Morris Desmond
Zachowania intymne
Przełożył: Paweł Pretkiel
Wydanie polskie: 2000
WSTĘP
Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie
z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze
sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk
dłoni czy zespolenie miłosne, poklepanie po plecach, uderzenie w twarz, wykonanie
manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi
towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować.
Stosuję metodę zoologa ze specjalnością etologa, zwłaszcza w zakresie obserwacji i
analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za
zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym,
co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią.
Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak
się wydaje. Mimo samodyscypliny nieustannie narzucają się nam pewne słowa i z góry
wyrobione sądy. Dorosłemu człowiekowi z trudnością przychodzi obserwowanie
jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie
musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem
jest oczywiście tym trudniejszy, im bardziej znajome i zwyczajne jest dane zachowanie;
ponadto, im bardziej intymne jest dane zachowanie, tym bardziej jest ono nacechowane
emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora.
Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo
że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich
spraw jak, powiedzmy, zachowanie pandy wielkiej związane z pozostawianiem przez nią
śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z
zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak
„dobrze znanego” jak obejmowanie się ludzi, matczyny pocałunek czy pieszczoty
kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz
istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste,
a co za tym idzie postawienie sobie rozpaczliwego pytania, „co się stało z miłością?”.
Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie
jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym.
Związane z nią subiektywne, emocjonalne radości i cierpienia są może głęboko ukryte i
tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i
związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie
można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania.
Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że
właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie
ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle,
niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia
się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z
tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice-dzieci, w relacjach
seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi.
Nasze intymne spotkania odbywają się przy udziale czynników werbalnych,
wzrokowych, a nawet węchowych, ale nade wszystko – kochanie polega na dotykaniu i
kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy
zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w
jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką
zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie
niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej
niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny
mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę
w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych
towarzyszy.
Nadszedł czas, by dokładniej przyjrzeć się tej sytuacji. Czyniąc to, postaram się nie
wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu
oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik
sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski.
1. KORZENIE INTYMNOŚCI
Dorosła istota ludzka może porozumiewać się ze mną wieloma różnymi sposobami.
Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć
czyjś śmiech lub płacz, dostrzec wyraz na czyjeś twarzy, obserwować czyjeś działanie,
wyczuć zapach używanych przez kogoś kosmetyków i poczuć czyjś uścisk. W mowie
codziennej tego rodzaju interakcje można określić jako „nawiązywanie kontaktu” lub
„utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu
cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w
odniesieniu do takich czynności jak pisanie, mówienie czy sygnalizacja wzrokowa jest
obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt
cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się.
Istnieją jeszcze inne tego rodzaju przykłady. Często używamy takich określeń jak
„wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać
kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie,
ranę czy trzymanie w sensie fizycznym, ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia.
Metafory ze sfery kontaktu fizycznego pozwalają adekwatnie wyrażać rozmaite uczucia
występujące w różnych kontekstach.
Można to wyjaśnić dość prosto. We wczesnym dzieciństwie, zanim nauczyliśmy się
mówić czy pisać, dominował kontakt cielesny. Największe znaczenie miał bezpośredni
związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie
matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu,
fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i
często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w
życiu dorosłym, musimy cofnąć się do początku, kiedy byliśmy zaledwie embrionami w
ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam
zrozumieć intymność okresu dzieciństwa, którą zwykle uważamy za oczywistą. Przejawy
intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć
przejawy intymności w życiu dorosłym, które tak często intrygują nas, wprawiają w
pomieszanie, a nawet zakłopotanie.
Pierwszymi wrażeniami, które odbieramy jako istoty żywe, są odczucia związane z
intymnym kontaktem fizycznym – pławieniem się w bezpiecznym zaciszu ścian macicy.
Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę
zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia
skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych wodach płodowych. W
miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy
matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje
się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest
rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi
ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem.
Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już
słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w
ciemnościach matczynego łona dobrze rozpoznaje wszelkiego rodzaju odgłosy. Gdy w
pobliżu brzucha matki powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się
wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za
pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w
stanie go wyczuć. Oznacza to, że w tym okresie przedporodowym dziecko niewątpliwie
słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu
jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki.
Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd
ciepły płyn i pełny uścisk, kołysanie się w rytmie poruszającego się ciała i dźwięk
rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy
braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który
kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością.
Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej
traumatyczne doświadczenie życiowe, jakim są narodziny. W ciągu kilku godzin macica
zamienia się z przytulnego gniazdka w naprężający się i uciskający umięśniony worek,
największy i najsilniejszy mięsień ciała ludzkiego – nawet w porównaniu z bicepsami
sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym
zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu,
lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego
płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie
rzeczy dzikim krzykiem strachu, będącego skutkiem nagłej utraty intymnego kontaktu
cielesnego.
W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal
natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później
zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i
przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów
gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie
wyczerpane, zapaść w długi sen.
Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki,
intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona.
Matka lub osoby, które ją w różny sposób wspomagają, dostarczają owych substytutów
macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych
ramion. Idealne objęcie matczyne otacza noworodka ze wszystkich stron, stwarzając mu
kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania.
Istnieje ogromna różnica między obejmowaniem a zwykłym trzymaniem dziecka.
Niewprawny dorosły, który trzyma dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym
ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka
dającego poczucie komfortu. Matczyna pierś, ramiona i ręce muszą doskonale odtwarzać
utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek.
Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono.
Matka zaczyna bezwiednie kołysać delikatnie dziecko z boku na bok. Działa to bardzo
kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z
powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do
góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w
jakiś sposób powtarzają chyba niektóre rytmy, jakie odbierało dziecko w łonie matki.
Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka
chodziła. Jest w tym jednak pewne ale, to mianowicie, że rytm kołysania jest znacznie
wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa
się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania
się.
Ostatnio przeprowadzono pewne doświadczenia, aby ustalić, jakie jest idealne tempo
kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te
miały niewielki lub nie miały żadnego wpływu kojącego, ale gdy mechaniczna kołyska
została ustawiona na rytm od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu przechyleń na minutę,
następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej
płakały. Chociaż matki w różnym tempie kołyszą swoje dzieci w ramionach, typowa
częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych
doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone.
Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto
kroków na minutę.
Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie,
gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga
jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze
dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki
podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu
wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia
serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje
się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem
kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono.
Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie
serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet
przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza
się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on
działać uspokajająco. Po drugie; jak pisałem w Nagiej małpie, obserwacje wykazały, że
ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu
serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła
dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też
bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów.
Można to łatwo wykorzystać dla celów handlowych – wyprodukować mianowicie
mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną
w małe urządzenie odtwarzające – odpowiednio wzmocnione – zarejestrowane bicie serca.
Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna
udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem
przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka
skutecznie pierze ubranka niemowlęcia.
Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla
zapracowanych współczesnych matek, jednak ich nadużywanie niesie ze sobą pewne
niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne uspokajanie jest czymś lepszym niż jego
brak, zarówno dla nerwów matki jak dobrego samopoczucia dziecka, a jeśli z powodu
nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie
jest pożądane. Ale istnieją dwa powody, dla których tradycyjne uspokajanie przez matkę
będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś
więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej
złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny
związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc,
obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że
w ciągu pierwszych kilku miesięcy życia niemowlę reaguje pozytywnie na każdego
przyjaźnie nastawionego dorosłego. Chętnie przyjmuje ono każdy przejaw intymności od
innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się,
kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że
zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie
zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie
między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować
selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i
intensywności kontaktów cielesnych między matką a niemowlęciem w tym czasie będzie
zależała siła i jakość ich późniejszej więzi.
Rzecz jasna, zbyt częste uciekanie się do mechanicznych matek w tym kluczowym
okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich,
ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie
jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie,
że czułe przejawy intymności, których źródłem jest delikatne ciało matki, tak istotne w
tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w
dalszym życiu. W owych krytycznych kilku miesiącach życia nie można przesadzić w
nacechowanych miłością kontaktach cielesnych; matka, która ignoruje ten fakt, boleśnie
przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a
pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko
lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”.
Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka
wykazuje nadopiekuńczość i hamuje dziecko właśnie wtedy, gdy powinno się ono
usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest
niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje
się nadopiekuńcza i przesadnie lgnie do dziecka, gdy jest ono starsze. Jest to całkowite
odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych
czasach taka kolej rzeczy nie należy do rzadkości. Gdy starsze dziecko lub nastolatek
„buntuje się”, można przypuszczać, że gdzieś w tle tkwi ów wypaczony wzorzec
wychowania. Niestety, gdy to już się stało, często jest za późno, by naprawić wcześniej
wyrządzone zło.
Naturalna kolejność, jaką tu opisałem – najpierw miłość, a potem wolność – ma
podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki
małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany
intymny kontakt cielesny przez wiele tygodni po urodzeniu. Jest to o tyle łatwiejsze, że
małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki
wielkich małp człekokształtnych, takich jak goryle, potrzebują nieraz kilku dni, by móc
skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą
wytrwałością. Mniejsze małpy zwierzokształtne robią to od chwili narodzin; sam kiedyś
widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas
gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy.
Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie
paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu
pierwszych miesięcy to właśnie na niej spoczywają wszelkie działania mające na celu
utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego
po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno
minionej, ewolucyjnej przeszłości, ale nawet one nie mają dziś żadnego praktycznego
zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są
jako odruch chwytania i odruch Moro.
Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny
chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt
jest na tyle silny, że dorosły może dzięki niemu unieść do góry całe ciałko noworodka.
Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo.
Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na
niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od
spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są
otwarte, a paluszki szeroko rozpostarte. Potem ramionka znów się zamykają, jak gdyby
usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się
występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda
małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę
czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego
pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania,
lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka,
gdyby trzymając w lekkim uchwycie futerko odpoczywającej matki, poczuła, że
zaniepokojona czymś matka nagle zerwała się na nogi. Małpie niemowlę w identyczny
sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z
matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma
jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji.
Jednakże z punktu widzenia matki ludzkiej te „małpie” reakcje stanowią przedmiot
jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w
żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji?
Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych
miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy
matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy
matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się
w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal
nieustanny kontakt charakterystyczny dla innych naczelnych. Matki społeczeństw
cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad.
Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie
może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy
ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku
gładkiej i miękkiej materii, która jest środkiem zastępującym wnętrze utraconego łona.
Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi
tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który
wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym,
czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo
postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach.
W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet
noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami,
gdy ma na to ochotę. Specjaliści wyrażają obawę, że spowijanie niemowlęcia „może
krępować jego ducha”. Znaczna większość zachodnich czytelników zgodziłaby się z tym
skwapliwie, ale bliższe zbadanie sprawy nie potwierdza tych obaw. Starożytni Grecy i
Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków
musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku
trzymano w powijakach również niemowlęta brytyjskie, a wiele niemowląt rosyjskich,
jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do
dzisiaj. Ostatnio poddano ten problem badaniom naukowym, w toku których za pomocą
odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach
i bez powijaków. Stwierdzono, że spowijane dzieci rzeczywiście były spokojniejsze, co
przejawiało się wolniejszym biciem serca, zmniejszoną prędkością oddechu i rzadszym
płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły
uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży.
Wszystko to wydaje się potwierdzać opinie zwolenników spowijania, ale trzeba
przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu,
żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie
te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego
stopnia, by je unieruchomić. Umiarkowane spowijanie noworodka jest chyba bardziej
naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy
spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może
to być pożyteczne w pierwszych tygodniach, ale później może zakłócić procesy
prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić
naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na
następny etap rozwojowy. Mówimy zwykle o noworodkach niedonoszonych lub
przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć
także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe
kolejne fazy, w każdej z nich, od niemowlęctwa do dojrzewania, muszą być stosowane
właściwe formy intymności, kontaktu cielesnego i pielęgnacji. Inaczej – jeśli przejawy
intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione – mogą pojawić się
kłopoty w dalszym życiu.
Dotychczas przyglądaliśmy się niektórym stosowanym przez matkę sposobom
odtwarzania pewnych przejawów intymności z okresu łonowego, ale błędne byłoby
mniemanie, jakoby wygody wczesnego okresu postnatalnego były dla dziecka jedynie
przedłużeniem wygód okresu płodowego. Takie przedłużenie to tylko fragment całości
obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie,
całowanie i głaskanie, a także utrzymywanie ciałka niemowlaka w czystości przy
zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form
tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami,
matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym
tempie i z właściwą siłą, ani zbyt silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to
jedynie wywołać „odbicie się”. Jest to jedna z najczęstszych reakcji matki o znacznie
szerszym zastosowaniu. Zawsze gdy dziecko zdaje się potrzebować pociechy, matka
obejmując je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze je i buja, a
często grucha też cichutko do dziecka i nuci mu, zbliżając usta do jego główki. Te
charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak
się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach,
czasami zupełnie jawnych, a czasami bardzo zawoalowanych, jako rozmaite przejawy
intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy
rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu.
Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako
ruch intencjonalny. Najlepiej można to zilustrować na przykładzie zwierząt. Gdy ptak
zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie
głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar
odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy
głową, uprzedzając swych towarzyszy, że zamierza ich opuścić, i umożliwiając im
przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie
poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób
wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często
stosowany ruch intencjonalny, sygnalizujący gotowość mocnego przytulenia się. Każde
klepnięcie matczynej ręki komunikuje: „Zobacz, tak właśnie przytulę cię, by chronić cię
przed niebezpieczeństwem, bądź więc spokojny, nie martw się”. Każde klepnięcie jest
powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów
pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by
zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów
głową, pozostając jednak przy tym na miejscu. Innymi słowy, w ten sposób ptak wysyła
jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot.
U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy, następnie
przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w
postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat
matki do dziecka brzmi nie tylko: „Nie martw się, tak cię przytulę w razie
niebezpieczeństwa”, lecz także: „Nie martw się, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo
inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa
więc podwójnie kojąco.
Ciche gruchanie czy mruczenie jako sygnał kojący działa jeszcze inaczej. I znów
pomocny może być przykład ze zwierzętami. Gdy niektóre ryby znajdują się w nastroju
agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej.
Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a
opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne,
hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami
alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami
informowania o bólu, niebezpieczeństwie, strachu i agresji. Używając tonów, które są
przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a
mianowicie to, że wszystko jest w porządku. Gruchając i nucąc, może ona stosować
komunikaty słowne, ale oczywiście słowa nie mają tu większego znaczenia. Zasadniczy
sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych,
cichych i słodkich dźwięków.
Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym
jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas
w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka
odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie
dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli przejaw elementarnej
intymności. To samo zjawisko, choć w różnych przebraniach, pojawi się później, już w
kontekstach życia dorosłego.
Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka
obejmuje, nosi, kołysze, poklepuje, pieści, całuje, głaszcze, myje i karmi piersią swoje
potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem
kontaktowym ze strony niemowlęcia jest w tym okresie ssanie; ale dziecko wysyła dwa
ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu.
Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt
utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”.
Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko
jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie
płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden
z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź
tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i
nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka,
po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może
ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko
tyle, że nie otrzymało odpowiedniej porcji intymnego kontaktu cielesnego i będzie
protestowało tak długo, aż to uzyska. W pierwszych miesiącach zapotrzebowanie na taki
kontakt jest wysokie, a niemowlę ma na szczęście do dyspozycji silnie działający sygnał
zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania.
Uśmiech jest czymś, co wyróżnia niemowlęta ludzkie spośród innych naczelnych.
Niemowlęta małp nie uśmiechają się. Po prostu nie potrzebują one uśmiechu, gdyż są
wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym
działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć
swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji
rozwiązanie tego problemu.
Płacz i uśmiech uzyskują wsparcie ze strony sygnałów wtórnych. Płacz człowieka z
początku przypomina płacz małp. Płaczące małpie niemowlę wydaje z siebie serię
rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy
życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału
głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od
głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno
zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny
wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla
naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony
dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest
tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka”
niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością
kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa
funkcja znacznie wzmożonego wydzielania gruczołów łzowych, co powoduje tak częste
wilgotnienie buzi małego człowieczka.
Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak
też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy
dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się
jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w
trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych
substancji. Wydzielane w niewielkich ilościach, czyszczą i chronią oczy, ale gdy płyną
obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy
można je uznać wyłącznie za formę zachowania. Podobnie jak uśmiech, zdają się one
funkcjonować głównie jako zachęta do intymności.
Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę
uśmiecha się, rechocze i wyciąga rączki ku matce, wykonując ruchy intencjonalne,
poprzedzające przytulenie się do niej, i w ten sposób zachęca ją, by je podniosła. W
odpowiedzi matka odwzajemnia się. Oddaje więc uśmiech, „grucha” do niemowlęcia,
wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów
pojawia się dopiero mniej więcej w drugim miesiącu życia. W gruncie rzeczy pierwszy
miesiąc życia dziecka można by nazwać „stadium małpim”, gdyż charakterystyczne dla
człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni.
Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy
kontaktu cielesnego. Znikają wczesne „małpie” zachowania, odruch chwytania i odruch
Moro, a pojawiają się bardziej wyrafinowane formy ukierunkowanego chwytania i
przytulania się. W prymitywnym odruchu chwytania rączka niemowlęcia automatycznie
obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się
nowy rodzaj chwytania, chwytanie selektywne – niemowlę koordynując ruchy rąk ze
wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś
część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi
do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia.
Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania się, charakterystyczne dla
odruchu Moro, ustępują ukierunkowanemu obejmowaniu, które polega na przytulaniu się
dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji.
Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia.
W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej
intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt
cielesny z matką, napotyka teraz na coraz silniejszą konkurencję, jaką jest potrzeba
niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście
dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć
elementarna intymność. Ale świat wciąż jest miejscem przerażającym i dlatego dziecku
potrzebna jest jakaś inna forma intymności – pośrednia, zdalnie sterowana – by przy
względnej niezależności zachować jednocześnie poczucie pewności i bezpieczeństwa.
Komunikowanie się za pomocą dotyku ustępuje miejsca coraz bardziej precyzyjnej
komunikacji wzrokowej. Ograniczające i krępujące środki bezpieczeństwa, jakim są
obejmowanie i przytulanie, zastępuje dziecko mniej ograniczającym środkiem, jakim jest
wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy. Wspólny uścisk zostaje
zastąpiony przez wspólny uśmiech, wspólny śmiech oraz wszelkiego rodzaju miny, jakie
potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do
objęcia, obecnie zastępuje to objęcie. W istocie sam uśmiech staje się symbolicznym
objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej
skrępowany, a przy tym odnowić uczuciowy kontakt z matką za pomocą jednego tylko
spojrzenia.
Następne doniosłe stadium rozwojowe przychodzi, gdy dziecko zaczyna mówić. W
trzecim roku życiu, po opanowaniu podstawowego słownictwa, do kontaktu wzrokowego
dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie
nawzajem za pomocą słów.
W miarę rozwoju tego stadium nieuniknione jest dalsze ograniczenie przejawów
intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt
dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej
tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w
tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle
jako przejawy opieki, ile jako udrękę. Trzymanie dziecka staje się teraz dla niego
powstrzymywaniem przed czymś i dlatego rodzice muszą przystosować się do tej nowej
sytuacji.
Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie
psychicznym, strachu czy panice, pojawia się też w sytuacjach mniej dramatycznych.
Przybiera on jednak inne formy. Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów
poszczególnych jego fragmentów. Pojawiają się takie formy jak półobjęcie, objęcie
ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni.
Jak na ironię w stadium późnego dzieciństwa i towarzyszących jego eksploracjom
stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i
przejawy intymności. Potrzeba ta ulega nie tyle zredukowaniu, co stłumieniu. Przejawy
intymności dotykowej kojarzą się z niemowlęctwem i muszą odejść w przeszłość, ale
otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się
przez wprowadzenie nowych form kontaktu, które dostarczają pożądanych przejawów
intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych.
Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo
już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak
zwanymi obiektami przeniesieniowymi. W gruncie rzeczy są to nieożywione substytuty
matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem,
miękka zabawka i kawałek miękkiego materiału, zwykle szal lub jakaś część bielizny
pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy
intymnych kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów nad matkę, ale
jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one
jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać,
szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A
wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie
mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane.
Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego
stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale
później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej
niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło
pociechy. Niektóre matki niewłaściwie wyobrażają sobie, że dziecko z jakiegoś powodu
odczuwa nienaturalny niedostatek bezpieczeństwa. Gdy dziecko gwałtownie domaga się
swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne
imiona – matka może niekiedy postrzegać to jak krok wstecz w rozwoju. W istocie jest
właśnie przeciwnie. Postępując tak, dziecko w rzeczywistości mówi: „Pragnę kontaktu
fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś
takiego. Zamiast tego wejdę w kontakt z tym przedmiotem, dzięki czemu poczuję się
bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca
tych problemów, obiekt przeniesieniowy „przypomina o miłych stronach matki, jest
substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”.
Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie
towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych.
Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego
misia. Mówiąc „z rzadka” muszę tu uczynić pewne zastrzeżenie. Oczywiście rzadko się
zdarza, abyśmy obsesyjnie trwali przy jakimś konkretnym obiekcie przeniesieniowym z
okresu wczesnego dzieciństwa. Dla większości z nas istota takiego postępowania byłaby
nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów – przemyślny dorosły
wynajduje substytuty dla dziecięcych substytutów ciała matki. Gdy zamiast dziecięcego
szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem.
Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można
dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się
infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w
taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się
wtedy formę żartobliwego obejmowania się „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera
postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze
odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą
dorosłej agresywności.
Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w
późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle
do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka
dziecięca jest czymś więcej niż tylko zamaskowanym przejawem intymności. W dużym
stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie sprawności własnego ciała, o jego dotykanie, o
badanie nowych możliwości i dawanie upustu starym. Owe stare możliwości, które
oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż
się zazwyczaj sądzi.
Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami
ulega dalszemu ograniczeniu. Ojcowie przekonują się, że ich córki nagle stają się mniej
skłonne do zabaw. Synowie stają się wstydliwi wobec swoich matek. Już w stadium
poniemowlęcym zaczyna się przejawiać potrzeba niezależności, ale teraz, w okresie
pokwitania, potrzeba ta ulega wzmocnieniu i rodzi kolejną silną potrzebę, czyli potrzebę
prywatności.
Komunikat niemowlęcia brzmiał „trzymaj mnie mocno”, komunikat dziecka „połóż
mnie”, a komunikat osoby dojrzewającej brzmi „zostaw mnie samą/samego”. Pewien
psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej
pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się
jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z
nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej
mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale
przelotne przejawy intymności wciąż jeszcze się zdarzają. Jednakże, podobnie jak u
dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i
różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy
nawet superdorosła – przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający
rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity
sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z
miłością dotknąć dziecka, to można zrobić to pod pozorem „poprawię ci krawat” lub
„wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się „nie zawracaj sobie głowy, mamo”
albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę
sztuczkę.
Po okresie dojrzewania, gdy młody człowiek wyprowadza się z domu rodzinnego,
wówczas, z punktu widzenia intymności cielesnej, następuje coś jakby powtórny poród.
Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa
sekwencja przejawów intymności: „trzymaj mnie mocno – połóż mnie – zostaw mnie
samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią „trzymaj
mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów
niemowlęctwa w ich życiu znów pojawiają się liczne przejawy intymności. Jak dawniej
sygnały kontaktu cielesnego zaczynają splatać magiczną więź i tworzy się nowy, silny
związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat „trzymaj mnie mocno” zostaje
wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi
zostanie zakończony, a kochankowie stworzą nową, dwuosobową jednostkę rodzinną,
dobiega też końca stadium drugiego niemowlęctwa. Nieuchronnie pojawiają się nowe
przejawy intymności, będące repliką wcześniejszej podstawowej sekwencji. Drugie
niemowlęctwo ustępuje miejsca drugiemu dzieciństwu. (Nie należy go mylić ze stadium
starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o
drugim dzieciństwie).
W tym czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności
polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje –
zaczynają odczuwać, że wpadli w pułapkę, i czują, że zagrożona jest ich niezależność.
Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że
cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego
dzieciństwa zostaje zastąpione przez „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a
pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci
rozwodu. Ale jeśli rozwód jest drugim dojrzewaniem, to dlaczego właściwie ten nowo
dojrzewający czy nowo dojrzewająca ma żyć bez kochanki czy kochanka? Dlatego po
rozwodzie każde z eksmałżonków znajduje nową partnerkę czy partnera, jeszcze raz
przeżywa etap drugiego niemowlęctwa, powtórnie zawiera związek małżeński i nagle
znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się
powtarza.
Opis ten może wyglądać na cyniczne uproszczenie, ale pomaga on sformułować
właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie
przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na
drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności
rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie.
W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem
się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i
ostatnie niemowlęctwo – wraz z nadejściem starości i towarzyszącą jej bezradnością. Ta
trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo,
przynajmniej tu na ziemi. Kończymy życie jako niemowlęta, ułożeni w przytulnych
trumnach, miękko wyściełanych i udrapowanych, zupełnie jak kołyski niemowląt.
Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności.
Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja
przejawów intymności. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że trzecie niemowlęctwo nie
przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie
istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki.
Opisując te wzorce intymności od łona matki do „łona Abrahama” poświęciłem dużo
miejsca wczesnym okresom życia, pobieżniej traktując późniejsze okresy dorosłości.
Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą
zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego.
2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ
Ciało każdego człowieka nieustannie wysyła sygnały do innych ludzi. Jedne z tych
sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z
nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków – chyba że się z
kimś niechcący zderzymy. Nasze umysły są jednak bezbłędnie zaprogramowane tak, by
sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku
sekundy potrafimy rozeznać daną sytuację towarzysko-społeczną. Gdy w tłumie ludzi
niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil
od momentu zatrzymania na niej wzroku jesteśmy gotowi pochwycić ją w objęcia. Nie
oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych
czaszkach wspaniale potrafią wykonać błyskawiczne, niemal natychmiastowe kalkulacje
oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu
dnia. Setki sygnałów informujących o szczególnych cechach kształtu, wielkości, koloru,
dźwięku, zapachu, postawy, ruchów i wyrazu twarzy tychże błyskawicznie zaczynają
atakować nasze zmysły, a wtedy zaczyna pracować nasz komputer towarzyski i zaraz
otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać.
Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza
ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie
oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz
powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i
krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności.
Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na
przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje
pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w
formie uścisku dłoni, niemal zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz twarzy, czyli
uśmiech.
Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną
zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych – sygnałów związanych z
seksapilem, czyli z powabem płciowym, który służy do zachęcania mężczyzn i kobiet do
wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość.
Niektóre sygnały płciowe są uniwersalne i mają zastosowanie u wszystkich ludzi
dorosłych, inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne. Niektóre są
składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym
zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem.
Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko
zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe.
Krocze. Ponieważ mówimy o sygnałach płciowych, zgodnie z logiką zaczniemy od
podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych.
Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne
narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych
tabu; tu dokonuje się oddawanie moczu, oddawanie stolca, kopulacja, lizactwo (fellatio),
wytrysk nasienia, masturbacja i menstruacja. Nic więc dziwnego, że był to zawsze
najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie
bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł
służyć jako instrument wstępny, zanim jeszcze dana relacja przejdzie przez wcześniejsze
etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane
stadium intymności płciowej, pokazy wzrokowe są już spóźnione, toteż pierwsze
doświadczenia życia płciowego są na ogół dotykowe. Bezpośrednie przyglądanie się
genitaliom płci przeciwnej odgrywa współcześnie stosunkowo niewielką rolę w ludzkich
zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi
w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości.
Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod
nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer
mniejszych, niż kazałaby wygoda, tak obcisłych, że wciskając się w szczelinę narządu
rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale
jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach
1408 do 1575) wielu mężczyzn w Europie ukazywało swoje genitalia w całej krasie,
aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął
on swój żywot w postaci skromnej zasłonki tworzącej mały mieszek w kroku niezwykle
obcisłych spodni albo trykotów, które nosili ówcześni mężczyźni. Owe trykoty były tak
obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z
upływem lat ten szczegół garderoby o charakterze skromnego woreczka na mosznę
przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby
to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet
ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem
dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek
u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka,
umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o
dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy.
(...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”.
W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale
pewne echa tego stylu wciąż można jeszcze zauważyć. W latach sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak
współczesna kobieta młodzieniec wciska się w niezwykle obcisłe dżinsy i spodenki
kąpielowe, które zmuszają go do przemieszczenia spoczywającego w nich członka. W
odróżnieniu od starszych mężczyzn, u których znajdującą się między nogami przepaść
międzypokoleniową wypełnia członek luźno zwisający pod zbyt obszernymi spodniami,
współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w
pozycji pionowej przez przyjemnie otulający go materiał, zainteresowanej nim kobiecie
ukazuje się jako łagodna, ale wyraźnie widoczna wypukłość. Tak więc ubiór młodego
mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie
jak wcześniejszy saczek, nie spotyka się to jakoś z nadmierną krytyką środowisk
purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie
się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu.
Eksponowanie narządów płciowych za pomocą stroju ma dziś charakter wyraźnie
egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy
kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w
przodzie. Inną formą pośredniego eksponowania genitaliów, która nie budząc żadnych
zastrzeżeń, przetrwała przez wieki, jest szkocki sporran, czyli symboliczny mieszek na
genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie
łonowe.
Mniej bezpośrednim sposobem przekazywania wzrokowych sygnałów płci jest
posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala
to przekazywać podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie zakrytych genitaliach
właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy
znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne
znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe
wargi sromowe. Gdy są one zakryte, wtedy każdy inny fragment ciała czy jakikolwiek
szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być
wykorzystany do sygnalizowania.
Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na
ciele mają w sobie coś z tabu. Nie wypada publicznie dłubać w nosie czy w uchu w
przeciwieństwie do takich czynności jak ocieranie czoła czy przecieranie oczu, które
wykonywane na widoku publicznym – nie rażą. Często też zakrywamy usta, jeśli nie
welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze
wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc
nasze oczy przed jego wymownym kształtem. Spośród czterech wymienionych otworów
chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego.
Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych
przekazują one bardzo wiele sygnałów pseudogenitalnych. W Nagiej małpie wyraziłem
pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej
samej historii, a ich mięsiste różowe powierzchnie rozwinęły się jako imitacja warg
sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak
wargi sromowe czerwienieją i nabrzmiewają pod wpływem podniecenia seksualnego i
podobnie jak one otaczają centralnie usytuowany otwór. Od zarania historii sygnały
przekazywane przez wargi kobiece były wzmacniane za pomocą sztucznego barwienia.
Szminka jest obecnie jednym z najważniejszych wyrobów przemysłu kosmetycznego i
chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia
różu, co jest repliką czerwienienia warg sromowych w stanie silnego podniecenia
seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa
się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec.
Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny,
co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się
niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust.
To również imituje powiększenie, jakiemu ulegają wargi, gdy podczas podniecenia
seksualnego nabrzmiewają krwią.
Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas
głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl,
że budowa warg kobiety odpowiada budowie jej (jeszcze niedostępnych dla wzroku)
genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o
wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa,
nie jest to przykład mimikry cielesnej, lecz świadczy tylko o tym, że dana kobieta
reprezentuje jakiś określony typ somatyczny.
Pępek nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się
wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie
dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy „kodeksu hollywoodzkiego”
zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały
obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek
jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może
prowokować dzieci do pytania o cel jego istnienia i w ten sposób zmuszać rodziców do
wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a
prawdziwa przyczyna tkwi, rzecz jasna, w tym, że pępek bardzo przypomina „sekretny
otwór”. Ponieważ tancerki haremowe, opuściwszy kwefy, wykonują zazwyczaj wschodni
taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie,
a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie
postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak
na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki
stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim
świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że
eksponowanie pępka podczas tradycyjnych występów folklorystycznych jest niemoralne i
niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony
kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce
pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te „ślepe” otwory
ponownie zapadły w niebyt.
Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły
ulegać dziwnej modyfikacji. Stopniowo zmieniały kształt. Staromodne okrągłe otwory z
dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając
to dziwne zjawisko, stwierdziłem, że współczesne modelki i aktorki w porównaniu z
modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek
okrągły. Przegląd przypadkowo wybranych dwustu obrazów i rzeźb z różnych okresów,
przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa
procent, a podłużne jedynie osiem procent. Podobna analiza współczesnych modelek
przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji:
obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko
dlatego, że współczesne dziewczyny są znacznie szczuplejsze, gdyż jakkolwiek tłusta i
obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale
powiedziane, że potrafi to każda szczupła. Pępki wysmukłych dziewcząt z obrazów
Modiglianiego są tak samo okrągłe jak pępki pulchnych modelek Renoira. Co więcej, w
latach siedemdziesiątych naszego wieku dwie młode dziewczyny o podobnych kształtach
mogą pokazywać dwa różne kształty pępków.
Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też
może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną
zmianą pozycji ciała, którą przybierają modelki, a ta z kolei – z intensywniejszym
wdychaniem powietrza. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana kształtu pępka ma
zasadnicze znaczenie. Klasyczny okrągły pępek w swojej symbolicznej roli jako otwór
zanadto przypomina odbyt. Przybierając bardziej owalny, pionowo wydłużony kształt
szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na
skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie
dokonuje się w zachodnim świecie, od chwili gdy pępek wyszedł z ukrycia i zaczął
funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny.
Pośladki. Od krocza i jego substytutów przechodzimy teraz do tylnej strony okolicy
miednicowej, gdzie znajdują się parzyste mięsiste półkule o nazwie pośladki. Bardziej
wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u
innych gatunków naczelnych. Gdyby kobieta zechciała się zaprezentować mężczyźnie w
typowej dla naczelnych pozycji wyrażającej zaproszenie do kopulacji, czyli w pozycji
pochylonej, jej genitalia ukazałyby się oczom patrzącego tak, jakby były obramowane
dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku
ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny.
Stanowi on u ludzi odpowiednik „obrzmienia seksualnego”, występującego u innych
gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków
owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum
podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest
seksualnie receptywna niemal stale, jej „obrzmienia seksualne” są w stanie stałego
„napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy
płciowe stały się lepiej widoczne od przodu niż od tyłu, ale pośladki zachowały swoje
znaczenie seksualne. Chociaż sama kopulacja coraz częściej odbywała się w pozycji
frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły
tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze
pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona
postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza
się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej
figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy
popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść.
Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z
pośladkami. Pierwsze to naturalny stan znany jako steatopygia, drugie zaś – sztuczne
urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy „tłusty tyłek” i odnosi się do
znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w
Ameryce Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu,
analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym
stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację
sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich
sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był
właściwy większości naszych dawnych przodków, ale uległ później redukcji na rzecz
sportowego kompromisu, jakim jest mniej wyzywający kształt pośladków kobiety
współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją
murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki.
Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w
Europie i poza nią, przedstawiających kobiety o podobnej budowie, a więc z
nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi pośladkami. Istnieją
dwa wyjaśnienia. Albo kobiety prehistoryczne istotnie miały tak wydatne pośladki, które
służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli
taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że – jak współcześni nam
karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było,
prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych
obszarach wraz z pojawianiem się nowych form sztuki statuetki kobiet o wydatnych
pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki,
najstarsze mają taki właśnie kształt. Z czasem ich miejsce zajmują statuetki kobiet
wysmukłych. Kobiety o tłustych pośladkach musiały być istotnie kiedyś zjawiskiem
powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić
przyczyny tej szeroko udokumentowanej zmiany w sztuce prehistorycznej. Męskie
zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały
one zmniejszone do naturalnych proporcji, które można oglądać na dwudziestowiecznych
ekranach kinowych. Tancerki z malowideł ściennych starożytnego Egiptu bez trudu
znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby
dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów.
Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem
nawrotu do czasów prehistorycznych i ukazują ponowne zainteresowanie mężczyzny
znacznie uwydatnionymi tylnymi partiami ciała kobiety. Tu przechodzimy od naturalnego
cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura.
Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że
gdy chodzi o turniurę, osiąga się to za pomocą grubej poduszki lub jakiejś specjalnej
konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny
w odwrocie. Zwyczaj wypychania bioder w rejonie miednicy był częsty w modzie
europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element – uwydatnienie pośladków – wystarczyło
usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie
wyolbrzymiania, dzięki czemu weszła do ekskluzywnej mody bez nieprzychylnych
komentarzy. Z racji tego sposobu pojawienia się, niejako przez negację, turniura nie
wywoływała – oczywistych – skojarzeń seksualnych. Okrągła wypchana turniura z lat
siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych
wróciła triumfalnie, i to w wyolbrzymionej formie. Zamieniła się ona wówczas w dużą,
sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej
siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z
nastaniem lat dziewięćdziesiątych zniknął jednak i ten rodzaj turniury, a coraz bardziej
wysportowana kobieta dwudziestego wieku wcale nie życzy sobie jej powrotu. W
dzisiejszych czasach wyolbrzymienie pośladków ogranicza się do rzadko stosowanych
„sztucznych pup”, prowokujących póz oraz karykatur.
Nogi. Kobiece nogi jako nośniki sygnałów seksualnych były i są przedmiotem żywego
zainteresowania mężczyzn. Z natury ich anatomii zewnętrzne części ud kobiecych zawierają
większe pokłady tłuszczu niż ud męskich. Bywały okresy, kiedy pulchna noga była
czynnikiem erotycznym.
Kiedy indziej samo pokazanie nogi było nośnikiem sygnałów seksualnych. Zrozumiałe,
że im wyżej odsłonięta noga, tym bardziej pobudzająco działa, a to ze względu na bliskość
właściwej strefy genitalnej. Wśród sztucznych środków poprawiających kształt nóg wymienić
można „sztuczne łydki”, które nosiło się pod nieprzezroczystymi pończochami, ale była to
rzadkość podobnie jak „sztuczne pupy”. Częściej używano pantofli na wysokich obcasach,
gdyż podniesienie pięty miało poprawić kształt nogi, pozornie ją wydłużając, a wydłużenie
kończyn jest elementem dojrzewania. Długie nogi to dojrzałość, a zatem seksowność.
Istniała też tendencja, by wciskać damskie stopy do nieco przyciasnych pantofelków;
stopa dorosłej kobiety z natury jest nieco mniejsza od stopy dorosłego mężczyzny, a
zwiększenie tej różnicy sprawia, że damska stopa jako sygnał seksualny dla mężczyzny
prezentuje się bardziej kobieco. Drobna stópka zawsze cieszyła się uznaniem mężczyzn i
niejedna kobieta cierpiała istne męki, aby uzyskać ten efekt. Tradycyjną postawę mężczyzn
oddają słowa Byrona: „stópki drobne jak u sylfidy zwiastują nad sobą kształty jeszcze
powabniejsze”. Taki pogląd na damskie stopy znajduje swoje odzwierciedlenie w
nieśmiertelnej bajce o Kopciuszku, która liczy sobie co najmniej dwa tysiące lat. Brzydkie
siostry mają zbyt wielkie stopy, aby je wcisnąć w malutki szklany pantofelek. Tylko piękna
bohaterka o odpowiednio małych stópkach potrafi podbić serce księcia.
W Chinach moda na małe kobiece stópki osiągnęła kiedyś takie rozmiary, że
deformowano stopy młodych dziewcząt na skutek bardzo ciasnego obwiązywania. Obwiązana
stopa, czyli jak ją nazywano „złocista lilia”, pięknie się prezentowała w malutkim ozdobnym
pantofelku, ale potem przypominała raczej zniekształconą świńską raciczkę. Ta bolesna
praktyka miała tak wielkie znaczenie, że rozmiar stóp dziewczyny stanowił o jej wartości
handlowej; wystawiając na pokaz pantofelki, określano cenę panny młodej. Współczesna
kobieta, którą „wykańczają stopy”, to tylko odległe echo tego dawnego zjawiska. Oficjalnie
praktykę „złocistych lilii” uzasadniano tym, że dzięki niej każdy mógł stwierdzić, iż dana
kobieta nie musi pracować – mając takie stopy nie jest zdolna do pracy. Ale nie musiał
przecież pracować także jej mąż, chociaż jego stopy rozwijały się bez przeszkód. Dlatego
bardziej przekonuje wyjaśnienie, że u źródeł tego zwyczaju leży dążenie do uwydatnienia
różnic między płciami. Ta sama zasada rządzi wieloma innymi praktykami obyczajowymi.
Takie lub inne zniekształcenie czy wyolbrzymienie, oficjalnie podyktowane wymogami mody
lub statusu społecznego, przy głębszym zbadaniu odsłania zazwyczaj swoje właściwe
korzenie: chęć podkreślenia biologicznych cech – kobiecych lub męskich. Dobrym
przykładem jest tu sztuczne ściskanie damskiej talii.
Pomijając szczegóły anatomiczne, nogi wysyłają sygnały seksualne przez swoje pozycje.
W wielu kulturach dziewczęta wychowuje się w przekonaniu, że stanie lub siedzenie z
rozstawionymi nogami jest niestosowne. Przybieranie takiej pozy oznacza „otwieranie”
genitaliów; nawet jeśli są one niewidoczne, przekaz jest czytelny. Z nadejściem mody na
damskie spodnie i zanikiem surowych zasad etykiety poza z rozstawionymi nogami
upowszechniła się; coraz częściej przybierają ją także modelki występujące w reklamach.
Coś, co dawniej szokowało, obecnie co najwyżej prowokuje. Mimo wszystko jednak
dziewczyna w spódnicy wciąż jeszcze przestrzega dawnych reguł. Ukazywanie przybranego
tylko w majteczki krocza dziś też zazwyczaj uważane jest za zbyt wyraźny sygnał
zapraszający.
Tradycyjnie „grzeczna dziewczynka” trzyma więc nogi razem, ale i w tym nie może
przesadzać, przyciskając je zbytnio do siebie. W ten sposób, lub gdy zakładając nogę na nogę,
silnie zaciska uda, sprawia wrażenie, że „stawia opór”, co także jest swoistą prowokacją
seksualną. Zgodnie z purytańskim rozumowaniem dziewczyna okazuje w ten sposób, że jej
myśli są zajęte seksem. Istotnie dziewczyna, która stara się przesadnie chronić swoje
genitalia, zwraca na siebie uwagę tak samo jak dziewczyna, która je pokazuje. Podobnie gdy
podczas siadania spódniczka zadrze się lekko i odsłoni więcej, niżby należało, dziewczyna,
próbując ją obciągnąć, podkreśla tylko seksualność sytuacji. Jedynie unikanie skrajności nie
generuje sygnałów seksualnych.
U mężczyzny rozstawienie nóg ma mniej więcej to samo znaczenie co u kobiet, gdyż i
ono komunikuje: „pokazuję ci genitalia”. Siedzenie z nogami szeroko rozstawionymi jest
pozycją dominującego i pewnego siebie mężczyzny (chyba że jest zbyt otyły, by je zbliżyć).
Brzuch. Zmierzając teraz ku górze, powyżej strefy genitaliów, dochodzimy do brzucha,
który może mieć dwa charakterystyczne kształty: płaski i wystający. Kochankowie mają
zwykle brzuchy płaskie, a brzuchy wystające można najczęściej zobaczyć u niedożywionych
dzieci i żarłocznych mężczyzn. Wystający brzuch rzadziej obserwuje się u dorosłej kobiety
niż u dorosłego mężczyzny, nawet jeśli oboje mają podobną nadwagę. A to dlatego, że u
kobiet tkanki gromadzą więcej tłuszczu w okolicach ud i bioder niż w okolicach brzucha. Gdy
mamy do czynienia ze znaczną nadwagą, wówczas zarówno kobieta jak mężczyzna mogą
przybrać taki sam krągły kształt, ale w sytuacjach umiarkowanych ta różnica w
rozmieszczeniu tłuszczu jest dość wyraźna. W średnim i starszym wieku także wielu
przedtem szczupłych mężczyzn miewa pokaźne i wystające brzuchy. Czym można to
wytłumaczyć?
Niekiedy dowcip rysunkowy mówi więcej, niż zamierzył czy nawet zrozumiał sam
artysta. W pewnej kreskówce do brzuchatego mężczyzny w średnim wieku stojącego na plaży
zbliża się piękna, młoda dziewczyna w bikini. Gdy jest już blisko, mężczyzna spostrzega ją i
zaczyna wciągać swój obwisły brzuch, a gdy dziewczyna jest tuż-tuż, jego klatka piersiowa
jest już wydęta, a brzuch zupełnie wciągnięty. Gdy dziewczyna odchodzi, brzuch z wolna
zaczyna się wydymać i zwisać, a kiedy dziewczyna znika w oddali, brzuch wraca do swojego
dawnego kształtu. Dowcip ten miał oczywiście zobrazować świadomą kontrolę, jaką człowiek
sprawuje nad swoją sylwetką – i nad swoim wizerunkiem seksualnym – ale ujawnia on też
coś, co u ludzi dzieje się nieświadomie i prawie nieustannie i co ma związek z
demonstrowaniem seksualności. Otóż podniecenie seksualne lub też zainteresowanie płcią
przeciwną powoduje automatyczne napięcie mięśni brzucha. Pomijając różnice indywidualne,
przejawia się to w ogólnej różnicy w kształtach ciała u młodych i starszych mężczyzn. Młodzi
mężczyźni mają wyższą potencję seksualną i, ogólnie biorąc, dostosowany do tego
odpowiedni kształt ciała. Mają oni pokazowy kształt ciała, typowy dla naszego gatunku, a
więc szerokie bary, dobrze rozwiniętą klatkę piersiową, wąskie biodra. Płaski brzuch stanowi
element tej zwężającej się ku dołowi piramidy, jaką jest kształt ciała. Starsi mężczyźni
miewają raczej obwisłe i przygarbione barki, spłaszczoną klatkę piersiową i masywniejsze
biodra. Częścią tej teraz już odwróconej piramidy, jaką stanowi wówczas ludzkie ciało, jest
wydęty brzuch. Taki kształt ciała starszego mężczyzny komunikuje: „Mam już za sobą etap
tworzenia się par”.
W czasach współczesnych starsi mężczyźni, którzy młodzieńczość i potencję seksualną
uczynili przedmiotem kultu znamionującego wysoki status społeczny, rozpaczliwie walczą o
powstrzymanie tego niemal nieuchronnego odwracania się kształtów. Stosują więc
bezwzględne diety, ćwiczą, niekiedy noszą obcisłe gorsety i starają się ze wszystkich sił
napinać coraz mniej sprawne mięśnie brzucha. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby
byli zdolni wciąż od nowa zakochiwać się. Romans, którego integralną część stanowią
przecież ćwiczenia fizyczne, jest dla brzucha równie korzystny jak dieta i gorset. Pod
wpływem namiętności mięśnie brzucha napinałyby się automatycznie i pozostawały w tym
stanie, gdyż przeżywając stan zakochania mężczyźni ci w dosłownym, biologicznym sensie
wracaliby do stanu młodości, a ich ciała robiłyby wszystko, by się dostosować do ich
nastroju. Oczywiście od czasu do czasu wielu mężczyzn podejmuje wysiłki w tym kierunku,
ale proces ten musiałby być niemal nieprzerwany, gdyż inaczej następuje trwałe odwrócenie
kształtów ciała, które nie może już wtedy liczyć na większy sukces. Nie trzeba dodawać, że
tego rodzaju przedsięwzięcia fatalnie oddziałują na właściwą rolę biologiczną starszego pana,
której istotą jest rodzicielstwo i troska o rodzinę.
Kiedyś sytuacja była inna. Dawno, dawno temu, zanim cuda medycyny tak nienaturalnie
wydłużyły nam życie, starsi mężczyźni na ogół szybko odchodzili, by spocząć w ziemi. Z
racji wagi naszego ciała jako naczelnych oraz innych cech cyklu życiowego naturalnym
okresem życia dla mężczyzny jest nie więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Wszystko
ponad to stanowi premię. W dawnych czasach dominujący, podstarzały mężczyzna
utrzymywał swój status często nie dzięki młodzieńczości, lecz władzy, jaką sprawował.
Atrakcyjną młodą kobietę kupowało się raczej, niż się ją zdobywało. Tłusty pan, władca
haremu, nie musiał dbać o swoje opasłe cielsko ani o to, że wysyła jakieś antyseksualne
sygnały. Doprowadziło to do powstania w haremie tańca brzucha. Początkowo polegał on na
tym, że kobieta wykonywała ruchy kopulacyjne na spasionym i niezdolnym do czynu cielsku
pana i władcy. Niezdolny do ruchów kopulacyjnych mężczyzna musiał uciekać się do
pomocy specjalnie wyszkolonych młodych kobiet, które podczas zbliżeń potrafiły przejąć na
siebie rolę mężczyzny; kołysząc i potrząsając biodrami, wsuwały jednocześnie do pochwy
nieruchomy członek i doprowadzały do orgazmu, który należałoby raczej uznać za akt
rozrodczej masturbacji. Wymyślne i zróżnicowane ruchy, wypracowane przez owe kobiety i
mające na celu podniecenie tłustych, dominujących mężczyzn, stały się podstawą słynnego
wschodniego tańca brzucha. Jako wizualny wstęp były one coraz bardziej wyszukane, aż stały
się samodzielnym pokazem, który można dziś często oglądać w nocnych klubach i
kabaretach.
Dla współczesnego mężczyzny podboje seksualne, które nie wymagają od niego
zachęcających sygnałów męskości, ograniczają się do krótkich wizyt u prostytutek. W
dłuższych związkach musi on teraz przywiązywać znacznie większą wagę do swojego
osobistego powabu seksualnego. Pod tym względem mężczyzna wrócił teraz do sytuacji
bardziej naturalnej dla człowieka, ale jednocześnie jego życie uległo sztucznemu wydłużeniu.
To właśnie doprowadziło mężczyznę do troski o „młodzieńczość i krzepkość”, gdyż
przekroczywszy trzydziestkę, nieuchronnie zaczyna odczuwać spadek swojej wydolności
seksualnej. Nie byłoby problemu, gdyby około czterdziestki czuł już na sobie tchnienie
śmierci. Odchowawszy potomstwo, mógłby spokojnie wynieść się na tamten świat. Jednakże
teraz, gdy spłodziwszy potomstwo, ma przed sobą jeszcze około pół wieku, widzi w tym nie
lada problem, czego dowodem są te wszystkie książki o diecie, kuźnie zdrowia i inne
akcesoria współczesnego życia.
Talia. Tutaj znów wracamy do sygnałów seksualnych wysyłanych przez kobiety, które
mają węższą niż mężczyźni talię, przynajmniej taka się wydaje w zestawieniu z szerokimi,
przystosowanymi do rodzenia biodrami i nabrzmiałymi zaokrąglonymi piersiami. Szczupłość
talii jest więc u kobiet ważnym sygnałem seksualnym, podatnym na sztuczne modyfikacje, o
czym była już mowa. Sygnał ten można wzmocnić bezpośrednio lub pośrednio – ściskając
talię bądź powiększając biust i biodra. Maksymalny sygnał można przekazać, stosując oba te
zabiegi równocześnie. Biust można powiększyć, podnosząc go za pomocą obcisłego stroju,
umieszczając poduszeczki czy wreszcie w drodze chirurgii kosmetycznej. Biodra można
powiększać za pomocą poduszek lub sztywnych strojów okrągłych fasonach. Objętość talii
można zmniejszać, stosując obcisłe sznurowanie lub nosząc pasek.
Damskie gorsety mają długą i nie zawsze szczęśliwą historię. W dawnych czasach
bywały one nieraz tak ścisłe, że nadwerężały żebra i szkodziły rozwojowi płuc młodej
dziewczyny, uniemożliwiając prawidłowe oddychanie. W późnym okresie wiktoriańskim za
atrakcyjną uważano taką dziewczynę, której obwód talii w calach był równy jej wiekowi w
latach. Aby osiągnąć ten cel, wiele młodych dam zmuszonych było spać w ciasno
zasznurowanych gorsetach, które trzeba też było nosić w ciągu dnia. W okresach gdy modne
bywały krynoliny, możliwe było znaczne rozluźnienie wymagań wobec talii, gdyż w
zestawieniu z biodrami, które w tych spódnicach wydawały się ogromne, każda talia
wyglądała na wąską.
W dwudziestym wieku talie już rzadziej zwężano za pomocą gorsetów, z których z
czasem całkowicie się wyswobodzono, polegając na ścisłej diecie jako środku na „zwężanie”
talii. Obwód talii przeciętnej kobiety brytyjskiej wynosi obecnie około 70 centymetrów.
Modelka Twiggy, typowa dziewczyna z Playboya, i każda miss świata mają w talii nie więcej
niż 60 centymetrów. Współczesne zawodniczki, stawiające swoim ciałom męskie wymagania,
miewają talie o obwodzie niewiele przekraczającym 70 centymetrów.
Cyfry te nabierają większego znaczenia, gdy odniesie się je do rozmiarów biustu i bioder,
ukazując w ten sposób „wcięcie w talii”, które jest głównym nośnikiem sygnału związanego z
kobiecym kształtem. Okazuje się teraz, że Twiggy (73-60-82) i miss świata (90-60-90) różnią
się od siebie, a sygnał wysyłany za pomocą talii przez tę ostatnią jest znacznie silniejszy.
W związku z talią należy wspomnieć o jeszcze jednym czynniku. Wcięcie można oceniać
albo w porównaniu do góry, albo do dołu, i może ono być różne. Miss świata jest pod tym
względem doskonale harmonijna, zarówno bowiem różnica między talią a biustem, jak i talią
a biodrami wynosi u niej 30 centymetrów. Jednak przeciętna kobieta brytyjska (92,5-69,5-
97,5) bardziej zwęża się od bioder do talii niż od biustu do talii. Fakt, że jej biodra są o pięć
centymetrów szersze niż biust, daje jej coś, co określa się jako pięciocentymetrowy „uskok”.
Jest to cecha charakterystyczna dla przeciętnej kobiety także w innych krajach Zachodu. We
Włoszech wynosi on także pięć centymetrów, w Niemczech i w Szwajcarii – 6, a w Szwecji i
we Francji – 7,8 centymetra.
Cyfry te w znaczny i istotny sposób różnią się od cyfr przypisywanych dziewczynie z
Playboya, które zwykle wynoszą 92,5-60-87,5. Innymi słowy, mamy tu nie „uskok”, lecz
pięciocentymetrowe „wzniesienie”. Używane wobec takiej dziewczyny określenie „cycata”
mówi nie tyle o tym, że ma ona obfitszy biust – bo rozmiar jej biustu jest identyczny jak u
przeciętnej kobiety brytyjskiej – ile o tym, że ma o dziesięć centymetrów węższe talię i
biodra, dzięki czemu biust przyciąga uwagę. Nie jest łatwo znaleźć tak niezwykłą kobietę.
Ponieważ dla potrzeb magazynów ilustrowanych dziewczyna musi być fotografowana nago,
jest to problem czysto biologiczny i nie pomogą tu żadne sztuczki. Aby zająć się tym
dokładniej, pozostawmy teraz talię i skupmy uwagę na rejonie klatki piersiowej.
Piersi. Dorosła kobieta reprezentująca gatunek ludzki jako posiadaczka pary wypukłych,
półkulistych gruczołów piersiowych stanowi wyjątek wśród naczelnych. Jej piersi nie są,
rzecz jasna, tylko organem karmienia, gdyż sterczą i pozostają nabrzmiałe nawet wtedy, gdy
nie wytwarzają mleka. Pod względem kształtu są one jeszcze jedną imitacją podstawowej
strefy płciowej, innymi słowy – wytworzoną przez naturę kopią półkolistych pośladków.
Dzięki temu kobieta stojąca w charakterystycznej dla ludzi pozycji wyprostowanej, z twarzą
zwróconą ku mężczyźnie, może mu wysyłać silny sygnał seksualny.
Istnieją jeszcze dwa inne echa podstawowego kształtu pośladków, jako sygnał nie są one
jednak tak silne jak piersi. Jednym z nich jest gładkie, zaokrąglone kobiece ramię, które gdy
się je lekko odsłoni ściągnąwszy w dół sweterek lub bluzkę, prezentuje się jako zaokrąglony
półkolisty kształt. W okresach mody na suknie z głębokim dekoltem jest to często stosowany
instrument erotyczny. Drugie to gładkie, krągłe kobiece kolano. Przy zgiętych i złączonych
nogach kolana jawią się oczom mężczyzny jako kolejna para półkul. Często wymienia się je
w kontekstach erotycznych. Podobnie jak ramiona – wywierają one największe wrażenie, gdy
są tylko częściowo odkryte. Gdy spódnica jest tak krótka, że widoczna jest cała noga,
wrażenie jest słabsze, wtedy bowiem kolana stanowią tylko okrągłe zakończenia ud, nie zaś
samodzielne półkule. Jako echo pośladków są one jednak dużo słabsze; największe wrażenie
wywierają piersi.
Jest zasadnicza różnica między dziecięcymi reakcjami na kobiece piersi i reakcjami
seksualnymi ludzi dorosłych. Większość mężczyzn interesuje się piersiami ze względów
czysto seksualnych. Niektórzy teoretycy uważają jednak, że jest inaczej, że takie
zainteresowanie świadczy o infantylizmie. Oba te poglądy są jednostronne, ponieważ ważne
są oba te czynniki. Mężczyzna całujący sutek kochanki być może nie całuje
pseudopośladków, lecz raczej wraca w ten sposób do rozkoszy niemowlęctwa, ale zakochany
mężczyzna, który wpatruje się w kobiece piersi albo je pieści, może też reagować w
pierwszym rzędzie na ich półkolisty, przypominający pośladki kształt, nie zaś odnawiać
doznania płynące z dotykania piersi matki w okresie niemowlęctwa. Dla małej rączki
niemowlęcia pierś matki jest zbyt wielka, by mogło ją objąć lub ścisnąć, ale dla ręki
dorosłego ma ona odpowiedni krągły kształt, w zadziwiający sposób przypominający kształt
pośladka. Podobnie od strony wizualnej – dwie piersi bardziej przypominają dwa pośladki niż
jakiś niewyraźny kształt, który widzi z bliskiej odległości karmione piersią niemowlę.
Seksualizm kobiecych piersi ma więc dla naszego gatunku pierwszorzędne znaczenie i
chociaż nie wyczerpuje sprawy, w znacznej mierze wyjaśnia nieustanne zaabsorbowanie
kobiecym biustem panujące w społeczeństwie. Dlatego właśnie angielscy purytanie uważali,
że należy spłaszczać piersi za pomocą staników. W siedemnastowiecznej Hiszpanii
zastosowano jeszcze drastyczniejsze środki – młodym dziewczętom przytwierdzano do
rozwijających się piersi ołowiane płytki mające zapobiec dalszemu ich wzrostowi. Takie
postępowanie nie oznacza, rzecz jasna, braku zainteresowania kobiecymi piersiami; wręcz
przeciwnie – jest to raczej przyznanie, że ten rejon generuje sygnały seksualne i że ze
względów kulturowych należy je stłumić.
Daleko bardziej rozpowszechnione i częstsze były rozmaite sposoby uwydatniania piersi.
Uwydatnianie prawie zawsze polegało nie tyle na ich powiększaniu, ile na podnoszeniu.
Innymi słowy, chodziło o podkreślenie ich półkolistego kształtu celem większego
upodobnienia do pośladków. Piersi podciąga się za pomocą obcisłych sukni, które nadają im
bardziej wypukły wygląd, albo też zbliża się do siebie, aby upodobnić wgłębienie między
nimi do wgłębienia między pośladkami, wreszcie ujmuje się je ściśle w biustonosz, aby
sterczały, a nie obwisały. Bywało, że do sprawy tej przywiązywano jeszcze większą wagę. Na
przykład starożytny indyjski podręcznik sztuki miłości pouczał, że „stałe stosowanie
antymonu i wody ryżowej tak powiększy i uwypukli piersi młodej dziewczyny, że jak
złodziej kradnie złoto, tak ona ukradnie serce miłośnika”.
W niektórych kulturach pierwotnych uznaniem cieszą się jednak piersi obwisłe i
opadające, a młode dziewczyny zachęca się do pociągania ich ku dołowi, aby przyśpieszyć
takie ich ukierunkowanie. Również w bliższych nam okolicach kobiety o małych, a nawet
zupełnie płaskich piersiach, mają swoich gorących zwolenników. Te wyjątki od ogólnej
zasady domagają się jakiegoś wyjaśnienia. Antropolog społeczny poprzestałby zapewne na
przypisaniu ich „różnicom kulturowym”. Stwierdziłby, że każda kultura i każdy okres mają
własne kryteria piękna i właściwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli zostanie zaakceptowane
przez plemię lub społeczeństwo. Nie istnieje tu żaden biologiczny temat z wariacjami, lecz
raczej szeroki wachlarz równorzędnych możliwości, z których każdą należy oceniać,
uwzględniając jej własne zalety. Ale taki pogląd rodzi od razu zasadnicze pytanie, dlaczego u
ludzkiego zwierzęcia, zarówno u mężczyzny jak u kobiety, ewolucyjnie wytworzyło się tak
wiele różnych i charakterystycznych dla całego gatunku szczegółów w budowie ciała.
Typowa kobieta ma przecież wypukłe piersi, które nie występują u mężczyzny, i przecież
pokazuje je swojemu potomstwu zarówno w okresie karmienia jak poza nim, podczas gdy u
pozostałych gatunków ta rzucająca się w oczy cecha nie występuje. Piersi stanowią więc dla
Homo sapiens podstawowy temat biologiczny, a wszelkie wariacje, czyli różnice, są
postrzegane jako odstępstwo od normy i wymagają specjalnych wyjaśnień, a nie traktowania
ich jako równorzędnych odmian kulturowych, które można objaśnić „obyczajem
plemiennym”.
Zrozumienie tych wyjątków ułatwi nam spojrzenie na „cykl życiowy” typowej piersi
kobiecej. U dziecka jest ona jedynie brodawką sutkową na płaskiej klatce piersiowej. Później,
podczas pokwitania, brodawka sutkowa nabrzmiewa do rozmiarów pączka. W tej fazie
wypukłości są ukierunkowane prosto ku przodowi. W miarę wzrostu i przybierania na wadze
zaczynają one ciążyć ku dołowi, a ich dolna część staje się bardziej zaokrąglona niż górna.
Jednak sutki wciąż jeszcze wystają ku przodowi. Jest to stan charakterystyczny dla późnego
okresu dojrzewania. Następnie, gdy dziewczyna osiąga dwudziesty rok życia, a jej piersi
wciąż rosną, z wolna zaczynają się one zwracać ku dołowi, aż w wieku średnim kobieta o
pełnych piersiach, aby zapobiec widocznemu już wtedy ich obwisaniu, musi stosować jakieś
środki podtrzymujące. Istnieją więc tu trzy podstawowe stadia: małe u niedojrzałej
dziewczynki, wyraźne i wystające u młodej dorosłej kobiety i obwisłe u kobiety starszej.
W tym świetle różnice kulturowe nabierają więcej sensu. Jeśli z jakiegoś powodu
zaledwie dojrzewające dziewczyny uważa się za seksualnie bardziej atrakcyjne – bardziej
ceni się piersi małe. Gdy preferuje się kobiety starsze – modne stają się piersi obwisłe.
Większość preferuje stadium pośrednie, gdyż reprezentuje ono prawdziwą fazę pierwszej
aktywności seksualnej kobiety. Kobiety słabiej rozwinięte fizycznie naśladują stan piersi
rozwiniętych, a więc wyraźnie wystających, za pomocą poduszeczek, natomiast kobiety
starsze, pragnące stworzyć wrażenie pierwszej świeżości płciowej, zastosują sztuczne
sposoby służące podniesieniu piersi.
Preferowanie pozornie niedojrzałych dziewcząt można tłumaczyć w różnoraki sposób.
Mężczyźnie żyjącemu w represyjnej w sferze seksu kulturze purytańskiej spłaszczenie piersi
kobiecych pomaga stłumić silny popęd seksualny. Dla mężczyzny mającego skłonności do
roli „ojca” wobec swojej kobiety jako „córki” atrakcyjne będą dziewczęce małe piersi. Dla
utajonego homoseksualisty małe piersi będą bardzo pociągające, gdyż nadają kobiecie
chłopięcy wygląd. W społeczeństwach, w których rola kobiety jako matki jest kulturowo
ważniejsza niż jej rola seksualna, bardziej pociągające, nawet u młodych dziewcząt, będą
piersi obwisłe. Muszą więc one „postarzać” swoje piersi, obciągając je ku dołowi.
Dla większości mężczyzn najbardziej pociągające są jednak takie piersi, które jako
półkule osiągnęły najwyższy stopień uwypuklenia, a nie stały się jeszcze tak wielkie, że
zaczynają opadać ku dołowi. Wyjaśnia to, na czym polega problem fotografa z Playboya,
mianowicie na tym, że jedna cecha (większy wymiar) zagraża drugiej (wypukłości
skierowanej do przodu). By sfotografować superpiersi, fotograf musi znaleźć rzadki okaz
dziewczyny, która zachowała jędrność piersi, gdy urosły już one do normalnych rozmiarów
piersi dojrzałej kobiety. Ciekawe, że ogranicza go to do wąskiego zakresu wieku, jakim jest
późny okres dojrzewania. Jest to oczywiście najbardziej istotny moment w cyklu
rozwojowym tego typu sygnalizowania seksualnego i dlatego stadium to usiłują sztucznie
przedłużyć i naśladować kobiety starsze, posługując się rozmaitymi technikami
podtrzymywania piersi.
Efekt superpiersi ulega pośredniemu wzmocnieniu u dziewcząt o niewielkich wymiarach
talii i bioder. Tu wracamy do problemu ogólnych zmian, które z wiekiem zachodzą w
budowie ciała kobiety. Testy wykazały, że co każde pięć lat waga przeciętnej kobiety wzrasta
o około półtora kilograma. Niewielki udział mają w tym piersi, które z upływem lat coraz
bardziej obwisają. Nieproporcjonalnie dużo dostaje się natomiast biodrom i udom, co nadaje
kobietom w średnim wieku charakterystyczny „biodrzasty” wygląd. Tak tworzy się
wspomniany wcześniej „uskok” – nieco większy rozmiar bioder niż biustu. W niektórych
częściach świata, zwłaszcza w krajach śródziemnomorskich, u kobiet, które ukończyły
dwudziesty rok życia, zmiana ta zachodzi w niezwykłym tempie. Niemal z dnia na dzień
szczupłe i wysmukłe dziewczęta, na skutek tycia w okolicach miednicy, zamieniają się w
typowe podstarzałe „matrony”. W innych rejonach zmiana ta dokonuje się łagodniej, ale
ogólna tendencja jest ta sama. Dopiero w starszym wieku, gdy ciało zaczyna się kurczyć,
tendencja ta ulega odwróceniu.
