumował Grant po chwili milczenia – poza
mną. Czy dowiem się wreszcie, kim pani jest i co robi w moim biurze?
– Francesca Masseria, asystentka pańskiego brata. Od dzisiaj mam pracować
u pana.
– Czyżby? – wycedził, Frankie zaś pojęła, że jej dalsza kariera wisi na włosku.
Będzie miała szczęście, jeśli Grant pozwoli jej wrócić do Coburna.
Odprawił ochroniarzy i zostali sami. Atmosfera była ciężka jak ołów. Frankie
przemknęło przez myśl, że wolała szefa w kajdankach.
– Wbrew temu, co mogłaś o mnie słyszeć, nie jestem groźną bestią – rzekł, pa-
trząc na nią spod zmrużonych powiek. Milczała spłoszona, więc ciągnął: – Jak
mój brat zamierza sobie bez ciebie poradzić do powrotu Tessy?
– Każdego można zastąpić – uciekła się do banału.
– Ale nie Tessę.
Mimo woli drgnęła. Grant omiótł ją uważnym wzrokiem, powiedział, że musi
się przespać, i kazał jej się zabierać do domu razem z winem i tajskim curry.
Chciała protestować, ale uciął brutalnie.
– Leciałem szesnaście godzin po to, żeby się dowiedzieć, że moja wspaniała
asystentka rodzi i nie może mi pomóc przy ważnym kontrakcie. We własnej fir-
mie zostałem skuty i grożono mi bronią. Poczuję się jak człowiek dopiero wtedy,
gdy wypiję porządnego drinka i położę się we własnym łóżku. Więc włóż pantofle
i do widzenia, chyba że… – na moment zawiesił głos – chcesz dokończyć rozmo-
wę w prywatnej części mojego biura.
Odjęło jej mowę. Czy się przesłyszała? I dlaczego nie czuje oburzenia, a silną
ekscytację?
– Żartowałem. Idź już do domu. – Ruszyła w stronę drzwi, klnąc na siebie
w duchu za kompletny brak profesjonalizmu. W progu zatrzymał ją jego głos: –
Chciałbym jutro rano przesłać Tessie do szpitala kwiaty.
– Zajmę się tym, proszę pana – odrzekła uprzejmie.
Była tak skonana, że wzięła taksówkę. W domu odgrzała i zjadła trochę curry,
po czym zrobiła sobie gorącą kąpiel. Zdążyła przyłożyć głowę do poduszki, gdy
zadzwoniła komórka. Nieznany numer. Nie miała ochoty odbierać, lecz obawia-
jąc się, że telefon zadzwoni ponownie i wyrwie ją ze snu, przesunęła palcem po
ekranie.
Głos Harrisona sprawił, że usiadła wyprostowana. Skąd wziął jej numer? No
tak, firmowy spis telefonów. Zapytał, jak się czuje, i oznajmił, że na wszelki wy-
padek powinien był ją wysłać do szpitala, więc się martwi… Pozbawiony lodowa-
tego tonu ciepły baryton pieścił jej ucho, brzmiał tak niesamowicie seksownie…
Może zadzwonił do niej z łóżka? Otrząsnęła się z tych myśli i poczuła nieprzy-
jemne pulsowanie w czaszce. Co ona sobie wyobraża, szef każe jej pewnie rano
spakować manatki.
– Mieszkasz sama?
Odparła chłodno, że chyba nie musi odpowiadać na tego rodzaju pytania. Ro-
ześmiał się na to zmysłowo i wyjaśnił, co miał na myśli. Otóż ktoś – koleżanka,
współlokator – powinien ją budzić co parę godzin, żeby wykluczyć wstrząs mó-
zgu. Nie można tego zlekceważyć.
– Rozumiem – bąknęła speszona swoją pomyłką. – Moja współlokatorka wy-
szła, ale zostawię jej kartkę z wiadomością.
Pożegnał się z nią – „do zobaczenia rano” – i rozłączył. Z ulgą opadła na po-
duszkę, lekki wietrzyk chłodził jej rozpalone policzki. Grant uzna ją za straszli-
wie naiwną, to pewne. O ile w ogóle zechce ją zatrzymać. Miała co do tego po-
ważne wątpliwości.
ROZDZIAŁ DRUGI
Śliczna brunetka wstała z jego fotela i popchnęła go, aby usiadł. Harrisonowi
zaschło w ustach. Dotyk jej miękkich ud, gdy go dosiadła, widok koronkowych
podwiązek, pieszczota czarnych jedwabistych włosów łaskoczących mu twarz
podnieciły go do nieprzytomności. Chciał ją chwycić za biodra, ale plasnęła go
żartobliwie po rękach.
– Zaczekaj – szepnęła chrapliwie – jeszcze nie teraz.
Położyła mu palec na ustach i drugą ręką sięgnęła po kajdanki.
Zerwał się gwałtownie, mrugając powiekami i obficie się pocąc. Nie było żad-
nej brunetki, leżał we własnym łóżku. Co za rozczarowanie. Za moment pojawił
się niesmak; fantazjował o nowej asystentce, chociaż ledwo ją poznał. A prze-
cież od początku kariery postanowił nie mieszać seksu z pracą i tego się trzy-
mał. Jet lag i filmowy występ ochroniarzy zupełnie wytrąciły go z równowagi.
Wziął prysznic, chcąc przejaśnić sobie w bolącej jak zwykle głowie. To brak
snu i przepracowanie. Wszyscy, łącznie z nim samym, oczekiwali, że będzie dzia-
łał jak maszyna.
Zaparzył kawę i usiadł, żeby przejrzeć gazetę. Co chwilę tracił z oczu niecie-
kawe nagłówki i rozmyślał o swoim śnie. Nigdy dotąd nie miał takich fantazji.
Swoje potrzeby zaspokajał w przerwach między obowiązkami w towarzystwie
kobiet, które niczego od niego nie oczekiwały, po czym wracał do pracy.
Z trzaskiem odstawił filiżankę. Ta dziewczyna nie może u niego pracować. Ci-
snął gazetę na biurko i poszedł do siłowni. Porozmawia z bratem i powie mu, że
ten pomysł jednak się nie sprawdzi.
Nieco później brat wparował do jego biura, irytująco elegancki i świeży w gar-
niturze od Armaniego. Podobnie jak Harrison był rannym ptaszkiem i lubił ak-
tywność fizyczną. Trudny rozwód nauczył go raz na zawsze, by nie wiązać się
z kobietami na serio, stąd też Coburn z zamiłowaniem oddawał się podbojom mi-
łosnym bez zobowiązań.
– Dziękuję, że oddałeś mi do dyspozycji swoją asystentkę – zaczął z sarka-
zmem Harrison.
– Poświęciłem się dla dobra sprawy – odparł ze śmiechem Coburn.
– Ile razy z nią spałeś?
– Ani razu. – Brat udał święte oburzenie. – Choć przyznam, że pokusa była sil-
na. Te jej oczy i nogi…
Harrison ofuknął go, czując wyrzuty sumienia, przecież jemu dziewczyna rów-
nież się podobała, dobrze pamiętał swój erotyczny sen. Nie ciągnął jednak tema-
tu, ale chciał poznać przyczynę pozbycia się przez brata tak znakomitej pracow-
nicy. Okazała się całkiem prosta.
– Frankie jest szalenie pociągająca. Niedawno odkryłem, że ja także jej się po-
dobam. Nie upłynie wiele czasu i wylądujemy w łóżku, a tego bym nie chciał, bo
zależy mi, żeby nadal była moją asystentką. – Wbił w Harrisona spojrzenie błę-
kitnych oczu. – Postanowiłem wysłać ją pod twoje skrzydła, wyszkolisz ją w ten
swój wojskowy sposób i po pół roku wróci do mnie jeszcze lepsza niż do tej pory.
Gdyby Harrison tak dobrze nie znał brata, uznałby to za żart.
– Wiesz, że gdyby ktoś poza mną usłyszał to twoje gadanie, musiałbym cię wy-
lać z firmy.
– Wówczas wyniósłbym się na południe Włoch, uprawiałbym tam kolarstwo
szosowe i inwestował korzystnie pakiety akcji – odrzekł Coburn, zerkając dys-
kretnie na złotego rolexa.
– Dziewczyna ma za mało doświadczenia.
– Przekonasz się, że tak nie jest, jak ją poznasz.
– Poznałem ją wczoraj. – Harrison opowiedział bratu przebieg wczorajszych
wydarzeń.
– Sam jesteś sobie winien. Gdybyś wcześniej zadbał o zastępstwo Tessy… –
mruknął lekko wstrząśnięty Coburn. – Tak czy siak, Frankie jest jeszcze zielona,
ale równie bystra jak Tessa. A do tego – zrobił efektowaną pauzę – mówi płynnie
po rosyjsku, co może ci się bardzo przydać. – Życiowym celem Harrisona była
bowiem zemsta na Antonie Markovicu, który przed laty wpędził jego ojca do
grobu, czemu miało się przysłużyć wrogie przejęcie jego firmy. – Uważam, że
powinieneś odpuścić – ciągnął. – Ojciec i tak tego nie zobaczy, a ty zatruwasz so-
bie życie, zamiast…
– Skup się lepiej na analizie rynków finansowych, która ci tak świetnie wycho-
dzi, a kazania zostaw pastorowi – uciął Harrison, odstawiając filiżankę.
– Kiedyś zrozumiesz – odparł cicho brat – że przez twoje kamienne serce zo-
stałeś sam na świecie, ale za to będziesz miał swoją zemstę. – Wstał i poprawił
marynarkę. – Oddałem ci Frankie, bo jej potrzebujesz. Ale jeśli ją skrzywdzisz,
zapłacisz mi za to. Słyszysz? – Wyszedł, trzaskając drzwiami. Harrison zerknął
na zegar. Siódma trzydzieści, a on już czuł się kompletnie wyczerpany.
Frankie ubrała się w swój najlepszy ciemnoszary kostium, doskonale podkre-
ślający barwę jej oczu i spiętych w kok włosów. Nie był drogi, ponieważ czynsz
za wynajmowane wspólnie z przyjaciółką mieszkanie pochłaniał większość jej
zarobków, lecz i tak znakomicie na niej leżał. Czuła się gotowa na spotkanie
z nowym szefem.
Zaburczało jej w żołądku, ze zdenerwowania nie była bowiem w stanie nicze-
go rano przełknąć. Starała się opanować i przywołać cały swój profesjonalizm:
zawsze pięć kroków przed szefem, pogodna i kompetentna bez względu na ro-
dzaj polecenia. A przycisk pod biurkiem zaklei się taśmą.
Zrobiła sobie herbatę i sprawdziła pocztę. Tessie udało się przesłać obiecane
porady.
Rano trzeba najpierw przejrzeć jego mejle. Jest przyrośnięty do telefonu, ale
przychodzi ich tyle, że musisz trzymać rękę na pulsie
Zapisuj je w różowym notatniku, nie niebieskim, dolną połowę strony zostaw
pustą – czasem robi notatki.
Nie łącz żadnych rozmów z kobietami poza matką i kontaktami zawodowymi.
On obecnie nie ma stałej dziewczyny. Jak pewnie wiesz z magazynów plotkar-
skich, miał się żenić z Cecily Hargrove, ale dawno jej z nim nie widziałam, więc
bądź ostrożna i unikaj kontaktów z prasą.
Jeśli poprosi o wysłanie kobiecie kwiatów, wyślij lilie. Gdyby kiedyś zdecydo-
wał się na inny wybór, możesz być pewna, że to „ta jedyna”.
Między ósmą a dziewiątą rano wezwie cię do siebie, by sporządzić listę pil-
nych spraw. Pamiętaj, by koniecznie załatwić je w podanej przez niego kolejno-
ści, a będzie z ciebie zadowolony.
Pod żadnym pozorem nie przeszkadzaj mu, kiedy prowadzi telekonferencję.
Jeśli musisz, połóż przed nim kartkę z informacją. Możesz za to parę razy przy-
nieść mu kawę – kenijska czarna. Lunch to nie twoja sprawa.
Frankie zerwała się, zaparzyła filiżankę mocnej kawy i na palcach wśliznęła
się do gabinetu szefa. Przechadzał się sprężystym krokiem, rozmawiając przez
telefon przełączony na głośnik. Dotarła już prawie do biurka, gdy się do niej od-
wrócił.
Prezentował się znakomicie w zbroi miliardera, czyli trzyrzędowym ciemnym
garniturze w delikatne prążki. Mimowolnie zadrżała, oblewając przy tym rękę
wrzącą kawą. Zagryzając z bólu wargi, postawiła filiżankę na blacie i niemal
biegiem wypadła z gabinetu. Smarując oparzenie maścią, zastanawiała się, ile
potrwa, zanim Grant ją wyrzuci. Zapewne skończy rozmowę, przelotnie namyśli
się, jak jej to powiedzieć, i trach! – będzie po niej.
Stukot obcasów na marmurowej posadzce wyrwał ją z zamyślenia. Szef – wy-
soki, mroczny, niebezpieczny – zakończył telekonferencję i stanął w drzwiach jej
pokoju. Zaległa złowroga cisza. Nawet Rocky Balboa przestał się uganiać po
swoim akwarium i skrył się w wodnych zaroślach. Frankie przymknęła oczy, spo-
dziewając się usłyszeć, że właśnie została zwolniona.
– Podaj mi rękę.
Ocknęła się z odrętwienia. Grant wbił wzrok w jej naprędce opatrzoną dłoń.
Jąkając się, zaczęła tłumaczyć, że to nic takiego, i przepraszać za swoją nie-
zręczność. Na mahoniowym blacie na pewno zostały plamy, ale poprosi sprzą-
taczki, żeby je wyczyściły… Grant odburknął, że to żaden problem.
– Czy chce pan teraz sporządzić listę spraw do załatwienia? – odważyła się za-
pytać.
– Nie, chcę obejrzeć wreszcie tę rękę!
Opuszką kciuka ostrożnie musnął zaczerwienioną skórę. To niewinne dotknię-
cie sprawiło, że żołądek Frankie wykonał powolne salto.
– Jeśli mamy razem pracować – powiedział Grant, wzdychając – to musisz
przestać się mnie bać. – Próbowała zaprzeczać, tłumaczyć, że wcale się go nie
boi, ale zgasił ją, mówiąc, że zdradza ją przyspieszony puls.
– No cóż, przyznam, że po wczorajszym wieczorze niezbyt pewnie się czuję, to
fakt.
– Wstań.
Usłuchała z lekkim zdziwieniem i wyprostowała się przed nim, mając oczy na
poziomie jego brody.
– Spójrz na mnie.
Szare oczy zetknęły się z czarnymi, w których odkryła nieoczekiwanie ciepłe
bursztynowe plamki. Walczyły z emanującym z niego lodowatym chłodem, obie-
cywały, że gdyby tylko zechciał, mógłby sprawić, że bezbronna dziewczyna roz-
płynie się z ekstazy w jego silnych ramionach.
– Trudno się ze mną współpracuje, wiem, ale nie jestem złym wilkiem z bajki
dla dzieci. Zwłaszcza kiedy mogę się porządnie wyspać. Powiedz: „Nie boję się
ciebie, Harrison. Nie jesteś wcale straszny”. – Próbowała protestować, opierała
się, szepcząc, że szef z niej żartuje, ale obstawał przy swoim.
Czując się trochę niezręcznie, powtórzyła z mocą żądane słowa. W jego
oczach błysnęły iskierki śmiechu. Szalenie podobał jej się zapach jego wody po
goleniu, na pewno nieprzyzwoicie drogiej. Oszałamiał jej zmysły, miała ochotę
cofnąć się o krok, by przerwać jego magiczny wpływ, ale wytrzymała.
– Frankie…? – zagadnął, mierząc ją nieodgadnionym spojrzeniem. – Poznali-
śmy się w raczej nietypowych okolicznościach. Proponuję wyrzucić to z pamięci
i zacząć od początku.
Odczytała ukryty między wierszami przekaz; nie chodziło mu jedynie o błędne
użycie przez nią alarmu, lecz także o zainteresowanie, jakie do siebie poczuli.
Zaciskając wargi, cofnęła się i rzeczowym tonem przyznała mu rację. Powie-
dział, że ma jeszcze coś do załatwienia, i za dziesięć minut wezwie ją, by omó-
wić plan dnia.
– Czy naprawdę mam się do pana zwracać po imieniu? – wolała się upewnić.
– Tessa tak się do mnie zwraca, więc… owszem.
Wyszedł, a Frankie wyczerpana opadła na obrotowe krzesło. Po chwili z notat-
nikiem pod pachą i kubkiem herbaty w ręku przeniosła się do gabinetu Granta.
Zastanawiała się właśnie, dlaczego panna Hargrove nie została jeszcze żoną jej
niebywale pociągającego szefa, gdy zadzwonił telefon.
Odebrała przy swoim biurku. Sekretarka Leonida Aristova przedstawiła się
krótko i od razu chciała przejść do rzeczy, powstrzymało ją jednak na moment
płynne przejście Frankie na rosyjski. Okazało się, że Aristov chce się pilnie spo-
tkać z Grantem w Londynie, na początku przyszłego tygodnia.
Frankie przebiegła wzrokiem terminarz Granta. Nie było mowy o wciśnięciu
kolejnego spotkania.
– Jeśli pan Grant chciałby dojść z moim szefem do ostatecznego porozumienia,
na czym mu, jak sądzę, zależy, to koniecznie musi przybyć w przyszłym tygodniu
do Londynu – powtórzyła z naciskiem Rosjanka.
Frankie chciała wiedzieć, czego ma dotyczyć spotkanie, co pomogłoby jej
ewentualnie znaleźć termin, lecz czekała ją chłodna odmowa. Rosjanka podała
numer, pod którym oczekuje pilnego podania daty i godziny spotkania, i nie słu-
chając dalszych tłumaczeń, szybko się rozłączyła, dosłownie w pół słowa. Fran-
kie zastygła ze słuchawką w ręku.
– Gotowa? – spytał Grant, zmierzając do gabinetu z kubkiem parującej kawy.
– Dzwoniła sekretarka pana Aristova – powiedziała Frankie, idąc za nim.
– Czego chciała? – Obrócił się gwałtownie, omal nie wylewając kawy na dy-
wan.
– Aristov chce się spotkać w przyszłym tygodniu w Londynie. Próbowałam się
dowiedzieć, w jakim celu, ale nie chciała mi nic powiedzieć. Zachowała się bar-
dzo niegrzecznie, po prostu się rozłączyła.
– Nie rozumiem, przecież wszystko zostało już ustalone… Nie mam czasu uga-
niać się po świecie na żądanie jakiegoś Aristova! Zajrzałaś do mojego termina-
rza? – zapytał, jakby miał do czynienia z idiotką.
Struchlała Frankie zaczęła się mętnie tłumaczyć, ale Grant przerwał jej i to-
nem nieznoszącym sprzeciwu zażądał podania numeru do sekretarki Rosjanina.
Frankie zdążyła pomyśleć, że piękny w ułamku sekundy zamienił się w bestię.
A jeszcze pięć minut temu tak bardzo jej się podobał i była niemal pewna, że
współpraca wspaniale im się ułoży.
Na palcach wyszła z gabinetu i zajęła się przeglądaniem poczty Granta, chcąc
się dobrze przygotować do omówienia wraz z nim planu dnia. Po chwili wszedł
do jej pokoju, ponury jak chmura gradowa, i kazał jej odwołać wszystkie spotka-
nia z czwartku i piątku.
– W środę wieczorem polecimy do Londynu, spotkamy się z Aristovem
w czwartek rano, a gdyby rozmowy się przeciągały, zostanie nam jeszcze piątek.
Pilnie notując, Frankie odważyła się spytać, czy wylot koniecznie musi być
w środę, ma bowiem wieczorem ważną uroczystość. Grant spiorunował ją wzro-
kiem i lodowatym tonem doradził, żeby – o ile zależy jej na posadzie – dostoso-
wała się raczej do jego planów.
Zebrała się na odwagę, by zadać jeszcze jedno pytanie: po co Grant Industries
kupuje firmę, której profil produkcji pokrywa się niemal stuprocentowo z ofertą
jednej z filii koncernu?
– Coburn uczył mnie – wyjaśniła – że powinnam się starać zdobyć szersze spoj-
rzenie na sprawy, dlatego…
– Coburn – uciął brutalnie Harrison – ma inny styl zarządzania niż ja. Ceni
współpracę z ludźmi, współdecydowanie, natomiast ja wolę – zawiesił na mo-
ment głos, przewiercając ją na wylot spojrzeniem – by robili to, co im każę. Czy
to jasne?
Zaczerwieniła się, jakby ją spoliczkował, i skinęła głową. Grant polecił jej jesz-
cze wynająć podwójny apartament w hotelu Chatsfield i odwrócił się, by odejść.
W progu przystanął i chrząknął z lekkim skrępowaniem.
– Kupujemy firmę Siberius, ponieważ operuje na innych rynkach niż kontrolo-
wany przez nas Taladan. To korzystna decyzja biznesowa.
– Rozumiem. – Wbiła wzrok w ekran komputera, ale Grant miał jeszcze coś do
powiedzenia.
– Proszę, żebyś nie robiła tutaj notatek. – Postukał palcem w dolną połowę ró-
żowej kartki. – To mnie rozprasza.
Gdy wreszcie zniknął jej z oczu, Frankie głęboko westchnęła. Nie dość, że bę-
dzie musiała jakoś przetrwać sześć miesięcy u boku nieobliczalnego tyrana, to
jeszcze czeka ją wyprawa za Atlantyk i udział w szalenie ważnym, choć według
niej nieco podejrzanym spotkaniu biznesowym.
Wolała nie myśleć, co się stanie, jeśli rozmowy się nie powiodą.
ROZDZIAŁ TRZECI
W środę wieczorem Frankie dotarła na lotnisko w New Jersey śmiertelnie
znużona. Od pamiętnej rozmowy z sekretarką Aristova Grant był wiecznie na-
pięty i nachmurzony, kazał jej niezliczoną ilość razy przeglądać gotowy kontrakt.
Marzyła o śnie, a przecież jeszcze nawet nie wylecieli ze Stanów.
Ostatnio zastanawiała się często, dlaczego szefowi tak bardzo zależy na za-
warciu drobnej w końcu umowy, jeśli zważyć globalne interesy koncernu. Wolała
jednak nie ujawniać swoich przemyśleń i robić to, co do niej należało. Grant wy-
jaśnił jej przecież dokładnie, czego od niej oczekuje, i w żadnym razie nie było to
zadawanie mu pytań.
Osłaniając oczy przed promieniami zachodzącego słońca, rozejrzała się za
Grantem. Stał przed wejściem do prywatnego odrzutowca z logo koncernu, po-
grążony w rozmowie ze szpakowatym mężczyzną w eleganckim ciemnym garni-
turze, którego rozpoznała jako przewodniczącego senackiej komisji spraw za-
granicznych. Cały klan Masseria żywo interesował się polityką.
Czyżby Grant rzeczywiście planował start na urząd prezydenta? – pomyślała.
Było to całkiem prawdopodobne. Ród Grantów był dostatecznie szeroko skoliga-
cony i wpływowy, by móc wysunąć spośród swych członków kandydata niezależ-
nego w każdym okręgu w kraju. Lecz przecież Harrison miał dopiero trzydzieści
trzy lata, a zarządzanie globalną firmą całkowicie go pochłaniało. Czy to stosow-
na pora na tak wielkie wyzwanie?
Jak zwykle czujny i skoncentrowany, zauważył jej przyjazd na lotnisko i poka-
zał, że rozmowa zajmie mu jeszcze chwilę. Frankie zaczęła go ukradkiem obser-
wować. Nie przywykła jeszcze do tego, że jej szef prezentował się jak model.
Dziś miał na sobie nieformalny strój: ciemne sprane dżinsy i białą koszulę z pod-
winiętymi rękawami, spod których wystawały opalone, muskularne przedramio-
na.
Senator klepnął Granta w ramię i skierował się do samolotu. Gdy szef ruszył
w jej stronę, Frankie odruchowo się wyprostowała.
– Gotowa? – zapytał.
Nie udało jej się wykrzesać zbyt wielkiego entuzjazmu, co wzbudziło cieka-
wość Granta. Frankie wyjaśniła, że trochę się boi latania i chciałaby mieć po-
dróż jak najprędzej za sobą.
– Zupełnie niepotrzebnie – odparł Grant pouczającym tonem, dając znak obsłu-
dze, żeby zajęła się bagażem Frankie. Przepuścił ją przed sobą na schody do
wejścia i ciągnął: – Latanie jest najbezpieczniejszą formą podróżowania. Znacz-
nie częściej dochodzi do wypadków na autostradzie.
– Wiem, że mój lęk jest irracjonalny – powiedziała.
– A mnie się wydawało, że mam do czynienia z nadzwyczaj racjonalną osobą,
która zawsze musi wiedzieć, jak się sprawy mają, zanim się w pełni zaangażuje.
Zerknęła na niego przez ramię, zastanawiając się, czy powinna się zdobyć na
szczerość.
– Działam trochę inaczej niż Tessa, potrzebuję dokładnych wskazówek i jasne-
go wyznaczenia celów. Obiecuję, że jeśli mi to zapewnisz, to będziesz ze mnie
zadowolony.
Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie. Na policzkach Frankie wykwitł żywy ru-
mieniec. Była pewna, że znowu między nimi zaiskrzyło, ale Grant zgasił tę iskrę
obojętnym spojrzeniem.
– No dobrze – powiedział przeciągle – spróbujemy. Jeśli będziesz miała pyta-
nie, sensowne – podkreślił – to możesz je zadać, a ja postaram się odpowiedzieć.
– Wyminął ją i wszedł do samolotu.
Frankie nigdy jeszcze nie leciała prywatnym odrzutowcem i zdziwiła się, jak
niewiele jest w środku przestrzeni. Zajęła fotel naprzeciwko Granta i zapięła
pasy. Jeśli będzie nawałnica, to ta zabawka na pewno spadnie we wzburzoną
morską toń. Przydałby się teraz kieliszek szampana… Skuliła się odruchowo,
gdy pilot włączył silniki.
– Odpręż się – rozkazał Grant, wyjmując laptop z pokrowca. – Wierz mi, to bę-
dzie twój najprzyjemniejszy lot.
Gdy chciała wyłączyć komórkę, pouczył ją, że to niekonieczne. W każdej chwili
można skorzystać z wi-fi.
No jasne, po co tracić czas, skoro można sprawdzać ceny akcji metali szla-
chetnych? Wzdychając, poprawiła się w fotelu. Nadzieja, że w którymś momen-
cie baterie Granta wysiądą, okazała się płonna.
Rozległ się pisk esemesa. Na przyjęcie urodzinowe Tomasina, na którym po-
winna się teraz znajdować, nie dotarł zamówiony przez nią tort. Odpisała, że
pewnie jest w drodze, ale żeby zadzwonili do restauracji.
– Jakieś kłopoty? – zainteresował się Grant. Zbyła go krótkim wyjaśnieniem.
Podeszła do nich stewardessa i zapytała, czy podać coś do picia. Grant zamó-
wił szkocką, a Frankie kieliszek wina. Przyda jej się łyk trunku na uspokojenie
skołatanych nerwów.
Kolejny esemes. Nie można się dodzwonić do restauracji. Frankie wysłała wia-
domość bratu, prosząc, by osobiście pojechał po odbiór.
– Faceci – mruknęła przez zęby.
– Spokojnie, da sobie radę – powiedział Grant, nie podnosząc wzroku znad lap-
topa. – Po powrocie będzie na ciebie czekał z bukietem kwiatów.
– A… nie, to nie to. Napisałam do brata. Pomaga mi organizować przyjęcie
w kościele. W każdą środę mamy spotkanie seniorów i grę w bingo, a dziś wypa-
dają urodziny Tomasina, który jest dla mnie jak dziadek. Mama upiekła mu tort
i ktoś musi go przywieźć – wyjaśniła.
Grant powiedział, że mu przykro, że popsuł jej plany; wydawał się naprawdę
skruszony. Chciał wiedzieć, czy Frankie rzeczywiście spędza każdą środę na
grze w bingo z seniorami z okolicy.
