MARGIT SANDEMO
DZIECI SAMOTNOŚCI
Z norweskiego przełożyła
IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA
POL - NORDICA Publishing Sp. z o.o.
Otwock 1997
ANNA
Lekarz spojrzał współczująco na zamożnego kupca.
- Przykro mi, panie Wardelius. Pańska małżonka nie była wystarczająco silna.
Twarz kupca nie zdradziła ani bólu, który przeżywał, ani ogarniającej go bezsilności.
Stał przy oknie z widokiem na port w Bergen i patrzył na swoje trzy okręty handlowe.
Wydawały mu się teraz całkiem pozbawione wartości - jemu, który zawsze był tak dumny z
ich świetnie utrzymanych kadłubów i białych żagli.
- A co z dzieckiem? Co z chłopcem?
- Dziecko żyje. Ale... to dziewczynka.
- Dziewczynka?
Kupiec Wardelius mógł wreszcie nazwać swoje uczucia. Cały strach, z którym się
zmagał przez ostatnie godziny, rozpacz, żal - wszystko zmieniło się w ogromny zawód.
Położna uśmiechnęła się blado do kupca.
- Czy chce ją pan zobaczyć?
- Nie. Nie, to może poczekać.
Położna zawahała się.
- Dziewczynka... trochę ucierpiała podczas porodu. Chyba trzeba ja szybko ochrzcić.
Jeszcze tego brakowało, pomyślał Wardelius z niechęcią. Cóż, może tak będzie dla
niej najlepiej.
- Wezwij księdza - mruknął.
Położna ruszyła, lecz zatrzymała się w drzwiach.
- Jakie imię dać dziecku?
Te wszystkie imiona, nad którymi dyskutowali! Wszystkie były imionami dla chłopca.
Rzeczywiście, żona raz ostrożnie wspomniała, że przecież może urodzić się córka, ale on z
pogardą odrzucił taką możliwość. Imię dla dziewczynki? Ech, to bez znaczenia, przecież ona i
tak nie przeżyje. Wardelius wybrał pierwsze imię, które mu przyszło na myśl, i ruszył w
stronę drzwi. Należy mu się wreszcie chwila samotności ze swym bólem!
- Nazwijcie ją Anna - rzucił.
Anna, to małe, niechciane stworzenie, zaprzeczała wszystkim przewidywaniom.
Każdego ranka uparcie budziła się w swojej kołysce, aż wreszcie wszyscy zdali sobie sprawę,
że będzie żyła. Uśmiechała się do twarzy pochylających się nad nią, ale w odpowiedzi
otrzymywała jedynie współczujące westchnienia. W końcu zapomniała, jak się uśmiechać, i
stała się poważną istotką o wystraszonych, zdziwionych oczach.
Była jedynaczką, a mimo to miała dwie siostry, które dorastały razem z nią:
Samotność i Tęsknotę.
Gorzki smak samotności był dobrze znany także czworgu innym dzieciom. Żyli
daleko od siebie, tylko dwoje z nich się znało. Jednak dotkliwa samotność była im wszystkim
wspólna.
OBRAZKI Z LAT DZIECIĘCYCH
1. PASTUSZEK
Zza niebieskoczarnych gór słychać było coraz głośniejsze grzmoty. Jeszcze ostrzej
popędził owce. Wreszcie ujrzał połyskujące w świetle błyskawic dachy swej wioski. Dopiero
wtedy nieco się uspokoił i pozwolił sobie i zwierzętom na odpoczynek. Był przecież tylko
małym chłopcem... Z trudem udało mu się spędzić stadko tego wieczora i dlatego zaskoczył
go zmrok. Bał się ciemności, bo wtedy wychodzą złe moce, tak mówią wioskowi starcy. Bał
się też burzy, bo jej nie rozumiał. A w tej leśnej dolinie, którą szedł, pojawiały się w nocy
dzikie zwierzęta. Dlatego widok wioski tak bardzo podniósł go na duchu. Na pewno już
czekają. Może wyjdą po niego? Popędził owce, które z przyzwyczajenia skręciły w ścieżkę
wiodącą z doliny do wioski i już same przyspieszyły.
Złociste kwiaty wydawały się prawie białe w ciemności, wiosenne zapachy
oszałamiały.
Nagle chłopiec się zatrzymał. Zwierzęta pobiegły w stronę zabudowań, lecz on nadal
stał, wsparty o pasterski kij.
Z głębi doliny, którą właśnie opuścił, dochodziły dziwne dźwięki. Nie były odgłosami
wydawanymi przez zwierzęta, to było coś innego. Cicho i szybko szło w tym samym
kierunku, co on i owce. Słyszał bicie swego serca i drżący oddech. Czy to złe moce, które
chciały go pochwycić - tego, który zuchwale ośmielił się przebywać po zmroku poza domem?
Próbował poruszyć się, uciekać, lecz nie mógł. Strach przygwoździł mu stopy do ziemi. To
„coś” dotarło już do miejsca, w którym ścieżka opuszczała dolinę. Było tak ciemno, z drzewa
rosły tak gęsto, że nie mógł...
W tym momencie długotrwała błyskawica rozświetliła las. Ujrzał wtedy widok,
którego już nigdy nie miał zapomnieć.
Grupa wielu ludzi minęła jego ścieżkę i podążyła dalej na południe. Słyszał
skrzypienie wozów i głuche stąpnięcia końskich kopyt. Było coś przytłaczającego i
majestatycznego w tej milczącej procesji. Chłopcu zdawało się, że jest to jakby orszak
żałobny dawno umarłego króla. Znów zapadła ciemność, grzmot przetoczył się po niebie, a
on nadal wyraźnie słyszał wędrowców. Gdy rozbłysła kolejna błyskawica, ujrzał, że już się
oddalają. Nie zauważyli go, ukrytego pomiędzy drzewami przy ścieżce. Chłopiec miał
wrażenie, że widział wielu mężczyzn, kobiety, dzieci i zwierzęta. Szczegółów strojów nie
rozróżnił w tych krótkich chwilach jasności, poza tym że były obszerne i ciemne, jakby grupa
chciała pozostać niewidoczna.
Jeszcze przez chwilę docierały do niego odgłosy kroków i skrzypienie kół. Wkrótce
cisza ogarnęła las. Kwiaty pachniały jeszcze intensywniej niż przedtem, jakby wzmocnione
tym widokiem.
Ocknął się dopiero na wołanie. To był głos ojca. Po chwili jego postać wyłoniła się z
mroku.
- Gdzie byłeś, chłopcze? - spytał surowo, zaniepokojony. - Już mieliśmy iść ciebie
szukać, gdy wróciły owce.
Chłopiec nie odpowiadał.
- No? Co się stało? - naciskał ojciec.
Wargi nie chciały się poruszać, sparaliżowane przeżytym strachem i napięciem.
- Zgubiłem kilka jagniąt. Długo ich szukałem.
- Masz jakiś dziwny głos?
- W lesie w nocy jest strasznie...
- Widziałeś albo słyszałeś dzikie zwierzęta?
Po dłuższej chwili chłopiec odpowiedział:
- Nie. Nic nie widziałem.
Ojciec położył dłoń na jego ramieniu. Niepewnym głosem zaproponował:
- Pospieszmy się lepiej do domu, do matki. Wiesz, jak kobiety łatwo się denerwują. A
jutro nie będziesz pasł owiec sam. Poślemy z tobą kogoś starszego.
- Ojcze... - spytał chłopiec z wahaniem - co jest tam dalej na południe? Jak się idzie w
dół doliny?
- Przecież wiesz dobrze. Nic!
- Nic?
- Nic. Tylko skalna ściana. Kiedyś, dawno temu, na jej szczycie był klasztor i kilka
domostw. Został zbudowany przez bardzo stary zakon szukający odosobnienia. Nie wiadomo,
jak dostali się na półkę z drugiej strony góry, gdzie w dole płynie rzeka. Podobno zaraza
szalejąca tu kilkaset lat temu zabrała wszystkich: zakonników i chłopów. I odtąd nikt nie wie,
jak się tam dostać. Dlatego gdy pójdziesz na południe, natrafisz tylko na skalną ścianę, nic
więcej.
Chłopiec długo się zastanawiał. Odwrócił się w stronę wysokiej, stromej turni, ledwo
widocznej w ciemności.
- Można stąd zobaczyć klasztor?
Także i ojciec zatrzymał się i odwrócił.
- Gdy byłem mały, wydawało mi się, że przy dobrej pogodzie widzę sam klasztor albo
jakieś dachy. Ale to musiały być skały, klasztor leżał zwrócony raczej w stronę rzeki. A
teraz... widzę tylko górę. No chodź, już idą po nas!
Zakonnicy? Czy to mogli być ci zmarli zakonnicy, którzy raz jeszcze chcieli ujrzeć
swą siedzibę? A może to coś innego?
Od tego czasu chłopiec często wpatrywał się w płaszczyznę na szczycie i wydawało
mu się, że widzi coś, co mogło zostać zbudowane ludzkimi rękami. Wreszcie którejś nocy,
gdy znów wracał spóźniony, zobaczył w ciemności gwiazdę. Ale świeciła zbyt nisko i nagle
pomyślał, że to musi być światło! Migające światełko z okna gdzieś tam, na górze, na którą
nikt przecież nie mógł wejść!
Był za mały, żeby się pokusić o zbadanie tej tajemnicy. Nikomu też nie odważył się
powiedzieć, co widział. Nie wiedział, dlaczego, może czuł, że to coś świętego,
niewyrażalnego? A może ze strachu, że ukarzą go duchy, gdy zdradzi ich sekretną wędrówkę?
Pewnego dnia jednak, gdy owce pasły się w kotlinie, słońce przeświecało przez liście i
było ciepło i bezpiecznie, chłopiec ruszył ostrożnie rzadko używaną ścieżką w głąb doliny.
Pełen poczucia winy, niemal się skradał, uważając, aby nie stracić z oczu pasących się
zwierząt. Dróżka niknęła pomiędzy wysokimi drzewami. Chłopiec zwolnił. W końcu nie miał
odwagi iść dalej i zawrócił. Dostrzegł wtedy coś błyszczącego, co leżało w trawie. Na
moment zamarł, potem rozejrzał się i podszedł bliżej. Długo stał pochylony, zanim ostrożnie
dotknął tego połyskującego przedmiotu i podniósł go.
Nigdy jeszcze nie widział czegoś równie pięknego! Nie wiedział, co to może być.
Płaskie, bogato zdobione, lekko uszkodzone z jednej strony, dokładnie mieściło mu się w
dłoni. Chłopiec gładził to ostrożnie, aż w końcu włożył po znoszoną koszulę.
Wieczorem, leżąc w łóżku, obracał tajemniczy przedmiot w palcach, aż promienie
księżyca rozpaliły w nim tysiące błyszczących kryształków. Uśmiechnął się, zachwycony.
Kilka dni później zdarzyła się katastrofa. Ziemia, która w tych rejonach często się
poruszała, zadrżała i zamieniła wioskę w gruz i popioły. Wkrótce dotarli tu ludzie, aby zbadać
szkody i zająć się ocalonymi, wśród których był zrozpaczony, bezdomny chłopiec. Wzięli go
ze sobą.
2. CÓRKA KUPCA
Kupiec Wardelius zmiął list, który właśnie dostał od przyjaciela.
- Znowu syn! - rzucił niechętnie. - Wszystkim rodzą się synowie. A ja co? Tylko
córka! I żeby chociaż...
Zamilkł. Anna pochyliła głowę nad robótką. Znała już to na pamięć, ale ból za każdym
razem czuła taki sam.
Ojciec mówił dalej, chcąc zatrzeć wrażenie swoich słów:
- Muszę przewieźć towary nad Morze Śródziemne. Genua, Wenecja, Raguza,
Aleksandria... Ponieważ twoja ciotka umarła, a mój sługa pokładowy uciekł do konkurencji,
pojedziesz ze mną. Zajmiesz się gospodarstwem na okręcie i będziesz dbała o moje zdrowie.
Oszczędzę w ten sposób na dwóch służących, jednym dla ciebie tutaj i drugim dla mnie tam.
Anna spojrzała na ojca przerażona.
- Mam jechać? W świat?
- Tak. Skończyłaś przecież piętnaście lat, ciotka nauczyła cię już prowadzić dom.
Odtąd będziesz pływała ze mną. Tak będzie najprościej.
Kupiec Wardelius myślał czysto ekonomicznie. Nie lubił niepotrzebnych wydatków,
pewnie dlatego stał się tak bogaty.
Jego córka nadal siedziała i wyglądała, zamyślona, przez okno. Ogarnął ją strach.
Opuścić Bergen? Opuścić to, co znała, nie móc ukryć się w własnym domu? Wyjść do ludzi?
Poruszona, wstała i pokuśtykała do koszyka z robótką. Była drobną, bladą
dziewczynką o krzywych ramionach i krótszej jednej nodze. Podczas narodzin jej kręgosłup
poniósł nieodwracalne szkody. Po śmierci matki zajmowała się nią ciotka. Kupiec Wardelius
dbał o interesy i rzadko zwracał uwagę na córkę. Nie zauważał, że często siedziała zaczytana,
nie dostrzegał jej pędu do wiedzy ani tego, że wyrosła na mądrą i rozsądną istotę. Mogłaby
wiele osiągnąć, gdyby dziewczętom pozwalano studiować...
Ciotka, osoba miła, lecz pozbawiona wyobraźni, była zadowolona, gdy Anna
zajmowała się tymi głupimi książkami w bibliotece. Nie musiała wtedy brać jej na spacer i
wstydzić się ludzkich spojrzeń.
Anna drżącymi dłońmi zamknęła koszyk z robótką. Jej serce wypełniła mieszanina
strachu i podniecenia. Przerażała ją wizja opuszczenia bezpiecznego domu, ale ileż to razy,
siedząc w bibliotece, marzyła o zobaczeniu tych miejsc, o których czytała? I teraz miałaby
ruszyć w świat! Ona - Anna Wardelius, której ciotka przepowiadała życie w samotności! Z
pewnością zostanie starą panną, mówiła. Któż bowiem zechce taką jak ona?
3. WYSOKO URODZONY
- Szybko! Szybko na pokład! - szeptał gwałtownie ojciec, markiz di Ferro, w
ciemności nocy.
Mały Giovanni, w aksamitnym ubranku z białymi koronkami wokół nadgarstków i
szyi, rozglądał się ze zdziwieniem po weneckim porcie. Wokół rozlegały się ochrypłe głosy;
zapach smoły, lin, wodorostów i rybich resztek wiercił w nosie. Przed sobą widział okręt,
który miał ich przewieźć przez Adriatyk do Raguzy.
Matka przebiegła przez trap, jęcząc i narzekając, jej szerokie jedwabne spódnice
szeleściły i mieniły się w świetle latarni. Lokaje uwijali się, przenosząc ostatnie kosze i
skrzynie z rzeczami, które rodzinie udało się wynieść z pałacu.
Giovanni ostrożnie postawił stópkę na trapie, bał się, że ubrudzi buty. Ojciec popchnął
go do przodu i wszyscy znaleźli się na pokładzie. Odrzucono cumy i okręt cicho odbił od
brzegu.
- Zhańbieni! - narzekała matka. - Zhańbieni i bez pieniędzy!
- Zamilcz! - przerwał jej markiz di Ferro. - Nie jesteśmy całkiem bez pieniędzy. Mamy
trochę na przetrwanie jakiegoś czasu w Raguzie. Doża niedługo umrze, a wtedy wrócimy do
naszego pałacu w Wenecji i odzyskamy cześć.
- Jakim to sposobem? - wykrzyknęła przenikliwie jego małżonka, schodząc do mesy. -
Myślisz, że wenecka signoria tak szybko zapomni o skandalu?
- Cicho, kobieto, masz głos ostry jak siekiera - mruknął markiz ponuro.
- Nie, właśnie nie będę cicho! Byłam cierpliwa, gdy marnowałeś naszą fortunę na
hulankach ze swymi przyjaciółmi, ale tego ostatniego wybaczyć nie mogę. Młoda żona doży!
Jak mogłeś?!
Markiz di Ferro wysyczał: „Zamknij się, ty przeklęta babo”, ona jednak nadal
krzyczała:
- Gdybyś chociaż miał tyle poczucia dobrego smaku, aby zachować dyskrecję! Ale
nie, musieliście dać się przyłapać! A teraz doża chce się zemścić. Zajął nasz pałac, a pełne
chwały nazwisko di Ferro wymazał ze Złotej Księgi Wenecji! - jej głos wzniósł się do
rozpaczliwego krzyku.
Mąż odparł gwałtownie:
- Bądź wdzięczna, że uratowałem nas przed żołdakami doży! Dziś w nocy mieli nas
zamknąć do więzienia, tak ostrzegł mnie przyjaciel. Ale teraz nas nie dostaną.
- A jak, myślisz, przyjmą nas w Raguzie? Te dzikusy, Dalmatyńczycy, nie za bardzo
lubią Wenecjan.
- Mam przyjaciół w Raguzie, pomogą nam na początku. Znają „Piękny las” bardzo
dobrze i pomogą nam stanąć na nogi.
- Jaki znów piękny las?
- Tak ci niewolnicy nazywają Raguzę. W ich barbarzyńskim języku to Dubrownik. Oni
boją się bardziej Turków niż nas, będą wiec po naszej stronie.
- Tak, ty na pewno możesz tak powiedzieć. Zaraz zaczniesz nadskakiwać ich żonom i
znów będziemy musieli uciekać.
Żadne z nich nie pomyślało o małym Giovannim, który przysłuchiwał się rodzicom,
zmęczony i przestraszony. Rozglądał się z obrzydzeniem po ciemnym wnętrzu okrętu i tęsknił
do swego ślicznego łóżeczka z jedwabną pościelą i do wspaniałych zabawek mechanicznych
wiszących pod baldachimem.
Postanowił, że kiedyś tam powróci. Odzyska wszystko, co ci głupi słudzy doży im
ukradli!
4. DZIEWCZYNKA, KTÓRA NIE WIEDZIAŁA, KIM JEST
W dole urwiska bez przerwy huczała rzeka. Słyszała ją zawsze, stała się w końcu
częścią jej świata. Nie znała zresztą innego. Rzeka nigdy nie cichła, spieszyła z hałasem przez
szeroką dolinę. Po drugiej stronie góry był jedynie nieprzebyty, dziki teren.
I tak już miało pozostać. Jej świat składał się tylko z rzeki, pustkowia, góry, na której
żyli i domów na niej. Zielone łąki, zagajnik, małe poletka. Więcej nic nie znała.
Stara Marta weszła i, jak zwykle, dygnęła nisko.
- Podano do stołu.
Dziewczynka poszła za nią do jadalni, w której każdy dźwięk odbijał się od
sklepienia. Ciężkie, długie stoły nosiły ślady wieloletniego używania. Było tam miejsce dla co
najmniej pięćdziesięciu ludzi, na wapiennej podłodze pozostawiło swe ślady wiele par butów.
A teraz tylko ona i Marta ze swym starym mężem byli w tej Sali.
- Czy mogę potem wyjść się pobawić, Marto?
- Nie, moje dziecko, przecież nie masz z kim się bawić.
- Oczywiście, że mam! - zaprotestowało dziecko z naiwnym przekonaniem malującym
się w wielkich, ciemnobrązowych oczach. - Przecież jest Drago! Dlaczego tak długo tu nie
był? On jest miły i taki duży, i silny. Chcę, żeby tu przyszedł, Marto! Zaraz!
Staruszkowie wymienili spojrzenia.
- To... niemożliwe - niechętnie odrzekła kobieta. - Drago nie może już tu więcej
przychodzić.
Dziewczynka ze złością kopnęła stół.
- Ja chcę, żeby przyszedł! Chcę, chcę, chcę!!! Tu jest tak nudno, nie mam z kim się
bawić!
Starzec mruknął do żony:
- No, pozwól mu przyjść... To biedne dziecko jest takie samotne.
Marta westchnęła głęboko i cicho odpowiedziała:
- Ona nie jest już dzieckiem, mimo że nadal chce się bawić. On już nie powinien jej
widzieć.
Głośno rzekła:
- Drago ma dużo roboty.
Oczy dziewczynki pociemniały w zamyśleniu.
- Gdzie są wszyscy, Marto? Było nas kiedyś więcej: matka, ojciec, ciotka, wuj, ich
dzieci, służba... Co się z nimi stało? Czasami zdaje mi się, że jesteśmy tylko we czworo na
całej ziemi. Albo tylko my troje.
Marta obserwowała śliczną twarz dziecka.
- Nadal mieszka dużo ludzi i tu w domu, i na zewnątrz. Ale zachorowali i nie możemy
dopuścić tej choroby tutaj. Dlatego nie powinniśmy się z nimi widywać.
- Czy to niebezpieczna choroba?
- Tak, bardzo - odpowiedziała Marta poważnie.
- A czy Drago też jest chory?
- nie, Drago nie.
- To dobrze.
Dziewczynka znów zadumała się.
- Marto, kim ja jestem naprawdę?
Stara wstała gwałtownie.
- Dziwne pytanie - odrzekła niepewnym głosem. - Panienka dobrze wie, kim jest! A
mieszkamy tutaj, dopóki po nas nie przyjdą. Wtedy wrócimy.
Oczy dziewczynki rozbłysły.
- Wrócimy?! Dokąd?
- O tym porozmawiamy innym razem - obiecała kobieta i zaczęła z hałasem zbierać
talerze i sztućce.
Mała podeszła do okna i wdrapała się na szeroki parapet.
- Rzeka - wyszeptała do siebie. - Nienawidzę jej. Nienawidzę tej wielkiej, okropnej
samotności.
Gwałtownie, niemal ze szlochem, wciągnęła powietrze.
5. SAMOTNIK
Mój Boże, pomyślał, a jego młodą, zdradzającą wrażliwość twarz wykrzywił grymas
bólu. Mój Boże, obarczyłeś mnie zbyt dużą odpowiedzialnością. Było nas ponad
pięćdziesięcioro - i już połowy nie ma! Najpierw trzęsienie ziemi, a teraz to! Te wszystkie
groby, które wykopaliśmy! I nadal odchodzi jeden za drugim.
Jego wzrok powędrował w stronę długiego budynku na skraju osady. Ilu jeszcze tam
pozostało? Już nie liczę tych, których stamtąd wynosiłem. Jest tam Marta, jej mąż, jacyś
służący, ale oni? Ilu z nich jeszcze zostało? Czy jeszcze żyje dziewczynka, która z taką
ufnością traktowała mnie jak najlepszego przyjaciela? A może jedno z tych drobnych,
owiniętych w całun ciał było jej ciałem?
Jak długo jeszcze choroba będzie tu szaleć? Wydaje się, jakby minęły już miesiące,
lata całe, od kiedy nastała. Co z nami będzie, co ze mną? Czy jest przed nami jakaś
przyszłość? Oni mówią, że musimy czekać. Czekać na pomoc i na ten wielki dzień triumfu,
kiedy będziemy mogli wrócić. Ale ja nie mam czasu na czekanie. Jestem młody, moje życie
ucieka. Ale jestem też odpowiedzialny za tych ludzi. Spada na mnie coraz większa
odpowiedzialność, wkrótce będę ostatnim, którego nie zaatakowała choroba, ostatnim
młodym i silnym. Czuję się jak złapany w pułapkę. I tak przecież jest. To pułapka bez
wyjścia.
Poszedł żąć zboże. Robił to sam, nikt już nie był w stanie mu pomóc.
Daleko w dole huczała rzeka. Ileż to razy stawał na skraju urwiska i marzył, żeby
starczyło mu odwagi na ten skok ku wolności! Ale to by się nie udało. Brzeg urwiska jest
nierówny, zanim doleciałby do wody, z pewnością by się zabił. A poza tym przecież nie mógł
zostawić ich na pastwę losu...
Ojcze niebieski! modlił się. Coś musi się zdarzyć, zanim nie będzie za późno! Ktoś
musi tu dotrzeć! Ale skąd miałby znać drogę?
Wszystkie te epizody nie rozegrały się jednocześnie, mogły dzielić je lata. Były tylko
częściami łamigłówki, a mimo to kształtowały młode, niedojrzałe charaktery na różne
sposoby. W końcu jednak drogom bohaterów dane będzie się skrzyżować, a wtedy te
elementy, dopasowane do siebie, utworzą całość.
RAGUZA
Markizowi di Ferro nie poszło zbyt dobrze w Raguzie. Owszem, otrzymał dom i
pomoc od przyjaciół, lecz wciąż nie mógł przeboleć, że on, jeden z notabli weneckich, siedzi
teraz na prowincji. Jego wyniosłość odstraszała ludzi nawet początkowo życzliwie do niego
nastawionych. Ani on, ani jego żona nie byli zadowolenie z nowych warunków życia. Mały
Giovanni rósł w atmosferze przesyconej myślami o zadośćuczynieniu i zemście, marzeniami
o utraconym blasku bogactwa - i ciągłymi kłótniami rodziców.
Nie upłynęło jeszcze wiele miesięcy od ich przybycia do Raguzy, gdy przedziwne
pogłoski doszły ich uszu. Mówiono o serbskich awanturnikach i poszukiwaczach szczęścia
włóczących się po mieście i zadających dziwne pytania, o tureckich żołnierzach w przebraniu,
rozsyłanych przez sułtana. Byli wszędzie, czujni, nadsłuchujący uważnie i cierpliwie.
Giovanni dowiedział się wkrótce, o co chodzi. W mieście rozeszła się pogłoska, albo
raczej legenda, o zaginionym skarbie Serbów. Markiz z oczami płonącymi szaleńczym
zapałem opowiadał o niej rodzinie podczas obiadu.
- Na to właśnie czekaliśmy! - wykrzyknął. - To jest znak od Boga! Gdy ten skarb
będzie mój, wykupię połowę Wenecji!
- Dobrze, dobrze... - mitygowała go żona kwaśno.
- No, może nie połowę, ale na pewno pałac di Ferro. Z takim majątkiem będziemy
mieli zapewnione miejsce w najbliższym otoczeniu doży. Jest już nowy doża - dodał szybko,
chcąc uniknąć tyle razy już słyszanych wyrzutów.
Kobieta westchnęła cicho. Cudowny sen o odzyskanym poważaniu, nie mówiąc już o
pałacu i bogactwie, miałby się ziścić?
- Nie masz jeszcze tego skarbu - przypomniała mu spokojnie - i nic o nim nie wiesz.
- Ja nie wiem? Ja, który łowiłem każde słówko o nim?
Markiza spytała sucho:
- No to gdzie on jest?
- No cóż... Wiadomo tylko, że zniknął bez śladu jakiś czas temu. Mówi się, że gdy
Turcy podbili Serbię po bitwie na Kosowym Polu w tysiąc trzysta osiemdziesiątym
dziewiątym roku...
- Przecież to ponad trzysta lat temu! Co to ma...
- Czy mogłabyś mi choć raz nie przerywać?! Wtedy niemal całkowicie wybito
szlachtę serbską. Pozostali tylko jeńcy wzięci do tureckiej niewoli. Niektórym jednak udało
się uciec i ukryć w górach, w rejonach graniczących z krajem Skipetarów.
- A to kto znowu?
- Jak tu można rozmawiać z kimś tak zupełnie niewykształconym? - westchnął markiz
di Ferro, uważający siebie za osobę niezwykle oczytaną. - Turcy zwą ich Arnautami, Grecy -
Ilirami, my - Albańczykami, a oni sami - Skipetarami, synami orła. Wśród tych, którym udało
się uciec, byli krewni samego przywódcy Serbów. Zdaje mi się, że tytułowano go carem.
Wzięli ze sobą rodowy skarb i zniknęli wraz z nim. Wydawało się, że odszedł w zapomnienie.
Ale, o czym mogłabyś wiedzieć, o ile byś miała odrobinę rozeznania, Turcy zawsze starali się
ujarzmić ludność tych dzikich okolic. W tym roku wyprawili się zbrojnie na Dalmację,
Czarnogórę i Raguzę. No i w małej nadgranicznej wiosce odkryli coś niezwykłego: ślady
panicznej ucieczki dużej grupy ludzi. Po długich przesłuchaniach - na ile znamy Turków,
także po torturach - wyszło na jaw, ze byli to krewni książęcego rodu Nemanjiciów, żyjący
niczym królowie w tej górskiej wiosce. Podobno mieli ze sobą ten legendarny skarb, chociaż
mieszkańcy wioski nigdy go nie widzieli. Wszystkie ślady wskazywały, że grupa musiała
uciec na południe. Na północ, w kierunku środkowej Serbii, nie mogli iść, gdyż jest
całkowicie pod władzą turecką. Dlatego i Serbowie, i Turcy szukają teraz w Raguzie.
- Tej rodziny książęcej?
- Nie, na co im ona? Nie należą do głównego rodu, są tylko krewnymi zamordowanej
rodziny cara. Żyli w spokoju, nikomu nie wadząc przez te wszystkie lata, pewnie już
częściowo przemieszani z ludnością tubylczą. Nie, oni szukają tego przeogromnego skarbu,
złota i klejnotów.
- Nikt go przecież nie widział. Skąd wiadomo, że nadal istnieje? Może tylko w
ludzkiej wyobraźni?
- O, nie, istnieje na pewno! Według mnie szlachta serbska żyła przez wszystkie lata
marzeniami o odzyskanej wolnej Serbii, rządzonej przez tę gałąź starego sodu książęcego.
Tak w każdym razie mówią w tej małej wiosce.
- Tak, tego rodzaju marzenia na pewno nie są ci obce - rzuciła kwaśno żona i nałożyła
sobie na talerz nieco tego obrzydliwego miejscowego jedzenia, do którego wciąż nie mogła
nabrać zaufania. - Duża grupa, powiadasz? Musieli się nieźle urządzić w tej wiosce. Ilu ich
było?
- Z rodzinami i służbą około pięćdziesięciu.
- I zginęli bez śladu? Pewnie ich Turcy złapali.
- Bzdury! Turcy też ich szukali. Czyżbyś nie widziała ludzi sułtana?
- Ja nic nie widzę, zamknięta w tej norze! A jakże to zamierzasz odnaleźć ten skarb?
- Mam plan. Uzbroję całą służbę, pojadę w stronę tej wioski, a stamtąd dalej po
śladach.
- Wielu już pewnie tak próbowało.
- To byli idioci, na tym polega różnica.
Kilka dni później wyruszył z Raguzy na północ bogaty orszak, wiedziony przez
markiza di Ferro. Daleko nie ujechali. Arogancja markiza drażniła wszystkich, z którymi się
spotkał. Szybko się z nim załatwiono: konie i rzeczy zabrano, a ludzi wycięto w pień.
Giovanni i jego matka dowiedzieli się o śmierci markiza di Ferro zaledwie tydzień od jego
wymarszu.
Gorączka poszukiwania skarbu wygasła równie szybko, jak wybuchła. Turcy i
Serbowie zniknęli z Raguzy, a cała sprawa poszła w zapomnienie. Lata mijały, Giovanni
dorastał.
W dalszym ciągu dochodziło do walk pomiędzy Turkami a ludnością zamieszkującą
góry, lecz nie zagrażały one Raguzie. do miasta docierały tylko pogłoski o zaciętym,
milczącym oporze ze strony Serbów, Czarnogórców, Albańczyków, Chorwatów i
Dalmatyńczyków - i o ich legendarnym bohaterze, Stefanie z Czarnogóry, w którym pokładali
całą nadzieję. Ale cóż miałby zdziałać samotny mężczyzna z garścią biednych chłopów
wobec przeważającej siły Turków?
W roku 1701 Giovanni skończył dwadzieścia osiem lat. Był przystojnym mężczyzną o
pociągłej arystokratycznej twarzy, szczupłych, długich dłoniach i nieco chłodnym spojrzeniu.
Jego skóra miała odcień oliwkowy. Rzęsy były tak czarne, że obramowywały oczy
niczym u egipskiego faraona. Usta zgrabne i pełne, nos prosty, jakby wyrzeźbiony z kości
słoniowej. Kruczoczarne, lekko kręcone włosy sięgały ramion. Nosił także wąską,
wypielęgnowaną bródkę, która przydawała mu diabolicznego wyglądu.
Giovanni di Ferro nie ożenił się. Był typem samotnika, choć w istocie jego samotność
miała swe źródła w pysze, która nie pozwalała mu zejść do poziomu niższych sfer. Marzył
jedynie o odzyskaniu władzy i majątku.
Pewnego dnia zdarzyło się jednak, że gnany wewnętrznym niepokojem Giovanni
zaszedł do jednej z gospód w Raguzie i pozostał tam dłuższy czas. Czy to przez przypadek,
czy też odczuł silniej swoją samotność po kilku szklanicach wina, w każdym razie wdał się w
rozmowę ze starszym kupcem, Norwegiem, którego okręt stał w Raguzie.
Czasami zdarzało się, że Giovanni wypił o kilka kieliszków za dużo. Przebywanie w
domu z wiecznie narzekającą, pogrążoną w apatii i próżnych marzeniach matką było nie do
zniesienia.
Tego wieczoru wylał swe żale przed norweskim kupcem.
- Czuję, że marnuję się w tym mieście - wzdychał. - Pewnego dnia, kilka lat temu,
przeprawiłem się do Wenecji, aby zobaczyć mój rodzinny dom. Wpatrywałem się w niego
całymi godzinami. Mieszkają tam jacyś ludzie, starzy, pewnie wkrótce umrą. Wiem, że
mógłbym odzyskać pałac, gdybym tylko miał pieniądze.
Kupiec pociągnął łyk wina z wysokiego kubka.
- Mnie gryzie coś przeciwnego. Pieniędzy mam więcej niż dość, ale nikt ich nie
przejmie. Mam jedną jedyną córkę, ale jest kaleką i pewnie nie przysporzy mi żadnego
wnuka, który dziedziczyłby po mnie. Któż by zechciał taką kobietę?
Giovanni di Ferro zamilkł. Siedział, zamyślony, i słuchał zwierzeń kupca. Norwegia?
Gdzie to jest? Czy to nie jakieś barbarzyńskie państwo wasalne Danii?
- Co się stanie z moją firmą, gdy umrę? - narzekał kupiec. - Przecież nie mogę
zostawić jej kobiecie! Choć muszę przyznać, że Annie, mojej córce, zdarzają się przebłyski
rozsądku.
W rzeczywistości to Anna kierowała firmą - dyskretnie i mądrze, tak aby ojciec nie
poczuł się odsunięty. Starość i właściwe jej rozkojarzenie sprawiały, że Wardelius nie
dostrzegł, iż bez pomocy córki nie dałby sobie rady. Poza tym duma nie pozwalała mu
przyznać, jak wielkie znaczenie miała praca Anny. „Kobieta to balast, który my, mężczyźni,
musimy wlec ze sobą”, mawiał, gdy nachodziła go chęć na żarty. Wierzył święcie, że Anna
tylko gotuje, dba o ubranie, sprząta kajutę i pilnuje, aby brał o czasie lekarstwa na
dokuczający mu żołądek. Że robiła więcej, nigdy
przez myśl mu nie przeszło.
- Ile lat ma pańska córka? - spytał od niechcenia Giovanni, patrząc spod
półprzymkniętych powiek.
- Dwadzieścia siedem. Dużo ponad wiek odpowiedni do zamążpójścia. Straciłem już
nadzieję na wnuka.
Giovanni zamilkł. Ledwo słuchał opowieści kupca o koniunkturze na norweskie
towary w krajach śródziemnomorskich i o sposobach targowania się ze wschodnimi kupcami,
aby się nie dać oszukać. W końcu odezwał się:
- Chętnie obejrzę pański statek, panie Wardelius.
Jednocześnie - daleko, daleko od Raguzy - ten najbardziej samotny z nich wszystkich
stał i patrzył na swój szeroki nóż. W oczach malowała mu się bezbrzeżna rozpacz.
Marta umiera, myślał. Marta wkrótce umrze i wtedy zostanę całkiem sam. Mimo że
była stara i trzymała się z dala ode mnie, była przecież człowiekiem! Po co mam dalej żyć?
Nic nie ma znaczenia. Nie mogę stąd odejść, muszę przeżyć tu całe życie, mając tylko
gwiazdy i polne kwiaty za towarzyszy. Harować, aby zdobyć pożywienie? Po co?
Nóż... Gdy Marta odejdzie na zawsze... Nie mogę jej jeszcze opuścić.
Podniósł głowę i patrzył na szare chmury pokrywające niebo. Nie czuł nawet deszczu,
osiadającego mgiełką na twarzy.
- Boże! - wykrzyknął z rozpaczą. - Jeszcze jestem młody. Ale lata mijają, każdy rok
równie twardy i gorzki.
Był samotny już wiele lat swego dorosłego życia. Odczuwał niewypowiedzianą
tęsknotę, nawet sam jej w pełni nie rozumiał. Wiedział tylko, że tęskni za istotą ludzką. za
kimś, kogo mógłby dotknąć, pogładzić, przytulić...
Czyżby nigdy nie miał tego doświadczyć?
ŚLUB
Anna Wardelius stała oparta o reling i obserwowała hałaśliwe portowe życie. Nadal
trwała energiczna odbudowa Raguzy po trzęsieniu ziemi, które nawiedziło miast w roku
1667, burząc ponad połowę budynków. Anna, jak zwykle, ukryła się nieco w cieniu. Ojciec
nie lubił, gdy się pokazywała, sama zresztą też wolała trzymać się z dala od pełnych niechęci
spojrzeń. W pełni akceptowała swoją samotność.
Nagle dostrzegła ojca. Szedł z kimś. No tak, to się często zdarzało, wszędzie miał
znajomych.
Ale ten człowiek był inny. Anna, która w takich przypadkach miała nakazane
dyskretne wycofanie się, pozostała na miejscu, nie mogąc oprzeć się zachwytowi. Cóż za
niezwykle piękny mężczyzna! Jaka dumna sylwetka! Te czarne oczy w twarzy jak z kości
słoniowej, drwiąco wydęte usta, dumny podbródek...
Weszli na pokład. Anna ocknęła się dopiero, gdy zirytowany ojciec dał jej znak
„znikaj stąd”.
Posłusznie zaczęła przesuwać się wzdłuż relingu.
Wtedy rozległ się głos niezwykłego gościa:
- Czy to pańska córka? Czy mogę mieć zaszczyt ją poznać? - spytał po włosku.
- Ale ona... No cóż, Anno, pozwól do nas!
Nigdy jeszcze nie odczuwała swojej ułomności tak dotkliwie! Odwróciła się i z
wahaniem podeszła do mężczyzn, opierając się z całej siły o reling, aby zamaskować
utykanie. Nieśmiało podniosła wzrok ku czarnym oczom gościa.
Giovanni di Ferro przyglądał się jej z mieszanymi uczuciami. Mogło być gorzej,
pomyślał. Włosy miała jasne, o nieokreślonym odcieniu, bladą cerę i pospolitą twarz.
Ciekawe były w niej tylko oczy: wyrażały mądrość, łagodność i smutek. Ich szaroniebieski
kolor stanowił dla Wenecjanina, przyzwyczajonego do oczu czarnych lub piwnych, nawet
przyjemne zaskoczenie.
Cóż z tego, kiedy ciało było gorsze: drobne, krzywe, niezgrabne. Nie była to figura
jego marzeń! Anna musiała spuścić wzrok pod jego badawczym, natrętnym wręcz
spojrzeniem. A gdy Giovanni di Ferro pochylił się, aby ucałować jej rękę, gwałtownie
poczerwieniała. Musiała się opanować, aby jej nie cofnąć, wiedziała bowiem, że jest szorstka
od ciężkiej pracy na pokładzie. Woda z ługiem nie jest najlepsza dla delikatnych kobiecych
dłoni... Mimo to poczuła, jak fala gorąca przepływa przez jej ciało od dotyku jego ust.
Giovanni opanował pogardliwy grymas. To łatwy łup, pomyślał. Ale muszę najpierw
się dowiedzieć, ile stary gotowy jest dać. Jeżeli dziewczyna jest w ogóle warta mojej ofiary.
Wytrwałe zaloty Giovanniego, które nastąpiły potem, sprawiły, że Anna stała się
jeszcze bardziej niepewna niż zwykle. Osoba świadoma swych braków ma trudności z
wyrażaniem uczuć. Jest nieufna wobec partnera okazującego jej zainteresowanie, ponieważ
sama nie akceptuje siebie i nie uważa się za godną miłości. Jej zastrzeżenia mogą dotyczyć
nie tylko niedoskonałego ciała, ale nawet mało istotnych drobiazgów. A Annę Wardelius los
przecież potraktował po macoszemu. Bardzo dbała o swój wygląd, ale cóż to mogło pomóc,
gdy ciało było tak ułomne?
Najgorsze, że nie umiała określić swych uczuć do Giovanniego di Ferro. Był on
niezwykle przystojnym i szarmanckim mężczyzną, większość młodych dziewcząt widziałaby
w nim księcia z bajki. Czuła wielki zamęt: nie ośmielała się mieć nadziei, za to tym bardziej
odczuwała swoją ułomność. Tylko w marzeniach udawało się jej o tym zapomnieć i cieszyć
się, że Giovanni był tak miły i nadskakujący. Chowała każde jego słowo głęboko w sercu,
jakby do małego pamiętnika o złoconych brzegach, i w myślach otulała je dłońmi. Ale w
końcu wrodzony rozsądek zwyciężył i budziła się z marzeń.
