Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
Marian Gawalewicz
Jad
Warszawa 2012
Spis treści
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III
ROZDZIAŁ IV
ROZDZIAŁ V
ROZDZIAŁ VI
ROZDZIAŁ VII
ROZDZIAŁ VIII
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
ROZDZIAŁ XI
ROZDZIAŁ XII
ROZDZIAŁ XIII
KOLOFON
ROZDZIAŁ I
Było już dobrze po północy.
Od ulicy Brackiej ku Alejom Jerozolimskim toczyły się szybko dwie eleganckie
karety na gumach, bez turkotu, jak gdyby koła wcale nie dotykały bruku – tylko
miarowy tętent kopyt końskich odbijał się od murów kamienic, zasnutych mrokiem
i ciemnością, którą od spodu rozpraszał blask latarni gazowych.
Jesienna mgła gęstniała w wilgotnym powietrzu; flizy chodników lśniły się lepkim
błotem, płomyki gazu roztapiały w jakieś rdzawo-żółte plamy.
Obie karety mknęły spiesznie jedna za drugą.
Stangreci byli w białych rękawiczkach, na piersiach mieli bukieciki z białymi
wstążeczkami, u jednej z karet latarnie były gałązkami mirtu i pomarańczowych
kwiatów spowite; przez szybę majaczyły kształty kobiety biało ubranej
i mężczyzny, trzymającego bukiet ślubny.
Przed uchyloną bramą jednej z narożnych kamienic czatował służący we fraku
i na widok zbliżających się pojazdów rzucił szybko poza siebie zaspanemu stróżowi
dwa wyrazy:
– Otwierać...! Jadą!
Podwoje bramy rozsunęły się ze zgrzytem i za chwilę wtoczyła się do szerokiej
sieni pierwsza kareta, z której wysiadły dwie nie młode damy w wystawnych
toaletach i weszły na schody, wysłane dywanem, przybrane kwiatami i doniczkami
liściastych krzewów, wśród których różnokolorowe lampki elektryczne rozlewały
jaskrawe światło.
Na pierwszym piętrze w drzwiach otwartych na roścież od przedpokoju stał
u progu wygolony staruszek w długim surducie, w białej chustce na szyi, w białych
rękawiczkach bawełnianych i w drżących rękach trzymał na srebrnej tacy chleb
i sól, z miną wielce uroczystą i w nastroju bardzo poważnym.
– Voilà! Poczciwy Dzikalski! Patrz pani! – Zwróciła się z wyrazem przyjemnego
zdziwienia młodsza dama do swojej towarzyszki i dodała po francusku:
– To ładnie z jego strony, nieprawdaż? Bardzo miła niespodzianka, co?
Dzikalski pochylił nisko głowę i poruszył ustami, jakby z niemym powitaniem,
pełnym służbistej atencji, a potem wyprostował się znowu i przymknąwszy powieki,
oczekiwał nadejścia, młodej pary.
Na schodach zaszeleściła suknia, wlokąca się długim trenem po stopniach
wyłożonych kobiercem; wsparta na ramieniu swego męża, wchodziła po raz
pierwszy pani Michalina z Dobrojewskich Taniecka w progi własnego domu, z tym
uroczym zakłopotaniem i wzruszeniem oblubienicy, przed którą otwiera się nowy,
przeczuwany zaledwie świat, pełen odgadywanych tajemnic, wymarzonego
szczęścia, i rozkoszy.
Ręka, jej drżała, usta rozchylone półuśmiechem szeptały:
– Jak tu ładnie...! Jak ładnie...! O, dziękuję, dziękuję, dziękuję...!
On, mężczyzna trzydziestoletni, dorodny, smukły brunet, z powierzchownością
wytworną człowieka najlepszej sfery, z twarzą o rysach szlachetnych, rozumną
dojrzałością nacechowanych, patrzał na nią z miłością a zarazem z dumą zwycięzcy,
który upragnioną zdobycz kochającego serca wprowadza po raz pierwszy pod swój
dach, jako brankę i królową w jednej osobie. Oczy jego zdawały sio mówić:
– Ty, moje szczęście, moje bóstwo, moje wszystko!
W powietrzu przepojonym zapachem kwiatów świeżych, zalanym blaskami
świateł, było coś odurzającego, co jeszcze bardziej podnosił kontrast smutnej,
szarej, zamglonej nocy jesiennej na ulicy z tą miłą, ciepłą, pogodną atmosferą
przedsionka własnego domu, z takim smakiem i przepychem przybranego na
przyjęcie młodej pani.
Na progu otwartych drzwi stary Dzikalski cichym, złamanym od wzruszenia
głosem, podając nowożeńcom tacę z tradycyjnym podarkiem, powitał ich słowami:
– Z Panem Bogiem, z powszednim chlebem, ze szczerym sercem witamy jaśnie
panią...!
Chciał się pochylić przed nią i ująć jej rękę do pocałowania, ale zrobił ruch za
szybki i z drżącej dłoni omal nie wysunęła mu się taca; w porę jeszcze zdołał
przytrzymać bochenek chleba, lecz potrącona srebrna solniczka spadła z brzękiem
na posadzkę i rozsypała całą sól pod nogi zmieszanej tą przygodą Tanieckiej.
Przez chwilę zapanowało przykre milczenie; na pomarszczonej, bladej twarzy
Dzikalskiego odmalował się wyraz zgnębienia, wstydu i trwogi.
Wystraszonymi oczyma wpatrywał się w rozsypaną sól na podłodze i nie mógł
przemówić ani słowa więcej; dolna warga mu obwisła, krzaczaste brwi drgały
nerwowo, czoło spochmurniało, trząsł się na calem ciele: stał, jakby ogłuszony
przed jaśnie państwem, których w progu przyjął tak niezręcznym powitaniem.
Taniecki przyciął usta i maskując przykre wrażenie udanym uśmiechem, odebrał
z rąk starego kamerdynera tacę z chlebem, a widząc jego straszną konfuzję, objął
go dobrotliwie za szyję, przycisnął siwą trzęsącą się głowę do swoich piersi
i ucałował go z lekka w czoło, ze słowami:
– No, no Dzikalski, nic się złego nie stało! Dziękujemy za chleb i dobre serce
a sól i tak była niepotrzebna. Będzie nam za to słodziej, prawda Misiu...?
