Faulkner William Wsciekłość i wrzask

background image

WILLIAM FAULKNER

WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK

Tytuł oryginału

THE SOUND AND THE FURY

tłumaczyła

Anna Przedpełska-Trzeciakowska

background image

SPIS TREŚCI
Siódmy kwietnia 1928 roku
Drugi czerwca 1910 roku
Szósty kwietnia 1928 roku
Ósmy kwietnia 1928 roku
Dodatek - Rodzina Compsonów: 1699—1945
Przypisy

SIÓDMY KWIETNIA

1928 ROKU

Poprzez sztachety, przez kędzierzawe kwietne przerwy widziałem, jak uderzali. Szli tam, gdzie

stała chorągiewka, a ja za nimi wzdłuż sztachet. Luster szukał w trawie koło kwiatowego drzewa.
Wyjęli chorągiewkę i uderzali. Potem wsadzili chorągiewkę z powrotem i podeszli do stolika, i
jeden uderzył, i drugi uderzył. Potem ruszyli, a ja też wzdłuż sztachet. Luster odszedł od drzewa i
szliśmy wzdłuż sztachet, i oni stanęli, i myśmy stanęli, i patrzyłem przez sztachety, a Luster szukał
w trawie.

— Trzymaj, caddie1). — Uderzył. Odeszli przez pastwisko. Złapałem się ogrodzenia i patrzyłem

za nimi.

— Słuchaj no — powiedział Luster. — Wstyd, taki stary, trzydzieści trzy lata, i takie wrzaski. Mało

ci, że łaziłem kawał drogi do miasta po ten twój tort. Przestań lamentować. Pomóż mi szukać moich
dwudziestu pięciu centów. Jak nie znajdę, to mogę się pożegnać z przedstawieniem.

Jeszcze trochę uderzali, tam, na pastwisku. Poszedłem z powrotem wzdłuż sztachet, do

chorągiewki. Trzepotała na jasnej trawie i drzewach.

— Chodź — powiedział Luster. — Dosyć tego wybałuszania ślepi. Już nie wrócą. Pójdziemy nad

zalew i poszukamy mojej ćwierćdolarówki. Prędzej, bo ją zabiorą inne czarnuchy.

Była czerwona i trzepotała na pastwisku. Potem ptak przechylał się na niej w tył i w przód. Luster

rzucił. Chorągiewka trzepotała na jasnej trawie i drzewach. Trzymałem się sztachet.

— Przestań lamentować — mówił Luster. — Przecie ich nie przymuszę, żeby tu przyszli, no nie.

Jak się nie zamkniesz, to ci Nianiusia nie urządzi urodzin. Wiesz, co będzie. Pójdę i zjem cały twój
tort. Świeczki też. Wszystkie, każdą jedną. Chodź, idziemy nad zalew. Muszę znaleźć moje ćwierć
dolara. Może nam się trafi jaka piłka. Popatrz. Oni są już tam. Kawał drogi. Spójrz. — Podszedł do
sztachet i pokazał ręką. — Widzisz ich. Wcale nie zamiarują wracać. Chodź.

Poszliśmy wzdłuż sztachet do ogrodowego parkanu, na którym leżały nasze cienie. Mój cień był

wyższy od cienia Lustera. Doszliśmy do dziury i przeleźliśmy na drugą stronę.

— Stój — zawołał Luster. — Znowu zaczepiłeś się o ten gwóźdź. Nie potrafisz przeleźć przez tę

dziurę, żeby się nie zahaczyć.

Caddy odczepiła mnie i przeszliśmy na drugą stronę. Wujek Maury przykazał, żebyśmy się nikomu

background image

nie pokazywali na oczy, więc lepiej się pochylmy, powiedziała Caddy. Pochyl się, Benjy. O, tak,
widzisz. Pochyliliśmy się i przeszliśmy przez ogród, gdzie kwiaty szeleszcząc ocierały się o nas.
Ziemia była twarda. Wdrapaliśmy się na płot, tam gdzie świnie chrumkały i sapały. Pewno im
smutno, bo jedną z nich dzisiaj zarżnęli, powiedziała Caddy. Ziemia była twarda, ubita, sękata.

Trzymaj ręce w kieszeniach, mówiła Caddy, bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz mieć

odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.

— Za zimno na dworze — oświadczył Versh. — Po co ci tam łazić.
— Co tam znowu — spytała Matka.
— Napiera się na dwór — odparł Versh.
— Niech idzie — powiedział Wujek Maury.
— Za zimno — mówiła Matka. — Lepiej niech zostanie w domu. Benjamin, uspokój się w tej

chwili.

— Nic mu się nie stanie — tłumaczył Wujek Maury.
— Słuchaj, Benjamin. Jak nie będziesz grzeczny, to pójdziesz do kuchni — gniewała się Matka.
— Nianiusia przykazywała, żeby go nie puszczać do kuchni — mówił Versh. — Ona ma tyle

gotowania na głowie.

— Niech idzie, Karolino — nalegał Wujek Maury. — Doprowadzisz się do choroby tą ciągłą

troską o niego.

— Wiem — powiedziała Matka. — To jest mój los. Zastanawiam się czasami...
— Tak, tak — przerwał Wujek. — Musisz być silna. Przygotuję ci szklaneczkę grogu.
— Po grogu bywam jeszcze bardziej zgnębiona, wiesz przecież.
— Zobaczysz, że dobrze ci zrobi. Opatul go porządnie, chłopcze, i wyprowadź stąd na chwilę.
Wujek Maury wyszedł. Versh wyszedł.
— Bądźże cicho — prosiła Matka. — Staramy się jak najszybciej wyprowadzić cię na dwór,

szybciej już nie możemy. Nie chcę, żebyś się rozchorował.

Versh nałożył mi kalosze i płaszcz, wzięliśmy moją czapkę i wyszliśmy. Wujek Maury odstawiał

właśnie butelkę do kredensu w stołowym.

— Zatrzymaj go tam z pół godzinki, chłopcze — przykazał Vershowi. — Tylko niech nie wychodzi

poza ogrodzenie.

— Dobrze, psze pana. Ja mu tam nie pozwalam wychodzić.
Stanęliśmy na dworze. Słońce było zimne i jasne.
— Gdzie tak lecisz — zapytał Versh, — Chyba nie do miasta, co. — Szliśmy po szeleszczących

liściach. Brama była zimna. — Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedział. — Przymarzną ci do
bramy, zobaczysz. Nie możesz zaczekać w domu. — Wsadził mi ręce do kieszeni. Słyszałem, jak
szura w liściach. Czułem zapach zimna. Brama była zimna.

— Spójrz. Orzeszki hikorowe. O, tam. Włazi na drzewo. Popatrz, wiewiórka, Benjy.
Nie czułem już wcale bramy, tylko zapach jasnego zimna.
— Wsadź lepiej te ręce z powrotem do kieszeni.

background image

Caddy szła. Potem biegła, a torba z książkami kołysała się i podskakiwała jej na plecach.
— Dzień dobry, Benjy — powiedziała. Otworzyła bramę, weszła i pochyliła się. Caddy pachniała

jak liście. — Wyszedłeś mi naprzeciw. Wyszedłeś na spotkanie Caddy. Versh, jak mogłeś pozwolić,
żeby mu tak ręce zmarzły.

— Toć mu przykazywałem, niech je trzyma w kieszeni. Czepia się i czepia tej żelaznej bramy.
— Wyszedłeś na spotkanie Caddy — mówiła rozcierając mi ręce. — No co. Co chcesz powiedzieć

swojej Caddy. — Caddy pachniała jak drzewa, tak jak wtedy, kiedy mówi, że już śpimy.

Czego jęczysz, pytał Luster. Będziesz mógł wybałuszać na nich ślepia, jak dojdziemy do zalewu.

Masz, trzymaj to swoje zielsko. Dał mi kwiat. Przeszliśmy przez parkan, na posesję.

— No co — pytała Caddy. — Co chcesz powiedzieć Caddy. Czy go wysłali z domu, Versh.
— Nie dali rady utrzymać go w domu. Cięgiem się napierał, a jak go puścili, to zaraz tu przyleciał i

gapi się na tę bramę.

— O czym ty myślisz — pytała Caddy. — Wydaje ci się, że jak wrócę ze szkoły, to już będzie

Boże Narodzenie. Tak myślałeś. Boże Narodzenie jest pojutrze. Święty Mikołaj, Benjy. Święty
Mikołaj. Chodź, pobiegniemy do domu, żeby się rozgrzać.

Wzięła mnie za rękę i biegliśmy po jasnych szeleszczących liściach. Wpadliśmy po schodach z

jasnego zimna w ciemne zimno. Wujek Maury odstawiał butelkę do kredensu. Zawołał Caddy.
Powiedziała:

— Zaprowadź go do kominka, Versh. Idź z Vershem, Benjy, ja zaraz przyjdę.
Poszliśmy do kominka. — Czy on zmarzł, Versh — spytała Matka.
— Czego by miał zmarznąć.
— Zabierz stąd jego płaszcz i kalosze. Ile razy ci mówiłam, żebyś go nie wprowadzał do domu w

kaloszach.

— Dobrze, psze pani. Stój spokojnie. — Zdjął mi kalosze i rozpiął płaszcz.
— Zaczekaj, Versh. — Weszła Caddy. — Czy on może jeszcze wyjść, mamo. Chciałabym, żeby się

ze mną przeszedł.

— Lepiej go zostaw w domu, dosyć już ma na dzisiaj — powiedział Wujek Maury.
— Myślę, że najlepiej będzie, jak zostaniecie oboje — rozkazała Matka. — Dilsey powiada, że

robi się coraz zimniej.

— Ale Mamo — napierała się Caddy.
— Co tam — wtrącił Wujek. — Siedziała cały dzień w szkole, potrzeba jej świeżego powietrza.

Biegnij, Candace.

— Niech mu Mama pozwoli wyjść. Proszę. Mama wie, że będzie płakał.
— To czemu mówiłaś przy nim o wyjściu. Czemu do mnie przychodziłaś. Żeby miał sposobność

znowu mnie dręczyć. Dosyć już miałaś dzisiaj świeżego powietrza. Usiądź tu lepiej i pobaw się z
nim.

— Niech sobie idą, Karolino — powiedział Wujek Maury. — Trochę zimna nic im nie zaszkodzi.

Pamiętaj, musisz dbać o swoje siły.

— Wiem. Nikt sobie nawet nie wyobraża, jak bardzo się boję Bożego Narodzenia. Nikt nie jest w

background image

stanie wyobrazić sobie tego. Nie należę do kobiet, które mogą wiele udźwignąć. Ze względu na
Jazona i dzieci pragnęłabym mieć więcej sił.

— Musisz robić, co się tylko da, i nie pozwolić, żeby cię dzieci denerwowały. Biegnijcie

obydwoje. Ale nie siedźcie na dworze za długo, bo się Matka będzie martwiła.

— Dobrze, Wujku — powiedziała Caddy. — Chodź, Benjy. Idziemy znowu na dwór. — Zapięła mi

płaszcz i ruszyliśmy w stronę drzwi.

— Chcesz zabrać to dziecko bez kaloszy — zawołała Matka. — Chcesz go doprowadzić do

choroby, kiedy mamy dom pełen ludzi.

— Zapomniałam — powiedziała Caddy. — Myślałam, że ma je na sobie.
Zawróciliśmy. — Trzeba myśleć — powiedziała Matka.
Stój spokojnie prosił Versh. Założył mi kalosze.
— Przyjdzie dzień, kiedy umrę, a wtedy będziesz musiała o nim myśleć.
Teraz tupnij rozkazał Versh.
— Chodź no tu i daj Mamie buzi, Benjaminie.
Caddy podprowadziła mnie do fotela Mamy, a ona wzięła w ręce moją twarz, a potem przycisnęła

mnie do siebie.

— Moje biedne dziecko — powiedziała. Puściła mnie. — Pilnuj go razem z Vershem, kochanie.
— Dobrze, Mamo. — Wyszliśmy. Caddy powiedziała:
— Nie potrzebujesz chodzić z nami, Versh. Ja się nim trochę zajmę.
— Dobra. Nie będę łaził po próżnicy na taki mróz. — Poszedł, a my stanęliśmy w hallu, Caddy

uklękła, objęła mnie rękami i przycisnęła do mego policzka swoją zimną, jasną twarz. Pachniała jak
drzewa.

— Nie jesteś żadne biedne dziecko, prawda. Masz swoją Caddy, co.
Przestań wreszcie jęczeć i pluć, powiedział Luster. Nie wstyd ci podnosić taki lament. Minęliśmy

powozownię, w której stał brek. Miał nowe koło.

— Właź do środka, siedź spokojnie i czekaj na Mamę. — Dilsey wepchnęła mnie do breka. T. P.

trzymał lejce. — W głowie się nie mieści, że Jazon tyle czasu nie kupuje nowego powozu. Ten grat
się kiedyś pod człowiekiem rozleci na kawałki. Patrzaj tylko na te koła.

Matka wyszła, opuszczając na twarz woalkę. Trzymała kwiaty.
— Gdzie Roskus — spytała.
— Roskus dzisiaj nie może podnieść ręki — tłumaczyła Dilsey. — T.P. umie powozić tak samo

dobrze.

— Boję się — powiedziała Matka. — Wydawałoby się, że wszyscy razem wzięci moglibyście mi

raz w tygodniu dostarczyć stangreta. Nie proszę o wiele, Bóg mi świadkiem.

— Panienka wie tak samo jak ja, że Roskus ma straszny reumatyzm i nie może robić więcej, niż

musi. Niech no panienka idzie i wsiada. T. P. umie powozić jak Roskus.

— Boję się — powiedziała Matka. — Z dzieckiem.
Dilsey weszła na schody. — Panienka nazywa go dziecko — wzięła Mamę za rękę. — Toć to

background image

mężczyzna nie mniejszy jak T.P. Niech no panienka idzie, jak panienka chce jechać.

— Boję się jechać — powiedziała Mama.
Zeszły po schodach i Dilsey pomogła Mamie wsiąść. — Może tak byłoby najlepiej dla nas

wszystkich.

— Nie wstyd panience gadać takie rzeczy — oburzyła się Dilsey. — Osiemnastoletni Murzyn nie

wystarczy, żeby Queenie poniosła. Starsza jest jak on i Benjy razem wzięci. Panienka to dobrze
wie. I żebyś mi nie próbował wymachiwać batem nad Queenie, słyszysz, T.P. Jak nie będziesz
jechał tak, jak chce panna Kahlina, to każę Roskusowi, żeby cię zlał. Na to mu jeszcze starczy sił.

— Dobra — powiedział T.P.
— Czuję, że coś się stanie — mówiła Mama. — Spokój, Benjamin,
— Niech mu panienka da kwiatek do potrzymania. On prosi. — Dilsey wsunęła rękę do środka.
— Nie, nie — zawołała Mama. — Rozsypiesz mi wszystkie.
— Niech je panienka przytrzyma. Wyciągnę mu jeden. — Dilsey podała mi kwiat i ręka jej się

cofnęła.

— Jedźcie już. Jak Quentin was zobaczy, to zacznie się napierać, żeby też jechać — mówiła Dilsey.
— Gdzie ona jest — spytała Mama.
— W domu, bawi się z Lusterem. Ruszaj, T.P. Masz powozić, jak ci Roskus przykazał.
— Dobra — obiecał T.P. — Wio, Queenie.
— Quentin — mówiła Mama. — Pilnuj.
— Pewno, że przypilnuję — powiedziała Dilsey.
Powóz podskakiwał i skrzypiał na podjeździe. — Boję się jechać i zostawiać Quentin — mówiła

Mama. — Lepiej, żebym była nie wyjeżdżała, T.P. — Znaleźliśmy się za bramą, gdzie już nie
trzęsło. T.P. zaciął Queenie batem.

— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama.
— Trzeba ją pogonić, żeby szła — odparł T.P. — Będzie spała, jak wróci do stajni.
— Zawracaj. Boję się jechać i zostawiać Quentin samą.
— Tu nie da rady zawrócić — powiedział T.P. Dalej było już szerzej.
— Tu już możesz — powiedziała Mama.
— Dobra. — Zaczęliśmy zawracać.
— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama łapiąc mnie.
— Muszę przecie wykręcić. Prrr. Stój, Queenie. — Stanęliśmy.
— Przewrócisz nas — powiedziała Mama.
— No to czego panienka chce — spytał T.P.
— Boję się tych twoich prób zawracania — powiedziała Mama.
— Dalej, Queenie. — Pojechaliśmy dalej.
— Czuję, że Dilsey nie dopilnuje dziecka jak należy pod moją nieobecność — powiedziała Mama.

— Musimy się śpieszyć z powrotem.

— Wiśta, mała — powiedział T.P. Uderzył Queenie batem.

background image

— Co ty robisz, T.P. — zawołała Mama i złapała mnie. Słyszałem kopyta Queenie, po obu stronach

przesuwały się gładko i nieprzerwanie jasne kształty, a ich cienie przepływały po grzbiecie
Queenie. Przesuwały się niby jasne wierzchy kół. Potem te po jednej stronie zatrzymały się tam,
gdzie stał wysoki biały słup i żołnierz. Ale po drugiej stronie przesuwały się równo i gładko dalej,
tyle że trochę wolniej.

— Czego chcesz — spytał Jazon. Ręce miał w kieszeni, a za uchem ołówek.
— Jedziemy na cmentarz — powiedziała Mama.
— Dobrze — odparł Jazon. — Nie mam przecież zamiaru was zatrzymywać. Czy to tylko chciałaś

mi zakomunikować.

— Wiem, że z nami nie pojedziesz, ale czułabym się z tobą bezpieczniejsza.
— Bezpieczna przed czym. Ojciec i Quentin przecież cię nie ugryzą.
Mama wsunęła chusteczkę pod woalkę. — Przestań, Mamo — powiedział Jazon. — Czy chcesz

koniecznie, żeby ten przeklęty idiota zaczął tu wyć na środku skweru. Jazda, T.P.

— Wio, Queenie — powiedział T.P.
— To dopust Boży — mówiła Mama. — Ale i ja też niedługo zejdę z tego świata.
— Chwileczkę — zawołał Jazon.
— Prrr — zatrzymał konia T.P.
Jazon powiedział:
— Wujek Maury wystąpił o pięćdziesiąt dolarów z twego konta. Co z tym zrobić.
— Czemu mnie pytasz — mówiła Mama. — Nie mam przecież nic do powiedzenia. Staram się nie

przysparzać zmartwień tobie i Dilsey. Niedługo mnie już na tym świecie, a wtedy ty...

— Jedź, T.P. — zawołał Jazon.
— Wiśta, Queenie. — Cienie płynęły dalej. Te po drugiej stronie ruszyły znowu, jasne, szybkie i

gładkie jak wtedy, kiedy Caddy powiada, że będziemy spać.

Beksa, mówił Luster. Nie wstyd ci. Przeszliśmy przez stajnię. Wszystkie stanowiska były otwarte.

Nie masz już tego dereszowatego kucyka pod wierzch, powiedział Luster. Podłoga była sucha i
pylista. Dach się zapadał. Ukośne dziury pełne były wirującego złota. Czego się tu pchasz. Chcesz,
żeby ci która z tych piłek głowę rozbiła.

— Trzymaj ręce w kieszeniach — powiedziała Caddy. — Bo sobie odmrozisz. Przecież nie chcesz

mieć odmrożonych rąk na Boże Narodzenie.

Obeszliśmy stajnię naokoło. Duża krowa i ta mała stały w drzwiach i słyszeliśmy, jak Prince,

Queenie i Fancy grzebią kopytami tam, w środku. — Gdyby nie było tak zimno, pojeździlibyśmy
na Fancy, co — powiedziała Caddy. — Ale dziś za zimno. — Potem zobaczyliśmy zalew, gdzie w
górę szedł dym. — Tam zarzynają świnię — powiedziała Caddy. — Możesz to zanieść. —
Wyciągnęła list z kieszeni i włożyła do mojej. — To prezent świąteczny — powiedziała. — Wujek
Maury chce zrobić niespodziankę pani Patterson. Musimy to jej dać tak, żeby nikt nie zobaczył.
Trzymaj teraz porządnie ręce w kieszeniach. — Doszliśmy nad zalew.

— Lód — zawołała Caddy. — Popatrz. — Złamała wierzch wody i przytrzymała kawałek przed

moimi oczami. — Lód. To dowód, jak jest zimno. — Pomogła mi przejść na drugą stronę i

background image

poszliśmy na wzgórze. — Nie możemy powiedzieć nawet Mamie i Tatusiowi. Czy wiesz, co ja o
tym myślę. Myślę, że to niespodzianka dla Mamy i Taty, i tak samo dla pana Pattersona, za to, że
pan Patterson przysłał ci słodycze. Pamiętasz, jak pan Patterson przysłał ci słodycze zeszłego roku
w lecie.

Potem było ogrodzenie. Pnącza uschły i wiatr w nich szeleścił.
— Nie rozumiem tylko, dlaczego Wujek Maury nie posłał Versha — powiedziała Caddy, — Versh

by się nie wygadał. — Pani Patterson wyglądała przez okno. — Zaczekaj tutaj — powiedziała
Caddy. — Zaczekaj, nie ruszaj się. Wrócę za chwileczkę. Daj mi ten list. — Przelazła przez
ogrodzenie trzymając list w ręku i poszła po brązowych szeleszczących liściach. Pani Patterson
podeszła do drzwi, otworzyła je i stała.

Pan Patterson siekał ziemię między zielonymi kwiatami. Przestał siekać i popatrzał na mnie. Pani

Patterson biegła przez ogród coraz bliżej. Kiedy zobaczyłem jej oczy, zacząłem płakać. Ty, głupi,
powiedziała pani Patterson, mówiłam mu, żeby cię tu więcej samego nie przysyłał. Daj mi to
szybko. Pan Patterson nadchodził spiesznie z motyką. Pani Patterson przechylając się przez
ogrodzenie wyciągnęła rękę. Próbowała się wdrapać. Daj mi to, mówiła, daj mi to. Pan Patterson
wdrapał się na ogrodzenie. Wziął list. Suknia pani Patterson zahaczyła się o sztachety. Znowu
zobaczyłem jej oczy i zbiegłem ze wzgórza.

— Dalej nic nie ma, ino te domy — mówił Luster. — Idziemy nad zalew.
Prali tam nad zalewem. Jedno z nich śpiewało. Czułem zapach trzepoczącej odzieży i dymu

płynącego nad wodą.

— Siądnij tutaj — powiedział Luster. — Nie masz tam żadnego interesu. Ci ludzie na pewno by ci

przylali.

— Co on chce zrobić.
— A czy on tam wie — powiedział Luster. — Myśli, że chce iść o, tam, gdzie stukają w tę kulę.

Siądnij tutaj i pobaw się swoim zielskiem. Patrzaj, jak dzieci chlapią się w wodzie, kiedy już musisz
na coś patrzeć. Że też nie potrafisz zachować się jak człowiek. — Usiadłem na brzegu, gdzie oni
prali i gdzie szedł niebieski dym. — Nie widzieliście tu gdzieś ćwierćdolarówki — spytał.

— Jakiej.
— Tej, co tu miałem rano, ale gdzieś zgubiłem. Wypadła mi przez tę tutaj dziurę w kieszeni. Jak się

nie znajdzie, to koniec z moim przedstawieniem dziś wieczór.

— Skąd weźmiesz ćwierć dolara, chłopcze. Poszukaj w kieszeni białego, jak nie będzie patrzał.
— Wziąłem, skąd się bierze forsę — odparł Luster. — Pełno jej tam jeszcze. Tyle, że ja muszę

znaleźć tę, co miałem, a nie inną. Możeście ją znaleźli.

— Ja tam nie zamiaruję szukać żadnej ćwiartki. Mam swoje sprawy na głowie.
— Chodźże tutaj — zawołał Luster. — Pomóż mi ją znaleźć.
— Przecież on nie rozezna pieniądza, choćby i zobaczył, no nie.
— Tak czy inaczej może pomóc szukać — powiedział Luster. — Idziecie wieczorem na

przedstawienie.

— Nie gadaj mi o przedstawieniach. Jak przyjdzie czas i skończę się szarpać nad tą balią, będę taka

zmęczona, że ani palcem nie kiwnę.

background image

— Założę się, że pójdziesz. Założę się, że byłaś wczoraj. Założę się, że wszyscy tam będziecie, jak

otworzą namiot.

— Dosyć tam czarnych i beze mnie. Jak wczoraj.
— Na mój rozum, forsa czarnych nie gorsza od forsy białych.
— Biali dają czarnym forsę, bo wiedzą, że jak się tylko pokaże jaki inny biały z orkiestrą, to sobie

odbierze wszystko z powrotem, a czarny zaraz poleci pracować na więcej.

— Czy nikt ci nie zafunduje tego przedstawienia.
— Jak dotąd nikt. Jakoś to chyba nikomu do głowy nie przyszło.
— Czego ty chcesz od białych, co.
— Niczego od nich nie chcę. Idę swoją drogą, a biali niech sobie chodzą swoją. Ani mi w głowie te

twoje przedstawienia.

— Oni tam mają takiego jednego, co potrafi grać na pile. Całkiem jak na banjo.
— Ty byłeś wczoraj, ja pójdę dzisiaj — powiedział Luster. — Niech tylko znajdę te ćwierć dolara

tam, gdzie je zgubiłem.

— Pewno go zabierasz ze sobą.
— Co — zdziwił się Luster. — Myślisz, że jak on wyje, to ja nic tylko przy nim sterczę.
— A co ty robisz, jak on zaczyna wyć.
— Tłukę go — powiedział Luster. Usiadł i podwinął nogawki. Bawili się w zalewie.
— Znalazł tam już który jaką piłkę — spytał Luster.
— Nie bądź za mądry. Żeby czasem twoja babcia nie usłyszała, co ty tu gadasz.
Luster wszedł do zalewu, gdzie oni się bawili. Szukał w wodzie wzdłuż brzegu.
— Miałem ją, jak tu byliśmy rano — powiedział.
— A gdzie ją zgubiłeś.
— Przez tę dziurę w kieszeni — odpowiedział Luster. Szukali w zalewie. Potem wszyscy szybko

się wyprostowali i stanęli, potem chlapali i bili się w wodzie. Luster to złapał i przysiedli w wodzie
spoglądając przez krzaki ku pagórkowi.

— Gdzie oni są — spytał Luster.
— Jeszcze nie widać.
Luster schował to do kieszeni. Tamci zeszli z pagórka.
— Czy tutaj nie stoczyła się piłka.
— Powinna była wpaść do wody. Czy nikt z was jej nie widział albo nie słyszał, chłopcy.
— Ja tam nie słyszałem, żeby tu coś leciało — powiedział Luster. — Słyszałem, jak coś walnęło w

to drzewo, tam, wyżej. Nie wiem, gdzie się pokulało.

Patrzyli na wodę.
— Do diabła. Poszukajcie wzdłuż zalewu. Potoczyła się tutaj. Sam widziałem.
Patrzyli wzdłuż zalewu. Potem wrócili na wzgórze.
— Masz tę piłkę — spytał chłopak.

background image

— Na co mi piłka — odparł Luster. — Nie widziałem tu żadnej piłki.
Chłopak wlazł do wody. Szedł. Odwrócił się i znowu popatrzył na Lustera. Poszedł dalej zalewem.
Mężczyzna na pagórku zawołał: — Caddie. — Chłopak wylazł z wody i ruszył na pagórek.
— Co ty wyrabiasz — powiedział Luster. — Cicho bądź.
— A czego on znowu jęczy.
— Bóg jeden wie — odparł Luster. — Zaczyna swoje i tyle. Jęczy dziś cały dzień. Pewnikiem

przez te jego urodziny.

— Ile on ma lat.
— Trzydzieści trzy — powiedział Luster. — Trzydzieści trzy lata skończył dziś rano.
— Powiadasz, że toto ma trzy lata od trzydziestu lat.
— Ja tylko powtarzam, co powiada Nianiusia. Skąd mam wiedzieć. Tyle że będziemy mieli

trzydzieści trzy świeczki na torcie. Małym torcie. Ledwo się na nim zmieszczą. Cichaj. Wróć no
tutaj. — Podszedł i złapał mnie za rękę. — Ty stary idioto — powiedział. — Chcesz, żebym cię
zlał.

— Już to widzę.
— Iłem razy go lał. Cichaj. Toć mówiłem, że nie wolno ci tam łazić na górę. Rozwalą ci głowę

jaką piłką. Chodź tutaj. — Pociągnął mnie z powrotem. — Siądnij. — Siadłem, a on zdjął mi buciki
i podwinął nogawki spodni. — A teraz właź do wody i baw się. Nijak nie potrafisz skończyć z tym
skomleniem.

Ucichłem i wszedłem do wody i Roskus przyszedł i kazał nam wracać na kolację, a Caddy

powiedziała,

Jeszcze nie pora na kolację. Ja nie idę.
Była mokra. Bawiliśmy się w zalewie i Caddy przykucnęła, i zmoczyła sukienkę, a Versh

powiedział:

— Mama da ci lanie za tę mokrą sukienkę.
— Mama nic podobnego nie zrobi — odparła Caddy.
— Skąd wiesz — spytał Quentin.
— Wszystko jedno skąd. A skąd ty wiesz.
— Bo mówiła — powiedział Quentin. — Poza tym jestem od ciebie starszy.
— Ja mam siedem lat — zawołała Caddy. — Chyba wiem.
— A ja mam więcej — powiedział Quentin. — Ja chodzę do szkoły, prawda, Versh.
— A ja idę do szkoły na przyszły rok — wykrzyknęła Caddy. — Jak tylko ten przyszły rok się

zacznie. Prawda, Versh.

— Wiesz, że ona ci da lanie, jak zamoczysz sukienkę — mówił Versh.
— Nie zamoczyłam — Caddy wyprostowała się w wodzie i popatrzyła na sukienkę. — Zdejmę ją,

to wyschnie.

— Założę się, że nie zdejmiesz — powiedział Quentin.
— Założę się, że zdejmę — zawołała Caddy.

background image

— Założę się, że lepiej zrobisz, jak nie zdejmiesz — powiedział Quentin. Caddy podeszła do

Versha i do mnie i odwróciła się plecami.

— Odepnij, Versh — rozkazała.
— Nie rób tego, Versh — zawołał Quentin.
— A co mi tam do jej sukienki — powiedział Versh.
— Odepnij, Versh — powtórzyła Caddy — bo jak nie, to powiem Dilsey, coś robił wczoraj

wieczorem. — No i Versh rozpiął guziki.

— Tylko spróbuj ją zdjąć — groził Quentin.
Caddy ściągnęła sukienkę i rzuciła na brzeg. Nie miała na sobie nic prócz staniczka i majtek i

Quentin dał jej klapsa, a ona pośliznęła się i wpadła do wody. Jak wstała, to zaczęła chlapać wodą
na Quentina, a Quentin na nią. Trochę wody chlapnęło na Versha i na mnie, a Versh złapał mnie i
posadził na brzegu. Powiedział, że poskarży na Caddy i Quentina, a wtedy Caddy i Quentin zaczęli
chlapać na Versha. Schował się za krzak.

— Naskarżę Nianiusi na was wszystkich — powiedział.
Quentin wdrapał się na brzeg i próbował złapać Versha, ale on uciekł i Quentinowi się nie udało.

Jak zawrócił, to Versh stanął i wrzeszczał, że naskarży. Caddy powiedziała, że jak nie naskarży, to
mu pozwolą wrócić. Więc Versh powiedział, że nie powie, i oni mu pozwolili.

— Teraz chyba jesteś zadowolona — powiedział Quentin. — Oboje dostaniemy w skórę.
— A co mi tam — zawołała Caddy. — Ja ucieknę.
— Akurat — powiedział Quentin.
— Ucieknę i nigdy nie wrócę — wołała Caddy. Zacząłem płakać. Caddy obróciła się i powiedziała:

— Cicho. — Więc ucichłem. Potem bawili się w zalewie. Jazon też się bawił. On był sam, trochę
dalej w wodzie. Versh obszedł krzak, podniósł mnie i wsadził z powrotem do wody. Caddy była
cała mokra i zabłocona z tyłu i zacząłem płakać, a ona podeszła i przykucnęła w wodzie.

— Cicho, cicho — mówiła. — Nie uciekną. — Więc ucichłem. Caddy pachniała jak drzewa w

deszcz.

Co ci znowu, pytał Luster. Dosyć tych jęków. Baw się w zalewie jak człowiek.
Zabierz go do domu. Nie mówili ci, żeby go nie wyprowadzać za płot, co.
On cięgiem myśli, że to ich pastwisko, powiedział Luster. Zresztą i tak nikt z domu nie może nas tu

zobaczyć.

My możemy. A ludzie nie lubią patrzeć na wariata. To nie przynosi szczęścia.
Roskus przyszedł i kazał nam iść na kolację, a Caddy powiedziała, że jeszcze nie pora.
— Pora i tyle — powiedział Roskus. — Dilsey przykazywała, żebyście zaraz wracali do domu.

Przyprowadź ich, Versh. — Ruszył na wzgórze, gdzie ryczała krowa.

— Może wyschniemy, nim dojdziemy do domu — mówił Quentin.
— To wszystko twoja wina. Mam nadzieję, że dostaniemy w skórę — Caddy nałożyła sukienkę, a

Versh ją zapiął.

— Nie będą wiedzieli, że się zamoczyliście — mówił. — Nic nie widać. Chyba że ja albo Jazon

poskarżymy.

background image

— Poskarżysz, Jazon — spytała Caddy.
— Na kogo.
— On nie poskarży — powiedział Quentin.
— Założę się, że poskarży — mówiła Caddy. — Poskarży Babuni.
— Może jej skarżyć — powiedział Quentin. — Ona jest chora. Jeśli będziemy wolno iść, to się

zrobi tak ciemno, że nikt nic nie zobaczy.

— Mnie tam wszystko jedno, czy kto zobaczy, czy nie. Sama im powiem. Versh, zanieś go pod

górę.

— Jazon nie poskarży — powiedział Quentin. — Pamiętasz ten łuk ze strzałami, który ci zrobiłem,

Jazon.

— Połamany już — mruknął Jazon.
— A niech sobie skarży — zawołała Caddy. — Mam to w nosie. Zanieś Maury'ego pod górę,

Versh. — Versh przykucnął, a ja wsiadłem mu na barana.

Do zobaczenia z wszystkimi wieczorem na przedstawieniu, powiedział Luster. Chodźże tutaj.

Musimy znaleźć ten pieniądz.

— Jak pójdziemy wolno, to zrobi się ciemno, nim dojdziemy — powiedział Quentin.
— Nie mam zamiaru iść wolno — zawołała Caddy. Ruszyliśmy pod górę, ale Quentin nie szedł z

nami. Stał nad zalewem jeszcze wtedy, jak już doszliśmy tam, gdzie czuć było świnie. Chrząkały i
chrumkały przy korycie w kącie. Jazon szedł za nami, ręce trzymał w kieszeniach. Roskus doił
krowę w drzwiach obory.

Krowy wyskakiwały z obory.
— Dalej — powiedział T.P. — klnij sobie! Ja też będę klął. Rety. — Quentin znowu kopnął T.P.

Wkopał go do koryta, gdzie żarły świnie i T.P. tam leżał. — O, rany — powiedział. — Ale mi
przyłożył. Widzieliście, jak ten biały mnie kopie. Rety!

Nie płakałem, ale nie mogłem przestać. Nie płakałem, ale ziemia nie była spokojna i wtedy

zacząłem płakać. Ziemia podnosiła się w górę i krowy wbiegały na wzgórze. T.P. próbował się
podnieść. Upadł znowu, a krowy zbiegły na dół. Quentin trzymał mnie za ramię i szliśmy w
kierunku obory. Potem obory tam nie było i musieliśmy poczekać, aż wróci. Nie widziałem, jak
wracała. Wróciła za naszymi plecami, a Quentin posadził mnie w korycie, gdzie jadły krowy.
Trzymałem się koryta. Ono też odchodziło, trzymałem się mocno. Krowy znowu zbiegały ze
wzgórza, na skos drzwi. Nie mogłem przestać. Quentin i T.P. wchodzili na wzgórze i bili się. T.P.
spadał ze wzgórza, a Quentin go wciągał. Quentin uderzył T.P. Nie mogłem przestać.

— Wstawaj — powiedział Quentin. — Zostań tu i nie ruszaj się. Żebyś nigdzie nie odchodził, nim

wrócę.

— My z Benjym wracamy na wesele — powiedział T.P. — Rety.
Quentin uderzył go znowu. Potem zaczął walić T.P. o ścianę, a T.P. śmiał się. Za każdym razem,

kiedy Quentin walił nim o ścianę, próbował powiedzieć „Rety”, ale nie mógł, bo tak się śmiał. Nie
płakałem już, ale nie mogłem przestać. T.P. upadł na mnie i drzwi obory poleciały. Poleciały w dół
wzgórza, a T.P. bił się sam i znowu upadł. Śmiał się dalej, a ja nie mogłem przestać i próbowałem
wstać, i upadłem i nie mogłem przestać. Versh powiedział:

background image

— Tego już za dużo. Słowo daję. Skończ z tym wyciem.
T.P. ciągle się śmiał. Zwalił się na drzwi i śmiał się. — Rety — powiedział. — My z Benjym

wracamy na wesele. Na lemoniadkę.

— Cicho — powiedział Versh. — Skądeś to wziął.
— Z piwnicy. Rety.
— Cicho. Skąd w piwnicy.
— Z wszystkąd — odparł T.P. Śmiał się jeszcze. — Zostało tam ze sto butelek. Milion albo więcej.

Uważaj, czarnuchu, będę wrzeszczał.

Quentin powiedział: — Podnieś go.
Versh podniósł mnie.
— Wypij to, Benjy — rozkazał Quentin. Szklanka była gorąca. — Cicho, cicho. Wypij to.
— Lemoniadka — mówił T.P. — Niech mi panicz Quentin da, ja to wypiję.
— Zamknij gębę — rozkazał Versh — bo panicz Quentin ci pokaże.
— Trzymaj go, Versh — powiedział Quentin.
Przytrzymali mnie. Zrobiło mi się gorąco na policzku i na koszuli. — Pij — rozkazał Quentin.

Trzymali mi głowę. Było gorąco wewnątrz mnie i znowu zacząłem. Płakałem teraz i coś się działo
w środku mnie i płakałem jeszcze, i trzymali mnie, aż to się przestało dziać. Potem ucichłem.
Kręciło się w dalszym ciągu, potem zaczęły się kształty. — Otwórz komórkę, Versh — sunęły
wolno. — Rozłóż te puste worki na ziemi. — Sunęły szybciej, właściwie to całkiem szybko. —
Teraz weź go za nogi. — One przesuwały się dalej, gładkie i jasne. Słyszałem, jak się T.P. śmieje.
Sunąłem z nimi na jasne wzgórze.

Na wzgórzu Versh mnie postawił. — Chodźże tu, Quentin — zawołał odwracając się i patrząc w

dół zbocza. Quentin stał w dalszym ciągu nad zalewem. Rzucał patyki w cienie, tam, gdzie była
woda.

— Niech sobie ten stary mędrek zostaje — powiedziała Caddy. Wzięła mnie za rękę i poszliśmy

koło obory i przez furtkę. Na kamiennej dróżce przykucnęła ropucha, na samym środku. Caddy
przeszła nad nią i pociągnęła mnie dalej.

— Chodźże, Maury — powiedziała. Ona wciąż tam siedziała przykucnięta, póki Jazon nie trącił jej

palcem nogi.

— Zrobi ci się od niej brodawka — ostrzegł Versh. Ropucha poskakała dalej.
— Chodźże, Maury — zawołała Caddy.
— Mają dziś gości — powiedział Versh.
— Skąd wiesz.
— Wszystkie światła zapalone. We wszystkich oknach.
— Możemy chyba zapalić wszystkie światła nawet bez gości, jeśli nam przyjdzie ochota —

powiedziała Caddy.

— Założę się, że to goście — mówił Versh. — Wejdźcie kuchennymi drzwiami i cichaczem na

górę.

— Ja się nie będę przejmować — powiedziała Caddy. — Wejdę prosto do salonu, tam gdzie

background image

wszyscy siedzą.

— Założę się, że jakbyś tak zrobiła, toby cię Tata sprał — powiedział Versh.
— A co mi tam. Pójdę prosto do salonu. Pójdę prosto do jadalni i zjem kolację.
— A gdzie usiądziesz — spytał Versh.
— Usiądę w krześle Babuni — powiedziała Caddy. — Ona je w łóżku.
— Głodny jestem — oznajmił Jazon. Wyprzedził nas i pobiegł ścieżką. Trzymał ręce w

kieszeniach i upadł. Versh podszedł i podniósł go.

— Nie trzymaj tych łap w kieszeniach, to ustoisz na nogach — powiedział Versh. — Nigdy nie

zdążysz wyjąć ich na czas, żeby się podeprzeć, ty grubasie.

Ojciec stał przy schodkach kuchennych.
— Gdzie Quentin — spytał.
— Idzie drogą — odparł Versh. Quentin nadchodził powoli. Jego koszula była białą plamą.
— Och — powiedział Ojciec. Światło padało na schody, na niego.
— Caddy i Quentin chlapali się wodą, jedno i drugie — poskarżył Jazon.
Czekaliśmy.
— Co ty mówisz — spytał Ojciec. Quentin nadszedł i Ojciec powiedział: — Możecie dzisiaj zjeść

kolację w kuchni. — Stanął i podniósł mnie do góry, a światło potoczyło się po schodach i na mnie
i mogłem patrzeć z góry na Caddy i Jazona, i Quentina, i Versha. Ojciec obrócił się ku schodom: —
Ale musicie być cicho — dodał.

— Dlaczego mamy być cicho, Tatusiu — spytała Caddy. — Czy mamy gości.
— Tak — odparł Ojciec.
— Przecie mówiłem, że są goście — powiedział Versh.
— Nic takiego nie mówiłeś — zaprzeczyła Caddy. — To ja powiedziałam, że są goście.

Powiedziałam, że pójdę...

— Cicho — przerwał jej Ojciec. Ucichli, a Ojciec otworzył drzwi i przeszliśmy przez kuchenny

ganek do kuchni. Była tam Dilsey, a Ojciec posadził mnie na krześle, zakrył mi fartuchem kolana i
przysunął do stołu, gdzie stała kolacja. Dymiła.

— Teraz będziecie słuchali Dilsey — rozkazał Ojciec. — Nie pozwól im hałasować, więcej niż to

konieczne, Dilsey.

— Dobrze, psze pana — odparła Dilsey. Ojciec poszedł.
— Pamiętajcie, że macie teraz słuchać Dilsey — powiedział za nami. Pochyliłem głowę nad tym

miejscem, gdzie stała kolacja. Dymiła mi w twarz.

— Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj słuchają, dobrze — prosiła Caddy.
— Ja nie będę — oburzył się Jazon. — Ja tam słucham Dilsey.
— Będziesz musiał, jeśli ci Tatuś każe — upierała się Caddy. — Tatusiu, niech oni mnie dzisiaj

słuchają.

— Cicho — powiedział Ojciec. — No więc dobrze, będziecie teraz słuchać Caddy. Jak skończą,

zaprowadzisz ich na górę tylnymi schodami, Dilsey.

background image

— Dobrze, psze pana.
— No — powiedziała Caddy. — Myślę, że teraz będziecie mnie słuchać.
— Teraz już ani słowa — przerwała Dilsey. — Musicie być dzisiaj cicho.
— Czemu mamy być dzisiaj cicho — szepnęła Caddy.
— Nie twoja sprawa. Dowiesz się w Dzień Pański. — Przyniosła moją miseczkę. Szła z niej para i

łechtała mnie w twarz. — Chodź no tu, Versh. — A kiedy jest Dzień Pański, Dilsey — spytała
Caddy.

— W niedzielę — odparł Quentin. — Czy ty nic nie wiesz.
— Cichajcie — powiedziała Dilsey. — Nie słyszeliście, jak pan Jazon przykazywał, żebyście

siedzieli cicho. Jedzże tę kolację. Masz, Versh, weź jego łyżkę. — Ręka Versha razem z łyżką
weszła do miski. Potem łyżka podniosła się do moich ust. Para łechtała mnie w wargi. Potem
przestaliśmy jeść i spoglądaliśmy jedno na drugie i byliśmy cicho, i usłyszeliśmy to znowu, i
zacząłem płakać.

— Co to — spytała Caddy. Położyła rękę na mojej ręce.
— To Mama — powiedział Quentin. Łyżka podeszła i zjadłem, i zapłakałem znowu.
— Cicho — szepnęła Caddy. Ale ja nie ucichłem i ona podeszła, i objęła mnie rękami. Dilsey

poszła i zamknęła jedne i drugie drzwi, i wtedy nie mogliśmy już tego słyszeć.

— Bądź cicho — prosiła Caddy. Ucichłem i jadłem. Quentin nie jadł, ale Jazon jadł.
— To była Mama — powiedział Quentin. Wstał.
— Siadaj w tej chwili — rozkazała Dilsey. — Mają tam gości, a ty cały ubabrany w błocie. I ty też

siadaj, Caddy, i kończ jedzenie.

— Mama płakała — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey.
— Zjadajcie kolację, jak pan Jazon przykazał. Dowiecie się wszystkiego w Dzień Pański. —

Caddy wróciła na swoje krzesło.

— Mówiłam wam, że to przyjęcie — powiedziała.
Versh odezwał się: — On już zjadł wszystko.
— Przynieś tu jego miskę — kazała Dilsey. Miska odeszła.
— Dilsey — powiedziała Caddy. — Quentin nie je kolacji. Czy on nie miał mnie słuchać.
— Jedz kolację, Quentin — rozkazała Dilsey. — Wszyscy macie kończyć i wynosić się z mojej

kuchni.

— Ja już nie chcę jeść — mówił Quentin.
— Masz jeść, jeśli ci każę — powiedziała Caddy. — Prawda, Dilsey.
Miska dymiła mi w twarz, a ręka Versha zagłębiła w niej łyżkę i para łechtała mnie w usta.
— Nie chcę już więcej jeść — powiedział Quentin. — Jak oni mogą robić przyjęcie, kiedy Babunia

jest chora.

— Mają przyjęcie na dole — mówiła Caddy. — Babunia może wyjść na podest i patrzeć z góry. Ja

też to zrobię, jak tylko włożę nocną koszulę.

— Mama płakała — powiedział Quentin. — Prawda, Dilsey?

background image

— Przestań mnie męczyć, dziecko. Muszę się brać za kolację dla tej gromady ludzi, jak tylko

skończycie jeść.

Po chwili nawet Jazon miał dość jedzenia i zaczął płakać.
— Teraz ty znów beczysz — gniewała się Dilsey.
— Płacze każdego wieczora, odkąd Babunia się rozchorowała, i on nie może z nią spać —

powiedziała Caddy. — Beksa.

— Poskarżę na ciebie. — Jazon płakał.
— Już naskarżyłeś — powiedziała Caddy. — Już nie masz nic więcej do skarżenia.
— Teraz wszyscy jazda do łóżka — kazała Dilsey. Podeszła, zsadziła mnie i wytarła mi ręce i

twarz ciepłą ściereczką. — Versh, idź z nimi na górę tylnymi schodami, ale cicho. A ty, Jazon,
przestań beczeć.

— Za wcześnie jeszcze, żeby iść do łóżka — mówiła Caddy. — Nigdy nam nie każą kłaść się tak

wcześnie.

— Ale dzisiaj każą — powiedziała Dilsey. — Tatuś przykazał, żebyście zarutko po kolacji szli na

górę. Słyszeliście.

— Powiedział, że mają słuchać mnie.
— Ja tam nie będę ciebie słuchał — powiedział Jazon.
— Musisz — zawołała Caddy. — Chodź teraz. Musisz robić, co ja każę.
— Versh, uspokój ich — prosiła Dilsey. — Macie wszyscy być cicho, słyszycie.
— A dlaczego musimy być dzisiaj cicho — spytała Caddy.
— Bo twoja Mama źle się czuje — odpowiedziała Dilsey. — Teraz idźcie wszyscy z Vershem.
— Mówiłem ci, że Mama płakała — powiedział Quentin. Versh podniósł mnie i otworzył drzwi na

kuchenny ganek. Wyszliśmy i Versh zamknął za nami drzwi. Czułem Versha nosem i palcami.

— Teraz wszyscy bądźcie cicho. Nie pójdziemy jeszcze na górę. Pan Jazon kazał wam zaraz tam

iść. Kazał, żebyście mnie słuchali. Ciebie nie będę słuchać. Wszystkim kazał. Prawda, Quentin. —
Czułem głowę Versha. Słyszałem nas. — Prawda, Versh. Tak, to prawda. Wobec tego każę nam
wszystkim wyjść jeszcze na chwilę na dwór. Chodźcie. — Versh otworzył drzwi i wyszliśmy.

Zeszliśmy po schodach.
— Myślę, że najlepiej pójść do domu Versha, jeśli się mamy zachowywać cicho — powiedziała

Caddy. Versh postawił mnie na ziemi, a Caddy wzięła mnie za rękę i poszliśmy kamienną dróżką.

— Chodź — mówiła Caddy. — Ta ropucha już poszła. Teraz sobie skacze daleko, w ogrodzie. Ale

może zobaczymy jakąś inną. — Nadszedł Roskus z wiadrami mleka. Minął nas. Quentin nie szedł z
nami. Siedział na schodkach kuchennych. Poszliśmy do domu Versha. Lubiłem wąchać dom
Versha. Wewnątrz palił się ogień, a T.P. przykucnięty przed nim w koszuli wrzucał patyki w
płomienie.

Wtedy wstałem i T.P. mnie ubrał, i poszliśmy do kuchni, i jedliśmy. Dilsey śpiewała i zacząłem

płakać, a ona przerwała.

— Trzymaj go na dworze, dalej od domu — rozkazała Dilsey.
— Nie możemy iść tamtędy — mówił T.P. Bawiliśmy się w zalewie.

background image

— Nie możemy iść tamtędy naokoło — powiedział T.P. — Nianiusia powiada, że nie wolno, sam

wiesz.

Dilsey śpiewała w kuchni, a ja zacząłem płakać.
— Cichaj — mówił T.P. — Chodź. Pójdziemy sobie do obory.
Roskus doił krowy w oborze. Doił jedną ręką i jęczał. Kilka ptaków siedziało na drzwiach i

przyglądało mu się. Jeden sfrunął i jadł razem z krowami. Patrzałem, jak Roskus doi krowy, a T.P.
karmi Queenie i Prince'a. Cielę siedziało w zagrodzie dla świń. Tarło nosem o siatkę i ryczało.

— T.P. — zawołał Roskus. T.P. powiedział: — Słucham — w oborze. Fancy wysuwała łeb nad

drzwi, bo T.P. jeszcze jej nie karmił. — Kończ tam — kazał Roskus. — Musisz za mnie wydoić te
krowy. Nie dam rady dłużej robić prawą ręką.

T.P. przyszedł i doił.
— Czemu tata nie pójdzie do doktora — spytał.
— Doktory nie poradzą — powiedział Roskus. — Nie w tym domu.
— A co złego z tym domem — spytał T.P.
— Szczęście go się boi — powiedział Roskus. — Wpuść tu to cielę, jak skończyłeś.
Szczęście go się boi, powiedział Roskus. Za nim i Vershem ogień podnosił się, opadał i ślizgał się

po ich twarzach. Dilsey skończyła kłaść mnie do łóżka. Łóżko pachniało T.P. Podobało mi się.

— Co ty o tym wiesz — gniewała się Dilsey. — Co cię znowu naszło.
— Nie potrzebuje mnie nic nachodzić — powiedział Roskus. — Czy to, co tu leży na łóżku, to nie

jest znak. Czy od piętnastu lat ludzie nie widzą tego znaku.

— Może i racja — powiedziała Dilsey. — Ale to nie zaszkodziło tobie i twoim, prawda. Versh ma

pracę, Frony sam wydałeś za mąż, a T.P. już dorasta, żeby zająć twoje miejsce, jak reumatyzm
całkiem cię wykończy.

— Poszło już dwoje — powiedział Roskus. — Pójdzie jeszcze jedno. Widziałem znak i ty też

widziałaś.

— Słyszałem dzisiaj w nocy kozuba — mówił T.P. — I Dan za nic nie chciał przyjść wieczorem na

żarcie. Nie chciał podejść, tyle co do obory. Zaczął wyć zaraz po zmroku. Versh słyszał.

— Pójdzie więcej niż jedno — powiedziała Dilsey. — Pokaż mi człowieka, który nie umrze, mój ty

Boże.

— Umrzeć to nie wszystko — mruknął Roskus.
— Wiem, o czym myślisz — gniewała się Dilsey. — I nie licz na szczęście, jak wypowiesz głośno

to imię, chyba że chcesz siedzieć przy nim, jak będzie płakał.

— Szczęście się boi tego domu — mówił Roskus. — Od początku to widziałem, a kiedy odmienili

mu imię, tom wiedział na pewno.

— Cichaj — kazała Dilsey. Podciągnęła koce. Pachniały jak T.P. — Wszyscy teraz cichajcie, póki

on nie zaśnie.

— Widziałem znak — powiedział Roskus.
— Taki tam znak, że T.P. musi robić za ciebie całą robotę — mruknęła Dilsey. Zabierz jego i

Quentin do domu, T.P., niech się bawią z Lusterem tak, żeby Frony mogła mieć na nich oko, i leć

background image

pomóc ojcu.

Skończyliśmy jeść, T.P. wziął Quentin na ręce i poszliśmy do jego domu. Luster bawił się w ziemi.

T.P. postawił Quentin i ona też bawiła się w ziemi. Luster miał jakieś szpulki i pobił się z Quentin, i
potem Quentin miała szpulki. Luster płakał i Frony wyszła, i dała Lusterowi blaszaną puszkę, żeby
się bawił, i potem ja miałem szpulki, i Quentin biła się ze mną, i rozpłakałem się.

— Cichaj — mówiła Frony. — Nie wstyd ci zabierać małemu dziecku zabawki. — Odebrała mi

szpulki i dała je z powrotem Quentin.

— Cichaj już — prosiła Frony. — Cichaj, mówię ci.
— Cichaj — mówiła Frony. — Trzeba ci batów, i tyle. — Wzięła Lustera i Quentin na ręce. —

Chodźcie. — Poszliśmy do obory. T.P. doił krowę. Roskus siedział na skrzyni.

— Czego on znowu jęczy — spytał Roskus.
— Zatrzymaj go tutaj — powiedziała Frony. — Znowu się bije z dziećmi. Zabiera im zabawki.

Zostań tu z T.P., może usiedzisz chwilę cicho.

— Zdój ją porządnie — rozkazał Roskus. — Przez ciebie ta młoda straciła mleko zeszłej zimy.

Jeśli zasuszysz i tę, nie będziemy mieli więcej mleka.

Dilsey śpiewała.
— Nie tamtędy, naokoło — powiedział T.P. — Wiesz, że Nianiusia nie pozwoliła ci tam chodzić.
Śpiewali.
— Chodź — mówił T.P. — Pobawimy się z Quentin i Lusterem.
Quentin i Luster bawili się w ziemi przed domem T.P. W domu palił się ogień, wstawał i opadał, a

Roskus tak się czernił przed tym ogniem.

— To już troje, dzięki Bogu — powiedział Roskus. — Mówiłem ci dwa lata temu. Szczęście się

boi tego domu.

— Więc czemu tu siedzisz — gniewała się Dilsey. Rozbierała mnie. — Ciągiem gadasz i gadasz o

nieszczęściu, a tyle tylko z tego, że Versh chce się wynieść do miasta. Powinieneś się cieszyć.

— Żeby się tylko na tym skończyło nieszczęście Versha — mówił Roskus.
Weszła Frony.
— Skończyliście — zapytała Dilsey.
— T.P. już kończy — powiedziała Frony. — Panienka Kahlina mówi, żeby mama położyła Quentin

do łóżka.

— Szybciej się ruszać nie potrafię — mruczała Dilsey. — Powinna chyba wiedzieć, że nie mam

skrzydeł.

— To ci właśnie powiadam — mówił Roskus. — Szczęście musi się bać takiego domu, gdzie

nigdy nie wymawiają imienia jednego z własnych dzieci.

— Cichaj — powiedziała Dilsey. — Chcesz, żeby znowu zaczął.
— Chować dziecko, żeby nie znało imienia własnej matki — mruczał Roskus.
— Niech cię o to głowa nie boli — gniewała się Dilsey. — Wychowałam ich wszystkich, to mogę

wychować jeszcze jedno. Cichaj już. Niech zaśnie.

background image

— Co tam imię — mówiła Frony. — Przecież on się nie rozumie na imionach.
— Powiedz to jedno, a zobaczysz, czy się nie rozumie — kiwała głową Dilsey. — Powiedz nad

nim to imię, jak będzie spał, a zobaczysz, że cię usłyszy.

— On więcej wie, niż się ludziom zdaje — mówił Roskus. — Wiedział, jak się zbliżał ich czas, tak

jak ten wyżeł. Jakby tylko umiał mówić, toby powiedział, kiedy przyjdzie jego czas. Albo twój.
Albo mój.

— Niech mama zabierze Lustera z tego łóżka — zawołała Frony. — Ten chłopak rzuci na niego

urok.

— Milcz — rozgniewała się Dilsey. — Że też nie masz lepiej w głowie. Ot, co przychodzi ze

słuchania Roskusa. Właź, Benjy.

Dilsey popchnęła mnie i położyłem się do łóżka, gdzie już leżał Luster. Spał. Dilsey wzięła długi

kawał deski i wsunęła między nas. — Trzymaj się swojej strony — powiedziała — Luster jest mały,
a ty chyba nie zamiarujesz mu zrobić nic złego.

Nie możesz jeszcze iść, powiedział T.P. Zaczekaj.
Wyjrzeliśmy zza węgła domu i patrzyliśmy, jak powozy odjeżdżają.
— Teraz — Teraz wziął T.P. Quentin na ręce, pobiegliśmy do rogu ogrodzenia i patrzyliśmy, jak

przejeżdżają. — O, tam jedzie — powiedział T.P. — Widzisz, ten ze szkłem. Popatrz tylko. On tam
leży. Widzisz.

Chodź, mówił Luster. Zabieram tę piłkę do domu, tam jej nie zgubią. Nie, ty jej nie dostaniesz.

Jakby ci ludzie zobaczyli ją u ciebie, toby zaraz gadali, żeś ją ukradł. Cichaj już. Nie mogę ci jej
dać. Na co ci ona. Nie potrafisz się bawić piłką.

Frony i T.P. bawili się w ziemi koło drzwi. T.P. miał robaczki świętojańskie w butelce.
— Jak żeście wyszli z domu — spytała Frony.
— Mamy gości — odparła Caddy. —Tatuś im kazał słuchać mnie dzisiaj. Myślę, że ty i T.P. też

musicie mnie słuchać.

— Ja nie mam zamiaru cię słuchać — powiedział Jazon. — Frony i T.P. też nie muszą.
— Muszą, jeśli im każę — mówiła Caddy. — Może im nie każę.
— T.P. nikogo nie słucha — powiedziała Frony. — Czy pogrzeb już się zaczął.
— Co to jest pogrzeb — spytał Jazon.
— Przecież ci Nianiusia przykazywała, żeby im nic nie gadać — rozgniewał się Versh.
— To tam, gdzie jęczą — powiedziała Frony. — Jęczeli dwa dni nad siostrą Beulah Clay.
Jęczeli w domu Dilsey. Dilsey jęczała. Kiedy Dilsey jęczała, Luster powiedział, cicho, i myśmy się

uciszyli, a potem ja zacząłem płakać, a Blue wył pod kuchennymi schodami. Wtedy Dilsey przestała
i myśmy przestali.

— Och — powiedziała Caddy. — To był murzyński. Biali nie mają pogrzebów.
— Nianiusia nam przykazała, żeby im nie gadać, Frony — powiedział Versh.
— Nie gadać czego — spytała Caddy.
Dilsey jęczała, a kiedy to już stanęło na miejscu, ja zacząłem płakać, a Blue wył pod schodami.

Luster, powiedziała Frony w oknie, weź ich do obory. Nie mogę gotować w tym wrzasku. Jeszcze ten

background image

pies. Weź ich stąd.

Nie pójdę, powiedział Luster. Mogę tam zobaczyć dziadka. Widziałem go wczoraj wieczór, jak

machał rękami w oborze.

—— Chciałabym wiedzieć, czemu nie — rozgniewała się Frony. — Biali umierają tak samo.

Twoja babcia jest tak samo umarła jak każden jeden umarły Murzyn.

— I psy są też umarłe — mówiła Caddy. — A kiedy Nancy wpadła w ten rów, to Roskus ją

zastrzelił i przyleciały sępy i rozdziobały ją.

Z rowu, gdzie ciemne gałęzie tkwiły w czarnym dole, wyokrąglały się kości w światło księżyca,

jakby niektóre kształty się zatrzymały. Potem wszystkie się zatrzymały i było ciemno, i kiedy ja
przestałem, żeby znowu zacząć, usłyszałem Mamę i stopy odchodzące szybko i poczułem to
węchem. Potem już był pokój, ale oczy miałem zamknięte. Nie przestałem. Czułem to węchem. T.P.
odrzucił koce.

— Cicho — mówił. — Ciiii.
Ale ja to czułem węchem. T.P. wyciągnął mnie i szybko ubrał.
— Cichaj, Benjy — powiedział. — Idziemy do naszego domu. Chcesz iść do nas do domu, tam

gdzie jest Frony. Cichaj. Ciii.

Zasznurował mi buciki, włożył czapkę i wyszliśmy. W hallu było światło. Poprzez hall słyszeliśmy

Mamę.

— Cichaj, Benjy — mówił T.P. — Zarutko wyjdziemy.
Drzwi się otworzyły i czułem to węchem mocniej niż kiedykolwiek i wychyliła się głowa. To nie

była głowa Ojca. Ojciec leżał tam chory.

— Czy nie możesz wyprowadzić go na dwór.
— Już wychodzimy — powiedział T.P. Dilsey wchodziła po schodach.
— Cicho — przykazała. — Cicho. Zabierz go na dół, do nas. Frony szykuje dla niego spanie.

Miejcie teraz wszyscy na niego baczenie. Cicho, Benjy. Idź razem z T.P.

Poszła tam, skąd słyszeliśmy Mamę.
— Zatrzymajcie go tam lepiej. — To nie był Ojciec. Zamknął drzwi, ale ja wciąż czułem to

węchem.

Zeszliśmy po schodach. Schody schodziły w ciemność i T.P. wziął mnie za rękę i wyszliśmy na

dwór z ciemności. Dan siedział na podwórku za kuchnią i wył.

— On to wyczuł węchem — powiedział T'P- — Czy ty też węchem się o tym dowiedziałeś.
Zeszliśmy po schodkach do naszych cieni.
— Całkiem zapomniałem o twojej kurtce — powiedział T.P. — Powinieneś ją włożyć. Ale nie będą

wracał.

Dan wył.
— Cicho — powiedział T. P. Nasze cienie poruszyły się, ale cień Dana został nieruchomy, tylko

wył, kiedy Dan wył.

— Nie mogę cię zaprowadzić do domu takiego rozryczanego. I tak ledwośmy to mogli znieść,

kiedy jeszcze nie skrzeczałeś jak stara żaba. Chodź.

background image

Szliśmy kamienną dróżką razem z naszymi cieniami. Zagroda dla świń pachniała jak świnie.

Krowa stała na łączce, żuła na nas. Dan wył.

— Obudzisz całe miasto — gniewał się T.P. — Nie możesz się uciszyć.
Zobaczyliśmy Fancy, pasła się nad zalewem. Księżyc oświetlał wodę, kiedy tam doszliśmy.
— Nie, mój panie — powiedział T. P. — To za blisko. Nie możemy tu stawać. Idziemy dalej. No,

patrzaj. Zmoczyłeś calutką nogę. Chodź tu. — Dan wył.

Rów wynurzył się z bzyczącej trawy. Kości wyokrąglały się z czarnych pnączy.
— Teraz — powiedział T. P. — możesz sobie ryczeć, ile wlezie. Masz całą noc i dwadzieścia

akrów pastwiska do ryczenia.

T.P. położył się w rowie, a ja usiadłem patrząc na kości, tam gdzie sępy zjadły Nancy podfruwając

wolno, czarne i ciężkie.

Miałem ją, jakeśmy tu pierwej chodzili, mówił Luster. Pokazywałem ci. Nie widziałeś. Wyjąłem ją z

kieszeni tu, w tym miejscu i pokazywałem.

— Myślisz, że myszołowy rozdziobią Babunię — spytała Caddy. — Głupi.
— Mądrala — Jazon zaczął płakać.
— A ty jesteś zakuta pała — zawołała Caddy. Jazon płakał. Race trzymał w kieszeniach.
— Z Jazona będzie bogacz — mówił Versh. — Cały czas trzyma łapę na swojej forsie.
Jazon płakał.
— Teraz się przez ciebie rozbeczał na dobre — gniewała się Caddy. — Cicho, Jazon. Przecież

myszołowy nie mogą dostać się tam, gdzie jest Babunia. Tatuś by im nie dał. Czy ty byś pozwolił,
żeby cię myszołowy rozdziobały? Cicho już.

Jazon ucichł. — Frony mówiła, że to pogrzeb.
— Ale to nie pogrzeb — powiedziała Caddy. — To przyjęcie. Frony nic o tym nie wie. On chce

wziąć te twoje robaczki świętojańskie, T.P. Daj mu, niech je chwilę potrzyma.

T.P. dał mi butelkę z robaczkami.
— Założę się, że jak obejdziemy dom i zajrzymy przez okno do salonu, to coś zobaczymy —

mówiła Caddy. — Wtedy mi uwierzycie.

— Ja tam już wiem — powiedziała Frony. — Nie potrzebuję zaglądać.
— Lepiej byś się zamknęła, Frony — gniewał się Versh. — Mama cię spierze.
— A co ty wiesz — spytała Caddy.
— Wiem, co wiem.
— Chodźcie — powiedziała Caddy. — Obejdźmy dom od frontu.
Ruszyliśmy.
— T.P. chce swoje robaczki świętojańskie — powiedziała Frony.
— Niech je sobie jeszcze chwilę potrzyma, T.P. — poprosiła Caddy. — Przyniesiemy je z

powrotem.

— Wyście ich nie łapali — złościła się Frony.
— Jeśli pozwolę tobie i T.P. iść z nami, dasz mu je potrzymać — spytała Caddy.

background image

— Nikt nie przykazywał ani mnie ani T.P., żebyśmy ciebie słuchali — powiedziała Frony.
— Jeśli powiem, że nie musicie, to czy pozwolisz mu ją potrzymać.
— Dobrze — odparła Frony. — Niech trzyma, T.P. Chodź, popatrzymy, jak oni tam jęczą.
— Oni nie jęczą — gniewała się Caddy. — Mówiłam ci, że to przyjęcie. Czy oni jęczą, Versh.
— Nie dowiemy się, co robią, jak będziemy tu stali.
— Chodźcie — rozkazała Caddy. — Frony i T.P. nie muszą mnie słuchać. Ale reszta musi. Lepiej

ponieś go, Versh. Już się robi ciemno.

Versh podniósł mnie i obeszliśmy kuchnię naokoło.
Kiedy wyjrzeliśmy zza węgła, widzieliśmy na podjeździe zbliżające się światła. T.P. wrócił do drzwi

od piwnicy i otworzył.

Wiesz, co tam jest na dole, spytał. Woda sodowa. Widziałem, jak panicz Jazon wychodził stąd z

pełnymi rękami butelek. Zaczekaj chwileczkę.

T. P. poszedł i zajrzał do drzwi kuchennych. Czego tu chcesz. Gdzie Benjy, spytała Dilsey.
Na dworze, powiedział T.P.
Idź i pilnuj go, rozkazała Dilsey. Trzymaj go teraz z daleka od domu.
Dobrze, Nianiusiu, powiedział T.P. Czy oni już zaczęli.
Zabieraj się stąd i trzymaj tego chłopca, żeby go nikt nie oglądał, rozkazała Dilsey. Ja i tak mam

dosyć na głowie.

Spod domu wylazł wąż. Jazon powiedział, że nie boi się węży, a Caddy powiedziała, że on się boi,

ale ona nie, a Versh powiedział, że się oboje boją, a Caddy powiedziała, żeby byli cicho, jak Tatuś
kazał.

Chyba nie zaczniesz teraz ryczeć, mówił T. P. Chcesz kropelkę lemoniadki.
Łechtało mnie w nos i oczy.
Jak sam nie chcesz, to mnie daj pociągnąć, powiedział T.P. Dobra, już mamy. Weź sobie lepiej

jeszcze jedną butelkę, jak nikt nam nie przeszkadza. Cichaj teraz.

Zatrzymaliśmy się pod drzewem koło okna salonu. Versh posadził mnie w mokrej trawie. Było

zimno. Świeciło się we wszystkich oknach,

— Za tym oknem jest Babunia — powiedziała Caddy. — Teraz co dzień choruje. Jak wyzdrowieje,

urządzimy piknik.

— Ja tam wiem, co wiem — powiedziała Frony.
Drzewa i trawa bzyczały.
— To okno obok, to tam, gdzie przechodziliśmy odrę — mówiła Caddy. — Gdzie ty i T.P.

przechodziliście odrę, Frony.

— Tam, gdzieśmy akurat byli — odparła Frony.
— Jeszcze nie zaczęli — powiedziała Caddy.
Oni zaraz zaczną, już się szykują, mówił T.P.. Stój tu, ani się rusz, a ja podciągnę tę skrzynię, to

popatrzymy przez okno. No, koniec z tą lemoniadką. Tak mi dziwno, jakby mi kozub siedział w
brzuchu.

background image

Wypiliśmy lemoniadę i T.P. wepchnął butelkę przez kratę pod dom i poszedł. Słyszałem ich w

salonie i zacisnąłem ręce na murze. T.P. przyciągnął skrzynię. Upadł i zaczął się śmiać. Leżał i
śmiał się w trawę. Wstał i pociągnął skrzynię pod okno starając się nie śmiać.

— Rety, zacznę wrzeszczeć — mówił. — Właź na tę skrzynię i zobacz, czy już zaczęli.
— Nie zaczęli, bo orkiestra jeszcze nie przyszła — powiedziała Caddy.
— Nie będzie żadnej orkiestry — mówiła Frony.
— Skąd wiesz.
— Wiem, co wiem.
— Nic nie wiesz — powiedziała Caddy. Podeszła do drzewa. — Podsadź mnie, Versh.
— Tatuś ci przykazywał, żebyś się trzymała z daleka od tego drzewa — mówił Versh.
— To było dawno. Pewno już o tym zapomniał. Poza tym kazał wam dzisiaj mnie słuchać. Czy nie

kazał wam mnie słuchać.

— Ja nie będę ciebie słuchał — zawołał Jazon, — Frony i T.P. też nie.
— Podsadź mnie, Versh — kazała Caddy.
— Dobra — zgodził się Versh. — Ty dostaniesz lanie, nie ja. — Podszedł i podsadził Caddy na

drzewo, na pierwszą gałąź. Patrzyliśmy na jej zabłocone majtki. Potem już nie było jej widać.
Słyszeliśmy, jak drzewo trzeszczy.

— Pan Jazon powiadał, że jak złamiesz to drzewo, to cię spierze — mówił Versh.
— Ja na nią też naskarżę — groził Jazon.
Drzewo przestało trzeszczeć. Patrzyliśmy w górę na nieruchome gałęzie.
— Co tam widzisz — szepnęła Frony.
Zobaczyłem ich. Potem zobaczyłem Caddy z kwiatami we włosach, z długim welonem jak lśniący

wiatr. Caddy. Caddy.

— Cichaj — powiedział T.P. — Bo cię usłyszą. Złaź stąd szybko. — Ściągnął mnie. Caddy.

Zacisnąłem ręce na murze. Caddy. T.P. ciągnął mnie.

— Cicho — mówił. — Chodź tu szybko. — Ciągnął mnie. Caddy. — Cichaj, Benjy. Chcesz, żeby

cię usłyszeli. Chodź, łykniemy jeszcze lemoniadki, potem wrócimy, jak ścichniesz. Lepiej weźmy
jeszcze z jedną butelkę, żeby nam odeszła ochota do krzyku. Możemy powiedzieć, że Dan to wypił.
Panicz Quentin tyle gada, jaki z niego mądrala, to powiemy, że lubi się dobierać i do lemoniadki.

Księżycowe światło padało na schody do piwnicy. Napiliśmy się jeszcze lemoniadki.
— Wiesz co — powiedział T.P. — Chciałbym, żeby tu niedźwiedź stanął teraz na schodach do

piwnicy. Wiesz, co bym zrobił. Podszedłbym prosto do niego i plunąłbym mu w ślepia. Daj mi
butelkę, niech sobie zatkam gębę, żebym się nie darł.

T.P. upadł. Zaczął się śmiać, drzwi do piwnicy i światło księżyca odskoczyły i coś mnie uderzyło.
— Cichaj — mówił T.P. starając się nie śmiać. — Rety, usłyszą nas. Wstawaj. Wstawaj, Benjy.

Szybko. — Walił rękami i śmiał się, a ja próbowałem wstać. Schody do piwnicy biegły pod górę w
światło księżyca i T.P. upadł tam, w światło księżyca, a ja wpadłem na ogrodzenie i T.P. biegł za
mną mówiąc: — Cichaj, cichaj. — Potem przewrócił się na kwiaty, a ja wpadłem na skrzynię. Ale
kiedy próbowałem na nią wejść, odskoczyła i uderzyła mnie w tył głowy, a gardło wydało dźwięk.

background image

Znowu wydało ten dźwięk i już nie próbowałem się podnieść i znowu wydało ten dźwięk, i
zacząłem płakać. Z gardła wciąż mi wychodził ten dźwięk, kiedy T.P. mnie ciągnął. Ten dźwięk był
dalej i nie wiedziałem, czy płaczę, czy nie, i T.P. upadł na mnie śmiejąc się, i gardło wciąż
wydawało ten dźwięk, i Quentin kopnął T.P., i Caddy objęła mnie ramionami i tym lśniącym
welonem, i nie czułem już zapachu drzew, i zacząłem płakać.

Benjy, mówiła Caddy, Benjy. Znowu objęła mnie ramionami, ale ja odszedłem. — O co chodzi,

Benjy — pytała. — Czy o ten kapelusz. — Zdjęła kapelusz i wróciła, a ja odszedłem.

— Benjy — powiedziała. — O co chodzi, Benjy. Co ci Caddy zrobiła.
— Jemu się nie podoba ta cudaczna sukienka — mówił Jazon. — Tobie się zdaje, że jesteś dorosła,

co. Tobie się zdaje, że jesteś coś lepszego niż wszyscy inni, co. Cała taka wycudaczona.

— Zamknij się — zawołała Caddy. — Parszywiec. Benjy.
— Dlatego, że masz czternaście lat, to ci się wydaje, że jesteś dorosła, co — mówił Jazon. — Tobie

się zdaje, że jesteś kimś.

— Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Mama się zdenerwuje. Cicho.
Ale ja nie ucichłem, i kiedy ona odeszła, poszedłem za nią, a ona zatrzymała się na schodach i

czekała, i ja zatrzymałem się również.

— O co chodzi, Benjy — spytała. — Powiedz Caddy. Ona to zrobi. Spróbuj.
— Candace — zawołała Mama.
— Słucham, Mamo.
— Czemu go drażnisz. Przyprowadź go tutaj.
Poszliśmy do pokoju Mamy, gdzie ona leżała z chorobą w chustce leżącej na czole.
— O co znowu chodzi — spytała Mama. — Benjamin.
— Benjy — powiedziała Caddy. Znowu podeszła, ale ja się odsunąłem.
— Musiałaś mu coś zrobić — mówiła Mama. — Czemu go nie zostawisz w spokoju, żebym mogła

mieć trochę ciszy. Daj mu pudełko i proszę cię idź i zostaw go samego.

Caddy wyjęła pudełko, postawiła na podłodze i otworzyła. Było pełne gwiazd. Kiedy stałem

nieruchomy, one też tkwiły nieruchomo. Kiedy się poruszyłem, one lśniły i iskrzyły się. Ucichłem.

Potem usłyszałem, że Caddy idzie i znowu zacząłem.
— Benjamin — zawołała Mama. — Chodź tutaj. — Podszedłem do drzwi. — Słyszysz.
— O co znowu chodzi — spytał Ojciec. — Dokąd się wybierasz.
— Zabierz go na dół i znajdź kogoś, kto go przypilnuje. Wiesz przecież, że jestem chora, a mimo

to...

Ojciec zamknął za nami drzwi.
— T.P. — zawołał.
— Tak, psze pana — odpowiedział T.P. z dołu.
— Benjy tam schodzi. Idź razem z nim, T.P.
Podszedłem do drzwi łazienki. Słyszałem wodę.
— Benjy — zawołał T.P. z dołu.

background image

Słuchałem wody.
Nie słyszałem już wody i Caddy otworzyła drzwi.
— Cóż to — spytała. Spojrzała na mnie, a ja podszedłem i objęła mnie ramionami. — Znalazłeś

Caddy — powiedziała. — Myślałeś, że uciekła. — Caddy pachniała jak drzewa.

Poszliśmy do jej pokoju. Usiadła przed lustrem. Zatrzymała ręce i popatrzyła na mnie.
— Benjy, cóż to takiego — spytała. — Nie płacz. Caddy nie odchodzi. Popatrz. — Podniosła

flakon, wyjęła korek i podsunęła mi pod nos. — Słodkie. Powąchaj. Przyjemne.

Odszedłem i nie ustawałem, a ona trzymała flakon w ręku i spoglądała na mnie.
— Aha — powiedziała. Postawiła flakon, podeszła i objęła mnie ramionami. — Więc o to ci

chodziło. Starałeś się powiedzieć Caddy i nie potrafiłeś. Chciałeś, ale nie mogłeś, prawda.
Oczywiście Caddy więcej nie będzie. Oczywiście Caddy już nie będzie. Zaczekaj, niech się tylko
ubiorę.

Caddy ubrała się i wzięła znowu flakon i poszliśmy na dół do kuchni.
— Dilsey — powiedziała Caddy. — Benjy przyniósł ci prezent. — Pochyliła się i wsunęła mi

flakon do ręki. — Podaj to teraz Dilsey. — Caddy wyciągnęła moją rękę i Dilsey wzięła flakon.

— Co ja widzę — zawołała. — Moje dziecko przyniosło Dilsey butelkę perfum. Patrzaj tylko,

Roskus.

Caddy pachniała jak drzewa. — My oboje nie lubimy perfum — powiedziała.
Pachniała jak drzewa.
— Chodź — mówiła Dilsey. — Za duży jesteś, żeby z kimś sypiać. Dorosły chłopiec. Trzynaście

lat. To wystarczy, żebyś już spał sam w pokoju Wujka Maury.

Wujek Maury był chory. Miał chore oko i usta. Versh zaniósł mu na górę kolację na tacy.
— Maury powiada, że zastrzeli tego łajdaka — mówił Ojciec. — Powiedziałem, żeby lepiej nie

uprzedzał o tym Pattersona. — Wypił.

— Jazon — powiedziała Mama.
— Kogo zastrzeli, Tatusiu — zapytał Quentin. — Za co Wujek Maury ma kogo zastrzelić.
— Bo mu się nie spodobał pewien żarcik — powiedział Ojciec.
— Jazon — mówiła Mama. — Jak ty możesz. Siedziałbyś spokojnie patrząc, jak do Maury'ego

strzelają z ukrycia i śmiałbyś się tylko.

— Wobec tego niech Maury lepiej trzyma się z daleka od zasadzki — powiedział Ojciec.
— Kogo zastrzeli, Tatusiu — spytał Quentin. — Kogo Wujaszek Maury zastrzeli.
— Nikogo — odparł Ojciec. — Ja nie mam pistoletu.
Mama zaczęła płakać. — Jeśli żałujesz Maury'emu twego chleba, to czemu nie zachowasz się jak

mężczyzna i nie powiesz mu tego w twarz. Wyśmiewać się z niego wobec dzieci, za jego plecami.

— Jasne, że nie żałuję — powiedział Ojciec. — Uwielbiam Maury'ego. Jest nieoceniony dla mego

poczucia wyższości rasowej. Nie zamieniłbym Maury'ego na dobraną parę koni. Wiesz dlaczego,
Quentin.

— Nie, proszę ojca — powiedział Quentin.

background image

— Et ego in arcadia. Zapomniałem już łaciny ze szczętem. Dobrze, już dobrze. Ja tylko

żartowałem. — Wypił, odstawił kieliszek, podszedł i położył rękę na ramieniu Mamy.

— To nie są żarty — mówiła Mama. — Moja rodzina jest równie dobra jak twoja. Przecież to tylko

dlatego, że Maury ma słabe zdrowie.

— Oczywiście — powiedział Ojciec. — Słabe zdrowie jest pierwotną przyczyną wszelkiego życia.

Stworzony słabością, poprzez zgniliznę przechodzi w rozkład. Versh.

— Słucham — odezwał się Versh zza mojego krzesła.
— Weź karafkę i napełnij.
— I powiedz Dilsey, żeby przyszła i zabrała Benjamina na górę do łóżka — powiedziała Mama.
— Jesteś już duży chłopiec — mówiła Dilsey. — Caddy ma dość spania z tobą. Cichaj już, bo nie

zaśniesz. — Pokój odszedł, ale ja nie ucichłem i pokój wrócił, i Dilsey przyszła, i usiadła na łóżku, i
patrzyła na mnie.

— Bądź dobry chłopiec, cichaj — mówiła. — Jakiś ty niepoczciwy. Przestań na chwilę.
Wyszła. W drzwiach nic nie było. Nagle stanęła w nich Caddy.
— Cicho — powiedziała. — Idę już.
Ucichłem i Dilsey odrzuciła kapę, i Caddy wsunęła się między kapę i koc. Nie zdjęła szlafroka.
— No — powiedziała. — Już jestem. — Dilsey przyniosła jeszcze jeden koc, nakryła ją i zatuliła.
— On za chwilę zaśnie — powiedziała. — Zostawiam światło w twoim pokoju.
— Dobrze — szepnęła Caddy. Wtuliła głowę koło mojej w poduszkę. — Dobranoc, Dilsey.
— Dobranoc, kochana — powiedziała Dilsey. Pokój poczerniał. Caddy pachniała jak drzewa.
Popatrzyliśmy na drzewo, gdzie siedziała.
— Co ona tam widzi, Versh — szepnęła Frony.
— Ciiii... — powiedziała Caddy z góry, z drzewa.
— Chodźcie tutaj — zawołała Dilsey. Wyszła zza węgła domu. — Czemu nie siedzicie wszyscy na

górze, jak Tatuś przykazał, tylko uciekacie mi za plecami. Gdzie Caddy i Quentin.

— Mówiłem jej, żeby nie właziła na drzewo — powiedział Jazon. — Poskarżę na nią.
— Kto siedzi, na jakim drzewie — spytała Dilsey. Zbliżyła się i spojrzała w górę, na drzewo. —

Caddy. — Gałęzie zaczęły się znowu trząść.

— Ty diablico — zawołała Dilsey. — Złaź tu w tej chwili.
— Cicho — szepnęła Caddy. — Nie wiesz, że Tatuś kazał nam być cicho. — Ukazały się jej nogi i

Dilsey wyciągnęła ręce i zdjęła ją z drzewa.

— Chyba masz źle w głowie, żeby dać im się tu włóczyć — powiedziała.
— Nie mogłem jej poradzić — mówił Versh.
— Co wy robicie. Kto wam kazał przychodzić tu od frontu.
— Ona — powiedziała Frony. — Ona kazała.
— Kto wam powiedział, że co ona każe to mus — gniewała się Dilsey. — Jazda do domu. —

Frony i T.P. poszli. Nim odeszli, już ich nie było widać.

— Na dworze, w głuchą noc — mówiła Dilsey.

background image

Podniosła mnie i poszliśmy do kuchni.
— Żeby tak mi uciekać, jak się tylko odwrócę — mówiła Dilsey. — Wiedzieliście przecie, że już

dawno pora spać.

— Ciiicho, Dilsey — szepnęła Caddy. — Nie gadaj tak głośno. Mamy być cicho.
— Więc zamknij buzię i sama siedź cicho — gniewała się Dilsey. — Gdzie Quentin.
— Quentin się wściekł, bo musi mnie dzisiaj słuchać — powiedziała Caddy. — Benjy ciągle

jeszcze ma butelkę z robaczkami świętojańskimi T.P.

— T.P. może się bez nich obejść, na mój rozum — powiedziała Dilsey. — Idź i znajdź Quentina,

Versh. Roskus powiadał, że go widział na drodze do obory. — Versh poszedł. Nie było go widać.

— Oni tam nic nie robią — mówiła Caddy. — Siedzą tylko na krzesłach i patrzą.
— Niepotrzebna im do tego wasza pomoc — gniewała się Dilsey. Poszliśmy naokoło kuchni.
Dokąd się wybierasz, zapytał Luster. Chyba nie zamiarujesz wracać i patrzeć, jak walą w tę piłkę.

Dość już tego patrzenia. Stój. Zaczekaj chwilę. Zaczekaj tu chwilę, a ja pójdę i wezmę tę piłkę. Coś
sobie umyśliłem.

Kuchnia była ciemna. Drzewa czerniły się na niebie. Dan wylazł, kołysząc się, spod schodków i

pogryzał mi moją kostkę. Poszedłem naokoło kuchni, tam gdzie był księżyc. Dan powlókł się za
mną w księżycu.

— Benjy — zawołał T.P. z domu.
Drzewo kwiatowe pod oknem salonu nie było ciemne, ale grube drzewa poczerniały. Trawa

bzyczała w księżycu, kiedy szedł po niej mój cień.

— Hej, Benjy — wołał T.P. — Gdzie się chowasz. Chcesz mi zwiać. Wiem o tym.
Luster wrócił. Zaczekaj, powiedział. Stój. Nie chodź tam. Panna Quentin siedzi ze swoim galantem

na huśtawce. Chodź tędy. Wracaj tu, Benjy.

Pod drzewami było ciemno. Dan nie chciał iść. Został w księżycowym świetle. Potem zobaczyłem

huśtawkę i zacząłem płakać.

Chodźże stąd, Benjy, mówił Luster. Wiesz przecie, że panna Quentin będzie się wściekać.
Było dwoje, a potem jedno na huśtawce. Caddy podeszła szybko, cała biała w ciemności.
— Benjy — powiedziała. — Skądżeś się tu znalazł. Gdzie Versh.
Objęła mnie ramionami i ucichłem, i chwyciłem jej sukienkę, i starałem się ją odciągnąć.
— Dlaczego, Benjy — spytała. — O co chodzi. T.P. — zawołała.
Ten w huśtawce wstał i podszedł, a ja płakałem i ciągnąłem Caddy za sukienkę.
— Benjy — mówiła Caddy. — To tylko Charlie. Przecież go znasz.
— Gdzie jest czarnuch — spytał Charlie. — Czemu pozwalają mu włóczyć się bez dozoru.
— Cicho, Benjy — powiedziała Caddy. — Odejdź, Charlie. On cię nie lubi. — Charlie odszedł, a

ja ucichłem. Ciągnąłem Caddy za sukienkę.

— Dlaczego, Benjy — pytała Caddy. — Nie pozwolisz mi tu zostać chwileczkę i porozmawiać z

Charlie'm.

— Zawołaj tego czarnucha — rzekł Charlie. Wrócił. Płakałem głośniej i ciągnąłem Caddy za

background image

sukienkę.

— Odejdź, Charlie — powiedziała Caddy. Charlie podszedł i położył ręce na Caddy, a ja płakałem

mocniej. Płakałem głośno.

— Nie, nie — mówiła Caddy. — Nie, nie.
— On nie umie mówić — powiedział Charlie. — Caddy.
— Oszalałeś. — Caddy zaczęła szybko oddychać. — On nie jest ślepy. — Szarpali się. Oddychali

szybko. — Proszę cię, proszę — szeptała.

— Odeślij go — powiedział Charlie.
— Dobrze. Puść mnie.
— Odeślesz go.
— Tak. Puść mnie. — Charlie odszedł. — Cicho — mówiła Caddy. — On już poszedł. —

Ucichłem. Słyszałem ją, czułem, jak jej pierś podnosi się i opada.

— Będę go musiała zaprowadzić do domu — szepnęła. Wzięła mnie za rękę. — Idę.
— Zaczekaj — powiedział Charlie. — Zawołaj tego czarnucha.
— Nie — odparła Caddy. — Wrócę. Chodź, Benjy.
— Caddy — wołał szeptem Charlie. Szliśmy dalej. — Wróć. Czy wrócisz — Caddy i ja biegliśmy.