Kupiec Wardelius nie ułatwiał bynajmniej sprawy, rozstrajając córkę dodatkowo
swoim zmiennym humorem. Jednego dnia mawiał:
- Markiz, pomyśl tylko, Anno! Rób, co możesz, aby go utrzymać, póki jest
zainteresowany.
A następnego:
- Łowca posagów! A o co, myślisz, mu chodzi? Na pewno nie o twoją osobę. Czy nie
widzisz, że on i jego matka żyją ze swoich przyjaciół? Pysznią się swym pochodzeniem, choć
nie są więcej warci niż kamienie, po których stąpają. Giovanni di Ferro marzy tylko o
odzyskaniu bogactwa i stara się przekonać innych, że ma jakąś pozycję w społeczeństwie.
Przychodzi do przyjaciół i pół pokornie, pół pogardliwie prosi ich o pożyczkę, którą rzekomo
zwróci po odzyskaniu swych dóbr i pozycji w Wenecji. Uznaje tę pomoc za rzecz oczywistą.
Przyjaciele jego i matki mówią o nich nieomal wstydliwie. Pamiętaj o tym, Anno, niech ci nie
zawróci w głowie swoimi pięknymi oczami i uwodzicielskimi słowami.
- Nigdy sobie nie wyobrażałam, ze on mnie kocha, ojcze - odpowiedziała cicho. -
Wolałabym właściwie, żeby nie był taki piękny. Przystojni mężczyźni napawają mnie lękiem,
bo mogąc mieć każdą kobietę, nie potrzebują takiej jak ja. Ale uważam, że jest miły i
uprzejmy, i to się liczy. Jest jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek traktował mnie z
czułością i poważaniem. Mówi, że moje nieforemne ciało i utykanie są czymś nowym i
dodającym pikanterii. To go pociąga. Kłamie czy nie, ja potrzebuję takich słów, ojcze!
Kupiec westchnął ciężko.
- No dobrze, jeśli cię chce, nie będę się sprzeciwiał! Potrzebuję wnuków, a tytuł
markiza będzie bardzo pomocny w interesach. „Moja córka - markiza di Ferro”... To zrobi
wrażenie na klientach. Ale wierzyć mu nie mogę!
Zbliżał się dzień, w którym statek kupiecki Norwega miał opuścić port Raguzy i
powrócić na północ. Dlatego nie zdziwiło kupca Wardeliusa, że Giovanni di Ferro w poufnej
rozmowie oświadczył się o rękę Anny. Miał dla niego przygotowaną odpowiedź.
- Możesz, panie, przyczynić się do przybycia na świat mojego wnuka - odrzekł - a to
wszystko, czego pragnę: dziedzica mojego małego imperium handlowego. Dlatego dostaniesz
ją, panie. Pod jednym wszakże warunkiem: masz być dla niej dobry! Anna jest zbyt poczciwą,
aby cierpieć za swoją ułomność. Może być dla pana większą podporą w życiu, niż teraz
przypuszczasz. Ja sam zbyt późno dostrzegłem, jakim jest wartościowym człowiekiem.
Szkoda, że to tylko kobieta, mogłaby skutecznie zarządzać moim interesem. Do końca
mojego życia, a nie będzie to już pewnie wiele lat, będę was czujnie obserwował i nie
pozwolę, aby stało się jej coś złego. Po mojej śmierci odpowiedzialność za jej los przejdzie na
ciebie, panie.
Były to zawstydzające słowa dla weneckiego arystokraty, lecz Giovanni przyjął je w
milczeniu. Umiał wiele ścierpieć, byle zdobyć kuszące bogactwa.
- Anna dostanie posag - obiecał Wardelius. - Będziesz mógł, panie, spłacić swój dług i
rozpocząć nowe życie jako człowiek wolny i godny szacunku. Potem już od ciebie zależy,
panie, jak potoczą się twoje losy.
A więc Wardelius wywęszył jego dług! Giovanni skłonił się lekko. Spojrzenie jego
czarnych oczu pozostało nieprzeniknione.
Zgodnie z życzeniem Giovanniego ślub był bardzo skromny, Wenecjanin nie miał
bowiem ochoty pokazywać się z tak nieciekawą panną młodą.
Anna musiała przejść na katolicyzm, ale jej ojciec, człowiek niezbyt religijny, uznał to
za czystą formalność. Dziewczynie wydawało się to wszystko tak nierealne, że nieomal nie
brała udziału we własnym ślubie. Była wręcz apatyczna; podczas ceremonii nie odważyła się
nawet spojrzeć na Giovanniego, wzrok miała wbity w czubki swych białych pantofelków.
Gdy już wszyscy powrócili na statek na przyjęcie weselne, Giovanni przeprosił
zebranych na chwilę i opuścił odświętnie przystrojony pokład. Załoga statku uczciwie
korzystała z okazji do świętowania. Wardelius pił ostro i nic już go nie mogło podnieść z
fotela. Giovanniemu udało się dyskretnie prześliznąć do prywatnej kajuty kupca. Wiedział, że
jego świeżo upieczony teść niedawno zmienił treść testamentu. Cichutko podszedł do
sekretarzyka. Na szczęście nie musiał długo szukać w szufladach. Pod podkładką do pisania
leżał prawie gotowy testament Wardeliusa.
Giovanni słyszał bicie własnego serca. Miał się wreszcie dowiedzieć, ile będzie wart
w przyszłości. Posag dziewczyny okazał się wspaniały. Otrzymali między innymi okazały
dom przy rzece na przedmieściach Raguzy; sprzeda się go niedługo na wykupienie pałacu w
Wenecji. Jeżeli majątek miał się odpowiednio do posagu, Giovanni di Ferro nigdy już nie
zazna kłopotów materialnych.
Testament został sporządzony w dwóch językach: jednym całkiem niezrozumiałym,
pewnie norweskim, i serbsko - chorwackim. Ech, ten barbarzyński język, którego
Giovanniemu nigdy nie chciało się porządnie nauczyć! W Raguzie mieszkało tylu Wenecjan,
że dawał sobie doskonale radę z włoskim, jedynym przecież cywilizowanym językiem.
No tak, ale kilka słów zdołał jednak rozszyfrować. Z trudem przebrnął przez
dokument, składając fragmenty zdań, i poczuł, jak powoli ogarnia go zdziwienie, a potem
wściekłość. Nie mógł źle zrozumieć treści, mimo że nie znał większości słów.
Wszystko, absolutnie wszystko, a były to ogromne sumy, zostało przekazane
przyszłym synom Anny, w ostateczności córkom. Do czasu osiągnięcia przez dzieci
pełnoletności majątkiem miała zarządzać Anna, wspierana przez doradcę, Norwega. Gdyby
Anna pozostała bezdzietna, wszystko po jej śmierci miało przejść na dalekiego krewnego z
Norwegii.
Ani słowa o nim, Giovannim di Ferro. A nie, tutaj! Bez jego nazwiska, lecz tylko:
małżonek Anny Wardelius... markiz... żadnego pełnomocnictwa... postanawiać... majątek i
złoto, albo... transakcje. On... sto talarów rocznie na użytek własny... jeżeli on na upomnienia
nie... być więcej wart...
Giovanni podniósł głowę. Ile to jest teraz sto talarów? Nie wydawało się dużo.
Zagotował się ze złości. Oszukany! Oszukany jak dziecko przez małego, śmiesznego,
norweskiego kupczyka i jego przebiegłą, brzydką córkę! Popamiętają go jednak! Giovanni di
Ferro nie pozwoli na takie potraktowanie!
„Być wart”? On miał być tylko tyle wart? Czyż nie był weneckim markizem? Któż
miał być więcej wart?
Wielkim wysiłkiem woli opanował gwałtowną żądzę zemsty i wszedł z powrotem na
pokład z obojętnym wyrazem twarzy.
Wieczorem, w świeżo umeblowanej sypialni, Anna szykowała się do pójścia spać.
Dzień wesela dobiegł końca i znalazła się sama z Giovannim w cichym domu.
Ręce jej się trzęsły, gdy wkładała cienką, wykwintną koszulkę na noc poślubną i
wiązała tasiemki okalające szyję. W lustrze dostrzegła siebie: bezbarwną postać
przypominającą ducha w tej jaśniejącej bieli. Otoczona ciemnoblond włosami twarz była
nieprzyjemnie blada, usta drżały.
W nagłym przypływie czarnego humoru zalśniły jej oczy. Weź się w garść,
dziewczyno, powiedziała w myślach do odbicia w lustrze, przecież nie idziesz na szafot!
Czy uda jej się zachować naturalnie? Czy będzie umiała uśmiechnąć się przyjaźnie do
niego, gdy nadejdzie? Nadal nie mogła w to uwierzyć: była żoną Giovanniego di Ferro, tego
aż nazbyt pięknego, nieosiągalnego mężczyzny! Przecież go wcale nie znała! Czuła się wobec
niego obco. Owszem, podziwiała go, lecz najchętniej na odległość.
Ale tej nocy na pewno wszystko się zmieni. Może zdobędzie tyle pewności siebie, że
odważy się określić, co czuje jej serce.
Sparaliżowana strachem, z trudem weszła na łóżko. Nie odważyła się położyć, tylko
siedziała wyprostowana, z dłońmi splecionymi na kołdrze, i czekała.
On nigdy nie będzie musiał żałować swej wspaniałomyślności, obiecywała sobie.
Z wdzięczności zrobi dla niego wszystko, uczyni jego życie prostym i jasnym, aby
nigdy nie gnębiły go troski.
Siedziała tak długo, że aż zaczęły ją boleć plecy. W domu panowała taka przyjemna
cisza... Dlaczego nie nadchodził? Znowu czekanie, czekanie, niczego nie rozumiejące
czekanie...
W końcu... trzaśnięcie drzwi. Zewnętrznych... I odgłos szybkich, oddalających się
ulicą kroków Giovanniego, które już rozpoznawała tak dobrze.
Wschodzące słońce, z trudem przeświecające zza ciężkich zasłon, zastało Annę leżącą
i patrzącą w sufit suchymi oczami. W końcu wstała i ubrała się. Powoli, ostrożnie złożyła swą
białą koszulę na noc poślubną, pogłaskała delikatnie jeden jedyny raz i ukryła najgłębiej jak
się tylko dało w pięknej komodzie podarowanej przez ojca.
Na co właściwie liczyła?
Ona, Anna Wardelius, ta brzydka i bogata dziewczyna?
WOTUM DLA ŚWIĘTEGO
Giovanni wrócił do domu dopiero w ciągu dnia. Nawet nie próbował się
usprawiedliwiać, tylko zajął się swoimi sprawami, nie spoglądając ani razu na żonę.
Anna usiłowała nie okazać, jak bardzo czuła się poniżona i zraniona. Nie miała
przecież do tego prawa, on i tak okazał się niezwykle szlachetny, dając jej swoje nazwisko.
Jeśli chciał wyjść, nie musiał jej przecież pytać o zgodę. Postanowiła być spokojna i miła tak
jak zwykle. Oboje zwracali się do siebie z uprzejmą rezerwą.
Poruszali obojętne tematy, gdy już naprawdę musieli coś powiedzieć, poza tym -
milczeli.
Zniknęły wyrażające zachwyt spojrzenia Giovanniego, drobne dowody miłości w
formie pospiesznych, delikatnych pieszczot. Anna rozpaczliwie usiłowała podtrzymać
swobodną atmosferę, lecz bez żadnej pomocy z jego strony.
Zjedli wspaniały obiad, a potem Giovanni zajął się swoimi książkami, ustawionymi w
stosy na półkach w bibliotece. Anna, której zaczęła ciążyć cisza, wzięła się za kartkowanie
jednej z nich. Napisano ją po włosku, ale Anna, po latach spędzonych na podróżach i
rozmowach z klientami ojca, znała wiele języków. Miała do tego zdolności, ku zdziwieniu
ojca. Płynnie znała serbsko - chorwacki, jako że Raguza była jednym z najczęściej
odwiedzanych przez nich portów.
Zatrzymała się na jednej ze stron.
- Co to jest za herb? - spytała nieśmiało.
Giovanni, choć niechętnie, musiał zwrócić na nią uwagę. Spędził noc w ramionach
dziewki, do czego, jak sam się przekonywał, miał pełne prawo. Mimo to czuł pewne wyrzuty
sumienia.
- Ten? Serbski. Herb starego rodu książęcego z Serbii. Dlaczego pytasz, pani?
- Znam go.
- Doprawdy? - zdziwił się Giovanni nieco pogardliwie. - Skąd?
- Widziałam go w bardzo dziwnym miejscu. - Przyjrzała się okładce książki. - O czym
ona jest?
- Należała do mojego ojca - odpowiedział, wzruszając ramionami. - Roił płonne
marzenia o odnalezieniu pewnego serbskiego skarbu i czytał wszelkie legendy na jego temat.
Te mrzonki pozbawiły go życia. Ale gdzie, pani, widziałaś ten herb? Na pokładzie? Przecież
nigdy nie opuszczałaś statku?
- Ależ tak, schodziłam na ląd w wielu portach. Musiałam tylko mieć kogoś z załogi do
ochrony. Lubię patrzeć na życie miejskie, chodzić do bibliotek i...
- Do bibliotek? Pani? Kobieta?
- Dlaczego nie? A ten herb pamiętam dobrze. Widziałam go tu, w Raguzie, w małym
kościółku. - Anna uśmiechnęła się i jej nieciekawa twarz stała się prawie ładna. - Nie
wiedziałam, że kobietom nie wolno wchodzić na chór. Stałam tam, z bliska oglądając obrazy
świętych i wota je otaczające. Nagle ujrzałam niezwykle piękny złoty przedmiot,
prawdopodobnie klamrę do ubrania. Umieszczone na niej klejnoty tworzyły herb. Bardzo to
pięknie wyglądało. Wkrótce jednak nadbiegł ksiądz i przegnał mnie stamtąd, przerażony.
Jestem pewna, że długo szorował podłogę, aby zmyć ślady mych niegodnych stóp.
Giovanni di Ferro wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. W końcu powiedział:
- Nigdy nie wierzyłem w tę głupią legendę o serbskim skarbie. Ale, na Boga,
przydałby mi się teraz, gdy zostałem tak niecnie oszukany...
- Oszukany?
Giovanni zrozumiał, że dziewczyna może nic nie wiedzieć o testamencie ojca.
- Nieważne. Przez kogoś w Raguzie. Ale chętnie zobaczę tę klamrę. W którym była
kościele?
Anna w zapale zapomniała o doznanym poniżeniu i rzekła:
- Mogę cię tam zaprowadzić, panie.
Giovanni zdławił natychmiastową chęć odmowy. Nadal niechętnie myślał o
pokazywaniu się ludziom z kimś tak mało ważnym. Zrozumiał jednak, iż wcześniej czy
później musi to nastąpić, zwłaszcza że pewnie sam nie znalazłby kościoła w labiryncie
wąskich uliczek i zniszczonych domów Raguzy. Chociaż mieszkał tu już wiele lat, rzadko
wychodził do miasta; zbyt dużo było tam włóczęgów i innych ludzi z nizin, z którymi nie
życzył sobie kontaktów. Poza tym słabo znał język.
- Znasz, pani, tutejszy język?
- Tak, trochę.
Giovanni energicznie pokiwał głową i zadzwonił na służącego.
- Wyprowadź powóz!
To też był prezent od teścia.
- To pierwszy ślad legendarnego skarbu Nemanjiciów, o jakim słyszałem. Albo jego
nadal istniejącej części. Oczywiście to nie musi nic znaczyć, ale...
Anna skrycie obserwowała jego piękną twarz, dziwiąc się malującemu się na niej
poruszeniu. Giovanni był mistrzem w ukrywaniu swoich myśli.
Markiz di Ferro z nową nabytą godnością zajął miejsce w karecie. Przechodzącego
obok przyjaciela rodziny, który nieraz pomagał mu wyjść z opresji finansowych, zaszczycił
jedynie spojrzeniem. Znów był weneckim arystokratą, jednym z tych, których nazwisko
powinno znajdować się w Złotej Księdze miasta.
Właściwie to jestem teraz markizą, myślała Anna trochę zmieszana. Ale to tak mało
znaczy. Inne rzeczy liczą się o wiele bardziej... Znów poczuła dotkliwy smutek, lecz szybko
odsunęła go od siebie. Czyżby jeszcze się nie nauczyła znosić doznawanych przykrości?
Pojazd ruszył i Anna spojrzała na swój nowy dom. Wiedziała, że ojciec kupił go po to,
by nie musiała mieszkać razem z wiecznie narzekającą teściową, która została sama w
dawnym domu di Ferro w mieście. Był to jeden z warunków Wardeliusa.
Wkrótce zatrzymali się u bram miasta, dalej nie mogli już jechać. Stangret miał
poczekać przy powozie, a oni weszli do miasta przez bramę o murach grubych na sześć
metrów. Anna, starając się nie utykać, prowadziła męża przez ciasne zaułki, mijając wpół
zburzone domy, aż doszli na mały placyk, gdzie stał kościół.
Podeszli do wejścia. Anna zatrzymała się tam, zadowolona, że nie będzie już musiała
ukrywać swej ułomności.
- Najlepiej, jeśli tam nie wejdę. Nie trzeba ich niepotrzebnie drażnić - wyszeptała. -
Wotum, które widziałam, wisi na samej górze po prawej stronie. O ile się nie mylę, powinno
być obok tego złoto - zielonego obrazu przedstawiającego świętego...
- Świętego stojącego wśród owiec?
- Właśnie! Miejmy tylko nadzieję, że ten klejnot nadal tam jest.
Giovanni wszedł do środka, wysoki i piękny jak bożek. Anna spojrzała za nim, pełna
bólu, i odwróciła się szybko.
Promienie słońca padały na mały placyk i bezskutecznie usiłowały przeniknąć w
ciasne uliczki. Jakieś dzieci bawiły się w pobliżu, ich wesołe głosy odbijały się echem o
ściany domów. Anna znów spojrzała w mroczną głębię kościoła.
Giovanni rozmawiał tam z ciemno ubraną postacią. Wenecjanin wskazywał na coś i
usiłował tłumaczyć, ale miał z tym wyraźne trudności. w końcu obaj wyszli na zewnątrz.
Anna z ulgą stwierdziła, że to nie był ten sam ksiądz, który ją wtedy stąd wypędził.
Giovanni rzucił, zirytowany:
- Ten idiota nic nie rozumie. Wytłumacz mu!
Anna jednak najpierw zwróciła się do męża:
- Czy to nadal tam wisi?
- O, tak, i to jest właśnie ten herb. Wyszukana robota. Muszę wiedzieć, kto go
ofiarował kościołowi!
Znów ujrzała niemal fanatyczny zapał w jego oczach. Przetłumaczyła z włoskiego na
serbsko - chorwacki.
Ksiądz potrząsnął głową przecząco.
- Jestem tu dopiero od dwóch lat. Pamiętam jednak, że ojciec Mikołaj kiedyś
wspomniał, iż wotum zostało tu przyniesione dziesięć lat temu.
- Czy mogę porozmawiać z ojcem Mikołajem? - spytał Giovanni.
Anna zwróciła się do księdza, tłumacząc pytanie.
- Niestety. Ojciec Mikołaj umarł zaraz po moim przybyciu.
- Musimy znaleźć ofiarodawcę! - zawołał Giovanni, a Anna przetłumaczyła.
Ksiądz zamyślił się.
- To nie będzie łatwe. Święty jest opiekunem pasterzy, więcej nic nie wiem. Ale
czekajcie... Jest u nas staruszek, który pomaga przy kościele i w ogrodzie. Może on coś
pamięta. Mieszka w trzecim domu przy tamtej ulicy.
Podziękowali i udali się we wskazanym kierunku. Anna nadal nie mogła uwierzyć, że
idzie obok najpiękniejszego mężczyzny, jakiego znała, w dodatku swego własnego męża!
Powinna być niezwykle dumna... Niosła jednak w sercu tylko potrzebę dawania miłości,
pomieszaną ze strachem i niepewnością. Giovanni di Ferro też nie miał najlepszego
samopoczucia, idąc obok niej. No cóż, przy jej wyglądzie...
Tak naprawdę nie wzbudzała niczyjego zainteresowania, chociaż czuła, że spojrzenia
przechodniów niemal palą jej niedoskonałą postać. Anna była tak mała i niepozorna w swej
skromnej sukni z kapturem, że całkiem ginęła przy rzucającym się w oczy Giovannim. W
miarę upływu lat wprost mistrzowsko opanowała sztukę usuwania się w cień.
Zastukali do drzwi. Otworzył im bardzo stary człowiek i wprowadził do małego
korytarza. Stamtąd przeszli do ciemnego, dusznego i niemal, poza łóżkiem, pozbawionego
mebli pokoju. Anna starała się wytłumaczyć cel wizyty, ale tym razem szło jej gorzej, gdyż
staruszek źle słyszał.
Wpatrywał się w nią załzawionymi oczami, chętny do pomocy.
- Dziesięć lat temu - powtórzyła Anna. - Czy pamiętacie, że ktoś ofiarował wotum
kościołowi? Opiekunowi pasterzy?
Staruszek potrząsnął głową przecząco.
- Dziesięć lat temu? Nie, wtedy nikt nie przybył. Wiem, bo wówczas zmarła moja żona
i ja sam złożyłem ofiarę za jej duszę. Przykro mi, że nie mogę pomóc. Pamięć mnie zawodzi,
ale tamten rok pamiętam dobrze. Ach! Moja droga żona!
Zawiedzeni, podziękowali i opuścili jego dom. Nie doszli nawet do bram miasta, gdy
Anna nagle się zatrzymała.
- Zaraz! Jacy jesteśmy głupi! Przepraszam - uśmiechnęła się. - Nie chciałam cię,
panie, obrazić. Ksiądz powiedział przecież, że ojciec Mikołaj mówił: „Dziesięć lat temu”. A
umarł dwa lata temu. Może... może wotum ofiarowano kościołowi dwanaście lat temu?
- Wracamy! - zarządził Giovanni.
Tym razem poszło lepiej. Staruszek rozjaśnił się:
- Tak, oczywiście, że pamiętam! Tak, właśnie wtedy ujrzałem to po raz pierwszy.
Wybaczcie złą pamięć staremu, jaśnie państwo. Musiałem przecież zapamiętać to właśnie
wotum, jest bardzo ładne, prawda? Chociaż cały czas myśleliśmy, że to tylko szkiełka.
- Możecie mi wierzyć, że to nie są szkiełka - upewnił go Giovanni.
- Nie pamiętacie zatem, kto to przyniósł? - z gasnącą nadzieją spytała Anna.
- Ja nie - odpowiedział stary i zwrócił na nią swe załzawione oczy. - Ktoś inny
zajmował się przyjmowaniem ofiar i umieszczaniem ich na ścianie. Ale to nigdy nie byłem ja.
- O, nie, nie mówcie tylko, że to był ojciec Mikołaj!
Stary zamyślił się.
- Nie, to nie mógł być on, bo leżał wtedy chory. Mieliśmy pomocnika z synem, z
którym dzieliłem się pracą przy kościele. Tak, to musiał być on, na pewno!
- Gdzie go możemy znaleźć?
Rozmowa trwała bardzo długo, gdyż Anna musiała tłumaczyć każde słowo na włoski.
- Gdzie go znaleźć? - Bezzębne usta rozciągnęły się w uśmiechu zachwytu. - On tak
bardzo chciał zostać mnichem, ale brakło mu powołania. Za bardzo interesował się
otaczającym go światem. Gdy w dodatku przejął opiekę nad synem, opuścił szybko Raguzę,
aby pomagać swoim pobratymcom w walce przeciw Turkom. I rzeczywiście pomógł im.
Nazywają go Stefanem z Czarnogóry.
- Co takiego?
Oboje słyszeli o Stefanie z Czarnogóry. Stał się legendą za życia. Wszyscy w Raguzie,
a zwłaszcza chłopi z okolicznych wiosek, wymieniali jego imię z najwyższą czcią. Wszystko,
co utożsamiali z siłą, odwagą, mocą, a nawet z cechami nieludzkimi, łączyli z tym imieniem.
- Ale... - wyjąkała Anna poruszona, - jak go znajdziemy? Nikt przecież nie wie, gdzie
się ukrywa.
Szczęście błysnęło w oczach staruszka.
- Może i nie wie. Za to on nie zapomniał swojego pobytu w naszym małym kościółku
i wstąpił tu niedawno, aby go znów zobaczyć i pomodlić się.
Stanowiło to wyraźnie powód do wielkiej dumy starca.
- Czy powiedział, dokąd idzie? - spytał Giovanni.
Stary nasrożył się. Zacisnął swe bezzębne usta tak, że nos niemal stykał się z
podbródkiem.
Giovanni zaczął szukać sakiewki, lecz Anna powstrzymała go dyskretnym gestem.
- To na nic się nie zda - powiedziała po włosku. - Tu liczą się inne wartości.
Odwróciła się do starca ze słowami:
- Interesujemy się tym wotum ze szczególnych powodów - tłumaczyła. - Mój mąż
stracił kontakt ze swoim rodem. Rozpoznał herb umieszczony na klamrze i obudziła się w
nim nadzieja na odnalezienie rodziny.
Podczas gdy stary toczył walkę w własnym sumieniem, przetłumaczyła swoje słowa
Giovanniemu. Spojrzał na nią z zaskoczeniem i uznaniem, które tak naprawdę niemile ją
dotknęło.
- Chciałbym wam pomóc - westchnął staruszek, - ale nie mogę. Kraj mógłby stracić
zbyt wiele. Ale mogę wam coś podpowiedzieć. On trzyma się swoich stron rodzinnych. Jeśli
jednak spytacie o Stefana z Czarnogóry, nigdy go nie znajdziecie. Chłopi ochraniają go przed
obcymi. Ale ja znam jego prawdziwe nazwisko! Nazywa się Stefan Branković. Może wtedy
pomogą wam do niego dotrzeć.
Więcej nie chciał powiedzieć. Anna dała znak Giovanniemu, by wyciągnął sakiewkę.
Dali staremu pewną kwotę, której jednak nie zgodził się przyjąć.
- To na wasz kościół - wyjaśniła Anna i wtedy przyjął datek. Podziękowali za pomoc.
Po wyjściu na uliczkę Giovanni powiedział ze złością:
- Powinniśmy go mocniej przycisnąć. Nieco więcej perswazji i...
- Nie! - ucięła Anna. - Trzeba szanować zasady innych ludzi. Zrobił, co mógł, i
rozstaliśmy się jak przyjaciele. Uważam, że osiągnęliśmy naprawdę wiele.
- Chyba nie sądzisz, pani, że przekaże te pieniądze na kościół? O, nie, ten chytry lis na
pewno zachowa je dla siebie!
Nie miała chęci komentować jego słów.
- I przecież nie pomógł nam w odnalezieniu tego Stefana - narzekał dalej Giovanni,
zły.
- Oczywiście, że tak!
Anna rozmyślała nad całą tą sprawą. Czarnogóra to po włosku Montenegro.
Powiedziała o tym Giovanniemu, którego to jednak nie zadowoliło.
- Montenegro! Przecież to duży kraj!
- Nie tak bardzo. A wiemy przynajmniej, w jakim kierunku mają iść nasze
poszukiwania. To i tak dużo jak na pierwszy dzień.
Nie powiedziała: „Jak na pierwszy dzień naszego małżeństwa”, ale tak pomyślała.
Giovanni zamilkł na dłuższą chwilę. Szedł tak szybko, że Anna nie mogła już dłużej
maskować swego utykania. On jednak nawet nie zauważał, że przy nim idzie.
- Chyba rozpoczynam poszukiwania - rzekł w końcu. - Uzbroję eskortę i jadę do
Montenegro. Mogę zebrać teraz silną drużynę, mam dość pieniędzy - powiedział, mając na
myśli posag Anny.
- A nie zamierzałeś, panie, spłacić swego długu tymi pieniędzmi? - spytała go
ostrożnie.
Wzruszył ramionami.
- To jest ważniejsze. Ci krwiopijcy mogą poczekać, i tak są bogaci.
Annie zrobiło się przykro. Nie odniosła wrażenia, aby jego przyjaciele byli
krwiopijcami. Przeciwnie, wykazali ogromną cierpliwość wobec Giovanniego i jego matki.
Ale nie znała przecież wszystkich stron sprawy, więc nie miała prawa go sądzić. Z oddaniem
spojrzała na męża. Gdyby tylko mogła mu pomóc! Widzieć go wesołym!
- Ten serbski skarb znaczy dla ciebie, panie, tak wiele?
- Wszystko! Znaczy absolutnie wszystko! - wykrzyknął, czując w żyłach tę samą
gorączkę, która niegdyś trawiła jego ojca. Miał jednak nad nim przewagę: prawdziwy ślad!
Widok błyszczącej klamry rozniecił w duszy Giovanniego gwałtowną pożądliwość. Niby
tylko klamra, a jak wspaniale ozdobiona! Jaki więc będzie cały skarb? Ofiarodawca wotum
musiał należeć do rodu książęcego, a Stefan z Czarnogóry może zaprowadzić ich do niego
albo chociaż powiedzieć, kto to był. Może...
Wzdrygnął się, słysząc głos Anny. Udało mu się już zapomnieć o tym kamieniu
młyńskim, którym został obarczony, a teraz znów wszystko powróciło.
- Nie sądzę, aby było rozsądne uzbrajać eskortę - zaczęła z wahaniem. - Czy nie tak
właśnie uczynił twój ojciec, panie? Wzbudził poruszenie i niechęć wśród ubogich
miejscowych.
Ze wzrastającym niezadowoleniem musiał przyznać, że ona ma rację.
- No to wezmę ze sobą tylko kilku ludzi.
- Tego też bym nie radziła - powiedziała Anna, czując się jak pies, który odważył się
na nieposłuszeństwo wobec pana. - Mam propozycję: możemy pojechać z karawaną
handlową do Cetinje, stolicy Czarnogóry.
- Dlaczego z karawaną?
- Wyruszają raz do roku. Znam tam dużo ludzi, więc pewnie będziemy mogli do nich
dołączyć. Tak będzie korzystniej, podobno znalezienie drogi do Cetinje i pokonanie jej jest
ponad ludzkie siły.
Giovanni przyznał z niechęcią, że Anna rzeczywiście była czasami bardzo przydatna.
- Kiedy wyrusza?
- Przypuszczam, że wkrótce, gdyż kupili już dużo towarów z naszego i innych
statków.
Giovanni zastanowił się.
- Co, pani, masz na myśli mówiąc „my”? Chyba nie zamierzasz tam jechać?
Anna przełknęła ślinę i zebrała całą odwagę:
- Mogę ci pomóc, panie, w rozmowach. Poza tym może to być niebezpieczna
wyprawa, a obowiązkiem żony jest wspieranie męża.
- Nie zgadzam się! Miałbym narażać cię, pani, na takie niebezpieczeństwa?
Giovanni nie miał na myśli żadnych niebezpieczeństw, lecz konieczność
podróżowania wraz z Anną. Mówił dalej:
- Nie, najlepiej będzie, gdy wrócisz, pani, na statek, zanim opuści Raguzę, i
popłyniesz z ojcem na północ. Nie mogę pozwolić ci na ryzyko mieszkania samej w takim
mieście. A gdy wrócisz na wiosnę, jak i ja, będę mógł zaproponować ci, pani, o wiele
wspanialszą siedzibę: mój dawny pałac w Wenecji.
Oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru odnawiać tego żałosnego małżeństwa, ale
czego się nie mówi dla dobra sprawy...
Giovanni nie uświadamiał sobie, że popełniał te same błędy, co jego własny ojciec,
który w pogoni za utopijnym skarbem całkiem zatracił poczucie rzeczywistości.
Anna była zdruzgotana. Zniosła już wiele upokorzeń, ale takiego poniżenia, jakim
byłoby odesłanie jej do ojca zaraz po ślubie, nie mogła sobie wyobrazić. Niemal takim
samym lękiem napawała ją perspektywa zamieszkania w Raguzie razem z teściową.
Oczywiście, przerażała ją także myśl o wyprawie w nieznane wnętrze kraju, ale z tych trzech
możliwości właśnie ostatnia wydała się jej najlepsza. Chciała towarzyszyć Giovanniemu, był
przecież jej mężem, który ku jej zdziwieniu adorował ją i poślubił, i którego z oddaniem
wielbiła. Musiała być razem z nim! Nie żeby podzielała pragnienie odnalezienia nierealnego
skarbu, ale z zachowania Giovanniego wnioskowała, że nigdy nie byłaby go w stanie
przekonać, aby z niego zrezygnował. Jego upór zadziwiał ją i przerażał, ale przecież
wcześniej nie poznała cech charakteru rodziny di Ferro...
Giovanni jednak znowu ją zaskoczył. Gdy doszli do powozu, otworzył przed nią
drzwi. Dobrze wykorzystał czas na przemyślenie całej sprawy. Pomysł wzięcia Anny ze sobą
nie był jednak taki głupi. Czarnogóra nie jest krajem dla delikatnych kobiet, a zwłaszcza tak
słabych jak ona. W istocie mógł być to sposób na pozbycie się jej. Droga była przecież ponad
ludzkie siły, tak sama powiedziała. Umrze jak mucha, i nawet nie będzie się musiał do tego w
żaden sposób przykładać.
- Masz, pani, rację - powiedział przymilnie. - Oczywiście, że oboje powinniśmy tam
jechać!
Anna rozjaśniła się w uśmiechu wdzięczności.
DROGA PRZEZ GÓRY
Anna był nieprzejednana, mimo sprzeciwów Giovanniego długi musiały zostać
spłacone. Poznał teraz jej łagodną stanowczość. Musiał jednak przyznać, że był w świetnym
nastroju po wyjściu od ostatniego wierzyciela. Cóż za wspaniałe uczucie wolności! Mógł
sobie wreszcie pozwolić na traktowanie ich z takim lekceważeniem, na jakie zasługiwali. Byli
przecież niczym! Garścią oszukańczych skąpców, niczym innym. On zaś był markizem! No,
przynajmniej z tytułu, ale doża przecież już niedługo przywróci go do łask. Co prawda posag
zmniejszył się katastrofalnie, a ponieważ doża nigdy by nie zrehabilitował ubogiego
arystokraty, Giovanni musi zdobyć ten skarb!
Znów zasmakował w poczuciu, że jest bogatym człowiekiem, i bardzo mu to
odpowiadało.
Giovanni di Ferro ani przez moment nie zastanowił się nad możliwością pozyskania
względów teścia poprzez ciężką pracę lub wspieranie Anny i, dzięki temu, zmiany testamentu
na swoją korzyść. Czyż nie był wiele wart sam w sobie? Czyż ona nie otrzymała wysokiego
tytułu dzięki niemu?
Nie zamierzał się płaszczyć przed tym kupczykiem z Północy, o, nie! Odnalezienie
skarbu było jedynym sposobem odzyskania przysługującej mu pozycji.
Wyruszyli na poszukiwanie skarbu dopiero wówczas, gdy okręt ojca opuścił port w
Raguzie. Wcześniej nie zdołano zakończyć przygotowań, co Annę bardzo cieszyło. Nie
chciała, by ojciec dowiedział się o tej niebezpiecznej wyprawie. Jednak już kilka dni później
wyruszyli na południowy wschód, w kierunku Montenegro.
Pierwsze dni podróży wzdłuż wybrzeża minęły spokojnie. Karawana była na tyle
duża, że dawała zabezpieczenie przed rozbójnikami.
Małżonkowie mieli na sobie proste ubrania, co bardzo nie podobało się Giovanniemu.
Jazdy na wozie jednak odmówił. Musiał jechać konno, jak przystało na arystokratę. W żaden
sposób nie dał się przekonać, że postępuje niewłaściwie.
Stosunki pomiędzy Anną i Giovannim stały się mniej oficjalne, jako że interesowała
ich teraz ta sama sprawa. Znaczyło to, że Giovanni myślał tylko o skarbie, a Anna o
utrzymywaniu jego dobrego nastroju. Nie podejmował jednak żadnych prób zbliżenia, udawał
całkowicie pochłoniętego podróżą.
W pewnym momencie Anna podniosła wzrok na piękne, dumne cyprysy. Poczuła z
nimi rodzaj wspólnoty, ich nazwa przecież oznaczała smutek. Tak, pomyślała i skinęła ku nim
głową ze smętnym uśmiechem, nie mogłyście wybrać bardziej odpowiedniego miejsca.
Pochylcie się nad moją niedolą! Pożałujcie Anny, której nikt nie kocha i która pewnie sama
nie jest w stanie kochać.
Ale przecież, pomyślała, moje serce wypełnia taka radość, gdy widzę jego cudownie
piękną twarz. Czuję do niego wdzięczność, że wybrał mnie na swoją żonę. Opętała mnie
potrzeba pomagania mu. To musi być miłość! Muszę tylko okazać cierpliwość, dać mu czas.
Wiedziała, jak trudno przystosować się Giovanniemu do prymitywnych warunków
podczas tej podróży. Początkowo pragnęła okazywać mu współczucie i zrozumienie, ale jej
życzliwe gesty sprawiały, że twarz Giovanniego tężała, a on sam odwracał się pospiesznie.
Szybko jednak nauczyła się panować nad sobą.
Karawana miała swoje stałe noclegi w zagrodach chłopskich. Anna, dzięki ojcu, który
cieszył się poważaniem kupców, była traktowana ze specjalnymi względami i o ile było to
możliwe, otrzymywała na noc osobny pokój.
Wreszcie mieli ruszyć z wybrzeża ku górom, które wydawały się im niebosiężne.
Przewodnik karawany orzekł krótko i brutalnie: koniec z przejezdnymi drogami, woły
i wozy mogą dojechać tylko do tego miasta, Kotoru. Wszystko trzeba przeładować na osły,
które też posłużą pod siodło. Giovanni, oczywiście, zaprotestował. On musi zachować swego
konia, o niczym innym nie mogło być mowy.
Przewodnik karawany zasępił się:
- To jest wspaniały rumak. Nie wątpię, że dowiezie cię, panie, do celu, jest
wystarczająco silny. Ale za bardzo rzuca się w oczy. Ludzie tutaj są biedni, o koniu mogą
tylko marzyć.
Giovanni mimo to nie dał się przekonać.
Brak wygód nie pozbawiał Anny przyjemności płynących z podróży. Dnie spędzała na
swym osiołku, który wdrapywał się stromymi, krętymi, czasem wręcz niewidocznymi
dróżkami niemal na krawędzi przerażających przepaści. Wokół roztaczały się wspaniałe
widoki, słońce przypiekało. Jasna skóra Anny wkrótce poczerwieniała i zaczęła piec, mimo że
osłaniała ją, jak mogła, chustką.
Z rzadka mijali małe wioski, chłopów na polach, ubrane na czarno kobiety z sierpami
w dłoniach, biednie odziane dzieci, sprawiające jednak wrażenie zadowolonych i
szczęśliwych.
Czasem uczestnicy karawany wdawali się w rozmowę z miejscowymi, ale Giovanni
nigdy nie odpowiadał na pytania. Nikt nie wiedział, jak tutejsi ludzie są nastawieni do
Wenecjan, którzy przecież w Dalmacji mieli złą reputację z powodu wcześniejszych napaści i
popełnianych okrucieństw. Poza tym Giovanni nie miał wcale ochoty zniżać się do poziomu
prostych chłopów.
Oglądali tak wspaniałe widoki, o jakich im się nawet nie śniło. Szata roślinna była
coraz uboższa. Śródziemnomorskie cyprysy i pinie zostały zastąpione lasem sosnowym i
krzewami, a jeszcze wyżej - trawiastymi zboczami z jodłami i karłowatymi brzozami. Szare,
luźno leżące skały, prawdopodobnie wapienne, ostro odcinały się w świetle dnia, a w oddali
widzieli ciemne góry, które dały nazwę tej krainie.
Im dalej, tym było trudniej. Często musieli posuwać się pieszo, balansując nad
przepaścią. Siłą woli walczyli ze zmęczeniem. Anna nie chciała przysparzać
współtowarzyszom kłopotów i cierpiała w milczeniu. Czuła na sobie ich spojrzenia pełne
podziwu i to dodawało jej sił.
Nie czuła się jednak całkiem zadowolona. Dobrze było znaleźć uznanie za dzielność,
ale całe swe dorosłe życie tęskniła za tym, aby ktoś dostrzegł w niej coś ładnego. Giovanni
mówił przecież...
Nie, nie wierzyła już jego słowom.
Cicha wytrwałość żony zdumiewała Giovanniego di Ferro. Ostatnią noc spędzili w tak
prymitywnych warunkach, że poczuł się chory, zbrukany i poniżony. Anna jednak zacisnęła
zęby i udawała, ze nic się złego nie dzieje. Owinięta tylko w koc, leżała na klepisku w
jedynym pomieszczeniu domostwa obok innych mężczyzn.
W świetle lampki widziała jakieś małe stworzenia biegające po ziemi, opanowała
jednak obrzydzenie i starała się zasnąć.
Znaleźli się już na obszarze Czarnogóry. Ranek przywitał ich ciemnymi chmurami,
chłodnym wiatrem i deszczem. Anna rzuciła spojrzenie ku górom, które niedawno opuścili,
ich łagodnym wierzchołkom skrytym w chmurach. Byli teraz w surowej, dzikiej, niedostępnej
krainie - i w deszczu... Anna zadrżała z zimna i stłumiła strach.