Staremu łzy się puściły z oczu, objął Tanieckiego za kolana, jakby go przepraszał
za zły prognostyk i powtarzał jakimś jękliwym, błagalnym głosem:
– Bóg miłościwy... Bóg miłościwy...! Obie starsze damy pomogły tymczasem
młodej pani zdjąć białe okrycie, bramowane marabutowymi piórami,
i wprowadziwszy ją do salonu, kolejno tuliły w objęciach, całowały w głowę
i policzki, jedna z afektowanym śmiechem radości, druga z rzewnym rozczuleniem
matki, ściskającej ukochaną synową.
– Misieczko, i cóż ty na to? – wołała młodsza po francusku – czy ty wiesz, że
jesteś już u siebie...? Misiu, to twój dom, a to twój mąż...! Musi ci się to ogromnie
zabawnym wydawać, że zostaniesz tu po raz pierwszy w nocy bez mamy, sam na
sam tylko z tym szkaradnym Henrykiem, który mi porwał moją najdroższą
jedynaczkę...? Heniu, panie Henryku, tylko soyez sage, je vous en supplie, nie
pozwól jej pan płakać zanadto...! Będzie jutro cały dzień miała opuchnięte oczka.
Młode panny to nieznośne beksy przed ślubem i po ślubie; no, po ślubie co prawda,
to się prędko pocieszają. Od czegóż mąż, prawda droga pani...! My matki wiemy
to...! Regardez ma chère, co za świetny będziesz miała apartament! Salon
olśniewający, a twój gabinet – cacko! A sypialnia marzenie...! Zobaczysz jutro za
dnia, będziesz zachwycona. Kochany Henio...! Jak on to wszystko ślicznie urządził,
z jakim gustem, z jakim przepychem...! O, dziękuję panu!
Wyciągnęła do niego obie ręce.
– Dziękuję ci za siebie i za moją córkę...! Podziwiałam już, ile delikatności, ile
pomysłu miałeś w każdym szczególe. Misiu...! Pozwól, poprawię ci czepeczek, bo
się przekrzywił trochę. Wiesz, ślicznie ci w tym czepeczku...! Panie Henryku,
prawda, że Misia dziś cudownie wyglądała w ślubnym welonie...? Kiedyście
przechodzili przez kościół, słyszałam jeden szmer uwielbienia dla was obojga. Po
prostu, zachwycająca z was była para.
Splotła ręce w białych rękawiczkach i z lubością przypatrywała się córce
i zięciowi, którzy stali w środku salonu, trzymając się w uścisku miłosnym, zatopieni
w sobie wzrokiem, jakby dosnuwali spojrzeniem rozmowę dwojga dusz, złączonych
na wieki z sobą.
Zdawali się nie słyszeć tego, co do nich mówiła mama Dobrojewska, przejęci
jedną myślą i jednym wrażeniem, że należą już do siebie i że ich tylko śmierć jedna
mogłaby rozłączyć, ale że w takiej chwili nawet ona nie śmiałaby targnąć się na ich
szczęście.
Przy wspaniałym kominku, połyskującym polerowanym marmurem i świetnymi
brązami przysiadła na fotelu druga matka i przycisnąwszy do ust chusteczkę,
załzawionymi oczyma wpatrywała się w syna poważna, milcząca, zatopiona cała
w jednej myśli i jednym uczuciu.
Wzrok jej badawczy zdawał się płynąć daleko, w przyszłość i pytać losów:
– Czy on tylko będzie szczęśliwy?
I jakieś rzewne zatroskanie przebijało z tych oczu wilgotnych.
Dobrojewska chodziła po jasno oświetlonym salonie, zaglądała we wszystkie
kąty, przysiadała na wspaniałych meblach, unosząc się w dalszym ciągu nad
urządzeniem apartamentu, jak gdyby to materialne otoczenie młodego małżeństwa
stanowiło najważniejszy warunek szczęścia.
– Będzie wam tu, jak w niebie! – powtarzała z zachwytem, a od czasu do czasu
rzucała okiem w zwierciadła, wypełniające w kosztownych, rzeźbionych ramach
ścianę pomiędzy oknami i instynktownym ruchem światowej elegantki poprawiała
sobie bujne włosy, oraz bardzo wystawną toaletę, w której wydawała się
o kilkanaście lat młodszą, niż była w istocie.
Chwilami widocznie porównywała w lustrze swoje, dobrze jeszcze
zakonserwowane wdzięki, z wiośnianą pięknością córki i uśmiechała się
z zadowoleniem.
Zwierciadło bez pochlebstwa mówiło jej, że na tym porównaniu nie wiele traci; to
wprawiało ją w dobry humor i odmładzało jeszcze bardziej.
Wyglądała przy swojej ukochanej Misi na starszą siostrę lub doświadczoną
przyjaciółkę; nie znać na niej było ani śladu głębszego przejęcia się tą uroczystą
chwilą, która w życiu każdej matki, oddającej swe jedyne dziecko w ręce
najlepszego nawet zięcia, zapisuje się przynajmniej łzami rozczulenia.
Oczy Dobrojewskiej były suche i rozbłyskane, wyraz twarzy uśmiechnięty
i podniecony; ze swobodą salonowej papli dowcipkowała, śmiała się, kręciła, jak
fryga, po miękkim puszystym dywanie, nie zważając na to, że jej nie odpowiadano
wcale, lub tylko półsłówkami.
Głos jej brzmiał istnym rozdźwiękiem w nastrojowej atmosferze salonu, w której
dwa rozkochane serca drżały wspólnym rytmem miłości, a trzecie macierzyńskie
wtórowało im przyspieszonym tętnem.
Taniecka wpatrywała się ciągle w syna i synową, nie przerwawszy ani jednym
słowem milczenia.
Poważna, wysmukła jej postać matrony o przyprószonych suto siwizną włosach,
w toalecie wytwornej z koronek i liliowego jedwabiu, bez wszelkiej
pretensjonalności, stanowiła silny kontrast z zalotną powierzchownością
Dobrojewskiej.
Dwie matki, panny młodej i pana młodego, różniły się nie tylko samym wyglądem
i wyrazem fizjonomii, ale jakimś krańcowym przeciwieństwem dwóch natur
kobiecych, z których jedna, jak bańka wodna, płynęła widocznie tylko wierzchem
życia, a druga głębokim nurtem jogo.
Taniecki oderwał oczy od pięknej żony, zaślubionej przed kilku zaledwie
godzinami i podszedł do matki, aby w niemym uścisku ręki podzielić się z nią swoim
szczęściom.
– Niech wam Bóg błogosławi, moje dziecko! – szepnęła cichym, miękkim,
wzruszonym głosem, przyciskając usta do jego czoła – bądź dla niej dobrym, aby
była szczęśliwą, jak ja byłam z twym nieboszczykiem ojcem!