— Caddy — zawołał Charlie. Biegliśmy w księżycowe światło, do kuchni.

— Caddy — wołał Charlie.
Biegliśmy. Wbiegliśmy po schodkach kuchennych na ganek i Caddy uklękła w ciemnościach i

objęła mnie. Słyszałem ją i czułem, jak jej pierś podnosi się i opada. — Nie będę — mówiła. — Nie
będę już więcej, nigdy. Nigdy, Benjy. — Rozpłakała się i ja płakałem, i obejmowaliśmy się mocno.
— Cicho — mówiła. — Nie będę już, nigdy. — Więc ucichłem i Caddy wstała, i poszliśmy do
kuchni, i zapaliliśmy światło, i Caddy wzięła mydło kuchenne, i umyła usta nad zlewem,
wyszorowała. Caddy pachniała jak drzewa.

Mówiłem ci, nie wiem ile razy, żebyś tutaj nie chodził, powiedział Luster. Podnieśli się z huśtawki,

szybko. Quentin trzymała ręce na włosach. On miał czerwony krawat.

Ty stary głupi kretynie, gniewała się Quentin. Powiem Dilsey, że pozwalasz mu włóczyć się za mną.

Zobaczysz, że cię za to spierze.

— Nie mogłem go utrzymać — mówił Luster. — Chodźże, Benjy.
— Owszem, mogłeś — gniewała się Quentin. — Mogłeś, ale ci się nie chciało. Obaj tu węszyliście

za mną. Czy to Babka cię wysłała, żebyś mnie szpiegował. — Zeskoczyła z huśtawki. — Jeśli go
stąd w tej chwili nie zabierzesz i nie będziesz trzymał z daleka, to powiem Jazonowi, żeby cię
wytłukł.

— Nie daję z nim rady — powiedział Luster. — Niech panienka sama spróbuje.
— Milcz — zawołała Quentin. — Zabierzesz go czy nie.
— A niech zostanie — powiedział. Miał czerwony krawat. Słońce się na nim czerwieniło. —

Spójrz no tutaj, chłoptasiu. — Zapalił zapałkę i włożył do ust. Potem wyjął. Paliła się dalej. —
Chcesz spróbować — spytał. Podszedłem. — Otwórz usta. — Otworzyłem usta. Quentin uderzyła
ręką zapałkę, która upadła.

background image

— Niech cię diabli — zawołała. — Chcesz, żeby znowu zaczął. Nie wiesz, że będzie wył przez

cały dzień. Poskarżę na ciebie Dilsey. — Odbiegła.

— Hej, mała — zawołał. — Hej. Wróć. Nie będę z nim robił żadnych sztuczek.
Quentin biegła dalej do domu. Ścieżką naokoło kuchni.
— Aleś narozrabiał, chłoptasiu — powiedział,
— On nie rozumie, co pan mówi — odezwał się Luster. — On jest głuchoniemy.
— Naprawdę. Jak to już długo tak z nim jest.
— Dzisiaj stuknęło mu trzydzieści trzy lata. Urodził się głupi. To pan jest jeden z tych aktorów.
— Czemu.
— Bo mi się nie widzi, żebym tu pana kiedy oglądał — odparł Luster.
— A o co chodzi.
— O nic. Idę dziś na przedstawienie.
Patrzał na mnie.
— A może to pan gra na pile — pytał Luster.
— Będzie cię kosztowało ćwierć dolara, żeby się tego dowiedzieć. — Patrzał na mnie. — Czemu

go nie zamykają. Po coś go tu przyprowadził.

— Co pan mnie pyta. Ja tam nic do niego nie mam. Przyszedłem tu szukać ćwierćdolarówki, com

ją zgubił. Chcę pójść wieczorem na przedstawienie i tyle. Ale coś mi się widzi, że nic z tego. —
Luster popatrzał w ziemię. — Nie ma pan pewno dwudziestu pięciu centów na zbyciu, co.

— Nie mam.
— To myślę, że trzeba mi znaleźć tamte — powiedział Luster. Wsadził rękę do kieszeni. — Pewno

pan też nie chce kupić piłki golfowej, co.

— Jakiej piłki — spytał.
— Golfowej — odparł Luster. — Chcę za nią tylko ćwierć dolara.
— Na co. Na co mi taka piłka.
— Pewno na nic — powiedział Luster. — Chodź tu, barani łbie. Chodź i patrz, jak walą w tę piłkę.

Masz tu coś. Możesz się tym bawić jak twoim chwastem. — Luster podniósł to i dał mi. Było jasne.

— Gdzieś ją znalazł — spytał. Szedł. Krawat miał czerwony w słońcu.
— Pod tym krzakiem — odparł Luster. — Myślałem, że może to moje zgubione ćwierć dolara.
Podszedł i wziął to.
— Cicho — powiedział Luster. — On ci odda, jak obejrzy.
— Agnes Mabel Becky — powiedział. Spojrzał w stronę domu.
— Cicho — mówił Luster. — On ci ją zaraz odda, za chwilę.
Oddał mi ją, a ja ucichłem.
— Kto do niej przychodził wczoraj — spytał.
— A bo ja wiem — odparł Luster. — Przychodzą co wieczór, za każdym razem, jak ona może

zsunąć się po tym drzewie. Ja ich tam nawet nie spamiętam.

background image

— Niech mnie diabli, jeśli jeden nie zostawił tu pamiątki — powiedział. Popatrzył na dom. Potem

poszedł i znowu rozwalił się na huśtawce. — Idźcie — rozkazał. — Nie zawracajcie mi głowy.

— Chodźże — powiedział Luster. — Dość narozrabiałeś. Czas, żeby i panna Quentin skończyła

skarżyć na ciebie.

Podeszliśmy do ogrodzenia i patrzyliśmy przez kędzierzawe kwietne przerwy. Luster szukał w

trawie.

— Miałem ją jeszcze tutaj — powiedział. Widziałem trzepoczącą chorągiewkę i słońce kładące się

na szeroką murawę.

— Zarutko jacyś przyjdą — mówił Luster. — Teraz też są, ale już odchodzą. Chodź no, pomóż mi

tu szukać.

Szliśmy wzdłuż sztachet.
— Cichaj — mówił Luster. — Jak mogę ich zmusić, żeby tu przyszli, jak nie chcą. Zaczekaj.

Zarutko jacyś przyjdą. Popatrz. Tam idą.

Szedłem wzdłuż ogrodzenia do bramy, gdzie przechodziły dziewczęta z tornistrami. — Benjy —

zawołał Luster — chodź no tutaj.

Nic ci nie przyjdzie z tego wyglądania przez bramę, powiedział T.P. Panna Caddy pojechała

daleko. Panna Caddy wyszła za mąż i zostawiła cię. Nic ci nie przyjdzie z trzymania się tej bramy i
beków. Ona cię, nie usłyszy.

Czego on chce, T.P., spytała Mama. Nie możesz go czymś zająć, żeby był cicho.
On chce tam iść i wyglądać przez bramę, odparł T.P.
Ale nie może, powiedziała Mama. Deszcz pada. Musisz go zabawić, żeby by! cicho. Benjamin.
Nic go nie uciszy, mówił T.P. On myśli, że jak będzie stał przy bramie, to panna Caddy wróci.
Bzdura, powiedziała Mama.
Słyszałem, jak rozmawiali. Wyszedłem za drzwi i już ich nie słyszałem, i poszedłem do bramy,

gdzie przechodziły dziewczynki z tornistrami. Spoglądały na mnie idąc szybko i odwracały głowy.
Próbowałem powiedzieć, ale one szły i ja szedłem wzdłuż ogrodzenia, próbowałem powiedzieć,
wtedy one poszły szybciej. Potem już biegły, a ja doszedłem do rogu ogrodzenia, skąd nie mogłem
iść dalej, i trzymając się sztachet patrzyłem za nimi i próbowałem powiedzieć.

— Hej, Benjy — zawołał T.P. — Do czego to podobne tak mi uciekać. Zobaczysz, że Dilsey da ci

lanie.

— Nic ci nie przyjdzie z tego jęczenia i lamentów pod ogrodzeniem — mówił T.P. — Wystraszyłeś

te dzieciaki. Popatrz, przeszły na drugą stronę ulicy.

Jak on się wydostał, spytał Ojciec. Czyżbyś nie zaryglował furtki wracając do domu, Jazon.
Jasne że nie, odparł Jazon. Wie Tata chyba że mam na to za dobrze w głowie. Myśli Tata, że ja bym

czegoś takiego chciał. Bóg wie, że nasza rodzina już się i bez tego stoczyła. Dawno wiedziałem, że
się coś takiego stanie. Mam nadzieję, że teraz wyślecie go do Jackson. O ile pani Burgess przedtem
go nie zastrzeli.

Cicho, powiedział Ojciec.
Dawno wiedziałem, że coś takiego się stanie, powiedział Jazon.

background image

Była otwarta, kiedy jej dotknąłem i trzymałem się jej w zmroku. Nie płakałem i starałem się

przestać, patrząc jak dziewczynki przechodzą w półcieniu. Nie płakałem.

— O, jest.
Stanęły.
— Nie może wyjść. Zresztą on i tak nikomu nie zrobi krzywdy. Chodźmy.
— Boję się. Boję. Przejdę na drugą stronę ulicy.
— On nie może wyjść.
Nie płakałem.
— Nie bądź strachulec. Chodź.
Ruszyły dalej w półmroku. Nie płakałem i trzymałem się bramy. Nadchodziły powoli.
— Boję się.
— On ci nic nie zrobi. Przechodzę tędy codziennie. On tylko biega wzdłuż ogrodzenia.
Szły dalej. Otworzyłem furtkę. Stanęły, obracając się. Starałem się powiedzieć i złapałem ją,

starałem się powiedzieć i ona krzyknęła, i ja próbowałem powiedzieć, i starałem się, i jasne kształty
zaczęły się zatrzymywać, a ja próbowałem się wydostać. Starałem się zedrzeć to z twarzy, ale jasne
kształty ruszały się znowu. Szły popod wzgórze, gdzie to odpadło, a ja próbowałem płakać. Ale
kiedy wciągnąłem powietrze, nie mogłem go wypuścić płaczem i starałem się powstrzymać, żeby
nie upaść w dół wzgórza i spadłem ze wzgórza w jasne, wirujące kształty.

Hej, głupi, powiedział Luster. Tu jacyś idą. Przestań się ślinić i jęczeć.
Podeszli do chorągiewki. Jeden ją wyjął i uderzył, a drugi wsadził ją z powrotem.
— Proszę pana — powiedział Luster.
Tamten się obejrzał. — Co takiego.
— Chce pan kupić piłkę golfową — spytał Luster.
— Pokaż. — Podszedł do ogrodzenia, a Luster wyciągnął piłkę.
— Skąd ją masz.
— Znalazłem.
— Wiem o tym. Gdzie. W czyimś worku golfowym.
— Znalazłem ją tu, u nas — mówił Luster. — Chcę za nią ćwierć dolara.
— A dlaczego uważasz, że jest twoja.
— Znalazłem ją.
— To znajdź sobie jeszcze jedną — powiedział, włożył piłkę do kieszeni i poszedł.
— Muszę iść wieczorem na przedstawienie — mówił Luster.
— Co ty powiesz. — Podszedł do stolika. — Dalej, caddie. — Uderzył.
— Słowo daję — powiedział Luster. — Lamentujesz, jak ich nie ma, i lamentujesz, jak są. Nie

możesz siedzieć cicho. Toć ludziom zbrzydnie słuchać bez ustanku. Masz. Zgubiłeś to swoje
zielsko. — Podniósł i dał mi. — Przyda ci się nowy chwast. Ten już całkiem połamałeś. — Staliśmy
przy ogrodzeniu i patrzyliśmy na tamtych.

— Z tym białym nie dojdziesz do ładu — mówił Luster. — Widziałeś, jak mi zabrał piłkę. —

background image

Poszli dalej. My ruszyliśmy wzdłuż sztachet. Doszliśmy do ogrodu i nie mogliśmy iść dalej.
Trzymałem się sztachet i patrzyłem przez kędzierzawe kwietne przerwy. Tamci odeszli.

— Teraz już nie masz co jęczeć — mówił Luster. — Cicho bądź. To ja miałbym o co jęczeć, nie ty.

Weź. Czemu nie trzymasz tego zielska. Zaraz będziesz za nim wył. — Podniósł go i dał mi. —
Dokąd się znowu wybierasz.

Nasze cienie leżały na trawie. Docierały do drzew przed nami. Mój dotarł pierwszy. Potem myśmy

dotarli, a potem cienie zniknęły. W butelce był kwiat. Włożyłem do niej ten drugi.

— Przecież z ciebie dorosły chłop — powiedział Luster. — Zęby się bawić dwoma badylami w

butelce. Wiesz, co z tobą zrobią, jak panna Kahlina umrze. Poślą cię do Jackson, gdzie twoje
miejsce. Pan Jazon tak mówi. Tam będziesz mógł się trzymać kratek cały dzień razem z innymi
głupimi i ślinić się ile wlezie. Co ty na to.

Luster uderzył kwiaty ręką i przewrócił. — Tak będą robić z tobą w Jackson, jak zaczniesz wyć.
Próbowałem podnieść kwiaty. Luster podniósł je i one zniknęły. Zacząłem płakać.
— Rycz — powiedział Luster. — Rycz. Nie masz o co ryczeć, co. Caddy — szepnął. — Caddy.

Teraz rycz. Caddy.

— Luster — zawołała Dilsey z kuchni.
Kwiaty wróciły.
— Cicho — powiedział Luster. — Już są. Patrzaj. Siedzą jak przedtem. Cichaj teraz.
— Luster — wołała Dilsey.
— Słucham — powiedział Luster. — Idziemy. Aleś narozrabiał. Wstawaj. — Szarpnął mnie za

rękę i wstałem. Wyszliśmy z drzew. Nasze cienie zniknęły.

— Cichaj — powiedział Luster. — Ludzie na ciebie patrzą. Cichaj.
— Przyprowadź go tutaj — kazała Dilsey. Zeszła po schodkach.
— Cóżeś mu znowu zrobił — spytała.
— Nic mu nie zrobiłem. Ot, zwyczajnie, zaczął ryczeć.
— Już ja wiem — powiedziała Dilsey. — Musiałeś mu coś zrobić. Gdzieście byli.
— Tam, pod cedrami.
— Rozzłościłeś Quentin, że trudno gorzej — mówiła Dilsey. — Czemu nie możesz go utrzymać,

żeby do niej nie szedł. Nie wiesz, że ona go nie lubi koło siebie.

— Może się nim tak samo zająć jak ja — powiedział Luster. — To nie mój wujek.
— Nie przebieraj miarki, łobuzie — zawołała Dilsey.
— Nic mu nie zrobiłem — powiedział Luster. — Tu się bawi, a tu ci nagle zaczyna ryczeć.
— Założę się, że grzebałeś przy jego cmentarzu — mówiła Dilsey.
— Nie dotykałem jego cmentarza — powiedział Luster.
— Nie kłam, łobuzie — gniewała się Dilsey. Weszliśmy po schodkach do kuchni. Dilsey otworzyła

drzwi do ognia i przysunęła tam krzesło, a ja usiadłem. Ucichłem.

Po co ją złościsz, spytała Dilsey. Czemu go nie trzymasz z daleka.
On tylko patrzył w ogień, powiedziała Caddy. Mama powtarzała mu jego nowe imię. Wcale nie

background image

chcieliśmy jej złościć.

Wiem, żeś nie chciała, mówiła Dilsey. On w jednym końcu domu, ona w drugim. Teraz zostaw moje

rzeczy w spokoju. Nic tutaj nie ruszaj, aż wrócę.

— Nie wstyd ci — gniewała się Dilsey. — Drażnić się z nim. — Postawiła tort na stole.
— Ja się z nim nie drażnię — mówił Luster. — Bawił się butelką pełną psiego rumianku, a tu nagle

zaczyna ryczeć. Aż tutaj było go słychać.

— Nic nie zrobiłeś jego kwiatkom — spytała Dilsey.
— Nie ruszałem jego cmentarza — powiedział Luster. — Na co mi te jego śmiecie. Ja tylko

szukałem moich dwudziestu pięciu centów.

— Więc tak, zgubiłeś je — gniewała się Dilsey. Zapaliła świeczki na torcie. Niektóre były

malutkie, a inne duże, tylko pocięte na kawałki. — Mówiłam ci, żebyś je schował. Teraz pewno
chcesz, żebym ci wyciągnęła drugie od Frony.

— Muszę iść na to przedstawienie, Benjy nie Benjy — powiedział Luster. — Nie będę przecież

łaził za nim dzień i noc.

— Będziesz robił akuratnie to, czego od ciebie zechce, łobuziaku — gniewała się Dilsey. —

Słyszysz.

— Przecie zawsze robię. Czy nie robię zawsze tego, co on chce. Nie robię, Benjy.
— Więc niech tak będzie dalej — powiedziała Dilsey. — Sprowadzasz go do domu rozryczanego,

jeszcze ona się wystraszy. No, dalej, jeden i drugi, zjadajcie ten tort, nim Jazon przyjdzie. Jeszcze
mi tu zacznie gębę krzywić o tort, kupiony za moje własne pieniądze. Jakby tu można było upiec
tort. Przecie mi liczy każde jajko w kuchni. A teraz pilnuj, żeby cichał, jak chcesz iść wieczorem na
przedstawienie. Dilsey odeszła.

— Ty nie potrafisz zdmuchnąć świeczek — mówił Luster. — Popatrz, jak ja je zdmuchnę. —

Pochylił się i nadął policzki. Świeczki zniknęły. Zacząłem płakać. — Cicho — powiedział Luster.
— Cicho. Patrzaj na ogień, a ja będę kroił tort.

Słyszałem zegar i słyszałem Caddy stojącą za mną i słyszałem dach. Ciągle pada, mówiła Caddy.

Nienawidzę deszczu. Nienawidzę wszystkiego. I nagle jej głowa znalazła się na moich kolanach i
Caddy płakała trzymając mnie i ja też zacząłem płakać. Potem patrzyłem znowu na ogień, jasne
gładkie kształty znów szły. Słyszałem zegar i dach, i Caddy.

Zjadłem trochę tortu. Ręka Lustera pojawiła się i wzięła jeszcze jeden kawałek. Słyszałem, jak

jadł. Patrzyłem na ogień.

Długi kawał drutu przesunął się nad moim ramieniem. Doszedł do drzwiczek i ogień zniknął.

Zacząłem płakać.

— Czego znowu wyjesz — spytał Luster. — Patrzaj. — Ogień był znowu. Ucichłem. — Że też

taki nie może usiąść, patrzeć na ogień i siedzieć cicho, jak Nianiusia kazała. Wstyd. Masz. Zjedz
jeszcze kawałek tortu.

— Cóżeś mu znowu zrobił — spytała Dilsey. — Zostaw go wreszcie w spokoju.
— Chciałem tylko, żeby siedział cicho i nie przeszkadzał pannie Kahlinie — odparł Luster. — Coś

go znowu napadło.

background image

— Już ja wiem, jak się to coś nazywa — powiedziała Dilsey. — Powiem Vershowi, żeby wziął na

ciebie pasa, jak wróci do domu. Dokuczasz mu. Cały boży dzień. Czy prowadziłeś go nad zalew.

— Skąd — powiedział Luster. — Byliśmy koło domu cały dzień, jak Nianiusia kazała.
Ręka jego wyciągnęła się po następny kawałek. Dilsey uderzyła ją. — Sięgnij jeszcze raz, to ci tę

łapę odrąbię tasakiem — gniewała się. — On pewno nie zjadł ani kawałeczka.

— A właśnie, że zjadł — powiedział Luster. — Dwa razy tyle co ja. Zapytaj, czy to nieprawda.
— Spróbuj wziąć jeszcze jeden kawałek — mówiła Dilsey. — Spróbuj tylko.
Dobrze, powiedziała Dilsey. Teraz moja kolej płakać. Chyba Maury pozwoli i mnie popłakać nad

nim trochę.

On się teraz nazywa Benjy, mówiła Caddy.
Jak to może być, spytała Dilsey. Przecież nie zużył jeszcze tego imienia, z którym się urodził, co.
Benjamin to imię z Biblii, powiedziała Caddy. Dla niego to lepsze imię niż Maury.
Jak to może być, spytała Dilsey.
Mama tak powiada, Caddy na to.
Nie gadaj. Żadne imię mu nie pomoże. Ani nie zaszkodzi. Ludziom nie przyniesie szczęścia, jak im

zmienić imię. Ja miałam imię Dilsey, odkąd pamiętam, i zostanie Dilsey, kiedy już mnie dawno
zapomną.

Skąd będą wiedzieli, że Dilsey, skoro już dawno zapomną, spytała Caddy.
Ono będzie w księdze, kochana. Napisane.
Potrafisz je przeczytać
spytała Caddy. A po co. Wyczytają je za mnie. Ja będę tylko musiała

powiedzieć: Jestem.

Długi drut sięgnął ponad moim ramieniem i ogień zniknął. Zacząłem płakać.
Dilsey i Luster szamotali się.
— Widziałam — mówiła Dilsey. — Widziałam cię. — Wyciągnęła Lustera z kąta i trzęsła nim. —

Nikt mu nie dokuczał, co. Czekaj tylko, nicponiu, jak twój tata wróci do domu. Chciałabym znów
być młoda, to bym ci wyrwała te uszyska z głowy. Aż mnie świerzbi, żeby cię zamknąć w piwnicy i
nie puścić na to przedstawienie wieczorem, słowo daję.

— Och, Nianiusiu — mówił Luster. — Och, Nianiusiu.
Położyłem rękę tam, gdzie był przedtem ogień.
— Trzymaj go — zawołała Dilsey. — Przytrzymaj.
Ręka odskoczyła do tyłu i włożyłem ją do ust, i Dilsey złapała mnie. Wciąż słyszałem zegar

między moim głosem. Dilsey sięgnęła ręką i uderzyła Lustera w głowę. Mój głos podnosił się za
każdym razem.

— Przynieś sody — rozkazała Dilsey. Wyjęła mi rękę z ust. Mój głos podniósł się jeszcze bardziej

i ręka chciała wrócić do ust, ale Dilsey ją trzymała. Mój głos podnosił się. Posypała mi sodą rękę.

— Leć do spiżarni i odedrzyj kawałek tej ścierki, co wisi na haczyku — mówiła. — Cichaj już,

cichaj. Nie chcesz chyba, żeby się Mama znowu rozchorowała. Masz, popatrzaj tu na ogień. Dilsey
tak zrobi, że zarutko nic nie będzie bolało. Patrzaj tylko na ogień. — Otworzyła drzwiczki od ognia.
Patrzyłem na ogień, ale moja ręka nie przestawała i ja nie przestawałem. Ręka próbowała wejść mi

background image

do ust, ale Dilsey ją trzymała.

Owinęła ją ściereczką.
— Co się znowu dzieje — spytała Mama. — Czy nie mogę nawet chorować w spokoju, muszę

koniecznie wstawać z łóżka i schodzić na dół, kiedy w domu jest dwoje dorosłych Murzynów,
którzy mają się nim opiekować.

— Już po wszystkim — odparła Dilsey. — On zaraz przestanie. Sparzył sobie tylko trochę rękę.
— Dwoje dorosłych Murzynów i muszą go sprowadzać do domu rozwrzeszczanego — mówiła

Mama. — Zrobiliście to umyślnie, bo wiecie, że jestem chora. — Podeszła i stanęła przy mnie. —
Cicho — rozkazała. — W tej chwili. Czy dawałaś mu tego tortu.

— To kupny — tłumaczyła Dilsey. — Nic nie brałam ze spiżarni Jazona. Uszykowałam mu takie

urodziny.

— Chcesz go otruć jakimś tanim kupnym ciastem — mówiła Mama. — O to ci pewno chodzi. Czy

nigdy nie będę miała ani chwili spokoju.

— Niech panienka idzie na górę i kładzie się do łóżka — powiedziała Dilsey. — Przestanie go za

chwilę piec, to ucichnie. No, już dobrze.

— I zostawcie go tutaj na dole, żebyście sami mogli coś jeszcze zrobić. Jak ja mam leżeć, kiedy on

tu ciągle wrzeszczy. Benjamin, uspokój się w tej chwili.

— A gdzie go zabrać — rzekła Dilsey. — Nie mamy tego pokoju, cośmy zawsze mieli. Nie może

stać przed domem i płakać, żeby wszyscy sąsiedzi go oglądali.

— Wiem, wiem — mówiła Mama. — To wszystko moja wina. Ale ja niedługo odejdę, a ty z

Jazonem będziecie sobie lepiej dawali radę. — Zaczęła płakać.

— No, niech się panienka uspokoi — prosiła Dilsey. — Niech panienka idzie się położyć. Niech

panienka idzie na górę. Luster zabierze go do biblioteki i pobawi się z nim, a ja przyszykuję
kolację.

Dilsey z Mamą wyszły.
— Cichaj — mówił Luster. — Cicho siedź. Chcesz, żebym ci przypiekł drugą rękę. Nic ci się nie

stało. Cicho.

— Masz — powiedziała Dilsey. — Przestań już płakać. — Dała mi kapeć i ucichłem. — Zabierz

go do biblioteki. Jak go jeszcze raz usłyszę, to cię własną ręką wytłukę.

Poszliśmy do biblioteki. Luster zapalił światło. Okna zrobiły się czarne i wyszło ciemne wysokie

miejsce na ścianie, a ja podszedłem i dotknąłem go. Było jak drzwi, ale to nie były drzwi.

Ogień podniósł się za mną, podszedłem do niego i usiadłem na podłodze trzymając kapeć. Ogień

podnosił się wyżej. Sięgnął do poduszki na fotelu Mamy.

— Cicho — powiedział Luster. — Czy nie możesz na chwilę przestać. Rozpaliłem ci taki ogień, a

ty nawet nie patrzysz.

Nazywasz się Benjy, powiedziała Caddy. Słyszysz, Benjy. Benjy.
Nie mów mu tego, kazała Mama, Przyprowadź go tutaj.
Caddy podniosła mnie pod ręce.
Wstań Mau... to znaczy Benjy, powiedziała.

background image

Nie próbuj go nosić, gniewała się Mama. Nie możesz go tutaj przyprowadzić. Czy to takie trudne

do zrozumienia.

Ja go mogę ponieść, upierała się Caddy. Pozwól mi go zanieść na górę, Dilsey.
— Odejdź, mała — powiedziała Dilsey. — Taki pędrak nie może jeszcze tyle dźwigać. Idź i bądź

cicho, jak pan Jazon kazał.

Na górze schodów było światło. Stał tam Ojciec, w koszuli. Patrzył tak, jakby mówił: „Cicho”.

Caddy szepnęła:

— Czy Mama jest chora.
Versh postawił mnie i poszliśmy do pokoju Mamy. Tam był ogień. Podnosił się i opadał na

ścianach. W lustrze widziałem drugi ogień. Czułem zapach choroby. To była chusteczka położona
na głowie Mamy. Włosy leżały na poduszce. Ogień ich nie sięgał, ale błyskał jej na ręku, gdzie
skakały pierścionki.

— Podejdź i powiedz Mamie dobranoc — rozkazała Caddy. Podeszliśmy do łóżka. Ogień zniknął z

lustra. Ojciec wstał z łóżka i podniósł mnie, a Mama położyła mi rękę na głowie.

— Która to godzina — spytała. Oczy miała zamknięte.
— Za dziesięć siódma — odparł Ojciec.
— Za wcześnie, żeby szedł do łóżka — powiedziała Mama. — Zbudzi się o świcie, a ja po prostu

nie zniosą drugiego takiego dnia jak dzisiejszy.

— No, już dobrze, dobrze. — Ojciec dotknął twarzy Mamy.
— Wiem, że jestem ci tylko ciężarem — mówiła. — Ale ja wkrótce odejdę. Wtedy nie będę już

przysparzała wam kłopotów.

— Cicho — powiedział Ojciec. — Zniosę go na chwilę na dół. — Wziął mnie na ręce. — Chodź,

synu. Pójdziemy na chwilę na dół. Będziemy musieli być cicho, bo Quentin się uczy.

Caddy podeszła i pochyliła twarz nad łóżkiem i ręka Matki ukazała się w świetle ognia. Pierścionki

skakały na plecach Caddy.

Mama jest chora, mówił Ojciec. Dilsey położy cię do łóżka. Gdzie jest Quentin.
Versh poszedł po niego, odparła Dilsey.
Ojciec stał i patrzył, jak przechodzimy. Słyszeliśmy Mamę w jej pokoju. Caddy powiedziała: —

Szsz... — Jazon jeszcze wchodził po schodach. Ręce trzymał w kieszeniach.

— Musicie być dzisiaj wszyscy grzeczni — mówił Ojciec. — I zachowywać się cicho, żeby nie

denerwować Mamy.

— Będziemy cicho — powiedziała Caddy. — Teraz musisz być cicho, Jazon. — Poszliśmy dalej

na palcach.

Słyszeliśmy dach. Widzieliśmy też ogień w lustrze. Caddy podniosła mnie znowu.
— Chodź teraz — rozkazała. — Potem będziesz mógł wrócić do ognia. Cicho.
— Candace — powiedziała Mama.
— Cicho, Benjy — szepnęła Caddy. — Mama potrzebuje cię na chwileczkę. Bądź grzeczny. Potem

będziesz mógł wrócić, Benjy.

Caddy postawiła mnie i ucichłem.

background image

— Pozwól mu zostać tu, Mamo. Kiedy się napatrzy na ogień, będziesz go mogła zawołać.
— Candace — powiedziała Mama. Caddy pochyliła się i podniosła mnie znowu. Zachwialiśmy się.

— Candace — powiedziała Mama.

— Cicho — szepnęła Caddy. — Przecież jeszcze go widzisz. Cicho.
— Przyprowadź go tutaj — powiedziała Mama. — Za duży jest, żebyś go dźwigała. Nie próbuj

tego. Uszkodzisz sobie kręgosłup. Wszystkie kobiety w naszej rodzinie słynęły z pięknej postawy.
Czy chcesz wyglądać jak praczka.

— On nie jest bardzo ciężki — mówiła Caddy. — Mogę go ponieść.
— A więc nie życzę sobie, żeby go noszono. Pięcioletnie dziecko. Nie, nie. Nie na moich kolanach.

Niech sobie stoi.

— Jeśli go Mama potrzyma na kolanach, to przestanie — mówiła Caddy. — Cicho. Zaraz wrócisz.

Masz. Tu jest twoja poduszka. Widzisz.

— Nie rób tego, Candace — rozkazała Mama.
— Niech na nią popatrzy, to nie będzie płakał. Usiądź, Mamo, prosto na chwileczkę, żebym ją

mogła wyciągnąć. Masz, Benjy, popatrz.

Popatrzyłem i ucichłem.
— Zbytnio mu pobłażasz — powiedziała Mama. — Ty i Ojciec, obydwoje. Nie zdajecie sobie

sprawy, że ja za to wszystko muszę płacić. Babunia rozpuściła Jazona i trzeba było dwóch lat, żeby
z tego wyrósł. Nie starcza mi sił na to samo z Benjaminem.

— Mama nie potrzebuje się nim kłopotać. Ja lubię się nim opiekować. Prawda, Benjy.
— Candace — powiedziała Mama. — Mówiłam ci, żebyś się w ten sposób do niego nie zwracała.

Dość, że Ojciec nalega, by ciebie nazywać tym niemądrym zdrobnieniem. Nie pozwolę, żeby do
niego tak się zwracać. Zdrobnienia są wulgarne. Używają ich tylko ludzie pospolici. Benjamin.
Spójrz na mnie.

— Benjamin — powiedziała. Ujęła moja twarz w ręce i obróciła do swojej.
— Benjamin. Zabierz tę poduszkę, Candace.
— Będzie płakał.
— Zabierz tę poduszkę, powiedziałam. Musi się nauczyć posłuszeństwa.
Poduszka odeszła.
— Cicho, Benjy — szepnęła Caddy.
— Ty odejdź tam i usiądź — rozkazała Mama. — Benjamin — przysunęła moją twarz do swojej.
— Przestań — powiedziała. — Przestań.
Ale ja nie przestałem i Mama schwyciła mnie w objęcia i zaczęła płakać, i ja płakałem. Potem

poduszka wróciła i Caddy trzymała ją nad głową Mamy. Osunęła Mamę z powrotem na oparcie
fotela i Mama leżała płacząc wsparta na czerwonej i żółtej poduszce.

— Cicho, Mamo — mówiła Caddy. — Niech Mama idzie na górę położyć się i pochorować. Ja

pójdę i zawołam Dilsey. — Poprowadziła mnie do ognia, patrzałem na jasne, gładkie kształty i
słyszałem ogień i dach.

Ojciec podniósł mnie. Pachniał jak deszcz.

background image

— No cóż, Benjy — powiedział. — Byłeś dzisiaj grzeczny.
Caddy i Jazon bili się w lustrze.
— Caddy — zawołał Ojciec.
Bili się dalej. Jazon zaczął płakać.
— Caddy — zawołał Ojciec. Jazon płakał. On już się nie bił, ale widzieliśmy w lustrze, że Caddy

się bije, i Ojciec mnie postawił i wszedł w lustro i też się bił. Podniósł Caddy w górę. Ona się dalej
biła. Jazon leżał na podłodze i płakał. W ręku miał nożyczki. Ojciec trzymał Caddy.

— Pokrajał wszystkie lalki Benjy'ego — powiedziała Caddy. — Poderżnę mu gardło.
— Candace — zawołał Ojciec.
— Poderżnę — wołała Caddy. — Poderżnę. — Biła się. Ojciec ją trzymał. Kopała w kierunku

Jazona. Potoczył się w kąt, wytoczył się z lustra. Ojciec zaniósł Caddy do ognia. Wszyscy wyszli z
lustra. Tylko ogień został. Tak, jakby ogień był w drzwiach.

— Dość — powiedział Ojciec. — Czy chcesz, żeby się Mama rozchorowała.
Caddy przestała. — Pokrajał wszystkie lalki, jakie Mau... Benjy i ja razem zrobiliśmy —

powiedziała. — Pokrajał z czystej podłości.

— Nieprawda — mówił Jazon. Siedział tylko i płakał. — Nie wiedziałem, że to jego. Myślałem, że

to jakieś stare papiery.

— Musiałeś wiedzieć — powiedziała Caddy. — Pociąłeś je umyślnie.
— Cicho bądź — przerwał jej Ojciec. — Jazon.
— Zrobię ci jutro więcej — mówiła Caddy. — Zrobimy ich całą masę. Masz, możesz jeszcze

popatrzeć na poduszkę.

Wszedł Jazon.
Cały czas ci powtarzam, żebyś był cicho, powiedział Luster.
Co się tu znowu dzieje, spytał Jazon.
— On się tylko drażni — powiedział Luster. — Taki już dzisiaj jest cały dzień.
— Wobec tego czemu go nie zostawisz w spokoju — spytał Jazon. — Jeśli nie potrafisz go

zabawić, to będziesz musiał zabrać go do kuchni. Nie możemy pozamykać się każde w swoim
pokoju tak jak moja Matka.

— Nianiusia kazała, żeby go nie puszczać do kuchni, póki nie zrobi kolacji — tłumaczył Luster.
— To baw się z nim tak, żeby był cicho — rozkazał Jazon. — Mam pracować cały boży dzień, a

potem wracać do domu wariatów. — Otworzył gazetę i czytał.

Możesz patrzeć na ogień i w lustro, i na poduszką też, mówiła Caddy. Teraz nie będziesz już musiał

czekać aż do kolacji, żeby patrzeć na poduszkę.

Słyszeliśmy dach. Słyszeliśmy i Jazona, który płakał głośno za ścianą.
— Chodź, Jazon. — zawołała Dilsey. — Nic mu tam złego nie robisz, co.
— Ale skąd — powiedział Luster.
— Gdzie Quentin — spytała Dilsey. — Kolacja już prawie gotowa.
— Nie wiem — odparł Luster. — Ja tam jej nie widziałem.

background image

Dilsey wyszła. — Quentin — zawołała w hallu. — Quentin. Kolacja gotowa.
Słyszeliśmy dach. Quentin też pachniał jak deszcz.
Co Jazon zrobił, spytał.
Pociął wszystkie lalki Benjy'ego, odparła Caddy.
Mama mówiła, żeby go nie nazywać Benjy. Quentin usiadł na dywaniku koło nas. Żeby przestało

padać! Nic nie można robić.

Biłeś się, powiedziała Caddy. Prawda.
Trochę.
Możesz się przyznać, powiedziała Caddy. Tatuś i tak zobaczy.
Wszystko mi jedno, chciałbym, żeby już nie padało.
— Czy Dilsey wołała, że kolacja gotowa — spytała Quentin.
— Tak — odparł Luster. Jazon popatrzył na Quentin. Potem znowu czytał gazetę. Quentin weszła.

— Mówiła, że już prawie gotowa — powiedział Luster. Quentin wskoczyła na fotel Mamy.

— Paniczu — odezwał się Luster do Jazona.
— Czego — spytał Jazon.
— Dałby mi panicz dwadzieścia pięć centów.
— Na co.
— Żebym poszedł wieczorem na przedstawienie.
— Zdawało mi się, że Dilsey miała wyciągnąć dla ciebie ćwierć dolara od Frony.
— Wyciągnęła. Ale ja je zgubiłem. Szukaliśmy z Benjym cały dzień. Niech go panicz spyta.
— To pożycz sobie od niego — powiedział Jazon. — Ja muszę pracować na swoje pieniądze. —

Czytał gazetę. Quentin spoglądała w ogień. Ogień był w jej włosach i na jej ustach. Usta miała
czerwone.

— Starałem się go tam nie puszczać — tłumaczył Luster.
— Zamknij się — powiedziała Quentin. Jazon podniósł na nią oczy.
— Mówiłem ci, co zrobię, jeśli cię jeszcze raz zobaczę z tym aktorzyną — powiedział. Quentin

patrzyła w ogień. — Słyszałaś — spytał Jazon.

— Słyszałam — odparła Quentin. — Więc czemu tego nie robisz.
— Nie martw się.
— Ja się nie martwię — zawołała Quentin. Jazon znowu czytał gazetę.
Słyszałem dach. Ojciec pochylił się i spojrzał na Quentina.
Witaj, rzekł. Kto zwyciężył.
— Nikt — odparł Quentin. — Przerwali nam. Nauczyciele.
— A kto on zacz — spytał Ojciec. — Powiesz nam.
— Wszystko w porządku — odparł Quentin. — On był tego samego wzrostu co ja.
— Wobec tego w porządku — zgodził się Ojciec. — Czy możesz powiedzieć, o co poszło.
— O nic specjalnego. On powiedział, że wsadzi żabę pod jej pulpit, a ona się nie ośmieli go

background image

rąbnąć.

— Aha — powiedział ojciec. — Ona. I potem co.
— No więc — mówił Quentin — ja go tam trochę trzepnąłem.
Słyszeliśmy dach i ogień i pochlipywanie za drzwiami.
— Skąd by wziął żabę w listopadzie — zapytał Ojciec.
— Nie wiem, Tatusiu — powiedział Quentin.
Słyszeliśmy tamto.
— Jazon — zawołał Ojciec. Słyszeliśmy Jazona.
— Jazon — zawołał Ojciec. — Wejdź tu i uspokój się.
Słyszeliśmy dach i ogień, i Jazona.
— Skończ z tym — mówił Ojciec. — Chcesz dostać jeszcze raz w skórę. — Ojciec posadził

Jazona na fotelu koło siebie. Jazon wciągnął nosem. Słyszeliśmy ogień i dach. Jazon wciągnął
nosem trochę głośniej.

— Jeszcze raz — powiedział Ojciec. Słyszeliśmy ogień i dach.
Dilsey zawołała, gotowe. Możecie przychodzić na kolację.
Versh pachniał jak deszcz. Pachniał też jak pies. Słyszeliśmy ogień i dach.
Słyszeliśmy, jak Caddy idzie, szybko. Ojciec i Matka spojrzeli na drzwi. Caddy minęła je, szła

szybko. Nie patrzyła. Szła szybko.

— Candace — powiedziała Matka. Caddy stanęła.
— Słucham, Mamo.
— Cicho, Karolino — powiedział Ojciec.
— Chodź tutaj — rozkazała Matka.
— Cicho, Karolino — powiedział Ojciec. — Zostaw ją w spokoju.
Caddy podeszła do drzwi i stanęła w nich patrząc na Ojca i Matkę. Jej oczy podleciały do mnie i

odleciały. Zacząłem płakać, płakałem głośno i wstałem. Caddy podeszła i stanęła plecami do ściany,
spoglądając na mnie. Szedłem do niej płacząc, a ona przycisnęła się do ściany i zobaczyłem jej
oczy, i zapłakałem jeszcze głośniej, i pociągnąłem ją za sukienkę. Wyciągnęła przed siebie ręce, ale
ja ciągnąłem ją za sukienkę. Jej oczy uciekły.

Versh powiedział: Teraz nazywasz się Benjamin. Wiesz, jak to się stało, że nazywasz się teraz

Benjamin. Robią z ciebie sinodziąsłego2). Mama powiada, że dawno temu twój dziadek zmienił
imię Murzynowi i z niego
się zrobił kaznodzieja, a jak ludzie popatrzyli, to zobaczyli, że on jest też
sinodziąsły. A przedtem nie był sinodziąsły. A jak ciężarne baby spojrzały mu w oczy przy pełni
księżyca, to dziecko się rodziło sinodziąsłe. I jednego wieczora, kiedy już kilkanaście takich
sinodziąsłych dzieci tutaj biegało, on nie wrócił do domu. Myśliwi z Parsham znaleźli go w lesie,
objedzonego do kości. A wiesz, kto go tak zjadł. Te sinodziąsłe dzieci.

Byliśmy w hallu. Caddy wciąż patrzyła na mnie. Rękę trzymała przy ustach, widziałem jej oczy i

płakałem. Weszliśmy po schodach. Zatrzymała się znowu, oparła o ścianę i spoglądała na mnie, a ja
płakałem i ona ruszyła dalej, i ja ruszyłem płacząc, gdy przyciskała się do ściany i patrzyła na mnie.
Otworzyła drzwi do swojego pokoju, ale ja ciągnąłem ją za sukienkę i poszliśmy do łazienki, i ona

background image

stała oparta o drzwi patrząc na mnie. Potem zasłoniła twarz ramieniem, a ja ciągnąłem ją, płacząc.

Co ty mu robisz, spytał Jazon. Nie możesz zostawić go w spokoju.
Ani go palcem nie tknąłem, tłumaczył Luster. On taki dziś jest cały boży dzień. Powinien dostać w

skórę.

Powinno się go odesłać do Jackson, zawołała Quentin. Jak można żyć w takim domu.
Jeśli ci się nie podoba, moja panno, to się stąd wynieś, gniewał się Jazon.
Mam zamiar, odparła Quentin. Bądź spokojny.
Versh powiedział: — Odsuń się kapinkę, niech wysuszę nogi. — Odsunął mnie nieco. — Tylko nie

zaczynaj swoich ryków. Przecie widzisz go w dalszym ciągu. Nic nie masz do roboty. Nie musisz
wystawać w deszcz na dworze jak ja. Urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą, tyle że o tym nie
wiesz. — Położył się na plecach przed ogniem.

— Wiesz, jak to się stało, że teraz nazywasz się Benjamin — mówił Versh. — Twoja Mama jest na

ciebie za dumna. Tak powiada Nianiusia.

— Siedź cicho i daj mi wysuszyć nogi — mówił Versh. — Bo wiesz, co ci zrobię. Obedrę ci ze

skóry twój interesik.

Słyszeliśmy ogień i dach, i Versha.
Versh poderwał się szybko i cofnął nogi od ognia. Ojciec powiedział: — Nie szkodzi, Versh.
— Nakarmię go dzisiaj — mówiła Caddy. — On czasami płacze, jak go Versh karmi.
— Zanieś tacę na górę — powiedziała Dilsey. — I nie marudź z powrotem, to nakarmisz

Benjy'ego.

— Nie chcesz, żeby cię Caddy karmiła — pytała Caddy.
Czy on musi trzymać ten stary brudny kapeć na stole, pytała Quentin. Czemu go nie karmicie w

kuchni. To tak jakby człowiek jadł ze świnią.

Jeśli ci się nie podoba, jak jemy, tu nie przychodź do stołu, powiedział Jazon.
Z Roskusa podnosiła się para. Siedział przed piecem kuchennym. Drzwi piekarnika były otwarte i

Roskus trzymał w nim nogi. Para podnosiła się z miski. Caddy bez trudu wsunęła mi łyżkę do ust.
Ta miska miała w środku czarną plamkę.

Dobrze już, dobrze, mówiła Dilsey. On ci więcej nie będzie przeszkadzał.
Potem opadło poniżej plamki. Potem miseczka była pusta. Odeszła. — On jest dzisiaj głodny —

powiedziała Caddy. Miseczka wróciła. Nie widziałem plamki. Potem zobaczyłem. — On jest dzisiaj
strasznie głodny — powtórzyła Caddy. — Spójrzcie, jak dużo zjadł.

Owszem, będzie, zawołała Quentin. Posyłacie go za mną, żeby mnie szpiegował. Nienawidzę tego

domu. Chcę stąd uciec.

Roskus mruczał: — Będzie dzisiaj lało całą noc.
Uciekasz już dłuższy czas, ale nie na dłużej niż do najbliższego posiłku, odparł Jazon.
Zobaczysz, że ucieknę, zawołała Quentin.
— Słowo daję, nie wiem, co zrobię — mówiła Dilsey. — Tak mi paskudnie wlazło w biodro,

ledwo się mogę ruszyć. Łazić i łazić po tych schodach cały wieczór.

background image

Och, wcale bym się nie zdziwił, powiedział Jazon. Taka jak ty jest zdolna do wszystkiego.
Quentin rzuciła serwetkę na stół.
Cichaj, Jazon, zawołała Dilsey. Podeszła i objęła ramieniem Quentin. Usiądź, kochana. Że też on

się nie wstydzi wypominać ci nie twoje winy.

— Ona tam znowu jęczy, co — mówił Roskus.
— Cichaj — powiedziała Dilsey.
Quentin odepchnęła Dilsey. Spoglądała na Jazona. Usta miała czerwone. Podniosła swoją

szklankę wody i zamachnęła się, patrząc na Jazona. Dilsey złapała ją za rękę. Szamotały się.
Szklanka stłukła się na stole i woda się lała. Quentin wybiegła.

— Mama znowu jest chora — martwiła się Caddy.
— Pewno, że chora — powiedziała Dilsey. — Przy takiej pogodzie każdy chory. Kiedy ty

skończysz jeść, chłopcze.

Niech cię diabli, wołała Quentin. Niech cię diabli.
Słyszeliśmy, jak biegnie po schodach. Poszliśmy do biblioteki.
Caddy dała mi poduszkę i mogłem patrzeć na poduszkę, na lustro i na ogień.
— Musimy siedzieć cicho, kiedy Quentin się uczy — mówił Ojciec. — Co ty tam robisz, Jazon.
— Nic — odpowiedział Jazon.
— To może przyjdziesz i będziesz to robił tutaj.
Jazon wyszedł z kąta.
— Co ty żujesz — spytał Ojciec.
— Nic.
— On znowu żuje papier — powiedziała Caddy.
— Chodź tutaj, Jazon — rozkazał Ojciec.
Jazon rzucił to do ognia. Zasyczało i rozwinęło się czerniejąc. Potem zszarzało. Potem zniknęło.

Caddy i Ojciec, i Jazon siedzieli w fotelu Mamy. Jazon miał oczy grube i zamknięte, a usta
poruszały mu się, jakby smakował. Głowa Caddy leżała na ramieniu Ojca. Włosy jej były jak ogień,
miała kropeczki ognia w oczach i podszedłem, i Ojciec podniósł mnie też na fotel, i Caddy mnie
trzymała. Pachniała jak drzewa.

Pachniała jak drzewa. W kącie było ciemno, ale widziałem okno i przykucnąłem, trzymając kapeć.

Nie mogłem go widzieć, ale moje ręce go widziały, i słyszałem, że noc zapada i moje ręce widziały
kapeć, ale ja nie widziałem, tylko moje ręce widziały kapeć, i przykucnąłem, słysząc jak zapada
mrok.

Tu jesteś, powiedział Luster. Patrzaj, co dostałem. Pokazał mi. Wiesz skąd. Panna Quentin mi dała.

Wiedziałem, że muszą mi dać, jak się nie odczepię. Co robisz. Myślałem, żeś się znowu wymknął na
dwór. Nie starczy ci na dzisiaj tego jęczenia i ślinienia, musisz się jeszcze chować w pustym pokoju,
biadolić i bełkotać. Chodź do łóżka, żebym zdążył, nim się zacznie. Dziś nie mogę się z tobą cackać
całą noc. Niech tylko zagra pierwsza trąbka, już mnie tu nie będzie.

Nie poszliśmy do naszego pokoju.
— Tutaj chorowaliśmy na odrę — powiedziała Caddy. — Czemu mamy tu dzisiaj spać.

background image

— Nie wszystko ci jedno, gdzie śpisz — odparła Dilsey. Zamknęła drzwi, usiadła i zaczęła mnie

rozbierać. Jazon rozpłakał się. — Cichaj — gniewała się Dilsey.

— Chcę spać z Babunią — mówił Jazon.
— Ona jest chora — tłumaczyła Caddy. — Będziesz mógł z nią spać, jak wyzdrowieje. Prawda,

Dilsey.

— Cichajcie teraz — rozkazała Dilsey. Jazon ucichł.
— Tu są nasze nocne koszulki i wszystko — powiedziała Caddy. — To jak przeprowadzka.
— Wkładaj już tę koszulę — mówiła Dilsey. — Rozepnij guziki Jazonowi.
Caddy rozpięła guziki Jazonowi. Zaczął płakać.
— Chcesz dostać w skórę — groziła Dilsey. Jazon ucichł.
Quentin, zawołała Matka w hallu.
Co, odparła Quentin przez ścianę. Słyszeliśmy, jak Mama zamyka drzwi na klucz. Zajrzała w nasze

drzwi, weszła, pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała mnie w czoło.

Jak go położysz, pójdź i spytaj Dilsey, czy ma coś przeciwko temu, żebym dostała worek z gorącą

wodą. Powiedz jej, że jeśli ma, to spróbuję się bez niego obejść. Powiedz, że chciałabym tylko
wiedzieć.

Dobrze, psze pani, odparł Luster. No, ściągaj portki.
Quentin i Versh weszli. Quentin odwracał od nas twarz. — Czemu płaczesz — spytała Caddy.
— Cicho — powiedziała Dilsey. — Rozbierajcie się teraz wszyscy. Ty możesz już iść do domu,

Versh.

Rozebrany spojrzałem na siebie i zacząłem płakać. Cicho, gniewał się Luster. Nic ci nic przyjdzie z

tego szukania. Nie ma ich i tyle. Jak będziesz beczał, to nie urządzimy ci więcej urodzin. Włożył mi
koszulę. Ucichłem. Potem Luster zatrzymał się. Głowę skierował ku oknu. Podszedł do okna i
wyjrzał. Wrócił i wziął mnie za ramię. To ona, szepnął. Cichaj teraz. Podeszliśmy do okna i
wyglądaliśmy. To wyszło z okna Quentin i wdrapało się na drzewo. Widzieliśmy, jak drzewo się
trzęsie. Trzęsienie schodziło coraz niżej, potem to wyszło i widzieliśmy, jak odchodzi przez trawę.
Potem już nie mogliśmy tego dojrzeć. Dalej, powiedział Luster. Jazda. Słyszysz trąbki. Właź do
łóżka, żebym ci czasem nie przykopał.

Były dwa łóżka. Quentin położył się na tym drugim. Odwrócił twarz do ściany. Dilsey położyła z

nim Jazona. Caddy ściągnęła sukienkę.

— Patrzaj tylko na te swoje majtki — gniewała się Dilsey. — Ciesz się, że Mama ich nie widziała.
— Ja już na nią poskarżyłem — odezwał się Jazon.
— Ty byś kiedy nie poskarżył — powiedziała Dilsey.
— I co ci z tego przyszło — spytała Caddy. — Nic a nic.
— Co mi z tego przyszło — powiedział Jazon.
— Wkładajcie już koszule — rozkazała Dilsey. Podeszła i pomogła Caddy zdjąć staniczek i majtki.

— Patrzaj tylko. — Zwinęła majtki i wytarła nimi pupę Caddy. — Przesiąkło na wylot aż do skóry.
Ale dzisiaj nie będziecie się kąpali. Masz. — Włożyła Caddy koszulę i Caddy wlazła do łóżka i
Dilsey podeszła do drzwi, i stanęła z ręką na kontakcie. — Teraz macie być wszyscy cicho,

background image

słyszycie.

— Dobrze — odparła Caddy. — Mama dzisiaj nie przychodzi, więc ciągle jeszcze musicie słuchać

mnie.

— Tak — powiedziała Dilsey. — Śpijcie teraz.
— Mama jest chora — mówiła Caddy. — Ona i Babunia, obie są chore.
— Cicho — szepnęła Dilsey. — Spij już.
Pokój zrobił się czarny oprócz drzwi. Potem i drzwi poczerniały. Caddy powiedziała: — Cicho,

Maury — i położyła na mnie rękę. Więc leżałem cicho. Słyszeliśmy się nawzajem. Słyszeliśmy
ciemność.

Ciemność odeszła i patrzał na nas Ojciec. Patrzał na Quentina i na Jazona, a potem podszedł i

pocałował Caddy, i położył mi rękę na głowie.

— Czy Mama bardzo chora — spytała Caddy.
— Nie — odparł ojciec. — Czy będziesz się opiekowała Maurym.
— Tak — szepnęła Caddy.
Ojciec podszedł do drzwi i spojrzał na nas znowu. Potem wróciła ciemność i on stał czarny w

drzwiach, a potem drzwi zrobiły się znowu czarne. Caddy trzymała mnie i słyszałem nas
wszystkich i ciemność, i coś, co czułem węchem. A potem widziałem okna, gdzie szemrały drzewa.
Potem ciemność zaczęła się przelewać w gładkie jasne kształty, jak się zawsze dzieje, nawet kiedy
Caddy mówi, że już zasnąłem.

DRUGI

CZERWCA

1910 ROKU

Kiedy cień ramy okiennej ukazywał się na zasłonie, było już między siódmą a ósmą, i wtedy

znowu wracałem w czas, i słyszałem tykanie zegarka. Należał kiedyś do Dziadka, a Ojciec
wręczając mi go powiedział: Quentin, daję ci oto mauzoleum wszystkich pragnień i nadziei, jest
rzeczą rozpaczliwie właściwą, byś go używał, aby dojść do reductio ad absurdum wszelkiego
ludzkiego doświadczenia, jakie może nie lepiej odpowiadać twoim indywidualnym potrzebom, niż
odpowiadało potrzebom twego dziadka czy jego ojca. Daję ci go nie po to, byś pamiętał o czasie,
ale żebyś mógł o nim niekiedy zapomnieć na chwilę i abyś nie trwonił wszystkich sił na starania, by
go zwyciężyć. Bowiem nie wygrywa się żadnej bitwy. Nawet się jej nie toczy. Pole walki unaocznia
tylko człowiekowi jego własne szaleństwo i rozpacz, a zwycięstwo jest złudzeniem filozofów i
głupców.

Oparty był o pudełko do kołnierzyków, a ja leżałem i słuchałem tykania. A raczej słyszałem. Nie

sądzę, żeby ktokolwiek rozmyślnie słuchał zegarka czy zegara. To zbędne. Można długo nie
uświadamiać sobie tego dźwięku, aż nagle jakaś tykająca właśnie sekunda stwarza w biernym dotąd
umyśle wizję długiego pochodu czasu, którego się nie słyszało. Jak to Ojciec powiadał, na długich
samotnych promieniach światła można niejako zobaczyć idącego Jezusa. I dobrego świętego
Franciszka, tego, który mówił Siostrzyczka Śmierć, tego, który nigdy nie miał siostry.

background image

Przez ścianę słyszałem skrzypienie materaca Shreve'a, potem zaszurały po podłodze jego ranne

pantofle. Wstałem, podszedłem do komody, przesunąłem po niej dłonią, dotknąłem zegarka,
odwróciłem go tarczą na dół i wróciłem do łóżka. Ale cień ramy wciąż jeszcze pozostawał w tym
samym miejscu, a ja nauczyłem się określać czas z dokładnością niemal co do minuty, tak że
musiałem odwracać się od niego plecami i piekły mnie te oczy z tyłu głowy, kiedy był już na górze
i drażnił. Będziesz zawsze żałował tych gnuśnych, nabytych przyzwyczajeń. Ojciec tak mówił. Że
Chrystus nie został ukrzyżowany: został powoli starty na proch drobnym tykaniem małych kółek.
Że nie miał siostry.

I natychmiast, kiedy już wiedziałem, że nie mogę go dojrzeć, zacząłem się zastanawiać, która

godzina. Ojciec mówił, że nieustanne rozważania tyczące pozycji mechanicznych wskazówek na
arbitralnej tarczy są świadectwem działania umysłu. Ekskrementy, powiedział Ojciec, tak jak pot. A
ja powiadam: W porządku. Zastanawiaj się. Dalej, zastanawiaj się.

Gdyby było pochmurno, mógłbym spojrzeć w okno, myśląc o tym, co Ojciec mawiał o gnuśnych

przyzwyczajeniach. Myśląc, że przyjemnie im będzie tam, w New London, jeśli utrzyma się dalej

taka pogoda. Czemu by się nie miała utrzymać? Miesiąc oblubienic, głos, który tchnął3). Wybiegła
prosto z lustra, zza skraju zapachu. Róże. Róże. Pan Jazon Richmond Compson z małżonką mają
zaszczyt zawiadomić o ślubie.
Róże. Nie dziewicze, jak dereń czy spirea. Powiedziałem, że
popełniłem kazirodztwo, Ojcze, powiedziałem. Róże. Chytre i spokojne. Jeśli przez rok będziesz
studiował na Harvardzie, daj sobie spokój z regatami, powinni zwrócić pieniądze. Niech je weźmie
Jazon. Niech Jazon ma rok Harvardu.

Shreve stał w drzwiach, wkładając kołnierzyk, okulary połyskiwały mu różowo, jakby je umył

razem z twarzą. — Wagarujesz przed południem?

— To już tak późno?
Spojrzał na zegarek. — Dzwonek za dwie minuty.
— Nie wiedziałem, że tak późno. — Wciąż patrzył na zegarek, układając usta. — Muszę lecieć.

Nie mogę sobie pozwolić na jeszcze jedne wagary. Dziekan powiedział mi w zeszłym tygodniu...

Schował zegarek do kieszeni. Przestałem mówić.
— Wciągaj portki i gnaj — poradził. Wyszedł.
Wstałem i zacząłem się krzątać, nasłuchując przez ścianę. Wszedł do bawialni kierując się ku

drzwiom.

— Jeszcześ nie gotów?
— Jeszcze nie. Leć już. Jakoś zdążę.
Wyszedł. Drzwi się zamknęły. Kroki jego oddaliły się korytarzem. Potem znów usłyszałem

zegarek. Przestałem się krzątać po pokoju, podszedłem do okna, rozsunąłem zasłony i patrzyłem,
jak oni biegną do kaplicy, zawsze ci sami, walczą z tymi samymi opornymi rękawami od
marynarek, te same książki i rozchełstane kołnierzyki, jak przepływają mimo, niby szczątki
niesione powodzią, i Spoade. Nazwał Shreve'a moim mężem. Ach, dajcie mu spokój, powiedział
Shreve, jeśli jest za mądry na to, żeby się uganiać za jakimiś brudnymi dziewuchami, nie nasza
sprawa. Na południu wstyd być dziewicą. Chłopcy. Mężczyźni. Kłamią o tym. Bo to ma mniejsze
znaczenie dla kobiet, mówił Ojciec. Powiedział, że to mężczyźni wymyślili dziewictwo, nie

background image

kobiety. Ojciec mówił, że to jest jak śmierć, że to jest tylko stan, z którego inni są wyłączeni, a ja na
to: Ale mówić, że to nie ma znaczenia, a on powiedział: Na tym właśnie polega smutek
wszystkiego, nie tylko dziewictwa, a ja zawołałem: Czemu nie mogło się stać, żebym to ja, a nie
ona stracił dziewictwo, a on powiedział: Również dlatego to jest takie smutne; nic nie jest warte
nawet własnej odmiany, a Shreve powiedział: Jeśli jest za mądry na to, żeby się uganiać za
brudnymi dziewuchami, a ja wołałem: Czy ty miałeś kiedy siostrę? Miałeś? Miałeś?

Spoade sunął pośrodku nich niby żółw na ulicy pełnej pierzchających martwych liści, z

kołnierzykiem gdzieś przy uszach, idąc swoim zwykłym niespiesznym krokiem. Pochodził z
Południowej Karoliny, był na ostatnim roku. Jego klub pysznił się, że Spoade nigdy nie biegł do
kaplicy i nigdy nie przychodził na czas, i że w ciągu czterech lat nie miał ani jednej nieobecności i
nigdy nie zjawił się ani w kaplicy, ani na pierwszym wykładzie w koszuli na grzbiecie i skarpetkach
na nogach. Około dziesiątej wkraczał do Thompsona, zamawiał dwie filiżanki kawy, siadał,
wyciągał skarpetki z kieszeni, zdejmował buty, wkładał skarpetki, podczas gdy kawa mu stygła.
Około południa widziało się go już w koszuli i kołnierzyku, jak wszystkich innych. Koledzy mijali
go biegiem, ale on ani razu nie przyspieszył kroku. Po chwili dziedziniec był pusty.

Wróbel spłynął z promieniem słonecznym, siadł na parapecie okna i przechylił ku mnie łepek. Miał

oczka okrągłe i żywe. Najpierw przyglądał mi się jednym, potem myk i drugim, gardło pulsowało
mu szybciej niż czyjekolwiek tętno. Zegar zaczął wybijać godzinę. Wróbel skończył z tym
przekrzywianiem łepka i dopóki zegar nie przestał bić, przyglądał mi się stale jednym i tym samym
okiem, jakby słuchał uderzeń. Potem śmignął z parapetu i zniknął.

Upłynęła chwila, nim przebrzmiało ostatnie uderzenie. Wisiało w powietrzu bardziej namacalne niż

słyszalne, przez długi czas. Jakby wszystkie dzwony świata wciąż dzwoniły w długich
umierających promieniach światła i Jezus ze świętym Franciszkiem mówiącym o swojej siostrze.
Bo żeby to wiodło tylko do piekła; gdyby to było wszystko. Skończone. Gdyby rzeczy po prostu
same się zakończyły. Nikt inny tam oprócz niej i mnie. Gdybyśmy tylko mogli uczynić coś tak
strasznego, żeby wszyscy uciekli z piekła z wyjątkiem nas. Popełniłem kazirodztwo powiedziałem
Ojcze to byłem ja to nie Dalton Ames
A kiedy podał mi Dalton Ames. Dalton Ames. Dalton Ames.
Kiedy podał mi pistolet, ja tego nie zrobiłem. Właśnie dlatego nie zrobiłem. On by tam był i ona, i
ja bym był. Dalton Ames, Dalton Ames, Dalton Ames. Gdybyśmy tylko mogli uczynić coś tak
okropnego, a Ojciec powiedział: To również jest smutne, ludzie nie mogą uczynić nic aż tak
strasznego, nie mogą uczynić w ogóle nic bardziej strasznego, nie mogą nawet pamiętać jutro, co
im się dzisiaj wydawało straszne, a ja powiedziałem: Potrafisz umyć ręce od wszystkiego, a on
powiedział: A ty? I będę spoglądał w dół i zobaczę moje toczące się kości i głęboką wodę niby
wicher, niby dach z wichru, po długim czasie nie można będzie rozróżnić nawet kości na odludnym
i dziewiczym piasku. Dopiero w Dniu, kiedy On powie: Wstań, samo żelazko wypłynie na
powierzchnię. Nie wtedy to się dzieje, kiedy zdasz sobie sprawę, że nic ci już nie jest w stanie
pomóc — religia, duma, nic — ale wtedy, kiedy zrozumiesz, że nie potrzeba ci już żadnej pomocy.
Dalton Ames. Dalton Ames. Dalton Ames. Żebym mógł być jego matką i leżąc z rozwartym ciałem
unoszonym śmiechem przytrzymać jego ojca hamującą ręką, patrzeć, jak umiera, zanim zaczął żyć.
Przez moment stała w drzwiach

Podszedłem do komody, ująłem zegarek wciąż tarczą w dół. Stuknąłem szkłem w róg komody,

zgarnąłem w dłoń kawałki szkła, wysypałem je do popielniczki, odgiąłem wskazówki, wyrwałem i

background image

włożyłem do popielniczki. Zegarek tykał dalej. Odwróciłem go do góry ślepą tarczą, za którą tykały
i tykały małe kółeczka, co nie umieją nic innego. Jezus chodził po Galilei, a Washington nie potrafił
skłamać. Ojciec przywiózł Jazonowi z Targów w Saint Louis mały bibelocik do łańcuszka od
zegarka: była to miniaturowa lornetka operowa, w którą patrzyło się zmrużonym okiem i widziało
wieżowiec, diabelskie koło jak pająk, wodospad Niagara na główce od szpilki. Tarczę przecinała
czerwona smużka. Zobaczywszy ją poczułem pieczenie kciuka. Odłożyłem zegarek, poszedłem do
pokoju Shreve'a, wziąłem jodynę i posmarowałem skaleczenie. Resztę szkła z oprawki wytarłem
ręcznikiem.

Wyjąłem dwa komplety bielizny, skarpetki, koszule, krawaty i zapakowałem mój kuferek.

Włożyłem do niego wszystko z wyjątkiem nowego i starego garnituru, dwóch par butów, dwóch
kapeluszy i książek. Zaniosłem książki do bawialni i ustawiłem na stole te, które przywiozłem z
domu, i tamte Ojciec mówił, że dawniej dżentelmena poznawano po jego książkach, dzisiaj po tych,
których nie zwrócił
zamknąłem kuferek i zaadresowałem. Wybił kwadrans. Słuchałem bez ruchu, aż
dźwięk zamilkł.

Wykąpałem się i ogoliłem. Pod wodą palec zaczął trochę piec, więc znowu go zajodynowałem.

Ubrałem się w nowy garnitur, wsadziłem do kieszonki zegarek, zapakowałem drugie ubranie i
dodatki, brzytwę i szczotki do podręcznej torby, zawinąłem klucz od kufra w kawałek papieru,
włożyłem do koperty i zaadresowałem do Ojca, napisałem dwa listy i zapieczętowałem.

Cień nie całkiem jeszcze przesunął się ze stopni wejściowych. Zatrzymałem się w drzwiach

patrząc, jak się porusza. Przesuwał się nieomal dostrzegalnie, pełzał z powrotem na próg, zapędzał
się za próg. Tylko że kiedy to usłyszałem, ona już biegła. W lustrze biegła, nim jeszcze
zorientowałem się, o co chodzi. Szybko, z trenem przerzuconym przez rękę, wybiegła z lustra niby
obłok, welon jej wirował w długich lśnieniach, biegła na obcasach kruchych i prędkich,
przytrzymując drugą ręką suknię na ramionach, wybiegła z lustra zapachy róże róże, głos, który
tchnął ponad rajem. Potem przemknęła przez ganek, nie słyszałem stukotu jej obcasów, w poświatę
księżyca jak obłok, spływający cień jej welonu sunął poprzez trawę, w to wycie. Biegła gubiąc
suknię, przyciskając bukiet ślubny, pędziła w to wycie, gdzie T.P. w alkoholowym hejże lemoniadka
a ryczący Benjy pod skrzynką. Ojciec miał srebrny pancerz w kształcie litery V na zdyszanej piersi

Shreve powiedział: — Słuchaj, nie byłeś... Co to, wesele czy stypa?
— Nie zdążyłem — odparłem.
— No pewno, skoro się tak stroiłeś. Co to za okazja? Chyba ci się nie zdaje, że dziś niedziela?
— Mam nadzieję, że mnie policja nie aresztuje za włożenie nowego ubrania.
— Miałem na myśli takich, co wolą kawiarnię od wykładów. Czy ty także jesteś za wielki, żeby

chodzić na wykłady?

— Najpierw mam zamiar coś zjeść. — Cień zniknął ze stopni. Wyszedłem w światło i znowu

znalazłem swój cień. Schodziłem po stopniach tuż przed nim. Wybiło pół godziny. Potem uderzenie
zegara ucichło i zamarło.

Deacona nie było również i na poczcie. Ofrankowałem dwie koperty, wysłałem jedną do Ojca, a tę

do Shreve'a wsadziłem do wewnętrznej kieszeni i wtedy przypomniałem sobie, gdzie widziałem
Deacona po raz ostatni. Było to w Dniu Poległych, a on w mundurze kombatanta armii federalnej
maszerował pośród defilujących. Wystarczyło stać dostatecznie długo na jakimś rogu ulicy, a

background image

można go było zobaczyć w każdym przechodzącym akurat pochodzie. Poprzednia parada odbywała
się w dzień urodzin Kolumba czy Garibaldiego, czy kogoś tam. Szedł w grupie Zamiataczy
Ulicznych w kapeluszu jak rura od piecyka, niosąc włoską flagę na dwa cale i palił cygaro pośród
tych mioteł i szufli. Ale ta ostatnia była na cześć kombatantów armii federalnej, bo Shreve
powiedział:

— No masz. Popatrz tylko, co twój dziadzio zrobił temu biednemu staremu Murzynowi.
— Aha — odparłem. — Teraz może dzień w dzień maszerować na defiladach. Gdyby nie mój

dziadek, musiałby pracować tak jak biali.

Nie mogłem go znaleźć. Ale nigdy nie widziałem pracującego Murzyna, którego można znaleźć,

kiedy jest potrzebny, a co dopiero takiego, co to nie sieje ani orze. Minął mnie samochód.
Poszedłem na miasto, do Parkera, i zjadłem dobre śniadanie. Jedząc usłyszałem, jak zegar wybija
godzinę. Ale myślę, że trzeba chyba co najmniej godziny, by zatracić czas, dłuższy niż historia
włączająca się w jego mechaniczny pochód naprzód.

Po skończonym śniadaniu kupiłem cygaro. Sprzedawczyni powiedziała, że najlepsze jest to za

pięćdziesiąt centów, więc je wziąłem, zapaliłem i wyszedłem na ulicę. Stałem tak, zaciągnąłem się
kilka razy, potem z cygarem w ręku ruszyłem do rogu. Przechodziłem koło wystawy zegarmistrza,
ale zdążyłem odwrócić głowę. Na rogu złapało mnie dwóch pucybutów, każdy za jedną rękę,
piskliwych i ochrypłych jak kosy. Wręczyłem jednemu cygaro, a drugiemu pięć centów. Wtedy dali
mi spokój. Ten z cygarem próbował je przehandlować temu drugiemu za pięć centów.

Wysoko, w słońcu, wisiał zegar, a ja myślałem o tym, że kiedy się nie chce czegoś zrobić, ciało

usiłuje jednak przymusić podstępnie człowieka do zrobienia tego bez udziału świadomości. Czułem
mięśnie na karku, potem usłyszałem zegarek, tykający mi w kieszeni sekundy, a po chwili
wyłączyły się wszystkie inne dźwięki pozostawiając tylko ten zegarek w kieszeni. Zawróciłem i
poszedłem znów ulicą ku tej wystawie. Pracował przy stole tuż za nią. Łysiał już. W oku miał
szkiełko — taka metalowa tuba wkręcona w twarz. Wszedłem.

Pomieszczenie było pełne tykania, niby świerszczy we wrześniowej trawie, słyszałem wielki zegar

wiszący na ścianie nad jego głową. Podniósł twarz, oko miał wielkie, zamglone i bystre za tym
szkłem. Wyjąłem zegarek i podałem.

— Stłuczony.
Obrócił go podrzutem dłoni. — Trudno zaprzeczyć. Musiał pan na niego nadepnąć.
— Tak, proszę pana. Zrzuciłem go z komody i nastąpiłem w ciemności. Ale on mimo to chodzi.
Podważył tylne wieczko, otworzył i zajrzał, przymrużywszy oko. — Wydaje się, że wszystko w

porządku. Ale nie mogę być pewny, póki nie sprawdzę. Zabiorę się do tego po południu.

— Przyniosę go później — powiedziałem. — Chciałbym się, jeśli można, dowiedzieć, czy któryś z

tych zegarów na wystawie dobrze chodzi?

Trzymając zegarek na dłoni podniósł na mnie swe zamglone bystre oko.
— Założyłem się z kolegą — wyjaśniłem. — I zapomniałem rano okularów.
— Ależ nic nie szkodzi — odparł. Położył zegarek, uniósł się ze swego stołka i spojrzał poprzez

barierkę. Potem popatrzył na ścianę. — Jest dwadzie...

— Niech pan nie mówi — przerwałem. Proszę. Niech mi pan tylko powie, czy któryś z nich dobrze

background image

chodzi.

Popatrzył na mnie znowu. Usiadł z powrotem na stołku i podsunął szkiełko na czoło. Pozostało

czerwone kółko wokół oka i bez tego szkiełka twarz jego wydała się raptem naga. — Co to dzisiaj
świętujecie? — spytał. — Przecież regaty są dopiero w przyszłym tygodniu, nie?

— Tak, proszę pana. To taka prywatna uroczystość. Urodziny. Czy któryś z nich dobrze chodzi?
— Nie, ale nie były jeszcze regulowane i nakręcane. Jeśli myśli pan o kupnie...
— Nie, proszę pana, nie potrzebuję zegarka. Mamy zegar w naszej bawialni. Oddam ten do

reperacji, jak będę potrzebował. — Wyciągnąłem rękę.

— Lepiej niech go pan teraz zostawi.
— Przyniosę później. — Oddał mi zegarek. Włożyłem go do kieszonki. Nie słyszałem go teraz,

poprzez tykanie wszystkich innych. — Jestem panu bardzo zobowiązany. Mam nadzieję, że nie
zabrałem panu wiele czasu.

— Nie szkodzi. Niech pan przyniesie, kiedy będzie panu wygodnie. I lepiej odłóżcie tę

uroczystość, póki nie wygramy regat.

— Tak jest. Ja ją już chyba odłożyłem.
Wyszedłem, zamykając drzwi za tym tykaniem. Zajrzałem jeszcze przez wystawę. Spoglądał na

mnie nad barierką. Na wystawie leżało kilkanaście zegarków, wskazujących kilkanaście różnych
godzin, a każdy z tą samą apodyktyczną i przekorną pewnością siebie, jaką miał i mój, pozbawiony
wskazówek. Przeczyły jeden drugiemu. Słyszałem mój, tykający dalej w wewnętrznej kieszonce,
chociaż nikt nie mógł na niego patrzeć, więcej, choć nie byłby w stanie nic pokazać, gdyby
ktokolwiek mógł patrzeć.

Powiedziałem więc sobie, że go zabiorę. Bo Ojciec mówił, że zegary zabijają czas. Powiedział, że

czas jest martwy tak długo, jak długo odlicza go tykanie małych kółek; dopiero kiedy zegar staje,
czas ożywa. Wskazówki były rozwarte, nie całkiem poziomo, pod dużym kątem, niby mewa
przechylająca się pod wiatr. Zawierały między sobą wszystko to, co napełniało mnie żalem, jak
księżyc na nowiu zawiera w sobie wodę, tak mówią Murzyni. Zegarmistrz znowu pracował
pochylony nad swoją ławą, lupę jak tunel wśrubowaną miał w twarz. Włosy rozdzielały mu się
pośrodku. Rozdziałek prowadził do łysego miejsca podobnego do bagna wyschniętego w grudniu.

Zobaczyłem sklep z wyrobami żelaznymi po przeciwnej stronie ulicy. Nie wiedziałem, że kupuje

się żelazka na funty.

Sprzedawca powiedział: — Te ważą dziesięć funtów. — Ale były większe, niż myślałem. Więc

kupiłem dwa małe sześciofuntowe, bo będą wyglądały jak para zawiniętych w papier butów. Razem
wzięte wydawały się dostatecznie ciężkie, ale znowu przypomniało mi się, jak to Ojciec powiedział
o reductio ad absurdum ludzkiego doświadczenia i pomyślałem o tej jedynej chyba sposobności,
jaka mi się nadarza, by wykorzystać Harvard. Może do przyszłego roku, to znaczy może potrzeba
dwóch lat studiów, by się nauczyć, jak to porządnie zrobić.

Ale na dworze wydawały się dostatecznie ciężkie. Nadjechał tramwaj. Wsiadłem. Nie widziałem

tabliczki na przodzie. Był pełen ludzi wyglądających na ogół dostatnio, czytających gazety. Jedyne
wolne miejsce znalazłem koło Murzyna. Miał na głowie melonik, na nogach wypucowane buty,
trzymał zgaszony niedopałek cygara. Zwykłem myśleć, że Południowiec powinien zawsze być

background image

wyczulony na obecność Czarnego. Sądziłem, że ci z Północy oczekują tego od Południowca i z
początku, kiedy przyjechałem na wschodnie wybrzeże, powtarzałem sobie nieustannie: Musisz
wciąż pamiętać, żeby myśleć o nich jako o ludziach kolorowych, a nie jak o Czarnych, i gdyby nie
to, że przypadkiem znalazłem się gdzieś tam, gdzie było ich tak niedużo, zmarnowałbym wiele
czasu i wysiłku, zanimbym wreszcie stwierdził, że ludzi, wszystko jedno czy białych, czy czarnych,
najlepiej brać takimi, za jakich sami się uważają, a potem dać im święty spokój. Bo właśnie wtedy
zdałem sobie sprawę, że Czarny to nie tyle osoba, ile pewien sposób bycia; jakiś negatyw białych,
wśród których żyje.

Z początku myślałem, że powinno mi brakować gromady Murzynów naokoło, bowiem sądziłem,

że ci z Północy uważają, iż mi ich musi brakować, ale aż do owego ranka w Virginii nie zdawałem
sobie sprawy, że naprawdę brakuje mi Roskusa i Dilsey, i tamtych. Pociąg stał, kiedy się obudziłem,
podniosłem zasłonę i wyjrzałem przez okno. Nasz wagon blokował skrzyżowanie dróg, w miejscu
gdzie dwa białe ogrodzenia spływały ze wzgórza, a potem rozbiegały się na dwie strony i w dół
niby część rogów, a pośrodku stwardniałych kolein siedział Murzyn na mule czekając, aż pociąg
ruszy. Nie wiem, jak długo już tam tkwił, ale siedział tak okrakiem na mule, z głową owiniętą
kawałkiem koca, jakby obaj byli wrośnięci w to ogrodzenie i w tę drogę, czy nawet w to wzgórze,
w ogóle wyrzeźbieni w tym wzgórzu, niby znak drogowy oznajmiający: „Wróciłeś do domu”. Nie
miał siodła, a nogi dyndały mu niemal do ziemi. Muł wyglądał jak królik. Podniosłem okno.

— Hej, wuju! — zawołałem. — To tędy wypadła ci droga?
— Słucham, paniczu? — spojrzał na mnie, potem rozluźnił koc i zsunął go z ucha.
— Prezent na święta! — krzyknąłem.
— A idą, idą. Przyłapał mnie panicz, co?
— Tym razem udało ci się. — Wyciągnąłem spodnie z siatki i wyjąłem ćwierć dolara z kieszeni. —

Ale następnym razem pilnuj się. Będę tędy wracał w dwa dni po Nowym Roku, a wtedy uważaj. —
Rzuciłem mu ćwierćdolarówkę przez okno. — Kup sobie coś od świętego Mikołaja.

— Dobrze, paniczu. — Zsiadł, podniósł monetę i otarł ją o udo. — Dziękuję, paniczu, dziękuję.
Pociąg ruszał. Wychylając się przez okno w zimne powietrze patrzyłem za nim. Stał tam obok

kościstego królikomuła, obaj wynędzniali, nieruchomi, wyzbyci niecierpliwości. Pociąg zatoczył
łuk, lokomotywa dyszała krótkimi ciężkimi sapnięciami i tak oto gładko wypłynęli z kręgu
widzenia, w owej otoczce wynędzniałej, bezkresnej cierpliwości, stałej pogody: ta mieszanina
dziecinnej skwapliwej niekompetencji i paradoksalnej niezawodności, co jest opieką i ochroną tym,
których kocha bez żadnego powodu i stale okrada, i wykręca się od odpowiedzialności czy
zobowiązań przy pomocy środków zbyt oczywistych, by to nazwać wybiegiem, a przyłapanie na
kradzieży czy wykręcie przyjmuje z tym szczerym i spontanicznym podziwem dla zwycięzcy, jaki
dżentelmen czuje wobec każdego, kto go zwyciężył w uczciwej walce, a równocześnie z tą czułą i
nie słabnącą tolerancją dla dziwactw białych ludzi, jaką ma dziadek dla nieznośnych,
nieodpowiedzialnych dzieci, o czym ja zapomniałem. I przez cały ten dzień, kiedy pociąg snuł się
poprzez rozdziawione przełęcze czy wzdłuż krawędzi skalnych, gdzie ruch był tylko pracowitym
dźwiękiem wycieńczonych i jęczących kół, a wieczne góry wtapiały się w gęste niebo, myślałem o
domu, o pustej stacji i o błocie, i o Czarnych, i o ludziach ze wsi poruszających się wolno ciżbą na
skwerze, o tych sztucznych małpkach i wagonikach, i cukierkach w torebkach i sterczących

background image

pałeczkach sztucznych ogni i wszystko mi się w brzuchu przewracało, jak kiedyś w szkole, kiedy
dzwonił dzwonek.

Nie zaczynałem liczyć, dopóki zegar nie wybił trzeciej. Potem zaczynałem, licząc do

sześćdziesięciu, zaginając po jednym palcu i myśląc o tych pozostałych czternastu palcach, które
czekają, żeby je zagiąć, potem trzynastu czy dwunastu, czy ośmiu, czy siedmiu, by wreszcie
zupełnie nagle zdać sobie sprawę z ciszy i napiętych myśli i wtedy mówiłem: — Słucham panią? —
Masz na imię Quentin, prawda? — pytała panna Laura. Potem dalej cisza i okrutne, napięte myśli i
ręce wyrywające się w to milczenie. — Henry, powiedz Quentinowi, kto odkrył rzekę Missisippi?
— De Soto. — Potem myśli odstępowały i po chwili już bałem się, że zostałem w tyle, i
zaczynałem liczyć szybko i zginać następny palec, potem bałem się, że za prędko liczę, i
zwalniałem, potem znowu zaczynałem się bać i znowu liczyłem szybko. No i tak nigdy mi się nie
udało skończyć równo z dzwonkiem i wzbierającym tupotem wyzwolonych nóg, które już pędziły,
już czuły ziemię pod podłogą i dzień niby szyba pod lekkim ostrym uderzeniem i wszystkie
wnętrzności przewracały się we mnie, choć siedziałem bez ruchu. Przewracały się, choć siedziałem
bez ruchu. Przez chwilę stała w drzwiach. Benjy. Ryczał. Benjamin, dziecię mego starczego wieku,
ryczący. Caddy! Caddy!

Ja stąd ucieknę. Zaczął płakać, podeszła i dotknęła go. Cicho. Nie ucieknę. Cicho. Ucichł. Dilsey.
On jak chce, wyczuwa węchem wszystko, co do niego mówisz. Nie potrzebuje słuchać ani gadać.
Czy może wyczuć węchem to nowe imię, jakie mu dali? Czy może węchem wyczuć nieszczęście?
A po co by miał sobie o to głowę łamać? Szczęście czy nieszczęście jemu to jedno.
Po co więc zmieniali mu imię, jeśli nie starają się przez to przynieść mu szczęścia?
Tramwaj zatrzymał się, ruszył, znowu stanął. Z góry przez okno spoglądałem na płynące czubki

ludzkich głów w nowych kapeluszach ze słomki jeszcze nie spłowiałej. Teraz tramwaj zapełniły
kobiety z koszykami na zakupy, mężczyzn w roboczych ubraniach było więcej niż tych w
kołnierzykach i wypucowanych butach.

Czarny dotknął mego kolana. — Przepraszam — powiedział. Przesunąłem nogi na zewnątrz i

dałem mu przejść. Jechaliśmy wzdłuż muru, klekotliwe dźwięki wdzierały się do wnętrza wozu,
napierały na kobiety, z koszykami na kolanach, na mężczyznę w poplamionym kapeluszu z
wstążką, za którą zatknięta była fajka. Czułem zapach rzeki, a w wyrwie muru zobaczyłem błysk
wody i dwa maszty, i mewę wiszącą nieruchomo w powietrzu jakby na niewidocznym drucie
rozpiętym między masztami i uniosłem dłoń, i przez marynarkę dotknąłem listów. Gdy tramwaj
stanął, wysiadłem.

Most podniesiono, by przepuścić szkuner. Szedł na holu, szturchany z boku przez dymiący

holownik, lecz sprawiał wrażenie statku, który płynie sam, nie poruszany żadną siłą. Jakiś
mężczyzna nagi do pasa zwijał linę na przodzie forkasztelu. Ciało miał spalone na kolor liścia
tytoniowego. Inny mężczyzna w kapeluszu bez ronda stał przy sterze. Szkuner sunął pod mostem ze
zwiniętymi żaglami niby duch w biały dzień, a trzy mewy wisiały nad rufą jak zabawki rozpięte na
niewidocznych drutach.

Kiedy most opuszczono, przeszedłem na drugą stronę i pochyliłem się poprzez barierkę nad

przystanią wioślarską. Pomost był pusty i drzwi poszczególnych szop na łodzie zamknięte. Załogi
wypływały teraz późnym popołudniem, przedtem wypoczywały. Cień mostu, pręty bariery, mój

background image

cień kładący się płasko na wodę, tak łatwo udało mi się go oszukać, cień, co nie chciał mnie
opuścić. Było tam co najmniej pięćdziesiąt stóp i gdybym tylko miał coś, czym by go można wkleić
w wodę, przytrzymać pod nią, ażeby się utopił, ten cień paczki przypominającej parę butów
zawiniętych w papier, leżący na wodzie. Czarni powiadają, że topielcowi przez cały czas
przypatruje się z wody jego cień. Iskrzyła się i polśniewała niby oddech i pomost też jak oddech
powolny, zwietrzeliny na wpół zanurzone, szukające oczyszczenia tam, w morzu, w jaskiniach i
grotach morza. Woda wyparta jest równa czemuś tam czegoś. Reductio ad absurdum wszelkiego
ludzkiego doświadczenia i dwa sześciofuntowe żelazka ważą więcej niż żelazko krawieckie. Cóż za
grzeszne marnotrawstwo, powiedziałaby Dilsey. Benjy wiedział wtedy, że Babunia umarła. Płakał.
Czuł to węchem. Czuł to węchem.

Holownik wracał z prądem, woda na powierzchni toczyła się w dwóch długich walcach, wreszcie

pomost zakolebał się echem przepływu, wkołysał z mlaśnięciem na toczący się walec, rozległ się
przeciągły skrzyp, drzwi się rozsunęły i zobaczyłem dwóch mężczyzn niosących jedynkę. Zsunęli
ją na wodę, a po chwili wyszedł na pomost Bland z wiosłami. Miał na sobie ubranie z wełnianej
flaneli i wysoki sztywny kapelusz słomkowy. Albo on, albo jego matka musieli gdzieś wyczytać, że
studenci z Oxfordu wiosłują we flanelowych ubraniach i sztywnych kapeluszach, toteż w
początkach marca kupili Geraldowi jedynkę, a on w swoich flanelach i sztywnym kapeluszu
wypłynął na wodę. Ludzie w szopach na łodzie grozili, że poślą po policję, ale mimo to on
wypłynął. Jego matka zjechała wynajętym samochodem, okutana futrami niby badacz arktyki i
żegnała go na wietrze o szybkości dwudziestu pięciu mil i przy nieustającym posuwaniu się kry
lodowej przypominającej stado brudnych owiec. Od tego czasu wierzyłem, że Pan Bóg musi być
nie tylko dżentelmenem i rasowym graczem, lecz również kentuckeńczykiem. Kiedy Gerald
popłynął, ona zawróciła i jechała w dół rzeki, równolegle z nim, na niskim biegu. Podobno trudno
byłoby przypuścić, iż się w ogóle znają, niby król i królowa nawet nie patrzyli na siebie, po prostu
sunęli obok siebie poprzez Massachusetts po równoległych szlakach niby dwie planety.

