Karen Robards
Zielonooka
Christopherowi Scottowi - Witaj na świecie: 7 kwiet
nia 1990 r.! - oraz, jak zawsze, z miłością Dougowi
i Peterowi
1
N i e m a m wielkiego wyboru, rozmyślała posępnie An
na Traverne. Mogę tylko zostać kochanką G r a h a m a al
bo umrzeć z głodu.
Gdyby tylko o nią chodziło, wybrałaby raczej śmierć
głodową... ale była przecież Chelsea! Anna dobrze wiedzia
ła, że miłość macierzyńska ostatecznie okaże się silniejsza
od dumy, oporów moralnych i fizycznego wstrętu. Nie
mogła przecież pozwolić, by jej pięcioletnia córka została
wydana na łaskę i niełaskę bezlitosnego świata.
Jednak na samą myśl o pójściu do łóżka ze szwagrem
Annie zbierało się na mdłości.
- D o b r y Boże, p o m ó ż mi znaleźć jakieś wyjście! - Jako
córka pastora Anna odruchowo szukała ratunku w modli
twie; tym razem jednak nie było w niej wiele nadziei.
Ostatnio Pan Bóg nie miał widać czasu na wysłuchiwanie
próśb osoby tak mało znaczącej jak ona, toteż modlitew
ny szept był raczej owocem długoletniego nawyku niż pły
nącym z głębi serca wołaniem o boską interwencję. Anna
tak wytrwale, tak żarliwie modliła się o życie męża w ostat
nim okresie jego choroby... A teraz utraciła już chyba zdol
ność do gorącej modlitwy. Kompletnie się załamała pod
czas pogrzebu Paula. Potem zaś wszystkie uczucia w niej
wygasły. Nie czuła już prawie nienawiści, strachu, miło
ści... nawet bólu po stracie męża. Miała wrażenie, że jej ży
cie spowiła lodowata szara mgła.
Była wdową od sześciu miesięcy; ostatnie trzy zaś -
wskutek nalegań szwagra - spędziła w Anglii. Od chwili
7
powrotu do Gordon Hall Graham nie dawał jej spokoju.
Początkowo czynił to dyskretnie i Anna wmawiała sobie,
że po prostu opacznie pojmuje intencje, kryjące się za je
go natrętnymi pocałunkami i uściskami. Była ostatecznie
wdową po jego młodszym, jedynym bracie. Może piesz
czoty, którymi ją obsypywał, są wyrazem współczucia po
śmierci Paula? Ale nawet łudząc tak samą siebie, czuła in
stynktownie, że prawda wygląda całkiem inaczej. Znała
Grahama zbyt dawno, zbyt dobrze, by w to wierzyć.
Graham miał na nią chętkę już wówczas, gdy wszy
scy troje bawili się ze sobą jako dzieci. Była to jednak
tylko zachcianka, nie miłość. To Paul naprawdę poko
chał ją, córkę miejscowego proboszcza, choć on i Gra
ham byli synami bogatego i wpływowego hrabiego Ri-
dleya. Anna odpowiedziała miłością na miłość. Starszy
od niej o miesiąc Paul był od dzieciństwa najdroższym
przyjacielem Anny. Małżeństwo w niewielkim stopniu
zmieniło ich wzajemne stosunki. Był to szczęśliwy zwią
zek, pełen wzajemnego przywiązania i szacunku. Anna
ufała, że łączące ich więzi z biegiem lat staną się jeszcze
silniejsze i doskonalsze. I nagle, w niewiarygodnie mło
dym wieku: w dwudziestym czwartym roku życia, Paul
zmarł. Z jego śmiercią życie Anny i małej Chelsea roz
trzaskało się jak kruche szkło.
W odróżnieniu od niedźwiedziowatego Grahama,
Paul był szczupły, miał jasną cerę i włosy koloru lnu tak
podobne do włosów Anny, że nieznajomi brali ich ra
czej za rodzeństwo niż za małżonków. Mimo swej deli
katnej budowy Paul wydawał się całkiem zdrów. No cóż,
pozory często mylą, powtarzał niejednokrotnie ojciec
Anny. Po śmierci Paula doktor powiedział, że miał on
zapewne wrodzoną niedomogę serca.
Gdybyż o tym wiedziała! Gdyby oboje byli tego świa
domi! Nigdy by nie wyruszyli na spotkanie szalonej
8
przygody, nie zagraliby rodzinie na nosie, udając się na
Cejlon!
Po prostu wzięli ślub bez niczyjego pozwolenia. Ten
akt nieposłuszeństwa rozwścieczył zarówno despotycz
nego ojca, jak i starszego brata Paula - choć każdego z in
nej przyczyny. Hrabia Ridley sprzeciwiał się temu mał
żeństwu, gdyż Anna - córka zwykłego klechy - nie była
odpowiednią partią dla jego syna. Graham zaś wściekał
się, bo chciał Anny dla siebie. O, bynajmniej nie zamie
rzał się z nią ożenić, ale koniecznie chciał Z nią iść do
łóżka. Ojciec wydziedziczył i wygnał Paula, więc nowo
żeńcy zostali prawie bez grosza. Uratował ich tylko nie
wielki spadek po dawno już zmarłej matce Paula: zosta
wiła mu plantację herbaty na Cejlonie, gdzie sama spę
dziła dzieciństwo.
Anna i Paul byli młodzi, odważni i tak w sobie zako
chani, że nic ich nie trwożyło. Obejmą w posiadanie
plantację, ułożą sobie życie! Z początku była to cudow
na przygoda. Egzotyczny urok nowego domu oczarował
Annę. Jednak parny klimat Cejlonu zdecydowanie nie
służył Paulowi. Nieustannie dręczyły go ataki gorączki,
po których podnosił się coraz chudszy i bledszy. Widać
źle wpłynęły także na serce, z natury już słabe. Tak przy
najmniej twierdził doktor, wezwany ostatecznie przez
Annę - wbrew woli męża - gdy na dodatek dołączyła się
jeszcze jedna z wielu chorób tropikalnych. Ta miewała
zazwyczaj lekki przebieg, nie powinna być groźna...
a jednak go zabiła.
Czemu nie wróciliśmy do Anglii, gdy tylko spostrzegli
śmy, że klimat Paulowi nie służy? niejednokrotnie pytała
samą siebie Anna, choć wiedziała, że wyrzuty sumienia ni
czego nie zmienią. Jednak myśl, że Paul żyłby nadal, gdy
by się z nią nie ożenił i nie musiał skutkiem tego opuścić
rodzinnego domu, czaiła się nieustannie na progu jej świa-
9
domości. W pewnym sensie zabiła męża... Do spółki z je
go bezlitosnym ojcem tyranem.
Anna wzdrygnęła się, poczuła nagle jakiś zimny po
wiew. Otuliła się szczelniej szalem, który narzuciła na
nocną koszulę. Siedziała skulona w ogromnym skórza
nym fotelu przy niewielkim ogniu, który roznieciła na
kominku w bibliotece, gdzie bardzo rzadko ktoś zaglą
dał. Zanim do Anny dotarł ten zimny podmuch, było jej
wręcz gorąco. Skąd mogło wiać? Bardzo starannie za
mknęła drzwi na korytarz, a okna w znajdującej się na
pierwszym piętrze bibliotece były także szczelnie poza
mykane i zasłonięte zakurzonymi kotarami z aksamitu.
- Paul? - wyszeptała ledwo dosłyszalnie, zdając sobie
sprawę z tego, że to niemożliwe. A jednak przez chwilę
wydało jej się, że ten lodowaty powiew zapowiada uka
zanie się zjawy. Była taka samotna od śmierci Paula, że
powitałaby radośnie nawet jego ducha Z jej bliskich nie
pozostał już nikt, a z rodziny Paula - tylko Graham.
Hrabia Ridley zaledwie o miesiąc wyprzedził do grobu
swego młodszego syna. Jeśli zaś chodziło o Grahama...
Anna pomyślała po raz chyba setny, że lepiej by dla niej
było nie mieć nikogo na świecie niż takiego krewniaka.
Kiedy zaproponował jej, by wraz z Chelsea wróciła do
Anglii i zamieszkała pod jego dachem, powinna była
okazać więcej przezorności i nie zgodzić się na to! Jed
nak po śmierci Paula zostały obie z córką bez środków
do życia; zgodnie z testamentem matki Paula w razie
śmierci młodszego syna majątek przechodził automa
tycznie w ręce starszego. Gdy więc Graham zaoferował
im dach nad głową, Anna ze względu na dziecko chętnie
wróciła do Anglii. Wtedy jednak nie znała jeszcze ceny,
jaką miała w przyszłości za to zapłacić.
Minęła jedna minuta, dwie... duch się nie ukazywał.
Anna oczywiście wiedziała, że tak się stanie. Poczuła jed-
10
nak zawód; opadła na fotel, opierając głowę o gładkie
skórzane obicie. Była sama. Nikt jej nie pomoże ani nie
poradzi, nikt nie ocali przed nieuchronnym. Mogła naj
wyżej odwlekać tę chwilę, jak choćby dziś, gdy ukryła
się w bibliotece.
- Nie mogę! Po prostu nie mogę...
Oczy miała pełne łez. Zacisnęła powieki, podciągnęła
aż pod brodę kolana okryte obszerną koszulą nocną
i objęła je ramionami. Co ci przyjdzie z płaczu? strofo
wała sama siebie. Nie przywrócisz przez to życia Paulo
wi! Gdyby łzy mogły to sprawić, zmartwychwstałby już
dawno temu.
Ktoś z tyłu, za jej fotelem, zrobił bardzo ostrożny
krok. Anna otworzyła oczy. Paul? pomyślała znowu.
Ależ nie, skądże! Duch unosiłby się w powietrzu, a nie
stąpał po skrzypiących deskach podłogi!
Jeżeli w tym pokoju był jeszcze ktoś - a czuła instynk
townie, że tak jest - z pewnością nie przybył z zaświa
tów! Cóż to więc było... a raczej: któż to był?
Na samą myśl, że Graham odkrył jej kryjówkę, Anna
wstrząsnęła się i odruchowo skuliła jeszcze bardziej. Moż
liwe, że w ciemnawej bibliotece, przycupnięta obok ko
minka w fotelu, zwróconym do reszty pokoju wysokim
oparciem, pozostanie niezauważona. Możliwe... ale mało
prawdopodobne. O tej porze Graham mógł wejść do bi
blioteki z jednego powodu: szukał właśnie jej! Gdy tylko
w domu wszystko ucichło, Anna uciekła ze swego poko
ju. Nie mogła się w nim zamknąć przed szwagrem,któ
ry dysponował kluczem. Już poprzedniej nocy Graham
usiłował wejść do łóżka Anny. Tylko zacięty opór i de
speracka pogróżka, że narobi krzyku i zaalarmuje jego żo
nę, sprawiły, że wycofał się, prawie jej nie tknąwszy.
Przed wyjściem zapowiedział jednak, że Anna albo zo
stanie jego kochanką, albo bez zwłoki opuści ten dom.
11
Anna obawiała się, że dzisiejszego wieczora Graham
wprowadzi w czyn swą groźbę. Choć nie miała żadnych
szans, nie potrafiła pogodzić się z losem. Jeszcze nie! Jej
dobry, łagodny ojciec do śmierci był przekonany, że cu
da się zdarzają. Anna nie domagała się wielkich cudów:
pragnęła tylko wyzwolenia z łap Grahama i skromnej eg
zystencji dla siebie i dla córeczki. Chyba nie było to zbyt
wiele? Bóg i tak już odebrał jej tyle, że sama nie wiedzia
ła, jak zdołała to znieść...
Drugi krok, równie cichy jak poprzedni. Anna uzna
ła, że nie przypomina to wcale ciężkiego stąpania Gra
hama. Nagle dostrzegła jakiegoś mężczyznę. Wysokiego
mężczyznę w fałdzistej, czarnej pelerynie, który prze
mknął się za jej fotelem tak cicho, jakby był duchem...
choć z całą pewnością nim nie był!
Anna zamarła, wstrzymała oddech i nie odwracała
oczu od przybysza. Nie widziała go nigdy w życiu!
Był wysoki, czarnowłosy. Wyglądał jeszcze potężniej
dzięki pelerynie, którą poruszał przeciąg, Drzwi na ko
rytarz były uchylone, te drzwi, które sama tak starannie
zamknęła! Teraz już wyjaśniło się, skąd wziął się ów zim
ny powiew. Zupełnie jednak nie rozumiała, skąd się tu
wziął ów nieznajomy. W Gordon Hall nie było żadnych
gości. Zapowiedziano co prawda przyjęcie na Boże Na
rodzenie 1832 roku, ale do tej daty brakowało jeszcze po
nad dwóch tygodni. Zresztą ów mężczyzna z pewnością
nie należał do grona kompanów Grahama, nadętych fir-
cyków - takich samych jak on.
Anna miała również pewność, że nie jest to nikt ze
służby. Zostawała tylko jedna przerażająca możliwość:
oto znalazła się sam na sam z włamywaczem!
Natychmiast przyszło jej do głowy najprostsze roz
wiązanie: zaalarmować krzykiem cały dom. Zrezygnowa
ła jednak z dwóch powodów. Po pierwsze, złoczyńca
12
znajdował się bardzo blisko i z pewnością rzuciłby się na
nią, gdyby tylko zdradziła swą obecność, której w tej
chwili zgoła nie podejrzewał. Po drugie, krzyk zwabiłby
do biblioteki także Grahama. A Anna wolała niemal mieć
do czynienia z włamywaczem niż ze swoim szwagrem.
Niemal.
Liczyła na to, że włamywacz nie miał zbrodniczych
skłonności. Skulona w fotelu nie spuszczała oczu z przy
bysza, obawiając się niemal oddychać.
2
Nieznajomy wyjmował teraz książki z półek po obu
stronach kominka i układał je porządnie na biurku. An
na, tkwiąc w bezruchu, obserwowała, jak naciska w róż
nych punktach masywną drewnianą ścianę, wcześniej
ukrytą za książkami. Ponawiał swe próby kilkakrotnie,
aż wreszcie dał się słyszeć głuchy odgłos, a potem
skrzypnięcie. Ku zdumieniu Anny w solidnej ścianie
z orzecha pojawił się nagle nieduży otwór. Anna zrobi
ła wielkie oczy; przez całe prawie życie biegała swobod
nie po Gordon Hall, nie miała jednak pojęcia o istnie
niu tej skrytki!
Jakim cudem dowiedział się o niej włamywacz?!
Wsadził obie ręce w otwór i wydobył niewielką kaset
kę ze skóry. Choć Anna nie widziała jego twarzy, cała
postawa nieznajomego zdradzała satysfakcję. Odwró
ciwszy się, postawił kasetkę na biurku i otworzył ją, za
glądając do środka. Marszcząc czoło, Anna próbowała
odgadnąć, co też było wewnątrz. Z pewnością nie rodo
we klejnoty Traverne'ów, które przeszły niedawno
13
w posiadanie Barbary, żony Grahama. Znajdowały się
w jej sypialni, bezpiecznie ukryte w tym samym schow
ku, w którym przechowywano je od wieków.
Anna, zapominając na chwilę o strachu, zaintrygo
wana obserwowała, jak nieznajomy wydobywa z kaset
ki aksamitną sakiewkę, otwiera ją i zagląda do środka.
To, co dostrzegł, wyraźnie go zadowoliło, gdyż z uśmie
chem wydobył zawartość woreczka. Wprost napawał
się widokiem swej zdobyczy; zwrócił się w stronę ko
minka, by lepiej się jej przyjrzeć. Dzięki temu Anna po
raz pierwszy zobaczyła zarówno łup, jak i twarz wła
mywacza.
Najpierw przemknęło jej przez głowę: To Cygan! Był
śniady, miał kruczoczarne brwi i włosy, związane na kar
ku czarną wstążeczką, i wydatne, bardzo męskie rysy
twarzy - zupełnie jakby ktoś wyrąbał je toporem w twar
dym drzewie tekowym... W porównaniu z nimi twarz
Paula przypominała subtelną rzeźbę ze szlachetnego
marmuru. Uwagę Anny zwrócił wysoki wzrost, imponu
jące bary i potężna klatka piersiowa nieznajomego. Choć
z powodu mroku nie mogła być tego całkiem pewna, od
niosła wrażenie, że nieproszony gość odznacza się nie
bezpieczną urodą, surową i dziką.
Liczy się jednak piękno duszy, a nie ciała! Tak zawsze
powtarzał Annie jej wielebny ojciec. A ten mężczyzna
był złodziejem! Anna znów uświadomiła sobie, w jak
niebezpiecznym jest położeniu. Ani drgnęła więc, gdy
włamywacz uniósł rękę, by przyjrzeć się zdobyczy
w świetle ognia. Gdy w słabym pomarańczowym blasku
zawartość jego dłoni roziskrzyła się zielenią, Anna o ma
ły włos nie krzyknęła. Wiedziała już, co nieznajomy trzy
ma w ręku: szmaragdy królowej Marii!
Widziała je tylko raz, jeszcze w dzieciństwie. Bawili
się z Paulem w tym właśnie pokoju i schowali się za ko-
14
tarą, gdy nieoczekiwanie wszedł do biblioteki jego ojciec
z jakimś innym mężczyzną, krępym jegomościem
w średnim wieku, noszącym perukę. Sądząc ze stroju
i zachowania, był to prawnik. Anna nie pamiętała już,
o czym rozmawiali... a może w ogóle nie dotarła do niej
treść ich rozmowy? Nie zapomniała jednak olśniewają
cego naszyjnika, bransolety, kolczyków i skrzącego się
drogimi kamieniami paska. Adwokat brał kolejno do rąk
klejnoty i oglądał je, potrząsając głową z wyraźną dez
aprobatą. Ani ona, ani Paul nie zwrócili na to większej
uwagi; przycupnęli cichutko jak myszki, by nie zdradzić
swej obecności. Gdyby hrabia Ridley ich znalazł, z pew
nością wygrzmociłby syna kijem, a jego towarzyszkę
odesłał na probostwo z surowym listem do pastora, by
ukarał należycie córkę za psie figle.
Anna niejednokrotnie słyszała historię skarbu Traver-
ne'ów. Paul wyciągnął ją od Grahama i - jak zawsze -
natychmiast podzielił się swym odkryciem z Anną. Po
dobno szmaragdy stanowiły cząstkę ukrytego skarbu
Marii Stuart, królowej Szkotów. Wręczyła je jednemu
ze swych wielbicieli, chcąc zdobyć fundusze na zamach
stanu i detronizację swej kuzynki, Elżbiety Tudor. Plan
się nie powiódł, królowa Maria straciła życie, a klejno
ty zniknęły, by po wiekach objawić się jako własność
hrabiego Ridleya. Nikt nie wiedział, jakim sposobem
wszedł w ich posiadanie. Ukrywał swój skarb zazdro
śnie, toteż Anna niemal o nim zapomniała. Dłużące się
okropnie popołudnie, które spędzili z Paulem skryci za
kotarą, wydawało się jej snem.
Szmaragdy jednak istniały naprawdę, były równie re
alne jak ona - a teraz zamierzał wykraść je ten łotrzyk!
Widocznie wyrwał się jej cichy pomruk oburzenia, bo
niedoszły złodziej oderwał wzrok od sypiącego iskrami do
wodu swej winy i jego oczy spotkały się z oczami Anny.
15
Przez jedną straszliwą chwilę Anna patrzyła jak urze
czona w źrenice równie ciemne i niezgłębione jak naj
czarniejsza noc; była zbyt przerażona, by krzyczeć. Bo
że miłosierny, co ją teraz czeka?!
Nieznajomy również doznał szoku, ale oprzytomniał
prędzej niż ona. Nie odrywając wzroku od Anny, chwy
cił kasetkę, sakiewkę i szmaragdy i wetknął wszystko ra
zem do wewnętrznej kieszeni swej obszernej peleryny.
Usta wykrzywił mu grymas wyrażający równocześnie
gniew i szyderstwo, a oczy zalśniły jak dżety.
Skulona w ogromnym fotelu, Anna wyglądała na prze
rażone dziecko. Srebrnoblond włosy, nie okryte nocnym
czepkiem, rozsypały się po liliowym szalu i skromnej bia
łej koszulce, spływając w lokach aż do bioder. W bladej
twarzy świeciły ogromne oczy, a otaczające je gęste, ciem
nobrązowe rzęsy podkreślały jeszcze ich niezwykłą bar
wę: były intensywnie zielone jak szmaragdy ukryte pod
peleryną. Anna w ciągu ostatnich kilku miesięcy bardzo
zeszczuplała, gdyż od śmierci Paula zupełnie straciła ape
tyt; gdyby nie krągłe piersi, zasłonięte w tej chwili szalem
i włosami, można by ją z powodzeniem wziąć za dziecko.
- No, no, cóż to za aniołek z choinki? Co ty tu robisz
o tak późnej porze, złotko?
Powiedział to z pewną ironią, ale bez złości. Serce An
ny żywiej zabiło. Nie odrywała oczu od twarzy niezna
jomego. W gardle tak jej zaschło, że prawie nie mogła
mówić.
- Jeśli pan odejdzie natychmiast, nie zawołam pomo
cy. - Ultimatum zrobiłoby pewnie większe wrażenie,
gdyby nie wygłosiła go ochrypłym szeptem.
- Bardzo to ładnie z twojej strony. Nie mam jednak
zamiaru odchodzić, póki nie załatwię swoich spraw.
I uprzedzam: jeśli spróbujesz krzyczeć, to cię uduszę.
A szkoda by było takiej ładnej dziewuszki!
16
Choć powiedział to całkiem spokojnie, groźba była
realna. Anna spojrzała w niezgłębione oczy intruza i po
jęła, że on nie żartuje. Powoli powracała jej zdolność lo
gicznego myślenia. Zrozumiała, że tak czy owak włamy
wacz zechce pozbyć się jedynego świadka przestępstwa.
Zacisnęła dłonie na poręczach fotela. Sprężyła się, go
towa do skoku. Pobiegnie ile sił w nogach, wrzeszcząc
na całe gardło. On jednak okazał się szybszy. Zanim zdo
łała się poderwać z fotela, skoczył ku niej z rozczapie
rzonymi rękami.
3
Jego ręce chwyciły tylko powietrze: Anna uskoczyła
ze zwinnością ściganego szaraka. Starała się też krzyczeć
na całe gardło, ale strach pozbawił ją głosu. Pisnęła tyl
ko, uskakując za fotel i starając się zaczerpnąć dość po
wietrza, by starczyło na prawdziwy krzyk.
- Chodź tu zaraz, ty mała...
Przeklinając i grożąc syczącym szeptem, usiłował po
chwycić Annę; jego ramiona były dość długie, by sięgnąć
za oparcie fotela. Anna znowu uskoczyła, ale palce na
pastnika zacisnęły się na rękawie jej koszuli. Poczuła ich
twardy dotyk na delikatnej skórze barku i dopiero
w ostatniej chwili zdołała się wyswobodzić. Palce nie
znajomego zawadziły o dekolt koszuli, szal zgubiła już
przy pierwszej rozpaczliwej próbie ucieczki. Materiał
rozdarł się z głośnym trzaskiem. Poczuła na skórze po
wiew zimnego powietrza; odwróciła się raptownie i wy
rwała z palącego chwytu napastnika, z palców sunących
po gładkim, obnażonym ramieniu. Jeszcze raz spróbo-
17
wała wezwać pomocy, ale znów tylko pisnęła jak prze
rażona mysz.
- Spokojnie, przeklęta kocico! - Warknięcie było groź
ne, chwyt bolesny. N i e ulegało wątpliwości, że nieznajo
my to złoczyńca, człowiek gwałtowny i niebezpieczny,
który nie zawaha się wyrządzić jej krzywdy. Jeśli nie zdo
ła się przed nim obronić, koniec z jej zmartwieniami
o Grahama, o Chelsea, o wszystko inne. Rankiem służba
znajdzie na podłodze biblioteki sztywniejące zwłoki.
Z trudem chwytając oddech, A n n a usiłowała skryć się
za masywnym fotelem. Ze strachu pociły jej się dłonie
i pokrywająca mebel skóra wyślizgiwała się Annie spod
palców. Od czasu do czasu próbowała krzyknąć, ale
z gardła uparcie wydobywał się tylko żałosny pisk.
W końcu Anna zacisnęła usta, rezygnując z wezwania
pomocy. Musi utrzymać się poza zasięgiem rąk tego zbó
ja, a to wymaga od niej wielkiej koncentracji.
Bawili się tak w kotka i myszkę w o k ó ł fotela; w innej
sytuacji byłoby to nawet śmieszne!
K u p r z e r a ż e n i u A n n y p r z e c i w n i k nieoczekiwanie
podniósł masywny mebel i odrzucił go w bok. N i e mia
ła czasu ani chęci podziwiać tego wyczynu, świadczące
go o niezwykłej sile. Fotel uderzył w biurko, posypały
się książki i przybory do pisania. A n n a podwinęła koszu
lę i pędem puściła się ku drzwiom.
W jednej chwili napastnik znalazł się tuż za nią. N i e
tyle widziała, co wyczuwała jego obecność - oddech męż
czyzny niemal palił jej kark.
- M a m cię! - krzyknął i pochwycił ją.
Rzuciła się rozpaczliwie w bok, pragnąc uskoczyć za nie
wielki stolik, ale prześladowca schwycił powiewające fałdy
nocnej koszuli i przytrzymał tak mocno, że nie było już ra
tunku. Trzask drącego się materiału był prawie niedosłyszal
ny, zagłuszał go chrapliwy oddech przestraszonej Anny.
18
- Proszę, nie zabijaj mnie! - wykrztusiła, spoglądając
z przerażeniem na włamywacza, który przyciągał ją ku
sobie.
- Więc się nie szarp! - warknął, przyciskając ją do pier
si i unieruchamiając jej ręce. - Słyszysz? Stój spokojnie!
Przerażona Anna nie słyszała jego słów. Napastnik
wydał jej się ogromny, czubkiem głowy ledwie sięgała mu
do ramienia. Szorstki materiał ubrania, do którego moc
no przycisnął jej twarz, ranił skórę, czuła, że za chwilę
się udusi. Ramiona mężczyzny, twarde jak żelazo, bezli
tośnie ściskały klatkę piersiową Anny, jeszcze bardziej
utrudniając oddychanie. Poczuła zawrót głowy i przez
chwilę obawiała się, że zemdleje. Lewa ręka wroga zna
lazła się niebezpiecznie blisko jej prawej piersi. Nagle
Anna uświadomiła sobie, że grozi jej nie tylko utrata ży
cia! Widmo gwałtu przywróciło ją do przytomności.
- Puszczaj! - słowo wybełkotane w materiał ubrania
włamywacza było prawie niedosłyszalne, napastnik mu
siał jednak zauważyć, że wyprostowała się i zaczęła szar
pać ze zdwojoną siłą.
- Spokój! Niech cię diabli! - syknął jej do ucha, gdy
wyrywała się rozpaczliwie jak schwytane zwierzątko.
Kopnęła go w piszczel: wcale tego nie zauważył, za to
ona skrzywiła się z bólu. Wijąc się i szarpiąc, rąbnęła go
łokciem w bok i wreszcie miała satysfakcję: usłyszała bo
lesne stęknięcie. Mężczyzna przesunął nieco rękę i do
tknął palcami jej piersi.
Dotyk męskiej dłoni wywarł na Annie piorunujące
wrażenie. Zbierając wszystkie siły, usiłowała się oswobo
dzić. Udało jej się wykonać pół obrotu, ale wtedy wła
mywacz zaklął i przesunął rękę tak, że całkowicie nakry
ła jej pierś. Anna czuła, że dłoń mężczyzny wprost pali
ją przez koszulę.
- Zabieraj łapy! - zaprotestowała, a gdy nie zwrócił na
19
to uwagi, próbowała strząsnąć jego rękę. Znieruchomiał
nagle, ale jego uścisk nie zelżał. Nie odrywając jednej
dłoni od piersi Anny, drugą zasłonił jej usta. Poczuła
smak soli na jego skórze.
- Milcz!
Gdy jeszcze mocniej przycisnął jej usta, pod wpły
wem nagłego impulsu ugryzła go.
- Ach, ty!
Z jękiem puścił ją i potrząsnął ręką. Anna odskoczy
ła. Biegnąc ku drzwiom, spojrzała na mężczyznę: na je
go twarzy była wyraźnie wypisana żądza mordu.
Rzucił się za nią. Jego cygańska twarz jeszcze bardziej
pociemniała z gniewu.
Przerażona Anna, ciężko dysząc, wypadła na kory
tarz. Było tam czarno jak w grobie, tylko na samym koń
cu migotał płomyk świeczki w kinkiecie, umieszczonym
wysoko na ścianie. Pokoje domowników znajdowały się
piętro wyżej. Wystarczy dobiec do schodów, wspiąć się
na nie - i będzie ocalona! W tej chwili w porównaniu ze
ścigającym ją szaleńcem nawet Graham nie wydawał jej
się wcale straszny.
Napastnik był tuż-tuż... Przyspieszyła kroku, ale go
nił ją bez wysiłku z szybkością pantery. Ta ucieczka nie
miała sensu, wiedziała o tym od początku. Kiedy męż
czyzna pochwycił ją za rozwiane włosy i szarpnął z ta
ką siłą, że do oczu napłynęły jej łzy bólu, Anna poczuła
dziwną, straszną ulgę.
Gdy wlókł ją z powrotem, odzyskała wreszcie głos.
Chciała krzyknąć, ale natychmiast silna ręka przycisnę
ła jej usta i zdławiła okrzyk. Serce Anny mocno waliło.
Może jednak ktoś ją usłyszał?
- Ach, ty... jędzo! - W głosie nieznajomego zabrzmia
ła ponura wściekłość; nie odrywając ręki od ust Anny,
uniósł ją tak, że nie dotykała już nogami ziemi. - Powi-
20
nienem cię udusić za takie sztuczki! Niech to wszyscy
diabli! Co ja mam z tobą zrobić?!
Anna uświadomiła sobie własną bezradność. Jej roz
szerzone oczy patrzyły z przerażeniem znad dławiącej
ją ręki na obcego. Ich spojrzenia się spotkały: grymas
wściekłości na pochylonej nad nią twarzy budził trwo
gę. W błyszczących czarnych oczach nie dostrzegła lito
ści. Przez sekundę Anna była pewna, że zaraz ją zabije.
Zaczęła trząść się jak w febrze. Mężczyzna popatrzył na
nią dłużej i chyba uświadomił sobie, jak maleńka i bez
bronna jest w jego ramionach, bo nagle jakby złagodniał.
Gdy po raz drugi spojrzał w szeroko rozwarte oczy An
ny, w jego wzroku było więcej rezygnacji niż gniewu.
- Zawsze sprawiasz ludziom tyle kłopotu, Zielono
oka? - spytał cicho. - Boże, wszystko się teraz popląta
ło! No cóż, niech i tak będzie. Muszę cię po prostu za
brać ze sobą, i tyle. Dobrze, że jesteś starsza, niż myśla
łem. Może nam być ze sobą całkiem miło!
Ruszył szybkim krokiem przez korytarz w stronę
schodów, do których bezskutecznie usiłowała dobiec
Anna; uśmiechał się teraz do niej szyderczo. Nie był to
przyjemny uśmiech, dowodził jak najgorszych intencji.
Boże kochany! Była bezbronna niczym niemowlę w po
równaniu z tym siłaczem!
Anna zamierzała uciekać schodami na górę, on zaś ru
szył na dół; doskonale znał drogę do głównego holu. Hol
był olbrzymi, niedawno przystrojono go girlandami
z ostrokrzewu dla uczczenia zbliżających się świąt Boże
go Narodzenia. Panowało tu lodowate zimno, bo przed
nocą wygaszono ogień na kominkach, a na dworze leża
ła już gruba warstwa śniegu. Od głównego holu odcho
dziły w różne strony cztery sklepione pasaże. Włamywacz
dotarł tu z biblioteki, nie zmyliwszy ani razu drogi, mu
siał więc w przeszłości zaznajomić się z rozkładem domu.
21
Kto to jest? zastanawiała się Anna. Z pewnością nigdy
nie widziała tego człowieka... a jednak znał dom! Czyż
by jakiś odprawiony służący? A może...
Przestała się nad tym zastanawiać, gdy niosący ją męż
czyzna przystanął i spojrzał na nią, marszcząc brwi.
- Jak tylko piśniesz, to cię ogłuszę. Przysięgam! - za
powiedział ponuro.
Anna uwierzyła mu na słowo. Milczała, gdy postawił ją
przed sobą. Przez cienkie podeszwy rannych pantofli czu
ła lodowate zimno kamiennej posadzki, od murów z ka
mienia ciągnęło chłodem. Szal zgubiła, nocna koszula by
ła podarta. Anna zadrżała, poczuła się prawie naga. Oczy
prześladowcy przesuwały się po całym jej ciele, a gdy za
trzymały się dłużej na piersiach, ich wyraz się zmienił.
Cofnęła się, ale zaraz twarda ręka opadła na jej ramię.
- Proszę... - wyszeptała Anna drżącym głosem.
Uciszyło ją jedno groźne spojrzenie.
- Trzymaj! - powiedział mężczyzna i zanim zoriento
wała się, o co mu chodzi, zdjął z ramion pelerynę i na
rzucił ją na Annę. Aż zamrugała ze zdumienia, gdy otu
lał ją wełnianym okryciem z aksamitnym kołnierzem;
było jeszcze rozgrzane od jego ciała. Potem puścił ramię
Anny i zawiązał sznurki peleryny w zgrabną kokardkę
pod jej brodą. Okrycie było tak obszerne, że mogłaby
owinąć się nim dwukrotnie; ciągnęło się także po ziemi
na dobrą stopę albo i więcej... Ten opiekuńczy gest zdu
miał Annę. Może nieznajomy nie był wcale taki okrut
ny? Ta myśl dodała jej odwagi. Spróbowała raz jeszcze.
- Jeśli mnie puścisz, nie powiem nikomu, że cię wi
działam. Przysięgam!
- Naprawdę nie mogę, Zielonooka. Ale zamarznąć ci
nie pozwolę. Na dworze jest bardzo zimno - odparł
i znów ją objął. Anna spodziewała się, że weźmie ją na
ręce tak jak przedtem, ale on popatrzył na coś w górze.
22
- Nie wolno marnować takiej okazji! - mruknął to
nem usprawiedliwienia. W chwili gdy zdezorientowana
Anna, idąc w ślad za jego spojrzeniem, dostrzegła wiszą
cy nad ich głowami pęk jemioły, nieznajomy pochylił się
ku niej.
Annie zaparło dech, a jego usta odnalazły jej wargi.
4
Jego wargi były palące i lekko wilgotne. Anna niemal
zdrętwiała, gdy sunęły delikatnie po jej ustach. Uniosła
ręce na wysokość ramion napastnika, by odepchnąć go
w instynktownym odruchu oburzenia i protestu, ale
z równym powodzeniem mogłaby odpychać jedną z ka
miennych ścian Gordon Hall.
- Uspokój się, złotko. To nie będzie bolało, słowo da
ję! - szepnął z ustami na jej ustach. Potem przyciągnął
ją do siebie, a jego ręce zakradły się pod pelerynę. Gdy
silna ręka przesunęła się po plecach Anny w górę i przy
trzymała jej głowę, jęknęła. Wtedy pocałował ją.
Usiłowała zaprotestować, lecz zdołała wydobyć z sie
bie jedynie zduszony pisk. Chciała się wyrwać, ale trzy
mał ją w żelaznym uścisku. Starała się ignorować bliskość
silnego ciała i smak ust nieznajomego mężczyzny. Usiło
wała nie dopuścić do siebie myśli, że i w niej rozpłomie
niła się krew, gdy całował ją tak, jak nikt nigdy tego nie
czynił - nawet jej własny mąż.
Paul całował ją często, ale nigdy nie ośmielił się swo
im językiem pieścić jej języka. Nigdy nie splamił jej warg
równie perfidnymi igraszkami, nie ocierał się ustami
o jej usta tak, że czuła zawrót głowy. Nigdy nie doma-
23
gał się pocałunków z taką pewnością siebie, nie sprawiał,
że ich pragnęła, że pragnęła jego...
Gdy nieznajomy oderwał usta od jej ust, rozgorącz
kowany i bez tchu, i wpatrywał się w nią przez chwilę
ze zdumieniem i zaskoczeniem w oczach, Anna prawie
zapomniała, gdzie się znajduje. Uczepiła się jego ramion
w obawie, że upadnie, i nie próbowała się już uwolnić.
Była jak odurzona.
- Złotko, czy ty nigdy nie oddajesz pocałunków? - szep
nął i na jego ustach pojawił się krzywy uśmieszek, niemal
równie uwodzicielski jak pocałunek. Anna nie była w sta
nie odpowiedzieć; wpatrywała się weń tylko olbrzymimi,
zamglonymi oczyma. Uśmiechnął się jeszcze szerzej
i znów pochylił ku niej głowę.
Zanim Anna znalazła się po raz wtóry poza granica
mi realnego świata, zdążyła jeszcze uświadomić sobie, że
oczy mężczyzny nie były wcale czarne, lecz ciemnosza-
firowe jak niebo o północy.
Potem znów zaczął ją całować.
Anna stała na czubkach palców, przegięta do tyłu,
i z konieczności musiała się go przytrzymać. Oczy miała
zamknięte, usta rozchylone. Nie myślała już o oporze,
drżała na całym ciele. Nie była niedoświadczonym pod
lotkiem - miała przecież męża i urodziła mu dziecko, ale
nigdy, nigdy jeszcze nie doświadczyła czegoś podobnego...
Pocałunki Paula były delikatne i czułe; on przecież nie
tylko ją kochał, ale i szanował!
Nigdy by się nie ośmielił potraktować żony jak pro
stej dziewki, jak ladacznicy.
Nigdy by mu nie przyszło do głowy, że dobrze wy
chowana panienka, córka pastora, może w tak bezwstyd
ny sposób zareagować na brutalną napaść. Anna sama ni
gdy by w to nie uwierzyła!
Co się z nią stało?! Ogarnęła ją panika, gdy czarno-
24
włosy mężczyzna przesunął dłonią po jej plecach i objął
pieszczotliwie pośladki, okryte tylko cienką tkaniną.
Serce zaczęło mocno walić, topniała jak wosk. I to
wszystko dlatego, że ten mężczyzna... ten przestępca...
narzucił jej przemocą swe pocałunki, dotyk swych rąk...
Była widać bardzo zepsuta!
Nagle uświadomiła sobie, że podczas gdy jedna ręka
napastnika obejmuje jej pośladki, druga skrada się po na
giej skórze ramienia aż do nasady szyi, a potem szuka
nagiej piersi... i odnajduje ją!
Anna poczuła, że przeszywa ją ognista strzała, i nagle
odnalazła w sobie tyle siły, by wyrwać się z ramion nie
znajomego.
- Jak śmiesz! Jak śmiesz mnie dotykać, ty świnio?! -
zawołała. Czuła, że twarz jej płonie; z pewnością miała
na policzkach wypieki. Kurczowo ściskała czarną pele
rynę, jakby to była magiczna tarcza, dzięki której mogła
ochronić się przed napastnikiem. Z trudem chwytała po
wietrze, a w jej szeroko rozwartych oczach mieszały się
wstyd i lęk.
Słowa Anny najwyraźniej zaskoczyły napastnika.
- Nie ma się czym przejmować - rzucił pojednawczo. -
To przecież tylko pocałunek, nic więcej.
Podobnie jak ona miał trudności z oddychaniem. Na
wysokich kościach policzkowych pojawiły się ciemne
rumieńce, a szafirowe oczy znów upodobniły się do
czarnych dżetów.
Anna cofnęła się jeszcze o krok i nagle wyczuła za so
bą jeden z długich stołów, stojących po obu stronach ho
lu. Zabrzęczały ustawione dla dekoracji srebrne naczy
nia. Anna odruchowo sięgnęła do tyłu, by podtrzymać
wysoki świecznik, który omal nie spadł. Jej palce otarły
się o wieko szklanej gablotki i wtedy przypomniała so
bie, co znajduje się wewnątrz. Była to para srebrnych pi-
25
stoletów do pojedynku, które niegdyś hrabia Ridley
otrzymał w prezencie od ojca. Pistolety zapewne nie by
ły nabite, być może w ogóle nie nadawały się już do użyt
ku... ale skąd on mógłby o tym wiedzieć? Gdyby tylko
gablota nie była zamknięta... Istotnie, nie była. Anna
ukradkiem uchyliła wieko i wsunęła rękę do środka, a jej
palce zacisnęły się na chłodnej metalowej rękojeści. Wy
dobyła pistolet i ukryła go za plecami. Dzięki niemu zdo
ła może - przy odrobinie szczęścia - utrzymać napastni
ka w bezpiecznej odległości. Na razie nie próbował się
do niej zbliżyć, ale dobrze wiedziała, że nie zamierza
ukłonić się i odejść. To nie dżentelmen! pomyślała, a gdy
przypomniała sobie własną reakcję na pieszczoty tego ło
tra, tego złodzieja, gorący rumieniec oblał jej twarz.
- Mam broń! - wykrzyknęła ochrypłym głosem. Wy
dobyła zza pleców pistolet i wycelowała w napastnika. -
Jeśli zrobisz choć jeden krok w moją stronę, zastrzelę cię!
Otworzył szeroko oczy ze zdumienia i znów je przy
mrużył. Przez sekundę patrzył na pistolet, a potem zwró
cił spojrzenie ku twarzy Anny. Nie okazał lęku. Anna
całą siłą woli opanowała drżenie palców i zdołała spoj
rzeć w ciemne oczy mężczyzny ze spokojem, którego
wcale nie czuło jej rozszalałe serce.
- Nie rób nic, czego byś potem żałowała - przestrzegł. -
Nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy i nie zamierzam
skrzywdzić cię w przyszłości.
Anna prychnęła pogardliwie, a pistolet w jej ręku za-
kolebał się tak, że przeraziłaby się nie na żarty, gdyby to
w nią był wymierzony. Jednak włamywacz wcale się tym
nie przejął.
- Wynoś się stąd natychmiast! - wykrzyknęła. Męż
czyzna tylko potrząsnął głową, jakby z żalem.
- Obawiam się, że to niemożliwe. W każdym razie nie
odejdę bez ciebie - powiedział, uśmiechając się przy tym
26
rozbrajająco. - Nie powinnaś się mnie bać. Nie skrzyw
dzę cię i nie zmuszę do niczego wbrew twej woli... ale
sama rozumiesz, że nie mogę zostawić cię tutaj.
Anna spojrzała na mężczyznę ze zdumieniem. Gdyby
nie wiedziała, jak sprawy się przedstawiają, słuchając je
go słów doszłaby do wniosku, że to ona zachowała się
haniebnie, a on właśnie próbuje łagodnie skłonić ją do
opamiętania. Błyskawicznie odzyskał panowanie nad so
bą, jeśli w ogóle stracił je choć na chwilę. Stał wyprosto
wany, swobodny, i nawet bez peleryny prezentował się
imponująco: wysoki, barczysty, atletycznie zbudowany.
Jego surdut, równie czarny jak płaszcz, był nieco staro
świecki w kroju. Spodnie miał także czarne. Choć nie
przesadnie obcisłe jak nakazywała ostatnia moda, przy
legały jednak do jego nóg na tyle, by uwydatnić mięśnie
ud. Czarne jak reszta garderoby buty były porysowane
i podniszczone. Koszulę miał białą, nieco pogniecioną,
fular niedbale związany. Nie ma w nim nic z dżentelme
na, pomyślała Anna po raz nie wiedzieć który, ale mimo
wszystko jest wyjątkowo przystojny.
- Odejdź stąd, proszę! - Mimo najszczerszych chęci
głos Anny drżał jeszcze silniej niż pistolet w jej ręku.
Mężczyzna uśmiechnął się znowu i potrząsnął głową.
- Bardzo mi przykro, ale nie mogę tego uczynić. Do
brze wiem, że zaraz po moim wyjściu pobiegniesz z krzy
kiem po pomoc. Nie mam ochoty na kulkę w plecy ani
na stryczek. Ale uwolnię cię, gdy tylko znajdziemy się
w bezpiecznym miejscu, i dam ci dość pieniędzy, żebyś
mogła tu wrócić. Nie stanie ci się nic złego, daję słowo!
- Nigdzie mnie nie zabierzesz! Czy ty nie masz oczu?!
Trzymam w ręku broń! - syknęła Anna.
Na ułamek sekundy zacisnął wargi.
- Nie mam czasu na kłótnie. Nie widzę innej rady:
musisz pójść ze mną. Zdecyduj sama, czy chcesz zacho-
27
wać odrobinę godności, czy wolisz, żebym cię zakneblo
wał, związał ci ręce na plecach i przerzucił jak tłumok
przez ramię.
- Jeśli postąpisz choćby o krok, strzelę do ciebie. Mó
wię poważnie! - W głosie Anny brzmiała niemal panika.
Czyżby istotnie nie zważał na wymierzoną w siebie
broń?! Jak to możliwe?
- Ten pistolet ma chyba więcej lat niż ja. I jeśli mnie
wzrok nie myli, brakuje w nim kurka. - Wzruszył ramio
nami. - W tej sytuacji muszę zaryzykować. Strzelaj, jeśli
chcesz!
Anna odruchowo spojrzała na pistolet, a wtedy męż
czyzna doskoczył do niej. Nastąpiło to tak nieoczekiwa
nie, że Anna odruchowo nacisnęła na spust. Gdy broń
wypaliła z ogłuszającym hukiem, napastnik wyrwał ją
z dłoni Anny i odrzucił. Potem chwycił młodą kobietę za
ramiona i szarpnął ku sobie tak gwałtownie, że straciła
równowagę. Wyciągnęła rękę, szukając rozpaczliwie ja
kiejś podpory. Gdy już leżała na podłodze, mężczyzna
wepchnął jej do ust sztywną lnianą chustkę. Potem od
wrócił ją twarzą do podłogi, by związać jej ręce Z tyłu,
nim przerzuci ją sobie przez ramię. Zrozumiała, że za
chwilę stanie się już całkiem bezradna, a wówczas on za
bierze ją stąd - i co z nią uczyni? Nie sądziła, że byłby
zdolny ją zamordować, ale przecież mógł ją zgwałcić...
O wstydzie! Na myśl o tym nie poczuła trwogi, lecz
dziwne podniecenie rozpłomieniło jej krew i przyspie
szyło bicie serca.
- Następnym razem nie bądź tak łatwowierna, Zielo
nooka!
Drwina w jego głosie dotknęła Annę jeszcze bardziej
niż same słowa. A więc pogardliwa uwaga na temat bro
ni była takim samym blefem, jak jej pogróżka, że go za
bije? A ona dała się nabrać i zerknęła na pistolet! Na
28
myśl, że miała w ręku sprawną, nabitą broń i pozwoliła
się tak oszukać, ogarnęła ją wściekłość. Wcześniej nie za
mierzała go zastrzelić... chyba że przypadkiem. Gdyby
jednak sytuacja się powtórzyła, ta szczerząca zęby kre
atura padłaby teraz trupem!
Znów była całkowicie zdana na jego łaskę. Ta myśl ją
zmroziła. I nagle Anna uświadomiła sobie, że trzyma
w ręku klucz do wyzwolenia: ciężki srebrny lichtarz,
który stał na stole obok gabloty. Widać, padając, odru
chowo go schwyciła.
Anna wciąż miała ręce pod peleryną. Napastnik nie
przytrzymywał jej zbyt mocno, był w tej chwili zajęty
zdejmowaniem z szyi fularu, którym zamierzał skrępo
wać jej dłonie. Ujęła mocniej świecznik. Gra nie była
jeszcze skończona.
W chwili gdy rozwiązawszy fular chciał postawić ją na
nogi, Anna zaatakowała. Mężczyzna zdążył dostrzec tyl
ko niewyraźny srebrny błysk. W jego oczach odmalowa
ło się zaskoczenie, a potem poczuł na skroni mocny cios.
Ciężko dysząc, z szeroko rozwartymi oczami, przez
sekundę dłużącą się jak wieczność, patrzyła Anna na
mężczyznę, który wciąż się nad nią pochylał.
Potem dało się słyszeć ciche stęknięcie, oczy niezna
jomego uciekły w tył głowy, a on sam osunął się cicho
na ziemię.
Dopiero wówczas zdołała wydobyć Z siebie przeraź
liwy krzyk.
29
5
- Na miłość boską, panienko, co się stało?! - Czy ktoś
panienkę morduje?!
Krzyki Anny rozlegały się echem wśród kamiennych
ścian, kiedy Davis, siwy, tęgi majordomus, który służył
u Traverne'ów, zanim jeszcze urodził się Paul, wpadł do
głównego holu wraz z Beedlem, pierwszym lokajem.
Obaj nie zdążyli się całkiem ubrać: Davis nie wsunął ko
szuli w spodnie, a Beedle przybył na bosaka. Byli nato
miast uzbrojeni: Beedle pochwycił starą siekierę, która
zawsze wisiała nad wejściem do kuchni (i pewnie od stu
lat nikt jej nie ruszał), a Davis pogrzebacz. Sapiąc, bez
tchu wpadli do holu i nagle się zatrzymali. Oczy omal
im nie wyszły z orbit na widok Anny, która z przyci
śniętymi do ust rękami, z rozwianym włosem i w koszu
li nocnej, wyraźnie widocznej spod narzuconej na ramio
na zbyt obszernej peleryny, pochylała się nad leżącym
bez ruchu ogromnym, nieznajomym mężczyzną. Ciężki
srebrny świecznik, zazwyczaj stojący na stole pod ścia
ną, leżał teraz u jej stóp, w niewielkiej odległości na ka
miennych płytach poniewierał się pistolet. Powietrze 'wy
pełniały dym i ostra woń prochu.
- Co się stało, panienko? Co to za jeden? - Davis znał
Annę od dziecka. Z poufałością starego sługi podbiegł ku
niej i potrząsnął ją mocno za ramię. - Niech panienka
przestanie krzyczeć i powie, czy stało się jej coś złego?
Nie tyle potrząśnięcie, co wyraźna troska w głosie sta
rego majordoma uspokoiła Annę. Przełknęła ślinę, zadrża-
30
ła i popatrzyła na powalonego przez siebie człowieka.
- Och, Davis! Czy ja go zabiłam? - spytała słabym gło
sem.
Włamywacz leżał bez ruchu na plecach, twarz miał
równie bladą jak ona. Z miejsca, w którym stała, nie
mogła dostrzec, czy jeszcze oddycha. Anna przypo
mniała sobie głuche uderzenie i zrobiło jej się niedo
brze. Osunęła się na kolana, jakby nogi odmówiły jej
nagle posłuszeństwa. Davis pochylał się nad nią,
a Beedle przestępował z nogi na nogę. Obaj wyraźnie
nie mieli pojęcia, co robić.
- Panienko, czy on zrobił pani coś złego? Postrzelił...
albo jeszcze gorzej? - Głos Davisa był cichy, ale pełen
wzburzenia.
Obaj służący wlepiali w nią wzrok. Anna popatrzyła
po sobie i poczuła, że się czerwieni. Mimo narzuconej
na ramiona peleryny spod rozdartej koszuli widoczna
była częściowo obnażona pierś. Szok sprawił, że ruchy
Anny stały się niezręczne - z trudem zebrała fałdy okry
cia i otuliła się nim szczelnie.
- Nie. Nie zrobił mi nic złego. I prawdę mówiąc, nikt
do nikogo nie strzelał - odparła cicho, kierując wzrok na
człowieka, który wciąż leżał, straszliwie nieruchomy. -
Wynikła szarpanina i broń sama wypaliła, ale nikomu
nic się nie stało. Potem ja... ja go uderzyłam. Lichtarzem.
- Panienka?! Niemożliwe! - Głos Beedle'a był pełen
podziwu. Davis uciszył lokaja jednym spojrzeniem. Po
chylił się i ostrożnie dotknął szyi leżącego, na wszelki
wypadek nie wypuszczając z drugiej ręki pogrzebacza.
- Oddycha.
Usłyszawszy te słowa, Anna odczuła ulgę. To był zło
dziej, bezczelny łotr, niewątpliwie bardzo zły człowiek...
ale nie chciała mieć go na sumieniu! Nawet wówczas,
gdy przypomniała sobie jego nieprzyzwoite pocałunki...
31
albo bezczelny sposób, w jaki ważył się jej dotykać!
Na to wspomnienie ciało Anny ogarnęła fala gorąca,
potem lodowaty chłód. Spojrzała niespokojnie na leżą
cego na podłodze nieprzytomnego mężczyznę, a jej rę
ka sama powędrowała do warg, by je otrzeć. Anna wie
działa, że to złudzenie, ale czuła jeszcze na nich smak
jego pocałunków.
- Co się tu dzieje? Co się dzieje?! - Pani Mullins,
pulchna, siwowłosa gospodyni, sapiąc, zmierzała ku nim
pasażem, łączącym hol z pomieszczeniami dla służby.
Niosła zapaloną świecę, osłaniając ją troskliwie dłonią
od przeciągów. W innej sytuacji Anna uśmiechnęłaby się
na widok tej paniusi w nocnej koszuli, na bosaka, w prze
krzywionym czepku. W tej chwili jednak było jej nie do
śmiechu. Czuła mdłości i dziwny zawrót głowy. Nagle
przebiegła jej przez mózg dręcząca myśl: Dobry Boże,
co ja najlepszego zrobiłam?!
Gdyby sytuacja się powtórzyła, Anna raczej sama za
kneblowałaby się peleryną, niż pozwoliła sobie na krzy
ki, które ściągnęły do holu służbę! Choć i tak wszyscy
by się zbiegli na huk wystrzału... Nie mogła zresztą po
zwolić, by ten człowiek ją uprowadził: to było nie do po
myślenia! Teraz jednak schwytanego włamywacza pew
nie powieszą. Na myśl o tym potężnym mężczyźnie dyn
dającym na stryczku Anna poczuła znów mdłości.
Był przestępcą, to prawda... ale tak czarująco się uśmie
chał... Napędził jej potężnego stracha, ale ostatecznie nie
zrobił jej nic złego... Zadbał nawet o to, by otulić ją wła
sną peleryną, zanim wyniesie ją na dwór. Pocałunki, któ
re jej skradł, były bezwstydne, okropne! O dotyku jego
rąk wolała nie myśleć, ale mimo wszystko... nie życzyła
mu śmierci!
Anna zadrżała i ukryła twarz w dłoniach.
- No, no, moje pisklątko! Już wszystko dobrze! Stara
32
gosposia jest przy tobie - przemawiała pieszczotliwie pa
ni Mullins. Umieściła świeczkę w kinkiecie i pochyliła się
nad Anną. Niezręcznie poklepała ją po ramieniu. - Co
kolwiek by się panience przydarzyło, nie warto się aż tak
przejmować, słowo daję!
- Panienka powiedziała, że on jej nic nie zrobił - ode
zwał się Davis z dezaprobatą. Zawsze przemawiał takim
tonem do gospodyni.
- Ach, te tępe chłopy! Co niby miała powiedzieć? To
przecież przyzwoita panienka! - odgryzła się pani Mul
lins.
Słysząc to, Anna podniosła głowę.
- Naprawdę nic mi się nie stało. On... on chciał mnie
uprowadzić, ale go uderzyłam świecznikiem. Nie wyrzą
dził mi żadnej krzywdy.
- Bogu niech będą dzięki!
Kiedy gospodyni dziękowała niebiosom, pokojówki
Polly, Sadie i Rose przyglądały się całej scenie, stojąc
u wylotu pasażu. Po chwili, upewniwszy się, że nic im
nie grozi, przemknęły do głównego holu. Drugi lokaj,
Henricks, z głupią miną postępował za nimi. Wszyscy
byli w nocnych strojach, na które wrzucili pospiesznie
różne części garderoby. Przygnała ich tu bardziej cieka
wość niż chęć niesienia pomocy. Anna wcale się nie zdzi
wiła, spostrzegłszy, że pani Mullins i Davis, tym razem
jednomyślni, spojrzeli na podwładnych z minami nie
wróżącymi im nic dobrego, potem zaś skoncentrowali
się znów na osobie Anny i włamywacza.
- Co to za jeden? - spytała w imieniu wszystkich pa
ni Mullins, spoglądając w bezkrwistą twarz leżącego. Był
zwrócony głową w stronę Anny, toteż mogła dostrzec
ciemniejący już siniak na skroni. Wzdrygnęła się, usiłu
jąc odpędzić od siebie straszne podejrzenie: Może tym
ciosem wyrządziła mu nieodwracalną krzywdę?
33
- Jakiś cholerny złodziej, to jasne jak słońce! Kto in
ny myszkowałby po cudzym domu w środku nocy?! Le
piej przeszukajmy mu kieszenie, zamiast stać tu i gapić
się jak banda idiotów! - Beedle odważył się wreszcie po
dejść bliżej i stal teraz z siekierą w pogotowiu, gotów
w każdej chwili do ataku.
- Widziała panienka, żeby coś zabierał?
W tej właśnie chwili obiekt ogólnego zainteresowania
jęknął i poruszył się. Wszystkim, włącznie z Anną, za
parło dech: wlepili ze strachem oczy we włamywacza.
- Hej, ty tam! Nie ruszaj się, bo ci łeb rozwalę! - Da
vis groźnie potrząsnął pogrzebaczem, ale włamywacz le
żał znów nieruchomo. Jeśli nawet usłyszał pogróżkę, nie
zareagował na nią. Anna odczuła ogromną ulgę: a więc
naprawdę go nie zabiła! Gdy pani Mullins powtórzyła
swoje pytanie, Anna potrząsnęła przecząco głową.
Jeżeli nie znajdą przy nim skradzionych przedmio
tów, może go nie powieszą? pomyślała. Mogłaby szybko
wrócić do biblioteki, włożyć klejnoty z powrotem do
skrytki, posprzątać to i owo - i nikt by się nie dowie
dział, po co tu przyszedł!
Miała wrażenie, że ukryta w fałdach peleryny biżute
ria pali ją jak ogień. Nigdy dotąd Anna nie zdobyła się
na tak perfidne kłamstwo!
Ale czy życie ludzkie nie było tego warte?
- Niech ktoś zawiadomi naszego pana! Hej, ty tam,
Henricks, nie stój jak głupi! Idź po niego! - Pani Mullins
rzuciła ten rozkaz przez ramię wyraźnie uszczypliwym
tonem.
- Henricks wykonuje tylko moje polecenia - przypo
mniał jej chłodno Davis. Nawet w krytycznej sytuacji ma-
jordomus nie zapominał o trwającej od lat rywalizacji
o pierwszeństwo wśród personelu. Gospodyni coś tam od
burknęła. Davis spojrzał z triumfem na lokaja, który z nie-
34
pewną miną stał z tyłu za pokojówkami. - Zawiadom pa
na hrabiego, Henricks.
- Tak, panie Davis. - Henricks skinął głową i oddalił
się.
Pokojówki ośmielone tym, że włamywacz leży nadal
bez ruchu, obstąpiły go.
- Czy on panią... bardzo przestraszył, panienko? - spy
tała Polly podnieconym szeptem.
Anna dobrze wiedziała, o co pokojówka naprawdę py
ta. Zdołała tylko potrząsnąć głową. Czuła się nadal bar
dzo dziwnie, musiała zaciskać z całej siły zęby, żeby nie
szczękały. Włamywacz nawet teraz, rozciągnięty na pod
łodze, wydawał się taki ogromny, muskularny, zdumie
wająco silny. Wprost nie do uwierzenia, że go pokona
ła! Nie do uwierzenia, że te stanowcze usta ją całowały,
ta ręka o długich palcach pieściła jej pierś...
- Prawdziwa łaska boska! - stwierdziła Polly z wyraź
nym rozczarowaniem. W tym momencie włamywacz zno
wu się poruszył, uniósł głowę i potrząsnął nią, a potem,
wsparłszy się na rękach, próbował wstać. Anna cicho
krzyknęła i cofnęła się. Pokojówki odskoczyły.
- Nic z tego! - krzyknął Davis i przy akompaniamen
cie ogólnych pisków i krzyków uderzył włamywacza po
głowie pogrzebaczem. Anna wzdrygnęła się, usłyszaw
szy stuk. Złodziej natychmiast opadł znów na podłogę.
- Musimy go związać - zawyrokował Davis i rozej
rzał się wokół jakby w nadziei, że w pobliżu zmateriali
zuje się nagle jakiś sznur.
- A może by pan na nim przysiadł, panie Davis?
Obezwładniłby pan w ten sposób całe wojsko!
Uwaga pani Mullins była złośliwym przytykiem do
korpulentnej postaci majordoma; reszta służby potrak
towała jednak tę propozycję dosłownie.
- Tak, panie Davis, niech pan na nim siądzie! Wszy-
35
scy na nim siądziemy! Na pewno go przytrzymamy do
przyjścia pana!
Anna poczuła, że wraca jej równowaga ducha, uświa
domiła sobie nawet szczególny komizm sytuacji. Davis,
dzierżąc pogrzebacz niczym berło, siadł okrakiem na
plecach włamywacza, uzbrojony w siekierę Beedle na je
go ramionach, Polly i Sadie przykucnęły na nogach, a pa
ni Mullins, mrucząc coś pod nosem, krążyła wokół. Na
wet słoń miałby trudności ze strząśnięciem z siebie tylu
ciężarów!
- Niech się pani nie boi, panienko, trzymamy go moc
no! - zapewnił Beedle, widząc, że Anna nie spuszcza
oczu z jeńca.
- Nie boję się - odparła znacznie silniejszym głosem.
Jej mózg także zaczął już sprawnie funkcjonować. Za kil
ka minut zjawi się Graham. Nastąpi spotkanie, którego
obawiała się od poprzedniej nocy, choć być może bieżą
ce wypadki tak pochłoną szwagra, że nie będzie miał dla
niej teraz czasu. Tak czy owak, jeśli chciała zrealizować
swój plan, powinna natychmiast udać się do biblioteki.
Resztę nocy spędzi w pokoju Chelsea. Jeżeli nawet bę
dzie musiała w końcu ulec Grahamowi, to jeszcze nie dziś!
- Wrócę chyba do łóżka - powiedziała Anna, starając
się przemóc słabość w kolanach.
- Ależ, panienko! Nie chce pani sama opowiedzieć
o wszystkim panu hrabiemu? W końcu to panienka zła
pała złodzieja!
- Ach, ty ośle! Jasne, że panna Ania chce się położyć
do łóżka. Dla takiej damy to był prawdziwy szok! Po
rozmawia sobie z naszym panem jutro rano.
Mimo tej uwagi pani Mullins Beedle obstawał przy
swoim. Sprawę rozstrzygnął Davis, uciszając spojrze
niem resztę służby.
- Niech panienka idzie do łóżka! Sam powiem jaśnie
36
panu, co trzeba, a pani doda resztę, kiedy tylko zechce.
Anna rzuciła majordomowi słaby uśmiech i po raz
ostatni zerknęła na nieruchomego włamywacza; uniosła
wlokącą się po ziemi pelerynę i miała zamiar spiesznie
odejść. Tylko to mogła teraz zrobić dla nieznajomego:
odłożyć szmaragdy na dawne miejsce i nie zdradzić ani
słówkiem celu jego wizyty w Gordon Hall. Przecież nie
powieszą kogoś tylko dlatego, że wtargnął do prywatnej
rezydencji? Annie wydało się to nieprawdopodobne.
Było już jednak za późno. W tym właśnie pasażu, któ
rym zamierzała pobiec do biblioteki, rozległy się ciężkie
kroki i zadudnił niski głos, którego ostatnio tak się oba
wiała. Prawie natychmiast pojawił się jej szwagier.
Graham był potężnie zbudowany, wysoki i zwalisty;
wszystko wskazywało na to, że w przyszłości się rozty-
je. Włosy - jasne w dzieciństwie - przybrały teraz niecie
kawy odcień brązu, a grubo ciosana twarz mogłaby z po
wodzeniem należeć do zawodowego boksera. Jedyną
wspólną cechą wyglądu obu braci były jasnoniebieskie
oczy, które odziedziczyła po ojcu także Chelsea. Ale
otoczone gęstymi rzęsami oczy Paula były rozmarzone,
Grahama zaś spoglądały twardo i ostro. Twarz Paul miał
miękką, może zbyt łagodną jak na mężczyznę, Graham
zaś miał kwadratowy podbródek i wystającą szczękę.
Bracia różnili się nie tylko powierzchownością: Graham
nie odziedziczył ani źdźbła wrażliwości ani dobroci, tak
charakterystycznej dla Paula. Był równie czuły i łagod
ny jak pies myśliwski podczas polowania!
- Tam do licha, Anno, co się tu dzieje?! - W towarzy
stwie aż zwijającego się z uniżoności Henricksa Graham
wkroczył do holu, zawiązując po drodze sznur od szla
froka. Anna stanęła jak wryta kilka kroków od wejścia
do pasażu. Patrzyła na Grahama bez słowa, otulając się
szczelniej peleryną. Jakże pogardzała nim - i jak się go
37
bała! Po kilku chwilach spędzonych w jego towarzystwie
dostawała gęsiej skórki.
- Schwytaliśmy złodzieja, panie hrabio! Panna Ania
go złapała! - zawołała gospodyni skrzekliwym głosem.
- Złodzieja? Czy to prawda? - Graham pochwycił
w przelocie ramię Anny i ciągnąc ją za sobą, podszedł do
powalonego włamywacza. Anna pojęła, że w tej chwili nie
zdoła się wyrwać szwagrowi. Leżącego prawie nie było wi
dać, gdyż nadal siedzieli na nim Davis, Beedle i pokojów
ki. Dotyk ręki Grahama na ramieniu - nawet przez pele
rynę i koszulę - przyprawiał Annę o mdłości. Myślała tyl
ko o tym, by mu się wyrwać...
- Anno! - Nie otrzymawszy od bratowej żadnej od
powiedzi, Graham potrząsnął ją za ramię, wciąż patrząc
w jej twarz. - Co się tu stało?
Nie była w stanie znieść jego bliskości po tym, jak
omal jej nie zgwałcił poprzedniej nocy. Zbudziła się wte
dy i ujrzała, że zupełnie nagi wślizguje się do łóżka,
chwyta ją za biodro...
- Co Z tobą, Anno! - Ręka szwagra zacisnęła się na jej
ramieniu; pochylił się tak blisko, że poczuła na policzku je
go oddech. Odwróciła głowę. Ze względu na włamywacza
nie powie całej prawdy. Trzeba będzie kluczyć, zmyślać...
Ale jak tu kłamać, gdy nie była w stanie zebrać myśli?
- Trafiłam na niego... przez przypadek. Chciał mnie po
rwać... więc... więc strzeliłam z pistoletu twego papy... ale
nie trafiłam... A potem uderzyłam go świecznikiem. -
Wskazała lichtarz ruchem głowy.
- Chciał cię porwać? - spytał ostro Graham z wyraź
nym niedowierzaniem. - A w ogóle kto to taki, u diabła?
I czego tu chciał? - Pytania sypały się jak grad, a po każ
dym z nich szarpał ją za ramię.
- Chciałem cię po prostu odwiedzić, braciszku! - ode
zwał się nieoczekiwanie leżący na podłodze mężczyzna.
38
ł-'4*hi
Anna obejrzała się zaskoczona, służący krzyknęli, a Gra
ham raptownie odwrócił głowę. Wszyscy utkwili wzrok we
włamywaczu. Był już całkiem przytomny. Mimo upoka
rzającego położenia, mimo ogromnego, ciemnego siniaka
na skroni, w jego oczach nie było strachu, tylko drwina.
- To ty! - Głos Grahama brzmiał tak, jakby się dusił.
Twarz przybrała niepokojącą barwę: coś pośredniego
między brązem a fioletem.
- We własnej osobie. Czyżbyś się mnie nie spodzie
wał? A szkoda!
- Sprowadzić sędziego pokoju! Natychmiast! - Tak
wzburzonego Grahama Anna nigdy jeszcze nie widzia
ła. Służący spoglądali jeden na drugiego; byli równie
zdezorientowani jak ona. Prawdę mówiąc, byli tak zbi
ci z tropu, że nikt nie pospieszył wykonać rozkazu.
- Pogłuchliście, czy co?! Powiedziałem: wezwać sę
dziego! I to już! - Graham prawie wrzeszczał, twarz mu
posiniała, ręce miał zaciśnięte w pięści.
- Tak jest, panie hrabio! - ocknął się Henricks, odpo
wiadając na wrzask niskim ukłonem i jakimiś podryga
mi. Wybiegł jak stał, bez płaszcza i kapelusza, w mroź
ną grudniową noc.
Wówczas włamywacz znowu się odezwał, przyciąga
jąc uwagę wszystkich.
- A miałem nadzieję, że się ucieszysz na mój widok -
powiedział, śmiejąc się cicho. - Jestem przecież teraz
twoim jedynym bratem!
Stojąca obok Grahama Anna usłyszała, jak szwagier
zgrzytnął zębami.
- Tym razem posunąłeś się za daleko, podły bękarcie!
Wylądujesz za to w więzieniu! Obszukać go! Zobaczy
my, co ten cygański podrzutek chciał tu ukraść! Obszu
kać go, powiedziałem!
- Ależ, jaśnie panie... - usiłował zaprotestować Davis.
39
Graham z wykrzywioną twarzą i wybałuszonymi, pełny
mi wściekłości oczyma, przerwał mu gniewnym gestem.
- Obszukać, powiedziałem! - ryknął.
- Tak jest, panie hrabio. Rusz się, durniu! - Ostatnie
słowa majordomus mruknął pod adresem Beedle'a
i wzmocnił je szturchańcem; podwładny zerwał się
spiesznie na nogi. Davis odłożył pogrzebacz i zmienił po
zycję, niezgrabnie oklepując włamywacza tam, dokąd
mógł dosięgnąć. Gdy zbliżył się do nóg jeńca, pokojów
ki wstały, usuwając się z drogi. Graham podszedł bliżej
i z dziwnie wykrzywioną twarzą - wściekłość mieszała się
na niej z triumfem - spojrzał na włamywacza. Ten zaś
właśnie w tym momencie wysunął rękę, błyskawicznie
schwycił Grahama za kostkę u nogi i szarpnął tak, że hra
bia upadł do tyłu jak rzucona na stolik karta. Anna i po
kojówki krzyknęły, Beedle odskoczył z przekleństwem,
a sam włamywacz wydał groźny ryk. Potem zerwał się na
nogi, a przerażony Davis pacnął na ziemię niczym grusz
ka spadająca z drzewa.
- Łapać go! Trzymać! - Beedle ruszył do ataku, wywi
jając siekierą. Włamywacz uskoczył przed ciosem, po
czym zdzielił przeciwnika prawym prostym w szczękę
i zwalił go z nóg. Siekiera odfrunęła w jedną stronę,
a Beedle poleciał w drugą i zderzył się z Anną. Straciła
równowagę i upadła, a lokaj runął na nią tak ciężko, że
leżała przez chwilę, ogłuszona. W końcu Beedle, sapiąc
jakieś przeprosiny, zdołał się z niej stoczyć.
- Łapcie go, do czarta! Nie pozwólcie mu uciec!
Krzyki Grahama rozbrzmiewały echem w holu. An
na, całkiem bez tchu, leżała nieruchomo. Kiedy wreszcie
zdołała się poruszyć, włamywacz był już za drzwiami.
Davis i Graham rzucili się za nim w pościg niczym oga
ry za lisem.
40
6
Wstrząśnięta Anna podniosła się właśnie na nogi, gdy
przez drzwi wtoczył się Graham; za nim z nieszczęśli
wą miną człapał Davis.
- Wynoście się stąd! - warknął Graham, spoglądając
złym okiem na gapiącą się służbę, jakby szukał ofiary,
na której miałby wyładować swój gniew. Pokojówki
i Beedle, którym nie trzeba było powtarzać rozkazu
(wściekła mina hrabiego zupełnie wystarczyła!), natych
miast zniknęli. Pani Mullins, osoba bardziej odporna,
zaproponowała jaśnie panu filiżankę herbaty. Gordon
machnął groźnie ręką i gospodyni oddaliła się, ciężko
obrażona.
Davis z kamienną twarzą pochylił się, by podnieść
z podłogi pistolet i świecznik. Umieścił ostrożnie broń
w gablotce, a świecznik postawił na dawnym miejscu na
stole, po czym rozejrzał się dokoła, szukając innych śla
dów nieporządku. Niczego nie znalazł, więc się wyniósł.
Postawę miał tak pełną godności, że prawie się nie za
uważało spustoszeń, jakie wypadki tej nocy poczyniły
w jego garderobie.
Anna szybko wróciła do przytomności i ruszyła za
majordomem. Za nic w świecie nie chciała pozostać sam
na sam z Grahamem! Nie zdążyła jednak umknąć.
Gdy mruknęła pospiesznie „dobranoc!", Graham pod
szedł do niej od tyłu i schwycił ją za ramię.
- Chcę wiedzieć o wszystkim, co się tu wydarzyło.
O wszystkim! - rzucił bardzo ostrym głosem.
41
Zatrzymana przez szwagra Anna nie miała innego
wyjścia, przystanęła i spojrzała na niego.
- Powiedziałam ci już. On... Natknęłam się na niego,
a on chciał mnie uprowadzić, więc do niego strzeliłam.
A potem uderzyłam go świecznikiem i stracił przytom
ność. Później nadbiegł Davis i inni... resztę sam widziałeś.
- Jak on tu wszedł? Czego chciał? - dopytywał się Gra
ham tak natarczywie, że aż zdumiało to Annę.
Potrząsnęła głową.
- Sam słyszałeś, co mówił... że chciał złożyć ci wizytę. Kim
on jest, Grahamie? Dlaczego nazwał cię swoim bratem?
Wargi Grahama wykrzywiły się.
- To podły bydlak. Od lat wmawia wszystkim, że spło
dził go mój ojciec! Papa nigdy się do niego nie przyznał,
ja również nie zamierzam podtrzymywać jego roszczeń.
To syn cygańskiej dziwki, jego ojcem mógł być dosłow
nie każdy! Ten bękart nienawidzi całej naszej rodziny,
każdego Traverne'a. Mamy szczęście, że nie poderżnął
nam wszystkim gardeł podczas snu!
Twarz Grahama przybrała tak ponury wyraz, że An
na mimo woli zadrżała. Jeśli włamywacz był wrogiem
wszystkich Traverne'ów, to niewątpliwie Graham odpła
cał mu te uczucia z nawiązką. Jego bladoniebieskie oczy
płonęły nienawiścią.
- Przybył tu w złych zamiarach, możesz być pewna!
Cale szczęście, że go przyłapałaś. - Wyraz twarzy Graha
ma nagle uległ zmianie. Spojrzał bystro na Annę, jego rę
ka zacisnęła się jeszcze mocniej na jej ramieniu. - Co tu
robiłaś o tej porze? Powinnaś była leżeć w łóżku! Właśnie
się do ciebie wybierałem.
Anna uniosła brodę i spojrzała szwagrowi prosto
w oczy. Była przy nim bardzo drobna i krucha; mógłby
bez trudu pogruchotać jej kości, ale mimo wszystko po
stanowiła stawić mu czoło.
42
- Właśnie dlatego nie leżałam w łóżku - odpowiedziała
zdecydowanym tonem. Przez chwilę ściskał jej ramię tak
boleśnie, że aż zadrżała. Potem chwyt zelżał i Graham za
czął delikatnie masować jej mięśnie. W tej niby to łagod
nej pieszczocie było coś ohydnego. Równie odrażający wy
dał się Annie uśmieszek, który igrał na ustach Grahama,
gdy wpatrywał się w jej twarz. O zgrozo, był wyraźnie
podniecony wstrętem, którego nie potrafiła ukryć.
- To, co ci powiedziałem wczoraj, to szczera prawda,
Anno. Oczekuję zapłaty za swój dobry uczynek: zapew
nienie dachu nad głową tobie i twojej małej.
- Chelsea jest twoją bratanicą! Opieka nad nią to twój
obowiązek!
Graham prztyknął palcami wolnej ręki.
- Tyle dla mnie znaczą podobne obowiązki! Nie
martw się, nie wyrzucę tego dzieciaka, jeśli mnie sama
do tego nie zmusisz. Oczekuję jednak nagrody za utrzy
mywanie tej smarkuli. Rozumiesz: coś za coś. Zwykły,
uczciwy interes.
Pochylił się, znów ścisnął ją mocniej za ramię, jego
oczy spoczęły na ustach Anny. Pomyślała ze zgrozą, że
zaraz ją pocałuje. Zebrała resztę sił, wyrwała ramię
z uścisku szwagra i odsunęła się od niego.
- Na twój widok zbiera mi się na wymioty!
Oczy Grahama błysnęły.
- A mnie na twój widok... Zresztą, sama doskonale
wiesz, co się ze mną dzieje, prawda, kochana siostrzycz
ko? Zawsze mnie prowokowałaś, wywracałaś tymi wiel
kimi oczyskami, a potem uciekałaś jak spłoszona dzie
wica! Ale nie jesteś już dziewicą i teraz ja ustalam regu
ły gry! Pójdziesz ze mną do łóżka, moja miła, albo wy
nocha z mego domu! Razem z dzieciakiem.
- Powiem o wszystkim Barbarze! - Użyła tej pogróż
ki w ostatecznej rozpaczy. Graham roześmiał się.
43
- I sama najgorzej na tym wyjdziesz! Barbara wcale
nie jest rada, że ma tuż obok młodą bratową, która za
ćmiewa ją ze szczętem. Wykorzysta pierwszy lepszy pre
tekst, żeby się ciebie pozbyć. Nie miej co do tego żad
nych złudzeń.
Anna z odrazą wpatrywała się w szwagra, miała ogrom
ną ochotę trzepnąć go w tę kwadratową gębę. Musiała za
cisnąć ręce, by tego nie uczynić. Graham wyczytał z jej twa
rzy, że zrozumiała swoją porażkę. Uśmiechnął się jeszcze
szerzej i znów sięgnął po jej ramię. Zanim jednak zdążył go
dotknąć, drzwi frontowe rozwarły się z trzaskiem. Wpadł
przez nie Henricks, a za nim jakiś niski, nieznajomy męż
czyzna w grubej pelerynie. Obaj zatrzymali się tuż za pro
giem na widok Grahama.
- Sprowadziłem sędziego, jaśnie panie! Muszę powie
dzieć, że niełatwo mi to przyszło. Nie chciał mi wcale
wierzyć! - W głosie Henricksa brzmiał zarówno triumf,
jak i uraza.
- Pański lokaj zapewnia mnie, że dokonano tu włama
nia, panie hrabio. - Rzuciwszy jedno gniewne spojrzenie
na Henricksa, sędzia skupił całą uwagę na osobie Graha
ma. Ton przybysza był uprzejmy, ale brzmiało w nim
powątpiewanie.
- Służę panu za minutę - oświadczył krótko Graham,
wyraźnie nierad, że przerwano mu rozmowę z Anną.
Odwrócił się znowu do niej i zniżył głos tak, że nikt
oprócz niej nie mógł go usłyszeć. - Chcę cię mieć i nie
pozwolę dłużej wodzić się za nos! Kiedy tylko z nimi
skończę, przyjdę do twego pokoju. Mam nadzieję, że
przywitasz mnie ciepło i milutko. Zawsze byłaś rozsąd
ną dziewczynką, kotku! - Uśmiechnął się do niej. Anna
poczuła nienawiść i do niego, i do siebie samej. Ręka
szwagra spoczęła na jej karku. Anna odskoczyła, Gra
ham zrobił wściekłą minę.
44
- Prześpisz się ze mną, Anno, czy chcesz tego, czy nie.
Nie masz innego wyjścia! - A potem głośniej, by inni
mogli go słyszeć, dodał: - Wracaj teraz do łóżka!
Odwrócił się i podszedł do obu mężczyzn. Anna, czu
jąc się tak, jakby otrzymała cios prosto w żołądek, po
woli opuściła hol. Dobrze wiedziała, że Graham spełni
swą zapowiedź. Weźmie ją, choćby siłą, albo wyrzuci ra
zem z Chelsea ze swego domu.
Był mroźny grudzień. Anna miała przy duszy tylko
pięć funtów i trochę szmatek. Gdzież się podzieje z dziec
kiem?
Zadrżała, jakby ją przejął chłód; owinęła się ciaśniej
peleryną. I wtedy coś twardego uderzyło ją w udo... Przy
pomniała sobie o szmaragdach, ukrytych w fałdach
okrycia. Musi odnieść je do biblioteki...
I nagle zrodziła się w jej mózgu myśl tak grzeszna, że
z całą pewnością podszepnął ją szatan!
Miała przy sobie fortunę w klejnotach... i nikt - prócz
Boga - o tym nie wiedział!
Włamywacz wyjął szmaragdy ze schowka. Na niego
padnie podejrzenie, gdy kradzież zostanie wykryta. Jeśli
Anna sama się nie wygada, nikt nie poweźmie w stosun
ku do niej żadnych podejrzeń!
Nieznajomy uciekł, jest na wolności i z pewnością ni
gdy już nie zjawi się w pobliżu Gordon Hall! Nie uka
rzą go więc za jej przestępstwo.
Kradzież jest grzechem. Ale cudzołóstwo jest nim tak
że! Z dwojga złego kradzież jest chyba lżejszym występ
kiem. Dla niej zaś była jedynym ratunkiem przed Gra
hamem.
Cud, o który się poprzednio modliła, właśnie się ziścił!
45
7
Julian Chase pędził wśród mroźnej nocy jak centaur.
Schylony nisko nad karkiem Samsona, czarnego ogiera, ści
skał tak mocno kolanami jego boki, że wydawało się, iż sta
nowi jedność ze swym wierzchowcem. Nauczył się jeździć
konno, zanim jeszcze umiał dobrze chodzić - jak większość
cygańskich dzieci - i nie po raz pierwszy ta silna, natural
na więź łącząca konia i jeźdźca ratowała Julianowi życie.
W tej chwili ludzie, ścigający go z rozkazu kochanego przy
rodniego braciszka, zostawali wyraźnie w tyle. Jeszcze tyl
ko kilka mil - i będzie całkiem wolny i bezpieczny!
Do czarta z tą głową! Bolała go tak, że prawie nie wi
dział na oczy, a z myśleniem było jeszcze trudniej.
Czym, u licha, tak go zaprawiła ta mała jędza?! Niesły
chane, że takie chuchro - malutkie i kruche - mogło za
dać podobny cios.
Kim ona właściwie była, do stu diabłów? Nie żoną
Grahama, z całą pewnością. Widział panią hrabinę dwu
krotnie w Londynie i raz, gdy udał się na zwiady do Gor
don Hall. Całkiem przystojna kobietka, postawna i pier-
sista; miała donośny głos i bardzo wysokie mniemanie
o sobie. Ale gdzie jej do tego aniołka, który okazał się dia
błem z piekła rodem i walnął go w głowę.
Ogromna szopa blond włosów, a oczy zielone jak tra
wa... Nie wiedzieć czemu ta kombinacja z czymś mu się
kojarzyła... Nie potrafił jednak powiedzieć, o co - albo
o kogo - chodziło. Zresztą głowa zbyt go bolała, by miał
ochotę grzebać we wspomnieniach.
46
Z mroku wyłonił się wysoki na sześć stóp, ukryty
w kępie drzew kamienny mur. Jeździec nie zdążył jesz
cze zauważyć przeszkody, gdy koń przesadził ją lekko,
nie zwalniając biegu. Prawie niedostrzegalny wstrząs wy
wołał przeraźliwy ból w czaszce Juliana. Ściągnął wodze
Samsona, a gdy wierzchowiec zwolnił nieco kroku, za
mrugał oczyma w nadziei, że odpędzi w ten sposób ból.
Przez chwilę słaniał się w siodle, bliski utraty przytom
ności, zanim żelazna wola, która trzymała go na po
wierzchni przez całe trzydzieści pięć lat życia, pokona
ła słabość. Nie mógł teraz zemdleć! Spadłby zapewne
z siodła i zaopiekowaliby się nim ludzie Grahama. Rów
nie dobrze mógłby sobie strzelić w łeb!
Samson przeskoczył zwinnie przez zwalony pień, za
gradzający drogę, a głowę Juliana przeszył znów prze
raźliwy ból. Dobry Boże, czyżby to przeklęte chuchro
zdołało rozłupać mu czaszkę?!
Mimo wszystko miał szczęście, że tylko na tym się skoń
czyło. Gdyby braciszek zdołał go zatrzymać, Julian znalazł
by się w znacznie gorszej sytuacji. Graham nienawidził go
od chwili, gdy po raz pierwszy dowiedział się o istnieniu
przyrodniego brata. Było to bardzo dawno temu: Julian
miał wtedy szesnaście, a Graham dwanaście lat.
Z młodzieńczą brawurą Julian przybył do Gordon
Hall, by stanąć oko w oko z ojcem i domagać się wy
świetlenia zagadki swego urodzenia. Babcia zawsze za
pewniała Juliana, że jest prawowitym spadkobiercą hra
biego Ridleya, gdyż jej córeczka Nina była jego ślubną
żoną, nie żadną kochanicą! Podczas poprzedniego spo
tkania ojciec wziął zdecydowanie górę nad synem, ale
wówczas Julian był tylko strwożonym ośmiolatkiem,
rozpaczliwie łaknącym ojcowskiej miłości. W szesna
stym roku życia uważał się już za dorosłego: lata spędzo
ne w najohydniejszych londyńskich slumsach zaharto-
47
wały go i nauczyły, jak zadbać o siebie za pomocą spry
tu i pięści.
Gdyby wspomnienie nie było nadal tak bolesne, Julia
na śmieszyłaby zapewne własna młodzieńcza zuchwa
łość. Ojciec nie powitał go nawet ze zwykłą uprzejmo
ścią, jaką okazałby komuś obcemu. Nie wpuszczono
Juliana dalej niż do głównego holu, a tam w obecności
służby rodzic lodowatym tonem polecił mu wynosić się
i nigdy więcej nie pokazywać. Kiedy Julian spróbował
dowieść swoich racji, hrabia kazał wyrzucić go siłą. Wy
wiązała się zażarta wprost bijatyka. Ostatecznie pół tu
zina służących, uzbrojonych w tęgie kije, wspólnymi si
łami niemal zatłukło Juliana. Z rozkazu hrabiego Ridleya
półżywemu chłopakowi nie udzielono żadnej pomocy,
lecz wyrzucono go na drogę.
Wówczas podbiegł do leżącego pyzaty chłopiec i plu
nął mu prosto w poranioną twarz, sycząc: „Ty cygański
bękarcie!" Bladoniebieskie oczy płonęły nienawiścią.
Chłopcem tym był Graham, który nienawidził go i teraz.
Julian przypuszczał, że brat również lękał się go. Jeśli
istotnie Graham miał pewne podejrzenia, że Julian mo
że - jakimś cudem - okazać się prawowitym spadkobier
cą, to nic dziwnego, że kula lub stryczek dla przyrodnie
go brata wydawały mu się najlepszym rozwiązaniem.
Głupio ryzykował, dobrowolnie włażąc Grahamowi
w łapy! Ale szmaragdy były jego własnością i pragnął je
odzyskać. Zależało mu też na tajemniczym „dowodzie",
ukrytym rzekomo w klejnotach.
Babcia zawsze zapewniała, że jej Nina nie była nigdy
niczyją kochanką. Wiadomo jednak, jak macierzyńska
miłość zaślepia... toteż Julian odnosił się sceptycznie do
tych zapewnień. Jednak wkrótce po śmierci starego lor
da otrzymał anonimowy list, zwierający tylko te słowa:
„Dowód znajduje się w szmaragdach".
48
Julian nie miał pojęcia, kto przysłał mu tę wiadomość
i co ona dokładnie znaczyła. O szmaragdach oczywiście
wiedział. Karmiono go tą opowieścią niemal codziennie
do chwili śmierci babki. Miał wówczas osiem lat.
Szmaragdy należały do bardzo rozgałęzionego cygań
skiego rodu Rachminovów, którego naczelnikiem był je
go dziadek. Nikt dokładnie nie wiedział, jakim sposobem
wędrowne plemię weszło w posiadanie takiego skarbu,
ale Julian, dobrze znając swych pobratymców, miał pew
ne podejrzenia. Kiedy jego matka, Nina, uciekła z hrabi-
czem, zabrała ze sobą szmaragdy - prawdopodobnie, by
wnieść mu je w posagu. Po kilku miesiącach wróciła w za
awansowanej ciąży, bez klejnotów. Zmarła, wydając na
świat Juliana.
Babcia zawsze zapewniała go, że hrabia Ridley wziął
od cygańskiej dziewczyny co chciał, a potem ją wygnał,
gdyż wstydził się nisko urodzonej żony. Szmaragdy jed
nak zatrzymał. Po śmierci babki Julian przekonał się, że
sprawa istotnie tak się przedstawiała.
Jeden z wujów zaprowadził chłopca do Gordon Hall.
Był wtedy wysokim, krzepkim ośmiolatkiem z szopą
czarnych włosów i chmurną miną. Trudno było odgad
nąć, że idąc na spotkanie ze swym szlachetnie urodzo
nym ojcem dziecko odczuwa lęk i pragnie jego miłości.