Wyprawa podążała dalej, choć wędrówka coraz bardziej upodabniała się do koszmaru.
Wreszcie droga zaczęła opadać nieco w dół i dotarli do zamieszkanych obszarów. Nie
przedstawiały sobą nic szczególnego, ale stanowiły pewną odmianę po pustych,
nieprzyjemnych okolicach. Pół dnia drogi od Cetinje odpoczywali w czymś, co przy dobrej
woli mogli nazwać gospodą. Anna przymknęła oczy i oddychała powoli, siedząc w ciasnej
izbie. Jak wspaniale było zejść z grzbietu osła choć na chwilę! Z łagodnym uśmiechem
pomyślała, że osiołek pewnie teraz też oddychał z ulgą. Bolało ją całe ciało, czuła się tak
brudna i tak zmęczona, że mózg niemal odmawiał jej współpracy. Nie miała zbyt mocnego
kręgosłupa, a jako osoba nie przyzwyczajona do jazdy wierzchem tym bardziej się męczyła.
Giovanni także był blady. Przysiadł się do niej, podano im jedzenie i wtedy
powiedział:
- Zapytaj gospodarza, czy zna Stefana z Czarnogóry!
- Cicho! - wyszeptała przerażona, ale chyba nikt ich nie usłyszał.
Gdy podszedł do nich gospodarz, spytała lekkim tonem:
- Może moglibyście nam pomóc? Mamy pewne towary dla Stefana Brankovicia. Czy
wiecie, gdzie mieszka?
Zobaczyła, że jego dłoń, nalewająca wina Giovanniemu, znieruchomiała na chwilę.
- Stefan Branković? - powtórzył obojętnie. - Wielu tak się nazywa tu w Czarnogórze.
- Niestety, nie wiem o nim wiele poza tym, że jest bardzo religijny. Nawet zamierzał
wstąpić do zakonu. To wszystko.
Gospodarz wahał się. Długo przy ich stole panowała cisza, choć naokoło szumiało od
rozmów.
W końcu spojrzał na Annę i ledwie dostrzegalnie skierował wzrok na drogę
prowadzącą z gospody ku leśnej dolinie, a nie w stronę Cetinje.
Oczy Anny potwierdziły, że zrozumiała - zarówno to, którędy mieli pójść, jak i to, że
nie powinni oczekiwać więcej informacji.
Małżonkowie pożegnali nieco zaskoczonych towarzyszy podróży i ruszyli w dół
stromą ścieżką. Deszcz dawno przestał padać. Było południe, ociepliło się. Jakieś nieznane im
ptaki śpiewały w niskim lesie bukowym. Buki przypominały tu raczej krzewy niż drzewa.
Anna uważała, że postąpili niezbyt rozsądnie. Szukali człowieka, który mógł im co
najwyżej powiedzieć, kto ofiarował klamrę jako wotum, o ile w ogóle to pamiętał. Nie
wiedzieli, jak daleko przebywa ten człowiek, ani czy jadą dobrą drogą. Poza tym jak wrócą
potem do Raguzy? Sami nigdy nie odnajdą drogi, a Cetinje musieliby się znaleźć za tydzień,
gdyby mieli wracać z karawaną.
Anna miała już serdecznie dosyć całej wyprawy. Była bardzo zmęczona i żałowała, że
się w ogóle wybrała w tę podróż. Nie podzielała entuzjazmu Giovanniego, z drugiej strony
jednak nie chciałaby siedzieć sama w Raguzie ani na okręcie ojca. a Giovanniemu
rzeczywiście pomagała! Ileż to razy musiała go wspierać, gdy on, arogancki i uparty, kłócił
się z kupcami w swoim łamanym serbsko - chorwackim, pełnym włoskich słów.
Długo jechali doliną, nie widząc nawet skrawka ludzkiej siedziby. Właściwą drogę
było trudno odnaleźć, przecinały ją inne, większe i mniejsze; wybierali wtedy na chybił trafił.
Teren znów się podnosił, weszli na kolejną przełęcz, gdy dzień chylił się ku końcowi. Niebo
pociemniało, a chmury deszczowe, dotąd gdzieś przyczajone, znów zawisły nad nimi. Wiał
silny wiatr.
Wreszcie po drugiej stronie przełęczy dostrzegli jakieś wioski, co przyjęli z wielką
ulgą.
Zabudowania leżały co prawda jeszcze daleko, ale nie na tyle, aby nie dotrzeć do nich
przed zapadnięciem nocy.
- Całe szczęście! - wyrwało się Annie.
Giovanni odwrócił się natychmiast z błyskiem triumfu w oczach.
- Czyżbyś była, pani, zmęczona?
- O, tak. Ty nie, panie?
- Oczywiście, że nie!
Wypełniła go pycha. Zmęczenie, które niczym gruby koc okrywało go jeszcze przed
chwilą, zniknęło bezpowrotnie. Ona, to przerażająco, wprost nieludzko wytrzymałe
stworzenie, przyznała, że jest zmęczona! Czyli jednak on był silniejszy!
Myśli jego biegły dalej. Nadal jej potrzebował. Musi prowadzić rozmowy w
miejscowości, do której jechali, musi układać się z tym Stefanem. Dopiero gdy będzie miał
skarb w rękach, narzuci takie tempo, że Anna będzie musiała się poddać. Jest przecież tak
słaba, myślał z pogardą.
Tak oto Giovanni di Ferro zamierzał odpłacić żonie za jej szczerość.
Anna wyprostowała się. Osioł nie był najłatwiejszym wierzchowcem dla nie
wprawionego jeźdźca, zwłaszcza na duże odległości. Mięśnie miała napięte aż do bólu.
Ustawiczne trzęsienie powodowało, że szumiało jej w głowie. Widziała niewyraźnie, drzewa
jakby się poruszały same. Ale trzymała się dzielnie, choć najchętniej rzuciłaby się w spaloną
słońcem trawę i zasnęła.
Ależ ona jest brzydka, myślał Giovanni. Blada, z czerwonym nosem i sinymi ustami...
Włosy, mokre od deszczu, zwisają jej w strąkach...
Jego złocista skóra nigdy nie stawała się sinoblada ani fioletowa z zimna. Był wciąż
urodziwy aż do bólu. Anna ze skurczem serca wspominała jego czułość i serdeczność w
pierwszym okresie znajomości. Po ślubie wszystko zmieniło się w przerażający chłód, wręcz
pogardę. Czym zawiniła? Jeżeli chciał tylko jej pieniędzy - jak twierdził ojciec - to dostał je
przecież. Przekazała mu cały swój posag, ale to nie pomogło.
Ze wszystkich sił pragnęła uczynić męża szczęśliwym. Braki w swym wyglądzie
chciała nadrobić ciepłem i zrozumieniem, wspieraniem Giovanniego w każdej sytuacji. Jak
dotąd nie dał jej jeszcze szansy, by mogła spełnić te pragnienia.
Tak naprawdę Anna dopiero teraz miała okazję poznać charakter męża i czuła się
nieco zawiedziona. Ponieważ jednak znała go dotychczas tylko z najlepszej strony, wiedziała,
jaki potrafił być delikatny i miły, ostatnie nieporozumienia uznała za objaw złego
samopoczucia albo depresji Giovanniego. Wszystko na pewno znów będzie dobrze,
pocieszała się, tylko musi okazać cierpliwość.
Co gorsza, właśnie Giovanni i jego wspaniały koń stali się powodem zajścia, które
omal nie skończyło się tragicznie.
Gdy już niemal byli przy pierwszych domach wioski, z krzaków wypadło nagle
czterech mężczyzn i rzuciło się na jej osła. Giovanni, który jechał przodem, okrzykiem
wściekłości zawrócił konia, aż ten stanął dęba.
A może pozwolić im ją zabić? pomyślał nagle. To okazja, żeby się jej pozbyć raz na
zawsze. Mogę szybko odjechać...
Nie zdążył jednak tego rozważyć, gdy uwiesili się i u cugli jego konia. Giovanni bił na
oślep szpicrutą.
- Przeklęta hołota! Precz od mego konia!
- Aha! - wykrzyknął jeden z napastników, z wąsikami, przebiegłymi oczami i w
postrzępionym ubraniu. - To Włoch! I on mówi o hołocie!
Bez większych ceregieli ściągnęli Giovanniego z konia i stanęli nad nim z nożami.
- Weźcie konia - powiedział przywódca. - Jest wart więcej, niż przypuszczaliśmy. A
temu kogutowi ukręcimy łepek...
- Stójcie! - krzyknęła Anna. - Nie wiecie, co robicie! Ten Włoch jest w drodze do
Stefana z Czarnogóry, aby zaproponować mu pomoc i pieniądze na walkę z Turkami. Jest
niezwykle bogaty, a jak sami wiecie, Wenecjanie także nie mają powodów, by kochać
Turków.
Specjalnie użyła zakazanego imienia. Musiała tak zrobić, by powstrzymać tych
rozbójników. W rzeczy samej, zatrzymali się i teraz patrzyli na nią zaskoczeni.
- A kim ty jesteś? - spytał przywódca zachrypniętym głosem. - I jakim właściwie
mówisz językiem? To nie jest przecież włoski akcent.
- Jestem jego żoną, a pochodzę z Norwegii, kraju na północy. Znam wasz język i ludzi.
Wiem, jak cierpicie przez Turków.
- Stefan was zna?
- Jeszcze nie, ale na pewno uwierzy w nasze szczere zamiary, gdy się spotkamy.
Panowie, długo już jedziemy do niego, aż z Raguzy. Nie mamy broni. Na pewno nie chcemy
mu zrobić nic złego.
- Możecie zdradzić Turkom, gdzie się znajduje!
- Im? A dlaczego?
- Dla pieniędzy, oczywiście!
- Mamy dość pieniędzy. I nie jesteśmy tak głupi, aby wierzyć tureckim obietnicom.
Powiemy im, co wiemy, a wtedy zadźgają nas i odbiorą nagrodę.
Mężczyźni wahali się, a przerażony Giovanni leżał bez ruchu na ziemi. Anna, starając
się zachować spokój, mówiła dalej:
- Nie odważyliśmy się wziąć ze sobą dużo pieniędzy. Nigdy nie wiadomo, co może się
przytrafić w drodze.
Miała nadzieję, że obudziła w nich wyrzuty sumienia, choć może zbyt wiele
oczekiwała.
- Możecie zatrzymać konia pod warunkiem, że będziecie go dobrze traktować i że
wskażecie nam drogę do Stefana Brankovicia.
- A więc znacie jego prawdziwe nazwisko? - wykrzyknął zdumiony przywódca.
- Oczywiście! Gdybyśmy go chcieli zdradzić, mogliśmy uczynić to już dawno temu,
nawet nie ruszając się z Raguzy.
Czterej mężczyźni rozpoczęli gwałtowną i długą naradę. Giovanni usiadł ostrożnie i
zaczął szukać noża. Anna powstrzymała go stanowczym ruchem dłoni, który oznaczał: Nie
psuj teraz wszystkiego!
Przywódca w końcu odwrócił się do nich i powiedział:
- Dobra! Stefan potrzebuje pieniędzy, dużo pieniędzy, aby opierać się Turkom.
Możecie iść. Ale sprawdzimy, czy mówiliście prawdę. Jeżeli go oszukacie, nigdy nie
wyjedziecie stąd żywi.
Anna pochyliła głowę na znak, że przyjmuje warunki.
- Gdzie go znajdziemy?
- Pytajcie w klasztorze, który zobaczycie po wyjściu z lasu. Przekażcie pozdrowienia
od Andrija, strażnika dróg. Stefan jest jednym z nas. Dziś jest już za późno. Możecie
przenocować tu w wiosce, w pierwszym domu. A konia bierzemy.
- Mój koń! - wrzasnął Giovanni, gdy zabierali jego wierzchowca i chciał biec za
mężczyznami.
- Nie! - sprzeciwiła się Anna. - To było konieczne! Nie zrywaj umowy, którą
zawarłam. To, że potrzebują konia, uratowało nasze życie i ich honor. Dla samego prestiżu
mogli nie puścić nas żywych.
- Ale nie potrafią...
- Myślę, że tutejsi ludzie dobrze obchodzą się ze swoimi zwierzętami - uspokoiła go. -
Chodźmy, zanim pożałują przypływu miłości bliźniego!
W czasie drogi przekazała mu treść rozmowy. Giovanni prychnął pogardliwie.
- Tak, jakbyśmy mieli pieniądze na popieranie jakiegoś brudnego górskiego rabusia,
tego tam Stefana! Nic nas nie obchodzi ich wojna.
- Zobaczymy - mruknęła Anna cicho.
Wszystko stało się zgodnie ze słowami rozbójników. Przenocowano ich w domu na
skraju wioski. Rano, po wyjściu z lasu, ujrzeli daleko na łące klasztor.
MILOVAN
Zastukali do bram klasztoru. zakonnik otworzył okienko w furcie i Anna spytała o
Stefana Brankovicia, przekazując jednocześnie pozdrowienia od Andrija.
- Brat Stefan? Nie, nie ma go. Wyruszył wczoraj wieczorem.
Ogarnęło ich obezwładniające rozczarowanie. Wszystko na próżno, myślała Anna.
Cały nasz wysiłek okazał się daremny. Dopiero teraz poczuła, jak bardzo jest zmęczona.
- Brat Stefan? - spytała od niechcenia, starając się zebrać siły na dalszą podróż w
nieznane. - A jednak został mnichem?
Rozmówca uśmiechnął się.
- Nie, ślubów nie złożył i pewnie nigdy nie złoży. Ma inne powołanie. Ale czujemy,
jakby był jednym z nas.
Widać wszelkie kategorie ludzi tak uważały!
- Dokąd pojechał? - spytała bez wielkiej nadziei na odpowiedź. I słusznie, zakonnik
pokręcił przecząco głową.
- Niestety, nie mogę o tym mówić. A poza tym, nie wiem.
- Ale przybyliśmy z tak daleka! - poskarżyła się Anna.
Mnich westchnął.
- Nic na to nie poradzę. Ale może porozmawiajcie z jego synem...
Ależ oczywiście! Przecież Stefan z Czarnogóry ma syna, całkiem o tym zapomniała!
Dwanaście lat temu urodził mu się syn. Nic dziwnego, że Stefan nie mógł zostać
zakonnikiem.
- Milovan pracuje tam, na polu - powiedział i wskazał na kilku mężczyzn na poletku
poza obrębem klasztoru.
Podziękowali i bez większej nadziei na pomoc udali się tam.
- Czułam, że poszło zbyt łatwo... - westchnęła Anna.
- Łatwo? Nazywasz, pani, cały ten wysiłek łatwym? A mój koń?!
- Mogliśmy szukać miesiącami - przerwała jego narzekania. I to na próżno. Dobrze, że
nie musieliśmy jechać najpierw do Cetinje. Opóźniłoby nas to o wiele dni i może nigdy nie
trafilibyśmy na ten trop.
- To był mój pomysł, aby zapytać gospodarza!
- Tak, to był wspaniały pomysł.
Giovanni pokiwał głową, zadowolony. Drobne zasługi Anny niewarte były
wspomnienia!
- Niestety, nie mieliśmy szczęścia - uśmiechnęła się gorzko. - Ptaszek już wyfrunął.
- Tak, a nie sądzę, że wydostaniemy coś z syna - przyznał Giovanni. - Ci górscy
wojownicy są zwykle fanatycznie lojalni. Poza tym wygląda na to, że zamierza zostać
mnichem, To nie polepsza sprawy.
Teraz i Anna zobaczyła, że mężczyźni pracujący na polu odziani byli w habity.
- To musi być pocieszenie dla Stefana - uśmiechnęła się. - Jemu to się nie udało, więc
może synowi?
- Zależy, co na to ten syn.
Doszli już do zakonników, którzy podnieśli na nich wzrok. Najstarsi odeszli na bok
albo spuścili oczy na widok kobiety, ale Anna zapytała jednego z tych, którzy pozostali na
miejscu:
- Gdzie mogę znaleźć brata Milovana?
Młody chłopak, który stał w pobliżu, podszedł do nich.
- Ja jestem Milovan.
Popatrzyli na niego z ciekawością. Był bardzo młody, ale nie na tyle, myślała Anna
zdezorientowana. Ciemnowłosy, z ostrymi rysami twarzy, jak większość Serbów i
Czarnogórców. Miał delikatny kark i szczupłą sylwetkę. Rysy jego były nadal po chłopięcemu
nie ukształtowane, a szczególnie zadziwiał wyraz niewinności w jego oczach.
Ale przecież i tak nie mógł mieć dwunastu lat...
Anna zwróciła się do chłopca uprzejmie:
- Mój mąż i ja przybyliśmy z Raguzy, aby porozmawiać z twoim ojcem. Chcemy także
przekazać pozdrowienia od Andrija, strażnika dróg. Czy możesz poświęcić nam kilka minut?
Skłonił głowę, a po otrzymaniu pozwolenia od jednego ze starszych zakonników
zaprosił ich niezręcznym gestem, aby poszli za nim na małą łączkę, gdzie mogli usiąść na
trawie. Anna zawsze wolała siedzieć, jej ułomność nie była wtedy tak widoczna. Ale Milovan
wyglądał na miłego chłopca, na pewno nigdy nie przyszłoby mu na myśl, by się z niej
wyśmiewać. Wydawał się tak bardzo nieśmiały!
- Mój mąż ma kłopot - zaczęła. - Z pewnych powodów, o których teraz nie mogę
mówić, szuka ofiarodawcy wotum do kościoła w Raguzie, w którym służył Stefan Branković.
Musimy odnaleźć go jak najszybciej. Czy mógłbyś nam w tym pomóc?
Zerknął na nią łagodnymi po dziecinnemu oczami.
- Nie, niestety, nie mogę - rzekł po długim zastanowieniu. - Jego drogi pozostają i dla
mnie tajemnicą. Ale pomagałem często Stefanowi w pracy przy kościele. Może będę mógł
wam udzielić jakichś wskazówek?
Ich rezygnacja znów zamieniła się w nadzieję.
- Ale to zdarzyło się dwanaście lat temu - zastrzegła Anna. - Musiałeś być wtedy
bardzo małym dzieckiem.
- Mam osiemnaście lat - uśmiechnął się. - O jakie wotum chodzi?
Anna, wciąż wątpiąc w jego pamięć, wyjaśniła:
- To była klamra z herbem wykonanym z drogich kamieni. Ofiarowano ją patronowi
pasterzy.
Milovan siedział, wpatrując się w trawę. Długo musieli czekać na odpowiedź. W
końcu, irytująco powoli wymawiając słowa, oznajmił:
- Tak, wiem, o które wam chodzi.
- Naprawdę? Naprawdę wiesz?
Jedna rzecz nie dawała Annie spokoju - że powodem podjęcia tej naprawdę
interesującej wyprawy było pragnienie zdobycia pieniędzy. Wolałaby, aby cel ich poszukiwań
był bardziej szlachetny. Nie miała prawa, oczywiście, osądzać swego męża. Jej samej nigdy
nie brakowało pieniędzy, podczas gdy on urodził się w dobrobycie i stracił wszystko. To
mogło zrodzić w nim gorycz i cynizm.
Spojrzała na chłopca.
- Wiesz, kto to przyniósł? - spytała cicho.
- Tak - odpowiedział z takim samym namysłem, jak przedtem. - Wiem bardzo dobrze.
Wstrząsnęło to obojgiem. Wiedział! Anna przetłumaczyła słowa Giovanniego:
- Mamy podstawy sądzić, że była to wysoko urodzona osoba.
Milovan uśmiechnął się.
- Dla opiekuna trzód? Na pewno nie!
Giovanni ściągnął brwi.
- Nic już nie rozumiem. Któż to więc był?
- Pastuszek.
Zawód odmalował się na twarzy arystokraty.
- No i znowu nic nie wiemy!
- Nie tak całkiem - powiedziała Anna powoli, patrząc uporczywie na chłopca.
- Czy możecie dokładniej wytłumaczyć, dlaczego szukacie tego ofiarodawcy? -
poprosił Milovan.
Anna skinęła głową.
- Herb należy do starego serbskiego rodu książęcego.
Może Giovanni nie chciałby, aby to zdradziła, ale pewne rzeczy mogła przecież ocenić
sama. On i tak nie rozumiał, o czym rozmawiali. Oj, oj, pomyślała ze wstydem. Oszukuję
swego męża! Czuła jednak głównie nie wstyd, ale podniecenie wywołane bliskim już
rozwikłaniem tajemnicy. Dziwne, ale czuła się tak, jakby siedziała bliżej tego chłopca niż
swego męża. A przecież było odwrotnie!
Milovan zamyślił się.
- Serbski ród książęcy? To interesujące.
- Dlaczego? - spytała szybko Anna.
Potrząsnął głową, zakłopotany.
- Jak wiesz, przed kilkunastu laty zaginęli potomkowie jednej z gałęzi rodu
Nemanjiciów - tłumaczyła. - Wraz z nimi zniknął ogromny skarb. Może teraz nam powiesz,
skąd pastuszek wziął tę klamrę?
- Znalazł ją - odpowiedział Milovan z roztargnieniem. - W pobliżu swej wioski.
Giovanni aż jęknął, gdy Anna przetłumaczyła słowa chłopca.
- Robi się coraz gorzej! Jak ją znajdziemy?
- Gdzie jest jego wioska? - spytała Anna.
- W pobliżu wielkiej rzeki. Na północ od niej.
- Czy trudno tam trafić?
- Nie, jeżeli zna się drogę. To nie będzie daleko dla kogoś, kto przybył aż z Raguzy.
- No i co z tego? - narzekał Giovanni. - To ślepa uliczka. Tylko zwykły pastuszek!
Inteligentne oczy Anny szukały zawstydzonych, lecz pragnących coś ukryć oczu
Milovana. Poprosiła:
- Opowiedz nam, a jaki sposób chłopiec znalazł klamrę!
Toczyli między sobą niedostrzegalny dla Giovanniego cichy pojedynek dwóch
inteligentnych umysłów.
- Dlaczego? - spytał Milovan.
- Dlatego, że pragnę pomóc mojemu mężowi, chcę zobaczyć go znów szczęśliwym -
wyznała. - Odnalezienie skarbu jest dla niego niezwykle ważne.
Powietrze było ciepłe, głosy pracujących mnichów rozchodziły się daleko. Ziemia
była jednak nadal nieco wilgotna po deszczu i Annie przemokła już suknia.
- Czy ma do niego jakieś prawo? - spytał chłopiec.
Anna mogła znowu powtórzyć te same kłamstwa, co w Raguzie - że Giovanni pragnie
odnaleźć utraconych krewnych, ale nie chciała już tego więcej robić. postanowiła, że odpowie
uczciwie. Ten chłopiec o czystym sercu zasługiwał na prawdę.
- Nie, nie większe niż każdy żyjący człowiek. Ale w dzieciństwie został
niesprawiedliwie potraktowany. Nie ze swojej winy stracił wszystko, co miał. Jest weneckim
markizem zmuszonym do życia w nędznych warunkach na wygnaniu już od wielu lat. Chce
odzyskać swój pałac. O tym marzy, ja zaś pragnę jego dobra. On nie jest tak chłodny i
wyniosły, jakim może się wydawać. Znam go jako szlachetnego człowieka o dobrym sercu i
wiem, że teraz po prostu zamknął się w swej rozpaczy. Poza tym twój ojciec także potrzebuje
pieniędzy na ratowanie waszej ojczyzny. Jeżeli ty i twój ojciec pomożecie nam i odnajdziemy
skarb, możemy się nim podzielić.
Okazało się jednak, że Giovanni znał język lepiej, niż przypuszczała.
- Coś, pani, rzekła? - przerwał ostro.
- Że się podzielimy. Sądzę, że to jedyne słuszne wyjście - odparła Anna.
- Ale Stefan i jego syn nie ma nic z tym wspólnego! Mają nam tylko wskazać drogę do
tego pastucha.
- No więc właśnie - potwierdziła Anna spokojnie i zwróciła się do chłopca: - Wiesz
może, w jakich okolicznościach została znaleziona klamra? Opowiesz nam o tym?
Wahał się przez chwilę i w końcu skinął głową.
- To była dziwna historia. Pastuszek miał pewnej nocy jakby wizję. Duża grupa
obcych wędrowała jego doliną na południe w stronę góry leżącej nad rzeką. Góry
niedostępnej dla nikogo. Klamrę znalazł później w pobliżu śladów pozostawionych przez tę
grupę.
Anna przetłumaczyła.
- To przesądza sprawę! - zdecydował szybko Giovanni. - Chłopiec naprawdę widział
zaginionych krewnych księcia. No, to nie potrzebujemy już pomocy tego szczeniaka.
- Na pewno jest tutaj dużo takich stromych, niedostępnych skał - stwierdziła Anna
sceptycznie.
- Tego nie możesz wiedzieć ty, pani, która nie byłaś w głębi tej krainy - zaoponował
Giovanni. - Według mnie wszystkie te góry mają łagodne szczyty. Tutaj nie ma chyba
żadnych stromych skał!
Milovan przerwał markizowi:
- Na własną rękę nigdy jej nie znajdziecie. Wnętrze kraju jest poprzecinane wzdłuż i
wszerz głębokimi dolinami.
- Prowadź nas więc do tego pastucha! - rozkazał Giovanni. - Albo powiedz, gdzie go
możemy spotkać.
Gdy Anna przetłumaczyła, nowicjusz wstał, skłaniając do tego samego pozostałą
dwójkę.
Długo stał w milczeniu. Wreszcie Anna złowiła jego wzrok.
- Nie trzeba było długo szukać, prawda? - spytała powoli.
Uśmiechnął się.
- Powiedz swemu mężowie, pani, że ma bardzo mądrą małżonkę.
- Nie - zaprotestowała, - tego nie przetłumaczę!
Zaskoczyła ją dojrzałość jego spojrzenia.
- Ta odpowiedź dowodzi właśnie tego, co powiedziałem: on ma bardzo mądrą żonę.
Nie, nie trzeba będzie szukać. Jak doszłaś do tego, pani?
- Twój wiek. I to, że mężczyzna posiadający własne dzieci nawet by nie próbował
zostać mnichem.
- Co? O czym wy mówicie? - pytał zdezorientowany Giovanni. - Mów po włosku, a
nie w tym bękarcim języku!
Anna odwróciła się do niego z uśmiechem.
- Myślę, że wiem, jak nazywa się pastuszek. Ma na imię Milovan, ale nie nazywa się
Branković.
- Rzeczywiście - przytaknął chłopak. - To, co opowiedzieliście o rodzie książęcym,
interesuje mnie bardzo. Tak, mój przybrany ojciec bardzo potrzebuje pieniędzy, nie tyle dla
obrony kraju, co na wspomożenie tutejszej biedoty. To jest jego wielkie marzenie. Wieki
odpierania naporu tureckiego wycieńczyły nas. Przystaję na waszą propozycję, ale jeszcze
wszystkiego nie opowiedziałem. Muszę tylko prosić o zgodę na opuszczenie klasztoru na
kilka dni. Pewnie ją otrzymam, my, nowicjusze, musimy wychodzić czasem do ludzi, w świat,
aby sprawdzić, czy potrafimy odeprzeć jego pokusy, zanim zostaniemy zakonnikami i na
zawsze zamkniemy się za murami klasztoru. Możemy wyruszyć jutro o świcie. Powinniśmy
dotrzeć tam za dzień lub dwa, moja wioska nie leży daleko stąd.
Mówił tak długo i szybko, że Anna ledwie nadążała z tłumaczeniem.
- A więc to on? - spytał Giovanni zdezorientowany. - A niech to! Tak, gdybym znał
język, zorientowałbym się od razu. Ale tak już jest, gdy ma się kobietę za pośrednika!
SKAŁA
Milovan sam wybrał samotność. Gdy zajął się nim Stefan z Czarnogóry, był prostym
wiejskim chłopcem. Stefan dostrzegł jego dobre, czyste serce i umiejętność odczytywania
ludzkich charakterów. Milovan wcześnie postanowił, że zostanie mnichem. Gorąco i szczerze
pragnął służyć Bogu. Całym sercem oddał się naukom teologicznym. W chwili przyjazdu
markiza z żoną od wielu lat przebywał w klasztorze.
Gdy młodzieniec przyłączył się do wyprawy, zniknęła ciężka atmosfera w stosunkach
pomiędzy małżonkami di Ferro. Anna, choć niechętnie, musiała przyznać, że źle się czuła w
towarzystwie własnego męża. Nie powinno tak być, myślała zdruzgotana. Powinniśmy się
rozumieć, mieć do siebie zaufanie i cieszyć się szczęściem.
To na pewno moja wina, wyrzucała sobie Ann. Czego właściwie oczekuje ode mnie
Giovanni? Że będę zachowywać się równie wyniośle jak on? Ale ja nie jestem arystokratką i
spoglądanie z góry na innych mi nie odpowiada. Staram się, zachowując pewien dystans, być
przyjazna dla wszystkich, ale widać nie robię tego we właściwy sposób.
Ach, jakbym chciała być jego warta! Żeby patrzył na mnie z miłością tak jak na
początku! Ale on na pewno jest zawiedziony. Może nie widział wcześniej, jaka jestem
brzydka, nieciekawa, prosta i niezręczna? Może odkrył to dopiero w czasie ślubu?
Gdybym tylko była ładna!
Muszę mu pomóc odnaleźć skarb. Może znów będzie zadowolony.
Tego samego ranka, przed wyruszeniem w drogę, u bram klasztoru Annę spotkała
wielka przykrość. Zanim wypuszczono Milovana, kilku starszych mnichów z daleka
przyjrzało się Annie badawczo. Roztrząsali coś między sobą, aż w końcu wzruszyli
ramionami z uśmiechami wyrażającymi współczucie i pozwolili Milovanowi na wyprawę.
Uznali, że nie jest niebezpieczna! Młoda kobieta, która nie będzie stanowić zagrożenia
dla niewinności kandydata na mnicha! Powinna się oczywiście z tego śmiać, lecz gdy
przypomniała sobie, jak traktuje ją Giovanni, poczuła w sercu dotkliwy ból.
Pożyczyli klasztorne osły, którym Milovan wplótł jasne, złotawe rzemienie w uprząż
nad czołami.
- Dlaczego to robisz? - chciał wiedzieć Giovanni.
- Na tutejszych szlakach można spotkać wielu bojowników o wolność Czarnogóry, a
to jest znak, że należymy do grona najbliższych przyjaciół Stefana.
- Bojownicy? Tutaj? Tak daleko na południe?
- Osmańscy najeźdźcy starają się zająć pas wybrzeża od podbitej już Albanii do
Raguzy. Nie możemy dopuścić, aby odcięli nasz kraj od morza.
Mimo to podczas podróży nie widzieli śladów walk. W ogóle nie widzieli żadnych
innych istot niż pojedyncze zwierzęta. Rozmawiali ze sobą bardzo mało. Giovanni sam nie
był rozmowny; nie lubił też, gdy jego żona rozmawiała z innymi. Poza tym był
niezadowolony, że musi jechać na ośle.
Po długiej i męczącej przeprawie przez góry Milovan znalazł pasterski szałas, w
którym mogli przenocować. On sam postanowił spać na dworze. Anna zrozumiała, że było to
zgodne ze wskazówkami, jakie otrzymał przed opuszczeniem klasztoru.
W ten sposób Anna znalazła się po raz pierwszy sam na sam ze swym mężem w małej
izbie.
Zanim zasnęli, leżała i obserwowała go w półmroku. Tak bardzo chciała wyciągnąć do
niego dłoń, porozmawiać, uśmiechnąć się, pogładzić jego twarz. Kiedyś przecież umieli
uśmiechać się do siebie! Pamiętała wszystkie te chwile, gdy Giovanni całował ją w rękę.
Zdarzało się także, że gładził ją delikatnie po policzku, a jego oczy stawały się ciepłe i
serdeczne. Ale to działo się tak dawno temu...
Może to była jej wina? Może to on był nieśmiały i nie miał odwagi okazywać swych
uczuć, lecz czekał, aż ona zrobi pierwszy krok? Może to ona wydawała się zbyt chłodna i
obojętna?
Mimo że kłóciło się to z zasadami wpojonymi przez wychowanie, Anna zwalczyła
swą nieśmiałość i zbliżyła dłoń do jego policzka - bardzo, bardzo ostrożnie. Drżącymi ze
strachu palcami dotknęła go leciutko.
Giovanni zesztywniał na moment, potem wymamrotał coś jakby przez sen i udając, że
śpi, przewrócił się na drugi bok.
Anna leżała z szeroko otwartymi oczami, czując się bezgranicznie zawstydzona.
Wydawało jej się, że tego nie przeżyje.
Dzikie, puste góry przeszły w krainę o głębokich dolinach i stromych urwiskach. Anna
nie pojmowała, skąd Milovan wiedział, którędy mają jechać. W drodze kierował się jedynie
słońcem i swym niezwykłym zmysłem orientacji.
Drugiego dnia około południa zatrzymał się nagle na otwartej łące pomiędzy lasem a
górą.
Wcześniej skręcili na wschód, a teraz wydawało się, że jechali na południe.
- Co się stało? - spytała Anna.
Zmienionym ze wzruszenia głosem odpowiedział:
- Tutaj pasałem nasze owce. Jak tu ciasno! Wtedy wydawało mi się , że to całe
królestwo!
- Byłeś przecież dzieckiem. Nie odwiedzałeś tego miejsca od tamtego czasu?
- Nie. Ja... unikałem tego.
Powiedział to w tak dziwny sposób, że Anna pomyślała, iż może nie chciał ściągać do
swej doliny Turków i dlatego trzymał się z dala.
Pojechali dalej wąskim obniżeniem doliny, niemal wąwozem, w którym drzewa
udzieliły im przyjemnego cienia. Ostatnie dni były nieznośnie upalne. A, według Anny, dolina
prowadziła jeszcze bardziej na południe.
- Tutaj, tędy właśnie weszli w dolinę - wyjaśnił Milovan cicho. - Posuwali się tuż za
mną, o czym ani oni, ani ja nie wiedziałem.
- Ród Nemanjiciów? To tędy szli? - spytał Giovanni ostro. - Dlaczego od razu nie
mówiłeś? Mogliśmy znaleźć jakiś ślad. Może ukryli skarb gdzieś przy drodze!
- To... byłoby szukanie na próżno - wyjąkał Milovan, nienawykły do sprzeciwiania się.
- Wiem, którędy szli, bardziej jest prawdopodobne, że wzięli skarb ze sobą.
Przełknął głośno ślinę, drżąc pod groźnym spojrzeniem Giovanniego.
Ruszyli dalej. Milovan ślizgał się wzrokiem po drzewach w dolinie. Od czasu do
czasu wzdychał głęboko.
Anna domyśliła się, że wspominał dzieciństwo. Musiał tędy chodzić setki razy ze
swym stadkiem owiec.
- Gdzie mieszkałeś? - spytała nieśmiało.
Giovanni odwrócił się patrząc groźnie. Anna poczerwieniała w poczuciu winy, lecz
tym razem postanowiła trwać przy swoim. Musi mieć prawo do rozmowy z tym chłopcem!
- Tam, za zakrętem - odrzekł Milovan niewyraźnie.
- Czy twoja rodzina nadal tam mieszka? Pewnie się zdziwią, gdy cię zobaczą.
- Nie - wyszeptał chłopiec. - Tam już nikt nie mieszka.
- Nikt?
- Nikt. Trzęsienie ziemi...
- Och!
Tak, teraz Anna rzeczywiście zauważyła tu i ówdzie ślady po trzęsieniu ziemi.
Głęboka szczelina przecinająca wzgórze, które dopiero co minęli, zwały kamieni i martwe
drzewa. Ponieważ upłynęło wiele lat, miłosierna trawa pomogła zabliźnić rany.
Ścieżka, niemal całkiem zarośnięta, skręciła. Przed oczami podróżujących otworzył
się szerszy widok. Jadący przodem Giovanni nie zauważył, że Milovan i Anna zatrzymali się.
Po prawej stronie, na zboczu góry, ujrzeli ruiny małej, ubogiej woski. Milovan przełknął
ślinę, lecz nie mógł dłużej ukrywać łez, które zalśniły w jego oczach.
- To było tak dawno temu... - wyszeptał przepraszająco.
Anna spontanicznie przykryła dłonią jego dłoń. Akurat wtedy Giovanni się odwrócił.
- Donna Anna! - zawołał ostro. - Jesteś, pani, moją małżonką, a to jest mnich!
- To jeszcze niemal dziecko - odpowiedziała po włosku, świadoma, że to nie zazdrość
powodowała Giovannim, lecz raczej urażona miłość własna.
Anna podjechała do męża i opowiedziała mu o wiosce. Od razu się ożywił.
- Czyli musiałeś ich widzieć niedaleko stąd? - zwrócił się do Milovana.
- Stałem tam, w górze, na ścieżce - odrzekł chłopak, odzyskawszy już panowanie nad
sobą. - A oni byli tutaj, dokładnie tu gdzie stoimy.
- Naprawdę? I poszli dalej prosto?
- Tak.
Nie mogli zobaczyć skały ze swego miejsca na dnie doliny, gdyż ściana drzew
ograniczała widoczność.
- A... klamra? Gdzie ją znalazłeś? - pytał podniecony Giovanni.
- Leżała dalej, tam gdzie zaczynają się zarośla.
Wenecjanin szybko podjechał do krzaków, zeskoczył z osła i rzucił się na kolana,
gorączkowo przeszukując trawę. Anna patrzyła na niego niemal z politowaniem.
- Chcesz pójść do wioski? - zwróciła się do Milovana.
- Nie! - zaprotestował gwałtownie.
Zrozumiała, że wspomnienia były jeszcze zbyt bolesne.
- Jak poznałeś Stefana z Czarnogóry?
- Należał do tych, którzy przybyli do wsi po ocalałych. Strasznie się wtedy bałem,
przytuliłem się do niego i nie chciałem puścić, wydawał mi się taki silny i spokojny. Wziął
mnie ze sobą do Raguzy, aby znaleźć mi dom. Jego żona właśnie zmarła, co sprawiło, że stał
się bardzo religijny i chciał opuścić Czarnogórę. Służył jakiś czas przy kościele. Ja, w
podzięce za ocalenie życia, ofiarowałem klamrę. Była najpiękniejszą rzeczą, jaką miałem, ale
nie wiedziałem, że jest aż tak drogocenna. Stefan jednak wrócił do kraju, do tego właśnie
klasztoru. On sam nie jest stworzony do zakonnego życia, jest zbyt niespokojny i nigdy nie
zostanie mnichem, Za to ja tego pragnę i to go bardzo cieszy.
- Ale jesteś jeszcze w nowicjacie?
- O, tak, upłynie wiele lat, nim będę godzien przyjąć święcenia.
Giovanni wspiął się na grzbiet osła.
- Nic tam nie ma, ruszamy dalej!
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarli do końca ścieżki. Stanęli przed
potężną skalną ścianą. Wznosiła się wysoko ku niebu; odnosili wrażenie, że pochyla się nad
nimi. Z jednej strony była ograniczona opadającą ostro kilkusetmetrową granią. Wejście na
nią było niemożliwe: tylko najniższa część przy wejściu do doliny mogła być osiągalna, lecz
dalej stawała się zbyt stroma.
Przeciwną stronę doliny ograniczał głęboki jar, ponad którym piętrzyła się ściana lasu.
Góra była nie do zdobycia.
- To chyba można nazwać ślepą uliczką... - odezwała się Anna.
- No właśnie! - powiedział Giovanni z urazą w głosie. - Powiedz temu szczeniakowi,
że nie mógł tego nie wiedzieć! Nawet dziecko było w stanie zrozumieć, że musieli zawrócić!
Anna przetłumaczyła, łagodząc nieco słowa męża.
Milovan uśmiechnął się.
- Wspominałem, że nie powiedziałem wszystkiego. Pewnej nocy, niedługo potem, jak
widziałem ich w dolinie, ujrzałem ze swej wioski światełko na szczycie góry. Mogło
dochodzić z domu, ogniska czy czegoś takiego.
- Naprawdę? - ożywił się Giovanni. - To co innego! Wystarczy tylko tam wejść!
Tylko? pomyślała Anna i zerknęła na górę. Sama myśl o tym ją obezwładniała.
Milovan zaproponował nieśmiało, aby rozbili obóz, bo wkrótce nadejdzie noc.
Rozłożyli się u stóp skały i na zmianę trzymali wartę w obawie przed dzikimi zwierzętami.
Samo określenie „dzikie zwierzęta” sprawiło, że Annę przeszył dreszcz. Mogła stawić czoła
każdej przeciwności, ale drapieżniki przerażały ją bardzo. Zawsze im współczuła i rozumiała
je, i dlatego myśl, że mogłaby zostać zaatakowana przez stworzenie, którego nigdy w życiu
nie chciałaby skrzywdzić, była dla niej nieznośna. Nie śmiała jednak powiedzieć o tym
Giovanniemu. Nazwałby to na pewno śmieszną ckliwością i nigdy by jej nie pojął. Jeszcze
raz zerknęła na męża. Tak by chciała go pokochać z całego serca.