– Nasza rodzina zawsze starała się pomagać lokalnej społeczności. Rodzice
mają restaurację – odrzekła.
– Wyobrażałem sobie raczej, że wiedziesz ekscytujące życie singielki na Man-
hattanie, biegasz na randki…
– Na ostatniej, na jakiej byłam, z pozoru dobrze wychowany makler giełdowy
rzucił się na mnie w windzie i zaczął całować, w dodatku marnie mu to wycho-
dziło – wyznała z ponurym uśmiechem.
– To oczywiście naganne, ale biedak nie mógł się pewnie powstrzymać – sko-
mentował Grant.
– Mimo wszystko to niedopuszczalne – powiedziała sztywno. Przez głowę
przeleciało jej wspomnienie wieczoru, kiedy poznali się z Grantem, i zapragnęła,
żeby jakimś cudem zostało wymazane z ich pamięci. Pomogłoby to utrzymać ich
stosunki na płaszczyźnie czysto zawodowej.
– Jestem pewien, że kogoś masz – powiedział nieoczekiwanie Grant. – Tak
atrakcyjna dziewczyna nie może być samotna, to niemożliwe.
– Przez kilka najbliższych lat zamierzam całkowicie poświęcić się pracy – od-
parła ze szczerością w głosie.
– Albo – zawiesił głos – skrycie się w kimś kochasz.
– Nie. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Po prostu nie umawiam się na randki.
– No i dobrze – skwitował. – Nie chciałbym bowiem, żebyś traciła czas na
mrzonki o moim bracie. To ciekawy człowiek i wspaniały szef, ale wierz mi, ża-
den z niego materiał na chłopaka.
Samolot z ogłuszającym hukiem wzbijał się w powietrze, co utrudniało jej ja-
sne myślenie. Czyżby szef podejrzewał, że ona kocha się w jego bracie? Skwa-
pliwie zapewniła, że wcale tak nie jest.
– Chciałem cię tylko ostrzec – uciął krótko. – Byłem już świadkiem zbyt wielu
niepotrzebnych i nader przykrych sytuacji, to wszystko.
Samolot wzbijał się coraz wyżej, powodując u Frankie niemiłe sensacje. Uszy
się zatykały, a żołądek podchodził do gardła. Zastanawiała się, dlaczego właści-
wie Coburn „wypożyczył” ją Harrisonowi? Czyżby nabrał podejrzeń, że ona się
w nim kocha, i postanowił ją na pewien czas oddalić? Jak mógł tak pomyśleć,
przecież to nieprawda… Maszyna obniżyła się raptownie i Frankie wbiła pa-
znokcie w oparcie fotela.
– Naprawdę boisz się latać – rzekł zdziwiony Grant, odstawiając komputer.
– To moja kolejna ekscentryczna cecha – odparła, siląc się na lekki ton.
– Rocky w akwarium akurat mi się podoba – roześmiał się z sympatią. –
I szczerze doceniam twój altruizm, pracę na rzecz społeczności.
– Twoja rodzina postępuje przecież tak samo.
– Moja rodzina nie robi niczego z altruizmu – odparł z cynicznym błyskiem
w oku. – Wszystkie działania odbywają się w świetle kamer, w ściśle określonym
celu. To nie to samo, zapewniam.
– Bardzo mądre postępowanie, jeżeli myśli się o Białym Domu. Chodzą słuchy,
że podobno zamierzasz wystartować.
– To bardzo długa i wyboista droga, wymagająca wielu poświęceń – odparł
sentencjonalnie. – Obecnie skupiam całą uwagę na zarządzaniu koncernem,
a przede wszystkim interesuje mnie jutrzejsze spotkanie z Aristovem i propozy-
cje, jakie zamierza mi złożyć.
Na tym rozmowa została zakończona. Grant poprosił, by wyjęła swoje notatki,
i rozpoczęła się kolejna sesja omawiania szczegółów kontraktu. Frankie z ulgą
zajęła się pracą. Oderwała przynajmniej myśli od faktu, że przemieszcza się nad
oceanem na wysokości dziesięciu tysięcy kilometrów w dusznej metalowej pusz-
ce.
Po kilku godzinach wytężonej pracy Harrison pogratulował sobie w duchu
swojej asystentki. Coburn nie pomylił się co do niej, była bardzo bystra i inteli-
gentna, potrafiła szybko kojarzyć fakty i wyciągać wnioski. Podsunęła mu kilka
dobrych pomysłów, w jaki sposób wykorzystać zebrane o Aristovie informacje.
Grant przyznał w duchu, że Rosjanie byli trudnymi przeciwnikami. Aristov za-
chowywał się, jakby trzymał wszystkie karty w ręku, a było przecież na odwrót.
Jego majątek topniał w oczach, więc musiał sprzedać swoją firmę, mimo to z nie-
znanych przyczyn wciąż się przed tym wzbraniał. Markovic był nieprzyzwoicie
bogatym i aroganckim oligarchą, który parł naprzód, nie oglądając się na ludzi,
których skrzywdził po drodze. Wkrótce przypomni sobie jednak, jak podle postą-
pił z ojcem Harrisona, i zapłaci wysoką cenę. Straci wszystko i zostanie bankru-
tem.
Frankie zmieniła pozycję i wzrok Harrisona mimowolnie pomknął w stronę jej
fantastycznych nóg. Spędzony z nią tydzień nauczył go, że oparcie się jej uroko-
wi jest niezwykle trudne i wymaga od niego ogromnych pokładów samokontroli,
choć urodził się człowiekiem, który nie kierował się w życiu emocjami, a wyłącz-
nie rozumem. Lecz Frankie stanowiła pokusę, ponieważ zupełnie sobie tego nie
uświadamiała. Kobieta nieświadoma uroku jest najbardziej ponętna.
Głos pilota, zapowiadający turbulencje, przerwał te rozmyślania. Frankie
zbladła i nerwowo zapięła pasy. Stewardessa starała się ją uspokoić, ale na nie-
wiele się to zdało. Mimo to kiedy po kilku minutach maszyna zaczęła się rzucać
jak narowisty koń, blada jak ściana Frankie nie odrywała wzroku od laptopa
i kontynuowała omawianie prezentacji.
– Możemy przerwać, jeśli wolisz – zaproponował Grant.
– Wolę pracować – szepnęła. – Inaczej wpadnę w panikę.
Usłuchał, chociaż nie był pewien, czy jej propozycja ma sens. Skończyli po nie-
spełna godzinie, ale Frankie chciała jeszcze raz wszystko sprawdzić.
– Brakuje najświeższych notowań giełdowych – oznajmiła.
– Są na trzecim slajdzie.
– Rzeczywiście… – Przygryzła dolną wargę i przez moment ją ssała, grzebiąc
w papierach. Harrison z trudem oderwał od niej wzrok. Jej twarz nabrała już
nieco koloru, zarazem jednak dziewczyna wydawała się dziwnie oszołomiona.
Postanowił zapytać, jak się czuje.
– Doskonale – odrzekła z wymuszonym uśmiechem. – To by było na tyle, praw-
da? Zanotuję pytania Aristova, chociaż wątpię, żeby miał jeszcze jakieś, skoro
przedstawimy mu te wszystkie informacje. – Posłała mu niepewny uśmiech
i znów zagłębiła się w dokumenty.
Jej zachowanie zaczynało poważnie niepokoić Granta.
– Tak… – powiedziała. – Czy możemy teraz omówić kwestię walnych zebrań
akcjonariuszy? Dobrze by było, gdybym wiedziała więcej na ten temat.
– Skoro ci na tym zależy, to oczywiście.
– Oszywiśście – powtórzyła nieco bełkotliwie, chowając teczkę z dokumentami
i wyjmując notatnik. Grant zerknął na nią zaalarmowany. To był bełkot czy może
próba żartu?
Zaczęli omawiać temat, przy czym prędko się okazało, że Frankie myli dni ty-
godnia, w których odbywają się sesje. Przeprosiła, patrząc na niego szklanym
wzrokiem, jakby nie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Tłumiąc westchnienie,
oparła się łokciami o stolik i potarła zmęczone oczy. Grant był coraz bardziej za-
niepokojony.
– Przepraszam, nie mogę zebrać myśli… Jakoś dziwnie się czuję – powiedziała.
– Pewnie jesteś zmęczona i przepracowana – odparł z poczuciem winy.
– Chyba powinnam się na chwilę położyć – szepnęła, masując skronie. – Po-
łknęłam tabletkę przeciw chorobie lokomocyjnej, dostałam ją od przyjaciółki…
Być może to dlatego kręci mi się w głowie i…
– Gdzie masz te tabletki? – zapytał Grant.
– W torebce.
Otworzył torebkę i wyjął z niej szklany pojemnik z lekarstwem. Z napisu na
etykietce wynikało, że jest to środek na uspokojenie. Zapytał, czy Frankie brała
go już wcześniej.
– Nie. Nie przypuszczałam, że lek tak silnie zadziała. – Zwiesiła nisko głowę,
podpierając się na rękach, i przymknęła oczy. – Zaraz mi przejdzie… Może po-
winnam napić się kawy.
– Ile tabletek zażyłaś?
– Tylko jedną, ale silnie na mnie podziałała… Zaraz mi przejdzie… – mamrota-
ła niewyraźnie.
– Efekt będzie się utrzymywał przez kilka godzin. – Grant stłumił przekleń-
stwo. – Powinnaś się położyć.
– Wolałabym kawę…
Wstał, obszedł stolik i nie słuchając dalszych protestów, rozpiął jej pasy. Wziął
ją na ręce, zaskoczony, jak bardzo jest lekka pomimo apetycznych krągłości. Za-
niesienie jej do sypialni z tyłu samolotu nie nastręczałoby trudności, gdyby nie
przeklęte turbulencje. Grant z trudem utrzymywał równowagę. Przerażona
dziewczyna boleśnie wbijała palce w jego ramię.
Przytrzymując ją swoim ciałem przy ścianie, otworzył po omacku drzwi i wto-
czył się do sypialni. Samolot opadł z szarpnięciem, potem jeszcze raz, w następ-
stwie czego oboje znaleźli się na szerokim łóżku. Frankie krzyknęła ze strachu.
Grant starał się ją uspokoić, prosił, by przełykała ślinę. Usłuchała.
– Niedobrze mi i strasznie się boję – poskarżyła się cicho.
– To zwykłe turbulencje – odparł.
– Nie szkodzi. – Oczy niemal wyszły jej z orbit ze strachu. – N-nie zostawiaj
mnie…
– Nie mam zamiaru. – Wyjrzał przez malutkie owalne okienko, za którym roz-
ciągała się nieprzenikniona czerń, przerywana co rusz jaskrawozłotymi rozbły-
skami.
Frankie przyciągnęła go bliżej, jakby był dla niej poduszką. Gdy chciał się od
niej odsunąć, wyszeptała błagalnie, że go potrzebuje.
Nie sprzeciwiał się dłużej. Przytulił ją i leżeli, nasłuchując odgłosów burzy.
Pachniała kwiatem pomarańczy, oszałamiająco i zarazem niewinnie. Maszyna
wyrównała lot i po pewnym czasie dziewczyna przestała drżeć w jego ramio-
nach. Przypomniał sobie, kiedy ostatni raz trzymał w objęciach kobietę, bo tego
potrzebowała; przed siedmiu laty, potem Susanna odeszła.
Obserwując mrok za oknem, zastanawiał się, czy jego marzenie kiedykolwiek
się spełni… Ta myśl sprawiła, że zalała go fala mrocznego pożądania.
Zdecydowanym ruchem odsunął od siebie Frankie i wstał z łóżka. Dziewczyna
zwinęła się w kłębek, przyciskając poduszkę i odsłaniając przy tym fragment
kremowobiałej skóry ud. Grantowi zaszumiało w głowie i prędko opuścił kabinę.
Zasiadł w fotelu, myśląc ponuro, że cała ta sprawa od początku była fatalnym
pomysłem, a teraz rzecz wygląda jeszcze gorzej. I on sam jest temu winien.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Frankie obudziła się z poczuciem, że coś jest nie w porządku. Ostry blask raził
ją w oczy, głowę miała ciężką jak ołów.
Zapomniała opuścić roletę, a do tego zapowiedź migreny… O nie!
Zaniepokoiło ją niskie, uporczywe buczenie. Czy zaczął się remont po drugiej
stronie ulicy? Podłoga nagle opadła. Takie wstrząsy są możliwe tylko w Kalifor-
nii, pomyślała. Za owalnym okienkiem rozciągała się połać błękitu. Już wiedzia-
ła, gdzie się znajduje – w drodze do Londynu.
Zerknęła na zegarek, była punkt ósma. Zdjęta przerażeniem, próbowała sobie
wszystko przypomnieć. Burza, turbulencje, tabletka na uspokojenie, która cał-
kiem ścięła ją z nóg…
Reszty wolała nie pamiętać, lecz i tak było dla niej jasne, jak się tutaj znalazła
i kto położył ją na łóżku. Tuliła się do niego jak bezbronne dziecko, ona, kobieta
niezależna…
Tessa nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Nawet w obliczu niemal pewnej
śmierci w katastrofie lotniczej pozostałaby chłodna i opanowana.
Wstała, poprawiając wymiętą garsonkę. Najpierw musi się przebrać i umalo-
wać, a potem stawić do pracy. Ruszyła do kabiny głównej.
W bladoniebieskiej lnianej koszuli z krawatem Grant wyglądał świeżo jak po-
ranek. Gotów walczyć i pokonać Aristova, pomyślała z uznaniem.
– Już lepiej? – zagadnął na powitanie.
Jąkając się, zaczęła przepraszać za wczorajszy wieczór, ale zbył ją machnię-
ciem ręki i poinformował, że lądują za ponad godzinę, więc jeśli chce wziąć
prysznic i przebrać się, to teraz ma okazję. Po czym wetknął nos w teczkę z do-
kumentami.
Uznała, że nie pora się teraz tłumaczyć, i ruszyła do łazienki, by na powrót za-
mienić się w chłodną profesjonalistkę.
Z lotniska w Londynie udali się limuzyną do luksusowego hotelu Chatsfield.
Grant nie podziwiał jednak wspaniałych wnętrz, całkowicie skupiony na czekają-
cej go rozprawie z Aristovem. Sprawdził pocztę w komórce i zdrętwiał, zdjęty
złym przeczuciem.
Grant, utknąłem w Brukseli. Zapraszam dziś wieczorem na galę dobroczynną
w mojej rezydencji w Highgate, tam będziemy mogli porozmawiać. Po południu
ktoś dostarczy ci dwa bilety. L.
Zalała go niepohamowana wściekłość. Przeleciał przez ocean, aby przedsta-
wić Rosjaninowi bezbłędną prezentację i podpisać kontrakt, a teraz miałby roz-
mawiać na przyjęciu?!
Gorączkowo usiłował rozgryźć zamiary Aristova. Kilka tygodni temu to Rosja-
nin nalegał na jak najszybsze załatwienie sprawy, raptem jednak zmienił zdanie.
Czyby nagle przestał potrzebować czterdziestu milionów dolarów, by odbudo-
wać swoje chwiejące się imperium? Grantowi trudno było w to uwierzyć.
Wbił ręce w kieszenie i podszedł do panoramicznego okna, podziwiając rozcią-
gający się w dole spektakularny widok na Londyn. Cały czas rozważał kierujące
Aristovem pobudki. Ponoć chciał się wycofać z branży motoryzacyjnej, więc…?
Nie mógł się pozbyć jednej uporczywej myśli: czy możliwe, że Rosjanin przej-
rzał jego prawdziwe intencje? Czy domyślił się, że kupno Siberiusa jest jedynie
elementem planu zniszczenia człowieka, który zabił jego ojca? To niemożliwe,
przecież zachował najwyższą ostrożność, nikt nie zdoła go powiązać z imperium
Markovica. Nikt nie ma prawa wiedzieć, że po przejęciu firmy Aristova oligar-
cha zostanie z niczym i upadnie.
Jeżeli to się nie uda, imperium Markovica będzie się nadal rozwijało bez prze-
szkód. Nie wolno do tego dopuścić.
Przeniósł się myślami do tamtego okropnego wieczoru w przeddzień ogłosze-
nia przez ojca zamiaru wystartowania na urząd gubernatora stanu. Panująca
w domu nienaturalna cisza, ciało ojca leżące w poprzek mahoniowego biurka.
Mimo woli zesztywniał, czując, że bestia, którą siedem lat temu pogrzebał głę-
boko w trzewiach, wypełzła na powierzchnię, zamazując obraz świata przed
oczami. Za tragiczną śmierć ojca odpowiadał wyłącznie Anton Markovic, choć to
nie on nacisnął spust broni. Zemsta musiała się dokonać.
Potrząsnął głową, by odpędzić ponure myśli. Jeśli pozwoli bestii rządzić sobą,
popełni fatalny w skutkach błąd. To niedopuszczalne, koniecznie musi wziąć się
w garść.
Jego asystentka wybrała akurat ten moment, by wejść do salonu. Grant zmusił
się do przybrania obojętnej miny i zwięźle wyjaśnił sytuację.
– Aristov utknął w Brukseli. Chce się z nami spotkać na galowym przyjęciu
w swojej rezydencji.
Frankie przezornie powstrzymała się od komentarzy. Grant wbił wzrok w dal,
studiując panoramę miasta, do którego leciał tyle godzin tylko po to, by spotkał
go afront ze strony Aristova. Miał dwa wyjścia: od razu wrócić do Stanów i za-
pomnieć o sprawie albo podjąć jeszcze jedną próbę zrozumienia skomplikowanej
gry Aristova.
Nadzór finansowy dokładnie przyjrzy się tej operacji. Ta myśl sprawiła, że
szybko podjął decyzję.
– Kup sobie suknię wieczorową. Idziemy na przyjęcie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Najdroższa suknia, jaką kiedykolwiek kupiła, zmysłowo opływała jej kostki.
W hotelowym salonie stylistka wysoko upięła jej włosy i wykonała subtelny maki-
jaż. Gdy Frankie przejrzała się w lustrze, oczy wyszły jej z orbit.
Patrzyła na nią prześliczna nieznajoma w kreacji prosto z żurnala. Nie zdecy-
dowałaby się na nią, gdyby sprzedawczyni nie twierdziła, że to suknia „wprost
wymarzona na doroczną galę u pana Aristova”.
Frankie prezentowała się oszałamiająco, co akurat niezbyt jej odpowiadało,
uważała się bowiem za całkiem zwyczajną osobę. Owszem, miała ładną figurę,
ale nie posiadała uderzająco błękitnych oczu na tle czarnych włosów jak jej mat-
ka i bracia. Nie miała wyższego wykształcenia, za to odznaczała się naturalnym
wdziękiem, więc rodzice chcieli, by przejęła po nich restaurację. Frankie chciała
jednak dojść do czegoś więcej i posada w Grant Industries jej to zapewniła.
Zwiewny materiał szafirowej sukni opinał jej kształty tak dokładnie, jakby była
namalowana na ciele. Wspaniale prezentował się zwłaszcza głęboki dekolt na
plecach, co ostatecznie przekonało Frankie do zapłacenia kartą kredytową
Granta.
Rozległo się pukanie do drzwi i dziewczyna wzdrygnęła się nerwowo. Tessa
miała rację, Grant był punktualny jak zegarek szwajcarski.
Okryła ramiona szalem, otworzyła drzwi i zastygła w pół ruchu. Stał przed nią
obłędnie przystojny mężczyzna w wytwornym, doskonale skrojonym smokingu.
Odebrało jej mowę.
Na szczęście Grant nie zauważył jej zagapienia, zajęty przyglądaniem się jej
pięknej sukni. Omiatał ją wzrokiem z takim skupieniem, jakby chciał się nauczyć
na pamięć wszystkich szczegółów. Poczuła, że oblewa ją rumieniec. Podziw in-
nych mężczyzn sprawiał, że czuła się niezręcznie, spojrzenie Harrisona nato-
miast całkiem wytrąciło ją z równowagi.
– Ślicznie wyglądasz – wydusił ochryple.
Nakazała sobie w duchu opanowanie i siląc się na lekki ton wyjaśniła kulisy za-
kupu kreacji. Grant miał minę, jakby chciał powiedzieć coś więcej, ale mruknął
jedynie, że powinni już iść.
Jazda limuzyną do ekskluzywnej dzielnicy willowej nie trwała długo. Frankie
z podziwem oglądała architekturę zabytkowych domów, ale największe wraże-
nie wywarła na niej ogromna, rzęsiście oświetlona rezydencja Aristova w stylu
georgiańskim. Ocieniona koronami starych drzew budowla z ciemnoczerwonej
cegły wznosiła się na niewielkim pagórku. Wokół niej rozciągała się połać bez-
kresnej zieleni. Frankie zdążyła przeczytać, że pałac liczy pięćdziesiąt pomiesz-
czeń, w tym osiemnaście sypialni i dziesięć łazienek, salę balową i basen w pod-
ziemiach, podobno z czasów rzymskich.
Znalazłszy się na szczycie wzniesienia, podjechali do schodów wejściowych
wysadzanym potężnymi dębami szerokim podjazdem i ustawili się w kolejce li-
muzyn.
Frankie po raz dziesiąty poprawiła włosy. Grant posłał jej uspokajające spoj-
rzenie.
– Daj spokój, wyglądasz doskonale.
– Pewnie co tydzień bierzesz udział w takich przyjęciach.
– Wcale nie – odparł z lekkim uśmiechem. – Pamiętaj, to tacy sami ludzie jak ty.
Miał zniewalający uśmiech. Jak mogła w ogóle pomyśleć, że to Coburn jest
przystojniejszym z braci? Z trudem oderwała spojrzenie od zamyślonego Harri-
sona. Nie przywykła do bliższych kontaktów z mężczyznami. Jedyny dłuższy
związek, z kolegą z uczelni, potrwał rok i skończył się przed dwoma laty. Nie-
wiele wiedziała o tajnikach męskiego charakteru. Na cóż zresztą byłoby jej to
potrzebne? Najważniejsze było zachowanie posady i na tym postanowiła się sku-
pić.
Limuzyna znalazła się u stóp szerokich schodów i odźwierny w białych ręka-
wiczkach otworzył im drzwi.
– Witamy w Gvidon House.
Grant podał jej ramię. Gdy wysiadała, błysnęły flesze aparatów. Szeptem zapy-
tał ją o nazwę rezydencji. Wsparta na jego ramieniu wyjaśniła, że to postać z ro-
syjskiej baśni.
– Aristov jest zapewne miłośnikiem tradycji. Poczytałam sobie trochę o nim.
Wbiła wzrok w niekończący się czerwony dywan przed sobą. Ruszyli nie-
śpiesznie do wejścia.
– Wobec tego nie jest dla ciebie tajemnicą, że jego obecna dziewczyna pracuje
dla jednego z największych londyńskich domów aukcyjnych. Juliana Rossellini.
– O piętnaście lat młodsza od niego.
– Postaraj się zdobyć od niej informacje o Aristovie.
Skinęła głową, pochłonięta silnym wrażeniem, jakie wywarł na niej dotyk cie-
płej ręki Harrisona na skórze nagich pleców. Doznanie było niepokojące, a zara-
zem sprawiło jej niekłamaną przyjemność.
– Odpręż się. Wyobraź sobie, że spacerujesz po parku, czując zapach kwiatów.
Tyle że w parku nikt nie błyska jej fleszem w oczy. Nie powtarza podnieconym
głosem nazwiska Harrisona. Przywołała na twarz sztuczny uśmiech i kroczyła
sztywna jak kołek.
– Nie obawiasz się artykułów w plotkarskich magazynach? – zagadnęła pół-
gębkiem.
– Nie sądzę, by moja reputacja ucierpiała za sprawą olśniewającej brunetki
u mego boku.
Zbytek uprzejmości, pomyślała. Nie mogła się wszak równać z pięknymi, bo-
gatymi kobietami, które kroczyły przed nią. Nie ta liga.
Przed drzwiami utworzył się zator, goście zdejmowali okrycia i buty…
– Wykrywacz metalu – szepnął Grant.
Zdejmując pantofle, przytrzymała się łokcia Harrisona.
– Dlaczego to zawsze dotyczy kobiet? – poskarżyła się cicho.
– Wysokie szpilki to potencjalna broń – odparł z uśmiechem.
Skrzywiła się żartobliwie i przeszła przez wykrywacz. Następnie zostali skie-
rowani na taras, gdzie podawano koktajle. Frankie była bezgranicznie zdziwio-
na tym, co tam zobaczyła. Część gości w niebywale eleganckich strojach prze-
chadzała się z kieliszkami w dłoniach, podczas gdy inni w strojach kąpielowych
popijali w ogromnym basenie.
Na mostku przerzuconym przez skraj basenu siedziała olśniewająca blondyn-
ka w skąpym bikini z diamentów. Widok zapierał dech.
– Okazuje się, że mogłam wziąć ze sobą kostium – szepnęła Frankie. – Byłoby
znacznie taniej.
Obdarzył ją mrocznym, nieodgadnionym spojrzeniem.
– W sukni jesteś bezpieczniejsza – odparł krótko.
Znowu przeskoczyła między nimi iskra. To nie w porządku, mówiły jej oczy.
Mieliśmy zachować zasady. Sama się o to prosiłaś, prawda? – odpowiedział spoj-
rzeniem.
– Chodźmy do baru. Po drodze poszukamy gospodarza.
Krótko potem Grant wypatrzył Aristova i pokazał go Frankie. Odziany w smo-
king mężczyzna stał w kręgu gości z piękną kobietą w czerwonej sukni u boku.
Juliana.
Harrison zamówił w barze koktajle i oboje przesunęli się bliżej grupy Aristo-
va, witając się z nim z oddalenia. Dopiero po upływie kwadransa Rosjanin prze-
prosił rozmówców i wraz ze swoją świtą podszedł do Harrisona.
Wymienili słowa powitania. Wysoki, niemłody Rosjanin o bursztynowych
oczach i regularnych rysach twarzy pocałował Frankie poufale w oba policzki,
po czym przedstawił swoją dziewczynę, postawną brunetkę imponującej urody.
Wiktor Kaminski, przysadzisty, pucołowaty rudzielec, podniósł dłoń Frankie do
ust.
– Harrison jest prawdziwym szczęściarzem – wymamrotał, składając pocału-
nek.
Frankie szybko cofnęła rękę, ale nie mogła uniknąć dalszego zainteresowania
Wiktora, Harrison zdążył bowiem nadmienić, że jego towarzyszka doskonale
włada rosyjskim. Rosjanin uparł się porozmawiać z nią o aukcji, która miała się
odbyć tego wieczora. Uratowała ją Juliana, proponując oprowadzenie po rezy-
dencji. Wzięła Frankie pod ramię i pociągnęła ją najpierw do baru po kieliszek
szampana. Zajęły miejsca w ustronnym kąciku.
– Biedny Wiktor – zawołała śmiejąc się kpiąco. – Ależ wpadłaś mu w oko! Kon-
kurencja jest jednak silna, bo twój szef wygląda bosko.
– Zależy mi na posadzie – skwitowała zaczepkę Frankie.
– E tam, szybko znajdziesz inną… – Juliana przywołała kelnera i zamówiła
szampana. – Leonid twierdzi, że Harrison ma wielkie ambicje polityczne. Zamie-
rza ponoć startować na urząd prezydenta Stanów.
– Za nic się do tego nie przyzna – odparła Frankie z uśmiechem – więc nie ma
sensu mu o tym wspominać.
– Władza to silny afrodyzjak, a on wygląda tak słodko, że chciałoby się go
schrupać. – Frankie skinęła głową i Juliana ciągnęła: – Dostrzegam napięcie mię-
dzy nim a Leonidem.
– Harrisonowi zależy na podpisaniu kontraktu – odrzekła Frankie rzeczowo. –
Zostało jeszcze kilka drobiazgów…
– Problem w tym, że obaj uwielbiają rządzić, typowi osobnicy alfa. Żaden nie
zechce ustąpić.