Wsiadł i odbił. Wiosłował już wcale dobrze. Cóż dziwnego. Powiadają, że jego matka próbowała

mu wyperswadować to wiosłowanie, chciała, żeby robił coś innego, coś, czego reszta jego kolegów
nie potrafiłaby czy nie mogłaby robić, ale tym razem okazał upór. Jeśli można nazwać uporem tą
jego pozę książęcego znudzenia, jasne wijące się włosy, fiołkowe oczy, te rzęsy i te garnitury z
Nowego Jorku, podczas gdy jego mama opowiadała nam o koniach Geralda, kobietach Geralda i
Murzynach Geralda. Ci mężowie i ojcowie w Kentucky musieli się strasznie cieszyć, kiedy
wywiozła Geralda do Cambridge. Miała własny apartament w mieście, Gerald miał swój również,
oprócz pokoi na terenie uniwersytetu. Pochwalała to, że Gerald ze mną obcuje, ponieważ ja
przynajmniej dałem kulawy dowód poczucia noblesse oblige, a to przez fakt, że pozwoliłem się
urodzić na południe od stanu Pensylwania, oraz z kilkoma innymi, których geografia urodzenia
odpowiadała wymaganiom (minimalnym). A w każdym razie wybaczała lub darowała. Ale odkąd
spotkała Spoade'a wychodzącego z kaplicy On powiedział, że to nie może być dama, żadna dama
nie znajduje się na ulicy o tak późnej porze nigdy nie mogła mu wybaczyć tych jego pięciu imion,
między którymi było nazwisko pewnego angielskiego książęcego rodu. Jestem pewien, że
pocieszała się myślą, iż jakiś niewydarzony Maingault czy Mortemar wpadł z córką dozorcy. Co
wcale nie było wykluczone, czy to wymyśliła, czy nie. Spoade był mistrzem świata w nawiewaniu z
wykładów, wszystkie chwyty dozwolone, oszustwa bez ograniczeń.

background image

Jedynka była teraz już punktem, wiosła chwytały słońce w rytmicznych błyskach, jakby kadłub

mrugał sobie podczas jazdy. Czy miałeś siostrę? Nie, ale wszystkie one to dziwki. Przez chwilę
stała. Dziwki. Nie dziwka przez chwilę stała w drzwiach
Dalton Ames. Dalton Ames. Koszule
Daltona. Zawsze myślałem, że to koszule khaki, takie mundurowe koszule, dopiero potem
zobaczyłem, że są z ciężkiego chińskiego jedwabiu czy najcieńszej wełny, bo na ich tle jego twarz
wydawała się taka opalona, oczy takie niebieskie. Dalton Ames. To brzmi niemal jak dżentelmen,
ale nie całkiem. Makieta teatralna. Tylko papier–mâché, dotknij. Och, azbest. Do spiżu mu czegoś
brak. Ale nie chce widywać się z nim w domu.

Caddy jest i kobietą, pamiętaj. Musi robić pewne rzeczy również z powodu swej kobiecości.
Czemu go nie przyprowadzisz do domu, Caddy? Czemu musisz się zachowywać jak Murzynka,

gdzieś na pastwisku w przydrożnym rowie w ciemnych lasach rozgrzana ukryta rozszalała w
ciemnych lasach.

I potem zdałem sobie sprawę, że od pewnego czasu słyszę mój zegarek i poczułem listy,

szeleszczące mi poprzez marynarkę, gniecione o barierę mostu, i pochyliłem się przez poręcz
patrząc na mój cień, jak to ja go oszukałem. Posunąłem się wzdłuż bariery, ubranie miałem również
ciemne, mogłem zatrzeć ręce, patrząc na mój cień, jak to ja go oszukałem. Wprowadziłem go w
cień nabrzeża. Potem ruszyłem na wschód.

Harvard mój chłopiec z Harvardu Harvald harvard. Ten pryszczaty dzieciak, którego spotkała na

pikniku pod kolorowymi wstęgami. Czaił się za płotem, próbował ją wywabić na zewnątrz
gwizdem jak szczeniaka. Nie mogli go uprosić, żeby wszedł do jadalni, matka wierzyła, że on
posiadł jakiś czar, który rzuci na Caddy, jak tylko zostanie z nią sam na sam. Ale przecież każdy
łobuz On leżał koło skrzyni pod oknem rycząc który potrafi prowadzić samochód z kwiatkiem w
butonierce. Harvard, Quentin, to jest Herbert. Mój chłopiec z Harvardu. Herbert będzie ci starszym
bratem, obiecał już Jazonowi posadę w banku.

Zdrowy, celuloidowy niby komiwojażer. Gęba pełna białych zębów, ale nie uśmiechnięta.

Słyszałem już tam o nim. Same zęby, ale bez uśmiechu. Chcesz prowadzić?

Wsiadaj, Quentin.
Chcesz prowadzić.
To jej samochód nie jesteś dumny ze swojej małej siostrzyczki która jest właścicielką pierwszego

samochodu w mieście Herbert prezent od niego. Luis daje jej lekcje co dzień rano nie dostałeś
mojego listu
Pan Jazon Richmond Compson z małżonką mają zaszczyt zawiadomić o ślubie swojej
córki Candace z panem Sydneyem Herbertem Head, który odbył się dwudziestego piątego kwietnia
tysiąc dziewięćset dziesiątego roku w Jefferson w stanie Missisippi. Adres domowy od pierwszego
sierpnia numer jakiś tam przy jakiejś tam Avenue South Bend w stanie Indiana. Nie masz zamiaru
nawet go otworzyć, zapytał Shreve. Trzy dni. Razy. Pan Jazon Richmond Compson z małżonką
Młody Lochinvar opuścił Zachód nieco za wcześnie, nieprawda?

Pochodzę z Południa. Dowcipniś z ciebie, co?
Och, prawda, wiedziałem, że to gdzieś na prowincji.
Dowcipniś z ciebie, co? Powinieneś był wstąpić do cyrku.
Wstąpiłem. Popsułem sobie oczy, bo podlewałem pchły słoniom. Trzy razy. Te wiejskie

background image

dziewczyny. Nie można się nimi nawet chwalić, co? No cóż, tak czy inaczej Byron nigdy nie miał,
czego chciał, dzięki Bogu. Ale nie bić człowieka w okularach. Nie masz zamiaru nawet go
otworzyć? Leżał na stole w obu rogach płonęły świece na kopercie przewiązanej ubrudzoną różową
podwiązką dwa sztuczne kwiatki. Nie bić człowieka w okularach.

Ludzie na prowincji biedacy nigdy w życiu nie oglądali jeszcze automobilu ilu ich jest zatrąb

Candace żeby Nie chciała spojrzeć na mnie zeszli z drogi nie chciała spojrzeć na mnie ojciec nie
byłby zadowolony gdybyś kogoś potrąciła twój ojciec powiadam będzie po prostu musiał teraz
kupić automobil niemal żałuję żeś go tu sprowadził Herbercie to była dla mnie wielka przyjemność
oczywiście mamy powóz ale tak często kiedy chcę wyjechać okazuje się że mój mąż wysłał już
Murzynów do innej roboty która jest zbyt ważna żeby ich odrywać on twierdzi że Roskus jest do
mojej dyspozycji przez cały czas ale ja wiem co to znaczy wiem jak często ludzie coś obiecują po to
tylko żeby uspokoić własne sumienie czy ty będziesz tak samo traktował moją małą dziewuszkę
Herbercie ale przecież wiem że nie Herbert nas wszystkich strasznie rozpuścił czy ci pisałam
Quentin że on ma zamiar wziąć Jazona do banku kiedy Jazon skończy szkoły z Jazona będzie
świetny bankier to jedyne z moich dzieci obdarzone zmysłem praktycznym to moja zasługa wdał
się w moją rodzinę pozostali to wszystko Compsonowie Jazon zdobywał mąkę. Lepili latawce na
kuchennym ganku i sprzedawali je po pięć centów, on i ten syn Pattersonów. Jazon trzymał kasę.

W tym tramwaju nie było Murzyna, kapelusze z surowej słomki przepływały pod oknem. Idzie do

Harvardu. Sprzedaliśmy pastwisko Benjy'ego Leżał na ziemi pod oknem i ryczał. Sprzedaliśmy
pastwisko Benjy'ego, żeby Quentin mógł iść na Harvard.
Będzie ci bratem. Twój braciszek.

Powinieneś mieć samochód to naprawdę niesłychanie wygodne nie sądzisz Quentin mówię mu z

miejsca Quentin widzi pani tyle o nim słyszałem od Candace.

Czemu miałbyś mówić inaczej chciałabym żeby moi chłopcy byli czymś więcej niż przyjaciółmi

tak Candace i Quentin czymś więcej niż przyjaciółmi Ojcze popełniłem jaka szkoda że nie masz
siostry ani brata Nie ma siostry nie ma siostry nie ma siostry Nie pytaj Quentina on i mój mąż czują
się trochę urażeni kiedy ja zbiorę dość sił żeby zejść na dół do stołu teraz trzymają mnie nerwy
zapłacę za to później jak będzie po wszystkim jak już mi zabierzesz moją małą córeczkę Moja mała
siostrzyczka nie miała. Gdybym potrafił powiedzieć Mamo. Mamo

Chyba żebym zrobił to na co mam wielką ochotę i zabrał zamiast tego panią nie przypuszczam

żeby pan Compson zdołał dogonić samochód.

Ach Herbercie Candace czy słyszysz Nie chciała na mnie spojrzeć miękka uparta szczęka

zaciśnięta nie odwracała głowy Nie masz o co być zazdrosna, on prawi komplementy starej
kobiecie dorosła zamężna córka nie mogę w to uwierzyć.

Nonsens wygląda pani jak dziewczyna jest pani o wiele młodsza od Candace policzki o panieńskim

rumieńcu Twarz pełna wyrzutów łzawa zapach kamfory łez nieustanny cichy płacz za szarzejącymi
drzwiami zmierzchający zapach kapryfolium. Znoszenie ze strychu pustych kufrów po schodach
dźwięczały jak trumny Francuska Lizawka. Nie znalazł śmierci przy solnej lizawce

W kapeluszach bez barwy i bez kapeluszy. Za trzy lata nie będę mógł nosić kapelusza. Nie

mógłbym. Byłem. Więc czy będą kapelusze, jeśli ja nie będę i nie będzie Harvardu. Gdzie, jak
mówił Ojciec, najlepsza myśl czepia się tak, jak obumarłe gałęzie bluszczu czepiają się starych
obumarłych cegieł. Wtedy nie będzie Harvardu. Nie dla mnie, w każdym razie. Jeszcze raz.

background image

Smutniej niż byłem. Jeszcze raz. Najsmutniej z wszystkiego. Jeszcze raz.

Spoade miał na sobie koszulę: więc to tak musi być. Kiedy znów przy odrobinie nieuwagi zobaczę

swój cień, ten, który podstępem wepchnąłem do wody, zacznę znowu kroczyć po moim
nieprzeniknionym cieniu. Ale żadnej tam siostry. Nie zrobiłabym tego. Nie pozwolę żeby
szpiegowano moją córkę.
Nie zrobiłabym.

Jakże ja mogę utrzymywać ich w ryzach kiedy wciąż im wpajasz brak szacunku dla mnie i moich

życzeń wiem że patrzysz z góry na moją rodzinę ale czy to jest powód żeby uczyć moje dzieci moje
własne dzieci dla których tyle cierpiałam braku szacunku
Wdeptywałem kości mojego cienia
twardymi obcasami w bruk i wtedy usłyszałem mój zegarek i dotknąłem listów przez marynarkę.

Nie pozwolę żeby szpiegowano moją córkę żeby ją ktokolwiek szpiegował czy ty czy Quentin czy

kto inny bez względu na to co ona twoim zdaniem mogła zrobić

Przynajmniej zgadzasz się że jest powód dla którego należy jej pilnować
Nie zrobiłabym Nie zrobiłabym. Wiem że nie zrobiłabyś nie chciałem mówić tak ostro ale kobiety

nie mają dla siebie nawzajem szacunku nie mają szacunku dla samych siebie

Ale czemu ona Zegar zaczął bić, kiedy nastąpiłem na cień, ale to był tylko kwadrans. Nigdzie ani

śladu Deacona. myślała, że ja bym to zrobił mógłbym zrobić

Jej nie o to chodziło tak właśnie kobiety załatwiają takie sprawy to dlatego że ona kocha Caddy
Latarnie uliczne zstąpią ze wzgórza potem wstąpią ku miastu
Szedłem po brzuchu mojego cienia.

Mogłem wystawić poza niego rękę. czując Ojca za mną za chrapliwą ciemnością lata i sierpnia
latarnie uliczne
Ojciec i ja osłaniamy kobiety jedną przed drugą przed nimi samymi nasze kobiety
Kobiety już takie są one nie zdobywają tej wiedzy o ludziach której my szukamy one się po prostu
rodzą podatne na wszelką podejrzliwość co sprawia że rezultaty są na ogół takie, jak należy, kobiety
mają zdolność przyciągania zła uzupełniania wszystkiego czego mu braknie wleczenia go za sobą
instynktownie tak jak wleczesz za sobą pościel we śnie użyźniając umysł pod jego siew aż zło spełni
swój cel czy on istniał czy nie
Zbliżał się pośród kilku pierwszoroczniaków. Jeszcze nie otrząsnął się
po paradzie, bowiem zasalutował mi wyniośle w oficerski sposób.

— Chciałbym z tobą chwilę pomówić — powiedziałem stając.
— Ze mną? Doskonale. Do zobaczenia, chłopcy — zatrzymał się i zawrócił. — Miło mi było

pogadać z wami. — Cały Deacon, wypisz, wymaluj. Ludzie mówią o urodzonych psychologach.
Podobno od czterdziestu lat nie spóźnił się ani na jeden pociąg na początku roku akademickiego i
na pierwszy rzut oka potrafi rozpoznać Południowca. Nigdy się nie omylił, a byle usłyszał, jak
mówisz, potrafił ci powiedzieć, z jakiego jesteś stanu. Miał specjalny strój, w którym wychodził na
pociągi, jakieś takie odzienie w stylu „Chaty Wuja Toma”, nawet łaty jak należy.

— Tak, proszę pana. Tędy, paniczu, tą drogą — biorąc twoje bagaże. — Hej, chłopcze, chodź no

tutaj i weź te walizki. — Obok wyrastała wielka ruchoma góra pecołków, spod której wyglądał
biały chłopiec mniej więcej piętnastoletni, a Deacon władowywał w jakiś sposób na niego jeszcze
jedną walizę i odpędzał go. — Pilnuj, żebyś nie upuścił. Tak, paniczu, proszę tylko dać staremu
Murzynowi numer swego pokoju, a wszystko będzie załatwione i na miejscu, jak panicz przyjdzie.

Od tego momentu do chwili, kiedy cię całkowicie uzależnił od siebie, wciąż zaglądał do twojego

pokoju, wszędobylski i gadatliwy, stopniowo jednak zaczynał nabierać manier Północy, a jego ubiór

background image

się poprawiał, później, kiedy cię wyssał tak, żeś się wreszcie nauczył rozumu, zwracał się już do
ciebie po imieniu, aż wreszcie zjawiał się już w wyrzuconym przez kogoś ubraniu z firmy Brooks i
kapeluszu z wstążką jakiegoś, zapomniałem już jakiego, klubu Princeton, którą ktoś mu podarował,
a co do której on żywił miłe i niewzruszone przekonanie, iż stanowiła część szarfy mundurowej
Abrahama Lincolna. Przed laty, kiedy tu skądś tam przyjechał, ktoś puścił dowcip, że jest

absolwentem szkoły teologicznej. A kiedy Deacon4) zrozumiał, co to znaczy, tak mu to przypadło
do gustu, że sam zaczął kolportować tę wiadomość, aż wreszcie chyba nawet w nią uwierzył. Tak
czy inaczej opowiadał długie i nudne anegdoty o swych studenckich latach, wspominał poufale
zmarłych profesorów mówiąc o każdym po imieniu, przy czym zwykle się mylił. Był jednak
przewodnikiem, mentorem i przyjacielem niezliczonej liczby niewinnych i samotnych studentów
pierwszego roku i sądzę, że przy całej swej taniej mędrkowatości i hipokryzji nie bardziej
śmierdział Niebiosom niż inni.

— Nie widziałem cię od kilku dni — powiedział spoglądając na mnie wciąż jeszcze z wyżyn

kombatanckich. — Byłeś chory?

— Nie, całkiem zdrów. Chyba pracowałem. Ale ja cię widziałem.
— Naprawdę?
— Na paradzie, onegdaj.
— Aha. Tak, poszedłem za nimi. Nic mnie takie rzeczy nie obchodzą, rozumiesz, ale chłopcy,

koledzy, lubią mnie mieć wśród siebie. Damy chcą, żeby się pokazali wszyscy starzy weterani,
rozumiesz. No więc ustępuję, jak proszą.

— I na tej uroczystości makaroniarzy tak samo — powiedziałem. — Pewno robiłeś to, o co cię

prosiło Towarzystwo Chrześcijanek Antyalkoholiczek, co?

— Wtedy? Wtedy to robiłem dla mojego zięcia. On chce dostać pracę w magistracie. Jako uliczny

zamiatacz. Powiadam, że potrzebna mu tylko miotła, będzie na niej spał. Widziałeś mnie, co?

— O, tak. Za jednym i za drugim razem.
— Ale wtedy, w mundurze. Jak wyglądałem?
— Wyglądałeś wspaniale. Lepiej od wszystkich. Powinni cię zrobić generałem, Deacon.
Dotknął mojego ramienia, leciutko, dłonią spracowaną, delikatną murzyńską dłonią. — Słuchaj. To

nie do powtarzania. Mówię to tobie, bo ty i ja to ludzie jednego gatunku. — Pochylił się nieco ku
mnie szepcząc gwałtownie, oczy miał odwrócone. — Trzymam w ręku różne sznurki, co daleko
prowadzą. Zaczekaj do przyszłego roku. Tylko zaczekaj. Wtedy zobaczysz, dokąd to ja idę. Nie
potrzebuję ci mówić, jak to wszystko zorganizuję: powiadam, zaczekaj tylko, a zobaczysz, mój
chłopcze. — Popatrzył na mnie, poklepał lekko po ramieniu i zakołysał się na obcasach, kiwając
głową. — Tak, mój panie. Nie bez powodu zostałem trzy lata temu demokratą. Mój zięć —
pracownik magistracki; ja... Tak, mój panie. Jeśli przyłączenie się do demokratów zmusi tego
sukinsyna do pracy... A co do mnie... Stań sobie tylko o tam, na tym rogu od dziś za rok, a
zobaczysz.

— Mam nadzieję. Zasługujesz na to, Deacon. A kiedy o tym mowa... — wyjąłem list z kieszeni. —

Zanieś to jutro do mojego pokoju i oddaj Shreve'owi. On ci za to coś da. Ale pamiętaj, nie
wcześniej niż jutro.

background image

Wziął list i obejrzał. — Zapieczętowany.
— Tak. I w środku zapisany. Nieważny przed jutrem.
— Hmm. — Patrzył na kopertę wydawszy wargi. — Coś mi da, powiadasz?
— Tak. Prezent, który ci przygotowałem.
Spoglądał teraz na mnie, a koperta bielała w jego czarnej dłoni, w słońcu. Oczy jego były miękkie,

bez źrenicy, brązowe i nagle zobaczyłem Roskusa patrzącego na mnie spoza tej całej jego białej
gadaniny o uniformach, polityce i manierach harvardzkich — uniżonego, dyskretnego, niemego i
smutnego. — Nie strugasz wariata ze starego Murzyna, co?

— Wiesz, że nie. Czy jakikolwiek Południowiec strugał z ciebie kiedyś wariata?
— Masz rację. To morowi ludzie. Tylko nie można z nimi żyć.
— Próbowałeś kiedy? — zapytałem. Ale Roskus już zniknął. Deacon był znowu tym, czym od

dawna nauczył się być w oczach świata — pompatyczny, nieautentyczny, trochę prostacki.

— Przychylę się do twojego życzenia, chłopcze.
— Nie wcześniej niż jutro, pamiętaj.
— Oczywiście — powiedział. — Zrozumiane, chłopcze. No...
— Mam nadzieję... — powiedziałem. Popatrzył na mnie z góry, łaskawy, godny. Nagle

wyciągnąłem do niego rękę i uścisnęliśmy sobie dłonie, on poważnie z pompatycznych wysokości
swych magistrackich i wojskowych marzeń. — Porządny z ciebie człowiek, Deacon. Mam
nadzieję... Pomogłeś wielu młodym ludziom.

— Starałem się zawsze traktować wszystkich jednakowo — oświadczył. — Żadnych

małostkowych rozróżnień społecznych. Człowiek to dla mnie człowiek wszędzie, gdzie go znajdę.

— Mam nadzieję, że zawsze będziesz znajdował tylu przyjaciół, ilu sobie dotąd potrafiłeś zdobyć.
— Młodzi. Umiem ich zrozumieć. Oni mnie też nie zapominają — powiedział machając kopertą.

Włożył ją do wewnętrznej kieszeni i zapiął marynarkę. — Tak, mój panie — powiedział. — Mam
dobrych przyjaciół.

Zegar zaczął bić znowu, wybił pół godziny. Stałem na brzuchu mojego cienia i słuchałem uderzeń

miarowych w słońcu i spokojnych, pośród delikatnych, drobniutkich jeszcze liści. Miarowych,
spokojnych i uroczystych o takim jesiennym charakterze, jaki zawsze mają dzwony nawet w
miesiącu oblubienic. Leżał na ziemi pod oknem i ryczał Spojrzał na nią tylko raz i już wiedział. Z
ust niewiniątek. Lampy uliczne Dzwony ucichły. Wróciłem do urzędu pocztowego wdeptując mój
cień w chodnik. zstąpią ze wzgórza potem wstąpią ku miastu jak lampy zawieszone jedna nad drugą
na ścianie.
Ojciec powiedział, że to dlatego, że ona kocha Caddy, kocha ludzi przez ich słabostki.
Wuj Maury rozkraczywszy nogi przed kominkiem musi wyswobodzić jedną rękę i sięgnąć, by
wypić z okazji Bożego Narodzenia. Jazon biegł, ręce trzymał w kieszeniach, upadł i leżał tak
niczym kurczę przygotowane do pieczenia, póki go Versh nie postawił. Czego trzymasz te ręce w
kieszeniach kiedy biegniesz jakbyś nie trzymał to mógłbyś
się podnieść Kręcił głową w kołysce, aż
ją całkiem z tyłu spłaszczył od tego kręcenia. Caddy powiedziała Jazonowi, że Versh mówił, że Wuj
Maury dlatego nie pracuje, bo kręcił głową w kołysce, kiedy był całkiem mały.

Chodnikiem zbliżał się Shreve powłócząc nogami, poważnogruby, okulary błyszczały mu pod

ruchliwymi liśćmi niby małe kałuże.

background image

— Dałem Deaconowi listę różnych rzeczy do załatwienia. Może nie będę w domu po południu,

więc zostaw go dzisiaj w spokoju, dobrze?

— Dobrze — popatrzył na mnie. — Słuchaj, a właściwie co ty dzisiaj robisz? Wystrojony

włóczysz się bez celu, czy to prolog do samopalenia wdowy? Byłeś dziś rano na psychologii?

— Nic nie robię. Zostaw go w spokoju do jutra.
— A co. tu masz?
— Nic. Buty, które dałem do podzelowania. Zostaw go dzisiaj w spokoju, słyszysz?
— Oczywiście. Dobrze. Och, żebym nie zapomniał, czy zabrałeś rano list ze stołu?
— Nie.
— To leży tam. Od Semiramidy. Szofer przywiózł go rano przed dziesiątą.
— Dobra. Wezmę go. Czego ona znowu chce?
— Jeszcze jeden koncert symfoniczny, przypuszczam. Tra ta ta Gerald pa. „Troszeczkę mocniej w

ten bęben, Quentin”. Boże, co za szczęście, że nie jestem dżentelmenem. — Poszedł dalej, tuląc
książkę, trochę bezkształtny, zawzięto gruby. Lampy uliczne czy tak sądzisz dlatego że mieliśmy
wśród przodków jednego gubernatora i trzech generałów a matka nie

każdy żywy człowiek jest lepszy od umarłego człowieka ale żaden żywy czy umarły nie jest wiele

lepszy od jakiegokolwiek innego żywego czy umarłego Stało się jednak w umyśle Matki.
Skończone. Skończone. Wszyscy zostaliśmy zatruci
ty mylisz grzech i moralność kobiety tego nie
robią twojej matce chodzi o moralność czy to jest grzech czy nie o tym w ogóle nie myślała

Jazon ja muszę odejść ty zatrzymaj resztę ja zabiorę Jazona i pojadę tam gdzie nikt nas nie zna

żeby miał jakąś szansę żeby mógł wyrosnąć i zapomnieć o tym wszystkim tamci mnie nie kochają
nigdy niczego nie kochali to przez wrodzone Compsonom samolubstwo i fałszywą dumę Jazon był
jedynym ku któremu moje serce wychodziło bez lęku

bzdura Jazonowi nic nie brak myślałem sobie że jak tylko będziesz się lepiej czuła to może

pojechałabyś z Caddy do Francuskiej Lizawki

i zostawić tu Jazona tylko z tobą i Murzynami
ona wtedy o nim zapomni całe to gadanie ucichnie nie znalazł śmierci koło solnych lizawek
może mogłabym znaleźć dla niej męża nie znalazł śmierci koło solnych lizawek
Tramwaj podjechał i stanął. Zegar wydzwaniał jeszcze pół godziny. Wsiadłem, a on ruszył

zamazując te pół godziny. Nie: trzy kwadranse. Tak czy inaczej zostanie jeszcze dziesięć minut.
Żeby opuścić Harvard marzenie twojej matki za sprzedane pastwisko Benjy'ego za

co ja zrobiłam żeby zasłużyć na takie dzieci Benjamin to chyba dostateczna kara Boża i teraz żeby

ona miała tak mało szacunku dla własnej matki cierpiałam dla niej marzyłam robiłam plany
poświęcałam się na tym padole łez ale nigdy odkąd otworzyła oczy nie obdarzyła mnie ani jedną
myślą wyzbytą z samolubstwa czasem spoglądam na nią i zastanawiam się czy to naprawdę moje
dziecko z wyjątkiem Jazona ten mi nigdy nie dał jednej chwili smutku od czasu kiedy go pierwszy
raz wzięłam w ramiona wiedziałam że stanie się moją radością i mym wybawieniem myślałam że
Benjamin to dostateczna kara Boża za wszystkie grzechy jakie popełniłam myślałam że to kara za
to że nie dbając o dumę poślubiłam mężczyznę który uważał się za coś lepszego ode mnie ja się nie
skarżę kochałam go bardziej niż tamte właśnie dlatego że mój obowiązek chociaż Jazon cały czas

background image

domagał się mego uczucia ale widzę teraz że nie nacierpiałam się dość widzę że muszą płacić i za
twoje grzechy jak za własne cóż ty takiego uczyniłeś za jakie grzechy twoich wielkich i
wspaniałych przodków muszę teraz cierpieć ale ty będziesz ich bronił ty zawsze znajdowałeś
usprawiedliwienie dla swojej rodziny tylko Jazon może robić coś złego bo on jest bardziej Bascomb
niż Compson podczas gdy twoja córka moja mała córeczka moja malutka dziewuszka ona okazała
się taka właśnie kiedy ja byłam dziewczyną nie miałam szczęścia pochodziłam tylko z Bascombów
uczono mnie że nie ma pośredniego stopnia że kobieta jest albo damą albo nie ale nigdy by mi do
głowy nie przyszło kiedy trzymałam ją w ramionach że moja córka pozwoli sobie czy ty rozumiesz
wystarczy że spojrzę jej w oczy i wiem może myślisz że ona ci powie ale ona nikomu nic nie mówi
ona jest skryta ty jej nie znasz wiem o rzeczach które robiła ale wolałabym umrzeć niż mówić o
nich tobie tak proszę krytykuj dalej Jazona wymawiaj mi że mu kazałam jej pilnować jakby to była
zbrodnia podczas gdy twoja własna córka może ja wiem że ty go nie kochasz że zawsze skłonny
jesteś wierzyć w jego winę ale ty nigdy nie próbowałeś dobrze wyśmiewaj się z niego tak jak
zawsze wyśmiewasz się z Maury'ego nie możesz mnie mocniej zranić niż mnie zraniły twoje dzieci
a potem umrę i nie będzie komu kochać Jazona uchroń go przed tym patrzę na niego co dzień ze
strachem czy nie zobaczę jak w nim w końcu przebija krew Compsonów kiedy jego siostra wymyka
się na spotkania z jak ty to nazywasz więc czy ty w ogóle widziałeś go na oczy czy ty kiedykolwiek
pozwolisz mi choćby spróbować dowiedzieć się kto on taki nie przez wzgląd na mnie nie
mogłabym znieść jego widoku ale przez wzgląd na ciebie żeby ciebie osłonić ale któż to może
walczyć z zatrutą krwią ty mi nie pozwolisz spróbować mamy tak siedzieć z założonymi rękami
podczas gdy ona nie tylko szarga twoje nazwisko ale zatruwa powietrze jakim oddychają twoje
dzieci Jazon musisz mi pozwolić odejść ja tego nie zniosę pozwól mi zabrać Jazona a ty zatrzymasz
resztę oni nie są z mojej krwi tak jak on są obcy nie mają nic ze mnie i ja się ich boję mogę zabrać
Jazona i pojechać gdzie nas nikt nie zna pójdę na kolanach i będę błagać Boga o przebaczenie
moich win żeby mógł zdjąć tę klątwę będę się starała zapomnieć że tamte w ogóle istniały

Jeśli to były trzy kwadranse, zostało tylko niecałe dziesięć minut. Jeden tramwaj właśnie odjechał i

ludzie czekali na następny. Zapytałem, ale nie wiedział, czy jeszcze jakiś odejdzie przed południem,
bo przecież to międzymiastowe. No i następny to był lokalny tramwaj. Wsiadłem. Można wyczuć
południe. Zastanawiam się, czy i górnicy też we wnętrznościach ziemi. Właśnie dlatego są gwizdki:
bo ludzie tak harują, a znowu jeżeli są wystarczająco daleko od harówki, to nie słyszą gwizdka, w
osiem minut powinno się być na taką właśnie odległość od harówki w Bostonie. Ojciec powiedział,
że człowiek jest sumą swoich nieszczęść. Przychodzi dzień, kiedy sądzisz, że nieszczęście ma już
ciebie dość, ale wtedy to czas jest twoim nieszczęściem, mówił Ojciec. Mewa na niewidzialnym
drucie rozpiętym w ciągnącej się przestrzeni. Symbol własnej frustracji unosisz w wieczność. Tam
skrzydła są większe, powiedział Ojciec, tylko kto umie grać na harfie.

Słyszałem mój zegarek za każdym razem, kiedy tramwaj się zatrzymywał ale nie często oni już

jedli Któż by grał Jedzenie cały ten proces jedzenia wewnątrz ciebie a i przestrzeni również
przestrzeń i czas wszystko poplątane Żołądek powiada południe umysł powiada godzina jedzenia
No dobra która to może być godzina i co z tego. Ludzie wysiadali. Tramwaj nie zatrzymywał się
teraz tak często, opróżniony przez jedzenie.

Potem było już po. Wysiadłem i stałem w moim cieniu, a po chwili nadjechał tramwaj i wsiadłem, i

wróciłem na międzymiastowy przystanek. Tam miał akurat odjeżdżać tramwaj, znalazłem miejsce

background image

przy oknie, wóz ruszył, patrzyłem, jak z wysiłkiem wyrywa się w leniwy przypływ równin, a potem
drzew. Od czasu do czasu migała mi rzeka i myślałem sobie, jak przyjemnie im będzie tam w New
London, jeśli pogoda i jedynka Geralda sunąca poważnie pod prąd iskrzącym się popołudniem i
zastanawiałem się, czego ta baba może znowu chcieć, żeby mi przysyłać bilecik przed dziesiątą
rano. W jakim to obrazie Geralda ja mam się znajdować jako Dalton Ames och azbest Quentin
strzelił
tło. W jakimś z dziewczynami. Kobiety wciąż jego glos ponad bełkotem głos który tchnął
mają skłonność do zła, do wierzenia, iż żadnej innej nie można ufać, ale że niektórzy mężczyźni są
zbyt niewinni, by potrafili sami się obronić. Brzydkie dziewczyny. Dalekie kuzynki i przyjaciółki
domu, z którymi zwykła znajomość niosła w sobie pewne zobowiązania rodzinne, noblesse oblige. I
ona, rozsiadła, gadająca nam w ich obecności, jaki to wstyd, że Gerald odziedziczył całą rodzinną
urodę, że przecież mężczyźnie to niepotrzebne, lepiej mu bez tego, a dla dziewczyny brak urody to
po prostu nieszczęście. Te jej opowiadania o kobietach Geralda Quentin strzelił Herbert on strzelił
jego głos przez podłogę pokoju Caddy
tonem pełnej zadowolenia aprobaty. „Kiedy miał
siedemnaście lat, powiedziałam mu pewnego dnia: — To wstyd, żebyś miał takie usta, one się
powinny znajdować na dziewczęcej buzi — i możecie wy sobie wyobrazić, zasłony wspierające się
o zmierzch o zapach jabłoni jej głowa na tle tego zmierzchu ręce popod głową uskrzydlone
kimonem głos który tchnął ponad rajem ubranie na łóżku nosem widziane wyżej jabłko
co mi
powiedział? Ledwo siedemnaście lat, weźcie to pod uwagę. — Mamo — powiada — często
bywają.” I on z tymi królewskimi pozami, siedzi i spogląda na nie spod rzęs. Te jego rzęsy.
Spływały niby pikujące jaskółki. Shreve twierdził, że zawsze Czy będziesz się opiekował Benjym i
Ojcem

Im mniej mówisz o Benjym i Ojcu tym lepiej kiedy to liczyłaś się z nimi Caddy
Obiecaj
Nie potrzebujesz się o nich martwić sama się stąd zabierasz w całkiem niezłej formie
Obiecaj jestem chora musisz obiecać
zastanawiał się kto wymyślił ten dowcip, poza tym uważał

panią Bland za kobietę wyjątkowo dobrze się trzymającą, powiadał, że ona hoduje Geralda, żeby
uwiódł w przyszłości jakąś księżniczkę. O Shreve'ie mówiła: ten gruby Kanadyjczyk, dwa razy
załatwiała mi zmianę współlokatora bez porozumienia się ze mną, raz chciała, żebym ja się
przeprowadził a raz

Otworzył drzwi w zmierzchu. Twarz jego przypominała okrągły placek z dyni.
— No cóż, chciałem się z tobą czule pożegnać. Okrutny los może nas rozdzielić, ale nigdy nie

pokocham innego. Nigdy!

— O czym ty gadasz?
— Gadam o okrutnym losie w ośmiu jardach morelowego jedwabiu dźwigającym proporcjonalnie

biorąc więcej metalu niż niewolnik na galerach nadto jedynej właścicielce i posiadaczce
autentycznego przenośnego klozetu należącego do świętej pamięci Konfederacji.

Potem powiedział mi, jak to ona poszła do proktora5), żeby kazał Shreve'a przenieść, i jak proktor

wykazał dostateczną siłę prymitywnego uporu, by żądać porozumienia się w tej sprawie z
zainteresowanym. Potem zaproponowała, żeby wobec tego zaraz posłać po Shreve'a i z miejsca
załatwić sprawę, na co ten się nie zgodził, no i po tym wszystkim ledwo kiwała głową Shreve'owi.
— Z zasady nigdy nie mówię źle o kobietach — powiedział Shreve — ale ta bardziej przypomina

background image

dziwkę niż jakakolwiek inna dama w tych suwerennych stanach i dominiach — a teraz List na stole
doręczony przez posłańca rozkaz o zapachu barwie orchidei Gdyby zdawała sobie sprawę że
przechodziłem niemal pod oknem wiedząc że on tam jest i bez Łaskawa Pani nie miałem jeszcze
sposobności by odebrać liścik Pani ale proszę z góry o usprawiedliwienie mojej nieobecności
dzisiaj czy wczoraj czy jutro czy kiedykolwiek O ile pamiętam to za następnym razem ma być o
tym jak Gerald zrzuca swego Murzyna ze schodów i jak ten Murzyn błaga żeby mu pozwolono
zapisać się na studia teologiczne żeby mógł znajdować się bliżej swego młodego pana panicza
Geralda i Jak to on leciał przy powozie całą drogę do stacji ze łzami w oczach kiedy panicz gerald
odjeżdżał Zaczekam na ten dzień kiedy wypadnie tamta opowieść o mężu z tartaku który przyszedł
pod drzwi kuchenne z dubeltówką a Gerald zeszedł złamał dubeltówkę na dwoje oddał tamtemu
obie części wytarł ręce w jedwabną chusteczkę i wrzucił chusteczkę do pieca tę słyszałem tylko
dwa razy

strzelił do niego przez widziałem jak tu wchodzisz więc skorzystałem z okazji i przyszedłem

również myślę że powinniśmy się lepiej poznać weź cygaro

Dziękuję nie palę
Nie musiało się tam wiele zmienić od moich czasów nie przeszkadza ci że zapalę
Proszę bardzo
Dziękuję wiele słyszałem sądzę że twoja matka nie będzie miała mi za złe jeśli włożę zapałkę za

ekran prawda wiele słyszałem na twój temat Candace gadała o tobie przez cały czas tam w
Lizawkach bardzo byłem zazdrosny mówię sobie któż to taki ten Quentin trzeba sprawdzić jak to
zwierzę wygląda bo widzisz bardzo szybko mnie wzięło zaraz jak poznałem naszą małą
dziewczynkę nie będę ukrywał że w ogóle mi do głowy nie przyszło że ten o którym cały czas
mówi to może być jej brat gdybyś był jedynym człowiekiem na świecie trudno by więcej o tobie
mówić żaden mąż nie mógłby się z tobą równać nie zmienisz zdania i nie zapalisz

Nie palę
Wobec tego nie będę cię namawiał chociaż to nie najgorsze cygarko kosztuje mnie dwadzieścia

pięć dolarów setka przyjaciel hurtownik w Hawanie tak sądzę że tam musiało się wiele zmienić
ciągle sobie obiecuję że pojadę ale nigdy mi się to nie udaje od dziesięciu lat pcham ten interes nie
mogę się wyrwać z banku w czasie roku akademickiego człowiek zmienia zwyczaje sprawy które
się wydają ważne dla studenta sam wiesz opowiedz mi jak tam wszystko wygląda

Nie mam zamiaru mówić Matce i Ojcu jeśli o to ci chodzi
Nie masz zamiaru mówić nie masz zamiaru mówić więc o to ci chodzi prawda nie pojmujesz że

jest mi najzupełniej obojętne czy powiesz czy nie zrozum że to była niefortunna historia ale nie
żadne karne przestępstwo nie jestem pierwszy ani ostatni po prostu nie miałem szczęścia może
tobie się lepiej powiedzie

Kłamiesz
Nie denerwuj się nie chcę cię zmuszać do mówienia czegoś czego nie chcesz mówić nie miałem

nic złego na myśli oczywiście taki młody chłopak jak ty musi uważać podobną sprawę za o wiele
bardziej poważną niż mu się ona wyda za pięć lat

Mam jednoznaczny pogląd na oszustwo i nie przypuszczam żebym mógł go zmienić na Harvardzie

background image

Nie wystarczy ci zwykła sztuka ty musisz z tego robić Dramat no cóż racja nie ma powodu im

mówić co było to było czemu mielibyśmy dopuścić by dzieliły nas takie drobiazgi lubię cię Quentin
podobasz mi się nie jesteś podobny do tych wszystkich prowincjuszy cieszę się że doszliśmy do
zgody obiecałem twojej matce że zrobię coś dla Jazona ale chciałbym i tobie pomóc Jazon i tutaj
doskonale się urządził ale dla chłopaka twojego pokroju nie ma przyszłości w takiej dziurze.

Dziękuję lepiej zajmij się Jazonem on ci będzie bardziej pasował niż ja
Przykro mi z powodu tamtej sprawy ale byłem wtedy zupełne szczenię poza tym nie miałem takiej

matki jak wasza która by mnie nauczyła różnych subtelności niepotrzebnie by ją bolało gdyby się
dowiedziała tak masz rację to zbędne oczywiście dotyczy to również Candace

Powiedziałem że Matce i Ojcu
Spójrz na mnie przyjrzyj mi się dobrze jak sądzisz długo wytrzymałbyś walcząc ze mną
Nie będę musiał wytrzymywać długo jeśli i walki uczyłeś się na studiach spróbuj sprawdź
Ty przeklęty pętaku co ty sobie wyobrażasz o co ci chodzi
Spróbuj sprawdź
Boże cygaro cóż by twoja matka powiedziała gdyby znalazła osmalony parapet kominka w samą

porę słuchaj Quentin jesteśmy bliscy zrobienia czegoś czego obydwaj będziemy żałowali ja cię
lubię polubiłem od pierwszej chwili odkąd cię zobaczyłem powiedziałem sobie to musi być
cholernie równy facet wszystko jedno kto zacz inaczej Candace tak by go nie uwielbiała słuchaj ja
już od dziesięciu lat żyję w świecie te rzeczy potem nie mają tak wielkiego znaczenia sam się o tym
przekonasz dojdźmy do porozumienia w tej sprawie ty i ja wychowankowie starego Harvardu i w
ogóle przypuszczam że nie poznałbym budy to najlepsze miejsce na świecie dla młodego człowieka
mam zamiar posłać tam moich synów dać im lepsze możliwości niż sam miałem zaczekaj nie chodź
jeszcze pomówimy o tym młody człowiek nabiera takich poglądów ja się z nimi całkowicie
zgadzam one są dla niego z korzyścią kiedy jest w szkole i kształtuje swój charakter to jest z
korzyścią dla tradycji dla szkoły ale kiedy z niej wyjdzie w świat jak zacznie żyć będzie musiał
walczyć takimi metodami jakie mu najbardziej odpowiadają bo stwierdzi że wszyscy naokoło tak
postępują i niech to diabli no podajmy sobie ręce i co było to było przez wzgląd na twoją matkę
pamiętaj o jej zdrowiu no chodź dawaj łapę spójrz na to dziewiczy najmniejszej skazy nawet nie
złożony spójrz.

Do diabla z twoimi pieniędzmi
Dobra dobra daj spokój jestem teraz członkiem rodziny wiem jak to bywa u młodych ludzi przecież

ma się tyle osobistych spraw a zawsze ciężko wycisnąć coś ze starego wiem jak to bywa przecież
studiowałem tam i to nie tak dawno a teraz się żenię i w ogóle zwłaszcza tam na Harvardzie no nie
bądź wariat słuchaj jak się nadarzy okazja na prawdziwą rozmowę to ci opowiem o pewnej wdówce
która tam mieszka w mieście

Słyszałem i to trzymaj te swoje przeklęte pieniądze
Niechże więc to będzie pożyczka zamknij na chwilę oczy i będziesz o pięćdziesiąt
Trzymaj ode mnie ręce z daleka lepiej sprzątnij to cygaro z kominka
Więc mów i niech cię diabli wezmą zobaczysz do czego doprowadzisz gdybyś nie był przeklętym

głupcem zrozumiałbyś że już ich za mocno trzymam żeby mi mógł przeszkodzić jakiś

background image

niedowarzony braciszek Galahad twoja matka opowiadała jaki ty jesteś z głową nabitą różnymi och
wejdź wejdź kochanie właśnie poznajemy się bliżej z Quentinem gadamy sobie o Harvardzie czy
potrzebujesz mnie ona nie potrafi ani na chwilę rozstać się ze swoim chłopcem prawda

Wyjdź na chwilę Herbercie ja muszę porozmawiać z Quentinem
Chodźże chodź pogadajmy sobie razem trzeba się bliżej poznać właśnie mówiłem Quentinowi
Wyjdź Herbercie wyjdź na chwilę
Dobrze w porządku pewno chcesz jeszcze sobie pogadać z małym braciszkiem
Lepiej zabierz to cygaro z kominka.
Masz rację jak zwykle mój chłopcze już się wynoszę niech tobą rządzą póki jeszcze mogą Quentin

popojutrze ona już będzie calutka tylko dla swojego chłopa prawda kochanie daj buzi malutka

Och przestań zaczekaj na to do pojutrza
Wobec tego upomnę się o procenty nie pozwól Quentinowi robić czegoś czego by nie mógł

doprowadzić do końca och à propos czy ja opowiadałem Quentinowi tę historię o papudze tego
jegomościa i co się z nią stało smutna historia przypomnij mi o niej pomyśl o niej sama pa pa do
zobaczenia ale z ciebie cudak

No
No
Co ty znowu wyrabiasz
Nic
Znowu wtrącasz się do moich spraw czy ci nie było dość zeszłego lata
Caddy masz gorączkę Jesteś chora na co ty jesteś chora
Jestem
po prostu chora. Nie mogę pytać.
Strzelił jego głos przez
Nie z tym szubrawcem Caddy
Od czasu do czasu rzeka polśniewała spoza zasłaniających ją przedmiotów takimi pikującymi

błyskami, przez południe i później. Dużo później, chociaż minęliśmy go wiosłującego wciąż pod
prąd majestatycznie w obliczu boga bogów. Tak lepiej. Bogów. W Bostonie w stanie Massachusetts
jeden Bóg to za mało. W każdym razie na męża. Albo może po prostu tylko jak nie mąż. Mokre
wiosła mrugały w drodze jasnymi łypnięciami i kobiecymi dłońmi. Pochlebca. Pochlebca jeśliby
nie został jej mężem, to lekceważyłby i Pana Boga. Ten szubrawiec, Caddy Rzeka polśniewała dalej
za pochyłym zakrętem.

Jestem chora będziesz musiał obiecać
Chora na co jesteś chora
Jestem po prostu chora nie mogę pytać nikogo ale ty obiecaj
Jeśli wymagają opieki to wszystko przez ciebie na
co jesteś chora Pod oknem słyszeliśmy

samochód ruszający na stację na pociąg 8.10. Żeby przywieźć dalszą rodzinę. Głowy. Wciąż się
rozrastał, głowa za głową, ale nie fryzjerczyków. Manicurzystek. Mieliśmy kiedyś rasowego konia.
W stajni dobry, ale pod siodłem kundel. Quentin strzelił wszystkie ich głosy przez podłogę pokoju
Caddy

background image

Tramwaj stanął. Wysiadłem na środek mojego cienia. Szosa przecinała drogę. Drewniana buda i

starzec wyjadający coś z papierowej torebki, potem tramwaj również znalazł się poza zasięgiem
słuchu. Droga wiodła między drzewami, gdzie powinno być cieniście, choć czerwcowe listowie w
Nowej Anglii nie jest gęściejsze niż kwietniowe u nas w Missisippi. Dojrzałem komin statku.
Obróciłem się do niego tyłem wdeptując mój cień w pył. Było we mnie coś strasznego czasami w
nocy widziałam jak szczerzy do mnie zęby widziałam przez nich jak szczerzy do mnie zęby poprzez
ich twarze to już przeszło i jestem chora

Caddy
Nie dotykaj mnie obiecaj tylko
Jeśli jesteś chora nie możesz
Owszem mogę potem będzie w porządku nie będzie już miało znaczenia nie pozwól im wysłać go

do Jackson obiecaj

Obiecuję Caddy Caddy
Nie dotykaj mnie nie dotykaj
Jak to wygląda Caddy
Co
To
co szczerzy do ciebie zęby poprzez nich
Wciąż widziałem komin statku. To tam właśnie woda płynie ku morzu i spokojnym grotom. Będą

się spokojnie toczyć, a kiedy On powie: Wstań, tylko te żelazka. Kiedy polowaliśmy z Vershem
cały dzień, nie zabieraliśmy ze sobą lunchu i o dwunastej zaczynałem odczuwać głód.
Pozostawałem głodny do mniej więcej pierwszej, a potem nagle zapominałem nawet o tym, że już
nie jestem głodny. Lampy uliczne zstępują ze wzgórza, potem odgłos samochodu zjeżdżającego ze
wzgórza. Oparcie płaskie chłodne gładkie pod moim czołem formuje kształt fotela jabłoń chyląca
się
na moje włosy ponad rajem ubranie nosem widziane Masz gorączkę czułem to wczoraj tak
jakbym stał koło pieca.

Nie dotykaj mnie.
Caddy nie możesz tego zrobić, jeżeli jesteś chora. Ten szubrawiec.
Muszę wyjść za kogoś. Potem mi powiedzieli że kość trzeba będzie łamać po raz drugi,
Nareszcie nie widziałem już komina statku. Droga wiodła wzdłuż muru. Ponad murem przechylały

się drzewa oproszone słońcem. Kamień był chłodny. Idąc tuż przy nim czuło się chłód. Tylko że ta
okolica nie przypominała naszej. U nas nawet w zwykłym spacerze na wsi było coś specjalnego.
Jakaś taka nieruchoma sprężona żyzność, która jakby nawet zaspokajała głód chleba. Opływała
człowieka wokół miast niańczyć troskliwie każdy nędzny kamień. Jakby tu je rzucono, by
nadrabiały niedostatek zieleni wokół drzew; nawet błękit w oddali nie miał w sobie tego
fantastycznego bogactwa barwy. powiedzieli mi że trzeba będzie ponownie łamać kość a we mnie
coś w środku zaczęło mówić Och Och Och i oblałem się potem. Drobiazg wiem co to znaczy
złamana noga wszystko razem bzdura będę musiał posiedzieć trochę dłużej w domu i tyle i
drętwiejące mięśnie szczęki i usta mówiące Czekaj Czekaj jeszcze chwileczkę poprzez ten pot och
och przez zęby i Ojciec żeby diabli wzięli tego konia żeby go diabli. Czekaj to moja wina. Szedł co
rano wzdłuż ogrodzenia z koszykiem szedł w stronę kuchni ciągnąc kij po sztachetach co rano

background image

podciągałem się ku oknu z tym gipsem i czaiłem się na niego z kawałkiem węgla Dilsey powiadała
zrobisz sobie krzywdę że też nie masz więcej rozumu w głowie jeszcze cztery dni nie minęły odkąd ją
złamałeś. Czekaj przyzwyczaję się zaraz do tego czekaj zaraz się

Nawet dźwięk zawodził w tym powietrzu, które jakby się już zmęczyło tak długim noszeniem

głosów. Szczekanie psa niesie się o wiele dalej niż stukot pociągu, w każdym razie w ciemnościach.
I głosy niektórych ludzi. Murzynów. Louis Hatcher nigdy nie używał swojego rogu, choć go nosił i
tę starą latarnię. Zapytałem: — Louis, kiedy czyściłeś tę latarnię ostatni raz?

— Nie tak dawno. Pamiętasz, jak woda zniosła tych ludzi stamtąd? Tego samiusieńkiego dnia

oczyściłem latarnię. Siedzieliśmy sobie ze starą przed ogniem, a ona powiada: Louis, a co ty
zrobisz, jak ta woda tu do nas przyleci? A ja powiadam: Słuszna racja. Trza mi wziąć i oczyścić
latarnię. No i oczyściłem ją zaraz tego wieczora.

— Tamta powódź była daleko, w Pensylwanii — powiedziałem. — Nie mogła do nas dojść z takiej

odległości.

— Tak powiadasz — zastanowił się chwilę Louis. — Na mój rozum do Jefferson może przyjść

woda tak samo mokra i wysoka jak do Pensylwanii. Tacy, co gadają, że powódź daleko nie zajdzie,
płyną potem na belkach kalenicy,

— Wyszliście z Martą z domu tego wieczora?
— Pewno, że tak. Wyczyściłem latarnię i zaraz poszliśmy z Martą szukać, gdzie by się ratować na

pagórku za cmentarzem. Jakbym znał jakiś wyższy, tobym siedział na nim, a nie na tamtym.

— I od tego czasu nie czyściłeś tej latarni?
— A na co ją czyścić bez potrzeby.
— To znaczy, dopiero jak przyjdzie następna powódź.
— Ta lampa nie da powodzi przyjść do nas.
— Och, Wuju Louisie, przecież to niedorzeczne.
— Niby dlaczego? Ty sobie swoją drogą, a ja swoją. Wystarczy mi oczyścić latarnię, żeby się woda

trzymała od nas z daleka i tyle. Co mi tam kto będzie głowę kręcił.

— Wuj Louis nie potrafiłby nic złapać, jakby miał światło — tłumaczył Versh.
— Polowałem tu na oposy, kiedy twojemu ojcu topili jeszcze w nafcie gnidy na głowie — mówił

Louis. — Polowałem i to jak.

— Święta prawda — przyznał Versh. — Nikt w tym kraju nie złapał tyle oposów, co wuj Louis, już

ja wiem dobrze.

— Dobrze mówi — ciągnął Louis. — Oposom wystarczy tego światła co mam, więcej nie trzeba.

Nie słyszałem jeszcze, żeby który narzekał. Cichajcie. Jest. Hola. Bierz go, pies! — A my
siedzieliśmy na zeschłych liściach, które szeptały cicho w rytm powolnego oddechu naszego
oczekiwania i powolnego oddechu ziemi i ten bezwietrzny październik, i cuchnąca latarnia, która
zatruwała kruche powietrze i słuchaliśmy psów i zamierającego w oddali echa nawoływań Louisa.
Ani na chwilę nie podnosił głosu, ale w cichą noc słyszeliśmy go z naszego frontowego ganku.
Kiedy zwoływał psy, brzmiało to jak dźwięk trąbki, którą nosił przewieszoną przez ramię i której
nigdy nie używał, ale wyraźniej, bardziej dojrzale, jakby jego głos był częścią ciemności i ciszy,
jakby z nich wypełzał, jakby w nie wpełzał z powrotem. HooooOooooola HooooOoooooo. Muszę

background image

wyjść za kogoś

Czy było ich bardzo wielu Caddy
Nie wiem zbyt wielu czy będziesz się opiekował Benjy'm i Ojcem
Nie wiesz czyje ono a czy on wie
Nie dotykaj mnie czy będziesz się opiekował Benjy'm i Ojcem
Wyczułem wodę, nim jeszcze doszedłem do mostu. Był z szarego kamienia, omszały, cętkowany

leniwą wilgocią tam, gdzie pełznął grzyb. Popod mostem płynęła w cieniu woda czysta i spokojna,
szeptała coś i cmoktała o kamień w blednących wirach obracającego się nieba. Caddy ten

Muszę wyjść za kogoś Versh opowiadał mi o człowieku, który się okaleczył. Poszedł do lasu i

zrobił to przy pomocy brzytwy siedząc w rowie. Złamanej brzytwy i rzucił je w tył przez ramię tym
samym ruchem doprowadzonym do końca targnięta gęstwa krwi do tyłu nie łukiem. Ale nie w tym
rzecz. Nie w tym, że się ich nie ma. Ale w tym żeby się ich nigdy nie miało wtedy mógłbym
powiedzieć: Ach to to jest chińszczyzna ja nie rozumiem po chińsku. A Ojciec tłumaczył: To
dlatego, że jesteś dziewicą, nie rozumiesz? Kobiety nigdy nie są dziewicami. Czystość to stan
negatywny i dlatego sprzeczny z naturą. Natura cię rani nie Caddy a ja odparłem: To tylko słowa a
on: Dziewictwo to też słowo a ja zawołałem: Ty nie wiesz. Ty nie możesz wiedzieć a on powiedział:
Tak. Z chwilą kiedy pojmujemy że tragedia to nic nowego.

Tam, gdzie padał cień mostu, mogłem sięgnąć wzrokiem głęboko, ale nie do samego dna. Kiedy

liść zostanie przez dłuższy czas na wodzie, po pewnym okresie zniknie tkanka i pozostaną delikatne
włókna kołyszące się wolno jakby ruchem snu. Nie dotykają się nawzajem bez względu na to, jak
mocno były kiedyś powiązane, bez względu na to, jak ściśle przylegały kiedyś do szkieletu. I może
kiedy On powie: Wstań, wypłyną i oczy na powierzchnię z tych spokojnych głębi i snu, by
popatrzeć na chwałę. I po chwili żelazka wypłyną również. Schowałem je z jednej strony pod
mostem, wróciłem i pochyliłem się nad poręczą.

Nie mogłem dojrzeć dna, ale mogłem wpatrywać się bardzo głęboko w ruch wody, póki się oko nie

zmęczyło, i nagle dostrzegłem cień wiszący niby tłusta strzała przeciwstawna prądowi. Jętki
wyślizgiwały się i znikały z cienia mostu tuż nad powierzchnią wody. Gdyby tylko poza tym
wszystkim mogło istnieć piekło: czysty płomień nas dwoje bardziej niż umarłych. Wtedy miałabyś
tylko mnie wtedy miałabyś tylko mnie wtedy nas dwoje pośród tych wytykań i zgorszenia poza
czystym płomieniem
Strzała powiększała się bez ruchu, potem nagle z szybkim skrętem pstrąg
wciągnął muchę pod powierzchnię wody z gigantyczną elegancją słonia podnoszącego orzeszek
ziemny. Zamierający wir spłynął z nurtem i po chwili ujrzałem znowu strzałę z nosem pod prąd
chwiejącą się delikatnie wraz z ruchem wody, nad którą jętki zniżały lot i ważyły się na skrzydłach.
Tylko ty i ja pośród tych wytykań i zgorszenia odcięci ścianą czystego ognia

Pstrąg wisiał tak, delikatnie i nieruchomo pośród chwiejnych cieni. Na most weszli trzej chłopcy z

wędkami, pochyliliśmy się razem przez poręcz i spoglądaliśmy w dół na pstrąga. Oni go znali. Był
tu popularną postacią.

— Od dwudziestu pięciu lat próbują złapać tego pstrąga. Jeden sklep w Bostonie daje temu, kto go

złapie, wędkę za dwadzieścia pięć dolarów.

— Czemu więc go nie złapiecie? Nie chcielibyście wędki za dwadzieścia pięć dolarów?

background image

— Owszem — powiedzieli. Pochylili się przez poręcz patrząc w dół na pstrąga. — Pewno, żebym

chciał — oznajmił jeden.

— Ja bym tam nie wziął wędki — zastanawiał się drugi. — Wziąłbym zamiast niej pieniądze.
— Oni by się pewno nie zgodzili — zaoponował pierwszy. — Założę się, że kazaliby ci wziąć tę

wędkę.

— To bym ją sprzedał.
— Nie dostałbyś za nią dwudziestu pięciu dolarów.
— Wziąłbym tyle, ile by mi dali. Na ten kij potrafię złapać tyle samo ryb, co na wędkę za

dwadzieścia pięć dolarów. — Potem zaczęli mówić o tym, co by zrobili z dwudziestoma pięcioma
dolarami. Gadali wszyscy trzej naraz, głosy ich niecierpliwe, napierające, kłótliwie przemieniały
urojenie w możliwość, potem prawdopodobieństwo, potem niezaprzeczalny fakt, tak jak to robią
ludzie, kiedy ich pragnienia stają się słowami.

— Ja bym kupił konia i wóz — powiedział drugi.
— Akurat, kupiłbyś — odpowiedzieli tamci.
— Pewno, że tak. Wiem, gdzie mógłbym dostać konia z wozem za dwadzieścia pięć dolarów.

Znam takiego faceta.

— Kto to taki?
— Wszystko jedno, kto taki. Mogę je kupić za dwadzieścia pięć dolarów.
— Akurat! On nikogo takiego nie zna. On tylko tak gada.
— Tak myślicie? — spytał chłopiec. Tamci dalej z niego kpili, ale on nie powiedział już ani słowa.

Pochylił się i wsparty na poręczy patrzył na pstrąga, którego już przecież prze-handlował, aż
wreszcie cała złość, cały sprzeciw ustąpiły nagle z ich głosów, jakby i tamtym chłopcom się
wydało, że on złapał rybę i kupił wóz z koniem, jakby przejęli ową cechę dorosłych, którzy wierzą
w każdą prawdę podaną z postawą milczącej wyższości. Wydaje mi się, że ludzie, którzy tak bardzo
nadużywają słów w stosunku do siebie samych i swoich bliźnich, są konsekwentni przynajmniej w
tym, że wiążą mądrość z milczeniem. Przez chwilę wyczuwałem, że tamtych dwóch gorliwie szuka
jakiegoś sposobu, by go jednak pognębić i wydrzeć mu tego konia i wóz.

— Nie dostałbyś dwudziestu pięciu dolarów za tę wędkę — powiedział pierwszy. — Założę się, o

co chcesz!

— On jeszcze nie złapał tego pstrąga — przypomniał sobie trzeci i nagle obaj krzyknęli:
— No, nie mówiłem? Jak się ten facet nazywa? Powiedz, jeżeli wiesz. Nie ma takiego faceta.
— Och, zamknijcie się — uciszył ich drugi. — Spójrzcie, znowu wypływa. — Wsparli się na

poręczy, nieruchomi, identyczni, ich smukłe wędki też identyczne pochylały się w słonecznym
świetle. Pstrąg wypływał bez pośpiechu, cień rosnący z delikatnym kołysaniem; znowu malutki wir
spłynął powoli z prądem rzeki. — O rany! — mruknął ten pierwszy.

— My go już nie próbujemy łapać — powiedział. — Przyglądamy się tylko ludziom z Bostonu, co

tu przyjeżdżają i próbują.

— Czy to jedyna ryba w tym zakolu?
— Tak. Wypędził wszystkie inne. Najlepsze miejsce na ryby w tej okolicy to koło Wirów.

background image

— Co ty tam pleciesz — zaprzeczył drugi. — Dwa razy lepiej łowić przy Młynie Bigelowa. —

Potem zaczęli się przez chwilę kłócić, gdzie najlepiej biorą ryby, a potem przerwali nagle, by
patrzeć na pstrąga, który wypływał znowu, i na załamany wir wody, który wsysał odrobinę nieba.
Zapytałem, jak daleko do najbliższego miasta. Wyjaśnili mi.

— Ale najbliższa linia tramwajowa jest tam — tłumaczył drugi wskazując na drogę za siebie. —

Dokąd pan idzie?

— Donikąd. Spaceruję.
— Pan z uniwersytetu?
— Tak. Czy w tym mieście są jakieś fabryki?
— Fabryki? — popatrzyli na mnie.
— Nie — powiedział drugi. — Nie ma. — Patrzyli na moje ubranie. — Szuka pan pracy?
— Jest Młyn Bigelowa — przypomniał trzeci. — Przecież to jak fabryka.
— Taka fabryka jak ja cesarz. Jemu chodzi o prawdziwą.
— Taką, co gwiżdże — wytłumaczyłem. — Nie słyszałem jeszcze gwizdka na godzinę pierwszą.
— Och — powiedział ten drugi. — Na wieży kościoła unitarianów jest zegar. Może pan zobaczyć,

która godzina. Nie ma pan zegarka na tym łańcuszku?

— Stłukłem go dziś rano — tłumaczyłem. Pokazałem im mój zegarek. Oglądali go z powagą.
— Jeszcze chodzi — stwierdził drugi. — Ile taki zegarek kosztuje?
— To był prezent — wyjaśniłem. — Dostałem go od ojca, kiedy skończyłem szkołę.
— Czy pan jest Kanadyjczykiem? — zapytał trzeci. Miał rude włosy.
— Kanadyjczykiem?
— On nie mówi jak Kanadyjczyk — oponował drugi. — Słyszałem, jak oni gadają. On mówi tak

jak minstrele6) ze sceny.

— Słuchaj — powiedział trzeci. — Nie boisz się, że ci da w łeb?
— Da w łeb?
— Powiedziałeś, że mówi jak Murzyn.
— Och, uspokój się — odrzekł drugi. — Zobaczy pan wieżę, jak minie pan tamto wzgórze.
Podziękowałem im. — Mam nadzieję, że szczęście wam dopisze. Tylko nie łapcie tego starego.

Zasługuje na to, żeby mu dać spokój.

— Tej ryby nikt nigdy nie złapie — zapewnił mnie pierwszy. Nachylili się przez poręcz

spoglądając w dół, w wodę, trzy wędki rysowały się jak trzy ukośne nitki żółtego ognia w słońcu.
Szedłem po moim cieniu wdeptując go znowu w cętkowany cień drzewa. Droga zakręcała pod górę,
od rzeki, przecinała wzgórze, potem opadała kręto prowadząc wzrok i myśli daleko naprzód popod
cichym zielonym tunelem ku kanciastej kopule ponad drzewami i okrągłemu oku zegara,
dostatecznie jednak dalekiemu. Usiadłem przy drodze. Trawa była po kostki, nieprzeliczona, Cienie
na drodze stały tak nieruchomo, jakby je tam ktoś wymalował przez szablon i te ukośne ołówki
słońca. Ale to był tylko pociąg, po chwili długi dźwięk zamarł za drzewami i wtedy usłyszałem mój
zegarek i pociąg cichnący w dali, jakby już się toczył przez inny miesiąc albo inne lato pędząc
gdzieś przed siebie pod zawieszoną na skrzydłach mewą. I wszystko rozpędzone. Z wyjątkiem

background image

Geralda. W nim jakaś dostojność: wiosłuje tak w samotności poprzez południe, wywiosłowuje
samego siebie z tego południa w górę, na długie, jasne smugi, jak w apoteozie wstępuje w senny
bezkres, gdzie tylko on i mewa, jedno w straszliwym bezruchu, drugie w równomiernym
odmierzonym rytmie przeciągania w przód i w tył, które również ma w sobie coś z tego bezwładu,
świat wyglądający tak nikle spod ich cieni na słońcu. Caddy ten szubrawiec ten szubrawiec

Głosy ich nadpłynęły zza wzgórza, ukazały się trzy smukłe kije niby wyważone nitki ciągłego

ognia. Spojrzeli na mnie przechodząc, nie zwolnili kroku.

— No cóż — powiedziałem. — Jakoś go nie widzę.
— Nie próbowaliśmy go łapać — tłumaczył pierwszy. — Tej ryby nie da się złapać.
— O, tam jest zegar — wskazał ręką drugi. — Zobaczy pan, która godzina, jak pan trochę bliżej

podejdzie.

— Aha. Dobrze. — Wstałem. — Idziecie wszyscy do miasta?
— Idziemy do Wirów na klenie — oznajmił pierwszy.
— W Wirach nie złapie się żadnej ryby — oświadczył drugi.
— Pewno chcecie iść do młyna, gdzie cała banda chłopaków będzie się pluskać i płoszyć ryby.
— W Wirach nie złapie się żadnej ryby.
— Nigdzie nie złapiemy ryby, jeśli będziemy tak stać i gadać — zniecierpliwił się trzeci.
— Nie rozumiem, czemu wy ciągle upieracie się przy Wirach — oponował drugi. — Tam nic nie

złapiecie.

— Nikt ci nie każe iść — powiedział pierwszy. — Ja cię nie trzymam na sznurku.
— Chodźmy popływać do młyna — zaproponował trzeci.
— Ja idę do Wirów na ryby — oświadczył pierwszy. — Wy możecie robić, co się wam podoba.
— Słuchaj, kiedy to ostatni raz słyszałeś, żeby ktoś coś złapał w Wirach? — drugi zapytał

trzeciego.

— Chodźmy popływać koło młyna — zaproponował trzeci. Kopuła zapadała się powoli za drzewa,

okrągła twarz zegara była jeszcze dostatecznie daleko. Szliśmy przed siebie w cętkowanym cieniu.
Doszliśmy do różowobiałego sadu. Pełno w nim było pszczół: dolatywało już nas ich brzęczenie.

— Chodźmy do młyna popływać — powtórzył trzeci. Kolo sadu skręcała dróżka. Trzeci chłopiec

zwolnił i stanął. Pierwszy szedł dalej, cętki słońca zsuwały się po kiju na jego ramię i w dół po
plecach koszuli. — Chodźcie — powiedział trzeci. Drugi chłopiec też przystanął. Czemu musisz
wyjść za kogoś Caddy

Chcesz żebym ci powiedziała myślisz że jeśli to powiem to nie będzie
— Chodźmy do młyna — mówił. — No, idziemy.
Pierwszy chłopiec szedł dalej. Bose jego stopy nie czyniły najmniejszego szmeru opadając lżej niż

liście na cienki kurz. W sadzie pszczoły brzęczały niby wzbierający wiatr, dźwięk zauroczony tuż
przed crescendo i trwający w zawieszeniu. Dróżka prowadziła wzdłuż muru sklepiona gałęźmi,
rozsadzana kwieciem, rozpływająca się w drzewach. Padały na nią skośne promienie słońca, skąpe i
rześkie. Złote motyle trzepotały w cieniu niby słoneczne cętki.

— Po co ci iść aż do Wirów — perswadował ten drugi. — Możesz łapać ryby pod młynem, jak

background image

masz ochotę.

— Och, niech sobie idzie — powiedział trzeci. Spoglądali za pierwszym. Słońce ześlizgiwało się

łatami z jego maszerujących ramion, polśniewało na kiju niby złote mrówki.

— Kenny — zawołał ten drugi. Powiedz to Ojcu dobrze powiem jestem ojcem mego ojca ja go

wymyśliłem stworzyłem ja jego Powiedz mu to na nic on powie że mnie nie było a wtedy ty i ja jako
że zdolni do stworzenia człowieka

— Och, chodźmy — powiedział chłopiec. — Oni już tam są. — Spoglądali za pierwszym

chłopcem. — Dobrze — zawołali nagle. — Idź sobie, maminsynku. Jak pójdzie pływać, to sobie
zmoczy główkę i dostanie w pupkę. — Skręcili na ścieżkę i poszli a żółte motyle spływały wokół
nich wzdłuż cienia.

to dlatego że nic więcej nie ma wierzę że jest coś więcej ale może i nie ma a wtedy ja Ty zobaczysz

że nawet niesprawiedliwość nie jest warta tego za co ty się masz Nie patrzał na mnie szczęka
zaciśnięta w profilu twarz nieco odwrócona popod zmiętym kapeluszem.

— Czemu nie idziesz z nimi popływać? — zapytałem. ten szubrawiec Caddy
Czy chciałeś zacząć z nim bójkę
Łgarz i łobuz Caddy wyrzucili go z klubu za oszustwo w kartach był bojkotowany przez kolegów

złapano go na oszukiwaniu podczas egzaminów semestralnych i wyrzucono

No i cóż z tego ja nie mam zamiaru grać z nim w karty
— Wolisz łapać ryby niż pływać? — spytałem. Brzęczenie pszczół przycichło, w dalszym ciągu

zawieszone, jakby nie ono wsiąkało w ciszę tylko cisza wokół nas wzbierała niby podnosząca się
woda. Droga skręciła znowu i zmieniła się w ulicę między białymi domami na cienistych
trawnikach. Caddy ten szubrawiec czy możesz to zrobić myśląc o Benjy'm i Ojcu nie o mnie

O czym innym ja mogę myśleć o czym innym myślałam Chłopiec zboczył z ulicy. Przelazł przez

parkan ze sztachet nie oglądając się nawet, doszedł trawnikiem do drzewa, położył na ziemi wędkę,
wdrapał się na gałąź i usiadł, plecami do drogi, a cętkowane słońce znieruchomiało wreszcie na
jego białej koszuli. O czym innym myślałam nie mogę nawet płakać umarłam w zeszłym roku
mówiłam ci że umarłam ale nie wiedziałam wtedy co to naprawdę znaczy nie wiedziałam co mówię
W końcu sierpnia bywają u nas takie dni, powietrze przejrzyste i rześkie jak tutaj, ale jest w nim coś
smutnego, nostalgicznego, bliskiego. Człowiek sumą swych klimatycznych doświadczeń,
powiedział Ojciec. Człowiek sumą tego co tam. Problem nieczystych skłonności sprowadzany
monotonnie do niezmiennego zera: martwego punktu prochu i pożądania. Ale teraz wiem że
umarłam mówię ci

Czemu musisz słuchaj możemy wyjechać ty Benjy i ja tam gdzie nikt nas nie zna gdzie Bryczkę

ciągnął siwy koń, kopyta stukały w cienkim kurzu; rachityczne koła skrzypiały cienko i sucho,
wjeżdżali na wzgórze pod falującym szalem listowia. Wiąz. Nie: brzost. Brzost.

Za co za twoje pieniądze na studia te pieniądze które dostali za sprzedane pastwisko żebyś mógł iść

na Harvard nie rozumiesz musisz teraz skończyć jeśli nie skończysz on nie będzie miał nic

Sprzedali pastwisko Jego biała koszula tkwiła nieruchomo w rozwidleniu w pełgających cieniach.

Koła były rachityczne. Spod brzucha bryczki zręczne kopyta szybkie niby poruszenia palców
haftującej damy zmniejszały się nie oddalając niby kukiełka na kole odjeżdżająca szybko w tył za

background image

scenę. Ulica skręcała znowu. Mogłem dojrzeć białą kopułę, krągłą głupawą pewność siebie zegara.
Sprzedali pastwisko

Ojciec umrze za rok powiadają jeśli nie przestanie pić a on nie przestanie on nie może przestać od

kiedy ja od zeszłego lata a wtedy poślą Benjy'ego do Jackson nie mogę płakać nie mogę nawet
płakać przez chwilę stała w drzwiach w następnej ciągnął ją za suknię i ryczał głos jego łomotał
falą tam i z powrotem między ścianami a ona kurczyła się pod ścianą malała i malała z tą blada
twarzą oczy miała jak wciśnięte w nią kciuki wreszcie wypchnął ją z pokoju głos jego łomotał tam i
z powrotem jakby siła rozpędu nie pozwalała mu przestać jakby nie było nań miejsca w ciszy ryczał

Przy otwieraniu drzwi dzwonek zabrzęczał, ale tylko raz, ostro i wyraźnie taki mały w schludnej

ciemności nad drzwiami, jakby go skalibrowano i dopasowano tak, by wydawał tylko ten
pojedynczy drobny i wyraźny dźwięk, może po to, żeby się dzwonek nie zużywał ani nie wymagał
zbyt dużej ilości ciszy dla wyrównania jego brzęku, kiedy drzwi się otwierają w ciepły zapach
świeżego pieczywa; małe brudne dziecko z oczyma jak u pluszowego misia i dwoma cienkimi
warkoczykami jak z lakierowanej skóry.

— Dzień dobry, siostro. — Jej twarz w ciepłej słodkiej pustce była niby filiżanka mleka z odrobiną

kawy. — Jest tu kto?

Ale ona przyglądała mi się tylko, aż wreszcie drzwi się otworzyły i weszła jakaś pani. Ponad

kontuarem, na którym szeregi chrupkich kształtów rysowały się za szkłem, jej schludna szara twarz,
włosy rzadkie i ściągnięte ze schludnej szarej czaszki i okulary w szarych schludnych kółkach
nadjeżdżały, zbliżały się niby coś na drucie, niby wysuwająca się kasa sklepowa. Wyglądała na
bibliotekarkę, na coś spomiędzy zakurzonych półek, uporządkowanych pewności dawno
oddzielonych od realnego świata, zasuszających się spokojnie niby tchnienie tego powietrza, które
jest świadkiem wyrządzanej niesprawiedliwości

— Proszę dwa takie.
Wyciągnęła spod kontuaru kwadrat wycięty z gazety, położyła go na ladzie i wyjęła dwa rogaliki.

Mała dziewczynka wpatrywała się w nie rozwartymi nieruchomo oczyma jak dwa nieruchome
rodzynki pływające w filiżance słabej kawy. Kraj parchów–kramarzy, dom makaroniarzy.
Wpatrywała się w chleb, w schludne szare dłonie, szeroką złotą obrączkę na lewym serdecznym
palcu wepchniętą za sinawy knykeć.

— Czy pani sama wypieka te wyroby, proszę pani?
— Słucham pana? — spytała. O, tak: Słucham pana? Jak na scenie. Słucham pana? Pięć centów.

Czy coś jeszcze?

— Nie, proszę pani. Nie dla mnie. Ale ta młoda dama czegoś chce. — Nie była dość wysoka, by

zobaczyć małą ponad gablotką, podeszła więc do końca lady i stamtąd spojrzała na dziewczynkę.

— Czy to pan ją przyprowadził?
— Nie, proszę pani. Była tu, kiedy przyszedłem.
— Ty mała łotrzyco! — Wyszła spoza lady, ale nie dotknęła dziewczynki. — Co masz w

kieszeniach?

— Ona w ogóle nie ma kieszeni — wyjaśniłem. — Nic tu nie robiła. Stała tylko i czekała na panią,
— Więc czemu dzwonek nie zadzwonił? — spiorunowała mnie wzrokiem. Brakowało jej tylko

background image

pęki rózeg i na tablicy w tle 2×2 = 5. — Schowa coś pod sukienkę i nikt się nawet nie domyśli. No,
mała, jak tu weszłaś?

Dziewczynka nie powiedziała ani słowa. Spoglądała na kobietę, potem rzuciła mi przelotne

mroczne spojrzenie i znowu patrzyła na kobietę. — Ci cudzoziemcy — narzekała kobieta. — Jak
ona tu weszła, że dzwonek nie zadzwonił?

— Weszła, kiedy otworzyłem drzwi — wytłumaczyłem. — Dzwonek zadzwonił raz dla nas

obojga. Nie mogła zresztą niczego stąd dosięgnąć. Poza tym, nie sądzę, żeby chciała sięgać.
Prawda, siostro? — Dziewczynka spojrzała na mnie tajemnicza, zamyślona. — Czego chcesz?
Chleba?

Wysunęła piąstkę. Palce rozgięły się ukazując pięciocentówkę wilgotną i brudną, wilgoć i brud

zatarte w liniach dłoni. Moneta była mokra i ciepła. Czułem jej zapach lekko metaliczny.

— Czy ma pani bochenek za pięć centów, proszę pani?
Spod kontuaru wydobyła kwadrat wycięty z gazety, położyła go na ladzie i zawinęła weń

bochenek. Położyłem monetę na ladzie, potem drugą. — I proszę panią o jeszcze jeden rogalik.

Wyjęła rogalik z gablotki. — Niech pan da tę paczkę — powiedziała. Podałem, a ona ją rozwinęła,

dołożyła trzeci rogalik, zawinęła paczkę z powrotem, wzięła monety, poszukała dwóch centów w
kieszeni fartucha i dała mi. Wręczyłem je dziewczynce. Jej paluszki, wilgotne i ciepłe jak gąsienice,
objęły monety.

— Pan jej chce dać ten rogalik? — zapytała kobieta.
— Tak, proszę pani, przypuszczam, że pani wypieki pachną jej równie apetycznie jak mnie.
Wziąłem obydwie paczki, podałem chleb dziewczynce, a stalowoszara kobieta za ladą przyglądała

się nam z zimną pewnością siebie. — Zaczekajcie chwilę — powiedziała. Poszła gdzieś w głąb.
Drzwi znowu otwarły się i zamknęły. Dziewczynka patrzyła na mnie przyciskając chleb do brudnej
sukienki.

— Jak ci na imię? — zapytałem. Przestała mi się przyglądać, ale wciąż stała bez ruchu. Zdawało

się, że nawet nie oddycha. Kobieta wróciła. Trzymała w ręku coś, co wyglądało bardzo śmiesznie.
Niosła to w taki sposób, jakby to były zwłoki jej ulubionego szczura.

— Masz — powiedziała. Dziecko spojrzało na nią. — Weź to — kobieta szturchnęła ją tym czymś.

— To tylko tak dziwnie wygląda. Przypuszczam, że nie zauważysz różnicy w jedzeniu. Masz. Nie
będę tutaj wystawała cały dzień. — Dziecko wzięło wciąż patrząc na nią. Kobieta otarła ręce o
fartuch. — Muszę naprawić ten dzwonek — powiedziała. Podeszła do drzwi i otworzyła je
szarpnięciem. Mały dzwonek zadźwięczał raz, cichy, wyraźny, niewidzialny. Ruszyliśmy w
kierunku drzwi i bacznych pleców kobiety.

— Dziękuję pani za ciastko — powiedziałem.
— Ci cudzoziemcy! — mówiła wpatrzona w ciemność, z której dochodził dzwonek. — Niech pan

posłucha mojej rady i trzyma się od nich z daleka, młody człowieku.

— Dobrze, proszę pani — obiecałem. — Chodź, siostro. — Wyszliśmy. — Dziękuję pani.
Zamknęła drzwi, potem otworzyła je szarpnięciem zmuszając dzwonek do wydania tego

pojedynczego nikłego dźwięku. — Ci cudzoziemcy — powtórzyła wpatrując się w dzwonek na
górze.

background image

Szliśmy ulicą. — No — zacząłem — co myślisz o porcji lodów? — Jadła to rozgniecione ciastko.

— Lubisz lody? — Rzuciła na mnie mroczne, spokojne spojrzenie żując. — Chodź.

Poszliśmy do drugstoru na lody. Nie chciała odłożyć chleba. — Połóż go, będzie ci wygodniej jeść

— namawiałem próbując wziąć od niej paczkę. Ale przyciskała ją żując lody niby ciągutkę.
Nadgryzione ciastko leżało na stole. Jadła lody spokojnie, systematycznie, potem znowu zabrała się
do ciastka rozglądając się po gablotach z jedzeniem. Skończyłem moje i wyszliśmy.

— Gdzie mieszkasz? — zapytałem.
Bryczka, ta zaprzężona w siwego konia. Tylko, że doktor Peabody jest gruby. Trzysta funtów.

Jeździło się z nim zawsze tak, że twoja strona bryczki była nieco uniesiona i trzymało się mocno.
Dzieci. Łatwiej iść, niż jechać tak w górze. Widziałaś doktora byłaś u doktora Caddy

Nie potrzebuję nie mogę teraz pytać potem to będzie normalne nie będzie miało znaczenia
Bo kobiety są takie delikatne, takie tajemnicze, mówił Ojciec. Subtelna równowaga okresowego

brudu w regularnych nawrotach między dwoma księżycami. Księżyce, mówił, krągłe i żółte jak
księżyce w pełni, jej biodra, uda. Na zewnątrz, zawsze na zewnątrz nich ale. Żółte. Podeszwy stóp
jakby od chodzenia. I wiedz, że jakiś mężczyzna, że to wszystko tajemne, władcze, ukryte. Ze
wszystkim, co zawiera wewnątrz, przybiera kształt zewnętrznej gładkości czekającej tylko na
dotknięcie. Cieknąca gnilizna, jak pływający na powierzchni zatopiony przedmiot, jak jasna
sflaczała guma słabo nabierająca zapachu kapryfolium, wszystko to pomieszane.

— Zaniosłabyś lepiej ten chleb do domu!
Spojrzała na mnie. Żuła spokojnie i jednostajnie, w regularnych odstępach czasu mała kulka

rozszerzała jej gardło i spływała w dół. Odwinąłem moją paczkę i dałem jej jednego rogalika. —
Do widzenia — powiedziałem.

Poszedłem dalej. Potem obejrzałem się. Szła za mną. — Czy tędy droga do twojego domu? — Nie

odpowiedziała. Maszerowała koło mnie, prawie pod moim ramieniem, zajadając. Szliśmy dalej.
Było cicho, wokół niemal nikogo nabierające zapachu kapryfolium wszystko to pomieszane
Powinna mi była powiedzieć a nie pozwalać żebym siedział na stopniach słysząc trzaśniecie drzwi
zmrok słysząc jak Benjy wciąż płacze Na kolację będzie musiała zejść na dół potem nabierające
zapachu kapryfolium wszystko to pomieszane
Doszliśmy do rogu,

— No, ja muszę iść tędy — oświadczyłem. — Do widzenia. — Ona również się zatrzymała.

Przełknęła ostatni kęs ciastka i zabierała się do rogalika, sponad którego patrzyła na mnie. — Do
widzenia — powiedziałem. Skręciłem w ulicę i szedłem naprzód aż do następnego rogu, dopiero
tam się zatrzymałem.

— Gdzie ty mieszkasz? — spytałem. — W której stronie? Tam? — pokazałem w głąb ulicy. Ona

tylko patrzyła na mnie. — Czy może gdzieś w tamtym kierunku? Założyłbym się, że mieszkasz
niedaleko stacji, tam, gdzie chodzą pociągi. Prawda? — Ona tylko patrzyła na mnie spokojna,
skryta i żująca. Ulica po obu stronach była pusta, ciche trawniki i schludne domy pośród drzew, ale
nikogo ani na lekarstwo z wyjątkiem tych w tyle. Zawróciliśmy i ruszyliśmy w przeciwnym
kierunku. Na krzesłach przed składem siedziało dwóch mężczyzn.

— Czy panowie znają tę dziewczynkę? Widocznie spodobało jej się moje towarzystwo, a ja nie

mogę się dowiedzieć, gdzie ona mieszka.

background image

Przestali patrzeć na mnie i spojrzeli na nią.
— Musi być z tych włoskich rodzin, co tu zjechały — powiedział pierwszy. Miał na sobie

zrudziały surdut. — Ja już ją widziałem. Jak się nazywasz, dziewuszko? — Patrzyła na nich
mrocznie przez chwilę, szczęki jej poruszały się jednostajnie. Przełknęła nie przestając żuć.

— Może ona nie umie po angielsku — powiedział drugi.
— Wysłali ją po chleb — wyjaśniłem. — Musi znać choć kilka słów.
— Jak się nazywa twój tatuś? — zwrócił się do niej pierwszy. — Pete? Joe? Może John, co? —

Ugryzła następny kęs rogala.

— Co ja mam z nią zrobić? — spytałem. — Ona wciąż za mną idzie. Muszę wracać do Bostonu.
— Pan z uniwersytetu?
— Tak, proszę pana. I muszę wracać.
— Może pan pójść tą ulicą i oddać ją Anse. On jest tam w Wynajmie Powozów. To szeryf.
— Chyba tak będzie najlepiej. Muszę coś przecież z nią zrobić. Dziękuję bardzo. Chodź, siostro.
Szliśmy dalej ulicą po cienistej stronie, gdzie cień załamanej fasady powoli kładł się plamą przez

jezdnię. Doszliśmy do Wynajmu Powozów. Szeryfa nie było. W niskich, szerokich drzwiach, gdzie
ciemny rześki powiew pachnący amoniakiem wiał między rzędami stanowisk, siedział odchylony
na krześle jakiś człowiek, który powiedział, żebym sprawdził w urzędzie pocztowym. On również
nie znał dziewczynki.

— Te cudzoziemce. Człowiek nie odróżnia jednego od drugiego. Niech ją pan poprowadzi za tory,

tam, gdzie oni mieszkają, może się ktoś o nią upomni.

Poszliśmy do urzędu pocztowego. Musieliśmy znowu zawrócić. Człowiek w surducie rozkładał

gazetę.

— Anse akurat wyjechał z miasta — powiedział. — Radzę, niech pan idzie koło stacji i przejdzie

wzdłuż domów nad rzeką. Tam ktoś musi ją znać.

— Chyba tak trzeba — zgodziłem się. — Chodź, siostro. — Wepchnęła ostatni kawałek rogala w

usta i połknęła. — Chcesz jeszcze jednego? — zapytałem. Popatrzyła na mnie żując, ciemne jej
oczy były szeroko otwarte, przyjazne. Wyjąłem tamte dwa rogale, dałem jej jeden i zacząłem gryźć
drugi. Zapytałem mężczyznę, gdzie jest stacja, a on mi pokazał. — Chodź, siostro.

Doszliśmy do stacji, przeszliśmy przez tory, koło rzeki. Przecinał ją most, a wzdłuż brzegu wiodła

ulica rozchwierutanych drewnianych domków niejako wspierająca się o wodę. Nędzna uliczka, ale
z jakimś szczególnym charakterem i to bardzo wyraźnym. Pośrodku zapuszczonego skrawka ziemi
otoczonego parkanem z rozdziawionych połamanych sztachet stał wiekowy, koślawy faeton i
zniszczony dom; z górnego okna zwisała jakaś część odzieży jaskraworóżowej barwy.

— Czy tak wygląda twój dom? — zapytałem. Popatrzyła na mnie sponad rogala. — To ten? —

ciągnąłem wskazując. Ona tylko żuła, ale wydało mi się, że dostrzegam coś potwierdzającego w jej
zachowaniu, jakieś potakiwanie, nawet jeśli nie było ono bardzo skwapliwe. — To ten? —
powtórzyłem. — Chodźmy więc. — Wszedłem przez wyłamaną furtkę. Obejrzałem się na małą. —
Tu? Czy to ci przypomina twój dom?

Przytaknęła gwałtownie głową, spoglądając na mnie, wgryzając się w wilgotny półksiężyc chleba.

Szliśmy dalej. Dróżka z przypadkowej zbieraniny niedopasowanych kamieni pomiędzy młodymi

background image

szorstkimi źdźbłami trawy prowadziła do rozlatującej się werandy. Z domu nie dochodził
najmniejszy ruch, ta różowa część odzieży zwisała bezwładnie z górnego okna w bezwietrznym
powietrzu. Do sześciu stóp sznurka przywiązana była rączka dzwonka, przestałem wreszcie
pociągać i zastukałem. Dziewczynka miała skórkę chleba w obu kącikach żujących ust.

