Zachowania intymne Desmond Morris

background image

Morris Desmond

Zachowania intymne

Przełożył: Paweł Pretkiel

background image

Wydanie polskie: 2000

background image

WSTĘP

Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie

z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze

sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk

dłoni czy zespolenie miłosne, poklepanie po plecach, uderzenie w twarz, wykonanie

manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi

towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować.

Stosuję metodę zoologa ze specjalnością etologa, zwłaszcza w zakresie obserwacji i

analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za

zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym,

co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią.

Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak

się wydaje. Mimo samodyscypliny nieustannie narzucają się nam pewne słowa i z góry

wyrobione sądy. Dorosłemu człowiekowi z trudnością przychodzi obserwowanie

jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie

musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem

jest oczywiście tym trudniejszy, im bardziej znajome i zwyczajne jest dane zachowanie;

ponadto, im bardziej intymne jest dane zachowanie, tym bardziej jest ono nacechowane

emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora.

Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo

że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich

spraw jak, powiedzmy, zachowanie pandy wielkiej związane z pozostawianiem przez nią

śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z

zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak

„dobrze znanego” jak obejmowanie się ludzi, matczyny pocałunek czy pieszczoty

kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz

istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste,

background image

a co za tym idzie postawienie sobie rozpaczliwego pytania, „co się stało z miłością?”.

Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie

jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym.

Związane z nią subiektywne, emocjonalne radości i cierpienia są może głęboko ukryte i

tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i

związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie

można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania.

Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że

właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie

ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle,

niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia

się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z

tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice-dzieci, w relacjach

seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi.

Nasze intymne spotkania odbywają się przy udziale czynników werbalnych,

wzrokowych, a nawet węchowych, ale nade wszystko – kochanie polega na dotykaniu i

kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy

zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w

jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką

zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie

niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej

niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny

mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę

w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych

towarzyszy.

Nadszedł czas, by dokładniej przyjrzeć się tej sytuacji. Czyniąc to, postaram się nie

wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu

oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik

sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski.

background image

1. KORZENIE INTYMNOŚCI

Dorosła istota ludzka może porozumiewać się ze mną wieloma różnymi sposobami.

Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć

czyjś śmiech lub płacz, dostrzec wyraz na czyjeś twarzy, obserwować czyjeś działanie,

wyczuć zapach używanych przez kogoś kosmetyków i poczuć czyjś uścisk. W mowie

codziennej tego rodzaju interakcje można określić jako „nawiązywanie kontaktu” lub

„utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu

cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w

odniesieniu do takich czynności jak pisanie, mówienie czy sygnalizacja wzrokowa jest

obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt

cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się.

Istnieją jeszcze inne tego rodzaju przykłady. Często używamy takich określeń jak

„wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać

kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie,

ranę czy trzymanie w sensie fizycznym, ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia.

Metafory ze sfery kontaktu fizycznego pozwalają adekwatnie wyrażać rozmaite uczucia

występujące w różnych kontekstach.

Można to wyjaśnić dość prosto. We wczesnym dzieciństwie, zanim nauczyliśmy się

mówić czy pisać, dominował kontakt cielesny. Największe znaczenie miał bezpośredni

związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie

matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu,

fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i

często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w

życiu dorosłym, musimy cofnąć się do początku, kiedy byliśmy zaledwie embrionami w

ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam

zrozumieć intymność okresu dzieciństwa, którą zwykle uważamy za oczywistą. Przejawy

intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć

background image

przejawy intymności w życiu dorosłym, które tak często intrygują nas, wprawiają w

pomieszanie, a nawet zakłopotanie.

Pierwszymi wrażeniami, które odbieramy jako istoty żywe, są odczucia związane z

intymnym kontaktem fizycznym – pławieniem się w bezpiecznym zaciszu ścian macicy.

Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę

zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia

skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych wodach płodowych. W

miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy

matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje

się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest

rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi

ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem.

Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już

słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w

ciemnościach matczynego łona dobrze rozpoznaje wszelkiego rodzaju odgłosy. Gdy w

pobliżu brzucha matki powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się

wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za

pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w

stanie go wyczuć. Oznacza to, że w tym okresie przedporodowym dziecko niewątpliwie

słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu

jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki.

Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd

ciepły płyn i pełny uścisk, kołysanie się w rytmie poruszającego się ciała i dźwięk

rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy

braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który

kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością.

Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej

traumatyczne doświadczenie życiowe, jakim są narodziny. W ciągu kilku godzin macica

zamienia się z przytulnego gniazdka w naprężający się i uciskający umięśniony worek,

największy i najsilniejszy mięsień ciała ludzkiego – nawet w porównaniu z bicepsami

sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym

zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu,

lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego

płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie

rzeczy dzikim krzykiem strachu, będącego skutkiem nagłej utraty intymnego kontaktu

cielesnego.

W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal

natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później

background image

zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i

przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów

gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie

wyczerpane, zapaść w długi sen.

Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki,

intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona.

Matka lub osoby, które ją w różny sposób wspomagają, dostarczają owych substytutów

macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych

ramion. Idealne objęcie matczyne otacza noworodka ze wszystkich stron, stwarzając mu

kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania.

Istnieje ogromna różnica między obejmowaniem a zwykłym trzymaniem dziecka.

Niewprawny dorosły, który trzyma dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym

ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka

dającego poczucie komfortu. Matczyna pierś, ramiona i ręce muszą doskonale odtwarzać

utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek.

Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono.

Matka zaczyna bezwiednie kołysać delikatnie dziecko z boku na bok. Działa to bardzo

kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z

powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do

góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w

jakiś sposób powtarzają chyba niektóre rytmy, jakie odbierało dziecko w łonie matki.

Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka

chodziła. Jest w tym jednak pewne ale, to mianowicie, że rytm kołysania jest znacznie

wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa

się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania

się.

Ostatnio przeprowadzono pewne doświadczenia, aby ustalić, jakie jest idealne tempo

kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te

miały niewielki lub nie miały żadnego wpływu kojącego, ale gdy mechaniczna kołyska

została ustawiona na rytm od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu przechyleń na minutę,

następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej

płakały. Chociaż matki w różnym tempie kołyszą swoje dzieci w ramionach, typowa

częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych

doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone.

Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto

kroków na minutę.

Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie,

gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga

background image

jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze

dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki

podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu

wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia

serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje

się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem

kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono.

Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie

serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet

przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza

się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on

działać uspokajająco. Po drugie; jak pisałem w Nagiej małpie, obserwacje wykazały, że

ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu

serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła

dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też

bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów.

Można to łatwo wykorzystać dla celów handlowych – wyprodukować mianowicie

mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną

w małe urządzenie odtwarzające – odpowiednio wzmocnione – zarejestrowane bicie serca.

Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna

udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem

przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka

skutecznie pierze ubranka niemowlęcia.

Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla

zapracowanych współczesnych matek, jednak ich nadużywanie niesie ze sobą pewne

niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne uspokajanie jest czymś lepszym niż jego

brak, zarówno dla nerwów matki jak dobrego samopoczucia dziecka, a jeśli z powodu

nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie

jest pożądane. Ale istnieją dwa powody, dla których tradycyjne uspokajanie przez matkę

będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś

więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej

złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny

związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc,

obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że

w ciągu pierwszych kilku miesięcy życia niemowlę reaguje pozytywnie na każdego

przyjaźnie nastawionego dorosłego. Chętnie przyjmuje ono każdy przejaw intymności od

innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się,

kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że

background image

zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie

zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie

między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować

selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i

intensywności kontaktów cielesnych między matką a niemowlęciem w tym czasie będzie

zależała siła i jakość ich późniejszej więzi.

Rzecz jasna, zbyt częste uciekanie się do mechanicznych matek w tym kluczowym

okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich,

ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie

jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie,

że czułe przejawy intymności, których źródłem jest delikatne ciało matki, tak istotne w

tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w

dalszym życiu. W owych krytycznych kilku miesiącach życia nie można przesadzić w

nacechowanych miłością kontaktach cielesnych; matka, która ignoruje ten fakt, boleśnie

przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a

pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko

lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”.

Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka

wykazuje nadopiekuńczość i hamuje dziecko właśnie wtedy, gdy powinno się ono

usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest

niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje

się nadopiekuńcza i przesadnie lgnie do dziecka, gdy jest ono starsze. Jest to całkowite

odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych

czasach taka kolej rzeczy nie należy do rzadkości. Gdy starsze dziecko lub nastolatek

„buntuje się”, można przypuszczać, że gdzieś w tle tkwi ów wypaczony wzorzec

wychowania. Niestety, gdy to już się stało, często jest za późno, by naprawić wcześniej

wyrządzone zło.

Naturalna kolejność, jaką tu opisałem – najpierw miłość, a potem wolność – ma

podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki

małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany

intymny kontakt cielesny przez wiele tygodni po urodzeniu. Jest to o tyle łatwiejsze, że

małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki

wielkich małp człekokształtnych, takich jak goryle, potrzebują nieraz kilku dni, by móc

skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą

wytrwałością. Mniejsze małpy zwierzokształtne robią to od chwili narodzin; sam kiedyś

widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas

gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy.

background image

Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie

paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu

pierwszych miesięcy to właśnie na niej spoczywają wszelkie działania mające na celu

utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego

po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno

minionej, ewolucyjnej przeszłości, ale nawet one nie mają dziś żadnego praktycznego

zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są

jako odruch chwytania i odruch Moro.

Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny

chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt

jest na tyle silny, że dorosły może dzięki niemu unieść do góry całe ciałko noworodka.

Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo.

Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na

niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od

spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są

otwarte, a paluszki szeroko rozpostarte. Potem ramionka znów się zamykają, jak gdyby

usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się

występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda

małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę

czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego

pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania,

lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka,

gdyby trzymając w lekkim uchwycie futerko odpoczywającej matki, poczuła, że

zaniepokojona czymś matka nagle zerwała się na nogi. Małpie niemowlę w identyczny

sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z

matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma

jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji.

Jednakże z punktu widzenia matki ludzkiej te „małpie” reakcje stanowią przedmiot

jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w

żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji?

Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych

miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy

matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy

matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się

w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal

nieustanny kontakt charakterystyczny dla innych naczelnych. Matki społeczeństw

cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad.

background image

Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie

może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy

ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku

gładkiej i miękkiej materii, która jest środkiem zastępującym wnętrze utraconego łona.

Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi

tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który

wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym,

czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo

postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach.

W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet

noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami,

gdy ma na to ochotę. Specjaliści wyrażają obawę, że spowijanie niemowlęcia „może

krępować jego ducha”. Znaczna większość zachodnich czytelników zgodziłaby się z tym

skwapliwie, ale bliższe zbadanie sprawy nie potwierdza tych obaw. Starożytni Grecy i

Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków

musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku

trzymano w powijakach również niemowlęta brytyjskie, a wiele niemowląt rosyjskich,

jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do

dzisiaj. Ostatnio poddano ten problem badaniom naukowym, w toku których za pomocą

odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach

i bez powijaków. Stwierdzono, że spowijane dzieci rzeczywiście były spokojniejsze, co

przejawiało się wolniejszym biciem serca, zmniejszoną prędkością oddechu i rzadszym

płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły

uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży.

Wszystko to wydaje się potwierdzać opinie zwolenników spowijania, ale trzeba

przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu,

żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie

te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego

stopnia, by je unieruchomić. Umiarkowane spowijanie noworodka jest chyba bardziej

naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy

spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może

to być pożyteczne w pierwszych tygodniach, ale później może zakłócić procesy

prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić

naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na

następny etap rozwojowy. Mówimy zwykle o noworodkach niedonoszonych lub

przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć

także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe

kolejne fazy, w każdej z nich, od niemowlęctwa do dojrzewania, muszą być stosowane

background image

właściwe formy intymności, kontaktu cielesnego i pielęgnacji. Inaczej – jeśli przejawy

intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione – mogą pojawić się

kłopoty w dalszym życiu.

Dotychczas przyglądaliśmy się niektórym stosowanym przez matkę sposobom

odtwarzania pewnych przejawów intymności z okresu łonowego, ale błędne byłoby

mniemanie, jakoby wygody wczesnego okresu postnatalnego były dla dziecka jedynie

przedłużeniem wygód okresu płodowego. Takie przedłużenie to tylko fragment całości

obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie,

całowanie i głaskanie, a także utrzymywanie ciałka niemowlaka w czystości przy

zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form

tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami,

matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym

tempie i z właściwą siłą, ani zbyt silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to

jedynie wywołać „odbicie się”. Jest to jedna z najczęstszych reakcji matki o znacznie

szerszym zastosowaniu. Zawsze gdy dziecko zdaje się potrzebować pociechy, matka

obejmując je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze je i buja, a

często grucha też cichutko do dziecka i nuci mu, zbliżając usta do jego główki. Te

charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak

się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach,

czasami zupełnie jawnych, a czasami bardzo zawoalowanych, jako rozmaite przejawy

intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy

rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu.

Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako

ruch intencjonalny. Najlepiej można to zilustrować na przykładzie zwierząt. Gdy ptak

zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie

głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar

odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy

głową, uprzedzając swych towarzyszy, że zamierza ich opuścić, i umożliwiając im

przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie

poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób

wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często

stosowany ruch intencjonalny, sygnalizujący gotowość mocnego przytulenia się. Każde

klepnięcie matczynej ręki komunikuje: „Zobacz, tak właśnie przytulę cię, by chronić cię

przed niebezpieczeństwem, bądź więc spokojny, nie martw się”. Każde klepnięcie jest

powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów

pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by

zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów

głową, pozostając jednak przy tym na miejscu. Innymi słowy, w ten sposób ptak wysyła

background image

jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot.

U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy, następnie

przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w

postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat

matki do dziecka brzmi nie tylko: „Nie martw się, tak cię przytulę w razie

niebezpieczeństwa”, lecz także: „Nie martw się, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo

inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa

więc podwójnie kojąco.

Ciche gruchanie czy mruczenie jako sygnał kojący działa jeszcze inaczej. I znów

pomocny może być przykład ze zwierzętami. Gdy niektóre ryby znajdują się w nastroju

agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej.

Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a

opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne,

hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami

alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami

informowania o bólu, niebezpieczeństwie, strachu i agresji. Używając tonów, które są

przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a

mianowicie to, że wszystko jest w porządku. Gruchając i nucąc, może ona stosować

komunikaty słowne, ale oczywiście słowa nie mają tu większego znaczenia. Zasadniczy

sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych,

cichych i słodkich dźwięków.

Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym

jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas

w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka

odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie

dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli przejaw elementarnej

intymności. To samo zjawisko, choć w różnych przebraniach, pojawi się później, już w

kontekstach życia dorosłego.

Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka

obejmuje, nosi, kołysze, poklepuje, pieści, całuje, głaszcze, myje i karmi piersią swoje

potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem

kontaktowym ze strony niemowlęcia jest w tym okresie ssanie; ale dziecko wysyła dwa

ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu.

Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt

utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”.

Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko

jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie

płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden

background image

z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź

tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i

nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka,

po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może

ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko

tyle, że nie otrzymało odpowiedniej porcji intymnego kontaktu cielesnego i będzie

protestowało tak długo, aż to uzyska. W pierwszych miesiącach zapotrzebowanie na taki

kontakt jest wysokie, a niemowlę ma na szczęście do dyspozycji silnie działający sygnał

zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania.

Uśmiech jest czymś, co wyróżnia niemowlęta ludzkie spośród innych naczelnych.

Niemowlęta małp nie uśmiechają się. Po prostu nie potrzebują one uśmiechu, gdyż są

wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym

działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć

swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji

rozwiązanie tego problemu.

Płacz i uśmiech uzyskują wsparcie ze strony sygnałów wtórnych. Płacz człowieka z

początku przypomina płacz małp. Płaczące małpie niemowlę wydaje z siebie serię

rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy

życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału

głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od

głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno

zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny

wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla

naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony

dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest

tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka”

niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością

kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa

funkcja znacznie wzmożonego wydzielania gruczołów łzowych, co powoduje tak częste

wilgotnienie buzi małego człowieczka.

Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak

też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy

dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się

jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w

trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych

substancji. Wydzielane w niewielkich ilościach, czyszczą i chronią oczy, ale gdy płyną

obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy

background image

można je uznać wyłącznie za formę zachowania. Podobnie jak uśmiech, zdają się one

funkcjonować głównie jako zachęta do intymności.

Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę

uśmiecha się, rechocze i wyciąga rączki ku matce, wykonując ruchy intencjonalne,

poprzedzające przytulenie się do niej, i w ten sposób zachęca ją, by je podniosła. W

odpowiedzi matka odwzajemnia się. Oddaje więc uśmiech, „grucha” do niemowlęcia,

wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów

pojawia się dopiero mniej więcej w drugim miesiącu życia. W gruncie rzeczy pierwszy

miesiąc życia dziecka można by nazwać „stadium małpim”, gdyż charakterystyczne dla

człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni.

Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy

kontaktu cielesnego. Znikają wczesne „małpie” zachowania, odruch chwytania i odruch

Moro, a pojawiają się bardziej wyrafinowane formy ukierunkowanego chwytania i

przytulania się. W prymitywnym odruchu chwytania rączka niemowlęcia automatycznie

obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się

nowy rodzaj chwytania, chwytanie selektywne – niemowlę koordynując ruchy rąk ze

wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś

część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi

do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia.

Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania się, charakterystyczne dla

odruchu Moro, ustępują ukierunkowanemu obejmowaniu, które polega na przytulaniu się

dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji.

Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia.

W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej

intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt

cielesny z matką, napotyka teraz na coraz silniejszą konkurencję, jaką jest potrzeba

niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście

dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć

elementarna intymność. Ale świat wciąż jest miejscem przerażającym i dlatego dziecku

potrzebna jest jakaś inna forma intymności – pośrednia, zdalnie sterowana – by przy

względnej niezależności zachować jednocześnie poczucie pewności i bezpieczeństwa.

Komunikowanie się za pomocą dotyku ustępuje miejsca coraz bardziej precyzyjnej

komunikacji wzrokowej. Ograniczające i krępujące środki bezpieczeństwa, jakim są

obejmowanie i przytulanie, zastępuje dziecko mniej ograniczającym środkiem, jakim jest

wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy. Wspólny uścisk zostaje

zastąpiony przez wspólny uśmiech, wspólny śmiech oraz wszelkiego rodzaju miny, jakie

potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do

objęcia, obecnie zastępuje to objęcie. W istocie sam uśmiech staje się symbolicznym

background image

objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej

skrępowany, a przy tym odnowić uczuciowy kontakt z matką za pomocą jednego tylko

spojrzenia.

Następne doniosłe stadium rozwojowe przychodzi, gdy dziecko zaczyna mówić. W

trzecim roku życiu, po opanowaniu podstawowego słownictwa, do kontaktu wzrokowego

dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie

nawzajem za pomocą słów.

W miarę rozwoju tego stadium nieuniknione jest dalsze ograniczenie przejawów

intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt

dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej

tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w

tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle

jako przejawy opieki, ile jako udrękę. Trzymanie dziecka staje się teraz dla niego

powstrzymywaniem przed czymś i dlatego rodzice muszą przystosować się do tej nowej

sytuacji.

Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie

psychicznym, strachu czy panice, pojawia się też w sytuacjach mniej dramatycznych.

Przybiera on jednak inne formy. Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów

poszczególnych jego fragmentów. Pojawiają się takie formy jak półobjęcie, objęcie

ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni.

Jak na ironię w stadium późnego dzieciństwa i towarzyszących jego eksploracjom

stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i

przejawy intymności. Potrzeba ta ulega nie tyle zredukowaniu, co stłumieniu. Przejawy

intymności dotykowej kojarzą się z niemowlęctwem i muszą odejść w przeszłość, ale

otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się

przez wprowadzenie nowych form kontaktu, które dostarczają pożądanych przejawów

intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych.

Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo

już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak

zwanymi obiektami przeniesieniowymi. W gruncie rzeczy są to nieożywione substytuty

matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem,

miękka zabawka i kawałek miękkiego materiału, zwykle szal lub jakaś część bielizny

pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy

intymnych kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów nad matkę, ale

jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one

jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać,

szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A

background image

wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie

mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane.

Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego

stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale

później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej

niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło

pociechy. Niektóre matki niewłaściwie wyobrażają sobie, że dziecko z jakiegoś powodu

odczuwa nienaturalny niedostatek bezpieczeństwa. Gdy dziecko gwałtownie domaga się

swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne

imiona – matka może niekiedy postrzegać to jak krok wstecz w rozwoju. W istocie jest

właśnie przeciwnie. Postępując tak, dziecko w rzeczywistości mówi: „Pragnę kontaktu

fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś

takiego. Zamiast tego wejdę w kontakt z tym przedmiotem, dzięki czemu poczuję się

bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca

tych problemów, obiekt przeniesieniowy „przypomina o miłych stronach matki, jest

substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”.

Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie

towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych.

Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego

misia. Mówiąc „z rzadka” muszę tu uczynić pewne zastrzeżenie. Oczywiście rzadko się

zdarza, abyśmy obsesyjnie trwali przy jakimś konkretnym obiekcie przeniesieniowym z

okresu wczesnego dzieciństwa. Dla większości z nas istota takiego postępowania byłaby

nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów – przemyślny dorosły

wynajduje substytuty dla dziecięcych substytutów ciała matki. Gdy zamiast dziecięcego

szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem.

Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można

dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się

infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w

taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się

wtedy formę żartobliwego obejmowania się „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera

postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze

odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą

dorosłej agresywności.

Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w

późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle

do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka

dziecięca jest czymś więcej niż tylko zamaskowanym przejawem intymności. W dużym

stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie sprawności własnego ciała, o jego dotykanie, o

background image

badanie nowych możliwości i dawanie upustu starym. Owe stare możliwości, które

oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż

się zazwyczaj sądzi.

Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami

ulega dalszemu ograniczeniu. Ojcowie przekonują się, że ich córki nagle stają się mniej

skłonne do zabaw. Synowie stają się wstydliwi wobec swoich matek. Już w stadium

poniemowlęcym zaczyna się przejawiać potrzeba niezależności, ale teraz, w okresie

pokwitania, potrzeba ta ulega wzmocnieniu i rodzi kolejną silną potrzebę, czyli potrzebę

prywatności.

Komunikat niemowlęcia brzmiał „trzymaj mnie mocno”, komunikat dziecka „połóż

mnie”, a komunikat osoby dojrzewającej brzmi „zostaw mnie samą/samego”. Pewien

psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej

pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się

jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z

nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej

mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale

przelotne przejawy intymności wciąż jeszcze się zdarzają. Jednakże, podobnie jak u

dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i

różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy

nawet superdorosła – przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający

rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity

sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z

miłością dotknąć dziecka, to można zrobić to pod pozorem „poprawię ci krawat” lub

„wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się „nie zawracaj sobie głowy, mamo”

albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę

sztuczkę.

Po okresie dojrzewania, gdy młody człowiek wyprowadza się z domu rodzinnego,

wówczas, z punktu widzenia intymności cielesnej, następuje coś jakby powtórny poród.

Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa

sekwencja przejawów intymności: „trzymaj mnie mocno – połóż mnie – zostaw mnie

samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią „trzymaj

mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów

niemowlęctwa w ich życiu znów pojawiają się liczne przejawy intymności. Jak dawniej

sygnały kontaktu cielesnego zaczynają splatać magiczną więź i tworzy się nowy, silny

związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat „trzymaj mnie mocno” zostaje

wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi

zostanie zakończony, a kochankowie stworzą nową, dwuosobową jednostkę rodzinną,

dobiega też końca stadium drugiego niemowlęctwa. Nieuchronnie pojawiają się nowe

background image

przejawy intymności, będące repliką wcześniejszej podstawowej sekwencji. Drugie

niemowlęctwo ustępuje miejsca drugiemu dzieciństwu. (Nie należy go mylić ze stadium

starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o

drugim dzieciństwie).

W tym czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności

polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje –

zaczynają odczuwać, że wpadli w pułapkę, i czują, że zagrożona jest ich niezależność.

Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że

cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego

dzieciństwa zostaje zastąpione przez „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a

pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci

rozwodu. Ale jeśli rozwód jest drugim dojrzewaniem, to dlaczego właściwie ten nowo

dojrzewający czy nowo dojrzewająca ma żyć bez kochanki czy kochanka? Dlatego po

rozwodzie każde z eksmałżonków znajduje nową partnerkę czy partnera, jeszcze raz

przeżywa etap drugiego niemowlęctwa, powtórnie zawiera związek małżeński i nagle

znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się

powtarza.

Opis ten może wyglądać na cyniczne uproszczenie, ale pomaga on sformułować

właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie

przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na

drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności

rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie.

W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem

się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i

ostatnie niemowlęctwo – wraz z nadejściem starości i towarzyszącą jej bezradnością. Ta

trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo,

przynajmniej tu na ziemi. Kończymy życie jako niemowlęta, ułożeni w przytulnych

trumnach, miękko wyściełanych i udrapowanych, zupełnie jak kołyski niemowląt.

Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności.

Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja

przejawów intymności. Nie chcą przyjąć do wiadomości, że trzecie niemowlęctwo nie

przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie

istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki.

Opisując te wzorce intymności od łona matki do „łona Abrahama” poświęciłem dużo

miejsca wczesnym okresom życia, pobieżniej traktując późniejsze okresy dorosłości.

Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą

zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego.

background image

2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ

Ciało każdego człowieka nieustannie wysyła sygnały do innych ludzi. Jedne z tych

sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z

nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków – chyba że się z

kimś niechcący zderzymy. Nasze umysły są jednak bezbłędnie zaprogramowane tak, by

sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku

sekundy potrafimy rozeznać daną sytuację towarzysko-społeczną. Gdy w tłumie ludzi

niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil

od momentu zatrzymania na niej wzroku jesteśmy gotowi pochwycić ją w objęcia. Nie

oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych

czaszkach wspaniale potrafią wykonać błyskawiczne, niemal natychmiastowe kalkulacje

oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu

dnia. Setki sygnałów informujących o szczególnych cechach kształtu, wielkości, koloru,

dźwięku, zapachu, postawy, ruchów i wyrazu twarzy tychże błyskawicznie zaczynają

atakować nasze zmysły, a wtedy zaczyna pracować nasz komputer towarzyski i zaraz

otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać.

Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza

ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie

oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz

powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i

krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności.

Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na

przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje

pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w

formie uścisku dłoni, niemal zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz twarzy, czyli

uśmiech.

background image

Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną

zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych – sygnałów związanych z

seksapilem, czyli z powabem płciowym, który służy do zachęcania mężczyzn i kobiet do

wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość.

Niektóre sygnały płciowe są uniwersalne i mają zastosowanie u wszystkich ludzi

dorosłych, inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne. Niektóre są

składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym

zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem.

Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko

zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe.

Krocze. Ponieważ mówimy o sygnałach płciowych, zgodnie z logiką zaczniemy od

podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych.

Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne

narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych

tabu; tu dokonuje się oddawanie moczu, oddawanie stolca, kopulacja, lizactwo (fellatio),

wytrysk nasienia, masturbacja i menstruacja. Nic więc dziwnego, że był to zawsze

najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie

bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł

służyć jako instrument wstępny, zanim jeszcze dana relacja przejdzie przez wcześniejsze

etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane

stadium intymności płciowej, pokazy wzrokowe są już spóźnione, toteż pierwsze

doświadczenia życia płciowego są na ogół dotykowe. Bezpośrednie przyglądanie się

genitaliom płci przeciwnej odgrywa współcześnie stosunkowo niewielką rolę w ludzkich

zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi

w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości.

Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod

nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer

mniejszych, niż kazałaby wygoda, tak obcisłych, że wciskając się w szczelinę narządu

rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale

jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach

1408 do 1575) wielu mężczyzn w Europie ukazywało swoje genitalia w całej krasie,

aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął

on swój żywot w postaci skromnej zasłonki tworzącej mały mieszek w kroku niezwykle

obcisłych spodni albo trykotów, które nosili ówcześni mężczyźni. Owe trykoty były tak

obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z

upływem lat ten szczegół garderoby o charakterze skromnego woreczka na mosznę

przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby

to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet

background image

ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem

dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek

u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka,

umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o

dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy.

(...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”.

W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale

pewne echa tego stylu wciąż można jeszcze zauważyć. W latach sześćdziesiątych i

siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak

współczesna kobieta młodzieniec wciska się w niezwykle obcisłe dżinsy i spodenki

kąpielowe, które zmuszają go do przemieszczenia spoczywającego w nich członka. W

odróżnieniu od starszych mężczyzn, u których znajdującą się między nogami przepaść

międzypokoleniową wypełnia członek luźno zwisający pod zbyt obszernymi spodniami,

współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w

pozycji pionowej przez przyjemnie otulający go materiał, zainteresowanej nim kobiecie

ukazuje się jako łagodna, ale wyraźnie widoczna wypukłość. Tak więc ubiór młodego

mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie

jak wcześniejszy saczek, nie spotyka się to jakoś z nadmierną krytyką środowisk

purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie

się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu.

Eksponowanie narządów płciowych za pomocą stroju ma dziś charakter wyraźnie

egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy

kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w

przodzie. Inną formą pośredniego eksponowania genitaliów, która nie budząc żadnych

zastrzeżeń, przetrwała przez wieki, jest szkocki sporran, czyli symboliczny mieszek na

genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie

łonowe.

Mniej bezpośrednim sposobem przekazywania wzrokowych sygnałów płci jest

posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala

to przekazywać podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie zakrytych genitaliach

właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy

znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne

znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe

wargi sromowe. Gdy są one zakryte, wtedy każdy inny fragment ciała czy jakikolwiek

szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być

wykorzystany do sygnalizowania.

Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na

ciele mają w sobie coś z tabu. Nie wypada publicznie dłubać w nosie czy w uchu w

background image

przeciwieństwie do takich czynności jak ocieranie czoła czy przecieranie oczu, które

wykonywane na widoku publicznym – nie rażą. Często też zakrywamy usta, jeśli nie

welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze

wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc

nasze oczy przed jego wymownym kształtem. Spośród czterech wymienionych otworów

chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego.

Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych

przekazują one bardzo wiele sygnałów pseudogenitalnych. W Nagiej małpie wyraziłem

pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej

samej historii, a ich mięsiste różowe powierzchnie rozwinęły się jako imitacja warg

sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak

wargi sromowe czerwienieją i nabrzmiewają pod wpływem podniecenia seksualnego i

podobnie jak one otaczają centralnie usytuowany otwór. Od zarania historii sygnały

przekazywane przez wargi kobiece były wzmacniane za pomocą sztucznego barwienia.

Szminka jest obecnie jednym z najważniejszych wyrobów przemysłu kosmetycznego i

chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia

różu, co jest repliką czerwienienia warg sromowych w stanie silnego podniecenia

seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa

się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec.

Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny,

co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się

niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust.

To również imituje powiększenie, jakiemu ulegają wargi, gdy podczas podniecenia

seksualnego nabrzmiewają krwią.

Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas

głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl,

że budowa warg kobiety odpowiada budowie jej (jeszcze niedostępnych dla wzroku)

genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o

wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa,

nie jest to przykład mimikry cielesnej, lecz świadczy tylko o tym, że dana kobieta

reprezentuje jakiś określony typ somatyczny.

Pępek nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się

wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie

dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy „kodeksu hollywoodzkiego”

zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały

obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek

jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może

prowokować dzieci do pytania o cel jego istnienia i w ten sposób zmuszać rodziców do

background image

wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a

prawdziwa przyczyna tkwi, rzecz jasna, w tym, że pępek bardzo przypomina „sekretny

otwór”. Ponieważ tancerki haremowe, opuściwszy kwefy, wykonują zazwyczaj wschodni

taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie,

a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie

postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak

na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki

stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim

świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że

eksponowanie pępka podczas tradycyjnych występów folklorystycznych jest niemoralne i

niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony

kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce

pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te „ślepe” otwory

ponownie zapadły w niebyt.

Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły

ulegać dziwnej modyfikacji. Stopniowo zmieniały kształt. Staromodne okrągłe otwory z

dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając

to dziwne zjawisko, stwierdziłem, że współczesne modelki i aktorki w porównaniu z

modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek

okrągły. Przegląd przypadkowo wybranych dwustu obrazów i rzeźb z różnych okresów,

przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa

procent, a podłużne jedynie osiem procent. Podobna analiza współczesnych modelek

przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji:

obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko

dlatego, że współczesne dziewczyny są znacznie szczuplejsze, gdyż jakkolwiek tłusta i

obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale

powiedziane, że potrafi to każda szczupła. Pępki wysmukłych dziewcząt z obrazów

Modiglianiego są tak samo okrągłe jak pępki pulchnych modelek Renoira. Co więcej, w

latach siedemdziesiątych naszego wieku dwie młode dziewczyny o podobnych kształtach

mogą pokazywać dwa różne kształty pępków.

Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też

może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną

zmianą pozycji ciała, którą przybierają modelki, a ta z kolei – z intensywniejszym

wdychaniem powietrza. Nie ulega jednak wątpliwości, że zmiana kształtu pępka ma

zasadnicze znaczenie. Klasyczny okrągły pępek w swojej symbolicznej roli jako otwór

zanadto przypomina odbyt. Przybierając bardziej owalny, pionowo wydłużony kształt

szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na

skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie

background image

dokonuje się w zachodnim świecie, od chwili gdy pępek wyszedł z ukrycia i zaczął

funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny.

Pośladki. Od krocza i jego substytutów przechodzimy teraz do tylnej strony okolicy

miednicowej, gdzie znajdują się parzyste mięsiste półkule o nazwie pośladki. Bardziej

wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u

innych gatunków naczelnych. Gdyby kobieta zechciała się zaprezentować mężczyźnie w

typowej dla naczelnych pozycji wyrażającej zaproszenie do kopulacji, czyli w pozycji

pochylonej, jej genitalia ukazałyby się oczom patrzącego tak, jakby były obramowane

dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku

ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny.

Stanowi on u ludzi odpowiednik „obrzmienia seksualnego”, występującego u innych

gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków

owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum

podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest

seksualnie receptywna niemal stale, jej „obrzmienia seksualne” są w stanie stałego

„napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy

płciowe stały się lepiej widoczne od przodu niż od tyłu, ale pośladki zachowały swoje

znaczenie seksualne. Chociaż sama kopulacja coraz częściej odbywała się w pozycji

frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły

tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze

pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona

postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza

się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej

figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy

popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść.

Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z

pośladkami. Pierwsze to naturalny stan znany jako steatopygia, drugie zaś – sztuczne

urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy „tłusty tyłek” i odnosi się do

znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w

Ameryce Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu,

analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym

stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację

sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich

sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był

właściwy większości naszych dawnych przodków, ale uległ później redukcji na rzecz

sportowego kompromisu, jakim jest mniej wyzywający kształt pośladków kobiety

współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją

murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki.

background image

Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w

Europie i poza nią, przedstawiających kobiety o podobnej budowie, a więc z

nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi pośladkami. Istnieją

dwa wyjaśnienia. Albo kobiety prehistoryczne istotnie miały tak wydatne pośladki, które

służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli

taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że – jak współcześni nam

karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było,

prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych

obszarach wraz z pojawianiem się nowych form sztuki statuetki kobiet o wydatnych

pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki,

najstarsze mają taki właśnie kształt. Z czasem ich miejsce zajmują statuetki kobiet

wysmukłych. Kobiety o tłustych pośladkach musiały być istotnie kiedyś zjawiskiem

powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić

przyczyny tej szeroko udokumentowanej zmiany w sztuce prehistorycznej. Męskie

zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały

one zmniejszone do naturalnych proporcji, które można oglądać na dwudziestowiecznych

ekranach kinowych. Tancerki z malowideł ściennych starożytnego Egiptu bez trudu

znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby

dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów.

Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem

nawrotu do czasów prehistorycznych i ukazują ponowne zainteresowanie mężczyzny

znacznie uwydatnionymi tylnymi partiami ciała kobiety. Tu przechodzimy od naturalnego

cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura.

Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że

gdy chodzi o turniurę, osiąga się to za pomocą grubej poduszki lub jakiejś specjalnej

konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny

w odwrocie. Zwyczaj wypychania bioder w rejonie miednicy był częsty w modzie

europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element – uwydatnienie pośladków – wystarczyło

usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie

wyolbrzymiania, dzięki czemu weszła do ekskluzywnej mody bez nieprzychylnych

komentarzy. Z racji tego sposobu pojawienia się, niejako przez negację, turniura nie

wywoływała – oczywistych – skojarzeń seksualnych. Okrągła wypchana turniura z lat

siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych

wróciła triumfalnie, i to w wyolbrzymionej formie. Zamieniła się ona wówczas w dużą,

sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej

siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z

nastaniem lat dziewięćdziesiątych zniknął jednak i ten rodzaj turniury, a coraz bardziej

wysportowana kobieta dwudziestego wieku wcale nie życzy sobie jej powrotu. W

background image

dzisiejszych czasach wyolbrzymienie pośladków ogranicza się do rzadko stosowanych

„sztucznych pup”, prowokujących póz oraz karykatur.

Nogi. Kobiece nogi jako nośniki sygnałów seksualnych były i są przedmiotem żywego

zainteresowania mężczyzn. Z natury ich anatomii zewnętrzne części ud kobiecych zawierają

większe pokłady tłuszczu niż ud męskich. Bywały okresy, kiedy pulchna noga była

czynnikiem erotycznym.

Kiedy indziej samo pokazanie nogi było nośnikiem sygnałów seksualnych. Zrozumiałe,

że im wyżej odsłonięta noga, tym bardziej pobudzająco działa, a to ze względu na bliskość

właściwej strefy genitalnej. Wśród sztucznych środków poprawiających kształt nóg wymienić

można „sztuczne łydki”, które nosiło się pod nieprzezroczystymi pończochami, ale była to

rzadkość podobnie jak „sztuczne pupy”. Częściej używano pantofli na wysokich obcasach,

gdyż podniesienie pięty miało poprawić kształt nogi, pozornie ją wydłużając, a wydłużenie

kończyn jest elementem dojrzewania. Długie nogi to dojrzałość, a zatem seksowność.

Istniała też tendencja, by wciskać damskie stopy do nieco przyciasnych pantofelków;

stopa dorosłej kobiety z natury jest nieco mniejsza od stopy dorosłego mężczyzny, a

zwiększenie tej różnicy sprawia, że damska stopa jako sygnał seksualny dla mężczyzny

prezentuje się bardziej kobieco. Drobna stópka zawsze cieszyła się uznaniem mężczyzn i

niejedna kobieta cierpiała istne męki, aby uzyskać ten efekt. Tradycyjną postawę mężczyzn

oddają słowa Byrona: „stópki drobne jak u sylfidy zwiastują nad sobą kształty jeszcze

powabniejsze”. Taki pogląd na damskie stopy znajduje swoje odzwierciedlenie w

nieśmiertelnej bajce o Kopciuszku, która liczy sobie co najmniej dwa tysiące lat. Brzydkie

siostry mają zbyt wielkie stopy, aby je wcisnąć w malutki szklany pantofelek. Tylko piękna

bohaterka o odpowiednio małych stópkach potrafi podbić serce księcia.

W Chinach moda na małe kobiece stópki osiągnęła kiedyś takie rozmiary, że

deformowano stopy młodych dziewcząt na skutek bardzo ciasnego obwiązywania. Obwiązana

stopa, czyli jak ją nazywano „złocista lilia”, pięknie się prezentowała w malutkim ozdobnym

pantofelku, ale potem przypominała raczej zniekształconą świńską raciczkę. Ta bolesna

praktyka miała tak wielkie znaczenie, że rozmiar stóp dziewczyny stanowił o jej wartości

handlowej; wystawiając na pokaz pantofelki, określano cenę panny młodej. Współczesna

kobieta, którą „wykańczają stopy”, to tylko odległe echo tego dawnego zjawiska. Oficjalnie

praktykę „złocistych lilii” uzasadniano tym, że dzięki niej każdy mógł stwierdzić, iż dana

kobieta nie musi pracować – mając takie stopy nie jest zdolna do pracy. Ale nie musiał

przecież pracować także jej mąż, chociaż jego stopy rozwijały się bez przeszkód. Dlatego

bardziej przekonuje wyjaśnienie, że u źródeł tego zwyczaju leży dążenie do uwydatnienia

różnic między płciami. Ta sama zasada rządzi wieloma innymi praktykami obyczajowymi.

Takie lub inne zniekształcenie czy wyolbrzymienie, oficjalnie podyktowane wymogami mody

lub statusu społecznego, przy głębszym zbadaniu odsłania zazwyczaj swoje właściwe

background image

korzenie: chęć podkreślenia biologicznych cech – kobiecych lub męskich. Dobrym

przykładem jest tu sztuczne ściskanie damskiej talii.

Pomijając szczegóły anatomiczne, nogi wysyłają sygnały seksualne przez swoje pozycje.

W wielu kulturach dziewczęta wychowuje się w przekonaniu, że stanie lub siedzenie z

rozstawionymi nogami jest niestosowne. Przybieranie takiej pozy oznacza „otwieranie”

genitaliów; nawet jeśli są one niewidoczne, przekaz jest czytelny. Z nadejściem mody na

damskie spodnie i zanikiem surowych zasad etykiety poza z rozstawionymi nogami

upowszechniła się; coraz częściej przybierają ją także modelki występujące w reklamach.

Coś, co dawniej szokowało, obecnie co najwyżej prowokuje. Mimo wszystko jednak

dziewczyna w spódnicy wciąż jeszcze przestrzega dawnych reguł. Ukazywanie przybranego

tylko w majteczki krocza dziś też zazwyczaj uważane jest za zbyt wyraźny sygnał

zapraszający.

Tradycyjnie „grzeczna dziewczynka” trzyma więc nogi razem, ale i w tym nie może

przesadzać, przyciskając je zbytnio do siebie. W ten sposób, lub gdy zakładając nogę na nogę,

silnie zaciska uda, sprawia wrażenie, że „stawia opór”, co także jest swoistą prowokacją

seksualną. Zgodnie z purytańskim rozumowaniem dziewczyna okazuje w ten sposób, że jej

myśli są zajęte seksem. Istotnie dziewczyna, która stara się przesadnie chronić swoje

genitalia, zwraca na siebie uwagę tak samo jak dziewczyna, która je pokazuje. Podobnie gdy

podczas siadania spódniczka zadrze się lekko i odsłoni więcej, niżby należało, dziewczyna,

próbując ją obciągnąć, podkreśla tylko seksualność sytuacji. Jedynie unikanie skrajności nie

generuje sygnałów seksualnych.

U mężczyzny rozstawienie nóg ma mniej więcej to samo znaczenie co u kobiet, gdyż i

ono komunikuje: „pokazuję ci genitalia”. Siedzenie z nogami szeroko rozstawionymi jest

pozycją dominującego i pewnego siebie mężczyzny (chyba że jest zbyt otyły, by je zbliżyć).

Brzuch. Zmierzając teraz ku górze, powyżej strefy genitaliów, dochodzimy do brzucha,

który może mieć dwa charakterystyczne kształty: płaski i wystający. Kochankowie mają

zwykle brzuchy płaskie, a brzuchy wystające można najczęściej zobaczyć u niedożywionych

dzieci i żarłocznych mężczyzn. Wystający brzuch rzadziej obserwuje się u dorosłej kobiety

niż u dorosłego mężczyzny, nawet jeśli oboje mają podobną nadwagę. A to dlatego, że u

kobiet tkanki gromadzą więcej tłuszczu w okolicach ud i bioder niż w okolicach brzucha. Gdy

mamy do czynienia ze znaczną nadwagą, wówczas zarówno kobieta jak mężczyzna mogą

przybrać taki sam krągły kształt, ale w sytuacjach umiarkowanych ta różnica w

rozmieszczeniu tłuszczu jest dość wyraźna. W średnim i starszym wieku także wielu

przedtem szczupłych mężczyzn miewa pokaźne i wystające brzuchy. Czym można to

wytłumaczyć?

Niekiedy dowcip rysunkowy mówi więcej, niż zamierzył czy nawet zrozumiał sam

artysta. W pewnej kreskówce do brzuchatego mężczyzny w średnim wieku stojącego na plaży

zbliża się piękna, młoda dziewczyna w bikini. Gdy jest już blisko, mężczyzna spostrzega ją i

background image

zaczyna wciągać swój obwisły brzuch, a gdy dziewczyna jest tuż-tuż, jego klatka piersiowa

jest już wydęta, a brzuch zupełnie wciągnięty. Gdy dziewczyna odchodzi, brzuch z wolna

zaczyna się wydymać i zwisać, a kiedy dziewczyna znika w oddali, brzuch wraca do swojego

dawnego kształtu. Dowcip ten miał oczywiście zobrazować świadomą kontrolę, jaką człowiek

sprawuje nad swoją sylwetką – i nad swoim wizerunkiem seksualnym – ale ujawnia on też

coś, co u ludzi dzieje się nieświadomie i prawie nieustannie i co ma związek z

demonstrowaniem seksualności. Otóż podniecenie seksualne lub też zainteresowanie płcią

przeciwną powoduje automatyczne napięcie mięśni brzucha. Pomijając różnice indywidualne,

przejawia się to w ogólnej różnicy w kształtach ciała u młodych i starszych mężczyzn. Młodzi

mężczyźni mają wyższą potencję seksualną i, ogólnie biorąc, dostosowany do tego

odpowiedni kształt ciała. Mają oni pokazowy kształt ciała, typowy dla naszego gatunku, a

więc szerokie bary, dobrze rozwiniętą klatkę piersiową, wąskie biodra. Płaski brzuch stanowi

element tej zwężającej się ku dołowi piramidy, jaką jest kształt ciała. Starsi mężczyźni

miewają raczej obwisłe i przygarbione barki, spłaszczoną klatkę piersiową i masywniejsze

biodra. Częścią tej teraz już odwróconej piramidy, jaką stanowi wówczas ludzkie ciało, jest

wydęty brzuch. Taki kształt ciała starszego mężczyzny komunikuje: „Mam już za sobą etap

tworzenia się par”.

W czasach współczesnych starsi mężczyźni, którzy młodzieńczość i potencję seksualną

uczynili przedmiotem kultu znamionującego wysoki status społeczny, rozpaczliwie walczą o

powstrzymanie tego niemal nieuchronnego odwracania się kształtów. Stosują więc

bezwzględne diety, ćwiczą, niekiedy noszą obcisłe gorsety i starają się ze wszystkich sił

napinać coraz mniej sprawne mięśnie brzucha. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby

byli zdolni wciąż od nowa zakochiwać się. Romans, którego integralną część stanowią

przecież ćwiczenia fizyczne, jest dla brzucha równie korzystny jak dieta i gorset. Pod

wpływem namiętności mięśnie brzucha napinałyby się automatycznie i pozostawały w tym

stanie, gdyż przeżywając stan zakochania mężczyźni ci w dosłownym, biologicznym sensie

wracaliby do stanu młodości, a ich ciała robiłyby wszystko, by się dostosować do ich

nastroju. Oczywiście od czasu do czasu wielu mężczyzn podejmuje wysiłki w tym kierunku,

ale proces ten musiałby być niemal nieprzerwany, gdyż inaczej następuje trwałe odwrócenie

kształtów ciała, które nie może już wtedy liczyć na większy sukces. Nie trzeba dodawać, że

tego rodzaju przedsięwzięcia fatalnie oddziałują na właściwą rolę biologiczną starszego pana,

której istotą jest rodzicielstwo i troska o rodzinę.

Kiedyś sytuacja była inna. Dawno, dawno temu, zanim cuda medycyny tak nienaturalnie

wydłużyły nam życie, starsi mężczyźni na ogół szybko odchodzili, by spocząć w ziemi. Z

racji wagi naszego ciała jako naczelnych oraz innych cech cyklu życiowego naturalnym

okresem życia dla mężczyzny jest nie więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Wszystko

ponad to stanowi premię. W dawnych czasach dominujący, podstarzały mężczyzna

utrzymywał swój status często nie dzięki młodzieńczości, lecz władzy, jaką sprawował.

background image

Atrakcyjną młodą kobietę kupowało się raczej, niż się ją zdobywało. Tłusty pan, władca

haremu, nie musiał dbać o swoje opasłe cielsko ani o to, że wysyła jakieś antyseksualne

sygnały. Doprowadziło to do powstania w haremie tańca brzucha. Początkowo polegał on na

tym, że kobieta wykonywała ruchy kopulacyjne na spasionym i niezdolnym do czynu cielsku

pana i władcy. Niezdolny do ruchów kopulacyjnych mężczyzna musiał uciekać się do

pomocy specjalnie wyszkolonych młodych kobiet, które podczas zbliżeń potrafiły przejąć na

siebie rolę mężczyzny; kołysząc i potrząsając biodrami, wsuwały jednocześnie do pochwy

nieruchomy członek i doprowadzały do orgazmu, który należałoby raczej uznać za akt

rozrodczej masturbacji. Wymyślne i zróżnicowane ruchy, wypracowane przez owe kobiety i

mające na celu podniecenie tłustych, dominujących mężczyzn, stały się podstawą słynnego

wschodniego tańca brzucha. Jako wizualny wstęp były one coraz bardziej wyszukane, aż stały

się samodzielnym pokazem, który można dziś często oglądać w nocnych klubach i

kabaretach.

Dla współczesnego mężczyzny podboje seksualne, które nie wymagają od niego

zachęcających sygnałów męskości, ograniczają się do krótkich wizyt u prostytutek. W

dłuższych związkach musi on teraz przywiązywać znacznie większą wagę do swojego

osobistego powabu seksualnego. Pod tym względem mężczyzna wrócił teraz do sytuacji

bardziej naturalnej dla człowieka, ale jednocześnie jego życie uległo sztucznemu wydłużeniu.

To właśnie doprowadziło mężczyznę do troski o „młodzieńczość i krzepkość”, gdyż

przekroczywszy trzydziestkę, nieuchronnie zaczyna odczuwać spadek swojej wydolności

seksualnej. Nie byłoby problemu, gdyby około czterdziestki czuł już na sobie tchnienie

śmierci. Odchowawszy potomstwo, mógłby spokojnie wynieść się na tamten świat. Jednakże

teraz, gdy spłodziwszy potomstwo, ma przed sobą jeszcze około pół wieku, widzi w tym nie

lada problem, czego dowodem są te wszystkie książki o diecie, kuźnie zdrowia i inne

akcesoria współczesnego życia.

Talia. Tutaj znów wracamy do sygnałów seksualnych wysyłanych przez kobiety, które

mają węższą niż mężczyźni talię, przynajmniej taka się wydaje w zestawieniu z szerokimi,

przystosowanymi do rodzenia biodrami i nabrzmiałymi zaokrąglonymi piersiami. Szczupłość

talii jest więc u kobiet ważnym sygnałem seksualnym, podatnym na sztuczne modyfikacje, o

czym była już mowa. Sygnał ten można wzmocnić bezpośrednio lub pośrednio – ściskając

talię bądź powiększając biust i biodra. Maksymalny sygnał można przekazać, stosując oba te

zabiegi równocześnie. Biust można powiększyć, podnosząc go za pomocą obcisłego stroju,

umieszczając poduszeczki czy wreszcie w drodze chirurgii kosmetycznej. Biodra można

powiększać za pomocą poduszek lub sztywnych strojów okrągłych fasonach. Objętość talii

można zmniejszać, stosując obcisłe sznurowanie lub nosząc pasek.

Damskie gorsety mają długą i nie zawsze szczęśliwą historię. W dawnych czasach

bywały one nieraz tak ścisłe, że nadwerężały żebra i szkodziły rozwojowi płuc młodej

dziewczyny, uniemożliwiając prawidłowe oddychanie. W późnym okresie wiktoriańskim za

background image

atrakcyjną uważano taką dziewczynę, której obwód talii w calach był równy jej wiekowi w

latach. Aby osiągnąć ten cel, wiele młodych dam zmuszonych było spać w ciasno

zasznurowanych gorsetach, które trzeba też było nosić w ciągu dnia. W okresach gdy modne

bywały krynoliny, możliwe było znaczne rozluźnienie wymagań wobec talii, gdyż w

zestawieniu z biodrami, które w tych spódnicach wydawały się ogromne, każda talia

wyglądała na wąską.

W dwudziestym wieku talie już rzadziej zwężano za pomocą gorsetów, z których z

czasem całkowicie się wyswobodzono, polegając na ścisłej diecie jako środku na „zwężanie”

talii. Obwód talii przeciętnej kobiety brytyjskiej wynosi obecnie około 70 centymetrów.

Modelka Twiggy, typowa dziewczyna z Playboya, i każda miss świata mają w talii nie więcej

niż 60 centymetrów. Współczesne zawodniczki, stawiające swoim ciałom męskie wymagania,

miewają talie o obwodzie niewiele przekraczającym 70 centymetrów.

Cyfry te nabierają większego znaczenia, gdy odniesie się je do rozmiarów biustu i bioder,

ukazując w ten sposób „wcięcie w talii”, które jest głównym nośnikiem sygnału związanego z

kobiecym kształtem. Okazuje się teraz, że Twiggy (73-60-82) i miss świata (90-60-90) różnią

się od siebie, a sygnał wysyłany za pomocą talii przez tę ostatnią jest znacznie silniejszy.

W związku z talią należy wspomnieć o jeszcze jednym czynniku. Wcięcie można oceniać

albo w porównaniu do góry, albo do dołu, i może ono być różne. Miss świata jest pod tym

względem doskonale harmonijna, zarówno bowiem różnica między talią a biustem, jak i talią

a biodrami wynosi u niej 30 centymetrów. Jednak przeciętna kobieta brytyjska (92,5-69,5-

97,5) bardziej zwęża się od bioder do talii niż od biustu do talii. Fakt, że jej biodra są o pięć

centymetrów szersze niż biust, daje jej coś, co określa się jako pięciocentymetrowy „uskok”.

Jest to cecha charakterystyczna dla przeciętnej kobiety także w innych krajach Zachodu. We

Włoszech wynosi on także pięć centymetrów, w Niemczech i w Szwajcarii – 6, a w Szwecji i

we Francji – 7,8 centymetra.

Cyfry te w znaczny i istotny sposób różnią się od cyfr przypisywanych dziewczynie z

Playboya, które zwykle wynoszą 92,5-60-87,5. Innymi słowy, mamy tu nie „uskok”, lecz

pięciocentymetrowe „wzniesienie”. Używane wobec takiej dziewczyny określenie „cycata”

mówi nie tyle o tym, że ma ona obfitszy biust – bo rozmiar jej biustu jest identyczny jak u

przeciętnej kobiety brytyjskiej – ile o tym, że ma o dziesięć centymetrów węższe talię i

biodra, dzięki czemu biust przyciąga uwagę. Nie jest łatwo znaleźć tak niezwykłą kobietę.

Ponieważ dla potrzeb magazynów ilustrowanych dziewczyna musi być fotografowana nago,

jest to problem czysto biologiczny i nie pomogą tu żadne sztuczki. Aby zająć się tym

dokładniej, pozostawmy teraz talię i skupmy uwagę na rejonie klatki piersiowej.

Piersi. Dorosła kobieta reprezentująca gatunek ludzki jako posiadaczka pary wypukłych,

półkulistych gruczołów piersiowych stanowi wyjątek wśród naczelnych. Jej piersi nie są,

rzecz jasna, tylko organem karmienia, gdyż sterczą i pozostają nabrzmiałe nawet wtedy, gdy

nie wytwarzają mleka. Pod względem kształtu są one jeszcze jedną imitacją podstawowej

background image

strefy płciowej, innymi słowy – wytworzoną przez naturę kopią półkolistych pośladków.

Dzięki temu kobieta stojąca w charakterystycznej dla ludzi pozycji wyprostowanej, z twarzą

zwróconą ku mężczyźnie, może mu wysyłać silny sygnał seksualny.

Istnieją jeszcze dwa inne echa podstawowego kształtu pośladków, jako sygnał nie są one

jednak tak silne jak piersi. Jednym z nich jest gładkie, zaokrąglone kobiece ramię, które gdy

się je lekko odsłoni ściągnąwszy w dół sweterek lub bluzkę, prezentuje się jako zaokrąglony

półkolisty kształt. W okresach mody na suknie z głębokim dekoltem jest to często stosowany

instrument erotyczny. Drugie to gładkie, krągłe kobiece kolano. Przy zgiętych i złączonych

nogach kolana jawią się oczom mężczyzny jako kolejna para półkul. Często wymienia się je

w kontekstach erotycznych. Podobnie jak ramiona – wywierają one największe wrażenie, gdy

są tylko częściowo odkryte. Gdy spódnica jest tak krótka, że widoczna jest cała noga,

wrażenie jest słabsze, wtedy bowiem kolana stanowią tylko okrągłe zakończenia ud, nie zaś

samodzielne półkule. Jako echo pośladków są one jednak dużo słabsze; największe wrażenie

wywierają piersi.

Jest zasadnicza różnica między dziecięcymi reakcjami na kobiece piersi i reakcjami

seksualnymi ludzi dorosłych. Większość mężczyzn interesuje się piersiami ze względów

czysto seksualnych. Niektórzy teoretycy uważają jednak, że jest inaczej, że takie

zainteresowanie świadczy o infantylizmie. Oba te poglądy są jednostronne, ponieważ ważne

są oba te czynniki. Mężczyzna całujący sutek kochanki być może nie całuje

pseudopośladków, lecz raczej wraca w ten sposób do rozkoszy niemowlęctwa, ale zakochany

mężczyzna, który wpatruje się w kobiece piersi albo je pieści, może też reagować w

pierwszym rzędzie na ich półkolisty, przypominający pośladki kształt, nie zaś odnawiać

doznania płynące z dotykania piersi matki w okresie niemowlęctwa. Dla małej rączki

niemowlęcia pierś matki jest zbyt wielka, by mogło ją objąć lub ścisnąć, ale dla ręki

dorosłego ma ona odpowiedni krągły kształt, w zadziwiający sposób przypominający kształt

pośladka. Podobnie od strony wizualnej – dwie piersi bardziej przypominają dwa pośladki niż

jakiś niewyraźny kształt, który widzi z bliskiej odległości karmione piersią niemowlę.

Seksualizm kobiecych piersi ma więc dla naszego gatunku pierwszorzędne znaczenie i

chociaż nie wyczerpuje sprawy, w znacznej mierze wyjaśnia nieustanne zaabsorbowanie

kobiecym biustem panujące w społeczeństwie. Dlatego właśnie angielscy purytanie uważali,

że należy spłaszczać piersi za pomocą staników. W siedemnastowiecznej Hiszpanii

zastosowano jeszcze drastyczniejsze środki – młodym dziewczętom przytwierdzano do

rozwijających się piersi ołowiane płytki mające zapobiec dalszemu ich wzrostowi. Takie

postępowanie nie oznacza, rzecz jasna, braku zainteresowania kobiecymi piersiami; wręcz

przeciwnie – jest to raczej przyznanie, że ten rejon generuje sygnały seksualne i że ze

względów kulturowych należy je stłumić.

Daleko bardziej rozpowszechnione i częstsze były rozmaite sposoby uwydatniania piersi.

Uwydatnianie prawie zawsze polegało nie tyle na ich powiększaniu, ile na podnoszeniu.

background image

Innymi słowy, chodziło o podkreślenie ich półkolistego kształtu celem większego

upodobnienia do pośladków. Piersi podciąga się za pomocą obcisłych sukni, które nadają im

bardziej wypukły wygląd, albo też zbliża się do siebie, aby upodobnić wgłębienie między

nimi do wgłębienia między pośladkami, wreszcie ujmuje się je ściśle w biustonosz, aby

sterczały, a nie obwisały. Bywało, że do sprawy tej przywiązywano jeszcze większą wagę. Na

przykład starożytny indyjski podręcznik sztuki miłości pouczał, że „stałe stosowanie

antymonu i wody ryżowej tak powiększy i uwypukli piersi młodej dziewczyny, że jak

złodziej kradnie złoto, tak ona ukradnie serce miłośnika”.

W niektórych kulturach pierwotnych uznaniem cieszą się jednak piersi obwisłe i

opadające, a młode dziewczyny zachęca się do pociągania ich ku dołowi, aby przyśpieszyć

takie ich ukierunkowanie. Również w bliższych nam okolicach kobiety o małych, a nawet

zupełnie płaskich piersiach, mają swoich gorących zwolenników. Te wyjątki od ogólnej

zasady domagają się jakiegoś wyjaśnienia. Antropolog społeczny poprzestałby zapewne na

przypisaniu ich „różnicom kulturowym”. Stwierdziłby, że każda kultura i każdy okres mają

własne kryteria piękna i właściwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli zostanie zaakceptowane

przez plemię lub społeczeństwo. Nie istnieje tu żaden biologiczny temat z wariacjami, lecz

raczej szeroki wachlarz równorzędnych możliwości, z których każdą należy oceniać,

uwzględniając jej własne zalety. Ale taki pogląd rodzi od razu zasadnicze pytanie, dlaczego u

ludzkiego zwierzęcia, zarówno u mężczyzny jak u kobiety, ewolucyjnie wytworzyło się tak

wiele różnych i charakterystycznych dla całego gatunku szczegółów w budowie ciała.

Typowa kobieta ma przecież wypukłe piersi, które nie występują u mężczyzny, i przecież

pokazuje je swojemu potomstwu zarówno w okresie karmienia jak poza nim, podczas gdy u

pozostałych gatunków ta rzucająca się w oczy cecha nie występuje. Piersi stanowią więc dla

Homo sapiens podstawowy temat biologiczny, a wszelkie wariacje, czyli różnice, są

postrzegane jako odstępstwo od normy i wymagają specjalnych wyjaśnień, a nie traktowania

ich jako równorzędnych odmian kulturowych, które można objaśnić „obyczajem

plemiennym”.

Zrozumienie tych wyjątków ułatwi nam spojrzenie na „cykl życiowy” typowej piersi

kobiecej. U dziecka jest ona jedynie brodawką sutkową na płaskiej klatce piersiowej. Później,

podczas pokwitania, brodawka sutkowa nabrzmiewa do rozmiarów pączka. W tej fazie

wypukłości są ukierunkowane prosto ku przodowi. W miarę wzrostu i przybierania na wadze

zaczynają one ciążyć ku dołowi, a ich dolna część staje się bardziej zaokrąglona niż górna.

Jednak sutki wciąż jeszcze wystają ku przodowi. Jest to stan charakterystyczny dla późnego

okresu dojrzewania. Następnie, gdy dziewczyna osiąga dwudziesty rok życia, a jej piersi

wciąż rosną, z wolna zaczynają się one zwracać ku dołowi, aż w wieku średnim kobieta o

pełnych piersiach, aby zapobiec widocznemu już wtedy ich obwisaniu, musi stosować jakieś

środki podtrzymujące. Istnieją więc tu trzy podstawowe stadia: małe u niedojrzałej

dziewczynki, wyraźne i wystające u młodej dorosłej kobiety i obwisłe u kobiety starszej.

background image

W tym świetle różnice kulturowe nabierają więcej sensu. Jeśli z jakiegoś powodu

zaledwie dojrzewające dziewczyny uważa się za seksualnie bardziej atrakcyjne – bardziej

ceni się piersi małe. Gdy preferuje się kobiety starsze – modne stają się piersi obwisłe.

Większość preferuje stadium pośrednie, gdyż reprezentuje ono prawdziwą fazę pierwszej

aktywności seksualnej kobiety. Kobiety słabiej rozwinięte fizycznie naśladują stan piersi

rozwiniętych, a więc wyraźnie wystających, za pomocą poduszeczek, natomiast kobiety

starsze, pragnące stworzyć wrażenie pierwszej świeżości płciowej, zastosują sztuczne

sposoby służące podniesieniu piersi.

Preferowanie pozornie niedojrzałych dziewcząt można tłumaczyć w różnoraki sposób.

Mężczyźnie żyjącemu w represyjnej w sferze seksu kulturze purytańskiej spłaszczenie piersi

kobiecych pomaga stłumić silny popęd seksualny. Dla mężczyzny mającego skłonności do

roli „ojca” wobec swojej kobiety jako „córki” atrakcyjne będą dziewczęce małe piersi. Dla

utajonego homoseksualisty małe piersi będą bardzo pociągające, gdyż nadają kobiecie

chłopięcy wygląd. W społeczeństwach, w których rola kobiety jako matki jest kulturowo

ważniejsza niż jej rola seksualna, bardziej pociągające, nawet u młodych dziewcząt, będą

piersi obwisłe. Muszą więc one „postarzać” swoje piersi, obciągając je ku dołowi.

Dla większości mężczyzn najbardziej pociągające są jednak takie piersi, które jako

półkule osiągnęły najwyższy stopień uwypuklenia, a nie stały się jeszcze tak wielkie, że

zaczynają opadać ku dołowi. Wyjaśnia to, na czym polega problem fotografa z Playboya,

mianowicie na tym, że jedna cecha (większy wymiar) zagraża drugiej (wypukłości

skierowanej do przodu). By sfotografować superpiersi, fotograf musi znaleźć rzadki okaz

dziewczyny, która zachowała jędrność piersi, gdy urosły już one do normalnych rozmiarów

piersi dojrzałej kobiety. Ciekawe, że ogranicza go to do wąskiego zakresu wieku, jakim jest

późny okres dojrzewania. Jest to oczywiście najbardziej istotny moment w cyklu

rozwojowym tego typu sygnalizowania seksualnego i dlatego stadium to usiłują sztucznie

przedłużyć i naśladować kobiety starsze, posługując się rozmaitymi technikami

podtrzymywania piersi.

Efekt superpiersi ulega pośredniemu wzmocnieniu u dziewcząt o niewielkich wymiarach

talii i bioder. Tu wracamy do problemu ogólnych zmian, które z wiekiem zachodzą w

budowie ciała kobiety. Testy wykazały, że co każde pięć lat waga przeciętnej kobiety wzrasta

o około półtora kilograma. Niewielki udział mają w tym piersi, które z upływem lat coraz

bardziej obwisają. Nieproporcjonalnie dużo dostaje się natomiast biodrom i udom, co nadaje

kobietom w średnim wieku charakterystyczny „biodrzasty” wygląd. Tak tworzy się

wspomniany wcześniej „uskok” – nieco większy rozmiar bioder niż biustu. W niektórych

częściach świata, zwłaszcza w krajach śródziemnomorskich, u kobiet, które ukończyły

dwudziesty rok życia, zmiana ta zachodzi w niezwykłym tempie. Niemal z dnia na dzień

szczupłe i wysmukłe dziewczęta, na skutek tycia w okolicach miednicy, zamieniają się w

typowe podstarzałe „matrony”. W innych rejonach zmiana ta dokonuje się łagodniej, ale

background image

ogólna tendencja jest ta sama. Dopiero w starszym wieku, gdy ciało zaczyna się kurczyć,

tendencja ta ulega odwróceniu.

