B/253: G.I.Gurdżijew - Spotkania z wybitnymi ludźmi
Wstecz / Spis
Treści / Dalej
Pan X, czyli kapitan Pogosjan
Sarkis Pogosjan, znany obecnie jako Pan X, jest właścicielem kilku okrętów parowych i sam dowodzi statkiem kursującym na jego ulubionej trasie między Sundą i Wyspami Salomona.
Z pochodzenia Ormianin, urodził się w Turcji, ale dzieciństwo spędził na Zakaukaziu, w Karsie.
Moja znajomość i przyjaźń z Pogosjanem datują się z czasów jego młodości, kiedy kończył studia w seminarium duchownym w Eczmiadzynie i przygotowywał się do przyjęcia święceń kapłańskich.
Jeszcze zanim go spotkaÅ‚em, sÅ‚yszaÅ‚em o nim od jego rodziców, którzy mieszkali w Karsie niedaleko naszego domu i czÄ™sto odwiedzali mojego ojca. WiedziaÅ‚em wiÄ™c, że mieli tylko jednego syna, który przed wstÄ…pieniem do seminarium duchownego w Eczmiadzynie studiowaÅ‚ w “Temagan Dproc", czyli w seminarium duchownym w Erewaniu.
Rodzice Pogosjana pochodzili z Turcji, z miasta Erzerum, i przeprowadzili siÄ™ do Karsu wkrótce po tym, jak miasto zajÄ™li Rosjanie. Jego ojciec byÅ‚ zawodowym poiadżi [poiadżi znaczy “farbiarz". Ludzi trudniÄ…cych siÄ™ tym zawodem można zawsze Å‚atwo rozpoznać po tym, że ich rÄ™ce S| po Å‚okcie ubarwione na niebiesko od farby, której nie da siÄ™ zmyć], zaÅ› jego matka hafciarkÄ… specjalizujÄ…cÄ… siÄ™ w wyszywaniu zÅ‚otÄ… niciÄ… kubraków i pasów skÅ‚adajÄ…cych siÄ™ na dżupy [dżupa to specjalny kostium noszony przez kobiety ormiaÅ„skie w Erzerum]. Å»yli oni bardzo skromnie i wszystkie oszczÄ™dnoÅ›ci przeznaczali na zapewnienie synowi dobrego wyksztaÅ‚cenia.
Sarkis Pogosjan rzadko odwiedzał swoich rodziców, nie miałem więc nigdy okazji poznać go w Karsie. Spotkaliśmy się dopiero w trakcie mojego pierwszego pobytu w Eczmiadzynie. Zanim się tam udałem, pojechałem na kilka dni do Karsu, żeby spotkać się z ojcem. Rodzice Pogosjana dowiedziawszy się, że wybieram się do Eczmiadzynu, poprosili mnie, bym zabrał mały pakunek z bielizną dla ich syna.
Celem mojej wyprawy do Eczmiadzynu było jak zwykle poszukiwanie odpowiedzi na pytania dotyczące zjawisk nadprzyrodzonych; moje zainteresowanie owymi zjawiskami nie tylko nie zmalało, lecz wręcz przeciwnie, wzrosło.
MuszÄ™ w tym miejscu przyznać, o czym zresztÄ… wspominaÅ‚em już w poprzednim rozdziale, że moje namiÄ™tne zainteresowanie zjawiskami nadprzyrodzonymi spowodowaÅ‚o, iż zagÅ‚Ä™biÅ‚em siÄ™ w książki, jak również zwróciÅ‚em siÄ™ do różnych przedstawicieli nauki z proÅ›bÄ…, by wyjaÅ›nili mi pochodzenie owych zjawisk. Ponieważ jednak ani w książkach, ani u ludzi, do których siÄ™ zwróciÅ‚em, nie znalazÅ‚em żadnych zadowalajÄ…cych odpowiedzi, postanowiÅ‚em skierować moje poszukiwania w stronÄ™ religii. OdwiedziÅ‚em różne klasztory i spotkaÅ‚em ludzi, którzy znani byli ze swojej pobożnoÅ›ci. PrzeczytaÅ‚em Å›wiÄ™te Pisma, Å»ywoty ÅšwiÄ™tych i przez trzy miesiÄ…ce sÅ‚użyÅ‚em u sÅ‚ynnego Ojca Jewlampiosa w klasztorze Sanaine; odbyÅ‚em również pielgrzymki do prawie wszystkich “miejsc Å›wiÄ™tych" różnych, tak licznych na Zakaukaziu wyznaÅ„.
Ponownie byłem świadkiem całej serii zjawisk, których prawdziwość nie ulegała wątpliwości, ale których nie potrafiłem w żaden sposób wyjaśnić. Wszystko to sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej zdezorientowany.
Na przykład pewnego razu, kiedy z grupą pielgrzymów wyruszyłem z Aleksandropola na święto religijne odbywające się na górze Dżadżur, w miejscu, które po ormiańsku nazywa się Amenaprec, byłem świadkiem następującego zdarzenia:
Z małej wioski Paldewan wieziono do owego świętego miejsca pewnego paralityka. Po drodze wdałem się w rozmowę z towarzyszącymi kalece krewnymi.
Ów paralityk, który miał ledwie trzydziestkę, był chory już od sześciu lat. Wcześniej jednak cieszył się doskonałym zdrowiem i odbył nawet służbę wojskową. Rozchorował się po powrocie z wojska, tuż przed swoim ślubem, i w następstwie stracił władanie w lewej części ciała. Wysiłki różnych lekarzy i uzdrowicieli nie przyniosły żadnych rezultatów. Wysłano go nawet na specjalne leczenie do Mineralnych Wód na Kaukazie, a teraz jego krewni, nie poddając się rozpaczy, wieźli go do Amenaprec w nadziei, że święty mu pomoże i ulży jego cierpieniom.
W drodze do sanktuarium, tak jak wszyscy pielgrzymi, zatrzymaliśmy się w wiosce Diskiant, by pomodlić się przed cudownym obrazem Naszego Zbawiciela, znajdującym się w domu pewnej rodziny ormiańskiej. Inwalida, który także pragnął się pomodlić, został wniesiony do domu, w czym zresztą sam pomogłem biedakowi.
Wkrótce potem dotarliśmy do stóp góry Dżadżur, na której zboczu znajduje się mały kościółek, a w nim grób świętego. Zatrzymaliśmy się na końcu bitej drogi, w miejscu, gdzie pielgrzymi zostawiają zazwyczaj swoje wozy, furgony i furmanki. Pozostałą część podejścia
około czterystu metrów
trzeba przebyć pieszo. Zgodnie ze zwyczajem, wielu pielgrzymów idzie na bosaka, niektórzy nawet na kolanach lub w jakiś inny specjalny sposób.
W chwili, gdy podniesiono paralityka z wozu, żeby zanieść go na szczyt, ów niespodziewanie zaczął stawiać opór, chcąc samemu, tak jak potrafił, doczołgać się na górę. Położono go więc na ziemi, a on zaczął się podciągać na swoim zdrowym boku. Czynił to z takim wysiłkiem, że na sam ten widok kroiło się serce; on jednak uparcie odmawiał wszelkiej pomocy. Wielokrotnie odpoczywając po drodze, po trzech godzinach dotarł w końcu na szczyt, następnie doczołgał się do grobu świętego w środku kościoła i pocałowawszy nagrobek, natychmiast stracił przytomność.
Jego krewni, z pomocą moją i księży, próbowali go ocucić. Wlaliśmy mu wodę do ust i obmyliśmy głowę. I właśnie w chwili, gdy się ocknął, zdarzył się cud: jego paraliż zniknął bez śladu.
W pierwszym momencie mężczyzna był oszołomiony; ale kiedy zdał sobie sprawę, że może ruszać wszystkimi kończynami, podskoczył i niemalże zaczął tańczyć. Następnie niespodziewanie zebrał się w sobie, po czym z głośnym okrzykiem rzucił się na ziemię i zaczął się modlić.
Wszyscy zgromadzeni, z księdzem na czele, padli natychmiast na kolana i także zaczęli się modlić. Po chwili ksiądz powstał i pośrodku klęczących wiernych odmówił modły dziękczynne w intencji świętego.
Inne, równie zagadkowe zdarzenie miało miejsce w Karsie. Owego lata w całym regionie panowały upał i susza; prawie wszystkie plony spłonęły, groził głód i ludzie stawali się coraz bardziej niespokojni.
Tego samego lata przybył do Rosji archimandryta z patriarchatu antiochijskiego, przywożąc ze sobą cudowną ikonę
nie pamiętam, czy był to obraz świętego Mikołaja Cudotwórcy czy Najświętszej Marii Panny
w celu zorganizowania pomocy dla Greków, którzy ucierpieli w wojnie na Krecie. Podróżując po Rosji, odwiedzał głównie miejsca zamieszkane przez ludność pochodzenia greckiego, w tym również Kars.
Nie wiem, czy kryła się za tym polityka czy religia, ale przedstawiciele rządu rosyjskiego w Karsie, zresztą jak wszędzie indziej, zorganizowali mu imponujące powitanie ze wszystkimi należnymi honorami.
W trakcie jego pobytu przenoszono ikonę z kościoła do kościoła i całe duchowieństwo witało ją z wielkim nabożeństwem, wychodząc jej na spotkanie z chorągwiami.
Dzień po przyjeździe archimandryty do Karsu rozeszła się pogłoska, że w miejscu położonym za miastem całe duchowieństwo weźmie udział w specjalnej mszy na intencję deszczu, odprawionej przed ową ikoną. I rzeczywiście, tego samego dnia, kilka minut po dwunastej, ze wszystkich kościołów wyruszyły w kierunku wyznaczonego miejsca ceremonii procesje niosące chorągwie i obrazy.
W nabożeństwie uczestniczyło duchowieństwo ze starego kościoła greckiego, z niedawno odbudowanej katedry greckiej, z katedry garnizonowej, z kościoła pułku kubańskiego, a także z kościoła ormiańskiego.