Jakaś kobieta otworzyła drzwi. Popatrzyła na mnie i zaczęła szybko mówić po włosku do

dziewczynki, głos jej podnosił się, potem następowała przerwa, pytająca. Zagadała do małej
ponownie, ta patrzyła na nią sponad skórki od chleba, której koniec wpychała sobie do ust brudną
ręką.

— Ona mówi, że tu mieszka — tłumaczyłem. — Spotkałem ją w mieście. Czy to pani chleb?
— Nie mówić — oświadczyła kobieta. Znowu zagadywała do dziewczynki. Tamta odpowiadała

tylko spojrzeniem.

— Nie mieszka tu? — zapytałem. Wskazałem na dziewczynkę, potem na kobietę, potem na drzwi.

Zapytana potrząsnęła głową. Mówiła szybko. Wyszła na skraj werandy i wskazywała ręką wzdłuż
drogi, wciąż mówiąc.

Ja również kiwałem gwałtownie głową. — Pani pójść pokazać — zapraszałem. Wziąłem ją za rękę,

machając drugą w kierunku drogi.

Mówiła prędko, wskazując palcem. — Pani pójść pokazać — próbowałem sprowadzić ją na dół po

schodkach.

— Si, si — terkotała zapierając się, pokazując nie wiadomo co. Ja znów kiwnąłem głową.
— Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. — Zeszedłem ze schodków i ruszyłem ku furtce, nie biegiem, ale

bardzo szybko. Doszedłem do furtki, zatrzymałem się i obejrzałem. Skórka zniknęła już, mała
patrzyła mrocznym, przyjaznym spojrzeniem. Kobieta stała na werandzie i spoglądała za nami.

— No to chodź — powiedziałem. — Musimy wreszcie prędzej czy później znaleźć właściwy dom.
Podsunęła się tuż pod mój łokieć. Ruszyliśmy. Wszystkie domy wydawały się puste. Ani żywej

duszy naokoło. Atmosfera stojącego powietrza, jaką mają niezamieszkane domy. Ale przecież nie
mogą wszystkie stać puste. Tyle najróżniejszych pokoi, gdyby tylko można było znienacka odrąbać
ścianę i oto córeczka łaskawej pani. Nie. Pani, przebóg, oto twoja córka! Szła tuż pod moim
łokciem, te jej lśniące ciasno splecione mysie ogonki, potem ostatni dom wyczerpał wszystkie
możliwości, droga skręcała za murem i ginęła ciągnąc się wzdłuż rzeki. Zza połamanej furtki
wychynęła kobieta, głowę miała okrytą szalem przytrzymywała go pod brodą. Droga skręcała dalej,
pusta. Znalazłem monetę i dałem ją małej. Ćwierć dolara. — Do widzenia, siostro —
powiedziałem. Potem uciekłem.

Biegłem szybko nie oglądając się. Tuż przed zakrętem drogi spojrzałem w tył. Stała na drodze tuląc

bochenek chleba do brudnej sukienczyny, malutka postać o oczach spokojnych, mrocznych, szeroko
rozwartych, Ruszyłem dalej biegiem.

Od drogi odchodziła ścieżka. Wbiegłem na nią, po chwili zwolniłem i zacząłem iść szybko.

Ścieżka biegła na tyłach nieruchomości: nie malowane domy, na sznurach mnóstwo podobnych
części garderoby w wesołych zaskakujących barwach, stodoła o przełamanym grzbiecie,
rozpadająca się spokojnie w sadzie między szeregami drzew nie przycinanych, zduszonych
chwastami, różowych i białych, rozmruczanych od słońca i pszczół. Obejrzałem się. Wylot ścieżki

background image

był pusty. Zwolniłem jeszcze bardziej, własny cień mnie wyprzedzał ciągnąc głowę przez chwasty
skrywające ogrodzenie.

Ścieżka wiodła do zamkniętej furtki, gubiła się w murawie stając się drożynką, ledwo zaznaczoną

w młodej trawie. Przelazłem przez furtkę, minąłem kawałek porośniętego drzewami gruntu, potem
doszedłem do następnego muru i ruszyłem wzdłuż niego, mój cień tym razem za mną. Jakieś
krzewy i pnącza rosły tu w miejscach, gdzie u nas w domu wiłoby się kapryfolium. Wracać, a
zwłaszcza wracać o zmierzchu i w deszcz, nabierające zapachu kapryfolium, wszystko to
pomieszane, jakby bez tego nie było dość, jakby nie było wystarczająco straszne. Dlaczego mu
pozwoliłaś pocałować.

Ja mu nie pozwoliłam ja go zmusiłam patrzała na mnie ogarniała ją złość Co o tym myślisz?

Czerwony ślad mojej dłoni wypływał na jej twarz jakby pod dłonią zapaliło się światło jej oczy
coraz mocniej rozjarzone

Nie uderzyłem cię za całowanie. Piętnastolatek a łokcie jak u dziewczyny powiedział Ojciec łykasz

jakbyś miał ości w gardle co się z tobą dzieje a Caddy po przeciwnej stronie stołu tylko żeby na
mnie nie spojrzeć. Uderzyłem cię w twarz bo pozwoliłaś żeby to był jakiś głupi miejski pętaczyna
teraz będziesz no teraz zobaczymy chyba powiesz poddaję się. Czerwony ślad mojej dłoni wypływa
na jej twarz. Co o tym myślisz i znów ją szoruję głową w. Splątane łodygi i trawy wbijają się
szorują jej głowę. Powiedz poddaję się powiedz

Zresztą nie całowałem takiego brudasa jak Natalie Mur pogrążył się w cieniu, a potem mój cień

znowu go oszukałem. Zapomniałem, iż rzeka wije się wzdłuż drogi. Wdrapałem się na mur. Stała
przyglądając się, jak zeskakuję i przyciskała bochenek do sukienki.

Znieruchomiałem wśród zielsk i przez chwilę patrzyliśmy nawzajem na siebie.
— Czemu nie powiedziałaś, że mieszkasz tu gdzieś, za miastem, siostro? — spytałem. Bochenek

powoli znikał z opakowania, opakowanie zresztą też było w strzępach. — No więc chodź i pokaż
mi swój dom. nie takiego brudasa jak Natalie. Padało słyszeliśmy na dachu krople deszczu
wzdychające poprzez wysoką rozkoszną pustkę obory.

Tutaj? dotykając jej
Nie nie tutaj
Tutaj? To nie był ulewny deszcz ale nie słyszeliśmy nic oprócz tego dachu i czegoś jakby mojej krwi

albo jej krwi

Zepchnęła mnie z drabiny uciekła i zostawiła mnie tutaj ta Caddy
Czy tu cię bolało kiedy Caddy uciekła czy to tu
Och
Szła tuż pod moim łokciem, czubek głowy z lakierowanej skóry, bochenek wyszczerzał się z

gazety.

— Jeśli nie wrócisz szybko do domu, to z tego bochenka nic nie zostanie. I co na to powie mama?

Założę się że dam radę cię podnieść

Nie dasz rady jestem za ciężka
Czy Caddy odeszła czy poszła do domu z naszego domu nie widać obory czy próbowałaś kiedy

zobaczyć oborę z

To jej wina ona mnie popchnęła uciekła

background image

Dam radę cię podnieść o zobacz
Och, jej krew och moja krew Och
Szliśmy dalej w cienkim kurzu nasze stopy ciche jak guma na

cienkim kurzu gdzie ołówki słońca kładły się ukosem na drzewach. I znowu poczułem wodę
płynącą bystro a spokojnie w ukrytym cieniu.

— Daleko mieszkasz, co? Sprytna z ciebie dziewuszka, żeby iść sama taki kawał drogi do miasta.

To tak jakby się tańczyło na siedząco czy kiedykolwiek tańczyłaś na siedząco? Słychać było deszcz
szczura w żłobie pustą wyzbytą koni oborę. Jak się ludzie trzymają w tańcu czy tak się trzymają

Och
Ja trzymam zwykle w ten sposób widzisz myślałaś że nie jestem dość silny widzisz
Och och och
Ja zwykłem trzymam w ten sposób to znaczy czy słyszałaś co powiedziałem powiedziałem
Och och och
Droga ciągnęła się dalej, cicha i pusta, słońce skłaniało się coraz niżej i niżej. Jej sztywne mysie

warkoczyki związane były na końcach czerwonymi szmatkami. Kiedy szła, róg opakowania odginał
się nieco obnażając wierzch bochenka. Stanąłem.

— Słuchaj. Czy ty mieszkasz gdzieś przy tej drodze? Przecież nie minęliśmy ani jednego domu,

choć uszliśmy pewno z milę.

Popatrzyła na mnie, mroczna, tajemnicza i przyjazna.
— Gdzie mieszkasz, mała? Czy mieszkasz tam, w tamtym kierunku, w mieście?
Gdzieś w lesie odezwał się ptak, za rzadkimi, załamanymi promieniami słońca.
— Ojciec będzie się o ciebie martwił. Dostaniesz lanie za to, żeś nie wróciła prosto do domu z tym

chlebem, nie rozumiesz?

Ptak zagwizdał znowu, niewidoczny, dźwięk bez znaczenia, głęboki, niemodulowany, ścichł niby

ścięty uderzeniem noża i znowu, i poczułem wodę, bystrą i spokojną ponad tajemniczymi
miejscami, wyczuwaną, nie widzianą czy słyszaną

— Och, do diabła, siostro. — Już połowa papieru zwisała. — Tak naprawdę nie można. —

Oddarłem papier i rzuciłem go na bok. — Chodź, musimy wracać do miasta. Pójdziemy wzdłuż
rzeki.

Zeszliśmy z drogi. Malutkie blade kwiaty kwitły wśród mchów i to poczucie wody, niemej i

niewidzialnej. Ja zwykłem trzymam w ten sposób to znaczy zwykle trzymam w ten sposób Stała w
drzwiach i patrzyła na nas ręce wsparła na biodrach

Tyś mnie popchnęła to twoja wina bolało mnie
Tańczyliśmy na siedząco założę się że Caddy nie potrafi tańczyć na siedząco
Przestań przestań
Ja tylko chciałem strzepnąć ci te śmiecie z sukienki na plecach
Trzymaj z daleka ode mnie swoje brudne stare łapy to twoja wina tyś mnie strąciła jestem na ciebie

wściekła

Nic mnie to nie obchodzi patrzyła na nas bądź sobie wściekła odeszła Usłyszałem okrzyki i

odgłosy chlapaniny; zobaczyłem na moment błysk brązowego ciała.

background image

Bądź sobie wściekła. Koszula zaczęła mi wilgotnieć i włosy też. Przez dach który słyszałem teraz

głośno widziałem Natalie idącą ogrodem pośród deszczu. Moknij sobie Chciałbym żebyś dostała
zapalenia płuc idź do domu Krowa. Skoczyłem w świński gnój w błoto ubabrałem się po pas
cuchnąłem zanurzałem się raz po raz wreszcie upadłem i wytarzałem się cały —
Słyszysz, tam się
kąpią, siostro? Sam miałbym na to ochotę. — Gdybym miał czas. Kiedy będę miał czas. Słyszałem
tykanie zegarka. błoto było cieplejsze od deszczu cuchnęło okropnie. Była odwrócona plecami
obszedłem ją naokoło i stanąłem twarzą w twarz. Wiesz co robiłem? Odwróciła się ode mnie
obszedłem ją znowu deszcz wciskał się w błoto spłaszczając gors jej sukienki śmierdziało ohydnie.
Przytulałem ją wiesz przytulałem. Odwróciła się ode mnie obszedłem ją i stanąłem twarzą w twarz.
Tuliłem ją mówię ci.

Nic mnie nie obchodzi co robiłeś
Nic cię nie obchodzi nic cię ja ci pokażę że cię zacznie obchodzić. Odepchnęła gwałtownie moje

ręce obsmarowałem ją błotem drugą ręką nie mogłem wyczuć uderzenia jej wilgotnej dłoni otarłem
błoto z nóg rozsmarowałem na jej mokrym twardym uchylającym się ciele słyszałem jak jej palce
wchodzą w moją twarz ale nie czułem nic nawet kiedy krople deszczu zaczęły mi słodko smakować
na wargach

Pierwsi zobaczyli nas z wody, głowy, ramiona. Wrzasnęli, a jeden podniósł się i przygięty skoczył

pomiędzy nich. Wyglądali niczym bobry, woda lizała im usta, wrzeszczeli.

— Zabierać stąd tę dziewczynę! Po co pan tu sprowadził dziewczynę! Wynocha stąd!
— Ona was nie ugryzie. Chcemy się tylko chwileczkę na was popatrzeć.
Przycupnęli w wodzie. Głowy ich czujnie w nas wpatrzone zsunęły się, potem rozpierzchły i

chłopcy skoczyli ku brzegowi bryzgając na nas wodą. Odsunęliśmy się szybko.

— Posłuchajcie, chłopcy. Ona was przecież nie ugryzie.
— Wynoś się, ty z Harvardu! — To był ten drugi chłopak, ten, co na moście myślał o koniu i

wozie. — Wodą ich, chłopaki!

— Chodźmy, wrzucimy ich do wody — zaproponował inny. — Ja się tam nie boję żadnych

dziewuch!

— Wodą ich, wodą! — skoczyli bryzgając na nas. Cofnęliśmy się. — Wynocha! — wrzeszczeli. —

Wynocha stąd!

Wynieśliśmy się. Stłoczyli się tuż przy brzegu, szereg gładkich głów na tle jasnej wody. Poszliśmy

dalej. — To nie dla nas, prawda? — Słońce kładło się tu i ówdzie na mchy, coraz bardziej płasko.
— Biedne dziecko, jesteś dziewczyną. Wśród mchów kwitły malutkie kwiatki, nigdy nie widziałem
malutszych. — Jesteś po prostu dziewczyną. Biedne dziecko. — Ścieżka wiła się wzdłuż rzeki.
Potem woda stała się znowu spokojna, ciemna, spokojna i bystra. — Tylko dziewczyną. Biedna
siostrzyczka. Leżeliśmy w mokrej trawie dysząc czułem deszcz na plecach niby zimne strzały. Teraz
cię obchodzi teraz cię obchodzi

O rany aleśmy się ubabrali wstawaj. Zaczęło piec tam gdzie deszcz dotykał mi czoła moja dłoń

powróciła czerwona znacząc różową smugę w deszczu. Czy boli

Pewno że boli co ty sobie wyobrażasz
Chciałam ci wydrapać oczy ojejku jak śmierdzimy lepiej spróbujmy się obmyć w zalewie —
No i

background image

jesteśmy z powrotem w mieście, siostro. Teraz musisz maszerować do domu. Ja muszę wracać na
uniwersytet. Popatrz, jak już późno. Pójdziesz do domu, co? — Ale ona tylko spoglądała na mnie
tym tajemniczym, mrocznym, przyjaznym spojrzeniem, przyciskając do piersi na wpół rozwinięty
bochenek. — Cały zamoczony. Odskoczyliśmy od nich w samą porę. — Wyjąłem chusteczkę i
próbowałem wytrzeć chleb, ale skórka zaczęła z niego złazić, więc dałem spokój. — Musimy go
zostawić jak jest, niech wyschnie. Trzymaj go tak. — Trzymała go tak. Wyglądał, jak obgryziony
przez szczury. i woda wciąż wzbierająca przygięte plecy rozciapane błoto wydychające na zewnątrz
smród co opryszczał siekaną powierzchnię niby tłuszcz na rozgrzanej płycie kuchennej. Mówiłem
już ja ci pokażę

Nic mnie nie obchodzi co robisz
Wtem usłyszeliśmy tupot biegnących stóp i stanęliśmy, by się obejrzeć. Zobaczyliśmy, jak pędzi

ścieżką, a płaskie cienie śmigają mu na nogach.

— Spieszy się. Może my... — zobaczyłem drugiego mężczyznę starszawego, który biegł ciężko

trzymając w ręku kij, a potem chłopaka o długim torsie przytrzymującego spodnie w biegu.

— To Giulio — oświadczyła mała. Dojrzałem twarz i oczy Włocha, kiedy rzucał się na mnie.

Upadliśmy na ziemię. Dźgał mnie palcami w twarz, próbował coś mówić, chciał mnie chyba
ugryźć, wtedy go odciągnęli i przytrzymali, a on dyszał i rzucał się, i wrzeszczał, trzymali go za
ręce, próbował mnie kopnąć, wreszcie go odwlekli. Dziewczynka wyła trzymając w obydwu
dłoniach bochenek chleba. Półnagi chłopak miotał się i podskakiwał przytrzymując wciąż spodnie,
a ktoś szarpnięciem postawił mnie na nogi akurat na czas, bym zobaczył jeszcze jedną, golusieńką
postać, która wybiegła pędem zza spokojnego zakrętu ścieżki, zmieniła nagle kierunek w pół kroku
i skoczyła w las trzymając z tyłu sztywną jak deska odzież. Giulio wciąż się szamotał. Człowiek,
który postawił mnie na nogi, powiedział: — No, wreszcie. Mamy cię. — Był w kamizelce, ale bez
marynarki. W kamizelce miał wpiętą metalową oznakę. W drugiej ręce trzymał sękaty, lśniący kij.

— Pan jest pewno Anse, co? — zapytałem. — Szukałem pana. O co chodzi?
— Ostrzegam, że wszystko, co powiesz, będzie użyte przeciwko tobie — oświadczył. — Jesteś

aresztowany.

— Ja go zatłukam! — krzyczał Giulio. Szarpał się. Przytrzymywali go dwaj mężczyźni. Mała

dziewczynka wyła bez przerwy, trzymając bochenek chleba. — On mi ukradnął siostrę! — wołał
Giulio. — Puszczajcie, pany!

— Ukradłem mu siostrę? — zdumiałem się. — Ale przecież...
— Milczeć! — rozkazał Anse. — Możesz to wszystko powiedzieć sędziemu.
— Ukradłem mu siostrę? — powtórzyłem. Giulio wyrwał się mężczyznom i znowu rzucił się ku

mnie, ale szeryf złapał go w pół drogi i szamotał się z nim, aż wreszcie tamci dwaj znowu
unieruchomili Włochowi ręce. Anse puścił go, dysząc ciężko.

— Przeklęty cudzoziemiec! Mam wielką ochotę przymknąć i ciebie za napaść i pobicie. — Obrócił

się znowu ku mnie. — Pójdziesz po dobremu, czy mam cię zakuć w kajdanki?

— Pójdą po dobremu — odparłem. — Proszę bardzo, tylko żebym mógł kogoś znaleźć... coś

zrobić z... ukradłem mu siostrę... — powtórzyłem. — Ukradłem mu siostrę.

— Ostrzegłem cię — przypomniał Anse. — On chce cię oskarżyć o przestępstwo z premedytacją.

background image

Hej tam, powiedz tej dziewczynie, żeby przestała wyć.

— Och — powiedziałem. Potem zacząłem się śmiać. Z krzaków wynurzyło się jeszcze dwóch

chłopców o przylizanych włosach i okrągłych oczach, dopinali koszule, które już zdążyły
zwilgotnieć na łopatkach i ramionach, starałem się powstrzymać śmiech, ale nie mogłem.

— Pilnuj go, Anse, mnie się widzi, że on ma szmergla.
— Ja... ja... muszę przestać — tłumaczyłem. — To mi za chwilę przejdzie. Poprzednim razem

mówiło och, och, och — wyjaśniałem ze śmiechem. — Pozwólcie mi usiąść na chwilę. —
Usiadłem, tamci patrzyli na mnie, mała dziewczynka z umazaną twarzą i bochenkiem
nadgryzionego chleba, i ta woda, bystra i spokojna w dole, za ścieżką. Po chwili śmiech się
wyczerpał. Ale nie ustawały ruchy w gardle, tak jak po zwymiotowaniu nie od razu ustają skurcze.

— Dalej — powiedział Anse. — Weź się w garść.
— Dobrze — odparłem zaciskając gardło. Latał jeszcze jeden żółty motyl, jakby jedna z cętek

słonecznych zerwała się z uwięzi. Po chwili nie musiałem już tak mocno zaciskać gardła. — Jestem
gotów. Którędy?

Poszliśmy dalej ścieżką, tamci dwaj pilnowali Giulia, mała i chłopcy wlekli się gdzieś z tyłu.

Ścieżka wiodła wzdłuż rzeki do mostu. Przeszliśmy most i tory, ludzie wychodzili na progi, by na
nas popatrzeć i wciąż skądś materializowało się coraz więcej chłopców, aż wreszcie skręciliśmy w
główną ulicę prowadząc za sobą całą procesję. Przed drugstorem stało auto, duże auto, ale
poznałem ich dopiero wtedy, kiedy odezwała się pani Bland:

— Przecież to Quentin Compson! Quentin Compson! — Wtedy zobaczyłem Geralda i na tylnym

siedzeniu Spoade'a, siedzącego mu prawie na karku. I Shreve'a. Dwóch dziewcząt nie znałem.

— Quentin Compson — powtórzyła pani Bland.
— Dobry wieczór — powiedziałem unosząc kapelusza. — Jestem aresztowany. Przykro mi, że nie

otrzymałem pani listu. Czy Shreve to wytłumaczył?

— Aresztowany? — zdumiał się Shreve. — Przepraszam. — Dźwignął się i wygramolił z

samochodu ponad ich nogami. Miał na sobie moje flanelowe spodnie, opięte jak rękawiczki. Nie
przypominałem sobie, żebym o nich zapomniał. Nie pamiętałem również, ile podbródków ma pani
Bland. Ta ładniejsza dziewczyna siedziała z Geraldem na przednim siedzeniu. Przyglądały mi się
przez woalki z jakimś delikatnym przerażeniem. — Kto jest aresztowany? — zapytał Shreve. — Co
to wszystko znaczy?

— Geraldzie — rozkazała pani Bland. — Odeślij tych ludzi. Wsiadaj do auta, Quentin.
Gerald wysiadł. Spoade nawet nie drgnął.
— Co on takiego zrobił, szefie? Okradł kurnik?
— Ostrzegam wszystkich — oświadczył Anse. — Znacie więźnia?
— Czy znamy? — zdumiał się Shreve. — Ależ proszę pana...
— Wobec tego możecie pójść z nami do sędziego. Stawiacie opór władzy. Naprzód — potrząsnął

mnie za ramię.

— No cóż, do widzenia — powiedziałem. — Rad jestem, że spotkałem państwa. Żałuję, że nie

możemy pozostać razem.

background image

— Ależ, Geraldzie... — denerwowała się pani Bland.
— Niech pan posłucha, panie policjancie... — zaczął Gerald.
— Ostrzegam, że przeszkadzacie przedstawicielowi prawa — przerwał mu Anse. — Jeśli macie

państwo coś do powiedzenia, możecie pójść do sędziego i dać świadectwo o aresztowanym. —
Szliśmy dalej. Teraz już niemała procesja. Anse na przedzie razem ze mną. Słyszałem, jak im
tłumaczyli, o co chodzi, i Spoade zadawał pytania, potem Giulio powiedział coś gwałtownie po
włosku, obejrzałem się i zobaczyłem, że mała stoi na zakręcie i spogląda na mnie tym przyjaznym,
nieprzeniknionym spojrzeniem.

— Do doma! — krzyknął na nią Giulio. — Już ja tam wytłukam z ciebie duszę!
Szliśmy dalej ulicą, potem skręciliśmy na mały trawniczek, na którym, cofnięty od ulicy, stał

parterowy ceglany budynek z białymi ozdobami. Doszliśmy do niego dróżką z płyt kamiennych,
tam Anse zatrzymał wszystkich z wyjątkiem nas i kazał im zaczekać przed drzwiami. Nas
wprowadził do pustawego pokoju pachnącego stęchłym tytoniem. Żelazny piecyk stał pośrodku
drewnianej ramy wypełnionej piaskiem, na ścianie wisiała spłowiała mapa i brudny plan miasta.
Zza porysowanego, zaśmieconego stołu spoglądał na nas przez okulary w drucianej oprawie
mężczyzna z groźnym czubem stalowosiwych włosów.

— Złapałeś go, co, Anse? — zapytał.
— Złapałem, panie sędzio.
Otworzył ogromną zakurzoną księgę, przysunął do siebie brudne pióro i zanurzył je w kałamarzu,

który był wypełniony czymś, co przypominało gęstą maź.

— Niech no pan posłucha — zaczął Shreve.
— Nazwisko aresztowanego? — zapytał sędzia. Odpowiedziałem. Wpisał je powoli do księgi,

pióro skrzypiało z rozdzierającą starannością.

— Niech no pan posłucha — mówił Shreve. — Znamy tego młodego człowieka. My...
— Spokój na sali! — zawołał Anse.
— Zamknij się, chłopie — zwrócił się Spoade do Shreve'a. — Niech on to robi po swojemu.

Zresztą i tak będzie robił po swojemu.

— Wiek? — pytał sędzia. Powiedziałem. Zapisał i to, ruszał ustami w miarę pisania. — Zawód? —

Powiedziałem. — Co, student z Harvardu? — podniósł na mnie wzrok podginając nieco szyję, by
móc spojrzeć nad okularami. Oczy miał jasne i zimne, jak u kozy. — Co panu do głowy przyszło,
żeby tu przychodzić i porywać dzieci?

— Oni powariowali, panie sędzio — wtrącił się Shreve. — Jeśli ktoś twierdzi, że ten chłopak

porywa dzieci...

Giulio szarpnął się gwałtownie. — Powariowały! — krzyknął. — Czy ja ich nie złapał? Co? Nie

widział na własne oczy?...

— Kłamiesz — odparł Shreve. — Z pewnością wcale...
— Spokój, spokój! — Anse podniósł głos.
— Wy tam, cisza! — rozkazał sędzia. — Jak nie będą cicho, wyrzuć ich, Anse. — Umilkli. Sędzia

popatrzył na Shreve'a, potem na Spoade'a, potem na Geralda. — Znacie tego młodego człowieka?

background image

— zapytał Spoade'a.

— Tak, panie sędzio — odparł Spoade. — To chłopak z prowincji, przyjechał tu na studia. Na

pewno nie chciał zrobić nic złego. Myślę, że szeryf sam się przekona o tej pomyłce. On jest synem
pastora kongregacjonalistów.

— Hm — powiedział sędzia. — A co pan właściwie robił? — Opowiedziałem mu, a on przyglądał

mi się tymi zimnymi, wyblakłymi oczyma. — Co ty na to, Anse?

— Mogło i tak być — zastanowił się Anse. — Ci przeklęci cudzoziemcy...
— Ja Amerykan! — zakrzyknął Giulio. — Mam papier.
— Gdzie ta dziewczyna?
— Odesłał ją do domu — powiedział Anse.
— Była wystraszona, czy co?
— Przestraszyła się dopiero, jak ten Giulio rzucił się na aresztowanego. Szli spokojnie dróżką

wzdłuż rzeki w kierunku miasta. Chłopaki, które się kąpały w rzece, powiedziały nam, w którą
stronę poszli.

— To wszystko pomyłka, panie sędzio — powtórzył Spoade. — Wszystkie dzieci i psy zawsze się

do niego kleją. On nic na to nie może poradzić.

— Hm — powiedział sędzia. Przez chwilę patrzył przez okno. Przyglądaliśmy mu się bacznie.

Słyszałem, jak Giulio się drapie. Sędzia wrócił spojrzeniem do pokoju.

— Słuchaj, ty tam, czy jesteś pewny, że dziewczynie nic się nie stało?
— Nie zdążyło się stać — oświadczył Giulio ponuro.
— Rzuciłeś robotę, żeby jej szukać?
— Pewno, ja rzuca. Biega. Biega jak głupi. Patrzy tu, patrzy tam, potem jeden mówi, widział, jak

on jej dawa jeść. Ona idzie razem.

— Hm — zastanowił się sędzia. — No cóż, synu, myślę, że powinieneś coś dać Giuliowi za to, że

odszedł od pracy.

— Dobrze, panie sędzio — zgodziłem się. — Ile?
— Myślę, że dolara.
Dałem mu dolara.
— No — powiedział Spoade — jeśli to już wszystko, myślę... — on został chyba zwolniony, panie

sędzio.

Sędzia nie spojrzał na niego. — Jak daleko biegłeś za nim, Anse?
— Co najmniej dwie mile. Zabrało nam ze dwie godziny, nim żeśmy go złapali.
— Hm — powiedział sędzia. Zastanawiał się chwilę. Patrzyliśmy na niego bacznie, na ten jego

sztywny czub włosów. Okulary zjechały mu nisko na nos. Żółty kształt okna pełzał powoli przez
podłogę, doszedł do ściany, zaczął się wdrapywać. Pyłki kurzu wirowały i spływały ukośnie. —
Sześć dolarów.

— Sześć dolarów? — zdumiał się Shreve. — A za cóż to?
— Sześć dolarów — powtórzył sędzia. Przez chwileczkę patrzył na Shreve'a, potem znowu

background image

przeniósł wzrok na mnie.

— Ale panie sędzio... — zaczął Shreve.
— Zamknij się — przerwał Spoade. — Daj mu te pieniądze, chłopie, i wynośmy się stąd. Panie na

nas czekają. Masz sześć dolarów?

— Tak — odparłem. Wręczyłem mu sześć dolarów.
— Skarga oddalona — powiedział sędzia.
— Weź pokwitowanie — nalegał Shreve. — Weź podpisane pokwitowanie na te pieniądze.
Sędzia popatrzył łagodnie na Shreve'a. — Skarga oddalona — powtórzył, nie podnosząc głosu.
— Niech mnie diabli... — zaczął Shreve.
— Chodź — przerwał Spoade biorąc go pod ramię. — Do widzenia, panie sędzio. Dziękujemy

bardzo. — Kiedy przechodziliśmy przez próg, usłyszeliśmy, jak głos Giulia unosi się gwałtownie,
potem przycicha. Spoade przyglądał mi się, brązowe jego oczy były zagadkowe, nieco chłodne. —
No, chłopcze, mam nadzieję, że po tym numerze będziesz gonił dziewczyny tylko po Bostonie.

— Ty przeklęty idioto! — denerwował się Shreve. — Co ci do głowy strzeliło, żeby się tutaj

włóczyć i wygłupiać z tymi cholernymi makaroniarzami!

— Chodźcie już — ponaglał Spoade. — Na pewno zaczęły się niecierpliwić.
Pani Bland coś do nich mówiła. Nazywały się panna Holmes i panna Daingerfield; przestały

słuchać pani Bland i znowu zwróciły na mnie spojrzenia, w których kryło się delikatne, pełne
zaciekawienia przerażenie, woalki miały zasunięte znowu na białe noski, oczy tajemnicze i
pierzchające za tymi woalkami.

— Quentin Compson — zaczęła pani Bland. — Co by na to powiedziała twoja matka? Młody

człowiek musi z natury rzeczy wpadać w tarapaty, ale żeby cię jakiś prowincjonalny policjant
aresztował na piechotę! Co oni tam wymyślili przeciwko niemu, Geraldzie?

— Nic — oparł Gerald.
— Nonsens. O co chodziło, Spoade?
— Chciał porwać tą małą brudną dziewczynkę, ale zdążyli go złapać w sam czas — powiedział

Spoade.

— Nonsens — powtórzyła pani Bland, ale głos jej jakby zamarł, chwilę wpatrywała się we mnie, a

dziewczęta wciągnęły oddech z miękkim zgodnym dźwiękiem. — Brednie — zdecydowała szybko
pani Bland. — Typowe dla tych jankeskich prostaków i nieuków. Wsiadaj, Quentin.

Shreve i ja siedliśmy na małych rozkładanych siedzeniach, Gerald zakręcił korbą, wsiadł i

ruszyliśmy.

— A teraz powiedz mi, Quentin, o co to całe idiotyczne zamieszanie? — zapytała pani Bland.

Opowiedziałem im, Shreve przycupnął skurczony i wściekły na zapasowym siedzeniu, a z tyłu
Spoade znów siedział mu prawie na karku obok panny Daingerfield.

— A dowcip polega na tym, że Quentinowi przez cały czas udawało się nas oszukiwać —

tłumaczył Spoade. — Byliśmy przekonani, że to uosobienie cnót młodzieńczych, któremu każdy
może spokojnie zawierzyć własną córkę, aż wreszcie policja odsłoniła jego prawdziwe oblicze
przyłapując go na gorącym, łajdackim uczynku.

background image

— Uspokój się, Spoade — rozkazała pani Bland. Jechaliśmy ulicą, potem przez most, minęliśmy

dom, gdzie w oknie wisiała ta różowa część garderoby. — Wszystko to za karę, żeś nie przeczytał
mojego listu. Czemu nie wróciłeś po list? Pan MacKenzie powiada, że ci o nim mówił.

— Tak, proszę pani, zamierzałem wziąć ten list, ale już nie wróciłem do pokoju.
— I kazałbyś nam tak siedzieć i czekać, nie wiem jak długo, gdyby nie pan MacKenzie. Kiedy

powiedział, że w ogóle nie wróciłeś, pozostawało nam jedno wolne miejsce, więc go zaprosiliśmy.
Ogromnie nam zresztą miło, że jest pan z nami, panie MacKenzie. — Shreve nie odpowiedział.
Siedział z założonymi rękoma i patrzył prosto przed siebie nad czapką Geralda. To była angielska
czapka automobilowa, jak objaśniła nas pani Bland. Minęliśmy tamten dom i trzy inne, i jeszcze
jeden ogródek, gdzie mała dziewczynka stała przy furtce. Nie trzymała już bochenka, a buzię miała
całą w smugach jakby umazaną węglem. Pomachałem jej ręką, ale nie odpowiedziała, tylko głowa
jej obracała się powoli za odjeżdżającym autem i spojrzenie rozwartych oczu podążało za nami.
Potem jechaliśmy wzdłuż muru, po chwili przejechaliśmy kawałek podartej gazety leżącej przy
drodze, a ja znowu zacząłem się śmiać. Czułem ten śmiech w gardle, więc patrzyłem na drzewa, po
których spływało popołudnie i myślałem o popołudniu i o ptaku, i kąpiących się chłopcach. Ale
mimo to wciąż nie mogłem przestać, a potem zrozumiałem, że jeśli zbyt usilnie będę się starał
przestać, to zacznę płakać, i myślałem o tym, jak to kiedyś myślałem o tym, że nie mogę być
dziewicą, a przecież tyle ich spaceruje w cieniach i szepcze miękkimi dziewczynogłosami ociągając
się w mrocznych zaułkach, skąd dochodzą słowa i zapach perfum, i oczy, które się czuje, a nie
widzi, ale jeśli to tak łatwo się robi, to nie powinno mieć znaczenia, a jeśli to nie ma znaczenia, to
cóż znaczę ja, i wtedy pani Bland powiedziała: — Quentin? Czy on nie chory, panie MacKenzie?
— a potem gruba dłoń Shreve'a dotknęła mego kolana i Spoade zaczął gadać, a ja przestałem
usiłować przestać.

— Jeśli ten kosz mu przeszkadza, to niech go pan przesunie trochę w swoją stronę, panie

MacKenzie. Zabrałam kosz wina, bo sądzę, że młodzi panowie powinni pijać wino, aczkolwiek mój
ojciec, a dziadek Geralda zrobić to kiedykolwiek. Czy zrobiłeś to kiedy. W szarej ciemności nikłe
światło jej ręce zaciśnięte

— Piją, jak im dają — powiedział Spoade. — Co Shreve? na kolanach jej twarz spoglądająca w

niebo na twarzy i szyi zapach kapryfolium

— Piwo również — powiedział Shreve. Dłoń jego znowu dotknęła mego kolana. Przesunąłem

kolano. niby cienka warstwa liliowej farby i mówiła o nim przywołując

— Ty nie jesteś dżentelmen — zgorszył się Spoade. go między nas aż wreszcie jej kształt wtopił się

w ciemności

— Nie. Jestem Kanadyjczyk — powiedział Shreve. i mówiła o nim pióra wioseł przymrugiwały go

coraz bliżej przymrugiwały angielska czapka automobilowa a przez cały czas ten pęd pod
powierzchnią i tych dwoje wtopionych w siebie na zawsze więcej on służył w wojsku zabijał ludzi

— Uwielbiam Kanadę — powiedziała panna Daingerfield. — Dla mnie jest cudowna.
— Czy pani kiedykolwiek piła perfumy? — zapytał Spoade. jedną ręką mógł ją podnieść na

wysokość ramienia i biec z nią biegiem Biegiem

— Nie — powiedział Shreve. biegiem zwierzę o dwóch grzbietach ona wtopiła się w mrugające

wiosła biegiem świnie Eubuleusa biegiem sczepione wewnątrz ile razy Caddy

background image

— Ja również nie — powiedział Spoade. Nie wiem zbyt wiele razy było we mnie coś strasznego coś

strasznego Ojcze ja popełniłem Czy zrobiłeś to kiedy Nie zrobiliśmy nie zrobiliśmy czyśmy to zrobili

— a dziadek Geralda zawsze zrywał sobie miętę przed śniadaniem, kiedy jeszcze na liściach była

rosa. Nie pozwolił jej tknąć nawet staremu Wilkie, pamiętasz, Geraldzie, tylko zawsze zbierał je
sam i własnoręcznie przyrządzał sobie julep, odmierzał składniki jak stara panna według receptury
z pamięci. Tylko jednemu człowiekowi dał ten przepis, to tak zrobiliśmy jakże ty możesz nie
wiedzieć jeśli tylko poczekasz powiem ci jak to było to co zrobiliśmy to była zbrodnia straszliwa
zbrodnia nie można jej ukryć myślisz że można ale zaczekaj Biedny Quentin nigdy w życiu tego nie
zrobiłeś ja ci powiem jak było powiem Ojcu wtedy już tak będzie musiało być bo przecież ty kochasz
Ojca wtedy będziemy musieli wyjechać pośród wytykania palcami i zgorszenia czysty płomień ja cię
zmuszę do powiedzenia żeśmy to uczynili jestem silniejszy od ciebie ja cię zmuszę do uznania żeśmy
to zrobili myślałaś że to oni ale to byłem ja słuchaj nabierałem cię cały czas to byłem ja myślałaś że
ja zostaję w domu gdzie to przeklęte kapryfolium starając się nie myśleć huśtawka cedry tajemne
ponaglenia oddech zamknięty pijąc chwytając nieprzytomnie powietrze tak Tak Tak tak
nigdy się nie
dał namówić na picie wina, ale zawsze powiadał, że koszyk, w jakiej to książce wyczytałeś, w tej,
gdzie był wioślarski strój Geralda z winem, to nieodzowna część ekwipunku, jaki dżentelmen
zabiera na piknik czy ty kochałaś ich Caddy czyś ty ich kochała Kiedy mnie dotykali umierałam

przez chwilę stała tam w następnej już wrzeszczał i ciągnął ją za suknię weszli do hallu i po

schodach wrzeszczał i pchał się na nią po schodach i do łazienki stanęli ona plecami do drzwi
ramionami zakrywała twarz wrzeszczał i starał się wepchnąć ją do łazienki kiedy zeszła na kolację
T.P. go karmił zaczął znowu z początku tylko skomlał dopiero kiedy go dotknęła rozwrzeszczał się
a ona stała z oczyma jak zaszczute szczury wtedy ja biegłem przez szarą ciemność pachniało
deszczem i wszystkimi zapachami kwiatów wyzwolone wilgotne ciepłe powietrze i świerszcze
rzępolące gdzieś w trawie odmierzały mi tempo małą ruchomą wysepką ciszy Fancy przyglądała mi
się poprzez ogrodzenie plamista niczym kołdra ze zszywków wisząca na sznurku pomyślałem niech
diabli tego czarnego znowu zapomniał ją nakarmić zbiegłem ze wzgórza w tę próżnię świerszczy
niby oddech wędrujący po powierzchni lustra leżała w wodzie z głową na klinie piasku woda
obmywała jej biodra nieco jaśniej było na wodzie przesiąknięta spódnica chlupotała o jej boki z
ruchem fal biegnących w grubych zmarszczkach donikąd odnawiających się we własnych ruchu
stałem na brzegu czułem zapach kapryfolium na plamie wody powietrze jakby ociekało zapachem
kapryfolium i rzępoleniem świerszczy czymś niemal wyczuwalnym na skórze

czy Benjy wciąż płacze
nie wiem tak nie wiem
biedny Benjy
usiadłem na brzegu trawa była trochę wilgotna potem poczułem że buty mi przemiękły
wyłaź z wody zwariowałaś
ale ona nie drgnęła twarz jak biała plama obrysowana włosami na plamie piasku
wyłaź już
usiadła potem wstała spódnica ociekając chlupnęła o jej boki ona wdrapała się na brzeg wszystko

na niej chlupotało usiadła

czemu tego nie wyżmiesz chcesz się zaziębić

background image

tak
woda mlaskała i gulgotała po piaszczystym klinie i dalej w ciemnościach pomiędzy wierzbami nad

płycizną marszczyła się niby skrawek materiału wciąż jeszcze zawierała w sobie odrobinę światła
jak to woda

on przepłynął wszystkie oceany naokoło świata
potem mówiła o nim obejmując mokre kolana twarz odchyliwszy do tyłu w szarym świetle zapach

kapryfolium w matki pokoju świeciło się i u Benjy'ego gdzie T.P. kładł go do łóżka

czy ty go kochasz
dłoń jej się wysunęła nie drgnąłem wyszukała moje ramię ześliznęła się po nim w dół przycisnęła

moją dłoń do piersi serce jej waliło

nie nie
więc on cię do tego zmusił on cię zmusił żebyś pozwoliła był mocniejszy od ciebie i on jutro go

zabiję przysięgam zabiję Ojciec nie potrzebuje wiedzieć dowie się później a wtedy już ty i ja nikt w
ogóle nie potrzebuje wiedzieć możemy wziąć moje pieniądze na studia możemy odwołać moją
immatrykulację Caddy nienawidzisz go prawda prawda

przyciskała moją dłoń do piersi serce jej waliło odwróciłem się i chwyciłem ją za ramię
Caddy nienawidzisz go prawda
przesunęła moją dłoń w górę do gardła tam jej serce też waliło
biedny Quentin
twarz jej spoglądała w niebo które wisiało nisko tak nisko że wszystkie zapachy i dźwięki nocy

były stłoczone niby pod obwisłą płachtą namiotu zwłaszcza kapryfolium wpychało się w mój
oddech kładło na jej twarzy i gardle jak farba krew tętniła mi pod dłonią opierałem się na drugiej
ręce zaczęła mi drętwieć drgać a ja musiałem chwytać oddech ustami żeby wciągnąć choć odrobinę
powietrza z tego gęstego szarego kapryfolium

tak nienawidzę go umarłabym dla niego już dla niego umarłam umieram dla niego raz po raz za

każdym razem kiedy to się dzieje

kiedy podniosłem rękę czułem dalej splątane gałązki i trawę piekące mi dłoń
biedny Quentin
odchyliła się ręce zacisnęła na kolanach
ty tego nigdy nie robiłeś prawda
czego nie robiłem czego
tego co ja robię co ja robiłam
tak tak masę razy z masą dziewczyn
a potem płakałem dłoń jej dotknęła mnie znowu i płakałem w jej mokrą bluzkę a ona leżała na

plecach spoglądając w niebo mimo mojej głowy widziałem białą obwódkę pod jej źrenicami
otworzyłem scyzoryk

pamiętasz ten dzień kiedy Babunia umarła kiedy ty usiadłaś w wodzie i zamoczyłaś majtki
tak

background image

trzymałem ostrze noża nad jej gardłem
to potrwa tylko chwilkę potem będę mógł sobie będę mógł sobie
dobrze a czy będziesz mógł sobie sam
tak ostrze jest wystarczająco długie Benjy leży już w łóżku
tak
to potrwa tylko chwilkę postaram się żeby nie bolało
dobrze
zamknij oczy
nie tak musisz naciskać mocniej
dotknij go ręką
ale ona nie drgnęła oczy miała szeroko rozwarte spoglądała w niebo mimo mej głowy
Caddy czy ty pamiętasz jak cię Dilsey skrzyczała bo ubłociłaś sobie majtki
nie płacz
nie płaczę Caddy
naciśnij mocniej czy ty
chcesz żebym nacisnął
tak naciśnij
dotknij go ręką
nie płacz biedny Quentin
ale nie mogłem przestać przyciskała mi głowę do mokrej twardej piersi słyszałem jak jej serce bije

mocno i wolno już nie wali a woda gulgocze między wierzbami w ciemnościach i fale kapryfolium
nadpływają powietrzem ramię i rękę miałem skręcone pod sobą

co się stało co ty robisz
mięśnie jej naprężyły się usiadłem
scyzoryk mi upadł
usiadła
która godzina
nie wiem
podniosła się na nogi ja szukałem w trawie
idę zostaw już to
czułem jak ona tam stoi czułem jej mokrą odzież czułem ją samą
musi tu gdzieś być
daj spokój poszukasz go jutro chodź
zaczekaj chwilę zaraz go znajdę
czy ty się boisz
o tu jest leżał cały czas
niemożliwe chodźmy

background image

wstałem i ruszyłem za nią szliśmy na wzgórze świerszcze uciszały się przed nami
to śmieszne że można tak siedzieć i upuścić coś a potem musi się szukać tego wszędzie naokoło
szarość było szaro rosa wznosiła się ukosem w szare niebo potem dalej drzewa
niech diabli to kapryfolium żeby już nie pachniało
przecież je lubiłeś
przeszliśmy przez wzgórze i ruszyliśmy w kierunku drzew ona wpadła na mnie cofnęła się rów był

jak czarna blizna na szarej trawie znów wpadła na mnie spojrzała cofnęła się doszliśmy do rowu

chodźmy tędy
po co
sprawdźmy czy jeszcze można zobaczyć kości Nancy od długiego czasu nie przyszło mi do głowy

żeby tam zajrzeć a tobie

splątane pnącza i ciernie ciemność
leżały właśnie tutaj trudno powiedzieć czy się je widzi czy nie jak myślisz
daj spokój Quentin
chodź
rów zwężał się zamykał obróciła się ku drzewom
daj spokój Quentin
Caddy
znów stanąłem przed nią
daj spokój
trzymałem ją
jestem silniejszy od ciebie
trwała bez ruchu naprężona nieustępliwa ale nieruchoma
nie będę się biła daj spokój lepiej daj spokój
Caddy nie rób tego Caddy
nic z tego nie przyjdzie przecież wiesz że nic nie przyjdzie pozwól mi iść
kapryfolium sączyło się i sączyło słyszałem jak świerszcze przyglądają nam się bacznie ustawione

kołem cofnęła się obeszła mnie i ruszyła w stronę drzew

wracaj do domu nie ma powodu żebyś szedł
szedłem
czemu nie wracasz do domu
diabli to kapryfolium
doszliśmy do ogrodzenia przeczołgała się na drugą stronę ja też kiedy wyprostowałem plecy on

wychodził ku nam spomiędzy drzew w szarość podchodził ku nam wysoki nieruchomy nawet
ruszał się jakby był nieruchomy ona podeszła do niego

to jest Quentin przemokłam cała przemokłam nie musisz jeśli nie chcesz nie musisz
ich cień jeden cień głowa jej wznosiła się nad jego głowę na niebie wyżej ich dwie głowy

background image

nie musisz jeśli nie chcesz
potem już nie było dwóch głów ciemność pachniała deszczem wilgotną trawą i liśćmi szare światło

sączyło się jak deszcz kapryfolium nadpływało mokrymi falami widziałem jej twarz plamę na tle
jego ramienia trzymał ją jedną ręką jakby nie była większa od dziecka wyciągnął dłoń

miło mi cię poznać
uścisnęliśmy sobie dłonie staliśmy tak jej cień wysoko na jego cieniu jeden cień
co będziesz robił Quentin
chyba pospaceruję trochę pójdę przez las do drogi i wrócę przez miasto
obróciłem się by odejść
dobranoc
Quentin
stanąłem
czego chcesz
w lesie rechotały drzewne żabki czując w powietrzu deszcz brzmiało to jak dźwięk dziecinnych

katarynek które się zacinają przy kręceniu i to kapryfolium

chodź tutaj
czego chcesz
chodź tutaj Quentin
wróciłem dotknęła mego ramienia pochyliła się jej cień plama jej twarzy wychyliła się z jego

wysokiego cienia cofnąłem się

uważaj
wracaj do domu
nie jestem śpiący chcę się przejść
zaczekaj na mnie nad zalewem
idę się przejść
zaraz tam przyjdę zaczekaj na mnie zaczekaj
nie pójdę przez las
nie obejrzałem się żabki drzewne nie zwracały na mnie żadnej uwagi szare światło jak mech na

drzewach mżące ale przecież nie będzie padało po chwili zawróciłem i poszedłem z powrotem na
skraj lasu kiedy się tam znalazłem zaraz poczułem kapryfolium zobaczyłem światła na zegarze
sądowym i poblask miasta kwadrat na niebie i ciemne wierzby wzdłuż zalewu i światła w oknach
matki i wciąż jeszcze światło w pokoju Benjy'ego pochyliłem się i przelazłem przez ogrodzenie
potem biegiem przez pastwisko biegłem po szarej trawie pośród świerszczy coraz to mocniejszy
zapach kapryfolium i zapach wody potem zobaczyłem wodę koloru szarego kapryfolium położyłem
się na brzegu twarzą do ziemi żebym nie wdychał tego zapachu już go nie wdychałem i leżałem tak
czując, jak ziemia przenika moje ubranie wsłuchując się w wodę po chwili nie oddychałem już tak
ciężko i leżałem myśląc że jeśli nie poruszę twarzy to nie będę musiał tak ciężko oddychać i
wąchać tego kapryfolium a potem już nie myślałem o niczym w ogóle i ona przyszła na brzeg i
stanęła nie ruszyłem się

background image

już późno idź do domu
co
idź do domu już późno
dobrze
suknia jej szeleściła nie ruszyłem się przestała szeleścić
idziesz do domu jak ci powiedziałem
cisza
Caddy
tak pójdę jeśli chcesz żebym poszła to pójdę
usiadłem ona siedziała na ziemi rękami obejmowała kolana
idź do domu jak ci mówiłem
tak zrobię wszystko co chcesz wszystko
nawet nie patrzyła na mnie złapałem ją za ramiona i potrząsnąłem mocno
zamknij się
potrząsnąłem nią
zamknij się zamknij się
tak
podniosła twarz i zobaczyłem że nawet na mnie nic patrzy widziałem tylko białą obwódkę
wstawaj
pociągnąłem ją była bezwładna podniosłem ją na nogi
idź teraz
czy Benjy wciąż płakał kiedy wychodziłeś
idź
przeszliśmy zalew oczom naszym ukazał się dach potem okna na górze
on już teraz śpi
musiałem się zatrzymać i zamknąć furtkę ona szła dalej w szarym świetle zapach deszczu i jednak

nie będzie padać i zapach kapryfolium zaczął teraz dochodzić poczynając od ogrodzenia weszła w
cień słyszałem jej kroki wtedy

Caddy
zatrzymałem się na schodach nie słyszałem jej kroków
Caddy
wtedy usłyszałem jej kroki moja ręka dotknęła jej dłoni ani ciepłej ani zimnej tylko wciąż

nieruchomej suknię miała jeszcze trochę wilgotną

czy kochasz go teraz
nie oddychała tylko tak jakoś wolno jakby z daleka
Caddy czy kochasz go teraz
nie wiem

background image

na dworze szare światło cienie przedmiotów niby martwe przedmioty w stojącej wodzie
chciałbym żebyś nie żyła
naprawdę czy wchodzisz już
myślisz o nim teraz
nie wiem
powiedz mi o czym myślisz powiedz
przestań przestań Quentin
to ty się zamknij ty się zamknij słyszysz zamknij się zamkniesz się wreszcie
dobrze nie będę mówić, za duży robimy hałas
zabiję cię rozumiesz
chodźmy na huśtawkę tutaj cię usłyszą
ja nie płaczę czy ty mówisz że płaczę
nie cicho już cicho obudzimy Benjy'ego
wchodź do domu w tej chwili
już idę nie płacz jestem zła nic na to nie poradzisz
na nas ciąży jakaś klątwa to nie nasza wina czy to nasza wina
cicho wejdź do domu i idź już spać
nie możesz mnie zmusić na nas ciąży klątwa
wreszcie go zobaczyłem właśnie wchodził do fryzjera rozejrzał się podszedłem i zaczekałem
szukam cię od kilku dni
chciałeś się ze mną zobaczyć
chcę się z tobą zobaczyć
zwinął papierosa szybko chyba dwoma ruchami uderzył kciukiem zapałkę
tu trudno rozmawiać może spotkalibyśmy się gdzieś indziej
przyjdę do twojego pokoju czy mieszkasz w hotelu
nie to nie najlepszy pomysł znasz ten mostek nad strumieniem na tyłach
tak dobrze
o pierwszej
tak
zawróciłem
bardzo ci jestem wdzięczny
słuchaj
stanąłem i obejrzałem się
czy z nią wszystko w porządku
wydawał się ulepiony z brązu w tej koszuli khaki
czy jestem jej potrzebny do czegoś

background image

będę tam o pierwszej
słyszała jak mówię do T.P. żeby na pierwszą osiodłał Prince'a przez cały czas przyglądała mi się

jadła niewiele przyszła

co ty chcesz zrobić
nic nie mogę pojechać na spacer jak mi przyjdzie ochota
ty chcesz coś zrobić co ty chcesz zrobić
nie twoja sprawa dziwka dziwka
T.P. trzymał Prince'a przy bocznym wejściu
nie potrzebuję go pójdę pieszo
poszedłem przez podjazd do bramy tam skręciłem na ścieżkę potem biegłem i nim znalazłem się na

mostku zobaczyłem go przechylającego się przez poręcz konia przywiązał w lesie obejrzał się przez
ramię potem znów odwrócił głowę i nie podniósł na mnie wzroku póki nie stanąłem na moście
trzymał w ręku kawał kory odrywał z niej kawałki i rzucał przez poręcz na wodę

przyszedłem ci powiedzieć żebyś wyjechał z miasta
oderwał z namysłem kawałek kory i ostrożnie rzucił na wodę potem patrzył jak odpływa
powiedziałem że musisz wyjechać z miasta
spojrzał na mnie
czy ona cię do mnie przysłała
powiadam ci że musisz wyjechać nie mój ojciec ani nikt inny tylko ja to mówię
słuchaj zaczekaj z tym chwilę chcę wiedzieć czy z nią wszystko w porządku może oni ją tam

dręczą

o to nie potrzebujesz się kłopotać
potem słyszałem samego siebie mówiącego daję ci czas do zachodu na opuszczenie miasta
oderwał kawałek kory i rzucił na wodę potem położył korę na poręczy i zwinął papierosa tymi

dwoma szybkimi ruchami potarł zapałkę o poręcz.

a co zrobisz jeśli nie wyjadę
zabiję cię... chociaż tobie się wydaje, że jestem smarkacz
dym wypłynął dwoma smugami z jego nozdrzy i przesłonił mu twarz
ile masz lat
zacząłem się trząść dłonie trzymałem na poręczy pomyślałem że jeśli je schowam będzie wiedział

dlaczego

daję ci czas do wieczora
słuchaj koleś jak ci na imię Benjy to ten głupi no nie a ty jesteś
Quentin
moje usta powiedziały to nie ja
daję ci czas do zachodu
Quentin

background image

strącił z namysłem papierosowy popiół o poręcz zrobił to wolno i z namysłem jakby ostrzył

ołówek ręce przestały mi się trząść

słuchaj nie ma sensu tak tego brać do serca to nie twoja wina dzieciaku to samo stałoby się z

jakimś innym facetem

czy ty miałeś kiedy siostrę czy miałeś
nie ale to wszystko dziwki
uderzyłem go moja otwarta dłoń była szybsza niż nakaz mózgu by trzasnąć go w twarz jego ręka

poruszyła się równie szybko jak moja papieros poleciał za poręcz zamierzyłem się drugą on złapał i
ją nim jeszcze papieros zdążył dotknąć wody trzymał jedną ręką moje dwa przeguby druga
śmignęła pod kurtkę niżej pachy za nim padało ukosem słońce a zza tego blasku śpiewał ptak
spoglądaliśmy na siebie gdy ten ptak śpiewał potem on zwolnił moje przeguby

popatrz
zdjął korę z poręczy i rzucił na wodę kora podskakiwała prąd porwał ją odpływała jego ręka oparta

na poręczy trzymała od niechcenia pistolet czekaliśmy

teraz już nie możesz trafić
nie
kora płynęła dalej w lesie było bardzo cicho usłyszałem znów ptaka i wodę potem broń się uniosła

on wcale nie celował kora zniknęła potem wypłynęły rozpryśnięte kawałki trafił jeszcze dwa
kawałki nie większe niż srebrne dolarówki

na mój gust chyba dość
odchylił bębenek i dmuchnął w lufę wypłynęła cienka smużka dymu załadował trzy komory

wręczył mi pistolet rękojeścią naprzód

na co mi nie będę próbował cię pobić
potrzebny ci z tego co mówiłeś więc ci go daję bo widziałeś co można nim zrobić
do diabła z tą bronią
trzasnąłem go próbowałem go bić długo jeszcze kiedy przytrzymywał moje przeguby długo jeszcze

próbowałem potem zrobiło się tak jakbym patrzył na niego przez kolorową szybę usłyszałem
własną krew potem zobaczyłem znowu niebo i gałęzie na tle nieba i słońce padające poprzez
gałęzie i jego podtrzymywał mnie na nogach

czy trzasnąłeś mnie
nic nie słyszałem
co
tak jak się czujesz
w porządku puść mnie
puścił mnie wsparłem się o poręcz
nic ci nie jest
zostaw mnie nic mi nie jest
czy dasz radę dojść do domu

background image

idź już daj mi spokój
lepiej nie próbuj chodzić weź mojego konia
nie idź już
możesz okręcić wodze o łęk i potem puścić go luzem sam wróci do stajni
daj mi spokój idź już daj mi spokój
pochylony przez poręcz spoglądałem w wodę słyszałem jak odwiązuje konia i odjeżdża po chwili

nic już nie słyszałem tylko wodę i potem znowu tego ptaka zeszedłem z mostu i usiadłem wsparłszy
się plecami o drzewo głowę też oparłem o pień zamknąłem oczy promień słońca wypełznął i
położył mi się na powiekach przesunąłem się nieco koło drzewa znowu usłyszałem tego ptaka i
wodę a potem wszystko jakby się potoczyło gdzieś dalej nic nie czułem w ogóle czułem się niemal
dobrze po tych wszystkich dniach i nocach z kapryfolium wpełzającym z ciemności do mego
pokoju gdzie próbowałem zasnąć nawet kiedy po pewnym czasie zrozumiałem że on mnie nie
uderzył że on skłamał także ze względu na nią że ja po prostu zemdlałem jak dziewczyna ale nawet
i to nie miało już żadnego znaczenia i siedziałem tak wsparty o drzewo a małe cętki słońca ocierały
się o moją twarz niby żółte listki na gałązce wsłuchiwałem się w wodę i nie myślałem o niczym
nawet kiedy usłyszałem szybki tętent konia siedziałem tak z zamkniętymi oczyma i słyszałem
kopyta zgarniające w galopie skrzypliwy piasek i odgłos biegnących nóg i jej twarde rozbiegane
ręce

głupiec głupiec jesteś ranny
otworzyłem oczy ręce jej przesuwały się po mojej twarzy
nie wiedziałam którędy aż usłyszałam strzały nie wiedziałam gdzie nie przyszło mi do głowy że on

i ty żeby uciec wyśliznąć się nie przypuszczałam że on będzie zdolny

objęła dłońmi moją twarz a potem waliła moją głową o pień drzewa
przestań przestań
złapałem ją za przeguby
zostaw zostaw
wiedziałam że on by nigdy wiedziałam że nigdy
próbowała uderzyć moją głową o drzewo
powiedziałam mu żeby się więcej do mnie nie odzywał powiedziałam mu
próbowała wyrwać ręce
puść mnie
zostaw jestem silniejszy od ciebie zostaw
puść mnie muszę go złapać i poprosić o puść mnie Quentin proszę cię puść mnie puść
nagle przestała się szarpać ręce jej zwisły bezwładnie
tak mogę mu powiedzieć mogę go przekonać zawsze mogę go
Caddy
nie przywiązała Prince'a a on potrafił jak mu strzeliło do łba uciekać do domu
on mi zawsze uwierzy

background image

czy ty go kochasz Caddy
czy ja co
spojrzała na mnie i nagle oczy jej opustoszały wyglądały jak oczy rzeźb próżne niewidzące

poważne

połóż mi dłoń na gardle
ujęła moją rękę i położyła ją płasko na swoim gardle
a teraz powiedz jego imię
Dalton Ames
wyczułem pierwszą falę krwi waliła silnymi coraz spieszniejszymi uderzeniami
powiedz jeszcze raz
twarz jej zwrócona była w dal ku drzewom gdzie przesączało się słońce i gdzie ptak
powiedz jeszcze raz
Dalton Ames
krew jej pulsowała coraz silniej waląc i waląc pod moją dłonią
Płynęła bardzo długo, twarz miałem zimną jakby zdrętwiałą i oko, a skaleczony palec znowu bolał.

Słyszałem, jak Shreve pompuje wodę, potem wraca z miednicą i chyboczącym się w niej okrągłym
kleksem zmierzchu

Z

żółtą otoczką niby flaczejący balon, później moje odbicie. Próbowałem

zobaczyć własną twarz.

— Przestało? — zapytał Shreve. — Daj mi tę szmatę. — Próbował mi ją wyjąć z ręki.
— Uważaj — powiedziałem. — Sam potrafię. Tak, prawie przestało. — Zanurzyłem ponownie

szmatę niszcząc balon. Szmata zafarbowała wodę. — Wolałbym czystą.

— Powinieneś sobie przyłożyć befsztyk na to oko — radził Shreve. — Niech mnie diabli, jeśli nie

będziesz miał jutro siniaka. Skurwysyn.

— Czy ja mu dołożyłem chociaż trochę? — wycisnąłem chusteczkę i próbowałem zmyć krew z

kamizelki.

— Tak nie zejdzie — tłumaczył Shreve. — Będziesz musiał oddać ją do pralni. Masz, trzymaj to na

oku, czemu nie trzymasz?

— Trochę mogę zetrzeć — powiedziałem. Ale niewiele pożytku z tego ścierania. — W jakim

stanie jest mój kołnierzyk?

— Nie wiem — odparł Shreve. — Trzymaj to przy oku. Masz.
— Uważaj — powiedziałem. — Sam to potrafię zrobić. Czy mu dołożyłem chociaż trochę?
— Może go uderzyłeś. Może wtedy patrzyłem akurat w inną stronę albo mrugnąłem, albo coś

takiego. Tłukł cię jak diabli. Walił, jak chciał. Co ci przyszło do głowy, żeby się z nim bić na pięści?
Ty głupi wariacie. Jak się czujesz?

— Czuję się doskonale — oświadczyłem. — Zastanawiam się, czy mógłbym znaleźć coś, czym

dałoby się oczyścić moją kamizelkę.

— Och, przestań myśleć o swoim głupim ubraniu. Boli cię oko?
— Czuję się doskonale — powtórzyłem. Wszystko było jakieś takie fioletowe i nieruchome,

background image

zielone niebo blednące w złoto ponad szczytem domu i pióropusz dymu wzbijający się z komina w
bezwietrznej pogodzie. Znowu usłyszałem pompę. Mężczyzna napełniał wiadro spoglądając na nas
przez ramię. Kobieta mignęła w drzwiach, ale nie wyjrzała. Usłyszałem gdzieś ryk krowy.

— No — powiedział Shreve — nie myśl już o swoich łachach i przyłóż tę szmatę do oka. Jutro z

samego rana wyślę twój garnitur do czyszczenia.

— W porządku. Żałuję, że mu chociaż trochę nie puściłem krwi.
— Skurwysyn — stwierdził Shreve. Spoade wyszedł z domu, rozmawiał pewnie z kobietą i

przeszedł przez podwórze. Popatrzył na mnie swymi zimnymi zagadkowymi oczyma.

— No, koleś — zaczął spoglądając na mnie. — Wynajdujesz sobie cholernie wymyślne i drogie

rozrywki, słowo daję. Najpierw porywasz dzieci, potem się bijesz. Co ty robisz w czasie wakacji?
Podpalasz domy?

— Czuję się dobrze — powiedziałem. — Co mówiła pani Bland?
— Zrobiła Geraldowi straszną awanturę za to, że cię zakrwawił. Tobie zrobi taką samą za to, żeś

mu się pozwolił zakrwawić. Ona nie ma nic przeciwko walce, tylko nie znosi krwi. Wydaje mi się,
żeś chyba przepadł w jej oczach, bo nie potrafiłeś powstrzymać upływu własnej krwi. Jak się
czujesz?

— Pewno — powiedział Shreve. — Jak nie możesz być Blandem, to pozostaje ci jedynie

cudzołożyć z jednym z nich albo się upić i walczyć z drugim, zależnie od sytuacji.

— Całkiem słusznie — przyznał Spoade. — Tylko nie wiedziałem, że Quentin był pijany.
— Nie był — obruszył się Shreve. — Czy trzeba być pijanym, żeby mieć ochotę na rąbnięcie tego

skurwysyna?

— Cóż, teraz kiedy już widziałem skutki u Quentina, musiałbym się urżnąć, żeby zaczynać z

Geraldem. Gdzie on się uczył boksu?

— Chodzi codziennie do miasta i ćwiczy u Mike'a — wyjaśniłem.
— Chodzi? — zdziwił się Spoade. — Wiedziałeś o tym, kiedy z nim zacząłeś?
— Nie wiem. Chyba tak. Tak.
— Zmocz ją jeszcze — radził Shreve. — Chcesz świeżej wody?
— Ta mi wystarczy. — Zanurzyłem znowu płótno i przytrzymałem przy oku. — Chciałbym czymś

oczyścić kamizelkę. — Spoade wciąż mi się przyglądał.

— Powiedz no — spytał — dlaczegoś ty go uderzył? Co on takiego powiedział?
— Nie wiem. Nie wiem, dlaczego.
— Najpierw zobaczyłem, jak się niespodzianie podrywasz i mówisz: — Czy ty miałeś kiedy

siostrę? Miałeś? — a kiedy powiedział: — Nie — dałeś mu w zęby. Zauważyłem, że mu się przez
cały czas przyglądasz, ale nie zwracałeś w ogóle uwagi na to, co wszyscy mówią, aż tu nagle
skaczesz i pytasz, czy on miał jakieś siostry.

— Przechwalał się jak zwykle — tłumaczył mi Shreve — na temat swoich kobiet. Wiesz, tak jak to

on robi w obecności dziewcząt, żeby nie rozumiały całkiem jasno, o czym właściwie mówi.
Wszystkie te jego cholerne niedomówienia i kłamstwa, cała masa rzeczy, które w ogóle nie
trzymają się kupy. Opowiadał nam o jakiejś dziewczynie, z którą umówił się w Atlantic City na

background image

tańce, ale nie poszedł, poszedł do hotelu do łóżka i tylko, kiedy tak leżał, zrobiło mu się przykro, że
ona stoi na molo i czeka, a jego nie ma, i nie daje jej tego, czego chciała. Gadał o pięknie ciała i
żałosnym tegoż kresie, i o tym, jakie to przykre, że kobiety nie mogą nic tylko leżeć na plecach.
Leda czai się w krzakach jęcząc i skomląc ze swoim łabędziem, rozumiesz. Skurwysyn. Sam bym
go chętnie trzepnął. Tylko że gdybym to był ja, tobym go rąbnął tym cholernym koszykiem z
winem.

— Patrzcie go — powiedział Spoade — obrońca kobiet! Wzbudzasz we mnie, chłoptasiu, nie tylko

podziw, ale i przerażenie. — Przyglądał mi się zimno i pytająco. — Wielki Boże!

— Przykro mi, że go uderzyłem — przyznałem. — Czy tak jak teraz wyglądam, mogę wrócić i

załatwić tę całą sprawę?

— Przepraszać? Jeszcze czego! — zawołał Shreve. — Niech idą do wszystkich diabłów. My

jedziemy do miasta.

— Powinien wrócić, by dać świadectwo, że walczy jak dżentelmen — oświadczył Spoade. — A

raczej, powiedzmy, przyjmuje lanie jak dżentelmen.

— W takim stanie? — skrzywił się Shreve. — W ubraniu całym upapranym krwią?
— No dobrze — zgodził się Spoade. — Ty wiesz wszystko najlepiej.
— Przecież nie może latać w podkoszulce. Nie jest jeszcze na ostatnim roku. Chodź, idziemy do

miasta.

— Wy nie potrzebujecie iść — powiedziałem. — Wracajcie na piknik.
— Niech ich diabli wezmą! — zawołał Shreve. — Chodź.
— Co mam im powiedzieć? — spytał Spoade. — Że teraz pobiliście się ty i Quentin?
— Nic nie mów — zdenerwował się Shreve. — Powiedz, że jej prawo decydowania wygasło z

zachodem słońca. Chodź, Quentin. Zapytam tę kobietę, gdzie jest najbliższy międzymiastowy...

— Nie — powiedziałem. — Ja nie wracam do miasta.
Shreve zatrzymał się, spojrzał na mnie. Kiedy się obrócił, jego okulary wyglądały jak małe żółte

księżyce.

— Co ty chcesz robić?
— Nie wrócę jeszcze do miasta. Wy idźcie obaj na piknik. Powiedzcie, że nie chciałem przyjść, bo

mam zabrudzone ubranie.

— Słuchaj — powiedział. — Co ty tam kombinujesz?
— Nic. Czuję się dobrze. Wracaj razem ze Spoade'em. Zobaczymy się jutro. — Ruszyłem przez

podwórze w kierunku drogi.

— Wiesz, gdzie jest przystanek? — zawołał Shreve.
— Znajdę. Zobaczymy się jutro. Powiedzcie pani Bland, że przepraszam ją za zepsutą zabawę. —

Stali patrząc za mną. Obszedłem dom naokoło. Ścieżka z kamiennych płyt prowadziła do drogi. Po
obu stronach rosły róże. Wyszedłem przez furtkę, na drogę. Biegła w dół, w kierunku lasu,
dojrzałem samochód na poboczu. Ruszyłem w kierunku wzgórza. Kiedy wchodziłem, robiło się
coraz jaśniej, a nim doszedłem do wierzchołka, usłyszałem samochód. Odgłos jego niósł się z
daleka, gdzieś poprzez zmierzch, więc stanąłem i nasłuchiwałem. Już teraz nie mogłem dojrzeć

background image

samochodu, ale na drodze przed domem stał Shreve spoglądając w górę. Za nim żółte światło leżało
na dachu domu niby warstwa farby. Podniosłem rękę i przeszedłem wierzchołek wzgórza
nasłuchując warkotu samochodu. Potem dom zniknął, stanąłem w zielonożółtym świetle i słyszałem
narastający warkot, który potem, zaraz gdy zaczął cichnąć, nagle zamarł ze szczętem. Kiedy
usłyszałem, że znowu rusza, poszedłem dalej.

Podczas gdy schodziłem, światło niknęło powoli, lecz przez cały czas zachowywało tę samą

jasność, jakbym to ja, a nie ono, zmieniał się, malał, chociaż kiedy droga wbiegła między las,
dałoby się jeszcze czytać gazetę. Wkrótce doszedłem do ścieżki. Skręciłem w nią. Była węższa i
ciemniejsza niż droga. Kiedy mnie doprowadziła do przystanku tramwajowego — znowu
drewniana buda — światło wciąż pozostawało nie zmienione. U wylotu ścieżki wydało się
jaśniejsze, jakbym ścieżką szedł przez noc, a wyszedł o świcie. Wkrótce nadjechał tramwaj,
wsiadłem, ludzie oglądali się na moje oko, znalazłem miejsce po lewej stronie.

Wewnątrz wozu paliły się światła, więc kiedy jechaliśmy między drzewami, nie widziałem nic z

wyjątkiem własnej twarzy i kobiety na przeciwległym siedzeniu — miała kapelusz ze złamanym
piórem na samym czubku głowy — ale kiedy wyjechaliśmy spomiędzy drzew, znowu zobaczyłem
zmierzch, takie światło, jak gdyby czas naprawdę zatrzymał się na chwilę, a słońce zawisło tuż nad
horyzontem, potem minęliśmy budę, gdzie jakiś starzec jadł coś z torebki, a droga wiodła dalej
poprzez zmierzch, w zmierzch i to poczucie bliskości wody spokojnej gdzieś i wartkiej. Potem wóz
ruszył, w otwartych drzwiach zaczął powoli rosnąć wiew, aż wreszcie szedł już niezmiennie przez
tramwaj niosąc ze sobą zapach lata i ciemności, ale bez kapryfolium. Kapryfolium to był chyba
najsmutniejszy zapach. Ileż ja ich pamiętam. Glicynie, to jeden. W deszczowe dni, kiedy Matka
czuła się na tyle dobrze, by wyglądać przez okno, zwykliśmy bawić się pod oknem. Kiedy Matka
leżała, Dilsey wkładała nam stare ubrania i pozwalała wychodzić na deszcz, ponieważ jak mawiała,
młodemu deszcz nigdy nie zaszkodzi. Ale jeśli Mama była na nogach, zawsze zaczynaliśmy od
zabawy na ganku, dopóki nie powiedziała, że zbyt głośno hałasujemy, a wtedy wynosiliśmy się pod
zwisające glicynie.

W tym właśnie miejscu ostatni raz widziałem rzekę przed południem, o tu gdzieś właśnie.

Wyczuwałem wodę pod zmierzchem, czułem ją węchem. Na wiosnę w porze kwitnienia, kiedy
padał deszcz, ten zapach był wszędzie, w innych okresach nie zauważało się go tak wyraźnie, ale
kiedy deszcz padał, zapach zaczynał o zmierzchu wchodzić do domu, a może o zmierzchu padał
większy deszcz, a może było coś w samym mroku, tak czy inaczej wtedy zapach był najsilniejszy,
aż wreszcie kładłem się do łóżka myśląc, kiedy przestanie, kiedy wreszcie przestanie. Podmuch w
otwartych drzwiach pachniał wodą, wilgotny równy wiew. Czasami udawało mi się pogrążyć w sen
powtarzając to i powtarzając aż wreszcie kiedy dochodził do tego zapach kapryfolium wszystko
razem stawało się symbolem nocy i niepokoju zdawało mi się że leżę ni to we śnie ni na jawie
spoglądając w długi korytarz wypełniony szarym światłem gdzie wszystkie przedmioty były
mrocznie paradoksalne każdy mój uczynek był cieniem wszystko co przeżywałem przecierpiałem
przyjmowało widzialne formy błazeńskie i przekorne drwiące bez sensu splecione z negacją tego
znaczenia które winny potwierdzać i myślałem byłem nie byłem kto nie był nie był kto.

Wyczuwałem węchem zakręty rzeki pod zmierzchem i widziałem na mieliznach ostatnie promienie

nieruchawe i spokojne niby kawałki rozbitego lustra, potem w bladym czystym powietrzu nad nimi
zapaliły się światła, drżąc nieco niby motyle unoszące się w oddali. Benjamin, dziecię. Jak on lubił

background image

siadywać przed tym lustrem. Niezawodna ucieczka, w której konflikt łagodniał, milczenie jednało.
Benjamin, dziecię mojej starości, zatrzymane jako zakładnik w Egipcie. O Benjaminie. Dilsey
powiedziała, że to dlatego, że matka była na niego zbyt dumna. Oni tak właśnie wkraczają w życie
białych ludzi, niby nagłe, ostre, czarne strugi, które na moment wyodrębniają białe fakty, ukazują je
w świetle niezaprzeczalnej prawdy, jak pod mikroskopem; poza tym tylko głosy, które śmieją się,
kiedy nie widzisz powodu do śmiechu, płaczą bez powodu do płaczu. Będą stawiali zakłady na
parzystą czy nieparzystą liczbę żałobników na pogrzebie. W Memphis cały murzyński burdel wpadł
w trans religijny, nadzy wybiegli na ulicę. Trzeba było trzech policjantów na jednego. Tak Jezu O
dobry Jezu O ten dobry człowiek.

Tramwaj zatrzymał się. Wysiadłem, ludzie patrzyli na moje oko. Nadjechał tramwaj, był pełny.

Zatrzymałem się na tylnej platformie.

— Są miejsca na przodzie — powiedział konduktor. Zajrzałem do wnętrza. Nie było miejsc po

lewej stronie.

— Jadę niedaleko — odparłem. — Postoję sobie tutaj.
Przejechaliśmy rzekę. To znaczy most wznoszący się powolnym wysokim łukiem w przestrzeni

pomiędzy ciszą a pustką, gdzie światła żółte, zielone i czerwone drżały w czystym powietrzu, wciąż
się powtarzając.

— Lepiej niech pan pójdzie do przodu i usiądzie — powiedział konduktor.
— Zaraz wysiadam. To tylko kilka przecznic.
Wysiadłem jeszcze przed pocztą. Wszyscy już teraz pewno dokądś poszli, nagle posłyszałem mój

zegarek i zacząłem nasłuchiwać uderzenia godziny, dotknąłem przez marynarkę listu do Shreve'a,
wystrzępione cienie wiązów spłynęły na moją dłoń. I kiedy skręcałem na dziedziniec, zegar zaczął
bić, ja szedłem, dźwięki nadpływały niby zmarszczki na wodzie i mijały, i płynęły dalej
powtarzając: Za kwadrans co? No, dobrze. Za kwadrans co?

W naszych oknach było ciemno. Przy wejściu pusto. Podchodziłem trzymając się blisko lewej

ściany, ale nikogo nie było; tylko schody zakręcały w górę ku cieniom, echa kroków smutnych
pokoleń niby lekki kurz osiadający na cieniach, moje nogi budziły je jak kurz, który lekko opadał z
powrotem.

Nim jeszcze zapaliłem światło, zobaczyłem list wsparty o książkę na stole tak, żebym go łatwo

spostrzegł. Nazywał go moim mężem. I Spoade zawiadamiał, że gdzieś się wybierają, wrócą późno,
a pani Bland będzie potrzebowała jeszcze jednego kawalera. Ale przecież powinienem był go
zobaczyć, dopiero za godzinę będzie miał następny tramwaj, ponieważ po szóstej. Wyciągnąłem
zegarek i słuchałem, jak cyka nieświadom, że nie może nawet kłamać. Potem położyłem go na
stole, tarczą do dołu, wziąłem list pani Bland, podarłem i wrzuciłem kawałki do kosza na śmieci,
zdjąłem marynarkę, kamizelkę, kołnierzyk, krawat i koszulę. Krawat także był poplamiony, ale
przecież Murzyni. Może zobaczywszy ślady krwi będzie mógł go nazwać krawatem, który nosił
Chrystus. Znalazłem benzynę w pokoju Shreve'a, rozłożyłem kamizelkę na stole, gdzie mogłem ją
położyć płasko, i otworzyłem benzynę.

pierwszy samochód w mieście dziewczyna Dziewczyna tego właśnie Jazon nie mógł znieść zapach

benzyny przyprawiał go o mdłości potem wściekał się jeszcze bardziej niż zwykle bo dziewczyna
Dziewczyna nie miał siostry ale Benjamin Benjamin dziecię mojej boleściwej gdybym tylko miał

background image

matkę tak żebym mógł powiedzieć Matko Matko. Strasznie dużo trzeba było tej benzyny, a potem
trudno było powiedzieć, czy to jeszcze plama, czy już tylko benzyna. Skaleczenie zaczęło mnie
znowu piec, więc nim poszedłem się myć, powiesiłem kamizelkę na krześle i ściągnąłem nisko
lampę, żeby żarówka suszyła plamę. Umyłem twarz i ręce, ale nawet wtedy czułem benzynę
poprzez zapach mydła, gryzła, drażniła lekko nozdrza. Potem otworzyłem torbę i wyjąłem z niej
koszulę, kołnierzyk i krawat, wsadziłem do środka te zakrwawione, zamknąłem torbę i ubrałem się.
Kiedy szczotkowałem włosy, wybiło wpół do. Ale tak czy inaczej, dopiero kiedy będzie za
kwadrans, chyba że widząc w pędzącej ciemności tylko własną twarz żadnego złamanego piórka
chyba że dwie ale nie dwie jak kiedy jechałem do Bostonu tego samego wieczoru wtedy moja twarz
jego twarz przez moment poprzez łoskot kiedy w ciemnościach dwa oświetlone okna w sztywnym
lotnym łoskocie mignęły jego twarz i moja widzę właśnie widziałem czy widziałem nie do widzenia
budka opróżniona przez jedzenie droga opróżniona w ciemnościach w ciszy most wchodzący łukiem
w ciszę ciemność sen woda spokojna i bystra nie do widzenia

Zgasiłem światło i wszedłem do mojego pokoju, tu nie było benzyny, ale wciąż czułem jej zapach.

Stałem przy oknie, zasłony wychynęły powoli z ciemności, dotknęły mojej twarzy jak ktoś
oddychający we śnie, wessały się powoli z powrotem w ciemność pozostawiając dotknięcie. Kiedy
poszli na górę, Matka oparła się głęboko w fotelu przykładając do ust chusteczkę z kamforą. Ojciec
nie ruszył się, wciąż siedział przy niej trzymając ją za rękę, fale ryków oddalały się, jakby nie było
na nie miejsca w ciszy.
Kiedy byłem mały, mieliśmy w książce taki obrazek ciemnego miejsca, do
którego wpada jeden słaby promień oświetlając dwie twarze wydobyte w ten sposób z mroku. Czy
wiesz co bym zrobiła gdybym była Królem?
nigdy nie była królową ani wróżką była zawsze królem
albo olbrzymem albo generałem Rozwaliłabym to wszystko siłą wyciągnęła ich i stłukła porządnie
Obrazek był porwany, postrzępiony. Cieszyłem się. Musiałem do niego wracać, aż wreszcie loch to
była Matka we własnej osobie, ona i Ojciec wznosili się ku górze w słabym świetle trzymając się za
ręce i my zagubieni gdzieś głębiej jeszcze pod nimi pozbawieni choćby jednego promyka. Potem
dołączało się do tego kapryfolium. Natychmiast kiedy gasiłem światło i układałem się do snu,
zaczynało wlewać się do pokoju falami, które piętrzyły się coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie
musiałem dysząc ciężko wyławiać choć trochę powietrza z tego zapachu, aż wreszcie musiałem
wstawać i macać sobie drogę w ciemnościach jak wtedy, kiedy byłem małym chłopcem ręce widzą
dotykiem w myślach nadają kształt niewidzialnym drzwiom Drzwi teraz nic ręce widzą
Nos widział
benzynę, kamizelkę na stole, drzwi. Korytarz był w dalszym ciągu opróżniony ze wszystkich stóp
smutnych pokoleń szukających wody. lecz oczy niewidzące zaciskały się jak zęby nie w
niedowiarstwie zwątpieniu nawet nieobecność bólu goleń kostka kolano to długie niewidzialne co
spływa z poręczy schodów gdzie jeden mylny krok w ciemnościach wypełnionych śpiącymi Matką
Ojcem Caddy Jazonem Maurym drzwi ja
się nie boję tylko Matka Ojciec Caddy Jazon Maury są tak
daleko przede mną śpią ja zaraz zasnę kiedy drzwi Drzwi drzwi
Tam było też pusto, rury, porcelana,
poplamione ciche ściany, tron kontemplacyjny. Zapomniałem szklanki, ale zdołałem ręce widzą
chłodzące palce niewidzialne łabędzie gardło gdzie mniej niż laska Mojżeszowa szklanka dotyk
nieśmiało żeby nie bębnić szczupłe chłodne gardło bębnić chłodzi metal szklankę pełną przelaną
chłodzi szklankę palce spłukanie snu zostawia smak zwilgotniałego snu w długim milczeniu gardła
Wróciłem korytarzem budząc zagubione stopy w szepczących batalionach w milczeniu, do
benzyny, zegarka opowiadającego swoje wściekłe kłamstwa na ciemnym stole. Potem zasłony

background image

westchnęły z ciemności ku mojej twarzy, pozostawiając mi tchnienie na policzkach. Kwadrans
jeszcze. I wtedy nie będę. Słowa najspokojniejsze. Najspokojniejsze ze słów. Non fui. Sum. Fui.
Non sum.
Gdzie słyszałem raz dzwony, W Missisipi albo w Massachusetts. Byłem. Nie jestem. W
Massachusetts albo w Missisipi. Shreve trzyma butelkę w kufrze. Nie masz zamiaru nawet go
otworzyć
Pan Jazon Richmond Compson z małżonką mają zaszczyt zawiadomić Trzy razy. Dni. Czy
nie masz zamiaru nawet go otworzyć
o małżeństwie ich córki Candace że trunek uczy cię brać
środki za cele.
Jestem. Picie. Nie byłem. Sprzedajmy pastwisko Benjy'ego żeby Quentin mógł pójść
na Harvard żebym ja mógł złożyć moje kości. Skończyć. Czy Caddy powiedziała że to jeden rok.
Shreve trzyma butelkę w kufrze. Panie nie będzie mi potrzebna butelka Shreve'a ja sprzedałem
pastwisko Benjy'ego i mogę już umrzeć w Harvard Caddy powiedziała w jaskiniach i grotach mórz
będą toczyć się spokojnie z falami przypływu ponieważ Harvard to taki piękny dźwięk czterdzieści
akrów to nie wygórowana cena za taki piękny dźwięk. Piękny martwy dźwięk wymienimy
pastwisko Benjy'ego na piękny martwy dźwięk. Wystarczy mu na długo bo on tego nie może
usłyszeć chyba żeby mógł wyczuć węchem natychmiast kiedy stanęła w drzwiach zaczął płakać.
Myślałem przez cały czas że to jeden z tych miejskich bubków na temat których Ojciec jej zawsze
docinał aż wreszcie. Nie zwróciłem na niego większej uwagi niż na pierwszego lepszego
przejezdnego komiwojażera czy kogoś takiego myślałem że to wojskowe koszule aż wreszcie
całkiem nagle pojąłem, że on bynajmniej nie myślał o mnie jako o potencjalnym źródle kłopotów,
ale że myślał o niej, kiedy patrzył na mnie, to patrzył na mnie poprzez nią jak przez kawałek
kolorowego szkiełka czemu musisz się do mnie wtrącać nie wiesz że to się na nic nie zda myślałam
że pozostawisz to Matce i Jazonowi.

czy Matka nasyłała Jazona żeby cię szpiegował ja się nie zgodzę
kobiety korzystają tylko z cudzych kodeksów honorowych to dlatego że ona kocha Caddy zostawała

na dole nawet kiedy była chora żeby Ojciec nie mógł drwić z Wujka Maury'ego przy Jazonie Ojciec
powiadał że Wujek Maury był zbyt słabym znawcą klasyki by podjąć ryzyko spotkania z
nieśmiertelnym ślepym chłopcem powinien był wysłać Jazona bo Jazon popełniłby tylko podobną
pomyłkę a Wujek Maury nie zrobiłby błędu za który podbito by mu oko młody Patterson był też
mniejszy od Jazona sprzedawali latawce po pięć centów sztuka aż doszło do nieporozumień
finansowych i Jazon znalazł sobie nowego wspólnika również mniejszego w każdym razie
dostatecznie małego bo T.P. powiadał że Jazon w dalszym ciągu trzyma kasę ale Ojciec mówił po
cóż by Wujek Maury miał pracować jeśli on Ojciec może utrzymywać pięciu czy sześciu
Murzynów którzy nic nie robią tylko siedzą i grzeją nogi przy piecu z pewnością może ofiarować
od czasu do czasu dach nad głową utrzymanie i drobną pożyczkę człowiekowi który tak gorliwie
utwierdza wiarę Ojca w nieziemskie pochodzenie własnego gatunku wtedy Matka zaczynała płakać
i wyrzekać że Ojciec uważa swoją rodzinę za coś lepszego od jej rodziny i że wyśmiewa się z
Wujka Maury'ego żeby nam wpoić to samo przekonanie nie mogła pojąć że Ojciec uczy nas iż
wszyscy ludzie to tylko zlepki lalki wypchane trocinami zmiecionymi ze śmietników gdzie
wyrzucono wszystkie poprzednie lalki trociny co wypłynęły z jakiejś rany w jakimś boku co nie dla
mnie nie umarł. Bywało czasem że myślałem o śmierci jak o mężczyźnie kimś w rodzaju Dziadka
jakimś jego przyjacielu bliskim i szczególnym przyjacielu tak jak myśleliśmy o biurku Dziadka nie
dotykaliśmy go nawet nie rozmawialiśmy głośno w pokoju gdzie stało zawsze myślałem o nich że
są przez cały czas gdzieś razem i czekają aż stary Pułkownik Sartoris zejdzie i zasiądzie z nimi

background image

czekają na jakimś wysokim miejscu za kępą cedrów Pułkownik Sartoris znajduje się na jeszcze
wyższym miejscu i spogląda gdzieś przed siebie na coś a oni czekają aż on skończy patrzeć na to
coś i zejdzie Dziadek nosił swój mundur a my słyszeliśmy szmer ich rozmów dochodzący zza
cedrów bo oni zawsze rozmawiali i Dziadek zawsze miał rację

Zaczęło wybijać trzy kwadranse. Przebrzmiał pierwszy dźwięk, wymierzony i spokojny, pogodny i

stanowczy i opróżniał niespieszną ciszę na następny i w tym właśnie rzecz gdyby ludzie mogli
podobnie wymieniać w nieskończoność jeden drugiego przetapiać się jak płomień strzelający
chwilę w górę a potem zdmuchiwany w zimną wieczystą ciemność a nie leżeć tam starając się nie
myśleć o tej huśtawce aż wszystkie cedry nabiorą tej ostrej martwej woni perfum których Benjy tak
nie cierpiał. Samo wyobrażenie sobie tej kępy sprawiło że słyszałem jak gdyby szepty tajemne fale
czułem zapach uderzeń gorącej krwi pod szalonym nieskrywanym ciałem i widziałem przez
czerwone powieki jak rozpętane świnie pędzą sczepione w morze a on musimy tylko czuwać by
przez krótką chwilę widzieć dokonujące się zło to nie zawsze się zdarza a ja dla człowieka
odważnego chwila może być jeszcze krótsza a on czy ty to uważasz za odwagę a ja tak ojcze a czy
ty nie a on każdy człowiek jest sędzią swoich własnych cnót czy uważasz to za odwagę czy nie jest
o wiele ważniejsze niż sam czyn niż jakikolwiek czyn inaczej nie mógłbyś brać tego poważnie a ja
ty nie wierzysz że mówię poważnie a on myślę że jesteś zbyt poważny by mi dać jakikolwiek
powód do obaw inaczej nie czułbyś się zmuszony do powiedzenia mi że popełniłeś kazirodztwo a ja
ja nie kłamałem ja nie kłamałem a on chciałeś przetworzyć drobinę zwykłego ludzkiego szaleństwa
w ohydę i potem wyegzorcyzmować ją prawdą a ja to było po to by odseparować ją od tego
wrzaskliwego świata tak by musiał unikać nas z konieczności bo wtedy nawet jego wrzask byłby
nierzeczywisty a on czy starałeś się nakłonić ją do tego a ja tego się bałem bałem się że ona
mogłaby to zrobić i wtedy nic by z tego nie przyszło ale gdybym mógł ci powiedzieć żeśmy to
zrobili toby tak było i wtedy z tymi innymi toby nie było i wtedy świat potoczyłby się gdzieś z
rykiem a on i teraz ten inny nie kłamiesz w tej chwili bynajmniej ale wciąż jeszcze pozostajesz
ślepy na to co jest w samym tobie na tę część ogólnej prawdy naturalny bieg wypadków i ich
przyczyny które zasępiają czoło każdego człowieka nawet benjy'ego ty nie myślisz o skończoności
ty widzisz apoteozę w której umysł w chwilowym stanie wzniesie się i zawiśnie ponad ciałem ze
świadomością zarówno siebie jak ciała którego się nie wyzbędzie ze szczętem nie będziesz nawet
martwy a ja na jakiś czas a on nie możesz znieść myśli że kiedyś to już nie będzie bolało tak mocno
teraz dochodzimy do sedna sprawy uważasz to jedynie za przeżycie które jak to się mówi przez
jedną noc wybieli ci włosy choć w niczym nie zmieni twojego wyglądu nie zrobisz tego w takich
warunkach to będzie tylko hazard a dziwne że człowiek który został poczęty przez przypadek i
którego każdy oddech to nowe rzucanie kości choć dobrze z góry wiadomo że musi w tej grze
przegrać ten człowiek nie potrafi stanąć twarzą w twarz wobec ostatecznej rozgrywki do której od
dawna wie musi stanąć nieuchronnie bez wypróbowywania takich środków których lista zaczyna
się od przemocy a kończy na małych świństwach — nawet dziecko nie da się na to nabrać — i
wreszcie pewnego dnia powodowany obrzydzeniem stawia wszystko ślepo na jedną kartę nikt tego
nigdy nie robi pod wpływem pierwszego ataku szału rozpaczy czy wyrzutów sumienia czy poczucia
straty czyni to dopiero wtedy kiedy pojmuje że nawet ta rozpacz czy wyrzuty sumienia czy strata
nie mają specjalnej wagi dla tego posępnego gracza w kości a ja na jakiś czas a on trudno uwierzyć
że miłość czy ból to tylko obligacja zakupiona przypadkiem która chcąc niechcąc nabiera wartości i

background image

zostaje wycofana bez ostrzeżenia by na jej miejsce przyszło coś co bogowie akurat w danym czasie
puszczają w obieg nie nie uczynisz tego póki nie dojdziesz do przekonania że chyba nawet i dla niej
nie warto tak rozpaczać a ja to jest niemożliwe nikt nie wie tego co ja wiem a on myślę że lepiej by
było gdybyś zaraz wyjechał do cambridge możesz pojechać do maine na miesiąc starczy ci na to
jeśli będziesz rozsądny to może być całkiem przyjemne konieczność liczenia się z każdym pensem
więcej zaleczyła ran niż Pan Jezus a ja przypuśćmy że rozumiem co ty myślisz że zrozumiem tam w
przyszłym tygodniu albo w przyszłym miesiącu a on wtedy przypomnisz sobie że to abyś poszedł
na harvard było marzeniem twojej matki odkąd przyszedłeś na świat i żaden compson nigdy nie
zawiódł kobiety a ja na jakiś czas lepiej będzie dla mnie dla nas wszystkich a on każdy człowiek
jest sędzią własnych cnót ale niechże nikt nie daje recepty na szczęście drugiemu człowiekowi a ja
na jakiś czas a on był to najsmutniejsze ze wszystkich słów nie ma nic smutniejszego na świecie to
nie rozpacz dopóki czas to nawet nie jest czas dopóki był

Rozbrzmiało ostatnie uderzenie. Przestało wreszcie wibrować i ciemność znów stała cicha.