Wuj próbował wymienić Juliana wraz ze świadczącymi
o jego pochodzeniu dokumentami na rodzinne szmarag
dy. Hrabia Ridley wyraził zgodę, wyjął klejnoty z tej sa
mej skrytki w bibliotece, w której Julian znalazł je po
latach. Po dokonaniu transakcji wuj pospiesznie wy
szedł, zostawiając Juliana na lasce ojca.
Hrabia spojrzał na dziecko jak na jakiegoś wstrętne
go robaka, zadzwonił na służącego i kazał zabrać chłop
ca do stajni, póki nie znajdzie się dla niego „jakieś miej
sce". Po sześciu dniach stajenny odwiózł Juliana do Lon-
49
dynu i oddał jako chłopca okrętowego na jeden ze stat
ków Królewskiej Marynarki. Było to istne piekło: bito
go prawie codziennie, nieustannie dręczyła go też mor
ska choroba. Ciągnęło się to dwa lata. Dziesięcioletni Ju
lian, który wrócił do Anglii, w niczym nie przypominał
żółtodzioba, który ją opuścił.
Wspominając tę katorgę, Julian zdumiewał się, że zdo
łał ją przeżyć. Drugi chłopiec okrętowy na tym samym
statku, noszącym nazwę „Sweet Anne", miał mniej
szczęścia. Zapewne ci, którzy zgotowali mu taki los, są
dzili, że i on umrze. Po latach Julian dowiedział się, że
jego wuja zamordowano w pobliżu Gordon Hall tego sa
mego dnia, gdy wyszedł stamtąd ze szmaragdami. Przy
zwłokach nie znaleziono żadnych klejnotów.
Jakimś cudem szmaragdy trafiły z powrotem do Gor
don Hall. Nie było wystarczających dowodów, by oskar
żyć hrabiego Ridleya przed sądem, ale Julian nie miał
żadnych wątpliwości: ojciec nasłał morderców na jego
wuja, a i jego usiłował pozbyć się raz na zawsze.
Minęło jednak dwadzieścia pięć lat, a Julian był nadal
żywy i cały (nie licząc rozbitej głowy), podczas gdy ko
chający tatuś gnił już w grobie. Istnieje widać na świecie
jakaś sprawiedliwość!
Nie da za wygraną, póki nie odzyska szmaragdów, któ
re słusznie mu się należą, i nie odszuka dowodu, który rze
komo znajdował się razem z nimi. Gdyby nie był takim
durniem i nie pozwolił, by zielonooka diablica zwiodła go
swoim niewinnym wyglądem, w tej chwili miałby już
klejnoty w kieszeni! Ale otulił ją własną peleryną w przy
stępie niemądrej rycerskości i musiał teraz płacić za swą
głupotę: jego szmaragdy pozostały w Gordon Hall! Gra
ham teraz pewnie wiwatuje z powodu porażki brata, a
w przyszłości będzie troskliwie strzegł klejnotów!
Julian poprzysiągł sobie, że je odzyska. Za wszelką cenę!
50
Dzisiejsze wydarzenia pokrzyżowały mu szyki, ale go
nie powstrzymały. Nic go nie powstrzyma - chyba tyl
ko śmierć.
8
Dwa miesiące później Anna stała na pokładzie statku
„India Princess", przyglądając się, jak wyspy Mostu Ada
ma, archipelagu rozciągającego się od południowo-
-wschodniego wybrzeża Indii aż do Cejlonu, przemyka
ją jedna po drugiej za burtą statku. Wciągnęła głęboko
powietrze, upajając się niepowtarzalnym aromatem tro
pików, wonią bogatą i ciężką; składały się na nią zapachy
egzotycznych kwiatów, korzennych przypraw i butwie-
jących roślin. Ta właśnie woń oraz nieustanna spiekota
upewniły Annę niezbicie, że wraca nareszcie do domu.
Zdumiewające: ona - Angielka z urodzenia i wycho
wania - uznała za swój prawdziwy dom tę zieloną wy
spę na szafirowym oceanie! Jednak najszczęśliwsze dni
swojego życia spędziła w tej właśnie egzotycznej scene
rii. Tutaj urodziła się jej córeczka. Tu również zmarł
Paul... Jego mogiła na pagórku za Big House w Srinaga-
rze zdawała się przyzywać Annę.
- Mamo, czy spotkamy tu znów tatusia?
Cienki głosik przypomniał Annie o obecności Chel
sea, która stała tuż obok, czepiając się kurczowo jej rę
ki. Spoglądając na swą córeczkę z grubym, lnianym war
koczykiem na plecach, z wielkimi, jasnobłękitnymi
oczkami, patrzącymi teraz tak poważnie, Anna poczuła,
że wzbiera w jej sercu miłość. Jakże kochała to dziecko!
Była pewna, że postępuje słusznie, wioząc znów Chel-
51
sea do jej prawdziwego domu. Nawet z narażeniem wła
snej nieśmiertelnej duszy!
- Tatuś jest w niebie, kochanie, wiesz przecież.
Anna starała się mówić rzeczowym tonem. Były sobie
z Chelsea ogromnie bliskie, ale Paul uwielbiał swą sre-
brzystowłosą dziewuszkę i to on był królem jej dziecię
cego światka. Po śmierci męża najtrudniejsza okazała się
dla Anny konieczność powiadomienia córeczki, że jej
ukochany tatuś odszedł i nigdy już nie wróci. Od tego
momentu Chelsea z rozchichotanej, rozbrykanej dziew
czynki przeobraziła się w poważne, przedwcześnie doj
rzałe dziecko - i takim pozostała do dziś. Uśmiechała się
rzadko, a jej śmiechu Anna nie słyszała ani razu, odkąd
Paula złożono do grobu.
- A Kirti?
Na to pytanie Anna odpowiedziała z większą łatwo
ścią. Kirti była to ayah, tubylcza niańka. Opiekowała się
małą od urodzenia. I Chelsea, i Anna przeżyły bardzo
boleśnie rozstanie z Kirti, ale pieniądze, przysłane przez
Grahama na ich podróż do Anglii, nie wystarczyły na
kupno biletu dla niemłodej Tamilki. Anna prawdopo
dobnie i tak nie zabrałaby Kirti do Anglii, ona stanowi
ła cząstkę Cejlonu, podobnie jak kamienna statua Bud
dy z Anuradhapura. Stojącego tam od wieków posągu
nie można było wyobrazić sobie w innym otoczeniu;
z Kirti rzecz miała się podobnie. Gdy nadeszła chwila
rozstania z Chelsea, Kirti, zakrywszy głowę sari, z gło
śnym płaczem odeszła od „swego dzieciątka". Anna nie
miała wątpliwości, że Tamilka uzna ich powrót na Cej
lon za dar litościwych bogów.
- Nie zastaniemy teraz Kirti w Big House, ale gdy tyl
ko się dowie, że znów tam mieszkamy, z pewnością za
raz przybiegnie.
- Bardzo mi było smutno bez Kirti.
52
- Wiem, złotko. Mnie także jej brakowało.
- No, no, moja panno! Przestań zasypywać biedną
mamusię pytaniami! Powiedz mi lepiej, czy umyłaś po
rządnie buzię, jak wypada młodej damie?
Srogi głos należał do Ruby Fisher, przystojnej, okazałej
niewiasty w średnim wieku. Do niej właśnie zwróciła się
Anna o pomoc, gdy skoro świt po nocnej wizycie włamy
wacza uciekła z Gordon Hall. Ruby była ongiś londyńską
prostytutką, której się poszczęściło: wyszła za jednego ze
swych klientów, rolnika-dzierżawcę z parafii ojca Anny.
John Fisher był nie tylko pracowity, ale i pobożny, toteż
co niedziela prowadzał swą żonę do kościoła. Słabość Ru
by do krzykliwych strojów i wulgarnych powiedzonek wy
wołała zgorszenie w parafii.
Choć członkowie zboru skłonni byli wykluczyć ze
swego grona grzeszną przybłędę, proboszcz darzył ją
niezmienną przyjaźnią i Ruby nigdy tego nie zapomnia
ła. Była niezłomnie lojalna wobec tych, którzy okazali
jej odrobinę serca (a znalazło się takich niewielu!), da
rzyła więc ogromną sympatią i pastora, i Annę.
Pouczenia Ruby, która usiłowała wpoić „biednej sie
rotce" choć trochę życiowej mądrości, niekiedy gorszy
ły, niekiedy zaś bawiły poczciwego proboszcza. Jednak
między jego córką i Ruby wytworzyła się więź, która
przetrwała wszystko. Istniała także wówczas, gdy Anna
wyszła za Paula i wyjechała z nim na Cejlon. Wtedy pi
sywała niezbyt często, ale regularnie do swej przyjaciół
ki. Dobrze wiedziała, że spośród wszystkich jej znajo
mych tylko Ruby nie zgorszy się kradzieżą szmaragdów.
Poza tym jedynie Ruby mogła doradzić, jak wymienić
klejnoty na niezbędną w obecnej sytuacji gotówkę. Gdy
by nie to, że przyjaciółka od wielu lat po śmierci męża
ledwie wiązała koniec z końcem i gnieździła się w malut
kim wynajętym pokoiku w podejrzanej dzielnicy Londy-
53
nu, Anna od razu uciekłaby od Grahama prosto do niej.
Jednak egzystencja w podobnym otoczeniu z pewnością
nie wyszłaby na dobre Chelsea, a resztka pieniędzy po
mężu wystarczała Ruby zaledwie na własne utrzymanie;
na pewno nie wyżyłyby z niej we trójkę.
Anna ze zmęczoną, głodną Chelsea i ze szmaragdami,
zaszytymi bezpiecznie w podszewkę płaszcza, po dwu
dniowej męczącej podróży dyliżansem, a następnie do
rożką, zjawiła się nieoczekiwanie na progu Ruby. Przyja
ciółka w pierwszej chwili osłupiała, potem przyjęła gości
z otwartymi ramionami. Chelsea była zbyt wyczerpana,
by okazywać zwykłą rezerwę wobec obcych, i pozwoli
ła, by Ruby położyła ją do łóżka, podczas gdy Anna po
krzepiała się herbatą. Gdy dziecko usnęło, przyjaciółka
siadła obok Anny i wysłuchała uważnie jej opowieści
o ostatnich wydarzeniach. Rozśmieszył Ruby liścik, któ
ry Anna zostawiła Grahamowi. Oznajmiała w nim szwa
growi, że woli zginąć z głodu wraz z dzieckiem, choćby
w rynsztoku, niż zostać jego kochanką. Kradzieżą klej
notów Ruby się bynajmniej nie zgorszyła, wręcz jej przy-
klasnęła. Okazała się też niebywale obrotna; nie minął
dzień, a przy pomocy jakiegoś znajomka sprzedała bran
soletkę. Całego unikalnego kompletu nie sposób było
sprzedać, nie budząc niepotrzebnej ciekawości. Za ową
błyskotkę uzyskała ogromną sumę; Anna nie przypusz
czała, że cacko jest aż tyle warte! Kiedy chciała wręczyć
Ruby część pieniędzy, ta odmówiła z oburzeniem. Popro
siła, by zamiast tego Anna i Chelsea zabrały ją ze sobą
na Cejlon. Co ją w końcu trzymało w Anglii po śmierci
Johna?! A poza tym kto będzie się opiekował Anną i jej
córeczką w tym pogańskim kraju? Nie dadzą sobie prze
cież rady, biedne niewiniątka!
W trakcie podróży Anna setki razy dziękowała łaska
wym losom za obecność Ruby. Nieustępliwość przyja-
54
ciółki i jej niewyparzony język czyniły cuda, gdy przyszło
staczać boje z agentami przewozowymi i bezczelnymi
marynarzami. Chelsea bardzo polubiła nową opiekunkę,
Annie zaś towarzystwo Ruby dodawało odwagi. Cóż to
za ulga mieć obok siebie inną dorosłą osobę, która pomo
że rozwiązać problemy, nieuchronne podczas podróży
trzech samotnych kobiet w tak odległe strony jak Cejlon!
Jak często mawiał ojciec Anny: drogi Pańskie są nie
zbadane. Kto by pomyślał, że ufarbowana na rudo daw
na córa Koryntu stanie się pewnego dnia aniołem opie
kuńczym wychowanej pod kloszem pastorówny?
- Biedne maleństwo! - powiedziała cicho Ruby, pa
trząc za Chelsea, która ze skruszoną minką pobiegła
umyć buzię. Anna uśmiechnęła się do przyjaciółki. Na
wet jeśli jej szkarłatna jedwabna suknia była nieco krzy
kliwa, zwłaszcza w zestawieniu z nieprawdopodobnym
pomarańczowym odcieniem włosów, jakież to miało
znaczenie wobec nieocenionych skarbów jej dobroci?
- Bardziej słucha ciebie niż mnie.
- Bo jej tak nie rozpieszczam! Jesteś za miękka, An
no, nie tylko dla Chelsea, ale dla każdego! Wypisz-wy-
maluj jak twój tata. - Ruby przerwała, by ochłodzić spo
coną twarz prześlicznym wachlarzem z rzeźbionej kości
słoniowej. Przed dwoma tygodniami ofiarował go jej
wraz z mnóstwem komplementów jeden z marynarzy.
Anna nie była pewna, czym sobie Ruby zasłużyła na po
dobny dar, i wolała w to nie wnikać. Ruby zawsze mia
ła słabość do mężczyzn, a oni przepadali za nią. Anna
powstrzymała się od dalszych dociekań.
- Boziu, ale praży! - Ruby oparła się o burtę, porusza
jąc wachlarzem tak energicznie, że podmuch dolatywał
do Anny. Przyjaciółka miała słuszność: było bardzo go
rąco mimo silnego wschodniego wiatru. Pot perlił się
również na czole Anny i osiadał nad jej górną wargą. Ża-
55
łobna suknia z długimi rękawami kleiła się nieprzyjem
nie do ciała. Jednak oprócz wachlarza nie było na to żad
nej rady, a pod pokładem panowała jeszcze większa du
chota. Anna łudziła się, że lata spędzone na Cejlonie
uodporniły ją na ten bezlitosny żar, ale minie widać tro
chę czasu, nim znów do niego przywyknie po angiel
skich chłodach.
- W porze monsunów ochłodzi się.
- Daj Boże! Człowiek czuje się jak na patelni! - Ruby
odwróciła się i popatrzyła z westchnieniem na bezchmur
ny horyzont. - Kapitan Rob powiada, że zawiniemy do
portu jutro przed nocą.
„Kapitan Rob" - bardzo dystyngowany siwowłosy dżen
telmen - zaliczał się do pokaźnego grona wielbicieli Ruby.
Anna wolała nie wiedzieć, czy znajomość tych dwojga wy
kraczała poza granice niewinnego flirtu. W każdym razie
„pierwszy po Bogu" był dla wszystkich na pokładzie - z wy
jątkiem Ruby - kapitanem Marshallem.
- Cudownie! Nie mogę się doczekać chwili, gdy opu
ścimy statek. Mam wrażenie, że podróżujemy od Bóg
wie ilu miesięcy.
- Mniej by ci się dłużyło, gdybyś zainteresowała się
którymś z tych krzepkich facetów, co na ciebie zerkają!
Anna westchnęła. Dyskutowały na ten temat dziesiąt
ki razy, ale Ruby trwała uparcie przy swoim.
- Jestem wdową, zapomniałaś? - spytała Anna. - Mia
łam męża, urodziłam mu dziecko. Mężczyźni już mnie
nie interesują.
Ruby zmarszczyła nos z dezaprobatą.
- W głowie się nie mieści, żeby taka ładna, młoda dzie
wuszka nie interesowała się chłopami!
- Nawet rok nie minął od śmierci Paula!
- Jak człowiek spadnie z konia, najlepiej od razu wsko
czyć znowu na siodło.
56
- Małżeństwo to nie konna przejażdżka!
- Kto mówi o małżeństwie?! Radzę ci tylko użyć trosz
kę życia! Zabaw się. A z kim się lepiej zabawisz, jak nie
z chłopem?!
- Jesteś bezwstydna, Ruby! - Po ustach Anny prze
mknął uśmiech.
Przyjaciółka potrząsnęła głową.
- Nie bezwstydna. Po prostu szczera! No, przyznaj
się: czy naprawdę ani jeden z tych facetów nie spodobał
ci się na tyle, żebyś główkowała, jakby to było, gdyby
cię objął, pocałował...
- Ruby! - rzuciła Anna z oburzeniem, ale zaraz po tych
słowach przed oczyma znów stanął jej niezwykle żywy
obraz, który od tygodni nękał ją w snach: ciemnowłosy
przystojny włamywacz pochyla się, jego wargi dotyka
ją jej warg, a jego ręce jej piersi i bioder... Z ogromnym
wysiłkiem Anna odpędziła natrętne wspomnienie. - Po
wtarzam ci raz jeszcze: nic mnie nie obchodzą mężczyź
ni... przynajmniej w tej chwili!
Ruby otwierała już usta, by zaprotestować, przeszko
dziło jej jednak pojawienie się drobnej postaci, która sta
tecznie zmierzała ku nim.
- Umyłam buzię.
Chelsea wróciła z twarzyczką wyszorowaną do poły
sku. Anna, rada z przerwania dyskusji o mężczyznach,
uśmiechnęła się do dziewczynki. Ruby też.
- Naprawdę się postarałaś! - Anna przejechała palcem
po chłodnym policzku córki i położyła dłoń na jedwa
bistej główce. - Nosek ci się zaczerwienił. Powinnaś wło
żyć kapelusz.
- Och, mamusiu, zupełnie zapomniałam! - Wyraźny
niepokój Chelsea z powodu tak drobnego uchybienia
sprawił, że Annie ścisnęło się serce. Dziecko zawsze by
ło dobre i posłuszne, ale od śmierci Paula wprost choro-
57
bliwie lękało się sprawić matce najdrobniejszą nawet
przykrość. Martwiło to Annę, ale nie wiedziała, jak te
mu zaradzić.
- Nic nie szkodzi, ptaszku! Pójdziemy we dwie do ka
juty po kapelusz, i tyle.
- A może zajrzymy na pokład sterowy sprawdzić, co
porabia kapitan Rob? - zaproponowała Ruby, widząc ból
na twarzy przyjaciółki. - Zawiesili tam płócienny dach,
więc obejdziesz się bez kapelusza. Kto wie, może kapitan
pozwoli ci stanąć przy sterze... Miałabyś ochotę?
- Myślisz, że pozwoli? - Chelsea zrobiła wielkie oczy
na samą myśl o podobnej atrakcji. Nad głową córeczki
Anna uśmiechnęła się z wdzięcznością do przyjaciółki.
- Chodźmy, to się przekonamy! - Ruby mrugnęła do
Anny i biorąc małą za rączkę, ruszyła na pokład stero
wy. - Tylko uważaj, żebyś nas nie wpakowała na przy
brzeżne skały!
- Ależ skąd! Przecież tu nigdzie nie ma lądu! - wy
krzyknęła Chelsea.
Zgodnie z zapowiedzią kapitana Marshalla „India Prin
cess" stanęła na redzie w Kolombo, głównym porcie han
dlowym Cejlonu, następnego dnia przed zachodem słońca.
Była jednym z licznych statków, różniących się znacznie
rozmiarami i wyglądem, które przywoziły pasażerów lub
wywoziły herbatę i cynamon, stanowiących podstawę eks
portu wyspy. Na całej powierzchni chyboczącego się, drew
nianego molo panował ożywiony ruch. Wszędzie kręcili się
mali chłopcy, żebrząc u nowo przybyłych i kradnąc to, cze
go nie zdołali użebrać. Kulisi w dziwacznych kapeluszach
dreptali we wszystkie strony, dźwigając na plecach ciężary
wszelkiego rodzaju. Dobrze urodzone kobiety, spowite
w białe zasłony i luźne szaty, przemykały się wśród prze
kupniów i majtków o schrypniętych głosach; niektórzy
58
z nich gapili się na nie ku wyrażanemu głośno oburzeniu
towarzyszącej owym damom służby. Kobiety z niższej ka
sty, których jedwabiste, czarne włosy nie były zasłonięte,
zaczepiano nie tylko spojrzeniami. Wśród ruchliwego tłu
mu dostojnie stąpali mnisi w szatach koloru szafiru. Mimo
że słońce już zachodziło, upał dawał się we znaki. Rytual
ne pienia wyznawców Buddy dolatywały przez wodę do
pasażerów statku wraz z gorzkawą wonią kadzidła, tak cha
rakterystyczną dla tej wyspy. Wciągając w płuca przesyco
ne egzotycznymi zapachami powietrze, Anna po raz pierw
szy od dawna poczuła się naprawdę w domu.
Po ośmiu tygodniach, spędzonych w ciasnej pływają
cej klatce, Anna marzyła o tym, by zejść wreszcie na ląd.
Czterdziestu kilku innych pasażerów wyczekiwało tego
równie niecierpliwie, ale kapitan Marshall był nieugięty.
Przybiją do brzegu dopiero nazajutrz rano, w porze przy
pływu. Wobec tego Anna wraz z resztą podróżnych mu
siała spędzić jeszcze jedną noc na statku, wpatrując się
tęsknie w doskonale widoczne po drugiej stronie niewiel
kiej zatoki kopuły meczetów i dachy świątyń buddyj
skich, górujące nad panoramą miasta.
Gdy stała przy burcie, przyglądając się, jak nad Kolom-
bo zapada mrok, nawiedziło ją bolesne wspomnienie dnia,
gdy po raz pierwszy ujrzała to miasto z pokładu statku.
Obok niej stał wówczas Paul. Byli małżeństwem dopiero
od dwóch miesięcy. Obejmował ją w talii i wpatrywali się
oboje jak urzeczeni w egzotyczny widok, rozpościerający
się przed nimi. Anna lękała się nieco czekającego ich no
wego życia. Paul nadrabiał miną, ale również odczuwał nie
pokój. Całkiem słusznie, jak się okazało: tu, na Cejlonie,
znalazł swój grób. Gdyby w ów jasny, wrześniowy wieczór
przed laty byli świadomi grożącej im tragedii, następnym
statkiem wróciliby do Anglii! Niczego jednak, oczywiście,
nie przeczuwali...
59
Próżne żale nic nie pomogą! skarciła się w myślach
Anna. Musi pozbierać odłamki swego życia i ułożyć je
na nowo, dla siebie i Chelsea.
Uniosła głowę i odwróciwszy się plecami do wspo
mnień i do panoramy miasta, zeszła pod pokład.
9
Sytuacja Juliana była zgoła odmienna: przez dwa mie
siące odbywał ciężką pokutę za własną głupotę. Ledwie do
tarł szczęśliwie do swego eleganckiego mieszkania w Lon
dynie, znalazł się pod kluczem. Sądząc, że będzie całkiem
bezpieczny, umknąwszy poza zasięg łap Grahama i jego
służalców, Julian po przyjeździe do stolicy nie zadbał o za
pewnienie sobie odpowiedniej kryjówki. Szmaragdy zosta
ły przecież w Gordon Hall, a Graham był z pewnością
w wyśmienitym humorze - znienawidzony brat poniósł
kolejną porażkę. Ponieważ nie utracił klejnotów, nie bę
dzie chciał wtajemniczać władz w sprawę, która po roz
dmuchaniu mogła zmienić się w wielki rodzinny skandal.
Niestety, Julian pomylił się w swoich rachubach; nieraz
mu się to w życiu zdarzało.
Cóż, zmądrzał dopiero po szkodzie! Nie miał pojęcia
o grożącym niebezpieczeństwie: zbliżył się do swego do
mu od frontu i właśnie ujmował za klamkę, gdy wokół
niego rozpętało się piekło.
- To on!
- Jesteś aresztowany!
- Uważajcie, podobno ma broń!
- Nie ruszaj się, pokrako, bo ci łeb rozwalę!
Przy pierwszym okrzyku Julian odwrócił się raptownie.
60
Przy ostatnim zamarł z rękami wzniesionymi w górę i pu
stymi dłońmi. Czterej mężczyźni, którzy wyskoczyli jak
króliki z krzewów po drugiej stronie ulicy, choć wygląda
li idiotycznie, byli z pewnością uzbrojeni po zęby.
- To jakaś pomyłka - zaczął Julian, ale serce mu za
marło, gdyż rozpoznał w napastnikach agentów z Bow
Street*. Z samego tylko sposobu trzymania broni domy
ślił się, że wystarczy, by kichnął, a podziurawią go jak si
to. Jeden z czwórki skwitował słowa Chase'a prychnię-
ciem. Otoczyli go na schodach z większą ostrożnością,
niż wymagało tego spokojne zachowanie Juliana. - A jak
że, pomyłka, ma się rozumieć, szefie! Tylko bez żadnych
głupstw! Po co ci dziura w tej cacanej główce?
Obskoczyli go, pochwycili w swoje łapska, skrępowa
li mu ręce na plecach. Julian nawet nie próbował się opie
rać. Nic by to nie dało, podobnie jak próba ucieczki. Wi
dać pomylił się co do Grahama i jego niechęci do wta
jemniczania postronnych w rodzinne sprawy.
- Czy mógłbym się dowiedzieć, o co jestem oskarżo
ny? - Julian zadał to pytanie, choć był pewien, że zna
już odpowiedź. Wzdrygnął się, poczuwszy chłód meta
lu na nadgarstkach: założyli mu kajdanki.
- Obszukaj go, Mick. - Ten, który wypowiedział te
słowa, był najwidoczniej dowódcą grupy. Inny, zapew
ne ów Mick, przeciągnął dłońmi po ciele Juliana. Wtedy
ten pierwszy, ważniejszy, odpowiedział z ironią na py
tanie aresztowanego: - Dobra, dobra, szefie! Udawaj nie
winiątko! Każdy z was tak robi. Zostałeś aresztowany za
kradzież szmaragdów, należących do hrabiego Ridleya.
Pewnie nie miałeś pojęcia, że ktoś je zwinął, co?
* Agenci z Bow Street - przedstawiciele londyńskiej policji (przyp. tłum.).
61
- Ależ one nie zostały wcale skradzione! - zaprotesto
wał zdumiony Julian. Jedyną odpowiedzią było pogardli
we prychnięcie. Obszukujący go mężczyzna wyprosto
wał się i potrząsnął przecząco głową.
Wielki Boże, cóż to mogło znaczyć?! Widać Grahamo
wi nienawiść i gniew padły całkiem na mózg, skoro za
wiadomił Bow Street o kradzieży, która nie została do
konana! Czyżby Graham ośmielił się oskarżyć brata
o kradzież szmaragdów, które nadal pozostawały bez
piecznie w jego posiadaniu?!
Jeśli tak było, okazał się o wiele bardziej przebiegły,
niż Julian się spodziewał.
Choć, prawdę mówiąc, gdyby Graham miał choć cień
podejrzenia, że poszukiwany przez Juliana od tak dawna
dowód, iż jest ślubnym synem i legalnym spadkobiercą,
wiąże się w jakiś sposób ze szmaragdami, to osobiście
skruszyłby klejnoty na pył mimo ich ogromnej wartości,
żeby nie wpadły w ręce znienawidzonego przyrodniego
brata. Graham nie cofnąłby się przed niczym, byle tylko
utrzymać nazwisko, tytuł i majątek, które przeszłyby na
Juliana w wypadku stwierdzenia jego legalnego pierwo-
rództwa. Przed niczym! powtarzał sobie w duchu Julian
w drodze do więzienia Newgate. Z morderstwem włącz
nie. Konkretnie: z bratobójstwem.
W chwili gdy Anna dotarła do Kolombo, Julian był nie
mal tak samo wyzuty z człowieczeństwa jak pozostali
mieszkańcy Newgate. Krzyki, rozbrzmiewające nieustan
nie w wilgotnych celach, mogły równie dobrze wydoby
wać się z jego gardła, jak z ust innego z pokutujących tam
potępieńców. Odziany w łachmany, brudny, cuchnący
i zgłodniały, przemyśliwał nad schwytaniem i pożarciem
jednego ze szczurów, od których się tam roiło. Najmniej
dokuczało mu pragnienie, gdyż po ścianach nieustannie
ciekły strużki wody. Z początku Julian brzydził się przy-
62
tknąć język do brudnego kamienia, ale po tygodniu czy
nił to bez wahania. Przysiągł sobie, że nie cofnie się przed
niczym, co pomoże mu utrzymać się przy życiu.
Z początku był przeświadczony, że szmaragdy nadal
pozostają bezpieczne w posiadaniu Grahama, który wy
korzystał nieudaną próbę kradzieży, by pozbyć się wro
ga. Wkrótce jednak przekonał się o swej pomyłce. Trzy
dni po przybyciu Juliana do Newgate w drzwiach celi
stanął dozorca więzienny i wywołał go po nazwisku. Nie
znając jeszcze panujących tu obyczajów, Chase żywo
odpowiedział na wezwanie. Może stwierdzono, że to
okropna pomyłka i zostanie uwolniony?
Ależ był naiwny! Dotarł pod strażą do małej izdebki
w samym sercu więzienia. Nawet drzwi były tu kamien
ne. Przykuto go twarzą do ściany i rozebrano do pasa
w niezwykle prosty sposób - zrywając mu jednym szarp
nięciem koszulę z grzbietu.
Niemal w tej samej chwili, gdy dotarło do niego, że
nie mają zamiaru go wypuścić, rozległ się za nim głos,
na którego dźwięk przeszły go ciarki.
- No, cygański bękarcie! Masz wreszcie to, na co za
służyłeś!
Graham. Julian rozpoznał go, jeszcze zanim odwrócił
głowę i dostrzegł jednym okiem.
- Witaj, braciszku! - Mimo coraz silniejszego przeczu
cia, że to się źle skończy, Julian rzucił te słowa drwiącym
tonem. Bezczelność była teraz jedyną jego bronią.
- Nie waż się tak do mnie mówić!
Graham skinął na kogoś - Julian przypuszczał, że był
to jeden z dozorców więziennych, znajdował się jednak
poza zasięgiem jego wzroku. Lekki świst zdradził mu, co
teraz nastąpi; znał dobrze ten dźwięk z czasu pobytu na
„Sweet Anne". Dziewięciopalczasta dyscyplina. Wzdry
gnął się, zanim jeszcze rzemień ugodził go w plecy.
63
Nie krzyknął ani razu, choć piekące uderzenia spada
ły na jego barki i rozdzierały mu ciało. Graham zawsze
czuł do niego nienawiść; Julian nie da mu tej satysfakcji,
by mógł nim na dodatek pogardzać.
Choćby go mieli zatłuc na śmierć, nie okaże słabości
przed młodszym bratem, który uparł się zostać jego
śmiertelnym wrogiem.
- Musisz mi zwrócić szmaragdy! Gdzie one są? - W gło
sie Grahama brzmiał triumf.
Ależ się musiał cieszyć ze swej przewagi! Kiedy widzie
li się ostatnio, Julian miał dwadzieścia cztery lata, a Gra
ham dwadzieścia. Ich drogi skrzyżowały się pewnej zimo
wej nocy w jednej z londyńskich osławionych jaskiń gry.
Graham z grupą swoich przyjaciół, złotych młodzieńców,
zapuścił się do podejrzanej dzielnicy w poszukiwaniu sil
nych wrażeń. Znalazł je, a jakże! Julian był właścicielem
tej właśnie spelunki i dostrzegł braciszka przy jednym ze
stołów. Rozdający tam karty wyjątkowo lubił obdzierać
do gołego frajerów. Z osobliwą, bolesną satysfakcją Julian
przyglądał się, jak Graham traci na jedną kartę sumkę,
która jemu samemu wystarczyłaby na rok wygodnego ży
cia. Jeszcze bardziej ucieszył się, kiedy brat - nieźle już
podpity i nie umiejący przegrywać - zerwał się z rykiem
ze swego miejsca i wywrócił stół.
Kilku wykidajłów, którzy pilnowali porządku w loka
lu, natychmiast pochwyciło Grahama. Julian zaczekał, aż
przyłożyli mu parę razy na pamiątkę, po czym kazał im
przestać.
- Puśćcie go - polecił, nie podnosząc głosu.
Oczy Grahama pobiegły w kierunku mówiącego
i zwęziły się, gdy rozpoznał brata. Twarz o tępych ry
sach, już zaczerwieniona od alkoholu, pokraśniała jesz
cze bardziej.
- Mogłem się domyślić, że to ty kierujesz podobną spe-
64
luną! - W głosie Grahama nienawiść mieszała się z po
gardą.
Julian roześmiał się, nie był to jednak 'wesoły śmiech.
- Coś ci się poplątało, braciszku. To ja powinienem
był się spodziewać, że tu trafisz! Odwiedzają ten lokal
wyłącznie durnie, którzy mają więcej forsy niż rozumu.
- Masz czelność nazywać mnie durniem, ty cygański
pomiocie?!
Rozwścieczony Graham rzucił się na niego, a Julian
z prawdziwą przyjemnością zwalił go z nóg, a potem ka
zał swoim ludziom wyrzucić na ulicę.
Teraz w Newgate role się odwróciły i Graham mógł
się odegrać z nawiązką.
- Pytam raz jeszcze: gdzie szmaragdy?
- Nie mam pojęcia - odparł zgodnie z prawdą Julian.
Spuścili mu straszliwe lanie. Następne było jeszcze
gorsze. Graham był przekonany, że Julian ukradł szma
ragdy i zdołał je gdzieś ukryć, nim go schwytano. Zale
żało mu na odzyskaniu klejnotów prawie tak samo, jak
na śmierci przyrodniego brata.
Właśnie dlatego Julian nie puścił pary z ust podczas
żadnego z często powtarzających się „przesłuchań". Mil
czeniem kupił sobie - tak przynajmniej sądził - mniej
więcej miesiąc życia, gdyż Graham próbował torturami
wydusić z niego informację o miejscu ukrycia klejnotów.
Teraz jednak życie Juliana dobiegało końca. Jutro mieli
go powiesić.
Wszystko przez tego fałszywego aniołka, przez to
chuchro, które (jak wydedukował) zwinęło szmaragdy
zręczniej od niego! Z jakąż rozkoszą objąłby tę smukłą
białą szyjkę i wycisnął z niej ostatni dech!
Wpakował się przez tę dziewuchę w niezłe tarapaty!
Dokładnie przemyślał sprawę - czasu na myślenie teraz
mu nie brakowało. Wniosek był jasny: jeżeli ani on, ani
65
Graham nie mieli tych klejnotów, musiała je podwędzić
ta diablica! Ciągle prześladowała go myśl, że już ją gdzieś
spotkał. Przypominał sobie wszystkich nieletnich kie
szonkowców i złodziei, którzy buszowali po ulicach
Londynu, podczas gdy on, mniej więcej o dziesięć lat od
nich starszy, zdobył już pewną pozycję. Te rozmyślania
nic mu jednak nie dały i doszedł do wniosku, że jeśli kie
dykolwiek zetknął się z tą małą, to nie występowała ona
w roli złodziejskiej praktykantki.
A jednak była niewątpliwie złodziejką! Miała przecież
na sobie pelerynę, w której kieszeni ukrył szmaragdy.
W pewnym sensie Julianowi zaimponował spryt dziew
czyny: to był doskonały pomysł! Tylko niezwykle cwana
cizia mogła od razu się połapać, że wystarczy trzymać bu
zię na kłódkę i zwiać ze skarbem, a konsekwencje ponie
sie niedoszły złodziej!
Gdyby jednak Julian wyjawił Grahamowi prawdę, nic
by na tym nie skorzystał, a nawet przyspieszył własną
śmierć. W czeluściach Newgate, gdzie zamknięto Juliana,
sprawa była śmiesznie łatwa; królowała tu forsa, nie spra
wiedliwość. Za pieniądze można było zapewnić komuś
całkiem wygodne życie albo przyspieszyć czyjąś śmierć.
Julian podejrzewał, że Graham dal temu i owemu
w łapę, by uzyskać dla niego wyrok śmierci zamiast de
portacji, na którą przeważnie skazywano złodziei. Ale
braciszek sam źle na tym wyszedł: wyrok miano wyko
nać, zanim dowiedział się, gdzie ukryto klejnoty. Gra
ham musiał nieźle zgrzytać zębami, choć perspektywa
pozbycia się raz na zawsze znienawidzonego brata była
pewnie dla niego dużą pociechą. Tak czy inaczej, hrabia
nie wydal ani grosza, by opóźnić termin egzekucji.
Przynajmniej to dobre, że mała jędza nie zwróciła
klejnotów Grahamowi! Przy odrobinie szczęścia nie
wpadną w łapy braciszka ani kamyki, ani rzekomo zwią-
66
zany z nimi dowód, zanim Julian znajdzie jakiś sposób
odzyskania ich.
Oczywiście, były to tylko pobożne życzenia. Jego sy
tuacja przedstawiała się coraz paskudniej. Pozostało mu
zaledwie sześć czy siedem godzin, żeby wymigać się od
stryczka. Dowody przeciwko niemu, mimo braku szma
ragdów, były przytłaczające. Osądzono go pospiesznie,
skazano od ręki i bez litości. O świcie mieli go powiesić
na niewielkim wewnętrznym dziedzińcu w Newgate; nie
uznali nawet za stosowne przewieźć go w tym celu do
Tyburn, co dawało ostatnią szansę ucieczki.
W duszy Juliana dominował gniew. Wściekły gniew,
który pokonał w nim nawet strach.
Julian Chase był wściekły, gdyż musiał znieść hańbę
aresztowania, ból i poniżenie tortur, strach przed śmier
cią - za kradzież, której nie udało mu się popełnić!
A tymczasem ta zielonooka oszustka, ta czarownica,
zwiała bez przeszkód ze szmaragdami. A wiedział o tym
wyłącznie on!
Niezła sztuczka, należą się jej gratulacje!
Chętnie sam by jej pogratulował i dodał jeszcze coś na
pamiątkę: na przykład potężnego kopa w śliczną dupcię!
Brzęk kluczy ostrzegł Juliana, że zbliża się dozorca.
Zdążył tylko oblec twarz w maskę absolutnej obojętno
ści, a już zamek zazgrzytał i drzwi celi otwarły się. Na
tychmiast kilkunastu gnieżdżących się w niej nieszczę
śników cofnęło się od wejścia pod przeciwległą ścianę,
zasłaniając kąt, w którym przycupnął Julian.
Była to cela skazańców czekających na egzekucję,
więc pojawienie się dozorcy więziennego o tak niezwy
kłej porze wywołało zwierzęcą panikę. Niejednego z ich
grona już tak wywlekli bez ostrzeżenia - i nie powrócił.
Powiesili go? Kto wie? Może zamęczyli na śmierć? Mo
że... Lepiej się nad tym nie zastanawiać.
67
Celę przepełniał odór strachu, bijący od towarzyszy
niedoli Juliana. Był tak silny, że zagłuszał nawet smród
odchodów, piętrzących się w innym kącie celi, jako że
więźniom nie zapewniono najprostszych nawet urzą
dzeń sanitarnych. Z nadejściem dozorcy strach jeszcze
spotężniał i Julian omal nie zwymiotował.
- Chase!
Dobry Boże, nie wezmą go chyba na tortury w ostatnich
godzinach życia?! Ależ jasne, że tak: potem nie będzie już
okazji do wydobycia z niego rzekomej tajemnicy.
Trup niczego im nie powie.
- Chase! Rusz dupę, do cholery!
Dozorca, niezwykle wysoki i potężny cockney*, na
zywał się Shivers, miał sześć i pół stopy wzrostu i trzy
sta funtów żywej wagi. Julian gotów był się założyć, że
nikt nie dorównywał temu draniowi podłością, nawet tu,
gdzie kanalii nie brakowało.
- Mam iść po ciebie, Chase? - W głosie Shiversa
brzmiała drwina.
Julian wzdrygnął się w duchu, ale wstał z niewzruszo
ną miną. Inni mieszkańcy celi, uspokojeni, że to nie ich
kolej, odsunęli się już, robiąc przejście do jego kąta. Ju
lian wyprostował się na całą długość (był, niestety, nie
co niższy od Shiversa) i poczuł, że bolą go nawet te mię
śnie, o których istnieniu nie miał pojęcia.
Na jego twarzy nie było ani śladu strachu, który od
czuwał.
*Cockney - rdzenny londyńczyk z najuboższych dzielnic, posłu
gujący się charakterystyczną gwarą i odznaczający się sprytem
(przyp. tłum.).
68
- Obaj dobrze wiemy, że nigdy byś się nie zdobył na
podobne ryzyko, co, Shivers? - Julian był pewien, że
oberwie za taką bezczelność, ale została mu już tylko du
ma. Nie pozwoli, by go obdarto z niej, tak jak ze wszyst
kiego innego.
- Wychodź, cholerny łachmyto! I nie waż się mówić
do mnie „ty"!
Kajdany, którymi skuto mu nogi, krępowały ruchy
Juliana i nie bardzo było go stać na lekki, niedbały krok.
Jednak nawet za swe niezbyt udane wysiłki oberwał
mocno po głowie tęgim kijem, z którym Shivers się nie
rozstawał.
Choć Julianowi zadźwięczało w uszach, nawet się nie
skrzywił. Pomyślał z ironią, że zdążył już przywyknąć
do walenia po głowie.
- Kto jak kto, ale ty zasługujesz na stryczek... albo
i ćwiartowanie! Wielka szkoda... Ale mówi się trudno.
Czego to człowiek nie robi, byle związać koniec z koń
cem? - Wygłaszając te zagadkowe słowa, Shivers za
mknął znów celę i odwróciwszy się, pognał przed sobą
Juliana wąskim korytarzem. Z obu stron rozległy się
gwizdy i szydercze okrzyki innych nieszczęśników. Ża
den z nich nie miał słowa współczucia dla współtowa
rzysza niedoli.
Shivers popchnął Juliana na lewo, w mroczny koryta
rzyk. Skazańcowi przyszła do głowy przerażająca myśl:
może Shivers zamierza zabić go własnymi rękami dla
czystej przyjemności?
Po cóż by zapuścił się w ten rzadko używany pasaż?
Julian napiął mięśnie, nie zważając na ostry ból całego
ciała. Spodziewał się, że w każdej chwili Shivers zacznie
go dusić.
Na końcu korytarza były niewielkie drewniane drzwi.
- Odwróć się! - rozkazał dozorca.
69
Julian, mając się ciągle na baczności, wykonał polecenie.
Shivers przyklęknął i jednym błyskawicznym ruchem
otworzył kajdanki na nogach więźnia. Julianowi serce za
biło szybciej. Zaraz go powieszą, a może...
Dozorca zdjął mu kajdany z nóg, a potem uwolnił je
go nadgarstki.
- Co to... - zaczął Julian podejrzliwie, masując obola
łe przeguby.
- Zamknij cholerną jadaczkę! Ktoś cię wykupił - od
parł Shivers z niemiłym grymasem. - Szkoda, psiajucha!
Chętnie bym zobaczył, jak dyndasz na stryczku!
I zanim Julian zdobył się na jakąkolwiek reakcję, do
zorca otworzył drzwi na oścież.
Julian ze zdumieniem zobaczył, że drzwi te są osadzo
ne w potężnym zewnętrznym murze więzienia; za nimi
był cuchnący rynsztok, pusta alejka - i wolność. Na czar
nym niebie błyszczały gwiazdy; chłodny wiatr (co praw
da niosący obrzydliwe zapachy londyńskich slumsów)
bawił się, niczym frywolna damulka, włosami Juliana.
Niedawny więzień odruchowo obrócił głowę, by popa
trzeć na pasaż, który go tu doprowadził. Nierówna, lek
ko wznosząca się przy końcu korytarza podłoga oraz pa
nująca w całym przejściu ciemność i wilgoć uprzytom
niły Julianowi, że przemierzył właśnie jeden z sekret
nych tuneli podziemnych, których podobno było
w Newgate co niemiara.
- Zejdź mi, psiamać, z oczu! - warknął Shivers, wy
pchnął Juliana na zewnątrz i zatrzasnął drzwi.
- To ścierwo dobrze radzi, szefie! Okryj się porządnie
i zmiatamy!
- Jim! - Julian odwrócił się raptownie i ujrzał swoje
go stajennego, lokaja i nieodłącznego towarzysza w jed
nej osobie, który wyłonił się z głębokiej, mrocznej niszy
u podstawy muru.
70
- We własnej osobie. - Jim narzucił pelerynę na ramio
na Juliana i zawiązał mu ją pod brodą, jakby ten znacznie
wyższy od niego mężczyzna był nieporadnym dzieckiem.
Potem ujął go pod ramię i pociągnął alejką w stronę wi
docznej w głębi ulicy, niemal równie posępnej jak więzie
nie. Ze spojrzeń, które jego towarzysz rzucał przez ramię,
Julian wydedukował, że Jim chce jak najprędzej wydobyć
się z cienia groźnie wznoszących się m u r ó w Newgate.
Kiedy już znaleźli się przy końcu alejki, Julian spoj
rzał na Jima z najwyższym zdumieniem.
- Jak ci się udało mnie wyciągnąć, u diabła?! - Uświada
miał sobie coraz wyraźniej, że Jim dokonał niemal cudu.
- Kosztowało to ładny grosz, żebyś wiedział! Prawdę
mówiąc, ten bydlak zdarł z nas skórę. Cholernie mu za
leżało na tym, żebyś dyndał, ale jest pazyrny na forsę.
W k o ń c u doszedł do wniosku, że z umarlaka nie wyci
śnie ani grosza, i to ci ocaliło życie.
- Shivers może i lubi forsę, ale nie wierzę, by nadsta
wiał karku dla kilku funtów. Przecież jak rano przyjdą
po mnie, zobaczą, że nie ma kogo wieszać. Z pewnością
połapią się, że ten drań maczał palce w mojej ucieczce.
Płakać po nim nie będę, ale ani chybi powieszą go za
miast mnie!
Jim spojrzał na swego chlebodawcę z ukosa.
- C h y b a więzienie padło ci na mózg! Mówię przecież:
wszystko zostało obgadane. Jak zaświta, ktoś zadynda.
Ani ich, ani nas nie będzie obchodziło, kto to taki.
Julian pojął w tej chwili całą prawdę: Jim przekupił
Shiversa, żeby wypuścił jego, a wysłał na śmierć kogoś
innego. Sprytnie, bardzo sprytnie!
- Biedaczysko - westchnął ze szczerym żalem nad
swym zastępcą.
- Pewnie, ale chyba lepiej, że trafi na niego, nie na cie
bie, co?
71
Julian ledwie dostrzegł ciemny, zamknięty powóz,
czekający przy krawężniku, a już Jim otwierał drzwicz
ki i wpychał go do środka. Potem sam wślizgnął się do
wewnątrz i uderzył w dach. Powóz natychmiast ruszył.
Julian zaszył się w kąt i oparł plecami o ścianę; wpa
trywał się w wiernego sługę jak urzeczony.
- Aleś mi sprawił niespodziankę! Pól godziny temu nie
dałbym złamanego grosza za swoje życie!
Jim coś odburknął, moszcząc się na siedzeniu obok
niego. Julian przez kilka minut milczał, napawając się
świadomością, że jest wolny, naprawdę wolny! Teraz, gdy
zniknął strach przed śmiercią, zagłuszający -wszelkie po
mniejsze cierpienia, Chase zaczął zdawać sobie sprawę ze
swych rozlicznych obrażeń. Żebra, wgniecione niemal do
płuc ciosami palki Shiversa i jego pomagierów, okropnie
go bolały. Przeguby rąk i nóg, otarte kajdanami do żywe
go, piekły jak diabli. W głowie huczało, w pustym brzu
chu burczało, a w wyschniętym gardle paliło. Był jednak
żywy - i na wolności!
- Miło będzie znaleźć się znowu w domu. - Julian
oparł głowę o poduszki. Boże, ależ był skonany! Chyba
będzie odpoczywał po tym koszmarze przez dobry ty
dzień!
Jim prychnął. Wnętrze powozu nie było oświetlone,
ale w blasku ulicznych lamp, które mijali, Julian do
strzegł wyraz twarzy przyjaciela. Chudą, wyblakłą gębę
Jima wykrzywiał żałosny grymas.
- O co chodzi? - spytał Julian z rezygnacją.
- Widzisz... Rzecz w tym, że trzeba było sprzedać
dom. Musiałem opylić wszystko, co żeśmy obaj mieli,
a i tego ledwie starczyło! Targowałem się z tym choler-
nikiem ząb za ząb!
- A Samson? - spytał Julian słabym głosem.
Jim znowu prychnął.
72
- Cholera, nie miałem nawet okazji go sprzedać. Zwi
nęli go zaraz, jak tylko przyskrzynili ciebie.
- Czy coś nam w ogóle zostało?
Jim potrząsnął głową.
- Starczy tego najwyżej na jeden-dwa noclegi i żarcie
na kilka dni.
Julian milczał przez chwilę, rozważając ogrom strat. Nie
był żadnym bogaczem, ale dorobił się trochę grosza na róż
nych przedsięwzięciach - jedne były zupełnie legalne, inne
wręcz odwrotnie - i żyło mu się całkiem wygodnie.
Jeszcze jako niedorostek zgromadził sporą sumkę, do
konując paru coraz śmielszych włamań; Jim straszył go,
że będzie kiedyś za to dyndać. Ale Julian nawet wówczas
nie był głupcem i umiał się w porę wycofać. Forsę, któ
rej dorobił się dzięki kradzieży, zainwestował w niewiel
ki dom gry, a gdy interes okazał się dochodowy, kupił
następną spelunkę. Najtrudniejszy był początek, potem
zarabianie pieniędzy przychodziło bez trudu. Julian od
krył, że ma do tego smykałkę. Teraz będzie musiał zaczy
nać znów od zera. Uszedł jednak z życiem - i to mu w tej
chwili wystarczało.
- Powinieneś był im pozwolić, żeby mnie powiesili:
wtedy wszystko dostałoby się tobie.
Jim popatrzył na niego ostro.
-Jasne, tak samo jak ty powinieneś był zostawić mnie
wtedy w rynsztoku, żebym się spokojnie wykrwawił...
A jakoś ci to nie przyszło do głowy! Ale z nas miłosier
ne samarytany!
To wspomnienie wywołało na twarzy Juliana
uśmiech, co prawda blady i niewesoły. Zetknął się z Ji
mem w rok lub dwa po swej ucieczce z Marynarki Kró
lewskiej. Wiedział, że po śmierci babki nie ma dla niego
miejsca wśród Cyganów, którzy zawsze gardzili mie
szańcem, i kiedy tylko zwiał ze statku w Portsmouth,
73
wyruszył do Londynu. Jeden z marynarzy ciągle opowia
dał o urokach tego miasta i Julian doszedł do wniosku,
że jest to miejsce, gdzie sprytnemu chłopakowi powin
no się poszczęścić. W rzeczywistości z największym tru
dem utrzymywał duszę w ciele, i to dzięki sposobom, na
których wspomnienie aż się wzdrygał. Początkowo imał
się wszystkiego, od drobnych kradzieży do żebraniny,
potem zaś spiknął się z bandą starszych chłopaków, któ
rych specjalnością było okradanie pijanych. Jim leżał
w londyńskim rynsztoku, zalany w trupa, kiedy banda
zaatakowała go, chcąc zagrabić sakiewkę. Jim, choć pija
ny w sztok, walczył jak szalony. Skończyło się na tym,
że jeden z chłopaków dźgnął go nożem w brzuch. Krew
siknęła jak z fontanny, a Jim zwalił się na bruk. Reszta
bandy wzięła nogi za pas, ale Julian pod wpływem im
pulsu, które niekiedy go nawiedzały - przeważnie nie
w porę - pozostał, by udzielić pomocy. Od tej chwili by
li ze sobą na dobre i złe.
- Jestem ci naprawdę wdzięczny, Jim.
- I słusznie. Przyznam, że kusiło mnie jak diabli! Przy
szło mi jednak do głowy, że taki drań jak ty na pewno
by mnie straszył. A z duchami wolę się nie zadawać!
Julian nawet nie silił się na odpowiedź. Zrobiłby dla
przyjaciela dokładnie to samo.
- Myślę, że Amabel przytuli nas na jakiś czas.
Ta ładniutka, pulchna brunetka została przyjaciółką
Chase'a pół roku przed jego aresztowaniem. Prawdę mó
wiąc, dom, w którym mieszkała, należał dawniej do Ju
liana; pewnej nocy jednak dziewczyna zaczęła lamento
wać, co też się z nią stanie, kiedy znudzi się kochankowi.
Skończyło się na tym, że Julian przepisał dom na nią. Był
to kolejny rycerski gest, ale specjalnie go nie żałował.
Jim potrząsnął głową.
- Spiknęła się z innym facetem. Spyliła dom i zwiała
74
z tym gościem na kontynent. Była pewna, że już cię nie
zobaczy. Sam rozumiesz.
- Cwaniara! - powiedział Julian bez większego prze
jęcia. Cóż, miał w gruncie rzeczy dosyć Amabel, choć
niewierność kochanki ubodła go. - No to przywarujeniy
dziś na noc w jakiejś gospodzie, a jutro jazda do Gor
don Hall! Zrobimy tej zielonookiej jędzy niezłą niespo
dziankę! Wyduszę z niej te kamyki, choćbym miał skrę
cić jej kark.
Julianowi udało się przesłać z więzienia gryps (wydał
na to resztę forsy!), w którym podzielił się z Jimem swy
mi podejrzeniami co do szmaragdów. Zobowiązał przy
jaciela, by miał oko na tę małą czarownicę, tak by nie
mogła ani opylić kamyków, ani zwiać. Jeśli zresztą
dziewczyna była sprytna, powinna się przyczaić i cze
kać, aż sprawa przycichnie. Zdaniem Juliana, rozumu jej
nie brakowało.
- Wiesz, stary...
Coś w tonie Jima sprawiło, że Julian rzucił mu bystre
spojrzenie.
- Co znowu?
Jim z nieszczęśliwą miną sięgnął za pazuchę. Po chwi
li wydobył jakiś drobiazg i podał Julianowi. Chase nie
potrzebował oglądać chłodnego, twardego przedmiotu,
by wiedzieć, co trzyma w ręku: była to szmaragdowa
bransoletka od kompletu.
- Skąd to masz? - spytał ze ściśniętym gardłem.
- Widzisz... ona się zmyła, zanim dotarłem do Gor
don Hall. Wybrałem się tam zaraz, jak dostałem gryps
od ciebie... Ale minął już tydzień czy coś koło tego, więc
zdążyła zwiać. Rozpytywałem i o nią, i o kamyki. Kilka
dni temu jeden mój znajomek dał mi cynk, że ma coś,
co powinno mnie zainteresować. To była ta bransoletka.
Kupił ją od jakiejś damulki, a ja od niego.
75
- Od damulki? Takie niebrzydkie chuchro z bardzo
jasnymi włosami i zielonymi oczyskami?
- Prawdę mówiąc, facet wyraził się o niej „ruda kurwa".
- Ruda kurwa?! - Julian nie wierzył własnym uszom.
- Tak się wyraził Pająk. Ale wymienił mi nazwisko fa
ceta, który mu ją podesłał; pogadałem sobie z nim. Podob
no u tej rudej mieszkała inna cizia. N a p r a w d ę pierwsza
klasa, blondasek z zielonymi ślipiami, jak mówisz. Była
z małą dziewuszką.
- I gdzie się teraz podziewa zielonooka dama? - W po
goni za swą zdobyczą Julian poszukiwał tylko tej nie
zbędnej informacji; resztę wiadomości zlekceważył.
- No... - Jim przeciągnął palcem po nosie; zawsze tak
robił, gdy był zdenerwowany. - N i e spodoba ci się to, co
powiem.
- Gadaj!
- No więc ta kurwa, to chuchro i ta dziewuszka opy
liły bransoletkę i miały już trochę forsy. N a s t ę p n e g o
dnia popłynęły statkiem na Cejlon.
- Na Cejlon?! - Przez chwilę Julian miał wrażenie, jak
by go ktoś kopnął w brzuch.
- Mówiłem, że ci się to nie spodoba.
- A co ze szmaragdami? Opyliła resztę przed wyjazdem?
Jim potrząsnął głową.
- O reszcie niczego się nie dowiedziałem. A jak ja się
o nich nie dowiedziałem, to kamyków nie ma w Londynie.
- Niech to wszyscy diabli! - Julian trzasnął pięścią
w ścianę powozu. Zabolało i nie ulżyło mu ani trochę.
Przez dłuższą chwilę masował rękę i myślał intensywnie.
- Musimy teraz przywarować - rzekł Jim - lepiej nie
siedzieć w Londynie. Jesteś trupem, zapomniałeś czy co?
Starczy nam forsy na statek pocztowy do Francji...
- Do Francji, akurat! Jedziemy za tymi szmaragdami!
Jim aż jęknął i potrząsnął głową.
76
- Wiedziałem, że to powiesz. Nie możesz zostawić te
go cholerstwa w spokoju?! Miałeś przez te kamyki same
tylko kłopoty!
Julian rzucił mu zimne spojrzenie.
- Nie musisz jechać ze mną.
Jim prychnął pogardliwie.
- Jak ty jedziesz, to i ja też. Ale za co?!
Julian uśmiechnął się ponuro.
- Mamy bransoletkę. Powinno starczyć forsy do sa
mego Cejlonu!
10
Srinagar... Zielona Kraina. Nazwa ta nigdy jeszcze nie
wydała się Annie tak trafna jak w chwili, gdy po dziewię
ciomiesięcznej przerwie oglądała swą posiadłość na no
wo. Mimo wilgoci, skutkiem której powietrze stało się
wprost kleiste i trudno nim było oddychać, młoda kobie
ta zerwała się na równe nogi i pozbyła się kapelusza, by
mieć lepszy widok z zaprzężonego w woły wozu, na któ
rym - wstrząsane niemiłosiernie - zbliżały się wszystkie
trzy do Big House.
- Pani siadać, pani spaść! - skarcił Annę woźnica, ale
nie zwróciła na niego uwagi.
Ruby pociągnęła przyjaciółkę za spódnicę, ale oczy An
ny ani na chwilę nie oderwały się od domu. Budynek był
duży, a wydawał się jeszcze większy dzięki werandom, któ
re otaczały go ze wszystkich stron. Od oślepiająco białych
ścian odcinały się ciemnozielone okiennice. Kiedy Anna
i Paul mieszkali w tej rezydencji, większość okien osłania
ły płócienne markizy w zielone pasy. Teraz ich nie było,
77
a wypieszczony niegdyś trawnik przeistoczył się w plątani
nę chwastów, sięgających po pas. Plantację wystawiono na
sprzedaż zaraz po tym, jak odziedziczył ją Graham. Anna
w obawie, że szwagier odgadnie tożsamość nabywcy, po
prosiła Ruby, by pod swym panieńskim nazwiskiem zaku
piła posiadłość od agenta za pieniądze uzyskane ze sprze
daży szmaragdów. Następnie Ruby dokonała po cichu (o
czym Graham nie mógł oczywiście wiedzieć!) formalności
przekazania majątku Annie. Suma, którą dysponowały ko
biety po tej transakcji, powinna wystarczyć na doprowa
dzenie Srinagaru do dawnego stanu; pozostanie jeszcze tro
chę na czarną godzinę dla Anny i jej córeczki.
- Mamusiu, czy ktoś tu na nas czeka? - spytała cicho
Chelsea. Jej rączka wśliznęła się w dłoń Anny, która spoj
rzała na córkę i ścisnęła uspokajająco jej łapkę.
- Skąd mógłby czekać, kiedy nikt nie wie, że wróciły
śmy? - tłumaczyła Anna. - Wszyscy niebawem się zja
wią, nie bój się!
Chelsea nie powiedziała już ani słowa, ale nadal wpa
trywała się rozszerzonymi oczami w dom. Zaprzężony
w woły w ó z zatrzymał się przed frontowymi drzwiami.
- Wysiadaj, ptaszku! Jesteśmy już w d o m u - powiedzia
ła Anna raźnym tonem, zeskakując na ziemię. Po trwają
cej prawie cały dzień jeździe z Kolombo miło było roz
prostować nogi. G d y Chelsea nadal wpatrywała się
w dom, nie ruszając z miejsca, Anna zdjęła dziecko z wo
zu i postawiła na ścieżce. - Wewnątrz będzie chłodniej.
Ruby skrzywiła się za plecami Chelsea.
- To jakieś niesamowite miejsce! - mruknęła.
A n n a spojrzeniem nakazała przyjaciółce milczenie
i starała się nie przejmować tym, że dziecko kurczowo
przywarło do matczynej ręki, gdy wchodziły do domu.
W środku rzeczywiście było znacznie chłodniej. Po
nieważ wysokie okna znajdowały się we wnękach, w bu-
78
dynku panował mrok. Wszystko pokrywała gruba
warstwa kurzu, a zgnilizna - ten największy wróg miesz
kańców Cejlonu - zabrała się już na dobre do wnętrza
domu i pozostałych w nim mebli, usiłując zniszczyć
wszystko, co tylko się dało. Zasłony i dywany cuchnęły
pleśnią, we wszystkich pomieszczeniach tuż pod sufitem
pojawiły się wielkie zielonoszare plamy grzyba. Na do
miar złego armia pająków, wielkich jak pięść, zaatako
wała sypialnie. Ruby rzuciła tylko jedno spojrzenie
i gotowa była wracać na statek, pod skrzydła kapitana
Roba, a stamtąd prosto do Anglii. Anna musiała porząd
nie się natrudzić, nim przekonała przyjaciółkę, że
wszystkie mankamenty uda się niebawem zlikwidować.
Chelsea nie odstępowała matki ani na krok. Annę nie
pokoiły pełne lęku oczy dziecka i jego milczenie, ale tłu
maczyła sobie, że w tej sytuacji przygnębienie córeczki
jest całkiem naturalne. Gdy w Big House zapanuje ład
i Chelsea na nowo przywyknie do tutejszych warunków,
znowu stanie się tą pełną życia dziewuszką, której
śmiech rozbrzmiewał niegdyś w całym domu.
Po kilku tygodniach warunki życia w Srinagarze rze
czywiście zmieniły się nie do poznania. Następnego ran
ka po przybyciu Anny, Ruby i Chelsea spadła jak z nieba
Kirti; jakiś szósty zmysł, charakterystyczny dla Tamilów,
podszepnął jej widać, że angielska rodzina powróciła. Kir
ti i Chelsea popłakały się z radości. Po pulchnych, brunat
nych policzkach ayah spływały łzy, gdy ściskała swe uko
chane maleństwo.
- Panienka, moja mała panienka! - Nie wypuszczając
Chelsea z objęć, Kirti zwróciła ku Annie pełne łez oczy. -
Dzięki, memsahib, że pani znów ją tu przywiozła!
- Strasznie za tobą tęskniłam, Kirti! - Dziewczynka
obejmowała starą ayah tak mocno, jakby nigdy już nie
zamierzała jej puścić.
79
Anna poczuła, że i jej 'wilgotnieją oczy. W tym momen
cie uświadomiła sobie, jak wiele bólu doznała Chelsea. Ich
wyjazd do Anglii zbiegł się w czasie z utratą wszystkiego,
co dziewczynka kochała, z wyjątkiem matki. Straciła ta
tusia, nianię, dom. Anna poczuła niezmierną radość, że
zdołała zwrócić dziecku część tego, co utraciło. Kradzież
szmaragdów wydała jej się teraz znacznie mniejszym grze
chem. Czy nie mówi się, że „cel uświęca środki"? Chelsea
musiała przecież wrócić do domu!
Ponieważ Kirti przejęła opiekę nad Chelsea, Anna
mogła - z pomocą Ruby - Zabrać się do przywracania ła
du w Big House. Ogromne, skrzydlate owady wymiecio
no razem z kurzem i zeschłymi liśćmi. Wyprano, wytrze-
pano lub wymieniono pościel i zasłony; podłogi, ściany
i okna starannie wyszorowano. Wieść o powrocie Angie
lek w tajemniczy sposób obiegła okolicę. Stopniowo za
częła się pojawiać reszta służby.
W tydzień po przybyciu Anny, Chelsea i Ruby wrócił
Raja Singha, człowiek odznaczający się niewzruszonym
spokojem. Paul zawsze nazywał go „swoim osobistym
służącym", ale to określenie do niego nie pasowało. Raja
Singha wraz z całym swym dobytkiem przybył na grzbie
cie słonia. Anna ucieszyła się ogromnie na widok przyby
sza. Ten cejloński odpowiednik angielskiego majordoma
miał w sobie coś z czarnoksiężnika. Na radosne powita
nie Anny odpowiedział tylko poważnym skinieniem gło
wy, jakby jego nieoczekiwany powrót był czymś najzwy
klejszym w świecie. Zaraz potem zajął znów glinianą,
krytą strzechą chatę na tyłach ogrodu, w której mieszkał,
gdy Anna wraz z Paulem przybyła po raz pierwszy na
Cejlon. W godzinę po przyjeździe Raja Singha wziął
znów w swoje ręce rządy w całym domu. Skutek był ta
ki, że uporządkowano dom w czasie o połowę krótszym,
niż przewidywała Anna.
80
Anna nie była w stanie spać w sypialni, którą dzieliła
niegdyś z Paulem. Okazało się to ponad jej siły. Choć co
wieczór padała na łóżko całkowicie wyczerpana, długo
nie mogła zasnąć. Powracały wspomnienia chwil przeży
tych z Paulem, ale nie tylko one odbierały jej sen. Jed
nym z powodów bezsenności były także wyrzuty sumie
nia, niekiedy bowiem w mrokach nocy drogie rysy męża
zacierały się w jej pamięci, a zamiast nich pojawiała się
ciemna, przystojna twarz i drwiące, szafirowe oczy. An
na znów czuła siłę bijącą z ciała wysokiego, muskularne
go mężczyzny, który tak bezwstydnie całował ją i jej do
tykał. I wówczas jej ciało płonęło, pragnąc raz jeszcze za
znać dotyku jego warg i dłoni. Upokorzona w najwyż
szym stopniu, kręciła się i przewracała w łóżku, usiłując
zwalczyć haniebne zachcianki, które z czasem stawały się
coraz silniejsze. Nie chciała przecież marzyć o tym śnia
dym, bezczelnym przybłędzie, który potraktował ją nie
jak damę, ale jak ladacznicę!
Anna nieraz wstawała przed świtem, by odwiedzić sa
motny grób na -wzgórzu za domem i czuwać przy nim,
póki słońce nie ukaże się na horyzoncie. Później wracała
do domu, wślizgując się ukradkiem jak nocny złodziej.
Obraz włamywacza jednak nie pozwalał zatrzeć się
w pamięci. Prześladował Annę nocami równie często jak
wspomnienie Paula, wypierając uśmiechniętą łagodnie
twarz męża. Wspomnienia o Paulu rozdzierały serce An
ny; obraz włamywacza niepokoił jej ciało. Udręczona
i pełna wstydu, nie umiała obronić się przed nawiedza
jącymi ją żądzami. Sam fakt, że mogła marzyć nie o mę
żu, ale o innym mężczyźnie, w dodatku zupełnie obcym,
o przestępcy, chociaż od śmierci Paula nie minął nawet
rok, budził w Annie przerażenie.
Te duchowe rozterki wpędziły ją niemal w chorobę.
Aby temu zaradzić, przeniosła się do innej sypialni, du-
81
żej i słonecznej, której okna wychodziły nie na fronto
wy trawnik, lecz na tyły domu. Stojące w niej łóżko by
ło małe i wąskie, przeznaczone niewątpliwie dla jednej
osoby. W pobliżu, po przeciwnej stronie korytarza, znaj
dował się pokój dziecinny. Świadomość, że Chelsea jest
niedaleko, była dla Anny pociechą. W tym nowym po
mieszczeniu cień Paula nie nawiedzał jej tak często. Im
rzadziej jednak Paul pojawiał się w jej marzeniach, tym
bardziej niepokoił ją obraz włamywacza. Widziała go
niemal co noc, całował ją tak jak ongiś w Gordon Hall,
czuła na piersi jego twardą rękę. Wiła się ze wstydu i pło
nęła z pożądania.
Odkąd Raja Singha objął rządy w domu, Anna musia
ła już tylko znaleźć nadzorcę, który zająłby się uprawą
i zbiorem herbaty. Poprzednio Paul sam pełnił tę funk
cję, raczej z konieczności niż z wyboru. Jego wysiłki nie
zawsze dawały dobre rezultaty, choć Anna, myśląc o tym,
czuła się nielojalna wobec pamięci męża. Cóż, Paula wy
chowano na dżentelmena, nie na człowieka interesu!
Kiedy przybyli na Cejlon, miała osiemnaście lat, a on nie
wiele więcej i nie znał się absolutnie na uprawie herbaty.
Potem czytał dużo fachowej literatury i z czasem nauczył
się tego i owego, choć Srinagar - nie wiedzieć czemu - ni
gdy nie przynosił stałego dochodu. Teraz jednak, dzięki
szmaragdom, Anna mogła sobie pozwolić na zatrudnie
nie najlepszego fachowca. Uparła się, że tym razem do
prowadzi plantację do kwitnącego stanu.
Mniej więcej w miesiąc po powrocie na wyspę Anna
wysłała liścik do majora Dumesne z prośbą, by jak naj
szybciej odwiedził ją w Srinagarze. Major i jego żona
Margaret grali niewątpliwie pierwsze skrzypce wśród an
gielskiej społeczności na Cejlonie. Ich plantacja, Ra-
maya, prosperowała jak żadna inna na wyspie.
Major zjawił się dwa dni później. Raja Singha zapro-
82
wadził gościa do frontowego salonu, po czym udał się
na poszukiwanie Anny. Była w ogrodzie z Chelsea i Kir-
ti; z pasją atakowała sekatorem wszędobylskie pnącza,
które niemal do cna zniszczyły warzywnik. Hodowanie
angielskich jarzyn w skwarnym i wilgotnym klimacie
Cejlonu wymagało nieustannej ciężkiej pracy. Zmagania
z pnączami i pleśnią nie kończyły się nigdy.
- Memsahib, przyjechał major Dumesne.
Anna obejrzała się. Raja Singha, w turbanie i sarongu,
które wraz z długą koszulą bez kołnierza stanowiły jego
tradycyjny strój, stał niewzruszenie tuż za furtką ogrodu
i czekał na swoją panią. Jak zwykle twarz miał bez wyra
zu, ale coś w jego postawie zdradzało lekki niepokój.
- Czy coś się stało, Raja Singha? - spytała Anna, rów
nież trochę zaniepokojona.
Zaprzeczył charakterystycznym, zdecydowanym ru
chem głowy. Nadal jednak czekał na Annę, zamiast od
dalić się do swych obowiązków. Wywnioskowała z tego,
że winna się pospieszyć. Pozbyła się ogrodowych rękawic
i kapelusza, obiecała Chelsea, że niedługo wróci i pobawi
się z nią w chowanego, i weszła do wnętrza domu. Raja
Singha kroczył za nią.
Zatrzymała się, by opłukać ręce w umywalce obok tyl
nych drzwi - zwłoka ta wyraźnie zniecierpliwiła Raja
Singhę - i udała się do frontowego salonu. Choć przed
miesiącem pokój znajdował się w opłakanym stanie,
obecnie wyglądał tak samo jak przed śmiercią Paula.
Ściany były czyściutkie, pobielone na nowo, meble
i podłoga lśniły, w tapicerce nie pozostało nawet odro
biny kurzu. Prawdę mówiąc, wysoko sklepiony salon
prezentował się bardzo korzystnie, tak przynajmniej
myślała Anna, wchodząc do niego z majordomem nastę
pującym jej na pięty. Podobnie jak w jej sypialni, wisia
ły tu muślinowe zasłony, osłabiające nieco żar popołu-
83
dniowego słońca. Na h o n o r o w y m miejscu znajdował się
p o r t r e t matki Paula, a pastelowe barwy tego malowidła:
błękit i róż, harmonizowały z kolorem dywanu i wyście
łanych mebli. M a h o n i o w e półki z ukochanymi książka
mi Paula zajmowały prawie całą ścianę, a niewielkie sto
liki, również z mahoniu, zachwycały połyskiem, który
kosztował służbę wiele trudu.
W kącie obitej różanym brokatem sofy uwiła sobie
gniazdko Ruby, wyglądająca niezwykle efektownie w jed
nej ze swych barwnych toalet. Najwyraźniej przystąpiła
z całym zapałem do zabawiania majora. Pochylała się ku
niemu kusząco, darząc zachwyconego gościa widokiem
lekko tylko przysłoniętego biustu oraz filiżanką herbaty.
A n n a natychmiast zrozumiała przyczynę niepokoju Raja
Singhi. Cejlończycy, skromni jak purytanie, nie pojmowa
li swobodnego zachowania osoby takiej jak Ruby.
- Dziękuję, Raja Singha. Zadzwonię, gdybyś był mi jesz
cze potrzebny - cicho powiedziała Anna do nieodstępne
go cienia. Służący skłonił się i odszedł. W tej chwili major
Dumesne i Ruby spostrzegli Annę. Major wstał, nieco
zmieszany, Ruby uśmiechnęła się do przyjaciółki, bynaj
mniej nie speszona.
- Droga pani Traverne, jesteśmy uszczęśliwieni, że mo
gła pani do nas powrócić. Brakowało n a m pani słonecznej
obecności.
- Dziękuję, majorze. - G d y gość podszedł do niej, An
na wyciągnęła doń rękę; uścisnął ją, a potem musnął war
gami. Był doprawdy przemiłym człowiekiem, nawet jeśli
zbyt otwarcie gapił się na dekolt Ruby. Anna bardzo lubi
ła i majora, i jego żonę: byli dla niej ogromnym wsparciem
zaraz po śmierci Paula, gdy traciła prawie zmysły z rozpa
czy. - Obie z Chelsea bardzo jesteśmy rade z powrotu. Wi
dzę, że zawarł już pan znajomość z panią Fisher, która
zgodziła się łaskawie towarzyszyć n a m w podróży.
84
- Ach, tak... Jak to miło, że do naszego ogródka uro
czych kwiatów przybyła angielska róża.
- Róża! Jaki śliczny komplement! Ależ ma pan gada-
ne, majorze! - powiedziała Ruby, uśmiechając się pro
miennie do gościa, który zajął poprzednie miejsce, sko
ro tylko Anna usiadła.
Dumesne roześmiał się, a potem spojrzał ze skruchą
na Annę. Nie była pewna, czy major wstydzi się swej
głośnej wesołości, niestosownej w obliczu jej wdowich
szat, czy głupio mu, że okazał zbyt żywe - jak na męża
uroczej żony - zainteresowanie krągłościami Ruby.
- Jak się miewa kochana Margaret? - spytała Anna.
Uśmiech natychmiast zniknął z twarzy majora.
- Muszę panią zmartwić. Margaret rozstała się z tym
światem mniej więcej pół roku temu. Podobnie jak pani
mąż dostała bardzo silnej gorączki i po trzech dniach
zmarła.
- O, nie! Panie majorze, jakże mi przykro... To była
taka cudowna kobieta! Tak ją lubiłam... Jaki pan musi
być nieszczęśliwy... Cóż za straszna tragedia!
Major Dumesne skinął głową. Wyglądał teraz na
znacznie więcej niż te czterdzieści parę lat, które sobie
liczył.
- Najbardziej odbiło się to na dzieciach. Gideon i Si
mon są na szczęście w angielskiej szkole i otoczenie nie
przypomina im ustawicznie o poniesionej stracie. Ale
Laura na każdym kroku odczuwa brak matki. Byłbym
ogromnie wdzięczny, gdyby odwiedziła nas pani wraz
z Chelsea. Obie dziewczynki spotkało podobne nie
szczęście, może będą mogły pomóc sobie nawzajem?
Laura, córka państwa Dumesne, miała siedem lat. Od
małego przyjaźniły się z Chelsea.
- Oczywiście, że ją odwiedzimy! A pan musi przyje
chać z Laurą do nas. Rade jej będziemy o każdej porze.
85
Panu również, majorze. Wiem dobrze, jakim ciosem jest
strata najbliższej osoby.
- Jaka pani dobra! Może nie tylko nasze dzieci, ale i my
moglibyśmy nawzajem jakoś sobie pomóc? - Uśmiechnął
się do Anny; zmarszczki na jego twarzy nieco się wygła
dziły. - A teraz pomówmy o innych sprawach. Bardzo mi
przykro, że zamąciłem pogodny nastrój.
Anna spojrzała na majora ze współczuciem. Państwo
Dumesne byli dobrym małżeństwem, a trójka dzieci
ubóstwiała matkę. Życie bywa niekiedy bezlitosne!
- Może jeszcze herbatki, majorze? - Głos Ruby był
pełen współczucia, ale Anna dostrzegła w oku przyjaciół
ki błysk zainteresowania przystojnym mężczyzną. Anna
uświadomiła sobie, że major rzeczywiście mógł się po
dobać: z jasnymi, lekko siwiejącymi włosami i żołnier
ską postawą sprawiał bardzo korzystne wrażenie. Z dłu
giego doświadczenia wiedziała, że Ruby jest urodzoną
oportunistką. Wdowieństwo majora wydało się jej szan
są, której postanowiła nie przepuścić. Miała to niemal
wypisane na twarzy.
- Serdeczne dzięki! Napiję się z przyjemnością. - Ma
jor podsunął Ruby swą filiżankę, podziękował uśmie
chem, gdy ją napełniła, i zwrócił się do Anny: - Czy dro
ga pani chciała się ze mną widzieć w jakiejś konkretnej
sprawie?
- Istotnie.
Anna przedstawiła swój problem najzwięźlej jak
umiała. Major Dumesne zmarszczył czoło.
- Powiem pani szczerze, że niewielu znajdzie się lu
dzi, którzy nadawaliby się na to stanowisko - zauważył
z namysłem. - Zasięgnę języka w okolicy. Słyszałem, że
Carneganowie zamierzają wrócić niebawem do Anglii.
Spędzili tu prawie siedem lat, a pani Carnegan nie cie
szy się najlepszym zdrowiem. Jeśli pogłoska o ich wyjeź-
86
dzie jest prawdziwa, to nadzorca, którego obecnie za
trudniają, Hillmore, jest doskonałym fachowcem. Mia
łaby pani z niego pociechę.
- Byłoby wspaniale! Jestem panu ogromnie wdzięczna.
- Dopóki nie znajdę kogoś odpowiedniego, z najwięk
szą radością sam rzucę okiem na plantację i podszepnę
pani ludziom, co trzeba.
- Byłby pan tak dobry? Jak to uprzejmie z pana stro
ny! Będę ogromnie zobowiązana.
Major potrząsnął głową, odstawił filiżankę na tacę
i wstał.
- Zwykła drobna, przyjacielska przysługa. Mam na
dzieję, że odwiedzi pani wraz z Chelsea moja Laurę.
- Oczywiście, i to niebawem. Dziękuję, panie majorze.
- Cała przyjemność po mojej stronie, łaskawa pani.
Muszę już uciekać. Bardzo jestem rad z zawarcia znajo
mości, pani Fisher.
- Ja też!
Oczy Ruby błysnęły. Wstała i razem z panią domu od
prowadziła majora do drzwi. Nikt postronny zapewne
by tego nie dostrzegł, Anna jednak nie miała żadnych
wątpliwości: przyjaciółka postanowiła zapolować na
wdowca.
Po wizycie majora Anna zaczęła częściej spotykać się
ze znajomymi. Zaczęło się od obiecanych odwiedzin
w posiadłości Dumesne'ów. Laura - krzepkie dziecko
o ciemnoblond włosach, śmiesznie wprost podobne do
ojca - opierała się gwałtownie naleganiom swej ayah,
która pragnęła skłonić ją do wzięcia udziału w przyjęciu
urodzinowym dziesięcioletniej Rosellen Childers. Laura,
popłakując, upierała się, że nie pójdzie. Anna, w pełni
świadoma zamętu uczuć towarzyszących żałobie, była
prawie pewna, że dziewczynka uważa wzięcie udziału
w wesołej zabawie za nielojalność w stosunku do zmar-
87
lej matki i dlatego właśnie nie chce pójść, choć ma na to
chęć. Wytłumaczyła więc Laurze, iż spełni dobry uczy
nek, towarzysząc Chelsea na pierwszej podobnej impre
zie od śmierci jej tatusia. Przekonała tym dziewczynkę,
zdobywając dozgonną wdzięczność majora. Postanowio
no, że obie dziewczynki wraz ze swoimi ayah pojadą do
Childersów powozem Anny i w jej towarzystwie ze Sri-
nagaru, dokąd następnie wrócą. Laura spędzi tu noc,
a nazajutrz przyjedzie po nią ktoś z domu. Gdy Mary
Childers dowiedziała się, że w powozie wraz z dziew
czynkami jest także Anna, zaprosiła ją do domu, okazu
jąc ogromną radość na widok przyjaciółki, nie widzianej
prawie od roku. Były przy tym obecne inne panie, rów
nież dobrze znane Annie; spędziła więc mile popołudnie,
odnawiając dawne przyjaźnie. Zanim kinderbal się skoń
czył, otrzymała chyba z tuzin zaproszeń!
- Od śmierci Paula upłynął już prawie rok. Nie mo
żesz się żywcem zakopywać w grobie! - stwierdziła bez
ogródek Mary Childers, gdy Anna tłumaczyła się, że jest
w żałobie po mężu. I w końcu, choć nie zamierzała zrzu
cić wdowich szat, zgodziła się wziąć udział w kilku
mniejszych spotkaniach towarzyskich. Przekonała się,
że w gronie znajomych zapomina nieco o swym bólu.
Podjąwszy na nowo życie towarzyskie, Anna poczuła się
lepiej. Nie zapomniała oczywiście Paula, nigdy o nim nie
zapomni. Po prostu zaczynała z wolna przyzwyczajać się
do jego nieobecności. Chelsea również wydawała się bar
dziej pogodzona z losem, choć nie przypominała jeszcze
tej radosnej dziewczynki, którą była przed śmiercią ojca.
Pewnego parnego popołudnia w jakieś dwa miesiące
po powrocie na Cejlon Anna postanowiła zrobić porzą
dek na poddaszu. Zabrała się do tego nie w porę. Choć
zbliżało się lato, a z nim wiatry, pod dachem powietrze
wydawało się rozpalone i tak gęste, że można by je no-
88
żem krajać. Zdołała przejrzeć zawartość dwóch zaledwie
kufrów, pełnych starych papierzysków, a już czuła się
tak wyczerpana, jakby miała za chwilę upaść.
- Memsahib, przyjechał jakiś dżentelmen.
Raja Singha, który zawsze poruszał się bezszelestnie
jak duch, stał teraz na najwyższym stopniu schodów,
wiodących na poddasze, i wpatrywał się w swą panią
Z kamienną twarzą. Anna wzdrygnęła się lekko na
dźwięk jego głosu, obejrzała się i uśmiechnęła.
- Major Dumesne? - Major, a raczej Charles, gdyż An
na przeszła z nim już na „ty", bywał ostatnio częstym
gościem. Pod pretekstem nadzorowania robót na plan
tacji odwiedzał Srinagar dwa lub trzy razy na tydzień
i zostawał na obiedzie. Jego wizyty cieszyły Annę.
Charles stał się bliskim przyjacielem i - choć nie wspo
mniał na ten temat ani słowa - wszystko wskazywało na
to, że w przyszłości gotów jest zostać kimś znacznie bliż
szym. Jego zaloty nie były jednak natarczywe (jeśli
w ogóle były to zaloty!), Anna zaś chętnie pozostawiała
sprawy ich własnemu biegowi.
- Nie, memsahib. Jakiś obcy dżentelmen. Nie podał
nazwiska.
- Ach, tak? - Anna zastanowiła się i doszła do wnio
sku, że jest to prawdopodobnie nadzorca, zdaje się pan
Hillmore, o którym mówił jej Charles. Carneganowie
mieli wyjechać za dwa tygodnie. Major uprzedził Annę,
że ich nadzorca przyjdzie do niej na rozmowę jeszcze
przed wyjazdem poprzednich pracodawców.
- Zaraz zejdę - zapewniła służącego i Raja Singha od
dalił się z ukłonem.
Anna zajrzała na chwilkę do swego pokoju; musiała
umyć twarz i ręce i zdjąć chustkę z głowy. Przeczesała
jasne włosy i upięła je w węzeł na karku, nie miała jed
nak czasu zmienić sukni. Jeśli to był istotnie nadzorca
89
z plantacji Carneganów, nie chciała go zniechęcać dłu
gim wyczekiwaniem. Taki człowiek był ogromnie po
trzebny w Srinagarze.
Weszła do frontowego salonu z uśmiechem. Wysoki
mężczyzna o potężnych barach i prostych włosach, czar
nych jak skrzydło kruka, stał tylem do niej, wyglądając
przez okno. Był dość nędznie ubrany w czarne, zrudzia-
łe spodnie i ciemnozielony surdut; obie części gardero
by dawno miały za sobą czasy świetności. Czarne buty
były zakurzone i porysowane, a obcasy zdarte.
Anna zamrugała oczami ze zdziwienia i zatrzymaw
szy się tuż przy drzwiach, zmierzyła swego gościa wzro
kiem od stóp do głów. Widać Carneganowie nie płacili
mu zbyt wiele. A może ten człowiek nie przywiązywał
wagi do ubrania?
W końcu nie zatrudni go po to, by służył za manekin
krawiecki! Chciała dla swej plantacji jak najlepszego nad
zorcy.
- Pan Hillmore? - spytała i odzyskując równowagę du
cha, znowu się uśmiechnęła. - Jestem Anna Traverne.
Bardzo się cieszę, że mnie pan odwiedził.
Mężczyzna odwrócił się. Annie zaparło dech. Zatrzy
mała się jak wryta, przyciskając dłonie do ust. Jej oczy
rozszerzył strach.
- A, pani Traverne? - spytał gość niemal uprzejmie,
ale mogłaby przysiąc, że błysk w szafirowych oczach nie
wróżył nic dobrego. - A ja zawsze w myślach nazywa
łem panią Zielonooką Damą! Śmiem przypuszczać, że
pani mnie sobie przypomina?
90
11
- Boże wielki! - Gapiła się na nieoczekiwanego gościa,
jakby był duchem. To przecież niemożliwe! A jednak to
był on. Włamywacz. Nie ulegało wątpliwości.
- Widzę, że mnie pani nie zapomniała. - W głosie
przybysza brzmiała ponura satysfakcja, co przeraziło
Annę jeszcze bardziej. - Zechce mi pani coś wyjaśnić? -
odezwał się tonem towarzyskiej konwersacji. - W jakim
stopniu jesteśmy właściwie spokrewnieni? Jeśli mam
istotnie do czynienia z panią Traverne.
- Oczywiście, że nazywam się Traverne! - Anna w dal
szym ciągu miała wrażenie, że się dusi, ale odzyskała ty
le przytomności umysłu, iż odjęła ręce od ust i wyprosto
wała się. Nie był upiorem ani zjawą z jej gorączkowych
snów, stał tu we własnej osobie - i to było gorsze nawet
od przypuszczenia, że straciła rozum i ma zwidy! - Cze
go pan sobie życzy? Skąd się pan tu wziął?
Przybysz uśmiechnął się szyderczo, błysnęły białe zę
by. Nie udzielił jednak odpowiedzi na pytanie Anny. Za
miast tego rzekł:
- Jeżeli mam do czynienia z panią Traverne, jest pani
zapewne wdową po moim młodszym przyrodnim bracie.
Powinienem był domyślić się tego podczas naszego
pierwszego spotkania, ale byłem wtedy pochłonięty in
nymi sprawami. Proszę przyjąć wyrazy współczucia z po
wodu śmierci męża. Julian Chase, do pani usług.
Skłonił się lekko, z ręką przytkniętą teatralnie do ser-
91
ca. Anna miała wrażenie, że przybysz igra z nią jak kot
z myszą, nim zada jej ostateczny cios.
- Czego pan sobie życzy? - spytała znowu. Słowa za
brzmiały głucho nawet w jej własnych uszach.
Uśmiechał się czarująco, ale w oczach miał twarde
błyski.
- Chyba oboje dobrze wiemy, o co chodzi. Przycho
dzę po moje szmaragdy.
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi!
Uśmiechnął się krzywo.
- Daj spokój, Zielonooka, mnie na to nie nabierzesz. Nie
przypuszczasz chyba, że przejechałem taki szmat drogi,
opierając się tylko na niejasnych podejrzeniach? Wiem, do
cholery, że masz te kamyki, i żądam zwrotu! Powiedzmy
delikatniej: bardzo mi zależy na ich odzyskaniu.
Ruszył ku Annie, spiesznie i lekko, doskonale pamię
tała ten krok! Ledwie zdążyła zorientować się w jego za
miarach, już był przy niej i chwycił ją za ramiona. An
na pisnęła ze strachu, gdy przyciągnął ją tak, że stanęła
na palcach, i groźnie pochylił się nad nią.
- Żadnych sztuczek! - ostrzegł. Jego twarz znalazła
się tak blisko twarzy Anny, że widziała wyraźnie drob
niutkie zmarszczki wokół oczu. - To żadna frajda trafić
do Newgate i omal nie zadyndać za cudze winy! To żad
na frajda telepać się przez pół świata do jakiejś zakaza
nej dziury, żeby odebrać swą prawowitą własność!
I mam wstręt do kłamliwych bab! Wystarczy jeden
z tych powodów, żebym się wściekł. A tu zebrało się
wszystko naraz! Powiedzmy, że nie jestem w najlep
szym humorze. Żądam zwrotu szmaragdów. Jeśli masz
choć odrobinę rozumu, to oddasz mi je w tej chwili.