Kelner postawił przed nimi dwa kieliszki schłodzonego szampana.
– Być może trudno w to uwierzyć, ale Leonidowi nie zależy wyłącznie na inte-
resach. To dobry człowiek, dlatego zorganizował tę galę. On musi czuć, że po-
dejmuje właściwe decyzje. Jeżeli zwleka z ostatecznym zawarciem kontraktu, to
nie z powodu uchybień w dokumentach. On kieruje się sercem.
Frankie postanowiła to zapamiętać.
– Jaki on jest? – zapytała.
– Bardzo wysokie IQ. Twardy jak stal – odrzekła Juliana. – Ale dobry dla przy-
jaciół i dla mnie słodki jak miód, mimo że żona uciekła od niego z połową mająt-
ku.
– Rzadki przypadek dobrego oligarchy – skwitowała Frankie.
– A żebyś wiedziała. Na przykład Markovic jest całkiem inny. To niebezpieczny
typ. – Frankie dobrze o tym wiedziała. Jeden z najbogatszych ludzi na świecie
nie znał litości w interesach.
– Na szczęście wyjechał za granicę, więc nie muszę udawać, że go lubię – cią-
gnęła Juliana, sącząc musujący trunek. Frankie poprosiła o bliższe wyjaśnienia.
– Facet ma niejasne powiązania z półświatkiem i bardzo źle traktuje swoje ko-
biety.
Frankie zanotowała w pamięci, by na wszelki wypadek schodzić Markovicowi
z drogi. Powątpiewała jednak, czy jeszcze gdzieś się z nim spotka.
Z kieliszkami w dłoniach ruszyły na zwiedzanie rezydencji. Gdy po niespełna
godzinie Juliana zaprowadziła ją z powrotem do Harrisona, Frankie była
w znacznie lepszym nastroju. Za to z jej szefem było dokładnie na odwrót. Po
jego marsowej minie poznała, że nie udało mu się jeszcze porozmawiać z Aristo-
vem o interesach.
– Nie mam pojęcia, po co tutaj przyszliśmy – warknął Harrison, dopijając
bursztynowy trunek. Juliana i Wiktor wymówili się wcześniej pilnymi obowiązka-
mi i zostawili ich samych. – On mnie unika, pod byle pretekstem, a przecież wie,
że muszę z nim porozmawiać.
Frankie rozważyła w duchu, czy przekazać mu pozyskane od Juliany cenne in-
formacje. Uznała, że tak właśnie powinna postąpić, i pokrótce streściła Harriso-
nowi treść rozmowy z nią.
– Jeżeli Aristov zwleka z zawarciem kontraktu, to nie z powodu uchybień w do-
kumentach. On kieruje się sercem – powtórzyła niemal dosłownie opinię Juliany.
– Omawiałaś z nią szczegóły kontraktu? – Grant przygwoździł ją wzrokiem.
– Przecież prosiłeś, żeby ją dyskretnie wybadać. Zauważyła napięcie między
wami i sama podniosła ten temat – broniła się Frankie, czując, jak ze strachu
przed gniewem szefa miękną jej kolana. – Imperium Aristova się chwieje, mimo
to wydaje on wielkie przyjęcie, aby podkreślić, że oprócz pieniędzy liczą się dla
niego wartości. Pokaż mu, że rozumiesz jego gest.
Grant milczał, badając ją wzrokiem. Nie wydawał się przekonany. Napomknął,
że gdyby nawet posłuchał rady Frankie, to jak niby miałby okazać zrozumienie,
skoro nie ma okazji porozmawiać z Aristovem na osobności?
– Okazja musi się znaleźć. – Frankie jak zwykle tryskała optymizmem. – Au-
kcja jest dla Aristova bardzo ważna, ale po jej zakończeniu na pewno będzie
wolny i poświęci ci czas. – Sama pragnęła w to wierzyć. – Nie dowiesz się, zanim
nie spróbujesz – przekonywała.
– Zatem chodźmy – odrzekł Grant i z trzaskiem odstawił szklankę na stolik.
Sala balowa udekorowana czerwienią i złotem była już pełna gości. Frankie
nigdy dotąd nie widziała tak bogatego wystroju. Z sufitu zwieszały się zdobne
żyrandole, z tuzina malutkich balkoników rozpościerał się widok na ogromny
staw, jaki Aristov kazał wykopać na terenie posiadłości. Frankie widziała kiedyś
zdjęcie rosyjskiej opery narodowej, która wyglądała podobnie.
Pośród gości krążyli kelnerzy z tacami pienistego szampana, obsługa rozdawa-
ła listę wystawionych na aukcję przedmiotów.
Frankie nie znała się wprawdzie na sztuce, lecz oczy niemal wyszły jej z orbit,
gdy przebiegła wzrokiem ceny wywoławcze obrazów. Większość była siedmiocy-
frowa.
Milczący Grant z uwagą studiował listę.
Zapłonęły światła i na podium ukazał się Aristov z Julianą u boku. Rozpoczął
od lekkiego żartu, że jego towarzyszka nie jest przedmiotem dzisiejszej licytacji.
Goście zareagowali uśmiechami. Następnie wygłosił krótkie przemówienie o ar-
tystach i ich znaczeniu dla świata, które Frankie wydało się szczere i elokwent-
ne. Rosjanin z pewnością odznaczał się dobrocią i charyzmą.
Aristov wspomniał jeszcze o kilku szczególnie godnych uwagi eksponatach, po
czym przekazał pałeczkę licytatorowi. Brytyjczyk o tubalnym głosie sprawnie
poprowadził licytację współczesnego malarstwa rosyjskiego. Ostatnie dzieło zo-
stało sprzedane za sumę dwóch milionów funtów.
Następnie licytowano jeden z obrazów Chagalla. Frankie przeczytała w opi-
sie, że charakterystyczny jaskrawy błękit płótna pochodzi z okresu nicejskiego
artysty. Szepnęła do Granta, że obraz wprawia ją w zachwyt. Cena wywoławcza
wynosiła półtora miliona funtów. Gość z pierwszego rzędu od razu podbił na
dwa. Amerykanin z południowym akcentem natychmiast zalicytował pół miliona
więcej. Obaj mężczyźni podbijali cenę, która doszła do trzech i pół miliona.
– Cztery miliony – wtrącił spokojnie Grant. Licytator podchwycił ofertę, próbu-
jąc zachęcić do jej podbicia, ale nie znalazł chętnych.
– Sprzedany! – zawołał, stukając głośno drewnianym młotkiem. – Pan Grant,
cztery miliony funtów!
Zaskoczona Frankie gapiła się na Granta z otwartymi ustami. Zerknął w jej
stronę i wzruszył ramionami.
Po wylicytowaniu jeszcze dwóch dzieł za równie astronomiczne sumy na po-
dium pojawił się znowu Aristov. Podziękował gościom za niezwykłą hojność
i ogłosił zakończenie aukcji. Zszedł na parkiet z wiernym Wiktorem u boku
i wmieszał się w tłum. Grant powiódł za nim spojrzeniem.
– Chciałbym, żebyś przez kilka minut zajęła Kaminskiego – powiedział do
Frankie.
Nie należało to do jej obowiązków, więc mogła odmówić, ale dziś chciała poka-
zać szefowi, że zawsze może na nią liczyć.
– Oczywiście. Możesz się nim nie przejmować – odrzekła, wygładzając suknię
na biodrach.
Kaminski zamienił kilka słów z licytatorem, po czym skierował się do znakomi-
cie zaopatrzonego baru. Frankie przepchnęła się przez tłum gości na czoło ko-
lejki i stanęła przy kontuarze po prawej stronie Rosjanina, zajętego żartobliwą
pogawędką z młodą, ładną barmanką. Zamówiła wodę z plasterkiem cytryny,
mając nadzieję, że Kaminski ją zauważy, lecz był całkowicie pochłonięty blondyn-
ką. Czując przypływ adrenaliny, donośniej niż zazwyczaj jej się to zdarzało, po-
dziękowała barmanowi za napój. Jeśli nie uda jej się zatrzymać Wiktora… Na
szczęście spojrzał na nią i oczy mu się zaświeciły.
Wziął do rąk pękate kieliszki z koniakiem – dla siebie i Aristova – i podszedł do
Frankie.
– Gdzie się podział Grant? – zapytał z przyganą. – Zostawił panią samą?
– Rozmawia ze znajomym. – Posłała mu powłóczyste spojrzenie. – A skoro tak,
to chętnie skorzystam z pańskiej oferty pokazania mi tutejszych dzieł sztuki. –
Na twarzy Rosjanina odmalowało się niezdecydowanie. Musiała działać szybko.
– Proszę – szepnęła omdlewającym tonem. – Drugiej okazji nie będzie…
– Pod warunkiem, że spróbuje pani, jak smakuje Frapin Cuvée z dziewiętnaste-
go wieku – podał jej kieliszek. – Właśnie szedłem do Leonida.
Bez protestu wzięła od niego koniak, ujęła go pod ramię i wraz z nim ruszyła
na pierwsze piętro pałacu, gdzie ciągnął się długi, wyłożony marmurem kory-
tarz, a na ścianach wisiały obrazy ze słynnej kolekcji Aristova. Umiejętnie
oświetlona ekspozycja robiła ogromne wrażenie, Frankie nie musiała udawać
zainteresowania. Kaminski z entuzjazmem pasjonata opisywał jej poszczególne
dzieła. Frankie odpowiadała mu zachwyconym uśmiechem, co rusz muskając
jego ramię. Widziała, że jej metoda się sprawdza, Kaminski był wyraźnie pod-
ekscytowany.
Po raz pierwszy Frankie poczuła realną siłę swojej kobiecości. Uwodzenie wy-
chodziło jej całkiem nieźle, dlaczego nie spróbowała tego wcześniej?
Po obejrzeniu kolekcji na pierwszym piętrze Kaminski pociągnął ją wyżej,
gdzie znajdowały się obrazy współczesnych rosyjskich mistrzów. Frankie szaco-
wała, że minęło już co najmniej dwadzieścia minut.
– Niezwykle interesujące – pochwaliła, ściskając kieliszek w ręku. Sączyła
wart pięć tysięcy dolarów wyborny trunek możliwie jak najwolniej, mimo to czu-
ła, jak rozgrzewa jej krew.
– Jestem tego samego zdania – zgodził się z nią Kaminski. – Ale teraz muszę
już iść, Leonid na mnie czeka.
– Och – szepnęła rozczarowana, nie będąc pewna, czy dała Grantowi wystar-
czająco dużo czasu. – Miałam nadzieję na więcej… – Kaminski błysnął oczami.
– W prywatnych pokojach Leonida wisi przepiękny Chagall. Chętnie pani poka-
żę – powiedział.
W głowie Frankie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Potrafiła czytać między
wierszami, a intencje Rosjanina były raczej jasne. Stanął przy niej tak blisko, że
poczuła duszący zapach jego wody po goleniu i miała ochotę kichnąć. Pośpiesz-
nie wymówiła się od wycieczki do prywatnych pokoi gospodarza.
– Na pewno? – Zbliżył się jeszcze o krok. – Tak miło nam się gawędziło… – Na-
gle nabrała pewności, że mężczyzna zechce ją pocałować. Cóż w tym zresztą
dziwnego, chcąc zyskać na czasie, flirtowała z nim przecież jak szalona. Serce
zabiło jej mocniej. Otworzyła usta, by podziękować mu za oprowadzenie, ale
oparł się obiema dłońmi o ścianę, zamykając ją w potrzasku.
– Nie uciekaj – powiedział cicho po rosyjsku. – Zostań ze mną.
W przypływie paniki schyliła się gwałtownie i wymknęła pod jego ramieniem.
Cofnęła się, on zaś spojrzał na nią z rozbawieniem. Pokazała mu pusty kieliszek.
– Najpierw napiłabym się jeszcze odrobinę koniaku. – Ponieważ spojrzał na nią
ze zdziwieniem, dorzuciła: – Tak bardzo mi smakuje…
– Jeszcze zrobimy z ciebie prawdziwą Rosjankę – roześmiał się na to Kamin-
ski.
Znów podał jej ramię i poprowadził ją do baru na parterze. Gdy przeciskali się
przez tłum gości, bez skrępowania objął ją w pasie. Podczas gdy zamawiał dla
nich alkohol, Frankie gorączkowo szukała wzrokiem Granta, ale nigdzie nie było
go widać. Grzmiała muzyka i błyskały lampy stroboskopowe, co znacznie utrud-
niało poszukiwania.
– Powinniśmy zatańczyć – oznajmił Kaminski, wracając z koniakiem. Frankie
uznała to za dobry pomysł, czuła bowiem, że nie powinna już więcej pić. Ale kie-
dy chciała odstawić kieliszek, Wiktor kazał jej wziąć go ze sobą na parkiet.
Orkiestra grała powolną, sentymentalną melodię. Frankie udawała, że popija,
kołysząc się z partnerem w rytm melodii. Wypity wcześniej szampan, duchota
i ścisk na parkiecie oraz wstrętny zapach wody po goleniu stanowiły upiorną
mieszankę. Wiktor przyciskał ją coraz mocniej.
Grant, do cholery, gdzie jesteś? – zawyła w duchu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Aristov stał samotnie, oparty o kutą poręcz balkoniku. Nie okazał bynajmniej
zaskoczenia, gdy dołączył do niego Grant. Wyraził uprzejme zdziwienie w związ-
ku z nabyciem przez gościa malowidła Chagalla.
Wymienili kilka nieznaczących uwag i Grant gładko przeszedł do rzeczy.
– Ciekaw jestem, skąd takie zachowanie, Leonidzie. Byłem pewien, że się do-
gadaliśmy.
– Ogarnęły mnie wątpliwości jak pannę młodą przed ślubem. – Aristov uciekł
się do żartobliwego tonu, lecz po chwili spoważniał. – Instynkt mi podpowiada,
że nie chodzi ci wcale o przejęcie Siberiusa, wziąłeś na celownik Markovica
i chcesz go wykończyć. Byłoby to ukoronowaniem twojego powrotu na szczyt.
Grant starał się ukryć zaskoczenie. Aristov nie miał prawa wiedzieć, co nim
kierowało, mimo to zdawał się znać podłoże całej transakcji.
– Markovic wpędził twojego ojca do grobu – stwierdził Rosjanin bez ogródek.
– Ja pragnąłbym zemsty. – W jego oczach mignął niebezpieczny błysk. – Popyta-
łem przyjaciół w banku inwestycyjnym, dowiedziałem się, że po cichu wykupiłeś
już drugiego kluczowego dostawcę Markovica i szybko dodałem dwa do dwóch.
Czerwona mgła furii zasłoniła na moment wizję Granta. Głowy polecą, jeśli ja-
kiś bankier zdradził tajemnicę, ale tym zajmie się potem. Na razie musiał dopil-
nować, by Aristov nie wysadził jego misternego planu w powietrze. Przeczuwał,
że jeszcze nie wszystko stracone.
– Nie znoszę Markovica – Aristov odpowiedział na zadawane w duchu przez
Granta pytanie – ale nie mam wyboru, muszę robić z nim interesy. Z chęcią jed-
nak popatrzę, na jego upadek. Zależy mi natomiast na losie mojej firmy, więc za-
stanawiam się, jakie masz wobec niej plany, Grant.
Nie okazując po sobie ulgi, Harrison spokojnie odpowiedział na jego pytanie,
Aristov nie był jednak przekonany. Przypuszczał, że zamiarem Granta jest likwi-
dacja jego ukochanej firmy. Grant zachował kamienną twarz, mimo że jakimś cu-
dem Aristov czytał w nim jak w otwartej księdze. Wysłuchawszy jego wyjaśnień,
wbił w niego spojrzenie bystrych szarych oczu.
– Mój ojciec zbudował potęgę Siberiusa, zależy mi na tej firmie – rzekł. – Nie
sprzedam ci jej, żebyś ją zniszczył w akcie ślepej zemsty.
Grant odsunął na bok wyrzuty sumienia. Już dawno postanowił, że będzie pa-
trzył, jak Markovic kurczy się i zdycha powolną śmiercią, i tego dokona. Zaczął
znów przekonywać Aristova, starając się go uspokoić i wyjaśnić wszelkie wątpli-
wości.
– Zastanawiałem się, co będę dalej robił, Grant. Ty pewnie pójdziesz do polity-
ki, ja zaś chciałbym się zająć sprzedażą nieruchomości na Manhattanie. Jeśli
przedstawisz mi spójny plan przyszłości Siberiusa, który mi się spodoba, to
z chęcią podpiszę kontrakt.
– Jest już gotowy – odparł Grant. Będzie się musiał wykazać niebywałą zręcz-
nością, ale wierzył, że mu się uda.
– Co zrobiłeś z Kaminskim? Miał mi przynieść kieliszek koniaku.
– Zajęła się nim moja asystentka.
– To nie był dobry pomysł. – Aristov pokręcił głową, śmiejąc się cicho.
Grant wkroczył do sali balowej, czując, że zwycięstwo jest blisko. Adrenalina
szumiała mu w uszach, gdy pewnym krokiem przedzierał się przez tłum. Aristov
przejrzał wprawdzie jego misterny plan, ale był gotów wziąć w nim udział. Kiedy
w końcu podpisze kontrakt, los Markovica zostanie przypieczętowany.
Zamówił w barze whisky i pogratulował sobie w duchu sukcesu.
Nie obyło się, rzecz jasna, bez skorzystania z pomocy Frankie. Doceniał goto-
wość asystentki do jej udzielenia, podobała mu się jej odwaga. Podsunęła mu nie-
jeden dobry pomysł przeprowadzenia rozgrywki z Aristovem. Posiadała cenną
umiejętność rozumienia motywów ludzkiego działania, okazała się jego tajną
bronią. Bez niej nie odniósłby dzisiaj sukcesu. Mimo to musiał uważać, by nie
poddać się jej urokowi. Nie byłoby to dla niego korzystne.
Dopił trunek i wyruszył na poszukiwanie dziewczyny, przepychając się przez
tłum tańczących gości. Panował nieprzyjemny ścisk i duchota. Już miał dać za
wygraną i poszukać Juliany, gdy wtem ujrzał Frankie w objęciach Kaminskiego.
Mężczyzna obejmował ją nisko w pasie, ona zaś uśmiechała się do niego, ale
w sztuczny, wysilony sposób. Grant ruszył pośpiesznie w ich stronę.
Kaminski spojrzał na niego z wyraźną irytacją, ale nie odważył się sprzeciwić
Grantowi, który oznajmił, że musi koniecznie porozmawiać ze swoją asystentką.
– Znajdę cię jeszcze później, Francesco – powiedział znacząco i odszedł.
Niedoczekanie, pomyślał mściwie Grant. Frankie podziękowała Kaminskiemu
jeszcze jednym plastikowym uśmiechem i zbliżyła się do Granta.
– Nie potrzebuję tego drinka – szepnęła mu do ucha, wspinając się na palce.
Chrapliwy szept połaskotał go w ucho, przeszedł mrowieniem po krzyżu. Wziął
od niej kieliszek, odstawił na pobliski stolik i zagarnął ją w swoje objęcia. Wtuli-
ła się w niego ze swobodą, jakiej się po niej nie spodziewał, i zaczęli kołysać się
w tańcu.
– Dobrze, że już jesteś – wyszeptała. – Myślałam, że znów zamierza mnie po-
całować.
– Pocałował cię? – spytał z oburzeniem.
– To moja wina… Flirtowałam z nim, żeby go jak najdłużej zatrzymać. Chciał
już wracać do Aristova, więc się przestraszyłam, że jeszcze nie skończyłeś roz-
mowy, i… Być może odrobinę przesadziłam.
– Przepraszam, to moja wina, niepotrzebnie cię na to naraziłem – kajał się
Grant. – Aristov twierdzi, że on się w tobie zadurzył. Nie powinienem był cię
w ogóle o to prosić.
Zarumieniła się jak piwonia, co tylko dodało jej uroku. Wyglądała naprawdę
olśniewająco. Pamiętał wrażenie, jakie odniósł, ujrzawszy ją w tej sukni. Rzecz
jasna, widział już mnóstwo kobiet w kreacjach z głębokim dekoltem, ale tylko
Frankie wyglądała jak uosobienie powabu i niewinności, i nie sposób było się jej
oprzeć.
Pragnął gładzić jej aksamitną skórę, dotykać jej jak wcześniej na czerwonym
dywanie.
Była piękna i niebywale ponętna. Nic dziwnego, że Kaminski stracił dla niej
głowę. Każdy prawdziwy mężczyzna pragnąłby zerwać ten uroczy kwiat.
Z rozkoszą wdychał jej świeży różany zapach, atakujący jego wszystkie zmy-
sły. Kiedy siedział w swoim gabinecie, wiedząc, że ona jest obok, tak blisko, ja-
koś sobie radził z tą pokusą, teraz jednak, trzymając ją w ramionach tak ufnie
wtuloną czuł, że traci opanowanie.
Spojrzała na niego i na moment zetknęli się wzrokiem. Czas jakby zwolnił
bieg. Zaskoczony Grant nie zdążył nałożyć swojej zwykłej maski, a popłoch
w oczach Frankie zdradził mu, że popełnił błąd.
– Czy udało ci się porozmawiać z Aristovem? – zapytała nerwowo i czar prysł.
– Dzięki twoim informacjom udało mi się zdobyć jego pełne zaufanie.
– Na czym polegał problem?
– Siberiusa założył jego ojciec, firma ma dla Aristova wartość sentymentalną. –
Gdy zauważyła, że na szczęście przechodzi w dobre ręce, Granta ogarnęło na
moment poczucie winy, ale szybko się z tego otrząsnął. Zdał jej krótko sprawę
z dalszych ustaleń z Aristovem.
– To dobrze, cieszę się, że mogłam pomóc – rzekła z zadowoleniem. Gdy jej po-
dziękował, dodała z wahaniem: – Chciałam ci o tym powiedzieć już w samolo-
cie… Zazwyczaj jestem skuteczna i pozbierana, ale odkąd zaczęłam pracować
u ciebie, zdarzają mi się błędy… Sama nie wiem, z czego to wynika.
– Prawdopodobnie nadal budzę w tobie lęk.
– To możliwe…
Powoli, niechętnie wysunęła się z jego objęć. Pożegnali się z Aristovem i Julia-
ną, umawiając się na kolejne spotkanie w przyszłym tygodniu. Kaminski wydawał
się rozczarowany, więc żegnając się z nim, Frankie pocałowała go w oba policz-
ki. Szepnął jej coś do ucha, na co skinęła krótko głową i wyszła.
Moszcząc się w limuzynie obok Granta wyjaśniła, że Rosjanin chce się z nią
spotkać w przyszłym tygodniu w operze.
– Spławisz go, powiesz, że jesteś zajęta – powiedział. – Poradzi sobie, jest już
dużym chłopcem – dorzucił na słowa Frankie, że przykro jej, że niepotrzebnie
robiła mu nadzieję.
Grant udzielił szoferowi instrukcji i limuzyna powiozła ich w rozjarzoną świa-
tłami londyńską noc. Frankie milczała, wyglądając przez okno. Grant rozmyślał
o tej szczerej i uczciwej dziewczynie, jakże różnej od ambitnych i podstępnych
kobiet, jakie go otaczały. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo pociągają
go jej prostota i bezpośredniość.
Milczenie się przeciągało. Grant wpatrywał się w ulice miasta, przesuwające
się za szybami limuzyny. Wypita na przyjęciu whisky krążyła w jego żyłach, czuł
satysfakcję z osiągnięcia porozumienia z Aristovem. Martwa cisza w aucie za-
czynała mu jednak ciążyć. Raz i drugi zerknął na współpasażerkę. Wydawała się
głęboko zamyślona.
– Harrison – zagadnęła znienacka – czy postąpiłam niewłaściwie?
– Nie, dlaczego? – odparł zdziwiony.
– Sama nie wiem… Mam poczucie, że zrobiłam dziś wszystko, jak trzeba,
mimo to coś mnie trapi…
Pozwolił sobie spojrzeć na jej dekolt skąpany w mlecznej poświacie i pełne,
ślicznie wykrojone wargi i poczuł, jak ogarnia go pożądanie. Lekko ochrypłym
głosem rzucił kilka uspokajających słów.
– Może zachowałam się nieodpowiednio w stosunku do Aristova lub Juliany? –
drążyła wbrew jego chęciom. – I dlatego mnie ignorujesz?
Wolałby nie odpowiadać, lecz jej zmartwiona mina zmusiła go do szczerości.
– Zachowuję bezpieczny dystans, ponieważ pociąg, jaki do siebie czujemy… –
urwał na widok jej spłoszonej miny. – Oboje wiemy, że nie wolno do tego dopu-
ścić – zakończył stanowczym tonem.
Kiwnęła głową, nie odrywając od niego spojrzenia, jakby wcale nie była prze-
konana. Po czym zrobiła coś, czego się nie spodziewał – przysunęła się do niego
bliżej, on zaś natychmiast porwał ją w ramiona.
Opuszkami palców gładził owal jej twarzy, odczuwając przy tym niezwykłą
przyjemność. Potem pocałował kobietę, o której marzył od pierwszego wejrze-
nia.
Tak jak się spodziewał, miękkie, bardzo delikatnie pociągnięte szminką wargi
obdarzały niewysłowioną słodyczą. Niespiesznie smakował zmysłowy pocałunek.
Z leciutkim westchnieniem Frankie poddała się pieszczocie. Skubał jej aksamit-
ną dolną wargę, chłonął kuszący smak zmysłowości zmieszanej z niewinnością.
Nakazał sobie zaczekać do momentu, gdy wyczuje w dziewczynie większy żar.
Poczuł, że wpija się pocałunkiem w jego usta, i dopiero wtedy zagarnął ją moc-
niej w ramiona. Przywarła do niego jak tonąca. Pożądanie krążyło w żyłach
Granta jak lawa.
Jej niewinność powinna go ostudzić, lecz było dokładnie na odwrót. Coraz
mocniej przyciskał ją do siebie, a ona się nie broniła, przeciwnie, objęła go za
szyję i wbiła palce w umięśnione ramię. Przytrzymując ją nieruchomo, rozchylił
usta i czekał na zaproszenie. Otrzymał je w mgnieniu oka. Smakowała jak dzika
róża i letnie owoce, dopiero po chwili uświadomił sobie, że to za sprawą szam-
pana.
Wsunął język głęboko do jej ust. Odpowiedź Frankie była z początku nieśmia-
ła, ale szybko dostosowała się do rytmu pocałunku. Toczyli zmysłowy pojedynek
na gorące, wilgotne języki, dziewczyna oddychała coraz szybciej, żądza Granta
poszybowała w przestworza.
Pragnął więcej, pragnął spełnienia swoich fantazji.
Ta myśl brutalnie przywróciła go do rzeczywistości. Oderwał usta od jej ust
i odsunął ją od siebie drżącą ręką. Oddychał urywanie, jak po długim biegu. Na
rozmarzonej twarzy Frankie odmalowało się przerażenie.
– To moja wina, nie twoja, pamiętaj – wychrypiał Grant.
Potrząsnęła niemo głową, przygryzając nabrzmiałe od pocałunków wargi. Nie
przyjmowała jego argumentów do wiadomości, lecz przecież nie miała racji. To
Grant wykazał się lekkomyślnością i brakiem opanowania, i to w najważniejszym
być może momencie swego życia, kiedy na szali ważyły się jego losy. Czyżby cał-
kiem oszalał?
– To był wieczór pełen wrażeń – powiedział, poprawiając garnitur. – Zgodzimy
się chyba oboje, że poniosło nas i popełniliśmy błąd.
– Tak, to było… niewłaściwe pod każdym względem – odrzekła sztywno Fran-
kie. – I nigdy więcej się nie powtórzy.
– Doskonale. – Grant spojrzał jej prosto w oczy. – Udowodniłaś dzisiaj, że je-
steś bardzo wartościową pracownicą i znakomicie wypełniasz swoje obowiązki.
