Drzewo4




Drzewo






Poprzednia strona   
DrzewoAutor
: AristosHTML : Argail    Po
ulewnych deszczach nadeszły wczesne jak na tą porę roku upały. Nawet noce były
ciepłe, a czasem wręcz duszne. Julia szła powoli przez ospałe, nocne miasto.
Taka pogoda sprzyjała spacerom i innym rozrywkom, którym można się oddawać na
świeżym powietrzu, co chwila więc mijały ją grupy ludzi w różnym wieku i w
różnym stadium upojenia alkoholowego. Niespiesznie doszła do hoteliku w którym
mieszkał Peter. Skłoniła się znajomemu portierowi i weszła na górę. W pokoju w
którym mieszkał Peter nie było nikogo. Julia lekko się zdziwiła, nie pamiętała,
żeby Peter jej mówił, że będzie gdzieś wychodził. Zeszła na dół i podeszła do
portiera. -     Czy pan Muller zostawił dla mnie jakąś
wiadomość? - spytała.-     Nie proszę pani, pan Muller
nie zostawił żadnej wiadomości, zresztą nie wydaje mi się aby wychodził z
pokoju. - odparł zdziwiony portier.-     Byłam tam i
nikogo nie ma.-     Może jest u jakiegoś innego naszego
gościa. - podsunął pomysł portier.-     Nie sądzę, ale
zaczekam. - odparła.-     Proszę bardzo. - powiedział
uśmiechając się portier.    Po półgodzinie bezowocnego
oczekiwania Julia zaczęła się poważnie niepokoić. Jeszcze nigdy, odkąd się
poznali, Peter nie znikał bez ostrzeżenia, owszem, zdarzało mu się nie czekać na
nią gdy przychodziła, ale zawsze zostawiał jakąś wiadomość, albo mówił jej o tym
wcześniej. Postanowiła przestać czekać i zacząć go szukać. Weszła jeszcze raz na
górę i podeszła do drzwi pokoju Petera. Przyłożyła otwartą dłoń do zamka i
przymknęła oczy. Skupiła się na mechanizmie. Zaczęła zauważać poszczególne
części, ich wzajemne współzależności, podświadomie zrozumiała zasadę jego
działania. Skoncentrowała się jeszcze bardziej i wyobraziła sobie, że zaczyna
naciskać odpowiednią kombinację bolców i wypustek. W zamku coś szczęknęło.
Otworzyła oczy, jakby wybudzona z głębokiego snu. Lekko nieprzytomnie popatrzyła
na korytarz. Nadal był pusty. Nacisnęła klamkę, drzwi otworzyły się. Weszła do
środka i nie zapalając światła usiadła na łóżku Petera. W pokoju panował nieład,
ale nie było to czymś niezwykłym. Znów zamknęła oczy. Zaczęła sobie wyobrażać
Petera, jak się porusza, jak się śmieje, jak się ubiera, przypominała sobie jego
zapach, jego zachowanie gdy był zły, szczęśliwy, zakłopotany, dźwięk jego głosu,
odgłos uderzeń jego serca. Widziała całą jego postać w swojej głowie. Następnie
zaczęła się rozglądać dookoła niego, nie widziała zbyt wiele, jakieś mroczne
pomieszczenie, niewiele światła. Była bezcielesna, tak, jakby tylko jej wzrok i
umysł znajdowały się obok niego. Wzniosła się do góry, przenikając przez sufit.
Zobaczyła budynek, ale nie w mieście, gdzieś na odludziu, pośród drzew, więc
uniosła się jeszcze wyżej. Była teraz wśród chmur, poprzez delikatną mgłę
widziała Zaratustrę. Miasto mimo późnej pory jeszcze nie spało. Jarzyło się
milionami świateł. Dom w którym wyczuwała Petera był gdzieś na dalekich
przedmieściach, prawie poza miastem. Rozejrzała się i znalazła hotelik, w którym
siedziała. Zapamiętała drogę z hotelu do budynku. Wiedziała już jak tam trafić.