Dla wielu zachodnich kobiet, pragnących zachować młodzieńczy wygląd, naturalna
skłonność biologiczna naszego gatunku stanowi trudne wyzwanie i wymaga poddania się
katuszom systematycznej diety. Kobiety te nie walczą tylko z obżarstwem, one walczą z
naturą. Nie chodzi o to, że muszą po prostu jeść „normalnie”, ale jeśli mają zachować swoja
dziewczęcą sylwetkę, muszą z całą premedytacją jeść za mało. Sytuacja nie zawsze była tak
drastyczna jak dziś. W przeszłości pulchne i krągłe kształty kobiece pod względem
seksualizmu cieszyły się wielkim uznaniem. Obfite krzywizny nie mają w sobie nic
niekobiecego. Jednak z pewnością sygnalizują one fazę macierzyństwa, a nie dziewictwa,
podczas gdy nowoczesna kobieta, pod wpływem powszechnego dziś kultu młodości, cieleśnie
pragnie pozostać dziewicą, nawet gdy prowadzi życie płciowe i rodzi dzieci.
To że pulchne kształty dorosłej kobiety są zasadniczo związane z okresem
macierzyństwa, a nie z okresem zalotów w życiu człowieka, znajduje potwierdzenie w fakcie,
że gdy mężatka z dzieckiem przybiera na wadze nieco ponad trzy kilogramy, kobieta
niezamężna przybiera tylko niespełna kilogram. Morał stąd taki, że jeśli kobieta pragnie
zachować dziewczęce kształty, powinna też zachować dziewczęcy status. Jako niezamężna,
bez względu na wiek, z biologicznego punktu widzenia, stale wystawia się na pokaz
ewentualnemu mężowi i dlatego zachowuje stosowne w tej sytuacji kształty. Gdy już wyjdzie
za mąż, przybiera „wygodniejsze” kształty macierzyńskie i jej sylwetka zaczyna
sygnalizować ten nowy stan.
Chociaż wiele współczesnych kobiet traktuje tę tendencję jako przykrą przypadłość, ma
ona tak szeroki zasięg, że trudno uznać ją za przypadek. Musi posiadać jakąś wartość w
pojęciu biologicznym. Jako jedną z przyczyn podaje się często to, że pulchnym kobietom o
szerokich biodrach łatwiej przychodzi rodzić dzieci, ale raczej nie ma na to dostatecznych
dowodów, zwłaszcza że o wymiarach bioder decyduje nie tyle szerszy rozstęp między kośćmi
otaczającymi kanał rodny, co grube warstwy tłuszczu. (Ciało przeciętnej kobiety zawiera 28
procent tłuszczu, a przeciętnego mężczyzny 15 procent). Istnieje inne, bardziej logiczne
wyjaśnienie, mające odniesienia do seksu. Mężczyznom bardziej się podoba dziewczyna o
wysmukłych kształtach, przyjemniej jest na nią popatrzeć, przyjemniej jej dotknąć i
pocałować, a wreszcie łatwiej się w niej zakochać. Z niewiastą o pełniejszych i bardziej
kobiecych kształtach współżyją oni przez całe lata. Może chodzi tu więc o to, że idealny dla
oka kształt zamienia się w kształt idealny dla dotyku, a „tańcząca gazela” staje się „poduszką
rozkoszy”. Taka zmiana z pewnością wyjaśniałaby różnice między przeznaczoną do
oglądania, nie zaś do dotykania, chudą modelką a korpulentną kobietą, którą można
obejmować i ściskać i która wykonała już swoje biologiczne zadanie, jakim jest
przyciągnięcie dorosłego mężczyzny i związanie się z nim.
Mowa tu, rzecz jasna, o przypadkach skrajnych. Przeciętna dziewczyna nie ma ciała aż
tak kościstego, aby zbliżenie z nią nie sprawiało przyjemności, przeciętna kobieta zaś nie jest
tak gruba, by miała być nieprzyjemna dla oka. Zmiana jest nieznaczna i oba stadia mogą
zadowolić zarówno w pod względem wzrokowym jak dotykowym. Inna natomiast rzecz, że
nowoczesne społeczeństwo przyswoiło sobie romantyczny mit o wiecznej miłości
rozmarzonych młodych kochanków, przebiegającej z intensywnością właściwą stadium
tworzenia się par, i uznało go za obowiązujący wiele lat po utworzeniu związku pary. Zamiast
pogodzić się z tym, że stadium „zakochania się” musi nieuchronnie dojrzeć i przerodzić się w
stan głębokiej, aczkolwiek, nie tak namiętnej „miłości”, para małżeńska stara się
podtrzymywać zapierające dech w piersiach uniesienia ich pierwszych kontaktów i zachować
te same sylwetki ciała. Gdy zgodnie z naturalną koleją rzeczy małżonkowie zaczynają
dostrzegać osłabienie początkowej intensywności, wyobrażają sobie, że coś się popsuło, i
czują się rozczarowani. Historycznie winą za ten stan rzeczy można w dużej mierze obciążyć
wczesne filmy hollywoodzkie.
Skóra. We wszystkich kulturach i u obojga płci gładka, czysta i zdrowa skóra ma duże
znaczenie jako czynnik seksualizmu. Zmarszczki, brud i choroby skóry zawsze działają jak
antybodziec. (Nie odnosi się to do celowo wykonanych blizn lub tatuaży, które w różnych
kulturach raczej dodają powabu).
Skóra kobieca na całym ciele jest mniej owłosiona niż skóra mężczyzny i dlatego kobieta
nie tylko usiłuje jeszcze zwiększyć jej gładkość za pomocą olejków, płynów kosmetycznych i
masaży, ale też dodatkowo stosuje wszelkiego rodzaju depilacje, by uwypuklić jeszcze
różnice płciowe. Depilację stosuje się w różnych kulturach od tysięcy lat. Praktykowały ją nie
tylko niektóre plemiona „prymitywne”, ale także zwłaszcza starożytni Grecy, u których
kobiety posuwały się aż do usuwania także dużej części owłosienia łonowego, albo
wyszarpując włosy ręcznie – „wiązki mirty wyrywane rączką”, by zacytować jednego z
klasyków – albo też wypalając je płonącą lampą lub gorącym popiołem.
Dziś kobiety usuwają sobie włosy maszynkami elektrycznymi lub żyletkami, a ostatnio
także środkami chemicznymi. Specjaliści w dziedzinie kosmetyki twierdzą, że 80 procent
kobiet brytyjskich ma na swoim ciele „niechciane” owłosienie, które, choć rzadsze i
delikatniejsze niż owłosienie męskie, dolega im jako nieco nazbyt widoczna cecha męskości.
Poza goleniem się i stosowaniem kremów przeciw nadmiernemu owłosieniu, a także różnych
płynów kosmetycznych i preparatów w aerozolu, kosmetycy proponują kilka innych
możliwości: woskowanie, ścieranie, wyskubywanie i elektroliza. Woskowanie polega na
pokrywaniu skóry rozgrzanym do odpowiedniej temperatury woskiem i, gdy stwardnieje,
odrywaniu go wraz z tkwiącymi w nim włoskami. Jest to zasadniczo ten sam sposób, który od
najdawniejszych czasów stosowały kobiety arabskie, z tym że wówczas używano gęstego
syropu z wody i cukru z dodatkiem soku cytrynowego. Syrop wylewano na owłosioną skórę i,
gdy stwardniał, odrywano.
Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne, że współcześni mężczyźni, z których wielu musi
codziennie walczyć z zarostem na twarzy, nigdy nie zaryzykowali próby zastosowania czegoś
innego niż tradycyjne golenie się. Przy bliższym wejrzeniu można w tym jednak dostrzec
pewien ukryty czynnik. Nie jest to tchórzostwo czy brak inicjatywy, ale skutek
paradoksalnego pragnienia, aby nawet nie mając brody, wyglądać jak mężczyzna brodaty.
Golenie zawsze pozostawia na dolnej szczęce bardzo męsko wyglądający sinawy połysk,
jakiś cień brody, zdradzający jej niedawną obecność. Gdyby za pomocą jakiejś nowej techniki
można było pozbyć się na zawsze męskiej brody, zniknąłby również ów sinawy połysk, a
potraktowana w ten sposób twarz mogłaby robić wrażenie zniewieściałej. Tymczasem
przeciętny, gładko wygolony mężczyzna spędza sporo ponad dwa tysiące godzin życia na
oskrobywaniu i tarciu twarzy, co jest dość wysoką ceną za tak wątpliwy sygnał.
Podczas stadiów intensywnej aktywności przedkopulacyjnej i kopulacyjnej faktura całej
skóry na ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety podlega znacznej zmianie. Wydziela ona
ciepło, a orgazmowi może towarzyszyć obfite pocenie się. Na fotografiach erotycznych
modele i modelki demonstrują ten stan jako sygnał wizualny. Dla uzyskania większego
połysku skórę naciera się wówczas oliwą lub innym tłuszczem albo też polewa wodą, by
stworzyć wrażenie obfitego pocenia się. Woda nie ma jednak nasuwać myśli o prawdziwym
poceniu się. Woda pozostaje wodą, na dowód czego model czy modelka pokazywani są w
trakcie wychodzenia z basenu czy z kąpieli. Pokazanie rzeczywiście spoconej skóry byłoby
środkiem zbyt bezpośrednim. Natomiast wilgotna powierzchnia skóry działa na zasadzie
podświadomego skojarzenia. To samo można powiedzieć o zwyczaju stosowania intensywnej
czerwieni na kolorowych obrazkach. Nadaje ona skórze dziewczyny zdrowy wygląd,
przydając jej erotyzmu, co pozwala przypuszczać, że jest ona podniecona seksualnie. Sposób
ten znajduje częste zastosowanie w wielu ilustrowanych magazynach. Redakcyjne
wymagania, aby „dodać czerwieni”, nie idą jednak tak daleko, by czytelnik mógł sobie
uzmysłowić, o co tu naprawdę chodzi.
Ostatnio na rynku ukazały się też przeznaczone do bardziej prywatnego użytku produkty
sztucznie wywołujące erotyczny połysk skóry. Kochankowie mogą teraz pokryć sobie ciało
rozmaitymi dziwnymi substancjami, które sprawią, że wyglądają oni (i czują się), jakby pocili
się obficie, nim jeszcze podejmą grę miłosną. Na przykład, „pianka miłości”, sprzedawana w
pojemnikach z aerozolem, po rozpyleniu wygląda jak krem do golenia, ale według
producentów wtarta w skórę przydaje ciału „magicznego blasku”. Dla osób o jeszcze bardziej
wyszukanym guście istnieje preparat o przemawiającej do wyobraźni nazwie „orgiastyczne
masło”. Ta „luksusowa wazelina” reklamowana jest w następujący sposób: „Aktywny
preparat do wcierania w ciało, które rozgrzane do czerwoności... uzyskuje delikatną i
wilgotną zmysłowość. Preparat należy wcierać w skórę dla nadania jej połysku”. Także tutaj
pojawiają się dobrze widoczne sygnały podniecenia – czerwień, wilgotność, połysk –
imitujące rozszerzanie naczyń i pocenie się skóry, charakterystyczne dla stanu prawdziwego
podniecenia.
Ramiona i barki. Wspomniałem już o krągłości kobiecych ramion, ale na uwagę
zasługują też większe od nich ramiona męskie. Szerokość w ramionach staje się ważną
wtórną cechą płciową, której rozwój zaczyna się w okresie pokwitania. Ramiona
dojrzewającego chłopca ulegają poszerzeniu w większym stopniu niż ramiona dziewczyny,
tak że mężczyzna przed osiągnięciem stadium wczesnej dorosłości jest zdecydowanie szerszy
w ramionach niż jego towarzyszka. Jak inne różnice w sylwetce ciała, także tę uwydatnia się
sztucznie różnymi sposobami. W historii mody ciągle obecne są ubiory męskie ze sztywno
wyłożonymi ramionami, dzięki czemu ramiona jako sygnał męskości wydają się większe.
Wyrazem skrajności stały się epolety wojskowe, dzięki którym ramiona wydają się nie tylko
szersze, ale też bardziej kanciaste i jako takie stanowią podwójny kontrast z węższymi i
okrąglejszymi ramionami kobiet, całkowicie tracąc przy tym wizualną cechę półkolistości.
Szczęka. W rejonie głowy istnieje kilka ważnych różnic płciowych, a pierwsza z nich
dotyczy szczęki i podbródka. Przeciętny mężczyzna ma nieco masywniejszą szczękę i
podbródek niż przeciętna kobieta. Rzadko się o tym mówi, chociaż jest to wciąż jeszcze
jedyna pewna wskazówka zdradzająca płeć skądinąd znakomicie przebranego transwestyty
męskiego lub mężczyzny podszywającego się pod kobietę. Mężczyźni tacy mogą zmienić
kontury ciała, dokonać depilacji wszystkich odkrytych fragmentów skóry, pokryć twarz
grubym makijażem, stworzyć sobie sztuczne piersi za pomocą implantów z silikonu i w ogóle
nadać sobie tak pociągający kobiecy wygląd, że niejeden marynarz w obcym porcie zbyt
późno się orientuje, że „damska” prostytutka, z którą zawarł transakcję, to nie „ona”, lecz
„on”. Ale nawet najlepszy transwestyta niczego nie może zrobić ze swoją szczęką i
podbródkiem – jeśli nie liczyć poważnej operacji chirurgicznej. Jeśli tylko nie ma
przypadkiem wyjątkowo małej szczęki jak na mężczyznę, wygląd jego masywnego
podbródka zawsze go zdradzi przed okiem uważnego obserwatora.
U mężczyzn niektórych ras, zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, masywność szczęki i
podbródka nie jest tak wyrazista, a przedstawiciele tych ras – co ważne – mają mniejszy
zarost na brodzie. Wydaje się, że między tymi cechami istnieje jakiś związek. Wysuwanie do
przodu dolnej szczęki jest u obu płci przejawem agresji – ruchem intencjonalnym
zwiastującym pchnięcie i atak. Jest to przeciwieństwo potulnego schylenia głowy, jakie
towarzyszy łagodnemu ukłonowi. Mając wydatniejszą szczękę, mężczyzna nieustannie
prezentuje coś jakby wykusz asertywności. O tym, że jest to bardzo ważna cecha męskości,
świadczy fakt, iż mężczyźni z cofniętym podbródkiem bywają niekiedy obiektem szyderstwa
jako „cudaki bez podbródka”, co ma oznaczać, że brakuje im naturalnej u mężczyzn
stanowczości.
Ponieważ jedną z najbardziej widocznych u człowieka cech męskości jest posiadanie
brody, wydaje się wielce prawdopodobne, że broda rozwinęła się ewolucyjnie wraz z bardziej
wydatnym podbródkiem i masywniejszą budową kości, co daje lepszy podkład pod
owłosienie, obie zaś te cechy występujące wspólnie i w dużym nasileniu tworzą coś jakby
wykusz męskości. Ważne są tu cechy charakterystyczne jedynie dla szczęki ludzkiej. W
odróżnieniu od innych naczelnych nasza kość żuchwy ma wypukłość, tzw. bródkę, która
zdaniem współczesnych anatomów nie spełnia żadnej właściwej sobie funkcji mechanicznej.
Istniało dawniej wiele teorii mających wyjaśnić tę wyłącznie ludzką cechę. Wiązały ją one ze
szczególnymi właściwościami mięśni szczękowych i języka, ale ostatnio wszystkie te
argumenty zostały obalone. Uważa się, że bródka jest podstawowym elementem
sygnalizującym, który uwydatnia asertywne wysunięcie szczęki ozdobionej męską brodą.
Policzki. Posuwając się w górę twarzy, a omijając usta, o których była już mowa,
dochodzimy do policzków. Tu najważniejszym sygnałem jest rumieniec, czyli
zaczerwienienie się skóry spowodowane przekrwieniem naczyń. Powstaje ono zawsze
najpierw na policzkach, gdzie jest najbardziej widoczne, po czym może rozszerzyć się na całą
twarz i szyję, a niekiedy nawet na górną część tułowia. Rumieniec częściej występuje u kobiet
niż u mężczyzn, a wśród kobiet częstszy jest z kolei u młodszych niż u starszych.
Zaczerwienieniu towarzyszy obrzmienie skóry, a na jej powierzchni pojawia się rozbłysk
widoczny nawet na zarumienionych twarzach u Murzynów. Rumieniec występuje u ludzi
wszystkich ras, także u ludzi głuchych i niewidomych, toteż wydaje się, że jest on jedną z
zasadniczych cech biologicznych gatunku. Darwin poświęcił rumieńcowi cały rozdział,
dochodząc do wniosku, że rumieniec odzwierciedla nieśmiałość, wstyd lub skromność oraz że
wskazuje na przywiązywanie wagi do wyglądu osobistego. Jego znaczenie seksualne
przejawia się w fakcie, że wedle istniejących zapisów, dziewczęta przeznaczone do haremu i
wystawiane na sprzedaż na starożytnych targach niewolników, które łatwo się rumieniły,
osiągały wyższą cenę niż inne. Pożądany czy niepożądany, rumieniec zawsze chyba silnie
działa jako sygnał zapraszający do intymności.
Oczy. Jako najważniejszy narząd zmysłów u ludzi, oczy nie tylko przyjmują te rozmaite
sygnały, o których dotąd mówiliśmy, ale same także przekazują pewne sygnały. Podczas
kontaktów twarzą w twarz wielokrotnie nawiązujemy i przerywamy kontakt wzrokowy,
patrząc na ludzi, by stwierdzić zmiany w ich nastroju, a potem odwracając wzrok, aby
uniknąć uporczywego wpatrywania się w nich. Jednak między kochankami wpatrywanie się
może trwać dłużej, nie wywołując zakłopotania ani agresji. Istnieje pewien szczególny
powód, dla którego kochankowie „patrzą sobie w oczy”. Pod wpływem silnych, a przy tym
przyjemnych emocji nasze źrenice rozszerzają się do tego stopnia, że czarna plamka w środku
oka staje się dużym czarnym krążkiem. Jako sygnał silnie działający na podświadomość jest
to miernik natężenia uczucia miłości, jaką przeżywa dana osoba. Zjawisko to dopiero
niedawno zostało zbadane naukowo, ale znane było już od stuleci, jako że dawne piękności
włoskie zapuszczały sobie do oczu krople belladony, aby sztucznie wywołać ten efekt. W
czasach współczesnych podobny zabieg stosują twórcy reklam, którzy na fotografiach
modelek zamiast belladony stosują czarny tusz do powiększenia źrenic, by nadać im bardziej
pociągający wygląd.
Inną zmianą, jaka zachodzi w oczach pod wpływem nasilenia emocji, jest nieco
intensywniejsze łzawienie. W stanie uniesienia miłosnego nie przejawia się to zwykle w
postaci rzeczywiście płynących łez, lecz jedynie w szczególnym blasku oczu. Takie lśniące
miłością oczy w połączeniu z rozszerzeniem źrenic nie pozostawiają żadnych wątpliwości co
do uczuć osób wysyłających te sygnały.
Zaproszeniem do intymności mogą być również rozmaite ruchy oczu. Wedle niektórych
doniesień poza dobrze znanym perskim oczkiem w pewnych kulturach także przewracanie
oczami oznacza bezpośrednie zaproszenie do zbliżenia. Przesadne spuszczanie oczu przez
kobietę także przekazuje sygnał, a lekkie zwężenie oczu przez mężczyznę może oznaczać
jego zainteresowanie. Podczas pierwszego spotkania znaczące może być nieco dłuższe
zatrzymanie spojrzenia, jakoby tak rzec – zapowiedź jeszcze dłuższego wpatrywania się,
które może nastąpić później.
Kobieta zapraszająca do intymności patrzy niekiedy szeroko rozwartymi, powiększonymi
oczami, czemu towarzyszy trzepotanie rzęsami jak skrzydłami i szybkie mruganie
powiekami. Zachowanie to, przynajmniej w naszej kulturze, jest zdecydowanie niemęskie, do
tego stopnia, że mężczyźni posługują się nim, przedrzeźniając kobiety. Być może dlatego, że
jest to tak silny element kobiecości, współczesne kobiety stosują wszelkiego rodzaju
wyolbrzymianie rzęs. Początek dało mu stosowanie tuszu do rzęs, który miał je powiększać i
sprawić, że będą lepiej widoczne. Potem wprowadzono przyrządy do zawijania rzęs, aż w
końcu, w latach sześćdziesiątych naszego wieku, zaczęto używać sztucznych rzęs,
nakładanych na rzęsy naturalne. Obecnie tylko jedna firma oferuje nie mniej niż piętnaście
różnych stylów sztucznych rzęs, wśród nich „gwiezdne rzęsy o wiotkich koniuszkach”, które
„otwierają oczy”, i „rzęsy postrzępione”, które „powiększają małe oczy”. Przytwierdza się je
do górnych powiek, podobnie jak inne egzotyczne wynalazki, na przykład „pęki rzęs”,
„naturalne kłaczki” i „superzmiotki”. Do powiek dolnych doczepia się „uskrzydlone rzęsy
dolne”, które „poszerzają i rozjaśniają oczy”. Tak więc kobieta stara się uczynić wszystko co
możliwe z każdą częścią ciała, która wysyła jakikolwiek istotny sygnał kobiecości. Ten nowy
prąd w eksponowaniu i podkreślaniu rzęs dostarczyłby wyjątkowej rozkoszy kochliwemu
mieszkańcowi Wysp Trobrianda, dla którego systematyczne odgryzanie rzęs swoim
kochankom było ważnym elementem zabiegów miłosnych. Na szczęście rzęsy odrastają w
zdumiewająco szybkim tempie, a każda rzęsa, nawet, gdy nie odgryziona, żyje nie dłużej niż
trzy do pięciu miesięcy.
Brwi. Każde zwierzę ludzkie ma nad oczami dwa jedyne w swoim rodzaju skupiska
owłosienia pod skądinąd zupełnie nieowłosionym czołem. Dawniej uważano, że brwi chronią
oczy przed ściekającym z czoła potem, ale ich podstawową funkcją jest sygnalizowanie zmian
nastroju. Unoszą się w strachu i zdziwieniu, a opadają na znak złości, ściągają się ku sobie na
znak zaniepokojenia i wędrują ku górze, gdy się dziwimy. Ich szybkie drgnięcie w górę i w
dół jest potwierdzeniem życzliwości.
Brwi kobiety są węższe i mniej krzaczaste niż brwi mężczyzny, tak więc i tu można
stosować zabiegi uwydatniające kobiecość. Brwi często zwężano, wyskubując, a w latach
trzydziestych zredukowano je do linii narysowanej specjalnym ołówkiem. Już wcześniej
przekroczono zresztą i tę granicę, bowiem w Japonii panny młode przed ślubem całkowicie
wygalały sobie brwi.
Seksualny charakter tej stosunkowo drobnej zmiany w kobiecym wyglądzie dobrze
odzwierciedla fakt, że w roku 1933 pielęgniarkę starającą się o pracę w jednym z londyńskich
szpitali przełożona ostrzegła, iż między innymi nie będzie mogła wyskubywać sobie brwi.
Pielęgniarka złożyła zażalenie, które zostało rozpatrzone, ale Londyńska Rada Hrabstwa
oddaliła prośbę o udzielenie przełożonej oficjalnego upomnienia. Dzięki temu pacjentom
szpitala oszczędzono zbędnych podniet płynących z wyskubanych brwi, a po długich białych
korytarzach nadal przesuwały się kobiece postaci z tradycyjnie ukształtowanymi brwiami.
Twarz. Zanim opuścimy rejon twarzy, warto rzucić na nią ostatnie spojrzenie jako na
całość, a nie zbiór detali. Jest to bez wątpienia najbardziej wyrazista część ciała ludzkiego,
zdolna do przesyłania niewiarygodnie zróżnicowanych i subtelnych komunikatów
sygnalizujących emocje za pomocą skomplikowanej mimiki. Napinając i rozluźniając
specjalne mięśnie, zwłaszcza w pobliżu ust i oczu, możemy sygnalizować wszystko, od
radości i zdziwienia do smutku i złości. Ma to ogromne znaczenie jako instrument
zaproszenia do intymności. Twarz delikatna i uśmiechnięta lub czujna i podniecona silnie ku
sobie przyciąga. Twarz smutna i bezradna albo pogrążona w bólu, także może pobudzać do
tego, aby podejść i udzielić pociechy. Twarz napięta, surowa lub nieprzyjazna wywołuje
intencje przeciwne. Wszystko to jest na ogół znane, ale z twarzą jest też związany pewien
trwalszy efekt, na tyle ciekawy, że zasługuje na kilka słów komentarza.
Jeśli chodzi o wyraz twarzy, można mówić o „twarzy włączonej” i „twarzy wyłączonej”.
Twarz włączoną prezentujemy publicznie. Mówimy o „przybieraniu przyjemnego wyrazu
twarzy”, o tym, że „twarz się komuś wydłuża”, staramy się nie „stracić twarzy” wobec
innych. Jeśli chcemy wyglądać życzliwie, przybieramy łagodny, uśmiechnięty wyraz twarzy.
W chwilach powagi z kolei nadajemy twarzy odpowiedni wyraz. Ale gdy jesteśmy sami i nikt
na nas nie patrzy, pozwalamy naszej twarzy odpocząć po służbie. Wtedy jej rysy układają się
tak, że odzwierciedlają nasz typowy, ogólny i długotrwały nastrój. Człowiek, którego stale
dręczą jakieś lęki i który na przyjęciu wysilał się, chcąc wyglądać na szczęśliwego, gdy
znajdzie się w samotności, napina twarz, ujawniając swój prawdziwy stan emocjonalny,
oczywiście tylko przed samym sobą. (Jeśli nie spojrzy przypadkiem w lustro, może sam nie
zdawać sobie z tego sprawy). Człowiek zasadniczo szczęśliwy i zadowolony, który podczas
pogrzebu starał się wyglądać na zasmuconego i poważnego, teraz w samotności rozluźnia
twarz, jego brwi przestają się marszczyć, a usta przybierają łagodny wyraz.
U większości z nas długotrwały nastrój zmienia się co pewien czas, dlatego też mięśnie
naszych twarzy nie pozostają zbyt długo pod wpływem jednego układu rysów,
charakterystycznego dla twarzy wyłączonej. Rankiem możemy odczuwać depresję, ale
wieczorem znów czujemy się szczęśliwi i w chwilach samotności rysy naszej twarzy będą się
odpowiednio zmieniać. Inaczej jest z osobami żyjącymi w stanie niemal permanentnego
osobistego niepokoju, depresji lub złości. Grozi im mianowicie to, że ich twarze ulegną
utrwaleniu w stanie „twarzy wyłączonej”. Mięśnie twarzy wydają się wówczas zastygać w
jednym zasadniczym kształcie. Zmarszczki na czole, wokół ust i nosa pozostają niemal na
stałe.
Takim ludziom podczas spotkań towarzyskich z trudnością przychodzi zmiana rysów
twarzy dla nadania jej wyglądu „twarzy włączonej”. Osoba niespokojna, nawet gdy się
uśmiecha na powitanie, niezmiennie ma na twarzy wyraz niepokoju. Człowiek zrzędliwy
wygląda na zrzędliwego, nawet gdy śmieje się z jakiegoś dowcipu. Układ mięśni pozostaje
nie zmieniony, a twarz włączona nakłada się na twarz wyłączoną, zamiast ją zastąpić. W ten
sposób wyraz twarzy może nam coś powiedzieć nie tylko o aktualnym stanie emocjonalnym
danej osoby, ale także o jej przeszłości.
Nie wiadomo, jak długo mogą się utrzymywać zmarszczki, właściwe dla twarzy
wyłączonej, po zaistnieniu jakiejś radykalnej odmiany w życiu człowieka. U osoby, która
przez całe życie zamartwiała się i odczuwała niepokój, a potem nagle poczuła zadowolenie,
nie znikną one w ciągu jednej nocy. Jeżeli taka pożądana zmiana zachodzi u osoby w
starszym wieku, zmarszczki zapewne już nigdy nie opuszczą jej twarzy. Oczywiście we
wszystkich takich sytuacjach przez pewien okres utrzymują się utrwalone rysy twarzy,
jakkolwiek wysyłany przez nie komunikat już nie jest aktualny. Nie znam jednak żadnych
badań dotyczących pomiaru długości tego okresu.
Nawiasem mówiąc, uwagi te odnoszą się także do ogólnej postawy ciała ludzkiego.
Istnieją ciała bezwładne i ciała czujne, ciała sztywno napięte i ciała łagodnie gibkie. I tu
decyduje zmienne napięcie mięśni, zależne od nastrojów i różnych sytuacji towarzyskich, ale
przedłużający się stan ekstremalny może wytworzyć postawę, którą podobnie jak wyraz
twarzy trudno później zmienić, nawet gdy tego pragniemy. Opuszczone barki mogą się
utrwalić jako stały garb, którego nie można się pozbyć, choćby się wygrało milion, a sztywny
chód może się przerodzić w cechę stałą.
Włosy. Wreszcie dochodzimy do koronnej chluby człowieka, jaką jest gęsta czupryna
złożona z około stu tysięcy włosów. U ludzi niektórych ras są one wełniste lub kędzierzawe, u
innych proste i zwisające lub też powiewające na wietrze. Rosną z prędkością około piętnastu
centymetrów rocznie i każdy z nich tkwi na głowie do sześciu lat, po czym wypada i w jego
miejsce wyrasta nowy. Znaczy to, że u przeciętnego osobnika nie podcinane proste włosy
mogłyby sięgać do bioder, przez co taki nie ostrzyżony barbarzyńca wyróżniałby się wśród
innych przedstawicieli naczelnych.
Owłosienie innych części naszego ciała skarłowaciało i stało się niemal niewidoczne z
pewnej odległości, gdy tymczasem włosy na głowach straciły wszelki umiar.
Pomijając fakt, że wielu starszych mężczyzn, w odróżnieniu od kobiet, ma tendencję do
łysienia, nie istnieją w tym względzie różnice między płciami. Z biologicznego punktu
widzenia zarówno mężczyźni jak kobiety są istotami długowłosymi i cecha ta rozwinęła się
jako sygnał rozpoznawczy gatunku, nie zaś jako sygnał seksualny. Zdarzało się, że mężczyźni
miewali dłuższe włosy niż kobiety, zwykle jednak było na odwrót. W ostatnich kilku
stuleciach strzyżenie męskich włosów stosowano głównie jako środek na pozbycie się
pasożytów, a brutalni kaprale w wojsku mówili o długich włosach u mężczyzn jako o
wylęgarniach wszy. Kobiety prawie zawsze utrzymywały swoje włosy w umiarkowanej
długości, natomiast właśnie mężczyźni popadali z jednej skrajności w drugą. W przeszłości
dochodziło nieraz do tego, że mężczyźni nosili ogromne, zwisające peruki, które wciąż
jeszcze można zobaczyć na głowach brytyjskich sędziów. Jednakże, ogólnie biorąc, w
dzisiejszych czasach dłuższe loki zdecydowanie kojarzą się z kobiecością, tak że mężczyzna z
włosami choćby trochę zbliżonymi do naturalnej długości niesłusznie uważany jest za do
gruntu zniewieściałego. W ostatnim dziesięcioleciu sytuacja uległa radykalnej zmianie wśród
młodzieży i długość włosów znów chyba przestaje być naturalnym znamieniem płci. Zmianę
tę zainicjował antyhigienicznie nastawiony ruch hipisowski, chociaż współczesna higiena
pozwala uniknąć ryzyka dochowania się pasożytów.
Czyszczenie, pielęgnowanie, mycie i smarowanie włosów zawsze stanowiły ważny
dodatek do ich kulturowej roli jako sygnału seksualnego. Mieszkańcy starożytnych miast,
podobnie jak ich współcześni następcy, gotowi byli uciekać się do wszelkich środków, aby
tylko osiągnąć pożądany skutek.
Najstarszy znany płyn do włosów przygotowywano według następującej recepty: „Jedna
miarka psich łap; jedna miarka pestek daktyla; jedna miarka oślich kopyt. Gotować długo z
dodatkiem oliwy i wcierać”. W dzisiejszych czasach długie, błyszczące, lśniące i eleganckie
włosy są wciąż marzeniem prawie każdej dziewczyny, a jak nieustannie wmawiają nam
twórcy reklam, włosy „martwe i bez połysku” pozbawiają swoją właścicielkę szans na życie
intymne.
W tej wielkiej podróży po ludzkim ciele omawialiśmy kolejno różne jego części
wysyłające sygnały, ale musimy też uwzględnić ludzką osobę jako całość. Człowiek
prezentuje poszczególne części ciała nie każdą z osobna, lecz wszystkie naraz, jako
kompletny zestaw w określonym kontekście. To właśnie niezwykła rozmaitość możliwości
tworzenia tych zestawów i ogromny zakres kontekstów, w jakich się je prezentuje, sprawiają,
że interakcja społeczna jest tak skomplikowana i fascynująca. Ilekroć wchodzimy do pokoju
albo idziemy ulicą, przekazujemy całą masę sygnałów, z których część stanowią sygnały
czysto biologiczne, a część – zmodyfikowane zgodnie z daną kulturą. My zaś, bezwiednie
tego świadomi, przystosowujemy owe sygnały na setki różnych subtelnych sposobów podczas
różnych kolejnych spotkań z innymi ludźmi. Prawie zawsze usiłujemy wysłać zrównoważony
zbiór sygnałów, z których jedne zachęcają do intymności, a inne od niej odstręczają. Tylko od
czasu do czasu posuwamy się dalej w jednym lub w drugim kierunku, bądź to otwarcie
demonstrując zaproszenie, bądź też prezentując się innym ludziom w sposób wrogi i
odpychający.
Dokonując w tym rozdziale przeglądu rozmaitych wizualnych zaproszeń do intymności
seksualnej, skupiłem się raczej na skrajnościach. Wybrałem najbardziej jaskrawe przykłady,
aby tym lepiej podkreślić istotę tego, co chciałem powiedzieć. Saczki, gorsety i epolety dla
przeciętnego współczesnego dorosłego mają może słaby związek z sygnałami kojarzonymi z
seksapilem, ale pozwalają lepiej zrozumieć rolę takich umiarkowanych środków jak obcisłe
spodnie, pasy i wyłożone ramiona, które znajdując szersze zastosowanie, mniej rzucają się w
oczy. Podobnie taniec brzucha, który dziś jest już tylko egzotyczną formą rozrywki, pomógł
nam w tym przeglądzie właściwie ocenić znaczenie bardziej pospolitych ruchów tanecznych
wykonywanych co wieczór przez setki tysięcy zwyczajnych dziewcząt na różnych imprezach
i dyskotekach.
Bez względu na to, czy jako ludzie dorośli zadajemy sobie duży trud, aby poprawić i
pokazać swoje wizualne sygnały seksapilu, czy też traktujemy tę sprawę lekko, czy uciekamy
się do pomocy sztucznych środków (a tylko nieliczni tego w ogóle nie robią), czy też
gardzimy nimi i wybieramy sposoby bardziej „naturalne”, wszyscy nieustannie przekazujemy
naszemu otoczeniu skomplikowany zbiór sygnałów. Wiele z nich ma nierozerwalny związek
z naszymi dojrzałymi cechami płciowymi i nawet będąc tego zupełnie nieświadomi, nigdy nie
przestajemy „odczytywać znaków”. W ten sposób przygotowujemy się do wykonania
społecznie ważnego kroku, czyli do zainicjowania pierwszego, wstępnego kontaktu z
potencjalnym partnerem seksualnym, co później pozwala nam przekroczyć ważny próg
całego złożonego świata intymności seksualnej.
3. INTYMNOŚĆ SEKSUALNA
Odkrywszy swoją indywidualną tożsamość, dorastające dziecko musi wydostać się z
czułych objęć matki. W końcu, jako młoda osoba dorosła, staje o własnych siłach.
Niemowlęctwo cechowały nieograniczone zaufanie do matki i totalna intymność. Teraz, w
okresie dojrzałości, stosunki z innymi dorosłymi i przejawy intymności podlegają surowym
ograniczeniom. Obowiązuje obustronny dystans. Ślepe zaufanie ustąpiło miejsca czujnemu
manewrowaniu, a zależność – współzależności. Delikatne przejawy intymności z czasów
niemowlęctwa i późniejsze radosne zabawy dzieciństwa przerodziły się w trudne interakcje
między dorosłymi.
Nie sposób zaprzeczyć, że jest to ekscytujące. Jest tyle rzeczy, które można badać, celów,
do których można zdążać, i wyższy status, który można osiągnąć. Ale gdzie podziała się
miłość? Miłość polega na dawaniu, dawaniu siebie drugiej osobie bez zastrzeżeń, a przecież
stosunki między dorosłymi są czymś zupełnie innym...
Jak dotąd moje słowa odnoszą się w równej mierze do dorastającej małpy jak do
dorastającego człowieka. Wzorzec jest identyczny. Ale jest i różnica. Jeśli małpa jest płci
męskiej, to jako osobnik dorosły nigdy już nie zazna totalnej intymności w miłosnym
związku. Aż do śmierci będzie żyła w pozbawionym miłości świecie rywalizacji i
partnerstwa, współzawodnictwa i współpracy. Jeśli jest płci żeńskiej, zazna znowu kiedyś
miłości jako matka w stosunkach z własnym niemowlęciem, ale – podobnie jak osobnik
męski – nie zazna już podobnej więzi z inną dorosłą małpą. Możliwe będą bliskie przyjaźnie,
partnerstwo czy krótkie epizody seksualne, ale totalna intymność już nie.
Tymczasem dorosły człowiek ma taką możliwość. Potrafi on stworzyć silną i trwałą więź
z osobą płci przeciwnej, związek znacznie przerastający zwyczajne partnerstwo. Często
używane określenie „małżeństwo partnerskie”, uchybia godności małżeństwa i świadczy o
całkowitym niezrozumieniu, czym są prawdziwe więzi miłości. Matka i dziecko nie są
„partnerami”. Dziecko nie ufa matce dlatego, że ona je karmi i otacza opieką. Kocha ją, bo
jest tym, kim jest, a nie z powodu tego, co robi. W partnerstwie zachodzi po prostu wymiana
korzyści. Partner nie daje tylko po to, aby dawać. Tymczasem między dorosłymi kochającymi
się osobami powstaje stosunek podobny do stosunku między matką a dzieckiem. Rozwija się
pełne zaufanie, a wraz z nim pełna, czyli totalna intymność cielesna. W prawdziwej miłości
nie istnieje „dawanie i branie”, lecz tylko dawanie. Fakt, że jest to „obopólne dawanie”, nieco
zaciemnia ten obraz, ale „obopólne otrzymywanie”, które z tego nieuchronnie wynika, jest
tylko przyjemnym dodatkiem, a nie warunkiem dawania, jak w partnerstwie.
Dla ostrożnego i przezornego dorosłego wejście w taki związek wydaje się czymś
niebezpiecznym. Pozostawianie komuś swobody i darzenie się zaufaniem napotyka ogromny
opór. Łamie to bowiem wszelkie zasady targowania się i zawierania transakcji, do których
dorosły człowiek jest tak bardzo przyzwyczajony we wszystkich innych stosunkach z innymi
dorosłymi. Bez wsparcia ze strony niższych ośrodków mózgowych wyższe ośrodki nigdy by
do tego nie dopuściły. Ale nasz gatunek może liczyć na takie wsparcie, i to często wbrew
rozumowi, potrafimy bowiem zakochać się. U niektórych osób ta naturalna właściwość jest
stłumiona i wchodząc w związek małżeński albo jakiś inny równorzędny związek, zawierają
one coś w rodzaju transakcji: ty wychowujesz dziecko, a ja zarabiam pieniądze. Owo
„kupowanie dziecka” lub „kupowanie statusu” stało się niestety bardzo powszechne w
naszych zatłoczonych ludzkich ogrodach zoologicznych, ale jest ono najeżone
niebezpieczeństwami. Para małżonków trzyma się razem nie dzięki wewnętrznej więzi, lecz
za sprawą zewnętrznej presji konwencji społecznej. Znaczy to, że naturalne u tej pary
możliwości zakochania się wciąż drzemią gdzieś w ukryciu, gotowe w każdej chwili
uaktywnić się bez ostrzeżenia, aby stworzyć prawdziwą więź gdzieś poza oficjalnym
związkiem małżeńskim.
Szczęśliwcom nie przytrafia się taka sekwencja wydarzeń. Jako młodzi dorośli zakochują
się w sobie w sposób nie kontrolowany i tworzą wówczas prawdziwą wzajemną więź. Proces
ma charakter stopniowy, chociaż nie zawsze na taki wygląda. „Miłość od pierwszego
wejrzenia” jest pojęciem dość powszechnym. Zwykle jednak jest to sąd retrospektywny.
Mamy tu bowiem do czynienia nie z „totalnym zaufaniem od pierwszego wejrzenia”, lecz z
„totalnym przyciąganiem się od pierwszego wejrzenia”. Przechodzenie od tego pierwszego
przyciągania do ostatecznego wzajemnego zaufania tworzy niemal zawsze długą i
skomplikowaną sekwencję stopniowo coraz silniejszych przejawów intymności i właśnie
temu mamy się teraz przyjrzeć.
Najprościej będzie wybrać parę „typowych kochanków”, takich, jakich najczęściej
postrzegamy w naszej kulturze zachodniej, i prześledzić ich w procesie tworzenia się pary, od
pierwszego wzajemnego spojrzenia aż do końcowego cielesnego zespolenia. Musimy przy
tym stale pamiętać, że w rzeczywistości nie istnieje nic takiego jak „typowy kochanek”, tak
samo jak nie istnieje „przeciętny obywatel” czy też „szary człowiek”. Pożytecznie jest jednak
wyobrazić sobie coś takiego, a potem rozważyć różne odmiany.
U zwierząt wszystkie wzorce zalotów mają typowy przebieg, a bieg wydarzeń
składających się na romans między dwojgiem ludzi nie jest tu wyjątkiem. Dla ułatwienia
sekwencję zdarzeń występującą u ludzi można podzielić na dwanaście etapów i przekonać się,
co się dzieje po przekroczeniu każdego kolejnego progu. W oczywistym uproszczeniu owych
dwanaście etapów wygląda następująco:
1. Oko-ciało. Najczęstszą formą „kontaktu” towarzyskiego jest patrzenie na kogoś z
pewnej odległości. W ułamku sekundy potrafimy zsumować cechy fizyczne innej osoby
dorosłej, psychicznie nadając im przy tym etykiety i stopnie. Oczy dostarczają umysłowi
natychmiastowej informacji o płci, wymiarach, kształcie, wieku, kolorze, statusie i nastroju
tej osoby. Jednocześnie dokonuje się ocena atrakcyjności według skali od skrajnego
przyciągania do skrajnego odpychania. Jeżeli odpowiednie znaki wskazują, że oglądana osoba
jest atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej, jesteśmy gotowi wejść w następny etap
sekwencji.
2. Oko-oko. Gdy my przyglądamy się innym ludziom, oni jednocześnie przyglądają się
nam. Znaczy to, że od czasu do czasu nasze oczy spotykają się i wtedy normalną reakcją jest
szybkie odwrócenie spojrzenia i przerwanie „kontaktu” wzrokowego. Nie zachodzi to
oczywiście wtedy, gdy rozpoznajemy się wzajemnie jako wcześniejsi znajomi. Wtedy z
chwilą rozpoznania wymieniamy od razu sygnały pozdrowień, takie jak uśmiechy, uniesienie
brwi, zmiana pozycji ciała, ruchy rąk i wreszcie słowa. Gdy jednak dwoje obcych ludzi
wzajemnie zatrzyma na sobie spojrzenie, typową reakcją jest natychmiastowe odwrócenie
wzroku, jakby po to, by uniknąć chwilowego zakłócenia prywatności. Gdy jedna z obcych
sobie osób utrzymuje kontakt wzrokowy, ta druga może poczuć zakłopotanie, a nawet złość i
jeśli tylko istnieje możliwość oddalenia się, aby uniknąć uporczywego spojrzenia, korzysta z
niej, nawet gdyby w wyrazie twarzy, czy w gestach towarzyszących spojrzeniu nie było
żadnych oznak agresji. Dzieje się tak dlatego, że samo przedłużone wpatrywanie się w kogoś
jest u nie znających się dorosłych uważane za akt agresji. Skutkiem tego dwoje nieznajomych
zwykle obserwuje się nie jednocześnie, lecz na zmianę. Wówczas, gdy jedno z nich uzna, że
ta druga osoba jest atrakcyjna, podczas następnego spotkania oczu może dodać do spojrzenia
nieznaczny uśmiech. Jeżeli reakcja zostanie odwzajemniona, może dojść do dalszego,
bardziej intymnego kontaktu. Jeżeli reakcja nie zostanie odwzajemniona, obojętne spojrzenie,
będące odpowiedzią na przyjazny uśmiech, zwykle kładzie kres dalszemu rozwojowi sytuacji.
3. Głos-głos. Zakładając, że nie istnieje osoba trzecia, która mogłaby dokonać prezentacji,
następny etap polega na kontakcie głosowym między obcymi sobie mężczyzną i kobietą.
Pierwsze uwagi niezmiennie dotyczą rzeczy błahych. Bardzo rzadko mówi się wtedy o
rzeczywistych nastrojach rozmawiających osób. Taka rozmówka towarzyska dostarcza
dalszego zestawu sygnałów, tym razem słuchowych, a nie wzrokowych. Dialekt, ton głosu,
akcent, sposób myślenia i słownictwo wzbogacają nasz umysł o całą gamę nowych
informacji. Utrzymywanie tego rodzaju komunikacji na poziomie nic nie znaczącej rozmówki
towarzyskiej pozwala obu stronom na wycofanie się z dalszych poczynań, gdyby nowe
sygnały okazały się nieatrakcyjne, wbrew temu, co obiecywały wcześniejsze sygnały
wzrokowe.
4. Ręka-ręka. Poprzednie trzy etapy mogą rozegrać się w ciągu kilku sekund, ale też
potrafią trwać miesiącami, gdy jeden z potencjalnych partnerów, nie ośmielając się nawiązać
kontaktu głosowego, podziwia drugiego w milczeniu i z odległości. Nowy etap, ręka-ręka,
również może nastąpić bardzo szybko, w formie powitalnego uścisku dłoni, albo też odwlec
się na dłuższy czas. Jeżeli w grę nie wchodzi grzecznościowy, nieseksualny uścisk dłoni, to
pierwszy rzeczywisty kontakt cielesny prawdopodobnie wystąpi pod pozorem „pomocy”,
„ochrony” albo też „wskazania właściwego kierunku”. Zwykle robi to mężczyzna w stosunku
do kobiety, trzymając ją za przedramię lub za rękę, aby pomóc jej przy przejściu przez jezdnię
czy pokonaniu jakiejś bariery. Gdy kobieta właśnie zbliża się do jakiejś przeszkody czy
niebezpiecznego miejsca, mężczyzna może wykorzystać sposobność, wyciągając rękę i
chwytając ramię kobiety, aby ją zatrzymać lub skierować w inną stronę. Gdy kobieta
poślizgnie się lub potknie, podtrzymujący ją ruch rąk również może ułatwić pierwszy kontakt
cielesny. I znów, jest to działanie, które jeszcze niczego nie przesądza, jeśli idzie o wyrażenie
prawdziwego nastroju spotkania. Gdy mężczyzna dotknął już ciała dziewczyny, udzielając jej
jakiejś pomocy, każde z partnerów może się jeszcze wycofać z dalszych poczynań bez utraty
twarzy. Kobieta może podziękować mężczyźnie za pomoc i zakończyć sprawę, nie odtrącając
go demonstracyjnie. Oboje mogą być w pełni świadomi tego, że sekwencja wzajemnych
zachowań właśnie się zaczyna i że to, co się zdarzyło, może w końcu doprowadzić do
dalszych przejawów intymności, ale żadne nie robi jeszcze niczego, co by jawnie na to
wskazywało, i dlatego można jeszcze wycofać się, nie raniąc uczuć drugiej osoby. Dopiero
gdy zostanie w pełni ujawnione to, że stosunek się rozwija, można będzie przedłużyć
trzymanie za rękę lub za ramię. Zachowanie takie traci już charakter „pomocy” i staje się nie
maskowanym przejawem intymności.
5. Ramię-bark. Jak dotąd ciała nie weszły jeszcze w ścisły kontakt. Gdy się to jednak
dzieje, przekroczony zostaje kolejny ważny próg. Kontakt fizyczny dwóch ciał podczas
siedzenia, stania czy chodzenia, w porównaniu z wcześniejszymi, niezdecydowanymi
dotknięciami, stanowi wyraźny krok do przodu we wzajemnym stosunku. Najwcześniej
pojawia się ruch objęcia barku, gdy mężczyzna otacza ramieniem barki kobiety, przyciągając
ją ku sobie. Jest to najbardziej naturalny wstęp do kontaktu tułowi, ponieważ ruch ten bywa
też stosowany w innych sytuacjach, na przykład między przyjaciółmi, jako gest koleżeństwa
pozbawionego akcentów seksualnych. Dlatego też istnieje nikłe niebezpieczeństwo, że
zostanie odrzucony. Chodzenie razem w ten sposób, jako coś pośredniego między bliską
przyjaźnią a miłością, tylko w niewielkim stopniu może, być dwuznaczne.
6. Ramię-talia. Objęcie ramieniem talii stanowi pewien dalszy postęp w porównaniu z
poprzednim etapem. Jest to coś, czego mężczyzna nie robi nawet z najbardziej
zaprzyjaźnionym innym mężczyzną i dlatego gest ten jest bardziej bezpośrednim wyrazem
miłosnej intymności. Co więcej, ręka mężczyzny znajdzie się teraz dużo bliżej genitalnej
strefy kobiety.
7. Usta-usta. Dalszym wielkim krokiem jest pocałunek w usta, połączony z pełnym
objęciem frontalnym. Powtarzanie lub dłuższe kontynuowanie tej czynności stwarza pierwszą
poważną możliwość doznania silnego pobudzenia fizycznego. U kobiety może nastąpić
wzmożone wydzielanie śluzu z pochwy, a u mężczyzny wzwód prącia.
8. Ręka-głowa. Przedłużając poprzedni etap, ręka zaczyna pieścić głowę partnerki. Palce
głaszczą twarz, szyję i włosy. Dłonie obejmują kark i głowę.
9. Ręka-ciało. Po etapie pocałunków ręce mężczyzny, ściskając, pieszcząc i gładząc,
zaczynają eksplorować ciało partnerki. Najbardziej zdecydowanym działaniem są tu ruchy,
których obiektem są piersi kobiety. Dzięki temu następuje wzrost pobudzenia fizycznego,
które osiąga taki poziom, że u kobiet występuje wówczas potrzeba chwilowego
powstrzymania biegu wydarzeń. Dalszy ich postęp czyni coraz trudniejszym odejście od
wzorca przed jego pełną realizacją i dlatego dopóki więź nie osiągnie wystarczającego
poziomu wzajemnego zaufania, bardziej zaawansowane przejawy intymności seksualnej
odkłada się na później.
10. Usta-piersi. Tutaj następuje przekroczenie progu, za którym interakcje stają się już
bardzo osobiste. U większości par dotyczy to także poprzedniego etapu, zwłaszcza dotykania
piersi. W pewnych warunkach, nieraz w miejscach publicznych, dochodzi do całowania się
par i wzajemnych pieszczot. Mogą one wywoływać niechętne reakcje innych osób, ale w
większości krajów rzadko kiedy podejmuje się jakieś zdecydowane działania wobec
obejmującej się pary. Całowanie piersi stwarza jednak zupełnie inną sytuację, choćby dlatego,
że wymaga odkrycia kobiecych piersi.
Kontakty usta-piersi są ostatnią fazą intymności poprzedzającą intymność genitalną i
stanowi preludium do działań mających na celu nie tylko pobudzenie fizyczne w ogóle, ale
pobudzenie doprowadzone do szczytowania.
11. Ręka-genitalia. Kontynuowanie eksploracji ciała przez dotyk ręki nieuchronnie
prowadzi do strefy genitaliów. Po wstępnych pieszczotach genitalnych następuje delikatne,
rytmiczne pocieranie, symulujące rytm ruchów kopulacyjnych. Mężczyzna wielokrotnie
gładzi wargi sromowe lub łechtaczkę kobiety, może też wsunąć palec lub palce do jej
pochwy, naśladując ruch prącia. Takie ręczne drażnienie może wkrótce doprowadzić każdego
z partnerów do orgazmu i jest powszechnie stosowaną formą osiągania kulminacji w
zaawansowanej grze miłosnej.
12. Genitalia-genitalia. Wreszcie przychodzi etap pełnego spółkowania i gdy kobieta jest
dziewicą, następuje pierwszy w całej sekwencji akt nieodwracalny, czyli przerwanie błony
dziewiczej. Po raz pierwszy powstaje też możliwość zaistnienia drugiego nieodwracalnego
aktu, a mianowicie zapłodnienia. Ta nieodwracalność nadaje owemu ostatniemu wydarzeniu
sekwencji zupełnie nową jakość. Dotąd każdy kolejny etap służył dalszemu zacieśnianiu
wzajemnej więzi, ale z biologicznego punktu widzenia ów finalny akt zbliżenia decyduje o
tym, że mamy do czynienia z zupełnie nową fazą intymności. Poprzednie fazy spełniły już
swoje zadanie jako czynniki cementujące więź i dlatego ta para będzie chciała pozostać razem
także wtedy, gdy pociąg płciowy ulegnie osłabieniu po skonsumowaniu orgazmu. Rozpad
takiej więzi mógłby doprowadzić do sytuacji, w której kobieta w brzemiennym stanie nie
miałaby trwałej rodziny.
Omówiłem tu dwanaście typowych etapów procesu tworzenia się par złożonych z
młodych mężczyzn i kobiet. Do pewnego stopnia są one oczywiście uwarunkowane
kulturowo, ale w dużo większym stopniu są zdeterminowane przez anatomię i fizjologię płci,
wspólną dla wszystkich przedstawicieli naszego gatunku. Wariacje narzucone przez tradycję
kulturową i konwencje społeczne, a także przez indywidualne cechy szczególne niektórych
nieprzeciętnych osobników, w różnoraki sposób modyfikują tę podstawową sekwencję. Teraz
możemy zająć się właśnie tymi wariacjami, rozpatrując je na tle omówionej właśnie
sekwencji typowej.
Wariacje te przybierają trzy podstawowe formy: redukcja pewnych etapów sekwencji,
zmiana porządku czynności, rozbudowanie wzorca.
Najbardziej skrajną formą redukcji jest wymuszone spółkowanie, czyli gwałt. Droga od
pierwszego etapu do ostatniego jest tu pokonywana z maksymalną fizycznie możliwą
szybkością, a wszystkie etapy pośrednie zostają skondensowane do absolutnego minimum. Po
nawiązaniu przez mężczyznę kontaktu oko-ciało po prostu atakuje on kobietę i, pomijając
wszystkie stadia pobudzenia, natychmiast przystępuje do kontaktu genitalia-genitalia, w
zależności od tego, jak skuteczny jest opór kobiety. Niegenitalne kontakty cielesne
ograniczają się tylko do tych, które są niezbędne do obezwładnienia kobiety i do zdarcia z
niej ubrania przykrywającego strefę genitalną.
Gwałt występujący u ludzi jest pozbawiony dwóch istotnych składników, a mianowicie
tworzenia się pary i pobudzenia płciowego. Opuszczając wszystkie pośrednie etapy
intymności seksualnej, gwałciciel uniemożliwia, rzecz jasna, rozwinięcie się wzajemnej więzi
między sobą a daną kobietą. Jest to oczywiste, ale w kategoriach biologicznych o tyle ważne,
że nasz gatunek wymaga tworzenia się tej osobistej więzi, by zapewnić właściwe
wychowywanie potomstwa, jako możliwego skutku aktu płciowego. Istnieją gatunki, wśród
których odpowiedzialność rodzicielska albo jest nikła, albo nie występuje wcale, wśród
których gwałt zatem, przynajmniej teoretycznie, nie stwarzałby żadnych problemów.
Jednakże gwałt w świecie zwierząt jest rzadkością między innymi dlatego, że jego cel jest
fizycznie trudny do osiągnięcia. Bez pary chwytnych rąk i umiejętności formułowania
pogróżek słownych – a oba te atrybuty są właściwe jedynie rodzajowi ludzkiemu – gwałt nie
byłby możliwy. Nawet gdy wydaje nam się, że mamy do czynienia z gwałtem wśród zwierząt,
prawdopodobnie są to tylko mylące pozory. Na przykład samce zwierząt mięsożernych
obserwujemy to u większości tych gatunków – podczas parzenia się chwytają samice zębami
za kark, jakby usiłując powstrzymać je od ucieczki. Cóż z tego, skoro jeśli samica nie reaguje
pozytywnie, samiec ma raczej niewielkie szanse skutecznego wprowadzenia członka do
pochwy. Prawda jest taka, że pozornie brutalny akt chwytania za kark jest ruchem dość
wyspecjalizowanym. Choć przypomina działanie gwałciciela, jest w gruncie rzeczy
występującym u zwierząt mięsożernych odpowiednikiem występującego u ludzi delikatnego
rodzicielskiego obejmowania. Kąsanie ulega tu tak silnemu wyhamowaniu, że zęby samca nie
ranią samicy. Jest to wzorzec zachowania stosowany przez zwierzęta mięsożerne w stosunku
do potomstwa, gdy przenoszą je z miejsca na miejsce. W istocie samiec traktuje więc samicę
jak szczenię lub kociaka, a ona tak się też zachowuje, poddając się bezwładnie szczękom
samca, zupełnie tak jak dawniej, gdy matka przenosiła ją, chroniąc przed
niebezpieczeństwem.
Mężczyźnie natomiast gwałt przychodzi stosunkowo łatwiej. Gdy nie wystarcza siła
fizyczna, mężczyzna może pogrozić śmiercią lub uszkodzeniem ciała. Może też całkowicie
lub częściowo pozbawić kobietę przytomności albo wreszcie obezwładnić ją, korzystając z
pomocy innych mężczyzn. Jeśli przy braku pobudzenia płciowego u kobiety wprowadzenie
członka do pochwy staje się trudne lub bolesne, mężczyzna może zawsze uciec się do
sztucznych środków zastępujących naturalne wydzieliny.
Kobiecie takie postępowanie nie przynosi ani zadowolenia, ani zaspokojenia, przeciwnie
– może doprowadzić do poważnego urazu i wyrządzić jej ogromne szkody psychiczne.
Jakikolwiek związek uczuciowy jako następstwo gwałtownej redukcji właściwej dla naszego
gatunku sekwencji zachowań seksualnych może powstać tylko w akcie gwałtu, którego
uczestnicy znali się już wcześniej, a kobieta ma silne skłonności masochistyczne.
Zająłem się zagadnieniem gwałtu nieco szczegółowiej, gdyż ma to ścisły związek z inną
formą redukcji etapów intymności seksualnej, która w naszej kulturze ma dużo szerszy zakres
i znaczenie. Dla odróżnienia jej od fizycznego gwałtu, o którym właśnie mówiliśmy, można
by ją nazwać „gwałtem ekonomicznym”. W przeciwieństwie do gwałtu fizycznego nie
dokonuje się on w opuszczonych budynkach czy wśród podmiejskich opłotków, lecz w
bogato wyposażonych buduarach i przytulnych sypialniach. Jest to pozbawione miłości
małżeństwo z ekonomicznego rozsądku, akt płciowy wykonywany przez pary, które pobierają
się i żyją ze sobą przy minimalnym udziale prawdziwej więzi wzajemnej.
W dawnych wiekach aranżowane przez rodziców małżeństwo dla statusu było
zjawiskiem powszechnym. Dzisiaj staje się ono coraz rzadsze, ale blizna psychiczna, jaką
zostawia na wydanym przez siebie potomstwie, jest trwała. Dorastając i rozwijając się jako
świadkowie takiego pozbawionego miłości związku, dzieci były narażone na kalectwo
psychiczne w sferze seksu, polegające na niemożności zrealizowania pełnej sekwencji
zachowań miłosnych właściwych naszemu gatunkowi. Wyrosły na ludzi całkowicie
sprawnych w zakresie anatomii płciowej i mechanizmów pobudzenia fizycznego, ale
ograniczonych w zakresie zdolności wykorzystania tych cech biologicznych do stworzenia
głębokiej i trwałej więzi wzajemnej z powodu atmosfery, w jakiej dojrzewali. Im także z
trudnością przyjdzie stworzenie szczęśliwej więzi pary, ale presja społeczna zmusi ich do
podjęcia próby i w ten sposób ucierpi następne pokolenie dzieci. Takich reperkusji trudno się
pozbyć, nawet jeśli małżeństwa zawierane z woli rodziców przechodzą już do historii, dlatego
wciąż jeszcze ciążą na nas niewypowiedziane szkody wynikające z dawniejszych zakłóceń
tego jakże naturalnego zjawiska, jakim jest wzajemne głębokie zakochanie się.
Pod względem sposobu redukcji dwunastoetapowej sekwencji intymności seksualnej
„gwałt ekonomiczny” nie jest oczywiście tak skrajny jak gwałt fizyczny. Zachowania
partnerów pozornie mogą nawet bardzo przypominać pełny wzorzec, ale jeśli przyjrzeć się
dokładniej, okaże się, że wszystkie etapy uległy redukcji, jeśli idzie o ich intensywność, czas
trwania i częstotliwość.
Weźmy na początek klasyczny przykład młodej pary ludzi, których pchnięto ku sobie,
kierując się wymaganiami statusu społecznego obu rodzin. W dawniejszych czasach ich
zaloty przedmałżeńskie mogły ograniczać się zazwyczaj do kilku pobieżnych uścisków i
pocałunków, poprzedzonych długimi rokowaniami. Potem, przy bardzo słabej wzajemnej
znajomości cielesnej i seksualnej, wpychało się ich do małżeńskiego łoża. Panna młoda
otrzymywała pouczenie, że będą się tam działy różne nieprzyjemne, ale niezbędne rzeczy,
które mają zapewnić przyszłe właściwe zaludnienie kraju, i że podczas gdy to się będzie
działo, ma ona „leżeć spokojnie i myśleć o ojczyźnie”. Mężczyzna otrzymywał podstawowe
instrukcje dotyczące kobiecej anatomii i polecenie, że ma być delikatny w stosunku do swojej
młodej żony, gdyż będzie ona krwawić w chwili wkładania członka do pochwy. Wyposażeni
w takie informacje, młodzi wykonywali swoje obowiązki seksualne możliwie jak najprościej i
jak najszybciej, przy minimum satysfakcji i minimum wzajemnej więzi. U kobiety rzadko
kiedy występował orgazm. Mężczyzna miał w łóżku obiekt pozbawiony pozytywnych reakcji,
przypadkowo będący jego żoną, który pod względem seksualnym niewiele różnił się od
przedmiotu zaopatrzonego w pochwę spełniającą rolę przyrządu do masturbacji. Publicznie,
w życiu towarzyskim młoda para kierowała się naturalnie zbiorem zasad postępowania, które
pozwalały im pozorować związek oparty na miłości. Każdy przejaw intymności dostępny dla
oczu innych, w z góry określonych formach, był dokładnie opisany w podręcznikach dobrego
wychowania, toteż odróżnienie pary autentycznej od fałszywej było prawie niemożliwe.
Prawie, ale nie zupełnie, dla dzieci nie stanowiło to żadnej trudności, jako że dzieci nie mają
jeszcze głów nabitych szczegółowymi zasadami postępowania, dzięki czemu intuicyjnie
wyczuwają, ile jest miłości w związku łączącym ich rodziców. W ten sposób szkoda przenosi
się dalej.
Jeśli opis ten dziś, w drugiej połowie dwudziestego wieku, brzmi dziwacznie, to nie
dlatego, że teraz nie ma już takich małżeństw, ale dlatego, że są one aranżowane bardziej
dyskretnie. Jawniej demonstruje się za to udawaną miłość, maskującą takie związki, ale
przecież i tak jest to tylko pozór. Dziś mniej angażują się rodzice, co także ułatwia kamuflaż.
W dzisiejszych czasach bywa tak, że sami młodzi, zarówno on jak ona, postanawiają zawrzeć
związek małżeński oparty na podstawach ekonomicznych. Panna młoda porusza ustami
ukrytymi pod ślubnym welonem, ale nie żywi żadnych uczuć – pochłania ją obliczanie
wysokości alimentów. Stojący przy niej mężczyzna z nieobecnym wyrazem twarzy
bynajmniej nie pogrąża się w marzeniach – rozważa wpływ, jaki jego aktywna towarzysko
małżonka wywrze na jego partnerów w interesach. Trzeba natomiast przyznać, że młode żony
w noc poślubną nie leżą już spokojnie, myśląc o ojczyźnie. Porównują częstotliwość
orgazmów ze średnią krajową dla danej grupy wiekowej, na danym poziomie wykształcenia i
w danej grupie etnicznej i miejskiej. Jeśli częstotliwość ta jest poniżej normy, zatrudniają
prywatnych detektywów, aby dowiedzieć się, gdzie małżonek uzyskuje owe brakujące jeden,
przecinek siedem orgazmu na tydzień. A młodzi małżonkowie usiłują wyliczyć, na ile
drinków mogą sobie pozwolić, aby alkohol nie pozbawił ich zdolności uzyskania
odpowiednio silnej erekcji w dalszej części wieczoru. Nazbyt często takie właśnie są słodkie
sekrety życia we współczesnym wielkim mieście.
Przyglądając się redukcjom sekwencji zachowań seksualnych, przeszliśmy od gwałtu,
przez dawne małżeństwa zawierane z woli rodziców, do współczesnych małżeństw
sprostytuowanych. Obsesja na tle częstotliwości orgazmów w tych związkach jest zjawiskiem
nowym i wydaje się sprzecznym z tendencją do redukcji i kompresji pełnej sekwencji.
Istotnie wygląda to jak wychylenie się w przeciwną stronę, a więc ku rozbudowaniu, a nie
zredukowaniu tej sekwencji. Sprawa nie jest jednak prosta. Zasadnicze zmiany, które zaszły
w okresie „swobody seksualnej”, polegały na zaakcentowaniu stadiów późniejszych.
Rozbudowa sekwencji skoncentrowała się więc głównie w jednym jej stadium – w stadium
kopulacji. Tak ważne w tworzeniu się par dawne wzorce zalecania się nie uległy
rozbudowaniu, lecz redukcji i uproszczeniu. Warto zastanowić się, jak do tego doszło.
W dawniejszych czasach zalecanie się bywało długie, ale mało aktywne. Konieczność
drobiazgowego przestrzegania sformalizowanych reguł postępowania minimalizowała wpływ
uczuć. Ignorancja i propaganda antyerotyczna hamowały rozwój wzorca zachowań
przedkopulacyjnych i kopulacyjnych. Mężczyźni rozwiązywali ten problem, korzystając z
usług domów publicznych i kochanek. Większość kobiet nie miała żadnych możliwości
rozwiązania go. Sytuacja zmieniła się w pierwszej połowie naszego wieku. Rozluźniła się
kontrola rodzicielska, zaczęto wprowadzać edukację seksualną w postaci książek na temat
„miłości małżeńskiej”. Skutkiem tego młode pary uzyskały więcej swobody w poszukiwaniu
odpowiedniego partnera i mogły cieszyć się mniej sformalizowanymi zalotami. W niebyt
odeszła przyzwoitka. Rozluźniły się zasady postępowania w odniesieniu do kontaktów
fizycznych, dzięki czemu dopuszczalne stały się wszystkie rodzaje intymności seksualnej z
wyjątkiem etapu ostatniego. Wymagano jednak, aby te poczynania przedmałżeńskie były
odpowiednio rozciągnięte w czasie. Wreszcie, gdy już dochodziło do małżeństwa, para
nowożeńców zabierała ze sobą do łóżka dużo większy zasób wiedzy na temat swoich ciał i
emocjonalnych cech osobowości. Pojawiła się też skuteczna antykoncepcja, która w
połączeniu z nowo nabytą wiedzą na temat seksu pozwalała na wzbogacenie zakresu i
intensywności satysfakcji w małżeństwie.