W następnych miesiącach tego właśnie będę od ciebie potrzebował. Nie będzie
ci łatwo, bo wiedz, że czasami bywam naprawdę wredny. Ale jedno mogę ci obie-
cać: jeżeli ze mną wytrzymasz, przez pół roku nauczysz się więcej niż przez
sześć lat u boku innego pracodawcy.
– Postaram się najlepiej, jak umiem – zapewniła gorliwie, błyskając jasnymi
oczami.
– Wiem. Będzie nam się świetnie współpracowało.
Limuzyna przebyła jeszcze kilka węższych ulic i bezszelestnie przystanęła
przed wejściem do hotelu Chatsfield. Grant pomógł Frankie wysiąść, ignorując
wciąż wyczuwalne między nimi napięcie zmysłów. Przyszło mu to z łatwością,
gdyż przywykł panować nad emocjami. Frankie natomiast przeżywała nadal to,
co zaszło w limuzynie. Co chwilę zerkała na niego spod przymrużonych powiek.
Pożegnał się z nią pod drzwiami jej sypialni. Kiwnęła mu głową i delikatnie za-
mknęła za sobą ciężkie dębowe drzwi. Przystanął, nie słysząc jej kroków na
marmurowej posadzce. Instynktownie zrozumiał, że stoi przyciśnięta plecami do
drzwi i rozmyśla.
– Zapomnij o pocałunkach, Frankie – powiedział. – To nie miało żadnego zna-
czenia.
– Już zapomniałam.
Skrzywił się ironicznie na te słowa. Omal nie popełnił dzisiaj brzemiennego
w skutki błędu, który mógłby go drogo kosztować. Najwyższy czas skupić się
wreszcie na wytyczonym celu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Frankie spędziła weekend na przesadzaniu roślin na tarasie i rozmowach z ko-
leżanką, z którą dzieliła mieszkanie, starając się zapomnieć o tym, że namiętnie
całowała się z własnym szefem. Była gotowa uwierzyć, że przyjęcie u Aristova
było jedynie snem, gdyby nie to, że w poniedziałek rano posłaniec przyniósł jej
do biura tuzin wspaniałych białych róż od Kaminskiego. Do bukietu była dołączo-
na karteczka: Pokażę Ci skarby Met, mój skarbie. W piątek wieczorem? Wiktor.
Zamierzała wymówić się od spotkania brakiem czasu, co zresztą zgadzało się
z prawdą. Na jej biurku piętrzyły się Himalaje papierów.
Czuła w nozdrzach cudowny zapach kwiatów. Marzyła o tym, by otrzymać
róże od mężczyzny, który jej się podobał, lecz niestety, nie było jej to dane.
Po raz setny ofuknęła się w duchu za głupotę. Jak mogła całować się z Gran-
tem? Ponuro wpatrywała się w elegancki bukiet. To, że najwyraźniej pociągała
swojego surowego, bosko przystojnego szefa, nie miało żadnego znaczenia. Po-
dobnie jak to, że nie przydarzyło jej się dotąd w życiu nic równie cudownego.
Dźwięk nowej poczty w komputerze przerwał te rozmyślania. Oczekiwany ra-
port z działu marketingu, który należało omówić. Z ulgą powitała możliwość
oderwania myśli od niedawnych wydarzeń.
Gdy Grant późnym popołudniem wparował do biura, przystojny i władczy
w lekkim jasnoszarym garniturze i białej koszuli, spod której prześwitywała opa-
lenizna, Frankie mogła pochwalić się zarysem nowego planu przejęcia firmy Ari-
stova.
– Tylko mi nie mów… – rzucił, zerkając znacząco na róże w wysokim wazonie.
Kiwnęła głową. – Tym razem powinnaś go stanowczo zniechęcić – poradził oj-
cowskim tonem. Gdy napomknęła, że wolałaby nie robić tego osobiście, zaśmiał
się: – Sztuka zniechęcania do siebie zalotników jest nader przydatna dla kobiet
takich jak ty. Warto ją ćwiczyć. – Wypatrzył dołączoną do bukietu kartkę i prze-
biegł ją wzrokiem. – To po rosyjsku. Co ci napisał?
Zarumieniła się i nie odpowiedziała.
– Nie spodziewałem się, że mi odpowiesz. Czy chcesz, żebym go spławił?
– Ależ skąd! Sama sobie poradzę.
– Jak chcesz. Wykonam parę telefonów, a potem zajmiemy się szczegółami pla-
nu – powiedział.
– Dochodzi piąta. Czy mam zamówić coś na kolację?
– Przez cały dzień tkwiłem w pomieszczeniu, a jest tak ciepło i ładnie. Może
popracujemy u mnie na tarasie, a gosposia przyrządzi nam coś pysznego do je-
dzenia – zaproponował.
W duchu wcale nie była przekonana, że to dobry pomysł, lecz nie protestowa-
ła. Zebrali potrzebne dokumenty i jasnoszarym jaguarem Granta pojechali do
jego penthouse’u na Central Park West. O mieszkaniu pod tym adresem marzył
każdy, kto był „kimś” w Nowym Jorku, lecz tylko nielicznym było dane to szczę-
ście.
Luksusowe wnętrza wydały się Frankie sterylne i bezosobowe jak gabinet
Granta. Na ścianach wisiał skromny w porównaniu z kolekcją dzieł sztuki Aristo-
va zbiór malarstwa, a perłą w koronie był obraz Chagalla z okresu „błękitnego”.
Pamiętała, że malowidło z tego okresu Grant nabył na aukcji w Londynie. Za-
trzymała się przed nim na dłużej.
– Będzie miał towarzystwo. – Wzdrygnęła się gwałtownie, bo nie usłyszała
kroków Granta, który poruszał się z gracją pantery.
– Spokojnie, nie jestem Kaminskim – zażartował z iskrą rozbawienia w oczach.
Faktycznie, był dla niej znacznie bardziej niebezpieczny. Kiedy się uśmiechał,
odnosiła wrażenie, że słońce wyszło zza chmur. Przeniosła wzrok z powrotem na
obraz, przedstawiający kobietę i ptaka przycupniętych na bukiecie kwiatów.
W tle widniała panorama Nicei, lecz budynki nie były wcale proste, tylko wy-
krzywione.
– Wygląda to dość surrealistycznie – zauważyła. – Artysta zestawia ze sobą
elementy z pozoru niepasujące do siebie, mimo to sprawiają wrażenie natural-
nych… Kreuje alternatywną wizję świata.
– To prawda. Uprawiał sztukę narratywną i figuratywną, wielu się do niego
przyznawało – kubiści, surrealiści – ale on szedł zawsze własną drogą, nie po-
zwalał się szufladkować. Malował swoje sny. Seria obrazów z okresu nicejskiego
wywiera na mnie największe wrażenie – odrzekł Grant. – Szczególnie ze wzglę-
du na kolorystykę.
Nieznana jej dotychczas strona osobowości Granta była fascynująca. Gdy mó-
wił o ulubionym artyście, jego oczy żywo błyszczały, zdradzając uczucia kryjące
się pod grubą warstwą pozornej obojętności dla świata.
– Wydajesz się zaskoczona – rzekł nagle z lekkim uśmiechem. – Bestia potrafi
czuć. Jeśli tylko sobie na to pozwoli.
Od razu przyszła jej na myśl pamiętna noc w Londynie, gdy całował ją do utra-
ty zmysłów. Musiała dowiedzieć się o nim czegoś więcej.
– Dlaczego nie pozwala sobie na to znacznie częściej?
– Nie widzi potrzeby, żyje na zupełnie innej płaszczyźnie niż reszta.
Nasunęło jej się kilka odpowiedzi, lecz przezornie postanowiła milczeć. Znacz-
nie rozsądniej było się zabrać do pracy. Grant oznajmił, że gosposia przyrządzi
na kolację paellę z krewetkami i homarem i zaproponował jej drinka. Frankie
wybrała wodę mineralną. Dzisiejsze spotkanie miało pozostać na płaszczyźnie
czysto zawodowej.
Na obszernym tarasie, z którego rozciągał się zapierający dech widok na
Nowy Jork, stało kilka zestawów wygodnych mebli wypoczynkowych. Frankie
wybrała kanapę z widokiem na Central Park i włączyła komputer. Grant wrócił
po chwili z napojami i zajął miejsce obok niej, by móc spoglądać na ekran. Mu-
siała użyć całej siły woli, żeby się skupić na pracy. Grant zadał jej kilka pytań, na
które udzieliła zwięzłych i kompetentnych odpowiedzi, ilustrując je grafiką i wy-
kresami. Wynikało z nich, że niemal każda niewidoczna część samochodu zosta-
ła wyprodukowana przez Grant Industries.
Grant z uwagą studiował diagramy, po czym kazał jej pokazać główny wykres
i zanotować kilka istotnych punktów. Zaczął dyktować, poprawił się i nieco zmie-
nił dobór słów. Frankie pilnie notowała.
– Punkt trzeci. Marka Siberius zostanie zachowana do momentu… – urwał
i kazał jej skasować ten punkt. – Na razie nie będziemy tego ujawniać.
Frankie nie komentowała. Przeszli do analizy planów marketingowych i Grant
kazał jej wyrzucić dwa pomysły, które ona uznała za znakomite. Tym razem po-
stanowiła się wtrącić, ale zbył ją niezbyt przekonującym wyjaśnieniem. No cóż,
ostatnie słowo należało oczywiście do niego.
Przeszli do dalszych zaleceń marketingowych, opisanych jako „niezbędne”.
W pierwszym punkcie była mowa o zamieszczeniu reklam w branżowych czaso-
pismach. Grant kazał jej go usunąć. Frankie przestała cokolwiek rozumieć; jak
zamierzał rozwinąć firmę, nie reklamując szeroko jej produktów?
– Rozwój Siberiusa nie jest dla nas obecnie priorytetem – wytłumaczył, nie pa-
trząc jej w oczy. – Ta firma jest zresztą w branży całkiem dobrze znana.
Nie mogła tak tego zostawić. Obecna strategia Granta stała w jaskrawej
sprzeczności ze wszystkimi założeniami, jakie dotychczas omawiali w kontekście
przejęcia firmy Aristova. Postanowiła zapytać go otwarcie o przyczyny takiego
postępowania.
Okazało się, że było ich kilka, główna zaś dotyczyła obaw Granta, że zarząd
jego firmy nie zaakceptuje pozostawienia marki Siberius, lecz będzie nalegał na
połączenie obu firm w jeden organizm, na co z kolei nie wyrazi zgody Aristov.
– Po co wobec tego marnotrawimy czas na sporządzanie szczegółowego pla-
nu? – zapytała i raptem poczuła, że przecież zna odpowiedź. Grant wcale nie za-
mierzał utrzymać Siberiusa na rynku. Jego misterny plan polegał na tym, by
przejąć firmę od niczego niepodejrzewającego Aristova, po czym szybko ją zli-
kwidować. Nie spodobał jej się ten pomysł.
– Przyrzekłem Aristovowi – powiedział dziwnie spokojnym głosem Grant – że
uczynię wszystko, aby zachować firmę. Nie leży jednak w mojej mocy dotrzyma-
nie owego przyrzeczenia, jeśli będzie stało w sprzeczności z zasadami zyskow-
nego biznesu.
Mogłaby użyć dziesiątek argumentów, wolała jednak milczeć, by nie popaść
w niepotrzebne kłopoty. Wbiła wzrok w ekran i poprosiła rzeczowo, by kontynu-
ował dyktowanie.
– To tylko biznes – warknął Grant w odpowiedzi. – Przestań patrzeć na mnie
z urazą i bądź wreszcie dużą dziewczynką. Nie masz pojęcia, jaka jest stawka
tej transakcji.
– Zapiszę wszystko, co zechcesz mi podyktować – wycedziła na to – ale nie wy-
magaj ode mnie, bym uznała twój plan za uczciwy.
– Tu działa prawo dżungli – rzucił poirytowany. – Przetrwają tylko najsilniejsi.
Mam dopuścić, by ktoś inny przejął Siberiusa? Niedoczekanie!
– W twoim świecie, nie w moim. Aristov to dobry człowiek, obdarzył cię zaufa-
niem.
Zerwał się z miejsca i zaczął spacerować po tarasie. Po chwili oparł się o balu-
stradę i nie patrząc na nią, zaczął mówić:
– Kiedy Coburn i ja byliśmy jeszcze mali, ojciec powiedział nam, że nasza firma
znalazła się na liście stu najprężniejszych amerykańskich przedsiębiorstw. Po
ukończeniu studiów obaj zaczęliśmy pracę u boku ojca. Nie sądziliśmy wówczas,
że przyjdzie nam tak szybko objąć stery.
Ponieważ ojciec Harrisona popełnił samobójstwo, dopowiedziała sobie ze
smutkiem.
– Ojciec coraz więcej pracował, zdarzało mu się przesiadywać z zespołem in-
żynierów całe noce, po czym wracał i odsypiał w domu. Z początku nie budziło to
naszego zdziwienia, ale z czasem zaczęło niepokoić. Pewnego wieczoru wrócił
i zaczął się miotać, mówił tak szybko, bezładnie, że trzeba było wezwać lekarza.
Wtedy zdiagnozowano u niego zespół maniakalno-depresyjny.
– Ile miałeś lat? – odważyła się spytać.
– Piętnaście – odparł ponuro. – Jego stan stopniowo się pogarszał, stres i na-
pięcie wydłużały okresy maniakalnego pobudzenia. Mama całkowicie poświęciła
się opiece nad nim, prasa ani akcjonariusze nie mogli się o niczym dowiedzieć.
Przez dwie dekady udawało się utrzymywać wszystko w tajemnicy. Pewnego
razu ojciec podjął decyzję o zakupie jednej z firm Markovica. – Po raz pierwszy,
odkąd zaczął opowiadać, jego twarz zdradziła emocje. – Poniewczasie okazało
się, że firma stoi na krawędzi bankructwa. W normalnych warunkach jakoś by-
śmy sobie z tym poradzili, ale akurat wtedy omal nas to nie wykończyło.
Oniemiała z zaskoczenia Frankie słuchała, nie komentując.
– Nieudana decyzja wtrąciła ojca w otchłań depresji, z którą nie mógł sobie
poradzić. Do tego doszedł jeszcze stres związany z zamiarem kandydowania na
urząd gubernatora stanu. Pewnego dnia mama wyszła z domu dosłownie na pół
godziny, sądząc, że ojciec śpi. Gdy wróciła, okazało się, że zastrzelił się w swoim
gabinecie.
Serce Frankie ścisnęło się ze współczucia i żalu. Podeszła i położyła mu dłoń
na ramieniu, szepcząc, jak bardzo jej przykro. Spojrzał na nią oczami twardymi
jak kamienie na egzotycznej plaży.
– Nie szukam twojego współczucia – odparł. – Opowiedziałem ci o tym, bo
chcę, żebyś zrozumiała istotę i tło transakcji, jaką zamierzam przeprowadzić.
Przejęcie Siberiusa jest ostatnim akordem mojego planu zemsty na Markovicu
za to, co uczynił memu ojcu. Nic więcej się dla mnie nie liczy.
Nagle wszystkie elementy układanki znalazły się na właściwych miejscach
i Frankie zrozumiała kierujące braćmi pobudki. Coburn uciekał od strasznej
prawdy w rozwiązłość i rozrywki, Harrison zaś knuł groźną zemstę. Jego celem
było wykończenie Markovica, a jeśli przy tym ucierpi też Aristov, to trudno, nie
zamierzał się tym przejmować.
– Jesteś mi potrzebna do przeprowadzenia mojego planu. Oboje musimy spra-
wić, że Aristov podpisze kontrakt. On cię lubi, Kaminski cię lubi, to może nam
się bardzo przydać – wyjaśnił bez ogródek.
Frankie przeniosła wzrok na widoczny w oddali park, oświetlony otaczającymi
go ze wszystkich stron wieżowcami. Oaza spokoju w okrutnym mieście, w któ-
rym trzeba twardo walczyć o swoje. Nie wątpiła, że również Aristova cechuje
bezwzględność w interesach. Nikt, kto doszedł do takiej pozycji, nie był od tego
wolny.
Opowieść Granta wzruszyła ją głęboko, poczuła, że oczy jej wilgotnieją. Za-
mrugała powiekami i postąpiła tak, jak zawsze uczył ją ojciec. Podążyła drogą
uczuć i emocji, żywiła bowiem głębokie przekonanie, że każdy człowiek, który
doświadczył tak strasznej krzywdy ze strony innego, powinien mieć możliwość
zadośćuczynienia.
– Proponuję wrócić do pracy – oznajmiła rzeczowo.
– Jestem okropnym człowiekiem, Frankie – szepnął ze ściągniętą bólem twa-
rzą. – Dotrzymam danej Aristovowi obietnicy, jeśli będę mógł. Ostateczna decy-
zja należy jednak do zarządu firmy.
ROZDZIAŁ ÓSMY
– Dzień dobry – przywitała go Frankie w dniu podpisania kontraktu z Aristo-
vem. – Kawy? – Grant wydawał się zmęczony, niewyspany. – Dzwonił Dennison,
ponoć nie odpowiedziałeś mu na ważny mejl.
– Powiedz mu, że jestem w Chinach.
Oby Aristov podpisał dzisiaj ten kontrakt, myślała Frankie, parząc mocną
kawę. Niestety, sprawa się przeciągała. Aristov miał spotkanie z deweloperami,
które wydawało się ważniejsze niż sfinalizowanie umowy z Grantem, co ten nie
omieszkał zgryźliwie skomentować. Obaj z Kaminskim mieli być wolni dopiero
po osiemnastej i spotkać się z Grantem w ekskluzywnym manhattańskim klubie.
– Mam podpisać kontrakt w nocnym klubie? – pieklił się Grant.
Frankie wyjaśniła, że nie jest to niczym nadzwyczajnym w środowisku rosyj-
skich biznesmenów, lecz nie wydawał się przekonany. Mimo to musiał się zgo-
dzić na warunki Rosjanina.
Klub, wybrany przez Aristova na miejsce spotkania, znajdował się w samym
sercu Manhattanu. Pomieszczenie dla VIP-ów, do którego skierował ich właści-
ciel, wywarło ogromne wrażenie na Frankie. Wysokie witrażowe okna mieniły
się feerią barw, złotozieloną boazerię na ścianach ułożono w intrygujące wzory.
Posadzka pokryta była grubym wzorzystym dywanem, z sufitu zaś zwisały dwa
kryształowe żyrandole.
– Z pewnością jest tu ciekawiej niż w sali konferencyjnej – powiedziała Fran-
kie, witając się z Aristovem. Nie mogła się zdecydować, czy wystrój jej się podo-
ba, czy nie.
Ponieważ Rosjaninowi udało się nabyć dwa luksusowe penthouse’y, na których
mu zależało, nalegał na oblanie transakcji wraz z gośćmi. Ku zdumieniu Frankie,
zmrożona wódka smakowała wybornie.
Po kilku minutach niezobowiązującej rozmowy na temat tynku nieruchomości,
Grant przeszedł do rzeczy. Aristov natychmiast wychwycił pewną nieścisłość
w dotychczasowych ustaleniach.
– Nie mogę ci obiecać, że zarząd przychyli się do mojego wniosku o utrzyma-
nie osobnej marki Siberius – odparł Grant. – Wiesz równie dobrze jak ja, że de-
cydującą wagę mają liczby. Niemniej jednak uczynię wszystko, by stało się tak,
jak się umawialiśmy.
W pomieszczeniu zapadła cisza jak makiem zasiał. Oblicze Granta nie wyraża-
ło żadnych uczuć. Aristov obserwował go spod przymkniętych powiek. Frankie
wstrzymała oddech, gdy położył obie dłonie na stole, jakby zamierzał wstać
i wyjść z sali.
– Dziękuję, że jesteś ze mną szczery – wycedził po długiej chwili milczenia. –
Mów dalej.
Gdy Grant dobrnął do końca swojej prezentacji, Aristov znów popadł w zamy-
ślenie. Przejrzał jeszcze raz dokumenty i rzucił je na stół.
– Nie ma się czym ekscytować – mruknął wzgardliwie.
– Przeciwnie. – Grant wbił w niego posępne spojrzenie, z którym obnosił się
przez cały dzień. – Czterdzieści milionów dolarów to według mnie niezła sumka
na początek nowego przedsięwzięcia.
Rosjanin poprosił o kilka chwil do namysłu i wyszedł z sali. Kaminski powiódł
za nim niespokojnym wzrokiem. Atmosfera stała się tak napięta, że Frankie po-
stanowiła pójść do toalety. Zrezygnowała jednak z pierwotnego zamiaru i wyszła
na przestronne patio, gdzie sporo gości spędzało ciepły letni wieczór. Z pobli-
skiego klubu dolatywały łagodne dźwięki jazzu. W powietrzu unosił się zapach
kwiatów kwitnących w ogrodzie. Frankie ruszyła powoli żwirową ścieżką. Nie-
oczekiwanie znalazł się przy niej Aristov.
Z początku milczał, paląc papierosa. Rzucił niedopałek na trawnik i rozgniótł
go obcasem.
– Jak uważasz, czy powinienem podpisać ten kontrakt? – zagadnął niespodzie-
wanie. – Czy Grant jest człowiekiem honoru, za jakiego pragnie uchodzić?
Frankie poczuła, że zewsząd napierają na nią niewidzialne ściany, muzyka
i odgłosy rozmów niemal ją ogłuszały. Nie chciała brać udziału w tej transakcji;
być może Aristov to wyczuł. Lecz jeśli teraz za jej sprawą nabierze podejrzeń,
zrujnuje to plan Harrisona.
Aristov wpatrywał się w nią z wielką uwagą. Musiała mu odpowiedzieć, nie
uciekając się wszakże do kłamstwa.
– To dobry człowiek. Nie pracowałabym dla niego, gdybym uważała inaczej.
Przewiercał ją wzrokiem na wylot, oceniał, czy czegoś nie knuje. Wreszcie ski-
nął głową i powiedział, że pora wrócić do sali.
Grant przyglądał im się, gdy ramię w ramię kroczyli, by znów zająć miejsca
przy stole. Frankie była blada i wytrącona z równowagi, Aristov natomiast wy-
dawał się czujny i skupiony. Zamówił następną kolejkę zmrożonej wódki dla
wszystkich. Grant czuł rosnące podniecenie. Siedem lat czekania i planowania
nie mogło przecież pójść na marne.
Siedział w napiętym milczeniu, podczas gdy Kaminski gawędził z Frankie
o sztuce. Gdy kelner przyniósł zamówione trunki, Aristov wzniósł toast.
– Na zdrowie – powiedział. – Mamy umowę.
Grant poczuł, że zalewa go fala bezbrzeżnej ulgi. Ostatni element układanki
znalazł się wreszcie na swoim miejscu. Uniósł kryształowy kielich i powtórzył
formułkę Aristova: „mamy umowę”.
Wódka ześliznęła się gładko przez przełyk i rozgrzała wnętrzności. Grant spo-
dziewał się, że owładnie nim poczucie triumfu, ale nie czuł niczego. Był dziwnie
otępiały i znieczulony.
Ukradkiem spojrzał na Frankie. Był ciekaw, co zaszło między nią a Aristovem.
Nie mylił się, starała się ukryć wzburzenie. Upiła łyczek wódki i odsunęła kieli-
szek.
Aristov poprosił o przesłanie pełnego tekstu umowy prawnikom. Jeśli nie zgło-
szą zastrzeżeń, kontrakt zostanie podpisany niezwłocznie.
Grant wciąż czekał na uczucie ogromnej radości, wręcz euforii. Po tylu latach
w końcu dopiął swego! Czekał, kończąc spotkanie i żegnając się z Rosjanami.
Czekał, wsiadając do limuzyny i wyglądając przez okno na nocny Nowy Jork. Ra-
dość nie przychodziła. Nie rozumiał dlaczego. Tak długo wyczekiwana zemsta
na Markovicu miała się w końcu dopełnić. Czyż nie o tym właśnie marzył?
Zagadnął Frankie o Kaminskiego. Czy łatwo się go pozbyła?
– Powiedziałam mu, że kocham się w kimś. Chyba zrozumiał, bo więcej nie na-
legał.
Był ciekaw, czy to jego miała na myśli. On sam z pewnością był w niej zakocha-
ny, choć ze wszystkich sił starał się zwalczyć to w sobie.
– O czym rozmawiałaś z Aristovem na tarasie? – zmienił temat.
– Pytał mnie w zaufaniu, czy powinien podpisać tę umowę – odparła przez zaci-
śnięte wargi. – Czy jesteś człowiekiem honoru, za jakiego on cię uważa.
Grant drgnął, zaskoczony. Aristov zadał jej takie pytanie? Z pozorną obojętno-
ścią zapytał, co mu odpowiedziała. Frankie powtórzyła dokładnie swoje słowa.
Wiedział, ile musiało ją to kosztować, znała wszak jego plany. Uścisnął jej rękę
i cicho podziękował. Walczył z pragnieniem podniesienia jej dłoni do ust i ucało-
wania. Pożądał jej tak mocno, że niemal czuł smak jej skóry na języku. Wiedział
jednak, że nie wolno mu ulec tej żądzy.
Powoli, niechętnie wypuścił jej rękę. Miał wrażenie, że jedynie jej dotyk trzy-
ma go jeszcze przy życiu. Bez tego czuł się martwy w środku.
Zaciskając zęby powtarzał sobie powody, dla których nie wolno mu ulec pożą-
daniu.
Na pytanie szofera, dokąd ma jechać najpierw, podał adres Frankie.
– Twoje mieszkanie jest bliżej – sprzeciwiła się. – Zresztą i tak muszę wziąć od
ciebie dokumenty projektu Detroit, żeby przejrzeć je rano przed twoim przyj-
ściem. Dasz mi je, a potem Derrick odwiezie mnie do domu.
Nie sposób było z tym dyskutować.
Wysiedli na podjeździe przed budynkiem i w milczeniu wjechali windą na górę.
Grant szybko odszukał stosowne dokumenty i przyniósł je do salonu. Poprosił
o wiadomość, gdyby trzeba było coś jeszcze wyjaśnić. Podniosła wzrok i spojrza-
ła mu prosto w oczy, badając, sondując.
– Do zobaczenia jutro. – Kurtuazyjnie odprowadził ją do drzwi i pożegnał krót-
kim skinieniem. Musiał jak najszybciej zostać sam, inaczej rzuciłby się na nią,
niepomny powodów, dla których nie wolno mu było tego zrobić.
– Harrison, czy dobrze się czujesz? – zapytała w progu.
– Tak. Dzięki za pomoc.
Skinęła i wsiadła do windy. Grant nalał sobie drinka, którego nie potrzebował,
i wyszedł na taras. Świecił księżyc w pełni. Okrągła srebrna tarcza słała obietni-
cę. Grant nadal nie czuł niczego, nawet nieopuszczające go dotąd pragnienie ze-
msty gdzieś się ulotniło. Pomasował obolałe skronie. W takie właśnie noce, kiedy
odnosił niezaprzeczalne zwycięstwo, nie umiał się nim cieszyć. Zamiast radości
czuł strach, że i jego pochłonie kiedyś ciemność.
Nie było żadnych przesłanek, że odziedziczył po ojcu skłonność do maniackich
zachowań, za to z pewnością miał po nim inklinację do depresji i smutku. Patrząc
na dumną wieżę Grantów, jaśniejące w ciemności świadectwo wielkości Amery-
ki, po raz setny rozmyślał o tym, czy ojciec był świadom, że lata blisko płomie-
nia, czy też jego blask go oślepiał, zacierając kontury rzeczywistości?
Pulsowało mu w skroniach. Wiecznie musiał podejmować decyzje, tyle waż-
nych decyzji…
Wpatrując się w rozjarzony światłami mrok, myślał, czy każdy człowiek jest
niewolnikiem swojego przeznaczenia? Czy zawsze musi kroczyć ścieżką wyty-
czoną przez los? A może istnieje sposób wzniesienia się ponad ustalone ramy?
Wybicia się i sięgnięcia do gwiazd?