Przykląkł i przytulając głowę do jej kolan z jakąś pieszczotą chłopca,
niedorosłego mężczyzny, ucałował je gorąco z uczuciem syna jedynaka.
– Będę mamo, zobaczysz! – odparł z wyrazem głębokiej wiary i przekonania, jak
gdyby całą przyszłość widział w chwili tej przed sobą. – Będziemy oboje! – dodał
z uśmiechem tak błogim, że mu twarz rozpromieniła się dziwną jasnością, której
odblask wypogodził lica matki.
Dobrojewska poprawiała czepeczek na gęstych włosach, złotą aureolą
okalających czoło jej Misi i z udanym dąsem robiła jej wyrzuty:
– Wstydź się...! Kto widział płakać przy ołtarzu... ça n’etait pas comme il faut.
A przysięgałaś tak cicho, że cię pewnie nawet ksiądz kanonik nie słyszał, bo
widziałam, jak nastawiał ucha i oczy mrużył; przecie wiesz, że kanonik jest trochę
głuchy.
Dotknęła z lekka ustami jej policzka i ciszej spytała:
– Czemu jesteś taka biada...? Może się każesz rozsznurować...? Musisz być
zmęczona po tylu toastach. Kolacja trochę za długo trwała, to prawda, ale to
trudno. Raz w życiu trzeba siedzieć na takim cenzurowanym! Na moim weselu dwie
godziny wytrzymali mnie przy stole; myślałam, że nie dosiedzę do końca. Ale ty na
prawdę pobladłaś, jak opłatek...! To pewnie z emocji. No, no...! Nie ma się czym
tak bardzo przejmować.
Nachyliła się jej do ucha i szepnęła:
– To nie takie straszne, jak się wydaje...!
Misia stała przed nią ze spuszczonymi powiekami i zaciskała usta, jakby
w obawie, by nie wybuchnąć płaczem: znać było po niej, że całą siłą woli stara się
opanować.
Skłoniła głowę na obnażone ramię matki i przez chwilę przytuliła się do niej
z zapartym oddechem, a potem ledwie dosłyszalnym głosem wyrzekła:
– Boję się, mamo...! Dobrojewska wybuchnęła śmiechem.
– Ach, ty dzieciuchu...! Poczekaj, powiem to Henrykowi, aby cię wyśmiał.
Córka uścisnęła silniej jej ramię i z jakimś strwożonym spojrzeniem
powstrzymała słowami:
– Nie trzeba, mamo...! Proszę!
– O co chodzi...? – zagadnął teściową Taniecki, zbliżając się do żony.
Dobrojewskiej filuternie zabłysnęły źrenice, przechyliła kokieteryjnie głowę
i śmiejąc się, odpowiedziała:
– O, to są panieńskie tajemnice! Panie zięciu...! Wszystkiego nie mówi się nawet
mężom po ślubie.
– Misia ma tajemnice przede mną...? Nie sądzę; prawda Misiu?
Podniosła na niego oczy i zdawało się, że jeszcze bardziej pobladła, ale
z wymuszonym uśmiechem spróbowała go uspokoić:
– Mama żartuje; pan przecie zna mamę! Objął ja w pół i z pieściwym wyrzutem
mówił:
– Jeszcze pan...? Jeszcze pan...? Tu nie ma już pana i pani, jest tylko Misia
i Henio. No, proszę, proszę mi powiedzieć Henio...! Tak, jak wtedy, pamiętasz...?
Wziął jej kształtną główkę w swoje dłonie, przyciągnął do siebie tak, że twarz
przy twarzy mógł jej spojrzeć w same oczy i mówił:
– Proszę mi się dobrze nauczyć na pamięć, H-e, he, n-i-o, nio, Henio, twój Henio,
twój mąż, twój pan, twój niewolnik, twoje wszystko od dnia dzisiejszego, rozumiesz?
I przycisnął czule, namiętnie, gorąco swoje usta do jej ust, zapominając
w upojeniu o obecności obu matek, które się temu przypatrywały.
– O, najwyższy czas, abyśmy się ulotniły, prawda pani? – wybuchnęła śmiechem
Dobrojewska, zwracając się do matki Henryka. – Zostawmy młodych ze sobą, niech
się czulą do rana...! Pojutrze przyjdziemy powiedzieć wam: dzień dobry, o ile się już
obudzicie.
Taniecka skrzywiła usta z niesmakiem i podniosła, się z fotelu.
– To prawda, że już czas na nas – rzekła poważnie i uroczystym głosem dodała:
– Zostańcie z Bogiem i ze szczęściem swoim, moje dzieci!
Młoda para podeszła do niej, trzymając się za ręce i pochyliła przed nią głowy po
ostatnie błogosławieństwo.
Dobrojewska przypomniała sobie, że wypadałoby się w takiej chwili rozczulić,
przetarła, chusteczką suche oczy i westchnęła:
– Ach, wszystko się kończy na tym świecie...! No, pocałuj mamę Misiu ostatni
raz, jako panna!
Objęła córkę za szyję i przycisnęła do siebie z czułością matki, która jednakże
nawet w takiej chwili zapomnieć nie może o dobrym tonie kobiety światowej; uścisk
był wytworny, ale i o tyle ostrożny, aby nie naruszył żadnego szczegółu toalety
i fryzury ani mamy, ani jedynaczki w ślubnej sukni.
Córka z matką trzymały się przez chwilę w objęciu, po czym Dobrojewska otarła
raz jeszcze oczy sobie i Misi, a podając rękę zięciowi, rzekła z uśmiechem:
– Pozostawiam ją panu z całym zaufaniem, że ją uczynisz szczęśliwą i będziesz
sam zadowolony. No, a teraz chodźmy! – zwróciła się do starej Tanieckiej – nie
przeszkadzajmy naszym dzieciom. C’est le moment, Madame, ou il faut se retirer,
myśmy to także przechodziły!
Ujęła ją pod ramię i poprowadziła ku drzwiom, odzyskując znowu swój dobry
humor i swobodę.
W przedpokoju, kiedy lokaj nakładał na nią okrycie, przypomniała sobie nagle, iż
ma w kieszeni cały plik telegramów gratulacyjnych, które z życzeniami dla państwa
młodych nadeszły podczas kolacji.