W tym okresie pary narzeczonych wykazywały skłonność do oddawania się
długotrwałym „seansom pieszczot”. Pomysł, by teraz wolno im już było robić to czy owo, ale
nie więcej, wydawał się teoretycznie słuszny, ale trudny do wykonania w praktyce. Przyczyna
jest dość oczywista. Młoda para mogła teraz przejść od pierwszych etapów zalecania się,
służących tworzeniu się wzajemnej więzi, ale nie powodujących silnego pobudzenia
fizycznego, do etapu bezpośredniej stymulacji przedkopulacyjnej. Pomostem między tymi
etapami jest pocałunek usta-usta. Zwykły pocałunek to przyjemny, wiążący akt czułości, ale
wielokrotny i namiętny jest punktem wyjścia do pobudzenia przedkopulacyjnego.
Młodzi kochankowie popadli w nowy rodzaj kryzysu. Przedłużone pieszczoty prowadziły
do przedłużonych erekcji u mężczyzn i przedłużonego wydzielania śluzu u kobiet. Wtedy
były trzy możliwości: w zgodzie z „oficjalnymi zasadami” przerwać sekwencję,
doprowadzając się do silnej frustracji; kontynuować sekwencję, doprowadzając się wzajemnie
do orgazmu, ale bez pełnego zbliżenia; łamiąc przyjęte zasady, dopuścić do pełnego zbliżenia.
W drugiej z tych metod postępowania, to znaczy wzajemnym onanizowaniu się i pieszczotach
aż do osiągnięcia orgazmu, stosowanej przez dłuższy czas w okresie przedmałżeńskim, kryło
się zagrożenie, że utrwalenie się takiego sposobu dochodzenia do szczytowania może zrodzić
trudności w normalnym współżyciu małżeńskim po ślubie. Trzecia możliwość, czyli złamanie
zasad, niosła ze sobą problem winy i dyskrecji. Mimo tych problemów wydłużone
narzeczeństwo sprzyjało tworzeniu się silnej więzi wzajemnej, dlatego też rozwiązanie to
było dużo bardziej godne polecenia niż poprzednia sytuacja, w której para była tak bardzo
ograniczona.
W nowszych czasach można zauważyć dalsze modyfikacje. Chociaż oficjalne stanowisko
może nie uległo zmianie, nie jest ono tak stanowczo egzekwowane. Dzięki dalszym postępom
antykoncepcji dla wielu młodych dziewcząt dziewictwo utraciło swoje dawne znaczenie.
Zasadę powstrzymywania się od regularnego współżycia przed małżeństwem, którą dawniej
incydentalnie łamano, dziś całkowicie się ignoruje. Dziewictwo nie tylko nie jest teraz w
cenie, ale stało się niemal piętnem, jako przejaw jakiejś niesprawności seksualnej.
Przedmałżeńskie stosunki płciowe są w pełni akceptowane przez młodych, a nawet może i
przez rodziców. Wynikiem tego, i to bardziej powszechnym, niż wiele osób jest skłonnych
przyznać, jest brak związanych z pieszczotami frustracji, które były udziałem wcześniejszych
pokoleń, oraz oddalenie niebezpieczeństwa utrwalenia się wzorców masturbacyjnych. Okres
narzeczeństwa przebiega w sposób naturalny, bez zbędnego odkładania pewnych spraw na
później, według pełnej, dwunastoetapowej sekwencji zachowań seksualnych.
Zakładając odpowiedni poziom higieny i łatwą dostępność skutecznych środków
antykoncepcyjnych, można zapytać, czy ta nowa sytuacja niesie ze sobą jakieś zagrożenia, a
jeśli tak, to jakie? Niektórzy upatrują ich w „tyranii orgazmu”, czyli dążeniu do osiągnięcia
maksymalnej wydolności kopulacyjnej, wykreowanej przez presję społeczną płynącą z
nowoczesnej konwencji swobody obyczajowej. Działa ona na niekorzyść osób, które są
zdolne do autentycznego zakochania się, ale mają trudności z osiągnięciem dostatecznie
imponującego orgazmu.
W zjawisku tym jest coś dziwnie krótkowzrocznego. Opisując małżeństwo bez miłości
jako współczesny odpowiednik małżeństwa z motywów ekonomicznych lub małżeństwa dla
podniesienia statusu, wspomniałem o obsesji na tle częstotliwości orgazmu. Jak mówiłem, w
takich sytuacjach kobieta, jeśli jej wydolność seksualna nie osiąga pewnego standardu, może
mieć poczucie porażki, ponieważ musi ona, nawet w kwestiach seksu, liczyć się z
wymaganiami statusu społecznego. Ale dla dwojga kochających się ludzi desperacka
gimnastyka spółkującej, lecz nie kochającej się pary jest dziś rzeczą śmieszną. Dla nich, tak
jak i dla wszystkich prawdziwych kochanków w przeszłości, większą wartość ma przelotne
muśnięcie w policzek przez uwielbianą osobę niż sześć godzin w trzydziestu siedmiu
pozycjach z nie kochanym partnerem. Tak było zawsze, tyle że dzisiejsi kochankowie, gdy
tylko sytuacja na to pozwala, nie muszą się ograniczać do przelotnego muśnięcia policzka.
Mogą robić ze swoimi ciałami wszystko, co chcą i ile chcą. Gdy powstanie już silna więź
wzajemna, wtedy w zachowaniu seksualnym liczy się jakość, nie tylko ilość. Nowe
konwencje są dla nich czymś, co stwarza możliwość, ale nie przymusza, jak zdają się sądzić
niektórzy krytycy.
Inną sprawą, która zdaje się umykać krytykom, jest to, że gdy młodzi ludzie zakochują się
w sobie, na początku niekoniecznie mają ochotę pomijać pierwsze stadia sekwencji
seksualnej. Nie pragną zrezygnować z trzymania się za ręce tylko dlatego, że mogą współżyć.
Co więcej, gdy dojdą już do finalnych stadiów tej sekwencji, nie będą mieli żadnych
trudności z osiągnięciem maksymalnej naturalnej przyjemności płynącej z orgazmu. Zapewni
im to intensywność uczuć towarzyszącą ich związkowi osobistemu, dzięki której będą z
radością doświadczali kolejnych szczytowań bez potrzeby przybierania pokrętnych pozycji
zapaśniczych, zalecanych przez wszechobecne współczesne podręczniki seksu.
Największe niebezpieczeństwo, jakie dziś czyha na wyzwolonych młodych kochanków,
jest jednak chyba natury ekonomicznej, gdyż wciąż żyją oni w skomplikowanej strukturze
ekonomicznej, jaką jest społeczeństwo, i nic dziwnego, że właśnie ekonomia była tak
ważnym czynnikiem w dawniejszych małżeństwach. Poprzednio aspekt ten był chroniony
przez surowe ograniczenia, jakim podlegało wczesne zachowanie seksualne. Cierpiała na tym
intymność seksualna, ale status społeczny był należycie zabezpieczony. Teraz, gdy intymność
seksualna nie jest ograniczana, status społeczny młodej pary stał się problemem. W jaki
sposób para w pełni dojrzałych seksualnie siedemnastoletnich kochanków, którzy tworzą silną
wzajemną więź i mogą cieszyć się pełnym życiem płciowym, ma założyć rodzinę we
współczesnych warunkach ekonomicznych? Muszą oni albo poczekać w jakimś społecznym
stanie zawieszenia, albo też wyłamać się z powszechnie przyjętych wzorców społecznych.
Wybór nie jest łatwy, a problem ten nie został jeszcze rozwiązany.
Doszliśmy do tego punktu naszych rozważań, mówiąc o różnych sposobach redukcji
pełnej wersji sekwencji zachowań seksualnych. Teraz musimy zostawić młodych kochanków,
którzy mimo poważnych trudności społecznych realizują ową pełną wersję, i wrócić do wersji
zredukowanych. Jak potraktować człowieka aktywnego seksualnie, ale nie kochającego?
Mówiliśmy o gwałcicielu i o zahamowanych partnerach w małżeństwie, którzy redukują
swoje zachowania seksualne do minimum potrzebnego, aby spłodzić dzieci, nie należy jednak
zapominać o tych, którzy oddają się wyczynom seksualnym bez miłości. W jaki sposób
skracają oni sekwencję zachowań seksualnych właściwą dla typowych kochanków? Późne
etapy genitalne nie są dla nich kulminacją wzorca, lecz wzorzec ten zastępują. W
dawniejszych czasach to właśnie działo się, gdy mężczyzna odwiedzał prostytutkę. Nie było
trzymania się za ręce, nie było przytulania się czy szeptania słodkich słówek, lecz tylko
krótka transakcja handlowa poprzedzająca natychmiastowy bezpośredni kontakt genitalny.
Było to coś, co można by określić jako „gwałt komercyjny”. W dawnych czasach było to
często pierwsze wprowadzenie młodego człowieka w świat seksu, ale dzisiaj takie
profesjonalne usługi są już niemal zbędne. Zostały one zastąpione czymś, co można by
nazwać sypianiem wszystkich ze wszystkimi. W tej praktyce również często dochodzi do
redukcji wcześniejszych ogniw łańcucha, podobnie jak podczas wizyt u prostytutki. Sytuację
tę dobrze prezentują słowa dziewczyny z filmu rysunkowego, która wróciwszy późną nocą do
pokoju w stanie wyraźnie wskazującym na to, że oddawała się seksowi, wyczerpana, w
pogniecionym ubraniu, ale z nienaruszonym makijażem na twarzy, mówi: „Chłopcy nie chcą
mnie już całować”.
Rezultatem tego typu redukcji jest osiągnięcie maksimum aktywności kopulacyjnej przy
minimalnym udziale procesu tworzenia się więzi pary. Jako środek na utrzymanie statusu
pozwala to systematycznie dowartościowywać swoje ego, ale jako źródło intensywnej
rozkoszy degraduje aktywność seksualną do poziomu czynności oddawania moczu. Dlatego
nie można się dziwić, że swobodnie spółkujący, ale nie kochający mężczyzna pragnie jakoś
rozbudować ten akt konsumowania przyjemności. Ponieważ akt ten jest pozbawiony nie tylko
wzajemnej więzi, ale również intensywności emocjonalnej – brak ten należy skompensować
wzmożoną intensywnością fizyczną. Tu właśnie na scenę wkraczają ilustrowane podręczniki
seksu. Warto poddać analizie kilka z nich, żeby przekonać się, co zalecają.
Próbka wybrana losowo z wielkiej liczby materiałów znajdujących się obecnie w
sprzedaży zawierała łącznie kilkaset fotografii pokazujących nagie „kochające się” pary.
Wśród tych ilustracji nie więcej niż 4 procent ukazywało któryś z pierwszych ośmiu etapów
opisanej wyżej dwunastoetapowej sekwencji. Natomiast 82 procent obrazków pokazywało
pełne spółkowanie, a w każdej książce można było naliczyć od trzydziestu do pięćdziesięciu
różnych pozycji. Znaczy to, że znakomita większość najrozmaitszych przejawów intymności
została zilustrowana jedynie za pomocą finalnego etapu kontaktu genitalia-genitalia, co
wyraźnie wskazuje, jak bardzo akcentuje się to końcowe ogniwo łańcucha. Podczas gdy
dawniejsza cenzura ograniczała ukazywanie aktywności miłosnej do etapów wcześniejszych,
pozbycie się tej cenzury zamiast wzbogacić ten obraz, miało taki skutek, że ośrodek
zainteresowania przesunął się z jednego końca skali na drugi. Sugeruje się w ten sposób, że
sam akt spółkowania winien być możliwie jak najbardziej skomplikowany i urozmaicony, a
całą resztę można pominąć. Pokazywane tam pozycje są nieraz najwyraźniej niewygodne albo
wręcz bolesne, jeśli próbuje się je utrzymać przez dłuższy czas, nie będąc przy tym akrobatą
cyrkowym. Ich zamieszczenie jest jedynie świadectwem gorączkowego poszukiwania
nowości w technice kopulacji, które mają być środkiem do osiągnięcia jeszcze większego
pobudzenia. Nacisk kładzie się więc nie na uczucia, lecz na wyczyn seksualny.
Nie ma oczywiście nic szkodliwego w tych zabawnych i swawolnych dodatkach do
zachowań seksualnych, ale gdy stają się one obsesją, zastępującą i wykluczającą osobiste
relacje emocjonalne między mężczyzną a kobietą, wówczas ich ostatecznym skutkiem jest
obniżenie rzeczywistej wartości danego związku. Chociaż rozbudowują one jeden z
elementów sekwencji seksualnej, w ostatecznym rozrachunku sekwencję tę skracają.
Młodzi kochankowie, którym potrzebne jest urozmaicenie w spółkowaniu, a nie tylko po
prostu sporadyczne zabawy poszukiwawcze w tym zakresie, być może nie są już wcale
młodymi kochankami. W późniejszym okresie życia, gdy partnerzy przeszli już przez
intensywne stadium tworzenia się związku pary i osiągnęli spokojniejsze stadium
podtrzymywania związku pary, uznają być może, że ich aktywność seksualna odzyska
pierwotną intensywność, jeśli ją jakoś upiększą i wzbogacą. Taka potrzeba byłaby jednak
czymś niezwykłym u ludzi młodych i prawdziwie w sobie zakochanych.
Nie trzeba dodawać, że nie oznacza to wcale konieczności potępienia lub stłumienia
jakichkolwiek przejawów intymności seksualnej, choćby najbardziej wymyślnych i
niezwykłych. Jeśli tylko są one dobrowolne i uczestniczą w nich osoby dorosłe w miejscu
prywatnym, nie powodując żadnych szkód fizycznych, nie istnieje żadna przyczyna
biologiczna, dla której należałoby uznać je za niezgodne z prawem lub potępiać, jak bywa to
jeszcze w niektórych krajach. Przykładem mogą tu być stosunki oralno-genitalne, których nie
umieściłem w moim dwunastoetapowym wykazie, ponieważ nie stanowią one oddzielnego
stadium w przechodzeniu od pierwszego kontaktu kochanków do końcowego pełnego
zbliżenia. Zazwyczaj pojawiają się dopiero po kilku pierwszych zbliżeniach jako dalsze
upiększenie intymności genitalnej. Później, gdy współżycie staje się regularne, stosuje się je
często jako standardowy wzorzec przedkopulacyjny i w tej roli stosowano je od dawna, o
czym świadczy sztuka starożytna.
Współczesne badania amerykańskie ujawniają, że obecnie kontakty oralno-genitalne jako
część składowa aktywności przedkopulacyjnej występują u około połowy małżeństw.
Stwierdzono, że kontakt między ustami mężczyzny a genitaliami kobiety stosuje w
zbliżeniach 54 procent par, a kontakt między ustami kobiety a genitaliami mężczyzny 49
procent par. Chociaż liczby te są znacznie niższe niż liczby odnoszące się do innych
zachowań przedkopulacyjnych, o których mówiłem (kontakty usta-usta, ręka-piersi, usta-
piersi,
i
ręka-genitalia
stosuje
ponad
90
procent
par),
to
jednak
około
pięćdziesięcioprocentowa przeciętna, z jaką w całej badanej populacji występują kontakty
oralno-genitalne, nie uzasadnia chyba określania ich jako „nienormalne”. Mimo to jednak i
mimo to, że aktywność taka jest bardzo rozpowszechniona u innych ssaków, uważa się ją
często za nienormalny przejaw intymności. Praktyka ta jest potępiona przez religijne kodeksy
moralne tradycji judeochrześcijańskiej, nawet u par małżeńskich, a bywa też uważana nie
tylko za niemoralną, ale za niezgodną z prawem. Zdumiewające, że w połowie dwudziestego
wieku taki stan rzeczy istnieje niemal we wszystkich stanach Ameryki Północnej. Ściślej
mówiąc, jedynie w Kentucky i w Karolinie Południowej amerykańskie pary małżeńskie
mogą, nie łamiąc prawa, oddawać się jakimś formom kontaktu oralno-genitalnego. Znaczy to,
że w ostatnich czasach 50 procent wszystkich innych obywateli amerykańskich, formalnie
biorąc, przekroczyło czy przekracza prawo w którymś okresie życia małżeńskiego. W
stanach, gdzie praktyki te są nielegalne, z wyjątkiem stanu Nowy Jork, gdzie są one
zakwalifikowane do kategorii wykroczeń, uznaje się je za przestępstwo. W stanach Illinois,
Wisconsin, Missisipi i Ohio prawo sankcjonuje osobliwy rodzaj nierówności seksualnej, gdy
bowiem mąż nawiązuje kontakt oralny z żoną, to jest to zgodne z prawem, gdy zaś żona
aktywnie angażuje się w podobny sposób, popełnia przestępstwo.
Te dziwne ograniczenia prawne rzadko są przestrzegane w praktyce, a w ostatnich latach,
gdy zezwolono na sprzedaż i reklamę aromatycznych natrysków dopochwowych, stały się
wręcz absurdem. Wykorzystuje się je jednak czasami w sprawach rozwodowych,
wymieniając praktyki oralno-genitalne jako przykład „psychicznego znęcania się” w
małżeństwie. Wskazywano też na to, że teoretycznie biorąc, takie prawo może ułatwiać
szantaż. Jak już powiedziałem, z biologicznego punktu widzenia nie istnieją żadne argumenty
przeciw kontaktom usta-genitalia. Wprost przeciwnie, jeżeli pomagają one zwiększyć
emocjonalną intensywność aktywności przedkopulacyjnej, służą tylko zacieśnieniu
wzajemnej więzi między małżonkami i w ten sposób umacniają stan małżeński, tak
energicznie i na tyle innych sposobów chroniony przez Kościół i przez prawo kraju.
Badając szczegółowo formy, jakie przybiera ten rodzaj intymności u ludzi, można
dostrzec różnicę między człowiekiem i innymi ssakami praktykującymi kontakty oralno-
genitalne. U innych gatunków praktyka ta zaczyna się zwykle od obwąchiwania i trącania
nosem, co następnie przechodzi w lizanie. Rzadziej występuje rytmiczne pocieranie. Takie
działanie daje dokładne informacje o stanie genitaliów partnera. W odróżnieniu od ludzi inne
gatunki ssaków osiągają pełną sprawność seksualną jedynie w pewnych okresach roku lub w
pewnych określonych fazach cyklu menstruacyjnego i dlatego, zwłaszcza dla samca, przed
podjęciem próby spółkowania, ważne jest, aby wiedzieć jak najwięcej o stanie pobudzenia
partnerki. Przyłożenie nosa lub pyska do strefy genitalnej dostarcza cennych wskazówek
dotyczących zapachu, smaku i konsystencji. Rzeczywista stymulacja partnerki za pomocą
tych kontaktów ma prawdopodobnie znaczenie drugorzędne.
U człowieka sytuacja jest odwrotna, gdyż większe znaczenie ma element stymulacji. Usta
w większym stopniu służą do pobudzenia partnerki lub partnera niż jako środek do zdobycia
wiedzy o jej lub jego stanie gotowości seksualnej. Z tego też powodu u ludzi rytmiczne ruchy
frykcyjne nabierają większego znaczenia niż zwykłe dotykanie czy lizanie, przy czym
kobieta, naśladując ruchy kopulacyjne, używa ust jako pseudopochwy. Mężczyzna może też
używać języka jako pseudoczłonka, ale częściej stosuje stymulację łechtaczki przez rytmiczny
nacisk języka. Imituje on w ten sposób wielokrotny masaż narządu kobiety podczas ruchów
kopulacyjnych. Dla mężczyzny wielką zaletą takiego niby-spółkowania jest to, że daje ono
kobiecie przedłużoną stymulację, podczas gdy sam mężczyzna nie doznaje przy tym
zaspokojenia w formie orgazmu.
W ten sposób może on zrekompensować sobie dłuższy czas, jakiego przeciętnie
potrzebuje kobieta dla osiągnięcia orgazmu.
To tłumaczy, dlaczego ten przejaw intymności seksualnej znajduje szersze zastosowanie
wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Stwierdzono jednak, że tego rodzaju praktyki są inaczej
przedstawiane w filmach porno. Przeprowadzone niedawno badania nad historią tego typu
filmów nakręconych w ciągu ubiegłego półwiecza dowodzą, że omawiane tu praktyki
pokazywano znacznie częściej w wykonaniu kobiet niż w wykonaniu mężczyzn. Ma to swoje
specjalne uzasadnienie. Filmy te tradycyjnie kręcono na wyłącznie męski użytek, bo były
przeznaczone do pokazywania podczas spotkań z wyłącznym udziałem mężczyzn i często
określano je mianem filmów „męskich”. Spotkania takie mają niewiele wspólnego z miłością,
bowiem należą one do sfery seksu jako znamienia statusu. W związku ze statusem mężczyzny
historycy filmów porno zauważają, iż pokazywanie mężczyzny w pozycji uległości wobec
kobiety „pomniejsza” go, natomiast przedstawianie go w pozycji wyższości, w której kobieta
mu „służy”, wzmacnia jego poczucie dominacji. Tu wracamy znów do podstawowego
zachowania zwierząt, pozycji wyrażających poddanie się osobników podwładnych. Klękanie i
kłanianie się, wykonywane jako akty poddania, biologicznie polegają na obniżaniu pozycji
ciała osobnika poddanego przed osobnikiem stojącym wyżej. Jest rzeczą znamienną, że w
angielskim slangu akt oralno-genitalny kobiety wobec mężczyzny określa się m.in. dosłownie
jako „schodzenie do parteru”. Dotknięcie genitaliów ustami wymaga od partnera aktywnego,
aby przyjął pozycję ciała znacznie poniżej ciała partnera biernego. Zachodzi to w każdej
pozycji, ale jest szczególnie widoczne, gdy partner bierny znajduje się w pozycji stojącej.
Aby móc przyłożyć usta do genitaliów osoby stojącej, aktywny mężczyzna lub aktywna
kobieta musi uklęknąć lub ukucnąć, co wymaga przyjęcia pozycji zbliżonej do pozycji
wyrażającej średniowieczne poddaństwo. Nic więc dziwnego, że taki akt w wykonaniu
kobiety bardzo silnie przemawia do mężczyzn podczas męskich spotkań, gdzie seks traktuje
się jako element statusu. Zupełnie inna jest oczywiście sytuacja między kochankami w
warunkach prywatności. Jeżeli celem nie jest jedynie pozbawione miłości zaspokojenie
seksualne, praktyka ta będzie dostarczała przyjemności, w żadnej mierze nie służąc
podnoszeniu niczyjego statusu. Ponieważ mężczyźni i kobiety potrzebują niejednakowej
ilości czasu do osiągnięcia orgazmu, technika pobudzania oralno-genitalnego częściej
stosowana jest przez mężczyzn.
Rozważając różne warianty podstawowej sekwencji zachowań seksualnych, do tej pory
zajmowaliśmy się niektórymi sposobami jej redukowania i rozbudowywania, ale
wspomniałem też o trzeciej możliwości, a mianowicie o przesunięciach w kolejności
pojawiania się poszczególnych zachowań. Jest ich, rzecz jasna, wiele, a naszkicowana przeze
mnie sekwencja często podlega różnym modyfikacjom. W zaprezentowanej wersji jest ona
jedynie pobieżnym przewodnikiem ukazującym ogólną tendencję, zgodnie z którą następują
po sobie kolejne etapy, od chwili pierwszego kontaktu do finalnego pełnego zbliżenia. Jest to
jednak w miarę wierny obraz przeciętnej sekwencji zachowań, tyle że nieraz sformalizowanie
poszczególnych jej elementów może wpłynąć na kolejność ich występowania. Wyjaśnię to na
kilku przykładach.
Pierwsze trzy z wymienionych rodzajów kontaktów to: oko-ciało, oko-oko i głos-głos. Te
trzy rodzaje kontaktu bezdotykowego rzadko zmieniają swoją kolejność w sekwencji. W
dzisiejszych czasach mogą to być sytuacje, gdy pierwsze zetknięcie odbywa się za
pośrednictwem telefonu dlatego czasem można usłyszeć, jak ktoś mówi: „miło się wreszcie
spotkać osobiście”. Sugeruje to, że rozmowy telefoniczne nie są „spotkaniami”. Jednakże są
za takie uważane, jeśli poprzedza je kontakt wzrokowy. Wyrażenie „spotkaliśmy się” lub
„poznaliśmy się” w zeszłym roku nie musi oznaczać żadnego kontaktu dotykowego, lecz
jedynie połączenie wymiany sygnałów wzrokowych i werbalnych. A jednak „poznanie się”
na ogół łączy się z owym minimalnym kontaktem cielesnym, jakim jest uścisk dłoni. Wydaje
się, że w trakcie „poznawania” kogoś ważną rolę odgrywa rzeczywiste, choćby najlżejsze
dotknięcie. Ponieważ w dzisiejszych czasach spotykamy tak wiele obcych osób, nie można
się dziwić, że to pierwsze dotknięcie ma ściśle ustaloną formę. Nieco bardziej zróżnicowany
kontakt cielesny oznaczałby nazbyt wielki stopień intymności na zbyt wczesnym etapie w
skali czasu właściwej rozwojowi danej znajomości.
Z powodu wysokiego stopnia sformalizowania uścisk dłoni wysuwa się niekiedy na
pierwsze miejsce w całej sekwencji. Jakaś osoba trzecia mówi po prostu: „Poznajcie się” i w
ciągu kilku sekund po nawiązaniu kontaktu wzrokowego następuje kontakt dotykowy, w
którym wyciągnięte ręce łączą się ze sobą. Może to nastąpić nawet jeszcze przed kontaktem
słownym.
Ta podstawowa zasada, zgodnie z którą im bardziej sformalizowany jest dany kontakt,
tym łatwiej przesuwa się ku początkowi łańcucha, jest też doskonale widoczna w pocałunku
usta-usta. Chociaż, ściśle mówiąc, jest to pierwsza z czynności przedkopulacyjnych,
mających na celu pobudzenie, i jako taka plasuje się raczej w drugiej połowie sekwencji,
często przesuwa się ona na początek za sprawą powszechnie przyjętego obyczaju „całusa na
dobranoc”.
Znamienne jest, że do pierwszego pocałunku zwykle dochodzi podczas pożegnania.
Dzięki temu wybiegowi pocałunek staje się możliwy i wraz z pełnym objęciem frontalnym
przesuwa się na początek sekwencji, przed takie mniej intymne stadia jak półobjęcie barku
ramieniem czy półobjęcie talii, a nawet być może trzymanie się za ręce, a to dlatego, że
pocałunek taki, naśladując nieseksualne całowanie się przy takich okazjach jak rodzinne
powitania i pożegnania, nabiera cech „niewinności”. Młoda para, po zapoznaniu się i
kilkugodzinnej rozmowie, może na przykład w chwili rozstania objąć się przelotnie i
pocałować, mimo że przedtem w żadnej formie nie dotykali się wzajemnie. Różni się to
wyraźnie od sytuacji mężczyzny odwiedzającego prostytutkę, kiedy to pocałunek przesuwa
się na koniec sekwencji, czyli na miejsce po pełnym kontakcie genitalnym, albo nawet zostaje
całkowicie pominięty.
Jest chyba oczywiste, że omawiając różne warianty zachowań seksualnych, odnoszę je
głównie do współczesnych społeczeństw „cywilizowanych”. W innych kulturach i u
rozmaitych plemion wzorce te w pewnym stopniu się różnią, ale podstawowe zasady eskalacji
przejawów intymności są na ogół podobne. Amerykańskie badania blisko dwustu różnych
kultur wykazały, że „jeżeli gra wstępna nie ulega zahamowaniom na skutek uwarunkowań
społecznych, prawdopodobieństwo jej występowania jest bardzo wysokie”. W większości
społeczeństw obserwujemy niemal wszystkie techniki pobudzania, choć niekiedy przybierają
one nieco inną formę. Niekiedy na przykład nos, a nie usta, odgrywa, rolę organu
kontaktowego, a pocieranie i przyciskanie nosem zastępuje całowanie w usta. W niektórych
plemionach kontakt usta-twarz lub usta-usta przyjmuje postać przyciskania nosa do twarzy. U
innych plemion występują jednocześnie kontakty usta-usta i nos-nos. Niektórzy mężczyźni
zamiast dotykania wargami jako sposobu na stymulację kobiecych piersi stosują pocieranie
nosem. U jeszcze innych plemion całowanie przybiera formę umieszczania warg w pobliżu
twarzy partnerki i wciągania przy tym powietrza. U jeszcze innych jest to raczej forma
wzajemnego ssania języka i ust. Te odmiany w szczegółach są ciekawe same w sobie, ale
nadmierne akcentowanie ich wagi – jak to bywało dawniej – zaciemnia fakt, że ogólnie
mówiąc, u wszystkich istot ludzkich zaloty i wzorce przedkopulacyjne są bardzo podobne.
Przyjrzawszy się sekwencji przejawów ludzkiej intymności seksualnej, dochodzimy teraz
do problemu ich częstotliwości. Kiedyś stwierdziłem publicznie, że wśród wszystkich
naczelnych najaktywniejszy seksualnie jest człowiek, co spotkało się z pewną krytyką.
Jednakże dowody biologiczne są nie do obalenia, nonsensowny jest natomiast argument, że
obserwowany obecnie tu i ówdzie wysoki poziom aktywności seksualnej jest sztucznym
tworem cywilizowanego stylu życia. Skoro już o tym mowa, to właśnie występujący
gdzieniegdzie niezwykle niski poziom aktywności seksualnej można przypisać sztuczności
warunków dzisiejszego życia. Każdy, kto kiedykolwiek znajdował się w pod wpływem
silnego stresu, wie, że niepokój wybitnie obniża zainteresowanie seksem, a ponieważ pełna
wielkich napięć egzystencja współczesnych społeczeństw miejskich nacechowana jest
wielkim ładunkiem stresu, fakt, że zachowania seksualne są wciąż tak liczne, jest godnym
uwagi świadectwem seksualności naszego gatunku.
Spróbuję to wyrazić bardziej precyzyjnie. Jeżeli użyję nieco innego sformułowania, a
mianowicie, że wśród wszystkich naczelnych człowiek jest potencjalnie najaktywniejszy
seksualnie, nie wywoła ono sprzeciwu. Po pierwsze, większość naczelnych ogranicza swoją
aktywność seksualną do krótkiego wycinka cyklu płciowego samicy. W tym czasie
zewnętrzne narządy rodne samicy ulegają zmianom, które u większości gatunków są
wyraźnie widoczne dla samca i które sprawiają, że samica staje się dla niego seksualnie
atrakcyjna. W innych okresach samica pociąga go tylko w małym stopniu albo też wcale go
nie pociąga. U ludzi aktywność rozciąga się na niemal cały cykl miesięczny, a więc na okres
mniej więcej trzykrotnie dłuższy. Już tylko z tego powodu zwierzę ludzkie ma trzykrotnie
większy potencjał seksualny niż jego najbliżsi krewniacy, czyli wszelkiego rodzaju małpy.
Po drugie, w odróżnieniu od innych naczelnych kobieta zachowuje swą atrakcyjność
seksualną i zdolność do pozytywnego reagowania również w przeważającej części okresu
ciąży. A przy tym po rozwiązaniu kobieta staje się seksualnie aktywna dużo wcześniej niż
przedstawicielki innych gatunków naczelnych. Wreszcie można oczekiwać, że przeciętne
współczesne zwierzę ludzkie będzie w stanie oddawać się rozkoszom życia seksualnego aż
przez mniej więcej pół wieku, co zdarza się tylko niewielu innym ssakom.
Ta ogromna aktywność seksualna istnieje nie tylko w sferze możliwości, ale zazwyczaj
jest w pełni realizowana, dlatego nie muszę chyba modyfikować swojego stanowiska.
Większość ludzi wyraża swoją seksualność, dobierając sobie partnerów i uprawiając z nimi
częste stosunki seksualne, ale nawet ci, którzy tego nie robią lub którzy znajdują się, w
izolacji seksualnej, nie popadają na ogół w stan nieaktywności. Brak partnera kompensuje im
zazwyczaj częsta masturbacja.
Najważniejsze jest to, że ludzki wzorzec zachowań seksualnych jest bardzo
skomplikowany. Obejmuje on nie tylko aktywne spółkowanie, lecz też wszelkie niuanse
zalecania się i szeroko wykorzystywane techniki pobudzania, które składają się na
zachowanie przedkopulacyjne. Innymi słowy, wzorzec ten przez wiele lat jest nie tylko
realizowany z wielką częstotliwością i z rzadkimi przerwami na „fazy spoczynkowe” w
cyklach reprodukcyjnych kobiety, ale ulega jeszcze przedłużeniu i rozbudowaniu. Owo
wzbogacenie praktyk ludzkiego życia seksualnego jest możliwe dzięki uzupełnieniu tego, co
stanowi dziedzictwo wszystkich naczelnych, rozmaitymi kontaktami cielesnymi i innymi
przejawami intymności, o których tu właśnie mówimy. Różnica między naszym gatunkiem a
innymi jest wprost uderzająca i aby tę sprawę lepiej wyjaśnić, warto przyjrzeć się stosunkom
płciowym u małp.
Małpy nie tworzą głębokich więzi wzajemnych, a zaloty i techniki pobudzania
przedkopulacyjnego występują u nich tylko w niewielkim stopniu. Samica znajduje się w
pełni prawności płciowej przez kilka dni cyklu miesięcznego i wtedy zbliża się do samca albo
samiec zbliża się do niej. Samica, pochylając się nieco do przodu, zwraca się zadem ku
samcowi, który wspina się na nią od tyłu, wprowadza członek, wykonuje kilka szybkich
ruchów kopulacyjnych a po wytrysku nasienia schodzi z samicy, po czym następuje rozstanie.
Całe zbliżenie trwa zwykle kilka sekund. Oto kilka przykładów. Samiec jednego z gatunków
makaków wykonuje tylko pięć do trzydziestu ruchów kopulacyjnych. Samiec wyjca
wykonuje osiem do dwudziestu ośmiu ruchów, ich średnia wynosi siedemnaście, co zajmuje
dwadzieścia dwie sekundy, nie licząc wstępnych dziesięciu sekund potrzebnych na „przyjęcie
odpowiedniej pozycji ciała”. Rezus wykonuje od dwóch do ośmiu ruchów, trwających nie
więcej niż trzy-cztery sekundy. Wedle jednego z doniesień pawiany wykonują do piętnastu.
ruchów kopulacyjnych, trwających w sumie siedem do ośmiu sekund; według innego
doniesienia średnia wynosi sześć ruchów, trwających osiem do dwudziestu sekund. Według
jeszcze innego doniesienia wykonują one pięć do dziesięciu ruchów, trwających dziesięć do
piętnastu sekund. Dwa doniesienia dotyczą szympansów pierwsze z nich podaje, że
przeciętnie wykonują one cztery do ośmiu ruchów, przy maksymalnej liczbie piętnastu
ruchów. Według drugiego doniesienia sześć do dwudziestu ruchów, przy czym spółkowanie
trwa siedem do dziesięciu sekund.
Te szczegóły pokazują wyraźnie, że nasi bujniej owłosieni krewniacy nie marudzą zbyt
długo podczas parzenia się. Jednak uczciwie mówiąc, uprawiają oni tę „kopulację w proszku”
z bardzo wysoką częstotliwością, w krótkich, kilkudniowych okresach popędu płciowego
samicy. U niektórych gatunków ponowne krycie następuje w ciągu kilku minut po pierwszym
i może być w krótkim czasie wielokrotnie powtórzone. Na przykład pawian
południowoafrykański może pokryć samicę trzy do sześciu razy tylko w dwuminutowych
odstępach. U rezusa wielkość ta może wynosić od pięciu do dwudziestu pięciu razy w
odstępach jednominutowych. Wydaje się, że wytrysk następuje u samca dopiero podczas
ostatniego krycia, które jest bardziej energiczne i intensywne, a więc wzorzec jest tu chyba
rzeczywiście bardziej skomplikowany. Tak czy inaczej parzenie się znacznie różni się jednak
od tego, co dzieje się u ludzi. U człowieka nie tylko więcej miejsca zajmuje gra wstępna, ale
sam akt spółkowania trwa dłużej. W fazie przedkopulacyjnej ponad 50 procent par przez
ponad dziesięć minut stosuje szeroki zakres technik pobudzania. Na ogół mężczyzna mógłby
w ciągu następnych kilku minut doprowadzić, się do wytrysku nasienia za pomocą ruchów
kopulacyjnych, ale zwykle przedłuża tę fazę. A to dlatego, że w odróżnieniu od małpy kobieta
jest zdolna przeżyć szczytowanie, które pod względem emocjonalnym jest podobne do
szczytowania mężczyzny, ale do jego osiągnięcia potrzebuje ona od dziesięciu do dwudziestu
minut. Znaczy to, że u normalnej pary ludzi wykonanie całego wzorca, razem z grą wstępną i
aktem zespolenia, zajmuje około pół godziny, czyli trwa ponad sto razy dłużej niż u typowej
pary małp. I znów, uczciwie mówiąc, małpy prawdopodobnie powtórzą swój krótki stosunek
dużo wcześniej niż ludzie swój, ale z drugiej strony, samice małp wykazują receptywność
tylko w ciągu kilku dni okresu rui.
Porównując sytuację małpiej samicy i kobiety, można zauważyć, że samica wchodzi w
okres rui z nadejściem owulacji i pozostaje w tym stanie przez blisko tydzień. W tym czasie
kopulacja ani jej nie podnieca, ani nie wyczerpuje seksualnie. Pozostaje ona w stanie ciągłego
podniecenia przez cały okres parzenia się. U kobiety jakby każdy epizod obcowania
płciowego z mężczyzną był krótkim okresem rui, już nie związanym z cyklem płciowym, lecz
ze stymulacją przedkopulacyjną mężczyzny. W gruncie rzeczy kobieta reaguje więc nie tyle
na owulację co na partnera. Jej pobudzenie fizyczne jest funkcją wspólnych z mężczyzną
przejawów intymności seksualnej, nie zaś ściśle ustalonej sekwencji miesięcznych cyklów
owulacyjnych i menstruacyjnych. Ten ważny czynnik, ilustrujący podstawową różnicę w
systemie płciowym naczelnych, nieuchronnie prowadzi do zwiększenia znacznego
skomplikowania cielesnych kontaktów między obcującymi ze sobą płciowo ludźmi, tworząc
tym samym podstawę ludzkiej intymności seksualnej.
Powstaje zatem pytanie o pochodzenie bardziej złożonych praktyk seksualnych u ludzi.
Jakie są źródła wszystkich tych dodatkowych kontaktów cielesnych? Ponieważ małpy
właściwie prawie wyłącznie wspinają się do kopulacji i kopulują, owo krycie, wykonywanie
rytmicznych ruchów kopulacyjnych i wytrysk, są w gruncie rzeczy jedynymi elementami
wspólnymi dla małp i dla ludzi. Skąd więc biorą się u nas te wszystkie delikatne, niepewne
dotknięcia, trzymanie się za ręce w okresie zalotów i owe pełne namiętności ruchy mające
wywołać podniecenie w czasie gry wstępnej? Jak się zdaje, niemal wszystko to wywodzi się z
opisanych wcześniej przejawów intymności między matką a dzieckiem. Prawie żadna z tych
praktyk nie jest „nowa” i nie rozwinęła się tylko po to, by służyć wyłącznie celom
seksualnym. Pod względem zachowania zakochanie się bardzo przypomina powrót do okresu
niemowlęctwa.
Badając okres dorastania, stopniowe ograniczanie zakresu następującego w
najwcześniejszych latach całkowitego obejmowania, stwierdzaliśmy ubytek, a później zanik
przejawów intymności cielesnej. Teraz, przyglądając się młodym kochankom, stwierdzamy,
że cały ten proces przyjmuje odwrotny bieg. Pierwsze zachowania w sekwencji seksualnej są
właściwie takie same jak każdy inny rodzaj interakcji towarzyskiej między dorosłymi.
Następnie, stopniowo, wskazówki zegara zachowań zaczynają się cofać. Oficjalne podanie
sobie rąk i banalna rozmówka podczas przedstawiania się mają to samo pochodzenie co
trzymanie się opiekuńczej ręki w dzieciństwie. Młodzi kochankowie chodzą trzymając się za
ręce, tak jak kiedyś każde z nich trzymało za ręce rodziców. Ich ciała z rosnącym zaufaniem
zbliżają się do siebie i wkrótce jesteśmy już świadkami jakże miłego powrotu do intymnego
objęcia frontalnego, czemu towarzyszy zetknięcie się głów i pocałunek. W miarę pogłębiania
się wzajemnego stosunku cofamy się jeszcze bardziej do czasów, gdy nas delikatnie
pieszczono. Znów ręce gładzą twarz, włosy i ciało ukochanej osoby. Wreszcie kochankowie
są znów nadzy i po raz pierwszy od czasów niemowlęcych czują na swoich narządach
płciowych dotyk ręki innej osoby. Tę powrotną podróż w czasie odbywają nie tylko z pomocą
ruchów, ale i głosów, delikatny ton wymawianych słów staje się bowiem ważniejszy od
samych słów. Nierzadko używane formy językowe nabierają cech infantylizmu i powstaje coś
w rodzaju „mowy dzidziusia”. Młodzi wspólnie napawają się poczuciem bezpieczeństwa i,
podobnie jak w czasach niemowlęctwa, cały zgiełk świata zewnętrznego nie ma dla nich
większego znaczenia. Rozmarzone oczy zakochanej dziewczyny nie przypominają czujnego
wyrazu twarzy dziecka, raczej błogą obojętność buzi zadowolonego niemowlęcia. Ten powrót
do intymności, tak piękny dla tych, którzy go doświadczają, przez innych bywa często
traktowany z pewnym odcieniem lekceważenia. Wyraża się to w różnych powiedzonkach,
jak: „Witaj miłości, żegnaj mądrości”; „Miłość to cierpienie”; „Miłość jest ślepa”; „Na miłość
i na głupotę nie ma lekarstwa”; „Miłość i mądrość nie zawsze, chodzą w parze”;
„Kochankowie to urodzeni głupcy”. Nawet w literaturze naukowej termin „zachowanie
regresywne” ma zabarwienie negatywne, nie opisując tego zjawiska obiektywnie i
bezstronnie. Rzecz jasna, infantylne zachowanie osób dorosłych nie jest najlepszym
sposobem radzenia sobie w pewnych sytuacjach, ale w tworzeniu głębokiej więzi wzajemnej
młodych kochanków odgrywa rolę pozytywną. Najlepszym sposobem na stworzenie takiej
więzi jest wszechstronny, intymny kontakt cielesny i wiele tracą ci, którzy się przed nim
powstrzymują, uważając go za „dziecinadę” lub przejaw infantylizmu.
Gdy zaloty osiągają stadium przedkopulacyjne, wzorce z czasów dzieciństwa bynajmniej
nie zanikają, ale wręcz się odradzają, aż wreszcie dochodzą do fazy ssania piersi matki.
Zwyczajny pocałunek, podczas którego wargi delikatnie dotykają ust lub policzka kochanki
czy kochanka, zamienia się w energiczne i dynamiczne przyciskanie. Uruchamiając mięśnie
warg i język, partnerzy nacierają wzajemnie na swoje usta, wpijając się w nie, jakby chcieli
wydobyć z nich mleko. Rytmiczne ssanie i ściskanie wargami, a także badawcze lizanie
przypomina to, co robią głodne niemowlęta. Takie aktywne całowanie nie ogranicza się już
do ust partnerki czy partnera. Dociera także do innych miejsc, jakby szukając dawno
utraconego matczynego sutka. W tym poszukiwaniu język wędruje po całym ciele,
odkrywając pseudosutki, jakimi są płatki uszu, palce u nóg, łechtaczka i członek, a także
oczywiście same brodawki partnerki czy partnera.
Wspomniałem o przyjemności doznań seksualnych płynących z takich praktyk, ale jest to
oczywiście tylko część prawdy. Istnieje jeszcze bardziej bezpośrednia przyjemność płynąca z
ponownego doznawania rozkosznego kontaktu oralnego, jakim jest interakcja podczas ssania
w okresie niemowlęctwa. Efekt ulega wzmocnieniu, gdy pseudopiersi uzyskają możliwość
produkowania pseudomleka. Można to osiągnąć przez wzmożone ślinienie się kochanka czy
kochanki lub przez zwiększoną ilość wydzielin z narządów płciowych kobiety i płynu
nasieniowego mężczyzny. Kiedy kobieta trzyma w ustach męski członek aż do wystąpienia
wytrysku, wówczas można powiedzieć, że pieszczota ta została uwieńczona jakby
„wypływem mleka” z pseudopiersi. Podobieństwo to zostało zauważone już w siedemnastym
wieku, kiedy to slangowe wyrażenie określające tę czynność jako „dojenie” weszło do języka
potocznego.
Zachowania infantylne nie zanikają całkowicie nawet po zakończeniu stadiów
przedkopulacyjnych i po rozpoczęciu samego spółkowania. Jedyne kontakty cielesne u
parzących się małp – poza samą interakcją genitalną – polegają na trzymaniu samicy przez
samca przednimi i tylnymi łapami. Trzymanie się ciała samicy nie jest przejawem miłosnej
intymności, lecz sposobem zapewnienia sobie stabilnej pozycji podczas wykonywania
gwałtownych ruchów kopulacyjnych. Takie chwyty między partnerami występują również u
ludzi, ale zachodzi też między nimi wiele innych kontaktów, których funkcją nie jest tylko
dostosowanie pozycji ciała. Ściskanie lub trzymanie partnerki nie służy ułatwieniu partnerowi
ruchów kopulacyjnych, lecz jest dotykowym sygnałem intymności.
W ilustrowanych podręcznikach seksu, o których mówiłem, można obliczyć
częstotliwość
występowania
kontaktów
pozagenitalnych
towarzyszących
ruchom
kopulacyjnym. Uwzględniając tylko ilustracje ukazujące mężczyznę i kobietę w prawdziwym
akcie spółkowania, aż 74 procent pozycji kopulacyjnych pokazuje, jak ręka (lub ręce) jednego
z partnerów ściska lub dotyka jakiegoś fragmentu ciała drugiego w sposób, który nie służy
„stabilizacji” ciała. Ponadto jest tam wiele przykładów obejmowania się i całowania oraz
kontaktów głowa-głowa bez pocałunków, a także pewna liczba kontaktów ręka-głowa i ręka-
ręka. Wszystkie te czynności są w zasadzie związane z obejmowaniem się, częściowym
obejmowaniem się, czy też niektórymi elementami obejmowania się. Wynika stąd, że u
człowieka kopulacja składa się z właściwego dla wszystkich dorosłych naczelnych aktu
parzenia się i z nawrotu do niemowlęcego aktu obejmowania. Ten drugi element jest obecny
w całej sekwencji zachowań seksualnych, od jej najwcześniejszych etapów, czyli zalecania
się, aż do jej finału. Zwierzę ludzkie nie kopuluje z narządami płciowymi należącymi do
osoby płci przeciwnej, lecz „kocha się” z całą kompletną i konkretną osobą. Dlatego właśnie
u ludzi wszystkie etapy sekwencji zachowań seksualnych, ze spółkowaniem włącznie, mogą
służyć wzmocnieniu tworzącego się związku pary i chyba właśnie dlatego u kobiety czas
receptywności seksualnej uległ przedłużeniu, rozciągając się znacznie poza granice okresu
owulacji. Można by wręcz powiedzieć, że dzisiejszy człowiek dokonuje aktu kopulacji nie po
to, by zapłodnić jajo, lecz by zapłodnić wzajemny związek. Tak czy inaczej nie istnieje tu
groźba nadmiernej reprodukcji, gdyż nawet ten ułamek aktów płciowych, który przypada na
okres owulacji, wystarcza do wyprodukowania dostatecznej liczby potomstwa, czego
dowodem są trzy miliardy ludzi zaludniające ziemię.
4. INTYMNOŚĆ TOWARZYSKO-SPOŁECZNA
Badając intymność seksualną u ludzi, obserwujemy odrodzenie się u dorosłych bogatych i
różnorodnych wzajemnych kontaktów cielesnych, występujących w miejsce przejawów
intymności minionych wraz z dzieciństwem. A badając intymność towarzysko-społeczną u
ludzi, obserwujemy kontakty ograniczone, ostrożne i pełne zahamowań, którym towarzyszy
tocząca się w naszych wnętrzach walka między sprzecznymi wobec siebie potrzebami:
bliskości i prywatności, zależności i niezależności.
Wszyscy odczuwamy czasem skutki przeludnienia oraz tego, że bywamy wystawiani na
ciekawskie spojrzenia i wścibstwo innych ludzi. Korci nas, żeby wzorem mnichów ukryć się
przed tym wszystkim. Ale większości z nas wystarcza kilka godzin, by obrzydzić sobie myśl
o mającej trwać przez całe życie klasztornej samotności. Człowiek jest bowiem stworzeniem
społecznym i dlatego zwykła, zdrowa istota ludzka uważa przedłużające się odosobnienie za
surową karę. Poza torturami fizycznymi czy śmiercią – całkowita izolacja jest najgorszą
męczarnią, na jaką można skazać więźnia. Szybko doprowadza go to niemal do obłędu, kiedy
zaczyna przemawiać do muszli klozetowej, żeby usłyszeć echo własnego głosu. Jest to jedyna
dostępna dla niego namiastka ludzkiej odpowiedzi.
Nieśmiała osoba samotna w wielkim mieście może znaleźć się niemal w identycznej
sytuacji. Dla ludzi, którzy mają już za sobą okres intymności rodzinnej i mieszkają samotnie
w jakimś pokoiku czy mieszkanku, ta samotność może wkrótce stać się nie do zniesienia. Z
powodu nadmiernej nieśmiałości, która uniemożliwia im zawarcie jakiejś bliższej znajomości,
mogą w końcu przedłożyć samobójczą śmierć nad długotrwały brak bliskiego kontaktu z
innym człowiekiem. Oto jak silna jest elementarna potrzeba intymności z drugim
człowiekiem. Intymność daje bowiem początek zrozumieniu, a większość z nas, w
odróżnieniu od samotnego zakonnika, pragnie zrozumienia ze strony chociażby paru osób.
Nie jest to kwestia zrozumienia racjonalnego czy intelektualnego. Jest to kwestia
zrozumienia emocjonalnego i w tym względzie jeden intymny kontakt cielesny zdziała więcej
niż wszystkie znane ze słowników piękne słowa. Prawdziwie zdumiewająca jest ta możność
przekazywania uczuć przez dotyk. Być może, siła dotyku jest zarazem jego słabością.
Szkicując sekwencję przejawów intymności w ciągu całego życia, od narodzin do śmierci,
zauważyliśmy, że dwie fazy intensywnych kontaktów cielesnych pokrywają się z dwiema
fazami intensywnego tworzenia się więzi międzyludzkiej, najpierw między rodzicem a
dzieckiem, a później między kochankami. Wszystko wskazuje na to, że nie można
utrzymywać bogatych i pozbawionych zahamowań kontaktów cielesnych bez jednoczesnego
silnego związania się z przedmiotem swojego zainteresowania. Możliwe, że właśnie
intuicyjne zrozumienie tego faktu tak skutecznie powstrzymuje nas przed rozleglejszym
korzystaniem z czystej przyjemności, jaką daje intymność cielesna. Nie wystarczy stwierdzić,
że
obejmowanie
i
przytulanie
na
przykład
koleżanki
w
pracy
jest
czymś
niekonwencjonalnym. Nie wyjaśnia to, jak w ogóle doszło do powstania konwencji, która
każe „trzymać ręce przy sobie” i „utrzymywać dystans”. Należy głębiej przyjrzeć się tej
sprawie, aby zrozumieć, dlaczego zadajemy sobie tyle trudu, żeby poza ścisłym kręgiem
rodzinnym, w zwykłym życiu codziennym unikać wzajemnego dotykania się.
Częściowo wyjaśni to wielkie przeludnienie, jakiego doświadczamy we współczesnych
społecznościach miejskich. Na ulicach i w różnych pomieszczeniach spotykamy codziennie
tak wiele osób, że po prostu nie jesteśmy w stanie nawiązywać z nimi bardziej intymnych
stosunków, gdyż doprowadziłoby to do paraliżu całego systemu społecznego. Jak na ironię ta
sytuacja przeludnienia wpływa na nas w dwojaki, wzajemnie wykluczający się sposób. Z
jednej strony stresuje nas, wywołując napięcie i poczucie niepewności, a z drugiej – zmusza
do ograniczenia wymiany tych właśnie przejawów intymności, które pomogłyby nam pozbyć
się stresu i napięć.
Druga część wyjaśnienia ma związek z seksem. Nie chodzi tu po prostu o to, że nie
dysponujemy wystarczająca ilością czasu i energii, aby wchodzić w nieskończoną liczbę
związków towarzyskich, które byłyby skutkiem rozleglejszego oddawania się intymności
cielesnej. Problem polega na tym, że cielesna intymność ludzi dorosłych kojarzy się z seksem.
Nietrudno dociec, jak doszło do tego niefortunnego pomieszania. Ponieważ – wyjąwszy
sztuczne zapłodnienie – akt spółkowania jest niemożliwy bez intymności cielesnej, pod
pewnymi względami stał się on jej synonimem. Nawet najbardziej „niedotykalski” osobnik w
akcie płciowym musi dotykać i być dotykanym. We wszelkich innych okolicznościach można
tego uniknąć, ale tu jest to niemożliwe. W czasach wiktoriańskich, usiłując ograniczyć
kontakt, posuwano się do stosowania nocnych koszul z odpowiednimi wycięciami, ale nawet
wtedy musiał nastąpić kontakt polegający na wsunięciu członka do pochwy, bez czego
niemożliwe byłoby przysporzenie ówczesnemu światu odpowiedniej liczby dzieci. W końcu
w dziewiętnastym wieku doszło do tego, że „stosunek intymny” stał się eufemizmem
stosunku płciowego. Dziś, w dwudziestym wieku, wszelki intymny kontakt cielesny między
dorosłymi, bez względu na ich płeć, coraz łatwiej stwarza wrażenie, że w grę wchodzi jakiś
czynnik seksualny.
Twierdzenie, że jest to jakaś nowa tendencja, nie byłoby prawdziwe. Problem ten istniał
zawsze, a przejawy intymności między dorosłymi zawsze były w jakimś stopniu ograniczane
ze względu na ewentualne implikacje seksualne. Ale najwyraźniej w ostatnich latach
nastąpiły dalsze obostrzenia. Już nie tak ochoczo wieszamy się komuś na szyi z radości czy
wypłakujemy się na czyichś piersiach ze zmartwienia. Nadal jednak istnieje elementarna
potrzeba dotykania i będzie rzeczą ciekawą prześledzić, jak się z nią obchodzimy w
codziennym życiu poza kręgiem rodzinnym. Otóż wszystko to uległo sformalizowaniu.
Wyniesione z okresu niemowlęctwa niczym nie hamowane przejawy intymności redukujemy
do fragmentów. Każdy fragment poddajemy stylizacji i usztywniamy, tak aby pasował do
jakiejś zgrabnej kategorii. Ustalamy zasady etykiety (wyraz zapożyczony z języka
francuskiego, dosłownie oznaczający nalepkę czy przywieszkę) i uczymy ludzi żyjących w
naszej kulturze, jak mają ich przestrzegać. Jeśli idzie o obejmowanie, nikogo nie trzeba
niczego uczyć. Jak już stwierdziliśmy, jest to czynność wrodzona, wspólna wszystkim
naczelnym. Ale obejmowanie ma w sobie wiele elementów i nasze wyposażenie genetyczne
nie ułatwia nam decyzji, jaki fragment i w jakiej ściśle wystylizowanej formie ma zostać
zastosowany w danej sytuacji towarzyskiej czy społecznej. U zwierzęcia dane zachowanie
albo występuje, albo nie występuje, a u człowieka zachowanie może być właściwe lub
niewłaściwe, dobre albo złe w danej sytuacji, a reguły są tu bardzo skomplikowane. Nie
oznacza to wcale, że nie możemy ich badać z biologicznego punktu widzenia. Niezależnie od
tego, jak bardzo są one uwarunkowane i zróżnicowane kulturowo, łatwiej je zrozumiemy, gdy
się im przyjrzymy jako przykładom zachowań naczelnych, a to dlatego, że prawie zawsze
zdołamy wówczas dotrzeć do ich biologicznych źródeł.
Aby lepiej zilustrować to, co mam na myśli, przed dokonaniem przeglądu całościowego
spróbuję rozważyć pewien jednostkowy przykład. Posłużę się czynnością, która nie była
dotąd przedmiotem zbyt wielkiej uwagi, a mianowicie poklepywaniem w plecy. Można by
pomyśleć, że przykład jest zbyt banalny i nie zasługuje na większe zainteresowanie, ale taka
dyskwalifikacja może się okazać niebezpieczna. Każdy skurcz twarzy, każde podrapanie się,
każde pogłaskanie i każde klepnięcie ma w sobie potencjał zdolny zmienić całe życie danego
człowieka, a nawet narodu. Czuła pieszczota, której zabrakło w decydującym momencie,
kiedy ktoś jej rozpaczliwie oczekiwał, może okazać się działaniem, a raczej zaniechaniem
działania prowadzącym do ruiny jakiegoś związku. Podobnie nie odwzajemnienie uśmiechu
jakiegoś potężnego władcy przez jakiegoś innego potężnego władcę może doprowadzić do
wojny i zniszczenia. Niemądrze jest więc szydzić ze „zwykłego” poklepania w plecy. Takie
drobne gesty są materiałem, z którego składa się całe życie emocjonalne.
Każdy, kto utrzymywał kiedyś ścisły związek osobisty z szympansem, wie, że klepanie
po plecach nie jest czynnością właściwą wyłącznie ludziom. Gdy twoja małpa szczególnie
cieszy się na twój widok, prawdopodobnie podejdzie do ciebie, obejmie, przyciśnie gorące i
wilgotne wargi do twojej szyi, a potem zacznie cię rytmicznie poklepywać łapami po plecach.
Jest to dziwne uczucie, bo z jednej strony jest w tym coś bardzo ludzkiego, z drugiej jednak –
wszystko jest nieco odmienne. Pocałunek nie jest całkiem taki sam jak pocałunek człowieka.
Najlepiej można to opisać jako jakby delikatne przyciśnięcie otwartych ust. A poklepywanie
jest nie tylko lżejsze, ale też szybsze niż poklepywanie człowieka, przy czym uczestniczą w
nim, rytmicznie i na przemian, obie łapy. Mimo to obejmowanie, całowanie i poklepywanie
są zasadniczo tym samym u obu gatunków, a sygnały towarzyskie wysyłane w trakcie tych
czynności wydają się identyczne. Możemy więc na początek sformułować uzasadnione
domniemanie, że poklepywanie po plecach jest biologiczną cechą zwierzęcia ludzkiego.
W pierwszym rozdziale wyjaśniłem już prawdopodobne pochodzenie tej czynności jako
powtarzającego się ruchu intencjonalnego sygnalizującego gotowość przytulenia się i
znaczącego mniej więcej: „Tak cię przytulę, jeśli będzie trzeba, ale w tej chwili nie ma takiej
potrzeby, bądź więc spokojny, wszystko jest w porządku”. W niemowlęctwie poklepywanie
jest tylko ozdobnikiem obejmowania, ale później przyjazne poklepywanie może występować
już samodzielnie, bez obejmowania. Partner lub partnerka wyciąga po prostu rękę ku innej
osobie i zostaje nawiązany kontakt za pomocą samej dłoni. Już ta zmiana stanowi początek
procesu formalizacji. Nie udałoby się zrozumieć, skąd się naprawdę wzięło poklepywanie,
gdybyśmy obserwowali je bez towarzyszącego mu obejmowania. Jednocześnie zachodzi inna
zmiana: poklepywanie przenosi się na coraz większy obszar ciała. Niemowlę poklepuje się
niemal wyłącznie po plecach, ale starsze dziecko poklepuje się już także po barkach, po
ramionach, po rękach, po policzkach, po głowie, zarówno od góry jak i po potylicy, po
brzuchu, po pośladkach, po udach, po kolanach i po nogach. Rozszerza się też zakres
znaczeniowy poklepywania. Pocieszający sygnał: „wszystko w porządku” staje się sygnałem
gratulującym: „wszystko w najlepszym porządku” lub „świetnie to zrobiłeś”. Ponieważ mózg,
który to sprawił, znajduje się wewnątrz czaszki, nic dziwnego, że właśnie klepanie po głowie
jest najbardziej typowym gestem gratulacji. Ten szczególny gest tak silnie zrósł się z
gratulacjami dla dzieci, że później, gdy poklepywanie przenosi się na stosunki między
dorosłymi, trzeba go zaniechać, gdyż zaczyna trącić protekcjonalizmem.
Przechodząc od relacji dorosły-dziecko do relacji dorosły-dorosły, w warstwie
znaczeniowej poklepywania obserwujemy dalsze zmiany. Poza głową także inne części ciała
stają się tabu. Można jeszcze bez skrępowania poklepać kogoś po plecach, barku czy ręku, ale
poklepywanie po grzbiecie dłoni, po policzkach, po kolanach czy po udach nabiera
zabarwienia seksualnego, a poklepywanie po pośladkach ma już zdecydowanie seksualny
wydźwięk. Sytuacja wykazuje jednak różne modyfikacje i jest wiele wyjątków od tej reguły.
Między kobietami na przykład poklepywanie się po grzbietach dłoni czy po udach może być
zupełnie pozbawione seksualności. Można też bez obrazy poklepywać niemal każdą część
ciała, utrzymując ten gest w manierze komicznej przesady. Poklepujący wygłasza wtedy jakąś
żartobliwą uwagę w rodzaju „no dobrze, już dobrze, dziecinko”, dając do zrozumienia, że ten
kontakt nie ma charakteru seksualnego, lecz udaje kontakt rodzica z dzieckiem, nie należy
więc brać go poważnie. Jest to oczywiście jakiś rodzaj uchybienia, ale nie ma nic wspólnego z
łamaniem seksualnych tabu dotyczących dotykania pewnych miejsc w pewien określony
sposób.
Sprawa jest jeszcze o tyle bardziej skomplikowana, że istnieje ciekawy wyjątek od
wyjątku. Przebiega to następująco: Jakiś dorosły, powiedzmy, że jest to mężczyzna, pragnie
nawiązać seksualny kontakt cielesny z jakąś kobietą. Wie, że nie przyzwoli ona na żaden
kontakt bezpośredni i jawny, który sprawiłby jej przykrość. Właściwie zdaje sobie sprawę, że
jest dla niej zupełnie nieatrakcyjny, ale pragnienie dotknięcia jej jest tak silne, że nie zważa na
wysyłane przez nią sygnały zniechęcające. Dlatego stosuje strategię imitacji zachowania
rodzica w stosunku do dziecka. Odgrywa więc komedię, poklepując ją w kolano i nazywając
zabawną małą dziewczynką. Ma nadzieję, że dziewczyna przyjmie to jako dowcip, chociaż on
sam znajduje w tym przyjemność seksualną. Na nieszczęście, nie udaje mu się skutecznie
ukryć innych sygnałów seksualnych, zwłaszcza mimicznych, i dziewczyna na ogół dostrzega
sztuczkę i reaguje negatywnie.
Wśród różnych rodzajów poklepywania klepanie po plecach jest czynnością o
najmniejszym nacechowaniu seksualnym. W jakiś sposób zdołało ono zachować swój
pierwotny charakter i często występuje między obcymi sobie ludźmi jako gest wyrażający
współczucie lub uznanie. Zilustrują to dwie konkretne sytuacje: wypadek drogowy i chwila
triumfu sportowego. Po wypadku drogowym, gdy jeden z jego uczestników siedzi skulony
przy drodze w stanie szoku i odrętwienia, podchodzi do niego jakaś osoba, która właśnie
nadjechała i chce udzielić pomocy. Zazwyczaj osoba ta wpatruje się z bliska w zaszokowaną
ofiarę i zadaje jakieś absurdalne pytanie w rodzaju: „Czy nic się pani/panu nie stało?”, gdy
wyraźnie widać, że coś się stało. Niemal natychmiast spostrzega bezsensowność swoich słów
i sięga po skuteczniejszy, elementarny wzorzec komunikacji, jakim jest bezpośredni kontakt
cielesny. Najbardziej prawdopodobną formą, jaką kontakt ten przybierze, będzie pocieszające,
delikatne poklepanie po plecach. Tę samą reakcję, chociaż w dużo energiczniejszej formie,
można zaobserwować, gdy jakiś sportowiec odniósł właśnie zwycięstwo. Gdy triumfalnie
schodzi z boiska czy z ringu, jego kibice przepychają się, żeby jak najbliżej podejść do niego i
poklepać go po plecach, gdy będzie przechodził obok.
Przebyliśmy już długą drogę od wyjściowej sytuacji, kiedy matka z miłością poklepywała
swojego malucha, ale musimy pójść jeszcze dalej, ponieważ u osób dorosłych czynność
poklepywania rozciągnęła się aż poza ramy dotyku. W dwóch ważnych kontekstach sygnał
dotykowy przerodził się w sygnał dźwiękowy i sygnał wzrokowy. Z pierwotnej czynności
dotykania wywodzi się oklaskiwanie wykonawcy przez publiczność i machanie rękami
podczas powitań i pożegnań. Zajmijmy się najpierw klaskaniem.
Przez wiele lat intrygowało mnie używanie rąk do klaskania jako szeroko
rozpowszechnionego sposobu nagradzania wykonawcy. Szybkie uderzenie dłoni o dłoń
wydawało mi się działaniem niemal agresywnym, podobnie zresztą jak przykry dźwięk, który
w ten sposób powstaje. Jednak oczywiście jeśli chodzi o efekt dla uszczęśliwionego
wykonawcy, jest to przeciwieństwo agresji. Aktorzy odwiecznie łaknęli aplauzu wyrażanego
klaskaniem i uciekali się do różnych sztuczek, aby go uzyskać. Stąd wywodzi się angielskie
wyrażenie „claptrap”, oznaczające frazesy dla poklasku. Aby zrozumieć, na czym polega
wartość klaskania jako nagrody, musimy sięgnąć do jego źródeł tkwiących w okresie
dzieciństwa. Rzetelne badania nad niemowlętami między szóstym a dwunastym miesiącem
życia wykazały, że w tym wieku klaśnięcie stanowi element powitania matki, gdy wraca ona
do dziecka po krótkiej nieobecności. Dziecko klaszcze albo tuż przed wyciągnięciem rączek
do matki albo wręcz zamiast tego. Czynność ta pojawia się mniej więcej w tym samym czasie
co trzymanie się matki rączkami. Wygląda na to, że niemowlę, widząc nadchodzącą matkę,
wykonuje ruch wyciągnięcia do przodu rączek zgiętych ku sobie, tak jakby chciało chwycić
się matki. Ale jest to niemożliwe, bo ciało matki znajduje się zbyt daleko, więc rączki dziecka
dalej zginają się ku sobie, jakby chciały coś objąć, aż wreszcie dłonie spotykają się i uderzają
o siebie. U dziecka klaśnięcie wychodzi jakby z ramion, a nie z nadgarstków, jak u dorosłych.
