Roger elazny
Amber
TOM SZÓSTY
Atuty Zguby
2
Rozdział 1
To paskudne uczucie, kiedy czekasz, a kto spróbuje ci zabi . Ale był 30
kwietnia, wi c musiało si to zdarzy , jak zwykle. Nie od razu zrozumiałem, w
czym rzecz, ale teraz wiedziałem przynajmniej, e musz si pilnowa . Przedtem
byłem zbyt zaj ty, eby co z tym zrobi . Teraz jednak sko czyłem prac ,
zostałem ju tylko z tego powodu. Czułem, e zanim odjad , powinienem
wyja ni t spraw .
Wstałem z łó ka, wpadłem do łazienki, wzi łem prysznic, umyłem z by i tak
dalej. Znów zapu ciłem brod , wi c nie musiałem si goli . Nie trz sły mn
dziwne l ki, jak dawniejszego 30 kwietnia, trzy lata temu, kiedy obudziłem si z
bólem głowy i złym przeczuciem; otworzyłem wszystkie okna i zajrzałem do
kuchni: wszystkie palniki były otwarte i nie paliły si . Nie. Dzisiejszy dzie nie
przypominał nawet 30 kwietnia sprzed dwóch lat, kiedy przed witem zbudził
mnie lekki zapach dymu. To paliło si moje mieszkanie. Mimo to trzymałem si z
daleka od wszystkich lamp na wypadek, gdyby arówki napełniono czym
łatwopalnym, i raczej pstrykałem w przeł czniki ni je naciskałem. Nie zdarzyło
si nic niezwykłego.
Normalnie nastawiam ekspres do kawy jeszcze poprzedniego dnia wieczorem,
z wł cznikiem czasowym. Dzi jednak nie miałem ochoty na kaw , której
parzenia nie widziałem. Postawiłem dzbanek i czekaj c, a b dzie gotowa,
sprawdziłem baga . Wszystko, co miałem tu cennego, le ało teraz w dwóch
redniej wielko ci skrzynkach: ubrania, ksi ki, obrazy, kilka instrumentów,
kilka pami tek i tym podobne drobiazgi. Zamkn łem wieka. Czysta koszula,
bluza, dobra ksi ka i plik czeków podró nych trafiły do plecaka. Wychodz c
oddam klucz dozorcy, eby mógł wpu ci facetów od przeprowadzki. Wynios
skrzynki do magazynu.
Dzi rano nie b dzie przebie ki.
Popijaj c kaw , przechodziłem od okna do okna. Zatrzymywałem si przy
ka dym z nich, by rzuci okiem na ulice w dole i budynki naprzeciwko (w
zeszłym roku był to kto z karabinem). My lałem o pierwszym przypadku,
siedem lat temu. Szedłem sobie chodnikiem w pi kny, wiosenny poranek, kiedy
nadje d aj ca ci arówka zjechała nagle w bok i niewiele brakowało, by
poł czyła mnie na stałe z fragmentem muru. Zd yłem odskoczy i upa .
Kierowca nie odzyskał ju przytomno ci. Wygl dało to na jeden z tych nie
wyja nionych wypadków, które czasem wdzieraj si w nasze ycie.
Jednak rok pó niej, co do dnia, pó nym wieczorem wracałem do domu od
mojej przyjaciółki. Napadli mnie trzej ludzie, jeden z no em, dwaj z kawałkami
rurek. Nie okazali nawet tyle grzeczno ci, by najpierw poprosi o portfel.
Zostawiłem szcz tki pod drzwiami pobliskiego sklepu muzycznego, a kiedy
zastanawiałem si nad tym po drodze, nie skojarzyłem, e to przecie rocznica
wypadku samochodowego. Pomy lałem o tym dopiero nast pnego dnia, ale nawet
wtedy uznałem, e to tylko dziwny zbieg okoliczno ci. Sprawa paczki z bomb ,
która zniszczyła połow s siedniego mieszkania, skłoniła mnie do zastanowienia,
czy statystyczna natura rzeczywisto ci nie jest przypadkiem nieco nadwer ona w
moim otoczeniu i o tej porze roku. Wydarzenia kolejnych lat zmieniły
3
podejrzenia w pewno .
Kogo bawiły doroczne próby zamordowania mnie.
Po prostu. Kiedy zamach si nie udawał, miałem roczn przerw przed
kolejnym podej ciem. Lecz w tym roku ja tak e miałem ch si pobawi .
Najbardziej martwił mnie fakt, e on, ona czy ono nigdy chyba nie był obecny
na miejscu zamachu. Wolał si raczej posługiwa ró nymi sztuczkami,
urz dzeniami czy podstawionymi lud mi. B d okre lał t osob symbolem S (co
w mojej prywatnej kosmologii oznacza czasem "spryciarza", a czasem
"skurwiela"), poniewa X jest zbyt cz sto wykorzystywane. A nie mam ochoty na
kontakty z zaimkami niepewnego rodzaju.
Wypłukałem fili ank i dzbanek, ustawiłem je na suszarce, chwyciłem plecak
i wyszedłem. Pana Mulligana nie było w domu, a mo e spał, wi c wrzuciłem mu
klucz do skrzynki na listy i ruszyłem na niadanie do pobliskiego baru.
Ruch nie był zbyt du y i wszystkie pojazdy zachowywały si jak nale y.
Szedłem powoli, rozgl dałem si i nasłuchiwałem. Sło ce wieciło jasno i
zapowiadał si pi kny dzionek. Miałem nadziej , e szybko załatwi cał spraw i
b d mógł cieszy si nim w spokoju.
Bez przeszkód dotarłem do baru. Usiadłem przy oknie. W chwili gdy podszedł
kelner, dostrzegłem na ulicy znajom posta - był to dawny kumpel z klasy,
potem kolega z pracy. Lucas Reynard: metr osiemdziesi t, rudowłosy, przystojny
mimo - a mo e dzi ki - artystycznie złamanemu nosowi, o głosie i manierach
handlowca, którym był.
Zastukałem w szyb . Zauwa ył mnie, pomachał, zawrócił i wszedł do rodka.
- Merle! Miałem racj - oznajmił. cisn ł mnie za rami , usiadł i wyj ł mi z
r k kart . - Nie znalazłem ci w domu i zgadłem, e pewnie b dziesz tutaj.
Zacz ł czyta menu.
- Dlaczego? - zdziwiłem si .
- Je li chc si panowie zastanowi , wróc za chwil - powiedział kelner.
- Nie - odparł Luke i podyktował gigantyczne zamówienie. Dodałem swoje.
- Poniewa jeste istot podległ władzy przyzwyczaje - stwierdził,
odpowiadaj c na moje pytanie.
- Przyzwyczaje ? Prawie w ogóle tu nie bywam.
- Wiem. Ale bywałe w chwilach napi cia. Na przykład przed egzaminami.
Albo kiedy co ci dr czyło.
- Hm - mrukn łem. Chyba miał racj , chocia dot d nie zdawałem sobie z
tego sprawy. Zakr ciłem popielniczk z wytłoczon głow jednoro ca,
pomniejszon wersj witra u stanowi cego cz cianki działowej przy
drzwiach. - Sam nie wiem czemu - wyznałem po chwili. - Ale dlaczego s dzisz, e
co mnie dr czy?
- Przypomniałem sobie te twoje paranoiczne l ki, jakie z powodu paru
wypadków ywiłe co do 30 kwietnia.
- Wi cej ni paru. Nigdy ci o wszystkich nie opowiadałem.
- Wi c ci gle w to wierzysz?
- Tak.
Wzruszył ramionami. Zjawił si kelner i nalał nam kawy.
- Niech b dzie - zgodził si wreszcie Luke. - Czy dzi masz to ju za sob ?
4
- Nie.
- Szkoda. Mam nadziej , e nie utrudnia to my lenia.
Wypiłem łyk kawy.
- aden problem.
- To dobrze. - Westchn ł i przeci gn ł si . - Posłuchaj, wczoraj wróciłem do
miasta...
- Jak si udał wyjazd?
- Ustanowiłem nowy rekord sprzeda y.
- wietnie.
- W ka dym razie... dopiero w pracy dowiedziałem si , e odszedłe .
- Zwolniłem si mniej wi cej miesi c temu.
- Miller próbował ci złapa . Miałe rozł czany telefon, wi c nie mógł
zadzwoni . Zagl dał nawet kilka razy, ale ci nie zastał.
- Szkoda.
- Chce, eby wrócił.
- Zako czyłem tutaj swoje sprawy.
- Czekaj, a poznasz ofert . Brady dostaje kopniaka w gór , a ty zostajesz
nowym szefem Projektowania. Dwadzie cia procent podwy ki. To miałem ci od
niego przekaza .
Cmokn łem cicho.
- Szczerze mówi c, brzmi to całkiem obiecuj co. Ale, jak ju mówiłem,
zako czyłem tutaj swoje sprawy.
- Rozumiem... - oczy mu błysn ły i u miechn ł si chytrze. - Czyli masz na oku
co lepszego. No dobra. W takim przypadku mam ci powiedzie , eby go
zawiadomił, ile płac tamci. A on postara si ich przebi .
Pokr ciłem głow .
- Widz , e nie rozumiesz - westchn łem. - Sko czyłem. Kropka. Nie chc
wraca . Dla nikogo ju nie b d pracował. Mam ju do takich zabaw. I mam
do komputerów.
- Ale jeste naprawd dobry. Powiedz szczerze, zamierzasz gdzie uczy ?
- Nie.
- Do diabła, przecie musisz co robi ! Dostałe spadek czy co?
- Nie. Zamierzam podró owa . Za długo ju siedz w miejscu.
Jednym haustem wychylił fili ank kawy. Potem oparł si , splótł dłonie na
brzuchu i lekko zmru ył powieki. Milczał przez chwil .
- Mówisz, e sko czyłe - stwierdził w ko cu. - Masz na my li swoj prac i
ycie tutaj czy mo e co jeszcze?
- Nie bardzo rozumiem.
- Cz sto znikałe , jeszcze w college'u. Nie było ci przez jaki czas, a potem
nagłe zjawiałe si znowu. I nigdy nie chciałe o tym rozmawia . Sprawiałe
wra enie, jakby prowadził podwójne ycie. Czy twój wyjazd ma z tym co
wspólnego?
- Nie wiem, o co ci chodzi.
U miechn ł si .
- Na pewno wiesz - mrukn ł. A kiedy nie odpowiadałem, dodał: - No có ,
powodzenia. We wszystkim.
5
Wci w ruchu, bez chwili spokoju, bawił si kółkiem do kluczy. Pili my
drug fili ank kawy, a on podrzucał i dzwonił kluczami i wisiorkiem z
niebieskim kamieniem.
Wreszcie podano niadanie i przez chwil jedli my w milczeniu.
- Czy nadał masz "Gwiezdn Strzał "? - zapytał.
- Nie. Sprzedałem j zeszłej jesieni. Miałem tyle roboty, e nie wystarczało
czasu na agle. A nie chciałem, eby stała bezczynnie.
Pokiwał głow .
- Szkoda. Niezłe na niej były imprezy, jeszcze w szkole. Pó niej tak e.
Przyjemnie byłoby wypłyn jeszcze raz, eby powspomina stare czasy.
- Tak.
- Słuchaj, widziałe si ostatnio z Juli ?
- Nie, odk d ze sob zerwali my, nie. Wydaje mi si , e ci gle chodzi z tym
facetem. z Rickiem. A ty?
- Owszem. Wpadłem do niej wczoraj wieczorem.
- Po co?
Wzruszył ramionami.
- Była z naszej paczki... a ostatnio jako si rozchodzimy.
- Co u niej słycha ?
- Wci nie le wygl da. Pytała o ciebie. I prosiła, eby ci to przekaza .
Z wewn trznej kieszeni marynarki wyj ł zaklejon kopert . Charakterem
Julii było na niej wypisane moje imi . Rozerwałem i przeczytałem:
Merle.
Nie miałam racji. Wiem, kim jeste . Grozi ci niebezpiecze stwo. Musz si z
tob zobaczy . Mam co , co b dzie ci potrzebne. To bardzo wa ne. Zadzwo albo
przyjd jak najszybciej.
Ucalowania
Julia
- Dzi ki - rzuciłem, chowaj c list do plecaka.
Wiadomo była zagadkowa i niepokoj ca. W najwy szym stopniu. Pó niej
si zastanowi , co z tym zrobi . Nadal lubiłem Juli bardziej, ni chciałem to
przyzna , chocia nie byłem pewien, czy mam ochot znowu si z ni spotka . Ale
co miała na my li pisz e, e wie, kim jestem?
Wypchn łem j z pami ci.
Przez chwil obserwowałem ułic , piłem kaw i wspominałem, jak to na
pierwszym roku w Klubie Szermierczym poznałem Luke'a. Był zdumiewaj co
dobry.
- Dalej walczys ? - spytałem.
- Czasami. A ty?
- Rzadko.
- W ko cu nie ustalili my, który z nas jest lepszy.
- Teraz nie ma ju na to czasu - westchn łem.
6
Za miał si i kilka razy d gn ł w moj stron no em.
- Raczej nie. Kiedy wyje d asz?
- Chyba jutro. Musz jeszcze załatwi par dobiazgów. Jak tylko sko cz ,
ruszam.
- Dok d?
- Tu i tam. Jeszcze si nie zdecydowałem.
- Jete wariat.
- Mo liwe. Kiedy nazywali to Wanderjahr. Straciłem swój i teraz zamierzam
to nadrobi .
- Szczerze mówi c, podoba mi si ten pomysł. Mo e sam powinienem kiedy
spróbowa czego takiego.
- Mo e. Ale zdawało mi si , e swój wykorzystałe w ratach.
- Nie rozumiem.
- Nie byłem jedynym, który cz sto wyje d ał.
- Ach, to. - Machn ł lekcewa co r k . - To było w interesach, nie dla
przyjemno ci. Musiałem załatwia pewne sprawy, eby spłaci rachunki.
Odwiedzisz rodzin ?
Dziwne pytanie. Do tej pory aden z nas nie mówił o rodzicach, chyba e
bardzo ogólnie.
- Raczej nie - odparłem. - A jak twoi staruszkowie?
Spojrzał mi w oczy, a jego chroniczny u miech stał si nieco szerszy.
- Trudno powiedzie - wyznał. - Rzadko si kontaktujemy.
Te si u miechn łem.
- Znam to uczucie.
Sko czyli my jedzenie, wypili my kaw .
- Czyli nie chcesz pogada z Millerem? - upewnił si .
- Nie.
Wzruszył ramionami. Kelner przyniósł rachunek, a Luke schował go do
kieszeni.
- Ja stawiam. W ko cu to ja pracuj .
- Dzi ki. Mo e zd ymy jeszcze zje razem kolacj . Gdzie si zatrzymałe ?
- Zaczekaj. - Si gn ł do kieszonki koszuli, rzucił mi pudełko zapałek. - Tutaj.
Motel New Line.
- Wpadn koło szóstej.
- W porz dku.
Wstał. Rozstali my si na ulicy.
- Na razie - rzucił.
- Cze .
Do widzenia, Luke Raynard. Niezwykły człowiek. Znali my si ju prawie
osiem lat. Zaliczyli my par niezłych imprez. Współzawodniczyli my w kilku
dyscyplinach sportu. Biegali my razem prawie codziennie.
Obaj byli my w dru ynie lekkoatletycznej. Czasami spotykali my si z tymi
samymi dziewczynami. Zastanawiał mnie: silny, inteligentny i tak zamkni ty w
sobie jak ja. Ł czyły nas jakie wi zy, których w pełni nie rozumiałem.
Wróciłem na parking pod moim blokiem. Zanim wrzuciłem do samochodu
plecak i uruchomiłem silnik, zajrzałem pod mask i podwozie. Jechałem wolno,
7
ogl daj c wszystko, co osiem lat temu było nowe i wie e. Teraz si egnałem.
Przez ostatni tydzie robiłem to samo ze wszystkimi lud mi, którzy cokołwiek dla
mnie znaczyli. Oprócz Julii.
To akurat wolałbym odło y na kiedy indziej. Ale nie miałem ju czasu. Teraz
albo wcale, a moja ciekawo została rozbudzona. Skr ciłem w kompleks
handlowy i znalazłem budk telefoniczn , ale nikt nie odpowiadał, kiedy
wykr ciłem numer Julii. Mogła znowu pracowa na dziennej zmianie, ale mogła
te bra prysznic albo wyj na zakupy. Postanowiłem pojecha do niej i
sprawdzi . Mieszkała niedaleko. I cokolwiek dla mnie miała, odebranie tego
b dzie dobrym pretekstem, by zobaczy si z ni po raz ostatni.
Przez kilka minut kr yłem po okołicy, zanim znalazłem miejsce, gdzie
mogłem zaparkowa . Zamkn łem wóz, cofn łem si na róg i skr ciłem w prawo.
Dzie był troch cieplejszy. Gdzie niedaleko szczekały psy.
Dotarłem do wielkiego, wiktoria skiego domu, przerobionego na blok
mieszkalny. Od frontu nie było wida okien Julii. Mieszkała na najwy szym
pi trze od podwórza. Id c chodnikiem, bezskutecznie starałem si odp dzi
wspomnienia. Powracały obrazy naszej znajomo ci, a wraz z nimi cała masa
przeró nych uczu .
Przystan łem. Głupio post piłem, przychodz c tutaj. Po co? Co , o czym
nawet nie wiedziałem? A jednak... Do diabła. Chciałem jeszcze raz j zobaczy .
Nie cofn si teraz. Wszedłem na schodki, min łem ganek.
Drzwi były uchylone, wi c wszedłem.
Ten sam hall. Ten sam wym czony fiołek z zakurzonymi li mi w doniczce na
komodzie przed lustrem w złoconych ramach - lustrem, które tyle razy odbijało
nasz nieco zniekształcony u cisk. Gdy przechodziłem, moja twarz zafalowała.
Wspi łem si na schody pokryte zielonym chodnikiem. Min łem krótki
korytarzyk, ponure ryciny i wiekowy stolik, skr ciłem i znów wszedłem na
schody. W połowie drogi usłyszałem z góry jakie drapanie i odgłos, jak gdyby
butelka czy wazon potoczyły si po parkiecie.
Potem znów cisza, tylko lekki podmuch wiatru pod okapem. Poczułem
niepokój i przyspieszyłem kroku.
Zatrzymałem si u szczytu schodów; nic nie budziło podejrze , ale kiedy
odetchn łem, zauwa yłem jaki dziwny zapach. Nie mogłem go zidentyfikowa ...
pot, ple , mo e wilgotna ziemia... z pewno ci co organicznego.
Stan łem przed drzwiami Julii i odczekałem chwil . Zapach był tu silniejszy,
ale niczego wi cej nie usłyszałem. Zastukałem lekko w ciemne drewno. Przez
moment miałem wra enie, e co wewn trz si poruszyło... ale tylko przez
moment. Zapukałem znowu.
- Julio?! - zawołałem. - To ja, Merle.
Nic. Zapukałem mocniej.
Co spadło z trzaskiem. Poci gn łem za klamk .
Zamkni te.
Nacisn łem, szarpn łem i wyrwałem klamk , płyt i cały mechanizm zamka.
Natychmiast przesun łem si w lewo, poza brzeg drzwi i framug . Wysun łem
lew r k i delikatnie pchn łem czubkami palców.
Drzwi uchyliły si o kilkana cie centymetrów i znieruchomiały. Nie doszły
8
mnie adne nowe d wi ki i nie zobaczyłem nic prócz pasa ciany i podłogi, z
kawałkiem akwareli, czerwonej sofy i zielonego dywanu. Pchn łem drzwi
kawałek dalej. Wi cej tego samego. A zapach był silniejszy.
Przesun łem si o krok w prawo i pchn łem znowu.
Nicnicnicnic...
Szybko cofn łem rami , gdy pojawiła si w polu widzenia. Le ała na
podłodze. We krwi...
Krew była na podłodze, na dywanie, krwawe strz py le ały w k cie po lewej
stronie. Poprzewracane meble, porozdzierane poduszki...
Powstrzymałem si , by nie podbiec. Wolno zrobiłem krok, potem nast pny.
Wyt yłem zmysły. W pokoju nie było niczego/nikogo innego.
Frakir zacisn ła mi si wokół nadgarstka. Powinienem wtedy co powiedzie ,
ale my lałem o czym innym.
Podszedłem i kl kn łem przy niej. Było mi niedobrze. Zza drzwi nie
widziałem, e brakuje jej połowy twarzy i prawego ramienia. Nie oddychała, nie
wyczułem pulsu w t tnicy szyjnej. Miała na sobie pokrwawiony i porwany
brzoskwiniowy szlafrok. Na szyi niebieski wisior.
Kału a krwi, która ciekła z dywanu na parkiet, była rozsmarowana i
rozdeptana. Ale lady nie nale ały do człowieka: zostawiły je wielkie, podłu ne,
trójpalczaste łapy z poduszeczkami i pazurami.
Podmuch, z którego tylko pod wiadomie zdawałem sobie spraw , dochodz cy
z otwartych drzwi sypialni za moimi plecami, zel ał nagle, a zapach uległ
wzmocnieniu.
Znowu poczułem pulsowanie na przedramieniu. Nie dobiegał najl ejszy
d wi k. Był absolutnie cichy, ale wiedziałem, e jest.
Odwracaj c si , zmieniłem moj kl cz c pozycj w przysiad... I zobaczyłem
paszcz pełn wielkich z bów i krwawe wargi wokół nich. Obramowywały pysk
nale cy do parusetkilowego psiopodobnego stwora pokrytego szorstk ,
przypominaj c ple ółt sier ci . Uszy miał jak naro le grzyba,
ółtopomara czowe oczy rozwarte szeroko i w ciekłe.
Nie ywiłem w tpliwo ci co do jego intencji. Rzuciłem klamk , któr
nie wiadomie ciskałem w r ku. Bez widocznego efektu odbiła si od kostnego
wału nad lewym okiem. Wci bezgło ny, stwór skoczył na mnie. Nie miałem
nawet czasu, by rzuci cho słowo Frakir...
Ludzie pracuj cy w rze niach wiedz , e na czole zwierz cia jest punkt, który
znajduje si prowadz c lini od prawego ucha do lewego oka i lewego ucha do
prawego oka. Zabójczy cios wymierza si trzy, mo e cztery centymetry powy ej
przeci cia tych linii. Wuj mnie tego nauczył. Nie pracował w rze ni, ale wiedział,
jak si zabija ró ne stworzenia.
Kiedy stwór skoczył, przesun łem si do przodu i w bok, i wymierzyłem
pot ne uderzenie w ten miertelny punkt. Zwierz był jednak szybszy, ni
przypuszczałem. Kiedy trafiła go moja pi , ju mnie mijał.
Mi nie szyi pomogły mu zamortyzowa sił ciosu.
Po raz pierwszy wydał jednak z siebie jaki głos - szczekn ł. Potrz sn ł głow ,
odwrócił si błyskawicznie i natarł znowu. Zawarczał głucho, gł boko, i
wyskoczył w gór . Wiedziałem, e tym razem nie zdołam si odsun .
9
Wujek nauczył mnie tak e, jak chwyci psa za skór po bokach szyi, pod
pyskiem. Je li pies jest du y, trzeba złapa mocno i trafi wła ciwie. W tej chwili
nie miałem prawie wyboru. Gdybym spróbował kopn i chybił, pewnie
odgryzłby mi stop .
Wyci gn łem r ce w gór przed siebie, i pochyliłem si . Wiedziałem, e jest
ci szy ode mnie, i musiałem jako wyhamowa jego rozp d.
Wyobra ałem ju sobie, jak trac palce albo dło , ale jako si gn łem pod
szcz k , złapałem i cisn łem. R ce trzymałem wyprostowane, mocniej
pochyliłem si do przodu. Zaskoczyła mnie siła zderzenia, ale zdołałem jako je
zamortyzowa .
Kiedy słuchałem warkotu i patrzyłem w ociekaj cy pysk, rozwarty o
trzydzie ci centymetrów od mojej twarzy, poj łem, e nie zaplanowałem, co dalej.
Walcz c z psem, mógłbym waln jego głow o co twardego a por cznego, gdy
t tnice przebiegaj zbyt gł boko, by wystarczyło samo duszenie. Ale ten stwór był
silny i czułem ju , e od jego szamotania słabnie mój chwyt.
Nie dopuszczałem do siebie tych z bów, równocze nie odpychaj c go w gór .
Przy okazji poj łem, e kiedy stanie w pionie, b dzie wy szy ode mnie. Mógłbym
próbowa kopni cia w mi kkie podbrzusze, ale pewnie straciłbym równowag i
pu cił go przy okazji. A potem moje krocze byłoby odsłoni te dla jego z bów.
Wyrwał mi si z lewej r ki. Musiałem wi c u y prawej albo j straci .
Odepchn łem go jak najmocniej i odst piłem. Szukałem broni, jakiejkolwiek
broni, ale nie dostrzegłem tu niczego, co by si nadawało.
Skoczył znowu, celuj c w moj krta . Zaatakował zbyt szybko i był za
wysoko, ebym zdołał kopn go w głow . I nie mogłem zej mu z drogi.
Przednie łapy znalazły si na poziomie mojego brzucha. Z nadziej , e wujek
nie mylił si tak e w tej kwestii, chwyciłem je i z całej siły szarpn łem w tył i do
wewn trz.
Przykl kn łem, unikaj c wielkich z bów, osłaniaj c gardło opuszczon brod
i odsuwaj c głow . Trzasn ła ko , a on natychmiast si gn ł paszcz do moich
r k. Wtedy jednak ju wstawałem, odpychaj c go do przodu i w gór .
Wyl dował na grzbiecie, przekr cił si i niemal odzyskał równowag . Lecz
kiedy łapy uderzyły o podłog , wydał dziwny d wi k pomi dzy skomleniem a
warkotem i padł do przodu.
Chciałem spróbowa kolejnego ciosu w czaszk , ale poderwał si szybciej, ni
s dziłem, e potrafi. Od razu podniósł praw przedni łap i stan ł na trzech.
Warczał, wpatrywał si we mnie, a lina ciekała mu z doln j wargi. Przesun łem
si nieco w lewo i pochyliłem, a poniewa od czasu do czasu sta mnie na jak
oryginaln my l, przyj łem pozycj , której nikt mnie nie uczył.
Atakował odrobin wolniej. Gdybym zaryzykował, mo e trafiłbym w czaszk .
Nie wiem, poniewa nie próbowałem. Znowu chwyciłem go za szyj i tym razem
był to znajomy teren. Nie zdoła odskoczy w ci gu tej sekundy, jakiej
potrzebowałem. Nie hamuj c jego rozp du, skr ciłem ciało, przykucn łem,
pchn łem i poci gn łem, zmieniaj c mu lekko trajektori .
Obrócił si w powietrzu i trafił grzbietem w okno.
Z trzaskiem i hukiem przeleciał na zewn trz, zabieraj c wi ksz cz ramy,
firank i pr t, na którym wisiała.
10
Słyszałem, jak dwa pi tra ni ej uderza o ziemi . Kiedy wyjrzałem,
dostrzegłem, e drgn ł jeszcze kilka razy i znieruchomiał na betonowym patio,
gdzie cz sto noc wychodzili my z Juli na piwo.
Wróciłem do niej i uj łem jej dło . Powoli u wiadamiałem sobie własn
w ciekło . Kto musiał za tym sta . Czy by znowu S? Mo e to tegoroczny
prezent na 30 kwietnia? Miałem przeczucie, e tak. I miałem te ochot zrobi z S
to samo, co z tym potworem, który dokonał mordu. Musi by jaki powód.
Powinienem szuka jakiej wskazówki.
Wstałem, poszedłem do sypialni, wzi łem koc i nakryłem ciało. Odruchowo
starłem z klamki odciski moich palców. Po czym zacz łem przeszukiwa
mieszkanie.
Znalazłem je na kominku, mi dzy zegarem a stosem ksi ek po wi conych
okultyzmowi. Gdy tylko ich dotkn łem i wyczułem chłód, zrozumiałem, e
sprawa jest o wiele powa niejsza, ni my lałem. Musiały by tym czym , o czym
s dziła, e jest moje i b dzie mi potrzebne.
Tyle e nie były moje, cho kiedy je przerzucałem, na jednym poziomie
wiadomo ci rozpoznałem je od razu. Na innym byłem zdumiony. To były karty.
Atuty, lecz niepodobne do adnych, jakie w yciu widziałem.
Nie miała całej talii. Wła ciwie tylko par sztuk, i to bardzo dziwnych. Szybko
wsun łem je do kieszeni, gdy z ulicy dobiegało ju wycie syreny. Pó niej
przyjdzie czas na pasjansa.
P dem zbiegłem po schodach i wypadłem tylnymi drzwiami. Nie spotkałem
nikogo. Fido ci gle le ał tam, gdzie upadł, a wszystkie psy z s siedztwa
dyskutowały na jego temat. Przeskakiwałem płoty, deptałem klomby i
przebiegałem podwórza w drodze na boczn uliczk , gdzie zaparkowałem wóz.
Po kilku minutach, całe kilometry od tego miejsca, próbowałem wytrze z
pami ci krwawe odciski łap.
11
Rozdział 2
Jechałem przed siebie, póki nie znalazłem si w spokojnej, zadrzewionej
okolicy. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i ruszyłem piechot .
Po dłu szej chwili odkryłem niewielki, pusty skwerek.
Usiadłem na ławce, wyj łem Atuty i zacz łem je przegl da . Niektóre
wydawały si jakby znajome, ale reszta zupełnie obca. Za długo wpatrywałem si
w jeden z nich i miałem wra enie, e słysz pie syren. Zło yłem je.
Nie potrafiłem zidentyfikowa stylu. A wra enie było wyj tkowo
nieprzyjemne.
Przypomniałem sobie histori o wiatowej sławy toksykologu - omyłkowo
połkn ł on trucizn , na któr nie było antidotum. Podstawow kwesti , jaka go
wtedy interesowała, było pytanie, czy za ył mierteln dawk . Zajrzał do
klasycznej monografii, któr sam napisał wiele lat temu. Według ksi ki dawka
była miertelna.
Sprawdził w innej, napisanej przez równie znanego specjalist . Według tej
drugiej, połkn ł tylko połow ilo ci niezb dnej, by zabi kogo z jego mas ciała.
Wtedy usiadł i czekał w nadziei, e si pomylił.
Tak wła nie si czułem, poniewa jestem swego rodzaju ekspertem. S dziłem,
e znam prace wszystkich, którzy s zdolni do stworzenia tego typu obiektów.
Chwyciłem jedn z kart, budz c niemal znajome uczucie fascynacji.
Przedstawiała niewielki trawiasty cypel wbity w spokojne jezioro; po prawej
błyszczało co jasnego, nierozpoznawalnego. Chuchn łem na obrazek, a zaszedł
mgł , i pukn łem paznokciem. Zad wi czał jak szklany dzwoneczek i o ywił si .
Popłyn ły mogotliwe cienie, a cała scena przeskoczyła w stron wieczoru.
Przesun łem nad kart dło i wszystko znieruchomiało - znowu jezioro, trawy,
dzie .
Bardzo daleko. Strumie czasu płyn ł szybciej w stosunku do mojego
obecnego miejsca pobytu. Ciekawe.
Wygrzebałem star fajk , któr czasami lubi si pobawi , nabiłem,
zapaliłem, pykn łem i zadumałem si . Karty działały, czyli nie były jakimi
sprytnymi podróbkami. Wprawdzie nie rozumiałem celu, jakiemu miałyby
słu y , ale nie to martwiło mnie najbardziej.
Dzisiaj był 30 kwietnia i po raz kolejny zagroziła mi mier . I nie spotkałem
osoby, która igra sobie z moim yciem. S znowu posłu ył si kim innym. Stwór, z
którym walczyłem, nie był zwyczajnym psem. Jeszcze te karty... sk d Julia je
wzi ła i dlaczego chciała mi odda ? Karty i pies wiadczyły o działaniu pot g,
których u ycie przekraczało mo liwo ci zwykłego człowieka.
Przez cały czas s dziłem, e jestem obiektem niepo danej uwagi jakiego
obł ka ca, z którym poradz sobie bez kłopotu. Wydarzenia dzisiejszego ranka
przesun ły problem na wy szy poziom zło ono ci. A to oznaczało, e mam gdzie
gro nego wroga.
Zadr ałem. Chciałbym pogada z Luke'em, poprosi , by odtworzył ich
wczorajsz rozmow ; sprawdzi , czy Julia nie powiedziała czego , co mogłoby
da mi wskazówk . Chciałbym te dokładniej przeszuka jej mieszkanie. To
jednak było wykluczone. Kiedy odje d ałem, radiowóz hamował wła nie przed
12
wej ciem. Przez jaki czas nie b d mógł tam wróci .
Rick. Był przecie Rick Kinsky, z którym zacz ła si spotyka po naszym
rozstaniu. Znałem go z widzenia - chudy, z w sikiem, typ mózgowca w okularach
z grubymi szkłami i cał reszt . Prowadził ksi garni , któr odwiedziłem raz czy
dwa. Poza tym nic o nim nie wiedziałem. Mo e on powie mi co o kartach i w jaki
sposób Julia uwikłała si w sytuacj , w wyniku której straciła ycie.
My lałem jeszcze przez chwil , po czym schowałem karty. Nie miałem
zamiaru wi cej si nimi bawi . Na razie. Przede wszystkim potrzebowałem
informacji.
Wróciłem do samochodu. A po drodze przypomniałem sobie, e 30 kwietnia
jeszcze si nie sko czył. Przypu my, e S nie uznał porannej potyczki za zamach
wymierzony bezpo rednio we mnie. W takim przypadku miał mnóstwo czasu na
nast pn prób . ywiłem te niejasne przeczucie, e je li podejd zbyt blisko, S
zapomni o datach i skoczy mi do gardła, gdy tylko nadarzy si okazja.
Postanowiłem nie zmniejsza czujno ci i y jak w stanie obl enia, póki cała
sprawa si nie rozwi e.
A ku jej rozwi zaniu skieruj wszystkie wysiłki. Spokojne ycie wymagało
szybkiego zniszczenia przeciwnika. Zastanawiałem si , czy powinienem szuka
pomocy.
A je li tak, to czyjej? Moje pochodzenie kryło mas tajemnic, o których nie
miałem poj cia...
Nie, postanowiłem. Jeszcze nie. Musz spróbowa sam wszystko załatwi .
Pomijaj c fakt, e tak wła nie chciałem, potrzebowałem treningu. Tam, sk d
pochodz , umiej tno załatwiania nieprzyjemnych spraw jest niezb dna.
Jechałem, szukaj c telefonu i staraj c si nie my le o Julii takiej, jak
widziałem po raz ostatni. Od zachodu nadpłyn ło kilka chmur. Zegarek tykał mi
na r ku, tu obok niewidocznej Frakir. Radio podawało wiadomo ci,
mi dzynarodowe i niewesołe.
Zatrzymałem si przy sklepie i skorzystałem z telefonu, by złapa Luke'a w
motelu. Nie zastałem go. Zjadłem w bufecie kanapk , popiłem koktajlem
mlecznym i spróbowałem jeszcze raz. Nic z tego.
W porz dku. Pó niej do niego zadzwoni . Ruszyłem w stron miasta.
"Zajrzyj" - tak chyba nazywała si ksi garnia, gdzie pracował Rick.
Przejechałem obok i przekonałem si , e jest otwarta. Zaparkowałem kilka
przecznic dalej i wróciłem pieszo. Przez cał drog zachowywałem ostro no , ale
nie zauwa yłem nikogo, kto jechałby za mn .
Dmuchał chłodny wiatr, zwiastuj cy deszcz. Przez szyb wystawow
dostrzegłem Ricka - siedział za lad i czytał ksi k . Nikogo wi cej tam nie było.
Kiedy wszedłem, nad drzwiami zad wi czał mały dzwonek. Rick podniósł
głow , wyprostował si i otworzył szeroko oczy.
- Cze - rzuciłem i odczekałem chwil . - Rick, nie wiem, czy mnie poznajesz...
- Jeste Merle Corey - odpowiedział cicho.
- Zgadza si . - Pochyliłem si nad lad , a on odskoczył. - Pomy lałem sobie, e
mo e mógłby udzieli mi kilku informacji.
- Jakich informacji?
- Chodzi o Juli .
13
- Posłuchaj - zacz ł. - Nawet si do niej nie zbli yłem, dopóki ze sob nie
zerwali cie.
- Co? Nie, nie, to nie o to chodzi. Te sprawy mnie nie interesuj . Potrzebuj
wie szych informacji. W zeszłym tygodniu próbowała si ze mn skontaktowa
i...
Pokr cił głow .
- Nie widziałem si z ni od paru miesi cy.
- Tak?
- Tak. Przestali my si spotyka . Konflikt zainteresowa .
- Czy zachowywała si normalnie, kiedy... przestali cie si spotyka ?
- Chyba tak.
Patrzyłem mu prosto w oczy. Cofn ł si . Nie spodobało mi si to "Chyba tak".
Widziałem, e si mnie boi, wi c postanowiłem to wykorzysta .
- Co nazywasz "konfliktem zainteresowa "? - zapytałem.
- No wiesz, zrobiła si jaka dziwna.
- Nie wiem. Opowiedz.
Oblizał wargi i odwrócił wzrok.
- Nie chc adnych kłopotów - o wiadczył.
- Ja te wolałbym ich unika . O co poszło?
- No... - zacz ł. - Bała si .
- Bała? Czego?
- Uhm... ciebie.
- Mnie? To mieszne. Nigdy nie zrobiłem niczego, co mogłoby j przestraszy .
Co mówiła?
- Nie powiedziała tego wprost, ale widziałem, jak reaguje, kiedy tylko padało
twoje imi . A potem zaj ła si tymi dziwactwami.
- Zgubiłem si - przerwałem. - Zupełnie. Zrobiła si dziwna? Zaj ła si
dziwactwami? Jakimi? Co si działo? Naprawd nie rozumiem, a bardzo bym
chciał.
Wstał i ruszył na zaplecze. Spojrzał na mnie, jakby chciał, ebym za nim
poszedł. Wi c poszedłem. Zwolnił, gdy dotarł do półek pełnych ksi ek o
medycynie naturalnej, zdrowej ywno ci, wschodnich sztukach walki,
ziołolecznictwie i rodzeniu dzieci w domu, ale min ł je i przeszedł do działu
twardego okultyzmu.
- Tutaj - o wiadczył. - Po yczyła kilka ksi ek, potem oddała je, po yczyła
inne...
Wzruszyłem ramionami.
- To wszystko? Co w tym dziwnego?
- Ona naprawd si w to wci gn ła.
- Jak wiele osób.
- Pozwól mi sko czy . Zacz ła od teozofii, była nawet na kilku spotkaniach
miejscowej grupy. Zniech ciła si do szybko, ale tymczasem poznała kilka osób
o całkiem innych powi zaniach. Wkrótce potem spotykała si z sufitami,
gurdjieffianami, a nawet z szamanem.
- To ciekawe - mrukn łem. - adnej jogi?
- adnej jogi. Spytałem j o to samo. Powiedziała, e szuka mocy, nie
14
samadhi. W ka dym razie miała coraz dziwniejszych znajomych. Atmosfera
zrobiła si dla mnie troch zbyt rozrzedzona, wi c powiedziałem "do widzenia".
- Ciekawe dlaczego? - zastanowiłem si .
- Masz - powiedział. - Obejrzyj sobie.
Rzucił mi czarn ksi k i odsun ł si . Chwyciłem j . To był egzemplarz
Biblii. Otworzyłem na stronie z notk wydawcy.
- To jaka szczególna edycja? - spytałem.
Westchn ł.
- Nie. Przepraszam.
Zabrał mi ksi k i wstawił na półk .
- Chwileczk - mrukn ł.
Wrócił za lad i wyj ł kartonow tabliczk . Był na niej napis WYSZEDŁEM
NA CHWIL . WRACAM 0... a obok tarcza zegara z ruchomymi wskazówkami.
Ustawił je na pół godziny od teraz i zawiesił tabliczk na drzwiach. Potem
zasun ł rygiel i skinieniem r ki wskazał pokoik na zapleczu.
Stało tam biurko i par krzeseł, le ały paczki z ksi kami. Usiadł za biurkiem
i ruchem głowy wskazał mi krzesło. Usiadłem tak e. Wł czył automatyczn
sekretark , zdj ł z blatu stos Faktur i korespondencji, po czym otworzył szuflad
i wyj ł butelk Chianti.
- Napijesz si ? - zapytał.
- Ch tnie, dzi kuj .
Wstał i znikn ł za otwartymi drzwiami małej łazienki. Zdj ł z półki i
wypłukał dwie szklanki. Wrócił, postawił je na biurku, nalał i pchn ł jedn w
moj stron . Były z Sheratona.
- Przepraszam, e rzuciłem w ciebie Bibli - powiedział. Uniósł szklank i
napił si .
- Wygl dałe , jakby si spodziewał, e znikn w kł bach dymu.
Kiwn ł głow .
- Jestem przekonany, e jej pragnienie mocy miało zwi zek z tob . Zajmujesz
si jak form okułtyzmu?
- Nie.
- Czasami mówiła o tobie w taki sposób, jakby sam był istot nadnaturaln .
Roze miałem si . On te , po chwili.
- Sam nie wiem - westchn ł. - Wiele jest nie wyja nionych zdarze . Oni
wszyscy nie mog mie racji, ale...
Wzruszyłem ramionami.
- Kto wie? A wi c uwa asz, e poszukiwała jakiego systemu, który
obdarzyłbyj moc do obrony przede mn ?
- Takie odniosłem wra enie.
Łykn łem wina.
- To nie ma sensu - stwierdziłem.
Ale mówi c to wiedziałem, e taka chyba jest prawda. A je li to ja pchn łem
j na cie k prowadz c ku mierci, to byłem po cz ci za t mier
odpowiedzialny. Nagle obok bólu poczułem ci ar winy.
- Doko cz - poprosiłem.
- To wła ciwie wszystko - odparł. - Miałem do ludzi, którzy bez przerwy
15
chcieli dyskutowa o kosmicznej katastrofie. Zerwałem z ni .
- I ju ? Znalazła wła ciwy system, odpowiedniego guru? Co si stało potem?
Wypił solidny łyk i spojrzał na mnie.
- Naprawd j lubiłem - o wiadczył.
- Jestem tego pewien.
- Tarot, kabała, Złoty wit, Crawley, fortuna... tam trafiła.
- I została?
- Nie wiem na pewno. Ale chyba tak. Dowiedziałem si o tym du o pó niej.
- Czyli magia rytualna?
- Prawdopodobnie.
- Kto si tym zajmował?
- Masa ludzi.
- Chodzi mi o to, kogo znalazła. Dowiedziałe si ?
- Wydaje mi si , e to Victor Melman.
Spojrzał na mnie pytaj co. Pokr ciłem głow .
- Przykro mi. Nigdy o nim nie słyszałem.
- Dziwny człowiek - mrukn ł. Łykn ł wina, oparł si wygodnie i splótł dłonie
za głow , wystawiaj c łokcie do przodu. Spojrzał w stron toalety. - Ja...
słyszałem... od wielu osób, w tym kilku naprawd godnych zaufania, e
rzeczywi cie co potrafi. Podobno ma zdolno ci, doznał jakiego o wiecenia,
przeszedł inicjacj , ma pewn moc, a czasem jest wspaniałym nauczycielem.
Chocia , jak zwykle u tego typu ludzi, ma te pewne problemy z własn
osobowo ci . I jest co niejasnego w jego przeszło ci. Słyszałem nawet, e Melman
nie jest jego prawdziwym nazwiskiem, e jest notowany i e wi cej w nim
Mansona ni maga. Sam nie wiem. Oficjalnie jest malarzem, nawet niezłym. Jego
obrazy si sprzedaj .
- Spotkałe go?
Chwila ciszy. Wreszcie:
- Tak.
- Jakie sprawia wra enie?
- Sam nie wiem. Widzisz... jestem uprzedzony. Trudno mi o tym mówi .
Zamieszałem winem w szklance.
- A to dlaczego?
- Chciałem kiedy u niego studiowa . Nie przyj ł mnie.
- Czyli te masz z tym co wspólnego. S dziłem...
- Z niczym nie mam nic wspólnego - burkn ł. - To znaczy, w tym czy innym
okresie ycia próbowałem wszystkiego. Ka dy z nas przechodzi ró ne etapy.
Chciałem si rozwija , poszerza horyzonty, i naprzód. Kto by nie chciał? Ale
niczego nie znalazłem. - Wyprostował si i napił wina. - Czasem mam wra enie,
e byłem blisko, e istniała moc, wizja, której mogłem niemał dotkn czy
zobaczy . Potem znikn ła. To wszystko bzdury. Człowiek tylko si oszukuje.
Niekiedy zdawało mi si nawet, e mam j ... ale mijało kilka dni i u wiadamiałem
sobie, e znowu si okłamywałem.
- Wszystko to zanim poznałe Juli ?
Przytakn ł.
- Fakt. Mo e to wła nie z pocz tku trzymało nas razem. Ci gle lubi
16
rozmawia o tych bzdurach, nawet je li ju w nie nie wierz . Ale ona traktowała
je zbyt powa nie, a ja nie miałem ochoty na przej cie tej drogi po raz drugi.
- Rozumiem.
Dopił wino i nalał znowu.
- Nic w tym nie ma - stwierdził. - Mo na si oszukiwa na niesko czenie wiele
sposobów, przekonywa , e rzeczy s czym innym, ni s naprawd . Chyba
pragn łem magii, a magia w prawdziwym wiecie nie istnieje.
- Dlatego rzuciłe we mnie Bibli ?
Parskn ł.
- Równie dobrze mógł to by Koran albo Wedy. Z przyjemno ci
zobaczyłbym, jak znikasz w błysku ognia. Nic z tego.
U miechn łem si .
- Gdzie mog znale Melmana?
- Gdzie tu mam jego adres. - Otworzył szuflad . - O, jest.
Wyj ł mały notesik, przerzucił kilka stron, potem przepisał adres na karcie
katalogowej. Wr czył mi j . Łykn ł wina.
- Dzi kuj .
- To jego pracownia, ale mieszka w niej - dodał.
Skin łem głow i odstawiłem szklank .
- Jestem ci wdzi czny za wszystko, czego si dowiedziałem.
Podniósł butelk .
- Mo e jeszcze troch ?
- Nie, raczej nie.
Wzruszył ramionami i nalał sobie. Wstałem.
- Wiesz, to naprawd smutne - stwierdził.
- Co?
- e magia nie istnieje, nigdy nie istniała i prawdopodobnie nigdy nie
zaistnieje.
- To nowina - zauwa yłem.
- wiat byłby o wiele ciekawszym miejscem.
- Fakt.
Odwróciłem si .
- Zrób mi przysług - poprosił.
- Co takiego?
- Po drodze ustaw ten zegar na tablicy na trzeci i zatrza nij drzwi.
- Jasne.
Spełniłem jego pro b . Niebo pociemniało mocno, wiatr był troch
chłodniejszy. Z budki na rogu kolejny raz spróbowałem dodzwoni si do Luke'a,
ale jeszcze nie wrócił.
Byli my szcz liwi. Mieli my cudowny dzie i wszystko nam si udawało.