Dlaczego jej to utrudniał?
UKRYTE PRZEJŚCIE
Tej nocy Anna śniła się Norwegia. Dom w Bergen, w którym nie była już tyle
miesięcy, wąska, spokojna uliczka, białe domy i ich własny, największy w okolicy, okienka
błyszczące tak ładnie w zachodzącym słońcu, jej mały pokoik z jasnymi meblami... Nagle
wkroczył tam Giovanni, rozejrzał się i rzucił ze wzgardą: „Cóż za obrzydliwa, ciasna
komórka!”
Zbudziła się wtedy i poczuła, jak bardzo kocha swój dom rodzinny. Wspomniała
jesienne powroty statku do Bergen i znienawidzone, wąskie kajuty pod kołyszącym się
pokładem. Nawet ją to zdziwiło - zawsze sądziła, że lubi morskie podróże i poznawanie
kolejnych portów. Chyba zaczynam się starzeć, pomyślała z uśmiechem, który zamarł jej na
ustach, gdy dostrzegła w ciemności śpiącego Giovanniego.
Nigdy nie czuła się bardziej samotna niż teraz, kiedy otrzymała tego człowieka za
męża!
Noc był chłodniejsza, niż się spodziewała. Gdy wreszcie nadszedł ranek, wstali,
sztywni z zimna i bez humoru. Po śniadaniu, wraz z pierwszymi promieniami słońca,
obudziła się w nich chęć do życia. Słońce nie dochodziło co prawda jeszcze do ich ciasnej
doliny, ale ogrzewało powietrze, którym oddychali.
Całe przedpołudnie próbowali znaleźć jakąś drogę na górę. Wspinali się, pokonując
długie odcinki, ale bez rezultatu. Trwało to całe godziny, zapomnieli nawet o głodzie i
zmęczeniu, wciąż szukając nowych rozwiązań. Za każdym razem, gdy wydawało się, że
znaleźli jakąś możliwość, okazywała się chybiona, i musieli zaczynać od początku.
Gdy słońce stanęło w najwyższym punkcie, zebrali się przy osłach.
- Czy jesteś pewien, że widziałeś to światło? - zapytał Giovanni.
- Tak, na pewno! - odparł Milovan.
Wenecjanin popatrzył zrezygnowany na skałę i powiedział:
- Jeżeli to prawda, musieli już znać drogę na górę, gdy tu przybyli.
- Tak, a poza tym - dodała Anna - zdołali przetransportować zwierzęta i wozy, inaczej
znaleźlibyśmy jakieś pozostałości.
- Niepojęte! - wymamrotał Giovanni. - a jeżeli to wszystko jest wymysłem? Jeżeli
nigdy nie było żadnego klasztoru tam na górze, to chyba trochę się nabraliśmy, nieprawdaż?
- Wszyscy w wiosce słyszeli o klasztorze - zapewnił Milovan drżącym głosem. -
Nigdy nie wątpiliśmy w prawdziwość tej legendy.
Anna rozpoczęła ostrożnie:
- Jeżeli ludzie z rodu Nemanjiciów dostali się na górę... Myślicie, że nadal tam są?
Odpowiedział jej Giovanni:
- To było dwanaście lat temu! Co prawda nie wiemy, jak tam jest, ale nie sądzę...
Musieli opuścić to miejsce dawno temu. Możemy tylko mieć nadzieję na jakiś ślad po
skarbie.
Milovan potrząsnął głową. Stefan i jego ludzie dobrze znali te tereny. Zwróciliby
uwagę na obcych, gdyby nagle zjawili się w okolicy. a tak się przecież nie stało.
Giovanni chrząknął tylko znacząco.
Głód i rozczarowanie sprawiły, że odczuwali irytację. Przyrządzili jakiś posiłek. Anna
marzyła o wydostaniu się z tego nieprzyjemnego, wilgotnego miejsca w cieniu góry. Siedziała
na trawie i żuła kromki miejscowego chleba, przełożone plastrem czarnogórskiej szynki,
wędzonej i suszonej na strychu pięć lat. Nie była przyzwyczajona do takiego jedzenia, ale
smakowało jej.
Patrzyła na lewą stronę doliny, gdzie wysuszone koryta potoków przerywały
monotonię roślinności porastającej najniższą część zbocza. Ponad warstwą zieleni wznosiła
się wapienna ściana, która w cieniu wydawała się niebieskoszara.
Nagle w głowie zaświtała jej jakaś myśl.
- Czekajcie! - zawołała bez tchu.
- Na co? - spytał Giovanni, zły. Jego twarz nosiła ślady zmęczenia i nie była już tak
młodzieńczo gładka.
- Przypuszczam, że istnieje rozwiązanie - rzuciła Anna, starając się stłumić ogarniające
ją podniecenie. - Pozwólcie mi chwilę pomyśleć!
- Ech, te kobiety - pogardliwie prychnął Giovanni i posłał Milovanowi znaczące
spojrzenie, które nie zostało odwzajemnione.
- Tu jest wszędzie kras? - zaczęła. - To jest kras, prawda? - spytała nerwowo.
- Kras? A cóż to takiego? - zdziwił się Giovanni.
Anna zignorowała go.
- Tak, na pewno - odpowiedziała sama sobie. - Wszędzie skały wapienne. Ten jar to
przecież rozpadlina wapienna. A te potoki...
- No, co z nimi?
- Czytałam o zjawiskach krasowych. O górach drążonych od wewnątrz przez wodę. O
wyschniętych korytach rzek, pozostawiających korytarze w skale. O ogromnych,
kilometrowych jaskiniach ze stalaktytami i stalagmitami. Właśnie tutaj, na Bałkanach,
najwięcej w Chorwacji, ale i w Czarnogórze...
- Jak je, pani, nazwałaś? Sta...
- Stalaktyty. Nacieki utworzone w ciągu milionów lat przez kapiącą wodę z
cząsteczkami wapnia.
- Kobiety nie powinny czytać za dużo. Nie jest im z tym do twarzy - powiedział
nadąsany Giovanni, który nie chciał okazać, że nie wie, o czym mówi żona.
Milovan jednak patrzył na Annę zamyślonymi oczami dziecka.
Była taka jama w pobliżu naszej wioski... Niespecjalnie duża, bo wyrzeźbiona przez
dawne koryto potoku, tak jak, pani, mówiłaś. A w środku były różne dziwne kamienne
kształty.
Anna przytaknęła.
- Siedzę tak i patrzę na te wyschnięte koryta - mówiła ożywiona. - Schodzą zapewne
bardzo wysoko z góry, ale nikt nie wie, którędy. Dotyczy to zwłaszcza koryt podziemnych.
Spójrzcie na to duże, najbliższe „naszej” skały, jest szerokie, tak jakby płynęła nim jakaś
rzeka. Mam ochotę zbadać, którędy prowadzi.
- Znika za drzewami, ale nie widzę go już wyżej - powiedział Milovan. - Ja też idę.
Wstali.
- To za daleko, jestem zmęczony - narzekał Giovanni. - To jakieś bzdury! Kto słyszał o
rzece płynącej na wskroś góry?
- Pozwolisz, panie, że pójdziemy? - spytała Anna niepewnie?
Giovanni spoglądał na nich podejrzliwie, rozważając sprawę. Wreszcie westchnął,
zrezygnowany, i też się podniósł. Zostawili osły na popas na swobodzie, nie widzieli w nocy
żadnych dzikich zwierząt, miejsce wydawało się bezpieczne.
Musieli cofnąć się daleko, aby ominąć jar, o wiele dalej niż sądzili. Wspinali się teraz
wysuszonym korytem potoku i mocno odczuwali nieznośny upał. Odbijające się od skał
promienie słońca oślepiały ich, Anna czuła, że coraz bardziej boli ją głowa.
Koryto potoku było rzeczywiście szerokie. Milovan ocenił je wzrokiem.
- Chyba dałoby się wprowadzić tędy konie i wozy - stwierdził.
- Tak - zgodziła się Anna i przetłumaczyła jego słowa mężowi.
Miała naprawdę dosyć ciągłego występowania w roli tłumacza. Giovanni żył przecież
w tym kraju co najmniej piętnaście lat. Czemu więc nie nauczył się języka? Nie można
przecież być aż tak wyniosłym, by móc udawać, że się nie słyszy tych „nieprzyjemnych
dźwięków”, jak nazywał serbsko - chorwacki? Coś przecież musiało zostać w tej leniwej...
O, nie, wybacz, pomyślała zaraz pokornie, lecz i z lekkim rozbawieniem. Przecież nie
wolno mi myśleć bez szacunku o swoim najdroższym małżonku! Jednocześnie jednak
uświadomiła sobie, że jeżeli nie będzie traktowała swoich stosunków z Giovannim bez
odrobiny gorzkiego humoru, to oszaleje.
Giovanni przyznawał, że wozy mogły tędy podjechać, bo nie było zbyt stromo. Mimo
to nadal pogardliwie traktował niewiarygodną teorię żony o potokach płynących na wskroś
przez skały.
Dotarli do lasu, który okrył ich swym zielonym cieniem. Było to wybawienie dla
Anny. Znów mogła patrzeć na skałę bez mrużenia oczu.
Często zatrzymywali się na odpoczynek. Giovanni był nie przyzwyczajony do tego
rodzaju wysiłku. Annie chodzenie zawsze sprawiało ból, zwłaszcza tutaj, a Milovan co chwila
potykał się o swój habit.
Wreszcie mogli dostrzec górę wyłaniającą się zza gęstych drzew.
Nagle koryto potoku zniknęło wśród krzaków rosnących przy skalnej ścianie.
- Musi przecież skądś wypływać! - rzekł Milovan.
Anna zacisnęła usta.
- Spójrzcie, leżą tam drzewa, wydają się zrąbane dawno temu. Mogli to zrobić ludzie z
rodu książęcego, gdy tu nadeszli przed dwunastu laty. Pamiętacie, droga była ukryta i
zapomniana przez wiele stuleci. A te krzaki może i mają dwanaście lat, nie znam się na
roślinach. Zetnijmy je. Czy ktoś może pożyczyć mi nóż?
Niestety, mieli tylko dwa. Musiała więc, zniecierpliwiona, siedzieć bezczynnie i
patrzeć, jak nieskończenie powoli przebijają się przez gęstą roślinę. Niektóre gałęzie okazały
się za grube, te zostawili. Wkrótce zaczęli się domyślać, co kryje się za nimi... Wreszcie ścięli
i je.
Długą chwilę stali w milczeniu. Giovanni zagwizdał cicho.
- Brama w górze! wyszeptał Milovan. - Tu jest to ukryte wejście!
- Tak, ale jesteśmy zbyt daleko od skały - narzekała Anna. - Czy to może się zgadzać?
- Musi! - wykrzyknął z entuzjazmem Giovanni. Zapomniał, że powinien zachować
stosowny dystans wobec tych dwojga. Znów był na tropie skarbu i oczy błyszczały mu z
podnieceniem.
Milovan usunął ostatnie zasłaniające wejście gałęzie.
- Czy się odważymy? - wyszeptała Anna do siebie. Cieszyła się bardzo, choć
jednocześnie czuła strach, patrząc na tę wielką, czarną jamę, prowadzącą w nieznane.
Podświadomie stanęła za mężczyznami. Chciała z nimi iść, ale nie jako pierwsza!
UTRACONA NADZIEJA
- A osły? - spytał Milovan niepewnie. - Co z nimi zrobimy?
Giovanni przejął teraz przywództwo, co, jak uważał, słusznie mu się należało.
- Niech pozostaną tam, gdzie są - powiedział władczo. - A teraz ostrożnie. Zajrzymy
tylko do groty.
Milovan znalazł wyschniętą gałąź karłowatej sosny i zapalił ją. Tak rozpoczęli pochód
w głąb góry, posuwając się z wahaniem.
- Czy mogą tu być dzikie zwierzęta? - niemal wyszeptała Anna.
- Na zewnątrz nie było żadnych śladów - odpowiedział Milovan.
Nie szło się źle po dnie potoku, było nadal tak szerokie, jak na zewnątrz. Wozy mogły
spokojnie nim jechać... Przynajmniej z początku. Wkrótce jednak zaczęły się problemy.
Pojawiły się odnogi korytarza i pierwsze formacje wapienne. Nie były duże, ale od czasu do
czasu blokowały drogę.
W takich chwilach Anna wyobrażała sobie, jakie przeszkody musieli przezwyciężać
przed laty ludzie z orszaku książęcego. O ile naprawdę tędy szli...
Posuwali się naprzód. Żadne z nich nie wiedziało, jak daleko powinni pójść za
pierwszym razem, ale jednocześnie nikt nie miał ochoty zawrócić. Jeszcze tylko kawałek... i
jeszcze trochę...
Nagle Milovan wykrzyknął:
- Spójrzcie tam!
Przed nimi, na środku drogi, wznosił się stalagmit, niemal złączony z wiszącym nad
nim stalaktytem.
Ludzie, także konie i węższe wozy, mogły go obejść, ale szerszy pojazd musiał się
poddać.
I stał tam w istocie jak zamierzchła pamiątka po dawnej podróży.
Na twarzy Giovanniego, oświetlonej przez pochodnię, malowało się napięcie i
podniecenie.
- A więc jednak dotarli tutaj! Jesteśmy na dobrej drodze! Jesteśmy na dobrej drodze!
Ostatnie słowa wykrzyczał, aż odbiły się echem od ścian jaskini. Obszedł wóz
dookoła, lecz nie znalazł żadnych znaków świadczących o tym, że podróżował nim ktoś z
książęcego rodu. Widział tylko zwyczajny wóz ze spróchniałymi dyszlami i rozpadającymi
się kołami.
- Może jednak pójdziemy po osły? - zastanawiała się Anna, zawsze dbająca o
zwierzęta. - Idziemy już bardzo długo.
- Jeszcze kawałek - zarządził Giovanni. - Zauważyliście chyba, że cały czas
podchodzimy pod górę?
- Tak, ale w jakim kierunku? - spytała. - Może oddalamy się od skały? A może idziemy
na wskroś wzgórza?
Ale w oczach Giovanniego płonął fanatyczny ogień. Nie dopuszczał żadnych
sprzeciwów.
Chwilę później napotkali następną przeszkodę. Sklepienie tak się obniżyło, że konie
miałyby tu trudności z przejściem. Ale skoro ich trójce się udało, przedostałyby się tędy także
osły.
Wkrótce zobaczyli to, za czym tak bardzo tęsknili: światło dochodzące ukosem z góry.
- No, teraz najważniejsze - wykrztusił Giovanni. - Gdzie wyjdziemy?
Parę minut później stali na grzbiecie wzgórza na zielonej łączce. Była owalna i
nieduża, w sam raz na bezpieczne pastwisko dla ich zwierząt. Ściana skały wznosiła się
naprzeciw, a jakieś sto metrów nad sobą dostrzegli szczyt.
- Jak tam dojdziemy? - spytał Milovan z przejęciem. - Czyżby to była droga?!
Mrużyli oczy, starając się dostrzec coś pod słońce. Wszystkim wydawało się, że widzą
stromą, wąską dróżkę wijącą się pod górę i znikającą za krawędzią.
- Ciekawe, czy kończy się tam, czy wiedzie na sam szczyt? - wyszeptał Giovanni.
- W każdym razie teraz wracamy po osły - postanowiła Anna. - Możemy tu rozbić
obóz, a jutro iść dalej.
- Jutro? Nie możemy przecież czekać tak długo! - protestował Giovanni.
- Wkrótce nadejdzie wieczór. Zanim wszystko tu przeniesiemy, zapadną ciemności.
Postanowili, że Anna zaczeka, a oni pójdą po osły i bagaże. Pochodnia się wypaliła,
nowej nie znaleźli. Nic jednak nie zdołało powstrzymać Giovanniego. Anna obserwowała z
radością, jaki był szczęśliwy i miły dla nich, i myślała, że może, może...
Znów zniknęli w grocie. Poczuła nagle, jak bardzo bolą ją nogi i plecy. Znalazła
wygodne miejsce na trawie, położyła się i zapatrzyła w niebo.
Jakie to dziwne! Oto ja, Anna Wardelius z Bergen, leżę sobie na niedostępnym
wzgórzu w Czarnogórze. Jak tu dotarłam? To wszystko stało się tak nagle! I mam męża - ja,
której sądzone było życie w samotności.
Z bólem w sercu uświadomiła sobie jednak, że jest wiele rodzajów samotności.
Wszystko wskazywało na to, że ta nowa będzie o wiele bardziej dotkliwa od dawnej.
Niezauważalnie zapadła w sen, oświetlana łagodnie przez słońce. Obudziły ją
dochodzące z bliska głosy. Poderwała się.
Giovanni i Milovan prowadzili osły.
- Nieźle się trzeba było napracować, aby przeprowadzić je przez to wąskie przejście! -
zawołał Milovan zadowolony z siebie. - Ale gdy pierwszemu się udało, pozostałe podążyły za
nim.
Tak też musiało być wtedy, dwanaście lat temu, pomyślała Anna. I musieli mieć ze
sobą przewodnika, inaczej na pewno nie znaleźliby tej drogi od razu.
Następnego ranka Giovanni wstał wcześnie i niemal nie pozwolił im zjeść śniadania,
nakłaniając do pośpiechu. Milovan połączył ich długą liną i tak rozpoczęli wspinaczkę:
pierwszy Giovanni, potem Anna, a na kocu Milovan.
Górska droga była szersza, niż się wydawało z daleka. Właściwie zabezpieczenie w
postaci liny okazało się niepotrzebne, ale Anna z wdzięcznością przyjęła poczucie
bezpieczeństwa, jakie jej dawała. Zawsze bała się wysokości i teraz starannie unikała
patrzenia poza skraj drogi.
Wchodzili szybko. Wkrótce stanęli w miejscu, gdzie droga okrążała skałę, i ujrzeli, co
się za nią znajdowało. Annie pociemniało w oczach. Pod nimi toczyła swe wody rzeka:
szeroka, dzika, spieniona, pędząca z hukiem dnem doliny. Na szczęście za zakrętem droga
znów wracała w kierunku „lądu”.
- Że też odważyli się jechać tędy wozami konnymi! - wykrzyknął Milovan.
- Droga jest szeroka - odpowiedział Giovanni, któremu wysokość nie wydawała się
przeszkadzać. W jego oczach płonęła gorączka. Teraz był już tylko poszukiwaczem skarbów.
Zatrzymali się na odpoczynek, gdyż rozpoczęli wspinaczkę w zbyt gwałtownym
tempie. Annę bolało w piersiach, oddychała ze świstem i czuła walenie pulsu w skroniach.
Osunęła się na kamień i patrzyła na wspaniały krajobraz. Jakże dzikie wydawało się to
pustkowie! Gdzie tylko wzrokiem sięgnąć, wzgórze za wzgórzem. Miejscami ponad nimi
wznosiły się niebieskawe szczyty, które w świetle słońca wydawały się niemal czarne.
Giovanni spojrzał przed siebie.
- Droga znów znika. Ale chyba wkrótce będziemy u celu.
- Tak sobie myślę: oto świat, do którego przez stulecia nikt nie miał dostępu - wyrzekł
Milovan uroczyście. - Tylko raz, dwanaście lat temu, odsłonił się przed książęcym rodem. A
ja stoję tu teraz, przy wejściu do tajemniczej góry mojego dzieciństwa!
Anna rzuciła lękliwe spojrzenie w dół. Daleko, daleko stąd chodziły osiołki, pasące się
bezpiecznie na łączce. Ach, jakże ona chciała tam się znaleźć! Chyba jednak nie była typem
poszukiwacza przygód. Wszelkie niebezpieczne przygody wydają się fascynujące, kiedy
czyta się o nich w domu, w ciepłej bibliotece. Teraz przeżywała właśnie taką przygodę, na
którą by się mało kto odważył, i tęskniła do swej biblioteki w Bergen. Albo nawet i do okrętu!
Gdyby tylko miała pewność co do uczuć Giovanniego, podróż mogłaby być
wspaniała! Nie odczuwałaby nawet zmęczenia czy innych niedogodności. A tak - wypełniało
ją poczucie bezbrzeżnej samotności.
Obecność przyjaznego Milovana nieco pomagała, był on jednak jeszcze bardzo
dziecinny i zupełnie nie znał życia, skryty za murami klasztoru, tak że Anna tym bardziej
musiała udawać silną osobę.
A wcale się taką nie czuła!
Wolałaby mieć obok siebie kogoś, kto stanowiłby dla niej autorytet, podejmował
decyzje i rozwiązywał problemy.
- Wstawać, dosyć leniuchowania! - wołał Giovanni.
Anna podniosła się z westchnieniem. Nie w takie ręce chciała złożyć swój los.
- Droga jest dobra - powiedział Milovan. - Tylko niektóre z jej odcinków musiano
poszerzyć podczas budowy klasztoru wieleset lat temu.
- Czy w ogóle ktoś go widział? - chciał wiedzieć Giovanni.
- Nie, mówiono tylko, że jest tam bardzo stary klasztor otoczony wsią - tłumaczył
chłopak.
Nie doszli jednak dalej niż za następny zakręt, gdy zatrzymali się z okrzykiem
zawodu.
Widzieli teraz szczyt góry, ale co z tego? Niemal pod ich stopami rozwierała się
przepaść jak szeroka rana w skale.
- Tak - westchnął Milovan. - To chyba już koniec...
Giovanni nic nie odpowiedział. Oczy jego gorączkowo omiatały skalną ścianę w
poszukiwaniu sposobu na przejście.
- Tak blisko! - wyszeptała Anna. - I wszystko na nic!
- Milcz! - zasyczał Giovanni. - Musi się udać. Musi!
Milovan potrząsnął głową.
- To niemożliwe. Tu jest za szeroko, a tam, po drugiej stronie przepaści, droga biegnie
wyżej.
Giovanni stał przez chwilę bez ruchu, niemal z nienawiścią wpatrując się w
wymarzony szczyt.
Wykrzyknął w końcu z bezsilną wściekłością:
- To niesprawiedliwe! Nie zasłużyłem na takie przeszkody!
Anna zamyśliła się.
- Widziałeś światło dochodzące z góry dwanaście lat temu, Milovan. I to nie stąd, bo
tej drogi nie widać z wioski. Musiało dochodzić ze szczytu. Znaczyłoby to, że ród książęcy
dotarł na miejsce. Droga musiała zawalić się później, i to całkiem niedługo potem, skoro nikt
po tobie nie widział już nikogo z tej grupy.
Milovan spojrzał na nią swymi oczami dziecka i przytaknął.
- Trzęsienie ziemi! Było strasznie silne, pewnie ono to sprawiło.
- Na pewno. O, biedni ludzie - wyszeptała Anna i spojrzała znów na szczyt. - Odcięci
od reszty świata!
- Z pewnością nikt już tam nie żyje - osądził Milovan. - Jakie to okropne!
- Oni mnie nic nie obchodzą - rzucił Giovanni ze złością. - Ale skarb musi tam być, to
jedno jest pewne. I to nawet lepiej, że nie strzegą go już żadne smoki. Jest nasz, bo nikt poza
nami o nim nie wie. Zdobędę go. Zdobędę, choćbym miał poświęcić całe moje życie.
Zdobędę, zdobędę!
- Jak? - zdumiała się Anna.
Giovanni zaczerpnął tchu, aby coś odpowiedzieć, lecz musiał sobie uświadomić
beznadziejność przedsięwzięcia i tylko wypuścił powietrze z wściekłością.
Zapadła cisza. Wiedzieli, że nie mogą zrobić nic innego, jak tylko zawrócić, zejść na
dół i ruszyć z powrotem do Raguzy. Nikt jednak nie miał na to ochoty. Dotarli tak daleko,
wykazali tyle pomysłowości, odnaleźli wszystkie drogi...
A teraz - koniec przygody.
Anna nie interesowała się skarbem, jednak nie chciała poddać się tak blisko celu i
czuła, że nie tylko ona jest tego zdania. Milovan także nie dbał o skarb, myślał przecież
podobnie jak ona. Ale odnosiła wrażenie, że chętnie zrobiłby niespodziankę przybranemu
ojcu, ofiarowując mu majątek. I na pewno chciał zobaczyć stary klasztor. A teraz żadne z ich
marzeń nie mogło zostać spełnione...
Nagle chłopak podniósł głowę.
- Co to było?
- Co? - spytali.
- Coś! Jakiś hałas, ruch... nie wiem.
Bezwiednie podnieśli głowy w stronę najwyższej krawędzi skały.
I znieruchomieli. Anna nieświadomie schwyciła za rękę Giovanniego, który tego
nawet nie zauważył.
Na skale, nieco poniżej drogi po drugiej stronie przepaści stał mężczyzna.
Sprowadziły go prawdopodobnie krzyki Giovanniego.
Wpatrywał się w nich równie zaskoczony jak oni.
DRAGO
Mężczyzna poruszył się i z wahaniem zszedł niżej. Oni też się zbliżyli do urwiska i
wkrótce stali po obu stronach przepaści.
Nikt nic nie powiedział.
Nieznajomy ubrany był w zgrzebne spodnie i koszulę z szerokimi rękawami, niegdyś
białą, a teraz smutnie szarą i postrzępioną. Stopy owinął paskami skór. Był młody, wysoki i
mocno zbudowany, miał półdługie czarne włosy i skórę koloru miedzi. Annę zdziwiło, że nie
nosił brody. Najwyraźniej starał się zachować pewne pozory cywilizacji.
Jakie to dziwne, pomyślała. Właśnie marzyła o kimś, kto stanowiłby dla niej autorytet,
a tam stał urodzony przywódca. Taki, któremu można przekazać całą odpowiedzialność. To
wprost biło ze stalowoszarych oczu i głębokich bruzd biegnących wzdłuż ust.
- Skąd przybywacie? - spytał zwięźle, lecz było w jego głosie dziwne napięcie, a może
głębokie wzruszenie, które usiłował ukryć.
- Ani słowa o skarbie! - szybko rzucił Giovanni pozostałym. - On pewnie go pilnuje,
nie może się dowiedzieć, że jesteśmy zainteresowani. Kim ty sam jesteś, panie? - zawołał
głosem, który miał brzmieć bardziej władczo niż głos obcego.
Giovanni, gdy chciał, rozumiał serbsko - chorwacki, ale pytanie zadał po włosku.
Milovan jednak odezwał się pierwszy.
- To markiz di Ferro i jego małżonka - wyjaśnił. - Ja jestem Milovan, nowicjusz
zakonny.
Mężczyzna zwrócił poważny wzrok na chłopaka.
- Jak znaleźliście tu drogę i czego chcecie?
- Mieszkałem w pobliżu jako dziecko - odpowiedział Milovan lekko drżącym głosem.
- Chciałem sprawdzić, czy ten tajemniczy klasztor rzeczywiście tu stoi, czy to tylko legenda.
Drogę znaleźliśmy dzięki donnie Annie, która domyśliła się, którędy mamy iść.
Anna poczuła na sobie badawczy wzrok obcego. Jego twarz nie zdradzała niczego. W
końcu musiała spuścić oczy.
- Nie możemy marnować czasu na jakieś rozmowy - warknął giovanni. - Spytaj, co to
za ptaszek i co tu robi!
- Kim jesteś, panie? - spytała Anna nieśmiało, z trudem wytrzymując spojrzenie
niesamowitych oczu mężczyzny.
- Jestem Drago - odpowiedział.
- Słyszycie? - wyszeptał Giovanni w swoim języku. - Używa tylko imienia, czyli musi
pochodzić z rodziny książęcej. Nie daj mu poznać, pani, że wiemy o tym!
- Milovan też użył tylko imienia - sprzeciwiła się Anna, lecz zawołała przez przepaść:
- Czy jesteś tu sam, panie?
Wahał się przez chwilę.
- N... nie. Jest tu też stara kobieta, ale... bardzo chora.
- Jak przez to przejść? - spytał Giovanni niecierpliwie, a Anna przetłumaczyła.
Na twarzy mężczyzny pojawił się niemal niewidoczny, ironiczny uśmieszek.
- Zastanawiam się nad tym już dwanaście lat.
- Czy cały czas mieszkałeś tu sam, panie? - wykrzyknęła Anna, pełna współczucia.
- Nie, oczywiście, że nie. Było nas około pięćdziesięciorga. Trzęsienie ziemi, choroby
i inne przeciwności losu zabrały pozostałych.
Jaki on jest chudy! pomyślała ze współczuciem. Czym się żywił przez te wszystkie
lata?
Dała głośno wyraz swemu zdumieniu:
- Jak udawało się wam wyżywić?
- Nie było tak źle - odpowiedział krótko. - Uprawialiśmy zboże, mieliśmy wodę, przez
pierwsze lata i mięso. Teraz już nie.
Anna potrząsnęła głową, zatroskana.
- Jak wydostaniemy stąd ciebie, panie, i tę starą kobietę? Musimy pójść po pomoc!
- O czym mówisz, pani? - spytał Giovanni z irytacją. - Pomoc dla nich? Czy to
obiecywałaś?
- Oczywiście! Musimy ich tu przeprowadzić!
- Czy całkiem zapomniałaś, pani, po co tu przyjechaliśmy? To my mamy się tam
przedostać, wszystko inne jest nieistotne.
Widziała, że mężczyzna czeka na wyjaśnienie. Poczuła przypływ niechęci do
Giovanniego. Dlaczego nie chciał nauczyć się języka tego kraju? Gdyby nie jego
zarozumialstwo, uniknęłaby dodatkowego obciążenia, jakim było ciągłe tłumaczenie.
Wybacz mi, mężu, dodała jednak przepraszająco w myślach.
Czerwieniąc się pod badawczym spojrzeniem Draga, zaczęła dyplomatycznie:
- Mój mąż pragnie obejrzeć ten stary klasztor, studiuje bowiem historię. To jednak
teraz nieważne, musimy przede wszystkim spróbować wybudować most. Pewnie masz, panie,
jakąś propozycję? Zastanawiałeś się nad tym już wiele lat...
Krótką chwilę patrzył na nich troje, rozważając coś. Wzrok jego na długo spoczął na
Giovannim. Wreszcie rzekł:
- Tak, mam propozycję. - Jego twarz i głos wyrażały teraz więcej życia. - Kiedyś
zbudowałem prowizoryczny most wiszący. ale potrzebny był ktoś z tamtej strony przepaści,
kto mógłby wbić kołki w skałę i umocować drugi koniec mostu. Nikogo jednak nie było.
Czekałem wiele lat, aż w końcu straciłem nadzieję.
- Ale teraz jesteśmy! - zawołał Milovan, podczas gdy Anna tłumaczyła Giovanniemu
słowa nieznajomego.
- Przyniosę go - powiedział Drago - chociaż nie wiem, czy nadal jest dostatecznie
wytrzymały.
- Mamy liny - zapewniła Anna szybko.
Jego surowa twarz złagodniała pod wpływem wdzięczności. Stał jeszcze chwilę,
wahając się, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł się na to zdobyć.
Anna zrozumiała.
- Nie, nie znikniemy - zapewniła ciepło.
Ujrzała cień uśmiechu wokół ust mężczyzny. Skinął głową i zaczął wchodzić na grań
zręcznie jak kozica. Chwilę później już go nie było.
Anna zorientowała się nagle, że od dłuższej chwili drży na całym ciele.
Zamknęła oczy. Dzięki! wyszeptała cicho do siebie. Dzięki, dobry Boże, że ta szalona
wyprawa nie jest bezcelowa! Dzięki, że nadałeś jej sens! Skarb... nie cierpię tego skarbu. Ale
teraz... nigdy jeszcze nie czułam się tak szczęśliwa! Pozwól, aby to się powiodło. Boże!
Pozwól nam ich uratować! Tę starą kobietę i... tego mężczyznę.
Usiedli. Lęk wysokości nadal dokuczał Annie. wychyliwszy się nad przepaść,
zadrżała.
A może wystarczy pomóc im przedostać się na tę stronę i opuścić to miejsce?
Tak bardzo nie chciała przeprawiać się jakimś prowizorycznym wiszącym mostem! O
ile w ogóle coś takiego mogłoby ich udźwignąć. Mocno w to wątpiła.
Dostrzegła, że Milovan zatopił się w modlitwie. Często widywała go modlącego się o
stałych porach.
Giovanni siedział z zaciśniętymi ustami. Mogła się domyślić jego uczuć: podniecenie
bliskim już celem i niecierpliwość wywołana koniecznością oczekiwania.
- Ten Drago będzie dla nas dodatkowym problemem - rzucił jej cicho. - ale
rozprawimy się z nim!
- Jak? - spytała sztywnymi ustami.
- Zależy, czy ma duże prawo do skarbu i jak energicznie zamierza go bronić.
- Myślę, że nie zależy mu bardzo na złocie i bogactwach - odpowiedziała Anna. -
Najważniejszy dla niego jest powrót do ludzi.
- No właśnie! On w zamian za...
- Nie! - rzuciła ostro. - Nie handluje się życiem ludzkim!
Giovanni wyprostował się.
- Z powodu okoliczności zewnętrznych otrzymałaś, pani, zgodę na podejmowanie
pewnych decyzji, który to przywilej zwykle przysługuje wyłącznie mężczyznom. Ale to nie
daje ci prawa do dyskutowania ze mną! Nie zapominaj, że jesteś tylko moją żoną, pani, i że
tytuł markizy otrzymałaś jako łaskę razem z małżeństwem!
O niczym nie zapomniałam! pomyślała buntowniczo, ale lata życia w pokorze
sprawiły, że się nie odezwała.
Minęło południe. Siedzieli w miejscu osłoniętym od wiatru, ale Anna widziała, że
trawa na grzbiecie góry pochyla się pod wpływem jego podmuchów. Było bardzo gorąco.
Mocno nasłonecznione skały na zboczu wprost oślepiały. Milovan przestał się modlić i
siedział wpółdrzemiąc, oparty o skałę. Giovanni wstał i chodził niecierpliwie w tę i z
powrotem. Anna chciała poprosić go, żeby przestał, ponieważ czuła ukłucia strachu, gdy
zbliżał się do krawędzi.
Wrócił wreszcie Drago i wtedy Anna uzmysłowiła sobie, że wypełnia ją przedziwny
spokój. Mężczyzna niósł długi, zrolowany pomost, zbudowany z dwóch lin, od których
odchodziły poprzeczne drewniane szczeble.
Przywiązał młotek i kilka kołków do liny i przerzucił koniec pomostu na ich stronę.
Udało się za drugim razem. Stali, każde ze swoim końcem mostu w dłoniach. Dla
Draga tyło to pierwsze od dwunastu lat połączenie ze światem zewnętrznym. Anna napotkała
jego spojrzenie. Poczuła, że on dostrzega zrozumienie, jakie żywiła dla jego stanu ducha.
Giovanni niczego nie widział, zajęty szukaniem najlepszego miejsca na wbicie
kołków. Była to praca, którą Anna w całości pozostawiła mężczyznom.
Z gorzkim uśmiechem autoironii akceptowała zwoje ograniczenia.
MOST DO NIEZNANEGO ŚWIATA
Anna z rosnącym niepokojem obserwowała postęp prac. Dla większego
bezpieczeństwa między jednym a drugim brzegiem przepaści rozpięli linę. Zapewne ten
Drago dokładnie wypróbował stopnie, wydawały się zresztą wystarczająco wytrzymałe, ale
nigdy nic nie wiadomo. Z lękiem patrzyła na kołyszący się most przewieszony nad
przepaścią. Miał mniej więcej trzy stopy szerokości, stopnie umieszczone gęsto, ale ten
własnoręcznie wykonany łączący je sznur przerażał ją bezgranicznie. A jeżeli sparciał przez te
lata...?
Jak odważy się wejść na ten most? Ma się czołgać? Nie, bo wtedy nie będzie mogła
się trzymać liny zabezpieczającej, która biegnie wyżej. Czy nie dałoby się jej opuścić tak,
żeby mogła przeciągnąć się z jej pomocą po moście? Wspomniała o tym, ale mężczyźni tylko
popatrzyli na nią z wyższością. Nie miała o niczym pojęcia...
Wpatrywała się w most intensywnie, starając się wzbudzić w sobie odwagę. Nie, nie
odważy się! Nigdy w życiu!
Mężczyźni wydawali się dobrej myśli. Milovan zapomniał o powadze, która przystoi
zakonnikowi. Zachowywał się jak każdy chłopak przeżywający przygodę. Jego jasny głos
odbijał się echem o skały.
Giovanni próbował grać doświadczonego przywódcę, wydawał krótkie polecenia i
wygłaszał komentarze tonem znawcy.
Ale nikt nie traktował go serio. Tu autorytetem był Drago.
Anna obserwowała w zamyśleniu obcego mężczyznę. Patrzyła na jego spokojne,
opanowane ruchy i kryjącą się za nimi rozpaczliwą nadzieję; słuchała niskiego, zachrypłego
głosu, zdradzającego wzruszenie. Po dwunastu latach samotności miał szansę wydostać się na
swobodę. Gdyby most się zerwał, a po „stronie wolności” nie byłoby nikogo, już nigdy nie
miałby możliwości wyjścia z górskiej pułapki. Przecież sprowadziła ich tutaj seria
szczęśliwych, ale przypadkowych zdarzeń. Ile jeszcze razy mogłaby się powtórzyć?
Prawdopodobnie nigdy.
Nagle spostrzegła, że on na nią patrzy. Spojrzenie miał niby obojętne, ale Anna
wiedziała, że Drago odczytywał jej sympatię i zrozumienie. Zmieszało ją to i nieco zbiło z
tropu. Zaczęła się zastanawiać, co on może o niej sądzić.
Pewnie nic. Do tego Anna Wardelius była przyzwyczajona.
Powinna była pomyśleć „Anna di Ferro”, ale jakoś nie mogła przyzwyczaić się do
nowego nazwiska, jakby jeszcze na nie nie zasłużyła.
Uff, ale gnają te myśli! Jakby były stadem przestraszonych kur! Spojrzała na swoje
dłonie i zauważyła, że drżą.
- No! - powiedział któryś z mężczyzn ku jej wielkiemu przerażeniu. - Gotowe!
Możemy próbować.
Jasne było, że to oni przejdą na drugą stronę. Musieli przecież pomóc tej starej
kobiecie, Drago miał na pewno jakieś rzeczy do zabrania, no i był skarb, o którym nikt nie
wspomniał, ale który rozpalał wyobraźnię Giovanniego.
- Donno Anno - zwrócił się do żony - pani jesteś najlżejsza, możesz zaczynać.
- Lepiej będzie, jeśli zaczekam - odpowiedziała, tchórząc. - Ktoś musi zostać po tej
stronie. Coś się przecież może stać. Z mostem, mam na myśli.
- Bzdury! - warknął Giovanni. - Może nas długo nie być, nie możesz tu siedzieć, pani,
sama. A jak mam sobie poradzić z tymi dwoma, którzy nie mówią przyzwoitym językiem?
Nie wiedziała, jak wybrnąć z tej trudnej sytuacji.
- Czy mogę nie być pierwsza?
Urażony Giovanni zwrócił się do Milovana z poleceniem, by ten ruszył naprzód. Ale
wtedy wtrącił się Drago:
- Najlepiej, jeśli zacznie najcięższy. Markizie! Proszę!
Przecież to nieprawda, pomyślała Anna, to było złośliwe! Mimo to poczuła głęboką
wdzięczność i usiłowała stłumić zjadliwe zadowolenie. Wstydź się, niedobra, twój mąż był
tak wspaniałomyślny, że się z tobą ożenił, a ty...
Przywołała się do porządku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego przeżywa taką rozterkę.
Giovanni wyraźnie zbladł.
- Oczywiście, że nie! O wiele lepiej będzie, jeśli...
- Dosyć! Zaczynaj, panie! - przerwał mu Drago. - Tamci to tylko kobieta i prawie
dziecko.
Giovanni był blady jak śmierć, ale nie mógł się wymigać.
- Pomyśl o skarbie! - syknęła Anna, której najwyraźniej nie udało się całkiem stłumić
niegodnej złośliwości.
Rzucił jej mordercze spojrzenie, złapał linę pomocniczą tak mocno, aż zbielały mu
kostki dłoni, i zrobił niepewny krok.
Lina rozhuśtała się, most zakołysał. Giovanni wydał zduszony krzyk i cofnął stopę.
- Przytrzymam most - rzucił Milovan. - Jeszcze raz!
- Nie da się - odparł spocony Giovanni. - Trzeba na siedząco.
Przecież mówiłam, pomyślała Anna, a nie chcieli mnie słuchać.
Opuścili nieco linę i Giovanni spróbował znowu. Pełznął po trzeszczącym, bujającym
się moście, stękając ze strachu.
Rozumiem go, pomyślała Anna. Och, jak dobrze go rozumiem! Jak ja się odważę?
Nie pozostało zbyt wiele z jego arystokratycznej wyższości, gdy tak przeprawiał się
powoli nad przepaścią. Jednak mimo przykrej przygody, jak jeden pęknięty stopień, most
wytrzymał próbę i Giovanni z westchnieniem ulgi stanął, z pomocą Draga, po drugiej stronie.
- W porządku! - zawołał, nadal blady i poruszony, lecz już swoim dawnym tonem. -
Następny! Ja już pójdę naprzód.
Drago schwycił go mocno.
- Nigdzie nie pójdziesz, panie! Okaż trochę lojalności i zaczekaj na swych towarzyszy!