Był to szczególnie upalny dzień. W obecności prawie całej miejscowej ludności księża, z archimandrytą na czele, odprawili uroczyste nabożeństwo, które zakończyło się wspólną procesją w kierunku miasta.
I wtedy zdarzyło się coś, czego w żaden sposób nie są w stanie wytłumaczyć ludzie współcześni. Niespodziewanie niebo pokryło się chmurami i zanim procesja dotarła do miasta, spadła taka ulewa, że wszyscy byli przemoczeni do suchej nitki.
PróbujÄ…c wyjaÅ›nić to lub podobne zjawiska, można oczywiÅ›cie użyć stereotypowych słów: “zbieg okolicznoÅ›ci", które staÅ‚y siÄ™ ulubionym wyrażeniem tak zwanych ludzi myÅ›lÄ…cych; ale nie da siÄ™ zaprzeczyć, iż tym razem ów zbieg okolicznoÅ›ci byÅ‚ trochÄ™ przesadny.
Trzecie zdarzenie miało miejsce w Aleksandropolu w okresie, gdy moja rodzina z powrotem przeniosła się tam na krótki czas i znowu zamieszkaliśmy w naszym starym domu. W sąsiednim budynku mieszkała moja ciotka. Jedno z pomieszczeń wynajęła Tatarowi, który pracował jako urzędnik lub sekretarz w urzędzie miejskim. Zamieszkał on razem ze swoją starą matką, młodszą siostrą i niedawno poślubioną piękną dziewczyną z pobliskiej wioski Karadagh.
Z początku wszystko układało się dobrze. Czterdzieści dni po ślubie młoda żona, zgodnie z obowiązującym wśród Tatarów zwyczajem, wybrała się w odwiedziny do swoich rodziców. Być może przeziębiła się tam albo był jeszcze jakiś inny powód, w każdym razie po powrocie poczuła się niedobrze i musiała położyć się do łóżka. Stopniowo jej stan zdrowia znacznie się pogorszył.
Mimo najlepszej opieki i kuracji przepisanych przez kilku lekarzy, wśród których, jeśli sobie dobrze przypominam, znajdował się lekarz miejski Reznik i były lekarz wojskowy Kilczewski, stan chorej zmieniał się tylko ze złego na gorszy. Mój znajomy, pielęgniarz, na polecenie doktora Reznika robił jej codziennie zastrzyk. Ów pielęgniarz, którego imię wyleciało mi z głowy
przypominam sobie tylko, że był nieprawdopodobnie wysoki
często nas odwiedzał.
Pewnego ranka pojawił się w chwili, gdy razem z matką piliśmy herbatę. Zaprosiliśmy go do stołu i w trakcie rozmowy zapytałem go, między innymi, o stan zdrowia naszej sąsiadki.
Jest bardzo chora
odpowiedział.
To galopujące suchoty i niewątpliwie długo już nie pociągnie.
Jeszcze przed jego wyjściem stara kobieta, teściowa chorej, przyszła do nas i poprosiła moją matkę, żeby pozwoliła jej zebrać w naszym małym ogrodzie trochę płatków dzikiej róży. Cała we łzach opowiedziała nam, jak ostatniej nocy Mariam Ana
tak Tatarzy nazywajÄ… MatkÄ™ BoskÄ…
objawiła się we śnie chorej kobiecie i nakazała jej, żeby uzbierała płatków róży, ugotowała je w mleku i następnie wypiła wywar. Chcąc więc uspokoić chorą, teściowa postanowiła spełnić jej życzenie. Słysząc to, pielęgniarz nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
Moja matka oczywiście się zgodziła i nawet poszła z nią do ogrodu, żeby jej pomóc. Ja też, odprowadziwszy pielęgniarza, dołączyłem do nich.
Jakież było moje zdziwienie, gdy następnego ranka w drodze na targ spotkałem chorą i jej teściową wychodzące z ormiańskiego kościoła Sew-Dżiam, w którym znajduje się cudowny obraz Matki Boskiej; tydzień później widziałem, jak sąsiadka myje okna swojego domu. Doktor Reznik, nawiasem mówiąc, wyjaśnił, że jej wyzdrowienie, które zakrawało na cud, było kwestią przypadku.
Te niewątpliwe fakty, które widziałem na własne oczy, jak również wiele innych, o których dowiedziałem się w trakcie moich poszukiwań
wszystkie wskazujące na obecność czegoś nadprzyrodzonego
w żaden sposób nie dały się pogodzić z tym, co dyktował mi zdrowy rozsądek, ani z wnioskami, jakie wyciągnąłem z mojej wówczas już rozległej znajomości nauk ścisłych, które wykluczały samą ideę zjawisk nadprzyrodzonych.
Owa istniejąca w mojej świadomości sprzeczność nie dawała mi spokoju i stawała się coraz bardziej nieznośna, ponieważ z obu stron fakty oraz dowody były równie przekonywające. Niemniej jednak kontynuowałem poszukiwania w nadziei, że gdzieś i kiedyś znajdę w końcu prawdziwą odpowiedź na te nieustannie dręczące mnie pytania.
I właśnie ten cel przywiódł mnie, między innymi, do Eczmiadzynu, głównego ośrodka jednej z wielkich religii; miałem nadzieję, że uda mi się tam znaleźć choćby niewyraźny trop, który naprowadzi mnie na właściwe rozwiązanie.
Dla Ormian Eczmiadzyn, nazywany także Wagarszapat, jest tym, czym Mekka dla muzułmanów i Jerozolima dla chrześcijan. Znajduje się tu siedziba katolikosów całej Armenii, jak również centrum kultury ormiańskiej. Każdej jesieni w Eczmiadzynie odbywają się wielkie święta religijne, na które przybywają pielgrzymi nie tylko z całej Armenii, lecz także z całego świata. Tydzień przed rozpoczęciem takiego święta wszystkie okoliczne drogi zapełniają się pielgrzymami; niektórzy podróżują pieszo, inni na wozach i furmankach, a jeszcze inni na koniach i osłach.
Tak więc umieściwszy tłumok na wozie należącym do członków sekty Mołokanów, wyruszyłem pieszo w towarzystwie pielgrzymów z Aleksandropola.
Po przybyciu do Eczmiadzynu, zgodnie ze zwyczajem, poszedłem do wszystkich miejsc świętych, żeby się pomodlić, a następnie wyruszyłem do miasta w poszukiwaniu jakiejś kwatery; jednakże bez skutku, ponieważ wszystkie zajazdy (w tamtych czasach nie istniały jeszcze hotele) były nie tylko pełne, lecz wręcz przepełnione. Jak wielu innych pielgrzymów, zdecydowałem się więc ulokować za miastem pod jakimś wozem albo furmanką. Ponieważ było jeszcze wcześnie, postanowiłem najpierw dopełnić obowiązków, to znaczy odnaleźć Pogosjana i przekazać mu jego pakunek.
Pogosjan mieszkał niedaleko głównego zajazdu, u swojego dalekiego krewnego, archimandryty Sureniana. Zastałem go w domu. Był to młodzieniec średniego wzrostu, mniej więcej w moim wieku, miał ciemne włosy i mały wąsik. W jego oczach malował się smutek, ale od czasu do czasu rozbłyskał w nich wewnętrzny ogień. W prawym oku miał lekkiego zeza. W tamtym okresie zdawał się bardzo wątły i nieśmiały.
Najpierw wypytał mnie o swoich rodziców, a dowiedziawszy się w trakcie rozmowy, że nie udało mi się znaleźć żadnej kwatery, wybiegł i zaraz wrócił, proponując, żebym zatrzymał się w jego pokoju.
Oczywiście zgodziłem się i od razu poszedłem po swoje rzeczy pozostawione na wozie. Właśnie skończyliśmy ścielić moje łóżko, gdy zawołano nas na kolację u Ojca Sureniana, który uprzejmie mnie powitał, a następnie wypytał o rodzinę Pogosjana i ogólnie o to, co słychać w Aleksandropolu.
Po kolacji wyszedłem z Pogosjanem zobaczyć miasto i zwiedzić sanktuaria. Trzeba powiedzieć, że w czasie święta ulice Eczmiadzynu pulsują życiem przez całą noc; wszystkie kawiarnie i aszhany są wtedy otwarte.
Tamten wieczór i wszystkie następne dni spędziłem w towarzystwie Pogosjana. Oprowadził mnie po całym mieście, które znał jak własną kieszeń. Odwiedziliśmy miejsca, do których zwykli pielgrzymi nie mają wstępu; byliśmy nawet w Kanzaranie, gdzie ukryte są skarby Eczmiadzynu i gdzie rzadko wpuszcza się ludzi z zewnątrz.
Z naszych rozmów wynikło, że interesowały go te same kwestie, które i mnie nie dawały spokoju; obaj zebraliśmy już dużo materiału na ich temat i teraz mogliśmy się nim podzielić. Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej bezpośrednie i szczere, i stopniowo nawiązała się między nami głęboka więź.
Pogosjan kończył studia w seminarium duchownym i za dwa lata miał przyjąć święcenia kapłańskie, ale jego stan wewnętrzny zupełnie nie przystawał do takiej perspektywy. Będąc człowiekiem religijnym, był jednocześnie bardzo krytycznie nastawiony do swojego otoczenia i myśl o znalezieniu się wśród księży, których sposób życia wydawał mu się sprzeczny z jego własnymi ideałami, budziła w nim niechęć.
Gdy staliśmy się już przyjaciółmi, Pogosjan dużo opowiedział mi o ukrytej stronie życia miejscowego kleru; na myśl, że po przyjęciu święceń kapłańskich będzie zmuszony do życia w takim środowisku, cierpiał wewnętrznie i był bardzo strapiony.
Po zakończeniu święta zatrzymałem się w Eczmiadzynie jeszcze przez trzy tygodnie, mieszkając z Pogosjanem w domu archimandryty Sureniana, wielokrotnie miałem więc okazję rozmawiać o interesujących mnie sprawach z samym archimandrytą, jak również z innymi mnichami, których dzięki niemu poznałem.