Otworzyła oczy, wstała i wyszła z pokoju. Nie zadała sobie trudu, aby zamknąć
drzwi, zresztą po co, nie było tu nic, co przedstawiało by dla potencjalnego
złodzieja jakąś wartość. Wyszła z hotelu i poszła w kierunku domu, który
zobaczyła, koncentrując się na zapamiętanym kierunku. Nie zauważyła osoby, która
wyszła z mroku w zaułku za hotelem i zaczęła iść jej śladem. Minutę później inna
postać oderwała się od ściany czerni, jaką tworzył w nocy cień wysokiej
kamienicy dwa budynki dalej na tej samej ulicy i podążyła za dwoma
pierwszymi.    Budynek okazał się być starą,
opuszczoną cegielnią. Duże koncerny zabiły drobną przedsiębiorczość i widoki
takie jak ten nie należały do rzadkości, szczególnie na przedmieściach. Grube
mury, wielkie okna składające się z wielu małych, kwadratowych szybek, które w
większości były powybijane - oto obraz jaki ukazał się jej oczom. Dookoła rosło
mnóstwo wybujałych krzaków i niskich, dziwacznie powyginanych drzewek. W trawie
niedaleko widać było starą ścieżkę, która prowadziła wprost do solidnie
wyglądających, metalowych drzwi.      Julia cicho podeszła
do ściany i ostrożnie zajrzała przez okno, wewnątrz panował nieprzenikniony
mrok, jednak czuła, że Peter jest w środku. Rozejrzała się dookoła, nie
zauważyła nikogo. Przyłożyła ręce do ściany, oparła się o nią całym ciałem,
przywarła do niej i zaczęła się wspinać w górę. Wyglądała jak olbrzymi pająk,
sunąc powoli po pionowej ścianie, bez żadnego widocznego zaczepu, liny czy
innego zabezpieczenia. Wdawało się, że to niemożliwe, a jednak ona umiała
przekraczać granice tego, co niepojęte. Weszła na dach i zaczęła obchodzić go
dookoła, spoglądając co chwilę w dół i szukając jakiejś drogi do środka.
Wreszcie zauważyła, że jedno z okien straciło całą framugę i zastawione jest
dużym arkuszem sklejki, która na skutek upływu czasu obluzowała się, obsunęła i
zaczęła lekko odstawać. Julia znów zaczęła iść po ścianie, tym razem głową w
dół. Doszła do okna, odchyliła deskę i wślizgnęła się do środka. Wewnątrz było
ciemno. Szybko weszła na sufit i zatrzymała się, aby jej wzrok oswoił się z
ciemnością. Po chwili zaczęła rozróżniać szczegóły pomieszczenia.
     Było niewielkie i miało dwa wyjścia. Julia zeszła na
podłogę i zaczęła nasłuchiwać. Było cicho. Znów zdała się na swój instynkt oraz
coś, co można by nazwać szóstym zmysłem. Poszła w lewo. Wyszła na korytarz i
spostrzegła, że gdzieś z jego końca emanuje czerwona poświata. Ruszyła w tamtym
kierunku. Wreszcie zauważyła, że światło wydobywa się z kolejnych drzwi. Bez
namysłu i nie czyniąc najmniejszego hałasu weszła do środka. Jej oczom ukazał
się makabryczny widok. Całe pomieszczenie wypełniało czerwone światło, które
rzucała mała żarówka umieszczona nad wejściem i osłonięta stalową kratką. Sala
była duża, możliwe, że największa w budynku, zniszczone, rozpadające się piece
świadczyły o tym, że kiedyś to właśnie miejsce było sercem cegielni, tu wypalano
cegły. Teraz na ziemi walało się mnóstwo różnych przedmiotów niewiadomego
pochodzenia, stalowego złomu i kawałków cegieł. W kącie na brudnej, zasłanej
ceglastym pyłem podłodze siedziała, opierając się plecami o ścianę młoda, około
dwudziestoletnia dziewczyna. Była przytomna, choć cała spływała krwią.
    Miała wykłute oko, straszliwie poszarpaną krtań, z której
wydobywało się tylko ciche charczenie i ohydną ranę brzucha. Zostało jej
niewiele życia, widać było, jak z każdą stróżką krwi ma go coraz mniej. W jej
oczach malowała się o dziwo nie złość, wściekłość, czy strach, ale smutek,
olbrzymi smutek. Obok niej stał Peter. W ręku ściskał nóż, po którym spływała
jej krew. Właśnie pochylał się nad nią, żeby znów zadać jej ból. Ból
ostateczny.-     Co robisz? - zapytała
Julia.    Na dźwięk jej głosu zastygł w bezruchu. Bardzo
wolno zaczął się odwracać w jej stronę. Wreszcie wyprostował się całkowicie.