Dla wielu zachodnich kobiet, pragnących zachować młodzieńczy wygląd, naturalna

skłonność biologiczna naszego gatunku stanowi trudne wyzwanie i wymaga poddania się

katuszom systematycznej diety. Kobiety te nie walczą tylko z obżarstwem, one walczą z

naturą. Nie chodzi o to, że muszą po prostu jeść „normalnie”, ale jeśli mają zachować swoja

dziewczęcą sylwetkę, muszą z całą premedytacją jeść za mało. Sytuacja nie zawsze była tak

drastyczna jak dziś. W przeszłości pulchne i krągłe kształty kobiece pod względem

seksualizmu cieszyły się wielkim uznaniem. Obfite krzywizny nie mają w sobie nic

niekobiecego. Jednak z pewnością sygnalizują one fazę macierzyństwa, a nie dziewictwa,

podczas gdy nowoczesna kobieta, pod wpływem powszechnego dziś kultu młodości, cieleśnie

pragnie pozostać dziewicą, nawet gdy prowadzi życie płciowe i rodzi dzieci.

To że pulchne kształty dorosłej kobiety są zasadniczo związane z okresem

macierzyństwa, a nie z okresem zalotów w życiu człowieka, znajduje potwierdzenie w fakcie,

że gdy mężatka z dzieckiem przybiera na wadze nieco ponad trzy kilogramy, kobieta

niezamężna przybiera tylko niespełna kilogram. Morał stąd taki, że jeśli kobieta pragnie

zachować dziewczęce kształty, powinna też zachować dziewczęcy status. Jako niezamężna,

bez względu na wiek, z biologicznego punktu widzenia, stale wystawia się na pokaz

ewentualnemu mężowi i dlatego zachowuje stosowne w tej sytuacji kształty. Gdy już wyjdzie

za mąż, przybiera „wygodniejsze” kształty macierzyńskie i jej sylwetka zaczyna

sygnalizować ten nowy stan.

Chociaż wiele współczesnych kobiet traktuje tę tendencję jako przykrą przypadłość, ma

ona tak szeroki zasięg, że trudno uznać ją za przypadek. Musi posiadać jakąś wartość w

pojęciu biologicznym. Jako jedną z przyczyn podaje się często to, że pulchnym kobietom o

szerokich biodrach łatwiej przychodzi rodzić dzieci, ale raczej nie ma na to dostatecznych

dowodów, zwłaszcza że o wymiarach bioder decyduje nie tyle szerszy rozstęp między kośćmi

otaczającymi kanał rodny, co grube warstwy tłuszczu. (Ciało przeciętnej kobiety zawiera 28

procent tłuszczu, a przeciętnego mężczyzny 15 procent). Istnieje inne, bardziej logiczne

wyjaśnienie, mające odniesienia do seksu. Mężczyznom bardziej się podoba dziewczyna o

wysmukłych kształtach, przyjemniej jest na nią popatrzeć, przyjemniej jej dotknąć i

pocałować, a wreszcie łatwiej się w niej zakochać. Z niewiastą o pełniejszych i bardziej

kobiecych kształtach współżyją oni przez całe lata. Może chodzi tu więc o to, że idealny dla

oka kształt zamienia się w kształt idealny dla dotyku, a „tańcząca gazela” staje się „poduszką

rozkoszy”. Taka zmiana z pewnością wyjaśniałaby różnice między przeznaczoną do

oglądania, nie zaś do dotykania, chudą modelką a korpulentną kobietą, którą można

obejmować i ściskać i która wykonała już swoje biologiczne zadanie, jakim jest

przyciągnięcie dorosłego mężczyzny i związanie się z nim.

background image

Mowa tu, rzecz jasna, o przypadkach skrajnych. Przeciętna dziewczyna nie ma ciała aż

tak kościstego, aby zbliżenie z nią nie sprawiało przyjemności, przeciętna kobieta zaś nie jest

tak gruba, by miała być nieprzyjemna dla oka. Zmiana jest nieznaczna i oba stadia mogą

zadowolić zarówno w pod względem wzrokowym jak dotykowym. Inna natomiast rzecz, że

nowoczesne społeczeństwo przyswoiło sobie romantyczny mit o wiecznej miłości

rozmarzonych młodych kochanków, przebiegającej z intensywnością właściwą stadium

tworzenia się par, i uznało go za obowiązujący wiele lat po utworzeniu związku pary. Zamiast

pogodzić się z tym, że stadium „zakochania się” musi nieuchronnie dojrzeć i przerodzić się w

stan głębokiej, aczkolwiek, nie tak namiętnej „miłości”, para małżeńska stara się

podtrzymywać zapierające dech w piersiach uniesienia ich pierwszych kontaktów i zachować

te same sylwetki ciała. Gdy zgodnie z naturalną koleją rzeczy małżonkowie zaczynają

dostrzegać osłabienie początkowej intensywności, wyobrażają sobie, że coś się popsuło, i

czują się rozczarowani. Historycznie winą za ten stan rzeczy można w dużej mierze obciążyć

wczesne filmy hollywoodzkie.

Skóra. We wszystkich kulturach i u obojga płci gładka, czysta i zdrowa skóra ma duże

znaczenie jako czynnik seksualizmu. Zmarszczki, brud i choroby skóry zawsze działają jak

antybodziec. (Nie odnosi się to do celowo wykonanych blizn lub tatuaży, które w różnych

kulturach raczej dodają powabu).

Skóra kobieca na całym ciele jest mniej owłosiona niż skóra mężczyzny i dlatego kobieta

nie tylko usiłuje jeszcze zwiększyć jej gładkość za pomocą olejków, płynów kosmetycznych i

masaży, ale też dodatkowo stosuje wszelkiego rodzaju depilacje, by uwypuklić jeszcze

różnice płciowe. Depilację stosuje się w różnych kulturach od tysięcy lat. Praktykowały ją nie

tylko niektóre plemiona „prymitywne”, ale także zwłaszcza starożytni Grecy, u których

kobiety posuwały się aż do usuwania także dużej części owłosienia łonowego, albo

wyszarpując włosy ręcznie – „wiązki mirty wyrywane rączką”, by zacytować jednego z

klasyków – albo też wypalając je płonącą lampą lub gorącym popiołem.

Dziś kobiety usuwają sobie włosy maszynkami elektrycznymi lub żyletkami, a ostatnio

także środkami chemicznymi. Specjaliści w dziedzinie kosmetyki twierdzą, że 80 procent

kobiet brytyjskich ma na swoim ciele „niechciane” owłosienie, które, choć rzadsze i

delikatniejsze niż owłosienie męskie, dolega im jako nieco nazbyt widoczna cecha męskości.

Poza goleniem się i stosowaniem kremów przeciw nadmiernemu owłosieniu, a także różnych

płynów kosmetycznych i preparatów w aerozolu, kosmetycy proponują kilka innych

możliwości: woskowanie, ścieranie, wyskubywanie i elektroliza. Woskowanie polega na

pokrywaniu skóry rozgrzanym do odpowiedniej temperatury woskiem i, gdy stwardnieje,

odrywaniu go wraz z tkwiącymi w nim włoskami. Jest to zasadniczo ten sam sposób, który od

najdawniejszych czasów stosowały kobiety arabskie, z tym że wówczas używano gęstego

syropu z wody i cukru z dodatkiem soku cytrynowego. Syrop wylewano na owłosioną skórę i,

gdy stwardniał, odrywano.

background image

Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne, że współcześni mężczyźni, z których wielu musi

codziennie walczyć z zarostem na twarzy, nigdy nie zaryzykowali próby zastosowania czegoś

innego niż tradycyjne golenie się. Przy bliższym wejrzeniu można w tym jednak dostrzec

pewien ukryty czynnik. Nie jest to tchórzostwo czy brak inicjatywy, ale skutek

paradoksalnego pragnienia, aby nawet nie mając brody, wyglądać jak mężczyzna brodaty.

Golenie zawsze pozostawia na dolnej szczęce bardzo męsko wyglądający sinawy połysk,

jakiś cień brody, zdradzający jej niedawną obecność. Gdyby za pomocą jakiejś nowej techniki

można było pozbyć się na zawsze męskiej brody, zniknąłby również ów sinawy połysk, a

potraktowana w ten sposób twarz mogłaby robić wrażenie zniewieściałej. Tymczasem

przeciętny, gładko wygolony mężczyzna spędza sporo ponad dwa tysiące godzin życia na

oskrobywaniu i tarciu twarzy, co jest dość wysoką ceną za tak wątpliwy sygnał.

Podczas stadiów intensywnej aktywności przedkopulacyjnej i kopulacyjnej faktura całej

skóry na ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety podlega znacznej zmianie. Wydziela ona

ciepło, a orgazmowi może towarzyszyć obfite pocenie się. Na fotografiach erotycznych

modele i modelki demonstrują ten stan jako sygnał wizualny. Dla uzyskania większego

połysku skórę naciera się wówczas oliwą lub innym tłuszczem albo też polewa wodą, by

stworzyć wrażenie obfitego pocenia się. Woda nie ma jednak nasuwać myśli o prawdziwym

poceniu się. Woda pozostaje wodą, na dowód czego model czy modelka pokazywani są w

trakcie wychodzenia z basenu czy z kąpieli. Pokazanie rzeczywiście spoconej skóry byłoby

środkiem zbyt bezpośrednim. Natomiast wilgotna powierzchnia skóry działa na zasadzie

podświadomego skojarzenia. To samo można powiedzieć o zwyczaju stosowania intensywnej

czerwieni na kolorowych obrazkach. Nadaje ona skórze dziewczyny zdrowy wygląd,

przydając jej erotyzmu, co pozwala przypuszczać, że jest ona podniecona seksualnie. Sposób

ten znajduje częste zastosowanie w wielu ilustrowanych magazynach. Redakcyjne

wymagania, aby „dodać czerwieni”, nie idą jednak tak daleko, by czytelnik mógł sobie

uzmysłowić, o co tu naprawdę chodzi.

Ostatnio na rynku ukazały się też przeznaczone do bardziej prywatnego użytku produkty

sztucznie wywołujące erotyczny połysk skóry. Kochankowie mogą teraz pokryć sobie ciało

rozmaitymi dziwnymi substancjami, które sprawią, że wyglądają oni (i czują się), jakby pocili

się obficie, nim jeszcze podejmą grę miłosną. Na przykład, „pianka miłości”, sprzedawana w

pojemnikach z aerozolem, po rozpyleniu wygląda jak krem do golenia, ale według

producentów wtarta w skórę przydaje ciału „magicznego blasku”. Dla osób o jeszcze bardziej

wyszukanym guście istnieje preparat o przemawiającej do wyobraźni nazwie „orgiastyczne

masło”. Ta „luksusowa wazelina” reklamowana jest w następujący sposób: „Aktywny

preparat do wcierania w ciało, które rozgrzane do czerwoności... uzyskuje delikatną i

wilgotną zmysłowość. Preparat należy wcierać w skórę dla nadania jej połysku”. Także tutaj

pojawiają się dobrze widoczne sygnały podniecenia – czerwień, wilgotność, połysk –

background image

imitujące rozszerzanie naczyń i pocenie się skóry, charakterystyczne dla stanu prawdziwego

podniecenia.

Ramiona i barki. Wspomniałem już o krągłości kobiecych ramion, ale na uwagę

zasługują też większe od nich ramiona męskie. Szerokość w ramionach staje się ważną

wtórną cechą płciową, której rozwój zaczyna się w okresie pokwitania. Ramiona

dojrzewającego chłopca ulegają poszerzeniu w większym stopniu niż ramiona dziewczyny,

tak że mężczyzna przed osiągnięciem stadium wczesnej dorosłości jest zdecydowanie szerszy

w ramionach niż jego towarzyszka. Jak inne różnice w sylwetce ciała, także tę uwydatnia się

sztucznie różnymi sposobami. W historii mody ciągle obecne są ubiory męskie ze sztywno

wyłożonymi ramionami, dzięki czemu ramiona jako sygnał męskości wydają się większe.

Wyrazem skrajności stały się epolety wojskowe, dzięki którym ramiona wydają się nie tylko

szersze, ale też bardziej kanciaste i jako takie stanowią podwójny kontrast z węższymi i

okrąglejszymi ramionami kobiet, całkowicie tracąc przy tym wizualną cechę półkolistości.

Szczęka. W rejonie głowy istnieje kilka ważnych różnic płciowych, a pierwsza z nich

dotyczy szczęki i podbródka. Przeciętny mężczyzna ma nieco masywniejszą szczękę i

podbródek niż przeciętna kobieta. Rzadko się o tym mówi, chociaż jest to wciąż jeszcze

jedyna pewna wskazówka zdradzająca płeć skądinąd znakomicie przebranego transwestyty

męskiego lub mężczyzny podszywającego się pod kobietę. Mężczyźni tacy mogą zmienić

kontury ciała, dokonać depilacji wszystkich odkrytych fragmentów skóry, pokryć twarz

grubym makijażem, stworzyć sobie sztuczne piersi za pomocą implantów z silikonu i w ogóle

nadać sobie tak pociągający kobiecy wygląd, że niejeden marynarz w obcym porcie zbyt

późno się orientuje, że „damska” prostytutka, z którą zawarł transakcję, to nie „ona”, lecz

„on”. Ale nawet najlepszy transwestyta niczego nie może zrobić ze swoją szczęką i

podbródkiem – jeśli nie liczyć poważnej operacji chirurgicznej. Jeśli tylko nie ma

przypadkiem wyjątkowo małej szczęki jak na mężczyznę, wygląd jego masywnego

podbródka zawsze go zdradzi przed okiem uważnego obserwatora.

U mężczyzn niektórych ras, zwłaszcza na Dalekim Wschodzie, masywność szczęki i

podbródka nie jest tak wyrazista, a przedstawiciele tych ras – co ważne – mają mniejszy

zarost na brodzie. Wydaje się, że między tymi cechami istnieje jakiś związek. Wysuwanie do

przodu dolnej szczęki jest u obu płci przejawem agresji – ruchem intencjonalnym

zwiastującym pchnięcie i atak. Jest to przeciwieństwo potulnego schylenia głowy, jakie

towarzyszy łagodnemu ukłonowi. Mając wydatniejszą szczękę, mężczyzna nieustannie

prezentuje coś jakby wykusz asertywności. O tym, że jest to bardzo ważna cecha męskości,

świadczy fakt, iż mężczyźni z cofniętym podbródkiem bywają niekiedy obiektem szyderstwa

jako „cudaki bez podbródka”, co ma oznaczać, że brakuje im naturalnej u mężczyzn

stanowczości.

Ponieważ jedną z najbardziej widocznych u człowieka cech męskości jest posiadanie

brody, wydaje się wielce prawdopodobne, że broda rozwinęła się ewolucyjnie wraz z bardziej

background image

wydatnym podbródkiem i masywniejszą budową kości, co daje lepszy podkład pod

owłosienie, obie zaś te cechy występujące wspólnie i w dużym nasileniu tworzą coś jakby

wykusz męskości. Ważne są tu cechy charakterystyczne jedynie dla szczęki ludzkiej. W

odróżnieniu od innych naczelnych nasza kość żuchwy ma wypukłość, tzw. bródkę, która

zdaniem współczesnych anatomów nie spełnia żadnej właściwej sobie funkcji mechanicznej.

Istniało dawniej wiele teorii mających wyjaśnić tę wyłącznie ludzką cechę. Wiązały ją one ze

szczególnymi właściwościami mięśni szczękowych i języka, ale ostatnio wszystkie te

argumenty zostały obalone. Uważa się, że bródka jest podstawowym elementem

sygnalizującym, który uwydatnia asertywne wysunięcie szczęki ozdobionej męską brodą.

Policzki. Posuwając się w górę twarzy, a omijając usta, o których była już mowa,

dochodzimy do policzków. Tu najważniejszym sygnałem jest rumieniec, czyli

zaczerwienienie się skóry spowodowane przekrwieniem naczyń. Powstaje ono zawsze

najpierw na policzkach, gdzie jest najbardziej widoczne, po czym może rozszerzyć się na całą

twarz i szyję, a niekiedy nawet na górną część tułowia. Rumieniec częściej występuje u kobiet

niż u mężczyzn, a wśród kobiet częstszy jest z kolei u młodszych niż u starszych.

Zaczerwienieniu towarzyszy obrzmienie skóry, a na jej powierzchni pojawia się rozbłysk

widoczny nawet na zarumienionych twarzach u Murzynów. Rumieniec występuje u ludzi

wszystkich ras, także u ludzi głuchych i niewidomych, toteż wydaje się, że jest on jedną z

zasadniczych cech biologicznych gatunku. Darwin poświęcił rumieńcowi cały rozdział,

dochodząc do wniosku, że rumieniec odzwierciedla nieśmiałość, wstyd lub skromność oraz że

wskazuje na przywiązywanie wagi do wyglądu osobistego. Jego znaczenie seksualne

przejawia się w fakcie, że wedle istniejących zapisów, dziewczęta przeznaczone do haremu i

wystawiane na sprzedaż na starożytnych targach niewolników, które łatwo się rumieniły,

osiągały wyższą cenę niż inne. Pożądany czy niepożądany, rumieniec zawsze chyba silnie

działa jako sygnał zapraszający do intymności.

Oczy. Jako najważniejszy narząd zmysłów u ludzi, oczy nie tylko przyjmują te rozmaite

sygnały, o których dotąd mówiliśmy, ale same także przekazują pewne sygnały. Podczas

kontaktów twarzą w twarz wielokrotnie nawiązujemy i przerywamy kontakt wzrokowy,

patrząc na ludzi, by stwierdzić zmiany w ich nastroju, a potem odwracając wzrok, aby

uniknąć uporczywego wpatrywania się w nich. Jednak między kochankami wpatrywanie się

może trwać dłużej, nie wywołując zakłopotania ani agresji. Istnieje pewien szczególny

powód, dla którego kochankowie „patrzą sobie w oczy”. Pod wpływem silnych, a przy tym

przyjemnych emocji nasze źrenice rozszerzają się do tego stopnia, że czarna plamka w środku

oka staje się dużym czarnym krążkiem. Jako sygnał silnie działający na podświadomość jest

to miernik natężenia uczucia miłości, jaką przeżywa dana osoba. Zjawisko to dopiero

niedawno zostało zbadane naukowo, ale znane było już od stuleci, jako że dawne piękności

włoskie zapuszczały sobie do oczu krople belladony, aby sztucznie wywołać ten efekt. W

czasach współczesnych podobny zabieg stosują twórcy reklam, którzy na fotografiach

background image

modelek zamiast belladony stosują czarny tusz do powiększenia źrenic, by nadać im bardziej

pociągający wygląd.

Inną zmianą, jaka zachodzi w oczach pod wpływem nasilenia emocji, jest nieco

intensywniejsze łzawienie. W stanie uniesienia miłosnego nie przejawia się to zwykle w

postaci rzeczywiście płynących łez, lecz jedynie w szczególnym blasku oczu. Takie lśniące

miłością oczy w połączeniu z rozszerzeniem źrenic nie pozostawiają żadnych wątpliwości co

do uczuć osób wysyłających te sygnały.

Zaproszeniem do intymności mogą być również rozmaite ruchy oczu. Wedle niektórych

doniesień poza dobrze znanym perskim oczkiem w pewnych kulturach także przewracanie

oczami oznacza bezpośrednie zaproszenie do zbliżenia. Przesadne spuszczanie oczu przez

kobietę także przekazuje sygnał, a lekkie zwężenie oczu przez mężczyznę może oznaczać

jego zainteresowanie. Podczas pierwszego spotkania znaczące może być nieco dłuższe

zatrzymanie spojrzenia, jakoby tak rzec – zapowiedź jeszcze dłuższego wpatrywania się,

które może nastąpić później.

Kobieta zapraszająca do intymności patrzy niekiedy szeroko rozwartymi, powiększonymi

oczami, czemu towarzyszy trzepotanie rzęsami jak skrzydłami i szybkie mruganie

powiekami. Zachowanie to, przynajmniej w naszej kulturze, jest zdecydowanie niemęskie, do

tego stopnia, że mężczyźni posługują się nim, przedrzeźniając kobiety. Być może dlatego, że

jest to tak silny element kobiecości, współczesne kobiety stosują wszelkiego rodzaju

wyolbrzymianie rzęs. Początek dało mu stosowanie tuszu do rzęs, który miał je powiększać i

sprawić, że będą lepiej widoczne. Potem wprowadzono przyrządy do zawijania rzęs, aż w

końcu, w latach sześćdziesiątych naszego wieku, zaczęto używać sztucznych rzęs,

nakładanych na rzęsy naturalne. Obecnie tylko jedna firma oferuje nie mniej niż piętnaście

różnych stylów sztucznych rzęs, wśród nich „gwiezdne rzęsy o wiotkich koniuszkach”, które

„otwierają oczy”, i „rzęsy postrzępione”, które „powiększają małe oczy”. Przytwierdza się je

do górnych powiek, podobnie jak inne egzotyczne wynalazki, na przykład „pęki rzęs”,

„naturalne kłaczki” i „superzmiotki”. Do powiek dolnych doczepia się „uskrzydlone rzęsy

dolne”, które „poszerzają i rozjaśniają oczy”. Tak więc kobieta stara się uczynić wszystko co

możliwe z każdą częścią ciała, która wysyła jakikolwiek istotny sygnał kobiecości. Ten nowy

prąd w eksponowaniu i podkreślaniu rzęs dostarczyłby wyjątkowej rozkoszy kochliwemu

mieszkańcowi Wysp Trobrianda, dla którego systematyczne odgryzanie rzęs swoim

kochankom było ważnym elementem zabiegów miłosnych. Na szczęście rzęsy odrastają w

zdumiewająco szybkim tempie, a każda rzęsa, nawet, gdy nie odgryziona, żyje nie dłużej niż

trzy do pięciu miesięcy.

Brwi. Każde zwierzę ludzkie ma nad oczami dwa jedyne w swoim rodzaju skupiska

owłosienia pod skądinąd zupełnie nieowłosionym czołem. Dawniej uważano, że brwi chronią

oczy przed ściekającym z czoła potem, ale ich podstawową funkcją jest sygnalizowanie zmian

nastroju. Unoszą się w strachu i zdziwieniu, a opadają na znak złości, ściągają się ku sobie na

background image

znak zaniepokojenia i wędrują ku górze, gdy się dziwimy. Ich szybkie drgnięcie w górę i w

dół jest potwierdzeniem życzliwości.

Brwi kobiety są węższe i mniej krzaczaste niż brwi mężczyzny, tak więc i tu można

stosować zabiegi uwydatniające kobiecość. Brwi często zwężano, wyskubując, a w latach

trzydziestych zredukowano je do linii narysowanej specjalnym ołówkiem. Już wcześniej

przekroczono zresztą i tę granicę, bowiem w Japonii panny młode przed ślubem całkowicie

wygalały sobie brwi.

Seksualny charakter tej stosunkowo drobnej zmiany w kobiecym wyglądzie dobrze

odzwierciedla fakt, że w roku 1933 pielęgniarkę starającą się o pracę w jednym z londyńskich

szpitali przełożona ostrzegła, iż między innymi nie będzie mogła wyskubywać sobie brwi.

Pielęgniarka złożyła zażalenie, które zostało rozpatrzone, ale Londyńska Rada Hrabstwa

oddaliła prośbę o udzielenie przełożonej oficjalnego upomnienia. Dzięki temu pacjentom

szpitala oszczędzono zbędnych podniet płynących z wyskubanych brwi, a po długich białych

korytarzach nadal przesuwały się kobiece postaci z tradycyjnie ukształtowanymi brwiami.

Twarz. Zanim opuścimy rejon twarzy, warto rzucić na nią ostatnie spojrzenie jako na

całość, a nie zbiór detali. Jest to bez wątpienia najbardziej wyrazista część ciała ludzkiego,

zdolna do przesyłania niewiarygodnie zróżnicowanych i subtelnych komunikatów

sygnalizujących emocje za pomocą skomplikowanej mimiki. Napinając i rozluźniając

specjalne mięśnie, zwłaszcza w pobliżu ust i oczu, możemy sygnalizować wszystko, od

radości i zdziwienia do smutku i złości. Ma to ogromne znaczenie jako instrument

zaproszenia do intymności. Twarz delikatna i uśmiechnięta lub czujna i podniecona silnie ku

sobie przyciąga. Twarz smutna i bezradna albo pogrążona w bólu, także może pobudzać do

tego, aby podejść i udzielić pociechy. Twarz napięta, surowa lub nieprzyjazna wywołuje

intencje przeciwne. Wszystko to jest na ogół znane, ale z twarzą jest też związany pewien

trwalszy efekt, na tyle ciekawy, że zasługuje na kilka słów komentarza.

Jeśli chodzi o wyraz twarzy, można mówić o „twarzy włączonej” i „twarzy wyłączonej”.

Twarz włączoną prezentujemy publicznie. Mówimy o „przybieraniu przyjemnego wyrazu

twarzy”, o tym, że „twarz się komuś wydłuża”, staramy się nie „stracić twarzy” wobec

innych. Jeśli chcemy wyglądać życzliwie, przybieramy łagodny, uśmiechnięty wyraz twarzy.

W chwilach powagi z kolei nadajemy twarzy odpowiedni wyraz. Ale gdy jesteśmy sami i nikt

na nas nie patrzy, pozwalamy naszej twarzy odpocząć po służbie. Wtedy jej rysy układają się

tak, że odzwierciedlają nasz typowy, ogólny i długotrwały nastrój. Człowiek, którego stale

dręczą jakieś lęki i który na przyjęciu wysilał się, chcąc wyglądać na szczęśliwego, gdy

znajdzie się w samotności, napina twarz, ujawniając swój prawdziwy stan emocjonalny,

oczywiście tylko przed samym sobą. (Jeśli nie spojrzy przypadkiem w lustro, może sam nie

zdawać sobie z tego sprawy). Człowiek zasadniczo szczęśliwy i zadowolony, który podczas

pogrzebu starał się wyglądać na zasmuconego i poważnego, teraz w samotności rozluźnia

twarz, jego brwi przestają się marszczyć, a usta przybierają łagodny wyraz.

background image

U większości z nas długotrwały nastrój zmienia się co pewien czas, dlatego też mięśnie

naszych twarzy nie pozostają zbyt długo pod wpływem jednego układu rysów,

charakterystycznego dla twarzy wyłączonej. Rankiem możemy odczuwać depresję, ale

wieczorem znów czujemy się szczęśliwi i w chwilach samotności rysy naszej twarzy będą się

odpowiednio zmieniać. Inaczej jest z osobami żyjącymi w stanie niemal permanentnego

osobistego niepokoju, depresji lub złości. Grozi im mianowicie to, że ich twarze ulegną

utrwaleniu w stanie „twarzy wyłączonej”. Mięśnie twarzy wydają się wówczas zastygać w

jednym zasadniczym kształcie. Zmarszczki na czole, wokół ust i nosa pozostają niemal na

stałe.

Takim ludziom podczas spotkań towarzyskich z trudnością przychodzi zmiana rysów

twarzy dla nadania jej wyglądu „twarzy włączonej”. Osoba niespokojna, nawet gdy się

uśmiecha na powitanie, niezmiennie ma na twarzy wyraz niepokoju. Człowiek zrzędliwy

wygląda na zrzędliwego, nawet gdy śmieje się z jakiegoś dowcipu. Układ mięśni pozostaje

nie zmieniony, a twarz włączona nakłada się na twarz wyłączoną, zamiast ją zastąpić. W ten

sposób wyraz twarzy może nam coś powiedzieć nie tylko o aktualnym stanie emocjonalnym

danej osoby, ale także o jej przeszłości.

Nie wiadomo, jak długo mogą się utrzymywać zmarszczki, właściwe dla twarzy

wyłączonej, po zaistnieniu jakiejś radykalnej odmiany w życiu człowieka. U osoby, która

przez całe życie zamartwiała się i odczuwała niepokój, a potem nagle poczuła zadowolenie,

nie znikną one w ciągu jednej nocy. Jeżeli taka pożądana zmiana zachodzi u osoby w

starszym wieku, zmarszczki zapewne już nigdy nie opuszczą jej twarzy. Oczywiście we

wszystkich takich sytuacjach przez pewien okres utrzymują się utrwalone rysy twarzy,

jakkolwiek wysyłany przez nie komunikat już nie jest aktualny. Nie znam jednak żadnych

badań dotyczących pomiaru długości tego okresu.

Nawiasem mówiąc, uwagi te odnoszą się także do ogólnej postawy ciała ludzkiego.

Istnieją ciała bezwładne i ciała czujne, ciała sztywno napięte i ciała łagodnie gibkie. I tu

decyduje zmienne napięcie mięśni, zależne od nastrojów i różnych sytuacji towarzyskich, ale

przedłużający się stan ekstremalny może wytworzyć postawę, którą podobnie jak wyraz

twarzy trudno później zmienić, nawet gdy tego pragniemy. Opuszczone barki mogą się

utrwalić jako stały garb, którego nie można się pozbyć, choćby się wygrało milion, a sztywny

chód może się przerodzić w cechę stałą.

Włosy. Wreszcie dochodzimy do koronnej chluby człowieka, jaką jest gęsta czupryna

złożona z około stu tysięcy włosów. U ludzi niektórych ras są one wełniste lub kędzierzawe, u

innych proste i zwisające lub też powiewające na wietrze. Rosną z prędkością około piętnastu

centymetrów rocznie i każdy z nich tkwi na głowie do sześciu lat, po czym wypada i w jego

miejsce wyrasta nowy. Znaczy to, że u przeciętnego osobnika nie podcinane proste włosy

mogłyby sięgać do bioder, przez co taki nie ostrzyżony barbarzyńca wyróżniałby się wśród

innych przedstawicieli naczelnych.

background image

Owłosienie innych części naszego ciała skarłowaciało i stało się niemal niewidoczne z

pewnej odległości, gdy tymczasem włosy na głowach straciły wszelki umiar.

Pomijając fakt, że wielu starszych mężczyzn, w odróżnieniu od kobiet, ma tendencję do

łysienia, nie istnieją w tym względzie różnice między płciami. Z biologicznego punktu

widzenia zarówno mężczyźni jak kobiety są istotami długowłosymi i cecha ta rozwinęła się

jako sygnał rozpoznawczy gatunku, nie zaś jako sygnał seksualny. Zdarzało się, że mężczyźni

miewali dłuższe włosy niż kobiety, zwykle jednak było na odwrót. W ostatnich kilku

stuleciach strzyżenie męskich włosów stosowano głównie jako środek na pozbycie się

pasożytów, a brutalni kaprale w wojsku mówili o długich włosach u mężczyzn jako o

wylęgarniach wszy. Kobiety prawie zawsze utrzymywały swoje włosy w umiarkowanej

długości, natomiast właśnie mężczyźni popadali z jednej skrajności w drugą. W przeszłości

dochodziło nieraz do tego, że mężczyźni nosili ogromne, zwisające peruki, które wciąż

jeszcze można zobaczyć na głowach brytyjskich sędziów. Jednakże, ogólnie biorąc, w

dzisiejszych czasach dłuższe loki zdecydowanie kojarzą się z kobiecością, tak że mężczyzna z

włosami choćby trochę zbliżonymi do naturalnej długości niesłusznie uważany jest za do

gruntu zniewieściałego. W ostatnim dziesięcioleciu sytuacja uległa radykalnej zmianie wśród

młodzieży i długość włosów znów chyba przestaje być naturalnym znamieniem płci. Zmianę

tę zainicjował antyhigienicznie nastawiony ruch hipisowski, chociaż współczesna higiena

pozwala uniknąć ryzyka dochowania się pasożytów.

Czyszczenie, pielęgnowanie, mycie i smarowanie włosów zawsze stanowiły ważny

dodatek do ich kulturowej roli jako sygnału seksualnego. Mieszkańcy starożytnych miast,

podobnie jak ich współcześni następcy, gotowi byli uciekać się do wszelkich środków, aby

tylko osiągnąć pożądany skutek.

Najstarszy znany płyn do włosów przygotowywano według następującej recepty: „Jedna

miarka psich łap; jedna miarka pestek daktyla; jedna miarka oślich kopyt. Gotować długo z

dodatkiem oliwy i wcierać”. W dzisiejszych czasach długie, błyszczące, lśniące i eleganckie

włosy są wciąż marzeniem prawie każdej dziewczyny, a jak nieustannie wmawiają nam

twórcy reklam, włosy „martwe i bez połysku” pozbawiają swoją właścicielkę szans na życie

intymne.

W tej wielkiej podróży po ludzkim ciele omawialiśmy kolejno różne jego części

wysyłające sygnały, ale musimy też uwzględnić ludzką osobę jako całość. Człowiek

prezentuje poszczególne części ciała nie każdą z osobna, lecz wszystkie naraz, jako

kompletny zestaw w określonym kontekście. To właśnie niezwykła rozmaitość możliwości

tworzenia tych zestawów i ogromny zakres kontekstów, w jakich się je prezentuje, sprawiają,

że interakcja społeczna jest tak skomplikowana i fascynująca. Ilekroć wchodzimy do pokoju

albo idziemy ulicą, przekazujemy całą masę sygnałów, z których część stanowią sygnały

czysto biologiczne, a część – zmodyfikowane zgodnie z daną kulturą. My zaś, bezwiednie

tego świadomi, przystosowujemy owe sygnały na setki różnych subtelnych sposobów podczas

background image

różnych kolejnych spotkań z innymi ludźmi. Prawie zawsze usiłujemy wysłać zrównoważony

zbiór sygnałów, z których jedne zachęcają do intymności, a inne od niej odstręczają. Tylko od

czasu do czasu posuwamy się dalej w jednym lub w drugim kierunku, bądź to otwarcie

demonstrując zaproszenie, bądź też prezentując się innym ludziom w sposób wrogi i

odpychający.

Dokonując w tym rozdziale przeglądu rozmaitych wizualnych zaproszeń do intymności

seksualnej, skupiłem się raczej na skrajnościach. Wybrałem najbardziej jaskrawe przykłady,

aby tym lepiej podkreślić istotę tego, co chciałem powiedzieć. Saczki, gorsety i epolety dla

przeciętnego współczesnego dorosłego mają może słaby związek z sygnałami kojarzonymi z

seksapilem, ale pozwalają lepiej zrozumieć rolę takich umiarkowanych środków jak obcisłe

spodnie, pasy i wyłożone ramiona, które znajdując szersze zastosowanie, mniej rzucają się w

oczy. Podobnie taniec brzucha, który dziś jest już tylko egzotyczną formą rozrywki, pomógł

nam w tym przeglądzie właściwie ocenić znaczenie bardziej pospolitych ruchów tanecznych

wykonywanych co wieczór przez setki tysięcy zwyczajnych dziewcząt na różnych imprezach

i dyskotekach.

Bez względu na to, czy jako ludzie dorośli zadajemy sobie duży trud, aby poprawić i

pokazać swoje wizualne sygnały seksapilu, czy też traktujemy tę sprawę lekko, czy uciekamy

się do pomocy sztucznych środków (a tylko nieliczni tego w ogóle nie robią), czy też

gardzimy nimi i wybieramy sposoby bardziej „naturalne”, wszyscy nieustannie przekazujemy

naszemu otoczeniu skomplikowany zbiór sygnałów. Wiele z nich ma nierozerwalny związek

z naszymi dojrzałymi cechami płciowymi i nawet będąc tego zupełnie nieświadomi, nigdy nie

przestajemy „odczytywać znaków”. W ten sposób przygotowujemy się do wykonania

społecznie ważnego kroku, czyli do zainicjowania pierwszego, wstępnego kontaktu z

potencjalnym partnerem seksualnym, co później pozwala nam przekroczyć ważny próg

całego złożonego świata intymności seksualnej.

background image

3. INTYMNOŚĆ SEKSUALNA

Odkrywszy swoją indywidualną tożsamość, dorastające dziecko musi wydostać się z

czułych objęć matki. W końcu, jako młoda osoba dorosła, staje o własnych siłach.

Niemowlęctwo cechowały nieograniczone zaufanie do matki i totalna intymność. Teraz, w

okresie dojrzałości, stosunki z innymi dorosłymi i przejawy intymności podlegają surowym

ograniczeniom. Obowiązuje obustronny dystans. Ślepe zaufanie ustąpiło miejsca czujnemu

manewrowaniu, a zależność – współzależności. Delikatne przejawy intymności z czasów

niemowlęctwa i późniejsze radosne zabawy dzieciństwa przerodziły się w trudne interakcje

między dorosłymi.

Nie sposób zaprzeczyć, że jest to ekscytujące. Jest tyle rzeczy, które można badać, celów,

do których można zdążać, i wyższy status, który można osiągnąć. Ale gdzie podziała się

miłość? Miłość polega na dawaniu, dawaniu siebie drugiej osobie bez zastrzeżeń, a przecież

stosunki między dorosłymi są czymś zupełnie innym...

Jak dotąd moje słowa odnoszą się w równej mierze do dorastającej małpy jak do

dorastającego człowieka. Wzorzec jest identyczny. Ale jest i różnica. Jeśli małpa jest płci

męskiej, to jako osobnik dorosły nigdy już nie zazna totalnej intymności w miłosnym

związku. Aż do śmierci będzie żyła w pozbawionym miłości świecie rywalizacji i

partnerstwa, współzawodnictwa i współpracy. Jeśli jest płci żeńskiej, zazna znowu kiedyś

miłości jako matka w stosunkach z własnym niemowlęciem, ale – podobnie jak osobnik

męski – nie zazna już podobnej więzi z inną dorosłą małpą. Możliwe będą bliskie przyjaźnie,

partnerstwo czy krótkie epizody seksualne, ale totalna intymność już nie.

Tymczasem dorosły człowiek ma taką możliwość. Potrafi on stworzyć silną i trwałą więź

z osobą płci przeciwnej, związek znacznie przerastający zwyczajne partnerstwo. Często

używane określenie „małżeństwo partnerskie”, uchybia godności małżeństwa i świadczy o

całkowitym niezrozumieniu, czym są prawdziwe więzi miłości. Matka i dziecko nie są

„partnerami”. Dziecko nie ufa matce dlatego, że ona je karmi i otacza opieką. Kocha ją, bo

jest tym, kim jest, a nie z powodu tego, co robi. W partnerstwie zachodzi po prostu wymiana

background image

korzyści. Partner nie daje tylko po to, aby dawać. Tymczasem między dorosłymi kochającymi

się osobami powstaje stosunek podobny do stosunku między matką a dzieckiem. Rozwija się

pełne zaufanie, a wraz z nim pełna, czyli totalna intymność cielesna. W prawdziwej miłości

nie istnieje „dawanie i branie”, lecz tylko dawanie. Fakt, że jest to „obopólne dawanie”, nieco

zaciemnia ten obraz, ale „obopólne otrzymywanie”, które z tego nieuchronnie wynika, jest

tylko przyjemnym dodatkiem, a nie warunkiem dawania, jak w partnerstwie.

Dla ostrożnego i przezornego dorosłego wejście w taki związek wydaje się czymś

niebezpiecznym. Pozostawianie komuś swobody i darzenie się zaufaniem napotyka ogromny

opór. Łamie to bowiem wszelkie zasady targowania się i zawierania transakcji, do których

dorosły człowiek jest tak bardzo przyzwyczajony we wszystkich innych stosunkach z innymi

dorosłymi. Bez wsparcia ze strony niższych ośrodków mózgowych wyższe ośrodki nigdy by

do tego nie dopuściły. Ale nasz gatunek może liczyć na takie wsparcie, i to często wbrew

rozumowi, potrafimy bowiem zakochać się. U niektórych osób ta naturalna właściwość jest

stłumiona i wchodząc w związek małżeński albo jakiś inny równorzędny związek, zawierają

one coś w rodzaju transakcji: ty wychowujesz dziecko, a ja zarabiam pieniądze. Owo

„kupowanie dziecka” lub „kupowanie statusu” stało się niestety bardzo powszechne w

naszych zatłoczonych ludzkich ogrodach zoologicznych, ale jest ono najeżone

niebezpieczeństwami. Para małżonków trzyma się razem nie dzięki wewnętrznej więzi, lecz

za sprawą zewnętrznej presji konwencji społecznej. Znaczy to, że naturalne u tej pary

możliwości zakochania się wciąż drzemią gdzieś w ukryciu, gotowe w każdej chwili

uaktywnić się bez ostrzeżenia, aby stworzyć prawdziwą więź gdzieś poza oficjalnym

związkiem małżeńskim.

Szczęśliwcom nie przytrafia się taka sekwencja wydarzeń. Jako młodzi dorośli zakochują

się w sobie w sposób nie kontrolowany i tworzą wówczas prawdziwą wzajemną więź. Proces

ma charakter stopniowy, chociaż nie zawsze na taki wygląda. „Miłość od pierwszego

wejrzenia” jest pojęciem dość powszechnym. Zwykle jednak jest to sąd retrospektywny.

Mamy tu bowiem do czynienia nie z „totalnym zaufaniem od pierwszego wejrzenia”, lecz z

„totalnym przyciąganiem się od pierwszego wejrzenia”. Przechodzenie od tego pierwszego

przyciągania do ostatecznego wzajemnego zaufania tworzy niemal zawsze długą i

skomplikowaną sekwencję stopniowo coraz silniejszych przejawów intymności i właśnie

temu mamy się teraz przyjrzeć.

Najprościej będzie wybrać parę „typowych kochanków”, takich, jakich najczęściej

postrzegamy w naszej kulturze zachodniej, i prześledzić ich w procesie tworzenia się pary, od

pierwszego wzajemnego spojrzenia aż do końcowego cielesnego zespolenia. Musimy przy

tym stale pamiętać, że w rzeczywistości nie istnieje nic takiego jak „typowy kochanek”, tak

samo jak nie istnieje „przeciętny obywatel” czy też „szary człowiek”. Pożytecznie jest jednak

wyobrazić sobie coś takiego, a potem rozważyć różne odmiany.

background image

U zwierząt wszystkie wzorce zalotów mają typowy przebieg, a bieg wydarzeń

składających się na romans między dwojgiem ludzi nie jest tu wyjątkiem. Dla ułatwienia

sekwencję zdarzeń występującą u ludzi można podzielić na dwanaście etapów i przekonać się,

co się dzieje po przekroczeniu każdego kolejnego progu. W oczywistym uproszczeniu owych

dwanaście etapów wygląda następująco:

1. Oko-ciało. Najczęstszą formą „kontaktu” towarzyskiego jest patrzenie na kogoś z

pewnej odległości. W ułamku sekundy potrafimy zsumować cechy fizyczne innej osoby

dorosłej, psychicznie nadając im przy tym etykiety i stopnie. Oczy dostarczają umysłowi

natychmiastowej informacji o płci, wymiarach, kształcie, wieku, kolorze, statusie i nastroju

tej osoby. Jednocześnie dokonuje się ocena atrakcyjności według skali od skrajnego

przyciągania do skrajnego odpychania. Jeżeli odpowiednie znaki wskazują, że oglądana osoba

jest atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej, jesteśmy gotowi wejść w następny etap

sekwencji.

2. Oko-oko. Gdy my przyglądamy się innym ludziom, oni jednocześnie przyglądają się

nam. Znaczy to, że od czasu do czasu nasze oczy spotykają się i wtedy normalną reakcją jest

szybkie odwrócenie spojrzenia i przerwanie „kontaktu” wzrokowego. Nie zachodzi to

oczywiście wtedy, gdy rozpoznajemy się wzajemnie jako wcześniejsi znajomi. Wtedy z

chwilą rozpoznania wymieniamy od razu sygnały pozdrowień, takie jak uśmiechy, uniesienie

brwi, zmiana pozycji ciała, ruchy rąk i wreszcie słowa. Gdy jednak dwoje obcych ludzi

wzajemnie zatrzyma na sobie spojrzenie, typową reakcją jest natychmiastowe odwrócenie

wzroku, jakby po to, by uniknąć chwilowego zakłócenia prywatności. Gdy jedna z obcych

sobie osób utrzymuje kontakt wzrokowy, ta druga może poczuć zakłopotanie, a nawet złość i

jeśli tylko istnieje możliwość oddalenia się, aby uniknąć uporczywego spojrzenia, korzysta z

niej, nawet gdyby w wyrazie twarzy, czy w gestach towarzyszących spojrzeniu nie było

żadnych oznak agresji. Dzieje się tak dlatego, że samo przedłużone wpatrywanie się w kogoś

jest u nie znających się dorosłych uważane za akt agresji. Skutkiem tego dwoje nieznajomych

zwykle obserwuje się nie jednocześnie, lecz na zmianę. Wówczas, gdy jedno z nich uzna, że

ta druga osoba jest atrakcyjna, podczas następnego spotkania oczu może dodać do spojrzenia

nieznaczny uśmiech. Jeżeli reakcja zostanie odwzajemniona, może dojść do dalszego,

bardziej intymnego kontaktu. Jeżeli reakcja nie zostanie odwzajemniona, obojętne spojrzenie,

będące odpowiedzią na przyjazny uśmiech, zwykle kładzie kres dalszemu rozwojowi sytuacji.

3. Głos-głos. Zakładając, że nie istnieje osoba trzecia, która mogłaby dokonać prezentacji,

następny etap polega na kontakcie głosowym między obcymi sobie mężczyzną i kobietą.

Pierwsze uwagi niezmiennie dotyczą rzeczy błahych. Bardzo rzadko mówi się wtedy o

rzeczywistych nastrojach rozmawiających osób. Taka rozmówka towarzyska dostarcza

dalszego zestawu sygnałów, tym razem słuchowych, a nie wzrokowych. Dialekt, ton głosu,

akcent, sposób myślenia i słownictwo wzbogacają nasz umysł o całą gamę nowych

informacji. Utrzymywanie tego rodzaju komunikacji na poziomie nic nie znaczącej rozmówki

background image

towarzyskiej pozwala obu stronom na wycofanie się z dalszych poczynań, gdyby nowe

sygnały okazały się nieatrakcyjne, wbrew temu, co obiecywały wcześniejsze sygnały

wzrokowe.

4. Ręka-ręka. Poprzednie trzy etapy mogą rozegrać się w ciągu kilku sekund, ale też

potrafią trwać miesiącami, gdy jeden z potencjalnych partnerów, nie ośmielając się nawiązać

kontaktu głosowego, podziwia drugiego w milczeniu i z odległości. Nowy etap, ręka-ręka,

również może nastąpić bardzo szybko, w formie powitalnego uścisku dłoni, albo też odwlec

się na dłuższy czas. Jeżeli w grę nie wchodzi grzecznościowy, nieseksualny uścisk dłoni, to

pierwszy rzeczywisty kontakt cielesny prawdopodobnie wystąpi pod pozorem „pomocy”,

„ochrony” albo też „wskazania właściwego kierunku”. Zwykle robi to mężczyzna w stosunku

do kobiety, trzymając ją za przedramię lub za rękę, aby pomóc jej przy przejściu przez jezdnię

czy pokonaniu jakiejś bariery. Gdy kobieta właśnie zbliża się do jakiejś przeszkody czy

niebezpiecznego miejsca, mężczyzna może wykorzystać sposobność, wyciągając rękę i

chwytając ramię kobiety, aby ją zatrzymać lub skierować w inną stronę. Gdy kobieta

poślizgnie się lub potknie, podtrzymujący ją ruch rąk również może ułatwić pierwszy kontakt

cielesny. I znów, jest to działanie, które jeszcze niczego nie przesądza, jeśli idzie o wyrażenie

prawdziwego nastroju spotkania. Gdy mężczyzna dotknął już ciała dziewczyny, udzielając jej

jakiejś pomocy, każde z partnerów może się jeszcze wycofać z dalszych poczynań bez utraty

twarzy. Kobieta może podziękować mężczyźnie za pomoc i zakończyć sprawę, nie odtrącając

go demonstracyjnie. Oboje mogą być w pełni świadomi tego, że sekwencja wzajemnych

zachowań właśnie się zaczyna i że to, co się zdarzyło, może w końcu doprowadzić do

dalszych przejawów intymności, ale żadne nie robi jeszcze niczego, co by jawnie na to

wskazywało, i dlatego można jeszcze wycofać się, nie raniąc uczuć drugiej osoby. Dopiero

gdy zostanie w pełni ujawnione to, że stosunek się rozwija, można będzie przedłużyć

trzymanie za rękę lub za ramię. Zachowanie takie traci już charakter „pomocy” i staje się nie

maskowanym przejawem intymności.

5. Ramię-bark. Jak dotąd ciała nie weszły jeszcze w ścisły kontakt. Gdy się to jednak

dzieje, przekroczony zostaje kolejny ważny próg. Kontakt fizyczny dwóch ciał podczas

siedzenia, stania czy chodzenia, w porównaniu z wcześniejszymi, niezdecydowanymi

dotknięciami, stanowi wyraźny krok do przodu we wzajemnym stosunku. Najwcześniej

pojawia się ruch objęcia barku, gdy mężczyzna otacza ramieniem barki kobiety, przyciągając

ją ku sobie. Jest to najbardziej naturalny wstęp do kontaktu tułowi, ponieważ ruch ten bywa

też stosowany w innych sytuacjach, na przykład między przyjaciółmi, jako gest koleżeństwa

pozbawionego akcentów seksualnych. Dlatego też istnieje nikłe niebezpieczeństwo, że

zostanie odrzucony. Chodzenie razem w ten sposób, jako coś pośredniego między bliską

przyjaźnią a miłością, tylko w niewielkim stopniu może, być dwuznaczne.

6. Ramię-talia. Objęcie ramieniem talii stanowi pewien dalszy postęp w porównaniu z

poprzednim etapem. Jest to coś, czego mężczyzna nie robi nawet z najbardziej

background image

zaprzyjaźnionym innym mężczyzną i dlatego gest ten jest bardziej bezpośrednim wyrazem

miłosnej intymności. Co więcej, ręka mężczyzny znajdzie się teraz dużo bliżej genitalnej

strefy kobiety.

7. Usta-usta. Dalszym wielkim krokiem jest pocałunek w usta, połączony z pełnym

objęciem frontalnym. Powtarzanie lub dłuższe kontynuowanie tej czynności stwarza pierwszą

poważną możliwość doznania silnego pobudzenia fizycznego. U kobiety może nastąpić

wzmożone wydzielanie śluzu z pochwy, a u mężczyzny wzwód prącia.

8. Ręka-głowa. Przedłużając poprzedni etap, ręka zaczyna pieścić głowę partnerki. Palce

głaszczą twarz, szyję i włosy. Dłonie obejmują kark i głowę.

9. Ręka-ciało. Po etapie pocałunków ręce mężczyzny, ściskając, pieszcząc i gładząc,

zaczynają eksplorować ciało partnerki. Najbardziej zdecydowanym działaniem są tu ruchy,

których obiektem są piersi kobiety. Dzięki temu następuje wzrost pobudzenia fizycznego,

które osiąga taki poziom, że u kobiet występuje wówczas potrzeba chwilowego

powstrzymania biegu wydarzeń. Dalszy ich postęp czyni coraz trudniejszym odejście od

wzorca przed jego pełną realizacją i dlatego dopóki więź nie osiągnie wystarczającego

poziomu wzajemnego zaufania, bardziej zaawansowane przejawy intymności seksualnej

odkłada się na później.

10. Usta-piersi. Tutaj następuje przekroczenie progu, za którym interakcje stają się już

bardzo osobiste. U większości par dotyczy to także poprzedniego etapu, zwłaszcza dotykania

piersi. W pewnych warunkach, nieraz w miejscach publicznych, dochodzi do całowania się

par i wzajemnych pieszczot. Mogą one wywoływać niechętne reakcje innych osób, ale w

większości krajów rzadko kiedy podejmuje się jakieś zdecydowane działania wobec

obejmującej się pary. Całowanie piersi stwarza jednak zupełnie inną sytuację, choćby dlatego,

że wymaga odkrycia kobiecych piersi.

Kontakty usta-piersi są ostatnią fazą intymności poprzedzającą intymność genitalną i

stanowi preludium do działań mających na celu nie tylko pobudzenie fizyczne w ogóle, ale

pobudzenie doprowadzone do szczytowania.

11. Ręka-genitalia. Kontynuowanie eksploracji ciała przez dotyk ręki nieuchronnie

prowadzi do strefy genitaliów. Po wstępnych pieszczotach genitalnych następuje delikatne,

rytmiczne pocieranie, symulujące rytm ruchów kopulacyjnych. Mężczyzna wielokrotnie

gładzi wargi sromowe lub łechtaczkę kobiety, może też wsunąć palec lub palce do jej

pochwy, naśladując ruch prącia. Takie ręczne drażnienie może wkrótce doprowadzić każdego

z partnerów do orgazmu i jest powszechnie stosowaną formą osiągania kulminacji w

zaawansowanej grze miłosnej.

12. Genitalia-genitalia. Wreszcie przychodzi etap pełnego spółkowania i gdy kobieta jest

dziewicą, następuje pierwszy w całej sekwencji akt nieodwracalny, czyli przerwanie błony

dziewiczej. Po raz pierwszy powstaje też możliwość zaistnienia drugiego nieodwracalnego

aktu, a mianowicie zapłodnienia. Ta nieodwracalność nadaje owemu ostatniemu wydarzeniu

background image

sekwencji zupełnie nową jakość. Dotąd każdy kolejny etap służył dalszemu zacieśnianiu

wzajemnej więzi, ale z biologicznego punktu widzenia ów finalny akt zbliżenia decyduje o

tym, że mamy do czynienia z zupełnie nową fazą intymności. Poprzednie fazy spełniły już

swoje zadanie jako czynniki cementujące więź i dlatego ta para będzie chciała pozostać razem

także wtedy, gdy pociąg płciowy ulegnie osłabieniu po skonsumowaniu orgazmu. Rozpad

takiej więzi mógłby doprowadzić do sytuacji, w której kobieta w brzemiennym stanie nie

miałaby trwałej rodziny.

Omówiłem tu dwanaście typowych etapów procesu tworzenia się par złożonych z

młodych mężczyzn i kobiet. Do pewnego stopnia są one oczywiście uwarunkowane

kulturowo, ale w dużo większym stopniu są zdeterminowane przez anatomię i fizjologię płci,

wspólną dla wszystkich przedstawicieli naszego gatunku. Wariacje narzucone przez tradycję

kulturową i konwencje społeczne, a także przez indywidualne cechy szczególne niektórych

nieprzeciętnych osobników, w różnoraki sposób modyfikują tę podstawową sekwencję. Teraz

możemy zająć się właśnie tymi wariacjami, rozpatrując je na tle omówionej właśnie

sekwencji typowej.

Wariacje te przybierają trzy podstawowe formy: redukcja pewnych etapów sekwencji,

zmiana porządku czynności, rozbudowanie wzorca.

Najbardziej skrajną formą redukcji jest wymuszone spółkowanie, czyli gwałt. Droga od

pierwszego etapu do ostatniego jest tu pokonywana z maksymalną fizycznie możliwą

szybkością, a wszystkie etapy pośrednie zostają skondensowane do absolutnego minimum. Po

nawiązaniu przez mężczyznę kontaktu oko-ciało po prostu atakuje on kobietę i, pomijając

wszystkie stadia pobudzenia, natychmiast przystępuje do kontaktu genitalia-genitalia, w

zależności od tego, jak skuteczny jest opór kobiety. Niegenitalne kontakty cielesne

ograniczają się tylko do tych, które są niezbędne do obezwładnienia kobiety i do zdarcia z

niej ubrania przykrywającego strefę genitalną.

Gwałt występujący u ludzi jest pozbawiony dwóch istotnych składników, a mianowicie

tworzenia się pary i pobudzenia płciowego. Opuszczając wszystkie pośrednie etapy

intymności seksualnej, gwałciciel uniemożliwia, rzecz jasna, rozwinięcie się wzajemnej więzi

między sobą a daną kobietą. Jest to oczywiste, ale w kategoriach biologicznych o tyle ważne,

że nasz gatunek wymaga tworzenia się tej osobistej więzi, by zapewnić właściwe

wychowywanie potomstwa, jako możliwego skutku aktu płciowego. Istnieją gatunki, wśród

których odpowiedzialność rodzicielska albo jest nikła, albo nie występuje wcale, wśród

których gwałt zatem, przynajmniej teoretycznie, nie stwarzałby żadnych problemów.

Jednakże gwałt w świecie zwierząt jest rzadkością między innymi dlatego, że jego cel jest

fizycznie trudny do osiągnięcia. Bez pary chwytnych rąk i umiejętności formułowania

pogróżek słownych – a oba te atrybuty są właściwe jedynie rodzajowi ludzkiemu – gwałt nie

byłby możliwy. Nawet gdy wydaje nam się, że mamy do czynienia z gwałtem wśród zwierząt,

prawdopodobnie są to tylko mylące pozory. Na przykład samce zwierząt mięsożernych

background image

obserwujemy to u większości tych gatunków – podczas parzenia się chwytają samice zębami

za kark, jakby usiłując powstrzymać je od ucieczki. Cóż z tego, skoro jeśli samica nie reaguje

pozytywnie, samiec ma raczej niewielkie szanse skutecznego wprowadzenia członka do

pochwy. Prawda jest taka, że pozornie brutalny akt chwytania za kark jest ruchem dość

wyspecjalizowanym. Choć przypomina działanie gwałciciela, jest w gruncie rzeczy

występującym u zwierząt mięsożernych odpowiednikiem występującego u ludzi delikatnego

rodzicielskiego obejmowania. Kąsanie ulega tu tak silnemu wyhamowaniu, że zęby samca nie

ranią samicy. Jest to wzorzec zachowania stosowany przez zwierzęta mięsożerne w stosunku

do potomstwa, gdy przenoszą je z miejsca na miejsce. W istocie samiec traktuje więc samicę

jak szczenię lub kociaka, a ona tak się też zachowuje, poddając się bezwładnie szczękom

samca, zupełnie tak jak dawniej, gdy matka przenosiła ją, chroniąc przed

niebezpieczeństwem.

Mężczyźnie natomiast gwałt przychodzi stosunkowo łatwiej. Gdy nie wystarcza siła

fizyczna, mężczyzna może pogrozić śmiercią lub uszkodzeniem ciała. Może też całkowicie

lub częściowo pozbawić kobietę przytomności albo wreszcie obezwładnić ją, korzystając z

pomocy innych mężczyzn. Jeśli przy braku pobudzenia płciowego u kobiety wprowadzenie

członka do pochwy staje się trudne lub bolesne, mężczyzna może zawsze uciec się do

sztucznych środków zastępujących naturalne wydzieliny.

Kobiecie takie postępowanie nie przynosi ani zadowolenia, ani zaspokojenia, przeciwnie

– może doprowadzić do poważnego urazu i wyrządzić jej ogromne szkody psychiczne.

Jakikolwiek związek uczuciowy jako następstwo gwałtownej redukcji właściwej dla naszego

gatunku sekwencji zachowań seksualnych może powstać tylko w akcie gwałtu, którego

uczestnicy znali się już wcześniej, a kobieta ma silne skłonności masochistyczne.

Zająłem się zagadnieniem gwałtu nieco szczegółowiej, gdyż ma to ścisły związek z inną

formą redukcji etapów intymności seksualnej, która w naszej kulturze ma dużo szerszy zakres

i znaczenie. Dla odróżnienia jej od fizycznego gwałtu, o którym właśnie mówiliśmy, można

by ją nazwać „gwałtem ekonomicznym”. W przeciwieństwie do gwałtu fizycznego nie

dokonuje się on w opuszczonych budynkach czy wśród podmiejskich opłotków, lecz w

bogato wyposażonych buduarach i przytulnych sypialniach. Jest to pozbawione miłości

małżeństwo z ekonomicznego rozsądku, akt płciowy wykonywany przez pary, które pobierają

się i żyją ze sobą przy minimalnym udziale prawdziwej więzi wzajemnej.

W dawnych wiekach aranżowane przez rodziców małżeństwo dla statusu było

zjawiskiem powszechnym. Dzisiaj staje się ono coraz rzadsze, ale blizna psychiczna, jaką

zostawia na wydanym przez siebie potomstwie, jest trwała. Dorastając i rozwijając się jako

świadkowie takiego pozbawionego miłości związku, dzieci były narażone na kalectwo

psychiczne w sferze seksu, polegające na niemożności zrealizowania pełnej sekwencji

zachowań miłosnych właściwych naszemu gatunkowi. Wyrosły na ludzi całkowicie

sprawnych w zakresie anatomii płciowej i mechanizmów pobudzenia fizycznego, ale

background image

ograniczonych w zakresie zdolności wykorzystania tych cech biologicznych do stworzenia

głębokiej i trwałej więzi wzajemnej z powodu atmosfery, w jakiej dojrzewali. Im także z

trudnością przyjdzie stworzenie szczęśliwej więzi pary, ale presja społeczna zmusi ich do

podjęcia próby i w ten sposób ucierpi następne pokolenie dzieci. Takich reperkusji trudno się

pozbyć, nawet jeśli małżeństwa zawierane z woli rodziców przechodzą już do historii, dlatego

wciąż jeszcze ciążą na nas niewypowiedziane szkody wynikające z dawniejszych zakłóceń

tego jakże naturalnego zjawiska, jakim jest wzajemne głębokie zakochanie się.

Pod względem sposobu redukcji dwunastoetapowej sekwencji intymności seksualnej

„gwałt ekonomiczny” nie jest oczywiście tak skrajny jak gwałt fizyczny. Zachowania

partnerów pozornie mogą nawet bardzo przypominać pełny wzorzec, ale jeśli przyjrzeć się

dokładniej, okaże się, że wszystkie etapy uległy redukcji, jeśli idzie o ich intensywność, czas

trwania i częstotliwość.

Weźmy na początek klasyczny przykład młodej pary ludzi, których pchnięto ku sobie,

kierując się wymaganiami statusu społecznego obu rodzin. W dawniejszych czasach ich

zaloty przedmałżeńskie mogły ograniczać się zazwyczaj do kilku pobieżnych uścisków i

pocałunków, poprzedzonych długimi rokowaniami. Potem, przy bardzo słabej wzajemnej

znajomości cielesnej i seksualnej, wpychało się ich do małżeńskiego łoża. Panna młoda

otrzymywała pouczenie, że będą się tam działy różne nieprzyjemne, ale niezbędne rzeczy,

które mają zapewnić przyszłe właściwe zaludnienie kraju, i że podczas gdy to się będzie

działo, ma ona „leżeć spokojnie i myśleć o ojczyźnie”. Mężczyzna otrzymywał podstawowe

instrukcje dotyczące kobiecej anatomii i polecenie, że ma być delikatny w stosunku do swojej

młodej żony, gdyż będzie ona krwawić w chwili wkładania członka do pochwy. Wyposażeni

w takie informacje, młodzi wykonywali swoje obowiązki seksualne możliwie jak najprościej i

jak najszybciej, przy minimum satysfakcji i minimum wzajemnej więzi. U kobiety rzadko

kiedy występował orgazm. Mężczyzna miał w łóżku obiekt pozbawiony pozytywnych reakcji,

przypadkowo będący jego żoną, który pod względem seksualnym niewiele różnił się od

przedmiotu zaopatrzonego w pochwę spełniającą rolę przyrządu do masturbacji. Publicznie,

w życiu towarzyskim młoda para kierowała się naturalnie zbiorem zasad postępowania, które

pozwalały im pozorować związek oparty na miłości. Każdy przejaw intymności dostępny dla

oczu innych, w z góry określonych formach, był dokładnie opisany w podręcznikach dobrego

wychowania, toteż odróżnienie pary autentycznej od fałszywej było prawie niemożliwe.

Prawie, ale nie zupełnie, dla dzieci nie stanowiło to żadnej trudności, jako że dzieci nie mają

jeszcze głów nabitych szczegółowymi zasadami postępowania, dzięki czemu intuicyjnie

wyczuwają, ile jest miłości w związku łączącym ich rodziców. W ten sposób szkoda przenosi

się dalej.

Jeśli opis ten dziś, w drugiej połowie dwudziestego wieku, brzmi dziwacznie, to nie

dlatego, że teraz nie ma już takich małżeństw, ale dlatego, że są one aranżowane bardziej

dyskretnie. Jawniej demonstruje się za to udawaną miłość, maskującą takie związki, ale

background image

przecież i tak jest to tylko pozór. Dziś mniej angażują się rodzice, co także ułatwia kamuflaż.

W dzisiejszych czasach bywa tak, że sami młodzi, zarówno on jak ona, postanawiają zawrzeć

związek małżeński oparty na podstawach ekonomicznych. Panna młoda porusza ustami

ukrytymi pod ślubnym welonem, ale nie żywi żadnych uczuć – pochłania ją obliczanie

wysokości alimentów. Stojący przy niej mężczyzna z nieobecnym wyrazem twarzy

bynajmniej nie pogrąża się w marzeniach – rozważa wpływ, jaki jego aktywna towarzysko

małżonka wywrze na jego partnerów w interesach. Trzeba natomiast przyznać, że młode żony

w noc poślubną nie leżą już spokojnie, myśląc o ojczyźnie. Porównują częstotliwość

orgazmów ze średnią krajową dla danej grupy wiekowej, na danym poziomie wykształcenia i

w danej grupie etnicznej i miejskiej. Jeśli częstotliwość ta jest poniżej normy, zatrudniają

prywatnych detektywów, aby dowiedzieć się, gdzie małżonek uzyskuje owe brakujące jeden,

przecinek siedem orgazmu na tydzień. A młodzi małżonkowie usiłują wyliczyć, na ile

drinków mogą sobie pozwolić, aby alkohol nie pozbawił ich zdolności uzyskania

odpowiednio silnej erekcji w dalszej części wieczoru. Nazbyt często takie właśnie są słodkie

sekrety życia we współczesnym wielkim mieście.

Przyglądając się redukcjom sekwencji zachowań seksualnych, przeszliśmy od gwałtu,

przez dawne małżeństwa zawierane z woli rodziców, do współczesnych małżeństw

sprostytuowanych. Obsesja na tle częstotliwości orgazmów w tych związkach jest zjawiskiem

nowym i wydaje się sprzecznym z tendencją do redukcji i kompresji pełnej sekwencji.

Istotnie wygląda to jak wychylenie się w przeciwną stronę, a więc ku rozbudowaniu, a nie

zredukowaniu tej sekwencji. Sprawa nie jest jednak prosta. Zasadnicze zmiany, które zaszły

w okresie „swobody seksualnej”, polegały na zaakcentowaniu stadiów późniejszych.

Rozbudowa sekwencji skoncentrowała się więc głównie w jednym jej stadium – w stadium

kopulacji. Tak ważne w tworzeniu się par dawne wzorce zalecania się nie uległy

rozbudowaniu, lecz redukcji i uproszczeniu. Warto zastanowić się, jak do tego doszło.

W dawniejszych czasach zalecanie się bywało długie, ale mało aktywne. Konieczność

drobiazgowego przestrzegania sformalizowanych reguł postępowania minimalizowała wpływ

uczuć. Ignorancja i propaganda antyerotyczna hamowały rozwój wzorca zachowań

przedkopulacyjnych i kopulacyjnych. Mężczyźni rozwiązywali ten problem, korzystając z

usług domów publicznych i kochanek. Większość kobiet nie miała żadnych możliwości

rozwiązania go. Sytuacja zmieniła się w pierwszej połowie naszego wieku. Rozluźniła się

kontrola rodzicielska, zaczęto wprowadzać edukację seksualną w postaci książek na temat

„miłości małżeńskiej”. Skutkiem tego młode pary uzyskały więcej swobody w poszukiwaniu

odpowiedniego partnera i mogły cieszyć się mniej sformalizowanymi zalotami. W niebyt

odeszła przyzwoitka. Rozluźniły się zasady postępowania w odniesieniu do kontaktów

fizycznych, dzięki czemu dopuszczalne stały się wszystkie rodzaje intymności seksualnej z

wyjątkiem etapu ostatniego. Wymagano jednak, aby te poczynania przedmałżeńskie były

odpowiednio rozciągnięte w czasie. Wreszcie, gdy już dochodziło do małżeństwa, para

background image

nowożeńców zabierała ze sobą do łóżka dużo większy zasób wiedzy na temat swoich ciał i

emocjonalnych cech osobowości. Pojawiła się też skuteczna antykoncepcja, która w

połączeniu z nowo nabytą wiedzą na temat seksu pozwalała na wzbogacenie zakresu i

intensywności satysfakcji w małżeństwie.