W przeciwnym razie...
Nie dokończył pogróżki, ale bolesny chwyt rąk i zę
by wyszczerzone w parodii uśmiechu wystarczyły, by
92
Anna zrozumiała, że kłamstwo na nic się nie zda. Ale
prawda rozwścieczy go jeszcze bardziej.
- Proszę mnie puścić!
Mówiła cicho i starała się zachować pozory spokoju,
zapewne bez powodzenia. Dotyk jego rąk parzył ją mi
mo długich rękawów czarnej taftowej sukni. Julian przy
ciągnął ją bardzo blisko, tak blisko, że musiała odchylić
głowę, by spojrzeć mu w oczy. Nie dodawała Annie od
wagi świadomość, że wykrzywione w tej chwili usta ty-
lekroć całowała w sennych marzeniach ani że w jej wy
obraźni nieustannie odżywał dotyk dłoni, obejmującej
jej pierś w tamtą pamiętną noc w Gordon Hall. Wspo
mnienie marzeń, których bohaterem był ten właśnie
mężczyzna, sprawiło, że policzki Anny zaróżowiły się
i pospiesznie spuściła oczy.
- Puszczę, kiedy obiecasz zwrócić szmaragdy.
- Nie mam tych szmaragdów.
Potrząsnął nią lekko.
- Przestań kłamać!
- Wcale nie kłamię. Nie mam ich.... bo je sprzedałam. -
Ośmieliła się znów na niego spojrzeć. Jego oczy miały
twardy, niemiły wyraz.
- Sprzedałaś bransoletkę, wiem. Ale nie resztę. Na to
się nie dam nabrać!
- Sprzedałam! Naprawdę sprzedałam! Musiałam mieć
pieniądze... na Srinagar.
Oczy mu się zwęziły.
- Ty kłamczucho! Gdybyś sprzedała resztę, wiedział
bym o tym. Przeczesałem cały Londyn.
Jego palce wpijały się w delikatne ramiona Anny. Sto
jąc na palcach, ledwie sięgała czubkiem głowy brody
czarnowłosego mężczyzny. Choć był ogolony, mogła
dostrzec lekki cień kiełkującego zarostu. Anna uświado
miła sobie nagle, że gdyby ten mężczyzna chciał zrobić
93
jej jakąś krzywdę, nie zdołałaby się obronić. Julian Chase
był od niej co najmniej dwukrotnie potężniejszy. Z tru
dem powstrzymywał atak furii. Jego ni to czarne, ni to
niebieskie oczy błyszczały, gdy przeszywał Annę wzro
kiem. Był niewątpliwie zdolny do wszelkiej przemocy.
Obraz romantycznego kochanka ze snów, które bez
wstydnie prześladowały ją co noc, rozwiał się bez śladu.
Ten mężczyzna był bezwzględny, nieczuły i groźny.
- Sprzedałam je w Kolombo. - Wyznanie wywarło
efekt, jakiego się spodziewała i obawiała zarazem. Wy
glądało na to, że do przybysza zaczyna docierać, iż mó
wi prawdę.
- Co takiego?!
- To prawda, przysięgam! Sprzedałam je na bazarze.
Potrzebowałam pieniędzy.
- Sprzedałaś szmaragdy? - Jego głos był przerażający.
- T... tak.
- Ty dziwko! - Odepchnął Annę, aż się zatoczyła.
Upadłaby, gdyby w ostatniej chwili nie przytrzymała się
oparcia krzesła. Rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę
nie domkniętych drzwi, potarła ramię, obolałe od silne
go chwytu. Z pewnością ktoś zaraz się tu zjawi i przyj
dzie jej z pomocą. A może próbować uciec?
Mężczyzna pospiesznie zbierał myśli.
- Sprzedałaś, powiadasz? Ile ci za nie dali?
- No...
-Ile?
Anna wymieniła sumę. Zmarszczył brwi.
- Kto je kupił?
- To było w jakimś kramie na bazarze. Ten mężczy
zna... handlował biżuterią. Chyba bym go poznała... o ile
jeszcze tam jest.
- Módl się, żeby był. - Ta burkliwa uwaga była naj
lepszym dowodem, że uwierzył. Zrobił krok w jej stro-
94
nę, zatrzymał się i wsadził ręce w kieszenie surduta.
- Pakuj manatki. Jedziemy do Kolombo.
- Co takiego?! - Anna zrobiła wielkie oczy.
- Słyszałaś. Zbieraj się!
- Ależ... ja nie mogę wyjechać! Nie zostawię Chelsea!
- Któż to taki, u diabła?
- Moja córka. Ma pięć lat, i...
- Jeśli nie możesz jej zostawić, zabierz ze sobą.
- N i e !
Spojrzał na nią ostro.
- Nie waż mi się sprzeciwiać! Może to jeszcze do cie
bie nie dotarło, ale nie masz prawa stawiać żadnych wa
runków. Jesteś złodziejką, moja droga, a w Anglii złodziei
się wiesza! Kiedy ostatni raz widziałem mego mściwego
braciszka Grahama, dosłownie pienił się z powodu straty
szmaragdów. Możesz być pewna, że go zainteresuje, co na
prawdę stało się z tymi kamykami!
Usłyszawszy to, Anna zamilkła. Zadowolony z efek
tu, Chase wskazał głową drzwi.
- Wobec tego pakuj manatki, zabieraj córkę i co tam
chcesz. Zamierzam wyjechać za godzinę. No i weź pie
niądze. Jeśli znajdziemy handlarza, który kupił od ciebie
szmaragdy - proś Boga, żebyśmy go znaleźli! - wątpię,
żeby je oddał za twój słodki uśmiech!
Przez chwilę panowało milczenie. Anna stała jak wry
ta, z rękoma zaciśniętymi na oparciu krzesła. Julian spoj
rzał na nią przymrużonymi oczyma.
- Powiedziałem: zbieraj się!
- Nie mam pieniędzy.
- Co takiego?!
- Nie mam tych pieniędzy. Wydałam je. - W jej gło
sie brzmiała nuta desperacji. Rozwścieczony Julian
Chase wyciągnął Annę zza krzesła.
- Powtórz to jeszcze raz! - zażądał.
95
- Wydałam te pieniądze.
- Opyliłaś szmaragdy i wydałaś całą forsę?! Przesza-
stałaś taką fortunę w dwa miesiące?! Bierzesz mnie za
durnia, czy co? - syczał jej prosto w twarz. - W żaden
sposób, do cholery, nie mogłaś tego wydać w tak krót
kim czasie! N i s k o cenisz moją inteligencję, paniusiu!
- Kupiłam Srinagar, tę posiadłość. A prawie całą resztę
musiałam wydać, żeby znów postawić plantację na nogi.
Pnącza zadusiły krzewy i trzeba było kupić nowe sadzon
ki, oczyścić niektóre pola... No i system irygacyjny...
Na ustach Juliana pojawił się brzydki grymas. Moc
nym szarpnięciem podniósł Annę do góry i przytrzymał
w żelaznym uścisku.
- Ukradłaś mi szmaragdy, opyliłaś je, a całą forsę uto
piłaś w tym cholernym worku bez dna?! Jeśli to prawda,
paniusiu, to ta plantacja jest moja! I ty...
- To nie były twoje szmaragdy!
A n n a nie miała pojęcia, jakim cudem zdobyła się na
tyle odwagi. Przeciwnik łaknął wyraźnie krwi, jej krwi!
Zaciskał ręce na jej ramionach, wydawał się nieprawdo
podobnie silny, gdy tak górował nad nią. Wpatrywał się
w nią płonącymi oczami; jego oddech palił jej twarz.
Chase ciągnął dalej, jakby Anna wcale się nie odezwała:
- I ty też należysz do mnie. Kosztowałaś mnie kupę for
sy i mam zamiar odebrać to sobie w naturze!
-Ty...
Z a n i m Anna zdążyła powiedzieć coś więcej, objął ją
jeszcze ciaśniej i pochylił się ku jej ustom. Kiedy po
czuła jego twarde, gorące -wargi na swoich, syknęła obu
rzona, usiłując się wyrwać. Puścił jej ramiona i objął
plecy, przyciskając ją do siebie. G d y nie chciała otwo
rzyć ust, Julian Zanurzył ręce w jej włosach; szarpnął
tak boleśnie, że A n n a krzyknęła. W t e d y z triumfem
wtargnął językiem do rozwartych ust, a stalowe palce
96
trzymały jak w imadle głowę Anny, by nie mogła się
wyrwać.
Niewątpliwie chciał ją upokorzyć tym pocałunkiem
i udało mu się to w zupełności; m i m o brutalności piesz
czoty, m i m o wstydu i rozpaczy Anny, ciało znowu ją
zdradziło. Jej wargi zaczęły drżeć pod dotykiem jego
warg, a ręka, która uderzała go bezsilnie po ramionach,
nagle znieruchomiała.
- Aż się do tego palisz, co? Ja też!
Zanim Anna zdołała pojąć znaczenie słów, wyszepta
nych jej prosto w usta, przygniótł ją do ściany, nie prze
stając całować, a jego ręce sięgnęły w dół, poddzierając
spódnicę A n n y aż do pasa.
D o p i e r o gdy poczuła, jak gwałtownie napiera na nią,
jak rozsuwa kolanami jej nogi, uświadomiła sobie w peł
ni, do czego zmierza.
- Nie! - Uderzyła go w szczękę i usiłowała wyrwać się
z jego objęć. Przyparł ją jednak do ściany i unieruchomił
samym ciężarem swego ciała. Ku swemu przerażeniu An
na pojęła, że jest bezbronna. W doznaniach jej domino
wały jednak nie strach ani oburzenie, ale przejmujące,
płomienne pożądanie - i to była największa hańba.
- Przestań! Jak śmiesz?! Puszczaj!
- N i e przejmuj się, nie stracisz wiele w moich oczach,
jak już będzie po wszystkim!
Szepnął jej to urągliwie do ucha, a dotyk ust, suną
cych przez policzek ku szyi, zaparł Annie dech. To, co
się działo w tej chwili, wielokrotnie przeżywała w snach;
zadrżała na samo wspomnienie. Teraz jednak była to
rzeczywistość, a napastujący ją mężczyzna nie przypo
minał kochanka z sennych marzeń: był kimś obcym
i groźnym. Znajdowali się we frontowym salonie Srina-
garu w jasny dzień, a drzwi na korytarz były nie do
mknięte. W każdej chwili mogli tu zajrzeć Ruby, Raja
97
Singha, a nawet Chelsea! Ten człowiek traktował ją jak
ostatnią dziwkę!
- Puszczaj! - G ł o s A n n y zabrzmiał bardziej zdecydo
wanie, ale w tej właśnie chwili sunące w dół usta napast
nika natrafiły na jej pierś. Anna jęknęła i zadrżała, jej ple
cy wygięły się w łuk...
- Ale się do tego palisz! Wiedziałem, że tak będzie - usły
szała chrapliwy szept. Potem, ku najwyższemu przeraże
niu, zorientowała się, że mężczyzna rozpina spodnie...
Jedno „ja" Anny - godna pogardy, zwierzęca cząstka jej
istoty, drżało z pragnienia, skłaniając ją do uległości.
W ustach jej zaschło, a serce biło ogłuszająco. Pożar, któ
ry czarnowłosy mężczyzna rozniecił w niej swymi pocałun
kami, nie wygasł, lecz tlił się od miesięcy... Wystarczyło jed
no dotknięcie, by rozpalił się do białości. Tylko on mógł
ten pożar ugasić... Dobry Boże, jakże była spragniona!
O d e z w a ł o się jednak drugie „ja" Anny, jej lepsza
cząstka, pamiętająca o godności i wpajanych w nią zasa
dach. Wtedy właśnie sięgnęła po najbliższy ciężki przed
miot. Był to wazon, stojący w ściennej niszy. Uniosła go
wysoko, zamknęła oczy i z całej siły uderzyła napastni
ka w skroń.
Metoda była prymitywna, ale okazała się skuteczna.
Julian Chase zatoczył się do tyłu, uniósł rękę do głowy.
Potem z zatrważającą powolnością wyprostował się. Je
go niemal granatowe oczy spojrzały z bólem i niedowie
rzaniem. Anna ku swemu przerażeniu spostrzegła, że go
zraniła. Z cięcia na skroni spływała czerwona strużka.
Odjąwszy rękę od twarzy, popatrzył na zakrwawione
palce i zaklął siarczyście.
- Dlaczego mnie skaleczyłaś, do cholery?!
- Przepraszam.
A n n a nie ruszyła się ze swego miejsca przy ścianie, do
98
której ją przyparł. Była bliska omdlenia. Po przeżytym
szoku nogi się pod nią uginały.
Chase spojrzał na nią z nienawiścią.
- Ty cholerna hipokrytko! Przestań udawać niewiniąt
ko! Nie jesteś, psiakrew, dziewicą! Paliłaś się do tego
tamtej nocy w Gordon Hall, i teraz też!
- Zamilcz!
Anna zadrżała ze wstydu i zasłoniła uszy rękami, by
nie słyszeć jego szyderczych słów. Skrzywił pogardliwie
usta, potem sięgnął do kieszeni po chustkę, którą przy
cisnął do skaleczenia na skroni. Przez chwilę wpatrywał
się w Annę spode łba, potem zadrgał mu mięsień w ką
ciku ust.
- Przestań się tak kulić, nawet cię nie tknę - powiedział
szorstko.
Uraziło to dumę Anny. Opuściła ręce i wyprostowa
ła się. Uniósłszy głowę, popatrzyła przeciągle na Cha-
se'a. Na to, że ze wstydu płonęły jej policzki, nic nie mo
gła poradzić.
- Proszę natychmiast opuścić ten dom - powiedziała
spokojnie.
Julian roześmiał się szyderczo. Zmierzył ją nienawist
nym wzrokiem.
- Chyba nie dosłyszałaś tego, co mówiłem wcześniej.
Póki nie odzyskam szmaragdów, ta cholerna dziura to
moja własność! Zrozumiano?
- Jak można tak zjawiać się bez uprzedzenia i...
- A czemu nie? - przerwał jej. - Może mi zabronisz?
Albo wydasz w ręce tutejszych władz? Czy nikt ci nie
wyjaśnił, co może spotkać różne ślicznotki, które mają
to i owo na sumieniu? Bardzo proszę, pani Traverne,
niech mnie pani oskarży! Ciekawym, jak długo potrwa,
zanim i ciebie posadzą za kradzież!
- To nasz dom! Nie masz prawa...
99
- W tej sytuacji mam wszelkie prawa, do diabła! Jesteś
złodziejką, moje złotko! Jeśli nie chcesz, żebym powiado
mił kogo trzeba, musisz się pogodzić z moimi decyzjami.
Według mnie najlepiej sprzedać plantację, wziąć za nią
forsę i odkupić szmaragdy. Masz lepszy pomysł?
- Nikt jej nie kupi. Była od roku wystawiona na sprze
daż i nie znalazł się żaden chętny oprócz mnie. To...
- Dokonałaś znaczących ulepszeń, nieprawdaż? - za
uważył drwiąco i skierował się ku drzwiom. Wpatrywała
się z rosnącym przerażeniem w oddalającą się postać... i na
gle przypomniało jej się coś, o czym wcześniej wspomniał.
- Zaczekaj!
Przystanął i odwrócił się do niej, unosząc brwi.
- O co chodzi?
- Jak wydostałeś się z Newgate? Sam mówiłeś, że
w Anglii wieszają złodziei!
Spojrzał na nią zmrużonymi oczyma.
- Nie twój cholerny interes!
Anna popatrzyła w oczy wroga Z odwagą zrodzoną
z rozpaczy.
-Jeśli już grozimy sobie nawzajem, ciekawam, czy an
gielska policja wie o twoim obecnym miejscu pobytu?
Mam wrażenie, że bardzo by ją zainteresowała informa
cja na ten temat.
Oczy Juliana przypominały teraz wąziutkie, błyszczą
ce szparki.
- Jeśli masz szczyptę rozumu, nie próbuj grozić. Nie
trzeba mi wielkiej zachęty, bym ci skręcił kark.
Z tymi słowy odwrócił się na pięcie i wyszedł z po
koju.
100
12
Przerażona i wściekła Anna z konieczności pospieszy
ła za Julianem Chase. Poruszał się z tak nieznośną non
szalancją, że miała ochotę przyłożyć mu jeszcze raz. Jak
śmiał wtargnąć do jej d o m u i zachowywać się w ten spo
sób?! Kim on właściwie był?! I nagle uświadomiła sobie
z przerażeniem, że oprócz Ruby był jedynym człowie
kiem na świecie, który wiedział, że to ona ukradła szma
ragdy! W jego ręku spoczywała jej wolność, a 'właściwie
całe jej dalsze życie. Na myśl o tym, co mogłoby się stać
z Chelsea i z nią samą, gdyby trafiła do więzienia, zro
biło jej się słabo.
Anna stanęła w drzwiach. Podjazd, biegnący od drogi
i zakręcający przed frontowym wejściem, został niedaw
no oczyszczony z chwastów i pokryty grubą warstwą po
tłuczonych muszelek. Trawniki, położone na łagodnym
zboczu, starannie skoszone, lśniły soczystą zielenią. Na
wschód i zachód na powierzchni wielu akrów rosły biało
kwitnące krzewy herbaciane, hodowane troskliwie przez
tubylców, których na plantację sprowadził Raja Singha.
W to skwarne popołudnie słodki zapach herbacianego
kwiecia był tak intensywny, że wydawał się wprost mdlą
cy. W dali widniała nieprzenikniona, zielonobłękitna ścia
na dżungli, wabiąc p o z o r n y m chłodem. Za tropikalnym
gąszczem wznosił się szczyt, zwany Górą Adama: tu wła
śnie miał się schronić pierwszy człowiek, gdy wygnano go
z rajskiego ogrodu. Na wielkim drzewie bo, rosnącym
w rogu dziedzińca, baraszkowała hałaśliwie para drzew-
101
nych małpek. Po trawniku paradował paw, popisując się
przed stadkiem zachwyconych pawic.
Jednak A n n a jakby nie dostrzegała tego wszystkiego.
Jej uwaga była skoncentrowana na osobie Juliana Cha
se'a. Co zamierzał zrobić?
Na zakręcie podjazdu, szczypiąc bez większego zapa
łu trawę, stały dwa bardzo zdrożone konie. Chase pod
szedł do nich i powiedział coś po cichu do trzymającego
cugle chudego człowieczka. Ten zrobił wielkie oczy na
widok zranionej skroni swego towarzysza i zakrwawio
nej chustki w jego ręku. Julian dostrzegł to i wetknął
szmatkę do kieszeni. Jego k o m p a n rzucił z kwaśną miną
jakąś uwagę. Był jeszcze bardziej obdarty od Chase'a
i - ku zgrozie A n n y - splunął na wypieszczony trawnik.
Julian zaczął odwiązywać pakunki, przytroczone do koń
skiego siodła, zrzucając jeden po drugim na ziemię. Dobry
Boże! Czyżby naprawdę chciał pozostać w Srinagarze?! Jej
groźba powinna go przecież zniechęcić do tego!
Właśnie w tej chwili rozległ się turkot kół. Annie za
parło dech. Od razu poznała czarny, elegancki powozik
Charlesa i wyprostowaną sylwetkę majora. Boże miło
sierny! Jak mu wyjaśni obecność tych niezwykłych go
ści?! Co powinna powiedzieć?
Z m o c n o bijącym sercem Anna pomachała do Char
lesa i podeszła spiesznie do Juliana i jego kompana.
- Jakieś spotkanie towarzyskie? - spytał jej prześla
dowca, unosząc brwi.
T a m t e n drugi z n o w u splunął i omal nie trafił w czu
bek buta Anny. Wzdrygnęła się.
- To tylko sąsiad, major Dumesne. Pomaga mi w pro
wadzeniu plantacji... Na miłość boską, zabierajcie się
stąd natychmiast!
Umilkła, gdy p o w ó z Charlesa zatrzymał się dokład
nie naprzeciw niej, w odległości zaledwie trzech stóp.
102
A n n a powitała gościa nieszczerym uśmiechem. Ogarnę
ła ją panika i zalała fala gorąca.
- Dzień dobry, Anno! - zawołał jowialnie Charles; wy
siadł z powozu i przywiązał lejce do żelaznego słupka,
umieszczonego w tym celu u podnóża schodów. Za nim wy
siadł inny mężczyzna, ale Anna prawie go nie zauważyła.
Zastanawiała się w popłochu, co też powinna powiedzieć.
- Witaj, Charlesie - wykrztusiła, oglądając się z rozpa
czą na wysoką, potężną postać stojącego za nią Juliana
Chase'a jakby w nadziei, że intruz zniknie. On jednak ani
myślał znikać i wrócił do zdejmowania pakunków z koń
skiego grzbietu. Spojrzał na Annę z ukosa z uśmieszkiem
złośliwej satysfakcji i potrząsnął głową. Wywnioskowała
z tego, że nie ma zamiaru odjechać. Poczerwieniała jesz
cze bardziej i zwróciła się znów do Charlesa.
- M a s z gości, jak widzę. - W głosie majora brzmiało
lekkie zdziwienie. - Mila niespodzianka, co?
- O, tak - zdołała wykrztusić Anna i przez pełną na
pięcia sekundę wpatrywała się w Juliana Chase'a. Jak
zdoła wytłumaczyć jego obecność? Charles pochwycił
jej wyciągniętą dłoń; był pewien, że Anna podaje mu rę
kę na przywitanie, i podniósł ją do ust.
Widząc to Julian zrzucił na ziemię ostatni pakunek
i zbliżył się do Charlesa bez cienia uśmiechu. Major, do
strzegłszy potężną sylwetkę nieznajomego i ponury wy
raz jego oczu, zdziwił się i puścił dłoń Anny.
- K i m pan... - zaczął.
- Julian Chase - przedstawił się krótko Julian. - A pan?
- Charles D u m e s n e - odparł Charles, spoglądając na
nieznajomego dość podejrzliwie. - Nieczęsto miewamy
gości... aż z Anglii, nieprawdaż? - Julian skinął potaku
jąco głową. - D ł u g o pan tu zabawi?
A n n a przysłuchiwała się rozmowie z mdlącym uczu
ciem w żołądku. Co też ten czort wymyśli?
103
- Ta dama jest moją bratową - rzekł Julian, zanim zdą
żyła wtrącić się do rozmowy. - Pozostanę z nią, póki nie
uporządkuje wszystkich swoich spraw.
Jego bratową! Anna zrobiła wielkie oczy, słysząc to
bezczelne kłamstwo. Potem jednak przypomniała sobie,
co Graham powiedział jej o pochodzeniu włamywacza.
Jeżeli roszczenia Juliana Chase'a były słuszne, rzeczywi
ście był jej szwagrem!
- To pięknie z pana strony - powiedział nieco zasko
czony Charles. - A więc jest pan szwagrem Anny? I na
zywa się pan Chase? Sądziłem, że rodowe nazwisko
brzmi Traverne.
Julian spojrzał na niego groźnie: niewątpliwie uznał tę
uwagę za bezczelną. Zanim odpowiedział niegrzecznie,
Anna, chcąc temu zapobiec, wyjaśniła:
- Tak, oczywiście. Ale Ju... Julian jest przyrodnim bra
tem mojego męża. - Choć wyjaśnienie było dość mętne
i najwyraźniej nie zadowoliło Charlesa, dobre wychowa
nie nakazało mu zmienić temat.
- Ach, tak? Jak to miło, Anno, że zjawił się ktoś z ro
dziny, kto się o ciebie zatroszczy. Zawsze niepokoiło
mnie, że nie masz w domu męskiej opieki. Ten hinduski
służący... jak mu tam? Stara się jak może, ale zawsze...
- Raja Singha radzi sobie doskonale - odparła sztyw
no Anna.
- Oczywiście, oczywiście... Jednak... Zresztą, nie ma już
o czym mówić, skoro przybył twój szwagier. Muszę pa
nu powiedzieć, że wszyscy tu przepadamy za pańską bra
tową. Jest dla nas istnym promykiem słońca!
- Wcale się nie dziwię. I w moje życie wniosła wiele
blasku. - Anna miała nadzieję, że tylko ona zauważa sar
kastyczny ton tej wypowiedzi.
- Widzę, że kogoś ze sobą przywiozłeś, Charlesie! -
Rozpaczliwie pragnąc zmienić temat rozmowy, uczepi-
104
ła się pierwszego lepszego pretekstu. Charles w pierw
szej chwili spojrzał na nią ze zdumieniem, potem ude
rzył się w czoło.
- Rzeczywiście! Hillmore, niechże pana przedstawię
pani Traverne. I jej szwagrowi, panu Chase.
Hillmore zbliżył się, skłonił Annie i potrząsnął dło
nią Juliana.
- Bardzo miło mi państwa poznać.
- Pani Traverne ogromnie zależy na dobrym nadzor
cy, jak już panu wspomniałem. Chciałaby, żeby Srina-
gar stał się najlepszą plantacją herbaty na Cejlonie!
- Z wielką chęcią pomogę w tym łaskawej pani. Po
nieważ Carneganowie wracają do Anglii, szukam wła
śnie nowej posady.
- Już ją pan znalazł, panie Hillmore, jeśli tylko panu
odpowiada. Major Dumesne tyle dobrego mi o panu opo
wiadał, że darujemy sobie chyba zwykłe formalności.
- To bardzo miło z pani strony... - Hillmore zawahał
się. Był niewysoki, ale sprężysty, krzepki i bardzo ogo
rzały. Jego jasnoszare oczy zwróciły się niepewnie
w stronę wysokiego, czarnowłosego mężczyzny, który
stał swobodnie u boku Anny. - A co pan o tym sądzi,
panie Chase?
Annę ogarnęła nagła wściekłość. Po prostu zapłonęła
gniewem i aż dziw, że dym nie buchnął jej z uszu! Kie
rowanie plantacją nie należało do Juliana Chase'a! Mi
mo wszelkich jego pogróżek, Srinagar był jej! Teraz jed
nak nic nie mogła począć: pozostało jej tylko stać z nie
szczerym uśmiechem i obserwować „szwagra". Ten
wzruszył ramionami.
- Jeśli chodzi o zatrudnienie na stałe, to jeszcze o tym
pogadamy. Mam pewne wątpliwości, czy takie życie jest
odpowiednie dla samotnej kobiety... a na mnie czekają
ważne interesy w Anglii. Nie mogę siedzieć tu bez koń-
105
ca. Być może przekonam bratową, by sprzedała planta
cję i wróciła do ojczyzny.
- Dobrze wiesz, że wcale tego nie pragnę! - zaprote
stowała Anna, zmuszając się do uśmiechu w rozmowie
z mężczyzną, którego zdążyła już znienawidzić jak ni
kogo w świecie.
- Wiem, że nie masz na to ochoty, ale może będziesz
musiała to uczynić. Jeszcze zobaczymy, kochanie.
I żeby ją doszczętnie pognębić, objął Annę muskular
nym ramieniem i uścisnął po bratersku.
13
Kilka minut później wszyscy mężczyźni się wynieśli.
Charles zabrał Hillmore'a na obchód plantacji, a prze
brzydły Julian zaproponował od niechcenia, że się do
nich przyłączy. „Ostatecznie - zauważył słodko - jeśli
mam pomóc bratowej w podjęciu decyzji co do zatrzy
mania lub sprzedaży plantacji, powinienem wiedzieć,
o czym mówię, i może równie dobrze zapoznać się ze
sprawą od razu." Oczywiście chciał po prostu się prze
konać, jak rozległa i ile warta jest posiadłość. Anna nie
mogła temu zapobiec. Choć kipiała z gniewu, z wymu
szonym uśmiechem pomachała panom ręką na poże
gnanie. Odrażający kompan Juliana raz jeszcze splunął
obficie na trawnik i nie zaszczyciwszy Anny ani jed
nym słowem, wyniósł się wraz z końmi, zapewne w po
szukiwaniu stajni. Bliska histerii Anna pospiesznie
wbiegła do domu.
Ze schodów właśnie schodziła Ruby. Była w sukni ze
szmaragdowego jedwabiu, zbyt strojnej na zwykłe popo-
106
łudnie w domu. Oczywiście dostrzegła powóz majora
i umyślnie się w nią przebrała.
- Gdzie się podział Charles? - spytała, zatrzymując się
na najniższym stopniu i rozglądając dokoła ze zdziwie
niem.
- Zabrał nowego nadzorcę na obchód plantacji. Och,
Ruby! Wydarzyło się coś okropnego! Chodźmy zaraz do
salonu. Opowiem ci, zanim wrócą!
Zaciekawiona Ruby pospieszyła za Anną i stanęła jak
wryta w drzwiach na widok szczątków cennego wazonu.
- Jak się toto stłukło?! - spytała.
Anna odwróciła głowę, by uktyć rumieniec.
-Jakoś... wyleciał mi z ręki - mruknęła, unikając wzro
ku przyjaciółki.
Ruby uniosła brwi ze zdumienia, gdy jednak chciała
zadać kolejne pytanie, Anna uciszyła ją gestem. Po raz
pierwszy od bardzo dawna zamknęła szczelnie drzwi; za
leżało jej na dyskrecji. Potem, niemal szeptem i tak ner
wowo, że słowa zlewały się ze sobą, poinformowała Ru
by o straszliwej katastrofie, która na nie spadła. Nie
wspomniała tylko o nieprzyzwoitym zachowaniu Julia
na Chase'a. O jego napaści i własnej haniebnej reakcji
nie mogła nawet myśleć.
Kiedy skończyła swą opowieść, Ruby opadła na kanapę.
- Przyłożyłaś mu w łeb wazonem! Nie myślałam, że
masz w sobie tyle ikry, złotko!
Czerwona jak burak Anna wymamrotała coś niezro
zumiałego, ale myśli Ruby zmierzały już w innym kie
runku.
- No cóż: Raja Singha go zastrzeli, jak mu każesz, i po
krzyku - stwierdziła.
- Co takiego?! - Anna gapiła się na przyjaciółkę, nie
wierząc własnym uszom.
- Dobrze usłyszałaś. Masz lepszy pomysł?
107
- Przecież to byłoby morderstwo!
- No to co? On też chce nas nieźle urządzić!
- Wszystko jedno. N i e pozwolę go zabić! - oburzyła
się Anna, choć przyznawała w duchu, że propozycja jest
kusząca.
- W takim razie do końca życia będzie cię miał w gar
ści. Nigdy się nie pozbędziesz ani jego, ani strachu, że
cię sypnie!
Anna zbladła na samą myśl. Sytuacja okazała się jesz
cze gorsza, niż sądziła.
- Może się przekona, że ze sprzedażą Srinagaru nie
pójdzie mu tak łatwo. N i e ma wielkiego popytu na plan
tacje herbaty. Jak się zorientuje, to pewnie da temu spo
kój i wyjedzie.
- W duchy wierzysz?! - spytała posępnie Ruby. - Po
mojemu najprościej go ustrzelić.
- A co z tym jego przyjacielem?
- I jego też.
- Nie! - Anna stanowczo odsunęła od siebie pokusę. -
Ruby, nie waż się na własną rękę namawiać Raja Singhi!
To byłaby zbrodnia! Wiem, że popełniłam kradzież, a to
ciężki grzech. Ale morderstwo... C h o ć b y na to zasługiwał,
nie wolno nam tego uczynić!
- Jesteś za miękka. J u ż ci to mówiłam. - Ruby potrzą
snęła głową.
- Może i jestem, ale do morderstwa ręki nie przyłożę!
Posłuchaj, Ruby: ten człowiek... Nawiasem mówiąc, nazy
wa się Julian Chase... będzie tu uchodził za mego szwagra.
Póki nie wymyślimy jakiejś bezkrwawej metody pozby
cia się go, masz podtrzymywać tę fikcję, nawet w domu.
Gdyby Raja Singha zorientował się w sytuacji, pewnie by
mu wsypał trucizny do herbaty czy coś w tym rodzaju.
I pomyśl o skandalu, gdyby się dowiedziano, że całkiem
obcy mężczyzna mieszka w moim domu!
108
- Trucizna? - powiedziała Ruby w zadumie. - To jest
myśl!
- Ruby!
- D o b r z e już, dobrze! Na razie. Ale co z Chelsea?
- D o b r y Boże! N i e pomyślałam o tym! - Anna przy
mknęła oczy i po chwili z n ó w je otwarła. - Chyba mu
simy powiedzieć Chelsea, że to jej stryjek. O k r o p n e , ale
nie widzę innego wyjścia.
- N i e to miałam na myśli. Chodziło mi o to, że wyda
je się ostatnio szczęśliwsza. Pozwolisz mu znowu zdener
wować dzieciaka gadaniną o sprzedaży Srinagaru?
Anna zaczerpnęła głęboko powietrza.
- Nie. N i e mogę na to pozwolić! Ale...
- M u s i m y znaleźć jakieś wyjście - ostrzegła ją ponu
ro Ruby - więc się lepiej namyśl! - Wstała i strzepnęła
spódnicę. - Przenocować muszą, nie ma na to rady. Za
d b a m , żeby przygotowali im pokoje. We w s c h o d n i m
skrzydle, ma się rozumieć.
O w o wschodnie skrzydło było długą, parterową przy
budówką z drewna, którą jeden z poprzednich właścicieli
dodał niebacznie do schludnego sześcianu centralnej bu
dowli. W założeniu skrzydło to było przeznaczone dla
służby, ale ta - z wyjątkiem Kirti, sypiającej w pokoiku
o b o k Chelsea - wolała mieszkać w mniej dusznych cha
tach z gliny, krytych strzechą, które znajdowały się za
ogrodem. Drewniana konstrukcja wschodniego skrzydła
dawno już zaczęła butwieć w gorącym i wilgotnym klima
cie wyspy. Podłogi, również z drewna i na drewnianych
fundamentach, wypaczyły się. Stały tam meble usunięte
z innych części domu. Materace i tapicerka z biegiem lat
przesiąkły zapachem pleśni; żadne trzepanie ani wietrze
nie nie pomagało. Ogólnie rzecz biorąc, pomieszczenia
w sam raz nadawały się dla nieproszonego gościa i jego
kompana. Na ustach Anny pojawił się lekki uśmieszek.
109
- Ruby, co ja bym bez ciebie zrobiła?
- M a m nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała tego
sprawdzać! - odparła Ruby i opuściła salon.
14
D o p i e r o p ó ź n y m p o p o ł u d n i e m mężczyźni wrócili
z herbacianych pól. We wschodnim skrzydle dokonano
już niezbędnych przygotowań, a Chelsea - ku zdumieniu
Anny - była podniecona wizytą stryjka, i to nie stryja Gra
hama, który budził w dziewczynce lęk, ale innego, całkiem
nowego, który miał z nimi zamieszkać. Raja Singha, nie
wzruszony jak zawsze, przyjął wieść o przybyciu krewne
go, o którym nigdy przedtem nie było mowy, bez żadnych
zastrzeżeń. Zresztą gdyby nawet miał jakieś wątpliwości,
jego twarz i tak niczego by nie zdradziła.
Anna, wyczerpana napięciem, próbowała się wymó
wić od herbaty. Ostatecznie nalegania R u b y sprawiły, że
przycupnęła w rogu kanapy i zmusiła się do wypicia kil
ku łyków orzeźwiającego napoju. Podnosiła właśnie do
ust filiżankę herbaty, gdy na werandzie rozległy się mę
skie kroki. Ręka Annie zadrżała i połowa herbaty chlu
snęła jej na kolana.
Zerwała się na równe nogi, próbując zetrzeć serwetką
gorący płyn, który sparzył ją, przeniknąwszy przez spód
nicę i halkę.
- Bardzo się poparzyłaś? - spytał z fałszywym współ
czuciem Julian Chase. Ku wściekłości i rozpaczy Anny,
„szwagier" wyjął serwetkę z jej rąk i zaczął energicznie
osuszać suknię, obmacując przy t y m bezczelnie uda „bra
towej". Anna poczerwieniała jak wiśnia i szybko usunę
li 10
ła się przed „pomocną" ręką. Kiedy Julian uśmiechnął się
do niej złośliwie, odpłaciła mu przelotnym spojrzeniem
wyrażającym niesmak; ze względu na gości dodała do te
go w y m u s z o n y uśmiech.
- N i c mi się nie stało - odparła ze zdawkową uprzej
mością, po czym uśmiechnąwszy się do reszty towarzy
stwa, wygładziła spódnicę. - Tylko trochę przemokłam.
M o ż e napiją się panowie herbaty? Ty, Charlesie?
- Dziękuję, z miłą chęcią.
- Panie Hillmore?
- Bardzo dziękuję łaskawej pani. Z przyjemnością.
- J... Julianie? - N i e miała wcale ochoty rozmawiać z nie
proszonym gościem ani zwracać się do niego po imieniu,
nie odważyła się jednak go zignorować. N i e chcąc wzbu
dzać podejrzeń przyjaciół i sąsiadów, musiała traktować
tego gada jak kogoś z rodziny... póki się go nie pozbędzie!
- Serdeczne dzięki, Anno. Ależ z ciebie czarująca pa
ni d o m u ! A takim byłaś nieśmiałym stworzonkiem, wy
chodząc za Paula! Po prostu oczom nie wierzę!
A n n a pod osłoną kolejnego fałszywego uśmiechu po
słała mu mordercze spojrzenie. Jego bezczelne szafirowe
oczy błysnęły wesołością. Charles, przyglądając się im
obojgu, potrząsnął głową.
- Nie mogę sobie wyobrazić onieśmielonej Anny! - po
wiedział, marszcząc czoło.
- Była z niej spłoszona myszka, może mi pan wierzyć!
Podczas wesela nie ośmieliła się zamienić ze mną ani słowa!
- Wprawiasz mnie w zakłopotanie, mój drogi - powie
działa Anna, z t r u d e m hamując wściekłość. - I całkiem
zapomnieliśmy o Ruby... Przypominasz sobie oczywi
ście Ruby Fisher? A może twoja chimeryczna pamięć
z n ó w ci płata figle?
- Oczywiście, że pamiętam! - odpowiedział nieszcze
rze. - Jakże się pani miewa?
111
Ruby zmierzyła go od stóp do głów wyrażającym za
chwyt spojrzeniem i skinęła głową bez słowa. A n n a
z n ó w poczuła ucisk w żołądku. Tego tylko brakowało,
żeby Ruby poczuła słabość do nieproszonego gościa!
Nieszczęścia zawsze chodzą w parze.
Anna wskazała panom miejsca i sama przysiadła na ka
napie. Zaczęła nalewać herbatę zdumiewająco pewną ręką.
- Jak pan ocenia sytuację na plantacji, panie Hillmore?
- Plantacja jest w dobrym stanie. Wcale mnie to nie dzi
wi: przecież major Dumesne służył pani fachową pomocą.
M a m jednak pewną sugestię, o której wspomniałem już
panu Chase. Jeżeli pani istotnie zależy na tym, by Srina-
gar stał się jednym z największych producentów herbaty
na Cejlonie, proponowałbym przestawić się na uprawę
najszlachetniejszych krzewów, nadających się do wyrobu
orange pekoe. - Widząc zdumienie Anny, dodał wyjaśnia
jąco: - T o gatunek czarnej herbaty, hinduskiej i cejlońskiej,
produkowanej wyłącznie z drobnych górnych listków
krzewu. Sugerowałbym przeznaczyć pod tę uprawę jedną
czwartą pól, a po trzech latach doczekałaby się pani naj
wspanialszych zbiorów na wyspie. W miarę jak nowe krze
wy by dojrzewały, obejmowalibyśmy tą uprawą coraz wię
cej pól, aż wreszcie Srinagar produkowałby wyłącznie
orange pekoe. Do tego czasu wszyscy już by się przekona
li, że pani herbata jest najlepsza gatunkowo i można by
dyktować ceny... Oczywiście z umiarem. Jeżeli jednak zde
cyduje się pani na sprzedaż plantacji... - Hillmore urwał.
Anna rzuciła Julianowi przelotne spojrzenie, ocieka
jące jadem. Zrewanżował się niewinnym uśmiechem.
- N i e mam najmniejszego zamiaru sprzedawać plan
tacji. To wyłącznie pomysł mego szwagra!
- N i c dziwnego: doradza to, co uważa za najlepsze dla
ciebie - powiedział dyplomatycznie Charles. - M a m jed
nak nadzieję, że nas nie opuścisz.
112
- Przedyskutujemy jeszcze z Anną tę sprawę. Na ra
zie, Hillmore, miejsce nadzorcy należy do pana. - Julian
mówił to z taką pewnością siebie, jakby rzeczywiście
miał prawo decydować w sprawach Srinagaru. Anna
przysłuchiwała się temu, z trudem hamując wściekłość.
Spojrzał jej w oczy z drwiącym uśmieszkiem i napił się
herbaty. Trzeba przyznać, że jak na tak potężnego męż
czyznę manewrował filiżanką z kruchej porcelany za
dziwiająco zręcznie. Równie swobodnie czul się na sty
lowym francuskim mebelku, stojącym obok kanapy.
Ranka na skroni dawno się zasklepiła, ale Annie nadal
przyjemnie było popatrzeć na dzieło własnych rąk.
Gdyby jeszcze raz miała po temu okazję, walnęłaby go
dwa razy mocniej!
Charles opróżnił filiżankę i wstał.
- Serdeczne dzięki za herbatę, ale muszę wracać do
domu. Laura szaleje z niepokoju, kiedy się ściemni,
a mnie jeszcze nie ma.
Anna odstawiła filiżankę i również się podniosła.
- Doskonale ją rozumiem. Biedactwo! Obawia się, że
mogłaby i ciebie stracić!
- Tak. - Major westchnął i zwrócił się do reszty towarzy
stwa; wszyscy wstali z miejsc. - Ogromnie się cieszę z pań
skiego przybycia, panie Chase. Niepokoiliśmy się o Annę,
ale teraz ma już kogoś, kto będzie ją chronił i służył radą.
Cała nasza społeczność powita pana z wielką radością.
- Co to za szczęście dla Anny: tylu troskliwych przy
jaciół! - mruknął Julian, potrząsając dłonią Charlesa. An
na miała nadzieję, że nikt poza nią nie zwrócił uwagi na
ironiczny ton tej wypowiedzi.
- Istotnie... No cóż, Hillmore, zbieramy się?
- Oczywiście, panie majorze. Wrócę tu niebawem.
Mogę przeprowadzić się w ciągu dwóch tygodni, panie
Chase, jeśli to panu odpowiada.
113
- Jak najbardziej - odparł Julian, a ignorowana Anna
dosłownie się pieniła.
Uśmiechając się z przymusem, odprowadziła gości do
drzwi. Potem machała na pożegnanie ręką i znów słała
uśmiechy; wreszcie odjeżdżający powóz zaturkotał na
podjeździe. Wówczas zwróciła nienawistny wzrok na sto
jącego obok niej mężczyznę.
- Chciałabym zamienić z tobą słówko - powiedziała
sztywno, pilnując się, by nie wywołać kłótni na koryta
rzu. „Zbyt wiele czujnych uszu, zbyt wiele bystrych
oczu..." Po raz pierwszy uświadomiła sobie prawdziwy
sens tego syngaleskiego powiedzonka.
- Oczywiście, kochana bratowo. Chętnie pogawędzę
Z tobą, jak długo zechcesz. Ale przedtem muszę się umyć.
Czy ktoś ze służby wskaże mi mój pokój? - Spojrzał An
nie w twarz, potem obrzucił wzrokiem całą jej postać
i znów popatrzył jej w oczy. - A może sama mnie zapro
wadzisz? Moglibyśmy wówczas... porozmawiać... bez prze
szkód. Poprzednie miejsce nie było tak zaciszne. - Bez tru
du odczytała ukrytą w jego słowach śliską aluzję.
Poczerwieniała z upokorzenia. Zacisnęła zęby i rozej
rzała się niespokojnie na wszystkie strony, czy ktoś przy
padkiem nie usłyszał Juliana. Na szczęście, nikogo w po
bliżu nie było.
- Jesteś odrażający - syknęła przez zaciśnięte zęby.
- Po prostu napalony - odparł z szelmowskim bły
skiem w oku.
Annie zaparło dech. „Napalony" było rynsztokowym
słówkiem, ale Ruby wyjaśniła jej kiedyś jego znaczenie:
pełen chuci, wygłodzony seksualnie.
- Tak samo jak ty, moje złotko - dodał poufałym szep
tem, pochylając się ku niej.
Anna cofnęła się, jakby sparzył ją bijący od niego żar.
Jej oczy, rozszerzone ze strachu, napotkały wzrok Julia-
114
na. Z trudem się hamowała, by nie zakryć rękoma roz
palonej twarzy.
Jego ciemnoniebieskie oczy lśniły, najwyraźniej bawi
ło go zmieszanie Anny. Ujrzała jednak w głębi tych oczu
coś jeszcze... jakąś gorejącą iskierkę na dnie, która zdra
dzała, że w jego słowach kryje się coś więcej prócz chę
ci zawstydzenia jej: mówił szczerze!
- Memsahib? - Raja Singha, jak zawsze, pojawił się
nie wiadomo skąd.
- To mój... szwagier, o którym ci mówiłam. On... Za
prowadź go, proszę, do przygotowanych apartamentów.
Raja Singha skłonił głowę.
- Proszę za mną, sahibie.
Julian udał się za służącym z tak godną miną, jakby
przed chwilą nie obrażał uszu Anny niesmacznymi uwa
gami. Zanim jednak zniknął za zakrętem korytarza, pro
wadzącego na tyły d o m u , rzucił jej przez ramię rozba
wione spojrzenie.
Wówczas dotarło do niej: ta bezczelna świnia kpiła so
bie z niej od samego początku!
A n n a zgrzytnęła zębami w bezsilnym gniewie.
15
- Rany, ale facet!
- Ordynus, brutal, arogant... i to jeszcze nie wszystko! -
Anna, która nadal odprowadzała Juliana Chase gniewnym
wzrokiem, teraz zwróciła wściekłe spojrzenie na stojącą
kilka kroków od niej Ruby. Ta aż zamrugała oczyma, zdu
miona gwałtownością przyjaciółki, i wzruszyła ramionami,
jakby się tłumacząc.
115
- N o , nie gniewaj się, A n n o ! Wiem, co to za podlec,
ale m a m przecież oczy! Na sam widok leci mi ślinka.
- Ruby! - Anna rozejrzała się, czy ktoś nie podsłuchu
je. Na szczęście poza nimi w korytarzu nie było żywej
duszy. Wciągnęła przyjaciółkę z p o w r o t e m do salonu
i dopiero tu z oburzeniem rzuciła: - Jak możesz nawet
myśleć coś podobnego?!
- N i e powiesz, że sama tego nie zauważyłaś!
- N i e zauważyłam!!!
- A więc jesteś ślepa! Ten wzrost, te wszystkie musku-
ły, no i te oczy... - R u b y westchnęła z zachwytem. - Za
łożę się, że ma czarne kudły na piersi. Całą masę. O c h ,
jadłabym go łyżkami!
- Ruby! - wrzasnęła niemal Anna. Wbrew woli przez
mózg przeleciały jej różne obrazy, wywołane słowami
przyjaciółki. Czuła, że policzki znów jej się rozpłomieniły.
- O c h , nie rób takiej zgorszonej miny! Jesteśmy obie
dorosłe, może nie? Kiedy taki facet pojawi się na hory
zoncie, nie zauważy go tylko nieboszczka! Albo dziew
czyna tak wyprana z wszelkich uczuć, że to prawie na
jedno wychodzi - dodała Ruby po małej pauzie, zerka
jąc wymownie na przyjaciółkę.
- N i e jestem wyprana z wszelkich uczuć - odparła
z urazą Anna. - Po prostu nie mdleję na widok każdych
portek. Jesteś... jesteś... niereformowalna, Ruby!
- N i e jestem! - odparła Ruby z godnością. - Cokol
wiek by to cholerne słówko znaczyło, nie jestem, i już!
I nie powiesz mi, że na widok tego chłopa - zanim oczy
wiście przekonałaś się, co to za świnia! - nie zaciekawi
ło cię, jaki on jest w łóżku!
- Nie, wcale mnie to nie ciekawiło! - M i m o wszelkich
wysiłków Anna była pewna, że jest czerwieńsza niż wło
sy Ruby. N i e umiała kłamać, ale za nic nie przyzna się do
tego, jaki fatalny wpływ wywiera na nią Julian Chase.
116
A tym bardziej nie zdradzi nikomu, co zaszło między ni
mi w Gordon Hall... a potem w tym właśnie salonie. Ten
haniebny sekret pogrzebie w swym sercu na wieki.
- Wobec tego kładź się do trumny - orzekła bez ogró
dek Ruby i współczująco pokiwała głową.
- Memsahib...
Anna obejrzała się raptownie z uczuciem zażenowa
nia, gdy za jej plecami rozległ się głos Raja Singhi.
- O co chodzi?
- Sahib prosi, żeby pani do niego przyszła. Natych
miast. Jest we wschodnim skrzydle, memsahib.
- Dziękuję, Raja Singha.
Skłonił się i zniknął.
- Idę z tobą! - oświadczyła z zapałem Ruby.
- Dwie godziny temu chciałaś go koniecznie zastrze
lić - przypomniała jej cierpko Anna.
- Bo go jeszcze nie widziałam. Teraz uważam, że ktoś
taki bardzo nam się przyda. Ciekawe, ile też ma lat...
Choć to nie ma większego znaczenia. Grunt, że już wie,
co robić, i jeszcze to potrafi.
- Ruby!
- Och, przestań! Zobaczmy, czego on chce.
Były dopiero w polowie korytarza, gdy usłyszały
krzyk Chelsea, odbijający się przeraźliwym echem od
ścian. Zaraz potem ktoś strzelił z pistoletu.
Na sekundę obie kobiety zamarły. Później wymieni
ły tylko jedno spojrzenie i rzuciły się biegiem. Anna,
lżejsza i zwinniejsza, pierwsza wypadła na boczny kory
tarz: wychodziły nań wszystkie pokoje wschodniego
skrzydła. Drugie drzwi stały otworem; z wnętrza dobie
gał dziecięcy płacz i grad przekleństw. Boże święty, jeśli
ten potwór wyrządził jakąś krzywdę jej dziecku!
Anna wpadła do pokoju, który Ruby kazała przygo
tować dla Juliana Chase'a. Od razu przekonała się, że to
117
on wypalił z pistoletu. Trzymał w ręce dymiącą jeszcze
broń, a jego kompan walił grubym kijem w łóżko. Unio
sła się z niego chmura kurzu, wyraźnie widoczna w pro
mieniach słonecznych, wpadających przez wysokie
okna. Anna poczuła woń prochu, ale w pierwszej chwi
li nie mogła dostrzec córki. Potem Julian wyszedł zza
łóżka i przykląkł na jednym kolanie obok drobnej figur
ki, skulonej w kącie. Chelsea! Dziecko było zwinięte
w kłębuszek, Anna w pierwszej chwili zamarła na ten wi
dok. Julian wyciągnął rękę i położył ją delikatnie na po
chylonej główce dziecka.
- Chelsea! - wykrztusiła Anna i chwyciła małą w ra
miona. - Cicho, ptaszku! Już wszystko dobrze! Mamu
sia jest przy tobie!
Dziecięce rączki zacisnęły się rozpaczliwie na szyi An
ny; Chelsea schowała buzię na matczynym ramieniu.
Podnosząc córkę, Anna czuła, jak dziewczynka dygocze,
i zwróciła pełne gniewu oczy na Juliana Chase'a.
- Coś jej zrobił, na rany boskie?! - zawołała ostro, jesz
cze mocniej obejmując córkę. Na to oskarżenie oczy Ju
liana zwęziły się; podniósł się z klęczek.
- Dość już tego, Jim. Albo zatłukłeś tego stwora, albo
zwiał. - Julian skierował te słowa do swego kompana, za
nim spojrzał znów na Annę. Oczy błysnęły mu niebez
piecznie. - Cóż takiego jej zrobiłem, według ciebie?
Jim posłusznie przestał kląć i walić w materac. Za
miast tego zmierzył oskarżycielskim wzrokiem Annę
i Ruby, która podbiegła do przyjaciółki i próbowała
uspokoić Chelsea, głaszcząc ją i szepcząc czułe słówka.
- Mamusiu, on mnie chciał ugryźć! - Głosik Chelsea,
wtulonej w matczyne ramiona, był ledwo dosłyszalny.
- Kto taki, ptaszku?
- To był wąż. Chyba kobra. A ja nawet dzieciaka nie
tknąłem. - Głos Juliana był dość spokojny, w oczach jed-
118
nak nadal czaił się groźny błysk. Wskazał na jedno
z dwóch bliźniaczych okien.
- W dodatku ten cholerny szczur! - wtrącił z obrzy
dzeniem Jim.
- Szczur?! - jęknęła Ruby, podczas gdy oczy Anny po
biegły w kierunku wskazanym przez Juliana. Na podło
dze obok bliższego z okien leżało skręcone, czarne ciel
sko kobry - bez głowy. Anna przypomniała sobie wy
strzał i dymiący pistolet, który ujrzała w ręce Juliana.
Zdążył już zatknąć go za pas. Pojęła, kto zabił węża. Po
zostawało jednak nadal zagadką, w jaki sposób gad wśli
zgnął się cło pokoju. Okna były zamknięte, a trudno
przypuścić, by zawędrował tu z innych domowych po
mieszczeń. Zresztą kobry przeważnie unikały ludzi
i trzymały się z dala od domu.
- Bardzo się przestraszyłam, mamusiu! - popłakiwała
Chelsea.
- Już dobrze, ptaszku - uspokajała Anna, gładząc je
dwabiste włoski córki. Następnie zwróciła się do Julia
na. - Chyba powinnam ci podziękować - przyznała nie
chętnie.
W jego oczach dostrzegła ironiczny błysk. Chase
otwierał już usta, by coś odpowiedzieć, ale zanim się
odezwał, Jim wrzasnął przeraźliwie. Anna podskoczyła,
a Chelsea kurczowo do niej przywarła.
- To ten bydlak! - ryczał Jim, gdy zwinne brunatne
zwierzątko, wychynąwszy spod łóżka, śmignęło ku
drzwiom. Jim chwycił kij, by je zatłuc, a Julian sięgnął
po pistolet.
- Nie, sahibie! - rozległ się ostry głos zza drzwi. Na
progu pojawił się Raja Singha. Ku zdumieniu wszystkich
z wyjątkiem Anny zwierzątko wspięło się po jego saron-
gu, by zniknąć pod koszulą. W chwilę później ruchliwy
czarny nosek i czarne oczka wyjrzały zza kołnierza Ra-
119
ja Singhi. Potem stworzonko, wyglądające jak krzyżów
ka szczura z wężem, wydobyło się na zewnątrz i przy
cupnęło na ramieniu majordoma.
- Co to takiego, u diaska? - Julian zamarł z pistoletem
w dłoni.
- To Moti - wyjaśniła Anna, uśmiechając się mimo wo
li. Doprawdy, żeby dwóch dorosłych mężczyzn wpadło
w taki popłoch na widok małego, puszystego zwierzątka!
Niby nic wielkiego, ale w tej chwili pojęła, że Julian Chase
ma swoje słabostki - i wydał jej się bardziej ludzki.
- A czym właściwie - spytał Julian ostrym tonem - jest
ów Moti?
- Moti to szczurnik, sahibie - wyjaśnił Raja Singha
z niezmąconą godnością. - Trzymamy go w domu, żeby
zabijał węże. Z pewnością rozprawiłby się z kobrą, któ
ra przestraszyła małą panienkę, gdyby sahib nie wziął
sprawy w swoje ręce.
- Dobry Boże! - jęknęła Ruby słabym głosem - nie
miałam pojęcia...
Jim i Julian wydawali się równie zbici z tropu jak ona.
Jim z niemądrą miną opuścił kij, Julian pozwolił, by dłoń
z pistoletem opadła.
- Jeśli nie jestem pani potrzebny, memsahib, zabiorę
Motiego i dam mu jeść. Bardzo się wystraszył.
Anna wyraziła zgodę skinieniem głowy, a Raja Singha
oddalił się z Motim na ramieniu.
- Nic mi nie mówiłaś, że w domu są nie tylko węże,
ale i szczur! - ozwala się oskarżycielskim tonem Ruby,
nim ktokolwiek inny zdążył wyrzec słowo.
- Moti to szczurnik indyjski, nie szczur, a węży prze
ważnie tu nie ma, bo on je odstrasza. Wyczuwają jego
obecność w domu, więc nie wchodzą.
- Wobec tego - spytał Julian z nieodpartą logiką - skąd
się wziął wąż w pokoju, który przeznaczyłaś dla mnie?
120
- Nie mam pojęcia - odparła.
- Chcesz powiedzieć, że ten szczur... - zaczęła Ruby.
- Szczurnik - poprawiła Anna.
- Niech ci będzie! Chcesz powiedzieć, że to bydlę ła
ziło po domu od naszego przyjazdu?!
Anna potrząsnęła głową.
- Moti należy do Raja Singhi, podobnie jak słoń imie
niem Wisznu. Razem z nim tu przybyli i razem z nim
odejdą.
Ruby zadrżała.
- Cholerna pogańska wyspa!
- Święte słowa, siostro! - burknął Jim i też zadygotał.
Julianowi drgnęły usta; odwrócił się i podszedł do zabi
tego węża. Potem otworzył okno wychodzące na ogród.
- Daj no tego kija, Jim! - polecił.
- Niby po co? - Jim wciąż trzymał w garści grubą la
gę, jakby chciał odstraszyć nieproszonych gości.
- Nie gadaj, tylko dawaj.
Jim Z wyraźną niechęcią oddał kij Julianowi. Ten pod
niósł nim ciało kobry i zręcznie wyrzucił za okno.
- Nie ma mowy o spaniu w tym pokoju! - oświadczył
kategorycznie Jim, gdy odstrzelona głowa gada powę
drowała za resztą.
- Pod tym względem - rzekł Julian, zamknąwszy okno
- jesteśmy całkowicie zgodni. Sami poszukamy nowej
kwatery, jeśli pani domu pozwoli.
Anna od razu pojęła, że jej pozwolenie nie miało żad
nego znaczenia. Julian, ledwie wyrzekł te słowa, znalazł
się za drzwiami. Jim pomknął za nim, wrzeszcząc:
- Nie zostawiaj mnie tu, szefie!
Zdumionej i urażonej Annie nie pozostawało nic in
nego, jak pójść w ich ślady z Chelsea w ramionach i Ru
by następującą jej na pięty.
121
16
- A ty gdzie sypiasz, droga siostrzyczko? - spytał przez
ramię Julian, podkreślając ironicznie ostatnie słowo. Do
tarł do głównych schodów i wbiegał teraz po dwa stopnie
naraz. - Pewnie nie w takiej zakurzonej dziurze!
- Gdzie sypiam, to moja sprawa! I w ogóle dokąd się
wybierasz? Ta część d o m u jest przeznaczona wyłącznie
dla rodziny!
- Należę do rodziny, już zapomniałaś?
Dotarł do górnego podestu i zawahał się przez chwi
lę. Schody znajdowały się pośrodku domu. Długi kory
tarz wiódł i w lewo, i w prawo. W chwili gdy Anna sta
nęła na podeście, Julian podjął decyzję: ruszył w lewo,
otwierając po drodze każde drzwi.
- Tu nie wolno! - protestowała na próżno Anna, kiedy
intruz dotarł do wielkiego pokoju, który zajmowała po
przednio z Paulem. Wzdrygnęła się, gdy bez ceremonii
otworzył drzwi sypialni, podobnie jak przed chwilą drzwi
saloniku czy niewielkiej szwalni. Przez chwilę zatrzymał
się w progu, oceniając wnętrze. Jego potężne bary zasła
niały widok stojącej z tyłu Annie. Mogła jednak opisać
każdy szczegół z zamkniętymi oczami: cztery okna, sięga
jące od podłogi do sufitu, wychodziły na bujny ogród od
frontu; na podłodze leżał dywan Aubusson w ciepłych od
cieniach różu, który przyjechał z młodą parą z Anglii; wy
soka mahoniowa szafa, olbrzymie loże z baldachimem...
Ściany połyskiwały w słońcu nieskazitelną bielą, nie licząc
niewielkiej plamki, która zaczęła formować się w rogu su-
122
fitu. Ktoś - zapewne Raja Singha - dbał o to, by pokój
utrzymywano w należytym stanie.
- Kto tu śpi? - spytał ostro Julian, odwracając się do An
ny, która z resztą orszaku stała bezradnie na korytarzu.
- Tt... teraz już nikt - wyjąkała.
Skinął głową z zadowoleniem.
- Wobec tego całkiem mi odpowiada. Jim, skocz po
nasze rzeczy i zobacz, czy nie znajdzie się w pobliżu ja
kiś pokój, który chciałbyś mieć na własny użytek.
- Nie możesz tu zostać! - protestowała słabo Anna,
czując znów skurcz w żołądku. Robiło jej się niedobrze
na samą myśl, że ten mężczyzna zamieszka w pokoju,
który zajmowała razem z Paulem, gdzie spali, kochali
się... gdzie wreszcie umarł. Ten okropny człowiek i tak
już wycisnął swe piętno na wnętrzu sypialni, gdy leżała
tu w bezsenne noce, opłakując męża... a obraz Juliana
Chase'a bezczelnie wdzierał się do jej marzeń. Nie po
zwoli mu objąć we władanie tego pokoju, gdzie obec
ność Paula była najbardziej dla niej odczuwalna!
Nie zważając na protesty Anny, Julian wędrował od
okna do okna, podziwiając widok.
- O całe niebo lepsze od apartamentów, które nam
wyznaczyłaś! - Obejrzał się przez ramię na Annę, któ
ra weszła za nim do pokoju; w jego oczach pojawił się
ostrzegawczy błysk. - Wiem, że ci to nie w smak, więc
gotów jestem zapomnieć o wężu i o tamtych zatęchłych
dziurach, ale ostrzegam: żadnych sztuczek więcej! Jeśli
coś jeszcze wymyślisz, odpłacę ci tak, że gorzko tego
pożałujesz.
- Sztuczki?! - sapnęła z oburzeniem Anna, zapomina
jąc na chwilę o bólu, który sprawiło jej wtargnięcie Julia
na do tego pokoju. Szepcząc jakieś uspokajające słowa,
uwolniła się od rączek Chelsea, ściskających jej szyję,
i posadziła dziewczynkę na łóżku. Podchodząc od tyłu
123
do Juliana, który myszkował bezczelnie po wszystkich
kątach, nie spytawszy nawet o pozwolenie, syknęła: -
Uważasz się najwidoczniej za pana tego domu! To po
myłka: ja rządzę w Srinagarze, a ty jesteś tylko niepro
szonym gościem! Nie ruszaj tego! Odłóż w tej chwili!
Przedmiotem, którego broniła, była szczotka do wło
sów; należała do kompletu oprawnych w srebro przybo
rów toaletowych, podarunku otrzymanego od Paula
w pierwszą rocznicę ślubu. Julian podniósł od niechce
nia ten drobiazg z toaletki, stojącej pomiędzy oknami.
Widok szczotki w wielkiej ręce intruza sprawił Annie
nieznośny ból. Nie miał prawa tu być, ruszać jej rzeczy,
zacierać swą obecnością wspomnień o Paulu! Ale ten
wstrętny potwór nie zważał na jej słowa i bezcześcił na
dal toaletkę, biorąc do rąk po kolei szczotkę, grzebień,
lusterko i kryształowy flakonik, obracając je w palcach
i przyglądając się wyrytym na nich inicjałom.
Były to pierwsze litery imion Anny i Paula, splecione
ze sobą we wnętrzu kwietnego serduszka.
- Odłóż to, powiedziałam! - krzyknęła Anna, a kiedy
nadal nie zwracał na nią uwagi, przeglądając się
z uśmieszkiem satysfakcji w eleganckim lusterku, straci
ła do reszty panowanie nad sobą i rzuciła się na niego,
wyrywając mu zwierciadełko.
W pośpiechu nie schwyciła go dość mocno. Lusterko
upadło na podłogę i roztrzaskało się. Anna popatrzyła
w niemym przerażeniu na potłuczone szkło i uniosła po
woli ręce do twarzy. Czuła, że do jej oczu napływają pie
kące łzy, a oddech się załamuje.
- Uspokój się... - powiedział ze zdziwieniem, gdy po
policzkach Anny spłynęły dwie wielkie łzy.
- Nienawidzę cię i gardzę tobą - szepnęła.
Odwróciła się, by nie widzieć Juliana ani rozbitego lu
sterka, i podszedłszy do okna, wpatrywała się martwym
124
wzrokiem w ogród. Chelsea nie może zorientować się,
że jej mama płacze!
Julian stanął za Anną, zobaczył, że jej ramiona trzęsą
się od tłumionego łkania, i poczuł się potworem. Jedwa
biste włosy, ciasno upięte w kok na karku, połyskiwały
jednocześnie srebrem i złotem w promieniach popołu
dniowego słońca, które oświetlało jej postać. W skrom
nej czarnej sukience plecy Anny wydawały się bardzo
szczupłe i kruche, a talia niewiarygodnie cienka. Uświa
domił sobie nagle, jaka jest maleńka, jaka młodziutka...
Wizerunek bezczelnej awanturnicy pękł i roztrzaskał się
podobnie jak lusterko. Przyglądając się, jak dzielnie wal
czy ze łzami, Julian poczuł znów pewność, że już kiedyś
się spotkali. Niejasne wspomnienie nękało go jak brzę
cząca mucha, póki nie odegnał go równie niecierpliwie.
Ta nieznośna smarkula płakała! Nie było teraz czasu na
rozgrzebywanie przeszłości.
- Uspokój się... - powtórzył, bezradny wobec jej łez.
Jego dłonie spoczęły niezgrabnie na ramionach Anny.
Chętnie przytuliłby ją do piersi, żeby pocieszyć, ale ze
sztywniała pod jego dotknięciem i strząsnęła jego ręce.
Julian opuścił je, zaciskając wargi. Anna odwróciła gło
wę tak, że widział wyraźnie jej delikatny profil: zaciśnię
te usta... na bladych policzkach cień długich rzęs, które
nie zdołały powstrzymać nieustannie spływających łez...
prosty nosek, zaczerwieniony od płaczu... Jaka ona jest
śliczna! Nagle wciągnęła głęboko powietrze i otworzyła
te ogromne, zielone oczyska. Były cudownie piękne: sze
roko otwarte i jakby niewidzące, zalane łzami. Przez dłu
gą chwilę stał zapatrzony i czuł coraz silniejszy niepokój:
takie oczy mogą prześladować człowieka do końca życia.
- Mamusiu! - Dziewczynka zbliżyła się po cichutku
i pociągnęła niespokojnie matkę za suknię. - Mamusiu,
ty płaczesz?
125
- Nie, ptaszku - odpowiedziała Anna, ocierając po
spiesznie oczy. - Wcale nie płaczę!
- Właśnie że tak! Dlaczego pan zrobił przykrość mo
jej mamie? - Dziecko odwróciło się do Juliana i spojrza
ło nań oskarżycielskim wzrokiem. Drobniutka dziew
czynka o srebrzystych włoskach była wprost śmiesznie
podobna do Anny. Różniły się tylko kolorem oczu:
u dziecka były one pastelowo błękitne, jak niebo. Choć
Chelsea stanęła dzielnie w obronie matki, dolna warga
jej drżała. Julian nigdy nie przepadał za dziećmi, ale w tej
chwili poczuł dziwne wzruszenie.
- Nie zrobiłem twojej mamie nic złego - wyjaśnił łagod
nie, przykucnąwszy tak, że ich twarze znalazły się na tym
samym poziomie. - Coś ją zasmuciło, więc zaczęła płakać.
- O!... - Dziewczynka zastanowiła się, z jej buzi znik
nął gniew. Potem skinęła głową. - Wobec tego bardzo pa
na przepraszam. Pewnie dlatego płakała, że nie lubi tego
pokoju. Mój tatuś tu umarł, wie pan?
- Chelsea! - Anna podbiegła i przyklękła obok dziec
ka. Objęła opiekuńczo ramionami córeczkę, ale nad jej
główką popatrzyła gniewnie na Juliana. Zignorował to,
poświęcając całą uwagę dziewczynce, która spoglądała
na niego tak poważnie.
- Nie wiedziałem - odparł. - Bardzo mi przykro, że stra
ciłaś tatusia.
- Dziękuję panu. Mojej mamusi i mnie także jest przy
kro. - Przyjrzała mu się uważnie. Jej jasne, szczere oczy
badały każdy rys jego twarzy; w końcu skinęła główką,
jakby doszła do zadowalającego wniosku. - Czy pan jest
moim stryjkiem?
Przez chwilę Julian czul się zbity z tropu. Nigdy mu
nie przyszło do głowy, że może być czyimś stryjkiem!
W końcu powiedział:
- Chyba tak.
126
- A jak stryjkowi na imię?
- Julian - odparł i uśmiechnął się. - A ty jesteś Chelsea?
Przytaknęła. Julian wyciągnął do niej rękę.
- Miło mi cię poznać, Chelsea - powiedział, a dziew
czynka z całą powagą potrząsnęła jego dłonią.
- Czy stryjek zna stryja Grahama? On jest paskudny! -
oznajmiła poufnym tonem.
- Chelsea! - Anna usiłowała odciągnąć córeczkę, ale
dziecko opierało się i protestowało, więc spojrzała wil
kiem na Juliana i zostawiła małą w spokoju, nie odstępo
wała jednak swego pisklątka, czuwając nad nim. Julian
uniósł w z r o k i przez sekundę patrzył w pełne nienawiści
zielone oczy; potem znów skupił całą uwagę na dziecku.
- Spotkałem go; rzeczywiście jest paskudny.
- Mamusia też się go bała. Kiedy mieszkaliśmy u nie
go w G o r d o n Hall, czasem chowała się przed nim w no
cy do mego pokoju. I ja się bałam stryja G r a h a m a . Ale
ciebie, stryjku, chyba się nie będę bała.
- Bardzo ci dziękuję za zaufanie - odparł z powagą.
Dowiedział się nieoczekiwanie wielu rzeczy i musiał je
sobie przemyśleć. Wyłaniał się z nich obraz A n n y cał
kiem różny od tego, który towarzyszył mu przez wszyst
kie miesiące spędzone w Newgate i na statku... W tym
m o m e n c i e Chelsea uśmiechnęła się i Julianowi przyszło
do głowy coś całkiem innego. Uśmiech rozświetlił całą
buzię dziewczynki. Julian widział jasno, że w przyszło
ści mała będzie łamać męskie serca tak samo jak jej mat
ka. Łamać serca? Wolał o tym nie myśleć. Zmarszczył
brwi i wstał. Chelsea popatrzyła na niego i uśmiech znik
nął, a pojawił się wyraz niepewności. Julian z najwyż
szym wysiłkiem zdobył się na szeroki uśmiech. Dziecko
uspokoiło się, nie było już strwożone.
- C h o d ź m y poszukać Kirti, dobrze? - zaproponowała
Anna, gdy wreszcie udało się jej wziąć córkę na ręce. - Pew-
127
nie się dziwi, gdzie się podziałaś. Czyżbyś jej znów uciekła?
Chelsea zwiesiła główkę, była to wystarczająca odpo
wiedź.
- Nie powinnaś tego robić - skarciła ją Anna; gładzi
ła jednak plecy dziecka, łagodząc pieszczotą surowość
słów. - Dobrze o tym wiesz. Gdybyś została z Kirti, nie
przestraszyłabyś się tego węża, prawda?
- Bardzo przepraszam, mamusiu. Ale byłam głodna
i Kirti poszła po pudding dla mnie... I strasznie długo nie
wracała.
- Ach, tak? I pewnie miałaś czekać na nią w dziecin
nym pokoju?
- Tak, mamusiu.
- No cóż, następnym razem, kiedy Kirti powie, że
masz na nią czekać, będziesz posłuszna. No chodź, zo
baczymy, gdzie ona się teraz podziewa. Pewnie wróciła
do dziecinnego pokoju z puddingiem i szuka cię pod łóż
kiem, w szafie i w ogóle wszędzie... I zastanawia się, gdzie
się ta Chelsea podziała?
Po tych słowach na ustach dziewczynki pojawił się
nieśmiały uśmiech. Anna odwzajemniła się tym samym
i rzuciwszy Julianowi lodowate spojrzenie, skierowała
się ku drzwiom.
Stał w nich Jim, który widać dopiero co wszedł z ko
rytarza. Skinął Annie głową i ustąpił jej z drogi. Ruby
wpatrywała się w niego złym wzrokiem: pewnie przez
ten czas zdążyli się pokłócić na korytarzu.
- Znalazłem inne pokoje, które będą nam pasować tak
samo dobrze jak ten. Zajmiemy je, jeśli pani pozwoli. -
Te nieoczekiwane oznaki szacunku ze strony Jima zdu
miały Annę. Popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Zajmijcie, co chcecie - odparła.
- Pan chyba nie jest jeszcze jednym stryjkiem, praw
da? - spytała cienkim głosikiem Chelsea.
128
- Gdzież tam, panienko! Na imię mi Jim - odparł.
- Dzięki Bogu! Jeden stryjek na raz zupełnie wystarczy
- stwierdziła Chelsea. Stojący z tyłu Julian aż się zakrztu-
sił, ale powstrzymał śmiech, by nie urazić uczuć dziecka.
Sztywno wyprostowana Anna przestąpiła próg. Dziew
czynka spojrzała nad ramieniem matki na nowego krew
niaka.
- Lubię cię, stryjku Julianie - oświadczyła. - I mama
też cię lubi. Prawda, mamusiu?
Burknąwszy coś niezrozumiałego, Anna uciekła.
17
Było już dobrze po północy, gdy nagły krzyk rozdarł
powietrze. Anna siadła wyprostowana na łóżku. Już po
kilku sekundach uświadomiła sobie, co się dzieje. Po
pierwszym przeraźliwym wrzasku nastąpił drugi, potem
rozległy się następne; można było odnieść wrażenie, że
nigdy nie zamilkną. Anna wyskoczyła z pościeli, schwy
ciła leżący w nogach łóżka szlafrok i wybiegła z sypial
ni, narzucając go po drodze na nocną koszulę.
Jej córeczkę znów dręczył koszmarny sen!
Zaraz po śmierci Paula koszmary powtarzały się sta
le, trwożąc Annę swą intensywnością. W Gordon Hall
występowały rzadziej, a od powrotu do Srinagaru cał
kiem ustąpiły. Anna miała nadzieję, że należą już do
przeszłości, że dziecko pogodziło się ze śmiercią ojca.
Widać jej radość okazała się przedwczesna.
Drzwi od pokoju Chelsea były otwarte. Kirti już tam
przybiegła, pochylała się nad dzieckiem z niespokojną
twarzą. Olejna lampka, stojąca na stole obok łóżka, mi-
129
gotała i syczała. W jej niepewnym świetle Anna ujrzała
dobrze znany widok: Chelsea siedziała sztywno wypro
stowana, z rękami po bokach i piąstkami wbitymi w ma
terac. Oczy jej wydawały się ogromne, z szeroko rozwar
tych ust nadal wydobywał się krzyk.
Ze smutnego doświadczenia Anna wiedziała, że choć
dziewczynka ma otwarte oczy, nie dostrzega nic prócz kosz
maru, który ją trapił. W tym stanie nie można było do niej
dotrzeć; straszny majak musiał się prześnić. Dopiero potem
Chelsea, zupełnie wyczerpana, zapadała w ciężki sen. Na
zajutrz nie pamiętała o nocnym wydarzeniu.
- Znowu się zaczęło, memsahib! - odezwała się ayah
głosem pełnym napięcia.
- W porządku, Kirti. Ja się tym zajmę - odpowiedzia
ła Anna spokojnie i przysiadła na skraju łóżka obok cór
ki. Ledwie wyciągnęła rękę, by odgarnąć splątane włoski
dziecka, krzyki zaczęły cichnąć.
- Uspokój się, ptaszku. Mama jest przy tobie - szepnę
ła Anna. Ku jej zdumieniu, Chelsea spojrzała na nią przy
tomnie. Była najwyraźniej świadoma obecności Anny.
- Miałam zły sen - odezwała się.
- Wiem, kochanie. Chcesz mi o nim opowiedzieć?
Chelsea ukryła główkę na ramieniu matki.
- To był Raja Singha... stał nade mną. Tak na mnie pa
trzył, mamusiu!
Anna czuła, że dziecko drży.
- To chyba nic strasznego? - powiedziała umyślnie
lekkim tonem.
- To było straszne! Wyglądał tak okropnie! Jakby mnie
nienawidził. - Chelsea uniosła główkę i błagalnie spojrza
ła matce w oczy. - I powiedział: „Już niedługo, panienko".
Drżący głosik przeniknął Annę do głębi. Objęła có
reczkę jeszcze mocniej, oparła znowu jej główkę na
swym ramieniu i zaczęła dziecko kołysać.
130
- To był tylko zły sen - uspokajała. - Wszystko w po
rządku. Śpij spokojnie.
- Dlaczego Raja Singha mnie nienawidzi? - Chelsea
odprężyła się już w objęciach matki.
- Nie ma mowy o żadnej nienawiści, Chelsea. On cię
bardzo lubi. Złe sny nie mówią prawdy.
- Ten wyglądał na bardzo prawdziwy!
- Tak przeważnie bywa. N o , cicho już! Zamknij
oczka. - Anna musnęła pocałunkiem skroń córeczki.
- Pośpiewaj mi, mamusiu. Tak jak dawniej. - Głos
dziewczynki był senny, tulące się ufnie do matki ciałko
wydawało się coraz cięższe. Anna przypomniała sobie, że
przed śmiercią Paula usypiała małą śpiewem, i poczuła ból
w sercu. Nie robiła tego od miesięcy. Jak mogła być tak
ślepa na potrzeby dziecka?! Ze ściśniętym gardłem zanu
ciła melodię znanej kołysanki. Potem wróciły jej na pa
mięć słowa i poczęła cicho śpiewać, kołysząc Chelsea. Nie
bawem równy oddech zdradził, że dziewczynka zasnęła.
Anna ostrożnie złożyła dziecko na poduszce. Chelsea wes
tchnęła i odwróciła się na boczek. Rzęsy drgnęły raz i dru
gi, potem znowu opadły. Wkrótce spała już głęboko.
- Co u diabła?
Na dźwięk niskiego głosu Anna aż podskoczyła. Julian
Chase, odziany tylko w spodnie, stał w drzwiach z jedną
ręką opartą o górną framugę i rozglądał się po pokoju.
Przez sekundę Anna podziwiała brązową, muskularną
pierś, potem odwróciła wzrok. Wstała z udawanym spo
kojem, okryła śpiące dziecko i wyprostowała się.
- Zostaniesz z nią, Kirti?
- Oczywiście, memsahib.
Anna już miała odejść, ale zawahała się.
- Kirti, nikt tu nie wchodził, prawda? Na przykład
Raja Singha? - Pytanie było tak absurdalne, że Anna po
czuła się głupio, zadając je, ale Chelsea wydawała się ta-
131
ka pewna... Może Raja Singha zajrzał tu, by popatrzeć
na dziecko? Co prawda nigdy przedtem mu się to nie
zdarzało...
- Nie, memsahib. Nikogo nie było. - Kirti odwróciła
wzrok. Gdy znów spojrzała na Annę, w jej migdałowych
oczach był jakiś cień. Czyżby strach?
- Co się stało? - spytała ostro Anna.
- Cóż by się mogło stać, memsahib? Proszę się nie mar
twić o panienkę. Zostanę przy niej. Nie będzie sama.
Niejasne podejrzenia Anny rozwiały się. Wiedziała, że
Kirti kocha Chelsea jak rodzone dziecko. Sytuacja była
całkiem prosta: małą znów trapił zły sen. Na szczęście cór
ka szybko się z niego ocknęła, a w dodatku zachowała go
w pamięci. Widać intensywność koszmarów słabła.
- Czuwaj nad nią, Kirti! - poprosiła cicho Anna. Odsu
nąwszy od siebie myśl, że przestrach Chelsea mógł mieć
jakąś realną przyczynę, zwróciła się ku drzwiom - i ku Ju
lianowi.
- Przykro mi, że zakłóciłyśmy ci spokój - powiedzia
ła sztywno, starając się nie patrzeć na jego obnażoną
pierś, gdy przechodziła obok niego. - Chelsea nawiedził
koszmar senny.
- Boże święty! - Spojrzał raz jeszcze na śpiącą teraz spo
kojnie w łóżku kruszynkę, nim Anna zamknęła drzwi. -
Myślałem, że kogoś mordują! Często jej się to zdarza?
- Co jakiś czas... od śmierci Paula. Chelsea była bar
dzo przywiązana do tatusia.
- Biedne maleństwo! - Julian zmarszczył czoło i brwi
zbiegły mu się nad oczami, które wydawały się zupełnie
czarne w mroku korytarza. Jedynie blask płynący przez
uchylone drzwi zielonego pokoju, w którym Julian za
mieszkał, oraz maleńka kolorowa lampka na samym
końcu pasażu rozjaśniały nieco grobowe ciemności,
w których tonęła reszta domu.
132
- Tak... - Anna była aż boleśnie świadoma, że znaleź
li się sam na sam w mroku nocy. Julian stał tak blisko,
że docierało do niej ciepło i zapach jego ciała.
- I ja miewałem kiedyś koszmary - wyznał po chwili
Julian.
- Ty? - spytała zdumiona.
Julian skinął głową.
- Też byłem kiedyś dzieckiem, wyobraź sobie.
- Bardzo trudno to sobie wyobrazić. - Mimo że jego
bliskość tak ją niepokoiła, Anna musiała się uśmiechnąć,
gdy przemknął jej przez myśl obraz Juliana jako male-
go chłopca. - A co cię wówczas dręczyło?
- W koszmarnych snach? - Wzruszył ramionami. An
na odniosła wrażenie, że umyślnie bagatelizuje coś, co
dręczyło go niegdyś ogromnie. - Przeważnie wspomnie
nia z Królewskiej Marynarki.
- Służyłeś w marynarce? - spytała z nagłym zaintere
sowaniem.
Skinął głową, potem uśmiechnął się szeroko.
- Nie z własnego wyboru, możesz mi wierzyć!
- Opowiedz mi o tym! Ile miałeś wtedy lat?
Julian oparł się o ścianę i skrzyżował ramiona na piersi.
- Osiem, kiedy mnie zaokrętowano. Dziesięć, kiedy uda
ło mi się zwiać. Spędziłem na morzu dwa koszmarne lata.
- Czy cię porwano na statek? - Opowieści o chłop
cach, wykradzionych z rodzinnych domów i zmuszo
nych do służby w Królewskiej Marynarce, powtarzano
w całej Anglii.
Julian potrząsnął głową.
- Niezupełnie. Kochający tatuś sam oddał mnie w ich
łapy.
Anna zrobiła wielkie oczy.
- Twój ojciec... nie chcesz chyba powiedzieć, że to zro
bił hrabia Ridley?!
133
- We własnej osobie. Kiedy zmarła babcia, która mnie
wychowywała, mój wuj, brat matki, zaprowadził mnie do
Gordon Hall. Cyganie... Moja matka była Cyganką... chcie
li się mnie pozbyć. Pogardzali mną jako mieszańcem. No
i oczywiście chodziło im o szmaragdy. Wujek wiedział, że
znajdują się w ręku mojego ojca, więc postanowił je od nie
go wyciągnąć w zamian za syna. Te klejnoty należały do
rodziny mojej matki, ojciec zdobył je za jej pośrednictwem.
Mój wuj miał jednak pecha, nie orientował się, jak bez
względny potrafi być mój ojciec. Hrabia udał, że się zga
dza na wymianę, przyjął mnie do swego d o m u i oddal
szmaragdy... A następnego dnia znaleziono zwłoki mego
wuja w pobliżu G o r d o n Hall. Szmaragdy, jak oboje dobrze
wiemy, jakimś cudem znalazły się z powrotem w posiada
niu hrabiego. Co się zaś tyczy mnie, niechcianego syna, któ
ry przynosił mu tylko wstyd... Ojciec nie miał pojęcia o mo
im istnieniu, póki nie zjawiłem się z wujem w G o r d o n Hall
i przez tydzień łudziłem się, że znalazłem dom. Potem, bez
ostrzeżenia, pan hrabia kazał mnie wywieźć do Londynu,
gdzie biedne, ufne dziecko zaprowadzono na pokład stat
ku. Służący, który mnie tam odtransportował, natychmiast
zniknął. Wówczas dowiedziałem się, że zostałem chłopcem
okrętowym na jednym ze statków należących do Królew
skiej Marynarki. G d y żegnaliśmy się z Londynem, było nas
dwóch. Tamten nie przeżył rejsu.
Julian zamilkł, zauważył wyraz oczu Anny, i nieocze
kiwanie uśmiechnął się.
- O, nie rób takiej przerażonej miny! Miałem kilka
niemiłych doświadczeń, ale jakoś przeżyłem, i to w jed
nym kawałku!
- Ale dręczyły cię p o t e m koszmary - powiedziała ci
cho Anna.
Przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa nieprze
niknionym wzrokiem.
134
- Czyżby ci się zebrało na współczucie dla mnie? - spy
tał wreszcie, a w jego głosie brzmiał śmiech. - Jagniątko
ubolewa nad losem wilka, co?
Ujął jej rękę i podniósł do ust, zanim Anna się zorien
towała. G d y poczuła na palcach jego gorące wargi, uświa
domiła sobie nagle, jak bardzo jest w tej chwili bezbronna.
Prosto z łóżka, odziana tylko w koszulę nocną i szlafro
czek... a Julian prawie nagi. W dodatku dotyk jego ust spra
wiał, że Annę przeniknął dreszcz od stóp do głów.
- Jagniątko się zlękło? - spytał, odwracając jej rękę,
by wtulić usta we wnętrze dłoni.
Na chwilę A n n a znieruchomiała, urzeczona oszała
miającym dotykiem jego warg. Potem opamiętała się, za
cisnęła rękę w pięść i wyrwała ją z uścisku Juliana.
Popatrzył na nią kpiąco, ale nie próbował z n ó w jej
pochwycić.
- D o b r a n o c - zdołała wypowiedzieć z jaką taką god
nością. Kiedy jednak zamierzała już odejść do swojej sy
pialni, złapał ją za łokieć i zatrzymał.
- Anno...
N a w e t to niewinne dotknięcie zaniepokoiło ją. Z tru
dem pohamowała się, by nie wyszarpnąć gwałtownie ręki.
- O co chodzi? - spytała bez tchu.
- Chciałbym cię uspokoić, gdybyś się t y m martwiła:
nie będę nalegał na sprzedanie Srinagaru.
Rozszerzone ze zdumienia oczy A n n y napotkały jego
spojrzenie.
- Dlaczego? - zapytała.
Spojrzał z pewnym zakłopotaniem. Uścisnął mocniej
jej ramię i cofnął rękę.
- Nie wypędzę ani ciebie, ani twojej córki z waszego do
mu - oznajmił burkliwym tonem. - Możesz się nie obawiać.
- A co ze szmaragdami? - Obietnica brzmiała cudow
nie, ale Anna wolała się upewnić.
135
Julian skrzywił się.
- Odzyskam je w jakiś inny sposób. A gdy tego doko
nam, wyjadę i będziecie miały tę przeklętą dziurę tylko
dla siebie!
Anna w milczeniu wpatrywała się w twarz Juliana
i rozważała jego słowa. Wydawał się bardzo przystojny
i ogromnie męski, gdy stał tak z lekko pochyloną gło
wą, by o wiele niższa rozmówczyni wyraźnie słyszała,
co do niej mówi. W świetle dalekiej lampy na jego zwi
chrzonych włosach lśniły błękitnawe światełka. Zwró
cone ku Annie oczy płonęły, a napięta skóra połyskiwa
ła brązem.
Anna z niepokojem stwierdziła, że czuje do Juliana
niemal sympatię. Zatrwożyło ją to nie na żarty.
- Mam więc nadzieję, że odzyskasz je jak najszybciej -
odparła sucho i odwróciwszy się, z godnością królowej
udała się do swego pokoju.
Przez cały czas czuła na plecach wzrok Juliana.
18
W ciągu następnych kilku tygodni do Srinagaru napły
wały tłumy gości. Widocznie Charles, a może Hillmore,
rozgłosił wieść, że przybył z Anglii szwagier Anny. Spra
gnieni nowin z ojczyzny sąsiedzi zjeżdżali się całymi rodzi
nami. Anna bawiła gości, przedstawiając z nieszczerym
uśmiechem Juliana jako bliskiego krewniaka, co ostatecz
nie było - w jakiś pokrętny sposób - szczerą prawdą, o ile
sprawa pochodzenia Juliana przedstawiała się rzeczywiście
tak, jak ją zrelacjonował. Anna zupełnie nie mogła pojąć,
jak on i Paul mogli być braćmi, choćby przyrodnimi! Ze
136
swym potężnym wzrostem, ciemnym kolorytem i aroganc
ką męskością stanowił absolutne przeciwieństwo jej męża.