Obrażony Giovanni w milczeniu strząsnął jego dłoń i oparł się o skałę.
Milovan dał znak Annie, że to jej kolej. Zamknęła oczy, oddychając powoli i głęboko.
- Módl się za mnie, Milovan! - wyszeptała. - Żebym opanowała panikę. I... - dodała
pełna wahania, nie przyzwyczajona do katolickiej spowiedzi - poproś o wybaczenie za
niedobre myśli, jakie miałam chwilę temu. Były tak niegodne, strasznie się ich wstydzę!
Ostatnie słowa niemal wyszeptała, patrząc na czubki butów.
Milovan skinął głową.
- Uczynię to - rzekł uroczyście, lekko stremowany nową rolą czcigodnego
spowiednika.
Czując ściskanie w żołądku weszła na most. Świat zawirował jej przed oczami.
- Nie patrz w dół, pani! - zabrzmiał głęboki głos Draga. - Boisz się wysokości,
prawda?
- O, tak! Bardzo! - odpowiedziała, wdzięczna za zrozumienie, i uśmiechnęła się
żałośnie. - nie zachowuję się dużo godności w takich...
- Do diabła z godnością! - przerwał Drago. - Pełznij na brzuchu, pani, tak będzie dla
ciebie najlepiej.
A jak mam uniknąć patrzenia w dół? pomyślała, lecz usłuchała.
wkrótce jednak doceniła słuszność jego rady. Kurczowo trzymając się krawędzi
mostu, przesuwała się o kilka stopni naraz. Ani na moment nie odważyła się otworzyć oczu.
Dlatego przeraziła się, gdy poczuła coś ciepłego dotykającego jej dłoni. To była ręka Draga.
Nie przypuszczała, że dotarła już tak daleko! Była prawie u celu!
Nie mogła się powstrzymać przed uchwyceniem jego dłoni jak tonąca, bowiem gdy
otworzyła oczy, ujrzała pod sobą przyprawiającą o zawrót głowy przepaść pełną ostrych
krawędzi skał. Przerażenie niemal pozbawiło ją przytomności. Skrzypienie i kołysanie mostu
stało się jeszcze silniejsze, uświadamiając jej, jakie to wszystko jest niebezpieczne.
Ledwo żywa ze strachu została wciągnięta na skalną ścieżkę, gdzie znów poczuła
twardy grunt pod stopami. Wyjąkała podziękowanie i otworzyła oczy.
Stanowczą, pooraną bliznami, śniadą twarz miała teraz przed sobą nieoczekiwanie
blisko. Anna patrzyła w parę bystrych oczu, może nie tak ładnych jak Giovanniego, ale wielce
fascynujących. Postawił ją na nogi, ostrożnie, lecz zdecydowanie.
Oparła się o skałę, niezdolna do ruchu.
Będę to musiała przeżyć jeszcze raz, pomyślała, próbując uspokoić drżenie ciała. Już
wkrótce znów ogarnie mnie ten strach, Boże, dopomóż!
Obserwowała Draga, przytrzymującego most Milovanowi. Giovanni nawet nie
usiłował pomagać, tylko z niecierpliwością czekał, aż skończą.
Wedle wyobrażeń Anny Drago jako mieszkaniec Bałkanów powinien mieć wydatny
orli nos, wąskie usta i blisko osadzone oczy. Myliła się jednak. Jego twarz o ciemnej karnacji
zwracała uwagę wydatnymi kośćmi policzkowymi i szeroko rozstawionymi oczami. Mimo że
wyglądał na półdzikiego w tym postrzępionym ubraniu i ze zmierzwionymi włosami,
zdaniem Anny jego smutna twarz nosiła znamię szlachetności i dużej inteligencji.
Nie mogła nic na to poradzić - od razu poczuła do niego silną sympatię.
Przypuszczalnie dlatego, że wyczuwała w nim osobę, której może powierzyć
odpowiedzialność za swych towarzyszy podróży, z których jeden był niedoświadczony jak
małe dziecko, a drugi buńczuczny i pełen wymagań w stosunku do ludzi i świata.
Podczas gdy Anna obserwowała nieznajomego, most przeszedł Milovan, blady, lecz z
uśmiechem ulgi.
- No, wreszcie! - rzucił Giovanni. - Idziemy, dzień się prawie kończy.
I rzeczywiście. Samo umocowanie mostu zajęło dużo czasu. Nim spostrzegli, słońce
zaszło, a powietrze wyraźnie się ochłodziło. Przeszli ostatni krótki kawałek i stanęli,
zdziwieni.
Przed nimi rozciągał się widok o wiele bardziej rozległy, niż oczekiwali. Najbliżej
znajdowały się poletka i łąki, a kwadratowe, ciężkie domy z kamieni postawiono dalej.
Było ich niewiele i wszystkie w stanie smutnego rozkładu. Najbardziej wysunięty w
stronę urwiska nad rzeką stał duży, wtopiony w otoczenie budynek z kamieni.
- Klasztor! - wyjąkał Milovan.
Drago skinął głową.
Poszli dalej łąkami. Anna czuła się tak, jakby poruszała się po uświęconym miejscu,
zapomnianym i oddzielonym od reszty ludzkości przez stulecia.
Była podenerwowana, choć nie wiedziała, dlaczego. Mimo że Drago szedł z dala od
niej, czuła jego obecność jak dotyk na skórze. To pewnie z powodu jego niezwykle silnej
osobowości, pomyślała naiwnie i wpatrzyła się intensywnie, jakby w desperacji, w idącego
przed nią Giovanniego.
Poza tym to miejsce działa na mnie bardzo dziwnie, a Drago jest przecież jego
częścią...
Nagle spostrzegła mały cmentarz. Krzyże stały gęsto, nie mogła ich zliczyć.
- Czy są... z dawnych czasów, czy...? - spytała Draga.
- Wszystkie krzyże są nowe - odpowiedział krótko. - Sam je stawiałem.
- Ach, tak - wyszeptała zmieszana. Znów zebrała się na odwagę i spytała: - Gdzie
mieszka ta staruszka?
Wskazał klasztor.
- Tam, w środku.
- Czy też tam mieszkasz, panie?
- Nie, nie wolno mi tam wejść.
- Nie? - była zaskoczona. - Ale...
- Dostarczam to, czego ona potrzebuje, pod drzwi kuchenne. Ale ostatnio tak
chorowała, że gotowałem jej i stawiałem jedzenie przy łóżku.
- I mieszka tam sama?
Drago zatrzymał się i, zamyślony, popatrzył na klasztor, ciemniejący w mroku. Tylko
jaśniejszy pasek nieba przezierał spomiędzy ołowianoszarych chmur. Wiatr szarpał trawą i
rozwiewał włosy nad jego szerokim czołem. Pozostali też stanęli cicho.
- Nie wiem - odrzekł Drago powoli. - Naprawdę nie wiem.
- Co masz, panie, na myśli? - spytał Milovan nieśmiało jak zawsze.
Odpowiedział niechętnie:
- Ona mówi, że jest sama. Zapewnia, że widziana przeze mnie poświata, przesuwająca
się za oknami klasztoru w ciemne wieczory, to tylko jakaś pokutująca dusza. Nie znam innego
wytłumaczenia. Przez trzy ostatnie lata byliśmy tu tylko ja, ona i jej mąż, który umarł
ostatniej zimy. Nie wiem, czym mogło być to, co widziałem, jeśli nie duchem. Wszyscy
umarli. Wszyscy...
- Omamy - oświadczył Giovanni z pewnością w głosie, gdy Anna przetłumaczyła mu
słowa Draga. - Odbicie łuny zachodzącego słońca.
Anna z lekką niechęcią obserwowała niemal służalcze zachowanie swego męża w
stosunku do Draga, jego przypochlebne uśmiechy i chęć przypodobania się. Rozumiała, skąd
się to bierze, choć wolałaby się mylić. Drago należał do rodziny książęcej, wiedział więc o
skarbie. Giovanni chciał wyczuć, czy odda go dobrowolnie, czy - w najgorszym przypadku -
podzieli się z nim. A może po prostu odmówi i wtedy stanie się przeszkodą w drodze do
osiągnięcia celu?
Na razie obcy wydawał się kimś wysoko urodzonym, nawet wyżej niż sam Giovanni.
Przeszli przez łąki i zbliżyli się do domów.
- Tu mieszkam - Drago wskazał na walący się dom z kamienia. - Nie mam dużo
rzeczy, więc nie przysporzą nam kłopotu.
- Tutaj? - wykrzyknął Giovanni z niesmakiem. - Przecież to niegodne członka rodu
książęcego.
- Nie jestem z rodu książęcego - uśmiechnął się Drago, odpowiadając ku ich
wielkiemu zaskoczeniu po włosku, nim Anna zdążyła przetłumaczyć.
- Mówisz, panie, moim językiem?! - wykrzyknął Giovanni zdziwiony i zaniepokojony,
co też mógł wcześniej nieostrożnie powiedzieć.
- Nie, mieliśmy tylko kilku Włochów wśród służby i nauczyłem się trochę,
przysłuchując się. - Nagle jego twarz się zasępiła. - Skąd wiecie, że żył tu książęcy ród?
Anna przetłumaczyła pytanie.
- Nie wiedzieliśmy o tym - odparł szybko Giovanni. - Słyszeliśmy tylko o zaginionym
rodzie i domyśliliśmy się, że mógł tu dojść po waszych śladach.
Drago spojrzał na niego podejrzliwie i porosił Annę o przetłumaczenie niektórych
słów, a gdy to uczyniła, twarz Serba przerażająco wykrzywiła złość pomieszana z
cierpieniem.
- Czy to znaczy, że ludzie wiedzieli o naszym losie? Wiedzieli, że tu jesteśmy? I nikt
nie przybył na pomoc przez te wszystkie lata?! Tyle straconych istnień ludzkich!
Jego twarz zbliżyła się do twarzy Anny. Wtedy wtrącił się Milovan:
- Nie, to nieprawda! Nikt o tym nie wiedział! Nikt oprócz mnie, a ja nic z tego nie
rozumiałem.
Zapadła cisza.
- Najlepiej będzie, jeśli opowiecie o wszystkim - zażądał Drago z pogróżką w głosie.
Doszli na miejsce i zatrzymali się. Anna zauważyła, że niektóre domy w tej małej
osadzie zapadły się, częściowo ze starości, a częściowo z powodu trzęsienia ziemi. Poza tym
opuszczone domostwa jakby się poddają, najgorsza zaś lepianka trzyma się z samej tylko
radości, że ktoś chce w niej mieszkać. Tak, domy mogą sprawiać wrażenie żyjących,
pomyślała Anna.
Milovan opowiedział o wydarzeniach pamiętnej nocy z dzieciństwa, o znalezieniu
klamry i o trzęsieniu ziemi. Anna dodała opowieść o poszukiwaniach, które podjęli z
Giovannim, gdy na klamrze rozpoznali herb rodu Nemanjiciów. Posłuszna mężowi nic nie
wspomniała o skarbie. Starała się przekonać Draga, że przyprowadziło ich tu zainteresowanie
losem książęcego klanu i chęć natrafienia na jego ślady.
O dziwo, czuła wielki niesmak, stojąc tak i kłamiąc temu człowiekowi. Chciała ostrzec
go przed Giovannim i jego niepohamowanym pragnieniem zdobycia skarbu... Ale tak się nie
postępuje w stosunku do własnego męża! Anna przysięgała mu lojalność bez względu na
wszystko i musiała tego dotrzymać. Czasami było to jednak bardzo trudne...
A to pełne niedowierzania zdziwienie w oczach Milovana... Nie, nie miała odwagi
patrzeć w jego stronę. Znał przecież prawdę!
Ale Draga zadowoliły te wyjaśnienia.
Anna zaproponowała nieśmiało:
- Mamy ze sobą nieco jedzenia. Ja w każdym razie jestem bardzo głodna. Czy zrobisz
nam, panie, ten zaszczyt i zjesz z nami prosty posiłek?
Widać było, że waha się między chęcią zaspokojenia głodu a pragnieniem możliwie
najszybszego wydostania się z tego więzienia. Rzucił jednak krótko:
- Tak, dziękuję.
W środku było zbyt ciasno, usiedli więc pod ścianą, twarzami zwróceni w stronę
klasztoru, coraz bardziej ciemniejącego pod niespokojnymi chmurami. Siedzieli osłonięci od
wiatru. Słyszeli tylko, jak szeleścił w trawie i suchych krzakach.
Ależ tu pusto! pomyślała Anna przygnębiona. Jakże musiał być tu samotny!
Bezwiednie spojrzała na Draga. Znów wyraźnie odebrał jej zrozumienie i
współczucie. Grymas niechęci wykrzywił mu usta. Anna pochyliła głowę. Przecież powinna
się już przyzwyczaić, że ludzie nie pragną kontaktu z nią. Tym razem jednak próba
nawiązania kontaktu była tak spontaniczna, że nie zdążyła się zastanowić. Westchnęła i
wyprostowała się.
Drago przyjął z godnością pożywienie, które mu podała. Anna widziała, jak
wstrzymuje oddech na widok różnych produktów, bez których musiał się obywać tyle lat.
Czarnogórska wędzona szynka, chleb, ser, owoce z Raguzy. W jego wzroku odbijały się
skrywane uczucia i wspomnienia. Jednak gdy podała mu kubek wina, niemal stracił swe
opanowanie. Był to dla niego napój prawie zapomniany. Na twarzy Draga odbiło się
prawdziwe poruszenie. nie chodziło o samo wino, tylko o to, z czym się kojarzyło. Całe jego
opuszczenie, wszystkie te lata życia w odosobnieniu, z dala od innych ludzi, wspomnienia o
tych, którzy spoczywali na cmentarzu. Oczy Anny wypełniły się nagle łzami, których nie
zdołała ukryć, mimo że się odwróciła. Drago spostrzegł, jak ukradkiem ociera oczy, i
poirytowany ściągnął brwi. Gdy jednak opuściła dłoń na trawę, nie cofnął swojej,
spoczywającej blisko. Niestety, musiała ukroić więcej chleba dla Milovana i potrzebowała do
tego obu rąk. Zła na niewinnego nowicjusza tak energicznie kroiła kromki, że nieomal się
skaleczyła, tak mocno drżały jej dłonie.
w ciszy jedli posiłek.
Giovanni przeciągnął się, zadowolony.
- O, tak, teraz znacznie lepiej! znów czuję się wystarczająco silny, aby objąć
prowadzenie naszej małej ekspedycji. zaraz ruszamy do klasztoru.
Drago potrząsnął głową.
- Byłem już u niej dzisiaj. Jeżeli przyjdziemy teraz, może się przerazić. Jest bardzo
chora.
- Ale musimy tam pójść! - sprzeciwił się Giovanni. - Chcę zobaczyć klasztor! Mamy
czekać aż do jutra?
- Myślisz, panie, że ja nie chcę sta wyjść? - spytał ze złością Drago. - Gdybym był
sam, wyszedłbym po moście z tego koszmarnego miejsca już dziś wieczorem! Ale
odpowiadam za Martę!
- Ech, ta starucha! - wymruczał do siebie Giovanni po włosku, a Drago rzucił mu
spojrzenie niespecjalnie przepełnione miłością.
- Spójrzcie! - wykrzyknął Milovan. - Czy to ona?
Popatrzyli w kierunku, dokąd biegł jego wzrok. Słaby, trzepoczący blask rozświetlił
jedno okienko klasztorne, potem następne i następne...
- Nie - powiedział Drago z wahaniem. - Marta nie opuszcza łóżka. To ten duch, o
którym mówiłem. Marta nazywa go grzesznym mnichem.
- Co on mówił?! - syknął Giovanni. - Dlaczego ludzie nie uczą się włoskiego? To
powinno być obowiązkowe!
Anna omal nie straciła cierpliwości.
- Chyba łatwiej nauczyć się języka kraju, w którym się przebywa!
Giovanni spojrzał na nią tak, że wybąkała blade przeprosiny i przetłumaczyła słowa
Draga.
- Duch! - prychnął wenecki arystokrata. - Czy ten Drago nigdy nie sprawdził, co to
jest?
Przetłumaczyła pytanie a później odpowiedź Draga.
- Nie był w klasztorze już trzy lata. Nagle zakazano mu tego.
- Dlaczego?
- Właśnie nie wie. Tylko rodzina książęca mogła tam mieszkać, a Drago to zaledwie
syn leśnika. Miał dwadzieścia lat, gdy tu przybył.
A więc teraz ma trzydzieści dwa, pomyślał Giovanni zirytowany. Starszy ode mnie.
Ale to nie daje mu prawa do rozkazywania nam!
Była to myśl bez znaczenia. Drago był urodzonym przywódcą. Giovanni, nawet gdyby
został generałem, nigdy by nie osiągnął takiego autorytetu.
Poświata w oknie zniknęła.
Drago rzekł w zamyśleniu:
- Jak wiecie, Marta nie pozwala, bym wchodził dalej niż do kuchni. Ale teraz bardziej
niż kiedykolwiek potrzebuje pomocy, a ode mnie nie chce jej przyjąć. Może ty, pani, jako
kobieta... albo ten młody nowicjusz...
Giovanni zaprotestował energicznie.
- Jestem pewien, że najprędzej przyjmie mnie jako niemal równego z rodem
książęcym!
- Marta jest tylko służącą.
- Aha - mruknął Giovanni, straciwszy od razu zainteresowanie. Od kiedy usłyszał, że
Drago nie należy do rodu książęcego, zniknęła jego służalczość i wrócił do swej poprzedniej
wyniosłości.
Anna ledwo nadążała z tłumaczeniem ich dialogów.
- Może spróbujemy się przespać? - zaproponował Milovan nieśmiało. - Wypoczniemy
i ruszymy z samego rana.
Drago wskazał mu jeden z domów, a małżonkom di Ferro inny. Giovanni poprosił
jednak o osobny dom dla siebie, czym zasłużył sobie na wdzięczność Anny. Drago spełnił
jego życzenie bez komentarza.
Anna zwinęła się pod wełnianym kocem na twardym posłaniu. Starała się ułożyć
wygodnie, lecz bez względu na pozycję bolało ją całe ciało.
Zawsze go nienawidziła. Usiłowała uczynić je powabniejszym, lecz cóż to dawało?
Najpiękniejsze szaty świata nie zdołały ukryć, że było krzywe i nieforemne.
Nie wiedziała dlaczego, ale tego wieczora tak bardzo chciała być pociągająca. Aby
Giovanni mógł być z niej dumny...
Był przecież tak miły i ulitował się nad nią, żeniąc się. A ona nie miała nic, co mogła
by ofiarować mu w zamian. Nic dziwnego, że czuł się zawiedziony!
TAJEMNICA MARTY
Był szary, chłodny poranek. Anna myła się w misce z wodą. Gdy stała, wycierając
twarz, drzwi otworzyły się gwałtownie i wpadł Drago. Anna zesztywniała.
Była bosa, na sobie miała tylko koszulę, odsłaniającą jej krzywe ramiona. Drago
stanął jak skamieniały i tylko wodził po niej wzrokiem od stóp do głów.
Anna nie była w stanie nic zrobić, nie mgła nawet jasno myśleć. Suknia leżała w
drugim końcu izby...
A twarzy Draga dostrzegła coś, czego nie widziała wcześniej u żadnego mężczyzny.
Taki... nie mogła znaleźć lepszego określenia niż „głodny” wyraz twarzy. Jeszcze raz jego
wzrok prześliznął się po jej ciele, jakby chciał wyryć w pamięci każdy jego szczegół. Anna
stała nieporuszona, niezdolna nawet odetchnąć.
Wreszcie Drago się ocknął.
- Wybacz mi, pani - wybąkał. - Myślałem, że jesteś u męża.
I wybiegł.
Jej brzydkie, pełne wad ciało, tak odsłonięte! Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie
widział jej rozebranej, nigdy nie przypuszczała, że to kiedyś może nastąpić! A tu - tak nagle i
brutalnie!
Jego oczy... Jak one na nią patrzyły! Na nią, nieszczęsną...
Anna z urywanym szlochem znalazła suknię i włożyła ją trzęsącymi się rękami.
Wschodzące słońce różowiło chmury na wschodzie, gdy czworo ludzi szło w kierunku
klasztoru.
Pomimo szokującego porannego epizodu Anna czuła się o wiele spokojniejsza, niż
dotychczas.
Strach o to, co przyniesie następna chwila, zniknął. Czuła, jakby odpowiedzialność za
wyprawę i dwu towarzyszących jej mężczyzn spadła z jej wątłych barków. Spała głęboko i
spokojnie całą noc.
Drago, milczący i spięty, otworzył bramę i wprowadził ich przez dziedziniec
klasztorny do kuchennego wejścia.
Anna zauważyła, jak bardzo ucierpiały mury z powodu trzęsienia ziemi oraz upływu
czasu.
Przez wąski korytarz dotarli do niegdysiejszych kuchennych rejonów klasztoru.
Wiedziała, że mają swoją nazwę, ale nie mogła jej sobie przypomnieć. I w takiej rozległej
kuchni gospodarzyła Marta! Anna domyślała się, że nie było jej łatwo. Bałagan dodatkowo
powiększało to, że Drago wstawił tu wszystkie zapasy i naczynia, aby chora mogła z nich
korzystać. Przesadą było używać słowa „wszystkie” w odniesieniu do zapasów. Anna
dostrzegła woreczek z grubo mieloną mąką, trochę warzyw przypominających rzepę i dzbanki
zawierające prawdopodobnie przecier albo sok.
Rzuciła szybkie spojrzenie na Draga. Nic dziwnego, że był tak wychudzony, miał
zapadnięte policzki, a ubranie na nim wisiało.
Podszedł do czarnych drzwi w głębi kuchni i zapukał.
- Marto! - zawołał cicho.
Odpowiedział mu nieokreślony dźwięk.
- Przyszli do nas ludzie. Chcą nas stąd zabrać.
Podniecony głos odpowiedział coś niezrozumiale.
Drago powiedział:
- To wenecki arystokrata i jego żona oraz młody zakonnik.
- Ja nie jestem... - zaczął Milovan, lecz Drago uciszył go.
- Czy możemy do ciebie wejść?
Nastąpiła cisza, ale Anna słyszała jakby stłumiony płacz. W końcu zabrzmiała
odpowiedź:
- Tylko mnich i kobieta.
- Tak myślałem - mruknął Drago i otworzył drzwi. Anna z Milovanem weszli do
środka.
Początkowo nic nie widzieli, w pokoju było całkiem ciemno. Chłopak zdjął grubą
zasłonę z okienka i wtedy ujrzeli staruszkę leżącą w łóżku. Zapach w pokoju nie należał do
najprzyjemniejszych, ale trudno było oczekiwać czegoś innego.
Podeszli do łóżka.
- Dzień dobry, matko - pozdrowiła chorą Anna. - Jestem Anna, a to brat Milovan.
Przyszliśmy po ciebie.
- Wiedziałam! Wiedziałam, że przyjdziecie, zanim nie będzie za późno! Ale Drago nie
może tu wejść.
- Nie, on czeka na zewnątrz.
nie był to właściwie pokój, tylko przejście między kuchnią a dalszą częścią klasztoru.
Staruszka z trudem kierowała wzrok we właściwym kierunku, tęczówki miała
jasnoszare.
Zaćma, pomyślała Anna. Prawie nas nie widzi. Ale wydaje się niezwykle poruszona,
co jest zrozumiałe. Wreszcie, po tylu latach, wyzwolenie!
- Teraz wy dwoje będziecie odpowiedzialni - powiedziała drżącym głosem.
- Możesz na nas polegać - zapewniła Anna nieco zmieszana, gdyż to raczej Drago i
Giovanni zasługiwali na takie wyróżnienie. - Czy jest coś, co pragniesz ze sobą wziąć w
drogę?
- Ja? Nie, ja nie jadę.
Popatrzyli po sobie ze zdumieniem.
- Oczywiście, że weźmiemy cię ze sobą, matko! - zawołał Milovan.
- Nie, nie - odrzekła znużona. - Tu leżą wszyscy, których kochałam. Mój mąż, rodzina
książęca. Nie, pozwólcie mi tu umrzeć! Wiem już, że wszystko będzie dobrze. Pamiętajcie, to
wy jesteście odpowiedzialni! Nie Drago. On jest tylko poddanym. A twój mąż, Anno... jest
przystojny?
- Tak, bardzo.
- To źle. Źle! Ale jest wysoko urodzony, tak?
- O, tak. Jest markizem.
Stara zamyśliła się.
- Markiz. No tak. Ale to jeszcze za mało...
Nie rozumieli, po co zadaje te pytania. Nie wiedzieli też, jak ją przekonać do wyjazdu.
Nagle staruszka z jękiem złapała się za serce. Ich przybycie musiało być dla niej
wielkim wstrząsem. Walcząc o oddech, kurczowo schwyciła dłoń Anny i próbowała odnaleźć
jej spojrzenie.
- Co, matko? Co chcesz powiedzieć?
Ręka Marty wskazywała na coś bezradnie w kierunku klasztoru, potem na zewnątrz.
Milovan zrozumiał, że po raz pierwszy musi wystąpić w roli duszpasterza, i niezgrabnie podał
jej swój różaniec. Zacisnęła wokół niego palce. Uspokoiło ją to na tyle, aby wyksztusić kilka
słów:
- Bracie Milovanie... Ty, tylko ty, wejdź do środka! Prosto. Drzwi na wprost
korytarza... Pozostawiam tobie...
Jej niespokojne oczy zwróciły się do Anny.
- Proszę, pomóż mi! Chcę ładnie wyglądać, gdy...
- Oczywiście - powiedziała Anna uspokajająco. - Umyję cię i przystroję. Czy masz
jakieś ubranie, które chcesz założyć?
Marta przytaknęła i wskazała, gdzie jest schowane. Milovan z wahaniem opuścił
pokój i niechętnie ruszył ku wnętrzu klasztoru.
Anna musiała wrócić do kuchni po wodę dla staruszki.
- Ona umiera - powiedziała cicho do czekających tam mężczyzn.
Drago przyjął wiadomość spokojnie, nie okazał zaskoczenia.
- Oczekiwałem tego. Trzymała ją przy życiu tylko siła woli. „Wkrótce nadejdą i
zabiorą nas stąd”, mawiała. „Muszę dożyć tego dnia. Muszę! Przywrócą nas do czci i
władzy”.
Giovanni ściągnął brwi.
- Przecież ani ty, ani Marta nie mieliście żadnej władzy?
- Nie, zupełnie nie. Trochę się jej mieszało w głowie. Mówiła o rodzie książęcym,
jakby nadal istniał i miał powrócić na tron. Dzięki, panie, że zajęłaś się Martą! - powiedział
cicho do Anny.
Zebrała rzeczy, po które przyszła, i z płonącą twarzą wróciła do staruszki. Była
wściekła na siebie, że wpada w popłoch, jeśli tylko ktoś się zwraca bezpośrednio do niej. Tak
jak przez pierwsze lata obcowania z ludźmi. Doprawdy, myślała, że zdobyła już trochę więcej
pewności siebie!
Milovan człapał przez dużą salę, będącą prawdopodobnie refektarzem. Czuł się
nieswojo. Całkiem zapomniał, że chciał kiedyś zwiedzić ten stary klasztor. Czego oczekiwała
od niego staruszka? Miał coś przynieść?
Chyba posłała go do kaplicy, może chciała coś stamtąd przed śmiercią?
Drzwi na wprost...
Wszedł w długi korytarz z drzwiami po obu stronach. Mnisie cele, przerobione na
pokoje rodziny książęcej, stały teraz puste.
Nagle zesztywniał.
Usłyszał śpiew. Raczej beztroskie nucenie, jakby śpiewaczka, bo był to głos kobiecy,
podśpiewywała sobie przy pracy.
W każdym razie nie był to żaden zabłąkany mnich! A może jakiś duch z rodziny
książęcej?
Dźwięk dochodził zza drzwi na wprost. Milovan stał przez chwilę z dłonią na klamce.
Wreszcie odetchnął głęboko, przełknął ślinę i otworzył drzwi. Służył przecież w kościele, nie
powinien bać się duchów!
Piosenka urwała się nagle.
Jakaś dziewczyna wstała z krzesła i upuściła lalki, które trzymała na kolanach.
Mogła mieć piętnaście, może szesnaście lat. Trzymała się prosto, miała długie,
ciemnobrązowe warkocze i ubrana była w serbski stój ludowy, przyciasny tu i ówdzie.
Wpatrywała się w Milovana najpiękniejszymi ciemnymi oczami, jakie kiedykolwiek
widział.
DEBORA
Milovan stał jak zaczarowany, niezdolny sformułować żadnej myśli.
To dziewczyna pierwsza otrząsnęła się z zaskoczenia.
- Kim jesteś? - zapytała dźwięcznym głosem.
Miała delikatne usta, na których czaił się uśmiech.
Milovan chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć słowa. Marta jest prawie
ślepa, pomyślał. Wzięła mnie za mnicha... Nie powinna mi tego zrobić!
- Jestem Milovan - wykrztusił wreszcie. - Nowicjusz zakonny. Przybyliśmy, aby was
stąd zabrać.
- Dokąd?
- W świat.
- To jest coś poza tą górą?
- Tak! Cały, ogromny świat.
Popatrzyła na niego poważnie.
- Jesteś bardzo ładny - stwierdziła. - Jesteś chłopcem, prawda?
Milovan omal nie udławił się własnym oddechem.
- Tak. Tak, jestem chłopcem.
- To ciekawe! Widziałam już chłopców, wiesz? Znałam jednego o imieniu Drago, ale
był już dorosły. ty jesteś ładniejszy. Ilu was jest?
- Czworo. Jest z nami Drago.
- Naprawdę? - Jej twarz rozjaśnił olśniewający uśmiech. - Mam na imię Debora.
Nagle zaczęła się spieszyć.
- Jeżeli przyszliście po mnie, muszę się wystroić! Masz, potrzymaj lalki, a ja oszukam
mojej najlepszej sukni. Marta zawsze mówiła, że muszę mieć na sobie książęce szaty, gdy po
nas przyjdą. Tak, czekałyśmy na was, wiesz? - paplała, wyciągając suknię mieniącą się złotem
i klejnotami. Milovan dostrzegł, że poprawiano ją i przerabiano kilka razy, aby była gotowa
na ten wielki moment.
I oto nadeszła ta chwila.
Było to tak patetyczne, że aż się wzruszyła. Ale już chwilę później zatchnął się z
przerażenia.
Debora niedbale zrzuciła swą codzienną sukienkę i stała tylko w długiej koszuli.
Milovan odwrócił się gwałtownie, w głowie mu huczało.
Ona niczego nie zauważyła i szczebiotała dalej:
- Tak się cieszę, że przyszliście! Marta nigdy mi nie pozwalała wychodzić z tego
okropnego domu, nienawidzę go! I tej rzeki! Słyszysz rzekę, Milovan? Czyż nie jest
przerażająca z tym swoim wiecznym dudnieniem? Pomóż mi zapiąć suknię na plecach,
proszę!
- Księżniczko, nie, nie możesz mnie o to prosić! - odpowiedział, nadal odwrócony, z
dyndającą lalką w dłoni. - Mam zostać mnichem!
Zasmuciła się.
- No to kto mi pomoże? Marta leży chora, a nie mogę przecież wyjść do nich na wpół
ubrana!
Westchnął.
- No tak. Odwróć się do mnie plecami.
- Dziękuję! - wykrzyknęła radośnie. - Jesteś taki miły!
Z półprzymkniętymi powiekami próbował, nie dotykając jej pleców, zapiąć suknię.
Zrozumiał jednak, że w ten sposób tylko przedłuża sprawę. Otworzył więc oczy i,
odmawiając cały czas pacierze, zapiął suknię do końca.
- Co to znaczy „zostać mnichem”?
- To znaczy... porzucić wszystko i spędzić resztę życia w klasztorze.
Odwróciła się szybko, że nieomal stracił równowagę.
- W takim razie ja jestem mnichem! I to nie jest ani trochę zabawne, zapewniam cię!
Przebywanie tak blisko tej ślicznej dziewczyny było ponad siły Milovana. Stał
oniemiały, z oczami zatopionymi w jej oczach.
- Jesteś strasznie ładny - wyszeptała i dotknęła jego twarzy koniuszkami palców.
- Nie rób tego, Deboro - wyjąkał. - Jesteś pokusą, nie rozumiesz? Nie wolno mi ulegać
pokusom. Mam żyć w zamknięciu i służyć Bogu. To mój wielki cel. Żyć w klasztorze przez
resztę moich dni...
- To byłoby szkoda - powiedziała szczerze jakimś nowym, wyrażającym zdziwienie
tonem, jakby obudzona ze snu.
- Jesteś już gotowa? - spytał. - To idziemy.
Rozejrzała się, oszołomiona, po swoim pięknym pokoju.
- Powinnam chyba coś wziąć ze sobą...
- Wszystkie twoje rzeczy zabierzemy później.
- Moja lalka! - wykrzyknęła i schwyciła tę, którą trzymał w dłoni. Patrzyła na nią
długo.
- chyba nie - rzekła powoli. - Nie wezmę jej ze sobą...
Z niemal obojętną miną opuściła lalkę na podłogę, gdzie leżały pozostałe.
- Chodź, Milovan, idziemy - powiedziała i z ufnością podała mu dłoń. Drgnął, lecz nie
wypadało jej nie ująć. Szedł jednak tak daleko od dziewczyny, jak tylko pozwalały klasztorne
korytarze.
Samotność Debory była wręcz namacalna. Dziewczyna całą sobą tęskniła za
wolnością.
Chyba jeszcze w pełni nie zrozumiała, że zmierzała właśnie ku niej.
Anna wyszła od nieprzytomnej Marty do pozostałych. Przeszli już razem na
dziedziniec klasztorny, gdzie czekali na Milovana, który nie pokazywał się niepokojąco
długo.
I nagle stanął w drzwiach ze śliczną, młodą dziewczyną i swego boku.
Nie mógł zrobić bardziej efektownego wejścia. Długo panowała niczym nie zmącona
cisza.
Debora wodziła po nich wzrokiem, aż wreszcie jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Drago!
I rzuciła mu się na szyję.
- Drago, jak dobrze znów cię widzieć! Marta nigdy nie chciała powiedzieć, czy żyjesz,
czy nie, a ja nie domyślałam się, kto nam przynosi jedzenie.
Drago uwolnił się z jej ramion i cofnął o krok. Padł na kolana i ucałował jej dłoń.
Wstał tak wzruszony, że dopiero po chwili zaczął mówić.
- Księżniczko Deboro! Czy to naprawdę możliwe? Nigdy nie zapomniałem twojej,
pani, łaskawości wobec mnie. Byłaś wtedy zaledwie dzieckiem. Bawiłaś się ze mną jak z
równym sobie, a w końcu Marta zabroniła mi tu więcej przychodzić. Nie rozumiałem,
dlaczego.
O, to nietrudno zrozumieć, pomyślała Anna. Ta dziewczyna to już nie dziecko. I do
tego jest księżniczką!
Debora patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.
- Ale jesteś teraz stary, Drago! Stary i zniszczony. Masz zmarszczki i pełno blizn...
Uśmiechnął się boleśnie.
- Tak, zestarzałem się. Także mnie zaatakowała ta zła choroba. Ale przeżyłem.
- Ja na nią nie chorowałam - powiedziała szybko Debora. - Tylko Marta, jej mąż i ja
nie zachorowaliśmy. a kim są oni, Drago?
Drago przedstawił ich nieswoim głosem. Anna jeszcze mocniej odczuła wdzięczność
wobec losu, że zdecydowali się na tę wyprawę.
Giovanni pozdrowił dziewczynę wytwornie. Ogarnęły go mieszane uczucia. Książęca
córka! Czy oznaczała przeszkodę, czy też pomoc w drodze do skarbu? Mogła stanowić
niezwykłą pomoc, gdyby tylko nie był żonaty!
Z nienawiścią spojrzał na swą żałosną żonę, która bardziej niż kiedykolwiek wydała
mu się bezbarwna w porównaniu z tą młodą, promienną dziewczyną.
Anna spojrzała na Milovana i zaniepokoiła się, gdyż nie spuszczał oczy z Debory.
Wydawało się, jakby odkrył nowy, bajeczny świat. A Giovanni...
Serce Anny ścisnęło się bólem. Poczuła, jak blednie i staje się małą, szarą nicością.
Jeżeli miała wziąć odpowiedzialność za młodą księżniczkę, musi podołać temu
całkiem sama, w dodatku przeciw trzem mężczyznom. Jedynym, który z racji urodzenia byłby
godny zabiegać o dziewczynę, był własny mąż Anny. Miał on teraz w spojrzeniu coś
nieznanego, niemal przerażającego.
Drago również nie mógł oderwać oczu od Debory.
- Nie mogę uwierzyć, że to prawda! - wyszeptał. - Kochane dziecko, żyłaś tak,
samotna, w tym domu przez te wszystkie lata, a ja nic nie wiedziałem! To ciebie, pani,
musiałem widzieć, jak przechodziłaś ze światłem przez korytarze. Ale Marta mówiła, że to
duch zakonnika. O, Marto, jak mogłaś! - zakończył z bolesnym wyrzutem.
- A Marta? - spytała dziewczyna. - Nadal jest chora?
Drago przygryzł usta.
- Marta umiera, księżniczko.
Debora posmutniała, cień niepewności przemknął przez jej twarz.
- Marta? - spytała żałośnie. - Umiera? Ale...
Anna spontanicznie wyciągnęła dłonie w stronę dziewczyny. Powstrzymał ją ostry
okrzyk Draga:
- Nie dotykaj jej! Jesteś zwykłym człowiekiem, a ona to Nemanjić!
Anna stanęła jak wryta.
- Chciałam ją tylko pocieszyć! Jest taka samotna.
- Ludzie jej rodu przywykli do samotności. Oni są wyjątkowi. Stoją ponad nami.
Anna rozgniewała się nie na żarty.
- Skazujesz tę dziewczynę, panie, na samotność? Ty powinieneś chyba wiedzieć, co
ona oznacza! A jeżeli nie, to ja na pewno wiem!
Drago patrzył na nią, zdziwiony. Debora stała z twarzą ukrytą w dłoniach,
przytłoczona smutkiem z powodu Marty.
- No dobrze - rzuciła Anna - zostawię ją w spokoju. Ale czy mogę chociaż powiedzieć,
że jej głęboko współczuję?
Skinął głową, a Debora spojrzała na nią z wdzięcznością.
Anna spostrzegła nagle, że Giovanni zniknął. Już miała o niego zapytać, ale rozmyśliła
się. Jeżeli szukał skarbu, chciał mieć przy tym spokój.
Chwilę później wszyscy zebrali się na skromny posiłek w dużej Sali jadalnej. Dla
Draga jednak, a zwłaszcza dla Debory, był on niezwykle wystawny. Przez ostatnie lata jedli
mało urozmaicone pożywienie. Drago opowiedział, dziewczynie o tym, w jaki sposób dostali
się tu przybysze. Trudno jej było pojąć tę wielką zmianę we własnym życiu. Poznała nowych
ludzi - spoza jedynego świata, jaki znała. I miała opuścić klasztor, poznać ich świat!
Giovanni wrócił ponury i niezadowolony. Najwyraźniej nie trafił nawet na ślad skarbu.
Anna wolała o nic nie pytać.
Wieczorem poszła do Marty razem z Dragiem, ale nie mogli jej już w niczym pomóc.
Stara kobieta leżała nieprzytomna i nie wiadomo było, czy jeszcze odzyska świadomość.
Kiedy Anna wróciła, Debora spojrzała na nią z ciekawością.
- Co ci się stało w nogę? - spytała z dziecięcym brakiem taktu.
- Taka się już urodziłam - odpowiedział spokojnie, ale nie śmiała podnieść oczu.
Wiedziała, że mężczyźni słuchają, a może nawet ukradkiem na nią spoglądają.
- Czy to boli? - zastanawiała się Debora.
- Zwykle nie. Tylko po zmęczeniu albo wysiłku dokuczają mi plecy.
- Żal mi cię!
- Jakoś daję sobie radę. Dziękuję za zainteresowanie, księżniczko!
Siedzieli przy starym, długim stole noszącym jeszcze ślady pozostawione przez ludzi,
którzy niegdyś przy nim jadali: nacięcia noży. wgłębienia, gdzieniegdzie imię pisane cyrylicą,
której Anna nie umiała odczytać. Ułamała kawałek chleba i podała go księżniczce.
Dziewczyna uśmiechnęła się do niej zaczerwienionymi od płaczu oczami.
- ależ ładni mężczyźni! - powiedział do Anny. - Nie widziałam mężczyzn przez wiele,
wiele lat, tylko męża Marty i Draga, młodszego wtedy i z nie tak zniszczoną twarzą. Twój
mąż jest doprawdy niezwykle piękny, Anno. Nie mogę się na niego napatrzeć!
Gdybyś nieco lepiej znała ludzi, nie mówiłabyś tak, pomyślała Anna. Ale czegóż
można oczekiwać po osobie zamkniętej przez całe życie w klatce samotności...
Giovanni rzucił dziewczynie rutynowe, uwodzicielskie spojrzenie. Drago zasępił się.
- A Milovan - mówiła dalej dziewczyna - jest taki słodki w tym habicie.