Stał do niej przodem i patrzył jej w oczy. -     Co
robisz? - powtórzyła. -     A jak ci się wydaje? -
odpowiedział pytaniem na pytanie. Jego głos był zachrypnięty i co najmniej pół
tonu niższy niż zazwyczaj.-     Dlaczego zabierasz jej
życie? - ponowiła pytanie.-     Dlaczego? Mógłbym
powiedzieć, że gówno cię to obchodzi, albo żebyś trzymała się od tego z daleka,
bo to nie twoja sprawa, albo żebyś uważała, bo kto bawi się zbyt blisko ognia
może się poparzyć..., ale nie. Odpowiem ci. Zabieram jej życie, bo je ma. A ja
mam na to ochotę... nie wiesz nawet jak wielką. - uśmiechnął się, ale był to
najwredniejszy uśmiech jaki w życiu widziała, a żyła już bardzo
długo.-     Wiem co robisz i wiem dlaczego, chcę
wiedzieć jeszcze jedno: kim tak naprawdę jesteś? -    
Kim ja jestem? Nie poznajesz mnie? Swojego ulubionego i jak zauważyłem jedynego
przyjaciela, Petera? Julio, co z tobą? Zresztą pytanie jest bardzo dobre, tylko
adresat nie ten. To ja chciałbym wiedzieć kim ty jesteś? Bo nie wierzę, że
zwykłą dziewczyną.-     Nie kłam, znam... znałam Petera,
on jest inny. - zignorowała jego pytanie.-     Ach
rozgryzłaś mnie! - krzyknął z udawanym przestrachem Peter. - Jestem tą cząstką
Petera drobną, co ciągle czynić zło chce i ciągle czyni dobro. - znów się
uśmiechnął. I znów tak samo. -     Nie czas teraz na źle
cytowane dramaty romantyczne. Ten dramat jest całkiem
współczesny.-     Źle cytowany? To była parafraza.
Jestem jego lepszą połową, tą prawdziwą, nie ukształtowaną przez społeczeństwo i
filmy z Kaczorem Donaldem. Pochodzę z samego środka jego id. Jestem rdzeniem
jego osobowości. Kwintesencją prawdy o nim. W zasadzie o sobie. On jest mym
zafałszowanym odbiciem. - mówił Peter, a ogień w jego słowach udzielał się
całemu jego ciału. Julia spojrzała przelotnie na dziewczynę za nim. Właśnie
umarła.-     Jesteś skazą o której nie wiedziałam. Ale
teraz już wiem. I wymażę cię z jego życia, choćbym je miała wyrwać z niego wraz
z tobą. Myślę, że by tego chciał. Że zasłużył sobie na to, na odrobinę
spokoju... - powiedziała.-     Jesteś bardzo pewna
siebie, czas to zmienić. Nie myślałaś chyba, że powiem ci wszystko o sobie i
pozwolę odejść. Poza tym zepsułaś mi zabawę, więc będziesz moją następną
rozrywką. - zaczął się prawie niezauważalnie szykować do skoku. Prawie
niezauważalnie... W chwili gdy rzucił się do ataku, Julia była już przygotowana.
Wykonała pół kroku w tył. Jego nóż przeciął ze świstem powietrze niespełna
centymetr od jej krtani. Pewnym ruchem złamała mu rękę i ominęła bokiem stając
za jego plecami. Odwrócił się, a w jego oczach, zasnutych dziwną mgłą, widać
było zdziwienie. -     Jesteś niewyobrażalnie szybka. -
pochwalił ją, patrząc jak krew ścieka mu po rękawie, z rany którą zrobiła,
wychodząca przez skórę, złamana kość.-     Wiem. -
odpowiedziała i skoczyła w jego kierunku wybijając się z ziemi prawie bez
zginania nóg. W ciągu ułamka sekundy pokonała odległość pięciu metrów, dzielącą
ich od siebie. Uderzyła go ręką, zbrojną w niewiadomo jak wyrosłe nagle pazury.
Próbował się zasłonić, ale był zbyt wolny, a może zbyt zdziwiony. Nie zdążył.