Jednakże mój pobyt w Eczmiadzynie nie przyniósł mi odpowiedzi, której tam szukałem, i spędziwszy wystarczająco dużo czasu, żeby zdać sobie sprawę z tego, że tam jej nie znajdę, wyjechałem z uczuciem głębokiego wewnętrznego rozczarowania.
Z Pogosjanem rozstałem się jak z bliskim przyjacielem. Obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisać i dzielić się obserwacjami na interesujące nas tematy.
Dwa lata później, któregoś pięknego dnia, Pogosjan zjawił się w Tyflisie i zatrzymał się u mnie.
Po skończeniu studiów w seminarium spędził trochę czasu u swoich rodziców w Karsie. Do objęcia jakiejś parafii brakowało mu tylko tego, by się ożenił. Rodzina znalazła mu nawet narzeczoną, ale on sam był bardzo niezdecydowany i nie wiedział, co ma dalej robić. Całymi dniami pogrążał się w lekturze moich książek, a wieczorem, po moim powrocie z dworca kolejowego w Tyflisie, gdzie pracowałem jako palacz, wyruszaliśmy razem do ogrodów w Musztaid; tam, spacerując wzdłuż bezludnych ścieżek, prowadziliśmy nie kończące się rozmowy.
Pewnego razu podczas przechadzki w Musztaid żartem zaproponowałem, żeby zaczął pracować ze mną na dworcu kolejowym; wielkie było moje zdziwienie, gdy następnego dnia Pogosjan zaczął nalegać, żebym pomógł mu w znalezieniu tam pracy. Nie próbowałem mu odradzać i wysła-iem go z kartką do mojego dobrego przyjaciela, inżyniera Jarosliewa, który od ręki wręczył mu Ust polecający do kierownika stacji, a ten zatrudnił go lako pomocnika ślusarza.
Do października wszystko toczyło się bez zmian. Nadal pochłaniały nas abstrakcyjne pytania i Pogosjan ani myślał o powrocie do domu.
Pewnego dnia w domu Jarosliewa poznałem innego inżyniera, Wasiliewa, który przyjechał właśnie na Kaukaz, żeby ustalić plany Unii kolejowej prowadzącej z Tyflisu do Karsu. Po odbyciu kilku spotkań, któregoś dnia Wasiliew zaproponował, żebym towarzyszył mu w pracy terenowej w roli nadzorcy i tłumacza. Pensja była bardzo kusząca
prawie cztery razy większa niż ta, którą pobierałem. Poza tym moja ówczesna praca zaczynała mnie nudzić i kolidowała z moimi poszukiwaniami; ostatecznie więc perspektywa większej ilości wolnego czasu spowodowała, że się zgodziłem. Zaproponowałem Pogosjanowi, żeby dołączył do mnie w takiej czy innej roli; on jednak odmówił, ponieważ zainteresowała go praca ślusarza i pragnął ją kontynuować.
Przez trzy miesiące podróżowałem z inżynierem Wasiliewem wąskimi dolinami rozciągającymi się między Tyflisem i KarakaUi. Udało mi się zarobić w tym czasie dużo pieniędzy, ponieważ oprócz pensji oficjalnej miałem jeszcze kilka innych źródeł dochodu, dosyć wątpliwego pochodzenia.
WiedzÄ…c z góry, przez które wioski i miasteczka bÄ™dzie przebiegać kolej, wysyÅ‚aÅ‚em do “sprawujÄ…cych wÅ‚adzÄ™" w owych wioskach i miasteczkach umyÅ›lnego z ofertÄ… “zaÅ‚atwienia" tego, żeby znalazÅ‚y siÄ™ one na trasie linii kolejowej. W wiÄ™kszoÅ›ci wypadków moja oferta byÅ‚a przyjmowana, a ja za swój trud otrzymywaÅ‚em prywatne wynagrodzenie, parokrotnie w postaci sporej sumy pieniÄ™dzy.
Dodając do tego wcześniejsze oszczędności, zgromadziłem dość znaczną sumę i po przyjeździe do Tyflisu nie musiałem już wracać do pracy; całkowicie oddałem się więc badaniu interesujących mnie zjawisk.
Pogosjan awansował wtedy na ślusarza i także miał sporo czasu na czytanie książek. Ostatnio szczególnie pasjonowała go stara literatura ormiańska, w którą obficie zaopatrywał się u tych samych księgarzy co ja.
Obaj doszliśmy już wtedy do stanowczego wniosku, że naprawdę istnieje to coś, o czym w przeszłości ludzie wiedzieli, i że obecnie owa wiedza poszła w zapomnienie. Straciliśmy wszelką nadzieję, że klucz do niej uda się nam odnaleźć w nowoczesnych naukach ścisłych albo we współczesnej literaturze, czy też u ludzi współczesnych; skierowaliśmy więc całą uwagę na literaturę starożytną. Ponieważ udało się nam natrafić na dużą kolekcję starych ksiąg ormiańskich, które bardzo nas zainteresowały, postanowiliśmy udać się do Aleksandropola w poszukiwaniu spokojnego miejsca, gdzie moglibyśmy całkowicie oddać się naszym studiom.
Po przybyciu do Aleksandropola nasz wybór padł na odosobnione ruiny dawnej stolicy Armenii, Ani, znajdujące się pięćdziesiąt kilometrów od miasta; zbudowawszy wśród ruin szałas, zamieszkaliśmy tam, zaopatrując się w żywność w pobliskich wioskach i u pasterzy.
Ani staÅ‚o siÄ™ stolicÄ… Armenii za panowania dynastii Bagratydów w roku 962. W 1042 roku dostaÅ‚o siÄ™ w rÄ™ce cesarza bizantyjskiego. Już wtedy nosiÅ‚o nazwÄ™ “miasta tysiÄ…ca koÅ›ciołów". Później zdobyli je Turcy seldżuccy, a miÄ™dzy 1125 i 1209 pięć razy odbijali je Gruzini; w 1239 roku zostaÅ‚o zajÄ™te przez Mongołów i w 1313 ulegÅ‚o zupeÅ‚nemu zniszczeniu w czasie trzÄ™sienia ziemi.
Wśród ruin można znaleźć, między innymi, pozostałości kościoła Patriarchów, ukończonego w 1010 roku, resztki dwóch kościołów, również pochodzących z jedenastego wieku, a także innego kościoła, którego budowa dobiegła końca w roku 1215.
W tym punkcie mojej narracji nie mogę pominąć milczeniem faktu, który, jak sądzę, może zainteresować niektórych czytelników, a mianowicie, że owe przytoczone właśnie dane dotyczące starej stolicy Armenii, Ani, są pierwszymi i, mam nadzieję, ostatnimi, jakie zaczerpnąłem z oficjalnie uznanych na ziemi informacji; innymi słowy, jest to pierwszy wypadek od chwili rozpoczęcia mojej działalności pisarskiej, gdy odwołałem się do encyklopedii.
Do dzisiaj krąży na temat Ani bardzo ciekawa legenda, która wyjaÅ›nia, dlaczego temu miastu, nazywanemu przez dÅ‚ugi czas “miastem tysiÄ…ca koÅ›ciołów", nadano później miano “miasta tysiÄ…ca i jednego koÅ›cioÅ‚a".
Owa legenda brzmi następująco:
Pewnego razu żona pasterza użalała się przed swoim mężem na skandaliczne zachowanie ludzi w kościołach. Powiedziała, iż nie można znaleźć spokojnego miejsca, żeby się pomodlić, i gdziekolwiek by się poszło, wszystkie kościoły, jak ule, są pełne ludzi i hałasu. Tak więc pasterz, poruszony słusznym oburzeniem żony, zaczął budować kościół przeznaczony specjalnie dla niej.
W dawnych czasach sÅ‚owo “pasterz" miaÅ‚o inne znaczenie niż obecnie. Pasterze byli wtedy wÅ‚aÅ›cicielami wypasanych przez siebie stad i należeli do najbogatszych ludzi w kraju, a niektórzy posiadali nawet po kilka stad i trzód.
UkoÅ„czywszy budowÄ™ koÅ›cioÅ‚a, nasz pasterz nazwaÅ‚ go “koÅ›cioÅ‚em pobożnej żony pasterza" i od tego czasu Ani nazywa siÄ™ “miastem tysiÄ…ca i jednego koÅ›cioÅ‚a". Inne źródÅ‚a historyczne utrzymujÄ…, że jeszcze zanim pasterz zbudowaÅ‚ ów koÅ›ciół, w mieÅ›cie znajdowaÅ‚o siÄ™ już ponad tysiÄ…c koÅ›ciołów; niemniej jednak w czasie najnowszych prac wykopaliskowych odnaleziono kamieÅ„, który zdaje siÄ™ potwierdzać wiarygodność legendy o pasterzu i jego pobożnej żonie.
Żyjąc wśród ruin tego miasta i spędzając czas na czytaniu oraz studiach, czasami dla odpoczynku prowadziliśmy wykopaliska, powodowani nadzieją, że uda się nam coś odkryć.
Ruiny Ani kryją w sobie liczne podziemne przejścia. Pewnego razu, rozkopując jedno z tych przejść, spostrzegliśmy, że w pewnym miejscu konsystencja ziemi się zmieniła. Kopiąc dalej, odkryliśmy inne, węższe przejście, zasypane z jednej strony kamieniami. Usunęliśmy kamienie i przed naszymi oczami ukazało się małe pomieszczenie z rozsypującymi się ze starości łukami. Wszystko wskazywało na to, iż była to cela klasztorna. Nie pozostało w niej nic oprócz paru skorupek i zmurszałych kawałków drewna, niewątpliwie stanowiących pozostałości po starych meblach. Jednakże w rogu, w czymś na kształt niszy, znajdował się stos pergaminów. Niektóre z nich zamieniły się w pył, podczas gdy inne zachowały się dosyć dobrze.