Poszli my na imprez , potem na pó n kolacj do takiej naprawd wietnej
restauracyjki, na któr trafili my zupełnym przypadkiem. Długo siedzieli my
przy drinkach, nie chc c ko czy tego dnia.
17
Postanowili my nie przerywa dobrej passy i ruszyli my na opustoszał pla .
Siedzieli my, chlapali my si , ogl dali my ksi yc i czuli my podmuchy wiatru.
Bardzo długo. I wtedy zrobiłem co , czego - jak sobie wła ciwie obiecałem -
miałem nigdy nie robi . Ale czy Faust nie uznał, e pi kna chwila warta jest
duszy?
- Chod - powiedziałem, mierz c puszk po piwie do kosza. Wzi łem j za
r k . - Przejdziemy si .
- Dok d? - spytała, kiedy podniosłem j na nogi.
- Do krainy czarów - odparłem. - Do bajkowego kraju. Do Edenu. Idziemy.
Ze miechem poszła za mn brzegiem do miejsca, gdzie zw ała si pla a,
ci ni ta wysokim urwiskiem. Ksi yc wiecił jasny i ółty, a morze piewało moj
ulubion pie .
Trzymaj c si za r ce min li my skarp . Potem nagły zakr t skrył piaszczysty
brzeg. Szukałem jaskini, która powinna si zaraz pojawi - wysoka i w ska...
- Jaskinia! - zawołałem kilka chwil pó niej. - Wejd my.
- B dzie ciemno.
- To dobrze - stwierdziłem i weszli my.
Ksi ycowy blask towarzyszył nam jeszcze przez sze kroków. Zd yłem
jednak dostrzec łuk w lewo.
- T dy - oznajmiłem.
- Jest ciemno!
- Pewnie. Trzymaj si mnie jeszcze troch . Nic si nie stanie.
Pi tna cie czy dwadzie cia kroków dalej po lewej stronie pojawiło si słabe
l nienie. Przeprowadziłem j przez zakr t. Im dalej szli my, tym wyra niej
widzieli my drog .
- Mo emy si zgubi - powiedziała cicho.
- Ja si nie gubi - zapewniłem.
Było coraz widniej. Korytarz skr cił jeszcze raz, a my pod ali my tym
ostatnim odcinkiem, by wreszcie wynurzy si u stóp góry, niedaleko niskich
drzew lasu, nad którym wysoko stało poranne sło ce.
Zamarła, szeroko otwieraj c bł kitne oczy.
- Jest dzie !
- Tempus, fugit - wyja niłem. - Chod my.
Szli my przez las, słuchaj c ptaków i wiatru - ciemnowłosa Julia i ja;
prowadziłem j przez kanion barwnych skał i traw, nad strumieniem, który
rozlewał si w rzek .
Pod ali my brzegiem, a nagle dotarli my do przepa ci, gdzie rzeka spadała
w ogromn gł bi , wznosz c mgły i rzucaj c t cze. Stoj c tam, spogl daj c ponad
szerok dolin , poprzez poranek i wodny pył podziwiali my miasto iglic i kopuł,
złota i kryształów.
- Gdzie... gdzie my jeste my? - zapytała.
- Zaraz za rogiem - odparłem. - Chod .
Powiodłem j w lewo, potem cie k biegn c wzdłu ciany urwiska,
trafiaj c w ko cu pod katarakt . Cienie i brylantowe krople... ryk osi gaj cy
pot g ciszy... Wreszcie znale li my si w tunelu, z pocz tku wilgotnym, ale coraz
bardziej suchym w miar , jak si wznosił.
18
Szli my nim a do galerii otwartej z lewej strony, wychodz cej w noc i
gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy...
Oszałamiaj cy widok, płon cy nowymi konstelacjami, których blask
wystarczał, by rzuci na cian nasze cienie. Pochyliła si nad niskim parapetem i
spojrzała w dół, a jej skóra była jak niezwykły, wypolerowany marmur.
- S te na dole! - zawołała. - I z obu stron! Pod nami nie ma nic, tylko
gwiazdy. I po bokach...
- Owszem. Pi kne, prawda?
Stali my tam długo, nim zdołałem j przekona , by ruszy tunelem dalej.
Wyprowadził nas znowu na zewn trz i mogli my podziwia ruiny klasycznego
amfiteatru pod popołudniowym niebem. Bluszcz porastał połamane ławki i
sp kane kolumny. Tu i tam le ały rozbite pos gi, jakby zrzucone trz sieniem
ziemi. Bardzo widowiskowe. Miałem nadziej , e si jej tutaj spodoba.
I miałem racj . Na zmian siadali my i mówili my do siebie ze sceny.
Akustyka była wspaniała. Poszli my dalej, przemierzaj c miriady dróg pod
niebami o wielu barwach, by wreszcie stan nad spokojnym jeziorem, pod
sło cem spływaj cym w wieczór na drugim brzegu. Po prawej stronie migotał
stos skał. Znale li my niewielki cypel, poro ni ty mchem i paproci .
Obj łem j i stali my tak przez dług chwil , a wiatr w ród drzew był jak
pie lutni z kontrapunktami niewidocznych ptaków. Jeszcze pó niej rozpi łem
jej bluzk .
- Tutaj? - spytała.
- Podoba mi si tutaj. Tobie nie?
- Jest pi knie. Dobrze. Zaczekaj chwil .
I tak poło yli my si na trawie i kochali my, a okryły nas cienie. Potem
zasn ła, jak tego chciałem. Rzuciłem na ni czar, by si nie obudziła, gdy
zaczynały mnie dr czy w tpliwo ci, czy rozs dnie post piłem zabieraj c j na t
wypraw . Ubrałem nas oboje i chwyciłem j na r ce, by zanie z powrotem.
U ylem skrótu.
Na pla y, z której wyruszyli my, uło yłem j na piasku i wyci gn łem si
obok. Po chwili tak e zasn łem. Spali my, a sło ce wzeszło wysoko i przebudziły
nas głosy k pi cych si ludzi.
Usiadła i spojrzała na mnie.
- Ta noc - powiedziała - nie mogła by snem. Ale nie mogła te zdarzy si na
jawie. Prawda?
- Chyba tak - przyznałem.
Zmarszczyła brwi.
- Na co si zgodziłe ? - zapytała.
- Na niadanie. Zjedzmy co . Chod .
- Zaczekaj! - Chwyciła mnie za rami . - Zdarzyło si co niezwykłego. Co to
było?
- Po co niszczy czar, mówi c o nim? Chod my je .
Wypytywała mnie ci gle przez kolejne dni, ale byłem uparty i nie chciałem o
tym rozmawia . Głupio. Cała ta historia była głupia. W ogóle nie powinienem jej
zabiera na t wycieczk . Była jednym z powodów ko cowej kłótni, która nas
rozdzieliła.
19
A teraz, gdy my lałem o tym, siedz c za kierownic , dostrzegłem co wi cej
ni tylko własn głupot . Poj łem, e j kochałem, e nadal j kocham. Gdybym
nie zabrał jej wtedy ze sob albo gdybym potwierdził jej oskar enia, e jestem
czarodziejem, nie wkroczyłaby na cie k , któr wybrała, by odnale własn
moc - pewnie dla własnej obrony. I yłaby dzisiaj.
Przygryzłem warg i zapłakałem. Wymin łem hamuj cy przede mn
samochód i przejechałem na czerwonym wietle. Je eli zabiłem to, co kochałem,
to byłem pewien, e przeciwne stwierdzenie na pewno nie b dzie prawdziwe.
20
Rozdział 3
al i gniew ograniczaj moj wizj wiata, a to bardzo mi si nie podoba.
Parali uj pami o szcz liwszych dniach, o przyjaciołach, miejscach, rzeczach i
mo liwo ciach. ci ni ty w uchwycie intensywnej, nieprzyjemnej emocji
zamykam si w swej obsesji. Jednym z powodów jest, jak przypuszczam, fakt, e
odrzucam wtedy cz mo liwych wyborów, ograniczam wolno swej woli.
Nie lubi tego, ale od pewnego momentu nie bardzo nad tym panuj . Odnosz
wtedy wra enie, e poddaj si pewnemu determinizmowi, a to z kołei irytuje
mnie jeszcze bardziej. Potam, jak w bł dnym kole, irytacja wzmaga i
intensyfikuje emocje, które mn powoduj . Prostym sposobem zmiany tej
sytuacji jest p d na o lep, by usun przyczyn . Trudniejszy sposób jest bardziej
filozoficzny. Wymaga, by si wycofa , odzyska kontrol . Jak zwykle, trudniejsza
metoda jest lepsza. Atakuj c na o lep mo na skr ci sobie kark.
Zaparkowałem w pierwszym odpowiednim miejscu, jakie znalazłem,
otworzyłem okno, zapaliłem fajk . Przysi głem sobie nie rusza sic st d, póki si
nie uspokoj . Przez całe ycie miałem skłonno do przesadzonych reakcji. To
chyba cecha rodzinna. Ale ja nie chciałem by taki jak inni. W ten wła nie sposób
narobili sobie mnóstwo kłopotów. Reakcja typu wojny totalnej, wszystko-albo-
nic, mo e by wła ciwa, je li zawsze si wygrywa. Mo e te prowadzi do tragedii,
a przynajmniej opery, je li staje si przeciwko czemu niezwykłemu. A pewne
poszlaki wskazywały, e tak wła nie jest w moim przypadku. Zatem, jestem
durniem. Powtarzałem to sobie tak długo, a wreszcie uwierzyłem.
Potem słuchałem mojego spokojniejszego ja, które zgodziło si , e istotnie
jestem durniem - gdy nie zrozumiałem własnych uczu wtedy, kiedy jeszcze
mogłem co z nimi zrobi , gdy ujawniłem moc i nie chciałem uzna
konsekwencji, gdy przez te wszystkie lata nie domy liłem si niezwykłej natury
mego wroga, i gdy w tej chwili upraszczałem problemy zwi zane z
nadchodz cym starciem. Nic nie osi gn rzucaj c si na Victora Mełmana i
próbuj c wydusi z niego prawd .
Postanowiłem działa ostro nie, cały czas zabezpieczaj c sobie tyły. ycie
nigdy nie jest proste, powiedziałem sobie. Sied spokojnie, zbieraj siły, planuj. Z
wolna spływało ze mnie napi cie. Z wolna tak e rósł mój wiat. Dostrzegłem w
nim mo liwo , e S mnie znał, znał dobrze i mógł nawet tak zaaran owa
wydarzenia, bym przestał my le i poddał si chwili. Nie, nie b d taki jak inni...
Siedziałem tam i my lałem jeszcze długo, a wreszcie uruchomiłem silnik i
wolno ruszyłem przed siebie.
To był brudny, ceglany budynek na rogu ulicy. Miał trzy pi tra i troch
obscenicznych malowideł wykonanych sprayem po stronie alei i na cianie przy
w skiej uliczce. Spaceruj c wolno dookoła i rozgl daj c si uwa nie, odkryłem
graffiti, kilka wybitych szyb i schody przeciwpo arowe. Zacz ł pada lekki
deszcz. Parter i pi tro zajmowała Brutus Storage Company, jak glosiła niewielka
tabliczka obok schodów w krótkim korytarzyku. mierdziało tu moczem. a na
zakurzonym parapecie okna z prawej strony le ała pusta butelka po Jacku
Danielsie. Na odrapanej cianie wisiały dwie skrzynki pocztowe, jedna z napisem
"Brutus Storage", druga "V.M.". Obie były puste.
21
Wst piłem na schody, oczekuj c, e zatrzeszcz . Nie zatrzeszczały.
W korytarzu na pi trze znalazlem czworo drzwi bez klamek, wszystkie
zamkni te. Przez zm tniałe szyby dostrzegłem kontury czego , co wygl dało na
pudła. Ze rodka nie dobiegały adne d wi ki.
Na schodach przestraszyłem czarnego kota. Wygi ł grzbiet, pokazał z by,
sykn ł, po czym odwrócił si , wbiegł na gór i znikn ł.
Na wy szym pi trze te znalazłem czworo drzwi - troje wyra nie nie
u ywanych, czwarte zabejcowane na ciemno i poci gni te politur . Wisiała na
nich mała tabliczka z napisem "Melman". Zapukałem.
Nikt nie odpowiedział. Próbowałem jeszcze kilkakrotnie, z takim samym
wynikiem. adnych odgłosów z wn trza.
Prawdopodobnie tutaj mieszkał, a na trzecim pi trze, gdzie w dachu były
pewnie wietliki, miał pracowni . Odwróciłem si i wszedłem na ostatni ci g
schodów.
Stan łem na szczycie i zauwa yłem, e jedne z czworga drzwi s lekko
uchylone. Nasłuchiwalem przez chwil . W rodku kto poruszał si cicho.
Podszedłem i zastukałem. Kto gło no nabrał tchu. Pchn łem drzwi.
Stał jakie pi metrów od progu, pod du ym wietlikiem. Odwrócił si w
moj stron - wysoki m czyzna o szerokich ramionach, z ciemn brod i oczami.
W lewej r ce trzymał p dzel, w prawej palet . Miał na sobie levisy i sportow
koszul w krat , a na wierzohu poplamiony farbami fartuch. Na sztalugach za
jego plecami dostrzegłem zarysy czego , co mogło by Madonn z Dzieci tkiem.
Wokół stało sporo płócien, wszystkie zakryte albo odwrócone do ciany.
- Dzie dobry - powiedziałem. - Czy pan Victor Melman?
Skin ł, ni to u miechaj c si , ni to marszcz c czoło. Odło ył palet na stolik,
wsadził p dzel do słoja z rozpuszczalnikiem. Potem wzi ł wilgotn szmat i
wytarł r ce.
- A pan? - zapytał. Rzucił szmat i znowu spojrzał na mnie.
- Merle Corey. Znał pan Juli Barnes.
- Nie zaprzeczam - odparł. - U ycie czasu przeszłego sugeruje chyba...
- Zgadza si , ona nie yje. Chciałem z panem o tym porozmawia .
Powiesił fartuch na haku koło drzwi i wyszedł na korytarz. Ruszyłem za nim.
Zamkn ł pracowni , nim skierował si na schody. Poruszał si płynnie, niemal z
gracj . Słyszałem krople deszczu b bni ce o dach.
Tym samym kluczem otworzył ciemne drzwi na drugim pi trze. Uchylił je i
odst pił, gestem zapraszaj c mnie do rodka. Wszedłem do przedpokoju,
min łem kuchni , gdzie wszystkie blaty były zastawione pustymi butelkami,
stosami talerzy i pudełkami po pizzy. Wypchane worki mieci stały przy
kredensie; tu i tam podłoga wydawała si lepka, a wszystko to pachniało jak
fabryka przypraw stoj ca obok rze ni.
Wszedłem do salonu - du y pokój z dwoma wygodnymi z wygl du sofami
stoj cymi naprzeciw siebie na bitewnym polu tureckiego dywanu, z cał kolekcj
rozmaitych stolików, na ka dym kilka przepełnionych popielniczek. W k cie pod
cian zasłoni t ci k , czerwon draperi stał pi kny koncertowy fortepian.
Spostrzegłem niskie biblioteczki pełne ksi ek o okultyzmie, a przy nich, na nich i
obok kilku foteli stosy magazynów. Co , co mogło by ramieniem pentagramu,
22
wystawało nieco spod najwi kszego dywanu. Po k tach unosił si zastały zapach
kadzidła i ziół. Po prawej stronie łukowe przej cie prowadziło do nast pnego
pomieszczenia, po lewej były zamkni te drzwi. Na cianach wisiały obrazy
cz ciowo religijnej natury; uznałem, e to jego. Przywodziły na my l dzieła
Chagalla. Całkiem niezłe.
- Prosz usi
. - Wskazał mi fotel. Skorzystałem z zaproszenia. - Mo e piwo?
- Nie, dzi kuj .
Usiadł na bli szej z dwóch sof, zło ył dłonie i spojrzał na mnie wyczekuj co.
- Co si stało? - zapytał.
Przyjrzałem mu si .
- Julia Barnes interesowała si systemami okultystycznymi - oznajmiłem. -
Przyszła do pana, eby dowiedzie si o nich czego wi cej. Dzi rano zgin ła w
bardzo dziwnych okoliczno ciach.
Lewy k cik ust zadrgał mu lekko. Poza tym był całkowicie opanowany.
- Owszem, interesowała si takimi sprawami - przyznał. - Przyszła do mnie po
wiedz i otrzymała j .
- Chc wiedzie , dlaczego umarła.
Wci mi si przygl dał.
- Jej czas dobiegł ko ca - stwierdził. - Ka dego z nas czeka to pr dzej czy
pó niej.
- Została zabita przez zwierz , które nie powinno tutaj istnie . Wie pan co na
ten temat?
- Wszech wiat jest miejscem dziwniejszym, ni ktokolwiek z nas potrafi sobie
wyobrazi .
- Wie pan czy nie?
- Znam pana - oznajmił, u miechaj c si po raz pierwszy. - Mówiła o panu,
oczywi cie.
- Co to ma znaczy ?
- To ma znaczy - odparł - e zdaj sobie spraw , i jest pan wi cej ni troch
wiadom takich rzeczy.
- I co dalej?
- Sztuki tajemne maj swoje sposoby, by doprowadzi do spotkania
odpowiednich ludzi w odpowiedniej chwili, gdy trwa dzieło.
- I my li pan, e o to wła nie chodzi?
- Wiem o tym.
- Sk d?
- Zostało to przepowiedziane.
- Czyli oczekiwał mnie pan?
- Tak.
- To ciekawe. Czy zechciałby pan o tym opowiedzie ?
- Raczej panu poka .
- Mówił pan, e co zostało przepowiedziane. Jak? Przez kogo?
- Wszystko wyja ni si za chwil .
- I mier Julii?
- S dz , e to tak e.
- A w jaki sposób chce pan doprowadzi mnie do o wiecenia?
23
- Chc tylko, eby pan co obejrzał. - U miechn ł si .
- Dobrze. Bardzo ch tnie. Niech pan pokazuje.
Skin ł głow i wstał.
- To tutaj - wyja nił, odwrócił si i ruszył do zamkni tych drzwi.
Zerwałem si i poszedłem za nim. Si gn ł pod koszul , wyci gn ł i zdj ł przez
głow ła cuszek. Dostrzegłem, e wisi na nim klucz. Otworzył drzwi.
- Prosz . - Pchn ł je i odst pił na bok.
Wszedłem. Pokój był du y i ciemny. Pstrykn ł wył cznikiem i zapaliła si
słaba niebieska arówka w prostej oprawce pod sufitem. Zobaczyłem wtedy, e
było tu jedno okno, dokładnie naprzeciw mnie, z szybami zamalowanymi na
czarno. Nie wstawił tu adnych mebli; było tylko kilka poduszek rozrzuconych na
podłodze.
Cz ciany po prawej stronie okrywała czarna draperia. Poza tym nie
widziałem adnych ozdób.
- Patrz - oznajmiłem.
Zachichotał.
- Chwileczk , chwileczk - uspokoił mnie. - Wie pan, jak dziedzin
okultyzmu si zajmuj ?
- Jest pan kabalist - stwierdziłem.
- Zgadza si - przyznał. - Sk d pan wie?
- Ludzie od filozofii Wschodu s na ogół bardzo porz dni - wyja niłem. - Ale
kabali ci to zwykle bałaganiarze.
Parskn ł.
- Wszystko zale y od tego, co uznaje si za naprawd wa ne - mrukn ł.
Kopn ł na rodek podłogi poduszk .
- Niech pan siada.
- Postoj .
Wzruszył ramionami.
- Jak pan chce - odparł i zacz ł mrucze co cicho. Czekałem. Po chwili, wci
mamrocz c co pod nosem, jednym ruchem zerwał czarn zasłon . Spojrzałem.
Obraz przedstawiał kabalistyczne Drzewo ycia, ukazuj ce dziesi sefirotów
w niektórych z ich kliptycznych aspektów. Przepi knie wykonany, budził
niepokoj ce wra enie czego znajomego. Był oryginalnym dziełem, nie tandetnym
malowidłem ze sklepu z rekwizytami dla okultystów. Styl ró nił si od obrazów
wisz cych na cianach w s siednim pokoju. A jednak nie był mi obcy.
Nie miałem adnych w tpliwo ci, e obraz został namalowany przez t sam
osob , której dziełem były Atuty znalezione w mieszkaniu Julii.
Melman nie przerywał swej recytacji, a ja podziwiałem obraz.
- To pa ska praca? - zapytałem.
Nie odpowiedział. Podszedł bli ej i wskazał trzeci sefirot, ten nazywany Binah.
Przyjrzałem si . Przedstawiał chyba maga przed mrocznym ołtarzem i... Nie! Nie
mogłem uwierzy ! Nie powinien przecie... Poczułem kontakt z postaci . Nie była
ju czysto symboliczna. Mag stał si rzeczywisty i przyzywał mnie.
Rósł, zyskiwał trzeci wymiar. Pokój wokół mnie zanikał. Znalazłem si
niemal...
Tam.
24
Kraina zmierzchu, niewielka polanka w ród s katych drzew. Krwisty blask
padał na kamienn płyt . Mag o twarzy przesłoni tej kapturem i cieniem,
przesuwał na niej jakie obiekty. Zbyt szybko poruszał r kami, bym mógł
nad y wzrokiem. Gdzie z daleka wci dobiegał słaby głos nuc cy inkantacj .
Wreszcie mag praw dłoni pochwycił i wzniósł do góry jeden z obiektów -
czarny, obsydianowy nó . Lew r k przesun ł po powierzchni ołtarza, zmiataj c
na ziemi wszystko, co tam pozostało.
Po raz pierwszy spojrzał wprost na mnie.
- Podejd - nakazał.
U miechn łem si słysz c tak prymitywne i głupie danie. Wtedy jednak
poczułem, e moje stopy poruszaj si bez udziału woli. I zrozumiałem, e w tym
mrocznym cieniu rzucono na mnie czar.
Podzi kowałem innemu wujowi, ktary ył w miejscu najdalszym ze
wszystkich. jakie mo na sobie wyobrazi . I przemówiłem w thari, rzucaj c
własne zakl cie.
Powietrze rozdarł przenikliwy krzyk, jakby atakuj cego ptaka.
Nie odwrócił uwagi maga i moje stopy nie zostały uwolnione, mogłem jednak
unie przed sob r ce.
Trzymałem jc na odpowiednim poziomie, a kiedy dotkn ły brzegu oparza,
dodałem własne wysiłki do mocy zakl cia przywołania, zwi kszaj c energi
ka dego mechanicznego kroku, jaki musialem wykona . Pozwoliłem, by ugi ły si
łokcie.
Mag si gał mi ju ostrzem do palców, ale za pó no.
Naparłem całym ci arem i przechyliłem głaz. Przewrócił si do tyłu. Mag
odskoczył. ale ołtarz uderzył go w nog , mo e nawet w obie. Gdy tylko upadł na
ziemi , poczułem. e znika moc czaru. Znowu mogłem porusza si jak nale y i
my le klarownie. Mag podci gn ł kolana pod brod i odtoczył si , nim
przeskoczyłem obalony ołtarz. Ruszyłem w pogo , lecz on przekoziołkował po
krótkim zboczu, wpadł mi dzy dwa stoj ce głazy i znikn ł w ciemno ci lasu.
Gdy tylko stan łem na skraju polany, zobaczyłem setki dzikich oczu l ni cych
w mroku na ró nych poziomach. Głos recytuj cy zakl cie zabrzmiał mocniej. Był
jakby bli szy i dobiegał zza moich pleców.
Odwróciłem si szybko.
Ołtarz wci le ał na ziemi. A nim stała inna posta w kapturze, o wiele
wi ksza od pierwszej. To ona recytowała znajomym, m skim głosem. Frakir
zacisn ła mi si na nadgarstku. Poczułem, jak t eje wokół czar, ale tym razem
byłem przygotowany. Wezwanie sprowadziło lodowaty wicher, który niby kł b
dymu rozwiał zakl cie. Szarpał moim ubraniem, odmieniaj c form i kolor.
Purpura i szaro ... roza nił spodnie, przyciemnił płaszcz i koszul . Czarne buty i
szeroki pas, zatkni te za nim r kawice, srebrzysta Frakir spleciona w bransolet
nad lew dłoni , widzialna teraz i l ni ca. Podniosłem lewe rami , osłaniaj c oczy
praw dłoni , i przywołałem błysk.
- Zamilknij - nakazałem. - Obra asz mnie.
Recytacja ucichła.
Wiatr zerwał mu z głowy kaptur i spojrzałem na przera on twarz Melmana.
- Dobrze. Chciałe mnie tutaj - rzekłem. - Wi c jestem, niech niebo ma ci w
25
swej opiece. Powiedziałe , e wszystko si wyja ni. Nie wyja niło si . Wytłumacz
zatem.
Zbli yłem si o krok.
- Mów! - rozkazałem. - Mo e ci to przyj łatwo albo z trudem. Ale b dziesz
mówił. Wybór nale y do ciebie.
Melman odchylił głow i rykn ł:
- Mistrzu!
- Owszem, przywołaj swego mistrza. Zaczekam. Gdy on tak e musi mi
odpowiedzie .
Krzykn ł znowu, ale nie nadeszła adna odpowied . Wtedy rzucił si do
ucieczki; lecz byłem gotów z pot nym wezwaniem. Drzewa spróchniały i
rozsypały si , zanim do nich dotarł. Potem drgn ły, poruszane wichrem tam,
gdzie powinna trwa cisza. Wiatr okr ył polank , szary i czerwony, wznosz c
powy ej i w dole nieprzeniknion barier niesko czono ci. Stoli my na okr głej
wysepce rednicy kilkuset metrów, a jej brzegi kruszyły si z wolna.
- Nie przyjdzie - oznajmiłem. - A ty nie odejdziesz. Nie pomo e ci. Nikt nie
zdoła ci pomóc. Oto jest miejsce najwy szej magii. a ty profanujesz je sw
obecno ci . Czy wiesz, co le y poza murem wichury? Chaos. Oddam mu ci , je li
nie powiesz mi wszystkiego o Julii i twoim mistrzu, i dlaczego o mielile si
sprowadzi mnie tutaj.
Cofn ł si przed Chaosem i odwrócił do mnie.
- Zabierz mnie do mojego mieszkania, a wyznam ci wszystko - powiedział.
Pokr ciłem głow .
- Zabij mnie, a niczego si nie dowiesz.
Wzruszyłem ramionami.
- Powiesz, by przerwa ból. A wtedy oddam ci Chaosowi.
Ruszyłem ku niemu.
- Zaczekaj! - Podniósł r k . - Obiecaj mi ycie za to, co mam ci do
powiedzenia.
- adnych warunków. Mów.
Wichry szalały wokół i kurczyła si wyspa. Ledwie słyszalne, nieartykułowane
głosy bełkotały co w ród huraganu i płyn ły w nim strz py kształtów. Melman
odst pił od krusz cej si kraw dzi wiata.
- Dobrze - zacz ł gromko. - Tak, Julia przyszła do mnie, jak mi to
przepowiedziano. Nauczyłem j kilku rzeczy... nie takich, jakich uczyłbym j
jeszcze rok temu, ale nowych, które sam niedawno poznałem. To tak e mi
powiedziano: bym kształcił j w taki sposób.
- Kto ci powiedział? Kto jest twoim mistrzem?
Skrzywił si .
- Nie był tak głupi, by zdradza mi swe imi - odparł. - Wtedy mógłbym
próbowa zyska nad nim władz . Jak ty, on tak e nie jest człowiekiem, lecz
istot z innej płaszczyzny.
- To on dał ci obraz Drzewa?
Melman przytakn ł.
- Przeniósł mnie nawet do ka dego z sefirotów. W tych miejscach działała
magia. Zyskiwałem moc.
26
- Co z Atutami? Czy tak e on je namalował? Czy dał ci je, eby przekazał
Julii?
- Nic nie wiem o adnych Atutach - odpowiedział.
- To one! - krzykn łem si gaj c pod płaszcz.
Rozło yłem karty niby wachlarz iluzjonisty i ruszyłem ku niemu. Pozwoliłem
mu patrze przez moment, po czym schowałem, nim zd ył si zorientowa , e
mog by szans ucieczki.
- Nigdy ich nie widziałem - o wiadczył. Grunt rozsypywał si bezustannie.
Przeszli my bli ej rodka polany.
- Wysłałe to stworzenie, które j zabiło?
Gwałtownie potrz sn ł głow .
- To nie ja. Wiedziałem, e zginie, bo mi powiedział, e to wła nie sprowadzi
ci do mnie. Mówił te , e zabije j bestia z Netzach... ale ja jej nie widziałem i nie
mam nic wspólnego z jej przywołaniem.
- A dlaczego chciał naszego spotkania, mojego przybycia tutaj?
Za miał si szale czo.
- Dlaczego? - powtórzył. - eby ci zabi , naturalnie. Obiecal, e przejm
twoj moc, je li zdołam w tym miejscu zło y ci w ofierze. Powiedział, e jeste
Merlinem, synem Piekła i Chaosu, i e stan si najpot niejszym magiem ze
wszystkich. Je li tylko zdołam ci tutaj zabi .
Nasz wiat miał teraz najwy ej sto metrów rednicy i zmniejszał si coraz
szybciej.
- Czy to prawda? - zapytał. - Czy naprawd zyskałbym moc, gdyby mi si
udało?
- Moc jest jak pieni dze - odparłem. - Zwykle mo esz j zdoby , je li jeste
dostatecznie kompetentny i je li jest to jedyna rzecz, jakiej pragniesz. Ale czy
zyskałby na tym? Nie s dz .
- Mówi o sensie ycia. Wiesz dobrze.
Pokr ciłem głow .
- Wył cznie głupiec wierzy, e ycie ma tylko jeden sens. Ale do o tym.
Opisz mi swego mistrza.
- Nigdy go nie widziałem.
- Co?
- To znaczy widziałem, ale nie wiem, jak wygl da. Zawsze miał kaptur i
czarny prochowiec. I r kawiczki. Nie wiem nawet, czy jest czarny czy biały.
- Jak si spotkali cie?
- Pewnego dnia zjawił si w mojej pracowni. Odwróciłem si tylko, a on tam
stał. Ofiarował mi moc. Powiedział, e b dzie mnie uczył w zamian za moj
słu b .
- Sk d wiedziałe , e mo e dotrzyma obietnicy?
- Zabrał mnie w podró poprzez miejsca nie z tego wiata.
- Rozumiem.
Wyspa naszego istnienia miała tera rozmiary du ego pokoju. W głosach
wiatru rozbrzmiewała drwina, potem współczucie, l k, smutek i gniew. Zwini ta
w kr g wizja zmieniała si bez przerwy: ani na chwil nie ustawały dr enia
gruntu. Wci padał pos pny blask. Jaka cz mego umysłu pragn ła
27
natychmiast zabi Melmana, ale skoro nie on był tym, kto skrzywdził Juli ...
- Czy twój mistrz zdradził ci, czemu chce mojej mierci? - zapytałem.
Oblizał wargi i obejrzał si na coraz bli szy Chaos.
- Powiedział, e jeste jego wrogiem - wyja nił. - Ale nie mówił dlaczego. Tylko
tyle, e to zdarzy si dzisiaj, e chce, by zdarzyło si dzisiaj.
- Czemu dzisiaj?
U miechn ł si lekko.
- Dlatego, jak s dz , e to Noc Walpurgii - odparł. - Cho nigdy nie powiedział
tego wprost.
- To wszystko? Nie mówił, sk d pochodzi?
- Raz wspomniał o czym , co nazwał Twierdz Czterech wiatów w taki
sposób, jakby była dla niego bardzo wa na.
- I nigdy nie odniosłe wra enia, e zwyczajnie ci wykorzystuje?
- Oczywi cie, e mnie wykorzystywał - przyznał z u miechem. - Wszyscy to
robimy. Tak urz dzony jest ten wiat. Ale płacił mi za to wiedz i moc . My l , e
jego obietnica mo e si jeszcze spełni .
Spojrzał na co za moimi plecami. To najstarsza sztuczka na wiecie, ale
obejrzałem si . Nikogo tam nie było. Odwróciłem si natychmiast.
Trzymał czarny nó . Musiał go chowa w r kawie. Ruszył na mnie,
mamrocz c nowe zakl cia. Odskoczyłem i machn łem ku niemu swym płaszczem.
Ci ł i odst pił w bok, zawrócił i zaatakował znowu. Tym razem zbli ał si
pochylony, cały czas poruszaj c wargami. Kopn łem w dło z no em, ale zd ył
j cofn . Wtedy złapałem lew poł płaszcza, owin łem wokół ramienia, a kiedy
znów uderzył, zablokowałem pchni cie i chwyciłem go za biceps. Pochylaj c si
szarpn łem go w przód, praw r k złapałem lewe udo i wyprostowałem si ,
unosz c go w gór . A potem cisn łem nim.
Kiedy odwracałem si , ko cz c pchni cie, poj łem, co uczyniłem. Za pó no.
Skupiwszy uwag na przeciwniku, zapomniałem o szybkim, wyj cym natarciu
niszczycielskich wiatrów. Brzeg Chaosu znalazł si o wiele bli ej, ni s dziłem, a
Melmanowi starczyło czasu na najkrótsze zaledwie przekle stwo, nim mier
zabrała go tam, gdzie nie b dzie ju rzucał adnych zakl .
Sam za to zakl łem, gdy byłem pewien, e posiadał jeszcze sporo informacji.
Potrz sn łem głow w samym centrum mego malej cego wiata.
Dzie jeszcze si nie sko czył, a ju był moj najbardziej pami tn Noc
Walpurgii.
28
Rozdział 4
Dobrze musiałem si nachodzi , eby wróci . Po drodze zmieniłem kostium.
Wyj cie z labiryntu przybrało form w skiej uliczki mi dzy dwoma brudnymi
domami z cegły. Wci padał deszcz, a dzie przebył ju drog ku wieczorowi.
Dostrzegłem mój samochód, zaparkowany po drugiej stronie ulicy, w kału y
wiatła rzucanego przez jedn z nie rozbitych latarni. Z alem wspomniałem
suche ubranie w baga niku, po czym ruszyłem w kierunku tablicy Brutus
Storage.
W dy urce na parterze płon ła niewielka lampka, rzucaj c nieco wiatła na
ciemn bram . Poczłapałem po schodach, całkowicie przemoczony i rozwa nie
czujny. Drzwi do mieszkania otworzyły si , gdy nacisn łem klamk i pchn łem.
Zapaliłem wiatło, wszedłem i zamkn łem drzwi na zasuw .
Sprawdziłem szybko. Lokal był pusty, wi c zmieniłem swoj mokr koszul
na such z szafy Melmana. Niestety, jego spodnie były za lu ne w pasie i troch za
długie. Przeło yłem Atuty do kieszeni na piersi, eby nie zamokły.
Etap drugi. Zacz łem systematycznie przeszukiwa cały lokal. Po kilku
minutach w szufiadzie nocnej szafki trafiłem na okultystyczny dziennik
Melmana. Był równie nieporz dny jak wszystko tutaj, z bł dami ortograficznymi,
skre leniami i plamami od kawy i piwa. Na oko zawierał głównie notatki z lektur,
pomieszane z typowo subiektywnymi prze yciami - snami i medytacjami.
Przerzucałem kartki szukaj c miejsca, gdzie spotkał swego mistrza.
Znalazłem i dalej czytałem uwa nie.
Opisy były długie i dotyczyły przede wszystkim entuzjastycznych wynurze
na temat działania Drzewa ycia, które otrzymał. Postanowiłem odło y lektur
na pó niej, gdy nagle dostrzegłem jaki wiersz. Był swinburnowski w styłu i
nadmiernie alegoryczny, jednak kilka wersów zwróciło moj uwag :
"niesko czone cienie Amberu, zepsuciem zdrady zaka one". Za du o aliteracji,
ale to my l była wa na. Znowu poczułem si odsłoni ty.
Zacz łem szybciej przeszukiwa pokój. Chciałem st d wyj , odjecha daleko
i pomy le . Nie natrafiłem wi cej na adne niespodzianki. Wyszedłem, zebrałem
nar cze starych gazet, zaniosłem je do łazienki, rzuciłem do wanny i podpaliłem.
Wychodz c otworzyłem okno. Potem odwiedziłem sanktuarium, zabrałem
Drzewo ycia, wróciłem i dorzuciłem je do ogniska. Zgasiłem wiatło w łazience i
zamkn łem za sob drzwi. Jako krytyk sztuki jestem bardzo surowy.
Zaj łem si stosami ró nych papierów na półkach z ksi kami. Efekty raczej
mnie rozczarowały. Byłem w połowie drugiego pliku, kiedy zadzwonił telefon.
wiat zamarł w bezruchu, i tylko moje my li p dziły szale czo. To wła nie
dzisiaj miałem trafi tutaj i zgin . Istniały spore szanse, e je li miało si to sta ,
to pewnie było ju po wszystkim. Czyli mo liwe, e dzwoni S, by si dowiedzie ,
czy wywieszono ju moje nekrologi. Rozejrzałem si i na cianie koło drzwi
sypialni zauwa yłem aparat. Od razu wiedziałem, e odbior .
Zwlekałem przez dwa do trzech dzwonków - dwana cie do osiemnastu sekund
- by zdecydowa , czy lepiej rzuci jak zło liwo , obraz albo gro b , czy mo e
podszy si pod Melmana i sprawdzi , czego si dowiem. Pierwsza mo liwo
dostarczyłaby mi sporo satysfakcji, jednak rozs dek, jak zwykle psuj c zabaw ,
29
nakazywał wybra raczej t ostatni . Sugerował te , by ograniczy wypowiedz do
niewyra nych monosylab, udawa rannego i oddycha chrapliwie. Podniosłem
słuchawk , gotów, by usłysze w ko cu S i przekona si , czy przypadkiem go nie
znam.
- Tak? - powiedziałem.
- I co? Czy to si stało? - usłyszałem.
Przekl ty zaimek. Głos nale ał do kobiety. Niewła ciwy rodzaj, ale wła ciwie
brzmi ce pytanie. No có , jedno trafienie na dwa to całkiem niezły wynik.
Odetchn łem ci ko i odpowiedziałem:
- Tak.
- Co z tob ?
- Jestem ranny - wychrypiałem.
- Co powa nego?
- Chyba tak. Ale... co tu... mam. Lepiej przyjd ... zobacz.
- Co to jest? Co od niego?
- Tak... Trudno mówi ... Słabo mi. Przyjd .
Z u miechem odło yłem słuchawk . Uznałem, e odegrałem to znakomicie.
Uwierzyła ohyba we wszystko. Przeszedłem do salonu, usiadłem w tym samym
fotelu, który zajmowałem poprzednio, przysun łem niedu y stolik z wielk
popielniczk , wyj łem fajk i czekałem.
Czas na odpoczynek, piel gnacj cnoty cierpliwo ci i na zastanowienie.
Kilka chwil pó ni ] poczułem znajomy, jakby elektryczny dreszcz. Zerwałem
si na nogi i złapałem popielniczk - niedopałki pofrun ły wokół jak pociski. Raz
jeszcze przeklinaj c własn głupot , gor czkowo rozgl dałem si po pokoju.
Tam! Przy czerwonych draperiach, obok fortepianu.
Nabierała kształtu...
Zaczekałem na pełny kontur, a potem z całej siły rzuciłem popielniczk .
Ułamek sekundy pó niej ju tam była - wysoka, o ciemnych włosach,
ciemnych oczach, trzymaj c w dłoni co , co wygl dało na pistolet kalibru 38.
Trafiona popielniczk w oł dek, j kn ła i zgi ła si wpół.
Zanim zd yła si wyprostowa , byłem przy niej. Wyszarpn łem i odrzuciłem
pod cian pistolet. Potem chwyciłem j za r ce, szarpn łem mocno i sił
usadziłem w najbli szym fotelu. W lewej dłoni trzymała jeszcze Atut. Wyrwałem
go; przedstawiał mieszkanie Melmana i został wykonany w tym samym stylu, co
Drzewo i karty w mojej kieszeni.
- Kim jeste ? - warkn łem.
- Jasr - odparła z w ciekło ci . - A ty trupem.
Szeroko otworzyła usta i opu ciła głow . Poczułem wilgotny dotyk warg na
lewej r ce, któr wci przytrzymywałem jej nadgarstek przy por czy fotela. A
po sekundzie potworny ból przeszył mi rami . To nie było ugryzienie,
przypominało raczej roz arzony gwó d wbity w ciało.
Pu ciłem j i wyszarpn łem r k . Ruch był dziwnie powolny, pozbawiony
energii. Lodowaty dreszcz przebiegł w dół, do dłoni, i w gór wzdłu ramienia.
R ka opadła bezwładnie i miałem wra enie, e j straciłem.
Kobieta bez trudu uwolniła si z mojego uchwytu, z u miechem dotkn ła
czubkami palców mojej piersi i pchn ła.
30
Upadłem na plecy. Byłem idiotycznie słaby i nie panowałem nad własnymi
mi niami. Nie czułem bólu, kiedy uderzyłem o podłog , a odwrócenie głowy
wymagało wielkiego wysiłku. Patrzyłem, jak Jasra wstaje z fotela.
- Przyjemnej zabawy - rzekła. - Kiedy si zbudzisz, b dziesz cierpiał przez
reszt swego krótkiego istnienia.
Przeszła poza moje pole widzenia i usłyszałem, jak podnosi słuchawk
telefonu.
Byłem pewien, e dzwoni do S, i wierzyłem w to, co przed chwil powiedziała.
Przynajmniej zd
pozna tajemniczego artyst ...
Artyst ! Poruszyłem palcami prawej dłoni. Wci funkcjonowały, cho
niezbyt sprawnie. Wyt aj c cał wol i energi , jak mogłem jeszcze
dysponowa , spróbowałem si gn r k do piersi. Udało si - wolno, po kawałku.
Dobrze, e upadłem na lewy bok i własnym ciałem zasłaniałem te próby przed
kobiet , która mnie pokonała.
Dło mi dr ała i chyba jeszcze bardziej zwolniła, gdy trafiła wreszcie do
kieszeni na piersi. Całe wieki pó niej dotkn łem palcami brzegów kawałków
kartonu. W ko cu wyj łem jeden i jako zdołałem unie tak wysoko, by na niego
spojrze . Prawie mdlałem i mgła przesłaniała mi wzrok. Nie byłem pewien, czy
starczy mi sił na przeskok. Z ogromnej dali słyszałem głos Jasry - rozmawiała z
kim , ale nie rozró niałem słów.
Skoncentrowałem resztk uwagi na karcie. Przedstawiała sfinksa, siedz cego
na niebieskawej skalnej półce. Si gn łem ku niemu... Nic. Miałem wra enie, e
umysł spowijaj mi kł by waty. wiadomo ci pozostało zaledwie dosy na jeszcze
jedn prob . Poczułem chłód, a sfinks jakby poruszył si lekko na swym
kamiennym legowisku. Zdawało mi si , e spadam w p dz c ku górze fal
czerni.
I to wszystko.
Długo trwało, zanim przyszedłem do siebie. wiadomo s czyła si wolno, ale
ko czyny ci gle były jak z ołowiu. Uk szenie obcej damy wprowadziło chyba
jak neurotropow toksyn . Próbowałem zgi palce u r k i nóg, ale nie byłem
pewien, czy co osi gn łem.
Postarałem si wi c oddycha szybciej i gł biej. To przynajmniej si udało.
Po pewnym czasie usłyszałem jakby ryk. W chwil pó niej przycichł troch i
poj łem, e to szum mojej własnej krwi. Potem dotarły do mnie uderzenia serca i
zacz łem co widzie . wiatło, mrok i bezkształtno przemieniły si w piasek i
skały. Na całym ciele czułem niewielkie obszary chłodu. Zacz łem si trz
,
potem dr enie min ło i zrozumiałem, e mog si rusza . Byłem jednak bardzo
słaby, wi c na razie zrezygnowałem. Na jaki czas.
Usłyszałem d wi ki - szelesty, st pni cia. Dobiegały gdzie z góry i z przodu.
Wyczułem te dziwny zapach.
- Pytałem, czy jeste ju przytomny? - Pytanie rozległo si z tej samej strony,
co odgłosy porusze .
Uznałem, e niezupełnie kwalifikuj si do takiego okre lenia, wi c nie
odpowiadałem. Czekałem, a w moje ciało wpłynie wi cej ycia.
- Naprawd byłbym wdzi czny, gdyby dał mi zna , czy mnie słyszysz - rozległ
si znowu ten sam głos. - Chciałbym przyst pi do rzeczy.
31
Ciekawo zwyci yła w ko cu rozs dek i podniosłem głow .
- Wła nie! Wiedziałem!
Na szaroniebieskiej skalnej półce nade mn przysiadł sfinks, te niebieski:
ciało lwa, wielkie, ciasno zło one pierzaste skrzydła, bezpłciowa twarz
spogl daj ca na mnie z uwag . Oblizał wargi, demonstruj c garnitur
wspaniałych z bów.
- Do czego przyst pi ? - spytałem. Usiadłem powoli i kilka razy gł boko
odetchn łem.
- Do zagadek - wyja nił. - To potrafi najlepiej.
- Mo e kiedy indziej - mrukn łem. Czekałem, a min skurcze mi ni r k i
nóg.
- Przykro mi, alc musz nalega .
Roztarłem uk szone przedrami i spojrzałem na besti z niech ci . Wi kszo
znanych mi historii o sfinksach wspominała o po eraniu ludzi, którzy nie potrafili
rozwi za zagadki.
- Nie b d uczestniczył w twojej grze - oznajmiłem.
- W takim przypadku przegrywasz walkowerem - odparł. Mi nie barków
napr yły mu si wyra nie.
- Zaczekaj. - Uniosłem r k . - Daj mi minut czy dwie na powrót do formy, to
mo e zmieni zdanie.
Poło ył si swobodnie.
- Dobrze. W ten sposób wszystko b dzie bardziej oficjalne. Daj ci pi minut.
Zawiadom, kiedy b dziesz gotów.
Podniosłem si , zacz łem wymachiwa r kami i przeci ga si . Przy okazji
rozejrzałem si szybko.
Znajdowali my si na piaszczystym dnie w wozu, z którego tu i tam sterczały
pomara czowe, szare i bł kitne głazy. Skalna ciana, której wyst p zajmował
sfinks, miała około o miu metrów. Druga, mniej wi cej tej samej wysoko ci,
wyrastała dziesi metrów za moimi plecami. Podło e wznosz ce si stromo po
prawej stronie, po lewej było bardziej płaskie. W zagł bieniach i szczelinach rosło
kilka kolczastych krzewów. Zbli ał si zmierzch, niebo było blado ółte i nie
widziałem sło ca. W dali słyszałem szum wiatru, chocia nie czułem podmuchu.
Było chłodno, ale nie zimno.
W pobli u dostrzegłem kamie rozmiarów niedu ego ci arka do hantli.
Zrobiłem dwa kroki w bok - nie przerywaj c wymachów i rozci ga - i le ał tu
obok mojej prawej stopy.
Sfinks odchrz kn ł.
- Jeste gotów? - zapytał.
- Nie - odparłem. - Ale nie s dz , by ci to powstrzymało.
- Masz racj .