Szczegółowe obserwacje dowiodły, że nic nie wskazuje na to, by matka wcześniej uczyła
dziecko tej czynności. Niemowlęce klaskanie należałoby więc uznać za słyszalną kulminację
niby-obejmowania matki. Powtarzające się rytmicznie klaskanie z nadgarstków, które pojawia
się później, można by więc postrzegać jako rodzaj niby-poklepywania, będącego dodatkiem
do niby-obejmowania. Oklaskując wykonawcę, w gruncie rzeczy poklepujemy go na
odległość po plecach. Autentyczny kontakt fizyczny, podbiegnięcie do wykonawcy i
poklepanie go po plecach na znak aprobaty, byłby dla nas wszystkich uciążliwy lub
niemożliwy i dlatego, pozostając na swoich miejscach, wielokrotnie poklepujemy go na niby.
Jeśli prześledzimy proces oklaskiwania, przekonamy się, że ręce nie pracują z równą siłą.
Jedna ręka przyjmuje na ogół rolę pleców wykonawcy, gdy tymczasem druga wykonuje na
niej niby-poklepywanie. To prawda, że poruszają się obie ręce, ale jedna z nich wykonuje tę
czynność energiczniej niż druga. U dziewięciu osób na dziesięć ręka prawa, zwrócona dłonią
ku dołowi, poklepuje rękę lewą, zwróconą dłonią ku górze i odgrywającą rolę pleców.
Czasem udaje się nawet w świecie dorosłych dostrzec wyraźny związek między
pierwotnym obejmowaniem a czynnością klaskania. Gdy pierwszy kosmonauta rosyjski
wrócił triumfalnie do Moskwy i stał na Placu Czerwonym obok rosyjskich przywódców,
defilował przed nim tłum oddających mu hołd ludzi, którzy klaskali, wyciągając ku niemu
ręce. Na filmie pokazującym to wydarzenie widać pewnego człowieka z tłumu, który jest do
tego stopnia rozemocjonowany, że co pewien czas przerywa swoje długotrwałe klaskanie,
usiłując jakby objąć bohatera. Klaszcze wyciągniętymi rękami, następnie obejmuje powietrze
przed sobą i przytula je do siebie, a potem znów wyciąga ręce, znów klaszcze i znów
obejmuje powietrze. Takie odstępstwo od sformalizowanej konwencji pod wpływem silnych
emocji przekonywająco potwierdza źródła tej czynności u dorosłych.
Tak się składa, że Rosja dostarcza nam jeszcze jednej ciekawej odmiany klaskania.
Istnieje tam zwyczaj, że artyści klaszczą publiczności, która ich oklaskuje. Nie oznacza to, jak
niekiedy cynicznie sugerowano, że narcystyczni rosyjscy artyści oklaskują samych siebie. Po
prostu odwzajemniają oni symboliczny gest objęcia, tak jak robiliby to w bezpośrednich
kontaktach fizycznych. Na Zachodzie konwencja taka nie istnieje, chociaż niekiedy pojawia
się jej wariant w postaci szeroko rozpostartych ramion wykonawców oczekujących na oklaski
po zakończeniu występu. Szczególnie skłonni są do takich gestów cyrkowcy i akrobaci. Po
wykonaniu trudnej figury akrobatycznej stają w dumnej postawie równowagi, z twarzą
zwróconą ku widowni i z szeroko rozpostartymi ramionami. Widownia natychmiast wybucha
wówczas burzą oklasków. Takie otwarcie ramion jest ruchem intencjonalnym obejmowania.
Ramiona znajdują się w pozycji gotowej do objęcia publiczności, ale nie kontynuują tej
symbolicznej czynności. Niektórzy śpiewacy kabaretowi, specjalizujący się w wykonywaniu
piosenek o wielkim ładunku uczuciowym, robią coś podobnego podczas śpiewu, działając na
uczucia publiczności za pomocą błagalnego zaproszenia w objęcia, co stanowi
akompaniament do słów piosenki.
Klaskanie jest też niekiedy stosowane jako sposób przywoływania służby. W baśniowych
haremach jest to sygnał mówiący: „wprowadzić tancerki”. W takich sytuacjach klaskanie nie
jest powtarzającą się rytmiczną czynnością typową dla wyrażania aplauzu, lecz ogranicza się
do jednorazowego lub dwukrotnego klaśnięcia. Pod tym względem bardziej przypomina
klaskanie niemowlęcia witającego matkę. Podobna jest też treść komunikatu. Skierowana do
matki prośba niemowlęcia „podejdź bliżej”, staje się żądaniem osoby dorosłej skierowanym
do służby. Jak już mówiłem, podstawowy sygnał dotykowy, jakim jest poklepywanie, uległ
rozszerzeniu, przybierając formę zarówno sygnału słuchowego, który właśnie omówiliśmy,
jak sygnału wzrokowego w postaci machania ręką. Machanie ręką, podobnie jak klaskanie,
przyjmowane bywa jako coś oczywistego, ale i ono ma w sobie pewne nieoczekiwane
aspekty, którym warto się przyjrzeć.
Przede wszystkim wydaje się bezsporne, że machamy ręką na powitanie lub na
pożegnanie, gdyż stajemy się przez to lepiej widoczni z pewnej odległości. Jest to prawda, ale
niepełna. Obserwując ludzi, którym rzeczywiście bardzo zależy na tym, by ich dobrze
widziano, na przykład, gdy przywołują taksówkę albo usiłują zwrócić na siebie uwagę jakiejś
osoby w tłumie, która ich nie widzi, zauważamy, że nie machają oni ręką w zwykły,
konwencjonalny sposób. Sztywno podnoszą do góry wyprostowane ramię i poruszają nim na
boki, przy czym ruch rozpoczyna się w stawie barkowym. Czasem w stanie większego
napięcia unoszą w ten sam sposób obie ręce i wykonują nimi takie same ruchy. Z pewnej
odległości takie właśnie działanie jest najlepiej widoczne. Ale gdy nawiązaliśmy już z daną
osobą wzajemny kontakt wzrokowy, nie machamy sobie w taki sposób. Żegnając lub witając
kogoś, kto nas widzi, ale wciąż jest poza naszym zasięgiem, zwykle unosimy ramię do góry,
ale machamy tylko dłonią. Robimy to na jeden z trzech sposobów. Pierwszy polega na
poruszaniu dłonią w górę i w dół z palcami skierowanymi na zewnątrz. Tu znów pojawia się
wszechobecna czynność poklepywania. Ramię wyciąga się w geście powitania, aby objąć i
poklepać, ale podobnie jak przy klaskaniu, odległość zmusza je do wykonania czynności
zastępczej. Różnica polega na tym, że w klaskaniu uścisk i poklepanie na odległość
przekształcają się w sygnał dźwiękowy, a w machaniu – w sygnał wzrokowy. Ramię
wykonuje ruch ku górze, a nie, jak w prawdziwym obejmowaniu, ku przodowi, ponieważ
dzięki temu czynność ta staje się lepiej widoczna. Poza tym różnice są niewielkie.
Druga forma machania ręką ujawnia dalsze przekształcenia służące lepszej widoczności.
Zamiast ruchów w górę i w dół ręka wykonuje ruchy na boki, przy czym dłoń zwrócona jest
na zewnątrz. Szybkość tych ruchów jest mniej więcej taka sama, ale w ten sposób czynność
machania jeszcze się oddala od czynności podstawowej – poklepywania. Jest rzeczą
znamienną, że ta forma machania ręką chętniej stosowana jest przez dorosłych niż przez
dzieci, które chyba wolą prostszą wersję machania w górę i w dół.
Trzeci rodzaj machania ręką nie jest znany większości czytelników zachodnich. Osobiście
widziałem go tylko we Włoszech, ale zdaje się, że występuje także w Hiszpanii, Chinach,
Indiach, Pakistanie, Birmie, Malezji, Afryce Wschodniej, Nigerii i wśród Cyganów. (Jest to,
najoględniej mówiąc, rozmieszczenie niezwykle ciekawe, którego jak dotąd nie potrafię
wyjaśnić). Przypomina ono przywoływanie ręką, ale wystarczy zobaczyć, jak to wygląda przy
pożegnaniu, żeby stwierdzić, że jest to coś innego. Podobnie jak pierwsza forma machania
ręką, jest to ruch w górę i w dół, ale rozpoczyna się od pozycji, w której dłoń jest uniesiona
do góry (jak w pozycji błagalnej), a następnie wędruje wielokrotnie w kierunku ciała osoby
machającej. Zasadniczo jest to także ruch poklepywania – w prawdziwym poklepywaniu po
plecach często obserwuje się, że ręka znajduje się w takiej właśnie pozycji, w której palce na
plecach osoby poklepywanej skierowane są ku górze, a łokieć obejmującego ramienia
znajduje się niżej.
Podobna technika charakterystyczna jest dla dwóch dość wyspecjalizowanych sposobów
machania. Jest to machanie papieskie i machanie królowej brytyjskiej. Przy tej technice ruch
nie powstaje ani w stawie barkowym, ani w nadgarstku, lecz w stawie łokciowym. Papież
wykonuje zwykle ruchy obiema rękami równocześnie, powoli, rytmicznie, wielokrotnie
przybliżając ku sobie uniesione ku górze dłonie i przedramiona, co składa się na serię
intencjonalnych ruchów obejmowania. Ale jego ramiona nie zginają się wprost ku klatce
piersiowej. Nie przygarnia on więc tłumu do swojego łona. Łuk, który opisują papieskie
ramiona, orientuje się po części do wewnątrz, a po części ku górze, jakby te gesty stanowiły
wypadkową między przygarnianiem tłumu do siebie a kierowaniem go do nieba, gdzie
wszyscy mają nadzieję kiedyś trafić.
Machanie królowej brytyjskiej także pochodzi ze stawu łokciowego, ale zwykle jest to
ruch jednej ręki z palcami uniesionymi prosto ku górze. Dłoń zwrócona jest do wewnątrz, w
kierunku ciała monarchini, co podkreśla, że gest ma charakter uścisku, a ramię wykonuje
powolny, rytmiczny ruch okrężny, akcentując szczególnie wewnętrzną część kręgu. W ten
finezyjny i wysoce sformalizowany sposób królowa obejmuje swoich poddanych i poklepuje
ich po plecach, dodając im otuchy.
Podobnie jak w procesie klaskania, można tu czasami natknąć się na sytuację, w której
pod presją uczuć załamuje się ceremoniał machania i wtedy ukazują się jego pierwotne źródła
w stanie czystym. Zilustruje to szczególny przykład powitania. W pewnym małym porcie
lotniczym, gdzie prowadziłem obserwacje dotyczące machania ręką, znajduje się taras, z
którego przyjaciele i krewni przyglądają się przybyłym pasażerom wychodzącym z samolotu i
udającym się do wejścia prowadzącego do odprawy celnej. Wejście to znajduje się pod
tarasem i dlatego chociaż przybyli nie mogą dotknąć postaci podnieconych osób machających
im gorączkowo z góry, podchodzą jednak do nich bardzo blisko, zanim znikną w budynku
portu lotniczego. W takiej scenerii odbywa się, co następuje. Gdy otwierają się drzwi
samolotu i ukazują się pasażerowie, zaczyna się intensywne poszukiwanie wzrokiem zarówno
ze strony witanych jak witających. Gdy ktoś dostrzeże kogoś poszukiwanego, natychmiast
zaczyna zwykle energicznie machać całą ręką rzucającym się w oczy ruchem z barku. Po
nawiązaniu wzajemnego kontaktu wzrokowego obie strony zaczynają machać wyciągniętymi
rękami. Trwa to przez pewien czas, ale spacer do budynku jest tak długi, że po chwili zwykle
zaprzestają. Ich potrzeba machania i uśmiechania się chwilowo wygasła (podobnie jak u
osoby fotografowanej, której z upływem czasu coraz trudniej utrzymać naturalny uśmiech na
użytek operującego obiektywem fotografa), ale nie chcąc sprawiać wrażenia obojętnych na
powitania, obie strony nagle zaczynają przejawiać zainteresowanie innymi szczegółami
lotniskowej scenerii. Przybyły przygląda się krajobrazowi wokół lotniska albo też
przemieszcza bagaż ręczny, który nagle stał się niewygodny i w tajemniczy sposób wysuwa
mu się z ręki. Witający ze swojej strony zaczynają wymieniać uwagi o wyglądzie przybyłego.
Następnie, gdy ten podchodzi bliżej i można już wyraźniej dostrzec rysy jego twarzy, obie
strony zaczynają energicznie machać rękami i znów się uśmiechają, dopóki przybyli nie
znikną w budynku poniżej. Pół godziny później, po zakończeniu odprawy celnej, następuje
pierwszy kontakt fizyczny – uściski dłoni, przytulanie, poklepywanie, obejmowanie i
całowanie.
Jest to scenariusz podstawowy. Ma on oczywiście wiele wariantów, z których jeden
okazał się dla mnie niezwykle odkrywczy. Pewien mężczyzna wracał na łono rodziny po
długim pobycie za granicą. Gdy tylko wyszedł z samolotu, zarówno on jak witająca go
rodzina wpadli w trans wymachiwania rękami na różne sposoby. Gdy doszedł do budynku i
wyraźnie zobaczył nad sobą rysy ich twarzy, poczuł, że konwencjonalne machanie rękami nie
może sprostać jego potrzebom emocjonalnym. Ze łzami w oczach i z ustami ułożonymi w nie
wyartykułowane wyrazy miłości, musiał zrobić coś, co lepiej wyraziłoby jego niezwykle silne
uczucie radości z powrotu do bliskich. Wtedy zauważyłem zmianę w ruchach jego ręki.
Zwykłe machanie zamieniło się w doskonałe naśladownictwo gwałtownego poklepywania po
plecach. Podczas gdy dotąd jego ramię unosiło się ku górze, teraz skierowało się ku rodzinie,
dzięki czemu – jakby krótsze – mniej rzucało się w oczy. Ręka zginała się na boki i
wykonywała w powietrzu energiczne, gwałtowne klepnięcia. Jego uczucia były tak silne, że
pod wpływem gorączki chwili odpadły wszystkie wtórne, skonwencjonalizowane
modyfikacje prawdziwego obejmowania i poklepywania, które, jako bardziej rzucające się w
oczy, poprawiają działanie sygnałów na odległość, i w pełni doszły do głosu autentyczne
zachowania pierwotne.
Intensywność uczuć towarzyszących temu spotkaniu znalazła potwierdzenie w powitaniu
dotykowym, które nastąpiło po przerwie na odprawę celną. Gdy mężczyzna ów wyszedł do
głównej części portu lotniczego, wszystkie czternaście osób witającej go rodziny zaczęło go
tak energicznie obejmować, ściskać, całować i poklepywać, że gdy skończyli, był zupełnie
wykończony, po twarzy płynęły mu łzy, a całe ciało drżało z emocji. W pewnej chwili
kobieta, która wyglądała na jego matkę, do swojego uścisku dodała energiczne ugniatanie
twarzy, chwytając w ręce oba policzki mężczyzny i tarmosząc je, jakby ugniatała ciasto w
kuchni. W tym czasie ręce mężczyzny obejmowały ją aktywnie i poklepywały po plecach.
Jednakże po mniej więcej dziesiątej powtórce tego namiętnego powitania u mężczyzny
pojawiły się oznaki wyczerpania emocjonalnego, znamiennie bowiem ewoluował jego sposób
poklepywania. I tym razem konwencja sygnalizowania załamała się pod wpływem napięcia
emocjonalnego, i znów w całej okazałości ukazały się źródła sformalizowanego wzorca.
Podczas gdy wcześniejsze machanie ręką było nawrotem do niby-poklepywania, teraz
zachowanie mężczyzny cofnęło się o jeszcze jeden etap do właściwego źródła swego
pochodzenia. Powtarzające się poklepywanie ustąpiło miejsca krótkim, powtarzającym się
uściskom. Każde kolejne klepnięcie odpowiadało teraz coraz ściślejszym kontaktom rąk, a
wszystko przerodziło się jakby w serię kurczowych, zacieśniających się i rozluźniających
uścisków. Był to bez wątpienia klasyczny intencjonalny ruch czepiania się, wzorzec
„odziedziczony po przodkach”, ta jedyna forma, z której w procesie specjalizacji sygnałów
wykształciły się wszystkie inne formy: zmodyfikowany sygnał dotykowy w postaci
poklepywania, sygnał dźwiękowy w postaci klaskania, kiedy jedna ręka służy jako obiekt
głośnego klepania, i sygnał wzrokowy, czyli klepanie w powietrzu w postaci machania
uniesioną do góry ręką. Oto jakie są więc odrośle „najprymitywniejszych” przejawów
intymności między ludźmi.
Śledząc różne odmiany tego jednego drobnego przejawu kontaktów międzyludzkich,
próbowałem pokazać, jak można ujrzeć w nowym świetle czynności stare i dobrze znane.
Silna elementarna potrzeba wzajemnego kontaktu cielesnego, jaka tkwi w nas, ludziach
dorosłych – jak się przekonaliśmy – rzadko jest wyrażana w pełni. Pojawia się natomiast w
formach fragmentarycznych, zmodyfikowanych i zamaskowanych, jako znaki, gesty i
sygnały, które codziennie wzajemnie sobie przekazujemy. Prawdziwe znaczenie różnych
czynności często bywa przed nami ukryte i by je w pełni zrozumieć, musimy je prześledzić aż
do źródeł. W przykładach, które właśnie opisałem, elementarne kontakty-czynności
zamieniają się często w mniej bezpośrednie kontakty na odległość. Nadal jednak istnieje też
wiele sposobów wchodzenia we wzajemny rzeczywisty kontakt cielesny, i ciekawe będzie
przekonać się, jakie formy mogą one przybierać. Zacznijmy ten przegląd od objęcia
podstawowego. U osób dorosłych publicznie nie pojawia się ono obecnie zbyt często, ale
czasem można je jeszcze zaobserwować. Warto zbadać sytuacje, w których do niego
dochodzi.
Pełne objęcie. Gdybyśmy poddali dokładnym obserwacjom możliwie dużą liczbę
demonstracji tego zjawiska, okazałoby się, że u dorosłych czynność tę można podzielić na
trzy wyraźnie odróżniające się kategorie. Zgodnie z oczekiwaniami najliczniejszą kategorię
stanowią miłosne kontakty kochanków. Należy do niej około dwóch trzecich wszystkich
przykładów publicznego obejmowania się. Pozostałą jedną trzecią można podzielić na dwa
rodzaje, które nazwiemy „spotkania rodzinne” i „triumf sportowca”.
Młodzi kochankowie stosują pełne objęcie nie tylko podczas spotkań i rozstań, lecz
często także gdy przebywają ze sobą. Wśród starszych par, małżeńskich, pełne objęcie się w
miejscach publicznych widuje się rzadziej, chyba że jedno z partnerów wyjeżdża na jakiś czas
lub też wraca po co najmniej kilkudniowej nieobecności. W innych sytuacjach, jeśli objęcie
się zdarza, w miejscu publicznym będzie ono miało charakter tylko dość delikatnego
zdawkowego kontaktu.
Namiętne obejmowanie się jeszcze rzadziej zdarza się między dorosłymi krewnymi,
takimi jak bracia i siostry czy rodzice i ich dorosłe dzieci. Ze znaczną pewnością można
jednak przewidzieć, iż pojawia się ono w jakichś tragicznych okolicznościach, w których
szczęśliwie ocalał ktoś z krewnych. Gdy ktoś został porwany, uprowadzony, pojmany czy
uwięziony przez jakieś siły natury, zapewne po szczęśliwym zakończeniu incydentu nastąpi
„spotkanie rodzinne” z udziałem pełnego obejmowania się w jego najintensywniejszej wersji.
W takich okolicznościach czynność ta może się nawet przenieść na bliskich przyjaciół obojga
płci, z którymi kiedy indziej wymienia się tylko uściski dłoni lub pocałunki w policzek.
Ładunek emocji jest wówczas tak wielki, że namiętne obejmowanie się dwóch mężczyzn czy
dwu kobiet, albo też kolegi i koleżanki, nie stanowi przekroczenia seksualnych tabu. Przy
niższym poziomie emocji powstałby pewien problem, ale w najbardziej dramatycznych
chwilach zapomina się o tabu. W naszej kulturze dopuszczalne jest obejmowanie się i
całowanie dwóch mężczyzn w chwilach triumfu, ulgi czy rozpaczy, ale w innych, mniej
dramatycznych sytuacjach nawet jakiś jeden element obejmowania się, taki jak trzymanie się
za ręce czy przytulenie policzka do policzka, natychmiast skojarzy się z homoseksualizmem.
Jest to różnica znamienna i domaga się wyjaśnienia. Mówi nam ona coś o sposobie, w
jaki podstawowe kontakty cielesne ulegają fragmentacji i formalizacji. Przede wszystkim
pełne objęcie jest naturalne między rodzicami a niemowlęciem i, co za tym idzie, chociaż
obserwujemy je rzadziej, także między rodzicami a starszym już dzieckiem. U dorosłych
typowe jest między kochankami i osobami obcującymi ze sobą płciowo. Dlatego inni dorośli,
odczuwając z różnych powodów potrzebę wzajemnego objęcia się, muszą jakoś wyraźnie dać
do zrozumienia, że w kontakcie tym nie ma elementu seksualnego. Służy temu zazwyczaj
jakiś sformalizowany fragment pełnego obejmowania się, fragment, który zgodnie z przyjętą
konwencją nie jest nacechowany seksualnie. Na przykład mężczyzna może położyć rękę na
ramieniu innego mężczyzny, nie narażając się na żadne fałszywe interpretacje seksualne ani
ze strony danej osoby, ani ze strony otoczenia. Gdyby jednak chodziło o jakieś inne proste
fragmenty, takie jak całowanie mężczyzny w ucho, natychmiast przypisano by temu
konotacje seksualne.
Co innego gdy widzi się dwóch mężczyzn obejmujących się, ściskających i całujących w
chwilach triumfu, nieszczęścia lub podczas spotkania rodzinnego. Wyklucza się treści
seksualne takiego zachowania, gdyż postrzega się je nie jako reakcję sformalizowaną, lecz
autentyczną. Otoczenie uznaje, że w tej sytuacji konwencja ustępuje przed silnymi emocjami.
Świadkowie wyczuwają intuicyjnie, że obserwują właśnie powrót do pierwotnych
preseksualnych objęć z okresu niemowlęctwa, pozbawionych wszystkich późniejszych
stylizacji okresu dorosłości, i dlatego akceptują taki kontakt jako zupełnie naturalny. W
gruncie rzeczy gdyby dwóch dorosłych homoseksualistów chciało nawiązać kontakt cielesny
na widoku publicznym, nie wywołując zwykłych w takich sytuacjach wrogich reakcji lub
zaciekawienia, powinni oni raczej z zapałem rzucić się sobie w ramiona, niż obdarzać się
delikatnymi pocałunkami.
Badanie różnych sformalizowanych fragmentów objęcia podstawowego powinno nam
unaocznić, jak za sprawą konwencji zostały one poszufladkowane na różne kategorie, przez
co każda z nich sygnalizuje obecnie coś bardzo szczególnego, co jest charakterystyczne dla
związku między osobami nawiązującymi kontakt.
Zanim jednak się tym zajmiemy, musimy wspomnieć o trzeciej kategorii pełnego objęcia,
a mianowicie o „triumfie sportowca”. Zwyczaj obejmowania się mężczyzn po jakimś
tragicznym wydarzeniu istnieje od bardzo dawna, ale namiętne uściski piłkarzy po zdobyciu
gola są czymś stosunkowo nowym. Jak doszło do tego, że tego rodzaju sytuacja nagle urosła
do rangi ważnego doświadczenia emocjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy
sięgnąć dużo dalej niż na boisko piłkarskie. Ściślej biorąc, musimy cofnąć się w czasie o
wiele setek lat.
Dwa tysiące lat temu, gdy świat był mniej zatłoczony, a stosunki między poszczególnymi
członkami danej społeczności były wyraźniej określone, pełne obejmowanie się występowało
dużo częściej jako zwykła forma powitania między równymi sobie. Objęcie z towarzyszącym
mu pocałunkiem występowało zarówno wzajemnie wśród mężczyzn jak wśród kobiet, a także
między mężczyznami i kobietami nie związanymi uczuciem miłości. W starożytnej Persji do
zwyczaju należało nawet wzajemne całowanie się w usta równych sobie mężczyzn, przy
czym pocałunek w policzek był zarezerwowany dla osób o nieco niższej randze społecznej.
Gdzie indziej jednak taki pocałunek stosowano między mężczyznami równymi sobie.
Sytuacja ta trwała przez wiele wieków i istniała jeszcze w średniowiecznej Anglii, gdzie
waleczni rycerze wzajemnie obejmowali się i całowali w chwilach, w których ich współcześni
następcy skinęliby tylko głową i uścisnęli wyciągniętą dłoń.
Pod koniec siedemnastego wieku sytuacja w Anglii zaczęła się zmieniać, a nie
zabarwione seksualnie obejmowanie się poczęło gwałtownie zanikać. Początkowo w
miastach, ale z wolna rozprzestrzeniło się na wieś, o czym dowiadujemy się z komedii
Congreve’a Światowe sposoby, z której pochodzi następująca kwestia: „Zda ci się pewnie, żeś
na wsi, gdzie braciszkowie, wydałe niezgrabiasze, ślinią się i całują, gdy się zdybią, i klepią
się po ramieniu, jak wachmistrz, gdy w areszt bierze. To iście u nas nie w modzie, miły panie
bracie”.
Życie towarzysko-społeczne w dużych miastach toczyło się w coraz większym
zagęszczeniu, stosunki międzyludzkie stawały się coraz bardziej skomplikowane i coraz
mniej uporządkowane, a wiek dziewiętnasty przyniósł pogłębienie tych tendencji. Wtedy to
starannie wypracowane ukłony i dygi, które przetrwały cały wiek osiemnasty, wyszły z
codziennego użycia i zaczęto je stosować tylko przy bardzo oficjalnych okazjach. W
pierwszym czy drugim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku pojawił się ów gest
symbolizujący kontakt cielesny, jakim jest uścisk dłoni, który przetrwał do dziś dnia.
Podobne tendencje, choć w różnym nasileniu, występowały coraz powszechniej.
Mieszkańcy krajów romańskich ograniczali bezpośrednie kontakty cielesne w dużo
mniejszym stopniu niż Brytyjczycy, i nawet w dwudziestym wieku dużo łatwiej akceptuje się
tam przyjacielskie uściski między dorosłymi mężczyznami. Tak jest do dziś i właśnie w
związku z tym zajmiemy się teraz zjawiskiem „uścisku piłkarskiego”. Futbol, czyli piłka
nożna, powstał w Wielkiej Brytanii i w dwudziestym wieku szybko rozprzestrzenił się po
całym świecie. W krajach romańskich zyskał on szczególną popularność i już wkrótce zaczęto
rozgrywać mecze międzynarodowe, którym towarzyszą wielkie emocje. Gdy drużyny z tych
krajów gościły w Anglii, namiętne uściski graczy po każdym strzelonym golu początkowo
spotykały się tam ze zdumieniem i drwinami, ale wszystko to wkrótce się zmieniło za sprawą
doskonałej ich gry. Z upływem lat „dobra robota, stary”, wypowiadane przez Brytyjczyków
do zdobywcy bramki, zaczęło wydawać się zbyt oschłe. Poklepywanie po plecach zostało
zastąpione delikatnymi uściskami, które z kolei przemieniły się w serdeczne obejmowanie się,
aż doszło do tego, że dzisiejsi kibice nie dziwią się już, widząc, jak zdobywca bramki
dosłownie niknie pod stertą ciał kolegów napierających na niego ze wszystkich stron i
gratulujących mu.
W tym jedynym szczególnym wątku zatoczyliśmy więc pełne koło – wróciliśmy do
czasów średniowiecznych rycerzy i ich dawno minionego świata. Nie wiadomo jeszcze, czy
ta tendencja rozszerzy się też na inne dziedziny. Niewykluczone, że tak się stanie, ale trzeba
tu pamiętać o pewnym ograniczeniu. Obejmowanie się piłkarzy na boisku nie ma w sobie
żadnego pierwiastka seksualnego. Gracze występują w ściśle określonych rolach, a ich
fizyczna męskość znajduje dobitny wyraz w brutalności gry. Zupełnie czym innym byłyby
sytuacje społeczno-towarzyskie, w których role zdefiniowane są mniej ściśle. Znaczące
wyjątki mogą występować jedynie w tych dziedzinach, w których wyrażanie silnych emocji
jest elementem składowym funkcji zawodowej, czego przykładem jest aktorstwo. Jeśli
wydaje nam się, że zwyczaje aktorów w tym względzie cechuje pewna przesada, musimy
pamiętać, po pierwsze, że ludzi tych specjalnie szkolono w swobodnym wyrażaniu uczuć, po
drugie, że działają oni w warunkach silnego napięcia emocjonalnego związanego z rodzajem
wykonywanej pracy, i po trzecie, że zawód ich jest wyjątkowo niepewny. Dlatego sposób
bycia aktorów może być rozumiany jako forma wzajemnego wsparcia.
Od pełnego objęcia przejdźmy teraz do mniej intensywnych form ekspresji. Dotychczas
mówiliśmy o maksymalnym objęciu frontalnym, w którym dwoje partnerów przyciska się do
siebie, stykając się przy tym głowami i otaczając wzajemnie ramionami. Gdy czynność tę
wykonuje się z mniejszą intensywnością, możemy zazwyczaj zaobserwować trzy istotne
zmiany. Ciała stykają się bokami, a nie twarzą w twarz, tylko jedno ramię obejmuje ciało
partnera, a głowy nie stykają się ze sobą, lecz są raczej odchylone. Moje obserwacje
dowiodły, że w zachowaniach osób dorosłych, w miejscach publicznych takie częściowe
objęcie występuje sześciokrotnie częściej niż pełne objęcie.
Objęcie barku. Najczęściej występującą formą częściowego objęcia jest objęcie barku –
jedna osoba otacza ramieniem drugą, kładąc przy tym rękę na jej bardziej odległym ramieniu.
Ta forma występuje dwa razy częściej niż inne formy objęcia częściowego.
Podstawowa różnica między tą formą objęcia a pełnym objęciem frontalnym polega na
tym, że zachowanie to jest domeną mężczyzn. Podczas gdy pełne objęcie stosowane było
równie często przez mężczyzn i przez kobiety, objęcie barku występuje u mężczyzn
pięciokrotnie częściej niż u kobiet. Przyczyna jest prosta: mężczyźni są wyżsi od kobiet,
kobiety patrzą na ogół na mężczyzn z dołu, niezależnie od ich wzajemnych stosunków w
innych płaszczyznach. Skutkiem tej różnicy anatomicznej jest to, że niektóre kontakty
cielesne łatwiej przychodzą mężczyznom niż kobietom, a jednym z nich jest właśnie objęcie
barku.
Okoliczność ta sprawia, że objęcie barku ma szczególny walor. Gdy zdarza się między
mężczyzną i kobietą, prawie zawsze obejmującym jest mężczyzna, co oznacza, że
zachowanie takie nie jest oznaką zniewieściałości. To z kolei oznacza, że mogą je też
stosować w nieformalnych sytuacjach zaprzyjaźnieni ze sobą mężczyźni, i nie nadaje to ich
kontaktowi odcienia seksualnego. Istotnie około jednej czwartej wszystkich objęć barku
zachodzi między mężczyznami, i jest to jedyna forma obejmowania się, która powszechnie
występuje w relacjach czysto męskich. W porównaniu z pełnym objęciem frontalnym różnica
ta jest uderzająca. To pierwsze zdarza się między mężczyznami na ogół tylko w chwilach
bardzo dramatycznych lub w chwilach szczególnego natężenia emocji, podczas gdy objęcie
barku nie jest związane z tak silnymi napięciami i jest częste wśród kolegów z drużyny,
„starych przyjaciół” czy „kumpli”.
Ta formuła „bezpiecznej męskości” nie ma zastosowania do innych rodzajów objęcia
częściowego, takich jak objęcie w talii. Ponieważ gest ten jest łatwiejszy do wykonania dla
przedstawicieli obu płci, a polega na umieszczeniu ręki w okolicy bliższej genitaliów, rzadko
kiedy występuje on między mężczyznami.
Po objęciach częściowych kolej na objęcia fragmentaryczne – jeszcze mniejsze ułamki
pełnego aktu objęcia. Tu widzimy podobne różnice. Niektóre objęcia fragmentaryczne nie
mają wydźwięku seksualnego i bez skrępowania są stosowane między mężczyznami, inne
zachowują swoje zabarwienie seksualne i są zazwyczaj zarezerwowane dla kochanków.
Ręka na ramieniu. Pospolitym gestem jest położenie jednej ręki na ramieniu partnera, co
nie stanowi żadnej formy rzeczywistego objęcia. Jest to proste zredukowanie objęcia barków
i, jak można się spodziewać, stosuje się je w podobnych okolicznościach. Ponieważ jest ono
nieco mniej intymne, tym częściej występuje między mężczyznami. I tak na cztery objęcia
barku tylko jedno zachodziło między mężczyznami, a w geście „ręka na ramieniu” jedno na
trzy.
Wzajemne wzięcie się pod rękę. Obserwując dalszy proces podziału aktu objęcia na
poszczególne elementy, dochodzimy do gestu wzajemnego wzięcia się pod rękę. I tu
zauważamy zastanawiającą zmianę: gest ten w coraz mniejszym zakresie występuje między
mężczyznami, co wyraża proporcja jeden na dwanaście. Musimy sobie zadać pytanie,
dlaczego ta jeszcze mniej intymna postać kontaktu cielesnego rzadziej zachodzi między
mężczyznami niż między mężczyznami a kobietami. Dzieje się tak dlatego, że jest to
zachowanie specyficznie kobiece. Gdy zdarza się między mężczyznami a kobietami, pięć razy
częściej stroną trzymającą pod rękę jest kobieta. Odwrotne proporcje stwierdziliśmy,
obserwując gest obejmowania barku. Oznacza to, że gest trzymania się pod rękę między
przedstawicielami tej samej płci jest uważany za objaw zniewieściałości. Na tej podstawie
można wnosić, że gest ten występujący między przyjaciółmi tej samej płci będzie częstszy
między kobietami niż między mężczyznami. Obserwacje to potwierdzają.
Analizując sytuację, kiedy jeden mężczyzna bierze pod rękę drugiego, stwierdzamy, że
zachowanie to właściwe jest dwóm kategoriom osób: pochodzącym z kręgu kultury
romańskiej i starszym. W krajach romańskich mężczyźni stosują to często, gdyż panuje tam
większa swoboda w sferze kontaktów cielesnych, a starsi – gdyż z jednej strony mają już za
sobą okres aktywności seksualnej, a z drugiej – poszukują wsparcia.
Ręka za rękę. Posuwając się dalej w kierunku od pełnego objęcia, przez objęcie barku,
położenie ręki na ramieniu i wzięcie się pod ręce, dochodzimy do trzymania się za ręce
(czego nie należy mylić z uściskiem dłoni, który zostanie omówiony później). Chociaż jest to
bardziej odległa forma kontaktu niż poprzednie trzy, gdyż ciała uczestniczących w nim osób
są zwykle oddzielone od siebie, ma on jednak coś wspólnego z pełnym objęciem, co odróżnia
go od poprzednich trzech form kontaktu. Jest to działanie wzajemne. Jeśli położę ci rękę na
barku, ty możesz nic nie robić, ale jeśli trzymam twoją rękę, to ty trzymasz moją. Ponieważ
gest ten występuje często między mężczyzną a kobietą i ponieważ wymaga uczestnictwa
obojga, nie ma on charakteru zachowania specyficznie męskiego ani kobiecego, lecz raczej
heteroseksualnego. Z tej racji staje się w istocie pomniejszoną wersją pełnego objęcia.
Dlatego nie można się dziwić, że rzadko uciekają się do niego dwaj dorośli mężczyźni.
Nie zawsze tak było. W czasach, gdy między mężczyznami występowało pełne
obejmowanie się, mogli oni także trzymać się za ręce, co było wyrazem nienacechowanej
seksualnie przyjaźni. Jako jeden z przykładów może tu służyć spotkanie dwóch
średniowiecznych monarchów. Zgodnie z ówczesnym zapisem „Gdy król Francji prowadził
do swojego namiotu króla Anglii, wzięli się obaj za ręce, a za nimi szli czterej książęta, także
trzymając się za ręce”. Wkrótce zwyczaj ten zaniknął i „prowadzenie się za rękę” stało się
zwyczajem par damsko-męskich. W dzisiejszych czasach czynność ta uległa modyfikacji. W
sytuacjach oficjalnych, gdy mężczyzna towarzyszy kobiecie, wprowadzając ją na salę
bankietową lub prowadząc ją wzdłuż kościelnej nawy, zamieniła się w trzymanie pod rękę. W
sytuacjach mniej oficjalnych występuje jako typowe trzymanie się za ręce, czyli wzajemne
obejmowanie dłoni. W sytuacjach większej intymności zdarza się połączenie obu tych
czynności.
Mimo tej ogólnej prawidłowości istnieją pewne sytuacje specjalne, w których
współcześni mężczyźni trzymają się jednak za ręce. Przykładem jest splatanie wielu rąk
podczas grupowych produkcji artystycznych pieśń lub kłanianie się w odpowiedzi na oklaski
publiczności. Ale nawet wtedy istnieje tendencja do przemiennego ustawiania się kobiet i
mężczyzn; w braku równowagi liczebnej albo gdy takie ustawienie sprawia zbyt wiele
zamieszania, możliwe jest trzymanie się za ręce z osobami tej samej płci. Grupa to wszak coś
innego niż para – już sam jej rozmiar wyklucza wszelkie podteksty seksualne.
Inna, bardzo wystylizowana wersja trzymania się mężczyzn za ręce polega na ujęciu
cudzej ręki i uniesieniu jej wysoko do góry na znak zwycięstwa. Chociaż ma to swoje źródła
w dziedzinie boksu, obecnie chyba nawet częściej można się z tym spotkać u polityków płci
męskiej, którzy zdają się wyobrażać sobie, że ręce ich zwycięskich towarzyszy wyposażone
są w rękawice bokserskie. Trzymanie się za ręce jest w tym kontekście dopuszczalne ze
względu na pierwotnie agresywny charakter uniesionego ramienia. Zanim nastąpiło
upiększenie tego gestu w postaci trzymania się za ręce, uniesione w górę pięści zwycięskiego
boksera sygnalizowały niewątpliwie, że jest on w stanie walczyć dalej, gdy jego przeciwnik
nie był już do tego zdolny. Jest to „zastygły” ruch intencjonalny ciosu znad głowy. Ten sam
gest został zaadoptowany przez współczesnych komunistów jako gest pozdrowienia. Badania
nad zachowaniem małych dzieci podczas bójek wykazały, że ta forma uderzania, czyli
uderzenie z góry, jest dla naszego gatunku formą podstawową i nie wymaga uczenia się.
Ciekawe, że współczesny bokser wciąż stosuje ten ruch intencjonalny jako gest zwycięstwa,
chociaż podczas prawdziwej walki już tego nie stosuje, posługując się bardzo
wystylizowanymi i „nienaturalnymi” ciosami frontalnymi. Fascynujące jest też to, że podczas
mniej sformalizowanych walk, jakimi są na przykład rozruchy uliczne, zarówno ich
uczestnicy jak policjanci zwykle uciekają się do bardziej prymitywnej formy ciosów znad
głowy.
Wracając teraz do kwestii trzymania się za ręce przez mężczyzn w miejscach
publicznych, odnotujmy pewien specjalny kontekst, w którym to zachowanie występuje. Mam
tu na myśli księży, zwłaszcza hierarchów Kościoła katolickiego. Często widuje się na
przykład papieża trzymającego za ręce wiernych obojga płci i wyjątek ten stanowi dobrą
ilustrację szczególnych praw znanej osobistości, której zachowanie może odbiegać od
konwencji. Papieski image jest tak całkowicie nieseksualny, że papież może przejawiać wiele
fragmentarycznych gestów intymności w stosunku do zupełnie nieznanych osób, gestów, o
których zwykły człowiek nie mógłby nawet pomyśleć. Któż inny mógłby na przykład
wyciągnąć ręce i objąć nimi policzki pięknej dziewczyny, nie budząc żadnych skojarzeń
seksualnych? Papież może istotnie zachowywać się jak jakiś „ojciec święty”, którym to
mianem jest obdarzany, i bez skrępowania nawiązywać intymne kontakty cielesne z
dorosłymi obcymi ludźmi, jak robiłby to prawdziwy ojciec ze swoimi prawdziwymi dziećmi.
Przyjmując rolę superojca, papież może odrzucić obowiązujące innych ludzi ograniczenia w
sferze kontaktów cielesnych i powrócić do bardziej naturalnych, pierwotnych przejawów
intymności, typowych dla wczesnej fazy relacji rodzice-dziecko. Jeśli nawet wydaje się, że
podlega on większym zahamowaniom w stosunku do wiernych niż prawdziwy ojciec i jego
dzieci, nie jest to spowodowane względami seksualnymi, które ograniczają nas wszystkich,
lecz raczej faktem, że mając przed sobą rodzinę składająca się z pięciuset milionów dzieci,
jest zmuszony oszczędniej szafować swoimi siłami.
Do tej chwili podróżowaliśmy jak gdyby, poruszając się w kierunku od pełnego objęcia,
przez barki, wzdłuż ramienia aż do dłoni, gdzie zakończyliśmy naszą podróż. Teraz pora
przyjrzeć się, jak inne części ciała wchodzą we wzajemny kontakt podczas pełnego objęcia, i
przekonać się, czy one także uczestniczą we fragmentarycznych gestach bliskości cielesnej,
obecnych w codziennych relacjach między ludźmi.
Łatwo zrozumieć, dlaczego wzajemne przyciskanie się torsami i nogami podczas pełnego
objęcia frontalnego nie generuje, jak się wydaje, zbyt wielu takich gestów. Wzajemne
dotykanie się w takie miejsca na widoku publicznym oznaczałoby nadmierne zbliżanie się do
zakazanych okolic płciowych. Istnieje jednak jeszcze jedna ważna strefa kontaktowa
uczestnicząca w pełnym objęciu, a jest nią głowa. Przy intensywnym obejmowaniu się głowy
stykają bokami, a jednocześnie są obiektem pieszczot rąk lub też bywają dotykane ustami. Z
tych czynności wyodrębniły się trzy ważne elementy bliskości cielesnej, które występują w
codziennych relacjach między ludźmi: kontakt głowa-głowa, kontakt ręka-głowa i pocałunek.
Głowa. Dotykanie ręką głowy partnera i wzajemne stykanie się głowami, a zwłaszcza to
pierwsze jest specjalnością młodych kochanków. U kochanków w młodym wieku kontakty
ręka-głowa są czterokrotnie częstsze niż u starszych par małżeńskich, a kontakty głowa-głowa
dwukrotnie częstsze, a jedne i drugie stoją w sprzeczności z takimi przejawami intymności
jak objęcie barku, które jest powszechniejsze wśród par w starszym wieku.
Mężczyźni między sobą rzadko praktykują kontakt głowami. Gdy mężczyźni „zbliżają się
do siebie głowami”, służy to poufnej konwersacji, a nie manifestuje prawdziwej intymności
cielesnej. Gdy mężczyzna dotyka ręką głowy innego mężczyzny, może to robić z trzech
szczególnych powodów: aby udzielić pierwszej pomocy, aby udzielić błogosławieństwa, aby
zaatakować. Gdy mężczyzna (lub kobieta) styka się z ofiarą wypadku, podlega silnemu
oddziaływaniu sygnałów wysyłanych przez bezradnego rannego, podobnych do sygnałów
wysyłanych przez małe dziecko. Dlatego na przykład zdjęcia ofiar zamachów prawie zawsze
pokazują kogoś tulącego w rękach głowę ofiary. Z medycznego punktu widzenia jest to
postępowanie wątpliwe, ale nie ma tu miejsca na medyczną logikę. Nie jest to profesjonalny
akt pomocy osoby wyszkolonej, lecz reakcja bardziej fundamentalna, mająca związek z
elementarną opieką, jaką roztaczają rodzice nad bezradnym dzieckiem. Osoba, która nie ma
odpowiedniego wyszkolenia, przed udzieleniem pierwszej pomocy nie jest w stanie
zastanowić się i dokonać przemyślanej analizy obrażeń, jakie odniosła ofiara. Próbuje
natomiast, wyciągnąwszy ręce, dotknąć ofiary lub unieść ją – co jest elementarnym gestem
pociechy – nie biorąc pod uwagę dodatkowych szkód, jakie może to wyrządzić. Zbyt przykro
stać obok i kalkulować chłodno, jakie kroki należy podjąć. Przemożna jest chęć
pocieszającego kontaktu cielesnego, ale trzeba pamiętać, że czasami może on mieć fatalne
skutki. Jako mały chłopiec, nieświadom tego, co się dzieje, widziałem kiedyś, jak pewien
człowiek został w ten sposób pozbawiony życia. Rannego w wypadku śpieszący mu z
pomocą ludzie podnieśli i obejmując delikatnie ramionami, umieścili w samochodzie, chcąc
go zawieźć do szpitala. Ten akt miłości zabił go, gdyż na skutek ruchu złamane żebra przebiły
płuca. Gdyby „bezlitośnie” zostawiono go na miejscu wypadku do czasu przybycia pomocy z
noszami – może by przeżył. Popęd do nawiązywania kontaktów cielesnych w chwilach
tragedii jest więc bardzo silny i dotyczy zarówno mężczyzn jak kobiet, gdyż w nieszczęściu
płeć się nie liczy.
Udzielanie błogosławieństwa przez księdza, na przykład położenie przez biskupa rąk na
głowie podczas wyświęcania lub podczas bierzmowania, jest również pozbawione elementów
seksualnych. Mamy tu znów kopiowanie pierwotnej relacji rodzic-dziecko.
Atak ręką ze strony jednego mężczyzny wymierzony w głowę innego mężczyzny sam w
sobie nie wymaga komentarza, ale może być źródłem intymności między mężczyznami. Gdy
mężczyzna czuje potrzebę, by na znak przyjaźni dotknąć głowy innego mężczyzny, ale
odczuwa zahamowania przed gestem przyjaznej pieszczoty, może zastosować prosty sposób,
jakim jest udawanie agresji. Zamiast pogłaskać go w głowę, co miałoby zbyt wyraźny
wydźwięk seksualny, może skierować przeciw niemu „żartobliwy atak”, czyli na przykład
może mu zmierzwić włosy albo ścisnąć za szyję pozorując chwyt. Podobnie jak zabawa w
udawane bicie się pomagała rodzicom kontynuować relacje intymne z dorastającymi dziećmi,
tak wiele elementów udawanego ataku pozwala mężczyznom na gesty intymności z
jednoczesnym zachowaniem męskości.
Pocałunek. W ten sposób dochodzimy do ostatniej z ważnych pochodnych objęcia
podstawowego, a mianowicie do pocałunku, który jest czynnością intrygującą i mającą długą
historię. Jeżeli ktoś sądzi, że pocałunek jest czynnością prostą, niech przez chwilę pomyśli,
jak wiele różnych form może on przybrać, nawet w dzisiejszym, rzekomo wyzwolonym
społeczeństwie. Kochankowie całują się w usta, starego przyjaciela płci przeciwnej całuje się
w policzek, a niemowlę całuje się w główkę. Gdy dziecko skaleczy się w palec, całuje się je
w ten palec, „żeby się zagoił”. W obliczu niebezpieczeństwa całuje się maskotkę „na
szczęście”. Grając na pieniądze w kości, całuje się kostkę przed jej rzuceniem. Będąc drużbą
na ślubie, całuje się pannę młodą. Będąc człowiekiem religijnym, całuje się biskupa w
pierścień na znak szacunku lub też całuje się Biblię, składając przysięgę. Żegnając się z kimś,
kto jest już poza naszym zasięgiem, składa się pocałunek na własnej dłoni i dmuchnięciem
przesyła się go w kierunku żegnanej osoby. O nie, pocałunek wcale nie jest czymś prostym i
aby pojąć jego znaczenie, musimy znowu cofnąć wskazówki zegara.
Najbardziej wrażliwymi miejscami ludzkiego ciała są koniuszki palców, łechtaczka,
koniuszek prącia, język i wargi. Nic więc dziwnego, że wargi tak często biorą udział w
intymnych kontaktach cielesnych. Zaczyna się to od ssania piersi matki, które dostarcza
przyjemności dotykowych jako dodatku do przyjemności płynącej z uzyskania mleka.
Udowodniono to, badając zachowanie niemowląt, które miały nieszczęście urodzić się z wadą
polegającą na zablokowaniu przełyku i dlatego trzeba je było karmić sztucznie.
Zaobserwowano, że podawane im do ssania gumowe sutki działały na niemowlęta kojąco
przestawały one płakać. Ponieważ dzieci te nigdy nie przyjmowały żadnego pożywienia
drogą ustną, przyjemność płynąca z trzymania sutka między wargami nie mogła mieć
związku z uzyskiwaniem mleka, które zwykle towarzyszy takiej czynności. Musi tu więc
chodzić o kontakt jako taki. Podobnie też dotykanie ustami czegoś miękkiego stanowi ważny,
elementarny, samoistny przejaw intymności.
W miarę jak dziecko rośnie i rozwija swoje kontakty z matką typu głowa-głowa, w
których czuje na skórze przyciśnięte usta matki, a własnymi ustami czuje jej skórę – jak łatwo
zauważyć – te wczesne kontakty ustne przekształcają się w silnie oddziałującą czynność
przyjaznego powitania. Podczas aktu obejmowania w dzieciństwie usta zwykle dotykają
policzka matki lub bocznej części jej głowy. Jak już wspominałem, w dawnych czasach, gdy
między dorosłymi obojga płci pełne objęcie występowało znacznie częściej, pocałunek w
policzek był zwykłą formą kontaktu z udziałem ust między równymi sobie. Był to w jakimś
sensie pierwotny pocałunek powitalny przejęty z niewielkimi modyfikacjami wprost z okresu
dzieciństwa, który przetrwał przez wiele wieków aż do czasów współczesnych. W naszej
kulturze zaprzyjaźnieni ze sobą ludzie, mężczyźni i kobiety, a także krewni wciąż wymieniają
takie pocałunki podczas powitań i pożegnań i czynność ta nie ma w sobie żadnych implikacji
seksualnych. To samo można powiedzieć o dorosłych kobietach całujących inne dorosłe
kobiety. Wśród dorosłych mężczyzn sytuacja różni się dość znacznie w różnych krajach,
bowiem na przykład Francja nie odeszła tak daleko od pradawnego obyczaju jak Anglia.
Całowanie się wprost w usta poszło inną drogą. W różnych czasach i miejscach
stosowano je do pewnego stopnia jako pozbawione znamion seksu powitanie między bliskimi
przyjaciółmi, ale takie połączenie ze sobą dwóch otworów w ciele bywa zazwyczaj
postrzegane jako przejaw nadmiernej intymności nawet między bliskimi przyjaciółmi, i
ogólnie mówiąc, zaczęło się coraz bardziej ograniczać do kontaktów między kochankami i
małżonkami.
Ponieważ kobiece piersi stanowią sygnał seksualny, a zarazem są organem karmienia,
całowanie przez mężczyznę kobiecych piersi również stało się w tym kontekście czynnością
całkowicie seksualną, mimo swojego podobieństwa do elementarnej czynności ssania piersi w
niemowlęctwie. Nie trzeba dodawać, że całowanie w narządy płciowe także jest czynnością
wyłącznie seksualną, jak też w istocie całowanie wielu innych części ciała, a zwłaszcza torsu,
ud i uszu. Jednakże niektóre szczególne części ciała zostały formalnie wyodrębnione dla
celów specjalnego rodzaju całowania nieseksualnego – które można by określić jako
pocałunek poddaństwa i pocałunek szacunku. Różnią się one zdecydowanie zarówno od
pocałunku przyjaźni jak od pocałunku seksualnego; aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się,
jaki widok przedstawia sobą osobnik poddany w oczach osoby dominującej.
Z badań nad zachowaniem zwierząt dobrze wiadomo, że jednym ze sposobów na
łagodzenie agresji zwierzęcia dominującego jest nadanie sobie wyglądu czegoś mniejszego, a
przez to mniej mu zagrażającego. Gdy czuje się ono mniej zagrożone przez nas, postrzega nas
jako mniejsze wyzwanie dla jego nadrzędności i tym samym nie czuje się zmuszone do
podjęcia przeciw nam jakiejś akcji. Po prostu będzie nas ignorowało, jako że znajdujemy się
poniżej niego, zarówno w przenośni jak i dosłownie, a przecież jeśli jesteśmy akurat
zwierzęciem słabszym, o to nam właśnie chodzi (przynajmniej w danej chwili). I dlatego u
licznych gatunków zwierząt można zaobserwować pozy łagodzące, takie jak: najrozmaitsze
rodzaje płaszczenia się, kulenia, czołgania, garbienia się oraz spuszczania oczu i głowy.
Podobnie jest u człowieka. Gdy nie istnieją żadne nakazy formalne, reakcja przybiera
zwierzęcą formę płaszczenia się nisko przy ziemi, ale w wielu sytuacjach reakcja człowieka o
niższej kondycji przybrała formy wysoce wystylizowane, a owe stylizacje różnią się znacznie
w zależności od miejsca i czasu. Nie znaczy to jednak, że nie mogą one podlegać analizie
biologicznej – wszystkie, bez żadnych wyjątków, mają wszak w sobie pewne podstawowe
cechy, które w oczywisty sposób ujawniają ich związek z sygnalizującym uległość
zachowaniem u innych gatunków zwierząt.
Najskrajniejszą formą poddańczego poniżenia ciała spotykaną u człowieka jest leżenie z
twarzą do ziemi. Wyjąwszy pochówek w ziemi, nie można już przyjąć pozycji niższej. Ale
osoba dominująca może jeszcze wzmocnić efekt poniżenia, co zresztą często robi,
przyglądając się podległemu z wysokości jakiegoś podestu lub tronu. Ten akt całkowitej
służalczości był powszechnie i szeroko stosowany w starożytnych królestwach – wykonywali
go jeńcy wobec swych zdobywców, niewolnicy wobec właścicieli i służący wobec panów.
Między takim aktem a pozycją w pełni wyprostowaną istnieje cała gama sformalizowanych
sposobów wyrażania podległości. Przyjrzyjmy się im pokrótce.
Kolejną formą zachowania sygnalizującego podległość, w skali wznoszącej się, jest
wschodni obyczaj zwany „kowtow”, to znaczy taki sposób kłaniania się, że ciało nie znajduje
się w pozycji leżącej, lecz klęczącej, przy czym zgina się, dopóki czoło nie dotknie ziemi.
Następnym etapem jest klęczenie na obu kolanach bez pochylania się. Było ono często
stosowane w starożytności w stosunku do suwerena, ale w czasach przed średniowiecznych
pojawiła się pozycja bardziej uniesiona ku górze, jaką jest przyklęknięcie tylko na jedno
kolano. Mężczyźni otrzymywali wówczas wyraźne polecenie, aby klękanie na oba kolana
zarezerwować wyłącznie dla Boga, któremu należało okazywać nieco więcej szacunku niż
ówczesnym władcom. W czasach współczesnych rzadko zdarza się komuś klękać przed
innym człowiekiem, wyjąwszy pewne uroczystości państwowe z udziałem monarchów, ale
wierni w kościołach do dziś kultywują starożytny zwyczaj klękania na oba kolana, jako że
Bóg, w odróżnieniu od współczesnych władców, zachował swój dominujący status.
Następny etap to dworskie dyganie, które jest w gruncie rzeczy ruchem intencjonalnym
przyklęknięcia na jedno kolano. Podczas tej czynności jedną nogę odsuwa się lekko do tyłu,
jakby mając zamiar dotknąć kolanem ziemi, po czym ugina się oba kolana, nie dotykając
jednak ziemi i nie pochylając ciała do przodu. Aż do czasów Szekspira takie dygnięcia
wykonywali zarówno mężczyźni jak kobiety. Przynajmniej pod tym względem obowiązywała
równość płci. Nie istniał jeszcze wówczas ukłon męski. Z nadejściem dygnięcia
przyklęknięcie na jedno kolano zaczęło zanikać i pozostało w użyciu jedynie w stosunku do
monarchów.
W siedemnastym wieku nastąpiło zróżnicowanie według płci, gdyż mężczyźni zaczęli się
kłaniać w pas, a kobiety pozostały przy dygnięciu. Obie czynności były obniżeniem pozycji
ciała przed osobą dominującą, ale odbywało się to w zupełnie różny sposób. Od tego czasu
sytuacja zasadniczo nie zmieniła się, z tym tylko, że zakres tych zachowań uległ
ograniczeniu. Zamaszysty i skomplikowany ukłon czasów Restauracji zastąpił dużo prostszy i
sztywniejszy ukłon wiktoriański, a dworskie dyganie zredukowało się do zwykłego
pojedynczego dygnięcia. Obecnie kobiety rzadko już wykonują dworskie dyganie, wyjąwszy
uroczystości z udziałem wielkich władców lub monarchów, a mężczyźni, jeśli w ogóle się
kłaniają, najczęściej ograniczają się do pochylenia głowy.
Jedyny wyjątek od tej zasady przetrwał w teatrze, gdzie po zakończeniu widowiska
wykonawcy cofają się często o kilka wieków i demonstrują głębokie ukłony i skomplikowane
dworskie dygania. Spotykamy się tu czasem z ciekawą, zupełnie nową modą: kobiety kłaniają
się głęboko w pas, tak samo jak mężczyźni. Wygląda na to, że ten powrót do równości płci w
akcie poddaństwa jest odzwierciedleniem nowego kierunku, jakim jest zrównanie płci we
wszystkich innych dziedzinach; jeśli tak, to mężczyźni mogą i tak podkreślać swoją
przewagę, gdyż to kobiety przyjęły obyczaj męski, a nie mężczyźni wrócili do
średniowiecznego dygania. Może jednak źródło ukłonów wykonywanych przez aktorki jest
zupełnie inne, nie ma związku z maskulinizacją współczesnej kobiety w naszej kulturze. Być
może ma swoje początki we wczesnych okresach aktorstwa, kiedy to wszyscy aktorzy byli
płci męskiej, a połowa mężczyzn była sfeminizowana, by móc grać role żeńskie. Może
współczesna aktorka, kłaniając się, nawiązuje do tradycji, naśladując swoich poprzedników,
którzy byli męskimi transwestytami. Dopuszczając taką możliwość, uważam to wyjaśnienie
za mniej przekonujące niż to, że kobieta robi to w poczuciu, iż w ten sposób dołącza do
mężczyzn.
Całe to kłanianie się i szuranie nogami składające się na dawniejsze powitania dziś
niemal powszechnie zastąpił daleko bardziej bezpośredni, prosty uścisk dłoni. Nie wymaga on
już żadnego pochylania czy zginania ciała. Witamy się w pozycji wyprostowanej i w ten
sposób pokazujemy, jak daleko odeszliśmy od płaszczenia się i służalczości. Obecnie
wszyscy ludzie nie tylko „rodzą się równi”, ale też pozostają tacy, przynajmniej w akcie
witania się osób dorosłych.
Omówiłem obszernie te formalne aspekty powitań, mimo że aż do etapu uścisku dłoni
same w sobie nie stanowią one przejawów intymności wyrażanej w kontaktach cielesnych.
Dygresja ta była jednak potrzebna, gdyż powitania są ważne w związku z pocałunkiem
wyrażającym szacunek. Stwierdziłem na początku, że w czasach starożytnych ludzie równi
sobie całowali się w policzek, to znaczy na tej samej wysokości, jeśli brać pod uwagę budowę
ciała. Jednak nie do pomyślenia było, by osoba podporządkowana całowała w ten sposób
swojego zwierzchnika. Jeśli trzeba było okazać przyjaźń przez dotknięcie wargami, należało
to wykonać na niższym poziomie, stosownym do poziomu swojej podrzędności. Dla najniżej
podporządkowanych oznaczało to pocałowanie osoby dominującej w stopę. Dla nędznego
jeńca nawet to było zbyt zaszczytne, toteż musiał on całować ziemię w pobliżu buta osoby
dominującej. W dzisiejszych czasach takie zachowania są rzadkością, bowiem władcy nie są
już tym, czym byli dawniej, ale nawet dziś na przykład władca Etiopii może zostać w ten
sposób publicznie uhonorowany przez jednego ze swoich poddanych. Takie wciąż istniejące
wyrażenia jak „zmiatać proch sprzed czyichś stóp” czy „lizać buty” są echem dawnych
upokorzeń.
Osobom nieco wyższej kondycji społecznej pozwalano całować kraj szaty lub kolano
osoby dominującej. Na przykład biskupowi wolno było całować w kolano papieża, ale
zwykły śmiertelnik musiał się zadowolić całowaniem krzyża wyhaftowanego na jego prawym
bucie.
Posuwając się ku górze, dochodzimy do całowania ręki. Takim pocałunkiem obdarzano
wielu dominujących mężczyzn, ale obecnie, wyłączając hierarchów kościelnych,
rezerwujemy go dla wyrażenia szacunku damom, a i to tylko w niektórych krajach i w
niektórych sytuacjach.
Istniały więc cztery miejsca na ludzkim ciele, które, że się tak wyrażę, miały licencję na
nieseksualne pocałunki: policzek – dla wyrażenia życzliwej równości; ręka – dla wyrażenia
głębokiego szacunku; kolano – dla wyrażenia pokornego poddania; i stopa – dla wyrażenia
uniżoności i służalczości. Dotykanie wargami było zawsze takie samo, ale im niższy był
punkt ich przyłożenia, tym niższy wyrażało ono status w stosunku do osoby całowanej.
Pomimo całej pompy i rytualizmu takiego całowania zachowanie to niewiele odbiegało od
sekwencji typowo zwierzęcych póz uspokajających. Gdy pominie się szczegóły
charakterystyczne dla poszczególnych odmian kulturowych i spojrzy się na tę czynność jako
na całość, nawet najbardziej dworskie wzorce zachowania się ludzi zdumiewająco
przypominają wzorce zachowań zwierzęcych, które obserwujemy wokół siebie.
Wymieniłem przedtem wiele współczesnych form całowania, wśród których kilka, jak się
może wydawać, pominąłem w szczegółowych wyjaśnieniach, na przykład całowanie kości do
gry przed ich rzuceniem, całowanie maskotki, czy też całowanie skaleczonego palca, by się
zagoił. Te i wszelkie inne podobne czynności, zasadniczo mając sprowadzać szczęście, są
spokrewnione z pocałunkiem szacunku, który właśnie tu opisuję. Boga, który jak nikt
dominuje nad nami wszystkimi, pocałować nie można i dlatego wiernym muszą wystarczać
Jego symbole, a więc krzyże, Biblię i inne podobne przedmioty. Ponieważ ich całowanie
symbolizuje całowanie Boga, czynność ta przynosi szczęście po prostu dlatego, że uśmierza
Jego gniew. Dlatego też każdą szczęśliwą maskotkę traktuje się jako relikwię. Być może
dziwna wydaje się myśl, że hazardzista w Las Vegas, chuchając na kości, całuje Boga, ale w
istocie to właśnie robi. Także trzymając kciuki na szczęście, nie czyni nic innego niż pełen
czci znak krzyża, aby powstrzymać gniew boży. Gdy żegnając się całujemy własne ręce lub
gdy zdmuchujemy z dłoni pocałunek, przesyłając go odjeżdżającym, wykonujemy jeszcze
inną starodawną czynność, gdyż w dawniejszych czasach całowanie własnej ręki było oznaką
większej służalczości niż całowanie ręki osoby dominującej. Całowanie własnej ręki w porcie
lotniczym jest jedyną pozostałością tego zwyczaju, mimo że obecnie wykonujemy ten gest
raczej ze względu na oddalenie, a nie ze względu na służalczość.
Uścisk dłoni. Pożegnalnym pocałunkiem zamykamy rejestr różnych postaci objęcia
fragmentarycznego wraz ze wszystkimi jego zawiłościami i przechodzimy do ostatniego
rodzaju kontaktów cielesnych między dorosłymi, czyli do uścisku dłoni. Jest on na tyle
ważny, że zasługuje na szczegółowe zbadanie. Wspomniałem już, że wszedł on w
powszechne użycie dopiero około stu pięćdziesięciu lat temu, ale będące jego prekursorem
splecenie rąk znamy już z dużo wcześniejszych czasów. W starożytnym Rzymie wyrażało
ono uroczyste przyrzeczenie i przez blisko dwa tysiące lat to właśnie było jego najważniejszą
funkcją. Na przykład w średniowieczu mężczyzna klękając splatał ręce ze swoim
zwierzchnikiem i w ten sposób ślubował mu wierność. Wzmianki o towarzyszącym temu
potrząsaniu splecionych dłoni pochodzą już z szesnastego wieku. Zwrot „potrząsnęli
złączonymi dłońmi i przysięgli sobie braterstwo” pojawia się w sztuce Szekspira Jak wam się
podoba, gdzie gest ten wyraża przypieczętowanie zgody.
Na początku dziewiętnastego wieku sytuacja uległa zmianie. Chociaż uścisk i
potrząśnięcie dłoni wciąż stosowano po złożeniu przyrzeczenia lub zawarciu umowy jako akt
przypieczętowania, po raz pierwszy zaczęto stosować tę czynność również podczas zwykłych
pozdrowień. Stało się to za sprawą rewolucji przemysłowej i szerokiej ekspansji klas
średnich, pogłębiającej jeszcze przepaść między arystokracją a chłopstwem. Ci nowi
pośrednicy prowadzący interesy handlowe i zawodowe nieustannie „dokonywali transakcji” i
„zawierali umowy”, które przypieczętowywali niezbędnymi uściskami dłoni. Transakcje i
handel stawały się nowym stylem życia, a ten rodzaj aktywności zaczął coraz bardziej
wpływać na stosunki społeczne. W ten sposób uścisk dłoni towarzyszący zawieraniu umowy
wtargnął również do sytuacji towarzyskich. Jego formuła: „oferuję ci wymianę życzliwych
pozdrowień”, uwiarygodniała handel wymienny. Z czasem uścisk dłoni wyparł inne formy
pozdrowień, aż wreszcie w czasach dzisiejszych wszedł w powszechne użycie jako
podstawowy gest powitalny wykonywany nie tylko przy spotkaniu osób równych sobie, ale
także w kontaktach osób podległych ze swoimi zwierzchnikami. Podczas gdy dawniej
mieliśmy do dyspozycji szeroki zakres możliwości właściwych dla różnych sytuacji
towarzysko-społecznych, dziś mamy tylko tę jedną. Prezydent wykonuje ten sam gest wobec
farmera, który farmer wykonuje wobec prezydenta, a więc obaj z uśmiechem na twarzy
wyciągają ku sobie ręce, obejmują je i potrząsają nimi. Co więcej, gdy jakiś prezydent
spotyka się z innym prezydentem albo gdy farmer spotyka się z innym farmerem, zachowują
się oni dokładnie tak samo. W kategoriach intymności cielesnej czasy na pewno uległy
zmianie. O ile jednak wszechobecny uścisk dłoni w pewnym względzie uprościł sprawy, to w
innym względzie je skomplikował. Wiemy, co należy robić, ale nie wiemy dokładnie kiedy.