Rankiem po nocnym koszmarze Chelsea Julian zadał
Annie mnóstwo szczegółowych pytań w związku ze
sprzedażą szmaragdów. Opowiedziała mu wszystko, co
zapamiętała na temat kupca i lokalizacji jego kramu, ra
da, iż Julian nie upiera się już przy tym, by towarzyszy
ła mu w celu zidentyfikowania nabywcy. Jeszcze tego sa
mego dnia Chase wyjechał i wrócił kilka dni później
z pustymi rękami. Handlarz widocznie zwinął swój
kram i przeniósł się gdzie indziej.
Od tej pory i Julian, i Jim spędzali większość czasu
poza domem, odwiedzając to razem, to w pojedynkę
różne miasta w poszukiwaniu szmaragdów. Anna czuła,
że te klejnoty mają dla Juliana wartość nie tylko mate
rialną, ale postanowiła nie wypytywać go o to i w ogó
le starała się myśleć o nim wyłącznie jako o niezbyt po
żądanym gościu.
Tej nocy, gdy Chelsea miała koszmarny sen, Julian
opowiedział Annie to i owo o swej przeszłości i wzbu
dził w niej najpierw współczucie, a potem sympatię.
Gdyby poznała go lepiej, mogłaby jeszcze bardziej go
polubić, a to zakłóciłoby spokój jej ducha. Już i tak mu
siała sobie ciągle przypominać, że to nie żaden dżentel
men, tylko łotr, złodziej, a zapewne i rozpustnik. Jeżeli
zaś jej nieposłuszne ciało żywiło do niego czasem zgoła
inne uczucia, starała się po prostu ignorować te sprzecz
ne z jej zasadami pragnienia. Była wdową, matką,
a przede wszystkim damą! Nie pozwoli, by Julian Chase
zawrócił jej w głowie!
Niekiedy, o ile Julian nie był akurat (jak to określała
w duchu) „na tropie", przyłączał się do Anny i jej gości
popijających w salonie popołudniową herbatę. Pod jego
nieobecność sama musiała odpowiadać na mnóstwo py-
137
tań dotyczących „szwagra", które bywały czasem kłopo
tliwe, tym bardziej że niewiele o nim wiedziała. W do
datku nie wszystko, co wiedziała, nadawało się do po
wtórzenia. Kiedy jednak Julian był w domu, sytuacja
wcale się nie poprawiała, raczej odwrotnie!
Pewnego popołudnia - mniej więcej dwa tygodnie po
przyjeździe Juliana - obok Anny na kanapie siedziała
Antoinette Noack, niezwykle bogata wdowa po poten
tacie cynamonowym. Popijała herbatę, natrętnie wypy
tując Annę o nowo przybyłego szwagra. Po przeciwnej
stronie salonu zasiadła Helen Chasen z osiemnastolet
nią córką Eleanor. Panienka gawędziła z Charlesem,
a matka przyglądała się temu z aprobatą. Eleanor wy
glądała jak obrazek ze swymi orzechowymi kędziorami
i wielkimi brązowymi oczyma. Jako jedyna córka boga
tego plantatora, była bardzo posażną panną. Jednak na
Cejlonie brakowało odpowiednich konkurentów. Nic
dziwnego, że podobnie jak pani Noack, Eleanor wraz
z matką pospiesznie zjawiły się w Srinagarze, by rzucić
okiem na szwagra Anny, skoro tylko usłyszały o jego
przybyciu.
Anna omal nie jęknęła, gdy pani Noack zadała jej ko
lejne pytanie na temat Juliana.
- Twój szwagier ma tyle uroku... Jak to się stało, że się
dotąd nie ożenił? A może jestem niedelikatna i potrącam
bolesną strunę? Czyżby owdowiał albo...
Anna, która musiała znosić jej natarczywe pytania od
kwadransa, miała ogromną ochotę obdarzyć Juliana żo
ną i pięciorgiem pociech, przebywających w Anglii.
- Brat mego męża cieszy się chyba zbyt wielkim po
wodzeniem u kobiet, by zdecydować się na jedną i spę
dzić z nią resztę życia. Wolałabym tego nie mówić o bli
skim krewnym, ale obawiam się, że z niego uwodziciel
bez sumienia. - Wypiła łyk herbaty, ciesząc się w duchu,
138
że choć odrobinkę pokrzyżowała mu szyki. Ale gdzie
tam! Szare oczy Antoinette N o a c k po prostu rozbłysły.
- Uwodziciel bez sumienia? Niemożliwe! Po prostu
dżentelmen obdarzony wyjątkowym urokiem!
- To bardzo po chrześcijańsku oceniać bliźnich tak
pobłażliwie! - zauważyła Anna nieco kąśliwym tonem.
- N i e jest zbyt p o d o b n y do pani świętej pamięci mał
żonka, prawda? Proszę mi wybaczyć, jeśli poruszyłam
bolesny temat, ale jest pani wdową prawie od roku i za
pewne rany nieco się zabliźniły. Pan Chase to najstarszy
z braci, prawda? Jakże się to więc stało, że nie jemu przy
padł tytuł hrabiego Ridleya?
Pani N o a c k pochyliła się ku gospodyni, spragniona in
formacji; koronki przy jej dekolcie omal nie zanurzyły się
w filiżance parującej herbaty. Jedwabna toaleta w kolorze
kawy z mlekiem była zbyt wyszukana jak na zwykłą są
siedzką wizytkę, ale (jak Anna domyśliła się od razu) od
grywała rolę przynęty. I to Julian miał się na nią złapać. An
na znów łyknęła herbaty, czując lekkie zniecierpliwienie.
- Jest przyrodnim bratem Paula, a tytuł hrabiowski
dziedziczy się w linii męskiej - odparła. Miała nadzieję, że
nie uciekając się do jawnego kłamstwa, zasugerowała, iż
Julian był owocem poprzedniego małżeństwa matki Pau
la. C h o ć coraz mniej go ostatnio lubiła, nie chciała przy
pinać Julianowi etykietki nieślubnego syna. Zresztą plot
ki na temat jego pochodzenia odbiłyby się ujemnie także
na niej i na Chelsea. Czyż nie mieszkał w ich d o m u jako
członek najbliższej rodziny?
- A ile lat ma pan Chase?
To bezpośrednie pytanie zbiło Annę z tropu. Z prze
rażeniem uprzytomniła sobie, że nie ma pojęcia!
- On... hm... to bardzo niemądre z mojej strony, ale...
nie zawsze mogę się połapać nawet we własnym wieku...
a co dopiero... Julian ma chyba teraz... hm...
139
- Mam trzydzieści pięć lat - rozległ się za jej pleca
mi niski głos. Wdzięczna za wybawienie z kłopotu, An
na odwróciła się i ujrzała, że Julian, ciągle jeszcze w za
kurzonym podróżnym stroju, z kapeluszem w ręku,
podchodzi do kanapy. Uśmiechnął się uroczo do pani
Noack, która też wyszczerzyła ząbki i wyciągnęła do
niego rękę.
- Pozwoli pani sobie przedstawić mego szwagra, Ju
liana. Julianie, to pani Antoinette Noack.
Julian uścisnął rączkę pięknej pani, następnie wymie
nił uprzejmości z resztą zebranych. Na koniec zwrócił
się znowu do Anny:
- Boli mnie, że nie pamiętasz, ile mam lat. Niedługo
jeszcze powiesz, że nie masz pojęcia, kiedy obchodzę
urodziny!
Anna odpowiedziała na ten dowcip kwaśnym uśmie
chem.
- Może siądziesz i napijesz się z nami herbaty? - W jej
głosie nie było entuzjazmu, zapewne dlatego, że wyglą
dał tak nieporządnie, a poza tym w ogóle za nim nie prze
padała. Z całą pewnością nie dlatego, że i Antoinette,
i Eleanor patrzyły na Juliana z takim zachwytem, jak
dwie myszki na kawałek sera!
- Dziękuję, z przyjemnością. Jeżeli oczywiście nie ra
zi pań mój podróżny strój? - Tym słowom towarzyszy
ło lekkie uniesienie brwi. Nikt nie zwrócił uwagi na mil
czenie Anny: reszta dam stwierdziła z entuzjazmem:
„Ależ skąd!" Julian zerknął na Annę z ukosa (przysięgła
by, że sobie z niej w duchu pokpiwa!), przysunął krze
sło do kanapy i bez wysiłku oczarował damy. Anna nie
bardzo wiedziała, jak do tego doszło, ale gdy na chwilę
zwolniła swoje miejsce, by podać herbatę Helen i Char-
lesowi, natychmiast zajęła je Eleanor.
- Twój szwagier wpadnie lada chwila w zastawione
140
sieci, niech się lepiej strzeże! - zauważył jowialnie
Charles, gdy Anna dolewała mu herbaty.
Helen Chasen trzepnęła go energicznie po ramieniu
wachlarzem.
- Panom zawsze się wydaje, że kobiety myślą wyłącz
nie o mariażu! - skarciła go.
Anna napełniła również filiżankę pani Chasen, a po
tem pogodziła się z losem i zajęła miejsce zwolnione
przez Eleanor. I wtedy Helen zadała jej nadzwyczaj trud
ne pytanie:
- Powiedz mi, dlaczego pan Chase nie nosi rodowego
nazwiska Traverne? Wiem, że jest bratem Paula... zupeł
nie nie pojmuję tych rodzinnych koneksji.
Annie serce uciekło w pięty. Nie było rady, musiała po
sunąć się do wyraźnego kłamstwa. A nie znosiła kłamać!
- Anno, bądź aniołem i dolej mi herbaty! Wybacz, że
ci przeszkadzam w rozmowie, ale strasznie mi zaschło
w gardle. - Siedzący po przeciwnej stronie pokoju Julian
uniósł błagalnie filiżankę.
- Bardzo chętnie! - Anna zerwała się na nogi z nie
zwykłym pośpiechem. Była tak wdzięczna Julianowi, że
ją wyratował z opresji, iż uśmiechnęła się do niego, na
lewając mu herbatę. Odpowiedział szerokim uśmie
chem, a jego szafirowe oczy błysnęły łobuzersko. Przez
chwilę miała wrażenie, że połączył ich wspólny, zabaw
ny sekret. Potem Antoinette zagadnęła o coś Juliana
i czar prysł. Jednak ta chwila wspólnej wesołości potrą
ciła jakąś strunę w duszy Anny, podobnie jak zwierze
nia Juliana tej nocy, gdy Chelsea dręczył koszmar. Przez
moment byli sobie bliscy.
Jednak te przyjazne uczucia wobec Juliana ulotniły się
bez śladu w ciągu następnych dwóch tygodni. Dom był
nieustannie pełen gości. Najbardziej uprzykrzone oka
zały się Eleanor Chasen i Antoinette Noack: obie - naj-
141
wyraźniej w pogoni za dobrą partią - zjawiały się niemal
codziennie. Przede wszystkim zaś irytowało Annę to, iż
Julian nie zniechęcał żadnej z dam. Prawdę mówiąc, ba
wił się doskonale, obserwując, jak na wyścigi zabiegają
o jego względy.
Pewnego popołudnia, gdy cała ta farsa obudziła w niej
wyjątkowy niesmak, Anna dała upust swemu rozdraż
nieniu.
- Polujesz na bogatą żonę! - zarzuciła Julianowi, gdy
Antoinette wreszcie się wyniosła.
- Czyżby?
Julian stał jeszcze w korytarzu po odprowadzeniu do
drzwi uroczego gościa, gdy Anna, pieniąc się na wspo
mnienie przesłodzonych komplementów, którym musia
ła się przysłuchiwać wbrew woli, wszczęła z nim sprzecz
kę. Rzucił jej zagadkowe spojrzenie. Prawdę mówiąc,
ostatnio zachowywał się zaskakująco: był uprzejmy, lecz
pełen rezerwy. Ten łajdak, który otwarcie przyznawał się
do tego, że jest „napalony", i oskarżał ją o to samo, stał
się nagle kimś chłodnym, obcym, dobrze wychowanym.
Anna odnosiła się do niego równie podejrzliwie jak
wówczas, gdy nie potrafił utrzymać łap przy sobie.
Wmawiała w siebie, że ta zmiana jest prawdziwym da
rem bogów, za który jest im wdzięczna. Jednak zadowo
lenie Juliana, gdy odwiedzały Srinagar różne damulki
„do wzięcia", było tak widoczne, że Anna nie mogła już
utrzymać języka za zębami.
Dlaczego tak ją to irytowało, wolała nie dociekać. Po
wtarzała sobie, że oburza ją fakt, iż złodziej i oszust od
biera pod jej dachem takie hołdy. Innych przyczyn swe
go rozdrażnienia nie przyjmowała do wiadomości.
- Powinieneś się wstydzić! Pani Noack jest przynaj
mniej w odpowiednim wieku, ale Eleanor Chasen ma za
ledwie osiemnaście lat!
142
Na takie oskarżenie Julian odpowiedział uniesieniem
brwi; wpatrywał się w twarz Anny nieodgadnionym
wzrokiem. Odezwał się lekkim tonem, który jeszcze
podsycił jej gniew:
- Musisz przyznać, że panna Chasen jest prześliczna.
Z tymi kędziorkami i migdałowymi oczyma, nie wspo
minając już o figurze, mogłaby nawet bez grosza posa
gu zawrócić w głowie każdemu mężczyźnie. Co się zaś
tyczy pięknej Antoinette, jestem jak najdalszy od kryty
ki pod jej adresem. Powiem tylko szczerze, a mogę so
bie na to pozwolić, bo i ty jesteś wdową, że ona jest jak
owoc, który aż się prosi, by go zerwać.
Zaskoczona taką bezpośredniością Anna zrobiła wiel
kie oczy, potem zacisnęła usta i spojrzała na Juliana
wściekłym wzrokiem.
- Nie znoszę wulgarności! - Było w jej glosie tyle do
stojeństwa, że mogła poskromić najbardziej pewnego
siebie dowcipnisia. Niestety, na Juliana to nie podziała
ło. Uśmiech pojawił się w ciemnoniebieskich oczach, po
tem na ustach. Ten łotr nawet nie starał się ukryć swe
go rozbawienia!
- Nie jestem wulgarny, tylko szczery. Tej pani potrze
ba męskiego towarzystwa... i w odróżnieniu od niektó
rych dam nie wstydzi się do tego przyznać. Większość
kobiet, które straciły mężów, woli żywego partnera od
wspomnień po zmarłym. Noc spędzona wyłącznie z du
chem małżonka nie wystarcza pełnej temperamentu ko
biecie. Jestem pewien, że sama się o tym przekonałaś po
roku abstynencji.
- Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób! - krzyk
nęła Anna z oburzeniem.
- Prawda w oczy kole, co? - spytał słodziutkim tonem.
- Wobec tego na przyszłość dobrze się zastanów, nim
zaczniesz prawić mi morały. Bez względu na to, jakie
143
mam plany, nie zaprzątaj sobie nimi główki, droga sio
strzyczko!
- Nie jestem twoją siostrzyczką - wycedziła Anna
przez zaciśnięte zęby. - Nawet nie bratową! Choćbyś na
wet był przyrodnim bratem Paula, w co śmiem wątpić,
nie chcę, by łączyły mnie jakiekolwiek więzy z niepo
prawnym łotrem!
- Doprawdy, Zielonooka Damo? - odparł spokojnie.
To znienawidzone przezwisko przypomniało Annie
o jej własnych grzechach i natychmiast odczuła skruchę.
Julian - najwidoczniej rad z jej zmieszania - nieoczeki
wanie uśmiechnął się do niej.
Mimo urazy Anna nie pozostała obojętna na czar te
go uśmiechu. W szafirowych oczach ujrzała szelmowskie
błyski, jakby Julian zapraszał ją do wspólnej zabawy; na
ustach pojawił mu się krzywy uśmieszek. Stali tak blisko,
a on wznosił się nad nią niby wieża! Annę aż rozbolała
szyja od patrzenia w górę. Cygańskie, czarne włosy były
zwichrzone, cera jeszcze pociemniała na tropikalnym
słońcu, a strój miał tak niedbały, że aż wstyd: tylko bry
czesy i koszula, nawet bez fularu! A mimo to Julian był
niewątpliwie pociągający... Gdy tylko przez głowę Anny
przemknęła ta myśl, energicznie odsunęła ją od siebie.
- Po co się tak usztywniasz, jakbyś połknęła kij? Spróbuj
cieszyć się życiem! - powiedział nieoczekiwanie i, wycią
gnąwszy rękę, przejechał palcem wzdłuż owego zbyt
usztywnionego kręgosłupa. Annie zaparło dech i cofnęła się.
Nie próbował przysunąć się ponownie; stał z rękami na bio
drach i przyglądał się jej, przechyliwszy głowę na bok.
- A skoro już zeszliśmy na tak osobiste tematy... Chy
ba najwyższy czas, byś pozbyła się wreszcie tych okrop
nych czarnych kiecek, wyglądasz w nich jak wrona! Nie
mogę na nie patrzeć, a i twojej córeczce chyba wyszło
by na dobre, gdybyś jej w ten sposób ustawicznie nie
144
przypominała o stracie tatusia. Na miłość boską, ubierz
się kolorowo i pogódź się z życiem!
- Od śmierci mego męża nie minął nawet rok!
- Ale to on umarł, a nie ty - odparł już bez uśmiechu
Julian. - Do diabla, równie dobrze mogłaś skoczyć za
nim do grobu i skończyć z tym! Z dwojga złego to by
łoby chyba lepsze wyjście niż taka egzystencja, jaką pro
wadzisz od miesięcy.
- Co ty o tym wiesz?! - krzyknęła Anna, dotknięta do
żywego. - Kochałam Paula...
- Nic nie wiem, i Bogu dzięki! - przerwał jej bezlito
śnie. - Nie chcę wiedzieć nic o miłości, która skazuje ład
ną, młodą kobietę na życie równie jałowe jak grób nie
boszczyka męża!
Zanim Anna zdobyła się na odpowiedź, wyminął ją
bez słowa usprawiedliwienia czy przeprosin i skierował
się ku schodom.
Anna odwróciła się mimo woli i patrzyła za odcho
dzącym. Zauważyła przy tym mimochodem, że jego
włosy domagają się przystrzyżenia, ramiona w cienkiej
białej koszuli wydają się wyjątkowo potężne, a biodra
w ciemnych spodniach przez kontrast - bardzo wąskie.
Nogi miał długie i silne, a pośladki... (Anna zaczerwieni
ła się ze wstydu, że w ogóle myśli o czymś takim!) robi
ły wrażenie sprężystych i muskularnych, gdy przeskaki
wał po dwa stopnie naraz.
Ogólnie rzecz biorąc, był uderzająco przystojny... o ile
komuś odpowiadał taki na wskroś męski typ. Jej, na
szczęście, nie! Zdecydowanie wolała wrażliwych, dobrze
wychowanych dżentelmenów - takich jak Paul.
To prawda! Tylko tacy jej się podobali!
Bez względu na to, co mówił Julian, nie miała zamia
ru zrzucić żałoby. Jeśli nawet według pana Chase'a wy
glądała jak wrona w sukni pod szyję i z długim rękawem,
145
tym lepiej! Wcale jej nie zależało na tym, żeby mu się po
dobać! Najlepiej, by w ogóle nie zwracał na nią uwagi!
Ale może istotnie ta niczym nie rozjaśniona czerń sta
le przypomina Chelsea o stracie ojca? odezwał się w mó
zgu Anny jakiś cichy głos.
Anna odrzuciła tę ewentualność. Postępuje właściwie...
co więcej, zgodnie z potrzebą serca! I nosić żałoby nie
przestanie!
A Julian Chase może się powiesić!
Jednak wyłącznie z ciekawości, dokąd też się udał, po
spieszyła za nim na tyły domu i po jakimś czasie usłysza
ła na korytarzu jego kroki. Stanąwszy na tylnej werandzie,
zobaczyła, że „szwagier" zmierza dróżką do ogrodu, gdzie
Chelsea powitała go okrzykami radości. Kirti, która bawi
ła się z dzieckiem piłką, natychmiast została zastąpiona
przez „stryjka Julcia". Sądząc z miny ayah i swobodnego
zachowania Chelsea, bawili się ze sobą nieraz.
- Panienka bardzo się przywiązała do sahiba.
Anna sądziła, że jest sama, więc na niespodziewany
dźwięk głosu aż podskoczyła. Odwróciła się i ujrzała sto
jącego za nią Raja Singhę, który w zadumie obserwował
rozbawioną trójkę w ogrodzie.
- Tak - wykrztusiła z trudem Anna, całkiem zbita
z tropu. Raja Singha zawsze o wszystkim wiedział! To
niemądre, ale Anna miała niekiedy wrażenie, że czyta
w jej myślach. I to najczęściej wówczas, gdy wolałaby się
do nich nie przyznawać nawet przed sobą!
- To dobrze dla panienki, że w Big House jest znów
mężczyzna. - Raja Singha oderwał oczy od roześmianej
trójki i zwrócił je ku Annie.
- Tak - przytaknęła i nagle przyszło jej do głowy, że
to samo można by powiedzieć o niej. Mimo że Julian
Chase irytował ją, musiała przyznać, że od chwili, gdy
zjawił się na jej progu, wstąpiło w nią nowe życie.
146
Anna nie zdążyła zastanowić się nad tym dłużej, bo
Chelsea dostrzegła matkę na werandzie.
- Mamusiu, zejdź i pobaw się z nami!
- Nie, nie... Ja... - zaczęła wykręcać się Anna, poczer
wieniawszy na samą myśl o tym.
- Proszę cię, mamusiu! - błagała Chelsea, a Julian z pił
ką w garści uśmiechnął się od ucha do ucha.
Pewnie sądzi, że nie zgodzę się ze względu na niego!
pomyślała Anna. Uniósłszy dumnie głowę, zeszła do
ogrodu, gdzie Chelsea powitała ją radosnym piskiem
i objęła z całych sił.
- Zagramy z mamusią w dwa ognie, stryjku Julciu! -
wyjrzyknęła Chelsea, odbiegając w podskokach. Julian
ze śmiechem rzucił dziecku piłkę.
- Mamusiu, powinnaś ją złapać po drodze! - odezwa
ła się z wyrzutem mała, gdy Anna bez ruchu przygląda
ła się, jak piłka szybuje do rąk dziewczynki.
- Przepraszam! - usprawiedliwiła się i włączyła do gry.
Kwadrans później roześmiana i zdyszana Anna opa
dła na trawę w cieniu rozłożystego drzewa bo.
- Nie przerywaj zabawy, mamusiu! - protestowała
Chelsea, ciągnąc matkę za rękę i bezskutecznie usiłując
skłonić ją do wstania.
- Muszę odpocząć, ptaszku! - powiedziała Anna i opa
dła na wznak, by pokazać, jaka jest wyczerpana.
- Proszę zostawić mamusię w spokoju! - Kirti, która
dotąd obserwowała z uśmiechem harce dziewczynki, te
raz położyła jej rękę na ramieniu. - Mama jest zmęczo
na. Uwijemy jej wianuszek z kwiatków, dobrze? Ty po
szukasz najładniejszych, a ja pomogę ci je spleść.
- Chciałabyś dostać wianuszek, mamusiu?
Anna skinęła głową i usiadła. Chelsea odbiegła w pod
skokach, za nią wolniej oddaliła się Kirti. Julian znalazł
piłkę, która pod koniec zabawy zginęła gdzieś w trawie,
147
a teraz podszedł do Anny i opadł na ziemię obok niej.
- Rad jestem, że nie okazałaś się tchórzem. - Usiadł
po turecku i pochylił się ku Annie z krzywym uśmiesz
kiem. W jasnym blasku popołudniowego słońca oczy
miał szafirowe. Wyglądał zdumiewająco młodo z rozwi
chrzoną czupryną i z podwiniętymi rękawami koszuli,
nie osłaniającymi opalonych, krzepkich ramion.
- Nie boję się ciebie, stryjku Julciu! - Wymówiła
drwiąco zabawne, jakby kobiece zdrobnienie, którego
użyła jej córeczka.
Odpowiedział na te kpiny szerokim uśmiechem.
- Widzę, że się nie boisz. I nigdy się mnie nie bałaś.
Wyglądasz jak laleczka z cukru, ale jest w tobie zaska
kująca siła. Lubię takie kobiety.
Anna spojrzała na niego.
- Podziękowałabym za komplement, ale podejrze
wam, że kryje się za nim coś niezbyt pochlebnego!
Roześmiał się.
- Zwykły szczery podziw, nic więcej! - Wyciągnął się na
plecach, podobnie jak Anna, z rękami pod głową. Przez
chwilę wpatrywał się w zamyśleniu w splątane gałęzie nad
nimi. Potem spojrzał znowu na Annę. - Powiedz mi, jak
doszło do tego, żeście się pobrali z Paulem?
Jego pytanie zdziwiło Annę.
- Znaliśmy się całe życie. Małżeństwo wydało się nam
czymś zupełnie naturalnym.
- Byliście chyba bardzo młodzi?
- Mieliśmy oboje po osiemnaście lat. Mój tatuś wła
śnie umarł i na probostwo miał się wprowadzić jego na
stępca. A ojciec Paula uznał, że pora, by syn odbył Grand
Tour*. Paul nie miał na to wcale ochoty.
"Grand Tour - podróż po kontynencie europejskim, uważana za osta
teczne uzupełnienie wykształcenia dobrze urodzonych młodzieńców
(przyp. tłum.).
148
- Więc zamiast tego ożenił się z tobą? - Uwaga Juliana
była nieco kąśliwa; Anna natychmiast się nastroszyła.
- Byliśmy ze sobą bardzo szczęśliwi!
- Bez wątpienia.
Poczuła się dotknięta i postanowiła odegrać się na Ju
lianie.
- Jeśli już opowiadamy sobie nawzajem dzieje swego
życia, może byś dokończył swoich zwierzeń z tamtej no
cy? Co się z tobą działo po ucieczce z Królewskiej Ma
rynarki?
- To, co wówczas robiłem, z pewnością by cię zgor
szyło. - Julian przewrócił się na bok i oparł na łokciu.
- Opowiedz... mimo wszystko.
- Niech będzie! - Wyrwał źdźbło trawy i zaczął je żuć.
- Wychowałem się wśród Cyganów, jak ci już mówiłem.
Opiekowała się mną babka, wspaniała staruszka, ogrom
nie opiekuńcza w stosunku do mnie. Jeszcze na łożu
śmierci przysięgała, że moja matka nigdy nie poszłaby do
łóżka bez ślubu... co znaczyło, że jeśli zjawiłem się na
świecie, to moi rodzice musieli się pobrać. Czy babka
miała rację, czy nie, w dzieciństwie wierzyłem jej świę
cie. Cyganie wołali na mnie nie tylko „mieszaniec", ale
i „bękart", ale niekoniecznie używali tego wyzwiska
w sensie dosłownym. Cyganie czują do dzieci mieszanej
krwi taką samą pogardę jak Anglicy, więc zawsze mi wy
tykano moje pochodzenie. Babcia mówiła jednak, że po
winienem być dumny, bo jestem arystokratą, a ci, co ze
mnie drwią, to zwykłe psy. Nie miałem pojęcia, że jestem
rzeczywiście bękartem. Możesz sobie wyobrazić, jaki to
był dla mnie szok, kiedy wuj zawiózł mnie do Gordon
Hall i dowiedziałem się, że mój ojciec nie miał pojęcia
o moim istnieniu, a z moją matką wcale się nie ożenił.
Hrabia miał zresztą żonę i ślubnego syna, którego bar
dzo kochał. Nic dziwnego, że chciał się mnie pozbyć.
149
- Okropny człowiek! - powiedziała Anna.
- Prawda? - uśmiechnął się do niej Julian. - Tak czy
inaczej, po śmierci babci nie było dla mnie miejsca wśród
Rachminovow. Ani w domu mego ojca i jego rodziny.
Kiedy więc uciekłem z marynarki, powędrowałem do
Londynu. Ku swemu rozczarowaniu odkryłem, że wie
dzie mi się tu niewiele lepiej niż w służbie Jego Królew
skiej Mości. Tyle tylko że byłem wolny.
Spojrzał na nią i zawahał się.
- Mów dalej! - ponagliła go zaciekawiona Anna.
Julian nadal żuł trawkę.
- Najpierw przymierałem głodem, ale miałem zręcz
ne ręce, więc zostałem złodziejem. Początkowo kradłem
żywność, potem zostałem kieszonkowcem. Przez krótki
czas napadałem na pijaków i wtedy właśnie zawarliśmy
znajomość z Jimem. Ale w Królewskiej Marynarce wi
działem aż za dużo brutalnej przemocy, toteż takie za
jęcie szybko mnie zemdliło i przerzuciłem się na włama
nia do rezydencji bogaczy.
Jego oczy spoczęły znów na twarzy Anny, jakby
chciał się przekonać, czy bardzo ją zgorszył. Po chwili
podjął swą opowieść.
- We dnie pełniłem obowiązki lokaja u pewnej hrabi
ny, której nazwiska nie wymienię, a po nocach okrada
łem jej przyjaciół. W końcu rozstaliśmy się z hrabiną,
a zdobyte pieniądze zainwestowałem w salon gry. Inte
res szedł nieźle i ostatecznie dorobiłem się sześciu takich
lokali... - Uśmiechnął się krzywo. - Potem mój ojciec
zmarł i spróbowałem odzyskać szmaragdy, które matka
podobno wniosła mu w posagu. Wiesz już, co było da
lej. Ależ się zbłaźniłem!
Anna zdawała sobie sprawę, że nie opowiedział jej
o wszystkim. Mimo że starał się zbagatelizować swoje
przeżycia, wyraźnie cierpiał z powodu odtrącenia przez
150
ojca. Podobnie jak owej nocy, gdy wyjawił jej kilka fak
tów ze swej przeszłości, Anna poczuła nagle współczucie
dla Juliana - takiego, jakim był niegdyś. Straszna musiała
być dla niego świadomość, że nie ma własnego miejsca
w świecie, że nikomu na nim nie zależy.
- No i znowu się nade mną użalasz! - Julian usiadł
i połechtał Annę trawką po nosie. - Masz miękkie serce,
Zielonooka! Możesz wpaść przez to w tarapaty!
- Musiało ci być przykro, że Graham i Paul, twoi bra
cia, mają wszystko, czego tobie brakowało. - Na przy
kład ojcowską miłość, pomyślała Anna, ale nie powie
działa tego głośno.
- Ach, całkiem mi to złamało serce! Może byś mnie
pocałowała na pociechę? - Mówił żartobliwym tonem,
być może chciał ukryć, jak bliska jest prawdy.
Potem pochylił się ku niej, zamknął oczy i złożył usta
jak do pocałunku. Wyglądał tak zabawnie, że Anna mu
siała się roześmiać. Rzuciła w niego garścią trawy, a po
tem zerwała się na nogi, nim zdążył jej odpłacić pięk
nym za nadobne.
- Jak to, nie dostanę całuska?! - poskarżył się i pod
niósłszy się lekko na nogi, stanął obok Anny. Popatrzył
na nią z przekornym uśmiechem, ale nie zdążył nic po
wiedzieć, gdyż pocibiegła do nich Chelsea, wymachując
wianuszkiem z kwiatów.
- To dla ciebie, mamusiu!
- Dzięki, ptaszku! - Anna przyjęła podarek i włożyła
go sobie na głowę. Chelsea zachichotała i schwyciła ma
mę za rękę. To oznaczało koniec prywatnej rozmowy
z Julianem.
151
19
Od kilku tygodni Hillmore zajmował już domek nad
zorcy. Początkowo spotykał się z Anną prawie codziennie,
omawiając z nią plany rozwoju Srinagaru i wtajemniczając
ją w setki problemów, związanych z doprowadzeniem pod
upadłej plantacji do kwitnącego stanu. Ponieważ jednak od
dwóch tygodni Hillmore nie pokazał się ani razu, Anna
w końcu posłała po niego. Zjawił się w jadalni z kapelu
szem w ręku, kiedy kolacja dobiegała już końca. Julian, któ
ry nie znosił curry, dodawanego niemal codziennie do wie
czornego posiłku, wstał od stołu już wcześniej. Jim nigdy
nie zasiadał z nimi w jadalni, wolał pożywiać się w zaciszu
swego pokoju. Chelsea i Kirti zjadły wcześniejszą kolację
w pokoju dziecinnym. Tak więc przy stole siedziały już tyl
ko Anna i Ruby, popijając herbatę i gawędząc, kiedy Raja
Singha uroczyście wprowadził nadzorcę. Hillmore zatrzy
ma! się przy drzwiach, nieco zażenowany, a gdy Raja Sin
gha zniknął, nadzorca zbliżył się o krok.
- D o b r y wieczór łaskawym paniom.
- D o b r y wieczór, panie Hillmore. M o ż e napije się pan
z n a m i herbaty? - A n n a uśmiechnęła się do nadzorcy,
który - niemal równie zmieszany jak w chwili wejścia do
jadalni - potrząsnął głową.
- Niezmiernie pani uprzejma, ale dziękuję.
Przyczyna odmowy była bardzo prosta i Anna dobrze
ją znała. Na Cejlonie obowiązywały rygorystyczne po
działy społeczne. Hindusi, muzułmanie, Syngalezi, Tami-
lowie i Weddowie mieli własne przepisy dotyczące kast
152
i ściśle ich przestrzegali. Społeczność angielska nie dzie
liła się na tak hermetycznie zamknięte grupy jak rdzen
ni mieszkańcy wyspy, ale i w niej obowiązywały niewi
dzialne granice: nadzorcy, guwernantki czy guwernerzy
nie żyli na równej stopie z właścicielami majątków ziem
skich. Hillmore mógł wypić filiżankę herbaty w salonie
podczas pierwszej wizyty w Srinagarze, ale zasiadanie do
jednego stołu z chlebodawczynią byłoby niesmacznym
poufaleniem się. Anna, pojąwszy to, wstała z krzesła.
- Wybacz mi, proszę, Ruby.
- Nie kłopocz się o mnie! Zaraz kończę herbatę i zmy
kam na górę. Ten podlec Jim założył się ze mną o pięć
dziesiąt funtów, że mnie pobije w wista. - Ruby uśmiech
nęła się szelmowsko. - Już ja dopilnuję, żeby dotrzymał
słowa! Trochę forsy zawsze się przyda, no nie?
- Nie obedrzyj go zanadto ze skóry! - powiedziała żar
tobliwie Anna, starając się nie słuchać cichego głosu ostrze
gającego ją, że i Ruby, podobnie jak zawojowana całkiem
przez Juliana Chelsea, przeszła do obozu wroga. A przyja
ciółka tak narzekała na wdarcie się do ich grona intruzów!
Ruby i Jim sprzeczali się o byle co jak dzieciaki. Anna za
uważyła jednak, że przyjaciółka spędza niejeden wieczór,
grając w karty z pomocnikiem Juliana. Łatwo mogła zrozu
mieć, że Ruby i Jim mieli ze sobą wiele wspólnego: znali od
podszewki życie londyńskiej ulicy, co do którego ona sama
mogła jedynie snuć domysły. Poza tym Ruby, która nie na
leżała ani do służby, ani do miejscowej „arystokracji", mo
gła czuć się niekiedy samotna. Dotychczas pozostawała je
dynym sojusznikiem Anny i przykro było patrzeć, jak
zmienia front, omotana z jednej strony urodą i uśmiechem
Juliana, a z drugiej karcianymi talentami Jima.
Nie było teraz czasu na podobne rozważania. Anna
odsunęła od siebie niewesołe myśli i poprowadziła nad
zorcę do salonu.
153
- Proszę siadać, panie Hillmore.
Nieoceniony Raja Singha zadbał już o zapalenie lamp.
Wskazując nadzorcy krzesło, Anna podeszła do kanapy
i usiadła na niej. Hillmore również zajął miejsce i spoj
rzał pytająco na chlebodawczynię.
- Chciała się pani ze mną widzieć, pani Traverne?
Anna uśmiechnęła się, by go uspokoić. Co prawda
zaniedbał się ostatnio w składaniu raportów, ale może
pracował aż tak gorliwie, że trudno mu było wykroić
pól godzinki pod koniec dnia na rozmowę z pracodaw-
czynią. Anna nie zamierzała czynić mu wyrzutów. Za
leżało jej na poważnie traktującym swoje obowiązki
nadzorcy i miała nadzieję, że nadejdzie chwila, gdy
przestanie biegać do niej z każdym drobiazgiem, a ogra
niczy się do omawiania najistotniejszych spraw. Nie
przypuszczała jednak, że godzina samodzielności wybi
je tak szybko!
- Chciałam się po prostu dowiedzieć, jak sprawy sto
ją, panie Hillmore.
- Wszystko w najlepszym porządku, łaskawa pani.
Oczyszczamy teraz pola, o których była mowa, i zamó
wiłem już sadzonki orange pekoe...
- Chwileczkę, panie Hillmore! - Głos Anny nabrał
ostrości. - Podczas naszej ostatniej rozmowy uzgodnili
śmy, o ile pamiętam, że nie będziemy się spieszyć z przy
stąpieniem do konkretnych działań. Mam nadzieję, że
nie podjął pan żadnych decyzji bez mojej wiedzy?
Hillmore zmarszczył brwi.
- Jeśli o to chodzi, łaskawa pani, uzyskałem aprobatę
pana Chase'a. Ja... nie przyszło mi nawet do głowy, że
opinie państwa mogą nie być zgodne.
Anna zaniemówiła na chwilę.
- A więc w ciągu ostatnich dwóch tygodni składał pan
raporty panu Chase? - spytała wreszcie, starając się nie
154
okazać wzburzenia. Ostatecznie to nie wina nadzorcy,
że arogancki, nieznośny intruz uzurpował sobie jej pra
wa! Ale że Julian Chase ośmielił się! Anna czuła, że jej
oburzenie przeradza się w prawdziwą furię. Srinagar nie
należał przecież do niego!
-
Tak, proszę pani. Rozmawialiśmy, kiedy tylko pan
Chase miał czas - odparł Hillmore z nieszczęśliwą mi
ną. - On... Ja... Powiedział, żebym nie trudził pani pro
blemami gospodarskimi, bo dopóki on tu jest, odciąży
panią od wszelkich kłopotów.
- Czyżby? - Mimo najlepszych chęci w głosie Anny
brzmiał uszczypliwy ton. Zanim gniew owładnął nią bez
reszty, wstała z miejsca. Nadzorca podniósł się również;
miętosił w rękach kapelusz.
- Bardzo mi przykro, pani Traverne, jeśli postąpiłem
niewłaściwie, ale myślałem...
- W porządku, panie Hillmore. Zaszło pewne nieporo
zumienie w sprawie zarządzania plantacją, ale to dopraw
dy nie pańska wina. Oczywiście mój... szwagier... pragnął
mi tylko oszczędzić kłopotów. Jednak w przyszłości chcę
być o wszystkim informowana. Może będziemy się spo
tykać dwa razy na tydzień w moim gabinecie? Czy to pa
nu odpowiada?
- Oczywiście, proszę pani. I jak już powiedziałem,
najmocniej przepraszam, że sprawiłem kłopot.
Anna uśmiechnęła się. Nauczyła się już uśmiechać
także wówczas, gdy zupełnie nie miała na to ochoty.
- Proszę więcej o tym nie myśleć, panie Hillmore.
A ponieważ zaczął już pan oczyszczać pola pod uprawę
orange pekoe, należy to kontynuować. Ale porozmawia
my obszerniej na ten temat... może w najbliższy wtorek?
O siódmej, w gabinecie.
- Tak jest, proszę pani.
Hillmore uświadomił sobie, że posłuchanie skończo-
155
ne, i odetchnął z ulgą. Anna wezwała Raja Singhę, by od
prowadził nadzorcę do drzwi.
Gdy Hillmore odszedł, gniew, który Anna dotąd po
wstrzymywała, wybuchnął.
- Zamorduję go! - syknęła.
Przechodzący obok Raja Singha przystanął.
- Pani coś mówiła, memsahib?
- Nie, nie, Raja Singha - zapewniła go spiesznie An
na i poczuła ulgę, gdy odszedł do swych obowiązków.
Doprawdy, mimo swej niezłomnej lojalności wobec niej
i Chelsea bywał czasem jakiś niesamowity...
Ale to nie miało teraz znaczenia. Anna wyprostowała
plecy, uniosła głowę i ruszyła na poszukiwanie Juliana
Chase'a.
20
Drzwi sypialni Juliana były zamknięte. Anna zastu
kała energicznie w grubą płytę z drzewa tekowego. Żad
nej odpowiedzi. Zastukała jeszcze mocniej. Nadal brak
odzewu. Zrobiła więc coś, co w innej sytuacji nawet by
jej nie przyszło do głowy: uchyliła drzwi i zajrzała do
środka.
Pokój był pusty. Olejne lampki paliły się, rzucając pla
my światła na świeżo pobielone ściany. Story z zielone
go jedwabiu zaciągnięto, nie dopuszczając do wnętrza
mroku nocy. Łoże z niewielkim baldachimem i kotara
mi tej samej barwy co story było już rozesłane do snu.
A Juliana nadal ani śladu.
W pokoju panował ład; tylko para zakurzonych bu
tów, porzucona w pobliżu łóżka, zakłócała nieskazitel-
156
ny porządek. Anna, choć niechętnie, musiała przyznać,
że Julian nie jest bałaganiarzem. To ją zaskoczyło.
Poczuła jakiś lekki zapach - czyżby dymek cygara?
Pociągnęła nosem raz i drugi...
- Czy tu ktoś jest? - zawołała, przestępując próg.
Choć nie widziała Juliana, wyczuwała jego obecność.
Mimo to aż podskoczyła, kiedy się odezwał.
- Czy to ty, Anno?
Niewyraźne słowa dochodziły z drugiego pokoju.
Oczywiście: był w gotowalni! Nie zauważyła od razu
drzwi, gdyż częściowo zasłaniała je szafa. Były lekko
uchylone. Doskonale! Będzie mogła powiedzieć mu, co
o nim myśli, zanim gniew z niej wyparuje!
Anna zatrzasnęła drzwi na korytarz i energicznie prze
szła przez pokój, po czym jednym szarpnięciem otwo
rzyła drzwi gotowalni.
Zastygła z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi oczy
ma.
Oto ujrzała przed sobą Juliana Chase'a tak jak go Pan
Bóg stworzył. Najwidoczniej zamierzał wejść do parują
cej wanny.
Na ten widok Anna mocno zacisnęła powieki i wrza
snęła:
- Jak śmiałeś powiedzieć, żebym weszła?! Ty...
- Nie powiedziałem nic podobnego - przerwał jej spo
kojnie. Usłyszała plusk rozchlapywanej wody. Widocz
nie zanurzył się w wannie.
- Właśnie, że powiedziałeś! Pamiętam... - Głos Anny
załamał się, gdyż w tej samej chwili przypomniała sobie
dokładnie jego słowa.
- Zapytałem: „Czy to ty?"
Fakt, że Julian miał słuszność, nie usposobił Anny
życzliwiej do niego.
- Każdy dżentelmen...
157
- Ależ ja wcale nie jestem dżentelmenem! Myślałem,
że co do tego jesteśmy zgodni.
Anna udała, że nie słyszy.
- ... ostrzegłby damę, że nie jest przyzwoicie ubrany!
A ty...
- Skąd miałem wiedzieć, że wtargniesz do mojej goto-
walni? Na litość boską, albo otwórz oczy, albo wyjdź
stąd! Wyglądasz idiotycznie! Nie jesteś przecie niewinną
panienką. Z pewnością widywałaś swego męża bez ubra
nia, a wszyscy mężczyźni w ogólnych zarysach są do sie
bie podobni. Czemu się tak czerwienisz? - Najwyraźniej
jej zakłopotanie niezmiernie go bawiło.
Anna pojęła, że się z niej wyśmiewa, i to dotknęło ją
tak, że aż otworzyła oczy.
Rzuciła w stronę Juliana niespokojne spojrzenie i prze
konała się, że... najbardziej intymne części jego ciała kry
ły się pod wodą. Poza tym mydliny zasłonią niebawem
wszystko jeszcze dokładniej: Julian obracał właśnie
w dłoniach mydło, tak że tworzyła się obfita biała piana.
- Czyżbyś zdecydowała się jednak pozostać? Moja
droga bratowo, zadziwiasz mnie! - Spojrzał na nią drwią
co. Ciemnoszafirowe oczy śmiały mu się, choć usta ani
drgnęły.
Anna dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę
z tego, że gapi się jak urzeczona na jego nagą pierś. Od
wróciła oczy, policzki ją piekły, była z pewnością czer
wona jak burak.
Na pewno by uciekła, gdyby w tym momencie na twa
rzy Juliana nie pojawił się paskudny, domyślny uśmiech.
- Patrz, ile dusza zapragnie - powiedział, napawając
się upokorzeniem Anny. - Mnie to nie przeszkadza. Mo
że się do mnie przyłączysz? - zaproponował, nie spusz
czając z niej oczu. - Starczy miejsca dla dwojga!
Annie było już wszystko jedno, czy uzna ją za tchó-
158
rza, czy nie! Poczuła, że musi uciekać - zaraz, natych
miast! Siła, ciągnąca ją do tego nagiego mężczyzny
w wannie, była tak potężna, że wprost sprawiała jej ból.
- Muszę porozmawiać z tobą w bardzo ważnej spra
wie - oznajmiła, starając się zachować spokój. - Kiedy
stąd wyjdziesz, przyjdź do mego gabinetu. Będziemy
mogli przedyskutować ten problem.
Już miała odwrócić się na pięcie i wyjść, gdy usłyszała:
- Kiedy stąd wyjdę, położę się do łóżka.
To zatrzymało Annę. Obejrzała się przez ramię i na
tychmiast tego pożałowała.
- To bardzo ważna sprawa - udało się jej powiedzieć
stanowczym tonem.
Z wysiłkiem odwróciła wzrok od Juliana siedzącego
w wannie. Co ją opętało?! Paul był skromny, ale przecież
widywała go w kąpieli. I nigdy, absolutnie nigdy ten wi
dok nie sprawiaj, że zasychało jej w gardle, serce zaczy
nało galopować, a w wyobraźni kłębiły się lubieżne obra
zy! No, ale Paul był jej mężem i dżentelmenem, a Julian
Chase z pewnością nie jest ani jednym, ani drugim!
- Jeśli to istotnie coś ważnego, poczekaj w sypialni,
aż się wykąpię. W przeciwnym wypadku musisz się
z tym wstrzymać do rana.
Powiedział to z wyraźną obojętnością. Anna przygry
zła wargę, utkwiła wzrok w brodzie Juliana, na której
widniał cień zarostu, i pilnując się, by nie zerknąć ani
w górę, ani w dół, podjęła decyzję.
- Wobec tego zaczekam w sypialni. Bądź tak dobry
i pospiesz się. I... - Jak tu wyrazić życzenie, by zjawił się
przyzwoicie odziany? Nie potrafiła znaleźć wystarczają
co subtelnego sformułowania.
- I co jeszcze?
- Nic, nic! - mruknęła opryskliwie, dając za wygraną. -
Tylko się pospiesz!
159
Odwróciła się i pomaszerowała do sypialni, gdzie
przycupnęła na brzeżku krzesełka, starając się nie my
śleć o tym, co się w tej chwili dzieje w gotowalni.
Gdy mniej więcej po dziesięciu minutach Julian sta
nął w drzwiach, Anna poczuła ulgę: miał przynajmniej
tyle przyzwoitości, by włożyć szlafrok. Był to strój
znacznie elegantszy od jego codziennych ubrań: uszyty
z ciemnobrązowego jedwabiu, lamowany złotem, sięgał
mu prawie do kostek. Oczywiście w głębokim wycięciu
widniał trójkąt ciemnych włosów porastających pierś Ju
liana, a nogi miał bose, ale mogło być znacznie gorzej.
- I cóż to za sprawa tak ważna, że nie mogła poczekać
do rana? - Julian trzymał w ręku zapalone cygaro i zaraz
wetknął je do ust. Anna uprzytomniła sobie, że takie sa
mo, tylko zgaszone, dostrzegła w porcelanowej miseczce
obok wanny; była wówczas tak oszołomiona, że nie
zwróciła na nie uwagi. Dziwne: nie miała pojęcia, że Ju
lian palił cygara! Może czynił to wyłącznie wieczorami?
Przypomniała sobie, jaką ma pretensję do pana Cha-
se'a, i usadowiła się nieco pewniej na krzesełku.
- Upoważniłeś Hillmore'a do przestawienia plantacji
na produkcję orange pekoe, nie pytając mnie o zdanie! -
Głos Anny drżał z oburzenia.
Julian uniósł brwi.
- Istotnie.
To słówko zbiło ją całkiem z tropu. Nie wiedziała, ja
ka będzie reakcja Juliana na jej oskarżenie, ale z pewno
ścią nie spodziewała się beznamiętnego potwierdzenia.
- Srinagar należy do mnie - powiedziała w końcu, po
zbierawszy myśli. - Ja tu wydaję rozkazy! Nawiasem mó
wiąc, uważam za błąd oczyszczenie tak wielu pól pod
nową uprawę. Zapewne za jakieś trzy lata zyski z plan
tacji nieco wzrosną dzięki temu, ale na razie...
- Na razie ze starych, zbyt rozrośniętych krzewów
160
masz minimalny zbiór herbaty. Pola prawie nie przyno
szą p o ż y t k u i w a r t o chyba przestawić się na coś, co
w k o ń c u się opłaci.
Z n ó w ją zaskoczył.
- Przecież ty nie masz pojęcia o uprawie herbaty!
Puścił kilka d y m k ó w i wyjął cygaro z ust.
- Jesteś w błędzie. N i e wiedziałem o tym wiele w chwi
li przyjazdu, ale potrafię szybko się uczyć, kiedy mi na
tym zależy. Pochlebiam sobie, że dzięki temu, czego do
wiedziałem się od Hillmore'a, twego ukochanego majora
D u m e s n e oraz z książek, znajdujących się w bibliotece,
orientuję się nie gorzej od ciebie w potrzebach plantacji.
-Ty...
- A co do tego, że Srinagar jest twoją własnością, to po
zwolę sobie przypomnieć, że nabyłaś tę posiadłość moim
kosztem! Pamiętam, że obiecałem wyjechać stąd po odzy
skaniu szmaragdów. I dotrzymam słowa. Musisz więc po
prostu uzbroić się w cierpliwość, bo po moim wyjeździe bę
dziesz mogła się tu rządzić jak szara gęś. Na razie jednak
będę podejmował takie decyzje, jakie uznam za stosowne.
Jeśli ci to nie w smak, to trudno. - Zbliżył się do kąta, w któ
rym siedziała, i zatrzymawszy się koło krzesełka, zgasił cy
garo w porcelanowej miseczce, stojącej na okrągłym stole.
- A teraz, gdy już wygłosiłaś oskarżenie p o d m o i m ad
resem, pozwól, że ci się zrewanżuję.
Słysząc te słowa, A n n a podniosła rozszerzone lękiem
oczy na Juliana.
- Jeśli raz jeszcze wtargniesz do mojej sypialni, po
traktuję to jako niedwuznaczną propozycję z twojej
strony. Miałem na ciebie ochotę już przy pierwszym na
szym spotkaniu w G o r d o n Hall i wiem, do cholery, że
i ty się do tego palisz. Radzę ci więc, wynoś się stąd do
diabła i nie wracaj, chyba że chcesz wylądować w m o i m
łóżku. C z y wyrażam się dość jasno?
161
Anna słuchała tych brutalnych słów dosłownie z otwar
tymi ustami. Gdy Julian zamilkł, zamknęła je gwałtownie.
Jak śmiał przemawiać do niej w ten sposób! Wściekła ze
rwała się na równe nogi.
- Ty zarozumiała bestio! Nie palę się... do ciebie, jak
to wstrętnie określasz! Przyszłam tu wyłącznie po to...
Przerwał jej bez odrobiny szacunku.
- Okłamuj siebie, jeśli chcesz, moje złotko, ale mnie
nie okłamiesz! Jesteś pełną temperamentu kobietą i tak
cię do mnie ciągnie, że nie potrafisz utrzymać rąk przy
sobie! Kiedy na mnie spojrzysz, jest to wyraźne zapro
szenie do łóżka! I jak mnie całujesz, do licha, to też się
o to prosisz! Dotknę cię tylko, a...
- Przestań! - wrzasnęła niemal Anna. - Przestań na
tychmiast!
- O, nie, moja śliczna hipokrytko! Już za późno. Mia
łaś szansę ucieczki i zmarnowałaś ją!
Wyciągnął ręce i chwycił Annę za ramiona. Mimo roz
paczliwego oporu przyciągnął ją blisko, a gdy podniosła
głowę, by zasypać go gradem obelg, zamknął jej usta po
całunkiem.
Pocałował ją - i Anna całkiem się zatraciła. Już nie mu
siał przygarniać jej do siebie - sama tuliła się do niego co
raz mocniej. Jej delikatne piersi były spragnione twarde
go dotyku jego piersi, jej ręce objęły szyję Juliana.
- No właśnie! - mruknął z wyraźnym triumfem z usta
mi przy ustach Anny i zaczął rozpinać guziki jej sukni.
- Spróbuj mi teraz wmawiać, że mnie nie chcesz!
Te słowa podziałały na Annę jak kubeł zimnej wody.
Co też ona wyprawia? Jak mogła mu pozwolić? Czy nie
ma za grosz dumy?! Wyrwała się z jego objęć, a potem
bez słowa uderzyła go w twarz.
Przez chwilę stał bez ruchu, wpatrując się w nią,
a ślad uderzenia stawał się coraz czerwieńszy. Potem
162
dotknął ręką policzka, a oczy groźnie mu poczerniały.
- Jeśli masz choć szczyptę rozumu, zejdź mi z oczu! -
rzucił.
Anna z trudem zaczerpnęła powietrza, spojrzała po
raz ostatni w płonące ciemne oczy, odwróciła się na pię
cie i uciekła.
21
Cztery dni później, drugiego sierpnia, zaczął wiać mon-
sun. Anna leżała w łóżku, słuchając wycia wiatru i drżąc.
Dokładnie przed rokiem o tej samej porze był identyczny
wiatr... Siedziała wtedy przy łożu Paula, ściskając go za rę
kę i słuchając jego zamierającego oddechu.
Wiatr jęczał wtedy zupełnie tak samo jak teraz. Tyle
że wówczas, odlatując, zabrał ze sobą duszę Paula.
Anna nie mogła tego dłużej znieść!
Wstała z łóżka i podeszła do okna, rozsuwając muśli
nowe firanki. Było już dobrze po północy, a położyła się
wiele godzin temu. Nie mogła jednak zasnąć, teraz zaś
wiedziała, że nie uśnie do rana. Nie tej nocy!
Dokładnie rok temu umarł Paul.
Cienie zalegały ogród, pląsając upiornie w bladej księ
życowej poświacie, kiedy wiatr poruszył gałęziami czy
rozgonił chmury. Wycie wichru brzmiało żałośnie, jak
by i on kogoś opłakiwał.
Niewielka ogrodzona przestrzeń na szczycie wzgórka
za ogrodem tonęła w mroku. Annie wydawało się, że do
strzega nagrobek Paula, połyskujący bielą wśród ciem
ności. Przyzywający ją.
Początkowo ból po śmierci męża był tak straszliwy,
163
że przeszywał nieustannie jej serce jak ostrze noża. Po
tem - tak powoli, że sama nie zdawała sobie z tego spra
wy - zaczęła wracać do życia. Mijał niekiedy cały dzień
bez bolesnych wspomnień o Paulu. Albo noc przespana
spokojnie. Odczuwała znowu z całą siłą gniew, strach
i radość. I namiętność. Namiętność, jakiej nigdy przed
tem nie zaznała. Namiętność tak potężną i gwałtowną,
że lękała się nawet do niej przyznać. Choć serce Anny
było nadal pełne rozpaczy, jej ciało budziło się znów do
życia. A ożywione zmysły złagodziły ból serca jak za do
tknięciem czarodziejskiej różdżki.
Stało się to oczywiście za przyczyną Juliana. Anna przy
znała się w końcu do tego, czemu przedtem uparcie zaprze
czała: Julian miał słuszność, twierdząc, że go pragnęła. Do
bry Boże, jak bardzo go pragnęła! Chciała całować jego
usta, poznać całe jego ciało, czuć na sobie dotyk jego rąk.
Chciała iść z nim do łóżka. Boże, zmiłuj się!
Anna zamknęła oczy, zacisnęła pięści i usiłowała od
pędzić od siebie tę grzeszną myśl. Ona jednak nie ustę
powała. Nagle Annę ogarnął wstręt do samej siebie. To
ohydne, że właśnie teraz, w pierwszą rocznicę śmierci
męża, wpatrując się poprzez mrok w jego grób, myśli
w taki sposób o innym mężczyźnie!
Sięgnęła po leżący w nogach łóżka szlafrok. Ściągnę
ła go mocno paskiem w talii i wsunęła stopy w ranne
pantofle.
Poczuła gwałtowną potrzebę bliskości Paula. Rozmo
wy z nim - takiej, jakie prowadziła ze zmarłym mężem
w pierwszych tygodniach po jego śmierci. Pragnęła
upewnić się, że miłość, która łączyła ich od dzieciństwa,
nie umarła wraz z Paulem. Przecież to, że jej ciało od
czuwa czysto fizyczny pociąg do innego mężczyzny, nie
oznaczało wcale, że Paul przestał zajmować pierwsze
miejsce w jej sercu!
164
Jakąż niewierną, ułomną istotą by się okazała, gdyby
ktoś inny zajął w nim miejsce tego dobrego, czułego mę
ża, jej najdroższego przyjaciela!
Anna bezszelestnie zeszła po schodach i skierowała
się korytarzem na tyły domu. Usłyszała za sobą jakiś
szmer. Obejrzała się przez ramię w nagłym strachu.
Uspokoił ją widok pary świecących tuż nad podłogą
oczek. To Moti! Oczywiście, odbywał nocny obchód.
Uspokojona Anna podniosła zasuwę zabezpieczającą
tylne drzwi i wymknęła się z domu.
Anna splatała na noc włosy w jeden warkocz, który
sięgał jej do pasa. Powiewy monsunu sprawiły, że pasem
ka, które wymknęły się z warkocza Anny, unosiły się te
raz wokół jej twarzy. Wiatr rozwiewał też fałdy jej bia
łej koszuli i szlafroka, owijał je wokół nóg. Nad głową
Anny gałęzie poruszały się i skrzypiały. Wokół niej sze
leściły liście; a może to były kroki jakichś nocnych stwo
rzeń? Anny jednak to nie obchodziło. Znajdowała się
jakby poza ciałem, poruszała się niby we śnie, jakby sa
ma była jednym z cieni, a może wichurą czy jakąś noc
ną istotą, gdy wspinała się na wzgórze za domem.
Ostro zakończone żelazne pręty ogrodzenia, otacza
jącego mały cmentarzyk, były takie zimne pod jej dło
nią! Anna raczej wyczuła dotykiem, niż dostrzegła furt
kę i otworzywszy ją, weszła na maleńki cmentarzyk.
W samym jego środku znajdował się grób Paula.
Pnącza i wszędobylskie chwasty, gotowe zawłaszczyć
każdą piędź ziemi, nie miały tutaj wstępu. Zgodnie z pole
ceniem Anny posiano szlachetną angielską trawę i starannie
ją przycinano. Tablicę nagrobną wykonano z miejscowego
skalenia, zwanego kamieniem księżycowym. Wyryto na niej
tylko imię Paula i dwie daty. urodzenia i śmierci. W jednym
kącie cmentarzyka rosło tak zwane świątynne drzewo, a za
pach jego drobnego, białego kwiecia napełniał powietrze.
165
Księżyc wyjrzał zza chmur i kryształki skalenia roz
błysły; kamień nagrobny zdawał się promieniować bla
skiem. Anna stała wpatrzona w grób, z rękoma splecio
nymi jak do modlitwy, z pochyloną głową.
Kochała Paula już jako mała dziewczynka. Był uciele
śnieniem jej dziewczęcych marzeń, jej królewiczem z baj
ki, a jednocześnie najserdeczniejszym przyjacielem. Razem
się bawili, razem uczyli, razem odkrywali miłość. W koń
cu razem uciekli, pobrali się, przybyli do tego dalekiego
kraju i wspólnie dali życie Chelsea... A potem Paul umarł.
Teraz Annie nie pozostało po nim nic prócz tego po
łyskującego kamienia nad spłachetkiem ziemi - i blakną-
cych już wspomnień.
Przecież człowiek tak cudowny, tak dobry jak Paul za
sługiwał na coś więcej!
Anna próbowała przypomnieć sobie twarz męża, ale
jego rysy zlewały się w jej pamięci z rysami Chelsea. Nie
widziała wyraźnie twarzy Paula. Gdy sobie to uświado
miła, piekące dotąd pod powiekami łzy popłynęły niepo
wstrzymanym strumieniem po jej policzkach.
Czy to możliwe, że już go zapomniała?
Upadła na kolana przy grobie, ukryła twarz w dło
niach i zaniosła się płaczem.
Zaczęło padać. Z początku na ziemię kapały wielkie
pojedyncze krople. Potem było ich coraz więcej, deszcz
stawał się coraz gwałtowniejszy, w końcu woda lala się
z nieba nieprzerwanie jak łzy z oczu Anny.
Wiatr świszczał, deszcz bębnił, a nieświadoma tego
Anna płakała.
Aż wreszcie czyjś nabrzmiały wściekłością glos prze
ciął jak ostry nóż otaczający ją mrok.
- Co ty wyprawiasz, do cholery?!
Anna podniosła głowę i ujrzała pochylonego nad nią
Juliana. Wydawał się jeszcze wyższy i silniejszy niż zwy-
166
kle. Szybko odwróciła głowę, ocierając twarz rękoma;
nie chciała, by zobaczył, że szlocha bez opamiętania.
On jednak nie uszanował jej potrzeby samotności, mo
że w ogóle jej nie pojmował. Schylił się jeszcze niżej
i ująwszy Annę pod brodę, zmusił do podniesienia gło
wy. Był wściekły!
- Przeklęta idiotko! - warknął. - Zaziębisz się na śmierć!
Zanim zdążyła zebrać myśli i odpowiedzieć mu, wziął
ją na ręce i wyniósł z cmentarza. Anna wtuliła twarz
w wilgotny materiał jego koszuli; przylgnęła do mocne
go, ciepłego ramienia Juliana.
Był tak cudownie żywy! Poczuła wyrzuty sumienia,
że sprawia jej to aż taką radość.
Skrucha wywołała nowe potoki łez.
Czując, że Anna znów trzęsie się od płaczu, Julian za
klął siarczyście, a potem postawił ją na ziemi. Mocno
przytulona do Juliana, wciąż obejmującego jej plecy,
spojrzała na niego ze zdziwieniem. Nim zdążyła pojąć,
co się święci, poczuła jego usta na swoich. Całował ją
z namiętnością, w której nie było miejsca na czułość. Ca
łował tak gwałtownie, że Anna drżała na całym ciele.
Wszystkie myśli uleciały Annie z głowy; opuścił ją ro
zum, straciła wolę. Nie była już w stanie opierać się ani
Julianowi, ani sobie samej.
Przygarnął ją jeszcze mocniej. Wciąż stała na palcach,
czując jego bliskość każdym skrawkiem skóry. Wreszcie,
idąc za podszeptem instynktu, zarzuciła Julianowi ręce
na szyję i z cichutkim jękiem poddała mu się całkowicie.
Odpowiadała namiętnością na namiętność, całowała Ju
liana z pożądaniem, które przedtem usiłowała w sobie
zdławić. Nigdy w życiu nie czuła takiej wrzącej namięt
ności, była jak żywy płomień w ramionach Juliana. Ni
gdy dotąd nie pragnęła niczego tak gwałtownie, jak w tej
chwili pragnęła jego.
167
Stali tak nie wiedzieć jak długo w mrocznym, zalanym
deszczem ogrodzie. W końcu Julian oprzytomniał, mruk
nął coś i znowu wziął Annę na ręce.
Nie opierała się, kiedy wnosił ją na werandę, a potem
do wnętrza domu.
Żadne z nich nie odezwało się ani słowem, gdy szedł
korytarzem, trzymając ją na rękach. Tym razem Anna
nie zauważyła błyszczących, czujnych oczek Motiego.
Serce waliło jej na alarm; z głową opartą na piersi Julia
na słyszała także gwałtowne bicie jego serca.
I wówczas, w mrocznej ciszy uśpionego domu, prze
stała być dawną Anną. Była jedynie kobietą, a on po pro
stu mężczyzną.
Wciąż obejmowała jego szyję, gdy niósł ją korytarzem
pierwszego piętra, a potem wszedł z nią do jej sypialni.
22
- Tym razem nie odprawisz mnie z kwitkiem! - za
brzmiał szorstki pomruk, ni to rozkaz, ni to pytanie.
Anna potrząsnęła głową, przytulając twarz do ramie
nia Juliana. Bardziej wyczuła niż dostrzegła, jak gwał
townie zaczerpnął tchu. Drzwi zamknęły się za nimi ze
stukiem i Julian postawił Annę na podłodze z większą
delikatnością, niż dotąd jej okazywał.
- Zdejmiemy z ciebie te mokre szmatki!
Przez uchyloną wcześniej zasłonkę przenikał nieśmia
ły blask szarego świtu i dzięki temu Anna mogła widzieć
Juliana, kiedy ją rozbierał. Wydawał się jej taki wielki,
taki ciemny, taki skupiony, gdy jego długie palce biedzi
ły się z kokardkami i guziczkami. Pochylił się ku niej tak,
168
że widziała krople wody, lśniące na czarnych włosach.
Oczy miał przysłonięte rzęsami, z ust zniknął uśmiech.
Gdy ściągał szlafrok z ramion Anny, podniósł na nią
wzrok i spojrzenia ich się spotkały.
Nie odrywając oczu od Anny, położył rękę na jej pier
si. Jęknęła, czując rozkosz tak wielką, że aż graniczącą
z bólem. Odrzuciła głowę w tył, przymknęła oczy. Drża
ła, lecz nie odsunęła się od Juliana.
Julian znów przyciągnął Annę do siebie. Całował ją za
chłannie, bez końca, a ona wspięła się na palce, objęła ra
mionami jego szyję i oddawała mu pocałunki. Kiedy usta
Juliana muskały jej ucho i szyję, drżał tak samo jak ona.
- O Boże... - szepnął i odsunął ją nieco od siebie.
Anna wyciągnęła do niego ręce, a on potrząsnął gło
wą i zabrał się do rozpinania guziczków przy jej koszu
li nocnej. Dłonie tak mu drżały, że w końcu Anna ode
pchnęła go lekko.
- Ja to zrobię! - szepnęła, dziwiąc się samej sobie. Jed
nak rozpinając koszulę nie odważyła się podnieść oczu na
Juliana. Kiedy wreszcie uporała się z guziczkami, znowu
na niego spojrzała, jednocześnie wyzywająco i nieśmiało.
- Zdejmij ją! - polecił.
Julian czekał z zapartym tchem, by spełniła jego żąda
nie. Poczuła suchość w ustach. Powoli, czując się równo
cześnie występna i cudownie wyzwolona, zsuwała koszu
lę z ramion, rozmyślnie odwlekając chwilę, gdy opadnie,
odsłaniając całe jej ciało. Wreszcie koszula znalazła się na
podłodze.
- Jesteś najpiękniejszą istotą, jaką widziałem w życiu
- rzekł Julian i wyciągnął ręce, by przytulić Annę do sie
bie. Ona jednak błyskawicznie cofnęła się, potrząsając
głową.
- Ty też jesteś całkiem mokry! - przypomniała mu
gardłowym szeptem.
169
- I ty chcesz popatrzeć, jak się rozbieram, kochanie? -
spytał niemal kpiąco, choć głos miał zdławiony. Anna nie
była w stanie mówić; skinęła tylko głową.
Najpierw zdjął buty, potem zaczął rozpinać koszulę.
Serce Anny biło coraz szybciej, gdy patrzyła na pokrytą
ciemnym włosem pierś Juliana, jego szerokie barki i sil
ne ramiona. Był smukły w pasie i w biodrach. Gdy wresz
cie stanął przed nią nagi, Annie zaparło dech. Pomyśla
ła tylko: Co za mężczyzna!
Z drżeniem popatrzyła Julianowi w twarz.
- Chodź! - powiedział, wyciągając do niej ramiona. An
na zaczerpnęła z trudem powietrza i podeszła do niego.
Kiedy ją objął, miała wrażenie, że już nigdy jej nie pu
ści. Czuła palący dotyk całego ciała ukochanego, objęła
go ramionami, kryjąc twarz w zagłębieniu jego szyi
i wdychając jego zapach.
- Tak bardzo cię pragnąłem - powiedział Julian i koń
cem palca obwiódł delikatnie kontur jej ust. Wargi An
ny rozchyliły się bezwiednie. Julian uśmiechnął się słod
kim i czułym uśmiechem, który rozpłomienił jej krew,
i schylił się ku jej ustom.
Anna, oddając Julianowi pocałunki, czuła, jak jego rę
ce suną po jej nagich plecach. Przymknęła oczy z rozko
szy. Niespiesznymi, pewnymi ruchami gładził jej smukłą
talię, jędrne pośladki, delikatnie zaokrąglone uda.
- Czy ty mnie też pragnęłaś? - spytał szeptem.
- Tak! - Głos Anny drżał mocno jak jej ciało. - O, tak!
Co to za ulga - wyznać wreszcie prawdę, nie kryć swe
go pożądania, nie opierać się uczuciom! Czy pragnęła Ju
liana? W tej chwili czuła, że pobiegłaby do niego na bo
saka po rozpalonych węglach!
- Moja ty śliczna... - Julian delikatnie złożył Annę
w chłodnej pościeli, potem sam wyciągnął się obok niej
na boku, wsparłszy głowę na ręce. Jego ciało na białym
170
tle prześcieradła wydawało się niezwykle ciemne; oczy
były czarniejsze niż niebo o północy. Stopą zrzucił na
podłogę zmięte przykrycie. Anna leżała tam, gdzie ją po
łożył, naga i drżąca. Wzrok Juliana błądził po jej ciele,
zatrzymując się na piersiach, brzuchu i udach. Potem
podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały. Uniósł po
woli rękę i długimi palcami odgarnął z czoła Anny roz
wichrzone włosy.
Wpatrywała się w niego wielkimi oczyma. Julian był
taki czuły, taki delikatny... Nagle zapragnęła, by stał się
całkiem inny. Krew w niej zawrzała, teraz płynęła w jej
żyłach rozpaloną lawą...
- Oczy błyszczą ci w ciemności jak kotu - szepnął.
Anna oblizała wargi, potem chwyciła rękę Juliana i pod
niosła ją do ust. Powoli, ostrożnie wtuliła usta w jego dłoń.
Koniuszkiem języka dotykała jego skóry, radując się jej
słonawym smakiem.
Oczy Juliana błysnęły i zwęziły się; ujął obiema ręka
mi twarz Anny i zwrócił ją ku sobie. Anna ocierała się
policzkiem o jego dłoń, przymykając oczy. Czuła, że cia
ło płonie jej tak, że dłużej nie zdoła tego znieść. Otwar
ła raptownie oczy i ujrzała, że Julian nadal wpatruje się
w nią z twarzą dziwnie pozbawioną wyrazu. Jakby się
czegoś lękał...
Anna nie mogła już dłużej czekać! Wyciągnęła ręce
i objęła głowę Juliana, przyciągając jego usta ku swoim.
Ich wargi niemal się stykały... a on wciąż jeszcze zwlekał.
Patrzył jej w oczy, zadawał jakieś nieme pytanie, któ
rego nie rozumiała.
- Pocałuj mnie! - szepnęła, gotowa nawet błagać, go
towa na wszystko, byle zaspokoić trawiący ją głód. - Pro
szę cię, Julianie!
Z początku całował ją delikatnie i bez pośpiechu. Anna
przyciągnęła jego głowę, a jej wargi i język odpowiedzia-
171
ły gorącą pieszczotą na czułość jego ust. Ręka Juliana pod-
kradła się ku piersi Anny i zamknęła na niej. Żar jego dło
ni sprawił, że Anna jęknęła, wygięła plecy w łuk, błagając
bezgłośnie o więcej. Julian uniósł głowę i popatrzył na uko
chaną. Twarz i oczy płonęły mu namiętnością. Było w nich
jednak coś więcej, czego Anna nie chciała dostrzec.
- N i e odsuwaj się! - zaklinała szeptem, a jej ręce wę
drowały po jego ramionach i plecach, starając się je przy
ciągnąć. - N i e odsuwaj się ode mnie, proszę!
- O Boże! - szepnął Julian. Brzmiało to równocześnie
jak modlitwa i jak przekleństwo. A n n a poczuła jego ręce
na całym ciele, jego usta brały ją w posiadanie. Zadrżała
i przylgnęła do niego, kiedy całował ją z gwałtownością
dobitnie świadczącą o tym, że minął już czas delikatnej
czułości. N i m rozchylił jej uda, czekała na niego wygię
ta w łuk.
- O, moja słodka! - szepnął jej prosto w usta i dodał
coś jeszcze. Anna jednak całowała go i tuliła się do nie
go z nieznanym jej dotąd zapamiętaniem - i jego szept
nie dotarł do jej świadomości.
O d d e c h Juliana stał się chrapliwy, a uścisk tak ciasny,
że A n n a niemal wtopiła się w kochanka. I wtedy właśnie
wniknął w nią tak głęboko, że A n n a zlękła się, iż roz
kosz, którą jej dawał, przerodzi się w ból. N i e odczula
jednak żadnego bólu, a rozkosz się ustokrotniła. Anna
przywarła do Juliana bez tchu, przekonując się, jak wie
le nowych odkryć czeka ją jeszcze w krainie miłości. Cia
ło A n n y żyło teraz własnym życiem, niezależnym od ro
zumu. Julian był żywiołowy jak wicher, gdy zagarniał ją
sobie na własność. Z głowy A n n y uleciały wszystkie my
śli, kiedy odwzajemniała mu się z r ó w n y m zapamięta
niem. Razem osiągnęli szczyt rozkoszy.
172
23
Kiedy Anna powróciła na ziemię z jakiejś bardzo od
ległej krainy, spostrzegła, że Julian leży na wznak, ona
zaś spoczywa wygodnie oparta o jego pierś. Kochanek
jednym ramieniem przygarniał ją do siebie, drugie pod
łożył sobie pod głowę, Anna zaś zanurzyła rękę w kędzie
rzawych włoskach na jego piersi. Julian był rozgrzany,
trochę spocony i wydawał się tak potężny, że poczuła się
przy nim bezpiecznie. I był tak bezwstydnie, tak cudow
nie nagi! Anna ogarniała go wzrokiem od stóp do głów -
cały przecież należał do niej! Podniósłszy wzrok, przeko
nała się, że Julian ją obserwuje. Kącik jego ust uniósł się
w krzywym uśmieszku.
- Miałem na to ochotę od pierwszej chwili, gdy cię uj
rzałem - oświadczył.
Anna zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami. Czuła się ta
ka beztroska, młodzieńcza, nawet zalotna! Pierś, której
niegdyś tak bardzo pragnęła dotknąć, znajdowała się pod
jej dłonią.
- Naprawdę? - mruknęła z roztargnieniem.
- I to jak! - Pochwycił jej rękę i podniósłszy do ust,
całował po kolei koniuszek każdego smukłego palca. -
Wyglądałaś jak mała dziewczynka ze srebrzystym war
koczykiem, w koszulce z falbankami, ginęłaś po prostu
w tym fotelu. Twoje oczy były ogromne i zielone jak
szmaragdy, a plecki tak proste, jakbyś połknęła kij. Po
tem zeskoczyłaś z fotela i zobaczyłem... - Ręka Juliana
podpełzła ku jej piersi, by objąć ją i podrażnić jakby dla
173
przypomnienia, co wówczas zobaczył. - Zobaczyłem, że
wcale nie jesteś dzieckiem! Od tej chwili pragnąłem cię.
- A ja się ciebie bałam - mruknęła Anna, przyglądając
się spod rzęs, co też ręka Juliana wyrabia z jej piersią. -
Byłam pewna, że jesteś zdolny do morderstwa... albo
gwałtu.
Uśmiechnął się szeroko.
- Muszę przyznać, że broniłaś swej czci bardzo sku
tecznie. Chyba nawet zbyt energicznie. Czy naprawdę
musiałaś walnąć mnie aż tak mocno?
- Bardzo mi przykro, ale nie widziałam innego sposo
bu, żeby cię powstrzymać.
- Mogłaś po prostu powiedzieć „nie".
- Wątpię, czy to by cię pohamowało.
- Może i nie - przyznał. - Wiedziałem, że prędzej czy
później wylądujesz w moim łóżku. Tak nam było sądzo
ne. Przeznaczenie i już.
- Mówiąc ściśle - zauważyła Anna, ulegając pokusie
obwiedzenia palcem brodawki Juliana - to ty wylądowa
łeś w moim łóżku.
- Nie wykręcaj się! - Warkocz Anny zwisał jej z ramie
nia; Julian pociągnął za wstążkę, którą włosy były zwią
zane, a potem rozgarnął je palcami, aż spłynęły na jej pierś
jak srebrzystozłota przędza. - Masz przepiękne włosy.
- Aha.... - mruknęła w roztargnieniu Anna i dotknęła
palcem sutka Juliana. Ciało kochanka fascynowało ją:
pragnęła go dotykać, poznawać je całe.
- Chcesz, żebym ci pokazał, jak się z tym należy ob
chodzić?
- Z czym?
- Z sutkiem: moim, twoim... po prostu z każdym. -
I bez żadnego ostrzeżenia Julian zaczął pieścić ustami jej
pierś. Ognista strzała przeszyła ciało Anny, zaparło jej
dech.
174
- Widzisz? - Pomrukowi towarzyszyło spojrzenie z uko
sa: Julian badał jej reakcję.
- Widzę... - Głos Anny był zdławiony, gdyż kochanek
nie przerywał pieszczot. Na sam widok ciemnej głowy,
przytulonej tak intymnie do jej piersi, serce zabiło An
nie mocniej. Wyciągnęła rękę, by pogłaskać szorstkie
włosy Juliana i przyciągnąć go jeszcze bliżej.
- Ślicznie pachniesz. Jak różyczka. - Usta kochanka
przewędrowały na drugą pierś. Zajął się nią Z równym
zapałem. Anna była przekonana, że Julian ma już dość
miłosnych zmagań, odkryła jednak, że znów jest pobu
dzony. Przebiegły ją rozkoszne dreszcze.
- To woda toaletowa - wyjaśniła, czując, jak całe jej
ciało zalewa gorąca fala.
- Co takiego? - Julian, podobnie jak ona, najwyraź
niej miał co innego w głowie niż konwersację.
- Moja woda toaletowa. Pachnie różami.
- Ach, tak?
Usta Juliana pozostawiły w spokoju pierś Anny i su
nęły teraz w dół jej ciała, znacząc palący ślad między że
brami i na brzuchu, aż wreszcie dotarły do pępka.
- Łaskoczesz! - zaprotestowała bez większego przeko
nania, gdyż uczucie było bardzo niezwykle.
- No to pokażę ci jeszcze inne łaskotki - mruknął Ju
lian. Jego usta powędrowały niżej.
- Nie! - wzdrygnęła się Anna, gdy uświadomiła sobie,
do czego Julian zmierza. Przecież dżentelmen nie może
zachowywać się tak... tak wulgarnie... gdy ma do czynie
nia z damą?
Julian jednak ani myślał rezygnować, żeby więc zapobiec
tej ohydzie, Anna przewróciła się pospiesznie na brzuch.
- Niech ci będzie! - powiedział ustępliwie. Anna od
prężyła się. I właśnie wtedy, gdy czuła się bezpiecznie,
posiadł ją w tej pozycji.
175
Dla Anny było to zupełnie nowe doznanie i Julian nie
mal od razu uniósł ją znowu do siódmego nieba.
- Anno! Ależ cię pragnąłem! - wyszeptał Julian z usta
mi wtulonymi w szyję kochanki.
Anna szybko zapadła w głęboki sen. Zasypiając wtu
lona w ciało Juliana, pomyślała, że od bardzo dawna nie
była tak szczęśliwa. Była szczęśliwa! Dlaczegóż by nie?
Była najszczęśliwszą kobietą na świecie: miała przemiły
dom, cudowne dziecko i mężczyznę, który właśnie ko
chał się z nią w taki niezwykły sposób! Czym miałaby
się martwić?
Jakieś natrętne wspomnienie dobijało się do jej mó
zgu, usiłując uprzytomnić Annie, że jeszcze przed kilko
ma godzinami gorzko płakała... Nie chciała jednak o tym
myśleć!
... A potem zapadła w sen. Śniły jej się całkiem zwykle
sprawy. Chelsea bawiła się piłką w ogrodzie i Anna przy
glądała się córeczce z uśmiechem. Niebo nad nimi było
tak niebieskie, jakie bywa tylko na Cejlonie. Płynęły po
nim mięciutkie białe chmurki, popędzane łagodnym wia
trem. Dzień był ciepły, ale nie nazbyt gorący ani tak par
ny jak zwykle na tej wyspie. W oddali wznosiły się góry,
chłodne i błękitne. Ptaki śpiewały, kwiaty rozkwitały,
małpki hałasowały w koronach drzew.
- Anno! - zawołał jakiś głos.
Odwróciła głowę, nadsłuchując.
- Gdzie jesteś? - zawołała w odpowiedzi. Usłyszała
znów jego głos, ale tym razem słabiej. Wzywał ją. Zasta
nowiła się i pobiegła w kierunku, z którego dolatywało
wołanie.
Wówczas ujrzała go: czekał na nią na szczycie pagór
ka, na małym cmentarzyku. Stał tam: jasne włosy roz
wiane wiatrem, smukła postać skąpana w promieniach
słońca. Kiedy dostrzegł, że Anna zbliża się do niego,
176
uśmiechnął się lekko. Uniósł rękę jakby w geście poże
gnania... A potem odwrócił się i szybko odszedł.
- Zaczekaj! - wołała Anna, biegnąc za nim. Choć jed
nak pędziła ze wszystkich sił, on oddalał się coraz bardziej.
W końcu przystanęła. Był już tylko migotliwym cie
niem, majaczącym w oddali. Serce Anny wezbrało bó
lem, gdy wpatrywała się w znikającą postać.
Uniosła ręce i przycisnęła je do ust. Opuścił ją, z uśmie
chem i pożegnalnym gestem, by iść dalej samotnie. Anna
uświadomiła sobie, że i ona musi tak postąpić.
Czuła w sercu ból rozłąki. Oczy jej napełniły się łza
mi, kiedy wpatrywała się w miejsce, gdzie przed chwilą
jeszcze stał, a teraz już go nie było.
- Och, Paul! - westchnęła.
24
Julian leżał na wznak z przymkniętymi oczyma, napa
wając się bliskością nagiej kobiety, przytulonej do jego
boku. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu, jej cudow
ne włosy spływały na jego pierś. Pogładził rozwichrzone
sploty, zdumiewając się, że nadal są takie jedwabiste po
wszystkim, co się wydarzyło tej nocy. Czuł dotyk jej na
gich piersi. Syte pieszczot, były miękkie i kuszące.
W przeszłości Julian wolał kobiety dojrzałe i bujne,
ale w tym chucherku znalazł partnerkę, która zapierała
mu dech w piersi!
Pragnął się z nią kochać od pierwszej chwili, gdy ją
ujrzał. Zwiewna postać, jasne włosy i oszałamiająco zie
lone oczy wystarczyłyby, żeby obudzić jego zaintereso
wanie. Jeśli dodać do tego, że pod pozorami chłodnej
177
niewinności ukrywała się ognista natura i że dziewczy
na miała dość sprytu, by przechytrzyć go i umknąć ze
szmaragdami - nic dziwnego, że wydała mu się niezrów
nanym cudem. Pociągała go jak żadna inna, choć znał
wiele kobiet dowcipnych i zmysłowych.
Podobała mu się nawet kontrastująca z delikatną po
wierzchownością Anny jej gwałtowność, zwłaszcza wów
czas gdy występowała w obronie własnego dziecka. Była
wspaniałą matką, a zapewne także kochającą, wierną żo
ną. Cóż, godne pochwały... choć za każdym razem, gdy
Julian myślał o związku Anny z jego nieżyjącym już
przyrodnim bratem, miał ochotę zgrzytać zębami!
Wszystko, do czego Julian dążył za wszelką cenę, je
go bracia zdobywali bez wysiłku. W przypadku Paula
także i Annę.
Julian Chase właściwie nigdy nie zetknął się z młodszym
z Traverne'ów. Widywał Paula jedynie z oddali - raz czy
drugi w Gordon Hall i kilkakrotnie w Londynie, dokąd
chłopców przywieziono zgodnie z zachcianką ich ojca. By
ło to już po nieudanej próbie zmuszenia hrabiego Ridleya,
by uznał go przynajmniej za swego nieślubnego syna. Julian
miał więc wówczas siedemnaście lat. Paul był podówczas co
najmniej sześciolatkiem, ale przyrodniemu bratu wydał się
prawie niemowlakiem. Dwaj uznani i otaczani miłością sy
nowie hrabiego Ridleya podczas pobytu w Londynie spę
dzali przeważnie popołudnia w parku, pod opieką surowej
niańki. Julian - sam nie wiedząc czemu - kręcił się w pobli
żu. Nigdy nie zdradził się ze swą ciekawością, nie próbował
zbliżyć się do chłopców, tylko ich obserwował.
Byli wystrojeni jak książątka, w aksamity i koronki,
w nieskazitelnie białe pończoszki... Julian straszliwie za
zdrościł im wytwornych strojów, choćby nawet ubrudzi
li je podczas zabawy. Każdy z braci miał kolorową ob
ręcz, którą popychał kijkiem po parkowych alejkach.
178
Mieli też miniaturowe łódeczki z drewna, które puszcza
li na stawie. Julian w dzieciństwie dostał zaledwie kilka
ubożuchnych zabawek, które babka sama dla niego zro
biła albo znalazła porzucone przez dawnych właścicieli.
Zazdrościł więc przyrodnim braciom tych skarbów
straszliwie, co - zważywszy jego wiek - było wprost
śmieszne. Po latach zrozumiał, że zazdrość dotyczyła nie
tyle zabawek, ale wszystkiego, czego były symbolem.
Ci schludni, dobrze ubrani, należycie odżywieni
chłopcy byli braćmi Juliana, dziećmi tego samego ojca.
A jednak hrabia kochał tylko dwóch młodszych synów,
najstarszym zaś pogardzał tak dalece, że nie chciał się do
niego w ogóle przyznać.
Julianowi nadal przypominały się od czasu do czasu sło
wa babki, a wówczas wracało przekonanie, że jest rzeczy
wiście ślubnym, pierworodnym synem hrabiego, o wiele
ważniejszym od faworyzowanych młodszych braci. Nie
nawiść ojcowska napełniała go goryczą; fantazjował więc,
że zjawia się ponownie w Gordon Hall z dowodem, że to
on jest legalnym spadkobiercą. Tamci rzucają mu się wów
czas na szyję, on zaś wypędza ich... A może okazuje wiel
koduszność i pozwala im łaskawie zostać?
Wszystko będzie zależało od jego kaprysu.
Niedole własnego życia w porównaniu z wygodami,
w jakich żyli bracia, wydawały się Julianowi krzyczącą
niesprawiedliwością. Cały świat należał do nich od uro
dzenia... on zaś musiał wydzierać wszystko od nieżycz
liwego losu podstępem, przemocą i wysiłkiem.
Włącznie z tą kruszynką, która spała teraz spokojnie
na jego piersi.
Doprowadzało go do wściekłości, że i ją miał przed
nim jeden z tych szczęściarzy, jego przyrodnich braci!
Rozkochał ją, poślubił, dał jej dziecko - i nawet po
śmierci zachował jej miłość.
179
Anna była pierwszą kobietą w życiu Juliana, nie li
cząc wczesnej młodości, którą musiał zdobywać. Od
propozycji rozpustnej hrabiny, która zgodziła go na lo
kaja, w gruncie rzeczy chcąc mieć kochanka, aż do
związku ze śliczną choć niestałą - jak się okazało - Ama
bel Julian znajdował się zawsze w uprzywilejowanej sy
tuacji mężczyzny, który nie musi uganiać się za kobie
tami, bo same za nim latają. Każda miała ochotę iść
z nim do łóżka, ale tylko dziwki, szynkarki czy służące
chciały go za męża. Damom nie przyszedłby nawet do
głowy podobny mariaż! Najlepszym przykładem była
owa hrabina, która roześmiała się Julianowi w twarz,
gdy w młodzieńczej naiwności uwierzył, że rozpusta to
miłość, a miłość to oczywiście małżeństwo... i oświad
czył się jej. Ten pół-Cygan nie był materiałem na męża!
Julian zdawał sobie sprawę, że podoba się kobietom.
Znał mężczyzn przystojniejszych od siebie, a już z pew
nością bogatszych i bardziej wpływowych, ale niewielu
było takich, którym zdobywanie damulek szło łatwiej
niż jemu. Po epizodzie z hrabiną Julianowi nigdy już nie
zależało na żadnej kobiecie... i to dodawało mu jeszcze
uroku w ich oczach.