Wszedłem do saloniku i zapaliłem światło. Włożyłem kamizelkę. Benzyna już wyparowała, ledwo
ją czułem, a w lustrze nie raziła plama. W każdym razie nie tak bardzo jak oko. Włożyłem
marynarkę. List do Shreve'a zaszeleścił przez materiał, wyjąłem go, sprawdziłem adres i włożyłem
do bocznej kieszeni. Potem zaniosłem zegarek do pokoju Shreve'a, włożyłem do jego szuflady,
poszedłem do mojego pokoju, wyjąłem czystą chusteczkę, podszedłem do drzwi i wyciągnąłem
rękę do kontaktu. Wtedy przypomniałem sobie, że nie umyłem zębów, więc musiałem jeszcze raz
otworzyć torbę. Znalazłem szczotkę, wziąłem trochę pasty Shreve'a, wyszedłem i wyczyściłem
zęby. Wycisnąłem szczoteczkę, jak się tylko dało, włożyłem z powrotem do torby, zamknąłem ją i
znowu podszedłem do drzwi. Nim wyłączyłem światło, rozejrzałem się, by sprawdzić, czy jeszcze
coś zostało do zrobienia, i spostrzegłem, że nie mam kapelusza. Będę musiał przejść koło poczty i z
pewnością spotkam któregoś z nich, pomyślą, że ze mnie kawiarniany student udający ostatni
rocznik. Zapomniałem wyczyścić kapelusz ale Shreve miał szczotkę, więc nie potrzebowałem
ponownie otwierać torby.

SZÓSTY

KWIETNIA

1928 ROKU

Jak już raz dziwka, to do śmierci dziwka. Masz szczęście, powiadam, jeśli martwisz się tylko o jej

wagarowanie. Powinna siedzieć tu na dole, powiadam, w tej kuchni teraz, w tej chwili, a nie
pacykować szminką gębę we własnym pokoju na górze i czekać, aż jej przygotuje śniadanie
sześcioro czarnuchów, co to nie potrafią stanąć na nogi, póki się nie napchają chlebem i mięsem.

A Matka na to:
— Ale żeby te władze szkolne mogły twierdzić, że nie mam autorytetu i wpływu na nią, tego nie

mogę...

— No bo — ja na to — nie możesz, prawda? Przecież nigdy nie próbowałaś na nią wpływać. A

teraz ci się zdaje, że można zacząć tak późno, kiedy ona ma już siedemnaście lat.

Zastanawiała się chwilę.

background image

— Ale jak oni mogą twierdzić... Nawet nie wiedziałam, że ona ma dzienniczek. Powiedziała mi

zeszłej jesieni, że w tym roku nie będą obowiązywały dzienniczki. A teraz profesor Junkin dzwoni
do mnie i mówi, że jeśli ona jeszcze raz opuści lekcje, to zostanie wydalona ze szkoły! Jak ona to
robi? Dokąd chodzi? Jesteś cały dzień w mieście, musiałbyś ją zobaczyć, gdyby wałęsała się po
ulicach.

— Tak — ja na to — gdyby wałęsała się po ulicach. Chyba nie po to wagaruje, żeby robić coś, co

można robić na oczach wszystkich.

— Co masz na myśli?
— Nic — ja na to. — Odpowiadam tylko na twoje pytanie. — Wtedy Matka znowu w płacz i

zaczyna gadać, jak to jej własna krew z krwi i kość z kości powstała, by okazać się dla niej
przekleństwem.

— Sama pytałaś — powiadam.
— Nie o tobie mówię — ona na to. — Ty jeden z nich wszystkich nie przynosisz mi wstydu.
— No pewno — powiadam. — Nigdy nie miałem na to czasu. Ani na to, żeby iść na Harvard jak

Quentin, ani żeby zapić się na śmierć jak Ojciec. Musiałem pracować. Ale, oczywiście, jeśli sobie
życzysz, żebym za nią chodził i sprawdzał, co robi, to mogę rzucić magazyn i znaleźć nocną pracę.
Wtedy będę mógł jej pilnować za dnia, a na nocną zmianę możesz wziąć Bena.

— Wiem, że jestem ci tylko udręką i ciężarem — płakała w poduszkę.
— Ja już też wiem — mówię. — Powtarzasz mi to od trzydziestu lat. Nawet Ben już się chyba

dowiedział. Chcesz, żebym z nią porozmawiał?

— A czy sądzisz, że to coś pomoże?
— Na pewno nie pomoże, jeśli zaczniesz się natychmiast wtrącać. Jeśli chcesz, żebym jej

przypilnował, powiedz mi tylko, a sama trzymaj się z daleka. Za każdym razem, kiedy próbuję coś
z tym zrobić, ty się zaraz w to mieszasz, a ona tylko śmieje się z nas w kułak.

— Pamiętaj, że wy oboje to moje ciało i krew.
— Pewno — ja na to. — O niczym innym nie myślę... o ciele. I o odrobinie krwi również, gdybym

tylko mógł robić, co chcę. Kiedy ktoś postępuje jak czarnuch, to obojętne, kim jest — trzeba go
traktować jak czarnucha.

— Boję się, że przestaniesz panować nad sobą...
— No cóż — ja na to. — Twój system jakoś nie przyniósł rezultatów. Więc chcesz, żebym się tym

zajął? Powiedz tak albo nie — bo nie mam czasu.

— Przecież zdaję sobie sprawę, że musisz dla nas zaharowywać się na śmierć — powiada. —

Wiedz, że gdybym mogła postawić na swoim, miałbyś własne biuro i godziny urzędowania, jak
przystoi Bascombowi. Bo ty jesteś Bascomb, wbrew nazwisku. Jestem pewna, że gdyby Ojciec
mógł przewidzieć...

— No cóż — przerwałem jej — miał chyba takie samo prawo do pomyłki, jak każdy inny, nawet

Smith czy Jones. — Zaczęła znowu płakać.

— Kiedy słyszę, że mówisz z taką goryczą o swoim zmarłym Ojcu...
— No dobrze — powiadam. — Już dobrze. Niech ci będzie. Ale że nie mam własnego biura,

background image

muszę robić to, na co mnie stać. Wiec chcesz, żebym z nią porozmawiał?

— Obawiam się, że przestaniesz nad sobą panować...
— W porządku — ja na to. — Wobec tego nic jej nie powiem.
— Ale coś trzeba zrobić. Ludzie nie mogą myśleć, że pozwalam jej wagarować i włóczyć się po

ulicach albo że nie potrafię jej tego zabronić... O Jazon, Jazon! Jak mogłeś mnie zostawić samą z
takim ciężarem!

— Spokojnie, spokojnie — ja na to. — Doprowadzisz się do choroby. Czemu więc nie zamkniesz

jej na cały dzień albo nie oddasz mnie i przestaniesz się wszystkim kłopotać?

— To krew z mojej krwi — ona na to, płacząc. Więc ja:
— Dobrze, zajmę się nią. Przestań płakać.
— Ale żebyś panował nad sobą. To jeszcze dziecko, pamiętaj.
— Nie — powiedziałem. — Nie będę pamiętał. — Wyszedłem i zamknąłem drzwi.
— Jazon! — zawołała. Nie odpowiedziałem. Wyszedłem na schody. — Jazon! — słyszę zza drzwi.

Zeszedłem po schodach. W jadalni nie było nikogo, ale usłyszałem ją w kuchni. Próbowała
nakłonić Dilsey, żeby jej dała jeszcze kubek kawy. Wszedłem.

— To jest pewno twój szkolny strój — powiedziałem. — A może dzisiaj święto?
— Tylko połówkę, Dilsey — mówiła. — Proszę...
— Nie — odparła Dilsey. — Nie dam. Nie masz co się napierać o drugi kubek kawy, ty,

siedemnastoletnia dziewczyna. Wiesz dobrze, co panna Kahlina mówi. Idź i ubieraj się do szkoły,
żebyś zdążyła pojechać do miasta z Jazonem. Znowu chcesz się spóźnić.

— Nie spóźni się — ja na to. — Zaraz to załatwimy. — Spojrzała na mnie, trzymając kubek w

ręku. Odgarnęła włosy z twarzy, szlafrok zsuwał jej się z ramienia. — Postaw ten kubek i chodź tu
na chwilkę — rozkazałem.

— Po co?
— Chodź — powtórzyłem. — Postaw kubek w zlewie i chodź tutaj.
— Co ty zamiarujesz, Jazon? — spytała Dilsey.
— Pewno myślisz, że i mnie możesz skakać po głowie tak, jak swojej babce i wszystkim innym —

powiedziałem — ale zobaczysz, że jest inaczej. — Daję ci dziesięć sekund na odstawienie tego
kubka tam, gdzie kazałem.

Odwróciła ode mnie oczy, patrzała na Dilsey.
— Która godzina, Dilsey? — spytała. — Jak minie dziesięć sekund, to zagwiżdż. Tylko pół kubka,

Dilsey, pro...

Złapałem ją za rękę. Upuściła kubek, stłukł się na podłodze. Szarpnęła się patrząc na mnie, ale

trzymałem ją mocno za ramię. Dilsey podniosła się z krzesła.

— Słuchaj, Jazon... — zaczęła.
— Puszczaj mnie — zawołała Quentin — bo cię uderzę!
— Co ty powiesz! — ja na to. — Co ty powiesz! — Uderzyła mnie.
Złapałem ją i za tę drugą rękę i trzymałem, jak rozwścieczoną kocicę. — Co ty powiesz! —

background image

powtórzyłem. — Tak ci się zdaje?

— Słuchaj, Jazon — wołała Dilsey. Zaciągnąłem dziewczynę do jadalni. Szlafrok jej się rozwiązał

i trzepotał wokół niej, była, u diabła, prawie goła. Dilsey kusztykała za nami. Obróciłem się i
kopnąłem drzwi — trzasnęły jej przed nosem.

— Nie właź tutaj! — krzyknąłem.
Quentin oparta o stół zawiązywała szlafrok. Patrzyłem na nią.
— A teraz — powiadam — chciałbym wiedzieć, co to ma znaczyć, że wagarujesz, okłamujesz

swoją Babkę, podrabiasz jej podpis w dzienniczku i doprowadzasz ją do choroby ze zmartwienia.
Co to ma wszystko znaczyć?

Milczała. Zapinała szczelnie szlafrok pod brodą, obciskając mocno, patrzyła na mnie. Jeszcze nie

zdążyła się umalować i twarz jej wyglądała jak wypucowana szmatą do czyszczenia broni.
Podszedłem i złapałem dziewczynę za przegub. — Co to ma znaczyć? — powtórzyłem.

— Nie twój interes, do cholery — odparła. — Puszczaj mnie.
Dilsey stanęła w drzwiach. — Słuchaj, Jazon... — zaczęła.
— Nie właź tutaj, powiedziałem! — krzyknąłem, nie obracając nawet głowy. — Chcę wiedzieć,

gdzie jesteś, kiedy wagarujesz ze szkoły. Nie chodzisz po ulicach, bobym cię zobaczył. Z kim ty się
włóczysz? Może poleciałaś do lasu z jednym z tych przeklętych przylizanych durniów, co?
Chodziłaś tam, co?

— Ty... ty przeklęty stary... — Wyrywała się, ale trzymałem ją mocno. — Ty przeklęty stary —

powiada.

— Pokażę ci — ja na to. — Może potrafisz zastraszyć starą kobietę, ale ja ci pokażę, co to znaczy

mocna ręka. — Trzymałem ją, przestała się szarpać i patrzyła na mnie, a oczy jej rozszerzały się i
ciemniały.

— Co robisz? — zapytała.
— Zaczekaj, aż ściągnę pasek, to zobaczysz — powiedziałem, szarpiąc klamerkę. Dilsey złapała

mnie za rękę.

— Jazon! — zawołała. — Słuchaj, Jazon! Nie wstyd ci?
— Dilsey! — powiedziała Quentin. — Dilsey!
— Ja mu nie dam — uspokajała ją Dilsey. — Nie martw się, kochanie. — Trzymała mnie za ramię.

Wyciągnąłem wreszcie pasek, wyrwałem się i odepchnąłem Murzynkę. Zatoczyła się na stół. Była
już taka stara, że ledwo mogła się ruszać, do niczego niezdatna. W porządku: potrzeba w kuchni
kogoś, kto zje resztki zostawione przez młodszych. Przykusztykała znowu między nas, próbowała
mnie przytrzymać. — Uderz mnie — woła — jeśli musisz kogoś bić, żeby sobie ulżyć. Uderz mnie!
— krzyczy.

— Myślisz, że nie uderzę? — powiadam.
— Pewnie, do ciebie pasuje każde łotrostwo — ona na to. Wtedy usłyszałem Matkę na schodach.

Można było przewidzieć, że nie dotrzyma obietnicy. Puściłem dziewuchę. Zatoczyła się na ścianę,
przytrzymując mocno szlafrok.

— No, dobra — mówię. — Tymczasem to odłożymy. Ale nie wyobrażaj sobie, że możesz na mnie

background image

gwizdać. Ja nie jestem stara kobieta ani półzdechła Murzynka. Ty przeklęta latawico!

— Dilsey — ona na to. — Dilsey. Chcę do Matki.
Dilsey podeszła do niej. — Cichaj, spokojnie. On ciebie nie tknie, póki ja tu stoję, nie tknie. —

Matka zeszła po schodach.

— Jazon... — zaczęła. — Dilsey.
— Już dobrze, dobrze — łagodziła Dilsey. — Nie dam cię tknąć — położyła rękę na Quentin. Ta

odepchnęła ją.

— Ty przeklęta stara Murzynico! — zawołała. Pobiegła ku drzwiom.
— Dilsey — mówiła Matka ze schodów. Quentin minęła ją, biegnąc na górę. — Quentin! —

zawołała Matka. — Słuchaj, Quentin! — Quentin biegła dalej. Słyszałem, jak pędzi po schodach,
potem w hallu trzasnęły drzwi.

Matka umilkła. Po chwili zaczęła znowu: — Dilsey!
— Już idę, idę — odparła Dilsey. — A ty wyciągnij samochód i poczekaj, musowo trzeba ją

odwieźć do szkoły.

— Nie martw się — ja na to — zawiozę ją do szkoły i dopilnuję, żeby tam została. Wziąłem się za

to i dokończę.

— Jazon — słyszę ze schodów.
— Idź już — powiada Dilsey. — Chcesz, żeby i ona się zestrachała? Już idę, panno Kahlino. —

Wyszedłem. Słyszałem je jeszcze na schodach. — Niech panienka zaraz wraca do łóżka. Przecie
panienka jeszcze nie ma sił na wstawanie. Niech panienka wraca. Ja już dopilnuję, żeby pojechała
na czas do szkoły.

Wyszedłem kuchennymi drzwiami, chcąc wyprowadzić samochód, potem musiałem obejść

naokoło dom, nim ich znalazłem.

— Zdaje się, że ci kazałem założyć koło na tył samochodu — powiadam.
— Czasu nie miałem — tłumaczył Luster. — Przecie nie ma nikogo, co by go pilnował, aż

Nianiusia skończy robotę w kuchni.

— To tak — ja na to. — Karmię całą bandę Murzynów, żeby za nim chodzili, ale jak trzeba

założyć koło w samochodzie, muszę to robić sam.

— Nie miałem go z kim zostawić — on na to. Tamten zaczął jęczeć i ślinić się.
— Zabierz go tam za dom — powiedziałem. — Co za diabeł cię kusi, żeby go trzymać tu od

frontu, gdzie ludzie mogą zobaczyć. — Wypchnąłem ich, nim rozryczał się na dobre. Poszli. Dosyć
kłopotu w niedzielę, kiedy ta przeklęta łąka pełna jest ludzi, którzy nie mają żadnych dodatkowych
atrakcji ani sześciu czarnuchów do wykarmienia i tylko walą cały czas w tę gałkę antymolową
ekstra rozmiarów. A on biega tam i z powrotem wzdłuż ogrodzenia i ryczy za każdym razem, kiedy
się pojawiają na widoku; dojdzie wreszcie do tego, że każą mi płacić składki klubu golfowego.
Wtedy chyba Matka i Dilsey będą musiały odkręcić parę porcelanowych gałek od drzwi, wziąć
jakąś laskę i zabrać się do nauki, albo może ja bym grywał w nocy przy latarni. A potem pewnie
posłaliby nas wszystkich do Jackson. Na Boga, urządziliby tam wtedy uroczysty zjazd rodzinny.

Poszedłem na tył domu do garażu. O ścianę opierało się koło, ale niech mnie diabli, jeśli je będę

background image

zakładał. Wycofałem samochód i zakręciłem. Stała przy podjeździe.

— Wiem, że nie masz książek — powiadam. — Chciałbym tylko spytać, coś z nimi zrobiła, jeśli

wolno się wtrącić. Oczywiście nie mam do tego prawa, ja tylko zapłaciłem za nie jedenaście
dolarów i sześćdziesiąt pięć centów we wrześniu.

— Matka kupuje mi książki — ona na to. — Nie wydajesz na mnie ani centa z twoich pieniędzy.

Wolałabym umrzeć z głodu.

— Co ty mówisz! Powiedz to swojej Babce i zobacz, co ona na to. Nie wyglądasz na całkiem gołą

— powiadam — chociaż te świństwa na twarzy zakrywają więcej niż wszystko, co masz na sobie.

— A ty myślisz, że na to poszedł chociaż cent z twoich pieniędzy albo jej?
— Zapytaj Babki — ja na to. — Zapytaj jej, co się dzieje z tymi czekami. O ile pamiętam,

widziałaś, jak paliła jeden z nich. — Nie słuchała nawet, twarz miała całą w tej farbie, a oczy
twarde jak mały kundel.

— Czy wiesz, co bym zrobiła, gdybym uważała, że kupiono mi to za twoje albo jej pieniądze? —

powiada kładąc ręce na sukience.

— Co byś zrobiła? Nosiłabyś beczkę zamiast kiecki?
— Zdarłabym to z siebie w tej chwili i rzuciła na ulicę — powiada. — Wierzysz?
— No pewno — ja na to. — A co innego robisz za każdym razem.
— Zobaczymy, czy nie zrobię — powiada. Złapała w obie ręce sukienkę przy szyi, jakby ją chciała

rozerwać.

— Jeśli rozedrzesz tę kieckę, to dam ci tu, na miejscu, takie lanie, że popamiętasz do końca życia.
— Zobaczymy, czy nie zrobię! — Nagle dostrzegłem, że ona naprawdę próbuje rozerwać sukienkę,

zedrzeć ją z siebie. Zanim zatrzymałem samochód i złapałem ją za ręce, już kilkoro ludzi patrzyło
na nas. Tak mnie to rozwścieczyło, że przez chwilę byłem jak ślepy.

— Jeszcze raz zrobisz coś podobnego, a pożałujesz, żeś przyszła na ten świat — powiadam.
— Już tego żałuję — ona na to. Dała spokój kiecce, jej oczy nabrały takiego jakiegoś dziwnego

wyrazu, a ja powiedziałem sobie: „Jeśli się rozpłaczesz tu, w tym samochodzie, na ulicy, to cię
wysmagam. Odechce ci się.” Na szczęście nie rozpłakała się, więc puściłem jej ręce i ruszyłem.
Dobrze się złożyło, że byliśmy blisko wąskiego przejścia między domami, którędy mogłem dostać
się na boczną ulicę i w ten sposób uniknąć wyjeżdżania na skwer. Rozpinali już namiot na działce
Bearda. Earl dał mi uprzednio dwa bilety za wystawienie afiszów w naszych oknach wystawowych.
Siedziała odwróciwszy ode mnie twarz, przygryzając wargi. — Już tego żałuję — powtórzyła. —
Nie rozumiem, czemu się w ogóle urodziłam.

— Znam co najmniej jeszcze jedną osobą, która ma w tej sprawie dużo wątpliwości — powiadam.

Zatrzymałem wóz przed drzwiami szkoły. Dzwonek już dzwonił i ostatnie uczennice właśnie
wchodziły. — Przynajmniej raz zdążyłaś na czas — powiadam. — Czy wejdziesz tam i zostaniesz,
czy mam iść z tobą i zmusić cię siłą? — Wyszła trzasnąwszy drzwiczkami. — Nie zapomnij, co
mówiłem — zawołałem. — Dotrzymam słowa. Niech jeszcze raz usłyszę, że się włóczysz
ukradkiem po bocznych uliczkach z jakimiś przeklętymi fircykami!

Odwróciła się na te słowa. — Nigdzie nie chodzę ukradkiem — powiada. — Każdy może

wiedzieć, co robię.

background image

— I wszyscy wiedzą — powiadam. — Każdy w tym mieście wie, co z ciebie za jedna. Ale ja tego

dłużej nie ścierpię, słyszysz? Osobiście wszystko mi jedno, co robisz, ale mam w tym mieście
pozycję i nie pozwolę, żeby ktoś z mojej rodziny zachowywał się jak murzyńska dziwka. Słyszysz?

— Nic mnie to nie obchodzi — ona na to. — Jestem zła, pójdę do piekła i nic mnie to nie

obchodzi. Wolę być w piekle niż tam, gdzie ty.

— Jak jeszcze raz usłyszę, że nie poszłaś do szkoły, pożałujesz, że naprawdę nie jesteś w piekle. —

Odwróciła się i pobiegła przez ogródek szkolny. — Jeszcze jeden raz, pamiętaj — powtórzyłem.
Nie obejrzała się.

Wstąpiłem na pocztę, zabrałem listy, podjechałem do magazynu i zaparkowałem wóz. Earl spojrzał

na mnie, gdy wchodziłem. Miał okazję przygadać mi na temat mego spóźnienia, ale powiedział
tylko:

— Przyszły kultywatory. Pomógłbyś je ustawić wujowi Jobowi.
Udałem się na tyły magazynu, gdzie stary Job wyciągał je ze skrzyń z szybkością mniej więcej

trzech śrubek na godzinę.

— Powinieneś u mnie pracować — powiadam. — Wszystkie inne czarne lenie w tym mieście

jadają w mojej kuchni.

— Pracuję, żeby dogodzić temu, co mi płaci tygodniówkę w sobotę wieczór — on na to. — I nie

mam już czasu, żeby jeszcze innym dogadzać. — Wykręcił śrubkę. — Dzisiaj to w tym kraju nikt
dużo nie pracuje tylko stonka bawełniana.

— To się ciesz, że nie jesteś stonka, która ustawia te kultywatory. Zapracowałbyś się na śmierć,

zanimby ci kto zdążył w tym przeszkodzić.

— Święta prawda — on na to. — Taka stonka ma ciężkie życie. Pracuje każdziutkiego dnia w upał,

deszcz, pogodę i niepogodę. I nie ma ganka od frontu, żeby sobie siadła i patrzała, jak rosną
kawony, a sobota to też dla niej nic.

— Sobota nic by i dla ciebie nie znaczyła — powiadam — gdyby ode mnie zależało wypłacanie ci

tygodniówki. Wyciągnij wreszcie te kultywatory ze skrzyń i ładuj do środka.

Otworzyłem najpierw jej list i wyjąłem czek. Typowo kobiece. Sześć dni spóźnienia. I próbują

wmówić mężczyznom, że są zdolne do prowadzenia interesów. Jak długo mógłby prowadzić interes
mężczyzna, który by uważał, że pierwszy dzień miesiąca przychodzi szóstego. I bardzo możliwe, że
kiedy tamtej przyślą wyciąg z konta bankowego, będzie ciekawa, czemu dopiero szóstego
zdeponowałem moje wynagrodzenie. Kobiety nigdy nie pomyślą o takich rzeczach.

„Nie mam odpowiedzi na mój list w sprawie wielkanocnej sukienki Quentin. Czy doszła bez

szwanku? Nie miałam odpowiedzi na dwa ostatnie listy, które do niej napisałam, chociaż czek z
tego drugiego został podjęty razem z miesięcznym czekiem. Czy ona nie chora? Zawiadom mnie
natychmiast, inaczej przyjadę i sprawdzę sama. Obiecałeś, że dasz mi znać, jeśliby czegokolwiek
potrzebowała. Oczekuję twojej odpowiedzi przed dziesiątym. Albo nie, lepiej zadepeszuj do mnie
natychmiast. Otwierasz moje listy do niej. Wiem o tym, jakbym na to patrzyła. Lepiej zrobisz, jeśli
zadepeszujesz mi o niej natychmiast na ten adres.”

W tej chwili Earl zaczął wrzeszczeć na Joba, więc odłożyłem listy i poszedłem go rozruszać. Temu

krajowi najbardziej potrzeba białej siły roboczej. Gdyby te przeklęte czarne lenie pogłodowały

background image

sobie przez parę lat, toby zrozumiały, jak lekkie mają życie.

Gdzieś około dziesiątej poszedłem na front sklepu. Stał tam komiwojażer, a że brakowało paru

minut do dziesiątej, zaprosiłem go obok na coca colę. Zaczęliśmy gadać o zbiorach.

— To bardzo proste — powiadam. — Bawełna to zbiory spekulantów. Nabijają farmerowi głowę

nadzieją na zyski, ten szykuje wielkie zbiory, a wszystko po to, żeby oni mogli kiwać innych na
rynku i nabierać naiwnych. Czy pan sądzi, że farmerowi coś z tego przyjdzie? Słońce spali mu tylko
kark i grzbiet go będzie bolał. Czy pan myśli, że człowiek, który w pocie i trudzie sadzi tę bawełnę,
ma jeden cent więcej nad skromne utrzymanie? — powiadam. — Jak zbiory są udane, to mu się nie
opłaca tej bawełny zbierać. Jak są nieudane, to nie wystarczy mu na oczyszczenie bawełny z nasion.
I na co to wszystko? Na to, żeby kupa przeklętych Żydów ze wschodu, nie mówię tu o ludziach
wyznania mojżeszowego — powiadam — znam niektórych Żydów, dobrych obywateli, może pan
jest jednym z nich...

— Nie — on mi na to. — Jestem Amerykaninem.
— Bez obrazy — powiadam. — Każdemu oddaje sprawiedliwość, bez względu na wyznanie i

wszystko inne. Nie mam nic przeciwko Żydom jako jednostkom — powiadam — ale idzie mi o
rasę. Przyzna pan, że sami nic nie produkują. Idą za pionierami na nowe tereny i sprzedają im
ubrania.

— Myśli pan o Ormianach — on na to — prawda? Pionierom na nic by się zdały nowe ubrania.
— Bez obrazy — powiadam. — Nie robię nikomu zarzutu z religii, jaką wyznaje.
— No pewno — on na to. — Jestem Amerykaninem. W mojej rodzinie jest trochę francuskiej krwi,

dlatego mam taki nos. Ale jestem Amerykaninem jak należy.

— Ja też — powiadam. — Niewielu nas zostało. Ci, o których mówię, siedzą w Nowym Jorku i

naciągają naiwnych spekulantów.

— Pewno — on na to. — Biedny nie powinien brać się do spekulacji. Powinni tego zakazać

sądownie.

— Uważa pan, że mam rację? — powiadam.
— Tak — on mi na to. — Myślę, że pan ma rację. Farmer dostaje tylko w kość za tę całą harówkę.
— Wiem, że mam rację — powiadam. — To zabawa dla naiwnych, chyba że człowiek otrzymuje

informacje z wewnątrz od kogoś, kto wie, co w trawie piszczy. Tak się składa, że mam powiązania z
ludźmi, którzy siedzą w samym środeczku tych spraw. Doradcą ich jest jeden z największych
nowojorskich maklerów. Robię to tak — powiadam — żeby nigdy nie ryzykować wiele za jednym
razem. Oni czyhają na takiego, co to myśli, że wszystko wie, i chce zrobić fortunę przy pomocy
trzech dolarów. Dlatego siedzą w tym interesie.

Potem zegar wybił dziesiątą. Poszedłem do urzędu telegraficznego. Zwyżkowało trochę, tak jak

powiadali. Poszedłem w kąt i wyciągnąłem telegram jeszcze raz, żeby się całkiem upewnić. Kiedy
patrzyłem, wpłynął właśnie komunikat. Poszło dwa punkty w górę. Wszyscy kupują. Mogłem to
przewidzieć z tego, co mówili. Do ataku. Tak jakby nie wiedzieli, że to może pójść tylko w jednym
kierunku. Jakby zostało wydane prawo czy coś takiego przeciwko wszystkiemu innemu prócz
kupowania. No cóż, myślę, że ci Żydzi ze wschodu też muszą z czegoś żyć. Ale do czego to doszło,
u diabła, żeby każdy przeklęty cudzoziemiec, co nie potrafi zarobić na życie w kraju, w którym go

background image

Pan Bóg usadził, mógł tu przyjeżdżać i wyciągać pieniądze z amerykańskich kieszeni. Znowu
zwyżkowało dwa punkty. Cztery punkty. Ale, u diabła, przecież oni siedzą w samym środku i
wiedzą, co się dzieje. I jeśli nie mam zamiaru korzystać z ich rady, to po co im płacę dziesięć
dolarów miesięcznie. Wyszedłem, potem sobie przypomniałem, wróciłem i wysłałem depeszę:
„Wszystko w porządku. Q napisze dzisiaj.”

— Q? — pyta urzędnik.
— Tak — ja mu na to. — Q. Nie potrafisz napisać Q?
— Zapytałem, żeby się upewnić — powiada.
— Wyślij dokładnie tak, jak napisałem, a żadne upewnienie nie będzie potrzebne — powiedziałem.

— Telegram na koszt adresata.

— Co tam wysyłasz, Jazon? — pyta Doc Wright spoglądając mi przez ramię. — Czy to

zaszyfrowane zlecenie kupna?

— Coś mniej więcej w tym stylu — powiadam. — Wy, chłopcy, róbcie, jak wam rozum każe.

Więcej o tym wiecie, niż ci faceci z Nowego Jorku.

— No cóż, ja powinienem coś wiedzieć — powiada Doc. — Odbiłbym sobie trochę forsy w tym

roku, gdybym cenę podniósł o dwa centy na funcie.

Następny komunikat. Jeden punkt spadku notowań.
— Jazon sprzedaje — powiedział Hopkins. — Spójrzcie na jego twarz.
— Zgadza się, jeśli o mnie idzie — powiadam. — A wy, chłopcy, róbcie, co wam rozum każe. Ci

bogaci nowojorscy Żydzi muszą przecież żyć, jak wszyscy inni ludzie.

Wróciłem do magazynu. Earl krzątał się przy wejściu. Poszedłem na tył do kasy i przeczytałem list

Lorraine: „Kochany Papciu, chciałabym, żebyś tu był. Żadnych zabaw, jak Papcia nie ma w
mieście, okropnie tęsknię za skarbeńkiem”. Pewno, że tęskni. Ostatnim razem dałem jej czterdzieści
dolarów. Dałem. Nigdy nie obiecuję kobiecie niczego ani nie mówię, co mam jej zamiar dać. To
jedyny sposób postępowania z nimi. Niech zawsze zgadują. Jeśli nie potrafisz wymyślić dla niej
lepszej niespodzianki, to daj jej choćby w zęby.

Podarłem list i spaliłem nad spluwaczką. Z zasady nie trzymam nawet kawałka papieru zapisanego

babską ręką i nigdy nie piszę do bab. Lorraine zawsze mnie męczy, żebym do niej pisał, ale ja
powiadam, że wszystko, co jej zapomniałem powiedzieć, może zaczekać na mój następny przyjazd
do Memphis, ale, powiadam, nie mam nic przeciwko temu, żebyś ty pisała do mnie od czasu do
czasu w zwyczajnej kopercie, tylko jeśli kiedykolwiek spróbujesz rozmawiać ze mną telefonicznie,
to i Memphis ci zbrzydnie. Jak tu przyjeżdżam, powiadam, to jestem taki jak inni chłopcy, ale nie
pozwolę na to, żeby jakakolwiek kobieta dzwoniła do mnie. Masz, powiadam, i daję jej czterdzieści
dolarów. Jak się kiedy upijesz i przyjdzie ci do głowy telefonować do mnie, przypomnij to sobie i
policz do dziesięciu, nim weźmiesz słuchawkę.

— Kiedy to będzie? — ona na to.
— Co? — pytam.
— Kiedy przyjedziesz następnym razem?
— Dam ci znać — powiadam. Ona wtedy chciała zafundować sobie piwo, ale ja nie pozwoliłem.

— Trzymaj pieniądze — powiadam. — Kup sobie za nie sukienkę. — Dałem i służącej piątaka.

background image

Przecież, powiadam, pieniądze same w sobie nie mają żadnej wartości, tylko przez to, na co je
wydajesz. Do nikogo nie należą na stałe, więc po co je gromadzić. Należą tylko do tego, kto je
potrafi zdobyć i utrzymać. Tu, w Jefferson, jest jeden taki, co zbił grubą forsę, sprzedając
czarnuchom jakieś parszywe towary, mieszkał nad sklepem, w pokoiku wielkości komórki dla świń
i sam sobie gotował. Jakieś cztery czy pięć lat temu zachorował. Wystraszył się jak diabli i kiedy
tylko stanął na nogi, zaczął chodzić do kościoła i kupił sobie chińskiego misjonarza za pięć tysięcy
dolarów rocznie. Często sobie wyobrażam, jaki on będzie wściekły, jeśli po śmierci stwierdzi, że
nie ma żadnych niebios, i pomyśli wtedy o tych pięciu tysiącach rocznie. Lepiej by było, żeby od
razu umarł i oszczędził sobie wydatków.

Kiedy list spalił się ze szczętem, chciałem wsunąć pozostałe do kieszeni, ale nagle coś mnie tknęło,

żeby otworzyć list do Quentin przed powrotem do domu, tylko że akurat wtedy Earl zaczął na mnie
wrzeszczeć od frontu, więc odłożyłem listy i poszedłem obsługiwać jakiegoś przeklętego wsioka z
byczym karkiem, który przez piętnaście minut zastanawiał się, czy kupić sznur do chomąta za
dwadzieścia centów, czy ten za trzydzieści pięć.

— Weźcie lepiej ten dobry — ja mu na to. — jak wy sobie wyobrażacie postęp, jeśli próbujecie

pracować na farmie takim sprzętem?

— Jeśli ten sznur nie jest dobry — powiada facet — to czemu go trzymacie?
— Nie mówiłem, że jest niedobry. Powiedziałem, że nie jest taki dobry jak ten drugi,
— A skąd wiecie, że nie jest taki dobry? Próbowaliście jednego i drugiego?
— Stąd wiem, że nie kosztuje trzydziestu pięciu centów — powiadam — więc nie może być

równie dobry.

Trzymał w ręku ten za dwadzieścia centów i przesuwał go między palcami. — Myślę, że wezmę

ten — powiada. Zaproponowałem, że zapakuję mu sznur, ale on go tylko zwinął i wsadził do
kieszeni kombinezonu. Potem wyciągnął kapciuch, rozwiązał z wielkim trudem i wysupłał z niego
jakieś monety. Wręczył mi ćwierć dolara. — Za te piętnaście centów kupię sobie kanapkę na obiad.

— Dobra jest — ja mu na to — sami wiecie, co się wam opłaci. Ale nie przychodźcie do mnie w

przyszłym roku z pretensjami, że musicie kupować nowy sprzęt.

— Przyszłe zbiory jeszcze daleko — on mi na to.
Pozbyłem się go wreszcie, ale za każdym razem, kiedy wyciągałem list z kieszeni, coś musiało się

dziać. Wszyscy zjechali do miasta na to przedstawienie, przyjeżdżali stadami, żeby wyrzucić forsę
na coś, co nie dawało miastu nic i nie zostawiało mu nic z wyjątkiem tego, co rozdzielą między
siebie łapowniki z Rady Miejskiej, a Earl latał tam i z powrotem jak kura po kojcu, powtarzając: —
Tak, łaskawa pani, pan Compson panią obsłuży, Jazon, pokaż tej pani masielnicę albo daj haczyków
do wieszania za pięć centów.

No cóż, Jazon lubi pracę. Nie, powiadam, nie miałem studiów uniwersyteckich, ponieważ na

Harvardzie uczą, jak pływać w nocy bez umiejętności pływania, a na Sewanee nie wytłumaczą ci
nawet, co to jest woda. Możesz mnie posłać do Uniwersytetu Stanowego, może nauczyłbym się
zatrzymywać zegar przy pomocy spryskiwacza, a wtedy można by posłać Bena do marynarki,
powiadam, a choćby do kawalerii, przecież w kawalerii potrzebne są wałachy. A potem, kiedy ona
przysłała mi Quentin do domu na garnuszek, to powiedziałem, że na mój rozum wszystko jest tak,
jak być powinno, zamiast żebym ja jechał na Północ po pracę, to mi przysłali pracę tutaj, na

background image

Południe, a wtedy Matka zaczęła płakać, a ja jej na to, nie mam nic przeciwko temu, żeby wziąć tą
robotę tutaj, i jeśli to ci sprawi satysfakcję, przestanę pracować i zaczną niańczyć bachora, a ty i
Dilsey będziecie się martwić, jak zapełnić spiżarnię, albo niech Ben się tym zajmie. Można go
wynajmować jako dodatkową atrakcję, przecież muszą być ludzie, co zapłacą dziesięć centów za
taki widok, wtedy rozpłakała się jeszcze głośniej i powtarzała w kółko, moje biedne, nieszczęsne
dzieciątko, a ja na to, zobaczysz, że on ci będzie kiedyś pomocą, jak całkiem wyrośnie, zwłaszcza
że już teraz jest półtora razy wyższy ode mnie, a ona na to, że niedługo umrze, a wtedy nam będzie
o wiele lżej, a ja na to, już dobrze, niech będzie, jak chcesz. To przecież twoja wnuczka, czego ci
drudzy dziadkowie nie mogą powiedzieć z całą pewnością. Tylko, powiadam, wszystko jest kwestią
czasu. Jeśli wierzysz, że ona dotrzyma obietnicy i nie będzie się starała zobaczyć małej, to sama
siebie oszukujesz, to było wtedy, kiedy Mama pierwszy raz zaczęła powtarzać, dzięki Bogu, że ty
jesteś Compson tylko z nazwiska, bo teraz mam tylko ciebie, i Wujka Maury'ego, a ja powiadam,
no cóż, jeśli o mnie idzie, mógłbym sobie darować Wujka Maury'ego, a oni przyszli i powiedzieli,
że można ruszać. Wtedy Matka przestała płakać. Opuściła woalkę na twarz i zeszliśmy po
schodach. Wujek Maury wychodził z jadalni zasłaniając chusteczką usta. Zrobili nam taką niby to
dróżkę i wyszliśmy na dwór akurat na czas, żeby zobaczyć, jak Dilsey zapędza Bena i T.P. za dom.
Zeszliśmy po stopniach i wsiedliśmy. Wujek Maury powtarzał w kółko: Moja biedna siostrzyczka,
moja biedna siostrzyczka, tak jakoś obracał te słowa w ustach i głaskał Matkę po ręku. Mówił tak
jakoś bokiem, jakby koło czegoś, co miał w ustach.

— Czy masz opaskę? — spytała. — Czemu oni nie ruszają, nim Benjamin wyjdzie i zrobi z siebie

widowisko? Biedny chłopczyk. On nic nie wie. On nawet nie może zrozumieć.

— No cicho, cicho — powiada kącikiem ust Wuj Maury głaszcząc ją po ręku. — Lepiej, że tak

jest. Niechże pozostanie nieświadom swojej straty, dopokąd to nie będzie konieczne.

— Inne kobiety mają dzieci, które są im podporą w takich chwilach — powiada Matka.
— Masz Jazona i mnie — Wuj na to.
— To takie straszne! Żeby stracić dwoje w ciągu niecałych dwóch lat...
— Cicho, cicho — on na to. Po chwili podsunął ukradkiem rękę do ust i wyrzucił coś przez okno.

Wtedy zrozumiałem, co tak pachniało. Goździki. Pewno uważał, że należy choćby w ten sposób
uczcić pogrzeb Ojca albo może kredens myślał, że to jeszcze Ojciec we własnej osobie i omyłkowo
przyhaczył Wuja w przejściu. Jeśli już Ojciec musiał coś sprzedać, żeby wysłać Quentina na
Harvard, to bylibyśmy w o wiele lepszym położeniu, gdyby sprzedał ten kredens i kupił sobie z
tych pieniędzy kaftan bezpieczeństwa. Pewno nie pozostało w nim już nic Compsona, nim do mnie
doszło — jak mówi Matka — dlatego, że go zatopił w alkoholu. W każdym razie nigdy nie
słyszałem, by chciał cokolwiek sprzedać i zafundować mi rok na Harvardzie.

Więc głaskał ją w dalszym ciągu po ręku i powtarzał: — Biedna siostrzyczka — głaskał ręką w

czarnej rękawiczce, a w cztery dni później przyszedł rachunek za te rękawiczki, bo to był właśnie
dwudziesty szósty, równo miesiąc od dnia, kiedy Ojciec tam pojechał i zabrał dziecko, i przywiózł
do domu, i nie chciał powiedzieć, gdzie ona jest ani nic, i Matka płakała, i mówiła: — I nawet go
nie widziałeś? Nie próbowałeś go zmusić, żeby ją w jakiś sposób zabezpieczył? — A Ojciec na to:
— Nie, ona nie tknie jego pieniędzy, ani jednego centa — a Matka: — Przecież można go do tego
zmusić sądownie. Nie może niczego dowieść, chyba że... Jazonie Compson — woła — czy byłeś do

background image

tego stopnia szalony, żeby powiedzieć...

— Cicho, Karolino — uspokajał ją Ojciec, a potem kazał mi iść do Dilsey i pomóc jej przy

znoszeniu tej starej kołyski z poddasza, a ja mówię:

— No cóż, przywieźli mi dziś wieczór robotę do domu — bo przez cały czas mieliśmy nadzieję, że

jakoś uładzą te wszystkie sprawy i on ją zatrzyma, Matka wciąż powtarzała, że Caddy będzie miała
choćby tyle względów dla rodziny, by nie wystawiać na ryzyko moich szans życiowych, kiedy już i
ona, i Quentin zmarnowali swoje.

— A gdzie jej miejsce? — pyta Dilsey. — Tu jej dom. Kto inny ją wychowa, jak nie ja? Przecie

wychowałam was wszystkich.

— I piękne masz rezultaty — powiadam. — Tak czy inaczej, Matka będzie teraz miała świetny

powód do zmartwienia, to pewne. — Znieśliśmy więc kołyskę na dół i Dilsey zaczęła ją ustawiać w
dawnym pokoju Caddy. Potem Matka zaczęła swoje, jak było do przewidzenia.

— Cicho, panno Kahlino — powiedziała Dilsey. — Jeszcze się toto obudzi.
— Tutaj! — woła Matka. — Żeby ją plugawiła atmosfera tego pokoju! Jakby nie było dość

dziedzictwa, które na niej ciąży.

— Cicho — uspokajał ją Ojciec. — Nie bądź niemądra.
— Czemu nie ma tu spać? — pyta Dilsey. — Przeciem tu kładła jej mamę do łóżka calutkie życie,

odkąd się toto nie bało samo spać.

— Ty nie rozumiesz — Matka na to. — Żeby moją córkę rzucił jej własny mąż! Biedne niewinne

maleństwo! — powiada patrząc na Quentin. — Nigdy nie będziesz wiedziała, ile przyniosłaś
cierpienia.

— Cicho, Karolino — powtórzył Ojciec.
— Czego panienka wyprawia takie rzeczy przy Jazonie — zrzędziła Dilsey.
— Starałam się go osłaniać — Matka na to. — Zawsze starałam się go osłaniać przed tym. Teraz

będę robić wszystko, co w mojej mocy, żeby ją osłaniać.

— Co jej zaszkodzi spanie w tym pokoju? — pyta Dilsey. — Chciałabym wiedzieć.
— Nic na to nie poradzę — powiada Matka. — Jestem tylko starą kobietą, która sprawia

wszystkim kłopot. Ale wiem, że człowiek nie może bezkarnie lekceważyć praw boskich.

— Bzdura — Ojciec na to. — Wobec tego postaw kołyskę w pokoju panny Kahliny, Dilsey.
— Mów sobie, że to bzdura — powiada Matka. — Ale mała nie może się nigdy dowiedzieć. Nie

może nigdy usłyszeć tego imienia. Dilsey, zabraniam ci wymawiać przy niej to imię. Gdyby mogła
wyrosnąć nie wiedząc, że miała kiedyś matkę, dziękowałabym Bogu.

— Nie bądź wariatka — zdenerwował się Ojciec.
— Nigdy nie wtrącałam się w twoje metody chowania dzieci — powiedziała Matka. — Ale teraz

dość. Musimy podjąć decyzję zaraz, dzisiaj. Albo to imię nigdy nie zostanie wymówione w jej
obecności, albo ona musi stąd iść, albo ja stąd pójdę. Wybieraj.

— Cicho — powtórzył Ojciec. — Jesteś tylko zdenerwowana. Ustaw kołyskę tutaj, Dilsey.
— Panu też niewiele brak — zrzędziła Dilsey. — Słowo daję, jak z krzyża zdjęty. Teraz tylko do

łóżka i starać się zasnąć, ja zaraz przyniosę grogu. Pewno od wyjazdu z domu nie przespał pan

background image

porządnie jednej nocy.

— Nie — powiedziała Matka. — Nie słyszałaś, co mówi doktor? Czemu go namawiasz do picia?

Przecież w tym cała rzecz. Spójrz na mnie, ja też cierpię, ale nie jestem na tyle słaba, żeby się
zabijać alkoholem.

— Brednie — obruszył się Ojciec. — Co wiedzą lekarze? Zarabiają na życie każąc ludziom robić

coś innego, niż właśnie robią; tyle każdy wie o zwyrodniałej małpie — to każdy potrafi. Jeszcze
tylko brakuje, byś wezwała pastora i kazała mu trzymać mnie za rękę. — Wtedy Matka się
rozpłakała, a on wyszedł. Zeszedł na dół, a potem usłyszałem kredens. Obudziłem się i słyszałem,
jak Ojciec znowu schodzi. Matka pewno zasnęła czy coś, bo wreszcie w domu panował spokój.
Ojciec też starał się zachowywać cicho, bo go nie słyszałem, widziałem tylko skraj jego nocnej
koszuli i gołe nogi przed kredensem.

Dilsey ustawiła kołyskę, rozebrała małą i położyła. Odkąd wniósł ją do domu, nie obudziła się

jeszcze ani razu.

— Ledwie się mieści w tej kołysce — mówiła Dilsey. — No, dobra. Rozłożę sobie siennik tam, w

hallu, żeby nikt nie potrzebował wstawać do niej w nocy.

— Nie będę spała — powiada Matka. — Idź do siebie. Mnie wszystko jedno. Będę szczęśliwa

mogąc poświęcić jej resztę życia, jeśli tylko zdołam zapobiec...

— Już cicho — przerwała jej Dilsey. — Będziemy mieli na nią baczenie. A ty też do łóżka —

zwróciła się do mnie. — Przecie jutro trzeba do szkoły.

Wyszedłem więc, potem Matka zawołała mnie z powrotem i popłakała trochę nade mną.
— Jesteś moją jedyną nadzieją — powiada. — Każdego wieczora dziękuję za ciebie Bogu. —

Kiedy czekaliśmy tam, żeby ruszyli, powiedziała, jeśli on również musiał odejść, dziękuję Bogu, że
to ty mi pozostałeś, a nie Quentin. Dzięki Bogu, że ty nie jesteś Compson, bo teraz zostałeś mi tylko
ty i Wujek Maury, a ja na to, cóż, mógłbym sobie darować Wujka Maury. On mówiąc do niej z
odwróconą głową dalej gładził ją po ręku tą czarną rękawiczką. Zdjął je, kiedy przyszła na niego
kolej do łopaty. Podszedł pierwszy bliżej, tam gdzie trzymali nad głowami parasole, potupując, by
otrząsnąć buty z błota, które kleiło się do łopat tak, że je musieli obtrącać, spadało na trumnę z
głuchym dźwiękiem, a kiedy cofnąłem się i obszedłem powóz, zobaczyłem, jak Wujaszek za
grobowcem znowu pociąga z butelki. Myślałem, że już nigdy nie przestanie, a przecież i ja miałem
na sobie nowy garnitur, ale tak się złożyło, że koła nie były jeszcze zbytnio oblepione gliną, tylko
Matka to zobaczyła i powiada: nie wiem, kiedy będziesz mógł sprawić sobie nowy, a Wujek Maury:
— Cicho, cicho, nie martw się. Pamiętaj, że macie mnie. Zawsze będziecie mnie mieli.

I rzeczywiście. Mamy. Ten czwarty list był od niego. Nie potrzebowałem go nawet otwierać.

Mógłbym go był sam napisać i wyrecytować Matce z pamięci, dodając jeszcze dziesięć dolarów na
wszelki wypadek. Ale miałem przeczucie co do tego drugiego listu. Czułem, że już czas, żeby
znowu wycięła jakąś sztuczkę. Bardzo zmądrzała po tamtej pierwszej. Szybko stwierdziła, że ja
jestem ulepiony z innej gliny niż Ojciec. Kiedy zasypali już niemal całkiem, Matka zaczęła płakać,
co można było przewidzieć, a Wujek Maury wsiadł do powozu i odjechał z nią. Powiedział, ty
możesz z kimś wrócić, każdy cię chętnie podwiezie. Muszę odwieźć Matkę, a ja w myślach
chciałem mu powiedzieć, tak, powinieneś był przywieźć dwie butelki a nie jedną, tylko że
uprzytomniłem sobie, gdzie jesteśmy, i dałem im odjechać. Niewiele się przejmowali, że tak

background image

przemokłem, bo przecież dzięki temu Mama będzie miała rozkosz zamartwiania się o moje
ewentualne zapalenie płuc. No cóż, zacząłem o tym myśleć i patrzyłem, jak rzucają błoto
przyklepując je tak, jakby to było coś w rodzaju zaprawy murarskiej albo jakby budowali zagrodę, i
zrobiło mi się jakoś głupio, więc postanowiłem trochę się przejść. Pomyślałem, że jeśli pójdą w
kierunku miasta, to się ze mną zrównają i będą mnie namawiać, żebym wsiadł do któregoś powozu,
więc skręciłem w kierunku cmentarza murzyńskiego. Wszedłem pod jakieś cedry, gdzie deszcz nie
zacinał tak silnie, siąpił tylko tu i ówdzie, i stąd patrzyłem, jak kończą i odchodzą. Po chwili nikogo
nie było, zaczekałem trochę i wyszedłem.

Musiałem iść ścieżką, żeby nie wchodzić na mokrą trawę, więc zobaczyłem ją, kiedy już byłem

bardzo blisko; stała w czarnym płaszczu, spoglądając na kwiaty. Zorientowałem się od razu, kto to
taki, jeszcze nim odwróciła się, spojrzała na mnie i podniosła welon.

— Dzień dobry, Jazon — powiada wyciągając dłoń. Podaliśmy sobie ręce.
— Co ty tu robisz? — pytam. — Zdaje się, przyrzekłaś nigdy tu nie wracać. Myślałem, że masz

więcej rozumu w głowie.

— Naprawdę? — ona na to. Znowu popatrzyła na kwiaty. Musiały kosztować co najmniej z

pięćdziesiąt dolarów. Ktoś położył wiązankę na grobie Quentina. — Tak myślałeś? — powtórzyła.

— Ale wcale mnie to nie dziwi — powiedziałem. — U ciebie wszystko możliwe. Ty się nikim nie

przejmujesz. Ty wszystkich masz w nosie.

— Och — ona na to. — Ta posada. — Spojrzała na grób. — Bardzo mi przykro, jeśli o to idzie,

Jazon.

— Pewno, że ci przykro — powiadam. — Teraz cienko śpiewasz. Ale niepotrzebnie wróciłaś. Nic

nie zostało. Zapytaj Wujka Maury'ego, jeśli mi nie wierzysz.

— Ja nic nie chcę. — Popatrzyła na grób. — Czemu mnie nie zawiadomili? Przypadkiem

przeczytałam w gazecie. Na ostatniej stronie. Ot, tak, przypadkiem.

Nie odpowiedziałem. Staliśmy tak, spoglądając na grób, a potem zacząłem myśleć, jak to kiedyś

byliśmy mali, o tym i o owym i znowu zaczęło mi się robić tak jakoś dziwnie, tak jakbym był
trochę wściekły na myśl, że teraz będziemy mieli Wujka Maury'ego cały czas w domu, on będzie
wszystkim dyrygował, tak właśnie jak dzisiaj z tym zostawieniem mnie na deszczu, żebym sam
wracał do domu. Powiedziałem:

— Dużo cię to wszystko obchodzi, przyjeżdżasz chyłkiem zaraz, jak tylko umarł. Ale nic z tego.

Nie myśl, że możesz skorzystać z jego śmierci i wrócić tu po cichu. Jak nie potrafisz się utrzymać
na swoim koniu, to musisz chodzić piechotą. Nie wymawiamy twego imienia w domu, wiesz o
tym? Nie mówi się o tobie przy nim i przy Quentin. Wiesz o tym?

— Wiem — ona na to. — Jazon — powiada patrząc na grób. — Jeśli tak urządzisz, żebym ją

mogła widzieć chwileczkę, to ci dam pięćdziesiąt dolarów.

— Nie masz pięćdziesięciu dolarów.
— Zrobisz to? — pyta nie patrząc na mnie.
— Chciałbym je zobaczyć. Nie wierzę, żebyś miała pięćdziesiąt dolarów.
Ręce jej poruszyły się pod płaszczem, potem wyciągnęła dłoń. Niech mnie diabli, jeśli nie miała

garści pełnej forsy! Dojrzałem kilka żółtych banknotów.

background image

— On ci wciąż daje pieniądze? — spytałem. — Ile ci przysyła?
— Dam ci sto — ona na to. — Zgoda?
— Ale tylko minutkę — powiadam. — I w taki sposób, jak powiem. Nie ryzykowałbym, żeby się

Matka o tym dowiedziała, nawet za tysiąc dolarów.

— Dobrze. Tak, jak każesz. Tak, żebym ją mogła przez minutkę widzieć. Nie będę o nic błagać, nic

nie zrobię. Potem wyjadę natychmiast.

— Daj pieniądze — powiedziałem.
— Dam ci je potem,
— Nie ufasz mi?
— Nie. Znam cię. Chowałam się razem z tobą.
— Ładne masz prawo gadać o zaufaniu — ja na to. — No cóż. Muszę uciekać z tego deszczu. Do

widzenia. — Zrobiłem ruch, jakbym odchodził.

— Jazon! — zawołała. Stanąłem.
— Tak — powiadam. — Pośpiesz się. Moknę.
— No więc masz. — Wokół nie było nikogo. Wróciłem, by wziąć pieniądze. Ona przytrzymywała

jeszcze banknot. — Zrobisz to? — pyta i spogląda na mnie przez welon. — Obiecujesz?

— Chodźmy — powiadam. — Czy chcesz, żeby ktoś przyszedł i zobaczył nas?
Puściła banknot. Włożyłem go do kieszeni. — Zrobisz to, Jazon? — pyta. — Nie prosiłabym cię,

gdybym miała inną możliwość.

— Co do tego racja, innej możliwości nie masz — mówię. — Pewno że zrobię. Obiecałem, że

zrobię, to zrobię. Tylko że musisz się dostosować do tego, co powiem, słyszysz?

— Tak — ona na to, — Wszystko jak każesz. — Więc jej powiedziałem, gdzie ma być, i

poszedłem do wynajmu powozów. Pośpieszyłem się i przyszedłem akurat, kiedy wyprzęgali konie z
wynajętego przez nas powozu. Zapytałem, czy już zapłacone, powiedzieli, że nie, a ja na to, że pani
Compson zapomniała czegoś i prosi, żeby to przywieźć, więc niech mi jeszcze dadzą powóz.
Powoził Mink. Zafundowałem mu cygaro i jeździliśmy w kółko, aż zaczęło zmierzchać,
jeździliśmy po bocznych ulicach, żeby nikt nie zobaczył. Potem Mink powiedział, że musi
zaprowadzić konie z powrotem, więc obiecałem mu jeszcze jedno cygaro i tak wjechaliśmy na
boczną drogę koło domu, a ja poszedłem przez ogród do drzwi. Zatrzymałem się w hallu,
usłyszałem, że Matka i Wuj Maury są na górze, rozmawiają, potem poszedłem na tył, do kuchni.
Siedziała tam mała i Ben z Dilsey. Powiedziałem, że Matka chce zobaczyć Quentin, więc ją
zabieram. Owinąłem ją w płaszcz deszczowy Wuja Maury'ego, wziąłem na ręce, poszedłem z
powrotem na boczną drogę i wsiadłem do powozu. Powiedziałem Minkowi, żeby jechał na
dworzec. Bał się przejeżdżać koło swoich stajen, więc musieliśmy objechać dokoła. Zobaczyłem
Caddy, stała na rogu, pod światłem, kazałem Minkowi jechać tuż przy krawężniku, a kiedy powiem:
Jazda, porządnie zaciąć konie. Potem zdjąłem z małej płaszcz deszczowy i trzymałem ją przy oknie,
a Caddy zobaczyła ją i tak jakoś skoczyła do przodu.

— Batem je, Mink! — zawołałem. Mink zaciął konie i minęliśmy ją jak wóz straży pożarnej. A

teraz idź na ten pociąg, jak obiecałaś, myślę sobie. Widziałem przez tylne okienko, jak biegnie za
nami. — Daj im jeszcze batem — powiadam. — Jedźmy do domu. — Kiedy skręcaliśmy za róg,

background image

ona wciąż biegła.

Tego wieczora przeliczyłem jeszcze raz pieniądze, odłożyłem i było mi wcale raźno na duszy.

Mówiłem sobie: „To nauczka. Teraz, mam nadzieję, będziesz pamiętała, że nie można mnie
bezkarnie pozbawiać posady”. Nie przyszło mi do głowy, że ona nie dotrzyma obietnicy i nie
wsiądzie do tego pociągu. Ale niewiele jeszcze wtedy wiedziałem o kobietach: głupi byłem i
wierzyłem we wszystko, co mówią. No i następnego ranka, niech mnie diabli, weszła prościutko do
sklepu, tylko starczyło jej rozumu, żeby opuścić woalkę i do nikogo się nie odzywać. To była
sobota rano, bo tkwiłem w magazynie, a ona podeszła szybkim krokiem prosto do kasy, na tyłach
magazynu, gdzie siedziałem.

— Łgarz — powiada. — Łgarz.
— Zwariowałaś — mówię. — O co ci chodzi, jak mogłaś tu przyjść! — Chciała coś powiedzieć,

ale jej nie pozwoliłem. — Już mnie kosztowałaś jedną posadę, chcesz, żebym i tę stracił? Jeśli masz
mi coś do powiedzenia, to spotkam się gdzieś z tobą, jak zmrok zapadnie. Czego ode mnie chcesz?
Nie zrobiłem wszystkiego, co obiecałem? Powiedziałem, że ją przez chwilę zobaczysz, no co, nie
widziałaś? — Ona tylko stała, patrząc na mnie, trzęsła się jak w malarii, ręce miała zaciśnięte, tak
nimi jakoś szarpała. — Zrobiłem, co obiecałem — powiadam. — To ty łgasz. Powiedziałaś, że
zaraz odjedziesz pociągiem. Nieprawda? Może nie obiecałaś? Jeśli ci się zdaje, że odbierzesz te
pieniądze, to spróbuj. Nawet gdyby to było tysiąc dolarów, jeszcze byłabyś mi dłużna za takie
ryzyko. A jak zobaczę albo się dowiem, że zostałaś w mieście po odjeździe pociągu numer
siedemnaście, to powiem o wszystkim Matce i Wujowi Maury'emu. A wtedy możesz długo czekać,
nim ją znowu zobaczysz. — Stała tak, bez ruchu, tylko wykręcała ręce.

— Niech cię diabli — powiada. — Niech cię diabli.
— No pewno — ja na to. — Racja. Ale uważaj, co mówię. Po odjeździe siedemnastki powiem im.
Kiedy odeszła, poczułem się lepiej. Teraz dwa razy się zastanowisz, nim mnie pozbawisz obiecanej

pracy. Byłem wtedy dzieckiem. Wierzyłem ludziom, jak obiecywali, że coś zrobią. Od tego czasu
zmądrzałem. Poza tym, powiadam, dam sobie radę bez niczyjej pomocy, umiem stać na własnych
nogach, zawsze musiałem sam sobie radzić. Potem całkiem niespodzianie zacząłem myśleć o
Dilsey i Wujku Maurym. Przecież Caddy okręci sobie Dilsey naokoło palca, a Wujek Maury zrobi
wszystko za dziesięć dolarów. W pięknej znalazłem się sytuacji, nie mogę nawet wyjść z magazynu,
żeby strzec własnej matki. Jak to ona powiada, jeśli jeden z was musiał odejść, dziękuje Bogu, że to
ty mi zostałeś, mogę na tobie polegać, a ja na to, no cóż, nie sądzę, bym kiedykolwiek wydostał się
ze sklepu poza zasięg twojej ręki. Ktoś musi pilnować tych resztek, jakie nam jeszcze zostały, tak w
każdym razie uważam.

Natychmiast po przyjściu do domu załatwiłem Dilsey. Powiedziałem jej, że Caddy jest trędowata,

wyciągnąłem Biblię, czytałem jej, jak to ciało człowieka gnije, i powiedziałem, że gdyby Caddy
kiedykolwiek spojrzała na nią, Bena czy Quentin, toby ich zaraziła. Myślałem, że mam już
wszystko z głowy do owego dnia, kiedy wróciłem i znalazłem wyjącego Bena. Wrzeszczał
wniebogłosy i nikt go nie mógł uspokoić. Matka powiedziała: No więc dajcie mu już ten kapeć, a
Dilsey udawała, że nie słyszy. Matka powtórzyła polecenie, a ja dodałem, że nie wytrzymam dłużej
tych piekielnych wrzasków. Mogę, powiadam, dużo znieść i niewiele od was oczekuję, ale skoro
już muszę harować cały dzień w tym przeklętym sklepie, to niech mnie diabli, jeśli nie zasługuję na

background image

trochę ciszy i spokoju przy obiedzie. Więc, mówię, wobec tego ja stąd pójdę, a Dilsey powiada
szybko: — Jazon!

W jednej chwili zrozumiałem, o co chodzi, ale żeby się całkiem upewnić, poszedłem i przyniosłem

ten kapeć, no i tak jak myślałem, kiedy go zobaczył, można by sądzić, że go obdzierają ze skóry.
Zmusiłem więc Dilsey, żeby się przyznała, i powiedziałem Matce. Musieliśmy zaprowadzić ją na
górę do łóżka, a kiedy wszystko nieco przycichło, napędziłem Dilsey porządnego stracha. Tyle, ile
można napędzić czarnuchowi, rzecz jasna. Cały kłopot z czarną służbą w tym, że jak z człowiekiem
bardzo długo przebywają, to im się w głowie przewraca i robią się do niczego. Wydaje im się, że
rządzą całym domem.

— Chciałabym wiedzieć, co komu szkodzi, jak toto biedactwo zobaczy swoje małe — powiada. —

Gdyby pan Jazon był z nami, inaczej by tu wyglądało.

— Ale pana Jazona nie ma z nami — powiadam. — Wiem, że ja znaczę dla ciebie tyle co nic, ale

może zechcesz robić, co ci Matka każe. Zadręczaj ją dalej, aż i ją wpędzisz do grobu, potem
będziesz mogła cały dom zapchać tą swoją hołotą. Ale po co pozwoliłaś, żeby ją ten przeklęty idiota
oglądał?

— Zimny z ciebie człowiek, Jazon, jeśli z ciebie w ogóle człowiek — powiada. — Dziękuję Panu,

że dał mi więcej serca, choćby nawet czarnego.

— Taki ze mnie człowiek, że potrafię przynajmniej dopilnować, aby spiżarnia nie stała pusta —

powiadam. — A jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego, nie będziesz jadła z tej spiżarni.

Tak więc za następnym razem powiedziałem Caddy, że jeśli jeszcze raz zacznie kombinować z

Dilsey, to Matka wyrzuci starą z domu, Bena wyśle do Jackson, a sama zabierze Quentin i
wyjedzie. Patrzyła na mnie przez chwilę. Nie było w pobliżu żadnej lampy ulicznej, więc nie
widziałem jej twarzy, ale czułem jej spojrzenie. Kiedy byliśmy mali, a ona się wściekała, ale nic nie
mogła poradzić, to zaczynała jej podskakiwać górna warga. Za każdym takim podskokiem
ukazywało się nieco więcej górnych zębów, a przez cały czas Caddy stała nieruchomo jak słup,
żaden mięsień w niej nie drgnął z wyjątkiem tej wargi podskakującej coraz wyżej i wyżej nad
zębami. Ale nic nie powiedziała. Tylko tyle:

— Dobrze. Ile chcesz?
— No cóż, jeśli jedno spojrzenie przez okno powozu było warte setkę... — powiadam. Po tym

zachowywała się już przyzwoicie, tylko raz powiedziała, że chce zobaczyć wyciąg z konta
bankowego.

— Wiem, że Mama je musi indosować — powiada — ale chcę zobaczyć wyciąg z konta. Chcę

stwierdzić na własne oczy, dokąd idą te czeki.

— To jest prywatna sprawa Matki — ja na to. — Jeśli sobie wyobrażasz, że masz jakiekolwiek

prawo wtykać nos w osobiste sprawy Matki, to jej powiem, że podejrzewasz, że te czeki zostały
przywłaszczone i żądasz kontroli buchalteryjnej, ponieważ jej nie ufasz.

Nie powiedziała nic, nie drgnęła. Słyszałem tylko, jak szeptała: — Żeby cię diabli, żeby cię

wszyscy diabli.

— Powiedz to głośno — mówię. — Nie sądzę, żeby to, co myślimy nawzajem o sobie, było

tajemnicą. A może chcesz te pieniądze z powrotem?

background image

— Słuchaj, Jazon — powiada. — Nie kłam mi teraz. O niej. Nie będę chciała niczego sprawdzać.

Jeśli to nie wystarcza, zaczną przysyłać więcej pieniędzy miesięcznie. Ale obiecaj, że ona... że
ona... To możesz zrobić. Różne rzeczy dla niej... Bądź dla niej dobry. Takie drobiazgi, których ja nie
mogę... nie pozwolą... Ale ty tego nie zrobisz. W tobie nigdy nie płynęła ani jedna kropla gorącej
krwi. Słuchaj — powiada — jeśli namówisz Matkę, żeby mi ją zwróciła, dam ci tysiąc dolarów.

— Nie masz tysiąca dolarów — powiadam. — Wiem, że w tej chwili kłamiesz.
— Owszem, mam. Będę miała. Mogę je zdobyć.
— Tak, nawet wiem, w jaki sposób. W taki sam, w jaki zdobyłaś ją. A i ona, jak dorośnie... —

Wydało mi się, że w tej chwili naprawdę chce mnie uderzyć, a potem już nie wiedziałem, co zrobi.
Zachowywała się jak taka mechaniczna zabawka, którą nakręcono zbyt mocno, i niewiele brakuje,
żeby się rozpękła na kawałki.

— Och, zwariowałam — wykrztusiła. — Nie jestem przy zdrowych zmysłach. Nie mogę jej

zabrać. Zatrzymaj ją. Ale to, o czym myślę, Jazon... — mówi i łapie mnie za rękę. Dłonie miała
rozpalone jak w gorączce. — Musisz mi obiecać, że będziesz się nią opiekował, że... Przecież to
twoja siostrzenica, twoja własna krew. Obiecaj mi, Jazon. Przecież Ojciec dał ci swoje imię. Czy
sądzisz, że jego musiałabym prosić dwa razy? Choćby raz?

— Tak — powiadam. — Coś mi jednak dał. Co mam twoim zdaniem robić? Kupić fartuszek i

samochodzik na kółkach? Nie ja cię w to wpakowałem. Więcej ryzykuję niż ty, bo ty nie masz
czym ryzykować. Więc jeśli sobie wyobrażasz...

— Nie. — Zaczęła się śmiać jednocześnie starając się powstrzymać śmiech. — Nie, ja nie mam

czym ryzykować — mówi wydając ciągle te dziwne dźwięki i zakrywając usta dłonią. — Niiiiiiiie.

— Ejże — ja na to. — Uspokój się.
— Przecież się staram — powiada trzymając ręce na ustach. — Och, Boże, Boże!
— Idę już — zdenerwowałem się. — Nie mogą mnie tu zobaczyć. Wynoś się zaraz z miasta,

słyszysz?

— Zaczekaj. — Złapała mnie za ramię. — Już przestałam. Nie będę więcej. Obiecujesz, Jazon? —

Zdawało mi się, że jej oczy dotykają niemal mojej twarzy. — Obiecujesz? Matka... te pieniądze...
jeśliby ona czegoś potrzebowała... Jeśli będę przysyłała jej czeki, nie tylko tamte, oddasz jej? Nie
powiesz? Dopilnujesz, żeby miała różne rzeczy, jak inne dziewczynki?

— Oczywiście — powiadam. — Jak długo będziesz się przyzwoicie zachowywać i stosować do

tego, co mówię.

No więc, kiedy Earl podszedł do drzwi w kapeluszu i oznajmił: — Idę do Rogersa, żeby coś

przekąsić. Nie będziemy mieli dziś czasu na obiad w domu — ja mu na to:

— Co to znaczy, że nie będziemy mieli czasu?
— Przez to przedstawienie w mieście i w ogóle. Grają dziś dodatkowo po południu, wszyscy będą

chcieli pozałatwiać zakupy tak, żeby zdążyć przed rozpoczęciem. Więc lepiej, żebyśmy tylko
wpadli do Rogersa.

— W porządku — powiadam. — Twój żołądek. Jeśli chcesz robić z siebie niewolnika interesu,

twoja sprawa, mnie to nie obchodzi.

— Tak mi się zdaje, że ty nigdy nie będziesz niewolnikiem żadnego interesu — on mi na to.

background image

— Nie, chyba że to będzie interes Jazona Compsona — odpowiedziałem.
Tak więc, kiedy poszedłem na tył magazynu i otworzyłem list, zdziwiło mnie tylko to, że to był

przekaz pocztowy a nie czek. Tak jest. Żadnej z nich nie można ufać. Narażałem się przecież dla
niej, ryzykując, że Matka dowie się o jej przyjazdach czasem raz a czasem dwa razy do roku. Ile
kłamstw musiałem Matce wymyślać! I taka za to wdzięczność. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby
się okazało, że zawiadomiła urząd pocztowy, by nie wypłacali pieniędzy nikomu z wyjątkiem
Quentin. Takiej smarkatej dawać pięćdziesiąt dolarów! Ja do dwudziestego pierwszego roku życia
nie widziałem nawet pięćdziesięciodolarowego banknotu, wszyscy inni chłopcy mieli popołudnia
wolne i całe wolne soboty, a ja musiałem harować w sklepie. Więc, powiadam, jak można
oczekiwać, że ktoś zdoła utrzymać dziewuchę w karbach, jeśli ta daje jej pieniądze za naszymi
plecami. Przecież Quentin ma ten sam dom, co ty miałaś, powiadam, i takie samo wychowanie.
Myślę, że Matka lepiej wie, czego jej potrzeba, niż ty, która nawet nie masz domu. — Jeśli chcesz
jej dawać pieniądze — powiadam — to je wysyłaj Matce, a nie dawaj małej do rąk. Jeśli mam brać
na siebie to ryzyko co kilka miesięcy, to musisz postępować tak, jak ci każę, albo zabawa
skończona.

Już się szykowałem, by się zabrać do tego, bo jeśli Earl myśli, że dla niego będę ganiał i jadł na

mieście jakieś świństwo za dwadzieścia centów, to się grubo myli. Mogę nie siedzieć z nogami na
mahoniowym biurku, ale biorę pieniądze za to, co tutaj robię, i jeśli nie mogę prowadzić
cywilizowanego życia poza tym sklepem, to pojadę tam, gdzie będę mógł. Potrafię się utrzymać na
własnych nogach: nie potrzeba mi cudzych mahoniowych biurek za podporę. No więc wtedy mniej
więcej gotów już byłem zabrać się do tego. Ale musiałem jeszcze rzucić wszystko i biec, żeby
sprzedać jakiemuś durniowi z byczym karkiem gwoździ za dziesięć centów czy coś, a tymczasem
Earl gdzieś u Rogersa pożerał sandwicza i już na pewno pędził z powrotem, jakbym to widział, i
wtedy stwierdziłem, że skończyły mi się blankiety. Przypomniałem sobie, że miałem je przynieść,
ale teraz już za późno, a potem podniosłem wzrok i weszła Quentin. Słyszałem, jak pytała starego
Joba w drzwiach od podwórza, czy jestem w sklepie. Ledwo starczyło mi czasu, żeby wepchnąć
wszystko do szufladki i zasunąć.

Podeszła do kasy. Spojrzałem na zegarek.
— Byłaś już na obiedzie? — pytam. — Akurat dwunasta. W tej chwili słyszałem, jak bije.

Musiałaś fruwać do domu i z powrotem.

— Nie idę na obiad do domu — ona na to. — Czy przyszedł dziś do mnie list?
— A spodziewałaś się? Masz takiego wielbiciela, który umie pisać?
— Od matki — mówi — czy jest list od matki? — i patrzy na mnie.
— Babka dostała od niej list — powiadam. — Nie otwierałem go. Będziesz musiała zaczekać, aż

ona otworzy. Pewno ci pozwoli przeczytać.

— Proszę cię, Jazon — nie zwracała uwagi na moje słowa. — Czy przyszedł do mnie list?
— Co się stało? — pytam. — Nigdy nie widziałem, żebyś się tak o kogoś niepokoiła. Widać

oczekujesz od niej jakichś pieniędzy?

— Powiedziała, że... Proszę, Jazon. Przyszedł?
— Musiałaś jednak być dzisiaj w szkole, czy też gdzieś, gdzie cię nauczyli mówić „proszę”.

background image

Zaczekaj chwilę, muszę obsłużyć klienta.

Poszedłem i obsłużyłem go. Kiedy wracałem, jej nie było widać za kasą. Pobiegłem. Okrążyłem

kasę i złapałem dziewuchę akurat, gdy wyszarpywała rękę z szuflady. Odebrałem list, waląc jej
knykciami o kasę, wreszcie puściła.

— Więc i tak potrafisz — mówię.
— Oddaj mi go! Jużeś i tak otworzył. Oddaj mi go. Proszę cię, proszę, Jazon. To mój list.

Widziałam adres.

— Dam ci pasem i tyle! Więcej się nie spodziewaj. Żeby grzebać w moich papierach.
— Czy tam są jakieś pieniądze? — wyciągnęła rękę po list. — Powiedziała, że mi przyśle trochę

pieniędzy. Obiecała, Oddaj mi je.

— A na co ci pieniądze? — pytam.
— Powiedziała, że przyśle. Oddaj mi je. Proszę cię, Jazon. Nigdy cię już więcej o nic nie poproszę,

jeśli mi je dzisiaj dasz.

— Mam zamiar ci dać, jak chwilę poczekasz — powiadam. Wziąłem kopertę, wyjąłem z niej

przekaz i podałem sam list. Sięgnęła po przekaz, nawet nie spojrzawszy na list. — Będziesz musiała
najpierw podpisać — powiadam.

— Ile tego jest? — pyta.
— Przeczytaj list. Tam musi być napisane.
Przeczytała szybko ledwo rzuciwszy okiem.
— Nie napisane. — Podniosła wzrok na mnie. List cisnęła na podłogę. — Ile jest tych pieniędzy?
— Dziesięć dolarów.
— Dziesięć dolarów. — Nie spuszczała ze mnie oczu.
— Powinnaś się cholernie cieszyć, że je dostajesz. Taka smarkata! Czemuż to tak nagle i

niespodziewanie potrzeba ci pieniędzy?

— Dziesięć dolarów — powtórzyła jak we śnie. — Tylko dziesięć dolarów. Rzuciła się nagle na

przekaz. — Kłamiesz! — krzyczy. — Złodziej! Złodziej!

— Taka jesteś! — powiadam przytrzymując ją na odległość ręki.
— Dawaj mi je — wrzeszczy. — To moje. Mnie przysłała te pieniądze. Muszę zobaczyć przekaz,

muszę.

— Musisz? — powiadam, przytrzymując ją. — A jak chcesz to zrobić?
— Pozwól mi tylko spojrzeć, Jazon! Proszę. Nie będę cię o nic więcej prosiła.
— Uważasz, że ja kłamię, co? — powiadam. — Właśnie dlatego nie zobaczysz, co tu napisane.
— Ale tylko dziesięć dolarów! Powiedziała mi... powiedziała... Jazon, proszę, tak strasznie proszę.

Ja muszę mieć trochę pieniędzy. Po prostu muszę. Daj mi je, Jazon. Zrobię wszystko, co każesz.

— Powiedz mi, na co ci one potrzebne — powiadam.
— Muszę je mieć — powtórzyła. Patrzyła na mnie. Potem całkiem nagle przestała na mnie patrzeć

nie poruszywszy przy tym oczyma. Wiedziałem, że zacznie kłamać. — Mam długi. — mruknęła. —
Muszę zwrócić pieniądze. Muszę je zwrócić dzisiaj.

background image

— Komu? — spytałem. Tak jakoś wykręcała dłonie. Niemal widziałem, jak stara się wymyślić

jakieś łgarstwo. — Brałaś znowu coś na kredyt w sklepach? — powiadam. — Nawet mi nie próbuj
tego wmawiać. Jeśli znajdziesz w tym mieście jeden sklep, który da ci coś na kredyt po wszystkim,
co ode mnie usłyszeli, to uwierzę.

— Jednej dziewczynie — ona na to. — Jednej dziewczynie. Pożyczyłam pieniądze od jednej

dziewczyny. Muszę jej oddać. Proszę cię, Jazon, daj mi te pieniądze. Matka ci zwróci. Napiszę do
niej, żeby ci zwróciła i że już nigdy więcej o nic jej nie poproszę. Będziesz mógł przeczytać mój
list. Proszę cię, Jazon, ja muszę mieć te pieniądze.

— Powiedz mi, na co ci potrzebne, a zastanowię się nad tym. Powiedz. — Stała tak, tylko dłonie

jej się zaciskały na sukience. — No, dobrze — powiadam. — Jeśli dziesięć dolarów to dla ciebie za
mało, zabiorę je do domu i oddam Babce, a ty wiesz dobrze, co się wtedy z nimi stanie.
Oczywiście, jeśli jesteś taka bogata, że nie potrzebujesz dziesięciu dolarów...

Stała tak, z oczyma wbitymi w podłogę, jakby mrucząc do siebie pod nosem: — Powiedziała, że

mi przyśle trochę pieniędzy. Powiedziała, że mi przysyła pieniądze, a ty znowu mówisz, że nic nie
przysyła. Powiedziała, że przysłała tu już masę pieniędzy. Powiedziała, że to były pieniądze dla
mnie. Że część ich miałam sama dostać do rąk. A ty powiadasz, że nie mamy pieniędzy.

— Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Widziałaś, co się dzieje z jej czekami.
— Tak — ona na to z wzrokiem wbitym w podłogę. — Dziesięć dolarów. Dziesięć dolarów.
— I powinnaś dziękować losowi, że to aż dziesięć dolarów. Masz — położyłem przekaz drukiem

do spodu przytrzymując go ręką. — Podpisz to.

— Pozwolisz mi go zobaczyć? — pyta. — Chcę tylko spojrzeć. Nie będę prosiła o więcej niż

dziesięć dolarów, bez względu na to, ile tam jest. Możesz zatrzymać resztę. Ja tylko chcę go
zobaczyć.

— Po tym, jak się zachowywałaś, nie! Musisz się jednej rzeczy nauczyć: jak ci mówią, że masz coś

zrobić, to masz zrobić i kwita. Podpisz się tu, na tej linijce.

Wzięła pióro, ale zamiast się podpisać, stała tak, z pochyloną głową, a pióro drżało jej w palcach.

Zupełnie jak jej matka. — Boże! — powtarzała. — O Boże!

— Tak — powiadam. — Tego jednego musisz się nauczyć, choćbyś się nigdy w życiu nie nauczyła

niczego innego. Podpisz teraz i wynoś się stąd.

Podpisała. — Gdzie pieniądze? — pyta. Wziąłem przekaz, wytarłem bibułą i wsunąłem do

kieszeni. Potem dałem jej dziesięć dolarów.

— A teraz wracaj do szkoły na popołudnie, słyszysz? — Nie odpowiedziała. Zmięła banknot w

ręku, jakby to była szmata i wyszła frontowym wejściem akurat, kiedy Earl wchodził. Razem z nim
zjawił się klient, zatrzymali się w drzwiach. Zebrałem swoje rzeczy, włożyłem kapelusz i
podszedłem do wyjścia.

— Duży był ruch? — zapytał Earl.
— Niewielki — odparłem. Wyjrzał na ulicę.
— To twój samochód, tam na ulicy? Lepiej nie jedź, na obiad do domu. Na pewno będziemy mieli

znowu tłok, tuż przed rozpoczęciem przedstawienia. Zjedz lunch u Rogersa, a rachunek włóż do
kasy.

background image

— Bardzo ci dziękuję — ja na to. — Ale chyba stać mnie jeszcze, żeby samemu płacić za swoje

jedzenie.

No i stał tam w dalszym ciągu, wpatrując się w drzwi niby jastrząb i czekał, aż pokażę się w nich

znowu. Cóż, poczeka trochę! I tak robię, co mogę. Poprzednim razem powtarzałem sobie: to już
ostatni, pamiętaj, żeby zaraz zdobyć parę nowych. Ale kto ma głowę, żeby to wszystko spamiętać w
tym zamęcie. A teraz na dodatek ten piekielny teatr, co zjechał akurat wtedy, kiedy ja muszę latać
po całym mieście i szukać blankietu czekowego, nie mówiąc o wszystkich innych domowych
sprawach, które mam na głowie, i jeszcze Earl stoi wpatrzony w drzwi jak jastrząb.

Poszedłem do drukarza i powiedziałem, że chcę zrobić kawał jednemu facetowi, ale on nic nie

miał. Potem mi poradził, żebym zajrzał do starego domu zebrań, gdzie ktoś zeskładował całą kupę
różnych papierów i śmieci z dawnego Banku Kupców i Farmerów po bankructwie, pojechałem
więc tam bocznymi ulicami, żeby mnie Earl nie zobaczył, znalazłem starego Simonsa, wziąłem od
niego klucz, wszedłem do środka i zacząłem grzebać. Znalazłem wreszcie bloczek blankietów
banku w Saint Louis. Na pewno akurat tym razem postanowi przyjrzeć mu się z bliska. No cóż,
musi jej to wystarczyć. Nie mogłem już marnować więcej czasu.