Klatka piersiowa od lewego obojczyka po prawą pachwinę była rozszarpana na
znacznej głębokości. W ostatniej chwili, już padając uderzył nożem. Julia nie
odskoczyła. Stal ugrzęzła jej w brzuchu po rękojeść. Na twarzy Petera pojawił
się uśmiech tryumfu.-     Zabiorę cię ze sobą! -
wyskrzeczał.-     Nie sądzę. - odpowiedziała pewnie i
bez emocji Julia, po czym zaczęła powoli wyciągać z rany jego nóż. Polała się
krew, ale zaraz przestała płynąć. Teraz ona wrednie się uśmiechnęła. Dwa górne
kły były o wiele za duże jak na człowieka, wyglądały jak
wilcze.-     Kim ty kurwa jesteś... - Peter ledwo
charczał. -     Dziś jestem twoim przeznaczeniem. -
odpowiedziała i kopnęła go w twarz. Stracił przytomność. Julia uklęknęła nad
nim. Widziała jak pomiędzy poszarpanymi żebrami, skrawkami mięsa i skórą bije mu
serce. Coraz wolniej i coraz mniej rytmicznie. Dotknęła jego twarzy. Westchnęła.
Na chwilę znów odzyskał przytomność, a w jego oczach nie było już szaleństwa, to
był prawdziwy Peter.-     Co się stało? -
zapytał.-     Zabiłam cię.-    
Dlaczego?-     Tak będzie
lepiej...-     Dla kogo?-    
Dla ciebie, dla mnie, dla świata.-     Nie wiem, czy dla
mnie...-    Dla ciebie też. Wreszcie poznasz swoje prawdziwe
?ja?. I wreszcie znajdziesz spokój.-     Może masz
rację... Nie chciałem tego wszystkiego.-     Nic już nie
mów.-     Wiesz, że...-    
Wiem. Cicho.    Julia pocałowała go. Długo, namiętnie. Z
miejsca, gdzie stykały się ich usta pociekła wąska strużka krwi. Peter zwiotczał
w jej ramionach, jakby zmalał. Z tym ostatnim pocałunkiem wysączyła z niego
ostatnią kroplę życia. Był martwy. Julia wstała, z oczu płynęły jej łzy - krwawe
łzy. Stała i patrzyła. Może się modliła. Po kilkunastu minutach otarła twarz z
łez, które zdążyły już przyschnąć jej do policzków znacząc na nich rdzawy ślad,
i odeszła. Wyszła z pomieszczenia i została uderzona drewnianym kołkiem. Parę
centymetrów w lewo i było by po niej, na szczęście ręka która go dzierżyła nie
była jeszcze zbyt wprawna i trafiła nie w serce, a w splot słoneczny. Julia
chwyciła napastnika za pięść zaciśniętą na kołku i wyszarpnęła drewniany szpic
ze swej piersi, jednocześnie uderzając drugą ręką w twarz. Usłyszała krzyk.
Krzyk kobiety. Przyciągnęła ją więc do siebie i zwinnym piruetem stanęła za nią,
wykręcając jej rękę. Drugą z której znów wysunęła pazury, przystawiła jej do
gardła i lekko popchnęła do przodu. -     Wejdźmy do
środka jeszcze na chwilę... - powiedziała prowadząc kobietę przed sobą. Gdy
znalazły się znów w pomieszczeniu z piecami Julia mocno ją przycisnęła i
odchylając głowę w bok spojrzała na jej profil. -    
Znam skądś te rysy - powiedziała. - Czyżby malutka Eliza Wagner? - zapytała
zdumiona.-     Tak suko! Puść mnie i stawaj do walki,
albo mnie zabij. - powiedziała zduszonym ze wściekłości głosem Eliza. - ale nic
do mnie nie mów, twoje słowa są obrazą dla mnie! Tak jak twoje istnienie obrazą
dla świata.-     Widzę, że już nie taka malutka. Wujek
cię nie nauczył jak należy rozmawiać ze starymi znajomymi rodziny? Odmawiając
szacunku mnie, odmawiasz go tym wszystkim, którzy zginęli z mej ręki. W twojej
rodzinie znalazłoby się kilka takich osób. - mówiła spokojnym głosem Julia.