Przekonał się jednak z niepokojem, że na Annie mu za
leży. Aż za bardzo! Łudził się, że jeśli zaciągnie ją do łóż
ka, wyjdzie z całej sprawy zwycięsko. Ku swemu zdumie
niu i przerażeniu odkrył, że wcale tak się nie stało; praw
dziwym triumfem byłoby dopiero zdobycie jej serca.
Kiedy wiedziony jakimś niepojętym impulsem zerwał
się z łóżka, wyjrzał przez okno i zobaczył na dworze An
nę, choć było już dobrze po północy, nie wierzył własnym
oczom. W ciemnościach pod gnącymi się na wietrze drze
wami przemykała jakaś postać, jakby nie tykając stopami
ziemi. W pierwszej chwili Julian pomyślał, że to duch, i po
plecach przebiegł mu dreszcz.
180
Potem księżyc wyjrzał zza chmur i oświetlił włosy tej
postaci: błysnęły nieziemską, srebrną poświatą. Julian
pojął, że to wcale nie duch. Nikt prócz Anny nie miał
takich włosów!
Wściekły zastanawiał się, po jakiego diabla ta kobie
ta włóczy się poza domem o tej porze?! Ubrał się i ru
szył za nią. Nim ją znalazł, zaczął padać deszcz. Julian
chciał już dać spokój poszukiwaniom, doszedłszy do
błędnego wniosku, że Anna z pewnością zmądrzała
i wróciła do domu... gdy nagle zobaczył ją, skuloną przy
grobie męża. Klęczała w strugach ulewy.
Ogarnięty nieopisaną złością podbiegł do niej. Gdy od
chylił jej głowę i ujrzał łzy, padające gęściej niż krople
deszczu, miał ochotę ją udusić! Wrzał w nim gniew, gdy
porwał Annę na ręce, by zanieść z powrotem do domu.
Gniew wyraził się w pierwszym, brutalnym pocałunku.
I nagle - nie czuł już gniewu.
Od pierwszego zetknięcia ich warg wiedział, czego
pragnie. Ona chciała tego równie mocno. Tuliła się do
niego, dopraszała się każdym poruszeniem ciała, by ją
wziął.
Nareszcie!
Tak długo na nią czekał, że łaknął jej jak narkoman
opium. Nie mógł się nasycić jej widokiem, jej dotykiem,
jej smakiem... Nawet teraz nie czuł się zaspokojony.
Obawiał się, że nigdy nie będzie miał jej dość.
Gdyby wiedział, na co się naraża, zostałby w Anglii.
Nawet odzyskanie szmaragdów nie było warte takiej
męki!
Po raz pierwszy chyba w swym dorosłym życiu Julian
przyznawał, że się boi.
Popełnił niewybaczalne głupstwo: zakochał się we
wdowie, nadal opłakującej jego złotowłosego przyrod
niego braciszka!
181
Ogarnął go straszliwy, haniebny strach na myśl, że
ona może nigdy go nie pokocha. A przynajmniej nie tak,
jak by tego pragnął.
Spojrzenie Juliana prześlizgnęło się po ślicznej głów
ce, przytulonej tak ufnie do jego piersi. Uśmiechała się
przez sen, co podniosło go nieco na duchu. Nie była żad
ną puszczalską, która idzie do łóżka z mężczyzną na jed
no kiwnięcie palcem.
... A jednak poszła z nim do łóżka, i to chętnie! Kiedy
te niesamowite zielone oczyska znów się otworzą, pod
da Annę próbie. Spyta ją bez ogródek, czy go kocha. Je
śli odpowie „tak", to weźmie się na odwagę i oświadczy
się jej. Pragnął posiadać ją na wszelkie możliwe sposo
by, a najbardziej pragnął ją mieć za żonę.
Anna westchnęła przez sen, wiercąc się, jakby zaraz
miała się obudzić. Julian pochylił się, by odgarnąć jej
włosy Z czoła. Stawał się coraz bardziej niespokojny.
Zmarszczyła czoło i znowu poruszyła się we śnie. Nie
mogąc już dłużej znieść oczekiwania, Julian schylił się
i przytknął wargi do jej skroni. Zbudzi ją pocałunkiem!
I wówczas szepnęła coś, co zmroziło mu krew w żyłach.
Zgrzytnął zębami, gdy przez sen Anna nazwała go
imieniem znienawidzonego przyrodniego brata.
25
Julian wstał z łóżka, nie dbając o to, czy zbudzi An
nę, czy nie - i sięgnął po spodnie. Wskoczył w nie, pod
ciągnął, zapiął; potem znalazł koszulę i włożył ją . Kie
dy chciał zapiąć guziki, przekonał się, że włożył ją na
lewą stronę. Było mu wszystko jedno. Pozostawiwszy
182
koszulę nie zapiętą, chwycił buty i skierował się ku
drzwiom.
Anna nadal spała. Julian rzucił w jej stronę szybkie,
gniewne spojrzenie. Gdy tak leżała z policzkiem opar
tym na dłoni, wyglądała na aniołka, którym z całą pew
nością nie była! Chase zaklął pod nosem.
Musi stąd wyjść, nim jej skręci ten uroczy biały kar
czek!
Zamknął drzwi, bynajmniej nie delikatnie, i pomasze
rował korytarzem do swego pokoju. Nie mógł sobie po
zwolić na rozmyślania!
Od czasów hrabiny żadna kobieta nie sprawiła mu bó
lu. Teraz też nie myślał cierpieć z powodu tego białowło
sego chuchra, które okazało się nie lepsze od innych bab!
Drzwi jego pokoju były zamknięte, ale w szparze pod
nimi Julian dostrzegł światło, choć opuszczając sypial
nię nie zostawił zapalonej lampy. Omal nie wyważył
drzwi kopniakiem: był zbyt wściekły, by zachować środ
ki ostrożności.
Jim zerwał się z fotela, w którym drzemał. Chciał coś
powiedzieć, ale rzucił okiem na Juliana i dał spokój. Zro
bił wielkie oczy na widok koszuli włożonej na lewą stro
nę, nie dopiętych spodni, bosych stóp i butów w garści.
No i wściekłego grymasu na twarzy swego kompana.
- Do diabła, Julciu! Wreszcie się doigrałeś - mruknął
z niesmakiem i splunął do spluwaczki, o którą przyja
ciel wystarał się specjalnie na jego użytek.
- Masz coś do mnie? - spytał Julian z wyzywającą mi
ną i złowróżbnym tonem. Chętnie by komuś przyłożył!
- A jakże. - Jim znowu zerknął na przyjaciela i po
trząsnął głową. Jednak w chwili gdy Julian miał już na
dzieję, że wyładuje swą wściekłość w bójce, Jim poru
szył zgoła inny temat.
- Jeśli możesz się oderwać na chwilę od spraw męsko-
183
-damskich, to ci powiem, że chyba wyniuchałem te two
je cholerne kamyki!
- Gdzie? - spytał ostro Julian. Co za ulga skoncentro
wać się na czymś innym i nie myśleć o zbolałym sercu!
- W Anyour... Anour... Jakieś, psiamać, pogańskie mia
sto! Pewien tłuścioch, na imię mu Khansamah, kupił te
świecidełka dla jednej z żon. Ale chyba niezbyt chętnie
nam je zwróci. Zwłaszcza że nie mamy ani grosza.
- No to mu je rąbniemy, do pioruna! - Julian usiadł na
miejscu zwolnionym przez Jima i zaczął wciągać buty.
- Ale on trzyma te swoje damulki pod kluczem! Tu
taj się to nazywa purdah, coś w rodzaju haremu. I ta ma
ła ma świecidełka przy sobie.
- Coś wykombinujemy.
Jim gapił się z ponurą miną na ubierającego się przy
jaciela.
- Poczekałbym z wyjazdem do rana. Byłoby chyba
mądrzej.
- Ja tam nie będę czekał.
Jim westchnął.
- Od razu tak sobie pomyślałem. Nieźle ci dało w kość,
co?
Julian wkładał w spodnie koszulę, odwróconą już na
właściwą stronę. Obejrzał się na przyjaciela.
- O czym ty gadasz, psiakrew? - spytał z groźną miną.
Jim potrząsnął głową.
- Zakochałeś się, i tyle. Po co się ciskać i zarzekać? Ja
też tak wpadłem raz czy drugi i szczerze ci współczuję.
Więcej nie będę strzępił gęby na ten temat.
- Dobrze się składa - wycedził Julian przez zaciśnięte
zęby - bo spuściłbym cię przez najbliższe okno łbem
w dół. A teraz zabieraj, co ci tam trzeba, i wyrywamy
z tego cholernego domu!
184
Anna zbudziła się z błogim uśmiechem. Czuła się
wspaniale, po prostu wspaniale! Przeciągnęła się, wygi
nając plecy w łuk i prostując ramiona nad głową. Koko
siła się w chłodnej, gładkiej pościeli... Od wielu miesięcy
nie była w tak doskonałym humorze... Gdzie tam mie
sięcy - od lat!
Jasne słońce wpadało przez rozsunięte firanki. Naj
lepszy dowód, że pogoda idealnie odpowiada jej nastro
jowi! Która to godzina? Anna miała wrażenie, że spała
bardzo długo. Nigdy jeszcze nie czuła się tak wypoczę
ta i tak pełna energii. Miała ochotę wyskoczyć z łóżka
i rzucić się w ramiona nowego dnia.
Nagle uświadomiła sobie, że pod przykryciem jest cał
kiem naga!
Na moment osłupiała. Potem jakby pękła tama: żywe
wspomnienia ostatniej nocy napłynęły wezbraną falą.
Julian! Odwróciła głowę, sprawdzając, czy nie leży obok
niej... ale go oczywiście nie było. Rozsądek podpowiadał,
że chwali się kochankowi taka dyskrecja; wyniósł się z jej
sypialni, zanim ktoś ich razem przyłapał... Ale serce Anny?
Ach, to serce! Czyżby naprawdę wolała, by z nią został?
Na samą myśl o spotkaniu z Julianem Annę zapiekły
policzki. Co można powiedzieć mężczyźnie, z którym
połączyła cię grzeszna namiętność?
Może lepiej pominąć sprawę milczeniem?
Znając Juliana, podejrzewała, że to się jej nie uda. Pew
nie gdy tylko na nią rzuci okiem, porwie ją na ręce i za
niesie z powrotem do łóżka, żeby powtórzyć wszystko
od nowa!
Anna poczuła, że się głupio uśmiecha.
Ubiegłej nocy zachowała się jak ladacznica, oddając
się człowiekowi, który nie miał prawa ani do jej ręki, ani
- formalnie - do jej serca. A jednak nie żałowała swego
postępku!
185
Julian sprawił, że nie wiedziała już, co jest dobre, a co
złe, straciła zasady moralne, poczucie godności... Wszyst
ko opadło z niej jak porzucone ubranie... A w dodatku
sprawiło to Annie radość!
Ogarnęło ją niejasne poczucie winy na myśl, że mał
żeńskie pieszczoty z Paulem nie umywały się do cudow
nych doznań w ramionach Juliana.
Kochała oczywiście swego męża. Pewien kącik w jej ser
cu należeć będzie zawsze tylko do Paula. Ale straszliwe
brzemię żałoby opadło z niej - jak pod dotknięciem cza
rodziejskiej różdżki - w ciągu tej jednej nocy i reszta ser
ca Anny była znowu wolna. Mogła oddać ją, komu zechce!
Julianowi? Na myśl o tym, że mogłaby kochać go
i być przez niego kochana, serce Anny zabiło żywiej.
To była podniecająca, groźna i nieprawdopodobnie
kusząca perspektywa...
Czy Julian ją kocha? Miała nadzieję, że tak. Jakże te
go pragnęła!
A czy ona jest w nim zakochana? Jeśli nawet jeszcze
tak nie było, to jakże łatwo mogło do tego dojść! Wystar
czy jedno słowo, uśmiech, gest... a zakocha się po uszy!
Niemądry uśmiech Anny stawał się coraz szerszy.
Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, pomyślała, niewąt
pliwie uznałby mnie za pomyloną! Leżę sama w łóżku
i bez powodu uśmiecham się od ucha do ucha. Nie po
trafiła się jednak opanować. I wcale nie chciała!
Szczęście ostatnio stroniło od niej, ale teraz powróci
ło w pełnym blasku. Kiedy po burzy słońce przebije się
przez chmury, wydaje się o wiele jaśniejsze...
Anna odrzuciła przykrycie i wyskoczyła z łóżka, go
towa na spotkanie nowego dnia.
Kwadrans później, wystrojona w półżałobną suknię
popielatolila, która cudownie podkreślała barwę jej
oczu, Anna opuściła sypialnię i zeszła na dół. Serce biło
186
jej jak szalone, na ustach igrał leciutki uśmiech. Oczy
błyszczały, krok był niemal taneczny. Na samą myśl
o rychłym spotkaniu z Julianem na jej policzki wypły
nął gorący rumieniec.
Jakim wzrokiem na nią popatrzy? Co jej szepnie?
Juliana nie było w domu. Anna obiegła wszystkie po
koje, w których mogła go spotkać, zajrzała nawet do
ogrodu, i w końcu westchnęła. Oczywiście, że go tu nie
ma! Już prawie południe: z pewnością Julian dogląda
oczyszczania pól pod uprawę orange pekoe; sam to prze
cież zarządził, nie pytając jej o zgodę.
Z pewnością była w nim zakochana! Na 'wspomnienie
samowoli Juliana, która tak ją wczoraj zirytowała, w tej
chwili nie poczuła najmniejszego zniecierpliwienia.
Chciał oczyścić pola? W porządku, niech tak będzie!
Z ogrodu dobiegał śmiech Chelsea, bawiącej się z Kir-
ti. Z piekarni pod gołym niebem dolatywała smakowita
woń świeżego chleba. W salonie mały służący wprawił
w ruch olbrzymi wachlarz u sufitu i powstał przewiew,
dzięki któremu w domu zapanował miły chłód.
Czy był kiedyś równie piękny dzień?
Raja Singha zwykłym statecznym krokiem nadciągał
z pomieszczeń na tyłach domu. Od turbana po sandały wy
glądał jak uosobienie niewzruszonej godności. Anna po
czuła nagłą chęć uściskania służącego, ale się opanowała.
- Widziałeś pana Chase'a? - spytała szefa służby, gdy
podszedł bliżej.
- Zdaje się, że sahib i jego przyjaciel udali się w po
dróż, memsahib.
Anna zmarszczyła brwi.
- W podróż? Dokąd?
- Nie umiem powiedzieć. Ale Jama powiadomił mnie,
że koni nie ma w stajni. Brakuje też niektórych rzeczy
sahiba.
187
- Ach, tak... - Anna zastanowiła się przez chwilę. - Czy
sahib zostawił jakąś wiadomość?
- Nie, memsahib. Mnie przynajmniej niczego nie prze
kazał.
- Ach, tak.. - powtórzyła Anna. Wszystko wokół niej
nagle poszarzało.
Pięć dni później Julian wymknął się tylnym oknem
z rozległej, wyłożonej białymi płytkami rezydencji na
przedmieściach Anuradhapura. We wczesnych godzinach
rannych - między północą a świtem - miasto było ciche
i pogrążone we śnie. Tutaj, w pawilonie kobiet, rozlegał
się tylko miarowy oddech śpiących. Khansamah miał pięt
naście żon; wszystkie spoczywały na swych posłaniach.
- Przyniosłeś? - Jim, czekający w otoczonym murem
ogrodzie, podbiegł natychmiast, gdy tylko Julian przeło
żył nogę przez parapet.
- Ciiicho! - Julian zeskoczył lekko na ziemię i odcią
gnął przyjaciela od domu. - Przyniosłem.
- Naprawdę? Udało ci się?! - Jim stanął jak wryty,
uśmiechając się od ucha do ucha. - Rany boskie, Julciu!
Fantastyczny z ciebie gość! Zajęło ci to pół godziny,
a wiedziałeś tylko tyle, że kamyki są przy babach!
- Może byś się tak ruszył? Nie wiem jak ty, ale ja nie
mam ochoty, żeby mnie ganiał po ulicy Hindus z wiel
kim mieczem i zgrają służby!
Przywrócony w ten sposób do rzeczywistości Jim
przełazi w ślad za Julianem przez ogrodowy mur. Póki
nie zostawili miasta daleko w tyle, Julian nie chciał na
wet słyszeć o postoju.
- Może byś tak zerknął na to draństwo? - spytał znie
cierpliwiony Jim, gdy zatrzymali się wreszcie na krótki
odpoczynek i zsiedli z koni.
Wstawał już świt, gdy Julian otworzył futerał i wysy-
188
pał klejnoty na dłoń. Były wszystkie, prócz bransoletki.
Padła na nie migotliwa smużka światła i zalśniły żywą
zielenią. Julian brał je po kolei w palce, dotykając ostroż
nie kamieni i złotej oprawy.
- Jest coś? - spytał Jim.
Julian potrząsnął głową. Wsadził szmaragdy do kie
szeni i zajął się etui. Zważył je na dłoni: wydawało się
puste. Szkoda, że nie miał pojęcia, jakiego to „dowodu"
poszukuje!
I nagle jego wrażliwe palce wyczuły niezwykłą sztyw
ność wewnętrznego szwu.
- Masz nóż? - spytał zduszonym szeptem.
Jim bez słowa wyjął z przytroczonego do siodła zawi
niątka nóż i podał go przyjacielowi.
Siląc się na spokój, Julian przeciął szew i wetknął pal
ce w otwór. Kiedy je wydobył, na dłoń upadł mu nie
wielki, złożony po wielekroć kawałek papieru.
Były na nim wypisane - ze staromodnymi zawijasa
mi, ale całkiem czytelnie - słowa, o których marzył przez
cale życie.
- Hrabia Ridley był rzeczywiście moim ojcem - po
wiedział Julian bez pośpiechu, podnosząc wzrok znad
kartki papieru na twarz zniecierpliwionego Jima. - I bab
cia miała rację: moi rodzice wzięli ślub.
Jim wydał okrzyk radości i walnął kompana w plecy.
Julian nie dodał nic więcej i schował z powrotem do fu
terału szmaragdy i świadectwo ślubu. Potem dosiadł ko
nia i ruszył w stronę Srinagaru.
Marzenie, które towarzyszyło mu przez całe życie,
okazało się prawdą. Był rzeczywiście hrabią Ridleyem, le
galnym właścicielem Gordon Hall i całego majątku. Bo
gaczem i arystokratą.
Czemu, do licha, nie czul wcale radości?
Przyczyną tego była Anna. Jeżeli wróci do Srinagaru
189
i oznajmi jej o zmianie swego położenia, a potem oświad
czy się, ona zaś przyjmie jego propozycję, to nigdy już
się nie dowie, czy kocha go naprawdę, dla niego samego.
Hrabia Ridley to znacznie lepsza partia niż jakiś tam Ju
lian Chase, cygański mieszaniec. Anna byłaby głupia,
gdyby go teraz odrzuciła!
A zatem oprócz hrabiowskiego tytułu, bogactw i przy
wilejów legalnego pochodzenia, o których zawsze marzył,
będzie miał i Annę. Zagarnie więc wszystko, co kiedykol
wiek należało do jego braci. Zatriumfuje ostatecznie nad
nimi!
Nie chciał jednak, by Anna zaliczała się do jego łu
pów wojennych. Pragnął, by go pokochała.
Jadąc do Srinagaru w porannym słońcu, które znaczy
ło mu drogę migotliwym złotem, Julian poprzysiągł so
bie, że uczyni wszystko, by tak się stało.
26
Nie było go od tygodnia. Przez ten czas uraza Anny
przerodziła się w gniew, a w końcu we wściekłość. Jak
śmiał znikać na tak długo bez słowa po tym wszystkim,
co wspólnie przeżyli?! Czyżby nie miało to dla niego
znaczenia?
To najbardziej zabolało Annę. Mogła wyciągnąć tylko
jeden wniosek z faktu, że opuścił ją tak obojętnie po ich
wspólnej nocy: bez względu na to, ile ta noc znaczyła dla
niej, dla Juliana była po prostu jedną z wielu przygód.
Musiał zmieniać kochanki jak rękawiczki!
Przeklinając własną głupotę - jak mogła myśleć o od
daniu Julianowi niemal całego serca, pozostawiając dla
190
drogiego, wiernego Paula zaledwie mały kącik?! - Anna
wrzuciła liliową suknię na dno szafy i wróciła do daw
nej żałoby: „wroniej" kiecki z długim rękawem i pod szy
ję. Było jej wstyd, że chciała ubrać się w coś jaśniejsze
go, że marzyło jej się nowe życie. Paul był wyjątkowo
dobrym mężem, o wiele lepszym niż na to zasługiwała...
A jednak gotowa była odsunąć od siebie wspomnienia
o nim, i to dla bezczelnego łotra bez sumienia, którego
jedyną zaletę stanowiła znajomość sztuki miłosnej!
Cóż ona była warta, jeśli podobne przeżycia tak nią
wstrząsnęły? Ona, starannie wychowana córka pastora,
w głębi serca nie była prawdziwą damą!
- Ugryzło cię coś?! - spytała zaskoczona Ruby, gdy
przyjaciółka odburknęła jej niegrzecznie po raz nie wie
dzieć który w ostatnim tygodniu.
Anna uświadomiła sobie ze skruchą, że zachowuje się
okropnie wobec wszystkich domowników. Oczywiście
głośne zachwyty Ruby nad każdym jako tako przystoj
nym samcem były irytujące, ale dotąd Anna zawsze cier
pliwie je znosiła. W tej chwili jednak wszelkie pochwa
ły pod adresem mężczyzn, a zwłaszcza Juliana Chase'a,
doprowadzały ja do szału. Na sam dźwięk imienia tego
nędznika miała ochotę krzyczeć.
- Chyba tak... - odparła z widoczną skruchą. - Wy
bacz mi, proszę! Obiecuję, że też okażę ci wyrozumia
łość, gdy będziesz kiedyś w złym humorze.
Ruby spojrzała na nią bystro.
- Nie stęskniłaś się aby za przystojnym brunetem?
Anna zesztywniała i wyprostowała się na całą wyso
kość... co prawda niezbyt imponującą.
- Nic podobnego - odparła lodowatym tonem. Nie
zważając na Ruby, starającą się ukryć domyślny uśmie
szek, wymaszerowała z pokoju do ogrodu, do Chelsea
i Kirti. Potrzebowała po prostu świeżego powietrza!
191
W ciągu tego tygodnia dwukrotnie odwiedził ją Charles.
W obu wypadkach Anna powitała gościa goręcej niż zwy
kle. Przyznawała ze skruchą, że niemądrze zaślepiona uro
kiem Juliana nie dostrzegała zalet naprawdę wartościowego
mężczyzny. Charles był solidny, stateczny, może niespecjal
nie podniecający... ale tym lepiej! Anna miała zdecydowanie
dość podniecających mężczyzn!
Podczas drugiej wizyty Charles namówił ją na prze
jażdżkę powozikiem. Pęd powietrza i szybko zmieniają
ce się widoki wprawiły Annę w lepszy humor. Niebo nad
ich głowami było olśniewająco błękitne, usiane białymi,
pierzastymi obłoczkami. Wypoczęty koń Charlesa szedł
raźno; ptaki i małpki wesoło przekomarzały się w gę
stwinie drzew.
I cóż z tego, że Julian, ten łotr bez sumienia, prze
bywał poza Srinagarem dłużej niż kiedykolwiek? Nie
był jej wcale potrzebny do szczęścia! Bynajmniej za
nim nie tęskniła. Uradowałoby ją, gdyby już nigdy się
tu nie pokazał!
- Wróciły ci rumieńce! Byłaś ostatnio taka blada, An
no, że już się o ciebie martwiłem.
Anna uśmiechnęła się do Charlesa. Był naprawdę przy
stojny. Jak mogła tego nie dostrzec?
- Nie powinieneś był martwić się o mnie.... ale dzięki
za troskliwość.
Rzucił jej szybkie spojrzenie, mrużąc piwne oczy.
- To całkiem naturalne, że troszczę się o ciebie.
- Jakiś ty poczciwy, Charlesie!
- Cieszę się, że tak uważasz... Choć przyznam, że nie
przepadam za tym określeniem. Poczciwina to zarazem
nudziarz!
Anna potrząsnęła głową.
- Nic podobnego! Poczciwy człowiek to ktoś, na kim
można się oprzeć.
192
- Potrzebujesz oparcia, Anno? - rzucił jakby od nie
chcenia.
Anna udała, że nie pojmuje aluzji.
- Chyba każdemu potrzebne jest oparcie - odparła
lekko.
- Anno... - Poczuła zdziwienie i niepokój, gdy major
zatrzymał konia. Powozik stanął, a Charles odwrócił się
do niej. - Nie zamierzałem poruszać jeszcze tego tema
tu... Ale już od roku jesteś sama... a i ja czuję się bardzo
samotny. Chelsea potrzebuje ojca, moja trójka matki...
I ty, Anno, potrzebujesz kogoś, kto by się o ciebie trosz
czył. Jesteś bardzo młoda i z pewnością chciałabyś mieć
więcej dzieci...
- Charlesie! - próbowała mu przerwać Anna, ale po
wstrzymał ją gestem.
Uśmiechnął się niepewnie.
- Pozwól mi skończyć, bo chyba nigdy już nie zdobę
dę się na odwagę. Wiem, że nie idzie mi to najlepiej... Sta
ram się po prostu powiedzieć ci, że byłbym niezmiernie
zaszczycony, gdybyś zgodziła się zostać moją żoną.
- Och, Charlesie! - W głosie Anny brzmiał ból. Czy
życie nie byłoby o wiele prostsze, gdyby pokochała tego
zacnego człowieka? Gdyby powierzyła mu siebie i Chel
sea w przeświadczeniu, że będzie je kochał i troszczył się
o nie? Żałując, że sprawy nie ułożyły się w ten sposób,
Anna musiała jednak odmówić Charlesowi. Lubiła go,
szanowała, dobrze się czuła w jego towarzystwie... Nie
kochała go jednak. Ani tą słodką, tkliwą miłością, którą
darzyła Paula, ani płomienną namiętnością, którą darem
nie usiłowała stłumić, a którą jednak nadal czuła w sto
sunku do Juliana. Ktoś powiedział, że lepszy rydz niż
nic... Nie miał racji! Z pewnością nie wymyśliła tego po
rzekadła kobieta! Anna wiedziała, że jeśli nie może mieć
mężczyzny, którego kochała, to woli nie mieć żadnego.
193
Charles westchnął.
- Czuję, że dostanę kosza! Cóż, spodziewałem się te
go. Wyrwałem się zbyt wcześnie... Ale może kiedyś,
w przyszłości... - Popatrzył na Annę z taką nadzieją, że
nie miała serca całkiem mu jej odebrać.
- Może... - odparła łagodnie.
- Wobec tego już milczę. Na razie.
Charles, rycerski jak zawsze, uśmiechnął się dzielnie
i popędził konia. Dotrzymał słowa: przez resztę drogi nie
poruszył już tego tematu. Był jak dawniej miłym, wyro
zumiałym kompanem.
Po powrocie do Big House major wszedł z Anną do
środka. Nie trzeba było wzywać Raja Singhi; sam zjawił
się w salonie z herbatą. Charles gawędził o różnych drob
nostkach. Anna była rada, że jej odmowa nie zniszczyła
ich dotychczasowej przyjaźni.
Wypili herbatę i Charles wstał, by się pożegnać. An
na podniosła się również, rozbawiona jakimś żarcikiem
swego gościa, i zamierzała odprowadzić go do drzwi.
Znaleźli się tak blisko siebie, że fałdy jej sukni ocierały
się niemal o lśniące cholewki butów Charlesa. Spojrzał
na czarny jedwab, który przylgnął na sekundę do wy
glansowanej skóry, i coś w nim jakby pękło. Zaczerpnął
gwałtownie powietrza i chwycił ją za obie ręce.
- Anno!
Zupełnie zbita z tropu, podniosła ku niemu oczy.
Charles zawahał się na sekundę, jakby oczekując jakie
goś znaku z jej strony. Ściskał gwałtownie ręce Anny
i gładził kciukiem grzbiet jej dłoni. Patrzył na Annę nie
co z góry, choć wiele mu brakowało do potężnej postu
ry Juliana. Ciemnoblond włosy Charlesa zaczęły rzed
nąć, ale wysokie czoło przydawało mu godności.
Nie wyrzekłszy ani słowa więcej, pochylił się i szybko
ucałował Annę w usta. Był to przelotny, delikatny, bynaj-
194
mniej nie natarczywy pocałunek. Całkiem inny niż... ale
Anna nie pozwoliła sobie na żadne porównania. Pocału
nek Charlesa był równie uroczy jak on sam: pocałunek
dżentelmena, złożony na ustach damy, którą szanował.
Takiego właśnie pocałunku powinna pragnąć każda
przyzwoita niewiasta!
Jeżeli zaś Anna w skrytości ducha wolała inne zgoła
pocałunki... No cóż - wina leżała po jej stronie, a nie po
stronie Charlesa. Powinna popracować nad własnym
charakterem!
- Mam nadzieję, że mi to wybaczysz - powiedział
z uśmiechem Charles - ale...
Anna nie usłyszała nic więcej. Uświadomiła sobie na
gle, że nie byli już sami. W drzwiach stał Julian i zmru
żywszy oczy, przyglądał się czułej scenie, która się przed
nim rozgrywała.
Wrócił!
Niepoprawne serce Anny podskoczyło na jego widok,
choć był brudny, zaniedbany i nie w humorze. Ogłuchła
całkiem na ciche zaklęcia Charlesa.
- Nie jesteśmy sami - zdołała wykrztusić. Dumesne
rzucił jej zdumione spojrzenie; kiedy rozejrzał się doko
ła i dostrzegł Juliana, poczuł równocześnie zniecierpli
wienie i zakłopotanie.
- Witam, majorze! - Julian skłonił się lekko od drzwi.
Jego mina upewniła Annę, że nie był wcale uradowany
tym, co zobaczył.
- Może to pana zdziwiło... - zaczął Charles, wyraźnie
czując się w obowiązku usprawiedliwić przed kimś, kto
miał prawo żądać wyjaśnień. Anna - w pierwszym mo
mencie uradowana widokiem Juliana - poczuła wzbiera
jącą w niej wściekłość. Rzuciła Charlesowi gniewne spoj
rzenie i wyrwała ręce z jego uścisku. Kto jak kto, ale Ju
lian nie miał prawa się gorszyć!
195
- Istotnie - odparł chłodno Julian i spojrzał na majo
ra takim wzrokiem, że ten aż się zaczerwienił.
- Nie było w tym nic nagannego. Prosiłem właśnie
pańską bratową o rękę.
- Nie musisz się przed nim tłumaczyć! On nie jest mo
im opiekunem! - burknęła Anna. Choć jej słowa były
skierowane do Charlesa, nie spuszczała oczu z Juliana.
- Jako najbliższy krewny twojego świętej pamięci mę
ża... - zaczął Charles.
- Też coś! - odparła niegrzecznie, a ręce same jej się
zacisnęły w pięści.
- Anna ma całkowitą słuszność: nie musi się przede
mną tłumaczyć - rzucił szorstko Julian do Charlesa nad
głową Anny. - Państwo wybaczą.
Nie wyrzekłszy ani słowa więcej, odwrócił się i wy
szedł z pokoju. Anna, kipiąc gniewem, wsłuchiwała się
w odgłos oddalających się ciężkich kroków. Zmierzały
korytarzem na tyły domu. Dokąd też się wybierał? Nic
jej to właściwie nie obchodziło, tyle że chętnie wyrzuci
łaby z siebie całą złość, która się w niej nagromadziła
przez tydzień!
Jak on śmiał po spędzonej z nią nocy zniknąć bez sło
wa, jakby była jakąś... lafiryndą?!
- Obawiam się, że twój szwagier ma słuszny powód
do gniewu. Nie powinienem był cię całować. - Charles
był wprost śmiesznie skruszony i Anna zmusiła się do
okazania mu większej uwagi.
- Całujesz mnie, czy nie... to nie jego interes! - stara
ła się mówić obojętnie, ale zabrzmiało to zjadliwie.
- Mimo wszystko... - Charles westchnął i spojrzał na
Annę ze słabym uśmiechem. - Nie najlepiej spisałem się
w roli Romea, prawda? Cóż, postaram się poprawić przy
najbliższej sposobności. Mam na swoje usprawiedliwie
nie jedynie to, że wyszedłem całkiem z wprawy...
196
- Według mnie doskonale się spisałeś w charakterze
Romea, Charlesie - zaoponowała Anna, wzruszona żało
snym tonem majora. - To ja nie dorosłam do roli Julii.
- Wobec tego musimy oboje nad tym popracować!
Żarciki Charlesa, gdy odprowadzała go do powozu,
poprawiły nieco humor im obojgu. Do chwili gdy po-
wozik potoczył się po podjeździe i zniknął Annie z oczu.
Wówczas odwróciła się i ruszyła na poszukiwanie Ju
liana.
27
W ogrodzie go nie było. Anna pomachała do Chelsea
i Kirti, zdobyła się nawet na uśmiech, ale się nie zatrzy
mała. Może poszedł do stajni? Jeśli i tam go nie znajdzie,
nie bardzo już wiedziała, gdzie szukać. Ta myśl bynaj
mniej nie poprawiła Annie humoru.
W stajni było prawie pusto. O tej porze, po południu,
wszystkie konie i osły z wyjątkiem krzepkiego cejloń-
skiego kuca imieniem Siostrunia, pracowały. Klaczka,
która przed kilkoma dniami zwichnęła sobie pęcinę, po
witała Annę cichym rżeniem, a Hugo, rozpuszczony
przez stajennych koziołek, zabeczał. Anna pogłaskała
Siostrunię po aksamitnym nosie i odpędziła kozła, gdy
zaczął skubać obrąbek jej spódnicy. Rozejrzała się w po
szukiwaniu Juliana.
- Słucham, memsahib? - Jama, chłopak stajenny, wy
łonił się z cienia. Sądząc z wideł, które trzymał w ręku,
czyścił właśnie któryś z boksów.
- Czy widziałeś pana Chase'a?
- Julciu wybrał się na spacer. Powiedział, że w domu
197
jakoś mu śmierdzi. - Był to bez wątpienia głos Jima.
Anna odwróciła się raptownie: istotnie stał za nią. Po
patrzył z wyraźną dezaprobatą, odwrócił głowę i strzyk
nął śliną w słomę.
Anna z trudem powstrzymała grymas obrzydzenia.
- Dokąd poszedł?
Jim zmierzył ją niechętnym wzrokiem.
- Po mojemu, woli być sam. Jak ma taką minę, lepiej
zostawić go w spokoju.
- Wiesz, dokąd poszedł, czy nie wiesz?
Jim wzruszył ramionami.
- Może i wiem.
Anna czuła, że zaraz wybuchnie, ale nie chciała wyła
dowywać złości na Jimie, skoro powodem jej furii był
Julian. Ugryzła się więc w język i zwróciła do Jamy.
- Widziałeś, dokąd sahib poszedł?
- Chyba do wodospadu, memsahib.
- Dziękuję. - Anna pozwoliła sobie na nutkę triumfu
w głosie i bez słowa przeszła obok Jima.
Spostrzegła z irytacją, że ruszył za nią.
- Życzysz sobie czegoś? - spytała wyniośle.
Jim skrzywił się.
- Może i sobie życzę, ale co to ma do rzeczy?! Teraz
bym sobie winszował jakiegoś żarcia, a muszę pilnować,
żeby takiej durnej idiotce, jak nie przymierzając pani, nie
przytrafiło się coś złego, kiedy się będzie włóczyć samo-
pas po dziczy. Mówią, że ostatnio niedobrze się tu dzieje.
- To śmieszne! - oburzona Anna przyspieszyła kroku. -
Nie potrzebuję twojej opieki, piękne dzięki. Chodziłam tą
drogą setki razy.
- Wszystko jedno! Julciu obdarłby mnie ze skóry, gdy
by się pani coś stało.
Jim szedł teraz obok Anny. Był niewiele od niej wyż
szy, drobny i żylasty. Podobnie jak u Juliana jego odzie-
198
nie nosiło ślady dopiero co odbytej podróży: biała ko
szula była brudna i wymięta, spodnie i buty ubłocone.
Pochylał się nieco w bok, jakby miał nierówne nogi lub
krzywy bark.
- Nie chciałabym być niegrzeczna, ale wolę się obejść
bez twojego towarzystwa. Mam prywatną sprawę do Julia
na. - Mówiąc to, Anna zagłębiła się w chłodnym, zielonym
cieniu dżungli. Ruszyła ścieżką szybciej niż zazwyczaj
w nadziei, że pozbędzie się nieproszonej obstawy. Potrafi
ła sama ustrzec się węży i innych stworów, które zaszyły
się przed skwarem dnia w chłodnym, gęstym poszyciu.
- Jasne, że prywatną! - odparł bezczelnie Jim; nastę
pując Annie na pięty, dostosował się z łatwością do szyb
szego tempa.
Anna zacisnęła wargi i rzuciła mu kosę spojrzenie
przez ramię. Nie mógł przecież nic wiedzieć o tym, co
zaszło między nią a Julianem. Skądże! Mimo wszystkich
swych wad Julian nie należał do mężczyzn przechwala
jących się na prawo i lewo swoimi podbojami! Ale z dru
giej strony...
- Nie złość się, paniusia! - poradził jej Jim, wyczytaw
szy widać z usztywnionych pleców Anny rosnący w niej
gniew. - Jak dojdziem bezpiecznie do Julcia, to się zmy
wam. Pani tyż bym radził, bo jest zdaje się cholernie na
panią cięty.
Anna gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca. Oprócz
gniewu poczuła nagły strach. Jeżeli Julian zdradził temu
człowieczkowi, co między nimi zaszło...
- O co mu chodzi, nie moja sprawa, ale Julcia znam
od szczeniaka. Na paninym miejscu nie wchodziłbym
mu w oczy, póki z niego złość nie wyparuje. Cholerny
z niego raptus, jak mu ktoś nastąpi na odcisk!
- Dzięki za radę - wycedziła Anna przez zaciśnięte zę
by. Uniosła nieco wyżej spódnicę, by nie przemokła od
199
wilgotnych liści, pokrywających grubą warstwą ziemię,
i szła dalej dumnie wyprostowana.
- Jakeśmy się z Julciem spiknęli, smark miał nie wię
cej niż dwanaście lat, ale powiem pani: szczeniak czy do
rosły chłop, zawsze był porządny z kościami! Nie ma
drugiego takiego jak Julciu! Nie zasłużył na to, żeby ja
kaś tam dzidzia robiła go na szaro!
Gdy sens wypowiedzi Jima dotarł do Anny, na mo
ment zesztywniała z oburzenia. Potem odwróciła się do
Jima i zmierzyła go piorunującym wzrokiem.
- Jeśli to ja mam być tą „dzidzią", która rzekomo
krzywdzi twojego... Julcia, to pozwolę sobie powiedzieć,
że to niewybaczalna supozycja i że przekraczasz wszel
kie granice przyzwoitości!
- Rany boskie, jak ona gada?! Ani rusz nie można się
połapać! Chyba Julciowi słońce uderzyło na mózg?!
Anna, kipiąc z wściekłości, pomaszerowała dalej.
- No, ale każden ma swój gust - zakończył filozoficz
nie Jim za jej plecami.
Anna z przyjemnością odwróciłaby się znowu i zabi
ła go wzrokiem, gdyby nie to, że usłyszała już stłumio
ny huk wodospadu. Nie będzie tracić energii na utarcz
ki z niegodnym przeciwnikiem, lecz wywrze wściekłość
na prawdziwym winowajcy!
Przedarłszy się przez gęstą zasłonę kwitnących pnączy
zagradzających ścieżkę, Anna dotarła na zieloną polanę.
Pośrodku znajdował się staw, pełen czystej wody, która
następnie spływała w dół po stoku niewielkim strumy
kiem. Ów naturalny basen był zasilany przez wodospad;
kaskada spadała z głośnym szumem ze skalnej półki, któ
rą natura przez tysiące lat wyrzeźbiła w górskim zboczu.
Gęste sklepienie splątanych gałęzi, wśród których trze
potały egzotyczne ptaki, chroniło polankę przed ostrym
żarem słońca. Łagodne, rozproszone światło sprawiało,
200
że wydawała się jakimś nieziemskim zakątkiem. Z jednej
strony otaczały staw wielkie, płaskie skały, pozostałe je
go brzegi zdobiły żywą zielenią liściaste pnącza kudzu.
Woń kwiatów mango i frangipani, czerwonego jaśminu,
unosiła się w powietrzu, które pachniało jak subtelne per
fumy. Na skale, ciekawie przyglądając się swemu odbi
ciu w wodzie, siedziała mała małpka z pomarańczowym
pyszczkiem; uciekła spłoszona widokiem Anny. Ta z roz
czarowaniem spostrzegła, że prócz uciekinierki nie było
w pobliżu żywej duszy. Ani śladu Juliana! Pomyślała
z irytacją, że widocznie obrał inną ścieżkę i nie zapuścił
się aż do wodospadu. Ale jeśli tak było i wrócił już do
domu, to czemu nie spotkali go po drodze?
Niech go licho! Ciągle ostatnio znikał! Gdzie się też
mógł podziać?!
W tym właśnie momencie na powierzchnię wody wy
nurzyła się głowa tak czarna, że mogłaby należeć do foki.
Przez chwilę Anna przyglądała się jej zaskoczona. Potem
zorientowała się, że zarówno głowa, jak potężne nagie ra
miona, które wynurzyły się w ślad za nią, należą do Julia
na. Widocznie umiał pływać!
Annie zaimponowała ta umiejętność, rzadko spotyka
na wśród Anglików. Przeszyła jednak gniewnym spoj
rzeniem zwierzynę, której wreszcie dopadła. Ale zwie
rzyna najwyraźniej nie zauważyła jej obecności. Cóż,
szum wodospadu zagłuszał kroki, Anna zaś obrała z roz
mysłem drogę nad wodą. Następujący jej dotąd na pię
ty Jim zniknął bez słowa w dżungli. Cała uwaga Anny
koncentrowała się na Julianie, więc prawie nie dostrze
gła odejścia „anioła stróża".
Julian w dalszym ciągu pływał swobodnie i rytmicznie
w skalnym basenie. Dostrzegła, że jest nagi od pasa w gó
rę, a podejrzewała, że z dolną połową ciała było podob
nie. W tej chwili woda okrywała go przyzwoicie. Co in-
201
nego, gdyby przyszło mu do głowy wynurzyć się z niej.
Zresztą, wszystko jedno! Anna była zbyt wściekła, by na
to zważać.
Dotarł do przeciwległego brzegu, zanurkował pod
wodospadem i po kilku minutach wypłynął znów na po
wierzchnię, wyraźnie zmierzając z powrotem.
I wówczas spostrzegł Annę.
Anna doskonale wiedziała, w którym to było momen
cie: poznała po nagłym zmarszczeniu brwi i minimalnym
zakłóceniu płynnego rytmu. Ku jej irytacji Julian pływał
dalej, nie zwracając na nią zupełnie uwagi, jakby była jed
nym z drzew obok basenu. Ponieważ Anna nie umiała
pływać, nie miała wyboru: musiała stać na brzegu z ręka
mi skrzyżowanymi na piersi, gniewnie postukując nogą,
i czekać, aż Julian raczy wreszcie ją zauważyć!
On jednak pływał jeszcze co najmniej kwadrans, igno
rując ją kompletnie.
Wreszcie sprzykrzyło mu się to i stanął na samym
środku stawu. Woda sięgała mu po brodę. Gdy wycho
dził na brzeg (przeciwległy do tego, na którym przysia
dła Anna), miała doskonały widok na wyłaniające się
z wody szerokie ramiona i plecy zwężające się w pasie,
na muskularne pośladki, potężne uda, których mięśnie
grały przy każdym ruchu, mocne łydki i wreszcie długie
i szczupłe nagie stopy. Kiedy wyszedł z pluskiem na mie
liznę, nadal udając, że nie dostrzega Anny, nie mogła te
go dłużej znieść. Wrzasnęłaby na całe gardło, ale i tak by
jej nie usłyszał w huku spadającej wody. Zresztą gdyby
nawet usłyszał, z pewnością udałby głuchego! Wobec te
go Anna, zacisnąwszy pięści, pomaszerowała wokół sta
wu do zagłębienia między dwiema skałami, gdzie Julian
się zatrzymał. Wycierał się właśnie do sucha i ledwie ra
czył rzucić na nią okiem, gdy była o stopę od niego.
- Gdzieś się podziewał? - spytała władczym tonem.
202
Mimo całej swej wściekłości na Juliana musiała podzi
wiać jego muskularne nagie ciało, choć głos rozsądku
ostrzegał ją, by nie zwracała na nie uwagi.
- Sądzę, że to nie twoja sprawa. - Nadal prawie jej nie
dostrzegał. Schylając się, wycierał nogi ręcznikiem. An
na popatrzyła z gniewną miną na jego mokrą, czarną gło
wę. A więc to tak! Kiedy zaspokoił już swoje żądze, zu
pełnie o nią nie dbał!
- Nie moja sprawa?! - wrzasnęła. - Słuchaj, ty łotrze:
Srinagar to nie hotel, gdzie można się zjawiać i odcho
dzić bez słowa!
- Od kiedy to muszę się przed tobą opowiadać? - spy
tał bezczelnie. Wyprostował się i wreszcie spojrzał pro
sto na nią.
Anna wybuchnęła:
- Wynoś się z mojego domu! Raz na zawsze! Jeszcze
dziś! - Była to kwintesencja wszystkiego, co chciała mu
w złości wykrzyczeć.
Julian przez chwilę milczał, póki się całkiem nie wytarł.
Potem, zamiast owinąć sobie ręcznik wokół bioder - jak
postąpiłby każdy przyzwoity mężczyzna - przerzucił go
przez ramię. Traktował Annę jak powietrze, co już samo
w sobie było zniewagą. Anna patrzyła mu prosto w twarz
z mocnym postanowieniem niedostrzegania niczego poza
tym. Jego nagość bynajmniej nie kusi jej ani nie zawsty
dza! Nie robi na niej absolutnie żadnego wrażenia i tak
już będzie zawsze, choćby miał ją szlag przez to trafić!
- Żebym ci nie przeszkadzał w trakcie wesela?
- Jakiego znów wesela? - zdumiała się Anna.
- Czyżbyś już zapomniała? Biedny Charles!
- A, o to ci chodzi. Odmówiłam mu. Przynajmniej na
razie. A w ogóle to nie twoja sprawa! - Podniosła głos. -
I nie zmieniaj tematu. Życzę sobie, żebyś się wyniósł
z mego domu!
203
- No cóż, jeszcze jedno nierealne życzenie! Taki już
widać twój los.
- Cóż to ma znaczyć?!
- Że nie odjadę, póki sam nie zechcę! A jeśli ci to nie
odpowiada, idź do diabła!
Anna aż zamrugała ze zdumienia. Julian był równie
wściekły jak ona. Widziała to wyraźnie: oczy ściemniały mu,
stały się prawie czarne. I mówił takim twardym głosem! Nie
miała jednak pojęcia, o co mógł być na nią zły?! Przecież to
ona została niecnie wykorzystana i porzucona, nie on!
- Powiedz no mi... - ciągnął dalej z pozorną dobro-
dusznością - czy Dumesne orientuje się, że nic a nic ci
na nim nie zależy i zadowoliłby cię każdy, bylebyś mo
gła sobie wmawiać, że to Paul?
Anna spojrzała na niego ze zdumieniem.
- O czym ty mówisz?
- Wyglądaliście z majorem jak dwa gołąbki! Poszłaś
już z nim do łóżka?
- Jesteś podły!
- Bo podle się czuję. I to tak podle, że radzę ci zosta
wić mnie w spokoju!
Odwrócił się do niej tyłem i sięgnął po spodnie. Roz
złoszczona Anna stuknęła go energicznie w ramię.
- Nie waż się odwracać do mnie tylem! Mam ci coś
do powiedzenia!
- Czyżby? - Przyglądał się jej teraz bez pośpiechu,
z dziwnie zadowoloną miną. - Cóż, nie będziesz mogła
twierdzić, że cię nie ostrzegałem.
Z tymi słowy chwycił Annę w ramiona i przycisnął ją
do siebie. W tej sytuacji nie mogła już udawać, że nie do
strzega jego nagości. Ciało Juliana było nadal wilgotne -
stwierdziła to, waląc go obiema rękami w pierś. Było wil
gotne, gorące, owłosione i równie niewzruszone jak skalna
ściana za nimi!
204
- Puszczaj! Zabierz łapy! Ogłuchłeś, czy co?!
- Słyszę cię doskonale - odparł niemiłym tonem. Na
ustach miał szyderczy uśmiech. Uścisk jego rąk na ra
mionach Anny wzmocnił się... Potem Julian zmienił
chwyt i nagle poczuła, że nie dotyka już stopami ziemi.
- Jak śmiesz! Puszczaj! Puść mnie natychmiast!
Niósł ją w dalszym ciągu, unieruchomiwszy jedną rę
ką oba nadgarstki Anny, nie zważając na jej kopanie
i szarpanie się.
- Powiedziałam: puść mnie! - wrzasnęła Anna, obrzu
cając wściekłym spojrzeniem jego śniadą twarz. W ciem
nych i szklistych jak lawa oczach Juliana pojawił się
błysk satysfakcji, a usta wykrzywiły się w złośliwej pa
rodii uśmiechu.
- Pani życzenie jest dla mnie rozkazem - mruknął.
I bez słowa ostrzeżenia wypuścił Annę z objęć. Po
czuła, że leci w dół... Zdążyła tylko zamknąć oczy, nim
wpadła do stawu z ogłuszającym pluskiem.
28
Poszła na dno jak kamień. Chłodna woda objęła ją
i zwarła się nad jej głową, kiedy tonęła. Zachowując in
stynktownie poprzednią półsiedzącą pozycję, Anna
stuknęła najpierw o dno pupą, nim zaczęła miotać się
chaotycznie, usiłując wydobyć się z wody, dotrzeć do
powietrza i światła. Staw był jednak zbyt głęboki; nie
mogła, dotykając stopami dna, dosięgnąć jego po
wierzchni. Starając się opanować panikę, odbiła się moc
no od gruntu i zdołała wytknąć na chwilę głowę i za
czerpnąć tchu, nim znów skryła się pod wodą.
205
Namacała dno palcami stóp i podskoczyła jeszcze raz,
usiłując się wynurzyć. Uświadomiła sobie wówczas, że
może utonąć. Chyba Julian nie zostawi jej bez pomocy?
Umiał przecież pływać! Czyżby ta świnia poszła so
bie, nie pomyślawszy nawet, że ona, Anna, pływać nie
potrafi?
Ogarnęła ją panika - i właśnie w tej chwili poczuła, że
coś chwyta ją za miotające się bezradnie ręce i ciągnie
w górę. Głowa Anny wynurzyła się z wody, za nią ra
miona. Julian, z twarzą pobladłą i wystraszoną, chwycił
ją w objęcia. Anna nigdy jeszcze nie ucieszyła się aż tak
na widok drugiego człowieka. Krztusząc się, plując, nie
mogąc złapać tchu, uczepiła się jego szyi tak, jakby ni
gdy nie chciała już go puścić. Julian wyniósł ją ze stawu,
ona zaś ciężko dyszała, dygotała i tuliła się do niego. Gdy
dotarli szczęśliwie do brzegu, nie wypuścił jej z objęć,
a jego ciało było takie ciepłe i mocne w porównaniu
z drżącym ciałem Anny.
Przemokła do cna, włosy zwisały jej w mokrych kosmy
kach wokół twarzy i n? plecach, suknia ociekała wodą. Na
wet buty były mokrzusieńkie. Drżała, nie otrząsnąwszy się
jeszcze z przeżytego szoku, i przez kilka minut czuła się
cudownie w ramionach Juliana. Potem jednak przypo
mniała sobie, w jaki sposób znalazła się w stawie.
- Ty... świnio! - syknęła, gdy była już w stanie dobyć
głosu. Odsunęła się gwałtownie i spojrzała na niego
spode łba, odgarniając z twarzy mokre włosy.
- Bardzo mi przykro - powiedział ze ściśniętym gardłem.
- „Przykro"?! Mogłam przecież utonąć! - Niełatwo
kłócić się z nagim mężczyzną, który tuli cię w ramio
nach... ale Anna była zbyt wściekła, by się nad tym za
stanawiać.
- Nie miałem pojęcia, że nie sięgniesz bezpiecznie sto
pami dna.
206
- W ogóle o niczym nie masz pojęcia! Ty łotrze bez
sumienia, rozpustny łajdaku, zdradziecki, bezwstydny...
- Prrr! - przerwał jej Julian. Annę rozwścieczył uśmie
szek, jakim zareagował na jej wymysły. - Tego już...
Zapłonął w niej ognisty gniew. Zanim zdała sobie
sprawę z tego, co czyni, zwinęła rękę w pięść i rąbnęła
Juliana w oko.
Wrzasnął, odskoczył i wypuścił ją z objęć. Anna wylą
dowała na dywanie śliskich pnączy, tłukąc sobie boleśnie
biodro. Nie zważając na to, zerwała się na nogi. Pragnęła
tylko jednego: zabić tego potwora własnymi rękami! Ból
i upokorzenie ubiegłego tygodnia w połączeniu z przeży
tym dopiero co strachem wprawiły ją w taki gniew, że wi
działa cały świat - i oczywiście Juliana - przez krwawą
mgłę. On zaś przytknął rękę do poszkodowanego oka,
a drugim spoglądał na nią z takim zdumieniem, że wyda
łoby się to Annie komiczne, gdyby jej było do śmiechu. Ale
nie było! Miała ochotę drapać, kąsać, walić i kopać! Rzuci
ła się ku niemu z palcami zakrzywionymi jak szpony.
- Anno! Uspokój się! - Julian cofnął się przed jej ata
kiem; wyciągnął ramiona, by ją powstrzymać. Zobaczyła,
że znów się uśmiechnął, i to doprowadziło ją do szału. Jej
buty, choć przesiąknięte wodą, były mocne, z solidnej
skóry, przeciwnik zaś golusieńki jak noworodek. Cofnę
ła się więc, a potem z rozmachu, najsilniej jak mogła, kop
nęła Juliana w piszczel. Znów wrzasnął, odskakując na
jednej nodze, i popełnił fatalny błąd: schylił się, by poma-
sować obolałą nogę.
Następny cios trafił go prosto w skroń.
- Dość tego! - ryknął, wyprostował się i schwyciwszy
Annę za ramiona, brutalnie nią potrząsnął. - Uspokój
się, ty diablico, bo cię przełożę przez kolano i oduczę ta
kich sztuczek!
- Tylko spróbuj! - odszczeknęła się Anna, ledwie już
207
dysząc, i zamierzyła się do nowego kopniaka w piszczel.
Julianowi udało się uskoczyć. Jego ręce zacisnęły się na
ramionach Anny, utrzymując ją w bezpiecznej odległo
ści. Na chwilę w jego oczach błysnęła taka sama furia, ja
ka płonęła we wzroku Anny. Gdy jednak popatrzyła na
niego spode łba ze straszliwie rozkudlanymi włosami
opadającymi na plecy, spojrzenie Juliana złagodniało na
gle. Anna dostrzegła, że oczy - dotąd całkiem czarne -
błękitnieją mu... i coś ją nagle ścisnęło w dole brzucha.
- Och, Anno... - powiedział nieswoim głosem. Potem
oczy jego stały się znów czarne, a ręce zwarły się na stój
ce jej sukni. Zanim Anna połapała się w sytuacji, szarp
nął materiał z całej siły i suknia z trzaskiem rozdarła się
do pasa.
Anna wrzasnęła, usiłując wyrwać się Julianowi. Nie
puścił jej jednak i mimo jej oporu nadal rozdzierał na
niej suknię.
- Czyś ty zwariował?! Przestań! Co ty wyprawiasz?!
- Mam już dość tej cholernej czerni! - warknął i szarp
nął jeszcze raz z całej siły, rozdzierając tkaninę aż do ob
rąbka.
- Przestań! - krzyknęła znów, gdy zdarł z niej szczątki
sukni. Daremnie usiłowała wydrzeć mu strzępy mokrego,
czarnego jedwabiu. Julian, trzymając w obu rękach po
szarpaną tkaninę, ruszył spiesznie w stronę stawu. Przy
stanął jedynie po to, by podnieść spory kamień, wokół
którego owinął resztki sukni. Potem rzucił wszystko na
środek basenu. Annie odebrało mowę: mogła tylko przy
glądać się jak coś, co było niegdyś jej suknią, idzie na dno.
Dopiero wówczas Julian odwrócił się do Anny
i z ogromną satysfakcją obrzucił ją wzrokiem.
- O wiele lepiej!
Annie zaparło dech.
- Lepiej?! - wrzasnęła przeraźliwie. Miała na sobie mu-
208
ślinową koszulkę z dużym dekoltem i bez rękawów,
w dodatku wprost nieprzyzwoicie opiętą na biuście,
oprócz tego jedną tylko halkę, podwiązki, pończochy
i buciki, a wszystko to ociekało wodą i kleiło się do cia
ła; widok był wręcz gorszący. Nie mogła w żadnym wy
padku wrócić do domu w takim stroju.
- Lepiej? - biadoliła. - Jak mogłeś! I co ja mam teraz
zrobić?!
Julian zbliżał się ku niej ze stanowczym wyrazem twa
rzy. Jakiś błysk w jego czarnych i niebieskich zarazem
oczach sprawił, że Anna cofnęła się spiesznie o kilka kro
ków.
- Kochać się ze mną - odparł, idąc ku niej z wycią
gniętymi rękoma.
- Co takiego?! Nigdy! - krzyknęła, gdy ręce Juliana za
cisnęły się na jej ramionach. - Puszczaj, ty!...
- Przecież tego pragniesz... Równie mocno jak ja. Bę
dę cię kochał tak, że zapomnisz o wszystkim! I o wszyst
kich. Będziesz tylko ty i ja...
Przyciągnął ją do siebie i pochylił głowę, by mimo opo
ru Anny pocałować ją w usta. Usiłowała zwalczyć pło
mienną pokusę, ale nie była w stanie. Rozum ostrzegał ją,
przypominał, że już raz Julian wykorzystał ją i opuścił...
ale ciało Anny nie dbało o to. Na naglące wezwanie Ju
liana odpowiedziało falą pożądania, zrywającą wszelkie
tamy. Podobnie jak narkoman spragniony opium, Anna
okazała się bezsilna w obliczu namiętności. Jej ręce oto
czyły szyję kochanka, palce wczepiły się w szorstkie wło
sy spływające mu na kark. Pozwoliła, by uniósł ją ku so
bie, przytuliła się, niemal przywarła do niego.
Dłoń Juliana spoczęła na jej piersi, zanim jeszcze je
go język wtargnął do jej ust. Ogarnięta nieprzepartym
pożądaniem Anna poczuła znowu, jak pierś jej rozkwi
ta pod palącym dotykiem.
209
Ich usta nie rozłączały się ani na chwilę. Miłosna gra
wciągnęła Annę tak dalece, że nie czuła zimnych pnączy
ani twardej ziemi pod sobą. Szum wodospadu, ćwierka
nie ptaków, szelest drobnych zwierzątek, buszujących
w poszyciu, zgoła do niej nie docierały.
Była głucha, niema i ślepa na wszystko prócz Juliana
i emocji, które w niej budził.
Ręce drżały mu, gdy zsuwał ramiączka jej koszuli.
Płomień w jego oczach, które syciły się widokiem jej
piersi, sprawił, że Anna zadrżała z pożądania. Odrucho
wo uniosła się ku niemu odwiecznym kobiecym gestem
oddania.
Potem dłonie jego powędrowały do talii kochanki.
Zgnieciona halka wylądowała pod jakimś krzakiem. Ju
lian klęczał przez chwilę obok Anny. Pieścił wzrokiem
wysychające już srebrzyste loki, rozsypane teraz wachla-
rzowato wokół niej na pościeli z ciemnozielonych pną
czy. Potem oczy Juliana spoczęły na drobnych, obnażo
nych piersiach, zachwycał się mleczną barwą jej skóry,
delikatnymi łukami bioder... Na koniec objął spojrze
niem smukłe uda, jeszcze jaśniejsze w zestawieniu z czar
nymi bawełnianymi pończochami.
I dopiero wówczas dotknął Anny. Jego ręka delikat
nie przesunęła się wzdłuż linii ściśniętych nóg. Pieszczo
ta zaparła Annie dech. Sennymi oczyma spod ciężkich
powiek obserwowała ruch smukłej, opalonej dłoni na
swym białym ciele. Zadrżała.
- Wpuść mnie! - szepnął, dostrzegając, jaka jest bez
wolna pod jego dotknięciem. Radość na widok reakcji
kochanki splotła się w nim z ciemnym płomieniem wła
snego pożądania. - Otwórz się sama przede mną, Anno!
Słowa Juliana wydały się Annie szokujące, ale jeszcze
bardziej zaszokowała ją własna reakcja. Wciągnęła z tru
dem powietrze i spełniła jego prośbę.
210
Julian zaczął delikatnie gładzić jej uda.
Anna jęknęła.
Julianowi przyszło na myśl, że być może... być może
kiedyś zdoła sprawić, by Anna go pokochała. Nie mogła
się oprzeć jego dotykowi - i to wydało mu się pomyśl
nym znakiem. Zdobędzie jej serce, zawładnąwszy naj
pierw jej ciałem, pieszcząc ją tak, że nie będzie w stanie
myśleć o niczym... i nikim... poza nim.
Jeszcze przez chwilę pozwolił sobie na przyjemność
wpatrywania się w nią. Prawie naga stanowiła prawdzi
wą ucztę dla jego oczu. Wiedział, że pragnie jego, wła
śnie jego!
Zanurzył się w niej ostrożnie, a gdy usłyszał krzyk
Anny, rozkosz ogarnęła go z taką siłą, że cały dygotał.
Leżał potem, tuląc ją w ramionach. Obawiał się spoj
rzeć jej w twarz. Jakiż był wściekły, ujrzawszy ją z Char-
lesem! Okropnie się zachował. Miał mimo to nadzieję,
że zdołał wszystko naprawić. Możliwe jednak, że gdy
Anna otrząśnie się z transu, w jaki wprawiał ją swymi
pieszczotami, znowu przypomni sobie, że jest na niego
wściekła...
Pragnął widzieć na jej twarzy tylko miłość.
A ta mała czarownica jak na złość się nie odzywa!
W końcu Julian wypuścił Annę z objęć i usiadł.
Otworzyła wreszcie oczy i uśmiechnęła się z rozma
rzeniem. Julian wpatrywał się w nią, wstrzymując dech.
Potem spojrzała przytomnie i uśmiech znikł. Zrobiła
wściekłą minę i zerwała się na nogi.
- O, nie! - zapowiedziała groźnie. - Drugi raz mi te
go nie zrobisz! Ty niegodziwcze, jak śmiałeś kochać się
ze mną i zaraz po tym zniknąć bez słowa na cały tydzień,
a później wrócić we wściekłym humorze i znowu mnie
skusić?! Nie zniosę tego!
211
Julian podniósł się z westchnieniem.
- Gdzie według ciebie byłem?
- Nic mnie to nie obchodzi! - Znalazła halkę i wcią
gnęła ją. Potem chwyciła pończochy i buty. - Spójrz, co
zrobiłeś!
Potrząsnęła mu przed nosem swymi fatałaszkami.
- Wynagrodzę ci to - obiecał.
- Nie fatyguj się! Już nigdy ci nie pozwolę zbliżyć się
do siebie! - syknęła. Pochwyciwszy żałosne resztki swej
garderoby, popędziła ścieżką do domu.
Julian patrzył za nią w zadumie. Chyba lepiej dać An
nie kilka dni, by ochłonęła, a dopiero potem na dobre
przypuścić szturm do jej serca.
29
Pięć dni później Anna dosiadła po damsku brunatne
go osła o wyleniałych bokach imieniem Baliclava. Wy
brała takiego wierzchowca z prostej przyczyny: tylko on
pozostał w stajni. Zmierzała teraz śmiało po górskim sto
ku w stronę tej części plantacji, która - jak oznajmił
wczoraj Hillmore podczas ich wieczornej rozmowy -
miała zostać oczyszczona tego właśnie popołudnia. An
na miała na głowie spłowiały od słońca niebieski kape
lusz z wielkim opadającym rondem. Nogi jej osłaniały
solidne buciki sięgające kostek, dłonie - skórzane ręka
wice. Te niecodzienne dodatki do żałobnego stroju wy
glądały śmiesznie, ale Anna zbyt była rozgniewana, by
się przejmować takimi drobiazgami. Postanowiła dopil
nować prac osobiście, choćby Julianowi nie w smak by-
212
ła jej interwencja. Prawdę mówiąc, Anna miała nadzie
ję, że go tym rozdrażni. On też działał jej na nerwy -
i swą cygańską, butną urodą, i wybrzydzaniem na curry
przy każdym obiedzie!
Od czasu gdy Julian zachował się tak niewybaczalnie
nad stawem, Anna odnosiła się do niego bardzo chłod
no. Nie była pierwszą lepszą dziewką, którą można wy
korzystać i porzucić w każdej chwili! Julian większość
czasu spędzał na plantacji: objeżdżał pola wraz z Hill-
more'em, wyznaczając najbardziej obiecujące pola do
oczyszczenia pod uprawę orange pekoe. Kiedy Anna po
informowała go, że wolałaby przeprowadzić ekspery
ment zalecany przez Hillmore'a na znacznie mniejszą
skalę, niż to sobie obaj mężczyźni zaplanowali, Julian
odparł, że prace już się rozpoczęły i wszystko odbędzie
się zgodnie z planem bez względu na to, czy Anna tego
sobie życzy, czy nie.
Wcale jej się to nie spodobało, ale niewiele mogła po
radzić. Hillmore, choć okazywał jej względy należne ty
tularnej właścicielce plantacji, coraz jawniej po rozkazy
zwracał się do Juliana. Wszelkie wysiłki pozbycia się
Chase'a z plantacji spełzły na niczym. Wszczynanie kłót
ni z Julianem także nie przynosiło żadnego pożytku,
gdyż wówczas Anna wybuchała gniewem i wywrzaski-
wała różne wyzwiska pod jego adresem, on zaś kpił so
bie z niej, albo - co gorsza - wychodził z pokoju. Pola
muszą by oczyszczone, krzewy orange pekoe posadzo
ne, a jeśli Annie to nie odpowiada, tym gorzej dla niej!
Taki był stosunek Juliana do całej sprawy. Anna kipiała
z gniewu, ale zrozumiała, że nie zdoła mu przeszkodzić
w niczym, co zamierzył. Postanowiła więc posłużyć się
sprytem, nie obelgami. Miała poważne zastrzeżenia co
do całego planu. Najpierw jednak chciała zorientować
się należycie w sytuacji. Gdyby się okazało, że było tak,
213
jak utrzymywał Julian, i przeznaczone na zagładę krze
wy nie przynosiły już pożytku, wówczas - i tylko wów
czas! - wycofa się bez słowa. Annie nie chciało się jed
nak wierzyć, by aż połowa pól nie przynosiła zysku.
- Ostrożnie, Baliclava! - upominała osła, gdyż pełno
było dokoła wystających korzeni.
Droga wiodąca przez tropikalny las okazała się cał
kiem przejezdna. Jednym z zamierzeń mających na celu
unowocześnienie plantacji było zwiększenie liczby
zbiorników wodnych. Przed kilkoma dniami tą właśnie
trasą słonie odciągnęły zwalone drzewa; miały zostać wy
korzystane do budowy zapór przy naturalnych zagłębie
niach terenu w pobliżu pól przeznaczonych do oczysz
czenia. W porze deszczowej owe zagłębienia wypełnią
się wodą, którą wykorzysta się do nawadniania pól w po
rze suchej. Taki system irygacyjny był powszechnie sto
sowany na Cejlonie, w Srinagarze jednak zawsze brako
wało gotówki na to przedsięwzięcie. Teraz, rzecz jasna,
fundusze się znalazły.
Małpki drzewne skrzeczały wśród gałęzi nad głową
Anny; popatrzyła na nie: były bardzo zabawne z tymi
czerwonymi pyszczkami i brązowym futerkiem, a swo
imi figlami rozbawiłyby największego nawet ponuraka.
Anna uśmiechnęła się, obserwując figlujące zwierzątka,
ale dostrzegła również coś, co wywołało dreszcz przera
żenia: jadowity, złocisty wąż drzewny sunął po gałęzi,
a jego obłe ciało lśniło w półmroku dżungli. Anna
wzdrygnęła się i pochyliła w siodle, popędzając osła. Za
wsze się lękała, że jakiś wąż spadnie na nią z drzewa!
Uprzytomniła sobie wbrew woli, że może zastrzeżenia
Juliana co do jej samotnego obijania się (tak to określił!)
po dżungli nie były całkowicie nieuzasadnione! W An
glii damom podczas przejażdżki zawsze ktoś towarzy
szył - ze względów przyzwoitości. Na Cejlonie dodawa-
214
no taką eskortę po prostu dla bezpieczeństwa. Tubylcy
byli przeważnie łagodni i życzliwi i Anna czuła się wśród
nich bezpieczniej niż w Anglii. Nieszczęśliwe wypadki
zdarzały się jednak na Cejlonie na porządku dziennym.
A to spadła na kogoś gałąź i przygwoździła go do ziemi,
a żona została wdową... To znów jadowity wąż ukąsił ja
kieś dziecko... Kiedy indziej ziemia nagle rozwierała się
pod stopami i pochłaniała całe rodziny.
Anna zadrżała i rozejrzała się dokoła. Wąż drzewny
pozostał daleko w tyle, ale poczucie grożącego niebez
pieczeństwa jej nie opuszczało. Prawdę mówiąc, miała
ochotę poprosić Ruby, by jej towarzyszyła, Ruby jednak
nie przepadała za miejscową fauną - wrzeszczała na wi
dok byle pająka i żyła w ciągłym strachu, że Moti któ
rejś nocy zakradnie się do jej łóżka.
W tej sytuacji Anna mogła liczyć najwyżej na towa
rzystwo Raja Singhi, którejś z trzech pokojówek, ku
charki imieniem Oya albo Chelsea i Kirti. W tej chwili
zaś żadna z tych osób nie miała czasu na przejażdżki po
dżungli. Wobec tego Anna wyruszyła samotnie. I wcale
by się tym nie przejmowała, gdyby Julian i jego okrop
ny kompan nie straszyli jej opowieściami o grożących
niebezpieczeństwach.
Niech ich diabli!
- Wolniej, do licha! - upomniała osła, ale zlekceważył
ją zupełnie.
Podskakując w siodle jak piłka, gdyż Baliclava, na
brawszy rozpędu, nie zamierzał wcale zwolnić, Anna
wypadła z dżungli na pierwsze pole. Ściągała lejce z ca
łych sił, usiłując skłonić zwierzę do statecznego kroku,
ale bez większych nadziei. Osioł był twardy w pysku!
Na szczęście w pobliżu zatrąbił jakiś słoń; Baliclava ro
zejrzał się i ryknął w odpowiedzi. Anna wykorzystała
chwilę nieuwagi swego wierzchowca i zmusiła go, by
215
przeszedł w stępa. Dzięki temu mogła - po raz pierwszy
od wielu miesięcy - przyjrzeć się dokładnie krzewom
herbacianym, wokół których toczył się spór.
Przed laty grunta zostały starannie oczyszczone: prze
prowadzono zabieg zwany chena, polegający na wypale
niu dotychczasowej roślinności. Dżunglę, która do tej
pory władała niepodzielnie na tych terenach, przekształ
cano - akr po akrze - w urodzajne grunta, dające teraz
herbatę, cynamon i ryż. Przejeżdżając obok jednego
z pól, których broniła z takim zapałem, Anna stwierdziła
z przykrością, że równe niegdyś szeregi krzewów nad
miernie się rozrosły. Niekiedy nawet do wysokości trzy
dziestu stóp! Łodygi stały się grube jak gałęzie drzew i za
pewne równie twarde. Anna dostrzegała najistotniejsze
dla hodowli młodziutkie pędy jedynie na samym wierz
chołku każdego krzewu. Z najwyższą niechęcią musiała
przyznać, że Julian i Hillmore mieli rację, przynajmniej
jeśli chodzi o to pole. Nadal jednak nie mogła uwierzyć,
że połowa plantacji znajduje się w równie opłakanym
stanie. Oznaczałoby to, że zaniedbania sięgają czasów,
gdy uprawy nadzorował jeszcze Paul!
Słonie i woły pracowały zgodnie obok siebie, a Cej-
lończycy w turbanach wyrąbywali przecinkę przeciwpo
żarową o jakieś dwieście jardów od Anny, między her
bacianym polem a tropikalnym lasem. Anna wyjechała
zza rzędu krzewów i dostrzegła charakterystyczny pió
ropusz dymu: widać przystąpiono już do wypalania.
Cmoknęła na osła i skierowała go w przeciwną stro
nę, z dala od trudzących się tubylców. Krzewy herbacia
ne na pierwszy rzut oka nie przedstawiały się imponu
jąco. Anna postanowiła przyjrzeć się im z bliska, nim
spłoną.
Nie przyszło jej nawet do głowy, że ogień może wy
mknąć się spod kontroli. Wypalanie pól było na porząd-
216
ku dziennym i nigdy żaden człowiek na tym nie ucier
piał. Niewielki pióropusz dymu unosił się na przeciwle
głym krańcu pola w odległości co najmniej dziesięciu
akrów, Anna miała więc dość czasu, by przyjrzeć się ro
ślinom i odjechać, nim ogień zbliży się ku niej.
Nic więc dziwnego, że objeżdżającą bez pośpiechu
rzędy krzewów Annę zaskoczyła niezwykle intensywna
woń spalenizny. Była tak gryząca, że oczy zaczęły ją
piec. Anna zdumiała się. Była jednak pora monsunów
i wiał silny wiatr. To oczywiście wyjaśniało sprawę! Za
pach dymu dotarł z wiatrem dalej niż zwykle.
Dopiero wówczas, kiedy dym zaczął się kłębić wśród
niezbyt odległych krzewów, Anna pojęła, że zaszła jakaś
straszliwa pomyłka.
Ogień płonął o wiele bliżej, niż powinien!
Uświadomiła to sobie nagle i przejął ją zimny dreszcz.
Odczucia Baliclavy były widać podobne, gdyż odrzucił
w tył głowę i zaryczał. Trąc obolałe oczy i usiłując opa
nować panikę, która ogarniała ją w miarę, jak dym
i cuchnąca woń spalenizny stawały się coraz bliższe, An
na próbowała zorientować się, gdzie się właściwie pali.
Krzewy były tak wysokie, że zasłaniały jej wszystko
prócz najbliższego otoczenia. Z czterech stron otaczały
ją zdrewniałe pędy i dym... I nagle ujrzała człowieka
w niezwykłym stroju... Anna zamrugała oczami i postać
zniknęła. Czyżby złudzenie? A może...
Baliclava znów ryknął, potem zaczął dziwnie podska
kiwać, wierzgając kopytkami, kiedy z pola runęła nagle
ku nim istna lawina jaszczurek. Pędziły ze wszystkich
stron, a wraz z nimi mknęły jak błyskawice węże i wiel
kimi susami uciekały zające. W ciągu kilku sekund całą
ziemię pokrył żywy kobierzec usiłujących zbiec przed
pożarem stworzeń. Baliclava wpadł w panikę: bił kopy
tami i przeraźliwym rykiem wzywał pomocy.
217
Anna krzyknęła i uderzyła osła piętami, poganiając go
w tym kierunku, z którego przyjechali. Pochyliła się ni
sko nad karkiem zwierzęcia, starając się nie wdychać pa
lącego, gęstego powietrza, w którym było coraz więcej
dymu i iskier. Nagle dotarł do niej - i to ze wszystkich
stron - złowróżbny trzask zbliżającego się ognia.
Nad głową Anny, w zatrważająco bliskim sąsiedztwie,
gęste listowie herbacianego krzewu zajęło się ogniem.
Krzak płonął jak pochodnia, sypiąc deszczem iskier. Jed
na z nich padła na zad osła. Baliclava ryknął rozdziera
jąco, okręcił się w kółko i ruszył galopem; Anna omal
nie spadła, cugle wyśliznęły się jej z rąk. Mocno uczepi
ła się siodła. Gdyby spadła, ogień pochłonąłby ją bez
wątpienia. Utrzymanie się na grzbiecie osła stanowiło
dla niej jedyną szansę ocalenia.
Zwierzę gnało na oślep przez herbaciane krzewy, rów
nie mocno splątane jak rośliny w dżungli. Gałęzie biły
Annę po twarzy, ostre kolce kłuły ją. Suknia chroniła jej
skórę przed poparzeniem, ale jakaś zbłąkana iskra spa
dła na kapelusz, który zaczął się tlić. Anna jak szalona
waliła weń jedną ręką i udało jej się stłumić niewielki
płomień. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, że i suk
nia może zająć się od iskier, i to wprawiło ją w jeszcze
większą panikę. Wszystko wskazywało na to, że spłonie
żywcem na własnym polu.
- Boże, ratuj!
Kolejna iskra oparzyła osła. Baliclava cofnął się, pod
skoczył i pognał jak szalony, szukając jakiegoś ratunku.
Niemal oślepiona dymem Anna nie próbowała już po
wodować zwierzęciem. Objęła szyję osła obiema rękami,
ukryła twarz w jego szorstkiej grzywie i przywarła do je
go grzbietu.
Trzask płomieni wzmagał się, przeszedł w ryk... Żar
był tak straszliwy, że na skórze Anny pojawiły się pę-
218
cherze. Prawie nie mogła oddychać w tym dymie. Gdy
by nie szerokie rondo kapelusza, które oparte o kark
osła tworzyło daszek nad głową Anny, z pewnością by
się udusiła.
Uświadomiła sobie, choć trudno jej było to pojąć, że
zaraz zginie. Przed jej oczyma pojawiła się twarz Paula:
czy i on zląkł się, czując, że koniec jest bliski?
Chelsea... Nie, nie może opuścić Chelsea!
Ani Juliana...
Przeraźliwy ryk Baliclavy prawie ogłuszył Annę. Dym
ją oślepiał, dostrzegła jednak ścianę ognia, zbliżającą się
ze straszliwym hukiem. Jęknęła z przerażenia i zakrztusi-
ła się dymem. Kaszląc i oglądając się ze strachem do tyłu,
próbowała powstrzymać osła, ale on najwyraźniej szukał
śmierci wśród płomieni! Nagle przesłonięte dymem oczy
Anny rozszerzyły się z przerażenia: zwątpiła ostatecznie
w ocalenie. Za sobą ujrzała drugą ścianę ognia, znacznie
wyższą i jeszcze szybciej zbliżającą się ku niej.
Znalazła się w pułapce!
Krzyknęła rozpaczliwie i ukryła twarz na karku zwie
rzęcia, które uparcie zmierzało ku niższej ścianie ognia.
A więc przyjdzie jej zginąć właśnie tu, właśnie dziś, za
kilka minut! O Boże, nie chciała umrzeć! Nie teraz, jesz
cze nie!
Poczuła, jak mięśnie osła sprężyły się, i instynktow
nie objęła mocniej jego szyję. Baliclava, wstrząsnąwszy
potężnie zadem, dał nurka w sam środek rozszalałego
żywiołu.
219
30
- Anno ! Anno ! O Boże, Anno !
Jakimś cudem Baliclava sforsował ścianę ognia i gnał
teraz jak szalony przez sczerniałą, wypaloną już część
pola. Robotnicy, słonie i woły - wszystko rozpierzchło
się na widok osła, który z rykiem pędził, jakby ścigały
go demony. Anna trzymała się kurczowo jego szyi. Nie
jasno uświadamiała sobie, że oboje ocaleli - Bóg raczy
wiedzieć, w jaki sposób.
- Anno!
Poczuła znów ostrą woń spalenizny. Baliclava gnał jak
szalony w stronę lasu, skacząc i miotając się. Anna po
czuła, że dłużej nie utrzyma się w siodle... Z krzykiem
runęła na ziemię.
Leżała bez ruchu tam, gdzie upadła, wśród kłujących,
sczerniałych resztek wypalonych krzewów, podczas gdy
osioł uciekał. Była oszołomiona, nie bardzo wiedziała, co
jest prawdą, a co majakiem.
Słyszała jakieś krzyki, ktoś wołał ją po imieniu, zie
mia drżała pod stopami biegnących ku niej osób.
Julian dopadł jej pierwszy. Zabawne: prawie się ucieszy
ła na jego widok... Póki z gardłowym krzykiem nie zaczął
bić jej rozczapierzonymi rękoma po nogach i biodrach.
Próbowała odtoczyć się w bok, żeby uwolnić się od
niego; usiłowała krzyknąć: „Przestań!" ale z jej gardła
wydobył się tylko chrapliwy szept. Rozległ się trzask pę
kającego materiału i Anna z przerażeniem spostrzegła,
że Julian zdziera z niej ubranie.
220
- Przestań! Nie! - krzyknęła i próbowała go ode
pchnąć rękoma, które były dziwnie słabe. A on nadal ją
rozbierał, darł na niej suknię - na środku pola, na oczach
Hillmore'a i tłumu tubylców w turbanach, którzy gapi
li się na nią!
- Ubranie się na tobie pali, cholerna idiotko! - wrza
snął Julian, gdy nadal usiłowała się wyrwać. Gdy sens je
go słów dotarł do Anny i przestała się opierać, Julian zdarł
z niej płonącą suknię i kapelusz. Pozostała w cienkiej bia
łej koszulce i jednej tylko halce. Choć czuła się bardzo
słaba, zdołała skrzyżować ramiona na piersi, pragnąc choć
w ten sposób osłonić się przed męskimi spojrzeniami.
Twarz Juliana zmieniła się w twardą, drewnianą ma
skę o odpychającym wyrazie. Oczy płonęły mu równie
silnie jak ogień, z którego się przed chwilą cudem wy
dostała. Na obu policzkach i czole miał smugi sadzy -
może z jej zwęglonej sukni, może ze spalonych krze
wów? Czarne brwi zbiegły mu się nad nosem, wargi
mocno zacisnął. Obrzucił spojrzeniem postać Anny, po
tem znów spojrzał jej w twarz. Oczy miał jak z czarne
go kamienia, żarzyło się w nich jakieś uczucie, którego
nie potrafiła odgadnąć. Jest wściekły, pomyślała Anna,
ale to nie wszystko!
- Cofnąć się! - warknął, odwracając się do gapiów. -
Nie tłoczyć się wokół memsahib! Hillmore, przynieś
coś, w co można by ją owinąć: koc, cokolwiek!
Zwiesiwszy głowy, miejscowi robotnicy cofnęli się
o kilka kroków. Hillmore puścił się biegiem. Głos Julia
na był jak świst bicza, nikt nie śmiał zlekceważyć jego
rozkazu.
- Bardzo cię boli? - Julian zwrócił się znów do Anny
i nie spuszczał z niej wzroku; potrząsnęła głową. Wów
czas obejrzał ją od stóp do głów, jeszcze dokładniej niż
przedtem. Zadziwiająco łagodnym gestem odgarnął jej
221
włosy z twarzy, a w jego oczach błysnęło coś, nad czym
Anna wolała się nie zastanawiać. Kiedy cofał rękę, do
strzegła, że do palców przylgnęły mu jedwabiste pasem
ka; widać włosy wokół twarzy miała opalone! Julian od
czepił i zwinął jedwabiste nitki tak ostrożnie, jakby to
mogło ją zaboleć. Następnie dotknął lekko policzka An
ny, wzdrygnął się i urwawszy połę własnej koszuli, za
czął delikatnie ocierać jej twarz. Kiedy odjął od niej ka
wałek białej niegdyś szmatki, była poplamiona sadzami
i krwią - jej krwią. Przypomniała sobie gałęzie, smagają
ce ją po policzkach, i pojęła, że musi być porządnie po
kaleczona. Dziwne: nie czuła wcale bólu. Nic jej nie do
legało. Miała wrażenie, że unosi się w powietrzu...
- Skąd się w ogóle wzięłaś na tym polu, do diabła? -
spytał gniewnie. Wydawało się, że wyrywa sobie te słowa
prosto z serca. Ujął spoczywające na piersi ręce Anny
z czułością, która kłóciła się z ostrym tonem jego głosu,
i obejrzał uważnie grzbiet i wnętrze dłoni. Patrząc w jego
surową, uczernioną twarz, Anna poczuła dziwny spokój.
Bez względu na rozliczne wady Juliana, nie było na świe
cie człowieka, któremu powierzyłaby swe życie z więk
szym zaufaniem. Wiedziała, że ten nieznośny szwagier bę
dzie się o nią troszczył, czy ona chce tego, czy nie - i że
zawsze znajdzie się przy niej w najgorszym momencie.
Teraz jednak nawet myślenie było dla Anny zbyt trudne.
Samo oddychanie wymagało tak wiele wysiłku...
- Nie miałaś nawet tyle rozumu, żeby powiadomić ko
goś o swym zamiarze? To prawdziwy cud, cholera, że
wyszłaś z tego cało! Wiedziałaś, że będziemy wypalać po
le! Po diabła cię tu przyniosło? Całkiem straciłaś rozum?!
Jego ostre wymówki prawie nie docierały do Anny.
Odpowiedziała Julianowi sennym uśmiechem, który
chyba go zatrwożył, bo twarz mu stężała i usta się wy
krzywiły. Gdy przestał mówić, ujrzała na jego twarzy
222
niepokój i jednocześnie gniew. Podniósł nagle głowę: to
wracał Hillmore. Anna czuła instynktownie, że wście
kłość Juliana była po prostu wynikiem strachu, który
przeżył. Mimo wszystko lękał się o nią. Ta świadomość
ucieszyła Annę.
- Masz! - powiedział szorstko, ale jego ręce były takie
delikatne, gdy otulał ją kocem przyniesionym przez Hil-
lmore'a. Wełna drapała ją i niezbyt mile pachniała, jed
nak cieple przykrycie bardzo się Annie przydało. Pomi
mo upalnego popołudnia poczuła nagle lodowaty chłód.
Zacisnęła zęby i starała się ukryć, że ma silne dresz
cze. Julian spostrzegł to i rzucił słówko, na dźwięk któ
rego Anna w zwykłych okolicznościach zaczerwieniłaby
się po uszy. Teraz prawie do niej nie dotarło. Znajdowa
ła się w jakimś dziwnym stanie półsnu, póljawy, gdy Ju
lian wziął ją na ręce z taką łatwością, jakby ważyła tyle
co Chelsea. Nie była w stanie nawet objąć go za szyję.
Leżała w kokonie z koca, przytulona do Juliana. W moc
nym uścisku jego ramion odnosiła dziwne wrażenie, że
nareszcie odnalazła swój dom. Oparła głowę na piersi Ju
liana i wsłuchiwała się w mocne, dziwnie kojące uderze
nia jego serca.
Czuła, że jest przedmiotem jego troski, jego miłości.
Choć wiedziała, jak przelotne to uczucie, radowała się nim
z całej duszy. W tej chwili istniał dla niej tylko Julian, któ
ry trzymał ją w objęciach, osłaniał, troszczył się o nią...
Anna nie miała pojęcia, dokąd ją teraz niesie, i wcale
jej to nie obchodziło. Bez wahania uznała, że Julian naj
lepiej wie, co jest dla niej najlepsze. Pomyślawszy to,
westchnęła i zamknęła oczy. W półśnie słyszała, że Ju
lian i Hillmore o czymś po cichu rozmawiają. Jednak ich
słowa niewiele dla niej znaczyły, póki Julian, wyraźnie
zły, nie wypowiedział tak ostro zdań, które przedarły się
przez mgłę zalegającą jej mózg.
223
- Do diabla! Muszę się dowiedzieć, kto wzniecił ten
ogień na tylach! Miał zapłonąć jedynie wówczas, gdyby
pierwszy pożar wymknął się spod kontroli i w żaden in
ny sposób nie można by go było opanować! Znajdź tych,
co się tak pospieszyli, Hillmore, i wyrzuć ich na zbity
łeb, słyszysz?!
- Tak, panie Chase - rozległ się pełen szacunku głos
Hillmore'a.
Anna otwarła oczy i zdążyła dostrzec pożegnalny
ukłon nadzorcy. Julian przyjął to jako wyraz należnego
mu szacunku i odpowiedział skinieniem głowy.
W chwili gdy Julian rzucił jej jakieś słówko i uniósł
szy ją na siodło, także wskoczył na nie, Anna pojęła, jak
przedstawia się obecnie sytuacja w Srinagarze.
Zarówno Hillmore, jak cała służba (może z wyjątkiem
Kirti i Raja Singhi) nie mieli żadnych wątpliwości, kto
rządzi na plantacji! Niekwestionowanym władcą Srina-
garu był teraz Julian Chase.
Anna zaś - ku swemu zdumieniu - odkryła, że taki
stan rzeczy całkowicie jej odpowiada.
31
Julian siedział za Anną, podtrzymując ją troskliwie
przez całą drogę do domu. W jednym ręku dzierżył cugle,
drugą obejmował ją, by nie spadła. Annie coraz trudniej
było oddychać i co chwila traciła przytomność. Gdyby Ju
lian nie podtrzymywał jej w pozycji siedzącej, osunęłaby
się jak szmaciana lalka.