W tym okresie pary narzeczonych wykazywały skłonność do oddawania się

długotrwałym „seansom pieszczot”. Pomysł, by teraz wolno im już było robić to czy owo, ale

nie więcej, wydawał się teoretycznie słuszny, ale trudny do wykonania w praktyce. Przyczyna

jest dość oczywista. Młoda para mogła teraz przejść od pierwszych etapów zalecania się,

służących tworzeniu się wzajemnej więzi, ale nie powodujących silnego pobudzenia

fizycznego, do etapu bezpośredniej stymulacji przedkopulacyjnej. Pomostem między tymi

etapami jest pocałunek usta-usta. Zwykły pocałunek to przyjemny, wiążący akt czułości, ale

wielokrotny i namiętny jest punktem wyjścia do pobudzenia przedkopulacyjnego.

Młodzi kochankowie popadli w nowy rodzaj kryzysu. Przedłużone pieszczoty prowadziły

do przedłużonych erekcji u mężczyzn i przedłużonego wydzielania śluzu u kobiet. Wtedy

były trzy możliwości: w zgodzie z „oficjalnymi zasadami” przerwać sekwencję,

doprowadzając się do silnej frustracji; kontynuować sekwencję, doprowadzając się wzajemnie

do orgazmu, ale bez pełnego zbliżenia; łamiąc przyjęte zasady, dopuścić do pełnego zbliżenia.

W drugiej z tych metod postępowania, to znaczy wzajemnym onanizowaniu się i pieszczotach

aż do osiągnięcia orgazmu, stosowanej przez dłuższy czas w okresie przedmałżeńskim, kryło

się zagrożenie, że utrwalenie się takiego sposobu dochodzenia do szczytowania może zrodzić

trudności w normalnym współżyciu małżeńskim po ślubie. Trzecia możliwość, czyli złamanie

zasad, niosła ze sobą problem winy i dyskrecji. Mimo tych problemów wydłużone

narzeczeństwo sprzyjało tworzeniu się silnej więzi wzajemnej, dlatego też rozwiązanie to

było dużo bardziej godne polecenia niż poprzednia sytuacja, w której para była tak bardzo

ograniczona.

W nowszych czasach można zauważyć dalsze modyfikacje. Chociaż oficjalne stanowisko

może nie uległo zmianie, nie jest ono tak stanowczo egzekwowane. Dzięki dalszym postępom

antykoncepcji dla wielu młodych dziewcząt dziewictwo utraciło swoje dawne znaczenie.

Zasadę powstrzymywania się od regularnego współżycia przed małżeństwem, którą dawniej

incydentalnie łamano, dziś całkowicie się ignoruje. Dziewictwo nie tylko nie jest teraz w

cenie, ale stało się niemal piętnem, jako przejaw jakiejś niesprawności seksualnej.

Przedmałżeńskie stosunki płciowe są w pełni akceptowane przez młodych, a nawet może i

przez rodziców. Wynikiem tego, i to bardziej powszechnym, niż wiele osób jest skłonnych

przyznać, jest brak związanych z pieszczotami frustracji, które były udziałem wcześniejszych

pokoleń, oraz oddalenie niebezpieczeństwa utrwalenia się wzorców masturbacyjnych. Okres

narzeczeństwa przebiega w sposób naturalny, bez zbędnego odkładania pewnych spraw na

później, według pełnej, dwunastoetapowej sekwencji zachowań seksualnych.

background image

Zakładając odpowiedni poziom higieny i łatwą dostępność skutecznych środków

antykoncepcyjnych, można zapytać, czy ta nowa sytuacja niesie ze sobą jakieś zagrożenia, a

jeśli tak, to jakie? Niektórzy upatrują ich w „tyranii orgazmu”, czyli dążeniu do osiągnięcia

maksymalnej wydolności kopulacyjnej, wykreowanej przez presję społeczną płynącą z

nowoczesnej konwencji swobody obyczajowej. Działa ona na niekorzyść osób, które są

zdolne do autentycznego zakochania się, ale mają trudności z osiągnięciem dostatecznie

imponującego orgazmu.

W zjawisku tym jest coś dziwnie krótkowzrocznego. Opisując małżeństwo bez miłości

jako współczesny odpowiednik małżeństwa z motywów ekonomicznych lub małżeństwa dla

podniesienia statusu, wspomniałem o obsesji na tle częstotliwości orgazmu. Jak mówiłem, w

takich sytuacjach kobieta, jeśli jej wydolność seksualna nie osiąga pewnego standardu, może

mieć poczucie porażki, ponieważ musi ona, nawet w kwestiach seksu, liczyć się z

wymaganiami statusu społecznego. Ale dla dwojga kochających się ludzi desperacka

gimnastyka spółkującej, lecz nie kochającej się pary jest dziś rzeczą śmieszną. Dla nich, tak

jak i dla wszystkich prawdziwych kochanków w przeszłości, większą wartość ma przelotne

muśnięcie w policzek przez uwielbianą osobę niż sześć godzin w trzydziestu siedmiu

pozycjach z nie kochanym partnerem. Tak było zawsze, tyle że dzisiejsi kochankowie, gdy

tylko sytuacja na to pozwala, nie muszą się ograniczać do przelotnego muśnięcia policzka.

Mogą robić ze swoimi ciałami wszystko, co chcą i ile chcą. Gdy powstanie już silna więź

wzajemna, wtedy w zachowaniu seksualnym liczy się jakość, nie tylko ilość. Nowe

konwencje są dla nich czymś, co stwarza możliwość, ale nie przymusza, jak zdają się sądzić

niektórzy krytycy.

Inną sprawą, która zdaje się umykać krytykom, jest to, że gdy młodzi ludzie zakochują się

w sobie, na początku niekoniecznie mają ochotę pomijać pierwsze stadia sekwencji

seksualnej. Nie pragną zrezygnować z trzymania się za ręce tylko dlatego, że mogą współżyć.

Co więcej, gdy dojdą już do finalnych stadiów tej sekwencji, nie będą mieli żadnych

trudności z osiągnięciem maksymalnej naturalnej przyjemności płynącej z orgazmu. Zapewni

im to intensywność uczuć towarzyszącą ich związkowi osobistemu, dzięki której będą z

radością doświadczali kolejnych szczytowań bez potrzeby przybierania pokrętnych pozycji

zapaśniczych, zalecanych przez wszechobecne współczesne podręczniki seksu.

Największe niebezpieczeństwo, jakie dziś czyha na wyzwolonych młodych kochanków,

jest jednak chyba natury ekonomicznej, gdyż wciąż żyją oni w skomplikowanej strukturze

ekonomicznej, jaką jest społeczeństwo, i nic dziwnego, że właśnie ekonomia była tak

ważnym czynnikiem w dawniejszych małżeństwach. Poprzednio aspekt ten był chroniony

przez surowe ograniczenia, jakim podlegało wczesne zachowanie seksualne. Cierpiała na tym

intymność seksualna, ale status społeczny był należycie zabezpieczony. Teraz, gdy intymność

seksualna nie jest ograniczana, status społeczny młodej pary stał się problemem. W jaki

sposób para w pełni dojrzałych seksualnie siedemnastoletnich kochanków, którzy tworzą silną

background image

wzajemną więź i mogą cieszyć się pełnym życiem płciowym, ma założyć rodzinę we

współczesnych warunkach ekonomicznych? Muszą oni albo poczekać w jakimś społecznym

stanie zawieszenia, albo też wyłamać się z powszechnie przyjętych wzorców społecznych.

Wybór nie jest łatwy, a problem ten nie został jeszcze rozwiązany.

Doszliśmy do tego punktu naszych rozważań, mówiąc o różnych sposobach redukcji

pełnej wersji sekwencji zachowań seksualnych. Teraz musimy zostawić młodych kochanków,

którzy mimo poważnych trudności społecznych realizują ową pełną wersję, i wrócić do wersji

zredukowanych. Jak potraktować człowieka aktywnego seksualnie, ale nie kochającego?

Mówiliśmy o gwałcicielu i o zahamowanych partnerach w małżeństwie, którzy redukują

swoje zachowania seksualne do minimum potrzebnego, aby spłodzić dzieci, nie należy jednak

zapominać o tych, którzy oddają się wyczynom seksualnym bez miłości. W jaki sposób

skracają oni sekwencję zachowań seksualnych właściwą dla typowych kochanków? Późne

etapy genitalne nie są dla nich kulminacją wzorca, lecz wzorzec ten zastępują. W

dawniejszych czasach to właśnie działo się, gdy mężczyzna odwiedzał prostytutkę. Nie było

trzymania się za ręce, nie było przytulania się czy szeptania słodkich słówek, lecz tylko

krótka transakcja handlowa poprzedzająca natychmiastowy bezpośredni kontakt genitalny.

Było to coś, co można by określić jako „gwałt komercyjny”. W dawnych czasach było to

często pierwsze wprowadzenie młodego człowieka w świat seksu, ale dzisiaj takie

profesjonalne usługi są już niemal zbędne. Zostały one zastąpione czymś, co można by

nazwać sypianiem wszystkich ze wszystkimi. W tej praktyce również często dochodzi do

redukcji wcześniejszych ogniw łańcucha, podobnie jak podczas wizyt u prostytutki. Sytuację

tę dobrze prezentują słowa dziewczyny z filmu rysunkowego, która wróciwszy późną nocą do

pokoju w stanie wyraźnie wskazującym na to, że oddawała się seksowi, wyczerpana, w

pogniecionym ubraniu, ale z nienaruszonym makijażem na twarzy, mówi: „Chłopcy nie chcą

mnie już całować”.

Rezultatem tego typu redukcji jest osiągnięcie maksimum aktywności kopulacyjnej przy

minimalnym udziale procesu tworzenia się więzi pary. Jako środek na utrzymanie statusu

pozwala to systematycznie dowartościowywać swoje ego, ale jako źródło intensywnej

rozkoszy degraduje aktywność seksualną do poziomu czynności oddawania moczu. Dlatego

nie można się dziwić, że swobodnie spółkujący, ale nie kochający mężczyzna pragnie jakoś

rozbudować ten akt konsumowania przyjemności. Ponieważ akt ten jest pozbawiony nie tylko

wzajemnej więzi, ale również intensywności emocjonalnej – brak ten należy skompensować

wzmożoną intensywnością fizyczną. Tu właśnie na scenę wkraczają ilustrowane podręczniki

seksu. Warto poddać analizie kilka z nich, żeby przekonać się, co zalecają.

Próbka wybrana losowo z wielkiej liczby materiałów znajdujących się obecnie w

sprzedaży zawierała łącznie kilkaset fotografii pokazujących nagie „kochające się” pary.

Wśród tych ilustracji nie więcej niż 4 procent ukazywało któryś z pierwszych ośmiu etapów

opisanej wyżej dwunastoetapowej sekwencji. Natomiast 82 procent obrazków pokazywało

background image

pełne spółkowanie, a w każdej książce można było naliczyć od trzydziestu do pięćdziesięciu

różnych pozycji. Znaczy to, że znakomita większość najrozmaitszych przejawów intymności

została zilustrowana jedynie za pomocą finalnego etapu kontaktu genitalia-genitalia, co

wyraźnie wskazuje, jak bardzo akcentuje się to końcowe ogniwo łańcucha. Podczas gdy

dawniejsza cenzura ograniczała ukazywanie aktywności miłosnej do etapów wcześniejszych,

pozbycie się tej cenzury zamiast wzbogacić ten obraz, miało taki skutek, że ośrodek

zainteresowania przesunął się z jednego końca skali na drugi. Sugeruje się w ten sposób, że

sam akt spółkowania winien być możliwie jak najbardziej skomplikowany i urozmaicony, a

całą resztę można pominąć. Pokazywane tam pozycje są nieraz najwyraźniej niewygodne albo

wręcz bolesne, jeśli próbuje się je utrzymać przez dłuższy czas, nie będąc przy tym akrobatą

cyrkowym. Ich zamieszczenie jest jedynie świadectwem gorączkowego poszukiwania

nowości w technice kopulacji, które mają być środkiem do osiągnięcia jeszcze większego

pobudzenia. Nacisk kładzie się więc nie na uczucia, lecz na wyczyn seksualny.

Nie ma oczywiście nic szkodliwego w tych zabawnych i swawolnych dodatkach do

zachowań seksualnych, ale gdy stają się one obsesją, zastępującą i wykluczającą osobiste

relacje emocjonalne między mężczyzną a kobietą, wówczas ich ostatecznym skutkiem jest

obniżenie rzeczywistej wartości danego związku. Chociaż rozbudowują one jeden z

elementów sekwencji seksualnej, w ostatecznym rozrachunku sekwencję tę skracają.

Młodzi kochankowie, którym potrzebne jest urozmaicenie w spółkowaniu, a nie tylko po

prostu sporadyczne zabawy poszukiwawcze w tym zakresie, być może nie są już wcale

młodymi kochankami. W późniejszym okresie życia, gdy partnerzy przeszli już przez

intensywne stadium tworzenia się związku pary i osiągnęli spokojniejsze stadium

podtrzymywania związku pary, uznają być może, że ich aktywność seksualna odzyska

pierwotną intensywność, jeśli ją jakoś upiększą i wzbogacą. Taka potrzeba byłaby jednak

czymś niezwykłym u ludzi młodych i prawdziwie w sobie zakochanych.

Nie trzeba dodawać, że nie oznacza to wcale konieczności potępienia lub stłumienia

jakichkolwiek przejawów intymności seksualnej, choćby najbardziej wymyślnych i

niezwykłych. Jeśli tylko są one dobrowolne i uczestniczą w nich osoby dorosłe w miejscu

prywatnym, nie powodując żadnych szkód fizycznych, nie istnieje żadna przyczyna

biologiczna, dla której należałoby uznać je za niezgodne z prawem lub potępiać, jak bywa to

jeszcze w niektórych krajach. Przykładem mogą tu być stosunki oralno-genitalne, których nie

umieściłem w moim dwunastoetapowym wykazie, ponieważ nie stanowią one oddzielnego

stadium w przechodzeniu od pierwszego kontaktu kochanków do końcowego pełnego

zbliżenia. Zazwyczaj pojawiają się dopiero po kilku pierwszych zbliżeniach jako dalsze

upiększenie intymności genitalnej. Później, gdy współżycie staje się regularne, stosuje się je

często jako standardowy wzorzec przedkopulacyjny i w tej roli stosowano je od dawna, o

czym świadczy sztuka starożytna.

background image

Współczesne badania amerykańskie ujawniają, że obecnie kontakty oralno-genitalne jako

część składowa aktywności przedkopulacyjnej występują u około połowy małżeństw.

Stwierdzono, że kontakt między ustami mężczyzny a genitaliami kobiety stosuje w

zbliżeniach 54 procent par, a kontakt między ustami kobiety a genitaliami mężczyzny 49

procent par. Chociaż liczby te są znacznie niższe niż liczby odnoszące się do innych

zachowań przedkopulacyjnych, o których mówiłem (kontakty usta-usta, ręka-piersi, usta-

piersi,

i

ręka-genitalia

stosuje

ponad

90

procent

par),

to

jednak

około

pięćdziesięcioprocentowa przeciętna, z jaką w całej badanej populacji występują kontakty

oralno-genitalne, nie uzasadnia chyba określania ich jako „nienormalne”. Mimo to jednak i

mimo to, że aktywność taka jest bardzo rozpowszechniona u innych ssaków, uważa się ją

często za nienormalny przejaw intymności. Praktyka ta jest potępiona przez religijne kodeksy

moralne tradycji judeochrześcijańskiej, nawet u par małżeńskich, a bywa też uważana nie

tylko za niemoralną, ale za niezgodną z prawem. Zdumiewające, że w połowie dwudziestego

wieku taki stan rzeczy istnieje niemal we wszystkich stanach Ameryki Północnej. Ściślej

mówiąc, jedynie w Kentucky i w Karolinie Południowej amerykańskie pary małżeńskie

mogą, nie łamiąc prawa, oddawać się jakimś formom kontaktu oralno-genitalnego. Znaczy to,

że w ostatnich czasach 50 procent wszystkich innych obywateli amerykańskich, formalnie

biorąc, przekroczyło czy przekracza prawo w którymś okresie życia małżeńskiego. W

stanach, gdzie praktyki te są nielegalne, z wyjątkiem stanu Nowy Jork, gdzie są one

zakwalifikowane do kategorii wykroczeń, uznaje się je za przestępstwo. W stanach Illinois,

Wisconsin, Missisipi i Ohio prawo sankcjonuje osobliwy rodzaj nierówności seksualnej, gdy

bowiem mąż nawiązuje kontakt oralny z żoną, to jest to zgodne z prawem, gdy zaś żona

aktywnie angażuje się w podobny sposób, popełnia przestępstwo.

Te dziwne ograniczenia prawne rzadko są przestrzegane w praktyce, a w ostatnich latach,

gdy zezwolono na sprzedaż i reklamę aromatycznych natrysków dopochwowych, stały się

wręcz absurdem. Wykorzystuje się je jednak czasami w sprawach rozwodowych,

wymieniając praktyki oralno-genitalne jako przykład „psychicznego znęcania się” w

małżeństwie. Wskazywano też na to, że teoretycznie biorąc, takie prawo może ułatwiać

szantaż. Jak już powiedziałem, z biologicznego punktu widzenia nie istnieją żadne argumenty

przeciw kontaktom usta-genitalia. Wprost przeciwnie, jeżeli pomagają one zwiększyć

emocjonalną intensywność aktywności przedkopulacyjnej, służą tylko zacieśnieniu

wzajemnej więzi między małżonkami i w ten sposób umacniają stan małżeński, tak

energicznie i na tyle innych sposobów chroniony przez Kościół i przez prawo kraju.

Badając szczegółowo formy, jakie przybiera ten rodzaj intymności u ludzi, można

dostrzec różnicę między człowiekiem i innymi ssakami praktykującymi kontakty oralno-

genitalne. U innych gatunków praktyka ta zaczyna się zwykle od obwąchiwania i trącania

nosem, co następnie przechodzi w lizanie. Rzadziej występuje rytmiczne pocieranie. Takie

działanie daje dokładne informacje o stanie genitaliów partnera. W odróżnieniu od ludzi inne

background image

gatunki ssaków osiągają pełną sprawność seksualną jedynie w pewnych okresach roku lub w

pewnych określonych fazach cyklu menstruacyjnego i dlatego, zwłaszcza dla samca, przed

podjęciem próby spółkowania, ważne jest, aby wiedzieć jak najwięcej o stanie pobudzenia

partnerki. Przyłożenie nosa lub pyska do strefy genitalnej dostarcza cennych wskazówek

dotyczących zapachu, smaku i konsystencji. Rzeczywista stymulacja partnerki za pomocą

tych kontaktów ma prawdopodobnie znaczenie drugorzędne.

U człowieka sytuacja jest odwrotna, gdyż większe znaczenie ma element stymulacji. Usta

w większym stopniu służą do pobudzenia partnerki lub partnera niż jako środek do zdobycia

wiedzy o jej lub jego stanie gotowości seksualnej. Z tego też powodu u ludzi rytmiczne ruchy

frykcyjne nabierają większego znaczenia niż zwykłe dotykanie czy lizanie, przy czym

kobieta, naśladując ruchy kopulacyjne, używa ust jako pseudopochwy. Mężczyzna może też

używać języka jako pseudoczłonka, ale częściej stosuje stymulację łechtaczki przez rytmiczny

nacisk języka. Imituje on w ten sposób wielokrotny masaż narządu kobiety podczas ruchów

kopulacyjnych. Dla mężczyzny wielką zaletą takiego niby-spółkowania jest to, że daje ono

kobiecie przedłużoną stymulację, podczas gdy sam mężczyzna nie doznaje przy tym

zaspokojenia w formie orgazmu.

W ten sposób może on zrekompensować sobie dłuższy czas, jakiego przeciętnie

potrzebuje kobieta dla osiągnięcia orgazmu.

To tłumaczy, dlaczego ten przejaw intymności seksualnej znajduje szersze zastosowanie

wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Stwierdzono jednak, że tego rodzaju praktyki są inaczej

przedstawiane w filmach porno. Przeprowadzone niedawno badania nad historią tego typu

filmów nakręconych w ciągu ubiegłego półwiecza dowodzą, że omawiane tu praktyki

pokazywano znacznie częściej w wykonaniu kobiet niż w wykonaniu mężczyzn. Ma to swoje

specjalne uzasadnienie. Filmy te tradycyjnie kręcono na wyłącznie męski użytek, bo były

przeznaczone do pokazywania podczas spotkań z wyłącznym udziałem mężczyzn i często

określano je mianem filmów „męskich”. Spotkania takie mają niewiele wspólnego z miłością,

bowiem należą one do sfery seksu jako znamienia statusu. W związku ze statusem mężczyzny

historycy filmów porno zauważają, iż pokazywanie mężczyzny w pozycji uległości wobec

kobiety „pomniejsza” go, natomiast przedstawianie go w pozycji wyższości, w której kobieta

mu „służy”, wzmacnia jego poczucie dominacji. Tu wracamy znów do podstawowego

zachowania zwierząt, pozycji wyrażających poddanie się osobników podwładnych. Klękanie i

kłanianie się, wykonywane jako akty poddania, biologicznie polegają na obniżaniu pozycji

ciała osobnika poddanego przed osobnikiem stojącym wyżej. Jest rzeczą znamienną, że w

angielskim slangu akt oralno-genitalny kobiety wobec mężczyzny określa się m.in. dosłownie

jako „schodzenie do parteru”. Dotknięcie genitaliów ustami wymaga od partnera aktywnego,

aby przyjął pozycję ciała znacznie poniżej ciała partnera biernego. Zachodzi to w każdej

pozycji, ale jest szczególnie widoczne, gdy partner bierny znajduje się w pozycji stojącej.

Aby móc przyłożyć usta do genitaliów osoby stojącej, aktywny mężczyzna lub aktywna

background image

kobieta musi uklęknąć lub ukucnąć, co wymaga przyjęcia pozycji zbliżonej do pozycji

wyrażającej średniowieczne poddaństwo. Nic więc dziwnego, że taki akt w wykonaniu

kobiety bardzo silnie przemawia do mężczyzn podczas męskich spotkań, gdzie seks traktuje

się jako element statusu. Zupełnie inna jest oczywiście sytuacja między kochankami w

warunkach prywatności. Jeżeli celem nie jest jedynie pozbawione miłości zaspokojenie

seksualne, praktyka ta będzie dostarczała przyjemności, w żadnej mierze nie służąc

podnoszeniu niczyjego statusu. Ponieważ mężczyźni i kobiety potrzebują niejednakowej

ilości czasu do osiągnięcia orgazmu, technika pobudzania oralno-genitalnego częściej

stosowana jest przez mężczyzn.

Rozważając różne warianty podstawowej sekwencji zachowań seksualnych, do tej pory

zajmowaliśmy się niektórymi sposobami jej redukowania i rozbudowywania, ale

wspomniałem też o trzeciej możliwości, a mianowicie o przesunięciach w kolejności

pojawiania się poszczególnych zachowań. Jest ich, rzecz jasna, wiele, a naszkicowana przeze

mnie sekwencja często podlega różnym modyfikacjom. W zaprezentowanej wersji jest ona

jedynie pobieżnym przewodnikiem ukazującym ogólną tendencję, zgodnie z którą następują

po sobie kolejne etapy, od chwili pierwszego kontaktu do finalnego pełnego zbliżenia. Jest to

jednak w miarę wierny obraz przeciętnej sekwencji zachowań, tyle że nieraz sformalizowanie

poszczególnych jej elementów może wpłynąć na kolejność ich występowania. Wyjaśnię to na

kilku przykładach.

Pierwsze trzy z wymienionych rodzajów kontaktów to: oko-ciało, oko-oko i głos-głos. Te

trzy rodzaje kontaktu bezdotykowego rzadko zmieniają swoją kolejność w sekwencji. W

dzisiejszych czasach mogą to być sytuacje, gdy pierwsze zetknięcie odbywa się za

pośrednictwem telefonu dlatego czasem można usłyszeć, jak ktoś mówi: „miło się wreszcie

spotkać osobiście”. Sugeruje to, że rozmowy telefoniczne nie są „spotkaniami”. Jednakże są

za takie uważane, jeśli poprzedza je kontakt wzrokowy. Wyrażenie „spotkaliśmy się” lub

„poznaliśmy się” w zeszłym roku nie musi oznaczać żadnego kontaktu dotykowego, lecz

jedynie połączenie wymiany sygnałów wzrokowych i werbalnych. A jednak „poznanie się”

na ogół łączy się z owym minimalnym kontaktem cielesnym, jakim jest uścisk dłoni. Wydaje

się, że w trakcie „poznawania” kogoś ważną rolę odgrywa rzeczywiste, choćby najlżejsze

dotknięcie. Ponieważ w dzisiejszych czasach spotykamy tak wiele obcych osób, nie można

się dziwić, że to pierwsze dotknięcie ma ściśle ustaloną formę. Nieco bardziej zróżnicowany

kontakt cielesny oznaczałby nazbyt wielki stopień intymności na zbyt wczesnym etapie w

skali czasu właściwej rozwojowi danej znajomości.

Z powodu wysokiego stopnia sformalizowania uścisk dłoni wysuwa się niekiedy na

pierwsze miejsce w całej sekwencji. Jakaś osoba trzecia mówi po prostu: „Poznajcie się” i w

ciągu kilku sekund po nawiązaniu kontaktu wzrokowego następuje kontakt dotykowy, w

którym wyciągnięte ręce łączą się ze sobą. Może to nastąpić nawet jeszcze przed kontaktem

słownym.

background image

Ta podstawowa zasada, zgodnie z którą im bardziej sformalizowany jest dany kontakt,

tym łatwiej przesuwa się ku początkowi łańcucha, jest też doskonale widoczna w pocałunku

usta-usta. Chociaż, ściśle mówiąc, jest to pierwsza z czynności przedkopulacyjnych,

mających na celu pobudzenie, i jako taka plasuje się raczej w drugiej połowie sekwencji,

często przesuwa się ona na początek za sprawą powszechnie przyjętego obyczaju „całusa na

dobranoc”.

Znamienne jest, że do pierwszego pocałunku zwykle dochodzi podczas pożegnania.

Dzięki temu wybiegowi pocałunek staje się możliwy i wraz z pełnym objęciem frontalnym

przesuwa się na początek sekwencji, przed takie mniej intymne stadia jak półobjęcie barku

ramieniem czy półobjęcie talii, a nawet być może trzymanie się za ręce, a to dlatego, że

pocałunek taki, naśladując nieseksualne całowanie się przy takich okazjach jak rodzinne

powitania i pożegnania, nabiera cech „niewinności”. Młoda para, po zapoznaniu się i

kilkugodzinnej rozmowie, może na przykład w chwili rozstania objąć się przelotnie i

pocałować, mimo że przedtem w żadnej formie nie dotykali się wzajemnie. Różni się to

wyraźnie od sytuacji mężczyzny odwiedzającego prostytutkę, kiedy to pocałunek przesuwa

się na koniec sekwencji, czyli na miejsce po pełnym kontakcie genitalnym, albo nawet zostaje

całkowicie pominięty.

Jest chyba oczywiste, że omawiając różne warianty zachowań seksualnych, odnoszę je

głównie do współczesnych społeczeństw „cywilizowanych”. W innych kulturach i u

rozmaitych plemion wzorce te w pewnym stopniu się różnią, ale podstawowe zasady eskalacji

przejawów intymności są na ogół podobne. Amerykańskie badania blisko dwustu różnych

kultur wykazały, że „jeżeli gra wstępna nie ulega zahamowaniom na skutek uwarunkowań

społecznych, prawdopodobieństwo jej występowania jest bardzo wysokie”. W większości

społeczeństw obserwujemy niemal wszystkie techniki pobudzania, choć niekiedy przybierają

one nieco inną formę. Niekiedy na przykład nos, a nie usta, odgrywa, rolę organu

kontaktowego, a pocieranie i przyciskanie nosem zastępuje całowanie w usta. W niektórych

plemionach kontakt usta-twarz lub usta-usta przyjmuje postać przyciskania nosa do twarzy. U

innych plemion występują jednocześnie kontakty usta-usta i nos-nos. Niektórzy mężczyźni

zamiast dotykania wargami jako sposobu na stymulację kobiecych piersi stosują pocieranie

nosem. U jeszcze innych plemion całowanie przybiera formę umieszczania warg w pobliżu

twarzy partnerki i wciągania przy tym powietrza. U jeszcze innych jest to raczej forma

wzajemnego ssania języka i ust. Te odmiany w szczegółach są ciekawe same w sobie, ale

nadmierne akcentowanie ich wagi – jak to bywało dawniej – zaciemnia fakt, że ogólnie

mówiąc, u wszystkich istot ludzkich zaloty i wzorce przedkopulacyjne są bardzo podobne.

Przyjrzawszy się sekwencji przejawów ludzkiej intymności seksualnej, dochodzimy teraz

do problemu ich częstotliwości. Kiedyś stwierdziłem publicznie, że wśród wszystkich

naczelnych najaktywniejszy seksualnie jest człowiek, co spotkało się z pewną krytyką.

Jednakże dowody biologiczne są nie do obalenia, nonsensowny jest natomiast argument, że

background image

obserwowany obecnie tu i ówdzie wysoki poziom aktywności seksualnej jest sztucznym

tworem cywilizowanego stylu życia. Skoro już o tym mowa, to właśnie występujący

gdzieniegdzie niezwykle niski poziom aktywności seksualnej można przypisać sztuczności

warunków dzisiejszego życia. Każdy, kto kiedykolwiek znajdował się w pod wpływem

silnego stresu, wie, że niepokój wybitnie obniża zainteresowanie seksem, a ponieważ pełna

wielkich napięć egzystencja współczesnych społeczeństw miejskich nacechowana jest

wielkim ładunkiem stresu, fakt, że zachowania seksualne są wciąż tak liczne, jest godnym

uwagi świadectwem seksualności naszego gatunku.

Spróbuję to wyrazić bardziej precyzyjnie. Jeżeli użyję nieco innego sformułowania, a

mianowicie, że wśród wszystkich naczelnych człowiek jest potencjalnie najaktywniejszy

seksualnie, nie wywoła ono sprzeciwu. Po pierwsze, większość naczelnych ogranicza swoją

aktywność seksualną do krótkiego wycinka cyklu płciowego samicy. W tym czasie

zewnętrzne narządy rodne samicy ulegają zmianom, które u większości gatunków są

wyraźnie widoczne dla samca i które sprawiają, że samica staje się dla niego seksualnie

atrakcyjna. W innych okresach samica pociąga go tylko w małym stopniu albo też wcale go

nie pociąga. U ludzi aktywność rozciąga się na niemal cały cykl miesięczny, a więc na okres

mniej więcej trzykrotnie dłuższy. Już tylko z tego powodu zwierzę ludzkie ma trzykrotnie

większy potencjał seksualny niż jego najbliżsi krewniacy, czyli wszelkiego rodzaju małpy.

Po drugie, w odróżnieniu od innych naczelnych kobieta zachowuje swą atrakcyjność

seksualną i zdolność do pozytywnego reagowania również w przeważającej części okresu

ciąży. A przy tym po rozwiązaniu kobieta staje się seksualnie aktywna dużo wcześniej niż

przedstawicielki innych gatunków naczelnych. Wreszcie można oczekiwać, że przeciętne

współczesne zwierzę ludzkie będzie w stanie oddawać się rozkoszom życia seksualnego aż

przez mniej więcej pół wieku, co zdarza się tylko niewielu innym ssakom.

Ta ogromna aktywność seksualna istnieje nie tylko w sferze możliwości, ale zazwyczaj

jest w pełni realizowana, dlatego nie muszę chyba modyfikować swojego stanowiska.

Większość ludzi wyraża swoją seksualność, dobierając sobie partnerów i uprawiając z nimi

częste stosunki seksualne, ale nawet ci, którzy tego nie robią lub którzy znajdują się, w

izolacji seksualnej, nie popadają na ogół w stan nieaktywności. Brak partnera kompensuje im

zazwyczaj częsta masturbacja.

Najważniejsze jest to, że ludzki wzorzec zachowań seksualnych jest bardzo

skomplikowany. Obejmuje on nie tylko aktywne spółkowanie, lecz też wszelkie niuanse

zalecania się i szeroko wykorzystywane techniki pobudzania, które składają się na

zachowanie przedkopulacyjne. Innymi słowy, wzorzec ten przez wiele lat jest nie tylko

realizowany z wielką częstotliwością i z rzadkimi przerwami na „fazy spoczynkowe” w

cyklach reprodukcyjnych kobiety, ale ulega jeszcze przedłużeniu i rozbudowaniu. Owo

wzbogacenie praktyk ludzkiego życia seksualnego jest możliwe dzięki uzupełnieniu tego, co

stanowi dziedzictwo wszystkich naczelnych, rozmaitymi kontaktami cielesnymi i innymi

background image

przejawami intymności, o których tu właśnie mówimy. Różnica między naszym gatunkiem a

innymi jest wprost uderzająca i aby tę sprawę lepiej wyjaśnić, warto przyjrzeć się stosunkom

płciowym u małp.

Małpy nie tworzą głębokich więzi wzajemnych, a zaloty i techniki pobudzania

przedkopulacyjnego występują u nich tylko w niewielkim stopniu. Samica znajduje się w

pełni prawności płciowej przez kilka dni cyklu miesięcznego i wtedy zbliża się do samca albo

samiec zbliża się do niej. Samica, pochylając się nieco do przodu, zwraca się zadem ku

samcowi, który wspina się na nią od tyłu, wprowadza członek, wykonuje kilka szybkich

ruchów kopulacyjnych a po wytrysku nasienia schodzi z samicy, po czym następuje rozstanie.

Całe zbliżenie trwa zwykle kilka sekund. Oto kilka przykładów. Samiec jednego z gatunków

makaków wykonuje tylko pięć do trzydziestu ruchów kopulacyjnych. Samiec wyjca

wykonuje osiem do dwudziestu ośmiu ruchów, ich średnia wynosi siedemnaście, co zajmuje

dwadzieścia dwie sekundy, nie licząc wstępnych dziesięciu sekund potrzebnych na „przyjęcie

odpowiedniej pozycji ciała”. Rezus wykonuje od dwóch do ośmiu ruchów, trwających nie

więcej niż trzy-cztery sekundy. Wedle jednego z doniesień pawiany wykonują do piętnastu.

ruchów kopulacyjnych, trwających w sumie siedem do ośmiu sekund; według innego

doniesienia średnia wynosi sześć ruchów, trwających osiem do dwudziestu sekund. Według

jeszcze innego doniesienia wykonują one pięć do dziesięciu ruchów, trwających dziesięć do

piętnastu sekund. Dwa doniesienia dotyczą szympansów pierwsze z nich podaje, że

przeciętnie wykonują one cztery do ośmiu ruchów, przy maksymalnej liczbie piętnastu

ruchów. Według drugiego doniesienia sześć do dwudziestu ruchów, przy czym spółkowanie

trwa siedem do dziesięciu sekund.

Te szczegóły pokazują wyraźnie, że nasi bujniej owłosieni krewniacy nie marudzą zbyt

długo podczas parzenia się. Jednak uczciwie mówiąc, uprawiają oni tę „kopulację w proszku”

z bardzo wysoką częstotliwością, w krótkich, kilkudniowych okresach popędu płciowego

samicy. U niektórych gatunków ponowne krycie następuje w ciągu kilku minut po pierwszym

i może być w krótkim czasie wielokrotnie powtórzone. Na przykład pawian

południowoafrykański może pokryć samicę trzy do sześciu razy tylko w dwuminutowych

odstępach. U rezusa wielkość ta może wynosić od pięciu do dwudziestu pięciu razy w

odstępach jednominutowych. Wydaje się, że wytrysk następuje u samca dopiero podczas

ostatniego krycia, które jest bardziej energiczne i intensywne, a więc wzorzec jest tu chyba

rzeczywiście bardziej skomplikowany. Tak czy inaczej parzenie się znacznie różni się jednak

od tego, co dzieje się u ludzi. U człowieka nie tylko więcej miejsca zajmuje gra wstępna, ale

sam akt spółkowania trwa dłużej. W fazie przedkopulacyjnej ponad 50 procent par przez

ponad dziesięć minut stosuje szeroki zakres technik pobudzania. Na ogół mężczyzna mógłby

w ciągu następnych kilku minut doprowadzić, się do wytrysku nasienia za pomocą ruchów

kopulacyjnych, ale zwykle przedłuża tę fazę. A to dlatego, że w odróżnieniu od małpy kobieta

jest zdolna przeżyć szczytowanie, które pod względem emocjonalnym jest podobne do

background image

szczytowania mężczyzny, ale do jego osiągnięcia potrzebuje ona od dziesięciu do dwudziestu

minut. Znaczy to, że u normalnej pary ludzi wykonanie całego wzorca, razem z grą wstępną i

aktem zespolenia, zajmuje około pół godziny, czyli trwa ponad sto razy dłużej niż u typowej

pary małp. I znów, uczciwie mówiąc, małpy prawdopodobnie powtórzą swój krótki stosunek

dużo wcześniej niż ludzie swój, ale z drugiej strony, samice małp wykazują receptywność

tylko w ciągu kilku dni okresu rui.

Porównując sytuację małpiej samicy i kobiety, można zauważyć, że samica wchodzi w

okres rui z nadejściem owulacji i pozostaje w tym stanie przez blisko tydzień. W tym czasie

kopulacja ani jej nie podnieca, ani nie wyczerpuje seksualnie. Pozostaje ona w stanie ciągłego

podniecenia przez cały okres parzenia się. U kobiety jakby każdy epizod obcowania

płciowego z mężczyzną był krótkim okresem rui, już nie związanym z cyklem płciowym, lecz

ze stymulacją przedkopulacyjną mężczyzny. W gruncie rzeczy kobieta reaguje więc nie tyle

na owulację co na partnera. Jej pobudzenie fizyczne jest funkcją wspólnych z mężczyzną

przejawów intymności seksualnej, nie zaś ściśle ustalonej sekwencji miesięcznych cyklów

owulacyjnych i menstruacyjnych. Ten ważny czynnik, ilustrujący podstawową różnicę w

systemie płciowym naczelnych, nieuchronnie prowadzi do zwiększenia znacznego

skomplikowania cielesnych kontaktów między obcującymi ze sobą płciowo ludźmi, tworząc

tym samym podstawę ludzkiej intymności seksualnej.

Powstaje zatem pytanie o pochodzenie bardziej złożonych praktyk seksualnych u ludzi.

Jakie są źródła wszystkich tych dodatkowych kontaktów cielesnych? Ponieważ małpy

właściwie prawie wyłącznie wspinają się do kopulacji i kopulują, owo krycie, wykonywanie

rytmicznych ruchów kopulacyjnych i wytrysk, są w gruncie rzeczy jedynymi elementami

wspólnymi dla małp i dla ludzi. Skąd więc biorą się u nas te wszystkie delikatne, niepewne

dotknięcia, trzymanie się za ręce w okresie zalotów i owe pełne namiętności ruchy mające

wywołać podniecenie w czasie gry wstępnej? Jak się zdaje, niemal wszystko to wywodzi się z

opisanych wcześniej przejawów intymności między matką a dzieckiem. Prawie żadna z tych

praktyk nie jest „nowa” i nie rozwinęła się tylko po to, by służyć wyłącznie celom

seksualnym. Pod względem zachowania zakochanie się bardzo przypomina powrót do okresu

niemowlęctwa.

Badając okres dorastania, stopniowe ograniczanie zakresu następującego w

najwcześniejszych latach całkowitego obejmowania, stwierdzaliśmy ubytek, a później zanik

przejawów intymności cielesnej. Teraz, przyglądając się młodym kochankom, stwierdzamy,

że cały ten proces przyjmuje odwrotny bieg. Pierwsze zachowania w sekwencji seksualnej są

właściwie takie same jak każdy inny rodzaj interakcji towarzyskiej między dorosłymi.

Następnie, stopniowo, wskazówki zegara zachowań zaczynają się cofać. Oficjalne podanie

sobie rąk i banalna rozmówka podczas przedstawiania się mają to samo pochodzenie co

trzymanie się opiekuńczej ręki w dzieciństwie. Młodzi kochankowie chodzą trzymając się za

ręce, tak jak kiedyś każde z nich trzymało za ręce rodziców. Ich ciała z rosnącym zaufaniem

background image

zbliżają się do siebie i wkrótce jesteśmy już świadkami jakże miłego powrotu do intymnego

objęcia frontalnego, czemu towarzyszy zetknięcie się głów i pocałunek. W miarę pogłębiania

się wzajemnego stosunku cofamy się jeszcze bardziej do czasów, gdy nas delikatnie

pieszczono. Znów ręce gładzą twarz, włosy i ciało ukochanej osoby. Wreszcie kochankowie

są znów nadzy i po raz pierwszy od czasów niemowlęcych czują na swoich narządach

płciowych dotyk ręki innej osoby. Tę powrotną podróż w czasie odbywają nie tylko z pomocą

ruchów, ale i głosów, delikatny ton wymawianych słów staje się bowiem ważniejszy od

samych słów. Nierzadko używane formy językowe nabierają cech infantylizmu i powstaje coś

w rodzaju „mowy dzidziusia”. Młodzi wspólnie napawają się poczuciem bezpieczeństwa i,

podobnie jak w czasach niemowlęctwa, cały zgiełk świata zewnętrznego nie ma dla nich

większego znaczenia. Rozmarzone oczy zakochanej dziewczyny nie przypominają czujnego

wyrazu twarzy dziecka, raczej błogą obojętność buzi zadowolonego niemowlęcia. Ten powrót

do intymności, tak piękny dla tych, którzy go doświadczają, przez innych bywa często

traktowany z pewnym odcieniem lekceważenia. Wyraża się to w różnych powiedzonkach,

jak: „Witaj miłości, żegnaj mądrości”; „Miłość to cierpienie”; „Miłość jest ślepa”; „Na miłość

i na głupotę nie ma lekarstwa”; „Miłość i mądrość nie zawsze, chodzą w parze”;

„Kochankowie to urodzeni głupcy”. Nawet w literaturze naukowej termin „zachowanie

regresywne” ma zabarwienie negatywne, nie opisując tego zjawiska obiektywnie i

bezstronnie. Rzecz jasna, infantylne zachowanie osób dorosłych nie jest najlepszym

sposobem radzenia sobie w pewnych sytuacjach, ale w tworzeniu głębokiej więzi wzajemnej

młodych kochanków odgrywa rolę pozytywną. Najlepszym sposobem na stworzenie takiej

więzi jest wszechstronny, intymny kontakt cielesny i wiele tracą ci, którzy się przed nim

powstrzymują, uważając go za „dziecinadę” lub przejaw infantylizmu.

Gdy zaloty osiągają stadium przedkopulacyjne, wzorce z czasów dzieciństwa bynajmniej

nie zanikają, ale wręcz się odradzają, aż wreszcie dochodzą do fazy ssania piersi matki.

Zwyczajny pocałunek, podczas którego wargi delikatnie dotykają ust lub policzka kochanki

czy kochanka, zamienia się w energiczne i dynamiczne przyciskanie. Uruchamiając mięśnie

warg i język, partnerzy nacierają wzajemnie na swoje usta, wpijając się w nie, jakby chcieli

wydobyć z nich mleko. Rytmiczne ssanie i ściskanie wargami, a także badawcze lizanie

przypomina to, co robią głodne niemowlęta. Takie aktywne całowanie nie ogranicza się już

do ust partnerki czy partnera. Dociera także do innych miejsc, jakby szukając dawno

utraconego matczynego sutka. W tym poszukiwaniu język wędruje po całym ciele,

odkrywając pseudosutki, jakimi są płatki uszu, palce u nóg, łechtaczka i członek, a także

oczywiście same brodawki partnerki czy partnera.

Wspomniałem o przyjemności doznań seksualnych płynących z takich praktyk, ale jest to

oczywiście tylko część prawdy. Istnieje jeszcze bardziej bezpośrednia przyjemność płynąca z

ponownego doznawania rozkosznego kontaktu oralnego, jakim jest interakcja podczas ssania

w okresie niemowlęctwa. Efekt ulega wzmocnieniu, gdy pseudopiersi uzyskają możliwość

background image

produkowania pseudomleka. Można to osiągnąć przez wzmożone ślinienie się kochanka czy

kochanki lub przez zwiększoną ilość wydzielin z narządów płciowych kobiety i płynu

nasieniowego mężczyzny. Kiedy kobieta trzyma w ustach męski członek aż do wystąpienia

wytrysku, wówczas można powiedzieć, że pieszczota ta została uwieńczona jakby

„wypływem mleka” z pseudopiersi. Podobieństwo to zostało zauważone już w siedemnastym

wieku, kiedy to slangowe wyrażenie określające tę czynność jako „dojenie” weszło do języka

potocznego.

Zachowania infantylne nie zanikają całkowicie nawet po zakończeniu stadiów

przedkopulacyjnych i po rozpoczęciu samego spółkowania. Jedyne kontakty cielesne u

parzących się małp – poza samą interakcją genitalną – polegają na trzymaniu samicy przez

samca przednimi i tylnymi łapami. Trzymanie się ciała samicy nie jest przejawem miłosnej

intymności, lecz sposobem zapewnienia sobie stabilnej pozycji podczas wykonywania

gwałtownych ruchów kopulacyjnych. Takie chwyty między partnerami występują również u

ludzi, ale zachodzi też między nimi wiele innych kontaktów, których funkcją nie jest tylko

dostosowanie pozycji ciała. Ściskanie lub trzymanie partnerki nie służy ułatwieniu partnerowi

ruchów kopulacyjnych, lecz jest dotykowym sygnałem intymności.

W ilustrowanych podręcznikach seksu, o których mówiłem, można obliczyć

częstotliwość

występowania

kontaktów

pozagenitalnych

towarzyszących

ruchom

kopulacyjnym. Uwzględniając tylko ilustracje ukazujące mężczyznę i kobietę w prawdziwym

akcie spółkowania, aż 74 procent pozycji kopulacyjnych pokazuje, jak ręka (lub ręce) jednego

z partnerów ściska lub dotyka jakiegoś fragmentu ciała drugiego w sposób, który nie służy

„stabilizacji” ciała. Ponadto jest tam wiele przykładów obejmowania się i całowania oraz

kontaktów głowa-głowa bez pocałunków, a także pewna liczba kontaktów ręka-głowa i ręka-

ręka. Wszystkie te czynności są w zasadzie związane z obejmowaniem się, częściowym

obejmowaniem się, czy też niektórymi elementami obejmowania się. Wynika stąd, że u

człowieka kopulacja składa się z właściwego dla wszystkich dorosłych naczelnych aktu

parzenia się i z nawrotu do niemowlęcego aktu obejmowania. Ten drugi element jest obecny

w całej sekwencji zachowań seksualnych, od jej najwcześniejszych etapów, czyli zalecania

się, aż do jej finału. Zwierzę ludzkie nie kopuluje z narządami płciowymi należącymi do

osoby płci przeciwnej, lecz „kocha się” z całą kompletną i konkretną osobą. Dlatego właśnie

u ludzi wszystkie etapy sekwencji zachowań seksualnych, ze spółkowaniem włącznie, mogą

służyć wzmocnieniu tworzącego się związku pary i chyba właśnie dlatego u kobiety czas

receptywności seksualnej uległ przedłużeniu, rozciągając się znacznie poza granice okresu

owulacji. Można by wręcz powiedzieć, że dzisiejszy człowiek dokonuje aktu kopulacji nie po

to, by zapłodnić jajo, lecz by zapłodnić wzajemny związek. Tak czy inaczej nie istnieje tu

groźba nadmiernej reprodukcji, gdyż nawet ten ułamek aktów płciowych, który przypada na

okres owulacji, wystarcza do wyprodukowania dostatecznej liczby potomstwa, czego

dowodem są trzy miliardy ludzi zaludniające ziemię.

background image

4. INTYMNOŚĆ TOWARZYSKO-SPOŁECZNA

Badając intymność seksualną u ludzi, obserwujemy odrodzenie się u dorosłych bogatych i

różnorodnych wzajemnych kontaktów cielesnych, występujących w miejsce przejawów

intymności minionych wraz z dzieciństwem. A badając intymność towarzysko-społeczną u

ludzi, obserwujemy kontakty ograniczone, ostrożne i pełne zahamowań, którym towarzyszy

tocząca się w naszych wnętrzach walka między sprzecznymi wobec siebie potrzebami:

bliskości i prywatności, zależności i niezależności.

Wszyscy odczuwamy czasem skutki przeludnienia oraz tego, że bywamy wystawiani na

ciekawskie spojrzenia i wścibstwo innych ludzi. Korci nas, żeby wzorem mnichów ukryć się

przed tym wszystkim. Ale większości z nas wystarcza kilka godzin, by obrzydzić sobie myśl

o mającej trwać przez całe życie klasztornej samotności. Człowiek jest bowiem stworzeniem

społecznym i dlatego zwykła, zdrowa istota ludzka uważa przedłużające się odosobnienie za

surową karę. Poza torturami fizycznymi czy śmiercią – całkowita izolacja jest najgorszą

męczarnią, na jaką można skazać więźnia. Szybko doprowadza go to niemal do obłędu, kiedy

zaczyna przemawiać do muszli klozetowej, żeby usłyszeć echo własnego głosu. Jest to jedyna

dostępna dla niego namiastka ludzkiej odpowiedzi.

Nieśmiała osoba samotna w wielkim mieście może znaleźć się niemal w identycznej

sytuacji. Dla ludzi, którzy mają już za sobą okres intymności rodzinnej i mieszkają samotnie

w jakimś pokoiku czy mieszkanku, ta samotność może wkrótce stać się nie do zniesienia. Z

powodu nadmiernej nieśmiałości, która uniemożliwia im zawarcie jakiejś bliższej znajomości,

mogą w końcu przedłożyć samobójczą śmierć nad długotrwały brak bliskiego kontaktu z

innym człowiekiem. Oto jak silna jest elementarna potrzeba intymności z drugim

człowiekiem. Intymność daje bowiem początek zrozumieniu, a większość z nas, w

odróżnieniu od samotnego zakonnika, pragnie zrozumienia ze strony chociażby paru osób.

Nie jest to kwestia zrozumienia racjonalnego czy intelektualnego. Jest to kwestia

zrozumienia emocjonalnego i w tym względzie jeden intymny kontakt cielesny zdziała więcej

niż wszystkie znane ze słowników piękne słowa. Prawdziwie zdumiewająca jest ta możność

background image

przekazywania uczuć przez dotyk. Być może, siła dotyku jest zarazem jego słabością.

Szkicując sekwencję przejawów intymności w ciągu całego życia, od narodzin do śmierci,

zauważyliśmy, że dwie fazy intensywnych kontaktów cielesnych pokrywają się z dwiema

fazami intensywnego tworzenia się więzi międzyludzkiej, najpierw między rodzicem a

dzieckiem, a później między kochankami. Wszystko wskazuje na to, że nie można

utrzymywać bogatych i pozbawionych zahamowań kontaktów cielesnych bez jednoczesnego

silnego związania się z przedmiotem swojego zainteresowania. Możliwe, że właśnie

intuicyjne zrozumienie tego faktu tak skutecznie powstrzymuje nas przed rozleglejszym

korzystaniem z czystej przyjemności, jaką daje intymność cielesna. Nie wystarczy stwierdzić,

że

obejmowanie

i

przytulanie

na

przykład

koleżanki

w

pracy

jest

czymś

niekonwencjonalnym. Nie wyjaśnia to, jak w ogóle doszło do powstania konwencji, która

każe „trzymać ręce przy sobie” i „utrzymywać dystans”. Należy głębiej przyjrzeć się tej

sprawie, aby zrozumieć, dlaczego zadajemy sobie tyle trudu, żeby poza ścisłym kręgiem

rodzinnym, w zwykłym życiu codziennym unikać wzajemnego dotykania się.

Częściowo wyjaśni to wielkie przeludnienie, jakiego doświadczamy we współczesnych

społecznościach miejskich. Na ulicach i w różnych pomieszczeniach spotykamy codziennie

tak wiele osób, że po prostu nie jesteśmy w stanie nawiązywać z nimi bardziej intymnych

stosunków, gdyż doprowadziłoby to do paraliżu całego systemu społecznego. Jak na ironię ta

sytuacja przeludnienia wpływa na nas w dwojaki, wzajemnie wykluczający się sposób. Z

jednej strony stresuje nas, wywołując napięcie i poczucie niepewności, a z drugiej – zmusza

do ograniczenia wymiany tych właśnie przejawów intymności, które pomogłyby nam pozbyć

się stresu i napięć.

Druga część wyjaśnienia ma związek z seksem. Nie chodzi tu po prostu o to, że nie

dysponujemy wystarczająca ilością czasu i energii, aby wchodzić w nieskończoną liczbę

związków towarzyskich, które byłyby skutkiem rozleglejszego oddawania się intymności

cielesnej. Problem polega na tym, że cielesna intymność ludzi dorosłych kojarzy się z seksem.

Nietrudno dociec, jak doszło do tego niefortunnego pomieszania. Ponieważ – wyjąwszy

sztuczne zapłodnienie – akt spółkowania jest niemożliwy bez intymności cielesnej, pod

pewnymi względami stał się on jej synonimem. Nawet najbardziej „niedotykalski” osobnik w

akcie płciowym musi dotykać i być dotykanym. We wszelkich innych okolicznościach można

tego uniknąć, ale tu jest to niemożliwe. W czasach wiktoriańskich, usiłując ograniczyć

kontakt, posuwano się do stosowania nocnych koszul z odpowiednimi wycięciami, ale nawet

wtedy musiał nastąpić kontakt polegający na wsunięciu członka do pochwy, bez czego

niemożliwe byłoby przysporzenie ówczesnemu światu odpowiedniej liczby dzieci. W końcu

w dziewiętnastym wieku doszło do tego, że „stosunek intymny” stał się eufemizmem

stosunku płciowego. Dziś, w dwudziestym wieku, wszelki intymny kontakt cielesny między

dorosłymi, bez względu na ich płeć, coraz łatwiej stwarza wrażenie, że w grę wchodzi jakiś

czynnik seksualny.

background image

Twierdzenie, że jest to jakaś nowa tendencja, nie byłoby prawdziwe. Problem ten istniał

zawsze, a przejawy intymności między dorosłymi zawsze były w jakimś stopniu ograniczane

ze względu na ewentualne implikacje seksualne. Ale najwyraźniej w ostatnich latach

nastąpiły dalsze obostrzenia. Już nie tak ochoczo wieszamy się komuś na szyi z radości czy

wypłakujemy się na czyichś piersiach ze zmartwienia. Nadal jednak istnieje elementarna

potrzeba dotykania i będzie rzeczą ciekawą prześledzić, jak się z nią obchodzimy w

codziennym życiu poza kręgiem rodzinnym. Otóż wszystko to uległo sformalizowaniu.

Wyniesione z okresu niemowlęctwa niczym nie hamowane przejawy intymności redukujemy

do fragmentów. Każdy fragment poddajemy stylizacji i usztywniamy, tak aby pasował do

jakiejś zgrabnej kategorii. Ustalamy zasady etykiety (wyraz zapożyczony z języka

francuskiego, dosłownie oznaczający nalepkę czy przywieszkę) i uczymy ludzi żyjących w

naszej kulturze, jak mają ich przestrzegać. Jeśli idzie o obejmowanie, nikogo nie trzeba

niczego uczyć. Jak już stwierdziliśmy, jest to czynność wrodzona, wspólna wszystkim

naczelnym. Ale obejmowanie ma w sobie wiele elementów i nasze wyposażenie genetyczne

nie ułatwia nam decyzji, jaki fragment i w jakiej ściśle wystylizowanej formie ma zostać

zastosowany w danej sytuacji towarzyskiej czy społecznej. U zwierzęcia dane zachowanie

albo występuje, albo nie występuje, a u człowieka zachowanie może być właściwe lub

niewłaściwe, dobre albo złe w danej sytuacji, a reguły są tu bardzo skomplikowane. Nie

oznacza to wcale, że nie możemy ich badać z biologicznego punktu widzenia. Niezależnie od

tego, jak bardzo są one uwarunkowane i zróżnicowane kulturowo, łatwiej je zrozumiemy, gdy

się im przyjrzymy jako przykładom zachowań naczelnych, a to dlatego, że prawie zawsze

zdołamy wówczas dotrzeć do ich biologicznych źródeł.

Aby lepiej zilustrować to, co mam na myśli, przed dokonaniem przeglądu całościowego

spróbuję rozważyć pewien jednostkowy przykład. Posłużę się czynnością, która nie była

dotąd przedmiotem zbyt wielkiej uwagi, a mianowicie poklepywaniem w plecy. Można by

pomyśleć, że przykład jest zbyt banalny i nie zasługuje na większe zainteresowanie, ale taka

dyskwalifikacja może się okazać niebezpieczna. Każdy skurcz twarzy, każde podrapanie się,

każde pogłaskanie i każde klepnięcie ma w sobie potencjał zdolny zmienić całe życie danego

człowieka, a nawet narodu. Czuła pieszczota, której zabrakło w decydującym momencie,

kiedy ktoś jej rozpaczliwie oczekiwał, może okazać się działaniem, a raczej zaniechaniem

działania prowadzącym do ruiny jakiegoś związku. Podobnie nie odwzajemnienie uśmiechu

jakiegoś potężnego władcy przez jakiegoś innego potężnego władcę może doprowadzić do

wojny i zniszczenia. Niemądrze jest więc szydzić ze „zwykłego” poklepania w plecy. Takie

drobne gesty są materiałem, z którego składa się całe życie emocjonalne.

Każdy, kto utrzymywał kiedyś ścisły związek osobisty z szympansem, wie, że klepanie

po plecach nie jest czynnością właściwą wyłącznie ludziom. Gdy twoja małpa szczególnie

cieszy się na twój widok, prawdopodobnie podejdzie do ciebie, obejmie, przyciśnie gorące i

wilgotne wargi do twojej szyi, a potem zacznie cię rytmicznie poklepywać łapami po plecach.

background image

Jest to dziwne uczucie, bo z jednej strony jest w tym coś bardzo ludzkiego, z drugiej jednak –

wszystko jest nieco odmienne. Pocałunek nie jest całkiem taki sam jak pocałunek człowieka.

Najlepiej można to opisać jako jakby delikatne przyciśnięcie otwartych ust. A poklepywanie

jest nie tylko lżejsze, ale też szybsze niż poklepywanie człowieka, przy czym uczestniczą w

nim, rytmicznie i na przemian, obie łapy. Mimo to obejmowanie, całowanie i poklepywanie

są zasadniczo tym samym u obu gatunków, a sygnały towarzyskie wysyłane w trakcie tych

czynności wydają się identyczne. Możemy więc na początek sformułować uzasadnione

domniemanie, że poklepywanie po plecach jest biologiczną cechą zwierzęcia ludzkiego.

W pierwszym rozdziale wyjaśniłem już prawdopodobne pochodzenie tej czynności jako

powtarzającego się ruchu intencjonalnego sygnalizującego gotowość przytulenia się i

znaczącego mniej więcej: „Tak cię przytulę, jeśli będzie trzeba, ale w tej chwili nie ma takiej

potrzeby, bądź więc spokojny, wszystko jest w porządku”. W niemowlęctwie poklepywanie

jest tylko ozdobnikiem obejmowania, ale później przyjazne poklepywanie może występować

już samodzielnie, bez obejmowania. Partner lub partnerka wyciąga po prostu rękę ku innej

osobie i zostaje nawiązany kontakt za pomocą samej dłoni. Już ta zmiana stanowi początek

procesu formalizacji. Nie udałoby się zrozumieć, skąd się naprawdę wzięło poklepywanie,

gdybyśmy obserwowali je bez towarzyszącego mu obejmowania. Jednocześnie zachodzi inna

zmiana: poklepywanie przenosi się na coraz większy obszar ciała. Niemowlę poklepuje się

niemal wyłącznie po plecach, ale starsze dziecko poklepuje się już także po barkach, po

ramionach, po rękach, po policzkach, po głowie, zarówno od góry jak i po potylicy, po

brzuchu, po pośladkach, po udach, po kolanach i po nogach. Rozszerza się też zakres

znaczeniowy poklepywania. Pocieszający sygnał: „wszystko w porządku” staje się sygnałem

gratulującym: „wszystko w najlepszym porządku” lub „świetnie to zrobiłeś”. Ponieważ mózg,

który to sprawił, znajduje się wewnątrz czaszki, nic dziwnego, że właśnie klepanie po głowie

jest najbardziej typowym gestem gratulacji. Ten szczególny gest tak silnie zrósł się z

gratulacjami dla dzieci, że później, gdy poklepywanie przenosi się na stosunki między

dorosłymi, trzeba go zaniechać, gdyż zaczyna trącić protekcjonalizmem.

Przechodząc od relacji dorosły-dziecko do relacji dorosły-dorosły, w warstwie

znaczeniowej poklepywania obserwujemy dalsze zmiany. Poza głową także inne części ciała

stają się tabu. Można jeszcze bez skrępowania poklepać kogoś po plecach, barku czy ręku, ale

poklepywanie po grzbiecie dłoni, po policzkach, po kolanach czy po udach nabiera

zabarwienia seksualnego, a poklepywanie po pośladkach ma już zdecydowanie seksualny

wydźwięk. Sytuacja wykazuje jednak różne modyfikacje i jest wiele wyjątków od tej reguły.

Między kobietami na przykład poklepywanie się po grzbietach dłoni czy po udach może być

zupełnie pozbawione seksualności. Można też bez obrazy poklepywać niemal każdą część

ciała, utrzymując ten gest w manierze komicznej przesady. Poklepujący wygłasza wtedy jakąś

żartobliwą uwagę w rodzaju „no dobrze, już dobrze, dziecinko”, dając do zrozumienia, że ten

kontakt nie ma charakteru seksualnego, lecz udaje kontakt rodzica z dzieckiem, nie należy

background image

więc brać go poważnie. Jest to oczywiście jakiś rodzaj uchybienia, ale nie ma nic wspólnego z

łamaniem seksualnych tabu dotyczących dotykania pewnych miejsc w pewien określony

sposób.

Sprawa jest jeszcze o tyle bardziej skomplikowana, że istnieje ciekawy wyjątek od

wyjątku. Przebiega to następująco: Jakiś dorosły, powiedzmy, że jest to mężczyzna, pragnie

nawiązać seksualny kontakt cielesny z jakąś kobietą. Wie, że nie przyzwoli ona na żaden

kontakt bezpośredni i jawny, który sprawiłby jej przykrość. Właściwie zdaje sobie sprawę, że

jest dla niej zupełnie nieatrakcyjny, ale pragnienie dotknięcia jej jest tak silne, że nie zważa na

wysyłane przez nią sygnały zniechęcające. Dlatego stosuje strategię imitacji zachowania

rodzica w stosunku do dziecka. Odgrywa więc komedię, poklepując ją w kolano i nazywając

zabawną małą dziewczynką. Ma nadzieję, że dziewczyna przyjmie to jako dowcip, chociaż on

sam znajduje w tym przyjemność seksualną. Na nieszczęście, nie udaje mu się skutecznie

ukryć innych sygnałów seksualnych, zwłaszcza mimicznych, i dziewczyna na ogół dostrzega

sztuczkę i reaguje negatywnie.

Wśród różnych rodzajów poklepywania klepanie po plecach jest czynnością o

najmniejszym nacechowaniu seksualnym. W jakiś sposób zdołało ono zachować swój

pierwotny charakter i często występuje między obcymi sobie ludźmi jako gest wyrażający

współczucie lub uznanie. Zilustrują to dwie konkretne sytuacje: wypadek drogowy i chwila

triumfu sportowego. Po wypadku drogowym, gdy jeden z jego uczestników siedzi skulony

przy drodze w stanie szoku i odrętwienia, podchodzi do niego jakaś osoba, która właśnie

nadjechała i chce udzielić pomocy. Zazwyczaj osoba ta wpatruje się z bliska w zaszokowaną

ofiarę i zadaje jakieś absurdalne pytanie w rodzaju: „Czy nic się pani/panu nie stało?”, gdy

wyraźnie widać, że coś się stało. Niemal natychmiast spostrzega bezsensowność swoich słów

i sięga po skuteczniejszy, elementarny wzorzec komunikacji, jakim jest bezpośredni kontakt

cielesny. Najbardziej prawdopodobną formą, jaką kontakt ten przybierze, będzie pocieszające,

delikatne poklepanie po plecach. Tę samą reakcję, chociaż w dużo energiczniejszej formie,

można zaobserwować, gdy jakiś sportowiec odniósł właśnie zwycięstwo. Gdy triumfalnie

schodzi z boiska czy z ringu, jego kibice przepychają się, żeby jak najbliżej podejść do niego i

poklepać go po plecach, gdy będzie przechodził obok.

Przebyliśmy już długą drogę od wyjściowej sytuacji, kiedy matka z miłością poklepywała

swojego malucha, ale musimy pójść jeszcze dalej, ponieważ u osób dorosłych czynność

poklepywania rozciągnęła się aż poza ramy dotyku. W dwóch ważnych kontekstach sygnał

dotykowy przerodził się w sygnał dźwiękowy i sygnał wzrokowy. Z pierwotnej czynności

dotykania wywodzi się oklaskiwanie wykonawcy przez publiczność i machanie rękami

podczas powitań i pożegnań. Zajmijmy się najpierw klaskaniem.

Przez wiele lat intrygowało mnie używanie rąk do klaskania jako szeroko

rozpowszechnionego sposobu nagradzania wykonawcy. Szybkie uderzenie dłoni o dłoń

wydawało mi się działaniem niemal agresywnym, podobnie zresztą jak przykry dźwięk, który

background image

w ten sposób powstaje. Jednak oczywiście jeśli chodzi o efekt dla uszczęśliwionego

wykonawcy, jest to przeciwieństwo agresji. Aktorzy odwiecznie łaknęli aplauzu wyrażanego

klaskaniem i uciekali się do różnych sztuczek, aby go uzyskać. Stąd wywodzi się angielskie

wyrażenie „claptrap”, oznaczające frazesy dla poklasku. Aby zrozumieć, na czym polega

wartość klaskania jako nagrody, musimy sięgnąć do jego źródeł tkwiących w okresie

dzieciństwa. Rzetelne badania nad niemowlętami między szóstym a dwunastym miesiącem

życia wykazały, że w tym wieku klaśnięcie stanowi element powitania matki, gdy wraca ona

do dziecka po krótkiej nieobecności. Dziecko klaszcze albo tuż przed wyciągnięciem rączek

do matki albo wręcz zamiast tego. Czynność ta pojawia się mniej więcej w tym samym czasie

co trzymanie się matki rączkami. Wygląda na to, że niemowlę, widząc nadchodzącą matkę,

wykonuje ruch wyciągnięcia do przodu rączek zgiętych ku sobie, tak jakby chciało chwycić

się matki. Ale jest to niemożliwe, bo ciało matki znajduje się zbyt daleko, więc rączki dziecka

dalej zginają się ku sobie, jakby chciały coś objąć, aż wreszcie dłonie spotykają się i uderzają

o siebie. U dziecka klaśnięcie wychodzi jakby z ramion, a nie z nadgarstków, jak u dorosłych.