Ogarn ło mnie przemo ne pragnienie, by ziewn ; zrobiłem to.
- Mam wra enie, e brakuje ci odpowiedniego nastawienia - zauwa ył. - Ale
oto zagadka: Wznosz si z ziemi w ród ognia. Szarpi mnie wichry i chłoszcze
woda. Wkrótce stan ponad wszystkim.
Czekałem. Upłyn ła minuta.
- No wi c? - spytał sfinks.
32
- Co wi ?
- Czy znasz rozwi zanie?
- Rozwi zanie czego?
- Zagadki, oczywi cie.
- Czekałem. Nie postawiłe pytania, wygłosiłe tylko ci g stwierdze . Nie mog
odpowiada na pytanie, skoro nie wiem, jak ono brzmi.
- To forma u wi cona tradycj . Problem wynika z kontekstu. To oczywiste, e
pytanie brzmi: "Czym jestem?"
- Równie dobrze mógłby zapyta : "Kto jest pochowany w grobie Granta?"
Ale niech b dzie. Co to jest? Feniks, oczywi cie. Ma gniazdo na ziemi i w
płomieniach unosi si nad ni , wzlatuje w powietrze, przez chmury, na wielk
wysoko ...
- Bł d.
U miechn ł si i poruszył gro nie.
- Czekaj - rzuciłem szybko. - To wcale nie jest bł d. Mo e oczekiwałe innej
odpowiedzi, ale ta spełnia wszelkie zało enia.
Pokr cił głow .
- Ja tu ostatecznie rozstrzygam kwestie odpowiedzi. Do mnie nale definicje.
- W takim razie oszukujesz.
- Nieprawda!
- Wypiłem połow zawarto ci butelki. Czy jest teraz w połowie pusta czy w
połowie pełna?
- Jedno i drugie.
- No wła nie. To jest to samo. Je li pasuje wi cej ni jedna odpowied , musisz
uzna je wszystkie. To jak fale i cz stki.
- Nie podoba mi si takie podej cie - o wiadczył. - Otwiera pole dla
wieloznaczno ci. Mo e popsu cały zagadkowy interes.
- Nie moja wina - mrukn łem, zaciskaj c i rozprostowuj c palce.
- Poruszyłe jednak interesuj cy problem.
Z zapałem kiwn łem głow .
- Przecie powinna istnie tylko jedna wła ciwa odpowied .
Wzruszyłem ramionami.
- yjemy w wiecie, który nie jest całkiem doskonały - próbowałem mu
wytłumaczy .
- Hm.
- Zgód my si na remis - zaproponowałem. - Nikt nie wygrywa, nikt nie
przegrywa.
- Uwa am, e takie rozwi zanie nie daje estetycznej satysfakcji.
- W wielu innych grach sprawdza si całkiem dobrze.
- W dodatku zaczynam by troch głodny.
- Prawda wychodzi na jaw.
- Ale nie jestem nieuczciwy. Na swój sposób tak e słu prawdzie.
Wspomniałe o remisie. To nasuwa mi pomysł rozwi zania sporu.
- To dobrze. Ciesz si , e zrozumiałe ...
- Mianowicie przez dogrywk . Teraz ty zadaj mi zagadk .
- To głupie - zaprotestowałem. - Nie znam adnych zagadek.
33
- Wi c lepiej szybko sobie jak przypomnij. Poniewa to jedyne wyj cie z
tego lepego zaułka. W przeciwnym razie uznam ci za pokonanego.
Zrobiłem wymach i kilka przysiadów. Miałem wra enie, e całe moje ciało
staje w ogniu. Ale te nabiera sił.
- Dobrze - zgodziłem si . - Dobrze. Jedn sekund ... Co by tu, do diabła...
- Co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w koło?
Sfinks zamrugał dwa razy, po czym zmarszczył brwi.
Wykorzystałem ten czas na gł bokie oddechy i bieg w miejscu. Ognie
przygasły, umysł rozja nił si , puls wyrównał...
- I co? - spytałem kilka minut pó niej.
- My l .
- Nie spiesz si .
Przeprowadziłem krótk walk z cieniem. Potem par wicze
izometrycznych. Niebo pociemniało i po prawej stronie dostrzegłem kilka gwiazd.
- Uhm, nie chciałbym ci pop dza , ale...
Slinks prychn ł.
- Jeszcze my l .
- Mo e powinni my ustali jaki limit czasu.
- To ju nie potrwa długo.
- Nie b dzie ci przeszkadza , je li troch odpoczn ?
- Nie kr puj si .
Wyci gn łem si na piasku i zamkn łem oczy. Zanim usn łem, szepn łem
jeszcze Frakir strzeg ce słowo.
Zbudziłem si dr cy. wiatło raziło mnie w oczy, a wiatr dmuchał w twarz.
Dopiero po chwili u wiadomiłem sobie, e to ranek. Niebo rozja niało si po lewej
stronie, a po prawej znikały gwiazdy. Byłem spragniony. I głodny.
Przetarłem oczy. Wstałem. Znalazłem grzebie i przyczesałem włosy.
Spojrzałem na sfinksa.
- ...i pływa w koło i w koło, i w koło - wymruczał.
Chrz kn łem. adnej reakcji. Bestia zachowywała si tak, jakby w ogóle
mnie nie dostrzegała. Zacz łem si zastanawia , czy mo e zdołam si wymkn ...
Nie. Zwrócił ku mnie wzrok.
- Dzie dobry - powiedziałem uprzejmie.
Usłyszalem krótkie zgrzytni cie z bów.
- No dobrze - stwierdziłem. - My lisz ju o wiele dłu ej ode mnie. Je li nie
zgadłe do tej pory, to dalsza gra ju mnie nie interesuje.
- Nie podoba mi si twoja zagadka - o wiadczył w ko cu.
- Przykro mi.
- Jakie jest rozwi zanie?
- Poddajesz si ?
- Musz . Jakie jest rozwi zanie?
- Chwileczk . - Podniosłem r k . - Takie sprawy nale y zalatwia we
wła ciwym porz dku. Zanim ci odpowiem, wolałbym najpierw pozna
rozwi zanie twojej.
Pokiwał głow .
- Jest w tym jaka sprawiedliwo . Niech b dzie. To Twierdza Czterech
34
wiatów.
- Co?
- To jest rozwi zanie. Twierdza Czterech wiatów.
Przypomniałem sobie, co mówił Melman.
- Dlaczego? - zapytałem.
- Le y na granicy wiatów czterech ywiołów. Wznosi si z ziemi w ród ognia,
chłostana wiatrami i wod .
- A co z tym si ganiem ponad wszystko?
- Mo e tu chodzi o widoki albo o imperialne plany jej władcy. Albo jedno i
drugie.
- Kto jest władc ?
- Tego nie wiem. Ta informacja nie jest istotna dla rozwi zania.
- A wła ciwie sk d wzi łe t zagadk ?
- Od w drowca. Par miesi cy temu.
- To dlaczego ze wszystkich zagadek, które znasz, wła nie t mi zadałe ?
- Musi by dobra, skoro jej nie rozwi załem.
- A co si stało z w drowcem?
- Poszedł w swoj drog , nie zjedzony. Rozwi zał moj zagadk .
- Czy miał jakie imi ?
- Nie powiedział.
- Mógłby go opisa ?
- Nie. Był grubo opatulony.
- I nic wi cej nie mówił o Twierdzy Czterech wiatów?
- Nie.
- W takim razie chyba wezm z niego przykład i te sobie pójd .
Odwróciłem si i stan łem przed zboczem po prawej stronie.
- Stój!
- O co chodzi? - Obejrzałem si .
- Twoja zagadka - przypomniał. - Podałem ci rozwi zanie swojej. A teraz ty
musisz mi powiedzie , co jest zielone w czerwonym i pływa w koło i w koło, i w
koło.
Schyliłem głow , przeszukałem ziemi . A tak, tam le y - mój kamie w
kształcie ci arka. Przeszedłem kilka kroków i stan łem przy nim.
- aba w sosie pomidorowym - o wiadczyłem.
- Co?
Napi ł mi nie barków, zmru ył oczy, a jego liczne z by stały si bardzo
wyra nie widoczne. Wypowiedziałem kilka słów do Frakir i poczułem, e drgn ła.
Przykucn łem i praw r k chwyciłem mój kamie .
- To wła nie to - powiedziałem wstaj c. - Jedno z tych wizualnych da w
Cuisinart...
- To oszuka cza zagadka! - os dził sfinks.
Lewym palcem wskazuj cym wykonałem przed sob dwa szybkie ruchy.
- Co robisz? - zdziwił si .
- Wykre lam linie od twoich uszu do oczu - wyja niłem.
W tej wła nie chwili Frakir stała si widzialna. Zsun ła si z nadgarstka i
wplotła mi dzy palce. Wzrok sfinksa si gn ł ku niej, a ja uniosłem kamie na
35
wysoko ramienia. Jeden koniec Fraku opadł lu no i wij c si zwisał z
wyci gni tej dłoni. Ja niała wci mocniej, a wreszcie płon ła niby rozpalony
srebrny drut.
- Uwa am, e nasz turniej sko czył si remisem - oznajmiłem. - Co ty na to?
Sfinks oblizał wargi.
- Tak - zgodził si wreszcie z westchnieniem. - Chyba masz racj .
- W takim razie ycz ci miłego dnia.
- Tak. Szkoda. No trudno. Szcz liwej drogi. Ale zanim odejdziesz, czy
mógłbym pozna twoje imi ? Do kroniki.
- Czemu nie. Jestem Merlin z Chaosu.
- Ach - mrukn ł. - Wi c kto zjawiłby si , eby ci pom ci .
- To całkiem mo liwe.
- W takim razie remis jest rzeczywi cie najlepszy. ld .
Odszedłem jeszcze kawałek tyłem, nim odwróciłem si i ruszyłem zboczem w
gór . Zachowywałem ostro no , póki nie opu ciłem tej okolicy, jednak nikt mnie
nie cigał.
Ruszyłem biegiem. Byłem głodny i spragniony, ale w tej pustej, skalistej
okolicy pod cytrynowym niebem raczej nie mogłem spodziewa si niadania.
Frakir zwin ła si i znikła. Kilka razy odetchn łem gł boko, kieruj c si dalej od
wschodz cego sło ca.
Wiatr w moich włosach, pył w oczach... Biegłem ku grupce głazów, wszedłem
mi dzy nie. Ogl dane z gł bi ich cienia niebo nabrało zielonkawej barwy.
Wynurzyłem si na mniej surowej równinie. Co połyskiwało w dali, po lewej
stronie płyn ły chmury.
Utrzymywałem równe tempo. Dotarłem do niewielkiego wzniesienia,
pokonałem je, zszedłem po zboczu, gdzie falowały rzadkie trawy. W dali zagajnik
rosochatych drzew... Ruszyłem ku nim, płosz c niewielkie stworzonko o
pomara czowym futrze, które przebiegło przez moj cie k i znikn ło po lewej
stronie. Po chwili przemkn ł czarny ptak; krzykn ł j kliwie i skr cił w tym
samym kierunku. Biegłem dalej, a niebo stawało si coraz ciemniejsze.
Zielone niebo, g ciejsza trawa, tak e zielona... Silne podmuchy wiatru w
nieregularnych odst pach czasu... Bli ej drzew... Ptasia piosenka dobiega spo ród
gał zi... Sun chmury... Znika sztywno mi ni i powraca znajoma płynno
ruchów... Mijam pierwsze drzewa, krocz c po długich, upadłych li ciach...
Przechodz w ród omszałych pni... Udeptana cie ka, któr pod am, zmienia si
w trakt; na nim niezwykłe lady stóp... Trakt opada, zakr ca, poszerza si i zw a
na powrót... Grunt wznosi si po obu stronach... Drzewa brz cz basow nuttł
skrzypiec... Łaty nieba pomi dzy li mi maj barw morynowego turkusu...
Pasma chmur wij si niby srebrzyste rzeki...
Obok szlaku wyrastaj niewielkie k pki niebieskich kwiatów... Zbocza po obu
stronach wznosz si wy ej, ponad głow ... Droga staje si kamienista... Biegn ...
Szlak poszerza si coraz bardziej i opada w dół... Zanim jeszcze dostrzegam j
czy słysz , czuj zapach wody... Ostro nie teraz, mi dzy kamieniami... Tu
wolniej... Skr cam i widz strumie , wysokie kamieniste brzegi po obu stronach,
metr czy dwa płaskicgo nabrze a...
Jeszcze wolniej, obok bulgocz cego, roziskrzonego potoku... Pod am za jego
36
meandrami... Zakr ty, łuki, drzewa wysoko nad głow , po prawej stronie
odsłoni te korzenie, urwisko szare i ółte, opadaj ce ku łupkowemu podło u...
Płaski brzeg jest coraz szerszy, skarpy wci ni sze... Pod stopami wi cej
piasku i mniej kamieni... Ni ej, ni ej... Kolejny zakr t, w wóz znowu płytszy...
Si ga do szyi, do piersi... Wokół drzewa o zielonych li ciach, nad głow bł kitne
niebo, po prawej r ce trakt... Wspinam si na skarp i pod am nim...
Drzewa i krzewy, ptasie głosy i chłodny wiatr... Wci gam powietrze,
wydłu am krok... Przechodz drewnianym mostkiem; kroki odbijaj si echem,
w ski ruczaj spływa do niewidocznego ju strumienia, przy nim omszałe głazy...
Po prawej stronie niski, kamienny murek... Przede mn koleiny wozów... Polne
kwiaty przy trakcie... Z daleka dobiega gło ny miech... R enie konia...
Skrzypienie powozu... Zakr t w lewo... Szerszy szlak... Cie i sło ce, sło ce i
cie ... Plamy, c tki... Po lewej rzeka rozlewa si szeroko, skrzy si ... Smu ka
dymu nad pobłiskim wzgórzem... Zwalniam dochodz c do szczytu. Osi gam go
spacerkiem, przyczesuj c włosy. Mi nie bol , płuca pracuj jak miechy, krople
potu chłodz mi skór . Wypluwam kurz. Poni ej, nieco z prawej, stoi wiejska
gospoda: kilka stolików na obszernej, drewnianej werandzie, wychodz cej na
rzek ; jeszcze kilka w ogrodzie tu obok. egnaj, czasie tera niejszy. Przybyłem.
Zszedłem ze wzgórza, po drugiej stronie budynku znalazłem pomp i
spłukałem r ce i twarz. Lewe przedrami ci gle jeszcze bolało i było lekko
zaognione w miejscu, gdzie uk siła mnie Jasra. Wszedłem na werand i usiadłem
przy stoliku, skin wszy na posługaczk , któr zauwa yłem wewn trz. Po chwili
przyniosła mi owsiank , parówki, jajka, chleb, masło, konfitur z truskawek i
herbat . Rozprawiłem si z tym błyskawicznie i zamówiłem jeszcze jedn porcj .
Tym razem pojawiło si wra enie powrotu do normalno ci, wi c zwolniłem,
rozkoszowałem si nim i przygl dałem rzece.
W dziwny sposób zako czyłem prac . Wykonałem swe dzieło i liczyłem na
jaki przyjemny wyjazd, na długie, leniwe wakacje. Na przeszkodzie stała tylko
drobna sprawa z S - byłem pewien, e potrafi j szybko załatwi . A teraz
znalazłem si w samym centrum czego , czego niepoj tego, niesamowitego i
gro nego.
Popijaj c herbat , czuj c grzej ce wci mocniej sło ce, łatwo mógłbym ulec
wra eniu chwilowego spokoju. Ale wiedziałem, e to ulotny moment. Póki nie
rozwi
zagadki, nie b dzie dla mnie odpoczynku ani bezpiecze stwa. Oceniaj c
zdarzenia rozumiałem, e je li chc wyj z tego cały i znale rozwi zanie, nie
mog ju polega na własnych odruchach. Pora uło y jaki plan.
To samo S i usuni cie go z drogi znalazły si wysoko na li cie spraw, o
których powinienem wszystkiego si dowiedzie i które powinienem załatwi .
Jeszcze wy ej umie ciłem okre lenie motywów S. Musiałem porzuci opini ,
e mam do czynienia z jakim monomaniakalnym wariatem. S zbyt precyzyjnie
organizował swoje działania i posiadał niezwykłe zdolno ci. Zacz łem szuka
odpowiednich kandydatów we własnej przeszło ci. Lecz cho bez trudu
potrafiłem wskaza kilku zdolnych do zaaran owania wszystkiego, co wydarzyło
si do tej chwili, to nikt z nich nie ywił do mnie szczególnie nieprzyjaznych
uczu . A jednak dziennik Melmana wspominał o Amberze. W teorii czyniło to
cał kwesti spraw rodzinn i chyba nakładało obowi zek powiadomienia
37
krewnych. Lecz byłoby to pro b o pomoc, stwierdzeniem, e nie potrafi sam
rozwi za własnych problemów. A zagro enie mojego ycia to przecie mój
problem. Julia to mój problem. Do mnie nale y zemsta. Kiedy b d musiał si
nad tym zastanowi .
Ghostwheel?
Przemy lałem ten pomysł, odrzuciłem, potem zadumałem si znowu.
Ghostwheel... Nie. Nie wypróbowany. Wci w stadium rozwoju. Ta my l
przyszła mi do głowy tylko dlatego, e był moim ulubie cem, dziełem ycia,
niespodziank dla innych. Nie, szukałem przecie mo liwie prostego rozwi zania.
Musiałbym wprowadzi o wiele wi cej danych, co oznaczało, e musiałbym ich
poszuka .
Ghostwheel...
W tej chwili potrzebowałem informacji. Miałem karty i dziennik. Atutami
wolałem si na razie nie bawi , skoro pierwszy okazał si czym w rodzaju
pułapki. Przeczytam dziennik, naturalnie, cho odniosłem wra enie, e jest zbyt
subiektywny, by w czym pomóc.
Powinienem jednak wróci do Melmana i jeszcze raz si rozejrze - na
wypadek, gdybym co przeoczył. A potem znale Luke'a. Mo e powie co wi cej,
mo e przypomni sobie jaki szczegół, który b d mógł wykorzysta . Tak...
Westchn łem i przeci gn łem si . Dopiłem herbat , cały czas patrz c na rzek .
Przesun łem Frakir nad gar ci pieni dzy i wybrałem do przekształconych
monet, by zapłaci za posiłek. Potem wróciłem na szlak. Pora wraca .
38
Rozdział 5
Wbiegłem w pó ne popołudnie i zatrzymałem si na ulicy przed moim
samochodem. Z trudem go rozpoznałem. Był pokryty kurzem, popiołem i miał
pełno zacieków wody. Jak długo wła ciwie mnie nie było? Nie próbowałem ustali
ró nicy upływu czasu pomi dzy tam a tutaj, ale wóz sprawiał wra enie, e stoi tu
ponad miesi c. Chocia nie był uszkodzony. Nikt si nie włamał ani...
Moje spojrzenie przebiegło ponad mask i dalej. Budynku, gdzie mie ciła si
Brutus Storage Company i mieszkanie wi tej pami ci Victora Melmana, ju tam
nie było. Na rogu pozostał tylko wypalony szkielet i zachowane cz ci dwóch
cian. Ruszyłem w tamt stron .
Szedłem spacerowym krokiem i ogl dałem to, co pozostało. Zw glone szcz tki
były zimne i martwe. Szare smugi i gładkie kr gi sadzy wskazywały, e
pompowano tu wod , która zd yła ju wyschn . Zapach pogorzeliska nie był
szczególnie intensywny. Czy to ja spowodowałem po ar tym ogniskiem w wannie?
Chyba nie. To był niewielki i odizolowany płomie , a póki czekałem w
mieszkaniu, nic nie wskazywało na to, by miał si rozszerzy .
Kiedy badałem ruiny, obok przejechał chłopiec na zielonym rowerze. Wrócił
po kilku minutach i zahamował trzy metry ode mnie. Wygl dał na jakie dziesi
lat.
- Widziałem to - oznajmił. - Widziałem, jak si paliło.
- Kiedy to było? - spytałem.
- Trzy dni temu.
- Wiedz , co było powodem?
- Co w tych magazynach, co łatwego.
- Łatwopalnego?
- Tak - potwierdził ze szczerbatym u miechem. - Mo e specjalnie. Co z
ubezpieczeniami.
- Naprawd ?
- Uhum. Tata mówił, e pewnie marnie im szły interesy.
- Takie rzeczy si zdarzaj - przyznałem. - Czy byli jacy ranni?
- My leli, e mo e spalił si ten malarz, co mieszkał na górze, bo nigdzie nie
mogli go znale . Ale nie było adnych ko ci ani nic. To był Fajny po ar. Długo
si paliło.
- Wybuchł w dzie czy w nocy?
- W nocy. Patrzyłem stamt d... - Pokazał miejsce po drugiej stronie ulicy, w
kierunku, z którego przyszedłem. - Du o wody nalali.
- Nie widziałe , czy kto wychodził z budynku?
- Nie - odparł. - Jak przyszedłem, paliło si ju na całego.
Pokiwałem głow i zawróciłem do samochodu.
- Naboje powinny wybuchn w takim po arze, prawda? - zapytał.
- Prawda - potwierdziłem.
- Ale nie wybuchły.
Odwróciłem si .
- Nie rozumiem.
Malec grzebał ju w kieszeni.
39
- Wczoraj bawili my si tu z chłopakami - wyja nił. - I znale li my cał mas
naboi.
Otworzył dło , demonstruj c kilka metalowych obiektów, Kiedy szedłem ku
niemu, przykucn ł i poło ył jeden na chodniku. Potem złapał jaki kamie i
zamachn ł si .
- Nie! - krzykn łem.
Kamie uderzył w nabój i nic si nie stało.
- Mogłe zrobi sobie krzywd ... - zacz łem, ale przerwał mi.
- Nie. Nie ma sposobu, eby te dranie wybuchły. Nie da si nawet podpali
tego ró owego ze rodka. Masz zapałki?
- Ró owego? - powtórzyłem. Chłopiec przesun ł kamie , odsłaniaj c
zgniecion łusk i drobne lady ró owego proszku.
- Tego. - Wskazał palcem. - mieszny, nie? My lałem, e proch jest szary.
Przykl kn łem i dotkn łem dziwnej substancji. Roztarłem w palcach.
Pow chałem. Nawet skosztowałem.
Nie miałem poj cia, co to mo e by za paskudztwo.
- Nie wiem - stwierdziłem. - Mówisz, e si nic pali?
- Nie. Nasypali my troch do gazety i podpalili my j . Ten proszek roztopił si
i wypłyn ł. Nic wi cej.
- Masz jeszcze par ?
- No... mam.
- Dam ci za nie Dolca - obiecałem.
Znowu pokazał z by i przerwy mi dzy nimi, a jego dło znikn ła w kieszeni
d insów. Przesun łem Frakir nad dziwaczn gotówk z Cienia, po czym
wybrałem ze stosu dolara. Chłopak przyj ł go i wr czył mi dwa brudne od sadzy
naboje kalibru 30,30.
- Dzi ki - powiedział.
- Drobiazg. Znalazłe jeszcze co ciekawego?
- Nie. Wszystko si spaliło.
Wróciłem do samochodu. Wycieraczki tylko rozmazywały brud na szybie,
wi c skr ciłem po drodze do pierwszej napotkanej myjni. A kiedy g bczaste
macki si gały ku mnie spo ród morza piany, sprawdzilem, czy mam jeszcze te
zapałki, które zostawił mi Luke. Były. To dobrze. Przed myjni zauwa yłem
telefon.
- Halo, motel New Line - odezwał si młody, m ski głos.
- Par dni temu wprowadził si do was Lucas Raynard - powiedziałem. -
Chcialbym sprawdzi , czy nie zostawił dla mnie wiadomo ci. Nazywam si Merle
Corey.
- Chwileczk .
Cisza. Jakie szmery.
- Tak, zostawił.
- Co napisał?
- Jest w zaklejonej kopercie. Wolałbym raczej...
- W porz dku. Podjad do was.
Na miejscu, za kontuarem w hallu znalazłem wla ciciela głosu. Przedstawiłem
si i poprosiłem o kopert .
40
Recepcjonista - niewysoki blondyn ze zje onym w sem - przygl dał mi si
przez chwil .
- Czy spotka si pan z panem Raynardem? - zapytal w ko cu.
- Tak.
Otworzyl szuflad i wyj ł mał , br zow kopert . Bylo na niej wypisane
nazwisko Luke'a i numer pokoju.
- Nie zostawił adresu - wyja nił, otwieraj c kopert . - Pokojówka znalazła to
w łazience, kiedy si wyprowadził. Czy mógłby mu pan odda ?
- Jasne - zgodziłem si , a on wr czył mi pier cie .
Usiadłem w fotelu po lewej stronie hallu. Pier cie był z ró owawego złota, z
niebieskim kamieniem. Chyba nigdy go u Luke'a mie widziałem. Wsun łem go na
serdeczny palec lewej r ki. Pasował idealnie. Postanowiłem nosi go, póki si nie
spotkamy.
Otworzyłem list napisany na motelowej papeterii.
Przeczytałem:
Merle.
Skoro, z kolacji nic nie wyszło. Czekałem. Mam nadziej , e nic si nie stało.
Rano wyje d am do Albuquerque. Zostan tam trzy dni. Potem nast pne trzy w
Santa Fe. Tu i tu zatrzymam si w Hiltonie. Jest par spraw które chciałbym z
tob omówi . Skontaktuj si .
Luke
Hm.
Zadzwoniłem do mojego biura podró y i dowiedziałem si , e je li si
pospiesz , mog dosta miejsce na popołudniowy lot do Albuquerque.
Zdecyduwalem si , poniewa zale ałlo mi na rozmowie twarz w twarz, nie przez
telefon. Podjechałem do nich, odebrałem bilet, zapłaciłem gotówk , dotarłem na
lotnisko i parkuj c po egnałem si z samochodem. Nie s dziłem, ebym go znowu
zobaczył. Zarzuciłem plecak na rami i ruszyłem do terminalu.
Rszta była łatwa i prosta. Patrzyłem, jak oddala si ziemia, i wiedziałem. e
pewien etap mojego ycia wła nie dobiegł ko ca. I jak wiele rzezy. odbyło si to
całkiem inaczej, ni sobie planowałem. Zamierzalem szybko załatwi spraw S
albo zapomnie o niej, potem odwiedzi kilko osób, które od dawna ju chciałem
zobaczy , zatrzyma si w paru miejscach, które od dawna mnie interesowały.
Pó niej ruszyłbym poprzez Cie by jeszcze raz sprawdzi Ghostwheeła, i
wreszcie pod y ku ja niejszemu biegunowi mojej egzystencji. Teraz priorytety
uległy zmianie - wszystko z powodu jakiego zwi zku mi dzy S a mierci Julii, a
tak e dlatego, e w spraw była zaanga owana jaka niezrozumiała dla mnie siła
z Cienia.
Ta druga sprawa niepokoiła mnie w najwy szym stopniu. Czy bym kopał dla
siebie grób, równocze nie z powodu własnej dumy nara aj c krewnych i
przyjaciół? Chciałem sam to załatwi , ale, przyjazne nieba, im wi cej o tym
41
my lałem, tym wi ksze wra enie robiły na mnie wrogie siły, które ju poznałem, a
tak e skromny zakres mej wiedzy o S. To nieuczciwe, zataja wszystko przed
innymi - zwłaszcza e im te mo e grozi niebezpiecze stwo. Chciałbym sam
rozwi za cał spraw i wr czy im S w prezencie. Mo e nawet to zrobi , ale...
Do diabła, przecie musz im powiedzie . Je li S dostanie mnie i zwróci si
przeciw nim, lepiej, eby wiedzieli. Je li to element czego wi kszego, lepiej, eby
wiedzieli.
I chocia bardzo mi si to nie podobało, b d musiał im powiedzie .
Pochyliłem si i zawahałem, si gaj c do schowanego pod fotelem plecaka. Nic
si przecie nie stanie, stwierdziłem, je li zaczekam do rozmowy z Lukiem. Zanim
opowiem im swoj histori , wolałbym najpierw pozna wi cej szczegółów. Nie ma
po piechu.
Westchn łem. Stewardesa podała mi drinka i teraz s czyłem go wolno.
Normalna jazda do Albuquerque trwałaby zbyt długo, a skrót przez Cie raczej
nie wchodził w gr , poniewa nigdy tam nie byłem i nie wiedziałem, jak znale
wła ciwe miejsce. Tym gorzej. Szkoda, e nie b d miał samochodu. Luke jest ju
pewnie w Santa Fe.
Łykn łem jeszcze i przygl dałem si kształtom chmur. Dostrzegałem takie,
które pasowały do mojego nastroju, wi c wyj łem ksi k i czytałem, póki nie
zacz li my podchodzi do l dowania. Kiedy znowu spojrzałem w okno, moje pole
widzenia wypełniały górskie szczyty.
Trzeszcz cy głos zapewnił mnie, e pogoda jest znakomita. My lałem o swoim
ojcu.
Dotarłem do bramki, min łem kiosk pełen india skiej bi uterii,
meksyka skich naczy i krzykliwych pami tek, znalazłem telefon i zadzwoniłem
do miejscowego Hiltona. Powiedzieli, e Luke ju si wyprowadził.
Zatelefonowałem do Hiltona w Santa Fe. Owszem, zameldował si , ale nie było go
u siebie. Zarezerwowałem pokój i odło yłem słuchawk . Kobieta w informacji
powiedziała, e za jakie pół godziny mog złapa autobus Shuttlejack do Santa
Fe i wskazała, gdzie s kasy. Santa Fe to jedna z niewielu stolic stanów, które nie
maj porz dnego lotniska. Czytałem gdzie o tym.
Kiedy jechali my na północ autostrad I-25, gdzie pomi dzy coraz dłu szymi
cieniami w okolicach Sandia Peak, Frakir zacisn ła mi si nagle na r ce i
natychmiast zwolniła nacisk. I znowu. A potem jeszcze raz. Rozejrzałem si
szybko, szukaj c niebezpiecze stwa, przed którym wła nie mnie ostrze ono.
Miałem miejsce z tyłu. Na przodzie dostrzegłem par w rednim wieku -
mówili z teksaskim akcentem i mieli na sobie straszliwe ilo ci srebrnej bi uterii z
turkusami. Bli ej rodka trzy starsze kobiety dyskutowały, co słycha w Nowym
Jorku. Po drugiej stronie siedziała para bardzo zaj tych sob młodych ludzi i
dwóch chłopaków z rakietami do tenisa, rozmawiaj cych o college'u. Za nimi
zakonnica czytała jak ksi k . Wyjrzałem przez okno, ałe na autostradzie ani w
jej pobli u nie zauwa yłem niczego szczególnie gro nego. Nie chciałem zwraca
na siebie uwagi, co nast piłoby z pewno ci , gdybym u ył której z technik
lokalizacji.
Dlatego roztarłem rami i wypowiedziałem jedno słowo w thari. Ostrze enia
urwały si . Pozostała cz podró y min ła spokojnie, jednak to zdarzenie mocno
42
mnie zaniepokoiło. Co prawda, od czasu do czasu mógł si trafi fałszywy alarm.
Wynikało to z samej natury systemu nerwowego. Zastanawiałem si , obserwuj c
czerwone łupki, czerwone i ółte pasy skał, przeje d aj c nad w wozami,
spogl daj c na odległe szczyty i bli sze zbocza. Czy by S? Czy kryje si gdzie
niedaleko, przygl da si i czeka? A je li tak, to dlaczego? Czy nie mogliby my po
prostu omówi tego wszystkiego przy piwie? Mo e cała sprawa wynikła z jakiego
nieporozumienia.
Miałem przeczucie, e nie chodzi tu o nieporozumienie. Ale na razie
wystarczyłaby mi wiedza o tym, co si wła ciwie dzieje, nawet gdyby my niczego
nie rozwi załi. Mógłbym nawet zapłaci za piwo.
Gdy wje d ali my do miasta, blask zachodz cego sło ca wykrzesał jasne
iskry na łatach niegu w Sangre de C'ristos. Cienie prze lizgiwały si po
szarozielonych zboczach. Wi kszo budynków w polu widzenia była
otynkowana. Wysiadaj c przed Hiltonem miałem wra enie, e jest o jakie
dziesi stopni zimniej, ni kiedy wchodziłem do autobusu w Albuquerque. Nic
dziwnego; zyskałem około sze ciuset metrów wysoko ci i przesun łem si ponad
godzin w kierunku wieczoru.
Zameldowałem si , znalazłem swój pokój i spróbowałem zatelefonowa do
Luke'a, ale nikt nie odpowiadał.
Wzi łem prysznic, przebrałem si i zadzwoniłem znowu, te bez rezultatu.
Zaczynałem by głodny i miałem nadziej , e zjemy kolacj razem.
Postanowiłem znale bar, posiedzie chwil przy piwie, a potem sprawdzi
jeszcze raz. Miałem nadziej , e nie wróci z jakiego m cz cego spotkania.
Niejaki pan Brazda, którego spytałem w hallu o drog , okazał si kierownikiem.
Zapytał, czy jestem zadowolony z pokoju, wymienili my kilka uprzejmo ci,
potem wskazał mi korytarz prowadz cy do baru. Ruszyłem w tamt stron , ale
nie dotarłem do celu.
- Merle! Co ty tu robisz, do licha'? - usłyszałem znajomy głos.
Odwróciłem si i spojrzałem na Luke'a, który wła nie wszedł do hallu.
Spocony i u miechni ty, miał na sobie zakurzony wojskowy dres, ci kie buty,
wojskow czapk i kilka plam brudu na twarzy. Podał mi r k .
- Chciałem z tob porozmawia - wyja niłem. I dodałem: - Co to, zaci gn łe
si czy co?
- Nie. Byłem na całodniowej wyprawie w Pecos. Zawsze to robi , kiedy trafi
w te okolice. Rewelacja!
- B d musiał kiedy spróbowa . A na razie to chyba moja kolej, eby
postawi kolacj .
- Fakt - zgodził si . - Wezm tylko prysznic i zmieni rzeczy. Spotkajmy si w
barze za pi tna cie, dwadzie cia minut. Zgoda?
- Dobrze. To na razie.
Ruszyłem korytarzem i znalazłem lokal. Był redniej wielko ci, mroczny,
chłodny i dosy zatłoczony. Składał si z dwóch poł czonych sal z niskimi,
wygodnymi na oko krzesłami i małymi stoliczkami. Jaka para wła nie zwolniła
miejsce w rogu po lewej stronie i z drinkami w dłoniach ruszyła za kelnerk do
s siedniej restauracji. Zaj łem stolik. Po chwili zjawiła si kelnerka z baru.
Zamówiłem piwo.
43
Kilka minut pó niej siedziałem sobie, popijałem wolno i pozwalałem, by moje
my li dryfowały nad perwersyjnie spl tanymi wydarzeniami ostatnich dni. Nagle
zdałem sobie spraw , e jedna z licznych przechodz cych obok postaci jako nie
przeszła. Zatrzymała si przy mnie z tyłu, akurat tak daleko, by wzrok
zarejestrował j jako ciemny kształt na granicy percepcji.
- Przepraszam bardzo - odezwała si cicho. - Czy mógłbym zada panu jedno
pytanie?
Obejrzałem si . Stał przy mnie niski, szczupły m czyzna o wygl dzie
Hiszpana. z włosami i w sikiem przyprószonymi ju siwizn . Był dostatecznie
elegancki i zadbany, by uchodzi za miejscowego biznesmena. Zauwa yłem
wyszczerbiony przedni z b, kiedy u miechn ł si lekko - zwykłe skrzywienie ust -
jakby chciał okaza zdenerwowanie.
- Nazywam si Dan Martinez - powiedział, nie podaj c r ki. Rzucił okiem na
krzesło naprzeciwko mnie. - Czy mog przysi
si na chwil ?
- O co chodzi? Je li pan co sprzedaje, to nie jestem zainteresowany. Czekam
na kogo i...
Pokr cił głow .
- Nie, nic z tych rzeczy. Wiem, e pan na kogo czeka: na pana Lucasa
Raynarda. Szczerze mówi c, chodzi wła nie o niego.
Wskazałem mu miejsce.
- Dobrze. Niech pan siada i zada to pytanie. Skorzystał z zaproszenia i zło ył
dłonie na blacie stolika. Pochylił si lekko.
- Przypadkiem słyszałem rozmow panów - zacz ł. - I odniosłem wra enie, e
zna go pan dobrze. Czy zechciałby pan zdradzi , od jak dawna trwa ta
znajomo ?
- Je li tylko to pana interesuje - odparłem - to od o miu lat. Razem
chodzili my do college'u, a potem przez kilka lat pracowali my w jednej firmie.
- W Grand Design - doko czył. - Firma komputerowa z San Francisco. Ale nie
znał go pan przed college'em?
- Mam wra enie, e wie pan ju całkiem sporo. Ale czego pan wła ciwie chce?
Jest pan glin albo czym takim?
- Nie - zaprzeczył. - Nic podobnego. Zapewniam pana, e nie próbuj
przysporzy pa skiemu przyjacielowi kłopotów. Chciałbym tylko oszcz dzi ich
sobie. Czy mógłbym spyta ...
Pokr ciłem głow .
- Do tego przesłuchania - stwierdziłem. - Nie mam ochoty rozmawia z
obcymi o przyjaciołach. Chyba e maj naprawd wa ne powody.
Rozło ył szeroko r ce.
- Niczego nie knuj . Wiem przecie , e wszystko mu pan powtórzy. Wi cej
nawet, prosz o to. On mnie zna. Chc , eby wiedział, e o niego pytam. Dobrze?
Wła ciwie to dla jego dobra. Do licha, zwracam si przecie do przyjaciela.
Kogo , kto mógłby skłama , aby mu pomóc. A chodzi mi tylko o kilka prostych
faktów...
- A mnie chodzi o jeden prosty powód: po co panu te informacje?
Westchn ł.
- No dobrze. Przedstawił mi, na prób , musz zaznaczy , pewne bardzo
44
interesuj ce mo liwo ci inwestycyjne. W gr wchodziłaby du a suma pieni dzy.
Istnieje element ryzyka, jak w wi kszo ci przedsi wzi dotycz cych nowych firm
na wysoce konkurencyjnym rynku, ale mo liwe zyski czyni t propozycj
atrakcyjn . Pokiwałem głow .
- I chciałby pan sprawdzi , czy jest uczciwy.
Zachichotał.
- Szczerze mówi c, nie obchodzi mnie, czy jest uczciwy. Interesuje mnie tylko,
czy potrafi dostarczy produkt czysty w sensie prawnym.
Jego sposób mówienia przypominał mi kogo , ale mimo wysiłków nie mogłem
sobie przypomnie kogo.
- Rozumiem - odparłem, poci gaj c z kufla. - Jako wolno dzisiaj kojarz .
Przepraszam. Oczywi cie, chodzi o interes z komputerami.
- Oczywi cie.
- Chciałby pan si dowiedzie , czy aktualny pracodawca mógłby go
przygwo dzi , gdyby z kim innym wprowadził na rynek to, co obiecał
dostarczy .
- Krótko mówi c, tak.
- Poddaj si - przyznałem. - Trzeba o wiele lepszego fachowca, eby
odpowiedzie na to pytanie. Własno intelektualna to do zagmatwana
dziedzina prawa. Nie wiem, co chce sprzeda , i nie wiem, sk d to pochodzi. On
du o podró uje. Ale nawet gdybym wiedział, to nie mam poj cia, jaka byłaby
pa ska sytuacja prawna.
- Niczego wi cej nie oczekiwałem - zapewnił z u miechem.
U miechn łem si w odpowiedzi.
- Czyli przekazał pan swoj wiadomo - stwierdziłem.
Skin ł głow i podniósł si .
- Ach, jeszcze jedna sprawa - zacz ł.
- Tak?
- Czy wspominał kiedy - powiedział, patrz c mi prosto w oczy - o miejscach
zwanych Amberem i Dworcami Chaosu?
Nie mógł nie zauwa y mojego zaskoczenia, które z kolei musiało wywrze na
nim całkowicie fałszywe wra enie. Byłem pewien, e jest pewien, e kłami ,
chocia odpowiedziałem zgodnie z prawd :
- Nie. Nigdy nie słyszałem, by wymieniał te nazwy. Czemu pan pyta?
Potrz sn ł głow , odsun ł krzesło i wyszedł zza stolika. Znów si u miechał.
- To niewa ne. Dzi kuj , panie Corey. Nus u dhabzhuu dhuilsha.
Niemal biegn c znikn ł za rogiem.
- Chwileczk ! - zawołałem tak gło no, e na moment w barze zapadła cisza i
wszystkie głowy zwróciły si w moj stron .
Zerwałem si i ruszyłem za nim, kiedy kto wykrzykn ł moje imi .
- Hej, Merle! Nie uciekaj! Ju jestem!
Obejrzałem si . Luke stan ł wła nie w wej ciu tu za mn . Włosy miał jeszcze
wilgotne po prysznicu. Podszedł, klepn ł mnie w rami i opadł na krzesło
zwolnione przez Martineza. Usiadłem znowu, a on skin ł głow w stron mojego
do połowy opró nionego kufla.
- Te mi si przyda - stwierdził. - Bo e, ale mi si chce pi ! - Po czym dodał: -
45
Gdzie si wybierałe , kiedy wszedłem?
Wolałem nie opowiada mu o niedawnym spotkaniu - z wielu powodów, z
których nie najmniej wa nym było jego zako czenie. Najwyra niej nie zd ył
zobaczy Martineza.
Zatem...
- Szedłem do toalety.
- Jest tam - ruchem głowy wskazał kierunek, sk d przyszedł. - Mijałem j po
drodze.
Spu cił wzrok.
- Słuchaj, ten pier cie , który masz na palcu...
- A tak... - Przypomniałem sobie. - Zapomniałe go w motelu New Line.
Wzi łem go, kiedy przyjechałem po twoj wiadomo . Zaraz, poczekaj...
Szarpn łem, ale nie chciał si zsun .
- Chyba utkn ł - zauwa yłem. - To zabawne. Wło yłem go bez trudu.
- Mo e palec ci spuchł - zasugerował. - To mo e mie jaki zwi zek z
ci nieniem. Jeste my dosy wysoko. Przywołał kelnerk i zamówił piwo. Ja
tymczasem zmagałem si z pier cieniem.
- Chyba b d musiał ci go sprzeda - stwierdził. - Dam ci dobr cen .
- Zobaczymy - odparłem. - Wracam za moment.
Leniwie uniósł dło i pozwolił jej opa , a ja ruszyłem do toalety.
Wewn trz nie było nikogo, wi c wymówiłem słowa, które uwolniły Frakir z
czaru utajnienia, jaki rzuciłem na ni w autobusie. Zanim zd yłem wyda
kolejny rozkaz, Frakir rozwin ła si płon c blaskiem. Przesun ła si na grzbiet
dłoni i owin ła serdeczny palec. Patrzyłem zafascynowany, jak palec sinieje i
zaczyna bole w coraz silniejszym u cisku.
Rozlu nienie nast piło szybko, a mój palec wygl dał jak nagwintowany.
Zrozumiałem, o co jej chodziło. Wykr ciłem pier cie wzdłu wyci ni tego w
ciele ladu. Frakir poruszyła si znowu, jakby chciała go zaatakowa , a ja
pogładziłem j .
- Ju w porz dku - powiedziałem. - Dzi kuj . Wracaj.
Zawahała si przez chwil , lecz moja wola wystarczyła bez potrzeby
dodatkowych rozkazów. Wycofała si po dłoni na nadgarstek, owin ła r k i
znikn ła.
Załatwiłem, co miałem tam do zrobienia, i wróciłem do baru. Usiadłem,
oddałem Luke'owi pier cie i napiłem si piwa.
- Jak go zdj łe ? - zdziwił si .
- Wystarczył kawałek mydła.
Owin ł pier cie w chusteczk i schował do kieszeni.
- W tej sytuacji nie mog chyba bra za niego pieni dzy.
- Chyba nie. Nie wło ysz go?
- Nie, to prezent. Wiesz, nie spodziewałem si , e przyjedziesz. - Nabrał gar
orzeszków z miseczki, która pojawiła si na stole pod moj nieobecno . -
My lałem, e kiedy dostaniesz wiadomo , zadzwonisz i umówimy si jako na
pó niej. Ale dobrze, e tu dotarłe . Kto wie, kiedy to pó niej by nast piło.
Widzisz, pewne moje plany zacz ły si realizowa szybciej, ni oczekiwałem... i o
tym wła nie chciałbym z tob pogada .
46
Kiwn łem głow .
- Ja te mam kilka spraw do omówienia.
On tak e kiwn ł.
Jeszcze w toałecie postanowiłem, e nie b d na razie wspominał o Martinezie
ani o tym, co mówił i sugerował. Wprawdzie cały układ nie dotyczył chyba
niczego, co by mnie jeszcze interesowało, ale zawsze czuj si bardziej bezpieczny,
gdy rozmawiam z lud mi - nawet z przyjaciółmi - dysponuj c przynajmniej
drobn informacj , a oni nie domy laj si , e co wiem. Dlatego zdecydowałem,
by póki co trzyma si tego systemu.
- B d my dobrze wychowani i odłó my wa ne sprawy na po kolacji -
zaproponował, z wolna dr c serwetk na drobne strz pki i zwijaj c je w kulk . -
W jakim miejscu, gdzie nikt nie b dzie nam przeszkadzał.
- Dobry pomysł. Zjemy tutaj?
Pokr cił głow .
- Tu ju jadłem. Jest nie le, ale mam ochot na jak odmian . Znalazłem tu
niezł restauracj , zaraz za rogiem. Sprawdz , czy maj wolny stolik.
- Prosz ci bardzo.
Dopił piwo i wyszedł.
...A potem wspomniał jeszcze o Amberze. Kim, do diabła, był Martinez?
Musiałem si tego dowiedzie , gdy wyra nie nie był tym, na kogo wygl dał.
Ostatnie zdanie wygłosił w thari, moim ojczystym j zyku. Nie miałem poj cia, jak
to si mogło sta i dlaczego si stało. Przeklinałem własne lenistwo, poniewa ju
dawno powinienem wyja ni spraw S. Wszystko, co nast piło, było rezultatem
jedynie mojej arogancji. Nigdy bym nie przypuszczał, e sytuacja tak
niesamowicie si skomplikuje. Dostałem nauczk , cho nie czułem wdzi czno ci
za lekcj .
- W porz dku - oznajmił Luke, wyłaniaj c si zza zakr tu. Pogrzebał w
kieszeni, rzucił na stół jakie pieni dze. - Wypij. Przejdziemy si . Sko czyłem
piwo, wstałem i poszedłem za nim. Wrócili my do holu, potem skr cili my w
boczny korytarz prowadz cy do tylnego wyj cia. Wyszli my w balsamiczne
powietrze wieczoru, przeci li my parking i ruszyli my chodnikiem wzdłu
Guadaloupe Street. St d niewielka odległo dzieliła nas od skrzy owania z
Alameda. Dwa razy przeszli my przez ulic , min li my wielki ko ciół i na
nast pnym rogu skr cili my w prawo. Luke wskazał restauracj La Tertulia, po
drugiej stronie ulicy, niedaleko przed nami.
- Tam - powiedział.