Milovan poczerwieniał aż po koniuszki uszu.
- Myślę także, że to głupio mówić „pan” i „pani” do siebie nawzajem. Zwłaszcza wy,
którzy jesteście małżeństwem. Mówcie „ty”, do mnie też!
- Ależ, księżniczko, nie możemy tak! - wykrzyknął Drago, przerażony.
- Ech, wychowano cię w tym idiotycznym przekonaniu, że macie się przed nami
płaszczyć! Anna ma zupełną rację, naprawdę mam dość samotności. Gdybyś wiedział, Drago,
jak bardzo nienawidziłam każdej minuty w tej wieży z kości słoniowej! Nienawidziłam
dudnienia rzeki, poddańczego dygania Marty, nigdy nie miałam z kim porozmawiać, zawsze
byłam na piedestale! Gdybym tylko mogła choć raz wyjść z klasztory! W końcu myślałam, że
poza jego murami nie ma nic, że rzeka i las nie są prawdziwe, a tylko mi się wydaje, że
istnieją.
Prawie wybuchnęła płaczem, ale udało się jej opanować.
Giovanni odezwał się pompatycznie.
- Ja, ze swej strony, jako markiz wenecki, przyjmuję zaszczyt mówienia „ty” do ciebie,
księżniczko. Jesteśmy niemal równi pozycją.
Debora uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Dobrze! Drago, nie bądź tak uparty! Anno, ty na pewno będziesz moją przyjaciółką,
jesteś tak miła i dobra. A ty, Milovan...
Jej głos zabrzmiał pieszczotliwie, jakby mówiła do szczeniaczka.
Milovan zająknął się niepewnie.
- T... to będzie zaszczyt... móc mówić... ale to...
- Coś ty! - przerwała mu Debora. - Mówiłeś do mnie „ty” w moim pokoju, gdy
pomagałeś mi się ubrać.
Milovan łapał tylko oddech, przerażony.
Debora wprowadziła nieświadomie nowy rodzaj napięcia w grupie. Annę martwiło to
niewymownie, zwłaszcza z powodu reakcji Giovanniego.
Poczuła się nagle bardzo osamotniona. Każde z tej czwórki wydawało się tu, w
Czarnogórze jakby na miejscu, u siebie.
Ona, mieszkanka Północy, była inna.
WYJŚCIE
Przez dwa dni i dwie noce czuwali nad Martą. Anna, Drago i Milovan zmieniali się,
pozostała dwójka była ponad takie rzeczy.
Giovanni się niecierpliwił. Myszkował w klasztorze, ale bez rezultatu, pytać zaś się
nie ośmielał. Debora fruwała jak motyl i cieszyła się wolnością. Niby - wolnością, myślała
Anna, nadal przecież znajdowali się na tej niedostępnej skale.
Rzadko widywała towarzyszy. Siedziała często u Marty, może by nie patrzeć na
Giovanniego, umizgującego się do księżniczki. Wiedziała, że Drago czujnie go obserwuje i że
na zbyt wiele mu nie pozwoli.
Milovan nie miał najlepszego nastroju, Widziała to. Był rozdarty między pragnieniem
zostania mnichem, słabością do Debory i zazdrością o Giovanniego.
W pewien sposób odpowiedzialność za Martę spadła na nią i na Draga. Czasami, gdy
zastępował Annę przy łóżku chorej, kładł dłoń na jej ramieniu i lekko ściskał na znak, że
może iść, ale także w dowód porozumienia.
Annie się to podobało. Próbowała sobie wmawiać, że ten gest nie ma znaczenia, ale na
próżno. Lubiła te chwile.
Była zmęczona. Czuwanie przy umierającej wyczerpywało ją. Pewnego razu nawet
nie miała siły wstać. Wówczas Drago usiadł w innym krześle. Anna wiedziała, że patrzy na
nią, ale nie odważyła się odwzajemnić spojrzenia. Siedziała tylko i czuła wielki spokój.
Wreszcie wstała, szepnęła „dobranoc” i wyszła.
Któregoś dnia wczesnym rankiem wezwał ich Milovan. Modlił się nad chorą. Anna
stanęła blisko Draga, poważna i lekko przestraszona. Zjawiła się także Debora.
Jak to często zdarza się tuż przed śmiercią, Marta ocknęła się. Jej oczy szukały
Debory. Dziewczyna zbliżyła się do łóżka.
- Nareszcie - wyszeptała stara kobieta. - Przyszli po ciebie, pani.
- Tak - odpowiedziała dziewczyna wzruszona. - Są mili, Marto.
- Przywrócą ci twoją pozycję. Pamiętaj, moje dziecko! Jesteś ostatnią z Nemanjiciów!
Musisz wrócić do Serbii i panować tam. Nemanjić znów zasiądzie na tronie!
Pobożne życzenia! pomyślała Anna. Już od trzystu lat Serbia jest częścią imperium
osmańskiego. Czy ta młodziutka dziewczyna może to zmienić?
Stara zaniepokoiła się.
- Drago! Drago, jesteś tu?
- Tak, jestem, Marto.
- Nie wolno ci dotknąć dziewczyny! Obiecaj mi! Pamiętaj, że jesteś tylko...
- nigdy nie przyszłoby mi na myśl zbliżyć się do jednego z Nemanjiciów, Marto!
Wiesz przecież, że mam dla nich taki sam respekt jak i ty.
- Ale masz gorącą krew. A życie ma swoje prawa.
- Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Dla mnie Nemanjić jest nietykalny. Daję na to
moje słowo.
- To dobrze! - wyszeptała Marta.
Milovan odmawiał modlitwy, początkowo gorączkowo i bezładnie, później wpadł w
monotonny rytm. Widzieli, jak spokój wygładza twarz kobiety.
Ostatni oddech, głęboki jak westchnienie, i stara Marta umarła.
Drago pochował ją obok jej męża, był to ostatni grób na wietrznym cmentarzu.
Milovan odczytał modlitwę za jej duszę. Na prośbę Draga pomodlił się nad każdym z grobów.
Wzruszona Anna patrzyła na jego poważną twarz, gdy chodził od jednego do drugiego
krzyża. Mały Milovan był teraz kimś! Po raz pierwszy miał ważną misję do spełnienia, a nie
tylko zamiatanie dziedzińca klasztornego lub zanoszenie jedzenia zakonnikom.
Zebrali się w Sali jadalnej na ostatni posiłek. Panowała cisza. Był to bardzo uroczysty
dzień.
Drago odsunął krzesło od stołu.
- Jeżeli wszyscy są gotowi, szykujemy się do wymarszu.
- Nie, zaczekaj! - zawołał Giovanni w panice. 0 Czy nie powinniśmy najpierw zebrać
rzeczy należących do rodziny książęcej?
Debora roześmiała się dźwięcznie.
- To nie zajmie dużo czasu! To tylko stosik w moim pokoju.
Giovanni powiedział z napięciem w głosie:
- Czy jesteś pewna, że nie ma nic więcej?
- Więcej? A cóż by to miało być?
Drago wziął głęboki oddech.
- Cały czas wiedziałem, że szukasz, panie, czegoś więcej...
- Masz mówić na ty! - przypomniała Debora.
- Może jednak nie - powiedział Giovanni kwaśno. - Nie, o niczym szczególnym nie
myślałem.
Ale Drago nie poddawał się.
- Wydaje mi się, że szukasz, panie, tej skrzyni, która stoi pod oknem, nieprawdaż?
Nikt nie zwrócił na nią uwagi. Najwyraźniej Drago postawił ją tam dopiero rano.
Giovanni jak zahipnotyzowany utkwił wzrok w skrzyni.
- Co... ona zawiera? - wydukał.
- Wszystkie najbardziej wartościowe rzeczy należące do rodziny książęcej. Są teraz
własnością księżniczki Debory - podkreślił Drago surowo.
Oczy Giovanniego prześlizgiwały się od Debory do Anny i z powrotem. Był w nich
wyraz niezwykłej irytacji, co nie umknęło uwagi Draga.
- Jak blisko serbskiego tronu stoi księżniczka? - spytał Giovanni.
- Tego tronu już nie ma - uśmiechnęła się Debora.
- Nie ma, ale wszystko może się zmienić - oświadczył Drago. - Gałąź rodu, która się
tu ukryła, jest gałęzią poboczną, ale przypuszczalnie ma prawo do dziedziczenia tronu.
Minęło już przecież trzysta lat, od kiedy odebrano władze Nemanjiciom i zmieciono ich z
powierzchni ziemi, ale ich krewni starali się utrzymać książęcą krew jak długo się dało.
Debora jest córką młodszego brata ich przywódcy. Na pewno ma prawo do tronu, jeżeli
pozostali z tej drugiej gałęzi nie żyją. Tego nie wiemy na pewno, ale przypuszczamy, że tak
właśnie jest.
- Ród książęcy dużo dla ciebie znaczy, prawda? - spytał Milovan, z trudnością
odwracając wzrok od Debory. Śliczna dziewczyna w swym kolorowym stroju aż rwała oczy.
A jeszcze to swobodne zachowanie, którego trudno było się spodziewać po osobie
żyjącej w zamknięciu niemal całe życie! Świadczyło to o niezwykłej osobowości i chociaż
Annie sprawiało niejaką przykrość zainteresowanie mężczyzn Deborą, nie mogła jej nie lubić.
- Od małego nie znałem innego zwierzchnika niż ród książęcy - opowiadał Drago
spokojnie. - Wszystko w naszej wiosce w górach zależało od nich, służenie im było
zaszczytem. Zawsze byłem z tego dumny. Dlatego z rozpaczą grzebałem jednego za drugim,
podczas gdy ja, niegodny, żyłem dalej.
- Możesz służyć mnie, jeśli chcesz - rzucił Giovanni lekko, krążąc wokół skrzyni jak
głodny wilk. - Markiz z Wenecji stoi równie wysoko.
Drago spojrzał na niego ponuro.
- Nie rozumiesz tego, panie. Kochaliśmy ród książęcy za ich szlachetne cechy
charakteru! Dlatego im służyliśmy.
Słowa te stanowiły obrazę dla Giovanniego, który wstrzymał swą niespokojną
wędrówkę po pokoju.
- Cechy charakteru nie mają z tym nic wspólnego! To kwestia klasy. Ale tak naprawdę
nie potrzebuję twoich usług. Starannie dobieram sobie służbę.
Jakież to dziecinne, pomyślała Anna. Zawstydzona, popatrzyła na Draga, jakby
prosząc o wybaczenie. Odpowiedział niezgłębionym wyrazem twarzy.
W ciągu tych dni na samotnej skale Anna często zauważała, że Drago patrzy na nią w
zamyśleniu. Wreszcie gdy już szykowali się do wymarszu i wynieśli bagaże na zewnątrz,
podszedł do niej.
- Pozwolisz, pani, że poproszę cię o pomoc? - zapytał.
- Tak, chętnie - odpowiedziała tak spokojnie, jak mogła. Jego słowa zaskoczyły ją, ale
również w pewien sposób ucieszyły. - Ale czyż księżniczka nie prosiła nas, abyśmy mówili do
siebie na ty? Powinniśmy spełniać jej życzenia.
Ściągnął brwi z nagłą złością, jakby podejrzewając ją o wyśmiewanie jego ukochanej
księżniczki, lecz szczere spojrzenie Anny uspokoiło go. Skinął głową.
- Chciałbym cię prosić, abyś zajęła się dziewczyną. Nie wie nic o życiu ani o
mężczyznach. Chciałbym, żebyś była dla niej oparciem. Ona cię lubi.
- Ja? - spytała Anna zmieszana. - Ale ja...
Chciała powiedzieć: „Ja też nic nie wiem o mężczyznach”, ale nie zdążyła, bo mówił
dalej:
- Jesteś stara i doświadczona. Wiesz, co mam na myśli.
Anna poczuła, że zaraz się rozpłacze. Czy te upokorzenia nigdy się nie skończą?
Przecież ma tylko dwadzieścia siedem lat!
Gdy wahała się, jak zareagować, złagodził swe przykre słowa.
- Myślę, że jesteś mądra, i mam do ciebie zaufanie. Ona jest jeszcze dzieckiem.
Piętnaście lat to niewiele.
Anna zrozumiała z westchnieniem ulgi, że użył niewłaściwego słowa - zamiast stara i
doświadczona chciał powiedzieć „dojrzała”. Brzmiało to o wiele lepiej dla kobiecego ucha.
Jego spojrzenie złagodniało, gdy patrzył, jak podekscytowana Debora wbiega i
wybiega z klasztoru, wynosząc swoje rzeczy. Milovan zapomniał całkiem o powadze
nowicjusza, bawił się z nią i żartował. Giovanni zaś był zły, bowiem jego umizgi spływały po
Deborze jak woda o gęsi.
- Och, jak wspaniale! - zawołała dziewczyna do Draga i Anny. - Cudownie być na
dworzu, rozmawiać z innymi ludźmi! - Posmutniała nieco. - Oczywiście, jest mi bardzo
przykro, że Marta umarła. - Po chwili znów jej wyraz twarzy się zmienił. - Ale pod koniec
była strasznie marudna! Nic nie wolno mi było robić! A potem zachorowała. biedna Marta,
była już taka stara. Chodź, Milovan, weźmiemy resztę!
Zniknęli w klasztorze.
Drago powoli pokręcił głową, zrezygnowany.
Wreszcie mieli opuścić to nieszczęsne miejsce.
Giovanni wydawał się zadowolony, nie spuszczał wzroku ze skrzyni niesionej przez
Draga. Wszyscy mieli ciężkie bagaże, nawet kobiety. Drago wyniósł też wykonane przez
siebie małe rzeźby zwierząt. Świadczyły, że starał się czymś wypełnić wolno płynący czas
samotności. Nie były szczególnie piękne, więc chciał je odłożyć, ale Anna zauważyła jego
wahanie i szybko zaprotestowała:
- Nie, Drago, nie zostawiaj ich! Ja mogę je wziąć, mam jeszcze miejsce w worku!
Nagrodził ją cieniem uśmiechu i pomógł zapakować przedstawiające dla niego wielką
wartość figurki. Debora przeciwnie, okazała się mało sentymentalna w stosunku do swych
lalek. Od czasu gdy Milovan wszedł do jej pokoju, nie poświęciła im ani jednego spojrzenia,
mimo że przez wiele lat zastępowały jej towarzystwo ludzi. Wrzuciła je obojętnie do
wielkiego ogniska rozpalonego przed klasztorem.
Odchodząc, ani Drago, ani Debora, nie odwrócili się w stronę gasnącego już ogniska.
Anna nie umiała rozstrzygnąć, czy to z powodu niechęci do tego miejsca, czy też dlatego, że
nie chcieli rozjątrzać uczuć tym ostatnim spojrzeniem.
Stanęli wreszcie przy moście.
- O! - zawołała Debora. - Jakie to wspaniałe! Mogę iść pierwsza?
Anna wpatrzyła się w nią, oniemiała. Cóż za młodzieńcze lekceważenie
niebezpieczeństwa!
- Nie, nie możesz - powiedział Giovanni. - Ja o tym decyduję! Drago, zaczynasz!
Anna nie wiedziała, czym kierował się Giovanni, wypowiadając te słowa. Drago
zresztą po raz pierwszy zgodził się z nim. Anna śledziła spokojne ruchy Serba, starając się
zaczerpnąć z nich odwagę. Jak dobrze, że Drago - silny i męski - był z nimi, wszystko
wydawało się teraz łatwiejsze.
Przeprawienie wszystkiego wymagało dużo czasu i cierpliwości. Giovanni zarządził,
żeby przenieść rzeczy za zakręt drogi, twierdził, że tam jest więcej miejsca. Zatrzymał Annę
przy sobie, chciał bowiem, aby mu pomogła. Była wprost nieprzytomna ze strachu i czuła do
niego tylko wdzięczność za odsunięcie przeprawy w czasie.
W pewnym momencie znalazła się sama z Giovannim, pozostali skryli się już za
zakrętem.
- Teraz twoja kolej - powiedział Giovanni dziwnie ochrypłym głosem.
- Teraz? Przecież nie ma tam Draga!
- Draga? Czas ucieka, nie mamy czasu czekać na Draga!
Anna podeszła do brzegu.
- Nie, nie mogę, ktoś musi trzymać most z tamtej strony.
- No dobrze, zaczekamy - zgodził się Giovanni, podchodząc bliżej. Nagle krzyknął: -
Uważaj, padam!
Anna poczuła gwałtowne pchnięcie w plecy i poleciała do przodu. Jej ręce
rozpaczliwie szukały mostu, ale widziała już tylko otwierającą się pod nią przerażającą
przepaść.
ZWIERZENIA
Desperacko uczepiła się czegoś, na co natrafiły jej palce. była to lina, której użyli do
wzmocnienia mostu.
- Drago! - krzyknęła, śmiertelnie przerażona.
Leżała głową w dół, nogi mając jeszcze na skale, i kurczowo trzymała się liny.
Nie chcę umierać, myślała. Boże, nie chcę jeszcze umierać, nie w ten sposób!
Przepaść przyprawiała ją o zawroty głowy.
- Drago! - krzyknęła znowu.
Już tam był, po swojej stronie mostu.
- Rób coś, markizie! - wrzasnął wściekły. - Trzymaj ją, przecież się zsuwa!
Giovanni ocknął się z odrętwienia. Schwycił żonę za nogi i mocno przytrzymał. Drago
w jednej chwili znalazł się koło niej. Anna, nieprzytomna z przerażenia, czuła, jak ostrożnie
przekłada jej jedną dłoń z liny na most, potem drugą.
- Potknąłem się - wyjąkał Giovanni.
Drago zbył to milczeniem.
- Most nie utrzyma nas dwojga - powiedział cicho do Anny. - Muszę się wycofać.
Zacznij się przemieszczać, gdy już będę po tamtej stronie. nie bój się, pomogę ci.
Anna cała się trzęsła.
- Nie mogę - wyszeptała.
- Zamknij oczy - polecił - tak jak poprzednim razem. Jestem tu. Nie masz się czego
bać. Nikt ci nic nie zrobi.
Przedziwne słowa! Anna zamknęła oczy i zaczęła czołgać się na drugą stronę, stopień
za stopniem, pomagając sobie rękami.
- Przerażające! - wyjąkał Giovanni drżącym głosem. - Mogła spaść, a most razem z
nią. Wtedy także ja byłbym zgubiony!
- Tak - rzucił Drago. - To przemawia na twoją korzyść.
Anna nie chciała zrozumieć, co miał na myśli, mówiąc te słowa. Giovanni nic nie
odpowiedział.
Niejasno poczuła, że nadeszli młodzi. Jak nieprzytomna czołgała się naprzód, słysząc
jedynie mocne dudnienie w uszach.
Gdy Drago dotknął jej dłoni, wydała cichy jęk ulgi. Przyciągnął ją bliżej, objął i
postawił na cudownym stałym gruncie. Jego ruchy były zadziwiająco delikatne i ostrożne,
niemal współczujące.
Anna nie była w stanie puścić Draga. Zmieniona w kłębek rozedrganych nerwów,
przywarła do niego nie wiedząc, co robi. Przyciągnął jej głowę do swego ramienia, poczuła
dotyk jego warg na włosach i słuchała uspokajających słów wypowiadanych miękkim,
pełnym zrozumienia głosem.
Powoli, powoli uspokajała się. Dopiero wtedy ją puścił.
Gdy wszystkie rzeczy i ludzie znaleźli się już po właściwej stronie, rozpoczęto
schodzenie. Anna czuła się fatalnie. Schodzenie po zboczach czy schodach zawsze sprawiało
jej trudność, ponieważ bardzo obciążało kręgosłup i nogi. Nigdy jeszcze nie czuła się tak
wyczerpana, zarówno na ciele, jak i duszy!
Wszyscy kogoś mieli. Milovan i Debora zaprzyjaźnili się już ze sobą. Drago uwielbiał
Deborę... Drago... Jego twarz przybrała tak przerażająco twardy i zdradzający
zniecierpliwienie wyraz, gdy odsunął ją od siebie wtedy na moście. Jak mogła tak się
ośmieszyć, przytulić się do obcego mężczyzny w ten sposób! No a Giovanni... Ach,
Giovanni! Cóż mogła o nim wiedzieć? Chyba tylko to, że już nie potrzebował dziewczyny
imieniem Anna!
Znów zatęskniła za Norwegią. Do domu, do dużego domu ojca, gdzie mogła się ukryć
w czterech ścianach biblioteki i czytać. Do domu, gdzie nie musiała spotykać się z obcymi
ludźmi. Jej światem były marzenia, nie pasowała do rzeczywistości.
Lata spędzone na morzu też były dla niej trudne. Udawała pewność siebie, której jej
brakowało, zmuszała się do rozmów z klientami ojca. Dziwiła się i cieszyła, że załoga okrętu
z czasem zaczęła traktować ją z szacunkiem. Mężczyźni odnosili się do niej z poważaniem,
lecz zawsze z dystansem. Nigdy nie przyszło im do głowy, że jest młodą kobietą o takich
samych uczuciach jak inne. Przez pierwsze lata podkochiwała się w kilku z nich,
beznadziejnie i krótkotrwale, ale na szczęście żaden tego nie dostrzegł.
A zauroczenia mijały szybko. Anna oceniła je właściwie: były tylko powierzchownym,
fizycznym, nie pozostawiającym żalu przyciąganiem do płci przeciwnej.
Aż wreszcie w jej życie wkroczył Giovanni... W tym miejscu jednak stłumiła dalsze
wspomnienia.
Dotarli wreszcie na łączkę, gdzie pasły się osły. Debora wpadła w taki zachwyt na
widok zwierząt, że chciała je natychmiast pogłaskać, co sprawiło, że mężczyznom z wielką
trudnością udało się je uspokoić.
W tym czasie Anna przygotowała posiłek. Zjedli go szybko, siedząc na trawie.
Ku zdumieniu Anny Drago usiadł obok niej. Nagle odezwał się:
- Ech, ta Marta, jakże głupio zrobiła! Schowała przede mną małą Deborę, bo sądziła,
że mogę być dla niej niebezpieczny. Jak mogła tak przypuszczać? Dla mnie księżniczka jest
niemal święta!
- Rozumiem jej obawy - powiedziała Anna powoli. - Ty i Debora byliście tam
jedynymi młodymi osobami.
- Ależ to nie do pomyślenia! - wybuchnął Drago. - Poza tym to jeszcze tylko dziecko.
- Nie na zawsze.
Spojrzał na nią zniecierpliwiony.
- Nie rozumiesz mnie! Księżniczka Debora zupełnie mnie nie pociąga. nie w ten
sposób. Wcale.
- Nie, nie mogę tego zrozumieć - wyznała Anna. - Uważam, że jest zachwycająca. I,
niestety, nie jestem w tym odosobniona.
Podążył za jej wzrokiem. Debora i Milovan stali blisko, oglądając kwiat, który
dziewczyna miała w dłoni. Ich głowy się stykały.
Wtedy odezwał się zgryźliwie Giovanni:
- Milovan! Zapominasz chyba, że masz zostać mnichem!
Chłopiec odskoczył w tył.
- Tak - powiedział Drago powoli. Annie sprawił przyjemność dźwięk jego niskiego
głosu. - Tak, to niepokojące. Dlatego prosiłem, abyś zajęła się księżniczką.
Anna spontanicznie położyła dłoń na jego dłoni.
- Spróbuję, Drago, bo ją bardzo lubię. Porozmawiam z nią o Milovanie. Ale jeśli
chodzi o mojego męża...
Zamilkła, pełna poczucia winy, i udała, że nie zauważa pytającego spojrzenia Draga.
Gorączkowo zmieniła temat:
- Jak udało wam się znaleźć drogę? Musieliście mieć kogoś znającego teren?
- Tak, poniekąd mieliśmy. Rozumiesz, droga była opisana w starych serbskich
księgach, nieznanych w Czarnogórze. Mieliśmy umowę, że nasi sprzymierzeńcy przyjdą po
nas, gdy minie niebezpieczeństwo. To na nich czekała Marta. Nikt jednak nie nadszedł.
Obawiam się, że zostali zabici przez Turków.
Zapadła cisza. Słońce świeciło mocno nad łąką. Giovanni drzemał, głosy młodych
dobiegały gdzieś z oddali. Anna nagle poczuła na sobie spojrzenie Draga i podniosła oczy.
Gdy zobaczyła, jak na nią patrzy, jej ciało przeniknął dreszcz. W jego oczach była siła,
spokój i jeszcze coś, co sprawiło, że poczuła się jakby uniesiona dokądś, gdzie nie było ani
ludzi, ani świata.
Chyba dziwaczeję, próbowała żartować w duchu. to musi być reakcja na szok albo
jestem przemęczona.
- No, powinniśmy chyba iść dalej - powiedziała głośno i wstała.
W podziemnym tunelu dźwięczny głoś Debory odbijał się echem od ścian. Wszystko
było dla niej nowe i niezwykle ciekawe, zachowywała się jak ptak wypuszczony z klatki.
Milovan był bardziej powściągliwy. Upomniany przez Giovanniego, znów zaczął myśleć o
zakonnym powołaniu i pewnie żarliwie modlił się o wybaczenie. Giovanni nadal próbował
utrzymać przywództwo, lecz nadaremnie. Jeżeli powstała jakaś wątpliwość, wszyscy zwracali
się do Draga.
Annie mocno dokuczał ból w plecach. Nie sposób było dostrzec podłoża w
migotliwym świetle pochodni, więc często wykręcała kostki. Westchnieniem ulgi powitała
przed sobą światło dnia. Nagle spostrzegła, że Drago został z tyłu. W półmroku zauważyła, że
mężczyzna stoi z twarzą ukrytą w dłoniach. Pozostali już wyszli. Giovanni, otoczywszy
ramieniem Deborę, pokazywał jej roztaczający się widok, jakby był jego panem. Anna
zawróciła.
- Co się stało? - spytała łagodnie.
Potrząsnął głową.
- Idź dalej! Nie zajmuj się mną - powiedział niewyraźnie.
Ona jednak została.
- To reakcja, prawda? Wolność?
- Tak. Właśnie teraz poczułem ją tak mocno...
- Widziałam to w twojej twarzy już od dawna. Byłeś spięty, zamknięty w sobie. to
normalne, Drago. Twoja odpowiedzialność i samotność musiały być ogromnym obciążeniem.
Skinął głową.
- Pójdę już - powiedziała cicho. - Nie spiesz się, jakoś ich zatrzymam.
Poszła, nie oglądając się za siebie.
Na drodze ze wzgórza udała, że źle stąpnęła. Przystanęli i zajęli się nią, a gdy
dostrzegła, że Drago już idzie, „wydobrzała”. Ruszyli dalej.
Tego dnia szli długo doliną Milovana. Minęli drogę prowadzącą do jego wioski i
przebyli jeszcze spory odcinek.
Szli pieszo, osiołki były mocno obciążone. Giovanni trzymał się w pobliżu tego, który
niósł tajemniczą skrzynię. Anna widziała kilka razy, jak jej mąż manipulował przy zamku, ale
musiał się poddać, ponieważ to Drago miał klucz.
W końcu trzeba było rozbić obóz, nadciągała ciemność. Znaleźli osłonięte miejsce pod
wysokimi drzewami i przygotowywali się do spoczynku.
Annę tak rozbolały plecy, że nie była w stanie dłużej ukrywać swego cierpienia.
Oddalała się właśnie od obozu, gdy nagle zatrzymała ją Debora.
- Anno! - zawołała poruszona. - Dlaczego mówiłaś, że Giovanni jest twoim mężem?
- Bo tak jest - oświadczyła spokojnie.
- A on właśnie powiedział, że jesteś jego służącą.
Rumieniec napłynął Annie do twarzy, lecz zdołała odpowiedzieć z uśmiechem:
- Może źle zrozumiałaś jego włoski?
- Nie, ja wiem, jak jest służąca po włosku! Mieliśmy przecież służbę stamtąd.
- No, to pewnie żartował.
- Chyba tak - uśmiechnęła się Debora. - Ech, ale z niego głupiec!
I pofrunęła.
Anna poszła dalej, nieszczególnie pocieszona. Opadła z jękiem na porośnięty trawą
odłam skalny.
Nagle stanął przy niej Drago.
- Boli cię?
Nie mogła zaprzeczyć. Była wykończona i czuła, że zaraz wybuchnie płaczem.
- Chyba nie będziesz miała dziecka? - spytał szorstko.
Opanowanie, z którego była tak dumna, opuściło ją w końcu.
- Jakżebym mogła! - powiedziała z gorzkim śmiechem. - Giovanni nawet nie...
Urwała.
- Przepraszam - bąknęła.
Drago ukucnął i rozsznurował jej buty.
- Nawet cię nie pocałował? To miałaś na myśli? - spytał z wahaniem, nie patrząc na
nią.
Gdy milczała, pytał dalej:
- Jak długo jesteście małżeństwem?
- Trzy tygodnie - wydusiła żałośnie.
Uwolnił jej stopy i masował je ostrożnie, omijając odciski. nikt jeszcze nigdy nie
widział jej nagich stóp, ale nie czuła wstydu, tylko wdzięczność.
- I przez ten cały czas cię nie dotknął?
- Nie - przyznała, pociągając nosem.
Następne pytanie zadał głosem bez wyrazu:
- Żałujesz tego?
- Nie! - odpowiedziała gwałtownie i szczerze. - Nie! Teraz się cieszę!
- Dlaczego on się z tobą ożenił?
Co za pytanie! pomyślała Anna, zrezygnowana. Czemu nie pyta, z jakiego powodu ja
za niego wyszłam?
- Naprawdę nie wiem - westchnęła. - Pewnie dlatego, że mój ojciec jest bogaty.
Oddałam Giovanniemu cały posag, ale to nie pomogło.
Wreszcie Drago zadał pytanie, na które czekała.
- A dlaczego ty za niego wyszłaś?
Jego dłonie były mocne i ciepłe. W zamyśleniu spojrzała w kierunku obozu, skąd
dochodził ją głos męża. Giovanni zalecał się do Debory, która odbierała to jako przejaw
ojcowskich uczuć starszego pana.
- Pomyliłam wdzięczność i podziw z miłością - przyznała szczerze. - Pamiętaj, że
skończyłam dwadzieścia siedem lat i nigdy nie miałam zalotnika. Giovanni jest niezwykle
pięknym mężczyzną. Wtedy był dla mnie dobry, zabiegał o mnie, a ja byłam zbyt
niedoświadczona, abym mogła się oprzeć. Naprawdę robił wrażenie człowieka mówiącego
poważnie. Drago! Dlatego nie rozumiem jego późniejszego zachowania...
- Od kiedy?
Była tak zmęczona i czuła taką potrzebę porozmawiania z kimś, kto chciałby jej
wysłuchać, że przestała nad sobą panować. Ocierała bezradnie oczy i mówiła przez łzy:
- Po ślubie. Nagle się zmienił. Siedziałam i czekałam na niego całą noc poślubną,
Drago. Czekałam nie wiedząc, jak odważę się go przyjąć! Byłam zażenowana i bardzo się
bałam. Ale mogłam to sobie darować, nie przyszedł.
Drago już nie masował jej stóp, on je prawie pieścił. Anna była zbyt wzburzona, aby
to dostrzec, płakała tylko, ślepa i głucha na wszystko.
Drago spojrzał na nią uważnie.
- Czułaś skrępowanie i strach, mówisz. Ale czy pragnęłaś, żeby przyszedł?
Anna była tak zaskoczona jego otwartością, że urwała płacz krótkim szlochem. Przez
chwilę wpatrywała się w niego, oszołomiona. Drago siedział bez ruchu, niemal bojąc się
odetchnąć.
W końcu odpowiedziała powoli:
- Nie. Nie chciałam tego. Na pewno nie czułam się dobrze. Miałam tylko nadzieję, że
wszystko ułoży się lepiej, jeśli zbliżymy się do siebie. Ale czy tego chciałam? Nie, nie
chciałam!
Drago spuścił głowę. Zmieszana Anna dostrzegła na jego ustach cień uśmiechu.
Spytała nieśmiało:
- Myślisz, że jestem bezwstydna i nielojalna, skoro tak mówię?
- Nielojalna? Wobec tego tam? - prychnął, opatrując otarcia wilgotnymi liśćmi. Zaczął
znów zawiązywać jej buty. - A bezwstydna nie jesteś na pewno. Odpowiadałaś przecież tylko
na moje pytania. Mniej cię bolą nogi?
- O, tak, dziękuję.
- Poniosę jutro twój worek.
- Ale masz już tyle do niesienia - sprzeciwiła się.
- Bzdury! Spróbuj dobrze wypocząć w nocy. Potrzebujemy cię, wiesz przecież.
- Naprawdę? - spytała bez tchu.
- Oczywiście! Przede wszystkim Debora. Byłaby bez ciebie bezbronna. Giovanni
potrzebuje cię jako tłumacza, a Milovan i ja jako jedynej rozsądnej tu osoby.
Twarz Anny rozjaśniła się jak słońce.
- A ja... - zaczął Drago, lecz urwał nagle.
- Tak? - spytała zdziwiona.
Podniósł się i popatrzył na nią. Oczy znów zapłonęły mu tym dziwnym żarem.
- Nie, nic takiego - powiedział lekkim tonem.
- No cóż, chyba będzie lepiej, jeśli już wrócimy.
Uśmiechnął się do niej nieporadnie i odprowadził do obozu.
Tej nocy Anna nie mogła zasnąć. Leżała, patrząc w czarne niebo i słuchając szumu
wiatru w drzewach i oddechów śpiących. Księżniczka leżała obok niej. Spała jak dziecko na
miękkim posłaniu przygotowanym dla nich przez Draga. Mężczyźni położyli się nieco dalej.
Tylko Anna czuwała. Była przedziwnie podniecona, pierś rozpierało jej nieznane,
wspaniałe uczucie. Choć nie mogła go nazwać, nie pozwalało jej zasnąć.
Dla Debory zakończyły się lata samotności, wyrwała się już ze swego więzienia. Jej
tęsknota za swobodą została zaspokojona. Dziewczyna jest teraz wolna i otoczona
przyjaciółmi. Dlatego jej sen był głęboki i pełen beztroskich snów.
Następny dzień przyniósł kolejne dramatyczne wydarzenia.
Anna, Milovan i Drago porządkowali bagaże, gdy nagle przerwali pracę i zaczęli
nasłuchiwać. Zza krzaków dotarł do nich głos Giovanniego. Markiz wybrał się na
przechadzkę, ale nie wiedział, że jest tak blisko obozu.
- Nie! Ona nic dla mnie nie znaczy, Deboro! - zapewniał żarliwie. - Tak, przyznaję, że
skłamałem trochę, ona niejako jest moją żoną, ale traktuję ją jak służącą. to było małżeństwo
z rozsądku, nic innego. Nie sądzisz chyba, żeby mężczyzna mojego pokroju mógł się ożenić z
miłości z kimś tak brzydkim i prostym?
Drago rzucił Annie szybkie spojrzenie, ale nic nie powiedział.
- Uważam, że ona jest miła - sprzeciwiła się księżniczka.
- Ona miła? Jest głupia i bezczelna. Ona i jej ojciec oszukali mnie. Obiecał mi
bogactwa całego świata, jeśli tylko wezmę jego brzydką córkę, a potem wykluczył jako
dziedzica! Cóż za niezwykła zuchwałość! Wszystko miało przejść bezpośrednio na jej dzieci.
Ale poczeka sobie na te dzieci... Ja się do tego nie przyczynię, możesz mi wierzyć! Ale ty,
Deboro... Z tobą to coś całkiem innego...
- Ależ świnia - wyszeptał Milovan wzburzony.
Drago położył dłoń na ramieniu Anny i lekko ścisnął, okazując swą sympatię.
- No, przynajmniej już wiem, co o mnie myśli - mruknęła cicho.
Wreszcie się dowiedziała, dlaczego się z nią ożenił i dlaczego później unikał. Dobrze,
że wreszcie się to wyjaśniło. Znów zabrzmiał głos Giovanniego:
- Odejdę od niej, jak tylko znów się znajdziemy w cywilizowanych okolicach. Mogę
złożyć winę na cokolwiek, na przykład że nie wypełniła obowiązków małżeńskich. A wtedy
ty i ja... Mam pałac w Wenecji, Deboro!
Dziewczyna roześmiała się dźwięcznie.
- Ty i ja? Przecież jesteś strasznie stary!
Drago aż się zachłysnął, a na ustach wszystkich błąkał się uśmieszek, gdy tak stali i
podsłuchiwali bez wyrzutów sumienia. Drago intensywnie wpatrywał się w Annę, jakby
pragnąc dodać jej otuchy, której istotnie potrzebowała. Giovanni używał właśnie dokładnie
tego samego tonu co kiedyś, gdy chciał wywrzeć wrażenie na Annie.
Po drugiej stronie zarośli zapanowała cisza, wreszcie Giovanni rzekł głosem miękkim
jak jedwab:
- Tak sądzisz? Zobaczysz, że nie ma we mnie nic ze starca!
- Nie, dosyć już tego! - nie wytrzymał Milovan. - Debora! Pozwól tu na chwilę!
Zjawiła się natychmiast.
- Co za szczęście, że mnie zawołałeś - wyszeptała. - Myślałam, że się nigdy nie
pozbędę tego obrzydliwca! Koniecznie chciał mnie dotknąć! Przepraszam, Anno!
- Nic nie szkodzi - mruknęła.
Nagle z niezrozumiałych powodów poczuła się szczęśliwa. Oto stała wśród trojga
prawdziwych przyjaciół!
- Tak bardzo was lubię! - wyszeptała wzruszona i odbiegła. Tym razem nie
przeszkadzało jej, że utykała.
Następne wydarzenia jednak jeszcze bardziej wytrąciły Annę z równowagi.
Rozpoczęła je szczera, jak zawsze, Debora. Szła obok Anny i paplała beztrosko.
- Wiesz? - szepnęła w pewnej chwili z oczami błyszczącymi radością. - Milovan był
bardzo dziwny podczas ostatniego postoju. Objęłam go i pocałowałam w policzek, bo byłam
strasznie zadowolona, a on cały poczerwieniał, zaczął szybko oddychać i chciał mnie złapać,
ale uciekłam. To było wspaniałe, Anno! Odkryłam, jaką mam nad nim władzę! - zachichota.
Anna na moment przymknęła oczy.
- Deboro... rozumiem twoje uczucia i życzę ci, abyś przeżywała miłe chwile po tych
latach samotności. Ale miej na względzie dobro Milovana! Nie utrudniaj mu jego sytuacji.
Wiesz, że ma zostać mnichem i że wybrał się na tę wyprawę także dlatego, aby sprawdzić,
czy jest w stanie oprzeć się pokusom tego świata. A wierz mi, jesteś dla niego ogromną
pokusą, większą, niż mógł przewidzieć. Nie możesz się w nim zakochać. A przede wszystkim
nie dopuść, aby zakochał się w tobie!
Debora była zdruzgotana.
- Mnich? - spytała żałośnie. - Ale to byłaby szkoda! Jest taki słodki...
- Myślę, że Milovan uważa, iż jest to winien swemu przybranemu ojcu - wyjaśniła
Anna. - On jest bardzo sławny w tym kraju, to bohater jego ludu. Miał kiedyś sam zostać
mnichem, ale zajął się nieszczęśliwym, osieroconym Milovanem i wychował go. Chłopiec
chce wstąpić do zakonu także z wdzięczności do ojca.
- Myślę, że to głupie - powiedział Debora niepewnym, lekko drżącym głosem. - Ja
wiem, co to znaczy siedzieć w zamknięciu całe życie i widzieć mijającą młodość!
- Tak - przyznała Anna i w zamyśleniu popatrzyła na mężczyzn idących przed nimi. -
Nie sądzę, aby Milovan w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Może zaczyna to sobie teraz
uświadamiać. Ale wiem, że głęboko wierzy w Boga i tego nie powinniśmy próbować
zmieniać.
- Nie, oczywiście, że nie - przyznała Debora w roztargnieniu.
Była rozbrajająco słodka, gdy tak szła obok Anny, że swymi długimi, ciemnymi
warkoczami i czerwoną czapeczką należącą do jej stroju ludowego. Anna wcześniej nie znała
takiego stroju. Składał się z wielu kolorowych spódnic, miał obcisły gors i krótkie rękawy.
Księżniczka wyglądała w nim wspaniale. Anna czuła się przy niej jak mała, szara, koślawa
mysz.
- ależ ten Drago jest w tobie zakochany! - rzuciła nieoczekiwanie zachwycona Debora.
Anna zachłysnęła się, zaszokowana:
- Drago? We mnie? Oszalałaś?
- Nie widzisz tego? W takim razie jesteś ślepa! Patrzy na ciebie ciągle, nieomal pieści
cię wzrokiem. Nie zauważyłaś na przykład, jak często się teraz odwraca?
- No tak - przyznała Anna, zaczerwieniona. - Ale on przecież upewnia się, czy u ciebie
jest wszystko w porządku.
- Ha, ale jego oczy nie mnie szukają!
- Ale ja jestem tak brzydka, tak beznadziejnie brzydka...
- Ty? Anno, ty sobie coś wmawiasz. Wyraz twoich oczu jest przecież zachwycający,
nie wiesz o tym? Są tak ciepłe, pełne miłości do całego świata.