Kto wyciąga rękę do kogo?
Współczesne podręczniki dobrego wychowania pełne są sprzecznych porad, co wyraźnie
wskazuje na istnienie wielkiego zamieszania w tej kwestii. Jeden z nich utrzymuje, że
mężczyzna nigdy pierwszy nie wyciąga ręki do kobiety, gdy tymczasem inny informuje, że w
wielu miejscach świata właśnie mężczyzna ma wykazać inicjatywę. Jeden podręcznik mówi,
że młody nigdy nie powinien wyciągać ręki do starszego, a inny radzi, że jeśli mamy
jakiekolwiek wątpliwości, powinniśmy wyciągnąć rękę, by nie zranić czyichś uczuć. Jeden z
autorytetów obstaje przy tym, że podając rękę kobieta powinna wstać, inny zaś – że powinna
pozostać w pozycji siedzącej. Dalsze komplikacje zależą od tego, czy jesteśmy gospodarzami
czy gośćmi, gdyż gospodarze płci męskiej wyciągają rękę do gości płci żeńskiej, ale goście
płci męskiej czekają na wyciągnięcie ręki przez gospodynię. Istnieją też różnice w zasadach
odnoszących się do biznesu i do życia towarzyskiego. Jeden z podręczników posuwa się
jednak do twierdzenia, że „w kwestii podawania ręki do uścisku nie istnieją żadne reguły”, ale
należy to chyba uznać za krzyk rozpaczy w sytuacji, gdy tak naprawdę reguł tych jest
stanowczo zbyt dużo.
Jak więc widać, w tej pozornie prostej czynności, jaką jest uścisk dłoni, kryje się pewna
komplikacja i jeśli chcemy zrozumieć, skąd wzięło się całe to zamieszanie, musimy tę
komplikację rozwikłać. Aby tego dokonać, musimy spojrzeć na źródła tej czynności. Cofając
się aż do naszych krewniaków w świecie zwierząt zauważymy, że podporządkowany
szympans często łagodzi agresję osobnika dominującego wyciągając ku niemu bezwładną
rękę, gestem jakby żebraczym. Gdy czynność ta zostanie odwzajemniona, oba zwierzęta
przez chwilę stykają się dłońmi, co bardzo przypomina krótki uścisk dłoni. Ten wstępny
sygnał przekazuje następującą treść: „Widzisz, jestem tylko nieszkodliwym żebrakiem, który
nie odważy się ciebie zaatakować”, odpowiedź zaś oznacza: „Ja też ciebie nie zaatakuję”.
Między równymi sobie, jako gest życzliwości, oznacza to po prostu: „Nie zrobię ci krzywdy,
jestem twoim przyjacielem”. Tak więc u szympansów wyciągnięcie ręki może zainicjować
osobnik podporządkowany w stosunku do osobnika dominującego, i jest to wówczas gest
uległości, albo osobnik dominujący w stosunku do osobnika podporządkowanego, i jest to
gest uspokajający, albo wreszcie może on być wykonany przez równych sobie jako akt
przyjaźni. Tak czy inaczej, w tym kształcie jest to zasadniczo gest łagodzenia agresji, a w
kategoriach współczesnych podręczników dobrego wychowania należałoby go raczej
przypisać sytuacjom, w których osobnik podporządkowany jako pierwszy wyciąga rękę do
osobnika dominującego.
Przechodząc teraz do starodawnego ściskania się za ręce, musimy się mu przyjrzeć w
podobnym świetle. Mówiąc konkretnie, wyciągnięcie otwartej dłoni miało pokazać, że nie ma
w niej broni, co wyjaśnia też, dlaczego wyciągamy prawą rękę, czyli tę, w której zwykle
trzyma się broń. Takie pokazywanie ręki słabszego silniejszemu mogło być znakiem
poddania, albo silniejszego słabszemu – gestem uspokajającym, jak wśród szympansów.
Stając się silnym, wzajemnym uściskiem dłoni, gest ten zamienił się w energiczną czynność
znamionującą zawarcie paktu wzajemnej akceptacji, przynajmniej na pewien czas, między
dwiema równymi sobie osobami. Jednak w swojej istocie jest to wciąż akt, w którym żaden z
dwóch uczestników nie utwierdza się w swojej dominacji, lecz każdy, niezależnie od swego
względnego statusu, demonstruje, że jest chwilowo nieszkodliwy.
Jest to jedno z możliwych źródeł współczesnego uścisku dłoni, ale jest też inne, które
zaciemnia ten obraz. Jedną z ważnych czynności wykonywanych przez mężczyznę przy
powitaniu kobiety było całowanie w rękę. Czyniąc to, mężczyzna przed złożeniem pocałunku
ujmował w swoją rękę wyciągniętą w jego kierunku dłoń kobiety. Gdy czynność ta uległa
stylizacji, intensywność jej głównego elementu, czyli pocałunku, osłabła do tego stopnia, że
usta mężczyzny zbliżały się do zewnętrznej strony dłoni kobiety i nie dotykając jej,
wykonywały pocałunek w powietrzu. Ulegając dalszemu skonwencjonalizowaniu, czynność
ta ograniczała się niekiedy jedynie do ujęcia i uniesienia kobiecej dłoni z lekkim skłonem
głowy w jej kierunku. W tej zmodyfikowanej formie jest to ni mniej, ni więcej tylko lekkie
potrząśnięcie dłoni. Jeden z autorów widzi w tym jedyne źródło współczesnego uścisku dłoni:
„Wydaje się, że uścisk dłoni jako kontakt powitalny jest późniejszą pochodną »pocałunku w
twarz«, przy czym ogniwem pośrednim był »pocałunek w rękę«„. W tym świetle
wyciągnięcie ręki byłoby aktem zdecydowanej dominacji nad podwładnym i jako takie
zasadniczo różniłoby się od uścisku dłoni wyrażającego układ zawarty między mężczyznami.
Tymczasem słuszna jest chyba zarówno teoria splatania rąk jak teoria całowania w rękę i
owo podwójne pochodzenie jest powodem całego zamieszania panującego we współczesnych
podręcznikach dobrego wychowania. Sedno sprawy tkwi w tym, że w dzisiejszych czasach
istnieje wiele okoliczności, w których podajemy sobie ręce. Robimy to na powitanie, na
pożegnanie, zawierając układ, dobijając targu, gratulując, przyjmując wyzwanie, wyrażając
podziękowanie, wyrażając współczucie, godząc się po sprzeczce i życząc szczęścia.
Występują tu dwa elementy. W niektórych okolicznościach uścisk dłoni symbolizuje więź
między przyjaciółmi, a w innych tylko to, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni w danej chwili.
Gdy wymieniam uścisk dłoni z człowiekiem, którego właśnie poznałem, jest to tylko
grzeczność i nie mówi nic o naszych przeszłych czy przyszłych wzajemnych stosunkach.
Inaczej mówiąc, można stwierdzić, że współczesny uścisk dłoni jest aktem podwójnym,
który udaje akt pojedynczy. „Układowy uścisk dłoni” i „powitalny uścisk dłoni” mają inne
pochodzenie i inne funkcje, ale ponieważ osiągnęły wspólną formę, myślimy o nich po prostu
jako o „przyjacielskim uścisku dłoni”. Stąd wywodzi się całe zamieszanie. Problem ten nie
istniał aż do wczesnych czasów wiktoriańskich. Wówczas praktykowano tylko układowy
uścisk dłoni między mężczyznami, który mówił: „załatwione!”, i całowanie kobiety w rękę,
które mówiło: „spotkanie z panią jest dla mnie zaszczytem”. Ale gdy w epoce wiktoriańskiej
interesy zaczęły się coraz silniej splatać z życiem towarzyskim, obie te czynności stopiły się
w jedno i pomieszały ze sobą. Energiczny układowy uścisk dłoni uległ zwiotczeniu i
osłabieniu, a delikatne ujmowanie kobiecej dłoni przy przelotnym pocałunku uległo
wzmocnieniu.
Obecnie akceptujemy ten stan rzeczy bez zastrzeżeń, ale w dziewiętnastowiecznej Francji
spotykało się to z pewnym oporem. Powitalny uścisk dłoni określano tam jako „amerykańskie
potrząsanie ręką”, i patrzono na nie złym okiem, gdy praktykowali je mężczyźni
odwiedzający niezamężne Francuzki. Powodem był nie tyle związany z tym kontakt cielesny,
co po prostu fakt, że Francuzi wciąż interpretowali uścisk dłoni zgodnie z jego wcześniejszą
typowo męską funkcją. Odwiedzający mężczyźni byli wówczas postrzegani jako osoby
„zawierające układ” i nawiązujące przyjazne stosunki ze świeżo poznanymi młodymi
dziewczętami, co uważano za wysoce niewłaściwe. Oczywiście odwiedzający Francję
cudzoziemcy uważali, że jest to tylko forma grzecznego powitania.
Tutaj wracamy znów do zamętu i nieporozumień panujących w podręcznikach bon tonu.
Największym problemem jest to, kto komu pierwszy podaje rękę. Czy za obrazę można uznać
to, że ktoś pierwszy nie wyciągnął ręki na powitanie, bo może to świadczyć o braku
przyjaznego nastawienia, czy też to, że ktoś pierwszy wyciągnął rękę, bo może to być
poczytane za domaganie się zmodyfikowanego pocałunku w rękę? Staranne obserwacje
różnych sytuacji towarzyskich dowodzą, że zdezorientowane osoby witające się rozwiązują
ten problem na podstawie pewnych dyskretnych wskazówek. Szukają u drugiej osoby
najlżejszych oznak ruchu intencjonalnego uniesienia ręki i starają się nadać kontaktowi
charakter gestu jednoczesnego. Do tego zamieszania przyczynia się też fakt, że przy innych
pozdrowieniach okazanie szacunku wymaga, aby osoba podporządkowana działała jako
pierwsza. Szeregowy salutuje oficerowi, zanim ten odwzajemni salut szeregowemu. W
dawnych czasach osoba młodsza wiekiem pierwsza kłaniała się osobie starszej. Ale
pocałunek w rękę rządził się innymi prawami – dama musiała wyciągnąć rękę jako pierwsza.
Żaden szanujący się mężczyzna nie chwytałby jej za rękę, nie czekając na sygnał z jej strony.
Ponieważ pocałunek w rękę leży u źródła powitań polegających na podawaniu ręki,
zazwyczaj stosuje się tę właśnie zasadę. Mężczyzna czeka, aż kobieta poda mu rękę do
uścisku, tak jakby wyciągała ją do pocałunku. Teraz jednak, gdy całowanie w rękę wyszło już
z mody, to że mężczyzna nie wyciąga ręki jako pierwszy, może też znaczyć, że on jest
oficerem, a ona szeregowym, i że to ona musi wykonać pierwszy ruch salutowania, czyli
powitania. Stąd biorą się te wszystkie upominania i narzekania speców od dobrych
obyczajów.
Drugie źródło pochodzenia uścisku dłoni, czyli zawieranie układów, jeszcze bardziej
zaciemnia sytuację. Tu zazwyczaj jako pierwszy podaje rękę mężczyzna słabszy, aby okazać
silniejszemu swoją gorliwość. Podczas zawodów sportowych zwykle przegrany podaje rękę
zwycięzcy, aby zamanifestować, że mimo porażki, potwierdza przyjazne związki. Dlatego też
gdy młody biznesmen wyciąga na powitanie rękę do starszego kolegi, może to być poczytane
bądź za zuchwałość („możesz pocałować mnie w rękę”), bądź jako gest pokory („jesteś
zwycięzcą”). I znów, jak w sytuacjach towarzyskich, problem można rozstrzygnąć,
obserwując drobne oznaki ruchów intencjonalnych i starając się zaaranżować działanie
jednoczesne.
Zważywszy na skomplikowaną przeszłość i poplątaną teraźniejszość tego obyczaju,
można by się spodziewać, że w coraz mniej sformalizowanym świecie współczesnym uścisk
dłoni jest w zaniku, i w niektórych kontekstach, jak się zdaje, tak jest. Powitania towarzyskie
stają się coraz bardziej werbalne. Gdzieś w połowie naszego wieku specjaliści od grzeczności
orzekli, że „w Wielkiej Brytanii zwyczaj wymieniania uścisku dłoni przez poznające się
osoby ulega zanikowi”. Dużo częściej jednak uścisk dłoni wymieniają dwaj mężczyźni niż
mężczyzna i kobieta czy dwie kobiety. Według moich obserwacji dwie trzecie wszystkich
uścisków dłoni wymieniają między sobą mężczyźni, a z pozostałej jednej trzeciej trzykrotnie
więcej przypada na osoby płci przeciwnej niż na same kobiety. Liczby te współgrają z historią
tego obyczaju, jako że mężczyźni przejęli go jako część składową zawierania układu, a potem
dodali do tego funkcję powitalną, nadając tej typowo męskiej czynności, że się tak wyrażę,
podwójną wartość. Kobiety wymieniające uścisk dłoni z mężczyznami przejęły tę czynność
jako kontynuację całowania w rękę, ale ponieważ nie uzyskały jeszcze równorzędnej roli w
biznesie, rzadko stosują układowe uściski dłoni. Kobiety nigdy nie całowały też w rękę
innych kobiet, dlatego rzadko w ogóle stosują między sobą uściski dłoni w którejkolwiek z
ich funkcji i są najmniej liczną grupą osób, które to robią.
Ostatnia uwaga, jaką można sformułować na temat uścisków rąk, może wydawać się
oczywista, ale jednak jest ważna. Chodzi o to, że ta forma kontaktów cielesnych nie
występuje między kochankami. W większości krajów nie występuje ona też u par
małżeńskich. Gdy zapytać żonatego od, powiedzmy, dwunastu lat Anglika, kiedy ostatnio
witał się z żoną uściskiem dłoni, w odpowiedzi usłyszymy raczej, że dwanaście lat temu niż
że dwanaście dni temu. Jest to niewątpliwie najmniej romantyczny ze wszystkich przyjaznych
kontaktów cielesnych. We wszystkich omawianych w tym rozdziale zachowaniach, od
pełnego objęcia poczynając, a na pocałunku kończąc, występuje silny element seksualny.
Wszystkie one wywodzą się z tego samego źródła podstawowego i wszystkie są częstsze
między kochankami i u par małżeńskich niż u dorosłych występujących w innych rolach.
Takie kontakty w relacjach między mężczyznami zazwyczaj stają się możliwe tylko w
specjalnych okolicznościach. W odróżnieniu do nich uścisk dłoni, mający swe korzenie nie w
czułym obejmowaniu się, lecz w typowo męskim akcie zawierania układu, nie wiąże się z
tego rodzaju komplikacjami. Nawet gdy w jego historii pojawiło się całowanie w rękę, nie
zmieniło to charakteru zjawiska, ponieważ był to już pocałunek sformalizowany i
odseksualizowany, który wyrażał jedynie szacunek. Silni mężczyźni mogli więc potrząsać
sobie wzajemnie ręce, dopóki im nie zsiniały, nie ryzykując, że wywołają jakieś miłosne
skojarzenia. Samo potrząsanie w powietrzu splecionymi dłońmi, tak typowe dla tej czynności,
sprawia, że gest ten ma w sobie coś szorstkiego i mało delikatnego, co nawet z pewnej
odległości wyraźnie różni go od miłosnego trzymania się za ręce.
W niniejszym rozdziale przyjrzeliśmy się zachowaniom ludzi dorosłych wobec siebie w
miejscach publicznych i stwierdziliśmy, w jaki sposób wszechogarniające i nie hamowane
przejawy intymności okresu niemowlęcego uległy ograniczeniom, zostały poszufladkowane i
oznakowane. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż dorośli potrzebują więcej
niezależności działania i większej mobilności niż niemowlęta i że bardziej rozległe kontakty
cielesne ograniczyłyby ich w tym zakresie. Wyjaśniłoby to zredukowanie ilości czasu
przeznaczonego na autentyczne kontakty cielesne, ale nie zredukowanie intymności tych
kontaktów, które wszak ciągle funkcjonują. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż
dorośli nie potrzebują tak wielu kontaktów cielesnych; lecz jeśli tak jest, to dlaczego spędzają
oni tak wiele czasu, oddając się intymności z drugiej ręki, a więc za pośrednictwem książek,
filmów, sztuk i telewizji, i dlaczego popularne piosenki nieustannie głoszą potrzebę
intymności? Można by powiedzieć, że nasza niechęć do dotyku wiąże się ze statusem – że nie
życzymy sobie, aby dotykały nas osoby stojące niżej, a nie ośmielamy się dotykać osób
stojących wyżej od nas; ale jeśli tak, to dlaczego nie wykazujemy więcej intymności w
stosunku do równych nam? Można by powiedzieć, że nie chcemy, aby naszą intymność mylić
z intymnością kochanków, ale jak wyjaśnić to, że sami kochankowie w porównaniu z tym, co
robią na osobności, na widoku publicznym tak bardzo ograniczają przejawy intymności?
Wszystkie te wyjaśnienia zawierają odpowiedzi częściowe, które jednak nie składają się
na pełną odpowiedź. Jak się wydaje, tym czynnikiem jest silny efekt więzi, jaki rodzi bliski
kontakt cielesny w stosunku do tych, którzy w nim uczestniczą. Nie możemy być fizycznie
blisko siebie, nie będąc „blisko” pod względem emocjonalnym. W naszym współczesnym
pełnym pośpiechu życiu powstrzymujemy się od takiego zaangażowania, nawet jeśli go
potrzebujemy. Nasze stosunki międzyludzkie są zbyt szerokie, zbyt powierzchowne i często
zbyt nieszczere, abyśmy mogli ryzykować wchodzenie w autentyczne procesy intymności
cielesnej prowadzące do tworzenia więzi. W bezlitosnym świecie biznesu możemy zapomnieć
o dziewczynie, z którą tylko wymieniliśmy uścisk dłoni, możemy zdradzić kolegę, któremu
tylko położyliśmy rękę na ramieniu, ale co by było, gdyby kontakty cielesne były bardziej
intensywne? Co by było, gdybyśmy doświadczali w nich większej intymności, nawet tam,
gdzie nie występuje czynnik seksualny? Wówczas bez wątpienia zobaczylibyśmy, jak słabnie
nasza determinacja, jak w chwilach wymagających twardych decyzji zamiera w nas duch
współzawodnictwa. Jeśli sami nie odważamy się wystawiać na takie niebezpieczeństwa i tak
silnie się angażować w sposób nie uznający żadnej logiki, zapewne nie chcemy też, aby inni
nam o tym przypominali swoim ostentacyjnym zachowaniem w miejscach publicznych.
Młodzi kochankowie muszą tego przestrzegać i ograniczyć intymność do miejsc prywatnych,
a jeśli nie zastosują się do naszych życzeń, uczynimy z tych zasad przedmiot uregulowań
prawnych. Sprawimy, że przejawianie intymności w miejscach publicznych będzie uznane za
przestępstwo. I tak właśnie jeszcze do dnia dzisiejszego w niektórych rozwiniętych i
cywilizowanych krajach publiczne całowanie się pozostaje czynem przestępczym. Czułe
dotykanie się uchodzi za niemoralne i nielegalne. Subtelne przejawy intymności prawnie
zrównane są z kradzieżą. Należy się więc z tym kryć, żeby przypadkiem inni nie zobaczyli, co
tracą!
Mówi się niekiedy, że gdyby tylko wszyscy zaciekli obrońcy moralności publicznej objęli
się z miłością, pogłaskali po twarzach i ucałowali w policzki, mogliby nagle poczuć, że czas
iść do domu i pozwolić reszcie społeczeństwa kultywować miłość i przyjaźń bez narażania się
na wściekłą zazdrość. Ale nie ma sensu traktować ich z pogardą, bowiem społeczeństwo samo
szyje sobie kaftan bezpieczeństwa. Rojne zoo, w którym żyjemy, nie jest idealną oprawą dla
przejawów intymności. Cierpi ono na „zanieczyszczenie demograficzne”. Wpadamy na siebie
i przepraszamy się wzajemnie, zamiast wyciągnąć do siebie ręce i zacząć się dotykać;
zderzamy się czołowo i klniemy, zamiast ze śmiechem wpaść sobie w objęcia. Wokół są tylko
ludzie obcy, więc musimy się powstrzymywać. Wydaje się, że nie ma innej możliwości.
Możemy sobie to zrekompensować jedynie zwiększając liczbę przejawów intymności
prywatnej, ale często i tego nie robimy. Postępujemy tak, jakbyśmy naszą powściągliwość
zachowania w miejscach publicznych przenosili na łono rodziny. Dla wielu ludzi
rozwiązaniem jest oddawanie się intymności z drugiej ręki i dlatego spędzają oni całe
godziny, gorliwie oglądając namiętne dotyki i uściski zawodowców, ukazujących się na
ekranach telewizyjnych i kinowych, słuchając nie kończących się słów o miłości w
piosenkach lub czytając o niej w powieściach i czasopismach. Niektórzy korzystają z innych,
bardziej zamaskowanych możliwości, o czym przekonamy się na następnych stronach tej
książki.
5. INTYMNOŚĆ WYSPECJALIZOWANA
Badając zachowania niemowląt i kochanków, przekonujemy się, że stopień intymności
fizycznej między dwoma zwierzętami ludzkimi jest proporcjonalny do stopnia ich
wzajemnego zaufania. Przeludnienie, będące cechą współczesnego życia, sprawia, że
jesteśmy otoczeni przez ludzi obcych, którym nie ufamy w pełni, i dlatego tak bardzo staramy
się zachować wobec nich dystans. Świadczą o tym wyszukane sposoby unikania innych, jakie
można zaobserwować na każdej ruchliwej ulicy. Ale szaleńcze tempo miejskiego życia
wywołuje stres, a stres rodzi niepokój i poczucie niepewności. Intymność łagodzi takie
uczucia, i stąd, paradoksalnie, im bardziej jesteśmy zmuszani do trzymania się z dala od
siebie, tym bardziej odczuwamy potrzebę kontaktów cielesnych. Jeśli ci, których kochamy, są
dostatecznie kochający, wówczas zasób intymności, którą nas obdarzają, jest wystarczający i
możemy wyjść na zewnątrz stawiając czoło światu z odpowiedniej odległości. Ale
przypuśćmy, że jest inaczej; przypuśćmy, że nie udało się nam jako osobom dorosłym
utworzyć ścisłych związków z przyjaciółmi czy kochankami i że nie mamy dzieci; co
wówczas robimy? Albo przypuśćmy, że udało nam się skutecznie zawrzeć takie związki, ale
uległy one rozbiciu albo też usztywniły się, zobojętniały i spowodowały oddalenie, a
„miłosne” obejmowanie się i pocałunki zamieniły się w sformalizowany i publicznie
wykonywany uścisk dłoni. Co wtedy? Wiele osób narzeka na taką sytuację, ale jakoś ją znosi.
Istnieją jednak pewne rozwiązania, a jednym z nich jest zatrudnienie zawodowych dotykaczy,
aby ci w pewnym stopniu zrekompensowali nam niedostatki dotykaczy amatorskich, którzy
nie potrafią dostarczyć nam odpowiedniej dawki intymności cielesnej.
Kim są owi zawodowi dotykacze? Otóż mogą to być dosłownie jacykolwiek obcy lub
niemal obcy nam ludzie, którzy pod pretekstem świadczenia nam jakiegoś rodzaju usług
specjalistycznych muszą dotykać naszego ciała. Pretekst jest konieczny, gdyż oczywiście nie
chcemy przyznać, że w poczuciu niepewności mamy potrzebę, aby wejść w kojący kontakt z
ciałem innego człowieka. Byłoby to oznaką słabości, niedojrzałości i regresu; godziłoby to w
nasz wizerunek samych siebie jako ludzi niezależnych i dojrzałych, którzy potrafią sobą
kierować. Dlatego też naszą porcję intymności musimy otrzymać w jakiejś zamaskowanej
formie.
Jedną z najpopularniejszych i najbardziej rozpowszechnionych metod jest zafundowanie
sobie jakiejś choroby. Oczywiście nic poważnego, ot jakieś łagodne schorzenie, które pobudzi
inne osoby do wykonania kojących czynności o pewnej dozie intymności. Większość ludzi
sądzi, że niewielka dolegliwość, jakiej stali się ofiarą, jest spowodowana tym, iż mieli
nieszczęście przypadkowo zetknąć się z jakimś nieprzyjaznym wirusem, bakterią czy jakimś
innym pasożytem. Gdy na przykład kogoś powali atak paskudnej grypy, sądzi on, że to samo
powinno się przytrafić każdemu, kto właśnie dokonywał zakupów w ruchliwym sklepie czy
podróżował stojąc w zatłoczonym autobusie albo też przeciskał się przez tłum ludzi na jakimś
przyjęciu, gdzie nieustannie słychać było kasłanie i kichanie, rozsiewające chorobotwórcze
bakterie. Fakty nie potwierdzają jednak słuszności takiego poglądu. Wiele osób w podobny
sposób wystawionych na zarażenie nawet podczas największego nasilenia epidemii grypy nie
zapada na tę chorobę. Jak to się dzieje, że udaje się im uniknąć infekcji? Dlaczego zwłaszcza
osobom pracującym w lecznictwie tak znakomicie udaje się zachować dobry stan zdrowia? Są
oni przecież codziennie, bardziej niż ktokolwiek inny, i to nieustannie, masowo wystawieni
na możliwość zarażenia się, a jednak chorują chyba nieproporcjonalnie rzadko.
Pomniejsze dolegliwości nie są więc, jak się zdaje, kwestią nieszczęśliwego trafu. We
współczesnym mieście wszędzie czyhają na nas złośliwe mikroby. Niemal codziennie i
prawie wszędzie, chodząc i oddychając, stykamy się z nimi w ilości wystarczającej do
wywołania w nas jakiegoś rodzaju infekcji. Jeśli udaje nam się nie ulec im, to nie dlatego, że
zdołaliśmy uniknąć zarazków, lecz dlatego, że nasze ciało jest wyposażone w bardzo
skuteczny system obronny, pozwalający nam każdego tygodnia unicestwić całe ich zastępy.
Jeśli się im poddajemy, to nie dlatego, że przypadkowo zostaliśmy wystawieni na ich
działanie, lecz dlatego, że z jakichś przyczyn uległa osłabieniu obronność naszego organizmu.
Jednym z powodów takiego stanu rzeczy (poza przesadnym przestrzeganiem higieny
osobistej!) jest uleganie nadmiernym stresom i napięciom wynikającym z życia w wielkim
mieście. Taki stan osłabienia wydaje nas na pastwę nieprzyjaznych drobnoustrojów, które w
licznych odmianach i w wielkich ilościach zamieszkują nasze środowisko. Na szczęście
choroba leczy się sama, gdyż kładąc nas do łóżka, dostarcza nam tych właśnie wygód,
których nam przedtem brakowało. Można to określić jako zespół „niemowlęctwa w proszku”.
„Kiepsko” czujący się mężczyzna przybiera wygląd człowieka słabego i bezbronnego i
zaczyna wysyłać żonie silnie działające sygnały pseudoniemowlęce. Ona zaś odpowiada
odruchowo „rodzicielstwem w proszku” i zaczyna mu matkować, otulając go w łóżku
(kołysce) oraz podając mu gorący bulion i lekarstwa (papki dla niemowląt). Jej głos staje się
miękki (matczyne gruchanie), a ona krząta się koło niego, kładzie mu rękę na czole i obdarza
go różnymi innymi przejawami intymności, których mu brakowało przedtem, gdy był zdrowy
i silny, a których wówczas tak samo potrzebował. Lecznicze działanie tych kojących
czynności czyni cuda i wkrótce mężczyzna wraca do zwykłej aktywności, stawiając czoło
nieprzyjaznemu światu zewnętrznemu.
Ten opis nie insynuuje żadnego symulanctwa. Dla pacjenta liczy się przede wszystkim to,
że jest naprawdę, w sposób widoczny, chory i może pobudzić inną osobę do okazania tak mu
potrzebnej pseudomacierzyńskiej troski. Tym tłumaczy się częste występowanie bardzo
osłabiających, ale stosunkowo łagodnie przebiegających schorzeń wywołanych czynnikami
emocjonalnymi. Ważne jest nie tylko to, że się jest chorym, ale też to, że inni to widzą.
Ktoś może uznać, że jestem cyniczny, ale nie jest to moją intencją. Życiowy stres, który
rodzi w nas zwiększoną potrzebę pociechy i intymności ze strony naszych najbliższych i
popycha nas w ciepłe objęcia „dziecinnego łóżeczka”, jest cennym mechanizmem
społecznym i nie należy z niego kpić.
Mechanizm ten jest w istocie tak pożyteczny, że dzięki niemu zaczął się rozwijać jeden z
najważniejszych przemysłów. Mimo całego wspaniałego rozwoju technicznego współczesnej
medycyny i tak zwanego ujarzmienia natury wciąż zdumiewająco często zapadamy na
zdrowiu. Większość ofiar choroby nie trafia na oddziały szpitalne. Są pacjentami przychodni,
klientami aptek lub po prostu leczą się domowymi sposobami. Cierpią na wiele różnych
pospolitych schorzeń, takich jak kaszel, katar, grypa, ból głowy, alergie, bóle pleców, angina,
zapalenie krtani, bóle żołądka, owrzodzenie dwunastnicy, biegunka, wysypki i tym podobne.
Moda zmienia się z pokolenia na pokolenie – dawniej mieliśmy „wapory”, a dziś mamy
„wirusa” – ale zasadniczo lista wciąż pozostaje niezmienna. Biorąc pod uwagę częstość
występowania, takie właśnie przypadki stanowią znakomitą większość wszystkich
współczesnych chorób.
Na przykład w Wielkiej Brytanii, w celu leczenia drobnych schorzeń dokonuje się ponad
500 milionów zakupów farmaceutycznych rocznie, co daje w przeliczeniu około dziesięciu
schorzeń rocznie na głowę ludności. Na produkty te wydaje się rocznie około 100 milionów
funtów. Ponad dwie trzecie tych incydentów chorobowych nie wymaga interwencji lekarza.
Przyczyna tego stanu rzeczy jest dość prosta. Liczba ludności nieustannie wzrasta, przez
co nasze wspólnoty stają się coraz bardziej przeludnione i zestresowane. Rosnąca liczba ludzi
oznacza, że jest coraz więcej pieniędzy na badania naukowe w zakresie medycyny, która
znajduje coraz lepsze sposoby leczenia. Tymczasem jednak liczba ludności wciąż rośnie,
stresy stają się coraz większe i tym samym rośnie podatność na choroby. Wzrasta więc
zapotrzebowanie na badania naukowe w zakresie medycyny, i tak dalej, łeb w łeb, w wyścigu
do wymarzonej, wolnej od chorób przyszłości, która nigdy nie nadejdzie.
Ale przypuśćmy przez chwilę, że jestem nadmiernym pesymistą; przypuśćmy, że dzięki
jakiemuś cudownemu wynalazkowi w medycynie zostały wreszcie pokonane i wytępione
wszystkie mikroby. Czy osiągniemy wówczas w końcu stan, w którym sponiewierany i
emocjonalnie okaleczony mieszkaniec wielkiego miasta nie będzie już mógł wygodnie i
bezkarnie spocząć na łożu boleści? Szanse na taki cud są bardziej niż odległe, ale nawet
gdyby się on wydarzył, potencjalne „niemowlę w proszku” ma kilka innych możliwości, z
których już obecnie często korzysta. W braku stosownych wirusów czy bakterii można
zawsze ulec „załamaniu nerwowemu”. Pomniejsze dolegliwości psychiczne mają tę zaletę, że
mogą się pojawić zawsze, gdy brakuje mikrobów. W istocie rzeczy są one tak skuteczne, że
nawet morderca może powołać się na „chwilową niepoczytalność”, a tym samym
usprawiedliwić swoje postępowanie i jako „chwilowe niemowlę” uzyskać złagodzenie kary.
Powoływanie się na katar, który dokuczał sprawcy w chwili popełniania morderstwa, jest
mniej skuteczne, ale siła sprawcza załamania nerwowego jako sposobu na przeżycie w
sytuacji krańcowego stresu nie da się zakwestionować. Pewna niedogodność polega na tym,
że wielu łagodniejszym odmianom schorzeń psychicznych nie towarzyszą objawy niezbędne
do wywołania tak bardzo pożądanych reakcji, które mają przynieść pociechę. By wywołać
pożądaną reakcję, osoba z zaburzeniami emocjonalnymi musi uciec się do środków
ostatecznych. Nie wystarcza tu cierpienie wewnętrzne, dopiero solidny i głośny atak histerii
daje powalonemu ciału szansę, że jakiś gorliwy pocieszyciel otoczy je ramionami, przynosząc
ukojenie. Gdy załamanie przybierze bardziej gwałtowną formę, ramiona, uciekając się do siły,
mogą działać ograniczająco, ale nawet wtedy nie wszystko jest stracone, bowiem cierpiącemu
udaje się w ten desperacki sposób osiągnąć jakiś rodzaj intymnego kontaktu cielesnego z
innym człowiekiem. Klęskę ponosi jedynie wtedy, gdy całkowicie straci panowanie nad sobą
i znajdzie się w kompletnym odosobnieniu, jakim jest samouścisk, wymuszony przez
płócienne rękawy kaftanu bezpieczeństwa.
Inną możliwością, którą można się posłużyć w braku obcych zarazków, jest
wykorzystanie własnych drobnoustrojów endogennych, czyli takich, które nosi się w sobie
przez całe życie. Aby wyjaśnić, jak to działa, musimy przyjrzeć się dokładniej, i to w
powiększeniu mikroskopowym, zewnętrznym powierzchniom naszego ciała.
Jak się zdaje, wiele osób wyobraża sobie, że wszystkie mikroby są wstrętne i że ich
istnienie zawsze oznacza chorobę i brud, ale nie jest to prawda. Każdy bakteriolog potwierdzi,
że jest to tylko współczesny mit nowej religii, jaką jest higiena, religii, której wyznawcy,
dzięki modlitwom przy użyciu aerozolu, „wyzbywają się wszystkich możliwych zarazków”,
w której rolę święconej wody spełnia płyn antyseptyczny i w której bóg jest całkowicie
sterylny. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że istnieją mikroby złośliwe i śmiercionośne,
które powinniśmy niszczyć z całą bezwzględnością. Ale co robić z tymi, których jedynym
życiowym zadaniem jest niszczenie innych? Czy naprawdę pragniemy zniszczyć wszystkie
znane nam mikroby?
Prawda jest taka, że każdego z nas chroni olbrzymia armia przyjaznych nam
drobnoustrojów, które nie tylko nam nie przeszkadzają, ale wprost przeciwnie, aktywnie
pomagają nam w utrzymaniu zdrowia. Na każdym centymetrze kwadratowym naszej zdrowej
i czystej skóry znajduje się przeciętnie pięć milionów mikrobów. Zwykła ślina wypluta z ust
zawiera od dziesięciu milionów do miliarda bakterii w każdym centymetrze sześciennym.
Podczas każdej defekacji wydalamy sto miliardów mikrobów, ale wkrótce ich liczba w
naszym ciele zostaje uzupełniona. Jest to normalny stan każdego dorosłego zwierzęcia
ludzkiego. Gdyby udało się uwolnić od mikrobów na całe życie, znaleźlibyśmy się w bardzo
niekorzystnej sytuacji. Pomijając inne skutki, stalibyśmy się mniej odporni na obce i
naprawdę złośliwe mikroby, z którymi od czasu do czasu musimy się stykać. Wiemy o tym
dzięki starannie przeprowadzonym eksperymentom na zwierzętach laboratoryjnych.
Naturalna flora bakteryjna w naszym ciele jest więc dla nas bardzo pożyteczna, ale w tym
właśnie tkwi pewien haczyk. Za pożyteczne usługi musimy płacić naszym obrońcom pewną
cenę, bo inaczej mogą się one wymknąć spod kontroli, gdy zostaniemy poddani nadmiernemu
stresowi. Przyczyną niektórych chorób nie jest infekcja, lecz gwałtowna erupcja i
„przeludnienie” w szeregach naszych własnych „normalnych” drobnoustrojów. Wówczas nie
pomaga stosowanie zasad higieny w życiu publicznym, dzięki którym możemy przeciąć
drogę szerzącym się infekcjom; wówczas nie „łapiemy” bowiem chorób – ich czynniki
sprawcze nosimy w sobie. Mechanizm ten sprawdza się szczególnie w wielu zaburzeniach
przewodu pokarmowego, na które tak często zapadają pacjenci zestresowani. Mając
„problemy żołądkowe” przypisujemy je zwykle temu, że zjedliśmy „coś niewłaściwego”, ale
zdumienie budzi to, co może bezkarnie pochłonąć człowiek zdrowy i szczęśliwy. Niemal
wszystkie lekkie dolegliwości żołądkowe i jelitowe, które nas trapią, są prawdopodobnie
spowodowane zaburzeniami emocjonalnymi, które wynikają z nieprzystosowania i napięć
współczesnego życia. By sobie to uzmysłowić, wystarczy obejrzeć film przyrodniczy o
stadzie zdrowych sępów zamieszkujących równinę afrykańską, pożerających zepsute i
rozkładające się ścierwo – co prędzej wywoła wymioty u nas niż u konsumentów.
Trzecia możliwość otwierająca się przed człowiekiem potrzebującym pociechy jest
bardziej drastyczna. Nie mogąc zapaść na chorobę psychiczną czy endogenną, przy odrobinie
świadomie wspieranej nieuwagi można stać się niezmiernie podatnym na nieszczęśliwe
wypadki. Gdy w wyniku potknięcia człowiek złamie sobie nogę w kostce i zaczyna narzekać,
że jest „bezradny jak niemowlę”, w mgnieniu oka, jak niemowlę, uzyskuje pomoc i wsparcie.
Ale przecież nieszczęśliwe wypadki na pewno zdarzają się przypadkowo. Oczywiście, ale
jednak zastanawia, do jakiego stopnia ludzie różnią się między sobą pod względem
podatności na „przypadkowe” obrażenia. Podczas niedawnych badań nad podłożem
emocjonalnym chorób pacjentów leczonych w szpitalu z różnych powodów użyto jako grupy
kontrolnej pewnej liczby ofiar wypadków, zakładając, że w łóżkach szpitalnych znaleźli się
oni przypadkowo. Okazało się jednak, że było to dalekie od prawdy, bowiem właśnie ofiary
wypadków cierpiały na więcej zaburzeń emocjonalnych niż inni chorzy.
Tak więc nasz zestresowany i poszukujący pociechy mieszkaniec wielkiego miasta ma do
wyboru kilka metod, by w stosowny sposób stać się bezradnym i pobudzić otaczające go
osoby do okazania mu kojących przejawów intymności. Łagodna choroba, na którą zapada się
od czasu do czasu, przynosi korzyść i jeśli nie da się tej korzyści uzyskać jednym sposobem,
zawsze istnieje jakiś inny. Ta metoda generowania intymności u dorosłych ma też jednak
swoje minusy. Zawsze stawia chorego w pozycji uległości. Aby zwrócić na siebie uwagę i
uzyskać pociechę związaną ze swoją dolegliwością, konieczne jest rzeczywiste okazanie
niższości, czy to fizycznej, czy to psychicznej, wobec swoich pocieszycieli. Inaczej jest
między kochankami, którzy „miękną” wspólnie, na zasadzie wzajemności, co nie wpływa na
obniżenie ich statusu społeczno-towarzyskiego. Co więcej, ciepła, przynosząca pacjentowi
ukojenie kąpiel stygnie, gdy tylko odzyska on zdrowie i siły – wtedy gwałtownie kończą się
czułe przejawy intymności ze strony tych, którzy się nim opiekowali. Satysfakcja była
krótkotrwała, jedynym zaś sposobem na to, by ją przedłużyć, jest chroniczne inwalidztwo, w
którym jak głosi powiedzonko „człowiek cieszy się kiepskim zdrowiem”. Poza przedłużeniem
statusu niższości niesie to ze sobą pewne nowe niebezpieczeństwo, jakim jest eskalacja
schorzeń. Wzniecony płomyk, który miał ogrzać, może się wymknąć spod kontroli i spalić
cały dom. Nawet przy krótkotrwałym zastosowaniu istnieje zawsze ryzyko długotrwałej
szkody dla organizmu, o czym boleśnie przekonują się cierpiący na chorobę wrzodową.
Jednakże wielu osobom nie umiejącym znosić napięć współczesnego życia opłaca się
ryzykować. Chwilowe wytchnienie jest lepsze niż żadne. Przy odrobinie szczęścia osoby takie
mogą wówczas doładować sobie emocjonalne akumulatory, co, jeśli ująć to w kategoriach
biologicznych, we współczesnym zatłoczonym środowisku społecznym jest bardzo cennym
sposobem na przetrwanie.
Jakkolwiek pociecha uzyskana w ten sposób w sporej części pochodzi od osób
najbliższych pacjentowi, u których iloraz intymności na ogół znacznie wzrasta, zjawisko
„zachorowania” dostarcza dodatkowej satysfakcji, wynikającej z intymnego zainteresowania
grupy osób mniej pacjentowi znanych, mianowicie przedstawicieli profesji medycznej.
Lekarze mają „patent na dotykanie”, i to w taki sposób, jaki pod względem intymności jest
niedostępny dla większości dorosłych. Mając intuicyjną świadomość wagi tego elementu ich
pracy, dobrze znają oni leczniczą wartość „zachowania się przy łóżku”. Przynoszące otuchę
cicho wypowiedziane słowa, zdecydowane dotknięcie ręki badającej puls, opukiwanie klatki
piersiowej czy obracanie głowy podczas badania oczu i ust, są to czynności o charakterze
kontaktów cielesnych, które dla pewnych osób są skuteczniejsze niż setki pigułek.
Niekiedy lekarz zaleca hospitalizację jedynie z przyczyn emocjonalnych. Jest to
niezbędne dla osobnika, u którego jedyne źródło stresu pochodzi ze świata zewnętrznego.
Pozostając w domu i kładąc się tam do łóżka, ucieka on przed szkodliwym dla niego
napięciem. Ale jeśli napięcie istnieje w domu, nie istnieje możliwość takiej ucieczki. Jeśli
napięcia emocjonalne powstają w rodzinie, sypialnia nie stanowi niezbędnej kryjówki, w
której można się schować i znaleźć upragnioną pociechę. Wówczas jedyną ucieczką jest łóżko
szpitalne i modlitwa o to, by godziny odwiedzin trwały jak najkrócej.
Jak widać, dla łaknącej intymności osoby dorosłej rozwiązanie medyczne ma swoje dobre
i złe strony i najlepiej byłoby oczywiście poszukać czegoś innego. Osoba religijna może
doznać niczym nie zmąconej pociechy z rąk księdza, ale jeśli jest to niewykonalne, można
jeszcze skorzystać z innych rodzajów kontaktów przynoszących ukojenie.
Możemy więc dostarczyć sobie przyjemności, jakie daje cała bujna dziedzina formowania
i upiększania ciała z udziałem armii zawodowych dotykaczy, którzy tylko czekają, żeby nas
nacierać, klepać, głaskać, gładzić i szczypać niemal w każdą część ciała, którą zechcemy im
wskazać. Jest to coś w rodzaju „zdrowej medycyny”, gdzie nieprzyjemny stygmat choroby
zastępuje atmosfera, w której decydującą rolę odgrywa gimnastyka lub kosmetyka. Tak się
przynajmniej wydaje. Ale i tu istnieje silnie działający element kontaktu cielesnego jako celu
samego w sobie, który leży u podłoża wszystkich tych zabiegów. Poddanie się masażowi
całego ciała w wykonaniu młodej masażystki jest dla mężczyzny czymś prawie tak intymnym
jak odbycie z nią stosunku. W pewnym sensie jest nawet czymś więcej, gdyż pełny masaż
wymaga aktywnego kontaktu cielesnego z niemal każdą częścią ciała przy zastosowaniu
wszelkiego rodzaju ugniatania, dotykania i innych rytmicznych ruchów. W tym jednak, że tak
powiem, tkwi sęk, gdyż dla niektórych mężczyzn taka interakcja, choć nie występuje w niej
bezpośredni kontakt płciowy, jest jednak zbyt bliska, by móc przynieść ukojenie.
Być może poprawniejsze byłoby stwierdzenie, że jako środek na ukojenie jest ona zbyt
bliska w społeczeństwie zachodnim. Masowanie ciała w warunkach całkowitej prywatności
przynosi wiele zadowolenia, ale publiczny wizerunek gabinetu masażu nie jest w naszej
kulturze taki, jaki być powinien. Jedną z panujących tu tendencji jest ograniczenie
domniemanego erotyzmu związanego z tymi zabiegami przez wprowadzenie rozdziału płci:
mężczyzn masują mężczyźni, a kobiety masują kobiety. I ta praktyka nie spowodowała
jednak szerokiej akceptacji tej w swojej istocie nieszkodliwej formy kojących kontaktów,
jakie są możliwe we współczesnym społeczeństwie. Eliminując kontakt heteroseksualny,
nieuchronnie stworzono grunt dla niejasnych aluzji na temat homoseksualizmu. Tylko
sportowcom oszczędzone są takie insynuacje. Bokser czy zapaśnik nie mają z tym żadnego
problemu. Podobnie jak zwycięscy piłkarze, którzy mogą się namiętnie ściskać na oczach
tłumu, nie wywołując tym komentarzy z racji odgrywanej niewątpliwie męskiej i
nacechowanej agresją roli, tak też bokser może oddawać się rozkoszom masażu nie
wywołując żadnych wrogich komentarzy. Teoretycznie reszta społeczeństwa mogłaby pójść
w jego ślady i robić to samo bez znamion zaangażowania płciowego, niezależnie od tego, kto
masuje kogo, ale w praktyce to się jakoś nie udaje, i dlatego nie korzystająca z masażu
większość musi gdzie indziej szukać dorosłej intymności cielesnej.
Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu jest zwiększenie liczby uczestników i
wyeliminowanie atmosfery właściwej dla intymnej „pary”. Osiąga się to w licznych salach
gimnastycznych i tzw. kuźniach zdrowia, gdzie grupy ludzi zbierają się celem uprawiania
rozmaitych ćwiczeń, które mogą wymagać różnorodnych kontaktów cielesnych,
pozbawionych jednak podtekstu, jaki towarzyszy kontaktom „dwojga przyzwalających
dorosłych w warunkach prywatności”. Inną metodą jest zastąpienie żywego masażysty czy
żywej masażystki całkowicie bezpłciowym urządzeniem, które zamiast obejmować czule
ramionami, obejmuje bezosobowym płóciennym pasem, dostarczając mechanicznego
kontaktu intymnego.
Rozwiązaniem częściej stosowanym jest ograniczenie kontaktów cielesnych do mniej
intymnych części ciała ludzkiego. Tutaj wkraczamy w nie budzącą żadnych zastrzeżeń
dziedzinę fryzjerstwa i kosmetyki, zatrzymując się jeszcze tylko, by po raz ostatni rzucić
życzliwym okiem na dziedzinę masażu, w której niektórzy specjaliści próbują stosować
podobne ograniczenie i nieśmiało reklamują tylko „masaż ramion i nóg”.
Ponieważ w zachodnim społeczeństwie wszyscy wystawiamy swoje głowy na widok
publiczny, fryzjer, wykonując swoją wymagającą kontaktów cielesnych pracę, nie naraża się
na oskarżenia o nadmierną ekspozycję nagości. To, czym się zajmuje fryzjer lub fryzjerka,
jest dobrze widoczne. Jednak dotykanie czyjejś głowy, jak się przekonaliśmy w jednym z
poprzednich rozdziałów, zwykle jest zarezerwowane dla osób najbliższych, a zwłaszcza jest
charakterystyczne dla czułych kontaktów dwojga młodych kochanków. Między obcymi sobie
ludźmi dorosłymi stanowi to niemal tabu i dlatego fryzjer, w przebraniu specjalisty od
kosmetyki, może zaspokoić istotne potrzeby złaknionego kontaktów dorosłego. Nie oznacza
to, że kosmetyka jest nieważna, lecz jedynie to, że fryzjerstwo jest czymś więcej, niż na to
wygląda.
Pielęgnowanie głowy przez iskanie w swojej podwójnej roli kosmetyczno-intymnej
praktykują ludzie od tysięcy lat. Uwzględniając naszych przodków z rzędu naczelnych,
możemy spokojnie powiedzieć, że nawet miliony lat. Skrupulatne i delikatne przebieranie
palcami, jakie można zaobserwować w małpiarniach, gdy jakaś małpa z czułością przegląda
owłosienie na głowie swojej towarzyszki lub towarzysza, nie pozostawia wiele wątpliwości
co do intymnych treści tych czynności. Samo zadowolenie z utrzymania czystości nie
wyjaśnia błogiej ekstazy, w jakiej znajduje się iskana małpa. Podobnie jest z nami, z tym
tylko, że w odróżnieniu od włochatych małp nie możemy oczywiście rozciągnąć takiej
interakcji na całe ciało. W miejscach, gdzie przykrywamy swoją nagą skórę ubraniem,
możemy liczyć jedynie na zręczne i delikatne dotknięcia palców krawca, który podczas
przymiarki poprawia na nas ubranie, co tylko w bardzo niewielkim stopniu przypomina
dawno minione doznania towarzyszące iskaniu ciała.
Dla małpy iskanie sierści przez inną małpę jest aktem więzi społeczno-towarzyskiej, nie
można więc się dziwić z powodu odkrycia, że w dawnych czasach zawodowy fryzjer był
rzadkością. Włosy były pielęgnowane w ten sposób przez najbliższe osoby, a nie przez osoby
prawie nieznajome. W czasach, gdy żyliśmy w małych grupach plemiennych, było to
oczywiście nieuchronne, ponieważ w danej grupie społecznej wszyscy się znali osobiście.
Później, wraz z rewolucją miejską, gdy okazało się, że człowiek zaczyna się gubić w morzu
obcych ludzi, pojawiła się tendencja, by pielęgnację włosów i inne związane z nią czynności
ograniczyć do uczestnictwa osób bliskich. Jeszcze później, gdy w średniowieczu zaczęły się
pojawiać coraz wymyślniejsze fryzury, wysoko postawieni członkowie społeczeństwa
potrzebowali bardziej fachowych usług i wtedy też pojawił się zawód fryzjera. Początkowo
paniom dostarczano intymne usługi fryzjerskie do zacisza ich buduarów, ale stopniowo
otwierano bardziej efektywnie działające salony publiczne, tłumnie odwiedzane przez dbające
o zachowanie szyku damy. Jednakże dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku stało się to
obyczajem powszechnym. Wtedy też znacznie wzrósł popyt na te usługi. W roku 1851 w
Londynie istniało już 2338 salonów fryzjerskich, ale pięćdziesiąt lat później, w roku 1901,
liczba ta wynosiła już 7771, co oznacza, że tempo przyrostu było szybsze niż tempo przyrostu
ludności miasta. Przyczyny były niewątpliwie częściowo ekonomiczne, ale może istniał także
inny czynnik, jako że kobiety wiktoriańskie miały poważnie ograniczone inne możliwości
nawiązywania kontaktów cielesnych. Normy zachowania uległy w tym okresie wielkiemu
zaostrzeniu; w epoce takich surowych ograniczeń pieszczota rąk fryzjera musiała być mile
widzianym przejawem intymności. Odważała się z niej korzystać coraz częściej coraz
większa liczba kobiet. W naszym stuleciu zwyczaj ten wykroczył poza granice wielkich miast
i rozprzestrzenił się wszędzie, nawet w najmniej szych miejscowościach, obejmując swym
zasięgiem niemal całą ludność płci żeńskiej.
Mając świadomość tego, że zabiegi fryzjerskie nie mogą dać współczesnym klientkom
tyle intymności, ile by jej pragnęły, ta nowa rzesza zawodowych dotykaczy rozszerzyła
zakres działalności, by swoją czułą troską objąć wszystkie odkryte miejsca na skórze.
Popularne stały się różne rodzaje pielęgnacji rąk. Pojawiły się też zabiegi pielęgnacyjne
twarzy. Zaczęto stosować maseczki borowinowe, wygładzać zmarszczki, tonizować skórę,
demonstrować profesjonalny makijaż odpowiadający aktualnej modzie. „Piękno – oznajmił
Vogue w roku 1923 – jest zajęciem pełnoetatowym”. Nie da się zaprzeczyć, że głównym
motywem były efekty wizualne, ale ogromne znaczenie miały niewątpliwie także coraz
intensywniejsze przejawy intymności dotykowej, jakie należało stosować dla uzyskania
pożądanego efektu wizualnego. Wizyta we współczesnym salonie piękności byłaby niczym
bez doznań dotykowych.
Natomiast współczesny mężczyzna doświadcza niewielu przejawów takiej intymności.
Niektórzy mężczyźni pozwalają sobie na manikiur i masaż głowy, a są tacy, którzy wciąż
jeszcze od czasu do czasu golą się u fryzjera, ale dla większości wizyta w zakładzie
fryzjerskim ogranicza się do szybkiego ostrzyżenia i nawet włosy myją potem sami w domu.
Ciekawe, że fryzjerzy męscy robią, co mogą, by zwiększyć stopień intymności związanej ze
zwykłym strzyżeniem, stosując przy tym pewien rytuał. Każdy mężczyzna może przy
najbliższej wizycie u fryzjera posłuchać, jak fryzjer przygotowawczo manipulując
nożyczkami, „tnie powietrze” przed każdym kolejnym przycięciem włosów, i przekonać się,
że na każde przycięcie włosów przypada kilka cięć w powietrzu. Te cięcia w powietrzu nie
spełniają żadnej funkcji mechanicznej, ale dają złudzenie wielkiej aktywności wokół głowy,
co z kolei powiększa wrażenie „złożoności kontaktu”.
Mimo to stopień intymności tych zabiegów jest dość niewielki i wydaje się dziwne, że
dzisiejsi mężczyźni akceptują takie ograniczenia. Być może powrót dłuższych fryzur męskich
przyniesie jakieś korzystne zmiany. Jak dotąd, należy jednak przyznać, że ich oznaki są
nieliczne, a nawet jest raczej odwrotnie. Prawdę mówiąc, długie męskie włosy oznaczają
gwałtowny regres nawet w zwykłym strzyżeniu, a mycie włosów wciąż odbywa się głównie
w domu. Tylko w niektórych co elegantszych ośrodkach miejskich występują jakieś
symptomy wpływu nowego stylu fryzur na pomnożenie zabiegów fryzjerskich, ale nie
wiadomo jeszcze, czy styl ten będzie się rozwijał. Obecnie jest on uznawany za nową modę i
minie jeszcze sporo czasu, zanim – jeśli przetrwa – odzyska powszechny szacunek, jakim
cieszył się dawniej. Dla starszych mężczyzn nosi on na sobie niczym nie uzasadnione piętno
„zniewieściałości”. Mężczyźni ci nie chcą jeszcze przyjąć do wiadomości, że ich krótkie
fryzury powstały kiedyś głównie jako sposób na wszy, a naleganie na to, żeby wszyscy
mężczyźni tak się strzygli, w epoce, gdy problem zawszenia już nie istnieje, jest całkowicie
irracjonalne. Dopóki długie włosy kojarzą się niekorzystnie, wielu młodych ludzi nie będzie
chciało ulegać nowej modzie, by wyciągnąć z niej ostateczne wnioski i oddać się rozkoszom,
jakie dają bardziej wyszukane przejawy fryzjerskiej intymności.
Chyba jedynym rodzajem intymności „kosmetycznej”, jakim współczesny mężczyzna
cieszy się w większym stopniu niż kobieta, jest korzystanie z usług publicznych pucybutów,
ale nawet ta usługa jest ostatnio w odwrocie. W większości dużych miast pojawia się co
najwyżej jako ciekawostka w paru specjalnych miejscach. Pomijając kontakty oralno-
genitalne, o których już mówiliśmy, jest to chyba jedyna chwila w życiu współczesnego
mężczyzny, kiedy może doznać jakiegoś kontaktu cielesnego z innym człowiekiem
znajdującym się w pozycji klęczącej, a na pewno jest to jedyny przypadek, gdy dzieje się to w
miejscu publicznym. (Sprzedawca w sklepie obuwniczym przyjmuje inną pozycję – siada i
pochyla się do przodu). Klęcząca pozycja pucybuta stwarza tak uderzające wrażenie
służalczości, że chyba właśnie z tego powodu zawód ten zanika. W przeszłości można było
łatwiej zaakceptować tego rodzaju pokaz uniżoności i dlatego nacechowane pokorą przejawy
intymności przynosiły podwójną satysfakcję, ale obecnie, wraz z rosnącym poszanowaniem
dla równości między ludźmi, taka jawna uniżoność stała się niemal krępująca. Symboliczne
całowanie stóp uznajemy za przesadę i dlatego pucybut staje się ginącym gatunkiem. Nie
chodzi o to, że nie reagujemy z przyjemnością na świadczone nam w poniżeniu usługi – nie
zasłużyliśmy jeszcze na gratulacje z tego tytułu – chodzi raczej o to, że nie chcemy, aby
widziano, że tak reagujemy.
W dokonanym przez nas przeglądzie zawodowych dotykaczy znaleźli się jak dotąd:
lekarz, pielęgniarka, masażysta, instruktor gimnastyki i specjalista od utrzymywania ciała w
dobrej kondycji, fryzjer damski i męski, krawiec, manikiurzystka, kosmetyczka, specjalistka
od makijażu, pucybut i sprzedawca w sklepie obuwniczym. Do tej listy można by dodać kilka
zawodów pokrewnych, jak perukarz, kapelusznik, specjalista od chorób stóp, dentysta,
chirurg, ginekolog i cały szereg reprezentantów medycyny oficjalnej czy półoficjalnej. Tylko
kilka z nich zasługuje na jakiś specjalny komentarz. Intymny kontakt oralny z dentystą jest
zwykle zbyt stresujący, by mógł nam sprawić jakąkolwiek przyjemność. Chirurg, którego
intymność cielesna sięga dużo głębiej niż intymność nawet najbardziej namiętnych
kochanków, także wywiera na nas niewielki wpływ emocjonalny z powodu stosowania
środków znieczulających.
Czynności wykonywane podczas badań ginekologicznych są tak podobne do miłosnych
kontaktów typu ręka-genitalia, że i tu także, co jest paradoksem, intymność nie daje
zadowolenia. Panująca w dzisiejszych czasach ściśle profesjonalna atmosfera gabinetów
ginekologicznych redukuje też stopień skrępowania, gdyż obie strony bardzo uważają, aby nie
doszło do niewłaściwej interpretacji występującego wtedy anatomicznego kontaktu
płciowego. Podczas gdy trzymanie kobiety za rękę w czasie badania jej pulsu może
dostarczyć dodatkowych doznań w postaci kojącej intymności cielesnej, dotykanie jej
genitaliów jest czynnością tak dalece intymną, że natychmiast zaczynają działać bariery
emocjonalne przekreślające tego rodzaju korzyści.
W dawnych czasach specyfika badań ginekologicznych była powodem nieustannych
kłopotów, z jakimi musieli borykać się działający w najlepszej wierze ginekolodzy.
Obowiązywały nadzwyczajne procedury mające zapobiegać intymności. Trzysta lat temu
ginekolog celem wykonania badań musiał czasami wpełzać na rękach i kolanach do sypialni
ciężarnej kobiety, by nie mogła ona zobaczyć człowieka, który w tak bardzo intymny sposób
miał jej dotykać swoimi palcami. W czasach nieco nam bliższych był on zmuszony pracować
w zaciemnionym pokoju lub też odbierać dziecko, wymacując je pod przykryciem bielizny
pościelowej. Siedemnastowieczna akwaforta ukazuje ginekologa siedzącego u stóp łoża
porodowego, z prześcieradłem jak serwetka zatkniętym za kołnierzyk, żeby nie mógł
zobaczyć tego, co robią jego ręce. Ten sposób na wykluczenie intymności sprawiał, że
przecięcie pępowiny stawało się zabiegiem wyjątkowo niebezpiecznym.
Mimo tych dziwacznych środków ostrożności mężczyzna jako akuszer był zawsze pod
obstrzałem, a nieco ponad dwieście lat temu pewna uczona książka o teorii i praktyce
położnictwa została otwarcie potępiona jako „najbardziej sprośna, nieprzyzwoita i
bezwstydna książka, jaką kiedykolwiek wydrukowano”. Nie trzeba dodawać, że tymi, którzy
mieli za złe, byli zwykle mężczyźni, kobiety zaś zawsze cierpiały. Przez całe wieki kojarzenie
intymności towarzyszącej porodowi z płciowością utrudniało skuteczną pomoc lekarską.
Mężczyznom z właściwym wykształceniem odmawiano miejsca przy łóżku porodowym, a ich
obowiązki przejmowały niewykwalifikowane i zazwyczaj niezwykle zabobonne położne.
Skutkiem tego była śmierć ogromnej liczby kobiet podczas połogu, a także śmierć
noworodków tuż po narodzeniu lub w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia. Wiele tych
przypadków było wyłącznym skutkiem przeciwdziałania przejawom intymności i
niedopuszczenia do udzielenia fachowej pomocy.
Mamy tu więc przykład tabu seksualnych, które odniesione do nieseksualnego kontaktu
cielesnego, miały katastrofalne skutki społeczne i wpłynęły na bieg historii. Musiało upłynąć
wiele pełnych ludzkich nieszczęść lat, by zapanował wreszcie rozsądek, a nauka zdołała się
rozprawić z pradawnymi uprzedzeniami. Dziedzina ta stopniowo zdołała wyzwolić się z
dawnych nonsensów jedynie dzięki najściślejszemu przestrzeganiu kodeksu postępowania.
Mimo to dają się jeszcze odczuć echa dawnych lęków, a badanie ginekologiczne ze względu
na rodzaj kontaktu cielesnego wciąż pozostaje czymś krępującym.
Istnieje tylko jeden obszar działalności publicznej, w którym kontakty seksualne nie są
objęte takimi przesądami, a jest nim teatr. Aktorzy i aktorki, tancerze baletowi, śpiewacy
operowi, a także modele i modelki pozujący do zdjęć, wykonując swój zawód, mają
powszechnie uznane prawo do takiego wzajemnego dotykania się, które rodzi skojarzenia
seksualne. Podczas przedstawień zgodnie z poleceniami reżysera całują się, pieszczą,
obejmują i głaszczą. Jeśli tak przewiduje scenariusz, jest to zgodne ze społecznym „prawem”,
a aktor czy aktorka w ciągu dnia pracy może zaznać wiele satysfakcjonujących kontaktów
cielesnych. Jest to niewątpliwie wielką zaletą tego wysoce niepewnego zawodu, chociaż
zachowania ekstremalne, jakich się czasem od nich wymaga, mogą być przyczyną pewnych
problemów. Trudno przez dłuższy czas raz po raz udawać miłość do kogoś, nawet jeśli jest to
kolega czy koleżanka po fachu, i uniknąć elementarnych reakcji emocjonalnych, które często
wkradają się do takiego układu ze szkodą dla innych intymnych związków w realnym życiu
poza teatrem. Oddając doskonale przejawy intymności seksualnej, niełatwo stłumić
towarzyszące im zwykle autentyczne reakcje biologiczne.
Innym nieco ryzykownym kontaktem, który staje się udziałem gwiazd świata rozrywki,
jest wyrażany fizyczny aplauz ich żarliwszych wielbicieli. Gwiazdy bywają w miejscach
publicznych dosłownie osaczane przez rozentuzjazmowanych fanów, którzy za wszelką cenę
pragną dotknąć swoich idoli. W umiarkowanej formie dostarcza to zapewne miłej sercu
satysfakcji, ale czasem może przyprawić bożyszcze o siniaki, a nawet kontuzje. Nieprzeparta
ochota, aby dotknąć ciała niektórych gwiazd muzyki i piosenkarzy – a nawet co bardziej
atrakcyjnych polityków – przybrała ostatnio zaskakujące rozmiary. Zwłaszcza zorganizowane
w grupy fanki jakiejś wybranej gwiazdy muzyki pop uważają, że wszystkie chwyty są
dozwolone, a ostatnio zademonstrowały chyba najbardziej intymny przykład takiego
zachowania. Udało im się mianowicie przekonać idolów, by pozwolili wykonać gipsowy
odlew swoich genitaliów w stanie erekcji, których one mogłyby potem do woli dotykać, gdy
sami bożkowie są już nieobecni.
W interakcjach między gwiazdami muzyki pop a ich fanami dotykanie nie jest integralną
częścią czynności związanych z uprawianiem zawodu. Masażysta czy fryzjer, aby wykonać
swoje zadanie, musi dotykać swojego klienta, ale piosenkarz, śpiewając, nie musi ani nikogo
dotykać, ani być przez kogokolwiek dotykanym. Inna rzecz, że z powodu swojej specjalnej
roli w społeczeństwie staje się on bardziej pożądanym obiektem dotykania. Podobna relacja
zachodzi w innych dziedzinach, a wśród nich najbardziej rzucającym się w oczy przykładem
jest zawód policjanta.
Praca policjanta nie polega na dotykaniu ludzi, ale mimo to oficjalnie wolno mu to robić
w dużo większym zakresie niż komukolwiek z nas. Wolno mu dotknąć nas rękami w taki
sposób, jaki użyty przez „zwykłego śmiertelnika”, wywołałby w nas gniewną reakcję. Nie
narażając się na komentarze, policjant może wziąć za rękę dziecko na ulicy. W tłumie może
napierać na nas swoim ciałem, aby nas powstrzymać, a my łatwo godzimy się na taki kontakt.
Jeśli policjant popycha nas w chwili, gdy zachowujemy się gwałtownie, mało
prawdopodobne, że zaatakujemy go ze złością, co byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby
ktoś inny tak nas potraktował. Tylko w sytuacjach skrajnej przemocy, gdy u samego
policjanta przestają działać hamulce i sprowokowany, zaczyna działać jak nieświadom
niczego bandyta, my tracimy kontrolę na swoim zachowaniem wobec niego. Wtedy, na
zasadzie przeciwstawienia, nasza wściekłość nie zna żadnych granic, o czym nazbyt często
świadczą rozgrywające się ostatnio podczas rozruchów sceny uliczne. Wydaje się, jakbyśmy,
dając policjantowi ograniczone uprawnienia do dotykania nas, czuli zarazem, że nadużycie
tych uprawnień jest szczególnie naganne, podobnie jak niestosowne zachowanie się dyrygenta
wobec chórzysty czy nauczyciela wobec ucznia. Skutkiem tego gdy policjanci są stale
zmuszani do rozluźniania swoich hamulców, stają się oni wkrótce uosobieniem wrogości i
częstym obiektem napaści rozeźlonego tłumu. Jedynie w takich krajach jak Wielka Brytania,
gdzie na ulice miasta celowo wysyła się zupełnie nie uzbrojonych policjantów, można
zauważyć jakieś oznaki wzajemnego hamowania się nawet podczas najpoważniejszych
rozruchów, jakie zdarzyły się w ostatnich latach. Jak się zdaje, hamująco działa okoliczność,
że w razie ewentualnych potyczek obie strony byłyby zmuszone do walki wręcz
nacechowanej większym stopniem intymności, która nie występuje w dzikim waleniu się
kijami i pałami z pewnej odległości ani w brutalnej walce z użyciem broni palnej z jeszcze
większego oddalenia. Nie znaczy to wcale, że utarczki wręcz są w swojej istocie mniej
nienawistne. Wszak bez użycia narzędzi walki można sobie wyłupywać oczy czy kopać się po
genitaliach, ale takie okrucieństwa są niezmiernie rzadkie. W porównaniu z rozłupanymi i
pokrwawionymi czaszkami, które bywają skutkiem rozruchów w niektórych innych krajach,
ręczne bójki w Londynie i innych miastach brytyjskich zaczynają nabierać charakteru niemal
cywilizowanego, a jak na ironię, dzieje się tak z powodu przywrócenia bardziej intymnych
form walki, które występowały w czasach poprzedzających cywilizację i wprowadzenie
jakiejkolwiek broni.