Z największą ostrożnością przenieśliśmy je do naszego szałasu i tam spróbowaliśmy je odcyfrować. Zawarty w nich tekst napisany był chyba po ormiańsku, ale w nie znanym nam dialekcie. Mimo że dobrze znam ormiański, nie wspominając o Pogosjanie, nie mogliśmy jednak nic zrozumieć, ponieważ był to prastary ormiański, bardzo różniący się od języka współczesnego.
To znalezisko tak nas pochłonęło, że postanowiliśmy przerwać wszystkie inne zajęcia i jeszcze tego samego dnia wróciliśmy do Aleksandropola, gdzie spędziliśmy wiele dni i nocy próbując odcyfrować przynajmniej kilka słów. W końcu, po wielu wysiłkach i konsultacjach ze specjalistami, okazało się, że owe pergaminy zawierają po prostu listy jednego mnicha do drugiego
niejakiego Ojca Arema.
Szczególnie zaciekawił nas jeden list, w którym autor powoływał się na otrzymaną przez siebie informację, dotyczącą jakichś misteriów. Niestety, ów pergamin był jednym z najbardziej zniszczonych przez czas i wielu słów mogliśmy się jedynie domyślić. Niemniej jednak udało się nam w końcu odtworzyć cały list.
Naszą uwagę zwrócił nie tyle jego początek, co koniec; list zaczynał się od długiego pozdrowienia, a następnie przechodził do opisu drobnych codziennych zdarzeń z życia pewnego klasztoru, w którym
jak mogliśmy wywnioskować
zamieszkiwał uprzednio Ojciec Arem.
W ostatniej części listu szczególnie zainteresował nas jeden fragment. Brzmiał on następująco:
“Nasz czcigodny Ojciec Telwant dowiedziaÅ‚ siÄ™ wreszcie prawdy o Bractwie Sarmung. RzeczywiÅ›cie ich ernos [rodzaj stowarzyszenia]znajdowaÅ‚ siÄ™ w pobliżu miasta Siranusz. PięćdziesiÄ…t lat temu, niedÅ‚ugo po okresie wÄ™drówki ludów, oni także przenieÅ›li siÄ™ i osiedlili w dolinie Izrumin, trzy dni drogi od Niwsi..."
Następnie autor listu zmienił temat.
Największe wrażenie zrobiło na nas słowo Sarmung, na które natrafiliśmy kilkakrotnie w księdze nazywanej Merchawat. Jest to nazwa słynnej szkoły ezoterycznej, która podług tradycji powstała w Babilonie 2500 lat p.n.e. Różne przekazy podają, że do szóstego czy siódmego wieku szkoła ta istniała gdzieś w Mezopotamii; jednakże jej późniejsze losy okrywa głęboka tajemnica.
Przypisywano jej posiadanie ogromnej wiedzy, kryjącej klucz do wielu tajemnych misteriów.
Wielokrotnie rozmawiałem z Pogosjanem o tej szkole; marzyliśmy, że uda się nam znaleźć jakieś autentyczne informacje na jej temat. I oto właśnie natrafiliśmy na jej ślad! Byliśmy bardzo podekscytowani.
Niestety, znaleziony przez nas list zawierał jedynie nazwę szkoły. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego na temat tego, kiedy i w jaki sposób ta szkoła powstała, gdzie się znajdowała lub gdzie mogłaby się znajdować obecnie.
Po kilku dniach wytężonych wysiłków udało się nam ustalić jedynie, co następuje:
W szóstym albo siódmym wieku Bizantyjczycy wygnali Azerów, potomków Asyryjczyków, z Mezopotamii do Persji; prawdopodobnie znalezione przez nas listy powstały właśnie w tym okresie.
Następnie zdołaliśmy sprawdzić, że współczesne miasto Mosul, dawna stolica państwa Niewi, nazywało się kiedyś Niwsi, czyli tak samo jak miasto wspomniane w pergaminie; dowiedziawszy się, że tamtejsza ludność składa się głównie z Azerów, doszliśmy do wniosku, iż najprawdopodobniej nasz list wspominał właśnie o nich.
Jeśli taka szkoła naprawdę istniała i we wspomnianym okresie się przemieściła, znaczyłoby to, że była to szkoła azerska; a jeśli nadal istnieje, to z całą pewnością właśnie wśród Azerów.
Uwzględniając wspomniane trzy dni drogi z Mosul, musi znajdować się gdzieś między Urmią i Kurdystanem, a zatem dokładne ustalenie jej położenia nie powinno być takie trudne. Postanowiliśmy więc wyruszyć tam i za wszelką cenę się dowiedzieć, gdzie znajduje się ta szkoła, a następnie do niej wstąpić.
Azerzy, jak już wspomniałem, to potomkowie Asyryjczyków. Obecnie są rozrzuceni po całej ziemi, a ich duże skupiska można znaleźć na Zakaukaziu, w północno-zachodniej Persji, wschodniej Turcji oraz na całym obszarze Azji Mniejszej. Ich liczbę ocenia się na trzy miliony. W większości wyznają nesto-rianizm, czyli nie uznają boskiej natury Chrystusa. Pozostali to jakobici, maronici, katolicy, gregorianie i inni; znajduje się wśród nich także mała grupa Jezydów, czyli czcicieli diabła.
Ostatnio misjonarze różnych religii z wielkim zapaÅ‚em zabrali siÄ™ do nawracania A2erów. Trzeba przyznać, że Azerzy z nie mniejszÄ… gorliwoÅ›ciÄ… “nawrócili siÄ™", przyjmujÄ…c nowÄ… wiarÄ™ i ciÄ…gnÄ…c z tego tak duże materialne korzyÅ›ci, że ich zachowanie staÅ‚o siÄ™ przysÅ‚owiowe. Mimo istniejÄ…cych różnic wyznaniowych prawie wszyscy podlegajÄ… patriarchatowi Indii Wschodnich.
Azerzy zamieszkują głownie małe wioski, nad którymi władzę sprawują kapłani; kilka wiosek składa się na jeden rejon lub klan, którym rządzi książę albo, jak go nazywają, melik. Ten z kolei podlega patriarsze, którego urząd jest dziedziczny i przechodzi z wuja na bratanka. Mówi się, że pierwszym patriarchą był Szymon, Brat Pański.
Należy dodać, że Azerzy bardzo ucierpieli w trakcie ostatniej wojny [pierwsza wojna światowa], będąc pionkiem w rękach Rosji i Anglii. Połowa z nich zginęła w wyniku zemsty Kurdów i Persów, a ci, którzy przeżyli, zawdzięczają to konsulowi amerykańskiemu Dr Y i jego żonie. Jeśli Dr Y jeszcze żyje, to moim zdaniem Azerzy, szczególnie ci zamieszkali w Ameryce
a jest ich tam wielu
powinni się zorganizować i dwadzieścia cztery godziny na dobę trzymać przy jego drzwiach azerską wartę honorową, zaś po śmierci bezwarunkowo wystawić mu pomnik w jego miejscu urodzenia.
W tym samym roku, w którym postanowiliśmy odbyć naszą wyprawę, pojawiły się wśród Ormian silne ruchy nacjonalistyczne; wszyscy mieli na ustach nazwiska bohaterów walczących o wolność, szczególnie zaś młodego Andronikowa, który później stał się bohaterem narodowym.
Wśród tureckich, perskich i rosyjskich Ormian powstawały wszędzie przeróżne partie i komitety, i pomimo gorzkich sporów, które nieustannie wybuchały między różnymi frakcjami, usiłowano stworzyć wspólny front. W skrócie, Armenia
zresztÄ… nie po raz pierwszy
była wówczas terenem gwałtownego wrzenia politycznego, z całym ciągiem wynikających z tego konsekwencji.
Któregoś wczesnego ranka w Aleksandropolu, zgodnie z moim zwyczajem, szedłem wykapać się w rzece Arpa. W połowie drogi, w miejscu nazywanym Karakuli, dogonił mnie zdyszany Pogosjan i powiedział, że poprzedniego dnia dowiedział się z rozmowy z księdzem Z, iż Komitet Ormiański szuka wśród członków partii kilku ochotników, żeby wysłać ich z tajną misją do Muszu.
Po powrocie do domu
mówił dalej Pogosjan
przyszło mi nagle do głowy, że możemy wykorzystać tę okazję do naszego celu, to znaczy do poszukiwania śladów Bractwa Sarmung; wstałem więc o świcie i przyszedłem z tobą o tym porozmawiać, ale ponieważ się spóźniłem, musiałem ruszyć biegiem, żeby cię dogonić.
Przerwałem mu mówiąc, że po pierwsze, nie należymy do partii, a po drugie...
Nie pozwolił mi dokończyć, tylko oświadczył, że wszystko już przemyślał i wie, jak można to załatwić; jedynej rzeczy, której mu brakowało, to mojej zgody na ten plan.
Odpowiedziałem, że zapłacę każdą cenę za to, żeby się dostać do doliny nazywanej kiedyś Izrumin, i jest dla mnie bez znaczenia, czy dotrę tam na grzbiecie diabła, czy pod rękę z księdzem Włakowem (Pogosjan wiedział, że Włakow był najbardziej nie lubianym przeze mnie człowiekiem, którego obecność już w odległości półtora kilometra wyprowadzała mnie z równowagi.)
Jeśli twierdzisz, że jesteś w stanie to zorganizować
kontynuowałem
to rób, co uważasz za konieczne i czego wymagają okoliczności, a ja z góry na wszystko się zgadzam, pod warunkiem, że pomoże to nam dotrzeć do miejsca, które wyznaczyłem sobie za cel.
Nie wiem, co takiego Pogosjan zrobił ani z kim i w jaki sposób rozmawiał; w każdym razie kilka dni później, wyposażeni w znaczną sumę rosyjskich, tureckich i perskich pieniędzy, a także ogromną liczbę listów polecających, zaadresowanych do osób zamieszkałych w różnych miejscach położonych na trasie naszej podróży, wyruszyliśmy z Aleksandropola w kierunku Kagizmanu.
Po dwóch tygodniach dotarliśmy nad brzeg rzeki Araks, stanowiącej naturalną granicę między Rosją i Turcją. Przekroczyliśmy ją korzystając z pomocy grupy Kurdów, którzy specjalnie przybyli nam na spotkanie. Wydawało się, że największe trudności mamy już za sobą, i mieliśmy nadzieję, iż począwszy od tej chwili wszystko ułoży się pomyślnie i gładko.
Podróż odbywaliśmy głównie pieszo, zatrzymując się po drodze u pasterzy albo u ludzi poleconych nam we wioskach, do których uprzednio dotarliśmy, lub też u adresatów dostarczanych przez nas listów.
W tym miejscu należy wyznać, że chociaż wzięliśmy na siebie pewne zobowiązania i, na ile to było możliwe, staraliśmy się ich dotrzymać, nigdy jednak nie straciliśmy z oczu prawdziwego celu naszej podróży, której trasa nie zawsze przebiegała przez miejsca, gdzie powierzono nam misje do wypełnienia; w takich wypadkach bez wahania porzucaliśmy owe zobowiązania i prawdę mówiąc, nie odczuwaliśmy z tego powodu wielkich wyrzutów sumienia.
Po przekroczeniu granicy rosyjskiej postanowiliśmy udać się drogą prowadzącą przez szczyt góry Agridag (Ararat)
mimo że była to trasa najtrudniejsza
ponieważ w ten sposób mieliśmy większe szansę na uniknięcie spotkań z licznymi bandami Kurdów i oddziałami tureckimi, które ścigały Ormian.
Minęliśmy przełęcz, zostawiając za sobą po prawej stronie źródła dwóch wielkich rzek, Tygrysu i Eufratu, i skierowaliśmy się na południe, w kierunku jeziora Wan.
W czasie podróży spotkało nas tysiące przygód, których nie będę opisywał; ale jednej z nich nie mogę pominąć milczeniem. Mimo że działo się to tyle lat temu, wspomnienie tego zdarzenia ciągle jeszcze pobudza mnie do śmiechu i przywołuje doznanie instynktownego lęku połączonego z przeczuciem nadciągającej katastrofy, jakiego wtedy doświadczyłem.
Później wielokrotnie znajdowałem się w krytycznych sytuacjach. Na przykład nie raz otaczał mnie tłum niebezpiecznych wrogów, stałem też oko w oko z turkiestańskim tygrysem i wiele razy byłem dosłownie trzymany na muszce; nigdy jednak, bez względu na to, jak komiczne może wydawać się to teraz, gdy jest już po fakcie, nie doświadczyłem podobnego uczucia.
Spokojnie podążaliśmy przed siebie. Pogosjan nucił pod nosem jakiś marsz i wymachiwał kijkiem. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się pierwszy pies, a za nim kolejne
razem około piętnastu owczarków, które zaczęły na nas szczekać. Pogosjan nierozsądnie rzucił w nie kamieniem, co spowodowało, że wszystkie na nas skoczyły.
Były to bardzo niebezpieczne owczarki kurdyjskie, które lada chwila rozerwałyby nas na kawałki, gdyby nie to, że instynktownie pociągnąłem Pogosjana i zmusiłem go, żeby usiadł koło mnie na ziemi. Już sam fakt, że usiedliśmy, spowodował, iż psy przestały warczeć i rzucać się na nas, i otoczywszy nas, także się rozsiadły.
UpÅ‚ynęło trochÄ™ czasu, zanim doszliÅ›my do siebie; kiedy zdaliÅ›my sobie sprawÄ™ z naszej sytuacji, wybuchnÄ™liÅ›my Å›miechem. Dopóki siedzieliÅ›my, psy również siedziaÅ‚y spokojnie i bez ruchu, a kiedy z plecaków rzucaliÅ›my im kawaÅ‚ki chleba, jadÅ‚y je z wielkÄ… przyjemnoÅ›ciÄ…, niektóre nawet merdajÄ…c z wdziÄ™cznoÅ›ci ogonem. Jednakże, kiedy upewnieni ich przyjaznÄ… postawÄ…, próbowaliÅ›my siÄ™ podnieść, wtedy: “O co to, to nie!"
natychmiast podskakiwały i ostrząc zęby gotowały się do ataku, ponownie więc musieliśmy usiąść. Gdy jeszcze raz spróbowaliśmy wstać, psy okazały wobec nas tak wielką wrogość, że na trzecią próbę nie starczyło nam już odwagi.
Owa sytuacja utrzymywała się przez trzy godziny. Bóg wie jak długo musielibyśmy tak siedzieć, gdyby nie kurdyjska dziewczyna zbierająca w polu kiziak, którą ujrzeliśmy w oddali w towarzystwie osiołka. Wymachując w jej kierunku, zdołaliśmy w końcu zwrócić jej uwagę; kiedy się do nas zbliżyła i zobaczyła, na czym polega kłopot, poszła po znajdujących się niedaleko za wzgórzem pasterzy, do których należały psy. Pasterze przyszli i przywołali bestie do siebie. My jednak nie odważyliśmy się od razu wstać; odczekaliśmy, aż psy oddalą się na bezpieczną odległość: kanalie cały czas nie spuszczały nas z oka.
Okazaliśmy się bardzo naiwni myśląc, że po przekroczeniu rzeki Araks największe trudności będziemy mieli za sobą; w rzeczywistości był to dopiero początek.
Podstawowy kłopot polegał na tym, że po przekroczeniu rzeki granicznej i pokonaniu góry Agridag nie mogliśmy już dłużej udawać Azerów
jak do czasu naszej przygody z psami
ponieważ znaleźliśmy się na obszarze zamieszkanym przez rodowitych Azerów. Udawanie Ormian także nie wchodziło w rachubę. Byli oni wówczas prześladowani przez wszystkie rasy zamieszkujące tereny położone na trasie naszej podróży. Udawanie Turków lub Persów również groziło niebezpieczeństwem. Najlepiej było uchodzić za Rosjan lub Żydów, jednakże nasz wygląd na to nie pozwalał.
W owym czasie należało zachować wielką ostrożność, jeśli chciało się ukryć własną narodowość; zdemaskowanie kłamstwa groziło ogromnym niebezpieczeństwem. Tubylcy nie przebierali w środkach, gdy chodziło o pozbycie się niepożądanych cudzoziemców. Na przykład krążyły wówczas wiarygodne pogłoski o tym, jak kilku Anglików żywcem obdarto ze skóry za to, że próbowali przerysować jakieś napisy.
Po długim namyśle postanowiliśmy w końcu przebrać się za Tatarów kaukaskich. Dokonaliśmy więc wymaganych zmian w naszym ubiorze i wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Dokładnie dwa miesiące po przekroczeniu rzeki Araks dotarliśmy do miasta Z, za którym roztaczała się przełęcz prowadząca w kierunku Syrii. Przechodząc przez nią, jeszcze przed słynnym wodospadem K, zboczyliśmy ze szlaku i udaliśmy się w stronę Kurdystanu; liczyliśmy, że właśnie na tej trasie znajdziemy miejsce, które było głównym celem naszej podróży.
Z czasem przystosowaliśmy się do otaczających warunków i dalsza wędrówka przebiegała w miarę gładko do momentu, w którym jedno nieoczekiwane zdarzenie zmieniło wszystkie nasze zamiary i plany.
Któregoś dnia siedzieliśmy na poboczu drogi, jedząc prowiant składający się z chleba i ryby tarech [tarech to nazwa popularnej na tym terenie bardzo słonej ryby, którą można złowić tylko w jeziorze Wan]. W pewnym momencie Pogosjan niespodziewanie zakrzyknął i podskoczył, a ja ujrzałem czmychającą spod niego ogromną żółtą tarantulę. Od razu pojąłem przyczynę jego wrzasku i zerwawszy się zabiłem pająka, a następnie podbiegłem do Pogosjana. Został ukąszony w nogę. Zdając sobie sprawę, że ukąszenie tego owada często okazuje się śmiertelne, natychmiast rozdarłem ubranie Pogosjana i zacząłem wysysać ranę. Widząc jednak, że został ukąszony w mięsistą część nogi, i wiedząc, że przy najmniejszym skaleczeniu ust wysysanie rany może być niebezpieczne, zdecydowałem się na mniejsze ryzyko dla nas obu: wyciągnąłem nóż i błyskawicznie wyciąłem kawałek łydki mojego przyjaciela
tyle że w pośpiechu wyciąłem trochę za dużo.
Zapobiegając w ten sposób niebezpieczeństwu śmiertelnego zatrucia, uspokoiłem się nieco; natychmiast zabrałem się do przemywania rany i opatrzenia jej najlepiej, jak się dało. Rana była głęboka; Pogosjan stracił dużo krwi i należało się obawiać różnych komplikacji. Na razie nie było więc mowy o kontynuowaniu marszruty. Musieliśmy szybko zadecydować, co robić dalej.
Po wymianie zdań postanowiliśmy spędzić noc w tym samym miejscu, a następnego dnia rano zorganizować transport do miasta N położonego w odległości pięćdziesięciu kilometrów. Mieszkał tam pewien ksiądz ormiański, któremu mieliśmy dostarczyć list
czego wcześniej nie uczyniliśmy, ponieważ miasto N nie znajdowało się na wyznaczonej przez nas przed tym wypadkiem trasie.
Następnego dnia, z pomocą starego Kurda, który akurat przechodził tamtędy i okazał się całkiem życzliwy, wynajęliśmy w pobliskiej wiosce wóz zaprzężony w parę wołów, jakiego używa się do przewożenia nawozu. Położywszy na nim Pogosjana, udaliśmy się w kierunku N.
Pokonanie tego krótkiego odcinka zajęło nam prawie czterdzieści osiem godzin, ponieważ co cztery godziny zatrzymywaliśmy się, żeby nakarmić woły. Po dotarciu do N udaliśmy się prosto do wspomnianego ormiańskiego księdza; oprócz listu, który mieliśmy mu dostarczyć, przynieśliśmy ze sobą także zaadresowany do niego list polecający. Przyjął nas bardzo serdecznie, a dowiedziawszy się, co się przytrafiło Pogosjanowi, natychmiast zaoferował mu pokój w swoim domu, na co oczywiście zgodziliśmy się z największą wdzięcznością.
Pogosjan jeszcze w drodze dostał wysokiej gorączki; mimo że po trzech dniach gorączka opadła, rana jednak zaczęła się jątrzyć i należało na nią bardzo uważać. Tak więc przez prawie miesiąc korzystaliśmy z gościnności księdza.
Kiedy mieszkaliÅ›my pod jednym dachem, czÄ™sto rozmawiajÄ…c “o wszystkim i o niczym", stopniowo zawiÄ…zaÅ‚a siÄ™ miÄ™dzy nami przyjaźń.
Pewnego razu podczas rozmowy ksiądz wspomniał o pewnym posiadanym przez siebie przedmiocie i o związanej z nim historii. Był to bardzo stary pergamin zawierający szkic jakiejś mapy. Znajdował się on od bardzo dawna w posiadaniu rodziny księdza, który otrzymał go w spadku po pradziadku.
Dwa lata temu
powiedział ksiądz
przybyÅ‚ tutaj zupeÅ‚nie nie znany mi mężczyzna i poprosiÅ‚, żebym pokazaÅ‚ mu tÄ™ mapÄ™. Nie mam pojÄ™cia, w jaki sposób siÄ™ dowiedziaÅ‚, że jest u mnie. Wszystko to wydawaÅ‚o mi siÄ™ podejrzane; nie wiedzÄ…c nawet, kim jest, w pierwszej chwili nie chciaÅ‚em mu jej pokazać i wrÄ™cz zaprzeczyÅ‚em, że jÄ… mam; kiedy jednak dalej nalegaÅ‚, pomyÅ›laÅ‚em: “Dlaczego mam mu odmówić?" i w koÅ„cu siÄ™ zgodziÅ‚em.
Ledwo tylko rzucił okiem na pergamin, od razu się zapytał, czybym go nie sprzedał, proponując mi za niego dwieście funtów tureckich. Mimo że była to znaczna suma, nie chciałem go sprzedać, ponieważ nie potrzebowałem pieniędzy i nie chciałem rozstać się z przedmiotem, do którego już się przyzwyczaiłem i który stanowił cenną pamiątkę.
Okazało się, że nieznajomy zatrzymał się w domu naszego beja. Następnego dnia służący beja przyszedł do mnie w imieniu nowo przybyłego gościa, proponując pięćset funtów za pergamin.
Muszę przyznać, że od chwili, w której nieznajomy opuścił mój dom, wiele rzeczy wzbudziło moje podejrzenia: po pierwsze, ów mężczyzna najwidoczniej odbył długą podróż tylko po to, żeby zdobyć ten pergamin; po drugie, nie mogłem pojąć, w jaki sposób się dowiedział, że go posiadam; i po trzecie, zaintrygowało mnie ogromne zainteresowanie, z jakim go oglądał.
Wynikało z tego, że jest to coś bardzo cennego. Kiedy więc zaproponował mi pięćset funtów, mimo że czułem wewnętrzną pokusę, bałem się, że sprzedam mapę zbyt tanio, i postanawiając zachować ostrożność, znowu odmówiłem.
Wieczorem nieznajomy złożył mi kolejną wizytę, tym razem w towarzystwie samego beja. Kiedy ponownie zaproponował mi pięćset funtów za pergamin, zdecydowanie oświadczyłem, że nie zamierzam go sprzedać. Ponieważ jednak przyszedł razem z bejem, zaprosiłem ich obu do środka. Przyjęli zaproszenie i pijąc kawę zaczęliśmy rozmawiać o różnych sprawach.
Okazało się, że mężczyzna, który złożył mi wizytę, jest rosyjskim księciem. Powiedział mi, między innymi, że interesują go antyki i że ów pergamin bardzo pasuje do jego kolekcji; będąc koneserem, chciał go kupić za sumę znacznie przewyższającą jego wartość. Uznał jednak, że byłoby głupotą zapłacić jeszcze więcej, i z żalem przyjął moją odmowę.
Bej, który uważnie przysłuchiwał się naszej rozmowie, zainteresował się pergaminem i wyraził życzenie, żeby go zobaczyć. Kiedy go przyniosłem i obaj oglądali pergamin, bej najwyraźniej był bardzo zdziwiony, że coś takiego jest warte aż tyle pieniędzy.
Niespodziewanie w trakcie rozmowy książę zapytał, za jaką sumę pozwoliłbym mu przerysować pergamin. Zawahałem się, nie wiedząc, co odpowiedzieć, bo szczerze mówiąc, obawiałem się, że straciłem dobrego klienta. W końcu sam zaproponował mi dwieście funtów za zrobienie kopii; tym razem wstydziłem się targować, ponieważ moim zdaniem płacił tę sumę za nic.
Tylko pomyślcie, dostałem dwieście funtów za samo pozwolenie na zrobienie kopii pergaminu! Bez zastanowienia zgodziłem się na zaproponowaną sumę, mówiąc sobie, że w końcu pergamin i tak zostanie u mnie, i że jeśli tylko zechcę, zawsze będę mógł go sprzedać.
Książę wrócił następnego ranka. Rozłożyliśmy pergamin na stole, potem książę dolał wody do sproszkowanego alabastru, który przyniósł ze sobą, i pokrywszy pergamin olejem, rozprowadził po nim alabaster. Po kilku minutach zdjął alabaster, owinął go w kawałek starego dżedżinu, który mu podarowałem, zapłacił dwieście funtów i wyszedł. Tak właśnie Bóg zesłał mi dwieście funtów za nic, ja zaś mam ów pergamin do dzisiejszego dnia.
Opowieść księdza bardzo mnie zainteresowała; nie dałem jednak tego po sobie poznać i niby przez grzeczność poprosiłem, żeby mi pokazał to cudo, za które zaproponowano mu tak dużą sumę pieniędzy. Ksiądz podszedł do skrzyni i wyjął z niej zwój pergaminu. W pierwszym momencie, kiedy go rozwinął, nie mogłem się zorientować, co to jest; gdy jednak przyjrzałem się bliżej... Mój Boże! Nigdy nie zapomnę wrażenia, którego doświadczyłem w tamtej chwili.
Dostałem silnych drgawek, tym gwałtowniejszych, że próbowałem opanować się wewnątrz i nie okazać podniecenia. To, co ujrzałem
czyż nie było to dokładnie to, o czym rozmyślałem przez wiele miesięcy bezsennych nocy!
ByÅ‚a to mapa tak zwanego “przedpustynnego Egiptu".
Z wielkim wysiłkiem próbowałem nadal ukryć moje zainteresowanie i zmieniłem temat rozmowy.
Ksiądz zwinął pergamin i włożył go z powrotem do skrzyni. Nie jestem rosyjskim księciem i nie mogłem sobie pozwolić na zapłacenie dwustu funtów za zrobienie kopii; pomimo to ta mapa być może była mi nie mniej potrzebna niż jemu. Z miejsca postanowiłem więc, że za wszelką cenę muszę ją przerysować, i natychmiast zacząłem rozmyślać nad tym, w jaki sposób do tego doprowadzić.
Zdrowie Pogosjana polepszyło się na tyle, że zaczęliśmy wynosić go na taras, gdzie godzinami wysiadywał na słońcu. Umówiliśmy się, że da mi znać, kiedy ksiądz wyjdzie załatwiać swoje sprawy, i już następnego dnia na jego znak zakradłem się do pokoju księdza, żeby podrobić klucz do skrzyni. Przy pierwszym podejściu nie potrafiłem odtworzyć wszystkich szczegółów klucza i dopiero za trzecim razem, po wielokrotnym wygładzaniu pilnikiem, udało mi się go dopasować.
Pewnego wieczoru, dwa dni przed naszym wyjazdem, ponownie dostałem się do pokoju księdza pod jego nieobecność i wyjąłem ze skrzyni pergamin. Zaniosłem go do naszego pokoju i pokrywszy natłuszczonym papierem, przez całą noc odrysowywaliśmy z Pogosjanem wszystkie szczegóły mapy. Następnego dnia odniosłem pergamin na miejsce.
Od chwili, w której ów skarb
pełen tylu tajemnic i obietnic
znalazł się w bezpiecznym miejscu, w niewidoczny sposób zaszyty w podszewce mojego ubrania, poczułem, jakby wszystkie inne moje zainteresowania i zamiary wyparowały. Zrodziło się we mnie niepowstrzymane postanowienie, aby bez zwłoki i za wszelką cenę dotrzeć do miejsc, w których z pomocą owego skarbu mógłbym wreszcie ugasić pragnienie wiedzy; pragnienie, które w ciągu ostatnich dwu czy trzech lat zżerało mnie od środka jak robak, nie dając mi spokoju.
Po tym być może usprawiedliwionym, niemniej
jakkolwiek by na to spojrzeć
karygodnym potraktowaniu gościnności ormiańskiego księdza omówiłem sytuację z moim jeszcze na wpół chorym przyjacielem Pogosjanem. Przekonałem go, żeby nie szczędząc swoich skromnych środków finansowych, zakupił w okolicy dwa dobre wierzchowce
podobne do tych, które zauważyliśmy w czasie pobytu tutaj i które wzbudzały nasz podziw swoim specyficznym szybkim kłusem
tak byśmy mogli jak najszybciej wyruszyć w kierunku Syrii.
Rzeczywiście, cwał koni hodowanych w tej okolicy jest tak płynny, że można na nich jeździć niemalże z szybkością lotu dużego ptaka i trzymając w ręce szklankę wody, nie rozlać przy tym ani kropli.
Nie będę opisywał wszystkich wzlotów i upadków, które nas spotkały w czasie podróży, ani nieprzewidzianych okoliczności, które wielokrotnie zmusiły nas do zmiany trasy. Powiem tylko, że dokładnie cztery miesiące po opuszczeniu domu owego gościnnego i uprzejmego ormiańskiego księdza dotarliśmy do miasta Smyrna, gdzie wieczorem, w dniu naszego przybycia, spotkała nas przygoda, która okazała się punktem zwrotnym w późniejszych losach Pogosjana.
Owego wieczoru udaliśmy się do małej greckiej restauracji, żeby trochę się rozerwać po uciążliwych i wyczerpujących przeżyciach. Sączyliśmy właśnie słynne duziko i zgodnie z lokalnym zwyczajem częstowaliśmy się różnymi zakąskami
od suszonej makreli po solony groch
ułożonymi na licznych spodkach.
W restauracji oprócz nas znajdowaÅ‚o siÄ™ jeszcze kilka innych grup, skÅ‚adajÄ…cych siÄ™ głównie z zagranicznych żeglarzy, którzy zeszli ze statków zakotwiczonych w porcie. Zachowywali siÄ™ oni dość awanturniczo; niewÄ…tpliwie już wczeÅ›niej odwiedzili inne tawerny, byli wiÄ™c, jak to siÄ™ mówi, “porzÄ…dnie przyćmieni".
Od czasu do czasu wybuchała sprzeczka między żeglarzami różnych narodowości, siedzącymi przy oddzielnych stołach; na początku ograniczała się ona do wymiany głośnych epitetów wypowiadanych w osobliwym żargonie, głównie mieszance greckiego, włoskiego i tureckiego
potem jednak, niespodziewanie i bez ostrzeżenia, doszło do wybuchu.
Nie wiem, co dolało oliwy do ognia, w każdym razie w jednej chwili zerwała się z miejsca dosyć duża grupa żeglarzy, którzy wymachując rękami i wznosząc groźne okrzyki, rzucili się na drugą grupę, siedzącą koło nas. Ci drudzy także powstali i w mgnieniu oka w sali rozgorzała ogólna bijatyka.
Pogosjan i ja, również nieco podnieceni oparami duziko, pospieszyliśmy na pomoc mniej licznej grupie żeglarzy. Nie mieliśmy pojęcia, o co poszło ani po czyjej stronie była racja.
Kiedy w końcu rozdzielili nas pozostali goście restauracji i przechodzący właśnie patrol wojskowy, okazało się, że prawie żaden z uczestników bójki nie wyszedł bez szwanku: jeden miał złamany nos, drugi pluł krwią itd. Ja stałem na samym środku, ozdobiony ogromnym siniakiem pod okiem, a Pogosjan, przeklinając cały czas po ormiański, jęczał i sapał, skarżąc się na nieznośny ból pod piątym żebrem.
Gdy wreszcie, jakby powiedzieli żeglarze, burza ucichła, Pogosjan i ja, uznawszy, że dzięki tym dobrym ludziom
nawet o to nie proszÄ…c
już wystarczająco się zabawiliśmy i że jak na jeden wieczór mamy dosyć przygód, zawlekliśmy się do domu i położyliśmy się spać.
Nie można powiedzieć, żebyśmy w drodze do domu byli bardzo rozmowni; moje oko mimowolnie się zamykało, a Pogosjan pojękiwał i klął na siebie, że wmieszał się w nie swoje sprawy.
NastÄ™pnego ranka w czasie Å›niadania, oceniwszy nasz stan fizyczny i raczej idiotyczne zachowanie poprzedniego wieczoru, postanowiliÅ›my nie odwlekać dÅ‚użej planowanej wyprawy do Egiptu, uznajÄ…c, że dÅ‚uga podróż statkiem i czyste morskie powietrze zupeÅ‚nie wyleczÄ… nasze “rany bitewne". WyruszyliÅ›my wiÄ™c natychmiast do portu, żeby siÄ™ dowiedzieć, czy jakiÅ› statek, odpowiedni na naszÄ… kieszeÅ„, wypÅ‚ywa wkrótce do Aleksandrii.
Okazało się, że znajdował się tam żaglowiec grecki, który płynął właśnie do Aleksandrii; w pośpiechu udaliśmy się do biura żeglugi rozporządzającego tym statkiem, aby uzyskać niezbędne informacje. Byliśmy już prawie w drzwiach, gdy podbiegł do nas żeglarz, który bełkocząc coś łamanym tureckim, cały podniecony, zaczął serdecznie ściskać nam obu dłonie.
Z początku nic nie rozumieliśmy, ale wkrótce się wyjaśniło, że był on angielskim żeglarzem należącym do grupy, w której obronie stanęliśmy poprzedniego wieczoru. Dając nam na migi do zrozumienia, żebyśmy poczekali, szybko gdzieś pobiegł i po kilku minutach wrócił w towarzystwie trzech kolegów, z których jeden, jak się później dowiedzieliśmy, był oficerem. Wszyscy serdecznie dziękowali nam za to, co zrobiliśmy poprzedniego dnia, i nalegali, żebyśmy udali się do pobliskiej restauracji greckiej i wypili tam z nimi po kieliszku duziko.
Po trzech kolejkach cudownego duziko
owego godnego potomka dobroczynnego mastiku starożytnych Greków
nasza rozmowa staÅ‚a siÄ™ gÅ‚oÅ›niejsza i bardziej swobodna, oczywiÅ›cie dziÄ™ki odziedziczonej przez nas wszystkich zdolnoÅ›ci porozumiewania siÄ™ za pomocÄ… “starożytnej mimiki greckiej" oraz “starożytnej rzymskiej gestykulacji", a także dziÄ™ki sÅ‚owom wywodzÄ…cym siÄ™ ze wszystkich jÄ™zyków portowych na ziemi. Gdy żeglarze siÄ™ dowiedzieli, że chcemy siÄ™ dostać do Aleksandrii, wówczas ów dobroczynny wpÅ‚yw tego godnego potomka wynalazku starożytnych Greków niechybnie zamanifestowaÅ‚ siÄ™ w najbardziej uderzajÄ…cy sposób.
Żeglarze, jakby zapomniawszy o naszym istnieniu, zaczęli rozmawiać między sobą; nie wiedzieliśmy, czy się kłócą, czy żartują. Nagle dwóch z nich, opróżniwszy jednym łykiem kieliszki, wyszło w wielkim pośpiechu, a dwóch pozostałych tonem życzliwej troski prześcigało się w uspokajaniu i zapewnianiu nas o czymś.
W końcu zaczęliśmy się domyślać, o co w tym wszystkim chodzi, i jak się później okazało, nasze przypuszczenia niemal zupełnie się potwierdziły: ich dwaj koledzy, którzy niespodziewanie nas opuścili, udali się w odpowiednie miejsce, żeby wstawić się za nami i załatwić nam wstęp na ich statek, odpływający już następnego dnia do Pireusu, a następnie płynący przez Sycylię do Aleksandrii, gdzie czekał go mniej więcej dwutygodniowy postój przed wypłynięciem w drogę do Bombaju.
W czasie przeciągającego się oczekiwania na powrót żeglarzy, przy akompaniamencie przekleństw we wszystkich językach, oddaliśmy sprawiedliwość wspaniałemu potomkowi mastiku.
Kiedy czekaliśmy na pomyślne wiadomości, mimo tak mile spędzanego czasu, Pogosjan, pamiętając najwidoczniej o swoim piątym żebrze, stracił nagle cierpliwość i zaczął nalegać, żebyśmy już dłużej nie siedzieli, tylko natychmiast wrócili do domu; ponadto, z największą powagą mnie zapewnił, że moje drugie oko także zaczyna sinieć.
Biorąc pod uwagę fakt, iż Pogosjan jeszcze nie całkiem wyzdrowiał po ukąszeniu tarantuli, nie mogłem się sprzeciwić i nic nie wyjaśniając naszym przypadkowym wspólnikom w spożyciu duziko, posłusznie wstałem i poszedłem z nim.
Żeglarze, zaskoczeni nieoczekiwanym i milczącym odejściem swoich obrońców z poprzedniego dnia, także się podnieśli i ruszyli za nami. Czekała nas dosyć długa droga, w trakcie której każdy zabawiał się po swojemu: jeden śpiewał, drugi gestykulował, jakby chciał coś komuś dowieść, a trzeci wygwizdywał jakiś marsz wojskowy...
Po przybyciu do domu Pogosjan, nawet się nie rozbierając, od razu położył się spać, a ja, oddawszy swoje łóżko starszemu żeglarzowi, położyłem się po prostu na podłodze, dając znać drugiemu z gości, żeby uczynił to samo.
Kiedy obudziłem się w środku nocy z potwornym bólem głowy i urywkowo przypominałem sobie wszystko, co zaszło poprzedniego dnia, pomyślałem także o żeglarzach, którzy przyszli razem z nami do domu; kiedy jednak rozejrzałem się po pokoju, odkryłem, że już wyszli.
Z powrotem zasnąłem. Było już późno, gdy obudził mnie brzęk naczyń
którego sprawcą był Pogosjan przygotowujący herbatę
oraz dźwięk specjalnej porannej modlitwy ormiańskiej Lusacaw lusn est parin jes awedem ceir gentanin, którą mój przyjaciel śpiewał codziennie rano. Owego ranka żaden z nas nie miał ochoty na herbatę, za to obaj chcieliśmy napić się czegoś bardzo kwaśnego. Wypiliśmy tylko trochę wody i nie zamieniając ani słowa, z powrotem położyliśmy się spać.
Obaj byliśmy bardzo przygnębieni i pod każdym względem znajdowaliśmy się w opłakanym stanie. Ponadto, miałem wrażenie, jakby w moich ustach spędziło noc przynajmniej tuzin kozaków wraz z końmi i uprzężą.
Kiedy leżeliÅ›my w tym stanie, milczÄ…co pogrążeni we wÅ‚asnych myÅ›lach, nagle otworzyÅ‚y siÄ™ drzwi i do pokoju wtargnęło trzech żeglarzy angielskich. Tylko jeden z nich byÅ‚ z nami poprzedniego dnia; dwóch pozostaÅ‚ych widzieliÅ›my po raz pierwszy. PrzerywajÄ…c sobie wzajemnie, próbowali nam coÅ› powiedzieć. WypytujÄ…c ich i wysilajÄ…c mózg, zdoÅ‚aliÅ›my wreszcie zrozumieć, iż chodziÅ‚o im o to, żebyÅ›my wstali, szybko siÄ™ ubrali i udali siÄ™ z nimi na statek, ponieważ zdobyli wÅ‚aÅ›nie pozwolenie na zabranie nas “w charakterze majtków".
Gdy się ubieraliśmy, żeglarze, jak wynikało z ich twarzy, kontynuowali wesołą rozmowę, aż nagle, ku naszemu zaskoczeniu, wszyscy się podnieśli i zaczęli pakować nasze bagaże. Kiedy ubrawszy się wezwaliśmy ustabasza z karawanseraju i zapłaciliśmy za pobyt, nasze rzeczy były już starannie spakowane, a żeglarze, z których każdy niósł część bagażu, dali nam do zrozumienia, żebyśmy podążali za nimi.
Wyszliśmy wszyscy na ulicę i udaliśmy się w stronę portu. Po dotarciu na miejsce ujrzeliśmy na nabrzeżu łódkę z dwoma żeglarzami, którzy najwyraźniej na nas czekali. Weszliśmy na nią i po półgodzinie wiosłowania i nieustannego śpiewu angielscy żeglarze dowieźli nas do całkiem dużego statku wojennego.
Na pokładzie już na nas czekano, ponieważ kilku żeglarzy stojących na trapie od razu zabrało nasze rzeczy i zaprowadziło nas do małej kabiny, którą specjalnie przygotowano w ładowni, niedaleko kuchni.
UrzÄ…dziwszy siÄ™ w tym dusznym, ale
jak nam się wydawało
bardzo przytulnym zakątku statku, wyszliśmy na górny pokład w towarzystwie jednego z żeglarzy, za którymi ujęliśmy się w restauracji. Usiedliśmy na zwiniętych linach i wkrótce otoczyła nas prawie cała załoga
zarówno zwykli marynarze, jak i młodsi oficerowie.
Wszyscy bez względu na rangę zdawali się darzyć nas wyraźną sympatią. Każdy czuł się zobowiązany uścisnąć nam dłonie i biorąc pod uwagę naszą nieznajomość angielskiego, próbował za pomocą gestów i różnych znanych sobie obcojęzycznych słów powiedzieć coś przyjemnego.
W trakcie tej bardzo oryginalnej wielojęzycznej rozmowy jeden z żeglarzy, mówiący nie najgorzej po grecku, zaproponował, żeby podczas podróży każdy postawił sobie zadanie nauczenia się codziennie przynajmniej dwudziestu słów
my po angielsku, a oni po turecku.
Wszyscy przyjęli propozycję głośnymi oklaskami i natychmiast dwóch żeglarzy, z którymi się zaprzyjaźniliśmy jeszcze poprzedniego dnia, zaczęło wybierać i zapisywać angielskie słowa, których według nich powinniśmy się nauczyć w pierwszej kolejności; z kolei Pogosjan i ja przygotowaliśmy dla nich listę słów tureckich.
Kiedy szalupa wioząca starszych oficerów dopłynęła do statku i zbliżyła się godzina wypłynięcia, cała załoga rozeszła się do swoich obowiązków, natomiast Pogosjan i ja od razu zabraliśmy się do nauki pierwszych dwudziestu słów angielskich, zapisanych fonetycznie greckimi literami.
Tak bardzo byliśmy pochłonięci nauką owych dwudziestu słów i próbą poprawnego wymawiania nowych i obco brzmiących dźwięków, że nie spostrzegliśmy nawet, kiedy zapadł wieczór i statek wypłynął w morze. Przerwaliśmy nasze zajęcia dopiero wówczas, gdy podszedł do nas żeglarz kołyszący się w rytmie statku i wyjaśnił nam za pomocą niezwykle wyrazistego gestu, iż nadszedł już czas posiłku, a następnie zaprowadził nas do naszej kabiny znajdującej się obok kuchni.
W trakcie posiłku omawialiśmy między sobą różne sprawy i po zasięgnięciu opinii żeglarza, który mówił nieźle po grecku, postanowiliśmy poprosić o zgodę
której udzielono nam jeszcze tego samego wieczoru
na to, bym ja od następnego dnia zaczął czyścić metalowe i mosiężne części statku, a Pogosjan podjął jakąś pracę w maszynowni.
Nie będę się rozwodził nad tym, co działo się przez resztę pobytu na tym okręcie wojennym.
Po przybyciu do Aleksandrii serdecznie pożegnałem się z gościnnymi żeglarzami i opuściłem statek z palącym postanowieniem jak najszybszego dotarcia do Kairu. Jednakże Pogosjan, który w trakcie rejsu zaprzyjaźnił się z kilkoma żeglarzami i był entuzjastycznie nastawiony do pracy w maszynowni, chciał pozostać na pokładzie i kontynuować podróż. Ustaliliśmy, że będziemy w kontakcie.
Jak się później dowiedziałem, po naszym rozstaniu Pogosjan dalej pra-cowai w maszynowni na tym angielskim statku wojennym i z czasem nabrał zamiłowania do mechaniki, a także zaprzyjaźnił się z kilkoma żeglarzami oraz młodszymi oficerami.
Z Aleksandrii popłynął do Bombaju, a następnie, zawijając najpierw do różnych portów Australii, wylądował w końcu w Anglii. Tam, za radą i dzięki wpływom swoich nowych angielskich przyjaciół, wstąpił do Wyższej Szkoły Inżynierii Morskiej w Liverpoolu, w której podjął intensywne studia techniczne, doskonaląc jednocześnie znajomość języka angielskiego. Po dwóch latach został wykwalifikowanym inżynierem mechanikiem.
Kończąc niniejszy rozdział poświęcony Pogosjanowi, pierwszemu koledze i przyjacielowi mojej młodości, chcę wspomnieć o pewnej niezwykle oryginalnej cesze jego psychiki, widocznej już od najmłodszych lat, która bardzo dobrze charakteryzuje jego indywidualność: Pogosjan zawsze był zajęty, zawsze nad czymś pracował.
Nigdy nie siedział, jak to się mówi, z założonymi rękami; nikt nie widział, żeby się v:y!egiwał jak jego koledzy czytający lekkie lektury, które nie dają nic prawdziwego, a jedynie rozpraszają uwagę.
Jeśli zaś nie miał żadnej konkretnej pracy do wykonania, to wymachiwał rytmicznie rękami albo odmierzał tempo stopami, czy też dokonywał najrozmaitszych manipulacji palcami.
Kiedyś go spytałem, dlaczego, jak głupiec, nigdy nie odpoczywa, skoro i tak nikt mu nie płaci za robienie tych bezużytecznych ćwiczeń.
Tak, rzeczywiście
odpowiedział
na razie nikt mi nie płaci za te moje, jak ty i wszyscy inni kiszący się w tej samej beczce je nazywacie, głupie błazeństwa. Jednakże w przyszłości albo wy sami, albo wasze dzieci zapłacą mi za nie. Odkładając żarty na bok: robię to, ponieważ lubię pracować. To nie moja natura lubi pracować; ona jest tak samo leniwa jak natura innych ludzi i nigdy nie chce się zajmować niczym pożytecznym. To mój zdrowy rozsądek sprawia, że lubię pracować.
Proszę, pamiętaj
dodał
że kiedy używam sÅ‚owa “ja", to nie mam na myÅ›li caÅ‚ego siebie, lecz tylko mój rozum. Uwielbiani pracować i wyznaczyÅ‚em sobie zadanie przyzwyczajenia, dziÄ™ki wytrwaÅ‚oÅ›ci, caÅ‚ej mojej natury, nie tylko rozumu, do umiÅ‚owania pracy.
Poza tym jestem naprawdę przekonany, że na świecie nigdy nie marnuje się świadoma praca. Wcześniej czy później ktoś musi za nią zapłacić. Tak więc pracując w ten sposób osiągam dwa cele. Po pierwsze, może uda mi się oduczyć moją naturę lenistwa, a po drugie, zabezpieczę się na starość. Jak wiesz, nie mogę Uczyć na to, że moi rodzice zostawią po śmierci spadek, który mi wystarczy na utrzymanie wówczas, gdy nie będę już miał siły zarabiać na życie. Innym powodem, dla którego pracuję, jest to, że jedyną prawdziwą satysfakcję w życiu daje praca świadoma, a nie przymusowa; tym właśnie człowiek różni się od karabachskiego osła, który także pracuje dzień i noc.
Jego rozumowanie znalazło pełne pokrycie w faktach. Mimo że całą młodość
najcenniejszy okres życia na zabezpieczenie własnej starości
spędził na pozornie bezużytecznych wędrówkach i nigdy się nie troszczył o zarobienie pieniędzy na później, a poważnymi interesami zajął się dopiero w 1908 roku, obecnie jest jednym z najbogatszych ludzi na ziemi. Co się tyczy uczciwości środków, które posłużyły do zgromadzenia tej fortuny, to jest ona poza wszelkimi podejrzeniami.
Miał rację twierdząc, że żadna świadoma praca się nie marnuje. On sam dzień i noc, rzeczywiście jak wół, pracował świadomie i sumiennie przez całe życie, we wszystkich okolicznościach i warunkach.
Niechaj Bóg ześle mu teraz zasłużony odpoczynek.
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
05 (253)Wykład 05 Opadanie i fluidyzacjaPrezentacja MG 05 20122011 05 P05 2ei 05 08 s029ei 05 s05205 RU 486 pigulka aborcyjnawięcej podobnych podstron