Julian klął siarczyście pod nosem, póki nie ukazał się
Big House.
224
Gdy do niego dotarli, Anna była półprzytomna. Męt
nie uświadamiała sobie, że koń stanął, a Julian, wyjąw
szy nogi ze strzemion, zdołał zsiąść i ściągnąć ją na zie
mię. Potem znów wziął ją na ręce.
- Co się stało memsahib?
- Anno!
Raja Singha i Ruby powitali ich we frontowym holu.
Ruby krzyknęła, przerażona stanem przyjaciółki, a Raja
Singha - jak zwykle - zachował milczenie. Julian zwięź
le poinformował oboje o tym, co się wydarzyło, wbiega
jąc na schody po dwa stopnie naraz, z Anną przytuloną
do piersi. Gdy byli już w korytarzu na piętrze, z dziecin
nego pokoju wyjrzała Kirti, zdumiona i zaciekawiona na
głym zamieszaniem. Julian dał jej znak, by trzymała
Chelsea z dala od tego wszystkiego, i ayah się cofnęła.
Anna była rada, że tak się stało. Nie chciała, by dziec
ko się wystraszyło.
- Wezwać doktora! - polecił ponurym tonem Julian,
złożywszy Annę na łóżku. Pościel wydała się jej lodowa
to zimna, więc zadrżała. Nie była już w stanie się opa
nować; wstrząsały nią dreszcze i dzwoniła zębami.
- Przynieście natychmiast koce! Trzeba ją owinąć!
Ruby pobiegła po koce, Julian zaś odrzucił pościel,
okrył Annę wszystkim, co się dało, i przysiadł na brze
gu łóżka. Ruby delikatnie obmyła twarz przyjaciółki. Uj
rzawszy na mokrym ręczniku smugi krwi i sadzy, Anna
wzdrygnęła się. Julian przygarnął ją mocniej.
- To tylko drobne zadrapania. Nie przejmuj się, żad
nych blizn nie będzie. - Jego szorstki głos, przemawiają
cy cicho, lecz Z ogromną pewnością, uspokoił Annę. Od
prężyła się, rada z tego, że Julian tak ją piastuje, jakby
była jego najdroższym skarbem.
Jak przyjemnie się łudzić, że mu na niej zależy!
Anna otwarła oczy, przymknęła i znów je otworzyła;
225
jej spojrzenie spoczęło na pochmurnej twarzy Juliana,
potem popatrzyła na Ruby, Raja Singhę i stojące za nim
pokojówki. Ruby miała wystraszoną minę, ale majordo-
mus był jak zawsze niewzruszony. W jakich okoliczno
ściach, zastanawiała się sennie Anna, jego twarz wreszcie
by ożyła? A może nie jest zdolny do żadnych uczuć? Słu
żące krzątały się, przynosząc wodę i ręczniki, podczas
gdy Ruby delikatnie obmywała twarz, szyję i ręce Anny.
- Jak można było pozwolić, żeby zrobiła sobie taką
krzywdę?! - krzyknęła Ruby ze złością, rzucając na zie
mię jeszcze jeden pokrwawiony i brudny ręcznik i sięga
jąc po następny. - Nie mogłeś się pan lepiej postarać?!
Anna znów otworzyła oczy i ujrzała, że Julian zaciska
zęby. Nim zdążył coś powiedzieć, zebrała resztę sił i uję
ła się za nim.
- To nie jego wina! Nikomu nie mówiłam, że tam po
jadę... A w ogóle nic mi nie jest - oświadczyła stanowczo.
I w tym momencie zemdlała.
Przepisane przez doktora lekarstwo sprawiło, że An
na nie bardzo wiedziała, co się działo przez następną do
bę. Oprzytomniała na chwilę, usłyszawszy przestraszony
głosik Chelsea. Z wysiłkiem uśmiechnęła się do córeczki
i wymamrotała, że nie jest chora, tylko bardzo, bardzo
śpiąca i że jutro wszystko będzie dobrze. Wówczas zja
wił się Julian i Chelsea rzuciła mu się na szyję z takim
impetem, że matka pojęła, jak bliski stał się dziewczynce
jej nowy stryjek. Gdyby Anna była wówczas całkiem
przytomna, to spostrzeżenie wywołałoby jej niepokój,
ale w obecnym stanie wzajemna sympatia tych dwojga
pokrzepiła ją. Świadomość, że Chelsea ma przy sobie
prócz służby osobę bliską i drogą, która uciszy jej oba
wy, przywróciła Annie spokój ducha.
Zastanawiała się sennie: Jakie to wszystko dziwne! Ro-
226
sło w niej ogromne zaufanie do człowieka, który był
w najlepszym wypadku dalekim krewnym... Do złodzie
ja, łotra, rozpustnika bez sumienia... Który w dodatku
wtargnął w jej życie za pomocą szantażu! Głowiąc się
nad tym skomplikowanym problemem, Anna zasnęła.
Angielska społeczność na Cejlonie utrzymywała ze
sobą ścisłe kontakty, toteż wieść o wypadku Anny ro
zeszła się błyskawicznie i dotarła do wszystkich. Do Big
House nieustannie ktoś wpadał, by spytać o jej zdrowie.
Kłopoty z płucami skończyły się wkrótce, choć doktor
Tandy miał poważne obawy; tylko skaleczenia na twa
rzy wciąż jeszcze pozostawały jako pamiątka strasznej
przygody. Minął prawie tydzień, nim Anna wyglądała
na tyle dobrze, by wpuszczono do jej sypialni kilku
uprzywilejowanych gości. Pierwszym z nich był Char
les, który zbliżył się do łóżka Anny tak, jakby leżała już
na marach.
- Czuję się doskonale - zapewniała go Anna bez koń
ca. - I niedługo całkiem wyzdrowieję! Doktor upiera się,
żebym odpoczęła jeszcze trochę ze względu na płuca, ale
dłużej niż parę dni nie będę się wylegiwać. A moje ska
leczenia wyglądają na groźniejsze, niż są w istocie!
Anna raczej siedziała, niż leżała, podparta cała stertą
poduszek, w ozdobnym kaftaniku na nocnej koszuli.
Starannie wyszczotkowane włosy opadały jej na ramio
na srebrzystymi falami. Mimo zadrapań, które zjaśnialy
już i były teraz bladoróżowe, wyglądała uroczo. Charles
najwyraźniej tak uważał. Zasiadł przy jej łóżku na pro
stym krześle, które sam przysunął, pochwycił rękę An
ny i nie chciał jej puścić.
- Kiedy usłyszałem, że miałaś wypadek, śmiertelnie
się przeraziłem - powiedział, wpatrując się w nią czule.
- Żałuję, że nie dałaś mi prawa opiekowania się tobą.
Potrzebujesz męskiego ramienia, Anno... I chyba już
227
czas, byś zapomniała o przeszłości i spojrzała w przy
szłość...
Coś skłoniło Annę, by zerknęła w stronę otwartych
drzwi sypialni. To, co tam ujrzała, sprawiło, że dalsze
słowa Charlesa były dla niej stracone. W drzwiach stał
Julian, ubrany jak zawsze w czarne spodnie, wysokie bu
ty i białą koszulę bez kołnierza, i patrzył na nich wil
kiem. Ale i tak wydał się Annie niezwykle przystojny.
Gdy Julian zauważył spojrzenie Anny, skinął lekko
głową i wszedł do pokoju.
- Witam, majorze - powiedział bez uśmiechu, gdy
Charles odwrócił się do niego. Annie udało się dyskret
nie uwolnić rękę, ale wyraz niezadowolenia nie zniknął
z twarzy Juliana. Mimo to uprzejmie - choć bez entuzja
zmu - potrząsnął dłonią Charlesa, gdy ten wstał na po
witanie. Zamienił też z gościem kilka słów, jak wymaga
ła grzeczność.
- Co robisz w domu w środku dnia? - spytała Juliana
Anna. Od swego wypadku widywała go przeważnie wie
czorami albo wczesnym rankiem, kiedy zaglądał do sy
pialni, by spytać ją, jak się czuje, lub powiadomić o ulep
szeniach, dokonanych właśnie w Srinagarze.
- Coś ci przyniosłem - odparł krótko.
Anna dopiero w tej chwili zauważyła duże, owiązane
sznurkiem pudło, które trzymał pod pachą.
- Naprawdę? Dziękuję bardzo! - W jej głosie brzmia
ło zdumienie. Julian spojrzał na nią przelotnie, kładąc
pudełko w nogach łóżka.
Potem zwrócił się stanowczym tonem do Charlesa:
- Jestem pewien, że pańska wizyta sprawiła Annie
wielką przyjemność, ale doktor twierdzi, że trzeba jej jak
najwięcej spokoju.
- Już idę - zapewnił Charles, choć Anna protestowa
ła, że bynajmniej nie musi jeszcze wychodzić.
228
Julian uciszył ją lekkim uniesieniem brwi.
- Jeśli pan zamierza wyjść stąd za kilka minut - rzekł
do gościa - zaczekam na pana. Otrzymaliśmy właśnie do
stawę sadzonek; przypuszczam, że to pana zainteresuje.
- Jak najbardziej. Bardzo dziękuję.
- Spotkamy się więc na dole, majorze. Do zobaczenia,
Anno!
Rzucił jej jeszcze jedno chmurne spojrzenie i wyniósł
się. Charles, któremu pozostało zaledwie kilka minut
w towarzystwie Anny, uśmiechnął się z żalem.
- Prawdziwy cerber, co? Nie był zachwycony, że się
tu kręcę! - Charles nagle zmarszczył czoło. - Jesteś pew
na, że żywi do ciebie wyłącznie braterskie uczucia? Sa
ma wiesz: nie jest przecież twoim rodzonym bratem, i...
- Ależ Charlesie! Cóż za pomysł! - przerwała majoro
wi Anna, udając święte oburzenie. Zaczerwieniła się jak
wiśnia. Gdyby ktokolwiek domyślił się, co czuje do niej
Julian i jak intymne są ich stosunki, wybuchnąłby okrop
ny skandal! Anna wolała nawet o tym nie myśleć:
w oczach przyjaciół i sąsiadów stałaby się kobietą upadłą!
- Nie miałem nic złego na myśli - tłumaczył się zmie
szany Charles. - Zrozumiałe, że jako szwagier dba o two
je dobre imię! To całkiem naturalne. Zresztą, mieszka
z tobą pani Fisher... Oczywiście nie potrzebujesz przy-
zwoitki, ale tak znacznie lepiej wygląda... Mimo wszyst
ko to nie twój rodzony brat. Widzę jednak, że cię roz
drażniłem, Anno. Nie powiem już ani słowa! Pamiętaj
tylko, że gdybyś kiedyś potrzebowała... pomocy, a Chase
z jakichś względów nie mógłby ci jej udzielić... zwróć się
koniecznie do mnie!
- Serdeczne dzięki, Charlesie, ale nie przypuszczam...
- Tak, tak... oczywiście - zapewnił ją z pośpiechem. -
No cóż, muszę się z tobą pożegnać. Ale chciałbym znów
cię odwiedzić w przyszłym tygodniu, jeśli można.
229
- Bardzo proszę - odparła Anna.
Pocałował ją w rękę i wyszedł. Spoglądała za nim
Z pewnym niepokojem. Julian z pewnością nie zamierzał
się z nią żenić, ale nie życzył sobie, by zrobił to kto in
ny! I tę jego postawę psa ogrodnika zauważył już
Charles. Inni również mogą zwrócić na to uwagę. Po
wstaną plotki... a od tego już tylko krok do skandalu. An
na zadrżała na samą myśl.
Powinna zmusić Juliana do wyjazdu, zanim do tego
dojdzie. Ale już przecież kazała mu się wynosić - i to nie
raz! - a on uparcie odmawiał.
Prawdę mówiąc, ona też wcale nie chciała, żeby wy
jeżdżał...
Oczy Anny padły na leżące w nogach łóżka pudełko,
sięgnęła po nie. Czyżby Julian naprawdę przyniósł jej
prezent? Był rzeczywiście wyjątkowo dobry dla niej od
chwili wypadku, ale żeby do tego stopnia? Julian nie wy
glądał na człowieka, okazującego takie względy kobie
tom... a zwłaszcza jej!
Palce Anny drżały z niecierpliwości, gdy rozplątywa
ła sznurek i podnosiła wieko. Wewnątrz, spod grubej
warstwy bibułki, połyskiwał jasnozielony jedwab.
Suknia! I to nie byle jaka, stwierdziła Anna wyjmując
ją z pudła: prześliczna toaleta z połyskliwego indyjskie
go jedwabiu, suto przybrana koronkami, uszyta według
ostatniej mody. Po prostu marzenie, nie suknia! Anna ni
gdy jeszcze nie miała czegoś podobnego. Nie zwlekała
ani chwili: zerwała się z łóżka i przyciskając nową kre
ację do piersi, pobiegła natychmiast ją przymierzyć.
230
32
Było jej w tej sukni do twarzy jak w żadnej innej! Sta
ła przed wielkim lustrem, przyglądając się swojemu od
biciu. Niezwykła, srebrnawa zieleń jedwabiu podkreśla
ła alabastrową biel skóry; oczy lśniły jak szmaragdy.
Strój uwydatniał srebrzysty połysk włosów Anny, któ
re pospiesznie upięła w kok, by przekonać się, jak bę
dzie wyglądała w tej sukni i przyzwoitej fryzurze. Ob
racając się przed lustrem, podziwiała odbijającą się
w nim postać. Głęboki, ozdobiony koronką dekolt i ma
łe bufiaste rękawki odsłaniały jej ręce, ramiona i znacz
ną część biustu. Suknia była dopasowana w talii i prze
pasana szeroką szarfą - Anna wydawała się cieniutka
w pasie jak osa; szeroką spódnicę ozdobiono koronko
wymi falbankami i srebrzystozielonymi miniaturkami
wielkiej kokardy, w którą związano szarfę na plecach.
Kreacja była przepiękna i niewiarygodnie elegancka.
Anna wyglądała w niej cudownie. Na samą myśl o tym,
że Julian sam wybrał dla niej tę suknię, Annę ogarnął
dziwny niepokój.
Dlaczego to zrobił?
Anna tłumaczyła sobie, że nie należy wiązać zbyt
wielkich nadziei z tym gestem, który mógł po prostu wy
pływać z niechęci Juliana do czarnego koloru. Czuła jed
nak, że się mimo woli uśmiecha: Julian miał mnóstwo
wad, był nieznośny, bezwzględny, despotyczny, tak iry
tujący, że nieraz miała ochotę go zamordować, a jed
nak... wolała nie kończyć tej myśli. Zranił ją głęboko, i to
231
dwukrotnie! Powinna mieć się przed nim na baczności!
A jednak rozpierała ją radość, wywołując rumieniec
na policzkach i blask w jej oczach, kiedy przyglądała się
swemu odbiciu w lustrze. Gdyby takie posądzenie nie
było śmieszne, powiedziałaby, że wygląda na zakochaną.
W Julianie? To przypuszczenie zatrwożyło Annę.
Zakochać się w kimś takim, to dopraszać się nieszczę
ścia!
Ta myśl podziałała jak kubeł zimnej wody. Anna za
częła rozpinać haftki na plecach. Najwyższa pora scho
wać tę śliczną suknię i wrócić do codzienności, czyli do
żałoby. Nie może sobie pozwolić na to, by pociąg fizycz
ny - choćby nie wiem jak silny! - do przystojnego męż
czyzny odebrał jej zdrowy sąd o realiach życia.
Zaczęła rozpinać suknię, gdy nagle uświadomiła sobie,
że ktoś ją obserwuje. Opuściła ręce i odwróciła się rap
townie.
- Pięknie wyglądasz. Zupełnie jak syrena - stwierdził
Julian.
- Nie masz zwyczaju pukać przed wejściem? - spyta
ła poirytowana Anna.
- Tylko wówczas, kiedy to niezbędne. - Szczególny,
jakby krzywy uśmiech dodawał śniadej twarzy niezwy
kłego uroku. Na widok Juliana serce Anny zabiło żywiej.
Był taki wysoki, taki przystojny, taki męski!
Ale nie dla ciebie! skarciła się surowo w duchu. Zmarszcz
ka na jej czole przerodziła się w grymas niechęci.
- Chciałeś podobno pokazać Charlesowi nowe sa
dzonki!
Na ustach Juliana pojawił się drapieżny uśmiech.
- Wywinąłem się łgarstwem! - przyznał, zbliżając się
ku niej sprężystym krokiem. Anna poczuła nagłe onie
śmielenie i odwróciła się znów do lustra. Julian zatrzy
mał się tuż za nią; przy jego potężnym wzroście i szero-
232
kich barach wydawała się jeszcze drobniejsza. Odbicia
obu postaci złączyły się w lustrze, oczy ich się spotkały.
- Kiedy Dumesne zszedł na dół, przypomniałem sobie
o jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawie... Nie, w gruncie
rzeczy to wcale nie było kłamstwo: musiałem natych
miast przekonać się, czy suknia pasuje!
Anna przyjrzała się sobie w lustrze, potem popatrzy
ła na odbicie Juliana.
- Jest przepiękna! Bardzo ci dziękuję. Jestem nią za
chwycona, ale nie będę miała okazji jej założyć.
- Możesz ją nosić przy każdej okazji. Na przyjęciu.
Jadąc z wizytą do przyjaciół. - Oparł lekko ręce na jej
nagich ramionach. Anna starała się ukryć wrażenie, ja
kie wywiera na niej jego dotyk.
- Zapomniałeś, że jestem w żałobie.
Wykrzywił usta. W oczach pojawił się niemiły błysk.
- O niczym nie zapomniałem. Minął już rok. Nie
przesadzasz trochę z tą żałobą?
- Kochałam Paula!
- To czas przeszły. Nie powiesz chyba, że nadal go
kochasz?
- Zawsze go będę kochała.
Na to stwierdzenie kąciki ust mu opadły. Zacisnął rę
ce na ramionach Anny i odwrócił ją ku sobie; jego palce
wbiły się tak mocno w delikatną skórę, że aż krzyknęła.
- Ty idiotko! - mruknął szorstko i zbliżył usta do jej ust.
Anna nie próbowała uniknąć tego pocałunku. Jedna
cząstka jej istoty tęskniła za dotykiem jego warg, druga
zaś ostrzegała o grożącym niebezpieczeństwie. Czuła się
tak słaba w obecności Juliana... zbyt słaba, żeby się opie
rać. Przecież go kochała...
Wielki Boże, czyż to możliwe?! Myśl ta napełniła An
nę przerażeniem. Nie mogła, po prostu nie mogła zako
chać się w tym złodzieju, w tym łotrze, który tak umiał
233
radzić sobie z kobietami! To szaleństwo, gorzej niż sza
leństwo! Ale dotyk ust Juliana był tak cudowny, gorący,
mocny... Przez materiał koszuli wyczuwała dłońmi bi
cepsy na jego ramionach. Wspięła się na palce i przylgnę
ła mocno ustami do jego ust.
Julian wydal ciche, głębokie westchnienie. Jego ramio
na zacisnęły się wokół Anny i przytulił ją do siebie z ca
łej siły. Anna stopniała w jego objęciu. Ręce same powę
drowały ku jego szyi. Palce zanurzyły się w ciemnych
włosach na karku Juliana. Oddawała mu pocałunki, spra
gniona smaku jego ust, niezdolna sprzeciwiać się pra
gnieniom swego ciała. Czy kochała Juliana? O tym wo
lała nie myśleć. Czy go pragnęła?
Ponad wszystko w świecie!
Było dla niej szokiem, gdy nagle odsunął ją gwałtow
nie i trzymając na odległość ramienia, spojrzał tak groź
nie, że niczego już nie pojmowała.
- Julianie - odezwała się, ale urwała, dostrzegłszy po
sępny wyraz jego twarzy.
- „Julianie!" - przedrzeźniał szyderczym falsetem. - Tym
razem, o dziwo, nie pomyliłaś się w imieniu!
Z tymi słowy odepchnął Annę i podszedł do szafy.
Otwarł ją jednym szarpnięciem i na oczach osłupiałej
właścicielki zaczął przetrząsać zawartość. Wywlekał suk
nie, jedną po drugiej, i przerzucał sobie przez ramię.
- Co ty wyprawiasz, na litość boską?! - jęknęła Anna,
odzyskawszy głos.
- Dość już tej upiornej maskarady! Nosiłaś po nim ża
łobę przez rok. Zupełnie wystarczy!
Opróżniał jej szafę ze wszystkich czarnych sukien.
Anna próbowała powstrzymać Juliana; chwyciła go za
rękę, ale ją brutalnie odtrącił.
- Nie możesz zabierać mi całej garderoby!
- Doprawdy?! Zaraz się przekonasz, mała hipokrytko!
234
- Hipokrytko?!
Skwitował ten okrzyk oburzenia jeszcze jednym
wściekłym spojrzeniem.
- A jak mam cię nazwać? Idziesz ze mną do łóżka, po
zwalasz mi się kochać, pieścisz mnie sama, i to tak, jak
żadna inna! I śmiesz równocześnie zapewniać o niega-
snącej miłości do zmarłego męża i dowodzić jej czarny
mi kieckami!
- Naprawdę kocham... - zaczęła z oburzeniem Anna,
ale urwała, gdy Julian zwrócił się ku niej z twarzą wy
krzywioną gniewem.
- Jeśli jeszcze raz wymówisz jego imię, to cię uduszę! -
wysyczał groźnie przez zęby.
Przerażona Anna cofnęła się o krok.
Uśmiechnął się szyderczo.
- Boisz się mnie? Masz słuszność!
- Julianie...
Oczy płonęły mu jak rozżarzone węgle. Przestraszo
na Anna urwała.
Julian bez słowa wyjął z szafy resztę żałobnych sukien.
Potem rzucił jej ostatnie spojrzenie i wyszedł z sypialni.
Oniemiała Anna patrzyła bezradnie. Potrzebowała
dobrych kilku minut, żeby do niej dotarło, iż Julian na
prawdę pozbawił ją wszystkich nadających się do wło
żenia ubrań! Pozostało jej tylko kilka starych fatałasz-
ków, które nosiła jeszcze przed śmiercią Paula, i lśniąca
zielona suknia, którą nadal miała na sobie. Rozgniewa
na Anna miała ochotę podrzeć kruchy jedwab na strzę
py, wyłącznie na złość Julianowi! Wczepiła już palce
w dekolt... i powstrzymało ją niezwykłe piękno tego stro
ju. Kipiąc ze złości, ściągnęła suknię najszybciej jak mo
gła i przebrała się w liliową, którą już raz włożyła, chcąc
przypodobać się Julianowi. To wspomnienie rozzłościło
ją jeszcze bardziej. Z ogniem w oczach ruszyła na poszu-
235
kiwanie zabranych jej sukien i człowieka, który ośmielił
się pozbawić ją garderoby.
- Anno, jak to cudownie ujrzeć cię znów w czymś ko
lorowym!
Ruby wyłoniła się z głębi domu w samą porę, by rzu
cić jej tę uwagę. Anna odwzajemniła się jakimś burknię
ciem i wściekłym spojrzeniem i wyminęła przyjaciółkę
pędem. Ruby zamarła na chwilę z otwartymi ustami, lecz
zaraz pospieszyła za Anną.
- Dokąd tak lecisz, złotko, i w dodatku taka wściekła?
- Zabrał mi wszystkie ubrania!
- Co takiego?!
- Słyszałaś: ta świnia zabrała mi wszystkie suknie!
- Mówisz o Julianie? - Ruby zrównała się Z Anną, gdy
ta wyszła na tylną werandę, a potem do ogrodu. Przyja
ciółka była wyraźnie zaintrygowana.
- Oczywiście, że o Julianie!
- Ale dlaczego? - Ruby wydawała się tak rozbawiona,
że Anna rzuciła jej mordercze spojrzenie.
- Dlaczego?! Bo mówi... Wszystko jedno zresztą!
- Miał już dość tej twojej żałoby, co? - Ruby pokiwa
ła głową ze zrozumieniem. - Wcale mu się nie dziwię!
Strasznie się chłopina przejął tym twoim wypadkiem. Po
mojemu, całkiem go wzięło!
- Cóż to ma znaczyć? - Anna odwróciła się do Ruby
tak gwałtownie, że ta aż się zdumiała.
- Jasne jak słońce, że się całkiem w tobie zamazał! Po
co by ci inaczej zabierał te czarne kiecki? Zazdrosny jak
cholera!
- Zazdrosny?!
- O Paula.
- Przecież Paul nie żyje!
- Dla ciebie żyje, i tylko to się liczy!
- To najgłupsza uwaga, jaką kiedykolwiek słyszałam!
236
Ruby wzruszyła ramionami.
- Przecież my się z Julianem bez przerwy kłócimy!
Dlaczego miałby być zazdrosny o Paula? To absurd!
Ruby znów wzruszyła ramionami.
- Ja... - Anna nagle urwała, przypomniawszy sobie wy
darzenia, które skłoniły przyjaciółkę do tak zadziwiają
cej konkluzji. Rozejrzała się dokoła, ale w ogrodzie, na
dziedzińcu i w najbliższym otoczeniu najwyraźniej Ju
liana nie było. - Wszystko jedno, z jakiego powodu ta
świnia ukradła mi suknie! Jeśli go nie dopadnę, zanim je
zniszczy, nie będę miała co na siebie włożyć!
- Popatrz tam! - odezwała się nagle Ruby, wskazując
coś za stajnią.
Anna ujrzała wznoszący się dym i ogarnął ją gniew.
-Jeśli się ośmielił! - Zgrzytnęła zębami i popędziła w tam
tą stronę.
Ruby podążyła za nią bez słowa, ale z wyraźną satys
fakcją, którą starała się ukryć przed przyjaciółką.
- Lubię chłopów z ikrą! - mruknęła do siebie.
- Co takiego? - obejrzała się przez ramię Anna, kiedy
skręcały na tyły stajni.
- Nic, nic, złotko! To nic ważnego! Popatrz no lepiej!
Anna stanęła jak wryta, a potem zakasała spódnicę
i popędziła w stronę stosu płonących gałęzi, na którego
szczycie paliły się jej suknie.
- Ty podły, bezczelny bydlaku! - syknęła prosto
w twarz Juliana. Pochwyciła upuszczony przez niego po
grzebacz i próbowała rozpaczliwie wyłowić nim ze sto
su przynajmniej parę sukien.
- No, no... Czy wypada pastorównie tak się wyrażać? -
Julian objął ją mocno wpół i odciągnął, uniemożliwiając
dalsze wysiłki, które - jak już się zorientowała - i tak by
ły daremne. Suknie płonęły. Ogień pożerał delikatny je
dwab, muślin i taftę.
237
- Coś ty narobił! - jęknęła Anna, patrząc na dymiące,
zwijające się w płomieniach i rozpadające na popiół
ubrania. Ramiona Juliana, mocno obejmujące Annę
w pasie, nie pozwalały jej zbliżyć się do ognia, choć wy
rywała się jak szalona. Kiedy już było oczywiste, że ni
czego nie da się uratować, puścił ją.
Anna natychmiast zamierzyła się na niego pogrzeba
czem. Wywinęła nim z taką furią, że gdyby trafiła w gło
wę Juliana, byłoby już po nim. Uchylił się jednak.
- Dość tego! - Jim, którego obecność i wyraźna satys
fakcja z jej porażki dotarły właśnie do świadomości An
ny, chwycił ją od tyłu, zanim zdążyła zamachnąć się po
wtórnie. Julian, uśmiechając się od ucha do ucha, wyrwał
jej pogrzebacz.
- Puść ją, Jim! - polecił kompanowi.
- Jak sobie chcesz - odparł tamten bez przekonania.
Puścił Annę i spiesznie się odsunął.
Nic mu jednak nie groziło. Anna prawie nie dostrze
gała jego, a tym bardziej chłopaka stajennego, który
przyglądał się wszystkiemu z bezpiecznej odległości, czy
jego pomocnika z wybałuszonymi oczyma, który wynu
rzył się właśnie z wnętrza stajni, prowadząc dwa osio
dłane konie.
Widziała tylko Juliana.
- Sprawię sobie nowe! - syknęła, zaciskając pięści. By
ła wściekła, bo pojęła już, że nic mu nie może zrobić.
Julian uśmiechnął się czarująco. Zbliżył się o krok
i ująwszy Annę pod brodę, obrócił twarzą ku sobie.
- Jeśli to zrobisz, kochanie, to je również puszczę z dy
mem. Powiem ci coś więcej: jeżeli zobaczę cię jeszcze kie
dyś w czarnej sukni, zedrę ją z ciebie natychmiast. Czy
będziesz sama, czy w towarzystwie, wszystko jedno.
Przysięgam! - Wypowiedział tę pogróżkę tak cicho, że
tylko Anna ją usłyszała.
238
Odtrąciła z wściekłością jego rękę.
- Jak mnie jeszcze raz dotkniesz, to...
- To co mi zrobisz, złotko?
Kiedy spojrzała na niego z nienawiścią, nie znajdując
pogróżki, która zrobiłaby na nim jakieś wrażenie, Julian
roześmiał się. Anna aż oniemiała z wściekłości.
- Rozsądna dziewczynka! - rzucił od niechcenia nie
co głośniej, tak by całe audytorium mogło go usłyszeć.
Anna, czerwona z gniewu, rozpaczliwie szukała w my
ślach wystarczająco obraźliwego epitetu; on tymczasem
odwrócił się na pięcie, podszedł do stajennego chłopca
trzymającego konie i dosiadł roślejszego wierzchowca.
Jim ruszył w jego ślady jak wierny cień.
- Do zobaczenia przy kolacji! - zawołał Julian do An
ny, ujmując cugle. I rzuciwszy jej jeszcze jeden drwiący
uśmiech, spiął konia piętami i odjechał, a Jim pokłuso-
wał za nim.
- Ten... ten... - dławiła się Anna bezsilnym gniewem,
gdy Ruby podeszła i stanęła obok niej.
Przyjaciółka westchnęła głęboko.
- Co za chłop, złotko! Jak ci się znudzi, ustawiam się
w kolejce! - rzuciła, ale na widok płonących wściekle
oczu Anny pospiesznie się wycofała.
Anna, pozbawiona całej niemal garderoby, przez na
stępnych kilka dni dąsała się w swoim pokoju. Ruby -
pełna współczucia dla niej, a równocześnie ubawiona sy
tuacją - odwiedzała ją tam, podobnie jak Chelsea i Kirti.
Julian nawet się nie pokazał.
Tym lepiej! Ilekroć Anna pomyślała o tym przewrot
nym diable, jej gniew rósł. Miała ochotę trzasnąć go w tę
cygańską gębę, kopnąć w potężną goleń, ugryźć w mu
skularne ramię - i na tym by nie poprzestała! Prawdę
mówiąc, najchętniej by go zabiła!
239
Jak mógł postawić ją w takim położeniu?! Miała
okropne podejrzenie, że cały dom się z niej śmieje...
a może i całe sąsiedztwo?
Jeśli nie mogła pojawić się w żałobie, to w ogóle nie
wyściubi nosa z domu! Zapowiedziała to Ruby, a ta na
zajutrz rano oznajmiła jej, że na dole czeka szwaczka,
gotowa zabrać się od razu do pracy nad nową gardero
bą Anny. Sprowadził ją - oczywiście - Julian!
- Nie zamierzam zamawiać nowych sukien! - warknę
ła Anna. - Możesz to oznajmić temu... - Urwała nagle,
zamyśliła się nad czymś, a potem uśmiechnęła. - A zresz
tą, przyślij ją tu. Coś jednak obstaluję.
Ruby przyjrzała się jej uważnie. Jeśli nawet domyśla
ła się, co Annie chodzi po głowie, nie sprzeczała się z nią.
- Lepiej uważaj, co robisz, kochanie - powiedziała tylko.
Anna w odruchu buntu zamówiła sześć nowych su
kien na miarę - czarnych, co do jednej!
Póki suknie nie będą gotowe (szwaczka obiecała do
starczyć je za pięć dni), Anna zamierzała pozostać w swo
im pokoju. Potem zjawi się jakby nigdy nic... A gdyby Ju
lian próbował jakichś sztuczek, wydrapie mu oczy!
Tymczasem goście przybywali tłumnie do Srinagaru
i Anna była rada, że siedzi spokojnie w zaciszu swej sy
pialni. Przeszkadzała jej tylko myśl o tym, jak niektóre
odwiedzające kobiety (trudno je nazwać damami!) musi
cieszyć takie sam na sam z Julianem. Przeważnie nie by
ło go w domu, ale bez wątpienia jego najbardziej zagorza
le wielbicielki - na przykład Antoinette Noack! - zdołały
go jakoś dopaść. Anna wyobrażała sobie, jakie niesłycha
ne zainteresowanie uprawą herbaty zaczęły nagle obja
wiać owe damy.
Nie tylko przybywali goście, ale sypały się też zapro
szenia na przyjęcia, wieczorki muzyczne czy literackie
i różne inne imprezy - zarówno dla Anny, jak dla Julia-
240
na. Choć plantacje były oddalone jedna od drugiej, od
ległości nie były aż tak wielkie, by uniemożliwić życie
towarzyskie. Zanim Paul zachorował, bywali z Anną na
przyjęciach kilka razy w miesiącu. Od powrotu na Cej
lon Anna również wzięła parokrotnie udział w niewiel
kich spotkaniach towarzyskich.
Teraz jednak odrzucała wszystkie zaproszenia, tłuma
cząc się złym stanem zdrowia. W rzeczywistości sprawa
była o wiele bardziej skomplikowana: Anna nie potrafi
ła Zgłębić swych uczuć do Juliana, wolała więc nie poka
zywać się wraz z nim w towarzystwie, zwłaszcza że i tak
dostałaby się na ludzkie języki, gdyby zrezygnowała
z noszenia żałoby. W dodatku teraz nie miała się po pro
stu w co ubrać!
I nagle Julian - ta apodyktyczna świnia - przyjął za
proszenie w imieniu ich obojga!
- Jak on śmiał zawiadomić listownie Antoinette Noack,
że z przyjemnością zjawimy się oboje na jej proszonej ko
lacji?! On niech sobie robi co chce, ale ja nie wybiorę się
z pewnością! Możesz mu to oznajmić!
- Nie mieszaj mnie do tego - odparła Ruby. - Powiedz
mu sama.
- Oczywiście, że powiem!
Anna wydobyła papier i atrament z szuflady stojące
go przy łóżku stolika i nagryzmoliła kilka słów do Julia
na. Wezwawszy Raja Singhę, poleciła mu, by wręczył ten
liścik panu Chase, skoro tylko wróci do domu. Potem
z uśmieszkiem zadowolenia przebrała się w nocną ko
szulę i położyła do łóżka.
Była stanowczo zbyt chora, by wziąć udział w przy
jęciu.
Dwie godziny później Anna leżała wygodnie w łóżku,
oparta o stos poduszek, choć było dopiero wczesne po
południe. Pod ręką miała mnóstwo kolorowych skraw-
241
ków i przygotowywała niespodziankę na szóste urodziny
Chelsea: całą wyprawę dla jej lalki. Anna szyła wymyślną
toaletę z koronki, a Ruby, rozparta obok w głębokim fo
telu, obrębiała narzutkę do kompletu, gdy w korytarzu
rozległy się dobrze im znane kroki.
- Uff!... Zaraz się piekło rozpęta! - mruknęła Ruby do
przyjaciółki.
- Ależ skąd! - odparła wyniośle Anna i pochyliła się
znów nad robótką. Przebiegł ją dreszcz przyjemnego
podniecenia, gdy czekała na pojawienie się Juliana. Nie
przypuszczała, że uwierzy w to, o czym powiadomiła go
w liście. Całkiem zrozumiałe, że zechce przekonać się na
własne oczy, czy z jej płucami jest istotnie aż tak źle, że
nie może opuścić łóżka.
- Co to ma znaczyć? - Julian bez ceremonii wszedł do
pokoju ze zmiętym liścikiem w ręku. Był bez surduta,
rzecz całkiem zrozumiała przy takim upale, choć wielu
miejscowych Anglików paradowało w pełnym stroju bez
względu na pogodę. Koszula i spodnie Juliana były brud
ne i przepocone, a włosy związane na karku. Twarz lśni
ła mu od potu i wydawała się jeszcze ciemniejsza niż
zwykle. Najwidoczniej wrócił właśnie z pola i był wy
raźnie w złym humorze.
- Nie nauczono cię w dzieciństwie, że należy zastukać
przed wejściem? - odezwała się wyniośle Anna, unosząc
brwi. Ręka z igłą zastygła w powietrzu nad miniaturową
kreacją, a wyraz oczu miał wyraźnie dać gościowi do zro
zumienia, co Anna myśli o jego bezceremonialnym wejściu.
- Nie - odparł Julian i spojrzał przymrużonymi oczy
ma prosto w twarz Anny. Zmarszczyła brwi: przeciwnik
od razu wytrącił jej broń z ręki! Wbiła igłę w materiał
z taką siłą, że ukłuła się w kciuk lewej ręki. Powstrzyma
ła się od krzyku i wsadziwszy do ust palec, spojrzała
spode łba na Juliana.
242
Stał w nogach łóżka, wysoki i bardzo przystojny mi
mo niechlujnego wyglądu - i niesłychanie męski! Mie
rzył Annę wzrokiem od stóp do głów, jakby miał do te
go wszelkie prawo. Anna podciągnęła przykrycie pod
pachy, na koszulę włożyła kaftanik, była więc bardzo do
kładnie okryta. Coś jednak we wzroku Juliana sprawia
ło, że czuła się obnażona. Niech go licho porwie: potra
fi zbić ją z tropu jednym uniesieniem brwi!
- Masz do mnie jakąś sprawę? - spytała.
- Doskonale wiesz, psiakrew, o czym musimy pomó
wić. Pójdziesz dziś na tę kolację, i już!
- Jeśli przeczytałeś mój liścik, doskonale wiesz, że się
nie wybieram: źle się czuję.
Julian wyrzucił z siebie niecenzuralne słowo, które
wyraziło najzupełniej jego opinię o tej wymówce. Anna
zaczerwieniła się po uszy, ale się nie ugięła.
- Wolałabym, żebyś nie klął.
- Będę klął, do cholery, ile zechcę! Mam już dość two
ich dąsów. Zaciągnę cię dziś na tę kolację, choćby za
włosy!
Anna zacisnęła usta.
- Mówię ci, że jestem chora!
- Już ci wierzę!
- A ponieważ sam zniszczyłeś moją garderobę, wiesz
z pewnością, że nie mam co na siebie włożyć.
- W tej zielonej sukni wglądasz całkiem ładnie.
- Nie mam zamiaru pokazywać się publicznie w po
dobnym stroju! W najlepszym wypadku mogłabym wło
żyć półżałobę: popielaty albo lila.
Oczy Juliana nagle pociemniały, a głos zadźwięczał ostro.
- Moja droga! O ile w chwili odjazdu do pani Noack
okaże się, że włożyłaś na siebie coś innego, osobiście za
prowadzę cię z powrotem do sypialni i ubiorę w tę zie
loną suknię! Masz na to moje słowo!
243
- Nie waż się mi grozić! - Podobnie jak Julian, Anna
odrzuciła wszelkie pozory uprzejmości. Usiadła na łóż
ku wyprostowana, a oczy jej ciskały pioruny.
- O, mogę się odważyć na znacznie więcej! Chcesz się
przekonać?
- Wcale się ciebie nie boję!
- Wobec tego jesteś głupia jak gęś! Powóz zajedzie
o szóstej. Mam nadzieję, że będziesz gotowa.
- Nadzieja matką głupich! Nigdzie się nie wybieram! -
wrzasnęła za nim Anna, gdy odwróciwszy się zmierzał ku
drzwiom.
- Tym gorzej dla ciebie - odparł i wyszedł z pokoju.
Zegar na dole wybił szóstą. Anna - uparcie tkwiąc
w swej sypialni - wsłuchiwała się w odległe uderzenia,
oznajmiające tę godzinę, w nerwowym oczekiwaniu. Lada
chwila wtargnie do sypialni Julian, by ją stąd wyciągnąć,
choć bynajmniej nie zamierzała mu się podporządkować.
Przeczucie jej nie omyliło.
Męskie kroki były szybkie, zdecydowane i bardzo ła
twe do rozpoznania. Anna sprężyła się, gdy ucichły
przed drzwiami jej pokoju; potem z ponurym uśmie
chem obserwowała poruszającą się klamkę. Jak mógł być
aż tak naiwny? Oczywiście, że zamknęła drzwi na klucz!
Ta tchórzliwa Ruby odmówiła jej swego wsparcia
w chwili, gdy - jak to określiła „piekło się rozpęta". An
na była więc zdana tylko na siebie. Stała wyprostowana,
wpatrzona w drzwi, a ręce jej się pociły. Nie wytrzyma
łaby w łóżku, jaki by to zresztą miało sens? Przecież Ju
lian i tak nie wejdzie do zamkniętego pokoju! Anna sta
ła więc tyłem do okna, z rękoma złożonymi na piersi
w podświadomie modlitewnym geście. Wcześniej zastą
piła kaftanik szlafroczkiem z wzorzystej bawełny, opa
sanym pod biustem szeroką niebieską szarfą. Włosy za-
244
czesała do tyłu i związała na karku błękitną wstążeczką.
Na nogach miała atłasowe pantofelki. Był to ubiór da
my, zamierzającej spędzić wieczór w zaciszu swej sypial
ni. Annie o to właśnie chodziło.
Klamka poruszyła się raz jeszcze. Nic to oczywiście
nie dało. Rozległo się więc energiczne stukanie.
- Anno!
- Idź sobie! - Była dumna ze swego tonu: stanowczy
i chłodny.
- Jeśli natychmiast nie otworzysz drzwi, to je wywa-
żę!
- Nie ośmielisz się!
- Zaraz się przekonasz!
Anna zmarszczyła czoło. Drzwi były masywne, dębo
we; zamek też solidny. Julian z pewnością ich nie wywa
ży. A gdyby?
Zanim zdążyła się nad tym zastanowić, drzwi zatrzę
sły się pod uderzeniem. Anna aż się wzrygnęła. Przecież
cały dom się zbiegnie!
Wolała prowadzić wojnę z Julianem bez świadków.
- Dobrze już, dobrze! - zawołała, gdy drzwi powtór
nie zadrżały pod jego naporem. Przebiegła przez pokój,
przekręciła klucz w zamku i otwarła drzwi na oścież.
Stanęła oko w oko z Julianem, olśniewająco pięknym
w czarno-białym stroju wieczorowym, ale z naburmu
szoną miną.
Anna zrewanżowała mu się podobnym grymasem.
- Memsahib... - W korytarzu pojawił się Raja Singha.
Z nieodgadnionym wyrazem twarzy spoglądał to na An
nę, to na Juliana. - Czy nie jestem pani potrzebny?
Anna omal nie uległa pokusie. Nie chciała jednak, by
Hindus wpadł przez nią w kłopoty, a naraziłby się na
nie z pewnością, gdyby zadarł z Julianem.
- Nie, nie, Raja Singha - odparła tak pogodnie, jak
245
tylko zdołała. - Wszystko w porządku. Bardzo ci dzię
kuję.
Nie mogła kłócić się z Julianem na korytarzu pod ba
dawczym wzrokiem majordoma! Połknęła słowa cisnące
się jej na język i wpuściła szwagra do pokoju. Julian mi
nął ją w progu bez słowa, ona zaś zamknęła drzwi po je
go wejściu.
Wrogowi udało się wedrzeć do jej fortecy; pierwsza
potyczka była przegrana. Na myśl o triumfie Juliana
w oczach Anny pojawiły się wojownicze błyski. Przero
dziły się w iście marsowy grymas, gdy odwróciwszy się
do przeciwnika ujrzała, że stoi już przy szafie i wyciąga
z niej zieloną suknię.
- Mówiłam ci, że nigdzie nie pojadę! - powiedziała to
bardzo stanowczo, nie podnosząc jednak głosu.
- Pojedziesz, pojedziesz! Chodź no tu.
Gdy uparcie tkwiła przy drzwiach w dumnej posta
wie, z rękoma skrzyżowanymi na piersi, Julian w kilku
susach przemierzył pokój i chwycił ją za ramię. Ku prze
rażeniu Anny złapał za szarfę przy jej szlafroku: najwi
doczniej miał zamiar rozebrać ją przemocą!
- Nie waż się! - Biła go w panice po rękach, trzyma
jących końce szarfy. Julian przestał rozwiązywać kokar
dę i spojrzał Annie prosto w oczy.
- Dałem ci szansę, ale z niej nie skorzystałaś - powie
dział bezlitośnie. - Rozbieraj się, szybko! Jesteśmy już
spóźnieni.
- Nie mogę przecież... przy tobie.
- Możesz i zrobisz to. Albo ja cię wyręczę. - Pociągnął
jeszcze raz za kokardę i rozwiązał szarfę. Poły szlafroka
rozchyliły się, ukazując cienką nocną koszulę. Anna po
spiesznie otuliła się znowu.
- Nie! - Szybko cofnęła się poza zasięg ramion Julia
na. Obiema rękami przytrzymywała szlafroczek na pier-
246
si. Cóż by to było za poniżenie, gdyby Julian zdarł go
z niej siłą! Już lepiej przebrać się samej, zachowując
resztki godności, niż ulec fizycznej przemocy... Co za
świnia!
- Wygrałeś: pojadę z tobą. Ubiorę się, jak tylko opu
ścisz ten pokój.
Roześmiał się, ale nie był to pogodny śmiech.
- Nic z tego, moja pani! Zmarnowałaś swoją szansę.
Nie mam do ciebie za grosz zaufania. Możesz mi zwiać,
choćby przez okno! Ubierzesz się przy mnie albo ubio
rę cię sam!
- Nienawidzę cię!
- Bardzo możliwe. No więc jak będzie?
Anna wiedziała już, że przegrała z kretesem. Kipiąc
z wściekłości, wycofała się za parawan, stojący w kącie
pokoju. Gdy zdjęła szlafrok i nocną koszulę, Julian rzu
cił jej niezbędne części garderoby: na parawanie zawisła
przejrzysta biała koszulka, a zaraz za nią dwie halki,
pończoszki i podwiązki. Anna czuła się poniżona tym,
że wróg grzebał w jej bieliźnie. Najwyraźniej dobrze się
orientował, co panie noszą pod sukienką. Nic dziwne
go; bezczelny uwodziciel!
Anna włożyła koszulkę przez głowę i pospiesznie
wciągnęła obie halki jedną po drugiej. Obawiała się, że
w każdej chwili Julian może wejść za parawan.
Kiedy naciągnęła już pończochy, stała przez chwilę
niezdecydowana, przygryzając wargę. Potem sięgnęła po
szlafrok, otuliła się nim i wyszła zza parawanu.
Julian siedział rozparty w głębokim fotelu, który za
zwyczaj stał obok toaletki. Skrzyżował nogi w kostkach,
opierając obcasy na łóżku. Poły czarnego wieczorowego
surduta rozchyliły się, ukazując pasiastą, czarno-szarą
kamizelkę; nogi w czarnych spodniach i lśniących czar
nych butach wydawały się bardzo długie. Miał na sobie
247
śnieżnobiałą koszulę z misternie zawiązanym fularem.
Doprawdy, Anna nigdy jeszcze nie widziała Juliana tak
wystrojonego, choć raczej odgryzłaby sobie język, niż
pogratulowała mu eleganckiego wyglądu! Z ironicznym
uśmieszkiem na śniadej twarzy był nieprawdopodobnie
wprost przystojny. Przyglądał się teraz Annie, uniósłszy
brwi. Dumnie zadarła głowę i pomaszerowała do szafy,
by wydobyć z dolnej szuflady to, co było jej niezbędne.
Potem odwróciła się i spojrzała wojowniczo na Juliana,
ściskając w ręku jakiś zwinięty przedmiot.
- Jeśli wyjdziesz na chwilę i przyślesz do mnie Ruby,
będę gotowa za pięć minut. Daję ci słowo!
Prychnął pogardliwie, opuścił nogi na podłogę i wstał.
- Nie miałem pojęcia, że nosisz gorset. - Utkwił
wzrok w zawiniątku, które ściskała. - Nigdy przedtem
go nie wkładałaś.
Doprawdy, wiedział stanowczo za wiele o sekretach
damskiej gotowalni, to było wręcz nieprzyzwoite! Anna
z płonącymi policzkami wyrwała mu z rąk zieloną suk
nię i weszła znów za parawan.
- Poprosisz tu Ruby?
- Żebyście grzebały się z tym bez końca? Nie ma mo
wy! Jeśli ci trzeba pomóc, ja to zrobię. Przekonasz się,
że niezła ze mnie pokojówka!
- Nie chcę, żebyś mi pomagał!
- Niejednej już pomagałem wbić się w gorset.
- Ale mnie nie będziesz!
Równie dobrze mogłaby mówić do słupa. Sprawdziły
się najgorsze przewidywania Anny: Julian wszedł za pa
rawan z taką swobodą, jakby wkraczał do salonu. Zdą
żyła już zrzucić szlafrok. Przez chwilę wpatrywał się
w nią, gdy stała tak w cieniutkiej bieliźnie, przyciskając
do piersi ową wstydliwą część garderoby; gorset nie
sprawdził się jednak jako tarcza przed spojrzeniami Ju-
248
liana. Oczy mu zabłysły i Anna obawiała się, że zaraz
usłyszy jakąś niedelikatną uwagę, której nie zdoła nigdy
wymazać z pamięci.
Powiedział jednak tylko:
- Odwróć się.
Gdy nie posłuchała od razu, wyrwał jej gorset z rąk
i sam ją odwrócił, ująwszy za ramiona. Anna poczuła się
strasznie upokorzona, kiedy nałożył jej gorset z wielką
wprawą, zręcznie umieściwszy usztywniony fiszbinami
brzeg tuż pod biustem. Mężczyźni nie powinni tak do
brze znać się na tych sprawach! Julian z pewnością świad
czył podobne usługi niezliczonym przyjaciółeczkom...
- Po co ci ten gorset? - spytał lekkim tonem, spraw
dzając sznurówkę.
- Suknia tego wymaga! Przekonałam się, kiedy ją
przymierzyłam.
- Zbyt opięta w pasie, co? Kazałem zdjąć miarę z jed
nej z tamtych wronich kiecek... Pewnie ostatnio jadłaś
na noc za dużo curry. Uważaj, złotko, bo stracisz cał
kiem linię!
W głosie Juliana dźwięczał śmiech. Anna zgrzytnęła
zębami. N i m jednak zdążyła mu coś odpowiedzieć,
szarpnął tak mocno sznurówką, że aż jęknęła.
- Złap się za coś i wstrzymaj dech!
Ledwie bardzo zakłopotana Anna spełniła jego pole
cenie, wczepiwszy się obiema rękami w parapet, Julian
z całej siły pociągnął za tasiemki. Anna wstrzymała od
dech; objętość gorsetu raptownie się zmniejszyła, po
czym Julian zawiązał mocno końce sznurówki i odsunął
się, wykonawszy zadanie.
Anna ledwie mogła oddychać. W ogóle rzadko nosiła
gorset, a już nigdy nie ściskała się nim tak mocno! Podej
rzewała, że ten przewrotny diabeł zrobił jej na złość, ale prę
dzej się udusi, niż poprosi go o poluzowanie sznurówki!
249
- Coś nie w porządku? - spytał niewinnie, mierząc An
nę wzrokiem od stóp do głów.
A więc zrobił to umyślnie.
- A cóż mogłoby tu być nie w porządku? - odparła
z fałszywą słodyczą, choć marzyła o tym, by znów kop
nąć go w piszczel. -Jak sam powiedziałeś, jesteś wykwa
lifikowaną pokojówką. Czy mógłbyś podać mi suknię?
Julian uniósł brwi i rzucił jej zieloną kreację. Anna
włożyła ją przez głowę i odwróciła się do niego plecami.
- Zapnij! - poprosiła. Opanowała się już całkowicie.
Przebiegło jej przez myśl, że spróbuje się odegrać na pa
nu Chase. Sam ją zmusił do wzięcia udziału w wieczor
ku u pani Noack, prawda? Jeszcze zobaczymy, kto tego
pożałuje!
Anna uśmiechała się do siebie, gdy Julian zręcznie za
pinał haftki z tyłu sukni.
- Co cię tak rozbawiło? - spojrzał na nią z ukosa, gdy
wychodzili zza parawanu. Szeleszcząc jedwabną suknią,
Anna podeszła do toaletki, by wyszczotkować włosy
i upiąć je. Musiała przyznać, że wygląda ślicznie. Poły
skliwa, zielona suknia nadawała jej jakiś baśniowy urok.
Ciemna, przystojna twarz pochylonego nad nią Juliana
stanowiła zdumiewający kontrast. Nie przypominał by
najmniej ślicznego królewicza z bajki, tylko mrocznego
Hadesa, który zjawił się, by porwać dziewiczą Persefonę
do swego królestwa. To skojarzenie sprawiło, że Annę
przeniknął dreszcz i ręka ze szczotką na chwilę zawisła
w powietrzu. Potem Anna opamiętała się i rozczesywała
dalej włosy powolnymi, zmysłowymi ruchami. Ujrzała
w lustrze, że oczy Juliana pociemniały, kiedy upięła
wreszcie masę srebrzystych loków w rodzaj korony na
czubku głowy. Julian, skrzyżowawszy ramiona na piersi,
z chmurną miną przypatrywał się, jak Anna zakłada dłu
gie, migotliwe kolczyki.
250
- Wyglądasz pięknie - powiedział i zbliżywszy się do
niej, oparł ręce na mlecznobiałych, nagich ramionach.
Spojrzenia ich spotkały się w lustrze. Serce Anny zabi
ło gwałtownie, gdy poczuła na skórze dotyk tych cie
płych, mocnych rąk. Opanowała się jednak od razu.
Jeśli Julianowi się wydaje, że może nią dyrygować,
traktować ją brutalnie, łamać jej wolę, a ona rozpłynie
się z rozkoszy pod jednym jego dotknięciem, to bardzo
się myli!
Dziś jeszcze da mu nauczkę: nie mogła się po prostu
tego doczekać!
- Idziemy? - spytała chłodnym tonem i wyślizgnąw
szy mu się, ruszyła ku drzwiom.
Z satysfakcją dostrzegła, że idący za nią Julian marsz
czy brwi.
Już ona się postara, żeby miał więcej powodów do po
nurych rozmyślań, nim zakończy się ten wieczór!
33
Antoinette Noack mieszkała w kamiennym domu
w stylu angielskim na plantacji odległej o trzy kwadran
se jazdy powozem od Srinagaru. Mąż Antoinette, o wie
le od niej starszy, zbił fortunę na produkcji cynamonu,
po czym uprzejmie zmarł, pozostawiając żonie cały ma
jątek. Oczekiwano, że wdowa sprzeda posiadłość i wró
ci do Anglii, ale pani Noack nie spieszyła się z tym. Szep
tano sobie po kątach, że nie opuszcza Cejlonu, gdyż
w Anglii była tylko córką szynkarki, tutaj zaś jest trak
towana jak dama.
Bez względu na motywy decyzji wdowy jej plantacja,
251
Spice Hill (czyli Korzenne Wzgórze), była największym
producentem cynamonu na wyspie. Antoinette zaś mia
ła ogromny majątek, milą powierzchowność, gładkie,
ciemne włosy, wydatny biust i talię jak osa oraz na tyle
dobre maniery, że mogła uchodzić za damę.
Prawdę mówiąc, wdówka byłaby cenną zdobyczą dla
każdego dżentelmena, który chciałby podreperować
swój majątek posagiem żony. Ten fakt nie powinien był
wpłynąć na temperaturę uśmiechu, którym Anna obda
rzyła spieszącą na jej powitanie Antoinette, a jednak oka
zał się on dziwnie chłodny. Może powitalny uśmiech Ju
liana, którym obdarzył panią domu, wydał się Annie
zbyt gorący i postanowiła jakoś to zrównoważyć?
- Droga Anno, jakże się cieszę, że mnie odwiedziłaś!
Nie miałabym oczywiście pretensji, gdyby się okazało,
że nie wróciłaś jeszcze całkiem do siebie po tym strasz
nym przeżyciu... ale widzę, że jesteś w doskonałej for
mie. I tak ślicznie wyglądasz! Cóż za wspaniała suknia!
- Dzięki za komplement.
Antoinette zwróciła się już do Juliana, który powitał
ją leniwym uśmiechem, mogącym przyprawić o gorącz
kę każdą kobietę pomiędzy dziesiątym a dziewięćdzie
siątym rokiem życia. Temperatura uczuć Anny podsko
czyła zdecydowanie, choć w sposób nie całkiem zgodny
z zamierzeniami Juliana. Wyprostowała się, jakby po
łknęła kij, a uśmiech, którym obdarzyła panią domu, do
słownie przymarzl jej do twarzy.
- Jak się masz, Antoinette - powiedział Julian.
Mówią już sobie po imieniu? Doprawdy, urocze!
- Julianie, jesteś po prostu wzorem troskliwego brata!
Moim nawet nie przyszłoby do głowy ciągać ze sobą sio
strę na przyjęcia!
- Nie są widać godni takiej siostry.
- Julian nie jest moim bratem! - burknęła Anna.
252
Oni jednak byli zbyt zajęci sobą, by jej słuchać. Tym
lepiej! Anna stała z uśmiechem przylepionym do ust,
przysłuchując się gruchaniu tej pary gołąbków. Nie ule
gało wątpliwości, że wesoła wdówka zagięła parol na Ju
liana, a jego galanteria w obliczu tak wyraźnie okazywa
nych mu względów kazała się Annie zastanowić (nie po
raz pierwszy zresztą!), kto Juliana nauczył tak wykwint
nych manier. Owe maniery nie przeszkadzały mu jed
nak podczas rozmowy zapuszczać żurawia w głęboki de
kolt bardzo strojnej sukni pani domu. Jakiż zresztą męż
czyzna nie zerknąłby choć raz, mając przed nosem tak
bujne i białe łono?
Anna z przykrością pomyślała o swoim własnym nie
wielkim biuście, co prawda wyeksponowanym jak tylko
się dało w nowej, pięknej sukni, ale nie umywającym się
nawet do skarbów demonstrowanych przez konkuren
cję. Instynktownie wyprężyła się, by uwydatnić to, czym
dysponowała. Zawstydzona, natychmiast się przygarbi
ła. Nie miała najmniejszego, ale to najmniejszego zamia
ru rywalizować z kimkolwiek o względy Juliana! Nie
ulegało wątpliwości, że to rozpustnik... a ona i tak ule
gła mu zbyt łatwo. Nie poniży się jeszcze bardziej, cze
piając się go kurczowo i obrzucając nienawistnym wzro
kiem wszystkie mizdrzące się do niego baby. Straciła
pod jego złym wpływem szczytne zasady moralne, ale
dumy się nie wyrzeknie!
- Przejdźmy do salonu na drinka przed kolacją. Wszy
scy już tam są z wyjątkiem majora Dumesne i Carrol-
lów. - Wsparłszy się na ramieniu Juliana, Antoinette po
prowadziła gości do salonu. Anna, pozostawiona nieco
w tyle, starała się nie okazywać swego niezadowolenia.
Państwo Carroll, Grace i Edward, byli małżeństwem
w średnim wieku. Wraz z dwiema córkami i synem
uczestniczyli we wszystkich większych spotkaniach towa-
253
rzyskich. Panny Carroll, Lucinda i Lucasta, były w wieku
Anny; ponieważ jednak urodą nie grzeszyły i żadna z nich
nie złapała dotąd męża, uchodziły za zdeklarowane stare
panny. Obie były jednak ogólnie lubiane i czuły się chy
ba dobrze w rodzicielskim domu. Anna cieszyła się na
spotkanie z nimi.
Z ich bratem sprawy przedstawiały się całkiem od
miennie. Thom Carroll wychowywał się w Anglii
i przybył na Cejlon dopiero wówczas, gdy Anna była
już niemal na wyjezdnym. Ten szczupły młodzieniec,
dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletni, ostentacyjnie
wyrażał swą pogardę dla otoczenia. Panowały tu, we
dług niego, „diabelne nudy"; Anna zastanawiała się, czy
rodzice Thoma naprawdę mogli mieć nadzieję, że po
prowadzi on w przyszłości rodzinną plantację, tak jak
tego gorąco pragnęli...
Gdy Anna wraz z Julianem i Antoinette weszli do sa
lonu, wszystkie głowy zwróciły się w ich stronę. Przy
padkiem Anna dostrzegła reakcję Thoma Carrolla na jej
widok. Zdumiało ją, że młodzieniec nagle przerwał roz
mowę i zagapił się na nią.
- Coś takiego! - rzucił entuzjastycznie nie wiedzieć do
kogo i pospieszył ku niej. - Czy my się znamy? - spytał
Annę, utkwiwszy w niej swe brązowe oczy spaniela. Zi
gnorował kompletnie Antoinette i Juliana.
- Chyba tak - odparła Anna, zupełnie zbita z tropu
jego nagłym zainteresowaniem.
- To przecież pani Traverne - podpowiedziała An
toinette z lekkim rozbawieniem. - Czyżbyś jej nie po
znał, Thomie?
- O, pani jest mężatką? - Młodzian, wyraźnie rozcza
rowany, zamierzał odejść.
- Wdową - poinformowała go Antoinette, nie kryjąc
już rozbawienia. - Ale opieki jej nie brak. Oto brat tej
254
damy, Julian Chase. Julianie, przedstawiam ci Thoma
Carrolla.
- Bardzo mi miło. - Julian skłonił się lekko. Spojrzał
na młodego Carrolla bez entuzjazmu; po gruntownych
oględzinach nieco się rozpogodził. Widać w tym wiot
kim młokosie o wypomadowanych włosach, ubranym
z przesadną elegancją, nie ujrzał groźnego rywala.
- Może mógłbym przynieść pani kieliszek sherry? -
spytał Thom.
Anna skinęła głową potakująco, zdziwiona, że mło
dzian chce się tak fatygować. Niemal w tej samej chwi
li zbliżyli się do nich bracia Harrisowie, Michael i Jona
than. Podobnie jak Thorn Carroll byli to młodzieńcy tuż
po dwudziestce; Anna dobrze znała ich rodziców. Wraz
z Paulem podejmowali niejednokrotnie w Srinagarze
George'a Harrisa i jego żonę Elizabeth; równie często
zapraszano ich do posiadłości Harrisów, The Fannings.
Nigdy jednak „chłopcy Harrisów" (Anna zawsze tak ich
nazywała, choć byli niemal jej rówieśnikami), nie zwra
cali na nią uwagi. A teraz gapili się - podobnie jak Thom
Carrol - z zainteresowaniem, które całkiem zbijało An
nę z tropu.
- Wygląda pani nieziemsko, pani Traverne - stwier
dził Jonathan, starszy z braci, pochylając się nad ręką
Anny.
- Absolutnie nieziemsko! - przytaknął Michael, także
ujmując jej dłoń. Nie zadowoliwszy się ukłonem i uści-
śnięciem ręki, podniósł ją do ust. Anna zrobiła wielkie
oczy i wyrwała mu ją.
- Zdaje się, że zamierzał pan przynieść kieliszek sher
ry pani Traverne? - zauważył Julian półgłosem, zwraca
jąc się do Thoma Carrolla. Młodzieniec, zaniepokojony
pojawieniem się rywali, nie miał ochoty opuszczać po
większającego się grona wielbicieli Anny. Julian był tym
255
ubawiony tak sarno jak Antoinette. Anna słyszała śmiech
w jego głosie, widziała wesołe iskierki w jego oczach. Rzu
ciła mu błagalne spojrzenie, gdy Antoinette odwróciła się
na moment do innych gości. Skutek był taki, że Thom
Carrol udał się w końcu po obiecane sherry, oglądając się
co chwila na Annę i asystujących jej młodzieńców.
- Kochanie, zanim się obejrzysz, staniesz znów na
ślubnym kobiercu! - szepnęła pani Noack na ucho An
nie. Nim zdążyła odpowiedzieć, że ani jej to w głowie,
„wesoła wdówka" ujęła Juliana pod ramię i poprosiła go
o pomoc przy wyborze zakąsek.
- Nie możesz zostawić mnie samej! - protestowała
szeptem Anna, wczepiając się równie energicznie w dru
gie ramię Juliana. Widok dwóch... nie, trzech wielbicieli
(młody Carroll właśnie wrócił z sherry), wpatrujących
się w nią jak psiaki w kość, trwożył Annę w najwyższym
stopniu. Uświadomiła sobie z przerażeniem, że nigdy
właściwie nie miała do czynienia z młodymi ludźmi...
z wyjątkiem Paula. Nie wiedziała, jak się zachować, co
mówić... Odkrycie, że stała się przedmiotem męskich
hołdów, budziło w Annie niepokój. Wcale nie była pew
na, że jej się to podoba. A już z pewnością potrzebowa
ła czasu, by się oswoić z nową sytuacją.
- Świetnie dasz sobie radę - mruknął do niej uspoka
jająco Julian; poklepał na pociechę dłoń Anny, zdecydo
wanym ruchem oswobodził rękę z jej uścisku i oddalił
się z triumfującą Antoinette. Anna musiała więc sama ra
dzić sobie z wielbicielami.
Na szczęście właśnie w tej chwili przyłączyła się do ich
grupy Mary Childers, sympatyczna matrona w średnim
wieku. Anna powitała ją z ulgą. Niebawem podeszły rów
nież Lucinda i Lucasta Carroll, a wraz z nimi Eleanor Cha-
sen. Anna odetchnęła z ulgą, gdyż Eleanor postawiła sobie
za punkt honoru przyciągnąć uwagę wszystkich kawalerów
256
i dzięki temu Anna mogła pogawędzić z pozostałymi pa
niami. Czuła, że ma znacznie więcej wspólnego ze starszy
mi od niej kobietami niż z pannicami w rodzaju Eleanor,
których głównym zajęciem było polowanie na męża.
- Słyszałyście, moje drogie, co się wydarzyło tej nie
szczęsnej rodzinie w pobliżu Jaffny? - Pani Chasen, wy
glądająca bardzo okazale w toalecie barwy lilaróż, przy
łączyła się do nich i stanęła koło córki. - Ci Evansowie
mieli wielką plantację kauczuku; nazwali ją chyba Ca
lypso. Otóż w ubiegłym tygodniu zamordowano ich
wszystkich, sześć osób, we własnych łóżkach!... Mój mąż
David mówi, że padli ofiarą jakiejś zbrodniczej sekty.
- Przerażające - szepnęła Anna.
- Znam... to znaczy znałem... młodych Evansów... Do
bry Boże, czy naprawdę Richard i Marcus zostali zabi
ci?! - Jonathan Harris nie mógł w to uwierzyć.
- Zginęli wszyscy, drogi chłopcze. Rodzice i czwórka
dzieci - potwierdziła Helen Chasen. - To doprawdy
straszne!
- Wspomniała pani o jakiejś sekcie... Cóż to za sekta?
- dopytywała się z przestrachem Lucasta Carroll. Jej sio
stra zadrżała i schwyciła ją za rękę.
- To tubylcy związani z jakimś pogańskim kultem.
Nazywają ich chyba tuggami. Tak przynajmniej mówił
David. Wyobraź sobie, moja droga: czczą jakąś boginię,
nie pamiętam jej imienia, która od nich żąda, by mordo
wali ludzi. David najlepiej ci wszystko wyjaśni! Znasz go
przecież: to istna kopalnia różnych okropności. Sama się
nieraz dziwię, jak z nim dotąd wytrzymałam.
Pani Chasen wezwała męża do swego boku. Zanim
zdążyła wyjaśnić, o co chodzi, odezwała się Eleanor:
- Tatusiu! Mama właśnie nam opowiada, że rodzinę
jakichś plantatorów zabito na ofiarę pogańskiej bogini...
Czy to prawda? - W głosie dziewczyny brzmiał strach.
257
David Chasen spojrzał z wyrzutem na żonę, potem
objął opiekuńczo córkę.
- To prawda, choć wolałem ci o tym nie wspominać.
Nie masz się czego obawiać, kochanie. Do Jaffny jest
bardzo daleko. Tu coś podobnego nigdy by się nie wy
darzyło!
- Ale co to za sekta? - przerwał niecierpliwie Michael
Harris.
Spojrzawszy raz jeszcze z wyrzutem na żonę, David
Chasen udzielił wyjaśnień.
- Nazywają ich tuggami, choć oryginalny termin w ję
zyku hindustani brzmi Thaga. To sekta morderców. Mu
szą nieustannie przelewać krew ku czci bogini, której
przysięgli służyć. Uważają zabijanie za zasługę, a ofiary
swych zbrodni za szczególnie uhonorowane. Zamordo
wanie Evansów rzeczywiście uchodzi za dzieło tuggów.
Szerzą się pogłoski, że grupa członków tej sekty usiłuje
rozpowszechnić swój barbarzyński kult na całej wyspie.
Być może jednak była to po prostu zemsta jakiegoś wy
pędzonego sługi czy kogoś w tym rodzaju, kto postarał
się, by masakra wyglądała na robotę tuggów. Osobiście
jestem skłonny przypuszczać, że członkowie sekty nie
mieli z tym nic wspólnego. Nigdy by się nie odważyli wy
mordować całej angielskiej rodziny, możecie mi wierzyć!
- Oczywiście, że nie! - W głosie Eleanor brzmiała ulga.
Jej matka rzuciła mężowi spojrzenie pełne skruchy.
Jonathan Harris nadal marszczył brwi.
- Jak oni wyglądają, ci tuggowie? Po czym można ich
rozpoznać?
David Chasen roześmiał się sucho.
- W tym właśnie sęk! Wyglądają jak wszyscy tubylcy,
jeśli nie szykują się do rytualnego mordu. Wówczas prze
bijają sobie skórę miniaturowymi strzałami i przywdzie
wają coś w rodzaju zbroi. Tak mi przynajmniej mówiono.
258
Po plecach Anny przebiegł zimny dreszcz. Kiedy zna
lazła się w ognistej pułapce, ujrzała wśród dymu... albo
wydało jej się, że ujrzała... mężczyznę w turbanie, który
miał na piersi coś w rodzaju pancerza, a na nogach lśnią
ce nagolenniki. Zbroja? Nie, skądże by znowu! Przerazi
ły ją po prostu bezpodstawne plotki, a tamta postać by
ła jedynie tworem jej wyobraźni... Może to był zresztą
tubylec, próbujący - podobnie jak ona - uciec z pożogi?
A jednak...
W drzwiach zjawił się Charles Dumesne i kłaniając
się po drodze znajomym, od razu skierował się ku An
nie. Popatrzył na nią i powiedział:
- Wyglądasz prześlicznie, Anno! Jak to dobrze, że
zrzuciłaś wreszcie żałobę! - Zniżył nieco głos. - Może te
raz... Ale pomówimy o tym później, prawda?
- Zapraszam wszystkich na kolację! - oznajmiła An
toinette.
Thorn Carroll i obaj Harrisowie natychmiast wyrazi
li gotowość poprowadzenia Anny do stołu. Na szczęście
mogła się wykręcić, twierdząc, że obiecała już towarzy
szyć majorowi, i przyjęła ramię Charlesa.
Kolacja była przepyszna, w tradycyjnym angielskim
stylu: rostbef, kartofelki i pudding, smakołyki rzadko spo
tykane na Cejlonie. Dla większości tubylców krowy były
świętością, inni też traktowali je raczej jak domowych
ulubieńców niż jak rzeźne zwierzęta. Jednak Antoinette
jakimś cudem uraczyła gości takim menu, a potrawy przy
rządzono doskonale! Julian siedział po prawej ręce pani
domu, żartował, gawędził i jadł z takim apetytem, że aż
to Annę ubodło. Drażniło ją zresztą nie tyle łakomstwo
Juliana, ile wyraźna przyjemność, jaką sprawiało mu to
warzystwo Antoinette.
Po kolacji panie gawędziły o modzie i o dzieciach, pa
nowie zaś raczyli się we własnym gronie brandy i cygara-
259
mi, zanim przyłączyli się do dam. Ku zakłopotaniu Anny
Jonathan Harris i Thorn Carroll natychmiast znaleźli się
u jej boku. Michaela powstrzymało od tego wyraźne ski
nienie matczynej ręki i olśniewający uśmiech Eleanor
Chasen; młodzian przypomniał sobie, że to jej składał do
tąd hołdy. Usiadł więc obok panny Chasen i wkrótce obo
je śmiali się z jego żarcików. Charles również skierował
się od razu w stronę Anny i spostrzegł ze zdumieniem, że
zdobyła dwóch nowych wielbicieli.
Julian rzucił Annie tylko przelotne spojrzenie, pozwa
lając, by Antoinette znów go zagarnęła. Rozdrażniło to
Annę i na złość postanowiła oczarować swych wielbicie
li. Udało się to w zupełności, co ją ogromnie zaskoczyło.
- Jaką proponujecie państwo rozrywkę? - Antoinette
przypomniała sobie wreszcie o obowiązkach gospodyni.
Rzuciwszy Julianowi promienny uśmiech, wstała w dzie
sięć minut po wejściu panów i zwróciła się z tym pyta
niem niby to do wszystkich zebranych, ale najwymow-
niej spoglądała na jednego. - Mamy fortepian... Można
by pośpiewać albo potańczyć... Panowie woleliby może
pograć w karty?
- Ach, potańczmy! - pisnęła Eleanor, klaszcząc w rę
ce z dziecinną, żywiołową radością. Anna mogłaby przy
siąc, że wyćwiczyła tę sztuczkę przed lustrem. - Może
my potańczyć, pani Noack?
- Oczywiście, moja droga, jeśli to wszystkim dogadza..
- Antoinette rozejrzała się dokoła.
Kilku starszych panów, którzy zdecydowanie woleli
grać w karty niż hasać, jęknęło z cicha; zostali jednak
przegłosowani przez własne żony i młodych ludzi, któ
rzy dobrodusznie pokpiwali sobie ze starych nudziarzy.
Pani Grace Carroll zgodziła się zasiąść przy fortepia
nie. Pospiesznie odsunięto meble pod ściany. Gdy rozle
gły się pierwsze tony muzyki, Anna znalazła się w praw-
260
dziwym oblężeniu. Thom Carroll wpadł na szczęśliwy
pomysł: po prostu ujął ją za rękę i triumfalnie poprowa
dził do tańca. Rozbawiona Anna przekonała się, że nie
zapomniała jeszcze tanecznych kroków. Zarumieniona,
wirując w tańcu po pokoju, uświadomiła sobie, że bawi
się doskonale.
Rozejrzała się za Julianem. Tańczył z Antoinette
Noack, ale nad głową partnerki spoglądał w jej stronę.
Miał rację, do licha: wieczór sprawił jej przyjemność...
choć nie powie mu ani słowa na ten temat! Tylko że
wszelkie słowa były już zbędne. Leniwy uśmieszek, któ
rym ją obdarzył, najwymowniej świadczył o tym, że Ju
lian czyta jej w myślach.
34
- Zatańczysz ze mną, Anno?
Ofiarowawszy każdemu ze swych wielbicieli po jed
nym tańcu, Anna dyskretnie przemknęła się do foteli,
ustawionych pod ścianą dla starszych dam, by mogły so
bie poplotkować. W tym właśnie kącie znalazł ją Charles.
Anna od lat nie tańczyła z nikim prócz Paula i czyniąc
to po raz pierwszy od jego śmierci, miała wrażenie, że
sprzeniewierza się pamięci męża. Paul jednak nie żył już,
a Julian - mimo jej sprzeciwów i oporu - zmusił Annę
do wyjścia w świat i zrzucenia żałoby... Dlaczego w ta
kiej sytuacji nie miałaby zakosztować nieco przyjemno
ści? Poczuła się nagle zdumiewająco młoda i beztroska.
- Z miłą chęcią! - Uśmiechnęła się radośnie do Char-
lesa i pozwoliła, by wziął ją za rękę. Siedzące obok ma-
261
trony zerknęły na nich z aprobatą, gdy Charles prowa
dził ją na parkiet.
Grace Carroll zagrała kolejny żywy, ludowy taniec,
Anna zaś ochoczo ruszyła w pląsy. Bawiła się doskona
le! Jak cudownie śmiać się, tańczyć, a nawet niewinnie
poflirtować z partnerami! Jak cudownie mieć na sobie
piękną suknię, wiedzieć, że się w niej wygląda uroczo
i atrakcyjnie! Jak cudownie dostrzegać zachwyt w oczach
tancerza!
Julian (niech go licho!) miał całkowitą słuszność, zmu
szając ją do zrzucenia żałoby, do ponownego wejścia
w świat.
Oczy Anny pobiegły ku niemu. Tańczył z Eleanor
Chasen. Był niewiarygodnie wprost przystojny w wieczo
rowym stroju. Czarny surdut i spodnie, pasiasta kamizel
ka, olśniewająco biała koszula; czarne włosy odgarnięte
z czoła i związane na karku zwykłą czarną wstążką. Oczy
błyszczały mu łobuzerskim uśmiechem, gdy droczył się
ze swą drobniutką partnerką. Sam widok Juliana zapie
rał Annie dech.
Gdy przyglądała się, jak flirtuje z inną, poczuła ukłu
cie zazdrości. Uwodzenie kobiet przychodziło Julianowi
bez wysiłku, było dla niego czymś równie naturalnym
jak oddychanie. Czyżby i ją czarował tylko dlatego, że
po prostu nie potrafił inaczej? Musiał się po prostu umi-
zgiwać do każdej, która mu się nawinęła?
Była to bardzo niepokojąca myśl. Anna nie miała jed
nak czasu na podobne rozważania, bo taniec właśnie
skończył się głośnym akordem i Grace wstała od forte
pianu, spragniona choćby chwili odpoczynku.
George Harris i David Chasen, usiadłszy w kąciku, gra
li spokojnie w wista, a ich małżonki z wyraźnym zado
woleniem wymieniały ploteczki w przeciwległym końcu
pokoju. Mary Childers, wachlując się, gawędziła z wła-
262
snym mężem. W pobliżu Antoinette Noack czarowała
bez wysiłku obu młodych Harrisów. Panny Carroll przy
glądały się temu bezradnie. Annę ogarnęło nagłe współ
czucie dla Lucindy i Lucasty. Obie miały mysie włosy
i nieciekawe rysy, były chude i nietwarzowo ubrane
w zbyt dziewczęce suknie: cytrynową z mnóstwem falban
i brzoskwiniową, usianą wprost kokardkami. Któż by
zwrócił na nie uwagę, gdy obok znajdowała się bogata we
wdzięki Antoinette? W Annie zbudziło się podejrzenie,
że owa dama umalowała się na tę okazję. Policzki i war
gi Antoinette były niemal równie jaskrawe jak czerwone
prążki na jej sukni! Biust dosłownie wylewał się z dekol
tu: istna uczta dla męskich oczu! Z pewnością piersi wa
biły oczy taką bielą, gdyż przysypano je obficie ryżowym
pudrem... Ale któż z mężczyzn zwróciłby na to uwagę?
Biedne niewiniątka! Piękna Antoinette zaćmiła ze szczę
tem panny Carroll, zaś wyraz twarzy młodych Harrisów
świadczył o tym, że dosłownie ścięło ich z nóg...
Zdumiewające, jak wiele można osiągnąć zbyt obfi
tym biustem! pomyślała z niesmakiem Anna.
Charles podprowadził ją do wolnego miejsca i posta
rał się o poncz dla nich obojga. Anna sączyła napój
i uśmiechała się znad czarki do swego towarzysza, kie
dy rozległ się za jej plecami głos, który pragnęła usłyszeć
przez cały wieczór.
- Dobrze się bawisz? - Jeśli nawet ton Juliana był nie
co uszczypliwy, gdyż widocznie nie zachwyciło go jej
gruchanie z Charlesem, jedynie Anna była w stanie to
zauważyć. Przez chwilę spoglądali sobie w oczy i wyda
wało im się, że oprócz nich nie ma tu nikogo.
- Ogromnie. A ty?...
- Oczywiście. Panna Chasen jest niezrównaną tancerką.
Uwieszona u ramienia Juliana Eleanor zachichotała,
spuszczając skromnie oczy. Anna miała przemożną
263
ochotę pokazać jej język. Co też Julian widział w tej na
rzucającej się smarkuli?! Cóż, pewnie ładną buzię i po
kaźny posag!
Na tę myśl uśmiech Anny nieco przygasł.
W tym momencie Eleanor podniosła oczy na Juliana
i uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Anna gotowa była
założyć się o ulubione kolczyki, że smarkula i to wyćwi
czyła sobie przed lustrem! Znała Eleaonor od czasu, gdy
była ona trzynastoletnim podlotkiem, i nigdy nie zauwa
żyła u tej szelmy objawów nieśmiałości.
Pewnie matka pouczyła dziewuchę, że bezczelnością
męża sobie nie złapie. Na samą myśl o tym, że Eleanor
poluje na Juliana, Anna zmarszczyła czoło. Nie zdążyła
się jeszcze rozpogodzić, kiedy Grace Carroll - pokrze
piwszy się w krótkiej przerwie filiżanką herbaty - zasia
dła znów przy fortepianie z mężem u boku.
- Co mam teraz zagrać? - zawołała przez ramię do ze
branych, ze wzniesionymi dłońmi i palcami gotowymi
w każdej chwili spaść na klawiaturę.
- Walca! Och, walca! - wykrzyknęła z zapałem Ele
anor. Natychmiast zresztą poczerwieniała i znów spuści
ła oczy. Anna przygryzła wargę. Chyba Julian nie jest aż
tak głupi, żeby dać się złapać temu fałszywemu niewi
niątku?! Zerknąwszy na niego, poczuła lekki zawód: na
twarzy malowało mu się jedynie uprzejme zainteresowa
nie. Za to Charles był najwyraźniej zachwycony Eleanor.
Uśmiechał się do niej po ojcowsku.
Siedząca dotąd w przeciwległym końcu pokoju Anto
inette opuściła młodych Harrisów i zmierzała do grupki
osób, wśród których znajdował się Julian. Anna przyglą
dała się sunącej ku nim piękności z takim samym entu
zjazmem, z jakim obserwowałaby jadowitego pająka.
Zdążyła jednak zauważyć coś bardziej optymistycznego:
Lucasta i Lucinda nie traciły czasu i po odejściu Anto-
264
inette bez większego trudu zwróciły na siebie uwagę mło
dych Harrisów. Michael siedział teraz obok Lucasty, a Jo
nathan zabawiał Lucindę. Grace spojrzała na córki znad
fortepianu i uśmiechnęła się z triumfem. Wszyscy wie
dzieli, że marzy o wydaniu młodszej córki za starszego
z braci Harrisów... Nic więc dziwnego, że odpowiedzia
ła na prośbę Eleanor łaskawym skinieniem głowy i roz
legły się pierwsze tony walca.
- Anno... - zaczął Charles, zwracając się ku niej.
Uśmiechnęła się z przymusem, spoglądając z niepoko
jem to na Antoinette, która była coraz bliżej upatrzonej
ofiary, to znów na Thoma Carrolla, gotowego w każdej
chwili pochwycić ją do tańca. Stanowczo lepiej przyjąć
zaproszenie Charlesa... Przecież Julian - jedyny mężczy
zna, z którym naprawdę miała ochotę zatańczyć - nawet
jej nie poprosił!
Nie, nie zostawi Juliana na pastwę tej wesołej wdów
ki ani tego fałszywego niewiniątka! Zdecydowała. Chcia
ła go dla siebie - i już!
- Zdaje się, że obiecałam pierwszego walca memu
szwagrowi - powiedziała, spoglądając ze słodkim, prze
praszającym uśmiechem na obie panie i kładąc rękę na
ramieniu Juliana. - Nieprawdaż, mój drogi?
Przez ułamek sekundy Julian wpatrywał się w nią bez
słowa. Anna przeraziła się, że upokorzy ją publicznie,
zaprzeczając jej słowom. Uśmiechnął się jednak, poda
jąc jej ramię.
- Masz doskonałą pamięć, droga Anno! Proszę nam
wybaczyć... panno Chasen... majorze...
Eleanor wyraźnie się nadąsała, gdy Julian powiódł
Annę do tańca. Antoinette, która spóźniła się o kilka se
kund, była na tyle sprytna, by się uśmiechnąć. Charles
znalazł się w trudnej sytuacji, obarczony aż dwiema
uroczymi damami, z których żadna nie miała na niego
265
ochoty... gdy tymczasem Julian wziął Annę w objęcia.
Najbardziej niepokojące było to, że Anna o niczym
innym nie marzyła!
- Czemu zawdzięczam twoje zainteresowanie moją
osobą? Poprzednio odniosłem wrażenie, że nie jesteś ze
mnie zbyt zadowolona.
- Bo nie jestem.
- Więc nie przebaczyłaś mi jeszcze, że cię... skłoniłem...
do przyjścia?
- Pewnie, że nie!
- Kłamczucha!
Nie powiedział nic więcej, ale uśmiechnął się, spoglą
dając jej w oczy. Jego uśmiech był tak wszechwiedzący,
jakby Julian doskonale orientował się, dlaczego zmusiła
go, by z nią zatańczył. Anna spłonęła rumieńcem wstydu
i spuściła oczy. Całkiem w stylu Eleanor Chasen! Okrop
ny z niego łotrzyk! Miała paskudne uczucie, że Julian do
skonale wie, jaki wpływ na nią wywiera. Była zmuszona
znosić uścisk obejmującego ją w talii ramienia, dotknię
cie ciepłej, mocnej ręki, splecionej z jej dłonią, bliskość
jego ud, ocierających się o jej uda - z uprzejmym, obo
jętnym uśmiechem, przylepionym do twarzy ze względu
na ciekawskich znajomych! Spódnica Anny owijała się
wokół butów Juliana z drażniącym, intymnym szelestem.
Ręka Anny spoczywała na ramieniu Juliana; z miłym
dreszczykiem zauważyła, jak jest potężne w porównaniu
z jej drobną dłonią. Oczy Anny znalazły się na równej li
nii z brodą Juliana, widziała więc - chcąc nie chcąc - si
nawy cień zarostu na jego skórze. A usta Juliana... stara
ła się nie patrzeć na jego usta.
Wystarczyło raz spojrzeć na te mocno zarysowane
usta, ukazujące teraz w uśmiechu śnieżnobiałe zęby, by
sobie przypomniała, co czuła, gdy Julian ją całował.
I nagle zapragnęła gwałtownie, by pocałował ją znowu.
266
- Jeżeli nie przestaniesz wpatrywać się we mnie takim
wzrokiem, to zgorszę wszystkich twoich szacownych
przyjaciół: na ich oczach zacałuję cię na śmierć!
Policzki Anny zapałały szkarłatem. Z przerażeniem
spojrzała na swego partnera. Nie mógł przecież odgad
nąć, o czym myślała?! A może mógł?
- Masz to wypisane na twarzy - stwierdził, jakby wy
raziła swe obawy na głos.
- Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz!
Spojrzał na nią kpiąco.
- A myślałem, że nie brak ci odwagi, Anno!
- Bo nie!
- Ależ brak ci jej, brak... Chcesz mnie, dobrze o tym
wiem. A ja... pragnę ciebie.
Ostatnie słowa wypowiedział gardłowym szeptem, in
tymnym jak pieszczota.
- Przestań! Jeszcze ktoś usłyszy! - syknęła Anna, roz
glądając się niespokojnie dokoła. Inne pary mijały ich
w tańcu, nieświadome, że krew nagle zapłonęła jej w ży
łach. Boże wielki! Ten człowiek potrafi doprowadzić ją
do takiego stanu jednym słówkiem!
- I jak ci się podoba rola królowej balu? - Julian
uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
- Bardzo. - Anna od razu się usztywniła i uniosła dum
nie głowę. Nie pozwoli nikomu się domyślić, jaki wpływ
wywiera na nią Julian
- Wiedziałem, że tak będzie! Zbyt wcześnie wyszłaś
za Paula. Nie zdążyłaś się nawet pobawić.
- Przestań ciągle czepiać się Paula! - rzuciła cierpko.
- Przestanę się go czepiać, kiedy ty przestaniesz go
wspominać. - Julian uśmiechał się, ale wycedził te słowa
przez zaciśnięte zęby.
I wtedy Anna nagle pojęła. Z przerażającą jasnością
zrozumiała, czemu ścigał ją z takim uporem.
267
- Boże wielki!... A więc o to ci chodzi?! - spytała z prze
rażeniem. Spoglądając mu prosto w oczy, powiedziała
prawie szeptem: - Pragniesz mnie tylko dlatego, że nale
żałam przedtem do Paula! Jestem po prostu jednym z łu
pów w tej twojej idiotycznej wojnie z braćmi!
Nie odrzekł nic, popatrzył tylko przez chwilę w mil
czeniu, jakby uderzyła go nagle w twarz. Wirował z nią
coraz szybciej i szybciej, obejmując mocnym ramieniem
i ściskając jej rękę tak, jakby chciał ją zmiażdżyć. Uśmie
chał się z nienawiścią. Anna również zmusiła się do
uśmiechu i wyprostowała jeszcze bardziej. Ani pozostali
tancerze, ani obserwujący ich plotkarze nie zauważyli
żadnej zmiany w wyglądzie tej efektownej pary: on wy
soki i ciemny, uwodzicielsko przystojny, z twarzą jakby
wykutą z kamienia i z wszechwiedzącym uśmiechem; ona
taka maleńka i krucha, w srebrnozielonej sukni, unoszą
cej się w tańcu jak skrzydła elfa, z cerą białą jak mleko
i włosami jak światło księżyca... Wyobrażając sobie ich
splecione w tańcu postacie, Anna pomyślała znów o Ha
desie i Persefonie... Czy zmieszana z nienawiścią miłość,
którą czuła Persefona dla porywacza, była równie gwał
towna jak emocje, które budził w niej Julian?