Szczegółowe obserwacje dowiodły, że nic nie wskazuje na to, by matka wcześniej uczyła

dziecko tej czynności. Niemowlęce klaskanie należałoby więc uznać za słyszalną kulminację

niby-obejmowania matki. Powtarzające się rytmicznie klaskanie z nadgarstków, które pojawia

się później, można by więc postrzegać jako rodzaj niby-poklepywania, będącego dodatkiem

do niby-obejmowania. Oklaskując wykonawcę, w gruncie rzeczy poklepujemy go na

odległość po plecach. Autentyczny kontakt fizyczny, podbiegnięcie do wykonawcy i

poklepanie go po plecach na znak aprobaty, byłby dla nas wszystkich uciążliwy lub

niemożliwy i dlatego, pozostając na swoich miejscach, wielokrotnie poklepujemy go na niby.

Jeśli prześledzimy proces oklaskiwania, przekonamy się, że ręce nie pracują z równą siłą.

Jedna ręka przyjmuje na ogół rolę pleców wykonawcy, gdy tymczasem druga wykonuje na

niej niby-poklepywanie. To prawda, że poruszają się obie ręce, ale jedna z nich wykonuje tę

czynność energiczniej niż druga. U dziewięciu osób na dziesięć ręka prawa, zwrócona dłonią

ku dołowi, poklepuje rękę lewą, zwróconą dłonią ku górze i odgrywającą rolę pleców.

Czasem udaje się nawet w świecie dorosłych dostrzec wyraźny związek między

pierwotnym obejmowaniem a czynnością klaskania. Gdy pierwszy kosmonauta rosyjski

wrócił triumfalnie do Moskwy i stał na Placu Czerwonym obok rosyjskich przywódców,

defilował przed nim tłum oddających mu hołd ludzi, którzy klaskali, wyciągając ku niemu

ręce. Na filmie pokazującym to wydarzenie widać pewnego człowieka z tłumu, który jest do

tego stopnia rozemocjonowany, że co pewien czas przerywa swoje długotrwałe klaskanie,

usiłując jakby objąć bohatera. Klaszcze wyciągniętymi rękami, następnie obejmuje powietrze

przed sobą i przytula je do siebie, a potem znów wyciąga ręce, znów klaszcze i znów

obejmuje powietrze. Takie odstępstwo od sformalizowanej konwencji pod wpływem silnych

emocji przekonywająco potwierdza źródła tej czynności u dorosłych.

background image

Tak się składa, że Rosja dostarcza nam jeszcze jednej ciekawej odmiany klaskania.

Istnieje tam zwyczaj, że artyści klaszczą publiczności, która ich oklaskuje. Nie oznacza to, jak

niekiedy cynicznie sugerowano, że narcystyczni rosyjscy artyści oklaskują samych siebie. Po

prostu odwzajemniają oni symboliczny gest objęcia, tak jak robiliby to w bezpośrednich

kontaktach fizycznych. Na Zachodzie konwencja taka nie istnieje, chociaż niekiedy pojawia

się jej wariant w postaci szeroko rozpostartych ramion wykonawców oczekujących na oklaski

po zakończeniu występu. Szczególnie skłonni są do takich gestów cyrkowcy i akrobaci. Po

wykonaniu trudnej figury akrobatycznej stają w dumnej postawie równowagi, z twarzą

zwróconą ku widowni i z szeroko rozpostartymi ramionami. Widownia natychmiast wybucha

wówczas burzą oklasków. Takie otwarcie ramion jest ruchem intencjonalnym obejmowania.

Ramiona znajdują się w pozycji gotowej do objęcia publiczności, ale nie kontynuują tej

symbolicznej czynności. Niektórzy śpiewacy kabaretowi, specjalizujący się w wykonywaniu

piosenek o wielkim ładunku uczuciowym, robią coś podobnego podczas śpiewu, działając na

uczucia publiczności za pomocą błagalnego zaproszenia w objęcia, co stanowi

akompaniament do słów piosenki.

Klaskanie jest też niekiedy stosowane jako sposób przywoływania służby. W baśniowych

haremach jest to sygnał mówiący: „wprowadzić tancerki”. W takich sytuacjach klaskanie nie

jest powtarzającą się rytmiczną czynnością typową dla wyrażania aplauzu, lecz ogranicza się

do jednorazowego lub dwukrotnego klaśnięcia. Pod tym względem bardziej przypomina

klaskanie niemowlęcia witającego matkę. Podobna jest też treść komunikatu. Skierowana do

matki prośba niemowlęcia „podejdź bliżej”, staje się żądaniem osoby dorosłej skierowanym

do służby. Jak już mówiłem, podstawowy sygnał dotykowy, jakim jest poklepywanie, uległ

rozszerzeniu, przybierając formę zarówno sygnału słuchowego, który właśnie omówiliśmy,

jak sygnału wzrokowego w postaci machania ręką. Machanie ręką, podobnie jak klaskanie,

przyjmowane bywa jako coś oczywistego, ale i ono ma w sobie pewne nieoczekiwane

aspekty, którym warto się przyjrzeć.

Przede wszystkim wydaje się bezsporne, że machamy ręką na powitanie lub na

pożegnanie, gdyż stajemy się przez to lepiej widoczni z pewnej odległości. Jest to prawda, ale

niepełna. Obserwując ludzi, którym rzeczywiście bardzo zależy na tym, by ich dobrze

widziano, na przykład, gdy przywołują taksówkę albo usiłują zwrócić na siebie uwagę jakiejś

osoby w tłumie, która ich nie widzi, zauważamy, że nie machają oni ręką w zwykły,

konwencjonalny sposób. Sztywno podnoszą do góry wyprostowane ramię i poruszają nim na

boki, przy czym ruch rozpoczyna się w stawie barkowym. Czasem w stanie większego

napięcia unoszą w ten sam sposób obie ręce i wykonują nimi takie same ruchy. Z pewnej

odległości takie właśnie działanie jest najlepiej widoczne. Ale gdy nawiązaliśmy już z daną

osobą wzajemny kontakt wzrokowy, nie machamy sobie w taki sposób. Żegnając lub witając

kogoś, kto nas widzi, ale wciąż jest poza naszym zasięgiem, zwykle unosimy ramię do góry,

ale machamy tylko dłonią. Robimy to na jeden z trzech sposobów. Pierwszy polega na

background image

poruszaniu dłonią w górę i w dół z palcami skierowanymi na zewnątrz. Tu znów pojawia się

wszechobecna czynność poklepywania. Ramię wyciąga się w geście powitania, aby objąć i

poklepać, ale podobnie jak przy klaskaniu, odległość zmusza je do wykonania czynności

zastępczej. Różnica polega na tym, że w klaskaniu uścisk i poklepanie na odległość

przekształcają się w sygnał dźwiękowy, a w machaniu – w sygnał wzrokowy. Ramię

wykonuje ruch ku górze, a nie, jak w prawdziwym obejmowaniu, ku przodowi, ponieważ

dzięki temu czynność ta staje się lepiej widoczna. Poza tym różnice są niewielkie.

Druga forma machania ręką ujawnia dalsze przekształcenia służące lepszej widoczności.

Zamiast ruchów w górę i w dół ręka wykonuje ruchy na boki, przy czym dłoń zwrócona jest

na zewnątrz. Szybkość tych ruchów jest mniej więcej taka sama, ale w ten sposób czynność

machania jeszcze się oddala od czynności podstawowej – poklepywania. Jest rzeczą

znamienną, że ta forma machania ręką chętniej stosowana jest przez dorosłych niż przez

dzieci, które chyba wolą prostszą wersję machania w górę i w dół.

Trzeci rodzaj machania ręką nie jest znany większości czytelników zachodnich. Osobiście

widziałem go tylko we Włoszech, ale zdaje się, że występuje także w Hiszpanii, Chinach,

Indiach, Pakistanie, Birmie, Malezji, Afryce Wschodniej, Nigerii i wśród Cyganów. (Jest to,

najoględniej mówiąc, rozmieszczenie niezwykle ciekawe, którego jak dotąd nie potrafię

wyjaśnić). Przypomina ono przywoływanie ręką, ale wystarczy zobaczyć, jak to wygląda przy

pożegnaniu, żeby stwierdzić, że jest to coś innego. Podobnie jak pierwsza forma machania

ręką, jest to ruch w górę i w dół, ale rozpoczyna się od pozycji, w której dłoń jest uniesiona

do góry (jak w pozycji błagalnej), a następnie wędruje wielokrotnie w kierunku ciała osoby

machającej. Zasadniczo jest to także ruch poklepywania – w prawdziwym poklepywaniu po

plecach często obserwuje się, że ręka znajduje się w takiej właśnie pozycji, w której palce na

plecach osoby poklepywanej skierowane są ku górze, a łokieć obejmującego ramienia

znajduje się niżej.

Podobna technika charakterystyczna jest dla dwóch dość wyspecjalizowanych sposobów

machania. Jest to machanie papieskie i machanie królowej brytyjskiej. Przy tej technice ruch

nie powstaje ani w stawie barkowym, ani w nadgarstku, lecz w stawie łokciowym. Papież

wykonuje zwykle ruchy obiema rękami równocześnie, powoli, rytmicznie, wielokrotnie

przybliżając ku sobie uniesione ku górze dłonie i przedramiona, co składa się na serię

intencjonalnych ruchów obejmowania. Ale jego ramiona nie zginają się wprost ku klatce

piersiowej. Nie przygarnia on więc tłumu do swojego łona. Łuk, który opisują papieskie

ramiona, orientuje się po części do wewnątrz, a po części ku górze, jakby te gesty stanowiły

wypadkową między przygarnianiem tłumu do siebie a kierowaniem go do nieba, gdzie

wszyscy mają nadzieję kiedyś trafić.

Machanie królowej brytyjskiej także pochodzi ze stawu łokciowego, ale zwykle jest to

ruch jednej ręki z palcami uniesionymi prosto ku górze. Dłoń zwrócona jest do wewnątrz, w

kierunku ciała monarchini, co podkreśla, że gest ma charakter uścisku, a ramię wykonuje

background image

powolny, rytmiczny ruch okrężny, akcentując szczególnie wewnętrzną część kręgu. W ten

finezyjny i wysoce sformalizowany sposób królowa obejmuje swoich poddanych i poklepuje

ich po plecach, dodając im otuchy.

Podobnie jak w procesie klaskania, można tu czasami natknąć się na sytuację, w której

pod presją uczuć załamuje się ceremoniał machania i wtedy ukazują się jego pierwotne źródła

w stanie czystym. Zilustruje to szczególny przykład powitania. W pewnym małym porcie

lotniczym, gdzie prowadziłem obserwacje dotyczące machania ręką, znajduje się taras, z

którego przyjaciele i krewni przyglądają się przybyłym pasażerom wychodzącym z samolotu i

udającym się do wejścia prowadzącego do odprawy celnej. Wejście to znajduje się pod

tarasem i dlatego chociaż przybyli nie mogą dotknąć postaci podnieconych osób machających

im gorączkowo z góry, podchodzą jednak do nich bardzo blisko, zanim znikną w budynku

portu lotniczego. W takiej scenerii odbywa się, co następuje. Gdy otwierają się drzwi

samolotu i ukazują się pasażerowie, zaczyna się intensywne poszukiwanie wzrokiem zarówno

ze strony witanych jak witających. Gdy ktoś dostrzeże kogoś poszukiwanego, natychmiast

zaczyna zwykle energicznie machać całą ręką rzucającym się w oczy ruchem z barku. Po

nawiązaniu wzajemnego kontaktu wzrokowego obie strony zaczynają machać wyciągniętymi

rękami. Trwa to przez pewien czas, ale spacer do budynku jest tak długi, że po chwili zwykle

zaprzestają. Ich potrzeba machania i uśmiechania się chwilowo wygasła (podobnie jak u

osoby fotografowanej, której z upływem czasu coraz trudniej utrzymać naturalny uśmiech na

użytek operującego obiektywem fotografa), ale nie chcąc sprawiać wrażenia obojętnych na

powitania, obie strony nagle zaczynają przejawiać zainteresowanie innymi szczegółami

lotniskowej scenerii. Przybyły przygląda się krajobrazowi wokół lotniska albo też

przemieszcza bagaż ręczny, który nagle stał się niewygodny i w tajemniczy sposób wysuwa

mu się z ręki. Witający ze swojej strony zaczynają wymieniać uwagi o wyglądzie przybyłego.

Następnie, gdy ten podchodzi bliżej i można już wyraźniej dostrzec rysy jego twarzy, obie

strony zaczynają energicznie machać rękami i znów się uśmiechają, dopóki przybyli nie

znikną w budynku poniżej. Pół godziny później, po zakończeniu odprawy celnej, następuje

pierwszy kontakt fizyczny – uściski dłoni, przytulanie, poklepywanie, obejmowanie i

całowanie.

Jest to scenariusz podstawowy. Ma on oczywiście wiele wariantów, z których jeden

okazał się dla mnie niezwykle odkrywczy. Pewien mężczyzna wracał na łono rodziny po

długim pobycie za granicą. Gdy tylko wyszedł z samolotu, zarówno on jak witająca go

rodzina wpadli w trans wymachiwania rękami na różne sposoby. Gdy doszedł do budynku i

wyraźnie zobaczył nad sobą rysy ich twarzy, poczuł, że konwencjonalne machanie rękami nie

może sprostać jego potrzebom emocjonalnym. Ze łzami w oczach i z ustami ułożonymi w nie

wyartykułowane wyrazy miłości, musiał zrobić coś, co lepiej wyraziłoby jego niezwykle silne

uczucie radości z powrotu do bliskich. Wtedy zauważyłem zmianę w ruchach jego ręki.

Zwykłe machanie zamieniło się w doskonałe naśladownictwo gwałtownego poklepywania po

background image

plecach. Podczas gdy dotąd jego ramię unosiło się ku górze, teraz skierowało się ku rodzinie,

dzięki czemu – jakby krótsze – mniej rzucało się w oczy. Ręka zginała się na boki i

wykonywała w powietrzu energiczne, gwałtowne klepnięcia. Jego uczucia były tak silne, że

pod wpływem gorączki chwili odpadły wszystkie wtórne, skonwencjonalizowane

modyfikacje prawdziwego obejmowania i poklepywania, które, jako bardziej rzucające się w

oczy, poprawiają działanie sygnałów na odległość, i w pełni doszły do głosu autentyczne

zachowania pierwotne.

Intensywność uczuć towarzyszących temu spotkaniu znalazła potwierdzenie w powitaniu

dotykowym, które nastąpiło po przerwie na odprawę celną. Gdy mężczyzna ów wyszedł do

głównej części portu lotniczego, wszystkie czternaście osób witającej go rodziny zaczęło go

tak energicznie obejmować, ściskać, całować i poklepywać, że gdy skończyli, był zupełnie

wykończony, po twarzy płynęły mu łzy, a całe ciało drżało z emocji. W pewnej chwili

kobieta, która wyglądała na jego matkę, do swojego uścisku dodała energiczne ugniatanie

twarzy, chwytając w ręce oba policzki mężczyzny i tarmosząc je, jakby ugniatała ciasto w

kuchni. W tym czasie ręce mężczyzny obejmowały ją aktywnie i poklepywały po plecach.

Jednakże po mniej więcej dziesiątej powtórce tego namiętnego powitania u mężczyzny

pojawiły się oznaki wyczerpania emocjonalnego, znamiennie bowiem ewoluował jego sposób

poklepywania. I tym razem konwencja sygnalizowania załamała się pod wpływem napięcia

emocjonalnego, i znów w całej okazałości ukazały się źródła sformalizowanego wzorca.

Podczas gdy wcześniejsze machanie ręką było nawrotem do niby-poklepywania, teraz

zachowanie mężczyzny cofnęło się o jeszcze jeden etap do właściwego źródła swego

pochodzenia. Powtarzające się poklepywanie ustąpiło miejsca krótkim, powtarzającym się

uściskom. Każde kolejne klepnięcie odpowiadało teraz coraz ściślejszym kontaktom rąk, a

wszystko przerodziło się jakby w serię kurczowych, zacieśniających się i rozluźniających

uścisków. Był to bez wątpienia klasyczny intencjonalny ruch czepiania się, wzorzec

„odziedziczony po przodkach”, ta jedyna forma, z której w procesie specjalizacji sygnałów

wykształciły się wszystkie inne formy: zmodyfikowany sygnał dotykowy w postaci

poklepywania, sygnał dźwiękowy w postaci klaskania, kiedy jedna ręka służy jako obiekt

głośnego klepania, i sygnał wzrokowy, czyli klepanie w powietrzu w postaci machania

uniesioną do góry ręką. Oto jakie są więc odrośle „najprymitywniejszych” przejawów

intymności między ludźmi.

Śledząc różne odmiany tego jednego drobnego przejawu kontaktów międzyludzkich,

próbowałem pokazać, jak można ujrzeć w nowym świetle czynności stare i dobrze znane.

Silna elementarna potrzeba wzajemnego kontaktu cielesnego, jaka tkwi w nas, ludziach

dorosłych – jak się przekonaliśmy – rzadko jest wyrażana w pełni. Pojawia się natomiast w

formach fragmentarycznych, zmodyfikowanych i zamaskowanych, jako znaki, gesty i

sygnały, które codziennie wzajemnie sobie przekazujemy. Prawdziwe znaczenie różnych

czynności często bywa przed nami ukryte i by je w pełni zrozumieć, musimy je prześledzić aż

background image

do źródeł. W przykładach, które właśnie opisałem, elementarne kontakty-czynności

zamieniają się często w mniej bezpośrednie kontakty na odległość. Nadal jednak istnieje też

wiele sposobów wchodzenia we wzajemny rzeczywisty kontakt cielesny, i ciekawe będzie

przekonać się, jakie formy mogą one przybierać. Zacznijmy ten przegląd od objęcia

podstawowego. U osób dorosłych publicznie nie pojawia się ono obecnie zbyt często, ale

czasem można je jeszcze zaobserwować. Warto zbadać sytuacje, w których do niego

dochodzi.

Pełne objęcie. Gdybyśmy poddali dokładnym obserwacjom możliwie dużą liczbę

demonstracji tego zjawiska, okazałoby się, że u dorosłych czynność tę można podzielić na

trzy wyraźnie odróżniające się kategorie. Zgodnie z oczekiwaniami najliczniejszą kategorię

stanowią miłosne kontakty kochanków. Należy do niej około dwóch trzecich wszystkich

przykładów publicznego obejmowania się. Pozostałą jedną trzecią można podzielić na dwa

rodzaje, które nazwiemy „spotkania rodzinne” i „triumf sportowca”.

Młodzi kochankowie stosują pełne objęcie nie tylko podczas spotkań i rozstań, lecz

często także gdy przebywają ze sobą. Wśród starszych par, małżeńskich, pełne objęcie się w

miejscach publicznych widuje się rzadziej, chyba że jedno z partnerów wyjeżdża na jakiś czas

lub też wraca po co najmniej kilkudniowej nieobecności. W innych sytuacjach, jeśli objęcie

się zdarza, w miejscu publicznym będzie ono miało charakter tylko dość delikatnego

zdawkowego kontaktu.

Namiętne obejmowanie się jeszcze rzadziej zdarza się między dorosłymi krewnymi,

takimi jak bracia i siostry czy rodzice i ich dorosłe dzieci. Ze znaczną pewnością można

jednak przewidzieć, iż pojawia się ono w jakichś tragicznych okolicznościach, w których

szczęśliwie ocalał ktoś z krewnych. Gdy ktoś został porwany, uprowadzony, pojmany czy

uwięziony przez jakieś siły natury, zapewne po szczęśliwym zakończeniu incydentu nastąpi

„spotkanie rodzinne” z udziałem pełnego obejmowania się w jego najintensywniejszej wersji.

W takich okolicznościach czynność ta może się nawet przenieść na bliskich przyjaciół obojga

płci, z którymi kiedy indziej wymienia się tylko uściski dłoni lub pocałunki w policzek.

Ładunek emocji jest wówczas tak wielki, że namiętne obejmowanie się dwóch mężczyzn czy

dwu kobiet, albo też kolegi i koleżanki, nie stanowi przekroczenia seksualnych tabu. Przy

niższym poziomie emocji powstałby pewien problem, ale w najbardziej dramatycznych

chwilach zapomina się o tabu. W naszej kulturze dopuszczalne jest obejmowanie się i

całowanie dwóch mężczyzn w chwilach triumfu, ulgi czy rozpaczy, ale w innych, mniej

dramatycznych sytuacjach nawet jakiś jeden element obejmowania się, taki jak trzymanie się

za ręce czy przytulenie policzka do policzka, natychmiast skojarzy się z homoseksualizmem.

Jest to różnica znamienna i domaga się wyjaśnienia. Mówi nam ona coś o sposobie, w

jaki podstawowe kontakty cielesne ulegają fragmentacji i formalizacji. Przede wszystkim

pełne objęcie jest naturalne między rodzicami a niemowlęciem i, co za tym idzie, chociaż

obserwujemy je rzadziej, także między rodzicami a starszym już dzieckiem. U dorosłych

background image

typowe jest między kochankami i osobami obcującymi ze sobą płciowo. Dlatego inni dorośli,

odczuwając z różnych powodów potrzebę wzajemnego objęcia się, muszą jakoś wyraźnie dać

do zrozumienia, że w kontakcie tym nie ma elementu seksualnego. Służy temu zazwyczaj

jakiś sformalizowany fragment pełnego obejmowania się, fragment, który zgodnie z przyjętą

konwencją nie jest nacechowany seksualnie. Na przykład mężczyzna może położyć rękę na

ramieniu innego mężczyzny, nie narażając się na żadne fałszywe interpretacje seksualne ani

ze strony danej osoby, ani ze strony otoczenia. Gdyby jednak chodziło o jakieś inne proste

fragmenty, takie jak całowanie mężczyzny w ucho, natychmiast przypisano by temu

konotacje seksualne.

Co innego gdy widzi się dwóch mężczyzn obejmujących się, ściskających i całujących w

chwilach triumfu, nieszczęścia lub podczas spotkania rodzinnego. Wyklucza się treści

seksualne takiego zachowania, gdyż postrzega się je nie jako reakcję sformalizowaną, lecz

autentyczną. Otoczenie uznaje, że w tej sytuacji konwencja ustępuje przed silnymi emocjami.

Świadkowie wyczuwają intuicyjnie, że obserwują właśnie powrót do pierwotnych

preseksualnych objęć z okresu niemowlęctwa, pozbawionych wszystkich późniejszych

stylizacji okresu dorosłości, i dlatego akceptują taki kontakt jako zupełnie naturalny. W

gruncie rzeczy gdyby dwóch dorosłych homoseksualistów chciało nawiązać kontakt cielesny

na widoku publicznym, nie wywołując zwykłych w takich sytuacjach wrogich reakcji lub

zaciekawienia, powinni oni raczej z zapałem rzucić się sobie w ramiona, niż obdarzać się

delikatnymi pocałunkami.

Badanie różnych sformalizowanych fragmentów objęcia podstawowego powinno nam

unaocznić, jak za sprawą konwencji zostały one poszufladkowane na różne kategorie, przez

co każda z nich sygnalizuje obecnie coś bardzo szczególnego, co jest charakterystyczne dla

związku między osobami nawiązującymi kontakt.

Zanim jednak się tym zajmiemy, musimy wspomnieć o trzeciej kategorii pełnego objęcia,

a mianowicie o „triumfie sportowca”. Zwyczaj obejmowania się mężczyzn po jakimś

tragicznym wydarzeniu istnieje od bardzo dawna, ale namiętne uściski piłkarzy po zdobyciu

gola są czymś stosunkowo nowym. Jak doszło do tego, że tego rodzaju sytuacja nagle urosła

do rangi ważnego doświadczenia emocjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy

sięgnąć dużo dalej niż na boisko piłkarskie. Ściślej biorąc, musimy cofnąć się w czasie o

wiele setek lat.

Dwa tysiące lat temu, gdy świat był mniej zatłoczony, a stosunki między poszczególnymi

członkami danej społeczności były wyraźniej określone, pełne obejmowanie się występowało

dużo częściej jako zwykła forma powitania między równymi sobie. Objęcie z towarzyszącym

mu pocałunkiem występowało zarówno wzajemnie wśród mężczyzn jak wśród kobiet, a także

między mężczyznami i kobietami nie związanymi uczuciem miłości. W starożytnej Persji do

zwyczaju należało nawet wzajemne całowanie się w usta równych sobie mężczyzn, przy

czym pocałunek w policzek był zarezerwowany dla osób o nieco niższej randze społecznej.

background image

Gdzie indziej jednak taki pocałunek stosowano między mężczyznami równymi sobie.

Sytuacja ta trwała przez wiele wieków i istniała jeszcze w średniowiecznej Anglii, gdzie

waleczni rycerze wzajemnie obejmowali się i całowali w chwilach, w których ich współcześni

następcy skinęliby tylko głową i uścisnęli wyciągniętą dłoń.

Pod koniec siedemnastego wieku sytuacja w Anglii zaczęła się zmieniać, a nie

zabarwione seksualnie obejmowanie się poczęło gwałtownie zanikać. Początkowo w

miastach, ale z wolna rozprzestrzeniło się na wieś, o czym dowiadujemy się z komedii

Congreve’a Światowe sposoby, z której pochodzi następująca kwestia: „Zda ci się pewnie, żeś

na wsi, gdzie braciszkowie, wydałe niezgrabiasze, ślinią się i całują, gdy się zdybią, i klepią

się po ramieniu, jak wachmistrz, gdy w areszt bierze. To iście u nas nie w modzie, miły panie

bracie”.

Życie towarzysko-społeczne w dużych miastach toczyło się w coraz większym

zagęszczeniu, stosunki międzyludzkie stawały się coraz bardziej skomplikowane i coraz

mniej uporządkowane, a wiek dziewiętnasty przyniósł pogłębienie tych tendencji. Wtedy to

starannie wypracowane ukłony i dygi, które przetrwały cały wiek osiemnasty, wyszły z

codziennego użycia i zaczęto je stosować tylko przy bardzo oficjalnych okazjach. W

pierwszym czy drugim dziesięcioleciu dziewiętnastego wieku pojawił się ów gest

symbolizujący kontakt cielesny, jakim jest uścisk dłoni, który przetrwał do dziś dnia.

Podobne tendencje, choć w różnym nasileniu, występowały coraz powszechniej.

Mieszkańcy krajów romańskich ograniczali bezpośrednie kontakty cielesne w dużo

mniejszym stopniu niż Brytyjczycy, i nawet w dwudziestym wieku dużo łatwiej akceptuje się

tam przyjacielskie uściski między dorosłymi mężczyznami. Tak jest do dziś i właśnie w

związku z tym zajmiemy się teraz zjawiskiem „uścisku piłkarskiego”. Futbol, czyli piłka

nożna, powstał w Wielkiej Brytanii i w dwudziestym wieku szybko rozprzestrzenił się po

całym świecie. W krajach romańskich zyskał on szczególną popularność i już wkrótce zaczęto

rozgrywać mecze międzynarodowe, którym towarzyszą wielkie emocje. Gdy drużyny z tych

krajów gościły w Anglii, namiętne uściski graczy po każdym strzelonym golu początkowo

spotykały się tam ze zdumieniem i drwinami, ale wszystko to wkrótce się zmieniło za sprawą

doskonałej ich gry. Z upływem lat „dobra robota, stary”, wypowiadane przez Brytyjczyków

do zdobywcy bramki, zaczęło wydawać się zbyt oschłe. Poklepywanie po plecach zostało

zastąpione delikatnymi uściskami, które z kolei przemieniły się w serdeczne obejmowanie się,

aż doszło do tego, że dzisiejsi kibice nie dziwią się już, widząc, jak zdobywca bramki

dosłownie niknie pod stertą ciał kolegów napierających na niego ze wszystkich stron i

gratulujących mu.

W tym jedynym szczególnym wątku zatoczyliśmy więc pełne koło – wróciliśmy do

czasów średniowiecznych rycerzy i ich dawno minionego świata. Nie wiadomo jeszcze, czy

ta tendencja rozszerzy się też na inne dziedziny. Niewykluczone, że tak się stanie, ale trzeba

tu pamiętać o pewnym ograniczeniu. Obejmowanie się piłkarzy na boisku nie ma w sobie

background image

żadnego pierwiastka seksualnego. Gracze występują w ściśle określonych rolach, a ich

fizyczna męskość znajduje dobitny wyraz w brutalności gry. Zupełnie czym innym byłyby

sytuacje społeczno-towarzyskie, w których role zdefiniowane są mniej ściśle. Znaczące

wyjątki mogą występować jedynie w tych dziedzinach, w których wyrażanie silnych emocji

jest elementem składowym funkcji zawodowej, czego przykładem jest aktorstwo. Jeśli

wydaje nam się, że zwyczaje aktorów w tym względzie cechuje pewna przesada, musimy

pamiętać, po pierwsze, że ludzi tych specjalnie szkolono w swobodnym wyrażaniu uczuć, po

drugie, że działają oni w warunkach silnego napięcia emocjonalnego związanego z rodzajem

wykonywanej pracy, i po trzecie, że zawód ich jest wyjątkowo niepewny. Dlatego sposób

bycia aktorów może być rozumiany jako forma wzajemnego wsparcia.

Od pełnego objęcia przejdźmy teraz do mniej intensywnych form ekspresji. Dotychczas

mówiliśmy o maksymalnym objęciu frontalnym, w którym dwoje partnerów przyciska się do

siebie, stykając się przy tym głowami i otaczając wzajemnie ramionami. Gdy czynność tę

wykonuje się z mniejszą intensywnością, możemy zazwyczaj zaobserwować trzy istotne

zmiany. Ciała stykają się bokami, a nie twarzą w twarz, tylko jedno ramię obejmuje ciało

partnera, a głowy nie stykają się ze sobą, lecz są raczej odchylone. Moje obserwacje

dowiodły, że w zachowaniach osób dorosłych, w miejscach publicznych takie częściowe

objęcie występuje sześciokrotnie częściej niż pełne objęcie.

Objęcie barku. Najczęściej występującą formą częściowego objęcia jest objęcie barku –

jedna osoba otacza ramieniem drugą, kładąc przy tym rękę na jej bardziej odległym ramieniu.

Ta forma występuje dwa razy częściej niż inne formy objęcia częściowego.

Podstawowa różnica między tą formą objęcia a pełnym objęciem frontalnym polega na

tym, że zachowanie to jest domeną mężczyzn. Podczas gdy pełne objęcie stosowane było

równie często przez mężczyzn i przez kobiety, objęcie barku występuje u mężczyzn

pięciokrotnie częściej niż u kobiet. Przyczyna jest prosta: mężczyźni są wyżsi od kobiet,

kobiety patrzą na ogół na mężczyzn z dołu, niezależnie od ich wzajemnych stosunków w

innych płaszczyznach. Skutkiem tej różnicy anatomicznej jest to, że niektóre kontakty

cielesne łatwiej przychodzą mężczyznom niż kobietom, a jednym z nich jest właśnie objęcie

barku.

Okoliczność ta sprawia, że objęcie barku ma szczególny walor. Gdy zdarza się między

mężczyzną i kobietą, prawie zawsze obejmującym jest mężczyzna, co oznacza, że

zachowanie takie nie jest oznaką zniewieściałości. To z kolei oznacza, że mogą je też

stosować w nieformalnych sytuacjach zaprzyjaźnieni ze sobą mężczyźni, i nie nadaje to ich

kontaktowi odcienia seksualnego. Istotnie około jednej czwartej wszystkich objęć barku

zachodzi między mężczyznami, i jest to jedyna forma obejmowania się, która powszechnie

występuje w relacjach czysto męskich. W porównaniu z pełnym objęciem frontalnym różnica

ta jest uderzająca. To pierwsze zdarza się między mężczyznami na ogół tylko w chwilach

bardzo dramatycznych lub w chwilach szczególnego natężenia emocji, podczas gdy objęcie

background image

barku nie jest związane z tak silnymi napięciami i jest częste wśród kolegów z drużyny,

„starych przyjaciół” czy „kumpli”.

Ta formuła „bezpiecznej męskości” nie ma zastosowania do innych rodzajów objęcia

częściowego, takich jak objęcie w talii. Ponieważ gest ten jest łatwiejszy do wykonania dla

przedstawicieli obu płci, a polega na umieszczeniu ręki w okolicy bliższej genitaliów, rzadko

kiedy występuje on między mężczyznami.

Po objęciach częściowych kolej na objęcia fragmentaryczne – jeszcze mniejsze ułamki

pełnego aktu objęcia. Tu widzimy podobne różnice. Niektóre objęcia fragmentaryczne nie

mają wydźwięku seksualnego i bez skrępowania są stosowane między mężczyznami, inne

zachowują swoje zabarwienie seksualne i są zazwyczaj zarezerwowane dla kochanków.

Ręka na ramieniu. Pospolitym gestem jest położenie jednej ręki na ramieniu partnera, co

nie stanowi żadnej formy rzeczywistego objęcia. Jest to proste zredukowanie objęcia barków

i, jak można się spodziewać, stosuje się je w podobnych okolicznościach. Ponieważ jest ono

nieco mniej intymne, tym częściej występuje między mężczyznami. I tak na cztery objęcia

barku tylko jedno zachodziło między mężczyznami, a w geście „ręka na ramieniu” jedno na

trzy.

Wzajemne wzięcie się pod rękę. Obserwując dalszy proces podziału aktu objęcia na

poszczególne elementy, dochodzimy do gestu wzajemnego wzięcia się pod rękę. I tu

zauważamy zastanawiającą zmianę: gest ten w coraz mniejszym zakresie występuje między

mężczyznami, co wyraża proporcja jeden na dwanaście. Musimy sobie zadać pytanie,

dlaczego ta jeszcze mniej intymna postać kontaktu cielesnego rzadziej zachodzi między

mężczyznami niż między mężczyznami a kobietami. Dzieje się tak dlatego, że jest to

zachowanie specyficznie kobiece. Gdy zdarza się między mężczyznami a kobietami, pięć razy

częściej stroną trzymającą pod rękę jest kobieta. Odwrotne proporcje stwierdziliśmy,

obserwując gest obejmowania barku. Oznacza to, że gest trzymania się pod rękę między

przedstawicielami tej samej płci jest uważany za objaw zniewieściałości. Na tej podstawie

można wnosić, że gest ten występujący między przyjaciółmi tej samej płci będzie częstszy

między kobietami niż między mężczyznami. Obserwacje to potwierdzają.

Analizując sytuację, kiedy jeden mężczyzna bierze pod rękę drugiego, stwierdzamy, że

zachowanie to właściwe jest dwóm kategoriom osób: pochodzącym z kręgu kultury

romańskiej i starszym. W krajach romańskich mężczyźni stosują to często, gdyż panuje tam

większa swoboda w sferze kontaktów cielesnych, a starsi – gdyż z jednej strony mają już za

sobą okres aktywności seksualnej, a z drugiej – poszukują wsparcia.

Ręka za rękę. Posuwając się dalej w kierunku od pełnego objęcia, przez objęcie barku,

położenie ręki na ramieniu i wzięcie się pod ręce, dochodzimy do trzymania się za ręce

(czego nie należy mylić z uściskiem dłoni, który zostanie omówiony później). Chociaż jest to

bardziej odległa forma kontaktu niż poprzednie trzy, gdyż ciała uczestniczących w nim osób

są zwykle oddzielone od siebie, ma on jednak coś wspólnego z pełnym objęciem, co odróżnia

background image

go od poprzednich trzech form kontaktu. Jest to działanie wzajemne. Jeśli położę ci rękę na

barku, ty możesz nic nie robić, ale jeśli trzymam twoją rękę, to ty trzymasz moją. Ponieważ

gest ten występuje często między mężczyzną a kobietą i ponieważ wymaga uczestnictwa

obojga, nie ma on charakteru zachowania specyficznie męskiego ani kobiecego, lecz raczej

heteroseksualnego. Z tej racji staje się w istocie pomniejszoną wersją pełnego objęcia.

Dlatego nie można się dziwić, że rzadko uciekają się do niego dwaj dorośli mężczyźni.

Nie zawsze tak było. W czasach, gdy między mężczyznami występowało pełne

obejmowanie się, mogli oni także trzymać się za ręce, co było wyrazem nienacechowanej

seksualnie przyjaźni. Jako jeden z przykładów może tu służyć spotkanie dwóch

średniowiecznych monarchów. Zgodnie z ówczesnym zapisem „Gdy król Francji prowadził

do swojego namiotu króla Anglii, wzięli się obaj za ręce, a za nimi szli czterej książęta, także

trzymając się za ręce”. Wkrótce zwyczaj ten zaniknął i „prowadzenie się za rękę” stało się

zwyczajem par damsko-męskich. W dzisiejszych czasach czynność ta uległa modyfikacji. W

sytuacjach oficjalnych, gdy mężczyzna towarzyszy kobiecie, wprowadzając ją na salę

bankietową lub prowadząc ją wzdłuż kościelnej nawy, zamieniła się w trzymanie pod rękę. W

sytuacjach mniej oficjalnych występuje jako typowe trzymanie się za ręce, czyli wzajemne

obejmowanie dłoni. W sytuacjach większej intymności zdarza się połączenie obu tych

czynności.

Mimo tej ogólnej prawidłowości istnieją pewne sytuacje specjalne, w których

współcześni mężczyźni trzymają się jednak za ręce. Przykładem jest splatanie wielu rąk

podczas grupowych produkcji artystycznych pieśń lub kłanianie się w odpowiedzi na oklaski

publiczności. Ale nawet wtedy istnieje tendencja do przemiennego ustawiania się kobiet i

mężczyzn; w braku równowagi liczebnej albo gdy takie ustawienie sprawia zbyt wiele

zamieszania, możliwe jest trzymanie się za ręce z osobami tej samej płci. Grupa to wszak coś

innego niż para – już sam jej rozmiar wyklucza wszelkie podteksty seksualne.

Inna, bardzo wystylizowana wersja trzymania się mężczyzn za ręce polega na ujęciu

cudzej ręki i uniesieniu jej wysoko do góry na znak zwycięstwa. Chociaż ma to swoje źródła

w dziedzinie boksu, obecnie chyba nawet częściej można się z tym spotkać u polityków płci

męskiej, którzy zdają się wyobrażać sobie, że ręce ich zwycięskich towarzyszy wyposażone

są w rękawice bokserskie. Trzymanie się za ręce jest w tym kontekście dopuszczalne ze

względu na pierwotnie agresywny charakter uniesionego ramienia. Zanim nastąpiło

upiększenie tego gestu w postaci trzymania się za ręce, uniesione w górę pięści zwycięskiego

boksera sygnalizowały niewątpliwie, że jest on w stanie walczyć dalej, gdy jego przeciwnik

nie był już do tego zdolny. Jest to „zastygły” ruch intencjonalny ciosu znad głowy. Ten sam

gest został zaadoptowany przez współczesnych komunistów jako gest pozdrowienia. Badania

nad zachowaniem małych dzieci podczas bójek wykazały, że ta forma uderzania, czyli

uderzenie z góry, jest dla naszego gatunku formą podstawową i nie wymaga uczenia się.

Ciekawe, że współczesny bokser wciąż stosuje ten ruch intencjonalny jako gest zwycięstwa,

background image

chociaż podczas prawdziwej walki już tego nie stosuje, posługując się bardzo

wystylizowanymi i „nienaturalnymi” ciosami frontalnymi. Fascynujące jest też to, że podczas

mniej sformalizowanych walk, jakimi są na przykład rozruchy uliczne, zarówno ich

uczestnicy jak policjanci zwykle uciekają się do bardziej prymitywnej formy ciosów znad

głowy.

Wracając teraz do kwestii trzymania się za ręce przez mężczyzn w miejscach

publicznych, odnotujmy pewien specjalny kontekst, w którym to zachowanie występuje. Mam

tu na myśli księży, zwłaszcza hierarchów Kościoła katolickiego. Często widuje się na

przykład papieża trzymającego za ręce wiernych obojga płci i wyjątek ten stanowi dobrą

ilustrację szczególnych praw znanej osobistości, której zachowanie może odbiegać od

konwencji. Papieski image jest tak całkowicie nieseksualny, że papież może przejawiać wiele

fragmentarycznych gestów intymności w stosunku do zupełnie nieznanych osób, gestów, o

których zwykły człowiek nie mógłby nawet pomyśleć. Któż inny mógłby na przykład

wyciągnąć ręce i objąć nimi policzki pięknej dziewczyny, nie budząc żadnych skojarzeń

seksualnych? Papież może istotnie zachowywać się jak jakiś „ojciec święty”, którym to

mianem jest obdarzany, i bez skrępowania nawiązywać intymne kontakty cielesne z

dorosłymi obcymi ludźmi, jak robiłby to prawdziwy ojciec ze swoimi prawdziwymi dziećmi.

Przyjmując rolę superojca, papież może odrzucić obowiązujące innych ludzi ograniczenia w

sferze kontaktów cielesnych i powrócić do bardziej naturalnych, pierwotnych przejawów

intymności, typowych dla wczesnej fazy relacji rodzice-dziecko. Jeśli nawet wydaje się, że

podlega on większym zahamowaniom w stosunku do wiernych niż prawdziwy ojciec i jego

dzieci, nie jest to spowodowane względami seksualnymi, które ograniczają nas wszystkich,

lecz raczej faktem, że mając przed sobą rodzinę składająca się z pięciuset milionów dzieci,

jest zmuszony oszczędniej szafować swoimi siłami.

Do tej chwili podróżowaliśmy jak gdyby, poruszając się w kierunku od pełnego objęcia,

przez barki, wzdłuż ramienia aż do dłoni, gdzie zakończyliśmy naszą podróż. Teraz pora

przyjrzeć się, jak inne części ciała wchodzą we wzajemny kontakt podczas pełnego objęcia, i

przekonać się, czy one także uczestniczą we fragmentarycznych gestach bliskości cielesnej,

obecnych w codziennych relacjach między ludźmi.

Łatwo zrozumieć, dlaczego wzajemne przyciskanie się torsami i nogami podczas pełnego

objęcia frontalnego nie generuje, jak się wydaje, zbyt wielu takich gestów. Wzajemne

dotykanie się w takie miejsca na widoku publicznym oznaczałoby nadmierne zbliżanie się do

zakazanych okolic płciowych. Istnieje jednak jeszcze jedna ważna strefa kontaktowa

uczestnicząca w pełnym objęciu, a jest nią głowa. Przy intensywnym obejmowaniu się głowy

stykają bokami, a jednocześnie są obiektem pieszczot rąk lub też bywają dotykane ustami. Z

tych czynności wyodrębniły się trzy ważne elementy bliskości cielesnej, które występują w

codziennych relacjach między ludźmi: kontakt głowa-głowa, kontakt ręka-głowa i pocałunek.

background image

Głowa. Dotykanie ręką głowy partnera i wzajemne stykanie się głowami, a zwłaszcza to

pierwsze jest specjalnością młodych kochanków. U kochanków w młodym wieku kontakty

ręka-głowa są czterokrotnie częstsze niż u starszych par małżeńskich, a kontakty głowa-głowa

dwukrotnie częstsze, a jedne i drugie stoją w sprzeczności z takimi przejawami intymności

jak objęcie barku, które jest powszechniejsze wśród par w starszym wieku.

Mężczyźni między sobą rzadko praktykują kontakt głowami. Gdy mężczyźni „zbliżają się

do siebie głowami”, służy to poufnej konwersacji, a nie manifestuje prawdziwej intymności

cielesnej. Gdy mężczyzna dotyka ręką głowy innego mężczyzny, może to robić z trzech

szczególnych powodów: aby udzielić pierwszej pomocy, aby udzielić błogosławieństwa, aby

zaatakować. Gdy mężczyzna (lub kobieta) styka się z ofiarą wypadku, podlega silnemu

oddziaływaniu sygnałów wysyłanych przez bezradnego rannego, podobnych do sygnałów

wysyłanych przez małe dziecko. Dlatego na przykład zdjęcia ofiar zamachów prawie zawsze

pokazują kogoś tulącego w rękach głowę ofiary. Z medycznego punktu widzenia jest to

postępowanie wątpliwe, ale nie ma tu miejsca na medyczną logikę. Nie jest to profesjonalny

akt pomocy osoby wyszkolonej, lecz reakcja bardziej fundamentalna, mająca związek z

elementarną opieką, jaką roztaczają rodzice nad bezradnym dzieckiem. Osoba, która nie ma

odpowiedniego wyszkolenia, przed udzieleniem pierwszej pomocy nie jest w stanie

zastanowić się i dokonać przemyślanej analizy obrażeń, jakie odniosła ofiara. Próbuje

natomiast, wyciągnąwszy ręce, dotknąć ofiary lub unieść ją – co jest elementarnym gestem

pociechy – nie biorąc pod uwagę dodatkowych szkód, jakie może to wyrządzić. Zbyt przykro

stać obok i kalkulować chłodno, jakie kroki należy podjąć. Przemożna jest chęć

pocieszającego kontaktu cielesnego, ale trzeba pamiętać, że czasami może on mieć fatalne

skutki. Jako mały chłopiec, nieświadom tego, co się dzieje, widziałem kiedyś, jak pewien

człowiek został w ten sposób pozbawiony życia. Rannego w wypadku śpieszący mu z

pomocą ludzie podnieśli i obejmując delikatnie ramionami, umieścili w samochodzie, chcąc

go zawieźć do szpitala. Ten akt miłości zabił go, gdyż na skutek ruchu złamane żebra przebiły

płuca. Gdyby „bezlitośnie” zostawiono go na miejscu wypadku do czasu przybycia pomocy z

noszami – może by przeżył. Popęd do nawiązywania kontaktów cielesnych w chwilach

tragedii jest więc bardzo silny i dotyczy zarówno mężczyzn jak kobiet, gdyż w nieszczęściu

płeć się nie liczy.

Udzielanie błogosławieństwa przez księdza, na przykład położenie przez biskupa rąk na

głowie podczas wyświęcania lub podczas bierzmowania, jest również pozbawione elementów

seksualnych. Mamy tu znów kopiowanie pierwotnej relacji rodzic-dziecko.

Atak ręką ze strony jednego mężczyzny wymierzony w głowę innego mężczyzny sam w

sobie nie wymaga komentarza, ale może być źródłem intymności między mężczyznami. Gdy

mężczyzna czuje potrzebę, by na znak przyjaźni dotknąć głowy innego mężczyzny, ale

odczuwa zahamowania przed gestem przyjaznej pieszczoty, może zastosować prosty sposób,

jakim jest udawanie agresji. Zamiast pogłaskać go w głowę, co miałoby zbyt wyraźny

background image

wydźwięk seksualny, może skierować przeciw niemu „żartobliwy atak”, czyli na przykład

może mu zmierzwić włosy albo ścisnąć za szyję pozorując chwyt. Podobnie jak zabawa w

udawane bicie się pomagała rodzicom kontynuować relacje intymne z dorastającymi dziećmi,

tak wiele elementów udawanego ataku pozwala mężczyznom na gesty intymności z

jednoczesnym zachowaniem męskości.

Pocałunek. W ten sposób dochodzimy do ostatniej z ważnych pochodnych objęcia

podstawowego, a mianowicie do pocałunku, który jest czynnością intrygującą i mającą długą

historię. Jeżeli ktoś sądzi, że pocałunek jest czynnością prostą, niech przez chwilę pomyśli,

jak wiele różnych form może on przybrać, nawet w dzisiejszym, rzekomo wyzwolonym

społeczeństwie. Kochankowie całują się w usta, starego przyjaciela płci przeciwnej całuje się

w policzek, a niemowlę całuje się w główkę. Gdy dziecko skaleczy się w palec, całuje się je

w ten palec, „żeby się zagoił”. W obliczu niebezpieczeństwa całuje się maskotkę „na

szczęście”. Grając na pieniądze w kości, całuje się kostkę przed jej rzuceniem. Będąc drużbą

na ślubie, całuje się pannę młodą. Będąc człowiekiem religijnym, całuje się biskupa w

pierścień na znak szacunku lub też całuje się Biblię, składając przysięgę. Żegnając się z kimś,

kto jest już poza naszym zasięgiem, składa się pocałunek na własnej dłoni i dmuchnięciem

przesyła się go w kierunku żegnanej osoby. O nie, pocałunek wcale nie jest czymś prostym i

aby pojąć jego znaczenie, musimy znowu cofnąć wskazówki zegara.

Najbardziej wrażliwymi miejscami ludzkiego ciała są koniuszki palców, łechtaczka,

koniuszek prącia, język i wargi. Nic więc dziwnego, że wargi tak często biorą udział w

intymnych kontaktach cielesnych. Zaczyna się to od ssania piersi matki, które dostarcza

przyjemności dotykowych jako dodatku do przyjemności płynącej z uzyskania mleka.

Udowodniono to, badając zachowanie niemowląt, które miały nieszczęście urodzić się z wadą

polegającą na zablokowaniu przełyku i dlatego trzeba je było karmić sztucznie.

Zaobserwowano, że podawane im do ssania gumowe sutki działały na niemowlęta kojąco

przestawały one płakać. Ponieważ dzieci te nigdy nie przyjmowały żadnego pożywienia

drogą ustną, przyjemność płynąca z trzymania sutka między wargami nie mogła mieć

związku z uzyskiwaniem mleka, które zwykle towarzyszy takiej czynności. Musi tu więc

chodzić o kontakt jako taki. Podobnie też dotykanie ustami czegoś miękkiego stanowi ważny,

elementarny, samoistny przejaw intymności.

W miarę jak dziecko rośnie i rozwija swoje kontakty z matką typu głowa-głowa, w

których czuje na skórze przyciśnięte usta matki, a własnymi ustami czuje jej skórę – jak łatwo

zauważyć – te wczesne kontakty ustne przekształcają się w silnie oddziałującą czynność

przyjaznego powitania. Podczas aktu obejmowania w dzieciństwie usta zwykle dotykają

policzka matki lub bocznej części jej głowy. Jak już wspominałem, w dawnych czasach, gdy

między dorosłymi obojga płci pełne objęcie występowało znacznie częściej, pocałunek w

policzek był zwykłą formą kontaktu z udziałem ust między równymi sobie. Był to w jakimś

sensie pierwotny pocałunek powitalny przejęty z niewielkimi modyfikacjami wprost z okresu

background image

dzieciństwa, który przetrwał przez wiele wieków aż do czasów współczesnych. W naszej

kulturze zaprzyjaźnieni ze sobą ludzie, mężczyźni i kobiety, a także krewni wciąż wymieniają

takie pocałunki podczas powitań i pożegnań i czynność ta nie ma w sobie żadnych implikacji

seksualnych. To samo można powiedzieć o dorosłych kobietach całujących inne dorosłe

kobiety. Wśród dorosłych mężczyzn sytuacja różni się dość znacznie w różnych krajach,

bowiem na przykład Francja nie odeszła tak daleko od pradawnego obyczaju jak Anglia.

Całowanie się wprost w usta poszło inną drogą. W różnych czasach i miejscach

stosowano je do pewnego stopnia jako pozbawione znamion seksu powitanie między bliskimi

przyjaciółmi, ale takie połączenie ze sobą dwóch otworów w ciele bywa zazwyczaj

postrzegane jako przejaw nadmiernej intymności nawet między bliskimi przyjaciółmi, i

ogólnie mówiąc, zaczęło się coraz bardziej ograniczać do kontaktów między kochankami i

małżonkami.

Ponieważ kobiece piersi stanowią sygnał seksualny, a zarazem są organem karmienia,

całowanie przez mężczyznę kobiecych piersi również stało się w tym kontekście czynnością

całkowicie seksualną, mimo swojego podobieństwa do elementarnej czynności ssania piersi w

niemowlęctwie. Nie trzeba dodawać, że całowanie w narządy płciowe także jest czynnością

wyłącznie seksualną, jak też w istocie całowanie wielu innych części ciała, a zwłaszcza torsu,

ud i uszu. Jednakże niektóre szczególne części ciała zostały formalnie wyodrębnione dla

celów specjalnego rodzaju całowania nieseksualnego – które można by określić jako

pocałunek poddaństwa i pocałunek szacunku. Różnią się one zdecydowanie zarówno od

pocałunku przyjaźni jak od pocałunku seksualnego; aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się,

jaki widok przedstawia sobą osobnik poddany w oczach osoby dominującej.

Z badań nad zachowaniem zwierząt dobrze wiadomo, że jednym ze sposobów na

łagodzenie agresji zwierzęcia dominującego jest nadanie sobie wyglądu czegoś mniejszego, a

przez to mniej mu zagrażającego. Gdy czuje się ono mniej zagrożone przez nas, postrzega nas

jako mniejsze wyzwanie dla jego nadrzędności i tym samym nie czuje się zmuszone do

podjęcia przeciw nam jakiejś akcji. Po prostu będzie nas ignorowało, jako że znajdujemy się

poniżej niego, zarówno w przenośni jak i dosłownie, a przecież jeśli jesteśmy akurat

zwierzęciem słabszym, o to nam właśnie chodzi (przynajmniej w danej chwili). I dlatego u

licznych gatunków zwierząt można zaobserwować pozy łagodzące, takie jak: najrozmaitsze

rodzaje płaszczenia się, kulenia, czołgania, garbienia się oraz spuszczania oczu i głowy.

Podobnie jest u człowieka. Gdy nie istnieją żadne nakazy formalne, reakcja przybiera

zwierzęcą formę płaszczenia się nisko przy ziemi, ale w wielu sytuacjach reakcja człowieka o

niższej kondycji przybrała formy wysoce wystylizowane, a owe stylizacje różnią się znacznie

w zależności od miejsca i czasu. Nie znaczy to jednak, że nie mogą one podlegać analizie

biologicznej – wszystkie, bez żadnych wyjątków, mają wszak w sobie pewne podstawowe

cechy, które w oczywisty sposób ujawniają ich związek z sygnalizującym uległość

zachowaniem u innych gatunków zwierząt.

background image

Najskrajniejszą formą poddańczego poniżenia ciała spotykaną u człowieka jest leżenie z

twarzą do ziemi. Wyjąwszy pochówek w ziemi, nie można już przyjąć pozycji niższej. Ale

osoba dominująca może jeszcze wzmocnić efekt poniżenia, co zresztą często robi,

przyglądając się podległemu z wysokości jakiegoś podestu lub tronu. Ten akt całkowitej

służalczości był powszechnie i szeroko stosowany w starożytnych królestwach – wykonywali

go jeńcy wobec swych zdobywców, niewolnicy wobec właścicieli i służący wobec panów.

Między takim aktem a pozycją w pełni wyprostowaną istnieje cała gama sformalizowanych

sposobów wyrażania podległości. Przyjrzyjmy się im pokrótce.

Kolejną formą zachowania sygnalizującego podległość, w skali wznoszącej się, jest

wschodni obyczaj zwany „kowtow”, to znaczy taki sposób kłaniania się, że ciało nie znajduje

się w pozycji leżącej, lecz klęczącej, przy czym zgina się, dopóki czoło nie dotknie ziemi.

Następnym etapem jest klęczenie na obu kolanach bez pochylania się. Było ono często

stosowane w starożytności w stosunku do suwerena, ale w czasach przed średniowiecznych

pojawiła się pozycja bardziej uniesiona ku górze, jaką jest przyklęknięcie tylko na jedno

kolano. Mężczyźni otrzymywali wówczas wyraźne polecenie, aby klękanie na oba kolana

zarezerwować wyłącznie dla Boga, któremu należało okazywać nieco więcej szacunku niż

ówczesnym władcom. W czasach współczesnych rzadko zdarza się komuś klękać przed

innym człowiekiem, wyjąwszy pewne uroczystości państwowe z udziałem monarchów, ale

wierni w kościołach do dziś kultywują starożytny zwyczaj klękania na oba kolana, jako że

Bóg, w odróżnieniu od współczesnych władców, zachował swój dominujący status.

Następny etap to dworskie dyganie, które jest w gruncie rzeczy ruchem intencjonalnym

przyklęknięcia na jedno kolano. Podczas tej czynności jedną nogę odsuwa się lekko do tyłu,

jakby mając zamiar dotknąć kolanem ziemi, po czym ugina się oba kolana, nie dotykając

jednak ziemi i nie pochylając ciała do przodu. Aż do czasów Szekspira takie dygnięcia

wykonywali zarówno mężczyźni jak kobiety. Przynajmniej pod tym względem obowiązywała

równość płci. Nie istniał jeszcze wówczas ukłon męski. Z nadejściem dygnięcia

przyklęknięcie na jedno kolano zaczęło zanikać i pozostało w użyciu jedynie w stosunku do

monarchów.

W siedemnastym wieku nastąpiło zróżnicowanie według płci, gdyż mężczyźni zaczęli się

kłaniać w pas, a kobiety pozostały przy dygnięciu. Obie czynności były obniżeniem pozycji

ciała przed osobą dominującą, ale odbywało się to w zupełnie różny sposób. Od tego czasu

sytuacja zasadniczo nie zmieniła się, z tym tylko, że zakres tych zachowań uległ

ograniczeniu. Zamaszysty i skomplikowany ukłon czasów Restauracji zastąpił dużo prostszy i

sztywniejszy ukłon wiktoriański, a dworskie dyganie zredukowało się do zwykłego

pojedynczego dygnięcia. Obecnie kobiety rzadko już wykonują dworskie dyganie, wyjąwszy

uroczystości z udziałem wielkich władców lub monarchów, a mężczyźni, jeśli w ogóle się

kłaniają, najczęściej ograniczają się do pochylenia głowy.

background image

Jedyny wyjątek od tej zasady przetrwał w teatrze, gdzie po zakończeniu widowiska

wykonawcy cofają się często o kilka wieków i demonstrują głębokie ukłony i skomplikowane

dworskie dygania. Spotykamy się tu czasem z ciekawą, zupełnie nową modą: kobiety kłaniają

się głęboko w pas, tak samo jak mężczyźni. Wygląda na to, że ten powrót do równości płci w

akcie poddaństwa jest odzwierciedleniem nowego kierunku, jakim jest zrównanie płci we

wszystkich innych dziedzinach; jeśli tak, to mężczyźni mogą i tak podkreślać swoją

przewagę, gdyż to kobiety przyjęły obyczaj męski, a nie mężczyźni wrócili do

średniowiecznego dygania. Może jednak źródło ukłonów wykonywanych przez aktorki jest

zupełnie inne, nie ma związku z maskulinizacją współczesnej kobiety w naszej kulturze. Być

może ma swoje początki we wczesnych okresach aktorstwa, kiedy to wszyscy aktorzy byli

płci męskiej, a połowa mężczyzn była sfeminizowana, by móc grać role żeńskie. Może

współczesna aktorka, kłaniając się, nawiązuje do tradycji, naśladując swoich poprzedników,

którzy byli męskimi transwestytami. Dopuszczając taką możliwość, uważam to wyjaśnienie

za mniej przekonujące niż to, że kobieta robi to w poczuciu, iż w ten sposób dołącza do

mężczyzn.

Całe to kłanianie się i szuranie nogami składające się na dawniejsze powitania dziś

niemal powszechnie zastąpił daleko bardziej bezpośredni, prosty uścisk dłoni. Nie wymaga on

już żadnego pochylania czy zginania ciała. Witamy się w pozycji wyprostowanej i w ten

sposób pokazujemy, jak daleko odeszliśmy od płaszczenia się i służalczości. Obecnie

wszyscy ludzie nie tylko „rodzą się równi”, ale też pozostają tacy, przynajmniej w akcie

witania się osób dorosłych.

Omówiłem obszernie te formalne aspekty powitań, mimo że aż do etapu uścisku dłoni

same w sobie nie stanowią one przejawów intymności wyrażanej w kontaktach cielesnych.

Dygresja ta była jednak potrzebna, gdyż powitania są ważne w związku z pocałunkiem

wyrażającym szacunek. Stwierdziłem na początku, że w czasach starożytnych ludzie równi

sobie całowali się w policzek, to znaczy na tej samej wysokości, jeśli brać pod uwagę budowę

ciała. Jednak nie do pomyślenia było, by osoba podporządkowana całowała w ten sposób

swojego zwierzchnika. Jeśli trzeba było okazać przyjaźń przez dotknięcie wargami, należało

to wykonać na niższym poziomie, stosownym do poziomu swojej podrzędności. Dla najniżej

podporządkowanych oznaczało to pocałowanie osoby dominującej w stopę. Dla nędznego

jeńca nawet to było zbyt zaszczytne, toteż musiał on całować ziemię w pobliżu buta osoby

dominującej. W dzisiejszych czasach takie zachowania są rzadkością, bowiem władcy nie są

już tym, czym byli dawniej, ale nawet dziś na przykład władca Etiopii może zostać w ten

sposób publicznie uhonorowany przez jednego ze swoich poddanych. Takie wciąż istniejące

wyrażenia jak „zmiatać proch sprzed czyichś stóp” czy „lizać buty” są echem dawnych

upokorzeń.

Osobom nieco wyższej kondycji społecznej pozwalano całować kraj szaty lub kolano

osoby dominującej. Na przykład biskupowi wolno było całować w kolano papieża, ale

background image

zwykły śmiertelnik musiał się zadowolić całowaniem krzyża wyhaftowanego na jego prawym

bucie.

Posuwając się ku górze, dochodzimy do całowania ręki. Takim pocałunkiem obdarzano

wielu dominujących mężczyzn, ale obecnie, wyłączając hierarchów kościelnych,

rezerwujemy go dla wyrażenia szacunku damom, a i to tylko w niektórych krajach i w

niektórych sytuacjach.

Istniały więc cztery miejsca na ludzkim ciele, które, że się tak wyrażę, miały licencję na

nieseksualne pocałunki: policzek – dla wyrażenia życzliwej równości; ręka – dla wyrażenia

głębokiego szacunku; kolano – dla wyrażenia pokornego poddania; i stopa – dla wyrażenia

uniżoności i służalczości. Dotykanie wargami było zawsze takie samo, ale im niższy był

punkt ich przyłożenia, tym niższy wyrażało ono status w stosunku do osoby całowanej.

Pomimo całej pompy i rytualizmu takiego całowania zachowanie to niewiele odbiegało od

sekwencji typowo zwierzęcych póz uspokajających. Gdy pominie się szczegóły

charakterystyczne dla poszczególnych odmian kulturowych i spojrzy się na tę czynność jako

na całość, nawet najbardziej dworskie wzorce zachowania się ludzi zdumiewająco

przypominają wzorce zachowań zwierzęcych, które obserwujemy wokół siebie.

Wymieniłem przedtem wiele współczesnych form całowania, wśród których kilka, jak się

może wydawać, pominąłem w szczegółowych wyjaśnieniach, na przykład całowanie kości do

gry przed ich rzuceniem, całowanie maskotki, czy też całowanie skaleczonego palca, by się

zagoił. Te i wszelkie inne podobne czynności, zasadniczo mając sprowadzać szczęście, są

spokrewnione z pocałunkiem szacunku, który właśnie tu opisuję. Boga, który jak nikt

dominuje nad nami wszystkimi, pocałować nie można i dlatego wiernym muszą wystarczać

Jego symbole, a więc krzyże, Biblię i inne podobne przedmioty. Ponieważ ich całowanie

symbolizuje całowanie Boga, czynność ta przynosi szczęście po prostu dlatego, że uśmierza

Jego gniew. Dlatego też każdą szczęśliwą maskotkę traktuje się jako relikwię. Być może

dziwna wydaje się myśl, że hazardzista w Las Vegas, chuchając na kości, całuje Boga, ale w

istocie to właśnie robi. Także trzymając kciuki na szczęście, nie czyni nic innego niż pełen

czci znak krzyża, aby powstrzymać gniew boży. Gdy żegnając się całujemy własne ręce lub

gdy zdmuchujemy z dłoni pocałunek, przesyłając go odjeżdżającym, wykonujemy jeszcze

inną starodawną czynność, gdyż w dawniejszych czasach całowanie własnej ręki było oznaką

większej służalczości niż całowanie ręki osoby dominującej. Całowanie własnej ręki w porcie

lotniczym jest jedyną pozostałością tego zwyczaju, mimo że obecnie wykonujemy ten gest

raczej ze względu na oddalenie, a nie ze względu na służalczość.

Uścisk dłoni. Pożegnalnym pocałunkiem zamykamy rejestr różnych postaci objęcia

fragmentarycznego wraz ze wszystkimi jego zawiłościami i przechodzimy do ostatniego

rodzaju kontaktów cielesnych między dorosłymi, czyli do uścisku dłoni. Jest on na tyle

ważny, że zasługuje na szczegółowe zbadanie. Wspomniałem już, że wszedł on w

powszechne użycie dopiero około stu pięćdziesięciu lat temu, ale będące jego prekursorem

background image

splecenie rąk znamy już z dużo wcześniejszych czasów. W starożytnym Rzymie wyrażało

ono uroczyste przyrzeczenie i przez blisko dwa tysiące lat to właśnie było jego najważniejszą

funkcją. Na przykład w średniowieczu mężczyzna klękając splatał ręce ze swoim

zwierzchnikiem i w ten sposób ślubował mu wierność. Wzmianki o towarzyszącym temu

potrząsaniu splecionych dłoni pochodzą już z szesnastego wieku. Zwrot „potrząsnęli

złączonymi dłońmi i przysięgli sobie braterstwo” pojawia się w sztuce Szekspira Jak wam się

podoba, gdzie gest ten wyraża przypieczętowanie zgody.

Na początku dziewiętnastego wieku sytuacja uległa zmianie. Chociaż uścisk i

potrząśnięcie dłoni wciąż stosowano po złożeniu przyrzeczenia lub zawarciu umowy jako akt

przypieczętowania, po raz pierwszy zaczęto stosować tę czynność również podczas zwykłych

pozdrowień. Stało się to za sprawą rewolucji przemysłowej i szerokiej ekspansji klas

średnich, pogłębiającej jeszcze przepaść między arystokracją a chłopstwem. Ci nowi

pośrednicy prowadzący interesy handlowe i zawodowe nieustannie „dokonywali transakcji” i

„zawierali umowy”, które przypieczętowywali niezbędnymi uściskami dłoni. Transakcje i

handel stawały się nowym stylem życia, a ten rodzaj aktywności zaczął coraz bardziej

wpływać na stosunki społeczne. W ten sposób uścisk dłoni towarzyszący zawieraniu umowy

wtargnął również do sytuacji towarzyskich. Jego formuła: „oferuję ci wymianę życzliwych

pozdrowień”, uwiarygodniała handel wymienny. Z czasem uścisk dłoni wyparł inne formy

pozdrowień, aż wreszcie w czasach dzisiejszych wszedł w powszechne użycie jako

podstawowy gest powitalny wykonywany nie tylko przy spotkaniu osób równych sobie, ale

także w kontaktach osób podległych ze swoimi zwierzchnikami. Podczas gdy dawniej

mieliśmy do dyspozycji szeroki zakres możliwości właściwych dla różnych sytuacji

towarzysko-społecznych, dziś mamy tylko tę jedną. Prezydent wykonuje ten sam gest wobec

farmera, który farmer wykonuje wobec prezydenta, a więc obaj z uśmiechem na twarzy

wyciągają ku sobie ręce, obejmują je i potrząsają nimi. Co więcej, gdy jakiś prezydent

spotyka się z innym prezydentem albo gdy farmer spotyka się z innym farmerem, zachowują

się oni dokładnie tak samo. W kategoriach intymności cielesnej czasy na pewno uległy

zmianie. O ile jednak wszechobecny uścisk dłoni w pewnym względzie uprościł sprawy, to w

innym względzie je skomplikował. Wiemy, co należy robić, ale nie wiemy dokładnie kiedy.

Kto wyciąga rękę do kogo?