Mówiła jak do dziecka. Eliza chciała coś odpowiedzieć, ale z jej krtani wydobył
się tylko głuchy pomruk wściekłości.-     No widzisz,
tak już lepiej. - odrzekła Julia. - Nie szkoda ci marnować młodego życia na
uganianie się za kimś takim jak ja? - spytała.-    
Dopóki starczy mi tchu będę cię ścigać, a jeśli ja cię nie dopadnę, to moje
dzieci, albo ich dzieci i tak będzie do czasu, aż wreszcie ktoś z nas cię
zniszczy. - odrzekła spokojniejszym już, choć brzmiącym jak stal, głosem
Eliza.-     Znając twoją rodzinę powinnam poważnie
potraktować tą groźbę i tak też czynię, jednak dziś polało się już wystarczająco
dużo krwi, więc cię puszczę. Chętnie spotkam się z tobą, gdy będziesz bardziej
przygotowana do pojedynku ze mną. Jednak pozwól, że w zamian dam ci radę. Znajdź
sobie miłego chłopca, miej z nim dzieci, o których tak dumnie mówiłaś, ale nie
karm ich nienawiścią, bo staną się takie jak ty. Opowiadaj im o miłości, nie
wspominaj im ani słowem o mnie, bo inaczej w wieku dwudziestu kilku lat wyruszą
tak jak ty, na poszukiwania mnie, a gdy mnie spotkają mogę już nie być taka
wyrozumiała.-     Nigdy! Nauczę ich tego samego, czego
Klaus i rodzice nauczyli mnie. Jeśli będziesz jeszcze
żyła.-     Wiedziałam, że nie przyjmiesz dobrej rady,
ale zawsze warto było spróbować. Jak chcesz, to twoje życie, więc masz prawo je
sobie zrujnować w taki sposób, jaki ci najbardziej odpowiada. Żegnaj więc i
obyśmy się więcej nie spotkały, bo wtedy jedna z nas
umrze.-     Do zobaczenia... - odrzekła Eliza. Julia
puściła ją, a ta stała nieruchomo, wpatrzona gdzieś przed siebie. ?Co by o nich
nie mówić mają swój honor i umieją szanować tradycje, szkoda, że takie głupie? -
pomyślała Julia i odeszła. Tym razem jednak była bardziej czujna.
    Wyczuła go na długo przedtem nim on ją zauważył. Nie
zwracała jednak na niego uwagi, przynajmniej pozornie, jednak każdą komórką
swego ciała była przygotowana na atak. Kto mógł wiedzieć co się jeszcze dzisiaj
wydarzy. Okazał się mniej groźny niż myślała.-    
Proszę się zatrzymać! - zawołał. - Jestem z policji. Tu jest moja
odznaka.    Julia odwróciła się i zobaczyła niewysokiego,
około trzydziestoparoletniego mężczyznę w długim, szarym płaszczu i kapeluszu z
wąskim rondem. Rzeczywiście, w ręku trzymał legitymację
policyjną.-     Słucham? - spytała podchodząc do niego
Julia. Mężczyzna zaświecił latarkę i skierował snop światła na twarz Julii.
-     Proszę się zatrzymać - powiedział. Julia szła
dalej.-     Chyba nie boi się pan samotnej kobiety? -
odparła mrużąc oczy i delikatnie się uśmiechając.-    
Jeśli się pani nie zatrzyma, będę zmuszony użyć siły - powiedział i wyciągnął
broń. - Podobno widziano panią z niejakim Peterem Mullerem, czy wie pani gdzie
rzeczony pan Muller obecnie przebywa?-     Tak, wiem, a
dlaczego pan go szuka? - spytała nadal idąc w jego stronę.   