Wróciłem do magazynu. — Zapomniałem jakichś papierów, które Matka chce posłać do banku —

wytłumaczyłem. Podszedłem do kasy, przygotowałem czek. Ponieważ bardzo się spieszyłem i w
ogóle, pomyślałem sobie, jak to dobrze, że jej się wzrok psuje, w dodatku ta dziwka w domu,
wszystko na taką wyrozumiałą chrześcijańską kobietę jak Matka. Przecież wiesz równie dobrze jak
ja, na co ona wyrośnie, powiadam, ale to twoja sprawa, jeśli chcesz ją trzymać i wychowywać w
swoim domu przez pamięć Ojca. Wtedy ona w płacz i powiada, że to przecież jej rodzona wnuczka,
więc powiadam, dobrze już dobrze, niech będzie, jak chcesz. Ja to jakoś zniosę, jeśli ty możesz
znieść.

Włożyłem list, zalepiłem kopertę i wyszedłem. — Postaraj się wrócić jak najprędzej — powiada

Earl.

— Dobra — ja mu na to. Poszedłem do urzędu telegraficznego. Te cwaniaki wszystkie tam

siedziały.

— Zrobił już który z was swój milion? — pytam.
— A kto może co zrobić, jak taki rynek — powiada Doc.
— Co się dzieje? — mówię. Wchodzę i patrzę. Trzy punkty niżej notowania otwarcia. — Chyba

nie pozwolicie, chłopcy, żeby pokręciło się wam w głowie przez taki drobiazg, jak rynek
bawełniany — powiadam.— Sądziłem, że za wielkie z was na to cwaniaki.

— Cwaniaki! Niech to diabli! — oburza się Doc. — O dwunastej spadło dwanaście punktów.

Spłukałem się ze szczętem.

— Dwanaście punktów — powiadam. — Czemu nikt mi o tym nie powiedział, do cholery?

Czemuście mnie o tym nie zawiadomili? — pytam urzędnika.

— Przyjmuję raporty, jak idą — on na to. — Ja tu nie prowadzę biura pośrednictwa giełdowego.
— Ale z ciebie mądrala — mówię. — Tylko tak mi się zdaje, że przy tych pieniądzach, jakie na

ciebie wydaję, mógłbyś znaleźć czas na telefon do mnie. A może twoje cholerne towarzystwo
telegraficzne jest w zmowie z tymi przeklętymi rekinami ze wschodu, co?

background image

Nie odpowiedział. Udawał, że jest zajęty.
— Robisz się ciut za ważny — powiadam. — Ani się obejrzysz, jak będziesz musiał sobie

poszukać takiej pracy, przy której naprawdę się spocisz.

— Co cię ugryzło? — pyta Doc. — Przecież i tak jeszcze brak ci trzech punktów do wyrównania.
— Owszem — ja na to. — Gdybym miał ochotę sprzedawać. Ale, zdaje się, jeszcze tego nie

powiedziałem. Wy, chłopcy, puściliście już całą forsę?

— Wpadłem dwa razy — powiada Doc. — Zmieniłem dyscyplinę w sam czas.
— No cóż — dorzuca I.O. Snopes. — Skubałem innych. Pewno teraz po sprawiedliwości przyszła

kolej na to, żeby mnie oskubali.

Zostawiłem ich tam, kupujących i sprzedających jeden drugiemu po pięć centów za punkt.

Znalazłem jakiegoś czarnucha i posłałem go, żeby mi sprowadził samochód, stanąłem na rogu i
czekałem. Nie widziałem Earla wyglądającego ze sklepu z jednym okiem utkwionym wciąż w
zegarze tylko dlatego, że nie mogłem stąd dojrzeć drzwi magazynu. Mniej więcej po tygodniu
czarnuch wrócił. — Gdzie byłeś, u diabła? — powiadam. — Jeździłeś po mieście, żeby się pokazać
dziewuchom.

— Spieszyłem się, jak mogłem — powiada. — Musiałem objechać rynek naokoło, a cały był

zatkany wozami.

Nigdy w życiu nie widziałem czarnucha, który by nie miał na wszystko żelaznego alibi. Daj tylko

któremu samochód, a zaraz musi się pokazać innym. Wsiadłem i objechałem rynek naokoło. Po
przeciwnej stronie zobaczyłem Earla w drzwiach.

Poszedłem prosto do kuchni i kazałem Dilsey pośpieszyć się z obiadem.
— Quentin jeszcze nie przyszła — ona na to.
— No to co? Niedługo będziesz mi tłumaczyć, że Luster jeszcze nie gotów do stołu. Quentin wie, o

której się jada w tym domu. Pospiesz się.

Matka była w swoim pokoju. Dałem jej list. Otworzyła, wyjęła czek i siedziała tak, trzymając go w

ręku. Podszedłem, wziąłem z kąta szufelkę na węgle i podałem Matce zapałki. — Dalej —
powiadam. — Skończ z tym. Za chwilę się rozpłaczesz.

Wzięła zapałki, ale nie zapaliła. Siedziała, patrząc na czek. Tak, jak przepowiadałem.
— Nie cierpię tego robić. — powiada. — Żeby dodawać do twoich ciężarów jeszcze Quentin...
— Jakoś przecież sobie radzimy — powiadam. — No, dalej. Skończ z tym.
Ale ona siedziała w dalszym ciągu, trzymając czek.
— Ten jest wystawiony na inny bank — zauważyła. — Dotąd były na bank z Indianapolis.
— Tak — mówię. — Kobietom i to wolno.
— Co wolno?
— Trzymać pieniądze w dwóch różnych bankach,
— Aha. — Przez chwilę patrzyła na czek. — Rada jestem, widząc... że ona... że tyle ma... Bóg

jeden widzi, że słusznie postępuję.

— No, dalej — powiadam. — Skończ z tym. Skończ tę zabawę.
— Zabawę? — mówi. — Kiedy pomyślę...

background image

— Myślałem, że palisz te dwieście dolarów miesięcznie dla zabawy. No, dalej. Chcesz, żebym ci

zapalił zapałkę?

— Mogę się zmusić do przyjęcia tych pieniędzy — oświadczyła. — Dla dobra moich dzieci. Mnie

już nie pozostało nic dumy.

— Nigdy byś się nie mogła z tym pogodzić — ja na to. — Wiesz o tym. Zdecydowałaś raz, niechże

już tak dalej zostanie. Dajemy sobie radę.

— Wszystko zrzucam na twoje barki — powiada. — Ale czasami ogarnia mnie przerażenie, że

postępując tak pozbawiam cię wszystkiego, co ci się słusznie należy. Może zostanę za to ukarana.
Jeśli chcesz, zrzucę moją dumę i przyjmę te pieniądze.

— Co przyjdzie z tego, że od dziś zaczniesz je przyjmować, skoro paliłaś czeki przez piętnaście lat

— ja na to. — Jeśli będziesz to dalej robiła, nie stracisz nic, ale jeśli je zaczniesz teraz przyjmować,
stracisz pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Tyle lat minęło — powiadam — i jakoś nie widzę cię jeszcze
w przytułku.

— Tak — odparła — my Bascombowie nie potrzebujemy niczyjej łaski. A już z pewnością nie

łaski kobiety upadłej.

Zapaliła zapałkę, podpaliła czek i położyła go na szufli, potem zapaliła kopertę i patrzyła, jak się

palą.

— Nie zdajesz sobie sprawy, co to jest. Bogu niech będą dzięki, że nie będziesz nigdy wiedział, co

czuje Matka.

— Wiele jest na świecie kobiet nie lepszych od niej — mówię.
— Ale żadna z nich nie jest moją córką — Matka mi na to. — Nie dla siebie to robię. Chętnie

przyjęłabym ją z powrotem, choć zgrzeszyła, bo to moje rodzone dziecko. Ale robię to przez
wzgląd na Quentin.

No cóż, miałbym ochotę jej powiedzieć, że mało jest prawdopodobne, by coś mogło jeszcze

Quentin zaszkodzić, ale przecież chcę jeść i spać w spokoju, a nie żeby mi tu baby jęczały i płakały.

— I na ciebie — ciągnie dalej. — Wiem przecież, jakie żywisz wobec niej uczucia.
— Jeżeli o mnie chodzi, możesz ją tu przyjąć z powrotem.
— Nie — ona na to. — Tego nie mogę zrobić przez wzgląd na pamięć twojego Ojca.
— Przecież on wciąż cię namawiał, żebyś jej pozwoliła na powrót do domu, kiedy ją Herbert

rzucił.

— Ty nie rozumiesz. Wiem, że nie chcesz powiększać moich trudności. Ale obowiązkiem moim

jest cierpieć dla dzieci. Mogę znieść to cierpienie.

— Wydaje mi się, że całkiem niepotrzebnie to robisz — powiadam. Papier spalił się do cna.

Zaniosłem szufelkę do kominka i zsypałem popiół na palenisko. — Po prostu na mój rozum wstyd
palić dobre pieniądze.

— Obym nigdy nie dożyła dnia, w którym moje dzieci będą musiały przyjąć pieniądze za grzech.

Prędzej wolałabym zobaczyć cię w trumnie.

— Rób, jak uważasz — mówię. — Czy zaraz będziemy jedli? Bo jeśli nie, to muszę wracać. Mamy

dzisiaj duży ruch. — Wstała. — Powiedziałem jej już — wyjaśniłem. — Zdaje się, że czeka na

background image

Quentin czy Lustera, czy jeszcze kogoś. Zaczekaj, zawołam ją — ale Matka już podeszła do
balustrady schodów i zawołała.

— Quentin jeszcze nie przyszła — odpowiedziała Dilsey.
— No cóż, wobec tego muszą wracać — ja na to. — Mogę sobie zjeść kanapkę w mieście. Nie

będę przecież wtrącał się do zarządzeń Dilsey. — No, to ją trochę ruszyło, a Dilsey człapała tam i z
powrotem mrucząc:

— Dobrze, dobrze, przecie podaję, fruwać mam czy jak.
— Staram się dogodzić wam wszystkim — tłumaczyła Matka. — Staram się jak najbardziej

ułatwić ci wszystko.

— Przecież ja nie narzekam — mówię. — Czy powiedziałem chociaż słowo z wyjątkiem tego, że

muszę wracać do pracy?

— Wiem, wiem — ona mi na to. — Wiem, że nie miałeś takich możliwości jak inni, że musiałeś

się zagrzebać w tym prowincjonalnym sklepiku. Tak pragnęłam Ci dać jakąś szansę. Wiedziałam,
chociaż Ojciec nigdy tego nie rozumiał, że ty jeden jedyny masz głowę do interesów, a potem,
kiedy już wszystko inne zawiodło, wierzyłam, że jak ona wyjdzie za Herberta... po tym, co
obiecywał...

— No cóż, on pewno też kłamał — powiedziałem. — Może w ogóle nie miał banku. A nawet jeśli

miał, to pewno nie potrzebował jechać taki kawał drogi, aż do Missisipi, żeby przywozić sobie
pracownika.

Jedliśmy przez chwilę. Słyszałem z kuchni Bena, Luster go tam karmił. Powiedziałem, że jeśli

mamy jeszcze jedną gębę do wykarmienia, a Matka nie chce brać tych pieniędzy, to czemu nie
odesłać Bena do Jackson. Byłby tam szczęśliwy, między takimi samymi jak on. Bóg jeden wie,
powiadam, że mało pozostało tej rodzinie dumy, ale niewiele trzeba dumy, żeby człowiekowi było
przykro patrzeć, jak trzydziestoletni facet bawi się z małym czarnuchem koło domu, biega tam i z
powrotem wzdłuż ogrodzenia i ryczy jak krowa za każdym razem, kiedy grają w golfa. Powiadam,
że gdyby go od razu odesłali do Jackson, to my wszyscy mielibyśmy się dzisiaj o wiele lepiej.
Powtarzam, spełniłaś już swój obowiązek wobec niego, zrobiłaś wszystko, czego można było od
ciebie oczekiwać, a więcej niż ktokolwiek inny zrobiłby w takiej sytuacji, więc czemu go teraz nie
odeślesz i nie wykorzystasz choćby raz podatków, jakie płacimy. Wtedy ona: — Niedługo już
odejdę. Wiem, że jestem dla ciebie tylko ciężarem. — A ja na to: — Powtarzasz to już tak długo, że
zaczynam wierzyć, tylko uważaj i nie powiedz mi kiedy, że już odeszłaś, bo z całą pewnością tego
samego wieczora wsadzę go do pociągu numer siedemnaście, a co więcej, znam też miejsce, gdzie
tamta w końcu się znajdzie i nie nazywa się ani Brylantowe Góry, ani Dolina Szczęścia. — Wtedy
ona zaczyna płakać, a ja na to: — No, dobrze już, dobrze, niech ci będzie, mam tyle samo rodzinnej
dumy co każdy, chociaż nie bardzo wiem, skąd jedna osoba z mojej rodziny pochodzi.

Jedliśmy przez chwilę. Matka wysłała Dilsey przed dom, żeby popatrzyła, czy Quentin nie idzie.
— Mówiłem ci już, że nie przyjdzie na obiad — tłumaczę.
— Ona przecież dobrze wie, że ma przyjść. Wie, że nie pozwalam jej chodzić po ulicach i że musi

wracać do domu w porze posiłku. Rozejrzałaś się dobrze, Dilsey?

— Więc nie pozwalaj, żeby to robiła — mówię.

background image

— Cóż ja mogę poradzić — Matka na to. — Wszyscy mnie zawsze lekceważyliście. Zawsze.
— Gdybyś nie przyszła i nie wtrąciła się, tobym ją zmusił do posłuszeństwa. Wystarczyłby jeden

dzień, żeby jej uporządkować w głowie.

— Byłbyś wobec niej brutalny — powiada. — Masz temperament Wujka Maury'ego.
To przypomniało mi o liście. Wyjąłem go i oddałem Matce. — Nie potrzebujesz nawet otwierać —

mówię. — Bank cię i tak powiadomi, ile to jest tym razem.

— Adresowany do ciebie — zwróciła mi uwagę.
— Otwórz go — ja na to. Otworzyła, przeczytała i podała mi.
„Mój drogi Siostrzeńcze,
Dowiesz się z zadowoleniem, że mam możliwość skorzystania z pewnej okazji, której szczegółów,

z przyczyn dla Ciebie oczywistych, nie będę Ci tu wykładał, dopóki nie nadarzy się sposobność
poinformowania Cię w sposób gwarantujący większe bezpieczeństwo. Moje doświadczenie w
świecie interesów nauczyło mnie ostrożności w zawierzaniu informacji poufnej natury środkom
bardziej konkretnym niż rozmowa w cztery oczy, a moja szczególna ostrożność w tym przypadku
winna Ci dać niejakie pojęcie o wadze przedsięwzięcia. Nie trzeba mówić, że skończyłem właśnie
niezwykle wyczerpujące i dogłębne badania wszelkich tego przedsięwzięcia aspektów i bez
wahania powiadam Ci, że jest to tego rodzaju złota okazja, jaka człowiekowi zdarza się tylko raz w
życiu, toteż widzę teraz jasno przed sobą ów cel, do którego od dawna i nieustępliwie dążyłem, a
mianowicie całkowitą stabilizację mojej sytuacji majątkowej, dzięki czemu będę mógł przywrócić
właściwą i należną pozycję rodzinie, której mam zaszczyt być jedynym żyjącym przedstawicielem
płci męskiej, rodzinie, do której zawsze zaliczałem Twoją czcigodną Matkę i jej potomstwo.

Tak się składa, że chwilowo nie jestem w stanie wykorzystać tej okazji w pełni, a nie chcąc

zwracać się do kogoś spoza rodziny, by z tego ciągnął profity, wystawiam dzisiaj na bank Twojej
Matki czek na niewielką sumkę, konieczną dla zaokrąglenia mojego własnego podstawowego
wkładu, na którą to sumkę załączam przy niniejszym liście, jako formalność, pokwitowanie
odręczne ze zobowiązaniem uiszczenia ośmiu procent rocznie. Nie potrzebuję mówić, że jest to
zwykła formalność, aby zabezpieczyć Twą Matkę na wszelki wypadek, zważywszy fakt, że każdy
człowiek jest tylko igraszką i zabawką w rękach losu. Oczywista bowiem, zainwestuję tę sumę tak,
jakby była ona moją własnością, i w ten sposób umożliwię Twojej Matce wykorzystanie owej
okazji, która jak wykazały moje wyczerpujące badania, jest żyłą złota — wybacz to wyświechtane
określenie — pierwszej próby i najwyższej jakości.

To wszystko zawierzam Ci w zaufaniu, rzecz jasna, jak człowiek interesu człowiekowi interesu:

sami będziemy zbierać plony z naszych winnic, prawda? A znając delikatne zdrowie Twojej Matki
oraz ową lękliwość wrodzoną subtelnym damom Południa, a budzącą się zawsze przy kwestiach
finansowej natury, jak też czarującą skłonność do wyjawiania bezwiednie tego rodzaju spraw w
rozmowach, proponuję, byś Jej w ogóle o tym nie wspominał. Po zastanowieniu doradzam Ci
nawet, abyś tego nie robił. Będzie lepiej, jeśli po prostu pewnego dnia w przyszłości zwrócę te
pieniądze do banku, powiedzmy, jako okrągłą sumkę łączącą pozostałe moje drobne w stosunku do
Matki długi, i jeśli nic Jej o tym nie powiemy. Obowiązkiem naszym jest osłaniać Ją przed
ograniczonym światem materii, jak tylko potrafimy.

Twój kochający wuj Maury L. Bascomb”

background image

— Co mam z tym robić? — pytam rzucając jej list przez stół.
— Wiem, że żałujesz mu tych pieniędzy — powiada.
— Należą do ciebie — ja na to. — Nawet gdybyś je chciała rzucić ptaszkom, twoja sprawa.
— To mój rodzony brat. Ostatni z Bascombów. Kiedy my umrzemy, nie będzie już Bascombów na

świecie.

— Ktoś pewno bardzo się zmartwi — mówię. — Dobrze, już dobrze. Twoje pieniądze. Rób sobie z

nimi, co ci się podoba. Mam powiedzieć w banku, żeby mu wypłacili?

— Wiem, że mu żałujesz — powtórzyła. — Zdaję sobie sprawę, jaki ciężar spoczywa na twoich

barkach. Kiedy odejdę, będzie ci lżej.

— Mogłoby mi i teraz być lżej — powiedziałem. — No dobrze, dobrze, nie będę już o tym mówił.

Sprowadź tu cały dom wariatów, jeśli chcesz.

— To przecież twój rodzony brat, choć dotknięty nieszczęściem.
— Wezmę twoją książeczkę bankową — powiadam. — Dostanę dzisiaj moją pensję.
— Kazał ci sześć dni czekać — ona na to. — Czy jesteś pewien, że to dobry interes? Wydaje mi się

dziwne, żeby wypłacalne przedsiębiorstwo nie mogło na czas dawać pensji pracownikom.

— Na pewno dobry. Bezpieczny jak bank. Mówię mu, żeby się nie kłopotał o moje pieniądze,

dopóki nie przyjdą wszystkie przekazy z całego miesiąca. Dlatego czasem się spóźnia.

— Nie mogłabym ścierpieć, żebyś stracił tę drobną sumkę, którą udało mi się dla ciebie

zainwestować — powiada. — Często myślę, że Earl nie jest obrotnym przedsiębiorcą. Wiem, że cię
nie wtajemnicza w sprawy magazynu w takim stopniu, jaki powinien gwarantować twój wkład.
Mam zamiar porozmawiać z Earlem.

— Nie, daj mu spokój — powiadam. — To jego przedsiębiorstwo.
— Ale ty masz w nim tysiąc dolarów udziału.
— Daj mu spokój — powtórzyłem. — Ja wszystkiego pilnuję. Mam twoje pełnomocnictwo.

Wszystko będzie w porządku.

— Sam nie wiesz, jaką mi jesteś pociechą — powiada. — Zawsze byłeś moją dumą i radością, ale

kiedy przyszedłeś do mnie z własnej woli, nalegając, aby wpłacać miesięcznie swoją pensję na
moje konto bankowe, dziękowałam Bogu, że to ty mi zostałeś, jeśli już tamci musieli odejść.

— Nic im nie można zarzucić. Pewno robili, co mogli.
— Kiedy tak mówisz, wiem, że myślisz z goryczą o swoim zmarłym Ojcu — powiada. — Sądzę,

że masz do tego prawo. Ale serce mi się kraje, gdy to słyszę.

Wstałem. — Jeśli już musisz płakać — mówię — to niestety nie w moim towarzystwie, bo na mnie

czas. Przyniosę książeczkę bankową.

— Sama ją przyniosę.
— Siedź spokojnie. Pójdę po nią. — Poszedłem na górę, wyjąłem książeczkę z jej biurka i

wróciłem do miasta. Poszedłem do banku, zdeponowałem czek, przekaz pocztowy i jeszcze
dziesięć dolarów i zaszedłem do urzędu telegraficznego. Było jeden punkt powyżej notowania
otwarcia. Straciłem już trzynaście punktów, a wszystko przez to, że musiała przyjść, robić mi piekło
w południe i męczyć mnie o ten list.

background image

— O której przyszedł raport? — spytałem.
— Mniej więcej przed godziną.
— Przed godziną — powiadam. — A za co my ci płacimy? Za tygodniowe raporty? Czy

wyobrażasz sobie, że w takich warunkach można coś robić? Giełda mogłaby eksplodować, a my
byśmy nic o tym nie wiedzieli.

— Ja tam nie wiem, co pan ma robić — on mi na to. — Zmienili to prawo, co przymusza ludzi do

grania na giełdzie bawełnianej.

— Co ty powiesz? Nic o tym nie słyszałem. Musieli przysłać wiadomość przez twoje towarzystwo

telegraficzne.

Wróciłem do sklepu. Trzynaście punktów. Niech mnie diabli, jeżeli wierzę, że ktokolwiek ma

jakieś pojęcie o tym cholernym interesie z wyjątkiem ludzi, co siedzą w nowojorskich biurach, i
patrzą, jak frajerzy z prowincji przyjeżdżają i proszą się, żeby im zabrać forsę. No cóż, facet, który
tylko tam zachodzi, daje dowód, że nie wierzy w siebie, poza tym ciągle mówię, że jeśli się nie ma
zamiaru słuchać doradców, to po co im płacić. Przecież ci ludzie są tam, na miejscu, i wiedzą, co w
trawie piszczy. Wymacałem telegram w kieszeni. Wystarczyłoby dowieść, że korzystają z
towarzystwa telegraficznego dla przeprowadzania swoich szwindli. To by znaczyło, że się tu
prowadzi biuro pośrednictwa giełdowego. I nie wahałbym się wcale. Tylko, niech mnie diabli,
przecież wydawałoby się, że tak ogromne i bogate towarzystwo, jak Western Union może przekazać
na czas raport o sytuacji na giełdzie. Dwa razy szybciej, niż telegram: „Pański rachunek
wyczerpany”. Ale co ich obchodzą ludzie? Przecież oni idą ręka w rękę z tymi tam z Nowego
Jorku. Każdy to widzi.

Kiedy wszedłem do magazynu, Earl spojrzał na zegarek. Ale nie powiedział słowa, zaczekał, aż

klient wyjdzie. Potem mówi:

— Jeździłeś do domu na obiad?
— Musiałem iść do dentysty — powiadam, bo to nie jego sprawa, gdzie jadam, tylko to, żebym

siedział z nim w magazynie całe popołudnie. I będzie mi tu jeszcze kłapał szczęką, po wszystkim,
co musiałem dotąd znieść. Taki prowincjonalny sklepikarz! Tylko facet, który ma całego majątku
nie więcej jak pięć setek, powiadam, potrafi się martwić, jakby miał pięćdziesiąt tysięcy.

— Mogłeś mi był powiedzieć — on na to. — Spodziewałem się, że zaraz wrócisz.
— Zamienię się z tobą na ten ząb i jeszcze ci dołożę dziesięć dolarów — powiadam. — Umowa

była, że mam godzinę przerwy na obiad, i jeśli ci nie odpowiadam jako pracownik, to wiesz, co
możesz zrobić.

— Wiem już od dłuższego czasu — on na to. — Gdyby nie wzgląd na twoją matkę, dawno bym to

zrobił. Twoja matka jest damą, a ja bardzo jej współczuję, Jazon. Szkoda, że mógłbym wymienić
takich, których nie stać na to.

— Możesz sobie zachować to swoje współczucie — powiadam. — Jak nam będzie potrzebne, to ci

dam znać, i to zawczasu.

— Długo już kryję tę twoją sprawę, Jazon.
— Naprawdę? — podpuszczam go dalej. Chcę usłyszeć, co on ma do powiedzenia, nim mu się

każę zamknąć.

background image

— Myślę, że lepiej wiem, skąd wziąłeś ten samochód, niż twoja matka.
— Tak sądzisz? Co ty powiesz? A kiedy zamierzasz puścić w świat wiadomość, że go ukradłem

mojej matce?

— Ja tam nic nie mówię — on na to. — Wiem, że masz jej notarialne pełnomocnictwo. I wiem, że

ona dotąd wierzy, że te tysiąc dolarów tkwi w tym interesie.

— Dobrze — powiadam. — Jeśli aż tyle wiesz, to ja ci powiem coś więcej: idź do banku i zapytaj,

na czyj rachunek wpłacam od dwunastu lat sto sześćdziesiąt dolarów każdego pierwszego?

— Ja tam nic nie mówię — powtórzył. — Ja ci tylko radzę, żebyś był trochę ostrożniejszy.
Nie powiedziałem już ani słowa. Na nic się nie zda. Nauczyłem się, że jak ktoś wpadnie w jakiś

nawyk, to najlepiej pozwolić, żeby dalej w nim tkwił. A jeśli ktoś wbije sobie do głowy, że musi na
ciebie donieść dla twojego własnego dobra, to cześć! Cieszę się, że nie mam sumienia, z którym
trzeba cały czas się cackać, jak z chorym szczenięciem. Żebym to ja kiedy tak bardzo się o coś
starał jak on o to, żeby mu przypadkiem ta nędzna sklepiczyna nie przyniosła więcej niż osiem
procent zysku. Na mój gust jemu się zdaje, że jakby zarobił więcej niż osiem procent, toby go
oskarżyli o lichwę. Jakie, do cholery, perspektywy ma człowiek związany z takim miastem i z takim
interesem. Przecież mógłbym wziąć się za ten jego sklepik i po roku Earl nie potrzebowałby już
pracować do końca życia, tylko że on by od razu dał cały zysk na kościół czy na coś takiego. Nikt
nie potrafi mi bardziej zaleźć za skórę niż przeklęty hipokryta. Facet, który sobie wyobraża, że
wszystko, czego on nie potrafi zrozumieć, musi być na pewno kantem, i że ma moralny obowiązek
opowiadać innym przy pierwszej nadarzającej się sposobności o tym, co go w ogóle nie powinno
obchodzić. Popatrz, powiadam, jeślibym uważał, że facet, który robi coś, o czym nie wszystko
wiem, musi być koniecznie kanciarzem, to w takim razie na pewno mógłbym wynaleźć w tych
księgach coś, co twoim zdaniem wcale by się nie nadawało do opowiadania innym, a co według
mnie ludzie powinni wiedzieć, chociaż nie wykluczone, że już i tak wiedzą, nawet więcej niż ja, a
jeśli nie wiedzą, to nie moja sprawa, a on na to: — Moje księgi są do wglądu dla wszystkich.
Każdy, kto ma do tego prawo, czy też wyobraża sobie, że ma jakieś prawo do mojego
przedsiębiorstwa, może iść tam, na tył magazynu — proszę bardzo.

— Pewno, ty byś jej sam nie powiedział — ja mu na to. — To byłoby niezgodne z twoim

sumieniem. Zaprowadziłbyś ją tam, na tył magazynu, i pozwolił, żeby sama się wszystkiego
dowiedziała. Ale sam byś jej nie powiedział.

— Nie chcę mieszać się do twoich spraw — odparł Earl. — Wiem, że zabrakło dla ciebie tego, co

otrzymał Quentin. Ale twoja matka też miała nieszczęśliwe życie i gdyby tu przyszła, i zapytała
mnie, czemu odszedłeś, musiałbym jej powiedzieć prawdę. Nie idzie o ten tysiąc dolarów. Wiesz
dobrze. Idzie o to, że człowiek nigdy do niczego nie dojdzie, jeżeli jego księgi przestaną
odpowiadać prawdzie. Ja nie będę nikomu kłamał ani we własnym interesie, ani w cudzym.

— No dobra — powiadam. — Wydaje mi się, że twoje sumienie to o wiele cenniejszy pracownik

niż ja i nie musi chodzić w południe na obiad do domu. Tylko nie pozwól, żeby stawało w kolizji z
moim apetytem. Jakże ja, u diabła, mogę coś zrobić jak należy mając tę całą przeklętą rodzinę na
głowie i Matkę, która palcem nie kiwnie, żeby przypilnować tej dziewuchy czy kogokolwiek. Tak
samo było, kiedy zobaczyła przypadkiem, jak któryś całował Caddy, przez cały następny dzień nic,
tylko chodziła po domu w czarnej sukni i w welonie i nawet Ojciec nie mógł z niej wydobyć słowa,

background image

bo płakała i powtarzała wciąż, w kółko, że jej córeczka umarła, a Caddy miała wtedy pewno z
piętnaście lat, więc w tym tempie Matka musiałaby po trzech latach nakładać włosiennicę albo
może papier ścierny. Sądzisz, powiadam, że ja mogę sobie pozwolić, żeby Quentin włóczyła się po
ulicach z każdym komiwojażerem, jaki przyjedzie do naszego miasta, i żeby taki opowiadał
wszystkim kumplom po drodze, gdzie mogą znaleźć dobrą dziwkę, jeśli zawadzą o Jefferson?
Niewiele mam dumy, nie stać mnie na nią przy tej gromadzie czarnych gąb do wykarmienia, kiedy
w dodatku stanowy dom wariatów jest pozbawiony wyborowego nowicjusza. Krew, powiadam,
gubernatorów i generałów. Szczęście, że nie mieliśmy w rodzinie żadnych królów ani prezydentów,
inaczej wszyscy ganialibyśmy tam w Jackson za motylkami. Dość byłoby biedy, powiadam, gdyby
ona była moja, przynajmniej miałbym pewność, że to bękart, a tak to chyba i sam Pan Bóg nie wie
na pewno.

No i po chwili usłyszałem, jak zagrała orkiestra, i zaraz wszyscy zaczęli się wynosić. Prosto na

przedstawienie, każdy jeden. Targuje się taki o dwudziestocentowy sznur do uprzęży, żeby
oszczędzić piętnaście centów i oddać je bandzie Jankesów, którzy tu przyjeżdżają i może zapłacą
dziesięć dolarów za ten zaszczyt. Poszedłem na podwórze od tyłu.

— No cóż — powiadam — jak nie będziesz uważał, to ci ten sworzeń przyrośnie do ręki. A wtedy

będę ci ją musiał odrąbać siekierą. Jak sobie wyobrażasz, co ta stonka będzie jadła, jeśli nie
wyszykujesz tych kultywatorów, żeby bawełna wyrosła? Może szałwię?

— Jak tam ładnie grają na trąbach — on mi na to. — Mówili, że jest jeden w tym przedstawieniu,

co umie wygrać melodię na pile. Szarpie ją jak banjo.

— Słuchaj — powiadam. — Czy wiesz, ile ta trupa wyda w naszym mieście? Około dziesięciu

dolarów. Te dziesięć dolarów ma w tej chwili w kieszeni Buck Turpin.

— A za co dali panu Buckowi dziesięć dolarów?
— Za prawo wystawiania tu przedstawienia. A poza tym zostawią tu tyle, co kot napłakał.
— Płacą dziesięć dolarów, żeby dać u nas przedstawienie, powiada pan?
— I ani centa więcej — tłumaczę. — A jak sobie wyobrażasz, ile...
— Ludzie! — on na to. — Jeszcze każą im płacić, żeby mogli dać u nas przedstawienie? Przecie

jakby inaczej nie dało rady, to sam bym zapłacił dziesięć dolarów, byle tylko zobaczyć, jak ten facet
gra na pile. Takim rachunkiem będę im jutro rano winien dziewięć dolarów i siedemdziesiąt pięć
centów...

No i proszę, jakieś Jankesy będą mi tu ględziły o Murzynach i postępie. Niech idą naprzód,

powiadam, niech sobie idą tak daleko, żeby nawet psami policyjnymi nie można było ich wytropić
na południe od Louisville. Bo jak mu wytłumaczyłem, dlaczego oni wybrali sobotę wieczór, i
mówię, że wywiozą stąd, od nas, co najmniej tysiąc dolarów, to on mi na to:

— Ja im tam nie żałuję. Stać mnie na moje ćwierć dolara.
— Żeby to tylko ćwierć dolara — powiadam. — Od tego się dopiero zaczyna. Zapomniałeś o tych

dziesięciu czy piętnastu centach, za które kupisz głupią torebkę cukierków, wartą dwa centy? A ten
czas, który w tej chwili marnujesz słuchając orkiestry?

— Prawda. Ale to pewne: jak dożyję do wieczora, to wyciągną z miasta jeszcze dwadzieścia pięć

centów.

background image

— Wobec tego jesteś głupiec — powiadam.
— Ee — on na to. — Ja tam się spierał nie będą. Jeśliby to była zbrodnia, to nie tylko czarni byliby

skazywani na ciężkie roboty.

No i mniej więcej wtedy spojrzałem przypadkiem na wąski przesmyk na tyłach magazynu i

zobaczyłem Quentin. Kiedy cofałem się, sprawdzając godzinę, nie zdążyłem dojrzeć, kto on zacz,
bo patrzyłem na zegarek. Było dopiero wpół do trzeciej, trzy kwadranse brakowało do chwili, kiedy
każdy prócz mnie spodziewał się jej wyjścia ze szkoły. Kiedy więc popatrzyłem przez drzwi,
pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był jego czerwony krawat, i zastanawiałem się, któż u cholery
mógłby nosić czerwony krawat. Ale ona przekradała się właśnie uliczką, czujnie wpatrzona w
drzwi, więc przestałem o nim myśleć, póki nie przeszli. Zastanawiałem się, że też nie ma w niej ani
krztyny szacunku dla mnie, nie tylko wagaruje wbrew memu zakazowi, ale włóczy się wyzywająco
tuż pod drzwiami magazynu, tak żebym ją musiał zauważyć. Ona sama nie mogła mnie zobaczyć
przez te drzwi, bo słońce padało wprost na nie; to było tak, jakby się próbowało patrzeć pod światło
reflektorów samochodowych, a ja stałem i widziałem, jak przechodzi z gębą umalowaną niby jakiś
cholerny klaun. Włosy poklejone i poskręcane, ubrana w taką kieckę, że gdyby za moich młodych
lat jakaś kobieta wyszła na ulicę, nawet na taką ulicę jak Gayoso czy Beale, mając na sobie tylko
tyle do zasłonięcia nóg i zadka, toby ją wsadzili do aresztu. Niech mnie piorun strzeli, jeśli one nie
ubierają się tak po to, żeby każdy mężczyzna mijając je na ulicy miał ochotę wyciągnąć łapę i
klepnąć. No i zastanawiałem się, któż taki mógłby nosić czerwony krawat, kiedy nagle przyszło na
mnie olśnienie, zrozumiałem, jakbym od niej usłyszał, że to jeden z tych komediantów. No cóż,
wiele potrafię znieść; gdybym nie potrafił, to ładnie bym wyglądał. Więc kiedy już byli za
zakrętem, wyskoczyłem i ruszyłem za nimi. Żebym ja musiał z gołą głową w środku dnia uganiać
się za kimś po zaułkach przez wzgląd na dobre imię mojej Matki. Nie da się z taką rady, powiadam,
jeśli już ma to w sobie. Jeśli to ma we krwi, to nie da się z nią rady. Można się jej tylko pozbyć,
niech idzie i żyje wśród takich samych jak ona.

Wyszedłem dalej na ulicę, ale już zniknęli mi z oczu. No i stałem tak, z gołą głową, jakbym i ja też

był wariat. Ktoś by mógł pomyśleć, rzecz jasna, jak jeden z nich jest obłąkany, drugi się utopił,
trzecią mąż wyrzucił z domu na ulicę, to dlaczego by i reszta nie miała być stuknięta? Cały czas
widziałem, że wpatrują się we mnie jak jastrzębie, czekają tylko na okazję, żeby powiedzieć: No
cóż, nie dziwota, spodziewałem się tego od dawna, cała rodzina jest obłąkana. Sprzedawać ziemię,
żeby posłać Quentina na Harvard i płacić przez cały czas podatki na rzecz Uniwersytetu
Stanowego, którego nigdy w życiu nie oglądałem z wyjątkiem tych dwóch okazji, kiedy były mecze
baseballowe, i nie pozwalać na wymawianie w domu imienia córki, aż wreszcie po pewnym czasie
Ojciec już nie chciał wyjeżdżać na miasto, siedział tak cały dzień przy karafce, widziałem tylko
skraj jego koszuli nocnej, bose nogi i słyszałem brzęk karafki, aż w końcu T.P. musiał mu sam
nalewać, a ona mi gada, nie masz szacunku dla pamięci własnego Ojca, a ja powiadam, skądże,
przecież się całkiem dobrze przechowała, tylko jeżeli i ja jestem stuknięty, to Bóg jeden wie, co mi
przyjdzie z tym zrobić, bo jak spojrzę na wodę, to mi się na wymioty zbiera, a chętniej bym łyknął
benzyny niż whisky. Lorraine powiada dziewczynom, może nie pije, ale jak nie wierzycie, że z
niego chłop, to wam powiem, w jaki sposób potrafi tego dowieść; jeśli cię tylko przyłapię, mówi,
na kombinowaniu z tymi kurwami, to wiesz, co zrobię, powiada, spiorę taką, pazurami poorzę, za
łeb wezmę, niech tylko zobaczę, a ja powiadam, to, że nie piję, to moja sprawa, ale czyś mnie kiedy

background image

przyłapała na sknerstwie, powiadam, kupię ci tyle piwa, żebyś się w nim mogła wykąpać, jeśli
zechcesz, zdejmuję kapelusz przed dobrą uczciwą kurwą, ale żeby tamta przy chorobie Matki i przy
moich wysiłkach, by utrzymać naszą pozycję, żeby zamiast szacunku za to wszystko robiła z siebie,
z mojej Matki i ze mnie pośmiewisko całego miasta!

Gdzieś zniknęła mi z oczu. Zobaczyła, że idę, i zwiała w jakiś inny zaułek, lata po bocznych

ulicach z przeklętym aktorzyną w czerwonym krawacie, na który każdy zwróci uwagę i pomyśli,
cóż to za typas może nosić czerwony krawat. Chłopak mówił do mnie w dalszym ciągu, więc
wziąłem telegram, nie bardzo zdając sobie sprawę, co robię. Ocknąłem się dopiero, kiedy
kwitowałem, otworzyłem go, ale niewiele mnie obchodziło, co tam znajdę. Wydaje mi się jednak,
że cały czas wiedziałem, co w nim będzie. Tego tylko brakowało, w dodatku nie doręczyli mi go,
dopóki nie zdeponowałem czeku na książeczkę bankową.

Nie rozumiem, jak miasto nie większe niż Nowy Jork może pomieścić w sobie tyle ludzi, którzy

potrafią wyciągać forsę z nas, prowincjonalnych naiwniaków. Pracuj człowieku jak wół dzień i noc,
dzień w dzień, wysyłaj im pieniądze, a w zamian dostaniesz świstek papieru: Na pańskim rachunku
cena zamknięcia wynosi 20.62. Najpierw cię podniecają, pozwalają, żebyś sobie w teorii trochę
zarobił, a potem łups. Na pańskim rachunku cena zamknięcia wynosi 20.62! I jakby tego nie było
dość, płacisz jeszcze dziesięć dolarów miesięcznie komuś, kto cię uczy, jak stracić szybko forsę, i
kto albo nie ma o sprawie najmniejszego pojęcia, albo jest w spółce z towarzystwem
telegraficznym. No cóż, skończyłem z nimi. Naciągnęli mnie ostatni raz. Każdy idiota z wyjątkiem
faceta na tyle głupiego, żeby wierzyć w żydowskie słowo, mógł stwierdzić, że rynek ma tendencję
zwyżkową przez cały czas, przecież tej całej cholernej delcie znowu grozi zalanie i bawełnę zmyje
z ziemi tak jak w zeszłym roku. Niech tam zmywa człowiekowi zbiory rok w rok, a ci w
Waszyngtonie będą sobie wydawać pięćdziesiąt tysięcy dolarów dziennie na utrzymanie armii w
Nicaragua czy gdzieś tam. Oczywiście, znowu wyleje i bawełna będzie kosztować trzydzieści
centów za funt. No cóż, chciałbym raz dorwać się do nich i wyciągnąć im swoją forsę. Nie chcę
robić majątku, tylko tacy mali prowincjonalni spekulanci liczą na coś podobnego, ja chcę jedynie
dostać z powrotem moją forsę, którą mi wyciągnęły te przeklęte Żydy z ich obiecywanymi
poufnymi informacjami. Wtedy będziemy kwita, mogą mnie pocałować w piętę za każdy rudy cent,
jaki ode mnie jeszcze dostaną.

Wróciłem do magazynu. Było niemal wpół do czwartej. Cholernie mało czasu, żeby zdążyć coś

zrobić, ale do tego przywykłem. Nie musiałem studiować na Harvardzie, żeby się tego nauczyć.
Orkiestra przestała grać. Mają już wszystkich w środku, więc po co będą marnować sobie płuca.
Earl powiedział:

— Znalazł cię, co? Przychodził już tu z tym telegramem jakiś czas temu. Myślałem, żeś znowu po

coś wyszedł.

— Tak — ja na to. — Dostałem. Nie mogli przecież przez całe popołudnie wstrzymywać się z

doręczeniem depeszy. Miasto jest na to za małe. Muszę wyjść jeszcze na chwilę do domu. Możesz
mnie zwolnić, jeśli ci to poprawi humor.

— Wychodź. Teraz dam sobie radę. Mam nadzieję, że nie dostałeś złych wiadomości?
— Musisz pójść do urzędu telegraficznego, żeby sprawdzić. Oni będą mieli czas na opowiadanie.

Ja nie mam.

background image

— Tak tylko pytałem. Twoja matka wie, że może na mnie polegać.
— Ogromnie jej będzie miło to usłyszeć. Wrócę, jak tylko będę mógł.
— Nie śpiesz się. Teraz dam sobie radę. Idź i rób swoje.
Wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Raz rano, dwa razy w południe, teraz znowu i w

dodatku ta dziewucha, i latanie po mieście, i potem proszenie, żeby mi dali trochę zjeść za moje
własne pieniądze. Czasem się pytam, na co to wszystko. Trzeba być idiotą, żeby wciąż się męczyć
po takich doświadczeniach. A teraz pewno zdążę do domu akurat na czas, żeby mi kazała jechać
kawał drogi po koszyk pomidorów czy coś takiego, potem będę musiał wrócić do miasta pachnąc
jak fabryka kamfory, żeby mi głowa nie pękła. Powtarzam jej i powtarzam, że w tej cholernej
aspirynie nie ma nic oprócz mąki i wody dla chorych z urojenia. Nie wiesz, powiadam, co to jest
ból głowy. Myślisz, powiadam, że bawiłbym się tym przeklętym samochodem, gdyby tylko o mnie
chodziło. Potrafię się obejść bez wielu rzeczy, powiadam, ale jeśli chcesz ryzykować własną osobą
w tym starym rozklekotanym powozie z czarnym niedorostkiem za stangreta, to dobrze, w
porządku, bo, powiadam, Pan Bóg czuwa nad takimi jak Ben, Pan Bóg wie, że powinien coś dla
niego zrobić, ale jeśli myślisz, że ja powierzę delikatną maszyną wartą tysiąc dolarów czarnemu
niedorostkowi, a nawet dorosłemu czarnemu, sama mu lepiej kup samochód, bo, powiadam, lubisz
jeździć samochodem i wiesz o tym dobrze.

Dilsey powiedziała, że Matka jest w domu. Wszedłem do hallu i nasłuchiwałem, było cicho.

Poszedłem na górę, ale kiedy przechodziłem koło jej pokoju, zawołała mnie.

— Chciałam tylko wiedzieć, kto to — tłumaczyła. — Taka jestem ciągle sama, że słyszę każdy

dźwięk.

— Przecież nie musisz tu siedzieć — powiadam. — Mogłabyś cały dzień składać wizyty, tak jak

inne kobiety, jeślibyś tylko chciała. — Podeszła do drzwi.

— Myślałam, że może jesteś chory. Żeby tak gwałtownie łykać ten obiad, jak dzisiaj.
— Może następnym razem pójdzie lepiej. Czego chcesz?
— Czy coś się stało?
— Co się miało stać? Nie mogę przyjść do domu po południu bez robienia zamieszania?
— Nie widziałeś Quentin? — pyta.
— Jest w szkole.
— Już po trzeciej — ona na to. — Słyszałam, jak zegar bił trzecią co najmniej pół godziny temu.

Powinna już być w domu.

— Powinna? — mówię. — A kiedy to ostatni raz widziałaś ją w domu przed zmierzchem?
— Powinna być w domu. Kiedy ja byłam młoda...
— To miałaś kogoś, kto pilnował, żebyś się przyzwoicie zachowywała — ja na to. — Ona nie ma.
— Nie mogę nic z nią zrobić. Próbowałam tyle razy.
— A mnie jakoś nie pozwalasz spróbować — powiadam. — Więc powinnaś być zadowolona. —

Wszedłem do mojego pokoju. Przekręciłem cicho klucz i stałem, aż poruszyła się klamka. Potem
Matka zaczęła:

— Jazon.

background image

— Co takiego?
— Myślałam tylko, że coś się stało.
— Tu, w moim pokoju, nic się nie stało. Źle trafiłaś.
— Nie chciałam cię martwić.
— Miło mi to słyszeć. Nie byłem pewien. Sądziłem, że może się mylę. Czy chcesz czegoś?
Po chwili powiedziała: — Nie. Niczego nie chcę. — Potem odeszła. Wyjąłem pudło, przeliczyłem

pieniądze, schowałem pudło z powrotem, otworzyłem drzwi i wyszedłem. Pomyślałem o kamforze,
ale teraz już tak czy inaczej za późno. I przecież mam przed sobą jeszcze jedną wyprawę. Matka
stała w swoich drzwiach, czekała.

— Nie potrzeba ci nic z miasta? — spytałem.
— Nie. Nie mam zamiaru wtrącać się do twoich spraw. Ale nie wiem, co bym zrobiła, gdyby ci się

coś stało, Jazon.

— Nic mi nie jest — powiedziałem. — Tylko głowa mnie boli.
— Proszę cię, zażyj aspirynę. Wiem, że nie przestaniesz jeździć samochodem.
— A co ma z tym wspólnego samochód? Jak może samochód wywołać ból głowy?
— Wiesz, że zawsze cię mdliło od benzyny. Jeszcze gdy byłeś dzieckiem. Chciałabym, abyś zażył

aspirynę.

— To sobie chciej. Nic ci to nie zaszkodzi.
Wsiadłem do samochodu i ruszyłem z powrotem do miasta. Ledwo skręciłem w ulicę, zobaczyłem

Forda, jechał w moim kierunku jak wariat. I nagle stanął. Słyszałem zgrzyt kół, kiedy zawracał,
cofał się i gwałtownie skręcał, i akurat jak myślałem, co on u diabła wyrabia, zobaczyłem czerwony
krawat. Potem dojrzałem jej twarz, spoglądała przez tylną szybę. Skręcili w przesmyk między
domami, zobaczyłem, że znowu skręcają, ale kiedy dojechałem do tamtej równoległej ulicy,
zniknęli już, pędzili jak szaleni.

Krew mnie zalała. Żeby po tym wszystkim, co jej mówiłem, zobaczyć znowu ten czerwony

krawat! Zapomniałem o całym świecie. Nie pomyślałem ani razu o mojej głowie, aż do chwili,
kiedy dojechałem do pierwszego rozwidlenia drogi i musiałem stanąć. Płacimy na te drogi i
płacimy, a niech mnie diabli, jeśli człowiek nie jeździ po nich jak po arkuszu blachy falistej.
Chciałbym wiedzieć, jak można sobie wyobrażać, że kierowca będzie po czymś takim prowadził
wóz szybciej niż taczkę. Za bardzo szanuję mój samochód. Nie mam zamiaru rozwalić go na
drobne kawałki, jakby to był jaki Ford. Bardzo prawdopodobne, że go ukradli, więc im wszystko
jedno, co ich ten samochód obchodzi. Jaka matka, powiadam, taka córka. Jak się ma w żyłach taką
krew, to jest się zdolnym do wszystkiego. Ze wszystkich zobowiązań, powiadam, jakie mogłeś mieć
w stosunku do niej, już się wywiązałeś. Od teraz, powiadam, możesz mieć tylko do siebie pretensje,
bo wiesz, jak postąpiłby każdy rozsądny człowiek na twoim miejscu. Jeśli, powiadam, mam przez
połowę mojego czasu bawić się w cholernego detektywa, to wolę się zaangażować gdzieś, gdzie mi
za to będą płacić.

Więc musiałem zatrzymać się tam, przy tym rozwidleniu. Potem sobie przypomniałem. To było

tak, jakby ktoś siedział mi w głowie i walił młotkiem. Mówiłem sobie, próbowałem nie dopuścić,
żebyś się przez nią martwiła. Mówiłem sobie, jeśli o mnie idzie, to niech ją diabli wezmą jak

background image

najszybciej, a im szybciej, tym lepiej. A czego ty się spodziewasz, powiadam, jeśli nie pierwszego
lepszego domokrążcy czy przyjezdnego kramarza, bo już nawet te mydłki z miasta patrzą na nią z
góry. Nie wiesz, co się dzieje, powiadam, nie słyszysz tego gadania, które ja słyszę, a możesz być
pewna, że zamykam im gęby. Powiadam, że moja rodzina miała tu niewolników wtedy, kiedy wy
wszyscy handlowaliście w jakichś kramikach albo uprawialiście skrawki ziemi, których nawet
Murzyn by nie wziął w dzierżawę.

Jeśli ją kiedykolwiek uprawiali. Dobrze, że Pan Bóg uczynił coś dla tej ziemi, bo ludzie, którzy tu

żyją, nic dla niej nigdy nie zrobili. Piątkowe popołudnie: widzą stąd trzy mile ziemi, której dotąd
nawet nie zaorano, a tymczasem każdy zdolny do roboty mężczyzna z całego hrabstwa siedzi tam w
mieście na przedstawieniu. Mógłbym być konającym z głodu podróżnym i nie zobaczyłbym żywej
duszy, która mogłaby mi wskazać drogę do miasta. A ona mnie namawiała na aspirynę. Jak jem
chleb, powiadam, to przy stole. Zawsze opowiadasz o tym, czego ty się dla nas wyrzekasz, a
przecież mogłabyś sobie kupić dziesięć nowych kiecek za to, co wydajesz na te cholerne lekarstwa.
Nie potrzeba mi żadnych leków, potrzeba mi, żebym mógł z tym skończyć, żebym nie musiał ich tu
dłużej trzymać, ale jeśli już muszę harować dziesięć godzin dziennie i utrzymywać kuchnię pełną
czarnuchów na tym poziomie, do jakiego przywykli, i posyłać ich na przedstawienia razem z
wszystkimi innymi czarnuchami w całym hrabstwie, tylko że ten i tak się spóźni. Nim dojdzie,
akurat skończy się przedstawienie.

Po chwili podszedł do samochodu, a kiedy wreszcie postawiłem mu dostatecznie jasno pytanie, czy

nie minęły go dwie osoby w Fordzie, odpowiedział: Tak. Ruszyłem więc dalej, a kiedy znalazłem
się na zakręcie wiejskiej drogi, dostrzegłem ślady opon. Ab Russell stał na swoim podwórzu, ale nie
zawracałem sobie głowy zadawaniem mu pytań i jeszcze miałem jego stodołę w zasięgu wzroku,
kiedy zobaczyłem Forda. Próbowali go ukryć. Tak jej się z tym udało, jak z wszystkim innym, co
robi. Bo, powiadam, nie chodzi o to, żebym ja jej zabraniał — może ona naprawdę nie jest zdolna
powstrzymać się od tego, ale dlaczego nie ma dość szacunku dla własnej rodziny, by to robić
dyskretnie. Cały czas się boję, że zobaczę ich gdzieś na środku ulicy albo pod wozem na rynku jak
parę psów.

Zaparkowałem i wysiadłem. Teraz będę musiał iść kawał drogi naokoło, przejść przez to zaorane

pole, jedyne, jakie widziałem od wyjazdu z miasta, a każdy krok będę czuł tak, jakby ktoś tłukł
mnie pałką po głowie idąc tuż za mną. Myślałem cały czas, że jak już przejdę przez to pole, to
zobaczę wreszcie płaski kawałek przed sobą, gdzie nie będzie mnie podrzucać za każdym krokiem,
ale kiedy doszedłem do lasu, poszycie okazało się takie gęste, że musiałem się przez nie
przedzierać, a potem dotarłem do rowu pełnego cierni. Szedłem chwilę wzdłuż niego, ale ciernie
gęstniały coraz bardziej, a przez cały czas Earl tam pewno telefonuje do domu i pyta, gdzie jestem,
a Matka się znowu denerwuje.

Kiedy się wreszcie przedarłem, stwierdziłem, że musiałem kołować, i teraz trzeba stanąć chwilę i

zastanowić się, gdzie może być ten samochód. Wiedziałem, że nie odeszli od niego daleko, ot,
pewno pod najbliższy krzak, zawróciłem więc i ruszyłem w kierunku drogi. Potem nie mogłem się
zorientować, jak daleko odszedłem, więc musiałem się zatrzymać i nasłuchiwać, a widać moim
nogom nie trzeba było aż tyle krwi, więc cała reszta waliła do głowy, jakby ją miała za chwilę
rozsadzić, i zachodzące słońce wlazło akurat tam, skąd mogło mi świecić prosto w oczy, w dodatku
w uszach mi dzwoniło i nic nie słyszałem. Ruszyłem dalej, starając się iść cicho, potem chyba

background image

usłyszałem psa i wiedziałem, że jak mnie zwęszy, to tu przyleci i podniesie piekło, a wtedy
wszystko weźmie w łeb.

Cały byłem w rzepach, gałązkach i rozmaitym śmieciu, miałem je wszędzie, pod ubraniem, w

butach, na ubraniu, a jak się przypadkiem obejrzałem, to zobaczyłem, że trzymam rękę akurat na
kępie trującego dębu. Nie mogłem tylko pojąć, dlaczego to trujący dąb a nie żmija czy coś takiego.
Nawet mi się nie chciało podnieść tej ręki. Stałem tak, póki pies nie odszedł. Potem ruszyłem.

Nie miałem pojęcia, gdzie jest samochód. Nie byłem zdolny do myślenia o czymkolwiek oprócz

mojej głowy i mógłbym tak stać w miejscu, i zastanawiać się, czy ja naprawdę widziałem tego
Forda i byłoby mi chyba wszystko jedno, czy go widziałem, czy nie. Mówiłem już, niech się
kładzie w dzień i noc z każdym, kto w tym mieście nosi spodnie, co mnie to obchodzi. Nie mam
żadnych zobowiązań wobec osoby, która mi okazuje takie względy, którą stać byłoby nawet na
umyślne postawienie tam Forda, żebym się za nią uganiał całe popołudnie i żeby Earl zabrał Matkę
do magazynu, i pokazał jej księgi tylko dlatego, że jest za cnotliwy na ten świat, cholera. Piekielnie
się, powiadam, ubawisz w tym niebie, jak nie będziesz się mógł wtrącać do cudzych spraw, tylko
żebym cię nigdy na tym nie przyłapał, powiadam, przymykam na to oczy przez wzgląd na twoją
babkę, ale niech cię tylko kiedy przyłapię na gorącym uczynku w domu mojej Matki. Te cholerne,
ulizane fircyki, wydaje im się, że z nich tacy piekielni zdobywcy, już ja im pokażę, co to piekło,
powiadam, i tobie tak samo. Jeszcze mu się ten czerwony krawat wyda powrozem piekielnym, jeśli
myśli, że może się włóczyć po lesie z moją siostrzenicą.

Z tym słońcem świecącym prosto w oczy, krwią pulsującą tak, że za każdym razem wydawało mi

się, że głowa mi weźmie i pęknie, i wreszcie wszystko się skończy, cały w tych czepiających się
cierniach i wszelakim świństwie, doszedłem wreszcie do piaszczystego rowu, gdzie przed chwilą
byli, poznałem drzewo, pod którym stał samochód, i właśnie kiedy wylazłem z rowu i zaczynałem
biec, usłyszałem, jak samochód rusza. Rusza szybko i trąbi. Naciskali klakson, który mówił: tak.
Tak. Takkkkkkk znikając mi z oczu. Dotarłem do drogi akurat na czas, żeby zobaczyć, jak nikną.

Kiedy doszedłem do miejsca, gdzie stał mój samochód, nie było ich już widać, słyszałem tylko

klakson. No cóż, nie przychodziły mi do głowy żadne inne myśli, tylko mówiłem: Uciekaj. Uciekaj
do miasta. Uciekaj do domu i próbuj przekonać Matkę, że cię nie widziałem w tym samochodzie.
Próbuj w nią wmówić, że nie wiem, kto on taki. Próbuj jej wytłumaczyć, że nie dopadłbym was w
tym rowie, gdybym był o dziesięć kroków bliżej. Niech i w to uwierzy, żeś wtedy stała.

Powtarzał wciąż: Takkk, takkkk, takkkkk, a mnie robiło się coraz słabiej i słabiej. Potem mi

przeszło i usłyszałem, jak krowa ryczy w oborze Russella. Ale na to bym nie wpadł. Podszedłem do
drzwiczek, otworzyłem i uniosłem stopę. Wtedy mi się wydało, że samochód stoi bardziej krzywo,
niż to wynika z pochyłości drogi, ale zrozumiałem wszystko dopiero, kiedy wsiadłem i zapaliłem
motor.

No i tak siedziałem. Chyliło się już ku zachodowi, a miasto odległe o pięć mil. Zabrakło im ikry,

żeby je przebić, żeby dźgnąć na wylot. Wypuścili tylko powietrze. Siedziałem tam chwilę, myśląc o
tej kuchni pełnej czarnuchów i że nikt z nich nie miał czasu założyć na miejsce koła i przykręcić
paru śrub. Śmieszne, przecież ona nie mogła być tak przewidująca, żeby już na zapas zabrać
pompkę, chyba że jej to przyszło do głowy, kiedy on wypuszczał powietrze. Ale tak naprawdę to
pewno było tak, że ktoś wyjął pompkę i dał Benowi do zabawy, żeby sobie z niej zrobił sikawkę,

background image

przecież oni rozebraliby cały samochód na kawałki, gdyby Ben tego zechciał, a Dilsey powiada:
Kto by tam ruszał twój samochód. Komu to w głowie? A ja na to: Ty jesteś czarna, masz szczęście,
czy rozumiesz? Zamieniłbym się z tobą w każdej chwili, bo trzeba głupoty białego, żeby się
zamartwiać tym, co robi jakaś tam latawica.

Poszedłem do Russella. Miał pompkę. To było pewno przeoczenie z ich strony. Tylko nie mogłem

uwierzyć, że ona jest do tego zdolna. Ciągle o tym myślałem. Nie wiem, jak to się dzieje, ale wciąż
nie mogę się nauczyć, że kobieta jest zdolna do wszystkiego. Myślałem i myślałem, zapomnijmy na
chwilę o moim stosunku do ciebie i twoim stosunku do mnie, ja bym po prostu nie zrobił ci tego.
Nie zrobiłbym ci tego bez względu na to, co ty byś mnie zrobiła. Krew, powiadam, to krew i od
tego nie można się wymigać. Bo to nie był żart, który strzelił do głowy ośmioletniemu
smarkaczowi, ty dopuściłaś, by z twojego wuja drwił bubek, który nosi czerwony krawat.
Przyjeżdżają do nas, nazywają nas wszystkich kupą prowincjuszy i uważają, że nasze miasto jest
dla nich za małe. No cóż, ten nawet nie wie, ile ma słuszności. I ona też. Jeśli tak myśli, niech się
stąd wynosi, Bóg z nią.

Skończyłem, oddałem Russellowi pompkę i ruszyłem do miasta. Zaszedłem do sklepu, wypiłem

coca–colę, a potem pojechałem do urzędu telegraficznego. Na giełdzie cena zamknięcia wynosiła
12.21, czterdzieści punktów spadku. Czterdzieści razy pięć dolarów: Kup sobie coś za to, jak
zdołasz, a ona powie: Ja je muszę mieć, ja je po prostu muszę mieć, a ja na to: Fatalnie się składa,
musisz się zwrócić do kogoś innego, ja nie mam pieniędzy, zbyt jestem zapracowany, żeby robić
pieniądze.

Spojrzałem tylko na niego.
— Powiem ci nowinę — powiadam. — Zdziwisz się usłyszawszy, że interesuję się rynkiem

bawełnianym. Nigdy ci to nie przyszło do głowy, prawda?

— Robiłem, co mogłem, żeby go dostarczyć — powiada. — Dwa razy łączyłem się ze składem i

dzwoniłem do pana do domu, ale nie wiedzieli, gdzie pan jest — powiada grzebiąc w szufladzie.

— Żeby co dostarczyć? — pytam. Wręczył mi telegram. — O której godzinie przyszedł?
— Koło wpół do czwartej.
— A w tej chwili jest dziesięć po piątej.
— Starałem się go doręczyć — powiada. — Nie mogłem pana znaleźć.
— To chyba nie moja wina, co? — Odebrałem telegram, ot, żeby zobaczyć, jakie nowe łgarstwo

wymyślą mi tym razem. Są chyba w nie lada opałach, jeśli muszą się pchać tak daleko, aż do
Missisipi, żeby kraść dziesięć dolarów miesięcznie. Sprzedawać — piszą. — Na rynku brak
stabilności, ogólna tendencja spadkowa. Nie przerażać się sprawozdaniem rządowym.

— Ile kosztuje taka depesza? — pytam.
— Zapłacili — powiada.
— Wobec tego jestem im winien tyle samo. — mówię. — Wiedziałem już o tym. Wyślij to na koszt

adresata — powiadam, biorąc blankiet. „Kupować — piszę. — Cena skoczy w górę. Od czasu do
czasu popłoch na giełdzie, żeby wyssać jeszcze kilku prowincjonalnych naiwniaków, którzy dotąd
nie dobrnęli do urzędu telegraficznego. Nie przerażać się.” — Wyślij to na koszt adresata —
powiadam.

background image

Spojrzał na depeszę, potem na zegar. — Giełda zamknięta od godziny — powiada.
— No to co? — ja na to. — Czy to moja wina? Ja tego nie wymyśliłem, ja tylko wyłożyłem trochę

forsy pod wrażeniem, że towarzystwo telegraficzne będzie mnie przez cały czas informować, co się
dzieje.

— Sprawozdanie z sytuacji na giełdzie jest wywieszane natychmiast po nadejściu — powiada.
— Tak — ja na to. — A w Memphis wywieszają je na tablicy co dziesięć sekund. Byłem o

sześćdziesiąt siedem mil stamtąd dziś po południu.

Popatrzył na depeszę. — Pan chce to wysłać? — pyta.
— Nie zmieniłem zdania — mówię. Napisałem drugą i odliczyłem pieniądze. — I tę również, jeśli

potrafisz napisać poprawnie słowo „kupować”.

Wróciłem do składu. Słyszałem z głębi ulicy orkiestrę. Prohibicja to piękna rzecz. Dawnymi czasy,

nawet jak w rodzinie była jedna para butów, w sobotę on je wkładał i wszyscy gromadnie szli na
stację kolejową odebrać jego przesyłkę; teraz wszyscy na bosaka idą na przedstawienie i mijają
kupców, co stoją w drzwiach niby rząd tygrysów, czy czegoś tam w klatkach. Earl powiedział:

— Mam nadzieję, że to nie było nic poważnego?
— Co? — ja na to. Spojrzał na swój zegarek. Potem podszedł do drzwi i sprawdził na zegarze

Sądu. — Powinieneś mieć zegarek za dolara — powiadam. — Taniej by cię kosztowało to
przekonanie, że ci za każdym razem kłamie.

— Co? — zapytał.
— Nic. Mam nadzieję, że ci nie sprawiłem kłopotu.
— Nie było wielkiego ruchu. Wszyscy poszli na przedstawienie. W porządku.
— Bo jeśli nie w porządku — powiadam — to wiesz, co możesz zrobić.
— Powiedziałem, że w porządku.
— Słyszałem. Ale jeśli nie jest w porządku, to wiesz, co możesz z tym zrobić.
— Czy ty chcesz odejść?
— To nie mój interes — powiadam. — To, czego ja chcę, nie ma znaczenia. Ale nie wyobrażaj

sobie, że z ciebie taki dobroczyńca, bo mi dajesz posadę.

— Byłbyś całkiem dobrym kupcem, gdybyś tylko chciał, Jazon — powiada.
— Potrafię w każdym razie pilnować własnych interesów i zostawić innych w spokoju.
— Nie wiem, czemu mnie chcesz zmusić do tego, żebym ci wypowiedział — on mi na to. —

Przecież wiesz, że możesz odejść, kiedy tylko zechcesz i nikt nie będzie ci tego miał za złe.

— Może właśnie dlatego nie chcę odejść — powiadam. — Jak długo pilnuję mojej roboty, tak

długo za nią płacisz. — Poszedłem na tyły składu, napiłem się wody i wyszedłem na podwórze. Job
wreszcie ustawił wszystkie kultywatory. Cicho tu było i po niedługim czasie ból głowy trochę
zelżał. Słyszałem, jak śpiewają, potem orkiestra zaczęła od nowa. No cóż, niech sobie ściągną
wszystek bilon z całego hrabstwa; nie moją skórę zdzierają. Ja zrobiłem, co mogłem: mężczyzna,
który żyje tak długo jak ja i nie wie, kiedy dać sobie z czymś spokój, jest głupcem. Zwłaszcza, że to
nie moja sprawa. Gdyby to była moja córka, no cóż, wtedy wszystko wyglądałoby inaczej, nie
miałaby na to czasu; musiałaby pracować, żeby wykarmić gromadę kalek, wariatów i czarnuchów,

background image

ale jakże ja bym śmiał wprowadzać kogoś do tego domu. Za bardzo szanuję swoich bliźnich, żeby
zrobić coś podobnego. Ja jestem mężczyzną, mogę to znieść, to moja własna rodzina, a chciałbym
zobaczyć z bliska takiego, kto wyraziłby się bez szacunku o jakiejś mojej przyjaciółce, to te
przeklęte przyzwoite kobiety tak robią, pokażcie mi jedną z tych cnotliwych, pobożnych dam, w
połowie tak porządną jak Lorraine, chociaż to prostytutka. Bo, powiadam, gdybym miał się żenić,
tobyś się wzdęła jak balon, wiesz o tym dobrze, a Matka na to: Chcę, żebyś był szczęśliwy i żebyś
założył rodzinę, żebyś się nie zaharowywał przez całe życie dla nas. Ja wkrótce odejdę i wtedy
będziesz sobie mógł wziąć żonę, ale nigdy nie znajdziesz kobiety, która byłaby ciebie warta, a ja
powiadam, owszem, to by się dało zrobić. Ale ty byś zaraz wstała z grobu, sama o tym wiesz. Nie,
powiadam, dziękuję bardzo, mam już dosyć bab pod opieką, a zresztą jeślibym się ożenił, to pewno
by się zaraz okazała narkomanką albo czymś w tym guście. Takie już mamy szczęście w naszej
rodzinie, powiadam.

Słońce skryło się za kościołem metodystów, gołębie latały tam i z powrotem naokoło wieży i kiedy

orkiestra przestała grać, słyszałem, jak gruchają. Jeszcze cztery miesiące nie minęły od Bożego
Narodzenia, a prawie ich tyle co zawsze. Pewno sam pastor Walthall ma ich już po uszy. Można
było pomyśleć, że strzelamy do ludzi, jak się słyszało te jego kazania, nawet chwytał za strzelbę,
kiedy przyszli strzelać. Gadał o pokoju na ziemi i dobrej woli w stosunku do wszystkiego i że nawet
wróbel nie powinien paść. Ale co jego to obchodzi, że ich tak dużo, on nie ma nic do roboty, on nie
sprawdza, która godzina. Nie płaci podatków, nie musi patrzeć, jak jego pieniądze idą co roku na
oczyszczanie zegara na gmachu Sądów. Trzeba płacić człowiekowi czterdzieści pięć dolarów za
takie czyszczenie. Zliczyłem wtedy ponad sto świeżo wylęgniętych piskląt gołębich na ziemi.
Myślałby kto, że nabiorą rozumu i wyniosą się z miasta. To dobrze, że mnie też nie więcej tu
trzyma niż takiego gołębia.

Orkiestra grała znowu głośną, skoczną melodię, jakby na zakończenie. Chyba teraz będą

zadowoleni. Może ta muzyka wystarczy im za rozrywkę przez cały czas, kiedy będą wracali
czternaście czy piętnaście mil do domu, wyprzęgali po ciemku konie, karmili bydło i doili krowy.
Mogą sobie gwizdać tę melodię i opowiadać kawały żywemu inwentarzowi w oborze, a potem
jeszcze podliczyć, ile zarobili na tym, że nie zabrali bydła na przedstawienie. Gotowe im wyjść, że
jeśli ktoś ma pięcioro dzieci i siedem mułów, to zarobił na czysto ćwierć dolara zabierając tylko
rodzinę na przedstawienie. Można i tak. Wrócił Earl z kilkoma paczkami.

— Tu jest trochę towaru do zabrania — powiada. — Gdzie wuj Job?
— Pewno poszedł na przedstawienie — ja na to. — Chyba że go pilnowałeś.
— On się nie urywa z magazynu. Mogę na niego liczyć.
— Czy do mnie pijesz? — pytam.
Podszedł do drzwi i wyjrzał nasłuchując.
— Dobra orkiestra. Czas, żeby zaczęli wychodzić.
— Chyba że zechcą tam siedzieć całą noc — powiadam. Jaskółki już zaczęły, słychać było też

wróble, które zbierały się tłumnie na drzewach przed gmachem sądów. Co pewien czas całe ich
stado wirowało nad dachem, potem znikały. Na mój gust to takie same paskudztwo jak gołębie.
Przez nie człowiek nie może nawet posiedzieć tam pod drzewami. Zanim się obejrzysz — pac!
Prosto na kapelusz. Ale trzeba by milionera, żeby móc sobie pozwolić na wytłuczenie ich po pięć

background image

centów za strzał. Gdyby po prostu wysypali trochę trucizny na trawnik, pozbyliby się ich w ciągu
jednego dnia, bo jeśli kupiec nie potrafi upilnować swoich kurcząt, żeby nie latały po skwerze, to
powinien handlować czymś innym, a nie kurczętami, czymś, co nie dziobie, na przykład pługami
albo cebulą. A jeśli ktoś nie potrafi utrzymać swoich psów, to albo mu na tym nie zależy, albo nie
powinien mieć psa. Bo jak powiadam, jeśli wszystkie interesy w mieście prowadzone są jak
prowincjonalny kram, to razem może wyjść tylko prowincjonalna dziura.

— Nic ci z tego nie przyjdzie, nawet jeśli skończyli — mówię. — Będą musieli zaraz zaprzęgać i

ruszać, żeby dotrzeć przed nocą do domu.

— No cóż — powiada. — Bawią się dobrze. Niech puszczą od czasu do czasu trochę pieniędzy na

takie przedstawienie. Farmer w górach urabia sobie ręce po łokcie i niewiele mu z tego przychodzi.

— Nie ma takiego prawa, które by ludzi zmuszało do zakładania farm w górach — powiadam. —

Czy też gdziekolwiek indziej.

— A gdzie byśmy byli, ty i ja, gdyby nie farmerzy? — na to on.
— Ja byłbym w tej chwili w domu. Leżałbym z okładem z lodu na głowie.
— Za często miewasz te migreny — powiada. — Czemu nie każesz sobie porządnie sprawdzić

zębów? Czy on ci przejrzał wszystkie dziś rano?

— Kto? — pytam.
— Mówiłeś przed południem, że idziesz do dentysty.
— Czy masz mi za złe, że dostałem migreny w czasie pracy u ciebie? O to ci chodzi? —

Przechodzili teraz uliczką na tyłach sklepu, wracając z przedstawienia.

— Idą już — powiada. — Lepiej pójdę do drzwi frontowych. — Poszedł. To dziwna rzecz, ale bez

względu na to, co ci dolega, mężczyzna zawsze ci doradzi, żebyś sprawdził zęby, a kobieta — żebyś
się ożenił. A już taki, co nigdy w życiu do niczego nie doszedł, na pewno będzie cię pouczać, jak
powinieneś prowadzić swoje interesy. Podobnie jak profesorzy na wyższych uczelniach, co to nie
mają jednej całej pary skarpetek w majątku, a mówią, jak zrobić milion w dziesięć lat, albo kobieta,
która nie umiała sobie nawet zdobyć męża, będzie cię pouczać, jak masz chować dzieci.

Stary Job nadjechał wozem. Po chwili skończył obwijać lejce wokół tulejki na bat.
— No cóż — powiadam. — Udane przedstawienie?
— Ja go tam jeszcze nie widział. Ale coś mi się zdaje, że na wieczór to ja tam będę.
— Komu innemu opowiadaj, że nie byłeś — ja na to. — Wyszedłeś stąd o trzeciej godzinie. Pan

Earl przed chwilą cię szukał.

— Robiłem, co mi kazali — powiada. — Pan Earl wie, gdzie byłem.
— Oszukuj go, jak chcesz — powiadam. — Ja tam nie naskarżę na ciebie.
— Jakbym miał kogo oszukiwać, to pewnikiem jego, nie kogo — powiada. — Na co marnować

czas i kręcić głowę takiemu, co i tak mi nie płaci. Pana to bym i nie próbował oszukać — powiada.
— Pan to za sprytny dla mnie. Tak, psze pana — powiada i udaje zapracowanego jak choroba,
ładując te pięć czy sześć paczuszek do wozu. — Pan to dla mnie za sprytny. Nie ma w tym mieście
takiego, co by panu dał radę. Pan to i takiego przechytrzy, co samego siebie przechytrzył —
powiada włażąc do wozu i odwiązując lejce.

background image

— A kto to taki? — pytam.
— Pan Jazon Compson — powiada. — Wio, Dan!
Jedno z kół już niemal spadało. Przyglądałem się, czy spadnie, nim on wyjedzie z naszego

przesmyka, czy nie. Tak to jest zawsze, jak się da pojazd czarnuchowi. Powiadam, taki stary
gruchot to przecież wstyd i hańba, a mimo to będziesz go trzymała w powozowni przez sto lat po to
tylko, żeby ten mógł raz na tydzień jechać na cmentarz. Nie on pierwszy, powiadam, będzie musiał
robić to, na co nie ma ochoty. Zmusiłbym go, żeby albo jeździł w samochodzie jak cywilizowany
człowiek, albo siedział w domu. Czy on w ogóle wie, dokąd jedzie albo w czym jedzie, a my
trzymamy powóz i konie, żeby mógł wyjeżdżać sobie na przejażdżkę w niedzielę po południu.

Dużo to Joba obchodziło, czy koło spadnie, czy nie, byleby tylko nie musiał wracać zbyt daleko

piechotą. Powiadam, że jedyne dla nich miejsce to pole, gdzie musieliby pracować od wschodu do
zachodu. Oni nie nadają się do dobrobytu czy łatwej roboty. Wystarczy, żeby który przez jakiś czas
pokręcił się wśród białych, a zaraz zrobi się do niczego. Tak się wycwani, że potrafi cię na twoich
własnych oczach oszukać przy robocie, jak to było z Roskusem; jedyny błąd, jaki popełnił, to że
pewnego dnia był na tyle nieostrożny, że umarł. Obijają się, kradną i pyskują coraz zuchwalej i
zuchwalej, aż wreszcie przyjdzie dzień, kiedy musisz dać takiemu po łbie kijem czy co tam
znajdziesz pod ręką. Zresztą to nie moja sprawa tylko Earla. Ale nie chciałbym, żeby reklamą
mojego przedsiębiorstwa na całe miasto był stary trzęsący się Murzyn i wóz, który na każdym
zakręcie o mało się nie rozleci na kawałki,

Słońce stało teraz wysoko w powietrzu, a w magazynie zaczynało się już robić ciemnawo.

Wyszedłem na front sklepu. Na skwerze było pusto. Earl zamykał szafę na tyłach sklepu, a potem
zegar zaczął wybijać godzinę.

— Zamknij tylne drzwi — powiedział. Poszedłem, zamknąłem je i wróciłem. — Chyba pójdziesz

wieczorem na przedstawienie? — spytał. — Dałem ci, zdaje się, wczoraj te darmowe bilety, co?

— Tak — ja na to. — Chcesz, żebym ci je oddał?
— Ależ skąd! Zapomniałem tylko, czy ci je dałem, czy nie. Szkoda, żeby się zmarnowały.
Zamknął drzwi na klucz, powiedział: Do widzenia, i poszedł. Wróble w dalszym ciągu jazgotały na

drzewach, ale skwer był pusty, zobaczyłem tylko kilka samochodów. Przed drugstorem stał Ford,
ale nawet nie spojrzałem na niego. Wiem, kiedy mam czegoś dosyć. Chętnie starałbym się jej
pomóc, ale wiem, kiedy mam dość. Może nauczyłbym Lustera prowadzić, wtedy mogliby się za nią
uganiać całymi dniami, jeśliby chcieli, a ja bym siedział w domu i bawił się z Benem.

Wszedłem i kupiłem kilka cygar. Potem przyszło mi do głowy, żeby łyknąć sobie na wszelki

wypadek przeciwko migrenie, i stałem, i rozmawiałem z nimi przez chwilę.

— Myślę — powiada Mac — że stawiasz w tym roku na „Jankesów”?
— Czemu? — pytam.
— Zdobędą mistrzostwo — on na to. — Nikt nie może z nimi wygrać.
— Akurat. Oni się skończyli. Myślisz, że szczęście może im dopisywać w nieskończoność?
— Ja bym tego nie nazywał szczęściem — upierał się Mac.
— Nie stawiałbym na żadną drużynę, w której gra ten Ruth — oznajmiłem. — Nawet gdybym

wiedział, że ona zwycięży.

background image

— Tak? — zdziwił się Mac.
— Mogę ci wyliczyć po kilkunastu graczy w każdej lidze, którzy są o wiele więcej warci niż on.
— A co ty masz przeciwko Ruthowi? — pyta Mac.
— Nic — ja mu na to. — Nie mam nic przeciwko niemu. Nawet nie lubię patrzeć na jego zdjęcie.

— Wyszedłem. Zaczęły się zapalać światła i ludzie wracali ulicami do domów. Czasem wróble
uciszają się dopiero, gdy zapadną zupełne ciemności. Tego wieczora, kiedy założono nowe lampy
naokoło gmachu sądu, rozbudziły się i zaczęły latać, i kołować, i tłuc się o światła przez całą noc.
Powtarzało się to kilka nocy, potem pewnego ranka wszystkie zniknęły. Po dwóch miesiącach nagle
znowu wróciły.

Jechałem do domu. Świateł jeszcze nie zapalono, ale wszyscy na pewno wyglądają przez okna, a

Dilsey miele ozorem w kuchni, jakby to własne jedzenie musiała trzymać na ogniu, póki ja nie
wrócę do domu. Zupełnie jakby na świecie nie było nic, tylko ta jedna kolacja, którą ona musi przez
kilka minut opóźnić ze względu na mnie. No, przynajmniej raz wracając do domu nie zastanę Bena
i tego czarnucha czepiających się bramy niby niedźwiedź i małpa zamknięci razem w klatce. Gdy
tylko zaczyna się zmierzchać, ten już gna do bramy niby krowa do obory, czepia się jej, kręci głową
i jęczy sam do siebie. Skaranie Boskie. Gdyby mnie się przydarzyło to, co jemu zrobili za
majstrowanie przy otwartych bramach, nigdy bym już nie chciał patrzeć na bramy. Często się
zastanawiałem, o czym on też myśli tam, pod tą bramą, patrząc, jak dziewczęta wracają ze szkoły,
gdy majaczy mu się coś, czego nawet nie pamięta, czego nie pragnął i nie jest w stanie pragnąć. I co
myśli, kiedy przypadkiem na siebie spojrzy przy rozbieraniu i zaczyna płakać, jak to często bywa.
Ale nie na tym trzeba było poprzestać. Wiem, powiadam, czego ci trzeba, trzeba ci tego, co zrobili
Benowi, wtedy byś się zachowywała przyzwoicie. A jeśli nie wiesz, o czym mówię, to się zapytaj
Dilsey, niech ci ona powie.

W Matki pokoju paliło się światło. Wprowadziłem samochód i wszedłem do kuchni. Byli tam

Luster i Ben.

— Gdzie Dilsey? — spytałem. — Szykuje kolację?
— Na górze z panną Kahliną — powiada Luster. — Ale tam Sodomagomora. Zaraz jak panna

Quentin wróciła do domu. Nianiusia poleciała na górę, żeby nie skakały sobie do oczu. Czy te
aktory przyjechały, psze pana?

— Tak.
— Coś mi się zdawało, że orkiestra gra. Och, jak ja bym chciał iść. Żebym tylko miał dwadzieścia

pięć centów.

Weszła Dilsey. — O, jesteś — powiedziała. — Gdzieś ty się podziewał cały wieczór? Wiesz, ile

mam roboty, nie możesz przyjść do domu na czas?

— Może byłem na przedstawieniu — ja na to. — Czy kolacja gotowa?
— Och, jak ja bym chciał iść — mówił Luster. — Żebym tylko miał te dwadzieścia pięć centów.
— Nie kręć sobie tym głowy — powiedziała Dilsey. — A ty idź do pokoju i usiądź. Nie chodź na

górę, żeby nie zaczęty od nowa.

— O co znowu idzie? — zapytałem.
— Quentin przyszła przed chwilą i gadała, żeś calutkie popołudnie za nią latał, a panna Kahlina jak

background image

na nią nie skoczy. Nie możesz jej zostawić w spokoju? Nie możesz żyć pod jednym dachem z
własną siostrzenicą bez tego, żeby się cięgiem za łeb wodzić?

— Nie mogę się z nią kłócić — powiadam — bo jej nie widziałem od rana. Cóż znowu takiego,

wedle niej, zrobiłem? Zmusiłem ją, żeby poszła do szkoły? A to okropne!

— Pilnuj swoich spraw i daj jej spokój. Gdybyście mi tylko z panną Kahliną pozwolili, sama bym

się nią zajęła. Siądź tam teraz spokojnie i czekaj kolacji.

— Żebym tylko miał te ćwierć dolara — jęczał Luster — tobym poleciał na to przedstawienie.
— A jakbyś miał skrzydła, tobyś poleciał do nieba — Dilsey na to. — Żebym już słowa nie

słyszała o tym przedstawieniu.

— To mi coś przypomniało — powiadam. — Mam tutaj dwa bilety, które dostałem. — Wyjąłem

bilety z kieszeni.

— Pan zamiaruje iść na przedstawienie? — spytał Luster.
— Ani mi się śni. Nie poszedłbym, gdyby mi dopłacili dziesięć dolarów.
— Niech mi pan da jeden, psze pana!
— Sprzedam ci jeden. Co ty na to?
— Ale ja nie mam pieniędzy.
— To pech. — Ruszyłem do drzwi.
— Niech mi pan da jeden, psze pana! Na co panu dwa!
— Milcz! — zawołała Dilsey. — Nie wiesz, że on nigdy nikomu nic nie da?
— Ile pan chce za bilet?
— Pięć centów — mówię.
— Nie mam tyle!
— A ile masz?
— Nic nie mam!
— W porządku. — Szedłem dalej.
— Psze pana! — woła.
— Milcz — mówi Dilsey. — On się tylko z tobą drażni. Przecież sam się szykuje iść na to

przedstawienie. Idź już, Jazon, i daj mu spokój.

— Mnie one niepotrzebne — powiadam. Wróciłem do kuchennego pieca. — Przyszedłem tu, żeby

je spalić. Ale jeśli chcesz kupić jeden za pięć centów — mówię patrząc na niego i otwierając
palenisko.

— Skąd ja bym wziął?
— W porządku — ja na to. Wrzuciłem jeden bilet do pieca.
— Jazon! — woła Dilsey. — Nie wstyd ci?
— Psze pana — jęczy Luster — psze pana! Będę zakładał te koła calutki miesiąc, dzień w dzień.
— Potrzeba mi gotówki — powiadam. — Możesz dostać ten bilet za pięć centów.
— Cichaj, Luster! — Dilsey szarpnęła chłopaka za ramiona. — Dalej — powiada. — Wrzuć i

tamten. Dalej. Skończ z tym.

background image

— Możesz go mieć za pięć centów — mówię.
— Dalej — woła Dilsey. — On nie ma pięciu centów. Dalej. Wrzucaj go.
— Dobrze. — Wrzuciłem bilet, a Dilsey zamknęła piec.
— Dorosły człowiek! — powiada. — Wynoś mi się z kuchni. Cichaj — do Lustera. — Cichaj,

żeby Benjy nie zaczął. Zdobędę ci dzisiaj dwadzieścia pięć centów od Frony, pójdziesz jutro
wieczór. Cichaj już, cichaj!

Wyszedłem do bawialni. Z góry nie dochodziły żadne dźwięki. Rozłożyłem gazetę. Po chwili

wszedł Ben z Lusterem. Ben podszedł do ciemnego miejsca na ścianie, gdzie kiedyś wisiało lustro,
gładził je palcami, śliniąc się i jęcząc. Luster zaczął grzebać w palenisku.

— Co ty tam robisz? — pytam. — Nie trzeba dzisiaj ognia.
— Robię, żeby był cicho — powiada. — Na Wielkanoc zawsze chłód bierze.
— Tylko, że dzisiaj nie Wielkanoc. Zostaw to.
Odłożył pogrzebacz, wyciągnął poduszkę z fotela Matki i dał ją Benowi, a ten przycupnął przed

paleniskiem i ucichł.

Czytałem gazetę. Z góry nie dochodził żaden dźwięk. Dilsey weszła, odesłała Lustera z Benem do

kuchni i powiedziała, że kolacja gotowa.

— Dobrze — mówię. Wyszła. Siedziałem dalej i czytałem gazetę. Po chwili usłyszałem, jak Dilsey

zagląda do pokoju.

— Czego nie przyjdziesz jeść? — zapytała.
— Czekam na kolację.
— Stoi na stole. Przecie mówiłam.
— Naprawdę? Przepraszam. Nie słyszałem, żeby ktoś schodził na dół.
— One nie przyjdą — powiada. — Chodź i jedz, przecie muszę im co zanieść na górę.
— Zachorowały? — spytałem. — Jaką diagnozę postawił doktor? Mam nadzieję, że to nie ospa.
— Chodźże, Jazon! Żebym już mogła pozmywać.
— Dobrze — podniosłem gazetę do oczu. — Czekam na kolację.
Czułem, jak mi się przypatruje tam, od drzwi. Czytałem gazetę.
— Po co ty to robisz? Czy ty nie wiesz, ile bez tego muszę się nalatać.
— Jeśli Matka jest bardziej chora, niż była, kiedy przyjechałem na obiad, to trudno — mówię. —

Ale jak długo płacę za jedzenie osób młodszych ode mnie, to te osoby muszą schodzić na dół, żeby
zjeść przy stole. Zawiadom mnie, kiedy kolacja będzie gotowa — powiedziałem zabierając się
znowu do gazety. Słyszałem, jak włazi po schodach, ciągnąc za sobą nogi, mrucząc i jęcząc, jakby
te schody były strome, a stopnie nie wiem jak wysokie. Słyszałem ją pod drzwiami Matki, potem
słyszałem, jak woła Quentin, chyba przez zamknięte na klucz drzwi, potem wróciła do drzwi Matki,
potem Matka wyszła i przemawiała do Quentin. Potem zeszły na dół. Ja czytałem gazetę.

Dilsey podeszła do drzwi. — Chodź już — powiedziała — bo znowu ci jakieś diabelstwo przyjdzie

do głowy. Co cię dzisiaj napadło.

Poszedłem do jadalni, Quentin siedziała ze spuszczoną głową. Znowu umalowała sobie twarz. Nos

jej wyglądał jak porcelanowy izolator.

background image

— Cieszę się, że czujesz się na tyle dobrze, by móc zejść na dół — mówię do Matki.
— Mogę zrobić dla ciebie ten wysiłek, żeby przynajmniej zejść na kolację — powiada. — Bez

względu na to, jak się czuję. Zdaję sobie sprawę, że mężczyzna, który pracuje cały dzień, lubi być
wieczorem otoczony rodziną przy stole. Chciałam ci zrobić tę przyjemność. Pragnęłabym tylko,
żeby stosunki między tobą i Quentin lepiej się ułożyły. Lżej by mi było.