Współczesne podręczniki dobrego wychowania pełne są sprzecznych porad, co wyraźnie

wskazuje na istnienie wielkiego zamieszania w tej kwestii. Jeden z nich utrzymuje, że

mężczyzna nigdy pierwszy nie wyciąga ręki do kobiety, gdy tymczasem inny informuje, że w

wielu miejscach świata właśnie mężczyzna ma wykazać inicjatywę. Jeden podręcznik mówi,

że młody nigdy nie powinien wyciągać ręki do starszego, a inny radzi, że jeśli mamy

jakiekolwiek wątpliwości, powinniśmy wyciągnąć rękę, by nie zranić czyichś uczuć. Jeden z

autorytetów obstaje przy tym, że podając rękę kobieta powinna wstać, inny zaś – że powinna

pozostać w pozycji siedzącej. Dalsze komplikacje zależą od tego, czy jesteśmy gospodarzami

background image

czy gośćmi, gdyż gospodarze płci męskiej wyciągają rękę do gości płci żeńskiej, ale goście

płci męskiej czekają na wyciągnięcie ręki przez gospodynię. Istnieją też różnice w zasadach

odnoszących się do biznesu i do życia towarzyskiego. Jeden z podręczników posuwa się

jednak do twierdzenia, że „w kwestii podawania ręki do uścisku nie istnieją żadne reguły”, ale

należy to chyba uznać za krzyk rozpaczy w sytuacji, gdy tak naprawdę reguł tych jest

stanowczo zbyt dużo.

Jak więc widać, w tej pozornie prostej czynności, jaką jest uścisk dłoni, kryje się pewna

komplikacja i jeśli chcemy zrozumieć, skąd wzięło się całe to zamieszanie, musimy tę

komplikację rozwikłać. Aby tego dokonać, musimy spojrzeć na źródła tej czynności. Cofając

się aż do naszych krewniaków w świecie zwierząt zauważymy, że podporządkowany

szympans często łagodzi agresję osobnika dominującego wyciągając ku niemu bezwładną

rękę, gestem jakby żebraczym. Gdy czynność ta zostanie odwzajemniona, oba zwierzęta

przez chwilę stykają się dłońmi, co bardzo przypomina krótki uścisk dłoni. Ten wstępny

sygnał przekazuje następującą treść: „Widzisz, jestem tylko nieszkodliwym żebrakiem, który

nie odważy się ciebie zaatakować”, odpowiedź zaś oznacza: „Ja też ciebie nie zaatakuję”.

Między równymi sobie, jako gest życzliwości, oznacza to po prostu: „Nie zrobię ci krzywdy,

jestem twoim przyjacielem”. Tak więc u szympansów wyciągnięcie ręki może zainicjować

osobnik podporządkowany w stosunku do osobnika dominującego, i jest to wówczas gest

uległości, albo osobnik dominujący w stosunku do osobnika podporządkowanego, i jest to

gest uspokajający, albo wreszcie może on być wykonany przez równych sobie jako akt

przyjaźni. Tak czy inaczej, w tym kształcie jest to zasadniczo gest łagodzenia agresji, a w

kategoriach współczesnych podręczników dobrego wychowania należałoby go raczej

przypisać sytuacjom, w których osobnik podporządkowany jako pierwszy wyciąga rękę do

osobnika dominującego.

Przechodząc teraz do starodawnego ściskania się za ręce, musimy się mu przyjrzeć w

podobnym świetle. Mówiąc konkretnie, wyciągnięcie otwartej dłoni miało pokazać, że nie ma

w niej broni, co wyjaśnia też, dlaczego wyciągamy prawą rękę, czyli tę, w której zwykle

trzyma się broń. Takie pokazywanie ręki słabszego silniejszemu mogło być znakiem

poddania, albo silniejszego słabszemu – gestem uspokajającym, jak wśród szympansów.

Stając się silnym, wzajemnym uściskiem dłoni, gest ten zamienił się w energiczną czynność

znamionującą zawarcie paktu wzajemnej akceptacji, przynajmniej na pewien czas, między

dwiema równymi sobie osobami. Jednak w swojej istocie jest to wciąż akt, w którym żaden z

dwóch uczestników nie utwierdza się w swojej dominacji, lecz każdy, niezależnie od swego

względnego statusu, demonstruje, że jest chwilowo nieszkodliwy.

Jest to jedno z możliwych źródeł współczesnego uścisku dłoni, ale jest też inne, które

zaciemnia ten obraz. Jedną z ważnych czynności wykonywanych przez mężczyznę przy

powitaniu kobiety było całowanie w rękę. Czyniąc to, mężczyzna przed złożeniem pocałunku

ujmował w swoją rękę wyciągniętą w jego kierunku dłoń kobiety. Gdy czynność ta uległa

background image

stylizacji, intensywność jej głównego elementu, czyli pocałunku, osłabła do tego stopnia, że

usta mężczyzny zbliżały się do zewnętrznej strony dłoni kobiety i nie dotykając jej,

wykonywały pocałunek w powietrzu. Ulegając dalszemu skonwencjonalizowaniu, czynność

ta ograniczała się niekiedy jedynie do ujęcia i uniesienia kobiecej dłoni z lekkim skłonem

głowy w jej kierunku. W tej zmodyfikowanej formie jest to ni mniej, ni więcej tylko lekkie

potrząśnięcie dłoni. Jeden z autorów widzi w tym jedyne źródło współczesnego uścisku dłoni:

„Wydaje się, że uścisk dłoni jako kontakt powitalny jest późniejszą pochodną »pocałunku w

twarz«, przy czym ogniwem pośrednim był »pocałunek w rękę«„. W tym świetle

wyciągnięcie ręki byłoby aktem zdecydowanej dominacji nad podwładnym i jako takie

zasadniczo różniłoby się od uścisku dłoni wyrażającego układ zawarty między mężczyznami.

Tymczasem słuszna jest chyba zarówno teoria splatania rąk jak teoria całowania w rękę i

owo podwójne pochodzenie jest powodem całego zamieszania panującego we współczesnych

podręcznikach dobrego wychowania. Sedno sprawy tkwi w tym, że w dzisiejszych czasach

istnieje wiele okoliczności, w których podajemy sobie ręce. Robimy to na powitanie, na

pożegnanie, zawierając układ, dobijając targu, gratulując, przyjmując wyzwanie, wyrażając

podziękowanie, wyrażając współczucie, godząc się po sprzeczce i życząc szczęścia.

Występują tu dwa elementy. W niektórych okolicznościach uścisk dłoni symbolizuje więź

między przyjaciółmi, a w innych tylko to, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni w danej chwili.

Gdy wymieniam uścisk dłoni z człowiekiem, którego właśnie poznałem, jest to tylko

grzeczność i nie mówi nic o naszych przeszłych czy przyszłych wzajemnych stosunkach.

Inaczej mówiąc, można stwierdzić, że współczesny uścisk dłoni jest aktem podwójnym,

który udaje akt pojedynczy. „Układowy uścisk dłoni” i „powitalny uścisk dłoni” mają inne

pochodzenie i inne funkcje, ale ponieważ osiągnęły wspólną formę, myślimy o nich po prostu

jako o „przyjacielskim uścisku dłoni”. Stąd wywodzi się całe zamieszanie. Problem ten nie

istniał aż do wczesnych czasów wiktoriańskich. Wówczas praktykowano tylko układowy

uścisk dłoni między mężczyznami, który mówił: „załatwione!”, i całowanie kobiety w rękę,

które mówiło: „spotkanie z panią jest dla mnie zaszczytem”. Ale gdy w epoce wiktoriańskiej

interesy zaczęły się coraz silniej splatać z życiem towarzyskim, obie te czynności stopiły się

w jedno i pomieszały ze sobą. Energiczny układowy uścisk dłoni uległ zwiotczeniu i

osłabieniu, a delikatne ujmowanie kobiecej dłoni przy przelotnym pocałunku uległo

wzmocnieniu.

Obecnie akceptujemy ten stan rzeczy bez zastrzeżeń, ale w dziewiętnastowiecznej Francji

spotykało się to z pewnym oporem. Powitalny uścisk dłoni określano tam jako „amerykańskie

potrząsanie ręką”, i patrzono na nie złym okiem, gdy praktykowali je mężczyźni

odwiedzający niezamężne Francuzki. Powodem był nie tyle związany z tym kontakt cielesny,

co po prostu fakt, że Francuzi wciąż interpretowali uścisk dłoni zgodnie z jego wcześniejszą

typowo męską funkcją. Odwiedzający mężczyźni byli wówczas postrzegani jako osoby

„zawierające układ” i nawiązujące przyjazne stosunki ze świeżo poznanymi młodymi

background image

dziewczętami, co uważano za wysoce niewłaściwe. Oczywiście odwiedzający Francję

cudzoziemcy uważali, że jest to tylko forma grzecznego powitania.

Tutaj wracamy znów do zamętu i nieporozumień panujących w podręcznikach bon tonu.

Największym problemem jest to, kto komu pierwszy podaje rękę. Czy za obrazę można uznać

to, że ktoś pierwszy nie wyciągnął ręki na powitanie, bo może to świadczyć o braku

przyjaznego nastawienia, czy też to, że ktoś pierwszy wyciągnął rękę, bo może to być

poczytane za domaganie się zmodyfikowanego pocałunku w rękę? Staranne obserwacje

różnych sytuacji towarzyskich dowodzą, że zdezorientowane osoby witające się rozwiązują

ten problem na podstawie pewnych dyskretnych wskazówek. Szukają u drugiej osoby

najlżejszych oznak ruchu intencjonalnego uniesienia ręki i starają się nadać kontaktowi

charakter gestu jednoczesnego. Do tego zamieszania przyczynia się też fakt, że przy innych

pozdrowieniach okazanie szacunku wymaga, aby osoba podporządkowana działała jako

pierwsza. Szeregowy salutuje oficerowi, zanim ten odwzajemni salut szeregowemu. W

dawnych czasach osoba młodsza wiekiem pierwsza kłaniała się osobie starszej. Ale

pocałunek w rękę rządził się innymi prawami – dama musiała wyciągnąć rękę jako pierwsza.

Żaden szanujący się mężczyzna nie chwytałby jej za rękę, nie czekając na sygnał z jej strony.

Ponieważ pocałunek w rękę leży u źródła powitań polegających na podawaniu ręki,

zazwyczaj stosuje się tę właśnie zasadę. Mężczyzna czeka, aż kobieta poda mu rękę do

uścisku, tak jakby wyciągała ją do pocałunku. Teraz jednak, gdy całowanie w rękę wyszło już

z mody, to że mężczyzna nie wyciąga ręki jako pierwszy, może też znaczyć, że on jest

oficerem, a ona szeregowym, i że to ona musi wykonać pierwszy ruch salutowania, czyli

powitania. Stąd biorą się te wszystkie upominania i narzekania speców od dobrych

obyczajów.

Drugie źródło pochodzenia uścisku dłoni, czyli zawieranie układów, jeszcze bardziej

zaciemnia sytuację. Tu zazwyczaj jako pierwszy podaje rękę mężczyzna słabszy, aby okazać

silniejszemu swoją gorliwość. Podczas zawodów sportowych zwykle przegrany podaje rękę

zwycięzcy, aby zamanifestować, że mimo porażki, potwierdza przyjazne związki. Dlatego też

gdy młody biznesmen wyciąga na powitanie rękę do starszego kolegi, może to być poczytane

bądź za zuchwałość („możesz pocałować mnie w rękę”), bądź jako gest pokory („jesteś

zwycięzcą”). I znów, jak w sytuacjach towarzyskich, problem można rozstrzygnąć,

obserwując drobne oznaki ruchów intencjonalnych i starając się zaaranżować działanie

jednoczesne.

Zważywszy na skomplikowaną przeszłość i poplątaną teraźniejszość tego obyczaju,

można by się spodziewać, że w coraz mniej sformalizowanym świecie współczesnym uścisk

dłoni jest w zaniku, i w niektórych kontekstach, jak się zdaje, tak jest. Powitania towarzyskie

stają się coraz bardziej werbalne. Gdzieś w połowie naszego wieku specjaliści od grzeczności

orzekli, że „w Wielkiej Brytanii zwyczaj wymieniania uścisku dłoni przez poznające się

osoby ulega zanikowi”. Dużo częściej jednak uścisk dłoni wymieniają dwaj mężczyźni niż

background image

mężczyzna i kobieta czy dwie kobiety. Według moich obserwacji dwie trzecie wszystkich

uścisków dłoni wymieniają między sobą mężczyźni, a z pozostałej jednej trzeciej trzykrotnie

więcej przypada na osoby płci przeciwnej niż na same kobiety. Liczby te współgrają z historią

tego obyczaju, jako że mężczyźni przejęli go jako część składową zawierania układu, a potem

dodali do tego funkcję powitalną, nadając tej typowo męskiej czynności, że się tak wyrażę,

podwójną wartość. Kobiety wymieniające uścisk dłoni z mężczyznami przejęły tę czynność

jako kontynuację całowania w rękę, ale ponieważ nie uzyskały jeszcze równorzędnej roli w

biznesie, rzadko stosują układowe uściski dłoni. Kobiety nigdy nie całowały też w rękę

innych kobiet, dlatego rzadko w ogóle stosują między sobą uściski dłoni w którejkolwiek z

ich funkcji i są najmniej liczną grupą osób, które to robią.

Ostatnia uwaga, jaką można sformułować na temat uścisków rąk, może wydawać się

oczywista, ale jednak jest ważna. Chodzi o to, że ta forma kontaktów cielesnych nie

występuje między kochankami. W większości krajów nie występuje ona też u par

małżeńskich. Gdy zapytać żonatego od, powiedzmy, dwunastu lat Anglika, kiedy ostatnio

witał się z żoną uściskiem dłoni, w odpowiedzi usłyszymy raczej, że dwanaście lat temu niż

że dwanaście dni temu. Jest to niewątpliwie najmniej romantyczny ze wszystkich przyjaznych

kontaktów cielesnych. We wszystkich omawianych w tym rozdziale zachowaniach, od

pełnego objęcia poczynając, a na pocałunku kończąc, występuje silny element seksualny.

Wszystkie one wywodzą się z tego samego źródła podstawowego i wszystkie są częstsze

między kochankami i u par małżeńskich niż u dorosłych występujących w innych rolach.

Takie kontakty w relacjach między mężczyznami zazwyczaj stają się możliwe tylko w

specjalnych okolicznościach. W odróżnieniu do nich uścisk dłoni, mający swe korzenie nie w

czułym obejmowaniu się, lecz w typowo męskim akcie zawierania układu, nie wiąże się z

tego rodzaju komplikacjami. Nawet gdy w jego historii pojawiło się całowanie w rękę, nie

zmieniło to charakteru zjawiska, ponieważ był to już pocałunek sformalizowany i

odseksualizowany, który wyrażał jedynie szacunek. Silni mężczyźni mogli więc potrząsać

sobie wzajemnie ręce, dopóki im nie zsiniały, nie ryzykując, że wywołają jakieś miłosne

skojarzenia. Samo potrząsanie w powietrzu splecionymi dłońmi, tak typowe dla tej czynności,

sprawia, że gest ten ma w sobie coś szorstkiego i mało delikatnego, co nawet z pewnej

odległości wyraźnie różni go od miłosnego trzymania się za ręce.

W niniejszym rozdziale przyjrzeliśmy się zachowaniom ludzi dorosłych wobec siebie w

miejscach publicznych i stwierdziliśmy, w jaki sposób wszechogarniające i nie hamowane

przejawy intymności okresu niemowlęcego uległy ograniczeniom, zostały poszufladkowane i

oznakowane. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż dorośli potrzebują więcej

niezależności działania i większej mobilności niż niemowlęta i że bardziej rozległe kontakty

cielesne ograniczyłyby ich w tym zakresie. Wyjaśniłoby to zredukowanie ilości czasu

przeznaczonego na autentyczne kontakty cielesne, ale nie zredukowanie intymności tych

kontaktów, które wszak ciągle funkcjonują. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż

background image

dorośli nie potrzebują tak wielu kontaktów cielesnych; lecz jeśli tak jest, to dlaczego spędzają

oni tak wiele czasu, oddając się intymności z drugiej ręki, a więc za pośrednictwem książek,

filmów, sztuk i telewizji, i dlaczego popularne piosenki nieustannie głoszą potrzebę

intymności? Można by powiedzieć, że nasza niechęć do dotyku wiąże się ze statusem – że nie

życzymy sobie, aby dotykały nas osoby stojące niżej, a nie ośmielamy się dotykać osób

stojących wyżej od nas; ale jeśli tak, to dlaczego nie wykazujemy więcej intymności w

stosunku do równych nam? Można by powiedzieć, że nie chcemy, aby naszą intymność mylić

z intymnością kochanków, ale jak wyjaśnić to, że sami kochankowie w porównaniu z tym, co

robią na osobności, na widoku publicznym tak bardzo ograniczają przejawy intymności?

Wszystkie te wyjaśnienia zawierają odpowiedzi częściowe, które jednak nie składają się

na pełną odpowiedź. Jak się wydaje, tym czynnikiem jest silny efekt więzi, jaki rodzi bliski

kontakt cielesny w stosunku do tych, którzy w nim uczestniczą. Nie możemy być fizycznie

blisko siebie, nie będąc „blisko” pod względem emocjonalnym. W naszym współczesnym

pełnym pośpiechu życiu powstrzymujemy się od takiego zaangażowania, nawet jeśli go

potrzebujemy. Nasze stosunki międzyludzkie są zbyt szerokie, zbyt powierzchowne i często

zbyt nieszczere, abyśmy mogli ryzykować wchodzenie w autentyczne procesy intymności

cielesnej prowadzące do tworzenia więzi. W bezlitosnym świecie biznesu możemy zapomnieć

o dziewczynie, z którą tylko wymieniliśmy uścisk dłoni, możemy zdradzić kolegę, któremu

tylko położyliśmy rękę na ramieniu, ale co by było, gdyby kontakty cielesne były bardziej

intensywne? Co by było, gdybyśmy doświadczali w nich większej intymności, nawet tam,

gdzie nie występuje czynnik seksualny? Wówczas bez wątpienia zobaczylibyśmy, jak słabnie

nasza determinacja, jak w chwilach wymagających twardych decyzji zamiera w nas duch

współzawodnictwa. Jeśli sami nie odważamy się wystawiać na takie niebezpieczeństwa i tak

silnie się angażować w sposób nie uznający żadnej logiki, zapewne nie chcemy też, aby inni

nam o tym przypominali swoim ostentacyjnym zachowaniem w miejscach publicznych.

Młodzi kochankowie muszą tego przestrzegać i ograniczyć intymność do miejsc prywatnych,

a jeśli nie zastosują się do naszych życzeń, uczynimy z tych zasad przedmiot uregulowań

prawnych. Sprawimy, że przejawianie intymności w miejscach publicznych będzie uznane za

przestępstwo. I tak właśnie jeszcze do dnia dzisiejszego w niektórych rozwiniętych i

cywilizowanych krajach publiczne całowanie się pozostaje czynem przestępczym. Czułe

dotykanie się uchodzi za niemoralne i nielegalne. Subtelne przejawy intymności prawnie

zrównane są z kradzieżą. Należy się więc z tym kryć, żeby przypadkiem inni nie zobaczyli, co

tracą!

Mówi się niekiedy, że gdyby tylko wszyscy zaciekli obrońcy moralności publicznej objęli

się z miłością, pogłaskali po twarzach i ucałowali w policzki, mogliby nagle poczuć, że czas

iść do domu i pozwolić reszcie społeczeństwa kultywować miłość i przyjaźń bez narażania się

na wściekłą zazdrość. Ale nie ma sensu traktować ich z pogardą, bowiem społeczeństwo samo

szyje sobie kaftan bezpieczeństwa. Rojne zoo, w którym żyjemy, nie jest idealną oprawą dla

background image

przejawów intymności. Cierpi ono na „zanieczyszczenie demograficzne”. Wpadamy na siebie

i przepraszamy się wzajemnie, zamiast wyciągnąć do siebie ręce i zacząć się dotykać;

zderzamy się czołowo i klniemy, zamiast ze śmiechem wpaść sobie w objęcia. Wokół są tylko

ludzie obcy, więc musimy się powstrzymywać. Wydaje się, że nie ma innej możliwości.

Możemy sobie to zrekompensować jedynie zwiększając liczbę przejawów intymności

prywatnej, ale często i tego nie robimy. Postępujemy tak, jakbyśmy naszą powściągliwość

zachowania w miejscach publicznych przenosili na łono rodziny. Dla wielu ludzi

rozwiązaniem jest oddawanie się intymności z drugiej ręki i dlatego spędzają oni całe

godziny, gorliwie oglądając namiętne dotyki i uściski zawodowców, ukazujących się na

ekranach telewizyjnych i kinowych, słuchając nie kończących się słów o miłości w

piosenkach lub czytając o niej w powieściach i czasopismach. Niektórzy korzystają z innych,

bardziej zamaskowanych możliwości, o czym przekonamy się na następnych stronach tej

książki.

background image

5. INTYMNOŚĆ WYSPECJALIZOWANA

Badając zachowania niemowląt i kochanków, przekonujemy się, że stopień intymności

fizycznej między dwoma zwierzętami ludzkimi jest proporcjonalny do stopnia ich

wzajemnego zaufania. Przeludnienie, będące cechą współczesnego życia, sprawia, że

jesteśmy otoczeni przez ludzi obcych, którym nie ufamy w pełni, i dlatego tak bardzo staramy

się zachować wobec nich dystans. Świadczą o tym wyszukane sposoby unikania innych, jakie

można zaobserwować na każdej ruchliwej ulicy. Ale szaleńcze tempo miejskiego życia

wywołuje stres, a stres rodzi niepokój i poczucie niepewności. Intymność łagodzi takie

uczucia, i stąd, paradoksalnie, im bardziej jesteśmy zmuszani do trzymania się z dala od

siebie, tym bardziej odczuwamy potrzebę kontaktów cielesnych. Jeśli ci, których kochamy, są

dostatecznie kochający, wówczas zasób intymności, którą nas obdarzają, jest wystarczający i

możemy wyjść na zewnątrz stawiając czoło światu z odpowiedniej odległości. Ale

przypuśćmy, że jest inaczej; przypuśćmy, że nie udało się nam jako osobom dorosłym

utworzyć ścisłych związków z przyjaciółmi czy kochankami i że nie mamy dzieci; co

wówczas robimy? Albo przypuśćmy, że udało nam się skutecznie zawrzeć takie związki, ale

uległy one rozbiciu albo też usztywniły się, zobojętniały i spowodowały oddalenie, a

„miłosne” obejmowanie się i pocałunki zamieniły się w sformalizowany i publicznie

wykonywany uścisk dłoni. Co wtedy? Wiele osób narzeka na taką sytuację, ale jakoś ją znosi.

Istnieją jednak pewne rozwiązania, a jednym z nich jest zatrudnienie zawodowych dotykaczy,

aby ci w pewnym stopniu zrekompensowali nam niedostatki dotykaczy amatorskich, którzy

nie potrafią dostarczyć nam odpowiedniej dawki intymności cielesnej.

Kim są owi zawodowi dotykacze? Otóż mogą to być dosłownie jacykolwiek obcy lub

niemal obcy nam ludzie, którzy pod pretekstem świadczenia nam jakiegoś rodzaju usług

specjalistycznych muszą dotykać naszego ciała. Pretekst jest konieczny, gdyż oczywiście nie

chcemy przyznać, że w poczuciu niepewności mamy potrzebę, aby wejść w kojący kontakt z

ciałem innego człowieka. Byłoby to oznaką słabości, niedojrzałości i regresu; godziłoby to w

nasz wizerunek samych siebie jako ludzi niezależnych i dojrzałych, którzy potrafią sobą

background image

kierować. Dlatego też naszą porcję intymności musimy otrzymać w jakiejś zamaskowanej

formie.

Jedną z najpopularniejszych i najbardziej rozpowszechnionych metod jest zafundowanie

sobie jakiejś choroby. Oczywiście nic poważnego, ot jakieś łagodne schorzenie, które pobudzi

inne osoby do wykonania kojących czynności o pewnej dozie intymności. Większość ludzi

sądzi, że niewielka dolegliwość, jakiej stali się ofiarą, jest spowodowana tym, iż mieli

nieszczęście przypadkowo zetknąć się z jakimś nieprzyjaznym wirusem, bakterią czy jakimś

innym pasożytem. Gdy na przykład kogoś powali atak paskudnej grypy, sądzi on, że to samo

powinno się przytrafić każdemu, kto właśnie dokonywał zakupów w ruchliwym sklepie czy

podróżował stojąc w zatłoczonym autobusie albo też przeciskał się przez tłum ludzi na jakimś

przyjęciu, gdzie nieustannie słychać było kasłanie i kichanie, rozsiewające chorobotwórcze

bakterie. Fakty nie potwierdzają jednak słuszności takiego poglądu. Wiele osób w podobny

sposób wystawionych na zarażenie nawet podczas największego nasilenia epidemii grypy nie

zapada na tę chorobę. Jak to się dzieje, że udaje się im uniknąć infekcji? Dlaczego zwłaszcza

osobom pracującym w lecznictwie tak znakomicie udaje się zachować dobry stan zdrowia? Są

oni przecież codziennie, bardziej niż ktokolwiek inny, i to nieustannie, masowo wystawieni

na możliwość zarażenia się, a jednak chorują chyba nieproporcjonalnie rzadko.

Pomniejsze dolegliwości nie są więc, jak się zdaje, kwestią nieszczęśliwego trafu. We

współczesnym mieście wszędzie czyhają na nas złośliwe mikroby. Niemal codziennie i

prawie wszędzie, chodząc i oddychając, stykamy się z nimi w ilości wystarczającej do

wywołania w nas jakiegoś rodzaju infekcji. Jeśli udaje nam się nie ulec im, to nie dlatego, że

zdołaliśmy uniknąć zarazków, lecz dlatego, że nasze ciało jest wyposażone w bardzo

skuteczny system obronny, pozwalający nam każdego tygodnia unicestwić całe ich zastępy.

Jeśli się im poddajemy, to nie dlatego, że przypadkowo zostaliśmy wystawieni na ich

działanie, lecz dlatego, że z jakichś przyczyn uległa osłabieniu obronność naszego organizmu.

Jednym z powodów takiego stanu rzeczy (poza przesadnym przestrzeganiem higieny

osobistej!) jest uleganie nadmiernym stresom i napięciom wynikającym z życia w wielkim

mieście. Taki stan osłabienia wydaje nas na pastwę nieprzyjaznych drobnoustrojów, które w

licznych odmianach i w wielkich ilościach zamieszkują nasze środowisko. Na szczęście

choroba leczy się sama, gdyż kładąc nas do łóżka, dostarcza nam tych właśnie wygód,

których nam przedtem brakowało. Można to określić jako zespół „niemowlęctwa w proszku”.

„Kiepsko” czujący się mężczyzna przybiera wygląd człowieka słabego i bezbronnego i

zaczyna wysyłać żonie silnie działające sygnały pseudoniemowlęce. Ona zaś odpowiada

odruchowo „rodzicielstwem w proszku” i zaczyna mu matkować, otulając go w łóżku

(kołysce) oraz podając mu gorący bulion i lekarstwa (papki dla niemowląt). Jej głos staje się

miękki (matczyne gruchanie), a ona krząta się koło niego, kładzie mu rękę na czole i obdarza

go różnymi innymi przejawami intymności, których mu brakowało przedtem, gdy był zdrowy

i silny, a których wówczas tak samo potrzebował. Lecznicze działanie tych kojących

background image

czynności czyni cuda i wkrótce mężczyzna wraca do zwykłej aktywności, stawiając czoło

nieprzyjaznemu światu zewnętrznemu.

Ten opis nie insynuuje żadnego symulanctwa. Dla pacjenta liczy się przede wszystkim to,

że jest naprawdę, w sposób widoczny, chory i może pobudzić inną osobę do okazania tak mu

potrzebnej pseudomacierzyńskiej troski. Tym tłumaczy się częste występowanie bardzo

osłabiających, ale stosunkowo łagodnie przebiegających schorzeń wywołanych czynnikami

emocjonalnymi. Ważne jest nie tylko to, że się jest chorym, ale też to, że inni to widzą.

Ktoś może uznać, że jestem cyniczny, ale nie jest to moją intencją. Życiowy stres, który

rodzi w nas zwiększoną potrzebę pociechy i intymności ze strony naszych najbliższych i

popycha nas w ciepłe objęcia „dziecinnego łóżeczka”, jest cennym mechanizmem

społecznym i nie należy z niego kpić.

Mechanizm ten jest w istocie tak pożyteczny, że dzięki niemu zaczął się rozwijać jeden z

najważniejszych przemysłów. Mimo całego wspaniałego rozwoju technicznego współczesnej

medycyny i tak zwanego ujarzmienia natury wciąż zdumiewająco często zapadamy na

zdrowiu. Większość ofiar choroby nie trafia na oddziały szpitalne. Są pacjentami przychodni,

klientami aptek lub po prostu leczą się domowymi sposobami. Cierpią na wiele różnych

pospolitych schorzeń, takich jak kaszel, katar, grypa, ból głowy, alergie, bóle pleców, angina,

zapalenie krtani, bóle żołądka, owrzodzenie dwunastnicy, biegunka, wysypki i tym podobne.

Moda zmienia się z pokolenia na pokolenie – dawniej mieliśmy „wapory”, a dziś mamy

„wirusa” – ale zasadniczo lista wciąż pozostaje niezmienna. Biorąc pod uwagę częstość

występowania, takie właśnie przypadki stanowią znakomitą większość wszystkich

współczesnych chorób.

Na przykład w Wielkiej Brytanii, w celu leczenia drobnych schorzeń dokonuje się ponad

500 milionów zakupów farmaceutycznych rocznie, co daje w przeliczeniu około dziesięciu

schorzeń rocznie na głowę ludności. Na produkty te wydaje się rocznie około 100 milionów

funtów. Ponad dwie trzecie tych incydentów chorobowych nie wymaga interwencji lekarza.

Przyczyna tego stanu rzeczy jest dość prosta. Liczba ludności nieustannie wzrasta, przez

co nasze wspólnoty stają się coraz bardziej przeludnione i zestresowane. Rosnąca liczba ludzi

oznacza, że jest coraz więcej pieniędzy na badania naukowe w zakresie medycyny, która

znajduje coraz lepsze sposoby leczenia. Tymczasem jednak liczba ludności wciąż rośnie,

stresy stają się coraz większe i tym samym rośnie podatność na choroby. Wzrasta więc

zapotrzebowanie na badania naukowe w zakresie medycyny, i tak dalej, łeb w łeb, w wyścigu

do wymarzonej, wolnej od chorób przyszłości, która nigdy nie nadejdzie.

Ale przypuśćmy przez chwilę, że jestem nadmiernym pesymistą; przypuśćmy, że dzięki

jakiemuś cudownemu wynalazkowi w medycynie zostały wreszcie pokonane i wytępione

wszystkie mikroby. Czy osiągniemy wówczas w końcu stan, w którym sponiewierany i

emocjonalnie okaleczony mieszkaniec wielkiego miasta nie będzie już mógł wygodnie i

bezkarnie spocząć na łożu boleści? Szanse na taki cud są bardziej niż odległe, ale nawet

background image

gdyby się on wydarzył, potencjalne „niemowlę w proszku” ma kilka innych możliwości, z

których już obecnie często korzysta. W braku stosownych wirusów czy bakterii można

zawsze ulec „załamaniu nerwowemu”. Pomniejsze dolegliwości psychiczne mają tę zaletę, że

mogą się pojawić zawsze, gdy brakuje mikrobów. W istocie rzeczy są one tak skuteczne, że

nawet morderca może powołać się na „chwilową niepoczytalność”, a tym samym

usprawiedliwić swoje postępowanie i jako „chwilowe niemowlę” uzyskać złagodzenie kary.

Powoływanie się na katar, który dokuczał sprawcy w chwili popełniania morderstwa, jest

mniej skuteczne, ale siła sprawcza załamania nerwowego jako sposobu na przeżycie w

sytuacji krańcowego stresu nie da się zakwestionować. Pewna niedogodność polega na tym,

że wielu łagodniejszym odmianom schorzeń psychicznych nie towarzyszą objawy niezbędne

do wywołania tak bardzo pożądanych reakcji, które mają przynieść pociechę. By wywołać

pożądaną reakcję, osoba z zaburzeniami emocjonalnymi musi uciec się do środków

ostatecznych. Nie wystarcza tu cierpienie wewnętrzne, dopiero solidny i głośny atak histerii

daje powalonemu ciału szansę, że jakiś gorliwy pocieszyciel otoczy je ramionami, przynosząc

ukojenie. Gdy załamanie przybierze bardziej gwałtowną formę, ramiona, uciekając się do siły,

mogą działać ograniczająco, ale nawet wtedy nie wszystko jest stracone, bowiem cierpiącemu

udaje się w ten desperacki sposób osiągnąć jakiś rodzaj intymnego kontaktu cielesnego z

innym człowiekiem. Klęskę ponosi jedynie wtedy, gdy całkowicie straci panowanie nad sobą

i znajdzie się w kompletnym odosobnieniu, jakim jest samouścisk, wymuszony przez

płócienne rękawy kaftanu bezpieczeństwa.

Inną możliwością, którą można się posłużyć w braku obcych zarazków, jest

wykorzystanie własnych drobnoustrojów endogennych, czyli takich, które nosi się w sobie

przez całe życie. Aby wyjaśnić, jak to działa, musimy przyjrzeć się dokładniej, i to w

powiększeniu mikroskopowym, zewnętrznym powierzchniom naszego ciała.

Jak się zdaje, wiele osób wyobraża sobie, że wszystkie mikroby są wstrętne i że ich

istnienie zawsze oznacza chorobę i brud, ale nie jest to prawda. Każdy bakteriolog potwierdzi,

że jest to tylko współczesny mit nowej religii, jaką jest higiena, religii, której wyznawcy,

dzięki modlitwom przy użyciu aerozolu, „wyzbywają się wszystkich możliwych zarazków”,

w której rolę święconej wody spełnia płyn antyseptyczny i w której bóg jest całkowicie

sterylny. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że istnieją mikroby złośliwe i śmiercionośne,

które powinniśmy niszczyć z całą bezwzględnością. Ale co robić z tymi, których jedynym

życiowym zadaniem jest niszczenie innych? Czy naprawdę pragniemy zniszczyć wszystkie

znane nam mikroby?

Prawda jest taka, że każdego z nas chroni olbrzymia armia przyjaznych nam

drobnoustrojów, które nie tylko nam nie przeszkadzają, ale wprost przeciwnie, aktywnie

pomagają nam w utrzymaniu zdrowia. Na każdym centymetrze kwadratowym naszej zdrowej

i czystej skóry znajduje się przeciętnie pięć milionów mikrobów. Zwykła ślina wypluta z ust

zawiera od dziesięciu milionów do miliarda bakterii w każdym centymetrze sześciennym.

background image

Podczas każdej defekacji wydalamy sto miliardów mikrobów, ale wkrótce ich liczba w

naszym ciele zostaje uzupełniona. Jest to normalny stan każdego dorosłego zwierzęcia

ludzkiego. Gdyby udało się uwolnić od mikrobów na całe życie, znaleźlibyśmy się w bardzo

niekorzystnej sytuacji. Pomijając inne skutki, stalibyśmy się mniej odporni na obce i

naprawdę złośliwe mikroby, z którymi od czasu do czasu musimy się stykać. Wiemy o tym

dzięki starannie przeprowadzonym eksperymentom na zwierzętach laboratoryjnych.

Naturalna flora bakteryjna w naszym ciele jest więc dla nas bardzo pożyteczna, ale w tym

właśnie tkwi pewien haczyk. Za pożyteczne usługi musimy płacić naszym obrońcom pewną

cenę, bo inaczej mogą się one wymknąć spod kontroli, gdy zostaniemy poddani nadmiernemu

stresowi. Przyczyną niektórych chorób nie jest infekcja, lecz gwałtowna erupcja i

„przeludnienie” w szeregach naszych własnych „normalnych” drobnoustrojów. Wówczas nie

pomaga stosowanie zasad higieny w życiu publicznym, dzięki którym możemy przeciąć

drogę szerzącym się infekcjom; wówczas nie „łapiemy” bowiem chorób – ich czynniki

sprawcze nosimy w sobie. Mechanizm ten sprawdza się szczególnie w wielu zaburzeniach

przewodu pokarmowego, na które tak często zapadają pacjenci zestresowani. Mając

„problemy żołądkowe” przypisujemy je zwykle temu, że zjedliśmy „coś niewłaściwego”, ale

zdumienie budzi to, co może bezkarnie pochłonąć człowiek zdrowy i szczęśliwy. Niemal

wszystkie lekkie dolegliwości żołądkowe i jelitowe, które nas trapią, są prawdopodobnie

spowodowane zaburzeniami emocjonalnymi, które wynikają z nieprzystosowania i napięć

współczesnego życia. By sobie to uzmysłowić, wystarczy obejrzeć film przyrodniczy o

stadzie zdrowych sępów zamieszkujących równinę afrykańską, pożerających zepsute i

rozkładające się ścierwo – co prędzej wywoła wymioty u nas niż u konsumentów.

Trzecia możliwość otwierająca się przed człowiekiem potrzebującym pociechy jest

bardziej drastyczna. Nie mogąc zapaść na chorobę psychiczną czy endogenną, przy odrobinie

świadomie wspieranej nieuwagi można stać się niezmiernie podatnym na nieszczęśliwe

wypadki. Gdy w wyniku potknięcia człowiek złamie sobie nogę w kostce i zaczyna narzekać,

że jest „bezradny jak niemowlę”, w mgnieniu oka, jak niemowlę, uzyskuje pomoc i wsparcie.

Ale przecież nieszczęśliwe wypadki na pewno zdarzają się przypadkowo. Oczywiście, ale

jednak zastanawia, do jakiego stopnia ludzie różnią się między sobą pod względem

podatności na „przypadkowe” obrażenia. Podczas niedawnych badań nad podłożem

emocjonalnym chorób pacjentów leczonych w szpitalu z różnych powodów użyto jako grupy

kontrolnej pewnej liczby ofiar wypadków, zakładając, że w łóżkach szpitalnych znaleźli się

oni przypadkowo. Okazało się jednak, że było to dalekie od prawdy, bowiem właśnie ofiary

wypadków cierpiały na więcej zaburzeń emocjonalnych niż inni chorzy.

Tak więc nasz zestresowany i poszukujący pociechy mieszkaniec wielkiego miasta ma do

wyboru kilka metod, by w stosowny sposób stać się bezradnym i pobudzić otaczające go

osoby do okazania mu kojących przejawów intymności. Łagodna choroba, na którą zapada się

od czasu do czasu, przynosi korzyść i jeśli nie da się tej korzyści uzyskać jednym sposobem,

background image

zawsze istnieje jakiś inny. Ta metoda generowania intymności u dorosłych ma też jednak

swoje minusy. Zawsze stawia chorego w pozycji uległości. Aby zwrócić na siebie uwagę i

uzyskać pociechę związaną ze swoją dolegliwością, konieczne jest rzeczywiste okazanie

niższości, czy to fizycznej, czy to psychicznej, wobec swoich pocieszycieli. Inaczej jest

między kochankami, którzy „miękną” wspólnie, na zasadzie wzajemności, co nie wpływa na

obniżenie ich statusu społeczno-towarzyskiego. Co więcej, ciepła, przynosząca pacjentowi

ukojenie kąpiel stygnie, gdy tylko odzyska on zdrowie i siły – wtedy gwałtownie kończą się

czułe przejawy intymności ze strony tych, którzy się nim opiekowali. Satysfakcja była

krótkotrwała, jedynym zaś sposobem na to, by ją przedłużyć, jest chroniczne inwalidztwo, w

którym jak głosi powiedzonko „człowiek cieszy się kiepskim zdrowiem”. Poza przedłużeniem

statusu niższości niesie to ze sobą pewne nowe niebezpieczeństwo, jakim jest eskalacja

schorzeń. Wzniecony płomyk, który miał ogrzać, może się wymknąć spod kontroli i spalić

cały dom. Nawet przy krótkotrwałym zastosowaniu istnieje zawsze ryzyko długotrwałej

szkody dla organizmu, o czym boleśnie przekonują się cierpiący na chorobę wrzodową.

Jednakże wielu osobom nie umiejącym znosić napięć współczesnego życia opłaca się

ryzykować. Chwilowe wytchnienie jest lepsze niż żadne. Przy odrobinie szczęścia osoby takie

mogą wówczas doładować sobie emocjonalne akumulatory, co, jeśli ująć to w kategoriach

biologicznych, we współczesnym zatłoczonym środowisku społecznym jest bardzo cennym

sposobem na przetrwanie.

Jakkolwiek pociecha uzyskana w ten sposób w sporej części pochodzi od osób

najbliższych pacjentowi, u których iloraz intymności na ogół znacznie wzrasta, zjawisko

„zachorowania” dostarcza dodatkowej satysfakcji, wynikającej z intymnego zainteresowania

grupy osób mniej pacjentowi znanych, mianowicie przedstawicieli profesji medycznej.

Lekarze mają „patent na dotykanie”, i to w taki sposób, jaki pod względem intymności jest

niedostępny dla większości dorosłych. Mając intuicyjną świadomość wagi tego elementu ich

pracy, dobrze znają oni leczniczą wartość „zachowania się przy łóżku”. Przynoszące otuchę

cicho wypowiedziane słowa, zdecydowane dotknięcie ręki badającej puls, opukiwanie klatki

piersiowej czy obracanie głowy podczas badania oczu i ust, są to czynności o charakterze

kontaktów cielesnych, które dla pewnych osób są skuteczniejsze niż setki pigułek.

Niekiedy lekarz zaleca hospitalizację jedynie z przyczyn emocjonalnych. Jest to

niezbędne dla osobnika, u którego jedyne źródło stresu pochodzi ze świata zewnętrznego.

Pozostając w domu i kładąc się tam do łóżka, ucieka on przed szkodliwym dla niego

napięciem. Ale jeśli napięcie istnieje w domu, nie istnieje możliwość takiej ucieczki. Jeśli

napięcia emocjonalne powstają w rodzinie, sypialnia nie stanowi niezbędnej kryjówki, w

której można się schować i znaleźć upragnioną pociechę. Wówczas jedyną ucieczką jest łóżko

szpitalne i modlitwa o to, by godziny odwiedzin trwały jak najkrócej.

Jak widać, dla łaknącej intymności osoby dorosłej rozwiązanie medyczne ma swoje dobre

i złe strony i najlepiej byłoby oczywiście poszukać czegoś innego. Osoba religijna może

background image

doznać niczym nie zmąconej pociechy z rąk księdza, ale jeśli jest to niewykonalne, można

jeszcze skorzystać z innych rodzajów kontaktów przynoszących ukojenie.

Możemy więc dostarczyć sobie przyjemności, jakie daje cała bujna dziedzina formowania

i upiększania ciała z udziałem armii zawodowych dotykaczy, którzy tylko czekają, żeby nas

nacierać, klepać, głaskać, gładzić i szczypać niemal w każdą część ciała, którą zechcemy im

wskazać. Jest to coś w rodzaju „zdrowej medycyny”, gdzie nieprzyjemny stygmat choroby

zastępuje atmosfera, w której decydującą rolę odgrywa gimnastyka lub kosmetyka. Tak się

przynajmniej wydaje. Ale i tu istnieje silnie działający element kontaktu cielesnego jako celu

samego w sobie, który leży u podłoża wszystkich tych zabiegów. Poddanie się masażowi

całego ciała w wykonaniu młodej masażystki jest dla mężczyzny czymś prawie tak intymnym

jak odbycie z nią stosunku. W pewnym sensie jest nawet czymś więcej, gdyż pełny masaż

wymaga aktywnego kontaktu cielesnego z niemal każdą częścią ciała przy zastosowaniu

wszelkiego rodzaju ugniatania, dotykania i innych rytmicznych ruchów. W tym jednak, że tak

powiem, tkwi sęk, gdyż dla niektórych mężczyzn taka interakcja, choć nie występuje w niej

bezpośredni kontakt płciowy, jest jednak zbyt bliska, by móc przynieść ukojenie.

Być może poprawniejsze byłoby stwierdzenie, że jako środek na ukojenie jest ona zbyt

bliska w społeczeństwie zachodnim. Masowanie ciała w warunkach całkowitej prywatności

przynosi wiele zadowolenia, ale publiczny wizerunek gabinetu masażu nie jest w naszej

kulturze taki, jaki być powinien. Jedną z panujących tu tendencji jest ograniczenie

domniemanego erotyzmu związanego z tymi zabiegami przez wprowadzenie rozdziału płci:

mężczyzn masują mężczyźni, a kobiety masują kobiety. I ta praktyka nie spowodowała

jednak szerokiej akceptacji tej w swojej istocie nieszkodliwej formy kojących kontaktów,

jakie są możliwe we współczesnym społeczeństwie. Eliminując kontakt heteroseksualny,

nieuchronnie stworzono grunt dla niejasnych aluzji na temat homoseksualizmu. Tylko

sportowcom oszczędzone są takie insynuacje. Bokser czy zapaśnik nie mają z tym żadnego

problemu. Podobnie jak zwycięscy piłkarze, którzy mogą się namiętnie ściskać na oczach

tłumu, nie wywołując tym komentarzy z racji odgrywanej niewątpliwie męskiej i

nacechowanej agresją roli, tak też bokser może oddawać się rozkoszom masażu nie

wywołując żadnych wrogich komentarzy. Teoretycznie reszta społeczeństwa mogłaby pójść

w jego ślady i robić to samo bez znamion zaangażowania płciowego, niezależnie od tego, kto

masuje kogo, ale w praktyce to się jakoś nie udaje, i dlatego nie korzystająca z masażu

większość musi gdzie indziej szukać dorosłej intymności cielesnej.

Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu jest zwiększenie liczby uczestników i

wyeliminowanie atmosfery właściwej dla intymnej „pary”. Osiąga się to w licznych salach

gimnastycznych i tzw. kuźniach zdrowia, gdzie grupy ludzi zbierają się celem uprawiania

rozmaitych ćwiczeń, które mogą wymagać różnorodnych kontaktów cielesnych,

pozbawionych jednak podtekstu, jaki towarzyszy kontaktom „dwojga przyzwalających

dorosłych w warunkach prywatności”. Inną metodą jest zastąpienie żywego masażysty czy

background image

żywej masażystki całkowicie bezpłciowym urządzeniem, które zamiast obejmować czule

ramionami, obejmuje bezosobowym płóciennym pasem, dostarczając mechanicznego

kontaktu intymnego.

Rozwiązaniem częściej stosowanym jest ograniczenie kontaktów cielesnych do mniej

intymnych części ciała ludzkiego. Tutaj wkraczamy w nie budzącą żadnych zastrzeżeń

dziedzinę fryzjerstwa i kosmetyki, zatrzymując się jeszcze tylko, by po raz ostatni rzucić

życzliwym okiem na dziedzinę masażu, w której niektórzy specjaliści próbują stosować

podobne ograniczenie i nieśmiało reklamują tylko „masaż ramion i nóg”.

Ponieważ w zachodnim społeczeństwie wszyscy wystawiamy swoje głowy na widok

publiczny, fryzjer, wykonując swoją wymagającą kontaktów cielesnych pracę, nie naraża się

na oskarżenia o nadmierną ekspozycję nagości. To, czym się zajmuje fryzjer lub fryzjerka,

jest dobrze widoczne. Jednak dotykanie czyjejś głowy, jak się przekonaliśmy w jednym z

poprzednich rozdziałów, zwykle jest zarezerwowane dla osób najbliższych, a zwłaszcza jest

charakterystyczne dla czułych kontaktów dwojga młodych kochanków. Między obcymi sobie

ludźmi dorosłymi stanowi to niemal tabu i dlatego fryzjer, w przebraniu specjalisty od

kosmetyki, może zaspokoić istotne potrzeby złaknionego kontaktów dorosłego. Nie oznacza

to, że kosmetyka jest nieważna, lecz jedynie to, że fryzjerstwo jest czymś więcej, niż na to

wygląda.

Pielęgnowanie głowy przez iskanie w swojej podwójnej roli kosmetyczno-intymnej

praktykują ludzie od tysięcy lat. Uwzględniając naszych przodków z rzędu naczelnych,

możemy spokojnie powiedzieć, że nawet miliony lat. Skrupulatne i delikatne przebieranie

palcami, jakie można zaobserwować w małpiarniach, gdy jakaś małpa z czułością przegląda

owłosienie na głowie swojej towarzyszki lub towarzysza, nie pozostawia wiele wątpliwości

co do intymnych treści tych czynności. Samo zadowolenie z utrzymania czystości nie

wyjaśnia błogiej ekstazy, w jakiej znajduje się iskana małpa. Podobnie jest z nami, z tym

tylko, że w odróżnieniu od włochatych małp nie możemy oczywiście rozciągnąć takiej

interakcji na całe ciało. W miejscach, gdzie przykrywamy swoją nagą skórę ubraniem,

możemy liczyć jedynie na zręczne i delikatne dotknięcia palców krawca, który podczas

przymiarki poprawia na nas ubranie, co tylko w bardzo niewielkim stopniu przypomina

dawno minione doznania towarzyszące iskaniu ciała.

Dla małpy iskanie sierści przez inną małpę jest aktem więzi społeczno-towarzyskiej, nie

można więc się dziwić z powodu odkrycia, że w dawnych czasach zawodowy fryzjer był

rzadkością. Włosy były pielęgnowane w ten sposób przez najbliższe osoby, a nie przez osoby

prawie nieznajome. W czasach, gdy żyliśmy w małych grupach plemiennych, było to

oczywiście nieuchronne, ponieważ w danej grupie społecznej wszyscy się znali osobiście.

Później, wraz z rewolucją miejską, gdy okazało się, że człowiek zaczyna się gubić w morzu

obcych ludzi, pojawiła się tendencja, by pielęgnację włosów i inne związane z nią czynności

ograniczyć do uczestnictwa osób bliskich. Jeszcze później, gdy w średniowieczu zaczęły się

background image

pojawiać coraz wymyślniejsze fryzury, wysoko postawieni członkowie społeczeństwa

potrzebowali bardziej fachowych usług i wtedy też pojawił się zawód fryzjera. Początkowo

paniom dostarczano intymne usługi fryzjerskie do zacisza ich buduarów, ale stopniowo

otwierano bardziej efektywnie działające salony publiczne, tłumnie odwiedzane przez dbające

o zachowanie szyku damy. Jednakże dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku stało się to

obyczajem powszechnym. Wtedy też znacznie wzrósł popyt na te usługi. W roku 1851 w

Londynie istniało już 2338 salonów fryzjerskich, ale pięćdziesiąt lat później, w roku 1901,

liczba ta wynosiła już 7771, co oznacza, że tempo przyrostu było szybsze niż tempo przyrostu

ludności miasta. Przyczyny były niewątpliwie częściowo ekonomiczne, ale może istniał także

inny czynnik, jako że kobiety wiktoriańskie miały poważnie ograniczone inne możliwości

nawiązywania kontaktów cielesnych. Normy zachowania uległy w tym okresie wielkiemu

zaostrzeniu; w epoce takich surowych ograniczeń pieszczota rąk fryzjera musiała być mile

widzianym przejawem intymności. Odważała się z niej korzystać coraz częściej coraz

większa liczba kobiet. W naszym stuleciu zwyczaj ten wykroczył poza granice wielkich miast

i rozprzestrzenił się wszędzie, nawet w najmniej szych miejscowościach, obejmując swym

zasięgiem niemal całą ludność płci żeńskiej.

Mając świadomość tego, że zabiegi fryzjerskie nie mogą dać współczesnym klientkom

tyle intymności, ile by jej pragnęły, ta nowa rzesza zawodowych dotykaczy rozszerzyła

zakres działalności, by swoją czułą troską objąć wszystkie odkryte miejsca na skórze.

Popularne stały się różne rodzaje pielęgnacji rąk. Pojawiły się też zabiegi pielęgnacyjne

twarzy. Zaczęto stosować maseczki borowinowe, wygładzać zmarszczki, tonizować skórę,

demonstrować profesjonalny makijaż odpowiadający aktualnej modzie. „Piękno – oznajmił

Vogue w roku 1923 – jest zajęciem pełnoetatowym”. Nie da się zaprzeczyć, że głównym

motywem były efekty wizualne, ale ogromne znaczenie miały niewątpliwie także coraz

intensywniejsze przejawy intymności dotykowej, jakie należało stosować dla uzyskania

pożądanego efektu wizualnego. Wizyta we współczesnym salonie piękności byłaby niczym

bez doznań dotykowych.

Natomiast współczesny mężczyzna doświadcza niewielu przejawów takiej intymności.

Niektórzy mężczyźni pozwalają sobie na manikiur i masaż głowy, a są tacy, którzy wciąż

jeszcze od czasu do czasu golą się u fryzjera, ale dla większości wizyta w zakładzie

fryzjerskim ogranicza się do szybkiego ostrzyżenia i nawet włosy myją potem sami w domu.

Ciekawe, że fryzjerzy męscy robią, co mogą, by zwiększyć stopień intymności związanej ze

zwykłym strzyżeniem, stosując przy tym pewien rytuał. Każdy mężczyzna może przy

najbliższej wizycie u fryzjera posłuchać, jak fryzjer przygotowawczo manipulując

nożyczkami, „tnie powietrze” przed każdym kolejnym przycięciem włosów, i przekonać się,

że na każde przycięcie włosów przypada kilka cięć w powietrzu. Te cięcia w powietrzu nie

spełniają żadnej funkcji mechanicznej, ale dają złudzenie wielkiej aktywności wokół głowy,

co z kolei powiększa wrażenie „złożoności kontaktu”.

background image

Mimo to stopień intymności tych zabiegów jest dość niewielki i wydaje się dziwne, że

dzisiejsi mężczyźni akceptują takie ograniczenia. Być może powrót dłuższych fryzur męskich

przyniesie jakieś korzystne zmiany. Jak dotąd, należy jednak przyznać, że ich oznaki są

nieliczne, a nawet jest raczej odwrotnie. Prawdę mówiąc, długie męskie włosy oznaczają

gwałtowny regres nawet w zwykłym strzyżeniu, a mycie włosów wciąż odbywa się głównie

w domu. Tylko w niektórych co elegantszych ośrodkach miejskich występują jakieś

symptomy wpływu nowego stylu fryzur na pomnożenie zabiegów fryzjerskich, ale nie

wiadomo jeszcze, czy styl ten będzie się rozwijał. Obecnie jest on uznawany za nową modę i

minie jeszcze sporo czasu, zanim – jeśli przetrwa – odzyska powszechny szacunek, jakim

cieszył się dawniej. Dla starszych mężczyzn nosi on na sobie niczym nie uzasadnione piętno

„zniewieściałości”. Mężczyźni ci nie chcą jeszcze przyjąć do wiadomości, że ich krótkie

fryzury powstały kiedyś głównie jako sposób na wszy, a naleganie na to, żeby wszyscy

mężczyźni tak się strzygli, w epoce, gdy problem zawszenia już nie istnieje, jest całkowicie

irracjonalne. Dopóki długie włosy kojarzą się niekorzystnie, wielu młodych ludzi nie będzie

chciało ulegać nowej modzie, by wyciągnąć z niej ostateczne wnioski i oddać się rozkoszom,

jakie dają bardziej wyszukane przejawy fryzjerskiej intymności.

Chyba jedynym rodzajem intymności „kosmetycznej”, jakim współczesny mężczyzna

cieszy się w większym stopniu niż kobieta, jest korzystanie z usług publicznych pucybutów,

ale nawet ta usługa jest ostatnio w odwrocie. W większości dużych miast pojawia się co

najwyżej jako ciekawostka w paru specjalnych miejscach. Pomijając kontakty oralno-

genitalne, o których już mówiliśmy, jest to chyba jedyna chwila w życiu współczesnego

mężczyzny, kiedy może doznać jakiegoś kontaktu cielesnego z innym człowiekiem

znajdującym się w pozycji klęczącej, a na pewno jest to jedyny przypadek, gdy dzieje się to w

miejscu publicznym. (Sprzedawca w sklepie obuwniczym przyjmuje inną pozycję – siada i

pochyla się do przodu). Klęcząca pozycja pucybuta stwarza tak uderzające wrażenie

służalczości, że chyba właśnie z tego powodu zawód ten zanika. W przeszłości można było

łatwiej zaakceptować tego rodzaju pokaz uniżoności i dlatego nacechowane pokorą przejawy

intymności przynosiły podwójną satysfakcję, ale obecnie, wraz z rosnącym poszanowaniem

dla równości między ludźmi, taka jawna uniżoność stała się niemal krępująca. Symboliczne

całowanie stóp uznajemy za przesadę i dlatego pucybut staje się ginącym gatunkiem. Nie

chodzi o to, że nie reagujemy z przyjemnością na świadczone nam w poniżeniu usługi – nie

zasłużyliśmy jeszcze na gratulacje z tego tytułu – chodzi raczej o to, że nie chcemy, aby

widziano, że tak reagujemy.

W dokonanym przez nas przeglądzie zawodowych dotykaczy znaleźli się jak dotąd:

lekarz, pielęgniarka, masażysta, instruktor gimnastyki i specjalista od utrzymywania ciała w

dobrej kondycji, fryzjer damski i męski, krawiec, manikiurzystka, kosmetyczka, specjalistka

od makijażu, pucybut i sprzedawca w sklepie obuwniczym. Do tej listy można by dodać kilka

zawodów pokrewnych, jak perukarz, kapelusznik, specjalista od chorób stóp, dentysta,

background image

chirurg, ginekolog i cały szereg reprezentantów medycyny oficjalnej czy półoficjalnej. Tylko

kilka z nich zasługuje na jakiś specjalny komentarz. Intymny kontakt oralny z dentystą jest

zwykle zbyt stresujący, by mógł nam sprawić jakąkolwiek przyjemność. Chirurg, którego

intymność cielesna sięga dużo głębiej niż intymność nawet najbardziej namiętnych

kochanków, także wywiera na nas niewielki wpływ emocjonalny z powodu stosowania

środków znieczulających.

Czynności wykonywane podczas badań ginekologicznych są tak podobne do miłosnych

kontaktów typu ręka-genitalia, że i tu także, co jest paradoksem, intymność nie daje

zadowolenia. Panująca w dzisiejszych czasach ściśle profesjonalna atmosfera gabinetów

ginekologicznych redukuje też stopień skrępowania, gdyż obie strony bardzo uważają, aby nie

doszło do niewłaściwej interpretacji występującego wtedy anatomicznego kontaktu

płciowego. Podczas gdy trzymanie kobiety za rękę w czasie badania jej pulsu może

dostarczyć dodatkowych doznań w postaci kojącej intymności cielesnej, dotykanie jej

genitaliów jest czynnością tak dalece intymną, że natychmiast zaczynają działać bariery

emocjonalne przekreślające tego rodzaju korzyści.

W dawnych czasach specyfika badań ginekologicznych była powodem nieustannych

kłopotów, z jakimi musieli borykać się działający w najlepszej wierze ginekolodzy.

Obowiązywały nadzwyczajne procedury mające zapobiegać intymności. Trzysta lat temu

ginekolog celem wykonania badań musiał czasami wpełzać na rękach i kolanach do sypialni

ciężarnej kobiety, by nie mogła ona zobaczyć człowieka, który w tak bardzo intymny sposób

miał jej dotykać swoimi palcami. W czasach nieco nam bliższych był on zmuszony pracować

w zaciemnionym pokoju lub też odbierać dziecko, wymacując je pod przykryciem bielizny

pościelowej. Siedemnastowieczna akwaforta ukazuje ginekologa siedzącego u stóp łoża

porodowego, z prześcieradłem jak serwetka zatkniętym za kołnierzyk, żeby nie mógł

zobaczyć tego, co robią jego ręce. Ten sposób na wykluczenie intymności sprawiał, że

przecięcie pępowiny stawało się zabiegiem wyjątkowo niebezpiecznym.

Mimo tych dziwacznych środków ostrożności mężczyzna jako akuszer był zawsze pod

obstrzałem, a nieco ponad dwieście lat temu pewna uczona książka o teorii i praktyce

położnictwa została otwarcie potępiona jako „najbardziej sprośna, nieprzyzwoita i

bezwstydna książka, jaką kiedykolwiek wydrukowano”. Nie trzeba dodawać, że tymi, którzy

mieli za złe, byli zwykle mężczyźni, kobiety zaś zawsze cierpiały. Przez całe wieki kojarzenie

intymności towarzyszącej porodowi z płciowością utrudniało skuteczną pomoc lekarską.

Mężczyznom z właściwym wykształceniem odmawiano miejsca przy łóżku porodowym, a ich

obowiązki przejmowały niewykwalifikowane i zazwyczaj niezwykle zabobonne położne.

Skutkiem tego była śmierć ogromnej liczby kobiet podczas połogu, a także śmierć

noworodków tuż po narodzeniu lub w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia. Wiele tych

przypadków było wyłącznym skutkiem przeciwdziałania przejawom intymności i

niedopuszczenia do udzielenia fachowej pomocy.

background image

Mamy tu więc przykład tabu seksualnych, które odniesione do nieseksualnego kontaktu

cielesnego, miały katastrofalne skutki społeczne i wpłynęły na bieg historii. Musiało upłynąć

wiele pełnych ludzkich nieszczęść lat, by zapanował wreszcie rozsądek, a nauka zdołała się

rozprawić z pradawnymi uprzedzeniami. Dziedzina ta stopniowo zdołała wyzwolić się z

dawnych nonsensów jedynie dzięki najściślejszemu przestrzeganiu kodeksu postępowania.

Mimo to dają się jeszcze odczuć echa dawnych lęków, a badanie ginekologiczne ze względu

na rodzaj kontaktu cielesnego wciąż pozostaje czymś krępującym.

Istnieje tylko jeden obszar działalności publicznej, w którym kontakty seksualne nie są

objęte takimi przesądami, a jest nim teatr. Aktorzy i aktorki, tancerze baletowi, śpiewacy

operowi, a także modele i modelki pozujący do zdjęć, wykonując swój zawód, mają

powszechnie uznane prawo do takiego wzajemnego dotykania się, które rodzi skojarzenia

seksualne. Podczas przedstawień zgodnie z poleceniami reżysera całują się, pieszczą,

obejmują i głaszczą. Jeśli tak przewiduje scenariusz, jest to zgodne ze społecznym „prawem”,

a aktor czy aktorka w ciągu dnia pracy może zaznać wiele satysfakcjonujących kontaktów

cielesnych. Jest to niewątpliwie wielką zaletą tego wysoce niepewnego zawodu, chociaż

zachowania ekstremalne, jakich się czasem od nich wymaga, mogą być przyczyną pewnych

problemów. Trudno przez dłuższy czas raz po raz udawać miłość do kogoś, nawet jeśli jest to

kolega czy koleżanka po fachu, i uniknąć elementarnych reakcji emocjonalnych, które często

wkradają się do takiego układu ze szkodą dla innych intymnych związków w realnym życiu

poza teatrem. Oddając doskonale przejawy intymności seksualnej, niełatwo stłumić

towarzyszące im zwykle autentyczne reakcje biologiczne.

Innym nieco ryzykownym kontaktem, który staje się udziałem gwiazd świata rozrywki,

jest wyrażany fizyczny aplauz ich żarliwszych wielbicieli. Gwiazdy bywają w miejscach

publicznych dosłownie osaczane przez rozentuzjazmowanych fanów, którzy za wszelką cenę

pragną dotknąć swoich idoli. W umiarkowanej formie dostarcza to zapewne miłej sercu

satysfakcji, ale czasem może przyprawić bożyszcze o siniaki, a nawet kontuzje. Nieprzeparta

ochota, aby dotknąć ciała niektórych gwiazd muzyki i piosenkarzy – a nawet co bardziej

atrakcyjnych polityków – przybrała ostatnio zaskakujące rozmiary. Zwłaszcza zorganizowane

w grupy fanki jakiejś wybranej gwiazdy muzyki pop uważają, że wszystkie chwyty są

dozwolone, a ostatnio zademonstrowały chyba najbardziej intymny przykład takiego

zachowania. Udało im się mianowicie przekonać idolów, by pozwolili wykonać gipsowy

odlew swoich genitaliów w stanie erekcji, których one mogłyby potem do woli dotykać, gdy

sami bożkowie są już nieobecni.

W interakcjach między gwiazdami muzyki pop a ich fanami dotykanie nie jest integralną

częścią czynności związanych z uprawianiem zawodu. Masażysta czy fryzjer, aby wykonać

swoje zadanie, musi dotykać swojego klienta, ale piosenkarz, śpiewając, nie musi ani nikogo

dotykać, ani być przez kogokolwiek dotykanym. Inna rzecz, że z powodu swojej specjalnej

roli w społeczeństwie staje się on bardziej pożądanym obiektem dotykania. Podobna relacja

background image

zachodzi w innych dziedzinach, a wśród nich najbardziej rzucającym się w oczy przykładem

jest zawód policjanta.

Praca policjanta nie polega na dotykaniu ludzi, ale mimo to oficjalnie wolno mu to robić

w dużo większym zakresie niż komukolwiek z nas. Wolno mu dotknąć nas rękami w taki

sposób, jaki użyty przez „zwykłego śmiertelnika”, wywołałby w nas gniewną reakcję. Nie

narażając się na komentarze, policjant może wziąć za rękę dziecko na ulicy. W tłumie może

napierać na nas swoim ciałem, aby nas powstrzymać, a my łatwo godzimy się na taki kontakt.

Jeśli policjant popycha nas w chwili, gdy zachowujemy się gwałtownie, mało

prawdopodobne, że zaatakujemy go ze złością, co byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby

ktoś inny tak nas potraktował. Tylko w sytuacjach skrajnej przemocy, gdy u samego

policjanta przestają działać hamulce i sprowokowany, zaczyna działać jak nieświadom

niczego bandyta, my tracimy kontrolę na swoim zachowaniem wobec niego. Wtedy, na

zasadzie przeciwstawienia, nasza wściekłość nie zna żadnych granic, o czym nazbyt często

świadczą rozgrywające się ostatnio podczas rozruchów sceny uliczne. Wydaje się, jakbyśmy,

dając policjantowi ograniczone uprawnienia do dotykania nas, czuli zarazem, że nadużycie

tych uprawnień jest szczególnie naganne, podobnie jak niestosowne zachowanie się dyrygenta

wobec chórzysty czy nauczyciela wobec ucznia. Skutkiem tego gdy policjanci są stale

zmuszani do rozluźniania swoich hamulców, stają się oni wkrótce uosobieniem wrogości i

częstym obiektem napaści rozeźlonego tłumu. Jedynie w takich krajach jak Wielka Brytania,

gdzie na ulice miasta celowo wysyła się zupełnie nie uzbrojonych policjantów, można

zauważyć jakieś oznaki wzajemnego hamowania się nawet podczas najpoważniejszych

rozruchów, jakie zdarzyły się w ostatnich latach. Jak się zdaje, hamująco działa okoliczność,

że w razie ewentualnych potyczek obie strony byłyby zmuszone do walki wręcz

nacechowanej większym stopniem intymności, która nie występuje w dzikim waleniu się

kijami i pałami z pewnej odległości ani w brutalnej walce z użyciem broni palnej z jeszcze

większego oddalenia. Nie znaczy to wcale, że utarczki wręcz są w swojej istocie mniej

nienawistne. Wszak bez użycia narzędzi walki można sobie wyłupywać oczy czy kopać się po

genitaliach, ale takie okrucieństwa są niezmiernie rzadkie. W porównaniu z rozłupanymi i

pokrwawionymi czaszkami, które bywają skutkiem rozruchów w niektórych innych krajach,

ręczne bójki w Londynie i innych miastach brytyjskich zaczynają nabierać charakteru niemal

cywilizowanego, a jak na ironię, dzieje się tak z powodu przywrócenia bardziej intymnych

form walki, które występowały w czasach poprzedzających cywilizację i wprowadzenie

jakiejkolwiek broni.