Istnieje dobrze znana i ograna sekwencja filmowa, w której dwóch krzepkich a skądinąd
sympatycznych facetów atakuje się wzajemnie pięściami, żeby rozstrzygnąć w ten sposób
jakiś zadawniony spór. Doświadczona widownia doskonale wie, że kiedy obaj przeciwnicy
zaczną przegrywać i pokonają się wzajemnie na skutek całkowitego wyczerpania sił, stanie
się świadkiem narodzin nowej, wspaniałej przyjaźni. Obaj posiniaczeni osiłkowie rozkładają
się na ziemi i zgodnie z oczekiwaniami jeden z nich ze swoich rozciętych i krwawiących ust
wypluwa wybity ząb, uśmiechając się z podziwem do swego równie zmaltretowanego
przeciwnika. Zaraz potem bohaterowie pomagają sobie wzajemnie wstać i słaniając się, udają
się do baru (zwykle w pobliżu jest jakiś bar), aby wychylić ożywczego kielicha. Po tej
ceremonii nie mamy już żadnych wątpliwości, że nic ich nigdy nie rozłączy i że pozostaną
wiernymi kumplami na dobre i na złe, aż pod koniec filmu jeden z nich zginie, ratując życie
drugiemu, wyda ostatnie tchnienie w czułych objęciach człowieka, któremu kiedyś rozkwasił
twarz.
Morał płynący z tej mocno podkoloryzowanej historyjki jest oczywiście taki, że gorący
nieprzyjaciel jest lepszy niż chłodny przyjaciel i znajduje to potwierdzenie w postaci
odpowiednich przejawów intymności cielesnej. Wygląda na to, że każdy rodzaj intymności,
nawet intymność związana z przemocą, jeśli tylko jest oparta na dostatecznie osobistych
podstawach, może prowadzić do utworzenia się wzajemnej więzi między dwoma
antagonistami. Nie trzeba dodawać, że uogólnienia są tu niebezpieczne i oczywiście nie może
to służyć za usprawiedliwienie każdej przemocy, ale równie niemądre jest całkowite
ignorowanie tego zjawiska tylko dlatego, że nas ono przeraża.
Bezosobowa przemoc osiągnęła ostatnio tak zastraszające rozmiary, że temat ten został
objęty niemal całkowitym tabu i dlatego trudno o nim mówić. Dla seksualnie wyzwolonego
społeczeństwa przemoc, i to wszelka przemoc, bez względu na jej rozmiar i tło, stała się
przedmiotem nowej filozofii ograniczeń. Sformułowany w tym szerokim kontekście artykuł
wiary „uprawiaj miłość, nie walkę” jest nie do podważenia, ale komunikat, jaki leży u
podłoża zrytualizowanej bójki filmowej może jednak chyba doprowadzić nas do uznania
jakiegoś wyjątku od tej ogólnej zasady. Jasne, że nie mam tu na myśli niczego tak brutalnego
jak opisana wyżej bijatyka. Wyobrażam sobie natomiast sytuację, w której niektórzy ludzie
tak dalece stłumili w sobie agresywność, że nawet ostro prowokowani „nie tkną palcem”
swoich kumpli. Doprowadzenie zasady niestosowania przemocy do takiej skrajności może
wytworzyć nowe formy antyintymności. Oto przykład.
Jeżeli wzajemne uczucia dwojga ludzi z jakiegoś powodu w nieuchronny sposób uległy
ochłodzeniu, ich stosunek może w końcu „zamarznąć na śmierć” w atmosferze pełnej obłudy
rezerwy. Wyrażający tłumiony gniew wymuszony uśmieszek na zaciśniętych wargach może
ranić równie dotkliwie jak ostry nóż. W takich warunkach wybuch w postaci gwałtownej
awantury, której towarzyszy łagodna, ale niewątpliwie agresywna interakcja, mogą oczyścić
atmosferę jak długo oczekiwana burza i w ten sposób rozładować szkodliwe napięcie. Być
może, po raz pierwszy od wielu miesięcy chandrycząca się ze sobą para weźmie się nareszcie
w ramiona i choć ich zamiarem nie jest bynajmniej pełen miłości uścisk, lecz raczej
gwałtowne potrząśnięcie partnerem, skutkiem takiego wybuchu bywa doznanie pierwszego
od niepamiętnych czasów szczerego kontaktu fizycznego. Sytuacja taka jest oczywiście dość
rozpaczliwa, jeśli dochodzi się do niej w ten sposób, bo każde dotknięcie partnera jest wtedy
wyrazem wrogości i łatwo może doprowadzić do porażki. Czasami, niestety zbyt rzadko,
może to jednak przynieść dobry skutek. Ignorowanie tej możliwości tylko dlatego, że kłóci się
z aktualnymi trendami kulturowymi, oznacza nieuwzględnianie jeszcze jednego ważnego
czynnika wpływającego na tworzenie się więzi między dwojgiem ludzi za sprawą intymności
cielesnej.
Pokrewnym wzorcem zachowania jest mocowanie się dzieci ze sobą, ich dzikie harce,
czy też wzajemne przepychanki które tak często obserwujemy również wśród przyjaźnie
nastawionych do siebie ludzi dorosłych. I tu kontakty cielesne wywierają wpływ
emocjonalny, a dzieje się tak dlatego, że towarzyszy im nie wyrażony słowami komunikat:
„Jakkolwiek zachowuję się agresywnie, widzisz przecież, że naprawdę wcale nie jestem
agresywny”. Jest to jednak komunikat subtelny, a bijatyka dla zabawy może w każdym wieku
stać się interakcją wymagającą starannie wyważonej równowagi. Mężczyzna, który
żartobliwie poklepuje kolegę po plecach, może łatwo odwrócić ten sygnał i wtedy oznacza
on: „Jakkolwiek udaję, że jestem agresywny dla żartów, ze sposobu, w jaki to robię, możesz
się przekonać, że nie żartuję”. Stosuje on klepanie, ponieważ zostało ono sformalizowane i
zaakceptowane jako wzór bijatyki dla zabawy, ale towarzyszące temu gesty i siła tego
poklepywania natychmiast przekonują poklepywanego, że ten drugi nadał komunikatowi
odwrotny sens.
Podobna komplikacja zachodzi u wspominanej wyżej chandryczącej się ze sobą pary.
Jeżeli pod wpływem skrajnie silnej prowokacji dojdzie tylko do lekkiego klepnięcia w
policzek albo potrząśnięcia partnera za ramiona, wtedy komunikat głosi: „Chociaż
doprowadziłeś(-aś) do tego, że mam ochotę dać ci w zęby, robię ci tylko to”. Ale jeżeli
prowokacja nie jest tak silna, wówczas każdy, nawet najbardziej umiarkowany odruch agresji
stanowi sygnał szorstki i nieprzyjemny.
Ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa tkwiące w bijatyce dla zabawy bywają wyraźniej
widoczne podczas mocowania się dwóch wyrostków na ulicy. Na początku obaj przestrzegają
konwencji żartobliwej agresji. Każde popchnięcie i chwyt są wykonywane z właściwym
stopniem natężenia – na tyle silnie, by wywrzeć skutek, ale nie dość silnie, aby objawić
prawdziwą przemoc. Gdy ta subtelna równowaga zostanie przypadkowo zachwiana i jeden z
nich poczuje ból, atmosfera ulega zmianie. Pokrzywdzony rewanżuje się z większą siłą i jeśli
zajście nie jest prowadzone we właściwy sposób, żartobliwa bitka przeradza się w prawdziwą.
Trudno jest zanalizować sygnały takiej zmiany, ponieważ nawet żartobliwe zapasy mogą
wyglądać zupełnie jak prawdziwe. Zwykle sygnały znamionujące zmianę pojawiają się
najpierw na twarzach, z których znikają uśmiechy i rozluźnienie, czy też udawana zaciętość, a
pojawia się wyraz zaciekłości i zdecydowania, czemu towarzyszy zmiana koloru skóry z
bladego na zaczerwieniony.
Jeśli chodzi o zapaśników zawodowych, tego rodzaju udawana zmiana bywa łatwo
dostrzegalna. „Łobuz” świadomie fauluje „bohatera”, który następnie demonstracyjnie wpada
w udawany szał, zgłaszając protesty u sędziego i domagając się współczucia publiczności.
Rzuca się z furią na przeciwnika i sprawia wrażenie, że zarzucił konwencjonalną technikę
walki i stosuje nie kontrolowaną przemoc, odwzajemniając każdy faul, gdy tymczasem
publiczność ryczy z zachwytu. Ale tutaj nawet „nie kontrolowana” agresja sama uległa
sformalizowaniu, o czym świetnie wie publiczność, włączając się do gry. Gdyby jeden z
zapaśników naprawdę skrzywdził swojego rywala, widowisko zostałoby natychmiast
przerwane i zamiast „bezlitosnego odwetu” nastąpiłby pokaz źle skrywanego niepokoju ze
strony wszystkich uczestników.
Wyczerpawszy ten najeżony niebezpieczeństwami temat, możemy teraz skierować się na
teren, na którym przejawiają się bezpieczniejsze i delikatniejsze formy intymności,
mianowicie na parkiet taneczny. Jako dziedzina, w której działają zawodowcy mający prawo
do dotykania, taniec ma do zaoferowania ograniczone możliwości. To prawda, że dorośli
poszukujący jakiejś formy kontaktu cielesnego mogą taki kontakt uzyskać dzięki usługom
nauczyciela tańca. Istnieją też miejsca, gdzie mężczyzna może odwiedzić salę taneczną i za
określoną opłatą skorzystać z usług fordanserek, ale taniec towarzyski stał się obecnie
głównie domeną amatorów. Podczas zabaw, dyskotek oraz w salach tanecznych i balowych
obcy sobie dorośli ludzie mogą zbliżyć się do siebie i poruszać się wokół sali, obejmując się
intymnie przednią powierzchnią ciała. Osoby, które już są ze sobą zaprzyjaźnione, mogą
także wykorzystać tę sytuację, aby przejść z relacji bezdotykowych na relacje dotykowe.
Specjalna rola, jaką odgrywa taniec towarzyski w naszym społeczeństwie, polega na tym, że
stwarza on specjalny kontekst, pozwalający na szybkie i radykalne zwiększenie stopnia
intymności cielesnej, w sposób, który byłby niemożliwy gdzie indziej. Gdyby obcy lub
prawie obcy sobie ludzie demonstrowali takie samo obejmowanie się poza parkietem
tanecznym, jego konsekwencje byłyby zupełnie inne. Taniec, że się tak wyrażę, dewaluuje
rangę obejmowania się, obniżając próg tolerancji do poziomu, na którym można to z
łatwością uczynić, nie obawiając się odtrącenia. Gdy już uzyska się przyzwolenie na takie
obejmowanie się, uzyskuje się szansę na to, że zacznie ono oddziaływać w swój magiczny
sposób. Gdy magia nie zadziała, formalny charakter sytuacji pozwala też na honorowe
wycofanie się.
Jak wiele innych aspektów intymności cielesnej – taniec ma długą historię sięgającą aż do
naszej zwierzęcej przeszłości. Ujmując to w kategoriach zachowania się, jego głównym
składnikiem jest powtarzający się ruch intencjonalny. Przyglądając się pokazom tanecznym
różnych ptaków, zauważamy, że na wykonywane przez nie rytmiczne ruchy składają się
głównie ruchy początkowo skierowane w jedną stronę, zatrzymanie ich i skierowanie w inną
stronę, ponowne zatrzymanie i powtórzenie pierwszej czynności, i tak dalej. Obracając się na
boki, przechylając się w przód i w tył lub podskakując w górę i w dół, ptak z zapałem
popisuje się przed swoją partnerką. Znajduje się on w stanie wewnętrznego konfliktu, gdyż
jeden z popędów popycha go do przodu, a drugi go powstrzymuje. W przebiegu ewolucji
rytm tych ruchów intencjonalnych ulega utrwaleniu, a popis staje się rytuałem. Forma tego
rytuału jest różna u różnych gatunków i u każdego staje się cechą charakterystyczną dla
właściwych danemu gatunkowi wstępnych czynności seksualnych.
Większość ruchów tanecznych, jakie wykonujemy, powstała w ten sam sposób, ale u
ludzi nie wytworzyła się z nich ewolucyjnie żadna utrwalona forma. Są one natomiast zależne
od danej kultury i bardzo zróżnicowane. Wiele z tego, co robimy tańcząc, to właśnie ruchy
intencjonalne sygnalizujące zamiar pójścia w jakimś kierunku, ale zamiast w pełni wykonać
to zamierzenie, zatrzymujemy się, cofamy się lub obracamy i zaczynamy od nowa. W
dawnych czasach wiele tańców przypominało małe pochody, w których każda para z powagą
trzymała się za ręce i kroczyła po parkiecie, zatrzymując się często, wykonując obrót, a
następnie kontynuując pochód w rytm muzyki. Ponieważ wzór ten był zasadniczo wzorem
udawania się w podróż, często zawierał on w sobie udane powitania, podczas których
partnerzy wykonywali ukłony i dygnięcia, tak jakby się właśnie spotykali po raz pierwszy.
Zarówno w tańcach ludowych jak w tańcach dworskich występowały skomplikowane ruchy
wirujące oraz schodzenie się i rozchodzenie z udziałem innych par uczestniczących w tańcu.
Przejawy intymności cielesnej w tańcu były tak ściśle ograniczone, że nie budziły żadnych
skojarzeń seksualnych. Po prostu umożliwiały tylko ogólne towarzyskie mieszanie się między
sobą. Mężczyzna prowadził kobietę po parkiecie ruchem tak wysoce sformalizowanym, że
wykluczał on jakiekolwiek niewygodne pytania o to, dokąd ją właściwie prowadzi i w jakim
celu.
Sytuacja uległa radykalnej zmianie na początku ubiegłego wieku, gdy Europę ogarnęło
szaleństwo nowego tańca. Był to walc. Po raz pierwszy tańcząca para obejmowała się podczas
wykonywania ruchów tanecznych, co jako publiczny przejaw intymności wywołało
powszechne zgorszenie i wzburzenie. Tak drastyczne przeobrażenie wymagało jakiegoś
usprawiedliwienia, którym okazał się znany nam już wybieg. Opisując kontakt ręka-ręka,
wspomniałem, że często stosowaną w nim sztuczką jest intymność pod maską pomocy.
Wyciągnięcie ręki ma rzekomo na celu podtrzymanie drugiej osoby czy też zapewnienie jej
równowagi, podprowadzenie jej albo też powstrzymanie przed upadkiem. W ten sposób bez
obaw można przekroczyć znaczący próg w nawiązywaniu kontaktu cielesnego. To właśnie
znalazło zastosowanie w walcu. Na początku był to taniec bardzo szybki i dynamiczny, w
którym partnerzy musieli kurczowo trzymać się siebie, aby ich ciała mogły obracać się razem.
Był to sposób typu „podtrzymanie” i gdy tylko dzięki niemu walc wkroczył na salę balową,
było jedynie kwestią czasu spowolnienie tempa tańca i zastąpienie gestów rzekomej pomocy
bardziej czułymi przejawami intymności, związanymi z obejmowaniem się. Nie znając takich
rozkoszy, starsze pokolenie uznało to za obrazę moralności. Walc, który dziś uchodzi za
taniec staromodny, w pierwszych latach swojego istnienia opisywany był jako „plugawy” i
„najbardziej zwyrodniały taniec ostatnich dwóch stuleci”. Wczesnowiktoriański autor
kieszonkowego podręcznika bon tonu dla dam poświęcił dziesięć stron frontalnemu atakowi
na ten obrzydliwy, nowy przejaw intymności publicznej. Wśród innych uwag czytamy:
„Zapytajcie którąkolwiek matkę... czy dopuści, aby córka wpadła w lubieżne objęcia
pierwszego lepszego walcującego mężczyzny? Zapytajcie kochanka... czy zniesie widok
wybranki swego serca spoczywającej w ramionach innego mężczyzny? Zapytajcie
małżonka... czy ścierpi, aby jego żonę obejmował jakiś szczeniak wirujący to na piętach, to
znów na palcach?”. Ataki nie ustawały, a niespełna sto lat temu pewien amerykański mistrz
tańca w Filadelfii ogłosił, że walc jest tańcem niemoralnym, ponieważ w trakcie jego
wykonywania dżentelmen obejmuje damę, którą być może dopiero co poznał. Jednakże
nieprzyzwoity walc wygrał tę bitwę i niepodzielnie zapanował na parkiecie, stając się
zwiastunem wielu innych tańców wymagających pełnego objęcia frontalnego. Te nowe tańce
wywoływały kolejne pomruki niezadowolenia i zgorszenia.
Tango, które w 1912 roku przywędrowało z Ameryki Południowej, także powitano z
oburzeniem. Ponieważ taniec ten składał się z „sugestywnych bocznych ruchów bioder”,
które bystrookim stróżom moralności przypominały ruchy kopulacyjne, został on natychmiast
uznany za synonim moralnej zgnilizny.
Gdy tylko przeciwnicy tanga przegrali i tę bitwę, hałaśliwie rozpoczęła się epoka jazzu, a
doprowadzeni do wściekłości nauczyciele tańca lat dwudziestych organizowali gorączkowe
spotkania, aby omówić to nowe zagrożenie dla ich poczucia przyzwoitości. Formułowali ostre
oficjalne protesty na temat tego nowego szaleństwa, zwracając uwagę, że wszystkie owe
tańce jazzowe powstały w murzyńskich burdelach.
Chyba najbardziej osobliwy atak na tańce jazzowe pojawił się w artykule prasowym, w
którym czytamy, że „taniec i muzyka w tym obrzydliwym kopulacyjnym rytmie zostały
sprowadzone do Ameryki z Afryki Środkowej przez gang bolszewików, ażeby uderzyć w
cywilizację chrześcijańską na całym świecie”. Stawia to chyba we właściwym świetle
formułowane ostatnio twierdzenia, że aktualna fala buntów studenckich, porzucanie studiów i
narkomania również są dziełem „spisku czerwonych”.
Od zarania swych dziejów jazz wydaje na świat krzepkie potomstwo, a każde jego
dziecko nieuchronnie wprawia świat w zdziwienie i zgorszenie, ponieważ tancerze stosują
coraz to nowe odmiany obejmowania się w miejscu publicznym. W latach czterdziestych był
to jitterbug, a w latach pięćdziesiątych rock and roll. Ale potem stało się coś dziwnego. Z
jakiegoś powodu, którego chyba jeszcze na razie nie potrafimy zrozumieć, pary rozdzieliły
się. W latach sześćdziesiątych obejmowanie się w tańcu zaczęło gwałtownie zanikać. Jeszcze
tylko starsze i bardziej stałe pary przytulały się do siebie, kręcąc się po parkiecie. Młodsi
oddalili się od siebie i tańczyli stojąc mniej więcej w tym samym miejscu. Początkowo
dotyczyło to twista, ale wkrótce objęło zawrotną liczbę możliwości, takich jak hitch-hiker,
shake, monkey i frug. Pojawiało się coraz więcej stylów tańczenia, aż wreszcie pod koniec lat
sześćdziesiątych sytuacja tak się skomplikowała, że wszystkie one zlały się w jedną, na ogół
bezimienną kombinację i stały się po prostu tańcem do muzyki pop. Wszystkie one miały tę
samą cechę – tancerze nie dotykali się. Zmiana ta prawdopodobnie ma związek z wyraźnym
wzrostem liberalizmu seksualnego. Gdy w czasach wiktoriańskich młodym parom nie wolno
było prywatnie cieszyć się intymnością, obejmowanie się podczas walca miało dla nich
wielkie znaczenie, ale przy obecnym rozluźnieniu obyczajów któż przejmowałby się
specjalnym kontekstem, który dałby „zezwolenie” na zwykłe obejmowanie się na stojąco?
Dzisiejsi młodzi tancerze zdają się publicznie mówić: „Nie potrzebujemy udawać, bo mamy
to wszystko naprawdę”. I tak dochodzimy do końca tego krótkiego przeglądu
wyspecjalizowanych metod, które stosujemy w dorosłym życiu w celu osiągnięcia intymności
cielesnej. Cały ten rozdział, który zaczyna się od lekarzy, a kończy na tancerzach, pokazuje,
że zawsze chodzi o coś więcej niż tylko o sam kontakt. Nigdy nie jest to kontakt dla samego
kontaktu. Zawsze istnieje jakiś pretekst, dzięki któremu otrzymujemy przyzwolenie na to, by
kogoś dotykać, albo na to, by nas ktoś dotykał. A jednak często odnosimy wyraźne wrażenie,
że sam kontakt jest ważniejszy niż czynność, na którą mamy przyzwolenie. Być może kiedyś,
gdy nasilą się jeszcze stresy współczesnego życia, będziemy świadkami narodzin niczym nie
zakamuflowanego zawodowego dotykacza, który będzie sprzedawał uściski, tak jak się
sprzedaje koraliki. Może się też zdarzyć, że korzystanie z jego oferty będzie oznaczało nasze
przyznanie się do klęski niemożności zapewnienia sobie tak bardzo potrzebnej nam
intymności w naszej własnej rodzinie.
Cokolwiek się stanie, zawsze możemy wrócić do niezniszczalnego substytutu intymności
cielesnej, jakim jest intymność werbalna. Zamiast wymieniać uściski, możemy wymieniać
słowa otuchy. Możemy się uśmiechać i rozmawiać o pogodzie. Jest to kiepska namiastka
wymiany uczuć, ale lepsze to niż całkowita izolacja emocjonalna. A jeśli nadal tęsknimy do
bardziej bezpośrednich form kontaktu, mamy do dyspozycji jeszcze inne jego formy:
dotykanie jakiegoś zwierzęcia lub przedmiotu nieożywionego w zastępstwie ciała innego
człowieka, do którego tak naprawdę chcielibyśmy się zbliżyć, albo wreszcie, kiedy nie
istnieje już żadne inne rozwiązanie, dotykanie własnego ciała. W następnych trzech
rozdziałach omówię sposoby wykorzystywania zwierząt, przedmiotów i własnych ciał jako
substytutów bliskich ludzi.
6. SUBSTYTUTY INTYMNOŚCI
W świecie dorosłych, pełnym stresów i obcych ludzi, szukamy pociechy u osób nam
drogich. Jeśli są oni obojętni lub nazbyt zaabsorbowani problemami, jakie niesie współczesne
życie, i przez to nie spełniają naszych oczekiwań, grozi nam psychiczny niedosyt owego
podstawowego wsparcia, jakie daje kontakt cielesny. Jeśli wskutek moralizatorstwa
zbałamuconej mniejszości przejawy intymności ze strony naszych bliskich ulegają
zahamowaniu, bo dali sobie wmówić, że korzystanie z rozkoszy dotyku jest grzeszne i
nieprzyzwoite, wówczas nawet w otoczeniu osób najbliższych i najukochańszych możemy
odczuwać głód dotyku i fizyczną samotność. Jako gatunek jesteśmy jednak na tyle
przemyślni, że nie mając tego, czego bardzo pragniemy albo potrzebujemy, wkrótce
znajdujemy odpowiedni substytut.
Jeśli nie doznajemy miłości w obrębie rodziny, wkrótce zaczynamy jej poszukiwać gdzie
indziej. Zaniedbywana żona znajduje sobie kochanka, a małżonek kochankę i znów rozkwita
intymność cielesna. Niestety, takie substytuty nie zawsze wpływają korzystnie na istniejące
jeszcze przejawy życia rodzinnego, stanowią bowiem dla nich konkurencję i bywa, że je
całkowicie zastępują, co wywołuje mniejsze czy większe spustoszenia w życiu społecznym.
Mniej szkodliwe było rozwiązanie omówione w poprzednim rozdziale, czyli kontakt ze
specjalistami mającymi patent na dotykanie.
Takie kontakty mają tę wielką zaletę, że nie stanowią zwykle konkurencji dla relacji
wewnątrz rodziny. Szeroki zakres intymności ze strony masażysty, jeżeli tylko stosowany jest
w sposób ściśle profesjonalny, nie może służyć za powód do rozwodu. Ale nawet zawodowy
dotykacz, jak najbardziej oficjalnie upoważniony do dotykania, z fizjologicznego punktu
widzenia nie przestaje być dorosłym człowiekiem i dlatego nieuchronnie widzi się w nim
potencjalne zagrożenie seksualne. Rzadko mówi się otwarcie o „dostrzeganiu” tego
zagrożenia, jeśli nie brać pod uwagę sporadycznych dowcipów. Społeczeństwo nakłada
natomiast coraz więcej ograniczeń na istotę i kontekst wyspecjalizowanych przejawów
intymności. Przede wszystkim rzadko przyznajemy, że one w ogóle istnieją. Na tańce idziemy
nie po to, żeby kogoś dotykać, tylko po to, żeby się „zabawić”. Do doktora idziemy z powodu
wirusa, a nie żeby się podnieść na duchu. Do fryzjera idziemy, żeby się ostrzyc czy uczesać, a
nie po to, żeby dać się popieścić po głowie. Wszystkie te oficjalne funkcje są naturalnie
bardzo przekonujące i ważne. Muszą takie być, aby zamaskować coś innego, co się dokonuje
w tym samym czasie, mianowicie poszukiwanie przyjaznego kontaktu cielesnego. Gdy
oficjalne funkcje tracą na znaczeniu, zbyt wyraźnie ujawnia się ta niezaspokojona potrzeba
kontaktu i wtedy rodzą się natrętne pytania o nasz styl życia, na które wolelibyśmy raczej nie
odpowiadać.
Jednak podświadomie zdajemy sobie sprawę z gry, jaka się tu toczy, i w ten sposób
pośrednio związujemy ręce, które mogłyby nam udzielić pieszczoty. Czynimy to, bezwiednie
stosując się do konwencji i kodeksów, które regulują postępowanie redukujące nasze lęki
seksualne. Po prostu akceptujemy abstrakcyjne reguły właściwej etykiety i mówimy sobie
wzajemnie, że pewnych rzeczy się „nie robi” i że nie są one „stosowne”. Niegrzecznie jest
pokazywać palcem, nie mówiąc już o dotykaniu. Niegrzecznie jest okazywać swoje uczucia.
Dokąd więc mamy się zwrócić? Odpowiedź ma przyjemną i pieszczotliwą postać kociaka
leżącego na kolanach. Otóż zwracamy się do innych gatunków stworzeń. Jeżeli najbliżsi
ludzie nie są w stanie dostarczyć nam tego, czego pragniemy, i jeżeli poszukiwanie
intymności u obcych jest zbyt niebezpieczne, możemy skierować kroki do najbliższego
sklepu zoologicznego i za niewielką sumę kupić sobie trochę intymności zwierzęcej.
Zwierzątka są bowiem niewinne, nie stwarzają problemów i nie zadają pytań. Liżą nas po
rękach, ocierają się nam łagodnie o nogi, zwijają się do snu na naszych kolanach i trącają nas
nosem. My zaś możemy je przytulać, głaskać, poklepywać, nosić jak niemowlęta na rękach,
drapać za uszami, a nawet całować.
Jeśli zjawisko to wydaje się komuś błahe, przyjrzyjmy się jego skali. W Stanach
Zjednoczonych na zwierzątka domowe wydaje się ponad 5 miliardów dolarów rocznie. W
Wielkiej Brytanii – 100 milionów funtów. W Niemczech Zachodnich – 600 milionów marek.
We Francji kilka lat temu wydawano 125 milionów nowych franków, a wedle nowych ocen
dziś suma ta podwoiła się. Tam, gdzie w grę wchodzą takie liczby, określenie „błahe” nie ma
zastosowania.
Nasze najważniejsze pieszczoszki to koty i psy. W Stanach Zjednoczonych jest ich 90
milionów. Szczeniaki i kociaki rodzą się w tempie 10 tysięcy sztuk na godzinę. We Francji
żyje ponad 16 milionów psów, w Niemczech Zachodnich jest ich 8 milionów, a w Wielkiej
Brytanii 5 milionów. Brak dokładnych danych na temat kotów, ale jest ich co najmniej tyle
samo, a zapewne więcej.
Sumując te liczby, możemy z grubsza przyjąć, że tylko w wymienionych czterech krajach
istnieje około 150 milionów kotów i psów. Dokonując dalszego przybliżonego rachunku,
powiedzmy, że każdy właściciel jednego z tych zwierząt głaszcze, poklepuje czy też pieści je
przeciętnie trzy razy dziennie, czyli tysiąc razy na rok. Daje to w sumie 150 miliardów
intymnych kontaktów rocznie. Liczba ta jest o tyle zdumiewająca, że mówi ona o przejawach
intymności Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików nie w stosunku do innych
Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików, lecz do przedstawicieli innych gatunków,
należących do rzędu mięsożernych. Jeśli tak na to spojrzeć, zjawisko tym bardziej nie wydaje
się błahe.
Jak się już przekonaliśmy, obejmując się, poklepujemy się wzajemnie po plecach, a jako
kochankowie lub jako rodzice i dzieci głaszczemy się po włosach i po skórze. Jest jednak
oczywiste, że nam to nie wystarcza, czego dowodem są owe miliardy pieszczot ze
zwierzętami. Ponieważ obowiązujące nas ograniczenia kulturowe blokują nasze kontakty z
ludźmi, przenosimy nasze przejawy intymności na uwielbiające nas zwierzątka, służące jako
substytuty miłości.
Sytuacja ta doprowadziła niektóre osoby do formułowania niezwykle krytycznych opinii
na ten temat. Jeden z autorów nazwał to zjawisko „petyszyzmem”; zostało ono potępione jako
objaw dekadenckiej nieumiejętności intymnego porozumiewania się ludzi tworzących
współczesną cywilizację. W szczególności wskazywano na to, że więcej pieniędzy
przeznacza się na zapobieganie okrucieństwu wobec zwierząt niż na zapobieganie
okrucieństwu wobec dzieci. Jako nielogiczne i obłudne odrzuca się natomiast argumenty na
rzecz hodowania zwierząt domowych. Argument, że daje to wiedzę o życiu zwierząt, uważa
się za bezsensowny, ponieważ niemal zawsze stosunek do zwierząt jest nacechowany dość
prymitywnym antropomorfizmem. Zwierzęta ulegają humanizacji i postrzega się je zupełnie
nie jako prawdziwe zwierzęta, lecz jako owłosionych ludzi. Argument, że są one niewinne i
bezradne, że potrzebują naszej pomocy, uważa się za nader jednostronny w czasach, gdy
maltretuje się niemowlęta i razi napalmem wieśniaków. Jak mogliśmy dopuścić, by w tym
naszym oświeconym wieku zabito lub raniono miliony dzieci w Wietnamie, gdy w tym
samym czasie nasze kotki i pieski otrzymują fachową i natychmiastową pomoc, gdy tylko jej
potrzebują? Jak to możliwe, żebyśmy w dwudziestym wieku dali dorosłym mężczyznom
przyzwolenie, by w działaniach wojennych zabili 100 milionów przedstawicieli własnego
gatunku, gdy jednocześnie wydajemy o wiele więcej milionów na tuczenie naszych
pieszczochów. Sumując, jak to możliwe, że dla innych gatunków staliśmy się lepsi niż dla
własnego?
Są to poważne argumenty i nie da się ich łatwo zbyć, ale mają one pewien istotny
mankament. Mówiąc najprościej – stara to prawda, że zło dodane do zła nie czyni dobra.
Niewątpliwie tulenie zwierzątka i jednoczesne odpychanie dziecka jest czymś okropnym,
chociaż w skrajnych sytuacjach i to się zdarza. Jednak nierozsądne jest używanie tego jako
argumentu przeciwko przytulaniu zwierzątka. Wątpliwe, czy nawet w tych skrajnych
sytuacjach zwierzę „kradnie” pieszczoty dziecku. Jeśli z jakichś przyczyn o podłożu
neurotycznym dziecko nie doznaje przejawów miłości rodzicielskiej, jest rzeczą wątpliwą,
czy przy braku zwierzęcego pieszczocha sytuacja uległaby poprawie. Niemal zawsze zwierzę
jest wykorzystywane jako dodatkowe źródło intymności albo jako substytut przejawów
intymności, których i tak już z jakiegoś powodu brakuje. Twierdzenie, że z powodu większej
troski o zwierzęta cierpią inni ludzie, wydaje się zupełnie nieuzasadnione.
Wyobraźmy sobie, że jakaś nagła choroba z dnia na dzień wyniszczyła wszystkie
zwierzęta domowe i położyła kres wszystkim tym milionom czułych przejawów intymności,
które zaistniałyby między tymi zwierzątkami a ich właścicielami. Gdzie podziałaby się cała ta
miłość? Czy zostałaby ona cudownym sposobem przeniesiona z powrotem na innych ludzi?
Niestety raczej nie. Natomiast miliony ludzi, również wielu samotnych i z różnych przyczyn
pozbawionych dostępu do prawdziwej intymności ludzkiej, zostałoby odartych z bardzo
ważnej formy czułego kontaktu cielesnego. Samotna starsza pani, która za jedyne
towarzystwo ma swoje koty, nie zaczęłaby chyba głaskać listonosza. Mężczyzna, który z
czułością poklepuje swojego psa, z jego braku nie zacząłby raczej częściej poklepywać
swojego nastoletniego syna.
Jest prawdą, że w idealnym społeczeństwie nie powinniśmy potrzebować tych
substytutów czy jakiegoś dodatkowego ujścia dla naszej intymności, ale propozycja, by się
tego całkowicie wyzbyć, byłaby próbą leczenia objawów, a nie przyczyny trudności. Nawet w
idealnym, kochającym się i wolnym od uprzedzeń cielesnych społeczeństwie mielibyśmy
jeszcze sporą nadwyżkę intymności, którą moglibyśmy obdarzyć naszych zwierzęcych
towarzyszy, nie dlatego, że takie kontakty byłyby nam potrzebne, lecz po prostu dlatego, że
dostarczałyby nam one dodatkowej przyjemności, nie stanowiącej żadnej konkurencji dla
naszych stosunków z innymi ludźmi.
I jeszcze ostatnie słowo w obronie zwierząt domowych: jeśli potrafimy być czuli w
wobec nich, znaczy to przynajmniej, że jesteśmy w ogóle do czułości zdolni. Ale wciąż wraca
ten sam problem. Nawet komendanci obozów koncentracyjnych byli dobrzy dla swoich psów,
a więc czego to dowodzi? Krótko mówiąc, tego, że nawet największy potwór ludzki jest
zdolny do jakiejś czułości. Prawdy tej nie wolno nam nie dostrzegać, mimo że współistnienie
czułości z najtwardszą brutalnością – jakie tu obserwujemy – porusza nas szczególnie
głęboko i czyni brutalność jeszcze okrutniejszą. Prawda ta każe nam pamiętać, że ludzkie
zwierzę, jeśli nie uległo wypaczeniu pod wpływem czegoś, co paradoksalnie można określić
jako barbarzyństwa cywilizacji, jest z natury wyposażone w wielki potencjał czułości i
intymności. Jeśli obserwując delikatne i przyjazne dotyki między właścicielami a ich
zwierzątkami, wyniesiemy z tego tylko tyle, że człowiek jest zasadniczo zwierzęciem
kochającym i skłonnym do intymności, i tak stanowi to cenną lekcję, którą należy sobie
przyswoić i powtarzać ją, co jest szczególnie ważne w coraz bardziej bezosobowym i
pozbawionym serca świecie. Właśnie wtedy, gdy działając pod wpływem presji ludzie stają
się bezlitośni, musimy za wszelką cenę udowodnić, że tak być nie musi i że nie jest to
przyrodzony stan człowieka. Jeśli nasza zdolność do kochania zwierząt ma w tym jakiś
udział, to uczciwi krytycy powinni się dobrze zastanowić, zanim przypuszczą na nią swój
atak, bez względu na to, jak nierozsądna może się ona wydawać z takiego czy innego punktu
widzenia.
To powiedziawszy, możemy zadać pytanie o istotę samych przejawów intymności ze
zwierzętami. Dlaczego na przykład poklepujemy psa, a gładzimy kota, ale rzadko gładzimy
psa, a poklepujemy kota? Dlaczego jedno zwierzę wyzwala dany rodzaj intymności, a drugie
jakiś inny? Aby na to odpowiedzieć, musimy się przyjrzeć anatomii zwierząt. W swojej roli
ulubieńców domowych zastępują one oczywiście towarzystwo człowieka i dlatego ich ciała
stanowią substytuty ciał ludzkich. Jednakże pod względem anatomicznym istnieją tu
uderzające różnice. Pies nie potrafi nas objąć swoimi sztywnymi łapami. Kotu nie jesteśmy w
stanie zarzucić ramion na barki. Nawet największy kot nie osiąga rozmiarów niemowlęcia
ludzkiego, a przy tym ciało kota jest miękkie i giętkie. Nasze działania są dostosowane do
tych cech.
Zacznijmy od psa. Jako bliskiego nam towarzysza mamy ochotę go objąć, ale ponieważ
utrudniają nam to jego łapy, z całości gestu obejmowania-poklepywania do bezpośredniego
zastosowania pozostaje nam jeden element, czyli poklepywanie. Wyciągając rękę, klepiemy
zwierzę po grzbiecie czy po łbie lub po bokach. Przeciętny duży pies ma szeroki i twardy
grzbiet, który jest stosownym substytutem ludzkich pleców i służy jako ich pełnomocnik w
poklepywaniu.
Co innego kot. Ponieważ jest mniejszy i bardziej miękki w dotyku, nie dostarcza
odpowiednich wrażeń jako substytut do energicznego poklepywania pleców. Miękkie i
jedwabiste futerko przypomina w dotyku raczej włosy na ludzkiej głowie. Miewamy czasem
chęć pogłaskać ukochaną osobę po włosach i dlatego miewamy też ochotę pogłaskać kota.
Tak jak pies jest substytutem pleców, tak kot jest substytutem włosów. W rzeczywistości
często traktujemy kota tak, jakby całe jego ciało zastępowało nam jedwabiste włosy na głowie
człowieka.
Rozumując tak dalej, można by sądzić, że poklepywanie jest czymś, co automatycznie
wykonuje się wobec wszystkich przedstawicieli rodziny psów, a głaskanie jest czynnością
przeznaczoną dla całej rodziny kotów, ale nie jest to tak proste. Raczej wiąże się z typowymi
cechami ciała psa domowego i kota domowego. Każdy, kto zaznał egzotycznych rozkoszy,
jakie dają pieszczoty z oswojonym gepardem, lwem czy tygrysem, wie, że wówczas wzorzec
zachowania zmienia się. Chociaż są to najprawdziwsze koty, mają one szerokie i twarde
grzbiety, bardziej przypominające grzbiety psów niż grzbiety kotów domowych. Ich sierść,
jak u przeciętnego psa, jest też bardziej szorstka. Skutkiem tego poklepuje się je, a nie
głaszcze. Natomiast małego pieska salonowego o długiej, falującej sierści głaszcze się i pieści
podobnie jak kota.
Poruszając się na skali wymiarów ku górze, dochodzimy do konia. Miłośnicy koni
poklepują je, ale istnieje tu subtelna różnica. Ludzkie plecy, gdzie poklepywanie ma swój
początek, są, że się tak wyrażę, powierzchnią pionową, natomiast grzbiet konia jest
powierzchnią poziomą, a przez to mniej przydatną jako substytut w tego rodzaju czynności. Z
pomocą przychodzi tu jednak końska szyja, jako że nie tylko znajduje się na odpowiedniej
wysokości, ale co ważniejsze, jest idealną powierzchnią pionową i dlatego to właśnie miejsce
najczęściej się poklepuje. Pod tym względem koń ma pewną przewagę nad psem, który ma na
ogół zbyt małą szyję, aby można ją było wykorzystać do tego celu. Wzrost konia sprawia też,
że jego łeb stanowi idealny obiekt kontaktu, podczas gdy w kontaktach z psem albo sami
musimy zejść do jego poziomu, albo też podnieść psa. Dlatego często widzi się, jak
miłośniczki koni przytulają głowy do ich szyi lub pyska, obejmując je przy tym ramieniem
lub poklepując ich jędrne i ciepłe ciało.
Dla wielu ludzi zwierzątko domowe nie jest substytutem kogoś do towarzystwa w ogóle,
ale substytutem kogoś konkretnego, a mianowicie dziecka. Tutaj ważny staje się rozmiar
zwierzęcia. Z kotami nie ma problemu, ale przeciętny pies jest zbyt duży i dlatego niektóre
rasy w drodze hodowli selektywnej stopniowo zmniejszano, aż wreszcie uzyskały wymiary
odpowiadające proporcjom ludzkiego niemowlęcia. Dzięki temu ich właściciele mogą je teraz
tulić w swoich pseudorodzicielskich ramionach, podobnie jak robią to z kotami i innymi
stworzeniami domowymi, takimi jak króliki czy małpki. Jest to najpopularniejsza forma
kontaktów cielesnych ze zwierzątkami domowymi. Analiza wielkiej liczby zdjęć, na których
widnieją właściciele w kontakcie z swoimi zwierzętami, dowodzi, że trzymanie zwierzęcia w
ramionach, tak jak trzyma się niemowlę, stanowi 50 procent wszystkich sfotografowanych
form intymności. Kolejne miejsce na liście zajmuje poklepywanie (11 procent), dalej –
półobjęcie, polegające na otoczeniu zwierzęcia jednym ramieniem (7 procent), a po nim –
przytulenie policzka do ciała zwierzęcia, zwykle w okolicy jego głowy. Innym przejawem
intymności występującym zaskakująco często jest pocałunek usta-usta (5 procent) z udziałem
wszelkich gatunków zwierząt, od papużki falistej do wieloryba. Można by sądzić, że wieloryb
jako obiekt intymności pozostawia coś niecoś do życzenia. Kapitan Ahab z pewnością
obruszyłby się na myśl o dziewczynie całującej wieloryba w pysk, ale panująca ostatnio moda
na faunę oceaniczną wiele w tym względzie zmieniła. Zarówno oswojone wieloryby jak ich
młodsi kuzyni delfiny stały się w ostatnich latach faworytami z pierwszej linii, a ponieważ ich
bulwiaste, obrzmiałe głowy przypominają kształtem główki niemowląt, wywołują one u
obecnych w ich pobliżu ludzi silną potrzebę klepania, łaskotania i pieszczenia, gdy tylko
wychylą się spod wody, ukazując u brzegu basenu swoje rzekomo uśmiechnięte pyski.
Oswojone ptaki, takie jak papugi, papużki faliste i gołębie często przykłada się do twarzy
i policzków, aby poczuć na skórze miękkość ich upierzenia. Ten przejaw intymności
właściciele często wzbogacają przez karmienie metodą usta-usta. Z powodu małych
rozmiarów tych ptaszków, wykluczających obejmowanie i poklepywanie, intymność
wyrażana ręką ogranicza się do głaskania palcami i delikatnego łaskotania „za uchem”.
Poruszając się w dół drabiny ewolucyjnej, dostrzegamy gwałtowny spadek możliwych
przejawów intymności. Większość ludzi uważa gady, płazy, ryby i owady za nieprzyjemne w
dotyku. Żółw ze swoją gładką i twardą skorupą zasłuży sobie niekiedy na klepnięcie, ale jego
pokryci łuskami krewniacy nie skłaniają do przyjaznych kontaktów cielesnych. Być może,
jedynymi wyjątkami, o których warto napomknąć, są wielkie węże z rodziny dusicieli. Na
przykład prawidłowo oswojone pytony potrafią zapewnić swoim właścicielom całkowite
objęcie, do czego nie są zdolne ani koty, ani psy. Pyton, owijając się wokół ciała swego
ludzkiego towarzysza, zaciskając i rozluźniając mięśnie, wprowadzając w ruch falisty swoje
liczne żebra i muskając delikatnym języczkiem skórę właściciela, dostarcza człowiekowi
wrażeń zmysłowych, których nie doceni nikt, kto ich nie doznał. Jednakże ze względu na
trudności związane z obyczajami żywieniowymi, złą reputację, zwłaszcza od awantury w
raju, nie wspominając już o okropieństwach kojarzonych z ich mniejszymi i niezwykle
jadowitymi krewniakami, wielkie węże nigdy nie cieszyły się nadmierną popularnością jako
bliscy przyjaciele ludzi, nawet tych najbardziej złaknionych uścisków.
Jeśli spuścić dyskretną zasłonę milczenia na przewrotne przejawy ludzkiej intymności w
postaci ręcznego łowienia pstrągów, dotykanie się z rybami właściwie nie występuje. Może
jedynym wyjątkiem jest tu lubieżne całowanie po rękach w wykonaniu karpia hodowlanego,
który wysuwa głowę z wody i szeroko rozwartym pyszczkiem domaga się jedzenia. Ryby te
potrafią u brzegu stawu rozdziawiać się i dyszeć z taką energią, że nawet przelatujący w
pobliżu ptak daje się nakłonić do jakiegoś krótkiego aktu intymności. Istnieje niezwykłe
zdjęcie, na którym malutka zięba z dziobem pełnym tłustych owadów przeznaczonych dla
swego głodnego potomstwa, przerwawszy lot na widok zachęcająco rozdziawionego
pyszczka karpia, energicznie wpycha swój cenny łup w przepaściste gardło ryby. Jeżeli nawet
ptak pozwala się zwabić w ten sposób i wejść w tak wysoce nienaturalny kontakt cielesny, nie
można się dziwić, że podobnie reagują ludzie zwiedzający stawy, w których hoduje się
karpie.
Dotąd mówiliśmy o przejawach intymności mających charakter przyjacielski lub
rodzicielski, ale u niektórych ludzi kontakty te posuwają się aż do pełnej interakcji płciowej.
Jest to zjawisko rzadkie, ale ma długą, sięgającą starożytności historię, o czym świadczą
najdawniejsze dzieła sztuki i literatury. Przejawy te występują w dwóch głównych formach:
albo mężczyzny spółkującego ze zwierzęciem, zwykle jest to oswojone zwierzę gospodarcze
albo masturbacji, w której naturalną skłonność do lizania występującą u niektórych gatunków
ukierunkowuje się na lizanie lub ssanie męskich lub kobiecych narządów płciowych w celu
wywołania podniecenia. Świadczy to o wysokim stopniu wyalienowania i frustracji w sferze
kontaktu cielesnego w społecznościach ludzkich, w których możliwe są tak bardzo
wypaczone przejawy intymności. Jeśli jednak pamiętamy o występujących we współczesnych
cywilizacjach milionach mniej znaczących przejawów intymności między ogromną rzeszą
zwierząt a ich właścicielami, przybierających formę przytulania, całowania i głaskania, nie
może nas zaskakiwać to, że w niewielkim ułamku tych kontaktów intymność przybiera tak
drastyczne formy.
W przeglądzie kontaktów między ludźmi a zwierzętami uwzględnialiśmy dotąd tylko
zwierzęta domowe i zwierzęta gospodarskie, ale istnieją jeszcze dwa obszary interakcji
zasługujące na jakiś komentarz. Zwierzęta pozostające pod nadzorem ludzi żyją nie tylko w
domach prywatnych i w gospodarstwach wiejskich, można je także znaleźć w bardzo licznych
ogrodach zoologicznych i laboratoriach badawczych. Tam także istnieją liczne kontakty i nie
zawsze spotykają się one z powszechną aprobatą.
Zwiedzający zoo nie tylko pragną przyglądać się trzymanym tam schwytanym
stworzeniom, pragnęliby także potrzymać w rękach oglądane okazy. Popęd do ich dotykania
jest tak silny, że stwarza nieustanne zagrożenie, którego świadome jest kierownictwo zoo.
Dowodzi tego rejestr usług placówki pierwszej pomocy, który możemy znaleźć w każdym
ogrodzie zoologicznym. Na każde zwichnięcie nogi w kostce czy skaleczenie palca przypada
pokąsanie ręki czy podrapanie twarzy. Czasami obrażenia, których doznają osoby
lekkomyślnie usiłujące dotknąć zwierzęcia, są poważne, ale rzadko kiedy można je przypisać
niedbałości pracowników zoo. By to zilustrować, wystarczą dwa przykłady. Pierwszy to
kobieta, która zgłosiła się do placówki pierwszej pomocy na terenie jednego z wielkich
ogrodów zoologicznych z wrzeszczącym dzieckiem z silnie poszarpaną ręką. Okazało się, że
dziecko domagało się, by mu pozwolono dotknąć dorosłego goryla płci męskiej. Chcąc
zaspokoić to życzenie, kobieta z pewnym wysiłkiem podniosła dziecko i ignorując znak
ostrzegawczy, zbliżyła je do klatki w ten sposób, że zdołało ono wcisnąć rączkę między kraty
ponad brzegiem szklanego ekranu ochronnego. Goryl, fałszywie interpretując ten przyjazny
gest, natychmiast wbił zęby w rączkę chłopca.
Drugi przykład to smutna historia „dotykacza tygrysów”, starszego pana, który w tym
samym zoo wielokrotnie przedostawał się przez barierę odgradzającą wybieg dla wielkich
kotów, aby popieścić pewną tygrysicę. Personel zoo wielokrotnie usuwał go stamtąd mimo
jego protestów, aż kiedyś przeskoczył przez barierę z takim impetem, że złamał sobie nogę i
został odwieziony do szpitala. Podczas jego nieobecności rzeczoną tygrysicę przesłano w
celach rozrodczych do innego zoo. Po powrocie do zdrowia starszy pan natychmiast udał się
do jej dawnej klatki, którą zajmował teraz nie znany mu lampart. Wpadłszy we wściekłość,
miłośnik tygrysicy pośpieszył do biura dyrekcji zoo i zażądał informacji, co zrobiono z jego
żoną. Z początku pracownicy zarządu zareagowali na to niezwykłe oskarżenie z
zakłopotaniem, ale po pewnym czasie, gdy spokojnym tonem wypytali go, o co chodzi,
okazało się, że nieszczęśnik stracił ostatnio prawdziwą żonę, bliską towarzyszkę całego życia,
i od tej pory przeniósł wszystkie swoje uczucia na ową tygrysicę.
Ponieważ w jego mniemaniu zwierzę to stało się uosobieniem jego zmarłej małżonki,
było rzeczą naturalną, że chciał on kontynuować intymne kontakty z nią w jej nowej postaci,
nawet za cenę zagrożenia życia i zdrowia.
Są to ekstremalne przykłady postępowania, z którego bardziej umiarkowanymi objawami
można się codziennie zetknąć w ogrodach zoologicznych całego świata. Gdy na skutek
tragedii osobistej lub tabu kulturowego popęd do dotknięcia innego człowieka zostanie
zablokowany, niemal zawsze, i to bez względu na konsekwencje, znajdzie on jakieś ujście.
Przypominają się tu smutne przypadki osób napastujących dzieci i aresztowanych pod
zarzutem seksualnego wykorzystywania niemowląt. Osoby te, nie potrafiąc nawiązać
właściwych kontaktów z innymi dorosłymi, kierują swoją uwagę na dzieci, którym obce są
rygory płynące z tabu obowiązujących wśród dorosłych. Ludzie ci pragną często zaznać
jedynie jakiejś łagodnej i przyjaznej intymności cielesnej, ale zawsze – niekoniecznie z
najwłaściwszych pobudek – przypisuje się im motywy seksualne. Oczywiście bywają i takie
motywy, ale bynajmniej nie jest to reguła. Niejeden zupełnie niewinny starszy człowiek został
przez to narażony na wiele cierpień. Nie trzeba dodawać, że wówczas cierpią też dzieci – nie
z powodu owych przejawów intymności, których seksualizm, nawet jeśli występuje, nie
dociera do ich świadomości, ale z powodu paniki, w jaką wpadają rodzice, oraz, przede
wszystkim, ze względu na wstrząs psychiczny wynikający z konieczności poddania się
procedurze sądowej, do której ku swemu zawstydzeniu dzieci te zostają wciągnięte.
Wracając teraz do zwierząt, a pozostawiając za sobą bramy zoo, dochodzimy do czwartej,
głównej kategorii kontaktów między ludźmi a zwierzętami, mianowicie kontaktów, które
istnieją w świecie nauki. Corocznie hoduje się i zabija podczas badań naukowych miliony
zwierząt laboratoryjnych, a rodzaj kontaktów między badaczami i obiektami ich doświadczeń
wywołuje gorące spory. Dla naukowca jest to interakcja całkowicie rzeczowa. Nie przyznaje
się on do żadnej więzi emocjonalnej, pozytywnej czy negatywnej, miłości czy nienawiści, ze
zwierzętami, z którymi musi się stykać w trakcie swoich badań. Dla niego decyzja nie jest
skomplikowana: jeśli poświęcając życie zwierzęcia laboratoryjnego, można zmniejszyć
cierpienie człowieka, to nie ma wyboru. Gdyby mógł, unikałby czegoś takiego, ale nie może i
nie ma zamiaru stawiać życia zwierzęcia ponad życiem innego człowieka. Tak, krótko
mówiąc, brzmi jego uzasadnienie, ale jest ono często i donośnie kwestionowane.
Przeciwników było i jest wielu, a ich ogólny stosunek do tej sprawy najlepiej oddają
słowa George’a Bernarda Shawa: „Jeśli nie potraficie zdobyć wiedzy, nie torturując psa,
musicie się obejść bez wiedzy”. Bardziej umiarkowany pogląd wyrażają ci, którzy uważają,
że wiele doświadczeń na zwierzętach przeprowadza się niepotrzebnie i że uzyskane w nich
wyniki nie mają żadnej wartości dla ludzkości, lecz zaspokajają jedynie czczą ciekawość
świata akademickiego. Pewną ciekawostką jest to, że sam wielki Karol Darwin również
wyraził taki pogląd w liście do innego sławnego zoologa, pisząc, że eksperyment
fizjologiczny na zwierzętach jest usprawiedliwiony w prawdziwych badaniach, ale nie dla
zaspokojenia „zasługującej na potępienie i obrzydliwej ciekawości”. W bliższych nam
czasach pewien psycholog eksperymentalny zauważył: „Jednym z następstw podejścia
obsesyjnie behawiorystycznego i mechanistycznego jest brak serca w eksperymentowaniu na
niżej rozwiniętych zwierzętach, często bez żadnego wartościowego celu”.
Na pewno jest prawdą, że pod koniec bieżącego stulecia liczba przeprowadzanych co
roku zgodnie z prawem doświadczeń na zwierzętach uległa gwałtownemu zwiększeniu. W
Wielkiej Brytanii, w 600 rozmaitych placówkach badawczych, odpowiednia liczba za rok
1910 wynosiła 95 tysięcy; do roku 1945 przekroczyła milion, a niewiele później, bo w roku
1969, sięgnęła już około 5,5 miliona. Ogromna skala tej operacji zaczęła wywoływać pewne
komentarze w kołach politycznych. Jeden z członków parlamentu brytyjskiego, przemawiając
w roku 1971, wyraził swój sprzeciw w następujących słowach: „Wiem, że celem jest
zachowanie życia ludzkiego, jednak zastanawiam się w związku z tym, czy sięgając po tak
haniebne praktyki, rasa ludzka naprawdę warta jest zachowania”.
Istnieją dwie grupy krytyków wykorzystywania na szeroką skalę zwierząt do badań
naukowych. Pierwsza wyznaje skrajny pogląd antropomorficzny, zgodnie z którym zwierzęta
postrzega się jako symboliczne istoty ludzkie i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do
zadawania im bólu bez względu na cel, jaki temu przyświeca. Druga wyznaje pogląd
humanitarny, wedle którego postrzega się podobieństwo między zwierzętami a ludźmi,
polegające na tym, że zwierzęta także na swój sposób są zdolne do odczuwania strachu, bólu i
niedoli, i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do zadawania im niepotrzebnego
cierpienia. Ta druga grupa uznaje jednak, że jakiś stopień cierpienia jest niezbędny, lecz tylko
pod warunkiem, że nie przekracza się pewnego absolutnego minimum, i tylko wtedy, gdy
bezpośrednim celem badań jest ulżenie jeszcze większemu cierpieniu.
Naukowiec odpowiada na te dwa rodzaje krytyki następująco. Krytykowi z pierwszej
grupy mówi: „Powiedz to matce dziecka będącego ofiarą thalidomidu”. Gdyby w swoim
czasie przeprowadzono szersze doświadczenia naukowe na zwierzętach, mogłaby urodzić
normalne dziecko. Mógłby też powiedzieć: „Powiedz to matce dziecka, które umarło na
dyfteryt”. Jeszcze niedawno choroba ta zabijała rocznie tysiące dzieci, a dziś, dzięki
szczepionce wynalezionej wyłącznie dzięki doświadczeniom na żywych zwierzętach,
praktycznie nie istnieje. Mógłby też powiedzieć: „Zapytaj matkę dziecka chorego na paraliż
dziecięcy, jak się czuje, dowiedziawszy się, że trzy dawki szczepionki, która mogłaby
uchronić jej dziecko, kosztują życie jednej małpy doświadczalnej”.
Innymi słowy, zagorzały przeciwnik eksperymentów głosi, że lepsza jest śmierć lub
męczarnie dziecka niż wykorzystywanie żywych zwierząt do badań naukowych. Chociaż
może to stanowić świadectwo podziwu godnej troski o dobro zwierząt, to jednak odsłania
przerażającą nieczułość na losy ludzkich dzieci. Owo przedkładanie zwierząt nad ludzi
przywodzi nam na myśl zwierzęta trzymane w domu, chociaż zachodzi tu pewna istotna
różnica. Mówiąc o zwierzętach domowych, doszliśmy do wniosku, że można wykazać dobroć
zarówno w stosunku do zwierząt jak i do ludzi. Jedno nie wyklucza drugiego – argument
przeciwko trzymaniu zwierząt w domu płynący z przekonania, że te wartości się wykluczają,
okazał się fałszywy. W sferze eksperymentów sytuacja jest jednak inna – aby wykazać się
dobrocią w stosunku do dziecka, zachodzi niestety konieczność uczynienia krzywdy
doświadczalnemu zwierzęciu. Nie można tych rzeczy pogodzić. Trzeba dokonać trudnego
wyboru.
Drugiemu, bardziej umiarkowanemu krytykowi, naukowiec odpowiada tak: „Zgoda.
Należy do minimum ograniczać cierpienia zwierząt, ale powstają tu pewne problemy”. W
ostatnich latach przeprowadzono wiele szczegółowych badań nad metodami oszczędzania
bólu zwierzętom laboratoryjnym i czyni się wszystko, aby opracować takie testy, które
pozwoliłyby ograniczyć liczbę zwierząt i ilość ich cierpienia albo nawet, jeśli to tylko
możliwe, w ogóle wyeliminować z nich zwierzęta. Na tej podstawie można by przypuszczać,
że liczba zabijanych co roku zwierząt laboratoryjnych powinna się systematycznie
zmniejszać. Nie potwierdzają tego jednak cyfry, które przytoczyłem. Naukowcy tłumaczą, iż
nie oznacza to stosowania bardziej rozrzutnych metod, lecz jest spowodowane raczej
rozszerzaniem programów badawczych mających na celu odkrycie nowych sposobów ulżenia
ludzkiemu cierpieniu. Co więcej, zwracają uwagę, że jednym z największych problemów w
badaniach jest niemożność ograniczenia ich do tych dziedzin, które mają oczywisty i
bezpośredni związek z cierpieniem w jego konkretnej postaci. Wiele spośród największych i
w ostatecznym efekcie najwartościowszych odkryć jest rezultatem doświadczeń
prowadzonych na zwierzętach nie jako badania „stosowane”, lecz „podstawowe”.
Twierdzenie, że nie należy wykonywać jakiegoś doświadczenia, ponieważ w danej chwili nie
ma ono żadnego praktycznego znaczenia dla takich dziedzin jak medycyna czy psychiatria,
jest niczym innym jak hamowaniem postępu wiedzy.
Ta kwestia zaczyna niepokoić niektórych nawet najmniej emocjonalnie nastawionych i
najgłębiej wykształconych krytyków. Do jakiej granicy muszą się posunąć Darwinowskie
„prawdziwe badania”, zanim staną się „zasługującą na potępienie i obrzydliwą ciekawością”?
Wymaga to dużo trudniejszego i dużo subtelniejszego sposobu argumentowania. Czytając
niektóre czasopisma naukowe, zwłaszcza z zakresu psychologii eksperymentalnej, trudno
oprzeć się myśli, że w ostatnich czasach, przy uwzględnieniu wszelkich kryteriów rozsądku,
wielu badaczy posuwa się zbyt daleko. Czyniąc to, narażają oni na szwank publiczną
akceptację badań naukowych jako takich, a wiele autorytetów jest zdania, że najwyższy czas
poddać gruntownej rewizji kierunek, w którym zdąża wiele realizowanych badań. Jeśli się
tego nie zrobi, może nastąpić wybuch społecznego niezadowolenia na wielką skalę, co w
ostatecznym rozrachunku przyniesie nieobliczalne szkody postępowi nauki.
Po tych ogólnych stwierdzeniach pozostaje zadać sobie pytanie, dlaczego relacje między
człowiekiem a zwierzęciem, jakie zachodzą w laboratorium, wywołują tyle niepokoju i tak
gorące dyskusje. Oczywista, zbyt oczywista odpowiedź brzmi, że nawet jeśli uznamy
zasadność i niezbędność bólu, który człowiek zadaje zwierzęciu w laboratorium, to jeszcze
nie znaczy, że nam się to podoba. A co sądzić o człowieku, który znajduje w swojej kuchni
myszy, albo o mieszkańcu slumsów, który ma w swoim pomieszczeniu szczury i tłucze je
kijem na śmierć albo używa trutki przyprawiając je o długie i bolesne konanie? Taki ktoś nie
spotyka się z naszą krytyką, lecz ze współczuciem. Nie istnieją towarzystwa ochrony dzikich
szczurów i myszy pleniących się w miejscach naszego zamieszkania, chociaż są to przecież te
same gatunki zwierząt, które wykorzystuje się w wywołujących tyle kontrowersji
doświadczeniach laboratoryjnych. Zabicie dzikiego szczura spotyka się z aprobatą, ponieważ
może on roznosić choroby, ale zabicie szczura laboratoryjnego spotyka się z dezaprobatą,
chociaż jego śmierć może się przyczynić do ograniczenia zasięgu choroby dzięki jakiemuś
odkryciu naukowemu.
Jak można wyjaśnić tę niekonsekwencję? Cokolwiek by o tym powiedzieć, ma to
oczywiście mały związek z naszym rzeczywistym zatroskaniem o losy szczurów, dzikich czy
oswojonych. Gdybyśmy naprawdę dbali o interes szczura laboratoryjnego jako szczególnie
interesującej formy życia zwierząt, nie traktowalibyśmy tak brutalnie jego żyjącego na
wolności odpowiednika. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nasza reakcja jest znacznie bardziej
złożona i subtelna, niż sobie wyobrażamy. Nasz stosunek do dzikiego szczura należy do
kategorii reakcji podstawowych – widzimy w nim najeźdźcę na nasz prywatny teren i
uważamy, że mamy prawo bronić tego terenu w każdy dostępny nam sposób. Żaden sposób
potraktowania niebezpiecznego intruza nie jest zbyt surowy. A co z oswojonym białym
szczurem laboratoryjnym? Czy nie jest to stworzenie, którego przodkowie przywlekli do nas
epidemię dżumy? Z pewnością, ale obecnie pojawia się ono w nowej roli i jeśli mamy
zrozumieć silne emocje, które wywołuje w nas jego doświadczalna śmierć, musimy
zrozumieć tę rolę.
Na początek zauważmy, że biały szczur nie jest już żadnym szkodnikiem, lecz jest sługą
człowieka. Dobrze go się traktuje i żywi, stwarza mu się wygodne warunki i pod każdym
względem dba się o niego. Stosunek człowieka do niego jest taki jak stosunek lekarza
doglądającego pacjenta przed operacją. Potem eksperymentalnie zaraża się go rakiem. Później
uśmierca się go tymi samymi rękami, które przedtem go karmiły. Wyjąwszy raka, taka
sekwencja zdarzeń mogłaby też wystąpić w relacjach między farmerem a hodowanym przez
niego inwentarzem. Najpierw dba on o swoje zwierzęta, a następnie je uśmierca. A jednak nie
mamy większych pretensji do przeciętnego farmera za to, że tak traktuje on zwierzęta, które
hoduje, podobnie jak nie mamy pretensji do kogoś, kto truje dzikiego szczura w swojej
kuchni. O co tu więc chodzi? Sekwencja, którą obserwujemy na farmie, składa się z dobrego
traktowania, a następnie uśmiercania. Sekwencja stosunku do szkodników składa się z
zadawania bólu i uśmiercania. Innymi słowy, nie mamy nic przeciwko uśmiercaniu, które
następuje po okresie roztaczania opieki, ani też przeciw uśmiercaniu po uprzednim zadaniu
bólu. Symboliczna rola, jaką odgrywają białe szczury (myszy) w laboratoriach badawczych,
jest rolą uniżonego i wiernego sługi, kochanego przez swego pana do dnia, kiedy to kochający
pan – bynajmniej nie sprowokowany – bez żadnego ostrzeżenia zaczyna torturować swego
sługę i robi to nie dla jego dobra, lecz dla swego własnego pożytku. Jest to alegoria zdrady i
tu właśnie tkwi istota wszystkich problemów.
Krytycy doświadczeń na zwierzętach gwałtownie zaprzeczą i będą utrzymywać, że
chodzi im o szczura, a nie o tę symboliczną relację, ale jeśli nie są konsekwentnymi
wegetarianami i ludźmi, którzy nie tkną palcem nawet muchy, padną ofiarą własnych iluzji.
Jeśli kiedykolwiek korzystali z jakiejś pomocy lekarskiej, okażą się też w dodatku
obłudnikami. Jeśli natomiast są uczciwi, przyznają, że tym, co ich naprawdę trapi, jest zdrada
tkwiąca w symbolicznej, intymnej relacji między człowiekiem a szczurem.
Teraz powinno już być jasne, dlaczego tyle uwagi poświęcam temu wzorcowi ludzkich
zachowań, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się mieć ścisłego związku z tematem
książki. Istotę kłopotliwego położenia badacza stanowi to, że aby rozwiać swoje obawy, musi
on nieustannie podkreślać, jak dobrze traktuje swoje doświadczalne zwierzęta, jak łagodnie
się z nimi obchodzi, jak miło i wygodnie żyje im się w higienicznych klatkach, w których
oczekują na odegranie swojej ważnej roli w doświadczeniach. Właśnie ów kontrast między
czułą intymnością i tym, co następnie badacz im robi, stanowi sedno gwałtownego sprzeciwu
jego krytyków. Ponieważ, jak pokazuje to niniejsza książka, intymność oznacza zaufanie, a
tymczasem symbolicznego szczura-sługę skłania się do tego, aby całkowicie zaufał swojemu
panu, by potem z jego dobrych i troskliwych rąk otrzymać ból i chorobę. Jeśli taka zdrada
intymności zdarza się sporadycznie i tylko z jakichś szczególnych powodów, większość
krytyków, acz niechętnie, jest skłonna ją zaakceptować, ale jeśli co roku powiela się ją
miliony razy, wówczas zaczyna ich nachodzić straszna myśl, że należą do plemienia
uczuciowych zdrajców. Jeśli człowiek potrafi świadomie zadać ból ufającemu mu zwierzęciu,
które jeszcze przed chwilą traktował łagodnie i troskliwie, jak można mu ufać, gdy chodzi o
stosunek do innych ludzi? Jeśli ten sam człowiek pod każdym innym względem w swoim
życiu społeczno-towarzyskim zachowuje się racjonalnie i życzliwie, to czy możemy jeszcze
kiedykolwiek żywić pewność, że racjonalna życzliwość odzwierciedla jakąkolwiek prawdę o
naturze członków społeczeństwa, w którym żyjemy? Jak to możliwe, że ten sam człowiek,
który zachowuje się tak wspaniale w stosunku do swoich prawdziwych dzieci, nieustannie
nadużywa zaufania swoich symbolicznych „dzieci” w laboratorium? Wszystkie te lęki
pozostają, nie wyrażone, w umysłach jego krytyków.