Od tych myśli rozbolała go głowa. Wiedział, że musi się wyrwać z ich kręgu,
ale nie znał sposobu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Frankie wahała się, drążona niepokojem o Harrisona. Spodziewała się, że po
zawarciu porozumienia z Aristovem będzie triumfował, a zamiast tego był po-
sępny i przygaszony. Jeszcze nigdy go takim nie widziała.
Szofer obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Chciał jak najszybciej znaleźć się
w domu z rodziną i nie pojmował, dlaczego Frankie niepewnie przestępuje z nogi
na nogę, zamiast wsiąść wreszcie do limuzyny.
Wsiadła, zatrzaskując za sobą drzwi, i pojazd płynnie włączył się do ruchu.
Targały nią sprzeczne uczucia. Pozwoliła Aristovowi wierzyć, że może polegać
na uczciwości Granta, co prawdopodobnie skończy się dla niego rozczarowa-
niem. Zaklęła pod nosem. Nie potrafiła pojąć zachowania Harrisona. Postąpiła
zgodnie z jego prośbą, a jednak wydawał się z niej niezadowolony. Bezradnie za-
ciskała dłonie, usiłując cokolwiek z tego zrozumieć. Czy ogarnęły go w końcu
wyrzuty sumienia? A może dopiąwszy swego, zrozumiał wreszcie, że zemsta nie
ukoi złamanego serca? I nigdy nie zwróci mu ojca?
A jeśli chodziło o coś zupełnie innego? Postanowiła działać i energicznie zastu-
kała w szybę za plecami szofera.
– Proszę mnie zawieźć z powrotem, zapomniałam czegoś ważnego – poprosiła.
Skinął głową i przy pierwszej okazji zawrócił. Wysiadając przed domem Harri-
sona, powiedziała, żeby Derrick na nią nie czekał, bo zejdzie jej pewnie dłuższą
chwilę. Szofer nie komentował jej nagłej zmiany decyzji.
Weszła bocznym wejściem do budynku. W tym celu wymagany był wprawdzie
odcisk kciuka, ale Harrison zadbał o to na samym początku ich współpracy, na
wypadek gdyby, jak przed kilkoma dniami, musiała pilnie odebrać od niego doku-
menty. Z bijącym sercem wjechała windą do penthouse’u.
Panowała w nim niezmącona cisza. Frankie na palcach przeszła do przestron-
nego salonu. Harrisona nie było nigdzie widać.
Przez uchylone drzwi do gabinetu zobaczyła, że jest w nim ciemno. Nikły
blask dochodził z tarasu, może tam znajdzie gospodarza. Nie myliła się, oparty
o balustradę wpatrywał się w ciemność. Stukając obcasami, zbliżyła się do niego
pewnym krokiem. Odwrócił się zaskoczony.
– Czy zapomniałem o jakichś dokumentach? – zapytał.
– Nie, ja tylko… – urwała, tracąc nagle rezon. Tylko co? W jakim celu się tu
właściwie pojawiła?
Zatrzymała się o kilka kroków przed nim. Był tak samo wysoki i władczy jak
zawsze, do tego zniewalająco przystojny, ale zdawał się czymś udręczony. Mu-
siała się dowiedzieć, w czym rzecz. Zagadnięty otwarcie odparł, że nic mu nie
jest, i poprosił, by wróciła do domu.
– Odkąd Aristov zgodził się podpisać kontrakt, jesteś dziwnie przygnębiony,
a przecież powinieneś się cieszyć – upierała się Frankie. – Czy nie tego właśnie
pragnęliśmy?
– Niepotrzebnie się tym przejmujesz – powiedział, odwracając się, by dalej pa-
trzeć na niebo. – Wracaj do domu, zobaczymy się po południu.
Nie uwierzyła w ani jedno słowo Harrisona. Zawsze twierdził, że nie ulega
emocjom, a teraz miał je wręcz wypisane na twarzy, na całym muskularnym cie-
le. Frankie nie dała się zwieść jego uspokajającym wymówkom.
– Bywa – zaczęła cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu – że to, czego najbardziej
pragniemy, bo myślimy, że dzięki temu będzie nam lepiej na świecie, przynosi je-
dynie rozczarowanie. I nic w tym dziwnego, od początku bowiem ulegaliśmy złu-
dzeniu.
– Wykończenie Markovica sprawi, że poczuję się doskonale, nie miej co do
tego żadnych wątpliwości – odparł i odwrócił się do niej gwałtownie, strącając
jej rękę. – Jestem po prostu zmęczony, mam zbyt dużo na głowie. Idź już, nie mo-
żesz mi pomóc.
– Nie mogę cię tak zostawić.
Utkwił w niej spojrzenie oczu gorących jak węgle i delikatnie musnął jej poli-
czek, przyglądając się z satysfakcją, jak Frankie reaguje drżeniem.
– Jeżeli stąd nie pójdziesz, z rozkoszą dokończę to, co zacząłem w limuzynie –
wyszeptał. – A przecież oboje doszliśmy do wniosku, że to nie byłoby rozsądne.
Frankie czuła, że drżą jej kolana. Powróciło wspomnienie pocałunku z Londy-
nu. Jeśli się temu nie oprze, zostanie strącona w otchłań samozniszczenia. Czy
tego właśnie chciała? Wszak kochała swoją pracę i zależało jej na tym, by ją
utrzymać.
– Idź już – szepnął, muskając kciukiem jej wargi – bo tylko dzięki tobie nie czu-
ję się martwy w środku. Jeśli zostaniesz, nie odpowiadam za to, co się dalej sta-
nie.
Uciekaj, podpowiadał jej głos rozsądku. Zagłuszało go jednak pragnienie prze-
życia niewysłowionej rozkoszy w ramionach Harrisona. Świadomość, że on tak-
że jej pożąda, była wprost hipnotyzująca. Opuszka kciuka, którą wodził po jej
ustach, wyczuwalnie drżała.
– Idź już.
– Nie.
To krótkie, krystalicznie jasne słowo zawisło między nimi w powietrzu. Harri-
son wpił wargi we wnętrze dłoni dziewczyny, jakby smakował esencję jej kobie-
cości. Puls Frankie raptownie przyspieszył.
– Masz pięć sekund na wyjście – wymruczał – a potem oferta traci aktualność.
Już cię stąd nie wypuszczę.
Zamknąwszy oczy, liczyła biegnące sekundy. Z ust Harrisona wyrwało się ci-
che przekleństwo.
Teraz ona wpiła wargi w jego rozgrzaną dłoń. Smakował piżmem i solą, pomy-
ślała, że to zapach prawdziwego mężczyzny. Harrison znieruchomiał, co świad-
czyło o tym, że całym jestestwem chłonie to niezwykłe doznanie.
Po chwili oplótł palcami jej przegub i stanowczym ruchem przyciągnął ją bli-
żej. Poczuła emanujący z niego żar. Upewnił się, czy Frankie także tego chce.
Potaknęła skinieniem, myśląc przelotnie o swoim jedynym doświadczeniu seksu-
alnym, które okazało się ogromnym rozczarowaniem.
Opływało ich ciepłe nocne powietrze. Harrison wsunął palce w upięte włosy
dziewczyny i zaczął wyjmować z nich spinki. Tak mocno szumiało jej w uszach,
że nie słyszała, jak jedna po drugiej spadają na taras. Gdy wyjął ostatnią spinkę,
gęste włosy opadły lśniącą falą na ramiona dziewczyny.
– Nie umiem cię przejrzeć – szepnął, nawijając na palec błyszczące pasemko. –
Jesteś szczera, nieustraszona, czasem niepewna siebie, ale bystra i mądra. To
dlatego Aristov zadał ci dzisiaj to pytanie. W głębi serca jesteś bardzo dobra i to
się czuje.
– Tak mnie wychowano – odrzekła, wydymając wargi.
– Właśnie na tym polega różnica – rzekł nieco tajemniczo. – Przez to wydajesz
mi się nierealna.
Nie miała czasu zastanowić się, czy to dobrze, czy źle, gdyż Harrison zaczął
pokrywać jej ramiona i dekolt namiętnymi pocałunkami. Frankie czuła, że płonie,
gdy zmysłowo kąsał jej szyję. Wydawała z siebie ciche westchnienia i jęki. Miała
miękkie kolana. Obawiając się, że upadnie, objęła go w pasie.
Przesunął dłoń na jej kark i wpił się namiętnie w jej usta. Pocałunek zdawał się
nie mieć końca, obiecywał niezmierzone rozkosze. Racjonalna strona umysłu
Frankie została odłączona na dobre.
Zsunął żakiet z jej ramion i odwiesił na poręcz. Z guzikami bluzki poradził so-
bie tak umiejętnie, że nabrała absolutnej pewności, że ma do czynienia z eksper-
tem w dziedzinie uwodzenia. Gdy skończył, stała przed nim obnażona, rumieniąc
się jak jutrzenka. Na jego twarzy odmalowało się wyraźne pożądanie.
– Jesteś taka piękna – wyszeptał. – Nigdy nie zapomnę chwili, gdy tamtego
dnia ujrzałem cię na miejscu Tessy.
Wspomnienie przeżytego upokorzenia było dla Frankie dość bolesne. Ze wsty-
dem spuściła wzrok.
– Nieraz śniłem o tobie… – wyznał. – Te kajdanki… – Zakryła twarz dłońmi; od-
sunął je delikatnie, ale stanowczo. – Nie masz się czego wstydzić. Nigdy nie wi-
działem bardziej ponętnego widoku.
Serce Frankie biło przyśpieszonym rytmem. Namiętne pocałunki Harrisona
wywarły na niej piorunujące wrażenie. Gdy położył dłonie na jej piersiach, piesz-
cząc delikatnie nabrzmiałe sutki, przemknęło jej przez myśl, że już nigdy nie
usiądzie przy swym biurku bez uczucia zażenowania, że od tej pory wszystko
będzie inaczej.
– Nie myśl o tym – jęknął głucho Harrison, jakby czytał w jej myślach. – Nie
dzisiaj, oddaj mi się, czuj…
Usłuchała, przeczuwając, że tylko on może sprawić, by doznała prawdziwej
rozkoszy. Była o tym absolutnie przekonana.
Z jej gardła wydarł się raptem przeciągły jęk. Przytrzymała kochanka za umię-
śnione ramiona. Harrison czule ukąsił ją w szyję, obiecując, że to dopiero począ-
tek i powinna się spodziewać więcej. Znacznie więcej.
Kolanem rozsunął jej nogi, przytrzymując ją, powiódł ręką po udach. Oczywi-
ście nosiła ulubione koronkowe podwiązki, co zauważył i ze świstem wciągnął
powietrze.
– Szaleję za tobą – szepnął z ustami w jej włosach.
Wsunął ramię pod jej kolana i bez trudu podniósł ją do góry, jakby była lekka
jak piórko. Serce zabiło jeszcze szybciej na myśl, że Harrison jest takim siła-
czem. Oddała mu się w posiadanie, co napełniło ją raptem uczuciem lekkiej pani-
ki.
Poniósł ją przez słabo oświetlony salon i długi korytarz do przestronnej sypial-
ni pana domu. Szum w uszach i walenie serca nie ustawały. Poczuła, że stoi na
grubym, miękkim dywanie i ma przed oczami zapierający dech widok na Central
Park. Harrison zdjął krawat i wpatrując się we Frankie, rozpiął guziki koszuli.
Natychmiast zaschło jej w ustach. Wbiła palce stóp w miękkie włosie dywanu,
walcząc z pragnieniem błyskawicznego opuszczenia luksusowej siedziby Harri-
sona.
Ruszył do niej leniwie, nieśpiesznie. Musiał dostrzec niepokój w jej oczach, bo
przystanął i mruknął:
– Zaufaj mi.
– Dobrze – odszepnęła ledwo dosłyszalnie z sercem ściśniętym ze wzruszenia.
Stanął przed nią, wyszarpnął poły koszuli ze spodni i nieco teatralnym gestem
zerwał ją z ramion. Frankie nie widziała jeszcze tak wspaniale zbudowanego
mężczyzny. Twarda jak skała, wysklepiona klatka piersiowa, szerokie, proste
barki. Musiała go dotknąć, niczym piękny eksponat. Położyła dłonie na torsie
Harrisona i wodziła nimi, ucząc się go na pamięć. Pozwolił jej na tę poufałość.
To było tak niezwykłe, że poczuła, że kręci jej się w głowie.
Musnęła jego twardy tors. Drgnął, lecz nie odsunął jej palców. Przeciwnie, gdy
chciała cofnąć ręce, poprosił o więcej.
Okazało się, że nie do końca pojęła jego intencje. Nakrył jej dłoń swoją i zsu-
nął niżej, na podbrzusze. Niespodziewany kontakt z jego twardą, nabrzmiałą
męskością sprawił, że krew żywiej popłynęła w jej żyłach. Przymknęła oczy
i ostrożnie badała obiekt swoich pieszczot. Harrisonowi musiało się to podobać,
bo nachylił się do niej, jęcząc z cicha. Ośmielona, pogłaskała go mocniej i poczu-
ła, jak ogromnieje pod jej dotykiem.
Zaczął gładzić jej uda, wsunął palce pod elastyczną koronkę podwiązek.
– One zostaną – szepnął.
Przesunął dłonie wyżej i dotknął brzegu koronkowych majteczek. Frankie od-
ruchowo znieruchomiała, czekając z głową na jego piersi, co teraz zrobi Harri-
son. Kolanem rozsunął jej uda i musnął źródło jej kobiecości z tak nieskończoną
tkliwością, że ledwie utrzymała się na nogach.
Z jej ust wymknął się przeciągły zduszony jęk. Harrison podtrzymał ją, gdy
ugięły się pod nią kolana, i nie przerywał pieszczoty. Ochrypłym głosem szeptał
jej do ucha pytania: Czy ci się podoba? Czy chciałabyś więcej? Wyjęczała, że
tak; nigdy dotąd nie czuła czegoś tak cudownego.
Cofnął rękę. Miała ochotę krzyczeć i błagać go o dalsze pieszczoty. Jeszcze ni-
gdy nie doznała tak głębokiej rozkoszy. Lecz Harrison właśnie ściągał spodnie,
gotów przejść do kolejnych etapów ich intymnej znajomości. Zsunął jedwabne
bokserki i zaprezentował się Frankie w całej okazałości. Momentalnie zaschło
jej w ustach, a dłonie zaczęły się pocić. Spodziewała się, że będzie ogromny, ale
to, co ujrzała, wprawiło ją w lekkie oszołomienie.
Stojąc przed nią nagi, ściągnął z niej bluzkę, znalazł suwak z tyłu spódnicy
i rozpiął go szybkim ruchem. Zawstydziła się nieco na myśl, że znalazła się oto
w samych figach z koronki. Na policzkach Harrisona wykwitł głęboki rumieniec,
w ciemnych oczach błyszczało podniecenie. Troski i kłopoty pierzchły, zastąpio-
ne przez silne pragnienie jej ciała. Pragnął ją posiąść, by ostatecznie się przeko-
nać, że jest istotą z krwi i kości, jakby jeszcze w to nie uwierzył.
Śledziła go wzrokiem, gdy przysiadł na brzegu szerokiego łoża i naciągnął pre-
zerwatywę. Nie mogła oderwać oczu od tego wspaniałego mężczyzny. Gdy upo-
rał się już z kondomem, przywołał ją władczym spojrzeniem. Podeszła i znalazła
się zaledwie kilka centymetrów przed nim.
– W moich fantazjach zakuwasz mnie w kajdanki – szepnął, świdrując ją rozpa-
lonym wzrokiem. – Ale to niepotrzebne. I tak niepodzielnie nade mną panujesz.
Nogi miała ciężkie jak z ołowiu. Delikatnie zdjął z niej figi. Zachwiała się nie-
bezpiecznie i omal nie upadła, gdy wsunął palce pomiędzy jej uda, a drugą ręką
mocno ścisnął za pośladki, jakby oznajmiał: biorę cię w posiadanie. Przytrzyma-
ła się jego twardych barków.
– Lubię jak kobieta mnie związuje – ciągnął – tyle że wtedy nie mógłbym cię
tak pieścić. A chcę, żebyś była tak rozpalona jak w moich fantazjach.
Frankie przymknęła oczy. Mimowolnie kołysała się i ocierała w rytm jego
pieszczoty. To było wprost niewiarygodne. Z jej ust wydarł się znowu cichy jęk.
– O tak… – szeptał, nie przerywając pieszczoty. – Taką właśnie cię lubię…
Nagle znów cofnął palce, pozostawiając ją rozpaloną i słodko obolałą. Omdle-
wającym głosem zapytała, co jeszcze robi mu w jego fantazjach.
– Ujeżdżasz mnie jak prawdziwa amazonka – odpowiedział, pociągając ją na
siebie.
Było to cudowne, zmysłowe przeżycie. Kołysała się z głową odchyloną do tyłu,
ściskając udami biodra kochanka. Podtrzymywał ją, pomagając jej się poruszać.
Ich ruchy stawały się stopniowo coraz bardziej gwałtowne. W pewnym momen-
cie wyprężyła się i wydała przeciągły, gardłowy jęk, wpijając paznokcie w barki
Harrisona, który zdawał się nie odczuwać bólu. Pod powiekami eksplodowały jej
fontanny oślepiająco białego światła i zadrgała kurczowo, szczytując, po czym
opadła bezwładnie na jego tors. Długo nie była w stanie się poruszyć.
Rześkie nocne powietrze przyjemnie chłodziło rozpaloną skórę. Harrison
przetoczył się wraz z nią na bok i uważnie popatrzył jej w oczy.
– Tylko o niczym nie myśl – przestrzegł.
– Dobrze – odmruknęła niewyraźnie. Czuła się zmęczona jak po długim biegu.
Dłuższą chwilę leżeli w milczeniu, po czym Harrison wstał i dyskretnie pozbył
się prezerwatywy. Wrócił i położył się przy Frankie na plecach.
– Przyznam, że trochę mnie zaskoczyłaś tym, co powiedziałaś Aristovowi na
mój temat… – zagadnął.
– Powiedziałam prawdę, jesteś dobrym człowiekiem. Martwi mnie tylko, co się
stanie z jego firmą, kiedy ją przejmiesz. Moja rodzina od trzydziestu lat posiada
restaurację. Gdyby ktoś ją raptem odkupił i wszystko tam pozmieniał, byłabym
załamana.
– Skoro tak kochasz tę knajpę, to dlaczego w niej nie pracujesz? – zapytał, de-
likatnie masując jej kark.
– Rodzice bardzo tego chcieli… Ja jednak od dziecka marzyłam o posadzie asy-
stentki i w końcu dopięłam swego.
– Podoba ci się praca z takim tyranem jak ja? – rzucił żartobliwie, muskając
wargami jej szyję.
– Bywasz okropny – przyznała, lecz kiedy się zasępił, szybko dodała: – ale dużo
się od ciebie uczę. Masz ogromną wiedzę o prowadzeniu biznesu.
– Tylko to ci we mnie imponuje?
– Dobrze wiesz, że tak nie jest. Od początku wpadłeś mi w oko, sama się sobie
dziwię, bo wcale taka nie jestem, skrupulatnie oddzielam pracę od życia prywat-
nego…
– Jak to, przecież podkochujesz się w moim bracie.
– Ciągle to powtarzasz – żachnęła się z oburzeniem. – Coburn jest bardzo
przystojny i wspaniale nam się pracowało, ale nic ponad to!
– A twoje rodzeństwo? Dlaczego nie chcieli przejąć rodzinnego interesu? – za-
pytał z zaciekawieniem.
– Mam pięciu braci – wyjaśniła ochoczo. – Jeden jest neurochirurgiem, drugi
psychologiem, trzeci inżynierem, czwarty pracuje w banku, najmłodszy zaś
w wieku dwudziestu sześciu lat dorobił się sieci klubów fitness. Sam więc wi-
dzisz, że tylko ja nie skończyłam studiów i nadawałam się w sam raz do prowa-
dzenia knajpy. Ojciec mawia, że mam podejście do ludzi.
– O, z pewnością… – Pocałował ją głęboko w usta. – Ale to nie wszystko. Mó-
wisz trzema językami i jesteś doskonale zorganizowana. Poza tym inteligentna
i błyskotliwa, a to niezbędne kwalifikacje dobrej asystentki.
– Nie musisz mnie pocieszać, dobrze znam swoją wartość – odrzekła zmiesza-
na. Wolałaby nie ciągnąć dłużej tej rozmowy. – Juliana twierdzi – zaczęła, pra-
gnąc zmienić temat – że Anton Markovic to zły, niebezpieczny człowiek. Ze
względu na jego powiązania ze światem przestępczym wolałaby, żeby Aristov
nie robił z nim żadnych interesów. – Podniosła wzrok na Harrisona, w którego
oczach mignęły groźne błyski. – Czy on wie, że depczesz mu po piętach?
– Nie wie. I przestań się już nim zajmować. Juliana ma rację, z Markovicem le-
piej nie zadzierać.
– A ty właśnie z nim zadarłeś…
– Frankie… – rzekł z naciskiem i przekręcił się na bok. – Chyba będę cię mu-
siał uciszyć. – Zamknął jej usta namiętnym pocałunkiem, pieszcząc jednocześnie
jej miękkie piersi. Przywarła do niego spragniona dalszych pieszczot. Wsunął się
na nią powoli i zanim w nią wszedł, zdążył jej szepnąć do ucha, że już się za nią
stęsknił i dopiero teraz sprawi jej rozkosz, jakiej ona nigdy nie zapomni…
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Harrison ocknął się i poczuł lekki ucisk na udzie. Doleciał go delikatny, zmysło-
wy zapach perfum. Z początku myślał, że znowu przyśniła mu się jego śliczna
asystentka, lecz gdy uniósł powieki, przekonał się, że to nie sen, ujrzał bowiem
długą szczupłą nogę. Frankie spała wtulona w poduszkę, z nogą zarzuconą na
udo Harrisona. Wspomnienia poprzedniej nocy powróciły z niezwykłą jaskrawo-
ścią.
Na moment zamknął oczy i wrócił myślami do wydarzeń poprzedniego dnia.
Aristov zgodził się podpisać kontrakt, on zaś zamiast radości poczuł się martwy
w środku. Potwory w jego głowie znowu się ożywiły, z zakamarków mózgu wy-
pełzł dławiący mrok.
Wiedziona kobiecą intuicją Frankie wróciła do niego. Zastała go w chwili sła-
bości, gdy nie był w stanie obronić się przed jej urokiem. Uwiódł ją, choć tak się
przed tym bronił. Położył dłoń na jej gładkim udzie; zamruczała przez sen i przy-
tuliła się mocniej. Zadrżał na myśl, jak bardzo odsłonił przed nią swoje wnętrze.
Poczuł, że cały się poci. Nigdy nikogo do siebie nie dopuszczał, nie zdradzał
swoich słabości. Lecz ona jednym czułym gestem zniszczyła mur, jaki wokół sie-
bie wybudował. Nie mógł pojąć, jak łatwo jej uległ. Wiedział jedno: tylko ona po-
trafiła odegnać dręczące go demony.
Odsłaniając się przed nią, popełnił być może duży błąd, lecz jednemu nie mógł
zaprzeczyć: mrok się rozwiał, miał znowu jasną głowę.
Ponownie doleciała go subtelna woń perfum i ciało zareagowało natychmiast.
Wiedział jednak, że jeśli tknie ją choćby jednym palcem, będzie bezpowrotnie
stracony. Musiał wymknąć się z łóżka, wziąć prysznic i wymyśleć, co dalej po-
cząć z tą niezręczną sytuacją.
Jak najdelikatniej odsunął jej nogę i powoli wstał. Zwinęła się w kłębek i spała
dalej. Zerknął na nią przez ramię i od razu tego pożałował. Tej nocy miał przy
sobie prawdziwego anioła. Długie czarne włosy zakrywały twarz, kształtów mo-
głaby jej pozazdrościć sama Wenus, a dobroć wylewała się z niej wszystkimi po-
rami. Zagryzł wargi, by przywołać się do porządku.
Stanął pod strumieniem lodowatej wody. Dzisiaj wyśle Aristovowi dokumenty,
Rosjanin podpisze, a wówczas pozostanie tylko z dawna wyczekiwana konfronta-
cja z Markovicem. Sprawa wydawała się raczej prosta. Markovic przyjedzie do
Waszyngtonu lobbować w sprawie dużego rządowego kontraktu. Poniewczasie
zrozumie, że nic z tego nie wyjdzie, łańcuch dostawców bowiem został przejęty
przez Grant Industries.
Wyszedł spod prysznica, wytarł się ręcznikiem i na palcach wśliznął się do sy-
pialni. Frankie dalej spała. Ubrał się i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Z paru-
jącym kubkiem w ręku stanął na tarasie i podziwiał budzący się do życia Man-
hattan. W parku zgasły latarnie, ulicami przemykały nieliczne o tej porze tak-
sówki i pojazdy prywatne.
Westchnął i podjął decyzję. O poranku sprawy zawsze wyglądały lepiej, nie
mógł jednak zaprzeczyć, że to, co wydarzyło się wczorajszej nocy między nim
a Frankie, było poważnym błędem. Nie umiał pojąć, jak mógł do tego dopuścić.
Po tym co zaszło, nie mogli dalej ze sobą współpracować. To wykluczone. Już
wcześniej nie był w stanie skupiać się na pracy tak, jak to miał w zwyczaju, a co
będzie teraz, skoro już wiedział, jak to jest mieć Frankie w swej mocy, rozkoszo-
wać się jej dzikością i słodyczą.
Niechybnie doprowadziłoby go to do szaleństwa.
Oddanie jej do dyspozycji Coburna nie wchodziło, rzecz jasna, w grę. Nie mógł
znieść myśli, co mogłoby się stać, gdyby jego brat…
Koniec, podjął decyzję. Właśnie tak należało postąpić.
Frankie ocknęła się z nieprzyjemnym szarpnięciem i od razu przypomniała so-
bie, gdzie się znajduje. W zasięgu wzroku nie było Harrisona, co przyjęła z ulgą.
Zerwała się z łóżka i prędko narzuciła ubranie. Rozejrzała się jeszcze dookoła
i wyruszyła na poszukiwanie bestii, której niepotrzebnie, o czym była teraz
przekonana, okazała aż tyle współczucia.
Strach skręcał jej wnętrzności na myśl o tym, do czego wczoraj doszło. Od kie-
dy to jej plany zawodowe przestały się liczyć, górę zaś wzięła chęć uleczenia
chorej duszy Harrisona?
Ani przez chwilę nie żywiła złudzeń, że po czymś takim możliwa będzie ich dal-
sza współpraca.
Doleciał do niej zapach kawy, więc ruszyła do kuchni. Nie znalazłszy tam Har-
risona, przecięła salon i zajrzała do gabinetu. Pracował, świeży jak poranek.
Z niesmakiem omiótł wzrokiem jej potargane włosy, wymięte ubranie i bose
nogi.
– Wykąpię się i przebiorę w domu. Chciałam tylko powiedzieć, że wychodzę. –
Zmusiła się do uśmiechu.
– Najpierw zrób sobie kawy, a potem porozmawiamy.
Władczy ton natychmiast przywołał wspomnienia z wczorajszej nocy, kiedy wy-
dawał jej polecenia, każąc robić rzeczy, o których nie mogła pomyśleć bez ru-
mieńca.
Gdy wróciła z kawą, poprosił, by zajęła miejsce na sofie, a sam usiadł naprze-
ciw niej w obrotowym fotelu i przyglądał jej się z kamienną twarzą. Bestia wró-
ciła. Uznała, że tak będzie lepiej.
– Oboje wiemy, że to, co między nami zaszło, było nieuniknione – zaczął. Kiw-
nęła głową, próbując opanować drżenie rąk. Utkwił w niej wzrok i ciągnął: –
Mimo to niedobrze się stało. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. – Skinęła i na-
dal milczała. – Było cudownie – wyznał nieoczekiwanie. – Wcześniej byłem przy-
bity, musiałem się wyrwać z kręgu przykrych myśli. Pomogłaś mi w tym.