– Ach, mój Boże, toujour une tête de linotte! – zawołała – byłabym to zapomniała
wam zostawić. Jutro przy herbacie będziecie sobie przeglądali, a potem roześlecie
podziękowania wszystkim życzliwym, którzy o waszym ślubie pamiętali. Ach,
prawda...! Moja, droga, jednemu tylko Julkowi nie poślij ani słówka, bardzo cię
proszę...! Już ja mu sama napiszę, zobaczysz...! Powinnaś gniewać się na niego; to
nie do darowania, żeby na dwa dni przed twoim weselem wyjechać; c’est
impardonable. Nie pojmuję nawet, jak człowiek tak dobrze wychowany mógł coś
podobnego uczynić.
Zapinała właśnie przed lustrem srebrną, oksydowaną klamrę u okrycia i nie
uważała wyrazu twarzy swej córki, której usta zadrżały nerwowo w tej chwili
i policzki oblały się szkarłatnym rumieńcem; potem zbladła, odwróciła głowę
i zacisnęła wargi, jakby jaki nagły, bardzo bolesny skurcz zatamował jej oddech.
Taniecki żegnał się z matką i całował jej ręce, nie patrząc w stronę żony.
– Będę się za was modliła... za was oboje! – szeptała do syna; on dziękował
spojrzeniem i nowymi pocałunkami.
Dobrojewska zasłoniła sobie usta i ziewnęła nieznacznie.
– Dopiero teraz czuję, że jestem zmęczona – przyznała się ze śmiechem – cóż
dziwnego, cały dzień na nogach...!
– Dziękuję mamie raz jeszcze za wszystko! Biedna mama...! Tyle się dla mnie
namęczyła.
– Ale spodziewam się, że byłaś zadowoloną?
– Ach, mamo, jakżebym być nie miała?
– A widzisz...! Byłam zawsze dobrą matką dla ciebie.
– Tak, zawsze...
Wymówiła te słowa tak cicho, że ich prawie słychać nie było i pochyliła się do
ręki matki z ostatnim pocałunkiem.
W sieni zaturkotała kareta.
W pięć minut później młode małżeństwo pozostało nareszcie sam na sam
w salonie.
Po raz pierwszy w noc ślubną, pod własnym dachem, tulił w objęciach żonę swą
Taniecki i upojony czarem jej wdzięków i świeżości wiosennej, którą tchnęła cała
postać dziewczyny, całował jej oczy, czoło, usta, włosy i powtarzał jej imię głosem
jakby rozmarzonym:
– Misiu...! Misiu...! Misieńko moja!
A ona siedziała w fotelu z głową przechyloną, z powiekami przymkniętemu,
z rzęsą wilgotną od łez, jakby na pół omdlała, milcząca i pozwalała mu okrywać się
gorącymi pocałunkami.
Od czasu do czasu otwierała oczy i jakimś błogim, choć smutnym uśmiechem
spoglądała na niego, jak gdyby chciała się przekonać, czy ten sen na jawie nie
pierzcha i czy rzeczywistość nie jest tylko złudzeniem.
– Jesteś moją, moją już na zawsze! – szeptał – czy ty to rozumiesz...? Czy ty
wiesz, co to znaczy...? Czy ty czujesz, jak ja jestem szczęśliwy?
Odpowiedziała mu tylko uściskiem dłoni i poruszeniem ust milczących, ale pierś
jej podnosiła się szybko i w twarzy malowało się rozrzewnienie.
– Widzisz – mówił dalej – mamy swój dom, swoje gniazdko, mamy całe życie przed
sobą, kochamy się i należymy do siebie; spełniły się moje marzenia, pokonałem cię
moją miłością i teraz wierzysz, że cię kocham tak, jak tego pragnęłaś. I ty mnie
kochasz, Misiu, prawda...? Powiedz mi to jeszcze raz, sama, z dobrej woli...! Albo
nie...! Nie mów nic; tego mówić nie trzeba; to przecież tylko wyraz, tylko słowo,
które zszargało się w ludzkim języku na tylu, tylu ustach. Prawdziwa, głęboka,
szczera miłość obejdzie się bez niego. Popatrz mi tylko w oczy, powiedz mi to
oczyma, pozwól mi spojrzeć w samą głąb swojej duszy, to wystarczy.
Ujął jej główkę jasnowłosą w obie dłonie i utkwił płomienny, badawczy wzrok
w jej czarnych, głębokich oczach pod ciemną brwią i patrzył w nie długą chwilę
z zachwytem, z uwielbieniem, z rozkoszą człowieka kochającego i kochanego
nawzajem.
– Tak, Misiu, tak żonko moja! – powtarzał szeptem – wierzę ci i wierzyć ci będę
do zgonu.
– Zawsze? – spytała cicho, kładąc mu drżąco, rozpalone rączki na skroniach.
– Zawsze...!
– We wszystkim?
– We wszystkim...!
– Nawet...
Zamknęła nagie powieki i urwała, jakby się przestraszyła sama – zapytania,
które pozostało niedomówione na jej netach.
– Co: nawet...? Co...? Dokończ, kochanko...! Dlaczego tak nagle zamilkłaś...?
Powiedz, co zamierzałaś!
Siedziała z wargą przyciętą ząbkami i drżała na całym ciele.
– Misiu, co to znaczy? – pytał zaniepokojony i ciekawy.
– Nic... nic... to później, kiedyś... nie teraz – odpowiedziała z przymusem,
wywijając się lekko z jego ramion i siląc się pokryć widoczne zmieszanie, które
odbiło się na jej twarzy.
Zegar wydzwonił drugą po północy.
– Tak późno już! – odezwała się, korzystając z przypadku, który jej pozwalał
odwrócić rozmowę na inny temat; odsunęła go delikatnie od swoich kolan i chciała
powstać, ale ją zatrzymał w objęciach i spytał znowu:
– Błagam cię, powiedz mi to jedno jeszcze, co ty ukrywasz przede mną?
– Ja?
Poruszyła się nagle i niemal z trwogą spojrzała na niego.
– Tak; wydawało mi się od dawna, jak gdybyś nic miała do mnie dosyć zaufania
– mówił miękkim, dobrym głosem, którym chciał złagodzić drażliwość swego
zapytania. – Widziałem przecież, że mnie kochasz, że nic nie stało na przeszkodzie
naszemu połączeniu, a tak długo wahałaś się z wypowiedzeniem ostatniego słowa.
Co to było, Misiu...? Teraz przecież nie powinnaś mieć przede mną żadnych
tajemnic.
– Tajemnic? – powtórzyła głucho. Przycisnął jej obie ręce do swoich ust, jakby ją
chciał przepraszać za użycie tego wyrazu i usunąć z niego nawet cień
podejrzliwości, która by ją dotknąć mogła.