Przypomina to wspomniany wcześniej przykład komendanta obozu koncentracyjnego,
który był serdeczny i dobry dla swoich psów, a jednocześnie brutalnie torturował więźniów.
Dobroć dla zwierząt miała nam w tamtej sytuacji uzmysławiać, że nawet największy ludzki
potwór nie jest całkowicie pozbawiony delikatnych uczuć. Tutaj sytuacja jest odwrotna,
mamy bowiem do czynienia z człowiekiem zdolnym do dobroci w stosunku do innych ludzi,
który jednak jest w stanie spędzać całe dnie pracy na zadawaniu bólu doświadczalnym
zwierzętom. To właśnie ten kontrast napawa nas przerażeniem. Gdy widzimy dobrotliwie
wyglądającego żołnierza, który poklepuje po łbie swego psa, narzuca się nam natrętne
pytanie, czy on także byłby zdolny do gazowania bezbronnych istot ludzkich. Gdy patrzymy
na dobrotliwego i kochającego tatusia bawiącego się z dziećmi, nie możemy oprzeć się
pytaniu, czy i w jego wnętrzu kryje się zdolność do okrutnych eksperymentów. Zaczynamy
tracić poczucie wartości. Zaczyna się chwiać nasza wiara w jednoczącą siłę intymności
cielesnej i buntujemy się przeciwko, jak to nazywamy, nieczułości nauki.
Doskonale wiemy, że jest to bunt nieuzasadniony ze względu na ogromne korzyści, jakie
przyniosły nam badania naukowe, ale tak silnie uderza to w nasze podstawowe rozumienie
tego, czym jest łagodna i troskliwa intymność, że nie możemy się powstrzymać. W razie
choroby biegniemy do apteki i szybko połykamy różne pigułki i tabletki, ale staramy się nie
myśleć o ufnych, zdradzonych zwierzętach, które cierpiały po to, byśmy mogli otrzymać te
błogosławione antybiotyki.
Jeśli sytuacja rysuje się tak przykro w odczuciu ogółu, to jak musi ona wyglądać w
odczuciu badacza? Otóż nie rysuje się ona wcale tragicznie, a to dlatego, że wykształcił on w
sobie umiejętność niepostrzegania swojej relacji do zwierząt jako relacji symbolicznej.
Podchodząc do sprawy wyłącznie rzeczowo, przezwycięża on swoje problemy emocjonalne.
Obchodząc się ze zwierzętami łagodnie i troskliwie, robi to po to, aby mogły one jak najlepiej
służyć doświadczeniom, a nie po to, aby zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne w zakresie
substytutów intymności, jak zapalony miłośnik zwierzątek domowych. Wymaga to nieraz
dużego opanowania i samodyscypliny, ponieważ nawet najbardziej kontrolowany rozumowo
kontakt cielesny może zacząć wywierać swój magiczny wpływ i zapoczątkować tworzenie się
wzajemnej więzi. Wiemy, że w niejednym wielkim laboratorium w jakiejś klatce na uboczu
zamieszkuje sobie tłusty, kłapouchy królik, spasiony pieszczoch, który stał się maskotką i
którego nikt nie myśli wykorzystywać do żadnych doświadczeń, ponieważ udało mu się wejść
w zupełnie inną rolę.
Ktoś, kto nie jest naukowcem, nie potrafi tak łatwo dokonać tych sztucznych rozróżnień.
Dla niego wszystkie zwierzęta należą do Disneylandu. Jeśli dzięki współczesnym mediom
edukacyjnym, filmowi i telewizji, poszerzy swoje horyzonty i pozbędzie się wreszcie
dziecięcych wyobrażeń o pluszowych zwierzątkach, sprawią to nie zręczne ręce
eksperymentatora, lecz raczej przyrodnicy, którzy podchodzą do tych spraw jak obserwatorzy,
a nie jak osoby manipulujące zwierzętami i ich życiem.
Trudne położenie poważnego badacza nie ulega więc poprawie. Podobnie jak ratujący
pacjentowi życie chirurg, stara się on wpłynąć na polepszenie naszego losu, ale w odróżnieniu
od chirurga otrzymuje za to nikłe podziękowanie. Podobnie jak chirurg – badacz zachowuje
podczas swoich operacji rzeczowość i powstrzymuje emocje. Tu i tam zaangażowanie
emocjonalne byłoby szkodliwe. U chirurga jest to mniej oczywiste, gdyż poza salą operacyjną
musi on zachowywać takie podejście do chorego, jakie obowiązuje innych lekarzy. Znajdując
się jednak w sali operacyjnej, traktuje ciała swoich pacjentów tak samo chłodno i bezosobowo
jak badacz eksperymentator, krając je, jak szef kuchni kraje kawał wybornej pieczeni. Inne
postępowanie nam wszystkim przyniosłoby w końcu szkodę. Gdyby eksperymentator
zaangażował się emocjonalnie i wszystkie zwierzęta doświadczalne zaczął traktować tak, jak
traktuje się zwierzątka domowe, wkrótce nie byłby w stanie prowadzić swoich żmudnych
badań, które przynoszą nam taką ulgę w chorobach i cierpieniach. Potworność tego, co robi,
doprowadziłaby go do alkoholizmu. Podobnie gdyby chirurg dopuścił do siebie emocje
związane z losem swoich pacjentów, drżałaby mu lancet podczas cięcia, co groziłoby
pacjentowi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przebywający w szpitalu pacjenci byliby
przerażeni, gdyby mogli usłyszeć czasami żartobliwy, a innym razem rzeczowy ton rozmów
toczonych w wielu salach operacyjnych, ale nie byłaby to właściwa reakcja. Napawająca
grozą intymność, której przejawem jest wtargnięcie do wnętrza ciała innego człowieka przy
użyciu ostrego narzędzia, wymaga całkowitego wyłączenia wpływu emocji na działanie.
Gdyby miał to być przejaw zdesperowania i pełnej miłości troski, to następnego intymnego
kontaktu pacjent doznałby najpewniej z chłodnych rąk przedsiębiorcy pogrzebowego.
W niniejszym rozdziale przyglądaliśmy się temu, jak w złaknionym kontaktów świecie
wykorzystuje się żywe substytuty ciała ludzkiego. Tam, gdzie kontakty te są nacechowane
miłością, jak w stosunkach ze zwierzęcymi pieszczoszkami, odpowiednie przejawy
intymności dostarczają wiele zadowolenia. Tam, gdzie z pewnością nie są one nacechowane
miłością, jak w stosunkach ze zwierzętami doświadczalnymi, są źródłem wielkiego
dyskomfortu. W ogólnym rozrachunku na kontakty te składa się ogromna liczba interakcji
dotykowych i pod tym względem zwierzęta są dla nas czymś ogromnie ważnym.
Rozważaliśmy przeważnie działania osób dorosłych, ale trzymanie zwierzątek domowych jest
też ważnym wzorcem dla starszego dziecka, gdy zaczyna ono naśladować rodziców, otaczając
małe zwierzątka pseudorodzicielską opieką, tuląc je, nosząc na rękach, pielęgnując i troszcząc
się o nie, jakby były całkowicie zależnymi od nich niemowlętami. Ponieważ koty i psy często
i tak już występują w rodzinie jako pseudodzieci prawdziwych rodziców, młodzi
pseudorodzice często bardziej przywiązują się do innych gatunków, które dorośli zwykle
mają w pogardzie, jak króliki, świnki morskie i żółwie. Gatunki te, nie skażone
zaangażowaniem rodziców, stwarzają młodocianym pseudorodzicom osobny i bardziej
prywatny świat substytutów intymności.
U młodszych dzieci problem ten rozwiązuje się za pomocą pluszowych zwierzątek,
będących substytutami substytutów miłości. Dzieci otaczają je troską i miłością, jakby były
żywymi istotami, a przywiązanie do Myszki Mickey czy do pluszowego niedźwiadka jest
równie silne i gorące jak przywiązanie starszego dziecka do ulubionego królika czy jeszcze
później do uwielbianego kucyka. U wielu dziewcząt przywiązanie do sporych rozmiarów
zwierzątka-przytulanki trwa aż do okresu dorosłości. Na zamieszczonym w prasie zdjęciu
ofiar porwania samolotu widać uratowaną właśnie kilkunastoletnią dziewczynkę, „wciąż
obejmującą pluszowego misia, który pocieszał ją podczas trudnych przeżyć na pustyni”. Gdy
bardzo potrzebujemy jakiegoś krzepiącego kontaktu cielesnego, wystarcza nam nawet
przedmiot nieożywiony, i to właśnie jest tematem następnego rozdziału.
7. INTYMNOŚĆ Z PRZEDMIOTAMI
Na tablicy reklamowej w Zurychu widziałem wielki plakat, na którym widniała głowa
mężczyzny w dwóch wersjach – jedna obok drugiej. Te właściwie identyczne głowy różniły
się tylko jednym szczegółem: w ustach jednej z nich tkwił papieros, a w ustach drugiej –
smoczek. Twórcy plakatu zakładali, że przekaz jest oczywisty, toteż obrazowi nie towarzyszy
ani jedno słowo. Jednym prostym zabiegiem wizualnym wyjaśnili, dlaczego tyle tysięcy ludzi
ryzykuje śmierć w męczarniach, w kaszlu i wymiotach, gdy rak zżera im płuca.
Plakat ma oczywiście zawstydzić dorosłych palaczy, wywołując w nich poczucie, że są
niedojrzali i dziecinni, ale można go też odczytywać inaczej. Jeśli mężczyzna ze smoczkiem
w ustach, jak niemowlę, czerpie z niego przyjemność, to o tej części plakatu można by
powiedzieć, że krytykuje infantylizm. Przenosimy teraz wzrok na drugą z tych głów i
otrzymujemy wyjaśnienie. Smoczek podobnie jak papieros daje zadowolenie, a zarazem
uwalnia od infantylizmu. Z tego punktu widzenia można w tej reklamie dostrzec niemal
zachętę do palenia dla tych, którzy nie odkryli jeszcze przyjemności, jaką daje ta czynność.
Zapal papierosa, a osiągniesz zadowolenie, nie narażając się na zarzut infantylizmu!
Jeżeli nie przekręcamy tak przewrotnie tego zawierającego jak najlepsze intencje
komunikatu, dostarcza nam on cennej wskazówki na temat światowego problemu palenia
stojącego przed dzisiejszym społeczeństwem. Palenie jako problem pojawiło się stosunkowo
niedawno. W wielu krajach podjęto szeroko zakrojoną kampanię mającą na celu wyczulenie
palaczy na niebezpieczeństwa, jakie niesie napełnianie płuc rakotwórczym dymem. Zakazano
reklamy papierosów w telewizji, a także toczy się nieustanna dyskusja, jak uchronić przed
tym nałogiem dzieci. Pokazuje się wstrząsające filmy o przebywających w szpitalu
nieszczęsnych pacjentach z zaawansowanym rakiem płuc. Reagując rozsądnie, niektórzy
palacze zerwali z nałogiem, ale wielu innych tak się przeraziło, że dla uspokojenia
roztrzęsionych nerwów poczuli się zmuszeni sięgnąć po kolejnego papierosa. Innymi słowy,
chociaż nareszcie zajęto się tym problemem, daleko do jego rozwiązania. Zwykłe mówienie
ludziom, że nie powinni czegoś robić, bo jest to szkodliwe, może i jest skuteczne, ale działa
krótko – podobnie jak wojna, która ma wpłynąć na zmniejszenie zaludnienia. Podczas wojny
giną miliony ludzi, ale natychmiast po jej zakończeniu następuje powojenny wzrost urodzeń i
liczebność populacji gwałtownie pnie się w górę. Podobnie za każdym razem, gdy wybuchnie
panika antynikotynowa, tysiące ludzi przestają palić, ale gdy tylko panika minie, zyski spółek
produkujących papierosy znów zaczynają szybko rosnąć.
Prowadzący kampanie antynikotynowe popełniają jeden wielki błąd, a polega on na tym,
że rzadko zadają sobie pytanie, dlaczego ludzie w ogóle chcą palić? Wydaje im się chyba, że
ma to coś wspólnego z uzależnieniem narkotycznym, a więc z nałogotwórczym działaniem
nikotyny. Element ten oczywiście też jest tu obecny, ale nie jest to bynajmniej czynnik
najważniejszy. Wielu ludzi nawet nie wdycha dymu, wchłaniając bardzo niewielkie dawki
narkotyku, i dlatego przyczyn ich nałogu należy szukać gdzie indziej. Nie ulega wątpliwości,
że chodzi tu o akt intymności oralnej, której doświadczamy, trzymając coś między wargami,
jak to pięknie pokazuje plakat w Zurychu, i takie podstawowe wyjaśnienie stosuje się niemal
na pewno również do palaczy zaciągających się dymem. Dopóki nie zbada się dokładnie tego
aspektu palenia, trudno mieć nadzieję na wyeliminowanie go z naszej pełnej stresów i
poszukującej komfortu kultury.
Mamy tu wyraźnie do czynienia z sytuacją, w której przedmiot nieożywiony występuje
jako substytut rzeczywistej intymności z inną istotą ludzką. Badając to zjawisko, oddalamy
się o kolejny krok od pierwotnego źródła intymności, czyli od intymności z najbliższymi.
Pierwszy krok zaprowadził nas do intymności z prawie nieznajomymi (zawodowi dotykacze),
drugi – do intymności z żywymi substytutami (zwierzęta domowe), a teraz trzeci wprowadza
nas w krainę atrap, czyli przedmiotów kryjących w sobie element intymności. Jest ich wiele,
ale wygodnie zacząć właśnie od papierosa, bo wskazuje on nam początki całej tej historii –
moment, kiedy zirytowana matka wpycha gumowy substytut sutka do buzi rozwrzeszczanego
niemowlaka.
Niemowlęcy smoczek, który działa uspokajająco i kojąco, określa się czasem jako
„ślepy” cycuszek, ponieważ w odróżnieniu od smoczka przy butelce do karmienia, nie ma w
nim dziurki. Określenie to jest nieco mylące, ponieważ żadna matka nie może pochwalić się
tak wielką i pękatą brodawką sutkową, jaką jest przeciętny, masowo produkowany smoczek.
Jest to supersutek, wprawdzie pozbawiony mleka, ale wspaniały w dotyku. Jest on
zakończony płaskim krążkiem, który symuluje pierś matki i uniemożliwia dziecku wessanie
gumowego supersutka do buzi.
Smoczki takie stosuje się od wielu wieków, ale niedawno popadły one w niełaskę,
ponieważ uznano je za szkodliwe źródło infekcji. Ostatnio znów zdają się powracać do łask i
obecnie często zalecane są przez autorytety medyczne. Niemowlęta, którym w pierwszych
miesiącach życia daje się do ssania smoczek, dużo rzadziej ssą potem palec (jako oczywistą
inną możliwość, dającą im uspokojenie i zadowolenie w braku sutka). Ponadto nie mówi się
już, że smoczki deformują usta czy psują wyrzynające się zęby, a przeprowadzone ostatnio
doświadczenia przekonały ekspertów o czymś, co dawno już wiedzą matki, a mianowicie, że
smoczki bardzo skutecznie działają na niemowlę kojąco. Owo, jak to nazwano, „jałowe
ssanie” zostało poddane dokładnym badaniom na podstawie reakcji zarejestrowanych u
wielkiej liczby niemowląt. Stwierdzono, że już po trzydziestu sekundach trzymania w buzi
smoczka płacz niemowlęcia słabł do jednej piątej poziomu początkowego, a niespokojne
ruchy kończyn zmniejszały się o połowę. Okazało się też, że obecność supersutka między
wargami niemowlęcia, nawet bez aktywnego ssania, działała na nie uspokajająco. Półśpiące
dziecko, które przestało ssać, jeśli wyjmie mu się smoczek, porusza się gwałtownie i znów
zaczyna płakać. Z obserwacji tych wynika więc, że trzymanie czegoś między wargami jest
doznaniem przynoszącym stworzeniu ludzkiemu zadowolenie, gdyż jest utożsamiane z
kojącym kontaktem z pierwotnym opiekunem – matką. Kiedy patrzymy na staruszka z
lubością ssącego cybuch swojej fajeczki, staje się jasne, że ta silnie działająca forma
intymności symbolicznej towarzyszy nam przez całe życie.
Dla dorosłego „ssacza” ważne jest, by to, co robi, wyglądało na coś innego. Na tym
polega komunikat plakatu w Zurychu. Posłużenie się smoczkiem przez zestresowanego
dorosłego prawdopodobnie uspokoiłoby go równie skutecznie jak ssanie czegokolwiek
innego, gdyby tylko nie miało na sobie piętna „infantylizmu”. Ponieważ jednak takie piętno
ma, musi on stosować rozmaite poprzebierane atrapy. Pod tym przynajmniej względem
papieros jest idealny jako całkowicie „dorosły”. Ponieważ jest on dzieciom zakazany, nie
tylko nie jest infantylny, ale wręcz w ogóle nie kojarzy się z dziećmi i dlatego istnieje poza
kontekstem niemowlęcego ssania, które jest jego prawdziwym źródłem. Przedmiot ten
wyczuwa się między wargami jako coś miękkiego, a jego dym dodaje do tego ciepło, co
sprawia, że w porównaniu z gumowym smoczkiem jeszcze bardziej przypomina on
prawdziwy matczyny sutek. Ponadto uczucie, że coś się wysysa z jednego końca i wciąga się
to do gardła, jeszcze potęguje złudzenie. Ustala się nowe równanie symboliczne: ciepły
wdychany dym równa się mleko matki.
Wielu palaczy, wkładając do ust papieros, albo też wyjmując go, bezwiednie dotyka
palcami zewnętrznej strony warg, symulując w ten sposób dotykanie matczynych piersi.
Niektórzy wkładają sobie papieros między wargi i pozostawiają go tam na pewien czas,
pociągając tylko z rzadka. Te dłuższe chwile bez pociągania przypominają sytuację, gdy
niemowlę znajduje się w półśnie i trzyma smoczek w buzi, nie ssąc go. Są też palacze, którzy
wyjąwszy papieros z ust, pieszczą go jeszcze palcami, chociaż bez trudu mogliby go zgasić w
popielniczce. Wymownym świadectwem tej silnej potrzeby trzymania nikotynowego sutka, i
to niekoniecznie w ustach, są trwałe ślady tytoniu na „nikotynowych palcach”.
Wariacją tego tematu jest supersutek używany przez biznesmena, czyli cygaro, którego
koniec jest stosownie zaokrąglony i gładki w miejscu zetknięcia z ustami. Zgodnie ze
specjalnym umownym rytuałem ten gładki „ślepy” cycek przekłuwa się i przycina za pomocą
specjalnych narzędzi, ażeby ułatwić przepływ kojącego ciepłego mleka-dymu. Niektórzy
rezygnują z miękkiego dotyku papierosa lub cygara na rzecz jeszcze większej gładkości w
postaci cygarniczki do papierosów lub cygar albo też fajki. Język może wtedy błądzić po
czymś tak samo gładkim i śliskim jak prawdziwy sutek albo jak gumowy cycuszek. Aż dziw,
że dotąd nie wymyślono jakiegoś urządzenia, które byłoby nie tylko śliskie, ale i miękkie, na
przykład gumowej cygarniczki. Być może jednak taka rzecz byłaby nie dość zamaskowana i
zanadto przypominałaby ową prawdziwą rzecz, tracąc tym samym znamiona powagi
właściwej ludziom dorosłym. Palaczom fajek szczególnie niezręcznie byłoby oddawać się
swojemu ulubionemu zajęciu, jakim jest ssanie pustej fajki. I bez tego czynność ta jest zbyt
oczywista w swojej wymowie, a gumowy cybuch byłby już nieomylnym znakiem
rozpoznawczym.
Ogromna ilość wypalanych obecnie na całym świecie produktów tytoniowych świadczy o
istnieniu wielkiego zapotrzebowania na przejawy kojącej intymności symbolicznej. Chcąc
zlikwidować szkodliwe skutki uboczne tego wzorca zachowania, należałoby albo w
odpowiednim stopniu odstresować społeczeństwo, albo dostarczyć jakichś innych
możliwości. Ponieważ nic nie wskazuje na to, by istniała jakaś nadzieja na rychłe
zrealizowanie pierwszego z tych rozwiązań, pozostaje tylko drugie. Proponowano i nawet
próbowano stosować papierosy z plastiku, ale zdaje się, że nie mają one przed sobą wielkiej
przyszłości. Sam pomysł idzie we właściwym kierunku, ale nie uwzględnia on takich
istotnych czynników jak ciepło i rzeczywista możliwość ssania, których dostarczają
prawdziwe papierosy. Nie daje on też żadnego oficjalnego uzasadnienia takiego
postępowania. Aby takie działanie dało się zaakceptować, trzeba je ukryć pod jakąś maską.
Co prawda wiele osób ssie końce ołówków, pióra, zapałki, a także końce oprawek od
okularów, ale wszystkie te przedmioty spełniają jakieś inne „oficjalne” funkcje. Papieros z
plastiku nie miałby takiej funkcji i dlatego zanadto przypominałby smoczek z plakatu w
Zurychu. Trzeba będzie znaleźć jakieś inne rozwiązanie i wszystko wskazuje na to, że będzie
ono musiało wyjść od samych producentów papierosów w postaci na przykład papierosa
syntetycznego lub ziołowego, który nie będzie niszczył płuc. Już prowadzi się badania
zmierzające do tego celu i może najdonioślejszym skutkiem panującego obecnie strachu przed
rakiem i różnych kampanii propagandowych będzie zmuszenie badaczy, by radykalnie
przyśpieszyli swoje prace. Zważywszy na szczególną funkcję, jaką spełnia w naszym życiu
palenie – co wykazałem w moim opisie – jest to chyba jedyny długotrwały pożytek płynący z
takich kampanii.
Ludzie, którzy rzucili palenie albo próbowali to robić, narzekają, że gdy zerwali z
nałogiem, wkrótce zaczęli tyć. Naprowadza to nas na pewien trop, który ukazuje istotę
pewnych rodzajów odżywiania. Znaczna część tego, co robimy, podskubując i ssąc różne
rodzaje produktów żywnościowych, jest raczej symbolicznym nawiązaniem do pierwotnej
intymności oralnej niż normalnym sposobem odżywiania się ludzi dorosłych. Łaknący
papierosa były palacz, który nagle zapragnie odrobiny przyjemności, chwyta kawałek czegoś
słodkiego i wpycha sobie to do pozbawionych sutka ust. Ssanie cukierków i innych słodyczy
jest jeszcze jednym zamaskowanym substytutem korzystania z matczynej piersi. Dla
większości z nas jest to wzorzec zachowania wypełniający lukę między smoczkiem z okresu
niemowlęctwa a papierosem wieku dojrzałego. Sklep ze słodyczami jest królestwem dzieci.
Dziecko, zbyt już duże, żeby ssać gumowe smoczki, zaczyna ssać najrozmaitsze rodzaje
lizaków o różnych kształtach. Mogą mu one zrujnować uzębienie, ale pomagają
zrekompensować utracone przyjemności. Jako dorośli, zwykle stronimy od takich rozkoszy,
ale niejeden młody kochanek wciąż jeszcze ofiarowuje swojej najdroższej dający wiele
zadowolenia podarunek w postaci bombonierki pełnej czekoladowych sutków, które mają jej
poprawić humor. A niejedna znudzona gospodyni domowa sięga do pudełka po kojący
cukierek. Słodycze napełnia się niekiedy nie przeznaczonym dla dzieci alkoholem, i w ten
sposób, zanim trafią do ust, stają się „czekoladkami z likierem”, które bardziej przystoją
ludziom dorosłym.
Chociaż produkty spożywcze nie są tak trwałe jak sutki, mają jednak pewne istotne
cechy, takie jak miękkość i słodycz, pozwalające im lepiej odgrywać ową symboliczną rolę.
Jedna szczególna ich forma, a mianowicie guma do żucia, przezwycięża ów niedostatek,
którym jest brak trwałości. Guma do żucia zawiera w sobie rozciągliwą substancję
otrzymywaną z mlecznego soku drzewa sapodilla, odpowiednio dosłodzoną i aromatyzowaną.
(Na jedną część soku sapodilla daje się trzy części cukru, uzyskaną masę podgrzewa się i
ugniata, dodając takie substancje aromatyczne jak goździki, cynamon czy miętę). Gumę
można żuć całymi godzinami, a reklamuje się ją jako coś, „co koi nerwy i pomaga się
skupić”. Jako symbol jest to nic innego jak gumowy i wymienialny sutek. Ze względu na
swoje właściwości guma do żucia powinna cieszyć się wielkim uznaniem, ale pewien
problem stanowi tu bardzo rzucający się w oczy ruch szczęk, który towarzyszy żuciu. Nie jest
to przeszkodą dla żującego, ale otoczeniu wydaje się, jakby był on zajęty nieustannym
jedzeniem. Ponieważ żujący nigdy nie przełyka „pożywienia”, które ma ustach, powstaje
wrażenie, że to coś, co się tam znajduje, zawadza mu, niczym kawałek trudnej do zgryzienia
chrząstki, i dlatego żujący, mimo że sam doznaje ukojenia, przyprawia o irytację osoby
znajdujące się w jego bliskości. Skutkiem tego w wielu sytuacjach towarzyskich żucie gumy
uważane jest za „obrzydliwy zwyczaj”, a sama czynność nie wszędzie cieszy się
popularnością.
Ponieważ mleko matki jest płynem ciepłym i słodkim, nic dziwnego, że dorośli w
chwilach napięć lub znudzenia stosują rozmaite ciepłe i słodkie napoje jako środki kojące.
Corocznie konsumuje się hektolitry herbaty, kawy, czekolady i kakao, co nie ma żadnego
związku z autentycznym pragnieniem, które stwarza tylko oficjalny pretekst. Filiżanki i
kubki, z których tak chętnie sączymy te substytuty mleka, są także miłe i gładkie, a do tego
mają śliską powierzchnię, której dotykają nasze łaknące przyjemnych doznań usta. Dlatego
łatwo zrozumieć protesty przeciwko współczesnym tekturowym kubkom jednorazowego
użytku, które nie są ani gładkie, ani śliskie.
I znów warto zauważyć, w jaki sposób unikamy nazbyt oczywistych skojarzeń: pijemy
gorącą herbatę, ale mleko – zimne. Picie gorącego mleka w nazbyt oczywisty sposób
przypomina to, co robią niemowlęta. Na to mogą sobie pozwolić tylko ludzie chorzy, bo jak
się przekonaliśmy, człowiek chory zrezygnował już z typowych dla dorosłego zmagań z
życiem, fundując sobie całkowite „niemowlęctwo w proszku”, i dlatego kolejny przejaw
takiego niemowlęcego zachowania niczego tu już właściwie nie zmienia. Poza zimnym
mlekiem lub koktajlami mlecznymi, które, co jest znamienne, wsysane są zwykle przez
słomkę, istnieje wiele innych rodzajów zimnych i słodkich napojów używanych w funkcji
smoczków. Prawie zawsze reklamuje się je jako napoje orzeźwiające, ale pod tym względem
w żadnym stopniu nie dorównują zwyczajnej czystej wodzie. Ważne jest jednak to, że są
słodkie, a coraz bardziej rozpowszechniony zwyczaj picia prosto z butelki podnosi ich
wartość symboliczną. Same butelki są teraz znacznie mniejsze i rozmiarami odpowiadają
butelkom dla niemowląt. W gruncie rzeczy, gdyby ktoś, naśladując plakat wiszący w
Zurychu, zechciał pokazać człowieka pijącego colę lub lemoniadę z butelki ze smoczkiem,
zdemaskowałby całą tę zabawę.
W geście samopocieszenia, ludzie przytykają sobie do ust różne inne przedmioty, na
przykład łodygi roślin czy wiszące na szyi koraliki. Powiedzieliśmy już jednak dość dużo, aby
wykazać, że oralna intymność niemowlęca pozostaje istotnym składnikiem naszego dorosłego
życia, nawet jeśli nie należy do tak oczywistej sfery, jaką stanowią pocałunki zarówno
przyjacielskie jak erotyczne. Pora więc przejść do innych części ciała dorosłego człowieka.
Kolejną podstawową formą kontaktu w okresie dzieciństwa jest przytulanie policzka do
ciała matki i pozostawanie w bezruchu. Przytulanie do policzka miękkich przedmiotów,
służących jako substytuty, rzadko występuje u dorosłych mężczyzn, ale jest dość powszechne
u kobiet. Wiele reklam miękkich łóżek, pledów, koców i bielizny pościelowej ukazuje
pogodnie uśmiechniętą kobietę, która tuli do siebie jakiś nadający się do tego przedmiot. Jej
głowa jest przechylona w jedną stronę, a policzek przylega do gładkiej powierzchni materiału.
Szczególnie często widzi się ten obrazek w reklamach koców, gdzie zajmuje on niemal
pozycję monopolisty, mimo oczywistego faktu, że kiedy koc znajduje się już w łóżku, nie
zachodzi bezpośredni kontakt z nim, ponieważ jest owinięty w prześcieradło.
Podobnym motywem posługują się reklamy futer. Często pokazują futrzany kołnierz
podniesiony albo właśnie podnoszony rękami w taki sposób, że jego nadzwyczaj miękka
powierzchnia pieści policzki modelki. Futrzane dywaniki mają większą powierzchnię
kontaktową, przypominając ciało matki rozciągnięte na podłodze lub łóżku.
Może najbardziej rozpowszechnioną formą kontaktu z udziałem miękkiego w dotyku
policzka, i to formą występującą zarówno wśród mężczyzn jak wśród kobiet, jest korzystanie
podczas nocnego wypoczynku z poduszki wypełnionej puchem. Pieszczota tej delikatnej
poduszki-piersi jest bardzo ważną formą ukojenia u schyłku dnia. Pozwala nam ona wyciszyć
się do stanu, w którym jesteśmy nareszcie gotowi zapaść w głęboki sen i pozostawić za sobą
zmagania, które jako ludzie dorośli toczyliśmy w ciągu dnia. Producenci poduszek
precyzyjnie wypracowali odpowiednie proporcje między sprężystością a miękkością i obecnie
w każdym sklepie z pościelą wśród całej gamy poduszek różniących się nieco między sobą
pod względem właściwości dotykowych można sobie wybrać właściwą. Wielu dorosłym
pomaga zasnąć jakaś jedna konkretna poduszka lub jej „zwartość” i gdy przyjdzie im
przyłożyć twarz do innej poduszki w obcym łóżku, czy to w hotelu, czy w cudzym domu,
mogą mieć trudności ze snem. Jest to częstsze u domatorów, którzy mało podróżują i u
których z czasem wyrabia się obsesja na tle jednej konkretnej właściwości poduszek, takiej
jak sprężystość, grubość czy miękkość.
Podobnie mają się sprawy z całą resztą łóżka. Poza wrażliwością na cechy poduszki
dorośli preferują jakiś szczególny stopień miękkości czy twardości materaca i jakąś
szczególną lekkość czy ciężar, a także luźność czy przytulność tego, czym się przykrywają,
układając się na noc w łóżkach, w których spędzają jedną trzecią życia.
W 1970 roku na rynku amerykańskim pojawił się nowy i rodzaj łóżka – „łóżko wodne”.
Właściwie jest to materac z winylu wypełniony wodą. Leżąc na nim śpiący łagodnie zapada w
jego płynne objęcia, jakby powracając do łona matki. Termostat i grzałka wewnątrz materaca
utrzymują wodę w temperaturze, która działa najbardziej kojąco.
W drugiej połowie 1970 roku sprzedano ponad 15 tysięcy takich łóżek i wkrótce podaż
przestała nadążać za popytem. W reklamach zachęcano potencjalnych nabywców takimi
wiele mówiącymi zwrotami jak „Żyj i kochaj, nurzając się w luksusie” albo „Bujaj się do
snu”. Użytkownikom tych materacy grozi jedynie, by odwołać się do dziedziny ginekologii,
„przebicie błony”. Bo też dziura w materacu wodnym to zapewne nie mniejsze zamieszanie
niż poród. Może więc ten niewielki, ale stale obecny lęk sprawi, że większość z nas
pozostanie otulona w bezpieczniejszym uścisku tradycyjnej pościeli.
Obiektywne spojrzenie na nasze zwyczaje związane ze spaniem i na jego atrybuty, takie
jak miękkie poduszki, łóżka i materace, pozwala dostrzec ich specjalne znaczenie. Są one
czymś więcej niż sposób na sprowadzenie marzeń sennych, które naszym komputerowym
mózgom pozwalają uporządkować bezładny natłok myśli minionego dnia, i czymś dużo
ważniejszym niż środek zapewnienia sobie odpoczynku fizycznego przed trudami dnia
następnego. Są one także przykładem szeroko rozpowszechnionego w całym świecie,
masowego pławienia się w rozkoszach intymności, jakie daje otulenie się czymś
nieożywionym, co można by uznać za połączenie tekstylnego łona i ramion tekstylnej matki.
Nawet gdy nie śpimy, nie odrzucamy tych podstawowych uciech, co wyraźnie pokazuje
współczesny przemysł meblowy. Fotele i kanapy wabiące zmysłową miękkością i pod
względem wygody jak nigdy dotąd dorównujące łóżkom, stały się prawie najważniejszym
elementem każdego salonu, pokoju dziennego i holu. Tam właśnie po męczącym i
pracowitym dniu z rozkoszą oddajemy się intymnemu kontaktowi z naszym ulubionym
miękkim meblem, którego „ramiona” może nie obejmują nas w dosłownym sensie, ale
którego poddająca się powierzchnia dostarcza nam wiele fizycznego komfortu. Siedzimy,
rozkosznie wtuleni, na symbolicznych kolanach naszego imitującego matkę fotela i wolni od
zagrożeń uspokajamy się jak dzieci, z bezpiecznej odległości spoglądając na chaos brutalnego
życia ludzi dorosłych, które pozostawiliśmy na zewnątrz, ale którego symboliczny wyraz
znajdziemy na ekranie telewizora lub na kartach powieści.
Jeśli z mojego opisu oglądania telewizji z pozycji miękkiego i wygodnego fotela – na
wzór dziecka, które siedząc bezpiecznie na kolanach matki patrzy na to, co się dzieje z oknem
– wynika, że potępiam ten zwyczaj, śpieszę zapewnić, że nie jest to moim zamiarem. Wprost
przeciwnie, jest to dodatkowa zaleta tego rozpowszechnionego na całym świecie wzorca
zachowania. Telewizja nie tylko dostarcza rozrywki i edukacji, ale – jak już mówiłem –
stanowi niezwykle ważny czynnik kojący w naszym pełnym stresów dorosłym świecie.
Szklany ekran, pokazując nam różne sceny, jednocześnie nas od nich odgradza, pozostają one
bezpiecznie zamknięte we wnętrzu pudła telewizora, skąd nie mogą nam wyrządzić żadnej
krzywdy. Rekompensuje nam to niedostatki naszych foteli-matek, które dostarczają nam tylko
jednego z dwóch ważnych czynników bezpieczeństwa, jakie prawdziwa matka zapewnia
swemu dziecku. Prawdziwa matka daje zarówno intymność kontaktu z delikatnym ciałem, jak
też ochronę przed światem zewnętrznym. Nasze fotele-matki dają nam tylko delikatny
kontakt – nie mogą nas jednak chronić. I tu właśnie śpieszy nam na pomoc nieprzenikalna
szklana ściana ekranu telewizyjnego, która kompensuje nam brak tego czynnika ochrony,
bezpiecznie oddzielając nas od rozgrywających się wewnątrz pudła dramatów świata ludzi
dorosłych. Symboliczne równanie jest więc proste: prawdziwa matka, która chroni i pociesza
= ekran, który chroni + fotel-matka, który pociesza.
Gdy w ten sposób spoglądamy na nasze życie domowe, nie powinno dziwić
spostrzeżenie, że podczas podróży lub wakacji większość z nas woli zatrzymywać się w
hotelach, które niemal pod każdym względem przypominają warunki znane nam z pokoju
dziecinnego. Jak w dzieciństwie wszystko robi za nas ktoś inny, a my nie musimy nawet
kiwnąć palcem. Posiłki przygotowuje nam szef kuchni matki, podaje nam je kelnerka-matka,
a pokojówka-matka ściele nam łóżko i sprząta pokój. W najlepszych hotelach dzięki obsłudze
wracamy dosłownie do kołyski, tyle że dziecięcy płacz zastępuje zwykłe naciśnięcie guzika w
ścianie czy podniesienie słuchawki telefonicznej. Niektórzy nowobogaccy zatrudniają też
osobistych służących-matki, co upodabnia do pokoju dziecinnego także ich domy. Jak już też
wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, łóżko i szpital stwarzają podobne warunki
choremu, który chwilowo zrezygnował z uczestnictwa w zmaganiach ludzi dorosłych.
Czasami pozwalamy sobie na jeszcze bardziej podstawowy luksus, którym jest krótki
powrót do podobnych warunków, jakie panują wewnątrz macicy – na gorącą kąpiel. To nie
przypadek, że niemal wszyscy lubią się kąpać w wodzie o temperaturze panującej w macicy,
rozkosznie pławiąc się w wodzie imitującej wody płodowe, z cudownym poczuciem
bezpieczeństwa, które dają wyokrąglone ściany wanny-macicy i szczelnie zamknięte drzwi
łazienki, oddzielające nas od świata dorosłych. Jednak wcześniej czy później jesteśmy
zmuszeni wyciągnąć korek z wanny niby z szyjki macicy i niechętnie poddać się bolesnemu
doświadczeniu nowych narodzin. Jakby znając nasze lęki towarzyszące tej okropnej chwili,
producenci ręczników współzawodniczą w dostarczaniu nam najczulszych i najmiększych
objęć, jakie są w stanie stworzyć. Jedna z reklam ręczników zapewnia: „Nasze ręczniki
wypieszczą cię do sucha”, a dziewczyna na załączonym obrazku trzyma ręcznik kurczowo
przyciśnięty do twarzy i do ciała, jakby od niego zależało jej życie.
Gdy dziewczyna obejmująca ręcznik wreszcie się ubierze, nie musi się obawiać, że
skończy się ta czuła intymność. Reklamy ubiorów – bielizny osobistej, swetrów, spódniczek i
wszystkiego poza tym – obiecują jej podobne przyjemności. Wydaje się, że te majteczki to
coś więcej niż tylko sprawa skromności, ponieważ jak się dowiadujemy, dają one „nagi
uścisk”, który „rozciąga się łagodnie i pieszczotliwie, obejmując każde wgłębienie twego
ciała”. A te rajstopy są „miękkie i zmysłowe jak jedwab” i „otulą cię rozkosznie po koniuszki
palców”, nie mówiąc już o tych pończoszkach, które „delikatnie i czule popieszczą ci nogi”,
albo też tych „lgnących do ciebie” spódniczkach z dzianiny. Szczęśliwa dziewczyna może
więc przechadzać się w kompletnym stroju, pozornie samotna, ale symbolicznie obwieszona
rojem pieszczących, obejmujących i obściskujących ją intymnych tekstylnych kochanków.
Gdyby połączone reklamy ubiorów mogły kumulować swoje działanie, byłoby rzeczą dziwną,
że taka dziewczyna nie doznaje wielokrotnego orgazmu od samego chodzenia po pokoju. Na
szczęście dla jej prawdziwych kochanków oddziaływanie tych doborowych kochanków
tekstylnych zazwyczaj nie dorównuje reklamom. A jednak jest to autentyczny i ważny
element składający się na przyjemność fizyczną, jaka płynie z noszenia na sobie
współczesnych miękkich i wygodnych wyrobów tekstylnych.
Te intymne stosunki między ubraniem a osobą, która je nosi, nie są jednostronne. Nie
tylko ubranie obejmuje właściciela, lecz także właściciel obejmuje ubranie. Pomijając
wszystko inne, jest to uczciwa odpłata za całe to błogie obejmowanie i delikatne pieszczenie.
Ulubionym sposobem rewanżu jest wsunięcie jednej lub obu rąk w jakąś stosowną fałdę
ubrania. Od razu przypomina się tu charakterystyczna postawa Napoleona, z jedną ręką
wsuniętą pod połę marynarki, ale w dzisiejszych czasach najbardziej rozpowszechnioną
wersją takiego gestu jest trzymanie rąk w kieszeniach. Kieszenie są oficjalnie po to, aby
trzymać w nich jakieś drobne przedmioty, i gdy wkładamy rękę do kieszeni, to rzekomo po
to, aby coś z niej wyjąć. Ale znakomita większość tych gestów nie ma nic wspólnego z
wyjmowaniem czegokolwiek. Są one natomiast przedłużeniem kontaktów, w których, że tak
powiem, trzymamy się za ręce z własnymi kieszeniami. Uczniom i żołnierzom poleca się
często, aby „wyjęli ręce z kieszeni”, wyjaśniając tylko, że jest to niechlujne i nieładne.
Prawda jest jednak, rzecz jasna, taka, że ta postawa wyraża rozluźnienie się, które towarzyszy
symbolicznemu przejawowi intymności, a które jest sprzeczne z oficjalną rolą mężczyzny
podporządkowanego i gotowego do wykonywania rozkazów. Mężczyźni, którzy nie
podlegają takim ograniczeniom, mają do dyspozycji kilka innych możliwości, a wybór jednej
z nich odbywa się wedle dość osobliwej reguły. Brzmi ona następująco: im wyżej na mapie
ciała w pozycji stojącej następuje kontakt ręka-ubranie, tym bardziej jest on asertywny.
Najbardziej asertywne jest chwycenie się za klapy. Tuż za nim idzie wsunięcie kciuków pod
kamizelkę. Następny w kolejności jest napoleoński gest wsuwania dłoni pod połę marynarki.
Jeszcze niżej plasuje się wkładanie rąk do bocznych kieszeni marynarki, a zupełnie nisko
powszechne wkładanie rąk do kieszeni spodni. Zejście jeszcze niżej, czyli złapanie się za
nogawki spodni, zajmuje odpowiednio niskie miejsce na skali asertywności.
Jak się wydaje, uzasadnienie tej reguły wywodzi się stąd, że im wyżej unosi się ręka w
takim kontakcie, tym bliższa jest pozycji właściwej ruchowi intencjonalnemu zadania ciosu.
Wymierzenie prawdziwego ciosu musi być poprzedzone uniesieniem ramienia, którym
zamierza się zaatakować przeciwnika. Jak już wiemy, czynność ta ulega zamrożeniu jako
czysto formalny sygnał w postaci uniesionej pięści w pozdrowieniach stosowanych przez
komunistów. Chwyta nie się za klapy ma w sobie wiele z tego ruchu. W gruncie rzeczy
niemożliwy jest już jakiś kontakt ręka-ubranie na wyższym poziomie, nic więc dziwnego, że
wśród innych możliwości ta pozycja stanowi sygnał najbardziej zaczepny. Obok pozycji z
kciukami pod kamizelką stała się ona niemal parodią asertywności. Dlatego też pełniący jakąś
poważną i dominującą rolę współczesny mężczyzna w miejscu publicznym zastosuje raczej
niższą pozycję, jaką jest włożenie rąk do kieszeni marynarki. Jest ona szczególnie popularna
wśród potentatów finansowych, generałów, admirałów i przywódców politycznych. Jest to też
zwyczajowa postawa czołowych gangsterów lat dwudziestych. Tacy ludzie niechętnie
przyjmują niższą postawę, jaką jest trzymanie rąk w kieszeniach spodni, w każdym razie w
sytuacjach wymagających potwierdzenia ich praw do dominacji.
Intrygującym wyjątkiem od powyższej reguły jest pozycja z kciukami wsuniętymi pod
pasek od spodni. Chociaż kontakt ma tu miejsce dość nisko, jest w nim wyraźny element
zaczepności. Taką postawę upodobali sobie różni „twardziele”, kowboje, pseudokowboje i
pozorujące agresywność dziewczyny. Asertywne właściwości tej pozycji tkwią nie tylko w
ruchu intencjonalnym zapowiadającym błyskawiczne wyciągnięcie broni, ale też w fakcie, że
stał się on współczesną wersją pozycji z kciukami wsuniętymi pod kamizelkę z braku tejże.
Czasami pod pasek lub pod górną część spodni wsuwa się wszystkie palce dłoni, ale wtedy
pozycja ta traci wiele ze swojej agresywności i ściślej odpowiada swemu miejscu na skali.
Poza tymi gestami istnieje wiele pomniejszych przejawów intymności, w których
uczestniczy ręka i różne części garderoby. Wszystkie one pojawiają się w sytuacjach
stresowych, a wiele z nich, jak się zdaje, jest symboliczną wersją kojących czynności
pielęgnacyjnych, których oczekiwalibyśmy ze strony innych osób. Często obserwujemy, jak
mężczyźni poprawiają sobie spinki u mankietów albo krawaty. Prezydent Kennedy w
chwilach stresu podczas publicznych wystąpień dotykał palcami środkowego guzika
marynarki. Fotografie Winstona Churchilla pokazują, jak w chwilach napięcia przyciska dłoń
do dolnej części marynarki, co wyglądało, jakby się częściowo obejmował.
Kobiety w momentach napięć bardzo często dotykają i przebierają palcami po
bransoletkach i naszyjnikach, a fizyczna czynność przebierania paciorków przy odmawianiu
różańca niewątpliwie działa kojąco na zakonnice. Kiedy indziej delikatna pieszczota pomadki
do ust czy przypudrowanie policzków stanowią dotykowy sposób na odzyskanie równowagi i
pozwalają podenerwowanej kobiecie oderwać się na chwilę od jakiegoś stresującego ją
zajęcia z udziałem innych osób. W chwilach większej prywatności kobieta czesze się i
szczotkuje włosy dużo intensywniej, niż wymaga tego ich „poprawienie”, co również
przynosi bardzo widoczny skutek kojący, odgrywając rolę miłosnej auto-pieszczoty.
Czasami kontakt między osobami realizuje się za pośrednictwem przedmiotu lub
przedmiotów, na przykład stykających się ze sobą kieliszków podczas wznoszenia toastu.
Klasycznym przykładem może tu być fotografia, którą można znaleźć w każdym albumie
rodzinnym z epoki wiktoriańskiej. Zazwyczaj matka z najmłodszym potomkiem na kolanach
siedzi w fotelu umieszczonym pośrodku. Małżonek, który zwykle ma naturalną skłonność, by
ją objąć ręką za ramię, odczuwając zahamowanie przed uczynieniem tego gestu w obecności
innych, obejmuje oparcie fotela, na którym siedzi połowica. We współczesnej wersji takiej
sceny dwoje przyjaciół w sytuacji prywatnej siedzi obok siebie, a ręka jednego z nich,
wyciągnięta w kierunku pleców drugiej osoby, spoczywa na oparciu kanapy, na której razem
siedzą. Podobnie gdy ktoś siedzi sam w fotelu i obejmując miłośnie jego poręcze, z
ożywieniem rozmawia z kimś siedzącym w fotelu naprzeciwko. Można wzmóc przyjemność
płynącą z siedzenia w fotelu, kołysząc się w fotelu na biegunach – co było ulubioną
czynnością prezydenta Kennedy’ego, gdy był w stanie stresu. Nie trzeba dodawać, że ma to
bezpośredni związek z kołysaniem się w kołysce lub w matczynych objęciach.
Dochodzimy wreszcie do przedmiotów, które są już bardzo oczywistymi substytutami
intymności seksualnej. Najmniej kontrowersyjne z nich to fotografie ukochanych osób albo
„rozebrane” zdjęcia tych, z którymi pragnęlibyśmy nawiązać intymne kontakty. Nie mając
dostępu do autentycznych obiektów, można dotykać i całować fotografie. Nowym zjawiskiem
w tej dziedzinie są poduszki z nadrukami. Można obecnie nabyć powłoczki na poduszkę z
nadrukowanym wizerunkiem twarzy ulubionej gwiazdy filmowej. Kładąc się spać, można
przytulić policzek do policzka uwielbianej lub uwielbianego i rozkosznie zapaść w sen w
zastępczych objęciach z tkaniny.
Jeśli chodzi o rzeczywiste akty płciowe, mówi się, że podczas drugiej wojny światowej
żołnierze nieprzyjaciela (zawsze są to żołnierze nieprzyjaciela) otrzymywali na froncie
nadmuchiwane gumowe manekiny kobiet, wyposażone we wszystkie otwory płciowe, aby
mogli wyładować się seksualnie. Nie udało mi się ustalić, czy była to prawda, czy tylko
propaganda, mająca pokazać, jak bardzo przeciwnicy są złaknieni seksu i w jakiej marnej są
kondycji.
Natomiast nieożywione substytuty męskiego członka mają długą i udokumentowaną
historię, a nawet zasłużyły na wzmiankę w Starym Testamencie. Określane oficjalnie jako
sztuczne penisy, występujące też pod innymi nazwami, jak „ogór”, „świeca”,
„samozadowalacz” czy „jebadełko”, znane były jeszcze w czasach przedbiblijnych i widnieją
na starożytnych rzeźbach babilońskich pochodzących sprzed setek lat przed naszą erą. W
starożytnej Grecji nosiły nazwę „olisbos”, co znaczy „śliski byk”; były też podobno
szczególnie popularne w tureckich haremach. Z upływem wieków ich stosowanie
rozprzestrzeniło się praktycznie na wszystkie kraje świata. Ich popularność to rosła, to malała,
osiągając szczyt bodaj że w osiemnastym wieku, kiedy otwarcie sprzedawano je w Londynie,
co znów stało się możliwe dopiero w drugiej połowie bieżącego stulecia. W ich produkcję
wkładano podobno wiele wysiłku i talentu, „aby wyobrażony akt płciowy jak najbardziej
przypominał rzeczywisty”. W latach siedemdziesiątych sprzedaje się je w kilkunastu wersjach
w sex shopach wielu krajów świata zachodniego. Znajdują one nabywców wśród
powodowanych ciekawością mężczyzn oraz lesbijek i samotnych kobiet, które stosują je w
celach masturbacyjnych.
W ostatnich czasach pojawiły się też dwa modele sztucznych penisów mechanicznych.
Pierwszy ma charakter ściśle techniczny i został zaprojektowany w Ameryce specjalnie do
badań naukowych nad istotą ludzkiej kopulacji. Opracowany przez radiofizyków, zasilany
elektrycznie, wykonany z plastiku mającego optyczne właściwości szkła płaskiego
walcowanego, wyposażony w źródło światła luminescencyjnego, by umożliwić kręcenie
filmów wewnątrz pochwy, i zaopatrzony w przełączniki umożliwiające masturbującej się
osobie regulowanie zarówno szybkości jak głębokości ruchów sztucznego penisa, jest to
instrument na najwyższym poziomie, delikatny i niezmordowany sztuczny kochanek,
namiastka seksu, z którą nie mogą się równać żadne inne jego namiastki. Mniej ambitnym i o
wiele tańszym urządzeniem mechanicznym, które w ostatnich latach zyskało sobie ogromną
popularność, jest stosunkowo prosty „wibrator” lub „wibromasażysta”. Jest to mały, długi i
cienki przedmiot z plastiku, o gładkiej powierzchni i zaokrąglonym koniuszku, zasilany
bateryjnie. Jego pierwotna i oficjalna funkcja polegała na wykonywaniu miejscowego masażu
mięśni. Wkrótce znaleziono dla niego nową i bardziej seksualną funkcję delikatnego,
wibrującego sztucznego penisa, używanego do masturbacji, a ponieważ można go było nabyć
w jego oficjalnej roli jako urządzenie do masażu, miał on tę dodatkową zaletę, że nawet
nabywcy, którzy wahaliby się przy zakupie jakichś mniej zakamuflowanych instrumentów
zaspokojenia seksualnego, ten kupowali bez nadmiernego skrępowania. Nawet w skądinąd
otwarcie piszącej na te tematy prasie czarnorynkowej uprawia się tę maskaradę.
Typowa reklama brzmi: „Aparat do osobistego masażu; penetrujący, pobudzający, usuwa
ból i zmęczenie. Wymiary 17,5 cm na 3,5 cm. Standardowe baterie w załączeniu”.
Powściągliwość tej reklamy zupełnie nie współgra z innymi tekstami prasy czarnorynkowej,
gdzie można znaleźć najbardziej dosadne i swobodne sposoby mówienia o seksie. Jeszcze raz
widzimy tu, jak działa zasada, z którą spotkaliśmy się już wielokrotnie, ta mianowicie, że
przejawy intymności wśród dorosłych wymagają jakiegoś kamuflażu, czy to na nasz własny
użytek, czy na użytek innych osób, by przesłonić prawdziwy cel tego, co się robi.
Bardzo niezwykłą i przemyślną formą namiastki seksu stosowaną niekiedy przez kobiety
w Japonii jest rin-no-tama, znana także jako watama lub ben-wa. Są to dwie puste w środku
piłeczki, o rozmiarach zbliżonych do gołębiego jaja, które wkłada się do pochwy. Pierwotnie
były one mosiężne, dziś prawdopodobnie są plastikowe; jedna z tych kulek jest zupełnie
pusta, a w drugiej znajduje się odrobina rtęci. Najpierw wkłada się kulkę pustą, wsuwając ją
głęboko, aż do styku z szyjką macicy. Następnie wkłada się drugą kulkę, która ma dotykać
pierwszej, a otwór pochwy zatyka się na przykład tamponem z ligniny. Wyposażona w ten
sposób kobieta bez żadnych krępujących ją zewnętrznych oznak może zabawiać się w
pozornie niewinny sposób, bujając się na huśtawce lub kołysząc się w fotelu na biegunach.
Rytmiczne ruchy w przód i w tył wywołują przemieszczanie się kulek i nacisk na wewnętrzne
ściany pochwy, co imituje ruchy męskiego członka. Chociaż jako seksualna „zabawka” rin-
no-tama ma tę wielką zaletę, że umożliwia jawne uzyskiwanie niejawnej przyjemności, nie
zdobyła sobie tak wielkiej popularności jak wszechobecny wibrator, przypuszczalnie dlatego,
że w odróżnieniu od niego nie pełni żadnej nieseksualnej funkcji „oficjalnej”.
Nawiasem mówiąc, niektóre zabawki nie mające żadnych cech seksualizmu też mogłyby
służyć jako przedmioty nie ożywione dostarczające przyjemności dotykowych. Możliwości są
tu ogromne, ale tylko niewiele z nich usiłowano wykorzystać z jakimkolwiek powodzeniem.
Gdy już się pojawiają, przedstawia się je zwykle jako pewien rodzaj urządzeń sportowych.
Jednym z nich była trampolina. Główna przyjemność polega tu na poddawaniu się
„objęciom” sprężystej powierzchni, wyrzucie w powietrze i ponownym zanurzeniu się w
objęciach już w nowej pozycji. Ale cały ten proces musiał się odbywać pod pewną
przykrywką, czyli w atmosferze ostrego współzawodnictwa, co wykluczało wiele osób.
Innym przykładem może być krótkotrwały żywot tańca hula-hoop, który łączył obrotowy
uścisk koła wokół talii wykonawcy z falującym ruchem bioder. Taniec ten, przy bardzo
ograniczonym zasięgu oddziaływania, nie przetrwał jednak dłużej niż inne nowinki.
Dziedzina sztuki kilkakrotnie, acz bez większego sukcesu, usiłowała obdarzyć łaknący
intymności świat przedmiotami natury intymnej. W roku 1942 nowojorskie Muzeum Sztuki
Współczesnej po raz pierwszy zaprezentowało nowy rodzaj rzeźby – przeznaczonej do
trzymania w ręku. Te dzieła sztuki rzeźbiarskiej składały się z małych, gładko
wypolerowanych i zaokrąglonych kawałków drewna o abstrakcyjnych kształtach. Można je
było wziąć do ręki i ściskać lub obracać w różne strony, różnicując w ten sposób wrażenia
dotykowe. Artysta, który je stworzył, podkreślał, że należy je raczej wyczuwać niż oglądać, i
sugerował, że mogą być znakomitym substytutem papierosów, gumy do żucia lub
machinalnego rysowania dla osób, które nie potrafią spokojnie usiedzieć podczas różnych
zebrań. Tak się niestety nie stało i od tej pory o rzeźbach tych nikt już chyba nie słyszał. I tym
razem komunikat był nazbyt wyraźny, a żaden członek jakiegokolwiek gremium nie chce, aby
wiedziano, że odczuwa tak wyraźną potrzebę pocieszającego kontaktu pseudo-cielesnego.
W bliższych nam czasach, czyli w latach sześćdziesiątych, niektórzy artyści usiłowali w
bardziej ambitny sposób bezpośrednio zaatakować ciała miłośników sztuki, tworząc „rzeźby
środowiskowe”. Przybrały one wiele różnych form, na przykład coś w rodzaju przestrzeni do
zabawy, gdzie zwiedzający był poddawany działaniu serii wrażeń dotykowych, poruszając się
wewnątrz różnych rur, tuneli i przejść, wyposażonych w rozmaite wiszące i przymocowane
do ścian przedmioty o różnorodnej fakturze i wykonane z różnych materiałów. Tu także
sukces trwał krótko i zmarnowano wielkie możliwości.
Ostatni przykład jest stosownym podsumowaniem całej sytuacji. Pewien artysta
zbudował kapsułę do symulowania kopulacji. Umieszczonego w niej „miłośnika sztuki”
oplatało się rozmaitymi drutami, potem zamykało się kapsułę i włączało maszynerię, która
miała wywoływać intensywne doznania zmysłowe. Twórca tego urządzenia wygłosił
następnie w instytucie sztuki wykład na temat swoich koncepcji. Zapatrzonej w niego i
zasłuchanej publiczności wyjaśnił, że z powodu trudności technicznych zbudował teraz
znacznie prostszą wersję urządzenia, z którą wiązał wielkie nadzieje na sukces.
Zmodyfikowane urządzenie było w zasadzie wielkim pionowym arkuszem gumy lub jakiegoś
podobnego materiału z umieszczoną na wysokości genitaliów małą dziurką, w którą miłośnik
sztuki mógł wsuwać swój członek. Dla miłośniczek sztuki przewidziano podobny pionowy
arkusz z wystającym fragmentem w kształcie penisa. Artysta powiedział z całą powagą, że
poza swoją prostotą nowy model ma tę zaletę, że może być używany jednocześnie przez
miłośnika i miłośniczkę sztuki, stojących po obu stronach dzieła.
Absurdalna ta historyjka przywodzi nam na myśl absurdalność wielu omawianych w tym
rozdziale zjawisk. Absurdem jest to, że dorosły człowiek napełnia sobie płuca substancjami
rakotwórczymi, aby napawać się prostackim substytutem przyjemności, których niegdyś
zaznawał u piersi matki albo wtedy, gdy podawano mu do ust butelkę ze smoczkiem.
Absurdem jest też to, że dorosły mężczyzna nieustannie miętosi w ustach odcieleśniony
gumowy sutek w postaci gumy do żucia, a także że dorosła kobieta pragnąca zaspokojenia
seksualnego używa plastikowego aparatu do masażu zamiast żywego penisa. Ale chociaż te
czynności mogą się komuś wydawać absurdalne, żałosne czy nawet odrażające, dla wielu są,
być może, jedynym dostępnym rozwiązaniem, i należy zawsze pamiętać o tym, że każdy
przejaw intymności, choćby najbardziej odległy od prawdziwej intymności, jest jednak lepszy
niż pozbawiona wszelkiej intymności potworna samotność. Innymi słowy, nie powinniśmy
zwalczać objawów, lecz dokładniej przyjrzeć się przyczynom problemu. Gdybyśmy potrafili
zwiększyć stopień intymności z naszymi bliskimi, nasze zapotrzebowanie na substytuty
intymności byłoby coraz mniejsze. Tymczasem jednak niemal każde dotknięcie zastępcze jest
lepsze niż żadne.
8. INTYMNOŚĆ Z SAMYM SOBĄ
Kobieta stojąca na peronie tuż przed wejściem do pociągu jest przerażona. Mąż zapytał ją
właśnie, czy nie zapomniała zamknąć drzwi kuchennych, a ona uświadomiła sobie, że
zapomniała. Co robi? Zanim jeszcze wypowie jakiekolwiek słowo, otwiera szeroko usta, a
dłonią dotyka policzka. Gdy zaczyna mówić, jej ręka przyciśnięta do twarzy pozostaje w tym
samym miejscu. Potem, po kilku chwilach, ręka opada i przychodzi następne stadium
sekwencji jej zachowania. Nie będziemy już tego dalej śledzić, lecz skoncentrujemy się na tej
ręce, gdyż w niej tkwi klucz do kolejnej sfery intymności cielesnej – do intymności z samym
sobą.
W tej krótkiej chwili przerażenia kobieta na peronie udzieliła sobie błyskawicznej samo
pociechy w formie przelotnej pieszczoty, jaką jest dotknięcie policzka. Jej nagłe zmartwienie
doprowadziło ją do nieświadomego, kojącego kontaktu, który w innych okolicznościach
dałaby jej pomocna dłoń jakiejś ukochanej osoby albo – dawno temu, gdy była jeszcze małym
skrzywdzonym dzieckiem – rodzice. Teraz w zastępstwie dłoni ukochanego czy matczynej
dłoni jej własna ręka unosi się do góry, by wejść w kontakt z policzkiem. Dokonuje się to
odruchowo, bez namysłu i bez wahania. Podczas tej czynności policzek pozostaje jej
własnym policzkiem, ale ręka w symboliczny sposób staje się ręką cudzą, należącą do
ukochanego lub do matki.
Tego rodzaju autokontaktów nie uznajemy raczej za przejawy intymności cielesnej,
chociaż mają one to samo podłoże co inne formy kontaktów omawiane w poprzednich
rozdziałach. Mogą one sprawiać wrażenie czynności „jednoosobowych”, ale w gruncie rzeczy
są bezwiedną imitacją czynności z udziałem dwóch osób, przy czym jako wyimaginowanego
partnera wykonującego ruch kontaktowy używa się jakiejś części ciała. Takie kontakty można
więc inaczej określić jako pseudointerpersonalne.
Jako takie – stanowią one piąte i ostatnie ważne źródło intymności cielesnej. Wszystkie
pięć można by zilustrować następująco: l. Gdy jesteśmy zdenerwowani lub znajdujemy się w
depresji, ukochana osoba może nas spróbować podtrzymać na duchu za pomocą
uspokajającego objęcia lub uściśnięcia ręki. 2. Gdy ukochana osoba jest nieobecna, może to
być jakiś specjalista od dotykania, a więc na przykład lekarz poklepujący nas po ramieniu i
wypowiadający słowa otuchy. 3. Jeśli naszym jedynym towarzyszem jest pies lub kot,
możemy go wziąć w ramiona i pocieszyć się, przytulając policzek do jego ciepłego i
owłosionego ciała. 4. Gdy jesteśmy zupełnie sami i w nocy zaniepokoi nas jakiś podejrzany
hałas, możemy szczelnie otulić się kołdrą i w jej miękkim uścisku poczuć się bezpieczniej. 5.
Gdy wszystko inne zawodzi, mamy jeszcze do dyspozycji własne ciało, które chcąc pozbyć
się niepokoju, możemy obejmować, ściskać, chwytać i dotykać na wiele różnych sposobów.
Poświęciwszy nieco czasu na zwykłą obserwację zachowania ludzi, można wkrótce
zauważyć, że samokontakt czy autokontakt jest zjawiskiem niezmiernie częstym, znacznie
częstszym, niż moglibyśmy przypuszczać. Niesłuszne byłoby jednak uznawanie wszystkich
takich kontaktów za substytuty intymności interpersonalnej. Niektóre z nich mają inne
funkcje. Na przykład mężczyzna drapiący się w swędzącą go nogę nie robi tego w zastępstwie
kogoś innego. W czynności tej nie ma ukrytego elementu intymności. Ważne więc, aby
przejawom autointymności nie przypisywać nadmiernej wagi. By ocenić to zjawisko
właściwie, najlepiej zadać sobie najpierw podstawowe pytanie: jak i kiedy sami dotykamy
własnych ciał?
Z myślą o tym pytaniu dokonałem analizy kilku tysięcy przykładów działań ludzkich, w
których mamy do czynienia z autokontaktem. Pierwsza konstatacja, która wyłoniła się z tych
badań, mówiła o tym, że najważniejszym rejonem „otrzymującym” takie kontakty jest głowa,
a najważniejszym organem „udzielającym” ich jest ręka. Chociaż głowa jest tylko niewielkim
fragmentem powierzchni ciała ludzkiego, skupia na sobie mniej więcej połowę wszystkich
autokontaktów.
Dokładna obserwacja kontaktów z udziałem głowy doprowadziła do wyodrębnienia
sześciuset pięćdziesięciu różnych rodzajów czynności. Później – w zależności od tego, która
część ręki uczestniczy w kontakcie, w jaki sposób odbywa się kontakt oraz która część głowy
jest jego obiektem – udało się podzielić czynności kontaktowe na cztery podstawowe
kategorie. (pierwsze trzy, jakkolwiek same w sobie bardzo interesujące, nie obchodzą nas tu
bezpośrednio i zostaną opisane tylko w skrócie. Musimy je jednak uwzględnić, by podkreślić,
że są one odrębne i nie należy ich mylić z prawdziwymi przejawami autointymności). Oto
owe cztery kategorie:
l. Czynności osłonowe. Podnosimy rękę do głowy, aby odciąć lub ograniczyć to, co w
terminologii cybernetycznej określa się jako „wejście”. Człowiek, który chce mniej usłyszeć,
zatyka sobie uszy rękami. Człowiek, który chce mniej poczuć, zatyka sobie nos. Chroniąc się
przed jaskrawym światłem, osłania sobie oczy, a gdy nie może znieść jakiegoś widoku,
zasłania je sobie całkowicie. Podobnie postępujemy, aby ograniczyć „wyjście”, kiedy
unosimy rękę, aby zakryć sobie usta i w ten sposób zamaskować wyraz twarzy.
2. Czynności czyszczące. Podnosimy rękę do głowy, aby się podrapać, potrzeć, wytrzeć,
podłubać w nosie lub wykonać inną podobną czynność. Do tej samej kategorii należy szereg
innych czynności związanych z czesaniem się i dbaniem o włosy. Niektóre z nich istotnie są
wyrazem dbałości o czystość i porządek na głowie, ale inne to działania „nerwowe”,
wywołane przez napięcia emocjonalne, podobne do „czynności przemieszczonych”,
opisywanych przez etologów u innych gatunków.