Pomyślała, że starannie dobiera słowa, jakby zeznawał przed sądem. Sugero-
wał, że nie wiedział, co czyni. Chciała głośno zaprotestować, zmusić go, żeby
przyznał, że łączy ich coś szczególnego, była o tym absolutnie przekonana. Wie-
działa, że oboje przeżyli niezapomnianą noc. Ta wiedza nie zdała się jednak na
nic, bo Harrison nigdy tego nie przyzna. Nie pozwolą mu na to rządzące nim de-
mony.
Żałowała teraz, że nie trzymała się od niego z daleka.
– Potrzebowałeś kogoś przy sobie – przemówiła głuchym głosem. – Rozumiem.
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmilczał, zaciskając wargi.
– Musimy postanowić, co dalej – wyrzekł dopiero po chwili. – Trudno się chyba
spodziewać, żebyśmy nadal pracowali razem. Po podpisaniu kontraktu z Aristo-
vem odeślę cię z powrotem do Coburna. Do powrotu Tessy zatrudnię którąś
z poleconych przez nią asystentek.
Drgnęła, jakby smagnął ją batem. Spodziewała się tego, ale ton, jakim oznaj-
mił jej swoje decyzje, był nie do zniesienia.
– Jak wytłumaczysz się Coburnowi? – zapytała przez ściśnięte gardło.
– Powiem, że nie mogliśmy się dogadać z mojej winy. Zna mnie, wie, jaki ze
mnie sukinsyn. Nie będzie nic podejrzewał.
Nie była przekonana, czy Coburn da się tak łatwo zwieść. Znał przecież także
ją i wiedział, że rzadko kiedy rezygnuje. W tej chwili liczyło się jednak tylko jed-
no: jak najprędzej opuścić mieszkanie Harrisona, zanim da się ponieść żalowi
i złości i powie coś niestosownego, czego potem będzie żałowała. Spytała, czy
może już iść.
– Dwie sprawy – odparł z błyskiem w oku. – Zadzwoń do agencji i poproś
o umówienie kandydatek na rozmowę w przyszłym tygodniu.
– Oczywiście. – Aż tak szybko chciał się jej pozbyć?
– Prawnicy prześlą dziś Aristovowi kontrakt. Bądź pod telefonem, gdyby po-
trzebował jakichś wyjaśnień. Jak pamiętasz, mam ważne spotkania.
Skinęła sztywno głową i wstała. Była już prawie przy drzwiach, gdy doleciało
ją zadane chłodno pytanie, czy dobrze się czuje.
– Doskonale. – Odwróciła się i posłała mu lodowate spojrzenie. – Do zobacze-
nia po południu.
Grant spędził cały ranek na spotkaniach z przedstawicielami branży motory-
zacyjnej z całego kraju, usiłując nie rozpatrywać tego, że zachował się wobec
Frankie jak ostatni łajdak. Dobrze wiedział, co pragnęła usłyszeć, zresztą sam
przed sobą wcale nie ukrywał, że to poczuł. Napomykał jej o tym co rusz wczo-
rajszej nocy, ale nigdy nie przyznałby się do tego w blasku dnia.
Upił łyk kawy i skrzywił się z obrzydzeniem. W głębi ducha był pewien, że nig-
dy z nikim nie łączył go taki rodzaj więzi jak z Frankie, nawet z Susanną, którą
przecież na swój sposób kochał. Nie oznaczało to jednak wcale, że miał Frankie
coś do zaofiarowania, nawet po odesłaniu jej do biura Coburna. Nie wyobrażał
sobie romansu z nią, choćby po to, żeby się przekonać, dokąd to wszystko zmie-
rza. Nawet on nie był zdolny do takiego okrucieństwa, skoro znał odpowiedź na
to pytanie. Donikąd.
Poprawił się w fotelu, usiłując się skupić na słowach prezesa grupy przemysło-
wej. Jego myśli podążały jednak stale ku kobiecie, która z taką łatwością skru-
szyła mur, jaki wokół siebie zbudował. Udowodniła, że jest nadal zdolny do
uczuć, lecz on wiedział, że ucieknie na pierwszy objaw przywiązania, jaki u sie-
bie spostrzeże; zawsze tak czynił. Był pewien, że postąpił słusznie, wyjaśniając
jej to od razu, choć z pewnością ją zranił.
Spotkanie zostało przerwane w porze lunchu i Grant poszedł zobaczyć się
z bratem. Coburn siedział za biurkiem, przeglądając papiery.
– Doszły mnie słuchy, że Aristov jednak podpisał – zagadnął ostrożnie. – Czy
wyspałeś się wreszcie porządnie w ramionach planowanej od tak dawna zemsty?
– Owszem, podpisał – warknął Harrison, czerwieniejąc. – Przyszedłem poroz-
mawiać o Francesce.
– Mam nadzieję, że nie chcesz się wycofać z obietnicy zabrania jej na dorocz-
ne przyjęcie? Pamiętasz, że cię o to poprosiłem? – zaniepokoił się Coburn.
Do diabła, na śmierć zapomniał o przeklętym przyjęciu. Stanowiło to pewien
problem.
– Nie, nie w tym rzecz. Uważam, że współpraca nam się nie układa i wolałbym
jednak do powrotu Tessy znaleźć sobie inną asystentkę – odparł.
– Stałeś tu bodajże wczoraj, opowiadając, jak świetnie poradziła sobie w Lon-
dynie – zauważył Coburn, mierząc go uważnym spojrzeniem. – Co się nagle
zmieniło? – Wstał i okrążył biurko. – Uwierzyłbym w te brednie, gdybym nie spo-
tkał Frankie dziś rano w windzie. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Wobec tego
pytam: co jej zrobiłeś?
– Proponuję, żeby wróciła do ciebie – odparł Harrison, zaciskając dłonie w pię-
ści. Nie chciał wdawać się z bratem w niepotrzebną sprzeczkę. – Tak będzie le-
piej dla wszystkich.
– Frankie wpadła ci w oko… – rzucił domyślnie Coburn. – Od razu tak pomyśla-
łem, gdy zobaczyłem te zdjęcia…
Harrison zignorował domysły Coburna.
– W tym tygodniu czeka ją jeszcze dokończenie rozmów z Aristovem i organi-
zacja zebrania udziałowców. Na początku przyszłego wybierzemy kandydatkę
na zastępstwo Tessy i będziesz mógł mieć ją z powrotem u siebie – oznajmił
chłodnym tonem.
– Czyli co? Prześpisz się z nią kilka razy, po czym strzepniesz jak pyłek z ręka-
wa? Ona jest inna niż te twoje wyrafinowane panny. Będzie zdruzgotana.
– I dlatego tak się nie stanie. – A przynajmniej nie będzie powtórki. – Weź ją
sobie z powrotem i oszczędź mi kazania. Myślałby kto, że jesteś inny niż ja.
– Przynajmniej miałem tyle rozumu, żeby trzymać się od niej z daleka. – rzucił
Coburn z goryczą. – Co będzie z przyjęciem?
Zbył brata obietnicą, że zabierze Frankie do Long Island. Miał jeszcze tydzień
na wymyślenie sposobu wyplątania się z tego.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
– A więc jednak żyjesz… – W słuchawce rozległ się znajomy głos Salvatore. –
Kazali mi to sprawdzić.
– Nie jest lekko – roześmiała się Frankie z przymusem. – Mój nowy szef to po-
ganiacz niewolników. Na szczęście za tydzień wracam do Coburna i życie wróci
do normy. – Zabolały ją te słowa.
– Przyjdź jutro wieczorem do knajpki rodziców, to pogadamy.
– Nie mogę, zostałam zaproszona na doroczne przyjęcie Grantów do Long Is-
land.
Brat gwizdnął z podziwem, na co wyjaśniła mu, że to będzie raczej obowiązek
niż przyjemność.
– Kto wie, może poznasz jakiegoś fajnego milionera – zażartował.
To niemożliwe, pomyślała. Jedyny bogacz, na jakim jej zależało, był akurat nie
do zdobycia. Brat zapytał, z kim się wybiera.
– Właściwie z nikim… Mam towarzyszyć Harrisonowi, to formalność. – W słu-
chawce zaległo znaczące milczenie. Poczuła, że powinna jeszcze coś dodać, by
uspokoić nadopiekuńczego brata. – To ma być nagroda dla mnie. Zobaczymy się
w przyszłym tygodniu i wszystko ci opowiem, obiecuję. A teraz wybacz, muszę
już wracać do pracy. – Prawdę mówiąc, miała ochotę zwierzyć się ukochanemu
bratu, lecz uznała, że nie byłoby to rozsądne.
– Frankie… – zapytał z wahaniem. – Czy na pewno dobrze się czujesz? Masz
jakiś dziwny głos. Może pogadamy przy kawie?
– Wybacz, naprawdę jestem zajęta. I trochę zmęczona, to wszystko. – Poże-
gnała się i rozłączyła.
Wolała nie wyjawiać bratu, że ma kłopoty z mężczyzną, który w dodatku jest
jej szefem. Przypędziłby tu w kwadrans i rzucił Harrisonowi wyzwanie. Poczuła
łzy wzbierające pod powiekami. Tak dobrze rozpoczęła swoją karierę, a teraz
wszystko waliło się w gruzy. Coburn na pewno pomyśli, że sobie nie poradziła,
choć wydawał się wręcz uradowany perspektywą jej powrotu. Napomknął, że
nie jest zadowolony z zastępstwa i brakuje mu promiennego uśmiechu Frankie.
Na tę myśl poczuła jeszcze większą przykrość. Wyglądało na to, że Harrison
ma jej całkiem dosyć, tym bardziej że po sfinalizowaniu kontraktu z Aristovem
przestała być dla niego przydatna. Świetlane perspektywy, jakie miała do nie-
dawna przed sobą, kurczyły się w szybkim tempie, więc na razie nie mogła się
pokazać rodzinie na oczy, by nie usłyszeć zwyczajowego: „a nie mówiłem?”.
Do pokoju wszedł szef działu prawnego Grant Industries i położył jej na biurku
grubą teczkę z dokumentami. Zerknął na zamknięte drzwi do gabinetu Granta
i oznajmił z zadowoleniem:
– Podpisane, przypieczętowane, nie do ruszenia. Niedźwiedź powinien być za-
dowolony. – Spojrzał na zegarek i dodał: – Mam ważne spotkanie podczas lun-
chu. Gdyby były jeszcze jakieś pytania, niech Grant do mnie zadzwoni.
Wyszedł, pogwizdując, Frankie zaś pomyślała, że z chęcią przejęłaby od niego
odrobinę dobrego nastroju. Ostatnie pięć dni były dla niej nadzwyczaj trudne.
Oboje z Harrisonem starali się schodzić sobie z drogi, wymiana bodaj dwóch
słów wywoływała ogromne skrępowanie. Harrison traktował ją z lodowatą
uprzejmością. Być może wynikało to stąd, że gdyby znaleźli się raptem blisko
siebie, nie potrafiliby zachować chłodnego opanowania.
Mimo to Frankie była przekonana, że unikanie bezpośredniego kontaktu
z Harrisonem jest najlepszym i jedynym wyjściem.
Wstała, biorąc teczkę z kontraktem do ręki. Była już tym wszystkim tak
straszliwie zmęczona. Kiedy wróci do biura Coburna, sytuacja wreszcie się
unormuje. Ustaną dręczące sny o namiętnej nocy z Harrisonem. Ona sama prze-
stanie zwracać uwagę na wahania nastroju szefa i porzuci niewczesną chęć po-
cieszania bestii, która wcale tego nie potrzebuje, przynajmniej w swoim mnie-
maniu.
Skierowała się do gabinetu Granta, myśląc, że najtrudniejsze będzie przyjęcie
na Long Island. Musi tam pójść z Harrisonem, choć wolałaby zmywać talerze
w restauracji rodziców, co dobitnie świadczyło o jej niechęci.
Zastukała i weszła do środka, pokazując mu teczkę. Rozmawiał akurat przez
telefon. Dał jej znak, żeby zaczekała, i szybko zakończył rozmowę.
– Załatwione? – zapytał.
– Tak, już po wszystkim. Możesz zadzwonić do Jacka, gdybyś miał jeszcze ja-
kieś pytania.
– Jesteś ważną częścią tego sukcesu – powiedział nieoczekiwanie. – Trzeba to
uczcić, zapraszam cię na lunch.
Popatrzyła na niego takim wzrokiem, jakby nagle oznajmił, że wyjeżdża do In-
dii na kurs jogi, i przypomniała, że ma ważne spotkanie.
– No to je odwołam. Wykonałaś świetną robotę i chcę cię w ten sposób doce-
nić.
Pomyślała, że Harrison zamierza tym „prezentem” ukoić wyrzuty sumienia.
Trzymał w ręku umowę, w wyniku której tysiące ludzi stracą pewnie pracę. Po-
czuła się wykorzystana, co napełniło ją gniewem.
– Dziękuję, nie skorzystam – odparła chłodno. – To miła propozycja, ale chyba
straciłam apetyt. – Przeszył ją ciężkim spojrzeniem, ale nie dała się zbić z tropu.
– Czy mam ci coś kupić na lunch? Masz spotkanie za dziesięć minut. – Powie-
dział, że zje coś później, wobec tego odwróciła się na pięcie i odeszła.
– Francesca…
Podniosła rękę, nie zwalniając kroku. W ubiegłym tygodniu to on był na grani-
cy wybuchu. Teraz przyszła kolej na nią.
Harrison z ponurą miną szykował się na doroczne przyjęcie. Miał kiepski na-
strój od momentu, gdy Frankie wyprostowana jak świeca wymaszerowała wczo-
raj z gabinetu, nie pozostawiając złudzeń, co o nim myśli. Uznał, że to nie w po-
rządku. Byli wszak dorośli i dąsanie się nie ułatwiało sytuacji.
On także się zmagał, nie sądziła chyba, że jest to dla niego łatwe? Zakopał się
w pracy po uszy, nocami przemyśliwał o przyszłości koncernu i rozprawie z Mar-
kovicem, nie dopuszczając do siebie myśli o niej.
Starał się dowieść samemu sobie, że spędzona z nią noc niczego w jego życiu
nie zmieniła.
Narzucił marynarkę i mamrocząc pod nosem przekleństwa, zjechał do pod-
ziemnego garażu po samochód. Musiał pojechać po Frankie, która mieszkała
całkiem niedaleko.
Doznał lekkiego wstrząsu, gdy ujrzał ją czekającą na chodniku. W karmazyno-
wej sukni miękko opływającej jej zgrabną sylwetkę wyglądała niesamowicie po-
ciągająco. Pomyślał z goryczą, że dla niego jest niedostępną boginią.
Wysiadł i podszedł do niej, mimo woli omiatając ją długim spojrzeniem. Włosy
skręcone w loki upięła na czubku głowy, w uszach miała długie błyszczące kol-
czyki. Na stopach eleganckie srebrne sandałki na niebotycznych obcasach. Za-
stanowiło go spojrzenie jej jasnoszarych oczu. Brak było w nich charaktery-
stycznej dla niej pewności siebie.
To będzie bardzo długi wieczór.
– Cześć – przywitał się z nią nieswoim głosem. Spłoszona, umknęła spojrze-
niem. Ofuknął się w duchu i zaczął jeszcze raz: – Ślicznie wyglądasz.
Podziękowała sztywno. Nie przeszkadzało mu to, chętnie zagra w tę grę. Po-
mógł jej wsiąść i ruszył. Nawiązał luźną pogawędkę, odpowiadała raczej pół-
słówkami. Czekało ich półtorej godziny jazdy na Long Island. Uznał, że zachowa-
nie Frankie świadczy o tym, że jest na niego zła. Kobiety nie potrafią oddzielać
emocji od rozsądku, za to mężczyźni rzadko się do nich odwołują. Nic dziwnego,
że tak często dochodzi do nieporozumień.
Po pewnym czasie dał za wygraną, włączył radio i dalej jechali w milczeniu.
Do zabytkowej rezydencji Grantów na Long Island dojechali w porze koktajli.
Zanieśli bagaże do pokoi i Harrison oprowadził ją po terenie posiadłości. Po mi-
nie Frankie poznał, że kosztowne tapety na ścianach i marmurowe posadzki
spodobały jej się bardziej niż nowoczesny wystrój jego penthouse’u.
Gdy tylko wyszli do ogrodu, oświetlonego rzęsiście rozwieszonymi na drze-
wach lampionami, ruszyła im na spotkanie jego matka. Elegancka siwowłosa
dama z uznaniem przyjrzała się dziewczynie.
– A więc to ty jesteś tą Frankie, która oczarowała obu moich synów.
Frankie spłonęła rumieńcem i wydukała, że bracia Grant są cudownymi osoba-
mi i poczytuje sobie za szczęście, że może dla nich pracować.
– To oni mogą się uważać za szczęściarzy – odparła pani Grant. – Każdy wpły-
wowy mężczyzna potrzebuje podpory.
Harrison podtrzymywał Frankie, choć było jasne, że dziewczynie jest to nie
w smak. Jego matka z pewnością wiedziała, o czym mówi, swoje życie podpo-
rządkowała bowiem karierze męża i synów.
– Dennison cię szukał – zwróciła się pani Grant do syna. – Porozmawiaj z nim,
a ja oprowadzę Frankie i poznam ją z gośćmi.
Harrison przyjął te słowa z niezrozumiałą dla siebie niechęcią. Wszak rozsąd-
niej było trzymać się od Frankie na dystans, a jego matka zapewne nie pozwoli
jej się nudzić w kącie. Spojrzał pytająco na Frankie i ku swojemu zdziwieniu uj-
rzał w jej wzroku onieśmielenie. Postanowił się tym jednak nie przejmować.
Zostawił obie kobiety i udał się na poszukiwanie Dennisona. Znalazł go w odle-
głym zakątku ogrodu w grupie kolegów. Z drinkami w rękach jak zwykle żywo
dyskutowali na tematy polityczne. Grant wiedział, że gdyby się zdecydował star-
tować w wyborach, Dennison i jego otoczenie udzielą mu poparcia. Na razie jed-
nak zachowywał pokerową twarz i ostrożnie sondował możliwości.
Pani Grant przedstawiła Frankie różnym gościom, po czym zostawiła ją u boku
Coburna, który przemieszczał się między grupkami, jak zwykle w swoim żywio-
le. Wieczór upływał dosyć przyjemnie i Harrison, ukradkiem obserwujący Fran-
kie, spostrzegł, że humor jej wrócił. W jej oczach pojawił się blask i częściej się
uśmiechała. Przyjaciele Coburna flirtowali z nią bez opamiętania.
Harrison czuł w klatce piersiowej twardą gulę. Atrakcyjna brunetka zwracała
na siebie powszechną uwagę. W sumie nie powinno go to wcale dziwić, była
wszak uosobieniem męskich fantazji. Piękna, inteligentna, dowcipna. Ten, który
założy na jej palec obrączkę, będzie się mógł uważać za szczęściarza.
Dał znak przechodzącemu obok kelnerowi i przyjął od niego kieliszek czerwo-
nego wina. Ucisk w piersi narastał. On był inny, nie kierował się emocjami, na-
wet wobec kobiety, która w kilka tygodni postawiła jego uporządkowany świat
na głowie. Lecz wiedział, że gdyby nawet nie zniszczył jej czający się w nim
mrok, uczyni to jego życie. Gdy bowiem rzuci już Markovica na kolana, wkroczy
być może w krąg piekła, w którym dobroduszna, kierująca się etyką Frankie za
nic nie chciałaby się znaleźć.
Zaczęto serwować przekąski, a szampan lał się strumieniami. Czteroosobowy
zespół muzyczny, który od prawie dwóch dekad uświetniał przyjęcia Grantów,
zaczął grać znaną melodię. Harrison zdołał się właśnie wywikłać z przydługiej
rozmowy z jednym ze starych przyjaciół ojca, gdy jakaś kobieta ujęła go pod ra-
mię i oskarżyła o nieodpowiadanie na telefony. Pretensja nie przeszkodziła jej
cmoknąć go czule w policzek.
– Nie uwierzę, że jesteś aż tak zalatany – dąsała się śliczna blondynka Cecily
Hargrove. Pochodziła z tak ustosunkowanej rodziny, że gdyby tylko zechciał,
ułatwiłaby mu start w wyborach w kilku wschodnich stanach. Miała długie, ide-
alnie proste włosy, duże niebieskie oczy i szczupłą wysportowaną sylwetkę,
mimo to nie wywierała na nim żadnego wrażenia. Oczywiście byłaby idealną
żoną dla wysokiego urzędnika państwowego. Mówiłaby wyłącznie to co właści-
we i nie kwestionowała jego zamiarów.
Przy niej nigdy nie czułby się tak żywy jak przy Frankie.
– Zatańczymy? – Nie czekając na odpowiedź, pociągnęła Harrisona na parkiet.
– Właśnie wróciłam z Montany, jeździłam tam konno, zaraz ci wszystko opo-
wiem!
Frankie widziała, jak Harrison prowadzi na parkiet śliczną, delikatną blondyn-
kę. Serce krajało jej się z bólu, gdy porzucił towarzystwo kolegów dla tej pięknej
kobiety. Nie pojmowała swojej gwałtownej reakcji, wszak wyraźnie powiedział,
że nic ich nie łączy. Powinna raczej skupić uwagę na którymś z wielu przystoj-
nych, bogatych mężczyzn, którzy żywo się nią interesowali. Taki ktoś mógłby
przysłać jej róże. Nie wyrzuciłby jej rano z mieszkania jak zbędny mebel.
– Kto to jest? – zapytała Coburna, nie umiejąc powściągnąć zaciekawienia. Pil-
nowała się jednak, by pytanie zabrzmiało zdawkowo, jakby chciała podtrzymać
rozmowę.
– Cecily Hargrove. – Coburn przewrócił oczami. – Zawsze wiesza się na moim
bracie.
Nastrój Frankie raptownie się zmienił. Przypomniała sobie pogłoski, że Harri-
son miał się z nią żenić. Nagle Coburn roześmiał się cicho i spytał ją, czy ma
ochotę nieźle się zabawić.
– Ależ świetnie się bawię – wydusiła, zmuszając się do uśmiechu.
– Mam co innego na myśli – odparł, prowadząc ją ze sobą w kierunku parkietu
do tańca. – Tylko bądź mi posłuszna.
Niby w czym? – pomyślała lekko spłoszona.
Zespół zaczął grać jedną z sentymentalnych piosenek Franka Sinatry i Coburn
objął ją czule. W jego ramionach jakoś łatwiej było jej znieść taniec Harrisona
z blondynką, tym bardziej że były szef prowadził doskonale. Gdyby tylko Cecily
nie szczerzyła się tak do Harrisona…
Z trudem odwróciła spojrzenie i skupiła uwagę na słowach Coburna, który
szeptał jej coś do ucha. Rozpoczął się kolejny utwór i wszyscy zostali na parkie-
cie. Coburn przycisnął ją mocniej.
– Spokojnie – szepnął, gdy stawiła opór. – Nabijam się tylko z brata.
Wesołe iskierki w jego oczach sprawiły, że jęknęła bezgłośnie. Coburn bez tru-
du się domyślił, co zaszło między Harrisonem a nią. Poczuła się bardzo głupio.
– Będzie miał to w nosie, zobaczysz – mruknęła, domyślając się jego zamiarów.
– Tak myślisz? – Mrugnął do niej porozumiewawczo. – Daj mi pięć minut.
Chciała zaprotestować, ale zraniona duma nie pozwoliła jej na to. Nie broniąc
się dłużej, przywarła policzkiem do policzka swojego partnera. Gładził ją w tań-
cu po plecach, muskał wargami jej szyję. Tańcząca obok nich para obrzuciła ich
zaintrygowanym wzrokiem.
– Coburn…
– Jeszcze chwila.
Łagodna muzyka pieściła uszy. Kołysali się w jej takt, ale po chwili padł na nich
jakiś cień. Coburn z ociąganiem oderwał usta od szyi Frankie. Spojrzała w bok
i zobaczyła ponurego jak chmura gradowa Harrisona, za którym przystanęła
zdziwiona Cecily.
– Odbijany – warknął Harrison, mierząc brata groźnym wzrokiem. – Teraz
moja kolej.
Coburn nie od razu wypuścił ją z objęć. Napięcie między braćmi było aż nadto
wyczuwalne. Cecily milczała.
– Pod warunkiem – wycedził Coburn – że zaraz odprowadzisz ją z powrotem.
– Wątpię. – Harrison wziął Frankie za rękę i pociągnął gwałtownym szarpnię-
ciem. Coburn zrobił to samo z osłupiałą Cecily. Zaczęli tańczyć, choć tym razem
nie szło to już tak gładko. Miotany gniewem Harrison stawiał zbyt sztywne kro-
ki.
– Co się dzieje? – odważyła się zapytać. – Ja tylko zatańczyłam z Coburnem. –
Zamierzała wyjaśnić, że miał to być żart, ale ponury błysk w oczach Harrisona
sprawił, że słowa uwięzły jej w krtani.
– Całował cię – rzucił oskarżycielskim tonem.
– Nieprawda, a zresztą jakie to ma znaczenie? Wyjaśniłeś dobitnie, że nic dla
ciebie nie znaczę – broniła się.
– I dlatego przechodzisz z rąk jednego brata do drugiego? – uniósł się w odpo-
wiedzi. – Jak możesz!
Zrozumiała, że jest o nią zazdrosny, i to mocno. Ta nieoczekiwana konstatacja
uderzyła w nią z siłą huraganu. Okazja, by go skłonić do wyjawienia prawdzi-
wych uczuć, była nader kusząca.
– Może korzystam z twoich światłych rad. Sam powiedziałeś, że nasza wspól-
na noc była jednym wielkim błędem.
– Próbowałem ratować nas oboje – wycedził z groźnym błyskiem w oku.
– Doskonale, wobec tego odprowadź mnie do Coburna i dalej tańcz z Cecily,
tak będzie pewnie najlepiej.
W jego oczach pojawił się nagle jakiś mroczny cień. Frankie patrzyła, jak
uwalnia się, wiruje w powietrzu niczym smużka dymu z ogniska. Ścisnął ją za
rękę tak mocno, że omal nie krzyknęła, i nie bacząc na jej protesty, opuścił par-
kiet, ciągnąc ją za sobą. Musiała podbiec, żeby nie upaść. Kątem oka dostrzegła,
że Coburn z rozbawieniem przygląda się tej scenie.
– Co ty wyprawiasz? – wykrzyknęła, szarpiąc się i wbijając obcasy w trawnik,
co zmusiło Harrisona do zwolnienia kroku.
– Pójdziemy porozmawiać w hangarze dla łodzi – odparł sucho, patrząc jej pro-
sto w oczy. – To jedyne miejsce, gdzie na pewno nikt nam nie przeszkodzi. Pój-
dziesz sama czy mam cię tam zanieść? – dorzucił z gryzącą ironią.
Frankie była w rozterce. Nie miała pewności, czy powinna znaleźć się z nim
teraz sam na sam. Harrison raczej nie spełni groźby i nie porwie jej raptem na
ręce. Zerknęła na jego chmurne oblicze i oczy, z których wyzierała determina-
cja. Wolała nie ryzykować.
Ruszył przodem, a ona powlokła się za nim. Co najmniej kilka osób z zaintere-
sowaniem powiodło za nimi wzrokiem.
– Robisz niepotrzebną scenę – wyszeptała.
– Nic mnie to nie obchodzi.
Wyminął dom i obrał ścieżkę wiodącą przez rzadki lasek w stronę morza. Im
bardziej oddalali się od gości, śmiejących się i rozmawiających z ożywieniem
w luźnych grupach, tym silniejszy stawał się niepokój Frankie. Wkrótce dotarli
do hangaru, który przypominał raczej zwykły drewniany dom z dużymi oknami.
Lampa nad drzwiami rzucała na wodę jasny promień światła.
– Harrison…
Przystanął na nabrzeżu i dopiero wtedy puścił jej rękę.
– On cię nie interesuje. Sama mi to powiedziałaś – zaczął oskarżycielskim to-
nem.