Istnieje dobrze znana i ograna sekwencja filmowa, w której dwóch krzepkich a skądinąd

sympatycznych facetów atakuje się wzajemnie pięściami, żeby rozstrzygnąć w ten sposób

jakiś zadawniony spór. Doświadczona widownia doskonale wie, że kiedy obaj przeciwnicy

zaczną przegrywać i pokonają się wzajemnie na skutek całkowitego wyczerpania sił, stanie

się świadkiem narodzin nowej, wspaniałej przyjaźni. Obaj posiniaczeni osiłkowie rozkładają

background image

się na ziemi i zgodnie z oczekiwaniami jeden z nich ze swoich rozciętych i krwawiących ust

wypluwa wybity ząb, uśmiechając się z podziwem do swego równie zmaltretowanego

przeciwnika. Zaraz potem bohaterowie pomagają sobie wzajemnie wstać i słaniając się, udają

się do baru (zwykle w pobliżu jest jakiś bar), aby wychylić ożywczego kielicha. Po tej

ceremonii nie mamy już żadnych wątpliwości, że nic ich nigdy nie rozłączy i że pozostaną

wiernymi kumplami na dobre i na złe, aż pod koniec filmu jeden z nich zginie, ratując życie

drugiemu, wyda ostatnie tchnienie w czułych objęciach człowieka, któremu kiedyś rozkwasił

twarz.

Morał płynący z tej mocno podkoloryzowanej historyjki jest oczywiście taki, że gorący

nieprzyjaciel jest lepszy niż chłodny przyjaciel i znajduje to potwierdzenie w postaci

odpowiednich przejawów intymności cielesnej. Wygląda na to, że każdy rodzaj intymności,

nawet intymność związana z przemocą, jeśli tylko jest oparta na dostatecznie osobistych

podstawach, może prowadzić do utworzenia się wzajemnej więzi między dwoma

antagonistami. Nie trzeba dodawać, że uogólnienia są tu niebezpieczne i oczywiście nie może

to służyć za usprawiedliwienie każdej przemocy, ale równie niemądre jest całkowite

ignorowanie tego zjawiska tylko dlatego, że nas ono przeraża.

Bezosobowa przemoc osiągnęła ostatnio tak zastraszające rozmiary, że temat ten został

objęty niemal całkowitym tabu i dlatego trudno o nim mówić. Dla seksualnie wyzwolonego

społeczeństwa przemoc, i to wszelka przemoc, bez względu na jej rozmiar i tło, stała się

przedmiotem nowej filozofii ograniczeń. Sformułowany w tym szerokim kontekście artykuł

wiary „uprawiaj miłość, nie walkę” jest nie do podważenia, ale komunikat, jaki leży u

podłoża zrytualizowanej bójki filmowej może jednak chyba doprowadzić nas do uznania

jakiegoś wyjątku od tej ogólnej zasady. Jasne, że nie mam tu na myśli niczego tak brutalnego

jak opisana wyżej bijatyka. Wyobrażam sobie natomiast sytuację, w której niektórzy ludzie

tak dalece stłumili w sobie agresywność, że nawet ostro prowokowani „nie tkną palcem”

swoich kumpli. Doprowadzenie zasady niestosowania przemocy do takiej skrajności może

wytworzyć nowe formy antyintymności. Oto przykład.

Jeżeli wzajemne uczucia dwojga ludzi z jakiegoś powodu w nieuchronny sposób uległy

ochłodzeniu, ich stosunek może w końcu „zamarznąć na śmierć” w atmosferze pełnej obłudy

rezerwy. Wyrażający tłumiony gniew wymuszony uśmieszek na zaciśniętych wargach może

ranić równie dotkliwie jak ostry nóż. W takich warunkach wybuch w postaci gwałtownej

awantury, której towarzyszy łagodna, ale niewątpliwie agresywna interakcja, mogą oczyścić

atmosferę jak długo oczekiwana burza i w ten sposób rozładować szkodliwe napięcie. Być

może, po raz pierwszy od wielu miesięcy chandrycząca się ze sobą para weźmie się nareszcie

w ramiona i choć ich zamiarem nie jest bynajmniej pełen miłości uścisk, lecz raczej

gwałtowne potrząśnięcie partnerem, skutkiem takiego wybuchu bywa doznanie pierwszego

od niepamiętnych czasów szczerego kontaktu fizycznego. Sytuacja taka jest oczywiście dość

rozpaczliwa, jeśli dochodzi się do niej w ten sposób, bo każde dotknięcie partnera jest wtedy

background image

wyrazem wrogości i łatwo może doprowadzić do porażki. Czasami, niestety zbyt rzadko,

może to jednak przynieść dobry skutek. Ignorowanie tej możliwości tylko dlatego, że kłóci się

z aktualnymi trendami kulturowymi, oznacza nieuwzględnianie jeszcze jednego ważnego

czynnika wpływającego na tworzenie się więzi między dwojgiem ludzi za sprawą intymności

cielesnej.

Pokrewnym wzorcem zachowania jest mocowanie się dzieci ze sobą, ich dzikie harce,

czy też wzajemne przepychanki które tak często obserwujemy również wśród przyjaźnie

nastawionych do siebie ludzi dorosłych. I tu kontakty cielesne wywierają wpływ

emocjonalny, a dzieje się tak dlatego, że towarzyszy im nie wyrażony słowami komunikat:

„Jakkolwiek zachowuję się agresywnie, widzisz przecież, że naprawdę wcale nie jestem

agresywny”. Jest to jednak komunikat subtelny, a bijatyka dla zabawy może w każdym wieku

stać się interakcją wymagającą starannie wyważonej równowagi. Mężczyzna, który

żartobliwie poklepuje kolegę po plecach, może łatwo odwrócić ten sygnał i wtedy oznacza

on: „Jakkolwiek udaję, że jestem agresywny dla żartów, ze sposobu, w jaki to robię, możesz

się przekonać, że nie żartuję”. Stosuje on klepanie, ponieważ zostało ono sformalizowane i

zaakceptowane jako wzór bijatyki dla zabawy, ale towarzyszące temu gesty i siła tego

poklepywania natychmiast przekonują poklepywanego, że ten drugi nadał komunikatowi

odwrotny sens.

Podobna komplikacja zachodzi u wspominanej wyżej chandryczącej się ze sobą pary.

Jeżeli pod wpływem skrajnie silnej prowokacji dojdzie tylko do lekkiego klepnięcia w

policzek albo potrząśnięcia partnera za ramiona, wtedy komunikat głosi: „Chociaż

doprowadziłeś(-aś) do tego, że mam ochotę dać ci w zęby, robię ci tylko to”. Ale jeżeli

prowokacja nie jest tak silna, wówczas każdy, nawet najbardziej umiarkowany odruch agresji

stanowi sygnał szorstki i nieprzyjemny.

Ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa tkwiące w bijatyce dla zabawy bywają wyraźniej

widoczne podczas mocowania się dwóch wyrostków na ulicy. Na początku obaj przestrzegają

konwencji żartobliwej agresji. Każde popchnięcie i chwyt są wykonywane z właściwym

stopniem natężenia – na tyle silnie, by wywrzeć skutek, ale nie dość silnie, aby objawić

prawdziwą przemoc. Gdy ta subtelna równowaga zostanie przypadkowo zachwiana i jeden z

nich poczuje ból, atmosfera ulega zmianie. Pokrzywdzony rewanżuje się z większą siłą i jeśli

zajście nie jest prowadzone we właściwy sposób, żartobliwa bitka przeradza się w prawdziwą.

Trudno jest zanalizować sygnały takiej zmiany, ponieważ nawet żartobliwe zapasy mogą

wyglądać zupełnie jak prawdziwe. Zwykle sygnały znamionujące zmianę pojawiają się

najpierw na twarzach, z których znikają uśmiechy i rozluźnienie, czy też udawana zaciętość, a

pojawia się wyraz zaciekłości i zdecydowania, czemu towarzyszy zmiana koloru skóry z

bladego na zaczerwieniony.

Jeśli chodzi o zapaśników zawodowych, tego rodzaju udawana zmiana bywa łatwo

dostrzegalna. „Łobuz” świadomie fauluje „bohatera”, który następnie demonstracyjnie wpada

background image

w udawany szał, zgłaszając protesty u sędziego i domagając się współczucia publiczności.

Rzuca się z furią na przeciwnika i sprawia wrażenie, że zarzucił konwencjonalną technikę

walki i stosuje nie kontrolowaną przemoc, odwzajemniając każdy faul, gdy tymczasem

publiczność ryczy z zachwytu. Ale tutaj nawet „nie kontrolowana” agresja sama uległa

sformalizowaniu, o czym świetnie wie publiczność, włączając się do gry. Gdyby jeden z

zapaśników naprawdę skrzywdził swojego rywala, widowisko zostałoby natychmiast

przerwane i zamiast „bezlitosnego odwetu” nastąpiłby pokaz źle skrywanego niepokoju ze

strony wszystkich uczestników.

Wyczerpawszy ten najeżony niebezpieczeństwami temat, możemy teraz skierować się na

teren, na którym przejawiają się bezpieczniejsze i delikatniejsze formy intymności,

mianowicie na parkiet taneczny. Jako dziedzina, w której działają zawodowcy mający prawo

do dotykania, taniec ma do zaoferowania ograniczone możliwości. To prawda, że dorośli

poszukujący jakiejś formy kontaktu cielesnego mogą taki kontakt uzyskać dzięki usługom

nauczyciela tańca. Istnieją też miejsca, gdzie mężczyzna może odwiedzić salę taneczną i za

określoną opłatą skorzystać z usług fordanserek, ale taniec towarzyski stał się obecnie

głównie domeną amatorów. Podczas zabaw, dyskotek oraz w salach tanecznych i balowych

obcy sobie dorośli ludzie mogą zbliżyć się do siebie i poruszać się wokół sali, obejmując się

intymnie przednią powierzchnią ciała. Osoby, które już są ze sobą zaprzyjaźnione, mogą

także wykorzystać tę sytuację, aby przejść z relacji bezdotykowych na relacje dotykowe.

Specjalna rola, jaką odgrywa taniec towarzyski w naszym społeczeństwie, polega na tym, że

stwarza on specjalny kontekst, pozwalający na szybkie i radykalne zwiększenie stopnia

intymności cielesnej, w sposób, który byłby niemożliwy gdzie indziej. Gdyby obcy lub

prawie obcy sobie ludzie demonstrowali takie samo obejmowanie się poza parkietem

tanecznym, jego konsekwencje byłyby zupełnie inne. Taniec, że się tak wyrażę, dewaluuje

rangę obejmowania się, obniżając próg tolerancji do poziomu, na którym można to z

łatwością uczynić, nie obawiając się odtrącenia. Gdy już uzyska się przyzwolenie na takie

obejmowanie się, uzyskuje się szansę na to, że zacznie ono oddziaływać w swój magiczny

sposób. Gdy magia nie zadziała, formalny charakter sytuacji pozwala też na honorowe

wycofanie się.

Jak wiele innych aspektów intymności cielesnej – taniec ma długą historię sięgającą aż do

naszej zwierzęcej przeszłości. Ujmując to w kategoriach zachowania się, jego głównym

składnikiem jest powtarzający się ruch intencjonalny. Przyglądając się pokazom tanecznym

różnych ptaków, zauważamy, że na wykonywane przez nie rytmiczne ruchy składają się

głównie ruchy początkowo skierowane w jedną stronę, zatrzymanie ich i skierowanie w inną

stronę, ponowne zatrzymanie i powtórzenie pierwszej czynności, i tak dalej. Obracając się na

boki, przechylając się w przód i w tył lub podskakując w górę i w dół, ptak z zapałem

popisuje się przed swoją partnerką. Znajduje się on w stanie wewnętrznego konfliktu, gdyż

jeden z popędów popycha go do przodu, a drugi go powstrzymuje. W przebiegu ewolucji

background image

rytm tych ruchów intencjonalnych ulega utrwaleniu, a popis staje się rytuałem. Forma tego

rytuału jest różna u różnych gatunków i u każdego staje się cechą charakterystyczną dla

właściwych danemu gatunkowi wstępnych czynności seksualnych.

Większość ruchów tanecznych, jakie wykonujemy, powstała w ten sam sposób, ale u

ludzi nie wytworzyła się z nich ewolucyjnie żadna utrwalona forma. Są one natomiast zależne

od danej kultury i bardzo zróżnicowane. Wiele z tego, co robimy tańcząc, to właśnie ruchy

intencjonalne sygnalizujące zamiar pójścia w jakimś kierunku, ale zamiast w pełni wykonać

to zamierzenie, zatrzymujemy się, cofamy się lub obracamy i zaczynamy od nowa. W

dawnych czasach wiele tańców przypominało małe pochody, w których każda para z powagą

trzymała się za ręce i kroczyła po parkiecie, zatrzymując się często, wykonując obrót, a

następnie kontynuując pochód w rytm muzyki. Ponieważ wzór ten był zasadniczo wzorem

udawania się w podróż, często zawierał on w sobie udane powitania, podczas których

partnerzy wykonywali ukłony i dygnięcia, tak jakby się właśnie spotykali po raz pierwszy.

Zarówno w tańcach ludowych jak w tańcach dworskich występowały skomplikowane ruchy

wirujące oraz schodzenie się i rozchodzenie z udziałem innych par uczestniczących w tańcu.

Przejawy intymności cielesnej w tańcu były tak ściśle ograniczone, że nie budziły żadnych

skojarzeń seksualnych. Po prostu umożliwiały tylko ogólne towarzyskie mieszanie się między

sobą. Mężczyzna prowadził kobietę po parkiecie ruchem tak wysoce sformalizowanym, że

wykluczał on jakiekolwiek niewygodne pytania o to, dokąd ją właściwie prowadzi i w jakim

celu.

Sytuacja uległa radykalnej zmianie na początku ubiegłego wieku, gdy Europę ogarnęło

szaleństwo nowego tańca. Był to walc. Po raz pierwszy tańcząca para obejmowała się podczas

wykonywania ruchów tanecznych, co jako publiczny przejaw intymności wywołało

powszechne zgorszenie i wzburzenie. Tak drastyczne przeobrażenie wymagało jakiegoś

usprawiedliwienia, którym okazał się znany nam już wybieg. Opisując kontakt ręka-ręka,

wspomniałem, że często stosowaną w nim sztuczką jest intymność pod maską pomocy.

Wyciągnięcie ręki ma rzekomo na celu podtrzymanie drugiej osoby czy też zapewnienie jej

równowagi, podprowadzenie jej albo też powstrzymanie przed upadkiem. W ten sposób bez

obaw można przekroczyć znaczący próg w nawiązywaniu kontaktu cielesnego. To właśnie

znalazło zastosowanie w walcu. Na początku był to taniec bardzo szybki i dynamiczny, w

którym partnerzy musieli kurczowo trzymać się siebie, aby ich ciała mogły obracać się razem.

Był to sposób typu „podtrzymanie” i gdy tylko dzięki niemu walc wkroczył na salę balową,

było jedynie kwestią czasu spowolnienie tempa tańca i zastąpienie gestów rzekomej pomocy

bardziej czułymi przejawami intymności, związanymi z obejmowaniem się. Nie znając takich

rozkoszy, starsze pokolenie uznało to za obrazę moralności. Walc, który dziś uchodzi za

taniec staromodny, w pierwszych latach swojego istnienia opisywany był jako „plugawy” i

„najbardziej zwyrodniały taniec ostatnich dwóch stuleci”. Wczesnowiktoriański autor

kieszonkowego podręcznika bon tonu dla dam poświęcił dziesięć stron frontalnemu atakowi

background image

na ten obrzydliwy, nowy przejaw intymności publicznej. Wśród innych uwag czytamy:

„Zapytajcie którąkolwiek matkę... czy dopuści, aby córka wpadła w lubieżne objęcia

pierwszego lepszego walcującego mężczyzny? Zapytajcie kochanka... czy zniesie widok

wybranki swego serca spoczywającej w ramionach innego mężczyzny? Zapytajcie

małżonka... czy ścierpi, aby jego żonę obejmował jakiś szczeniak wirujący to na piętach, to

znów na palcach?”. Ataki nie ustawały, a niespełna sto lat temu pewien amerykański mistrz

tańca w Filadelfii ogłosił, że walc jest tańcem niemoralnym, ponieważ w trakcie jego

wykonywania dżentelmen obejmuje damę, którą być może dopiero co poznał. Jednakże

nieprzyzwoity walc wygrał tę bitwę i niepodzielnie zapanował na parkiecie, stając się

zwiastunem wielu innych tańców wymagających pełnego objęcia frontalnego. Te nowe tańce

wywoływały kolejne pomruki niezadowolenia i zgorszenia.

Tango, które w 1912 roku przywędrowało z Ameryki Południowej, także powitano z

oburzeniem. Ponieważ taniec ten składał się z „sugestywnych bocznych ruchów bioder”,

które bystrookim stróżom moralności przypominały ruchy kopulacyjne, został on natychmiast

uznany za synonim moralnej zgnilizny.

Gdy tylko przeciwnicy tanga przegrali i tę bitwę, hałaśliwie rozpoczęła się epoka jazzu, a

doprowadzeni do wściekłości nauczyciele tańca lat dwudziestych organizowali gorączkowe

spotkania, aby omówić to nowe zagrożenie dla ich poczucia przyzwoitości. Formułowali ostre

oficjalne protesty na temat tego nowego szaleństwa, zwracając uwagę, że wszystkie owe

tańce jazzowe powstały w murzyńskich burdelach.

Chyba najbardziej osobliwy atak na tańce jazzowe pojawił się w artykule prasowym, w

którym czytamy, że „taniec i muzyka w tym obrzydliwym kopulacyjnym rytmie zostały

sprowadzone do Ameryki z Afryki Środkowej przez gang bolszewików, ażeby uderzyć w

cywilizację chrześcijańską na całym świecie”. Stawia to chyba we właściwym świetle

formułowane ostatnio twierdzenia, że aktualna fala buntów studenckich, porzucanie studiów i

narkomania również są dziełem „spisku czerwonych”.

Od zarania swych dziejów jazz wydaje na świat krzepkie potomstwo, a każde jego

dziecko nieuchronnie wprawia świat w zdziwienie i zgorszenie, ponieważ tancerze stosują

coraz to nowe odmiany obejmowania się w miejscu publicznym. W latach czterdziestych był

to jitterbug, a w latach pięćdziesiątych rock and roll. Ale potem stało się coś dziwnego. Z

jakiegoś powodu, którego chyba jeszcze na razie nie potrafimy zrozumieć, pary rozdzieliły

się. W latach sześćdziesiątych obejmowanie się w tańcu zaczęło gwałtownie zanikać. Jeszcze

tylko starsze i bardziej stałe pary przytulały się do siebie, kręcąc się po parkiecie. Młodsi

oddalili się od siebie i tańczyli stojąc mniej więcej w tym samym miejscu. Początkowo

dotyczyło to twista, ale wkrótce objęło zawrotną liczbę możliwości, takich jak hitch-hiker,

shake, monkey i frug. Pojawiało się coraz więcej stylów tańczenia, aż wreszcie pod koniec lat

sześćdziesiątych sytuacja tak się skomplikowała, że wszystkie one zlały się w jedną, na ogół

bezimienną kombinację i stały się po prostu tańcem do muzyki pop. Wszystkie one miały tę

background image

samą cechę – tancerze nie dotykali się. Zmiana ta prawdopodobnie ma związek z wyraźnym

wzrostem liberalizmu seksualnego. Gdy w czasach wiktoriańskich młodym parom nie wolno

było prywatnie cieszyć się intymnością, obejmowanie się podczas walca miało dla nich

wielkie znaczenie, ale przy obecnym rozluźnieniu obyczajów któż przejmowałby się

specjalnym kontekstem, który dałby „zezwolenie” na zwykłe obejmowanie się na stojąco?

Dzisiejsi młodzi tancerze zdają się publicznie mówić: „Nie potrzebujemy udawać, bo mamy

to wszystko naprawdę”. I tak dochodzimy do końca tego krótkiego przeglądu

wyspecjalizowanych metod, które stosujemy w dorosłym życiu w celu osiągnięcia intymności

cielesnej. Cały ten rozdział, który zaczyna się od lekarzy, a kończy na tancerzach, pokazuje,

że zawsze chodzi o coś więcej niż tylko o sam kontakt. Nigdy nie jest to kontakt dla samego

kontaktu. Zawsze istnieje jakiś pretekst, dzięki któremu otrzymujemy przyzwolenie na to, by

kogoś dotykać, albo na to, by nas ktoś dotykał. A jednak często odnosimy wyraźne wrażenie,

że sam kontakt jest ważniejszy niż czynność, na którą mamy przyzwolenie. Być może kiedyś,

gdy nasilą się jeszcze stresy współczesnego życia, będziemy świadkami narodzin niczym nie

zakamuflowanego zawodowego dotykacza, który będzie sprzedawał uściski, tak jak się

sprzedaje koraliki. Może się też zdarzyć, że korzystanie z jego oferty będzie oznaczało nasze

przyznanie się do klęski niemożności zapewnienia sobie tak bardzo potrzebnej nam

intymności w naszej własnej rodzinie.

Cokolwiek się stanie, zawsze możemy wrócić do niezniszczalnego substytutu intymności

cielesnej, jakim jest intymność werbalna. Zamiast wymieniać uściski, możemy wymieniać

słowa otuchy. Możemy się uśmiechać i rozmawiać o pogodzie. Jest to kiepska namiastka

wymiany uczuć, ale lepsze to niż całkowita izolacja emocjonalna. A jeśli nadal tęsknimy do

bardziej bezpośrednich form kontaktu, mamy do dyspozycji jeszcze inne jego formy:

dotykanie jakiegoś zwierzęcia lub przedmiotu nieożywionego w zastępstwie ciała innego

człowieka, do którego tak naprawdę chcielibyśmy się zbliżyć, albo wreszcie, kiedy nie

istnieje już żadne inne rozwiązanie, dotykanie własnego ciała. W następnych trzech

rozdziałach omówię sposoby wykorzystywania zwierząt, przedmiotów i własnych ciał jako

substytutów bliskich ludzi.

background image

6. SUBSTYTUTY INTYMNOŚCI

W świecie dorosłych, pełnym stresów i obcych ludzi, szukamy pociechy u osób nam

drogich. Jeśli są oni obojętni lub nazbyt zaabsorbowani problemami, jakie niesie współczesne

życie, i przez to nie spełniają naszych oczekiwań, grozi nam psychiczny niedosyt owego

podstawowego wsparcia, jakie daje kontakt cielesny. Jeśli wskutek moralizatorstwa

zbałamuconej mniejszości przejawy intymności ze strony naszych bliskich ulegają

zahamowaniu, bo dali sobie wmówić, że korzystanie z rozkoszy dotyku jest grzeszne i

nieprzyzwoite, wówczas nawet w otoczeniu osób najbliższych i najukochańszych możemy

odczuwać głód dotyku i fizyczną samotność. Jako gatunek jesteśmy jednak na tyle

przemyślni, że nie mając tego, czego bardzo pragniemy albo potrzebujemy, wkrótce

znajdujemy odpowiedni substytut.

Jeśli nie doznajemy miłości w obrębie rodziny, wkrótce zaczynamy jej poszukiwać gdzie

indziej. Zaniedbywana żona znajduje sobie kochanka, a małżonek kochankę i znów rozkwita

intymność cielesna. Niestety, takie substytuty nie zawsze wpływają korzystnie na istniejące

jeszcze przejawy życia rodzinnego, stanowią bowiem dla nich konkurencję i bywa, że je

całkowicie zastępują, co wywołuje mniejsze czy większe spustoszenia w życiu społecznym.

Mniej szkodliwe było rozwiązanie omówione w poprzednim rozdziale, czyli kontakt ze

specjalistami mającymi patent na dotykanie.

Takie kontakty mają tę wielką zaletę, że nie stanowią zwykle konkurencji dla relacji

wewnątrz rodziny. Szeroki zakres intymności ze strony masażysty, jeżeli tylko stosowany jest

w sposób ściśle profesjonalny, nie może służyć za powód do rozwodu. Ale nawet zawodowy

dotykacz, jak najbardziej oficjalnie upoważniony do dotykania, z fizjologicznego punktu

widzenia nie przestaje być dorosłym człowiekiem i dlatego nieuchronnie widzi się w nim

potencjalne zagrożenie seksualne. Rzadko mówi się otwarcie o „dostrzeganiu” tego

zagrożenia, jeśli nie brać pod uwagę sporadycznych dowcipów. Społeczeństwo nakłada

natomiast coraz więcej ograniczeń na istotę i kontekst wyspecjalizowanych przejawów

intymności. Przede wszystkim rzadko przyznajemy, że one w ogóle istnieją. Na tańce idziemy

background image

nie po to, żeby kogoś dotykać, tylko po to, żeby się „zabawić”. Do doktora idziemy z powodu

wirusa, a nie żeby się podnieść na duchu. Do fryzjera idziemy, żeby się ostrzyc czy uczesać, a

nie po to, żeby dać się popieścić po głowie. Wszystkie te oficjalne funkcje są naturalnie

bardzo przekonujące i ważne. Muszą takie być, aby zamaskować coś innego, co się dokonuje

w tym samym czasie, mianowicie poszukiwanie przyjaznego kontaktu cielesnego. Gdy

oficjalne funkcje tracą na znaczeniu, zbyt wyraźnie ujawnia się ta niezaspokojona potrzeba

kontaktu i wtedy rodzą się natrętne pytania o nasz styl życia, na które wolelibyśmy raczej nie

odpowiadać.

Jednak podświadomie zdajemy sobie sprawę z gry, jaka się tu toczy, i w ten sposób

pośrednio związujemy ręce, które mogłyby nam udzielić pieszczoty. Czynimy to, bezwiednie

stosując się do konwencji i kodeksów, które regulują postępowanie redukujące nasze lęki

seksualne. Po prostu akceptujemy abstrakcyjne reguły właściwej etykiety i mówimy sobie

wzajemnie, że pewnych rzeczy się „nie robi” i że nie są one „stosowne”. Niegrzecznie jest

pokazywać palcem, nie mówiąc już o dotykaniu. Niegrzecznie jest okazywać swoje uczucia.

Dokąd więc mamy się zwrócić? Odpowiedź ma przyjemną i pieszczotliwą postać kociaka

leżącego na kolanach. Otóż zwracamy się do innych gatunków stworzeń. Jeżeli najbliżsi

ludzie nie są w stanie dostarczyć nam tego, czego pragniemy, i jeżeli poszukiwanie

intymności u obcych jest zbyt niebezpieczne, możemy skierować kroki do najbliższego

sklepu zoologicznego i za niewielką sumę kupić sobie trochę intymności zwierzęcej.

Zwierzątka są bowiem niewinne, nie stwarzają problemów i nie zadają pytań. Liżą nas po

rękach, ocierają się nam łagodnie o nogi, zwijają się do snu na naszych kolanach i trącają nas

nosem. My zaś możemy je przytulać, głaskać, poklepywać, nosić jak niemowlęta na rękach,

drapać za uszami, a nawet całować.

Jeśli zjawisko to wydaje się komuś błahe, przyjrzyjmy się jego skali. W Stanach

Zjednoczonych na zwierzątka domowe wydaje się ponad 5 miliardów dolarów rocznie. W

Wielkiej Brytanii – 100 milionów funtów. W Niemczech Zachodnich – 600 milionów marek.

We Francji kilka lat temu wydawano 125 milionów nowych franków, a wedle nowych ocen

dziś suma ta podwoiła się. Tam, gdzie w grę wchodzą takie liczby, określenie „błahe” nie ma

zastosowania.

Nasze najważniejsze pieszczoszki to koty i psy. W Stanach Zjednoczonych jest ich 90

milionów. Szczeniaki i kociaki rodzą się w tempie 10 tysięcy sztuk na godzinę. We Francji

żyje ponad 16 milionów psów, w Niemczech Zachodnich jest ich 8 milionów, a w Wielkiej

Brytanii 5 milionów. Brak dokładnych danych na temat kotów, ale jest ich co najmniej tyle

samo, a zapewne więcej.

Sumując te liczby, możemy z grubsza przyjąć, że tylko w wymienionych czterech krajach

istnieje około 150 milionów kotów i psów. Dokonując dalszego przybliżonego rachunku,

powiedzmy, że każdy właściciel jednego z tych zwierząt głaszcze, poklepuje czy też pieści je

przeciętnie trzy razy dziennie, czyli tysiąc razy na rok. Daje to w sumie 150 miliardów

background image

intymnych kontaktów rocznie. Liczba ta jest o tyle zdumiewająca, że mówi ona o przejawach

intymności Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików nie w stosunku do innych

Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików, lecz do przedstawicieli innych gatunków,

należących do rzędu mięsożernych. Jeśli tak na to spojrzeć, zjawisko tym bardziej nie wydaje

się błahe.

Jak się już przekonaliśmy, obejmując się, poklepujemy się wzajemnie po plecach, a jako

kochankowie lub jako rodzice i dzieci głaszczemy się po włosach i po skórze. Jest jednak

oczywiste, że nam to nie wystarcza, czego dowodem są owe miliardy pieszczot ze

zwierzętami. Ponieważ obowiązujące nas ograniczenia kulturowe blokują nasze kontakty z

ludźmi, przenosimy nasze przejawy intymności na uwielbiające nas zwierzątka, służące jako

substytuty miłości.

Sytuacja ta doprowadziła niektóre osoby do formułowania niezwykle krytycznych opinii

na ten temat. Jeden z autorów nazwał to zjawisko „petyszyzmem”; zostało ono potępione jako

objaw dekadenckiej nieumiejętności intymnego porozumiewania się ludzi tworzących

współczesną cywilizację. W szczególności wskazywano na to, że więcej pieniędzy

przeznacza się na zapobieganie okrucieństwu wobec zwierząt niż na zapobieganie

okrucieństwu wobec dzieci. Jako nielogiczne i obłudne odrzuca się natomiast argumenty na

rzecz hodowania zwierząt domowych. Argument, że daje to wiedzę o życiu zwierząt, uważa

się za bezsensowny, ponieważ niemal zawsze stosunek do zwierząt jest nacechowany dość

prymitywnym antropomorfizmem. Zwierzęta ulegają humanizacji i postrzega się je zupełnie

nie jako prawdziwe zwierzęta, lecz jako owłosionych ludzi. Argument, że są one niewinne i

bezradne, że potrzebują naszej pomocy, uważa się za nader jednostronny w czasach, gdy

maltretuje się niemowlęta i razi napalmem wieśniaków. Jak mogliśmy dopuścić, by w tym

naszym oświeconym wieku zabito lub raniono miliony dzieci w Wietnamie, gdy w tym

samym czasie nasze kotki i pieski otrzymują fachową i natychmiastową pomoc, gdy tylko jej

potrzebują? Jak to możliwe, żebyśmy w dwudziestym wieku dali dorosłym mężczyznom

przyzwolenie, by w działaniach wojennych zabili 100 milionów przedstawicieli własnego

gatunku, gdy jednocześnie wydajemy o wiele więcej milionów na tuczenie naszych

pieszczochów. Sumując, jak to możliwe, że dla innych gatunków staliśmy się lepsi niż dla

własnego?

Są to poważne argumenty i nie da się ich łatwo zbyć, ale mają one pewien istotny

mankament. Mówiąc najprościej – stara to prawda, że zło dodane do zła nie czyni dobra.

Niewątpliwie tulenie zwierzątka i jednoczesne odpychanie dziecka jest czymś okropnym,

chociaż w skrajnych sytuacjach i to się zdarza. Jednak nierozsądne jest używanie tego jako

argumentu przeciwko przytulaniu zwierzątka. Wątpliwe, czy nawet w tych skrajnych

sytuacjach zwierzę „kradnie” pieszczoty dziecku. Jeśli z jakichś przyczyn o podłożu

neurotycznym dziecko nie doznaje przejawów miłości rodzicielskiej, jest rzeczą wątpliwą,

czy przy braku zwierzęcego pieszczocha sytuacja uległaby poprawie. Niemal zawsze zwierzę

background image

jest wykorzystywane jako dodatkowe źródło intymności albo jako substytut przejawów

intymności, których i tak już z jakiegoś powodu brakuje. Twierdzenie, że z powodu większej

troski o zwierzęta cierpią inni ludzie, wydaje się zupełnie nieuzasadnione.

Wyobraźmy sobie, że jakaś nagła choroba z dnia na dzień wyniszczyła wszystkie

zwierzęta domowe i położyła kres wszystkim tym milionom czułych przejawów intymności,

które zaistniałyby między tymi zwierzątkami a ich właścicielami. Gdzie podziałaby się cała ta

miłość? Czy zostałaby ona cudownym sposobem przeniesiona z powrotem na innych ludzi?

Niestety raczej nie. Natomiast miliony ludzi, również wielu samotnych i z różnych przyczyn

pozbawionych dostępu do prawdziwej intymności ludzkiej, zostałoby odartych z bardzo

ważnej formy czułego kontaktu cielesnego. Samotna starsza pani, która za jedyne

towarzystwo ma swoje koty, nie zaczęłaby chyba głaskać listonosza. Mężczyzna, który z

czułością poklepuje swojego psa, z jego braku nie zacząłby raczej częściej poklepywać

swojego nastoletniego syna.

Jest prawdą, że w idealnym społeczeństwie nie powinniśmy potrzebować tych

substytutów czy jakiegoś dodatkowego ujścia dla naszej intymności, ale propozycja, by się

tego całkowicie wyzbyć, byłaby próbą leczenia objawów, a nie przyczyny trudności. Nawet w

idealnym, kochającym się i wolnym od uprzedzeń cielesnych społeczeństwie mielibyśmy

jeszcze sporą nadwyżkę intymności, którą moglibyśmy obdarzyć naszych zwierzęcych

towarzyszy, nie dlatego, że takie kontakty byłyby nam potrzebne, lecz po prostu dlatego, że

dostarczałyby nam one dodatkowej przyjemności, nie stanowiącej żadnej konkurencji dla

naszych stosunków z innymi ludźmi.

I jeszcze ostatnie słowo w obronie zwierząt domowych: jeśli potrafimy być czuli w

wobec nich, znaczy to przynajmniej, że jesteśmy w ogóle do czułości zdolni. Ale wciąż wraca

ten sam problem. Nawet komendanci obozów koncentracyjnych byli dobrzy dla swoich psów,

a więc czego to dowodzi? Krótko mówiąc, tego, że nawet największy potwór ludzki jest

zdolny do jakiejś czułości. Prawdy tej nie wolno nam nie dostrzegać, mimo że współistnienie

czułości z najtwardszą brutalnością – jakie tu obserwujemy – porusza nas szczególnie

głęboko i czyni brutalność jeszcze okrutniejszą. Prawda ta każe nam pamiętać, że ludzkie

zwierzę, jeśli nie uległo wypaczeniu pod wpływem czegoś, co paradoksalnie można określić

jako barbarzyństwa cywilizacji, jest z natury wyposażone w wielki potencjał czułości i

intymności. Jeśli obserwując delikatne i przyjazne dotyki między właścicielami a ich

zwierzątkami, wyniesiemy z tego tylko tyle, że człowiek jest zasadniczo zwierzęciem

kochającym i skłonnym do intymności, i tak stanowi to cenną lekcję, którą należy sobie

przyswoić i powtarzać ją, co jest szczególnie ważne w coraz bardziej bezosobowym i

pozbawionym serca świecie. Właśnie wtedy, gdy działając pod wpływem presji ludzie stają

się bezlitośni, musimy za wszelką cenę udowodnić, że tak być nie musi i że nie jest to

przyrodzony stan człowieka. Jeśli nasza zdolność do kochania zwierząt ma w tym jakiś

udział, to uczciwi krytycy powinni się dobrze zastanowić, zanim przypuszczą na nią swój

background image

atak, bez względu na to, jak nierozsądna może się ona wydawać z takiego czy innego punktu

widzenia.

To powiedziawszy, możemy zadać pytanie o istotę samych przejawów intymności ze

zwierzętami. Dlaczego na przykład poklepujemy psa, a gładzimy kota, ale rzadko gładzimy

psa, a poklepujemy kota? Dlaczego jedno zwierzę wyzwala dany rodzaj intymności, a drugie

jakiś inny? Aby na to odpowiedzieć, musimy się przyjrzeć anatomii zwierząt. W swojej roli

ulubieńców domowych zastępują one oczywiście towarzystwo człowieka i dlatego ich ciała

stanowią substytuty ciał ludzkich. Jednakże pod względem anatomicznym istnieją tu

uderzające różnice. Pies nie potrafi nas objąć swoimi sztywnymi łapami. Kotu nie jesteśmy w

stanie zarzucić ramion na barki. Nawet największy kot nie osiąga rozmiarów niemowlęcia

ludzkiego, a przy tym ciało kota jest miękkie i giętkie. Nasze działania są dostosowane do

tych cech.

Zacznijmy od psa. Jako bliskiego nam towarzysza mamy ochotę go objąć, ale ponieważ

utrudniają nam to jego łapy, z całości gestu obejmowania-poklepywania do bezpośredniego

zastosowania pozostaje nam jeden element, czyli poklepywanie. Wyciągając rękę, klepiemy

zwierzę po grzbiecie czy po łbie lub po bokach. Przeciętny duży pies ma szeroki i twardy

grzbiet, który jest stosownym substytutem ludzkich pleców i służy jako ich pełnomocnik w

poklepywaniu.

Co innego kot. Ponieważ jest mniejszy i bardziej miękki w dotyku, nie dostarcza

odpowiednich wrażeń jako substytut do energicznego poklepywania pleców. Miękkie i

jedwabiste futerko przypomina w dotyku raczej włosy na ludzkiej głowie. Miewamy czasem

chęć pogłaskać ukochaną osobę po włosach i dlatego miewamy też ochotę pogłaskać kota.

Tak jak pies jest substytutem pleców, tak kot jest substytutem włosów. W rzeczywistości

często traktujemy kota tak, jakby całe jego ciało zastępowało nam jedwabiste włosy na głowie

człowieka.

Rozumując tak dalej, można by sądzić, że poklepywanie jest czymś, co automatycznie

wykonuje się wobec wszystkich przedstawicieli rodziny psów, a głaskanie jest czynnością

przeznaczoną dla całej rodziny kotów, ale nie jest to tak proste. Raczej wiąże się z typowymi

cechami ciała psa domowego i kota domowego. Każdy, kto zaznał egzotycznych rozkoszy,

jakie dają pieszczoty z oswojonym gepardem, lwem czy tygrysem, wie, że wówczas wzorzec

zachowania zmienia się. Chociaż są to najprawdziwsze koty, mają one szerokie i twarde

grzbiety, bardziej przypominające grzbiety psów niż grzbiety kotów domowych. Ich sierść,

jak u przeciętnego psa, jest też bardziej szorstka. Skutkiem tego poklepuje się je, a nie

głaszcze. Natomiast małego pieska salonowego o długiej, falującej sierści głaszcze się i pieści

podobnie jak kota.

Poruszając się na skali wymiarów ku górze, dochodzimy do konia. Miłośnicy koni

poklepują je, ale istnieje tu subtelna różnica. Ludzkie plecy, gdzie poklepywanie ma swój

początek, są, że się tak wyrażę, powierzchnią pionową, natomiast grzbiet konia jest

background image

powierzchnią poziomą, a przez to mniej przydatną jako substytut w tego rodzaju czynności. Z

pomocą przychodzi tu jednak końska szyja, jako że nie tylko znajduje się na odpowiedniej

wysokości, ale co ważniejsze, jest idealną powierzchnią pionową i dlatego to właśnie miejsce

najczęściej się poklepuje. Pod tym względem koń ma pewną przewagę nad psem, który ma na

ogół zbyt małą szyję, aby można ją było wykorzystać do tego celu. Wzrost konia sprawia też,

że jego łeb stanowi idealny obiekt kontaktu, podczas gdy w kontaktach z psem albo sami

musimy zejść do jego poziomu, albo też podnieść psa. Dlatego często widzi się, jak

miłośniczki koni przytulają głowy do ich szyi lub pyska, obejmując je przy tym ramieniem

lub poklepując ich jędrne i ciepłe ciało.

Dla wielu ludzi zwierzątko domowe nie jest substytutem kogoś do towarzystwa w ogóle,

ale substytutem kogoś konkretnego, a mianowicie dziecka. Tutaj ważny staje się rozmiar

zwierzęcia. Z kotami nie ma problemu, ale przeciętny pies jest zbyt duży i dlatego niektóre

rasy w drodze hodowli selektywnej stopniowo zmniejszano, aż wreszcie uzyskały wymiary

odpowiadające proporcjom ludzkiego niemowlęcia. Dzięki temu ich właściciele mogą je teraz

tulić w swoich pseudorodzicielskich ramionach, podobnie jak robią to z kotami i innymi

stworzeniami domowymi, takimi jak króliki czy małpki. Jest to najpopularniejsza forma

kontaktów cielesnych ze zwierzątkami domowymi. Analiza wielkiej liczby zdjęć, na których

widnieją właściciele w kontakcie z swoimi zwierzętami, dowodzi, że trzymanie zwierzęcia w

ramionach, tak jak trzyma się niemowlę, stanowi 50 procent wszystkich sfotografowanych

form intymności. Kolejne miejsce na liście zajmuje poklepywanie (11 procent), dalej –

półobjęcie, polegające na otoczeniu zwierzęcia jednym ramieniem (7 procent), a po nim –

przytulenie policzka do ciała zwierzęcia, zwykle w okolicy jego głowy. Innym przejawem

intymności występującym zaskakująco często jest pocałunek usta-usta (5 procent) z udziałem

wszelkich gatunków zwierząt, od papużki falistej do wieloryba. Można by sądzić, że wieloryb

jako obiekt intymności pozostawia coś niecoś do życzenia. Kapitan Ahab z pewnością

obruszyłby się na myśl o dziewczynie całującej wieloryba w pysk, ale panująca ostatnio moda

na faunę oceaniczną wiele w tym względzie zmieniła. Zarówno oswojone wieloryby jak ich

młodsi kuzyni delfiny stały się w ostatnich latach faworytami z pierwszej linii, a ponieważ ich

bulwiaste, obrzmiałe głowy przypominają kształtem główki niemowląt, wywołują one u

obecnych w ich pobliżu ludzi silną potrzebę klepania, łaskotania i pieszczenia, gdy tylko

wychylą się spod wody, ukazując u brzegu basenu swoje rzekomo uśmiechnięte pyski.

Oswojone ptaki, takie jak papugi, papużki faliste i gołębie często przykłada się do twarzy

i policzków, aby poczuć na skórze miękkość ich upierzenia. Ten przejaw intymności

właściciele często wzbogacają przez karmienie metodą usta-usta. Z powodu małych

rozmiarów tych ptaszków, wykluczających obejmowanie i poklepywanie, intymność

wyrażana ręką ogranicza się do głaskania palcami i delikatnego łaskotania „za uchem”.

Poruszając się w dół drabiny ewolucyjnej, dostrzegamy gwałtowny spadek możliwych

przejawów intymności. Większość ludzi uważa gady, płazy, ryby i owady za nieprzyjemne w

background image

dotyku. Żółw ze swoją gładką i twardą skorupą zasłuży sobie niekiedy na klepnięcie, ale jego

pokryci łuskami krewniacy nie skłaniają do przyjaznych kontaktów cielesnych. Być może,

jedynymi wyjątkami, o których warto napomknąć, są wielkie węże z rodziny dusicieli. Na

przykład prawidłowo oswojone pytony potrafią zapewnić swoim właścicielom całkowite

objęcie, do czego nie są zdolne ani koty, ani psy. Pyton, owijając się wokół ciała swego

ludzkiego towarzysza, zaciskając i rozluźniając mięśnie, wprowadzając w ruch falisty swoje

liczne żebra i muskając delikatnym języczkiem skórę właściciela, dostarcza człowiekowi

wrażeń zmysłowych, których nie doceni nikt, kto ich nie doznał. Jednakże ze względu na

trudności związane z obyczajami żywieniowymi, złą reputację, zwłaszcza od awantury w

raju, nie wspominając już o okropieństwach kojarzonych z ich mniejszymi i niezwykle

jadowitymi krewniakami, wielkie węże nigdy nie cieszyły się nadmierną popularnością jako

bliscy przyjaciele ludzi, nawet tych najbardziej złaknionych uścisków.

Jeśli spuścić dyskretną zasłonę milczenia na przewrotne przejawy ludzkiej intymności w

postaci ręcznego łowienia pstrągów, dotykanie się z rybami właściwie nie występuje. Może

jedynym wyjątkiem jest tu lubieżne całowanie po rękach w wykonaniu karpia hodowlanego,

który wysuwa głowę z wody i szeroko rozwartym pyszczkiem domaga się jedzenia. Ryby te

potrafią u brzegu stawu rozdziawiać się i dyszeć z taką energią, że nawet przelatujący w

pobliżu ptak daje się nakłonić do jakiegoś krótkiego aktu intymności. Istnieje niezwykłe

zdjęcie, na którym malutka zięba z dziobem pełnym tłustych owadów przeznaczonych dla

swego głodnego potomstwa, przerwawszy lot na widok zachęcająco rozdziawionego

pyszczka karpia, energicznie wpycha swój cenny łup w przepaściste gardło ryby. Jeżeli nawet

ptak pozwala się zwabić w ten sposób i wejść w tak wysoce nienaturalny kontakt cielesny, nie

można się dziwić, że podobnie reagują ludzie zwiedzający stawy, w których hoduje się

karpie.

Dotąd mówiliśmy o przejawach intymności mających charakter przyjacielski lub

rodzicielski, ale u niektórych ludzi kontakty te posuwają się aż do pełnej interakcji płciowej.

Jest to zjawisko rzadkie, ale ma długą, sięgającą starożytności historię, o czym świadczą

najdawniejsze dzieła sztuki i literatury. Przejawy te występują w dwóch głównych formach:

albo mężczyzny spółkującego ze zwierzęciem, zwykle jest to oswojone zwierzę gospodarcze

albo masturbacji, w której naturalną skłonność do lizania występującą u niektórych gatunków

ukierunkowuje się na lizanie lub ssanie męskich lub kobiecych narządów płciowych w celu

wywołania podniecenia. Świadczy to o wysokim stopniu wyalienowania i frustracji w sferze

kontaktu cielesnego w społecznościach ludzkich, w których możliwe są tak bardzo

wypaczone przejawy intymności. Jeśli jednak pamiętamy o występujących we współczesnych

cywilizacjach milionach mniej znaczących przejawów intymności między ogromną rzeszą

zwierząt a ich właścicielami, przybierających formę przytulania, całowania i głaskania, nie

może nas zaskakiwać to, że w niewielkim ułamku tych kontaktów intymność przybiera tak

drastyczne formy.

background image

W przeglądzie kontaktów między ludźmi a zwierzętami uwzględnialiśmy dotąd tylko

zwierzęta domowe i zwierzęta gospodarskie, ale istnieją jeszcze dwa obszary interakcji

zasługujące na jakiś komentarz. Zwierzęta pozostające pod nadzorem ludzi żyją nie tylko w

domach prywatnych i w gospodarstwach wiejskich, można je także znaleźć w bardzo licznych

ogrodach zoologicznych i laboratoriach badawczych. Tam także istnieją liczne kontakty i nie

zawsze spotykają się one z powszechną aprobatą.

Zwiedzający zoo nie tylko pragną przyglądać się trzymanym tam schwytanym

stworzeniom, pragnęliby także potrzymać w rękach oglądane okazy. Popęd do ich dotykania

jest tak silny, że stwarza nieustanne zagrożenie, którego świadome jest kierownictwo zoo.

Dowodzi tego rejestr usług placówki pierwszej pomocy, który możemy znaleźć w każdym

ogrodzie zoologicznym. Na każde zwichnięcie nogi w kostce czy skaleczenie palca przypada

pokąsanie ręki czy podrapanie twarzy. Czasami obrażenia, których doznają osoby

lekkomyślnie usiłujące dotknąć zwierzęcia, są poważne, ale rzadko kiedy można je przypisać

niedbałości pracowników zoo. By to zilustrować, wystarczą dwa przykłady. Pierwszy to

kobieta, która zgłosiła się do placówki pierwszej pomocy na terenie jednego z wielkich

ogrodów zoologicznych z wrzeszczącym dzieckiem z silnie poszarpaną ręką. Okazało się, że

dziecko domagało się, by mu pozwolono dotknąć dorosłego goryla płci męskiej. Chcąc

zaspokoić to życzenie, kobieta z pewnym wysiłkiem podniosła dziecko i ignorując znak

ostrzegawczy, zbliżyła je do klatki w ten sposób, że zdołało ono wcisnąć rączkę między kraty

ponad brzegiem szklanego ekranu ochronnego. Goryl, fałszywie interpretując ten przyjazny

gest, natychmiast wbił zęby w rączkę chłopca.

Drugi przykład to smutna historia „dotykacza tygrysów”, starszego pana, który w tym

samym zoo wielokrotnie przedostawał się przez barierę odgradzającą wybieg dla wielkich

kotów, aby popieścić pewną tygrysicę. Personel zoo wielokrotnie usuwał go stamtąd mimo

jego protestów, aż kiedyś przeskoczył przez barierę z takim impetem, że złamał sobie nogę i

został odwieziony do szpitala. Podczas jego nieobecności rzeczoną tygrysicę przesłano w

celach rozrodczych do innego zoo. Po powrocie do zdrowia starszy pan natychmiast udał się

do jej dawnej klatki, którą zajmował teraz nie znany mu lampart. Wpadłszy we wściekłość,

miłośnik tygrysicy pośpieszył do biura dyrekcji zoo i zażądał informacji, co zrobiono z jego

żoną. Z początku pracownicy zarządu zareagowali na to niezwykłe oskarżenie z

zakłopotaniem, ale po pewnym czasie, gdy spokojnym tonem wypytali go, o co chodzi,

okazało się, że nieszczęśnik stracił ostatnio prawdziwą żonę, bliską towarzyszkę całego życia,

i od tej pory przeniósł wszystkie swoje uczucia na ową tygrysicę.

Ponieważ w jego mniemaniu zwierzę to stało się uosobieniem jego zmarłej małżonki,

było rzeczą naturalną, że chciał on kontynuować intymne kontakty z nią w jej nowej postaci,

nawet za cenę zagrożenia życia i zdrowia.

Są to ekstremalne przykłady postępowania, z którego bardziej umiarkowanymi objawami

można się codziennie zetknąć w ogrodach zoologicznych całego świata. Gdy na skutek

background image

tragedii osobistej lub tabu kulturowego popęd do dotknięcia innego człowieka zostanie

zablokowany, niemal zawsze, i to bez względu na konsekwencje, znajdzie on jakieś ujście.

Przypominają się tu smutne przypadki osób napastujących dzieci i aresztowanych pod

zarzutem seksualnego wykorzystywania niemowląt. Osoby te, nie potrafiąc nawiązać

właściwych kontaktów z innymi dorosłymi, kierują swoją uwagę na dzieci, którym obce są

rygory płynące z tabu obowiązujących wśród dorosłych. Ludzie ci pragną często zaznać

jedynie jakiejś łagodnej i przyjaznej intymności cielesnej, ale zawsze – niekoniecznie z

najwłaściwszych pobudek – przypisuje się im motywy seksualne. Oczywiście bywają i takie

motywy, ale bynajmniej nie jest to reguła. Niejeden zupełnie niewinny starszy człowiek został

przez to narażony na wiele cierpień. Nie trzeba dodawać, że wówczas cierpią też dzieci – nie

z powodu owych przejawów intymności, których seksualizm, nawet jeśli występuje, nie

dociera do ich świadomości, ale z powodu paniki, w jaką wpadają rodzice, oraz, przede

wszystkim, ze względu na wstrząs psychiczny wynikający z konieczności poddania się

procedurze sądowej, do której ku swemu zawstydzeniu dzieci te zostają wciągnięte.

Wracając teraz do zwierząt, a pozostawiając za sobą bramy zoo, dochodzimy do czwartej,

głównej kategorii kontaktów między ludźmi a zwierzętami, mianowicie kontaktów, które

istnieją w świecie nauki. Corocznie hoduje się i zabija podczas badań naukowych miliony

zwierząt laboratoryjnych, a rodzaj kontaktów między badaczami i obiektami ich doświadczeń

wywołuje gorące spory. Dla naukowca jest to interakcja całkowicie rzeczowa. Nie przyznaje

się on do żadnej więzi emocjonalnej, pozytywnej czy negatywnej, miłości czy nienawiści, ze

zwierzętami, z którymi musi się stykać w trakcie swoich badań. Dla niego decyzja nie jest

skomplikowana: jeśli poświęcając życie zwierzęcia laboratoryjnego, można zmniejszyć

cierpienie człowieka, to nie ma wyboru. Gdyby mógł, unikałby czegoś takiego, ale nie może i

nie ma zamiaru stawiać życia zwierzęcia ponad życiem innego człowieka. Tak, krótko

mówiąc, brzmi jego uzasadnienie, ale jest ono często i donośnie kwestionowane.

Przeciwników było i jest wielu, a ich ogólny stosunek do tej sprawy najlepiej oddają

słowa George’a Bernarda Shawa: „Jeśli nie potraficie zdobyć wiedzy, nie torturując psa,

musicie się obejść bez wiedzy”. Bardziej umiarkowany pogląd wyrażają ci, którzy uważają,

że wiele doświadczeń na zwierzętach przeprowadza się niepotrzebnie i że uzyskane w nich

wyniki nie mają żadnej wartości dla ludzkości, lecz zaspokajają jedynie czczą ciekawość

świata akademickiego. Pewną ciekawostką jest to, że sam wielki Karol Darwin również

wyraził taki pogląd w liście do innego sławnego zoologa, pisząc, że eksperyment

fizjologiczny na zwierzętach jest usprawiedliwiony w prawdziwych badaniach, ale nie dla

zaspokojenia „zasługującej na potępienie i obrzydliwej ciekawości”. W bliższych nam

czasach pewien psycholog eksperymentalny zauważył: „Jednym z następstw podejścia

obsesyjnie behawiorystycznego i mechanistycznego jest brak serca w eksperymentowaniu na

niżej rozwiniętych zwierzętach, często bez żadnego wartościowego celu”.

background image

Na pewno jest prawdą, że pod koniec bieżącego stulecia liczba przeprowadzanych co

roku zgodnie z prawem doświadczeń na zwierzętach uległa gwałtownemu zwiększeniu. W

Wielkiej Brytanii, w 600 rozmaitych placówkach badawczych, odpowiednia liczba za rok

1910 wynosiła 95 tysięcy; do roku 1945 przekroczyła milion, a niewiele później, bo w roku

1969, sięgnęła już około 5,5 miliona. Ogromna skala tej operacji zaczęła wywoływać pewne

komentarze w kołach politycznych. Jeden z członków parlamentu brytyjskiego, przemawiając

w roku 1971, wyraził swój sprzeciw w następujących słowach: „Wiem, że celem jest

zachowanie życia ludzkiego, jednak zastanawiam się w związku z tym, czy sięgając po tak

haniebne praktyki, rasa ludzka naprawdę warta jest zachowania”.

Istnieją dwie grupy krytyków wykorzystywania na szeroką skalę zwierząt do badań

naukowych. Pierwsza wyznaje skrajny pogląd antropomorficzny, zgodnie z którym zwierzęta

postrzega się jako symboliczne istoty ludzkie i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do

zadawania im bólu bez względu na cel, jaki temu przyświeca. Druga wyznaje pogląd

humanitarny, wedle którego postrzega się podobieństwo między zwierzętami a ludźmi,

polegające na tym, że zwierzęta także na swój sposób są zdolne do odczuwania strachu, bólu i

niedoli, i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do zadawania im niepotrzebnego

cierpienia. Ta druga grupa uznaje jednak, że jakiś stopień cierpienia jest niezbędny, lecz tylko

pod warunkiem, że nie przekracza się pewnego absolutnego minimum, i tylko wtedy, gdy

bezpośrednim celem badań jest ulżenie jeszcze większemu cierpieniu.

Naukowiec odpowiada na te dwa rodzaje krytyki następująco. Krytykowi z pierwszej

grupy mówi: „Powiedz to matce dziecka będącego ofiarą thalidomidu”. Gdyby w swoim

czasie przeprowadzono szersze doświadczenia naukowe na zwierzętach, mogłaby urodzić

normalne dziecko. Mógłby też powiedzieć: „Powiedz to matce dziecka, które umarło na

dyfteryt”. Jeszcze niedawno choroba ta zabijała rocznie tysiące dzieci, a dziś, dzięki

szczepionce wynalezionej wyłącznie dzięki doświadczeniom na żywych zwierzętach,

praktycznie nie istnieje. Mógłby też powiedzieć: „Zapytaj matkę dziecka chorego na paraliż

dziecięcy, jak się czuje, dowiedziawszy się, że trzy dawki szczepionki, która mogłaby

uchronić jej dziecko, kosztują życie jednej małpy doświadczalnej”.

Innymi słowy, zagorzały przeciwnik eksperymentów głosi, że lepsza jest śmierć lub

męczarnie dziecka niż wykorzystywanie żywych zwierząt do badań naukowych. Chociaż

może to stanowić świadectwo podziwu godnej troski o dobro zwierząt, to jednak odsłania

przerażającą nieczułość na losy ludzkich dzieci. Owo przedkładanie zwierząt nad ludzi

przywodzi nam na myśl zwierzęta trzymane w domu, chociaż zachodzi tu pewna istotna

różnica. Mówiąc o zwierzętach domowych, doszliśmy do wniosku, że można wykazać dobroć

zarówno w stosunku do zwierząt jak i do ludzi. Jedno nie wyklucza drugiego – argument

przeciwko trzymaniu zwierząt w domu płynący z przekonania, że te wartości się wykluczają,

okazał się fałszywy. W sferze eksperymentów sytuacja jest jednak inna – aby wykazać się

dobrocią w stosunku do dziecka, zachodzi niestety konieczność uczynienia krzywdy

background image

doświadczalnemu zwierzęciu. Nie można tych rzeczy pogodzić. Trzeba dokonać trudnego

wyboru.

Drugiemu, bardziej umiarkowanemu krytykowi, naukowiec odpowiada tak: „Zgoda.

Należy do minimum ograniczać cierpienia zwierząt, ale powstają tu pewne problemy”. W

ostatnich latach przeprowadzono wiele szczegółowych badań nad metodami oszczędzania

bólu zwierzętom laboratoryjnym i czyni się wszystko, aby opracować takie testy, które

pozwoliłyby ograniczyć liczbę zwierząt i ilość ich cierpienia albo nawet, jeśli to tylko

możliwe, w ogóle wyeliminować z nich zwierzęta. Na tej podstawie można by przypuszczać,

że liczba zabijanych co roku zwierząt laboratoryjnych powinna się systematycznie

zmniejszać. Nie potwierdzają tego jednak cyfry, które przytoczyłem. Naukowcy tłumaczą, iż

nie oznacza to stosowania bardziej rozrzutnych metod, lecz jest spowodowane raczej

rozszerzaniem programów badawczych mających na celu odkrycie nowych sposobów ulżenia

ludzkiemu cierpieniu. Co więcej, zwracają uwagę, że jednym z największych problemów w

badaniach jest niemożność ograniczenia ich do tych dziedzin, które mają oczywisty i

bezpośredni związek z cierpieniem w jego konkretnej postaci. Wiele spośród największych i

w ostatecznym efekcie najwartościowszych odkryć jest rezultatem doświadczeń

prowadzonych na zwierzętach nie jako badania „stosowane”, lecz „podstawowe”.

Twierdzenie, że nie należy wykonywać jakiegoś doświadczenia, ponieważ w danej chwili nie

ma ono żadnego praktycznego znaczenia dla takich dziedzin jak medycyna czy psychiatria,

jest niczym innym jak hamowaniem postępu wiedzy.

Ta kwestia zaczyna niepokoić niektórych nawet najmniej emocjonalnie nastawionych i

najgłębiej wykształconych krytyków. Do jakiej granicy muszą się posunąć Darwinowskie

„prawdziwe badania”, zanim staną się „zasługującą na potępienie i obrzydliwą ciekawością”?

Wymaga to dużo trudniejszego i dużo subtelniejszego sposobu argumentowania. Czytając

niektóre czasopisma naukowe, zwłaszcza z zakresu psychologii eksperymentalnej, trudno

oprzeć się myśli, że w ostatnich czasach, przy uwzględnieniu wszelkich kryteriów rozsądku,

wielu badaczy posuwa się zbyt daleko. Czyniąc to, narażają oni na szwank publiczną

akceptację badań naukowych jako takich, a wiele autorytetów jest zdania, że najwyższy czas

poddać gruntownej rewizji kierunek, w którym zdąża wiele realizowanych badań. Jeśli się

tego nie zrobi, może nastąpić wybuch społecznego niezadowolenia na wielką skalę, co w

ostatecznym rozrachunku przyniesie nieobliczalne szkody postępowi nauki.

Po tych ogólnych stwierdzeniach pozostaje zadać sobie pytanie, dlaczego relacje między

człowiekiem a zwierzęciem, jakie zachodzą w laboratorium, wywołują tyle niepokoju i tak

gorące dyskusje. Oczywista, zbyt oczywista odpowiedź brzmi, że nawet jeśli uznamy

zasadność i niezbędność bólu, który człowiek zadaje zwierzęciu w laboratorium, to jeszcze

nie znaczy, że nam się to podoba. A co sądzić o człowieku, który znajduje w swojej kuchni

myszy, albo o mieszkańcu slumsów, który ma w swoim pomieszczeniu szczury i tłucze je

kijem na śmierć albo używa trutki przyprawiając je o długie i bolesne konanie? Taki ktoś nie

background image

spotyka się z naszą krytyką, lecz ze współczuciem. Nie istnieją towarzystwa ochrony dzikich

szczurów i myszy pleniących się w miejscach naszego zamieszkania, chociaż są to przecież te

same gatunki zwierząt, które wykorzystuje się w wywołujących tyle kontrowersji

doświadczeniach laboratoryjnych. Zabicie dzikiego szczura spotyka się z aprobatą, ponieważ

może on roznosić choroby, ale zabicie szczura laboratoryjnego spotyka się z dezaprobatą,

chociaż jego śmierć może się przyczynić do ograniczenia zasięgu choroby dzięki jakiemuś

odkryciu naukowemu.

Jak można wyjaśnić tę niekonsekwencję? Cokolwiek by o tym powiedzieć, ma to

oczywiście mały związek z naszym rzeczywistym zatroskaniem o losy szczurów, dzikich czy

oswojonych. Gdybyśmy naprawdę dbali o interes szczura laboratoryjnego jako szczególnie

interesującej formy życia zwierząt, nie traktowalibyśmy tak brutalnie jego żyjącego na

wolności odpowiednika. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nasza reakcja jest znacznie bardziej

złożona i subtelna, niż sobie wyobrażamy. Nasz stosunek do dzikiego szczura należy do

kategorii reakcji podstawowych – widzimy w nim najeźdźcę na nasz prywatny teren i

uważamy, że mamy prawo bronić tego terenu w każdy dostępny nam sposób. Żaden sposób

potraktowania niebezpiecznego intruza nie jest zbyt surowy. A co z oswojonym białym

szczurem laboratoryjnym? Czy nie jest to stworzenie, którego przodkowie przywlekli do nas

epidemię dżumy? Z pewnością, ale obecnie pojawia się ono w nowej roli i jeśli mamy

zrozumieć silne emocje, które wywołuje w nas jego doświadczalna śmierć, musimy

zrozumieć tę rolę.

Na początek zauważmy, że biały szczur nie jest już żadnym szkodnikiem, lecz jest sługą

człowieka. Dobrze go się traktuje i żywi, stwarza mu się wygodne warunki i pod każdym

względem dba się o niego. Stosunek człowieka do niego jest taki jak stosunek lekarza

doglądającego pacjenta przed operacją. Potem eksperymentalnie zaraża się go rakiem. Później

uśmierca się go tymi samymi rękami, które przedtem go karmiły. Wyjąwszy raka, taka

sekwencja zdarzeń mogłaby też wystąpić w relacjach między farmerem a hodowanym przez

niego inwentarzem. Najpierw dba on o swoje zwierzęta, a następnie je uśmierca. A jednak nie

mamy większych pretensji do przeciętnego farmera za to, że tak traktuje on zwierzęta, które

hoduje, podobnie jak nie mamy pretensji do kogoś, kto truje dzikiego szczura w swojej

kuchni. O co tu więc chodzi? Sekwencja, którą obserwujemy na farmie, składa się z dobrego

traktowania, a następnie uśmiercania. Sekwencja stosunku do szkodników składa się z

zadawania bólu i uśmiercania. Innymi słowy, nie mamy nic przeciwko uśmiercaniu, które

następuje po okresie roztaczania opieki, ani też przeciw uśmiercaniu po uprzednim zadaniu

bólu. Symboliczna rola, jaką odgrywają białe szczury (myszy) w laboratoriach badawczych,

jest rolą uniżonego i wiernego sługi, kochanego przez swego pana do dnia, kiedy to kochający

pan – bynajmniej nie sprowokowany – bez żadnego ostrzeżenia zaczyna torturować swego

sługę i robi to nie dla jego dobra, lecz dla swego własnego pożytku. Jest to alegoria zdrady i

tu właśnie tkwi istota wszystkich problemów.

background image

Krytycy doświadczeń na zwierzętach gwałtownie zaprzeczą i będą utrzymywać, że

chodzi im o szczura, a nie o tę symboliczną relację, ale jeśli nie są konsekwentnymi

wegetarianami i ludźmi, którzy nie tkną palcem nawet muchy, padną ofiarą własnych iluzji.

Jeśli kiedykolwiek korzystali z jakiejś pomocy lekarskiej, okażą się też w dodatku

obłudnikami. Jeśli natomiast są uczciwi, przyznają, że tym, co ich naprawdę trapi, jest zdrada

tkwiąca w symbolicznej, intymnej relacji między człowiekiem a szczurem.

Teraz powinno już być jasne, dlaczego tyle uwagi poświęcam temu wzorcowi ludzkich

zachowań, który na pierwszy rzut oka nie wydaje się mieć ścisłego związku z tematem

książki. Istotę kłopotliwego położenia badacza stanowi to, że aby rozwiać swoje obawy, musi

on nieustannie podkreślać, jak dobrze traktuje swoje doświadczalne zwierzęta, jak łagodnie

się z nimi obchodzi, jak miło i wygodnie żyje im się w higienicznych klatkach, w których

oczekują na odegranie swojej ważnej roli w doświadczeniach. Właśnie ów kontrast między

czułą intymnością i tym, co następnie badacz im robi, stanowi sedno gwałtownego sprzeciwu

jego krytyków. Ponieważ, jak pokazuje to niniejsza książka, intymność oznacza zaufanie, a

tymczasem symbolicznego szczura-sługę skłania się do tego, aby całkowicie zaufał swojemu

panu, by potem z jego dobrych i troskliwych rąk otrzymać ból i chorobę. Jeśli taka zdrada

intymności zdarza się sporadycznie i tylko z jakichś szczególnych powodów, większość

krytyków, acz niechętnie, jest skłonna ją zaakceptować, ale jeśli co roku powiela się ją

miliony razy, wówczas zaczyna ich nachodzić straszna myśl, że należą do plemienia

uczuciowych zdrajców. Jeśli człowiek potrafi świadomie zadać ból ufającemu mu zwierzęciu,

które jeszcze przed chwilą traktował łagodnie i troskliwie, jak można mu ufać, gdy chodzi o

stosunek do innych ludzi? Jeśli ten sam człowiek pod każdym innym względem w swoim

życiu społeczno-towarzyskim zachowuje się racjonalnie i życzliwie, to czy możemy jeszcze

kiedykolwiek żywić pewność, że racjonalna życzliwość odzwierciedla jakąkolwiek prawdę o

naturze członków społeczeństwa, w którym żyjemy? Jak to możliwe, że ten sam człowiek,

który zachowuje się tak wspaniale w stosunku do swoich prawdziwych dzieci, nieustannie

nadużywa zaufania swoich symbolicznych „dzieci” w laboratorium? Wszystkie te lęki

pozostają, nie wyrażone, w umysłach jego krytyków.

Przypomina to wspomniany wcześniej przykład komendanta obozu koncentracyjnego,

który był serdeczny i dobry dla swoich psów, a jednocześnie brutalnie torturował więźniów.

Dobroć dla zwierząt miała nam w tamtej sytuacji uzmysławiać, że nawet największy ludzki

potwór nie jest całkowicie pozbawiony delikatnych uczuć. Tutaj sytuacja jest odwrotna,

mamy bowiem do czynienia z człowiekiem zdolnym do dobroci w stosunku do innych ludzi,

który jednak jest w stanie spędzać całe dnie pracy na zadawaniu bólu doświadczalnym

zwierzętom. To właśnie ten kontrast napawa nas przerażeniem. Gdy widzimy dobrotliwie

wyglądającego żołnierza, który poklepuje po łbie swego psa, narzuca się nam natrętne

pytanie, czy on także byłby zdolny do gazowania bezbronnych istot ludzkich. Gdy patrzymy

na dobrotliwego i kochającego tatusia bawiącego się z dziećmi, nie możemy oprzeć się

background image

pytaniu, czy i w jego wnętrzu kryje się zdolność do okrutnych eksperymentów. Zaczynamy

tracić poczucie wartości. Zaczyna się chwiać nasza wiara w jednoczącą siłę intymności

cielesnej i buntujemy się przeciwko, jak to nazywamy, nieczułości nauki.

Doskonale wiemy, że jest to bunt nieuzasadniony ze względu na ogromne korzyści, jakie

przyniosły nam badania naukowe, ale tak silnie uderza to w nasze podstawowe rozumienie

tego, czym jest łagodna i troskliwa intymność, że nie możemy się powstrzymać. W razie

choroby biegniemy do apteki i szybko połykamy różne pigułki i tabletki, ale staramy się nie

myśleć o ufnych, zdradzonych zwierzętach, które cierpiały po to, byśmy mogli otrzymać te

błogosławione antybiotyki.

Jeśli sytuacja rysuje się tak przykro w odczuciu ogółu, to jak musi ona wyglądać w

odczuciu badacza? Otóż nie rysuje się ona wcale tragicznie, a to dlatego, że wykształcił on w

sobie umiejętność niepostrzegania swojej relacji do zwierząt jako relacji symbolicznej.

Podchodząc do sprawy wyłącznie rzeczowo, przezwycięża on swoje problemy emocjonalne.

Obchodząc się ze zwierzętami łagodnie i troskliwie, robi to po to, aby mogły one jak najlepiej

służyć doświadczeniom, a nie po to, aby zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne w zakresie

substytutów intymności, jak zapalony miłośnik zwierzątek domowych. Wymaga to nieraz

dużego opanowania i samodyscypliny, ponieważ nawet najbardziej kontrolowany rozumowo

kontakt cielesny może zacząć wywierać swój magiczny wpływ i zapoczątkować tworzenie się

wzajemnej więzi. Wiemy, że w niejednym wielkim laboratorium w jakiejś klatce na uboczu

zamieszkuje sobie tłusty, kłapouchy królik, spasiony pieszczoch, który stał się maskotką i

którego nikt nie myśli wykorzystywać do żadnych doświadczeń, ponieważ udało mu się wejść

w zupełnie inną rolę.

Ktoś, kto nie jest naukowcem, nie potrafi tak łatwo dokonać tych sztucznych rozróżnień.

Dla niego wszystkie zwierzęta należą do Disneylandu. Jeśli dzięki współczesnym mediom

edukacyjnym, filmowi i telewizji, poszerzy swoje horyzonty i pozbędzie się wreszcie

dziecięcych wyobrażeń o pluszowych zwierzątkach, sprawią to nie zręczne ręce

eksperymentatora, lecz raczej przyrodnicy, którzy podchodzą do tych spraw jak obserwatorzy,

a nie jak osoby manipulujące zwierzętami i ich życiem.

Trudne położenie poważnego badacza nie ulega więc poprawie. Podobnie jak ratujący

pacjentowi życie chirurg, stara się on wpłynąć na polepszenie naszego losu, ale w odróżnieniu

od chirurga otrzymuje za to nikłe podziękowanie. Podobnie jak chirurg – badacz zachowuje

podczas swoich operacji rzeczowość i powstrzymuje emocje. Tu i tam zaangażowanie

emocjonalne byłoby szkodliwe. U chirurga jest to mniej oczywiste, gdyż poza salą operacyjną

musi on zachowywać takie podejście do chorego, jakie obowiązuje innych lekarzy. Znajdując

się jednak w sali operacyjnej, traktuje ciała swoich pacjentów tak samo chłodno i bezosobowo

jak badacz eksperymentator, krając je, jak szef kuchni kraje kawał wybornej pieczeni. Inne

postępowanie nam wszystkim przyniosłoby w końcu szkodę. Gdyby eksperymentator

zaangażował się emocjonalnie i wszystkie zwierzęta doświadczalne zaczął traktować tak, jak

background image

traktuje się zwierzątka domowe, wkrótce nie byłby w stanie prowadzić swoich żmudnych

badań, które przynoszą nam taką ulgę w chorobach i cierpieniach. Potworność tego, co robi,

doprowadziłaby go do alkoholizmu. Podobnie gdyby chirurg dopuścił do siebie emocje

związane z losem swoich pacjentów, drżałaby mu lancet podczas cięcia, co groziłoby

pacjentowi śmiertelnym niebezpieczeństwem. Przebywający w szpitalu pacjenci byliby

przerażeni, gdyby mogli usłyszeć czasami żartobliwy, a innym razem rzeczowy ton rozmów

toczonych w wielu salach operacyjnych, ale nie byłaby to właściwa reakcja. Napawająca

grozą intymność, której przejawem jest wtargnięcie do wnętrza ciała innego człowieka przy

użyciu ostrego narzędzia, wymaga całkowitego wyłączenia wpływu emocji na działanie.

Gdyby miał to być przejaw zdesperowania i pełnej miłości troski, to następnego intymnego

kontaktu pacjent doznałby najpewniej z chłodnych rąk przedsiębiorcy pogrzebowego.

W niniejszym rozdziale przyglądaliśmy się temu, jak w złaknionym kontaktów świecie

wykorzystuje się żywe substytuty ciała ludzkiego. Tam, gdzie kontakty te są nacechowane

miłością, jak w stosunkach ze zwierzęcymi pieszczoszkami, odpowiednie przejawy

intymności dostarczają wiele zadowolenia. Tam, gdzie z pewnością nie są one nacechowane

miłością, jak w stosunkach ze zwierzętami doświadczalnymi, są źródłem wielkiego

dyskomfortu. W ogólnym rozrachunku na kontakty te składa się ogromna liczba interakcji

dotykowych i pod tym względem zwierzęta są dla nas czymś ogromnie ważnym.

Rozważaliśmy przeważnie działania osób dorosłych, ale trzymanie zwierzątek domowych jest

też ważnym wzorcem dla starszego dziecka, gdy zaczyna ono naśladować rodziców, otaczając

małe zwierzątka pseudorodzicielską opieką, tuląc je, nosząc na rękach, pielęgnując i troszcząc

się o nie, jakby były całkowicie zależnymi od nich niemowlętami. Ponieważ koty i psy często

i tak już występują w rodzinie jako pseudodzieci prawdziwych rodziców, młodzi

pseudorodzice często bardziej przywiązują się do innych gatunków, które dorośli zwykle

mają w pogardzie, jak króliki, świnki morskie i żółwie. Gatunki te, nie skażone

zaangażowaniem rodziców, stwarzają młodocianym pseudorodzicom osobny i bardziej

prywatny świat substytutów intymności.

U młodszych dzieci problem ten rozwiązuje się za pomocą pluszowych zwierzątek,

będących substytutami substytutów miłości. Dzieci otaczają je troską i miłością, jakby były

żywymi istotami, a przywiązanie do Myszki Mickey czy do pluszowego niedźwiadka jest

równie silne i gorące jak przywiązanie starszego dziecka do ulubionego królika czy jeszcze

później do uwielbianego kucyka. U wielu dziewcząt przywiązanie do sporych rozmiarów

zwierzątka-przytulanki trwa aż do okresu dorosłości. Na zamieszczonym w prasie zdjęciu

ofiar porwania samolotu widać uratowaną właśnie kilkunastoletnią dziewczynkę, „wciąż

obejmującą pluszowego misia, który pocieszał ją podczas trudnych przeżyć na pustyni”. Gdy

bardzo potrzebujemy jakiegoś krzepiącego kontaktu cielesnego, wystarcza nam nawet

przedmiot nieożywiony, i to właśnie jest tematem następnego rozdziału.

background image

7. INTYMNOŚĆ Z PRZEDMIOTAMI

Na tablicy reklamowej w Zurychu widziałem wielki plakat, na którym widniała głowa

mężczyzny w dwóch wersjach – jedna obok drugiej. Te właściwie identyczne głowy różniły

się tylko jednym szczegółem: w ustach jednej z nich tkwił papieros, a w ustach drugiej –

smoczek. Twórcy plakatu zakładali, że przekaz jest oczywisty, toteż obrazowi nie towarzyszy

ani jedno słowo. Jednym prostym zabiegiem wizualnym wyjaśnili, dlaczego tyle tysięcy ludzi

ryzykuje śmierć w męczarniach, w kaszlu i wymiotach, gdy rak zżera im płuca.

Plakat ma oczywiście zawstydzić dorosłych palaczy, wywołując w nich poczucie, że są

niedojrzali i dziecinni, ale można go też odczytywać inaczej. Jeśli mężczyzna ze smoczkiem

w ustach, jak niemowlę, czerpie z niego przyjemność, to o tej części plakatu można by

powiedzieć, że krytykuje infantylizm. Przenosimy teraz wzrok na drugą z tych głów i

otrzymujemy wyjaśnienie. Smoczek podobnie jak papieros daje zadowolenie, a zarazem

uwalnia od infantylizmu. Z tego punktu widzenia można w tej reklamie dostrzec niemal

zachętę do palenia dla tych, którzy nie odkryli jeszcze przyjemności, jaką daje ta czynność.

Zapal papierosa, a osiągniesz zadowolenie, nie narażając się na zarzut infantylizmu!

Jeżeli nie przekręcamy tak przewrotnie tego zawierającego jak najlepsze intencje

komunikatu, dostarcza nam on cennej wskazówki na temat światowego problemu palenia

stojącego przed dzisiejszym społeczeństwem. Palenie jako problem pojawiło się stosunkowo

niedawno. W wielu krajach podjęto szeroko zakrojoną kampanię mającą na celu wyczulenie

palaczy na niebezpieczeństwa, jakie niesie napełnianie płuc rakotwórczym dymem. Zakazano

reklamy papierosów w telewizji, a także toczy się nieustanna dyskusja, jak uchronić przed

tym nałogiem dzieci. Pokazuje się wstrząsające filmy o przebywających w szpitalu

nieszczęsnych pacjentach z zaawansowanym rakiem płuc. Reagując rozsądnie, niektórzy

palacze zerwali z nałogiem, ale wielu innych tak się przeraziło, że dla uspokojenia

roztrzęsionych nerwów poczuli się zmuszeni sięgnąć po kolejnego papierosa. Innymi słowy,

chociaż nareszcie zajęto się tym problemem, daleko do jego rozwiązania. Zwykłe mówienie

ludziom, że nie powinni czegoś robić, bo jest to szkodliwe, może i jest skuteczne, ale działa

background image

krótko – podobnie jak wojna, która ma wpłynąć na zmniejszenie zaludnienia. Podczas wojny

giną miliony ludzi, ale natychmiast po jej zakończeniu następuje powojenny wzrost urodzeń i

liczebność populacji gwałtownie pnie się w górę. Podobnie za każdym razem, gdy wybuchnie

panika antynikotynowa, tysiące ludzi przestają palić, ale gdy tylko panika minie, zyski spółek

produkujących papierosy znów zaczynają szybko rosnąć.

Prowadzący kampanie antynikotynowe popełniają jeden wielki błąd, a polega on na tym,

że rzadko zadają sobie pytanie, dlaczego ludzie w ogóle chcą palić? Wydaje im się chyba, że

ma to coś wspólnego z uzależnieniem narkotycznym, a więc z nałogotwórczym działaniem

nikotyny. Element ten oczywiście też jest tu obecny, ale nie jest to bynajmniej czynnik

najważniejszy. Wielu ludzi nawet nie wdycha dymu, wchłaniając bardzo niewielkie dawki

narkotyku, i dlatego przyczyn ich nałogu należy szukać gdzie indziej. Nie ulega wątpliwości,

że chodzi tu o akt intymności oralnej, której doświadczamy, trzymając coś między wargami,

jak to pięknie pokazuje plakat w Zurychu, i takie podstawowe wyjaśnienie stosuje się niemal

na pewno również do palaczy zaciągających się dymem. Dopóki nie zbada się dokładnie tego

aspektu palenia, trudno mieć nadzieję na wyeliminowanie go z naszej pełnej stresów i

poszukującej komfortu kultury.

Mamy tu wyraźnie do czynienia z sytuacją, w której przedmiot nieożywiony występuje

jako substytut rzeczywistej intymności z inną istotą ludzką. Badając to zjawisko, oddalamy

się o kolejny krok od pierwotnego źródła intymności, czyli od intymności z najbliższymi.

Pierwszy krok zaprowadził nas do intymności z prawie nieznajomymi (zawodowi dotykacze),

drugi – do intymności z żywymi substytutami (zwierzęta domowe), a teraz trzeci wprowadza

nas w krainę atrap, czyli przedmiotów kryjących w sobie element intymności. Jest ich wiele,

ale wygodnie zacząć właśnie od papierosa, bo wskazuje on nam początki całej tej historii –

moment, kiedy zirytowana matka wpycha gumowy substytut sutka do buzi rozwrzeszczanego

niemowlaka.

Niemowlęcy smoczek, który działa uspokajająco i kojąco, określa się czasem jako

„ślepy” cycuszek, ponieważ w odróżnieniu od smoczka przy butelce do karmienia, nie ma w

nim dziurki. Określenie to jest nieco mylące, ponieważ żadna matka nie może pochwalić się

tak wielką i pękatą brodawką sutkową, jaką jest przeciętny, masowo produkowany smoczek.

Jest to supersutek, wprawdzie pozbawiony mleka, ale wspaniały w dotyku. Jest on

zakończony płaskim krążkiem, który symuluje pierś matki i uniemożliwia dziecku wessanie

gumowego supersutka do buzi.

Smoczki takie stosuje się od wielu wieków, ale niedawno popadły one w niełaskę,

ponieważ uznano je za szkodliwe źródło infekcji. Ostatnio znów zdają się powracać do łask i

obecnie często zalecane są przez autorytety medyczne. Niemowlęta, którym w pierwszych

miesiącach życia daje się do ssania smoczek, dużo rzadziej ssą potem palec (jako oczywistą

inną możliwość, dającą im uspokojenie i zadowolenie w braku sutka). Ponadto nie mówi się

już, że smoczki deformują usta czy psują wyrzynające się zęby, a przeprowadzone ostatnio

background image

doświadczenia przekonały ekspertów o czymś, co dawno już wiedzą matki, a mianowicie, że

smoczki bardzo skutecznie działają na niemowlę kojąco. Owo, jak to nazwano, „jałowe

ssanie” zostało poddane dokładnym badaniom na podstawie reakcji zarejestrowanych u

wielkiej liczby niemowląt. Stwierdzono, że już po trzydziestu sekundach trzymania w buzi

smoczka płacz niemowlęcia słabł do jednej piątej poziomu początkowego, a niespokojne

ruchy kończyn zmniejszały się o połowę. Okazało się też, że obecność supersutka między

wargami niemowlęcia, nawet bez aktywnego ssania, działała na nie uspokajająco. Półśpiące

dziecko, które przestało ssać, jeśli wyjmie mu się smoczek, porusza się gwałtownie i znów

zaczyna płakać. Z obserwacji tych wynika więc, że trzymanie czegoś między wargami jest

doznaniem przynoszącym stworzeniu ludzkiemu zadowolenie, gdyż jest utożsamiane z

kojącym kontaktem z pierwotnym opiekunem – matką. Kiedy patrzymy na staruszka z

lubością ssącego cybuch swojej fajeczki, staje się jasne, że ta silnie działająca forma

intymności symbolicznej towarzyszy nam przez całe życie.

Dla dorosłego „ssacza” ważne jest, by to, co robi, wyglądało na coś innego. Na tym

polega komunikat plakatu w Zurychu. Posłużenie się smoczkiem przez zestresowanego

dorosłego prawdopodobnie uspokoiłoby go równie skutecznie jak ssanie czegokolwiek

innego, gdyby tylko nie miało na sobie piętna „infantylizmu”. Ponieważ jednak takie piętno

ma, musi on stosować rozmaite poprzebierane atrapy. Pod tym przynajmniej względem

papieros jest idealny jako całkowicie „dorosły”. Ponieważ jest on dzieciom zakazany, nie

tylko nie jest infantylny, ale wręcz w ogóle nie kojarzy się z dziećmi i dlatego istnieje poza

kontekstem niemowlęcego ssania, które jest jego prawdziwym źródłem. Przedmiot ten

wyczuwa się między wargami jako coś miękkiego, a jego dym dodaje do tego ciepło, co

sprawia, że w porównaniu z gumowym smoczkiem jeszcze bardziej przypomina on

prawdziwy matczyny sutek. Ponadto uczucie, że coś się wysysa z jednego końca i wciąga się

to do gardła, jeszcze potęguje złudzenie. Ustala się nowe równanie symboliczne: ciepły

wdychany dym równa się mleko matki.

Wielu palaczy, wkładając do ust papieros, albo też wyjmując go, bezwiednie dotyka

palcami zewnętrznej strony warg, symulując w ten sposób dotykanie matczynych piersi.

Niektórzy wkładają sobie papieros między wargi i pozostawiają go tam na pewien czas,

pociągając tylko z rzadka. Te dłuższe chwile bez pociągania przypominają sytuację, gdy

niemowlę znajduje się w półśnie i trzyma smoczek w buzi, nie ssąc go. Są też palacze, którzy

wyjąwszy papieros z ust, pieszczą go jeszcze palcami, chociaż bez trudu mogliby go zgasić w

popielniczce. Wymownym świadectwem tej silnej potrzeby trzymania nikotynowego sutka, i

to niekoniecznie w ustach, są trwałe ślady tytoniu na „nikotynowych palcach”.

Wariacją tego tematu jest supersutek używany przez biznesmena, czyli cygaro, którego

koniec jest stosownie zaokrąglony i gładki w miejscu zetknięcia z ustami. Zgodnie ze

specjalnym umownym rytuałem ten gładki „ślepy” cycek przekłuwa się i przycina za pomocą

specjalnych narzędzi, ażeby ułatwić przepływ kojącego ciepłego mleka-dymu. Niektórzy

background image

rezygnują z miękkiego dotyku papierosa lub cygara na rzecz jeszcze większej gładkości w

postaci cygarniczki do papierosów lub cygar albo też fajki. Język może wtedy błądzić po

czymś tak samo gładkim i śliskim jak prawdziwy sutek albo jak gumowy cycuszek. Aż dziw,

że dotąd nie wymyślono jakiegoś urządzenia, które byłoby nie tylko śliskie, ale i miękkie, na

przykład gumowej cygarniczki. Być może jednak taka rzecz byłaby nie dość zamaskowana i

zanadto przypominałaby ową prawdziwą rzecz, tracąc tym samym znamiona powagi

właściwej ludziom dorosłym. Palaczom fajek szczególnie niezręcznie byłoby oddawać się

swojemu ulubionemu zajęciu, jakim jest ssanie pustej fajki. I bez tego czynność ta jest zbyt

oczywista w swojej wymowie, a gumowy cybuch byłby już nieomylnym znakiem

rozpoznawczym.

Ogromna ilość wypalanych obecnie na całym świecie produktów tytoniowych świadczy o

istnieniu wielkiego zapotrzebowania na przejawy kojącej intymności symbolicznej. Chcąc

zlikwidować szkodliwe skutki uboczne tego wzorca zachowania, należałoby albo w

odpowiednim stopniu odstresować społeczeństwo, albo dostarczyć jakichś innych

możliwości. Ponieważ nic nie wskazuje na to, by istniała jakaś nadzieja na rychłe

zrealizowanie pierwszego z tych rozwiązań, pozostaje tylko drugie. Proponowano i nawet

próbowano stosować papierosy z plastiku, ale zdaje się, że nie mają one przed sobą wielkiej

przyszłości. Sam pomysł idzie we właściwym kierunku, ale nie uwzględnia on takich

istotnych czynników jak ciepło i rzeczywista możliwość ssania, których dostarczają

prawdziwe papierosy. Nie daje on też żadnego oficjalnego uzasadnienia takiego

postępowania. Aby takie działanie dało się zaakceptować, trzeba je ukryć pod jakąś maską.

Co prawda wiele osób ssie końce ołówków, pióra, zapałki, a także końce oprawek od

okularów, ale wszystkie te przedmioty spełniają jakieś inne „oficjalne” funkcje. Papieros z

plastiku nie miałby takiej funkcji i dlatego zanadto przypominałby smoczek z plakatu w

Zurychu. Trzeba będzie znaleźć jakieś inne rozwiązanie i wszystko wskazuje na to, że będzie

ono musiało wyjść od samych producentów papierosów w postaci na przykład papierosa

syntetycznego lub ziołowego, który nie będzie niszczył płuc. Już prowadzi się badania

zmierzające do tego celu i może najdonioślejszym skutkiem panującego obecnie strachu przed

rakiem i różnych kampanii propagandowych będzie zmuszenie badaczy, by radykalnie

przyśpieszyli swoje prace. Zważywszy na szczególną funkcję, jaką spełnia w naszym życiu

palenie – co wykazałem w moim opisie – jest to chyba jedyny długotrwały pożytek płynący z

takich kampanii.

Ludzie, którzy rzucili palenie albo próbowali to robić, narzekają, że gdy zerwali z

nałogiem, wkrótce zaczęli tyć. Naprowadza to nas na pewien trop, który ukazuje istotę

pewnych rodzajów odżywiania. Znaczna część tego, co robimy, podskubując i ssąc różne

rodzaje produktów żywnościowych, jest raczej symbolicznym nawiązaniem do pierwotnej

intymności oralnej niż normalnym sposobem odżywiania się ludzi dorosłych. Łaknący

papierosa były palacz, który nagle zapragnie odrobiny przyjemności, chwyta kawałek czegoś

background image

słodkiego i wpycha sobie to do pozbawionych sutka ust. Ssanie cukierków i innych słodyczy

jest jeszcze jednym zamaskowanym substytutem korzystania z matczynej piersi. Dla

większości z nas jest to wzorzec zachowania wypełniający lukę między smoczkiem z okresu

niemowlęctwa a papierosem wieku dojrzałego. Sklep ze słodyczami jest królestwem dzieci.

Dziecko, zbyt już duże, żeby ssać gumowe smoczki, zaczyna ssać najrozmaitsze rodzaje

lizaków o różnych kształtach. Mogą mu one zrujnować uzębienie, ale pomagają

zrekompensować utracone przyjemności. Jako dorośli, zwykle stronimy od takich rozkoszy,

ale niejeden młody kochanek wciąż jeszcze ofiarowuje swojej najdroższej dający wiele

zadowolenia podarunek w postaci bombonierki pełnej czekoladowych sutków, które mają jej

poprawić humor. A niejedna znudzona gospodyni domowa sięga do pudełka po kojący

cukierek. Słodycze napełnia się niekiedy nie przeznaczonym dla dzieci alkoholem, i w ten

sposób, zanim trafią do ust, stają się „czekoladkami z likierem”, które bardziej przystoją

ludziom dorosłym.

Chociaż produkty spożywcze nie są tak trwałe jak sutki, mają jednak pewne istotne

cechy, takie jak miękkość i słodycz, pozwalające im lepiej odgrywać ową symboliczną rolę.

Jedna szczególna ich forma, a mianowicie guma do żucia, przezwycięża ów niedostatek,

którym jest brak trwałości. Guma do żucia zawiera w sobie rozciągliwą substancję

otrzymywaną z mlecznego soku drzewa sapodilla, odpowiednio dosłodzoną i aromatyzowaną.

(Na jedną część soku sapodilla daje się trzy części cukru, uzyskaną masę podgrzewa się i

ugniata, dodając takie substancje aromatyczne jak goździki, cynamon czy miętę). Gumę

można żuć całymi godzinami, a reklamuje się ją jako coś, „co koi nerwy i pomaga się

skupić”. Jako symbol jest to nic innego jak gumowy i wymienialny sutek. Ze względu na

swoje właściwości guma do żucia powinna cieszyć się wielkim uznaniem, ale pewien

problem stanowi tu bardzo rzucający się w oczy ruch szczęk, który towarzyszy żuciu. Nie jest

to przeszkodą dla żującego, ale otoczeniu wydaje się, jakby był on zajęty nieustannym

jedzeniem. Ponieważ żujący nigdy nie przełyka „pożywienia”, które ma ustach, powstaje

wrażenie, że to coś, co się tam znajduje, zawadza mu, niczym kawałek trudnej do zgryzienia

chrząstki, i dlatego żujący, mimo że sam doznaje ukojenia, przyprawia o irytację osoby

znajdujące się w jego bliskości. Skutkiem tego w wielu sytuacjach towarzyskich żucie gumy

uważane jest za „obrzydliwy zwyczaj”, a sama czynność nie wszędzie cieszy się

popularnością.

Ponieważ mleko matki jest płynem ciepłym i słodkim, nic dziwnego, że dorośli w

chwilach napięć lub znudzenia stosują rozmaite ciepłe i słodkie napoje jako środki kojące.

Corocznie konsumuje się hektolitry herbaty, kawy, czekolady i kakao, co nie ma żadnego

związku z autentycznym pragnieniem, które stwarza tylko oficjalny pretekst. Filiżanki i

kubki, z których tak chętnie sączymy te substytuty mleka, są także miłe i gładkie, a do tego

mają śliską powierzchnię, której dotykają nasze łaknące przyjemnych doznań usta. Dlatego

background image

łatwo zrozumieć protesty przeciwko współczesnym tekturowym kubkom jednorazowego

użytku, które nie są ani gładkie, ani śliskie.

I znów warto zauważyć, w jaki sposób unikamy nazbyt oczywistych skojarzeń: pijemy

gorącą herbatę, ale mleko – zimne. Picie gorącego mleka w nazbyt oczywisty sposób

przypomina to, co robią niemowlęta. Na to mogą sobie pozwolić tylko ludzie chorzy, bo jak

się przekonaliśmy, człowiek chory zrezygnował już z typowych dla dorosłego zmagań z

życiem, fundując sobie całkowite „niemowlęctwo w proszku”, i dlatego kolejny przejaw

takiego niemowlęcego zachowania niczego tu już właściwie nie zmienia. Poza zimnym

mlekiem lub koktajlami mlecznymi, które, co jest znamienne, wsysane są zwykle przez

słomkę, istnieje wiele innych rodzajów zimnych i słodkich napojów używanych w funkcji

smoczków. Prawie zawsze reklamuje się je jako napoje orzeźwiające, ale pod tym względem

w żadnym stopniu nie dorównują zwyczajnej czystej wodzie. Ważne jest jednak to, że są

słodkie, a coraz bardziej rozpowszechniony zwyczaj picia prosto z butelki podnosi ich

wartość symboliczną. Same butelki są teraz znacznie mniejsze i rozmiarami odpowiadają

butelkom dla niemowląt. W gruncie rzeczy, gdyby ktoś, naśladując plakat wiszący w

Zurychu, zechciał pokazać człowieka pijącego colę lub lemoniadę z butelki ze smoczkiem,

zdemaskowałby całą tę zabawę.

W geście samopocieszenia, ludzie przytykają sobie do ust różne inne przedmioty, na

przykład łodygi roślin czy wiszące na szyi koraliki. Powiedzieliśmy już jednak dość dużo, aby

wykazać, że oralna intymność niemowlęca pozostaje istotnym składnikiem naszego dorosłego

życia, nawet jeśli nie należy do tak oczywistej sfery, jaką stanowią pocałunki zarówno

przyjacielskie jak erotyczne. Pora więc przejść do innych części ciała dorosłego człowieka.

Kolejną podstawową formą kontaktu w okresie dzieciństwa jest przytulanie policzka do

ciała matki i pozostawanie w bezruchu. Przytulanie do policzka miękkich przedmiotów,

służących jako substytuty, rzadko występuje u dorosłych mężczyzn, ale jest dość powszechne

u kobiet. Wiele reklam miękkich łóżek, pledów, koców i bielizny pościelowej ukazuje

pogodnie uśmiechniętą kobietę, która tuli do siebie jakiś nadający się do tego przedmiot. Jej

głowa jest przechylona w jedną stronę, a policzek przylega do gładkiej powierzchni materiału.

Szczególnie często widzi się ten obrazek w reklamach koców, gdzie zajmuje on niemal

pozycję monopolisty, mimo oczywistego faktu, że kiedy koc znajduje się już w łóżku, nie

zachodzi bezpośredni kontakt z nim, ponieważ jest owinięty w prześcieradło.

Podobnym motywem posługują się reklamy futer. Często pokazują futrzany kołnierz

podniesiony albo właśnie podnoszony rękami w taki sposób, że jego nadzwyczaj miękka

powierzchnia pieści policzki modelki. Futrzane dywaniki mają większą powierzchnię

kontaktową, przypominając ciało matki rozciągnięte na podłodze lub łóżku.

Może najbardziej rozpowszechnioną formą kontaktu z udziałem miękkiego w dotyku

policzka, i to formą występującą zarówno wśród mężczyzn jak wśród kobiet, jest korzystanie

podczas nocnego wypoczynku z poduszki wypełnionej puchem. Pieszczota tej delikatnej

background image

poduszki-piersi jest bardzo ważną formą ukojenia u schyłku dnia. Pozwala nam ona wyciszyć

się do stanu, w którym jesteśmy nareszcie gotowi zapaść w głęboki sen i pozostawić za sobą

zmagania, które jako ludzie dorośli toczyliśmy w ciągu dnia. Producenci poduszek

precyzyjnie wypracowali odpowiednie proporcje między sprężystością a miękkością i obecnie

w każdym sklepie z pościelą wśród całej gamy poduszek różniących się nieco między sobą

pod względem właściwości dotykowych można sobie wybrać właściwą. Wielu dorosłym

pomaga zasnąć jakaś jedna konkretna poduszka lub jej „zwartość” i gdy przyjdzie im

przyłożyć twarz do innej poduszki w obcym łóżku, czy to w hotelu, czy w cudzym domu,

mogą mieć trudności ze snem. Jest to częstsze u domatorów, którzy mało podróżują i u

których z czasem wyrabia się obsesja na tle jednej konkretnej właściwości poduszek, takiej

jak sprężystość, grubość czy miękkość.

Podobnie mają się sprawy z całą resztą łóżka. Poza wrażliwością na cechy poduszki

dorośli preferują jakiś szczególny stopień miękkości czy twardości materaca i jakąś

szczególną lekkość czy ciężar, a także luźność czy przytulność tego, czym się przykrywają,

układając się na noc w łóżkach, w których spędzają jedną trzecią życia.

W 1970 roku na rynku amerykańskim pojawił się nowy i rodzaj łóżka – „łóżko wodne”.

Właściwie jest to materac z winylu wypełniony wodą. Leżąc na nim śpiący łagodnie zapada w

jego płynne objęcia, jakby powracając do łona matki. Termostat i grzałka wewnątrz materaca

utrzymują wodę w temperaturze, która działa najbardziej kojąco.

W drugiej połowie 1970 roku sprzedano ponad 15 tysięcy takich łóżek i wkrótce podaż

przestała nadążać za popytem. W reklamach zachęcano potencjalnych nabywców takimi

wiele mówiącymi zwrotami jak „Żyj i kochaj, nurzając się w luksusie” albo „Bujaj się do

snu”. Użytkownikom tych materacy grozi jedynie, by odwołać się do dziedziny ginekologii,

„przebicie błony”. Bo też dziura w materacu wodnym to zapewne nie mniejsze zamieszanie

niż poród. Może więc ten niewielki, ale stale obecny lęk sprawi, że większość z nas

pozostanie otulona w bezpieczniejszym uścisku tradycyjnej pościeli.

Obiektywne spojrzenie na nasze zwyczaje związane ze spaniem i na jego atrybuty, takie

jak miękkie poduszki, łóżka i materace, pozwala dostrzec ich specjalne znaczenie. Są one

czymś więcej niż sposób na sprowadzenie marzeń sennych, które naszym komputerowym

mózgom pozwalają uporządkować bezładny natłok myśli minionego dnia, i czymś dużo

ważniejszym niż środek zapewnienia sobie odpoczynku fizycznego przed trudami dnia

następnego. Są one także przykładem szeroko rozpowszechnionego w całym świecie,

masowego pławienia się w rozkoszach intymności, jakie daje otulenie się czymś

nieożywionym, co można by uznać za połączenie tekstylnego łona i ramion tekstylnej matki.

Nawet gdy nie śpimy, nie odrzucamy tych podstawowych uciech, co wyraźnie pokazuje

współczesny przemysł meblowy. Fotele i kanapy wabiące zmysłową miękkością i pod

względem wygody jak nigdy dotąd dorównujące łóżkom, stały się prawie najważniejszym

elementem każdego salonu, pokoju dziennego i holu. Tam właśnie po męczącym i

background image

pracowitym dniu z rozkoszą oddajemy się intymnemu kontaktowi z naszym ulubionym

miękkim meblem, którego „ramiona” może nie obejmują nas w dosłownym sensie, ale

którego poddająca się powierzchnia dostarcza nam wiele fizycznego komfortu. Siedzimy,

rozkosznie wtuleni, na symbolicznych kolanach naszego imitującego matkę fotela i wolni od

zagrożeń uspokajamy się jak dzieci, z bezpiecznej odległości spoglądając na chaos brutalnego

życia ludzi dorosłych, które pozostawiliśmy na zewnątrz, ale którego symboliczny wyraz

znajdziemy na ekranie telewizora lub na kartach powieści.

Jeśli z mojego opisu oglądania telewizji z pozycji miękkiego i wygodnego fotela – na

wzór dziecka, które siedząc bezpiecznie na kolanach matki patrzy na to, co się dzieje z oknem

– wynika, że potępiam ten zwyczaj, śpieszę zapewnić, że nie jest to moim zamiarem. Wprost

przeciwnie, jest to dodatkowa zaleta tego rozpowszechnionego na całym świecie wzorca

zachowania. Telewizja nie tylko dostarcza rozrywki i edukacji, ale – jak już mówiłem –

stanowi niezwykle ważny czynnik kojący w naszym pełnym stresów dorosłym świecie.

Szklany ekran, pokazując nam różne sceny, jednocześnie nas od nich odgradza, pozostają one

bezpiecznie zamknięte we wnętrzu pudła telewizora, skąd nie mogą nam wyrządzić żadnej

krzywdy. Rekompensuje nam to niedostatki naszych foteli-matek, które dostarczają nam tylko

jednego z dwóch ważnych czynników bezpieczeństwa, jakie prawdziwa matka zapewnia

swemu dziecku. Prawdziwa matka daje zarówno intymność kontaktu z delikatnym ciałem, jak

też ochronę przed światem zewnętrznym. Nasze fotele-matki dają nam tylko delikatny

kontakt – nie mogą nas jednak chronić. I tu właśnie śpieszy nam na pomoc nieprzenikalna

szklana ściana ekranu telewizyjnego, która kompensuje nam brak tego czynnika ochrony,

bezpiecznie oddzielając nas od rozgrywających się wewnątrz pudła dramatów świata ludzi

dorosłych. Symboliczne równanie jest więc proste: prawdziwa matka, która chroni i pociesza

= ekran, który chroni + fotel-matka, który pociesza.

Gdy w ten sposób spoglądamy na nasze życie domowe, nie powinno dziwić

spostrzeżenie, że podczas podróży lub wakacji większość z nas woli zatrzymywać się w

hotelach, które niemal pod każdym względem przypominają warunki znane nam z pokoju

dziecinnego. Jak w dzieciństwie wszystko robi za nas ktoś inny, a my nie musimy nawet

kiwnąć palcem. Posiłki przygotowuje nam szef kuchni matki, podaje nam je kelnerka-matka,

a pokojówka-matka ściele nam łóżko i sprząta pokój. W najlepszych hotelach dzięki obsłudze

wracamy dosłownie do kołyski, tyle że dziecięcy płacz zastępuje zwykłe naciśnięcie guzika w

ścianie czy podniesienie słuchawki telefonicznej. Niektórzy nowobogaccy zatrudniają też

osobistych służących-matki, co upodabnia do pokoju dziecinnego także ich domy. Jak już też

wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, łóżko i szpital stwarzają podobne warunki

choremu, który chwilowo zrezygnował z uczestnictwa w zmaganiach ludzi dorosłych.

Czasami pozwalamy sobie na jeszcze bardziej podstawowy luksus, którym jest krótki

powrót do podobnych warunków, jakie panują wewnątrz macicy – na gorącą kąpiel. To nie

przypadek, że niemal wszyscy lubią się kąpać w wodzie o temperaturze panującej w macicy,

background image

rozkosznie pławiąc się w wodzie imitującej wody płodowe, z cudownym poczuciem

bezpieczeństwa, które dają wyokrąglone ściany wanny-macicy i szczelnie zamknięte drzwi

łazienki, oddzielające nas od świata dorosłych. Jednak wcześniej czy później jesteśmy

zmuszeni wyciągnąć korek z wanny niby z szyjki macicy i niechętnie poddać się bolesnemu

doświadczeniu nowych narodzin. Jakby znając nasze lęki towarzyszące tej okropnej chwili,

producenci ręczników współzawodniczą w dostarczaniu nam najczulszych i najmiększych

objęć, jakie są w stanie stworzyć. Jedna z reklam ręczników zapewnia: „Nasze ręczniki

wypieszczą cię do sucha”, a dziewczyna na załączonym obrazku trzyma ręcznik kurczowo

przyciśnięty do twarzy i do ciała, jakby od niego zależało jej życie.

Gdy dziewczyna obejmująca ręcznik wreszcie się ubierze, nie musi się obawiać, że

skończy się ta czuła intymność. Reklamy ubiorów – bielizny osobistej, swetrów, spódniczek i

wszystkiego poza tym – obiecują jej podobne przyjemności. Wydaje się, że te majteczki to

coś więcej niż tylko sprawa skromności, ponieważ jak się dowiadujemy, dają one „nagi

uścisk”, który „rozciąga się łagodnie i pieszczotliwie, obejmując każde wgłębienie twego

ciała”. A te rajstopy są „miękkie i zmysłowe jak jedwab” i „otulą cię rozkosznie po koniuszki

palców”, nie mówiąc już o tych pończoszkach, które „delikatnie i czule popieszczą ci nogi”,

albo też tych „lgnących do ciebie” spódniczkach z dzianiny. Szczęśliwa dziewczyna może

więc przechadzać się w kompletnym stroju, pozornie samotna, ale symbolicznie obwieszona

rojem pieszczących, obejmujących i obściskujących ją intymnych tekstylnych kochanków.

Gdyby połączone reklamy ubiorów mogły kumulować swoje działanie, byłoby rzeczą dziwną,

że taka dziewczyna nie doznaje wielokrotnego orgazmu od samego chodzenia po pokoju. Na

szczęście dla jej prawdziwych kochanków oddziaływanie tych doborowych kochanków

tekstylnych zazwyczaj nie dorównuje reklamom. A jednak jest to autentyczny i ważny

element składający się na przyjemność fizyczną, jaka płynie z noszenia na sobie

współczesnych miękkich i wygodnych wyrobów tekstylnych.

Te intymne stosunki między ubraniem a osobą, która je nosi, nie są jednostronne. Nie

tylko ubranie obejmuje właściciela, lecz także właściciel obejmuje ubranie. Pomijając

wszystko inne, jest to uczciwa odpłata za całe to błogie obejmowanie i delikatne pieszczenie.

Ulubionym sposobem rewanżu jest wsunięcie jednej lub obu rąk w jakąś stosowną fałdę

ubrania. Od razu przypomina się tu charakterystyczna postawa Napoleona, z jedną ręką

wsuniętą pod połę marynarki, ale w dzisiejszych czasach najbardziej rozpowszechnioną

wersją takiego gestu jest trzymanie rąk w kieszeniach. Kieszenie są oficjalnie po to, aby

trzymać w nich jakieś drobne przedmioty, i gdy wkładamy rękę do kieszeni, to rzekomo po

to, aby coś z niej wyjąć. Ale znakomita większość tych gestów nie ma nic wspólnego z

wyjmowaniem czegokolwiek. Są one natomiast przedłużeniem kontaktów, w których, że tak

powiem, trzymamy się za ręce z własnymi kieszeniami. Uczniom i żołnierzom poleca się

często, aby „wyjęli ręce z kieszeni”, wyjaśniając tylko, że jest to niechlujne i nieładne.

Prawda jest jednak, rzecz jasna, taka, że ta postawa wyraża rozluźnienie się, które towarzyszy

background image

symbolicznemu przejawowi intymności, a które jest sprzeczne z oficjalną rolą mężczyzny

podporządkowanego i gotowego do wykonywania rozkazów. Mężczyźni, którzy nie

podlegają takim ograniczeniom, mają do dyspozycji kilka innych możliwości, a wybór jednej

z nich odbywa się wedle dość osobliwej reguły. Brzmi ona następująco: im wyżej na mapie

ciała w pozycji stojącej następuje kontakt ręka-ubranie, tym bardziej jest on asertywny.

Najbardziej asertywne jest chwycenie się za klapy. Tuż za nim idzie wsunięcie kciuków pod

kamizelkę. Następny w kolejności jest napoleoński gest wsuwania dłoni pod połę marynarki.

Jeszcze niżej plasuje się wkładanie rąk do bocznych kieszeni marynarki, a zupełnie nisko

powszechne wkładanie rąk do kieszeni spodni. Zejście jeszcze niżej, czyli złapanie się za

nogawki spodni, zajmuje odpowiednio niskie miejsce na skali asertywności.

Jak się wydaje, uzasadnienie tej reguły wywodzi się stąd, że im wyżej unosi się ręka w

takim kontakcie, tym bliższa jest pozycji właściwej ruchowi intencjonalnemu zadania ciosu.

Wymierzenie prawdziwego ciosu musi być poprzedzone uniesieniem ramienia, którym

zamierza się zaatakować przeciwnika. Jak już wiemy, czynność ta ulega zamrożeniu jako

czysto formalny sygnał w postaci uniesionej pięści w pozdrowieniach stosowanych przez

komunistów. Chwyta nie się za klapy ma w sobie wiele z tego ruchu. W gruncie rzeczy

niemożliwy jest już jakiś kontakt ręka-ubranie na wyższym poziomie, nic więc dziwnego, że

wśród innych możliwości ta pozycja stanowi sygnał najbardziej zaczepny. Obok pozycji z

kciukami pod kamizelką stała się ona niemal parodią asertywności. Dlatego też pełniący jakąś

poważną i dominującą rolę współczesny mężczyzna w miejscu publicznym zastosuje raczej

niższą pozycję, jaką jest włożenie rąk do kieszeni marynarki. Jest ona szczególnie popularna

wśród potentatów finansowych, generałów, admirałów i przywódców politycznych. Jest to też

zwyczajowa postawa czołowych gangsterów lat dwudziestych. Tacy ludzie niechętnie

przyjmują niższą postawę, jaką jest trzymanie rąk w kieszeniach spodni, w każdym razie w

sytuacjach wymagających potwierdzenia ich praw do dominacji.

Intrygującym wyjątkiem od powyższej reguły jest pozycja z kciukami wsuniętymi pod

pasek od spodni. Chociaż kontakt ma tu miejsce dość nisko, jest w nim wyraźny element

zaczepności. Taką postawę upodobali sobie różni „twardziele”, kowboje, pseudokowboje i

pozorujące agresywność dziewczyny. Asertywne właściwości tej pozycji tkwią nie tylko w

ruchu intencjonalnym zapowiadającym błyskawiczne wyciągnięcie broni, ale też w fakcie, że

stał się on współczesną wersją pozycji z kciukami wsuniętymi pod kamizelkę z braku tejże.

Czasami pod pasek lub pod górną część spodni wsuwa się wszystkie palce dłoni, ale wtedy

pozycja ta traci wiele ze swojej agresywności i ściślej odpowiada swemu miejscu na skali.

Poza tymi gestami istnieje wiele pomniejszych przejawów intymności, w których

uczestniczy ręka i różne części garderoby. Wszystkie one pojawiają się w sytuacjach

stresowych, a wiele z nich, jak się zdaje, jest symboliczną wersją kojących czynności

pielęgnacyjnych, których oczekiwalibyśmy ze strony innych osób. Często obserwujemy, jak

mężczyźni poprawiają sobie spinki u mankietów albo krawaty. Prezydent Kennedy w

background image

chwilach stresu podczas publicznych wystąpień dotykał palcami środkowego guzika

marynarki. Fotografie Winstona Churchilla pokazują, jak w chwilach napięcia przyciska dłoń

do dolnej części marynarki, co wyglądało, jakby się częściowo obejmował.

Kobiety w momentach napięć bardzo często dotykają i przebierają palcami po

bransoletkach i naszyjnikach, a fizyczna czynność przebierania paciorków przy odmawianiu

różańca niewątpliwie działa kojąco na zakonnice. Kiedy indziej delikatna pieszczota pomadki

do ust czy przypudrowanie policzków stanowią dotykowy sposób na odzyskanie równowagi i

pozwalają podenerwowanej kobiecie oderwać się na chwilę od jakiegoś stresującego ją

zajęcia z udziałem innych osób. W chwilach większej prywatności kobieta czesze się i

szczotkuje włosy dużo intensywniej, niż wymaga tego ich „poprawienie”, co również

przynosi bardzo widoczny skutek kojący, odgrywając rolę miłosnej auto-pieszczoty.

Czasami kontakt między osobami realizuje się za pośrednictwem przedmiotu lub

przedmiotów, na przykład stykających się ze sobą kieliszków podczas wznoszenia toastu.

Klasycznym przykładem może tu być fotografia, którą można znaleźć w każdym albumie

rodzinnym z epoki wiktoriańskiej. Zazwyczaj matka z najmłodszym potomkiem na kolanach

siedzi w fotelu umieszczonym pośrodku. Małżonek, który zwykle ma naturalną skłonność, by

ją objąć ręką za ramię, odczuwając zahamowanie przed uczynieniem tego gestu w obecności

innych, obejmuje oparcie fotela, na którym siedzi połowica. We współczesnej wersji takiej

sceny dwoje przyjaciół w sytuacji prywatnej siedzi obok siebie, a ręka jednego z nich,

wyciągnięta w kierunku pleców drugiej osoby, spoczywa na oparciu kanapy, na której razem

siedzą. Podobnie gdy ktoś siedzi sam w fotelu i obejmując miłośnie jego poręcze, z

ożywieniem rozmawia z kimś siedzącym w fotelu naprzeciwko. Można wzmóc przyjemność

płynącą z siedzenia w fotelu, kołysząc się w fotelu na biegunach – co było ulubioną

czynnością prezydenta Kennedy’ego, gdy był w stanie stresu. Nie trzeba dodawać, że ma to

bezpośredni związek z kołysaniem się w kołysce lub w matczynych objęciach.

Dochodzimy wreszcie do przedmiotów, które są już bardzo oczywistymi substytutami

intymności seksualnej. Najmniej kontrowersyjne z nich to fotografie ukochanych osób albo

„rozebrane” zdjęcia tych, z którymi pragnęlibyśmy nawiązać intymne kontakty. Nie mając

dostępu do autentycznych obiektów, można dotykać i całować fotografie. Nowym zjawiskiem

w tej dziedzinie są poduszki z nadrukami. Można obecnie nabyć powłoczki na poduszkę z

nadrukowanym wizerunkiem twarzy ulubionej gwiazdy filmowej. Kładąc się spać, można

przytulić policzek do policzka uwielbianej lub uwielbianego i rozkosznie zapaść w sen w

zastępczych objęciach z tkaniny.

Jeśli chodzi o rzeczywiste akty płciowe, mówi się, że podczas drugiej wojny światowej

żołnierze nieprzyjaciela (zawsze są to żołnierze nieprzyjaciela) otrzymywali na froncie

nadmuchiwane gumowe manekiny kobiet, wyposażone we wszystkie otwory płciowe, aby

mogli wyładować się seksualnie. Nie udało mi się ustalić, czy była to prawda, czy tylko

background image

propaganda, mająca pokazać, jak bardzo przeciwnicy są złaknieni seksu i w jakiej marnej są

kondycji.

Natomiast nieożywione substytuty męskiego członka mają długą i udokumentowaną

historię, a nawet zasłużyły na wzmiankę w Starym Testamencie. Określane oficjalnie jako

sztuczne penisy, występujące też pod innymi nazwami, jak „ogór”, „świeca”,

„samozadowalacz” czy „jebadełko”, znane były jeszcze w czasach przedbiblijnych i widnieją

na starożytnych rzeźbach babilońskich pochodzących sprzed setek lat przed naszą erą. W

starożytnej Grecji nosiły nazwę „olisbos”, co znaczy „śliski byk”; były też podobno

szczególnie popularne w tureckich haremach. Z upływem wieków ich stosowanie

rozprzestrzeniło się praktycznie na wszystkie kraje świata. Ich popularność to rosła, to malała,

osiągając szczyt bodaj że w osiemnastym wieku, kiedy otwarcie sprzedawano je w Londynie,

co znów stało się możliwe dopiero w drugiej połowie bieżącego stulecia. W ich produkcję

wkładano podobno wiele wysiłku i talentu, „aby wyobrażony akt płciowy jak najbardziej

przypominał rzeczywisty”. W latach siedemdziesiątych sprzedaje się je w kilkunastu wersjach

w sex shopach wielu krajów świata zachodniego. Znajdują one nabywców wśród

powodowanych ciekawością mężczyzn oraz lesbijek i samotnych kobiet, które stosują je w

celach masturbacyjnych.

W ostatnich czasach pojawiły się też dwa modele sztucznych penisów mechanicznych.

Pierwszy ma charakter ściśle techniczny i został zaprojektowany w Ameryce specjalnie do

badań naukowych nad istotą ludzkiej kopulacji. Opracowany przez radiofizyków, zasilany

elektrycznie, wykonany z plastiku mającego optyczne właściwości szkła płaskiego

walcowanego, wyposażony w źródło światła luminescencyjnego, by umożliwić kręcenie

filmów wewnątrz pochwy, i zaopatrzony w przełączniki umożliwiające masturbującej się

osobie regulowanie zarówno szybkości jak głębokości ruchów sztucznego penisa, jest to

instrument na najwyższym poziomie, delikatny i niezmordowany sztuczny kochanek,

namiastka seksu, z którą nie mogą się równać żadne inne jego namiastki. Mniej ambitnym i o

wiele tańszym urządzeniem mechanicznym, które w ostatnich latach zyskało sobie ogromną

popularność, jest stosunkowo prosty „wibrator” lub „wibromasażysta”. Jest to mały, długi i

cienki przedmiot z plastiku, o gładkiej powierzchni i zaokrąglonym koniuszku, zasilany

bateryjnie. Jego pierwotna i oficjalna funkcja polegała na wykonywaniu miejscowego masażu

mięśni. Wkrótce znaleziono dla niego nową i bardziej seksualną funkcję delikatnego,

wibrującego sztucznego penisa, używanego do masturbacji, a ponieważ można go było nabyć

w jego oficjalnej roli jako urządzenie do masażu, miał on tę dodatkową zaletę, że nawet

nabywcy, którzy wahaliby się przy zakupie jakichś mniej zakamuflowanych instrumentów

zaspokojenia seksualnego, ten kupowali bez nadmiernego skrępowania. Nawet w skądinąd

otwarcie piszącej na te tematy prasie czarnorynkowej uprawia się tę maskaradę.

Typowa reklama brzmi: „Aparat do osobistego masażu; penetrujący, pobudzający, usuwa

ból i zmęczenie. Wymiary 17,5 cm na 3,5 cm. Standardowe baterie w załączeniu”.

background image

Powściągliwość tej reklamy zupełnie nie współgra z innymi tekstami prasy czarnorynkowej,

gdzie można znaleźć najbardziej dosadne i swobodne sposoby mówienia o seksie. Jeszcze raz

widzimy tu, jak działa zasada, z którą spotkaliśmy się już wielokrotnie, ta mianowicie, że

przejawy intymności wśród dorosłych wymagają jakiegoś kamuflażu, czy to na nasz własny

użytek, czy na użytek innych osób, by przesłonić prawdziwy cel tego, co się robi.

Bardzo niezwykłą i przemyślną formą namiastki seksu stosowaną niekiedy przez kobiety

w Japonii jest rin-no-tama, znana także jako watama lub ben-wa. Są to dwie puste w środku

piłeczki, o rozmiarach zbliżonych do gołębiego jaja, które wkłada się do pochwy. Pierwotnie

były one mosiężne, dziś prawdopodobnie są plastikowe; jedna z tych kulek jest zupełnie

pusta, a w drugiej znajduje się odrobina rtęci. Najpierw wkłada się kulkę pustą, wsuwając ją

głęboko, aż do styku z szyjką macicy. Następnie wkłada się drugą kulkę, która ma dotykać

pierwszej, a otwór pochwy zatyka się na przykład tamponem z ligniny. Wyposażona w ten

sposób kobieta bez żadnych krępujących ją zewnętrznych oznak może zabawiać się w

pozornie niewinny sposób, bujając się na huśtawce lub kołysząc się w fotelu na biegunach.

Rytmiczne ruchy w przód i w tył wywołują przemieszczanie się kulek i nacisk na wewnętrzne

ściany pochwy, co imituje ruchy męskiego członka. Chociaż jako seksualna „zabawka” rin-

no-tama ma tę wielką zaletę, że umożliwia jawne uzyskiwanie niejawnej przyjemności, nie

zdobyła sobie tak wielkiej popularności jak wszechobecny wibrator, przypuszczalnie dlatego,

że w odróżnieniu od niego nie pełni żadnej nieseksualnej funkcji „oficjalnej”.

Nawiasem mówiąc, niektóre zabawki nie mające żadnych cech seksualizmu też mogłyby

służyć jako przedmioty nie ożywione dostarczające przyjemności dotykowych. Możliwości są

tu ogromne, ale tylko niewiele z nich usiłowano wykorzystać z jakimkolwiek powodzeniem.

Gdy już się pojawiają, przedstawia się je zwykle jako pewien rodzaj urządzeń sportowych.

Jednym z nich była trampolina. Główna przyjemność polega tu na poddawaniu się

„objęciom” sprężystej powierzchni, wyrzucie w powietrze i ponownym zanurzeniu się w

objęciach już w nowej pozycji. Ale cały ten proces musiał się odbywać pod pewną

przykrywką, czyli w atmosferze ostrego współzawodnictwa, co wykluczało wiele osób.

Innym przykładem może być krótkotrwały żywot tańca hula-hoop, który łączył obrotowy

uścisk koła wokół talii wykonawcy z falującym ruchem bioder. Taniec ten, przy bardzo

ograniczonym zasięgu oddziaływania, nie przetrwał jednak dłużej niż inne nowinki.

Dziedzina sztuki kilkakrotnie, acz bez większego sukcesu, usiłowała obdarzyć łaknący

intymności świat przedmiotami natury intymnej. W roku 1942 nowojorskie Muzeum Sztuki

Współczesnej po raz pierwszy zaprezentowało nowy rodzaj rzeźby – przeznaczonej do

trzymania w ręku. Te dzieła sztuki rzeźbiarskiej składały się z małych, gładko

wypolerowanych i zaokrąglonych kawałków drewna o abstrakcyjnych kształtach. Można je

było wziąć do ręki i ściskać lub obracać w różne strony, różnicując w ten sposób wrażenia

dotykowe. Artysta, który je stworzył, podkreślał, że należy je raczej wyczuwać niż oglądać, i

sugerował, że mogą być znakomitym substytutem papierosów, gumy do żucia lub

background image

machinalnego rysowania dla osób, które nie potrafią spokojnie usiedzieć podczas różnych

zebrań. Tak się niestety nie stało i od tej pory o rzeźbach tych nikt już chyba nie słyszał. I tym

razem komunikat był nazbyt wyraźny, a żaden członek jakiegokolwiek gremium nie chce, aby

wiedziano, że odczuwa tak wyraźną potrzebę pocieszającego kontaktu pseudo-cielesnego.

W bliższych nam czasach, czyli w latach sześćdziesiątych, niektórzy artyści usiłowali w

bardziej ambitny sposób bezpośrednio zaatakować ciała miłośników sztuki, tworząc „rzeźby

środowiskowe”. Przybrały one wiele różnych form, na przykład coś w rodzaju przestrzeni do

zabawy, gdzie zwiedzający był poddawany działaniu serii wrażeń dotykowych, poruszając się

wewnątrz różnych rur, tuneli i przejść, wyposażonych w rozmaite wiszące i przymocowane

do ścian przedmioty o różnorodnej fakturze i wykonane z różnych materiałów. Tu także

sukces trwał krótko i zmarnowano wielkie możliwości.

Ostatni przykład jest stosownym podsumowaniem całej sytuacji. Pewien artysta

zbudował kapsułę do symulowania kopulacji. Umieszczonego w niej „miłośnika sztuki”

oplatało się rozmaitymi drutami, potem zamykało się kapsułę i włączało maszynerię, która

miała wywoływać intensywne doznania zmysłowe. Twórca tego urządzenia wygłosił

następnie w instytucie sztuki wykład na temat swoich koncepcji. Zapatrzonej w niego i

zasłuchanej publiczności wyjaśnił, że z powodu trudności technicznych zbudował teraz

znacznie prostszą wersję urządzenia, z którą wiązał wielkie nadzieje na sukces.

Zmodyfikowane urządzenie było w zasadzie wielkim pionowym arkuszem gumy lub jakiegoś

podobnego materiału z umieszczoną na wysokości genitaliów małą dziurką, w którą miłośnik

sztuki mógł wsuwać swój członek. Dla miłośniczek sztuki przewidziano podobny pionowy

arkusz z wystającym fragmentem w kształcie penisa. Artysta powiedział z całą powagą, że

poza swoją prostotą nowy model ma tę zaletę, że może być używany jednocześnie przez

miłośnika i miłośniczkę sztuki, stojących po obu stronach dzieła.

Absurdalna ta historyjka przywodzi nam na myśl absurdalność wielu omawianych w tym

rozdziale zjawisk. Absurdem jest to, że dorosły człowiek napełnia sobie płuca substancjami

rakotwórczymi, aby napawać się prostackim substytutem przyjemności, których niegdyś

zaznawał u piersi matki albo wtedy, gdy podawano mu do ust butelkę ze smoczkiem.

Absurdem jest też to, że dorosły mężczyzna nieustannie miętosi w ustach odcieleśniony

gumowy sutek w postaci gumy do żucia, a także że dorosła kobieta pragnąca zaspokojenia

seksualnego używa plastikowego aparatu do masażu zamiast żywego penisa. Ale chociaż te

czynności mogą się komuś wydawać absurdalne, żałosne czy nawet odrażające, dla wielu są,

być może, jedynym dostępnym rozwiązaniem, i należy zawsze pamiętać o tym, że każdy

przejaw intymności, choćby najbardziej odległy od prawdziwej intymności, jest jednak lepszy

niż pozbawiona wszelkiej intymności potworna samotność. Innymi słowy, nie powinniśmy

zwalczać objawów, lecz dokładniej przyjrzeć się przyczynom problemu. Gdybyśmy potrafili

zwiększyć stopień intymności z naszymi bliskimi, nasze zapotrzebowanie na substytuty

background image

intymności byłoby coraz mniejsze. Tymczasem jednak niemal każde dotknięcie zastępcze jest

lepsze niż żadne.

background image

8. INTYMNOŚĆ Z SAMYM SOBĄ

Kobieta stojąca na peronie tuż przed wejściem do pociągu jest przerażona. Mąż zapytał ją

właśnie, czy nie zapomniała zamknąć drzwi kuchennych, a ona uświadomiła sobie, że

zapomniała. Co robi? Zanim jeszcze wypowie jakiekolwiek słowo, otwiera szeroko usta, a

dłonią dotyka policzka. Gdy zaczyna mówić, jej ręka przyciśnięta do twarzy pozostaje w tym

samym miejscu. Potem, po kilku chwilach, ręka opada i przychodzi następne stadium

sekwencji jej zachowania. Nie będziemy już tego dalej śledzić, lecz skoncentrujemy się na tej

ręce, gdyż w niej tkwi klucz do kolejnej sfery intymności cielesnej – do intymności z samym

sobą.

W tej krótkiej chwili przerażenia kobieta na peronie udzieliła sobie błyskawicznej samo

pociechy w formie przelotnej pieszczoty, jaką jest dotknięcie policzka. Jej nagłe zmartwienie

doprowadziło ją do nieświadomego, kojącego kontaktu, który w innych okolicznościach

dałaby jej pomocna dłoń jakiejś ukochanej osoby albo – dawno temu, gdy była jeszcze małym

skrzywdzonym dzieckiem – rodzice. Teraz w zastępstwie dłoni ukochanego czy matczynej

dłoni jej własna ręka unosi się do góry, by wejść w kontakt z policzkiem. Dokonuje się to

odruchowo, bez namysłu i bez wahania. Podczas tej czynności policzek pozostaje jej

własnym policzkiem, ale ręka w symboliczny sposób staje się ręką cudzą, należącą do

ukochanego lub do matki.

Tego rodzaju autokontaktów nie uznajemy raczej za przejawy intymności cielesnej,

chociaż mają one to samo podłoże co inne formy kontaktów omawiane w poprzednich

rozdziałach. Mogą one sprawiać wrażenie czynności „jednoosobowych”, ale w gruncie rzeczy

są bezwiedną imitacją czynności z udziałem dwóch osób, przy czym jako wyimaginowanego

partnera wykonującego ruch kontaktowy używa się jakiejś części ciała. Takie kontakty można

więc inaczej określić jako pseudointerpersonalne.

Jako takie – stanowią one piąte i ostatnie ważne źródło intymności cielesnej. Wszystkie

pięć można by zilustrować następująco: l. Gdy jesteśmy zdenerwowani lub znajdujemy się w

depresji, ukochana osoba może nas spróbować podtrzymać na duchu za pomocą

background image

uspokajającego objęcia lub uściśnięcia ręki. 2. Gdy ukochana osoba jest nieobecna, może to

być jakiś specjalista od dotykania, a więc na przykład lekarz poklepujący nas po ramieniu i

wypowiadający słowa otuchy. 3. Jeśli naszym jedynym towarzyszem jest pies lub kot,

możemy go wziąć w ramiona i pocieszyć się, przytulając policzek do jego ciepłego i

owłosionego ciała. 4. Gdy jesteśmy zupełnie sami i w nocy zaniepokoi nas jakiś podejrzany

hałas, możemy szczelnie otulić się kołdrą i w jej miękkim uścisku poczuć się bezpieczniej. 5.

Gdy wszystko inne zawodzi, mamy jeszcze do dyspozycji własne ciało, które chcąc pozbyć

się niepokoju, możemy obejmować, ściskać, chwytać i dotykać na wiele różnych sposobów.

Poświęciwszy nieco czasu na zwykłą obserwację zachowania ludzi, można wkrótce

zauważyć, że samokontakt czy autokontakt jest zjawiskiem niezmiernie częstym, znacznie

częstszym, niż moglibyśmy przypuszczać. Niesłuszne byłoby jednak uznawanie wszystkich

takich kontaktów za substytuty intymności interpersonalnej. Niektóre z nich mają inne

funkcje. Na przykład mężczyzna drapiący się w swędzącą go nogę nie robi tego w zastępstwie

kogoś innego. W czynności tej nie ma ukrytego elementu intymności. Ważne więc, aby

przejawom autointymności nie przypisywać nadmiernej wagi. By ocenić to zjawisko

właściwie, najlepiej zadać sobie najpierw podstawowe pytanie: jak i kiedy sami dotykamy

własnych ciał?

Z myślą o tym pytaniu dokonałem analizy kilku tysięcy przykładów działań ludzkich, w

których mamy do czynienia z autokontaktem. Pierwsza konstatacja, która wyłoniła się z tych

badań, mówiła o tym, że najważniejszym rejonem „otrzymującym” takie kontakty jest głowa,

a najważniejszym organem „udzielającym” ich jest ręka. Chociaż głowa jest tylko niewielkim

fragmentem powierzchni ciała ludzkiego, skupia na sobie mniej więcej połowę wszystkich

autokontaktów.

Dokładna obserwacja kontaktów z udziałem głowy doprowadziła do wyodrębnienia

sześciuset pięćdziesięciu różnych rodzajów czynności. Później – w zależności od tego, która

część ręki uczestniczy w kontakcie, w jaki sposób odbywa się kontakt oraz która część głowy

jest jego obiektem – udało się podzielić czynności kontaktowe na cztery podstawowe

kategorie. (pierwsze trzy, jakkolwiek same w sobie bardzo interesujące, nie obchodzą nas tu

bezpośrednio i zostaną opisane tylko w skrócie. Musimy je jednak uwzględnić, by podkreślić,

że są one odrębne i nie należy ich mylić z prawdziwymi przejawami autointymności). Oto

owe cztery kategorie:

l. Czynności osłonowe. Podnosimy rękę do głowy, aby odciąć lub ograniczyć to, co w

terminologii cybernetycznej określa się jako „wejście”. Człowiek, który chce mniej usłyszeć,

zatyka sobie uszy rękami. Człowiek, który chce mniej poczuć, zatyka sobie nos. Chroniąc się

przed jaskrawym światłem, osłania sobie oczy, a gdy nie może znieść jakiegoś widoku,

zasłania je sobie całkowicie. Podobnie postępujemy, aby ograniczyć „wyjście”, kiedy

unosimy rękę, aby zakryć sobie usta i w ten sposób zamaskować wyraz twarzy.

background image

2. Czynności czyszczące. Podnosimy rękę do głowy, aby się podrapać, potrzeć, wytrzeć,

podłubać w nosie lub wykonać inną podobną czynność. Do tej samej kategorii należy szereg

innych czynności związanych z czesaniem się i dbaniem o włosy. Niektóre z nich istotnie są

wyrazem dbałości o czystość i porządek na głowie, ale inne to działania „nerwowe”,

wywołane przez napięcia emocjonalne, podobne do „czynności przemieszczonych”,

opisywanych przez etologów u innych gatunków.

3. Sygnały wyspecjalizowane. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakiś ruch

symboliczny. Mówiąc „mam tego potąd”, człowiek wskazuje przy tym, że jest symbolicznie

czymś wypełniony i nie może już przyjąć ani odrobiny więcej. Chłopak, który „gra komuś na

nosie”, przykłada do nosa kciuk, a pozostałymi palcami porusza jak wachlarzem. Ten

obraźliwy gest ma swoje źródło w symbolicznym naśladowaniu grzebienia walczącego

koguta, przez co wyraża też zadziorność i bywa określany jako robienie komuś koguta na

nosie. W niektórych krajach obraźliwy jest też inny gest z kręgu symboliki zwierzęcej,

polegający na imitowaniu pary rogów rękami z lekko wygiętymi, uniesionymi palcami

wskazującymi, które przykłada się do skroni. Częstą formą samoobrazy jest przyłożenie sobie

do skroni palców i udawanie strzelania z pistoletu.

4. Przejawy autointymności. Podnosimy rękę do głowy, aby wykonać jakąś czynność

kopiującą lub imitującą pewien przejaw intymności interpersonalnej. Ciekawe, że aż cztery

piąte różnych kontaktów ręka-głowa należy do tej właśnie kategorii auto intymności. Jak się

zdaje, dotykamy własnych głów najczęściej po to, aby uzyskać zadowolenie z nieświadomego

naśladowania różnych czynności, podczas których dotyka nas ktoś inny.

Najczęstszą formą jest opieranie głowy na ręce z jednoczesnym oparciem łokcia na

jakiejś powierzchni, kiedy przedramię służy jako podpórka, przejmując na siebie ciężar

głowy. Można oczywiście twierdzić, że wskazuje to po prostu na zmęczenie mięśni szyi.

Jednak dokładniejsze obserwacje dowodzą, że zazwyczaj gest ten nie daje się wytłumaczyć

zmęczeniem fizycznym.

W tym geście ręka jest czymś więcej niż tylko ręką. Gdy podpieramy ją łokciem, staje się

bardziej stabilna i zaczyna, jak się zdaje, odgrywać rolę substytutu barku lub piersi

wyimaginowanej osoby, która nas obejmuje. Spoczywające w czyichś objęciach dziecko lub

kochana osoba opiera twarz na ciele trzymającego i na skórze policzka wyczuwa jego łagodne

ciepło. Gdy nie ma przy nas nikogo, kto by nas tak objął, wtedy opierając twarz na

podtrzymanej przez łokieć ręce, możemy odtworzyć to uczucie i w ten sposób dostarczyć

sobie pożądanego poczucia komfortu i intymności. Co więcej, ponieważ źródła tej czynności

są nieuświadomione, możemy to robić przy innych ludziach, nie obawiając się posądzenia o

infantylizm. Równie skuteczne byłoby ssanie kciuka w zastępstwie piersi, ale wówczas maska

byłaby zbyt przejrzysta i dlatego takiego zachowania raczej unikamy.

Innym często wykonywanym gestem jest przykładanie ręki do głowy, tak jak zrobiła to

owa kobieta na peronie. Wówczas głowa nie opiera się całym ciężarem i wydaje się, że taki

background image

gest ma raczej związek z popieszczeniem czy też dotknięciem policzka lub włosów, co jest

tylko uzupełnieniem objęcia jako podstawowego przejawu intymności. Tym razem ręka

funkcjonuje jako symboliczna ręka innej osoby, nie zaś jako symboliczna pierś czy

symboliczny bark.

Wiele uwagi koncentrują na sobie usta, których najczęściej dotyka się palcami lub

kciukiem, nie zaś całą ręką. Podczas kontaktów z ustami palce i kciuk występują jako

substytuty piersi i sutków matki. Jak już powiedziałem, ssanie palca w swojej pierwotnej

postaci należy do rzadkości, ale często występują jego mniej rzucające się w oczy wersje

zmodyfikowane. Najprostszą i najczęstszą z nich jest wsuwanie koniuszka kciuka między

wargi. Chociaż nie polega to na wkładaniu do ust i ssaniu całego kciuka, stanowi jednak

wystarczająco skuteczny kontakt. W podobnej funkcji bardzo często używa się koniuszka lub

jakiejś części palca wskazującego, który może dość długo tkwić tak między wargami,

dostarczając swemu zatroskanemu właścicielowi pociechy i przywołując w jego umyśle

nieokreślone i nieuświadomione echa z odległego okresu niemowlęctwa.

Nieco bardziej złożoną formą kontaktu ustnego jest delikatne pocieranie palcem czy

kciukiem o zewnętrzną stronę warg, co jest odtworzeniem ruchów, jakie wykonuje dziecko,

przykładając buzię do piersi matki. W momentach silnego niepokoju pojawia się obgryzanie

paznokci. Gdy dojdzie do tego agresja spowodowana frustracją, obgryzanie paznokci może

stać się natręctwem, prowadzącym do samookaleczenia, w wyniku którego z paznokci

pozostają tylko resztki, a skóra bywa wygryziona do żywego.

Spośród wielu rozmaitych kontaktów typu ręka-głowa najbardziej rozpowszechnione są

te, które wymieniam niżej w porządku odpowiadającym częstotliwości ich występowania: 1.

Podparcie szczęki dolnej. 2. Podparcie brody. 3. Złapanie się za włosy. 4. Podparcie policzka.

5. Dotknięcie ust. 6. Podparcie skroni. Wszystkie te gesty kontaktowe stosowane są zarówno

przez mężczyzn jak przez kobiety, ale w dwóch istnieje silna przewaga jednej z płci. Kobiety

łapią się za włosy trzy razy częściej niż mężczyźni, a podparcie skroni obserwuje się

dwukrotnie częściej wśród mężczyzn niż wśród kobiet.

Przenosząc się na mapie ciała w dół, znajdujemy nowe formy autointymności. Wszyscy

znamy z kronik filmowych sceny pokazujące skutki klęsk żywiołowych – trzęsienia ziemi czy

katastrofy w kopalni węgla. Przerażona kobieta nie dotyka wówczas po prostu ręką policzka –

w takich okolicznościach jest to gest niewystarczający. Siedząc przy ruinach swego domu lub

czekając w rozpaczy u wylotu kopalnianego szybu, kobieta obejmuje się rękami i pod

wpływem silnych emocji kołysze się na boki. Jeśli kobieta nie znajduje pocieszenia w

objęciach innej, dzielącej z nią cierpienie, sama udziela sobie pocieszenia, oplatając się

rękami i kołysząc delikatnie w przód i w tył, jak robiłaby to matka z przerażonym dzieckiem.

Jest to przykład skrajny, ale wszyscy niemal codziennie robimy coś podobnego, krzyżując

ręce na własnych piersiach. Sytuacja nie jest wtedy aż tak dramatyczna, toteż skrzyżowanie

rąk na piersi jest dużo bardziej umiarkowaną formą samo obejmowania się niż pełne oplatanie

background image

się rękami w chwilach niedoli. Niemniej jest to łagodny i częsty przejaw autointymności,

który daje nam dość dużo zadowolenia, gdy jesteśmy w postawie defensywnej. Rozmawiając

w grupie niezbyt nam znanych osób, na przykład na przyjęciu czy podczas jakiegoś innego

spotkania towarzyskiego, gdy jedna z tych osób zbliża się do nas na „niewygodną” dla nas

odległość, czujemy się nieco lepiej, unosząc ręce i krzyżując je na piersi. Zazwyczaj prawie

nie zdajemy sobie sprawy, że wykonujemy taki gest albo że ma on coś wspólnego z tym, co

się wokół nas dzieje, ale ze względu na swoje skutki gest ten stał się nie uświadomionym

sygnałem towarzyskim. Na przykład mężczyzna, który chce zagrodzić wejście intruzom, staje

przed drzwiami i krzyżuje ręce na piersiach, mówiąc: „Nikt nie wejdzie do środka”.

Skrzyżowanie rąk, sprawiając satysfakcję wykonującemu, jest zarazem ostrzeżeniem dla tych,

którzy stoją przed nim. W rzeczywistości jest to sygnał, że wykonujący ten gest człowiek

wyklucza ich ze swoich objęć, bo czuje się wystarczająco pokrzepiony, obejmując samego

siebie.

Innym przejawem intymności, któremu się codziennie oddajemy, jest coś, co można

opisać jako „trzymanie się za ręce z samym sobą”. Jedna ręka funkcjonuje wówczas jako

nasza własna, druga zaś, która jej dotyka lub ją chwyta – jako ręka jakiegoś

wyimaginowanego partnera. W zależności od natężenia emocji robimy to na kilka sposobów.

Gdy na przykład jesteśmy w nastroju szczególnie sprzyjającym silnemu trzymaniu się za ręce

z kimś rzeczywiście istniejącym, często splatamy z tą osobą ręce palcami, przez co interakcja

staje się bardziej wiążąca i bardziej złożona. Z braku partnera możemy odtworzyć wrażenie,

splatając palce lewej ręki z palcami prawej. W chwilach napięć robimy to niekiedy i z taką

siłą, że powstają na rękach widoczne białe plamy.

Równie silnie możemy oddziaływać na niższe partie ciała, siadając tak, że jedną nogą

ciasno oplatamy drugą. Zakładanie nogi na nogę także dostarcza nam sporo zadowolenia,

gdyż występuje wtedy silny nacisk jednej części ciała na inną, co, jak się wydaje, dodaje nam

pewności siebie, przypominając tamten kojący uścisk, gdy nasze nogi tkwiły w objęciach

naszych rodziców.

W czasach wiktoriańskich damom, zgodnie z obowiązującą wówczas etykietą, w

miejscach publicznych i sytuacjach towarzyskich nie wolno było zakładać nogi na nogę.

Mężczyźni cieszyli się większą swobodą w tym względzie, ale i im nie wypadało obejmować

sobie kolan czy stóp. Obecnie nie obowiązują takie ograniczenia, a wyrywkowe obliczenia

dotyczące zakładania nogi na nogę wykazują, że w 53 procentach robią to kobiety, a w 47

procentach mężczyźni, z czego wynika, że zróżnicowanie pod względem płci nie przetrwało

próby czasu. Istnieją tu jednak dwa elementy wyraźnie zależne od płci. Umieszczenie kostki

jednej nogi na kolanie lub na udzie drugiej jest zachowaniem prawie wyłącznie męskim,

może dlatego, że u kobiet oznaczałoby to nadmierną ekspozycję okolic krocza. Ciekawe, że

odnosi się to również do kobiet, które mają na sobie spodnie, co może oznaczać, że kobieta w

spodniach czuje się tak, jakby miała na sobie spódniczkę. Drugim elementem, który różni

background image

kobiety i mężczyzn, jest pozycja stóp. Po założeniu nogi na nogę stopa nogi „górnej”

utrzymuje kontakt z nogą „dolną” prawie wyłącznie u kobiet. (Nie dotyczy to skrzyżowania

nóg na poziomie kostek, w którym stopy muszą się ze sobą stykać z natury rzeczy, a które

występuje niezależnie od płci.)

Bardziej intymnym kontaktem z nogami jest ich obejmowanie. Najbardziej intensywną

formą jest takie uniesienie ud, że dotyka się nimi do pochylonej jednocześnie klatki

piersiowej. Nacisk jest jeszcze większy, gdy pozycji tej towarzyszy uchwycenie się rękami za

kolana lub podudzia. Możemy także pochylić głowę do kolan, a na nich oprzeć podbródek lub

policzek. Wówczas podkurczone nogi służą jako substytut tułowia wyimaginowanego

partnera, przy czym kolana występują w roli klatki piersiowej lub barków. Jest to zachowanie

właściwe głównie kobietom. Wyrywkowe obserwacje wykazują, że pozycję taką przyjmują w

95 procentach kobiety, a jedynie w 5 procentach mężczyźni.

Innym typowo kobiecym gestem jest chwytanie się ręką za udo, bowiem analiza dużej

liczby przykładów wykazała, że kontakt tego typu w 91 procentach występuje wśród kobiet i

tylko w 9 procentach wśród mężczyzn. Jak się wydaje, gest ten ma w sobie element

erotyczny, polegający na tym, że ręka kobiety bierze na siebie rolę ręki męskiej umieszczonej

na udzie kobiety, co jest typowym dla zalecających się mężczyzn sposobem poszukiwania

kontaktu seksualnego z kobietą.

W dotychczas omawianych przejawach autointymności aktywnymi częściami ciała były

prawie zawsze ręce i ramiona, a niekiedy nogi, ale istnieją też inne możliwości. Czasami

celowo pochyla się głowę, opierając ją lub przyciskając do ramienia, przy czym w kontakcie

uczestniczy policzek, podbródek lub broda. W tym geście ramię występuje w roli

symbolicznej klatki piersiowej lub barku wyimaginowanego partnera. Kolejny przykład to

język, którym można pieścić wargi lub jakąś inną część ciała, a niektóre kobiety potrafią

nawet dotykać nim własnych brodawek sutkowych.

Do omówienia pozostał jeszcze jeden ważny rodzaj auto intymności, a jest nim

stymulacja autoerotyczna nazywana zwykle masturbacją. Samo określenie, jak się zdaje,

pochodzi od wyrazu manustupare – „plugawić za pomocą ręki”, co odzwierciedla fakt, że

najczęściej spotykana metoda autostymulacji seksualnej polega na kontakcie ręka-genitalia. U

mężczyzn oznacza to zazwyczaj uchwycenie dłonią członka i rytmiczne poruszanie ręką w

górę i w dół. Ręka odgrywa wtedy jednocześnie dwie role symboliczne. Ruchy w górę i w dół

wzdłuż członka naśladują ruchy kopulacyjne samego mężczyzny, natomiast obejmująca

członek dłoń służy jako pseudopochwa. Odpowiednia czynność u kobiet polega na pocieraniu

łechtaczki palcami. Palce funkcjonują tu jako substytuty rytmicznego nacisku wywieranego

pośrednio na łechtaczkę dzięki rytmicznym ruchom kopulacyjnym mężczyzny. Inne metody

stosowane przez kobiety polegają na pocieraniu warg sromowych lub rytmicznym wsuwaniu

palców do pochwy, kiedy to palce służą za substytuty męskiego członka. Jeszcze inną

background image

techniką jest pocieranie ud, podczas którego uda przyciskają się do siebie, czemu towarzyszy

napinanie i rozluźnianie wewnętrznych mięśni i rytmiczny nacisk na ściśnięte genitalia.

Badania prowadzone w połowie bieżącego stulecia wykazały, że masturbacja jest

niezmiernie częstą formą autointymności i że znakomita większość ludzi oddaje się jej w

jakimś okresie życia. Chociaż zjawisko to zawsze stanowiło tylko zaledwie nieszkodliwy

substytut interpersonalnego aktu płciowego, społeczeństwo odnosiło się do niego różnie w

różnych okresach historii. Jak się zdaje, masturbacja była powszechnie praktykowana przez

plemiona pierwotne, ale zazwyczaj traktowano ją wówczas jako coś humorystycznego i

wskazującego na nieudolność w normalnym współżyciu.

Zupełnie inny i znacznie mniej zdrowy pogląd panował w dawnych wiekach w naszych

kulturach, kiedy podejmowano poważne wysiłki, aby całkowicie stłumić u ludzi te

skłonności. W osiemnastym wieku masturbacja została potępiona jako „ohydny grzech

samoplugawienia się”. W dziewiętnastym wieku stała się „potwornym i wyniszczającym

nałogiem samogwałtu”, a w czasach wiktoriańskich młodym damom nie wolno było się

podmywać, gdyż wymagało to pocierania genitaliów, co, wykonywane regularnie, mogłoby

„wywołać nieczyste myśli”. Grzeszny bidet francuski nie został wpuszczony na teren Anglii.

W pierwszych latach dwudziestego wieku masturbacja przestała budzić grozę, otrzymując

tylko miano „brzydkiego nałogu”, ale autorytety religijne były poważnie zaniepokojone tym,

że mógł on dostarczać onaniście satysfakcji zmysłowej. Dopuszczano jednak, że „wydzielanie

nasienia dla celów medycznych może być zgodne z prawem, jeśli tylko następuje bez

uzyskania przyjemności”. Pod koniec pierwszej połowy dwudziestego wieku stosunek do

masturbacji uległ radykalnej zmianie i wreszcie zdecydowanie oznajmiono, że jest to „rzecz

normalna i nieszkodliwa dla osób w każdym wieku”. W ubiegłym dwudziestoleciu

kultywowano to nowe podejście, aż wreszcie w roku 1971 poważny magazyn dla kobiet mógł

sobie pozwolić na umieszczenie w dziale porad następującej opinii, która zdumiałaby

czytelników epoki wiktoriańskiej: „Masturbacja... jest praktyką rozsądną, normalną i

zdrową... ćwiczysz swoje ciało, aby stało się wspaniałym instrumentem miłości. Onanizuj się,

ile dusza zapragnie”.

Dzisiejszy młodociany, który przy braku możliwości normalnego współżycia ma ochotę

uwolnić się od napięcia, stosując tę formę autointymności seksualnej, jest w szczęśliwym

położeniu. Młodocianemu żyjącemu w dawniejszych czasach nie tylko nie pozwalano

swobodnie oddawać się tej czynności, ale za jej uprawianie surowo go karano. W ostatnich

dwóch stuleciach stosowano cały szereg niekiedy zupełnie dla nas niewiarygodnych

surowych ograniczeń. Młodemu złoczyńcy zakładano na przykład srebrną obrączkę na

specjalnie przekłuty w tym celu napletek. Inną możliwością było założenie na członek

kolczastej opaski, która kłuła, gdy tylko zaczął on ulegać wzwodowi. Zalecanym

„lekarstwem” bywało smarowanie członka czerwoną maścią rtęciową, dzięki czemu pokrywał

się on pęcherzami. Dojrzewające dzieci płci obojga zmuszano niekiedy do spania z rękami

background image

związanymi lub przywiązanymi do łóżka, aby zapobiec nocnym „zabawom z samym sobą”.

Czasami nakładano im też uwspółcześnione wersje pasów cnoty. Młode niewiasty musiały

znosić okaleczenia łechtaczki spowodowane jej przypalaniem albo całkowitym chirurgicznym

usunięciem, młodzieńcom zaś niektóre autorytety medyczne zalecały obrzezanie jako środek

na wyzwolenie się ze „złowrogiego nałogu” autostymulacji.

Na szczęście, z jednym wyjątkiem, jakim jest obrzezanie, żaden z tych bolesnych i

niebezpiecznych zwyczajów nie jest dziś powszechnie praktykowany. Jak się wydaje,

staroświecka dążność społeczeństwa do okaleczania swojego dorastającego potomstwa

została wreszcie poskromiona. Pamiętając o tym, warto teraz zrobić małą dygresję i

zastanowić się, dlaczego ta ogólna zmiana nie obejmuje stosunku do owego dziwnego rytuału

obrzezania. Obecnie nie uzasadnia się go już potrzebą przeciwdziałania masturbacji. Napletek

noworodka płci męskiej usuwa się z przyczyn „religijnych, medycznych lub higienicznych”.

Częstotliwość tego zabiegu jest różna w różnych krajach. Panuje opinia, że w Wielkiej

Brytanii zabieg ten wykonuje się u mniej niż połowy noworodków płci męskiej, natomiast w

Stanach Zjednoczonych wedle niektórych źródeł liczba ta sięga aż 85 procent.

Medycznym uzasadnieniem usunięcia napletka jest opinia, że w ten sposób zapobiega się

pewnym (niezmiernie rzadkim) chorobom. Zdarzają się one jednak tylko wtedy, gdy nie

pozbawiony napletka człowiek zaniedbuje utrzymywanie członka w czystości przez proste

ściągnięcie napletka i umycie żołędzi. Gdy robi się to regularnie, według autorytetów

medycznych zagrożenie schorzeniem jest identyczne u osób obrzezanych i nieobrzezanych.

Ponieważ w większości obrzezanie nie jest wykonywane z przyczyn religijnych i nie

uzasadniają go dostatecznie względy medyczne, prawdziwa przyczyna tych tysięcy okaleczeń

organu płciowego wykonywanych każdego roku na męskich noworodkach pozostaje zagadką.

Określony ostatnio przez jednego z lekarzy amerykańskich jako „gwałt na męskim członku”,

zabieg ten wydaje się przeżytkiem po dawno minionych kulturach. Od najdawniejszych

czasów był on powszechnie wykonywany wśród plemion afrykańskich i został przejęty przez

starożytny Egipt, gdzie kapłani-lekarze dbali o to, by żaden szanujący się osobnik płci

męskiej nie zachował swojego napletka. Z powodu stygmatu społecznego związanego z

nieobrzezaniem napletka Żydzi przejęli ten rytuał od Egipcjan i uczynili go jeszcze bardziej

obowiązującym dla wszystkich męskich wyznawców swojej religii. Gdy zaczął on

obowiązywać jako „prawo” społeczne i religijne, zapomniano, na czym polegało jego

pierwotne znaczenie, i obecnie niełatwo dotrzeć do jego właściwych źródeł. Nawet u plemion

afrykańskich, gdzie stanowi on część skomplikowanego ceremoniału inicjacyjnego, mówi się

o nim zwykle po prostu jako o „obyczaju”, ale współcześni badacze proponują tu szereg

różnych wyjaśnień.

Jedna z tych koncepcji głosi, że napletek męski był uważany za atrybut kobiecości,

zapewne dlatego, że zakrywał żołądź organu męskiego, podobnie jak wargi sromowe

zakrywają żeński otwór rodny. Zgodnie z tym sposobem myślenia łechtaczkę uznawano za

background image

organ męski, gdy więc chłopcy i dziewczyny osiągali wiek dojrzałości płciowej, mogli

osiągnąć wyższy stopień wierności idealnemu obrazowi swojej płci przez usunięcie

niestosownych atrybutów płci przeciwnej. Innym proponowanym wyjaśnieniem było to, że

zrzucenie napletka ma być symboliczną imitacją zrzucenia skóry przez węża, co, jak

powszechnie sądzono, miało czynić węża nieśmiertelnym, ponieważ po każdym zrzuceniu

skóry pojawiał się on w nowym blasku. Symboliczne równanie było tu dość proste: wąż =

fallus, skóra węża = napletek.

Istnieje jeszcze wiele pomysłowych wyjaśnień, ale gdy na zjawisko okaleczenia

płciowego patrzy się jako na całość, wszystkie one wydają się nieprzekonujące. Wcześniej

czy później, w takiej czy innej postaci zwyczaj ten zagościł niemal w każdym zakątku globu

w tysiącach różnych kultur. Nie zawsze polegał on na zwykłym usunięciu napletka czy

łechtaczki. Niekiedy usuwano większy fragment lub też okaleczenie polegało raczej na

nacięciu czy rozcięciu niż na usunięciu. W niektórych plemionach dziewczynkę lub kobietę

odzierano nie tylko z łechtaczki, ale i z warg sromowych, a w innych chłopca lub mężczyznę

w bolesny sposób pozbawiano całej skóry pokrywającej podbrzusze, okolice miednicy,

krocze i wewnętrzną powierzchnię nóg, albo też poddawano go ciężkiemu doświadczeniu w

postaci rozcięcia członka na pół na całej jego długości. Jedynym wspólnym czynnikiem

wydaje się to, że dorośli dopuszczali się mechanicznego uszkadzania genitaliów swojego

potomstwa.

Dlaczego ten przejaw agresji dorosłych w postaci obrzezania przetrwał do dziś? Kwestia

ta wymaga dokładniejszego zbadania przez współczesną medycynę. Od ubiegłego wieku,

kiedy to podejmowano drastyczne środki przeciw masturbacji, młode kobiety nie były już

poddawane takim doświadczeniom, zapewne dlatego, że inaczej niż u chłopców, nie istniały

żadne względy higieniczne, które mogłyby uzasadniać usuwanie jakichkolwiek fragmentów

kobiecych narządów płciowych. Gdyby uznano, że łechtaczka jest czymś niehigienicznym, i

w ten sposób znaleziono medyczne uzasadnienie dla jej usuwania, kobieta zostałaby w dużej

mierze pozbawiona możliwości reagowania na bodźce seksualne. Natomiast wykonane

ostatnio dokładne badania wykazały, że w wyniku usunięcia napletka prącie niewiele lub nic

nie traci ze swojej wrażliwości i dlatego mężczyźni okaleczeni w ten sposób przez

współczesnych następców dawnych znachorów nie doświadczają przynajmniej ubytku swojej

sprawności seksualnej. Te same współczesne badania wykazują naturalnie kompletną

bałamutność dawnych argumentów na rzecz zapobiegania masturbacji za pomocą

chirurgicznego usuwania napletka. Okaleczony czy nie okaleczony, mężczyzna potrafi bez

przeszkód osiągnąć zadowolenie seksualne dzięki samotnemu oddawaniu się autointymności

seksualnej.

Sumując, można by więc powiedzieć, że chociaż w społecznościach „cywilizowanych”

zaniechano pradawnych zabiegów na członku, obrzezanie przetrwało w tak szerokim

background image

zakresie, gdyż jest to jedyny zabieg, który nie upośledza aktywności seksualnej i który

uzyskał jednocześnie szacowną przykrywkę w postaci uzasadnienia medycznego.

Wracając do samej masturbacji, pozostaje jeszcze kwestia, czy w atmosferze świeżo

zdobytej swobody, w której pod koniec dwudziestego wieku odbywać się mogą praktyki

samostymulacyjne, istnieją jeszcze jakieś czyhające na nas niebezpieczeństwa? Jeśli artykuły

w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie”, to może wahadło

wychyliło się zbyt daleko? Jasne, że dawniejsze absurdy na temat masturbacji, które

wyrządziły tyle szkód, należało odrzucić, co właśnie bardzo skutecznie uczyniono. Może

jednak, pozbywszy się nonsensownych poglądów, poszliśmy zbyt daleko w przeciwnym

kierunku. Przecież mimo wszystko masturbacja, podobnie jak inne substytuty aktywności

społeczno-towarzyskiej, omawiane w poprzednich rozdziałach, jest mniej wartościową formą

intymności. Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną

osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta

odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności. Gdy nie ma

szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko

takim czynnościom zastępczym. Przypuśćmy jednak, że jest nadzieja na coś lepszego w

bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się

do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego

współżycia?

We współczesnym poradnictwie dla onanizujących się kobiet podkreśla się, że każda

kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka

godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania. Informuje się ją, że gdy już

tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej

maksymalnych doznań podczas stosunków. Takie podejście jest przynajmniej uczciwe:

kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny

zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się

stać „wspaniałym instrumentem miłości”. Być może, jest to znakomite jako system

dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako

sposób na wzbogacanie uczuć miłosnych pozostawia chyba coś niecoś do życzenia.

Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem

sobie usług seksualnych. Traktowanie intensywnych i wzajemnych przejawów intymności

cielesnej według ustalonych wcześniej wzorców opartych na schemacie zapotrzebowanie-

zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy

męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji – zamiast odwrotnie. Podobnie gdy

mężczyzna ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej,

może zacząć traktować kobiecą pochwę jako substytut własnej ręki – zamiast odwrotnie.

Takie podejście do aktu płciowego oznacza zredukowanie partnera do roli urządzenia

pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym

background image

związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest

więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy

liberalizm”.

Co powiedziawszy, muszę jednak z całym naciskiem podkreślić, że takie ostrzeżenie nie

może być traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia dawnych ograniczeń, u

podłoża których leżało poczucie winy i które zakazywały praktykowania autointymności.

Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji

niż nasi niedawni przodkowie i powinniśmy być wdzięczni dwudziestowiecznym

reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe. Prawdopodobnie

groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna. Gdy dwoje ludzi kocha

się naprawdę, intensywność uczuciowa ich związku zdoła zapewne odsunąć na margines

wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz

większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych. Jeśli ich związek jest

zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą

finezyjnych przejawów stymulacji erotycznej. Jest to dużo lepsze niż sytuacja z czasów

wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej „spełnić ten przykry

obowiązek”, zanim błogo zapadną w sen.

background image

9. POWRÓT DO INTYMNOŚCI

Rodząc się, wchodzimy w intymny i ścisły związek, jakim jest kontakt cielesny z matką.

Rosnąc, stykamy się ze światem i dokonujemy eksploracji, ale od czasu do czasu wracamy w

matczyne objęcia w poszukiwaniu schronienia i bezpieczeństwa. Wreszcie wyrywamy się na

wolność i stajemy samotnie przed światem ludzi dorosłych. Wkrótce zaczynamy szukać

nowej więzi i znów wracamy do stanu intymności z ukochaną osobą, która zostaje naszym

towarzyszem życia. Znów mamy bezpieczną bazę, z której dokonujemy naszych eksploracji.

Gdy w którymś stadium tej sekwencji nasze intymne związki nas zawodzą, presje życia

stają się trudne do zniesienia. Rozwiązujemy ten problem, poszukując substytutów

intymności. Oddajemy się działalności społecznej i towarzyskiej, która dostarcza brakujących

nam odpowiednich kontaktów cielesnych, albo uciekamy się do zwierzątka domowego, które

zastępuje nam człowieka jako partnera. Wakującą pozycję intymnego towarzysza zajmują też

czasem przedmioty nieożywione, a czasem, w sytuacjach ekstremalnych, sięgamy do

intymności z własnym ciałem – wtedy pieścimy i obejmujemy samych siebie, jakbyśmy byli

dwojgiem ludzi.

Te różne możliwości prawdziwej intymności można oczywiście traktować jako miłe

dodatki do naszych doświadczeń w dziedzinie dotyku, ale dla wielu osób stają się one niestety

niezbędnymi elementami zastępczymi. Rozwiązanie jest tu dość oczywiste. Jeśli typowy

dorosły człowiek tak bardzo potrzebuje intymnych kontaktów, musi się odsłonić i otworzyć

na przyjazne gesty ze strony innych ludzi. Nie może żyć według zasady: „Zajmuj się tylko

sobą, trzymaj się na odległość, nie dotykaj, nie folguj sobie i nigdy nie okazuj swoich uczuć”.

Przeciw tej prostej prawdzie silnie działa niestety kilka czynników. Najważniejszym z nich

jest nienaturalnie rozrośnięte i przeludnione społeczeństwo, w którym człowiek żyje. Jest on

otoczony przez ludzi obcych i prawie obcych, którym nie może ufać, a jest ich taka masa, że

jest on w stanie nawiązać więzi emocjonalne jedynie z niewielkim ich ułamkiem. W stosunku

do pozostałych swoje przejawy intymności musi ograniczyć do minimum. Ich bliskość

fizyczna podczas wykonywania codziennych zajęć wymaga nienaturalnego wprost stopnia

background image

powściągliwości. Gdy człowiek posiądzie tę umiejętność, cała jego sfera intymności będzie

podlegać coraz większym zahamowaniom, nawet w stosunku do osób bliskich.

Żyjącemu w takich warunkach oddalenia cielesnego i braku intymności współczesnemu

mieszkańcowi miasta grozi, że będzie złym ojcem czy złą matką. Powściągając swoje

kontakty z własnymi dziećmi w okresie kilku pierwszych lat ich życia, może on uniemożliwić

im późniejsze tworzenie silnych więzi. Gdy rodzice, próbując usprawiedliwić swoje

powściągliwe zachowanie, zdołają znaleźć jakieś oficjalne uzasadnienie, pomaga im ono

oczywiście uspokoić własne sumienie. Takie uzasadnienia niestety czasem się znajdują, co

zgubnie wpływa na rozwój stosunków między członkami rodziny.

Na specjalną wzmiankę zasługuje pewna skrajna postawa w tym względzie, mianowicie

watsonowska metoda wychowywania dzieci. Nazwana tak od nazwiska swojego krzewiciela,

znanego psychologa amerykańskiego, miała ona wielu zwolenników na początku naszego

wieku. Aby w pełni zrozumieć charakter poglądów Watsona, warto przytoczyć obszerny

fragment jego porad dla rodziców. Oto co, między innymi, miał on do powiedzenia:

„Gdy matki całują swoje dzieci, podnoszą je i kołyszą, pieszczą i podrzucają na kolanach,

to po prostu nie wiedzą, że tak oto powoli tworzą istotę ludzką całkowicie niezdolną do

zmagania się ze światem, w którym później będzie musiała żyć... Istnieje rozsądna metoda

traktowania dzieci. Traktuj je jak młodych dorosłych... Nigdy ich nie obejmuj i nie całuj,

nigdy nie pozwalaj im siadać ci na kolanach. Jeśli już musisz, pocałuj je raz na dobranoc w

czoło... Czy w całym swoim postępowaniu z dzieckiem matka nie potrafi się nauczyć

zastępować pocałunku i uścisku, brania na ręce i pieszczot dobrym słowem i uśmiechem?..

Jeśli nie masz piastunki i nie możesz pozostawić dziecka samego, połóż je w ogródku za

domem, niech tam spędzi większą część dnia. Stwórz dziecku bezpieczną przestrzeń, aby

mieć pewność, że nie stanie mu się nic złego. Postępuj tak od chwili narodzin dziecka. Jeśli

masz zbyt czułe serce i nie potrafisz się powstrzymać od obserwowania dziecka, zainstaluj w

drzwiach judasza albo jakiś peryskop, żebyś mogła patrzeć na dziecko, nie będąc przez nie

widziana. Na koniec – naucz się mówić bez zdrobnień i wyrażeń pieszczotliwych”. Ponieważ

opis ten dotyczy traktowania dziecka tak jak osoby dorosłej, wynika z niego oczywiście, że

typowi dorośli, wychowywani metodą watsonowską, nigdy się nie całują i nie obejmują, a

przez całe życie oglądają się nawzajem tylko przez metaforyczne judasze. Oczywiście na co

dzień to właśnie jesteśmy zmuszeni robić w stosunku do otaczających nas obcych, ale

zalecanie czegoś takiego jako prawidłowego postępowania rodziców wobec dzieci można

łagodnie określić jako osobliwość.

Watsonowskie podejście do wychowywania dzieci opierało się na poglądzie

behawiorystycznym, który głosił, że w człowieku, by znów posłużyć się cytatem, „nie istnieją

żadne instynkty. We wczesnym wieku wbudowujemy w siebie wszystko to, co ma się później

pojawić... nie istnieje wewnątrz nas nic, co się potem może rozwinąć”. Wynikało z tego, iż

aby mógł powstać zdyscyplinowany dorosły, należy zaczynać od zdyscyplinowania

background image

noworodka. Opóźnienie tego procesu mogłoby spowodować powstanie „złych nawyków”,

które byłyby potem trudne do wyplenienia.

Postawa ta, oparta na z gruntu fałszywej interpretacji naturalnego rozwoju zachowań

człowieka w wieku niemowlęcym i dziecięcym, byłaby po prostu groteskową ciekawostką

historyczną, gdyby nie to, że jeszcze dziś można się z nią sporadycznie zetknąć. Ponieważ

doktryna ta wciąż jeszcze pokutuje, należy przyjrzeć się jej nieco dokładniej. Swoje

uporczywe trwanie zawdzięcza ona głównie temu, że jest metodą, która w pewien sposób

sama siebie uwiecznia. Gdy tak nienaturalnie traktuje się małe dziecko, zaczyna ono czuć się

z gruntu niepewnie. Jego wielkie zapotrzebowanie na intymność cielesną przyprawia je o

nieustanną frustrację i ciągłe sankcje. Płacz pozostaje nie zauważony. Nie mając innego

wyjścia, dziecko uczy się jednak i przystosowuje. Przyucza się, a przy tym rośnie. Jedyny

szkopuł polega na tym, że w całym swoim przyszłym życiu człowiek ten będzie miał

trudności z zaufaniem komukolwiek. Ponieważ jego popęd do kochania i bycia kochanym

został w tak wczesnej fazie zablokowany, mechanizm kochania pozostanie na zawsze

uszkodzony. Ponieważ jego związek z rodzicami miał charakter transakcji, wszystkie jego

późniejsze zaangażowania osobiste będą się rozwijały w ten sam sposób. Nie będzie mógł

nawet skorzystać z możliwości zachowywania się jak nieczuły automat, ponieważ wewnątrz

wciąż będzie odczuwał wzbierającą w nim podstawową potrzebę biologiczną – potrzebę

kochania, ale nie będzie w stanie znaleźć drogi jej ujścia. Jak uschła kończyna, której nie

można całkowicie amputować, potrzeba ta będzie mu wciąż sprawiała ból. Jeśli pod presją

konwencji społecznych osobnik taki zawrze związek małżeński i spłodzi potomstwo, będzie

ono prawdopodobnie traktowane w ten sam sposób, gdyż teraz z kolei objawi się niezdolność

do prawdziwej miłości rodzicielskiej. Znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach z

małpami. Gdy małą małpkę wychowuje się, pozbawiając ją czułych przejawów intymności ze

strony matki, zostaje ona potem złą matką.

Wielu rodzicom watsonowski reżim wydawał się atrakcyjny, ale trochę zbyt skrajny.

Dlatego też stosowali jego złagodzoną i zmodyfikowaną wersję. Raz bywali więc dla dziecka

surowi, a za chwilę mu ulegali. W pewnych sprawach stosowali ostrą dyscyplinę, a w innych

okolicznościach obdarzali dziecko pieszczotami. Zostawiali płaczące dziecko w łóżeczku, to

znów obsypywali je kosztownymi zabawkami i pieszczotami. Skutkiem tego dziecko,

całkowicie zdezorientowane, wyrastało na tak zwane „zepsute dziecko”. Kolejny błąd polegał

na tym, że owo „zepsucie” przypisywano nie dezorientacji czy czynnikom dyscyplinującym

we wczesnym okresie niemowlęcym, lecz jedynie owym momentom „łagodności”. Rodzice

mówili sobie, że gdyby przestrzegali ostrego reżimu i nie ulegali tak często, wszystko byłoby

w porządku. Dorastającemu dziecku, teraz już grymaśnemu i wymagającemu, kazano „dobrze

się zachowywać” i zaostrzano dyscyplinę. Rezultatem tego, zarówno w tej fazie jak i później,

były złość i bunt.

background image

Dziecko takie zaznawało miłości w owych „łagodniejszych” momentach, ale wówczas,

jakby pokazawszy mu wejście, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Dziecko wiedziało, jak

należy kochać, ale samo nie było dostatecznie kochane; później, buntując się wielokrotnie,

chciało sprawdzić rodziców, w nadziei że uda mu się wreszcie kiedyś udowodnić ich miłość

do niego bez względu na to, co robi – że rodzice kochają je dla niego samego, a nie ze

względu na jego „dobre zachowanie”. Nazbyt często reakcja rodziców przeczyła tym

oczekiwaniom.

Nawet jeśli doraźna reakcja była zgodna z oczekiwaniami i rodzice wybaczyli jakiś

najnowszy eksces, dziecko wciąż nie mogło uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Wczesne

wpojenia odcisnęły się zbyt głębokim piętnem, a powtarzające się dawniej momenty

zaostrzonej dyscypliny nie kojarzyły się w umyśle dziecka z miłością. Dlatego dziecko w

dalszym ciągu sprawdzało rodziców, brnąc coraz dalej i rozpaczliwie próbując udowodnić, że

mimo wszystko, jest przez nich kochane. Wówczas rodzice, stojąc w obliczu zupełnego

chaosu, albo ostatecznie i na stałe zaostrzali dyscyplinę, potwierdzając tym najgorsze obawy

dziecka, albo coraz częściej ulegali i z powodu rodzącego się w nich poczucia winy tolerowali

zachowania antyspołeczne. „Gdzie popełniliśmy błąd, dlaczego ponieśliśmy klęskę? Przecież

daliśmy ci wszystko”.

Wszystkiego tego można było uniknąć, gdyby dziecko było traktowane od początku jak

dziecko, a nie jak „młody dorosły”. W pierwszych latach życia dziecko wymaga miłości

totalnej, i tylko takiej. Nie próbuje ono „zdobyć nad tobą przewagi”, ale potrzebuje

wszystkiego najlepszego, co może od ciebie otrzymać. Niezestresowana matka, która w

dzieciństwie sama nie uległa żadnym deformacjom, ma w sobie naturalny popęd do dawania z

siebie wszystkiego co najlepsze i właśnie dlatego zwolennik ostrej dyscypliny musi

nieustannie ostrzegać matki przed uleganiem owym „słabościom, które – żeby użyć

ulubionego określenia zwolenników Watsona – „poruszają w nich najczulsze struny”.

Natomiast matka zestresowana, ulegająca napięciom właściwym współczesnemu stylowi

życia, będzie miała trudności, ale i wówczas może zbliżyć się do ideału, by wychować

szczęśliwe i w pełni kochane dziecko, nie uciekając się do sztucznie narzuconego reżimu.

Tak wychowane dziecko nie tylko nie będzie „dzieckiem zepsutym”, ale będzie wyrastać

na jednostkę coraz bardziej niezależną, kochającą i pozbawioną zahamowań w poznawaniu

ekscytującego świata, który ją otacza. Pierwsze miesiące życia utwierdziły w nim bowiem

przeświadczenie o istnieniu prawdziwie pewnej i bezpiecznej bazy, z której można

dokonywać eksploratorskich wypadów. I znów znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach

z małpami. Kochane przez matkę małpie niemowlę z ochotą podejmuje zabawę i bada swoje

otoczenie. Potomstwo nie kochającej matki jest nieśmiałe i nerwowe. Przeczy to więc

watsonowskim przewidywaniom, wedle których „nadmiar” wczesnej miłości, rozumianej w

intymnym sensie cielesnym, doprowadzi w późniejszych latach do uformowania istoty

miękkiej i zależnej. Kłam zadaje tym teoriom już obserwacja dziecka trzyletniego. Dziecko,

background image

któremu nie szczędzono miłości w pierwszych dwóch latach życia, już wtedy zaczyna

pokazywać swoje możliwości, z wielką energią, choć może nieco chwiejnie, wyruszając w

świat. To, że zacznie płakać upadłszy na buzię, staje się wtedy mniej, a nie bardziej

prawdopodobne. Dziecko, które mniej kochano, a więcej dyscyplinowano, gdy było zupełnie

malutkie, ma w sobie mniej ducha przygody, jest mniej ciekawe tego, co widzi, i mniej

skłonne do podejmowania pierwszych własnych i niezależnych, choć jeszcze niezbornych

działań.

Innymi słowy, po nawiązaniu w pierwszych dwóch latach życia związku opartego na

pełnej miłości dziecko jest gotowe, by przejść do następnego etapu rozwoju. W tej późniejszej

fazie jego niepohamowany pęd do eksplorowania świata będzie wymagał pewnego

zdyscyplinowania ze strony rodziców. To, co było nieprawidłowe w okresie niemowlęctwa,

teraz staje się prawidłowe. Watsonowski krytycyzm wobec nadopiekuńczych rodziców,

trzęsących się nad swymi nieco już starszymi dziećmi jest w pewnym stopniu uzasadniony,

ale cała ironia tkwi w tym, że taka nadopiekuńczość jest prawdopodobnie reakcją na szkody

spowodowane przez wcześniejsze ćwiczenie niemowlęcia wedle zaleceń Watsona.

Prawdziwie kochane dziecko nie będzie prawdopodobnie prowokować takich postaw.

Dorosły, który jako dziecko w pierwszej fazie totalnej miłości był połączony z rodzicami

silnymi więzami, w swoim późniejszym życiu, jako młody dorosły, będzie też lepiej

wyposażony, by utworzyć silne więzy seksualne i wychodząc z tej nowej „bezpiecznej bazy”,

dalej dokonywać eksploracji, a także prowadzić aktywne, otwarte życie społeczno-

towarzyskie. To prawda, że w fazie poprzedzającej tworzenie się dorosłych więzów będzie

też on czy ona wykazywać więcej skłonności do poszukiwań w sferze seksu. Wszelkie

eksploracje będą wówczas szczególnie ważne, a sfera seksu nie będzie wyjątkiem. Lecz jeśli

jednostce we wcześniejszym życiu dane było naturalnie przechodzić przez kolejne fazy, to

wkrótce eksploracje seksualne doprowadzą ją do utworzenia związku pary i silnych więzi

uczuciowych, a tym samym powrotu do różnorodnych przejawów intymności cielesnej,

typowych dla miłości okresu niemowlęctwa.

Młodzi dorośli, którzy zakładając nowe rodziny, cieszą się w ich łonie wolną od

zahamowań intymnością, będą łatwiej mogli stawić czoło surowemu i bezosobowemu światu

zewnętrznemu. Jako ludzie już z kimś związani, a nie dopiero dążący do związku, potrafią

traktować każdy kontakt społeczny tak, jak na to zasługuje, a w sytuacjach wymagających

raczej emocjonalnej powściągliwości nie muszą stawiać żadnych niestosownych wymagań

podyktowanych poczuciem braku więzi.

Jednym z aspektów życia rodzinnego, którego nie można pominąć, jest potrzeba

prywatności. Z kontaktów intymnych w pełni korzystać można jedynie w miejscu prywatnym.

Znaczne zagęszczenie w domu utrudnia rozwój jakiegokolwiek związku osobistego poza

przemocą. Wzajemne wpadanie na siebie jest czymś innym niż pełen miłości uścisk.

Wymuszona intymność staje się antyintymnością w pełnym sensie tego słowa. Tak więc, choć

background image

brzmi to paradoksalnie, by zwiększyć znaczenie kontaktów cielesnych, potrzebujemy więcej

przestrzeni. Architekci planujący ciasne mieszkania i nie uwzględniający tego faktu tworzą

nieuchronne napięcia emocjonalne, ponieważ cielesna intymność osobista nie może być

stanem trwałym, podobnie jak uporczywe i bezosobowe przeludnienie zurbanizowanego

świata zewnętrznego. Ludzka potrzeba ścisłego kontaktu cielesnego pojawia się okresowo,

przejściowo, i tylko sporadycznie domaga się ujścia. Ścieśnianie przestrzeni domowej

oznacza zamianę czułego dotykania się na uciążliwą i nieznośną bliskość ciał. O ile to wydaje

się dość oczywiste – niepojęty jest ów wykazywany przez planistów w ostatnich latach brak

troski o zapewnienie ludziom prywatności w ich własnych domach.

Kreśląc ten obraz „intymności młodych dorosłych”, wywołałem być może wrażenie, że

jeśli tylko mają wystarczająco dużo prywatnej przestrzeni domowej wokół siebie, pełne

miłości niemowlęctwo za sobą i tworzą teraz silny związek wzajemny, to już wszystko

pójdzie im gładko. Niestety tak nie jest. Przeludniony świat współczesny wciąż jeszcze może

naruszyć ich związek i stłumić przejawy intymności. W społeczeństwie występują dwie

postawy, które mogą wywierać na nich wpływ. Pierwsza przypisuje obraźliwe znaczenie

przymiotnikowi „infantylny”. Nieskrępowane przejawy intymności krytykuje się jako

regresywne, głupie czy dziecięce. Jest to coś, co może łatwo pohamować skłonności młodego

kochanka. Zaczyna go przenikać myśl, że zbytnia intymność stwarza zagrożenie dla jego

ducha niezależności, co wyraża się w różnych obiegowych powiedzonkach jak na przykład:

„Naprawdę silny jest tylko człowiek samotny”. Nie ma, rzecz jasna, żadnych dowodów,

jakoby niezależność człowieka dorosłego, który w niemowlęctwie w pełni cieszył się

typowymi dla tego wieku kontaktami cielesnymi, doznawała w późniejszym okresie jakiegoś

uszczerbku. Raczej wprost przeciwnie. Kojący i uspokajający wpływ czułych przejawów

intymności przynosi człowiekowi więcej swobody i lepiej go przygotowuje do zmagań z

bezosobowymi relacjami, jakie go czekają w późniejszym życiu. Wbrew temu, co się często

twierdzi, nie ulega on wówczas żadnemu rozmiękczeniu, lecz przeciwnie – wzmacnia się,

podobnie jak wzmacnia się kochane przez rodziców dziecko, które wykazuje więcej

gotowości do eksploracji.

Druga postawa, która może hamować przejawy intymności, przypisuje każdemu

kontaktowi cielesnemu aspekt seksualny. Błąd ten był w przeszłości źródłem znacznego i

zupełnie niepotrzebnego ograniczania intymności. W intymności między rodzicami a

dzieckiem nie kryje się nic seksualnego. Charakteru seksualnego nie ma ani miłość

rodzicielska, ani miłość dziecka, podobnie jak nie musi mieć takiego charakteru miłość

między dwoma mężczyznami, dwiema kobietami, czy nawet między mężczyzną a kobietą.

Miłość jest miłością, czyli wzajemną więzią emocjonalną, a ewentualne uczucia o charakterze

seksualnym są sprawą drugorzędną. W ostatnich czasach zaczęliśmy jakoś nadmiernie

akcentować element seksualny we wszystkich tego rodzaju związkach. Mając do czynienia ze

związkiem, który zasadniczo nie ma charakteru seksualnego, a występują w nim tylko jakieś

background image

nieważne elementy o zabarwieniu seksualnym, automatycznie czepiamy się właśnie ich i z

myślą o nich wyolbrzymiamy je ponad wszelką miarę. Skutkiem tego jest masowe tłumienie

nieseksualnej intymności cielesnej, co odnosi się do stosunków między rodzicami a ich

potomstwem (kłania się Edyp), między rodzeństwem (kłania się kazirodztwo), między

przyjaciółmi tej samej płci (kłania się homoseksualizm), między przyjaciółmi płci przeciwnej

(kłania się cudzołóstwo), a wreszcie między wieloma innymi przypadkowymi przyjaciółmi

(kłania się rozwiązłość). Wszystko to jest zrozumiałe, ale zupełnie niepotrzebne. Dowodzi to,

że w naszych relacjach prawdziwie seksualnych nie uzyskujemy, być może, pełnej satysfakcji

erotycznej płynącej z intymności cielesnej. Gdyby intymność seksualna w naszym związku z

partnerem lub partnerką była wystarczająco intensywna i rozległa, nie istniałaby już potrzeba

rozciągania jej na inne typy więzi, a wówczas moglibyśmy się rozluźnić i cieszyć nimi

bardziej, niż ośmielamy się to robić obecnie. Gdy jednak podlegamy zahamowaniom i

frustracjom w sferze seksu, to oczywiście sytuacja jest zupełnie inna.

Obowiązująca obecnie rezerwa w dziedzinie kontaktów cielesnych, nawet tych, które nie

mają zabarwienia seksualnego, doprowadziła do pewnych dziwnych anomalii. Na przykład

przeprowadzone ostatnio w Ameryce badania wykazały, że kobiety czują się niekiedy

zmuszone do uprawiania przypadkowego seksu jedynie po to, by ktoś je trzymał w objęciach.

Indagowane szczegółowiej, przyznawały, że właśnie tylko dlatego oddawały się

mężczyznom, nie znajdując innego sposobu, żeby znaleźć się w uścisku ramion innej osoby.

Jest to przejrzysty, choć żałosny przykład, ilustrujący różnicę między intymnością o

zabarwieniu seksualnym a intymnością bez takiego zabarwienia. Mamy w nim do czynienia

nie z intymnością cielesną prowadzącą do stosunków seksualnych, lecz ze stosunkiem

seksualnym prowadzącym do intymności cielesnej, i to całkowite odwrócenie porządku nie

pozostawia żadnych wątpliwości co do odrębności tych zjawisk.

Takie są więc niektóre niebezpieczeństwa zagrażające współczesnemu człowiekowi

dorosłemu złaknionemu intymności. By zamknąć ten przegląd intymnych zachowań

człowieka, należy jeszcze zapytać, czy w postawach współczesnego społeczeństwa występują

jakieś oznaki zmiany.

Jeśli chodzi o niemowlęta, to mozolna praca psychologów przyniosła znaczny postęp w

dziedzinie wychowania dzieci. Dużo lepiej rozumiemy dziś istotę więzi między rodzicami a

ich potomstwem, a także zasadniczą rolę, jaką odgrywa serdeczna miłość w prawidłowym

rozwoju dziecka. Odchodzi się od stosowanych dawniej surowych i bezwzględnych metod

dyscyplinarnych. Jednakże w naszych przeludnionych ośrodkach miejskich wciąż spotykamy

się z groźnym zjawiskiem, jakim jest „zespół dziecka maltretowanego”, co przypomina nam,

ile jest jeszcze do zrobienia.

Jeśli chodzi o dzieci starsze, wciąż wprowadza się jakieś zmiany w metodach

wychowawczych i coraz bardziej docenia się niezbędność nie tylko edukacji technicznej, ale i

społecznej. Wymagania w zakresie wykształcenia technicznego są jednak dziś większe niż

background image

kiedykolwiek dotąd, istnieje więc niebezpieczeństwo, że przeciętny uczeń będzie sobie lepiej

radził z rzeczami niż z ludźmi.

Wśród młodych dorosłych problem życia w grupie, jak się wydaje, szczęśliwie

rozwiązuje się sam. Chyba nigdy dotąd skomplikowane interakcje personalne nie były

traktowane z równą otwartością i szczerością. Krytyka dotycząca zachowania się młodych

dorosłych ma przeważnie swoje korzenie w starannie zamaskowanej zazdrości, jaką żywią

wobec nich starsze pokolenia. Jednakże dopiero przyszłość pokaże, czy świeżo zdobyta

wolność wypowiadania się, otwartość w sprawach seksu i nieskrępowane przejawy

intymności, będące udziałem współczesnej młodzieży, przetrwają próbę czasu i sprawdzą się

w okresie rodzicielstwa. Nieustannie rosnące bezosobowe stresy mogą jeszcze zebrać swoje

żniwo w późniejszym życiu tych ludzi.

U starszych dorosłych wyraźnie wzmaga się zatroskanie o przyszłość życia osobistego w

obrębie wciąż rozrastających się społeczności miejskich. Ponieważ stres życia publicznego

coraz bardziej wdziera się do życia prywatnego, stan, w którym znalazł się współczesny

człowiek, budzi coraz większe zaniepokojenie. Wciąż słyszy się słowo „alienacja” odnoszące

się do osobistych stosunków międzyludzkich, gdyż ciężkie zbroje, jakie ludzie nakładają na

swoje emocje, staczając bitwy w planie społecznym, na ulicach i w miejscach pracy, coraz

trudniej zdjąć w porze nocnej.

W Ameryce Północnej dają się słyszeć głosy buntu przeciwko tej sytuacji. Powstaje nowy

ruch, będący wymownym dowodem potrzeby rewizji poglądów w sprawie kontaktów

cielesnych i intymności we współczesnym społeczeństwie. Jest to rodzaj terapii grupowej,

który pojawił się dopiero w ostatnim dziesięcioleciu, na początku głównie w Kalifornii.

Następnie ruch ten szybko rozprzestrzenił się na inne ośrodki w Stanach Zjednoczonych i w

Kanadzie. W amerykańskim slangu otrzymał on nazwę „Bod Biz” (czyli „body business”, co

na wzór wyrażenia „show business” oznacza jakby „przemysł cielesny”), a bardziej oficjalnie

określany bywa jako „psychologia transpersonalna”, „psychoterapia wieloskładnikowa” czy

wreszcie „dynamika towarzyska”.

Podstawowym czynnikiem jest tu gromadzenie się dorosłych na sesje, które trwają od

jednego dnia do tygodnia i polegają na bardzo różnorodnych interakcjach osobowych i

grupowych. Chociaż niektóre z nich mają głównie charakter werbalny, jest też wiele

niewerbalnych, a te koncentrują się na kontaktach cielesnych, rytualnym dotykaniu się,

wzajemnych masażach i grach. Ich celem jest zburzenie fasady przesłaniającej zachowanie

cywilizowanych osób dorosłych i przypomnienie, że człowiek „nie ma ciała, lecz jest ciałem”.

Istota tych sesji polega na zachęcaniu pełnych zahamowań dorosłych do tego, by znów

bawili się jak dzieci. Awangardowa, naukowa otoczka daje uczestnikom asumpt do

infantylnego zachowania bez obawy o zażenowanie czy ośmieszenie. A więc ocierają się o

siebie, głaszczą się i poklepują, noszą się wzajemnie na rękach i nacierają olejkami. Grają w

background image

różne dziecięce gry i obnażają się przed sobą, czasami dosłownie, choć przeważnie w

przenośni.

Ten zamierzony powrót do dzieciństwa jasno wyrażają założenia pewnej czterodniowej

sesji, której temat brzmiał: „Bądź, jaki byłeś”.

„Dobrze przystosowany Amerykanin osiąga stan wątpliwej »dojrzałości« w ten sposób,

że z obawy przed wstydem i ośmieszeniem głęboko ukrywa wszystko to, co jest w nim

dziecięcego. Ponowne nauczenie się, jak być dzieckiem, może wzbogacić doświadczenie

mężczyzny jako mężczyzny i kobiety jako kobiety. Ponowne przeżywanie dzieciństwa z

udziałem matki pozwala inaczej spojrzeć na miłość, uprawianie miłości i poszukiwanie

miłości. Dziecięca bezradność, której zaznajemy – paradoksalnie – wyzwala siłę, a dziecięce

łzy stwarzają ujście dla wyrażania radosnych uczuć”.

Tematy innych podobnych kursów: „Zabawa jako sposób na ożywienie” czy „Ponowne

budzenie zmysłów, ponowne narodziny”, także podkreślają potrzebę powrotu do form

intymności dziecięcej. Proces ten posuwa się tak daleko, że niektóre zajęcia odbywają się w

basenach kąpielowych, w których woda ma stałą temperaturę wód płodowych.

Organizatorzy tych kursów nazywają je „terapią dla zdrowych”. Ich uczestnicy nie są

pacjentami, lecz członkami grupy. Biorą w nich udział, ponieważ gwałtownie szukają

powrotu do intymności. Smutkiem napawa myśl, że współcześni cywilizowani dorośli ludzie

potrzebują jakiegoś formalnego usankcjonowania tego, by wzajemnie dotykać swoich ciał, ale

pocieszające jest, że są oni świadomi nieprawidłowości i chcą coś z tym zrobić. Wiele osób

uczestniczy w tych sesjach wielokrotnie, czując, że podczas rytualnych kontaktów cielesnych

doznają rozluźnienia i odprężenia uczuciowego, co pozwala im potem zwiększyć zasób

ciepłych uczuć w osobistych interakcjach w domu. Czy jest to cenny nowy ruch społeczny,

przemijająca moda, czy też może niebezpieczny nowy nałóg bez narkotyków?

Specjaliści różnią się w opiniach na temat powstających ciągle nowych ośrodków.

Niektórzy psychologowie i psychiatrzy popierają takie grupowe spotkania, a inni nie. Jeden z

nich twierdzi, że członkowie grupy „nie poprawiają sobie samopoczucia, lecz uzyskują tylko

minimalną dawkę intymności potrzebną do przetrwania”. Jeśli nawet to prawda, to i tak owe

kursy przynajmniej niektórym jednostkom mogą pomóc przejść przez trudny etap w ich życiu

społeczno-towarzyskim. Praktykowane w grupach ćwiczenia intymności, nie wykraczają poza

poziom wspólnego tańca czy leżenia w łóżku z powodu kataru i poddania się kojącym

zabiegom pielęgnacyjnym i nie ma w nich niczego złego. Jest to po prostu stworzenie

warunków, w których szukująca kontaktu jednostka może być dotykana przez osobę

oficjalnie do tego upoważnioną. Istnieją jednak także poważniejsze zastrzeżenia, a wśród nich

to, że „techniki mające sprzyjać prawdziwej intymności, czasami ją niszczą”. Pewien teolog,

niewątpliwie wyczuwając w tym nową formę groźnej konkurencji, twierdzi, że w spotkaniach

grupowych ludzie uczą się jedynie „nowych sposobów na to, jak być bezosobowym,

background image

zdobywają zasób nowych sztuczek, nowych sposobów ukrywania wrogości przy pozorach

życzliwości”.

To prawda, że gdy słucha się, jak aktywiści ruchu opowiadają ogółowi o swoich

metodach i filozofii, wyczuwa się niekiedy ton samozadowolenia i pobłażliwej wyniosłości.

Sprawiają oni wrażenie, jakby odkryli tajemnicę wszechświata, którą łaskawie dzielą się z

innymi, gorszymi od nich śmiertelnikami. Niektórzy krytycy czynili z tego ruchowi poważny

zarzut, ale jest to prawdopodobnie tylko obrona przed ewentualnym ośmieszeniem się.

Przypomina to taktykę stosowaną dawniej przez zwolenników psychoanalizy. Osoby, które

poddały się psychoanalizie, podobnie jak weterani spotkań grupowych, ulegały pokusie, by

przybierając ton wyniosłości, podśmiewać się z tych, którzy się jej nie poddali. Ale

psychoanaliza ma już ten etap za sobą. Stosunek do spotkań grupowych, jeśli przetrwają tę

wstępną fazę, zapewne się zmieni i uzyskają one akceptację jako nowy, dojrzały już wzorzec.

Poważniejsze zastrzeżenia, głoszące, że sesje grupowe wyrządzają wielką szkodę, nie

zostały jeszcze udowodnione. Owa, jak ją nazwano, „intymność w proszku”, niesie jednak

pewne niebezpieczeństwa swemu całkowicie lub częściowo „ponownie przebudzonemu”

użytkownikowi, który wraca do dawnego środowiska. On sam się zmienia, ale jego

współdomownicy pozostają nie zmienieni; istnieje groźba, że może on w niedostatecznym

stopniu uwzględniać tę różnicę. Powstaje problem stosunków konkurencyjnych. Uczestnik

spotkań grupowych poddaje się masowaniu i głaskaniu przez zupełnie obcych ludzi, bawi się

z nimi w intymny sposób i oddaje się szerokiej gamie kontaktów cielesnych, czyli robi z nimi

dużo więcej, niż robi we własnym domu z osobami prawdziwie „intymnymi”. (Jeśli jest

inaczej, człowiek ten nie ma żadnego problemu). Opisując potem swoje doznania – co jest

nieuchronne – ze wszystkimi barwnymi szczegółami, automatycznie wywołuje uczucie

zazdrości. Dlaczego z ochotą zachowywał się tak w ośrodku, a dystansuje się i unika

kontaktów fizycznych w domu? Oficjalne i naukowe usankcjonowanie takich aktów,

odbywających się w szczególnej atmosferze ośrodka, jest słabą pociechą dla prawdziwie

intymnych bliskich. Jeśli na takie sesje intymności uczęszczają pary, problem ulega

znacznemu złagodzeniu, ale „po powrocie do domu” ich kontakty intymne wymagają dalszej

pielęgnacji.

Niektórzy dowodzą, że niesmacznym aspektem spotkań grupowych jest sposób, w jaki

zamieniają one coś, co powinno być nie uświadomionym elementem życia codziennego, w

świadome, wysoce zorganizowane i profesjonalne postępowanie, w którym intymność może

stać się celem samym w sobie, a nie jednym z podstawowych środków służących nam jako

pomoc w stawianiu czoła światu zewnętrznemu.

Mimo tych zrozumiałych lęków i zastrzeżeń błędem byłoby lekceważenie tego nowego

ciekawego prądu. Ważne jest to, że jego liderzy dostrzegli coraz wyraźniejszy i szkodliwy

zwrot ku bezosobowości w naszych stosunkach osobistych i starają się ten proces odwrócić.

Jeśli nawet, co często się zdarza, prawem rewanżu zanadto teraz przechylają szalę, jest to

background image

tylko niewielki defekt. Jeśli ruch ten rozprzestrzeni się i rozrośnie, tak że stanie się

powszechnie znany, wtedy nawet dla osób, które nie są jego zwolennikami, będzie on stałym

przypomnieniem, że coś jest nie w porządku ze sposobem korzystania, czy raczej nie

korzystania z naszego ciała. Jeśli zdoła nam uświadomić tylko to właśnie, to już osiągnie swój

cel. Tu także stosowne jest porównanie z psychoanalizą. W psychoanalizie uczestniczyła

bezpośrednio tylko niewielka liczba ludzi, a jednak podstawowy pogląd, że nasze najgłębsze i

najmroczniejsze myśli nie są niczym wstydliwym czy nienormalnym, że prawdopodobnie

występują u większości z nas, stał się na szczęście własnością całej naszej kultury. Po części

właśnie dzięki temu młodzi ludzie dorośli mają teraz zdrowsze i uczciwsze podejście do

wzajemnych problemów osobistych. Jeśli spotkania grupowe mogą dostarczyć takiego

samego pośredniego ujścia dla naszych powstrzymywanych uczuć związanych z intymnymi

kontaktami cielesnymi, to w końcu okaże się, że jest to ich cenny wkład w rozwój

społeczeństwa. Zwierzę ludzkie jest gatunkiem towarzyskim, potrafiącym kochać i bardzo

potrzebującym miłości. Powstały w procesie ewolucji prosty plemienny łowca znalazł się

obecnie w świecie stanowiącym społeczność rozrośniętą do niesamowitych rozmiarów.

Osaczony ze wszystkich stron, w odruchu obronnym zwraca się ku samemu sobie. W swoim

emocjonalnym odosobnieniu zaczyna nawet odgradzać się od najbliższych i najdroższych

osób, aż znajdzie się zupełnie sam w gęstym tłumie. Nie potrafiąc sięgnąć po emocjonalne

wsparcie, staje się napięty i nienaturalny, aż w końcu nawet może uciec się do przemocy.

Poszukując pociechy, zwraca się ku nieszkodliwym substytutom miłości, które mają to do

siebie, że nie zadają żadnych pytań. Ale miłość wymaga wzajemności i w końcu substytuty

już nie wystarczają. W tej sytuacji, jeśli nie zazna prawdziwej intymności – chociażby z jedną

tylko osobą – zaczyna cierpieć. Zmuszony przywdziać zbroję, która chroniłaby go przed

atakiem i zdradą, może dojść do stanu, w którym wszelki kontakt staje się dla niego

odstręczający i w którym wzajemne dotykanie się oznacza wzajemne zadawanie sobie bólu.

W pewnym sensie to właśnie stało się jedną z największych bolączek naszych czasów, a może

raczej poważną chorobą społeczną, z której powinniśmy się wyleczyć, zanim będzie za

późno. Jeśli niebezpieczeństwo pozostanie nie zauważone, to wówczas, niczym trujące

związki chemiczne w naszym pożywieniu, może przybierać na sile z pokolenia na pokolenie,

aż wreszcie szkody nie da się już naprawić.

W pewnym sensie nasza niezwykła umiejętność przystosowywania się może nas

doprowadzić do zguby. Ponieważ jesteśmy w stanie żyć i przetrwać w tak potwornie

nienaturalnych warunkach, to zamiast nawoływać do zatrzymania się i powrotu do jakiegoś

rozsądniejszego systemu, przystosowujemy się i walczymy dalej. Zmagaliśmy się i wciąż się

zmagamy w ten sposób w naszym przeludnionym środowisku miejskim, coraz bardziej

oddalając się od miłości i intymności osobistej, aż wreszcie na konstrukcji, którą

stworzyliśmy, pojawiają się rysy. Wtedy zaczynamy ssać metaforyczny palec i wygłaszając

pokrętne poglądy filozoficzne mające nas samych przekonać, że wszystko jest w porządku,

background image

usiłujemy przetrwać. Śmiejemy się z wykształconych ludzi dorosłych, którzy kupują sobie

uczestnictwo w dziecięcych grach i zabawach, by móc doświadczyć naukowo uzasadnionego

dotykania się i obejmowania wzajemnego, a przy tym nie zauważamy tego, co najważniejsze.

O ileż byłoby nam łatwiej, gdybyśmy zdołali zaakceptować fakt, że pełna czułości miłość nie

jest oznaką słabości, która przystoi tylko dzieciom i młodym kochankom, gdybyśmy zdołali

dać ujście swoim uczuciom i pogrążyć się czasem w magicznym nawrocie do intymności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Desmond Morris Zachowania intymne 1
Zachowania intymne Morris Desmond
Zachowania intymne, Morris Desmond(1)
Desmond Morris Zachowania intymne 2
Morris Desmond Zachowania intymne
Zachowania Intymne Morris Desmond
Morris D Zachowania intymne
Desmond Morris Ludzkie ZOO
Desmond Morris Ludzkie ZOO
Desmond Morris Dlaczego pies merda ogonem
Desmond Morris Dlaczego pies merda ogonem
Desmond Morris Naga malpa
Desmond Morris Ludzkie ZOO 2
Desmond Morris Dlaczego pies merda ogonem
DESMOND MORRIS Dlaczego pies merda ogonem gvg

więcej podobnych podstron