Podeszli my do drzwi. Lokal mie cił si w niskim budynku z cegły, w
hiszpa skim stylu, z elegancko urz dzonym wn trzem. Zamówili my dzban
sangrii, dwie porcje poto adova z puddingiem oraz mnóstwo fili anek kawy.
Dotrzymywali my umowy i podczas kolacji nie wspominali my o niczym
wa nym.
Dwa razy z Lukiem witali si jacy ludzie. Obaj zatrzymali si przy naszym
stoliku, by rzuci kilka uprzejmych uwag.
- Znasz wszystkich w tym mie cie? - spytałem go w chwil pó niej.
Roze miał si .
- Załatwiam tu sporo interesów.
47
- Naprawd ? Wydaje si , e to takie małe miasteczko.
- Owszem, ale to bł dne wra enie. To stolica stanu. Jest tu wielu ludzi, którzy
kupuj to, co my sprzedajemy.
- Rozumiem, e cz sto tu bywasz.
Przytakn ł.
- To jeden z najgor tszych punktów mojej trasy.
- Jak ci si udaje robi tu jakie interesy, kiedy wyje d asz na wycieczki do
lasu?
Podniósł głow znad formacji bojowej, ustawionej z ró nych naczy na stole.
- Musz czasem odpocz - wyja nił. - Mam ju do miast i biur. Musz si
wyrwa , pobiega po lesie, popływa łodzi albo kajakiem czy co w tym rodzaju.
Inaczej chybabym zwariował. Szczerze mówi c, to jeden z powodów, dla których
rozkr ciłem interesy w tym mie cie: w pobli u jest wiele terenów odpowiednich
na takie wycieczki.
Napił si kawy.
- Wiesz - mówił dalej - noc jest taka pi kna, e powinni my zrobi sobie mał
przeja d k . Poka ci, co mam na my li.
- Niezły pomysł. - Rozprostowałem ramiona i poszukałem wzrokiem kelnera. -
Ale chyba jest ju za ciemno, eby cokolwiek zobaczy ?
- Nie. wieci ksi yc, wiec gwiazdy, a powietrze jest idealnie czyste.
Przekonasz si .
Sprawdziłem rachunek, zapłaciłem i wyszli my. Rzeczywi cie, ksi yc
wypłyn ł ju na niebo.
- Zostawiłem wóz przy hotelu - poinformował mnie na ulicy. - T dy.
Na parkingu otworzył drzwi swojego kombi i zaprosił mnie do rodka.
Ruszyli my. Skr cił na najbli szym skrzy owaniu, pojechał Alameda do Paseo,
potem w prawo ulic Otero i znowu w prawo Hyde Park Road. Ruch zmniejszył
si wyra nie. Min li my tablic informuj c , e zbli amy si do o rodka
narciarskiego.
Gdy jechali my kr t drog pod gór , czułem, jak spływa ze mnie napi cie.
Wkrótce pozostawili my za sob wszelkie lady cywilizacji. P dzili my przez noc i
absolutny spokój. adnych latarni. Przez otwarte okno wpadał aromat sosen, a
powietrze było chłodne. Wypoczywalem, z dala od S i wszystkich kłopotów.
Spojrzałem na Luke'a. Marszcz c brwi, patrzył prosto przed siebie. Chyba
wyczuł mój wzrok, gdy rozlu nił si nagle i u miechn ł.
- Kto zaczyna! - spytał.
- Wal pierwszy - odparłem.
- Dobra. Pami tasz, jak wtedy w barze rozmawiali my o twoim odej ciu z
Grand D? Twierdziłe , e nie zamierzasz pracowa dła nikogo innego i e nie
interesuje ci nauczanie.
- Zgadza si .
- Powiedziałe , e chcesz troch poje dzi .
- Tak.
- Nieco pó niej przyszedł mi do głowy pewien pomysł.
Milczałem, gdy spojrzał na mnie badawczo.
- Zastanawiałem si - ci gn ł po chwiłi - czy przypadkiem nie chodzi o
48
poszukiwania: albo wsparcia dla zało enia własnej finny, albo kupca na co , co
masz na sprzeda . Wiesz, o czym mówi ?
- Uwa asz, e wymy liłem co zupełnie nowego i nie chc , eby przej ła to
Grand Design.
Klepn ł r k siedzenie.
- Zawsze wiedziałem, e jeste sprytny. I na razie włóczysz si tylko, eby mie
czas na dopracowanie pomysłu. A potem znajdziesz nabywc , który da najwi cej
szmalu.
- Sensowne zało enie - przyznałem. - Gdyby istotnie o to chodziło. Ale nie.
Parskn ł.
- Nie bój si - uspokoił mnie. - Pracuj dla Grand D, ale nie jestem ich
szpiegiem. Powiniene to wiedzie .
- Wiem.
- I nie pytałem z czystej ciekawo ci. Szczerze mówi c, mam zupełnie inne
zamiary. Chciałbym, eby zrobił na tym interes, doskonały interes.
- Dzi ki.
- Mógłbym ci nawet zaproponowa pomoc... cenn pomoc.
- Zaczynam rozumie , do czego zmierzasz, Luke, ale...
- Wysłuchaj mnie, dobrze? Ale najpierw odpowiedz na jedno pytanie: nie
podpisywałe adnej umowy z nikim w tej okolicy, prawda?
- Nie.
- Tak przypuszczałem. To byłoby jeszcze troch przedwczesne.
Drzewa przy drodze były teraz wy sze, nocny wiatr chłodniejszy. Ksi yc
urósł i wiecił ja niej ni w mie cie. Pokonali my kilka łuków, wje d aj c potem
w ci g serpentyn, prowadz cych wci wy ej i wy ej. Od czasu do czasu
widziałem po lewej stronie strome urwisko. Nie było bariery zabezpieczaj cej.
- Posłuchaj - rzekł. - Nie próbuj podł czy si do tego za darmo. Nie prosz o
udział przez pami dawnych czasów ani nic takiego. To jedna sprawa, a interesy
to całkiem inna. Chocia , to nigdy nie przeszkadza dogadywa si z kim , komu
mo esz zaufa . Pozwól, e zapoznam ci z realiami ycia. Je li masz jaki
naprawd fantastyczny projekt, to owszem, gromadzie ludzi w tym fachu mo esz
go sprzeda za niezł fors ... pod warunkiem, e jeste ostro ny. Diabelnie
ostro ny. Ale to wszystko. Twoja szansa odpłyn ła.
Je eli jednak naprawd chcesz si wybi , zakładasz własn finn . Spójrz na
Apple'a. O ile rzecz si rozwinie, mo esz sprzeda wszystko pó niej, za wi ksz
sum , ni dostałby za sam pomysł. Mo esz by magikiem projektowania, ale ja
znam rynek. I znam ludzi. W całym kraju znam ludzi, którzy mi zaufaj i dadz
fors , eby zobaczy , jak cała sprawa rozrasta si i trafia na ulice. Do licha,
przecie nie mam zamiaru przez całe ycie tkwi w Grand D. We mnie do spółki,
a ja załatwi finanse. Ty prowadzisz warsztat, ja prowadz interes. To jedyny
sposób załatwienia czego naprawd du ego.
- O rany - westchn łem. - Chłopie, to owszem, ładnie brzmi, ale idziesz
fałszywym tropem. Nie mam nic do sprzedania.
- Daj spokój! - zawołał. - Mo esz by ze mn szczery. Nawet je li odmówisz,
nikomu o tym nie powiem. Nie sypi kumpli. Uwa am po prostu, e popełnisz
bł d, je li sam tego nie rozkr cisz.
49
- Luke, ja mówiłem powa nie.
Zamilkł na chwil . Potem znowu poczułem na sobie jego wzrok. Kiedy
odwróciłem głow , zobaczyłem, e si u miecha.
- Jak brzmi nast pne pytenie? - spytałem.
- Co to jest Ghostwheel?
- Co?
- ci le tajny, nikomu-ani-słówka projekt Merle'a Coreya. Ghostwheel -
wyja nił. - Schemat komputera wykorzystuj cy paskudztwa, których nikt jeszcze
nie widział. Ciekłe półprzewodniki, zbiorniki kriogeniczne, plazm ...
Wybuchn łem miechem.
- Rany boskie! To był dowcip, nic wi cej. Takie zwariowane hobby. Wiesz,
zabawa w projektowanie... Maszyna, której nie mo na zbudowa na Ziemi. No,
mo e wi ksz cz elementów, owszem. Ale nie mogłaby działa . To tak jak
obrazy Eschera: wietnie wygl daj na papierze, ale w rzeczywisto ci nie da si
ich zrealizowa . - Zastanowiłem si chwil . - A wła ciwie sk d si dowiedziałe ?
Nikomu o tym nie mówiłem.
Odchrz kn ł, wprowadzaj c wóz w kolejny zakr t. Korony drzew grabiły
ksi ycowe promienie. Na szybie pojawiło si kilka kropel wilgoci.
- Wiesz, nie ukrywałe si przesadnie - powiedział. - Wiele razy, kiedy do
ciebie wpadałem, na stole i desce le ały schematy i rysunki. Trudno było nie
zauwa y . Wi kszo nawet podpisałe "Ghostwheel". A e nic podobnego nie
dotarło nigdy do Grand Design, uznałem, e to twój prywatny projekt i klucz do
dobrobytu. Nie sprawiałe wra enia marzyciela. Na pewno jeste ze mn szczery?
- Gdyby my teraz usiedli i zbudowali tyle, ile jest mo liwe na Ziemi -
odparłem zgodnie z prawd - toby po prostu stało sobie, wygl dało dziwacznie i
nie robiło absolutnie nic.
Pokr cił głow .
- To przecie perwersja - ocenił. - Zupełnie do ciebie niepodobna, Merle.
Dlaczego, do diabła, marnowałe czas, projektuj c maszyn , która nie mo e
działa ?
- To takie wiczenie z teorii konstrukcji... - zacz łem. - Wybacz, ale dla mnie
to bzdura. Chcesz powiedzie , e w całym wszech wiecie nie ma takiego miejsca,
gdzie ta twoja cholerna maszyna mogłaby zastartowa ?
- Tego nie powiedziałem. Tłumacz ci przecie , e zaprojektowałem j do
działania w do dziwacznych, hipotetycznych warunkach.
- Aha. Innymi słowy, je li w innym wiecie znajd odpowiednie miejsce,
mo emy si bra do roboty?
- No... tak.
- Dziwak jeste , Merle. Wiedziałe o tym?
- Uhm.
- Kolejny plan rozwalony w strz py. Trudno... Słuchaj, a mo e jest w tym co
przełomowego, co da si wykorzysta tu i teraz?
- Nie. Tutaj nie byłby w stanie wykonywa swoich funkcji.
- A jakie s te niezwykłe funkcje?
- Kupa teoretycznych rozwa a na temat przestrzeni i czasu, plus pewne idee
dwóch facetów nazwiskiem Everett i Wheeler. Podlegaj jedynie matematycznym
50
wyja nieniom.
- Jeste pewien?
- A co za ró nica? Nie mam produktu, wi c nici z naszej firmy. Przykro mi.
Powiedz Martinezowi i spółce, e to lepa uliczka.
- Komu? Kto to jest Martinez?
- Jeden z twoich potencjalnych inwestorów w firm Corey i Reynard -
przypomniałem. - Dan Martinez: w rednim wieku, raczej niski, do elegancki,
wyszczerbiony przedni z b...
Zmarszczył czoło.
- Merle, nie mam poj cia, o kogo ci chodzi.
- Zaczepił mnie w barze, kiedy na ciebie czekałem. Odniosłem wra enie, e
sporo o tobie wie. Zadawał pytania o układ, który - co teraz widz - wła nie
zaplanowałe . Zachowywał si tak, jakby wcze niej zwracał si do niego z
propozycj inwestycji.
- Nie - mrukn ł. - Nie znam go. Dlaczego wcze niej nic nie mówiłe ?
- Poszedł sobie, a ty powiedziałe , e przy kolacji adnych rozmów o
interesach. Wiesz, on nawet mnie prosił, eby ci przekaza , e wypytywał o ciebie.
- A czego konkretnie chciał si dowiedzie ?
- Czy jeste w stanie dostarczy nie obci ony produkt komputerowy tak,
eby inwestorzy nie trafili do s du. Tyle zrozumiałem.
Klepn ł dłoni kierownic .
- Przecie to nie ma sensu - stwierdził.
- Zupełnie. - Przyszło mi do głowy, e mogli go wynaj ludzie, których
sondowałe w sprawie tej inwestycji. Miał si rozejrze , a mo e nawet troch ci
postraszy , eby grał uczciwie.
- Merle, masz mnie za durnia? My lisz, e traciłbym czas na szukanie
inwestorów, nie maj c pewno ci, czy w ogóle istnieje co , w co warto wło y
pieni dze? Oprócz ciebie z nikim jeszcze nie rozmawiałem, a teraz te nie b d ,
jak si pewnie domy lasz. Jak s dzisz, kto to mógł by ? Czego chciał?
Potrz sn łem głow , ale cały czas pami tałem te kilka słów w thari.
Dlaczego nie?
- Spytał te , czy w mojej obecno ci nie wspomniałe kiedy o miejscu zwanym
Amberem.
Kiedy to powiedziałem, patrzył wła nie w lusterko wsteczne. Gwałtownie
szarpn ł kierownic , by zmie ci si w ostrym łuku.
- Amber? Chyba artujesz.
- Nie.
- Dziwne. To pewnie przypadek...
- Co?
- Naprawd słyszałem kiedy o krainie ze snu zwanej Amberem. W zeszłym
tygodniu. Ale nikomu o tym nie wspominałem. To była tylko taka pijacka gadka.
- Kto? Kto to mówił?
- Mój znajomy malarz. Prawdziwy wariat, ale utalentowany. Nazywa si
Melman. Lubi jego prace i kupiłem par obrazów. Kiedy ostatnio byłem w
mie cie, zajrzałem, eby sprawdzi , czy nie ma czego nowego. Nie miał, ale i tak
zostałem u niego do pó na. Rozmawiali my, pili my i palili my jakie zielsko,
51
które sk d wyci gn ł. Po jakim czasie był ju na ostrym haju i zacz li my
dyskutowa o magii. Nie o karcianych sztuczkach, ale o rytuałach i zakl ciach.
Wiesz, o co chodzi?
- Tak.
- No wła nie. A pó niej zacz ł mi t magi demonstrowa . Gdybym sam nie
był troch za miony, przysi glbym, e to działało: lewitował, stwarzał zasłony
płomieni, sprowadzał i odsyłał ró ne potwory. W tym, co mi dał, musiały by
jakie prochy. Ale, niech mnie diabli, to wszystko wydawało si całkiem realne.
- No, no.
- W ka dym razie - mówił dalej - wsponmiał o czym w rodzaju
archetypicznego miasta. Trudno powiedzie , czy było czym w rodzaju Sodomy i
Gomory, czy raczej Camelotu. U ywał wszystkich mo liwych epitetów. Nazywał
to miejsce Amberem i twierdził, e włada tam na wpół obł kana rodzina, a w
samym mie cie yj ich b karty i ludzie, których przodków sprowadzono dawno
temu z innych krain. Cienie rodziny i miasta maj podobno wyst powa w
wi kszo ci znanych legend... cokolwiek miałoby to oznacza . Nie byłem pewien,
czy mówił to w sensie metaforycznym, co zdarza mu si do cz sto, ani w ogóle
co miał na my li. Ale to od niego usłyszałem o Amberze.
- To ciekawe - mrukn łem. - Melman nie yje. Par dni temu jego mieszkanie
zniszczył po ar.
- Nie wiedziałem. - Znów spojrzał w lusterko. - Znałe go?
- Spotkałem... ju po twojej ostatniej wizycie. Kinsky powiedział, e Julia si z
nim widywała. Poszedłem wi c, eby sprawdzi , czy czego si o niej nie dowiem.
Widzisz... Julia nie yje.
- Jak to si stało? Przecie rozmawiałem z ni w zeszłym tygodniu.
- Bardzo dziwnie. Została zabita przez niezwykłe zwierz .
- Bo e!
Zahamował nagle i zjechał w lewo na szerokie pobocze. Wyjrzałem na stromy,
poro ni ty drzewami stok. Ponad koronami widziałem w dali wiatła miasta.
Luke zgasił siłnik i wył czył reflektory. Wyj ł z kieszeni kapciuch z tytoniem i
zacz ł skr ca papierosa.
Dostrzegłem, e spogl da w gór i do przodu.
- Bez przerwy patrzyle w lusterko.
- Tak - potwierdził. - Byłem prawie pewien, e jaki wóz jedzie za nami od
samego parkingu pod Hiltonem. Przez dłu szy czas trzymał si kilka zakr tów z
tyłu. A teraz znikn ł.
Zapalił papierosa i otworzył drzwi.
- Chod , zaczerpniemy wie ego powietrza. Poszedłem za nim. Przez chwil
podziwiali my szerokie przestrzenie zalane blaskiem ksi yca tak silnym, e
drzewa rzucały cienie.
- Niech to szlag! - mrukn ł. - To wszystko za bardzo si komplikuje.
Posłuchaj: wiedziałem, e Julia spotyka si z Melmanem. Jasne? Byłem u niej
nast pnego dnia po wizycie u niego. Jasne? Oddałem jej nawet mały pakiecik,
który dostałem z pro b o przekazanie. Jasne?
- Karty - stwierdziłem.
Przytakn ł.
52
Wyj łem je z kieszeni i pokazałem mu. Prawie nie patrz c skin ł głow .
- Tak, te same. - I dodał: - Ci gle j lubiłe , prawda?
- Tak, chyba tak.
- Niech to diabli - westchn ł. - No dobrze. S pewne sprawy, o których b d
musiał ci powiedzie , stary. Nie wszystkie miłe. Daj mi jeszcze chwil , ebym
sobie to jako poukładał. Wła nie stworzyłe mi wielki problem... albo sam go
sobie stworzyłem, poniewa wła nie co postanowiłem.
Kopn ł w łach wiru i kamienie zagrzechotały na zboczu.
- Dobrze - powiedział. - Najpierw daj mi te karty.
- Po co?
- Mam zamiar podrze je na konfetti.
- Akurat podrzesz. Dlaczego?
- S niebezpieczne.
- To ju wiem. Zostawi je sobie.
- Nic nie rozumiesz.
- To mi wytłumacz.
- To nie takie łatwe. Musz zdecydowa , co ci powiedzie , a czego nie.
- Dlaczego po prostu nie wszystko?
- Nie mog . Wierz mi...
Padłem na ziemi , gdy tylko usłyszałem pierwszy strzał, który zrykoszetował
na głazie po prawej stronie. Luke nie padał. Zygzakuj c ruszył biegiem do k py
drzew po lewej. Kto stamt d wystrzelił jeszcze dwa razy. Luke trzymał w r ku
co , co uniósł. Strzelił trzykrotnie. Napastnik zd ył wypali jeszcze raz. Po
drugim wystrzale Luke'a usłyszałem czyj j k.
Zerwałem si i pop dziłem ku niemu. Po trzecim dobiegł odgłos padaj cego
ciała.
Kiedy go dogoniłem, odwracał trupa na plecy. Zd yłem zobaczy przejrzyst
chmur niebieskiej czy szarej mgły, która mijaj c wyszczerbiony z b wysun ła
si z ust zabitego i odpłyn ła.
- Co to było. do diabła? - spytał Luke, kiedy znikn ła.
- Te widziałe ? Nie mam poj cia.
Spojrzał na bezwładne ciało. Na jasnej koszuli rosła wolno ciemna plama, a
prawa dło wci ciskała rewolwer kalibru 33.
- Nie wiedziałem, e nosisz bro - odezwałem si .
- Je li kto tyle podró uje, musi uwa a - wyja nił. - W ka dym mie cie
kupuj nowy i sprzedaj go, kiedy wyje d am. Przepisy bezpiecze stwa na
lotniskach. Tego raczej nie sprzedam. Merle, nigdy nie widziałem tego faceta. A
ty?
Kiwn łem głow .
- To Dan Martinez, o którym ci opowiadałem.
- O rany - j kn ł. - Jeszcze jedna komplikacja. Mo e powinienem wst pi do
jakiego klasztoru Zen i przekona siebie, e to bez znaczenia. Wła ciwie...
Nagle podniósł dło i przycisn ł palce do czoła.
- Och - powiedział. - Merle, kluczyki s w stacyjce. Wracaj do wozu i jed do
hotelu. Szybko. Zostaw mnie samego.
- O co chodzi? I co...
53
Uniósł bro - pistolet z krótk luf - i wymierzył we mnie.
- Natychmiast! Zamknij si i zje d aj!
- Ale...
Opu cił luf i wystrzelił w ziemi mi dzy moimi nogami. Potem wycelowal mi
w oł dek.
- Merlinie, synu Corwina - wycedził przez zaci ni te z by. - Je li natychmiast
nie ruszysz biegiem, to jeste trupem.
Posłuchałem tej rady, wyrzucaj c spod stóp strumienie wiru, i znacz c szos
ladami gumy, gdy ostro wprowadziłem w zakr t jego kombi. Przyhamowałem
na nast pnym lewym łuku. Potem zwolniłem.
Zjechałem na pobocze i zatrzymałem si przy jakich krzakach u stóp
urwiska. Wył czyłem silnik, zgasiłem wiatła, zaci gn łem r czny hamulec.
Cicho otworzyłem drzwi, a kiedy wysiadłem, nie zamkn łem ich do ko ca.
W takiej okolicy d wi k niesie si zbyt daleko.
Ruszyłem z powrotem, trzymaj c si prawej, ciemniejszej strony szosy.
Min łem pierwszy zakr t i pomaszerowałem do nast pnego. Co frun ło mi dzy
drzewami - pewnie sowa. Wolniej, ni chciałem, by unika hałasu, zbli ałem si
do drugiego zakr tu.
Pokonałem go na czworakach, wykorzystuj c dla osłony liczne głazy i
listowie. Potem zatrzymałem si i obserwowałem teren, gdzie niedawno stali my.
Nic.
Zbli yłem si powoli, ostro nie, gotów przypa do ziemi, skoczy pod krzak
albo pu ci si biegiem, zale nie od rozwoju sytuacji.
Nic si nie poruszało prócz gał zi na wietrze. Nikogo w polu widzenia.
Wstałem i pochylony ruszyłem dalej, wci bardzo powoli, wci szukaj c
osłony. Nie ma go. Gdzie si wyniósł. Podszedłem bli ej, przystan łem i
nasłuchiwałem co najmniej minut . aden d wi k nie zdradzał ludzkiej
obecno ci.
Przeci łem szos i dotarłem do miejsca, gdzie upadł Martinez. Ciało znikn ło.
Zbadałem teren, ale nie znalazłem niczego, co mogłoby sugerowa , jak
przebiegały wypadki po moim odej ciu. Nie wymy liłem adnego powodu, by
zawoła , wi c zrezygnowałem.
Bez adnych przygód wróciłem do wozu, wsiadłem i ruszyłem do miasta. Nie
mogłem sobie nawet wyobrazi , co, u diabła, si tu wydarzyło. Zostawiłem
samochód na parkingu, w pobli u miejsca, gdzie stał poprzednio. Wszedłem do
hotelu, znalazłem pokój Luke'a i zapukałem do drzwi. Szczerze mówi c, nie
oczekiwałem odpowiedzi, ale takie zachowanie wydało mi si wła ciwym wst pem
do włamania.
Uwa ałem, eby wyłama tylko zamek, nie uszkadzaj c drzwi ani tramugi -
poniewa pan Brazda wydał mi si sympatyczny. Trwało to troch dłu ej, ale w
korytarzu nikogo nie było. Wsun łem r k , zapaliłem wiatło, rozejrzałem si
szybko i w lizn łem do rodka. Nasłuchiwałem przez chwil , ale z korytarza nie
dobiegały adne d wi ki.
Idealny porz dek. Walizka na stojaku, pusta. Garnitur na wieszaku w szafie -
w kieszeniach nic ciekawego, tylko dwie paczki zapałek, pióro i ołówek. Troch
ubrania i bielizny w szufladzie, poza tym nic. Przybory toaletowe w kosmetyczce
54
albo równo ustawione na półeczce. Niczego niezwykłego. Egzemplarz "Strategii"
B. H. Liddella Harty le ał na nocnej szafce, z zakładk mniej wi cej w trzech
czwartych grubo ci.
Niedbale rzucony dres wisiał na krze le, zakurzone buty stały obok na
podłodze, przy nich skarpetki.
W butach nic, tylko para owijaczy. Sprawdziłem w kieszeniach koszuli. Z
pocz tku wydawały si puste, ale czubkami palców wyczułem par male kich
papierowych kulek. Zdziwiony, rozwin łem kilka. Tajemnicze, sekretne
wiadomo ci? Nie... Nie ma co wpada w paranoj , skoro brunatne plamki na
papierze wyja niały wszystko.
Tyto . To były kawałki papierosowej bibułki. Najwyra niej na wyprawach do
lasu zbierał swoje niedopałki. Przypomniałem sobie kilka wspólnych wycieczek:
nie zawsze był taki porz dny.
Przeszukałem spodnie. W tylnej kieszeni miał wilgotn opask , w drugiej
grzebie . W prawej przedniej nic, w lewej pojedynczy nabój. Schowałem go
odruchowo, potem sprawdziłem pod materacem i za szufladami. Zajrzałem
nawet do rezerwuaru w ubikacji. Nic, co wyja niałoby niezwykłe zachowanie
Luke'a.
Zostawiłem kluczyki na nocnej szafce i wróciłem do siebie. Nie przejmowałem
si , e od razu zauwa y włamanie. Nawet mi si to podobało. Zirytowałem si , e
grzebał w moich planach Ghostwheela. Poza tym winien mi był jakie naprawd
rozs dne wytłumaczenie swojego post powania. Rozebrałem si , wzi łem
prysznic, poszedłem do łó ka i zgasiłem łampk . Napisałbym mu kartk , ale
wolałem nie zostawia ladów. Miałem silne przeczucie, e ju tu nie wróci.
55
Rozdział 6
Był niskim, solidnie zbudowanym m czyzn o rumianej cerze. Ciemne włosy
miał przyprószone siwizn i troch przerzedzone na czubku głowy. Siedziałem w
jego gabinecie w wiejskiej posiadło ci w stanie Nowy Jork, s czyłem piwo i
opowiadałem o swoich kłopotach.
Za oknem trwała wietrzna, gwia dzista noc, a on był wietnym słuchaczem.
- Mówisz, e Luke nie zjawił si nast pnego dnia - powtórzył. - Czy przesłał
jak wiadomo ?
- Nie.
- A co ty robiłe ?
- Rano sprawdziłem jego pokój, ale nic si tam nie zmieniło. Spytałem w
recepcji. Nic, jak ju wspomniałem. Potem zjadłem niadanie i sprawdziłem
jeszcze raz. Z tym samym wynikiem. Wyszedłem na długi spacer po mie cie.
Wróciłem zaraz po południu, zjadłem obiad i znów zajrzałem do pokoju. Bez
zmian. Wypo yczyłem wóz i pojechałem na miejsce, gdzie byli my poprzedniej
nocy. Mimo dziennego wiatła nie znalazłem nic niezwykłego. Zszedłem nawet po
zboczu i przeszukałem okolic . Ani ciała, ani adnych ladów. Wróciłem,
oddałem kluczyki i kr ciłem si po hotelu a do kolacji. Zjadłem co i
zadzwoniłem do ciebie. Kiedy kazałe mi przyje d a , zarezerwowałem bilet i
wcze nie poszedłem spa . Rano złapałem autobus i przyleciałem tu z
Albuquerque.
- Czy rano zajrzałe do niego jeszcze raz?
- Tak. Nic nowego.
Pokr cił głow i zapalił wygasł fajk .
Nazywał si Bill Roth i był przyjacielem, jak równie doradc prawnym
mojego ojca, kiedy ten mieszkał jeszcze w tej okolicy. A tak e jedynym chyba
człowiekiem na Ziemi, któremu tato ufał. Ja tak e mu ufałem. W ci gu o miu lat
tutaj odwiedziłem go kilkakrotnie - niestety, ostatnio jakie półtora roku temu, w
dniu pogrzebu jego ony, Alice. Opowiedziałem mu histori ojca tak, jak ojciec
mnie j opowiadał pod Dworcami Chaosu. Czułem, e tato chciałby, by Bill
wiedział, co si działo, i uwa ał, e za pomoc winien mu jest wyja nienie. A Bill
jakby naprawd zrozumiał wszystko i uwierzył. No ale przecie znał tat o wiele
lepiej ode mnie.
- Wspominałem ju , jak bardzo jeste podobny do ojca?
Przytakn łem.
- Rzecz nie tylko w zewn trznym podobie stwie - mówił dalej. - Przez pewien
czas miał zwyczaj pojawiania si nagle jak zestrzelony pilot my liwski za liniami
wroga. Nigdy nie zapomn tej nocy, gdy przybył konno, z mieczem u boku, i
kazał mi szuka jakiej zaginionej pryzmy kompostu. - Za miał si . - A teraz ty
przychodzisz z histori , która sugeruje, e kto znów otworzył puszk Pandory.
Dlaczego nie chcesz si rozwie , jak ka dy rozs dny młody człowiek? Albo
spisa testament, albo zało y spółk ? Co w tym rodzaju? Ale nie. To wszystko
przypomina mi problemy Carla. W porównaniu z tym, nawet inne sprawy, jakie
załatwiałem dla Amberu, wydaj si całkiem zwyczajne.
- Inne sprawy? Masz na my li Traktat... kiedy Rundom wysłał do ciebie Fion
56
z kopuł Układu Skazy Wzorca, zawartego ze Swayvillem, królem Chaosu? Ona
miała tłumaczy , a ty szuka mo liwych luk?
- Tak, to tak e. Pami tam, zanim sko czyłem, zacz łem studiowa wasz j zyk.
Potem Flora chciała odzyska swoj bibliotek ... niełatwa sprawa... i odnale
dawnego kochanka. Nigdy si nie dowiedziałem, czy aby odnowi romans, czy
aby si zem ci . Ale zapłaciła złotem. Kupiłem za to domek w Palm Beach.
Potem... Do diabła, chciałem nawet dopisa sobie na wizytówce "Doradca Dworu
Amberu". Te zlecenia były jednak całkiem zrozumiałe. Bez przerwy zajmuj si
podobnymi sprawami, cho nie dla tak niezwykłych klientów. Ale twój problem
ma taki nastrój gwałtownej mierci i czarnej magii, jaki zawsze towarzyszył
twojemu ojcu. To mnie przera a. Nie mam poj cia, co mógłbym ci doradzi w tej
kwestii.
- Gwałtowna mier i czarna magia to moja dziedzina - stwierdziłem. - Chyba
nawet za mocno wpływaj na mój sposób my lenia. Ty z pewno ci patrzysz na
wszystko zupełnie inaczej. Martwe pole to z definicji co , z czego człowiek nie
zdaje sobie sprawy. Co mogłem przeoczy ?
Napił si piwa i znowu zapalił fajk .
- Spróbujmy - zgodził si . - Twój przyjaciel Luke... sk d pochodzi?
- Ze rodkowego Zachodu. Wspominał chyba Nebrask , Iow , Ohio... który z
tych stanów.
- Rozumiem. Czym zajmuje si jego ojciec?
- Nigdy o nim nie mówił.
- Ma jakie rodze stwo?
- Nie wiem. Nie powiedział.
- Czy to nie dziwne, e przez te osiem lat znajomo ci nigdy nie wspomniał o
swoich krewnych ani nie rozmawiał o rodzinnym mie cie?
- Nie. W ko cu ja te o tym nie mówiłem.
- To nie jest naturalne, Merle. Dorastałe w niezwykłym miejscu, o którym po
prostu nie mogłe opowiada . Miałe istotne powody, by zmienia temat i unika
takich kwestii. On najwyra niej miał je tak e. Wtedy, gdy tu przybyłe , nie byłe
nawet pewien, jak ludzie powinni si zachowywa . Czy zastanawiałe si kiedy
nad Lukiem?
- Oczywi cie. Ale on szanował moj małomówno . Musiałem wi c uszanowa
jego. Mo na powiedzie , e mieli my rodzaj milcz cej umowy, e takie tematy
przekraczaj granice uprzejmo ci.
- Jak go poznałe ?
- Byli my razem na pierwszym roku. Chodzili my na te same zaj cia.
- I obaj byli cie obcy, bez adnych przyjaciół. Od razu si polubili cie...
- Nie. Prawie ze sob nie rozmawiali my. Uznałem, e jest zarozumiałym
draniem, który uwa a si za dziesi razy lepszego od ka dego, kogo spotyka. Nie
lubiłem go i on te raczej mnie nie lubił.
- Dlaczego nie?
- Miał o mnie tak sam opini .
- Czyli dopiero stopniowo przekonywali cie si , e nie macie racji?
- Nie. Obaj mieli my racj . Poznali my si , próbuj c si przed sob
popisywa . Je li tylko ja zrobiłem co ... wyj tkowego, on próbował mnie przebi .
57
I odwrotnie. Do tego stopnia, e uprawiali my te same sporty, próbowali my si
umawia z tymi samymi dziewczynami, dostawa lepsze stopnie.
- I..?
- Gdzie po drodze poczuli my dla siebie szacunek. A kiedy obaj weszli my do
olimpijskiego finału, co p kło. Zacz li my klepa si po plecach i za miewa ,
poszli my do miasta, zjedli my razem kolacj i gadali my przez cał noc.
Powiedział, e nie obchodzi go Olimpiada. Chciał tylko pokaza , e jest lepszy ode
mnie, ale ju go to nie interesuje. Uznał, e obaj jeste my dobrzy i e na tym mo e
zako czy spraw . Czułem dokładnie to samo, wi c mu to powiedziałem. Tak
zostali my przyjaciółmi.
- Potrafi to zrozumie - stwierdził Bill. - To wybiórcza przyja . Byli cie
przyjaciółmi tylko w pewnych obszarach.
Ze miechem napiłem si piwa.
- Wszyscy s tacy.
- Z pocz tku tak. Niektórzy nawet na zawsze. Nie ma w tym nic złego. Wydaje
si tylko, e wasza przyja była bardziej wybiórcza ni w wi kszo ci
przypadków.
Wolno kiwn łem głow .
- Mo liwe.
- Ale to wci nie ma sensu. Dwóch chłopaków, tak sobie bliskich, jakimi si
stali cie... bez przeszło ci, któr mogliby sobie opowiedzie .
- Chyba masz racj . Co to mo e oznacza?
- Nie jeste zwykł istot ludzk .
- Nie, nie jestem.
- Nie jestem pewien, czy Luke ni jest.
- Wi c czym?
- To ju twoja sprawa.
Przytakn łem.
- A poza tym... - mówił dalej Bill - co jeszcze mnie niepokoi.
- Co?
- Ten Martinez. ledził was a do tych krzaków, zatrzymał si , podkradł, a
kiedy wysiedli cie, otworzył ogie . W kogo celował? W was obu? Tylko w
Luke'a? Czy tylko w ciebie?
- Nie wiem. Nie jestem pewien, w kogo z nas był wymierzony pierwszy strzał.
Potem strzelał do Luke'a, poniewa Luke zaatakował i Martinez musiał si
broni .
- Dokładnie. Gdyby był S, albo agentem S, po co w ogóle traciłby czas na
rozmow z tob w barze?
- Teraz odnosz wra enie, e cała ta rozmowa była tylko skomplikowanym
wst pem do ostatniego pytania: czy Luke wie co o Amberze.
- I to twoja reakcja raczej ni odpowied zasugerowała mu, e wie.
- Luke rzeczywi cie co wie, s dz c po sposobie, w jaki zwrócił si do mnie na
ko cu. My lisz, e naprawd chciał upolowa kogo z Amberu?
- Mo e. Ale Luke nie jest Amberyt ?
- Przez ten czas, który tam sp dziłem po wojnie, nigdy o nikim takim nie
słyszałem. Je li idzie o rejestracj takich wypadków, moi krewni przypominaj
58
kółko kroju i szycia. S o wiele mniej systematyczni ni w Chaosie. Nie potrafi
nawet okre li , kto jest najstarszy, poniewa niektórzy przyszli na wiat w innych
strumieniach czasowych. Ale wiedz o wszystkich...
- Chaos! Zgadza si . Tam te jest masa krewniaków. Czy mo liwe...?
- Nie. - Pokr ciłem głow . - Moja wiedza o tamtejszych rodach jest nawet
bardziej szczegółowa. Znam chyba wszystkich, którzy potrafi manipulowa
Cieniem i podró owa w nim. Luke do nich nie nale y i...
- Chwileczk ! To znaczy, e w Dworcach te s ludzie, którzy potrafi chodzi
w Cieniu?
- Tak. Albo pozostaj c w miejscu ci ga z Cienia przedmioty. To jakby
odwrócenie...
- My lałem, e trzeba przej Wzorzec, by zyska tak moc.
- Maj tam pewnego rodzaju odpowiednik. Nazywa si Logrus. To taki
chaotyczny labirynt. Ci gle si zmienia. Bardzo niebezpieczny. Zakłóca
równowag umysłow . adna przyjemno .
- Wi c dokonałe tego?
- Tak.
- A tak e przeszedłe Wzorzec?
Oblizałem wargi, przypominaj c sobie to do wiadczenie.
- Tak. Niemal mnie to zabiło. Suhuy uwa ał, e zabije na pewno, ale Fiona
uznała, e przy jej pomocy zdołam tego dokona . Byłem...
- Kim jest Suhuy?
- Mistrzem Logrusu, a przy okazji moim wujem. S dził, e Wzorzec Amberu i
Logrus Chaosu s niekompatybilne, e nie mog nosi w sobie obu wizerunków.
Random, Fiona i Gerard zabrali mnie na dół, ebym zobaczył Wzorzec.
Wtedy wezwałem Suhuya i pokazałem mu, jak to wygl da. Powiedział, e wydaj
si swymi antytezami i e przy próbie przej cia albo zostan zniszczony, albo
Wzorzec usunie obraz Logrusu. Prawdopodobnie to pierwsze. Ale Fiona
stwierdziła, e Wzorzec powinien obj sob wszystko, nawet Logrus. A z tego, co
wie o Logrusie, powinien omin wszystko, nawet Wzorzec. Pozostawili spraw
mojej decyzji, a ja wiedziałem, e musz spróbowa . I spróbowałem.
Przeszedłem, i wci nosz w sobie wizerunek Logrusu, tak samo jak Wzorca.
Suhuy przyznał, e Fi miała racj . Wysun ł teori , e ma to jaki zwi zek z moim
mieszanym pochodzeniem. Fi nie zgodzila si ...
Bill podniósł r k .
- Zaczekaj. Nic bardzo rozumiem, w jaki sposób tak szybko sprowadziłe
swojego wuja Suhuya do podziemi zamku Amber.
- Oprócz Atutów Amberu mam te tali Atutów Chaosu przedstawiaj cych
moich krewnych z Dworców.
Pokr cił głow .
- To fascynuj ce, ale zbaczamy z tematu. Czy jest kto jeszcze, kto potrafi
chodzi przez Cie ? A mo e istniej jakie inne sposoby?
- Tak, jest nawet kilka. Istnieje pewna liczba magicznych istot, takich jak
Jednoro ec, które mog zwyczajnie w drowa , gdzie tylko zapragn . Poza tym
ka dy mo e pod a za id cym przez Cie albo istot magiczn , póki nie straci
ladu. Co w rodzaju Thomasa Rhymera z ballady. Jeden chodz cy przez Cie
59
mo e przeprowadzi cał armi . S te mieszka cy rozmaitych królestw Cienia,
le cych najbli ej Amberu i Chaosu. Z powodu bliskiej odległo ci od obu
o rodków mocy yj tam pot ni czarnoksi nicy. Ci najlepsi dobrze sobie radz ,
ale ich wizerunki Wzorca i Logrusu s niedoskonałe i nigdy nie dorównuj
oryginałom. Ale po obu stronach nie potrzeba nawet inicjacji, eby si porusza .
Zł cza Cienia s tam najcie sze. Nawet prowadzimy z nimi handel. Z czasem
coraz łatwiej w drowa wytyczonymi szlakami. Kierunek na zewn trz jest jednak
trudniejszy.
Znane s przypadki, gdy przedostały si spore siły inwazyjne. Dlatego wła nie
trzymamy stra e: Julian w Ardenie, Gerard na morzu i tak dalej.
- Inne sposoby?
- Mo e sztorm Cienia.
- Co to jest?
- To naturalne, cho niezbyt dobrze opisane zjawisko. Najlepszym
porównaniem, jakie przychodzi mi do głowy, jest burza tropikalna. Jedna z teorii
mówi, e ich powstawanie ma zwi zek z cz stotliwo ci dudnienia fal,
pulsuj cych od Amberu i Chaosu i kształtuj cych natur cieni. W ka dym razie
gdy taki sztorm wybuchnie, to zanim si uspokoi, potrafi ogarn spor liczb
cieni. Czasem wyrz dza wielkie szkody, czasem bardzo małe. Ale cz sto przenosi
ze sob ró ne rzeczy.
- Czy ludzi równie ?
- Znane s takie przypadki.
Dopił piwo. Poszedłem za jego przykładem.
- Co z Atutami? - zapytał. - Czy ka dy mo e si nimi posługiwa ?
- Tak.
- Ile jest zestawów?
- Nie wiem.
- Kto je tworzy?
- W Dworcach jest kilku ekspertów. Tam si nauczyłem. W Amberze potrafi
to Fiona i Bleys. O ile pami tam, mieli uczy Randoma.
- Ci czarnoksi nicy, o których wspominałe , z przyległych krain... Czy który
z nich mógłby stworzy tali Atutów?
- Tak, ale byłyby mniej ni doskonałe. O ile dobrze rozumiem, aby wykona je
odpowiednio, trzeba przej inicjacj we Wzorcu albo Logrusie. Niektórzy
jednak mogliby uzyska cz ciowe rezultaty. U ycie takich Atutów byłoby
ryzykowne: mo na sko czy martwym albo w jakim piekle, a czasem tam, gdzie
człowiek si rzeczywi cie wybierał.
- A te, które znalazłe u Julii?
- Były prawdziwe.
- Jak mo esz to wyja ni ?
- Kto , kto wiedział, jak si to robi, nauczył kogo , kto potrafił opanowa t
wiedz , a ja o tym nie słyszałem. To wszystko.
- Rozumiem.
- Obawiam si , e to do niczego nie prowadzi.
- Ale jest mi potrzebne, je li mam co wymy li - odparł. - Jak inaczej mog
wskaza główne kierunki ledztwa? Masz ochot na jeszcze jedno piwo?
60
- Zaczekaj.
Zamkn łem oczy i przywołałem obraz Logrusu - zmiennego, wiecznie
zmiennego. Zakre liłem swe pragnienie i dwie faluj ce linie widma zwi kszyły
grubo i jasno . Wolno poruszałem ramionami, na laduj c ich kołysania i
szarpni cia. Wreszcie linie i moje r ce wydawały si jedno ci ; otworzyłem dłonie
i si gn łem dalej, coraz dalej w Cie .
Bill odchrz kn ł.
- Hm... Merle, co ty robisz?
- Szukam czego - wyja niłem. - Jeszcze chwil .
Linie rozci gałyby si poprzez niesko czono Cienia, a natrafiłyby na
obiekty mojego pragnienia albo ja straciłbym cierpliwo lub koncentracj . W
ko cu poczułem szarpni cie, jakby yłek dwóch w dek, gdzie ryby chwyciły
haczyk.
- S - oznajmiłem i szybko ci gn łem je z powrotem.
W obu dłoniach zjawiły si oszronione butelki piwa.
Chwyciłem je mocno, po czym jedn podałem Billowi.
- O to mi chodziło, kiedy mówiłem o odwróceniu chodzenia przez Cie -
wyja niłem, kilka razy oddychaj c gł boko. - Si gn łem w Cie po dwie butelki
piwa. Zaoszcz dziłem ci wyprawy do kuchni.
Przygł dał si pomara czowej etykiecie z dziwacznym, zielonym napisem.
- Nie znam tej marki - stwierdził. - e ju nie wspomn o j zyku. Jeste
pewien, e to niczym nie grozi?
- Tak, zamówiłem prawdziwe piwo.
- Aha... a nie sprowadziłe przypadkiem otwieracza?
- Oj! Przepraszam ci , zaraz...
- Drobnostka.
Wstał, znikn ł w kuchni, a po chwili wrócił z otwieraczem. Kiedy zerwał
kapsel, polała si piana i musiał potrzyma butelk nad koszem, zanim piwo si
uspokoiło. Z drug było to samo.
- Niektóre rzeczy burz si , e przyci ga si je za szybko, tak jak ja przed
chwil - wyja niłem. - Normałnie zdobywam piwo w inny sposób i zapomniałem
ju ...
- Nic si nie stało. - Bill wytarł r ce chusteczk ...
I poci gn ł z butelki.
- Przynajmniej piwo jest dobre - stwierdził. - Zastanawiam si ... Ale nie.
- Co?
- Mógłby sprowadzi pizz ?
- Z czym by chciał? - zapytałem.
Nast pnego ranka poszli my na długi spacer wzdłu kr tego strumienia, który
napotkali my przy polu, nale cym do s siada i klienta Billa. Bill szedł wolno z
lask w r ku i fajk w z bach, kontynuuj c wczorajsze przesłuchanie
powiedziałe co , na co nie zwróciłem nale ytej uwagi - o wiadczył. - Bardziej
interesowały mnie inne aspekty sytuacji. Mówiłe , e ty i Luke dotarli cie do
olimpijskiego finału, a potem zrezygnowali cie.
- W jakiej konkurencji?
- Na kilku dystansach biegowych i w paru konkurencjach technicznych. Obaj
61
byli my biegaczami i...
- I jego czas był bliski twojego?
- Bardzo bliski. A czasem to mój był bliski jego.
- Dziwne.
- Co?
Brzeg stał si bardziej stromy, wi c po kamieniach przeszli my na drug
stron , gdzie teren był stosunkowo płaski. Biegła tam mocno wydeptana cie ka.
- To do niezwykły zbieg okoliczno ci - powiedział - e ten chłopak był w
sporcie nie gorszy od ciebie. Z tego, co słyszałem, Amberyci s kilka razy silniejsi
od normalnych ludzi i maj zabawny metabolizm, daj cy niezwykł
wytrzymało oraz zdolno ci regeneracyjne. Jak to mo liwe, e Luke zdołał ci
dorówna w siłowych konkurencjach?
- Jest wietnym sportowcem i dba o form - odparłem. - Zdarzaj si tacy
ludzie: bardzo silni i szybcy.
Bill pokr cił głow . Weszli my na cie k .
- Nie zaprzeczam. Ale mam wra enie, e za du o tych przypadków. Ten Luke
ukrywa własn przeszło , tak samo jak ty, a potem si okazuje, e i tak wie, kim
jeste . Powiedz, czy naprawd jest miło nikiem sztuki?
- Czego?
- Sztuki. Czy sztuka interesowała go na tyle, by j kolekcjonowa ?
- Aha. Tak. Do regularnie bywali my na otwarciach galerii i wystawach w
muzeum.
Parskn ł i z wymachu uderzył lask w kamyk, który plusn ł gło no.
- No có - mrukn ł. - To osłabia jeden z argumentów, ale nie psuje schematu.
- Nie bardzo...
- Dziwiło mnie, e znał tego zwariowanego malarza okultyst . Ale niesłusznie,
skoro, jak twierdzisz, facet miał talent, a Luke naprawd zbierał obrazy.
- Przecie nie musiał mi mówi , e znał Melmana.
- Fakt. Ale wszystko to razem, plus jego fizyczne mo liwo ci... Oczywi cie,
prowadz tu spraw poszlakow , uwa am jednak, e twój przyjaciel byi
człowiekiem niezwykłym.
Kiwn łem głow .
- Po naszej wczorajszej rozmowie długo si nad tym zastanawiałem. I je li on
nie jest st d, to do diabła, naprawd nie wiem, sk d pochodzi.
- Wi c chyba wyczerpali my mo liwo ci tego ladu - westchn ł Bill.
Min li my zakr t strumienia i przystan ł, by spojrze na stadko ptaków,
zrywaj cych si do lotu z niewielkiego mokradła na drugim brzegu.
- Powiedz mi, zupełnie z inn j beczki, jaki masz... status.
- Nie rozumiem.
- Jeste synem ksi cia Amberu. Czym ci to czyni?
- Chodzi ci o tytuł? Jestem diukiem Marchii Zachodnich i earlem Kolviru.
- Co to oznacza?
- e nie jestem ksi ciem Amberu. Nikt nie musi si martwi , e zaczn
intrygowa , adnej wendety zwi zanej z sukcesj tronu...
- Hm.
- Co miało znaczy to "hm"?
62
Wzruszył ramionami.
- Za dobrze znam histori . Nikt nie jest bezpieczny.
I ja wzruszyłem swoimi.
- Z tego, co ostatnio słyszałem, na domowym froncie panuje spokój.
- To dobra wiadomo .
Kilka zakr tów dalej dotarli my do szerokiej polanki pokrytej kamykami i
piaskiem. Teren wznosił si lekko przez jakie dziesi metrów, a do stromej
skarpy wysoko ci dwóch, mo e trzech metrów. Widziałem lady przyboru wody i
odsłoni te korzenie drzew, rosn cych wzdłu kraw dzi. Bill przysiadł na głazie w
ich cieniu i zapalił fajk . Ja znalazłem sobie miejsce w pobli u, po lewej stronie.
Woda pluskała cicho w przyjemnej tonacji i skrzyła si w sło cu.
- Ładnie tu - stwierdziłem po chwili. - Naprawd przyjemne miejsce.
- Uhm.
Spojrzałem na niego - patrzył w stron , z której przyszli my.
- Co si dzieje? - spytałem, zni aj c głos.
- Zauwa yłem kogo - szepn ł. - Szedł cie k kawałek za nami. Straciłem go z
oczu po tych wszystkich zakr tach.
- Mo e powinienem przej si z powrotem.
- To pewnie nic wa nego. Jest pi kny dzie . Sporo ludzi urz dza tu wycieczki.
Pomy lałem tylko, e je li chwil poczekamy, zobaczymy go albo upewnimy si ,
e skr cił gdzie w bok.
- Mo esz go opisa ?
- Nie. Zauwa yłem tylko poruszenie. My l , e nie ma si czym przejmowa .
Po tej twojej opowie ci zrobiłem si przesadnie ostro ny... albo wpadam w
paranoj . Nie jestem pewien.
Wyj łem fajk , nabiłem i zapaliłem. Czekali my. Czekali my jakie pi tna cie
minut, ale nikt si nie pokazał.
Wreszcie Bill wstał i przeci gn ł si .
- Fałszywy alarm - stwierdził.
- Chyba tak.
Ruszył dalej. Pod yłem za nim.
- Martwi mnie ta Jasra - rzekł. - Powiedziałe , e wygl dało to, jakby
przeatutowała si do pokoju. I e miała w ustach dło, które na pewien czas ci
powaliło.
- Zgadza si .
- Spotkałe kiedy kogo podobnego?
- Nie.
- Domy lasz si mo e?
Pokr ciłem głow .
- I co z t zabaw w Noc Walpurgii? Rozumiem, e jaka data mo e mie
istotne znaczenie dla szale ca, i wiem, e wyznawcy ró nych prymitywnych religii
przywi zywali wielk wag do zmian pór roku. Ale S jest niemal zanadto
zorganizowany, by by wariatem. A co do tego drugiego...
- Melman uwa a, e to wa ne.
- Tak. Ale on zajmował si takimi rzeczami. Byłbym zaskoczony, gdyby nie
doszukał si jakiej zbie no ci, cho by nawet nie istniała naprawd . Przyznał, e
63
jego mistrz o tym nie wspominał. Sam to wymy lił. Ale to ty masz do wiadczenie
w tej dziedzinie. Czy zamordowanie kogo twojej krwi w pewnym szczególnym
dniu roku mo e mie specjalne znaczenie albo dostarczy jakiej wyj tkowej
mocy?
- O niczym takim nie słyszałem. Ale oczywi cie istnieje wiele spraw, o których
nie mam poj cia. W porównaniu z innymi adeptami jestem do młody. Tylko nie
rozumiem, do czego zmierzasz. Nie s dzisz, eby był szale cem, ale nie wierzysz
te w ten pomysł z Noc Walpurgii.
- Sam nie wiem. Po prostu gło no my l . Jedno i drugie jest troch naci gane.
Nawiasem mówi c, we francuskiej Legii Cudzoziemskiej na trzydziestego
kwietnia dawali ołnierzom urlopy, eby mogli si upi , a potem jeszcze par dni,
eby wytrze wieli. To rocznica bitwy pod Camerone, jednego z ich wielkich
zwyci stw. Ale nie s dz , by istniał tu jaki zwi zek z nasz spraw .
I dlaczego sfinks? - dodał po chwili. - Dlaczego Atut przenosi ci w miejsce,
gdzie musisz odpowiada na głupie zagadki albo odgryz ci głow ?
- Odniosłem wra enie, e miał w planach raczej to drugie.
- Te mi si tak wydawało. Ale to z pewno ci bardzo dziwne. Wiesz co?
Zało si , e wszystkie te Atuty działaj w taki sposób: prowadz w pułapk .
- Mo liwe.
Si gn łem do kieszeni po karty.
- Zostaw - poradził. - Nie ku my losu. Mo e powiniene schowa je w
bezpiecznym miejscu, przynajmniej na pewien czas. Mógłbym zamkn je w
sejfie w moim gabinecie.
- Sejfy nie s a tak bezpieczne - roze miałem si . - Nie, dzi kuj . Wol je mie
przy sobie. Mo e zdołam je sprawdzi , zanadto przy tym nie ryzykuj c.
- Ty jeste ekspertem. Ale powiedz, czy co nie mo e si tutaj prze lizn ze
sceny na karcie tak, eby nie...
- Nie. Nie działaj w taki sposób. Wymagaj twojej uwagi. Pełnej
koncentracji.
- To ju co . Chciałbym...
Obejrzał si znowu. Kto nadchodził. Odruchowo zacisn łem pi ci.
A potem usłyszałem, jak Bill oddycha z ulg .
- W porz dku - mrukn ł. - Znam go. To George Hansen. Syn wła ciciela
farmy, obok której przechodzili my. Cze , George!
redniego wzrostu i kr pej budowy m czyzna pomachał nam r k . Miał
jasne włosy. Był ubrany w levisy i koszulk Grateful Dead, a za podwini ty r kaw
wsun ł paczk papierosów. Wygl dał na dwadzie cia par lat.
- Dzie dobry - odpowiedział, gdy podszedł bli ej. - Ciepły dzie , co?
- Jeszcze jak - odparł Bill. - Dlatego wyszli my na spacer, zamiast siedzie w
domu.
George przyjrzał mi si .
- Ja te - o wiadczył, przygryzaj c doln warg . - Naprawd ładny dzie .
- To Merle Corey. Przyjechał do mnie w odwiedziny.
- Merle Corey - powtórzył George i wyci gn ł r k . - Cze , Merle.
U cisn łem mu dło . Była lekko wilgotna.
- Poznałe nazwisko?
64
- No... Merle Corey.
- Znałe jego ojca.
- Tak? A rzeczywi cie!
- Sama Coreya - doko czył Bill i ponad ramieniem George'a spojrzał na mnie
znacz co.
- Sam Corey - powtórzył George. - To był facet! Miło ci pozna . Na długo
przyjechałe ?
- Najwy ej kilka dni - odparłem. - Nie wiedziałem, e znałe mojego ojca.
- wietny go - stwierdził. - Gdzie mieszkasz?
- W Kalifornii, ale ju pora na zmian .
- A dok d si wybieras ?
- Chyba wyjad z kraju.
- Do Europy?
- Dalej.
- Kapitalnie. Te chciałbym kiedy poje dzi po wiecie.
- Mo e kiedy poje dzisz.
- Mo e. No, pora na mnie. Miłego spaceru. Przyjemnie było ci pozna , Merle.
- Mnie równie .
Cofn ł si , pomachał nam, odwrócił si i odszedł. Spojrzałem na Billa i
zauwa yłem, e dr y.
- O co chodzi? - spytałem szeptem.
- Znam tego chłopca od urodzenia - powiedział. - My lisz, e brał narkotyki?
- Nie takie, dla których trzeba sobie dziurawi r ce. Nie widziałem adnych
ladów. I nie wygl dał na oszołomionego.
- Tak, ale ty nie znasz go tak jak ja. Był... inny. Pod wpływem impulsu
nazwałem twojego ojca Samem. Bo co było nie tak, jak powinno. Zmienił si jego
sposób mówienia, postawa, chód... Drobiazgi. Czekałem, eby mnie poprawił, a
wtedy mógłbym za artowa o przedwczesnej sklerozie. Ale nie. Uwierzył. Merle,
to przera aj ce! Przecie on znał twojego ojca... jako Carla Coreya. Ojciec lubił
mie w domu porz dek, ale nigdy nie radził sobie z pieleniem, koszeniem czy
grabieniem li ci. George pracował u niego przez całe lata, jeszcze w szkole.
Wiedział, e nie ma na imi Sam.
- Nie rozumiem.
- Ja te nie. I wcale mi si to nie podoba.
- Czyli zachowuje si dziwnie... i s dzisz, e nas ledzi?
- Teraz tak. To nie mo e by przypadek... akurat wtedy, kiedy przyjechałe .
Zawróciłem.
- Id za nim - oznajmiłem. - Przekonamy si .
- Nie. Zosta .
- Nie zrobi mu krzywdy. S inne metody.
- Niech lepiej wierzy, e nas oszukał. Mo e poczuje si pewniej i powie albo
zrobi co , co da nam informacj . Z drugiej strony, cokolwiek zrobisz, nawet
delikatnego czy magicznego, mo e go... albo kogo innego... uprzedzi , e co
podejrzewamy. Zostaw to, b d wdzi czny za ostrze enie i b d ostro ny.
- Masz racj - zgodziłem si . - Dobrze.
- Wracajmy do domu. Pojedziemy do miasta na lunch. Przy okazji
65
wpadniemy do mojego biura, chc zabra pewne dokumenty i załatwi kilka
telefonów. O drugiej mam spotkanie z klientem. W tym czasie mo esz wzi
samochód i przejecha si po okolicy.
- Doskonale.
Po drodze zastanawiałem si . Było kilka spraw, o których Billowi nie
powiedziałem. Na przykład, nie warto było wspomina , e na lewej r ce nosz
niewidzialny, obdarzony do niezwykłymi mo liwo ciami sznur do duszenia.
Jedn z nich jest to, e normalnie ostrzega mnie przed skierowanymi ku mnie
złymi intencjami, jak robił to przez prawie dwa lata w obecno ci Luke'a, zanim
zostali my przyjaciółmi. Jakiekolwiek były powody dziwnego zachowania
George'a Hansena, Frakir nie dała znaku, e ma wobec mnie złe zamiary.
Chocia , zabawna rzecz... było co w jego sposobie wyra ania, w tym, jak
wymawiał słowa...
Po lunchu Bill zaj ł si interesami, a ja wyruszyłem na przeja d k .
Kierowałem si do miejsca, gdzie przed laty mieszkał ojciec. Kilka razy byłem ju
w pobli u, ale nie wchodziłem do rodka. Zreszt , chyba i tak nie miałem po co.
Bill powiedział, e domek kupiło jakie młode mał e stwo z dzie mi. Mogłem si
tego domy li widz c porozrzucane na podwórzu zabawki. Ciekawe, jak by to
było: dorasta w takim domu. Wygl dał na zadbany, wr cz wymuskany.
Wyobra ałem sobie, e ludzie s tu szcz liwi.
Zastanawiałem si , gdzie on jest teraz... je li jest jeszcze w ród ywych. Nikt
nie zdołał poł czy si z nim Atutem, cho to jeszcze niczego nie dowodziło.
Istnieje wiele sposobów blokowania kontaktu. Jeden z nich, jak mówiono,
dotyczył wła nie jego sytuacji, chocia wolałem o tym nie my le .
Jedna z wersji głosiła, a tato oszalał w Dworcach Chaosu, dotkni ty kl tw
rzucon przez moj matk , a teraz w druje bez celu przez Cie . Mama
odmawiała wszelkich komentarzy na ten temat. Według innej, wkroczył do
stworzonego przez siebie wszech wiata i nigdy nie powrócił. To mogło go usun
poza zasi g Atutów. Zgodnie z jeszcze inn , po prostu zgin ł gdzie po wyje dzie
z Dworców - a kilkoro moich krewnych zapewniało, e widzieli, jak odje d a.
Zatem, je li prawdziwe były pogłoski o jego mierci, nast piła ona poza
Dworcami Chaosu. Byli te inni, którzy jakoby spotykali go pó niej w ró nych
odległych od siebie miejscach. Zawsze mówili o jego niezwykłym zachowaniu.
Raz słyszałem, e podró ował w towarzystwie niemej tancerki - male kiej i
licznej, z któr porozumiewał si j zykiem migowym - i e sam prawie si nie
odzywał. Kto inny opowiadał, e widział go pijanego w sztok w jakiej spelunce,
z której w ko cu przep dził wszystkich klientów, eby w spokoju słucha
orkiestry. Długo musiałem szuka , eby trafi chocia na te kilka plotek, ale nie
mogłem r czy za autentyczno adnej z nich. Cho próbowałem wiele razy, nie
zdołałem zlokalizowa go wezwaniem Logrusu. Oczywi cie, je li odjechał
dostatecznie daleko, moja zdolno koncentracji mogła si okaza
niewystarczaj ca.
Innymi słowy, nie miałem poj cia, gdzie si podział mój ojciec, Corwin z
Amberu. I nikt inny te chyba nie wiedział. ałowałem tego, gdy tylko raz
miałem okazj by z nim dłu ej - pod Dworcami Chaosu, kiedy wysłuchałem jego
opowie ci po bitwie Skazy Wzorca.
66
To odmieniło moje ycie. Postanowiłem wtedy opu ci Dworce i zdobywa
do wiadczenie w wiecie Cienia, gdzie prze ył tyle lat. Uznałem, e je li chc
rozumie tat , powinienem rozumie ten wiat. I wierzyłem, e udało mi si to
osi gn . Mo e nawet wi cej. Ale jego ju nie było i nie mogli my doko czy
rozmowy. S dziłem, e teraz, kiedy projekt Ghostwheel był ju na uko czeniu,
b d mógł wypróbowa now metod poszukiwania. I nagle zacz ła si ta ostatnia
historia. Po długiej podró y, któr planowałem za miesi c czy dwa zako czy u
Billa, zamierzałem wyruszy do mojej prywatnej anomalii i wzi si do pracy.
Teraz... pojawiły si inne problemy. Musz je rozwi za , zanim wróc do
poszukiwa .
Wolno przejechałem obok domu. Przez otwarte okna słyszałem d wi ki
muzyki. Lepiej nie wiedzie dokładnie, co dzieje si wewn trz. Czasem dobrze
jest zachowa odrobin tajemnicy.
Wieczorem po kolacji siedzieli my z Billem na werandzie. Próbowałem sobie
przypomnie , co jeszcze powinienem przepu ci przez jego umysł. Nic mi nie
przychodziło do głowy, wi c to on pierwszy wrócił do naszej odcinkowej
konwersacji.
- Jest jeszcze co - zacz ł.
- Tak?
- Dan Martinez zacz ł rozmow z tob sugeruj c, e Luke szuka inwestorów,
by zało y jak firm komputerow . Uznałe pó niej, e to tylko manewr, by
odwróci twoj uwag , a potem zaskoczy pytaniem o Amber i Chaos.
- Zgadza si .
- Ale Luke rzeczywi cie proponował ci co zbli onego. Upierał si przy tym, e
nie szukał kontaktu z potencjalnymi inwestorami i nigdy nie słyszał o Danie
Martinezie. Kiedy zobaczył zwłoki, nadal utrzymywał, e nigdy go nie widział.
Przytakn łem.
- Czyli albo Luke kłamał, albo Martinez dowiedział si jako o jego planach.
- Nie s dz , by Luke kłamał. My lałem pó niej o tej sprawie. Znaj c go, nie
wierz , by szukał inwestorów nie wiedz c jeszcze, czy ma w co wło y pieni dze.
My l , e w tej kwestii mówił prawd . Według mnie mógł to by jedyny
prawdziwy zbieg okoliczno ci we wszystkim, co si do tej pory przydarzyło. Mam
wra enie, e Martinez sporo o Luke'u wiedział i potrzebował tylko ostatniej
informacji: czy słyszał co o Amberze i Dworcach. Był sprytny. Na podstawie
tego, co ju wiedział, w szczególno ci e pracowali my z Lukiem w tej samej
firmie, potrafił uło y wiarygodn dla mnie historyjk .
- To mo liwe - przyznał. - Ale kiedy Luke naprawd ...
- Zaczynam s dzi - przerwałem - e historia Luke'a te była fałszywa.
- Nie bardzo rozumiem.
- Uwa am, e uło ył j tak samo jak Martinez. I z podobnych powodów: eby
wydała mi si dostatecznie prawdopodobna, bym udzielił informacji, na której
mu zale ało.
- Zgubiłem si . Jakiej informacji?
- Chodziło o mojego Ghostwheela. Chciał wiedzie , co to takiego.
- I rozczarował si , gdy usłyszał, e to tylko egzotyczne wiczenie z
projektowania, przeprowadzone wcale nie po to, by stworzy firm ?
67
Dostrzegł mój u miech, gdy kiwn łem głow .
- To co wi cej? - zapytał. I dodał: - Czekaj, nie mów. Ty te kłamałe . To co
istnieje rzeczywi cie.
- Tak.
- Pewnie nie powinienem nawet pyta ... chyba e uwa asz to za istotny
materiał i chcesz mi powiedzie . Je li to co du ego i bardzo wa nego, to mo na
b dzie to ze mnie wyci gn . Wiesz, nie jestem odporny na ból. Zastanów si .
Zrobiłem to. Siedziałem i dumałem przez dłu sz chwil .
- Przypuszczam, e istnieje pewien zwi zek - stwierdziłem w ko cu. - Do
zło ony i raczej nie taki, o jakim mówiłe . Ale nie s dz , eby mógł to by , jak to
nazwałe , materiał. Ani dla Luke'a, ani dla nikogo innego. Poniewa nikt oprócz
mnie nie ma nawet poj cia, co to jest. Nie. Nie wiem, jak mo na t niewiadom
wprowadzi do równania. Chodziło tylko o ciekawo Luke'a. Post pi raczej
według twojej rady i nie wł cz tej sprawy do akt.
- Mnie to nie przeszkadza - odparł. - Jest jeszcze sprawa znikni cia Luke'a...
W domu zadzwonił telefon.
- Przepraszam - powiedział Bill. Wstał i znikn ł w kuchni. - Merle, to do
ciebie! - zawołał po chwili.
Wszedłem do rodka. Spojrzałem pytaj co, a on wzruszył ramionami i
pokr cił głow . Szybko przypomniałem sobie, gdzie s dwa pozostałe aparaty.
Wskazałem palcem Billa, potem jego gabinet i wykonałem ruch, jakbym podnosił
i przyciskał do ucha słuchawke. U miechn ł si lekko i skin ł głow . Zacz łem
mówi , dopiero kiedy usłyszałem pstrykni cie. Rozmówca powinien uzna , e
podniosłem słuchawk w drugim aparacie.
- Słucham?
- Merle Corey?
- To ja.
- Potrzebuj pewnych informacji, które jak s dz , pan posiada.
Głos był m ski, jakby znajomy, chocia nie całkiem.
- Z kim rozmawiam? - spytałem.
- Przykro mi, ale nie mog powiedzie .
- W takim razie obawiam si , e moja odpowied na pa skie pytanie b dzie
taka sama.
- Czy mog przynajmniej je zada ?
- Prosz bardzo.
- Dobrze. Pan i Luke Raynard jeste cie przyjaciółmi.
Umilkł.
- Mo na tak to okre li - odpowiedziałem, by wypełni cisz .
- Słyszał pan, jak wspominał o miejscach zwanych Amberem i Dworcami
Chaosu.
I znowu raczej stwierdzenie ni pytanie.
- Mo e.
- Czy pan sam wie co o tych miejscach?
Wreszcie o co zapytał.
- Mo e - powtórzyłem.
- Prosz - To powa na sprawa. Potrzebuj czego wi cej ni tylko "mo e".
68
- Przykro mi. Niczego pan nie usłyszy, dopóki si nie dowiem, kim pan jest i
czemu pan pyta.
- Mog by bardzo pomocny, je li zechce pan mówi .
W ostatniej chwili powstrzymałem si od odpowiedzi.
Czułem, jak przyspiesza mi puls. Ostatnie zdanie padło w thari. Zachowałem
milczenie.
Wreszcie...
-- No có , nie udało si , a ja ci gle nie jestem pewien.
- Czego? Czego nie jest pan pewien?
- Czy to on pochodzi z jednego z tych miejsc, czy mo e pan.
- Pozwoli pan, e zapytam wprost: co to pana obchodzi?
-- Poniewa jednemu z was mo e grozi powa ne niebezpiecze stwo.
- Temu, który stamt d pochodzi, czy temu drugiemu?
-- Tego nie mog powiedzie . Nie sta mnie na kolejn pomyłk .
- O czym pan mówi? Czego dotyczyła ta poprzednia?
- Nie powie pan? Ani dla wlasnego bezpiecze stwa, ani by pomóc
przyjacielowi?
- Mógłbym - odparłem. - Gdybym wiedział, e to prawda. Ale równie dobrze
to pan mo e stanowi zagro enie.
- Zapewniam pana, e próbuj jedynie pomóc wła ciwej osobie.
- Słowa, słowa, słowa... - o wiadczyłem. - Przypu my, e obaj jeste my z tych
miejsc.
- Ojej - j kn ł. - Nie. To niemo liwe.
- Dlaczego?
- To niewa ne. Co musz zrobi , by pana przekona ?
- Nic. Chwileczk , niech pomy l . No dobrze. Co pan na to: spotkajmy si
gdzie . Pan wska e miejsce. Przyjrz si panu i wymienimy informacje, po
trochu, a wszystkie karty znajda si na stole.
Zamilkł.
- Tylko w taki sposób byłby pan skłonny do rozmowy? - spytał po chwili.
- Tak.
- Musz si zastanowi . Skontaktuj si wkrótce.
- Jedno pytanie...
- Słucham?
- Je li to ja, to czy niebezpiecze stwo grozi mi ju teraz?
- Tak my l . Tak, chyba tak. Do widzenia.
Rozł czył si .
Gdy odkładałem słuchawk , udało mi si westchn i zakl równocze nie.
Wystarczyło otworzy szaf , eby trafi na kogo , kto o nas wiedział.
Do kuchni wszedł wyra nie zdziwiony Bill.
- Sk d ten kim-on-tam-był-do-diabła w ogóle wiedział, e tu jeste ? - brzmiały
jego pierwsze słowa.
- To moje pytanie. Wymy l jakie inne.
- Prosz bardzo. Naprawd chcesz i ? A je eli on planuje jaki numer?
- Jasne. Zaproponowałem spotkanie, poniewa chc pozna tego faceta.
- Jak sam zauwa yłe , to on mo e stanowi zagro enie.
69
- Mnie to nie przeszkadza. On te znajdzie si w niebezpiecze stwie.
- Nie podoba mi si to.
- Mnie te niespecjalnie. Ale jak dot d nie otrzymałem lepszej oferty.
- Jak chcesz. Sam decydujesz. Szkoda, e nie ma sposobu, by zlokalizowa go
wcze niej.
- Ta my l mnie równie przemkn ła przez głow .
- Słuchaj, a mo e by go troch przycisn ?
- Jak?
- Wydawał si lekko zdenerwowany, a twoja propozycja nie spodobała mu si
chyba bardziej ni mnie.
Kiedy zadzwoni, mogłoby nie by nas w domu. Niech nie my li, e siedzisz tu i
czekasz na dzwonek telefonu. Niech troch poczeka. Znajdziemy ci jakie wie e
ubranie i na par godzin pojedziemy do klubu. To lepsze ni pustoszenie lodówki.
- Niezły pomysł - przyznałem. - Kiedy to miały by wakacje. Nic bli szego
chyba si nie trafi. Doskonale.
Korzystaj c z zasobów Cienia odnowiłem swoj garderob , potem
przystrzygłem brod , wzi łem prysznic i przebrałem si . Pojechali my do klubu i
zjedli my kolacj na tarasie. Wieczór wietnie si do tego nadawał: czysty i
rozgwie d ony, ze ciekaj cym jak mleko ksi ycowym blaskiem. Za wspóln
ugod , powstrzymali my si od dyskusji o moich problemach. Bill znał tu chyba
wszystkich, wi c i ja dobrze si czułem. To był najprzyjemniejszy wieczór, jaki
prze yłem od dłu szego czasu. Pó niej przeszli my na kilka drinków do baru,
który - jak zrozumiałem - był jedn z ulubionych przystani taty. Z s siedniego
pomieszczenia dobiegały strz py tanecznej muzyki.
- Tak, to był dobry pomysł - stwierdziłem. - Dzi ki.
- De nada - odparł. - Cz sto tu bywali my z twoim staruszkiem. Nie miałe
przypadkiem...?
- Nie, adnych wie ci.
- Przykro mi.
- Dam ci zna , kiedy si odezwie.
- Oczywi cie. Przepraszam.
Droga powrotna min ła spokojnie. Nikt za nami nie jechał. Wrócili my
krótko po północy, powiedzieli my sobie dobranoc, i poszedłem prosto do
swojego pokoju. Po drodze zdj łem i odwiesiłem do garderoby now marynark ,
potem ci gn łem nowe buty. W pokoju od razu zauwa yłem biały prostok t na
poduszce.
Dwoma długimi krokami dotarłem do łó ka i chwyciłem kartk papieru.
PRZEPRASZAM, ALE NIE BYŁO PANA, KIEDY DZWONIŁEM,
informowały drukowane litery. ZAUWA YŁEM PANA W KLUBIE I
DOSKONALE ROZUMIEM PA SKIE PRAGNIENIE, BY SP DZI WIECZÓR
POZA DOMEM. NASUN ŁO MI TO PEWIEN POMYSŁ. SPOTKAJMY SI TAM
W BARZE, JUTRO O DZIESI TEJ WIECZOREM. LEPIEJ B D SI CZUŁ W
TOWARZYSTWIE TYLU LUDZI, Z KTÓRYCH ADEN NIE SŁUCHA.
Niech to szlag! Pierwszy impuls kazał mi natychmiast powiedzie o wszystkim
70
Billowi. Pierwsza my l, jaka zjawiła si po tym impulsie, mówiła, e przecie nic
nie mo e zrobi . Co najwy ej straci troch snu, a pewnie potrzebuje go bardziej
ode mnie. Zło yłem wi c kartk , wsun łem do kieszeni koszuli, a sam koszul
odwiesiłem na krzesło.
Nawet koszmar nie o ywiał mojego snu. Spałem gł boko i mocno wiedz c, e
w razie niebezpiecze stwa obudzi mnie Frakir. Szczerze mówi c, zaspałem nawet
i było to przyjemne. Poranek wstał słoneczny i piewały ptaki.
Ochlapałem si , przyczesałem, obrabowałem Cie z czystych spodni i koszuli,
po czym zszedłem do kuchni. Na stole le ała kartka papieru. Miałem ju do
znajdowania wiadomo ci, ta jednak była od Billa. Pisał, e jedzie do biura, a ja
mam cz stowa si tym, co uznam za odpowiednie na niadanie. Wróci pó niej.
Zajrzałem do lodówki i przygotowałem sobie ma lane bułeczki, kawałek
melona i szklank soku pomara czowego. Kawa, któr wcze niej nastawiłem,
była gotowa, zanim sko czyłem jedzenie. Nalałem sobie i zabrałem fili ank na
werand .
Pomy lałem, e powinienem mo e te zostawi Billowi kartk i wyjecha st d.
Mój tajemniczy korespondent, zapewne S, raz tutaj telefonował i raz si włamał.
Niewa ne, sk d wiedział, e tu jestem. To był dom przyjaciela, a chocia nie
miałem nic przeciwko temu, by zwierza si przyjaciołom z kłopotów, wolałem
raczej nie nara a ich na niebezpiecze stwo. Ale w ko cu był biały dzie , a
spotkanie miało nast pi dopiero wieczorem. I pewnie dojd wtedy do jakich
rozs dnych wniosków. Szkoda by było wyje d a akurat teraz.
Wła ciwie nawet lepiej, je li zostan jeszcze, przypilnuj wszystkiego, w razie
czego b d osłaniał Billa... Nagle wyobraziłem sobie, jak pod gro b pistoletu kto
zmusza go do napisania tej kartki, po czym porywa jako zakładnika, by zmusi
mnie do mówienia.
Biegiem wróciłem do kuchni i zatelefonowałem do biura. Po drugim sygnale
odebrał Horace Crayper, jego sekretarz.
- Dzie dobry, mówi Merle Corey - powiedziałem. - Zastałem pana Rotha?
- Tak - odparł. - Ale w tej chwili rozmawia z klientem. Mo e pó niej do pana
zadzwoni?
- Nie, to nie takie wa ne. I tak mamy si spotka . Nie b d mu przeszkadzał.
Dzi kuj bardzo.
Nalałem drug fili ank kawy i wróciłem na werand . Takie rzeczy fatalnie
wpływały na nerwy. Postanowiłem, e je li wszystko nie wyja ni si do wieczora,
wyje d am.
Zza w gla wynurzyła si jaka posta .
- Cze , Merle.
George Hansen. Frakir pulsowała bardzo delikatnie, jakby chciała mnie
ostrzec i nagle zmieniła zdanie. Niejasne. Dziwne.
- Cze , George. Jak leci?
- wietnie. Jest pan Roth?
- Niestety. Musiał jecha do miasta. Wróci na lunch, mo e troch pó niej.
- Aha. Par dni temu prosił, eby wpa do niego. Miał dla mnie jak prac .
Podszedł bli ej, postawił nog na stopniu.
Pokr ciłem głow .
71
- Nie mog ci pomóc. Nic mi nie wspominał. B dziesz musiał przyj jeszcze
raz.
Kiwn ł głow , wypl tał z r kawa paczk papierosów, wyj ł jednego, zapalił i
wsun ł paczk za r kaw. Tym razem miał na koszulce Pink Floydów.
- Jak ci si u nas podoba? - zapytał.
- Bardzo. Napijesz si kawy?
- Z przyjemno ci .
Wstałem i ruszyłem do kuchni.
- Z cukrem i mietank ! - zawołał.
Nalałem mu, a kiedy wróciłem, siedział ju na krze le.
- Dzi kuj .
Wypił troch .
- Przy okazji: wiem, e twój ojciec miał na imi Carl, chocia pan Roth mówił
Sam. Pami mu ju troch nawala.
- Albo si przej zyczył.
U miechn ł si .
Co było w jego sposobie mówienia. Głos mógłby niemal nale e do mojego
telefonicznego rozmówcy, cho tamten był chyba bardziej opanowany i
spowolniony, by zneutralizowa charakterystyczne cechy wymowy. To nie
podobie stwo mnie dr czyło.
- Był emerytowanym oficerem, prawda? I konsultantem rz dowym?
- Tak.
- Co si z nim teraz dzieje?
- Sporo podró uje. Za granic .
- Spotkasz si z nim?
- Mam nadziej .
- Miło by było - stwierdził, zaci gn ł si papierosem i łykn ł kawy. -
Doskonała. Nie widywałem ci tutaj - oznajmił niespodziewanie. - Chyba nigdy
nie mieszkałe z ojcem?
- Nie. Wychowywała mnie matka i inni krewni.
- Pewnie daleko st d?
Kiwn łem głow .
- Za morzem.
- Jak ma na imi ?
Niewiele brakowało, ebym mu powiedział. Sam nie wiem czemu. W ostatniej
chwili zmieniłem to słowo na "Dorothy".
Dostrzegłem, jak przygryza wargi. Wpatrywał si w moj twarz.
- Dlaczego pytasz?
- Bez specjalnych powodów. Albo z wrodzonej ciekawo ci. Moja matka była
najwi ksz plotkark w mie cie. - Za miał si i łykn ł kawy. - Długo tu
zostaniesz? - zapytał jeszcze.
- Trudno powiedzie . Chyba raczej nie.
- Szkoda. Mam nadziej , e b dziesz przyjemnie wspominał t wizyt . - Dopił
kaw i postawił fili ank na balustradzie. Wstał, przeci gn ł si i dodał: - Miło
było z tob pogaw dzi .
Zatrzymał si jeszcze na stopniach.
72
- Mam przeczucie, e zajdziesz daleko - o wiadczył. - Powodzenia.
- Mo e ty tak e. Umiesz si wygada .
- Dzi ki za kaw . Pewnie si jeszcze spotkamy.
- Pewnie tak.
Skr cił za róg i znikn ł. Zwyczajnie nie wiedziałem, co o nim my le , wi c po
kilku próbach zrezygnowałem. Gdy milczy natchnienie, rozs dek szybko si
m czy.
Szykowałem sobie kanapk , kiedy wrócił Bill, wi c zrobiłem od razu dwie.
Tymczasem on poszedł si przebra .
- Ten tydzie miał by spokojny - powiedział, kiedy siedli my przy stole. - Ale
to dawny klient z do piln spraw , wi c musiałem go przyj . Mo e dzisiaj te
wybierzemy si nad strumie , tylko w drug stron ?
- Ch tnie.
A na spacerze opowiedziałem mu o wizycie George'a.
- Nie - stwierdził. - Nie mówiłem mu, e mam dla niego prac .
- Innymi słowy...
- Przyszedł, eby si z tob zobaczy . Na pewno widział z domu, e
wyje d am.
- Chciałbym wiedzie , o co mu chodziło.
- Je li to wa ne, pewnie sam ci w ko cu powie.
- Ale czas ucieka - zauwa yłem. - Zdecydowałem, e wyjad jutro rano, mo e
nawet dzi wieczorem.
- Dlaczego?
Szli my brzegiem strumienia. Powiedziałem mu o tej kartce na poduszce i o
spotkaniu wieczorem. A tak e o tym, co my l o wystawianiu go na zbł kane
kule. I te wymierzone te .
- Mo e do tego nie dojdzie... - zacz ł.
- Ju postanowiłem, Bill. ałuj , e musz ci opu ci , kiedy tak dawno si nie
widzieli my, ale nie przewidywałem tych probemów. A kiedy ja znikn , one
znikn tak e.
- Zapewne, ale...
Roztrz sali my t kwesti , pod aj c brzegiem potoku.
W ko cu zostawili my temat i wrócili my do bezowocnego roztrz sania moich
łamigłówek. Po drodze ogl dałem si co chwil , ale nie zauwa yłem nikogo. Od
czasu do czasu w krzakach na drugim brzegu rozlegał si szelest, ale mogło to by
jakie zwierz , zaniepokojone naszymi głosami.
Spacerowali my prawie godzin , kiedy nagle doznałem uczucia, e kto patrzy
na mój Atut. Znieruchomiałem.
Bill przystan ł i spojrzał zdziwiony.
- Co..
Uniosłem r k .
- Rozmowa mi dzykontynentalna - wyja niłem.
Po chwili wyczułem pierwsze drgnienie kontaktu.
I znowu usłyszałem szelest.
- Merlinie.
To był głos Randoma. Po kilku sekundach zobaczyłem go, siedz cego przy
73
stoliku w bibliotece Amberu.
- Słucham - odpowiedziałem.
Wizja nabrała barw, stała si rzeczywista, jakbym przez szerokie wej cie
zagl dał do s siedniego pokoju. Równocze nie nadal widziałem całe otoczenie,
cho z ka d chwil obraz przesuwał si na peryferie pola widzenia. Na przykład,
na drugim brzegu zauwa ylem George'a Hansena, który wyszedł z krzaków i
przygl dał mi si .
- Potrzebny mi jeste w Amberze. Natychmiast - o wiadczył Random.
George ruszył w nasz stron . Z pluskiem wszedł do wody.
Random wyci gn ł r k .
- Przechod - powiedział.
Moja sylwetka pewnie ju migotała, gdy usłyszałem wołanie George'a:
- Stój! Zaczekaj! Musz i ...
Złapałem Billa za rami .
- Nie mog ci zostawi z tym wariatem - stwierdziłem. - Chod my!
Drug dłoni chwyciłem r k Randoma.
- W porz dku - rzuciłem i zrobiłem krok do przodu.
- Stój! - wrzasn ł George.
- Odwal si - odpowiedzialem i zostawili my go tam, eby łapał t cz .
74
Rozdział 7
Random był zaskoczony, gdy obaj zjawili my si w bibliotece. Cho wstał,
nadał był ni szy od ka dego z nas. Spojrzał na Billa.
- Kto to jest, Merlinie? - zapytał.
- Twój adwokat, Bill Roth - wyja niłem. - W przeszło ci kontaktowałe si z
nim przez wysłanników. Pomy lałem, e chciałby mo e...
Bill zamierzał przykl kn na jedno kolano i miał ju na ustach "Wasza
wysoko ', ale Random chwycił go za ramiona.
- Zostawmy te bzdury - powiedział. - Nie jeste my na dworze. - U cisn ł mu
dło . - Mów mi Random. Zawsze chciałem osobi cie ci podzi kowa za prac ,
jak wło yłe w przygotowanie traktatu. Jako nie miałem okazji. Miło ci
pozna .
Jeszcze nigdy nie widziałem, by Billowi zabrakło słów, ale teraz patrzył tylko
na Randoma, na komnat , przez okno na dalek wie ...
- To prawda... - usłyszałem jego szept.
- Widziałem chyba, jak kto biegnie w wasz stron - zauwa ył Rundom,
przeczesuj c palcami rozwichrzone włosy. - A twoje ostatnie słowa nie były chyba
skierowane do mnie?
- Mieli my drobny problem - odparłem. - Wła nie dlatego zabrałem ze sob
Billa. Widzisz, kto próbował mnie zabi i...
Random uniósł dło .
- Na razie oszcz d mi szczegółów. Pó niej zechc je pozna , ale... niech to
b dzie pó niej. W tej chwili mamy wi cej nieprzyjemno ci ni zwykle, a twoje
mog by cz ci wi kszej cało ci. Ale najpierw musz troch odetchn .
Dopiero wtedy dostrzegłem kilka gł bokich zmarszczek na jego młodej z
wygl du twarzy i poj łem, e yje w napi ciu.
- Co si stało?
- Caine nie yje. Został zamordowany - odparł. - Dzi rano.
- Jak do tego doszło?
- Wyjechał do Cienia. Do Deigi. To taki daleki port, z którym utrzymujemy
stosunki. Razem z Gerardem mieli renegocjowa dawn umow handlow . Został
zastrzelony. Trafiony prosto w serce. Zgin ł na miejscu.
- Schwytali łucznika?
- Łucznika, akurat! To był snajper na dachu. I uciekł.
- My lałem, e proch strzelniczy tutaj nie działa.
Rozło ył r ce.
- Mo e Deiga le y w Cieniu dostatecznie daleko, eby zadziałał. Nikt nie
pami ta, czy kto to sprawdzał. Nawiasem mówi c, twój ojciec znalazł kiedy
zwi zek skuteczny równie tutaj.
- Fakt. Prawie zapomniałem.
- W ka dym razie jutro odb dzie si pogrzeb...
- Bill! Merlin!
W drzwiach stała moja cioteczka Flora. Kiedy odrzuciła propozycje
Rosettiego - mi dzy innymi by została jego modelk . Wysoka, szczupła,
ol niewaj ca, podbiegła i pocałowała Billa w policzek. Jeszcze nigdy nie
75
widziałem, eby si zarumienił. Powtórzyła t akcj ze mn , ale nie byłem a tak
wzruszony. Pami tałem, e kiedy była stra niczk mojego ojca.
- Dawno przyjechali cie? - Głos te miała liczny.
- Przed chwil - poinformowałem.
Natychmiast chwyciła nas pod r ce, próbuj c wyprowadzi .
- Musimy porozmawia - oznajmiła.
- Floro! - zawołał Rundom.
- Tak, braciszku?
- Mo esz oprowadzi pana Rotha po pałacu, ale Merlin b dzie mi jeszcze
potrzebny.
Nad sała si lekko i pu ciła moje rami .
- Teraz widzisz, na czym polega monarchia absolutna - wyja niła Billowi. - I
widzisz, jak władza deprawuje.
- Byłem zdeprawowany, zanim zdobyłem władz - wtr cił Random. - Zreszt
bogactwo jest lepsze. Pozwalam ci odej , siostro.
Parskn ła ura ona i wyszła z Billem.
- W pałacu jest spokojniej, gdy znajdzie sobie chłopaka gdzie w Cieniu -
zauwa ył Random. - Niestety, ju prawie rok siedzi w domu.
Cmokn łem współczuj co.
Wskazał mi fotel, potem podszedł do szafki.
- Wina? - zapytał.
- Ch tnie.
Nalał dwa kiełichy, podał mi jeden i usiadł przy niewielkim stoliku.
- Do Bleysa te kto strzelał - powiedział. - Dzi po południu, w innym cieniu.
Trafił, ale niegro nie.
Snajper uciekł. Bleys wyruszył ze zwykł misj dyplomatyczn do
zaprzyja nionego królestwa.
- My lisz, e to ten sam człowiek?
- Oczywi cie. W tej okolicy nikt jeszcze nie biegał z karabinem. I nagle dwóch
naraz? To musi by ten sam człowiek. Albo ten sam spisek.
- Jakie lady?
Pokr cił głow i spróbował wina.
- Chciałem porozmawia z tob w cztery oczy - wyja nił - zanim złapi ci
pozostali. O dwóch sprawach powiniene si dowiedzie .
Wypiłem łyk wina i czekałem.
- Pierwsza to fakt, e to wszystko naprawd mnie przera a. Po zamachu na
Bleysa trudno dłu ej przypuszcza , e kto ywił osobist uraz do Caine'a.
Celuje chyba w nas wszystkich, a przynajmniej w niektórych. A teraz mówisz, e
ciebie te próbowano zabi .
- Nie wiem, czy istnieje jaki zwi zek...
- Ja te nie. Ale nie podoba mi si schemat, jaki tu dostrzegam. Najbardziej
si obawiam, e za tymi zamachami stoi jedno lub wi cej z nas.
- Dlaczego?
Zajrzał ponuro w gł b kielicha.
- Przez całe wieki wendeta była nasz metod regulowania osobistych sporów.
Niekoniecznie prowadziła do mierci, cho zawsze istniała taka mo liwo .
76
Typowe jednak były intrygi, maj ce na celu kompromitacj , poni enie,
okaleczenie lub wygnanie przeciwnika i wzmocnienie własnej pozycji. Ta
działalno osi gn ła swój ostatni szczyt w walkach o sukcesj . Kiedy
obejmowałem to stanowisko, o które wcale si zreszt nie starałem, my lałem, e
sprawy s ju załatwione. Nie musiałem z nikim kruszy toporów i próbowałem
by sprawiedliwy. Wiem, jacy wszyscy s przewra liwieni. Mimo to nie
przypuszczam, ebym to ja był powodem ani e chodzi o sukcesj . Inni mi nie
przeszkadzali i odniosłem wra enie, e uznali mnie za mniejsze zło i e naprawd
współpracuj , eby wszystko jako si toczyło. Nie, nie wierz , by kto z nich był
taki nierozwa ny i zapragn ł mojej korony. Kiedy sprawa sukcesji została
rozwi zana, zapanowała prawdziwa przyja i dobra wola. Zastanawiam si
jednak, czy znowu nie powtarza si stary schemat. e dla załatwienia osobistych
porachunków kto mógł na nowo podj dawn gr . Nie chciałbym tego... znowu
podejrzenia, ostro no , nieufno , gra na dwie strony. To nas osłabia, a zawsze
istnieje jakie zagro enie, wobec którego powinni my by silni. Rozmawiałem z
ka dym z osobna i oczywi cie wszyscy wypieraj si wiedzy w jakichkolwiek
spiskach, intrygach czy wendetach. Widz jednak, e staj si podejrzliwi. To
przyzwyczajenie. Ka de z nich bez trudu wygrzebało zadawnione urazy, jakie
inni mogli ywi wobec Caine'a, chocia ten, likwiduj c Branda, ocalił nasze
tyłki. To samo z Bleysem: ka dy znalazł jaki motyw dla ka dego z pozostałych.
- Czyli chcesz złapa zabójc szybko, z powodu jego oddziaływania na
morale?
- Dokładnie. Nie potrzebuj tego dogryzania i wyszukiwania pretensji.
Wszystko jest jeszcze dostatecznie wie e, by my wkrótce znów mieli prawdziwe
spiski, intrygi i wendety. Mo e ju je mamy i jakie drobne nieporozumienie
doprowadzi do rozlewu krwi.
- A czy ty sam uwa asz, e to kto z pozostałych?
- Do diabła! Jestem taki jak oni. Odruchowo staj si podejrzliwy. To całkiem
mo liwe, ale jak dot d, nie znalazłem adnego dowodu.
- A kto jeszcze wchodzi w gr ?
Rozprostował nogi, skrzy ował je znowu i łykn ł wina.
- Niech to piekło pochłonie! Naszych wrogów jest legion. Ale wi kszo ci
zabrakłoby odwagi. Wiedz , jakiej zemsty mog oczekiwa , kiedy ich
odnajdziemy.
Splótł dłonie za głow i zacz ł si wpatrywa w rz dy ksi ek.
- Nie wiem, jak to powiedzie - zaci ł po chwili. - Ale musz .
Czekałem.
- Mówi si , e to mo e Corwin - rzucił szybko. - Ja w to nie wierz .
- Nie - powiedziałem cicho.
- Mówiłem przecie , e nie wierz . Twój ojciec wiele dla mnie znaczy.
- Jak ktokolwiek mógłby w to uwierzy ?
- Chodziły słuchy, e oszalał. Sam słyszałe . A je li cofn ł si do przeszłego
stanu umysłu, z czasów, kiedy jego stosunki z Caine'em i Bleysem nie były
całkiem serdeczne... zreszt , z nami wszystkimi, skoro ju o tym mowa? Tak
wła nie mówi .
- Nie wierz .
77
- Chciałem ci tylko uprzedzi , e słyszy si takie plotki.
- Lepiej, ebym ja ich nie słyszał.