– Bo tak jest – odrzekła z mocą, postanawiając nie przestraszyć się jego agre-
sywnego tonu. – Ale wydaje mi się, że powinniśmy coś sobie wyjaśnić. Jesteś
o mnie zazdrosny. Czujesz coś do mnie, ale nie chcesz tego przyznać nawet
przed samym sobą!
– Przeciwnie, już się do tego przyznałem. – Zbliżył się i utkwił w niej rozpalony
wzrok. – Jeśli chcesz wiedzieć, to nie podoba mi się, że całujesz się z Coburnem,
ponieważ wiem, że ci na nim nie zależy. To mnie pragniesz! A Coburn jest łowcą
kobiecych serc.
– Nieprawda. Chciał sobie tylko z ciebie zażartować – wypaliła.
Harrison skamieniał. Widziała, że walczy, żeby nie wybuchnąć gniewem.
– Powinnaś być ze sobą szczera, Frankie – oznajmił, decydując się pominąć jej
wyznanie. – Wcale nie chcesz być ze mną, tylko z miłym, porządnym facetem,
który będzie cię dobrze traktował, da ci dwoje udanych dzieci, a w niedzielę za-
bierze do kościoła. – Potrząsnął głową. – Ja taki nie jestem.
– Nigdy tego nie powiedziałam – broniła się żarliwie. Czuła, że powinna skło-
nić Harrisona do dalszych zwierzeń na temat jego uczuć. – Zresztą zanim podej-
mę taką decyzję, powinnam chyba wiedzieć coś więcej o tym, co do mnie czu-
jesz.
– To niczego nie zmieni. – Potrząsnął głową i wbił wzrok w ziemię. – Nie mam
nic istotnego do powiedzenia.
– Przysięgam – wykrzyknęła z rozpaczą – że jeśli nie zaczniesz zaraz mówić,
to wrócę na przyjęcie, uśmiechnę się do któregoś z tych miłych facetów i będę
z nim flirtowała jak szalona!
Przełknął ślinę i przez moment obawiała się, że sobie pójdzie, ale postanowił
inaczej.
– Sprawiasz, że pragnę tego, czego nie mogę dostać – wyrzekł z trudem, pa-
trząc na nią udręczonym wzrokiem. Zachęciła go, by mówił dalej, urzeczona
jego szczerością. – Pragnę cię, Frankie – ciągnął, głaszcząc ją delikatnie po po-
liczku. – Potrzebuję cię, tęsknie za tobą. Ale nigdy nie angażuję się w trwałe
związki, taką mam zasadę, więc wolałem odejść. Nie dlatego, że jesteś mi obo-
jętna.
Dotyk Harrisona sprawiał jej niewysłowioną przyjemność. Pragnęła wtulić się
w niego i mruczeć jak syta kotka.
– Nigdy nie mów nigdy – odrzekła sentencjonalnie. – Może powinieneś jednak
dać sobie szansę.
– Jest jeszcze coś. Ty jesteś samym dobrem, a ja mrokiem. Pociągnąłbym cię
za sobą w otchłań. – Otworzyła usta, by zaprotestować, ale uciszył ją tkliwym
gestem. – Za kilka tygodni rozpocznę bardzo niebezpieczną grę. Aristov, Sibe-
rius, Markovic… Bądź pewna, że to nie dla ciebie. Nie masz w sobie ani krzty
koniecznej bezwzględności – zakończył z nikłym uśmiechem.
– Wiedz jedno – zaczęła z wahaniem. – Tamta noc u ciebie była czymś absolut-
nie wyjątkowym. Nigdy z nikim nie było mi tak dobrze jak z tobą, czułam, że łą-
czy nas szczególna więź… – Wzruszenie nie pozwoliło jej mówić dalej. – Ja także
się boję i nie wiem, jak poradzić sobie z uczuciami – podjęła po chwili – lecz
przynajmniej się ich nie wypieram. Przy tobie czuję, że żyję.
Harrison długo milczał, czuła, jak serce kołacze się w jej piersi. Gdy w końcu
przemówił, poradził jej, by dała sobie z nim spokój.
– Prędzej czy później i tak złamię ci serce – rzekł zduszonym głosem.
– Skąd możesz wiedzieć? W życiu nie ma przecież nic pewnego – przekonywa-
ła. – Nie sposób osłonić się przed bólem, to niemożliwe.
W jego oczach ujrzała błysk zrozumienia. Zatem właściwie odczytała jego in-
tencje. Podzielał jej mniemanie, że zbyt głęboko ukrył swoje uczucia, otoczył się
niewidzialnym murem. Poczuła przypływ nadziei, która jednak dość szybko zga-
sła, gdy Harrison wymamrotał z ustami przy jej uchu:
– Wierz mi, nie ma sensu dla mnie ryzykować. Przegrana jest praktycznie
pewna.
– Nie masz racji – zaprzeczyła gorąco. – Przestań się kontrolować, podążaj za
swoim instynktem. Ja także się boję, ale jeżeli ty…
Nie zdołała dokończyć, bo zdławił jej słowa namiętnym pocałunkiem. Znowu
między nimi zaiskrzyło, cielesności nie dało się oszukać słowami. Harrison miaż-
dżył jej wargi pocałunkami. Przywarła do niego tak ściśle, jakby stanowili jedno
rozgorączkowane ciało. Po niepewności ostatnich tygodni Frankie wreszcie czu-
ła się na właściwym miejscu, pragnęła pociechy i ukojenia duszy. Oraz potwier-
dzenia swoich racji.
Całował ją łapczywie, bez finezji, jakby pragnął nasycić głód. Wreszcie udało
jej się wytrącić go z pozornej obojętności. Przesuwał spragnionymi dłońmi po jej
ciele, karmił się krągłością jej piersi i bioder pod śliskim materiałem sukni.
– Cudownie dzisiaj wyglądasz – wymamrotał, na moment odrywając wargi, by
zaczerpnąć oddechu. – Omal nie znokautowałem Coburna.
– Specjalnie cię prowokował – odparła z uśmiechem.
– Skutecznie. – Kładąc dłoń na pośladku Frankie, przyciągnął ją mocno do sie-
bie. Poczuła na udzie twardą wypukłość jego erekcji i głośno zaczerpnęła powie-
trza.
Chwycił ją za rękę i pociągnął w kierunku hangaru. Bez przekonania próbowa-
ła mu się wyrwać.
– Nie tutaj…
– Powiedziałaś, że mam podążać za instynktem – wysapał. – I to właśnie robię.
– Szarpnięciem otworzył drzwi i wciągnął ją do środka. Wnętrze hangaru było
słabo oświetlone, słychać było wodę pluskającą o deski. Pod ścianą stały drew-
niane siedziska, pachniało świeżą farbą i morszczynem.
– Przypominam sobie, że goście mieli się tu zjawić na pokaz sztucznych ogni –
zaczęła Frankie.
– Mamy co najmniej dwadzieścia minut, może trochę więcej – odparł, przyci-
skając ją brutalnie do ściany. – Wystarczy aż nadto.
Poczuła, że cała płonie z nagłego podniecenia. Czyżby naprawdę zamierzał to
zrobić, tutaj, teraz?
– Ludzie widzieli, jak się oddalamy – podjęła ostatnią próbę zachowania resz-
tek rozsądku.
W odpowiedzi zsunął w dół ramiączko sukni i musnął wargami jej dekolt.
– Wierz mi, to nie będzie największy skandal w historii ludzkości.
Nie była co do tego przekonana, lecz nie miała czasu się nad tym zastanawiać,
bo Harrison opuścił jej suknię aż na biodra. Oczywiście ze względu na fason kre-
acji nie nosiła biustonosza, co przyjął z pełnym podziwu chrząknięciem. Ujął jej
ciężkie piersi i otulił wargami ciemnoróżowy sutek, pieszcząc go językiem. Fran-
kie odchyliła głowę do tyłu, rozkoszując się tym doznaniem.
Uniósł jej suknię i obrzucił gorącym spojrzeniem cieniutkie jedwabne figi. Nie
zdejmując ich, opadł na kolana. Szorstkim tonem kazał jej przytrzymać suknię
i zaczął dla odmiany pieścić pulsujące z pożądania centrum jej kobiecości.
Frankie oparła się ciężko o ścianę, kurczowo ściskając fałdy materiału. Z za-
mkniętymi oczami poddała się niezwykłej pieszczocie, zatapiając palce wolnej
ręki w gęstą czuprynę Harrisona. Jedynym dźwiękiem był szmer jej coraz szyb-
szego oddechu i plusk fal uderzających o ściany hangaru.
Wydała przeciągły, zduszony jęk. W odpowiedzi łokciem rozsunął szerzej jej
uda i pieścił ją dalej, doprowadzając niemal do szaleństwa. Wiła się przytrzymy-
wana silnymi rękami kochanka, i w końcu doszła, wydając rozdzierający gardło-
wy krzyk, który odbił się echem w ciemności. To ją nieco otrzeźwiło. Co będzie,
jeśli została usłyszana?
Na obliczu Harrisona odmalował się wyraz determinacji. Było jasne, że zamie-
rza doprowadzić swój zamiar do końca. Przyciskając Frankie do ściany, rozpiął
rozporek. Wymamrotał coś nieartykułowanie i wszedł w nią z potężnym szturch-
nięciem. Uderzyła głową o ścianę, ale się tym nie przejął. Podtrzymując ją za po-
śladki, poruszał się w niej z dziką zawziętością, coraz szybciej, coraz bardziej
gwałtownie. Pomogła mu znaleźć najlepszą dla siebie pozycję i szepnęła z ustami
na jego ustach:
– Teraz…
Potem trwali tak bardzo długo, nie poruszając się, lecz Frankie nie potrafiła
określić, czy upłynęły sekundy, czy może minuty. W końcu postawił ją ostrożnie
na ziemi i stał z twarzą wtuloną w jej szyję. Oddychała z trudem, dopiero po
chwili serce zwolniło rytm.
Z odrętwienia wyrwały ich dolatujące z zewnątrz głosy. Frankie przeraziła się,
że za moment zostaną przyłapani.
Harrison pomógł jej założyć suknię i poprawił ubranie. Poradził, żeby przygła-
dziła rozczochrane włosy, i przejechał ręką po swoich. Spłoszona Frankie
stwierdziła, że nie da rady porządnie upiąć koka, bo zbyt wiele drobnych locz-
ków wymknęło się spod spinek.
Głosy i śmiechy stały się wyraźniejsze. Część gości dotarła już do hangaru.
Frankie rzuciła Harrisonowi przestraszone spojrzenie.
– Nie przejmuj się, wyglądają, jakby wiatr je potargał – rzucił, poprawiając
marynarkę. – Chodź, wymkniemy się bocznym wejściem i wmieszamy w tłum.
Otuliło ich rześkie nocne powietrze. Okazało się, że prawie wszyscy goście
stawili się na nabrzeżu, by obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Nadzieja na ukrad-
kowe wmieszanie się w tłum spełzła na niczym, bo niemal od razu natknęli się na
matkę i brata Harrisona. Coburn spojrzał na niecodzienną fryzurę Frankie
i oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia. Przeniósł wzrok na starszego brata, po
czym powoli go opuścił. Frankie zmartwiała. Na kolanach spodni Harrisona wid-
niała wyraźna smuga kurzu.
Coburn odwrócił głowę. Ramiona trzęsły mu się od z trudem powstrzymywa-
nego śmiechu.
– Harrison, przecież prosiłam, żebyś zwołał gości na pokaz. Nic więcej do cie-
bie nie należało – odezwała się z lekką pretensją Evelyn Grant.
Syn zbył ją krótką wymówką i z Frankie przy boku ruszył dyrygować poka-
zem. Gdy różnobarwne pióropusze fajerwerków wystrzeliły w nocne niebo, sta-
nął za nią i objął ją w pasie. Oparła się o niego całym ciałem, podziwiając spek-
takl. Harrison szepnął jej do ucha, że bywały już znacznie lepsze pokazy.
Całość trwała ponad dwadzieścia minut. Grantowie nie żałowali wydać pienię-
dzy, by przyjęcie z okazji końca lata zapadło wszystkim w pamięć. Frankie poto-
czyła wzrokiem dookoła i natknęła się nagle na parę utkwionych w siebie niebie-
skich oczu. Cecily.
Żołądek skurczył jej się ze strachu. Czyżby wykazała się niespotykaną głupotą
i naiwnością, wierząc, że przynależy do świata Harrisona? On sam twierdził
przecież, że tak nie jest, że ona nie pasuje tu ze swoją dobrocią i poczuciem
przyzwoitości.
Mimo to stała u jego boku, gdy wraz z matką żegnał odjeżdżających gości. Je-
śli nawet Evelyn Grant uznała jej obecność za nieoczekiwaną, to nie dała tego
po sobie poznać. Coburn nadal szalał na parkiecie z kilkoma najwytrwalszymi
osobami.
Następnie Harrison wziął ją za rękę i zaprowadził do opustoszałego domu.
Minąwszy pokoje gościnne, poszedł na piętro, gdzie znajdował się jego własny
apartament. Frankie z podziwem oglądała piękny rzeźbiony kominek i królew-
skie łoże. Harrison podszedł do niej i czule pocałował ją w kark. Uradowało ją
to, ponieważ bez wątpienia była w nim zakochana. Przywykła ufać podpowie-
dziom serca.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Frankie najbardziej lubiła Harrisona w łóżku. Tam nie mógł się nią wprost na-
sycić, bez słów okazywał jej głębokie przywiązanie. Zdołał obudzić w niej pew-
ność, że wcale nie jest zwykłą szarą myszką, jak zawsze o sobie myślała. Przy
nim pozbyła się kompleksów. Czasem przemykało jej jeszcze przez myśl, że Har-
rison złamie jej serce, lecz obawa ta malała z każdym dniem. Zresztą Frankie
starała się zbytnio nie wybiegać w przyszłość.
Coburn stanął w progu gabinetu i narzucił płaszcz. Zapytał, czy Frankie wy-
chodzi dziś z jego bratem.
– Nie, umówił się na kolację z Dennisonem i kimś jeszcze. To z pewnością cie-
kawsze towarzystwo niż moje – odparła nieco sarkastycznie, wyjmując torebkę
z szuflady biurka. Cichy brzęk oznajmił przybycie windy na piętro.
– Nie doceniasz swojego powabu – orzekł Coburn, patrząc w stronę wind.
Pewnym krokiem zmierzał ku nim jej kochanek. Puls Frankie natychmiast
przyspieszył. Mimo że blady i niewyspany, był i tak najprzystojniejszym mężczy-
zną, z jakim się kiedykolwiek zetknęła.
Zarumieniła się, gdy obrzucił brata podejrzliwym spojrzeniem. Uwielbiała, gdy
był o nią zazdrosny. Okazując wrażliwość, choć na chwilę porzucał swój stalowy
pancerz.
– Co się stało? – zdziwił się Coburn. – Dennison cię wystawił?
– Odwołałem spotkanie.
Nie wdając się w dłuższą rozmowę, Coburn szybko się pożegnał pod pretek-
stem obiadu z przyjaciółmi. Stosunki między braćmi były coraz bardziej napięte,
co nie umknęło uwagi Frankie. Zagadnęła o to Harrisona, ale zbył ją krótko, że
to długa i skomplikowana historia. Postanowiła nie drążyć tematu.
Nachylił się nad nią i chciał pocałować, ale przypomniała mu o kamerach prze-
mysłowych. Wcale się tym nie przejął i wykonał swój zamiar.
– Zjedz ze mną dzisiaj kolację – poprosił. – Chyba że masz inne plany.
– Zamierzałam zamówić pizzę i poczytać – powiedziała, przyglądając mu się
badawczo. – Dlaczego odwołałeś spotkanie z Dennisonem i resztą paczki?
– Nie mogę myśleć, kiedy gadają do mnie wszyscy naraz – odparł, krzywiąc
usta w uśmiechu.
Starała się nie okazać radości, jaką sprawiła jej ta odpowiedź. Wybrał jej to-
warzystwo, to naprawdę wiele znaczyło. Uśmiechnęła się czule i zgodziła się
pójść do niego pod warunkiem, że zamówią pizzę. Ponieważ gosposia miała wol-
ny wieczór, Harrison nie protestował.
Siedząc na kanapie w wymuskanym salonie Harrisona, zajadali się pizzą, popi-
jając wyborne chianti.
– Wiesz co – zauważyła Frankie, oblizując wargi – wystrój tego wnętrza zupeł-
nie do ciebie nie pasuje. Nie mówi ani słowa o tym, kim właściwie jesteś.
– Poznałem to po twojej minie, kiedy weszłaś tu za pierwszym razem – odparł,
śmiejąc się.
– Uważam, że przypomina to raczej wnętrze galerii sztuki, a nie czyjeś miesz-
kanie – ciągnęła.
– To miała być inwestycja.
– Czy zamierzasz mieszkać tu dłużej? – zaciekawiła się.
– Owszem, chyba że plany ulegną jednak zmianie.
I wyląduję w Waszyngtonie, dopowiedziała w duchu.
Harrison był ciekaw, co Frankie zmieniłaby w jego wytwornym salonie. Podję-
ła wyzwanie i potoczyła uważnym spojrzeniem po surowym, chłodnym wnętrzu.
– Dodałabym tu trochę koloru, na przykład pomalowałabym ściany na twój ulu-
biony szaroniebieski. Przydałyby się dywany w stonowanych barwach. I może
jakiś akcent egzotyczny.
– Według ciebie taki wystrój bardziej pasowałby do mnie? – zapytał, obracając
w dłoniach kieliszek chianti.
– Jest przynajmniej niejednoznaczny, zupełnie jak ty. Ponieważ wcale nie jesteś
zimny jak ten salon. Składasz się z wielu pokładów uczuć i emocji, chociaż rzad-
ko pozwalasz im wypłynąć na powierzchnię.
O dziwo, wcale nie zaprzeczył. Zdawał się całkowicie zatopiony w myślach.
– Obecnie nie mogę sobie pozwolić na okazywanie uczuć – przemówił w końcu,
wbijając wzrok w ziemię. – Zbyt wiele zależy od mojego racjonalnego myślenia.
– Ojciec zawsze mnie uczył, żeby się kierować uczuciami – sprzeciwiła się. –
Mawiał, że jeśli zacznie się od tego, co jest w sercu, to reszta przyjdzie sama.
– A jeśli serce jest w rozterce? – zapytał, ale się nie uśmiechał.
– Wówczas trzeba się dowiedzieć, dlaczego tak jest – odparła, tłumiąc zasiany
jego słowami niepokój.
Harrison odchylił głowę na oparcie kanapy i studiował wiszące na ścianie płót-
na Chagalla. Frankie postanowiła skorzystać z okazji i pociągnąć go trochę za
język.
– Skąd wzięła się u ciebie chęć zaistnienia w polityce? – zapytała ostrożnie. –
Czy to twoje marzenie, czy też niespełniony sen twego ojca?
Zamrugał gwałtownie, jakby nie dowierzał, że to powiedziała. Przez moment
obawiała się, że przeciągnęła strunę. Milczenie się przedłużało. W końcu Harri-
son obrócił kieliszek w dłoni i upił spory łyk wina.
– Obie rzeczy naraz – odrzekł. – Politykę zarówno ja, jak i moja rodzina mamy
we krwi. Dziadek był kongresmenem, gdyby ojciec nie popełnił samobójstwa, zo-
stałby gubernatorem. Chcę dać coś od siebie ludziom, tyle można by zmienić na
lepsze i wiem, jak się do tego zabrać. Lecz czy jestem do tego odpowiednią oso-
bą? Nie chodzi bowiem o to, czego ja chcę, ale o to, czego potrzebuje naród
i kraj – zakończył z patosem.
Frankie wierzyła w szczerość słów Harrisona. Nie była w stanie wyobrazić
sobie, co on czuje, ale mogła przynajmniej spróbować.
– Wydaje mi się, że kraj potrzebuje wizji przyszłości i nadziei – przemówiła
z powagą. – Obywatelom potrzebny jest ktoś, w kogo mogą uwierzyć. Obserwo-
wałam twoje poczynania, Harrisonie. Potrafiłeś odwrócić bieg wydarzeń i firmę
na skraju bankructwa wznieść na pierwsze miejsce w rankingu, więc nie masz
powodu w siebie wątpić.
– Bywa, że nadmiar ambicji potrafi zniszczyć człowieka – odparł z goryczą. Był
równie posępny jak tamtej pamiętnej nocy, kiedy uratowała go przed załama-
niem.
Nagle pojęła, że Harrison się martwi, że stanie się taki jak ojciec. Zrozumiała,
jakie obawy targają nim po podpisaniu kontraktu z Aristovem. O ile dobrze pa-
miętała, powiedział wówczas, że jeśli ona z nim będzie, to pociągnie ją za sobą
w otchłań. Dręczył go lęk, zresztą uzasadniony, że padnie ofiarą tej samej choro-
by co ojciec.
Odstawiła kieliszek i usiadła mu okrakiem na kolanach.
– Nie jesteś swoim ojcem – szepnęła, ujmując jego mroczną twarz w obie dło-
nie. – On był chory, ty jesteś zdrowy i silny.
Wyczuła, że sprężył się jak do skoku, ale śmiało przytrzymała go wzrokiem.
Zaczerpnął głęboko powietrza i powoli wypuścił je nosem. Poczuła ciepły po-
wiew na policzku.
– Załamał się w przeddzień ogłoszenia zamiaru ubiegania się o stanowisko gu-
bernatora – powiedział cicho. – Myślę, że miało to związek z niecnymi poczyna-
niami Markovica.
– Stał na skraju bankructwa, można to chyba zrozumieć – odparła łagodnie.
Serce jej się krajało. – Ty natomiast odniosłeś zwycięstwo, to całkiem odmienna
sytuacja. Mało tego, według analityków rynku dokonujesz rzeczy niemożliwych.
– Nadmierne oczekiwania potrafią sprawić zawód, Frankie – powiedział.
– Wiem wszystko na ten temat – nie dała się zbić z tropu. – Gdybym tak myśla-
ła, prowadziłabym teraz rodzinną knajpkę. Wszyscy się tego po mnie spodziewa-
li, ale nie była to kariera dla mnie, tak uważam. – Pogłaskała go po chmurnym
obliczu. – Dowiedz się, czy to jest twoje marzenie – poradziła. – Jeżeli tak, to je
spełnij. Jeżeli nie, to daj sobie spokój.
Kurczowo splótł z nią palce. Wyzierająca z jego oczu rozterka sprawiała jej
ból.
– Skończyłam na dziś z wykładami – oznajmiła, zabierając się do rozpinania
guzików koszuli Harrisona. – Może porozmawiamy teraz o pogodzie?
W jego wzroku błysnęło pożądanie.
– Pod warunkiem, że prognoza przewiduje zdjęcie ze mnie ubrania – odparł
bez owijania w bawełnę.
Z ustami na jego wargach obiecała, że tak właśnie się stanie.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
W wieczór poprzedzający spotkanie Harrisona z Markovicem w Waszyngtonie
rodzina Frankie zaprosiła ich na kolację do własnej restauracji. Ostatnie dni
były dla niego nader pracowite i trudne. Przed spodziewaną rozprawą z Rosjani-
nem Frankie postanowiła go trochę rozerwać. Wieczór bardzo się udał, ród
Masseria stanął na wysokości zadania, ale Frankie widziała, że myśli Harrisona
coraz częściej krążą wokół jutrzejszego wydarzenia.
Powinien być pewny swego, bo wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przeję-
cie firmy Aristova przebiegło bez zastrzeżeń ze strony regulatorów rynku. Klę-
ska Markovica była już tylko kwestią czasu, wciąż jednak nie pojawiało się uczu-
cie triumfu. Krwiożercze pragnienie rozerwania Rosjanina na strzępy, które to-
warzyszyło mu od tak dawna, nie chciało się jakoś zmaterializować. Harrison
pragnął jedynie zamknąć ten rozdział swojego życia, bez przelewu krwi pomścić
ojca i honor rodziny.
W sali rozległ się jasny śmiech Frankie. Jeden z braci żartował sobie z jej gu-
stów muzycznych. Harrison widział, jaka była szczęśliwa. W głębi duszy pojmo-
wał, że to dzięki niej dokonała się w nim przemiana. Z każdym spędzonym z nią
dniem rósł jego spokój. Dawała mu radość i szczęście. Mając ją przy sobie, nie
czuł się martwy w środku. Przerażała go tylko jedna myśl: tak długo żył, nie
ujawniając uczuć i emocji, że obecnie wydawało mu się, że przebywa w skompli-
kowanym labiryncie, na którego końcu czekają niewysłowione skarby. Lecz wy-
starczy jeden zły ruch i wszystko zakończy się nieszczęśliwie.
Nie mógł wytrzymać tej myśli.
Napił się chianti, przerywając te niewesołe rozważania, i zajął się obserwacją
klanu Masseria. Członków rodziny łączyła bardzo bliska więź. Chociaż różnili
się między sobą – psycholog Federico był uszczypliwy i opanowany, a Salvatore,
ukochany brat Frankie, emanował entuzjazmem i wesołością – to widać było, że
skoczyliby za sobą w ogień. Droczyli się i prawili sobie złośliwości, ale niewątpli-
wie bardzo się kochali i mogli na siebie liczyć.
Serce ścisnęło mu się z żalu. On nigdy nie doświadczył mocnego wsparcia ro-
dziny, nawet wtedy, kiedy ojciec był jeszcze zdrowy. Clifford Grant interesował
się jedynie budową swojego imperium i pozycji w społeczeństwie. Tylko na tym
mu zależało. Bliższe więzi łączyły Harrisona jedynie z młodszym bratem, lecz
i to niebawem się skończyło, Coburn bowiem radził sobie z rozpaczą po śmierci
ojca w ten sposób, że cały zatracał się w używkach i imprezowaniu. Z każdym
rokiem bracia oddalali się od siebie.
Dopił wino i odstawił kieliszek na stół. Dręczyła go pewna myśl, której z po-
czątku nie chciał do siebie dopuścić. To Frankie mu ją podsunęła. W rzeczywi-
stości brakowało mu bliższych relacji z Coburnem.
Napotkał spojrzenie głowy rodu Masseria. Ojciec Frankie przyglądał mu się
bacznie spod zmrużonych powiek, jakby chciał poznać jego prawdziwe zamiary.
Harrison ze spokojem wytrzymał tę obserwację. Widział teraz, po kim Frankie
odziedziczyła mądrość i urok osobisty. Vanni Masseria był człowiekiem sukcesu,
który sam do wszystkiego doszedł i postrzegał świat z perspektywy ciężko pra-
cującego i dobrze radzącego sobie w życiu mężczyzny. Rozumiał też, że Harri-
son należy do całkiem innej ligi ludzi szalenie bogatych i ustosunkowanych, a po-
nadto jest sporo starszy od jego ukochanej córeczki. I jeśli zdecyduje się wystar-
tować w wyścigu do prezydentury, skromna, pozbawiona obycia Frankie znaj-
dzie się raptem w świecie, którego nie zna i nie rozumie.
Harrison przeniósł wzrok na roześmianą dziewczynę. Zastanawiał się, czy po-
radziłaby sobie w roli żony polityka wysokiego szczebla. Czy weszłaby w nią
z taką samą łatwością i swobodą, jak do jego uporządkowanego życia i serca?
A jeśli nie sprostałaby wyzwaniu? Czy na nazwisku Grant ciążyła mroczna klą-
twa?
Nie dziwił się rezerwie jej ojca. On sam żywił wiele obaw.
Niosąc talerze, Frankie udała się za Salvatorem do kuchni. Brat odstawił swój
stos naczyń do zlewu i oparł się o blat.
– Wiesz, nawet go polubiłem – powiedział.
Poczuła, że z jej ramion spadł wielki ciężar. Zapraszając Harrisona na rodzin-
ną kolację, czuła lekkie napięcie. Ich związek był wciąż na etapie początkowym,
a ona przywykła się liczyć z opinią rodziny. Jeśli nie spodobałby im się jej wybra-
nek, popadłaby w rozterkę.
Salvatore nie zamierzał poprzestać na krótkim komentarzu.
– Frankie, czy wiesz, na co się porywasz? – zapytał, bacznie jej się przygląda-
jąc. – To jednak nie twoja liga.