Cofnęła się w tył i jakaś myśl bolesna i przykra musiała jej przedrzeć się przez
mózg, bo kurczowo ściągnęła brwi i zaparła oddech w piersiach; zdawało się, że nie
śmie w tej chwili spotkać się z jego wzrokiem, że zaciska powieki i całą siłą woli
próbuje stłumić w sobie wybuch łez, którymi napłynęły jej oczy.
– Tylko nie chciej mnie źle rozumieć – prosił ją z pokora i łagodnością: – ja
przecież pytam, jak mąż, jak twój jedyny, najlepszy twój przyjaciel, dla naszego
wspólnego spokoju! Ja bym tak nie chciał Misiu, aby cokolwiek mąciło nasze
szczęście, naszą miłość, naszą ufność... Może to tylko przywidzenie z mej strony...?
Może to tylko pozór...? Ale tak trudno mi było zrozumieć przyczynę tego
odwlekania naszych zaręczyn, naszego ślubu. Chwilami wydawało mi się, jakbyś...
jakbyś staczała z sobą walkę jakąś, niepojętą dla mnie zupełnie, i szukała wymówek
do odraczania szczęścia, które z tobą miałem podzielić.
Zwiesił głowę i oparłszy czoło na jej kolanach, posmutniał.
– Wiedziałem przecież, żeś nie kochała nikogo innego przede mną; wyznałaś mi
to sama otwarcie, niepytana nawet... i to mi dało tyle pokoju, tyle nadziei!
Położyła rękę na jego kruczych włosach i przebierała je w drżących paluszkach,
zamyślona, patrząc przed siebie w przestrzeń wzrokiem zamglonym.
Zamilkli oboje i długo nie mogli nawiązać na nowo przerwanej rozmowy.
Zdawało się, że ta jasna chwila pierwszego sam – na – sam po ślubie przygasła
nagle i zamroczyła się cieniem.
Wreszcie on ocknął się najpierw z przykrej zadumy, podniósł się z klęczek,
ucałował ją w czoło i rzekł:
– Przepraszam cię, Misiu...! Przepraszam, żoneczko moja...! Nie myśl więcej nad
tym... Mężuś jest nieznośny, że trapi swoją żonusię takimi niedorzecznymi
kwestiami teraz, kiedy jest najszczęśliwszy i kiedy na wszystko dostał jedną, jedyną
odpowiedź przy ołtarzu. No, rozmarszcz to biedne, kochane, zachmurzone czółko
i pamiętaj tylko o tym, że cię kochani, kocham, kocham nad wszystko w świecie!
Zarzuciła mu obie ręce na szyję i przycisnęła się do niego po raz pierwszy tak
czule i gorąco, jakby mu za te słowa z całej duszy podziękować chciała, jakby one
były zaklęciem, które spłoszyło zmorę, ciążącą na jej sercu i umyśle.
– A teraz moja pani pójdzie do swego pokoju – mówił tkliwym głosem – zdejmie
z siebie tę uroczystą toaletę, rozplecie swoje cudne włoski i zaczeka, aż jej...
powiem „dobranoc”. Idź, dziecino, musisz być bardzo znużoną...! Czas spocząć.
Idź!
Nachylił się do jej ucha i w pocałunku cichym, dyskretnym dopowiedział jeszcze
słów kilka, które ją dreszczem przejęły.
Przytuliła zarumienioną twarz do jego piersi i szepnęła:
– Pozwól mi tak jeszcze chwilkę zostać; przy sobie...!
Ogarnął ją ramionami i kołysał, jak zalęknione dziecko.
Z bujnych, złotych jej włosów zalatywała go delikatna woń konwalii; oddychał nią
jakby się rozkoszował zapachem żywych kwiatów leśnych i przyciskał usta do tych
jedwabnych, miękkich splotów, których samo dotknięcie sprawiało mu wrażenie
upajające i przyspieszało tętno jego serca.
– No, idź już, idź! – naglił proszącym tonem – późno już!
Przycisnął ją raz jeszcze gorąco, namiętnie, rozplótł ramiona i poszedł zadzwonić
na służącego.
– Niech Wojciech zawoła pannę Małgorzatę, aby pomogła pani rozebrać się!
– wydał rozkaz lokajowi – czy jest światło w moim pokoju?
– Jest, proszę jaśnie pana. Wszystko przygotowane.
Ukłonił się z poważną, służbistą miną i rzuciwszy z pod oka badawcze spojrzenie
na młodą panią, wyszedł.
Taniecki ujął pod ramię żonę i przez oświetlone apartamenty przeprowadził ją aż
do drzwi jej sypialni, po czym cofnął się do swego gabinetu, w którym służący
czekał już, aby zdjąć z niego frak i pomóc mu przy przebieraniu się.
– Są telegramy i listy – rzekł, wskazując na pełną tacę korespondencji, która
nadeszła w ciągli wieczoru.
– Tak dużo?
– Było tego więcej, ale Dzikowski odesłał część do pani Dobrojewskiej po
powrocie z kościoła.
Henryk stanął przed toaletą i przyjrzał się w zwierciadle; twarz jaśniała mu
radością i zadowoleniem.
Dorodna, męska jego postać nosiła cechy zdrowia i fizycznej tężyzny.
Odpiął od klapy fraka swój ślubny bukiet i przypatrywał mu się przez chwilę
z lubością a potem starannie złożył go w szufladce zgrabnej, mahoniowej komódki,
ozdobionej brązowymi okuciami i zamknął na kluczyk, jako drogą pamiątkę tego
dnia.
Służący pomagał mu się rozbierać i nałożył na niego japoński, jedwabny szlafrok
i safianowe, miękkie ciżmy, zamiast pantofli.
Potem podsunął mu niski, inkrustowany stoliczek do fotelu i wysypawszy z tacy
na wspaniałą paterę srebrną w secesyjnym stylu, korespondencję z tacy, spytał:
– Może jaśnie pan zechce jeszcze dziś przejrzeć...? Są tam depesze aż z Kairu i
z Konstantynopola. Wszyscy dziś pamiętali o ślubie jaśnie pana. A od nas
z Miłoszkowic jest coś aż osiem listów.
Taniecki niedbale sięgnął ręką do stosu korespondencji i zaczął rozrywać
najpierw telegramy.
Przy niektórych uśmiech miłego zadziwienia, i niespodzianki wybiegał mu na
usta; odczytywał jeden po drugim i odkładał na bok, zerkając na zegarek, leżący na
toalecie, jak gdyby badał ślimaczy ruch wskazówek, które zbyt wolno posuwały się
dla nowożeńca.