Detektyw zaczął się cofać.-     Na miłość boską, niech
się pani zatrzyma, to nie żarty, będę zmuszony zastrzelić panią - powiedział
ostrzegawczym tonem mężczyzna. Julia zatrzymała się dwa kroki od niego, lufa
pistoletu prawie dotykała jej piersi.-     No, tak już
lepiej - powiedział policjant. - Tutaj ja zadaję pytania. Więc gdzie widziała go
pani ostatnio i kiedy? - zapytał rzeczowym tonem.-    
Ostatnio jakieś pięć minut temu, w tej cegielni - powiedziała wskazując dłonią
za siebie. Detektyw spojrzał na nią dokładniej, zauważył plamę krwi na jej
brzuchu i klatce piersiowej oraz na twarzy.-     Czy
dobrze się pani czuje? - zapytał.-     Nie, ale pan tego
nie zmieni. - odparła. -     Proszę stąd nigdzie nie
odchodzić. - powiedział, obserwując ją uważniej.-    
Mam dość tej tragikomedii - powiedziała - idę i nie próbuj mnie powstrzymywać,
Peter jest tam i jest martwy, więc twoje poszukiwania dobiegły
końca.    Zaczęła odchodzić. Van Voght wymierzył w nią. Po
chwili jednak opuścił broń i spojrzał na cegielnię. Powoli ruszył w kierunku
ciemnego budynku. * * *    W sypialni panował
mrok. W wielkim, małżeńskim łożu Beatrycze i jej mąż spali snem sprawiedliwych.
Nagle, gdzieś w głębi mieszkania rozległ się krzyk dziecka. Beatrycze otworzyła
oczy. Sen uleciał od niej na skrzydłach wiatru. Zaczęła wsłuchiwać się w ciszę
nocy. Krzyk powtórzył się znowu.-     Marie! -
krzyknęła, nie zwracając uwagi na śpiącego obok męża. Zerwała się i pobiegła do
pokoju dziewczynki, potykając się w ciemności o różne drobiazgi, których w biały
dzień nawet by nie zauważyła, a teraz stawały się ogromnymi przeszkodami. Wpadła
do pokoju córki i zapaliła światło. Pokoik był niewielki i bardzo kolorowy. Na
ścianach namalowane były chyba wszystkie zwierzęta, które Noe zabrał ze sobą na
arkę. Z sufitu zwieszały się różnokolorowe papierowe rybki umocowane cieniutkimi
żyłkami na drewnianym szkielecie, a w kącie było wielkie pudło pełne zabawek.
Jednak Beatrycze tylko omiotła to wszystko jednym krótkim spojrzeniem, po czym
jej wzrok spoczął na dziewczynce. Mała siedziała w łóżeczku, proste, czarne
włosy miała teraz w nieładzie, kilka wilgotnych od potu pasemek przykleiło jej
się do czoła. Oczy miała szeroko otwarte, ale zdawała się nic nie widzieć.
Patrzyła gdzieś przed siebie.-     Marie! - powtórzyła
kobieta - Kochanie co się stało?    Dziewczynka nie zwracała
na nią uwagi, wciąż patrzyła w jeden punkt na ścianie. Beatrycze usiadła na
łóżku obok niej, delikatnie przytuliła ją do siebie i zaczęła się powoli kołysać
w przód i w tył nucąc półgłosem starą kołysankę. Po kilkunastu minutach dziecko
zaczęło płakać. Beatrycze znów zapytała:-     Marie,
córeczko, co się stało? -     Widziałam... - łzy wciąż
płynęły po policzkach Marie, a ona sama jeszcze się nie uspokoiła - widziałam,
jak umarł ten pan, który skrzywdził... skrzywdził tego drugiego z samochodu z
falbankami. - mówiła szlochając.-     To tylko sen
dziecko, tylko zły sen - uspokajała ją matka.-     Nie
to było naprawdę, on umarł, bo był zły, ale nie bardzo, ta pani która z nim
była, zrobiła mu krzywdę i on umarł, to ona była zła, ale też nie
bardzo.-     Nie myśl o tym kochanie, czasem coś nam się
śni i wydaje nam się, że to prawda, ale tak nie
jest.-     Ale...-     Ćśś...
nie myśl już o tym, spróbuj usnąć, śpij.    Znów zaczęła ją
kołysać, mała jeszcze przez jakiś czas płakała, potem się uspokoiła i usnęła.
Beatrycze bardzo powoli położyła ją, okryła kołdrą i położyła obok niej pluszową
małpkę, która musiała spaść z łóżka, gdy dziecko tak gwałtownie się obudziło.