Przygryzła wargę. Gdy przebywała w rodzinnym gronie, zwykle kończyło się
to powrotem braku pewności siebie. Kochała ich, zwłaszcza Salvatorego, ale nie
cierpiała niemiłego uczucia, jakie ją ogarniało, gdy podawali w wątpliwość jej
wybory.
– Mimo to jakoś jesteśmy razem – odparowała.
– Wiesz, że mam rację. Dwa tygodnie temu idziesz z nim na przyjęcie i przeko-
nujesz mnie, że to zwykły zawodowy obowiązek, a teraz sprawiasz wrażenie
nieprzytomnie zakochanej. Pracujesz dla niego, to Grant, potężny rekin biznesu.
Warto o tym pamiętać.
– Jestem z nim bardzo szczęśliwa.
– Co niczego nie zmienia – odparł z odrobiną irytacji. – Facet przywykł dosta-
wać to, co chce, i wie, jak oczarować kobietę. – Potrząsnął głową i nieco zmienił
ton. – Cieszę się twoim szczęściem i dobrze o tym wiesz. Ale jestem mężczyzną
i umiem poznać, kiedy faceta dręczą wątpliwości. Proszę tylko, żebyś całkiem
nie straciła dla niego głowy.
Harrison wylatywał jutro do Waszyngtonu na spotkanie z Markovicem, nic
dziwnego zatem, że sprawiał wrażenie człowieka dręczonego niepotrzebnymi
rozterkami. Na samą myśl o konfrontacji dwóch zaprzysięgłych wrogów Frankie
przechodziły ciarki.
– To dosyć skomplikowane – odrzekła.
– No właśnie – roześmiał się brat. – Używamy tego górnolotnego wyrażenia na
określenie stanu zwykłej niepewności i wahania.
Poczuła, jak w trzewiach rośnie zimna kula strachu. Pożegnali się z jej rodziną
i pojechali do penthouse’u Harrisona. W samochodzie był dziwnie milczący, nie
odzywał się także w windzie i przestronnym przedpokoju. Widziała po nim na-
pięcie, był głęboko zamyślony. Przeczuwała, że będzie się gryzł jutrzejszą kon-
frontacją z Markovicem, dlatego postanowiła z nim zostać.
– Polubili cię – powiedziała, gdy wrócił z kuchni z kawą i ziołowym naparem
dla niej. Odpowiedział raczej zdawkowo, więc zapytała bez ogródek: – Co się
dzieje?
– Jestem rozkojarzony, muszę mnóstwo przemyśleć.
– Jesteś pewien, że powinieneś tam jut… – zaczęła, ale przerwał jej w pół sło-
wa.
– Tylko bez kazań, Frankie, dzisiaj tego nie zniosę.
Umilkła speszona. Jutro miał dokonać aktu zemsty na człowieku, który zabrał
mu ojca. Nie rozumiał, że ów czyn nie uśmierzy rozpaczy i gniewu.
– To ci go nie zwróci – powiedziała z mocą. – Cokolwiek zrobisz, to nie przy-
wróci życia twojemu ojcu, nie naprawi twoich krzywd. Jest tylko jedno dobre
wyjście: przebaczyć i zapomnieć. W ten sposób okażesz ojcu szacunek.
– Przebaczyć? – wycedził z goryczą. – Taką masz dla mnie radę? I co na tym
zyskam, Frankie? Pogodzę się z całym światem i odzyskam spokój, bo wyrze-
kłem się zemsty?
Skuliła ramiona, lecz po chwili odzyskała rezon. Nie bała się go i nie da sobie
zamknąć ust.
– Upraszczasz. Jeśli chcesz robić w życiu postęp, musisz puścić to, co cię przy-
trzymuje. Nienawiść zatruwa twoje myśli. To przez nią bywasz czasem w ponu-
rym nastroju. Jeśli się jej nie pozbędziesz, to zawsze będziesz na to narażony.
Harrison zerwał się z miejsca i patrzył na nią z góry.
– To on jest trucizną. To jego muszę zniszczyć!
– No dobrze, a co potem? Zniszczysz go i odbierzesz mu wszystko? I w cudow-
ny sposób poczujesz się uzdrowiony, chociaż postąpiłeś dokładnie tak, jak przed
laty Markovic z twoim ojcem? A jeśli on ma rodzinę? Jeżeli ją także zniszczysz?
– Powinien był pomyśleć o tym wcześniej, zanim ze mną zadarł – odparł obojęt-
nie Harrison. – Chcę, żeby już nigdy nie mógł nikogo skrzywdzić.
Z tym nie sposób było dyskutować. Jednak zatapiając Markovica, Harrison na-
rażał własną duszę. Na razie był tego bliski.
– Zadaj sobie pytanie – poprosiła – co zrobisz z dręczącym cię później poczu-
ciem winy. Jak sobie z tym poradzisz? Jesteś uczciwym człowiekiem, ale jutro
stracisz do siebie szacunek.
Oblicze Harrisona przybrało nieodgadniony wyraz. Czy gniewał się za słowa
krytyki? Lękał, że były słuszne? Poczuła przypływ niepokoju. Być może tym ra-
zem posunęła się za daleko. Ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby zawczasu nie
ostrzegła go przed konsekwencjami czynu, jaki zamierzał popełnić.
Odwrócił się i wyszedł na taras. Odczekała kilka minut, po czym wyszła za
nim. Stał zapatrzony na lekko rozmazaną sylwetę Manhattanu na tle zachmu-
rzonego nieba.
– Wydaje ci się, że mnie znasz – odezwał się cicho, gdy wyczuł jej obecność. –
Ale się mylisz. Zakładasz, że każdy kieruje się dobrocią jak ty, lecz tak nie jest.
Jesteś wyjątkiem w świecie rządzonym przez egoizm i chciwość.
Przesunęła się nieco, by móc widzieć jego twarz. Instynkt podpowiadał jej, że
powinna się wycofać, że niepotrzebnie przeciąga strunę. Nie posłuchała go
przekonana, że Harrison powinien usłyszeć, co ma do powiedzenia.
– Powtarzasz sobie to, bo to łatwiejsze niż wiara w dobrą i szczerą istotę, któ-
ra kryje się za pancerzem, jakim się otoczyłeś. Nie mogę milczeć, kiedy zmie-
rzasz ku pewnemu zatraceniu.
– Więc odejdź. – Szorstkie słowa trafiły ją niczym siarczysty policzek. Mimo to
odważyła się położyć mu dłoń na ramieniu. Strząsnął ją i spojrzał na nią zimnym
wzrokiem. – Błędem było uwierzyć, że nam się uda, Frankie – powiedział. – Po-
wtarzałem ci to podczas przyjęcia na Long Island, ale nie chciałaś mnie słuchać.
– Harrison…
– Odejdź. – Nie odrywał od niej twardego spojrzenia. – Nie chcę, żebyś tu
była.
Frankie czuła, że serce rozdziera jej się na strzępy. Zaskoczyła ją nie tyle jego
brutalność, do której zdążyła jakoś przywyknąć, ile własna reakcja na nią. Roz-
padała się na nieskończenie maleńkie cząstki, aż w końcu nie zostało z niej nic
poza przeraźliwym bólem.
Dzięki niemu mogła poczuć wszystko albo zupełnie nic.
Drżącą ręką odgarnęła z czoła kosmyk włosów.
– Masz rację, rzeczywiście cię nie znam. Nie przewidziałam twojego uporu.
Tłumiąc płacz, odrętwiała z bólu opuściła luksusowy penthouse. Wydawało jej
się, że znalazła drogę do serca i umysłu Harrisona, ale najwidoczniej gorzko się
pomyliła. Nie sposób ocalić kogoś, kto wcale nie chce ratunku. Cóż, trzeba się
z tym pogodzić.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Prywatny klub w samym sercu stolicy USA, w którym Anton Markovic umówił
się na spotkanie z wysoko postawionym członkiem rządu, można było określić
mianem nieoficjalnej kwatery głównej elit intelektualnych kraju. Klub mieścił się
w stylowej kamienicy przy Embassy Row, która niegdyś była rezydencją prywat-
ną. Od początku swojego istnienia gościł w swoich progach prezydentów, sę-
dziów Sądu Najwyższego i szacownych laureatów nagrody Nobla.
Jeśli Harrison zdecydowałby się wystartować w wyścigu do prezydentury, ob-
racałby się w takich właśnie miejscach i kręgach towarzyskich. Wkroczył do wy-
łożonej ciemną boazerią sali bibliotecznej i zajął miejsce przy oknie, opodal jed-
nego z kilku pięknie rzeźbionych kominków. W powietrzu unosił się niemal na-
macalny zapach prestiżu i bogactwa. Pomimo drogiego garnituru Harrison po-
czuł się zbyt skromnie odziany.
Szybko odszukał wzrokiem człowieka, z którym miał się zobaczyć. Rosjanin
siedział przy kominku naprzeciw szpakowatego mężczyzny. Harrison skorzystał
z okazji, by dobrze mu się przyjrzeć. Markovic dobiegał sześćdziesiątki, ale
mimo posiwiałych skroni był nadal bardzo przystojny. Uwagę obserwatora przy-
ciągał od razu pewien rys okrucieństwa, widoczny w jego twarzy. Oto człowiek,
który nie cofnie się przed niczym, pomyślał Harrison.
Przeszedł go raptem zimny dreszcz, jakby sierpień zamienił się w luty. Nie po-
zwoli, by Markovic wyszedł stąd żywy.
Rosjanin obrzucił go przelotnym spojrzeniem, zbyt pochłonięty rozmową, żeby
się zastanawiać, kto tak uważnie mu się przygląda. Harrison spokojnie czekał.
Po upływie pół godziny mężczyźni wstali, podali sobie ręce i ruszyli do holu. Har-
rison przeciął im drogę i wyciągnął dłoń do Markovica.
– Harrison Grant.
Członek rządu z trudem powściągnął zdziwienie. W oczach Markovica pojawił
się niebezpieczny błysk, gdy podając Harrisonowi rękę, mamrotał zwyczajowe
uprzejmości.
– Zapraszam pana na drinka – powiedział Grant. – Chciałbym coś z panem
omówić.
– Obawiam się, że mam już dalsze plany – odparł ostrożnie Markovic, zerkając
na niego podejrzliwie.
– To zajmie kwadrans, nie dłużej.
Markovic z ociąganiem skinął głową, pożegnał się ze znajomym i odczekał, aż
zostanie sam na sam z Grantem.
– Spodziewałem się, że kiedyś nasze szlaki się przetną – zauważył tonem kon-
wersacji.
Harrison poczuł, że brakuje mu tchu. Ten człowiek był potworem pozbawio-
nym ludzkich uczuć. Opanował się z wysiłkiem i poprosił, żeby Markovic usiadł.
Rosjanin nie protestował. Na jego ustach igrał cyniczny uśmieszek. Wydawał się
całkowicie opanowany.
Harrison przygotował sobie oczywiście przemowę, której nauczył się niemal
na pamięć, ale oburzenie wzięło nad nim górę.
– Nie obchodzi pana, jaką krzywdę wyrządził pan mojej rodzinie, prawda? –
zaczął, drżąc z gniewu.
– Nie zabiłem twojego ojca, sam się zabił. W biznesie bywa różnie… Mógł po-
stąpić jak pan, odbudować firmę, ale był na to za słaby.
Harrison czuł paraliżującą furię, która jego samego przerażała. Zdławionym
głosem powtórzył wcześniejsze pytanie.
– Przykro mi, że stracił pan ojca, ale wybór należał do niego. Zgodził się podpi-
sać kontrakt – odparł Markovic, wzruszając ramionami.
– Ojciec nie miał pojęcia, co się za tym kryje! Pańskie postępowanie było nie-
zgodne z prawem, niemoralne. Dziś stanąłby pan za to przed sądem.
– Jak dobrze, że nie żyjemy w tamtych czasach – odparł cynicznie Rosjanin. –
Ja także ucierpiałem, w pewnym momencie straciłem wszystko. Ale umiałem się
podnieść.
– Ta umiejętność może się panu znowu przydać – wycedził Grant. W oczach
Rosjanina pojawiła się czujność. – Wykupiłem wszystkich pańskich dostawców –
ciągnął. – Kiedy jutro rano pociągnę za odpowiednią dźwignię, posypią się kostki
domina. Zabraknie jednej, drugiej, trzeciej części. Będą opóźnienia w produkcji.
Aż w końcu nadejdzie dzień, gdy wszystko stanie, będzie pełen paraliż. I poczuje
pan, co to znaczy znaleźć się w piekle, jak kiedyś mój ojciec.
– Globalna ekonomia, Grant – wymamrotał poszarzały na twarzy Markovic. –
Zwrócę się do innych dostawców.
Harrison poczuł przypływ bezbrzeżnej satysfakcji.
– Może pan próbować. Ale sugeruję, żeby to sprawdzić przed podpisaniem
umowy z rządem. Bo może się okazać, że się pan nie wywiąże… – wycedził
przez zęby.
Markovic raptem zrozumiał i siedział ogłuszony ze wzrokiem wbitym w roz-
mówcę. Harrison wstał przekonany, że ten podły człowiek już nigdy nie będzie
rządził ani jedną sekundą jego życia.
Wyszedł bez pożegnania, pozostawiając za sobą smutną przeszłość i kierując
się w stronę jasnej przyszłości. Dziwiło go jedynie, dlaczego nadal nie czuje peł-
nej satysfakcji.
Firmowym odrzutowcem doleciał przed ósmą wieczorem na Manhattan. Stał
na tarasie ze szklaneczką zacnej whisky w ręku i przyglądał się panoramie ja-
skrawo oświetlonego miasta. Nowy Jork wydawał się oddalony o lata świetlne
od szacownych murów Waszyngtonu i Antona Markovica. Od ponurej przeszło-
ści.
Przypomniał sobie raptem, co powiedział mu kiedyś Coburn. Brat twierdził, że
pewnego dnia kamienne serce Harrisona sprawi, że zostanie on całkiem sam na
świecie, a co gorsza, nikogo to nie obejdzie.
Dręczące go poczucie pustki doskonale ilustrowało prorocze słowa Coburna.
Był pewien, że dokonawszy tak długo planowanej zemsty na Markovicu, dozna
spełnienia i ulgi, a przecież i brat, i Frankie ostrzegali go, że będzie inaczej.
Czyżby znali go lepiej niż on siebie? Pomszczenie honoru ojca było mirażem, za
którym całe życie podążał, ale teraz przekonał się, że Rosjanin miał dużo racji –
ojciec był chory i dlatego się zabił, nikt inny nie jest za tę śmierć odpowiedzialny.
Pociągnął długi łyk ognistego trunku, który wprawdzie gładko spłynął do gar-
dła, nie uśmierzył jednak rosnącego niepokoju. Harrison uświadomił sobie bo-
wiem, że łatwiej było mu nienawidzić Markovica, niż przyznać, że choroba poko-
nała jego ojca, a skoro powaliła potężnego Clifforda Granta, mogła powalić
i jego, Harrisona.
Obrócił kryształową szklaneczkę w dłoni, podziwiając refleksy światła na
szkle. Bardziej niż demony przeszłości dręczyło go to, jak postąpił z kobietą,
którą kocha.
Serce powiedziało mu o tym już dawno, ale umysł wzbraniał się to przyjąć.
Czy powinien dać sobie szansę na szczęście? Czy potrafi obdarzyć szczęściem
ukochaną? Czy siła jej uczucia zdoła pokonać czający się w jego głowie mrok?
Gdyby mógł wyczytać przyszłość z kryształowej kuli…
Uznał, że warto zaryzykować.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
– Zakładam, że masz piwo w lodówce.
Jeśli nawet Coburn zdziwił się w duchu, że w środowy wieczór brat postanowił
nieoczekiwanie złożyć mu wizytę, to nie pokazał tego po sobie. Poprosił jedynie,
by Harrison dał mu chwilę na pożegnanie się z dziewczyną, która właśnie ubie-
rała się w sypialni. Zdegustowany Harrison odwrócił się na pięcie i chciał wyjść,
ale Coburn powstrzymał go gestem.
– Carole już wychodzi, śpieszy się na zajęcia jogi.
Harrison udał się do kuchni, wyjął z lodówki dwa piwa i wyszedł na patio. Co-
burn mieszkał w modnej nowojorskiej dzielnicy, gdzie nieustannie odbywały się
hałaśliwe przyjęcia. Na sąsiednim patiu bawiło się właśnie wesołe grono. Czeka-
jąc, otworzył piwo i napił się spory haust.
– Jak myślisz – zaczął bez wstępu, gdy tylko brat się pojawił – dasz radę prze-
jąć interes i nie posłać wszystkiego do diabła?
– Zamierzasz wystartować? – zapytał domyślnie Coburn. Na jego przystojnej
twarzy odmalowała się żelazna determinacja. – Dobrze wiesz, że sobie poradzę.
– Wiem. – Harrison podał mu butelkę. – Jutro organizuję konferencję prasową,
by ogłosić zamiar kandydowania. Chciałbym, żebyś wystąpił ze mną. – Za-
brzmiało to jak rozkaz, ale Coburn się nie obraził, wiedział przecież, ile koszto-
wało Harrisona poproszenie o pomoc.
Obiecał, że się stawi, i przez chwilę w milczeniu delektowali się piwem. Harri-
son przyznał w duchu, że brakowało mu takich chwil.
– Co z Markovicem? – odważył się zapytać Coburn.
– Popadnie w ciężkie tarapaty, ale wyjdzie z tego. Nie zamierzałem go dobić.
Mam nadzieję, że przez resztę życia będzie żałował tego, co uczynił. – Wzruszył
ramionami. – A może nie? Ten facet nie ma sumienia.
– Dlaczego nie poszedłeś na całość? Czemu go nie zniszczyłeś? – zaciekawił
się Coburn.
– Ponieważ miałeś rację. Zemsta nie przywróci nam ojca. To nie Markovic go
zabił, tylko choroba – odparł Harrison ze smutkiem.
– Długo czekałem, żebyś to wreszcie zrozumiał.
– Ktoś mi w tym pomógł.
– Ona to bardzo przeżywa, wiesz? – powiedział ostro Coburn. – Wyciąłeś jej
brzydki numer.
– Wiem. – Serce ścisnęło mu się w piersi. – Mam zamiar to naprawić.
Rozmawiali o jutrzejszej konferencji i o przyszłości Grant Industries. Coburn
miał przejąć prezesurę firmy i korzystać z doświadczenia brata. Jeśli polityka
nie okaże się jednak dziedziną dla Harrisona, wówczas zastanowią się, jak roz-
wiązać ten problem.
Gdy się żegnali, oczy Coburna błyszczały z podniecenia. Od dawna marzył
o takim wyzwaniu i był pewien, że zdoła mu sprostać. Harrison objął go i krótko
uścisnął, czego zazwyczaj nie robił. Odwrócił głowę, żeby Coburn nie spo-
strzegł, że łza zakręciła mu się w oku ze wzruszenia.
W restauracji Masseria w czwartkowy wieczór wszystkie stoliki były zajęte,
mnóstwo klientów okupowało także bar. Zewsząd dochodził ożywiony gwar roz-
mów.
Frankie przyjęła kolejne zamówienie i poszła je wpisać do komputera. Zastę-
powała chorą kelnerkę. Wolała pomóc rodzicom, niż spędzić wieczór w domu
i użalać się nad sobą. Raptem doleciał do niej zdumiony okrzyk ojca.
– A niech mnie kule biją! – Ojciec razem z Salvatorem obsługiwał gości przy
barze. Frankie spojrzała w tamtą stronę. Obaj wpatrywali się w ekran wiszące-
go nad barem telewizora.
Frankie przebiegła wzrokiem pasek z wiadomościami. „Harrison Grant zamie-
rza wystartować w wyścigu prezydenckim jako kandydat niezależny”.
Podeszła bliżej, czując, jak bije jej serce. Ojciec pogłośnił komentatora, który
czytał właśnie, że Harrison Grant ogłosił dziś na konferencji prasowej długo wy-
czekiwany zamiar startu. Dalej było o dziadku kongresmanie i ojcu, który popeł-
nił samobójstwo w przeddzień ogłoszenia zamiaru kandydowania na gubernato-
ra stanu Nowy Jork. „Prezes Grant Industries wygłosił emocjonalne przemówie-
nie o sytuacji ekonomicznej kraju…”.
Złamane serce Frankie, wciąż dalekie od uleczenia, wezbrało boleśnie, poczu-
ła, że brak jej tchu. Na ekranie ukazało się zbliżenie przemawiającego na po-
dium Harrisona. „Wierzę w naród, który z ufnością może patrzeć w przyszłość.
Pokładać zaufanie w fundamentalnych zasadach, na których został zbudowany
nasz kraj. To wszystko zaczyna się od ludzi”. Urwał i spojrzał prosto w oko ka-
mery. „Pewna osoba przypomniała mi ostatnio, że w ludziach jest dobro, a każda
podjęta przez nas decyzja ma wpływ nie tylko na nas, lecz także na innych. To
dobro i troska o otaczających nas ludzi jest podłożem, na którym zrodził się nasz
naród. I tego wymaga od nas dalszy rozwój. Moja wizja…”.
Serce Frankie biło tak mocno, że zagłuszało dalsze słowa Harrisona. Reporter
oddał głos do studia i prowadzący rozpoczął dyskusję z zaproszonymi eksperta-
mi na temat wpływu, jaki będzie miał na kampanię ogłoszony właśnie start Har-
risona Granta.
– A niech mnie – powtórzył ojciec Frankie, klepiąc się dłońmi po udach. – Facet
ma duże szanse.
Poczuła łzy zbierające się pod powiekami i szybko się odwróciła, ale wypatrzy-
ło ją sokole oko Salvatorego. Przez jego młodą twarz przemknął mroczny cień.
Domyślał się cierpienia ukochanej siostry.
– Frankie…
Zbyła go machnięciem ręki i powtórzyła pilne zamówienie, które czekało już
na nią w kuchni, brakowało jedynie ostatniego dania. Po głowie tłukły jej się
strzępy mowy Harrisona. „Pewna osoba przypomniała mi ostatnio, że w ludziach
jest dobro…”. Była pewna, że to ją miał na myśli. Łzy popłynęły strumieniem
i ukradkiem otarła je chusteczką. Pragnęła, by mrok spowijający duszę Harriso-
na, ustąpił, żałując zarazem, że nie może być częścią tego procesu. Wiedziała
jednak, że nie sposób zmusić kogoś do miłości.
Otrząsnęła się i zaniosła tacę do stolika, po czym wróciła do baru po napoje.
Salvatore zaklął cicho i zdziwiona powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem.
Wysoki brunet w czarnym trenczu rozmawiał właśnie z jej matką. Wyglądał
dokładnie tak jak tamtej pamiętnej nocy w biurze, gdy wszedł i rozpętało się pie-
kło, tyle że teraz trzymał w ręku olbrzymi bukiet czerwonych róż.
Zawirowało jej w głowie i zapomniała, że trzyma tacę. Kieliszki runęły na pod-
łogę, czyniąc piekielny hałas. Oczy wszystkich zwróciły się w jej stronę.
Wbiła wzrok w Harrisona, który patrzył na nią z tak wielką powagą, że na mo-
ment przestała oddychać. W sali panowała cisza jak makiem zasiał. Po chwili
Frankie ocknęła się z odrętwienia i chciała zebrać stłuczone szkło, ale brat na-
kazał jej szeptem, by podeszła do Harrisona, zanim on go zabije.
– Gratuluję przemówienia – zaczęła sztywno. – Wszyscy byli pod wrażeniem.
– Interesuje mnie jedynie twoja reakcja – odrzekł, muskając czule jej policzek.
Cofnęła się i półgłosem przypomniała mu, że w miniony poniedziałek zakończył
z nią bliższą znajomość.
– Nie możesz mnie odpychać – ciągnęła głosem nabrzmiałym emocją – a potem
oczekiwać, że znów padnę w twoje ramiona, bo jest ci to akurat na rękę. Powie-
działeś, że nam się nie uda, i raptem zmieniłeś zdanie. Nie chcę, żebyś znowu
złamał mi serce, po prostu tego nie wytrzymam.
– Zmieniłem się – wyznał. – I to dzięki tobie. To właśnie ty sprawiłaś, że zrozu-
miałem, że jestem zdolny do uczuć. – Wpatrując się w nią, poznał, że serce jej
mięknie, więc ponowił próbę przekonania jej do swoich racji. – Frankie, daj mi
jeszcze jedną szansę. Przysięgam ci, że jej nie zmarnuję.
W jej sercu obudziła się nadzieja, której nie mogła się oprzeć, chociaż próbo-
wała.
– Dlaczego mam ci wierzyć? Co się właściwie zmieniło?
Opowiedział jej o swoich planach. O tym, że ustąpił ze stanowiska i przekazał
bratu kierowanie firmą oraz doprowadził do tego, że marka Siberius zostanie
zachowana. Serce Frankie ścisnęło się ze wzruszenia. Nie wierzyła, że Harri-
son spełni jej gorącą prośbę. Odważyła się zapytać, jak postąpił z Antonem Mar-
kovicem.
– Powiadomiłem go, że jeśli w przyszłości uznam, że postępuje nieetycznie
w interesach, nie zawaham się go wykończyć. Na razie jednak pozostawiłem mu
możliwość działania. – Napotkał jej pytające spojrzenie, więc wytłumaczył: –
Zrozumiałem, że między tragediami nie ma znaku równości. Markovic skrzyw-
dził moją rodzinę, ale nie zabił mi ojca. Zabiła go choroba. Potrzebowałem wro-
ga, by ukoić mój smutek i żal.
Odłożył bukiet róż na kontuar i pociągnął Frankie na zaplecze restauracji.
Miał już dość publicznych występów.
– Kocham cię – zaczął, gdy tylko znaleźli się w pomieszczeniu dla pracowni-
ków. – Bo jesteś taka dobra i piękna, dzięki tobie została uleczona moja dusza.
Ze wzruszenia odjęło jej mowę, nie mogła wykrztusić ani słowa odpowiedzi.
– Ten rok będzie zupełnie szalony – ciągnął – ale bardzo mi zależy, żebyś była
przy mnie. Teraz i zawsze. – Zaczerpnęła głęboko powietrza, bo sięgnął do we-
wnętrznej kieszeni marynarki i wyjął z niej pudełeczko. Spojrzała na niego z nie-
dowierzaniem.
– Nie zamierzasz chyba…
– Oświadczyć ci się na zapleczu? – Padł przed nią na kolana. – Trudno, nie
mam lepszego miejsca.
Odemknął wieczko i w przyćmionym świetle poraził ją blask szafiru w otocze-
niu korony diamentów. Klęczał przed nią mężczyzna, który niedawno ogłosił za-
miar rządzenia tym wspaniałym krajem.
– Wyjdź za mnie – poprosił. – Bądź moją kotwicą na wzburzonym morzu.
Czy będzie potrafiła być panią Grant? Żoną ważnego polityka? Jej serce było
pełne obaw, mimo to odpowiedziała:
– Tak. Zgadzam się. Ale obiecaj mi, że kiedy napotkasz trudności, nie ode-
pchniesz mnie od siebie, lecz zwrócisz się o pomoc i wsparcie.
Odniosła wrażenie, że oczy mu zwilgotniały, i jej samej zachciało się płakać.
– Obiecuję – przyrzekł pewnym głosem.
Powoli wyciągnęła do niego rękę. Wstrzymując oddech, patrzyła, jak Harrison
wsuwa jej na palec prześliczny pierścionek z szafirem. Była pewna, że będzie
pasował. Oboje dobrali się przecież jak dwie połówki orzecha. Frankie była sil-
na w tych rzadkich chwilach, gdy Harrison okazywał słabość, na co dzień zaś
mogła mieć niezbitą pewność, że będzie ją otaczał opieką i czułością.
Wstał z kolan i w jednym momencie rzucili się sobie w ramiona, łącząc wargi
w namiętnym, pełnym tęsknoty pocałunku. Frankie była w siódmym niebie.
Pierścionek pasował doskonale.