— Wcale nie są złe — ja na to. — Nie mam nic przeciwko temu, żeby siedziała cały dzień

zamknięta w swoim pokoju, jeśli tego chce. Ale wypraszam sobie te wygłupiania i dąsy przy
jedzeniu. Wiem, że wymagam dużo, ale chcę, żeby tak było w moim domu. W twoim domu,
chciałem powiedzieć.

— To twój dom — Matka na to. — Ty jesteś teraz głową rodziny.
Quentin nie podniosła wzroku. Nałożyłem na talerze, zaczęła jeść.
— Czy dostałaś dobry kawałek mięsa? — spytałem. — Jeśli nie, to ci wyszukam lepszy.
Nie odpowiedziała.
— Pytałem, czy dostałaś dobry kawałek mięsa?
— Słucham? — powiada. — Tak, dobry.
— Może chcesz jeszcze trochę ryżu?
— Nie.
— Pozwól, niech ci dołożę.
— Nie chcę więcej.
— Ależ proszę — mówię. — Proszę uprzejmie.
— Czy minął ci ból głowy? — pyta Matka.
— Ból głowy?
— Obawiałam się, że to początki migreny — powiada Matka. — Dziś, kiedy przyszedłeś na obiad.
— Aha — ja na to. — Nie, jakoś minęło. Tyle mieliśmy po południu zajęcia, że całkiem o niej

zapomniałem.

— Czy dlatego przyszedłeś później? — pyta Matka. Wiedziałem, że Quentin słucha. Spojrzałem na

nią. Poruszała widelcem i nożem, ale przyłapałem ją, jak spoglądała na mnie, potem znowu spuściła
wzrok na talerz. Powiedziałem:

— Nie, pożyczyłem koło trzeciej mój samochód jednemu gościowi i musiałem czekać, aż mi go

zwróci. — Jadłem przez chwilę.

— Któż to był taki? — zapytała Matka.
— Jeden z tych aktorów — powiadam. — Zdaje mi się, że mąż jego siostry wypuścił się gdzieś z

jakąś tutejszą dziewczyną i on ich gonił.

Quentin siedziała bez ruchu, żując.
— Nie powinieneś pożyczać samochodu tego rodzaju ludziom — oświadczyła Matka. — Masz

zbyt szeroką ręką z tym samochodem. Dlatego cię o niego nigdy nie proszę, chyba że muszę.

— Sam tak przez chwilę myślałem — powiadam. — Ale on jednak wrócił. Mówił, że znalazł,

czego szukał.

background image

— A któż to taki, ta kobieta? — spytała Matka.
— Powiem ci później. Nie chcę mówić o takich rzeczach przy Quentin.
Quentin przestała jeść. Od czasu do czasu popijała łyk wody, potem siedziała krusząc w palcach

bułkę, z twarzą pochyloną nad talerzem.

— Tak — powiedziała Matka. — Kobiety, które tak jak ja siedzą zamknięte w domu, nie mają w

ogóle pojęcia o tym, co się dzieje w tym mieście.

— Owszem — zgodziłem się. — Istotnie nie mają pojęcia.
— Moje życie płynęło tak całkowicie odmiennie — powiada Matka. — Dzięki ci, Boże, że nic nie

wiem o podobnej rozpuście. Nawet nie chcę o niej wiedzieć. Odwrotnie niż większość ludzi.

Nie odzywałem się już słowem. Quentin siedziała, krusząc bułkę, a kiedy skończyłem jeść, spytała:
— Czy mogę już iść? — nie patrząc na nikogo.
— Co takiego? — powiadam. — Proszę, proszę. Przecież nie podajesz do stołu.
Spojrzała na mnie. Pokruszyła całą bułkę, ale ręce jej wciąż się ruszały, jakby dalej coś kruszyły, a

oczy miała niby zaszczute zwierzę czy coś takiego, a potem zaczęła przygryzać wargi, jakby ją truł
ten czerwony ołów, co przecież byłoby logiczne.

— Babciu — powiada. — Babciu...
— Czy chcesz coś jeszcze zjeść? — pytam.
— Czemu on mnie tak traktuje, Babciu? — mówi. — Ja mu nigdy nic złego nie zrobiłam.
— Chcę, żebyście dobrze ze sobą żyli — powiada Matka. — Oprócz was nikogo nie mam na tym

świecie i chcę, żeby stosunki między wami były lepsze.

— To jego wina. — Ona na to. — On mnie się ciągle czepia i wtedy muszę. Jeśli on mnie tu nie

chce, czemu nie pozwoli mi wrócić do...

— Dość — przerwałem. — Ani słowa więcej.
— Więc czemu nie zostawi mnie w spokoju? On... on przecież...
— Jest dla ciebie niemal ojcem — oświadczyła Matka. — Jesz jego chleb, ty i ja. Jest rzeczą

słuszną, by oczekiwał od ciebie posłuszeństwa.

— To jego wina. — Poderwała się na nogi. — On mnie do tego zmusza. Żeby on tylko... —

patrzyła na nas, oczy zaszczute, ramiona tak jej jakoś drgały, opuściła ręce.

— Żeby tylko co? — spytałem.
— Wszystko, co robię, robię przez ciebie — powiada. — Jeśli jestem zła, to dlatego, że mnie do

tego zmuszono. Ty mnie zmusiłeś. Wolałabym nie żyć. Wolałabym, żebyśmy wszyscy nie żyli. —
Potem wybiegła. Słyszeliśmy, jak leci po schodach. Potem trzasnęły drzwi.

— Pierwsza rozsądna rzecz, jaką kiedykolwiek powiedziała — odezwałem się.
— Nie poszła dzisiaj do szkoły — szepnęła Matka.
— Skąd wiesz? — ja na to. — Byłaś w mieście?
— Wiem. Żebyś ty mógł być dla niej lepszy!
— Gdybym był lepszy, to musiałbym coś zrobić, żeby widywać ją częściej niż raz dziennie.

Musiałabyś pilnować, żeby schodziła do stołu na każdy posiłek. Wtedy mógłbym jej dawać za

background image

każdym razem dodatkowy kawałek mięsa.

— Są takie drobne rzeczy, które mógłbyś robić.
— Na przykład nie zwracać uwagi, kiedy mnie prosisz, żebym dopilnował jej pójścia do szkoły.
— Nie była dzisiaj w szkole. Po prostu wiem, że nie była. Powiada, że pojechała po południu na

samochodową przejażdżkę z jakimś chłopcem, a ty ją śledziłeś.

— Jak mogłem — powiadam. — Przecież mój samochód miał przez całe popołudnie ktoś inny. A

to, czy była dzisiaj w szkole, czy nie, to już przeszłość. Jeśli się musisz czymś martwić, to martw
się o przyszły poniedziałek.

— Chciałabym, żebyście lepiej ze sobą żyli — powiada. — Ona odziedziczyła ten upór rodzinny.

Po Quentinie również. Myślałam sobie wtedy, przy całym jej dziedzictwie jeszcze w dodatku to
imię! Czasem mi się wydaje, że to kara Boża na mnie za Caddy i Quentina.

— Wielki Boże! — mówię. — Piękne myśli chodzą ci po głowie! Nic dziwnego, że ustawicznie

pakujesz się w choroby.

— Co? — pyta. — Nie rozumiem.
— Mam nadzieję — ja na to. — Uczciwa kobieta wiele nie dostrzega, ale ta niewiedza wychodzi

jej tylko na korzyść.

— Oboje byli tacy — ciągnęła. — Tworzyli wspólny front z twoim Ojcem przeciwko mnie, kiedy

próbowałam ich napominać. Zawsze powiadał, że oni nie potrzebują żadnej kontroli, że oni wiedzą,
co to jest czystość i uczciwość, a trudno przypuszczać, by można kogokolwiek nauczyć czegoś
więcej. Teraz, mam nadzieję, jest zadowolony.

— Masz jeszcze podporę w Benie — mówię. — Nie martw się.
— Rozmyślnie wyłączyli mnie ze swego życia — powiada. — Zawsze ważna była ona i Quentin.

Zawsze spiskowali przeciwko mnie. I przeciwko tobie również, choć byłeś za młody, by sobie z
tego zdawać sprawę. Zawsze uważali ciebie i mnie za ludzi obcych, tak samo Wujka Maury'ego.
Powtarzałam ciągle twojemu Ojcu, że za wiele im się daje swobody, za wiele przebywają razem.
Kiedy Quentin poszedł do szkoły, musieliśmy w następnym roku posłać i ją, żeby była razem z nim.
Nie mogła ścierpieć, żeby któryś z was zrobił coś, czego ona nie mogłaby zrobić. To ta jej próżność,
próżność i fałszywa duma. A potem, kiedy zaczęły się z nią kłopoty, wiedziałam, że Quentin będzie
uważał, iż musi zrobić coś równie złego. Ale nie mogłam przypuścić, że okaże się tak samolubny,
żeby... żeby... nigdy bym nie uwierzyła...

— Może wiedział, że to będzie dziewczyna — mówię. — I że nie zniesie jeszcze jednej takiej.
— Mógł jej pilnować — powiada. — Zdawałoby się, że to jedyna osoba, dla której miała

jakiekolwiek względy. Ale myślę, że to też pewno część kary boskiej.

— Tak — ja na to. — Fatalnie, że to był on a nie ja. Lepiej byś na tym wyszła.
— Mówisz takie rzeczy, żeby mi sprawić przykrość — powiada. — Ale zasłużyłam na to. Kiedy

zaczęli sprzedawać ziemię, żeby posłać Quentina na Harvard, powiedziałam Ojcu, że musi tak samo
zabezpieczyć ciebie. Wtedy, kiedy Herbert zaproponował, że cię weźmie do banku, powiedziałam
sobie, no, Jazon już ma przyszłość zapewnioną, a kiedy wydatki zaczęły się sypać i musiałam
sprzedać nasze meble i resztę pastwiska, napisałam wreszcie do niej, bo przecież, pisałam, zdaje
sobie chyba sprawę, iż ona i Quentin otrzymali nie tylko swoje, ale i część tego, co się tobie

background image

należało, i że teraz do niej należy wyrównanie twojej straty. Przypominałam, że powinna to zrobić
przez szacunek dla Ojca. Wierzyłam wówczas, ze to zrobi. Ale ze mnie tylko biedna, stara kobieta;
wychowywano mnie w przekonaniu, że ludzie od ust sobie odejmą dla własnej rodziny. To moja
wina. Miałeś słuszność robiąc mi wyrzuty.

— Czy myślisz, że ja potrzebuję czyjejkolwiek pomocy, by stanąć na własnych nogach —

powiadam. — A zwłaszcza pomocy kobiety, która nie może powiedzieć, kto jest ojcem jej dziecka?

— Jazon!
— No, dobrze — powiadam. — Nie miałem tego na myśli. Oczywiście, że nie.
— Gdybym przypuszczała, że to możliwe, po tym wszystkim, co wycierpiałam.
— Oczywiście, że niemożliwe — powiadam. — Nie miałem tego na myśli.
— Mam nadzieję, że to przynajmniej zostało mi oszczędzone.
— Oczywiście. Za bardzo jest podobna da nich obydwojga, żeby w to wątpić.
— Nie mogłabym tego znieść.
— Wobec tego przestań o tym myśleć — mówię. — Czy męczyła cię jeszcze o wychodzenie

wieczorami?

— Nie. Wytłumaczyłam jej wreszcie, ze to dla jej własnego dobra i że jeszcze kiedyś mi za to

podziękuje. Zabiera ze sobą książki i uczy się, kiedy ja zamknę drzwi. Widzę u niej światło czasem
nawet późno, o jedenastej.

—: Skąd wiesz, że się uczy?
— Nie wiem, co by tam mogła robić innego sama. Nigdy nic nie czytała.
— Nie — mówię. — Nie wiesz. I możesz dziękować za to swoim gwiazdom. — Tylko co by

przyszło z tego, żebym to powiedział głośno. Znowu zaczęłaby się wypłakiwać.

Słyszałem, jak wchodzi na górę. Potem zawołała Quentin, a ta odpowiedziała: — Co? — przez

drzwi. — Dobranoc — powiedziała Matka. Potem usłyszałem klucz przekręcany w drzwiach i
Matka weszła do swojego pokoju.

Kiedy skończyłem cygaro i poszedłem na górę, światło paliło się w dalszym ciągu. Widziałem

pustą dziurkę od klucza, ale nie słyszałem najmniejszego szmeru. Odrabia lekcje po cichu. Może się
tego nauczyła w szkole. Powiedziałem dobranoc Matce, poszedłem do mojego pokoju, wyjąłem
pudełko i przeliczyłem je ponownie. Słyszałem, jak Wielki Wałach Amerykański chrapie, niby piła
elektryczna. Czytałem gdzieś, że tak właśnie załatwiają mężczyzn, żeby mieli kobiece głosy. Ale
może on nie wie, co mu zrobili. Myślę, że wtedy nawet nie zdawał sobie sprawy, co chce zrobić, ani
dlaczego pan Burgess zdzielił go po głowie palikiem z ogrodzenia. A gdyby go po prostu wysłali do
Jackson, kiedy był jeszcze pod narkozą, to w ogóle nie zauważyłby różnicy. Ale to byłoby zbyt
proste rozwiązanie, by mogło przyjść do głowy Compsonom. Nawet w połowie nie dość
skomplikowane. Żeby tak czekać z załatwieniem go do chwili, kiedy się wyrwie na wolność i
zacznie gonić małą dziewczynkę po całej ulicy na oczach jej własnego ojca! No cóż, powiadam, za
późno użyli w tej sprawie chirurgicznego noża i za wcześnie skończyli. Znam co najmniej dwoje,
którym by się coś w tym stylu przydało, a jedno z nich jest tu całkiem blisko. Ale właściwie nie
wierzę, żeby i to pomogło. Bo, powiadam, jak już raz dziwka, to do śmierci dziwka. Dajcie mi teraz
choć dwadzieścia cztery godziny spokoju, żeby mi się nie wtrącał żaden przeklęty nowojorski Żyd

background image

ze swymi radami. Wcale nie chcę robić majątku, to dobre dla naciągania małych cwaniaczków.
Chcę tylko mieć uczciwą szansę odzyskania moich pieniędzy. A jak to zrobię, mogą tu ściągnąć
całą ulicę Beale i cały dom wariatów i dwoje niech śpi w moim łóżku, a trzecie niech zajmie moje
miejsce przy stole.

ÓSMY

KWIETNIA

1928 ROKU

Wstawał świt ponury i chłodny; ruchoma ściana szarego światła nadpływająca od północnego

wschodu miast rozpuścić się w wilgoć przemieniała się w drobne jadowite cząsteczki niby pył, a
one, kiedy Dilsey otworzyła drzwi chaty i stanęła w progu, wpiły się ze wszystkich stron w jej ciało
osadzając na nim nie tyle wilgoć, co substancję przypominającą w konsystencji rzadką, nie całkiem
skrzepłą oliwę. Dilsey nasadziła na głowę obwiązaną chustką czarny, sztywny kapelusz słomkowy,
a na suknię z fioletowego jedwabiu rudobrązową aksamitną pelerynę obrzeżoną wyleniałym i
nieokreślonym futrem; stała tak przez chwilę w drzwiach wystawiając na powietrze zapadłą twarz o
nieprzeliczonych zmarszczkach i jedną wychudłą rękę zwiotczałą od spodu, niby brzuch ryby,
potem rozsunęła pelerynę i obejrzała przód swojej sukni.

Suknia opadała luźno z jej ramion na obwisłe piersi, opinała brzuch i znowu opadała wydymając

się trochę nad dolnymi częściami garderoby, które Dilsey zacznie zdejmować warstwa po warstwie
w miarę nadchodzenia wiosny i ciepłych dni, w barwie królewska i żałobna. Dilsey była niegdyś
rosłą kobietą, ale teraz pozostał z niej tylko szkielet obciągnięty wyschłą skórą, opinającą wydęty
jak od puchliny wodnej brzuch. Wydawać się mogło, że mięśnie i tkanki tak jak odwaga czy
męstwo niszczały z upływem dni czy lat, aż sterczał już tylko nieugięty szkielet niby jakaś ruina
czy punkt orientacyjny ponad sennymi i obojętnymi wnętrznościami, a ponad nim — zapadła twarz,
gdzie kości jak gdyby wyszły na zewnątrz, uniesiona teraz w nadchodzący dzień z wyrazem i
fatalistycznym, i pełnym dziecięcego, zaprawionego zdumieniem rozczarowania. Wreszcie Dilsey
odwróciła się, weszła z powrotem do domu i zamknęła drzwi.

Ziemia przed drzwiami była naga. Miała na sobie naniesioną przez pokolenia bosych stóp patynę

niczym stare srebro czy ręcznie wyprawiane ściany meksykańskich domów. Przy chacie stały
ocieniające ją latem trzy drzewa morwowe o pierzastych listkach, które później zrobią się szerokie i
spokojne niby ludzkie dłonie i powiewać będą płasko i faliście. Dwie sójki pojawiły się nie
wiadomo skąd, zawirowały w podmuchu wiatru jak dwa wesołe strzępki materiału albo papieru i
usadowiwszy się na morwach, bujały się w górę i w dół hałaśliwie skrzecząc na wietrze, który
porywał ich chrypliwe wrzaski jak strzępki papieru albo materiału. Potem dołączyły się do nich
jeszcze trzy i przez pewien czas bujały się skrzecząc na wygiętych gałęziach. Drzwi chaty otwarły
się i Dilsey wynurzyła się ponownie, tym razem w męskim filcowym kapeluszu i żołnierskim
płaszczu o wystrzępionych połach, spod którego opadała perkalikowa suknia w niebieską kratkę
powypychana tu i tam i falująca, kiedy Murzynka przechodziła przez podwórze i wstępowała na
schodki kuchenne.

W chwilę później wyszła, tym razem z otwartym parasolem, który wymierzyła ukosem w wiatr,

background image

podeszła do stosu drzewa i położyła parasol, w dalszym ciągu otwarty. Natychmiast musiała go
złapać i przytrzymać chwilę rozglądając się wokoło. Potem zamknęła parasol, położyła, naładowała
sobie naręcze drew, przycisnęła je do piersi, podniosła parasol i otworzywszy z trudem, wróciła na
schodki, gdzie balansując ryzykownie drzewem, zamknęła go z niemałym wysiłkiem i postawiła w
kąciku tuż za drzwiami. Zwaliła drwa do skrzyni za piec kuchenny. Zdjęła płaszcz i kapelusz,
włożyła wiszący na ścianie poplamiony fartuch i zabrała się do rozpalania pod kuchnią. Właśnie
stukała po prętach paleniska i grzechotała pokrywkami garnków, kiedy z górnej platformy schodów
zaczęła ją wołać pani Compson.

Miała na sobie szlafrok z pikowanej czarnej satyny, który mocno przytrzymywała pod brodą. W

drugiej ręce dzierżyła czerwony, gumowy worek na gorącą wodę i stała tak na górnym podeście
schodów wołając — Dilsey! — w regularnych, monotonnych odstępach w cichą klatkę schodową,
która schodziła w całkowite ciemności i rozjaśniała się dopiero tam, gdzie padał na nią szary
odblask okna. — Dilsey! — wołała pani Compson monotonnie, wolno i obojętnie, jakby wcale nie
oczekiwała odpowiedzi. — Dilsey!

Dilsey odpowiedziała i przestała grzechotać przy piecu, ale nim zdążyła dojść do drzwi, pani

Compson zawołała ją znowu, a nim Murzynka przeszła przez jadalnię i ukazała głowę na tle szarej
plamy okna, pani Compson zawołała jeszcze raz.

— Jestem — mówiła Dilsey. — Jestem już, jestem. Zarutko naleję, niech no się tylko woda

zagrzeje. — Zgarnęła spódnicę i zaczęła wstępować na schody całkowicie zasłaniając szare światło.
— Niech panienka to zostawi i wraca do łóżka.

— Nie mogłam pojąć, co się stało — powiedziała pani Compson. — Od godziny co najmniej nie

śpię, leżę w łóżku i nie słyszę najmniejszego ruchu w kuchni.

— Niech panienka zostawi worek i idzie do łóżka — Dilsey gramoliła się z trudem na schody,

bezkształtna, dysząca ciężko. — Za minutę będę miała ogień, a za dwie wrzątek.

— Leżałam tak co najmniej godzinę — ciągnęła pani Compson. — Myślałam, że może czekasz,

żebym zeszła i sama rozpaliła pod kuchnią.

Dilsey dotarła do podestu schodów i wzięła worek na wodę. — Zarutko będzie gotów —

powiedziała. — Luster zaspał dzisiaj, bo pół nocy przesiedział na tym przedstawieniu. Migiem
rozpalę ogień. Niech panienka wraca, żeby się inni nie pobudzili, nim ja się oporządzę.

— Jeśli pozwalasz Lusterowi robić rzeczy, które kolidują z jego pracą, to musisz sama ponosić

konsekwencje — oświadczyła pani Compson. — Jazon będzie bardzo niezadowolony, jak się o tym
dowie. Wiesz dobrze.

— Nie poszedł za Jazonowe pieniądze — mruknęła Dilsey. — To jedno pewne. — Ruszyła na dół.

Pani Compson wróciła do swego pokoju. Kiedy kładła się do łóżka, słyszała jeszcze, jak Dilsey
schodzi po schodach z jakąś bolesną straszliwą powolnością, która mogłaby doprowadzić do
szaleństwa, gdyby wreszcie nie ustała, uciszona klapnięciem drzwi spiżarni.

Murzynka weszła do kuchni, rozpaliła ogień i zaczęła szykować śniadanie. Nagle przerwała to

wszystko, zbliżyła się do okna i wyjrzała ku swojej chacie, potem podeszła do drzwi i otworzyła:

— Luster! — krzyknęła w porywisty wiatr i urwała, nasłuchując, uchylając twarz przed

następnymi podmuchami. — Hej, Luster! — Słuchała, a potem, właśnie gdy miała znowu
krzyknąć, Luster wychylił się zza rogu kuchni.

background image

— Słucham — powiedział niewinnie, tak niewinnie, że Dilsey patrzyła na niego, znieruchomiała w

zdumieniu.

— Gdzieś ty się włóczył?
— A gdzie bym się włóczył? Byłem w piwnicy.
— Coś ty robił w piwnicy? Nie stój na deszczu, ty głupi.
— Nic nie robiłem. — Wszedł na schodki.
— Żebyś mi się nie ważył przejść przez te drzwi bez naręcza drew — ostrzegała. — Musiałam je

dźwigać za ciebie i rozpalać ogień. Nie przykazywałam ci wczoraj wieczór, żebyś nie wychodził,
póki skrzynia nie będzie całkiem pełna?

— Była — powiedział Luster. — Przyniosłem do pełna.
— To co się stało z drzewem?
— A bo ja wiem. Ja go tam nie ruszałem.
— To teraz przyniesiesz tyle, żeby była pełna. A potem żebyś mi zaraz poszedł na górę

przypilnować Benjy'ego.

Zamknęła drzwi. Luster podszedł do sterty drew. Pięć sójek kołowało z wrzaskiem nad domem, to

znów wracało na morwy. Luster przyglądał im się, potem podniósł kamień i rzucił. — Wynocha! —
krzyknął. — Jazda do pieklą, skąd was przyniosło. Jeszcze nie poniedziałek.

Naładował sobie kopiastą naręcz drew. Zasłaniały mu widok, więc szedł potykając się do

schodków, potem schodkami na górę i z hukiem walnął o drzwi, rozsypując polana. Dilsey podeszła
i otworzyła, a on dalej kroczył po omacku. — Luster! — zawołała, lecz on już cisnął drzewo do
skrzyni ze straszliwym łomotem. — Przyniosłem — oznajmił.

— Chcesz obudzić cały dom? — Trzepnęła go dłonią w tył głowy. — Jazda teraz na górę ubierać

Benjy'ego.

— Dobrze. — Skierował się ku drzwiom na dwór.
— Dokąd idziesz?
— Takem sobie pomyślał, że jak obejdę dom i wejdę frontem, to nie obudzę panny Kahliny.
— Pójdziesz na górę tylnymi schodami, jak ci przykazałam, i ubierzesz Benjy'ego. Idź już.
— Dobrze. — Luster zawrócił i ruszył do jadalni. Po chwili drzwi przestały się chybotać. Dilsey

szykowała się do robienia bułek. Kiedy miarowo przesiewała mąkę nad stolnicą, zaczęła śpiewać, z
początku pod nosem, coś, co nie miało ani określonej melodii, ani słów i powtarzało się żałobne,
pełne skargi i surowe, gdy sypała na stolnicę delikatny śnieg mąki. Piec rozgrzewał izbę napełniając
ją minorowymi pomrukami ognia, a wtedy Dilsey zaczęła śpiewać głośniej, jakby i jej głos roztajał
we wzrastającym cieple; wówczas pani Compson zawołała ją znowu z wnętrza domu. Dilsey
uniosła głowę, jakby potrafiła patrzeć przez ściany i sufit i widziała na szczycie schodów starą
kobietę w pikowanym szlafroku przywołującą ją z regularnością maszyny.

— O, Boże! — westchnęła. Odłożyła sito, podniosła rąbek fartucha, wytarła ręce, złapała worek z

krzesła, gdzie go uprzednio położyła, i owinęła fartuchem rączkę imbryka, który właśnie
wypuszczał pierwsze kłęby pary. — Już lecę! — zawołała. — Akuratnie woda się zagotowała.

Ale nie worka z gorącą wodą chciała teraz pani Compson. Dilsey, trzymając go za szyjkę niby

background image

zdechłą kurę, podeszła do stóp schodów i spojrzała w górę.

— Lustera tam z nim nie ma?
— Luster w ogóle nie był jeszcze w domu. Leżę tu i nasłuchuję, czy przyszedł. Wiedziałam, że się

spóźni, ale miałam nadzieję, że zdąży na czas i nie pozwoli Benjaminowi niepokoić Jazona w
jedyny dzień tygodnia, kiedy może pospać rano.

— A jak kto może tu spać, kiedy panienka stoi tam w hallu i wrzeszczy na ludzi od samego

świtania — mruczała Dilsey. Z ogromnym wysiłkiem zaczęła wdrapywać się po schodach. —
Posłałam chłopaka na górę pół godziny temu.

Pani Compson przyglądała się Dilsey trzymając szlafrok mocno pod brodą. — Co masz zamiar

teraz zrobić?

— Ubrać Benjy'ego i sprowadzić go na dół do kuchni, żeby nie pobudził Jazona i Quentin —

odparła.

— Nie zaczęłaś jeszcze szykować śniadania?
— Dam rady jednemu i drugiemu — odparła Dilsey. — Niech panienka wraca do łóżka, póki

Luster panience nie napali. Zimno dzisiaj.

— Wiem. Nogi mam jak lód. Tak mi zmarzły, że się obudziłam. — Patrzała, jak Dilsey wchodzi po

schodach. Zabrało jej to sporo czasu. — Wiesz, jak się Jazon gniewa, kiedy śniadanie jest
spóźnione.

— Ja się tam na dwoje nie rozdzielę — oświadczyła Dilsey. — Niech panienka wraca do łóżka,

żebym jeszcze i tego nie miała na głowie.

— Jeśli chcesz rzucać wszystko, żeby ubierać Benjamina, to lepiej sama zejdę i przygotuję

śniadanie. Wiesz dobrze, jak się Jazon zachowuje, kiedy śniadanie jest nie w porę.

— I kto zje tę panienki papraninę, chciałabym wiedzieć. No, teraz do łóżka — mówiła drapiąc się

na górę. Pani Compson przyglądała się, jak Murzynka wchodzi czepiając się jedną ręką ściany,
drugą unosząc spódnicę.

— Chcesz go obudzić tylko po to, żeby mu włożyć ubranie? — spytała. Dilsey stanęła. Z jedną

nogą uniesioną do następnego schodka, wsparta ręką o ścianę, z szarą plamą okna za sobą,
majaczyła bezkształtna, nieruchoma.

— To on się nie obudził? — spytała.
— Jak do niego zaglądałam, to jeszcze nie. Ale już minęła jego pora budzenia. Nigdy nie śpi dłużej

niż do wpół do ósmej, wiesz o tym dobrze.

Dilsey nie odpowiedziała. Nie uczyniła żadnego ruchu, lecz pani Compson, choć dostrzegała ją

jedynie jako plamę bez cienia, bez głębi, wiedziała, że Dilsey pochyliła nieco twarz i stoi jak krowa
w deszczu, trzymając pusty gumowy worek za szyjkę.

— Na tobie nie ciąży to brzemię — powiedziała pani Compson. — Nie ponosisz żadnej

odpowiedzialności. Ty możesz odejść. Nie w ciebie walą te ciosy dzień po dniu. Niczego nie jesteś
winna ani im, ani pamięci mojego męża. Wiem, żeś od początku nie miała serca do Jazona. Nigdy
nie starałaś się tego ukryć.

Dilsey nic nie powiedziała. Odwróciła się powoli i zaczęła schodzić, zsuwając ciało ze stopnia na

stopień, tak jak to robią małe dzieci, ręką przytrzymywała się ściany. — Niech no panienka więcej

background image

tam nie wchodzi. Poślę Lustera na górę, jak go tylko znajdę. Niech Benjy jeszcze pośpi.

Wróciła cło kuchni. Zajrzała do piecyka, potem naciągnęła fartuch na głowę, wzięła płaszcz,

otworzyła drzwi na dwór i rozejrzała się na wszystkie strony po podwórzu. Wiatr z deszczem zaciął
ją w twarz, ostry i drobny, ale nic się wokół nie poruszało. Zstępowała po schodkach ostrożnie,
jakby zależało jej na zachowaniu ciszy, i obeszła węgieł domu od strony kuchni. Właśnie w tym
momencie Luster wychynął niewinnie z drzwi prowadzących do piwnicy.

Dilsey stanęła. — Co cię tam nosi do tej piwnicy?
— Nic — odparł Luster. — Panicz Jazon przykazał, żebym poszedł i sprawdził, skąd tam przecieka

woda.

— Kiedy on ci przykazywał? W zeszły Nowy Rok, co?
— Tom sobie pomyślał, że sprawdzę póki co, jak oni jeszcze śpią — tłumaczył Luster. Dilsey

podeszła do drzwi piwnicznych. Luster odsunął się na bok, a ona zajrzała w ciemność pachnącą
ziemią, stęchlizną i gumą.

— Fu — mruknęła. Znowu przypatrywała się Lusterowi. Odpowiedział jej otwartym, niewinnym,

łagodnym spojrzeniem. — Nie wiem, co ty wyrabiasz, ale pewnikiem coś, czego nie wolno. We
wszystkich dzisiaj coś wlazło, to i w ciebie musiało. Jazda teraz do domu, na górę, i żebyś mi się
zajął Benjym, słyszysz?

— Tak, Nianiusiu. — Luster szybko ruszył ku drzwiom kuchennym.
— Hej tam! — zawołała Dilsey. — Jak już tu jesteś, to zanieś jeszcze jedną naręcz drzewa.
— Dobrze, Nianiusiu. — Minął ją na schodkach i ruszył ku stercie. Kiedy w chwilę później

łomotał pod drzwiami, ponownie niewidoczny za swym drzewnym wcieleniem i nic nie widząc
spoza niego, Dilsey otworzyła mu drzwi i mocną ręką poprowadziła przez kuchnię.

— Tylko mi jeszcze raz grzmotnij do skrzyni! — groziła. — Tylko mi grzmotnij.
— Muszę — tłumaczył Luster, dysząc. — Nie da rady inaczej.
— To stój i trzymaj — Dilsey rozładowała go szczapa po szczapie. — Co w ciebie dzisiaj wlazło?!

Nigdy mi jeszcze nie przynosiłeś więcej jak sześć kawałków naraz. Co chcesz ode mnie wyciągnąć,
powiadaj. Czy te aktory nie wyjechały z miasta?

— Wyjechały na dobre.
Włożyła ostatnią szczapą do skrzyni. — A teraz idź na górę do Benjy'ego, jak ci przykazywałam. I

żeby nikt na mnie nie wrzeszczał ze schodów, póki nie zadzwonię na śniadanie. Słyszałeś?

— Tak, Nianiusiu. — Luster zniknął za wahadłowymi drzwiami. Dilsey dorzuciła drzewa do

kuchni i wróciła do stolnicy. Po chwili zaczęła znowu śpiewać.

W izbie zrobiło się cieplej. Wkrótce skóra krzątającej się po kuchni Dilsey nabrała połyskliwości

bogatej w porównaniu z normalną, jakby przykurzoną popiołem drzewnym barwą twarzy jej i
Lustera. Murzynka szykowała produkty do gotowania układając sobie kolejno robotę. Na ścianie
nad kredensem tykał szafkowy zegar, niewidoczny, chyba tylko w nocy, bo wtedy oświetlała go
lampka, ale nawet i wówczas okazywał jakąś enigmatyczną głębię, jako że posiadał jedną tylko
wskazówkę, i z ostrzegawczym dźwiękiem, jakby odchrząkiwaniem, wybił pięć uderzeń.

— Ósma — mruknęła Dilsey. Znieruchomiała i zadarłszy nieco głowę, nadsłuchiwała. Ale nic nie

było słychać prócz tykania zegara i syku ognia. Otworzyła piecyk i spojrzała na blachę z bułkami,

background image

potem, pochylona, przerwała robotę słysząc, że ktoś schodzi po schodach. Kroki przemierzały
jadalnię, potem otworzyły się drzwi wahadłowe i wszedł Luster, a za nim wielki mężczyzna;
wydawać by się mogło, że został ukształtowany z substancji, której cząsteczki nie mogą czy nie
chcą wiązać się ze sobą ani też z dźwigającym je kośćcem. Jego bezwłosa skóra miała wygląd
martwy i obrzękły, chodząc powłóczył nogami jak tresowany niedźwiedź. Włosy miał jasne i
piękne, sczesane gładko na czoło jak dzieci na starych dagerotypach, oczy czyste, o słodkim
szafirowym kolorze chabrów, grube usta obwisłe w rozwarciu, lekko zaślinione.

— Czy jemu nie zimno? — spytała Dilsey. Otarła ręce w fartuch i dotknęła jego ręki.
— Jak nie jemu, to mnie — odparł Luster. — Zawsze mi zimno na Wielkanoc. Każdego roku tak

samo. Panna Kahlina powiada, że jeśli Nianiusia nie ma czasu przynieść jej worka z gorącą wodą,
to żeby się Nianiusia nie martwiła.

— O, Boże! — jęknęła Dilsey. Zaciągnęła krzesło w kąt między skrzynią na drzewo i piecem.

Mężczyzna poszedł tam posłusznie i usiadł. — Zajrzyj do stołowego i zobacz, gdzie ja położyłam
ten worek! — Luster przyniósł worek z jadalni, a Dilsey nalała wrzątku i oddała worek chłopcu. —
Leć na górę. Zobacz, czy Jazon się obudził. Powiedz im, że śniadanie gotowe.

Luster wyszedł. Ben siedział za piecem. Siedział bezwładnie, zupełnie nieruchomy, tylko jego

głowa wykonywała nieustannie wahadłowy ruch, gdy wodził łagodnym, nieobecnym wzrokiem za
krzątającą się Dilsey. Wrócił Luster.

— Wstał — oświadczył. — Panna Kahlina powiada, żeby podawać do stołu. — Podszedł do pieca

kuchennego i wyciągnął nad płytą ręce, spodem dłoni do dołu. — Wstał, niech go! Lewą nogą.

— O co znowu chodzi? — jęknęła Dilsey. — Wynoś się stąd. Jak ja tu mogę coś robić, kiedy tak

stoisz nad kuchnią.

— Zimno mi.
— A w piwnicy na dole to ci zimno nie było? O co znów chodzi Jazonowi?
— Powiada, że ja z Benjym stłukliśmy mu szybę w pokoju.
— Ma stłuczoną szybę?
— Powiada, że ma. Powiada, że to ja stłukłem.
— Jak mogłeś stłuc, kiedy dzień i noc trzyma pokój zamknięty.
— Powiada, że ja rzucałem w okno kamieniami i stłukłem.
— Rzucałeś?
— Nie.
— Nie kłam, łobuzie.
— Wcale nie stłukłem tego okna. Nianiusia spyta Benjy'ego. Co mnie jego okno obchodzi!
— Więc kto? — zastanawiała się Dilsey. — On się tak tylko wścieka, żeby obudzić Quentin —

zdecydowała, wyciągając z piecyka blachę z bułkami.

— Pewno, że tak — zgodził się Luster. — Dziwne to ludzie. Dobrze, że ja nie jestem jeden z nich.
— Że nie jesteś jeden z jakich? — zapytała Dilsey. — Coś ci powiem, czarnuchu, tyle samo w

tobie z Compsonowskiego diabła co w każdym z nich. Przyznaj się, jak tu stoisz, nie stłukłeś tego
okna?

background image

— A po co miałbym tłuc?
— A po co wyprawiasz wszystkie swoje diabelstwa? Pilnuj go teraz, żeby sobie znowu nie

poparzył ręki, a ja nakryję do stołu.

Wyszła do jadalni, skąd usłyszeli jej krzątaninę, potem wróciła, postawiła na stole kuchennym

talerz i jedzenie. Ben przyglądał się jej, śliniąc się i bełkocąc coś cicho i pożądliwie.

— Już dobrze, kochany — uspokajała go. — Masz tu śniadanie. Przynieś mu krzesło, Luster. —

Luster przysunął krzesło i Benjy usiadł kwiląc i śliniąc się. Dilsey zawiązała mu serwetkę pod
brodą i otarła rąbkiem usta. — Postaraj się choć raz nie upaprać mu ubrania — powiedziała
wręczając łyżkę Lusterowi.

Ben przestał kwilić. Wpatrywał się w łyżkę podnoszącą się do jego ust. Wydawało się, że nawet

pożądliwość była w nim porażona skurczem, a sam głód — niemy, bez świadomości, że jest
głodem. Luster karmił go zręcznie i obojętnie. Od czasu do czasu uwaga jego wracała na
wystarczająco długą chwilę, by potrafił ruchami łyżki mylić karmionego, tak że Ben zamykał w
ustach powietrze, było jednak widoczne, że myśli Lustera wędrują w całkiem innym kierunku.
Druga jego ręka spoczywała na poręczy krzesła i poruszała się po tej martwej płaszczyźnie
niezdecydowanie i delikatnie, jakby wybierała niedosłyszalną melodię z martwej pustki. Raz nawet
zapomniał drażnić Bena łyżką, gdy jego palce drażniły martwe drzewo, by wydobyć z niego
bezdźwięczne zawiłe arpeggio, aż ponowne kwilenie karmionego przywołało go do przytomności. •

W jadalni krzątała się Dilsey. Wreszcie zadzwoniła malutkim dźwięcznym dzwonkiem, potem

Luster usłyszał z kuchni, jak pani Compson i Jazon schodzą na dół i Jazon coś mówi, a Luster aż
wywrócił białkami oczu od wysiłku nasłuchiwania.

— Pewno, wiem, że oni go nie stłukli — mówił Jazon. — Jasne, że wiem. Może się stłukło przy

zmianie pogody.

— Nie wyobrażam sobie, jakby się to mogło stać — odparła pani Compson. — Twój pokój jest

zamknięty cały dzień, zostaje tak, jak go zostawiasz wyjeżdżając do miasta. Żadne z nas nigdy do
niego nie wchodzi z wyjątkiem niedziel, kiedy się tam sprząta. Nie chcę, byś sądził, że ja
mogłabym wejść tam, gdzie mnie nie proszą, czy też żebym na to komukolwiek pozwoliła.

— Przecież nie mówiłem, że to tyś je zbiła — przerwał Jazon.
— Nie mam ochoty wchodzić do twego pokoju — mówiła pani Compson. — Szanuję prywatne

sprawy każdego. Nie przestąpiłabym progu, nawet gdybym miała klucz.

— Tak — powiedział Jazon. — Wiem, że twoje klucze nie pasują. Po to zmieniałem zamek. Chcę

tylko wiedzieć, jak się to okno stłukło.

— Luster powiada, że tego nie zrobił — oświadczyła Dilsey.
— Wiedziałem to bez pytania — odparł Jazon. — Gdzie Quentin?
— Tam gdzie zawsze w niedzielę rano — obruszyła się Dilsey. — Co w ciebie wlazło ostatnimi

dniami!

— No cóż, musimy to wszystko zmienić — stwierdził Jazon. — Idź na górę i powiedz, że

śniadanie na stole.

— Zostaw ją w spokoju, Jazon — prosiła Dilsey. — Wstaje na śniadanie w każdziutki powszedni

dzień, a panna Kahlina pozwala jej zostawać w łóżku w niedzielę rano. Wiesz o tym.

background image

— Chociaż bardzo bym tego chciał, nie mogę utrzymywać do jej obsługi kuchni pełnej Murzynów.

Idź i powiedz, żeby schodziła na dół na śniadanie.

— Nikt jej nie musi obsługiwać — tłumaczyła Dilsey. — Zostawiam jej śniadanie w piecyku, a

ona...

— Słyszałaś, co powiedziałem?
— Słyszałam. Ciebie jednego słychać, jak jesteś w tym domu. Jak nie na Quentin czy Mamę, to na

Lustera albo Benjy'ego. Jak panienka może na coś takiego pozwalać?

— Rób, co każe — powiedziała pani Compson. — On jest teraz głową tego domu. Ma prawo

żądać, byśmy uszanowali jego życzenia. Ja staram się je spełniać, a jeśli ja mogę, to i ty możesz.

— Gdzie on ma rozum, żeby z czystej złości ściągać Quentin z łóżka, bo jemu się tak podoba.

Może ci się zdaje, że to ona zbiła okno?

— Zbiłaby, gdyby jej to akurat przyszło do głowy — odparł Jazon. — Idź i rób, co ci kazałem.
— Wcale bym się nie dziwiła — mruczała Dilsey, ruszając w stronę schodów. — Jak jesteś w

domu, to tylko cięgiem zrzędzisz na nią i zrzędzisz, calutki czas.

— Cicho, Dilsey — powiedziała pani Compson. — Ani do ciebie, ani do mnie nie należy

pouczanie Jazona, co ma robić. Czasem wydaje mi się, że nie ma racji, ale staram się spełniać jego
życzenia przez wzgląd na was wszystkich. Jeśli ja mam dość sił, by schodzić do stołu, to Quentin
może robić to samo.

Dilsey wyszła. Słyszeli, jak wchodzi na schody. Słyszeli długo, jak wchodzi na schody.
— Masz wzorowy zestaw służby — zwrócił się Jazon do matki, podając jej jedzenie i nakładając

sobie. — Czy miałaś kiedykolwiek takiego, który byłby cośkolwiek wart? Musiałem być za mały,
żeby zapamiętać.

— Muszę im pobłażać — powiedziała pani Compson. — Jestem od nich tak całkowicie zależna.

Byłoby inaczej, gdybym była silna. Chciałabym być. Chciałabym podołać sama całej domowej
robocie. Przynajmniej tyle mogłabym zdjąć ci z bark.

— Ale żylibyśmy w chlewie — mruknął Jazon. — Pośpiesz no się, Dilsey! — krzyknął.
— Wiem, że masz do mnie żal za zwolnienie ich dzisiaj do kościoła.
— Dokąd? — zdumiał się Jazon. — Czy ci przeklęci aktorzy jeszcze nie wyjechali z miasta?
— Do kościoła — tłumaczyła pani Compson. — Murzyni mają specjalne nabożeństwo

wielkanocne. Dwa tygodnie temu obiecałam Dilsey, że dostaną wychodne.

— To znaczy, że obiad będziemy mieli zimny albo może w ogóle obejdziemy się bez obiadu.
— Wiem, że to moja wina. Wiem, że masz do mnie żal.
— Za co? Przecież to nie ty wskrzesiłaś Chrystusa!
Usłyszeli, jak Dilsey wstępuje na ostatni stopień, potem jej powolne kroki na górze.
— Quentin — mówiła. Kiedy zawołała po raz pierwszy, Jazon odłożył nóż i widelec. Razem z

Matką robili wrażenie, jakby czegoś oczekiwali siedząc tak naprzeciwko siebie, w identycznych
pozach: jedno zimne i przebiegłe o gładko przyczesanych włosach skręcających się uparcie w dwa
haczyki po obu stronach czoła, jak w karykaturach barmanów o brązowych oczach z czarnymi
obrączkami na marmurkowych tęczówkach, a drugie zimne i zrzędne, o całkiem białych włosach,

background image

oczach podpuchniętych, skłopotanych i tak ciemnych, że wydawały się całe tęczówką czy źrenicą.

— Quentin — prosiła Dilsey. — Wstań, kochana. Czekają na ciebie ze śniadaniem.
— Nie mogę pojąć, w jaki sposób stłukło się to okno — mówiła pani Compson. — Jesteś pewny,

że to się stało wczoraj? Mogło już tak być od dawna, przy takiej ciepłej pogodzie. Górna część i w
dodatku za storą.

— Mówię ci po raz ostatni, że to się stało wczoraj. Chyba znam pokój, w którym mieszkam? Czy

uważasz, że mógłbym mieszkać przez tydzień w pokoju z taką dziurą w oknie, że można by w nią
wsadzić rękę. — Głos jego zamarł, odpłynął, a on wpatrywał się dalej w Matkę oczyma, które przez
chwilę wydawały się kompletnie puste. Tak jakby jego oczy wstrzymały oddech, gdy Matka
spoglądała na niego z twarzą zwiotczałą, zrzędną, ponadczasową, jasnowidzącą, a jednak tępą. I
kiedy tak siedzieli, Dilsey mówiła:

— Quentin! Nie żartuj ze mną, kochana! Schodź na śniadanie, kochana! Oni tam na ciebie czekają.
— Nie mogę tego pojąć — podjęła pani Compson. — Jakby ktoś próbował włamać się do domu.

— Jazon poderwał się. Krzesło z łomotem runęło do tyłu. — Co... — pani Compson urwała
wpatrując się w Jazona, który przebiegł mimo niej i pędził susami po schodach, gdzie spotkał się z
Dilsey. Twarz jego była w cieniu. Dilsey powiedziała:

— Ona się gniewa. Twoja mamusia jeszcze nie otworzyła drzwi z klucza... — ale Jazon minął ją i

biegł dalej korytarzem do drzwi. Nie wołał. Chwycił gałkę i spróbował otworzyć, potem stał tak
trzymając gałkę w ręce, z głową spuszczoną nieco, jakby nasłuchiwał czegoś o wiele bardziej
odległego niż na to pozwalały wymiary pokoju, czegoś, co już usłyszał. Miał postawę człowieka,
który podejmuje trud nasłuchiwania po to, by wmówić w samego siebie, że słyszy zupełnie co
innego, niż słyszy naprawdę. Pani Compson wołała go wspinając się za nim po schodach. Potem
zobaczyła Dilsey i przestała wołać syna, a zaczęła przyzywać Murzynkę.

— Mówiłam ci, że ona jeszcze nie odkluczyła tych drzwi — tłumaczyła Dilsey.
Odwrócił się i skoczył ku niej, ale głos jego brzmiał spokojnie, rzeczowo: — Ona nosi klucz przy

sobie? Czy ma go teraz, to znaczy, czy będzie miała...

— Dilsey! — wołała pani Compson ze schodów.
— Co miała? — spytała Dilsey. — Czego nie zostawisz...
— Klucz — odparł Jazon. — Do tego pokoju. Czy ona go zawsze nosi przy sobie? Matka. —

Wtedy zobaczył panią Compson i zszedł ku niej po schodach. — Daj mi klucz! — Przypadł do niej
i obmacywał kieszenie jej zrudziałego czarnego luźnego szlafroka. Odpychała go.

— Jazon! — wołała. — Jazon. Czy chcecie z Dilsey znowu doprowadzić mnie do choroby? —

broniła się przed jego rękami. — Czy nie pozwolisz, żebym chociaż w niedzielę miała spokój?

— Klucz — powtórzył Jazon obmacując ją. — Dawaj go! — obejrzał się na drzwi, jakby się

spodziewał, że otworzą się gwałtownie, nim zdąży do nich dobiec z kluczem, którego jeszcze nie
miał w ręku.

— Dilsey! — wołała pani Compson obciskając szlafrok wokół siebie.
— Daj mi ten klucz, ty głupia! — zawołał nagle Jazon. Wyciągnął jej z kieszeni wielki pęk

zardzewiałych kluczy wiszących na żelaznym kółku niby u średniowiecznego strażnika
więziennego i ruszył biegiem z powrotem, a obie kobiety za nim.

background image

— Jazon! — mówiła pani Compson. — Nigdy nie znajdziesz właściwego. Ty wiesz, Dilsey, że ja

nigdy nie pozwalam nikomu brać moich kluczy. — Zaczęła zawodzić.

— Cicho — uspokajała ją Dilsey. — On jej nic nie zrobi. Ja mu nie pozwolę.
— Ale żeby w niedzielę rano! — zawodziła pani Compson. — W moim własnym domu! Tak

bardzo się starałam, żeby ich wychować na chrześcijan! Daj, Jazon, znajdę ci ten klucz — położyła
mu rękę na ramieniu. Potem zaczęła szamotać się z nim, ale on odepchnął ją na bok jednym ruchem
łokcia, obejrzał się i chwilę patrzył na nią oczyma zimnymi i udręczonymi, potem znów obrócił się
ku drzwiom i nieustępliwym kluczom.

— Cicho — powtórzyła Dilsey. — Słuchaj, Jazon!
— Stało się coś strasznego — zawodziła znowu pani Compson. — Wiem, że się stało. Słuchaj,

Jazon — chwyciła go ponownie za ramię. — Nie pozwoli mi nawet wyszukać klucza do pokoju w
moim własnym domu!

— Cicho już, cicho — powtarzała Dilsey. — A co się może stać? Stoję tu, ani się ruszę. Nie

pozwolę, żeby jej co zrobił. Quentin! — podniosła głos — nie bój się, kochana, ja tu stoję, ani się
ruszę.

Drzwi otwarły się, chybnęły łukiem do wewnątrz. Jazon stał chwilę w progu zasłaniając pokój,

potem odstąpił na bok. — Wejdź — powiedział głuchym, beznamiętnym głosem. Weszli. To nie był
dziewczęcy pokój. To był bezosobowy pokój, a słaby zapach tanich kosmetyków i nieliczne kobiece
drobiazgi oraz inne świadectwa niewymyślnych i daremnych starań, by go uczynić kobiecym, tylko
podkreślały jego nijakość nadając mu cechę martwej i stereotypowej przejściowości
charakterystycznej dla pokoi w domach schadzek. Łóżko było nie tknięte. Na podłodze leżała
zbrudzona koszulka z taniego jedwabiu trochę zbyt mocno różowego; z półprzymkniętej szuflady
komody zwisała jedna pończocha. Okno było otwarte. Rosła pod nim grusza, tuż przy domu. Stała
teraz w kwiatach, jej gałęzie ocierały się o ścianę, zaś niezliczone drobiny powietrza wypadające
przez okno wnosiły do pokoju zbłąkany zapach kwiecia.

— No proszę — powiedziała Dilsey. — Nie mówiłam, że wszystko z nią w porządku?
— Wszystko w porządku? — spytała pani Compson. Dilsey weszła za nią do pokoju i dotknęła jej

ramienia.

— Teraz niech panienka pójdzie się położyć. Ja ją zarutko znajdę.
Pani Compson odtrąciła jej rękę. — Znajdź list — powiedziała. — Quentin zostawił list, kiedy to

zrobił.

— Dobrze — zgodziła się Dilsey. — Znajdę. Niech panienka idzie do siebie.
— Od razu, kiedy jej dali na imię Quentin, wiedziałam, że to się stanie. — Ciągnęła pani

Compson. Podeszła do komody i zaczęła przeszukiwać porozrzucane tam rzeczy, butelki po
perfumach, pudełko pudru, obgryziony ołówek, nożyczki ze złamanym ostrzem leżące na
pocerowanej apaszce, obsypanej pudrem i poplamionej różem. — Znajdź list — powtórzyła.

— Już szukam. Niech panienka tylko idzie. My to znajdziemy z Jazonem. Niech panienka wraca

do siebie.

— Jazon — powiedziała pani Compson. — Gdzie on jest? — Podeszła do drzwi. Dilsey poszła za

nią przez hall do innych drzwi. Były zamknięte. — Jazon! — zawołała nie wchodząc. Nie usłyszała

background image

odpowiedzi. Spróbowała otworzyć przekręcając gałkę, zawołała na niego ponownie. W dalszym
ciągu nie słyszała odpowiedzi, on bowiem wyrzucał właśnie rzeczy ze schowka w ścianie: ubrania,
buty, walizkę. Potem wynurzył się niosąc wypiłowany kawał fugowanych desek podłogi, odstawił,
wszedł znowu do schowka i wyniósł stamtąd metalowe pudło. Położył je na łóżku i stał patrząc na
rozbity zamek, szukając jednocześnie w kieszeni pęku kluczy, z których wybrał właściwy; przez
pewien czas stał tak z wybranym kluczem w dłoni i spoglądał na rozbity zamek, potem włożył
klucze z powrotem do kieszeni i ostrożnie wysypał zawartość kasety na łóżko. Potem równie
ostrożnie przeglądał papiery, wyjmując je kolejno i wytrząsając. Wreszcie postawił pudło pionowo,
potrząsnął nim również, powoli ułożył papiery z powrotem, wyprostował się i z opuszczoną głową
trzymając kasetę w ręku spoglądał na wyłamany zamek. Usłyszał za oknem kołujące z wrzaskiem
sójki, ich krzyki uciekały z wiatrem, jakiś samochód zawarczał koło domu i ucichł w oddali. Matka
spoza drzwi wymówiła ponownie jego imię, ale Jazon się nie ruszył. Słyszał, jak Dilsey
odprowadza ją przez hall, potem drzwi się zamknęły. Wtedy włożył pudło do schowka, wrzucił z
powrotem ubrania i zeszedł na dół do telefonu. Kiedy stał tak i czekał trzymając słuchawkę w ręku,
Dilsey zeszła po schodach. Spojrzała na niego nie zatrzymując się i poszła dalej.

Z drugiej strony podniesiono słuchawkę. — Mówi Jazon Compson — oznajmił głosem tak

ochrypłym i głuchym, że musiał powtórzyć swoje nazwisko. — Przygotuj samochód i twojego
zastępcę, jeśli sam nie możesz jechać, niech będą gotowi za dziesięć minut. Przyjadę... Co?...
Kradzież. W moim domu. Wiem, kto... Kradzież, powiadam. Miej w pogotowiu samochód. Co?
Czyżbyś nie był płatnym przedstawicielem prawa?... Tak, będę za pięć minut. Miej samochód w
pogotowiu, żeby móc natychmiast ruszyć. Jeśli nie będziesz gotów, złożę skargę gubernatorowi.

Trzasnął słuchawką, i przez jadalnię, gdzie ledwo napoczęte śniadanie stało już zimne na stole,

wszedł do kuchni. Dilsey napełniała worek gorącą wodą. Ben siedział spokojny i pusty. Luster miał
minę bystrego i czujnego kundla. Zajadał coś. Jazon przeszedł przez kuchnię.

— Nie będziesz jadł? — pytała Dilsey. Nie zwrócił na nią uwagi. — Idź, Jazon, i zjedz śniadanie.

— Szedł dalej. Zatrzasnęły się za nim drzwi wyjściowe. Luster wstał, zbliżył się do okna i wyjrzał.

— O jejku! — zawołał. — Co się tam wyrabia? Czy on bił panienkę Quentin?
— Milcz! — ucięła Dilsey. — Łeb ci oberwę, jak Ben znowu przez ciebie zacznie. Pilnuj teraz,

żeby cicho siedział, póki nie wrócę. — Zakręciła korek worka i wyszła. Słyszeli, jak wchodzi po
schodach, potem jak Jazon przejeżdża samochodem koło domu. W kuchni zapanowała cisza,
przerywana tylko syczącym pomrukiwaniem imbryka i cykaniem zegara.

— Założyłbym się — powiedział Luster. — Założyłbym się, że on ją wytłukł. Założyłbym się, że

dał jej po głowie i teraz leci po doktora. Założyłbym się, że to wszystko święta prawda. — Zegar
cykał dostojnie i poważnie. Mogło to być zamierające tętno chylącego się ku upadkowi domu; po
chwili zegar zawarczał i wybił sześć uderzeń. Ben podniósł na niego wzrok, potem spojrzał na
kulisty zarys czaszki Lustera na tle okna i zaczął znowu kołysać głową i ślinić się. Zakwilił.

— Cichaj, ty głupi — powiedział Luster nie odwracając się. — Coś mi się widzi, że nic dziś nie

będzie z tego kościoła. — Ale Ben siedział na krześle, wielkie, miękkie dłonie zwisały mu między
kolanami i jęczał cicho. Nagle zapłakał powolnie, donośnie, głosem jednostajnym i bez sensu. —
Cichaj. — Luster odwrócił się i podniósł rękę. — Chcesz, żebym ci przylał? — Ale Ben spoglądał
na niego wydając powolny ryk z każdym oddechem. Luster podszedł i potrząsnął nim. — Cichaj w

background image

tej chwili! — wrzasnął. — Patrzaj! — Wywlókł Bena z krzesła, przeciągnął je przez kuchnię,
ustawił na wprost pieca, potem otworzył drzwiczki paleniska i zaciągnął Bena na krzesło. Wyglądał
jak mały holownik, który wprowadza niezdarny tankowiec w wąski dok. Ben usiadł znowu, twarzą
do różowych drzwiczek. Ucichł. Wtedy ponownie usłyszeli tykanie zegara i powolne kroki Dilsey
na schodach. Kiedy weszła, Ben zaczął znowu popłakiwać. Płakał coraz głośniej.

— Coś ty mu znowu zrobił? — spytała Dilsey. — Nie możesz go choć dzisiaj zostawić w spokoju?
— A co miałem mu robić? Panicz Jazon go wystraszył, i tyle. Czy on zatłukł panienkę Quentin?
— Cichaj, Benjy — uspokajała go Dilsey. Ucichł. Podeszła do okna i wyjrzała. — Przestało padać?
— Tak — odparł Luster. — Już dobrą chwilę temu.
— To wyjdźcie trochę na dwór. Dopiero co uspokoiłam pannę Kahlinę.
— A czy idziemy do kościoła?
— Jak przyjdzie czas, to ci powiem. Trzymaj go z daleka od domu, aż cię zawołam.
— A możemy iść na pastwiska?
— Możecie. Tylko trzymaj go z daleka od domu. Ja mam na dzisiaj dość.
— Dobrze — powiedział Luster. — A gdzie poszedł panicz Jazon?
— Nie twój interes — Dilsey zabrała się do sprzątania ze stołu. — Cichaj, Benjy. Luster weźmie

cię na dwór, będziecie się bawić.

— A co on zrobił panience Quentin? — pytał Luster.
— Nic jej nie zrobił. Wyniesiecie się stąd wreszcie czy nie?
— Założę się, że jej nie ma w domu.
Dilsey spojrzała na niego. — Skąd wiesz, że jej nie ma w domu?
— Widzieliśmy z Benjym, jak wyłaziła wczoraj wieczór przez okno, prawda, Benjy?
— Widziałeś? — Dilsey patrzyła na niego.
— Widzieliśmy każdego wieczora — oświadczył Luster. — Złaziła po tej gruszce prosto na

ziemię.

— Nie kłam, łobuzie!
— Ja nie kłamię! Niech Nianiusia spyta Benjy'ego, czy ja kłamię.
— Więc dlaczego nic o tym nie mówiłeś?
— Bo to nie mój interes — odparł Luster. — Ja tam nie będę się mieszał w sprawy białych. Chodź,

Benjy, idziemy na dwór.

Wyszli. Dilsey stała przez chwilę przy stole, potem poszła do stołowego, zebrała naczynia po

śniadaniu, sama zjadła, po czym sprzątnęła kuchnię. Zdjęła i powiesiła fartuch, podeszła do stóp
schodów i nasłuchiwała przez chwilę. Nie dobiegał do niej żaden dźwięk. Przywdziała płaszcz i
kapelusz i wyszła do swej chaty.

Deszcz ustał. Powietrze napływało teraz z południowego wschodu, poszarpane nad głową w

niebieskie strzępy. Ze szczytu wzgórza za drzewami, dachami i wieżyczkami miasta zmieciony
został spłacheć słonecznego światła, który leżał tam jak wyblakły kawałek płótna. Wiatr przyniósł
dźwięk dzwonu, potem, jak na dany sygnał, inne dzwony podchwyciły ów dźwięk i zaczęły go

background image

powtarzać.

Drzwi chaty rozwarły się i ukazała się Dilsey, znowu w rudobrązowej pelerynie, fioletowej sukni i

ubrudzonych rękawiczkach do łokcia, lecz bez chustki na głowie. Wyszła na podwórze i zawołała
Lustera. Czekała chwilę, potem zbliżyła się do domu i obeszła go tuż pod murem w stronę zejścia
do piwnicy, wpatrując się w drzwi. Ben siedział na schodkach. Przed nim na wilgotnym klepisku
przykucnął Luster. Trzymał w lewym ręku piłę, napiętą nieco pod naciskiem dłoni, i właśnie
uderzył w ostrze starym drewnianym tłuczkiem, którym od przeszło trzydziestu lat biła ciasto na
bułeczki. Piła wydała leniwy brzęk, który ucichł z martwą skwapliwością, a ostrze pozostało
cienkie i wygięte pomiędzy dłonią chłopca a ziemią. Wybrzuszało się spokojne i tajemnicze.

— On to tak właśnie robił — tłumaczył Luster. — Nie znalazłem tylko czegoś takiego, co by się

akurat nadawało do pobijania.

— Ładnie się bawisz! — oburzyła się Dilsey. — Oddawaj mi tłuczek.
— Przecie nic mu się nie stało — zdziwił się Luster.
— Dawaj go. A najpierw odnieś piłę, skąd ją wziąłeś.
Odstawił piłę i przyniósł Murzynce tłuczek. Wtedy Ben znowu zakwilił, beznadziejnie, długo. Nie

było to właściwie nic. Tylko dźwięk. Albo wieczysty czas i krzywda, i ból, które dzięki koniunkcji
gwiazd otrzymały na moment głos.

— Niech Nianiusia tylko posłucha — powiedział Luster. — Nic innego nie robi, odkąd nas

Nianiusia wysłała z domu. Nie mam pojęcia, co dzisiaj w niego wlazło.

— Przyprowadź go tutaj — rozkazała Dilsey.
— Chodź no, Benjy. — Luster wrócił po schodkach i ujął Bena za ramię. Ten szedł posłusznie,

zawodząc, wydając to powolne chrapliwe buczenie, jakie wydają syreny okrętowe, buczenie, które
zdaje się wzbierać, nim się rozlegnie, kończyć, nim przebrzmi.

— Biegaj i przynieś jego czapkę. Ale cicho, żeby panna Kahlina nie słyszała. Pośpiesz się. Już

jesteśmy spóźnieni.

— Ona i tak usłyszy, jak go Nianiusia nie uspokoi!
— Przestanie, jak stąd pójdziemy — tłumaczyła Dilsey. — On to czuje węchem. W tym rzecz.
— Co on zwęszył, Nianiusiu?
— Idź i przynieś mu czapkę. — Luster poszedł. Ben i Dilsey stali w drzwiach piwnicy, Ben o jeden

stopień niżej od Murzynki. Niebo porwane było teraz w mknące szybko strzępy, które wywlekały
za sobą swe chyże cienie z zaniedbanego ogrodu, poprzez wyłamane sztachety i podwórze. Dilsey
głaskała głowę Bena powoli i jednostajnie, przygładzając mu grzywkę na czole. Zawodził
spokojnie, niespiesznie. — Cichaj — mówiła Murzynka. — Cichaj już. Zaraz pójdziemy. Cichaj
już! — Zawodził spokojnie, jednostajnie.

Luster powrócił w nowym słomkowym kapeluszu z kolorową wstążką niosąc płócienną czapkę.

Kapelusz w oczach patrzącego wyodrębniał, niby reflektor, czaszkę chłopaka z wszystkimi jej
charakterystycznymi płaszczyznami i załamaniami. Ten kształt był tak osobliwie indywidualny, że
na pierwszy rzut oka mogłoby się zdać, iż kapelusz znajduje się na głowie kogoś, stojącego tuż za
chłopcem. Dilsey obrzuciła go spojrzeniem.

— Czemu nie włożyłeś starego?

background image

— Nie mogłem znaleźć.
— Akurat! Pewnikiem schowałeś go wczoraj wieczór po to, by go dzisiaj nie móc znaleźć.

Koniecznie chcesz ten zniszczyć.

— Oj, Nianiusiu! — stęknął Luster. — Przecie nie będzie padało!
— A skąd ty to wiesz! Idź i przynieś stary kapelusz, a ten zostaw.
— Oj, Nianiusiu!
— To idź i przynieś parasol.
— Oj, Nianiusiu!
— Wybieraj! — zdecydowała Dilsey. — Albo stary kapelusz, albo parasol. Mnie wszystko jedno.
Luster wszedł do chaty. Ben popłakiwał cicho.
— Chodźmy — powiedziała Dilsey. — Oni nas mogą dogonić. Idziemy posłuchać śpiewów. —

Ruszyli naokoło domu, ku furtce. — Cichaj — powtarzała raz po raz Dilsey kierując się ku
podjazdowi. Doszli do bramy. Dilsey otworzyła. Luster podążał za nimi przez podjazd, niosąc
parasol. Szła z nim kobieta. — Idą już — powiedziała Dilsey. Wyszli za bramę. — No — zwróciła
się do Bena. Ucichł. Luster z matką dogonili ich. Frony miała na sobie suknię z jasnoniebieskiego
jedwabiu i kapelusz przybrany kwiatami. Była to chuda kobieta o płaskiej, miłej twarzy.

— Masz na grzbiecie sześciotygodniowy zarobek — stwierdziła Dilsey. — Co zrobisz, jak zacznie

padać?

— Pewno zmoknę — uśmiechnęła się Frony. — Nigdy jeszcze nie dałam rady zatrzymać deszczu.
— Nianiusia zawsze mówi, że idzie na deszcz — powiedział Luster.
— Bo jak ja się nie zatroszczę o was wszystkich, to kto się zatroszczy — odparła Dilsey. —

Chodźcie, już i tak jesteśmy spóźnieni.

— Dzisiaj będzie kazał wielebny Shegog — oświadczyła Frony.
— Tak? — zdziwiła się Dilsey. — A kto on taki?
— Z Saint Louis. Wielki kaznodzieja.
— Aha. Potrzeba tu takiego, co by potrafił napędzić trochę Bożego strachu tym młodym czarnym

łobuzom — stwierdziła Dilsey.

— Dzisiaj będzie kazał wielebny Shegog — powtórzyła Frony. — Tak powiadają.
Szli dalej spokojną ulicą. W dźwięku rozkołysanych wiatrem dzwonów barwne gromadki białych

sunęły w kierunku kościoła przez rzadko rozsiane migotliwe plamy słońca. Porywy wiatru z
południowego wschodu wydawały się chłodne i ostre po minionych ciepłych dniach.

— Wolałabym, żebyś go nie zabierała do kościoła, mamo — powiedziała Frony. — Ludzie gadają.
— Jacy ludzie?
— Przecież słyszę, jak gadają.
— Ja wiem, co to za ludzie! — wybuchnęła Dilsey. — To białe śmiecie. Nie kto inny. Tacy, co

myślą, że kościół białych jest za dobry dla niego, a znowu na kościół czarnych to on jest za dobry.

— Ale gadają, tak czy inaczej — upierała się Frony.
— To ich odeślij do mnie. Powiedz im, że dobry Pan nie dba o to, czy Benjy mądry czy głupi. O to

background image

nie dba nikt, tylko białe śmiecie.

Ulica skręcała pod kątem prostym, opadała, stawała się zwykłą wiejską drogą. Po obu stronach

teren obniżał się coraz gwałtowniej; otaczała ich teraz szeroka płaszczyzna, usiana domkami,
których zniszczone dachy znajdowały się na jednym poziomie z wypukłością drogi. Stały na gołych
skrawkach ziemi wśród potłuczonych cegieł, naczyń, połamanych desek, rupieci posiadających
niegdyś wartość użytkową. Zamiast trawy, rosły tam zielska, a z drzew tylko morwy, akacje i
sykomory, również napiętnowane ową odrażającą suchością otaczającą domy. Pączki tych drzew
tkwiły jak smutna pozostałość września, jakby nawet wiosna je ominęła każąc im czerpać pokarm
jedynie z silnej, specyficznej woni Murzynów, wśród której wzrastały.

Od drzwi pozdrawiano mijających, zwykle zwracając się do Dilsey:
— Siostro Gibson! Jak zdrowie?
— Zdrowie mi dopisuje. A tobie?
— Mnie również.
Wynurzali się z chat i po ciemniejących groblach wdrapywali na drogę — mężczyźni poważni,

ciemnobrązowi lub czarni, ze złotymi łańcuszkami od zegarków, niekiedy z laską, młode chłopaki
w tanich jaskrawych granatach lub ubraniach w prążki, w wyzywających kapeluszach; kobiety
nieco sztucznie cedzące słowa; dzieci, w używanych ubrankach po białych dzieciach, spoglądały na
Bena ukradkiem niby nocne zwierzątka.

— Założę się, że nie podejdziesz, żeby go dotknąć.
— A dlaczego?
— Założę się, że nie dotkniesz. Na pewno byś się bała.
— On nikomu nie zrobi krzywdy. On jest wariat.
— A skąd wiesz, że wariat nie zrobi nikomu krzywdy?
— Ten nie zrobi. Ja już go dotknęłam.
— Ale założę się, że dzisiaj nie.
— Bo panna Dilsey patrzy.
— I tak byś się bała.
— On nikomu nie robi krzywdy. On jest wariat.
Starsi z powagą zwracali się do Dilsey, lecz ona pozwalała Frony odpowiadać, chyba że pytający

byli już bardzo starzy.

— Mama trochę dziś słabuje.
— To źle. Ale wielebny Shegog ją wyleczy. On da jej pociechę i ujmie ciężaru.
Droga podniosła się znowu i ukazał się widok niby malowana dekoracja teatralna. Droga, cięcie w

czerwonej glinie, ukoronowana dębami kończyła się nagle jak zerwana wstążka. Koło niej wznosił
rozchwierutaną wieżyczkę zniszczony kościółek, całkiem jak malowany, a widok ten był tak płaski
i pozbawiony perspektywy jak pomalowana tektura osadzona na samym skraju płaskiej ziemi na tle
wietrznej słoneczności przestrzeni i kwietnia, i przedpołudnia wypełnionego graniem dzwonów.
Ludzie tłoczyli się ku kościołowi z poważną niedzielną rozwagą. Kobiety i dzieci wchodziły do
środka, mężczyźni zatrzymywali się na zewnątrz i rozmawiali w spokojnych gromadkach, póki

background image

dzwon nie przestał bić. Wówczas i oni weszli.

Kościół udekorowany był mizernym kwieciem z kolorowej bibułki. Nad kazalnicą wisiał

zdezelowany dzwonek bożonarodzeniowy, taki harmonijkowaty, co się czasem zapada. Kazalnica
stała pusta, mimo że już się zebrał chór, a jego członkowie wachlowali się, choć wcale nie było
gorąco.

Większość kobiet zgromadziła się po jednej stronie kościoła. Rozmawiały. Wtem dzwon uderzył

jeden raz i wszystkie rozpierzchły się na swoje miejsca; przez chwilę wierni siedzieli w
oczekiwaniu. Dzwon uderzył ponownie, jeden raz. Chór powstał i zaczął śpiewać, a wszyscy
zebrani obrócili, jak jeden mąż, głowy, kiedy sześcioro małych dzieci — cztery dziewczynki z
ciasno splecionymi warkoczykami zdobnymi w kokardki ze skrawków materiału i dwaj chłopcy o
krótko przystrzyżonych włosach — weszło i przemaszerowało nawą, w uprzęży z białych wstążek i
kwiatów, a za nimi dwóch mężczyzn jeden za drugim. Drugi z mężczyzn był ogromny, koloru
mlecznej kawy, wspaniały, w surducie i białej muszce. Głowę miał władczą i godną, podbródek
układał mu się nad kołnierzykiem w grube fałdy. Ale oni go znali, toteż głowy pozostały w dalszym
ciągu odwrócone, choć przeszedł, lecz dopiero, gdy chór skończył śpiewać, zdali sobie sprawę, że
kaznodzieja już się zjawił, a kiedy ujrzeli, że ten człowiek, który poprzedzał ich duszpasterza,
wszedł na kazalnicę, również przed nim, rozległ się jakiś nieokreślony odgłos, westchnienie, jakby
wyraz zdumienia i rozczarowania.

Przybysz był malutki, ubrany w wyświechtaną alpakową marynarkę Miał pomarszczoną czarną

twarz jak stara małpka. I przez cały czas, kiedy chór podjął znowu pieśń i kiedy sześcioro dzieci
powstało, i zaczęło śpiewać cienkim, przerażonym, niemelodyjnym szeptem, zebrani przyglądali się
z zakłopotaniem niepozornemu człowieczkowi, jeszcze mniejszemu i pospolitszemu przy
imponującej okazałości ich duszpasterza. Patrzyli na niego w dalszym ciągu z zakłopotaniem i
niedowierzaniem, kiedy ich pastor wstał i przedstawił przybysza głębokim, pełnym namaszczenia
głosem, co jeszcze bardziej podkreślało niepozorność ich gościa.

— I że toto przywieźli tyli kawał drogi, aż z Saint Louis! — westchnęła Frony.
— Widziałam już, jak Pan obierał sobie osobliwsze narzędzia — odpowiedziała Dilsey. — Cichaj

teraz — zwróciła się do Bena. — Już się szykują, zarutko będą śpiewać.

Kiedy przybysz powstał i przemówił, głos jego zabrzmiał jak głos człowieka białego. Był chłodny i

wyważony. Wydawał się zbyt potężny na tą postać, toteż z początku przysłuchiwali mu się z
ciekawością, jak gadającej małpie. Potem zaczęli nań patrzeć jak na linoskoczka. Zapomnieli o jego
niepozornej powierzchowności wobec wirtuozostwa, z jakim wznosił się, utrzymywał w
równowadze i opadał na zimny, niemodulowany drut swego głosu, a kiedy wreszcie płynnym
ześlizgiem zsunął się ponownie w bezruch, gdy wsparłszy się ręką o pulpit na wysokości ramienia,
unieruchomił swe małpie ciało niby mumię lub próżne naczynie, zebrani westchnęli, jak obudzeni z
zespołowego snu i poruszyli się lekko na swoich siedzeniach. Za kazalnicą chór wachlował się
nieustannie. Dilsey szepnęła:

— Cichaj no. Szykują się, żeby za chwilę zaśpiewać.
Potem rozległ się głos: — O, bracia moi!
Kaznodzieja nie poruszył się. Ręka jego leżała dalej na pulpicie i kiedy głos zamierał w donośnych

echach pośród ścian, drobny człowieczek zachowywał w dalszym ciągu niezmienioną postawę.

background image

Lecz ten głos był teraz tak odmienny od poprzedniego jak dzień od nocy, miał w sobie jakąś smutną
dźwięczność altowego sakshornu, zapadał w ich serca i przemawiał w nich ponownie, kiedy już
umilkł w cichnących zespolonych echach.

— Bracia moi i siostry — rozległ się znowu głos. Kaznodzieja zdjął rękę i zaczął chodzić przed

pulpitem tam i z powrotem założywszy dłonie na plecach — niepozorna postać pochylona nad samą
sobą jak ktoś od dawna zasklepiony w zmaganiach z nieubłaganą ziemią. — Oto posiadłem pamięć
na krew Baranka. — Stąpał miarowo tam i z powrotem popod skręconą bibułką i
bożonarodzeniowym dzwonkiem, przygarbiony, z rękami założonymi z tyłu. Był jak odłamek
zwietrzałej skały pochłanianej kolejnymi falami głosu. Wydawało się, że tym swoim ciałem karmi
głos, który niczym demon wgryza się w niego zębami. I wydawało się, że wierni widzą na własne
oczy, jak ten głos go pożera, aż wreszcie ów człowiek stał się niczym i oni stali się niczym, i nie
było już nawet głosu, a zamiast tego serca ich przemawiały jedno do drugiego śpiewnym rytmem,
co zbył się potrzeby słów, toteż kiedy kaznodzieja znieruchomiał znowu za pulpitem z uniesioną w
górę małpią twarzą w świetlistej i udręczonej postawie krzyża, co przemieniła nędzę, niepozorność
jego postaci i pozbawiła je znaczenia, cały tłum wydał cichy jęk i rozległ się pojedynczy kobiecy
sopran:

— Tak, o Jezu!
W miarę jak upływający dzień przesuwał się nad ich głowami, zmatowiałe okna to rozżarzały się,

to znowu bladły w upiornym przemijaniu. Drogą przejechał samochód, zawarczał z wysiłkiem w
piasku, potem ucichł w dali. Dilsey siedziała sztywno wyprostowana, trzymając dłoń na kolanie
Bena. Dwie łzy spływały po jej zapadłej twarzy skrząc się w nieprzeliczonych bruzdach wyrzeczeń,
poświęceń, czasu.

— Bracia moi! — zaczął kaznodzieja ochrypłym szeptem, nieruchomy.
— Tak, o, Jezu — odezwał się kobiecy głos, przyciszony teraz.
— Bracia i siostry — głos jego zabrzmiał znowu, a w nim ton sakshornu. Zdjął rękę z kazalnicy,

stał wyprostowany, wzniósł w górę dłonie. — Oto posiadłem pamięć na krew Baranka. — Nie
zauważyli nawet, w którym momencie jego intonacja i wymowa stały się murzyńskie, siedzieli
tylko kołysząc się lekko w krzesłach, kiedy ów głos zagarniał ich ku sobie.

— Podczas długich, zimnych... Powiadam wam, o, bracia, podczas długich, zimnych... ujrzałem

światło i, biedny grzesznik, ujrzałem słowo. Przeminęły w Egipcie rozpędzone rydwany,
przeminęły pokolenia. Był człowiek bogaty: gdzie on teraz, o, bracia? Był człowiek ubogi: gdzie on
teraz, o, siostry? Powiadam wam, jeśliście nie posiedli mleka i rosy dawnego zbawienia podczas
długich, zimnych lat, co przemijają!

— Tak, o, Jezu!
— Powiadam wam, bracia, i powiadam wam, siostry, nadejdzie na nich czas. Biedny grzesznik

mówi: Pozwól mi spocząć w Panu, pozwól mi złożyć brzemię moich win. I co na to Jezus, o,
bracia? O, siostry? Czy posiedliście pamięć na krew Baranka? A jeśli nie będę mógł złożyć w
niebiesiech brzemienia moich win!

Poszperał w marynarce, wyciągnął chustkę i otarł twarz. Niski zgodny szmer podniósł się wśród

zebranych: — Mmmmmmmmmm! — Kobiecy głos powiedział: — Tak, o Jezu, o, Jezu!

— Bracia. Spójrzcie na te dzieciny, co tam siedzą. Jezus był kiedyś taki samiuśki. Jego mamusia

background image

cierpiała chwałę i ból. Może kiedyś trzymała go o zmierzchu, kiedy aniołowie śpiewali mu do snu:
może wyjrzała przez drzwi i zobaczyła przechodzących rzymskich policjantów. — Kroczył tam i z
powrotem ocierając twarz. — Słuchajcie, bracia! Widzę ten dzień. Maria siedzi we drzwiach z
Jezusem na kolanach, z małym Jezuskiem. Jak te dzieci tutaj, taki mały Jezusek. Słyszę, jak
aniołowie śpiewają pieśni pokoju i chwały: widzę zamykające się oczka; widzę, jak Maria się
podrywa, zobaczyła twarz żołnierza: „Zabijemy go! Zabijemy! Zabijemy twojego małego Jezuska!”
Słyszę płacz i zawodzenie tej biednej mamusi, co nie miała zbawienia i słowa Bożego!

— Mmmmmmmmmmmmmmmmmmm! Jezus! Mały Jezus! — i nagle inny głos:
— Widzę, o, Jezu, widzę! — I jeszcze jeden, bez słów, niczym bańki powstające na wodzie.
— Widzę to, bracia! Widzę! Widzę ten straszny, oślepiający obraz! Widzę Kalwarię i jej święte

drzewa, widzę złodzieja i mordercę, widzę wszystko, wszyściutko; słyszę mądrzenia się i
przechwałki: „Jeśli tyś jest Jezus, podnieś te oto drzewo i idź!” Słyszę zawodzenia kobiet i
wieczorne lamenty; słyszę płacz i wołanie, i odwróconą twarz Boga: „Uczynili to, zabili Jezusa:
uczynili to, zabili mi Syna!”

— Mmmmmmmmmmmmm. Jezu! Widzę, o, Jezu!
— O, ślepy grzeszniku! Powiadam wam, bracia; powiadam wam, siostry, kiedy Bóg odwraca swą

możną twarz, mówcie: „Niech brzemię moich grzechów nie będzie za wielkie!” Widzę, jak
owdowiały Bóg zamyka swoje drzwi: widzę, jak toczy się żarłoczna fala powodzi, widzę ciemność
i wieczystą śmierć idącą na pokolenia. I spójrzcie, bracia! Bracia moi! Co ja widzę? Co widzę,
grzeszniku? Widzę zmartwychwstanie i światłość; widzę dobrotliwego Jezusa, który mówi: „Zabili
mnie, abyś ty mógł znowu żyć; umarłem, aby ci, co widzą i wierzą, nigdy nie umarli.” Bracia, o,
bracia! Widzę koniec świata, słyszę złociste trąby oznajmiające chwałę i oglądam
zmartwychpowstałych, co posiedli pamięć na krew Baranka!

Pośród tych głosów i wyciągniętych rąk siedział Ben jak wniebowzięty ze swym słodkim

błękitnym spojrzeniem. Dilsey, sztywno wyprostowana obok niego, płakała surowo i spokojnie w
harcie i krwi pamiętanego Baranka.

Kiedy wracali w jasne popołudnie piaszczystą drogą wśród rozchodzących się grupami wiernych

rozmawiających swobodnie, płakała w dalszym ciągu, nie bacząc na rozmowy.

— Ten umie kazać, człowieku! Z początku niewiele byś za niego dał, ale potem!
— Widział potęgę i chwałę.
— Pewno, że widział. Oko w oko.
Dilsey nie wydała głosu, twarz jej nie drżała, gdy łzy obierały swoje zapadłe i pokrętne drogi, szła

z podniesioną głową nie czyniąc najmniejszego nawet wysiłku, by je osuszyć.

— Przestań, mamo! — szepnęła Frony. — Ludzie patrzą. Niedługo zaczniemy mijać białych.
— Widziałam pierwsze i ostatnie — odparła Dilsey. — Daj mi pokój.
— Pierwsze i ostatnie co? — spytała Frony.
— Daj spokój — powiedziała Dilsey. — Oglądałam początek, teraz oglądam koniec.
Ale nim doszli do ulicy, stanęła, uniosła spódnice i osuszyła oczy rąbkiem górnej halki. Potem

ruszyli dalej. Ben szedł powłócząc nogami koło Dilsey zagapiony na Lustera, który błaznował
przed nimi, z parasolem w dłoni, w nowym słomkowym kapeluszu przekrzywionym wyzywająco w

background image

słońcu, wielki głupawy pies wpatrzony w małego i sprytnego kolegę. Doszli do wejścia.
Natychmiast za bramą Ben zaczął znowu kwilić i przez chwilę cała grupa spoglądała przez podjazd
na kanciasty, proszący się farby dom z rozchwierutanym gankiem.

— Co tam się dzisiaj dzieje? — spytała Frony. — Bo pewnikiem coś się dzieje.
— Nic — odparła Dilsey. — Pilnuj swoich spraw i zostaw białym ich sprawy.
— Coś się dzieje — powtórzyła Frony. — Słyszałam go od samego rana. Ale to nie mój interes.
— A ja wiem, co — powiedział Luster.
— Więcej wiesz, niż ci potrzeba — oświadczyła Dilsey. — Nie słyszałeś, jak Frony mówiła przed

chwilą, że to nie twój interes? Zabierz Bena za dom i żeby był cicho, póki nie nastawię obiadu.

— Ja wiem, gdzie jest panienka Quentin — powiedział Luster.
— To wiedz. Zarutko jak Quentin będzie potrzebowała twojej rady, dam ci znać obruszyła się

Dilsey. — Teraz idźcie i bawcie się za domem.

— Nianiusia wie, co się będzie działo, jak oni zaczną walić w tę piłkę!
— Jeszcze nie zaczną. Do tego czasu T.P. wróci i zabierze go na przejażdżkę. Dawaj mi ten nowy

kapelusz.

Luster oddał jej kapelusz i poszedł z Benem przez podwórze. Ben w dalszym ciągu kwilił, lecz nie

głośno. Dilsey i Frony weszły do chaty. Po chwili Dilsey wynurzyła się, znowu w spłowiałej
perkalowej sukni, i weszła do kuchni. Ogień wygasł. W domu panowała cisza. Murzynka włożyła
fartuch i weszła na górę. Znikąd żadnego dźwięku. Pokój Quentin wyglądał tak, jak go zostawiły.
Weszła, podniosła bieliznę, włożyła pończochę z powrotem do szuflady i zasunęła ją. Drzwi pani
Compson były zamknięte. Dilsey stała chwilę pod progiem nasłuchując. Potem otworzyła i weszła,
weszła w gęsty odór kamfory. Zasłony były zaciągnięte, w pokoju panował półmrok okrywający i
łóżko, toteż Dilsey w pierwszej chwili sądziła, iż pani Compson zasnęła i już miała zamknąć drzwi,
kiedy leżąca przemówiła.

— No? — spytała — O co chodzi?
— To ja — powiedziała Dilsey. — Potrzeba czegoś panience?
Pani Compson milczała. Po chwili spytała nie poruszając głową: — Gdzie Jazon?
— Jeszcze nie wrócił. Czego panience trzeba?
Pani Compson milczała. Podobnie jak wiele ludzi zimnych i słabych, kiedy stanęła wreszcie wobec

nieodwracalnego nieszczęścia, ekshumowała skądś coś w rodzaju męstwa i siły. W jej przypadku
była to niewzruszona pewność co do jednej jeszcze nie wyjaśnionej sprawy.

— Cóż — powiedziała wreszcie. — Czyś już znalazła?
— Co takiego? O czym panienka mówi?
— O liście. Powinna mieć przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby zostawić list. Nawet Quentin go

zostawił.

— Co też panienka gada! Nie wie panienka, że jej nic nie jest? Jeszcze przed zmrokiem wejdzie

przez te tutaj drzwi.

— Bzdura — oświadczyła pani Compson.— Ona to ma we krwi. Jaki wuj, taka siostrzenica. Albo

jaka matka. Nie wiem, co gorsze i już mi chyba wszystko jedno.

background image

— I po co gadać takie rzeczy? Dlaczego miałaby to zrobić?
— Nie wiem. A dlaczego zrobił to Quentin? Na Boga, powiedz mi, jaki powód miał Quentin?

Chyba nie tylko to, żeby mnie upokorzyć i zranić. Przecież Bóg, kimkolwiek jest, nie pozwoliłby na
to. Jestem damą. Można by w to nie uwierzyć sądząc po moich dzieciach, ale jestem damą.

— Niech panienka tylko zaczeka — uspokajała ją Dilsey. — Wieczorem Quentin na pewno zaśnie

we własnym łóżku. — Pani Compson nie odpowiedziała. Na czole trzymała przesyconą kamforą
chustkę. W nogach jej łóżka leżał czarny szlafrok. Dilsey stała z ręką na klamce.

— No? — spytała pani Compson. — Czego chcesz? Czy masz zamiar przygotować jakiś obiad dla

Jazona i Benjamina, czy nie?

— Jazon jeszcze nie wrócił — wyjaśniła i Dilsey. — Zarutko się wezmę za obiad. Na pewno

panience nic nie trzeba? Worek jeszcze gorący?

— Możesz mi podać moją Biblię.
— Toć ją panience dałam przed wyjściem.
— Położyłaś ją na brzegu łóżka. Jak myślisz, długo mogła tam leżeć?
Dilsey podeszła do łóżka, pomacała w ciemności pod jego krawędzią i znalazła Biblię leżącą

grzbietem do góry. Wygładziła pogięte kartki i położyła książkę z powrotem na łóżku. Pani
Compson nie otworzyła oczu. Włosy miała tego samego koloru co poduszka, pod kwefem
przesiąkniętego lekarstwem płótna wyglądała jak stara, rozmodlona zakonnica. — Nie kładź jej tam
znowu — powiedziała nie otwierając oczu. — Tam położyłaś ją poprzednio. Czy chcesz, żebym
musiała wstawać z łóżka i podnosić ją?