Pragnęła go zranić, sprawić, by cierpiał, zemścić się na
nim za własny ból... A równocześnie chciała przytulić się
do niego, poczuć jego ramiona wokół siebie, pozostać na
zawsze w jego objęciach...
Z reakcji Juliana poznała, że ugodziła go celnie. Po
czuła, że zbiera jej się na płacz.
- A więc to prawda? - spytała cicho, gdy tempo wal
ca osłabło i mogli znowu rozmawiać.
- Jak ty mnie dobrze znasz! - odparł szyderczo i przyci
snął Annę z całej siły, pragnąc ją w ten sposób upokorzyć.
- Puszczaj! Za mocno mnie ściskasz! - syknęła z obu
rzeniem.
268
Guziki jego kamizelki wpijały się w jej pierś, ich biodra
przywierały do siebie, a przy każdym ruchu uda ocierały
się o uda. Anna nie mogła się wyrywać - taka szamotani
na byłaby poniżej jej godności i zwróciłaby tylko uwagę
wszystkich obecnych na nieprzyzwoity sposób, w jaki tań
czyli. Anna namyślała się przez chwilkę, po czym z roz
mysłem nastąpiła ostrym obcasem na stopę partnera.
- Och!
Anna stwierdziła z ulgą, że chwyt ramion Juliana ze
lżał i mogła się z nich wyswobodzić. Czuła zaciekawio
ne spojrzenia, biegnące ku nim ze wszystkich stron.
- Głowa mnie boli - powiedziała bardzo głośno ze
względu na podsłuchujących ciekawskich. - Muszę chy
ba usiąść.
- Jeśli rozbolała cię głowa, wracamy do domu - od
parł Julian twardym głosem, ujmując jej ramię.
Anna bez słowa pozwoliła, by wyprowadził ją spo
śród tańczących par.
35
Julian był pijany. Może nie zalany w trupa, ale z pew
nością miał porządnie w czubie. Po powrocie do Srina-
garu zagłębił się w fotelu, stojącym w pełnym książek
gabinecie; pozbył się już eleganckiego surduta i kamizel
ki, fular miał zmięty i przekrzywiony.
Najzabawniejsze było to, że tak naprawdę wcale nie
lubił alkoholu. We wczesnej młodości próbował zalewać
robaka, ale przekonał się, że to nie pomagało, a naza
jutrz dokuczał mu okropny ból głowy i obrzydliwy
269
smak w ustach. Czemu więc teraz pił prosto z butelki
w przystępie jakiegoś szaleństwa?!
Odpowiedź mogła być tylko jedna: z powodu Anny.
Czy w oskarżeniu, jakie mu rzuciła tego wieczora, była
choć odrobina prawdy? Czy nieprzeparty pociąg, jaki
czuł do niej, miał jakikolwiek związek z tym, iż była nie
gdyś żoną jego złotowłosego przyrodniego braciszka?
Julian nie mógł zostawić tego pytania bez odpowie
dzi, tak jak cierpiący nie może przestać dotykać obola
łego zęba. Czy fakt, że Anna należała do Paula, zaważył
na jego uczuciach?
Niech diabli porwą tę zielonooką wiedźmę! Zapijał się
przez nią na śmierć, a marzył tylko o tym, by wtargnąć
do jej sypialni i brać ją raz za razem, aż się zupełnie za
traci w jego ramionach...
Ale nawet i to nie byłoby w stanie ugasić gorejącego
w nim pożądania: musiał posiąść ją bez reszty - nie tyl
ko ciało Anny, które mógł przecież mieć na każde zawo
łanie, ale cale jej serce i wszystkie myśli.
Chciał mieć Annę wyłącznie dla siebie.
Na samą myśl, że należała kiedyś do Paula, Juliana
ogarniała furia. Wcale nie dlatego, że zawsze zazdrościł
braciom tego, co do nich należało. Czułby się tak samo,
gdyby mężem Anny był ktoś obcy. Kiedy w Anuradha-
pura odzyskał szmaragdy, przekonał się, że nie są mu już
niezbędne do szczęścia, i odkrył niepokojącą prawdę: ko
chał tę małą. Kochał ją do szaleństwa. Kochał ją tak, jak
nikogo przedtem; nie przypuszczał nawet, że jest zdol
ny do takiej miłości. Jego pożądanie było tak straszne,
tak bolesne, że nie zdołał go zaspokoić fizycznym posia
daniem Anny. Pragnął nie tylko jej ciała, ale i duszy.
Chciał żeby kochała jego, nie Paula!
Jim nawymyślał mu od wariatów; Julian czuł, że przy
jaciel ma rację. Zastanawiać się choćby przez chwilę, czy
270
warto upomnieć się o swoje prawa, jak o tym marzył
przez całe życie - zwłaszcza teraz, gdy miał wszystkie
atuty w ręku... to było naprawdę szaleństwo, gorzej niż
szaleństwo!
A jednak zwlekał. Zwlekał ze względu na Annę. Chyba
jakiś poeta powiedział kiedyś: „warto stracić wszystko dla
miłości"? Julian był dokładnie tego samego zdania. Nic się
dla niego nie liczyło: ani szmaragdy, ani prawo pierwo-
rództwa, ani tak niegdyś miłe jego sercu plany zemsty...
w porównaniu z możliwością zdobycia serca Anny.
W pierwszej chwili poczuł palącą satysfakcję na myśl
o triumfalnym powrocie do Gordon Hall, odebraniu znie
nawidzonemu bratu rodowych włości i odgrywaniu roli
pana i władcy.
Potem jednak pomyślał o Annie i to sprowadziło go
z obłoków na ziemię. W jego mózgu zagnieździło się po
dejrzenie, że jej się teraz opłaci okazywać mu względy!
Gdyby wróciwszy do Srinagaru oznajmił Annie, że ma
prawo do hrabiowskiego tytułu, potem zaś poprosił ją
o rękę, pewnie zgodziłaby się wyjść za niego. Byłaby głu
pia, gdyby go nie przyjęła! Zdobywała za jednym zama
chem bogatego i utytułowanego męża, dla Chelsea nowe
go tatusia, którego dziewczynka zdążyła już pokochać,
no i kochanka, który najwyraźniej bardzo jej dogadzał...
A Julian do śmierci by się zastanawiał, czy żona ko
cha go naprawdę... A może całując go i jęcząc z rozko
szy, tęskni skrycie za Paulem? Oby z piekła nie wyjrzał!
Julian wiedział, że nie zniesie takich męczarni. Skoń
czy się na tym, że pewnej nocy zaciśnie ręce na szyi żo
ny i zadusi ją, by na zawsze wybić jej z głowy wszelkie
myśli o złotowłosym braciszku!
Julian nie powiedział więc o swym odkryciu nikomu
prócz Jima. Postanowił, że zdobędzie miłość Anny, a do
piero potem wszystko jej wyjawi. Jeżeli wówczas Anna
271
zechce wrócić z nim do Anglii i upomnieć się o ich
wspólne prawa do Gordon Hall, z radością spełni jej ży
czenie. Jeśli jednak wolałaby zostać na Cejlonie, niech
będzie i tak!
Julianowi było wszystko jedno, gdzie jest, byle z ko
chającą go Anną.
Kiedy omal nie zginęła podczas pożaru, uświadomił
sobie całą głębię swoich uczuć. Gdyby stracił Annę... Nie
mógł znieść podobnej myśli! Spędziłby chyba resztę ży
cia, wyjąc do księżyca jak wściekły wilk.
Pragnął miłości Anny i postanowił ją zdobyć. Zdobę
dzie ją, choćby miało to trwać nie wiem jak długo!
Przede wszystkim należało pozbyć się ducha Paula.
Julian zgrzytał zębami, ilekroć przemknął mu przez
myśl obraz przyrodniego brata. Przez całe życie uważał
uprzywilejowanych synów hrabiego Ridleya za swych
rywali; nigdy jednak nie czul aż takiej zazdrości, jaka
ogarniała go na myśl, że Anna kochała Paula! Ten złoto
włosy chłopczyk odniósł nad nim największe zwycię
stwo: dostał ją jako pierwszy. Julian zdobywał wszystko
z ogromnym trudem, a Paulowi wszystko samo wpada
ło w ręce. Nawet Anna! Czy umiał ją należycie ocenić?
Czy ją kochał?
Z pewnością nie tak jak on! Nie z takim płomiennym
pożądaniem, nie z taką tkliwą potrzebą otaczania jej
opieką przez resztę życia.
Paul nie był zdolny do takiej miłości.
Czemu Anna nie mogła tego pojąć?
Julian położył stopy na wielkim biurku z drzewa te-
kowego, odchylił się na oparcie skórzanego fotela i znów
pociągnął łyk whisky.
Może to głupie, ale zamierzał zalać się w trupa. Do
kompletnej utraty świadomości. Żeby przynajmniej
przez tę jedną noc nie zaprzątać sobie głowy Anną!
272
Błogie zapomnienie wydawało mu się w tej chwili
czymś niezwykle pożądanym.
Było już bardzo późno, albo raczej bardzo wcześnie,
gdyż zegar wybił północ dwie godziny temu. Anna krą
żyła po pokoju; całkiem już straciła nadzieję na sen.
Piękna zielona suknia wisiała porządnie w szafie. Panto
fle i bielizna też były już pochowane. Nie miała więc
przed oczyma nic, co przywodziłoby jej na myśl minio
ny wieczór... a jednak nie potrafiła o nim zapomnieć.
W drodze powrotnej Julian zachowywał się jak roz
drażniony niedźwiedź. Trzeba przyznać, że i ona była
temu winna: wycedziła tylko kilka słów, i to lodowatym
tonem. Nic dziwnego, że tak jej odburknął! Ostatnie pół
godziny jazdy spędzili w kompletnym milczeniu. Gdy
powóz zatrzymał się wreszcie przed domem, Julian
mruknął pod nosem coś, na co Anna zrobiła wielkie
oczy, i pochwycił ją gwałtownie w ramiona.
Pocałunek był długi, Julian przyciągnął ją sobie na ko
lana i przytulił z całej siły. Z początku próbowała się
opierać, ale w końcu zarzuciła mu ramiona na szyję.
I wtedy niemal wypchnął ją z powozu, a sam odjechał
do stajni na tyłach domu.
Od tej pory Anna wytężała słuch, czy nie rozlegną się
na schodach jego kroki. Julian nie udał się jednak do sy
pialni. Nie była nawet pewna, czy wrócił do domu.
Nie potrafiła zasnąć, nie wiedząc, gdzie on jest.
Wzięła gorącą kąpiel i siedziała w pachnącej wodzie
tak długo, że cała skóra mocno się zaróżowiła. Umy
ła głowę i szczotkowała mokre włosy, póki nie wy
schły; ta czynność zawsze ją uspokajała, tym razem
jednak nic to nie dało. W desperacji Anna zdobyła się
nawet na wypicie szklanki ciepłego mleka, choć go nie
znosiła.
273
A jednak był już kwadrans po drugiej, a o zaśnięciu
ani m o w y !
Wszystko przez Juliana! To on był przyczyną wszel
kich jej życiowych komplikacji!
Gdzież on się podziewał, u diabła?!
Anna chodziła nerwowo od drzwi do okna, potem na
odmianę krążyła między toaletką a szafą. Deski podłogi
chłodziły jej bose stopy. Wielkie okna były na noc po
otwierane, a gęsta siatkowa firanka, chroniąca od moski-
tów, wydymała się na wietrze. Anna miała na sobie tylko
cienką nocną koszulkę. Na samą myśl, że Julian mógłby
ją zobaczyć w tak skąpym stroju, Anna zadrżała. Całą si
łą woli odpędziła od siebie erotyczne wizje.
Julian stanowił problem, który musiała rozwiązać, by
odzyskać spokój ducha. Czy go kochała?
Serce Anny ociągało się z odpowiedzią.
C z y on ją kochał? C z y też chciał po prostu mieć ją
w łóżku?
Także i na te pytania wolała nie odpowiadać. Jednak
musiała w końcu rozstrzygnąć tę kwestię. Jeśli napraw
dę ją kochał... Jeśli ją kochał, to może powinna wyzwo
lić się z żelaznego gorsetu, krępującego jej uczucia, i od
płacić miłością za miłość?
K t o wie, m o ż e m ł o d z i u t k a dziewczyna, która p o k o
chała niegdyś Paula, odeszła r a z e m z nim... a jej miej
sce zajęła dojrzała kobieta, spragniona miłości Julia
na?
Z dołu dobiegł jakiś trzask. A n n a uniosła głowę i wpa
trzyła się z napięciem w drzwi sypialni. Potem podjęła
decyzję. Schwyciła szlafroczek, narzuciła go na siebie
i już w drzwiach zawiązała szarfę.
Jeśli Julian był w d o m u i nie spał, rozmówi się z nim
od razu. Najwyższa pora spytać bez ogródek, jakie ma
wobec niej zamiary.
274
Jeżeli zaś odpowiedź nie przypadnie jej do gustu...
Cóż, najgorsza pewność lepsza jest od niepewności.
O tej porze po domu krążył tylko Moti, który pobiegł
teraz za Anną korytarzem na piętrze. Schody, oświetlo
ne jedynie małą kolorową lampką, były mroczne, pełne
cieni i przeciągów. Na dole panowała absolutna cisza.
Dotarłszy do głównego holu, Anna zatrzymała się i nad
stawiła ucha. Nie usłyszała niczego, ale dostrzegła błysk
światła za zakrętem. Zawróciła więc w korytarzyk wio
dący na tylną werandę i zorientowała się, że światło pły
nie spod drzwi gabinetu.
Bez namysłu ujęła za klamkę i weszła do środka.
Widok, który ukazał się jej oczom, sprawił, że Anna
zatrzymała się na progu z ręką na klamce i szeroko roz
wartymi oczyma. Julian siedział rozparty w fotelu. Obu
te stopy oparł o blat biurka, strój miał doprawdy niedba
ły. W pokoju cuchnęło alkoholem. Na jednej z białych
ścian była wielka, mokra, żółtawa plama, spływały z niej
na podłogę cienkie złote strużki. Obok w sporej kałuży
whisky leżała rozbita butelka.
- N o , no! Zjawiła się Zielonooka Dama we własnej
osobie! - Julian niezbyt pewnie wstał i złożył Annie gro
teskowy ukłon. - Może łaskawa pani zechce mi dotrzy
mać towarzystwa?
- Jesteś pijany!
Spojrzał na Annę przymrużonymi oczyma i zwalił się
z powrotem na fotel.
- Święte słowa, jestem pijany jak świnia! I czemuż by
nie? Każdy by się przy tobie rozpił, możesz mi wierzyć.
Był to prawie bełkot; Anna miała wrażenie, że Julian
chce zranić nie tylko ją, ale i siebie. W obawie, że ich
głosy obudzą domowników, zamknęła drzwi i podeszła
bliżej. Uznała, że dziś z pewnością nie zdoła z nim roz
sądnie porozmawiać.
275
- Połóż się lepiej do łóżka - powiedziała karcącym to
nem, którego zazwyczaj używają matki w stosunku do
nieznośnych dzieci. Potem przyklękła na podłodze pod
ścianą i zaczęła zbierać odłamki rozbitego szkła.
- Niezgorszy pomysł! - Julian w zadumie obserwował
jej poczynania. Potem burknął znacznie ostrzej: - Nie
rusz tego! Służba rano uprzątnie!
Anna spojrzała na niego.
- Nie chcę, żeby się o tym...
- Powiedziałem: nie rusz! - warknął groźnie. - Wracaj
do łóżka i przestań się mną zajmować, do cholery!
Ostrożnie trzymając w jednym ręku odłamki butel
ki, Anna odwróciła się do Juliana i przyjrzała mu się
uważnie.
- Powinnam to zrobić, ale nie mogę zostawić cię w tym
stanie. Skręciłbyś sobie kark, wchodząc po schodach. -
Zmarszczyła czoło z namysłem. - Przysłać ci Jima?
- Do diabla z Jimem!
Anna zacisnęła niecierpliwie usta. Wstała, wrzuciła
odłamki szkła do kosza na papiery, stojącego przy biur
ku, a potem popatrzyła na Juliana. Spojrzał jej wyzywa
jąco w oczy. Anna zrozumiała, że upił się jej na złość,
i zmarszczyła brwi.
- Jedną z największych zalet Paula było to, że przez
te wszystkie lata nigdy nie widziałam go w takim...
Julian uniósł głowę jak rozdrażniona kobra. Wściekły
grymas wykrzywił mu usta.
- ... stanie - dokończyła Anna bardzo niepewnym gło
sem, a źrenice rozszerzyły jej się z przerażenia, gdy uj
rzała, jak krew uderza gwałtownie Julianowi do twarzy.
- Nie waż się porównywać mnie z tym cholernym
Paulem! - wysyczał przez zęby. Zacisnął obie ręce na po
ręczach fotela tak mocno, że aż kostki zbielały. - Niech
go piekło pochłonie!
276
- Jesteś o niego zazdrosny! - zawołała zaskoczona An
na. - Ruby domyślała się tego, ale...
Julian zerwał się z fotela jak wystrzelony z katapulty
i w jednej sekundzie znalazł się po drugiej stronie biurka,
pochylając się tak groźnie nad Anną, że aż się cofnęła.
- Masz rację! Jestem cholernie zazdrosny! - wycedził
przez zęby.
Zbliżył się tak bardzo, że Anna musiała przysiąść na
blacie i odchylić się do tyłu pod jego naporem. Zionął
od niego mdlący o d ó r alkoholu. Objął d ł o ń m i jej twarz,
zwracając ją ku sobie, p o t e m zanurzył palce w jej wło
sach, a zęby błysnęły mu w drapieżnym uśmiechu.
Annę na m o m e n t ogarnęło przerażenie.
- Puść mnie! - powiedziała dobitnie.
Julian roześmiał się szyderczo, a jego ręce ześlizgnęły
się na szyję Anny.
- Wiesz, jak mnie nazwałaś tej pierwszej nocy, kiedy
śmy się kochali? Uśmiechałaś się przez sen, łudziłem się,
że do mnie, i nagle powiedziałaś „Paul!" O mało cię nie
zadusiłem! Ledwie się powstrzymałem, by nie skręcić te
go ślicznego karczka. To takie proste! Wystarczyłby je
den ruch! I nigdy więcej nie pomyślałabyś o Paulu...
- Jesteś pijany, Julianie. Sam nie wiesz, co wygadujesz -
odezwała się Anna najbardziej spokojnym tonem, na jaki
mogła się zdobyć w tej sytuacji.
Kciuki Juliana napierały na szyję Anny, odchylały gło
wę do tyłu. Nie bała się go przecież... ale w tej chwili wy
dawał jej się kimś obcym. Takim nigdy go jeszcze nie wi
działa; nie przypuszczała, że może stać się niebezpieczny...
i to z tak błahego powodu... Musiał być dziko, szaleńczo
wprost zazdrosny, jeśli groził, że ją zabije! Ale szalony czy
nie, usiłowała go zrozumieć. I nagle uświadomiła sobie
sens jego słów: opuścił ją tamtej pierwszej nocy, gdyż na
zwala go Paulem!
277
- Nie masz powodu do zazdrości - powiedziała cicho. -
To ciebie kocham, a nie Paula.
Palce Juliana znieruchomiały. Zmrużywszy oczy,
spojrzał jej prosto w twarz.
- Kłamiesz! - wykrztusił.
Anna potrząsnęła głową.
- Nie kłamię.
Julian wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę i na
gle po twarzy przebiegł mu skurcz.
- Jeżeli kłamiesz, to Bóg cię skarze! - rzekł chrapliwie. -
Anno!... O Boże... Anno!... - powtarzał przerywanym gło
sem.
Obsypywał twarz i szyję ukochanej palącymi poca
łunkami, pieszcząc wargami miękkie zagłębienia oboj
czyków, obrysowując językiem kontur jej ucha. Anny
nie raziła już pijacka gwałtowność uścisków: zarzuciła
ramiona na szyję Juliana, szepcząc pieszczotliwe słowa,
gładząc szorstkie czarne włosy. Nie czuła już przykrej
woni alkoholu; wszystko stopniało w oślepiającym ża
rze namiętności. Kochała Juliana. O, jakże go kochała!
Julian drżącym głosem powtarzał jej imię, raz po raz,
niby litanię. Jego pożądanie było tak gwałtowne i naglą
ce, że nie mógł czekać ani sekundy dłużej.
Gdy wtargnął w nią, Annie zaparło dech. Wygiąwszy
plecy w łuk, uniosła się ku niemu. Julian jęknął i znieru
chomiał.
Anna, o krok od ekstazy, drżała z oczekiwania. Dopie
ro po chwili pojęła, że kochanek osiągnął już zaspokojenie.
Leżała nadal, głaszcząc machinalnie jego szorstkie, ciemne
włosy, starając się zwalczyć uczucie rozczarowania. Jednak
jej niepoprawne ciało nadal tętniło pożądaniem.
Julian, ochłonąszy, rzucił z żałosnym uśmiechem:
- Widzisz, co się ze mną dzieje, kiedy mówisz mi, że
mnie kochasz?
278
Anna, która wciąż jeszcze leżała na blacie biurka,
uświadomiła sobie nagle niestosowność swojej pozycji
i usiadła, obciągając ubranie, by zakryć swą nagość.
- Powiedziałaś to szczerze? Nie ze strachu przede
mną? - upewniał się Julian. - Wiesz przecież, że nie zro
biłbym ci krzywdy.
- Wiem. - Przez chwilę miała ochotę podroczyć się
Z nim, ale był taki spięty, że Anna pojęła, z jakim nie
pokojem czeka na jej odpowiedź. Pomyślała ze zdumie
niem, że w miłości Julian jest równie bezbronny jak ona,
i nagle wszystkie uczucia, które od tak dawna usiłowała
w sobie zdławić, wyzwoliły się w niej.
Przez chwilę wpatrywała się w ukochanego, potem ob
jęła ramionami jego szyję i pospiesznie ucałowała jego
wargi, zastygłe w bezruchu, jakby wykute z kamienia.
- Mówiłam szczerze - zapewniła. W pierwszej chwili
nie poruszył się, nawet powieki mu nie drgnęły. Potem
oczy stały się większe, pojaśniały - Anna nigdy dotąd nie
widziała, by tak się niebieściły: były jak szafirowy aksamit.
- Och, Anno! - Julian odwrócił głowę i wtulił delikat
nie usta w jedwabistą skórę jej ramienia. - Moja Anno...
Leciutki nacisk, z którym wypowiedział słowo „mo
ja", podpowiedział Annie, na czym Julianowi najbar
dziej zależy.
- Tylko twoja - zapewniła go czule, przegarniając pal
cami jego ciemne, gęste 'włosy.
- A Paul?
- Byliśmy prawie dziećmi, i taka też była nasza mi
łość. Teraz jestem dojrzałą kobietą i kocham... prawdzi
wego mężczyznę. - Mówiąc te słowa, zrozumiała, jak
bardzo są prawdziwe.
- Nie życzę sobie, byś po nim ciągle popłakiwała!
- Nie będę popłakiwać.
- Ani szeptała jego imię po nocach.
279
- Nie będę szeptać.
Julian przyglądał jej się bacznie.
- I dość już tych flirtów z Dumesnem!
- Charles to tylko przyjaciel.
- Nie życzę sobie, żeby się tu pętał!
- Ale z ciebie tyran!
- Co moje, to moje!
- Potrafię być wierna w miłości, Julianie.
Na te słowa uśmiechnął się krzywo.
- O tym wiem aż za dobrze!
- Mam nadzieję, że będziesz o tym pamiętał.
- Postaram się.
- I coś jeszcze, Julianie...
-Tak?
- Ja też uważam, że „co moje, to moje!"
- Czyżbyś była zazdrośnicą? A fe!
- Nie kpij! Mówię poważnie.
- Ależ cię będę drażnił!
- Nie uda ci się to! Potrafię być stanowcza, jeśli cho
dzi o ciebie!
Uśmiechnął się, wyraźnie zachwycony.
- Co ty powiesz? Już się trzęsę ze strachu!
Spojrzała na niego z udawaną surowością.
- I słusznie!
Klęczała na skraju biurka, obejmując Juliana za szyję.
Pochwycił ją w talii i mocno uścisnął.
- Nie dam ci nigdy powodu do zazdrości, przysięgam!
- To już nieco lepiej. - Uśmiechnęła się do Juliana i po
ciągnęła go za ucho. - Nie masz mi nic więcej do powie
dzenia?
Uniósł pytająco brwi.
- Ty pijany głuptasie! - rzuciła czule, choć z pewnym
zniecierpliwieniem. - Chcesz mnie do reszty obedrzeć
z dumy? Muszę to z ciebie wyciągać?
280
Julian był nadal zdezorientowany.
- Kochasz mnie? - spytała już poirytowana.
- A, o to ci chodzi!
- Właśnie o to.
- No... chyba tak. - Obrzucił ją łobuzerskim spojrze
niem.
Anna puściła jego szyję, skrzyżowała ramiona na pier
si i przysiadła na piętach z okrzykiem oburzenia:
- Też coś!
Julian uśmiechnął się od ucha do ucha, ściągnął Annę
z biurka i wziął ją na ręce. Tuląc mocno do piersi, ru
szył ku drzwiom.
- Dokąd mnie niesiesz? - spytała, obejmując go znów
za szyję. Prawdę mówiąc, było jej wszystko jedno. Niósł
ją bez wysiłku i Anna poczuła miły dreszczyk wzdłuż
kręgosłupa: jakiż on silny!
- Do łóżka.
Anna uniosła głowę, opartą wygodnie na jego ramie
niu.
- Czyżby? - Ton jej głosu był nieco chłodny. Juliano-
we „chyba tak" nadal ją irytowało.
Julianowi udało się otworzyć drzwi i nie upuścić An
ny ani nie stuknąć jej głową o framugę, co w jego stanie
było osiągnięciem nie lada. Skierował się ku schodom.
- Zawsze wolałem działać, niż gadać. Nie oczekuj ode
mnie pięknych słówek.
- Nie zależy mi na pięknych słówkach.
Był już u podnóża schodów i zaczął na nie wchodzić.
Nadal zdawał się nie czuć jej ciężaru. Potknięcie na
pierwszym stopniu uznała za skutek whisky.
- Mogę iść sama.
Zatrzymał się w polowie schodów i spojrzał na Annę.
- Mowy nie ma! Jesteś teraz moja, dziewczyno, i ni
gdy cię nie puszczę!
281
- Oooo! - Anna wyszeptała to cicho, ale jej ręce obję
ły ciaśniej szyję kochanka. Mogłaby rzeczywiście zostać
w jego ramionach na zawsze!
- Oooo! - powtórzył żartobliwie tym samym tonem
co ona, po czym zamknął jej usta pocałunkiem tak gwał
townym, że w pierwszej chwili zlękła się, by nie spadli
ze schodów... a potem wszystkie myśli uciekły jej z gło
wy. Kiedy wreszcie Julian oderwał się od jej ust i szyb
ko ruszył na górę, Anna była tak oszołomiona, że nie
przejmowała się ewentualnym upadkiem.
Tym razem zabrał ją do swego pokoju. Anna uświa
domiła to sobie jakąś cząsteczką mózgu, gdy Julian za
mykał ramieniem drzwi. W sypialni nie było zbyt ciem
no: przez okna wpadał srebrny blask księżyca.
Julian złożył ukochaną na pościeli. Anna, wsparta na
poduszce, przyglądała się coraz rozpaczliwszym zmaga
niom Juliana ze splątanym fularem.
Nie był w stanie rozwiązać upartego węzła! Anna
uśmiechnęła się współczująco i przesunęła się na brzeg
łoża.
- Pomogę ci - oznajmiła, chwytając Juliana za ramię
i przyciągając go do łóżka, na którego skraju przyklękła.
- Co za draństwo! - mruknął Julian, posłusznie jed
nak znieruchomiał, a zręczne palce Anny niezwykle
szybko uporały się z opornym węzłem.
- Mam nadzieję, że nie doprowadzasz się często do ta
kiego stanu! - powiedziała karcąco.
- Ostatni raz tak się upiłem, kiedy miałem siedemna
ście lat. I z tego samego powodu co dziś.
- A mianowicie?
Anna zaczęła mu rozpinać koszulę. Gdy ostatni gu
zik rozstał się z dziurką, ośmieliła się przesunąć palcami
po piersi Juliana.
- Pewna podła baba doprowadziła mnie do szaleństwa.
282
- Cóż to była za kobieta? - Prawie nie wiedząc, co mó
wi, Anna przywarła rękoma jeszcze mocniej do piersi Ju
liana. Pod prawą dłonią wyczuwała silne, rytmiczne ude
rzenia jego serca.
- Zapomniałem. Widzisz? Przepędziłaś z moich myśli
wszystkie inne kobiety!
- I niech już tak zostanie!
Zarzuciwszy ręce na szyję Juliana, Anna przytuliła się
do jego szerokich pleców i przyglądała się, jak zdejmu
je buty. Kiedy znów stanął, był już na bosaka. Anna ob
serwowała z podziwem, jak spod koszuli wyłaniają się
muskularne ramiona i szeroka pierś. Gdy zrzucił
spodnie i ukazały się wąskie biodra i długie, mocne no
gi, poczuła, że krew szybciej krąży jej w żyłach.
- Chodź do mnie, kochanie.
Ściągnął ją z łóżka i postawił na nogi. Anna poddała
się bez oporu. Serce waliło jej tak, że zagłuszało wszyst
kie myśli. Kochanek zdjął z niej szlafrok, potem koszu
lę, a gdy była już równie naga jak on, przyciągnął ją do
siebie i oboje upadli na łóżko.
Tym razem Anna była nieposkromiona. Jej ręce, usta
i całe ciało domagały się pieszczot, o których dotąd nie
miała pojęcia. Pragnęła, by Julian wypełnił ją bez reszty,
by dał jej upojenie, które poznała dzięki niemu.
I tak się stało.
Ofiarował jej coś więcej.
- Kocham cię, kocham, kocham! - jęknął z ustami
wtulonymi w jej szyję.
283
36
Pięć minut później Julian już spał. Anna leżała u jego
boku, zastanawiając się sennie, jak dziwnie potoczyło się
jej życie. Kto by pomyślał, że zakocha się do szaleństwa
w tym okropnym włamywaczu, którego dawno temu
przyłapała na gorącym uczynku w Gordon Hall?
Naraz rozległa się cała seria przeraźliwych chrapnięć.
Dźwięki były donośne, gardłowe, niemal zabawne.
Z pewnością rozśmieszyłyby Annę, gdyby nie wydoby
wały się z gardła ubóstwianego mężczyzny, który przed
chwilą przyrzekł kochać ją na wieki.
Anna usiadła na łóżku i potrząsnęła głową. Że też mu
siał właśnie dziś spić się do nieprzytomności! Powinni
leżeć teraz w czułym uścisku, szeptać sobie pieszczotli
we słówka i kochać się aż do świtu. Niewątpliwie jednak
wszystko to musiało poczekać na inną okazję. Tej nocy
mogła zobaczyć swego Juliana bez żadnych upiększeń:
leżał rozwalony na wznak, z kiełkującym mu już na po
liczkach i brodzie zarostem, goły jak niemowlak, i chra
pał tak, że umarłego by obudził.
I jak tu wierzyć w romantyczną miłość?! Anna wes
tchnęła, wymyślając ukochanemu w duchu od skończo
nych idiotów, i podniosła się z łóżka. Nie może tak zo
stawić Juliana na resztę nocy i tyle rannych godzin, ile
zechce przespać. Ściągnęła przykrycie z tej części łóżka,
która była wolna, i postanowiła przeciągnąć śpiącego na
prześcieradło. Nie było to łatwe zadanie! Julian był wiel
ki i ciężki. Anna popychała go i ciągnęła, jej usiłowania
284
nie dały jednak widocznych rezultatów. Kiedy wreszcie
Julian zmienił pozycję, Anna wiedziała, że jej poczyna
nia niewiele się do tego przyczyniły. Po prostu sam prze
kręcił się we śnie i zupełnie przypadkowo wylądował
w tym miejscu, które dla niego upatrzyła. Objąwszy ra
mionami poduszkę, ukrył w niej twarz. Anna przygląda
ła mu się jeszcze przez chwilę, a potem przykryła go i zo
stawiła, by się wyspał.
Prawdę mówiąc, pomyślała, gdy po włożeniu koszuli
i szlafroka opuszczała sypialnię kochanka, to nawet lepiej,
że zasnął tak głęboko. W przeciwnym razie z pewnością
zostałabym u niego przez całą noc. Co by się stało, gdy
by mnie ktoś tu przyłapał o świcie? Takie skandaliczne
zachowanie nie przystoi przyzwoitej wdowie z małym
dzieckiem!
Anna uśmiechała się lekko, zmierzając korytarzem do
swego pokoju. Już prawie dniało. Czerń nocnego nieba
zelżała: miało teraz ciemnoszarą barwę grafitu. Wkrótce
pierwsze promienie słońca przebiją się przez mroki, a je
go złocista tarcza wyjrzy zza horyzontu, by w końcu
unieść się wysoko, ogrzać i rozjaśnić wszystko dokoła.
Anna uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że wschód
słońca przypominał jej własne losy. Gdy pochłonęła ją
mroczna noc nieszczęścia, nie przypuszczała, że wynu
rzy się z niej i uśmiechnie na powitanie nowego dnia.
A jednak tak się właśnie stało i zajaśniały przed nią
nowe horyzonty, których istnienia nawet nie podejrze
wała. Czuła ogarniającą ją ciepłą, potężną falę szczęścia,
kiedy wracała do swojej sypialni, otwierała drzwi, wcho
dziła do pokoju.
Natychmiast ujrzała świecące oczka Motiego, które
błysnęły ku niej z podłogi koło łóżka. Gdyby nie to, że
Anna rozpoznała zwierzaczka prawie od razu, wystraszy
łaby się śmiertelnie. Przeważającym uczuciem było jed-
285
nak zdumienie. Jakim cudem Moti dostał się do jej poko
ju? Anna była pewna - no, prawie pewna - że szczurnik
biegł za nią korytarzem, gdy postanowiła stawić czoło Ju
lianowi. Kiedy to było? Chyba przed wiekami...
Nagle przypomniała jej się kobra, która jakimś sposo
bem trafiła do wschodniego skrzydła w dniu przyjazdu
Juliana. Annę ogarnął nagłe strach; zbliżyła się z najwięk
szą ostrożnością do nocnego stolika i zapaliła stojącą na
nim świecę.
Gdy uniosła ją do góry, zaglądając we wszystkie kąty,
w złocistym świetle ujrzała brunatne, kosmate ciałko
Motiego, i nic poza tym. Nieco uspokojona zwróciła się
w stronę łóżka i po raz drugi w przeciągu kilku minut
doznała szoku. Pośrodku łóżka leżało w pościeli coś...
a może ktoś?
Anna powstrzymała się z trudem od krzyku. Odsta
wiła świecę i schyliwszy się, ściągnęła przykrycie, by zo
baczyć intruza.
Chelsea! Z rozwichrzonymi wokół buzi złotymi wło
skami, z kolanami przyciśniętymi do piersi, zwinięta
w kłębek tak mocno, że spod cienkiej białej koszulki nie
wystawały nawet paluszki stóp, dziewczynka spała głę
boko.
Bezpośrednio po śmierci Paula Chelsea stale przycho
dziła w środku nocy do pokoju mamy i wślizgiwała się
do jej łóżka. Anna, przeżywając w równym stopniu wła
sny ból i cierpienie swego dziecka, zawsze pozwalała ma
łej zostać; spały wówczas mocno przytulone do siebie
i każda była dla drugiej pociechą. Jednak w ciągu ostat
nich miesięcy Chelsea odzwyczaiła się od tego, więc An
na ze zmarszczonym czołem usiłowała dociec, co spro
wadziło córeczkę do jej pokoju właśnie dziś.
Podziękowała opatrzności, że Julian zabrał ją do sie
bie, a nie wszedł z nią tutaj.
286
pjr - jf-
- Ptaszku! - Anna przysiadła na skraju łóżka i lekko
potrząsnęła szczupłą rączką. - Obudź się!
Za drugim razem Chelsea poruszyła się, a potem usia
dła na łóżku. Odgarnęła włosy z twarzy i powiodła do
koła oczkami rozszerzonymi od strachu. Ujrzawszy
matkę, wydała cichy okrzyk i rzuciła się jej w ramiona.
- Gdzie byłaś, mamusiu?
- Znowu miałaś zły sen? - Anna roztropnie zignoro
wała pytanie, głaszcząc jasną główkę o jedwabistych lo
kach, przytuloną do jej piersi.
Chelsea gwałtownie potrząsnęła głową i jeszcze moc
niej przytuliła się do Anny.
- To nie był sen, mamusiu, naprawdę nie! Najpierw
pomyślałam, że mi się śni... ale przecież nie krzyczałam
i miałam otwarte oczy... Nikt nie śpi z otwartymi ocza
mi, prawda?
- Chyba masz rację. Ale może ci się tylko śniło, że
masz otwarte oczka.
- Wcale mi się nie śniło! W moim pokoju był taki
dziwny człowiek... może kulis? Ze strzałkami w policz
kach, całkiem malutkimi, wyglądał tak dziwacznie! Pa
trzył na mnie długo, a potem czymś machnął i to coś
upadło w nogach łóżka... Tak się przestraszyłam, że za
mknęłam oczy, a kiedy je otwarłam, jego już nie było!
Próbowałam krzyknąć, ale nie mogłam... I Kirti się nie
chciała obudzić, więc przyszłam do ciebie, mamusiu...
Ale ciebie tu nie było!
- Bardzo mi przykro, ptaszku. - Anna przez chwilę
tuliła drżącą córeczkę, potem odsunęła ją lekko i odgar
nęła jej włosy z buzi obiema rękami. - To rzeczywiście
musiało by okropne! Ale to tylko sen.
- To nie był sen! Wiem, że to nie sen! Naprawdę, ma
musiu!
Chelsea była tak zdenerwowana, że Anna mogła tyl-
287
ko przytulić dziecko, kołysząc je i nucąc coś bez słów.
Dopiero po dłuższej chwili spytała:
- Chciałabyś resztę nocy przespać z mamusią?
- O, tak, tak!
Anna ucałowała małą w czoło, położyła ją i okryła,
zdmuchnęła świecę i wśliznęła się do łóżka obok dziec
ka. Chelsea przywarła do niej jak przestraszone zwie
rzątko. Obejmując mocno córeczkę, Anna wsłuchiwała
się w jej oddech. Gdy stal się on cichy i rytmiczny, zo
rientowała się, że Chelsea już śpi.
Wówczas wstała bardzo ostrożnie, by nie obudzić
dziecka, i znów narzuciła szlafrok. Bardzo prawdopo
dobne, że była to jedynie senna mara... Ale dlaczego
dziecku nie udało się obudzić Kirti?
Trzeba przynajmniej upewnić się, czy starej ayah nic
się nie stało.
Dniało już; Anna dostrzegła w korytarzu smużki
światła, gdy szła do dziecinnego pokoju. Moti, wydo
stawszy się z sypialni, do której wbiegł widać za dziew
czynką, deptał teraz Annie po piętach. Była rada z jego
towarzystwa. W niepokojącej ciszy świtu miło było wie
dzieć, że oprócz niej jeszcze ktoś w domu nie śpi.
Drzwi dziecinnego pokoju były otwarte. Anna zajrza
ła do środka i zobaczyła łóżeczko Chelsea z rozrzuconą
pościelą, z której dziecko zerwało się w popłochu. Ogar
nęła wzrokiem resztę pomieszczenia - wszystko było na
swoim miejscu. Drzwi do lekcyjnego pokoju stały rów
nież otworem. Ponieważ Kirti spała w przyległej izdebce,
Anna pojęła, że dziecko tędy właśnie pobiegło obudzić
swą ayah. Zanim jednak sama udała się do Kirti, podeszła
do łóżeczka córki. Z pewnością dziecko miało po prostu
koszmarny sen...
A jednak w nogach łóżka coś leżało, przysłonięte odrzu
coną pościelą. Anna wpatrywała się wielkimi oczami przez
288
dłuższą chwilę, nim odważyła się dotknąć tego jednym pal
cem. Był to duży kwiat o rurkowatym kielichu; płatki miał
lśniące, jakby z wosku... Doprawdy, nic groźnego!
Ale jak ten kwiat trafił do łóżeczka Chelsea?
Może to rzeczywiście nie był sen?
Ta myśl wydała się Annie niepokojąca. Jakiś tubylec
ze strzałkami w policzkach rzucił kwiat na posłanie
Chelsea? Nieprawdopodobne! A jednak kwiat rzeczywi
ście tu leżał!
Przygryzając dolną wargę, Anna ostrożnie podniosła
kwiat i trzymając go między kciukiem a palcem wska
zującym, udała się do Kirti, by ją obudzić. To przecież
tylko kwiat! Anna zdawała sobie sprawę, że jej przesad
na reakcja jest owocem rozigranej wyobraźni... ale w tym
kwiecie było coś złego. Wydawał się niemal groźny...
Kirti spala głęboko w swojej izdebce za pokojem lek
cyjnym; chrapała prawie tak głośno jak Julian. Anna po
trząsnęła nią energicznie. Nawet przed sobą nie przyzna
ła się do ogromnej ulgi, jaką poczuła, gdy Kirti prawie
natychmiast otwarła oczy.
Czyżby naprawdę obawiała się, że ktoś podał ayah
narkotyk?
- Memsahib? - odezwała się Kirti sennym głosem.
Gdy wyraźnie ujrzała przed sobą Annę, usiadła raptow
nie na łóżku z oczyma rozszerzonymi strachem. Z roz
puszczonymi włosami, otulona zamiast sari wkładaną na
noc płachtą, Kirti wydała się nagle Annie kimś całkiem
innym od wiernej niańki małej Chelsea. - Czy coś się
stało panience?
- Miała znowu zły sen i jest teraz w moim pokoju.
Chciałam cię o tym uprzedzić. Kirti, czy możesz mi po
wiedzieć, w jaki sposób to mogło się dostać do łóżecz
ka Chelsea?
Anna wyciągnęła rękę, podsuwając kwiat tuż pod nos
289
ayah. Oczy niańki już przedtem wyrażały strach, ale na
widok barwnie żyłkowanego kwiatu wpadła w panikę.
Krew całkiem odpłynęła jej z twarzy i ayah zaczęła ko
łysać się w tył i w przód, mamrocząc coś, co przypomi
nało zaklęcia albo modły w jej ojczystym języku.
- Co to takiego, Kirti? Powiedz mi natychmiast! -
Strach sprawił, że Anna mówiła ostrym tonem. Kołyszą
ca się w dalszym ciągu Kirti była aż szara i wyglądała na
chorą.
- To kwiat bielunia, memsahib. Na łóżku panienki?
Ojej... ojej... przyszły na nas złe czasy...
Kirti wróciła do poprzedniego zawodzenia. Anna mia
ła ochotę mocno nią potrząsnąć.
- Co to może znaczyć, Kirti? - spytała władczym, na
glącym tonem.
- W bieluniu jest wielka siła... To kwiat bogini Kali...
Jej czciciele używają go do swych obrzędów.
- Po co ktoś włożył ten kwiat do łóżeczka Chelsea?
- Żeby ją ostrzec... I nas, jej opiekunów... żeby ostrzec
nas wszystkich. Ojej... idą ku nam złe czasy...
Anna wykręciła się na pięcie i wyszła spiesznie z po
koju. Musi pokazać ten kwiat Julianowi, choćby był śpią
cy albo jeszcze pijany.
37
Julian leżał nadal na brzuchu z twarzą ukrytą w po
duszce i gromko chrapał. Anna miała wrażenie, że ani
drgnął od chwili, kiedy go opuściła.
- Obudź się, Julianie!
290
Anna ostrożnie odłożyła trzymany w ręku kwiat na
stolik. Potem przysiadła na brzegu łóżka i zaczęła ener
gicznie potrząsać Julianem.
- Wstawaj! To bardzo ważne!
- Coooo?
- Muszę z tobą pomówić!
- Chodź no tu, złotko... - Głos Juliana był senny, ale
ręce okazały się zdumiewająco zręczne. Anna poczuła,
że długie ramię chwyta ją i wciąga do łóżka.
- Julianie, przestań! Ja...
Zanim jednak zdążyła powiedzieć coś więcej, zamknął
jej usta pocałunkiem. Rozzłoszczona Anna waliła go pię
ściami po plecach i po chwili jej protesty dotarły jakoś
do świadomości Juliana. Przestał ją całować i podniósł
szy głowę, spojrzał Annie w twarz.
- Czy każdego ranka bywasz w takim słonecznym hu
morze, czy wyjątkowo dziś?
- Wytrzeźwiałeś wreszcie? - wykrzyknęła rozgniewa
na. - Jeśli nadal jesteś zalany, to nic mi po tobie!
- Jestem trzeźwiuteńki jak noworodek! Mam ci udo
wodnić? - Łobuzerski błysk w oku Juliana i wymowny
ruch sprawiły, że Anna odepchnęła go niecierpliwie.
- To ważna sprawa! Powiedziałam: zostaw mnie! Ju
lianie, wydarzyło się coś niedobrego!
W końcu Julian puścił Annę i siadł, oparty o wezgłowie.
- Powiedz mi, o co chodzi.
Nareszcie mówił całkiem przytomnie. Anna z wes
tchnieniem ulgi usiadła i opowiedziała, co się wydarzy
ło w ciągu ostatniej godziny.
- Pokaż ten kwiat!
Zmarszczył brwi. Anna sięgnęła na nocny stolik i po
dała mu bieluń. Obrócił go w palcach, obejrzał dokładnie
i zwrócił. Anna czym prędzej odłożyła roślinę na stolik.
- Cóż, po prostu kwiatek, i tyle.
291
- Wiem, ale nikt nie ma prawa wchodzić do sypialni
Chelsea i wnosić tam czegokolwiek... zwłaszcza gdy
dziecko jest w pokoju i śpi! Poza tym Kirti mówi, że to
ostrzeżenie.
- A Chelsea twierdzi, że jakiś tubylec ze strzałkami
w policzkach potrząsnął tym kwiatem nad jej łóżkiem
i upuścił go na pościel?
Anna usłyszała niedowierzanie w glosie Juliana.
- Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale podobno tak
było.
Julian zacisnął wargi. Jeszcze raz obejrzał bieluń i za
myślił się.
- A co z ayah?
- Kirti spała. Chelsea mówi, że nie mogła jej obudzić.
- Chodzi mi o to, czy masz do niej zaufanie. Czy
uczestniczyła w tej głupiej maskaradzie? Może chciała
nastraszyć dziecko, żeby się jej bardziej słuchało, czy coś
w tym rodzaju?
- O, nie! Jestem pewna, że nie zrobiłaby nic podobne
go. Kirti kocha Chelsea i była taka przerażona... Nie,
z pewnością by tego nie zrobiła!
- W porządku. - Julian zwiesił nogi z łóżka, a potem
wstał, ani trochę nie skrępowany własną nagością. Anna
przez chwilę przyglądała mu się z zachwytem, gdy stał
bez ruchu, przytrzymując się ręką ściany. Jakiś zbłąka
ny promień przedarł się przez zasłony i zaświecił mu
prosto w oczy. Julian skrzywił się i osłonił dłonią twarz.
- O Boże! Głowa mi pęka!
- Dobrze ci tak! Nie trzeba było tyle pić.
- Niesłychanie krzepiąca uwaga.
- Ale prawdziwa.
Julian coś odburknął. Potem chwiejnym krokiem pod
szedł do stojącej w kącie umywalki, pochylił się nad
miednicą i wylał sobie na głowę cały dzbanek wody. An-
292
na przyglądała się z otwartymi ustami, jak wsadza gło
wę do pełnej już miski, a potem otrząsa się niby mokry
pies. Gdy jednak po kilku minutach twarz Juliana wy
nurzyła się z fałdów lnianego ręcznika, prezentował się
nieco lepiej.
Tym razem Anna wiedziała, że Julian naprawdę zda
je sobie sprawę z jej obecności. Zaczerwieniła się lekko,
uświadomiwszy sobie, jak swobodnie się oboje zacho
wują: ona siedzi na środku łóżka, a on, nie zmieszany
bynajmniej własną nagością, wyciera mokrą głowę ręcz
nikiem i zerka na nią. Anna czuła, że trudno jej będzie
przywyknąć do takiej zażyłości z kochankiem.
- Co chcesz zrobić? - spytała pospiesznie, by ukryć
nagłe zakłopotanie.
- Pogadam z Raja Singhą. On wie o wszystkim, co
dzieje się w domu i poza domem. Jestem ciekaw, co mi
powie na ten temat.
- Kirti uważa, że musimy strzec Chelsea. - W glosie
Anny brzmiał strach.
- Nie bój się, nic się dziecku nie stanie! W razie po
trzeby będziemy jej pilnować z Jimem przez okrągłą do
bę. Najpierw jednak przekonajmy się, co ma do powie
dzenia Raja Singha.
Julian wszedł do gotowalni i prawie natychmiast wy
nurzył się z niej już w spodniach, z narzuconą na ramio
na koszulą, którą zaczął zapinać, rozmawiając z Anną.
- Nie lepiej, żebyś teraz poszła do Chelsea? Jeśli dziec
ko się obudzi, a ciebie nie będzie, z pewnością się prze
straszy. Jak tylko się czegoś dowiem, przyjdę do was.
- Masz rację. - Anna musiała to przyznać, choć po
czuła nagle żal, że muszą się rozstać. Dobro dziecka by
ło jednak ważniejsze niż jej zauroczenie Julianem. Wsta
ła niechętnie z łóżka i skierowała się ku drzwiom, pod
czas gdy on wkładał buty.
293
- Anno...
Prawie już wychodziła, gdy zatrzymał ją głos Juliana.
Odwróciła się i zobaczyła, że zmierza ku niej. Wziął An
nę pod brodę i uniósł jej twarz ku sobie, by ucałować.
- Jesteś taka piękna o poranku - powiedział cicho.
Gdy Anna przygarnęła się do niego, spragniona dalszych
pocałunków, odsunął ją od siebie, obdarzając potężnym
klapsem.
- Zmykaj! Będzie na to później dość czasu!
Anna poczerwieniała i ruszyła do swego pokoju, pod
czas gdy Julian pospieszył ku schodom. Będzie strzegła
córki... i marzyła o nim!
Akurat gdy Anna -weszła do pokoju, Chelsea obudzi
ła się i ziewnęła.
- Mamusiu?
- Jestem przy tobie, ptaszku.
- Miałam znowu zły sen?
- Coś w tym rodzaju. - Anna, pragnąc odwrócić uwa
gę córki od wydarzeń ostatniej nocy, opowiedziała jej
o tym, jak to w środku nocy nadepnęła na Motiego.
Omal nie spadła ze schodów, gdy zwierzak szarpnął się,
wyrywając ogonek spod jej nóg. Chelsea roześmiała się,
a jej dobry nastrój udzielił się także Annie. Nagle ktoś
zastukał energicznie do drzwi.
- Anno!
- Wejdź, proszę! - odpowiedziała z ulgą, rozpoznając
głos Juliana. Nie wiedzieć czemu, stukanie zaniepokoiło
ją. Pewnie znów zawiniła jej wybujała wyobraźnia!
Julian wszedł i zatrzymał się w progu, przyglądając się
im z uśmiechem.
Chelsea zaczęła podskakiwać z radości.
- Dzień dobry, stryjku Julciu!
- Dzień dobry, maluszku! Słyszałem, że miałaś w no
cy niezwykłą przygodę.
294
Chelsea natychmiast przestała skakać i spojrzała
z niepokojem.
- Mamusia ci powiedziała?
Julian przytaknął. Anna za plecami córki zmarszczy
ła brwi i potrząsnęła głową. Uważała, że nie należy po
ruszać tego tematu przy dziecku. Lepiej, by zapomniało
jak najprędzej o całej sprawie.
Jednakże Julian był przeciwnego zdania. Nie zważa
jąc na wszelkie próby uciszenia go, podszedł do łóżka
i przysiadł na jego skraju obok Chelsea, która przyglą
dała mu się z powagą.
- Twoja mamusia bardzo się tym przejęła, więc po
szła raniutko do twego pokoju i sprawdziła, czy to był
tylko sen, czy nie. W nogach łóżka znalazła kwiat, du
ży, piękny kwiat; zaniepokoiła się, że ktoś go tam pod
rzucił, i poprosiła mnie, bym zbadał tę sprawę. Wziąłem
na spytki Raja Singhę, a on porozmawiał z całą służbą
i dowiedzieliśmy się, co to było. Znasz Oya, naszą ku
charkę, prawda?
Chelsea skinęła główką. Wpatrywała się w Juliana wiel
kimi, poważnymi oczami. Anna musiała przyznać, że
choć sama potraktowałaby problem znacznie subtelniej,
metoda Juliana nie wywołała złych skutków. Rozmawiał
z Chelsea tak, jakby byli rówieśnikami, a dziewczynka -
Z całą powagą osoby prawie sześcioletniej - słuchała jego
wyjaśnień jak dorosła. Anna pomyślała, że może niesłusz
nie sama traktuje córeczkę, jakby nadal była dzidziusiem.
Julian niewątpliwie przywiązał się do dziewczynki i nigdy
by jej nie wyrządził krzywdy. Anna poczuła, że nie po
winna się wtrącać do ich przyjaźni.
- Oya ma syna, który mieszka w wiosce w pobliżu Ba-
dulla. Ten syn wybrał się do Kandy na Święto Zęba, a po
drodze zajrzał tu, by spotkać się z matką. Podobno jest
w swojej wiosce czarownikiem i kiedy Oya wspomnia-
295
ła mu, że dręczą cię nieraz złe sny, postanowił ci p o m ó c
i odpędzić je od ciebie. Według słów kucharki i Raja Sin-
ghi dziś w nocy widziałaś tego właśnie czarownika, jak
zaklęciem odpędzał od ciebie koszmary.
- M ó w i ł a m ci, m a m u s i u , że to nie sen! - pisnęła
z triumfem Chelsea.
- Miałaś słuszność, kochanie. - A jednak Anna nie od
czuła ulgi, usłyszawszy to całkiem racjonalne - jak na cej-
lońskie stosunki - wyjaśnienie nocnych odwiedzin. Święto
Zęba było największą uroczystością religijną mieszkają
cych na wyspie buddystów. Co roku w sierpniu kto żyw
pielgrzymował do Kandy, gdzie we wspaniałej świątyni
znajdował się ząb Buddy. Podczas święta z wielką pompą
obnoszono tę relikwię po ulicach miasta, a ceremonie reli
gijne ciągnęły się przez wiele dni.
- Jeśli czarownik odegnal zaklęciem moje złe sny, to
pewnie nigdy już nie wrócą - powiedziała w zamyśleniu
Chelsea.
A n n a uściskała córeczkę.
- C h y b a nie. - Znad jasnej, jedwabistej główki spoj
rzała na Juliana. - M a m nadzieję, że powiedziałeś służ
bie, że choć doceniamy ich dobre chęci, nic podobnego
nie może się już powtórzyć?
- N i e martw się - uśmiechnął się łagodnie Julian. - Po
wiedziałem im, oczywiście. Będziemy odtąd zamykać na
noc drzwi i okna, a żaden służący ani jego krewny nie
wejdzie bez pozwolenia. - Rzucił Annie znaczące spoj
rzenie. - J u ż my z Jimem tego dopilnujemy! N i e musisz
się o nic kłopotać.
- N i e będę. - Anna uśmiechnęła się i wreszcie poczu
ła ulgę. Jak to dobrze mieć w kimś oparcie! Wiedziała,
że na Julianie może zawsze polegać. Bez wahania zawie
rzyłaby mu życie Chelsea i własne. - Serdeczne dzięki!
- Z pewnością stać cię na coś lepszego! - Jego uśmiech
2 %
był szeroki i łobuzerski. Potem spojrzał na Chelsea, któ
ra przysłuchiwała się tej wymianie zdań z wyraźnym za
ciekawieniem. - Ale o tym potem - dodał, wstając.
- Dokąd idziesz, stryjku Julciu?
- Ogolić się, maluszku. Spotkamy się później w ogro
dzie, zgoda?
- Zgoda!
Uśmiechnął się do Anny, żartobliwie zmierzwił czu-
prynkę Chelsea i wyszedł. Anna jedynie przez chwilę
mogła spoglądać za nim tęsknym wzrokiem, bo córecz
ka znów domagała się jej uwagi.
Wszystkie te sprawy, o których Anna nieskromnie
marzyła, muszą poczekać do nocy.
Julian tymczasem nie myślał wcale o miłosnych uści
skach. Nie chciał niepokoić „swoich dziewcząt" - to nie
co zaborcze określenie samo się mu nasuwało - ale w Sri-
nagarze działo się coś niedobrego.
Dla dobra ich wszystkich postanowił zbadać, co się
święci.
38
Następne trzy dni były dla Anny prawdziwym rajem
na ziemi. Przyłapała się na tym, że rankiem krąży po do
mu, wyśpiewując jakieś niemądre pioseneczki. Po połu
dniu jeździli z Julianem konno. Rzekomo śledzili postę
py w oczyszczaniu pól, w rzeczywistości jednak szło im
o to, by spędzić razem kilka cudownych godzin. A co
wieczór, po kolacji, gdy reszta domowników już spała...
297
Wystarczy powiedzieć, że Anna nie sypiała zbyt wiele.
I jakoś jej to nie przeszkadzało!
Julian był spełnieniem wszystkich jej marzeń, a nawet
kimś jeszcze wspanialszym. Uroczy, zabawny, troskliwy
i podniecający tak, że wystarczyło jedno spojrzenie jego
ciemnoniebieskich oczu, a serce Anny zaczynało szaleć.
Żeby sprawić Julianowi przyjemność, zgodziła się na
wet na lekcje pływania. Julian utrzymywał, że każdy po
winien dla własnego bezpieczeństwa opanować tę sztu
kę. Przysięgał, że w następnej kolejności zabierze się za
Chelsea. Lekcje z Anną nie były zbyt udane, za to sceny
miłosne, które nieodmiennie po nich następowały, zde
cydowanie tak! Właśnie dlatego Anna narażała się co
dziennie na utonięcie.
- Zupełnie nie pojmuję, czemu taka kruszyna zawsze
idzie na dno jak kamień! - zauważył z pewnym zniecier
pliwieniem Julian w trakcie czwartej lekcji pływania.
Znajdowali się w połowie skalnego basenu; nauczona
smutnym doświadczeniem Anna odmówiła stanowczo
przebywania na głębinie, gdzie nie sięgała stopami dna.
Julian, nagi i ociekający wodą, przypominał jakiegoś po
gańskiego bożka, strażnika wód. Był zanurzony po pierś.
Gdy podtrzymywał w wodzie odzianą jedynie w koszu
lę Annę, obserwowała z zachwytem grę muskułów na je
go ramionach. W rozproszonym świetle jego mokre
czarne włosy przypominały futro foki, a opalona skóra
lśniła wilgocią. Widok Juliana zaparłby dech każdej ko
biecie... nawet gdyby miała już w żołądku połowę wody
ze stawu! Anna czuła, że w porównaniu z Julianem wy
gląda jak zmokły szczur. Czuła się też podobnie.
- Gdyby dobry Bóg życzył sobie, by ludzie pływali,
dalby nam płetwy - zauważyła Anna, odgarniając jedną
ręką mokre włosy z oczu. Nie miała już żadnych wątpli
wości: nie nadawała się na wodną nimfę. Ale Julian upie-
298
rał się, że nauczy ją pływać. Żeby go udobruchać, Anna
przystała na jeszcze jedną, ostatnią lekcję. Widziała jed
nak doskonale, że nie chce mieć nic wspólnego z wodą.
- Nie widzę absolutnie żadnego powodu, byś nie mia
ła się nauczyć pływać! - Jeśli w glosie Juliana brzmiała
nutka zdenerwowania, trudno się było mu dziwić. Anna
doceniała niesłychaną cierpliwość swego nauczyciela, ale
po prostu nie mogła utrzymać się na powierzchni.
Odziana w mokrą koszulę, uparcie wymachiwała noga
mi i wywijała rękami w tył i w przód, jak jej kazał. Sta
rała się też trzymać głowę nad wodą. Doskonale jednak
wiedziała, że jeśli Julian choć przez chwilę przestanie ją
podtrzymywać, pójdzie na dno jak kamień.
Nie była stworzona na syrenę!
Julian bez ostrzeżenia puścił jej koszulę. Zrobił to
ukradkiem, mając nadzieję, że Anna się nie zorientuje.
Ale oczywiście wiedziała od razu! Strach rozszerzył jej
źrenice, mięśnie się napięły... Skupiła całą uwagę na ryt
micznych ruchach rąk i nóg. Nic to jednak nie dało. Zdą
żyła ledwie zaczerpnąć powietrza i poszła na dno.
Dotykała go już palcami stóp, gdy Julian złapał ją za
koszulę i wyciągnął.
- O Boże! Znowu! - powiedział z niesmakiem, gdy
Anna, wyłoniwszy się na powierzchnię, pluła wodą jak
fontanna.
- Może już dosyć? - Ton jej głosu i wyraz oczu był
wprost błagalny.
Julian popatrzył na nią, skrzywił się i skapitulował.
- No dobrze. Zrobimy krótką przerwę. Wyłaź!
Chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę brzegu. An
na była tak zmęczona, że prawie nie dostrzegła, jak
wspaniale prezentował się Julian w adamowym stroju.
Gdy wyciągnął ją na brzeg, oboje ociekali wodą. Anna
ledwie zdołała dotrzeć do rozpościerającego się pod
299
skałą dywanu połyskliwych liści i natychmiast się nań
rzuciła, błogosławiąc w duchu Boga, że oprócz wody
stworzył także stały ląd. Julian ze śmiechem wytarł się
jednym z ręczników, które ze sobą przynieśli, owinął
nim biodra, a potem z drugim w garści przykucnął
obok Anny.
- Nie jesteś chyba aż tak zmęczona?
- Topienie się to ciężka praca!
Julian wycierał troskliwie ręcznikiem twarz i całe cia
ło Anny. Ponieważ zarówno jej koszula, jak i włosy ocie
kały wodą, rezultaty jego wysiłków były mizerne.
W końcu jednak Anna przestała odnosić wrażenie, że
woda tryska z niej wszystkimi porami. Popołudnie było
gorące i parne - wiedziała, że włosy i koszula będą schły
całymi godzinami, ale to stanowiło jedną z nielicznych
dobrych stron lekcji pływania.
- Spróbujemy jeszcze raz?
Anna aż się zatrzęsła.
- Nie! Lepiej porozmawiajmy. Opowiedz mi... o swo
jej babci. Mam wrażenie, że była niezwykłą kobietą!
- Bo rzeczywiście była. Ale mam już dość gadania na
ten temat. Kiedy za mnie wyjdziesz?
Pytanie było tak nieoczekiwane, że Anna zamrugała
oczyma. Czy się aby nie przesłyszała?
- Co takiego?
- Pytałem, kiedy za mnie wyjdziesz - powtórzył Ju
lian cierpliwie pogodnym tonem. Nie czekając na jej od
powiedź, wyciągnął się jak długi na liściach; podłożył so
bie ramiona pod głowę, jego bark i udo musnęły ciało
Anny. Zaskoczona nieoczekiwanym obrotem rozmowy,
siadła raptownie i odwróciwszy się, popatrzyła na Julia
na. Wszystkie poprzednie podejrzenia co do jego moty
wów znów się w niej zbudziły.
- Czemu chcesz się ze mną ożenić? - spytała, wyma-
300
wiając dobitnie każde słowo. Czuła, że twarz jej stężała:
z pewnością zastygł na niej niepokój. W obecnej sytuacji
dla Juliana małżeństwo z nią byłoby najlepszą zemstą.
Nie mógł zmusić swego ojca do uznania go za syna, nie
mógł skłonić ani jego, ani swych braci do okazania mu
miłości czy szacunku - mógł jednak odziedziczyć żonę
po bracie, o którego był obsesyjnie zazdrosny.
Anna nie zniosłaby, gdyby ożenił się z nią tylko z te
go powodu!
Julian zmrużonymi oczyma wpatrywał się w jej twarz.
- Sądziłem, że małżeństwo będzie logicznym ukoro
nowaniem tego, co nas łączy. Widzę, że jesteś odmien
nego zdania.
- Nie... to znaczy... nie o to chodzi! - Anna odetchnę
ła głęboko. - Słuchaj, Julianie: nie idzie o to, że nie pra
gnę wyjść za ciebie. Boję się tylko, czy nie chcesz ożenić
się ze mną po to, żeby odegrać się na Paulu.
- Mówiąc prościej, nie wyjdziesz za mnie, bo nie masz
do mnie zaufania. - Głos Juliana był twardy i zimny jak
granit. Usiadł, potem zaś podniósł się na nogi i stal tak,
wpatrując się w Annę nienawistnym wzrokiem, wsparł
szy zaciśnięte pięści na osłoniętych ręcznikiem biodrach.
Wysoki, potężny, czarnowłosy i muskularny - prezento
wał się wspaniale, ale Anna w tej chwili nie była w sta
nie go podziwiać. Zrozpaczona, biadała w duchu nad
własną niezręcznością: doprowadziła do sytuacji, którą
byle idiotka mogła przecież przewidzieć!
Klęcząc niemal u nóg ukochanego, popatrzyła nań
i powiedziała błagalnie:
- Julianie, ja nie chciałam...
Nie pozwolił jej skończyć.
- Czy miałabyś do mnie więcej zaufania, gdybym był
bogatym arystokratą... powiedzmy, hrabią Ridleyem?
Czy tytuł, rodowe włości i kupa pieniędzy osłabiłyby
301
nieco twoją nieufność? Założę się, że tak! - Jego głos
i wyraz twarzy były pełne wściekłości.
- Wiesz przecież, że to nieprawda, Julianie! - Było jed
nak za późno. Odrzucił ręcznik, złapał spodnie i wsko
czył w nie, gdy Anna podnosiła się z ziemi. - Julianie,
nie bądź śmieszny! - Położyła mu rękę na ramieniu, ale
ją strząsnął. - Ja ci przecież nie odmawiam, tylko...
Julian wkładał pospiesznie buty.
- ... Tylko nie ufasz mi na tyle, by za mnie wyjść, po
nieważ nie m a m dość forsy, by ci osłodzić tę gorzką pi
gułkę! Rozumiem cię doskonale! Niech cię szlag trafi, ty
zielonooka diablico!
- Julianie!
On jednak chwycił już koszulę i pognał jak wicher.
Annie zrobiło się słabo. Popełniła straszną pomyłkę, wie
działa o tym dobrze. C z e m u nie miała dość rozumu, by
po prostu powiedzieć „tak", nie wnikając w motywy je
go postępowania?! Jakież to miało znaczenie? Julian był
człowiekiem, którego darzyła uczuciem o wiele silniej
szym i dojrzalszym niż Paula. Bez względu na to, co po
pchnęło Juliana ku niej - a nie sądziła, by świadomie
traktował ją jako narzędzie zemsty na bracie - niewąt
pliwie okazał się miłością jej życia.
Był na nią wściekły. Anna westchnęła, zastanawiając
się, jak długo potrwa, nim zdoła go udobruchać.
Podczas ubierania się i w drodze powrotnej do d o m u
postanowiła, że jeszcze tej nocy postara się go przebłagać,
choćby musiała przed nim klęknąć. Kochała go, gotowa
była go poślubić, jeśli tego chciał. Postara się przekonać
go, że to, co mu dziś nagadała, było wynikiem zaburzeń
umysłowych. Użyje wszelkich możliwych sposobów! Na
wet jej sprawi to chyba satysfakcję...
Miała na myśli konkretny rodzaj perswazji, k t ó r e m u
Julian z pewnością nie zdoła się oprzeć.
302
Droga znad stawu wiodła koło położonej na tyłach
domu stajni. Anna zajrzała tam na chwilę. Obie z Chel
sea zaprzyjaźniły się ogromnie z Baliclava. Osiołek po
parzył sobie w pożarze trzy nogi i stracił prawie cały
ogon, ale był już niemal zdrów. Przysmaki i pieszczoty,
którymi zasypywały go nowe przyjaciółki, doskonale
wpływały na jego samopoczucie. Zrobił się tylko okrop
nie rozpieszczony. Powitał Annę - jak miał w zwyczaju
- donośnym „i-haaa!" i pozwolił łaskawie pogłaskać się
po nosie i uszach. Anna pożałowała, że nie ma przy so
bie jabłka czy innego smakołyku. Poklepała go raz jesz
cze i udała się do domu.
Chelsea była w ogrodzie z Kirti i Ruby; Jim przyglą
dał im się z kwaśną miną, stojąc nieco z boku. Anna po
dejrzewała, że Jim ma jakieś zamiary względem Ruby:
podejrzanie często zjawiał się właśnie tam, gdzie prze
bywała. Anna nie zamierzała wtrącać się do ich spraw,
ale życzyła przyjaciółce dużo szczęścia z tym małym
człowieczkiem, jeśli Ruby tego właśnie chciała. Anna po
machała ręką całej czwórce, ale nie podeszła do nich.
Nie spotkała po drodze żadnego ze służących, gdy
szła do sypialni, żeby się uczesać i zmienić suknię. Kie
dy rozległo się stukanie do drzwi, Anna szczotkowała
energicznie włosy, by wytrząsnąć z nich ostatnie krople
wilgoci.
- Kto tam? - zawołała.
- Memsahib, ma pani gościa. Z Anglii.
- Z Anglii? Któż to taki? - Anna zmarszczyła czoło,
odłożyła szczotkę i otwarła drzwi. W korytarzu stał Ra
ja Singha. W odpowiedzi na jej pytanie rozłożył ręce.
- Jakiś dżentelmen. Powiedział, że chce się z panią wi
dzieć, ale nie podał nazwiska.
- Zaraz do niego zejdę.
Nadal marszcząc czoło, Anna odprawiła Raja Singhę
303
skinieniem głowy i wróciła do pokoju upiąć włosy. Gość
z Anglii, który nie chce podać nazwiska? To pachniało
jakimiś kłopotami!
Czyżby agent z Bow Street w pościgu za Julianem?
Albo co gorsza...
- Graham! - jęknęła Anna ze wstrętem, gdy kilka mi
nut później weszła do salonu. Szwagier wstał na jej po
witanie. Na pierwszy rzut oka stwierdziła, że nie zmie
nił się ani trochę, przynajmniej fizycznie.
- Naprawdę sądziłaś, Anno, że uda ci się mnie prze
chytrzyć? Nie jestem taki głupi jak myślisz.
I zanim zdążyła mu w tym przeszkodzić, obiema rę
kami chwycił ją za ramiona i ucałował prosto w usta.
Gdy Anna cofnęła się, odruchowo wycierając wargi
grzbietem ręki, uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją: nie
wróżyło to nic dobrego.
39
- Doprawdy, muszę przyznać, że byłem zaskoczony,
kiedy się zorientowałem, kto zwiał z moimi szmaragda
mi. Pastorówna! A fe, Anno! - Graham najwyraźniej do
skonale się bawił.
- Po coś tu przyjechał? - wykrztusiła; wargi zesztyw
niały jej z przerażenia.
- Widzę, że nie przeczysz. Bardzo rozsądnie! Nie wy
prawiałbym się przecież w taką podróż, nie mając dowo
du twego przestępstwa. Wystarczy, bym zwrócił się do
jakiegokolwiek przedstawiciela prawa, a natychmiast
wsadzą cię do więzienia.
304
- Anno! - rozległ się glos Ruby, a ona sama ukazała
się kilka sekund później. Na widok Grahama zrobiła
wielkie oczy i stanęła jak wryta.
- Hrabia Ridley! - sapnęła.
- A, pani Fisher! Doskonale panią pamiętam: należa
ła pani do naszej parafii. - Graham ukłonił się i uśmiech
nął do obu pań z tak pewną siebie miną, że Anna miała
ochotę trzasnąć go w gębę. - Słyszałem, że moja droga
bratowa zabrała panią ze sobą w charakterze damy do
towarzystwa... no i wspólniczki zbrodni. Ale obawiam
się, że dla was obu gra się już skończyła. Ciekawe, co
grozi wspólniczce złodziejki? Stryczek? Na pani miejscu
postarałbym się zasięgnąć w tej sprawie informacji, dro
ga pani Fisher.
- Pleciesz jakieś głupstwa, Grahamie. Żadna z nas nie
ma pojęcia, o czym ty mówisz. - Anna wydusiła z siebie
te słowa z najwyższym trudem. Usta i gardło tak jej wy
schły, że nie mogła nawet przełknąć śliny.
Graham wykrzywił usta w drwiącym uśmiechu.
- Czyżby? Wobec tego jak zdobyłaś fundusze na od
kupienie tej posiadłości? To był doprawdy szczyt głupo
ty, Anno! Czy sądziłaś, że się nie dowiem nazwiska na
bywcy? A poza tym kupno Srinagaru dziwnie zbiegło się
w czasie z twoją ucieczką z mego domu! Kiedy zaś na
brałem już podejrzeń, człowiek, którego w tym celu wy
nająłem, bez większego trudu rozwiązał całą zagadkę.
Powiedz mi, Anno: czy sumienie nie dręczyło cię choć
troszkę, że powieszono kogoś za zbrodnię, którą ty po
pełniłaś? Nie? No cóż, wcale się nie dziwię. Zawsze są
dziłem, że jesteś wyjątkowo nieczułym stworzeniem.
- Grahamie... - Ale co mu właściwie mogła jeszcze po
wiedzieć? Była pewna, że dysponował dowodem jej wi
ny, o którym wspomniał. Nie odbyłby długiej podróży
z Anglii aż tutaj, by oskarżyć ją, nie mając realnych pod-
305
staw. Ale równie jasno widziała, że był przekonany
o śmierci Juliana... Musi więc zabrać stąd Grahama, nim
się na niego natknie. Jej samej nic już nie uratuje... ale
może zdoła jeszcze ocalić ukochanego? - W porządku,
Grahamie: twoje podejrzenia są słuszne; sam zresztą do
brze o tym wiesz. Ukradłam szmaragdy i sprzedałam je,
by powrócić na Cejlon i odzyskać Srinagar. Nie wierzę,
byś chciał wpakować mnie do więzienia i posłać na stry
czek; czego więc ode mnie chcesz?
- Anno! - jęknęła Ruby, ale żadne z nich nie zwróci
ło na nią uwagi.
Graham uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Przecież doskonale wiesz, czego chcę.
- Domyślam się oczywiście, o co ci chodzi, ale czemu
nie postawisz sprawy jasno?
Gdy ich spojrzenia się spotkały, dostrzegła w oczach
Grahama błysk podziwu.
- Sądziłem, że wolałabyś załatwić tę sprawę na osob
ności, ale...
- Wolałabym, żebyś powiedział mi wszystko w obec
ności Ruby.
- Jak sobie życzysz. Wrócisz zatem ze mną do Anglii
i zostaniesz moją kochanką tak długo, jak będę tego chciał.
Gotów jestem hojnie cię za to wynagrodzić: opłacę pobyt
tej smarkuli na dobrej pensji dla młodych panien, będę cię
utrzymywał, no i zapomnę, że kiedykolwiek posiadałem
klejnoty zwane „szmaragdami królowej Marii".
Anna uniosła dumnie głowę. Roztaczane przez Gra
hama perspektywy przyprawiały ją o mdłości, ale to nie
była pora na wybrzydzanie. Musi - o ile to możliwe - za
brać stąd Grahama, nim się zjawi Julian!
- Ponieważ nie mam wyboru, przystaję na te warun
ki. Jeśli jednak mam stąd wyjechać, wolę to zrobić od ra
zu. Ruby może dopilnować pakowania rzeczy i przyje-
306
dzie za nami z Chelsea. Może zaczekamy na nie w Ko
lombo?
- Rozum straciłaś, czy co?! - Ruby wytrzeszczyła na
nią oczy.
- Bynajmniej - odparła stanowczo Anna. -Jeśli się coś
robi, trzeba to zrobić jak najszybciej. Cóż ty na to, Gra
hamie?
Nawet on był zaskoczony.
- No, no... Nie przypuszczałem, że będziesz taka roz
sądna. Oczywiście możemy wyjechać od razu, jeśli so
bie tego życzysz.
- Anno... - W głosie Ruby brzmiało przerażenie. - Czy
pomyślałaś o...
- Tak. Muszę włożyć kapelusz i zaraz potem odjedzie
my. Postaraj się wyjaśnić to jakoś Chelsea. Ja wytłuma
czę jej resztę, kiedy spotkamy się w Kolombo. - Głos się
Annie załamał i dokończyła jeszcze ciszej: - Dbaj o nią,
Ruby!
- Dobrze wiesz, że tak będzie. Ale co z...
- Nikt inny mnie nie obchodzi - przerwała jej stanow
czo Anna, wypychając niemal przyjaciółkę za drzwi.
Spojrzała na Grahama, który wydawał się równie zasko
czony jak rozradowany. - Zaraz wracam. Zaczekaj tu na
mnie.
- Oczywiście! Prawdę mówiąc, nie musisz się wcale
spieszyć. Chętnie napiję się herbaty...
- W wypadku zwłoki z pewnością opuściłaby mnie
odwaga - oświadczyła mu szorstko Anna. - Wyjeżdża
my, jak tylko włożę kapelusz.
- Ale...
Na werandzie rozległy się ciężkie kroki, a serce An
ny podskoczyło jej do gardła. Jej rozszerzone strachem
oczy pobiegły do drzwi frontowych, które otwarły się
właśnie teraz, gdy najbardziej się tego obawiała. Wszedł
307
Julian i zmrużył oczy po przejściu z jaskrawego słońca
w mrok holu. W pierwszej chwili nie zauważył dwóch
par oczu, które śledziły go z progu salonu. Graham sie
dział w głębi, poza zasięgiem wzroku wchodzącego.
Potem Julian dostrzegł Annę. Otworzył usta, jakby
chciał coś powiedzieć, ale rzuciwszy okiem na Ruby, dał
spokój. Bez wyraźnej zaczepki nigdy nie kłócił się z An
ną przy świadkach; w tej chwili Anna była z tego bardzo
rada: Graham z pewnością rozpoznałby jego głos!
Nie było wielkich nadziei na zapobieżenie spotkaniu
obu mężczyzn, Anna starała się jednak jak mogła. Pod
biegła do Juliana, schwyciła go za ramię i usiłowała po
ciągnąć znów w stronę werandy. Ruby obserwowała ze
strachem poczynania przyjaciółki, zaczęła już oriento
wać się w sytuacji.
- Co cię ugryzło, do diabła?! - burknął Julian; kiedy
jednak Anna potrząsała tylko rozpaczliwie głową, spoj
rzał na nią, marszcząc brwi, i nie ruszył się ani na krok.
- Proszę cię, Julianie! - szepnęła z rozpaczą, ale było
już za późno. Obok Ruby w drzwiach salonu stanął Gra
ham i twarz mu zbladła na widok przyrodniego brata.
Choć widział w tej chwili jedynie potężną, czarną syl
wetkę na tle słonecznego nieba, rozpoznał go bez trudu.
- Dobry Boże! Byłem pewny, że nie żyjesz! - wykrztu
sił ochrypłym szeptem.
Spojrzenie Juliana pobiegło w kierunku brata. Przez
chwilę ciemny szafir zmagał się z jasnym błękitem. Na
ustach Juliana pojawił się uśmiech - był to niemiły grymas
warg, nie rozjaśnił wcale jego oczu. Anna zadrżała, rada, że
ten uśmiech przeznaczony był dla Grahama, nie dla niej.
- Zaczynam już rozumieć - zauważył nieco zagadko
wo, spoglądając na Annę, która nadal czepiała się jego
ramienia; potem spojrzał znów na Grahama. - Cóż za
miłe spotkanie, braciszku!
308
- Miłe spotkanie! Rzeczywiście miłe! - Podobnie jak
Julian, Graham zwrócił zdumione oczy na Annę, nim
spojrzał znów na przyrodniego brata. - Do stu tysięcy
diabłów! Byliście w zmowie! We dwójkę próbowaliście
mnie okraść! Wierzyć się nie chce! Ale teraz mi za to za
płacisz! Nie wiem, jak wymigałeś się od stryczka za
pierwszym razem, ty cygański bękarcie, ale drugi raz już
ci się to nie uda! Ja ci pokażę!
- Niczego mi nie pokażesz, braciszku. - Spokojna pew
ność w głosie Juliana uciszyła histeryczne wrzaski Gra
hama. Anna spojrzała na Juliana z niedowierzaniem. Ta
kim tonem nie przemawia się do człowieka, od którego
zależy nasze życie... W dodatku wroga, który go nienawi
dzi! Julian jednak wydawał się nieświadomy niebezpie
czeństwa. Zupełnie jakby sądził, że Graham nie jest dla
niego groźny. Bardzo spokojnie zamknął drzwi i oparł
się o nie. Anna spoglądała nerwowo to na jednego, to na
drugiego, gdy tak stali, mierząc się wzrokiem. Ujrzała
w oczach Juliana błysk triumfu, a na twarzy Grahama
grymas nienawiści.
- Możesz być pewien, że tak! Ja...
- Szmaragdy są u mnie - powiedział spokojnie Julian.
Anna nagle zesztywniała. To musiał być jakiś blef!
- Wyobrażasz sobie, że jak mi je zwrócisz, to zapo
mnę o całej sprawie?! O, nie, to ci się nie uda! Dopilnu
ję, żeby cię powiesili! Za wszelką cenę! Ty...
- Mam jeszcze coś. Dokument, który był ukryty
w sakiewce z klejnotami. Świadectwo ślubu mojej mat
ki... z naszym ojcem.
Dopiero po chwili znaczenie słów Juliana dotarło
w pełni do słuchających. Wówczas Anna wydała jakiś
dźwięk, wyrażający niedowierzanie, Ruby osłupiała,
a Graham wynurzył się z drzwi salonu z zaciśniętymi
pięściami i twarzą pełną wściekłości.
309
- Ty kłamliwy przybłędo! Mój ojciec nigdy nie ożenił
by się z taką dziwką jak twoja matka! To była zwykła
kurwa i...
Julian zareagował tak błyskawicznie, że Anna nie do
strzegła ciosu, który powalił Grahama. W jednej sekun
dzie Graham miotał się pośrodku holu, a w następnej le
żał na ziemi, a Julian stał nad nim z oczyma tak czarny
mi i groźnymi, jak morze podczas sztormu.
- Mam dość twoich zniewag! Nie zniosę już ani jed
nej. - Było to spokojne ostrzeżenie. Roztrzęsiona Anna
spoglądała to na zwycięzcę, to na pokonanego, myśląc,
że Graham zasłużył na to, co go spotkało. Z oczu Julia
na można było wyraźnie poznać, że sprowokowano go
o jeden raz za wiele.
- Łżesz! Uważasz mnie za durnia! Myślisz, że ci uwie
rzę na słowo?! Jeśli to prawda, to mi pokaż świadectwo
ślubu! Mam prawo je zobaczyć... o ile w ogóle istnieje!
Julian nadal wyglądał groźnie, ale cofnął się o krok.
Potem oderwał oczy od Grahama i spojrzał w głąb ho
lu; stał tam Raja Singha z twarzą bez wyrazu. Anna by
ła tak pochłonięta rozgrywającym się na jej oczach dra
matem, że nie spostrzegła służącego.
- Przynieś skórzaną kasetkę, schowaną na dnie mojej
szafy - polecił krótko Julian. Raja Singha skinął potaku
jąco okrytą turbanem głową i udał się spiesznie na górę.
Julian skierował znów wzrok na Grahama.
- Wstawaj! - polecił mu szorstko. - Nie leż na ziemi
jak dureń... którym zresztą jesteś!
Twarz Grahama skurczyła się gniewem; wstał jednak
bez protestu.
- Nigdy nie uznam cię za brata! Nigdy!
Julian wzruszył ramionami.
- Tylko skończony głupiec nie potrafi zaakceptować
prawdy.
310
Oczy Grahama zwęziły się, gdy usłyszał tę zawoalo-
waną obelgę. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, wró
cił Raja Singha ze skórzaną kasetką.
Do tego momentu Anna nie była wcale pewna, że Ju
lian mówi prawdę. Gdzie znalazł szmaragdy i w jaki spo
sób je odzyskał? Nie wspomniał jej o tym ani słowem...
Raja Singha podał kasetkę Julianowi, który otworzy!
ją i wydobył z niej aksamitną sakiewkę, zawierającą kart
kę pożółkłego papieru. Julian uniósł kartkę tak, by Gra
ham mógł się jej przyjrzeć.
- Oto świadectwo ślubu Niny Rachminov i Thomasa
Harlingtona Traverne'a z Gordon Hall. Dokument da
towany drugiego stycznia tysiąc siedemset dziewięćdzie
siątego siódmego roku. - Kiedy Graham zrobił taki ruch,
jakby chciał pochwycić papier, Julian cofnął rękę z do
kumentem i potrząsnął głową. - Nic z tego, braciszku!
Możesz popatrzeć, ale nie dotykaj!
Graham przyjrzał się więc uważnie i twarz mu zbie
lała.
- Zwykłe fałszerstwo! To nie może być nic innego!
- To nie fałszerstwo. - Julian złożył papier i wsunął
z powrotem do sakiewki, w której ów sekretny dokument
przeleżał trzydzieści pięć lat. - Urodziłem się w listopa
dzie tego roku, a moja matka zaraz potem umarła. Nasz
ojciec ożenił się z twoją matką jakieś dwa lata później. Ty
przyszedłeś na świat w tysiąc osiemset pierwszym, a Paul
w tysiąc osiemset siódmym. Czy rozumiesz, co to wszyst
ko oznacza? Jestem ślubnym synem naszego wspólnego
ojca i urodziłem się cztery lata wcześniej od ciebie. Wo
bec tego mnie - mnie, nie tobie, Grahamie! - należy się
tytuł hrabiego Ridleya i wszystko, co się z tym wiąże!
Wymierzając bratu ten cios, Julian uśmiechał się nie
mal słodko.
- To nieprawda! - burknął Graham, ale z wyrazu je-
311
go twarzy Anna poznała, że zaczyna wierzyć w prawdzi
wość całej historii. - To nie może być prawda! Jesteś tyl
ko przeklętym Cyganem!
Spojrzenie Juliana stało się znów groźne.
- Pilnuj lepiej języka!
- Każdy angielski sąd ujmie się za mną!
-Jak chcesz, to się przekonaj. -Julian wzruszył ramio
nami. - I jest jeszcze coś, co powinieneś sobie uświado
mić. Ponieważ prawdziwym hrabią Ridleyem jestem ja,
szmaragdy królowej Marii są moje i zawsze do mnie na
leżały. Wobec tego nie mogłem ci ich ukraść ani ja, ani
Anna, ani w ogóle nikt. Zabieraj się więc stąd i wracaj
z kwitkiem do Anglii! No i módl się, żebym ci pozwo
lił zachować jakąś cząstkę tego, co zgodnie z prawem nie
należy już do ciebie. Może, kiedy przybędę upomnieć się
o moje dziedzictwo, zechcę okazać wielkoduszność? Kto
wie? Ale Z pewnością jej nie okażę, jeżeli będziesz mi się
teraz naprzykrzał choćby minutę dłużej!
Graham wpatrywał się w brata bez słowa. Anna spo
glądała to na jednego, te na drugiego i ze zdumieniem do
strzegła po raz pierwszy pewne rodzinne podobieństwo
między nimi. Mieli coś wspólnego w wyrazie twarzy,
układzie szczęki, sztywnym osadzeniu ramion. Zaskoczo
na Anna uświadomiła sobie, że w obu synach żyją nadal
rysy starego hrabiego.
Odkrycie to wstrząsnęło nią: a więc rzeczywiście byli
braćmi! Anna zdała sobie w tym momencie sprawę, że
mimo iż Julian zamieszkał w Srinagarze i przyznawał się
do pokrewieństwa z nią, nigdy naprawdę nie wierzyła,
że istotnie był bratem Paula.
Uważała go za czarującego łajdaka i oszusta, a mimo
to zakochała się w nim.
A on rzeczywiście był starszym bratem Paula i przy
sługiwał mu tytuł hrabiego Ridleya!
312
Dobry Boże, jakie to będzie miało konsekwencje dla
nich obojga?
Julian musiał poczuć na sobie wzrok Anny, gdyż spoj
rzał na nią. Stała nadal u jego boku. Jego mina nie wró
żyła nic dobrego. Twarz miał pełną gniewu, goryczy i cy
nizmu. Być może jednak uczucia te wywoływał w nim
Graham, a jej one nie dotyczyły... Zanim zdołała roz
strzygnąć tę kwestię, Julian skoncentrował znów całą
uwagę na bracie.
- Pora, żebyś się zbierał - oznajmił cicho.