Treść wszystkich depesz była mniej więcej jednobrzmiącą; wszystkie zawierały
życzenia szczęścia i pomyślności dla młodej a dobranej pary, różniąc się tylko
w ilości słów i stylizacji okolicznościowych frazesów.
Otwierał telegramy i już nie czytał powinszowań, tylko rzucał okiem na podpisy,
ażeby się prędzej uporać z tym przeglądem, którym chciał zapełnić czas,
pozostawiony żonie do zdjęcia z siebie ślubnej sukni.
Machinalnie wziął do ręki paczkę listów i z charakteru pisma na adresie starał
się rozpoznać życzliwe mu osoby; odczytywanie treści pozostawiał do jutra, gdy
z swoją Misia zasiądzie do pierwszego śniadania przy wspólnym stole.
Niekiedy przymykał oczy, wyciągał się na fotelu i mówił sobie w myślach:
– Jestem żonaty! – a wtedy jakiś dziwny dreszcz przebiegał mu po wszystkich
członkach i krew gorętszym warem przepływała po żyłach.
Puls bił mu w skroniach, na piersiach czuł niby tłok, który je chwilami
przygniatał; oddychał głęboko i twarz spryskiwał kolońską wodą dla orzeźwienia.
Zegar ścienny wydzwonił w pół do trzeciej.
Taniecki wstał i odkładając resztę listów, mimo woli zatrzymał jeden w ręce.
Spojrzał na adres – pismo było mu nieznane.
Na kopercie odbity był stempel wagonu pocztowego.
– Od kogo to być może? – przemknęło mu po głowie.
Nie mógł sobie przypomnieć, kto mógł mieć taki okrągły, cienki, stojący,
niesympatyczny charakter pisma.
Spieszno mu było odejść, ale machinalnie rozerwał kopertę i wiedziony
ciekawością, zaglądnął do otwartego listu.
Na podpisie wyczytał tylko jeden wyraz: „Życzliwa”.
Przechylił głowę, wydął wargi i niechętnie szepnął:
– Anonim! – a zwracając się do służącego, rzekł:
– Dowiedz się, czy panna Małgorzata wróciła, już od pani!
Potem zbliżył się do lampy i zaczął czytać.
List zawierał tylko kilka wierszy, pisanych jakby ostrą szpilką; zaczynał się od
nagłówka: „Szczęśliwy nowożeńcze!”
Taniecki przebiegł okiem szybko treść listu i krzyknął, jak gdyby go nożem
znienacka ugodzono w samo serce; instynktownie zacisnął pięść i zmiął w niej
nikczemny anonim, którego każde słowo było dlań ukłuciem żmii.
Przez chwilę zaszumiało mu w głowie i zawirowało tak gwałtownie, iż musiał się
oprzeć o fotel, aby nie runąć na posadzkę. Ręce mu drżały, jak w febrze, a
w oczach migotały krwawe płomyki; zanim się opanował i zdołał myśli zebrać,
minęła chwila długa, jak wieczność.
Stał ze wzrokiem osłupiałym, niemy, nieprzytomny i dyszał ciężko.
Zdawało się, że lada chwila zwali się bez zmysłów i runie, jak pień, gromem
strzaskany.
Zaciskał w ręce zmięty świstek papieru i drżał.
Ogłuszyła go podłość ludzka i cios zadany z takim wyrafinowanym
okrucieństwem, z takim rozmysłem nikczemnym, ale przewidującym skutek
i wrażenie, jakie wywołać musi wiadomość, udzielona „z życzliwości” w dzień ślubu
szczęśliwemu nowożeńcowi o ukochanej na śmierć i życie oblubienicy.
Skrytobójczyni pod maską anonimu godziła w spokój i szczęście dwojga istot,
którym chciała zburzyć jeżeli nie całą przyszłość wymarzoną, to przynajmniej ten
najświętszy i najuroczystszy dzień, rozpoczynający każde małżeństwo.
Taniecki przetarł oczy i jakby własnym zmysłom nic dowierzał, rozwinął zmięty
list powtórnie, aby go uważniej po raz drugi przeczytać, ale drgnął nagle
i instynktownie ukrył go w kieszeni, gdy usłyszał skrzypnięcie klamki i głos
służącego, który w otwartych drzwiach stanął z wiadomością, że panna Małgorzata
powróciła już do swego pokoju i pomogła jaśnie pani rozebrać się w sypialni.
– Dobrze, możesz odejść! – powiedział lokajowi, nic odwracając się, jakby
z obawy, aby z jego zmienionej twarzy nie wyczytał tajemnicy, która gryzła mu
duszę.
Służący ukłonił się i wyszedł.
Henryk postawił lampę na stoliku, przysunął fotel i usiadł; starał się ochłonąć ze
wzburzenia i wrócić do równowagi, aby spokojniej wyjąć zatruły pocisk z rany.
List szeleścił w jego rękach, jak podrażniony gad, kiedy go rozwijał i wygładzał,
aby jeszcze raz przebiec okiem to pismo, z samego wyglądu tak niesympatyczne
i kujące swoim szpiczastym charakterem, nic tylko swoją wstrętną treścią.
– „Szczęśliwy nowożeńcze...!” – czytał – „wróciłeś od jednego ołtarza, aby
przystąpić do drugiego, na którym spodziewasz się znaleźć ubóstwiony swój ideał,
dla którego wzgardziłeś tyloma innymi sercami i wdziękami. Spotka Cię zawód, dla
człowieka honoru najboleśniejszy, bo sromotny... Miłość zaślepiła Ci oczy tak, że
nie dostrzegłeś szczęśliwszego rywala, którego i nieobecności na własnym weselu
może nawet nie zauważyłeś. Spytaj zatem Swej żony, zanim z jej skroni zdejmiesz
mirtowy wianuszek, czy przebolała już czułe pożegnanie z pięknym kuzynkiem...?
A potem staraj się być zadowolonym, przynajmniej dla świata, bo Tanieckiemu nie
wypada stroić się marnym szychem zamiast szczerego złota. Nie dosyć być
kochanym, trzeba mieć pewność, że się posiada miłość... niepodzielną”.
„Życzliwa”
Ostatnie słowa migały mu w oczach, jak palące iskry; zamykał powieki i otwierał,
bo jakaś gorąca, rdzawa mgła przysłaniała mu źrenice.
Trzymał w rękach anonim, spuścił głowę na piersi i z zaciętymi zębami, aby nie
krzyknąć z bólu, siedział i rozmyślał.