Dilsey sięgnęła ponad leżącą i położyła Biblię na szerszej płaszczyźnie łóżka. — Za ciemno tu

przecie na czytanie — oświadczyła. — Chce panienka, żebym trochę odsłoniła okno?

— Nie, zostaw tak jak jest. Idź i przygotuj Jazonowi coś do jedzenia.
Dilsey wyszła. Zamknęła drzwi i wróciła do kuchni. Piec był niemal zimny. Kiedy tak nad nim

stała, zegar nad kredensem wybił dziesięć uderzeń. — Pierwsza — powiedziała głośno. — Jazon
nie wraca. Widziałam pierwsze i ostatnie — mówiła spoglądając na zimny piec. — Widziałam
pierwsze i ostatnie. — Postawiła na stole jakieś zimne jedzenie. Krzątając się po kuchni zaczęła
śpiewać hymn. Znała melodię, ale umiała tylko dwie pierwsze linijki tekstu. Przygotowała posiłek,
zawołała od drzwi Lustera, który po chwili wszedł z Benem. Ben ciągle jęczał cicho, jakby do
samego siebie.

— Cięgiem to samo i to samo — wyjaśnił Luster.
— Chodźcie i jedzcie — powiedziała Dilsey. — Jazon nie przychodzi na obiad. — Zasiedli do

stołu. Ben potrafił całkiem nieźle dawać sobie radę z jedzeniem w kawałkach, ale Dilsey, mimo iż
stało przed nim zimne mięso, zawiązała mu i teraz serwetkę pod brodą. Ben i Luster jedli.
Murzynka krzątała się po kuchni śpiewając dwie zapamiętane linijki hymnu. — Wszyscy możecie
już jeść — oznajmiła. — Jazon nie wraca do domu.

Znajdował się w tym momencie o dwadzieścia mil od nich. Po wyjściu z domu pojechał szybko do

miasta, wyprzedzając leniwe grupki niedzielnych przechodniów i apodyktyczne dzwony w
rozbitym powietrzu. Przejechał przez pusty skwer, skręcił w wąską uliczkę, która nawet teraz
zaskakiwała swą ciszą, stanął przed drewnianym domem i ruszył wysadzoną kwiatami dróżką do

background image

ganku.

Za drzwiami z siatki rozmawiali ludzie. Kiedy podnosił rękę, by zapukać, usłyszał kroki,

wstrzymał więc dłoń i zaczekał, aż wielki mężczyzna w czarnych spodniach z sukna i białej koszuli
ze sztywnym gorsem, lecz bez kołnierzyka, otworzy mu drzwi. Mężczyzna miał mocno
rozwichrzone stalowosiwe włosy i szare oczy okrągłe i błyszczące jak oczy chłopca. Uścisnął rękę
Jazona i wprowadził gościa do pokoju wciąż potrząsając jego dłonią.

— Chodźże! — powtarzał. — Chodź do środka.
— Możesz już jechać? — zapytał Jazon.
— Wchodź do środka — mówił tamten wpychając go za łokieć do pokoju, w którym siedzieli

kobieta i mężczyzna. — Znasz chyba męża Myrtle, co? Vernon, to jest Jazon Compson.

— Tak — skinął głową Jazon. Nie spojrzał nawet na siedzącego, który, gdy szeryf wysunął krzesło

na środek pokoju, powiedział:

— Wyjdziemy, żebyście mogli pogadać. Chodź, Myrtle.
— Nie, nie — zaprotestował szeryf. — Siedźcie, gdzie siedzicie. Mam nadzieję, że to nic

poważnego, Jazon? Usiądź.

— Powiem ci po drodze — odparł Jazon. — Bierz marynarkę i kapelusz.
— Wyjdziemy. — Tamten wstał.
— Siedźcie, gdzie siedzicie — powtórzył szeryf. — Pójdę z Jazonem na ganek.
— Bierz marynarkę i kapelusz — nalegał Jazon. — Oni mają już dwanaście godzin przewagi. —

Szeryf wyprowadził go z powrotem na ganek. Zagadnął go jakiś przechodzący mężczyzna z
kobietą. Odpowiedział im jowialnym, kwiecistym gestem. Dzwony biły w dalszym ciągu od strony
dzielnicy zwanej Murzyńską Doliną. — Bierz kapelusz, szeryfie — nalegał Jazon. Szeryf przysunął
dwa krzesła.

— Siadaj i mów, w czym kłopot.
— Powiedziałem ci już przez telefon — Jazon stał w dalszym ciągu. — Zrobiłem to, żeby

oszczędzić czasu. Czy mam się zwrócić do władz, by cię zmuszono do wykonaniu obowiązku,
który przysiągłeś spełniać?

— Siadaj i mów wszystko — powtórzył szeryf. — Z całą pewnością zajmę się twoją sprawą.
— Zajmiesz się! — drwił Jazon. — Czy to nazywasz zajęciem się moją sprawą?
— Ty nas wstrzymujesz, nie ja — wzruszył ramionami szeryf. — Siadaj i opowiedz mi o

wszystkim.

Jazon zaczął mówić, a jego bezsiła i poczucie krzywdy karmiły się dźwiękiem słów, toteż po

pewnym czasie zapomniał o pośpiechu w gwałtownym przypływie gniewu i samousprawiedliwień.
Szeryf przyglądał mu się spokojnie zimnymi, błyszczącymi oczyma.

— Ale nie masz pewności, że to oni — powiedział. — Tak tylko sądzisz.
— Nie mam pewności? — zdumiał się Jazon. — Przez dwa cholerne dni goniłem ją po bocznych

uliczkach i starałem się odciągnąć od faceta, zapowiedziałem, co zrobię, jeśli ją kiedykolwiek z nim
przyłapię, a twoim zdaniem nie mam pewności, że ta mała dzi...

— Dosyć — przerwał szeryf. — Wystarczy. Dosyć już tego. — Spoglądał na przeciwną stronę

background image

ulicy trzymając ręce w kieszeniach.

— I kiedy przychodzę do ciebie, przedstawiciela i wykonawcy prawa...
— Ta trupa jest w tym tygodniu w Mottson — powiedział szeryf.
— Wiem — potwierdził Jazon. — I gdybym mógł znaleźć przedstawiciela prawa, który nie

gwizdałby na obowiązek ochrony tych, co go wybrali na urząd, to już bym tam był! — Powtórzył
całą historię w cierpkim skrócie, jakby własna wściekłość i bezradność sprawiały mu wyraźną
przyjemność. Wydawało się, że szeryf w ogóle go nie słucha.

— Jazon — powiedział. — A po co ci było trzymać trzy tysiące dolarów w domu!
— Co? — zapytał Jazon. — Gdzie trzymam moje pieniądze, to moja sprawa. Twoją sprawą jest

pomóc mi je odzyskać.

— Czy twoja matka wiedziała, że trzymasz tyle pieniędzy u siebie?
— Słuchaj — powiedział Jazon. — W moim domu dokonano rabunku. Znam sprawców i wiem,

gdzie oni są. Przyszedłem do ciebie jako przedstawiciela i wykonawcy prawa i pytam jeszcze raz:
czy masz zamiar ruszyć palcem, żeby odebrać moje pieniądze, czy nie?

— Co chcesz zrobić z tą dziewczyną, jak ich złapiesz?
— Nic — odparł Jazon. — Nic a nic. Nie tknę jej nawet. Dziwka, która kosztowała mnie posadę,

jedyną szansę życiową, jaką kiedykolwiek miałem, dziwka, która zabiła mego Ojca i skraca dni
mojej Matki, która zrobiła z mego nazwiska pośmiewisko całego miasta! Nic jej nie zrobię. Nic a
nic.

— Doprowadziłeś dziewczynę do tego, że uciekła — mówił szeryf.
— Nie twoja rzecz, jak układam stosunki w mojej rodzinie. Czy zamierzasz mi pomóc, czy nie?
— Zmusiłeś ją do ucieczki — powtórzył szeryf. — A mam również pewne podejrzenia co do tego,

czyją własnością są te pieniądze, chociaż wątpię, żebym mógł kiedykolwiek dojść prawdy.

Jazon stał mnąc powoli w rękach rondo kapelusza. — Nic zamierzasz nic zrobić, żeby ich złapać?

— zapytał spokojnie.

— To nie do mnie należy, Jazon. Gdybyś przedstawił jakikolwiek dowód rzeczowy, musiałbym

działać. Ale tak bez dowodu, nie sądzę, żeby ta sprawa należała do mnie.

— Taka jest twoja odpowiedź, co? Zastanów się porządnie.
— Tak, Jazon.
— Dobrze — powiedział Jazon. Włożył kapelusz. — Pożałujesz tego. Dam sobie radę. — Zeszedł

po schodkach, wsiadł do samochodu i zapuścił motor. Szeryf patrzył, jak rusza, zakręca i mija dom
jadąc szybko w kierunku miasta.

Dzwony rozdzwoniły się znowu wysoko w przesuwającym się blasku słońca — jasne bezładne

strzępy dźwięków. Zatrzymał się przy stacji benzynowej, kazał sprawdzić opony i napełnić bak.

— Pan się wybiera na przejażdżkę, co? — zapytał Murzyn. Jazon nie odpowiedział. — Widzi mi

się, że będzie ładna pogoda.

— Diabła tam ładna! — obruszył się Jazon. — O dwunastej będzie lało jak z cebra! — Spojrzał na

niebo, myśląc o deszczu, o śliskich gliniastych drogach, o tym, jak ugrzęźnie gdzieś z dala od
miasta. Myślał z niejakim triumfem, że nie będzie jadł obiadu, że jeśli wyjedzie natychmiast

background image

ulegając wewnętrznemu nakazowi pośpiechu, znajdzie się w samo południe daleko od obu miast.
Wydawało mu się, że przez to właśnie okoliczności dają mu jakąś szansę, więc zwrócił się do
Murzyna:

— Co tam robisz, u diabła? Czy ci płacą za to, żebyś przetrzymywał samochód tak długo, jak

możesz?

— Koło siadło — tłumaczył Murzyn.
— Wobec tego idź do diabła i dawaj mi tę pompkę!
— Gotowe — Murzyn podniósł się. — Może pan jechać.
Jazon wsiadł, zapuścił motor i ruszył. Wrzucił drugi bieg, maszyna krztusiła się i dławiła, a on ją

popędzał dusząc pedał gazu, gwałtownie wyszarpując i wciskając ssanie. „Będzie padać — mówił
sobie. — Dojadą do połowy drogi i lunie jak diabli.” I wyjechał tak z dźwięku dzwonów i z miasta,
wyobrażając sobie, jak grzęźnie w błocie i szuka zaprzęgu. „A każdy z tych durni będzie siedział
akurat w kościele”. Wyobrażał sobie, jak wreszcie znajdzie kościół i bierze jakiś zaprzęg i
właściciel wychodzi, zaczyna na niego krzyczeć, i jak on wtedy powala go uderzeniem. „Jestem
Jazon Compson. Spróbuj mnie zatrzymać. Spróbujcie tylko wybrać na urząd człowieka, który
zdołałby mnie zatrzymać”, mówił, wyobrażając sobie, jak wchodzi do gmachu sądu z oddziałem
żołnierzy i wywleka stamtąd szeryfa. „Wydaje mu się, że może siedzieć z założonymi rękami i
patrzeć, jak tracę posadę. Ja mu pokażę posadę!” O swojej siostrzenicy nie myślał wcale ani o
bezwzględnej wartości tych pieniędzy. Ani jedno, ani drugie nie było dla niego realne, konkretne od
dziesięciu lat: obie rzeczy symbolizowały tylko ową posadę w banku, której go pozbawiano,
jeszcze nim ją otrzymał.

Powietrze było rześkie, ruchliwe plamy cienia też takie same i wydawało się Jazonowi, że sam fakt

rozpogodzenia się dnia to jeszcze jedno chytre pociągnięcie nieprzyjaciela, nowa bitwa, do której
on zmierza ze starymi ranami. Od czasu do czasu mijał kościoły, nie malowane drewniane budowle
z wieżyczkami z blachy, wokół stały spętane konie w zaprzęgach i stare samochody i wydawało się
Jazonowi, że każdy z tych kościołów to placówka, gdzie tylne straże odwracają się, by go obrzucić
przelotnym spojrzeniem. „I ciebie też niech diabli wezmą — mruczał. — Spróbuj mnie tylko
zatrzymać!” i myślał o sobie, wyobrażał sobie swój oddział żołnierzy prowadzący zakutego w
kajdany szeryfa, ściągający, jeśli zajdzie potrzeba, Wszechwładnego z jego tronu; o ustawionych w
bojowym szyku zastępach piekieł i niebios, przez które będzie przerąbywał sobie drogę, by
wreszcie położyć ręce na uciekającej siostrzenicy.

Wiatr wiał z południowego wschodu i dął ustawicznie w policzek jadącego. Czuł jego uderzenie

przedłużające się, przenikające mu do głowy poprzez czaszkę i wtem dobrze znane przeczucie
kazało mu zahamować gwałtownie i usiąść bez najmniejszego ruchu. Potem podniósł dłoń do szyi i
zaczął kląć i siedział tak, klnąc ochrypłym szeptem. Kiedy bywa zmuszony do dłuższej jazdy,
zabezpieczał się chustką przesiąkniętą kamforą, którą zawiązywał sobie wokół szyi po wyjeździe z
miasta, by wdychać w ten sposób jej zapach, wysiadł więc teraz i podniósł poduszkę siedzenia
sprawdzając, czy przypadkiem nie leży tam taka ochronna szmatka. Zajrzał pod obydwa siedzenia i
znowu stał przez chwilę, klnąc, zrozumiawszy, jak z niego zakpiło własne poczucie triumfu.
Zamknął oczy i oparł się o drzwiczki. Może wrócić i zabrać zapomnianą kamforę albo jechać dalej.
W obu wypadkach głowa będzie mu pękać, tyle że w domu z pewnością znajdzie kamforę w

background image

niedzielę, a w drodze to niepewne. Ale jeśli wróci, dojedzie do Mottson o półtorej godziny później.
— Może uda mi się jechać wolno — powiedział. — Może uda mi się jechać wolno i myśleć o
czymś innym...

Wsiadł i ruszył. „Będę myślał o czymś innym” — postanowił, więc zaczął myśleć o Lorraine.

Wyobrażał sobie, że jest z nią w łóżku, ale leży tylko koło niej, błagając, by mu pomogła, potem
znowu myślał o pieniądzach i o tym, że wystrychnęła go na dudka kobieta, dziewczyna. Gdyby
tylko mógł uwierzyć, że obrabował go mężczyzna, Ale żeby zostać okradzionym z tego, co miało
mu wynagrodzić utratę posady, z tego, co osiągnął po tylu wysiłkach i po takim ryzyku — żeby
zostać okradzionym przez symbol tej straty, a co najgorsze, przez taką smarkulę, taką dziwkę.
Jechał, osłaniając twarz brzegiem kołnierza przed nie słabnącym wiatrem.

Widział niemal, jak przeciwstawne siły, jego wola i przeznaczenie, suną z ogromną szybkością

przeciwko sobie, ku spotkaniu, które będzie nieodwracalne. Stał się chytry. Nie mogę popełnić
błędu, powtarzał. Będzie tylko jedno właściwe wyjście bez alternatywy, to właśnie wyjście muszę
wybrać. Przypuszczał, że oni obydwoje poznają go od pierwszego spojrzenia, podczas gdy on musi
liczyć na to, że ją zobaczy pierwszą, chyba że ów mężczyzna w dalszym ciągu nosi czerwony
krawat. I ten właśnie fakt, że jest zależny od czerwonego krawata, wydawał mu się istotą grożącej
mu klęski; mógł ją niemal wyczuć węchem, wymacać nad pulsowaniem rozsadzającym czaszkę.

Wjechał na ostatnie wzniesienie. W dolinie leżał dym, nad drzewami ukazały się dachy i kilka

wieżyczek. Zjechał ze wzgórza, ku miastu, zwalniając, powtarzając sobie, że konieczna jest
ostrożność, że najpierw musi się dowiedzieć, gdzie rozbito namiot. Nie najlepiej teraz widział i
zdawał sobie sprawę, że groźba tej klęski każe mu przede wszystkim szukać miejsca, gdzie znajdzie
coś na ból głowy. Przy stacji benzynowej powiedziano mu, że namiotu jeszcze nie rozpięto, ale
wagony trupy stoją przy stacji na bocznym torze. Pojechał w tamtym kierunku.

Dwa wagony pulmanowskie w jaskrawych kolorach stały na torach. Poznał je z samochodu. Starał

się oddychać płytko, żeby krew nie rozsadzała mu czaszki. Wysiadł i ruszył wzdłuż ściany budynku
stacyjnego, wpatrując się w wagony. Z okien zwisało kilka sztuk odzieży, wiotkich, pomiętych,
jakby niedawno wypranych. Na ziemi przed drzwiami jednego z wagonów stały trzy brezentowe
krzesła. Nie widział jednak żadnego znaku życia, dopóki do drzwi nie podszedł jakiś mężczyzna w
brudnym fartuchu i nie wylał szerokim gestem miski pomyj; słońce zalśniło na metalowym brzuchu
miski. Potem mężczyzna wszedł z powrotem do wagonu.

Muszę go zaskoczyć, nim zdąży ich ostrzec, pomyślał. Nie przyszło mu nawet do głowy, że może

ich nie być w tym wagonie. Byłoby to sprzeczne z naturą, sprzeczne z całym rytmem
dotychczasowych wypadków, gdyby ich tam nie było, gdyby całe rozwiązanie nie zależało od tego,
czy on ich pierwszy zobaczy, czy też oni — jego. I więcej: on musi ich zobaczyć pierwszy, odebrać
pieniądze, potem to, co zrobią, nie będzie już dlań miało najmniejszego znaczenia, zaś gdyby się
stało inaczej, cały świat dowiedziałby się, że on, Jazon Compson, został obrabowany przez Quentin,
swoją siostrzenicę, dziwkę.

Jeszcze raz spenetrował teren. Potem podszedł do wagonu, spokojnie, cicho wspiął się po

stopniach i stanął przed drzwiami. Kuchenka była ciemna, cuchnąca zatęchłym jedzeniem.
Mężczyzna, biała plama, wyśpiewywał coś drżącym załamującym się tenorem. „Stary, pomyślał
Jazon, i mniejszy ode mnie”. Wszedł do wagonu, mężczyzna podniósł wzrok.

background image

— Co tam? — zapytał przerywając śpiew.
— Gdzie oni? — spytał Jazon. — Szybko! W wagonie sypialnym?
— Gdzie jest kto? — zdumiał się mężczyzna.
— Nie łżyj! — Jazon sunął dalej po omacku w ciasnocie i ciemności.
— Co to znaczy! — obruszył się mężczyzna. — Kogo nazywasz łgarzem? — A kiedy Jazon

chwycił go za ramię, wrzasnął: — Uważaj, ty!

— Nie łżyj! — powtórzył Jazon. — Gdzie oni?
— Ty łobuzie! — krzyknął mężczyzna. Jego ramię w uścisku Jazona było cienkie i kruche.

Próbował się wyrwać, potem obrócił się i zaczął gorączkowo czegoś szukać z tyłu na małym
zagraconym stoliku.

— Mów! — naglił Jazon. — Gdzie oni są?
— Już ja ci powiem, gdzie oni są! — wrzeszczał mężczyzna. — Niech tylko znajdę mój nóż

kuchenny!

— Spokój. — Jazon próbował go przytrzymać. — Ja cię tylko pytam.
— Ty łobuzie! — darł się stary grzebiąc wśród przedmiotów na stole. Jazon próbował go

przytrzymać obydwoma rękami, obezwładnić wściekłość tej kruszyny. Ten człowiek wydawał się
taki stary, taki wątły, a jednocześnie taki złowrogi w swoim zapamiętaniu, że Jazon po raz pierwszy
ujrzał jasno i bez osłonek klęskę, ku której zmierzał.

— Zostaw to — mówił. — No już, no już. Wysiądę. Daj mi chwilę czasu, to wysiądę.
— Mnie nazywać łgarzem! — wył tamten. — Puszczaj! Puść mnie tylko na chwilę, już ja ci

pokażę.

Jazon rozglądał się wokół dzikim wzrokiem przytrzymując starego. Na dworze było teraz pogodnie

i słonecznie, powietrze rześkie, jasne i przejrzyste, i pomyślał o ludziach, co wkrótce będą
spokojnie wracać do domów na niedzielny obiad, statecznie świąteczni, i o sobie próbującym
przytrzymać tego przeklętego zajadłego staruszka, którego bał się puścić, bo sam mógłby nie
zdążyć mu uciec.

— Czy dasz mi spokój na chwilę, żebym zdążył wyjść? — spytał. — Dasz mi spokój? — Ale

tamten szarpał się w dalszym ciągu, więc Jazon oswobodził jedną rękę i uderzył go w głowę. Był to
niezdarny, pośpieszny cios, bynajmniej nie silny, ale stary osunął się natychmiast i potoczył z
hałasem na podłogę między rondle i wiadra. Jazon stał nad nim, dysząc, nasłuchując. Potem
zawrócił i wybiegł z wagonu. Przy drzwiach opanował się, zeszedł wolniej po stopniach i znowu
stanął. Dyszał głośno z chrapliwym: ha, ha, ha, więc próbował się uspokoić stojąc i rzucając
spojrzenia to w tę, to w tamtą stronę. Nagle usłyszał za sobą jakieś szuranie, więc obrócił się i
zobaczył, jak zajadły starzec wyskakuje niezdarnie z korytarzyka wagonu trzymając w wysoko
uniesionej ręce zardzewiały toporek.

Uchwycił ten toporek, nie czując zdumienia, zdając sobie tylko sprawę, że pada, myśląc: A więc

tak to się wszystko skończy, przekonany, że za chwilę umrze, a kiedy coś łomotnęło go w tył głowy,
pomyślał: W jaki sposób on mógł mnie tam dosięgnąć? Może już mnie dawno uderzył, a ja dopiero
teraz poczułem, i myślał: Szybko, szybko. Skończ z tym wreszcie, a potem zawładnęło nim
wściekłe pragnienie, by nie umrzeć, i zaczął się szamotać słysząc, jak starzec klnie i zawodzi

background image

łamiącym się głosem.

Szamotał się jeszcze, kiedy go podnoszono, ale uspokoił się, przytrzymany.
— Bardzo krwawię? — spytał. — Tam, z tyłu głowy. Czy krwawię? — powtarzał to jeszcze wtedy,

kiedy czuł, że go ktoś spiesznie odprowadza, słyszał, jak cienki wściekły głos starca zamiera za nim
w oddali. — Spójrz pan na moją głowę — nalegał Jazon. — Chwileczkę...

— Diabła tam chwileczkę — powiedział człowiek, który go prowadził. — Ten cholerny mały

szerszeń zabije pana. Idź pan przed siebie. Nie jest pan ranny.

— On mnie uderzył — tłumaczył Jazon. — Czy krwawię?
— Idź pan — powtórzył tamten. Zaprowadził Jazona za węgieł budynku stacyjnego na pusty

peron, gdzie stał wózek bagażowy, na skrawku ziemi rosła sztywno trawa obrzeżona sztywnymi
kwiatami i gdzie biegł napis z elektrycznych świateł: Miej oko na Mottson, a w pustym miejscu
było oko ludzkie z elektryczną źrenicą. Mężczyzna puścił go.

— A teraz — powiedział — wynoś się pan i trzymaj stąd z daleka. Czegoś pan chciał? Popełnić

samobójstwo?

— Szukałem dwojga ludzi — tłumaczył Jazon. — Zapytałem go tylko, gdzie oni są.
— Kogo pan szukał?
— Dziewczyny — odparł Jazon. — I mężczyzny. Wczoraj miał na sobie czerwony krawat. Z tej

trupy. Obrabowali mnie.

— Aha! To pan! No cóż, tutaj ich nie ma.
— Tak i mnie się zdaje — powiedział Jazon. Oparł się o mur, przyłożył dłoń do potylicy i obejrzał

rękę. — Wydawało mi się, że krwawię — wyjaśnił. — Myślałem, że on mnie uderzył tym
toporkiem.

— Uderzył się pan o szyny — tłumaczył mężczyzna. — Idź pan stąd lepiej. Ich tutaj nie ma.
— Tak. On też mówił, że ich nie ma. Myślałem, że kłamie.
— Myślisz pan, że ja też kłamię? — spytał mężczyzna.
— Nie — odparł Jazon. — Wiem, że ich tu nie ma.
— Posłałem ich obydwoje do diabła. Nie pozwolę na coś podobnego w mojej trupie. Prowadzę

przyzwoite przedsiębiorstwo z przyzwoitymi ludźmi.

— Tak — powiedział Jazon. — Nie wie pan, dokąd pojechali?
— Nie. I nie chcę wiedzieć. Nikt z członków mojej trupy nie może sobie pozwalać na takie kawały.

Pan jesteś jej... brat?

— Nie — odparł Jazon. — To nie ma znaczenia. Chciałem ich tylko zobaczyć. Jest pan pewien, że

on mnie nie uderzył? Idzie mi o to, czy nie krwawię?

— Krwawiłbyś pan, gdybym nie przyszedł w porę. Jedź pan stąd teraz. Ten mały drań zabije pana.

To pański samochód, ten tam?

— Tak.
— No cóż, wsiadaj pan i wracaj do Jefferson. Jeśli ich pan znajdzie, to nie u mnie. Prowadzę

przyzwoite przedsiębiorstwo. Powiada pan, że go okradli?

— Nie — odpowiedział Jazon. — To nie ma znaczenia. — Podszedł do samochodu i wsiadł. „Co ja

background image

takiego muszę zrobić?” — pomyślał. Potem sobie przypomniał. Zapuścił motor i pojechał wolno
ulicą, aż wreszcie znalazł drugstore. Drzwi były zamknięte. Stał przez chwilę z ręką na klamce i
głową nieco pochyloną. Potem zawrócił i po chwili zapytał przechodzącego człowieka, czy jest
gdzieś w mieście otwarty drugstore, ale nie było. Potem zapytał, kiedy odchodzi pociąg w kierunku
północnym, a tamten powiedział, że o wpół do trzeciej. Jazon przeszedł przez chodnik, wsiadł do
samochodu i siedział. Po chwili nadeszli dwaj Murzyni. Przywołał ich.

— Czy któryś z was umie prowadzić samochód?-
— Tak, psze pana.
— Ile weźmiecie za zawiezienie mnie zaraz do Jefferson?
Spoglądali na siebie nawzajem, coś mamrocząc.
— Dam dolara — powiedział Jazon.
Mamrotali dalej. — Za dolara nie mogę — oznajmił jeden.
— A za ile pojedziesz?
— Możesz jechać? — spytał jeden drugiego.
— Nie da rady — odparł tamten. — Sam go zawieź. Nie masz nic do roboty,
— Akuratnie mam.
— Co byś ty tam miał!
Mamrotali dalej, śmiejąc się.
— Dwa dolary — powiedział Jazon. — Jednemu albo drugiemu.
— Ja też nie dam rady jechać — powiedział pierwszy.
— Dobra — powiedział Jazon. — Wynoście się.
Siedział tak przez pewien czas. Usłyszał, jak zegar wybija pół godziny, potem zaczęli go mijać

ludzie w świątecznych ubraniach. Niektórzy przechodząc oglądali się na człowieka siedzącego bez
ruchu za kierownicą małego samochodu, omotanego swym niewidzialnym życiem niby starą
pończochą. Po chwili podszedł do niego jakiś Murzyn w kombinezonie.

— Czy to pan jest ten, co ma chęć jechać do Jefferson? — spytał.
— Tak — odparł Jazon. — Ile chcesz?
— Cztery dolary.
— Dam ci dwa.
— Nie pojadą za mniej niż cztery. — Mężczyzna w samochodzie siedział spokojnie. Nie patrzał

nawet na niego. Murzyn spytał: — Chce pan czy nie?

— Dobrze — powiedział Jazon. — Wsiadaj.
Przesunął się i Murzyn usiadł za kierownicą. Jazon zamknął oczy. Mogę coś na to dostać w

Jefferson, mówił do siebie rozluźniając ciało przy wstrząsach. Mogę tam coś dostać. Jechali dalej
ulicami, na których ludzie wracali spokojnie do domów na niedzielne obiady, potem wyjechali z
miasta. Myślał o tym. Nie myślał o domu, gdzie Luster i Ben jedli zimny obiad przy kuchennym
stole. Coś — nieobecność jakiegoś stałego zła i kryjącej się w nim klęski, groźby — pozwoliło mu
nie myśleć o Jefferson jako o miejscu, które kiedykolwiek oglądał i w którym musi podjąć życie na
nowo.

background image

Kiedy Ben i Luster skończyli obiad, Dilsey wysłała ich na dwór.
— I postaraj się, żeby było cicho do czwartej. Wtedy przyjedzie T.P.
— Dobrze — powiedział Luster. Wyszli. Dilsey zjadła obiad i uprzątnęła kuchnię. Potem podeszła

do schodów i nasłuchiwała, ale nie dobiegł do niej żaden dźwięk. Wróciła przez kuchnię, wyszła na
dwór i stanęła na kuchennych schodkach. Bena ani Lustera nie było w zasięgu jej wzroku, ale kiedy
tak stała, usłyszała znowu od drzwi piwnicy ściszony brzdęk, podeszła więc i spojrzała w dół, gdzie
powtarzała się scena poranna.

— On to tak jakoś robi — tłumaczył Luster. Przyglądał się znieruchomiałej pile z pełnym nadziei

przygnębieniem. — Nie mam czegoś, co by się nadało do pobijania.

— I tutaj nie będziesz szukał — oświadczyła Dilsey. — Zabieraj go stąd na słońce. Jak nic

dostaniecie zapalenia płuc na tej wilgotnej ziemi.

Zaczekała patrząc, jak przechodzą przez podwórze ku kępie cedrów rosnących koło ogrodzenia.

Potem zawróciła do swojej chaty.

— Żebyś mi tylko nie zaczął — zapowiedział Luster. — Dosyć już miałem z tobą dzisiaj kłopotów.

— Położył się na hamaku zrobionym z klepek od beczek przeplecionych drutem, ale Ben szedł
dalej niepewnie i bez celu. Zaczął znowu popłakiwać. — Cichaj! — zawołał Luster. — Aż mnie
swędzi, żeby ci przylać. — Rozłożył się na hamaku. Ben znieruchomiał, ale Luster dosłyszał
kwilenie. — Będziesz cicho czy nie? — Wstał, poszedł za nim i znalazł Bena przykucniętego przed
małym kopczykiem. W głowach i nogach kopczyka wetknięte były w ziemię puste buteleczki z
niebieskiego szkła, które kiedyś zawierały truciznę. W jednej tkwiła zwinięta łodyżka bielunia. Ben
kucał przed kopczykiem wydając powolny, nieartykułowany jęk. Macał wokół siebie niepewnie,
jęcząc bezustannie, znalazł wreszcie jakąś gałązkę i wetknął ją w drugą butelkę. — Zamkniesz się
wreszcie? — pytał Luster. — Chcesz mieć prawdziwy powód do jęków? A jak zrobię tak? —
uklęknął, nagłym ruchem wyrwał butelkę i schował ją za plecami. Ben przestał jęczeć. Spoglądał
przykucnięty na małe wgłębienie, gdzie przedtem stała butelka, lecz kiedy wciągnął już w płuca
pełny haust powietrza, Luster podsunął mu ją pod oczy. — Cichaj! — syknął. — Żebyś mi się nie
ważył ryczeć. Popatrz. Masz ją. Widzisz? Masz. Znowu będziesz ryczał, jak tu zostaniesz. Chodź,
pójdziemy zobaczyć, czy już zaczęli walić piłkę. — Wziął Bena za rękę, podniósł, podeszli razem
do ogrodzenia i stali tak obok siebie wyglądając poprzez splątane, jeszcze nie kwitnące
kapryfolium.

— Tam — powiedział Luster. — Tam jacyś idą. Widzisz?
Patrzyli, jak dwie dwójki poruszają się po torze golfowym, podchodzą do miejsca rozpoczęcia gry i

uderzają. Ben przyglądał im się, zaśliniony, kwiląc. Kiedy mężczyźni ruszyli dalej, on podążył za
nimi wzdłuż ogrodzenia, podskakując i jęcząc. Jeden z grających zawołał:

— Hej, caddie. Dawaj tu worek.
— Cichaj, Benjy — powiedział Luster, ale Ben kłusował niezdarnie dalej wzdłuż ogrodzenia,

zawodząc ochrypłym beznadziejnym głosem. Mężczyzna uderzył piłkę i poszedł naprzód, Ben
dotrzymywał mu kroku, aż do miejsca, gdzie ogrodzenie skręcało pod kątem prostym, i tam
przywarł do sztachet patrząc, jak grający mijają go, odchodzą.

— Będziesz ty cicho? — wołał Luster. — Uspokoisz się w końcu? — Potrząsnął Bena za ramię.

Ten przywarł do ogrodzenia zawodząc jednostajnie i ochryple. — Cichaj wreszcie! — wołał Luster.

background image

— Cichaj! — Ben gapił się przez sztachety. — No, dobrze — powiedział Luster. — Chcesz mieć
naprawdę o co ryczeć? — Obejrzał się przez ramię ku domowi. Potem szepnął: — Caddy. Teraz
sobie rycz. Caddy! Caddy! Caddy!

W chwilę później, w rzadkich przerwach między rykami Bena, Luster usłyszał wołanie Dilsey.

Wziął Bena za ramię i ruszyli do Murzynki przez podwórze.

— Mówiłem, że nie będzie siedział cicho — tłumaczył Luster.
— Ty łotrze! Coś mu zrobił?!
— Anim go tknął. Mówiłem, byle tamci zaczęli grać, to on zaraz w ryk.
— Chodź no tutaj — powiedziała Dilsey. — Cichaj, Benjy, cichaj. — Ale Ben nie chciał ucichnąć.

Minęli szybko podwórze i weszli do chaty. — Biegaj po kapeć — rozkazała Dilsey. — Tylko żebyś
nie hałasował i nie przeszkadzał pannie Kahlinie. Jak zapyta, powiedz, że jest tu ze mną. Idź już, to
jedno chyba potrafisz. — Luster wyszedł. Dilsey podprowadziła Bena do łóżka, przyciągnęła do
siebie i trzymała go kołysząc, ocierając zaślinione usta rąbkiem sukni. — Cichaj już — mówiła
głaszcząc go po głowie. — Cichaj. Jesteś z Dilsey. — Ale on ryczał żałośnie, powoli, bez łez;
poważny beznadziejny dźwięk wyrażający ogrom całego niemego nieszczęścia pod słońcem. Luster
wrócił niosąc biały satynowy pantofelek ranny. Był już teraz pożółkły, popękany i brudny, ale kiedy
Ben dostał go do ręki, ucichł na chwilę. W dalszym jednak ciągu kwilił i wkrótce znowu podniósł
głos.

— Mógłbyś gdzieś znaleźć T.P.? — spytała Dilsey.
— Mówił wczoraj, że pojedzie dziś do Saint John. Miał wrócić o czwartej.
Dilsey kołysała się, gładząc Bena po głowie.
— Tyle czasu, o, Jezu — mówiła. — Tyle czasu!
— Ja mogę go zawieźć powozem, Nianiusiu — powiedział Luster.
— Zabiłbyś siebie i jego — odparła Dilsey. — Ty to robisz z czystej łobuzerki. Wiem, że głupi nie

jesteś. Ale kto by ci tam zaufał. Cichaj no, cichaj! Cichaj!

— Nic mu nie zrobię — mówił Luster. — Jeżdżę przecie z T.P. — Dilsey kołysała się, trzymając w

ramionach Bena. — Panna Kahlina powiada, że jak Nianiusia nie da rady go uspokoić, to ona sama
wstanie i zejdzie na dół.

— Cichaj, kochaneczku — prosiła Dilsey głaszcząc Bena po głowie. — Luster, serce — zwróciła

się do chłopca. — Czy pomyślisz o swojej starej babci i będziesz prowadził powóz jak należy?

— Tak — przyrzekł Luster. — Będę jechał jak T.P.
Dilsey kołysząc się głaskała głowę Bena. — Robię, co mogę — powiedziała. — Bóg mi

świadkiem. Więc idź i wyprowadź powóz — zwróciła się do chłopca wstając. Luster wyskoczył na
dwór. Ben trzymał kapeć i płakał. — Cichaj wreszcie. Luster poszedł po powóz i zawiezie cię na
cmentarz. Nie będę się wystawiać na krzyki i chodzić po twoją czapkę — zdecydowała. Podeszła
do schowka w kącie izby osłoniętego zwykłym perkalem i wyjęła stamtąd swój miękki kapelusz. —
Do gorszych rzeczy doszliśmy — powiedziała. — Gdyby to ludzie wiedzieli. Ale tak czy inaczej ty
jesteś dzieckiem Pana. I ja też będę jego dzieckiem niezadługo, chwała Jezusowi. Masz. — Włożyła
mu kapelusz na głowę i zapięła kurtkę. Kwilił nieprzerwanie. Zabrała mu kapeć, odłożyła i wyszli
razem na dwór. Nadjechał Luster starą siwką zaprzęgniętą do rozklekotanego powozika.

background image

— Będziesz uważał, Luster? — pytała.
— Tak, Nianiusiu. — Wsadziła Bena na tylne siedzenie. Przestał już płakać, ale teraz zaczął znowu

kwilić.

— Względem tego kwiatka — powiedział Luster. — Niech Nianiusia zaczeka, przyniosę jaki.
— Siedź, nie ruszaj się! — zawołała Dilsey. Podeszła i ujęła konia przy pysku. — Teraz leć i

przynieś. — Luster pobiegł naokoło domu do ogrodu. Po chwili wrócił z jednym narcyzem.

— Złamany — stwierdziła Dilsey. — Nie mogłeś przynieść całego?
— Tylko ten znalazłem — tłumaczył Luster. — Zerwaliście wszystkie w piątek do kościoła. Zaraz

go wyrychtuję. — I kiedy Dilsey dalej trzymała konia, Luster usztywnił łodyżkę narcyza patykiem i
dwoma kawałkami sznurka, po czym wręczył kwiat Benowi. Potem wsiadł i ujął lejce. Dilsey
trzymała konia przy pysku.

— Znasz drogę? — pytała. — Ulicą jak strzelił naokoło skweru, do cmentarza, potem prosto do

domu.

— Tak, Nianiusiu — odparł Luster. — Bujaj się, Queenie.
— Będziesz jechał ostrożnie?
— Tak. — Dilsey puściła konia.
— Bujaj się, Queenie — powtórzył Luster.
— Zaczekaj! — krzyknęła Dilsey. — Oddawaj ten bat.
— Oj, Nianiusiu!
— Dawaj go zaraz. — Dilsey podeszła do koła. Luster niechętnie podał jej bat.
— Teraz już żadną miarą nie zmuszę Queenie do ruszenia.
— Nie martw się! Queenie lepiej wie, dokąd idzie, niż ty. Nie masz nic innego do roboty, jak

siedzieć i trzymać lejce. Znasz drogę, prawda?

— Tak, Nianiusiu. Ta sama, którą T.P. jeździ co niedziela.
— Pamiętaj, że masz tak samo jechać w tę niedzielę.
— No pewno. Nie powoziłem to zamiast T.P. więcej niż sto razy?
— Więc żebyś jechał tak samo — powiedziała Dilsey. — Ruszaj już. I jeśli coś zrobisz Benjy'emu,

łobuzie, nie wiem, co się z tobą stanie. Chcesz się doigrać ciężkich robót, to cię na nie poślę i to
migiem.

— Dobrze, Nianiusiu. Bujaj się, Queenie.
Klepnął lejcami po tłustych bokach konia i powóz zakolebał się i zaczął się toczyć.
— Uważaj, Luster! — zawołała Dilsey.
— Bujaj się — powtórzył Luster. Znowu trzepnął lejcami. Z podziemnym łomotem Queenie

pokłusowała wolno przez podjazd i skręciła na ulicę, gdzie Luster nakłonił ją do kroku
przypominającego przedłużany i wstrzymywany upadek na pysk.

Ben przestał kwilić. Z wejrzeniem pogodnym i niewysłowionym tkwił pośrodku siedzenia,

trzymając w zaciśniętej pięści usztywniony kwiat. Bezpośrednio przed nim kulista głowa Lustera
obracała się raz za razem w kierunku domu, aż wreszcie, kiedy zniknął im z oczu, chłopak zjechał

background image

na bok ulicy, wysiadł, obserwowany cały czas przez Bena, i urwał witkę z żywopłotu. Queenie
opuściła głowę i zaczęła skubać trawę; Luster wsiadł, poderwał łeb klaczy i przymusił ją znowu do
kłusa, potem zgiął ręce w łokciach i trzymając wysoko witkę i lejce przyjął wyzywającą postawę
bynajmniej nie licującą ze statecznym klapaniem podków Queenie oraz przypominającym organy
basowym akompaniamentem jej wnętrzności. Mijały ich samochody i piesi; raz grupa murzyńskich
wyrostków.

— O, Luster! Dokąd jedziesz? Do parku sztywnych?
— Serwus! — zawołał Luster. — Do tego samego parku sztywnych, gdzie i wy celujecie. Bujaj

się, mała!

Zbliżali się do skweru, gdzie żołnierz Konfederacji przesłaniając puste oczy marmurową dłonią

wpatrywał się w wiatr i niebo. Luster zebrał się w sobie jeszcze bardziej i zadał niewrażliwej
Queenie uderzenie witką, obrzucając spojrzeniem skwer. — Patrzaj, tam stoi samochód pana Jazona
— powiedział, potem dostrzegł jeszcze jedną grupkę Murzynów. — Pokażemy fason tym
czarnuchom, Benjy! — zawołał. — Co ty na to? — Obejrzał się. Ben siedział trzymając kwiatek w
pięści, z wzrokiem pustym i niefrasobliwym. Luster ponownie zaciął Queenie i skręcił ją na lewo
od pomnika.

Przez chwilę Ben tkwił w zawieszeniu. Potem zaryczał. Głos jego rósł, ryk za rykiem, niemal bez

żadnych przerw na zaczerpnięcie oddechu. Było w tym coś więcej niż zdumienie, było przerażenie,
szok, śmiertelna udręka ślepa i niewymowna, sam dźwięk; oczy Lustera na biały moment uciekły w
tył głowy. — O Jezu! — zawołał. — Cichaj, cichaj! O Jezu! — Zamachnął się znowu i zaciął konia
witką. Złamała się, więc ją odrzucił i kiedy głos Bena wzbijał się do swego niewiarygodnego
crescendo, Luster złapał koniec lejców i przechylił się w przód w chwili, kiedy Jazon nadbiegł
susami przez skwer i wskoczył na stopień.

Wierzchem dłoni odrzucił Lustera na bok, chwycił lejce, piłując pysk klaczy zawrócił ją w

przeciwnym kierunku i zaciął końcem lejców po zadzie. Jednym uderzeniem po drugim zmusił ją
do rozwierzganego galopu, wciąż w akompaniamencie chrypliwej rozpaczy Bena i skręcił powóz w
prawą stronę od pomnika. Potem walnął Lustera pięścią w głowę.

— Chyba masz źle w tym łbie, żeby go wieźć lewą stroną! — krzyknął. Odchylił się ku tyłowi i

uderzył Bena łamiąc łodygę kwiatu. — Milcz! — wrzasnął. — Milcz! — Zatrzymał szarpnięciem
klacz i wyskoczył. — Wracaj u diabła do domu. Jeśli jeszcze raz wyjedziesz z nim za bramę, to cię
zabiję.

— Dobrze psze pana. — Luster wziął lejce i zaciął nimi klacz. — Jazda, jazda! O rany, Benjy!
Ben ryczał i ryczał. Queenie ruszyła znowu, kopyta jej zaczęły miarowo stukotać i natychmiast

Ben ucichł. Luster obrócił się szybko przez ramię, potem jechał dalej. Złamany kwiatek zwisał z
pięści Bena, a oczy jego były puste, błękitne i znowu pogodne, kiedy gzyms i fasada przepływały
łagodnie raz jeszcze od lewej do prawej: słup i drzewo, okno i drzwi, i szyld, wszystko na swoim
ustalonym miejscu.

DODATEK

background image

RODZINA COMPSONÓW: 1699–1945

IKKEMOTUBBE. Wyzuty z dziedzictwa król amerykański. Nazywany „l'Homme” (a czasem „de

l'homme”) przez swego przybranego brata, niejakiego Chevaliera z Francji, który gdyby się urodził
wcześniej, mógłby się znaleźć wśród najznamienitszych z owej migotliwej plejady rycerskich
łajdaków, co byli napoleońskimi marszałkami, który to brat przybrany w ten sposób przetłumaczył
tytuł Czikasawów znaczący „Człowiek”, a tłumaczenie to Ikkemotubbe, sam również obdarzony
dowcipem i wyobraźnią, bystry znawca ludzkich charakterów łącznie ze swym własnym, posunął o

krok dalej i zanglicyzował na „Doom”7). Ze swoich niezmierzonych posiadłości Ikkemotubbe
darował dobrą milę kwadratową dziewiczej ziemi w Północnym Missisipi, tak rzetelnie kwadratową
jak cztery rogi karcianego stolika (była wówczas zalesiona, bowiem działo się to w dawnych
czasach przed 1833 rokiem, kiedy to gwiazdy spadały i Jefferson w stanie Missisipi było jednym
długim rozłożystym parterowym budynkiem z bali uszczelnionych błotem, gdzie mieszkał agent
handlujący z Czikasawami i gdzie znajdowała się jego placówka), darował wnukowi szkockiego
uciekiniera, co utracił prawo pierworództwa, gdyż złączył swój los z losem króla, który sam został
wyzuty z dziedzictwa. To częściowo w zamian za pozwolenie na posuwanie się bez przeszkód, w
sposób jaki on i jego ludzie uznają za właściwy, pieszo lub konno, byleby to były konie
Czikasawów, do dzikiej zachodniej krainy, dziś zwanej Oklahoma: nie wiedziano jeszcze wówczas
o nafcie.

JACKSON. Wielki Biały Ojciec z mieczem. (Stary pojedynkowicz, awanturniczy, chudy, zaciekły,

sparszywiały, twardy, niezniszczalny stary lew, który postawił dobro narodu ponad Białym Domem,
a zdrowie swojej nowej partii politycznej ponad jednym i drugim, zaś nad tym wszystkim postawił
nie honor swojej żony, ale zasadę, że honoru trzeba bronić, był czy nie był, ponieważ bronienie go
to sprawa być czy nie być.) Który zatwierdził, przypieczętował i kontrasygnował darowiznę własną
ręką w swoim złotym tepee w dalekim Wassi Town, także nic nie wiedząc o nafcie: tak by kiedyś
bezdomni potomkowie wydziedziczonych syci trunku i pogrążeni we wspaniałym otępieniu mogli
przemierzać te pełne kurzu przestrzenie wyznaczone ich kościom na spoczynek w specjalnie
zamawianych szkarłatnych karawanach i wozach strażackich.

Oto Compsonowie:
QUENTIN MACLACHAN. Syn drukarza z Glasgow, sierota, wychowany przez rodzinę matki w

górach Perthu. Uciekł z Culloden Moor do Karoliny ze szkockim obosiecznym mieczem i tartanem,
który nosił w dzień, a pod którym sypiał w nocy, i z niczym więcej. W wieku osiemdziesięciu lat,
pamiętając, że już raz walczył przeciwko angielskiemu królowi i przegrał, nie chciał popełnić
powtórnie tego samego błędu i uciekł znowu pewnej nocy 1779 roku ze swym nowo narodzonym
wnukiem oraz tartanem (miecz zaginął bowiem razem z ojcem wnuka, a jego synem, walczącym w
jednym z oddziałów Tarletona na pobojowisku w Georgii mniej więcej przed rokiem) do Kentucky,
gdzie pewien sąsiad nazwiskiem Boon albo Boone już założył osiedle.

KAROL STUART. Zdegradowany i wyjęty spod prawa w swoim angielskim regimencie. Uznany

za zabitego i pozostawiony na bagnisku Georgii przez własną wycofującą się armię, a potem przez

background image

nadchodzącą armię amerykańską, przy czym obie się myliły. Miał wciąż jeszcze ze sobą ów miecz,
nawet wówczas, kiedy na wystruganej z drzewa sztucznej nodze dogonił wreszcie swego ojca i
syna w cztery lata później w Harrodsburgu w stanie Kentucky w sam czas, żeby pogrzebać ojca i
cierpieć na długotrwałe rozdwojenie jaźni, gdyż wciąż starał się być nauczycielem szkolnym,
czego, jak mu się wydawało, pragnął, aż wreszcie dał temu spokój i stał się hazardzistą, jakim w
istocie rzeczy był każdy Compson — chociaż żaden nie zdawał sobie z tego sprawy — jeśli tylko
miał naprawdę nóż na gardle. Udało mu się wreszcie postawić na szalę nie tylko własną głowę, ale
bezpieczeństwo swojej rodziny i czystość nazwiska, jakie miał po sobie zostawić, gdy przyłączył
się do konfederacji, której przewodził pewien jego znajomy nazwiskiem Wilkinson (człowiek o
dużym talencie, wpływach, rozumie i możliwościach), a która była spiskiem, mającym na celu
secesję całej Doliny Missisipi od Stanów Zjednoczonych i przyłączenie jej do Hiszpanii. Uciekł,
kiedy sprawa spaliła na panewce (co mógł przewidzieć każdy z wyjątkiem Compsona–nauczyciela),
jako jedyny ze spiskowców, który musiał zbiec z kraju: a to nie na skutek zemsty czy kary rządu,
który i usiłował rozbić, ale nagłego, wściekłego zwrotu w postawie swoich byłych towarzyszy, teraz
oszalałych z trwogi o własne bezpieczeństwo. Nie został wygnany ze Stanów Zjednoczonych,
mówił o sobie jako o człowieku bez ojczyzny, powodem tego wygnania był nie sam fakt zdrady, ale
to, że dokonywał jej tak gadatliwie i głośno, paląc słowami każdy most za sobą, nim jeszcze
doszedł do miejsca, w którym należało budować następny; tak więc nie komendant żandarmerii ani
nawet władze administracyjne, ale sami jego byli towarzysze zainicjowali akcję, by usunąć go z
Kentucky i Stanów Zjednoczonych, a gdyby go schwytali, to usunęliby go zapewne i z tego świata.
Uciekł nocą, zabierając ze sobą, zgodnie z tradycją rodzinną, syna, stary szkocki miecz i tartan.

JAZON LYCURGUS. Zapewne pod presją wyszukanego imienia nadanego mu przez

sardonicznego, zgorzkniałego, nieposkromionego ojca z drewnianą nogą, który być może w
dalszym ciągu wierzył w głębi serca, że w istocie rzeczy najbardziej pragnął być nauczycielem
literatury klasycznej, nadjechał pewnego dnia 1811 roku traktem na Natchez z parą pięknych
pistoletów i jedną nędzną sakwą na drobnej klaczy o nieco zbyt wklęsłym brzuchu, lecz o mocnych
ścięgnach, która potrafiła przebiec pierwsze ćwierć mili w czasie krótszym niż pół minuty, a
następne ćwierć w niewiele dłuższym, chociaż na tym koniec. Ale to wystarczało. Dojechał do
placówki agenta handlującego z Czikasawami w Okatoba (która w 1860 roku nazywała się jeszcze
Stare Jefferson) i już nie ruszył dalej. W sześć miesięcy później został pomocnikiem agenta, a po
roku jego wspólnikiem, chociaż oficjalnie był ciągle pomocnikiem, a w istocie właścicielem
połowy czegoś, co stało się już sklepem wielobranżowym pokaźnych rozmiarów, wyposażonym za
wygrane, zdobyte przez klacz w wyścigach z końmi młodych ludzi Ikkemotubbe, wyścigach, które
on, Compson, zawsze przezornie ograniczał do ćwierci mili albo najwyżej jednej trzeciej; w
następnym zaś roku właścicielem drobnej klaczy był już Ikkemotubbe, zaś Compson stał się
posiadaczem dobrej kwadratowej mili ziemi, która kiedyś będzie leżała niemal w samym centrum
miasta Jefferson, wówczas porosłej lasem i w dwadzieścia lat później też porosłej drzewami, ale
przypominającej już raczej park niż las, i wyposażonej w chaty niewolników, stajnie, ogrody
warzywne i piękne trawniki, alejki i altany zaprojektowane przez tego samego architekta, który
zbudował dom z gankiem wspartym na kolumnach, umeblowany sprzętami sprowadzonymi
parostatkiem z Francji i Nowego Orleanu. W 1840 roku ta sama ciągle jeszcze nie uszczuplona mila
kwadratowa (kiedy to zaczęło ją okalać nie tylko małe, białe miasteczko zwane Jefferson, ale całe

background image

białe hrabstwo, ponieważ za kilka lat potomkowie Ikkemotubbe i jego lud odejdą, a ci, co zostaną,
będą żyli już nie jako wojownicy i myśliwi, lecz biali ludzie — nieporadni farmerzy albo od czasu
do czasu właściciele skrawków ziemi, które też nazwą plantacjami, właściciele niezdarnych
niewolników, nieco brudniejsi od białych, nieco bardziej leniwi, nieco bardziej okrutni — aż
wreszcie nawet i dzika ich krew zacznie zanikać objawiając się tylko niekiedy w kształcie nosa
Murzyna na platformie z bawełną, czy u białego pomocnika w tartaku, czy u trapera, czy palacza na
lokomotywie) zwana była Dobrami Compsonów, ponieważ teraz godna była wydawać książęta,
mężów stanu, generałów i biskupów wyrównując rachunki za wyzutych z dziedzictwa Compsonów
spod Culloden i z Karoliny, i z Kentucky, potem zwana Siedzibą Gubernatora, ponieważ w
odpowiednim czasie wytworzyła, czy też przynajmniej spłodziła gubernatora — drugiego Quentina
MacLachana, ochrzczonego po dziadku spod Culloden — i później zwana Dawną Siedzibą
Gubernatora nawet po spłodzeniu (w 1861 roku) generała — (zwana tak za wcześniejszą zgodą i
umową przez całe miasto i hrabstwo, jakby już wtedy wiedzieli, że stary gubernator będzie ostatnim
Compsonem, który nie poniesie klęski we wszystkim, z wyjątkiem długowieczności i samobójstwa)
— brygadiera Jazona Lycurgusa II, który poniósł klęskę pod Shiloh w 1862 i ponownie poniósł
klęskę, choć już nie tak straszną, pod Resaca w 64 roku, który zaciągnął pierwszy dług na hipotekę
wciąż jeszcze nie tkniętej mili kwadratowej u łobuza z Nowej Anglii w 66 roku, po spaleniu starego
miasta przez armię federalną generała Smitha, gdy nowe miasteczko zaludniało się powoli
potomkami nie Compsonów, ale Snopesów, i zaczęło się wdzierać, skubać tę milę, a pobity
brygadier przez następnych czterdzieści lat sprzedawał jej kawałki, by utrzymać się przy obciążonej
hipotecznie resztówce; aż w końcu pewnego dnia 1900 roku umarł spokojnie na żołnierskim
płaszczu w obozie myśliwskim i rybackim w dolinie rzeki Tallachatchie, gdzie spędzał większość
swoich ostatnich lat życia.

I nawet stary gubernator poszedł teraz w niepamięć; to, co pozostało z dawnej mili kwadratowej,

nazywało się teraz posesją Compsonów — zaduszone chwastami ślady dawnych trawników i
alejek, dom, który już od zbyt dawna domagał się malowania, łuszczące się kolumny ganku, gdzie
Jazon III (wychowany na prawnika i naprawdę miał kancelarię na pięterku przy skwerze;
zagrzebane tam w zakurzonych kartotekach niektóre z najstarszych w hrabstwie nazwisk —
Holston i Sutpen, Grenier i Beauchamp, i Coldfield — blakły z roku na rok w otchłannym
labiryncie kancelarii; kto wie, czy taki sen śniło wiecznie żywe serce jego ojca, którego trzecie
wcielenie dobiegało już prawie końca — w pierwszym był synem znakomitego i wytwornego męża
stanu, w drugim — wodzem dzielnych i rycerskich żołnierzy, w trzecim — czymś w rodzaju
uprzywilejowanego pseudo–Daniela Boone–Robinsona Crusoe, co nie powrócił do wieku
dziecinnego, ponieważ w gruncie rzeczy nigdy z niego nie wyszedł — że kancelaria prawnika może
znowu stać się antykamerą apartamentów gubernatora i dawnego splendoru) siadywał całymi
dniami z karafką whisky za stosem brudnych i wygniecionych Horacych, Liwiuszy i Katullusów
układając (jak powiadano) kostyczne i satyryczne panegiryki zarówno na umarłych jak żyjących
współmieszkańców miasta. Sprzedał on resztkę swej posiadłości, z wyjątkiem kawałka, gdzie stał
dom z ogrodem warzywnym, rozsypujące się stajnie i jedna chata dla służby, zamieszkana przez
rodzinę Dilsey, klubowi golfowemu za gotówkę, za którą mógł wyprawić swej córce Candace
wspaniałe wesele w kwietniu, a jego syn Quentin mógł ukończyć rok studiów na Harvardzie i
popełnić samobójstwo w czerwcu 1910; zwanej już Dawną Posesją Compsonów, choć

background image

Compsonowie jeszcze w niej mieszkali w ów wiosenny wieczór 1928 roku, kiedy przeklęta przez
los, urodzona bez nazwiska, siedemnastoletnia prapraprawnuczka starego gubernatora okradła
swego ostatniego zdrowego na umyśle męskiego krewniaka (swego wuja, Jazona IV) z ukrytego
skarbu i spuściła się z okna po rynnie, i uciekła ze sprzedawcą słodyczy z wędrownej trupy
aktorskiej; nazywanej Dawną Posesją Compsonów długo jeszcze, kiedy zniknęły tam wszelkie
ślady po Compsonach; po śmierci owdowiałej matki, gdy Jazon IV nie obawiając się już Dilsey,
oddał swego zidiociałego brata Benjamina do Stanowego Domu dla Umysłowo Chorych i sprzedał
dom komuś z okolicy, kto przerobił go na pensjonat dla sędziów i handlarzy końmi i mułami;
nazywanej Dawną Posesją Compsonów później jeszcze, nawet kiedy już ten pensjonat (a potem i
klub golfowy) zniknął i stara mila kwadratowa znowu zespoliła się w całość złożoną z
niezliczonych szeregów małych stłoczonych tandetnych podmiejskich domków.

Oraz ci:

QUENTIN III, który kochał nie tyle ciało swej siostry, co jakieś wyobrażenie o honorze

Compsonów wspierającym się niepewnie i (z czego dobrze zdawał sobie sprawę) tylko czasowo na
małej kruchej błonie jej dziewictwa podobnie jak drobna miniatura wielkiego szerokiego globu
ziemskiego może balansować na nosie tresowanej foki. Kochał nie samą ideę kazirodztwa, którego
nigdy by nie popełnił, ale jakieś prezbiteriańskie wyobrażenie o wieczystej za nie karze; w ten
bowiem sposób to nie Bóg rzuciłby go razem z siostrą do piekieł, gdzie on mógłby jej ciągle strzec i
zachować na zawsze nietkniętą pośród wiecznego ognia — ale uczyniłby to on sam. Lecz ponad
wszystko kochał śmierć, kochał tylko śmierć, kochał i żył w rozmyślnym i niemal perwersyjnym
wyczekiwaniu śmierci, jak kocha kochanek, który celowo pohamowuje się przed oczekującym,
chętnym przyjaznym, czułym niewiarygodnym ciałem swej ukochanej, aż wreszcie nie może już
dłużej znieść nie tyle powstrzymywania, co napięcia, więc rzuca się, stacza, rezygnując, tonąc.
Popełnił samobójstwo w Cambridge w stanie Massachusetts w czerwcu 1910 roku, w dwa miesiące
po ślubie swojej siostry, doczekawszy wpierw końca pierwszego roku akademickiego, tak aby
wykorzystać w pełni wpłacone z góry czesne za rok studiów, nie dlatego, że płynęła w nim krew
dziadów spod Culloden, z Karoliny i Kentucky, ale dlatego, że ten ostatni skrawek starej
Compsonowskiej mili, sprzedany, by zapłacić za ślub Candace i rok jego studiów na Harvardzie,
był jedyną rzeczą, poza tą właśnie siostrą oraz widokiem płonącego ognia, jaką kochał jego
najmłodszy brat, nienormalny od urodzenia.

CANDACE (CADDY). Przeklęta od urodzenia i świadoma tego, przyjęła wyrok ani go nie

szukając, ani przed nim nie uciekając. Kochała swego brata wbrew niemu, kochała nie tylko jego,
ale kochała w nim gorzkiego proroka, nieugiętego, nieprzekupnego sędziego tego, co uważał za
honor i przekleństwo rodziny, tak jak on sądził, że kocha, choć w istocie nienawidził w niej tego, co
uważał za kruche, przeklęte naczynie rodzinnej dumy i plugawe narzędzie jej hańby; więcej, ona
kochała go nie tylko wbrew, ale dzięki temu, że nie był zdolny do miłości, akceptowała fakt, że on
musi cenić ponad wszystko nie ją samą, ale jej dziewictwo, którego była strażniczką i do którego
nie przywiązywała najmniejszej wagi: kruche fizyczne przewężenie, które dla niej znaczyło tyle, co
ropień pod paznokciem. Wiedziała, że jej brat najbardziej kocha śmierć, i nie czuła o to zazdrości,
mogłaby (i może kalkulacją i wyrachowaniem swego małżeństwa istotnie to uczyniła) podać mu

background image

hipotetyczną cykutę. Zaszła z innym mężczyzną w ciążę i w drugim miesiącu postanowiła, bez
względu na płeć przyszłego dziecka, nazwać je imieniem Quentin po swoim bracie, o którym
obydwoje (i ona, i ten brat) wiedzieli, że jest już jak umarły, kiedy w 1910 roku robiła doskonałą
partię wychodząc za mąż za młodego człowieka z Indiany, którego poznała z matką ubiegłego lata
na wakacjach w Lizawce Francuskiej. Rozwiódł się z nią w 1911. Wyszła w 1920 roku za
pomniejszego magnata filmowego z Hollywood w Kalifornii. Rozeszli się za obopólną zgodą w
Meksyku w 1925 roku. Znikła w Paryżu w czasie okupacji niemieckiej w 1940 roku,
prawdopodobnie bogata i wciąż jeszcze piękna, ponieważ nie wyglądała na swoje czterdzieści
osiem lat, lecz o piętnaście lat młodziej; nie słyszano o niej więcej. Była tylko pewna kobieta w
Jefferson, bibliotekarka z tamtejszej biblioteki, mała jak mysz i szara jak mysz stara panna, która
chodziła w miejscowej szkole do tej samej klasy co Candace Compson, a potem spędziła resztę
życia starając się utrzymać „Forever Amber” w jej kolejnych zachodzących na siebie wcieleniach i
„Jurgena” i „Toma Jones” z dala od młodych licealistów i starszych licealistów, którzy potrafili je
bez stawania na palcach ściągnąć z najwyższych półek, na których je ukrywała, wspinając się przy
tym na skrzynie. Pewnego dnia 1943 roku, po tygodniu roztargnienia graniczącego niemal z
kompletnym wyobcowaniem ze świata, kiedy to każdy wchodzący do biblioteki widział, jak
gwałtownie zamyka szufladę swego biurka i przekręca w niej klucz (tak że różne matrony, żony
bankierów, lekarzy i adwokatów, w wielu wypadkach wychowanki tej samej szkoły i klasy, które
przychodziły po południu i wychodziły z egzemplarzami owych „Forever Amber” i tomami Thorne
Smitha przezornie osłoniętymi przed okiem przechodniów w gazety z Memphis i Jackson, owe
matrony przypuszczały, że bibliotekarka jest w przededniu jakiejś choroby, a może i utraty
zmysłów), zamknęła na klucz bibliotekę wcześnie po południu i z torebką ściskaną kurczowo pod
pachą, i wypiekami determinacji na zwykle bezbarwnych policzkach weszła do magazynu narzędzi
rolniczych, gdzie Jazon IV zaczął pracę jako sprzedawca i gdzie teraz prowadził własny interes jako
kupiec i handlarz bawełną, i wkroczyła do mrocznej jaskini, do której wchodzili jedynie mężczyźni
— jaskini zagraconej, poprzegradzanej, obwieszonej stalagmitami pługów i krążków, i pętli szlei, i
orczyków, i chomąt, i boczków, i mąki, i melasy, mrocznej, bo towary w niej zalegające nie były
wystawiane na widok, lecz raczej ukryte, gdyż ludzie, którzy zaopatrywali farmerów z Missisipi
czy chociażby murzyńskich farmerów z Missisipi za udział w zbiorach, nie pragnęli bynajmniej,
dopóki zbiory nie zostały zwiezione i nie można było w przybliżeniu określić ich wartości,
pokazywać owym farmerom tego, czego ci mogliby zapragnąć, woleli zaopatrywać ich tylko na
określone żądanie w to, czego oni po prostu musieli potrzebować — otóż wkroczyła na tył
magazynu do prywatnej siedziby Jazona. zagrodzenia, otoczonego sznurami, zapchanego półkami i
przegródkami, gdzie zalegały nabite na kołki osypane kurzem i strzępami bawełny recepty na dżyn
i księgi rachunkowe, i próbki bawełny cuchnące serem z naftą i smarami do uprzęży, gdzie tkwił
ogromny żelazny piec, przed który wypluwano od prawie stu lat przeżuty tytoń, i podeszła do
długiego pochylonego kontuaru, gdzie stał Jazon, i, nie patrząc nawet na mężczyznę w
kombinezonie, który w momencie wejścia spokojnie przestał mówić, a nawet żuć gumę, otworzyła
z jakąś omdlewającą desperacją torebkę, coś z niej wygrzebała, rozłożyła na kontuarze i stała drżąc
i oddychając szybko, kiedy Jazon na to spoglądał — był to obrazek, kolorowe zdjęcie wycięte na
pewno z jakiegoś bardzo dobrego pisma, tchnące pieniędzmi, luksusem i słońcem, dekoracje z
Cannebière: góry, palmy, cyprysy i morze, a na tym tle otwarte, potężne, drogie lśniące niklami auto

background image

sportowe, twarz kobiety bez kapelusza, otulonej kosztownym szalem, fokowym futrem, kobiety w
nieokreślonym wieku, pięknej, zimnej, pogodnej i potępionej; koło niej przystojny szczupły
mężczyzna w średnim wieku z wstążeczkami i dystynkcjami niemieckiego generała sztabu — i
drżąca szara jak mysz i drobna jak mysz stara panna, zdumiona własną zuchwałością, patrzyła
ponad zdjęciem na bezdzietnego starego kawalera ostatniego z owej długiej linii mężczyzn, którym
pozostało nieco przyzwoitości i dumy nawet wówczas, kiedy ich prawość zaczęła nieco zawodzić, a
ich duma przekształciła się niemal całkowicie w próżność i współczucie dla samych siebie:
począwszy od tego wygnańca, co musiał uciec z ojczyzny unosząc niewiele więcej prócz własnego
życia, lecz który mimo wszystko nie uznał porażki, poprzez tego, co dwukrotnie ryzykował
własnym życiem i dwukrotnie przegrał i również nie uznał tej przegranej, i tego, co mając za jedyne
narzędzie drobnego sprytnego ścigłego na ćwierć mili konika, wziął odwet za swego wyzutego z
dziedzictwa ojca i dziada i zdobył księstwo, poprzez wspaniałego i rycerskiego gubernatora i
generała, który chociaż zawiódł prowadząc do boju dzielnych i rycerskich chłopców, przynajmniej
wystawił również na ryzyko własne życie, aż po kulturalnego alkoholika, który sprzedał ostatnią
część ojcowizny nie po to, by kupić alkohol, ale żeby dać przynajmniej jednemu ze swoich
potomków najlepszą szansę życiową, jaką znał.

— To Caddy — szepnęła bibliotekarka. — Musimy ją ratować!
— To Cad, nie ma co gadać — powiedział Jazon. Potem zaczął się śmiać. Stał tak i śmiał się nad

fotografią zimnej pięknej twarzy, fotografią pogiętą teraz i zmiętą po tygodniowym trzymaniu jej w
szufladzie biurka i w torebce. A bibliotekarka wiedziała, dlaczego on się śmieje, ten którego
nazywała „panem Compsonem” od trzydziestu dwóch lat, od tego dnia w 1911 roku, kiedy
Candace, rzucona przez męża, przywiozła do domu niemowlę, swoją córkę, zostawiła dziecko i
wyjechała następnym pociągiem, by już nigdy nie wrócić, i nie tylko murzyńska kucharka Dilsey,
ale i bibliotekarka odgadły zwykłym instynktem wiedzione, że Jazon w jakiś sposób wykorzystuje
to dziecko i fakt, że jest nieślubne, by szantażem utrzymywać Candace z dala od Jefferson do końca
życia, a także aby stać się za jej zgodą jedynym niekwestionowanym kuratorem pieniędzy, jakie
przesyłała na utrzymanie dziecka, a od owego dnia w 1928 roku, kiedy córka Candace spuściła się
po rynnie i uciekła ze sprzedawcą słodyczy z wędrownej trupy teatralnej — bibliotekarka nigdy
więcej nie przemówiła do Jazona.

— Jazon! — zawołała teraz. — Musimy ją ratować! Jazon! Jazon! — i dalej tak wołała, kiedy on

ujął fotografię w dwa palce i cisnął jej z powrotem przez kontuar.

— To ma być Candace? Śmiechu warte! Przecież ta dziwka nie ma trzydziestki. A tamta ma już

pięćdziesiątkę!

I następnego dnia bibliotekarka siedziała dalej przez cały czas zamknięta, a o trzeciej po południu,

na obolałych nogach, zmęczona, lecz dalej nieugięta, wciąż ściskając pod pachą ową torebkę,
skręciła w mały schludny ogródek w dzielnicy domków murzyńskich w Memphis, weszła po
schodkach do małego schludnego domku, zadzwoniła, drzwi się otwarły i czarna kobieta w tym
samym co ona wieku spojrzała na nią spokojnie. — Frony, prawda? — powiedziała bibliotekarka.
— Nie pamiętasz mnie?... Melissa Meek z Jefferson.

— Tak — odparła Murzynka. — Proszę wejść. Pani chce się widzieć z mamą. — Bibliotekarka

weszła do pokoju, schludnej, lecz zatłoczonej sprzętami sypialni starej Murzynki, gdzie czuć było

background image

starymi ludźmi, starymi kobietami, starą Murzynką, gdzie siedziała Dilsey w bujaku przed
kominkiem, na którym tlił się ogień, chociaż był czerwiec — kobieta niegdyś rosła, w spłowiałym
czystym perkalu i nieskazitelnym turbanie owiniętym wokół głowy nad zmętniałymi, a teraz niemal
niewidzącymi oczyma — i włożyła pogiętą fotografię w czarne ręce, które jak zwykle ręce kobiet
tej rasy, były równie giętkie i delikatne w kształcie jak wówczas, kiedy Murzynka miała trzydzieści
czy dwadzieścia, czy nawet siedemnaście lat.

— To Caddy — zawołała bibliotekarka. — To ona. Dilsey! Dilsey!
— Co on powiedział? — spytała stara Murzynka. Bibliotekarka wiedziała, kim jest „on”, nie

zdziwiło jej też nie tylko to, że stara Murzynka wie, iż ona (bibliotekarka) zrozumie, kim jest „on”,
ale że domyśli się od razu, iż Jazon oglądał już fotografię.

— Nie wiesz, co on powiedział? — zawołała. — Kiedy pojął, że Caddy jest w niebezpieczeństwie,

stwierdził, że to ona, zrobiłby to, nawet gdybym nie miała tej fotografii i nie mogła mu jej pokazać.
Ale kiedy tylko zdał sobie sprawę, że ktoś, ktokolwiek, chociażby ja, pragnie ją ratować, chciałby
spróbować ją ratować, powiedział, że to nie ona. Ale to ona. Popatrz tylko!

— Popatrz na moje oczy — powiedziała Murzynka. — Jakże ja mogę zobaczyć ten obrazek?
— Zawołaj Frony — krzyknęła bibliotekarka. — Ona ją pozna. — Ale stara Murzynka składała już

ostrożnie wycinek z gazety dokładnie według starych zgięć, po czym wręczyła go bibliotekarce.

— Oczy mi osłabły ze szczętem — oświadczyła. — Nie mogę nic dojrzeć.
I to było wszystko. O szóstej bibliotekarka przepchała się przez zatłoczony dworzec autobusowy,

trzymając pod pachą torebkę a w drugiej ręce bilet powrotny, i została wymieciona na hałaśliwy
peron wraz z dzienną falą złożoną z kilku cywilów w średnim wieku, a poza tym żołnierzy i
marynarzy w drodze albo na urlop, albo na śmierć oraz bezdomnych młodych kobiet, ich
towarzyszek, które już od dwóch lat spędzały życie w wagonach pulmanowskich i hotelach, jeśli im
szczęście dopisało, w zwykłych pociągach, w autobusach, na stacjach, w hallach i toaletach
publicznych i gdzie tam jeszcze, przerywając podróż tylko na tak długo, by się oźrebić w
szpitalnych oddziałach dla najbiedniejszych lub w komisariatach, a potem ruszać w dalszą drogę, i
wcisnęła się do autobusu na siłę, jako najmniejsza z wszystkich pasażerów, tak że stopy jej dotykały
podłogi tylko od czasu do czasu, aż wreszcie jakiś kształt (mężczyzna w mundurze; nie mogła w
ogóle go dojrzeć, bo już wtedy płakała) wstał, podniósł ją i posadził na miejscu przy oknie, gdzie w
dalszym ciągu płacząc cicho spoglądała na miasto uciekające mimo, a potem pozostające w tyle;
już zaraz, zaraz znajdzie się w domu, bezpieczna w Jefferson, gdzie życie również zawiera w sobie
wszystkie niepojęte namiętności i zamęt, i ból, i wściekłość, i rozpacz, ale gdzie o godzinie szóstej
można zamknąć jego okładkę i nawet delikatna dłoń dziecka zdolna jest wsunąć je z powrotem
pomiędzy bezosobowych krewniaków na spokojnych wiecznotrwałych półkach i przekręcić za nim
klucz na całą noc bez snów. Tak — myślała płacząc spokojnie — o to chodziło, nie chciała patrzeć
na fotografie, nie chciała wiedzieć, czy to Caddy, czy nie, bo wie, że Caddy nie chce być uratowana,
że ona już nie ma nic, co byłoby warte ratunku i nie może już utracić nic, co jest warte straty
.

JAZON IV. Pierwszy normalny Compson od Culloden i (jako bezdzietny stary kawaler) ostatni.

Logiczny, racjonalny, opanowany, a nawet filozof wedle starej stoickiej tradycji: nie myślał w ogóle
o Panu Bogu przyjmując po prostu fakt istnienia policji; stąd bał się i szanował jedynie Murzynkę,

background image

swego zaprzysięgłego wroga od urodzenia, a śmiertelnego wroga od owego dnia w 1911 roku,
kiedy i ona również odgadła wiedziona przeczuciem, że Jazon w jakiś sposób wykorzystuje fakt
nieślubnego pochodzenia siostrzenicy, by szantażować swoją siostrę; Murzynkę, która codziennie
gotowała mu jadło. Nie tylko potrafił się bronić i nie ustępować wobec Compsonów, ale
dorównywał i nie ustępował Snopesom, którzy opanowali tę małą mieścinę na przełomie wieków,
kiedy to Compsonowie, Sartorisowie i im podobni odeszli w cień (to nie Snopes, ale sam Jazon
Compson natychmiast po śmierci matki — siostrzenica uprzednio uciekła była zsuwając się po
rynnie, toteż Dilsey nie miała już broni na niego — odesłał swojego nienormalnego brata do
Stanowego Domu dla Umysłowo Chorych, opróżnił stary dom posiekawszy ogromne, niegdyś
wspaniałe pokoje na coś, co nazywał mieszkaniami, i sprzedał to wszystko komuś z okolicy, kto
otworzył tu pensjonat), chociaż to bynajmniej nie było dlań trudne, jako że w jego oczach reszta
miasta, jak również świata i rasy ludzkiej z wyjątkiem niego samego, była Compsonami, którym —
rzecz niewytłumaczalna, ale do przewidzenia — nie należało pod żadnym względem ufać. Kiedy
wszystkie pieniądze za sprzedane pastwisko poszły na opłacenie ślubu jego siostry i rocznych
studiów brata na Harvardzie, zapisał się sam za skąpe oszczędności wyciśnięte z nędznej pensyjki
ekspedienta do szkoły w Memphis, gdzie nauczył się klasyfikować i rozpoznawać gatunki bawełny;
i tak założył własne przedsiębiorstwo; po śmierci ojca, nałogowego pijaka, przejął cały ciężar
gnijącej rodziny w gnijącym domu, utrzymywał nienormalnego brata ze względu na matkę, z
wszelkich przyjemności, które dla trzydziestoletniego kawalera byłyby oczywiste, należne, a nawet
konieczne, zrezygnował, aby życie jego matki przypominało w miarę możności dawne jej życie; a
to nie dlatego, że ją kochał, ale (będąc cały czas przy zdrowych zmysłach) po prostu dlatego, że bał
się murzyńskiej kucharki, której nie mógł zmusić do odejścia, nawet kiedy jej przestał płacić
tygodniówkę: człowiek, który mimo to potrafił jednak oszczędzić niemal trzy tysiące dolarów
(2 840 dolarów i 50 centów) zgodnie z meldunkiem, jaki złożył, kiedy jego siostrzenica ukradła te
pieniądze; wysupłane, wyduszone dziesięciocentówki, ćwierć– i półdolarówki, których nie trzymał
w banku, ponieważ dla niego i bankier także był jeszcze jednym Compsonem, ale ukrywał w
zamkniętej szufladzie biurka we własnej sypialni, gdzie sam sobie słał i zmieniał pościel od chwili,
kiedy zaczął trzymać drzwi swej sypialni nieustannie zamknięte z wyjątkiem momentów, kiedy
przez owe drzwi przechodził. Na skutek niezdarnej, udaremnionej próby swego nienormalnego
brata, który chciał zbliżyć się do przechodzącej małej dziewczynki, ustanowił samego siebie
opiekunem chorego bez wiedzy matki i w ten sposób mógł nakazać jego kastrację, nim matka
zdążyła się zorientować, że Benjamina nie ma w domu. Po śmierci matki w 1933 roku zdołał
uwolnić się raz na zawsze nie tylko od nienormalnego brata i domu, ale również i od owej
Murzynki, by wprowadzić się do dwóch mansardowych izb, do których wchodziło się po schodach
z magazynu, gdzie trzymał swoje księgi rachunkowe i próbki bawełny, izb przerobionych na pokoik
z kuchenką, gdzie w czasie weekendów kręciła się wielka, brzydka, życzliwa szatynka o miłej
twarzy, już nie bardzo młoda, nosząca okrągłe kapelusze z szerokim rondem i (w sezonie) imitacje
futra. Tych dwoje, kupca bawełny w średnim wieku i kobietę, nazywaną przez całe miasto po prostu
jego przyjaciółką z Memphis, widywano w sobotnie wieczory w miejskim kinie; w niedzielne ranki
wchodzili po schodach do mieszkania niosąc papierowe torby ze sklepu spożywczego, a w nich
chleb, jajka, pomarańcze, zupy w puszkach, domowo, małżeńsko, pantoflarsko, zaś późnym
popołudniem autobus zawoził ją z powrotem do Memphis. Jazon stał się teraz niezależny, wolny.

background image

„W roku 1865 — mawiał — Abe Lincoln wyzwolił Murzynów od Compsonów. W roku 1933 Jazon
Compson wyzwolił Compsonów od Murzynów.”

BENJAMIN. Nazwany Maurym po jedynym bracie swojej matki: przystojnym, błyskotliwym,

chełpliwym, nigdzie nie pracującym kawalerze, który pożyczał pieniądze niemal od wszystkich,
nawet od Dilsey, choć była Murzynką, tłumacząc jej przy tym z ręką wyciągniętą z kieszeni, że nie
tylko w jego oczach jest równa wszystkim członkom rodziny jego siostry, ale wszędzie byłaby
uważana za urodzoną damę. Kiedy wreszcie nawet matka zdała sobie sprawę, czym jest jej syn, i
nalegała z płaczem, by zmienić mu imię, został przez swego brata Quentina powtórnie ochrzczony
imieniem Benjamin (Benjamin najmłodsze nasze dziecię, sprzedane do Egiptu). Kochał trzy rzeczy:
pastwisko, które sprzedano, by zapłacić za ślub Caddy i wysłanie Quentina do Harvardu, swą
siostrę Candace i ogień. Nie stracił żadnej z nich, bowiem nie pamiętał siostry, a tylko jej stratę,
ogień był takim samym jasnym kształtem jak zasypianie, a pastwisko po sprzedaży stało się czymś
jeszcze lepszym, bowiem mógł chodzić z T.P. bez końca wzdłuż sztachet przyglądając się ludzkim
ruchom, które choć to nie miało dla niego najmniejszego znaczenia, były uderzeniami w piłkę
golfową. T.P. prowadził go, bywało, do kępek traw czy chwastów, i tam nagle ukazywała się na
dłoni Murzyna mała biała kula, która gdy wypuściło się ją z ręki ku deskom podłogi czy ścianie
wędzarni, czy betonowemu chodnikowi współzawodniczyła a nawet przezwyciężała coś, co, choć o
tym wcale nie wiedział, nazywa się prawem ciążenia i innymi niezmiennymi prawami. Został
wykastrowany w 1913 roku. Oddany do Stanowego Domu dla Umysłowo Chorych w Jackson w
1933 roku. A i wówczas nie odebrało mu to niczego, bo podobnie jak się rzecz miała z siostrą, nie
pamiętał pastwiska, a tylko jego stratę, a ogień był w dalszym ciągu tym samym jasnym kształtem
snu.

QUENTIN. Ostatnia. Córka Candace. Bez ojca już na dziewięć miesięcy przed swoim urodzeniem,

bez nazwiska od urodzenia, skazana na niezamęście od chwili, kiedy dzielące się jajo ustaliło jej
płeć. W wieku siedemnastu lat, w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątą piątą rocznicę dnia
poprzedzającego Zmartwychwstanie Pańskie, spuściła się po rynnie z okna pokoju, w którym wuj
zamknął ją w południe na klucz, do okna jego zamkniętej na klucz i pustej sypialni, wybiła szybę,
weszła do środka, pogrzebaczem wuja rozbiła zamek szuflady biurka i zabrała pieniądze (było tam
nie 2 840 dolarów 50 centów, ale niemal siedem tysięcy dolarów, stąd szaleńczy gniew Jazona, jego
nieopanowana, nie do zniesienia wściekłość tak wielka tej nocy i w momencie nawrotów, które
nękały go z podobną lub niewiele mniejszą siłą przez następne pięć lat, tak że był głęboko
przekonany, iż gniew ten w jakimś nagłym momencie unicestwi go, zabije, jak kula czy uderzenie
pioruna; bo chociaż go obrabowano nie z głupich trzech tysięcy dolarów, ale niemal z siedmiu
tysięcy, nie mógł tego nikomu powiedzieć; i przez to, że został obrabowany z siedmiu tysięcy
dolarów, a nie z trzech, nie mógł nie tylko znaleźć nigdy sprawiedliwości — bo nie pragnął
współczucia — u innych ludzi podobnie dotkniętych przez los, to znaczy mających jedną dziwkę za
siostrę, a drugą za siostrzenicę, ale nie mógł nawet iść na policję; stracił przecież cztery tysiące
dolarów, które nie były jego własnością, i z tego powodu nie mógł odzyskać nawet tych trzech,
które jego własnością były, bo te pierwsze cztery tysiące nie tylko należały z prawa do jego
siostrzenicy stanowiąc część pieniędzy wpłacanych przez ostatnie szesnaście lat przez jej matkę na
wychowanie i utrzymanie córki, ale w ogóle nie istniały, ponieważ Jazon stwierdzał w oficjalnych

background image

sprawozdaniach rocznych, przedstawianych Okręgowemu Sędziemu, czego od niego, jako od
opiekuna i kuratora, wymagali jego poręczyciele, że je wydano i zużytkowano. W ten sposób został
obrabowany nie tylko z tego, co ukradł, ale i z tego, co zaoszczędził, i to przez swoją własną ofiarę;
został obrabowany nie tylko z czterech tysięcy dolarów, za które narażał się na więzienie, ale z
trzech tysięcy, które zgromadził za cenę poświęceń i wyrzeczeń, odkładając po pięć, po dziesięć
centów przez niemal dwadzieścia lat; został obrabowany nie tylko przez swoją własną ofiarę, ale w
dodatku przez dziecko, które dokonało tego jednym pociągnięciem, bez premedytacji i planów, nie
wiedząc wcale ani nie dbając o to, ile znajdzie, kiedy rozbije szufladę; a teraz nie mógł nawet
zwrócić się do policji o pomoc, on, który zawsze uznawał istnienie policji, nigdy nie sprawiał jej
żadnych kłopotów, latami płacił podatki, utrzymujące ją w pasożytniczej i sadystycznej
bezczynności; i nie tylko to: nie ośmielił się sam ścigać dziewczyny, bowiem gdyby ją złapał, ona
mogłaby zacząć mówić, toteż jedyną jego ucieczką był złudny sen, co kazał mu, zlanemu potem,
rzucać się i miotać nocami w pościeli w dwa, trzy a nawet cztery lata po wydarzeniu, o którym już
dawno powinien był zapomnieć; śnił, że wyskakuje z ciemności, chwyta ją znienacka, nim zdążyła
wydać wszystkie pieniądze, i morduje, nim dziewczyna otworzy usta), po czym spuściła się po tej
rynnie w mrok i uciekła z teatralnym sprzedawcą słodyczy, który miał już wyrok za bigamię. I tak
zniknęła; jeśliby ją kiedykolwiek ogarnęła jakaś okupacja, nie nadjechałaby w lśniącym
Mercedesie; na jej fotografiach nie byłoby żadnego generała sztabu.

I to wszyscy. Pozostali nie byli Compsonami. Byli czarni.

T.P. Nosił w Memphis na Beale Street piękne kolorowe tanie wyzywające ubrania wyprodukowane

specjalnie dla niego przez producentów masowej tandety w Chicago i Nowym Jorku.

FRONY. Wyszła za mąż za bagażowego z pociągu pulmanowskiego i przeniosła się do Saint Louis,

a potem z powrotem do Memphis, by stworzyć dom dla swojej matki, bowiem Dilsey odmówiła
przeniesienia się gdziekolwiek dalej.

LUSTER. Mężczyzna w wieku 14 lat. Był nie tylko zdolny do pełnej opieki i nadzoru nad

umysłowo chorym dwukrotnie od niego starszym i trzykrotnie większym, ale potrafił go zabawić.

DILSEY.
Ci przetrwali.

background image

Przypisy

1) Caddie (ang.) — chłopiec do noszenia kijów i piłek przy grze w golfa.
2) Sinodziąsły — według ludowych wierzeń Murzynów amerykańskich — czarownik, którego

dziąsła zawierają śmiertelny jad.

3) Głos, który tchnął ponad rajem w ten pierwszy dzień zaślubin — początek poematu Johna

Keble'a „Świętość małżeństwa”.

4) Deacon (ang.) — diakon.
5) Proktor — na uniwersytetach amerykańskich przedstawiciel władz uczelni do spraw

dyscyplinarnych.

6) Minstrele — w Ameryce biali aktorzy, przebrani za Murzynów, śpiewający pieśni z Południa.
7) Doom (ang.) — zguba, potępienie, złowrogi los.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Faulkner William Wsciekłość i wrzask
William FAULKNER Wściekłość i wrzask streszczenie
William Faulkner Wsciekłość i wrzask
Tekst - Wściekłość i wrzask, Filologia polska I st, poetyka i teoria literatury
Faulkner, William Sanctuary
Faulkner William Kiedy umieram
Faulkner, William As I Lay Dying
Faulkner, William A Rose for Emily
Faulkner William Azyl
Faulkner William As I Lay Dying
Faulkner William Kiedy umieram c
Faulkner William Azyl
Faulkner William Harrison Azyl
Faulkner, William The Sound and the Fury
Faulkner, William Unvanquished
Faulkner William CI WIELCY LUDZIE NOWELE
Faulkner, William Spotted Horses

więcej podobnych podstron