Graham spoglądał na niego przez chwilę; usta mu drga
ły, a ręce zaciśnięte w pięści zwisały po bokach. Anna nie
obawiała się jednak, że posunie się do fizycznej napaści,
tylko ostatni głupiec na jego miejscu zaatakowałby Julia
na. Po chwili spojrzenie Grahama padło na Annę.
- Czy pozwolisz się opętać temu... temu szarlatanowi?
- spytał szorstkim tonem. - Ponieważ jesteś moją brato
wą, a twoja córka moją bratanicą, dam ci jeszcze jedną
szansę: opuść tego typka i wracajcie razem ze mną! Jeśli
tego nie uczynisz, postanowisz zostać tu z własnej wo
li, umywam ręce i od tej pory los żadnej z was nic mnie
nie obchodzi!
- Żegnaj, Grahamie - rzuciła Anna; czuła się bezpiecz
na u boku Juliana. Graham posłał jej wściekłe spojrze
nie, ale był bezsilny. Niczym już nie mógł jej zagrozić,
a Julian niewątpliwie obroniłby ją przed fizyczną napa
ścią. Spojrzał na nich oboje nienawistnym wzrokiem
i w końcu bez słowa wyszedł.
Anna z zapartym tchem wsłuchiwała się w jego kro
ki: przemierzyły werandę i ucichły. Po chwili rozległ się
turkot powozu na podjeździe... i wreszcie mogła swo
bodniej odetchnąć. To wprost niewiarygodne: Graham
odjechał, nie zdoławszy wyrządzić im żadnej krzywdy!
Julian spojrzał na Annę, marszcząc brwi.
313
- Nie martw się, moja propozycja jest nadal aktualna -
rzekł z goryczą i zanim mogła odpowiedzieć, podszedł do
schodów i popędził na górę, przeskakując po dwa stopnie
naraz.
Anna wstrząśnięta tym, co dostrzegła w jego oczach,
pozostała z Ruby, która spoglądała za Julianem z naboż
nym podziwem.
- O cholera! - sapnęła, zerkając z ukosa na Annę. - Ta
ki chłop, i w dodatku hrabia! Ale masz fart, złotko!
40
- Teraz nigdy już się nie dowiem prawdy - stwierdził
z goryczą Julian, chowając sakiewkę ze szmaragdami do
niewielkiego schowka na dnie szafy. Co gorsza, będzie
podejrzewał, że zna tę prawdę, i te podejrzenia dopro
wadzą go do szaleństwa!
Teraz oczywiście Anna chętnie go poślubi. Nic dziw
nego! Miał przecież prawo do hrabiowskiego tytułu
i wielkich bogactw. Nie znajdzie nikogo lepszego ani dla
siebie, ani dla Chelsea!
Najbardziej żałosne było to, że orientując się w mo
tywach Anny, nadal chciał się z nią ożenić. Co tam chciał
- palił się do tego! Nie powstrzymywała go nawet oba
wa, że będzie dla Anny tylko namiastką, marnym zastęp
cą utraconego na wieki męża, taki był nią zauroczony!
Od kiedy stał się głupim mazgajem?!
Pełen pogardy dla siebie, Julian zatrzasnął drzwi sza
fy i odwrócił się, zamierzając zejść na dół. Co więcej,
wyjdzie na dwór i od razu zabierze się do jakiejś ciężkiej
314
pracy fizycznej. Wszystko jedno do czego - byle ode
rwać się od własnych myśli!
I wtedy ją zobaczył.
Stała we drzwiach i opierając się wdzięcznie o futry
nę, patrzyła na niego. Miała na sobie skromną, liliową
suknię, której chyba nigdy jeszcze nie widział, a srebrzy
ste włosy upięła w zwykły kok na czubku głowy. Jej zie
lone oczy były szeroko otwarte i pełne smutku, kiedy
się w niego wpatrywała. Była tak piękna, że Julian miał
ochotę kląć. Na jego twarzy pojawił się wściekły grymas.
Psiakrew! Zmusiła go, by zakochał się w niej do szaleń
stwa! Ale sama nie chciała go pokochać tak, jak tego pra
gnął, i Julian niemal ją za to znienawidził.
Niemal.
- Chcesz mi się rzucić do nóg? - Ponieważ sam od
czuwał ból, chciał zranić także i ją. Rad był, że w jego
głosie brzmiało szyderstwo.
-Tak.
Ta niesamowita istota zawsze go zaskakiwała! Nigdy by
nie przypuszczał, że przyzna się do czegoś podobnego!
- Niepotrzebnie się kłopoczesz; powiedziałem ci prze
cież na dole, że moja oferta jest nadal aktualna.
Te przeklęte zielone oczy były takie ogromne i po
ważne, gdy wpatrywały się w niego!
- Przyjęłabym tę twoją ofertę już nad stawem, gdybyś
poczekał chwilę dłużej.
- No pewnie!
- Kocham cię, Julianie. - Czułe słowa ugodziły go pro
sto w serce. - Będę szczęśliwa i dumna, mając ciebie za
męża.
- Nie dodasz: „panie hrabio"? - Rad był ze swego zja
dliwego tonu, który maskował jego ból. Chciał krzyk
nąć jej w oczy: „Ty kłamliwa suko!" - ale się nie odwa
żył. Bał się, że Anna odkryje wówczas, jak gwałtowne są
315
jego uczucia. Gdyby kiedyś pojęła, jak bezgranicznie jest
w niej zakochany, jego życie stałoby się piekłem!
- Mam na myśli ciebie. Żadne tytuły mnie nie obcho
dzą. Kocham cię.
- Przestań to powtarzać!
- Dlaczego? Przecież to prawda. - Anna odeszła od
drzwi i stanowczym krokiem zbliżała się ku niemu. Gdy
była już na odległość ręki, zatrzymała się i odchyliła gło
wę do tyłu, by spojrzeć mu prosto w oczy. - Julianie, po
nieważ sądzisz, że zamierzam za ciebie wyjść, bo masz
teraz prawo do tytułu oraz przywilejów i bogactw z nim
związanych, chcę ci coś zaproponować.
- Cóż takiego? - Z najwyższym trudem panował nad
sobą: marzył o tym, by chwycić Annę, rzucić na łóżko
i kochać się z nią aż do zupełnego wyczerpania. Może to
uleczyłoby jego zranioną dumę i zbolałe serce? W łóżku
zgadzali się całkiem dobrze - nie, po prostu doskonale!
Może to głupie, że pragnie czegoś 'więcej? Cóż może być
słodsze od gwałtownych wybuchów namiętności, które
każą zapomnieć o całym świecie, w ogóle o wszystkim?
Cudowne ciało Anny mógł mieć na każde skinienie. Co
też go opętało, że upierał się koniecznie przy jej sercu?
- Pozwól, niech Graham to wszystko zatrzyma.
- Co takiego?! - Albo on zwariował, albo ona bredzi!
- Czemu nie mielibyśmy zostać tutaj i zapomnieć
o Anglii, tytułach hrabiowskich i rodowych włościach?
Czy naprawdę tak ci zależy na tytule hrabiego Ridleya
i splendorach Gordon Hall? To okropna, wielka buda,
a w zimie można tam zamarznąć. I dach przecieka. Po
za tym właściciel dóbr ma mnóstwo obowiązków, choć
by wobec dzierżawców, a w dodatku on i jego rodzina
muszą zawsze świecić przykładem. Pomyśl, jakie to mę
czące! A tutaj... tutaj możemy żyć jak nam się podoba:
ty, ja i Chelsea. Pieniędzy nam wystarczy, oczywiście nie
316
będziemy mieli hrabiowskiej fortuny Ridleyów, ale kie
dy ulepszenia na plantacji wydadzą owoce, staniemy się
bardzo zamożni. Zresztą, nigdy nie byłam bogata i nie
zależy mi na tym. Jeśli więc chcesz mieć pewność, że wy
chodzę za Juliana Chase'a, a nie za hrabiego Ridleya, to
niech sobie hrabią będzie w dalszym ciągu Graham, a ty
zostaniesz po prostu moim najdroższym Julianem. Pro
szę, zgódź się!
Znowu go zaskoczyła! Julian ze zmarszczonymi brwia
mi wpatrywał się w subtelną twarzyczkę, zwróconą bła
galnie ku niemu. Zapomnieć o tytule hrabiego Ridleya?
To po prostu nie mieściło mu się w głowie! Przez całe ży
cie marzył o tym tytule i związanej z nim wysokiej po
zycji i ludzkim poważaniu - o tym, żeby wreszcie być
kimś! Pogardzany cygański chłopiec tak wstydził się na
zwiska matki: Rachminov, że przybrał nowe: Chase, któ
re mu odpowiadało*. Rodowe nazwisko Traverne'ów
wydawało się Julianowi czymś tak nieosiągalnym, że na
wet nie pomyślał o używaniu go. Teraz to nazwisko i ty
tuł prawnie do niego należały... a Anna proponuje, by ni
mi wzgardził?
Miał wyrzec się również Gordon Hall, rozległych
dóbr, bogactw, wysokiej pozycji? I to na rzecz zniena
widzonego przyrodniego brata, z którym przez całe ży
cie zaciekle rywalizował?
I odniósł nad nim ostateczny triumf!
Musiał jednak przyznać, że to od dawna upragnione
zwycięstwo zostawiło gorzki posmak w jego ustach. Dzi
siejsze popołudnie, gdy stanął oko w oko z Grahamem
i rzucił mu prawdę w twarz, było ukoronowaniem jego
*„Chase" po angielsku znaczy „pogoń, pościg, polowanie" (przyp.
tłum.).
317
marzeń o zemście. Teraz jednak, gdy miał wszystko, cze
go tak pożądał, nagle odkrył, że nie wystarcza mu to do
szczęścia.
Świadomość, że jest pierworodnym, ślubnym synem
i ma prawo do hrabiowskiego tytułu i wszystkiego, co
się z nim wiązało, niewiele znaczyła dla Juliana, gdyby
nie miał prócz tego Anny. Nie tylko jej ciała. Pragnął
przede wszystkim zawładnąć jej sercem, umysłem i du
szą. Pragnął, by go kochała - kimkolwiek był: Rachmi-
novem, Chase'em czy hrabią Traverne. Po prostu jego,
tylko jego, i to bez zastrzeżeń!
- No i co? - Anna wpatrywała się w niego z napię
ciem.
Julian przyglądał się jej przez dłuższą chwilę.
- Chyba żartujesz - powiedział wreszcie, chwytając ją
w ramiona; nad głową Anny uśmiechnął się żałośnie: jak
że był zachłanny! Ale, ostatecznie, czemu miałby czegoś
się wyrzekać, gdy mógł posiadać to wszystko, i Annę
w dodatku? Byle tylko pokonać tego demona zazdrości!
Postanowił, że będzie z nim walczył do upadłego - dla
szczęścia Anny i dla własnego dobra.
Sama przecież mówiła, że Paul już nie żyje... On zaś
miał przed sobą cale życie: zdąży zatriumfować nad swym
rywalem. Właśnie dziś się przekonał, że zwycięstwo jest
tym słodsze, im dłuższe i cięższe były zmagania.
Usunie Paula z myśli i z serca Anny, choćby zabrało
mu to resztę życia! I zmusi ją, by zaufała jego miłości.
- Więc nie chcesz się tego wyrzec? - Anna oswobodzi
ła się z jego objęć. Wielkimi oczyma wpatrywała się
w twarz Juliana; w jej głosie brzmiało rozczarowanie.
- Nie jestem święty, kochanie, no i z pewnością nie
jestem głupcem! A tylko głupiec wyrzekłby się takiego
dziedzictwa! Doceniam jednak, że pragnęłaś, bym z te
go zrezygnował, i bardzo przepraszam za moje zacho-
318
wanie nad stawem. Zbyt pospiesznie wyciągam wnioski,
zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie...
- Nie powinieneś wątpić w moje uczucia, Julianie. Ko
cham ciebie bogacza czy biedaka, hrabiego czy Cygana...
Ciebie i tylko ciebie.
- Wobec tego... - Zaczerpnął głęboko powietrza, wy
puścił Annę z objęć, podszedł do drzwi, by je zamknąć,
i wróciwszy do ukochanej, wziął ją za rękę. Anna
zmarszczyła brwi ze zdumienia, gdy podprowadził ją do
złoconego krzesełka, na którym niegdyś czekała, aż się
wykąpie, i zmusił ją, by znów na nim usiadła.
- Co ty... - zaczęła zbita z tropu, gdy przyklęknął
przed nią na jednym kolanie i ujął jej dłoń w obie ręce.
- Zachowałem się tak paskudnie, że ci się należy peł
ne zadośćuczynienie. Spójrz: oto na kolanach, według
wszelkich form, błagam cię o rękę i serce.
Zaskoczona i nieco rozbawiona Anna wpatrywała się
w Juliana, który uśmiechał się do niej. Cała jego poza,
z dłonią dramatycznie przyciśniętą do serca, była nad wy
raz zabawna. Jednak Annę wzruszył ten gest: Julian nie na
leżał do ludzi, którzy chętnie narażają się na śmieszność.
- Innymi słowy, najdroższa, proszę, byś za mnie wy
szła.
Musiał czekać kilka sekund na jej odpowiedź. Anna
wpatrywała się w niego, chcąc utrwalić sobie tę chwilę
w pamięci. Miała przeczucie, że nieczęsto będzie widy
wała Juliana proszącego ją o coś na kolanach. Jeśli cze
goś zapragnie - sam sobie weźmie!
- No więc? - Zmarszczył brwi, nie mogąc się docze
kać odpowiedzi. Anna uśmiechnęła się do niego. Wycią
gnęła tę rękę, której nie więził w uścisku, i dotknęła je
go policzka.
- Oczywiście, że za ciebie wyjdę - odparła miękko.
Potem pochyliła się i czule ucałowała go w usta.
319
- Moja Anna! - Głos Juliana był nieco zdławiony, ale
ton niesłychanie zaborczy. Zerwał się na nogi, podnosząc
równocześnie Annę, i przygarnął ją do siebie. Stopniała
w jego objęciu, zarzuciła mu ramiona na szyję, podsunę
ła usta do pocałunku. Kiedy wziął ją na ręce, by zanieść
do łóżka, nie opierała się, choć był nadal jasny dzień,
służba kręciła się po domu, a Chelsea mogła zajrzeć tu
w każdej chwili, szukając mamusi. Jakież to jednak mia
ło znaczenie? Musiała przecież udowodnić Julianowi, że
kocha go całym sercem! Była pewna, że nadal żywi co
do tego wątpliwości.
Może nigdy się ich nie pozbędzie? Ona jednak będzie
go kochała tak długo, mocno i wiernie, że w końcu te
udręki niepewności przestaną zżerać mu duszę...
Jakoś nikt im nie przeszkodził. Kochali się namiętnie,
a potem tulili się do siebie, szeptali sobie pieszczotliwe
słówka... i znowu się kochali. W końcu zasnęli, wyczer
pani do cna. Kiedy się obudzili, sądząc z szybującego wy
soko po niebie księżyca, widocznego przez nie zasłonię
te okna, zbliżała się północ.
Julian przeciągnął się błogo i objął Annę, by ją poca
łować. Zamiast odpowiedzieć z entuzjazmem, zaczęła się
wiercić w jego uścisku.
- Julianie...
Uścisk nieco zelżał, a Julian zmarszczył czoło.
- Co takiego?
- Jestem głodna! - jęknęła żałośnie. Roześmiał się, wy
puścił ją z objęć, usiadł i rozprostował plecy. Anna rów
nież siadła, nie wstydząc się już swej nagości.
- Chcesz powiedzieć, że bardziej ci zależy na jedzeniu
niż na mnie?! Wstydź się! - Uśmiechał się jednak od ucha
do ucha. - Przyznam, że i ja zgłodniałem. Może tu po
czekasz, a ja pomyszkuję w spiżarni?
- Pójdę z tobą. - Anna zwiesiła nogi z łóżka i wstała.
320
Julian podziwiał ją z tyłu, gdy schyliła się, podnosząc po
rzucone ubranie.
I nagle wyprostowała się, pociągając nosem.
- Czujesz? - spytała zupełnie innym tonem niż do
tychczas.
Julian również wciągnął mocniej powietrze. Potem
wyskoczył z łóżka i chwycił bryczesy.
- Co to takiego? - spytała Anna, przestraszona jego
gwałtowną reakcją.
Julian nawet się nie obejrzał: pospiesznie wciągał
spodnie.
- To dym!
41
Big House się palił. Kiedy Anna, włożywszy ubranie
niemal tak szybko jak Julian, pospieszyła za nim do ho
lu, ujrzała szare smużki dymu, wijące się wokół scho
dów. Niżej powietrze było jakby zamglone, a zapach
spalenizny znacznie silniejszy; Anna miała wrażenie, że
słyszy w oddali trzask płomieni.
- Chelsea!
- Idź po nią, a ja obudzę resztę. - Julian pobiegł w od
wrotnym kierunku niż Anna, otwierając kolejne drzwi
i wołając: „Pali się!"
Anna popędziła korytarzem, otwarła drzwi dziecinne
go pokoju i z ulgą przekonała się, że córeczka śpi spo
kojnie w swoim łóżku.
- Wstawaj, ptaszku! - zawołała nagląco i nie czekając,
aż się dziecko obudzi, owinęła je kołderką i wzięła na rę-
321
ce. Dzięki Bogu, Chelsea była lekka jak piórko, mogła
unieść ją bez trudu.
- Mamusia? - Chelsea zamrugała sennie oczkami na
widok matki, Anna zaś z dzieckiem na ręku pobiegła
obudzić Kirti.
- Wszystko w porządku, kochanie! Jesteś przy mnie
całkiem bezpieczna. - Wypowiadając te kojące słowa,
Anna pochyliła się nad Kirti i szarpnęła ją za ramię. Ayah
zbudziła się z niespokojnym okrzykiem. Oczy jej roz
szerzyły się ze strachu.
- Dom się pali. Musimy uciekać! Pospiesz się! - Led
wie Anna dostrzegła, że stara niańka spuszcza nogi z łóż
ka, wybiegła z jej izdebki wraz z Chelsea. Trzeba było
obudzić Ruby i Jima... Choć zapewne Julian już ich za
alarmował. Zapach spalenizny stawał się coraz silniejszy.
Czasu pozostawało niewiele.
- Anno! - wołał Julian z korytarza.
- Tutaj jestem! - Anna wybiegła z pokoju i ujrzała pę
dzącego ku niej Juliana; Ruby deptała mu po piętach.
- Bogu dzięki! - powiedział na widok Anny i wziął od
niej Chelsea. Chwyciwszy Annę mocno za rękę, pocią
gnął ją w stronę schodów, na których było pełno dymu.
- Gdzie Jim? - sapnęła Anna, z trudem nadążając za
Julianem. Tuż za nią była Ruby w zdumiewająco skrom
nej nocnej koszuli; Kirti, nadal w płachcie, którą owijała
się na noc, wypadła z dziecinnego pokoju i biegła ku nim.
- Nie ma go w domu. Poleciłem mu, żeby miał oko
na Grahama... tak na wszelki wypadek. - U szczytu scho
dów Julian odwrócił się i krótko poinstruował kobiety:
- Anno, weź Ruby za rękę! Ruby, trzymaj się Kirti! Nie
rozdzielajcie się. Dym stanie się jeszcze gęściejszy, nim
dotrzemy do drzwi.
- Stryjku, boję się!
- Nie ma się czego bać. Zamknij oczka, przytul buzię
322
do mego ramienia. Za chwilę będziemy już na dworze.
Tak, grzeczna dziewczynka! - Chelsea, obejmując z całej
siły szyję Juliana, zrobiła, co jej polecił. Następnie Julian
obejrzał się na kobiety, które ustawiły się za nim gęsie
go, schwycił Annę jeszcze mocniej za rękę, zawołał: -
Idziemy! - i ruszył ku schodom.
Na tyłach domu pożar aż huczał. W holu na dole by
ło pełno dymu; unosił się schodami ku górze, zupełnie
jak w kominie. Kiedy dotarli do podnóża schodów, po
wietrze prawie się nie nadawało do oddychania. Anna
kasłala i krztusiła się. Inni także kasłali, a Chelsea przy
warła do Juliana jak pijawka. Oczy Anny łzawiły i pra
wie nic nie widziała, ale Julian prowadził je prosto do
drzwi frontowych. Kątem oka Anna dostrzegła, że mi
nęli salon. Jeszcze tylko kilka kroków... Julian schwycił
za klamkę, ale natychmiast cofnął rękę, klnąc, gdyż roz
palony metal oparzył mu dłoń. Owinął ją więc brzegiem
nocnej koszulki Chelsea i spróbował raz jeszcze otwo
rzyć drzwi: tym razem udało mu się. Dym zaczął wyla
tywać przez szparę; spragniona świeżego powietrza An
na wpadła niemal na plecy Julianowi, który - Bóg wie
czemu! - ledwie wszedłszy na werandę zatrzymał się.
- Wielki Boże!
W jego głosie dźwięczał taki strach, że Anna mimo
łzawiących oczu wytężyła wzrok, by zobaczyć, co go aż
tak przeraziło.
- Spójrzcie tylko!
- Ojej... ojej...
Stojące za nią Ruby i Kirti dostrzegły już także zmie
rzające ku nim wśród dymu i ciemności groźne posta
cie, Anna jednak nadal nie wierzyła własnym oczom.
Przez trawnik zmierzała ku nim w bojowym szyku
cała armia tubylców. Szli ramię przy ramieniu, zawo
dząc jakieś pienia. Byli w niesamowitych strojach: mieli
323
stożkowate kapelusze, metalowe napierśniki i pasy oraz
złożone z wielu warstw sarongi w barwach szafranu
i złota. Dziesiątki srebrnych bransolet na rękach i no
gach połyskiwało w blasku księżyca przy każdym ruchu.
Wydawali się jacyś... kolczaści. Gdy podeszli bliżej, księ
życ zajaśniał nagle i Anna dostrzegła, że ich policzki, ra
miona, nawet uda poprzebijane są maleńkimi strzałka
mi. Każdy miał w ręku wielką włócznię z ostrzem jak
brzytwa i potrząsał nią groźnie w rytm pieśni.
- Boże święty! - szepnęła Anna. Chelsea wpatrywała
się jak urzeczona w nadciągający tłum; czując się bez
piecznie w ramionach Juliana, obejrzała się na matkę nad
jego ramieniem.
- Tak samo wyglądał ten człowiek, który zaklęciem
odpędzał ode mnie złe sny!
- To tuggowie! Ojej... co za nieszczęście spadło...
Zawodzenia Kirti natychmiast ucichły, gdy zwrócił się
do niej Julian.
- Tuggowie? - spytał ostro. - Któż to taki, u diabła?
- Mówiłam memsahib... Ten kwiat był ostrzeżeniem!
Szybko, szybko, wracajmy do domu! Oni nas wszystkich
zabiją! Musimy się spieszyć... Ratować panienkę!
- Nie możemy wrócić do domu, przecież on się pali! -
w głosie Ruby brzmiał strach; Anna wcale się temu nie
dziwiła. Pienia zbliżających się Cejlończyków zagłuszały
trzask płomieni. Dym kłębił się wokół nich i Anna nie
wiedziała, czy tubylcy ich dostrzegli; przebiegł ją dreszcz
na myśl, że zostali przez nich zauważeni.
Kirti powiedziała, że chcą ich zabić...
- W domu jest przejście... tajemne przejście. Chodź
my, sahibie! Memsahib! Szybko!
Kirti zawróciła do płonącego domu. Julian zawahał się
na ułamek sekundy i podjął decyzję. Ścisnął mocniej
dłoń Anny, osłonił główkę Chelsea ramieniem i wpadł
324
do wnętrza domu, ciągnąc za sobą Annę i Ruby. Dym
był tak gęsty, że oczy Anny natychmiast zaczęły łzawić.
Potykała się jak ślepa, starając się nadążyć za Julianem,
który pędził przez hol. Za nimi Ruby kaslała i krztusiła
się, ale dotrzymywała im kroku.
Oddychać było coraz trudniej. Powietrze stało się tak
gęste i rozgrzane, że parzyło skórę Anny. Miała wraże
nie, że wśród strzelających iskier pędzą w samo centrum
pożaru, ku rozszerzającej się pomarańczowej łunie. Nie
ulegało wątpliwości: ogień szedł prosto na nich. Trzask
płomieni był tak potężny, że budził grozę. Anna zadar
ła spódnicę, by osłonić usta i nos przed dymem, ale nie
wiele to pomogło.
Uświadomiła sobie, że są o krok od zguby.
- Proszę Cię, Boże, ratuj nas! Zlituj się nad Chelsea! -
Anna powtarzała te dwa zdania w duchu raz po raz,
wszystko inne uciekło z głowy. Od czasu do czasu bły
skała jej tylko myśl: jak straszna jest śmierć w płomie
niach!
Idący przed nią Julian nagle się zatrzymał, schylił się
i mocował się z czymś na ziemi. Przez łzy, które przesła
niały jej wzrok, Anna zdołała dostrzec, że część podłogi
uniosła się, a Kirti zniknęła gdzieś w dole. Potem Julian
opuścił do tego otworu płaczącą Chelsea. Dym albo strach
zaćmił widocznie umysł Anny, bo dopiero wówczas, gdy
Julian przyciągnął ją bliżej, zorientowała się, że są w spi
żarni, a owa dziura w podłodze stanowi wejście do pod
ziemnego korytarza. Julian pomógł jej zsunąć się w dół.
Pasaż, w którym się znalazła, miał ściany o wysoko
ści mniej więcej trzech stóp i glinianą polepę. Sufit sta
nowiła podłoga spiżarni. Powietrze było tu nieco czy
ściejsze, choć nie całkiem wolne od dymu. Anna mogła
przynajmniej oddychać, gdy pełzła za posuwającymi się
gęsiego Kirti i Chelsea. Dziewczynka pochlipywała
325
i obejrzała się raz za mamusią, ale Kirti chwyciła ją za
nocną koszulkę i pociągnęła naprzód. Po Annie zeszła
Ruby, na końcu zaś Julian, który opuścił klapę w pod
łodze. Sądząc z kierunku dymu i trzasku płomieni, peł
znąc korytarzykiem oddalali się od centrum pożaru, ale
ogień rozszerzał się z przerażającą szybkością.
W każdej chwili znajdująca się nad nimi podłoga mo
gła zwalić się im na głowy.
Kirti dotarła do glinianej ściany; była to wschodnia
granica fundamentów Big House. Ayah pospiesznie skrę
ciła w lewo i nagle po prostu zniknęła. Anna nie od ra
zu pojęła, że niańka zsunęła się do czarnej dziury o po
szarpanych brzegach.
- Mamo, nie! - przerażona Chelsea zamarła na brze
gu tej pozornie bezdennej, mrocznej przepaści.
- Trzeba tam wejść, ptaszku: Kirti już tam jest - tłu
maczyła Anna córeczce, a gdy podłoga nad ich głowami
zaczęła groźnie trzeszczeć, objęła Chelsea w pasie, spu
ściła się 'wraz z nią do otworu i zamknąwszy oczy, za
częła się modlić.
Obie znalazły się w czarnym, pionowym szybie o ścia
nach porosłych mchem, i zsuwały się nim szybko w dół.
Chelsea krzyknęła i przywarła do matczynej szyi. An
na tuliła rozpaczliwie dziecko, zbierając odwagę przed
tym, co ją czeka.
Czekało ją twarde lądowanie na ubitej ziemi. Anna
uderzyła o nią stopami, ale pod podwójnym ciężarem:
własnym i dziecka, przewróciła się. Przypomniawszy so
bie, że za nią jest jeszcze Ruby i Julian, pospiesznie od
czołgała się na bok. Chelsea nadal czepiała się jej szyi jak
małpka, ale Anna nieco się uspokoiła, zorientowawszy
się, że znajdują się w jakimś tunelu, wysokim na pięć
stóp i szerokim na dwie i pół. Jego ściany wyłożono ce
głami, bardzo starymi i oślizlymi - były to jednak z pew-
326
nością cegły, dzieło ludzkich rąk. Tunel nie znajdował
się zbyt głęboko pod ziemią: przez szczerby w ceglanym
sklepieniu wpadały ukośne promienie księżyca; widzia
ły więc swoje twarze i najbliższe otoczenie. Kirti czeka
ła nieco dalej. Kiedy pojawiły się Anna i Chelsea, ayah
przyłożyła palec do ust, nakazując milczenie; drugą rę
kę uniosła ku górze. Uścisk rączek Chelsea zelżał i An
na z ulgą postawiła dziecko na ziemi. Potem z szumem
wylądowała Ruby, po niej zaś Julian.
Kiedy Anna rozejrzała się dokoła, Kirti znikała wła
śnie w tunelu razem z Chelsea. Ayah trzymała małą moc
no za rękę.
- Szybko! - szepnęła niańka przez ramię do Anny. Po
nieważ Chelsea ze strachem oglądała się na mamusię, An
na pospieszyła za nimi, Ruby i Julian szli nieco z tyłu.
Anna nie orientowała się, jaką przebyli odległość, ale
z pochylonymi głowami biegli tunelem ponad dziesięć
minut. Potem korytarz nagle się skończył. Kirti i Chelsea
czekały na pozostałą trójkę przy ceglanej ścianie, w któ
rej osadzono spróchniałe drewniane szczeble. Wydawało
się jednak, że nie ma stąd żadnego wyjścia, i Annę znów
ogarnął strach.
- Musimy wyjść górą - szepnęła Kirti, gdy byli już
wszyscy razem. - Podziemne przejście kończy się tutaj.
Ale nie jesteśmy jeszcze bezpieczni. Dzisiejszej nocy tug-
gów można spotkać wszędzie. Oni chcą was zabić...
i mnie też, bo wam pomagam. Ale jak ja mogłam pozwo
lić, żeby skrzywdzili małą panienkę albo jej mamę? Mu
simy być bardzo ostrożni.
- Czemu oni chcą nas zabić? - Julian schwycił Annę
za rękę i mocno ją ścisnął. Gdy ich palce się splotły, po
czuła się odrobinkę pewniej.
Kirti wzruszyła ramionami.
- Taka już jest ich religia. Zabijanie ludzi podoba się
327
bogini Kali. Mówiłam przecież, memsahib, że ten kwiat
to ostrzeżenie.
- Myślałam, że to zaklęcie na złe sny! - pisnęła Chel
sea.
Kirti potrząsnęła głową.
- Wszystko to były kłamstwa. Bałam się mówić o tym.
Zawsze się bałam, że mnie zabiją... i tak właśnie będzie,
jeśli nas złapią. Musimy iść bardzo szybko i bardzo ci
cho, jeśli chcemy uciec. Ten tunel zna tylko kilka osób,
ale kto teraz wie, czy to przyjaciele czy wrogowie? Nie
daleko stąd jest jaskinia. Z tej jaskini można dojść innym
tunelem do mojej wioski. Tam bezpiecznie doczekamy
świtu. We dnie oni nie zabijają. Więc jak słońce wstanie,
musicie stąd odejść i wrócić do siebie przez wielkie mo
rze na statku. Tylko tam będziecie bezpieczni.
- Jak ci się odwdzięczymy, Kirti? - szepnęła Anna.
Tamilka spojrzała na nią przejrzystymi ciemnymi oczy
ma.
- Kocham małą panienkę jak własne dziecko. Nie trze
ba się odwdzięczać. - Zwróciła się do Juliana. - Sahibie,
jak pan popchnie dach, drzwi się otworzą.
Julian wyprostował się i zrobił, o co prosiła. Przez mi
nutę nic się nie działo. Potem cegły ze zgrzytem ustąpi
ły i Anna ujrzała nad sobą nocne niebo.
- Pamiętajcie, bardzo szybko i cicho! - szepnęła Kir
ti, a Julian, prawie nie korzystając ze szczebli w ścianie,
podciągnął się i najpierw wytknął głowę, a potem cał
kiem wydostał się na zewnątrz.
Po nim wspięła się Ruby. Potem Kirti zwróciła się do
Anny.
- Memsahib, proszę mi oddać dziecko. Jeśli oni przyj
dą, zabiją panią prędzej niż mnie.
Anna popatrzyła na ayah i bladziutką ze strachu Chel
sea.
328
- Mamusiu! - szepnęła z płaczem dziewczynka.
- Idź z Kirti. Ja będę zaraz za wami - powiedziała An
na i w ślad za Tamilką i dzieckiem weszła w pełną gro
zy noc.
42
Dzięki tunelowi przedostali się na tyły gromady wy
śpiewujących i podskakujących w morderczym szale
tubylców, którzy otoczyli dom. Kirti, ściskając mocno
w ramionach Chelsea, biegła już przez dżunglę bezsze
lestnie jak wielki kot. Ruby podążała za nią. Julian cze
kał na Annę. Kiedy się wynurzyła Z otworu, chwycił ją
za rękę i pociągnął za tamtymi. Bose stopy Anny led
wie dotykały ziemi. Raz się potknęła, ale Julian pod
trzymał ją, obejmując w pasie. Nie wolno im było stra
cić Kirti z oczu: tylko ona mogła zaprowadzić ich
w bezpieczne miejsce.
Za ich plecami płonął Big House. Swąd spalenizny
rozchodził się daleko. Pożar objął tylną część domu
i większość frontu; noc rozjarzyła się pomarańczową łu
ną. Nawet z tej odległości docierał do nich żar ognia.
Trzask i huk płomieni zlewał się z rytualnym śpiewem
tubylców w przerażającą kakofonię, której chyba nigdy
nie zapomną.
A jednak ocaleli! Anna wiedziała, że będzie za to dzię
kować Bogu do końca życia. Gdyby ona i Julian nie zbu
dzili się w porę, czyż wszyscy nie spłonęliby w pożarze?
A może tuggowie dopadliby ich wcześniej i z wrzaskiem
wywlekli z łóżek na pewną śmierć?
329
Nagle gdzieś w pobliżu, po lewej, rozległ się krzyk
przerażenia. Anna tak była wstrząśnięta, że omal nie
krzyknęła sama. Powstrzymała ją w ostatniej chwili myśl,
że przyciągnie tym uwagę tuggów. Odwróciła więc tylko
niespokojnie głowę. Co tam się działo?
- Nie! O Boże, nie! Jestem przecież po waszej stronie,
przeklęte dzikusy!
Rozległ się znowu krzyk, tym razem nie strachu, lecz
bólu. Julian, który biegł cicho i szybko, nagle przystanął
i odwrócił się w tamtym kierunku.
- To Graham - powiedział, usiłując przebić wzrokiem
ciemność. Anna zatrzymała się również; poczuła ogar
niające ją mdłości, gdy uświadomiła sobie, że ten roz
paczliwy glos należy istotnie do jej szwagra. Widocznie
wpadł - nie wiedzieć jakim cudem - w łapy tuggów. Bo
że wielki, czy będą musieli przysłuchiwać się, jak go
mordują?
- Ruszaj stąd! Uciekajcie z Chelsea i Ruby! - polecił
Julian, puszczając rękę Anny i popchnął ją lekko w kie
runku, gdzie przed sekundą mignęła im na ścieżce biała
koszula Ruby.
- A ty? - Trwoga wyostrzyła Annie głos.
- Ten cholerny bydlak to przecież mój brat! Nie zno
szę drania, ale nie pozwolę go zarżnąć! - odparł Julian. -
No, zwiewaj! I to już!
- Julianie, nie idź tam!
- Muszę. Uciekaj!
Popchnął ją raz jeszcze. Gdy posłusznie odbiegła, Ju
lian odwrócił się i popędził w stronę rozpaczliwych
krzyków. Anna zwolniła kroku, potem przystanęła, pa
trząc za nim. Była w straszliwej rozterce: powinna po
biec do Chelsea... ale nie mogła opuścić Juliana!
Zmierzał ku niewątpliwej zgubie.
Rozejrzawszy się spiesznie dokoła, Anna stwierdziła,
330
że jest sama. Nie widziała już Ruby ani Kirti i Chelsea.
Czy idąc tą ścieżką, zdoła je odnaleźć? Może natknie się
na coś... na kogoś całkiem innego?
Anna wzdrygnęła się. Po chwili, podjąwszy decyzję,
zawróciła i pobiegła - najzwinniej i najciszej jak mogła
- za Julianem.
Nim zdążyła go dogonić, zatrzymał się na skraju
dżungli. Stał bez ruchu, wpatrując się w otwartą prze
strzeń: trawnik na tyłach Big House. Spoglądając w tym
samym kierunku co on, Anna ujrzała przerażający wi
dok, który sprawił, że Julian wrósł w ziemię.
Wrzeszczącego Grahama otoczyła banda zbrojnych
w maczety tuggów i dosłownie krajała go na kawałki.
Graham wyglądał straszliwie: zalany krwią usiłował
bezskutecznie zasłonić się przed ciosami, które niosły nie
szybką śmierć, lecz powolną torturę. Wrzeszczał, a raczej
wył, niczym zwierzę w śmiertelnej męce i trwodze. An
na, słuchając tego, omal nie zawyła sama. Pragnęła zawró
cić, uciec od tej grozy, na zawsze o niej zapomnieć!
Ale jak zostawić Juliana? Dobry Boże, pojmował chy
ba, że nic tu nie zdziała?
Był bezbronny, nie miał przy sobie nawet noża! W ja
ki sposób mógł Grahamowi pomóc? I dlaczego chciał ra
tować znienawidzonego wroga?!
Zanim Anna zdążyła go dogonić, Julian znów się ze
rwał. Z głośnym krzykiem wyskoczył z zarośli i popę
dził na przełaj przez trawnik, zamierzając bez wątpienia
skryć się wśród drzew po przeciwległej stronie równie
nagle, jak się z nich wynurzył. Wymachujący maczeta
mi tuggowie zastygli na moment, zwróceni w stronę Ju
liana. Potem niektórzy z nich - nie wszyscy - z wrza
skiem rzucili się w pogoń.
Pozostali skupili się wokół Grahama i uprowadzili do
kądś szlochającą ofiarę. Wyczyn Juliana istotnie rozpro-
331
szył uwagę tubylców, ale okazał się zgubny dla niego sa
mego. Anna z przerażeniem dostrzegła, że z dżungli wy
skoczyła jeszcze jedna grupa tuggów i pogoniła za Julia
nem. Wzięty w dwa ognie, starał się ich zmylić, uskakując
w prawo i w lewo, nie trwało to jednak długo.
Tuggowie otoczyli go. Anna ujrzała błysk wzniesio
nych maczet. Julian, jej bohaterski Julian krzyknął i zwa
lił się na ziemię.
Anna nie myślała o sobie ani o grożącym niebezpie
czeństwie, tylko o ukochanym. Ręce jej powędrowały do
gardła i zaniosła się przeraźliwym krzykiem.
Nagle coś ugodziło ją w policzek. Ból sprawił, że za
milkła. Odruchowo dotknęła dłonią zranionej twarzy.
Myślała, że ugryzł ją jadowity owad. Poczuła pod palca
mi coś twardego, co wystawało z policzka. Szarpnęła i ze
zdumieniem ujrzała niewielki, ciemno zabarwiony kolec.
Podniosła wzrok: Juliana nie było widać w ciżbie wy
wijających maczetami tubylców. Spotkał go los, od któ
rego chciał ocalić brata. Serce Anny omal nie pękło, łzy
napłynęły do oczu. Instynkt kazał jej biec do ukochane
go, próbować go ocalić, choć wiedziała, że nie zdoła te
go zrobić. Najwyżej sama zginie.
O, dobry Boże! Czemu musiała znów patrzeć na
śmierć ukochanego mężczyzny?
Nagle wszystko dokoła zawirowało przed oczami An
ny. Mrugnęła raz, drugi... i kolana ugięły się pod nią. Wo
kół szumiała dżungla i Annę ogarnęło nagle przerażenie.
Nie krzyknęła jednak, była zbyt oszołomiona i słaba.
Chciała się rozejrzeć, zobaczyć, co ją tak zatrwożyło, ale
nie mogła nawet unieść głowy. Poczuła, że pada...
Zanim dotknęła ziemi, ogarnęły ją ciemności.
332
43
Kiedy Anna ocknęła się, nie całkiem jeszcze przytom
na, spostrzegła, że ktoś ją wyciąga z trzcinowej łodzi.
W głowie się jej kręciło, gdy wynoszono ją na brzeg; zo
rientowała się jednak, że do świtu niedaleko, choć słoń
ce jeszcze nie wzeszło. Niebo nie było już czarne, miało
barwę grafitu. Kilka przebudzonych ptaków trzepotało
się w koronach drzew. Anna poczuła dziwny zapach; do
myśliła się, że ludzie, w których ręce wpadła, namaścili
się jakimś olejkiem. Było ich niewielu, może z tuzin; je
den z nich niósł Annę na ręku. Spojrzała w jego strasz
ną, najeżoną strzałkami twarz. Dobry Boże! Ostrza tkwi
ły nawet w nosie i języku! Anna zamknęła znów oczy,
by odgrodzić się od okropnego widoku, i starała się le
żeć w ramionach tego potwora bezwładnie, jakby nadal
była nieprzytomna.
Nie zabili jej dotąd.... Może czekają, aż się obudzi?
Z najwyższym wysiłkiem opanowała dreszcz trwogi.
Było jej mdło, słabo i strasznie zimno mimo upału.
Zapewne były to skutki ukłucia tym dziwnym kolcem...
Trucizna? Strach chwycił Annę za gardło.
Wiedziała, że śmierć, którą jej zadadzą, będzie strasz-
łiwa.
Niosący Annę człowiek pochylił się; jak się okazało,
wnosił ją do chaty. Bez ceremonii rzucił pojmaną na
twardą polepę i omal nie krzyknęła z bólu, gdy potłukła
sobie dotkliwie ramię. Może nawet złamała? Dzikus
znów pochylił się nad Anną i zawlókł ją do podnóża pa-
333
la, stojącego pośrodku chaty. Chwycił ją za ramiona,
przerzucił je do tyłu, za głowę i skrępował nadgarstki,
unieruchomiając je przy podstawie słupa. Potem wyszedł.
Gdy Anna została sama, wypuściła wreszcie powietrze
z płuc i otwarła oczy. Znajdowała się w chacie z chrustu
i gliny; w stożkowatym dachu była dziura, przez którą
ulatniał się zapewne dym. W tej chwili ognisko się nie pa
liło. Ściany były tak niskie, że tylko pośrodku chaty moż
na się było wyprostować, a drzwi tylko jedne, zasłonięte
trzcinową matą. Innego wyjścia Anna nie dostrzegła.
Zresztą o ucieczce i tak nie było mowy: przywiązano
ją mocno do pala.
Potem na zewnątrz rozległy się hałasy i Anna znów
zamknęła oczy. Po chwili chata zapełniła się ludźmi. An
na nie ośmieliła się nawet unieść powiek, gdy zwalono
obok niej na ziemię innych jeńców i przywiązano do te
go samego słupa.
Nie mogła się doczekać odejścia tuggów, chcąc jak
najprędzej otworzyć oczy. Może jednym z jeńców był...
Julian! Anna w milczeniu, lecz żarliwie złożyła Bogu
dzięki. Nie zabili go! Miał jednak wielką, ciemną ranę na
czole: ogłuszono go zapewne ciosem palki. Z niezliczo
nych skaleczeń na całym ciele sączyła się krew. Poddano
go tej samej torturze co Grahama, kaleczono bez pośpie
chu maczetami, chcąc zadać ból, nie śmierć. Odzież Ju
liana zwisała w krwawych strzępach; nawet buty pocię
to mu na kawałki. Ale żył! Dzięki Bogu, żył!
Dopiero teraz Anna popatrzyła na drugiego z jeńców:
Graham! Leżał skurczony w pozycji płodu, oddychał
z trudem i znajdował się w znacznie gorszym stanie niż
Julian. Od stóp do głów pokryty byl krwią; krew zdawa
ła się wyciekać wszystkimi porami ciała.
Annę przywiązano tylko za ręce, zdołała więc bez więk
szego trudu odwrócić się tak, by przytknąć twarz do twa-
334
I:
rzy Juliana. Jego policzek był zakrwawiony, ale na szczę
ście ciepły. Oddech miał regularny, całkiem odmienny od
płytkiego, nierównego sapania Grahama. Dostrzegła też
bijące na szyi tętno: niezbyt szybkie, lecz regularne.
- Julianie! - szepnęła mu do ucha. - Słyszysz mnie, Ju
lianie?
Ku radości Anny, rzęsy mu zadrgały i przez twarz prze
biegł skurcz. Czy jej słowa dotarły do niego, czy też...
- Julianie! - spróbowała raz jeszcze. Tym razem wy
raźnie skrzywił się i otworzył oczy.
- Anna? - odezwał się słabym głosem.
- Cicho, kochanie! Mogliby nas usłyszeć.
-Kto?
- Tuggowie. Przynieśli nas tutaj i... Och, Julianie, my
ślałam, że cię zabili!
- Zdążą to jeszcze zrobić. - Julian zaciął zęby i przy
mknął oczy, ale otworzył je prawie natychmiast. Anna
przyglądała mu się z niepokojem. - Czemu, u diabla, nie
pobiegłaś za Kirti?
- Nie mogłam cię zostawić - odpowiedziała po pro
stu Anna. - Przecież mówiłam, głuptasie, że cię kocham!
Nie chciałeś mi wierzyć, więc musiałam to jakoś udo
wodnić. Nic innego nie przyszło mi do głowy.
Usłyszawszy to, prawie się uśmiechnął, ale trwało to
jedynie sekundę.
- Jezu! Wolałbym, żeby wydarli mi serce niż... - Na
potkał spojrzenie Anny i urwał. Najwidoczniej nie chciał
jej straszyć swymi domysłami co do rodzaju czekającej
ich śmierci. - Czy jesteś ranna? Zrobili ci coś złego?
- Właściwie nic... Nie torturowali mnie jak ciebie czy
Grahama. Obezwładnili tylko zatrutym kolcem; ocknę
łam się, kiedy wlekli mnie tutaj.
- Dobre i to! - Starał się odwrócić głowę. - Co z Gra
hamem?
335
Anna spojrzała w jego kierunku.
- Chyba z nim marnie.
Julian skrzywił się.
- Nieźle go pochlastali, co? Cholera, nie powinienem
był im przeszkadzać! Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło.
Anna popatrzyła na niego z powagą.
- Nie sądziłam, że można się zdobyć na takie boha
terstwo.
Julian burknął:
- Jak usłyszałem, że wyje, w głowie miałem tylko jed
no: to mój brat! Nie znoszę tego bydlaka, ale...
Graham stęknął, zajęczał i otworzył oczy. Rozejrzał
się dokoła, wydając jakieś bulgoczące dźwięki. Potem za
czął się miotać jak szalony: bił nogami o ziemię, wznie
cając pył, i szarpał ramionami, jakby chciał wyswobo
dzić się z więzów.
- Uspokój się! - Głos Juliana był cichy, lecz dobitny. -
Do diabła, słyszysz mnie, Graham?
Słowa Juliana musiały jakoś do niego dotrzeć, bo prze
stał się miotać i znieruchomiał. Zamknął oczy i znów je
otworzył.
- Boli! O, jak boli! - jęknął.
Serce Anny wezbrało litością. Odwróciła się tak, by
mógł ją widzieć.
- Jesteśmy przy tobie, Grahamie: Julian i ja. Nie zo
stałeś sam!
- Cccygański bbbękart... - wymamrotał Graham. An
na nie była pewna, czy dotarło do niego coś prócz imie
nia brata. Bełkotał nieskładnie, oczy miał szkliste.
- Ocalił ci życie, Grahamie. - Mając świadomość, że
Julian się poświęcił dla brata, Anna nie mogła słuchać,
jak tamten go znieważa.
- Daj spokój, Anno! To bez znaczenia - odezwał się
Julian.
336
- Właśnie, że nie! - sprzeciwiła się gwałtownie Anna.
Oczy Grahama znów się otwarły. Patrzył przez chwi
lę na Annę, ale jej chyba nie poznawał. Potem jego
wzrok spoczął na Julianie i nagle wyostrzył się, szkli-
stość spojrzenia znikła; przez chwilę Graham był najzu
pełniej przytomny i świadomy tego, co mówi.
- Jak ja cię nienawidzę! - odezwał się do Juliana z naj
wyższą odrazą. - Po coś ty się urodził?!
Wyrzekłszy to, zamknął oczy. W chwilę później pierś
gwałtownie mu się uniosła, z gardła wydobyło się rzęże
nie, usta mu drgnęły i znieruchomiał. Anna spoglądała
nań z przestrachem. Przecież to niemożliwe, by...
- Nie żyje - stwierdził Julian i zamknął oczy.
44
Annie wydawało się, że minęły długie godziny, ale
w rzeczywistości nie mogło upłynąć więcej niż dwadzie
ścia minut, gdy mata na drzwiach odchyliła się i do cha
ty wszedł ktoś w białym turbanie i wspaniałym płasz
czu. Dopiero gdy przybysz wyprostował się pośrodku
izby, Anna poznała go.
- Raja Singha! - szepnęła i poczuła w sercu ulgę.
On jednak przyglądał się jej z kamienną twarzą.
Wszelka nadzieja na ocalenie zniknęła.
- Przykro mi, memsahib - powiedział obojętnym to
nem - ale musi pani umrzeć.
- Och, nie! Raja Singha, nie!
- Nie zrobiła wam nic złego! Puśćcie ją!
- To niemożliwe, sahibie. Nie możemy uwolnić ani
337
jej, ani pana. Od dawna wiedzieliśmy, że memsahib mu
si umrzeć. Bogini ją wzywa. Pan, sahibie, nie musiałby
ginąć, gdybyście nie byli razem. Pana śmierć to po pro
stu nieszczęśliwy traf. Ale ona została wybrana.
- Dlaczego ja? - spytała szeptem Anna, utkwiwszy
oczy, ogromne i smutne, w twarzy niedawnego sługi.
- Bogini lubi szmaragdy. Jej oczy są ze szmaragdów,
tak jak pani oczy, memsahib. Z powodu tych właśnie
oczu będzie pani ofiarą najmilszą bogini.
- Nie, proszę!
- Niech się pani nie lęka, memsahib. Nie będzie pani sa
motna w krainie śmierci. Sahib Paul już tam jest, a małą pa
nienkę wyślemy zaraz za panią. Cała rodzina będzie razem.
- Nic Chelsea! - rozpłakała się przerażona Anna.
- Dziecko zostało przecież w domu. Z pewnością już
nie żyje - powiedział twardym głosem Julian.
Raja Singha spojrzał na niego z wyraźnym niedowie
rzaniem.
- Nie należało przyjeżdżać na Cejlon, sahibie. Obraw
szy tę drogę, wkroczył pan również na drogę śmierci. -
To rzekłszy, odwrócił się, chcąc odejść.
- Zaczekaj! - rzucił ostrym tonem Julian. - Już od daw
na próbowałeś zabić memsahib i małą panienkę, praw
da? Czy to ty wpuściłeś kobrę do domu i podpaliłeś krze
wy na plantacji?
- Niestety, nie powiodło mi się - odparł z pewnym ża
lem Raja Singha.
- I wobec tego postanowiłeś spalić nas żywcem w Big
House?
Raja Singha poczuł się urażony.
- Nie przyłożyłem do tego ręki. To tamten sahib... -
wskazał pogardliwie na Grahama. - Gdyby tego nie zro
bił, wysłalibyśmy memsahib i małą panienkę razem do
bogini. A tak...
338
Wzruszył ramionami i choć Julian usiłował go zatrzy
mać, wyszedł z chaty. Po chwili zjawiło się czterech ma
kabrycznie przystojnych tuggów. Bez słowa wyjęli ma
czety i przecięli pęta więźniów.
- Kocham cię, Anno! - powiedział dobitnie Julian, gdy
wywlekano go z chaty.
Anna pojęła od razu: chciał ją w ten sposób uprzedzić,
że idą oboje na śmierć.
- Ja też cię kocham! - krzyknęła za nim z rozpaczą.
A potem i ją wywlekli z chaty.
Znalazłszy się na dworze, ujrzała, że słońce właśnie
wyłania się zza horyzontu. Na fioletowym niebie zabły
sła złocistoczerwona tarcza. Ptaki śpiewały, małpki ha
łasowały, wietrzyk szeleścił w koronach drzew.
Jakże piękny był dzień, w którym przyszło jej umrzeć!
Anna zadrżała na myśl o śmierci. Co z nią zrobią? Czy
to będzie bardzo bolało? Myśli jej pomknęły ku Chel
sea. Boże, zmiłuj się nad dzieckiem! Kirti ukryje małą,
póki Ruby nie zorganizuje ucieczki. A Jim? Jima prze
cież nie schwytali! Z pewnością oboje z Ruby zdołają
ocalić dziecko, wsadzić je na statek płynący do Anglii.
Na myśl o małej sierotce łzy napłynęły Annie do oczu.
W dali dostrzegła Juliana. Wleczono go w dół stromą
ścieżką. Ramiona miał skrępowane na plecach i zwisał
bezwładnie z rąk swych prześladowców. Czy był nie
przytomny, czy zbierał siły do ostatniej walki o życie ich
obojga, wyczekując odpowiedniego momentu?
Spoglądając na towarzyszących im tuggów, którzy
w dalszym ciągu śpiewali rytualne pieśni, Anna straciła
resztę nadziei. Jeden mężczyzna nie podoła takiej gro
madzie, a Julian był w dodatku osłabiony i ranny.
Dwaj tuggowie wlekli ją, szarpiąc bezlitośnie. Anna
ujrzała w oddali błękit wody i zorientowała się, że znaj
dują się w pobliżu oceanu. Widać nocą przewieziono ich
339
łodziami po rzece Kumbukkan. O ile się nie myliła, wy
brzeże, które miała przed oczyma, było jednym z naj-
ustronniejszych zakątków Cejlonu.
Nie mogli liczyć na pomoc ze strony rodaków. Pew
nie nikt jeszcze nie ma pojęcia o okropnościach, które
wydarzyły się w Srinagarze.
Na brzegu czekały na nich ze dwa tuziny tuggów. Ra
ja Singha we wspaniałym stroju stał nieco na uboczu.
W dole pod nimi znajdowała się łódź wyposażona w ża
giel i odsadnię z pływakiem, który miał chronić tę kruchą
łupinkę od wywrócenia się nawet przy bardzo silnej fali.
Do tej właśnie łodzi zaciągnięto Juliana - i tu właśnie
spróbował stawić opór prześladowcom. Wyprostował
się z groźnym pomrukiem i zdołał odtrącić jednego ze
swych strażników. Pozostali tuggowie natychmiast rzu
cili się na niego i choć się bronił, powalili go na ziemię.
Anna zaczęła krzyczeć, ale uciszono ją natychmiast,
wpychając jej do ust wstrętną, brudną szmatę.
W przeciągu paru sekund pobito Juliana do utraty
przytomności. Anna nie zauważyła jednak, by kaleczo
no go znów maczetami - dobre i to! Rozebrano go tyl
ko do naga i położono na dnie łodzi na boku, z rękoma
skrępowanymi na plecach i z kneblem w ustach. Potem,
ku przerażeniu Anny, rozebrano także i ją - tak meto
dycznie i obojętnie, jakby była martwym przedmiotem.
Nagą i wyrywającą się zaniesiono do łodzi i zmuszono,
by położyła się obok Juliana tak, że ich plecy się styka
ły. Związano ich razem, opasując ciasno powrozami szy
je, piersi, uda i kostki nóg. Potem polano ich obficie mor
ską wodą. Anna zaczęła dygotać mimo rosnącego upału,
a więzy jeszcze bardziej wpiły się w ciało.
Na koniec zbliżył się do łodzi Raja Singha. Anna nie
próbowała nawet błagać go o litość. Wiedziała, że nic to
nie da.
340
Sięgnął w zanadrze i wyjąwszy płaski futerał, otwo
rzył go. Anna zrobiła wielkie oczy, ujrzawszy, co znaj
duje się wewnątrz.
Szmaragdy! Raja Singha ukradł szmaragdy Juliana!
Musiał to zrobić poprzedniej nocy, zanim wymknął się,
by sprowadzić tuggów.
- Zabierzecie je w prezencie dla bogini - powiedział
Raja Singha. Pochylając się nad Anną, umocował mie
niące się zielenią klejnoty wokół jej szyi i pasa. Anna
czuła na skórze dotyk ciężkich, zimnych kamieni i cie
płych palców zapinających klamerki. Pozostałe szmarag
dy umieścił w aksamitnej kopercie obok niej. Dopiero
wówczas Anna uświadomiła sobie w pełni, że ma
umrzeć zgodnie z jakimś pogańskim rytuałem. Cóż za
bezsensowna śmierć!
Zaczęła gwałtownie kasłać i udało jej się wypluć kne
bel.
- Raja Singha, przecież wiesz, że to głupota! - krzyk
nęła z desperacją, która dodała jej słowom mocy. - Nie
ma żadnej bogini! Ona po prostu nie istnieje! A ty...
- Jak śmiesz znieważać Kali?! - ryknął Raja Singha
i trzasnął Annę w twarz Z taką siłą, że zadźwięczało jej
w uszach, po czym znów ją zakneblował. Do oczu An
ny napłynęły łzy, a on cofnął się i skinął na innych.
Wśród głośnych okrzyków łódź spuszczono na wodę.
Czterech tubylców popychało ją, biegnąc i płynąc po
obu jej stronach, dopóki nie znalazła się poza linią przy
pływu, daleko od lądu. Wówczas postawiono żagiel i tu
bylcy jak jeden mąż zawrócili w stronę brzegu.
Annę i Juliana, nagich i związanych, pozostawiono na
łasce niespokojnych morskich fal.
Żyli jednak oboje. Anna była niesłychanie wdzięczna
za to losowi. Nie miała pojęcia, jakie straszliwe udręki
ich czekają.
341
45
Słońce wzbiło się wysoko, a ich więzy zacisnęły się
tak, iż trudno było nie tylko się poruszyć, ale i oddychać.
Słona morska woda zaschła na skórze Anny, piekło ją
i swędziało nieznośnie. Słońce wznosiło się coraz wyżej
na niebie, jego promienie paliły delikatne ciało. Nawet
szmaragdy rozgrzały się w słonecznym żarze i dotyk ich
ranił podrażnioną przez sól skórę. Na domiar złego An
na nie mogła zmienić pozycji: jej pęta były zbyt ciasne.
Na dnie łodzi zostało jeszcze wody na pół cala i sta
nowiło to dodatkową udrękę: skóra na prawym boku
Anny była mokra i zimna, podczas gdy reszta ciała nie
mal się smażyła. Posiniaczone ramię bolało, knebel ranił
wyschnięte usta, nogi i ręce dawno już zdrętwiały. Czu
ła, że Julian przywiązany plecami do jej pleców oddy
cha, ale z pewnością on także był w opłakanym stanie.
Nie mogli porozumiewać się ze sobą, zakneblowano im
usta. Anna nie była nawet pewna, czy Julian odzyskał
przytomność.
Gdyby wiedziała, ile cierpień czeka ich w tej łodzi, za
miast dziękować Bogu za to, że nadal żyje, błagałaby Go
o rychłą śmierć.
Gdy minęło południe, Julian poruszył się. Anna uświa
domiła sobie, że do tego momentu był nieprzytomny; te
raz każde drgnienie jego ciała świadczyło o tym, że wraca
do siebie. Co prawda nie bardzo mógł się poruszać; z po
wodu zaciśniętych więzów najlżejszy jego ruch sprawiał
Annie nieznośny ból. Zaczął szarpać swe pęta, ale gdy usły-
342
szał zduszone jęki, wydobywające się z zakneblowanych
ust Anny, znieruchomiał. Następne jego próby były
znacznie ostrożniejsze, choć Anna czuła, że nieustannie
porusza rękami, starając się je uwolnić. Gdyby mogła, po
wiedziałaby mu, że to daremny trud. Tuggowie wydali ich
na pastwę okrutnego morza i śmierć jest nieunikniona.
W końcu słońce zaszło i Anna odczuła pewną ulgę.
Ostre promienie nie paliły już skóry. Jednak zimny wiatr,
który powiał z nastaniem nocy, przyprawiał ją o dreszcze,
a nieustanne podskakiwanie lekkiej lodzi na falach wywo
ływało takie mdłości, że pragnęła, by śmierć przyszła jak
najrychlej. Rozpaczliwie starała się usnąć i zapomnieć o lę
ku przed następnym rankiem i torturą palącego słońca. Jak
długo kona się z braku wody? zastanawiała się, czując, jak
puchnie jej język. Dwa dni? Trzy?
Była tak zbolała i tak wyzuta z wszelkiej nadziei, że
gdy w końcu - po wielu godzinach nieustannego poru
szania rękami -Julian zdołał oswobodzić dłonie, nie mo
gła w to uwierzyć. Zresztą ramiona nadal miał skrępo
wane i długo trwało, nim pozbył się knebla. Udało mu
się jednak tego dokonać i wówczas Anna, usłyszawszy
po dwudziestu czterech godzinach głos ukochanego, po
czuła budzącą się znów nadzieję.
- Anno... - wyszeptał chrapliwie. - Moja biedna Anno...
Julian podjął dalsze próby i w końcu zdołał rozsupłać
węzeł na jej głowie. Długo to trwało, gdyż postronki krę
powały jego ruchy i sprawiały ból Annie, a poza tym je
go palce poruszały się po omacku. W końcu jednak uda
ło mu się rozwiązać szmatę, przytrzymującą cuchnący
knebel. Pozbywszy się go, Anna odetchnęła pełną pier
sią. Próbowała zwilżyć językiem spieczone wargi, ale
wyschły tak bardzo, iż niewiele to dało.
- Julianie - wychrypiała, odzyskawszy mowę. - Och,
Julianie, nie chcę umierać!
343
- Wiem, najdroższa. Ja też chcę żyć. Może nam się po
szczęści... Byle tylko pozbyć się więzów...
- Są takie ciasne! - powiedziała z rozpaczą. - Polali je
wodą morską, by wyschły na słońcu i wpijały się jeszcze
bardziej!
Julian milczał przez chwilę. Potem, gdy Anna z nie
pokojem wymówiła jego imię, odezwał się znowu:
- Nawet mając wolne ręce, nie zdołam rozplatać
wszystkich węzłów. Musimy wyskoczyć za burtę.
Anna już wcześniej myślała o tym, by utopić się, za
nurzając twarz w resztce wody, pozostałej na dnie lodzi.
Byłoby to lepsze niż śmierć z pragnienia i porażenia sło
necznego. Zadrżała jednak na myśl o dobrowolnym
wskoczeniu wraz z Julianem do morza.
- Jeśli nie ma innego wyjścia... - szepnęła. Wszystko
było lepsze od straszliwej spiekoty następnego dnia!
Julian przez chwilę milczał. Kiedy zaś dotarło do nie
go znaczenie jej słów, powiedział z gniewem:.
- Dobry Boże, przecież nie o to chodzi! Wcale nie my
ślałem o poddaniu się losowi i samobójstwie! Gdybyśmy
znaleźli się za burtą i uczepili odsadni, woda rozluźniła
by nasze więzy. Na pewno nie od razu... ale jest jakaś
szansa i warto spróbować.
Szansa była bardzo nikła. Anna pojęła to, choć Julian
nie wypowiedział tego głośno. Jednak najmniejsza szan
sa lepsza od żadnej.
- Chwileczkę... A co ze szmaragdami? - spytała, przy
pomniawszy sobie o klejnotach, dla których odzyskania
Julian podjął tak wielkie ryzyko. - To przecież szmarag
dy królowej Marii! Ubrali mnie w naszyjnik i pas...
a reszta jest w futerale na dnie łodzi. Och, Julianie!
Z pewnością jest tam także świadectwo ślubu twoich ro
dziców! Zniszczy się... papier zawilgnie!
- Niech diabli porwą to cholerne świadectwo ślubu!
344
I szmaragdy też! Myślisz, że mi na nich zależy? Zależy
mi tylko na twoim życiu! - odparł gwałtownie Julian. Mi
mo sytuacji, w jakiej się znajdowali, słysząc te słowa An
na poczuła się szczęśliwa. - I jakim cudem masz je na
sobie?! Myślałem, że spłonęły wraz z całym domem.
- Raja Singha przystroił mnie nimi, bym je wręczyła
jego bogini... kiedy umrę. - Rozpacz sprawiła, że ostat
nie dwa słowa Anna wypowiedziała głuchym szeptem.
- Niech diabli porwą tego potwora! Wcale nie
umrzesz! Nie umrzemy, słyszysz? Nie wolno ci się pod
dawać! Mówię ci: kiedy wskoczymy do morza, woda roz
luźni nasze więzy. Musi nam się udać, Anno! - W głosie
Juliana brzmiała determinacja.
- Co trzeba zrobić? - spytała Anna, czując znów odro
binę nadziei. Julian wydawał się taki pewny...
- Dzięki odsadni łódź się nie wywróci. Musimy więc
po prostu wyskoczyć za burtę, a ja uchwycę się wtedy
pływaka. Potem trzeba będzie tylko zaczekać, aż woda
rozluźni więzy.
O ile je rozluźni, dodała Anna w duchu.
Julian zamilkł na chwilę. Potem wyjaśnił:
- Spróbuję przewrócić się na brzuch. Pewnie sprawię
ci ból, gdy się będę wiercił. Bardzo przepraszam. Ale...
- Nie przejmuj się mną - odparła Anna. Choć żadne
z nich o tym nie wspomniało, oboje wiedzieli, że gdyby
podczas skoku Julian nie zdołał uczepić się pływaka, pój
dą na dno. Związani w ten sposób utoną z pewnością.
- W porządku. Spróbuję podeprzeć się rękami od ty
łu. Gdy się uniosę, ty szarpnij się Z całej siły na prawo.
Ja też tak uczynię. Może to wystarczy, byśmy wypadli
z łodzi. - Zrobił maleńką pauzę, potem zaś, ku swemu
zdumieniu, Anna usłyszała w jego głosie nutkę rozbawie
nia. - I nabierz jak najwięcej powietrza, Anno! Słyszysz?
- Słyszę.
345
- No to jazda!
Kiedy Julian starał się przewrócić na brzuch, zgodnie
z jego przewidywaniami sznury wpiły się boleśnie w po
parzoną skórę Anny. Zagryzła jednak wargi i nie jęknę
ła ani razu. Wiedziała, że i Juliana to boli. Był spieczony
słońcem tak jak ona, a powrozy wrzynały mu się z pew
nością w ciało. Poza tym straszliwie go pokaleczono...
Jakże słona woda na dnie lodzi musiała go piec!
- Gotowa?
-Tak.
- Rzuć się w prawo!
Z tymi słowy Julian dźwignął się gwałtownie. Anna
poczuła, że jego ciało sprężyło się, ona sama też skoczy
ła w prawo. Otarła się boleśnie o burtę... i nagle - o, cu
dzie! - znaleźli się po drugiej stronie!
Natychmiast jednak poszli pod wodę. Gdy Anna była
już pewna, że idą prosto na dno, coś ją nagle szarpnęło
w górę. Poczuła, że szmaragdowy pasek rozpina się i opa
da powoli na dno w ślad za aksamitną sakiewką zawiera
jącą resztę klejnotów. Przyglądała się temu z dziwną obo
jętnością. Potem coś pociągnęło ją znów ku górze... aż
wreszcie wynurzyła głowę nad powierzchnię morza i za
czerpnęła gwałtownie powietrza.
- Anno, udało się! - triumfował Julian. Anna, która zwi
sała mu z pleców niczym indiańskie niemowlę, uśmiech
nęła się... i natychmiast tego pożałowała: rozciągnięte
w uśmiechu spalone wargi okropnie zabolały.
- Naprawdę się udało? - Przytuliła się do Juliana, nie
bacząc, że sznury jeszcze boleśniej wpiły się w jej ciało.
Z pewnością poraniły ją do krwi....
Ale mieli teraz jakąś szansę ocalenia!
W miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej, opty
mizm Anny słabł. Więzy nie zacisnęły się co prawda
mocniej, ale mimo iż Julian zawzięcie poruszał ramiona-
346
mi, nie zdołał ich dotąd uwolnić. Pragnienie dręczyło
Annę, paliło ją żywym ogniem! Z najwyższym trudem
powstrzymywała się, by nie łyknąć morskiej wody. Wie
działa, że byłoby to najgorszym błędem: zawarta w wo
dzie sól wchłonęłaby resztę wilgoci.
Ciało miała na szczęście pod wodą i słońce paliło tyl
ko jej twarz. Anna wiedziała, że powinna być za to
wdzięczna losowi, ale zapuchnięte oczy zmieniły się
w szparki, a spękane wargi straszliwie obrzmiały i jakoś
trudno było jej się zdobyć na wdzięczność.
Godziny straszliwego żaru wlokły się jedna za drugą...
Anna znów zaczęła myśleć o śmierci niemal z utęsknie
niem.
I nagle gdy poruszyła się, chcąc nieco złagodzić bole
sny ucisk powroza, wydarzyło się coś, w co nic mogła
w pierwszej chwili uwierzyć. Spróbowała jeszcze raz...
- Julianie! - wychrypiała szeptem, niezdolna do nor
malnego mówienia. - Więzy.... chyba się rozluźniły! Mo
gę ruszać nogą!
Poczuła, że i on wierzga nogami i dokonuje podobne
go odkrycia. Po chwili jedna z jego nóg była także wol
na. Niebawem Julian całkowicie oswobodził i siebie, i ją.
Anna odwróciła się do niego bez tchu, niezdolna do
uśmiechu... potrząsnęła tylko z radością jego dłonią. Na
wet i to okazało się bolesne: mieli tak poparzoną skórę!
Po raz pierwszy od dwóch dni Julian mógł popatrzeć
na ukochaną.
- Twoja biedna buzia... - szepnął, a oczy mu pociem
niały na myśl o tym, ile wycierpiała. Ostrożnie dotknął
jej policzka. - Kocham cię, Anno.
- Ja też cię kocham - zdołała odpowiedzieć.
Oczy jego padły na szmaragdowy naszyjnik - tylko
on ocalał z klejnotów, za którymi uganiał się przez całe
życie.
347
- Zdejmiemy z ciebie to świństwo! - oświadczył i od
piął zamek bardzo ostrożnie, by nie urazić jej poparzo
nej skóry. Potem rzucił naszyjnik na dno łodzi niedbale
jak garść kamyków.
- Wszystko się dobrze skończy! - rzekł do Anny
z przekonaniem. - Zobaczysz!
Potem pomógł jej wejść z powrotem do łodzi. Anna
chciała usiąść, ale ostatecznie położyła się na dnie,
wstrząsana dreszczami. Julian osłaniał ją własnym ciałem
od palącego słońca; korzystając z żagla, skierował łódź
w stronę lądu.
Nie wiedzieli jednak, czy dotrą do niego na czas.
Przez dwa dni unosili się z prądem. Pozbawieni wody
pitnej mieli przed sobą najwyżej czterdzieści osiem go
dzin życia. Zwłaszcza Anna była tak odwodniona, że po
padała już w delirium.
Julian zaciskał zęby i nie dawał się majakom, które
atakowały także i jego. Gdyby uległ, oboje musieliby
umrzeć. Od jego wytrzymałości zależało życie Anny.
A ona nie może umrzeć, on na to nie pozwoli!
Późnym popołudniem zerwał się wiatr. Na horyzon
cie ukazały się ciemne chmury; łódź pod żaglem skaka
ła z fali na falę. Julian modlił się w tej chwili jak nigdy
w życiu.
Jego modły zostały wysłuchane. Gdy uniósł głowę ku
niebu, poczuł na twarzy pierwsze krople deszczu.
- Anno, Anno, zbudź się! - Nie puszczając żagla, po
chylił się i potrząsnął Anną, choć wiedział, że sprawia jej
ból, dotykając poparzonej skóry. Miała jasną karnację
i ucierpiała od słońca znacznie dotkliwiej niż on. Po
chwili Anna otwarła oczy i spojrzała na niego błędnym
wzrokiem.
Była bez wody dwa i pół dnia.
- Deszcz! - zawołał Julian i w tym samym momencie
348
rozwarły się niebiosa i lunęły na nich potoki lodowatej
wody. - Kochanie, pada deszcz!
Gdy nadal nie pojmowała, o co chodzi, Julian przy
wiązał żagiel, nabrał deszczówki w obie ręce i polewał
Annę świeżą wodą raz po raz, póki nie uznał, że tyle na
razie wystarczy.
Potem, wykorzystując wiatr, prądy i całą swą wiedzę
o morzu, skierował łódź w stronę lądu.
Kiedy usłyszał w końcu huk i ujrzał białe grzywy fal,
rozbijających się o brzeg, łzy napłynęły mu do oczu.
Udało im się! Julian dziękował Bogu za cud, w który
dotąd - w gruncie rzeczy - nie wierzył.
Potem opuścił żagiel i pozwolił łodzi unosić się na fa
lach; na grzbiecie jednej z nich dotarła do lądu i łagod
nie uderzyła dnem o piasek. Wówczas Julian, zebrawszy
resztę sił, wziął Annę na ręce i wyniósł ją ostrożnie na
brzeg.
Zapomniane szmaragdy pozostały w łodzi. Na twarzy
Juliana łzy wdzięczności mieszały się z kroplami deszczu.
Epilog
Mniej więcej rok później hrabiostwo Ridleyowie sta
li obok siebie na tarasie G o r d o n Hall. Był początek mar
ca, ale od kilku dni panowało niezwykłe ciepło. W dole
na wypieszczonej parkowej ścieżce mała blondyneczka
skakała i podśpiewywała ze swym n o w y m towarzyszem
zabaw, synkiem portiera. D z i e w c z y n k a była u b r a n a
w aksamitną pelisę i czepek, ale w to późne słoneczne
popołudnie nie było to właściwie konieczne. W o k ó ł pa
nowała raczej wiosna niż zima.
Anna z uśmiechem obserwowała figle swojej córy. Jak
to dobrze, że Chelsea była wreszcie szczęśliwa i czulą się
swojsko w tym otoczeniu! Kiedy po koszmarnych prze
życiach Anna i Julian odnaleźli dziewczynkę, była prze
brana za tubylcze dziecko, a wioski ufarbowano jej na
brudnobrązowy kolor. Ukrywały się razem z Ruby w ro
dzinnej wiosce ayah; choć zarówno Kirti, jak wszyscy jej
krewni strzegli pilnie dziecka, mała była niemal sparaliżo
wana strachem. Na widok matki Chelsea wybuchnęła gło
śnym płaczem i przylgnęła do niej, jakby nigdy już nie
chciała jej puścić. M i m o swoich bolesnych obrażeń A n n a
przygarnęła dziecko równie mocno. Każda z nich przez
parę dni żyła w lęku, że nigdy już nie zobaczy tej drugiej.
Jim też ogromnie się uradował na widok Juliana. Co
prawda splunął i oświadczył niedbale, że „Julcia nawet sie
kierą nie zarąbiesz! Od razum to wiedział!", ale odwrócił
się spiesznie, gdyż - jak to określił - „ten kurz szczypie
w oczy jak cholera!" Jak się potem okazało, Jim zgodnie
350
z poleceniem Juliana udał się za Grahamem. Ten mu jed
nak zniknął w połowie drogi do Kolombo. Zaskoczyło go
to i stracił śledzonego z oczu, ale gdy po kilku godzinach
dał za wygraną i wrócił do Srinagaru, znów się na niego
natknął. Graham zabierał się właśnie do podpalania tyl
nej werandy. Przyłapany na gorącym uczynku przez Ji
ma, zdzielił go tak mocno łopatą, że ten przeleżał bez
przytomności prawie całą noc. Gdy ocknął się i wydostał
z gęstych zarośli, dokąd go Graham zawlókł i zostawił
bez pomocy, zastał już tylko dymiące zgliszcza.
Jim mógł się domyślać, jaki los spotkał Juliana i resz
tę domowników. Nie były to przyjemne rozważania.
Julian tak wszystkich poganiał do wyjazdu, że Anna
prawie z nikim nie zdążyła się pożegnać. Udało jej się
jednak porozmawiać z Charlesem, który był przerażo
ny opowieścią o ich przeżyciach. Nie zdziwiło go nato
miast wyznanie Anny, że zamierza wyjść za Juliana. Po
wiedział, że już od dawna podejrzewał, że tak się to
skończy, i pogodził się ze swą przegraną. Życzył nawet
Annie wiele szczęścia, ale było to przed samym odjaz
dem i Julian niemal siłą wciągnął ją do czekającego po
wozu, więc na dłuższą rozmowę zabrakło czasu. Julian
nalegał, by wszyscy jak najszybciej udali się do Kolom
bo, a stamtąd bez zwłoki wyruszyli statkiem do Anglii.
Grożące Annie śmiertelne niebezpieczeństwo tak nim
wstrząsnęło, że poprzysiągł sobie nie wystawiać jej na
najmniejsze nawet ryzyko.
Pozwolił ukochanej pożegnać się z Charlesem tylko
dlatego, że trzeba było uprzedzić angielską społeczność
na Cejlonie o czających się w pobliżu mordercach i po
wiadomić majora o wydarzeniach w Srinagarze. Charles
był oczywiście ogromnie przejęty i obiecał zrobić, co tyl
ko się da, by odnaleźć winowajców i ostrzec o niebezpie
czeństwie wszystkich angielskich osadników. W ostat-
351
nim liście, który od niego otrzymali, Dumesne pisał, że
Raja Singha gdzieś zniknął. Rzecz jasna, poszukiwania
trwały nadal, ale Anna aż za dobrze znała zarówno cej-
loński wymiar sprawiedliwości, jak samego przestępcę,
wątpiła więc, by kiedykolwiek go pojmano.
Graham został pochowany na maleńkim cmentarzy
ku obok Paula. Annę nieco pocieszało, że dwaj bracia to
warzyszą sobie w drodze do wieczności.
Kiedy Julian odzyskał siły po swoich strasznych prze
życiach, postanowił upomnieć się o należne mu dziedzic
two, o ile zdoła dowieść swoich praw. Po kilku tygo
dniach zastanawiania się nad sprawą przypomniał sobie
nazwisko proboszcza, który złożył podpis pod świadec
twem ślubu jego rodziców. Od tej pory wszystko poszło
jak po maśle. Ów duchowny co prawda nie pełnił już
swych obowiązków, ale w parafialnych rejestrach zacho
wało się nie tylko jego nazwisko, ale również dowód za
warcia związku małżeńskiego przez rodziców Juliana.
Adwokat, który był przedtem doradcą prawnym Graha
ma, zajął się sprawą i Julian został oficjalnie uznany za
hrabiego Ridleya.
Dzięki znajomości z tym prawnikiem Julian odkrył
wreszcie, kto powiadomił go w anonimowym liście, że
„dowód znajduje się w szmaragdach!". Otóż ojciec tego
adwokata był niegdyś doradcą prawnym starego hrabie
go Ridleya. Przed laty Anna i Paul, ukryci w bibliotece,
stali się mimowolnymi świadkami sprzeczki tego właśnie
prawnika z hrabią. Spór dotyczył decyzji hrabiego Ri
dleya, który postanowił ukryć fakt zawarcia pierwszego,
potajemnego małżeństwa oraz istnienia pierworodnego
syna. Gdyby wyszło to na jaw, ten właśnie syn odziedzi
czyłby wszystko, co hrabia przeznaczał dla swego uko
chanego Grahama. Prawnik zganił tę niesprawiedliwą de
cyzję i odmówił swego współudziału, ale musiał milczeć.
352
Wiedząc, gdzie hrabia ukrył dowód przemawiający na
korzyść Juliana, wysłał mu po śmierci ojca ów zagadko
wy list. Uznał, że w tej sytuacji nie powinien zatrzymać
tej wiadomości przy sobie. Sumienie nie dawało mu spo
koju. Julian wyraził staremu adwokatowi swą wdzięcz
ność i chciał jakoś wynagrodzić go za trudy, ten jednak
odparł, że największą nagrodą dla niego jest to, że spra
wiedliwości wreszcie stało się zadość.
Julian udał się wraz z Anną i Chelsea do Gordon Hall,
by objąć je we władanie jako prawowity właściciel, hra
bia Ridley. Ruby zamieszkała w Dower House*, Jim zaś
był w Gordon Hall częstym i mile widzianym gościem.
Barbarze, żonie Grahama, Julian wyznaczył hojną ren
tę. Przeniosła się do Londynu, gdzie miała nadzieję za
mienić gorycz żałoby na słodycz nowego związku.
Obrażenia Anny okazały się niewielkie i z wyjątkiem
skóry wszystko po tygodniu wróciło do normy. Popa
rzenia okazały się jednak bardzo rozległe; opuchlizna,
pęcherze i wiecznie obłażąca skóra nękały Annę tak dłu
go, że straciła już prawie nadzieję, że będzie kiedyś wy
glądać po ludzku. Wreszcie jednak - mniej więcej w po
łowie powrotnego rejsu do Anglii - na tyle wydobrzała,
że mogła bez zakłopotania pokazywać się publicznie.
Wtedy właśnie wyszła za Juliana; ślubu udzielił im ka
pitan. Jim był drużbą Juliana, a Ruby i Chelsea towarzy
szyły oblubienicy. Świadkami tej uroczystości byli nie
mal wszyscy pasażerowie i cała załoga statku.
*„Dower house" - niewielki dom na terenie posiadłości, do które
go zgodnie ze zwyczajem przeprowadzała się owdowiała matka
młodego właściciela (hrabiego czy księcia), gdy rządy w głównej
rezydencji obejmowała jej synowa (przyp. tłum.).
353
- Panienko Aniu... to znaczy... pani hrabino, ktoś chce
się koniecznie z panią zobaczyć!
Anna odwróciła się i uśmiechnęła do pani Mullins,
która wyszła na taras przez francuskie okno, tuląc w ra
mionach niewielką, owiniętą pledem osóbkę. Niedawno
zaangażowana niańka szła z tyłu z urażoną miną, ale pa
ni Mullins zawłaszczyła Christophera Scotta Traverne'a
od chwili jego narodzin i uważała, że jedynie matka ma
do niego większe prawa. Skutkiem tego niańce niewiele
pozostało do roboty i boczyła się na gospodynię, wcho
dzącą w jej kompetencje.
- Dziękuję, pani Mullins. Witaj, moje złotko! - Anna
wyciągnęła ramiona do synka, ale to Julian wziął dziec
ko na ręce i trzymał tak ostrożnie, jak każdy tata z mie
sięcznym zaledwie stażem. Uśmiechał się czule, patrząc
na malutką istotkę z szopą czarnych włosków i szafiro
wymi oczkami, tak bardzo podobnymi do jego oczu.
Dzidziuś spoglądał na niego bez obawy; Julian pochylił
się i połaskotał go pod bródką. Mały Christopher na
tychmiast schwycił ojcowski palec i usiłował wsadzić go
sobie do buzi.
- Chyba jest głodny! - Julian pospiesznie oddał dziec
ko żonie. Anna z uśmiechem wzięła synka w ramiona.
Julian był prześmiesznym... i przeuroczym tatą!
Kiedy mu oznajmiła, że zostanie ojcem, nie posiadał
się z radości. Gdy jednak dotarło do jego świadomości,
że Anna musi dziecko urodzić, okupić jego przyjście na
świat bólem i cierpieniem - wpadł w panikę. Trzymał się
jednak dzielnie, choć w dniu szczęśliwego rozwiązania
Jim wlewał w niego whisky całymi kwaterkami. Naza
jutrz jednak zarówno ojciec, jak i syn czuli się dobrze.
- Wybacz, mój drogi. Muszę go nakarmić.
Kiedy Anna z niemowlęciem zniknęła we wnętrzu do
mu, Julian zbiegł z tarasu po schodkach, by pobawić się
354
z Chelsea i jej towarzyszem. Dziewczynka pogodziła się
wreszcie ze śmiercią ojca, choć Paul pozostał dla niej
drogim wspomnieniem.
Anna, podobnie jak Chelsea, znalazła znów własne
miejsce w świecie. Serce jej przepełniała miłość do Juliana
i do dzieci. Życie wydawało jej się cudowne - jako żona
Juliana zaznała takiego szczęścia, o jakim nawet nie śniła.
Kiedy dzidziuś się najadł, a był z niego łakomczuch,
Anna powierzyła go niani, która miała ułożyć niemow
lę do snu. Dziewczyna uniosła dziecko z miną pełną
triumfu a zarazem pogardy dla pokonanej przeciwnicz
ki. Pani Mullins zrewanżowała się nieżyczliwym burk
nięciem. Anna zignorowała te oznaki nadciągającej woj
ny domowej, zapięła stanik sukni i wyszła z domu na
poszukiwanie Juliana.
Znalazła go nad stawem, porośniętym nenufarami;
polował z dziećmi na wielce dorodną żabę. Kiedy Anna
zbliżyła się do nich, mały przyjaciel Chelsea zapropono
wał, by zastawić pułapkę. Anna wolała nie wnikać
w szczegóły tej akcji. Chelsea jednak zapaliła się do te
go projektu, a Julian, uśmiechając się od ucha do ucha,
wdrapał się po stromym brzegu i przyłączył do żony.
- Pewnie oboje wpadną do wody i skąpią się po szy
je - prorokował z całym spokojem, gdy dzieci odbiegły
w poszukiwaniu potrzebnego im sprzętu.
- Albo, co gorsza, złapią to obrzydlistwo, a Chelsea się
uprze, żeby je oswoić! (W pokoju dziecinnym w Gordon
Hall dosłownie roiło się od bardzo osobliwych stworzeń.)
- A jak się miewa mój syn? - W głosie Juliana było ty
le dumy, że Anna musiała się do niego uśmiechnąć.
- Twój syn miewa się doskonale, tylko pani Mullins
i Lisette znów się o niego pożarły...
- Czy ta dziewczyna nadaje się według ciebie na nia
nię? Może poszukamy kogoś innego?
355
- Lisette nadaje się znakomicie - oświadczyła Anna
stanowczo.
Dobrze już wiedziała, że Julian przeżywa niepokoje
ojcostwa wyjątkowo silnie. Zadręczał się dosłownie
wszystkim, począwszy od długości dzidziusiowych drze
mek (Czy on powinien aż tyle spać?), do ilości mleka,
które ulewało się Christopherowi z buzi (Przecież nic
mu nie zostanie w brzuszku: dziecko się zagłodzi!). An
na od czasu do czasu miała ochotę postukać się palcem
w czoło, przeważnie jednak koiła ojcowskie troski, ży
wiąc nadzieję, że chorobliwe objawy niebawem ustąpią.
- Ślicznie wyglądasz... jak zawsze! - Julian zapomniał
o problemach ojcostwa i pochylił się, by pocałować żo
nę. Anna przytuliła się do niego, objęła go za szyję, war
gi jej się rozchyliły. Od tak dawna nie kochali się ze so
bą, że każde dotknięcie Juliana budziło w niej gorączko
we pożądanie. „Pościli" przez calutki miesiąc przed uro
dzeniem dziecka i cztery tygodnie po jego urodzeniu!
Anna wiedziała, że Julian obawia się wyrządzić jej
krzywdę, ale była już zdrowiusieńka i dosłownie drżała,
gdy się do niej zbliżył. Może dziś po południu...
Julian odsunął żonę na odległość ramienia i wpatry
wał się w nią dziwnym wzrokiem.
- Co z tobą? - spytała Anna, zaniepokojona jego miną.
- Nareszcie mi się przypomniało! - odpowiedział nie
zrozumiale. - Kiedy słońce padło ci na włosy.
- Co ci się przypomniało?
- Gdzie cię po raz pierwszy ujrzałem. Byłem pewny,
że już się kiedyś spotkaliśmy! I nagle przypomniało mi
się, gdzie!
- No więc gdzie?
- Właśnie tu, w pobliżu stawu. Miałaś chyba ze sześć
lat. To było wtedy, kiedy postanowiłem stawić czoło mo
jemu ojcu, a on kazał mnie obić i wyrzucić. Podniosłem
356
się w końcu z ziemi i ruszyłem w drogę. Doszedłem do
tamtych drzew... - Wskazał palcem pobliski sad. - I tam
musiałem znów się położyć. N i e nadawałem się do dłuż
szego marszu. Wtedy wbiegłaś między drzewa za piłką.
Zauważyłaś mnie, podeszłaś i spytałaś, czy dobrze się czu
ję. Popatrzyłem na ciebie, a twoje włosy rozbłysły w słoń
cu. Pamiętam te wielkie, zielone oczy wpatrujące się we
mnie z taką powagą... Wtedy nadbiegł Paul i chwycił cię
za rękę. Poczułem do niego nienawiść: miał wszystko,
o czym marzyłem... nawet tę śliczną mała wróżkę, z któ
rą mógł się bawić... C z u ł e m się jak samotne żebrzące
dziecko przed sklepem ze słodyczami, do którego nigdy
go nie wpuszczą... Więc krzyknąłem, żebyście dali mi spo
kój, do cholery! No i daliście mi spokój.
Ta opowieść wzruszyła A n n ę do głębi. Schwyciła mę
ża za rękę i wspięła się na palce, by scałować z jego ust
gorzki uśmiech.
- N i e jesteś samotny, kochanie moje - powiedziała ci
cho, splatając palce z jego palcami. - I nigdy nie będziesz
już sam!
P o t e m zaś, nie zważając na obiekcje męża, z minką
kusicielki zaciągnęła go do domu.