Anna nie była w stanie odpowiedzieć. Wzrok jej pobiegł nieśmiało ku postawnej
sylwetce przed nimi. Patrzyła na czarne włosy, opadające lekkimi falami na szerokie ramiona,
na postrzępioną koszulę, spod której wyzierało brązowe, gładkie ciało, na wąskie biodra...
„Należysz do rodu o gorącej krwi” - powiedziała do niego Marta. gdy Anna
przypomniała sobie te słowa, jej wargi zaczęły niepokojąco pulsować. Czy dlatego Drago się
nią zainteresował? Nie, to niemożliwe! Ale przecież wtedy...
Ocknęła się na słowa Debory:
- Szkoda, że jesteś żoną tego lakierowanego jaszczura.
- Ależ, Deboro!
- Może nie mam racji?
- Tak - na pół z płaczem, na pół ze śmiechem przyznała Anna. - Masz rację. Jest
fałszywy. Ale jestem jego żoną i przysięgałam mu wierność. Zapomnij o tym, co
powiedziałam!
- Anno - wyszeptała Debora patrząc na Milovana. - Jak to jest kochać?
- Tego nie wiem - odpowiedziała Anna, zrezygnowana. - Naprawdę nie wiem,
Giovanni nawet mnie ni dotknął. Ale myślę, że to musi być coś wspaniałego... Z właściwym
mężczyzną.
- Tak - wyszeptała Debora. - Też tak myślę. Z właściwym mężczyzną.
Godzinę później przyszło Annie zająć się Milovanem. Dotarli już do łagodnych gór w
pobliżu jego klasztoru i zatrzymali się na łące.
Chłopiec znalazł się sam na sam z Anną. Ciężko opadł obok niej na trawę.
- Co mam zrobić, Anno? - spytał z desperacją w głosie.
- Cóż, nieźle się urządziłeś - stwierdziła, rozumiejąc dobrze, co chłopak ma na myśli.
- Byłem tak pewny - wydusił i załamany ukrył twarz w dłoniach. - Byłem tak siebie
pewny. Nie przypuszczałem...
Anna starała się, aby jej słowa zabrzmiały serdecznie i mądrze:
- Uważam, że powinieneś uznać to za próbę. Jeszcze nic się nie stało, znasz ją
zaledwie pięć dni! Jeszcze nie ma niebezpieczeństwa. Potem wróć do klasztoru, do stałych
obowiązków, i spróbuj zrozumieć, czego naprawdę chcesz w życiu.
Skinął głową.
- Że też okazałem się taki słaby! Nigdy bym nie przypuszczał. to pierwsza młoda
dziewczyna, jaką spotkałem!
No cóż, pomyślała Anna melancholijnie.
Chłopak zreflektował się:
- Ty nie stanowiłaś takiego zagrożenia: byłaś zamężna i o tyle starsza, ja nigdy nie
myślałem o tobie w ten sposób. Jesteś wspaniałym przyjacielem, Anno.
- Dziękuję - uśmiechnęła się. - Pamiętaj, nie zmuszaj się do niczego! Jeśli poczujesz,
że nie nadajesz się do klasztornego życia, odejdź!
- Ale tak bym chciał służyć Bogu!
- Możesz to zrobić na wiele sposobów. Przecież niewielu ludziom udaje się odrzucić
wszystko, co mają, by służyć Bogu. Często wybierają życie zakonne, bo są samotni i
zgorzkniali. Zdarzają się jednak również idealiści jak ty. Ale wielu nie nadaje się do takiego
życia i musi się poddać. Nie traktuj tego jak porażki! Spróbuj, a jeśli ci się nie powiedzie...
Czuła się niezwykle rozsądna. Milovan spojrzał na nią z podziwem i wziął jej dłoń w
obie ręce.
- Dziękuję, Anno! Dziękuję, ogromnie mi pomogłaś! A wiesz, co dziś powiedział
Drago?
Aż ją coś zakłuło!
- Nie...
- Powiedział do mnie: „Widziałeś kiedyś kogoś tak wdzięcznego jak ta młoda
Norweżka? Spójrz, jaka jest delikatna!” I ja się zgodziłem, bo to jest prawda. Początkowo tak
nie uważałem - wyznał z młodzieńczą otwartością - ale potem zobaczyłem cię jakby na nowo.
Jesteś skrytą osobą, Anno, ale czasami, gdy ujawnisz swoje uczucia... To jest fascynujące!
Myślę, że Drago też tak sądzi. Poza tym powiedział mi, że pragnie cię też tak... no wiesz jak...
Ale na pewno będzie odnosił się do ciebie z szacunkiem, na jaki zasługujesz. Jesteś zbyt
delikatna, aby cię potraktować inaczej, wystarczy już jednego łobuza w naszej grupie,
stwierdził.
Milovan poczuł, że wkracza na niepewny grunt, i dodał szybko:
- Nie, może nie powinienem tego mówić...
- Nie, pewnie nie - zaśmiała się Anna z płonącą twarzą, niezwykle szczęśliwa. - Ale i
tak dziękuję, Milovan! Rozumiesz, potrzebowałam takich słów!
- Tak właśnie myślałem - pokiwał głową z powagą. - Jesteś zbyt dobra, Anno. Tak
uważamy wszyscy troje.
Mogła tylko uścisnąć jego dłoń.
ATAK
Było upalnie. Szli powoli przez kamieniste pole. Debora zrzucała kolejne warstwy
stroju, ale nadal ubrana była przyzwoicie. Milovan zdjął habit, odsłaniając szczupły, śniady
tors. Debora patrzyła na niego rozszerzonymi z zachwytu oczami. Drago był silniejszy i
ciemniejszy, zaś oliwkowoblade ramiona Giovanniego wydawały się być pozbawione siły.
Tylko Anna nie mogła nic z siebie zdjąć. Jej suknia była jednak lekka i przewiewna, więc nie
cierpiała zbytnio z powodu upału.
Doszli do rzeczki. Poprzednio przeprawili się przez nią łatwo, ponieważ jechali na
osłach. Teraz było trudniej, gdyż zwierzęta niosły bagaż. Dlatego też Milovan i Giovanni
przeprowadzili je na drugą stronę, a Drago, najsilniejszy, miał przenieść Deborę i Annę.
Woda sięgała mu ponad kolana. Anna mocno uchwyciła się jego połyskujących potem
ramion i zerknęła bojaźliwie na wzburzoną wodę. Włosy mężczyzny łaskotały ją po twarzy,
przekręciła więc głowę, co sprawiło, że znalazła się jeszcze bliżej gorącej szyi Draga. Czuła,
jak jego pierś wznosi się i opada przy głębokich oddechach.
Pozostali zajęci byli zakładaniem butów i nie patrzyli w stronę rzeki. Drago spojrzał
na Annę, a ona nieświadomie zacisnęła mu mocniej dłonie na ramionach. Nie wytrzymała
jego wzroku i spuściła oczy. W następnej chwili Drago dotknął ustami jej skroni.
Pewnie powinna cofnąć głowę, ale westchnęła jedynie i przytuliła się do niego.
- Jeżeli się teraz poślizgniesz, nigdy ci tego nie wybaczę - zaśmiała się, chcąc ukryć
zmieszanie. Drago jednak słyszał gwałtowne bicie jej serca.
- Anno - wyszeptał przerywanym głosem - potrzebuję cię, wiesz o tym!
Gdyby nie rozmawiała wcześniej z młodymi, nie zrozumiałaby, o czym mówi. Teraz
wiedziała... Także dlatego, że ją samą trawiła niecierpliwa tęsknota.
- Nie... - jęknęła.
- Wiem - zapewnił - nic ci nie zrobię. tylko musiałem to wyznać. Wybacz mi!
Nie była w stanie odpowiedzieć, ale jej palce odcisnęły głębokie ślady na szerokich
ramionach mężczyzny.
Po tym epizodzie unikał jej, ale często czuła na sobie jego wzrok.
Giovanni nie zwracał na Annę uwagi przez cały dzień. Swe zainteresowanie dzielił
pomiędzy Deborę a skrzynię, najwyraźniej niepewny, na czym bardziej opłaca się
koncentrować.
Powrót zabrał im więcej czasu niż podróż w tamtą stronę. Po południu zrozumieli, że
nie zdążą dotrzeć do klasztoru Milovana przed nocą.
Szukali właśnie miejsca na nocleg, gdy wydarzyło się coś przerażającego.
W oddali, na szczycie wzgórza, dostrzegli jakichś ludzi. Zatrzymali się.
Milovan osłonił dłonią oczy, bo obcych źle było widać na tle zachodzącego słońca.
- Skradają się, przyczajeni - stwierdził - i jest ich wielu!
- Turcy? - spytał Giovanni.
- Nie, nie sądzę. To inne stroje. Musieli nas zauważyć, ale zostawili w spokoju. Myślę
raczej, że to ludzie Stefana.
- Ale dlaczego mieliby się skradać? - dziwiła się Anna.
- No właśnie to mnie zastanawia. Może to oznaczać tylko jedno.
- Co?
- Że w pobliżu są Turcy.
Anna wzdrygnęła się. W swojej dalekiej, bezpiecznej Norwegii i na okręcie ojca
czytała o postępowaniu żołnierzy tureckich na Bałkanach. Nie oszczędzali nikogo, kto stanął
na ich drodze.
- Chodzi im oczywiście o Cetinje - mówił Milovan. - To biedne miasto nigdy nie zazna
spokoju. Ale broni się dzielnie.
- Może powinniśmy się schować? - zaproponował Giovanni.
- Tak - potwierdził Milovan, obeznany z konfliktami w tych stronach. - Tak będzie
najlepiej. Przecież nie wiemy, gdzie są Turcy.
- Najlepiej byłoby, gdybyśmy się rozdzielili - odezwał się Giovanni władczym tonem,
którego używał, gdy chciał zaznaczyć, że on tu decyduje.
- A to dlaczego? - spytał Drago ostro.
- Aby przynajmniej jedno z nas dotarło do ludzi i mogło wysłać pomoc dla
pozostałych, oczywiście!
Drago patrzył po kolei po zebranych.
- A jakże to zamierzałeś nas podzielić? - spytał ze źle ukrywanym sarkazmem.
- Jeszcze tego nie przemyślałem - odpowiedział szybko - ale jeśli ty i Milovan
zajmiecie się Anną, która przecież potrzebuje najwięcej pomocy, to ja będę ochraniał
księżniczkę i bagaże...
Drago wzniósł oczy do nieba, jakby prosząc siły wyższe o cierpliwość.
- Zdawało mi się, że mąż najchętniej ochrania żonę?
- Oczywiście, ale księżniczka potrzebuje kogoś równego pochodzeniem do
towarzystwa. A ufam, że dobrze zajmiecie się moją kochaną żoną.
- Lepiej nie używaj takich słów, bo brzmią fałszywie! - rzucił Drago przez zaciśnięte
zęby. Anna zauważyła, że był nie na żarty rozgniewany. Zadrżała.
- Na razie trzymamy się razem - zarządził. - Jest tu głęboki jar z prawej strony doliny.
Idziemy tam!
Demonstracyjnie złapał Annę za rękę i pociągnął za sobą. Pozostali podążyli
pospiesznie za nimi, Giovanni nawet nie protestował.
Okazało się, że jar biegł daleko wzdłuż doliny. Mieli większe szczęście, niż mogli
zamarzyć.
Niestety, strome zejście źle wpłynęło na bagaże. Skrzynia - obiekt tęsknoty
Giovanniego - zsunęła się i pociągnęła za sobą resztę pakunków z osła. Musieli się zatrzymać
i od nowa go objuczyć. Wszyscy byli zdenerwowani, także zwierzę.
Nagle, niemal nad ich głowami, rozległy się pierwsze strzały. Osioł spłoszył się i
pociągnął pozostałe za sobą. Drago i Milovan rzucili się za nimi i udało im się je złapać.
Milovan nadsłuchiwał.
- To tureckie muszkiety - rzucił z paniką w głosie. - Uciekajmy stąd! Tu jest gdzieś
dom... Szybciej!
Giovanniego nie trzeba było popędzać, już był w drodze w głąb jaru.
- Milovan! - wrzasnął Drago, starając się przekrzyczeć strzały. - Zabieraj Deborę,
będziesz za nią odpowiedzialny! I za Annę. Biegnij, Anno! Uciekaj stąd!
Słyszała, że walka toczyła się nad ich doliną, z jednego zbocza wzgórza na drugie.
Byli właściwie bezpieczni, ale gdyby dostrzegli ich Turcy...
- A ty...? - spytała.
Próbował prowadzić przerażone osły, starała się mu pomóc, ale rzucił niecierpliwie:
- Pospiesz się! Dam sobie radę.
Jeden z osłów potknął się i Drago musiał mu pomóc. Anna zawahała się.
- Pospiesz się! - prosił. - Biegnij ile sił! Idę za tobą!
- Drago, ale ja nie chcę cię zostawić!
- Nie zatrzymuj się, biegnij!
Anna posłuchała, gdy zobaczyła, że odzyskał panowanie nad wszystkimi osłami.
Pobiegła naprzód, w oddali widziała Deborę i Milovana, biegnących ręka w rękę, i
Giovanniego pędzącego daleko przed nimi.
Zapadał zmrok, krótkotrwały śródziemnomorski zmrok, który w każdej chwili mógł
zmienić się w ciemność.
Draga znów zatrzymały zwierzęta, ale wiedziała, że nie chciał, by na niego czekać.
Biegła więc na oślep przed siebie, aż rozbolały ją jej słabe nogi. Już nie widziała nikogo z
pozostałych, słyszała tylko gniewne krzyki obcych mężczyzn o odgłosy walki.
Jar stawał się coraz bardziej płytki. Znów znalazła się w dolinie, osłaniana jedynie
przez niskie drzewa.
Jakaś postać czekała na nią w zapadającym mroku. Ku jej zdziwieniu był to Giovanni.
Wysoki, piękny Giovanni.
- No, jesteś wreszcie - wydyszał. - Biegnij tamtędy, przez potok, do kępy drzew! Tam
będziesz bezpieczna.
- Dziękuję! - rzuciła bez tchu, wyczerpana. - A reszta?
- Już tam są. Ja przyjdę później, pomogę Dragowi przy osłach.
Skinęła głową.
- Bądź ostrożny, Giovanni! - poprosiła. - Oby wam się udało!
Z trudem przeszła przez potok, zmoczywszy suknię. Woda dostała się jej do butów.
Niezdarnie wdrapała się na zbocze i, dysząc, padła pod karłowate buki.
Zbyt późno odkryła pułapkę.
Tuż koło niej rozległ się strzał i pocisk przeleciał ze świstem na drugą stronę doliny.
Nikt jej chyba jeszcze nie zauważył, ale bardzo, bardzo blisko słyszała podniecone głosy,
mówiące coś w zupełnie obcym dla niej języku.
Wysłał ją wprost do tureckiego obozu! Była teraz w podwójnym niebezpieczeństwie,
bo ludzie Stefana Brankovicia celowali właśnie w tę małą kępę drzew.
POŻEGNANIE Z SAMOTNOŚCIĄ
No, udało się, pomyślał Giovanni. Pozbyłem się tej kuli u nogi! A teraz - skarb!
Skrzynia!
Czekał na Draga i osły. tu, nie widziany przez żadną z walczących stron, czuł się
bezpieczny. Wybrał świetnie miejsce, stąd mógł skierować Annę wprost w ręce Turków.
Giovanni był podniecony, gotów do wielkich czynów. Zrezygnował już z księżniczki;
jaki sens miałoby zabiegać o nową damę i czekać potem w nieskończoność na nowe
małżeństwo? Nie, szybciej będzie przechwycić skarb bezpośrednio, w pojedynkę. Miał teraz
szansę.
Zabić tego Draga? Nie, to zbyt prostackie dla wyrafinowanego arystokraty. Poza tym
Drago był nieprzyjemnie silny. I z pewnością niebezpieczny. On, Giovanni, mógłby zostać
zabity! Najlepiej zabrać skrzynię - i zniknąć.
Drago wynurzył się z mroku, prowadząc za sobą osły.
- Daj, pomogę - odezwał się Giovanni cicho. Niestety osioł ze skrzynią szedł pośrodku
i nie bardzo wiedział, jak odłączyć go od pozostałych.
- Gdzie reszta? - spytał Drago, zdumiony jego nagłą chęcią niesienia pomocy.
- Są bezpieczni, daleko z przodu.
Przemykali cicho pomiędzy drzewami, Giovanniemu wciąż jednak nie udawało się
dotrzeć do właściwego osła, choć bardzo się o to starał.
Drago parł naprzód, gnany jakimś niepokojem. Pewnie boi się potyczki, pomyślał
Giovanni z pogardą. Sam był ślepy na wszystko z wyjątkiem skrzyni wypełnionej cenną
zawartością. Gdyby nie to, być może przewidziałby dalszy bieg wydarzeń.
Dawno wyszli już ze strefy zagrożenia, lecz Drago nadal spieszył tak, że Giovanni
ledwie za nim nadążał.
Wreszcie usłyszeli przed sobą ściszone nawoływania Milovana i Debory.
Odpowiedzieli i wkrótce się spotkali. Nad nimi w ciemności stały góry, odgłosy strzałów
ucichły.
Głos Draga był zmieniony niepokojem.
- Gdzie jest Anna?
- Anna? - zdziwił się Milovan. - Nie widzieliśmy jej.
- O Boże! - wyszeptał Drago. - Wysłałem ją naprzód, głupiec! Nie doszła do was?
- Nie - odpowiedziała Debora. - Ale, Giovanni, przecież ty zatrzymałeś się, żeby na
nią zaczekać?
- Nie widziałem jej - zapewnił szybko.
Drago wziął głęboki oddech.
- Coś tu się nie zgadza - rzucił przez zęby. - Zapewniałeś mnie, że wszyscy są
bezpieczni.
Giovanni zrozumiał, że wpadł we własne sidła. W jego uwodzicielskich czarnych
oczach zamigotał lęk.
- Tak, ale myślałem o Deborze i Milovanie. Sądziłem, że Anna jest z tobą.
Twarz Draga stężała z gniewu.
- Przecież zatrzymałeś się, aby zaczekać właśnie na Annę. A mnie wcale o nią nie
spytałeś. Gdzie ona jest?
- Skąd mam wiedzieć?
Drago zrobił krok w jego stronę, Giovanni cofnął się.
- Widziałeś ją! - Drago spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Gadaj prawdę!
Giovanni wzruszył ramionami.
- Przypadkiem zaczęła wbiegać na wzgórze, gdzie byli Turcy. Nic nie mogłem zrobić.
Przecież to lepiej dla niej, i dla nas. Była obciążeniem, opóźniała nas. Nie będzie już musiała
dłużej cierpieć z powodu swoich ułomności.
Drago złapał go za kołnierz i dosłownie podniósł z ziemi.
- Ty... ty... - nie mógł wydusić nic więcej.
Debora powiedziała to, co on pomyślał:
- Anna nigdy by tam nie poszła, gdyby jej tego nie doradzono.
- Puść mnie! - wystękał na wpół uduszony Giovanni. Zrobiłem to dla wspólnego
dobra!
Wreszcie Drago odzyskał głos.
- Ty żałosny, mały padalcu! Ty ośmielasz się sądzić, że twoje zgniłe, nędzne życie jest
więcej warte od życia Anny, którą my wszyscy kochamy! Ona, najlepsza, ma umrzeć, bo
tobie tak wygodniej?!
Cisnął Giovanniego prosto na Milovana, który zaczął okładać go pięściami. Gdy
Wenecjanina uderzył Drago, czerwonym strumieniem popłynęła błękitna krew z
arystokratycznego nosa.
- Księżniczko! - wrzasnął. - Powstrzymaj ich! Te prostaki mnie zabiją!
Podpełzł do niej na kolanach. Debora stała wyprostowana, ze łzami w oczach. Gdy już
był wystarczająco blisko, podniosła stopę, postawiła ją na ramieniu Giovanniego i docisnęła
do ziemi. Przewrócił się i próbował uciekać, ale Drago, niemal nieprzytomny z desperacji,
znów go złapał.
- Gdzie ona jest?! - wrzasnął.
Giovanni usiłował coś powiedzieć, ale usta miał nabrzmiałe i obolałe. Uścisk na jego
szyi zacisnął się.
- W kępie drzew... po wschodniej stronie doliny... tam gdzie czekałem... - wystękał. -
Puść mnie, barbarzyńco!
Krew odpłynęła z twarzy Draga. Bił tak długo, aż wenecki markiz padł ze stęknięciem
i ucichł.
- Niech tak leży - wydyszał Serb. - Wracam szukać Anny. Zajmij się księżniczką!
Milovan skinął głową, bo zrozumiał, że teraz nic nie jest w stanie powstrzymać Draga,
i rzekł:
- Postaram się dotrzeć do ludzi Stefana. A przynajmniej odprowadzę Deborę do
klasztoru.
- Dobrze.
Drago zniknął w mroku.
Młody nowicjusz zyskał wiele w trakcie tej wyprawy. Dojrzał wewnętrznie, uwierzył
we własne możliwości. Z dumą przejął odpowiedzialność za księżniczkę, poczuł się
niezwykle silny i ważny. Wziął osły i pospieszył z Deborą ku klasztorowi.
Nieprzytomnego Włocha pozostawił własnemu losowi.
Turecki oddział opuścił wkrótce kępę drzew, nie odkrywszy Anny, która leżała
przytulona do pnia. Wiele razy żołnierze byli przerażająco blisko, ale ciemność i liście ukryły
ją, gdyż przypominała jedynie jasny kamień leżący pośród innych jasnych kamieni w tym
wapiennym krajobrazie.
Mimo że ich głosy zamarły w oddali, nie śmiała się poruszyć. Głęboko w sercu czuła
dotkliwy ból z powodu zdrady Giovanniego. Nic już dla niej nie znaczył. Aż tak jej
nienawidził, że wysłał ją na pewną śmierć? Tego było za wiele! Anna, nigdy nie mająca zbyt
wysokiego mniemania o sobie, czuła się całkowicie zdruzgotana.
Gdzie są oni? Czy Giovanni zalecał się do Debory? Właściwie wcale jej to teraz nie
obchodziło. Co robi Drago?
Za każdym razem, gdy o nim myślała, robiło jej się ciepło wokół serca. Ale także
boleśnie. Brakowało mu jej? O, nie, niby dlaczego? Giovanni pewnie im nakłamał, że jest
bezpieczna albo że już nie żyje. Przed Dragiem życie stało otworem, zapomni wkrótce o
pierwszej kobiecie, którą spotkał po długich latach samotności. Nic dziwnego, że uważał ją za
ładną!
Nie widział przecież jeszcze żadnej innej...
Annę ogarnęło poczucie samotności i opuszczenia. Nic już się nie liczyło.
Długo panowała cisza. Usiadła.
Nagle usłyszała kroki w ciemności. Zatrzymały się.
Skuliła się. Serce jej waliło.
Z trudem dostrzegła mężczyznę poruszającego się wśród karłowatych drzew. Znalazł
poległego żołnierza i obrócił go twarzą do nieba.
Anna nie wiedziała, że w pobliżu znajdują się umarli. Wzdrygnęła się ze zgrozą.
Obcy przemykał się od jednego ciała do drugiego cicho jak mysz. Nagle wyprostował
się.
- Anna? - zawołał cicho.
Radość i ulga obezwładniły ją. Nie mogła nie poznać tego głosu!
Wydobyła z siebie jedynie żałosne piśnięcie. już w chwilę później stała, objęta jego
silnymi ramionami.
- Anno - wyszeptał poruszony. - Jednak cię znalazłem. Ty żyjesz!
- Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
Gładziła jego twarz, pieściła kark, włosy...
- Wydostaliśmy to z niego. Milovan, księżniczka i ja.
Coś w jego głosie wskazywało, że musieli to zrobić brutalnie.
- Chodź, uciekamy stąd! - wyszeptał.
Skinęła głową.
- A tamci?
- Milovan wziął Deborę i zwierzęta do klasztoru. Mam nadzieję, że tam dotarli.
Tamten leży. Żyje - dodał uspokajająco.
- Nie chcę go już więcej widzieć - powiedziała Anna z takim przekonaniem, że Drago
musiał się uśmiechnąć. - Jakże żałuję, że za niego wyszłam!
- Nie możesz tego żałować - powiedział Drago miękko, pomagając jej przejść przez
potok. - Gdybyś tego nie uczyniła, Debora i ja tkwilibyśmy tam aż do śmierci. I nigdy bym
cię nie spotkał.
Znów znaleźli się w dolinie. Drago zatrzymał się pod drzewem i przytulił Annę lekko,
lecz opiekuńczo. Od jego ciała biło silne i dobre ciepło.
- Jestem taka brzydka - wyszeptała zawstydzona.
- Nie ma ładniejszej od ciebie. Tęsknię, aby znów ujrzeć twe wyraziste oczy.
- Ale ja kuleję! I cała jestem krzywa!
- Przecież to widzę! Kiedy cię zobaczyłem po raz pierwszy, zwróciłem na to uwagę,
ale później nie miało to już znaczenia. Czy nie rozumiesz, że to ciebie tworzy, że jest częścią
ciebie? Bez utykania nie byłabyś Anną. Moją Anną.
Zadrżała, czując miłość w jego głosie.
- Drago - błagała - tak nie można! Przysięgałam wierność innemu. Nie mogę po prostu
być szczęśliwa, słuchając twych słów.
- Nie jesteś mu nic winna.
- Nie, jemu nie, to tylko robak zasługujący na rozdeptanie. Ale złożyłam świętą
przysięgę w kościele!
- Rozumiem i szanuję to. Ale mimo to kocham cię i tego nie możesz zmienić!
Przytuliła się do niego, oszołomiona szczęściem, lecz nadal niepewna.
- Drago, on coś we mnie zabił. Nie mogę uwierzyć, że mówisz prawdę!
- Musisz! - odpowiedział żywo, gładząc ją po włosach. - Musisz mi ufać.
- Wiem, że jesteś szczery. Ale Giovanni także mówił, że mnie kocha, a ja byłam tak
naiwna, że mu uwierzyłam. Jego późniejsze zachowanie zachwiało tę wiarę. W końcu
przestałam mieć nadzieję, by ktokolwiek mógł mnie polubić.
- Czułaś to samo do niego co do mnie? - spytał z niedowierzaniem.
- O, nie - uśmiechnęła się nieśmiało. - Nie! Od kiedy cię zobaczyłam po raz pierwszy,
czułam niepokój, jakąś słodką tęsknotę. Giovanni pochlebiał mi tylko. Byłam przy nim
zalękniona i niepewna siebie. Dawał wyraźnie do zrozumienia, jaki był łaskawy, że raczył
zainteresować się takim zerem jak ja. Byłam wdzięczna i podziwiałam go. Ale, Drago, mam
jeszcze jeden powód, dla którego nie śmiem ci wierzyć. Jestem pierwszą kobietą, którą
spotkałeś. Nie możesz mnie z nikim porównać. Zaczekaj, aż...
- Zapominasz o czymś! - przerwał. - Miałem dwadzieścia lat, gdy znalazłem się na tej
fatalnej górze. Było z nami kilka młodych dziewcząt, które żyły tam jakiś czas. Nie
interesowały mnie w ten sposób. Przyjaźniliśmy się tylko.
Anna z trudem starała się ukryć uśmiech szczęścia.
- Są jeszcze jakieś sprzeciwy? - spytał miękko i uniósł jej brodę.
Serce Anny waliło. Delikatnie, jakby łaskocząc, dotknął wargami jej ust. Stała bez
ruchu, niemal nie oddychając.
Nagle przycisnął ją gwałtownie i pocałował z tęsknotą ujawniającą wieloletnią
samotność. Anna usiłowała myśleć przytomnie, ale bez skutku. Nawet nie zdawała sobie
sprawy, że gładzi go po karku.
To był jej pierwszy pocałunek - i to właśnie Drago ją całował! Jedyny mężczyzna na
całym świecie, którego pragnęła z całego serca.
Samotności, myślała, już nie żyjesz! Tęsknoto, nie masz już nade mną władzy!
W końcu ją puścił. Czuła, że cała drży.
- Chodźmy - rzucił.
- Dobrze, Drago.
Przyjemność sprawiło jej samo wymawianie jego imienia. Ujął dłoń Anny w swoją,
ciepłą, i ruszyli w ciemność. Droga nie była trudna, podłoże równe, a drzewa widoczne na tle
nieba.
Doszli do miejsca, gdzie zostawił Giovanniego. Drago usiłował dojrzeć coś w
ciemności, ukucnął i macał trawę dłońmi.
- Nie ma go - powiedział bezbarwnie.
Szukali przez chwilę w okolicy, ale nie znaleźli nawet śladu Włocha. Kiedy
zrozumieli, że nic więcej nie osiągną, zrezygnowali i ruszyli dalej.
- Wiesz, gdzie leży klasztor Milovana? - spytał Drago.
Anna stanęła i rozejrzała się. Na wzgórzu, po prawej stronie, dostrzegła zarys
ciemnego budynku, charakterystycznego dla tego kraju. To pewnie dom, w którym mieli
ukryć się przed Turkami, o czym wspominał im Milovan. Może i oni tam się schowali?
- Nie, nie wiem - odpowiedziała - nic teraz nie widzę. W ogóle nie mam pojęcia, gdzie
jesteśmy. Może najlepiej będzie, jeśli...
Nagle zamilkła.
- Spójrz! - wyszeptała.
Niżej przed sobą na tle jaśniejszego nieba zobaczyli dużą grupę ludzi. Rozpraszali się
po całej dolinie. Anna bez trudu domyśliła się, że to Turcy.
Odcięli ich od klasztoru!
OPUSZCZONY DOM
W oddali na polanie Debora i Milovan ujrzeli wreszcie klasztor. Dziewczyna coraz
bardziej zostawała w tyle, nie chciała dopuścić myśli, że już są u celu. Chłopak popędzał ją,
jakby ich goniły jakieś złe moce.
- Chodź wreszcie! - zawołał i zaczekał na nią. - Bardzo się niepokoję. Mam nadzieję,
że on znajdzie Annę i że ona...
Urwał. Nie otrzymawszy odpowiedzi, wyprostował się i mówił dalej:
- Jestem taki dumny, że Drago powierzył mi odpowiedzialność za ciebie! On wie, że
może na mnie polegać i że nigdy bym ci nic nie zrobił. Wiesz o tym, prawda?
- Tak, niestety - westchnęła Debora.
Chłopak nie dosłyszał jej komentarza, przejęty zwycięstwem ducha nad ciałem.
- Wiesz, że muszę żyć zgodnie z pewnymi zasadami, i skoro tak mówię, oznacza to, iż
udowodniłem, że potrafię być silny. Wszystko będzie dobrze. Zaraz dotrzemy na miejsce.
Debora umyślnie źle stąpnęła i zaniosła się przenikliwym lamentem.
Prawdą było, że całe życie spędziła w izolacji, ale kobieca pomysłowość nie ma
granic. Jest wrodzona!
Milovan niezgrabnie zajął się nią.
- Nie mogę stanąć - jęczała - muszę się o ciebie oprzeć.
- Ale...
- Na co czekasz? O, właśnie, daj mi się oprzeć o twoje ramię. Nie, nie tak, obejmij
mnie w pasie!
Milovan dotykał jej, jakby parzyła.
- No tak, jeśli chcesz, to chyba lepiej tu zostanę - powiedziała nadąsana i zaczęła się
sadowić na trawie.
- Nie, nie, nie możesz tego zrobić. To niebezpieczne! Chodź, idziemy!
Próbował obejmować ją bez dotykania, co było oczywiście skazane na niepowodzenie.
Modląc się żarliwie o siłę i wybaczenie, pomagał zachwyconej Deborze iść przez łąkę. Ona
starała się wykorzystać tę sytuację jak tylko się dało: przytulała się do niego, przesuwała
dłońmi po jego piersi, pozwalała, aby jej włosy łaskotały go po twarzy. Była urocza, delikatna
i bezbronna. Milovan cierpiał i modlił się... aż do momentu, gdy wykrzyknął:
- Przecież dopiero co kulałaś na drugą nogę! Och, ty...! - i puścił ją tak nagle, że
niemal się przewróciła.
Debora popatrzyła na niego ze złością, ale gdy nie znalazła żadnego
usprawiedliwienia, wybuchnęła śmiechem, a po chwili zawtórował jej Milovan.
Podszedł bliżej, wziął ją za ręce i razem śmiali się długo, serdecznie i w poczuciu
zrozumienia.
Trzymając się za ręce doszli aż do klasztornej bramy.
Anna i Drago stali przez chwilę, oszołomieni, i patrzyli na zbliżającą się wielką grupę
tureckich żołnierzy.
- Dom! - wyszeptał Drago. - Przemkniemy do niego pod osłoną drzew, nie zobaczą
nas. Może są tam Debora i Milovan?
Zdaniem Anny dom leżał przerażająco daleko, ale jednocześnie było to dla nich
korzystne. Bez namysłu podążyła za Dragiem, który niemal ciągnął ją za sobą, podchodząc
kamienistym wzgórzem.
Anna zaczepiała o gałęzie, raz jej suknia zawadziła o coś i rozerwała się z przeciągłym
trzaskiem. Turcy nie zauważyli ich jednak.
Dom wyrósł przed nimi niespodziewanie. Od razu zorientowali się, że jest od dawna
nie zamieszkany. Okna były tylko otworami w ścianach, a drzwi wyrwano. Weszli głównym
wejściem.
W ciemności ledwie dostrzegli wielki bałagan i rzeczy poniewierające się po
podłodze. Zobaczyli także wejście do następnego pomieszczenia, ale Drago zainteresował się
schodami wiodącymi na piętro.
- Myślisz, że są bezpieczne? - wyszeptała Anna, wciąż trzymając go za rękę, której
zresztą nie starał się uwolnić.
- Spróbujemy - odpowiedział. - Nie sądzę, żeby nasza dwójka tu była.
- Nie, dom wydaje się całkiem pusty.
Ostrożnie wchodzili stopień po stopniu. Schody wytrzymały i dostali się na górę,
gdzie było jaśniej i czyściej. Drago zbadał oba pokoje, ale znalazł tylko stół i kilka krzeseł.
- Zaczekamy tutaj, aż ucichnie w dolinie - zaproponował. - Zbyt niebezpiecznie
byłoby teraz iść.
Zapadła kłopotliwa cisza.
- Drago, ja... - zaczęła Anna z wahaniem.
- Wiem. Nie bój się, nie pocałuję cię.
- Dziękuję! - wyszeptała i dodała prędko: - Ale wiesz, że bardzo bym chciała, gdyby
wszystko było inaczej...
- Tak, wiem - odpowiedział lekko. - Gdyby wszystko było inaczej, nie stałbym tak
trzymając się stołu, zamiast iść za głosem serca.
Zaśmiała się, szczęśliwa, lecz z nutą smutku.
Nagle zesztywnieli.
- Co to było? - wyszeptał Drago i podszedł ostrożnie do okna. Anna stanęła za nim.
- O mój Boże! - wykrzyknął. - Idą tu!
Anna rozejrzała się bezradnie wokoło.
- Nie zdążymy uciec!
- Nie. Nie jest ich wielu, pięciu, sześciu, ale zawsze... Nie możemy tu zostać. Jeżeli
wejdą na górę, na pewno zajrzą do tego pokoju.
Strach ścisnął jej serce.
- Och, Drago!
Wyszedł do drugiego pomieszczenia.
- Anno, chodź tu szybko! I weź krzesło!
Posłuchała go.
- Widzisz to wejście na strych?
Nie musiał nic dodawać, już ustawiała krzesło. Drago wszedł na nie i podniósł klapę.
Dwie ukośne ściany tworzyły dach, z prześwitem po jednej stronie.
Podsadził Annę, a w momencie gdy podciągał się do otworu, kopnął krzesło. Anna
zrozumiała, że zrobił to, aby odwrócić uwagę Turków od wejścia na strych, ale jak zejdą? Nic
to, później się nad tym zastanowią!
Ledwo opuścili klapę, usłyszeli odgłosy kroków i nawoływania na dole. Było ciasno,
leżeli na podłodze blisko siebie. Z prześwitu dochodziło do nich powietrze.
- Czy wolno nam oddychać? - wyszeptała Anna.
- Tak, ale lepiej się nie ruszaj!
- Nie ma na to miejsca - zaśmiała się bezdźwięcznie. Czuła takie napięcie, że aż głos
jej się załamywał.
Usłyszeli kroki na schodach. Oczy Draga błysnęły do niej w mroku. Powoli, ostrożnie
otoczył ją ramieniem.
W pomieszczeniu pod nimi dyskutowano o czymś zawzięcie w obcym języku.
Zaskrzypiały krzesła, ktoś przeszedł tam i z powrotem.
- Wzięli nasze krzesło - wyszeptał Drago prosto w jej ucho.
Był tak wspaniale ciepły. Anna zamknęła oczy i zapomniała o bliskim
niebezpieczeństwie. Ramiona Draga otaczały ją, głowa spoczywała przy jej szyi. Czuła w
swoim ciele rozchodzącą się słodką, niecierpliwą falę gorąca.
Przekręciła nieznacznie głowę i ucałowała skroń ukochanego, nie mogła się przed tym
powstrzymać.
Drago przytulił ją mocniej, lecz się nie poruszył.
Nieoczekiwanie spotkanie na dole skończyło się, co obudziło w nich nadzieję. Jednak
mężczyźni zeszli tylko na parter i tam zostali. Ich głosy dochodziły jak odległy pomruk.
- O, nie! - wyszeptał Drago. - Oni chyba chcą tu przenocować!
- Przecież zeszli na dół!
- Nie byliśmy we wszystkich pomieszczeniach. Może znaleźli tam coś znośnego.
Anna westchnęła ciężko.
- Niewygodnie ci? - spytał.
- Nie, nie, jest mi bardzo dobrze - wyszeptała w odpowiedzi. - Gdyby jeszcze nie ci
głupcy tam na dole!
- Nie słyszą nas teraz, nie myśl o nich!
Leżeli bez ruchu bardzo długo, aż w domu zapanował spokój.
- Śpią już - wyszeptała Anna.
- Na pewno ktoś stoi na warcie.
Mijał czas. Anna nie wiedziała, czy to minuty, czy godziny. Pewnie godziny,
zgadywała. Niepokój ciała nie chciał zniknąć, nadal nie mogła zasnąć.
Drago też czuwał. Jego dłonie przesuwały się powoli po jej ramionach. Czasami jego
usta muskały jej skórę.
Uniósł głowę i spojrzał na Annę.
- Te twoje jasne włosy - wyszeptał i dotknął ich czubkami palców. - Widać je w
ciemności. Chyba zaczyna świtać.
Przechyliła głowę do tyłu i spojrzała przez otwór.
- Tak. Jest już jaśniej.
Jego palce zsunęły się niżej i dotknęły lekko jej ust.
- W czasie mojej samotności marzyłem o kimś takim. Ale nie aż tak pięknym, jasnym,
delikatnym, i nie o takim porozumieniu z inną istotą. Anno - jęknął nagle - Anno, moja miłość
do ciebie sprawia mi udrękę, ja...
Jego głos przeszedł w szloch pełen rozpaczy, dłonie ściskały jej ramiona aż do bólu.
Anna zamknęła oczy, aby nie widzieć, jak ściany nad nią zaczynają wirować, i odpowiedziała
na żar, z jakim jego usta szukały jej ust. Dłonie na oślep błądziły po jej ciele i Anna
wyszeptała przerażona:
- Oszalałeś...?
Ale jej niepokój zmienił się w tęsknotę nie do zniesienia i gdy nieskończenie
delikatnie uwalniał ją z ubrań, pomogła mu. Miał gorące dłonie, był zdyszany i cały drżał. Ale
gdy ich ciała się zetknęły, pomyślała, omdlewając ze szczęścia: Nie boję się! To jest dobre,
szczere i naturalne. Jestem szczęśliwa! Również ja, wyklęta Anna Wardelius, mogę uczynić
mężczyznę, którego kocham, szczęśliwym. Mężczyznę żyjącego w samotności dłużej niż ja.
Tak, dla Draga lata samotności były zakończone. Znalazł wreszcie osobę, za którą
tęsknił. Człowieka, który byłby blisko, któremu mógłby ofiarować całą swą miłość, przyjaźń i
opiekę.
STEFAN Z CZARNOGÓRY
Świtało.
Milovan umieścił Deborę w jednym z gospodarstw poza murami klasztoru. Sam był
tak zmęczony, że zakonnicy z łatwością namówili go na kilka godzin odpoczynku. Zdołał
jeszcze wysłać kogoś do Stefana z Czarnogóry z wiadomością o trudnym położeniu swoich
przyjaciół. To właśnie Stefan dowodził potyczką w dolinie, którą przyszli.
Kiedy Milovan zajrzał do stajni mieszczącej się po zewnętrznej stronie murów
klasztoru, odkrył, że zniknęły dwa z ich osłów, a wraz z nimi skrzynia z najcenniejszymi
rzeczami rodu książęcego. W nocy zdjął tylko z grzbietów zwierząt bagaże i schował je pod
pustymi workami. Potem poszedł spać.
Pełen wyrzutów sumienia, oskarżał się teraz o brak rozsądku.