3. Sygnały wyspecjalizowane. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakiś ruch
symboliczny. Mówiąc „mam tego potąd”, człowiek wskazuje przy tym, że jest symbolicznie
czymś wypełniony i nie może już przyjąć ani odrobiny więcej. Chłopak, który „gra komuś na
nosie”, przykłada do nosa kciuk, a pozostałymi palcami porusza jak wachlarzem. Ten
obraźliwy gest ma swoje źródło w symbolicznym naśladowaniu grzebienia walczącego
koguta, przez co wyraża też zadziorność i bywa określany jako robienie komuś koguta na
nosie. W niektórych krajach obraźliwy jest też inny gest z kręgu symboliki zwierzęcej,
polegający na imitowaniu pary rogów rękami z lekko wygiętymi, uniesionymi palcami
wskazującymi, które przykłada się do skroni. Częstą formą samoobrazy jest przyłożenie sobie
do skroni palców i udawanie strzelania z pistoletu.
4. Przejawy autointymności. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakąś czynność
kopiującą lub imitującą pewien przejaw intymności interpersonalnej. Ciekawe, że aż cztery
piąte różnych kontaktów ręka-głowa należy do tej właśnie kategorii auto intymności. Jak się
zdaje, dotykamy własnych głów najczęściej po to, aby uzyskać zadowolenie z nieświadomego
naśladowania różnych czynności, podczas których dotyka nas ktoś inny.
Najczęstszą formą jest opieranie głowy na ręce z jednoczesnym oparciem łokcia na
jakiejś powierzchni, kiedy przedramię służy jako podpórka, przejmując na siebie ciężar
głowy. Można oczywiście twierdzić, że wskazuje to po prostu na zmęczenie mięśni szyi.
Jednak dokładniejsze obserwacje dowodzą, że zazwyczaj gest ten nie daje się wytłumaczyć
zmęczeniem fizycznym.
W tym geście ręka jest czymś więcej niż tylko ręką. Gdy podpieramy ją łokciem, staje się
bardziej stabilna i zaczyna, jak się zdaje, odgrywać rolę substytutu barku lub piersi
wyimaginowanej osoby, która nas obejmuje. Spoczywające w czyichś objęciach dziecko lub
kochana osoba opiera twarz na ciele trzymającego i na skórze policzka wyczuwa jego łagodne
ciepło. Gdy nie ma przy nas nikogo, kto by nas tak objął, wtedy opierając twarz na
podtrzymanej przez łokieć ręce, możemy odtworzyć to uczucie i w ten sposób dostarczyć
sobie pożądanego poczucia komfortu i intymności. Co więcej, ponieważ źródła tej czynności
są nieuświadomione, możemy to robić przy innych ludziach, nie obawiając się posądzenia o
infantylizm. Równie skuteczne byłoby ssanie kciuka w zastępstwie piersi, ale wówczas maska
byłaby zbyt przejrzysta i dlatego takiego zachowania raczej unikamy.
Innym często wykonywanym gestem jest przykładanie ręki do głowy, tak jak zrobiła to
owa kobieta na peronie. Wówczas głowa nie opiera się całym ciężarem i wydaje się, że taki
gest ma raczej związek z popieszczeniem czy też dotknięciem policzka lub włosów, co jest
tylko uzupełnieniem objęcia jako podstawowego przejawu intymności. Tym razem ręka
funkcjonuje jako symboliczna ręka innej osoby, nie zaś jako symboliczna pierś czy
symboliczny bark.
Wiele uwagi koncentrują na sobie usta, których najczęściej dotyka się palcami lub
kciukiem, nie zaś całą ręką. Podczas kontaktów z ustami palce i kciuk występują jako
substytuty piersi i sutków matki. Jak już powiedziałem, ssanie palca w swojej pierwotnej
postaci należy do rzadkości, ale często występują jego mniej rzucające się w oczy wersje
zmodyfikowane. Najprostszą i najczęstszą z nich jest wsuwanie koniuszka kciuka między
wargi. Chociaż nie polega to na wkładaniu do ust i ssaniu całego kciuka, stanowi jednak
wystarczająco skuteczny kontakt. W podobnej funkcji bardzo często używa się koniuszka lub
jakiejś części palca wskazującego, który może dość długo tkwić tak między wargami,
dostarczając swemu zatroskanemu właścicielowi pociechy i przywołując w jego umyśle
nieokreślone i nieuświadomione echa z odległego okresu niemowlęctwa.
Nieco bardziej złożoną formą kontaktu ustnego jest delikatne pocieranie palcem czy
kciukiem o zewnętrzną stronę warg, co jest odtworzeniem ruchów, jakie wykonuje dziecko,
przykładając buzię do piersi matki. W momentach silnego niepokoju pojawia się obgryzanie
paznokci. Gdy dojdzie do tego agresja spowodowana frustracją, obgryzanie paznokci może
stać się natręctwem, prowadzącym do samookaleczenia, w wyniku którego z paznokci
pozostają tylko resztki, a skóra bywa wygryziona do żywego.
Spośród wielu rozmaitych kontaktów typu ręka-głowa najbardziej rozpowszechnione są
te, które wymieniam niżej w porządku odpowiadającym częstotliwości ich występowania: 1.
Podparcie szczęki dolnej. 2. Podparcie brody. 3. Złapanie się za włosy. 4. Podparcie policzka.
5. Dotknięcie ust. 6. Podparcie skroni. Wszystkie te gesty kontaktowe stosowane są zarówno
przez mężczyzn jak przez kobiety, ale w dwóch istnieje silna przewaga jednej z płci. Kobiety
łapią się za włosy trzy razy częściej niż mężczyźni, a podparcie skroni obserwuje się
dwukrotnie częściej wśród mężczyzn niż wśród kobiet.
Przenosząc się na mapie ciała w dół, znajdujemy nowe formy autointymności. Wszyscy
znamy z kronik filmowych sceny pokazujące skutki klęsk żywiołowych – trzęsienia ziemi czy
katastrofy w kopalni węgla. Przerażona kobieta nie dotyka wówczas po prostu ręką policzka –
w takich okolicznościach jest to gest niewystarczający. Siedząc przy ruinach swego domu lub
czekając w rozpaczy u wylotu kopalnianego szybu, kobieta obejmuje się rękami i pod
wpływem silnych emocji kołysze się na boki. Jeśli kobieta nie znajduje pocieszenia w
objęciach innej, dzielącej z nią cierpienie, sama udziela sobie pocieszenia, oplatając się
rękami i kołysząc delikatnie w przód i w tył, jak robiłaby to matka z przerażonym dzieckiem.
Jest to przykład skrajny, ale wszyscy niemal codziennie robimy coś podobnego, krzyżując
ręce na własnych piersiach. Sytuacja nie jest wtedy aż tak dramatyczna, toteż skrzyżowanie
rąk na piersi jest dużo bardziej umiarkowaną formą samo obejmowania się niż pełne oplatanie
się rękami w chwilach niedoli. Niemniej jest to łagodny i częsty przejaw autointymności,
który daje nam dość dużo zadowolenia, gdy jesteśmy w postawie defensywnej. Rozmawiając
w grupie niezbyt nam znanych osób, na przykład na przyjęciu czy podczas jakiegoś innego
spotkania towarzyskiego, gdy jedna z tych osób zbliża się do nas na „niewygodną” dla nas
odległość, czujemy się nieco lepiej, unosząc ręce i krzyżując je na piersi. Zazwyczaj prawie
nie zdajemy sobie sprawy, że wykonujemy taki gest albo że ma on coś wspólnego z tym, co
się wokół nas dzieje, ale ze względu na swoje skutki gest ten stał się nie uświadomionym
sygnałem towarzyskim. Na przykład mężczyzna, który chce zagrodzić wejście intruzom, staje
przed drzwiami i krzyżuje ręce na piersiach, mówiąc: „Nikt nie wejdzie do środka”.
Skrzyżowanie rąk, sprawiając satysfakcję wykonującemu, jest zarazem ostrzeżeniem dla tych,
którzy stoją przed nim. W rzeczywistości jest to sygnał, że wykonujący ten gest człowiek
wyklucza ich ze swoich objęć, bo czuje się wystarczająco pokrzepiony, obejmując samego
siebie.
Innym przejawem intymności, któremu się codziennie oddajemy, jest coś, co można
opisać jako „trzymanie się za ręce z samym sobą”. Jedna ręka funkcjonuje wówczas jako
nasza własna, druga zaś, która jej dotyka lub ją chwyta – jako ręka jakiegoś
wyimaginowanego partnera. W zależności od natężenia emocji robimy to na kilka sposobów.
Gdy na przykład jesteśmy w nastroju szczególnie sprzyjającym silnemu trzymaniu się za ręce
z kimś rzeczywiście istniejącym, często splatamy z tą osobą ręce palcami, przez co interakcja
staje się bardziej wiążąca i bardziej złożona. Z braku partnera możemy odtworzyć wrażenie,
splatając palce lewej ręki z palcami prawej. W chwilach napięć robimy to niekiedy i z taką
siłą, że powstają na rękach widoczne białe plamy.
Równie silnie możemy oddziaływać na niższe partie ciała, siadając tak, że jedną nogą
ciasno oplatamy drugą. Zakładanie nogi na nogę także dostarcza nam sporo zadowolenia,
gdyż występuje wtedy silny nacisk jednej części ciała na inną, co, jak się wydaje, dodaje nam
pewności siebie, przypominając tamten kojący uścisk, gdy nasze nogi tkwiły w objęciach
naszych rodziców.
W czasach wiktoriańskich damom, zgodnie z obowiązującą wówczas etykietą, w
miejscach publicznych i sytuacjach towarzyskich nie wolno było zakładać nogi na nogę.
Mężczyźni cieszyli się większą swobodą w tym względzie, ale i im nie wypadało obejmować
sobie kolan czy stóp. Obecnie nie obowiązują takie ograniczenia, a wyrywkowe obliczenia
dotyczące zakładania nogi na nogę wykazują, że w 53 procentach robią to kobiety, a w 47
procentach mężczyźni, z czego wynika, że zróżnicowanie pod względem płci nie przetrwało
próby czasu. Istnieją tu jednak dwa elementy wyraźnie zależne od płci. Umieszczenie kostki
jednej nogi na kolanie lub na udzie drugiej jest zachowaniem prawie wyłącznie męskim,
może dlatego, że u kobiet oznaczałoby to nadmierną ekspozycję okolic krocza. Ciekawe, że
odnosi się to również do kobiet, które mają na sobie spodnie, co może oznaczać, że kobieta w
spodniach czuje się tak, jakby miała na sobie spódniczkę. Drugim elementem, który różni
kobiety i mężczyzn, jest pozycja stóp. Po założeniu nogi na nogę stopa nogi „górnej”
utrzymuje kontakt z nogą „dolną” prawie wyłącznie u kobiet. (Nie dotyczy to skrzyżowania
nóg na poziomie kostek, w którym stopy muszą się ze sobą stykać z natury rzeczy, a które
występuje niezależnie od płci.)
Bardziej intymnym kontaktem z nogami jest ich obejmowanie. Najbardziej intensywną
formą jest takie uniesienie ud, że dotyka się nimi do pochylonej jednocześnie klatki
piersiowej. Nacisk jest jeszcze większy, gdy pozycji tej towarzyszy uchwycenie się rękami za
kolana lub podudzia. Możemy także pochylić głowę do kolan, a na nich oprzeć podbródek lub
policzek. Wówczas podkurczone nogi służą jako substytut tułowia wyimaginowanego
partnera, przy czym kolana występują w roli klatki piersiowej lub barków. Jest to zachowanie
właściwe głównie kobietom. Wyrywkowe obserwacje wykazują, że pozycję taką przyjmują w
95 procentach kobiety, a jedynie w 5 procentach mężczyźni.
Innym typowo kobiecym gestem jest chwytanie się ręką za udo, bowiem analiza dużej
liczby przykładów wykazała, że kontakt tego typu w 91 procentach występuje wśród kobiet i
tylko w 9 procentach wśród mężczyzn. Jak się wydaje, gest ten ma w sobie element
erotyczny, polegający na tym, że ręka kobiety bierze na siebie rolę ręki męskiej umieszczonej
na udzie kobiety, co jest typowym dla zalecających się mężczyzn sposobem poszukiwania
kontaktu seksualnego z kobietą.
W dotychczas omawianych przejawach autointymności aktywnymi częściami ciała były
prawie zawsze ręce i ramiona, a niekiedy nogi, ale istnieją też inne możliwości. Czasami
celowo pochyla się głowę, opierając ją lub przyciskając do ramienia, przy czym w kontakcie
uczestniczy policzek, podbródek lub broda. W tym geście ramię występuje w roli
symbolicznej klatki piersiowej lub barku wyimaginowanego partnera. Kolejny przykład to
język, którym można pieścić wargi lub jakąś inną część ciała, a niektóre kobiety potrafią
nawet dotykać nim własnych brodawek sutkowych.
Do omówienia pozostał jeszcze jeden ważny rodzaj auto intymności, a jest nim
stymulacja autoerotyczna nazywana zwykle masturbacją. Samo określenie, jak się zdaje,
pochodzi od wyrazu manustupare – „plugawić za pomocą ręki”, co odzwierciedla fakt, że
najczęściej spotykana metoda autostymulacji seksualnej polega na kontakcie ręka-genitalia. U
mężczyzn oznacza to zazwyczaj uchwycenie dłonią członka i rytmiczne poruszanie ręką w
górę i w dół. Ręka odgrywa wtedy jednocześnie dwie role symboliczne. Ruchy w górę i w dół
wzdłuż członka naśladują ruchy kopulacyjne samego mężczyzny, natomiast obejmująca
członek dłoń służy jako pseudopochwa. Odpowiednia czynność u kobiet polega na pocieraniu
łechtaczki palcami. Palce funkcjonują tu jako substytuty rytmicznego nacisku wywieranego
pośrednio na łechtaczkę dzięki rytmicznym ruchom kopulacyjnym mężczyzny. Inne metody
stosowane przez kobiety polegają na pocieraniu warg sromowych lub rytmicznym wsuwaniu
palców do pochwy, kiedy to palce służą za substytuty męskiego członka. Jeszcze inną
techniką jest pocieranie ud, podczas którego uda przyciskają się do siebie, czemu towarzyszy
napinanie i rozluźnianie wewnętrznych mięśni i rytmiczny nacisk na ściśnięte genitalia.
Badania prowadzone w połowie bieżącego stulecia wykazały, że masturbacja jest
niezmiernie częstą formą autointymności i że znakomita większość ludzi oddaje się jej w
jakimś okresie życia. Chociaż zjawisko to zawsze stanowiło tylko zaledwie nieszkodliwy
substytut interpersonalnego aktu płciowego, społeczeństwo odnosiło się do niego różnie w
różnych okresach historii. Jak się zdaje, masturbacja była powszechnie praktykowana przez
plemiona pierwotne, ale zazwyczaj traktowano ją wówczas jako coś humorystycznego i
wskazującego na nieudolność w normalnym współżyciu.
Zupełnie inny i znacznie mniej zdrowy pogląd panował w dawnych wiekach w naszych
kulturach, kiedy podejmowano poważne wysiłki, aby całkowicie stłumić u ludzi te
skłonności. W osiemnastym wieku masturbacja została potępiona jako „ohydny grzech
samoplugawienia się”. W dziewiętnastym wieku stała się „potwornym i wyniszczającym
nałogiem samogwałtu”, a w czasach wiktoriańskich młodym damom nie wolno było się
podmywać, gdyż wymagało to pocierania genitaliów, co, wykonywane regularnie, mogłoby
„wywołać nieczyste myśli”. Grzeszny bidet francuski nie został wpuszczony na teren Anglii.
W pierwszych latach dwudziestego wieku masturbacja przestała budzić grozę, otrzymując
tylko miano „brzydkiego nałogu”, ale autorytety religijne były poważnie zaniepokojone tym,
że mógł on dostarczać onaniście satysfakcji zmysłowej. Dopuszczano jednak, że „wydzielanie
nasienia dla celów medycznych może być zgodne z prawem, jeśli tylko następuje bez
uzyskania przyjemności”. Pod koniec pierwszej połowy dwudziestego wieku stosunek do
masturbacji uległ radykalnej zmianie i wreszcie zdecydowanie oznajmiono, że jest to „rzecz
normalna i nieszkodliwa dla osób w każdym wieku”. W ubiegłym dwudziestoleciu
kultywowano to nowe podejście, aż wreszcie w roku 1971 poważny magazyn dla kobiet mógł
sobie pozwolić na umieszczenie w dziale porad następującej opinii, która zdumiałaby
czytelników epoki wiktoriańskiej: „Masturbacja... jest praktyką rozsądną, normalną i
zdrową... ćwiczysz swoje ciało, aby stało się wspaniałym instrumentem miłości. Onanizuj się,
ile dusza zapragnie”.
Dzisiejszy młodociany, który przy braku możliwości normalnego współżycia ma ochotę
uwolnić się od napięcia, stosując tę formę autointymności seksualnej, jest w szczęśliwym
położeniu. Młodocianemu żyjącemu w dawniejszych czasach nie tylko nie pozwalano
swobodnie oddawać się tej czynności, ale za jej uprawianie surowo go karano. W ostatnich
dwóch stuleciach stosowano cały szereg niekiedy zupełnie dla nas niewiarygodnych
surowych ograniczeń. Młodemu złoczyńcy zakładano na przykład srebrną obrączkę na
specjalnie przekłuty w tym celu napletek. Inną możliwością było założenie na członek
kolczastej opaski, która kłuła, gdy tylko zaczął on ulegać wzwodowi. Zalecanym
„lekarstwem” bywało smarowanie członka czerwoną maścią rtęciową, dzięki czemu pokrywał
się on pęcherzami. Dojrzewające dzieci płci obojga zmuszano niekiedy do spania z rękami
związanymi lub przywiązanymi do łóżka, aby zapobiec nocnym „zabawom z samym sobą”.
Czasami nakładano im też uwspółcześnione wersje pasów cnoty. Młode niewiasty musiały
znosić okaleczenia łechtaczki spowodowane jej przypalaniem albo całkowitym chirurgicznym
usunięciem, młodzieńcom zaś niektóre autorytety medyczne zalecały obrzezanie jako środek
na wyzwolenie się ze „złowrogiego nałogu” autostymulacji.
Na szczęście, z jednym wyjątkiem, jakim jest obrzezanie, żaden z tych bolesnych i
niebezpiecznych zwyczajów nie jest dziś powszechnie praktykowany. Jak się wydaje,
staroświecka dążność społeczeństwa do okaleczania swojego dorastającego potomstwa
została wreszcie poskromiona. Pamiętając o tym, warto teraz zrobić małą dygresję i
zastanowić się, dlaczego ta ogólna zmiana nie obejmuje stosunku do owego dziwnego rytuału
obrzezania. Obecnie nie uzasadnia się go już potrzebą przeciwdziałania masturbacji. Napletek
noworodka płci męskiej usuwa się z przyczyn „religijnych, medycznych lub higienicznych”.
Częstotliwość tego zabiegu jest różna w różnych krajach. Panuje opinia, że w Wielkiej
Brytanii zabieg ten wykonuje się u mniej niż połowy noworodków płci męskiej, natomiast w
Stanach Zjednoczonych wedle niektórych źródeł liczba ta sięga aż 85 procent.
Medycznym uzasadnieniem usunięcia napletka jest opinia, że w ten sposób zapobiega się
pewnym (niezmiernie rzadkim) chorobom. Zdarzają się one jednak tylko wtedy, gdy nie
pozbawiony napletka człowiek zaniedbuje utrzymywanie członka w czystości przez proste
ściągnięcie napletka i umycie żołędzi. Gdy robi się to regularnie, według autorytetów
medycznych zagrożenie schorzeniem jest identyczne u osób obrzezanych i nieobrzezanych.
Ponieważ w większości obrzezanie nie jest wykonywane z przyczyn religijnych i nie
uzasadniają go dostatecznie względy medyczne, prawdziwa przyczyna tych tysięcy okaleczeń
organu płciowego wykonywanych każdego roku na męskich noworodkach pozostaje zagadką.
Określony ostatnio przez jednego z lekarzy amerykańskich jako „gwałt na męskim członku”,
zabieg ten wydaje się przeżytkiem po dawno minionych kulturach. Od najdawniejszych
czasów był on powszechnie wykonywany wśród plemion afrykańskich i został przejęty przez
starożytny Egipt, gdzie kapłani-lekarze dbali o to, by żaden szanujący się osobnik płci
męskiej nie zachował swojego napletka. Z powodu stygmatu społecznego związanego z
nieobrzezaniem napletka Żydzi przejęli ten rytuał od Egipcjan i uczynili go jeszcze bardziej
obowiązującym dla wszystkich męskich wyznawców swojej religii. Gdy zaczął on
obowiązywać jako „prawo” społeczne i religijne, zapomniano, na czym polegało jego
pierwotne znaczenie, i obecnie niełatwo dotrzeć do jego właściwych źródeł. Nawet u plemion
afrykańskich, gdzie stanowi on część skomplikowanego ceremoniału inicjacyjnego, mówi się
o nim zwykle po prostu jako o „obyczaju”, ale współcześni badacze proponują tu szereg
różnych wyjaśnień.
Jedna z tych koncepcji głosi, że napletek męski był uważany za atrybut kobiecości,
zapewne dlatego, że zakrywał żołądź organu męskiego, podobnie jak wargi sromowe
zakrywają żeński otwór rodny. Zgodnie z tym sposobem myślenia łechtaczkę uznawano za
organ męski, gdy więc chłopcy i dziewczyny osiągali wiek dojrzałości płciowej, mogli
osiągnąć wyższy stopień wierności idealnemu obrazowi swojej płci przez usunięcie
niestosownych atrybutów płci przeciwnej. Innym proponowanym wyjaśnieniem było to, że
zrzucenie napletka ma być symboliczną imitacją zrzucenia skóry przez węża, co, jak
powszechnie sądzono, miało czynić węża nieśmiertelnym, ponieważ po każdym zrzuceniu
skóry pojawiał się on w nowym blasku. Symboliczne równanie było tu dość proste: wąż =
fallus, skóra węża = napletek.
Istnieje jeszcze wiele pomysłowych wyjaśnień, ale gdy na zjawisko okaleczenia
płciowego patrzy się jako na całość, wszystkie one wydają się nieprzekonujące. Wcześniej
czy później, w takiej czy innej postaci zwyczaj ten zagościł niemal w każdym zakątku globu
w tysiącach różnych kultur. Nie zawsze polegał on na zwykłym usunięciu napletka czy
łechtaczki. Niekiedy usuwano większy fragment lub też okaleczenie polegało raczej na
nacięciu czy rozcięciu niż na usunięciu. W niektórych plemionach dziewczynkę lub kobietę
odzierano nie tylko z łechtaczki, ale i z warg sromowych, a w innych chłopca lub mężczyznę
w bolesny sposób pozbawiano całej skóry pokrywającej podbrzusze, okolice miednicy,
krocze i wewnętrzną powierzchnię nóg, albo też poddawano go ciężkiemu doświadczeniu w
postaci rozcięcia członka na pół na całej jego długości. Jedynym wspólnym czynnikiem
wydaje się to, że dorośli dopuszczali się mechanicznego uszkadzania genitaliów swojego
potomstwa.
Dlaczego ten przejaw agresji dorosłych w postaci obrzezania przetrwał do dziś? Kwestia
ta wymaga dokładniejszego zbadania przez współczesną medycynę. Od ubiegłego wieku,
kiedy to podejmowano drastyczne środki przeciw masturbacji, młode kobiety nie były już
poddawane takim doświadczeniom, zapewne dlatego, że inaczej niż u chłopców, nie istniały
żadne względy higieniczne, które mogłyby uzasadniać usuwanie jakichkolwiek fragmentów
kobiecych narządów płciowych. Gdyby uznano, że łechtaczka jest czymś niehigienicznym, i
w ten sposób znaleziono medyczne uzasadnienie dla jej usuwania, kobieta zostałaby w dużej
mierze pozbawiona możliwości reagowania na bodźce seksualne. Natomiast wykonane
ostatnio dokładne badania wykazały, że w wyniku usunięcia napletka prącie niewiele lub nic
nie traci ze swojej wrażliwości i dlatego mężczyźni okaleczeni w ten sposób przez
współczesnych następców dawnych znachorów nie doświadczają przynajmniej ubytku swojej
sprawności seksualnej. Te same współczesne badania wykazują naturalnie kompletną
bałamutność dawnych argumentów na rzecz zapobiegania masturbacji za pomocą
chirurgicznego usuwania napletka. Okaleczony czy nie okaleczony, mężczyzna potrafi bez
przeszkód osiągnąć zadowolenie seksualne dzięki samotnemu oddawaniu się autointymności
seksualnej.
Sumując, można by więc powiedzieć, że chociaż w społecznościach „cywilizowanych”
zaniechano pradawnych zabiegów na członku, obrzezanie przetrwało w tak szerokim
zakresie, gdyż jest to jedyny zabieg, który nie upośledza aktywności seksualnej i który
uzyskał jednocześnie szacowną przykrywkę w postaci uzasadnienia medycznego.
Wracając do samej masturbacji, pozostaje jeszcze kwestia, czy w atmosferze świeżo
zdobytej swobody, w której pod koniec dwudziestego wieku odbywać się mogą praktyki
samostymulacyjne, istnieją jeszcze jakieś czyhające na nas niebezpieczeństwa? Jeśli artykuły
w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie”, to może wahadło
wychyliło się zbyt daleko? Jasne, że dawniejsze absurdy na temat masturbacji, które
wyrządziły tyle szkód, należało odrzucić, co właśnie bardzo skutecznie uczyniono. Może
jednak, pozbywszy się nonsensownych poglądów, poszliśmy zbyt daleko w przeciwnym
kierunku. Przecież mimo wszystko masturbacja, podobnie jak inne substytuty aktywności
społeczno-towarzyskiej, omawiane w poprzednich rozdziałach, jest mniej wartościową formą
intymności. Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną
osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta
odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności. Gdy nie ma
szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko
takim czynnościom zastępczym. Przypuśćmy jednak, że jest nadzieja na coś lepszego w
bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się
do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego
współżycia?
We współczesnym poradnictwie dla onanizujących się kobiet podkreśla się, że każda
kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka
godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania. Informuje się ją, że gdy już
tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej
maksymalnych doznań podczas stosunków. Takie podejście jest przynajmniej uczciwe:
kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny
zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się
stać „wspaniałym instrumentem miłości”. Być może, jest to znakomite jako system
dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako
sposób na wzbogacanie uczuć miłosnych pozostawia chyba coś niecoś do życzenia.
Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem
sobie usług seksualnych. Traktowanie intensywnych i wzajemnych przejawów intymności
cielesnej według ustalonych wcześniej wzorców opartych na schemacie zapotrzebowanie-
zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy
męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji – zamiast odwrotnie. Podobnie gdy
mężczyzna ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej,
może zacząć traktować kobiecą pochwę jako substytut własnej ręki – zamiast odwrotnie.
Takie podejście do aktu płciowego oznacza zredukowanie partnera do roli urządzenia
pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym
związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest
więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy
liberalizm”.
Co powiedziawszy, muszę jednak z całym naciskiem podkreślić, że takie ostrzeżenie nie
może być traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia dawnych ograniczeń, u
podłoża których leżało poczucie winy i które zakazywały praktykowania autointymności.
Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji
niż nasi niedawni przodkowie i powinniśmy być wdzięczni dwudziestowiecznym
reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe. Prawdopodobnie
groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna. Gdy dwoje ludzi kocha
się naprawdę, intensywność uczuciowa ich związku zdoła zapewne odsunąć na margines
wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz
większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych. Jeśli ich związek jest
zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą
finezyjnych przejawów stymulacji erotycznej. Jest to dużo lepsze niż sytuacja z czasów
wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej „spełnić ten przykry
obowiązek”, zanim błogo zapadną w sen.
9. POWRÓT DO INTYMNOŚCI
Rodząc się, wchodzimy w intymny i ścisły związek, jakim jest kontakt cielesny z matką.
Rosnąc, stykamy się ze światem i dokonujemy eksploracji, ale od czasu do czasu wracamy w
matczyne objęcia w poszukiwaniu schronienia i bezpieczeństwa. Wreszcie wyrywamy się na
wolność i stajemy samotnie przed światem ludzi dorosłych. Wkrótce zaczynamy szukać
nowej więzi i znów wracamy do stanu intymności z ukochaną osobą, która zostaje naszym
towarzyszem życia. Znów mamy bezpieczną bazę, z której dokonujemy naszych eksploracji.
Gdy w którymś stadium tej sekwencji nasze intymne związki nas zawodzą, presje życia
stają się trudne do zniesienia. Rozwiązujemy ten problem, poszukując substytutów
intymności. Oddajemy się działalności społecznej i towarzyskiej, która dostarcza brakujących
nam odpowiednich kontaktów cielesnych, albo uciekamy się do zwierzątka domowego, które
zastępuje nam człowieka jako partnera. Wakującą pozycję intymnego towarzysza zajmują też
czasem przedmioty nieożywione, a czasem, w sytuacjach ekstremalnych, sięgamy do
intymności z własnym ciałem – wtedy pieścimy i obejmujemy samych siebie, jakbyśmy byli
dwojgiem ludzi.
Te różne możliwości prawdziwej intymności można oczywiście traktować jako miłe
dodatki do naszych doświadczeń w dziedzinie dotyku, ale dla wielu osób stają się one niestety
niezbędnymi elementami zastępczymi. Rozwiązanie jest tu dość oczywiste. Jeśli typowy
dorosły człowiek tak bardzo potrzebuje intymnych kontaktów, musi się odsłonić i otworzyć
na przyjazne gesty ze strony innych ludzi. Nie może żyć według zasady: „Zajmuj się tylko
sobą, trzymaj się na odległość, nie dotykaj, nie folguj sobie i nigdy nie okazuj swoich uczuć”.
Przeciw tej prostej prawdzie silnie działa niestety kilka czynników. Najważniejszym z nich
jest nienaturalnie rozrośnięte i przeludnione społeczeństwo, w którym człowiek żyje. Jest on
otoczony przez ludzi obcych i prawie obcych, którym nie może ufać, a jest ich taka masa, że
jest on w stanie nawiązać więzi emocjonalne jedynie z niewielkim ich ułamkiem. W stosunku
do pozostałych swoje przejawy intymności musi ograniczyć do minimum. Ich bliskość
fizyczna podczas wykonywania codziennych zajęć wymaga nienaturalnego wprost stopnia
powściągliwości. Gdy człowiek posiądzie tę umiejętność, cała jego sfera intymności będzie
podlegać coraz większym zahamowaniom, nawet w stosunku do osób bliskich.
Żyjącemu w takich warunkach oddalenia cielesnego i braku intymności współczesnemu
mieszkańcowi miasta grozi, że będzie złym ojcem czy złą matką. Powściągając swoje
kontakty z własnymi dziećmi w okresie kilku pierwszych lat ich życia, może on uniemożliwić
im późniejsze tworzenie silnych więzi. Gdy rodzice, próbując usprawiedliwić swoje
powściągliwe zachowanie, zdołają znaleźć jakieś oficjalne uzasadnienie, pomaga im ono
oczywiście uspokoić własne sumienie. Takie uzasadnienia niestety czasem się znajdują, co
zgubnie wpływa na rozwój stosunków między członkami rodziny.
Na specjalną wzmiankę zasługuje pewna skrajna postawa w tym względzie, mianowicie
watsonowska metoda wychowywania dzieci. Nazwana tak od nazwiska swojego krzewiciela,
znanego psychologa amerykańskiego, miała ona wielu zwolenników na początku naszego
wieku. Aby w pełni zrozumieć charakter poglądów Watsona, warto przytoczyć obszerny
fragment jego porad dla rodziców. Oto co, między innymi, miał on do powiedzenia:
„Gdy matki całują swoje dzieci, podnoszą je i kołyszą, pieszczą i podrzucają na kolanach,
to po prostu nie wiedzą, że tak oto powoli tworzą istotę ludzką całkowicie niezdolną do
zmagania się ze światem, w którym później będzie musiała żyć... Istnieje rozsądna metoda
traktowania dzieci. Traktuj je jak młodych dorosłych... Nigdy ich nie obejmuj i nie całuj,
nigdy nie pozwalaj im siadać ci na kolanach. Jeśli już musisz, pocałuj je raz na dobranoc w
czoło... Czy w całym swoim postępowaniu z dzieckiem matka nie potrafi się nauczyć
zastępować pocałunku i uścisku, brania na ręce i pieszczot dobrym słowem i uśmiechem?..
Jeśli nie masz piastunki i nie możesz pozostawić dziecka samego, połóż je w ogródku za
domem, niech tam spędzi większą część dnia. Stwórz dziecku bezpieczną przestrzeń, aby
mieć pewność, że nie stanie mu się nic złego. Postępuj tak od chwili narodzin dziecka. Jeśli
masz zbyt czułe serce i nie potrafisz się powstrzymać od obserwowania dziecka, zainstaluj w
drzwiach judasza albo jakiś peryskop, żebyś mogła patrzeć na dziecko, nie będąc przez nie
widziana. Na koniec – naucz się mówić bez zdrobnień i wyrażeń pieszczotliwych”. Ponieważ
opis ten dotyczy traktowania dziecka tak jak osoby dorosłej, wynika z niego oczywiście, że
typowi dorośli, wychowywani metodą watsonowską, nigdy się nie całują i nie obejmują, a
przez całe życie oglądają się nawzajem tylko przez metaforyczne judasze. Oczywiście na co
dzień to właśnie jesteśmy zmuszeni robić w stosunku do otaczających nas obcych, ale
zalecanie czegoś takiego jako prawidłowego postępowania rodziców wobec dzieci można
łagodnie określić jako osobliwość.
Watsonowskie podejście do wychowywania dzieci opierało się na poglądzie
behawiorystycznym, który głosił, że w człowieku, by znów posłużyć się cytatem, „nie istnieją
żadne instynkty. We wczesnym wieku wbudowujemy w siebie wszystko to, co ma się później
pojawić... nie istnieje wewnątrz nas nic, co się potem może rozwinąć”. Wynikało z tego, iż
aby mógł powstać zdyscyplinowany dorosły, należy zaczynać od zdyscyplinowania
noworodka. Opóźnienie tego procesu mogłoby spowodować powstanie „złych nawyków”,
które byłyby potem trudne do wyplenienia.
Postawa ta, oparta na z gruntu fałszywej interpretacji naturalnego rozwoju zachowań
człowieka w wieku niemowlęcym i dziecięcym, byłaby po prostu groteskową ciekawostką
historyczną, gdyby nie to, że jeszcze dziś można się z nią sporadycznie zetknąć. Ponieważ
doktryna ta wciąż jeszcze pokutuje, należy przyjrzeć się jej nieco dokładniej. Swoje
uporczywe trwanie zawdzięcza ona głównie temu, że jest metodą, która w pewien sposób
sama siebie uwiecznia. Gdy tak nienaturalnie traktuje się małe dziecko, zaczyna ono czuć się
z gruntu niepewnie. Jego wielkie zapotrzebowanie na intymność cielesną przyprawia je o
nieustanną frustrację i ciągłe sankcje. Płacz pozostaje nie zauważony. Nie mając innego
wyjścia, dziecko uczy się jednak i przystosowuje. Przyucza się, a przy tym rośnie. Jedyny
szkopuł polega na tym, że w całym swoim przyszłym życiu człowiek ten będzie miał
trudności z zaufaniem komukolwiek. Ponieważ jego popęd do kochania i bycia kochanym
został w tak wczesnej fazie zablokowany, mechanizm kochania pozostanie na zawsze
uszkodzony. Ponieważ jego związek z rodzicami miał charakter transakcji, wszystkie jego
późniejsze zaangażowania osobiste będą się rozwijały w ten sam sposób. Nie będzie mógł
nawet skorzystać z możliwości zachowywania się jak nieczuły automat, ponieważ wewnątrz
wciąż będzie odczuwał wzbierającą w nim podstawową potrzebę biologiczną – potrzebę
kochania, ale nie będzie w stanie znaleźć drogi jej ujścia. Jak uschła kończyna, której nie
można całkowicie amputować, potrzeba ta będzie mu wciąż sprawiała ból. Jeśli pod presją
konwencji społecznych osobnik taki zawrze związek małżeński i spłodzi potomstwo, będzie
ono prawdopodobnie traktowane w ten sam sposób, gdyż teraz z kolei objawi się niezdolność
do prawdziwej miłości rodzicielskiej. Znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach z
małpami. Gdy małą małpkę wychowuje się, pozbawiając ją czułych przejawów intymności ze
strony matki, zostaje ona potem złą matką.
Wielu rodzicom watsonowski reżim wydawał się atrakcyjny, ale trochę zbyt skrajny.
Dlatego też stosowali jego złagodzoną i zmodyfikowaną wersję. Raz bywali więc dla dziecka
surowi, a za chwilę mu ulegali. W pewnych sprawach stosowali ostrą dyscyplinę, a w innych
okolicznościach obdarzali dziecko pieszczotami. Zostawiali płaczące dziecko w łóżeczku, to
znów obsypywali je kosztownymi zabawkami i pieszczotami. Skutkiem tego dziecko,
całkowicie zdezorientowane, wyrastało na tak zwane „zepsute dziecko”. Kolejny błąd polegał
na tym, że owo „zepsucie” przypisywano nie dezorientacji czy czynnikom dyscyplinującym
we wczesnym okresie niemowlęcym, lecz jedynie owym momentom „łagodności”. Rodzice
mówili sobie, że gdyby przestrzegali ostrego reżimu i nie ulegali tak często, wszystko byłoby
w porządku. Dorastającemu dziecku, teraz już grymaśnemu i wymagającemu, kazano „dobrze
się zachowywać” i zaostrzano dyscyplinę. Rezultatem tego, zarówno w tej fazie jak i później,
były złość i bunt.
Dziecko takie zaznawało miłości w owych „łagodniejszych” momentach, ale wówczas,
jakby pokazawszy mu wejście, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Dziecko wiedziało, jak
należy kochać, ale samo nie było dostatecznie kochane; później, buntując się wielokrotnie,
chciało sprawdzić rodziców, w nadziei że uda mu się wreszcie kiedyś udowodnić ich miłość
do niego bez względu na to, co robi – że rodzice kochają je dla niego samego, a nie ze
względu na jego „dobre zachowanie”. Nazbyt często reakcja rodziców przeczyła tym
oczekiwaniom.
Nawet jeśli doraźna reakcja była zgodna z oczekiwaniami i rodzice wybaczyli jakiś
najnowszy eksces, dziecko wciąż nie mogło uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Wczesne
wpojenia odcisnęły się zbyt głębokim piętnem, a powtarzające się dawniej momenty
zaostrzonej dyscypliny nie kojarzyły się w umyśle dziecka z miłością. Dlatego dziecko w
dalszym ciągu sprawdzało rodziców, brnąc coraz dalej i rozpaczliwie próbując udowodnić, że
mimo wszystko, jest przez nich kochane. Wówczas rodzice, stojąc w obliczu zupełnego
chaosu, albo ostatecznie i na stałe zaostrzali dyscyplinę, potwierdzając tym najgorsze obawy
dziecka, albo coraz częściej ulegali i z powodu rodzącego się w nich poczucia winy tolerowali
zachowania antyspołeczne. „Gdzie popełniliśmy błąd, dlaczego ponieśliśmy klęskę? Przecież
daliśmy ci wszystko”.
Wszystkiego tego można było uniknąć, gdyby dziecko było traktowane od początku jak
dziecko, a nie jak „młody dorosły”. W pierwszych latach życia dziecko wymaga miłości
totalnej, i tylko takiej. Nie próbuje ono „zdobyć nad tobą przewagi”, ale potrzebuje
wszystkiego najlepszego, co może od ciebie otrzymać. Niezestresowana matka, która w
dzieciństwie sama nie uległa żadnym deformacjom, ma w sobie naturalny popęd do dawania z
siebie wszystkiego co najlepsze i właśnie dlatego zwolennik ostrej dyscypliny musi
nieustannie ostrzegać matki przed uleganiem owym „słabościom, które – żeby użyć
ulubionego określenia zwolenników Watsona – „poruszają w nich najczulsze struny”.
Natomiast matka zestresowana, ulegająca napięciom właściwym współczesnemu stylowi
życia, będzie miała trudności, ale i wówczas może zbliżyć się do ideału, by wychować
szczęśliwe i w pełni kochane dziecko, nie uciekając się do sztucznie narzuconego reżimu.
Tak wychowane dziecko nie tylko nie będzie „dzieckiem zepsutym”, ale będzie wyrastać
na jednostkę coraz bardziej niezależną, kochającą i pozbawioną zahamowań w poznawaniu
ekscytującego świata, który ją otacza. Pierwsze miesiące życia utwierdziły w nim bowiem
przeświadczenie o istnieniu prawdziwie pewnej i bezpiecznej bazy, z której można
dokonywać eksploratorskich wypadów. I znów znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach
z małpami. Kochane przez matkę małpie niemowlę z ochotą podejmuje zabawę i bada swoje
otoczenie. Potomstwo nie kochającej matki jest nieśmiałe i nerwowe. Przeczy to więc
watsonowskim przewidywaniom, wedle których „nadmiar” wczesnej miłości, rozumianej w
intymnym sensie cielesnym, doprowadzi w późniejszych latach do uformowania istoty
miękkiej i zależnej. Kłam zadaje tym teoriom już obserwacja dziecka trzyletniego. Dziecko,
któremu nie szczędzono miłości w pierwszych dwóch latach życia, już wtedy zaczyna
pokazywać swoje możliwości, z wielką energią, choć może nieco chwiejnie, wyruszając w
świat. To, że zacznie płakać upadłszy na buzię, staje się wtedy mniej, a nie bardziej
prawdopodobne. Dziecko, które mniej kochano, a więcej dyscyplinowano, gdy było zupełnie
malutkie, ma w sobie mniej ducha przygody, jest mniej ciekawe tego, co widzi, i mniej
skłonne do podejmowania pierwszych własnych i niezależnych, choć jeszcze niezbornych
działań.
Innymi słowy, po nawiązaniu w pierwszych dwóch latach życia związku opartego na
pełnej miłości dziecko jest gotowe, by przejść do następnego etapu rozwoju. W tej późniejszej
fazie jego niepohamowany pęd do eksplorowania świata będzie wymagał pewnego
zdyscyplinowania ze strony rodziców. To, co było nieprawidłowe w okresie niemowlęctwa,
teraz staje się prawidłowe. Watsonowski krytycyzm wobec nadopiekuńczych rodziców,
trzęsących się nad swymi nieco już starszymi dziećmi jest w pewnym stopniu uzasadniony,
ale cała ironia tkwi w tym, że taka nadopiekuńczość jest prawdopodobnie reakcją na szkody
spowodowane przez wcześniejsze ćwiczenie niemowlęcia wedle zaleceń Watsona.
Prawdziwie kochane dziecko nie będzie prawdopodobnie prowokować takich postaw.
Dorosły, który jako dziecko w pierwszej fazie totalnej miłości był połączony z rodzicami
silnymi więzami, w swoim późniejszym życiu, jako młody dorosły, będzie też lepiej
wyposażony, by utworzyć silne więzy seksualne i wychodząc z tej nowej „bezpiecznej bazy”,
dalej dokonywać eksploracji, a także prowadzić aktywne, otwarte życie społeczno-
towarzyskie. To prawda, że w fazie poprzedzającej tworzenie się dorosłych więzów będzie
też on czy ona wykazywać więcej skłonności do poszukiwań w sferze seksu. Wszelkie
eksploracje będą wówczas szczególnie ważne, a sfera seksu nie będzie wyjątkiem. Lecz jeśli
jednostce we wcześniejszym życiu dane było naturalnie przechodzić przez kolejne fazy, to
wkrótce eksploracje seksualne doprowadzą ją do utworzenia związku pary i silnych więzi
uczuciowych, a tym samym powrotu do różnorodnych przejawów intymności cielesnej,
typowych dla miłości okresu niemowlęctwa.
Młodzi dorośli, którzy zakładając nowe rodziny, cieszą się w ich łonie wolną od
zahamowań intymnością, będą łatwiej mogli stawić czoło surowemu i bezosobowemu światu
zewnętrznemu. Jako ludzie już z kimś związani, a nie dopiero dążący do związku, potrafią
traktować każdy kontakt społeczny tak, jak na to zasługuje, a w sytuacjach wymagających
raczej emocjonalnej powściągliwości nie muszą stawiać żadnych niestosownych wymagań
podyktowanych poczuciem braku więzi.
Jednym z aspektów życia rodzinnego, którego nie można pominąć, jest potrzeba
prywatności. Z kontaktów intymnych w pełni korzystać można jedynie w miejscu prywatnym.
Znaczne zagęszczenie w domu utrudnia rozwój jakiegokolwiek związku osobistego poza
przemocą. Wzajemne wpadanie na siebie jest czymś innym niż pełen miłości uścisk.
Wymuszona intymność staje się antyintymnością w pełnym sensie tego słowa. Tak więc, choć
brzmi to paradoksalnie, by zwiększyć znaczenie kontaktów cielesnych, potrzebujemy więcej
przestrzeni. Architekci planujący ciasne mieszkania i nie uwzględniający tego faktu tworzą
nieuchronne napięcia emocjonalne, ponieważ cielesna intymność osobista nie może być
stanem trwałym, podobnie jak uporczywe i bezosobowe przeludnienie zurbanizowanego
świata zewnętrznego. Ludzka potrzeba ścisłego kontaktu cielesnego pojawia się okresowo,
przejściowo, i tylko sporadycznie domaga się ujścia. Ścieśnianie przestrzeni domowej
oznacza zamianę czułego dotykania się na uciążliwą i nieznośną bliskość ciał. O ile to wydaje
się dość oczywiste – niepojęty jest ów wykazywany przez planistów w ostatnich latach brak
troski o zapewnienie ludziom prywatności w ich własnych domach.
Kreśląc ten obraz „intymności młodych dorosłych”, wywołałem być może wrażenie, że
jeśli tylko mają wystarczająco dużo prywatnej przestrzeni domowej wokół siebie, pełne
miłości niemowlęctwo za sobą i tworzą teraz silny związek wzajemny, to już wszystko
pójdzie im gładko. Niestety tak nie jest. Przeludniony świat współczesny wciąż jeszcze może
naruszyć ich związek i stłumić przejawy intymności. W społeczeństwie występują dwie
postawy, które mogą wywierać na nich wpływ. Pierwsza przypisuje obraźliwe znaczenie
przymiotnikowi „infantylny”. Nieskrępowane przejawy intymności krytykuje się jako
regresywne, głupie czy dziecięce. Jest to coś, co może łatwo pohamować skłonności młodego
kochanka. Zaczyna go przenikać myśl, że zbytnia intymność stwarza zagrożenie dla jego
ducha niezależności, co wyraża się w różnych obiegowych powiedzonkach jak na przykład:
„Naprawdę silny jest tylko człowiek samotny”. Nie ma, rzecz jasna, żadnych dowodów,
jakoby niezależność człowieka dorosłego, który w niemowlęctwie w pełni cieszył się
typowymi dla tego wieku kontaktami cielesnymi, doznawała w późniejszym okresie jakiegoś
uszczerbku. Raczej wprost przeciwnie. Kojący i uspokajający wpływ czułych przejawów
intymności przynosi człowiekowi więcej swobody i lepiej go przygotowuje do zmagań z
bezosobowymi relacjami, jakie go czekają w późniejszym życiu. Wbrew temu, co się często
twierdzi, nie ulega on wówczas żadnemu rozmiękczeniu, lecz przeciwnie – wzmacnia się,
podobnie jak wzmacnia się kochane przez rodziców dziecko, które wykazuje więcej
gotowości do eksploracji.
Druga postawa, która może hamować przejawy intymności, przypisuje każdemu
kontaktowi cielesnemu aspekt seksualny. Błąd ten był w przeszłości źródłem znacznego i
zupełnie niepotrzebnego ograniczania intymności. W intymności między rodzicami a
dzieckiem nie kryje się nic seksualnego. Charakteru seksualnego nie ma ani miłość
rodzicielska, ani miłość dziecka, podobnie jak nie musi mieć takiego charakteru miłość
między dwoma mężczyznami, dwiema kobietami, czy nawet między mężczyzną a kobietą.
Miłość jest miłością, czyli wzajemną więzią emocjonalną, a ewentualne uczucia o charakterze
seksualnym są sprawą drugorzędną. W ostatnich czasach zaczęliśmy jakoś nadmiernie
akcentować element seksualny we wszystkich tego rodzaju związkach. Mając do czynienia ze
związkiem, który zasadniczo nie ma charakteru seksualnego, a występują w nim tylko jakieś
nieważne elementy o zabarwieniu seksualnym, automatycznie czepiamy się właśnie ich i z
myślą o nich wyolbrzymiamy je ponad wszelką miarę. Skutkiem tego jest masowe tłumienie
nieseksualnej intymności cielesnej, co odnosi się do stosunków między rodzicami a ich
potomstwem (kłania się Edyp), między rodzeństwem (kłania się kazirodztwo), między
przyjaciółmi tej samej płci (kłania się homoseksualizm), między przyjaciółmi płci przeciwnej
(kłania się cudzołóstwo), a wreszcie między wieloma innymi przypadkowymi przyjaciółmi
(kłania się rozwiązłość). Wszystko to jest zrozumiałe, ale zupełnie niepotrzebne. Dowodzi to,
że w naszych relacjach prawdziwie seksualnych nie uzyskujemy, być może, pełnej satysfakcji
erotycznej płynącej z intymności cielesnej. Gdyby intymność seksualna w naszym związku z
partnerem lub partnerką była wystarczająco intensywna i rozległa, nie istniałaby już potrzeba
rozciągania jej na inne typy więzi, a wówczas moglibyśmy się rozluźnić i cieszyć nimi
bardziej, niż ośmielamy się to robić obecnie. Gdy jednak podlegamy zahamowaniom i
frustracjom w sferze seksu, to oczywiście sytuacja jest zupełnie inna.
Obowiązująca obecnie rezerwa w dziedzinie kontaktów cielesnych, nawet tych, które nie
mają zabarwienia seksualnego, doprowadziła do pewnych dziwnych anomalii. Na przykład
przeprowadzone ostatnio w Ameryce badania wykazały, że kobiety czują się niekiedy
zmuszone do uprawiania przypadkowego seksu jedynie po to, by ktoś je trzymał w objęciach.
Indagowane szczegółowiej, przyznawały, że właśnie tylko dlatego oddawały się
mężczyznom, nie znajdując innego sposobu, żeby znaleźć się w uścisku ramion innej osoby.
Jest to przejrzysty, choć żałosny przykład, ilustrujący różnicę między intymnością o
zabarwieniu seksualnym a intymnością bez takiego zabarwienia. Mamy w nim do czynienia
nie z intymnością cielesną prowadzącą do stosunków seksualnych, lecz ze stosunkiem
seksualnym prowadzącym do intymności cielesnej, i to całkowite odwrócenie porządku nie
pozostawia żadnych wątpliwości co do odrębności tych zjawisk.
Takie są więc niektóre niebezpieczeństwa zagrażające współczesnemu człowiekowi
dorosłemu złaknionemu intymności. By zamknąć ten przegląd intymnych zachowań
człowieka, należy jeszcze zapytać, czy w postawach współczesnego społeczeństwa występują
jakieś oznaki zmiany.
Jeśli chodzi o niemowlęta, to mozolna praca psychologów przyniosła znaczny postęp w
dziedzinie wychowania dzieci. Dużo lepiej rozumiemy dziś istotę więzi między rodzicami a
ich potomstwem, a także zasadniczą rolę, jaką odgrywa serdeczna miłość w prawidłowym
rozwoju dziecka. Odchodzi się od stosowanych dawniej surowych i bezwzględnych metod
dyscyplinarnych. Jednakże w naszych przeludnionych ośrodkach miejskich wciąż spotykamy
się z groźnym zjawiskiem, jakim jest „zespół dziecka maltretowanego”, co przypomina nam,
ile jest jeszcze do zrobienia.
Jeśli chodzi o dzieci starsze, wciąż wprowadza się jakieś zmiany w metodach
wychowawczych i coraz bardziej docenia się niezbędność nie tylko edukacji technicznej, ale i
społecznej. Wymagania w zakresie wykształcenia technicznego są jednak dziś większe niż
kiedykolwiek dotąd, istnieje więc niebezpieczeństwo, że przeciętny uczeń będzie sobie lepiej
radził z rzeczami niż z ludźmi.
Wśród młodych dorosłych problem życia w grupie, jak się wydaje, szczęśliwie
rozwiązuje się sam. Chyba nigdy dotąd skomplikowane interakcje personalne nie były
traktowane z równą otwartością i szczerością. Krytyka dotycząca zachowania się młodych
dorosłych ma przeważnie swoje korzenie w starannie zamaskowanej zazdrości, jaką żywią
wobec nich starsze pokolenia. Jednakże dopiero przyszłość pokaże, czy świeżo zdobyta
wolność wypowiadania się, otwartość w sprawach seksu i nieskrępowane przejawy
intymności, będące udziałem współczesnej młodzieży, przetrwają próbę czasu i sprawdzą się
w okresie rodzicielstwa. Nieustannie rosnące bezosobowe stresy mogą jeszcze zebrać swoje
żniwo w późniejszym życiu tych ludzi.
U starszych dorosłych wyraźnie wzmaga się zatroskanie o przyszłość życia osobistego w
obrębie wciąż rozrastających się społeczności miejskich. Ponieważ stres życia publicznego
coraz bardziej wdziera się do życia prywatnego, stan, w którym znalazł się współczesny
człowiek, budzi coraz większe zaniepokojenie. Wciąż słyszy się słowo „alienacja” odnoszące
się do osobistych stosunków międzyludzkich, gdyż ciężkie zbroje, jakie ludzie nakładają na
swoje emocje, staczając bitwy w planie społecznym, na ulicach i w miejscach pracy, coraz
trudniej zdjąć w porze nocnej.
W Ameryce Północnej dają się słyszeć głosy buntu przeciwko tej sytuacji. Powstaje nowy
ruch, będący wymownym dowodem potrzeby rewizji poglądów w sprawie kontaktów
cielesnych i intymności we współczesnym społeczeństwie. Jest to rodzaj terapii grupowej,
który pojawił się dopiero w ostatnim dziesięcioleciu, na początku głównie w Kalifornii.
Następnie ruch ten szybko rozprzestrzenił się na inne ośrodki w Stanach Zjednoczonych i w
Kanadzie. W amerykańskim slangu otrzymał on nazwę „Bod Biz” (czyli „body business”, co
na wzór wyrażenia „show business” oznacza jakby „przemysł cielesny”), a bardziej oficjalnie
określany bywa jako „psychologia transpersonalna”, „psychoterapia wieloskładnikowa” czy
wreszcie „dynamika towarzyska”.
Podstawowym czynnikiem jest tu gromadzenie się dorosłych na sesje, które trwają od
jednego dnia do tygodnia i polegają na bardzo różnorodnych interakcjach osobowych i
grupowych. Chociaż niektóre z nich mają głównie charakter werbalny, jest też wiele
niewerbalnych, a te koncentrują się na kontaktach cielesnych, rytualnym dotykaniu się,
wzajemnych masażach i grach. Ich celem jest zburzenie fasady przesłaniającej zachowanie
cywilizowanych osób dorosłych i przypomnienie, że człowiek „nie ma ciała, lecz jest ciałem”.
Istota tych sesji polega na zachęcaniu pełnych zahamowań dorosłych do tego, by znów
bawili się jak dzieci. Awangardowa, naukowa otoczka daje uczestnikom asumpt do
infantylnego zachowania bez obawy o zażenowanie czy ośmieszenie. A więc ocierają się o
siebie, głaszczą się i poklepują, noszą się wzajemnie na rękach i nacierają olejkami. Grają w
różne dziecięce gry i obnażają się przed sobą, czasami dosłownie, choć przeważnie w
przenośni.
Ten zamierzony powrót do dzieciństwa jasno wyrażają założenia pewnej czterodniowej
sesji, której temat brzmiał: „Bądź, jaki byłeś”.
„Dobrze przystosowany Amerykanin osiąga stan wątpliwej »dojrzałości« w ten sposób,
że z obawy przed wstydem i ośmieszeniem głęboko ukrywa wszystko to, co jest w nim
dziecięcego. Ponowne nauczenie się, jak być dzieckiem, może wzbogacić doświadczenie
mężczyzny jako mężczyzny i kobiety jako kobiety. Ponowne przeżywanie dzieciństwa z
udziałem matki pozwala inaczej spojrzeć na miłość, uprawianie miłości i poszukiwanie
miłości. Dziecięca bezradność, której zaznajemy – paradoksalnie – wyzwala siłę, a dziecięce
łzy stwarzają ujście dla wyrażania radosnych uczuć”.
Tematy innych podobnych kursów: „Zabawa jako sposób na ożywienie” czy „Ponowne
budzenie zmysłów, ponowne narodziny”, także podkreślają potrzebę powrotu do form
intymności dziecięcej. Proces ten posuwa się tak daleko, że niektóre zajęcia odbywają się w
basenach kąpielowych, w których woda ma stałą temperaturę wód płodowych.
Organizatorzy tych kursów nazywają je „terapią dla zdrowych”. Ich uczestnicy nie są
pacjentami, lecz członkami grupy. Biorą w nich udział, ponieważ gwałtownie szukają
powrotu do intymności. Smutkiem napawa myśl, że współcześni cywilizowani dorośli ludzie
potrzebują jakiegoś formalnego usankcjonowania tego, by wzajemnie dotykać swoich ciał, ale
pocieszające jest, że są oni świadomi nieprawidłowości i chcą coś z tym zrobić. Wiele osób
uczestniczy w tych sesjach wielokrotnie, czując, że podczas rytualnych kontaktów cielesnych
doznają rozluźnienia i odprężenia uczuciowego, co pozwala im potem zwiększyć zasób
ciepłych uczuć w osobistych interakcjach w domu. Czy jest to cenny nowy ruch społeczny,
przemijająca moda, czy też może niebezpieczny nowy nałóg bez narkotyków?
Specjaliści różnią się w opiniach na temat powstających ciągle nowych ośrodków.
Niektórzy psychologowie i psychiatrzy popierają takie grupowe spotkania, a inni nie. Jeden z
nich twierdzi, że członkowie grupy „nie poprawiają sobie samopoczucia, lecz uzyskują tylko
minimalną dawkę intymności potrzebną do przetrwania”. Jeśli nawet to prawda, to i tak owe
kursy przynajmniej niektórym jednostkom mogą pomóc przejść przez trudny etap w ich życiu
społeczno-towarzyskim. Praktykowane w grupach ćwiczenia intymności, nie wykraczają poza
poziom wspólnego tańca czy leżenia w łóżku z powodu kataru i poddania się kojącym
zabiegom pielęgnacyjnym i nie ma w nich niczego złego. Jest to po prostu stworzenie
warunków, w których szukująca kontaktu jednostka może być dotykana przez osobę
oficjalnie do tego upoważnioną. Istnieją jednak także poważniejsze zastrzeżenia, a wśród nich
to, że „techniki mające sprzyjać prawdziwej intymności, czasami ją niszczą”. Pewien teolog,
niewątpliwie wyczuwając w tym nową formę groźnej konkurencji, twierdzi, że w spotkaniach
grupowych ludzie uczą się jedynie „nowych sposobów na to, jak być bezosobowym,
zdobywają zasób nowych sztuczek, nowych sposobów ukrywania wrogości przy pozorach
życzliwości”.
To prawda, że gdy słucha się, jak aktywiści ruchu opowiadają ogółowi o swoich
metodach i filozofii, wyczuwa się niekiedy ton samozadowolenia i pobłażliwej wyniosłości.
Sprawiają oni wrażenie, jakby odkryli tajemnicę wszechświata, którą łaskawie dzielą się z
innymi, gorszymi od nich śmiertelnikami. Niektórzy krytycy czynili z tego ruchowi poważny
zarzut, ale jest to prawdopodobnie tylko obrona przed ewentualnym ośmieszeniem się.
Przypomina to taktykę stosowaną dawniej przez zwolenników psychoanalizy. Osoby, które
poddały się psychoanalizie, podobnie jak weterani spotkań grupowych, ulegały pokusie, by
przybierając ton wyniosłości, podśmiewać się z tych, którzy się jej nie poddali. Ale
psychoanaliza ma już ten etap za sobą. Stosunek do spotkań grupowych, jeśli przetrwają tę
wstępną fazę, zapewne się zmieni i uzyskają one akceptację jako nowy, dojrzały już wzorzec.
Poważniejsze zastrzeżenia, głoszące, że sesje grupowe wyrządzają wielką szkodę, nie
zostały jeszcze udowodnione. Owa, jak ją nazwano, „intymność w proszku”, niesie jednak
pewne niebezpieczeństwa swemu całkowicie lub częściowo „ponownie przebudzonemu”
użytkownikowi, który wraca do dawnego środowiska. On sam się zmienia, ale jego
współdomownicy pozostają nie zmienieni; istnieje groźba, że może on w niedostatecznym
stopniu uwzględniać tę różnicę. Powstaje problem stosunków konkurencyjnych. Uczestnik
spotkań grupowych poddaje się masowaniu i głaskaniu przez zupełnie obcych ludzi, bawi się
z nimi w intymny sposób i oddaje się szerokiej gamie kontaktów cielesnych, czyli robi z nimi
dużo więcej, niż robi we własnym domu z osobami prawdziwie „intymnymi”. (Jeśli jest
inaczej, człowiek ten nie ma żadnego problemu). Opisując potem swoje doznania – co jest
nieuchronne – ze wszystkimi barwnymi szczegółami, automatycznie wywołuje uczucie
zazdrości. Dlaczego z ochotą zachowywał się tak w ośrodku, a dystansuje się i unika
kontaktów fizycznych w domu? Oficjalne i naukowe usankcjonowanie takich aktów,
odbywających się w szczególnej atmosferze ośrodka, jest słabą pociechą dla prawdziwie
intymnych bliskich. Jeśli na takie sesje intymności uczęszczają pary, problem ulega
znacznemu złagodzeniu, ale „po powrocie do domu” ich kontakty intymne wymagają dalszej
pielęgnacji.
Niektórzy dowodzą, że niesmacznym aspektem spotkań grupowych jest sposób, w jaki
zamieniają one coś, co powinno być nie uświadomionym elementem życia codziennego, w
świadome, wysoce zorganizowane i profesjonalne postępowanie, w którym intymność może
stać się celem samym w sobie, a nie jednym z podstawowych środków służących nam jako
pomoc w stawianiu czoła światu zewnętrznemu.
Mimo tych zrozumiałych lęków i zastrzeżeń błędem byłoby lekceważenie tego nowego
ciekawego prądu. Ważne jest to, że jego liderzy dostrzegli coraz wyraźniejszy i szkodliwy
zwrot ku bezosobowości w naszych stosunkach osobistych i starają się ten proces odwrócić.
Jeśli nawet, co często się zdarza, prawem rewanżu zanadto teraz przechylają szalę, jest to
tylko niewielki defekt. Jeśli ruch ten rozprzestrzeni się i rozrośnie, tak że stanie się
powszechnie znany, wtedy nawet dla osób, które nie są jego zwolennikami, będzie on stałym
przypomnieniem, że coś jest nie w porządku ze sposobem korzystania, czy raczej nie
korzystania z naszego ciała. Jeśli zdoła nam uświadomić tylko to właśnie, to już osiągnie swój
cel. Tu także stosowne jest porównanie z psychoanalizą. W psychoanalizie uczestniczyła
bezpośrednio tylko niewielka liczba ludzi, a jednak podstawowy pogląd, że nasze najgłębsze i
najmroczniejsze myśli nie są niczym wstydliwym czy nienormalnym, że prawdopodobnie
występują u większości z nas, stał się na szczęście własnością całej naszej kultury. Po części
właśnie dzięki temu młodzi ludzie dorośli mają teraz zdrowsze i uczciwsze podejście do
wzajemnych problemów osobistych. Jeśli spotkania grupowe mogą dostarczyć takiego
samego pośredniego ujścia dla naszych powstrzymywanych uczuć związanych z intymnymi
kontaktami cielesnymi, to w końcu okaże się, że jest to ich cenny wkład w rozwój
społeczeństwa. Zwierzę ludzkie jest gatunkiem towarzyskim, potrafiącym kochać i bardzo
potrzebującym miłości. Powstały w procesie ewolucji prosty plemienny łowca znalazł się
obecnie w świecie stanowiącym społeczność rozrośniętą do niesamowitych rozmiarów.
Osaczony ze wszystkich stron, w odruchu obronnym zwraca się ku samemu sobie. W swoim
emocjonalnym odosobnieniu zaczyna nawet odgradzać się od najbliższych i najdroższych
osób, aż znajdzie się zupełnie sam w gęstym tłumie. Nie potrafiąc sięgnąć po emocjonalne
wsparcie, staje się napięty i nienaturalny, aż w końcu nawet może uciec się do przemocy.
Poszukując pociechy, zwraca się ku nieszkodliwym substytutom miłości, które mają to do
siebie, że nie zadają żadnych pytań. Ale miłość wymaga wzajemności i w końcu substytuty
już nie wystarczają. W tej sytuacji, jeśli nie zazna prawdziwej intymności – chociażby z jedną
tylko osobą – zaczyna cierpieć. Zmuszony przywdziać zbroję, która chroniłaby go przed
atakiem i zdradą, może dojść do stanu, w którym wszelki kontakt staje się dla niego
odstręczający i w którym wzajemne dotykanie się oznacza wzajemne zadawanie sobie bólu.
W pewnym sensie to właśnie stało się jedną z największych bolączek naszych czasów, a może
raczej poważną chorobą społeczną, z której powinniśmy się wyleczyć, zanim będzie za
późno. Jeśli niebezpieczeństwo pozostanie nie zauważone, to wówczas, niczym trujące
związki chemiczne w naszym pożywieniu, może przybierać na sile z pokolenia na pokolenie,
aż wreszcie szkody nie da się już naprawić.
W pewnym sensie nasza niezwykła umiejętność przystosowywania się może nas
doprowadzić do zguby. Ponieważ jesteśmy w stanie żyć i przetrwać w tak potwornie
nienaturalnych warunkach, to zamiast nawoływać do zatrzymania się i powrotu do jakiegoś
rozsądniejszego systemu, przystosowujemy się i walczymy dalej. Zmagaliśmy się i wciąż się
zmagamy w ten sposób w naszym przeludnionym środowisku miejskim, coraz bardziej
oddalając się od miłości i intymności osobistej, aż wreszcie na konstrukcji, którą
stworzyliśmy, pojawiają się rysy. Wtedy zaczynamy ssać metaforyczny palec i wygłaszając
pokrętne poglądy filozoficzne mające nas samych przekonać, że wszystko jest w porządku,
usiłujemy przetrwać. Śmiejemy się z wykształconych ludzi dorosłych, którzy kupują sobie
uczestnictwo w dziecięcych grach i zabawach, by móc doświadczyć naukowo uzasadnionego
dotykania się i obejmowania wzajemnego, a przy tym nie zauważamy tego, co najważniejsze.
O ileż byłoby nam łatwiej, gdybyśmy zdołali zaakceptować fakt, że pełna czułości miłość nie
jest oznaką słabości, która przystoi tylko dzieciom i młodym kochankom, gdybyśmy zdołali
dać ujście swoim uczuciom i pogrążyć się czasem w magicznym nawrocie do intymności.