- Przynajmniej ty nie zaczynaj. - Westchn ł. - Prosz . S podenerwowani. Nie
szukaj kłopotów.
Napiłem si wina.
- Tak, masz racj .
- A teraz wysłucham twojej historii. Nie kr puj si , skomplikuj mi ycie
jeszcze troch bardziej.
- Dobrze. Przynajmniej niczego nie zd yłem zapomnie .
Opowiedziałem wszystko raz jeszcze. Długo to trwało i zanim sko czyłem, za
oknem zacz ło si ciemnia . Przerywał mi rzadko, by wyja ni jaki szczegół. W
przeciwie stwie do Billa, nie analizował poszczególnych przypadków.
Kiedy zako czyłem, wstał i zapalił kilka olejowych lamp. Niemal słyszałem
jego my li.
- No nie - stwierdził w ko cu. - Zabiłe mi klina z tym Lukiem. Nic wiem, co o
nim s dzi . A ta dama z dłem troch mnie niepokoi. Mam wra enie, e
słyszałem o podobnych do niej, ale nie pami tam, przy jakiej okazji. Przypomn
sobie. Chciałbym jednak dowiedzie si czego wi cej o tym twoim projekcie
Ghostwheel. Co mi si w nim nie podoba.
- Oczywi cie. Ale przypomniałem sobie, e jeszcze o czym musz ci
powiedzie .
- Co to takiego?
- Stre ciłem wszystko prawie tak jak wtedy, kiedy opowiadałem to Billowi.
Całkiem niedawno, wi c teraz miałem uczucie, e powtarzam to samo. Ale jest
co , o czym Billowi nie wspomniałem, poniewa wtedy nie wydało mi si to wa ne.
Mo e bym nawet zapomniał, gdyby nie wyszła ta sprawa ze snajperem. A potem
przypomniałe mi, e Corwin znalazł kiedy substytut prochu strzelniczego, który
działa w Amberze.
- Wierz mi, wszyscy o tym pami tamy.
- Zapomniałem o dwóch sztukach amunicji, które mam w kieszeni. Pochodz
z ruin tego magazynu, gdzie Melman miał pracowni .
- I co?
- Nie ma w nich prochu. Zawieraj jaki ró owy proszek. Nawet si nie pali...
to znaczy na cieniu-Ziemi.
Wyj łem jeden nabój.
- Wygl da na 30-30 - zauwa ył.
- Chyba tak.
Random wstał i poci gn ł za pleciony sznur, wisz cy przy półkach z
ksi kami.
Zanim wrócił na miejsce, kto zapukał do drzwi.
- Wej ! - zawołał.
W drzwiach stan ł młody blondyn w liberii.
- To było szybkie - pochwalił Random.
Chłopak był wyra nie zdziwiony.
- Nie rozumiem, wasza wysoko ...
- Co tu jest do rozumienia? Zadzwoniłem. Ty przyszedłe .
78
- Sire, nie pełniłem słu by na pokojach waszej wysoko ci. Przysłano mnie,
bym powiadomił, e kolacja jest gotowa, kiedy tylko wasza wysoko zechce
przyby .
- Aha. Powiedz im, e zaraz b d . Musz tylko porozmawia z osob , któr
wzywałem.
- Tak jest, panie.
Sługa skłonił si i wycofał.
- Tak my lałem - westchn ł Bandom. - To zbyt pi kne, eby było prawdziwe.
Po chwili zjawił si inny sługa, starszy i nie tak elegancko odziany.
- Rolf, mógłby zajrze do zbrojowni i pogada z tym, kto tam jest teraz na
słu bie? - rzucił Random. - Niech przeszuka kolekcj karabinów, które tam
mamy, odk d Corwin przyniósł je na Kolvir w dniu, gdy zgin ł Eryk. Zobacz, czy
znajdzie 30-30 w dobrym stanie. Niech go wyczy ci i przy le na gór . Teraz
idziemy na kolacj . Bro mo esz zostawi tam w k cie.
- 30-30, Sire?
- Zgadza si .
Rolf wyszedł. Bandom wstał i przeci gn ł si . Schował nabój do kieszeni i
wskazał mi drzwi.
- Chod my je .
- wietny pomysł.
Przy stole siedziało nas o mioro: Bandom, Gerard, Flora, Bill, wezwany
troch wcze niej Martin, przybyły wła nie z Arden Julian, Fiona, która zjawiła
si tak e z jakiego dalekiego miejsca, i ja. Benedykt miał przyjecha rano, a
Llewella jeszcze dzi wieczorem.
Siedziałem po lewej r ce Randoma, Martin po jego prawicy. Nie widziałem go
ju kawał czasu i byłem ciekaw, co u niego słycha . Jednak atmosfera przy stole
nie sprzyjała rozmowom. Gdy tylko kto si odezwał, wszyscy pozostali
natychmiast patrzyli na niego z uwag przekraczaj c wymogi grzeczno ci.
Uznałem to za denerwuj ce, a Random chyba równie , poniewa wezwał Dropp
MaPantza, nadwornego błazna, by wypełnił chwile pos pnego milczenia.
Z pocz tku Droppa prze ywał trudne momenty.
Zacz ł od onglerki jedzeniem, które zjadał w locie, a znikn ło bez reszty.
Otarł usta po yczon serwetk , po czym obraził ka de z nas po kolei. Potem
opowiadał dowcipy, moim zdaniem bardzo zabawne.
Bill, który siedział po mojej lewej r ce, odezwał si cicho:
- Wystarczaj co dobrze znam thari, eby rozumie wi kszo tego, co mówi.
To przecie repertuar George'a Carlina! W jaki sposób...?
- Kiedy dowcipy Droppy zaczynaj nudzi , Random wysyła go do ró nych
lokali w Cieniu - wyja niłem. - eby zebrał wie y materiał. Jak rozumiem, jest
regularnym bywalcem w Vegas. Random sam mu czasem towarzyszy, eby
pogra w karty.
Po chwili Droppa zacz ł wywoływa u miechy, co rozlu niło nastrój. Kiedy
wyszedł na drinka, trwały ju rozmowy i mo na si było odezwa , nie staj c si
przy tym o rodkiem uwagi. Gdy tylko to nast piło, pot ne rami si gn ło za
plecami Billa i klepn ło mnie. To Gerard odchylił si na krze le do tyłu i w bok, w
moj stron .
79
- Merlinie - powiedział. - Przyjemnie znów ci zobaczy . Je li nadarzy si
okazja, chciałbym porozmawia z tob na osobno ci.
- Ch tnie - zapewniłem. - Ale zaraz po kolacji Random i ja musimy zaj si
pewn spraw .
- Je li nadarzy si okazja - powtórzył.
Kiwn łem głow .
Po chwili odniosłem wra enie, e kto próbuje si ze mn poł czy przez Atut.
Merlinie!
To była Fiona. Ale przecie siedziała za stołem naprzeciwko...
Wizerunek wyostrzył si , wi c odpowiedziałem:
- Tak?
Zauwa yłem, e wpatruje si w swoj chusteczk . Podniosła głow i
u miechn ła si do mnie. Równocze nie jej obraz trwał w moich my lach. To
stamt d dobiegły słowa:
Nie chc podnosi głosu... z wielu powodów. Jestem pewna, e po kolacji
b dziesz bardzo zaj ty. Chc tylko, by wiedział, e w najbli szym czasie
mogliby my wybra si na spacer, popływa łódk , przeatutowa si do Cabry
albo obejrze razem Wzorzec. Rozumiesz?
- Rozumiem - odparłem. - Skontaktuj si .
Doskonale.
Kontakt został zerwany, a kiedy spojrzałem w jej stron , wpatruj c si w
talerz składała wła nie chusteczk .
Random nie zwlekał; wstał szybko zaraz po deserze, yczył wszystkim dobrej
nocy i wyszedł z jadalni, skin wszy na mnie i Martina.
Julian min ł mnie wychodz c. Próbował wygl da nie tak złowieszczo jak
zwykle i prawie mu si udało.
- Musimy poje dzi razem po Ardenie - powiedział. - Jak najszybciej.
- Dobry pomysł - odparłem. - Umówimy si jako .
Wyszli my z jadalni. Flora dogoniła mnie w korytarzu. Nadal holowała za
sob Billa.
- Zajrzyj do mojego pokoju na wieczornego drinka - zaproponowała. - Zanim
pójdziesz spa . Albo wpadnij jutro na herbat .
- Dzi kuj . Na pewno si spotkamy. Kiedy dokładnie, zale y od tego, jak uło
si sprawy. Skin ła głow i trafiła mnie u miechem, który w przeszło ci był
przyczyn licznych pojedynków i bałka skich kryzysów. Po czym odeszła, a my
tak e.
- To ju wszyscy? - zapytał Random, kiedy wchodzili my po schodach do
biblioteki.
- Co masz na my li? - nie zrozumiałem.
- Czy wszyscy ju zd yli si z tob umówi ?
- Na razie bez szczegółów, ale tak.
Roze miał si .
- Tak my lałem: e nie b d marnowa czasu. W ten sposób zapoznasz si z
ich podejrzeniami. Mo esz tego wysłucha . Niewykluczone, e kiedy ci si to
przyda. Prawdopodobnie szukaj te sprzymierze ców, a z tob mog rozmawia
bez ryzyka.
80
- Ale naprawd chciałbym si z nimi spotka . Fatalnie, e musi si to odbywa
w taki sposób.
Stan li my na szczycie schodów. Random skin ł r k i skr cili my w korytarz
prowadz cy do biblioteki.
- Gdzie idziemy? - zapytał Martin.
Był podobny do Randoma, cho nie taki chudy i wy szy. Mimo to nie był
pot nym facetem.
- Po karabin - wyja nił Random.
- Aha. Po co nam?
- Chc sprawdzi amunicj , któr przyniósł Merlin. Je li wypali, to nasze
ywoty zyskaj dodatkowy poziom komplikacji.
Weszli my do biblioteki. Nadal płon ły lampy, a w k cie stał karabin.
Random podniósł go, wyj ł z kieszeni nabój i załadował.
- W porz dku. - Zastanowił si . - Na czym mo na by spróbowa ?
Wyszedł na korytarz i rozejrzał si .
- O, to si nada.
Uniósł bro , wymierzył w zbroj pod cian i nacisn ł spust. Rozległ si suchy
trzask i brz k metalu. Zbroja zadygotała.
- Niech to szlag! - mrukn ł Random. - Działa! Dlaczego wła nie ja,
Jednoro cu? Miałem nadziej na spokojne panowanie.
- Czy mog spróbowa , ojcze? - zapytał Martin. - Zawsze chciałem.
- Czemu nie? Masz jeszcze ten drugi nabój, Merlinie?
- Tak. - Si gn łem do kieszeni i wyj łem dwa.
Podałem je Randomowi. - Jeden i tak nie powinien wystrzeli - wyja niłem. -
Przypadkiem schowałem go razem z tamtymi.
- W porz dku.
Random wzi ł oba naboje i załadował jeden. Podał Martinowi karabin i
zacz ł tłumaczy zasad działania.
W dali słyszałem odgłosy alarmu.
- Zaraz zleci si do nas cała gwardia pałacowa - zauwa yłem.
- To dobrze - stwierdził Random, gdy Martin przycisn ł kolb do ramienia. -
Realistyczny alarm wiczebny jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Hukn ł strzał i zbroja zadzwoniła po raz drugi.
Wyra nie zaskoczony Martin szybko oddał bro Randomowi. Ten spojrzał na
trzymany w dłoni trzeci nabój, mrukn ł "A niech tam", wsun ł go do komory i
nie celuj c poci gn ł za spust.
Hukn ło po raz trzeci, potem trzasn ł rykoszet - dokładnie w chwili, gdy
gwardzi ci stan li na szczycie schodów.
- Chyba po prostu nie yłem cnotliwie - westchn ł Random.
Kiedy Raudom podzi kował gwardzistom za wła ciw reakcj na wiczebny
alarm, a ja usłyszałem pomrukiwania, e król chyba sobie wypił, wrócili my do
biblioteki i padło pytanie.
- Trzeci znalazłem w kieszeni wojskowych spodni Luke'a - odpowiedziałem,
81
po czym wyja niłem okoliczno ci tego zdarzenia.
- Nie mog sobie dłu ej pozwoli na niewiedz o Luke'u Raynardzie -
o wiadczył Random. - Jak mo esz wytłumaczy to, co si stało?
- Budynek spłon ł - zacz łem. - Na górze mieszkał Melman, który chciał
zło y mnie w ofierze. Na dole mie ciła si firma Brutus Storage Company.
Najwyra niej przechowywali tak amunicj . Luke potwierdził, e znał Melmana.
Nie miałem poj cia, e mo e mie tak e powi zania z Brutusem i amunicj . Ale to
chyba nie przypadek, e zajmowali ten sam budynek.
- Je li wypuszczaj j w takich ilo ciach, e potrzebuj magazynów, to
jeste my w powa nych kłopotach - westchn ł Random. - Chc wiedzie , kto był
wła cicielem budynku... i wła cicielem firmy, je li to nie ta sama osoba.
- Ustalenie tego nie powinno by trudne.
- Kogo powinienem tam wysła > - zamy lił si . Potem z u miechem pstrykn ł
palcami. - Ju niedługo Flora podejmie wa n misj dla Korony.
- Pomyslowe - mrukn łem.
Martin u miechn ł si tak e, po czym potrz sn ł głow .
- Obawiam si , e nic z tego nie rozumiem - oznajmił. - A chciałbym.
- Wiesz co? - Random zwrócił si do mnie. - Opowiedz mu wszystko, a ja
powiadomi Flor o jej zadaniu. Mo e wyruszy zaraz po pogrzebie.
- Dobrze.
Wyszedł, a ja jeszcze raz powtórzyłem cał histori , troch j tylko skracaj c.
Mamin nie miał nowych pomysłów ani nowych informacji. Zreszt , nie
oczekiwałem tego. Jak mi powiedział, ostatnie kilka lat sp dził w bardziej
sielankowym otoczeniu. Odniosłem wra enie, e od miast woli raczej wiejskie
tereny.
- Merlinie - o wiadczył. - Powiniene chyba szybciej przynie do domu wie ci
o całej tej aferze. Dotyczy nas wszystkich. Ciekawe, co z Dworcami Chaosu? Czy
ten karabin tam tak e by wystrzelił? Chocia to Caine i Bleys byli celami
zamachowca. Nikt nie wzywał mnie do Dworców, by powiadomi o jakich
wypadkach. Jednak... mo e tamtych krewniaków te nale ałoby wprowadzi w
cał spraw ?
- Jeszcze par dni temu wszystko wydawało si o wiele prostsze - wyja niłem
Martinowi. - A kiedy sytuacja zacz ła rozwija si szybciej, zbyt mnie pochłon ła.
- Ale te wszystkie lata... i zamachy na twoje ycie...
- Nie biegn do domu za ka dym razem, kiedy kto nadepnie mi na odcisk.
Nikt tego nie robi. Nie widziałem wtedy adnego zwi zku.
Wiedziałem jednak, e to on ma racj , a ja si myl .
Na szcz cie akurat wtedy wrócił Random.
- Nie bardzo mogłem j przekona , e to zaszczyt - poskar ył si . - Ale załatwi
to.
Porozmawiałi my jcszcze o sprawach bardziej ogólnej natury, głównie o tym,
co porabiali my przez ostatnie lata. Przypomniałem sobie, e Random ciekaw był
Ghostwheela, wi c wspomniałem o tym projekcie. Natychmiast zmienił temat,
sprawiaj c wra enie, e wolałby omówi to ze mn w cztery oczy. Po pewnym
czasie Martin zacz ł ziewa , co okazało si zara liwe. Random yczył nam dobrej
nocy i zadzwonił po sług , by pokazał mi mój pokój.
82
Poprosiłem Dika, który odprowadził mnie na kwater , by poszukał
materiałów do rysowania. Po dziesi ciu minutach dostarczył wszystkiego, czego
potrzebowałem. Droga powrotna byłaby długa i m cz ca, a ja odczuwałem
znu enie. Dlatego usiadłem przy stole i zaez łem konstruowa Atut tego baru w
kłubie, gdzie wczoraj wieczorem zabrał mnie Bill. Po dwudziestu minutach
uznałem, e odwzorowałem wszystko jak nale y.
Teraz była to ju tylko kwestia ró nicy upływu czasu, podlegaj cej pewnym
wahaniom. Stosunek 2,5:1 pomi dzy Amberem a cieniem, gdzie ostatnio
mieszkałem, był tylko czym w rodzaju reguły kciuka. Całkiem mo liwe, e ju
si spó niłem na spotkanie z bezimiennym włamywaczem.
Odło yłem na bok wszystko oprócz Atutu. Wstałem.
Kto zapukał do drzwi. Kusiło mnie, eby nie odpowiada , ale ciekawo
zwyci yła. Przeszedłem przez pokój, odsun łem rygiel i otworzyłem. Za progiem
stała Fiona, z włosami dła odmiany rozpuszczonymi. Miała na sobie eleganck ,
zielon wieczorow sukni i niewielk broszk z klejnotami, doskonale
pasuj cymi do włosów.
- Cze , Fi - powiedziałem. - Co ci sprowadza?
- Wyczułam, e pracujesz z pewnymi siłami - odparła. - Nie chciałam, eby co
si z tob stało, zanim zd ymy porozmawia . Mog wej ?
- Oczywi cie. - Odsun łem si . - Ale spieszy mi si .
- Wiem. Mo e jednak b d mogła ci pomóc.
- Jak? - spytałem zamykaj c drzwi.
Rozejrzała si i zauwa yła sko czony przed chwil Atut. Zasun ła rygiel i
podeszła do stołu.
- Bardzo udany - pochwaliła, studiuj c moj prac . - Wi c tam si wybierasz?
Gdzie to jest?
- To bar w takim niedu ym klubie w okolicy, sk d tu przybyłem. O dziesi tej
czasu miejscowego mam tam spotkanie z obc mi osob . Licz , e otrzymam
informacje o tym, kto i dlaczego próbował mnie zabi , mo e dowiem si te
czego o innych sprawach, które mnie niepokoj .
- Id - powiedziała. - I zostaw tu Atut. W ten sposób b d mogła patrze , co si
dzieje, a gdyby nagle potrzebował pomocy, potrafi ci jej udzieli .
U cisn łem jej r k . Potem zaj łem pozycj obok stołu i skoncentrowałem si .
Po chwili obraz nabrał gł bi i barw. Zaton łem w pojawiaj cych si
strukturach, a wszystko zbli yło si i rozrosło, wypieraj c bezpo rednie otoczenie.
Poszukałem wzrokiem zegara, który jak zapami tałem, wisiał po prawej stronie
baru... 9.48. Zd yłem niemal w ostatniej chwili.
Widziałem ju klientów, słyszałem ich głosy. Rozejrzałem si za
najwygodniejszym do materializacji punktem. W prawym ko cu baru, koło
zegara, nie było nikogo. Dobrze...
Byłem tam. Starałem si sprawia wra enie, e siedz tu przez cały czas.
Trzech go ci spojrzało w moj stron . U miechn łem si i kiwn łem głow .
Poprzedniego wieczoru Bill przedstawił mnie jednemu z m czyzn, drugiego
widziałem, cho nie rozmawiali my. Obaj skin li mi w odpowiedzi, co przekonało
trzeciego, e jestem prawdziwy. Natychmiast zaj c si znowu siedz c przy nim
kobiet .
83
Po chwili podszedł barman. On te mnie pami tał, bo zapytał, czy
przyjechałem z Billem.
Wzi łem piwo i z kuflem w r ku odszedłem do najbardziej odosobnionego
stolika. Tam siedziałem plecami do ciany, od czasu do czasu spogl daj c na
zegar i obserwuj c oba wej cia do sali. Gdy si skupiłem, wyczuwałem obecno
Fiony.
Dziesi ta przyszła i poszła, podobnie jak kilku go ci. Nikt si mn szczególnie
nie interesował, za to moj uwag zwróciła pewna samotna młoda dama o
jasnych włosach i profilu jak kamea. Na tym ko czyło si podobie stwo,
poniewa kamee na ogół si nie u miechaj , a ona to wła nie zrobiła tu przed
odwróceniem głowy, gdy spojrzała na mnie po raz drugi. Do licha, dlaczego
musz by wpl tany w spraw ycia i mierci?
W niemal ka dej innej sytuacji wypiłbym piwo, poszedł po nast pne,
wymienił kilka uprzejmych zda , potem zapytał, czy nie zechciałaby si do mnie
przysi
.
Wła ciwie...
Spojrzałem na zegar.
10:20.
Ile czasu powinienem jeszcze da tajemniczemu głosowi? Czy po prostu
zało y , e to George Hansen i e zrezygnował ze spotkania widz c, jak si
rozpływam?
Jak długo jeszcze ona tu zostanie?
Dyskretnie zgrzytn łem z bami. Nie rozprasza si .
Studiowałem jej w sk tali , łuki bioder, ramiona...
10.25.
Zauwa yłem, e mam pusty kufel. Zabrałem go, by napełni ponownie. W
skupieniu obserwowałem, jak przybywa piany.
- Zauwa yłam, e siedzi pan sam - usłyszałem jej głos. - Czeka pan na kogo ?
Pachniała mocno jakimi dziwnymi perfumami.
- Tak - odpowiedziałem. - Ale wydaje mi si , e jest ju za pó no.
- Mam podobny problem - wyznała, a ja zwróciłem si w jej stron . Znów si
u miechała. - Mogliby my czeka razem - zako czyła.
- Mo e si pani przysi dzie - zaproponowałem. - Wol sp dzi ten czas w pani
towarzystwie.
Wzi ła swojego drinka i poszła za mn do stolika.
- Mam na imi Merle, Merle Corey - przedstawiłem si , gdy tylko usiedli my.
- Meg Devlin. Nie widziałam ci tutaj.
- Jestem przejazdem. Rozumiem, e ty nie?
Pokr ciła głow .
- Niestety, mieszkam w nowym osiedlu par kilometrów st d.
Skin łem, jakbym wiedział, gdzie to jest.
- Sk d pochodzisz? - zainteresowała si .
- Z centrum wszech wiata - odparłem, po czym szybko dodałem: - Z San
Francisco.
- Mieszkałam tam kilka lat. Czym si zajmujesz?
Oparłem si niespodziewanemu impulsowi, by powiedzie , e jestem
84
czarodziejem. Zamiast tego opisałem moj ostatni prac w Grand Design. Ona,
jak si dowiedziałem, była modelk i zaopatrzeniowcem wielkiego magazynu,
potem prowadziła butik.
Rzuciłem okiem na zegar. Była 10.45. Pochwyciła moje spojrzenie.
- Chyba oboje nas wystawiono do wiatru - zauwa yła.
- Prawdopodobnie - przyznałem. - Ale poczekajmy do jedenastej... eby nikt
nie miał pretensji.
- Zgoda.
- Jadła ju ?
- Wcze niej.
- Jeste głodna?
- Troch . Wła ciwie tak. A ty?
- Te . Zauwa yłem, e ludzie co tu zamawiali. Sprawdz .
Okazało si , e mo emy dosta kanapki. Poprosiłem o dwie, do tego jak
sałatk .
- Mam nadziej , e twoja randka nie przewidywała pó nej kolacji -
powiedziałem nagle.
- Nie było o tym mowy. Zreszt to niewa ne - odparla i ugryzła kawałek.
Min la jedenasta. Sko czyłem piwo, zjadłem kanapk i szczerze mówi c, nie
miałem ju ochoty na wi cej.
- Przynajmniej wieczór nie okazał si kompletn kl sk - o wiadczyła, zmi ła i
odło yła serwetk .
Obserwowalem jej rz sy, poniewa bylo to przyjenme zaj cie. Nie miała
makija u, a je li nawet, to bardzo delikatny. Zamierzałem wła nie wyci gn
r k i przykry jej dło swoj , ale mnie uprzedziła.
- Co planowała na dzisiejszy wieczór? - spytałem.
- Nic takiego. Troch ta ca, par drinków, mo e spacer przy ksi ycu... Takie
głupstwa.
- W sali obok słysz muzyk , Mo e przejdziemy tam?
- Mogliby my - odparła. - Dlaczego nie?
Kiedy wychodzili my, usłyszałem głos, a wła ciwie szept Fiony:
Merlinie. je li opu cisz scen z Atutu znajdziesz si poza moim zasi giem.
- Zaczekaj chwil - odpowiedziałem.
- Słucham? - nie zrozumiała Meg.
- Ee... musz i do toalety - wyja niłem.
- Dobry pomysł. Ja te . Spotkamy si tutaj, w hallu. Za par minut.
Pomieszczenie było puste, ale wszedłem do kabiny na wypadek, gdyby kto tu
zajrzał. Wyszukałem w talii Atut Fiony i po chwili nast pił kontakt.
- Posłuchaj, Fi - powiedziałem. - Najwyra niej nikt ju si nie zjawi. Ale
pozostała cz wieczoru mo e jeszcze miło si uło y . Dlaczego przy okazji
wizyty tutaj nie mog si troch zabawi ? Dzi kuj ci za pomoc. Wróc pó niej.
- Sama nie wiem. - Zawahała si . - Nie podoba mi si , e w takiej sytuacji
idziesz z kim obcym. Gdzie tam ci gle mo e ci co grozi .
- Nie grozi - zapewniłem. - Znam sposób, eby to sprawdzi , i on nic nie
wykazuje. Poza tym jestem prawie pewien, e to był człowiek, którego tutaj
poznałem, i e zrezygnował, kiedy si wyatutowałem. Nic mi nie b dzie.
85
- To mi si nie podoba - powtórzyła.
- Jestem du ym chłopcem. Umiem o siebie zadba .
- Mam nadziej . Wezwij mnie natychmiast, gdyby pojawiły si jakie
problemy.
- Nie b dzie adnych problemów. Mo esz spokojnie i do łó ka.
- I wezwij mnie, kiedy zechcesz wróci . Nie przejmuj si , e mnie obudzisz.
Chc osobi cie sprowadzi ci do domu.
- Dobrze, tak zrobi . Dobranoc.
- B d ostro ny.
- Zawsze jestem.
- W takim razie dobranoc.
Zerwała kontakt.
Kilka minut pó niej byli my ju na parkiecie. Obracali my si , słuchali my i
dotykali my. Meg miała skłonno ci do prowadzenia. Ale, do diabła, mog
przecie da si poprowadzi . Od czasu do czasu próbowałem nawet by
ostro ny, ale nie dostrzegłem nic gro niejszego ni gło na muzyka i nagłe
wybuchy miechu.
O wpół do dwunastej sprawdzili my w barze. Siedziało tam kilka par, ale jej
partner si nie zjawił, i nikt nawet nie skin ł mi głow . Powrócili my do muzyki.
Zajrzeli my tam znowu krótko po północy, z podobnym wynikiem.
Usiedli my i zamówili my ostatniego drinka.
- No có , było warto - stwierdziła, kład c dło w takim miejscu, bym mógł
nakry j swoj . Zrobiłem to.
- Owszem - powiedziałem. - Szkoda, e nie mo emy spotyka si cz ciej.
Niestety, jutro musz wyjecha .
- Gdzie si wybierasz?
- Z powrotem do centrum wszech wiata.
- Szkoda - westchn ła. - Podwie ci gdzie ?
Kiwn łem głow .
- Tam gdzie ty jedziesz.
U miechn ła si i cisn ła mi dło .
- Dobrze. Je li zajrzysz do mnie, pocz stuj ci fili ank dobrej kawy.
Sko czyli my drinki i wyszli my na parking. Po drodze przystawali my kilka
razy, eby si obj . Postarałem si nawet, eby znowu poby ostro nym, ale
byli my chyha jedynymi lud mi na placu. Samochód Meg okazał si niewielkim,
zgrabnym czerwonym porschem z otwartym dachem.
- Jeste my. Chcesz poprowadzi ? - spytała.
- Nie. Ty prowad , a ja b d wypatrywał je d ców bez głowy.
- Kogo?
- To pi kna noc a ja zawsze marzyłem, by mie szofera dokładnie takiego jak
ty.
Wsiedli my i ruszyli my. Szybko, oczywi cie. Jako wydawało si to
naturalne. Droga była pusta, a mnie ogarn ło poczucie uniesienia. Wyci gn łem
r k i przywołałem z Cienia zapalone cygaro. Zaci gn łem si kilka razy i
odrzuciłem je, gdy z rykiem przemkn li my przez most. Przygl dałem si
gwiazdozbiorom, które przez te osiem lat stały si znajome. Odetchn łem gł boko
86
i wolno wypu ciłem powietrze. Próbowałem przeanalizowa swoje uczucia i
doszedłem do wniosku, e jestem szcz liwy. Ju dawno si tak nie czułem.
Za k p drzew przy drodze pojawiła si szachownica wiateł. Minut pó niej
min li my zakr t i zobaczyłem, e to niewielkie osiedle po prawej stronie szosy.
Meg zwolniła i skr ciła w drog dojazdow .
Zaparkowała na numerowanym miejscu, sk d alejk w ród krzewów
przeszli my do wej cia budynku. Otworzyła drzwi, min li my hall i wsiedli my
do windy. Jazda trwała zbyt krótko, a kiedy dotarli my do jej mieszkania,
naprawd zrobiła kaw .
I bardzo dobrze. Kawa była wietna. Siedzieli my razem i pili my j . Bardzo
długo...
Jedna rzecz doprowadziła w ko cu do nast pnej.
Troch pó niej znale li my si w sypialni a nasze ubrania na krze le.
Gratulowałem sobie, e nie doszło do skutku spotkanie, dla którego tu wróciłem.
Była gładka, mi kka i ciepła, i była jej odpowiednia ilo w odpowiednich
miejscach. Imadło kryte aksamitem, obłane miodem... zapach jej perfum...
O wiele pó niej le eli my w stanie tego chwilowego, spokojnego zm czenia, na
które nie b d marnował metafor. Gładziłem jej włosy, gdy przeci gn ła si ,
odwróciła głow i spojrzała na mnie spod półprzymkni tych powiek.
- Powiesz mi co ? - spytała.
- Pewnie.
- Jak miała na imi twoja matka?
Miałem uczucie, e co szorstkiego przetoczyło mi si po kr gosłupie. Ale
chciałem sprawdzi , do czego to wszystko prowadzi.
- Dara - powiedziałem.
- A ojciec?
- Corwin.
U miechn ła si .
- Tak my lałam - stwierdziła. - Ale musiałam wiedzie na pewno.
- Czy ja te mog o co zapyta ? Czy mo e to gra dla jednej osoby?
- Oszcz dz ci kłopotu. Chcesz, wiedzie , dlaczego mnie to interesuje.
- Trafiła w punkt.
- Przepraszam - szepn ła i przesun ła nog .
- Jak s dz , ich imiona s dla ciebie istotne.
- Jeste Merlin - oznajmiła. - Diuk Kolviru i ksi
Chaosu.
- Niech to diabli! - mrukn łem. - Wydaje si , e wszyscy w tym cieniu mnie
znaj . Macie jaki klub czy co?
- Kto jeszcze ci zna? - spytała natychmiast, szeroko otwieraj c oczy.
- Mój kumpel Luke Raynard, nie yj cy ju Dan Martinez, prawdopodobnie
miejscowy farmer George Hansen... i jeszcze jeden martwy, Victor Mełman.
Czemu? Czy ich nazwiska jako ci si kojarz ?
- Tak. Ten niebezpieczny to Luke Raynard. Przywiozłam ci tu, eby ci
przed nim ostrzec, je li oka esz si wła ciw osob .
- Co to znaczy "wła ciw "?
- Je li b dziesz tym, kim jeste : synem Dary.
- Wi c ostrze mnie.
87
- Wła nie to zrobiłam. Nie ufaj mu.
Usiadłem i oparłem si na poduszce.
- Czego on chce? Mojej kolekcji znaczków? Czeków podró nych? Mogłaby
wytłumaczy dokładniej?
- Kilka razy próbował ci zabi , par lat temu...
- Co? Jak?
- Za pierwszym razem była to ci arówka, która niemal ci przejechała. Rok
pó niej...
- Bogowie! Naprawd wiesz! Podaj daty. Kiedy próbował to zrobi ?
- Trzydziestego kwietnia. Zawsze trzydzietego kwietnia.
- Dlaczego? Czy wiesz dlaczego?
- Nie.
- Cholera. Sk d si o tym dowiedziała ?
- Byłam w pobli u. Patrzyłam.
- Czemu nic nie zrobiła ?
- Nie mogłam. Nie wiedziałam, który z was jest którym.
- Panienko, zupełnie si pogubiłem. Kim ty jeste , do diabła, i jak rol grasz
w tym wszystkim?
- Jak Luke, nie jestem tym, kim si wydaj ... - zacz ła.
W s siednim pokoju co ostro zabrz czało.
- Ojej! - j kn ła, wyskakuj c z łó ka.
Poszedłem za ni . Dotarłem do przedpokoju, gdy naciskała guzik pod
niewielk kratk .
- Halo - odezwała si .
- To ja, kochanie - usłyszałem odpowied . - Wróciłem o dzie wcze niej.
Wpu mnie, dobrze? Nios cały stos pakunków.
O rany!
Zwolniła jeden przycisk, nacisn ła drugi. Obejrzała si na mnie.
- To m - szepn ła bez tchu. - Musisz natychmiast wyj . Prosz ! Zejd po
schodach!
- Ale niczego mi jeszcze nie wytłumaczyła !
- Powiedziałam ju dosy ! Błagam, nie sprawiaj kłopotów!
- Ju - mrukn łem. Biegiem wróciłem do sypialni, wci gn łem spodnie i
wsun łem buty. Skarpetki i bielizn wepchn łem do tylnej kieszeni i narzuciłem
koszul .
- To nie wszystko - powiedziałem. - Wiesz wi cej i chc to usłysze .
- Tylko tego chcesz?
Pr dko pocałowałem j w policzek.
- Nie tylko. Wróc .
- Nie - sprzeciwiła si . - B d ju inna. Spotkamy si znowu, gdy nadejdzie
czas.
Ruszyłem do drzwi.
- To nie wystarczy - oznajmiłem, staj c w progu.
- Musi.
- Zobaczymy.
Przebiegłem przez korytarz i pchn łem drzwi z tabliczk WYJ CIE. Na
88
schodach zapi łem i wcisn łem w spodnie koszul . Zatrzymałem si na samym
dole, eby wło y skarpetki. Przyczesałem palcami włosy i otworzyłem drzwi do
hallu.
Nikogo w polu widzenia. To dobrze.
Kiedy wyszedłem z budynku i ruszyłem ulic , tu przede mn zahamował
czarny sedan. Usłyszałem szum odsuwanej szyby i dostrzegłem błysk czerwieni.
- Wsiadaj, Merlinie - odezwał si znajomy głos.
- Fiona!
Wsun łem si do rodka. Ruszyła od razu.
- To ona? - zapytała.
- Ona co? - Nie zrozumiałem.
- Czy była osob , z któr miałe si spotka ?
A do tej chwili nie przyszło mi to do głowy.
- Wiesz - przyznałem po chwili. - Chyba tak.
Skr ciła na szos i ruszyła w kierunku, z którego tu przybyłem.
- Jak gr prowadzi? - dopytywała si Fiona.
- Wiele bym dał, eby wiedzie - odparłem.
- Opowiedz mi o tym - zaproponowała. - Nie kr puj si , mo esz wyci
niektóre partie.
- Dobrze - mrukn łem i zacz łem mówi .
Zanim sko czyłem, zatrzymali my si na klubowym parkingu.
- Po co tu wrócili my? - zdziwiłem si .
- St d wzi łam samochód. Mo e nale e do którego z przyjaciół Bille.
Pomy lałam, e uprzejmo nakazuje go zwróci .
- Skorzystała z mojego Atutu, eby przenie si do baru?
- Owszem. Jak tylko poszli cie ta czy . Obserwowałam was prawie godzin ,
głównie z tarasu. Mówiłam, eby był ostro ny.
- Przepraszam. Zawróciła mi w głowie.
- Zapomniałam, e nie podaj tu absyntu. Musiała mi wystarczy mro ona
marguerita.
- Za to te przepraszam. Potem uruchomiła samochód na drut i pojechała za
nami?
- Tak. Czekałam na parkingu przed blokiem i przez twój Atut utrzymywałam
najbardziej peryferyjny kontakt. Gdybym wyczuła zagro enie, poszłabym za
tob .
- Dzi ki. Jak peryferyjny?
- Nie jetem podgl daczem, je li o to ci chodzi. No dobrze, teraz oboje wiemy,
co si działo.
- Ta historia jest o wiele dłu sza ni ostatni rozdział.
- Zaczekaj z ni - przerwała. - Na razie. W tej chwili interesuje mnie tylko
jedna sprawa: nie masz przypadkiem fotografii tego Luke'a Raynarda?
- Mog mie . - Si gn łem po portfel. - Tak, chyba mam.
Wyci gn łem z tylnej kieszeni majtki i szukałem dalej.
- Dobrze, e nie nosisz szortów - zauwa yła.
Znalazłem portfel i zapalilem sufitow lampk . Kiedy przegl dałem
zawarto , Fiona pochyliła si i oparła mi dło na ramieniu. Znalazłem wyra ne
89
kolorowe zdj cie z pla y: Luke, ja, a obok Julia i dziewczyna imieniem Gail z
któr Luke wtedy chodził.
Poczułem, jak ciska mi rami . Nabrała tchu.
- O co chodzi? - spytałem. - Znasz go?
Zbyt szybko pokr ciła głow .
- Nie, nie - zapewniła. - Nigdy w yciu go nie widziałam.
- Marny z ciebie kłamca, cioteczko. Kto to jest?
- Nie wiem.
- Daj spokój. Niewiele brakowało, a na jego widok wykr ciłaby mi r k .
- Nie m cz mnie.
- Tu chodzi o moje ycie.
- Tu chodzi o co wi cej ni twoje ycie.
- A wi c?
- Zostawmy to na razie.
- Obawiam si , e nie mog si na to zgodzi . B d nalegał.
Odwrociła si w moj stron i uniosła dłonie. Z wypiel gnowanych palców
wydobyły si smu ki dymu.
Frakir zacz ła pulsowa , co oznaczało, e Fiona jest dostatecznie w ciekła, by
uderzy , je li nie b dzie miała innego wyj cia.
Wykonałem ochronny gest i uznałem, e lepiej ust pi .
- No dobrze. Zostawmy t spraw i wracajmy do domu.
Zgi ła palce i dym rozwiał si . Frakir znieruchomiała.
Fiona wyj ła z torebki zestaw Atutów i wybrała kart Amberu.
- Ale pr dzej czy pó niej musisz mi powiedzie - uprzedziłem.
- Pó niej - odparła. Przed nami pojawiła si wizja Amberu.
To jedno zawsze podobało mi si u Fiony: nie uznawała maskowania własnych
uczu .
Zgasiłem jeszcze lampk i wokół nas rozrósł si Amber.
90
Rozdział 8
S dz , e moje my li podczas pogrzebów s typowe. Jak Bloom w "Ulissesie"
wspominam najzwyklejsze zdarzenia z ycia zmarłego i obserwuj ceremoni .
W pozostałym czasie mój umysł bł dzi.
Na szerokim pasie pla y u południowych zboczy Kolviru stoi niewielka
kaplica po wi cona Jednoro cowi - jedna z kilku w całym królestwie,
zbudowanych w miejscach, gdzie go widziano. Ta wydawała si najbardziej
odpowiednia na nabo e stwo ałobne Caine'a. Tak jak Gerard, wyraził kiedy
yczenie, by zło ono go na spoczynek w jaskiniach u stóp góry, twarz ku morzu,
po którym tak cz sto i długo eglował. Przygotowano dla niego grot , a po
nabo e stwie kondukt miał odprowadzi go na miejsce. Był wietrzny, mglisty
ranek i od morza wiało chłodem. Wida było tylko kilka agli - to statki wpływały
lub wypływały z portu, le cego ponad dwa kilometry na zachód.
My l , e formalnie to Random powinien odprawi nabo e stwo, poniewa
b d c królem, automatycznie stawał si najwy szym kapłanem. Odczytał jednak
tylko pocz tkowe i ko cowe wersety Odej cia Ksi
t z Ksi gi Jednoro ca, po
czym ust pił miejsca Gerardowi, jako e z Gerardem wła nie Caine przyja nił si
bardziej ni z kimkolwiek innym. I tak pot ny głos Gerarda huczał w małym,
kamiennym budynku, recytuj c długie fragmenty dotycz ce morza i zmienno ci.
Podobno sam Dworkin spisał t ksi g , zanim popadł w szale stwo, a pewne
ust py pochodziły wprost od Jednoro ca. Nie wiem. Nie było mnie przy tym.
Mówi si te , e pochodzimy od Dworkim i Jednoro ca, co przywołuje na my l
do niezwykłe obrazy. Ale pocz tki niemal ka dej historii roztapiaj si w
mitach. Kto wie? Jeszcze mnie wtedy nie było.
- ...I wszystkie rzeczy powracaj do morza - mówił Gerard.
Rozejrzałem si . Oprócz rodziny zjawiło si czterdzie ci czy pi dziesi t osób,
głównie szlachta z miasta, kilku kupców, z którymi Caine si przyja nił,
przedstawiciele krain z przyległych cieni, gdzie Caine bywał w pa stwowych i
osobistych sprawach, i oczywi cie Vinta Bayle.
Bill te chciał by obecny i stał teraz po mojej lewej r ce. Martin zajmował
miejsce po prawej. Nie było Fiony ani Bleysa. Bleys nie przybyl tłumacz c si
ran , a Fiona po prostu znikn ła. Rankiem Random nie potrafił jej odszuka .
Julian wyszedl w połowie ceremonii, by sprawdzi rozstawione wzdłu brzegu
warty. Kto zauwa ył, e potencjalny zamachowiec zebrałby niezłe plony, gdy tak
wielu z nas zgromadzi si w jednym miejscu: W rezultacie gajowi Juliana, z
krótkimi mieczami, sztyletami i łukami albo lancami, stali w strategicznie
wybranych punktach w całej okolicy. A od czasu do czasu słyszeli my szczekanie
jednego z piekielnych psów, któremu natychmiast odpowiadały inne - pos pne,
niepokoj ce odgłosy, kontrapunktuj ce fale, wiatr i refleksje o przemijaniu.
Gdzie ona mogla si podzia , my lałem. Fiona... L k przed zasadzk : Czy mo e
jej nieobecno ma zwi zek z wczorajsz noc ? I Benedykt... przesłał wyrazy
alu, wspominaj c o jakiej niespodziewanej sprawie, która uniemo liwi mu
przybycie na czas.
Llewella zwyczajnie si nie pokazała i była nieosi galna dla Atutów. Flora
stała z przodu, nieco po lewej.
91
Wyra nie zdawała sobie spraw , e w ciemnych kolorach te wygł da licznie.
Mo e j krzywdz , ale sprawiała wra enie raczej zalotnej ni pogr onej w
zadumie.
Po nabo e stwie wyszli my na zewn trz. Czterech marynarzy niosło trumn ,
a my uformowali my kondukt, który miał odprowadzi Caine'a do groty i
sarkofagu.
Grupa ołnierzy Juliana towarzyszyła nam jako zbrojna eskorta.
Po drodze Bill szturchn ł mnie i skin ł głow w gór , w stron Kolviru.
Spojrzałem tam. Jaka posta w czarnym płaszczu z kapturem stała na półce w
cieniu skalnego wyst pu. Bill przysun ł si bli ej, bym mógł go słysze w ród
muzyki kobz i skrzypiec.
- Czy to cz ceremonii? - zapytał.
- Nic o tym nie wiem - odparłem.
Wyszedłem z szeregu i przesun łem si naprzód. Za około minut powinni my
przej bezpo rednio pod obcym przybyszem.
Zrównałem si z Randomem i chwyciłem go za rami . Obejrzał si , a ja
wskazałem palcem w gór . Przystan ł i spojrzał, mru c oczy.
Praw dłoni si gn ł do piersi, gdzie - jak zwykle przy oficjalnych okazjach -
wisiał Klejnot Wszechmocy.
Natychmiast wzmógł si wiatr.
- Sta ! - krzykn ł. - Zatrzyma kondukt! Niech nikt nie rusza si z miejsca!
Posta przesun ła si lekko, odwracaj c głow , jak gdyby patrzyła na
Randoma. Na niebie, niby w trickowym filmie, pojawiła si chmura i rosła ponad
Kolvirem. Spod palców Randoma s czył si czerwony, pulsuj cy blask.
Nagle posta spojrzała w gór , byskawicznie wsun ła r k pod płaszcz i
wyj ła j zaraz, by wykona szybki ruch, jakby co rzucała. Mały czarny obiekt
zawisł na moment w powietrzu i zacz ł spada .
- Wszyscy na ziemi ! - krzykn ł Gerard.
Padli my. Tylko Random nie drgn ł nawet. Stał nieruchomo i patrzył. Z
chmury strzeliła błyskawica i uderzyła w cian urwiska.
Grom rozległ si niemal równocze nie z eksplozj .
Byli my za daleko. Bomba wybuchła wysoko w powietrzu, zanim do nas
doleciała... cho pewnie spadłaby nam na głowy, gdyby my nie zatrzymuj c si
przeszli pod półk . Kiedy czarne płatki przestały skaka mi przed oczami, raz
jeszcze spojrzałem na urwisko. Ciemna posta znikn ła.
- Dostałe go? - zwróciłem si do Randoma.
Wzruszył ramionami i opu cił dło . Pulsowanie Klejnotu przygasło.
- Wstawa wszyscy! - polecił. - Ko czmy ten pogrzeb.
Tak uczynili my. Nic wi cej si nie zdarzyło i ceremonia potoczyła si zgodnie
z planem.
Moje my li, jak pewnie my li wszystkich obecnych, rozgrywały rodzinne
szarady ju wtedy, gdy trumna kryła si w sarkofagu. Czy napastnik mógł by
którym z nieobecnych krewnych? A je li tak, to którym? Jakie motywy mogły
nim powodowa ? A wia ciwie, gdzie oni teraz s ? I jakie maj alibi? Czy w gr
mo e wchodzi koalicja? Czy mo e zamachowcem był kto z zewn trz? Je li tak,
to w jaki sposób dostał si do naszych rezerw materiałów wybuchowych? A mo e
92
je importował? Albo kto z miejscowych odkrył wła ciw formuł ? Je li to kto
obcy, to sk d pochodził i jaki miał motyw? Czy by kto z nas sprowadził tu
zabójc ? Po co?
Kiedy przechodzili my obok grobu, pomy lałem przelotnie o Cainie, cho
raczej jako elemencie łamigłówki ni konkretnym człowieku. Nie znałem go zbyt
dobrze. Z drugiej strony, jak mówiono mi wcze niej, nie był osob , z któr łatwo
si zaprzyja ni . Twardy, cyniczny, czasem okrutny, zyskał przez lata wielu
wrogów i chyba nawet był z tego dumny. W stosunku do mnie zawsze
zachowywał si przyzwoicie, cho trzeba pami ta , e nigdy nie stan li my
przeciwko sobie. Dlatego moje uczucia wobec niego nie były tak wyra nie
okre lone, jak wobec innych krewnych. Julian był ulepiony z tej samej gliny, cho
bardziej wygładzony. Nikt nigdy nie miał pewno ci, co ukrywa w gł bi duszy.
Caine... szkoda, e nie poznałem ci lepiej. Jestem pewien, e twoja mier
zubo yła mnie w sposób, jakiego si nawet nie domy lam.
Wyszli my potem i ruszyli my do pałacu na pocz stunek. Zastanawiałem si
ju nie pierwszy raz, jak moje kłopoty wi
si z tutejszymi problemami.
Poniewa czułem, e jako si wi
... Nie przeszkadzaj mi drobne zbiegi
okoliczno ci, ale nie ufam tym wielkim.
A Meg Devlin? Czy wiedziała co tak e o tej sprawie? Całkiem mo liwe. M
czy nie, musimy si spotka . Ju wkrótce. Pó niej, w wielkiej jadalni, w ród
gwaru rozmów i brz ku sztu ców i zastawy, przyszła mi do głowy pewna
mo liwo . Postanowiłem sprawdzi j natychmiast. Przeprosiwszy, opu ciłem
chłodn i atrakcyjn Vint Bayle, trzeci córk jakiego drobnego szlachcica i
najwyra niej ostatni metres Caine'a, i ruszyłem na koniec sali, w stron
niewielkiej grupki otaczaj cej Randoma. Stałem tam przez kilka minut, nie
wiedz c, jak wcisn b si do rodka. Na szcz cie zauwa ył mnie, od razu
przeprosił pozostałych, zbli ył si i złapał mnie za r kaw.
- Merlinie - powiedział. - Nie mam teraz czasu. Chciałem tylko, by wiedział,
e nie uwa am naszej rozmowy za zako czon . Musimy spotka si po południu
albo wieczorem... jak tylko b d wolny. Wi c nie znikaj nigdzie, dopóki nie
pogadamy. Dobrze?
Kiwn łem głow .
- Jedno pytanie - powiedziałem, kiedy zacz ł si ju odwraca .
- Strzelaj.
- Czy jacy Amberyci zamieszkuj aktualnie cie - Ziemi , z której tu
przybyłem? Mo e agenci? Pokr cił głow .
- Nikogo tam nie mam i nie s dz , by miał aktualnie kto z pozostałych.
Owszem, utrzymuj liczne kontakty w ró nych rodowiskach, ale to wszystko
miejscowi, jak Bill.
Zmru ył oczy.
- Pojawiło si co nowego? - spytał.
Przytakn łem.
- Powa nego?
- Mo liwe.
- Naprawd chciałbym si dowiedzie , ale musimy to zostawi do naszej
rozmowy.
93
- Rozumiem.
- Przy l po ciebie - rzucił jeszcze i wrócił do swego towarzystwa.
Ta rozmowa rozniosła w strz py jedyne wytłumaczenie, jakie potrafiłem
wymy li dla Meg Devlin. Wykluczyła te mo liwo , bym spotkał si z ni , gdy
tylko zdołam wymkn si z przyj cia.
Pocieszyłem si pełnym talerzem. Po pewnym czasie w drzwiach sali stan ła
Flora, przyjrzała si kolejno wszystkim grupkom, po czym mijaj c je dotarła do
okna i usiadła na parapecie obok mnie.
- W aden sposób nie da si porozmawia z Randomem na osobno ci -
stwierdziła.
- Niestety - westchn łem. - Poda ci co do picia albo do jedzenia?
- Nie teraz. Mo e mógłby mi pomóc. Jeste czarodziejem.
Nie spodobał mi si ten wst p, ale spytałem:
- W czym problem?
- Zajrzałam do Bleysa. Chciałam spyta , czy mo e do nas zejdzie. On znikn ł.
- Drzwi nie były zamkni te? Tutaj zwykle nie zostawia si otwartych.
- Były, od wewn trz. To znaczy, e si wyatutował. Włamałam si , kiedy nie
odpowiadał. W ko cu ju raz kto próbował go zabi .
- A po co ci czarodziej?
- Potrafisz go odszuka ?
- Atuty nie zostawiaj ladów - odparłem. - A nawet gdybym potrafił, nie
jestem pewien, czybym si zdecydował. Bleys wie, co robi, i wyra nie dał do
zrozumienia, e chce, by zostawi go w spokoju.
- A je li jest zamieszany w t spraw ? W Przeszło ci oni Caine stali po
przeciwnych stronach barykady.
- Je li uczestniczy w czym dla nas gro nym, powinna si cieszy , e znikn ł.
- Wi c nie mo esz pomóc... albo nie chcesz?
Przytakn łem.
- Chyba jedno i drugie. To Random powinien podj decyzj , czy go szuka .
Nie s dzisz?
- Mo e.
- Dopóki nie porozmawiasz z Randomem, proponuj , eby zachowała te
wiadomo ci dla siebie. Nie ma sensu wywoływa bezowocnych spekulacji. Albo,
je li wolisz, ja mu powiem. Mamy si spotka troch pó niej.
- W jakiej sprawie? Oj!
- Nie jestem pewien - powiedziałem. - Chce mi co powiedzie czy zapyta
mnie o co ...
Przygl dała mi si z uwag .
- Nie mieli my jeszcze okazji porozmawia - zauwa yła.
- Teraz rozmawiamy.
- Dobrze. Czy mógłby opowiedzie o swoich problemach w jednym z moich
ulubionych cieni?
- Czemu nie?
Po raz kolejny zacz łem streszcza cał histori .
Miałem jednak przeczucie, e tak e po raz ostatni. Byłem pewien, e kiedy
powiem Florze, wkrótce dowiedz si wszyscy.
94
W mojej sprawie nie dysponowała adnymi informacjami, którymi chciałaby
si podzieli . Wymienili my jeszcze miejscowe ploteczki, po czym zdecydowała, e
jednak co zje. Odeszła w stron bufetu i nie wróciła.
Rozmawiałem te z innymi - o Cainie i o ojcu. Nie powiedzieli niczego, o czym
bym wcze niej nie wiedział. Przedstawiono mnie kilku osobom, których dot d nie
znałem. Nie miałem nic lepszego do roboty, wi c nauczyłem si na pami masy
imion i stopni pokrewie stwa.
Kiedy wreszcie go cie zacz łi si rozchodzi , pilnowałem Randoma i
wyszedłem w tym samym czasie co on.
- Pó niej - rzucił mi i odszedł z paroma lud mi, z którymi rozmawiał.
Wróciłem wi c do pokoju i wyci gn łem si na łó ku.
Kiedy ro nie napi cie, trzeba wypoczywa , gdy tylko nadarzy si okazja.
Po pewnym czasie zasn łem i niłem... Spacerowałem po wypiel gnowanym
pałacowym ogrodzie. Kto był ze mn , cho nie wiedziałem kto. Nie miało to
znaczenia. Usłyszałem znajome wycie. Nagle gdzie blisko rozległ si warkot.
Kiedy rozejrzałem si po raz pierwszy, nie zauwa yłem niczego. I nagle pojawiły
si : trzy wielkie, podobne do psów stwory, przypominaj ce tego, którego zabiłem
w mieszkaniu Julii. P dziły do mnie przez ogród. Wycie trwało nadal, ale nie one
je wydawały. Warczały tylko i liniły si , biegn c ku mnie. Nagle u wiadomiłem
sobie, e ju wiele razy niłem ten sen, zapominaj c o nim zaraz po przebudzeniu.
Jednak wiedza, e to przecie nie na jawie, nie zmniejszała uczucia zagro enia.
Psy były coraz bli ej. Wszystkie trzy otaczał rodzaj po wiaty, bladej i
zniekształcaj cej kontury. Gdy spogl dałem przez te aureole, nie widziałem
ogrodu, lecz obraz lasu.
Skoczyły na mnie i wydawało si , ze natrafiły na niewidzialny mur. Odbiły si ,
wstały i zaatakowały znowu i raz jeszcze co je zablokowało. Podskakiwały,
warczały, skowyczały... i spróbowały ponownie. Czułem si tak, jakbym stał pod
szklanym kloszem albo w magicznym kr gu. Nie mogły si do mnie dosta . Wtedy
wycie zabrzmiało gło niej i przestały zwraca na mnie uwag .
- O rany - powiedział Random. - Powinienem wystawi ci rachunek za
wyci ganie z koszmaru.
...Le ałem rozbudzony w łó ku, a za oknem panowała ciemno .
Zrozumiałem, e Random wezwał mnie przez Atut, a kiedy nast pił kontakt,
dostroił si do mojego snu.
Ziewn łem.
Dzi ki, pomy lałem w odpowiedzi.
- Obud si do ko ca i mo emy porozmawia - oznajmił.
- Dobrze. Gdzie jeste ?
- Na dole. Mały salonik zaraz przy głównym hallu. Po południowej stronie.
Pij kaw . Mamy ten pokój tylko dla siebie.
- B d za pi minut.
- Czekam.
Rozpłyn ł si . Usiadłem, spu ciłem nogi na podłog i wstałem. Podszedem do
okna, otworzyłem je na o cie i wci gn łem do płuc rze kie powietrze jesiennego
wieczoru. Wiosna w cieniu-Ziemi i jesie tutaj - moje dwie ulubione pory roku.
Nastrój powinien mi si poprawi , powinna napłyn otucha... Zamiast tego - czy
95
to z powodu mroku, czy wspomnie z ko cówki snu - wydało mi si , e słysz
ostatni nut tamtego wycia. Zadr ałem i zamkn łem okno. Nasze sny zbyt cz sto
trwaj wraz z nami.
Zszedłem do wskazanej komnaty i zaj łem miejsce na sofie. Random nie
przeszkadzał mi przez pół fili anki kawy. Dopiero wtedy powiedział:
- Opowiedz mi o Ghostwheełu.
- To rodzaj... parapsychicznego systemu kontrolnego i biblioteki.
Random odstawił fili ank i przechylił głow .
- Mo esz wyja ni to bardziej szczegółowo? - zapytał.
- Tak... po kilku latach pracy przy komputerach postawiłem hipotez , e
podstawowe zasady procesu przetwarzania danych mo na z ciekawymi efektami
wykorzysta w miejscu, gdzie elementy konstrukcyjne komputera nie mogłyby
funkcjonowa - zacz łem. - Inaczej mówi c, musiałem zlokałizowa rodowisko
cienia, gdzie reguły operacji pozostałyby niezmiennikami, ale gdzie fizyczna
konstrukcja, wszystkie peryferia i metody programowania byłyby całkiem innej
natury.
- Hm, Merlinie - mrukn ł Random. - Nic nie rozumiem.
- Zaprojektowałem i zbudowałem urz dzenie do przetwarzania danych w
cieniu, gdzie zwykły komputer nie mógłby działa - wyja niłem. - U yłem innych
materiałów, radykalnie innego schematu, innego ródła zasilania. Wybrałem
równie miejsce, gdzie obowi zuj inne prawa fizyczne, by moje urz dzenie
funkcjonowało w inny sposób. Wtedy mogłem napisa dla niego programy,
których nie uruchomiłbym na cieniu-Ziemi, gdzie mieszkałem. Moim zdaniem
stworzyłem w ten sposób wyj tkowe dzieło. Nazwałem je Ghnstwheelem, czyli
Kołem Upiorów, ze wzgl du na pewne aspekty jego zewn trznego wygl du.
- I jest to system kontrolny i biblioteka. Jak to rozumie ?
- Przerzuca Cie jak stronice ksi ki... albo tali kart. Mo na go
zaprogramowa na wszystko, co chciałby sprawdzi , a on b dzie tego pilnował.
To miała by niespodzianka. Mógłby , powiedzmy, wykrywa , czy który z
naszych potencjalnych wrogów nie mobilizuje sił, albo ledzi ruch sztormów
Cienia, albo...
- Chwileczk ! - Uniósł dło . - Jak? W jaki sposób przegl da cienie? Jak
działa?
- Najkrócej mówi c - stwierdziłem - natychmiastowo tworzy równowa nik
zbioru Atutów, a potem...
- Czekaj. Wró . Jak mo na napisa program dla tworzenia Atutów?
My lałem, e mo e to zrobi tylko osoba, która przeszła inicjacj albo Wzorca,
albo Logrusu.
- Ale w tym przypadku sama maszyna nale y do tej klasy obiektów
magicznych, co na przykład miecz taty, Grayswandir. W schemacie
wykorzystałem clementy Wzorca.
- I chciałe nim sprawi niespodziank ?
- Jak tylko b dzie gotowy.
- To znaczy kiedy?
- Nie jestem pewien. Zanim programy zaczn normalnie funkcjonowa , musi
zgromadzi pewn krytyczn ilo danych. Zleciłem mu to jaki czas temu, a
96
ostatnio nie miałem okazji, eby sprawdzi .
Random dolał sobie kawy.
- Nie rozumiem, w jaki sposób mógłby nam zaoszcz dzi czasu i wysiłku -
stwierdził po chwili. - Powiedzmy, e jestem ciekaw czego , co dzieje si w Cieniu.
Mog tam wyruszy i zbada spraw albo mog kogo posła . A teraz,
przypu my, e zamiast tego wol u y twojej maszyny. Tez strac czas, eby
dotrzc do miejsca, gdzie j zmontowałe .
- Nie - odparłem. - Przywołasz zdalny terminal.
- Przywołam? Terminal?
- Zgadza si .
Wyci gn łem moje amberowskie Atuty i wzi łem jeden z samego dołu.
Przedstawiał srebrzyste koło na ciemnym tle. Podałem go Randomowi.
- Jak si tego u ywa? - zapytał, z uwag studiuj c kart .
- Tak samo jak wszystkich innych. Chcesz spróbowa ?
- Ty to zrób - polecił. - Ja popatrz .
- Prosz bardzo - zgodziłem si . - Ale chocia poleciłem mu zbiera dane we
wszystkich cieniach, wci nie b dzie miał poj cia o wielu u ytecznych rzeczach.
- Nie chc go wypytywa . Raczej zobaczy .
Uniosłem kart i oczyma wyobra ni spojrzałem poprzez ni . Po chwili
nast pił kontakt. Przywołałem go. Rozległ si cichy trzask, poczułem jonizacj
powietrza i przede mn pojawił si wietlisty kr g rednicy mniej wi cej dwóch i
pół metra.
- Zmniejsz wymiary terminala - poleciłem. Gdy kr g zmalał do jednej trzeciej
poprzedniej wielko ci, rozkazałem mu si zatrzyma . Przypominał jasn ram
obrazu. Od czasu do czasu przebiegały po nim iskry, a obserwowany przez
rodek pokój falował bezustannie.
Random wyci gn ł r k .
- Nie dotykaj - powiedziałem. - Mo esz dozna wstrz su. Nie usun łem jeszcze
wszystkich defektów.
- Czy on potrafi transmitowa energi ?
- Owszem, potrafi. To łatwe.
- Je li naka esz mu transmisj energii...?
- Oczywi cie. Musi przekazywa energi , by utrzyma ten terminal, i poprzez
Cie , by uruchamia skanery.
- Chodzi mi o to, czy mo e spowodowa wyładowanie z tej strony?
- Gdybym mu to polecił, mógłby zgromadzi ładunek, a potem go uwolni .
Tak.
- Jakie s jego ograniczenia w tym wzgl dzie?
- U ywa wszystkiego, do czego ma dost p.
- A do czego ma dost p?
- Wiesz, teoretycznie do całej planety. Ale...
- Przypu my, e ka esz mu pojawi si w pobli u kogo w pałacu,
zgromadzi du y ładunek i uwolni go. Czy mo e nast pi miertelne pora enie?
- Chyba tak - przyznałem. - Nic nie przeszkadza. Ale nie to jest jego funkcj ...
- Merlinie, twoja niespodzianka jest rzeczywi cie niespodziank . Ale nie
jestem pewien, czy mi si podoba.
97
- Jest całkiem bezpieczny - zapewniłem. - Nikt nie wie, gdzie si znajduje. Nikt
tamt dy nie podró uje. Atut, który ci pokazałem, jest jedynym istniej cym. Nikt
nie zdoła do niego dotrze . Zamierzałem wykona , jeszcze jedn kart , tylko dla
ciebie, a potem nauczy ci go obsługiwa , jak ju b dzie gotowy.
- Musz si nad tym zastanowi ...
- Ghost, w obr bie pi ciu tysi cy zasłon Cienia wokół tego punktu... ile
sztormów Cienia aktualnie istnieje?
Słowa zabrzmiały tak, jakby zostały wypowiedziane ze rodka kr gu:
- Siedemna cie.
- Brzmiało jak...
- Dałem mu własny głos - wyja niłem. - Ghost, poka nam par widoków
najwi kszego.
Obr cz wypełnił obraz chaotycznej furii.
- Jeszcze co przyszło mi do głowy - oznajmił Random. - Czy on potrafi
przerzuca rzeczy?
- Pewnie. Jak zwyczajny Atut.
- Czy pocz tkowy rozmiar tego kr gu był wielko ci maksymaln ?
- Nie. Je li chcesz, zrobimy go o wiele wi kszym. Albo mniejszym.
- Nie chc . Ale przypu my, e go powi kszysz... a potem naka esz przerzuci
ten sztorm, a przynajmniej tak jego cz , jak potrafi przenie ?
- Rany! Nie wiem. Próbowałby. Efekt byłby pewnie zbli ony do otwarcia na
sztorm ogromnego okna.
- Merlinie, wył cz go. Jest niebezpieczny.
- Mówiłem przecie , e oprócz mnie nikt nie wie, gdzie go umie ciłem, a
inaczej mo na do niego dotrze jedynie przcz...
- Wiem, wiem. Powiedz, czy ka dy mógłby go uruchomi , gdyby miał
odpowiedni kart , albo po prostu go znalazł?
- W zasadzie tak. Jest niedost pny, wi c nie my tałem o kodach zabezpiecze
dost pu.
- Ta maszyna, mały, mo e si sta przera aj c broni . Wył cz j . Zaraz.
- Nie mog .
- Co to ma znaczy ?
- Ze zdalnego terminala nie da si wykasowa pami ci ani odł czy zasilania.
eby to zrobi , musiałbym tam doj .
- Proponuj wi c, eby wyruszył jak najpr dzej. Chc , eby pozostał
wył czony, dopóki nie wbudujesz w niego całej masy zabezpiecze . A nawet
wtedy... zobaczymy. Nie ufam takiej pot dze. Zwłaszcza e praktycznie nie mamy
przed ni obrony. Mo e uderzy bez ostrze enia. O czym my lałe , kiedy
budowałe t maszyn ?
- O przetwarzaniu danych. Posłuchaj, tylko my wiemy...
- Zawsze istnieje mo liwo , e kto go odkryje i znajdzie sposób, eby si do
niego dosta . Wiem, wiem... kochasz swoje dzieło, a ja doceniam to, co chciałe
osi gn . Ałe on musi znikn .
- Nie zrobiłem niczego, co mogłoby ci urazi . - To był mój głos, lecz dobiegał
z wn trza kr gu.
Random spojrzał na niego, potem na mnie i znowu na niego.
98
- Nie o to chodzi - zwrócił si do kr gu. - To twój potencjał mnie martwi. -
Obejrzał si na mnie. - Merlinie, wył cz terminal!
- Koniec transmisji - powiedziałem. - Zamkn terminal.
Zamigotał przez chwil i znikn ł.
- Przewidywałe taki komentarz? - zapytał Random.
- Nie. Zaskoczył mnie.
- Zaczynam odczuwa niech do zaskakuj cych wypadków. Mo e
rodowisko tego cienia wywołuje w nim jakie subtelne przemiany... Znasz moje
yczenia. Wy lij go na urlop.
Skłoniłem głow .
- Co tylko rozka esz, panie.
- Daj spokój. Nie rób z siebie m czennika. Po prostu załatw to.
- Nadal uwa am, e wystarczy zainstalowa kilka zabezpiecze . Nie trzeba
likwidowa całego projektu.
- Gdyby panował spokój - powiedział - mo e bym si z tob zgodził. Ale
ostatnio wydarzyło si za wiele paskudnych rzeczy, ł cznie ze snajperami,
bombami i wszystkim, o czym mi opowiadałe . Nie potrzebuj dodatkowych
kłopotów.
Wstałem.
- W porz dku. Dzi kuj za kaw . Dam ci zna , kiedy rzecz b dzie zrobiona.
Skin ł głow .
- Dobranoc, Merlinie.
- Dobranoc.
Gdy przechodziłem przez hall, przy głównym wej ciu dostrzegłem Juliana w
zielonym szlafroku. Rozmawiał z dwójk swoich ludzi. Na podłodze mi dzy nimi
le ało du e, martwe zwierz . Zatrzymałem si , eby popatrze . To był jeden z
tych psich stworów, o których niedawno niłem - taki sam jak u Julii.
Podszedłem bli ej.
- Cze , Julianie. Co to jest? - spytałem, wskazuj c r k .
Potrz sn ł głow .
- Nie wiem. Ale piekielne psy niedawno zabiły w Ardenie trzy takie.
Przeatutowałem chłopców ze cierwem, eby pokaza Randomowi. Nie wiesz
przypadkiem, gdzie go szuka ?
Wskazałem kciukiem przez rami .
- W saloniku.
Odszedł w tamtym kierunku. Zbli yłem si i tr ciłem zwierz nog . Mo e
powinienem wróci i powiedzie , e raz ju spotkałem podobn besti ?
Do diabła z tym. Nie widziałem powodu, by taka informacja miała si okaza
istotna.
Wróciłem do siebie, umyłem si i przebrałem. Potem wpadłem do kuchni i
załadowałem do plecaka prowiant. Nie miałem ochoty na po egnania, wi c
zawróciłem i szerokimi schodami na tyłach zszedłem do ogrodu.
Mrok. Gwiazdy. Chłód. Marsz. Przeszył mnie dreszcz, gdy dotarłem do
miejsca, gdzie we nie pojawiły si psy.
adnego wycia, adnego warkotu. Nic. Min łem to miejsce i ruszyłem dalej,
na tyły wypiel gnowanego ogrodu, do punktu, sk d kilka dróg prowadziło w
99
bardziej naturalny pejza . Wybrałem drug od lewej. Trasa była nieco dłu sza
ni inna, tak e mo liwa - zreszt , przecinały si pó niej - ale łatwiejsza, a
uznalem, e noc tego mi wła nie potrzeba. Nie znałem jeszcze dokładnie
wszystkich trudno ci drugiego szlaku. Prawie godzin szedłem grani Kolviru,
nim odnalazłem prowadz c w dół cie k , której szukałem. Zatrzymałem si
wtedy, łykn łem wody i kilka minut odpoczywałem. Potem rozpocz łem zej cie.
Bardzo trudno jest chodzi przez Cie na Kelvirze. Aby tego dokona , nale y
oddali si dostatecznie daleko od Amberu. Zatem w tej chwili mogłem tylko i ,
co dobrze si składało, gdy była to dobra noc na piesze wycieczki.
Zszedłem ju spory kawałek, kiedy zaja niało niebo, a ksi yc wychylił si zza
Kolviru i zalał wiatłem kr t dró k . Przyspieszyłem kroku. Zamierzałem przed
witem dotrze na sam dół.
Byłem zły na Randoma, który nie dał mi szansy, by broni mego dzieła. Nie
byłem jeszcze gotów, by mu o wszystkim powiedzie . Gdyby nie pogrzeb Caine'a,
w ogóle nie wracałbym do Amberu, póki nie udoskonaliłbym maszyny. I nie
zamierzałem nawet wspomina o Ghostwheelu; grał jednak pewn , cho skromn
rol w tajemniczych wydarzeniach dziej cych si wokół mnie, wi c Random
spytał o niego, by zyska pełny wgl d w spraw . No dobrze. Nie spodobało mu si
to, co zobaczył, ale demonstracja była przedwczesna. Je li, zgodnie z rozkazem,
wył cz teraz Ghostwheela, na marne pójdzie cała praca, która trwa ju od
pewnego czasu. Ghostwheel wci realizował faz autoedukacji i skanowania
Cienia. I tak powinienem go sprawdzi , zobaczy , jak mu idzie, i poprawi
wszelkie widoczne bł dy, jakie znalazły si w systemie.
My lałem o tym, schodz c coraz bardziej strom i kr t cie k po zachodnim
stoku Kolviru. Random nie kazał mi przecie wykasowa wszystkiego, co udało
si zebra do tej pory. Kazał po prostu wył czy urz dzenie. Je li popatrze na to
tak, jak wolałem na to patrze , sam miałem zdecydowa , jakie podj rodki.
Uznałem, e mog najpierw sprawdzi i przejrze funkcje systemu i
skorygowa programy, a b d pewien, e wszystko działa poprawnie. Potem,
przed wył czeniem, przerzuc jeszcze dane na bardziej trwały no nik. Wtedy nic
nie ulegnie zniszczeniu. Pami pozostanie sprawna, gdy przyjdzie czas, by znów
uaktywni funkcje.
Mo e...
A gdybym zrobił wszystko co trzeba, by przygotowa Ghostwheela, w tym
zainstałował kilka - moim zdaniem zb dnych - zabezpiecze , eby uspokoi
Randoma?
Wtedy, my lałem sobie, poł cz si z Randomem, poka mu wszystko i
zapytam, czy teraz jest zadowolony. Je li nie, zawsze; mog odł czy zasilanie.
Ale mo e zmieni decyzj . Warto pomy le ...
Odgrywałem w wyobra ni mo liwe wersje rozmowy z Randomem, póki
ksi yc nie odpłyn ł na lewo. Dotarłem ju do połowy wysoko ci Kolviru i droga
była coraz łatwiejsza. Wyczuwałem zmniejszon nieco moc Wzorca. Kilka razy
zatrzymywałem si , eby łykn troch wody, a raz zjadłem kanapk . Im wi cej o
tym my lałem, tym bardziej byłem przekonany, e Random tylko si rozzło ci i
prawdopodobnie nawet nie zechce mnie słucha . Z drugiej strony, sam te byłem
zły. Ale czekała mnie długa droga i niewiele skrótów. B dzie mnóstwo czasu, eby
100
si zastanowi .
Niebo ju poja niało, gdy min łem ostatnie kamieniste zbocze i trafiłem na
szeroki trakt u stóp Kolviru. Prowadził na północny zachód. Spojrzałem na k p
drzew po drugiej stronie drogi. To wysokie było doskonałym znakiem
orientacyjnym...
Z o lepiaj cym błyskiem, sykiem i hukiem gromu jak wybuch bomby,
błyskawica rozszczepiła drzewo niecałe sto metrów przede mn . Zasłoniłem
twarz, lecz jeszcze przez kilka sekund słyszałem trzeszczenie drewna i echo
eksplozji.
A potem rozległ si glos:
- Wracaj!
Uznałem, e to ja jestem tematem tego konwersacyjnego gambitu.
- Mo e to przedyskutujemy? - zaproponowałem.
Nie było odpowiedzi.
Wyci gn łem si w płytkim zagł bieniu przy trakcie, potem przeczołgałem
kilka długo ci ciała do punktu, gdzie miałem lepsz osłon . Nasłuchiwałem i
obserwowałem w nadziei, e ten, kto wyci ł taki numer, w jaki sposób zdradzi
swoj pozycj .
Nic si nie stało, cho przez pół minuty studiowałem zagajnik i fragment
zbocza, z którego zszedłem. Ich blisko nasun ła mi pewien pomysł.
Przywołałem wizerunek Logrusu i dwie jego linie stały si moimi ramionami.
Wyci gn łem je nie poprzez Cie , ale w gór , gdzie solidnych rozmiarów głaz
spoczywał ponad cał mas innych.
Pochwyciłem go i szarpn łem. Był za ci ki, by od razu go przechyli , wi c
zacz łem kołysa . Z pocz tku wolno, po chwili osi gn łem graniczne wychylenie i
głaz run ł, str caj c mał lawin . Wycofałem si , gdy kamienie podskakuj c
run ły w dół. Grunt p kł, gdy uderzyły z du szybko ci , i całe kamieniste pole
st kn ło, trzasn ło i zacz ło si zsuwa .
Odczołguj c si w tył czułem wibracj gruntu. Nie planowałem niczego tak
spektakularnego. Głazy spadały, toczyły si i wpadały do zagajnika. Widziałem,
jak kołysz si drzewa; kilka nawet upadło. Słyszałem chrz sty, zgrzyty i trzaski
p kaj cego drewna. Kiedy, jak mi si wydawało, nast pił koniec, odczekałem
jeszcze pół minuty. W powietrzu kr yły tumany kurzu, a połowa zagajnika
le ała na ziemi.
Dopiero wtedy wstałem i wszedłem mi dzy drzewa. Frakir zwisała mi z lewej
r ki.
Dokładnie przeszukałem teren, ale nie znalazłem nikogo. Ostro nie wspi łem
si na złamany pie .
- Powtarzam: mo e podyskutujemy? - zawołałem.
Cisza.
- W porz dku. Jak chcesz - mrukn łem i skierowałem si na północ, do
Ardenu.
Przemierzaj c pradawny las słyszałem parskanie koni. Je li kto za mn
jechał, nie próbował mnie do cign . Prawdopodobnie przechodziłem w pobli u
jednego z patroli Juliana,
Nie miało to znaczenia. Wkrótce odnalazłem cie k i rozpocz łem niewielkie
101
zmiany, przenosz ce mnie dalej i dalej od nich.
Ja niejszy odcie kory, bardziej ółty ni br zowy, i ni sze drzewa... Mniej
przerw w li ciastym dachu... Niezwykłe wołanie ptaka, dziwny grzyb... Z wolna
zmieniał si wygl d lasu. Przeskoki te były łatwiejsze w miar , jak oddalałem si
od Amberu. Zacz łem spotyka zalane sło cem ł ki. Niebo przybrało ja niejsz
barw ... Drzewa były zielone, w wi kszo ci młode p dy...
Ruszyłem lekkim biegiem.
Masy chmur pojawiły si w polu widzenia, g bczasta gleba była twardsza,
bardziej sucha... Przyspieszyłem, zbiegaj c w dół. Wsz dzie rosła trawa. Drzewa
zebrane w k py jak wyspy w rozkołysanym morzu jasnych traw. Wzrok si gał
dalej. Po prawej stronie migotliwa zasłona z paciorków: deszcz. Nadbiegł huk
gromu, cho na mej drodze wci wieciło sło ce. Gi boko zaci gn łem si
czystym, wilgotnym powietrzem i pobiegłem dalej.
Trawy znikn ły, szczeliny poci ły grunt, poczerniało niebo... Wody p dziły
wokół przez kaniony i w wozy... Całe strumienie spływały z góry na skalist
gleb ...
Zacz łem si lizga . Za ka dym razem, kiedy sie podnosiłem, przeklinałem
swoj nadgorliwo w dokonywaniu przemian.
Chmury rozst piły si niby teatralna kurtyna, odsłaniaj c cytrynowe sło ce, z
łososiowego nieba lej ce w dół ciepło i blask. Grom ucichł w pół grzmotu i zbudził
si wiatr...
Wspi łem si na wzgórze i spojrzałem na ruiny wioski, dawno ju
opuszczonej i zaro ni tej zielskiem; dziwne wzgórki wyrastały wzdłu głównej
ulicy.
Min łem j pod niebem barwy dachówek, ostro nie przeszedłem pokryty
lodem staw, a twarze zamarzni tych topielców spogl dały niewidz cymi oczami
we wszystkie strony...
Niebo przecinały pasma sadzy, nieg był twardy, a mój oddech parował, gdy
wkroczyłem do szkieletowego lasu, gdzie na gał ziach przysiadły przemarzni te
ptaki: litografia.
Ze lizg w dół, upadek, zsuwam si w roztopy i wiosn ... Znowu ruch wokół
mnie... Błotnisty grunt i k py zieleni... Niezwykłe samochody na dalekiej szosie...
Wysypisko, cuchn ce, ociekaj ce, rdzewiej ce i dymi ce... Szukam drogi w ród
hektarów mieci... Przebiegaj szczury...
Dalej... Szybsze przemiany, gł bszy oddech... Linia horyzontu pod czapk
smogu... Dno delty... Brzeg morza... Przy drodze złociste kolumny... Jeziora...
Brunatne trawy pod zielonym niebem... Zwalniam... Faluj ce trawy, rzeka i
jezioro... Wolniej... Bryza i trawy niby morze... R kawem ocieram czoło...
Wci gam powietrze... Id ...
Normalnym krokiem wszedłem na pole. Wolałem odpocz w okolicy
podobnej do tej, gdzie nic nie przesłaniało mi widoku. Wiatr szumiał cicho,
poruszaj c d błami traw. Najbli sze jezioro miało ciemnocytrynowy kolor, a
powietrze pachniało słodko.
Zdawało mi si , e po prawej stronie dostrzegłem krótki rozbłysk wiatła, lecz
kiedy spojrzałem, nie zauwa yłem niczego niezwykłego. Po chwili byłem pewien,
e słysz daleki t tent kopyt. Ale znowu niczego nie zobaczyłem. Z cieniami
102
zawsze s takie problemy.
Człowiek nie wie, co tu jest naturalne, i nigdy nie ma pewno ci, na co
powinien uwa a .
Min ło kilka minut i wyczułem to, zanim cokolwiek zauwa yłem.
Dym.
W chwil pó niej strzeliły płomienie. Długa linia ognia przeci ła mi drog .
I znowu rozległ si głos:
- Kazałem ci zawróci !
Wiatr wiał od strony po aru i p dził ku mnie płomienie. Odwróciłem si by
ucieka , i zobaczyłem, e po bokach ju mnie wyprzedzaj . Trzeba czasu, by
wytworzy stan umysłu odpowiedni dla zmiany cienia, a ja straciłem
koncentracj . Nie wierzyłem, bym zd ył skupi si na nowo.
Ruszyłem biegiem.
Linia ognia wyginała si przede mn , jakby zakre laj c wielkie koło. Nie
zatrzymałem si , by podziwia precyzj rysunku, gdy czułem ju ar, a dym słał
si coraz g ciej. W ród trzasku płomieni wci słyszałem t tent kopyt.
Jednak oczy zaczynały łzawi , a kł by dymu dodatkowo utrudniały widzenie.
Jak poprzednio, nie dostrzegłem adnych ladów osoby, która zastawiła t
pułapk . Tak, z cał pewno ci ziemia dr ała od biegu kopytnego zwierz cia,
zmierzaj cego w moj stron . Kr g si domykał; płomienie strzeliły wy ej i
zbli yły si . Gdy ko z je d cem przebili ognist zasłon , nie byłem pewien, czy
nie nadci ga nowe zagro enie. Je dziec ci gn ł wodze, ale ko - kasztan - nie był
zachwycony blisko ci płomieni. Odsłaniał z by, gryzł u dzienic , kilka razy
próbował stan d ba.
- Szybko! Za mnie! - krzykn ł je dziec, a ja podbiegłem i wskoczyłem na
grzbiet wierzchowca. Je d cem była ciemnowłosa kobieta. Tylko przelotnie
spojrzałem na jej twarz. Zdołała wykr ci w stron , z której przybyła, i
potrz sn ła uzd . Kasztan pobiegł, lecz nagle stan ł d ba. Udało mi si nie spa .
Kiedy przednie kopyta dotkn ły ziemi, zwierz zawróciło i pognało w stron
wiatła. Skr cił znowu, gdy był ju prawie w ogniu.
- Przekle stwo! - usłyszałem gos kobiety, gor czkowo szarpi cej wodze.
Ko skr cił znowu, r c gło no. Z pyska kapała mu krwawa piana. Kr g si
zamkn ł, buchał g sty dym, a linia ognia była ju bardzo blisko. W aden sposób
nie mogłem pomóc. Par razy uderzyłem tylko pi tami, gdy ko znów ruszył
prosto.
Wpadł w ogie po lewej stronie. Wył niemal. Nie wiedziałem, jak szeroki jest
w tym miejscu pas płomieni, ale ar parzył mi stopy i czułem zapach palonych
włosów. A potem bestia znowu stan ła d ba, je dziec krzyczał, a ja nie mogłem
ju utrzyma si na grzbiecie. Zsun łem si w chwili, gdy przebili my barier
ognia, i run łem na wypalon , dymi c ziemi , gdzie przeszedł ju po ar.
Wznosz c chmur popiołu upadłem mi dzy czarne, gor ce grudy.
Przetoczyłem si w lewo, zakaszlałem i mocno zacisn łem powieki.
Usłyszałem krzyk kobiety i wstałem niepewnie, przecieraj c oczy. Zd yłem
dostrzec, e kasztan si podnosi.
Najwyra niej upadł przygniataj c je d ca. Odbiegł natychmiast i znikn ł w
chmurze dymu, a kobieta le ała nieruchomo. Podbiegłem do niej, zdusiłem iskry
103
na sukni, sprawdziłem oddech i t tno. Otworzyła oczy.
- Kr gosłup... p kni ty... chyba - wykrztusiła. - Nic... nie... czuj ... Uciekaj...
je li zdołasz... Zostaw mnie. I tak umr .
- Nie ma mowy. Ale musz ci przenie . O ile pami tam, tu w pobli u jest
jezioro.
Odwi załem od pasa zwini ty płaszcz i rozło yłem go na ziemi. Potem, jak
najostro niej, przesun łem j , owin łem, by chroni przed ogniem, i poci gn łem
we wła ciwym - miałem nadziej - kierunku. Przesuwali my si przez zmienn
szachownic płomieni i dymu. Paliło mnie w gardle, oczy łzawiły bez przerwy, a
spodnie zaj ły si ju ogniem, gdy wreszcie zrobiłem krok do tyłu i poczułem, e
stopa zapada si w błoto. Szedłem dalej.
W ko cu stałem w wodzie po piersi i podtrzymywałem j . Pochyliłem si i
odsun łem z jej twarzy brzeg płaszcza.
Miała otwarte oczy, ale puste spojrzenie. Nie poruszała si . Zanim jednak
zd yłem sprawdzi puls, wydała wiszcz cy j k, a potem wymówiła moje imi .
- Merlinie - wyszeptała chrapliwie. - Przepraszam...
- Pomogła mi, a ja nie zdołałem ci pomóc - odpowiedziałem. - To ja
przepraszam.
- Przepraszam... e nie wytrwałam... dłu ej... - mówiła dalej. - Nie radz
sobie... z ko mi. Oni... cigaj ci .
- Kto? - spytałem.
- Przynajmniej... odwołał... psy. Ale ten... pozar... jest kogo ... innego. Nie
wiem... czyj.
- Nie rozumiem, o czym mówisz.
Zwil yłem jej policzki wod . Pod sadz i przypalonymi włosami trudno było
oceni wygl d.
- Kto ... za... tob ... - szepn ła. Głos był coraz słabszy. - Kto ... z przodu...
tak e. Nie... wiedziałam... o tym... drugim... Przepraszam.
- Kto? - zapytałem po raz drugi. - I kim ty jeste ? Sk d mnie znasz?
Dlaczego...
U miechn ła si słabo.
- ...spa z tob . Teraz nie mog . Odchodz ... Zamkn ła oczy.
- Nie! - krzykn łem.
Ze skurczon twarz po raz ostatni nabrała tchu. I wypu ciła go, by szepn
jeszcze:
- Pozwól mi... tutaj... zaton . egnaj...
Obłok dymu przesłonił jej twarz. Wstrzymałem oddech i zamkn łem oczy,
gdy nadpływało go wi cej.
Kiedy powietrze si oczy ciło, zbadałem j . Ustał oddech, zanikł puls, zamarło
serce. Wokół nie było nawet skrawka ziemi, która by nie płon ła lub nie była
mokradlem, gdzie mógłbym chocia spróbowa reanimacji. Umarła. Wiedziała,
e umiera.
Starannie owin łem j płaszczem, zmieniaj c go w całun. Na ko cu zakryłem
twarz. Sczepiłem wszystko klamr , któr zwykle spinałem okrycie pod szyj .
Potem zacz łem brn na gł bsz wod . "Pozwól mi tutaj zaton ". Umarli
czasem ton szybko, a czasem unosz si na powierzchni...
104
- egnaj, pani - powiedziałem. - Szkoda, e nie poznałem twego imienia.
Dzi kuj ci raz jeszcze. Pu ciłem j . Zamkn ły si wody i znikn ła. Po pewnym
czasie odwróciłem wzrok, a potem odszedłem. Zbyt wiele pyta i adnych
odpowiedzi.
Gdzie w oddali r ał oszalały ko ...
105
Rozdział 9
Kilka godzin i wiele cieni pó niej znów zatrzymałem si na odpoczynek w
miejscu pod jasnym niebem i bez drewna w pobli u. Wzi łem k piel w płytkim
strumieniu, a potem ci gn łem z Cienia wie e ubranie. Czysty i suchy, usiadłem
na brzegu i przygotowałem sobie posiłek.
Miałem wra enie, e ka dy dzie jest teraz trzydziestym kwietnia. Wydawało
si , e zna mnie ka dy, kogo spotykam, i e ka dy rozgrywa tu jak
skomplikowan podwójn gr . Ludzie wokół mnie gin li, a katastrofy stały si
czym zwyczajnym. Czułem si jak posta z gry wideo. Co b dzie dalej? Deszcz
meteorów?
Musiało istnie jakie wytłumaczenie. Ta bezimienna dama, która oddała
ycie, by wyci gn mnie z ognia, powiedziała, e kto mnie ciga i kto jest
przede mn . Co to mogło oznacza ? Czy powinienem zaczeka , a prze ladowca
mnie dogoni, a potem po prostu go, j albo je zapyta? A mo e jak najpr dzej
pod a naprzód w nadziei, e do cign drugiego przeciwnika i tam si czego
dowiem? Czy obaj udzieliliby tej samej odpowiedzi? Czy w gr wchodziły raczej
dwie zupełnie ró ne? Mo e pojedynek dałby któremu satysfakcj ? Stan łbym do
walki. Albo łapówka. Zapłaciłbym. Chciałem tyłko odpowiedzi, a po niej
odrobiny spokoju i ciszy. Parskn łem. To brzmiało jak definicja mierci... cho
tej cz ci z odpowiedzi wcale nie byłem pewien.
- Szlag by to - o wiadczyłem, nie zwracaj c si do nikogo konkretnego, i
cisn łem do wody kamie .
Wstałem i przeszedłem przez strumie . Na drugim brzegu, na piasku,
wypisane było słowo: WRACAJ!
Nadepn łem na nie i ruszyłem biegiem.
wiat zawirował, kiedy pochwyciłem cienie. Znikn ła ro linno . Kamienie
wyrosły w głazy, ja niej ce, roziskrzone...
Przebiegłem dolin graniastosłupów pod przytłaczaj cym, purpurowym
niebem... Wiatr pomi dzy t czowymi skałami piewa eolsk pie ...
Szkwały szarpi ubraniem... W górze purpura zmienia si w lawend ... Ostre
krzyki w ród smug d wi ku... Trzeszczy ziemia... Szybciej. Jestem olbrzymem.
Ten sam pejza , tym razem niesko czenie mały... Jak cyklop, mia d stopami
l ni ce głazy... Pył t cz na moich butach, kł bki chmur wokół ramion...
Atmosfera g stnieje, staje si niemal ciekła i zielona... Wiruje... Zwalniam
mimo wysiłków... Unosz si w niej... Przepływaj zamki niby akwaria... Lec ku
mnie podobne do wietlików jasne pociski... Nic nie czuj ...
Ziele w bł kit... Rzadsza, coraz rzadsza... Niebieski dym i powietrze jak
kadzidło... Echa miliona niewidzialnych gongów bij cych nieprzerwanie...
Zaciskam z by... Szybciej.
Bł kit w ró przeszywany iskrami... J zyk płomienia... Nast pny... Zimne
ognie ta cz przede mn jak wodorosty... Wy ej, wci wy ej... ciany ognia
ł cz si z trzaskiem...
Czyje kroki za plecami.
Nie ogl daj si . Przeskok.
Niebo rozci te w pół mkn c komet sło ca... Przebiega i znika... Znowu.
106
Znowu. "Trzy dni w ci gu trzech uderze serca... Wdycham wonne powietrze...
Wiruj płomienie, opadaj ku purpurowej ziemi... Kryształ na uiebie... P dz
szlakiem błyszcz cej rzeki przez pole g bczastych grzybów barwy krwi...
Zarodniki zmieniaj si w klejnoty, padaj jak pociski...
Noc na spi owej równinie, kroki odbijaj si echem ku wieczno ci... Brz cz
ro liny podobne do maszyn z pokr tłami, metalowe kwiaty kryj si w metalowe
d bła, d bła w konsole... Brz k, brz k, westchnienie...
Czy to tylko echo za moimi plecami? Odwracam si jeden raz.
Czy to mroczna posta skryła si za drzewem podobnym do wiatraka? Czy
tylko cienie ta cz w moich cieniozmiennych oczach?
Naprzód. Przez szkło i papier cierny, pomara czowy lód, pejza białego
ciała... Nie ma sło ca, jedynie blada po wiata... Nie ma ziemi... Tylko w skie
mosty i wyspy w powietrzu... wiat jest matryc kryształu...
W gór , w dół, dookoła... Przez otwór w powietrzu i przez klap ...
Ze lizg... Na kobaltow pla nad nieruchomym, miedzianym morzem...
Bezgwiezdny zmierzch... Wsz dzie delikatne l nienie... Martwo; martwa okolica...
Bł kitne skały... Sp kane pos gi nieludzkich istot... Bezruch... Stop.
Wykre liłem magiczny kr g i obdarzyłem go mocami Chaosu. W samym
rodku roz cieliłem swój nowy płaszcz, wyci gn łem si i zasn łem. niło mi si ,
e wezbrane wody zmyły cz kr gu i e zielony łuskowaty stwór o fioletowej
sier ci i ostrych z bach wypełzł z morza i podczołgał si do mnie, by wyssa mi
krew.
Kiedy si obudziłem, zobaczyłem przerwany kr g i zielonego, łuskowatego
stwora o fioletowej sier ci i ostrych z bach. Le ał martwy na pla y pi metrów
ode mnie, z Frakir zaci ni t na szyi, w ród zdeptanego dookoła piasku.
Musiałem naprawd gł boko zasn .
Zabrałem mój sznur dusiciela i przekroczyłem kolejny most ponad
niesko czono ci .
Na kolejnym etapie podró y niemal mnie pochwyciła nagła powód , kiedy
pierwszy raz przystan łem, by odpocz . Nie dałem si zaskoczy i utrzymuj c
dostateczn odległo , zd yłem z przeskokiem. Otrzymałem kolejne ostrze enie,
wypisane płon cymi literami na zboczu obsydianowej góry. Sugerowało, bym
zrezygnował, wycofał si , wrócił do domu. Moje wykrzyczane zaproszenie na
konferencj zostało zignorowane.
Pod ałem wci dalej, a znowu nadszedł czas na sen. Rozbiłem obóz w
Poczerniałych Ziemiach - nieruchomych, szarych, zat chłych i mglistych.
Znalazłem łatw do obrony rozpadlin , osłoniłem j przed magi i zasn łem.
Pó niej - nie jestem pewien, o ile pó niej - pulsowanie Frakir na r ku wyrwało
mnie ze snu bez marze .
Rozbudziłem si natychmiast i zacz łem zastanawia , co było powodem. Nic
nie słyszałem, w moim ograniczonym polu widzenia nie dostrzegłem niczego
podejrzanego. Lecz je li Frakir ostrzega, to cho nie jest w stu procentach
doskonała, zawsze ma jaki powód.
Czekaj c na wyja nienie, przywołałem wizerunek Logrusu. Kiedy pojawił si
w całej pełni, jak w r kawic wsun łem w niego r k i si gn łem...
Rzadko nosz ze sob kling dłu sz ni rednich rozmiarów sztylet. To
107
strasznie niewygodne, taszczy wisz cy u boku metr stali, który obija si o nogi,
czepia krzaków, a czasem mo na si o niego potkn . Mój ojciec i wi kszo
krewnych w Amberze i w Dworcach u ywa ci kiej, niezgrabnej broni, ale s
chyba ulepieni z twardszej ni ja gliny. Zreszt , w zasadzie nie mam nic
przeciwko mieczom. Uwielbiam szermierk i długo trenowałem, by si nimi
posługiwa . Po prostu uwa am, e noszenie czego takiego to tylko kłopot. Po
pewnym czasie pas ociera mi biodro. Normalnie wol raczej Frakir i
improwizacj . Jednak e...
Skłonny byłem przyzna , e nadeszła odpowiednia chwila, by chwyci w r k
miecz. Gdzie z przodu po lewej stronie usłyszałem bowiem, e co sapie jak
miech, prycha i gramoli si .
Si gn łem w Cie , szukaj c miecza. Coraz dalej i dalej...
Niech to! Daleko odszedłem od cywilizacji u ywaj cych metalu, o
odpowiedniej anatomii i we wła ciwej fazie historycznego rozwoju.
Szukałem nadal; pot zrosił mi czoło. Daleko, bardzo daleko. A d wi ki były
coraz bli sze, gło niejsze, szybsze...
Rozległ si grzechot, tupanie, parskanie. Potem ryk.
Kontakt!
Poczułem w dłoni r koje miecza. Chwyci i przywoła ! Wezwałem go;
pchn ł mnie na cian energi swej materializacji. Dopiero po chwili zdołałem
wyrwa go z pochwy, w której wci tkwił. I wła nie w tej chwili na zewn trz
wszystko ucichło.
Odczekałem dziesi sekund. Pi tna cie. Pół minuty...
Nic.
Wytarłem dło o spodnie. Wci nasłuchiwałem. Wreszcie ruszyłem do
przodu. Przed szczelin nie było nic prócz rzadkiej mgły. A kiedy otworzył si
widok na boki, nadal nie było na co patrze .
Jeszcze krok...
Nic.
Nast pny.
Stałem na samym progu. Wychyliłem si szybko i spojrzałem w obie strony.
Tak. Z lewej strony co było: ciemne, niskie, cz ciowo przesłoni te mgł .
Przyczajone? Gotowe, by na mnie skoczy ?
Czymkolwiek to było, nie poruszało si i zachowywało całkowite milczenie. Ja
równie . Po chwili dostrzegłem nast pn zbli on kształtem ciemn plam ... i
mo e jeszcze trzeci , troch z tyłu. adna z nich nie wykazywała skłonno ci do
wydawania takiego piekielnego hałasu, jaki słyszałem jeszcze przed chwil .
Obserwowałem uwa nie.
Min ło kilka minut, nim zdecydowałem si wyj na zewn trz. Mój ruch nie
wywołał adnej reakcji. Zrobiłem jeszcze krok i znieruchomiałem. Potem
nast pny. Wreszcie, bardzo powoli, zbli yłem sig do pierwszej bryły. Paskudny
stwór, pokryty łusk o barwie wyschni tej krwi... Kilkaset kilogramów długiego,
kr tego cielska... Wielkie z biska, co zauwa yłem, gdy czubkiem miecza
otworzyłem mu paszcz . Wiedziałem, e mog to zrobi bez ryzyka, poniewa
głowa bestii była niemal całkowicie odr bana od reszty ciała. Czyste ci cie. Z
rany wci ciekała ółtopomara czowa ciecz.
108
Ze swojego miejsca widziałem, e dwa pozostałe kształty były podobnymi
stworami. Podobnymi we wszystkim. Ta znaczy, te były martwe. Drugi, którego
zbadałem, otrzymał liczne pchni cia i stracił nog . Trzeci był posiekany na
kawałki. Spływały posok i pachniały lekko go dzikami.
Przeszukałem zdeptan ziemi . W tej dziwnej krwi i rosie znalazłem co , co
wygl dało jak niewyra ne odciski butów, ludzkich rozmiarów. Rozejrzałem si
dokładniej i trafiłem na jeden wyra ny lad, skierowany w stron , z której
przybyłem.
Mój prze ladowca? Mo e S? Ten, który odwołał psy? Przyszedł mi z pomoc ?
Potrz sn łem głow . Miałem ju do szukania sensu tam, gdzie go nie ma.
Zbadałem teren, ale nie znalazłem wi cej ladów. Wróciłem wi c do szczeliny,
wsun łem miecz do pochwy i umocowałem j do pasa. Zapi łem go na ramieniu,
eby klinga wisiała na plecach. R koje b dzie wystawała tu ponad plecakiem.
Nie wyobra ałem sobie biegu z broni u boku.
Zjadłem troch chleba i resztk mi sa, popiłem wod i odrobin wina. Po
czym ruszyłem dalej.
Biegłem prawie cały dzie - o ile mo na nazwa dniem por doby pod
niezmiennym, pasiastym niebem, kraciastym niebem, niebem rozja nianym przez
wiecznie wiruj ce koła i fontanny wiatła. Biegłem do zm czenia, wypoczywałem,
zjadałem co i znów ruszałem biegiem.
Oszcz dzałem ywno , gdy miałem przeczucie, e po prowiant musiałbym
si gn daleko, a taki akt narusza rezerwy energetyczne organizmu. Unikałem
skrótów, gdy błyskotliwe, przecinaj ce cienie piekielne rajdy te maj swoj
cen , a nie chciałem przyby do celu całkiem wyczerpany. Cz sto ogl dałem si za
siebie, ale na ogół nie widziałem nic podejrzanego. Tylko od czasu do czasu
miałem wra enie, e dostrzegam za sob pogo . Jednak mo liwe były te inne
wyja nienia, bior c pod uwag wszystkie płatane przez cienie sztuczki.
Biegłem, póki nie byłem pewien, e w ko cu zbli am si do celu. Nie
wydarzyła si adna nowa katastrofa i nikt nie kazał mi wraca . Przez moment
zastanawiałem si , czy to dobry znak, czy mo e najgorsze ma dopiero nadej .
Wszystko jedno. Wiedziałem, e jeszcze jeden sen i troch marszu doprowadzi
mnie do miejsca, gdzie chciałem si znale . Dołó my odrobin czujno ci i kilka
rodków ostro no ci, a znalazłbym nawet pewne powody do optymizmu.
Biegłem wła nie przez okolic pokryt lasem krystalicznych kształtów. Nie
miałem poj cia, czy s ywymi organizmami, czy raczej jakim fenomenem
geologicznym. Zniekształcały perspektyw i utrudniały przeskoki.
Nic si jednak nie poruszało w tym szklistym, l ni cym lesie, co skłoniło mnie
do rozbicia tu ostatniego obozowiska.
Nałamałem gał zi i wetkn łem je w ró owy grunt o konsystencji cz ciowo
zaschni tego kitu. Tworzyły okr gł palisad , wysok mniej wi cej do ramion.
Odwin łem z nadgarstka Fraku, wydałem niezb dne polecenia i uło yłem na
kraw dzi błyszcz cego, cho nierównego muru.
Frakir wydłu yła si , rozci gn ła w cienk ni i wplotła mi dzy odłamki
kryształów. Poczułem si bezpiecznie. Nic nie mogło przekroczy tej bariery.
Frakir zaatakowałaby natychmiast i zacisn ła mierteln p tl .
Roz cieliłem płaszcz, poło yłem si i zasn łem. Nie wiem, jak długo to trwało.
109
Nie pami tam adnych snów. Nic nie zakłóciło mi odpoczynku.
Obudziłem si i przekr ciłem głow , ale widok był identyczny. Ze wszystkich
stron oprócz dołu otaczały mnie splecione, kryształowe gał zie. Wstałem powoli i
naparłem na nie. Wytrzymały. Zmieniły si w szklan klatk .
Mógłbym odłama niektóre cie sze p dy, jednak takie rosły mi głównie nad
głow , wi c nic by to nie dało. Te, które wczoraj zasadziłem, wyra nie
pogrubiały, zapuszczaj c pewnie korzenie. Nie ust powały przed najsilniejszymi
kopniakami.
Ta przekl ta kopuła doprowadzała mnie do pasji. Machn łem mieczem i
dookoła posypały si szkliste odpryski. Zasłoniłem twarz płaszczem i zadałem
jeszcze kilka ciosów. Potem zauwa yłem, e mam mokr dło . Spojrzałem -
spływała krwi . Niektóre drzazgi były naprawd ostre. Zrezygnowałem z miecza i
wróciłem do kopania cian klatki. Trzeszczały z rzadka i d wi czały cicho, ale nie
ust powały.
Nie cierpi na klaustrofobi , a mojemu yciu nie groziło bezpo rednie
niebezpiecze stwo, lecz co w tym błyszcz cym wi zieniu irytowało mnie zupełnie
nieproporcjonalnie do sytuacji. W ciekałem si chyba z dziesi minut, nim
odzyskałem spokój i mogłem rozs dnie pomy le .
Przestudiowałem g szcz kryształów, a dostrzegłem jednostajn barw i
faktur wplecionej w nie Frakir.
Dotkn łem jej ko cami palców i wydałem rozkaz. Zaja niała nagle,
przebiegła pełne widmo i zatrzymała si na czerwonym arzeniu.
Wycofałem si szybko na rodek klatki i owin łem si płaszczem. Gdybym
przykucn ł, odłamki z górnej cz ci przeleciałyby wi ksz odległo i uderzyły
mnie z wi ksz sił . Dlatego stałem prosto, osłaniaj c głow nie tylko płaszczem,
ale i r kami.
Trzeszczenie zmieniło si w trzaski, a po nich w grzechot, odgłosy p kania i
łamania. Co trafiło mnie w rami , ale nie straciłem równowagi.
Dzwoni c i chrz szcz c, konstrukcja zacz ła si sypa . Nie ruszałem si z
miejsca, cho kilka razy uderzyły mnie odłamki. Gdy ucichł hałas, rozejrzałem si
dookoła. Dach znikn ł i stałem po kostki w twardych, połamanych na kawałki
podobnych do koralu, p dach. Kilka bocznych konarów p kło tu przy ziemi,
inne pochyliły si na boki. Par celnie wymierzonych kopni powaliło je do
ko ca.
Płaszcz był rozdarty w kilku miejscach, a Frakir owin ła si wokół kostki i
rozpocz ła migracj do nadgarstka. Gdy odchodziłem, p dy chrz ciły pod
stopami.
Otrzepałem płaszcz i ubranie. Po półgodzinnym marszu zostawiłem za sob t
okolic i dopiero wtedy zatrzymałem si na niadanie w gor cej, ponurej dolince,
pachn cej lekko siark .
Ko czyłem jedzenie, gdy usłyszałem tupot. Grzbietem po prawej stronie
przebiegł rogaty fioletowy stwór z wielkimi kłami, cigany przez bezwłos
pomara czow besti o długich szponach i rozwidlonym ogonie. Oba potwory
wyły w ró nych tonacjach.
Pokiwałem głow . To po prostu jeden paskudny zwierzak gonił drugiego.
Przekroczyłem ziemie zamarzni te i rozpalone, pod niebami dzikimi i
110
spokojnymi. W ko cu, po wielu godzinach, dostrzegłem zorz płon c za pasmem
niewysokich, mrocznych wzgórz. To tutaj. Musiałem tylko je przekroczy , by za
ostatni , najtrudniejsz barier zobaczy swój cel.
Ruszyłem. Dobrze b dzie załatwi to i zaj si wa niejszymi sprawami.
Kiedy sko cz , przeatutuj si do Amberu. Nie musz wraca t sam drog . W
t stron nie było to mo liwe, gdy nie mo na odwzorowa tego miejsca na karcie.
Poniewa biegłem, my lałem z pocz tku, e sam powoduj wibracje.
Zmieniłem zdanie, gdy kamyki na ziemi zacz ły przetacza si z miejsca na
miejsce.
Dlaczego nie?
Atakowało mnie ju wszystko inne. Jak gdyby moja niezwykła nemezis
sprawdzała list katastrof i doszła wła nie do punktu "Trz sienie ziemi". W
porz dku.
Przynajmniej nie było w pobli u niczego wysokiego, co mogłoby si na mnie
zwali .
- Ciesz si , sukinsynu! - krzykn łem. - Niedługo przestanie ci by tak wesoło!
Jakby w odpowiedzi dr enie gruntu przybrało na sile i musiałem si
zatrzyma , eby nie upa . Ziemia zapadała si w niektórych miejscach,
przechylała w innych. Rozejrzałem si szybko, próbuj c zdecydowa , czy lepiej
i naprzód, cofn si , czy mo e zosta na miejscu. Otwierały si niewielkie
szczeliny i słyszałem niski, złowieszczy huk.
Grunt pode mn opadł nagle - mo e z pi tna cie centymetrów - i poszerzyły
si najbli sze rozpadliny.
Zawróciłem i co sił pognałem drog , któr przyszedłem.
Ziemia wydawała si tam spokojniejsza.
To chyba był bł d. Szczególnie gwałtowny wstrz s zwalił mnie z nóg, a zanim
zd yłem wsta , w zasi gu r ki pojawiła si szeroka szczelina. Rosła w oczach.
Zerwałem si , przeskoczyłem j , potkn łem si , wstałem znowu i zobaczyłem
kolejn szpar - poszerzaj c si jeszcze szybciej ni ta, przed któr uciekałem.
Skoczyłem na pochylony skrawek terenu. Ziemi dookoła znaczyły czarne
zygzaki szczelin, otwieraj ce si do wtóru straszliwych j ków i zgrzytów. Spore
kawałki gruntu znikały w otchłani. Los mojej wysepki był ju przypiecz towany.
Skoczyłem jeszcze raz i jeszcze, próbuj c dotrze do czego , co wygl dało na
bardziej stabilny obszar. Nie całkiem mi si udało. Stopy zjechały w dół i
upadłem, zdołałem jednak pochwyci kraw d rozpadliny. Zawisłem na chwil ,
potem zacz łem si podci ga .
Kraw d rozkruszyła si , ale rozpaczliwie macaj c dłoni natrafiłem na nowy
chwyt. I znowu zawisłem, kaszl c i przeklinaj c na przemian. Szukałem oparcia
dla stóp w gliniastej cianie. Poddawała si pod uderzeniami butów, a ja kopałem,
mruganiem usuwaj c piasek z oczu, i próbowałem znale lepszy chwyt dla r ki.
Frakir zsun ła si , zacisn ła w p tl , a wolny koniec spłyn ł mi z palców, zapewne
w poszukiwaniu czego solidnego, co mogłoby posłu y za kotwic .
Nic z tego. Lewa r ka straciła uchwyt. Wisz c na prawej szukałem nast pnego
- bezskutecznie. Wokół padała ziemia, a prawa dło zacz ła si ze lizgiwa .
Ciemna sylwetka nade mn , poprzez pył i załzawione oczy...
Prawa r ka zsun ła si . Pchn łem nogami, by spróbowa raz jeszcze.
111
Co chwyciło mój prawy nadgarstek i szarpn ło w przód, do góry. Trzymała
mnie wielka, pot na dło .
Po chwili doł czyła do niej druga i wspólnie wyci gn ły mnie szybko i gładko.
Znalazłem si na kraw dzi. Dłonie uwolniły moj r k . Przetarłem oczy.
- Luke!
Miał zielony strój. Miecze widocznie nie przeszkadzały mu tak jak mnie, gdy
solidnych rozmiarów klinga wisiała u jego boku. Zamiast płecaka miał zrolowany
płaszcz, a klamr nosił jak brosz na lewej piersi - pi kna robota, jaki złocisty
ptak.
- T dy - powiedział, a ja ruszyłem za nim. Prowadził mnie z powrotem, troch
w lewo, po stycznej do drogi, któr wszedłem w t dolin . Wstrz sy cichły z
wołna, gdy odchodzili my coraz dalej, wspinaj c si w ko cu na wzgórek poza
zasi giem zaburze . Tu przystan li my, by spojrze za siebie.
- Nie wa si i dałej! - zahuczał stamt d pot ny głos.
- Dzi ki, Luke - wysapałem. - Nie wiem, sk d si tu wzi łe i po co, ale...
Uniósł dło .
- W tej chwili interesuje mnie tylko jedno - o wiadczył, pocieraj c krótk
brod , która wyrosła mu zdumiewaj co szybko. Zauwa yłem, e nosi pier cie z
niebieskim kamieniem.
- Pytaj.
- W jaki sposób to, co wła nie przemówiło, miało twój głos?
- O rany! Rzeczywi cie wydawał mi si znajomy!
- Nie artuj - powiedział. - Musisz wiedzie . Za ka dym razem, kiedy co ci
zagrozi i ka e zawróci , słysz twój głos. Jak echo.
- A wła ciwie od jak dawna za mn idziesz?
- Spory kawałek.
- Te martwe stwory przed szczelin , gdzie rozbiłem obóz...
- Zlikwidowałem je dla ciebie. Dok d zmierzasz i o co w tym wszystkim
chodzi?
- W tej chwili mam tylko pewne podejrzenia, ale to długa historia. Odpowied
powinna le e w nast pnym pa mie wzgórz. - Wskazałem r k zorz . Spojrzał
tam, po czym skin ł głow .
- Ruszajmy - rzekł.
- Trwa trz sienie ziemi - przypomniałem mu.
- Jest chyba ograniczone do tej doliny - stwierdził. - Mo emy j omin i i
dalej.
- I całkiem mo liwe, natrafi na jego ci g dalszy.
Pokr cił głow .
- Wydaje mi si , e to, co próbuje zagrodzi ci drog , wyczerpuje si po
ka dym ataku. Mija sporo czasu, nim odzyska siły i uderzy znowu.
- Ale przerwy s coraz krótsze - zauwa yłem. - A ataki coraz bardziej
widowiskowe.
- Czy to dlatego, e zbli amy si do ich ródła? - zapytał.
- Mo liwe.
- To spieszmy si .
Zeszli my po drugi j stronie wzgórza, wspi li my si na nast pne. Wstrz sy
112
tymczasem ustały i tylko z rzadka grunt dr ał lekko. Po chwili zapanował
całkowity spokój.
Szli my inn dolin , która przez pewien czas prowadziła nas daleko na prawo
od celu, a potem wykr ciła we wła ciwym kierunku, w stron ostatniego pasma
nagich wzgórz. Za nimi migotały wiatła na tle niskiej, nieruchomej podstawy
czego jakby białych chmur pod niebem barwy ró u z fioletem. Nie pojawiła si
adne nowe zagro enie.
- Luke - odezwałem si po dłu szej chwili. - Co si zdarzyło tamtej nocy w
Nowym Meksyku?
- Musiałem znika ... i to szybko.
- A ciało Dana Martineza?
- Zabrałem je ze sob .
- Czemu?
- Nie lubi zostawia dowodów.
- Szczerze mówi c, to niewiele tłumaczy.
- Wiem - odparł i ruszył biegiem.
Dogoniłem go.
- W dodatku wiesz, kim jestem - ci gn łem.
- Tak.
- Sk d?
- Nie teraz - odparł. - Nie teraz.
Przyspieszył kroku. Ja równie .
- A dlaczego mnie cigałe ?
- Ocaliłem twój tyłek, prawda?
- Tak, i jestem ci wdzi czny. Ale to adna odpowied .
- cigamy si do tego pochyłego głazu - oznajmił i pognał przed siebie.
Ja tak e. Dogoniłem go, ale cho starałem si ze wszystkich sił, nie mogłem
wyj na prowadzenie. Dyszeli my ju zbyt ci ko, by zadawa pytania albo na
nie odpowiada .
Wyt yłem siły i pobiegłem szybciej. On równie . Wytrzymał tempo. Pochyły
głaz wci był do daleko. Biegli my obok siebie, a ja oszcz dzałem siły na
ko cowy sprint. To szale stwo, ale cigali my si ju tyle razy, e teraz była to
kwestia przyzwyczajenia. A tak e dawna ciekawo . Czy jest odrobin szybszy? A
ja? A mo e wolniejszy?
Łokcie pracowały rytmicznie, stopy uderzały o ziemi . Opanowałem oddech i
utrzymywałem równe tempo. Przesun łem si odrobin do przodu, a on nie
zareagował. Głaz znalazł si nagle o wiele bli ej. Biegł za mn mo e pół minuty, a
potem nagle wystrzelił do przodu. Zrównał si ze mn , obj ł prowadzenie... Pora
na finisz.
Szybciej ruszyłem nogami. Krew dudniła mi w uszach. Wci gałem powietrze i
atakowałem wszystkimi siłami, jakie mi jeszcze pozostały. Odległo mi dzy nami
zmalała, pochyła skała rosła coraz bardziej... Zrównałem si z nim, zanim do niej
dobiegli my, ale w aden sposób nie mogłem go wyprzedzi . Przemkn li my obok
głazu rami w rami i razem padli my na ziemi .
- Finisz na fotokomórk - wysapałem.
- Musimy to uzna za remis. - Przerwał na chwil . - Zawsze mnie
113
zaskakujesz... przy samym ko cu. Podałem mu wyj t z plecaka manierk .
Poci gn ł łyk i oddał. Osuszyli my j po trochu.
- Niech to - westchn ł i wstał ci ko. - Chod , zobaczymy, co jest za tymi
wzgórzami.
Podniosłem si i ruszyli my.
- Mam wra enie, e wiesz o mnie o wiele wi cej ni ja o tobie - powiedziałem,
kiedy wreszcie uspokoiłem oddech.
- Chyba tak - przyznał po chwili. - Ale wołałbym nie wiedzie .
- Co to ma znaczy ?
- Nie teraz - odparł. - Pó niej. Nie czyta si "Wojny i pokoju" na przerwie
niadaniowej.
- Nie rozumiem.
- Czas - wyja nił. - Zawsze jest go za du o albo za mało. W tej chwili za mało.
- Zgubiłem si .
- Chciałbym, eby to było mo liwe.
Wzgórza zbli yły si , a grunt pod stopami wci był pewny. Wytrwale szli my
naprzód.
My lałem o domysłach Bilła, podejrzeniach Randoma i ostrze eniu Meg
Devlin. A tak e o tym niezwykłym naboju znalezionym w kieszeni Luke'a.
- Ta rzecz, do której zmierzamy... - zacz ł, nim zd yłem uło y pytanie. - To
twój Ghostwheel, prawda?
- Tak.
Roze miał si .
- Czyli nie kłamałe w Santa Fe, kiedy powiedziałe , e wymaga szczególnego
rodowiska. Nie mówiłe tylko, e znalazłe to rodowisko i zbudowałe maszyn .
Przytakn łem.
- Co z twoimi planami zało enia firmy? - spytałem.
- To był tylko pretekst, eby zacz ł mówi .
- A Dan Martinez... i wszystko, co powiedział?
- Nie wiem. Naprawd go nie znałem. Nie mam poj cia, czego chciał i czemu
zacz ł do nas strzela .
- A czego ty chcesz, Luke?
- W tej chwili chc zobaczy to urz dzenie. Czy to, e zbudowałe je tak
daleko, daje mu jakie szczególne wła ciwo ci?
- Tak.
- Na przykład jakie?
- Na przykład takie, o których nawet nie pomy lałem - odparłem. - Niestety.
- Wymie jedn .
- Przykro mi, ale pytania i odpowiedzi to zabawa dla dwóch.
- Zaraz! To ja jestem tyrn facetem, który wyci gn ł ci z dziury w ziemi!
- Domy lam si , e jeste równie facetem, który próbował mnie zabi przez
kolejne trzydzieste kwietnia.
- Ostatnio nie - o wiadczył. - Słowo.
- Chcesz powiedzie , e naprawd próbowałe ?
- No... tak. Ale miałem powody. To długa historia i...
- Jezu, Luke! Dlaczego? Co ja ci zrobiłem?
114
- To nie takie proste - westchn ł.
Dotarli my do stóp najbli szego wzgórza i Luke ruszył w gór .
- Stój! - zawołałem. - Nie przejdziesz.
Zatrzymał si .
- Dlaczego?
- Pi tna cie metrów nad ziemi ko czy si atmosfera.
- Chyba artujesz.
Pokr ciłem głow .
- A po drugiej stronie jest jeszcze gorzej - dodałem. - Musimy poszuka
przej cia. Jest jedno tam po lewej.
Skr ciłem, a po chwili usłyszałem za sob jego kroki.
- Wi c dałe mu swój głos - powiedział.
- I co?
- Teraz rozumiem, co zamierzasz i co si działo. W tym zwariowanym
miejscu, gdzie go zbudowałe , zyskał wiadomo . I szaleje, a ty chcesz go
wył czy . On o tym wie i ma do sił, by si broni . To twój Ghostwheel próbował
ci zmusi do odwrotu. Zgadza si ?
- Prawdopodobnie.
- Dlaczego si zwyczajnie nie przeatutujesz?
- Nie mo na skonstruowa Atutu miejsca, które ci głe si zmienia. Nawiasem
mówi c, co wiesz o Atutach?
- Do - odparł.
Dostrzegłem przed nami przej cie.
Zbli yłem si i przystan łem, nie wchodz c dalej.
- Luke - powiedziałem. - Nie wiem, czego chcesz. Nie wiem, po co ani jak si tu
znalazłe , a ty jako nie chcesz mi tego wyja ni . Ale jedno powiem ci za darmo.
Tam mo e by bardzo niebezpiecznie. Mo e powiniene wróci , sk d przybyte , i
pozwoli mi załatwi to samemu. Nie ma powodu, eby si nara ał.
- My l , e jest - stwierdził. - Poza tym mog si przyda .
- Jak?
Wzruszył ramionami.
- Chod my, Merlinie. Chc go zobaczy .
- Dobrze. Idziemy.
Poprowadziłem w skim korytarzem, gdzie rozszczepiały si głazy.
115
Rozdział 10
Przej cie było długie, ciemne, miejscami ciasne i coraz zimniejsze w miar ,
jak si w nie zagł biali my. W ko cu jednak wyszli my na szerok , skaln półk
ponad dymi c otchłani . W powietrzu unosił si zapach amoniaku. Stopy
miałem zimne, a twarz zaczerwienion , jak zwykle. Mrugn łem kilka razy,
studiuj c przez mgł kontury labiryntu. Nad całym obszarem zawisł
perłowoszary całun, a krótkie pomara czowe błyski przebijały mrok.
- Gdzie to jest? - dopytywał si Luke.
Wskazałem wprost przed siebie, ku miejscu ostatniego migotania.
- Tam - powiedziałem.
Wła nie wtedy podmuch wiatru porwał zasłon mgieł, rz d za rz dem
odkrywaj c ciemne, gładkie grzbiety rozdzielone czarnymi zagł bieniami.
Zygzakami si gały do wyspy przypominaj cej fortec . Otaczaj c niski mur, za
którym wida było kilka metalicznych konstrukcji.
- Przecie to... labirynt - stwierdził. - Pójdziemy dołem, przez korytarze, czy
gór po kraw dziach murów?
U miechn łem si , uwa nie obserwuj c otoczenie.
- To zale y - wyja niłem. - Czasem gór , a czasem dołem.
- Wi c któr dy?
- Jeszcze nie wiem. Za ka dym razem musz si przyjrze . Widzisz, on stale
si zmienia. Jest w tym pewna sztuczka.
- Sztuczka?
- Wła ciwie nawet wi cej ni jedna. Wszystko to pływa w jeziorze ciekłego
wodoru i helu. Labirynt przesuwa si i za ka dym razem jest inny. Dochodzi
jeszcze problem atmosfery. Gdyby chciał przej wyprostowany po tych
grzbietach, przez wi kszo trasy byłby powy ej jej poziomu. Nie przetrwałby
długo. A na ró nicy poziomów rz du kilkudziesi ciu centymetrów temperatura
wzrasta od potwornego mrozu do pal cego aru. Musisz wiedzie , kiedy si
czołga , kiedy wspina , a kiedy robi co innego... nie tylko któr dy trzeba i .
- A ty jak poznajesz?
- Nie, nie - odpowiedziałem. - Zabior ci ze sob , ale nie mam zamiaru
zdradza tajemnic.
Z gł biny znowu uniosła si mgła, formuj c niewielkie chmury.
- Teraz rozumiem, dlaczego nie mo na stworzy Atutu tego miejsca -
o wiadczył.
Nadal studiowałem układ labiryntu.
- W porz dku - stwierdziłem. - T dy.
- A je li zaatakuje nas w czasie drogi? - zapytał.
- Je li chcesz, mo esz tu zosta .
- Nie. Naprawd chcesz go wył czy ?
- Nie jestem pewien. Chod .
Zrobiłem kilka kroków do przodu i w prawo. W powietrzu przede mn
pojawił si blady kr ek wiatła; rozbłysn ł mocniej. Poczułem na ramieniu dło
Luke'a.
- Co...? - zacz ł.
116
- Ani kroku dałej! - zawołał głos, który rozpoznałem jako własny.
- S dz , e dojdziemy jako do porozumienia - odparłem. - Mam kilka
pomysłów i...
- Nie - odpowiedział. - Słyszałem, co mówił Random.
- Jestem skłonny nie wykona jego rozkazu. O ile istnieje lepsza mo liwo .
- Próbujesz mnie oszuka . Chcesz mnie wył czy .
- Tylko pogarszasz spraw tymi demonstracjami siły. Wchodz teraz...
- Nie!
Z kr gu wiatła dmuchn ł silny wicher i uderzył we mnie. Zatoczyłem si .
Spostrzegłem, e r kaw koszuli staje si br zowy, potem pomara czowy...
rozpadał si w oczach.
- Co ty wyprawiasz? Musz z tob porozmawia , wytłumaczy ...
- Nie tutaj! Nie teraz! Nigdy!
Zatoczyłem si na Luke'a, który pochwycił mnie, równocze nie opadaj c na
jedno kolano. Run ł na nas arktyczny podmuch. Przed oczami ta czyły
kryształki lodu. Potem rozbłysły o lepiaj co jaskrawe kolory.
- Przesta ! - krzykn łem, ale nic nie przestało.
Grunt nachylił si pod nami, a potem nagle nie było ju ziemi. Nie miałem
wra enia upadku. Zdawało si , e tkwimy zawieszeni w samym rodku huraganu
wiateł.
- Przesta ! - krzykn łem znowu, ale wiatr porwał moje słowa.
Kr g wiatła znikał, jakby wycofywał si w gł b długiego tunelu. Pojmowałem
jednak, mimo przeci enia zmysłów, e to Luke i ja oddalamy si od wiatła.
Odrzuciło nas na tak odległo , e powinni my by ju w połowie wzgórza. Lecz
wokół nie pozostało nic materialnego.
Rozległo si ciche brz czenie, przeszło w szum, potem głuchy ryk. W oddali
dostrzegłem co podobnego do malutkiej lokomotywy wspinaj cej si pod
niesamowitym k tem na górskie zbocze, pó niej odwrócony wodospad, horyzont
pod zielonymi wodami. Przemkn ła parkowa ławka, na której, trzymaj c si jej z
całej siły, siedziała przera ona bł kitnoskóra kobieta.
Gor czkowo szukałem w kieszeni, wiedz c, e lada chwila mo e dosi gn nas
zniszczenie.
- Co to jest?! - wrzasn ł mi Luke w samo ucho.
Niemal wykr cał mi rami .
- Sztorm Cienia - odkrzykn łem. - Trzymaj si ! - dodałem jeszcze całkiem
niepotrzebnie.
Jakie podobne do nietoperza stworzenie pacn ło mnie w twarz i znikn ło
natychmiast, pozostawiaj c tylko wilgotny lad na prawym policzku. Co
uderzyło mnie w lew stop .
W pobli u przepłyn ło odwrócone górskie pasmo; dr ało i falowało. Ryk
nabrał mocy. wiatło pulsowało wokół szerokimi pasami barw, atakuj c nas z
niemal fizyczn sił . Palniki i odgłosy wichru...
Luke krzykn ł, jakby co go trafiło, ale nie mogłem mu pomóc.
Przemieszczali my si przez obszar jaskrawych błysków, gdzie włosy stawały
d ba i dreszcz przebiegał po skórze.
Wyrwałem z kieszeni tali kart. Zacz li my wirowa i bałem si , e wypadn
117
mi z r ki, gdybym próbował w nich przebiera . Trzymałem je mocno, jak
najbli ej ciała, i ostro nie przesuwałem do góry. Ta, która le y na wierzchu, musi
by nasz ucieczk .
Wokół tworzyły si i p kały ciemne b ble, wypuszczaj c truj ce gazy.
Kiedy uniosłem r k , skóra była szara, połyskuj ca fluorescencyjnymi
wirami. Dło Luke'a na mym ramieniu wygl dała jak r ka trupa. Obejrzałem si
i spojrzałem na wyszczerzon czaszk .
Szybko odwróciłem głow i zaj łem si kartami.
Trudno było skupi wzrok w tej szaro ci, wobec niezwykłego efektu
oddalenia. W ko cu zobaczyłem wyra nie. To był ten trawiasty cypel, na który
patrzyłem... jak dawno temu? Wokół spokojne wody, po prawej stronie brzeg
czego krystalicznego i jasnego na samej granicy pola widzenia.
Skoncentrowałem si . Odgłosy zza mego ramienia dowodziły, e Luke próbuje
co powiedzie , ale nie rozró niałem słów. Nadal wpatrywałem si w Atut, a
obraz stawał si wyra niejszy. Ale powoli, bardzo powoli. Co uderzyło mnie
mocno tu pod prawym dolnym ebrem. Zmusiłem si , by zignorowa ból.
Wreszcie scena na karcie przesun ła si ku mnie i urosła. Odebrałem znajome
wra enie chłodu, gdy ogarn ła mnie, a ja j . Nad małym jeziorkiem trwał niemal
ałobny bezruch.
Upadłem na traw . Serce biło mi mocno, ból pulsował w prawym boku. Z
trudem chwytałem oddech. Wci towarzyszyło mi subiektywne wra enie
p dz cych obok wiatów - jak powidoki autostrad, gdy zamknie si oczy po
długim dniu jazdy.
Wci gn łem w nozdrza słodki zapach wody i zemdlałem.
Niejasno zdawałem sobie spraw , e kto mnie ci gnie, niesie, potem pomaga
i . Pó niej nast pił okres całkowitej utraty przytomno ci, przechodz cy
stopniowo w sen i marzenia.
..Szedłem przez ruiny ulic Amberu pod niskim niebem. Kaleki anioł chodził
po szczycie nade mn i ci ł ognistym mieczem. Tam gdzie trafiło ostrze, wznosił
si kurz, dym i płomienie. Aureol był mój Ghostwheel; wypuszczał pot ne
huragany, których dosiadały okropie stwa, niby ciemna, ywa zasłona
przelatuj ce obok twarzy anioła. Gdzie upadły, zmieniały wszystko w chaos i
ruin . Pałac był w połowie zburzony, a w pobli u na szubienicach wisieli moi
krewni i kołysali si w podmuchach wichury. W jednej dłoni trzymałem miecz, z
drugiej zwisała Frakir. Szedłem w gór , by wyzwa i walczy z jasnomroczn
nemezis. Pod aj c kamienist dró k , miałem straszne przeczucie, e moja
pora ka jest ju przes dzona. Je li nawet, pomy lałem, to odchodz c st d ta
istota b dzie miała do ran do wylizywania. Dostrzegł mnie, gdy podszedłem
bli ej, i odwrócił si w moj stron . Twarz wci miał zasłoni t , kiedy unosił
bro . Skoczyłem naprzód, ałuj c tylko, e nie miałem czasu, by zatru ostrze.
Dwa razy zakr ciłem mieczem, zamarkowałem cios i uderzyłem w okolice jego
lewego kolana.
Rozbłysło wiatło, a potem spadałem, spadałem, a odpryski płomieni p dziły
wraz ze mn niby ognista zamie . Miałem wra enie, e lec tak przez półtora
stulecia. Wreszcie spocz łem na plecach na wielkiej, kamiennej płycie
poznaczonej jak tarcza słonecznego zegara, którego wskazówka niemał mnie
118
przebiła - co wydawało si szałe stwem, nawet we nie. W Dworcach Chaosu nie
ma słonecznych zegarów, poniewa nie ma tam sło ca. Znalazłem si na brzegu
dziedzi ca pod wysok ciemn wie . Nie mogłem si ruszy , nie mówi c ju o
wstawaniu. Nade mn moja matka, Dara, stała na niskim balkonie w swojej
naturalnej postaci i spogl dała na mnie w swej straszliwej mocy i pi knie.
- Matko! - krzykn łem. - Uwolnij mnie!
- Posłałam kogo , by ci pomógł - odpowiedziała.
- A co z Amberem?
- Nie wiem.
- A mój ojciec?
- Nie mów do mnie o umarłych.
Wskazówka przesun ła si z wolna, ustawiła nad moj krtani i zacz ła
opada , stopniowo, lecz stale.
- Pomó mi! - wrzasn łem. - Szybciej!
- Gdzie jeste ?! - zawołała. Rozgl dała si , a jej oczy biegały nerwowo. - Gdzie
znikn łe ?
- Tutaj! - wrzeszczałem.
- Gdzie jeste ?
Wskazówka dotkn ła mojej szyi... Wizja p kła i rozpadła si .
Siedziałem z wyci gni tymi nogami, oparty o co twardego. Kto wła nie
cisn ł mnie za rami , a r ka musn ła szyj .
- Merle, co z tob ? Chcesz pi ? - zapytał znajomy głos.
Odetchn łem gł boko. Zamrugałem. wiatło było niebieskie, a wiat zmienił
si w powierzchni linii i k tów. Przy moich ustach pojawił si kubek wody.
- Masz. - To był głos Luke'a.
Wypiłem wszystko.
- Chcesz jeszcze?
- Tak.
- Zaczekaj chwil .
Poczułem, jak si przesuwa, słyszałem cichn ce kroki. Obserwowałem słabo
o wietlon cian o jakie dwa metry przede mn . Dotkn łem podło a. Było
chyba z tego samego materiału.
Wkrótce powrócił Luke, u miechn ł si i podał mi kubek. Wychyliłem go do
dna.
- Jeszcze?
- Nie. Gdzie jeste my?
- W jaskini. Du ej i ładnej.
- Sk d wzi łe wod ?
- Z bocznej groty, kawałek st d. - Skin ł r k . - Jest tego par beczek. I
mnóstwo ywno ci. Zjesz co ?
- Na razie nie. Nic ci si nie stało?
- Troch jestem poobijany - odparł. - Ale cały. Chyba nic sobie nie złamałe , a
ta rana na twarzy przestała krwawi .
- To przynajmniej co .
Wstałem ostro nie. Ostatnie strz py snu odpływały z wolna. Zauwa yłem, e
Luke odwrócił si i odchodzi. Kilka kroków szedłem za nim, a przyszło mi do
119
głowy, e mog zapyta .
- Gdzie idziesz?
- Tutaj - odpowiedział, wskazuj c kubkiem drog .
Przeszli my przez otwór w cianie, prowadz cy do zimnej komory wielko ci
salonu w moim dawnym mieszkania. Po lewej pod cian stały cztery du e
drewniane beczki. Luke zawiesił kubek na brzegu najbli szej. Po drugiej stronie
dostrzegłem stosy kartouowych pudeł i worków.
- Puszki - oznajmił. - Owoce, warzywa, szynka, łoso , suchary, słodycze. Kilks:
skrzynek wina. Grzejnik. Mnóstwo paliwa. Nawet butelka czy dwie koniaku.
Zawrócił, wymin ł mnie i skr cił w korytarz.
- Gdzie teraz? - spytałem.
On jednak szedł pr dko i nie odpowiadał. Musiałem podbiec, by go dogoni .
Min li my kilka odgał zie i przej , wreszcie zatrzymał si i skin ł głow .
- Tam jest latryna. Zwykła dziura, a nad ni par desek. S dz , e lepiej j
czym zakrywa .
- Co to jest, do licha?
Uniósł r k .
- Za chwil wszystko si wyja ni. T dy.
Skr cił za szafirowy wyst p i znikn ł. Poszedłem za nim, prawie całkowicie
zdezorientowany. Po kilku zakr tach i jednym nawrocie zgubiłem si zupełnie.
Luke'a nigdzie nie było wida .
Przystan łem i zacz łem nasłuchiwa . Cisza; tylko mój oddech.
- Luke! Gdzie jeste ?! - krzykn łem.
- Tutaj - odpowiedział.
Głos dobiegał z góry i z prawej strony. Przebiegłem pod niskim łukiem i
znalazłem si w bł kitnej komorze z tej samej krystalicznej substancji, z której
była zbudowana cała jaskinia. W k cie zauwa yłem piwór i poduszk . Przez
niewielki otwór mniej wi cej dwa i pół metra nad moj głow padało wiatło.
- Luke'!! - zawołałem znowu.
- Tutaj - padła odpowied .
Przesun łem si bezpo rednio pod otwór w sklepieniu i mru c powieki
spojrzałem w gór . Po chwili osłoniłem oczy dłoni . Głowa i ramiona Luke'a
rysowały si wyra nie. a włosy ja niały miedzianym plomieniem w blasku
zapewne wczesnego witu lub wieczoru. Znów si u miechał.
- To, jak rozumiem, jest wyj cie - stwierdziłem.
- Dla mnie - odpowiedział.
- Co to ma znaczy?
Rozległ si zgrzyt i kraw d wielkiego głazu cz ciowo przesłoniła mi widok.
- Co tam robis ?
- Przesuwam kamie tak, ebym szybko mógł zablokowa otwór - wyja nił. -
A potem wbi jeszcze par klinów.
- Po co?
- Nie udusisz si . Jest do małych szczelin i powietrze b dzie dopływa -
mówił dalej.
- wietnie. A dlaczego si tu znalazłem?
- Nie pora na egzystencjalne problemy. Nie jeste my na seminarium z filozofii.
120
- Luke, do diabła! Co si tu dzieje?
- To chyba jasne, e jeste moim wi niem - odparł. - Nawiasem mówi c, ten
bł kitny kryształ zablokuje wszelkie ł cza Atutów i zneutralizuje twoje magiczne
zdolno ci, które opieraj si na obiektach poza tym cianami. Potrzebny mi jeste
ywy, ale z wyrwanyn dłem, w miejscu, do którego mog bez trudu dotrze .
Obserwowałem otwór i pobliskie ciany.
- Nawet nie próbuj - poradził. - Moja pozycja daje mi przewag .
- Nie s dzisz, e winien mi jeste jakie wyja nienie?
Przygl dał mi si w milczeniu, wreszcie przytakn ł.
- Musz wraca - o wiadczył - i podj prób opanowania Ghostwheela. Masz
jakie sugestie?
- Nasze stosunki nie były ostatnio najlepsze. - Roze miałem si . - Obawiam si ,
e nie zdołam ci pomóc.
Jeszcze raz kiwn ł głow .
- Zobacz , co da si zrobi . Bo e, co to za bro ! Je li nie zdołam sam jej u y ,
wróc tu i spróbuj wyci gn co od ciebie. Pomy lisz o tym, dobrze?
- B d my lał o wielu rzeczach, Luke. Niektóre bardzo ci si nie spodobaj .
- Niewiele mo esz mi zrobi .
- Na razie niewiele.
Chwycik głaz i zacz ł go przesuwa .
- Luke! - krzykn łem.
Przerwał i spojrzał na mnie z wyrazem, jakiego jeszcze u niego nie widziałem.
- Moje imi jest inne - oznajmił po chwili.
- A jakie?
- Jestem twoim kuzynem Rinaldem - wycedził. - Zabiłem Caine'a i niemal
dostałem Bleysa. Niestety, chybiłem bomb na pogrzebie. Kto mnie zauwa ył.
Zniszcz ród Amberu, z twoim Ghostwheelem albo bez niego... ale gdybym
dysponował tak pot g , byłoby to o wiele prostsze.
- Z jakiego powodu, Luke... Rinaldo? Sk d ta wendeta?
- Caine'a zaatakowałem pierwszego - ci gn ł - poniewa to wła nie on zabił
mojego ojca.
- Ja... nie wiedziałem. - Widziałem na jego piersi błysk broszy z Feniksem. -
Nie wiedziałem, e Brand miał syna - doko czyłem.
- Teraz ju wiesz, stary kumplu. To kolejna przyczyna, dla której nie mog ci
wypu ci i musz ci trzyma w takim miejscu. Nie chc , eby ostrzegł
pozostałych.
- Nie uda ci si ten numer.
Zamilkł na moment, po czym wzruszył ramionami.
- Wygram czy przegram, musz spróbowa .
- Ale dlaczego zawsze trzydziestego kwietnia? - spytałem nagle. - Wytłumacz
mi.
- Tego dnia otrzymałem wie o mierci ojca.
Pchn ł głaz i zamkn ł nim otwór. Potem usłyszałem kilka uderze .
- Luke!
Nie odpowiedział. Przez półprzejrzysty kryształ widziałem jego cie . Po chwili
wyprostował si i znikn ł mi z pola widzenia. Słyszałem, jak jego buty uderzaj o
121
ziemi nade mn .
- Rinaldo!
Milczał. Usłyszałem tyko oddalaj ce si kroki.
Znacz dni rozja nieniami i zaciemnieniami niebieskich kryształowych cian.
Min ł ju miesi c mojego wi zienia, cho nie wiem, jak szybko płynie tu czas w
stosunku do innych cieni. Przemierzyłem ka dy korytarz i ka d komor wielkiej
groty, ale nie znalazlem drogi wyj cia. Moje Atuty tu nie działaj , nawet Atuty
Zguby. Moja magia jest bezu yteczna, ograniczona cianami barwy pier cienia
Luke'a. Zaczynam ywi przekonanie, e z rado ci powitałbym nawet ucieczk
w chwilowe szale stwo. Lecz rozum nie chce mu si podda , gdy zbyt wiele n ka
mnie zagadek: Dan Martinez, Meg Devlin, moja Pani z Jeziora... Dlaczego? I po
co tyle czasu sp dzał w moim towarzystwie Luke, Rinaldo, mój wróg? Musz
znale sposób, by przekaza ostrze enie.
Je li zdoła obróci przeciwko nim Ghostwheela, wtedy marzenie Branda -
koszmarna zemsta z mojego snu - zostanie zrealizowane. Rozumiem teraz, e
popełniłem wiele bł dów... Wybacz mi, Julio... Raz jeszcze przemierz granice
swego wi zienia. Gdzie musi istnie luka w otaczaj cej mnie logice bł kitu i w t
luk cisn swój umysł, swoje krzyki, swój gorzki miech. W tej sali... na ko cu
tego tunelu... Bł kit jest wsz dzie. Cienie nie wyprowadz mnie st d, gdy tutaj
nie ma cieni. Jestem Merlinem uwi zionym, synem Corwina zaginionego, a mój
sen o jasno ci został obrócony przeciwko mnie. Kr
po wi zieniu niby upiór
samego siebie. Nie pozwol , by sko czyło si to w taki sposób. Mo e w nast pnym
korytarzu, mo e w jeszcze nast pnym...