Kilka godzin później spotkał przybranego ojca. Stefan z Czarnogóry siedział na
zboczu w kręgu swoich ludzi, jedząc i pijąc. Mieli powód do świętowana!
Przywódca podniósł się na widok Milovana. Był przystojnym mężczyzną o
stalowoszarej brodzie, zmierzwionych i nieco przerzedzonych włosach. Na jego twarzy
zaznaczyły swój ślad pogoda, wiatr, słońce i prawdopodobnie inne czynniki, o których nie
należało wspominać... Stefan powitał syna szerokim uśmiechem. Milovan poprosił go o
rozmowę, odeszli więc nieco na bok. Chłopak szczerze opowiedział o wszystkim, co się
zdarzyło.
Stefan Branković słuchał go w milczeniu. Siedział, odwijając długi bandaż z
opatrunku na nodze. Wreszcie powiedział:
- Twoją wiadomość otrzymałem, ale nie widzieliśmy ani kobiety, ani mężczyzny, który
jej szukał, ani tego weneckiego zdrajcy. Turcy albo polegli, albo uciekli, w dolinie ich już nie
ma.
Milovan spojrzał z przerażeniem na rany, które ukazały się spod bandaża.
- Ależ ojcze! Skąd te rany?
- Te tutaj? - spytał Stefan szorstko. - Znikąd. To rany z tych moich przeklętych
żylaków. Ale powiedz mi, synu... Na ile to jest poważne, z tą młodą Deborą?
Chłopiec wyprostował się.
- Zrobię tak, jak mówi Anna, ona jest mądra. Wrócę do klasztoru i spróbuję
zapomnieć.
Stefan położył dłoń na jego ramieniu.
- Jeśli jednak nie zdołasz zapomnieć... Pamiętaj, że nie będę miał do ciebie żalu. Sam
tylko na krótko spróbowałem klasztornego życia. Ja miałbym cię osądzać? Musimy również
pamiętać o tych, którzy pozostają, i uczynić wszystko, aby nie sprawić im bólu. Życie w
klasztorze nie może być przejawem egoizmu. Nasze wyrzeczenia może być równocześnie
krzywdą dla innych.
- Jesteś tak samo mądry jak Anna - rozjaśnił się w uśmiechu Milovan. - Znajdź ją,
ojcze, na pewno ją polubisz! I Deborę! Ale rozumiesz moje rozterki? Jak ja, niegodny, mogę
ośmielać się myśleć o księżniczce?
Potężny partyzant zaczął owijać nogę nowym bandażem. Zwlekał z odpowiedzią.
Taak, księżniczka? O ile pamiętam, ta gałąź rodu Nemanjiciów jest o wiele dalsza
tronu serbskiego, niż sądzą. Twoja Debora nie jest żadną księżniczką, lecz jedynie daleką
krewną dawno zmarłego księcia. Ale pokaż mi, gdzie zniknęli twoi przyjaciele! - Gdy się
podnosił, zatrzeszczały mu kości. - Podagra - wyjaśnił. - Zaczynam mieć kłopoty ze
zdrowiem... Szukaliśmy, ale nie było ich tam, gdzie powiedziałeś. Może wiesz, dokąd mogli
pójść? O ile nie zostali wzięci przez Turków do niewoli.
Milovan stał bez ruchu.
- Staram się zastanowić, gdzie mamy szukać - powiedział. - Jeżeli nie ma ich w tej
kępie drzew... Jeżeli udało im się ujść, a musimy w to wierzyć... Nie możemy godzić się z
myślą, że zostali wzięci do niewoli... Jeżeli udało im się uciec... Przecież wspomniałem im o
domu! Wiesz, ten...
- Wiem - odpowiedział Stefan. - Spróbujemy.
- Czy nadal tam są? - wyszeptała Anna.
- Tak, słyszę czyjeś chrapanie.
- Musieli być mocno zmęczeni. Przecież jest już jasny dzień.
Rozmawiali lekkim tonem, starając się ukryć dręczącą ich rozpacz. O ile ujdą z tego z
życiem, trudności się przecież nie skończą. Anna nadal miała męża. Oboje z Giovannim byli
katolikami, nie mogła więc wziąć rozwodu.
Drago pogłaskał ją po włosach.
- Jesteś taka ładna - wyszeptał.
Anna popatrzyła w jego wyrazistą twarz, na której smutek i samotność wyżłobiły
głębokie bruzdy, a nieznana choroba pozostawiła swoje ślady.
- Ty też jesteś niczego sobie - uśmiechnęła się czule.
Potrzebował takich słów. Był tak spragniony kontaktu z innym człowiekiem, że tej
nocy kilkakrotnie wprost przeraził Annę swą gwałtownością. Rozumiała go jednak bardzo
dobrze i starała się dać mu jak najwięcej z tego, co go ominęło przez te lata. W oczach jego
widziała wdzięczność i oddanie. Z każdą minutą kochała go coraz mocniej i mocniej.
Drago często szukał spojrzeniem twarzy Anny. Widziała wówczas w jego oczach
zachwyt, a także niedowierzanie, jakby jej miłość zaskakiwała go, a przy tym dodawała jej
twarzy nowego wyrazu.
Wzdrygnęli się na nieoczekiwany odgłos krzyków i strzałów. Anna przywarła do
Draga. Na dole rozgrywała się walka. Nie słyszeli wielu strzałów, wszystko wskazywało na
zażartą potyczkę z bliskiej odległości.
Znów zapadła cisza.
Na schodach rozległy się ciężkie kroki. Anna wbiła palce w ramię Draga. Ktoś chodził
po pokojach.
I zszedł na dół.
Stłumione głosy oddalały się coraz bardziej, aż w końcu ucichły. Drago starał się
wyjrzeć przez otwór, ale zobaczył tylko górską ścianę.
Odczekali dłuższą chwilę, a gdy nadal było cicho, uchylili ostrożnie klapę.
Nic się nie wydarzyło. Drago skinął ku niej głową i zeskoczył. Przyniósł krzesło i
Anna, choć w niezbyt pięknym stylu, znalazła się na podłodze.
- Dom jest pusty - wyszeptał - ale dla pewności bądźmy cicho.
Pokiwała głową i przemknęli na dół po zdradliwie trzeszczących schodach.
Tam ich oczom ukazał się przerażający widok. Drago odwrócił dłonią twarz Anny, aby
nie patrzyła na najgorsze. Jedno było pewne: Turcy przegrali to starcie.
- Tak, możemy chyba wyjść. Nie powinno być tu więcej wrogów.
Ujął dłoń Anny i wyszli na zewnątrz.
Anna powoli się przeciągnęła aż po końce palców. Dobrze było znów zobaczyć
słońce.
- Ale gdzie my jesteśmy? - zastanawiała się. - Gdzie jest klasztor?
Poszli w kierunku jakiegoś wzniesienia, aby rozejrzeć się po okolicy. Nagle stanęli jak
wryci. Serce podeszło Annie do gardła.
Jakiś człowiek pojawił się tuż przed nimi. Dumnie wyprostowany, z brodą
przyprószoną siwizną. Ubrany był w strój ludowy: szeroki pas, szerokie spodnie i buty o
czubach zagiętych do góry. Anna nie wiedziała, czy był to strój z Czarnogóry, czy z Turcji.
Zesztywnieli ze strachu. Drago przytulił Annę.
Wtem obok mężczyzny pojawiła się znajoma sylwetka.
Twarz brodacza rozjaśniła się w uśmiechu.
- To chyba twoi przyjaciele, Milovan!
- Stefan z Czarnogóry! - westchnęła Anna z zachwytem graniczącym z uwielbieniem.
- No, no! - zaśmiał się Stefan. - Pamiętaj, że i bohaterowie nie są doskonali.
DRZEWA SMUTKU
Przywitali się, pełni szacunku, ze sławnym mężem.
- A więc ty jesteś Anna, ta mądra Anna - uśmiechnął się Stefan. - Mój syn nic mi nie
mówił o twojej ułomności.
Więc tak mało wagi przywiązywał do tego Milovan, że nawet o tym nie wspomniał!
Łzy radości wypełniły oczy Anny, ujęła chłopca za rękę i przytuliła ją do policzka w
geście wdzięczności. Wszyscy to zrozumieli.
- Gdzie jest księżniczka Debora? - spytał Drago z napięciem.
- W bezpiecznym miejscu, w jednym z gospodarstw przy klasztorze - zapewnił
Milovan.
- Ale nie jest księżniczką - wyjaśnił Stefan, ruszając w drogę powrotną - tylko
szlachetną młodą damą.
Opowiedział o pokrewieństwie Debory ze starym rodem Nemanjiciów.
- Tak więc twoi panowie żyli w fałszywym przeświadczeniu o własnej wielkości,
Drago - zakończył przepraszającym tonem.
- Nic nie szkodzi - odpowiedział Serb. Robili to w dobrej wierze. Dodali naszemu
życiu w wiosce blasku, którego na pewno byśmy się nie wyrzekli. Ale gdzie są Turcy.
- Odpędziliśmy ich - rzucił Stefan krótko. - Na pewno nie od razu tu wrócą. A wy
przyjmijcie moje podziękowania za dobre traktowanie mojego przybranego syna. Mówił
bardzo ciepło o waszej trójce. Ale nie o czwartym - dodał cierpko.
- Ciekawe, co się z nim stało - zastanawiał się Drago, marszcząc brwi.
- Dwa osły wraz z książęcą skrzynią zniknęły z klasztornej stajni - rzekł z
westchnieniem Milovan. - Podejrzewamy o tę kradzież markiza.
Drago zaklął, a Anna westchnęła ciężko.
Pozostali w klasztorze dwa dni.
Anna natychmiast poczuła sympatię do dumnego opiekuna Milovana. Często
rozmawiali. Opowiedziała o marzeniu chłopca, by zrobić ojcu niespodziankę, ofiarowując
uzyskane ze skarbu pieniądze. Teraz ta możliwość wydawała się stracona, ale jeżeli ona
mogłaby w przyszłości czymś wspomóc...
Stefan, wzruszony, obiecał zwrócić się do niej o pomoc, jeżeli okazałoby się to
konieczne.
Drago odwiózł obie kobiety do Kotoru. Stamtąd zapewnił im bezpieczną eskortę do
Raguzy. Wtedy pożegnał je, gdyż obiecał pomóc Stefanowi Brankoviciowi w walce z
Turkami aż odparcia nękających Cetinje ataków. Milovan znów zamknął się za murami.
Debora była niepocieszona. Płakała, złościła się i powiedziała niejedno nieprzystojne słowo o
życiu klasztornym.
Postanowiono, że Debora będzie mieszkać u Anny. Nie miała przecież nikogo na
całym świecie! Jej rodzinna wioska leżała teraz daleko w obrębie granic imperium
osmańskiego.
Anna ciężko przeżyła rozstanie z Dragiem. Każdą chwilę pobytu w Czarnogórze i
podróży do Kotoru spędzili razem, a miłość ich stale rosła. Gorzko płakała podczas
pożegnania. Nie mogła pojąć, dlaczego Drago, żyjący w izolacji przez tyle lat, musiał od razu
ruszyć na wojnę. Czy nie zasłużył na wypoczynek? Drago odpowiedział, że Stefanowi przyda
się każdy zdolny do noszenia broni, aby chronić Cetinje przed Turkami, inaczej cała
Czarnogóra dostałaby się w ich ręce.
- Przyjadę do Raguzy najszybciej, jak będę mógł - powtórzył Drago chyba po raz
dziesiąty. - Muszę cię znów zobaczyć, dowiedzieć się, jak żyjesz. I zadbać, aby ten łajdak cię
nie nachodził. Nie wiem, jak to się wszystko potoczy, ale kiedyś wreszcie będziesz moja,
Anno. Nie mogę bez ciebie żyć.
A teraz go nie było i pozostawił po sobie ogromną pustkę.
Na wybrzeżu znów ujrzała cyprysy.
- Witajcie, drzewa smutku - wyszeptała cicho. - Nadal jesteście moimi towarzyszami!
Po Giovannim di Ferro zaginął wszelki ślad. Ludzie Stefana otrzymali polecenie
szukania go wszędzie, gdziekolwiek się znajdą.
Anna żyła w nieustannym strachu, że Giovanni powróci. Mimo to chciała wiedzieć,
gdzie przebywa. Znajdowała się bowiem jakby na ziemi niczyjej: nie miała męża, nie była ani
wdową, ani rozwódką - i nic nie mogła uczynić.
A należało coś uczynić!
Debora pierwsza nazwała rzecz po imieniu:
- Myślę, że będziesz miała dziecko, Anno.
- Tak - odpowiedziała cicho. - Też tak myślę.
- Drago?
- A któż by inny?
Dziewczyna zamyśliła się.
- Ucieszy się. On zawsze lubił dzieci. No, tak - mówiła dalej lekkim tonem - na
szczęście nie będziesz musiała się obawiać złośliwych komentarzy ludzi. Pomyślą, że to
nowy markiz di Ferro.
- Właśnie tego nie chcę! - przerwała jej gwałtownie Anna. - Nienawidzę tego nazwiska
i nie chcę, aby moje dziecko je nosiło. To ma być dziecko Draga, nikogo innego!
Wybuchnęła płaczem. Ostatnie tygodnie mocno nadszarpnęły jej nerwy.
- Tak, rzeczywiście wpadłaś w kłopoty - powiedziała Debora w zamyśleniu. - Ale
rozumiem cię. Och, jakże cię rozumiem! Ten okropny, fałszywy Giovanni! Piękna otoczka na
duszy przestępcy.
Anna wytarła łzy.
- Biedny Giovanni - westchnęła.
- Biedny? Dlaczego tak mówisz?
- Czy nie uważasz, że jest godny współczucia? Przestępca? Tak, ale nie zwykły
przestępca. On był po prostu głupi, ograniczony! W świecie Giovanniego było miejsce tylko
dla niego i jego zachcianek, zamykał go przed innymi. Dlatego musiał być samotny,
bezgranicznie samotny!
- To prawda - zgodziła się Debora i mówiła dalej, starając się, aby jej słowa brzmiały
rozsądnie. - Ale przecież nie można całe życie uważać, że krzywda doznana w dzieciństwie
jest winna wszystkim dalszym nieszczęściom. On tak właśnie robił, prawda?
Anna uśmiechnęła się do niej ciepło.
- Tak, właśnie tak. Masz rację, przecież wiele osób cierpi w dzieciństwie, lecz mimo to
wyrasta na prawych ludzi. Giovanni nigdy nawet nie próbował zmienić swego życia inaczej,
iż wykorzystując innych. Takie ofiary losu, jak ja!
- nie jesteś ofiarą losu. Masz najlepsze serce ze wszystkich, których znam!
- Te dwie cechy często idą w parze - uśmiechnęła się Anna.
Dobrze im się mieszkało razem. Debora była pełna radości. Z zapałem poznawała
nowy świat, którym teraz była dla niej Raguza. Żyły bardzo wygodnie, służba czekała na ich
rozkazy, nie musiały się troszczyć o jedzenie.
Jednak obie były niespokojne. Debora poznała wielu młodych mężczyzn, jednak
często bezsilnie wzdychała, mówiąc, że Milovan wybrał to „głupie, egoistyczne, bezwzględne
życie klasztorne!”
A Anna...
Mogła stać godzinami i wpatrywać się w drogę prowadzącą z Kotoru. Czy Drago
wkrótce przybędzie? Obiecał przyjechać. Co się mogło stać? Znudził się, znalazł inną? Czy
może poległ w walce?
Potrzebowała go teraz. Nie tylko jego rady, jak mają wybrnąć z powstałej sytuacji, ale
po prostu po to, aby go znów zobaczyć, dowiedzieć się, że żyje, poczuć jego ciepło dające jej
takie poczucie bezpieczeństwa!
Pewnego razu powiedziała Deborze:
- Jeżeli stanie się coś złego... wrócę do domu, do Norwegii. Do mojego kraju. Jeśli
zechcesz pojechać ze mną, zapraszam, choć wątpię, czy ty z twoją impulsywnością będziesz
się tam dobrze czuła. Może poproszę mego ojca, żebyś mogła mieszkać w tym domu. Ja mam
zbyt gorzkie wspomnienia. Och, Boże, gdybym tylko wiedziała, gdzie jest Giovanni! I Drago.
Dlaczego nie przybywa? Czas płynie tak wolno... Deboro, czuję się bezradna!
SKRZYNIA ZE SKARBEM
Dumny markiz di Ferro klął, czołgając się tamtej nocy za dwojgiem młodych. Twarz
miał spuchniętą i okrwawioną, każda cząstka ciała sprawiała mu ból, widział niewyraźnie.
Mimo to nie chciał stracić ich z oczu.
Mieli osły ze skrzynią. A skrzynia należała do niego!
Wreszcie ostatkiem sił dotarł do klasztoru. Widział, jak Milovan zostawia zwierzęta w
stajni. Gdy chłopak stamtąd odszedł, Giovanni podkradł się, by w chwilę później wyjechać na
jednym z osłów i prowadząc za sobą drugiego, objuczonego wytęsknioną skrzynią. Niestety,
zakonnicy nie mieli żadnego konia, ale to nie było już takie ważne.
Zwyciężył! Wygrał! Był nie do pobicia! Markiz di Ferro jest wyjątkowy, jest silny jak
bóg. Nie na darmo nosi nazwisko di Ferro - „z żelaza”!
Anna, to żałosne, brzydkie stworzenie, z którym ożenił się dla pieniędzy, leżała zabita
przez Turków. Księżniczka Debora może robić, co chce, do niczego nie była mu już potrzeba,
skoro w rękach miał skarb. A tych dwóch tchórzy, którzy ośmielili się pobić jego, arystokratę
z Wenecji... o, na nich kiedyś się zemści! Przekonają się, że Giovannim di Ferro nie można
pomiatać! Jak tylko osiądzie gdzieś ze skarbem, wynajmie morderców, którzy zajmą się tą
hołotą.
Całą noc podążał drogą, którą przebyli z Anną wiele dni wcześniej.
Dobrze znał trasę, bez wahania jechał więc dalej. Ta głupia Anna powiedziała, że będą
mieli trudności z odnalezieniem drogi powrotnej. Cóż, była tylko niewykształconą kobietą,
czegóż więc można się po niej spodziewać...
Wreszcie, przejechawszy już spory kawałek, musiał odpocząć, gdyż rany bardzo mu
dokuczały. Skręcił ze ścieżki i po chwili zasnął po drzewem.
Obudził się już za dnia. Spał z dłonią na skrzyni.
Krajobraz, z którego podczas nocy wiele nie widział, był taki, jak wszędzie w
Czarnogórze.
W oddali wzgórza, nagie ugory z małymi krzakami i wapiennymi skałkami.
Osły stały przywiązane do drzewa.
Skrzynia!
Fala triumfu zalała Giovanniego. Miał skrzynię! Zrobiło się już na tyle jasno, że mógł
spróbować ją otworzyć. Wiele musiał wycierpieć, ale zdobycie skarbu było tego warte.
Podniósł się, sztywny i obolały. Dobrze, że nie miał lustra! Nie widział zbyt dobrze na
jedno oko, było bowiem spuchnięte. Nos majaczył mu jak sina bulwa. Wszystkie zęby
siedziały mniej lub bardziej luźno.
Ci barbarzyńcy! Te bękarty z nizin! Czegóż można oczekiwać od mieszkańców tego
niecywilizowanego kraju? Serb i Czarnogórzec! Kim byli? Motłochem, niczym więcej!
Ale wreszcie będzie mógł wrócić do Wenecji, do równych sobie. Poniżenie, którego
doznał ojciec - wygnanie z pałacu i pozbawienie majątku - zostanie pomszczone! Kim był
doża wobec jednego z di Ferro, rodu wywodzącego się z mroków średniowiecza? Giovanni,
ostatni z rodu, powróci w pełni chwały.
Z głową wypełnioną marzeniami o słodkiej zemście markiz próbował otworzyć
podwójny zamek skrzyni. Zamknięcie okazało się jednak solidne. Giovanni zniszczył na nim
swój nóż i połamał wiele patyków. Klnąc przez zęby, gorączkowo szukał nowych możliwości.
Po półgodzinnych, bezowocnych wysiłkach zrozumiał, że musi posłużyć się lepszymi
narzędziami. No tak, niedaleko powinna być gospoda, w której zatrzymali się kiedyś z Anną.
Giovanni postanowił ruszyć dalej. Odwiązał oba osły, aby przeprowadzić je pod półkę
skalną, na której ustawił skrzynię, co mało ułatwić jej załadowanie. Przeklinał przy tym i
wrzeszczał na zwierzęta. Jedno z nich, przestraszone, szarpnęło się, a skrzynia zjechała na
ziemię. Wściekły Giovanni kopnął osła, który zaryczał i wierzgnął, aż markiz upadł na
kamienie. Zwierzęta rzuciły się do ucieczki w kierunku klasztoru. Giovanni wołał za nimi,
bez skutku.
Co za obrzydliwy kraj! Czy było coś dziwnego w tym, że człowiek urodzony, by
obracać się w eleganckich salonach wśród ludzi z wyższych sfer, nie dawał sobie rady z parą
brudnych uparciuchów? Giovanni, pełen współczucia dla samego siebie, stał wpatrzony w
skrzynię.
Wreszcie złapał za uchwyt i zaczął ciągnąć skrzynię za sobą po ścieżce.
Ścieżka była dziwnie wąska, o wiele węższa, niż pamiętał. Wydawało mu się, że
widział wtedy jakieś wioski. Teraz żadnych nie zauważył. Ale pewnie minął je w ciemności.
Tak, na pewno je minął.
znacznie później, wyczerpany ciągnięciem skrzyni, wpadł na pomysł rozbicia
zamków. Pełen gorączkowego zapału, znalazł odpowiednio duży kamień. Pierwszy zamek
wygiął się pod uderzeniem, ale wytrzymał. Giovanni popatrzył na niego, wściekły, i znów
uderzył z całej siły. Zamek pękł z trzaskiem. W podobny sposób rozprawił się z drugim, i to z
taką energią, że aż okrwawił sobie kostki dłoni.
Skrzynia była otwarta.
Uroczyście ujął pokrywę w obie ręce i unosił ją nieskończenie wolno - cal za calem -
aby przedłużyć radość oczekiwania.
Zajrzał ostrożnie do środka.
Papiery. Stare książki.
No, to oczywiście tylko na wierzchu.
Odrzucił pożółkłe dokumenty ze znakami korony i napisem SRBIJA. Na innych, także
szacownych, napisane było HRVATSKA. Czy nie mogli używać normalnych wyrazów, a nie
tylko bezsensownie złożonych liter? myślał zirytowany, nie rozumiejąc, że to właśnie były
słowa - nazwy dawnych królestw: Serbii i Chorwacji. Giovanni jednak, przekonany o swej
nadzwyczajnej inteligencji, nigdy nie odczuwał potrzeby uczenia się.
Coraz bardziej gorączkowo grzebał w papierach. Były tam księgi grube jak cegły,
ręcznie pisana i zdobiona Biblia, lecz on szukał coraz głębiej...
Wreszcie znalazł kilka nędznych monet. Nic więcej! Były ładne, lecz czy wystarczą na
odkupienie pałacu i pozycji? Na triumfalny wjazd do miasta?
Nie, na pewno nie.
Giovanni siedział oniemiały. Po chwili nabrał powietrza i wydał przeciągły wrzask
wściekłości i zawodu.
Chwiejnie wstał, wetknął monety do kieszeni i poszedł dalej drogą łączącą, jak sądził,
Cetinje z Kotorem.
Skrzynię z drogocennymi dokumentami po prostu zostawił.
Kilka dni później znaleźli ją ludzie Stefana i przenieśli do klasztoru. Na szczęście nie
padało i wszystko było w dobrym stanie. Zakonnicy zrozumieli, jak cenne dostali dokumenty,
i przenieśli je do swej biblioteki, gdzie przeleżały kilkaset lat, ukryte przed światem.
Giovanni błąkał się po okolicy przez wiele dni. Raz tylko napotkał chłopa, którego
spytał o drogę, ale nie zdołali się porozumieć. Ta przeklęta Anna, pomyślał niekonsekwentnie.
Dlaczego jej tu nie ma do pomocy?
Ostatnio często o niej myślał. choć nie chciał się przed sobą do tego przyznać, czuł, że
popełnił ogromną pomyłkę. Zrozumiał teraz, ile była warta - nie tylko pomagała mu w
trudnych sytuacjach, ale także stanowiła źródło korzyści materialnych. Dom w Raguzie... ach,
jak za nim tęsknił, za jego solidnymi murami i wygodami, za służbą, wozami, końmi...
Ale wkrótce tam będzie, dom przecież należy do niego! Anny już nie ma i mógłby...
Nagle otrzeźwiło go pewne wspomnienie.
Ojciec Anny, ten kupiec!
Wardelius niedługo przybędzie do Raguzy i jakkolwiek by na to patrzeć, pod żadnym
pozorem nie pozwoli, aby zięć zatrzymał dom.
Musi go sprzedać! Szybko, zanim przyjedzie teść. To był genialny pomysł. Mógłby
wtedy wrócić do Wenecji i kupić dom tam, w każdym razie na początek.
Swojej starej matce nie poświęcił wielu myśli. Mogła pozostać w Raguzie, była tak
męcząca i wymagająca, chciała być wiecznie obsługiwana. Nie lubił ludzi, którzy myśleli
tylko o sobie i nie chcieli nic zrobić dla innych. Wymagać opieki od niego, Giovanniego?
Żaden z niego opiekun!
Jedzenie, które udało mu się ze sobą zabrać, kiedy uciekał od tych prostaków, prawie
się kończyło. A wokół nadal pustka. tylko ciągle te góry w oddali!
Już dawno nie widział nigdzie dróg ani nawet ścieżek. Ale przecież musieli gdzieś żyć
ludzie w tym przeklętym kraju!
Nagle wyszedł wprost na jakieś miasto. Duże! Leżało dość daleko, przyspieszył więc
kroku.
Nie zdołał jednak tam dotrzeć.
Jakiś mężczyzna wyskoczył z lasu i zatrzymał go, mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa.
Giovanni warknął coś w odpowiedzi, spieszyło mu się!
- Aha, Włoch! - uśmiechnął się mężczyzna szeroko, lecz nieco złośliwie. Wyrzucił
następnie z siebie potok słów i jedyne, co Giovanniemu udało się zrozumieć, to: „Stefan
Branković” i „Norweżka”.
Tego już mu było za wiele.
- Z drogi, muszę do miasta! 0 rzucił ostro.
Uśmiech mężczyzny stał się jeszcze bardziej złośliwy i jakby pełen oczekiwania.
Powiedział coś, potrząsając głową.
- Skończ z tymi bzdurami, muszę iść dalej! - upierał się Wenecjanin.
Partyzant z przesadną kurtuazją ustąpił mu z drogi. Jeszcze długo markiza gonił jego
śmiech.
Po jakim czasie Giovanni odwrócił się i zobaczył, że człowiek Stefana nadal stoi na
skraju lasu i śledzi go wzrokiem. Nawet z takiej odległości wyglądał, jakby się śmiał.
Przy bramie miasta zatrzymały go straże w nieznanych mu strojach. Zresztą nigdy nie
umiał rozpoznawać tych różnych strojów regionalnych. Strażnicy mieli niezwykle szeroki,
jedwabne pasy i spodnie tak obszerne, że przypominały spódnice. Giovanni nigdy nie słyszał
legendy o oczekiwanym powrocie Mahometa, który miał urodzić się powtórnie. Ponieważ
kobieta była stworzeniem zbyt niskiej rangi, aby dostąpić zaszczytu urodzenia proroka,
wszyscy prawowici muzułmanie chodzili w spodniach szerokich jak worek na wypadek,
gdyby nagle zostali wybrani do spełnienia tej misji. rodzący się prorok nie spadłby wtedy na
ziemię i nie zrobił sobie krzywdy.
Giovanni przemówił do nich na swój zwykły, władczy sposób.
Czarne oczy strażników zapłonęły nienawiścią. Zawołali coś ostro i przybiegło więcej
mężczyzn. Giovanniego pochwyciło wiele rąk.
- Puśćcie mnie! - wrzasnął. - Chcę do Raguzy! Musi być blisko, szedłem przecież cały
czas na północny zachód!
Może i tak. Ale zapomniał, że pasek wolnego lądu był niezwykle wąski. Markiz dotarł
zbyt daleko na północ i znalazł się w granicznym mieście Bileća w byłej Hercegowinie,
obecnie pod panowaniem tureckim.
A Wenecjanin był dla Turka jak włos w zupie.
Nadszedł przełożony straży. Popatrzył na Giovanniego, brudnego i w łachmanach, i
uznał go za szpiega. Markiz di Ferro zdążył tylko zauważyć turecki półksiężyc ozdabiający
dach wartowni i zastanowić się, czy mógłby pójść do nich na służbę, gdy oficer wydał rozkaz
i szabla ze świstem rozcięła powietrze.
Bojownik Stefana wycofał się do lasu.
DZIECKO NADZIEI
Oblężenie Cetinje przez Turków tym razem trwało długo. Drago, żyjący w
odosobnieniu i ciszy, czuł się jak strącony na samo dno piekła. nie mógł jednak opuścić pola
bitwy. W walce przeciw osmańskiemu naporowi liczył się każdy człowiek. Na tym górskim
terenie Drago okazał się mistrzem w podkradaniu się pod pozycje wroga. On, który żałował
każdego umierającego człowieka, musiał nauczyć się zabijać.
Nie chciał tego. To napawało go odrazą. Ale musiało się dokonać.
Wieść o odnalezieniu skrzyni dotarła do niego szybko. Dłużej trwało, zanim samotny
strażnik granicy przy Bileća zdołał przekazać wiadomość o śmierci Giovanniego.
Drago przyjął nowinę bez drgnienia powiek. Ale jego serce wypełniło nowe,
obezwładniające uczucie. Westchnął i odszedł na bok. Opadł na pień i siedział tak,
oszołomiony.
Nie był już sobą tego dnia.
W końcu atak Turków został odparty. Wróg wycofał się z Czarnogóry.
Nareszcie Drago mógł opuścić ten biedny mały kraj i wyruszyć do Raguzy.
I nie podróżował sam.
- Anno! - krzyknęła Debora. - Anno! On przyjechał!
Zbiegłą ze schodów, przeskakując po kilka stopni naraz, i rzuciła się Serbowi na szyję.
- Och, Drago! Żebyś ty wiedział, co na ciebie czeka!
Dyskrecja nigdy nie była jej mocną stroną.
Przytulił ją gwałtownie.
- Dobrze znów cię widzieć, księżniczko - powiedział wzruszony, zapominając, że ona
nie jest księżniczką. Zapomniał najwyraźniej o wszystkim: że nie był godny jej dotykać i że
ona już dawno nakazała mówić do siebie na ty.
Jego spojrzenie biegło przez korytarz ku wątłej postaci kuśtykającej schodami w dół.
Anna była szczuplejsza i bledsza, niż pamiętał, i serce wypełnił mu niepokój. Uwolnił
się delikatnie z ramion Debory i podszedł do ukochanej.
- Trudno było was odnaleźć - powiedział stłumionym głosem.
Wziął ją w ramiona i wszystko zmieniło się w łzy i intensywne uczucie szczęścia.
- Nie mogłem przyjechać wcześniej - wyszeptał. - Próbowałem, ale nie mogłem.
- Drago! - płakała. - Och, Drago! Wszystko się skomplikowało, ale jestem taka
szczęśliwa!
Spojrzał na nią pytającą, a ona powiedziała mu nowinę ze wzrokiem pełnym rozpaczy.
Drago długo na nią patrzył, a w oczach zapaliło mu się łagodne światło.
- Giovanni nie żyje, Anno. Zginął przez własną pychę i głupotę.
Anna bez słowa osunęła się wprost w jego ramiona. Położyli ją na sofie, gdzie powoli
przyszła do siebie.
Debora spojrzała na Draga niepewnie.
- Widziałeś Milovana? - spytała drżącym głosem. - A może nie wolno widywać
zakonników?
Drago uśmiechnął się szeroko.
- Idź i zobacz sama! Siedzi tam taki jeden, co nie ma odwagi wejść!
Debora patrzyła, nie rozumiejąc, musiał więc wyjaśnić:
- Podjął wreszcie decyzję, za zgodą opiekuna. Nosił w sercu obraz dziewczyny,
którego nie mógł wymazać. Pożegnał się więc z klasztorem.
Debora z piskiem radości rzuciła się do drzwi. Drago zatrzymał ją.
- Ale musicie zaczekać. Jesteście za młodzi.
- Nic nie szkodzi. Mogę czekać i sto lat!
- Aha, jeszcze coś. Wiesz, że nie jesteś księżniczką?
Debora spojrzała na niego uważnie.
- Nie jestem? To wspaniale, odpadła kolejna przeszkoda! Ale nie mam czasu...
Zniknęła, a Drago ze śmiechem wziął Annę w ramiona.
- Czy to prawda? - spytała. - Milovan opuścił klasztor?
- Tak. Porzucił zamiar służenia Bogu w klasztorze, gdyż okazał się niemożliwy do
zrealizowania. Uznał jednak, że nadal może to robić, mając innego człowieka u swego boku.
Anna skinęła głową.
- Milovan sam wybrał samotność. Tak jak Giovanni, ale jemu dążenie do władzy i
bogactwa odebrało rozsądek. Dobrze, że tak się to potoczyło, Drago.
- Tak, na pewno!
- Byliśmy wszyscy tak samotni, wszyscy pięcioro - wyszeptała w zamyśleniu. - Każde
na swój sposób. Od samego początku. Można by nas nazwać dziećmi samotności.
Otrząsnęła się i dorzuciła energicznie:
- Ale to nie dotyczy naszego dziecka! To będzie dziecko nadziei. Czy macie jakieś
imię oznaczające nadzieję?
- Tak, a nawet wiarę, nadzieję i miłość. Ale to imiona tylko dla dziewczynek: Vera,
Nada i Lubav.
- Jeśli to dziewczynka, nazwiemy ją Nada, nadzieja! - postanowiła Anna. - A jeśli
chłopiec, chciałabym, żeby nosił imię Stefan. Na pamiątkę tego, który uratował nam życie!
Drago zgodził się z nią, zwłaszcza że został bliskim przyjacielem Stefana Brankovicia.
Patrzył teraz na Annę z taką czułością, że serce omal nie rozsadziło mu piersi. Leżała blada i
cicha, ale jej niebieskie oczy aż się jarzyły mądrością, ciepłem i szczęściem.
Giovanni di Ferro był z pewnością głupcem, skoro nie zrozumiał, co stracił.
Tak naprawdę jednak Drago był mu za to wdzięczny.
Nieoczekiwanie przybył z wizytą kupiec Wardelius. Jadąc z Aleksandrii, nadłożył
drogi, aby zajechać do Raguzy. Bardzo brakowało mu Anny. Bez niej wszystkie dokumenty
leżały nie uporządkowane, na statku panował nieład, a żołądek dokuczał. Poza tym niepokoił
się o nią. nigdy nie lubił markiza di Ferro i żałował, że się zgodził na ślub. Jego zdumienie na
widok obcych osób chodzących po domu córki było wielkie i Anna musiała odbyć z ojcem
długą wyjaśniającą rozmowę. Wyłożyła karty na stół, nie ukrywając niczego.
Gdy skończyła, długo siedział w milczeniu, wstrząśnięty.
- A więc on próbował cię zabić?
- Dwa razy, ojcze. Jesteśmy pewni, że wtedy nad mostem potknął się umyślnie. Drago
mnie uratował.
Wymawiała imię Draga w szczególny sposób, co nie uszło uwagi kupca. Nie wiedział,
jak powinien zareagować. W istocie ten Drago podobał mu się sto razy bardziej niż markiz di
Ferro i życzył swojej córce wszystkiego najlepszego, ale musiał także myśleć o interesach.
- Wydaje się niewykształcony - zaczął z wahaniem. - Czy będzie umiał zająć się
handlem?
- Ojcze! - wykrzyknęła Anna. - A więc zaakceptowałeś go!
- Czyżby?
- Tak! Przecież Giovanniemu zabroniłeś nawet zbliżać się do interesów. A teraz
zastanawiasz się, jak nauczyć Draga ich prowadzenia.
- No, może rzeczywiście - uśmiechnął się zmieszany. - Tak, muszę przyznać, że robi
wrażenie solidnego.
- A ja muszę przyznać, że on nie jest urodzonym kupcem. Ale jest niezwykle
zdecydowany. Myślę więc, że musi rozstrzygnąć to sam.
- Dobrze! Przecież wiesz tak dużo o moich sprawach, więc jeśli on będzie ci
pomagał... W każdym razie wygląda na to, że da mi wnuka!
- Zawsze byłeś optymistą, ojcze - uśmiechnęła się Anna. - Podobno także byłeś pewny,
że ja będę chłopcem.
- Możliwe - uśmiechnął się czule Wardelius. - Ale teraz nie zamieniłbym cię na
wszystkich chłopców świata. Wybacz swemu staremu ojcu, Anno! Twoja samotność była
niezawiniona. Cierpiałaś niesprawiedliwie, wybacz. Pragnę tylko twojego dobra!
- Tak, jest mi teraz dobrze - odpowiedziała ciepło. - ale mówiąc o rzeczach
praktycznych: nie chcę mieszkać w tym domu, było mi w nim ciężko razem z Giovannim.
Jego cień nadal tu jest. Rozmawialiśmy z Dragiem o osiedleniu się we Włoszech...
- Włochy? - spytał ojciec, zaskoczony. - Myślałem, że masz już dosyć Włochów.
Potrząsnęła głową.
- To, że jeden był zły, nie świadczy, że wszyscy tacy są. Lubię ten naród i ich kraj. Są
przecież inne miejsca niż akurat Wenecja. Ale czy Debora, a gdy nadejdzie czas, i Milovan
może mieszkać w tym domu? Opiekować się nim? Na pewno będziemy dużo podróżować.
No i nie wiem, czy wypada, ale czy nie powinniśmy się pobrać z Dragiem jak najszybciej?
Czekamy na to z niecierpliwością.
- Tak, oczywiście. Jakiego on jest wyznania?
- Nie mam pojęcia.
- Serb... - zamyślił się Wardelius. - Pewnie prawosławnego.
- O, nie... - jęknęła Anna. - znów będę musiała zmieniać wyznanie! Dlaczego to
zawsze kobieta... Ech, nieważne!
Wardelius odezwał się:
- Nie wiem, jak długo należałoby odczekać, ale na pewno znajdziemy jakiegoś
księdza, który się zgodzi na szybki ślub. Zapomnimy o tym weneckim markizie, on był tylko
epizodem w twoim życiu! I pojedziesz do domu, do Norwegii, jako żona Draga. O niczym
innym Bergen się nie dowie.
Kupiec Wardelius zawsze był mistrzem w doprowadzaniu spraw do końca. Cel
uświęca środki, zwykł mawiać do siebie, gdy dręczyły go wyrzuty sumienia.
A teraz sprawa dotyczyła jego córki, Anny. Spojrzał na nią i wypełniła go miłość do
swego jedynego dziecka. Do tej, której właściwie nigdy nie dostrzegał. zawsze po prostu była.
Staję się sentymentalny na stare lata, pomyślał. to pewnie perspektywa zostania
dziadkiem...
- Podróż chyba nie sprawi ci trudności? - spytał niespokojnie. - Jeszcze masz dużo
czasu?
- O, tak, ponad pół roku! Wszystko będzie dobrze, statek to prawie mój dom. Cieszę
się, że Drago zobaczy Norwegię i nasz dom... Może się zresztą tam osiedlimy? To Drago
musi rozstrzygnąć.
Ojciec spojrzał na nią i pokręcił głową.
- Pół roku temu byłaś Anną Wardelius. Potem zostawiłem cię tutaj jako markizę di
Ferro. A teraz pojedziesz do Norwegii jako... No właśnie, jak Drago ma na nazwisko?
Anna spojrzała na ojca w osłupieniu.
- Ja nie wiem!
I wybuchnęła śmiechem. Odwróciła się do okna, popatrzyła na cyprysy i pinie rosnące
na zboczu pomiędzy białymi domami. Jakie jesteście ładne, gdy tak wyciągacie się do słońca,
wyszeptała w myślach do cyprysów. Jakże mogłam kojarzyć was ze smutkiem?
Długo tak stała, zatopiona w myślach. Nie zauważyła, że ojciec opuścił pokój ani że
po chwili wszedł Drago. Dopiero gdy ostrożnie położył dłonie na jej ramionach, ocknęła się.
- Rozmawiałem z twoim ojcem - zaczął cicho. - Prosił, abym postarał się dać ci to,
czego wielu cię pozbawiło przez te lata. Powiedziałem, że uczynię to jak najchętniej. Powitał
mnie jako członka rodziny. ale twierdził, że czeka mnie trudne zadanie.
- Tak?
- Tak. Powiedział, że cenisz sobie niezależność i że jednocześnie bardzo chcesz, aby
ktoś się tobą opiekował. Czy to prawda?
Anna uśmiechnęła się.
- Nie wiedziałam, że zna mnie tak dobrze. Tak, to prawda. I sądzę, że znalazłam
kogoś, kto potrafi sprostać tym wymaganiom.
Odwrócił ją ku sobie.
- Też tak myślę - stwierdził z uśmiechem.