Patrzyła jeszcze przez chwilę na śpiącą córkę, wsłuchana w jej oddech i dopiero
gdy była pewna, że Marie śpi głębokim snem, wyszła z pokoju zostawiając uchylone
drzwi. W korytarzu oparła się głową o ścianę i zaczęła płakać. * *
*    Zaratustra wyglądała w nocy jak olbrzymia galaktyka
składająca się z miliardów świateł. Tuż nad miastem jego blask wygrywał
pojedynek z nocą, rozświetlając niebo bladą łuną i gasząc gwiazdy, które
znalazły się nad nim. Niedaleko za miastem był niewielki pagórek, z którego
roztaczał się wspaniały widok. W tej chwili panorama Zaratustry była wręcz
urzekająca. W pewnym momencie w okoliczną ciszę zakłócaną jedynie odległymi
odgłosami miasta, wdarł się narastający stukot kopyt. Na wzgórze wjechało
czterech jeźdźców. Wyglądali co najmniej dziwnie. Odziani w stroje sprzed setek,
a może nawet tysięcy lat. Zatrzymali się na szczycie wzgórza, w równym rzędzie i
spojrzeli na miasto. Przez chwilę milczeli, po czym jeden z nich, którego twarz
skryta była pod kapturem powiedział:-     Czas zacząć
bracia.-     Czas.-    
Czas.-     Czas.    Odpowiedzieli mu
zgodnie.-     Czas odebrać daną nam władzę nad czwartą
częścią ziemi... i - wierzcie mi bracia - uczynię to z przyjemnością. - Odezwał
się ten w kapturze i wolno zaczął zjeżdżać w kierunku miasta. Trzech pozostałych
niespiesznie podążyło za nim.* * *    Ścieżką,
która biegła granicą między polami a lasem szedł mężczyzna. Na pierwszy rzut oka
wyglądał jak normalny człowiek. Tylko te oczy, dziwnie zielone zielenią młodych
liści i zapach jaki rozsiewał wkoło, jakby świeżo skoszonej trawy, i te ruchy,
jak taniec gałęzi na wietrze i głos, jak szelest liści, gdy mruczał do siebie, a
może śpiewał, jakąś dziwną piosenkę.      Czasami, gdy na
chwilę cichł wiatr i przestawały szumieć gałęzie drzew, można było nawet
zrozumieć słowa: ?Gdy zapadam w sen śni mi się, że dookoła powstają miasta, a
gdy się budzę, okazuje się, że to prawda?. Uśmiechnął się. Spojrzał na pola.
Akurat całkowicie ucichł wiatr. Tylko w jednym miejscu, pośród pól wirował
obłoczek kurzu. Małe tornado zaczęło się zbliżać, aż wreszcie dotarło do miejsca
w którym stał nieznajomy. Kurz opadł, a w miejscu, gdzie wirował stała piękna,
wysoka kobieta z długimi prawie do ziemi włosami, koloru łanów pszenicy pośród
których stała. Kobieta odezwała się:-     Witaj
Janie.-     Witaj Południco - odparł
mężczyzna.-     Dokąd idziesz
Janie?-     Nie idę, a wracam
Południco.-     Skąd wracasz
Janie?-     Ze świata
Południco.-     Co tam robiłeś
Janie?-     Naprawiałem go
Południco.-     Udało się
Janie?-     Mam nadzieję
Południco.-     A więc żegnaj
Janie.-     Żegnaj Południco.   
Obydwoje cieszyli się, że znają swoje Imiona. Znać Imię, znaczy mieć władzę nad
jego właścicielem, ale oni nie obawiali się tego. Ufali sobie bezgranicznie. Ona
odwróciła się i odeszła w pola, dłońmi gładząc i zginając czubki kłosów, on
wszedł w las. Szedł i szedł, aż gdzieś w głębi napotkał małą polankę. Zdjął z
siebie ubranie, położył je na ziemi i stanął nagi na środku polany. Wzniósł
twarz ku niebu, szeroko rozłożył ręce i zamarł w bezruchu. Stał tak cały dzień i
noc i dzień i noc, a trzeciego dnia nie było go już, tylko w miejscu, gdzie
stał, rósł piękny, rozłożysty, duży dąb.* * *Koło zatoczyło
pełny okrąg.KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zadanie drzewo Z 23
Proces oczyszczania się pni dębu szypułkowego (Quercus robur L ) a pierśnica drzew w drzewostanach g
J R R Tolkien Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
DRZEWOZY (2)
Bembenek i inni 2013 Uszkodenia drzew w następstwie trzebieży wczesnych w nizinnych drzewostanach
DrzewoHUF
drzewo zw

więcej podobnych podstron