– Przecież to niesłychana, potworna podłość! – mówił sobie. – Wybrać taką
chwilę, aby mi zatruć serce, spokój, rozkosz pierwszej nocy poślubnej...! Rzucić
taki cień pomiędzy dwoje ludzi, którzy na całe życie należeć mają do siebie...! I ta
niegodziwa jakaś dusza przypuszczała, że ja temu uwierzę...?!
Wzdrygnął się i rzucił na fotelu, że się aż z nim razem od stolika odepchnął.
Chciał powstać, ale mu nogi odmówiły posłuszeństwa, ociężał i czuł tylko, że go
ogarnia bezwładność taka, jak gdyby połowę ciała miał sparaliżowaną:
– „Spotka cię zawód, dla człowieka honoru najboleśniejszy, bo sromotny...!”
Co to miało znaczyć...? Co się mogło ukrywać tajemniczego pod tymi wyrazami,
których zagadkę zostawiano jego domyślności?
Ten nikczemny list mówił niby tak dużo, a nie określał niczego wyraźnie, nic
przytaczał żadnych faktów, dawał tylko jedną, jedyną delatorską wskazówkę,
wspominając o „pięknym kuzynku”.
O którym...?
Mimo woli zaczął się zastanawiać nad tym, choć ze wstrętem i obrzydzeniem
odpychał wszystkie podejrzliwe myśli, jakie mu anonim miał na celu podsunąć.
Uczciwa jego natura nic chciała się poddać ani na chwilę wpływowi tej szatańsko
pomyślanej intrygi.
Kochał i wierzył, ale mimo to pod tym podwójnym pancerzem miłości i wiary,
zadrżało mu serce.
Czy podobna, aby choć jedno słowo prawdy było w tej ohydnej potwarzy...?
Choćby ślad prawdopodobieństwa?
– „Nie dosyć być kochanym, trzeba mieć pewność, że się posiada miłość:
niepodzielną”.
Ależ on ją posiadł, on tę pewność miał, on przecież tak niedawno tuląc
w objęciach swoją Misię, mówił jej o tym, że wierzy, iż jest jej pierwszą miłością,
a ona temu nawet skinieniem głowy nie zaprzeczyła.
Przecieżby go nic chciała, nie śmiała okłamywać w takiej chwili...?
– Nie, nie, nie! – powtarzał sobie, broniąc się całą siłą przed podejrzliwością,
która podkradała się do jego umysłu, chociaż ją uczucie odpychało ze wzgardą,
z tym instynktem zachowawczym serca, pragnącego uniknąć ciosu, który by mógł je
zgruchotać.
A jednak mimo woli odsłaniał to serce przed żądłem jadowitej żmii, która
próbowała dosięgnąć je koniecznie i ukłuć, i oplwać swą silną, i zatruć śmiertelnie.
Zaczął rozważać.
Nie chciał bronić przez samym sobą tej czystej, dobrej, ukochanej istoty, która
tam za ścianą czekała jego przybycia i drżała z dziewiczym rumieńcem na licach,
jak ofiara dobrowolna miłości i uświęconego związku małżeńskiego – nie chciał
uniewinniać jej przed „życzliwą” potwarczynią, stojącą mu w oczach, niby
zamaskowane widmo, na które splunąć tylko potrzebował, aby znikło; pragnął sam
z sobą dojść do lądu, upewnić się, umocnić we własnym przekonaniu i zdeptać tego
gada, który się śmiał wśliznąć pod jego nogi.
Więc jak to było...? Była wiosna, wonna od bzów, fiołków i konwalii, kiedy
w powrocie z Nizzy spotkał po raz pierwszy w pociągu, wiozącym ich na północ,
Dobrojewską z córką; jechały na Berlin do Warszawy.
Wziął je wtedy za cudzoziemki, bo rozmawiały z sobą po francusku.
Podał pannie bukiet, który się stoczył na ziemię ze stolika w wagonie pierwszej
klasy i usłyszał polskie słowo: „dziękuję”, które się z jej ust instynktownie
wymknęło; po tym poznał, że są jego rodaczkami, i to go ośmieliło do zawiązania
rozmowy.
Przyznała się, że go wzięła z pierwszego wejrzenia za Włocha; uśmiali się z tej
wzajemnej pomyłki i przez całą drogę usta im się nie zamykały.
Bukietem świeżych kwiatów chłodziła sobie policzki, gdy o południu słońce
dopiekać zaczęło i w wagonie zrobiło się duszno; to mu podsunęło myśl powiedzenia
jej:
– Szczęśliwe kwiaty...! Zwiędną, ale z rozkoszy.
Ściągnęła, brwi, odwróciła głowę i udała, że nie słyszy tego zbyt śmiałego
komplementu ze strony przypadkowego towarzysza, podróży.
Za to matka stała się dla niego jeszcze bardziej uprzejmą i zanim dojechali do
Berlina, zdążyła opowiedzieć mu mnóstwo rzeczy o sobie i swojej Misi ze swobodną
gadatliwością czeczotki, przyzwyczajonej do łatwej konwersacji salonowej.
Dowiedział się od niej, że jest wdową od lat dziesięciu, że posiada dużą
majętność na Kujawach, że stale mieszka w Warszawie, prowadzi dom otwarty i ma
liczne stosunki w towarzystwie, że co roku spędza wiosnę na południu, a zimę, jak
się zdarzy.
Okazało się, że mają wielu wspólnych znajomych i to do poufniejszej nastroiło ich
pogawędki.
W drodze znalazł sposobność oddania im kilku drobnych przysług, w Berlinie
spędził z nimi całe trzy dni, a przy rozstaniu w Warszawie otrzymał zaproszenie:
– Może pan nas zechce kiedy odwiedzić...! Przyjmujemy co czwartek między
piątą a siódmą.
Uczynił to z grzeczności i obowiązku człowieka dobrze wychowanego, złożył
wizytę w najbliższy czwartek i od tej pory bywał coraz częściej.
Tak się zaczęła ich znajomość.
A potem szło to w przyspieszonym tempie.
Im bliżej poznawał pannę, tym więcej mu się podobała, tym bardziej był nią
zajęty, tym silniej pociągał go do niej nieprzeparty urok, któremu oprzeć się nie
mógł.
Aż pewnego wieczoru, wracając z koncertu w Dolinie Szwajcarskiej, oświadczył
się jej i wyznał swą miłość. Zdawało mu się, że był do tego uprawniony, bo
z zachowania się jej, z długich rozmów, prowadzonych niemal codziennie,
z mnóstwa tych drobnych, subtelnych, nieznacznych na pozór objawów
wywnioskował, że nie był jej obojętnym, że oboje są sobą zajęci i że potrzeba tylko
tego jednego słowa: „kocham”, które jak na zaklęcie otworzy ich serca i w jednej
chwili złączy je z sobą na wieki.
Po tygodniu byli już zaręczeni.
Dzień ślubu był naznaczony, w kilku magazynach jednocześnie przygotowywano
wyprawę dla pospiechu.
Dobrojewska urządziła kilka dużych wieczorów, wydała parę wystawnych
obiadów u siebie na uczczenie zaręczonej pary, oddala wizytę Tanieckiej na wsi
w jej Miłoszkowicach i nawzajem przyjęła ją wraz z synem, z wielką paradą
w swoich Dzielnikach; stosunki się zacieśniały, młodzi byli zakochani i szczęśliwi.
Tylko gdy się zbliżał termin postanowiony ślubu, Misia stawała się coraz
smutniejszą, coraz bledszą, zamyśloną, chwilami dziwnie rozdrażnioną
i niespokojną.
Matka pytała ją:
– Co ci jest...? Odpowiadała krótko:
– Nie wiem.
– Czujesz się źle?
– Nie wiem.
– Jakże można nie wiedzieć o tym?
– Nie wiem.
– Przecież kochasz Henryka?
– Kocham.
– A zatem...?
– Pójdę za niego, albo za nikogo, mamo, ale nie naglijcie tak na mnie, nie
spieszcie...! Pozostawcie mi jeszcze trochę czasu.
– Jesteś dziwaczka. Małżeństwo nie ser, żeby je odkładać...! Dałaś mu słowo,
wszystko gotowe, wyprawa uszyta, po co odwlekać...? Doprawdy, nie rozumiem
cię!
Dąsała się z minką rozkapryszonej dziewczynki i buntowała po cichu przyszłego
zięcia, aby od swoich praw nie odstępował.
– Macie się pobrać – mówiła – to się pobierzcie. Nie uważaj pan na panieńskie
fochy Miszetki...! Ja w trzy tygodnie byłam gotową i zdecydowaną; nie mogłam się
doczekać wesela, a miałam dopiero siedemnaście lat, gdy wychodziłam za mąż. Co
tu się długo namyślać...! Prawda?
Przyznawał jej słuszność, ale nie nalegał; chciał uszanować wolę narzeczonej
i nie wywierał zbytniego nacisku na jej postanowienia.
Wówczas mu się to wydawało całkiem naturalne, dzisiaj zaczęło go to
zastanawiać po owym fatalnym liście.
Przypominał sobie, że pod koniec swego narzeczeństwa z tygodnia na tydzień
musiał się godzić na zwłokę ślubu, której przyczyn nigdy dokładnie dowiedzieć się
nic mógł.
Niekiedy, wydawało mu się, jak gdyby to zagadkowe wahanie Misi ukrywało
jakąś niedocieczoną tajemnicę, która dlań tym bardziej niepojętą była, że nie miał
najmniejszego powodu wątpić o jej wzajemności.
Z tym wszystkim widział, że mu się mieni w oczach, że w jej zamkniętej, skrytej
naturze dzieje się coś, czego wyznać przed nim, ani przed matką nie może lub nie
chce. Zapytywał dyskretnie, próbował wybadać, ale zamiast odpowiedzi
otrzymywał jakiś smutny, melancholijny uśmiech, z którym mówiła:
– Proszę na to nie zważać...! To nic, to przecież panieńskie fochy tylko, jak
powiada mama. Nie ma się nad czym zastanawiać.
Oczy jej dopowiadały przy tym:
– Kocham cię...! Wiesz o tom, więc niech ci to wystarczy.
Ale anonim syczał ironicznie:
– „Miłość zaślepiła cię tak, że nie dostrzegłeś szczęśliwszego rywala, którego
i nieobecności na własnym weselu może nawet nic zauważyłeś...”
Kto mógł być tym rywalem szczęśliwszym...?
Przypominał sobie wszystkich mężczyzn, których spotykał w domu swej przyszłej
teściowej i żadnego z nich nawet posądzić nie mógł, aby od chwili, gdy się
oświadczył, zabiegał o poważniejsze względy Misi.
Widział przecież, że wszystkich odsuwała od siebie umyślnie, unikając nawet
pozoru, że przekłada kogokolwiek nad niego.
List wspominał o pięknym kuzynku; wskazywał go wyraźnie, i rzucał na niego
haniebne posądzenie, poparte tym jedynym szczegółem, zgodnym
z rzeczywistością, że nie był obecnym na weselu.
– Julek...?! Julek Dobrojewski...?
Załamał ręce i splecione kurczowo założył sobie na głowę:
– Nie, to niepodobna...! Z nim była tak samo, jak z wszystkimi innymi. Julek...?
Miał się przecież sam żenić, był zakochany, wyjeżdżał tak często, traktował ją
nawet obojętnie i nigdy nie okazywał, aby był nią więcej zajęty, niż którąkolwiek
z panien w salonie. Potwarz...! Tylko potwarz...!
Zerwał się i zaczął chodzić po pokoju z głową zwieszoną; za ścianą w ciszy
nocnej zegar wydzwonił trzecią nad ranem.
– A jednak... jednak, gdyby w tym było cokolwiek prawdy?
Drgnął na samą myśl tak straszną i stanął w miejscu nagle, jakby mu nogi
w ziemię wrosły.
Stał i rozważał.
Potem podszedł do stolika, wziął list, przypatrywał mu się badawczo czas jakiś
i otworzywszy skrytą szufladkę, wsunął go na sam spód pod inne papiery.
Z wnętrza szuflady błysnęła lufa rewolweru.
Zimny dreszcz wstrząsnął nim; wziął rewolwer do ręki i zbladł.
W magazynie tkwił jeden tylko, ostatni nabój.
Położył broń na stoliczku nocnym, nakrył go chustką i powolnym, ociężałym
krokiem skierował się ku drzwiom.
Jakieś straszne, rozpaczliwe postanowienie odbiło się w jego oczach.
ISBN (ePUB): 978-83-63149-13-0
ISBN (MOBI): 978-83-63149-14-7
Wydanie elektroniczne 2012
Na okładce wykorzystano fragment obrazu „Dama w liliowej sukni z kwiatami” Władysława Podkowińskiego (1850–1911).
WYDAWCA
Inpingo Sp. z o.o.
ul. Niedźwiedzia 29B
02-737 Warszawa
Opracowanie redakcyjne i edycja publikacji: zespół Inpingo
Plik cyfrowy został przygotowany na platformie wydawniczej
Inpingo
.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie